JACK KERLEY CZŁOWIEK JEDEN NA STU TYTUŁ ORYGINAŁU THE HUNDREDTH MAN Z ANGIELSKIEGO PRZEŁOŻYŁA KATARZYNA MALITA Moim rodzicom Jackowi i Belty Kerleyom OD AUTORA Pozwoliłem sobie dostosować realia miejsc, w których toczy się akcja, a także detale dotyczące instytucji i organów ochrony porządku publicznego do wymogów opowiadanej przeze mnie historii. Cała jej treść jest fikcją literacką z wyjątkiem naturalnego piękna Mobile i jego okolic. Wszelkie podobieństwa postaci do osób żyjących należy uznać za przypadkowe. PROLOG Kilka sekund przed najważniejszym i długo oczekiwanym wydarzeniem w dorosłym życiu Alexandra Caulfielda, wydarzeniem, które planował i do którego dążył przez wiele lat, będącym początkiem jego zawodowej kariery i przepustką do przyzwoitej pensji i szacunku rówieśników, jego lewa powieka zaczęła drgać jak u żigolaka w podrzędnym włoskim filmie. TIK Caulfield zaklął pod nosem. Jako lekarz rozpoznał od razu objawy przejściowych skurczów mięśni połowy twarzy: mruganie powieki jest reakcją na wydarzenia budzące niepokój lub będące zagrożeniem. TIK Nie ma się czego bać, tłumaczył sobie w duchu, zaciskając drgającą powiekę; podczas stażu asystował przy setkach sekcji lub tyle samo wykonał samodzielnie. Różnica polegała na tym, że była to jego pierwsza samodzielna sekcja w miejscu pracy. A ona siedziała sześć metrów od niego. Caulfield powoli uniósł powiekę… Spojrzał ukradkiem na doktor Clair Peltier. Otwierała kopertę w pokoju obok, najwyraźniej pochłonięta otrzymaną korespondencją. Caulfield był zupełnie zaskoczony, nieprzygotowany, oszołomiony: na dzisiaj przewidziano dla niego zwyczajowe spotkania i rozmowy z nowymi kolegami w mieszczącym się w Mobile oddziale Zakładu Medycyny Sądowej Stanu Alabama. Nagle doktor Peltier zaproponowała, by zajął jej miejsce przy stole. TIK Caulfield ustawił zamocowaną na suficie lampę tak, by oświetlała leżące na stole zwłoki białego mężczyzny w średnim wieku. Pod ciałem płynęła woda, szemrząc na metalowej powierzchni stołu jak górski strumyk. Caulfield raz jeszcze spojrzał na doktor Peltier: nadal była zajęta pocztą. Wytarł spocone czoło, po raz trzeci poprawił maseczkę i przyjrzał się zwłokom. Czy dokona nacięcia idealnie na środku? Czy zrobi to prosto? Gładko? Czy spełni jej wymagania? Wziął głęboki oddech i nakazał swoim rękom: Teraz. Niebiesko–biały brzuch rozsunął się jak kurtyna między kością łonową a mostkiem. Czysto i prosto, jak w podręczniku. Caulfield rzucił okiem na doktor Peltier. Obserwowała go. TIK Doktor Peltier uśmiechnęła się i wróciła do korespondencji. Caulfield zepchnął strach w odległy zakątek mózgu i skoncentrował się na badaniu i ważeniu poszczególnych organów. Przez cały czas głośno relacjonował poszczególne czynności, żeby przebieg sekcji utrwalić na taśmie magnetofonu. Później na podstawie tego zapisu można będzie sporządzić protokół. „Przy bliższym zbadaniu tkanka mięśnia sercowego wydaje się normalna. Fragmenty mięśnia sercowego w lewej komorze serca wskazują na przebycie w przeszłości zawału…” Dobrze znane słowa i widoki powoli uspokoiły Caulfielda; nawet nie zauważył, kiedy drganie powieki ustało. „…wątroba z plamami, wczesne objawy marskości… nerki bez zmian…” Wezwani sanitariusze pogotowia znaleźli mężczyznę rozciągniętego na podwórku. Prowadzili długą reanimację, lecz mężczyzna trafił do Szpitala Uniwersyteckiego jako „zmarły w chwili przyjęcia”. Podczas wstępnych oględzin Caulfield stwierdził rozległy zawał, choć nieuszkodzone tkanki wyglądały na zdrowe i wolne od oznak arteriosklerozy. Powoli przesuwał się niżej. „Okrężnica zstępująca jest zatkana…” Caulfield wyczuł w jelicie grudkę. Była twarda, o regularnym kształcie, wyraźnie zrobiona przez człowieka. Nie było w tym nic niezwykłego, lekarze z izby przyjęć regularnie znajdowali u pacjentów wibratory, świece, warzywa i tym podobne przedmioty; w poszukiwaniu erotycznych wrażeń ludzie wykazywali się wielką inwencją. „Przy pomocy ostrza numer dziesięć dokonuję dziesięciocentymetrowego nacięcia w przedniej ścianie okrężnicy zstępującej…” Caulfield wyjął jelito, by obejrzeć blokujący je przedmiot. „Przedmiot jest srebrny, o cylindrycznym kształcie, przypomina wyglądem oprawę latarki…” Mokry metal lśnił w nacięciu okrężnicy, z jednego końca owijał go czarny materiał. Nie, nie materiał, taśma izolacyjna. Caulfield postukal końcami palców w cylinder. Kryło się w nim coś groźnego, wyraźnie tu nie pasował. TIK Usłyszał, jak doktor Peltier odsuwa krzesło i ze stukotem obcasów zmierza w jego stronę. Słuchała przez cały czas. Wsunął palce do otworu i chwycił cylinder. Wyjął go delikatnie. Początkowo nie stawiał oporu, potem lekko się przyblokował. Caulfield zacisnął palce i pociągnął mocniej. TIK W jednej chwili pojawił się oślepiający błysk i huk. Głowa Caulfielda gwałtownie odskoczyła i upadł plecami na podłogę. W powietrze uniosła się czerwona mgła i dym. Do uszu lekarza wdarł się ostry krzyk kobiety. Ktoś nad nim pomachał tępym narzędziem, chyba pałką. Nie, nie pałką… Światło zamigotało dwa razy i zgasło. Kiedy protokólantka Marie Manolo spisywała z taśmy relację z sekcji, nie była pewna, czy powinna zamieścić ostatnie słowa doktora Caulfielda. Jednak nauczona przez doktor Peltier, zawsze dokładna i obiektywna, wzięła głęboki oddech i wystukała: Moje palce. Gdzie są moje palce? ROZDZIAŁ 1 — Późno wieczorem facet wychodzi z psem na spacer… Obserwowałem, jak Harry Nautilus, opierając się o stół do przeprowadzania sekcji, opowiada Najlepszy Dowcip na Świecie grupce słuchaczy, którzy trzymali w dłoniach kubki owinięte w serwetki i plastikowe kieliszki do wina. Większość z nich stanowili urzędnicy z miasta i okręgu Mobile. Dwóch było prawnikami, oczywiście z biura prokuratora. Harry i ja byliśmy w tym towarzystwie jedynymi gliniarzami. Wszędzie aż roiło się od urzędniczych grubych ryb, szczególnie w okolicy recepcji, gdzie odbywały się główne uroczystości nadania kostnicy imienia. Godzinę wcześniej przecięto wstęgę, złotą, a nie czarną, jak sugerowało kilku dowcipnisiów. — Jakiej rasy? — spytał Arthur Peterson. Był zastępcą prokuratora i wszystkie jego pytania brzmiały jak sprzeciw. — Kundel — warknął Harry, mrużąc oczy, zirytowany. — Facet wyprowadza na spacer kundla o imieniu Fido. Idzie ulicą, gdy nagle zauważa pod latarnią gościa pełzającego na czworakach. Harry wypił łyk piwa, oblizał pianę z gęstych wąsów i postawił kubek na stole w miejscu, gdzie powinna znajdować się głowa denata. — Właściciel psa pyta tego faceta, czy coś zgubił. „Tak — słyszy. — Wypadło mi szkło kontaktowe”. Przywiązuje więc Fida do latarni, opada na czworaki, żeby pomóc odnaleźć szkło. Po piętnastu minutach poszukiwań mówi: „Stary, nic tu nie ma. Jesteś pewny, że tu je właśnie zgubiłeś?”. „Nie — odpowiada facet. — Zgubiłem je w parku”. „W parku? — wrzeszczy właściciel psa. — To po cholerę szukasz go na ulicy?” Harry urwał na parę sekund, by wzmóc napięcie. — Mężczyzna wskazuje na latarnię i mówi: „Tu jest jaśniej”. Harry wybuchnął śmiechem, radosnym i melodyjnym, który zupełnie nie pasował do postury tego potężnego, czarnego mężczyzny, przypominającej przemysłowy bojler. Słuchacze zachichotali uprzejmie. Atrakcyjna rudowłosa kobieta w granatowym garniturze zmarszczyła brwi. — Nie rozumiem. Dlaczego ten dowcip jest akurat najlepszy na świecie? — Bo ma mityczne podteksty — odparł Harry. Prawy wąs zadrgał mu z zainteresowaniem, a lewy opadł w pogardzie. — Stojąc w obliczu wyboru szukania czegoś po omacku w ciemnościach lub mając nadzieję znaleźć to bez trudu w blasku światła, ludzie wybierają światło w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach przypadków na sto. Peterson uniósł prokuratorską brew. — A kim jest setny człowiek, który decyduje się szukać po omacku? Harry uśmiechnął się od ucha do ucha i wskazał na mnie. — To on. Pokręciłem głową, obróciłem się na pięcie i ruszyłem w stronę recepcji. Panował tam tłok i zgiełk, lokalne VIP–y przepychały się, walcząc o miejsce u boku Jeszcze Ważniejszej Osoby lub przed kamerą reportera wiadomości. Tłoczno było też przy stole z przekąskami. Obserwowałem tęgą kobietę w stroju wieczorowym, która wsunęła do torebki dwie kanapki, a potem z uwagą zaczęła się przyglądać klopsikom w sosie. Niecałe cztery metry dalej członek władz okręgu z dumą udzielał wywiadu ekipie wiadomości. „…pragnę was wszystkich gorąco powitać na ceremonii nadania imienia nowemu oddziałowi… to jedna z najbardziej unikatowych placówek w całym kraju… jestem dumny, że głosowałem za nadaniem jej takiego właśnie imienia… tragedia doktora Caulfielda powinna nam przypominać, że nigdy dosyć czujności…” Po drugiej stronie sali dostrzegłem Willeta Lindy’ego i zagłębiłem się w tłum. Torując sobie drogę, przepraszałem na prawo i lewo. Reporterka z Kanału 14 najpierw obrzuciła mnie uważnym spojrzeniem, a potem stanęła tuż przede mną. — Znam pana, prawda? — powiedziała, stukając szkarłatnym tipsem w zaciśnięte usta. — Kilka miesięcy temu był pan związany z jakąś wielką sprawą, proszę mi nie przypominać, zaraz sama… Odwróciłem się szybko i zostawiłem ją, by mogła w spokoju zastanawiać się nad moją chwilą chwały. Willet Lindy opierał się o ścianę i popijał sok. Udało mi się wyrwać z tłumu i stanąć obok niego. — Tu jest zupełnie jak w Wal–Marcie na trzy dni przed Bożym Narodzeniem, Will — powiedziałem, rozluźniając krawat i krzywiąc się na widok ciemnej plamy na koszuli. Podobnie jak pod działaniem wielkiej kosmicznej siły, chleb zawsze spada posmarowaną masłem stroną na podłogę, tak i tej paskudnej plamy za nic nie dało się zakryć sportową marynarką, którą miałem na sobie. Lindy uśmiechnął się i przesunął lekko na bok, żebym miał się o co oprzeć. Miał trzydzieści trzy lata, był więc zaledwie o cztery lata ode mnie starszy, ale jego twarz gnoma i sypiące się zakola sprawiały, że wyglądał, jakby miał dobre dziesięć lat więcej. Lindy zajmował się niemedyczną stroną działalności oddziału: utrzymaniem i zakupami. Znałem go od roku, czyli od czasu, gdy status detektywa pozwolił mi na poznanie sekretów kostnicy. — Ładnie to wyremontowali — powiedziałem. — Wygląda zupełnie jak nowe. Lindy miał jakieś metr siedemdziesiąt sześć wzrostu, gdy więc z nim rozmawiałem, musiałem pochylać się o jakieś piętnaście centymetrów. Nie było to wcale trudne; powiedziano mi kiedyś, że robię to bardzo naturalnie, zupełnie jak wielka marionetka na poluzowanych sznurkach. Lindy skinął głową. — Oprócz dokonania zmian czysto kosmetycznych, wymieniliśmy większość sprzętu. Mamy też rzeczy, o których wcześniej nam się nie śniło — wskazał na malutki punkcik na suficie — …kamery. Zminiaturyzowane. Jeśli jeszcze raz wydarzy się coś podobnego do incydentu z Caulfieldem, brygada antyterrorystyczna będzie mogła obejrzeć wszystko z bezpiecznej odległości. Caulfield był patologiem, któremu podczas pierwszej przeprowadzanej tu sekcji urwała palce bomba przeznaczona dla człowieka już martwego. Zagadka tej przerażającej zbrodni do dziś pozostała nierozwiązana. — Nie ma dziś zbyt wielu gliniarzy — powiedziałem, pragnąc zmienić temat. Lindy uniósł brew. Wyraźnie miał w tej kwestii inne zdanie. — Jest szef i jego zastępca, chyba dwóch kapitanów. Chodziło mi o szeregowych policjantów, ale nie miałem czasu, a może nie potrafiłem znaleźć właściwych słów, by wytłumaczyć mu różnicę. Jak na zawołanie obok nas przeszedł kapitan Terrence Squill. Kiedy mnie zauważył, zatrzymał się i cofnął. Do tej pory wymieniliśmy nie więcej niż kilka sylab; Squill zajmował tak wysoką pozycję, że musiałem mrużyć oczy, żeby dostrzec podeszwy jego butów. — Ryder, zgadza się? Co tu, do cholery, robisz? — Dostrzegł plamę na mojej koszuli i zmarszczył nos. Dyrektor wydziału śledczego zawsze wyglądał jak spod igły, a rysy jego twarzy i niemal kobiece oczy przywoływały skojarzenia z czterdziestoletnim Orrinem Hatchem*. Krawat miał zawiązany tak mocno i symetrycznie, że wyglądał, jakby wyrzeźbiono go z marmuru. Nie znałem się na szarych garniturach, ale podejrzewałem, że mam przed sobą model szyty na miarę. — Dostałem zaproszenie i pomyślałem, że przyjdę, by reprezentować nasz wydział, panie kapitanie. Pochylił się w moją stronę i zniżył głos. — To nie jest impreza dla niższych rangą. Czy namówiłeś jakąś lalunię z ratusza, żeby dopisała twoje nazwisko do listy gości? A może wcisnąłeś się tutaj tylnymi drzwiami? Zdumiało mnie, ile jadu brzmi w jego głosie, zwłaszcza że na ustach wciąż gościł uprzejmy uśmiech. Jeśli ktoś patrzyłby na nas i i nie słyszał naszej rozmowy, byłby przekonany, że omawiamy wyniki ostatniego meczu futbolowego. — Nigdy się nigdzie nie wciskam — rzuciłem. — Jak mówiłem, dostałem… — Panie kapitanie? — przerwał mi Lindy. — O co chodzi? — Detektyw Ryder został zaproszony przez doktor Peltier. Zaprosiła też jego partnera, detektywa Nautilusa. Squill zacisnął usta, pokręcił głową i zniknął w tłumie. Postanowiłem zapomnieć o tym incydencie. Powiedziałem Lindy’emu, że chcę podziękować doktor Peltier za zaproszenie, i zmieszałem się z tłumem. Clair stała przy drzwiach swojego gabinetu, gawędząc z prokuratorem generalnym Alabamy i jego świtą. Prosta czarna sukienka podkreślała jej jasną, aksamitną skórę i z przyjemnością obserwowałem, jak dominuje nad rozmówcami. Była urzekającą kobietą po czterdziestce, z krótko obciętymi czarnymi włosami i zimnymi niebieskimi oczami. Doktor Clair Peltier, dyrektorka oddziału Zakładu Medycyny Sądowej Stanu Alabama w Mobile, potrzebowała tylko włóczni i hełmu, by pojawić się na scenie w operze Wagnera. Efekt ten podkreślało kilka kilogramów nadwagi, które mieściły się głównie w biodrach i na udach. Kiedy prokurator i jego świta odeszli, podszedłem do Clair. W wysokich szpilkach prawie dorównywała mi wzrostem. — Will Lindy wspomniał, że znalazłem się tutaj dzięki tobie — powiedziałem, unosząc kubek w stronę tych niesamowitych oczu. — Jestem zobowiązany. — Nie masz za co dziękować, Ryder. Lista gości aż uginała się od odznak policyjnych, ale skoro mieli tu zjawić się także przedstawiciele mediów, pomyślałam, że dobrze będzie mieć kilku detektywów. Wybrałam ciebie i detektywa Nautilusa, bo wszyscy was jeszcze pamiętają ze sprawy Adriana. Carson Ryder i Harry Nautilus, modelowi detektywi. Tym sposobem rozwiązaliśmy sprawę zaproszeń. Co prawda, miałem pewne wątpliwości, czy ludzie nadal nas rozpoznają, czego dowodem była wcześniejsza rozmowa z reporterką. Opętani teraźniejszością, dziennikarze z pewnością zdążyli już umieścić tę sprawę sprzed roku gdzieś pomiędzy inwazją Normanów a rewolucją przemysłową. Raz jeszcze zacząłem dziękować doktor P., lecz jakiś ambitny młodszy prokurator odepchnął mnie na bok, pragnąc przedstawić swoją narzeczoną „jednej z najlepszych kobiet patologów w kraju”. Odchodząc, nie mogłem powstrzymać uśmiechu. „Jednej z najlepszych kobiet patologów…” Clair pożre go żywcem, kiedy ponownie razem będą pracować. Na moim ramieniu wylądowała ciężka czarna dłoń i mocno je ścisnęła. Harry. — Mieszasz się z tłumem, amigo! — spytałem. Skrzywił się. — Na takiej imprezie, Cars, wszyscy politycy i ludzie, którzy mogą się kiedyś otrzeć o władzę, są na lekkim cyku. To idealne miejsce do zbierania mleka. „Mlekiem” określał Harry szeroko pojęte informacje dotyczące naszego wydziału. Choć sam z polityką nie miał nic wspólnego, uwielbiał ploteczki i zawsze miał zapas mleka, którego mogło mu pozazdrościć całe stado krów rasy Guernsey. Teraz pochylił się w moją stronę, by móc szepnąć mi do ucha. — Wieść niesie, że szef Hyrum na palcach zatańczy nam walca. Wiosną przyszłego roku, najpóźniej latem. — Chce się zapisać na kurs tańca? — zamiłowanie Harry’ego do rymowania na zmianę bawiło mnie i irytowało. Dziś przyszła kolej na irytację. — Wcześniejsza emerytura, Cars. Wcześniejsza o dwa lata. Przez trzy lata patrolowałem ulice, od roku jestem detektywem. Choć wiedziałem, jak skomplikowane układy panują w naszym wydziale, było mi to najzupełniej obojętne. Harry przez piętnaście lat badał je jak pod mikroskopem. Poprosiłem, żeby mi to wyjaśnił. Zastanowił się przez chwilę. — Dojdzie do wielkich przepychanek i walki o władzę, Carson. Podchody, ciosy w plecy i kłamstwa. Ludzie, którzy przez cały dzień nie robią nic poza przekładaniem papierów, będą dawali wszystkim do zrozumienia, że bez nich cały wydział zaleje fala łajna. — A ile tego łajna wyląduje na naszej głowie? — spytałem. Harry, marszcząc brwi, spojrzał na swój pusty kieliszek i zaczął się przeciskać w stronę baru. Tłum rozstępował się przed nim niczym przed Mojżeszem, tyle że ten był czarny i miał na sobie różowe spodnie i fioletową koszulę. — Nie miej stracha, będzie lacha, bracie — rzucił na odchodnym. — Jesteśmy za nisko, żeby nas ta fala zalała. W szklance z mrożoną herbatą znajdowały się już tylko kostki lodu. Wysypałem je na dłoń i przesunąłem po spoconej twarzy i karku. W panującym w nocy upale poczułem nagłą ulgę. Westchnąłem z zadowolenia, jakie przynoszą nam drobne przyjemności, i wyciągnąłem się wygodnie na leżaku. Nad moją głową lśnił sierp księżyca w otoczce chmur, a powietrze było aż ciężkie od wilgoci. Od czasu uroczystości w kostnicy minęło parę godzin. Siedziałem wygodnie, opierając bose stopy o barierkę. Obserwowałem żółty płomień, który unosił się nad oddaloną o blisko pięć kilometrów platformą wiertniczą. Zawieszony nad ciemną wodą wydawał się równie egzotyczny jak papuga w sosnowym lesie. Mieszkam na Dauphin Island, około pięćdziesięciu kilometrów na południe od Mobile, z których kilka to woda. Według panujących na wyspie norm, mój dom jest bardzo skromny: to w zasadzie chata z dwoma sypialniami, wzniesiona na palach nad plażą. Jednak każdy szanujący się pracownik agencji handlu nieruchomościami zażądałby za nią czterysta tysięcy dolarów. Moja matka zmarła przed trzema laty, zostawiła mi dość pieniędzy, żebym mógł sobie pozwolić na kupno domu. Potrzebowałem wtedy bezpiecznego schronienia, a cóż może być lepszego od pudełka zawieszonego w powietrzu nad wyspą? W ciszy nagle zadźwięczał telefon. W zamyśleniu poklepałem się tam, gdzie powinny się znajdować kieszenie, gdybym miał na sobie ubranie, a potem wziąłem telefon ze stołu. Harry. — Mamy morderstwo. Kto wie, może to inauguracyjny bal ZEPS–u. — Prima aprilis był dwa miesiące temu, Harry. Co się tak naprawdę dzieje? — To nasza pierwsza sprawa, partnerze. W mieście znaleziono zwłoki bez głowy. Razem z Harrym pracowaliśmy w wydziale zabójstw w pierwszym okręgu Mobile. Mogliśmy być pewni swoich stanowisk, bo gwarantowała je bezmyślna przemoc, typowa dla każdego miasta, w którym biedota jest liczna i ściśnięta na małej przestrzeni. To właśnie zakreślało granice naszego zawodowego świata, chyba że, zgodnie z niedawno poprawionymi zasadami zebranymi w grubej książce, zbrodnia „nosiła wyraźne cechy psycho– lub socjopatyczne”. W takim przypadku, bez względu na miejsce jej popełnienia, do gry wchodził Zespół do Badania Zbrodni o Podłożu Psycho–Socjopatycznym. Cały ten zespół, określany w wydziale jako ZEPS, składał się wyłącznie z Harry’ego i ze mnie oraz angażowanych przez nas w razie potrzeby dodatkowych specjalistów. Choć sformowano go niemal wyłącznie na pokaz i jeszcze nigdy nie wkroczył do akcji, wiele osób w wydziale nie było zadowolonych z jego istnienia. Jak na przykład ja w tej chwili. — Przyjeżdżaj migiem — powiedział Harry, podając mi adres. — Będę na ciebie czekał. Włącz syreny i koguta. Śmigiem i migiem, bracie. — Nie chcesz, żebym przywiózł karton mleka i bochenek chleba? W słuchawce zapadła cisza. Szybko wciągnąłem dżinsy i włożyłem nie całkiem czystą koszulę, chwytając po drodze kremową płócienną marynarkę, by zakryć kaburę przypiętą pod pachą. Zbiegłem po schodach, wsiadłem do zaparkowanego pod domem taurusa i ruszyłem ostro, wzbijając chmurę piachu i pokruszonych muszelek. Przecinając Missisipi Sound, wjechałem na stały ląd. Dopiero wtedy włączyłem koguta oraz syrenę i wcisnąłem gaz do dechy. Ciało znajdowało się w niewielkim parku położonym na południowym zachodzie Mobile. Ten pięcioakrowy obszar porośnięty dębami i orzesznikami pekan otaczały wzniesione na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku domy, które teraz stały się modne i cieszyły się sporym wzięciem u bogatszych obywateli. Dwaj policjanci w cywilu stali po obu stronach lśniącego czarnego suva. Doszedłem do wniosku, że z pewnością należy do Squilla. Wszechobecny samochód ekipy telewizyjnych wiadomości stał z rozciągniętą już anteną. Harry znajdował się jakieś dwanaście metrów ode mnie. Szedł w stronę wejścia do parku. Zatrzymałem się przy krawężniku i od razu wpadłem w pułapkę, oślepiony blaskiem telewizyjnego reflektora. — Teraz już pana pamiętam — rozległ się znajomy głos. Nie byłem w stanie dostrzec jego właścicielki. — Carson Ryder. Był pan związany ze sprawą Joela Adriana, prawda? Zamrugałem powiekami i dopiero teraz zobaczyłem reporterkę, która zastąpiła mi drogę podczas imprezy w kostnicy. Była w pełnym telewizyjnym rynsztunku bojowym: mocno polakierowane włosy, szkarłatne tipsy na końcu palców ściskających mikrofon zupełnie jak kondor królika. Uniosła mikrofon i spojrzała w kamerę. — Tu Sondra Farrel z Action Fourteen News. Stoję przed Bowderie Park, gdzie znaleziono ciało pozbawione głowy. Jest ze mną detektyw Carson Ryder z… Spojrzałem gniewnie w obiektyw kamery i wyrzuciłem z siebie potok przekleństw w trzech używanych językach i jednym wymyślonym na gorąco. Dla reportera nie ma nic gorszego niż odpowiedź atakiem na atak. — Cholera — rzuciła do operatora. — Cięcie. Dogoniłem Harry’ego przy wejściu do parku, którego pilnował młody policjant. Spojrzał na mnie badawczo. — Carson Ryder, zgadza się? Spuściłem wzrok i mruknąłem coś, co przy odrobinie dobrej woli można było uznać za potwierdzenie. Kiedy go mijaliśmy, policjant pokazał na swój mundur. — Co mam zrobić, żeby zrzucić go tak szybko jak Ryder? — spytał Harry’ego. — Bądź albo cholernie dobry, albo szalony! — zawołał Harry przez ramię. — A jaki jest Ryder? Dobry czy szalony? — Wszystkiego po trochu! — wrzasnął Harry. Odwrócił się do mnie. — Lecimy — rzucił. ROZDZIAŁ 2 Technicy z wydziału przywieźli na miejsce zbrodni przenośne reflektory o mocy, która mogłaby naprowadzić na pas boeinga 757, i skierowali je na obszar o wymiarach sześć na sześć metrów porośnięty sięgającymi głowy krzewami. Teren otaczały drzewa, których korony zasłaniały gwiazdy. Przy każdym kroku natykaliśmy się na psie kupy. Około sześć metrów od nas park przecinała betonowa ścieżka. Coraz liczniejsi gapie gromadzili się przy płocie, oddzielającym park od ulicy. W ich gronie znalazła się starsza kobieta, wykręcająca w dłoniach chusteczkę, młoda para trzymająca się za ręce i kilku spoconych amatorów biegania przeskakujących z nogi na nogę. Dwóch specjalistów pracowało już na odgrodzonym taśmą obszarze, jeden klęczał nad ofiarą, drugi oglądał uważnie korzenie drzewa. Harry podszedł do gapiów, by sprawdzić, czy nie ma wśród nich potencjalnych świadków. Ja zatrzymałem się przy żółtej taśmie i przyjrzałem się miejscu zbrodni z odległości dwóch metrów. Ciało leżało wyciągnięte w trawie, jakby pogrążone we śnie, z lekko rozsuniętymi nogami i rękami przy bokach. W oślepiającym blasku reflektorów wszystko wydawało się nierzeczywiste: kolory były zbyt jasne, krawędzie zbyt ostre, a ofiara zbrodni wyglądała tak, jakby wycięto ją niedokładnie z innego świata i wklejono do tego. Ubranie było typowe jak na wiosenną noc: dżinsy bez paska, szare adidasy, biały podkoszulek z logo Old Navy. Podkoszulek był podciągnięty aż do sutków, a dżinsy rozpięte. Nad ciałem pochylał się najwyższy rangą kryminolog, Wayne Hembree. Czarny, trzydziestopięcioletni, chudy jak szczapa, miał twarz niczym księżyc w pełni i łysą głowę z kosmykami po bokach. Kucał i raz po raz wzruszał ramionami. Na jego czole lśniły kropelki potu. — Mogę tędy przejść, Bree? — zawołałem, wytyczając w powietrzu linię między czubkami swoich butów a ciałem. Nie chciałem się wpakować w coś ważnego. Ani w psie gówno. Hembree skinął głową, a ja schyliłem się i przeszedłem pod taśmą. Stary gliniarz patrolujący ulice, który widział już wszystko, powiedział mi kiedyś: „Ryder, znalezienie głowy bez ciała jest bardzo dziwne, ale to jakaś całość. Natomiast znalezienie ciała bez głowy jest jednocześnie przerażające i smutne — ciało wydaje się takie osamotnione”. Kiedy spojrzałem na leżące na trawie zwłoki, zrozumiałem, co miał na myśli. W czasie trzyletniej pracy w policji widziałem ofiary strzelaniny, ludzi zadźganych na śmierć, topielców, trupy wyciągnięte z wraków samochodów, zwłoki z wyrwanymi wnętrznościami, lecz nigdy nie oglądałem ciała pozbawionego głowy. Stary gliniarz trafił w samo sedno: to ciało było tak osamotnione jak pierwszy dzień stworzenia. Wzdrygnąłem się. Miałem nadzieję, że nikt tego nie zauważył. — Zabito go tutaj? — spytałem Hembree. Wzruszył ramionami. — Nie wiem. Mogę ci tylko powiedzieć, że tutaj odcięto mu głowę. Patolodzy twierdzą, że stało się to jakieś dwie, trzy godziny temu, czyli zmarł między ósmą a dziesiątą. — Kto wezwał policję? — Jakieś dzieciaki. Przyszły się tu obłapiać… Usłyszałem za sobą kroki; kapitan Squill i jego wszechobecny cień, sierżant Earl Burlew, który jak zwykle żuł papier. Zawsze nosił w kieszeni stronę „Mobile Register” i wsuwał jej kawałki między zęby. Już od dawna miałem ochotę go spytać, czy wyczuwa różnicę między działami, czy wiadomości sportowe są słodsze niż na przykład artykuły wstępne. A może wszystkie przypominały w smaku kurczaka? Kiedy spojrzałem w małe oczka koloru ostrygi, pomyślałem, że może zapytam go innym razem. — Proszę spojrzeć, kogo tutaj mamy, kapitanie… — rzucił Burlew. — To nasz detektyw instant. Wystarczy dodać parę nagłówków z gazet i zamieszać. — Przesunął dłonią po spoconej twarzy. Rysy jego twarzy były zdecydowanie zbyt drobne jak na tak dużą głowę i na moment skryły się zupełnie za dłonią. — To zemsta pedałów — oświadczył Squill, spoglądając na ciało. — Lubią się ciąć, co? Znaleźli sobie świetne miejsce, po zmroku w parku nic nie widać. W okolicy osiedliło się pełno japiszonów, radna Philips mieszka dwie przecznice stąd. Na ulicy aż roi się od patroli, żeby nic nie zakłócało jej spokoju… Słyszałem, że Squill ma przygotowaną gadkę dla każdego rodzaju publiczności. W obecności gliniarzy w mundurach, stojących o parę metrów od niego, wyrzucał z siebie słowa rodem z tandetnych seriali kryminalnych. Przykre, pomyślałem, policjant z siedemnastoletnim doświadczeniem odgrywa rolę gliniarza, zamiast nim być. — …zabójca uderza ofiarę w głowę albo w nią strzela. Wyciąga nóż i odcina głowę od ciała. — Squill wskazał na otaczające nas krzaki. — Potem niezspraw rzuca ciało tutaj, żeby nikt go nie zauważył. Walczyłem z przemożnym pragnieniem przewrócenia oczami, „niezspraw” to skrót od określenia „nieznany sprawca”, używanego często przez agentów FBI. — Został zabity tutaj i tutaj odcięto mu głowę? — spytałem. — Masz problemy ze słuchem, Ryder? Choć ciało leżało ukryte w połowie pod krzakiem obsypanym białymi kwiatkami, nie było na nim płatków. Tuż za żółtą taśmą rosła kępa takich samych krzaków. Podszedłem do nich i rzuciłem się na ziemię. — Co on, do cholery, wyprawia?! — krzyknął Squill. Wstałem i spojrzałem na płatki spadające z mojej koszuli. Hembree popatrzył najpierw na mnie, potem na ciało. — Gdyby ofiara osunęła się na ziemię przez krzaki, miałaby na sobie płatki, tymczasem… — przyjrzał się zwłokom i ziemi — …leżą wszędzie, ale nie na ciele. Sprawca odsunął gałęzie, żeby nic nie upadło na ciało. Wygląda na to, że ciało wciągnięto w krzaki bardzo ostrożnie. Zajrzałem głębiej w gęstwinę. — Albo wyciągnięto. — To jakiś obłęd! — zawołał Squill. — Dlaczego sprawca miałby wyciągać ciało z ukrycia? Krępy asystent Hembree wyciągnął latarkę i zanurkował w krzaki. — Zobaczmy, co tutaj mamy. Squill rzucił mi pełne wściekłości spojrzenie. — Niezspraw zwabił tutaj ofiarę i rzucił na ziemię, ukrywając ciało w krzakach, Ryder. Gdyby nie para napalonych dzieciaków, leżałoby tutaj do czasu, aż zaczęłoby śmierdzieć. — Nie jestem pewny, czy zostało ukryte — odparłem, osłaniając oczy dłońmi przed natrętnym blaskiem reflektorów. Przez potężne gałęzie dębu i mech spojrzałem na oddaloną o jakieś siedem metrów latarnię. Kucnąłem przy zwłokach. Latarnia była doskonale widoczna. — Czy możemy zgasić światła? — spytałem. Teatralnym gestem Squill uderzył się dłonią w czoło. — Nie, Ryder, nie możemy. Mamy tu sporo pracy, a nie możemy działać, posługując się białymi laskami i psami–przewodnikami. — Spojrzał na policjantów w mundurach, czekając na szmer rozbawienia, lecz oni nie spuszczali wzroku z latarni. — Światło można włączyć z powrotem — powiedział spokojnie Hembree. Squill nie miał żadnej władzy nad ekipą techniczną i zawsze doprowadzało go to do szału. Teraz odwrócił się i szepnął coś do Burlewa. Z ruchu jego warg wyczytałem słowo „czarnuch”. — Każ wszystkim kierowcom wyłączyć światła! — krzyknął Hembree do asystenta siedzącego w furgonetce. — A potem wyłącz reflektory. Kiedy zgasły wszystkie światła, przez kilka sekund musieliśmy się przyzwyczajać do ciemności. Po chwili zobaczyłem to, czego się spodziewałem: przez gałęzie i krzewy przedzierał się strumień światła z latarni, wyraźnie oświetlając zwłoki. — Ciało nie jest schowane — oświadczył Hembree, przyglądając mu się pod różnym kątem. — Każdy, kto wyszedłby zza zakrętu, na pewno by je zobaczył. Trudno go nie zauważyć w tym białym podkoszulku. — To tylko pieprzone spekulacje — rzucił Squill. — Mam tu świeżą krew! — krzyknął technik czołgający się w krzakach. — Przynieście mi sprzęt i aparat. — Zabity w ciemnościach, wyciągnięty do światła — powiedział Hembree, puszczając do mnie oko. Gliniarze w mundurach skinęli głowami z aprobatą. Kiedy włączono reflektory, Squill i Burlew zniknęli. Przyjąłem pozycję jak do rzutu, uniosłem w górę niewidzialną piłkę i machnąłem ręką do Harry’ego, by przygotował się na wysoką piątkę. On jednak wsunął tylko ręce do kieszeni, warknął: „Idziemy”, i ruszył ostro przed siebie. Z Harrym Nautilusem poznaliśmy się w więzieniu stanowym w Alabamie trzy lata wcześniej. Trafiliśmy tam obaj jako goście, nie pensjonariusze. Ja przyjechałem z Tuscaloosa, by przeprowadzić rozmowy z kilkoma więźniami do pracy magisterskiej z psychologii. Harry zjawił się z Mobile, by wyciągnąć informacje z więźnia. Niestety, kilka godzin wcześniej ktoś poderżnął więźniowi gardło. Harry miał więc parszywy dzień. Kiedy mijał mnie na korytarzu, trąciliśmy się łokciami, a on rozlał kawę. Przyjrzał się uważnie mojemu ubraniu: dżinsowemu mundurkowi, okularom słonecznym w czerwonych oprawkach, wyblakłej czapeczce bejsbolowej na własnoręcznie obciętych włosach i zapytał strażnika, kto wypuścił tego durnego wielkiego zbója z celi. Ja miałem za sobą dwie godziny spędzone z bardzo dumnym z siebie pederastą i całą stłumioną agresję przeniosłem na nos Harry’ego. Roześmiani strażnicy rozdzielili nas w samą porę, bo właśnie zaczął mnie dusić. Potem obaj czuliśmy się straszliwie głupio. Wymruczane słowa przeprosin przeszły w wyjaśnienia, dlaczego obaj znaleźliśmy się tego dnia w więzieniu i co sprawiło, że rzuciliśmy się na siebie jak dwa wygłodniałe pitbulle. Następnie obaj wybuchnęliśmy śmiechem i na zakończenie dnia wylądowaliśmy w barze motelu, w którym zatrzymał się Harry. Po kilku kolejkach piw Harry zaczął snuć opowieści zatwardziałego gliniarza, które mnie rozbawiły i zaintrygowały. Zrewanżowałem mu się relacjami z rozmów przeprowadzonych z najwybitniejszymi psychopatami i socjopatami Południa. Harry zbył je machnięciem ręki. — Za każdą z tych wymyślnych historii kryje się megaloman, który uwielbia gadać. Reporterzy, psychiatrzy, studenciki jak ty… Powiedzą im wszystko, co tylko chcą usłyszeć. To tylko gra. — Znasz przypadek Alberta Mirella, detektywie? — spytałem, odwołując się do psychopatycznego pedofila, z którym spędziłem dwie paskudne godziny. — Jego ostatnia ofiara pochodziła z Mobile, pamiętasz studenciku? Gadałeś z nim, ale usłyszałeś tylko bzdury i widziałeś głupie uśmieszki. Zgadza się? Zniżyłem głos i powiedziałem Harry’emu, co wyjawił mi Mirell, kiedy z ust ciekła mu strużka śliny, a dłonie trzymał mocno zaciśnięte pod stołem. Harry pochylił się tak, że nasze czoła niemal się stykały. — Wie o tym chyba tylko dziesięć osób na świecie — szepnął. — Co się tu, do cholery, dzieje? — Chyba udało mi się namówić go do zwierzeń — odparłem, udając, że tylko o to chodziło. Harry przyglądał mi się przez długą chwilę. — Pozostańmy w kontakcie — powiedział w końcu. Wtedy żyła jeszcze moja matka, a ja byłem biednym studentem Uniwersytetu Stanowego w Alabamie. Co parę tygodni jeździłem do Mobile albo Harry odwiedzał mnie w Tuscaloosa. Zamawialiśmy kubełek udek z kurczaka i rozmawialiśmy o jego sypiącym się małżeństwie i o moim malejącym zainteresowaniu studiami po sześciu latach spędzonych na uczelni i zaliczeniu z czterech głównych przedmiotów. Rozmawialiśmy o sprawach, które nie dawały mu spokoju, i omawialiśmy moje coraz bardziej niepokojące spotkania z więźniami. Czasami siedzieliśmy w milczeniu, słuchając jazzu lub bluesa, i to też było w porządku. Tak minęły mniej więcej trzy miesiące. Pewnego wieczoru Harry zauważył, że moje przygotowywane w domu posiłki składają się niemal wyłącznie z fasolki i ryżu, a wyjście na piwo poprzedza szukanie drobnych za poduszkami kanapy. — Praca asystenta nie jest zbyt popłatna, co? — spytał. — O płaceniu raczej w ogóle nie może być mowy — poprawiłem go. — Braki finansowe wyrównywane są przez ograniczoną ilość miejsc pracy. — Może pewnego dnia zostaniesz sławnym psychoanalitykiem Carsonie Freudzie, i będziesz się rozbijał wielkim mercedesem. — Najprawdopodobniej wyląduję na platformie wiertniczej — rzuciłem. — Dlaczego o to pytasz? — Bo myślę, że byłby z ciebie niezły glina. Dziesięć minut po wyjściu z parku wszedłem za Harrym do znajdującego się na tyłach sali boksu w Cake’s Lounge, knajpy wciśniętej między fabryki i magazyny w pobliżu zatoki. Kilku samotnych klientów popijało drinki przy barze, paru innych siedziało ściśniętych w boksach. Dwóch chwiejących się na nogach mężczyzn grało w bilard. — Dlaczego tutaj, a nie u Flanagana? — spytałem, marszcząc nos. W Cake’s cuchnęło tak, jakby nie wietrzono od dziesięciu lat; u Flanagana podawano tanie drinki i przyzwoite jedzenie, lokal więc przyciągał mnóstwo gliniarzy. — Squill mógł się tam wybrać, a właśnie o nim musimy porozmawiać. Ta sztuczka z płatkami i światłem to była czysta durnota. Dlaczego chciałeś udowodnić, że jesteś od niego lepszy? — Niczego nie chciałem udowodnić, Harry, ja tylko badałem sprawę. Na ziemi leżał facet bez głowy, a Squill plótł, co tylko ślina przyniosła mu na język. Co miałem zrobić? — Może powinieneś zrezygnować z dramatycznych zwrotów akcji i zasugerować rozwiązania Squillowi, sprawić, by uznał, że to jego pomysł. Podobno studiowałeś psychologię? — Wbijanie pomysłów do głowy Squilla to byłaby parapsychologia, Harry, a tego przedmiotu nigdy nie studiowałem. Zmrużył jedno oko. — Squill to zwierzę polityczne, Carson. Wkurzysz go, a zostanie z ciebie tylko czerwona plama na powierzchni wody. Postanowiłem zadać mu pytanie, które nie dawało mi spokoju od blisko roku. — Jakim cudem taki przygłup jak Squill stoi na czele wydziału śledczego? Kiedy Harry chowa twarz w dłoniach, to oznacza, że wyszedłem na głupa. — Carson, jesteś cudem natury, mój ty apolityczny wojowniku. Ty naprawdę nie masz o niczym pojęcia, prawda? — Układy? — Ty, Carson. Zrobiłeś z kapitana Terrence’a Squilla to, kim jest dzisiaj. Harry wstał i zebrał butelki ze stolika. — Kupię jeszcze parę browarów i zrobię ci mały wykład z historii, brachu. Wygląda na to, że bardzo ci się przyda. ROZDZIAŁ 3 Harry rozpoczął wykład, jeszcze zanim dotarł do stolika, niosąc w rękach dwie butelki piwa. — Przez całe lata Squill przekładał papiery jako porucznik w wydziale wykroczeń przeciwko mieniu. Był zwykłym trutniem, ale miał jeden talent: gadane. Przemawiał w szkołach, na spotkaniach rad mieszkańców, na otwarciach centrów handlowych, festynach kościelnych… — Harry postawił butelki na stoliku i usiadł. — Szlifował swoje umiejętności bardzo pracowicie, aż z braku innych kandydatów zaczął reprezentować wydział w mediach. Dla większości osób to bardzo trudna rola… Skinąłem głową. — Usuwa w cień zwierzchników, co wkurza ich niepomiernie. W college’u napatrzyłem się dość na dobrze zapowiadające się kariery, które kończyły się nagle z powodu czystej zawiści. — W przypadku Squilla było inaczej. Ten drań wiedział doskonale, kiedy podlizać się zwierzchnikom. A nawet więcej. Gdy w wydziale coś spieprzyli i góra chciała za wszelką cenę ocalić tyłki, Squill ściągał na siebie całą krytykę i stawał na linii ognia. — Squill? — spytałem z niedowierzaniem. — Wystawiał się na strzał? — Media go kochały, wiedziały, że zawsze mogą liczyć na dowcipne, gniewne, barwne komentarze — czego tylko wymagały okoliczności. „Kapitan policji w Mobile twierdzi, że błędne aresztowanie to sprawa wydziału, słuchajcie wiadomości o jedenastej”… „Wysokiej rangi oficer twierdzi, że krytycy ACLU* to niedoinformowane beksy, czytajcie na stronie czwartej”, i tak dalej, i tak dalej. Harry wyjął z popielniczki pudełko zapałek i zaczął się nimi bawić. — A potem do akcji wkroczył Joel Adrian. Tessa Ramirez. Jimmy Narley. Po śmierci Porterów sprawa trafiła na nagłówki gazet. Śledztwo nie przynosiło żadnych efektów. Nie masz pojęcia, jak było źle… — Kto znalazł Tessę, Harry? Kto stał w rojącym się od szczurów kanale i patrzył na jej ciało? Pokręcił głową. — Nie o to mi chodziło, bracie. Mówię teraz o polityce. Rozległy się wołania o dymisje. Ludzie przeklinali szefa między półkami supermarketu Winn–Dixie. Media nie zostawiały na nas suchej nitki. Wszyscy nawzajem obarczali się za to winą, aż nagle zjawił się ten szalony gliniarz w mundurze, Dzieciak Carson. — Miałem parę pomysłów, a ty sam się wtrąciłeś. — Szczali nam za to na głowy — odparł Harry — aż nie został im już żaden inny ślad. Zawiani faceci przy stole bilardowym zaczęli się kłócić o następny ruch. Patrzyliśmy na nich przez chwilę. — Miałem po prostu szczęście, Harry. Nic więcej. Zmrużył jedno oko. — Szczęście polega także i na tym, że wiesz, gdzie szukać. Mam rację? Zupełnie zbił mnie z tropu. — O czym ty mówisz? — To nie tylko wyciągnięcie właściwej karty, ale także i wiedza, kto je rozdaje. — Nie. Może to wszystko kwestia intuicji… Sam już nie wiem… Harry patrzył na mnie przez chwilę z zaciekawieniem, a potem machnął ręką. — Kiedy zjawiłeś się z tą nieprawdopodobną teorią i rozwiązałeś zagadkę, zaczęła się karuzela. Wszyscy próbowali zamienić sukces Samotnego Wojownika Rydera w swoje własne zwycięstwo. A kto był najlepszym kandydatem? — Squill? Harry wyjął zapałkę z pudełka i przyglądał się jej uważnie. — Przez cały czas pompował informacje do mediów, a kiedy wszystko wyszło na jaw, zaczął przedstawiać siebie w jak najlepszym świetle. Nie zastanawiałeś się nigdy, dlaczego tak szybko przestano uważać cię za bohatera? Cofnąłem się pamięcią do tamtych wydarzeń. Przez dwa dni byłem człowiekiem, który powstrzymał szalonego Adriana. Na trzeci dzień okazało się, że to triumf całego wydziału, a ja znalazłem się tam niejako przy okazji. Piątego dnia moje błędnie napisane nazwisko pojawiło się w przedostatniej linijce artykułu. — Prawo Squilla: „W górę po trupach”. Zrzucił cię z konia, żeby szychy mogły na nim jechać, a jedną z nich był oczywiście on sam. No i zajechał na nim aż do stanowiska szefa wydziału śledczego. Wzruszyłem ramionami. — Rzeczywiście było trochę przepychanek, ale kiedy dym opadł, zostałem detektywem. Nie skarżę się. Kłótnia przy stole bilardowym nabierała rozmachu. Jeden z mężczyzn ustawił kulę, drugi ją odepchnął. Harry przewrócił oczami, zapalił zapałkę i patrzył na płomień. Jego blask ozłocił mu twarz. — Dostałeś odznakę. Ale Squill zdobył to, o co zabiegał od lat: miejsce przy wielkim stole. To ty go tam posadziłeś, Cars. Zmarszczyłem brwi. — Nie wiem, o co to całe zamieszanie. — Nic nie kapujesz. Squill lubi myśleć, że wszystko zawdzięcza sobie. Kiedy widzi ciebie — pomachał palcami — jego przekonanie rozpada się jak domek z kart. — Może mnie po prostu ignorować. — I robi to. Przez cały rok byłeś jedynie nazwiskiem na liście płac. A ZEPS istniał tylko na papierze. Ale jeśli wkroczy do akcji… Zastanowiłem się. Razem z ZEPS–em wkroczymy na scenę także i my. To my koordynowaliśmy prace, podpisywaliśmy raporty, spotykaliśmy się z szefami. — Znów stanę na pierwszej linii, tuż przed nim. Harry wrzucił zapałkę do popielniczki. — Tak. Tyle że on nie będzie chciał przyjąć tego do wiadomości. Przy stole bilardowym zrobiło się bardzo głośno. Jeden z mężczyzn podkreślił moc swych argumentów, uderzając partnera kijem w ucho. Ten padł z jękiem na ziemię. Barman spojrzał najpierw na obu mężczyzn, potem na Harry’ego. — Jesteś gliną, może byś zareagował. Harry przyłożył wielką pięść do czoła i kilka razy otworzył ją i zacisnął. — Co to jest, do cholery? — spytał barman. — Światło oznaczające, że nie jestem na służbie. Wstaliśmy i w dusznym powietrzu ruszyliśmy do wyjścia. — Dzięki za wykład z historii, profesorze Nautilus. — Wykuj go na pamięć, moja ty gwiazdo — odparł Harry. Powoli jechałem na Dauphin Island. Pachnące wilgocią i solą powietrze omywało mój mózg jak oczyszczający przypływ, lecz raz po raz na powierzchnię wypływał obraz mężczyzny z obciętą głową. Kiedy już znalazłem się w domu, zapaliłem świece, usiadłem po turecku na kanapie i wykonałem kilka ćwiczeń oddechowych zalecanych przez Akini Tabreese, dobrego przyjaciela i nauczyciela sztuk walki. Akini wykonuje sporo takich ćwiczeń, zanim zacznie rozwalać głową bloki lodu. Ja robię ich tylko kilka, po czym sięgam po młot pneumatyczny. Wróć na miejsce zbrodni, nakazywałem moim pijanym od tlenu myślom. Rozejrzyj się po parku. Z każdym głębokim oddechem wyzbywałem się gniewu, który ogarniał mnie na myśl o Squillu i Burlewie, i wyobrażałem sobie, co widział zabójca, gdy zobaczył swoją ofiarę. Może dostrzegł ją na ścieżce? Latarnia stała blisko, schronili się więc w krzaki. Tutaj Squill miał rację; seks odegrał rolę wabia, jeśli nie motywu. Ofiara umiera w wyniku strzału w głowę albo ciężkiego uderzenia. Jeśli głowa okazała się kluczowym elementem szaleństwa zabójcy, to na pewno odciął ją w głębokim mroku, szybko poruszając ostrzem. Potem nie wiadomo dlaczego wyciągnął ciało w strumień światła padającego z latarni, pozostawiając za sobą ślad znaczony płatkami kwiatów. Klęka, wykonuje makabryczną operację i znika. Raz po raz odtwarzałem w wyobraźni tę scenę, aż o 2.45 zadzwonił telefon. Domyśliłem się, że to Harry. On też oglądał tę scenę w pokoju z przyciemnionym światłem i „jazzem dla myślących”, sączącym się z głośników w tle. Być może był to Thelonious Monk i jego solówki unoszące się wysoko w surowym podmuchu muzyki. Jednak zamiast Harry’ego usłyszałem trzęsący się głos starej kobiety. — Halo? Halo? Czy ktoś tam jest? Nagle cudownym sposobem odmłodniał i usłyszałem w słuchawce głos trzydziestoletniej kobiety, mojej matki. — Carson? To ja, mama. Jesteś głodny? Może zrobić ci lunch, synku? Jakąś pyszną kanapkę? A co powiesz NA WIELKĄ MICHĘ PIEPRZONEJ ŚLINY? Nie, pomyślałem, to się nie dzieje naprawdę. To tylko jakiś koszmarny sen, obudź się. — CARSON! — zaskrzeczał głos, już niekobiecy. — Porozmawiaj ze mną, braciszku. Muszę poczuć odrobinę CIEPŁA RODZINNEGO! Zamknąłem oczy i oparłem się o ścianę. Jakim cudem on dorwał się do telefonu? Przecież to było zabronione. Usłyszałem, jak wali słuchawką o coś twardego. — Dzwonię NIE W PORĘ, braciszku?! — wrzasnął. — Jest u ciebie KOBIETA? Czy jest NAPALONA? Słyszałem, że kiedy ogarnia je żądza, soki dosłownie z nich WYCIEKAJĄ. Cześć, chłopaki, poznajcie moją partnerkę, Powódź z Johnstown. ZAŁÓŻ BUTY, KIEDY BĘDZIESZ JĄ PIEPRZYŁ! — Jeremy — szepnąłem bardziej do siebie niż do niego. — Pewna dziewczyna z NANTUCKET, lubiła, by RŻNĄĆ ją w butach… — Jeremy, do diabła… — Lecz faceci z miasteczka, rżnąc ją, tonęli w rzeczkach, które z niej wypływały jak STRUMIEŃ! — Wrócił do zatroskanego głosu mojej matki. — Już dobrze, Carson, mamusia jest przy tobie. Nie skończyłeś jeść swojej śliny. Wystygła? Może ci ją podgrzać? — zaskrzeczał. — Jeremy, przestań, proszę… W tle usłyszałem trzask otwieranych drzwi, a zaraz potem szuranie stóp i przeklinającego mężczyznę. — NIE! ZABIERAJCIE SIĘ STĄD! — wrzasnął mój rozmówca. — To ROZMOWA PRYWATNA! Rozmawiam z MOJĄ PRZESZŁOŚCIĄ! Rozległ się trzask, a potem szuranie, jakby ktoś upuścił telefon na podłogę i kopał go. Do jęków i posapywań dołączyły przekleństwa, odgłosy walki. Stałem w chłodnym pokoju i nasłuchiwałem bez tchu, czując, jak pot spływa mi po ciele. Jego krzyki dobiegały teraz z oddali i wyobraziłem sobie ubranych na biało mężczyzn ciągnących go po podłodze. — MORDERSTWO, CARSON! Opowiedz mi o nim. Na pewno chodzi o coś więcej niż tylko o BRAKUJĄCĄ GŁOWĘ, zawsze chodzi o coś więcej. Czy odciął im KUTASY? Czy WPYCHA IM KIEŁBASY DO TYŁKA, AŻ ZACZYNAJĄ WYCHODZIĆ SZYJĄ? Zadzwoń do mnie! Znów MNIE POTRZEBUUUUUJESZ… Znów szuranie i przepychanie. A potem cisza. Filia Kanału 14 w Montgomery musiała pokazać relację ze zbrodni w parku w ostatnich wiadomościach. Telewizja była jednym z niewielu luksusów, na jakie mógł sobie pozwolić Jeremy, i na pewno przestudiował całą relację z dokładnością naukowca. Zdmuchnąłem świece i położyłem się na kanapie z twarzą ukrytą w poduszce. Kiedy wreszcie udało mi się zasnąć, spałem bardzo lekko, słysząc w głowie popiskiwanie szczurów i czując zapach palonego jedwabiu. Budzik zadzwonił tuż po świcie. Jeszcze mocno zaspany wyszedłem na plażę i zmagając się z falami, płynąłem w morze przez jakieś osiemset metrów. Potem zawróciłem i z trudem dopłynąłem do brzegu. Następnie przebiegiem ponad sześć kilometrów po piasku i skończyłem bieg zlany potem i ze skurczami w łydkach. Po trudnej, niemal gniewnej sesji z hantlami, zacząłem postrzegać wszystko wyraźniej i odsunąłem wspomnienie rozmowy z Jeremym, uznając je za odchylenie od normy. Zawsze był przerażająco sprytny, udało mu się więc dobrać do telefonu. Ale czy nie słuchałem, gdy mu go wyrywano? To się już nie powtórzy; ten epizod mam już za sobą. Wziąłem prysznic i zjadłem na śniadanie utarty ser z kiełbasą andouille. W znacznie lepszym nastroju ruszyłem do pracy. Harry rzucił monetą; mnie przypadła obecność przy sekcji. Miałem jeszcze trochę czasu, udałem się więc do pracowni kryminologów, które wyglądały jak połączenie laboratorium ze sklepem komputerowym. Dwóch techników w białych fartuchach pochylało się nad spławikiem od toalety, jakby był to święty Graal. Inny stukał ołówkiem w słoik pełen robali. Hembree siedział przy mikroskopie i popijał kawę. — Mamy odciski palców ofiary — powiedział, biorąc do ręki kartkę papieru. Uderzając językiem o wargi, wydobyłem z siebie dźwięk naśladujący werbel. — I zwycięzcą jest? W odpowiedzi Hembree zasyczał, naśladując talerze perkusji. — Jerrold Elton Nelson, alias L’il Jerry, alias Jerry Elton, alias Nelson Gerald, alias Elton Jelson. — Długa lista tych aliasów. — I równie imponująca lista wykroczeń — odparł, spoglądając na kartkę. — Dwadzieścia dwa lata, oczy i włosy odpowiednio niebieskie i brązowe, gdziekolwiek się teraz znajdują. Zatrzymywany w całym okręgu za kradzieże w sklepach, męską prostytucję, posiadanie skradzionych rzeczy i narkotyków. W marcu pewna kobieta oskarżyła go o przywłaszczenie sobie jedenastu tysięcy dolarów, lecz potem wycofała oskarżenie. — Męska dziwka i oszust — żigolak? Chyba działał na dwa fronty — powiedziałem, obracając się na pięcie. Choć sekcja miała się odbyć dopiero za godzinę, zamierzałem pojechać do kostnicy. — Byłbym zapomniał! — zawołał Hembree, gdy stałem już w drzwiach. — Te płatki i latarnia wczoraj wieczorem były inspirujące, Carson, czysty Sherlock Holmes. Squill zdecydowanie wyżej sra, niż dupę ma. Podobało mi się, gdy mu to wczoraj wytknąłeś. W recepcji kostnicy nie było nikogo, a echo moich kroków w korytarzu sprawiło, że w drzwiach gabinetu stanął Will Lindy. Nowa siedziba działała oficjalnie zaledwie od kilku dni, lecz Lindy wyglądał na zadomowionego. Na biurku miał poukładane formularze, na półkach w porządku alfabetycznym stały książki, a na ścianach wisiały kalendarze i plany pracy. — Dzień dobry, detektywie. — Cześć, Will. Przyszedłem na sekcję Nelsona. Czy Clair już jest? Byłem chyba jedyną osobą we wszechświecie, która zwracała się do doktor Peltier po imieniu; robiłem to od chwili, gdy zostaliśmy sobie przedstawieni, a ona jeszcze mnie nie zbeształa. Rewanżowała mi się, zwracając się do mnie wyłącznie po nazwisku, podczas gdy w rozmowach z innymi używała imion, bądź tytułów. Lindy spojrzał na zegarek. — Ma tu być o dziewiątej, co oznacza… Spojrzałem na swój zegarek: 8.58. — …że będzie za minutę. W końcu korytarza rozległ się nagle wybuch śmiechu i ujrzeliśmy dwóch pracowników zakładu pogrzebowego wiozących ciało na wózku. Zmierzali w stronę drzwi na tyłach, prowadząc wózek slalomem, bawiąc się nim niczym dzieci w supermarkecie. Lindy wypadł na korytarz jak burza. — Hej, wy tam! — zawołał. — To, co robicie u siebie, to wasza sprawa. Tutaj okazujemy zmarłym szacunek. Obaj mężczyźni zamarli, a na ich twarzach wykwitł ognisty rumieniec. Wymruczeli słowa przeprosin i już powoli i statecznie ruszyli przed siebie. — Dobra robota, Will — pochwaliłem, gdy wrócił. Rzucił mi półuśmiech. Nigdy nie mogłem się nadziwić, jak półuśmiech potrafi okazać smutek. — Ten biedak rusza w swoją ostatnią podróż. Nie wolno tego traktować jak zabawy. Podziwiałem Willa i jego postawę; zbyt wielu gliniarzy z wydziału zabójstw i pracowników kostnicy zapominało, że ciała, z którymi mieli do czynienia, były kiedyś centrum wszechświata, przynajmniej dla siebie samych. Nikt nie wie, dlaczego znaleźliśmy się właśnie tutaj i ile zależy od nas podczas naszej ziemskiej wędrówki. Dla ciał zjawiających się w kostnicy przynajmniej ta część podróży została zakończona. Źli, dobrzy, obojętni — wszyscy przeszli już na drugą stronę i poznali kryjącą się tam tajemnicę, pozostawiając za sobą ciszę. Nie zawsze ich opłakiwano, lecz wszyscy bez wątpienia zasługiwali na szacunek. Odwróciliśmy się obaj, słysząc stukot obcasów na korytarzu. W naszą stronę zmierzała doktor Peltier. Domyśliłem się, że była na śniadaniu ze swoim mężem, Zane’em, bo szedł obok niej, dłubiąc w zębach wykałaczką. Skończył pięćdziesiąt dziewięć lat, lecz wyglądał o wiele młodziej; miał chłodne szare oczy, rzeźbiony nos i opaleniznę, bez względu na porę roku i pogodę. Tego dnia był ubrany w trzyczęściowy grafitowy garnitur, skrojony tak, by zakrywał coraz śmielej rysujący się brzuszek, i szedł bardzo szybko, by dotrzymać kroku żonie. — Trochę się pośpieszyłeś, Ryder — rzuciła, gdy zrównała się ze mną, a ja natychmiast ruszyłem przed siebie. Jej perfumy pachniały jak szampan z róż. — Lubię obejrzeć ciało przed sekcją. Zawsze starałem się to robić, gdyż czułem, że dzięki temu nawiązuję bliższy kontakt z ofiarą. Po sekcji zmarli wydawali się inni, jakby przenieśli się z naszego świata do przedsionka następnego. — Nie mam dziś na to czasu. Nigdy nie podchodziła poważnie do mojej teorii. — Proszę, Clair, tylko minutkę. Westchnęła ciężko. Zatrzymaliśmy się przed drzwiami sali, w której przeprowadzano sekcje. — Poznałeś mojego męża? — Tak. Parę miesięcy temu w muzeum — wyjaśniłem, wyciągając rękę. — Detektyw Carson Ryder. Zane Peltier ścisnął mi knykcie. — Pamiętam doskonale — zapewnił, choć jego oczy mówiły zupełnie co innego. — Miło znów pana zobaczyć. Clair otworzyła drzwi. — Poczekam tutaj, kochanie — powiedział Zane. — Oni cię nie ugryzą, Zane. Uśmiechnął się, ale nie podszedł do drzwi. Rozumiałem jego wahanie doskonale — wierzę, że ludzie wyczuwają śmierć jak bydło nadchodzącą burzę; mamy chyba wbudowany atawistyczny system ostrzegawczy, który pozostanie w nas do czasu, gdy na drodze ewolucji zamienimy się w stworzenia obdarzone wyłącznie rozumem, a to raczej szybko się nie stanie. Razem z Clair weszliśmy do sali. — Pospiesz się, Ryder — powiedziała. — Mam przed sobą ciężki dzień i nie mogę marnować czasu. — Tak jest, wasza wysokość — odparłem. Odpowiedziała mi miażdżącym spojrzeniem. Wysunęła ciało z lodówki i odsunęła okrywające je prześcieradło. Przez kilkanaście sekund przyglądałem się znajomemu nieszczęśnikowi. Bez głowy wydawał się tak bardzo zagubiony, zupełnie jakby wcześniej nie był człowiekiem. Rejestrowałem wyłącznie jego cechy fizyczne: szerokie ramiona, wąskie biodra, dobrze umięśnione ciało. Śmierć pozbawia nas cech charakterystycznych, lecz bez wątpienia miałem przed sobą ciało, nad wyglądem którego jego właściciel dużo i ciężko pracował. Clair przyglądała mi się z dezaprobatą, po czym obrzuciła ciało profesjonalnym spojrzeniem. Zaczęła zaciągać prześcieradło, lecz nagle się zatrzymała. — Co to jest, do diabła? — powiedziała, pochylając się nad łonem. — Co to takiego? — Penis? — Nie, do cholery. Nad włosami łonowymi. Ryder, możesz się w końcu do czegoś przydać. Podaj mi rękawiczki. Wysunąłem parę lateksowych rękawiczek z pudełka stojącego przy stole. Clair szybko je naciągnęła i odsunęła na bok mocno skręcone włosy. — To jakiś napis — mruknęła. — Litery są tak malutkie, że z trudem można je odczytać. — Zabite szczury — mrużąc oczy, odczytywała napis, którego nie widziałem. — Zabite. Łomem. Cały pęk zabitych szczurów. Potężnym łomem. Szczury. Szczury. Szczury. Łom. Łom. Warczy. Warczy. Łom. Szczury. Potężny łom. Łom. Łom. Szczury. Szczury. Potężny. Łom. Łom. Odsunęła się. Teraz ja pochyliłem się nad ciałem i zobaczyłem starannie wypisane lawendowym atramentem dwie linijki słów, które Clair przed chwilą odczytała. — Doktor Davanelle, proszę tu natychmiast przyjść — rzuciła Clair, nie odwracając się. Spojrzałem w stronę małego pokoju, w którym drobna, blada kobieta studiowała akta. Siedziała tam tak cicho, że wcześniej jej nie zauważyłem. Miała długie, sięgające do ramion ciemne włosy i duże okulary. Nazywała się Evie czy jakoś tak. Zatrudniono ją niedawno i nie miałem jeszcze okazji uczestniczyć w żadnej przeprowadzanej przez nią sekcji. Podeszła szybko do stołu. Uśmiechnąłem się i skinąłem głową, lecz mnie zignorowała. Clair postukała palcem w kość łonową denata. — Skoro była pani na tyle uprzejma, by zjawić się w pracy… mamy przecież poniedziałek… chciałam zwrócić pani uwagę na napis na łonie. Proszę zadzwonić do Chamblissa. Niech tu przyjdzie z całym sprzętem i zrobi zdjęcia. I proszę sprawdzić, czy na ciele nie ma innych napisów. Zrozumiała pani? — I tak bym to zrobiła, pani dok… — To na co pani czeka? Nie przeprowadzamy tu głosowania, proszę brać się do roboty. Evie wróciła do pokoju, by wezwać fotografa. Usłyszałem trzask intercomu i po chwili rozległ się aksamitny głos recepcjonistki Very Braden, która z charakterystycznym dla głębokiego Południa akcentem przeciągała samogłoski. — Doktor Peltier? Bill Arnett z FBI na czwórce. Ma wyniki analiz tkanki z zeszłego tygodnia. — Odbiorę w gabinecie — rzuciła Clair w powietrze i ruszyła w stronę drzwi prowadzących do jej gabinetu. Skorzystałem z okazji, by wyskoczyć do toalety. Kiedy wróciłem, zobaczyłem stojącego w sali Zane’a Peltiera. Ze śmiertelnie bladą twarzą przyglądał się ciału i wyglądał tak, jakby miał za chwilę zemdleć. Raz po raz szeptał tylko jedno słowo: Jezu. — Spokojnie — powiedziałem, podtrzymując go za ramię. — Proszę wziąć głęboki oddech. — Kto to jest? — wysapał. — Jezu. — Jerrold Nelson. — Jezu. — Proszę głęboko oddychać — powtórzyłem. Tym razem mnie posłuchał. — Przyszedłem zobaczyć, co tak długo zatrzymuje Clair i Jezu… gdzie jest jego głowa? — Tego jeszcze nie wiemy. — Kto byłby w stanie zrobić coś takiego drugiemu człowiekowi? — Odetchnął głęboko jeszcze kilka razy i jego twarz zaczęła nabierać koloru. — Już… dobrze, detektywie. Nigdy nie widziałem ciała bez… — usiłował się uśmiechnąć. — Żałuję, że nie zostałem na korytarzu. Wciąż oddychając głęboko, ruszył w stronę gabinetu Clair. W tej chwili z pewnością wyglądał na swoje lata. W plotkarskich kręgach miasta szeptano, że związek Zane’a Peltiera z Clair z domu Swanscott był nie tyle małżeństwem, co fuzją: on wniósł nazwisko i majątek, ona umysł i ambicję. Fortuna Zane’a sięgała jeszcze czasów przedwojennych i stale rosła. On sam odziedziczył kilka firm, zasiadał w radach nadzorczych paru innych, ale słyszałem, że pracuje piętnaście godzin na dobę. I chyba ma efekty. Clair wsunęła głowę przez drzwi. Dostrzegłem za nią Zane’a. Wyglądał o wiele lepiej i był gotów do wyjścia. Clair zerknęła w stronę pomieszczenia gospodarczego. — Mam ekshumację w Bayou La Batre, potem jestem umówiona na lunch z Billem Arnettem. Wrócę za kwadrans czwarta. — Odwróciła się w moją stronę. — Tak to właśnie funkcjonuje, Ryder. Wszyscy wykonują swoją pracę i działają zgodnie z planem. Zjawiają się na czas. Ani jedno słowo nie było przeznaczone dla mnie. Drzwi zatrzasnęły się. Clair ruszyła realizować swój plan, a Zane, jak można się spodziewać, na szybkiego drinka. Zostaliśmy więc tylko we dwoje — ja i Evie czy jakoś tak. Chłopiec i dziewczyna, sami, w poczekalni dla zmarłych. Skierowałem się w stronę jej pokoju, przypominając sobie po drodze, że nie miała na palcu obrączki. Siedziała przy biurku, wypełniając stos formularzy. — Jestem Carson Ryder z wydziału zabójstw — powiedziałem do tyłu jej głowy. — Chyba nie zostaliśmy sobie oficjalnie przedstawieni. Zanim podniosła wzrok, napisała jeszcze kilka słów. — Ava Davanelle. — Nie podała mi ręki, ale ja nie mogłem się oprzeć i wyciągnąłem swoją. Miała chłodną, mocną dłoń, którą szybko cofnęła. — Jest pani tutaj od niedawna? — Jeśli sześć miesięcy można uznać za niedawno… — Wróciła do formularzy. — Chyba nastąpiła pani dziś doktor Peltier na odcisk. Spóźniła się pani do pracy? Ja raz spóźniłem się dwie minuty na spotkanie z nią i… — Był pan u lekarza w sprawie swoich problemów z nosem? — Problemów z nosem? — Wtyka go pan w nie swoje sprawy. Patrzyłem, jak drżą jej delikatnie koniuszki palców; w pokoju było bardzo zimno. — Przepraszam — powiedziałem. — Współpracuję z Clair… z doktor Peltier już od roku i przez cały czas czuję, że coś jest nie tak. A może się mylę? Może właśnie jest tak, jak być powinno, tylko z nią albo ze mną coś jest nie w porządku. Nie można przecież nieustannie następować komuś na odcisk, bo to oznacza, że ta osoba stale go ma. Tak przez cały rok? — paplałem jak najęty, nie mogąc się powstrzymać. To moja dość specyficzna wersja rozmowy o niczym. Doktor Davanelle zebrała papiery i wstała. — Miło było pana poznać, detektywie Carson, ale… — Ryder. Nazywam się Carson Ryder. — …mam dzisiaj mnóstwo pracy. Do widzenia. Szedłem za nią, dopóki nie odwróciła się i nie spojrzała na mnie, jakbym był psem, który uczepił się jej nogi. — Czy mogę coś jeszcze dla pana zrobić, detektywie Carson? — Ryder. Carson Ryder. Przyszedłem tutaj, by wziąć udział w sekcji Nelsona. — To proszę usiąść w poczekalni — powiedziała, akcentując ostatnie słowo. — Poprosimy pana, gdy będziemy gotowi. ROZDZIAŁ 4 „…szczur… tom… tom…” Obciągnięte lateksowymi rękawiczkami palce doktor Davanelle rozsuwały włosy łonowe denata, a ona sama, nisko pochylona nad ciałem, kończyła powolne i wyraźne odczytywanie napisu. „Atrament jest jasnolawendowy, a sam napis trudny do odszyfrowania z odległości. Wstępne oględziny sugerują użycie przyboru do pisania z bardzo dobrą stalówką. Dostrzeżono lekkie otarcia naskórka. Zdjęcia dołączono do akt…” Wezwany z wygnania po półgodzinie, wszedłem do sali, gdzie doktor Davanelle i staruszek — asystent Walter Huddleston układali ciało na stole. Wysoki, potężny czarny mężczyzna miał siłę znacznie młodszego człowieka. Jego oczy przypominały czerwone latarnie i nigdy się nie uśmiechał. Wyobraziłem sobie gromadkę dzieci, które w święto Halloween pukają do jego drzwi i na widok szkarłatnego spojrzenia rozbiegają się w popłochu z wielkim krzykiem, rozsypując cukierki. Doktor Davanelle skończyła wstępne oględziny ciała. Nie znalazła żadnych innych napisów, jedynie tatuaż na łopatce przedstawiający smoka. Poprawiła maseczkę na twarzy, ujęła skalpel w dłoń i rozpoczęła standardową procedurę: nacięcie w kształcie litery Y, odsłonięcie mrocznego wnętrza. Byłem pod wrażeniem jej ruchów, ręce w rękawiczkach poruszały się niezwykle płynnie, z wdziękiem, jakby każda z nich była niezależna od drugiej. W porównaniu z tym ruchy Clair i pozostałych patologów, Stanleya Hoellkera i Marva Rubina, wydawały się ciężkie i mechaniczne. Obserwowałem ją przez pół godziny jak zauroczony. Nigdy wcześniej nie przyszło mi do głowy, że kiedykolwiek połączę to słowo z sekcją zwłok. — Ma pani piękne ręce — powiedziałem. — Czy myślała pani kiedyś, żeby grać jako shortstop? Podniosła serce i umieściła je na szalce wagi. — Wie pan z pewnością, że wszystko podczas sekcji jest nagrywane — odparła. — Będę wdzięczna, jeśli powstrzyma się pan od zbędnych uwag. — Przepraszam. Doktor Davanelle kontynuowała badanie jamy brzusznej przez dalsze piętnaście minut. Usunęła i zważyła najpierw jedną nerkę, a potem ujęła drugą. Śliski organ wysunął się jej jednak z ręki i zaczął spadać na podłogę. Szybko chwyciła go drugą. — No proszę — rzuciłem, zapominając się po raz kolejny. — Shortstop i tyle. Nad maseczką chirurgiczną zalśniły zielone oczy. Wzruszyłem ramionami. — Proszę mi wybaczyć — powiedziałem. — Próbuję tylko nawiązać rozmowę. Skinęła głową w stronę drzwi. — Korytarz jest tam. Jeśli wyjdzie pan na zewnątrz, będzie pan mógł rozmawiać do woli. Jeszcze jedna taka uwaga, a znajdzie się pan tam na pewno. Poczułem, jak płoną mi policzki, zupełnie jakby ktoś uderzył mnie w twarz. Skinąłem głową i zamilkłem, choć rozmowy podczas sekcji nie były karane śmiercią. Uczestniczące w sekcji osoby prowadzą zwykle luźną pogawędkę, a protokólantka zawsze jest na tyle przytomna, żeby nie włączać jej do oficjalnego zapisu. Doktor Davanelle wróciła do pracy, rzucając uwagi w powietrze. Rejestrowane na taśmie magnetofonowej, były, o czym nie omieszkała mi przypomnieć, spisywane w formie oficjalnego protokołu. Pamiętając cały czas, że jestem detektywem, przyglądałem się jej bacznie i zauważyłem kilka interesujących detali: na pierwszy rzut oka uznałem, że jest drobna i delikatna, lecz teraz uświadomiłem sobie, że stało się tak z powodu jej sposobu bycia. Po prostu nie chciała zwracać na siebie uwagi. Zdziwiło mnie też, że przedstawiając się, nie podała tytułu naukowego. Większość lekarzy wymachiwała tytułami niczym ognistym mieczem i wypisywała magiczne literki „Dr” nawet na kwitach parkingowych. Doktor Davanelle była ponura, opryskliwa i koląca jak jeż, a jednak jej ruchy były niezwykle harmonijne, a umiejętności przekraczały znacznie to, czego mogłem się spodziewać po osobie pracującej na tym stanowisku od zaledwie sześciu miesięcy. Piętnaście minut później nastąpiła przerwa, kiedy doktor Davanelle poszła po brakujące narzędzie. — Nie chciałem pani obrazić tym porównaniem do shortstopa — powiedziałem, kiedy wróciła. — Próbowałem tylko wyrazić swój podziw dla pani umiejętności. Pani dłonie poruszają się miękko jak fale. Spojrzała na mnie, jakbym właśnie nasikał na jej reeboki. — Czy nie prosiłam pana o powstrzymanie się od komentarzy? Pięć minut temu? Odetchnąłem głęboko. — Jeszcze nigdy nie uczestniczyłem w sekcji, podczas której obowiązywało całkowite milczenie. Rzuciła narzędzie na stół i odwróciła się do mnie gwałtownie. — Przypomnę panu, jak to powinno wyglądać: ja przeprowadzam sekcję, a pan ją obserwuje. Można to robić w absolutnym milczeniu. Gdyby chciał pan zadawać inteligentne pytania dotyczące przebiegu sekcji, a niektórzy ludzie rzeczywiście to potrafią, to proszę je zadać, a ja udzielę panu odpowiedzi. Jeśli ma pan problemy, żeby to zapamiętać, każę to zapisać i dostarczyć do pańskiego przełożonego. Niełatwo mnie zdenerwować, ale czasami, w wyjątkowej sytuacji staje się to możliwe. — Proszę posłuchać, pani doktor. Jeśli nawet jest pani wkurzona od samego rana, to nie znaczy, że ma pani obrzucać gównem wszystkich dookoła. Zielone oczy ciskały błyskawice. Zerwała maseczkę z twarzy. — Nie będę tego dłużej tolerować — rzuciła gniewnie. — Do kogo mam zadzwonić, żeby ktoś pana zastąpił? Już otwierałem usta, żeby odpowiedzieć jej równie ostro, ale zmieniłem zdanie. Podniosłem ręce w geście poddania się. Przejechałem palcami po wargach, jakbym zasuwał niewidoczny zamek i odsunąłem się, żeby zrobić jej miejsce. Mnóstwo miejsca. Przez następne parę godzin przypominałem sfinksa. Zadałem trzy pytania, wszystkie w obojętnym technicznym żargonie. Doktor Davanelle odpowiedziała w tym samym stylu, jak robot. Sekcja pokazała, że głowę odcięto bardzo precyzyjnie cienkim, ostrym jak brzytwa narzędziem, prawdopodobnie bez pośpiechu. Z wyjątkiem tatuażu i maleńkiego tajemniczego napisu, na ciele nie było żadnych innych śladów. Ciemna plama krwi w jamie brzusznej, utrzymywana tam przez siłę ciężkości, i zasinienie pośmiertne wskazywały, że po śmierci ofiara pozostawała w pozycji leżącej. Nic więcej, przynajmniej na razie. Po zakończeniu sekcji doktor Davanelle ściągnęła rękawiczki, wrzuciła je do pojemnika z odpadami stojącego przy stole i ruszyła w stronę wyjścia. — Za dwie godziny będzie gotowa wstępna wersja protokołu — powiedziała, nie odwracając się. — Znajdzie ją pan w recepcji. — Pani doktor! — zawołałem do jej oddalających się pleców. Zatrzymała się, odwróciła i spojrzała na mnie groźnie. Ciekawe, czy złamałem zasadę dotyczącą milczenia po zakończeniu sekcji. — Tak, detektywie Carson? — Ry.., nieważne. Proszę posłuchać, zaczęliśmy źle i to wyłącznie moja wina. Jestem totalnym kretynem, który nie potrafi prowadzić luźnej rozmowy, i nadrabiam to, paplając jak najęty. Możemy zacząć jeszcze raz? — Czas na lunch — ciągnąłem, kiedy nie odpowiadała. — Znam rewelacyjną knajpkę przy Bienville Square, gdzie podają pyszne kanapki. Ja stawiam. Uśmiechnąłem się promiennie i uniosłem brwi. Odeszła, zupełnie jakbym był warstwą farby na ścianie. Drzwi pomieszczenia gospodarczego zatrzasnęły się za nią z hukiem. Zadzwoniłem do Harry’ego, żeby sprawdzić, jak mu idzie. Powiedział, że przesłuchuje białą nędzę. Kiedy spytał, co porabiam, odparłem, że nie udało mi się zjeść kanapek, i za parę minut do niego dołączę. W rozmowie z Billie Messer, ciotką Jerrolda Nelsona, najbardziej denerwujące było to, że przez cały czas odganiała od twarzy owady, których wcale nie było. Początkowo podejrzewałem neurozę, ale po chwili uświadomiłem sobie, że to tylko odruch warunkowy wywołany mieszkaniem w przyczepie z zardzewiałymi siatkami w oknach i zepsutą klimatyzacją. Pani Messer, kobieta dobrze po czterdziestce, była jedyną żyjącą krewną i Harry poświęcił cały ranek na odnalezienie jej na porośniętym chwastami parkingu dla przyczep, na którym roiło się od bezdomnych kotów. W młodości Billie Messer była egzotyczną tancerką, lecz teraz jej obwisłe ciało nie miało nic wspólnego z egzotyką, mieszała więc za barem drinki, do kupowania których niegdyś zachęcała tańcem. Ubrana już do pracy, miała na sobie niebotycznie wysokie szpilki, czarną minispódniczkę i czarny, rozciągnięty do granic możliwości stanik z falbankami. Kręcone rude włosy okalały wydatne rysy twarzy, które, w zależności od pory i ilości pochłoniętego alkoholu, mogły się wydawać końskie lub kuszące. Razem z Harrym staliśmy oparci o stojący przed przyczepą rozgrzany, pokryty rdzą samochód, podczas gdy Billie Messer z papierosem wiszącym w kąciku ust odganiała niewidoczne owady i uwodzicielskim głosem, niczym Tina Turner dla ubogich, snuła opowieść o życiu siostrzeńca. — Biedny Jerry nie nadawał się do niczego z wyjątkiem łóżka. Tam radził sobie znakomicie. Był cholernie przystojny i sprytny. Dawał wszystkim do zrozumienia, że zrobi karierę jako model. Nawet mógłby nim zostać, gdyby nie był taki leniwy. Wykorzystywał jednak to, co mu dała natura. Robił to z mężczyznami i z kobietami. Nie miało to dla niego znaczenia, jeśli tylko dobrze płacili. Spytałam go kiedyś: „Jerrold, jak możesz to robić z jednymi i drugimi?”. Wiecie, co mi odpowiedział? Że czuje to samo, więc jakie ma znaczenie, z kim to robi? Spytałam, co to znaczy, że czuje to samo? „Nic, ciociu — odparł. — Nie czuję absolutnie nic”. I wiecie, co jeszcze mi powiedział? — Co takiego, panno Messer? — dopytywał się Harry, wyraźnie zaciekawiony. — Dla niego to wszystko było zabawne. Ludzie byli przekonani, że on jest w tym taki dobry, no wiecie, mógł to robić długo. A on powiedział mi, że skoro nic nie czuje, to nic go też nie zatrzymuje. Spytałam, czy jest coś takiego, co sprawia, że drży dla niego ziemia. Odparł, że musi myśleć o lataniu. Wtedy mu się udaje, wtedy osiąga… no wiecie — Billie Messer zmarszczyła brwi, pokręciła głową i odgoniła niewidzialnego owada. — Czy to nie straszne? Jechaliśmy na drugą stronę miasta, by porozmawiać z Terri Losidor, kobietą, która wniosła oskarżenie przeciwko Nelsonowi. Harry prowadził, ja rozsiadłem się wygodnie z tyłu i do niego przemawiałem. Niektórzy ludzie twierdzą, że najlepsze pomysły przychodzą im do głowy pod prysznicem lub przy puszcze piwa; dla mnie najlepszym miejscem do przemyśleń było tylne siedzenie samochodu. Kiedy byłem dzieckiem i w domu zaczęło dziać się źle, nocą wymykałem się ukradkiem i chowałem na tylnym siedzeniu samochodu, gdzie zapadałem w niespokojny sen, i dopiero o świcie wracałem do łóżka. Do dziś bardzo lubię wygodnie wyciągnąć się na tylnym siedzeniu, zakładać ręce za głowę i obserwować migające za szybami budynki i wierzchołki drzew. Moje samochodowe medytacje zupełnie nie przeszkadzają Harry’emu, który lubi prowadzić, choć kierowca z niego marny. — Widziałeś chyba ze dwadzieścia zabójstw, których podłożem była zazdrość i zemsta, Harry. Czy któreś z nich było aż tak starannie przeprowadzone? — To jeszcze nic nie znaczy. Każdy przypadek jest inny. — Daj spokój, Harry. Ilu zabójców dokonało mordu cholernie czysto i dokładnie? Harry mruknął coś pod nosem; lubił prowadzić w milczeniu, ja lubiłem głośno myśleć. W końcu podniósł prawą rękę, układając kciuk i palec wskazujący na kształt zera. — Krojenie i cięcie, Carson. Pięćdziesiąt ran kłutych. Osiemdziesiąt. Albo walenie młotkiem aż do skutku. Widziałem faceta podziurawionego jak sito. Zabójca wystrzelał cały magazynek, po czym załadował następny i strzelał dalej. — Zgadza się. Złość musi znaleźć ujście. A to zabójstwo było czyste i niemal eleganckie. — Ciało było czyste, Cars. Gdzie jest głowa? Domyślam się, że to ona była celem. Mogła nieźle oberwać. Na światłach, obok naszego samochodu zatrzymała się ciężarówka. Kierowca spojrzał na nas z wysoka i zdumiał się, widząc faceta w sportowej marynarce i krawacie, wyciągniętego wygodnie na tylnym siedzeniu. Kiedy puściłem do niego oko, odwrócił się. — Głowa została ukarana… twarz symbolizuje osobę. Tak, to chyba trzyma się kupy. Gdzie jesteśmy? — Na Airport Road przy uniwersytecie. Dlaczego nie wydaje mi się, że jesteś przekonany? — Jeśli zabójca pragnął głowy, to dlaczego nie zaczął się nad nią znęcać wtedy, gdy znalazła się w jego rękach? Nie odtańczył tańca zwycięstwa? Nie zatknął jej na żerdzi? Tak jak sugerowałeś. Zamiast tego umieścił napis na ciele. Chyba właśnie dlatego wyciągnął je do światła. — Może to pisanie go podnieciło. Musiał to zrobić — powiedział Harry. — Jeśli ma głowę, na której może wywrzeć cały swój gniew, to po co zajmuje się wypisywaniem przesłań na ciele? — Słuszna uwaga. Może naśladował Farleya? Farley Traynor był sfrustrowanym księgowym, który wycinał napisy na ciałach ofiar. Za ich pomocą mówił im, jak bardzo ich nienawidzi za to, co mu zrobili. W swoim obłąkanym umyśle doszedł do wniosku, że skoro jego ofiary nie żyją i zostały na dobre uwięzione w swoim ciele, to będzie pisał od tyłu, by mogły lepiej odczytać jego przesłanie. — Nie bardzo mi to pasuje, jeśli jego zdaniem głowa skrywa osobowość ofiary. Przejechałeś pieszego? — Nie, to tylko próg zwalniający. Może to jakaś wiadomość dla nas, gliniarzy? Łomy i szczury? Nie wszyscy kochają nas tak, jak my siebie kochamy. Nadal nie byłem przekonany. — Ten napis maczkiem nie był wcale trwały, a już na pewno widoczny. Nie w tym upale. Założę się, że zniszczyłby go nawet lekki rozkład ciała. Jeśli słowa są ważne, to wypisuje się je czarnym markerem i na dodatek wielkimi literami. — Ponosi cię, Cars. Nie lubię zgadzać się ze Squillem, ale chyba miał rację, mówiąc o zemście. — Zemsta to złość i gniew. Jeśli zabójca jest wściekły, to jego gniew jest czyściutki jak łza. Moje myśli błądziły pomiędzy uporządkowanym gniewem a moim godnym pożałowania debiutem w stosunkach z doktor Davanelle, kiedy samochód skręcił gwałtownie i podskakując, wjechał na podjazd. — Jesteśmy na miejscu, bracie. Czegoś takiego się nie spodziewałem. ROZDZIAŁ 5 Przed kompleksem apartamentów, w którym mieszkała Terri Losidor, pod daszkami stało z dumą kilka beamerów oraz parę innych imponujących pojazdów używanych przez młodych biznesmenów. Teren otaczający kompleks porastały mirty, karłatki, azalie, a gdzieniegdzie wznosiły się wysokie sosny. Nad basenem leżało kilku opalonych mieszkańców. Nigdzie nie było widać dzieci. — Z parkingu dla przyczep trafiliśmy do osady singli — japiszonów — podsumował Harry. — Darwin miał rację. Terri otworzyła drzwi, nie zabezpieczając ich łańcuchem ani nie prosząc o dokumenty. Ufała nam albo nas oczekiwała. Miała szeroką, nijaką twarz i zielone, rozbiegane oczy. Lekką nadwagę nosiła z wdziękiem i poruszała się zgrabnie. Gestem wskazała nam miękką pomarańczową kanapę. Zapaliła papierosa i usiadła naprzeciw nas. Wyłączyła dźwięk w telewizorze, na ekranie którego migał jeden z programów, które Harry określa mianem „parady zaburzeń chromosomów”, chyba Springer lub coś w tym stylu. Zorientowałem się, że Terri, pozornie opanowana, jest jednak zdenerwowana. To normalne, gdy z wizytą zjawiają się gliny. Mieszkanie, dokładnie posprzątane, było umeblowane niedrogo, lecz gustownie, a obok dymu z papierosów wyczułem zapach cytrynowego odświeżacza powietrza i niedawno branego prysznica. Gdzieś stała też kocia kuweta. — Chodzi o Jerrolda, prawda? — spytała. Harry skinął głową, a Terri wzięła poduszkę i przycisnęła ją do piersi. Harry zaczął od prostych pytań, by mogła się przyzwyczaić do odpowiadania. Miała trzydzieści trzy lata i pracowała jako księgowa dla lokalnej firmy przewozowej. W kompleksie apartamentów mieszkała od trzech lat. Nie wolno było sprowadzać tu dzieci, ale zwierzęta były mile widziane. Woda w basenie była zdecydowanie zbyt mocno chlorowana. Wszystkich odpowiedzi udzielała z nosowym akcentem, z którego uwielbiają się wyśmiewać kierowcy ciężarówek. Harry przeszedł do Nelsona. Kiedy powoli prowadził Terri przez zakamarki pamięci, ja siedziałem w milczeniu, wykorzystując roczne doświadczenie w pracy detektywa, by zidentyfikować kocią sierść na kanapie. Włosy były białe i długie. — Jak dobrze znała pani Nelsona? — spytał Harry. — Chodzi mi o jego przeszłość: przyjaciół, rodzinę, hobby i tak dalej. — Te sprawy nie były dla nas ważne. Liczyliśmy się tylko my i to, co robimy. Nie chciałam wiedzieć nic więcej. — Nie chciała pani czy Jerrold pani nie powiedział? — Harry poluzował krawat, otarł strużkę potu z szyi, rozluźnił się. Pracuje inaczej niż większość gliniarzy: pochyla się do przodu, kiedy pyta o błahostki, i siada wygodnie, by wytoczyć naprawdę ciężką amunicję. Losidor odwróciła wzrok. — Parę razy go pytałam. Powiedział, że nie chce o tym mówić, bo to zbyt bolesne. — Skoro nie poznała pani jego przyjaciół, to z pewnością nie znała pani także i wrogów. — Jerrold nie miał wrogów. Był taki… otwarty i przyjacielski. Zawsze się śmiał i opowiadał dowcipy. — Terri smutno się uśmiechnęła. — Jedna z moich przyjaciółek powiedziała mi kiedyś: „Terri, przez tego twojego Jerrolda od ciągłego uśmiechania się aż bolą mnie usta”. Nikt nie mógł być na niego zły. Harry splótł ręce za głową i usadowił się jeszcze wygodniej. — W maju była pani na niego na tyle zła, że zagroziła mu pani więzieniem. Chodziło chyba o pani jedenaście tysięcy dolarów, które przeszły do jego kieszeni. Losidor zamknęła oczy i westchnęła, po czym uniosła powieki. — Widzi pan, powiedział mi, że ma niepowtarzalną szansę zrobienia interesu. Potrzebował czternastu tysięcy dolarów, żeby w ciągu roku zarobić siedemdziesiąt. Miałam tylko jedenaście, ale powiedział, że wystarczy. — O jaki interes chodziło? Na tyłach mieszkania rozległ się nagle głośny stukot, jakby coś upadło na podłogę. Terri podskoczyła przestraszona. Harry wyprostował się. — Jesteśmy sami? — Tak — powiedziała Losidor, sięgając po papierosa. — To tylko Pan Puszek, mój kot. Stale coś zrzuca z półek i parapetów. Zwariowany kociak. Razem z Harrym nasłuchiwaliśmy przez chwilę. Cisza. Harry znów rozsiadł się wygodnie na kanapie. — W co Jerrold chciał zainwestować pani pieniądze? — Chodziło o komputery i sieć. Wyjaśnił mi, że w jednym biurze może działać jeden typ komputerów, a w drugim inny, i powstają problemy. Jerry miał przyjaciela, który wymyślił znakomity sposób na porozumiewanie się komputerów. To brzmiało bardzo rozsądnie, bo w mojej firmie stale mamy kłopoty z komputerami. — Poznała pani tego przyjaciela? Mówił, jak się nazywa? — Ufałam Jerry’emu. Harry spędził dwa lata w Bunco*, poruszał się więc na znanym terenie. — Kiedy dała mu pani pieniądze, Jerrold nie wpadał tu już tak często, prawda? — Nie wiem… był bardzo zajęty… — Wbiła wzrok w dywan. — Tak. — A potem z interesu nic nie wyszło. Terri westchnęła. — Powiedział, że inna firma wprowadziła to rozwiązanie na rynek jako pierwsza. Chyba Intel. Spytałam o to speca, który zajmuje się w naszym biurze komputerami. Nigdy nie słyszał, żeby Intel miał coś z tym wspólnego; nie zajmują się takimi sprawami. — Terri pociągnęła nosem i wyjęła z kieszeni zwitek różowych chusteczek higienicznych, żeby wytrzeć oczy. — Po tygodniu wycofała pani zarzuty. — W końcu powiedział mi prawdę — wyznała, nadal pociągając nosem. — Czyli? — Moimi pieniędzmi zapłacił za udział w przerzucie kokainy, którą przetransportowano samolotem do kraju. To wygląda zupełnie jak kupowanie akcji na giełdzie. Jerry nie powiedział mi prawdy, wiedząc, że będę temu przeciwna. Przestał się ze mną spotykać, bo było mu wstyd. — Kupowanie akcji? — Pamięta pan tę awionetkę, która rozbiła się pod Saraland? To był właśnie ten samolot. Cała kokaina spłonęła, a my straciliśmy pieniądze. Przypomniałem sobie ten wypadek; diler mercedesa lecący cessną 180 źle obliczył ilość paliwa i spadł prosto na drzewa. Nie wspominano jednak nic o narkotykach. Albo Nelson był kłamcą pierwszej wody, albo Losidor aż prosiła się, żeby ją naciągnąć. Może jedno i drugie. Chyba że Terri wymyśliła całą tę historię. — Jeszcze jedna rzecz, panno Losidor — powiedział Harry. — Jak poznała pani pana Nelsona? — W Game Club niedaleko lotniska — odparła po chwili milczenia. Game Club to bar dla singli urządzony w stylu myśliwskim: na ścianach wiszą siodła i trąbki, kelnerzy ubrani są w liberię i kapelusze. Przeżyłem kilka bardzo nerwowych poranków po wieczorze, który zaczął się w Game Club, ale to było wiele miesięcy temu, zanim dojrzałem. Wahanie kobiety nie uszło uwagi Harry’ego. — Jest pani pewna? — Zawsze zapominam, jak się ten bar nazywa. — Kto zainicjował kontakt? — Słucham? — Kto podszedł do kogo? — Siedziałam z grupką przyjaciół. Jerry stał przy barze. Spojrzałam na niego, a on puścił do mnie oko. Harry dokończył przesłuchanie i zaczęliśmy się zbierać do wyjścia. Terri odprowadziła nas do drzwi. — Przed tą aferą z pieniędzmi byliśmy sobie bardzo bliscy — powiedziała, wycierając oczy chusteczką. — Kochaliśmy się. Je.. Jerrold wyznał, że przy mnie czuje się tak wspaniale, jak nigdy dotąd. Przed oczami zamigotały mi luźne obrazy; Nelson leżący na Terri Losidor, wijący się jak wąż, ona przekonana, że to jej wdzięki wyniosły kochanka na erotyczne wyżyny. A jego nudzi wszystko poza szansą zdobycia pieniędzy. Pracuje więc wytrwale i myśląc o lataniu, spuszcza się beznamiętnie i zasypia na przepoconym materacu, który powoli zaczyna śmierdzieć. Wyjeżdżaliśmy już z parkingu, kiedy Harry nagle gwałtownie zahamował. — Spójrz, Carson — powiedział, wskazując na białego puszystego kota z różową obróżką, drapiącego do drzwi Terri Losidor. Drzwi uchyliły się, a kociak machnął ogonem i wsunął się do środka. Spojrzałem na Harry’ego. — To chyba Pan Puszek. — Ciekaw jestem, co to za zwariowany kociak skakał po parapetach. Harry wysadził mnie przy dworcu. Spotkaliśmy się później u Flanagana, żeby coś zjeść i urządzić małą burzę mózgów. On ruszył dalej, żeby zebrać sprawozdania z przesłuchań związanych ze sprawą, a ja udałem się do kostnicy, by sprawdzić, czy gotowy jest wstępny protokół z sekcji. Leżał w recepcji; składał się z kilku stron, zawierających podstawowe i nieoficjalne jeszcze wyniki. Na tym etapie nie spodziewałem się zresztą żadnych rewelacji. Skoro już się tu znalazłem, postanowiłem rozjaśnić dzień Clair, przerywając jej pracę. Byłem też ciekawy, czy cierpiąca na chroniczne przygnębienie doktor Davanelle doniosła na mnie. Może powiedziała Clair, że podczas sekcji nawijałem jak facet prowadzący aukcję i śpiewałem rubaszne szanty. A przecież nawet Clair Peltier, stojąca wiernie na straży procedur, pozwalała na odrobinę lekkiej rozmowy podczas sekcji. Ruszyłem szerokim korytarzem w stronę gabinetu Clair. Drzwi były lekko uchylone i usłyszałem jej głos. Pomyślałem, że wsunę głowę do środka i powiem jej „Cześć”, lecz ręka zamarła mi na klamce, gdy usłyszałem ton jej głosu. — To jest zupełnie nie do przyjęcia — mówiła, a każde jej słowo było jak cierń; każda sylaba ociekała jadem. — Nie mogę nawet odcyfrować tego, co jest napisane w tych raportach. Są nabazgrane, jakby zrobił to szympans. Dobiegła mnie cicha, wygłoszona przepraszającym tonem odpowiedź. — Nie! — krzyknęła Clair. — Nie chcę tego słuchać. Nie obchodzi mnie, że nie było dość czasu na ich przygotowanie. Kiedy zaczęłam pracować, przeprowadzałam trzy sekcje dziennie, a mimo to moje raporty były jasne i czytelne. Jeszcze jedna stłumiona odpowiedź. — Przepraszam nie wystarczy. Ta praca jest nie do przyjęcia. Oczekuję natychmiastowej poprawy. Nigdy nie lubiłem, gdy kogoś mieszano z błotem; przywoływało to bolesne wspomnienia z dzieciństwa. Byłem porażony, jakby ta tyrada była wymierzona przeciwko mnie. Clair nadal coś wykrzykiwała, gdy powoli zacząłem się wycofywać. — Pozostaje jeszcze sprawa wolnych dni. Ile zamierza pani wziąć w tym roku? Sześć? Osiem? Dwadzieścia cztery? To zupełnie niepoważne. Kiedy pani tutaj nie ma… albo kiedy się pani spóźnia, co dzieje się, niestety, bardzo często… cały mój plan staje na głowie. Nie, nie mam ochoty wysłuchiwać kiepskich wymówek, chcę tylko… Clair dała rozmówczyni do zrozumienia, że sprawa jest zakończona. Usłyszałem za drzwiami zbliżające się kroki. Mogłem się schować tylko w pokoju Willeta Lindy’ego; światło było zgaszone, domyśliłem się więc, że już wyszedł. Często zjawiał się w pracy przed szóstą i znikał przed trzecią. Lindy miał u siebie duże okno wychodzące na korytarz. Żaluzje były podniesione do trzech czwartych wysokości. Kiedy usłyszałem zbliżające się kroki, przylgnąłem plecami do ściany. Widziałem, jak Ava Davanelle zatrzymuje się przy oknie i drżącymi palcami ociera płynące z oczu łzy. Twarz miała poszarzałą. Zacisnęła dłonie w pięści i przyłożyła do skroni. Całe jej ciało zaczęło drżeć, jakby ktoś rozdzierał jej duszę rozpalonymi do białości szczypcami. Patrzyłem porażony jej bólem. Stała tak przez chwilę, aż jej ciałem wstrząsnął niepohamowany szloch. Skuliła się wpół, chwyciła za brzuch i popędziła do toalety. Drzwi zatrzasnęły się za nią z hukiem. Rozpacz Avy Davanelle zaparła mi dech w piersiach. Przez kilka chwil stałem wpatrzony w pusty korytarz, jakby ból nadal unosił się w powietrzu, a ja nie mogłem się nadziwić intensywności jego barw. Wreszcie wysunąłem się cicho ze swojego ukrycia i ruszyłem w stronę wyjścia, mijając po drodze uchylone drzwi gabinetu Clair. — Ryder? To ty? — zawołała. Odwróciłem się, przywołałem na twarz nonszalancką minę i wsunąłem głowę do środka, jak robiłem już wiele razy w przeszłości. — Co tutaj robisz? — spytała. W jej głosie nie było już jadu, jedynie zwykły rzeczowy ton. Uśmiechnąłem się niepewnie i uniosłem raport. Skinęła głową. — Ach tak. Protokół wstępny, zapomniałam. Mam ciężki dzień. — Zamilkła, po czym zapytała: — Czy to była twoja pierwsza sekcja z doktor Davanelle? Skinąłem głową. — Tak. Moja dziewicza podróż. Wsunęła na nos okulary do czytania i spojrzała na leżące przed nią na biurku akta, marszcząc brwi na widok jakiegoś błędu. — Davanelle jest dobra — powiedziała, kiwając głową. — Parę rzeczy powinna poprawić, ale zna się na swojej robocie. Miłego dnia, Ryder. Tylko w nic się nie wplątaj. ROZDZIAŁ 6 Na zielonym blacie stołu leżały trzy kupki zdjęć: jedna duża, druga średnia, trzecia niewielka. Oprócz nich na stole znajdowały się jedynie chromowane nożyce i szkło powiększające. W pokoju było duszno i gorąco, ale on tego nie czuł. Nie słyszał też szumu ciężarówek przejeżdżających autostradą I–10, oddaloną o czterysta metrów, ani warkotu odrzutowców startujących lub lądujących na lotnisku w Mobile. Pracował nad zdjęciami, a to wymagało ogromnej koncentracji. One zmienią losy wszechświata. Największa kupka, odsunięta na najdalszy brzeg stołu, przedstawiała Przeznaczonych Do Odstrzału, odwróconych do góry nogami tak, żeby nie musiał na nich patrzeć. Wychudzeni jak szczapy albo tłuści jak wieprze, ze zmierzwionymi włosami, ciałami pokrytymi bliznami. Przeznaczeni Do Odstrzału byli parszywymi kłamcami i kiedy dotykał ich zdjęć, zawsze potem mył ręce. Dlaczego w ogóle odpowiedzieli? Czy nie potrafią czytać? Jego wymagania, sześćdziesiąt siedem słów pisanych przez trzy tygodnie, były niezwykle jasno sprecyzowane. Na środku stołu leżała mniejsza kupka zdjęć, Potencjalni Kandydaci. Różowi, z szerokimi klatami. Sploty bicepsów, mocno umięśnione ramiona. Brzuchy płaskie jak deski. Wszyscy mieli jednak jakieś drobne wady: wystający pępek lub ściągnięte sutki. Jeden miał ogromne dłonie. Potencjalni Kandydaci czekali na ławce rezerwowych, byli pod ręką, ale trzymał ich z daleka od boiska. Wytarł spocone dłonie o spodnie w kolorze khaki i sięgnął po leżącą najbliżej kupkę zdjęć. Przedstawiały pięciu Wybranych. Z siedemdziesięciu siedmiu otrzymanych zdjęć, pięć przeszło najostrzejszą selekcję. Ułożył Wybranych przed sobą niczym suplikantów i przyglądał im się uważnie od brody po kolana. Nagle usłyszał głos. Nie, proszę nie… Oparł się o krzesło i przycisnął dłonie do uszu. Zaczęła śpiewać w pokoju obok. Wiedział, że jej tam nie ma, ale ta kobieta swoim śpiewem, jeśli tylko zechciała, przekraczała granice czasu i przestrzeni. Zaczął głośno nucić, by zagłuszyć jej śpiew, ale to sprawiło, że ona zaczęła śpiewać jeszcze głośniej. Jedynym sposobem, by zmusić ją do zamilknięcia, było spuszczenie spodni do kolan i zrobienie tego. Jego pośladki ślizgały się z piskiem po plastikowym krześle, aż narobił na podłodze pod blatem stołu paskudnego bałaganu. Uciszenie jej zajęło mu dwie minuty. W błogosławionej ciszy poprawił spodnie, po czym przez pięć minut zajmował się przy umywalce rękami: gorąca woda, mydło aż po łokcie, szorowanie szczotką, spłukanie, jeszcze raz. Wytarł ręce świeżym ręcznikiem i wrzucił go do kosza na brudną bieliznę. Wrócił do stołu i wziął do ręki zdjęcie jednego z Wybranych. Nagi mężczyzna z szerokim uśmiechem na twarzy stał przy kremowej ścianie. Biodra wysunął do przodu, bez cienia wstydu obnażając przed obiektywem swoją męskość. Uśmiechał się jak aktor, błyskając bielą zębów. Uśmiechnął się dokładnie tak samo, kiedy spotkali się w parku. Siedzący przy stole mężczyzna wziął do ręki nożyczki. Wsuwając dokładnie zdjęcie między ostrza, zamknął je z trzaskiem i głowa upadła na podłogę. Podniósł odcięty fragment i podarł go na malutkie kawałki, po czym wrzucił do toalety. Jako ostatni zniknął w wirującej wodzie filmowy uśmiech. Mężczyzna przekrzywił głowę i zaczął nasłuchiwać, lecz kobieta najwyraźniej postanowiła odpocząć. Pewnie zbierała siły; miał coraz mniej czasu. Był niezwykle ostrożny, lecz ona z pewnością wyczuła, że zbliża się koniec. Wrócił do stołu, wziął do ręki szkło powiększające i przyglądał się pozostałym zdjęciom — od brody do kolan i od kolan do brody — aż zyskał pewność, że dokonał właściwego wyboru. — Zabity szczur — powiedział Harry. — Łom. Warczy. Szczur. Szczur. Łom. Potężny. Szczur. Łom. Łom. Pisał coś bezładnie na kartce dużego notesu, po czym ją wyrwał, zwinął w kulkę i rzucił na rosnący stos na środku stołu. Stoły u Flanagana są zdecydowanie zbyt małe na burzę mózgów, pomyślałem. I jest za ciemno. Za głośno. Podłogi są zbyt drewniane. Wszystko zaczynało mnie wkurzać, gdy nic sensownego nie przychodziło mi do głowy. — Szczury pojawiają się osiem razy — odezwałem się w końcu zdesperowany. Harry zaczął pisać na czystej kartce. — Osiem? Dlaczego właśnie osiem? Zastanowiłem się przez chwilę. Wzruszyłem ramionami. Z niczym mi się to nie kojarzyło. — Szczury to anagram słowa „gwiazda”* — ciągnął Harry, rysując gwiazdy. — Osiem gwiazd, cztery gwiazdy razy dwa, czterogwiazdkowa restauracja, czterogwiazdkowy posiłek? Dlaczego? Dwa razy lepszy? Przesunąłem dłonią po twarzy. — Kto, u diabła, zabił te szczury? Eloise Simpkins przyniosła nam trzecią kolejkę. Zbierając puste kieliszki, spojrzała na mój notes i skrzywiła się. Naszkicowałem ogromnego szczura. — Fuj — mruknęła, marszcząc nos zupełnie jak szczur. Wyciągnąłem szyję, by rozluźnić mięśnie karku. U Flanagana nie było tłoku, jakieś dwadzieścia pięć osób, połowa z nich to gliniarze. Siedzieli przy barze lub przy stolikach tuż obok. My z Harrym wybraliśmy stolik przy oknie, gdzie mogliśmy wyjrzeć zza zasłony i poszukać inspiracji na zewnątrz. Odsunąłem ją teraz. Strugi deszczu były proste jak druty. Cztery pasma kanałów z ukrytą pod nimi ulicą, od czasu do czasu przejeżdżał samochód z nieodłączną fontanną tryskającą spod kół. Po drugiej stronie ulicy znajdował się gabinet kręgarza, lombard i sklep z towarami za dolara, w którym wystawy zabito deskami. Ulicą przepłynął styropianowy pojemnik na jedzenie na wynos. Zaciągnąłem zasłonę. — Zodiak — powiedział Harry. — Osiem gwiazd. Nie ma tam jakiegoś gwiazdozbioru… — Plejady — odparłem. — Siedem gwiazd, siedem sióstr. — Dlaczego nie osiem szczurów? — Harry zmiął kolejną kulkę i rzucił ją na środek stołu. Dostrzegłem zbliżające się do nas buty ze skóry aligatora. Podniosłem wzrok i zobaczyłem przed sobą Billa Cantwella, detektywa z drugiego okręgu. Cantwell był szczupłym Teksańczykiem po czterdziestce, który podkreślał swoje pochodzenie nosząc dżinsy — — rurki, bajecznie kolorowe koszule i nasunięte na czoło stetsony. Dostrzegł mój szkic przedstawiający szczura, ułożył palce w kształt ramki i udał, że bacznie przygląda się Harry’emu. — Całkiem nieźle, Carson — zażartował. — Trochę więcej wąsów i podobieństwo będzie uderzające. — Kolejny Steinberg — jęknął Harry. — Seinfeld — poprawiłem go. Harry miał tylko jeden czarno — biały dziesięciocalowy telewizor. Wolał słuchać muzyki. — Słyszałem, że prawdopodobnie zajmiecie się sprawą Nelsona z ramienia ZEPS–u — powiedział Cantwell, opierając srebrny nosek buta o krzesło obok Harry’ego. — Wyjaśnij mi jeszcze raz, Harry, co to takiego ten ZEPS. Nie będę przecież czytał tego cholernego podręcznika. Waży chyba z pięć kilo. — Zespół do Badania Zbrodni o Podłożu Psycho–Socjopatycznym — wyjaśnił Harry. — ZEPS o wiele łatwiej zapamiętać. Nazajutrz obaj z Harrym mieliśmy się spotkać z policjantami z wydziału zabójstw drugiego okręgu, żeby wspólnie przeczesać okolicę i sprawdzić ulubione miejsca Nelsona. W rzeczywistości oni już się tym zajęli, bo morderstwo popełniono na ich terenie. Jednak zgodnie z zasadami określającymi działalność ZEPS–u wszystkie informacje miały trafiać do Harry’ego i do mnie, gdyż byliśmy jedynymi członkami zespołu. Cantwell skinął powoli głową. — ZEPS rzeczywiście powinien się tym zająć. Mamy przecież do czynienia z odciętą głową i zwariowanym napisem koło ptaka. Chłopcy będą narzekać, bo to oznacza dodatkową robotę papierkową. Dla nas to pestka, nawet jeśli Squill myśli zupełnie inaczej. — Co chcesz przez to powiedzieć, Bili? — spytał Harry. — Dlaczego Squill myśli inaczej? — Przyszedł do nas dziś po południu i zaczął mącić. Dał nam do zrozumienia, że wcale nie musimy wam pomagać, jeśli nie mamy na to ochoty — Cantwell przesunął paznokciem między zębami i rzucił coś na podłogę. — Coś mi mówi, że nasz poczciwy kapitan Squill nie przepada za ZEPS–em. Harry uniósł brew. — Nie przejmuj się, Harry. Będziemy działać zgodnie z procedurami ZEPS–u. Jesteśmy z wami, chyba że otrzymamy inne rozkazy. Cantwell postukał knykciami po blacie stołu i wrócił do swojego towarzystwa. Spojrzałem na Harry’ego. — Dlaczego Squill wpycha nam palec w oczy? Harry wzruszył ramionami. — To cały on. My mamy oczy, a on palce. Kiedy na stole znalazło się więcej papierowych kulek niż wolnego miejsca do pracy, postanowiliśmy dać sobie spokój. Wychodząc, spotkaliśmy w drzwiach Burlewa w przemoczonym na wylot szarym płaszczu. Harry stał już na ulicy, a ja minąłem się z nim w wąskim korytarzyku. Skinąłem głową i zrobiłem mu miejsce, lecz on zatoczył się i przycisnął mnie do ściany. Odwróciłem się, by sprawdzić, czy nie jest przypadkiem pijany, ale on był już w środku, żując kawałek papieru. Kąciki jego delikatnie wykrojonych ust unosiły się w lekkim uśmiechu. Następnego ranka wezwano nas do gabinetu Squilla. Rozmawiał przez telefon i nie zwracał na nas uwagi. Usiedliśmy na twardych krzesłach stojących przed jego biurkiem, na którym panował idealny porządek. Spojrzeliśmy na zawieszoną zdjęciami ścianę — ołtarzyk ego. Jeśli jakaś polityczna lub policyjna sława pojawiła się w promieniu trzech stanów, Squill już tam był, czekając z wyciągniętą ręką i błyskając zębami w uśmiechu. Po pięciu minutach pomrukiwań odłożył słuchawkę i odkręcił się na obrotowym krześle, by wyjrzeć przez okno. — Opowiedzcie mi o sprawie Nelsona — rzucił w niebo, siedząc tyłem do nas. — Jeszcze nic nie wiadomo — powiedziałem. — Wczoraj rozmawialiśmy z jego ciotką, Billie Messer… — Zwracam się do starszego rangą detektywa, Ryder. W tym gabinecie trzeba czekać na swoją kolej. Poczułem, że rumienię się z gniewu i bezwiednie zaciskam dłonie w pięści. — Pytam jeszcze raz. Jak wygląda sprawa Nelsona? Harry spojrzał na mnie, przewrócił oczami i zwrócił się do siedzącego tyłem Squilla. — Rozmawialiśmy z jego ciotką, Billie Messer i kilkoma innymi osobami. Wszyscy potwierdzają, że prowadził nieciekawy tryb życia, o którym czytaliśmy w jego aktach. Nelson wykorzystywał ludzi. Przesłuchaliśmy też jego byłą dziewczynę, tę, która wniosła oskarżenie. Sprawia wrażenie kobiety zagubionej; nadal coś czuje do Nelsona. Nie powiedziała nam nic nowego. Dzisiaj spotykamy się z gliniarzami z drugiego okręgu, żeby ustalić dalsze… Squill odwrócił się w naszą stronę. — Nie — powiedział. — Nie spotykacie się. — Słucham, kapitanie? — Nie będziecie nic robić. Rozmawiałem z szefem. Zgodził się ze mną, że to morderstwo nie jest dziełem psychopaty. Na kilometr pachnie zemstą pedałów. Odsyłamy akta do drugiego okręgu. Wasza praca w tej sprawie została oficjalnie zakończona. Oparłem dłonie na kolanach i pochyliłem się do przodu. — A jeśli to nie zemsta, tylko początek serii zabójstw? — Nie mam zwyczaju mówić do siebie. Możecie odejść. — To zupełnie nie pasuje do zabójstw, u których podłoża leżała zemsta. Ja… — Słyszeliście? — Proszę mi pozwolić skończyć, kapitanie. Nie mamy jeszcze dość informacji, by stwierdzić, czy… Squill odwrócił się do okna. — Wyprowadź go stąd, Nautilus. Mam dużo pracy. Zacząłem potrząsać głową ze złości, jeszcze zanim znaleźliśmy się w holu. — To nie ma sensu. Dlaczego od razu wycofali nas ze sprawy? Nie zebraliśmy jeszcze dość danych, żeby stwierdzić, czy to sprawa dla ZEPS–u, czy nie. Co go, do cholery, ugryzło? — Zebrałem dziś rano trochę mleka. — Wal. — Pamiętasz plotki o tym, że w przyszłym roku szef Hyrum przechodzi na emeryturę? — Powiedziałeś: z hukiem i stukiem. Harry westchnął ciężko. — Nigdy bym czegoś takiego nie powiedział. To nie pasuje. Powiedziałem na palcach zatańczy walca. Tyle tylko, że nie w przyszłym roku, a we wrześniu. — Za dwa miesiące — powiedziałem. — Głowy muszą polecieć dużo szybciej? Harry skinął głową. — Rozłóż parasol, bo na pewno poleje się krew. — Ale to nas nie dotyczy, pamiętasz? Sam mi mówiłeś. — Jedyną stałą rzeczą jest zmiana, bracie, sam mi mówiłeś. Dwóch zastępców szykuje się na stanowisko Wielkiego Szefa: Belvidere i Plackett. Squill przyczepił swój wagonik do kolejki Placketta. Od lat mu się podlizywał. Jeśli komisja wybierze na to stanowisko Placketta, kto zostanie jego zastępcą? Poczułem jak mój żołądek wykonuje nagłe salto. — Squill? Harry klepnął mnie w plecy. — Nareszcie zaczynasz kapować, Carson. Podobnie jak Squill, Plackett jest bardziej politykiem niż gliniarzem. Nie potrafiłby znaleźć własnej dupy, ale wie, jak gadać z dziennikarzami. Squill udzielił mu paru lekcji dotyczących ostrych komentarzy, patrzenia prosto w oczy, nawijania jak z nut. Natomiast Belvidere to gliniarz. Zna się na swojej robocie, ale przypomina cieple kluchy. Proces wyboru kandydata na szefa jest skomplikowany, ale pamiętaj, kto wpadł na pomysł utworzenia ZEPS–u… — Belvidere — powiedziałem. — Plackett był przeciw. — Prawdopodobnie za radą Squilla. Dalej… — Jeśli nam dobrze pójdzie, część chwały spłynie na Belvidere’a. Plackett znajdzie się w cieniu, a Squill razem z nim. — Idziesz jak burza — powiedział. — A teraz strzelaj w dziesiątkę. — Daj spokój, Harry. Mów jak człowiek. — Skup się. Jeszcze jeden krok. Skoncentrowałem się. — Dla Squilla byłoby najlepiej, gdyby cały ten ZEPS spłynął z prądem rzeki Mobile. Mijaliśmy właśnie biurko Linette Bowling, zupełnie pozbawionej wdzięku asystentki Squilla. Harry wyjął z wazonika bukiecik więdnących kwiatów i wręczył mi go uroczystym gestem. — Jesteś cudny, gdy wreszcie udaje ci się trafić w sedno, Carson. — Nautilus, ty dupku — zawołała za nami Linette — oddaj mi moje pieprzone kwiaty! ROZDZIAŁ 7 O jedenastej w nocy było trzydzieści stopni. Wilgotna mgła przysłaniała gwiazdy i otaczała tarczę księżyca. Od zabójstwa Nelsona minęły dwa dni, a wyznaczona przez Squilla ekipa nie posunęła się ani o krok do przodu. Stałem na brzegu i rzucałem spinningiem, powoli wycofywałem przynętę i zarzucałem jeszcze raz. Zwykle łowię ryby na wędkę i wiem doskonale, co złapię: korwina czerwonego, ostropłetwowca, makrelę. Jednak od czasu do czasu biorę spinning, żeby trochę pomącić w nocnych wodach. Czasami podpływa rekin. Innym razem wielka rają. Raz czy dwa udało mi się złapać dziwaczne morskie stwory, o których moje podręczniki wędkarstwa nie wspominają ani słowem. Nigdy nie wiem, jaki prąd skierował je w stronę mojej żyłki, lecz zjawiają się z nieznanych głębin, wijąc się na jej końcu. To bardzo dziwne uczucie, lecz bez tych stworzeń wędkowanie nie sprawiałoby mi aż tak wielkiej przyjemności. A wpływa na mnie bardzo kojąco, często więc biorę wędkę, gdy ogarnia mnie niepokój. Tak było, kiedy usłyszałem, jak Clair miesza z błotem doktor Davanelle. Nie chciałem podsłuchiwać ani nikogo szpiegować, nie potrafiłem zapomnieć o tym, co przeżyła doktor Davanelle. Myśl o tym tkwiła w moim mózgu niczym piętno wypalone gorącym żelazem. Niewiele wiedziałem o mianowaniu doktor Davanelle na stanowisko patologa: była druga na liście kandydatów, a pracę otrzymała po tragicznym wypadku doktora Caulfielda. Musiało więc dojść do tragedii, by mogła otrzymać pierwszą samodzielną pracę w Mobile. Podczas naszej sesji w barze Cake Harry przypomniał mi, że ja też zawdzięczam swoją pozycję nieszczęściu innych. Wiem, że można to odebrać jako przejaw nieuczciwości. Na dodatek doktor Davanelle pracowała z Clair — błyskotliwą, szanowaną, zapraszaną na sympozja naukowe na całym świecie — absolutną perfekcjonistką, która w każdej sekundzie wymagała, by jej współpracownicy wspinali się na wyżyny swoich możliwości. Podkręciłem żyłkę i ustawiłem spinning na podstawce. Usiadłem na piasku, obejmując kolana rękami i wpatrywałem się w pomarszczoną taflę wody, płynny obsydian zalany srebrną poświatą księżyca. Po kilku minutach sięgnąłem do podręcznej torby–lodówki, do której w ostatniej chwili wrzuciłem telefon. Telefon z lodem, Freudowi na pewno by się to spodobało. W informacji uzyskałem numer Avy Davanelle i zaraz go wybrałem. Głos nagrany na sekretarkę był równie zimny jak telefon, który trzymałem przy uchu. Podała swój numer, kazała czekać na sygnał i wyłączyła się. Poczekałem na sygnał, posłuchałem ciszy i rozłączyłem się. Dopiero wtedy uderzyło mnie to, co przed chwilą zrobiłem — co bym powiedział, gdyby podniosła słuchawkę? „Dobry wieczór, pani doktor, mówi detektyw Ryder. Bardzo mi przykro, że tak dawałem pani w kość podczas sekcji Nelsona. Nie chciałem dokładać pani problemów. Jakich problemów? Wczoraj przyczaiłem się w pokoju Willeta Lindy’ego, kiedy szła pani korytarzem i obserwowałem, jak…” Westchnąłem i rozsunąłem zamek torby, by odmrozić telefon, kiedy właśnie zaczął dzwonić. Harry. — Przed chwilą odebrałem telefon z miejsca zbrodni — powiedział. — Mamy kolejnego jeźdźca bez głowy przy Caleria 837. Wskakuj na konia, Ichabod*. Spotkamy się w Sleepy Hollow. Miejscem zbrodni był wzniesiony we włoskim stylu dom na południowych obrzeżach miasta w sąsiedztwie dostojnych rezydencji wymieszanych z eleganckimi apartamentowcami. W wysokich sosnach i rozłożystych dębach brzęczały owady. Przed domem stało kilka wozów patrolowych, furgonetka i ambulans. Bus telewizyjnych wiadomości zawrócił gwałtownie i zaparkował przy krawężniku. Na chodniku tłoczyli się sąsiedzi z posępnymi twarzami. Ruch uliczny gęstniał coraz bardziej, koguty na samochodach policyjnych i ogólne zamieszanie przyciągały samochody jak ćmy. Stojący na ulicy policjant wymachiwał rękami i wykrzykiwał raz po raz: — Jedziemy dalej, nie zatrzymywać się. Dostrzegłem Harry’ego i zaparkowałem przy krawężniku tuż obok niego. — Ta wesz już jest? — spytałem. Pokręcił głową. — Squill pojechał z wizytą do brata do Pensacoli, ale już tu jedzie. Pensacola była oddalona o jakieś półtorej godziny jazdy. Minęło już trochę czasu, lecz nadal mogliśmy liczyć na pół godziny. — Bierzmy się do roboty, póki możemy, bracie — powiedziałem. Weszliśmy na dużą frontową werandę. O białą kolumnę opierał się detektyw, sierżant Warren Blasingame z okręgu trzeciego, który — jako że dom znajdował się w okręgu trzecim — oficjalnie przejął sprawę. Palii papierosa i wpatrywał się w czubki drzew. — Co się tam dzieje w środku, Warren? — spytał Harry. Blasingame przeciągnął palcem po szyi. — Tylko tyle wiem. — Nie byłeś tam? — Weszli tylko lekarze sądowi, technicy i Hargreaves. To ona przyjęła zgłoszenie. — Splunął na trawnik. — Moi chłopcy nie mogą tam wejść, dopóki nie zjawi się Squill. Wy też nie, bez względu na to, co mówią procedury ZEPS–u. — Nic o tym nie słyszałem — rzucił Harry, kiedy ruszyliśmy do środka. Wokół zawieszonej na drzwiach tablicy widniał napis: — „Deschamps — Usługi Projektowe”. Zawieszona pod dzwonkiem tabliczka głosiła: „PROSZĘ DZWONIĆ”, a na przyklejonej na szybie naklejce widniał napis: „OCHRONA JENKINS”. Dom nie był Bastylią, ale też nie stał otworem dla każdego. Tuż za drzwiami wejściowymi znajdowała się niewielka, typowa recepcja: reprodukcje obrazów Chagalla oświetlone małymi reflektorkami, kanapa pokryta błękitną skórą, delikatne krzesło, które bardziej przypominało latawiec niż miejsce do siedzenia. Na jednej ze ścian wisiały dyplomy i nagrody przyznane za wybitne osiągnięcia w sztuce projektowania. W powietrzu unosił się delikatny zapach środka odkażającego lub silnego płynu do czyszczenia. — Można by tu z powodzeniem chłodzić piwo — orzekł Harry, zaciskając krawat na szyi. Przeszliśmy przez krótki korytarz. Z pokoju po lewej stronie dobiegł mnie stłumiony szloch. Uchyliłem delikatnie drzwi. Przy niskim stoliku z policjantką Sally Hargreaves siedziała szczupła kobieta. Sal zjawiła się na miejscu jako pierwsza. Teraz mówiła coś cicho, trzymając dłoń na ręce kobiety. Kiedy mnie zauważyła, podeszła do drzwi. — Cheryl Knotts, narzeczona ofiary — szepnęła. — Jest stewardesą i wyjechała na trzy dni. Dotarła tu pięćdziesiąt minut temu i znalazła Petera Edgara Deschampsa martwego w pracowni. — Wrażenia? — spytałem, znając doskonale magiczny dar Sally. — Nie miała z tym nic wspólnego, daję głowę. Jest załamana. Mianem magicznego daru Sally określam ten niezwykle rzadki zmysł, który pozwala jej czytać w ludziach jak w otwartych księgach. Po pewnym czasie wszyscy gliniarze nabywają umiejętności wyczuwania kitu na odległość, ale niektórzy z nich to prawdziwi geniusze. Opierając się na opinii Sal, natychmiast wykreśliłbym narzeczoną z listy podejrzanych. — Mogę zadać jej kilka pytań? — spytałem. Sally skinęła głową, dotykając mojego ramienia. — Zrób to bardzo delikatnie. W kącikach oczu Sal zalśniły łzy; magia ma swoją cenę. Pocałowałem ją w czoło. — Czy mówiłem ci, że śniłaś mi się w zeszłym tygodniu? — spytałem. — Byłem pielęgniarką, a ty wikingiem… Sal uśmiechnęła się po raz pierwszy, odkąd wszedłem do środka, i wypchnęła mnie na korytarz. — Pilnuj Harry’ego, żeby nie zrobił jakiegoś głupstwa. Zamordowany mężczyzna leżał na wznak przy stole kreślarskim. Obok stało biurko z komputerem, którego monitor był większy od mojego telewizora. Mężczyzna był ubrany na sportowo, lecz elegancko: błękitna bawełniana koszula, odprasowane spodnie w kolorze khaki, pleciony pasek, brązowe buty. Był mocno zbudowany, ale nie jak kulturysta z bicepsami napompowanymi sterydami, lecz jak ktoś, kto regularnie dba o ciało. Koszula była rozpięta, podobnie jak spodnie, a slipy ściągnięte do połowy pośladków. Wokół szkarłatnej blizny, która wyglądała zupełnie jak kołnierzyk, na ubraniu nie było śladów krwi ani też żadnych oznak przemocy. Sprawę przejął Hembree. — Co jest, Bree? — spytałem. — Wygląda na to, że razem z Harrym będziecie mieć sporo nadgodzin. — Przyczyna śmierci? — Taka sama jak u Nelsona. Nic nie znalazłem na ciele, ale głowa… — Być może płynie sobie teraz spokojnie obok latarni morskiej. Hembree potaknął. — Jeśli sprawca używa broni, to założę się, że to dwudziestka dwójka. W większości wypadków pocisk przebija czaszkę i odbija się tam jak piłeczka pingpongowa. Nie ma rany wylotowej, żadnych odprysków. Tylko budyń z mózgu. Ciekawe, co myśli mózg o pocisku miotającym się w jego środku jak metalowa pszczoła? Czy wie, że nadszedł jego kres? Czy słyszy swój krzyk? — A co się dzieje z krwią, gdy odcina głowę? — spytałem, pocierając dłonie. Nagle zrobiły się zimne. — Serce przestaje bić, krew nie płynie. Jest jej mniej, niż myślisz. Na jego miejscu wsunąłbym pod szyję ręcznik, żeby wchłonął krew, i dopiero wtedy odciąłbym głowę. Potem zawinąłbym ją w ręcznik, wrzucił do sportowej torby i pomachał na pożegnanie. — Trzeba tylko pamiętać o tym, żeby nie zabrać potem torby na trening. Jakieś napisy? — Czekałem, kiedy o to zapytasz. Hembree zsunął slipy denata poniżej linii włosów łonowych. Te same drobne litery w dwóch linijkach. Na górze sprawca napisał: „Hordy szczurów. Hordy. Szczury. Szczury. Zabite szczury. Szczury. Szczury. Szczury. Hordy szczurów”. A poniżej: „Szczury. Szczury. Łomy. Łomy. Ho Ho Ho Ho. Szczury. Szczury. Szczury. Łomy. Ho Ho Ho Ho Ho Ho Ho”. Lodowaty palec połaskotał mnie w kark. — Znów te szczury — zauważył Hembree. — Badaliście to? Skinąłem głową. Skontaktowaliśmy się z wydziałami zabójstw wzdłuż całego wybrzeża zatoki, a potem z ogólnokrajowym centrum. Na naszym terenie nie było żadnych nierozwiązanych morderstw, przynajmniej nie w naszej okolicy. Cokolwiek to było, mieliśmy wyłączność. Hembree wskazał na drugą linijkę. — „Ho” jak „hordy”? — Albo „ho” jakby się z nas śmiał, Bree. Zamknął oczy. — Tylko nie to. Przesłania pozostawiane przez psychopatycznych morderców zawsze mroziły krew w żyłach. Zabójcy tego typu byli przekonani, że wszystko im ujdzie na sucho. Niektórym rzeczywiście uchodziło, jeśli tylko potrafili nad sobą do końca zapanować. I to tak mocno, żeby odciąć precyzyjnie głowę i pozostawić starannie wypisaną wiadomość. Tego typu ludzie mogą mieszkać wszędzie i być dosłownie każdym: portierem, nauczycielem, dyrektorem banku. — Lekarz sądowy stwierdził, że zgon nastąpił mniej więcej przed dwoma godzinami — powiedział Hembree. — Rozejrzę się po domu — zdecydował Harry. — Zobacz, co uda ci się wyciągnąć z tej kobiety. To jego dziewczyna? — Narzeczona — poprawiłem go. — Sally uważa, że jest czysta. — No, to nie ma sprawy — oświadczył Harry, który też wiedział, co oznacza magiczny dar. Zapiął marynarkę. — Cholera, tu jest zimniej niż w grobie. Wróciłem do pokoju, w którym siedziała narzeczona zamordowanego. Nie cieszyło mnie to, czym miałem się za chwilę dla niej stać. Pewnego dnia w sklepie spożywczym stałem w kolejce za kobietą, którą przesłuchiwałem w sprawie okrutnej śmierci jej córki. Kiedy nasze oczy się spotkały, zbladła, zamiauczała cicho jak kociak i wypadła ze sklepu, pozostawiając towary ułożone na taśmie przy kasie. Teraz modliłem się, by po dzisiejszym wieczorze ta młoda kobieta wymazała mnie ze swojej pamięci, a kiedy będzie się budzić z krzykiem z nocnego koszmaru, przed oczami nie miała mojej twarzy. — Przepraszam, panno Knotts. Jestem detektyw Carson Ryder i jeśli pani pozwoli, chciałbym z panią porozmawiać. Odetchnęła głęboko i skinęła głową. — Kiedy wszystko jest jeszcze… świeże, wiem. Mówiła tak cicho, że ledwo ją słyszałem. — Peter nie wspominał pani o żadnym spotkaniu, które na dzisiaj zaplanował? O kimś, z kim miał rozmawiać? — Nie, ale był ubrany jak na spotkanie: długie spodnie, elegancka koszula. Zwykle pracuje w starych, obciętych dżinsach i podkoszulku, chyba że… ktoś umówił się z nim w ostatniej chwili. — Czy klienci często tu przychodzili? — Nie. To on do nich jeździł. Peter bardzo dbał o profesjonalizm. — A przypadkowi przechodnie? — Czasem ludzie dostrzegali szyld i pytali, czy projektuje wizytówki i tym podobne rzeczy. — Jeśli się z kimś umówił i zapisał termin, to gdzie by to zrobił? Zamknęła oczy. — Dałam mu na Gwiazdkę notes elektroniczny. Leży pewnie w górnej szufladzie biurka. Sal wymknęła się z pokoju i po chwili wróciła, niosąc urządzenie niewiele większe od wizytówki. Naciągnęła lateksowe rękawiczki. Wyszedłem za nią na korytarz. Postukała w klawiaturę i długo wpatrywała się w ekranik, zanim podała mi notes. Dzisiejsza data, a pod nią: „20.00, spotkanie z panem Cutterem”. — Ten facet ma cholerny tupet — powiedziała Sally. Wyszedłem przed dom, żeby opowiedzieć Harry’emu o panu Cutterze, i nadziałem się na wielką górę mięsa. — No, no, Ryder — rzucił Burlew. — Dokąd się wybierasz, stary? Jego oddech śmierdział łajnem i cebulą; może powinien zacząć żuć reklamy pastylek odświeżających. — Muszę porozmawiać z Harrym. — To zadzwoń do niego, narwańcu. Z zewnątrz. — Harry, jesteś tam? — krzyknąłem w głąb korytarza. — Drzwi są po drugiej stronie. — Burlew, gdzie jest kapitan? — Dla ciebie sierżancie Burlew. A teraz zabieraj stąd swój tyłek, zanim my to zrobimy. W drzwiach pracowni Deschampsa, jakieś trzy metry w głębi korytarza, pojawiła się głowa Squilla. Zupełnie jakby świat odwrócił się wokół własnej osi i wszyscy zajęli inne pozycje. — Przejmuję miejsce zbrodni, Ryder — powiedział. — Idź zebrać zeznania sąsiadów. — Gdzie jest Harry, kapitanie? To bardzo ważne. — Przydusili cię przy porodzie czy co, Ryder? — spytał Squill. — Wydałem ci wyraźny rozkaz. Wyjdź na zewnątrz i zacznij przesłuchiwać sąsiadów. Czytałem opracowany na nowo podręcznik chyba ze sto razy, nie mogąc się nadziwić autonomii, jakiej rzekomo udzielano ZEPS–owi. W sprawach, które podpadały pod tę jednostkę, to my z Harrym mieliśmy koordynować dochodzenie. — Przepraszam, kapitanie — zacząłem — ale ta zbrodnia, w połączeniu z zabójstwem Nelsona, zdradza oznaki zaburzeń umysłowych sprawcy, psychopatologicznych lub socjopatycznych, czyli… Squill machnął wymanikiurowanym palcem w stronę wyjścia. — Drzwi — rzucił ostro. — Cholera, kapitanie, proszę mnie wysłuchać. Dowody wskazują… — Przeklinasz w obecności oficera wyższego rangą? Dość tego. Skończyłem rozmowę, detektywie. — Więc może pan posłucha, kapitanie? Mamy ciała dwóch mężczyzn z odciętymi głowami… — Hej, ty — warknął Squill w stronę młodego policjanta, który stał przy tylnych drzwiach. — Tak, ty. Obudź się. Podejdź tutaj i wyprowadź pana Rydera z domu. Natychmiast. — …to wyraźne dowody wskazujące na zaburzenia umysłowe… Dłoń Burlewa zacisnęła się na moim bicepsie niczym imadło. Wyrwałem ramię. — Spieprzaj, Burl. Nie powinieneś teraz prać skarpetek kapitana? Burlew doskoczył do mnie i wypluł na podłogę szarą kulkę. — Już się robi — rzucił, stając przede mną z zaciśniętymi pięściami i śmierdzącym oddechem. Pod rękawami marynarki rysowały się mięśnie niczym kule armatnie. — Masz jaja, żeby spróbować? Przesunąłem ciężar ciała na biodra i tuż pod pępkiem poczułem nagły przypływ energii. Zauważyłem, że Burlew się poci. Jego malutkie oczka pałały gniewem, lecz pod nim wyczułem strach. — Sierżancie! — przywołał go do porządku Squill. — Podejdźcie tutaj. Mamy sporo roboty — pokiwał na niego palcem. — Musisz zrobić kapitanowi masaż stóp, Burl. Zabieraj się do pracy. Burlew obrzucił mnie nienawistnym spojrzeniem. Oblizał wargi i odwrócił się w stronę pracowni. Odchodząc, potrącił mnie potężnym ramieniem. — Jeszcze się z tobą rozprawię, dupku — szepnął. Obok mnie stanął policjant w mundurze. — Przepraszam, detektywie — powiedział. — Czy mógłby pan wyjść na zewnątrz? Proszę. Trzęsąc się z gniewu, wyszedłem na werandę i usłyszałem, jak Harry gwiżdże. Wyszedł z cienia za domem. — Witam w ekipie B, Carson. Poczekamy sobie tutaj, dopóki Squill będzie się tam panoszył. Przyjechał, kiedy rozmawiałeś z narzeczoną, a jego przybycie przypominało lądowanie marines. — Wyjaśnij mi to, Harry. Czy coś mi przypadkiem umknęło? Harry wskazał wielki samochód z napędem na cztery koła, który z warkotem silnika wjeżdżał właśnie na trawnik przed domem. Kiedy zahamował, spod kół wyleciały kępy wyrwanej trawy. Spójrz na mnie, zdawał się mówić. Otworzyły się drzwi od strony pasażera. Po pięciu sekundach przeznaczonych dla ustawienia świateł przez ekipy telewizyjne wysiadł zastępca szefa policji Plackett, zupełnie jakby wyłaniał się z łona matki. Poprawił krawat, pokazał reporterom otwartą dłoń i ze słowami: „Bez komentarza”, wszedł do domu. Poczułem gromadzącą się w żołądku żółć. Wszystko zrozumiałem: Squill i Plackett tańczyli swój taniec godowy, Squill pracował dla Placketta, a Plackett dla kamer i zebranych gapiów. Tymczasem leżące w domu okaleczone ciało mężczyzny służyło jako rekwizyt w tym teatrze ego. — Przepraszam, detektywie Ryder? Odwróciłem się do policjanta, któremu Squill kazał wyprowadzić mnie z domu. Młody blondyn wyglądał tak, jakby trafił do policji prosto z drużyny skautów. — Bardzo mi przykro z powodu tego, co się stało. Kapitan wydał mi rozkaz i… — Zrobiłeś to, co musiałeś. Wyluzuj się. — Moim zdaniem, to jedna kupa gówna. Jeśli ktokolwiek powinien się znaleźć na miejscu zbrodni, to na pewno pan. Przecież mamy do czynienia z szaleńcem… Czy to nie pan rozwiązał zagadkę tych zabójstw dokonywanych przez Adriana? Jego słowa były całkiem niewinne, lecz poczułem, jak owijają mnie niczym śmiertelny całun. Kątem oka dostrzegłem, jak Harry odwraca głowę w moją stronę, czekając, co odpowiem. — Nie całkiem — odpowiedziałem młodemu policjantowi, walcząc z piaskiem, który nagle wypełnił moje gardło. — Po prostu miałem szczęście. Wiele osób mi pomogło. „Carson, ty ZNÓW MNIE POTRZEBUJEEEESZ…” Nie powiedziałem, skąd nadeszła pomoc. Ani że na samą myśl o zwróceniu się o nią raz jeszcze, uginały się pode mną kolana, a wzdłuż kręgosłupa przebiegał dreszcz. Spojrzałem na Harry’ego. Wpatrywał się w niebo niczym w kinowy ekran. Wracałem do domu z opuszczonymi szybami i z włączoną klimatyzacją. Ucisku, jaki czułem w żołądku, nie mógł jednak rozwiać szalejący w samochodzie huragan. ZEPS, stworzony po serii zabójstw dokonanych przez Adriana, był niespotykanym dotąd nowym rozwiązaniem, które — przypadkowo lub nie–miało służyć określonemu celowi. Wzorem wielu takich sztucznych tworów wymyślonych na przestrzeni lat, ZEPS czekała śmierć nieopłakiwana przez nikogo. Wymazany po cichu z następnego wydania zbioru procedur, ulotny i nie do końca sprecyzowany, przestanie być potrzebny. Do czasu gdy pojawi się następny Joel Adrian. Albo ktoś, kto właśnie gdzieś tam szaleje. Kiedy wykończony i wściekły dotarłem do domu, od razu dostrzegłem migające światełko automatycznej sekretarki. Uruchomiłem taśmę. — Carson? Jesteś tam? Tu Vangie Prowse. Odbierz, proszę. Chcę z tobą porozmawiać o Jeremym. Musimy omówić parę spraw. Carson? Brzęczyk oznajmił koniec wiadomości. Skasowałem ją i padłem na łóżko. ROZDZIAŁ 8 — ZEPS prowadzi to dochodzenie czy nie? — spytałem porucznika Toma Masona, kiedy zjawił się następnego ranka o siódmej trzydzieści. — Mamy dwa ciała z odciętymi głowami. Czy powinniśmy czekać, aż zadzwoni do nas psychoanalityk zabójcy i powie: „Tak, Cutter to świr, z wyrazami szacunku doktor Igor Hassenpfeffer”? Usiadłem ciężko na blacie biurka, zrzucając kubek z długopisami. — Hassenpfeffer? Czy to prawdziwe nazwisko? — spytał Tom, pochylając się, by podnieść ołówki z podłogi. Tom jest szefem wydziału zbrodni przeciwko życiu i zdrowiu i naszą główną linią obrony przed grubymi rybami. Jest chudy jak szczapa, ma pięćdziesiąt lat, twarz niczym posokowiec na krawędzi samobójstwa i jest zupełnie pozbawiony zawiści. Piekliłem się właśnie na temat minionego wieczoru, kiedy wszedł do biura. Harry, który dopiero co wrócił z sądu i zdejmował elegancką ciemnopopielatą marynarkę, stał tuż za mną. — Tylko tego posłuchaj — powiedziałem, biorąc do ręki leżący na biurku zbiór przepisów. Zacząłem deklamować rozdział dotyczący ZEPS–u z gorliwością prawnika, który właśnie odbywa pierwszą wizytę w więzieniu. Tom skinął głową. — Sam to czytałem dziś rano. — Robią sobie z nas jaja czy to rzeczywiście ma obowiązywać? Harry usiadł, przysunął kubek z kawą i rzucił mi to swoje pobłażliwe spojrzenie. — Pamiętasz tę przegniłą starą łódź, którą mieli kiedyś chłopcy z patrolu rzecznego? — spytał Tom. Wypowiedzenie tych słów zajęło mu całą minutę. Dorastał na farmie, na której hodowano arbuzy, przy granicy z Missisipi. Mieszkańcy tych okolic mówili wolno, w takim tempie jak rosły arbuzy. Gdyby Tom zechciał mówić jeszcze wolniej, musiałby gadać od tyłu. Harry skinął głową. — Tak, pamiętam. To ta łajba z przeciekającym dnem i mocno podejrzaną pompą zęzową. Tom oparł stopę na krześle i objął dłońmi kolana. — Wiesz, Carson, w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym dziewiątym roku dostaliśmy nowiutką łódź. To był dar dla policji od Mabry’s Marine. Ponad siedem metrów długości, silnik o mocy stu pięćdziesięciu koni, stabilna jak cadillac z granitu. Miała nawet kamizelki ratunkowe. Słuchałem cierpliwie. Kiedy kichnąłeś, Tom przez pięć minut życzył ci: „Na zdrowie!”. — Aż nadszedł dzień uroczystego przekazania łodzi, oficjalny chrzest, poświęcenie i tak dalej, wielka pompa. Zawiadomili wszystkich polityków, przesłali informacje do mediów. Tyle tylko, że nikt nie zaprosił księdza. Orkiestra zaczęła grać, politycy ucinali sobie normalne pogawędki. Ludzie stali i patrzyli, a łódź nie została poświęcona. Słuchałem coraz mniej uważnie. Harry szturchnął mnie w bok i gestem głowy wskazał Toma. Tym samym przywołał mnie do porządku. — Następnej nocy handlarz narkotyków płynął we mgle, ciągnąc za sobą kupę wodorostów, i zablokował kłodami wejście do portu. Lało jak z cebra, fala była bardzo wysoka, w zatoce pełno wirów. Musieliśmy wyłowić te kłody, zanim przypływ wciągnie je do portu. I wiesz na której łodzi chłopcy wypłynęli? Harry szturchnął mnie raz jeszcze. — Na tej starej — powiedział — bo nowa nie została poświęcona, Carson. Nie zamierzali powierzać swoich tyłków łajbie, która nie została pobłogosławiona przez siłę wyższą. ZEPS jest prawdziwy, ale zupełnie nowy. Nikt nie chce mu zaufać, dopóki nie otrzyma oficjalnego błogosławieństwa. — A kiedy się dowiemy, że dostaliśmy oficjalne błogosławieństwo? — spytałem. — Chyba bardzo szybko — odparł Tom, stukając w szkiełko zegarka. — Za dwadzieścia minut szef zwołał zebranie. Kiedy myślałem o szefie Hyrumie, do głowy przychodziły mi dwa słowa: „hierarchia służbowa”. Gdybym stojąc obok niego, zadławił się gumą do żucia, wszedłby do siebie do gabinetu i wezwał zastępcę do spraw służb pomocniczych. Ten z kolei poinformowałby szefa sekcji dochodzeniówki, który zawiadomiłby kapitana dowodzącego wydziałem śledczym. Kapitan zadzwoniłby do porucznika stojącego na czele wydziału zbrodni przeciwko życiu i zdrowiu, a ten przysłałby sierżanta z wydziału zabójstw, żeby wykonał na moich zwłokach manewr Heimlicha. Struktury były murem odgradzającym Hyruma od rzeczywistości. Albo, łagodniej rzecz ujmując, od podejmowania decyzji. Mianowano go na to stanowisko przed trzema laty, kiedy poprzedni szef odszedł na emeryturę po przebytym zawale serca. Hyrum wykonał kilka posunięć, restrukturyzując wydział, które wbrew jego najlepszym intencjom nie przyniosły nic dobrego. Na wydział posypały się gromy, a pracownicy po kątach dawali wyraz swojemu niezadowoleniu. Od tamtej pory, nauczony przykrym doświadczeniem, działał wyłącznie według ustalonych zasad, wykorzystując tylko te najlepiej sobie znane. Do najnowszych eksperymentów w działalności wydziału — między innymi do ZEPS–u — podchodził niczym ślepiec zbliżający się do dźwięku nieznanej maszynerii. W sali konferencyjnej zjawiliśmy się kilka minut przed wyznaczonym czasem. Wypiłem filiżankę kawy przy ekspresie, nalałem sobie następną i usiadłem przy stole. Do sali zaczęli wchodzić pozostali pracownicy wydziału. W głowie aż mogło się zakręcić od stopni i stanowisk, które sobą reprezentowali. Na samym szczycie znajdował się oczywiście szef Hyrum. Tuż pod nim zastępca Belvidere, a ponieważ on się zjawił, postanowił nas również zaszczycić zastępca szefa Plackett. Następny szczebel reprezentowali Blasingame z okręgu trzeciego, Cantwell z drugiego i Tom Mason. Zaraz potem detektywi z okręgów, w których doszło do zabójstw: Rose Blankenship z drugiego i Sammy Walters z trzeciego. Do sali weszli szef Hyrum i Squill pogrążeni w ożywionej rozmowie. Squill poklepał szefa po ramieniu. Hyrum miał pięćdziesiąt trzy lata, prawie metr osiemdziesiąt wzrostu i wyglądał bardzo dostojnie. Wrażenie to mącił jednak brzuszek rysujący się nad paskiem spodni. Kiedy siadał, patrząc na pełne oczekiwania twarze, w sali zapadła cisza. Hyrum zatrzymał wzrok na mnie. — Detektywie Ryder, rozumiem, że zeszłego wieczoru doszło do pewnego nieporozumienia. Czy mógłby nam pan przedstawić swoją wersję wydarzeń? Ma pan niepowtarzalną szansę, by wszystko wyjaśnić. Poczułem, jak żołądek podchodzi mi do gardła. — Nie bardzo wiem, co mam wyjaśniać. Squill głośno odchrząknął. — Szefie, czasami popełnia się błędy, za które należy przeprosić. — Zgadzam się z panem, kapitanie — powiedział Hyrum. Wszystkie twarze zwróciły się w moją stronę. Poczułem się tak, jakbym grał główną rolę w sztuce, która zeszła z afisza, zanim zdążyłem poznać jej treść. Squill najwyraźniej dopadł szefa jeszcze przed spotkaniem i zgnoił mnie za wczorajszy incydent. Teraz najwyraźniej wszyscy oczekiwali, żebym go przeprosił. — Co się tutaj dzieje? — spytałem. — Zapomnijmy o urazach, detektywie — powiedział Hyrum. — Najlepiej jest zapomnieć o błędach… Uderzyłem dłonią w blat stołu. Z filiżanek wylała się kawa, co skwitowano pełnymi oburzenia pomrukiwaniami. — Nie, do diabła! Proszę mi powiedzieć wszystko, czego dowiedział się pan o wypadkach minionego wieczoru. Siedzący obok mnie Harry jęknął tak cicho, że tylko ja mogłem go usłyszeć. Hyrum patrzył na mnie przez długą chwilę, po czym serwetką wytarł rozlaną kawę. — Kapitan Squill powiedział mi, że razem z detektywem Nautilusem doskonale radziliście sobie na miejscu zbrodni, działając zgodnie z zasadami ZEPS–u, kiedy on wkroczył do akcji i przez pomyłkę przejął dowodzenie. Kierował się ogólnie przyjętymi zasadami pracy policji, co doprowadziło do małego zamieszania. Harry znów jęknął. — Kapitan Squill powiedział mi również… — Że jest mu z tego powodu bardzo przykro — przerwał Hyrumowi Squill spokojnym tonem przedsiębiorcy pogrzebowego. — Zapewniam wszystkich zebranych, a detektywa Rydera w szczególności, że od wczorajszego wieczora dokładnie przeczytałem przepisy dotyczące funkcjonowania ZEPS–u. Dwa razy. Nie, trzy. Zebrani zaśmiali się cicho, słysząc to wyznanie Squilla. Odstawiał przedstawienie pt. „Mea culpa”, a ja zrobiłem z siebie durnia. Spodziewałem się, że będzie kłamał w sprawie wczorajszego wieczoru. Tymczasem on mnie przechytrzył, mówiąc prawdę. — Możemy kontynuować, detektywie Ryder? — spytał Hyrum, spoglądając na mnie złowrogo. Skinąłem głową. Proszę. I to szybko. Spojrzałem na Squilla. Gładził się po brodzie i z uśmiechem wyglądał przez okno. Szef zwrócił się do Harry’ego. — Był pan na miejscach obu zbrodni, detektywie Nautilus. Co pan o nich sądzi? — Głównie przesłuchiwałem gapiów, szefie, przekazuję więc pałeczkę detektywowi Ryderowi. W ten sposób, dzięki Harry’emu, znów wróciłem do gry. Już spokojnie, nie rozlewając ani kropli kawy, zrelacjonowałem wszystkie fakty po kolei. — Zabójstwa z zimną krwią — podsumowała mój wywód Rose Blankenship. — Rozszyfrowaliście te przesłania? Szybko i sprawnie opowiedziałem o tym, co rozważaliśmy razem z Harrym: o anagramach, symbolach astrologicznych i mitycznych. Do niczego nas to jednak nie doprowadziło z wyjątkiem przekonania, że zabójca czul się bardzo pewnie i całkowicie panował nad sytuacją. — Proszę nam zrelacjonować wydarzenia, które doprowadziły do zbrodni, tak jak pan je widzi, detektywie — powiedział Hyrum. Skinąłem głową i zacząłem mówić, starając się, by mój głos brzmiał tak pewnie, jak głos prezentera wieczornych wiadomości. — Zabójca przyjechał o ósmej na spotkanie, na które umówił się, jestem tego pewny, przez telefon. Obezwładnił Deschampsa i go zabił. Nie wiadomo jeszcze, jak tego dokonał. Potem, używając bardzo ostrego narzędzia, odciął głowę, co zgodnie z opinią lekarza zajęło mu mniej niż minutę. Wcześniej przez mniej więcej dziesięć minut wykonywał napis na zwłokach przy użyciu… — Wcześniej? — przerwał mi Squill. — Przed odcięciem głowy? Jesteście tego pewni? Bardzo lubił zbijać ludzi z tropu, zadając celnie wymierzone pytania. Chyba że mówiący był od niego wyższy rangą. W takich przypadkach słuchał w pełnym niemal nabożnego szacunku milczeniu. Bardzo się starałem, by w moim głosie nie zabrzmiała irytacja. — Lekarz odkrył, że ostra stalówka w kilku miejscach przebiła naczynia. Brak śladów krwi wskazuje, że serce przestało bić. — Powiedzieliście, że wykonanie napisu zajęło sprawcy dziesięć minut. Jak zdołaliście to oszacować? Znów przy udziale lekarza? — Nie, kapitanie. W tym celu sam przeprowadziłem mały eksperyment. Squill kiwnął głową triumfalnie, jakby przyłapał mnie na ewidentnym kłamstwie. Z krzesła, na którym siedział Harry, znów dobiegł mnie cichy jęk. — Detektywie Ryder, wiem, że w tej sprawie nadal poruszamy się po omacku, ale zawsze określamy czas potrzebny do wykonania danej czynności po przeprowadzeniu fachowych ekspertyz. — Ta chyba jest dość fachowa — powiedziałem. — Przynajmniej od strony czysto empirycznej. Nie miałem czasu, by omówić to z Harrym, bo był rano w sądzie. Szef Hyrum zmarszczył brwi. — O czym pan mówi? — Jak już wspominałem, przeprowadziłem mały eksperyment. — Proszę o wyjaśnienia. Wstałem i spuściłem spodnie. Harry jęknął, jakby właśnie dopadł go atak wyrostka. ROZDZIAŁ 9 Cutter siedział w samochodzie zaparkowanym przed kostnicą i czekał. Początkowo nie myślał o sobie jako o panu Cutterze, ale kiedy wykorzystał to nazwisko podczas spotkania z Deschampsem, spodobało mu się, zupełnie jak świetny dowcip. Deschamps od razu je podchwycił, mówiąc: panie Cutter to, panie Cutter tamto. Sam okazał się bardzo sympatyczny; tak bardzo chciał go zadowolić. Nawet padł na wznak; Cutter nie musiał go przewracać, żeby krew spłynęła na podłogę i nie poplamiła ważnych części ciała. Dogadali się już w czasie pierwszej rozmowy telefonicznej. — Panie Deschamps, nazywam się Alec Cutter. Chciałbym omówić z panem projekt logo i materiałów graficznych dla mojej nowej firmy. Mam nadzieję, że uda się panu opracować ciekawe rozwiązania… Cutter zachichotał na to wspomnienie — wystarczyło spędzić piętnaście minut w bibliotece z podręcznikiem reklamy, żeby przyswoić sobie pojęcia, dzięki którym udało mu się uniknąć podejrzeń. — Proszę się nie martwić, panie Cutter. Mam spore doświadczenie w projektowaniu znaków graficznych i materiałów niezbędnych w prowadzeniu firm. Kiedy pan mnie odwiedzi, pokażę panu kilka próbek. O ósmej? Doskonale, będę na pana czekał. Cutter wiedział, że Deschamps będzie w domu sam. Kiedy przed kilkoma miesiącami dołączył do grona Wybranych, Cutter przez ponad sto godzin rozpracowywał jego rozkład zajęć i zwyczaje. Jego kobieta zawsze wyjeżdżała w poniedziałki i wracała w czwartki późnym wieczorem. Choć Cutter w dzień pracował, miał sporo czasu, dzięki czemu mógł śledzić ofiarę. Nic w całym wszechświecie nie było od tego ważniejsze. Cutter zjawił się na miejscu o 19.50. Deschamps zaprosił go do pracowni. Odwrócił się szerokimi plecami i ruszył przodem. Pod krótkimi rękawami eleganckiej koszuli wyraźnie rysowały się bicepsy. Idealny. I czysty, o czym Cutter już wiedział. Deschamps nie należał do mężczyzn, którzy są zwolennikami przerażających praktyk w stylu tatuaży i przekłuwania najróżniejszych miejsc na ciele. Był idealny od szyi do kolan. Na dowód przysłał nawet Cutterowi zdjęcie. Kiedy Cutter zrobił już to, po co się zjawił, wysprzątał pracownię niczym pokojówka opętana manią czystości. Usunięcie najmniejszych nawet dowodów nie okazało się trudne dzięki doświadczeniu i starannemu planowaniu. Nigdzie mu się nie śpieszyło; kobieta Deschampsa nigdy nie zjawiała się we czwartki przed 22.00. Cutter nie chciał, żeby się spóźniła, lecz w jej pracy spóźnienia — czasem bardzo długie — były nieuniknione, zakręcił więc termostat. Zabicie Nelsona było jeszcze łatwiejsze. Cutter potrafił bez trudu rozpoznać człowieka, którym kierowała chciwość. Rozmowa telefoniczna była niemal smakowita. — Nie zna mnie pan, Nelson, ale mamy wspólnego przyjaciela. — Tony? Rance? Bobby? — No, no, nie wszyscy pańscy przyjaciele pragną pozostać nimi, jakby to określić, także i rankiem. Są nocnymi przyjaciółmi pozbawionymi imion. To bardzo hojni bezimienni przyjaciele. Nelson się roześmiał. Widać było, że uwielbia takie gierki. — Bardzo chciałbym się z panem spotkać w jakimś ustronnym miejscu… Jestem człowiekiem o skromnych potrzebach i mocno wypchanym portfelu… Niedaleko mojego domu znajduje się mały park… Wszystko ułożyło się cudownie. Nelson też był idealny od brody po kolana, co wcześniej miał okazję obejrzeć na zdjęciach. Na parking przed kostnicą wjechała furgonetka. Cutter pochylił się i sięgnął do schowka, jakby czegoś szukał. Kiedy dostrzegł w lusterku, że furgonetka go minęła, wyprostował się i wrócił do swoich wspomnień. Dwa z jego projektów zakończyły się pełnym sukcesem, a jeden totalną porażką. To była jego pierwsza próba. Okropna. Został oszukany przez gówniarza i powinien zrobić mu z twarzy galaretę od razu tam, na tym ciemnym polu pełnym arbuzów. Kiedy zobaczył napis, jaki ten mały oszust kazał sobie wytatuować na piersi, Cutter rozwalił mu głowę kamieniem i wymknął się niezauważony, pozostawiając naćpanych gówniarzy razem z ich lśniącymi naszyjnikami, by mogli się dalej obłapiać. Trzydzieści siedem godzin ciężkiej pracy i planowania rozpłynęło się w powietrzu. Na szczęście tydzień później dostał list od Nelsona. Wszystko poszło tak gładko, że niemal w pełni wynagrodziło mu czas zmarnowany na… jak ten drań się nazywał? Farrier? Cutter spojrzał na zegarek. Było prawie południe, czas, by wyszła na lunch. Opuścił klapę przeciwsłoneczną i rozsiadł się wygodnie. Na samą myśl o niej serce zaczęło mu walić jak młotem, pompując rozkoszną mieszaninę radości i strachu do każdej komórki jego ciała. Musiał zobaczyć, jak wychodzi w blask słońca. Krzywiła wtedy twarz z gniewu, ogarnięta jednym z tych napadów wściekłości, które zalewały ją niczym fala rozbitego szkła, a ostre odłamki strzelały w każdą stronę. Kiedy zobaczył ją po raz pierwszy, po powrocie, wchodziła właśnie do budynku. Była wściekła, a jej złość była pełna kłamstw i ukrytych obietnic. Dostrzegał to nawet przez jej żałosny kamuflaż; pocałunek to przecież także tylko futerał skrywający żądło. Natychmiast rozpoznał w niej Mamę. Wiedział, że wszechświat sprezentował mu drugą szansę. — Skorzystałem z rapidografu używanego do pisma technicznego — powiedziałem, wskazując na udo. Spodnie miałem opuszczone do kostek. — Wypisałem nim słowa odkryte na ciele Deschampsa. Zdjęcia zrobione w laboratorium wskazują, że napis wykonano bardzo starannie, by tusz nie rozlał się na skórze. Próbowałem to zrobić trzy razy i mój najlepszy wynik to dziesięć minut. — Napis jest ledwo widoczny — powiedział zastępca szefa, Belvidere, mrużąc oczy po drugiej stronie stołu. — Zupełnie jakby sprawca nie chciał, żeby zauważono napis. Szef sprawiał wrażenie skrępowanego, siedząc naprzeciwko bordowych slipów. — Bardzo ciekawy eksperyment, detektywie Ryder — powiedział. — Wydaje mi się, że to wystarczy. Podciągnąłem spodnie i usiadłem. — Gratuluję detektywowi Ryderowi pomysłowości — oznajmił Squill. — Mam nadzieję, że skonfrontuje wyniki swojej próby z wynikami ekspertów. Na tym właśnie polega całe piękno łączenia ZEPS–u ze sprawdzonymi technikami śledczymi: możemy połączyć teorię z praktyką. Kiedy rzeczywistość utemperuje nieco wymyślne pomysły, możemy się sporo nauczyć. Wymyślne pomysły utemperowane przez rzeczywistość. Fiuuu. Hyrum chrząknął niepewnie i zwrócił się do wszystkich zebranych. — Utworzyliśmy ZEPS w odpowiedzi na coraz liczniejsze przypadki zbrodni dokonywanych przez szaleńców. Detektywi Nautilus i Ryder sprawdzili się doskonale, prowadząc sprawę Adriana. Dzięki temu Ryder został awansowany na stanowisko detektywa i razem z Nautilusem przeszedł specjalne szkolenie. Choć to pierwsza, niejako próbna sprawa w historii ZEPS–u, w jej rozwiązywaniu nie mogą liczyć na żadne specjalne traktowanie… — Tak — szepnął Harry. Czy mieliśmy zostać oficjalnie pobłogosławieni? — W pełni się z panem zgadzam — powiedział Squill. — Mieszkańcy dzielnic, w których doszło do tych straszliwych zabójstw, są przerażeni. Głośno o tym mówią. Obu zabójstw dokonano w pobliżu centrum. Nie możemy pozwolić, by zapanował strach, zwłaszcza że burmistrz opracował plany przebudowy miasta. Hyrum słuchał uważnie, skinieniem głowy podkreślając każdą wzmiankę o polityce. Polityka oznaczała bowiem porządek i strukturę. — Dlatego też z radością powitam zaangażowanie ZEPS–u w tę sprawę — ciągnął Squill. — Łącząc nasze siły zadaniowe, zmaksymalizujemy możliwości, co z pewnością natychmiast przełoży się na wyniki śledztwa. Nagle, zupełnie znikąd, pojawiły się słowa „siły zadaniowe”. Wiedziałem, że w obowiązującym w wydziale słowniku oznaczają sztywną strukturę, wykraczającą być może poza proceduralny zakres możliwości ZEPS–u. Spojrzenia wszystkich skierowały się na Hyruma; struktury to przecież jego działka. Szef sięgnął po blok do notatek. Po kilku ruchach pióra przedstawił nam rezultat swoich przemyśleń: na samej górze narysował kółko wielkości piłki do bejsbolu. Postukał piórem w jego środek: — Tak sobie to wyobrażam: detektywi Nautilus i Ryder poprowadzą śledztwo na miejscu zbrodni i wszystkie informacje mają im być natychmiast przesyłane… Spojrzałem na Harry’ego. Uniósł jedną brew. Hyrum nadal stukał piórem w blok, zastanawiając się nad dalszym ułożeniem struktury. — Detektywi Ryder i Nautilus będą pracować z… — Położył blok na stole i narysował następne kółko, tuż pod pierwszym. Uniósł blok i postukał w drugie kółko — …z detektywami z okręgów, którym przydzielono poszczególne sprawy. Oczywiście pociąga to za sobą swobodny przepływ wszystkich informacji, akta mają być dostępne dla wszystkich… Znaleźliśmy się na samym szczycie! Mieliśmy pod sobą zespół dochodzeniowy, który sami zbierzemy. Od razu pomyślałem o Larrym Twillingu z okręgu czwartego, Benie Dupree z drugiego, może dołączy do nas również obdarzona tym szczególnym darem Salły Hargreaves. — Zostaliśmy oficjalnie pobłogosławieni — szepnąłem do Harry’ego. Hyrum znów zaczął rysować. Na samym dole pojawiło się ostatnie kółko oznaczające pozycję dowódcy, do którego miały trafiać wszystkie dane. Rysował powoli, starając się, by kółko wyszło idealnie, zupełnie jakby korzystał z cyrkla. — Włączając do tej sprawy siły zadaniowe, powierzam… Hyrum odwrócił blok do góry nogami i postukał w kółko, które tym sposobem znalazło się na samej górze. — …kapitanowi Squillowi dowództwo nad całą operacją. Będzie koordynował działania wszystkich zespołów i o wynikach informował mnie i moich zastępców. Zajmie się też kontaktami z przedstawicielami mediów… Squill udawał, że coś pisze w swoim notesie. — To doskonały plan, szefie. Teraz zajmę się wprowadzeniem go w życie. Hyrum zakończył spotkanie, rysując łuki pomiędzy poszczególnymi kółkami, demonstrując w ten sposób zasady współpracy i przepływ informacji. To już nie miało żadnego znaczenia; wszyscy wiedzieli, jaką dokładnie zajmujemy pozycję: byliśmy jak kula na dole bałwana. — Powodzenia, panowie — powiedział Hyrum. — Proszę mnie informować o wszystkim. Tom rzucił mi smutny uśmiech, wiedząc doskonale, że właśnie pokazano nam, gdzie dokładnie jest nasze miejsce. Harry jęknął przeciągle. Szef Hyrum spojrzał na niego zaniepokojony. — Co to było, detektywie? Czyżbym słyszał jęk? — Przepraszam, szefie — rzucił natychmiast Harry, klepiąc się w udo. — To tylko nagły skurcz. ROZDZIAŁ 10 Po spotkaniu Harry wyszedł, żeby sprawdzić konta bankowe ofiar. Prawie się do siebie nie odzywaliśmy; potraktowano nas paskudnie, ale nic nie mogliśmy w tej sprawie zrobić. Ponieważ uczestniczyłem w sekcji Nelsona i niejako przyjąłem na siebie rolę specjalisty od ciał, ruszyłem do kostnicy, żeby obserwować sekcję Deschampsa. Wiedziałem, że będzie ją prowadzić doktor Davanelle; zadzwoniłem do Very Braden, żeby ustalić godzinę, i mimochodem spytałem ją, kto stanie za stołem. Chciałem zaprosić Avę na kolację. Nie byłem pewny dlaczego. Nie miałem pojęcia, jak to zrobić. Kiedy przyjechałem do kostnicy, przy drzwiach wejściowych stał Will Lindy i ze śrubokrętem w ustach majstrował coś przy zamku. Na podłodze leżały rozłożone części i śrubki. Techniczne umiejętności zawsze robiły na mnie ogromne wrażenie; ja mogłem liczyć wyłącznie na taśmę klejącą i mocny klej. Jeśli jedna z tych rzeczy zawiodła, byłem bezradny. — Nie możesz wynająć ślusarza, Will? — spytałem. — Szym buzetym? — odparł. — Namofy. — Jeszcze raz? Wyjął śrubokręt z ust. — Z naszym budżetem? Nie ma mowy. Jeśli uda mi się zaoszczędzić stówę, to będę mógł ją wydać na potrzebniejsze rzeczy. — Myślałem, że dostaliście całe wory pieniędzy, kiedy przeprowadzano remont. Zainstalowaliście nowy sprzęt, kamery, kupiliście meble i Bóg jeden wie co jeszcze. — To rządowe pieniądze. Jeśli wszystkich nie wydasz, przepadają. Wszedłem do środka, pomachałem do Very i skierowałem się prosto do sali. Bądź czarujący, powtarzałem sobie w duchu. Nie wyjdź na zarozumiałego dupka. Cokolwiek zrobisz, trzymaj gębę na kłódkę. Kiedy wszedłem do środka, sekcja była w toku. Ava Davanelle pochylała się nad kroczem Deschampsa, odczytując na głos napis, by jej słowa nagrały się na taśmie. Wiedziała, co koniecznie muszę obejrzeć, skinęła więc głową w stronę stolika stojącego przy ścianie. Na blacie znalazłem jak zwykle doskonałe zdjęcia zrobione przez Chamblissa. Przy słowach wypisanych nad linią włosów łonowych Deschampsa znajdowała się linijka. Drukowane, starannie wypisane lawendowym atramentem litery miały wysokość od trzech do czterech milimetrów. Pomachałem zdjęciami w stronę doktor Davanelle. — Dzięki — rzuciłem z uśmiechem. — Miło znów panią widzieć, pani doktor. Jak leci… Urwałem, zanim ona zdążyła mnie uciszyć. Skrzywiłem się, szepnąłem bezgłośnie: „Przepraszam”, i odwróciłem się w stronę stołu, by raz jeszcze przejrzeć zdjęcia. Była ich cała gama, od ujęć pełnego napisu po zdjęcia poszczególnych liter. Nie miałem pojęcia, dlaczego ktoś, kto chciał pozostawić napis na ciele swojej ofiary, wybrał tak mało widoczny kolor i drobniutkie, trudne do odczytania litery. Dla umysłu kryjącego się za tymi zbrodniami było to jednak tak logiczne, jak odejmowanie. Przyglądałem się zdjęciom jeszcze przez długą chwilę, aż mogłem z zamkniętymi oczami odtworzyć niemal każdy ich szczegół. Od czasu do czasu spoglądałem na doktor Davanelle. Skoncentrowana na pracy, monotonnym głosem relacjonowała przebieg sekcji. Od szyi po kolana była owinięta niebieskim fartuchem. Próbowałem wyobrazić sobie kształt jej łydek w beżowych spodniach i doszedłem do wniosku, że są szczupłe, ale nie chude. Sekcja trwała trzy godziny. W jej wyniku okazało się, że Peter Deschamps zmarł w wyniku urazu głowy, którą potem odcięto za pomocą ostrza podobnego do tego, z którego korzystał zabójca Jerrolda Nelsona. Podszedłem do Avy Davanelle w chwili, gdy zdejmowała maseczkę i czepek. Zadałem jej pytanie, zanim zdążyła uciec. — Czy wybrałaby się pani dzisiaj wieczorem ze mną, pani doktor? W jakieś ciche, spokojne miejsce? Moglibyśmy coś zjeść, wypić… Drzwi otworzyły się nagle i stanął w nich Walter Huddleston. Rzucił mi pełne wściekłości spojrzenie, po czym zupełnie mnie zignorował. Po mniej więcej minucie Deschamps, a raczej to, co z niego zostało, wyjechało z sali na wózku. Odwróciłem się do Avy, która wyłączyła właśnie system płukania stołu. W sali zapanowała cisza. Nie było słychać delikatnego szumu wody przepływającej przez rury i metalowy blat stołu. — Miałem właśnie panią zapytać… Urwałem, kiedy uświadomiłem sobie, że Ava wpatruje się we mnie. Nie był to pełen gniewu wzrok, który tak dobrze znałem, lecz pełne ciekawości spojrzenie. — Dzwonił pan do mnie parę dni temu w nocy, detektywie, prawda? Serce o mało co nie przestało mi bić. — Ja… — Żyjemy w wieku skomplikowanej techniki. Nawet automatyczne sekretarki potrafią zidentyfikować numer dzwoniącego. Czy mogę zapytać, czego pan ode mnie chciał o dwudziestej trzeciej trzydzieści? Postanowiłem ograniczyć się do niezbędnych informacji. — Zamierzałem panią przeprosić za swoje zachowanie. Niepotrzebnie tyle gadałem. Pani przeprowadza sekcje i ustala reguły gry. Moja uwaga o obrzucaniu gównem była niegrzeczna i zupełnie niepotrzebna. Zacisnęła usta i uniosła brew. Wyglądała niemal ładnie. — Potrzebował pan aż dwóch dni, żeby dojść do tego wniosku? Pokręciłem głową. — Potrzebowałem pół godziny, żeby dojść do tego wniosku i całego dnia, żeby zebrać się na odwagę i zadzwonić. Czyżbym dostrzegł cień uśmiechu? Cień cienia? Nie byłem do końca szczery, ale nie zamierzałem wspominać o rozmowie w gabinecie Clair. To zbyt mocno przypominało podsłuchiwanie. — Powtórzę moją propozycję, pani doktor. Wybierze się pani ze mną na kolację? Nic wyszukanego, wpadniemy do jakiejś cichej knajpki. Zjemy kanapkę, a potem obejrzymy zachód słońca. — Nie — powiedziała. Nie było to jednak zdecydowane „nie”, od którego nie ma odwołania, po którym trzaskają z hukiem drzwi i zawalają się mosty. Znałem to „nie”. Brzmiało zupełnie jak odpowiedź na pytanie: „Czy masz ochotę na jeszcze odrobinę sosu?”. To było „tak” w przebraniu. A raczej pełne wahania „może”. — Proszę — powiedziałem. — To dla mnie ważne. Już układała usta, by powtórzyć „nie”. Następne może stać się nieodwołalne, nie będzie można go cofnąć. Uniosłem dłonie, żeby ją powstrzymać. — Proszę się zastanowić — powiedziałem. — Wpadnę tu po południu. Tym razem to ja obróciłem się na pięcie i odszedłem. Mężczyzna siedzący przy końcu baru szlochał z twarzą ukrytą w dłoniach, lecz nikt nie zwracał na niego uwagi. Wisząca u sufitu kula z małych lusterek odbijała promienie światła w stronę mężczyzn kiwających się w rytm rzewnej ballady Bette Midler. Choć było jeszcze przed piątą, mroczny bar wypełniał się powoli stałymi piątkowymi bywalcami. Dołączali do tych, którzy siedzieli tu już od otwarcia drzwi. Tłustawy mężczyzna z krowimi oczami rzucił mi zachęcające spojrzenie i lubieżnie oblizał wargi. Puściłem do niego oko i pokazałem fragment ukrytej pod ramieniem kabury. Zniknął jak dym rozwiany huraganowym wiatrem. „Wprowadzenie planu w życie” przez Squilla oznaczało wysłanie Harry’ego i mnie w morderczą wędrówkę po mieście, której celem były przede wszystkim bary dla gejów. Harry sporządził własną listę i ruszył na łowy. Choć wszystkie bary zostały już dokładnie sprawdzone, wróciliśmy na szlak uzbrojeni w zdjęcie Deschampsa. Przeczesywanie barów jest łatwe tylko w serialu telewizyjnym, gdzie jeden barman pracuje na okrągło i wie o swoich klientach wszystko, łącznie z numerem buta. W rzeczywistości nawet w niewielkim barze pracuje kilku barmanów oraz ich pomocnicy zatrudnieni dorywczo. Nawet jeśli zebrałoby się wszystkich pracowników w jednym pokoju i pokazało im zdjęcia, nadal przypominałoby to błądzenie po omacku. Moje motto w tego typu sytuacjach brzmi: pamięć jest zawodna, a ludzie kłamią. Barman był potężnym facetem z mięśniami rodem z kreskówki i zamiłowaniem do czarnej skóry: czapeczka, kamizelka, pasek, ochraniacze na spodnie. Jego baki wyglądały zupełnie jak paski czarnej skóry przyklejonej tuż przy uszach. Nie był wysoki, miał jakieś metr siedemdziesiąt pięć wzrostu, ale wystarczyło przyczepić mu do piersi chromowaną kratownicę, a z miejsca można by go wziąć za ciężarówkę marki Kenworth. Pod skórzaną kamizelką jego skóra wyglądała tak, jakby wysmarował ją oliwką, chyba dla lepszego podkreślenia mięśni. Pokazałem mu odznakę i rozłożyłem zdjęcia na barze. — Widziałeś któregoś z tych facetów? — spytałem króla sterydów. — Nie. — Nawet nie spojrzałeś na zdjęcia. — Zgadza się. Zacisnął kilka razy pięści, żeby poruszyć mięśniami przedramion; wyglądały zupełnie jak steki uprawiające pod skórą zapasy. — Do widzenia — powiedział, mrużąc oczy. Wskazałem na boks w rogu, w którym kilku mężczyzn chichotało i zalecało się do siebie. — Spójrz tam, mięśniaku. Założę się, że każdy z nich ma coś przy sobie. Smoke, ecstasy, kwas… Podejdę tam i ich przeszukam. Pragnąc ukryć strach, staną się agresywni. Ja zacznę się obawiać o swoje bezpieczeństwo i wezwę posiłki. Po chwili wpadną tu gliny, a wszyscy klienci znikną jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Co wtedy się stanie z twoimi napiwkami? Steki zaczęły jeszcze bardziej szaleńczy taniec. — Uważasz się za takiego twardego faceta? Westchnąłem ciężko. — Gorzej. Jestem bardzo zajętym facetem. Mięśniak spojrzał na mnie groźnie, zacisnął usta, po czym wzruszył ramionami i oparł łokcie na barze. Przyjrzał się uważnie zdjęciom. — Och — powiedział i cmoknął, co zupełnie do niego nie pasowało. — Co jest? Odsunął na bok zdjęcie Deschampsa i postukał tłustym palcem w fotografię Nelsona. — Ten się tutaj kręcił. I to bardzo skutecznie. — Oświeć mnie, Buddo. — To taki czaruś; potrafi nawijać i zachowywać się jak ktoś lepszy od siebie. Wpadał tu od czasu do czasu, podrywał jakąś starą ciotę, która utrzymywała go potem przez pewien czas. — Znasz kogoś, kto chętnie zobaczyłby go w drewnianej skrzynce pod ziemią? Minęło kilka sekund, zanim dotarło do niego znaczenie tych słów. — Nie żyje? Skinąłem głową. Barman odłożył zdjęcie na blat. — Szkoda. Pamiętam go jako nieszkodliwego marzyciela. Nigdy nikogo nie skrzywdził, może tylko złamał serca paru starszym panom. — Zamyślił się na chwilę. — Był tutaj jakieś dwa, trzy tygodnie temu. Zapamiętałem, bo zwykle pijał tani alkohol, a tego dnia przerzucił się na najwyższą półkę. Stawiał, zamiast naciągać innych. Powiedział, że znalazł źródełko, które nigdy nie wyschnie, i że od tej pory będzie wiódł cudowne życie. — Barman pokręcił głową i roześmiał się cicho. — Jakbym tego nigdy wcześniej nie słyszał. — Nie uwierzyłeś mu? Kiedy wychodziłem, on nadal się śmiał. Po dwóch godzinach wędrówek po ciemnych, zadymionych barach i oglądania zmęczonych twarzy byłem gotów do ostatecznego starcia z nieuchwytną doktor Davanelle. Siedziała w swoim niewielkim pokoju i pisała wstępny raport z sekcji. Jej twarz wydawała się zupełnie pozbawiona koloru. Chciałem rzucić kilka dowcipnych słów, lecz kiedy stanąłem w drzwiach, zdecydowałem się wyznać prawdę. — Proszę posłuchać, pani doktor, czasami potrafię być zarozumiałym dupkiem. Jeśli panią obraziłem albo uznała mnie pani za totalnego świra, bardzo przepraszam. Kiedy spytałem, czy ma pani ochotę wybrać się dziś wieczór w jakieś ciche i spokojne miejsce, chodziło mi tylko o to. Moje zamiary są tak szlachetne, że lada moment mogą mnie wziąć żywcem do nieba. Jest piątek wieczór. Czy zanim znajdę się w niebie, zje pani ze mną kanapkę i obejrzy zachód słońca? Zaczęła kręcić przecząco głową, jeszcze zanim zdążyłem skończyć zdanie. Lecz tym razem jej oczy nie przypominały ciemnego sosu do pieczeni z wystającymi rzęsami. — Muszę skończyć wstępny protokół z sekcji Deschampsa, a potem pojechać do Gulf Shores. Dałam do naprawy sprzęt grający. Jeśli nie odbiorę go dziś wieczorem, nie uda mi się tego zrobić przez cały następny tydzień. — Mogę pani towarzyszyć? Doskonale znam okolicę — zapewniłem natychmiast tonem przewodnika. — Udzielono mi dokładnych wskazówek, jak tam dojechać, ale bardzo dziękuję. Zatoka Mobile rozciąga się na przestrzeni tysiąca kilometrów kwadratowych. To rozległy, płytki obszar wodny, ciągnący się blisko pięćdziesiąt kilometrów od Gulfside po ujścia rzek Mobile i Tensaw, które zasilają północną deltę w słodką wodę. Miasto Mobile leży na północno — zachodnim krańcu zatoki w okręgu Mobile. Okręg Baldwin rozciąga się na wschodnim krańcu i nie ma głównego miasta. Turyści mogą się ze mną w tym miejscu nie zgodzić, gdyż od razu przychodzą im na myśl dwie pełne moteli i apartamentowców plaże: Gulf Shores i Orange Beach. Choć okręg Baldwin jest pełen uroczych wiejskich zakątków, nie stanowi tylko sezonowej atrakcji turystycznej, lecz stałe zaplecze dla byłych mieszkańców Mobile, którzy przenieśli się tam w poszukiwaniu „wiejskiego życia”. Jadąc jedną z arterii komunikacyjnych na Gulf Shores, można się przekonać, co potrafi zdziałać stały i spory napływ funduszy, zwłaszcza jeśli połączy się go z buldożerami — budowa za budową, billboard za billboardem. Centra handlowe. Supermarkety. Fast foody i stacje obsługi. Przejeżdżałem kiedyś przez miasteczko Daphne, kiedy usłyszałem podniecony głos jakiegoś turysty. „Chodź tu i zobacz, Marge. Stacje BP na południu są zupełnie takie same jak nasze w Dayton!”. Nagle przyszedł mi do głowy rewelacyjny pomysł: zaproponuję Avie, żeby wróciła do Mobile promem łączącym Fort Morgan na wschodnim cyplu zatoki z Dauphin Island na zachodnim. Pobiegłem do samochodu, chwyciłem mapę i zaznaczyłem trasę markerem. Przeprawa promem nie jest tania i zajmuje sporo czasu, wyjaśniłem, ale widoki warte są każdych pieniędzy. Spojrzała na mapę. — Hmm — mruknęła, marszcząc brwi. — Jesteśmy więc umówieni — powiedziałem. — Mieszkam na Dauphin Island. Proszę wpaść do mnie po drodze do domu, a pokażę pani moją kolekcję piasku. — Umówieni? Nie sądziłam… — Nie chodzi mi o randkę, pani doktor. Chciałbym usłyszeć pani uwagi na temat sekcji. Proszę przywieźć ze sobą protokół wstępny. Dziesięć minut. Maksimum. Wróci pani do domu przed zmrokiem. — Wrócę, kiedy będzie jeszcze jasno? Jakie to miało znaczenie? Była wampirem? Położyłem dłoń na sercu. — Obiecuję. — Proszę mi zapisać swój numer telefonu — powiedziała. — Zadzwonię do pana z Gulf Shores, jeśli będę mogła wpaść. Do rozwikłania tej zagadki trzeba było chyba skończyć prawo. Prośba o numer zakładała zamiar wykonania telefonu, co mogło mnie udobruchać, lecz jednocześnie Ava zostawiała sobie drogę ucieczki, bo mogła wcale nie zadzwonić. Mimo to zapisałem mój numer na mapie, którą wsunęła do torebki. Wychodząc, odwróciłem się, żeby jej pomachać. Zobaczyłem tylko, jak odchodzi, zupełnie jakby wstępowała w inny wymiar. ROZDZIAŁ 11 Tydzień po przeprowadzce zapragnąłem poczuć się jak w prawdziwym domu i kupiłem odkurzacz. Do dzisiejszego wieczoru leżał w wielkim pudle. Sądząc po ilości części, które teraz z niego wyjąłem, musiałem nabyć kilka odkurzaczy. Pełno tam było jakichś tubek, szczotek, kabli, toreb i bardzo tajemniczych przyrządów. Kiedy wreszcie udało mi się to złożyć w sprawnie działającą całość, odkurzyłem starannie wszystko dookoła. Szarą warstwę brudu na szybach zmyłem spirytusem do nacierania. Do muszli klozetowej wsypałem magiczny błękitny proszek, który pienił się i syczał. Stosy ubrań zniknęły w szufladach. Po godzinie całe mieszkanie lśniło czystością; no, powiedzmy, że lśniło. O 19.30 siedziałem na werandzie, zastanawiając się, czy Ava Davanelle się zjawi. Szczerze mówiąc, było to mało prawdopodobne. Słońce przesuwało się powoli i zaczęło zniżać się nad wodę. Nadciągająca burza przesunęła się na wschód w stronę Pensacoli, lecz pozostała część nieba była błękitna. Zadzwonił telefon, a ja podskoczyłem jak gotowa grzanka wyskakująca z tostera. Niech to będzie Ava, powtarzałem w duchu, sięgając po słuchawkę. — Carson? Mówi Vangie Prowse. Ogarnęło mnie rozczarowanie. — Witam, doktor Prowse. Co za niespodzianka. Nie widziałem pani od… — Jeremy zadzwonił do ciebie kilka dni temu wieczorem, a może rano? Zawsze wyraźnie zaznaczała różnicę pomiędzy stwierdzeniem a pytaniem, co w zawodzie psychiatry było bardzo ważne. Miała doskonale wyszkolony głos. — Nie wiedziałem, że wolno mu dzwonić. — Nie wolno. Wykradł telefon z kieszeni sanitariusza. Zostawiłam ci wiadomość na sekretarce. Prosiłam, żebyś oddzwonił. Chciałam cię za to przeprosić. Przywołałem w wyobraźni obraz doktor Evangeline Prowse; widziałem ją przed rokiem. W jej twarzy najbardziej uderzały przenikliwe oczy, niczym u sowy śnieżnej lub wróżki. Była dobrze po sześćdziesiątce, lecz we włosach pojawiło się zaledwie kilka srebrnych nitek. Giętkie stawy kolanowe i łokciowe zdradzały, że kiedyś dużo biegała. Dzwoniła na pewno ze swojego gabinetu, o wysokim suficie, w którym półki zapełniały książki, a na podłodze leżał piękny dywan z kraju, w którym wytwarzanie dywanów nadal było sztuką. — Był zupełnie szalony, snuł niestworzone opowieści. Czy lepiej się czuje? — Masz na myśli stan ogólny? Staramy się, by był stabilny. Pogódź się z tym, że nigdy nie będzie lepiej. — Zawiesiła głos. — On chce z tobą porozmawiać. — Teraz? Czekam na kogoś. Będzie tu lada chwila, doktor Prowse. — Prosiłam, żebyś mówił mi po imieniu. Wspominałeś, że pozostaniesz w kontakcie. Miałam nadzieję, że będziesz się odzywać znacznie częściej. — Zadzwonię później. To nie jest odpowiedni moment. — Jeremy chciał, bym ci przypomniała, że nie rozmawialiście już od tak dawna. Twierdzi też, że macie do omówienia bieżące sprawy. — Jestem teraz bardzo zajęty, Vangie. Naprawdę. Zamilkła. Nigdy nie próbujcie przechytrzyć psychiatry i odpowiadać mu milczeniem; nie dotrzymacie mu pola. — Mam parę minut — powiedziałem w końcu. — Dziękuję, Carson. Jeśli nie będzie mógł z tobą porozmawiać, wpadnie w obsesję, a to zawsze stwarza problemy. Każę go przyprowadzić do pokoju z telefonem. Poczekaj chwilę. Minęły trzy minuty. Pięć. Nareszcie usłyszałem trzask w słuchawce. — Jeremy? — spytałem. — To ty? — Jeremy, to ty? Mój głos wrócił do mnie jak echo; Jeremy potrafił doskonale naśladować wszystkich, mężczyzn i kobiety, bez wyjątku. Po chwili usłyszałem jego własny głos, bardzo melodyjny, jakby ktoś przesuwał wilgotnym palcem po kieliszku; był tylko o oktawę niższy. — Tak, to ja, Carson. Jak miło, że pamiętasz kogoś, kto wyszedł z tego samego łona, co ty. Co prawda, dzieli nas kilka lat, ale łono pozostało to samo. Strasznie tam było zimno, prawda? — Jak się miewasz? — Już kiedy wypowiadałem te słowa, uświadomiłem sobie, że brzmią niedorzecznie. Jeremy zasłonił dłonią słuchawkę, jakby zwracał się do kogoś w pokoju obok. „Pyta, jak się miewam”. Odpowiedział mu inny głos, lecz bez wątpienia również należący do niego. „Powiedz mu, że ciasteczka były pyszne”. Zdjął dłoń ze słuchawki. — Ciasteczka były pyszne, Carson. Nie mogę sobie jednak za nic przypomnieć, braciszku, czy przysłałeś je w pierwszym czy w trzecim roku mojego pobytu tutaj? — Nigdy nie przysyłałem ci żadnych ciasteczek, Jeremy. — Nie było ciasteczek? — spytał smutny dziewczęcy głosik. — Nie kochasz mnie? — Jeremy, jestem teraz zajęty. Mogę zadzwonić do ciebie jutro? — NIE! NIE MOŻESZ, NIE MOŻESZ, NIE MOŻESZ! Możliwość trzymania przy uchu tej parszywej, ociekającej potem słuchawki to pierwszy przywilej, jakim cieszę się OD ROKU! A skoro już o tym mowa, to musimy porozmawiać. Jak się poruszać z głową w wielkim świecie, Carson? Westchnąłem. — Nie mam pojęcia, Jeremy. Jak? — Nóż zawsze się przyda. — Wybuchnął śmiechem. — Kapujesz? Nóż może się przydać, gdy chcesz zdobyć… GŁOWĘ! Wygląda na to, że masz spore problemy w tym swoim Mobile, Carson. Potrzebujesz pomocy? Jeśli ktoś wybiera się w obce kraje, musi znać języki obce, n’est–ce pas? — Jeremy, nie uważam… — Naszą pierwszą ofiarą byt… a może nadal jest, to zależy od wyznawanej filozofii… Jerrold Elton Nelson, dwadzieścia dwa lata, znaleziony z odciętą głową w Bowderie Park. Do odcięcia głowy użyto ostrego narzędzia, denat był ubrany w… i tak dalej, i tak dalej. W „Mobile Register” zamieszczono taką suchą relację. BEZBARWNĄ! A wczoraj przeczytałem, że kolejny biedak poszedł spać bez głowy. Takie francuskie nazwisko… Duchamp? Mam nadzieję, że nie stracił również beretu. Relacja w wiadomościach trwała aż dziesięć sekund. Prowadzisz te sprawy? — Nie mogę rozmawiać… Uderzył słuchawką o jakąś twardą powierzchnię. — HALO? HALO? Sprawdzamy jakość połączeń. — Przyłożył dłoń do ust i zaczął syczeć, naśladując zakłócenia i szumy na linii. Przestał równie gwałtownie, jak zaczął. — Panie Ryder, linia jest już w porządku. A co z pana sumieniem? Nie możesz rozmawiać, nie możesz rozmawiać?… Drogi panie, czyż nie spędziliśmy całych godzin na ożywionych dyskusjach podczas ostatniej sprawy? Czy nie przychodzi panu nagle na myśl nazwisko JOEL ADRIAN? No, szanowny panie? Czy nie udzieliłem panu skromnej pomocy, mój drogi, szanowny, wielce dostojny panie? CZY NIE ROZWIĄZAŁEM ZA CIEBIE TEJ PIEPRZONEJ ZAGADKI, CARSON? Słuchałem bicia swojego serca. — Tak — powiedziałem jakieś tysiąc uderzeń później. — Przy tej świetnie się zabawimy. Już nie mogę się doczekać. Chyba zamówię sobie dekoratora wnętrz, przeprowadzę tu remont, będzie miło i przytulnie, kiedy wreszcie się zjawisz. — Jeremy, ja nie… — Możesz przywieźć wszystkie zdjęcia i akta i będziemy je oglądać jak dwie starsze szczęśliwe damy, które pochylają się nad albumem pełnym zdjęć zmarłych przyjaciół. — Nie planuję… — NIE PRZERYWAJ MI, CARSON, NIE JEST MI TU ŁATWO ROZMAWIAĆ… Będziesz musiał zadzwonić do doktor Prowse i powiedzieć tej starej zasuszonej cipie, że niebawem wpadniesz do mnie z wizytą. — Nie przyjadę, Jeremy — powiedziałem. — Przynajmniej nie w najbliższym czasie. — Ależ przyjedziesz — odparł scenicznym szeptem. — Kryje się w tobie chłopiec na odwróconej diecie; chłopiec, którego znam doskonale. — Nie rozumiem, o co ci chodzi. — Odwrócona dieta? To bardzo proste, Carson. Im więcej jesz, tym bardziej jesteś głodny. Do zobaczenia niebawem, braciszku. Odłożył słuchawkę. Wyjrzałem przez drzwi na werandę. Dzień, tak jasny i uroczy kilka minut temu, stał się nagle przytłaczający. Blask słońca był niczym porażający swą mocą głos. Chodziłem od okna do okna, zaciągając żaluzje. „Przy tej świetnie się zabawimy…” Włączyłem klimatyzację, żeby jej szum zagłuszył ciszę. Znów zamykałem się w sobie. Wracałem do mojego pudełka Mesmer. Rozmowa z Jeremym wisiała w mojej głowie jak wilgotny dym. „…wpadniesz do mnie z wizytą…” Po raz kolejny rozpocząłem straszliwą podróż w czasie, znów szedłem ciemnym korytarzem, miałem sześć lat… moja matka siedziała przy maszynie do szycia… Z mroków podróży w czasie wyrwał mnie chrzęst opon na piasku i pokruszonych muszelkach. Wyjrzałem przez okno. Na podwójnym miejscu parkingowym znajdującym się pod palami, na których stał mój dom, zatrzymała się biała toyota camry. Drzwi otworzyły się i zamknęły. Ava Davanelle. — Halo? Detektywie Ryder? — zawołała z dołu, miażdżąc butami muszelki. — Halo? Podbiegłem do okna w kuchni. Podciągnąłem żaluzje i rozsunąłem zasłony. Tak! Pędem pobiegłem do łazienki, żeby przepłukać usta w chwili, gdy na drewnianych schodach prowadzących na werandę rozległy się niepewne kroki. Tak! Ostatnie przeciągnięcie szmatą po blacie i ruszyłem w stronę drzwi, spoglądając po drodze na swoje odbicie w lustrze — kwadratowa ogorzała od słońca twarz z szerokim uśmiechem, cień zarostu, który nigdy nie znika, szorty w kolorze khaki, kolorowa koszula. Kiedy zdarłem z głowy wyblakłą czapeczkę, ujrzałem jak zwykle niesforne czarne włosy. Kroki na deskach werandy, zarys postaci na tle zasłon w drzwiach. Odwróciłem się z uśmiechem od lustra. Przerażony? Pukanie do drzwi. Kobieta, której prawie nie znałem, przeniosła się piętnaście lat w przeszłość, chwyciła mnie za kołnierz i wyciągnęła z mroku, przy dźwiękach mojego nieustannego „dziękujędziękujędziękuję”. — Halo? Czy jest tam ktoś? Kiedy otworzyłem drzwi, ujrzałem uśmiech tak jasny, jak słońce w letni poranek. Gestem zaprosiłem Avę do środka, czując lekki zapach jej perfum i mięty. Jej ruchy były jak muzyka, włosy lśniły. Błękitną bluzkę z krótkimi rękawami wsunęła za pasek białej spódnicy, która wirowała wokół kolan. Na długich, smukłych nogach poruszała się z gracją łyżwiarki, jakby unosiła się w powietrzu. Czy dostrzegłem w jej oczach cień nieśmiałości? Na widok tej niezwykłej przemiany aż zaparło mi dech w piersiach. Czy to ta sama posępna kobieta, którą oglądałem w zmiętym fartuchu? Skinieniem głowy Ava pochwaliła wiszące na ścianach plakaty, kawałki wyłowionego z morza drewna i muszelki i podeszła do drzwi prowadzących na taras. Zatoka była taflą ciemnego błękitu, a zachodzące słońce barwiło grzbiety fal złotem bursztynu. Na horyzoncie rysowała się ciemna sylwetka tankowca. — Co za widok. Czy ten dom należy do pana? Jakim cudem… — Urwała nagle i odwróciła się, przykładając do ust koniuszki palców. — Przepraszam — powiedziała. — To nie było zbyt uprzejme. — Dostałem spadek. Proszę się nie przejmować, wszyscy zadają to pytanie, choć nie zawsze na głos. Mogę zrobić pani drinka? Na co ma pani ochotę? — Poproszę o wódkę z tonikiem, ale tylko odrobinę. Niewiele piję. — Już się robi. Odebrała pani sprzęt? Pomachała rękami nad głową i zakręciła się w kółko, naśladując występującą w lokalnej telewizji kablowej Beulah Chilers, która nawoływała do nawrócenia się. — Mogę znów słuchać muuu–zyki, cuuudownie, zostałam uświę–cooo — na, chwalcie Jezuuu–sa! O mało co nie padłem na kolana z okrzykiem „Alleluja!”. Czy to ta sama zgryźliwa kobieta, która zarabia na życie krojeniem zwłok? — Cholera, tu jest zimniej niż w kostnicy — powiedziała, a ja z trudem oderwałem wzrok od jej sutków, które najwyraźniej podzielały jej zdanie. Wyszliśmy z drinkami na taras. Ava przywiozła ze sobą lekki wiatr i po raz pierwszy od tygodnia powietrze nie przypominało gęstego syropu. — Przypłynęła pani promem — zagadnąłem, kiedy ustawialiśmy krzesła naprzeciw siebie i stuknęliśmy się szklankami, wznosząc toast za piękny piątkowy wieczór. — Jazda na Gulf Shores to koszmar, ale powrót przez zatokę wszystko mi wynagrodził. Ktoś wspomniał, że po drodze mijaliśmy miejsce, w którym jakiś facet powiedział: „Do diabła z torpedami, cała naprzód”. Skinąłem głową. — Admirał Farragut podczas bitwy w zatoce Mobile, piątego sierpnia tysiąc osiemset sześćdziesiątego czwartego roku. Wojna secesyjna powoli dobiegała końca. Podczas tej krótkiej lekcji historii patrzyliśmy sobie w oczy i po chwili zmieszani odwróciliśmy wzrok. Ava zerwała się z miejsca i lekko zachwiała. — To przez tę podróż promem — powiedziała. Podeszła do barierki i spojrzała na morze. Na wschód, w stronę wejścia do zatoki, płynął żaglowiec. Pod wpływem wiatru spódnica przylgnęła do ciała Avy. Musiałem przyznać, że Rubens nie miał racji, bo subtelne krągłości są najpiękniejsze. Kostki lodu zagrzechotały wdzięcznie, gdy Ava podniosła szklankę do ust. Przez mniej więcej pół godziny rozmawialiśmy jak przyjaciele, którzy długo się nie widzieli. O pogodzie. O zbyt małej liczbie hinduskich restauracji. O słynnym niegdyś w Mobile Szlaku Azalii. O statecznym pięknie Ogrodów Bellingrath. Opowiedziałem jej, jak w Mobile świętowano Mardi Gras*, zanim wtrącił się Nowy Orlean. Dowiedziałem się, że Ava Davanelle ma trzydzieści lat, jej ojciec jest chirurgiem — ortopedą, a matka uczy francuskiego. Dorastała w Fort Wayne w stanie Indiana. Należący do ojca podręcznik anatomii, który wpadł jej w ręce, kiedy miała trzynaście lat, stał się źródłem inspiracji do późniejszej kariery zawodowej. Mieszka w Mobile od czterech miesięcy, a dziś po raz pierwszy była na plaży. Odkryłem, że potrafi docenić urok ciszy; kiedy milczeliśmy, czuliśmy się w swoim towarzystwie bardzo swobodnie. Nagle, po jakichś piętnastu minutach, jej milczenie stało się wymuszone, jakby podszyte niepokojem. Oczy straciły blask i odwróciła wzrok. Pochyliła się do przodu i potarła czoło. — Na śmierć zapomniałam — powiedziała. — Przywiozłam ci wstępny protokół z sekcji. Mam go w samochodzie. Zaraz wrócę. — Nie jest mi teraz potrzebny. Poczekam na ostateczną wersję. — Po tym, jak zadałam sobie tyle trudu, żeby przywieźć go tutaj lądem i morzem? Zaraz ci go przyniosę. — Jej uśmiech był wymuszony, jak u zawodnika dźwigającego ciężary. — Możesz mi go streścić. Podobieństwa i różnice w dwudziestu pięciu słowach. Raz jeszcze potarła czoło. — Uderzyło mnie podobieństwo między ciałami, zupełnie jakbym miała do czynienia z bliźniakami. Z tą tylko różnicą, że Deschamps ćwiczył dwa razy tyle co Nelson, miał znacznie bardziej wyrobione mięśnie, szczególnie w górnej partii ciała. — Świetnie — powiedziałem. — Tylko tyle mi potrzeba. Wstała. — Przyniosę ci protokół. — Pójdę z tobą. Oprowadzę cię po egzotycznych miejscach ukrytych pod domem. Na pewno spodoba ci się mój kajak. Podała mi szklankę. — Zrób mi jeszcze jednego drinka, ale bardzo słabego. Zaraz wracam. Obrazy z przeszłości: Ben Niedźwiedź Ashley, mój pierwszy partner, wyszukujący powody, żeby pozbyć się mnie z samochodu. „Kup mi paczkę gumy do żucia, Carson”. „Kopsnij się po fajki, stary”. Wysyłał mnie do knajpek po jedzenie, zamiast przejechać obok okienka dla kierowców. Przypomniałem też sobie ponury nastrój Bena, który ogarniał go, zanim wysłał mnie po cokolwiek. Dopóki nie poznałem prawdy, traktowałem to jako swoisty rytuał inicjacyjny dla żółtodzioba lub próbę pokazania mi, kto tu naprawdę rządzi. Przyrządziłem jeszcze dwa drinki i wróciłem na werandę. Czekałem z ciężkim sercem. Po chwili pojawiła się Ava z szarą kopertą w ręce. Raz jeszcze poczułem w powietrzu zapach mięty. Pokręciła szyją, jakby chciała rozluźnić mięśnie. Dwie minuty później na tarasie, niczym srebrny dzwoneczek, rozległ się jej śmiech. Zacząłem coś podejrzewać, ale musiałem się upewnić. Klepnąłem się w czoło. — Cholera jasna! — wykrzyknąłem. — Zapomniałem wyrzucić śmieci. Jeśli tego nie zrobię, rano zaroi się tu od mrówek. — Mrówki. Fuj — rzuciła niewyraźnie. — Paskudne stworzenia. Wyrwałem na wpół wypełniony worek z kosza, zamachałem nim dla większego efektu i zbiegłem po schodach. Ava zamknęła samochód, musiałem więc wziąć ze swojego cienki stalowy pasek, który wsuwa się między drzwi i okno. W kilka sekund uporałem się z zamkiem. W schowku znalazłem tradycyjny zestaw płyt z muzyką dla kierowców, kilka paczek gumy do żucia, miętowe cukierki i sporo innych pachnących miętą słodkości. Wsunąłem rękę za fotel pasażera. Nic. Za to pod fotelem kierowcy znalazłem dużą szarą torbę. Gdy ją wyjmowałem, coś zabulgotało. W środku tkwiła litrowa butelka wódki, opróżniona w jednej trzeciej. Z torby wypadł paragon. Pod nazwą sklepu znajdowała się marka wódki, cena, data oraz godzina zakupu. 19.01. Dziś wieczór. Jezu. Tuż przed przyjazdem tutaj Ava wypiła jedną trzecią litra wódki. Nic dziwnego, że cała aż lśniła, kiedy stanęła w drzwiach. Rozświetlała ją od środka energia pochodząca z wypitego alkoholu, rozpalała ją. Jednak ten ogień trzeba stale podsycać. Moje drinki okazały się za słabe, musiała więc wyjść do samochodu po coś znacznie bardziej konkretnego. Niedźwiedź był alkoholikiem, który pociągał ze schowanej pod siedzeniem butelki, podczas gdy ja biegałem po papierosy i hamburgery. Dziesięć spędzonych z nim miesięcy nauczyło mnie, że jeśli Ava wypiła aż tyle alkoholu i nadal wyglądała na trzeźwą, to musiała mieć za sobą niezłą praktykę. Była na tyle doświadczona, że wszystko dokładnie zaplanowała. Zostawiając w samochodzie protokół, mogła ze mną szczebiotać na tarasie, bo wiedziała, że ma otwartą furtkę i będzie mogła pobiec do źródełka, gdy poczuje taką potrzebę. Alkoholicy są mistrzami planowania, jeśli chodzi o picie w ukryciu. Zaczęła niewyraźnie mówić. Po przyjęciu świeżej dawki alkoholu sytuacja stanie się poważniejsza, lecz Ava prawdopodobnie będzie zbyt pijana, by zdać sobie z tego sprawę. Za nic nie mogę jej pozwolić wracać samej do Mobile. Czułem się jak początkujący żongler, któremu wręczono dwie płonące pochodnie i ognie rzymskie: jak sobie z nimi poradzić, unikając poparzenia? — Jak tam szmieczi? — spytała głośno, kiedy wróciłem na taras. Jej szklanka była pełniejsza niż przed moim wyjściem. Uświadomiłem sobie, że weszła do domu i sama zrobiła sobie drinka. Zdecydowanie nie był to najlepszy początek znajomości: ona podkradała mi alkohol, a ja włamywałem się do jej samochodu. — Już po wszystkim. Mrówy nie wejdą mi dziś wieczór do spodni. — Do szpodni? Dlaczeho? — mówiła coraz mniej wyraźnie. — Nie, to nic. Taka uwaga na temat entomologii. — Etty–mołgii? To cosz o szłowach, prawda? Mrużyła lekko oczy, pewnie widziała coraz gorzej. Przez kilka sekund wpatrywała się w tarczę zegarka, po czym zerwała się jak oparzona. — Już dawno powinnam szpać. Muszę leczieć. — Zrobiła parę niepewnych kroków i zachwiała się. — Ups. — Zaśmiała się. — Noga zupełnie mi ścierpła. — Pochyliła się i zaczęła masować łydkę. — Bardzo ładna noga — powiedziałem. Uśmiechnęła się przebiegle. — Dzięki. Mam jeszcze jedną, taką samą. Znów się zachwiała. Jeśli wsiądzie do samochodu, będę musiał zadzwonić na policję i kazać im ją zatrzymać. Nie potrafię sprawić, żeby szybko wytrzeźwiała, ale mogę lekko popchnąć ją w drugim kierunku. — Może jeszcze jeden? — spytałem. — Taki słabiutki, na drogę? — Nie. Wystarczy. — Widać było jednak wyraźnie, że się zastanawia. Nie ruszyła się z miejsca. — Proszę, wypij ze mną jeszcze jednego drinka — namawiałem. — Usiądź, kochanie. — Kochanie? — powtórzyła jak echo, kiedy wychodziłem do kuchni. Minutę później podałem jej szklankę wypełnioną po brzegi trzema kieliszkami wódki i tonikiem. Wcisnąłem też sporo soku z limonki w nadziei, że jego kwaśny smak zniweluje choć trochę moc drinka. Ava zrezygnowała już z eleganckiego popijania małymi łyczkami i jednym haustem wychyliła jedną trzecią szklanki. Odwróciła głowę i przez długą chwilę próbowała skoncentrować wzrok na mojej twarzy. — Carszon, czy nazwałeś mnie przed chwilą kochaniem? — Tak. — Dla–szego? — spytała przeciągle. — Wydało mi się to jak najbardziej na miejscu. Wstała chwiejnie z krzesła i podeszła do mnie. Myślałem, że traci równowagę, do chwili, gdy jej wargi dotknęły moich ust. Smakowała jak perfumy o zapachu cytrusów, miała zimne usta. Jej język był jednak gorący i objęliśmy się mocno, podczas gdy ona gładziła mnie po plecach i ściskała pośladki. Między limonką i wódką wyczułem palący ją żar. Chwiejnym krokiem przeszliśmy do ciemnej sypialni. Posadziłem ją na łóżku, a ona ukryła twarz między moją szyją i uchem. Mimo tak niesprzyjających okoliczności, poczułem, że ogarnia mnie pożądanie. — Poczekaj tutaj, kochanie — powiedziałem. — Muszę wziąć szybki prysznic. Najpierw jednak przyniosę ci drinka. — Tylko się pośpiesz — odparła. Ciekawe, czy miała na myśli prysznic, czy alkohol. Przyniosłem jej kolejną powalającą dawkę. Usiadłem na toalecie i puściłem zimną wodę. Czekałem przez kilka minut, po czym wszedłem do kabiny. Piętnaście minut później Ava chrapała. Kiedy przykrywałem ją po szyję, dotknąłem palcami jej gorących ust. Nie cofałem palców przez długą chwilę. Do tej pory miałem okazję oglądać dwie Avy Davanelle: pierwsza była posępnym duchem, zgryźliwym i łatwo wpadającym w gniew; druga promieniejąca, radosna, roześmiana i dowcipna. Czy obie były tylko wytworem butelki? Jeśli tak, to gdzie kryla się prawdziwa Ava? Czy była kobietą, którą oglądałem ukryty w pokoju Willeta Lindy’ego, stojącą z zaciśniętymi pięściami i pobladłą, przerażoną twarzą? Powinienem czuć się rozgniewany i zdradzony, nie przez kobietę, której oddech ogrzewał mi dłoń, lecz przez samego siebie. Nieodłączna potrzeba zrozumienia i łagodzenia waśni doprowadziła mnie do miejsca, w którym nie było żadnych rozwiązań. Nie potrafiłem ogarnąć ani pojąć całej tej sytuacji, lecz skoro już się w nią wpakowałem, nie mogłem z czystym sumieniem obrócić się na pięcie i odejść. A może mogłem? Nie maczałem przecież w tym palców. Przez dwadzieścia minut patrzyłem na śpiącą Avę, po czym wyszedłem na taras i obserwowałem gwiazdy na niebie. Kiedy ich blask zaczął mnie przytłaczać, poszedłem spać. ROZDZIAŁ 12 Pewnego dnia znalazłem Niedźwiedzia klęczącego przy toalecie. Wsuniętą do ust dłonią łaskotał się w gardło, by wywołać wymioty, dzięki którym mógł się pozbyć zalegającej w żołądku trucizny. O 6.30 obudziłem się, słysząc podobne dźwięki za drzwiami mojej łazienki. Zapukałem niepewnie. — Ava? Wszystko w porządku? — Daj mi parę minut — powiedziała. — Jestem… jestem chora. Zduszony jęk. I dalsze odgłosy wymiotów. Wsadziłem chleb do tostera na wypadek, gdyby jej pusty żołądek na gwałt domagał się jedzenia. Minęło jeszcze pięć minut, zanim stanęła w drzwiach łazienki; wczorajszy blask etanolu zastąpiła niezdrowa bladość, którą oglądałem w kostnicy. Zaczerwienione oczy były pełne łez, czoło pokryte kropelkami potu. Otworzyłem okna i do domu wpadł szum zatoki. — Jestem… jest mi tak okropnie głupio — powiedziała. — Chyba mam grypę. Drinki uderzyły mi do głowy. — Drżącymi palcami założyła kosmyki za uszy. — Wygląda na to, że urwał ci się film. — To ta grypa — powtórzyła. — Sporo osób w pracy choruje. — Jasne. — Czy my… To znaczy… — Można nas postawić za wzór poprawności. Byłaś bardzo zmęczona, zaprowadziłem cię do sypialni. Ja spałem na kanapie. — Miałem nadzieję, że kołnierzyk koszuli zakrył malinki, które wycisnęła mi na szyi, kiedy niosłem ją do łóżka. Moje słowa sprawiły jej wyraźną ulgę. Napięte ramiona opadły o kilka centymetrów. — Przepraszam, że wyrzuciłam cię z łóżka… Niewiele pamiętam. Wypiłam przecież tylko dwa drinki, prawda? Żałosna próba odtworzenia wydarzeń. — Może trzy — odparłem. — Jesteś pewna, że to grypa? — Ja… Co masz na myśli? — Odniosłem wrażenie, że przed przyjazdem tutaj trochę wypiłaś. — Co takiego? — Piękny pokaz zdziwienia. — Moi? Wzruszyłem ramionami. — Tylko tak mi się wydawało. — Czy chcesz przez to powiedzieć, że przyjechałam do ciebie pijana? — Jej głos zabrzmiał nieco ostrzej. Zauważyłem też, że twarz powoli odzyskuje kolory. — Chcę przez to powiedzieć, że jak na parę bardzo lekkich drinków byłaś nieźle zaprawiona. — Może nie były tak lekkie, jak prosiłam. Nikt nie broni się lepiej od przepełnionego poczuciem winy alkoholika. Głos Avy brzmiał już całkiem pewnie i przestała się trząść. — Myślałem, że to atak grypy. Przestała się pocić. Jej oczy odzyskały blask. Spojrzała na mnie ze złością. — Może to tylko część twojej gry. Może specjalnie mnie upiłeś. Może… — Może to ja wsunąłem ci do samochodu butelkę wódki. Jej oczy były ogromne jak spodki. — Przeszukałeś mój… — Twarz Avy wyraźnie odzwierciedlała walkę wewnętrzną, którą toczyły poczucie winy i wściekłość. Wściekłość okazała się silniejsza. — Jesteś draniem — syknęła, chwytając torebkę ze stołu. Kiedy lekko chwiejąc się na nogach, przebiegła obok mnie, poczułem zapach potu, wymiocin i jakiegoś odświeżającego kosmetyku. Trzasnęły drzwi, a po chwili usłyszałem zgrzyt opon na piasku. Jeszcze zanim podszedłem do barku, wiedziałem, co tam znajdę. Potrząsnąłem butelką wódki. Patrzyłem na tworzące się bąbelki, a kiedy odkręcałem nakrętkę, usłyszałem syk. Dolała wody. Zajrzałem do kosza na śmieci w łazience. Znalazłem tam zgnieciony plastikowy kubek. Nietrudno było odtworzyć poranną marszrutę Avy: obudziła się z przemożnym pragnieniem wypicia kolejnej dawki alkoholu, wzięła kubek z łazienki i cichutko poszła do barku, żeby go napełnić. Dolała wody do butelki i wróciła do łazienki, by tam na przemian pić i wymiotować, aż pochłonęła tyle alkoholu, żeby poczuć przyjemny szum. Stając w drzwiach, już zaczęła dochodzić do siebie, jeśli tak można to nazwać — powoli przestawała drżeć na całym ciele, patrzyła przytomnie, a umysł pracował w miarę sprawnie. Teraz z pewnością pochłaniała wódkę, którą ukryła pod siedzeniem. W żartach nazywano to klinem, ale ja nie widziałem w tym nic śmiesznego. Dałem Avie dwadzieścia pięć minut i zadzwoniłem do niej do domu. Nikt nie podniósł słuchawki. Z ciężko bijącym sercem poczekałem jeszcze pięć minut i wybrałem numer ponownie. — Słucham? — zawołała nieco za głośno. Słychać było jednak, że w miarę nad sobą panuje. Znów była wstawiona, ale przynajmniej dotarła bezpiecznie do domu. W głębi serca podziękowałem temu, kto nad wszystkim czuwa, i delikatnie odłożyłem słuchawkę. Jechaliśmy z Harrym do centrum miasta, żeby przesłuchać kobietę, która znała Deschampsa zarówno zawodowo, jak i prywatnie. Miałem niezłego pietra i leżałem na tylnym siedzeniu z ramionami mocno przyciśniętymi do piersi. Wyglądałem jak żałosna mumia. Harry ze smutkiem potrząsnął głową. — Ta miła pani doktor jest alkoholiczką — powiedział. — Smutne. Podobnie jak ja, Harry nie używał słowa „alkoholik” w znaczeniu pejoratywnym; obaj znaliśmy zbyt wielu alkoholików, którzy podjęli leczenie — głównie ludzi z AA — i bez najmniejszych zahamowań określali siebie mianem pijaków, cystern, gąbek i tak dalej. Dla mnie spojrzenie w lustro i przyznanie się do alkoholizmu było aktem wielkiej odwagi. Konsekwencją tego aktu było podjęcie leczenia, jeśli chciało się pozostać uczciwym wobec swego odbicia. — Kiedy wszystko się wyda, straci pracę — orzekł Harry. — A wyda się na pewno. Miał rację; kiedy alkoholizm Avy wyjdzie na jaw, wyślą ją na leczenie i przesuną na mniej odpowiedzialne stanowisko, na przykład zatrudnią do prowadzenia akt. Przyjmą innego patologa. W końcu Ava wyleci niczym samosiejka wyrwana przez buldożer. I to wyleci szybko — współczucie nie było najmocniejszą stroną Clair. — Co chcesz z tym zrobić, Cars? — spytał Harry przez ramię. — Dlaczego akurat ja mam coś z tym robić? — Przecież coś do niej czujesz, prawda? — Prawie jej nie znam, Harry. Skręcił w boczną uliczkę i z całych sił nacisnął hamulec. Poczułem, jak przednie koła uderzają w krawężnik, wjeżdżają na niego z impetem i opadają. Metoda parkowania a la Harry. — Usiądź z przodu, bracie. Wysiadłem i zająłem fotel pasażera. Znajdowaliśmy się w starszej dzielnicy miasta. Wzdłuż ulicy, po obu stronach, rosły rozłożyste dęby i wysokie sosny uginające się od ciężaru szyszek. Niektóre z nich posadzono tu z pewnością jeszcze przed wojną secesyjną. Wzniesione wówczas domy stały daleko od chodnika, ukryte za rzędami azalii, magnolii i mirtów, jakby ukrywały się w przeszłości i podsłuchiwały, co też dzieje się w najnowszych czasach. — Zrobił się niezły pasztet z morderstwami i Squillem czyhającym na ZEPS. Może z tego powstać wielka polityczna zawierucha i pożreć nas żywcem. Jeśli ta miła pani doktor ma problem z alkoholem, a nie jest ci obojętna, możesz się wpakować w niezłe tarapaty. — Chcesz mi powiedzieć, żebym trzymał się od tego z daleka? Harry uśmiechnął się smutno i pokręcił głową. — Zrobisz to, co powinieneś. Ty to wiesz, ja to wiem. Wiedzą też o tym anioły. Mówię ci tylko, żebyś na siebie uważał. Wyjrzałem przez okno. Niedaleko nas drobna starsza pani podlewała kwiaty. Wyglądała jak rzeźba ustawiona w ogrodzie. — Jesteś bardzo zamknięty w sobie, Cars. Nie ma w tym nic złego. Kiedy odkryjesz, że stare sprawy zaczynają się wokół ciebie gromadzić, przyjdź do mnie, dobra? Słysząc jego słowa, poczułem dziwny niepokój. — Jakie sprawy? O czym ty mówisz? Odwrócił wzrok i wrzucił bieg. — Nie daj się rozerwać na strzępy, tylko o to mi chodzi. Harry dotarł do kolejnego miejsca na liście sporządzonej dla nas przez Squilla. Wysiedliśmy przed Les Idees, galerią mieszczącą się na południowym krańcu Mobile w eleganckim żółtym budynku wzniesionym w typowym dla Nowego Orleanu stylu: dwa piętra, żelazne barierki na balkonach i żaluzje w śliwkowym kolorze. Przy podjeździe ustawiono skrzynki z kwiatami. Na małym dziedzińcu szemrała cicho mała fontanna. Miejsce było urocze. Harry spojrzał kątem oka na znajdującą się po drugiej stronie ulicy kawiarenkę; w powietrzu unosił się kuszący zapach kawy. — Idź, bracie — powiedziałem. — Poradzę sobie sam. Harry z ulgą przeszedł na drugą stronę. Choć Deschamps zajmował się przede wszystkim sztuką użytkową, dla relaksu malował akwarele, głównie morskie pejzaże. Francoise Abbot była właścicielką Les Idees. Przez kilka lat wystawiała prace Deschampsa i od czasu do czasu spotykała się z nim na gruncie towarzyskim. Abbot okazała się szczupłą kobietą po pięćdziesiątce, ubraną w aksamitne skrzyżowanie kaftana z kimonem. Trzymała w ręce czarną cygarniczkę; rekwizyt tak dawno zapomniany, że uważałem go niemal za antyk. Czarne włosy były nierówno przycięte, a krótkie kręcone kosmyki rozsypywały się we wszystkich kierunkach. Pokazała mi kilka akwarel Deschampsa; były poprawne, lecz brakowało im iskry, która zamienia zwykłą ilustrację w sztukę. Pomyślałem, że wyglądałyby bardzo przyzwoicie na pamiętnikach w stylu New Age, przeznaczonych do zapisywania codziennych wrażeń. Cichy, spokojny głos madame Abbot doskonale pasował do jej tajemniczego wyglądu. Każde wypowiedziane zdanie akcentowała odpowiednim wyrazem twarzy, których miała w repertuarze całkiem sporo. Ktoś musiał jej kiedyś powiedzieć, że wygląda uroczo, marszcząc nos, i postanowiła opracować całą Game wariacji na ten temat. W galerii nie było oprócz mnie nikogo, usiedliśmy więc w rogu przy niskim, ozdobnym stoliku. — Wszyscy, z którymi rozmawiałem — zacząłem — uważają pana Deschampsa za kolejnego kandydata do beatyfikacji. Jedyną przeszkodą jest to, że był baptystą. Czy pani też odniosła takie wrażenie? — De mortuis nil nisi bene — odparła scenicznym szeptem, poruszając malowniczo nozdrzami. — Z pewnością wie pan, co to znaczy. — Spojrzała na mnie tak, jakby gotowa była się założyć, że nie mam pojęcia. — O zmarłych tylko dobrze — powiedziałem. — Tłumaczenie nie jest wierne, ale powinno wystarczyć. Pokręciła lekko głową, po czym puściła do mnie oko i uniosła kciuki. Wymierzyła we mnie koniuszek cygarniczki. — Doskonale, detektywie Ryder. — Wyrażenie to często sugeruje ciemne sprawki, które mogą wyjść na jaw, lecz wszyscy decydują się pominąć je milczeniem. Abbot raz jeszcze mrugnęła i zmarszczyła nos. — Doprawdy? — Być może pan Deschamps nie wiódł aż tak przykładnego życia, jak wszyscy zdają się zgodnie twierdzić. Uniosła brwi, zacisnęła usta, po czym powiedziała: — Przez większość czasu wydaje mi się, że tak. — A przez resztę? Abbot wykonała całą serię grymasów, które miały chyba na celu wyrazić konsternację. — Dwa miesiące temu moja przyjaciółka umówiła się na Orange Beach na randkę w dwie pary ze swoją przyjaciółką. I wie pan w czyim towarzystwie zjawiła się przyjaciółka mojej przyjaciółki? — Petera Deschampsa? Abbot rozejrzała się na boki, jakby zaraz miała przejść przez ruchliwą ulicę, i pochyliła się w moją stronę. — To było dwa miesiące po tym, jak oświadczył się Cheryl. — Być może grupa przyjaciół postanowiła spędzić razem niewinny wieczór. — Możliwe–mrugnęła trzy razy i uśmiechnęła się. — Myśli pani, że chodziło o coś więcej? — Przyjaciółka mojej przyjaciółki jest… jakby to ująć… bardzo energiczną kobietą… fizycznie — Abbot zatrzepotała rzęsami. — Czy dobrze to określiłam? — Jest osobą, która dba o potrzeby libido? Abbot mrugnęła, skinęła głową, zacisnęła usta, uśmiechnęła się, skrzywiła i zmarszczyła brwi. Uznałem to za odpowiedź twierdzącą. — Jedziemy do tej „przyjaciółki przyjaciółki”? — spytał Harry. — Możemy wpaść najpierw do kostnicy? Harry nie odpowiedział ani słowem. Naciskając klakson, wykonał szybki zwrot, podczas gdy ja zamknąłem oczy i chwyciłem kurczowo klamkę. Kilka minut później zatrzymał się przed kostnicą. — To nie potrwa długo — powiedziałem, wysiadając. — Carson? — zawołał za mną. Odwróciłem się. Harry uniósł kciuk. — Powodzenia! — krzyknął. Ava siedziała przy biurku, zajęta papierkową robotą. Wszedłem do pokoju i zamknąłem za sobą drzwi. — Wyjdź — rzuciła. Miała podpuchnięte, nabiegłe krwią oczy. — Chciałbym zaprosić cię na lunch albo kolację. Jeśli jesteś dziś zajęta, to może jutro? Napisała coś szybko na formularzu, odsunęła go gwałtownie i wzięła następny. — Za nic na świecie. Podszedłem do biurka. — Powinniśmy porozmawiać o piątkowym wieczorze. Zaczęła coś pisać, lecz długopis rozdarł papier. Wrzuciła go do kosza na śmieci i spojrzała na mnie z wściekłością. — Nie mamy sobie nic do powiedzenia. — Jestem przerażony — oznajmiłem. — Co takiego? — Może „zaniepokojony” jest lepszym słowem. Posłuchaj, Ava, uważam cię za przyjaciela… — A ja uważam ciebie za wścibskiego drania, który miesza się w nie swoje sprawy. Przypuszczam, że opowiedziałeś już o wszystkim połowie miasta. — Nic nikomu nie powiedziałem. Nikogo to nie powinno obchodzić. — Nie wspomniałem o Harrym, ale powierzenie mu tajemnicy równało się z napisaniem jej na kartce papieru, owinięciu jej wokół kamienia i wrzuceniu do Rowu Mariańskiego. — Już to widzę. — Posłuchaj, Ava, znam kilka osób, które mają doświadczenie w takich sprawach. Bardzo dobrych ludzi, życzliwych. Może mogłabyś skorzystać z pomocy… Wstała gwałtownie, popychając krzesło na ścianę. — Nie wiem, o co panu, do cholery, chodzi z tą „pomocą”, detektywie Ryder. Może rzeczywiście za dużo wypiłam wczoraj wieczorem. To był błąd, który już nigdy się nie powtórzy. Już wczoraj nie podobały mi się pana insynuacje, a dzisiaj podobają mi się jeszcze mniej. Musimy razem pracować i jakoś sobie z tym poradzę. Nie chcę jednak mieć nic z panem wspólnego na gruncie osobistym, a to obejmuje rozmowy, insynuacje, ostrzeżenia, porady i lunch. Jeśli naprawdę chce mi pan pomóc, to proszę stąd wyjść i zamknąć za sobą drzwi. A może nie wie pan, jak to się robi? Wezwę ochronę, a oni z pewnością chętnie panu pomogą. — Jak poszło? — spytał Harry, kiedy opadłem na fotel pasażera. — Jak się nazywa ta wielka rzeka w Egipcie? — spytałem, mrużąc oczy w blasku ostrego słońca. — Nil — odparł, nie pytając już o nic więcej. Przyjaciółka przyjaciółki pani Abbot nazywała się Monica Talmadge. Była po trzydziestce i mieszkała w eleganckim drogim domu w zachodnim Mobile, otoczonym równo przystrzyżonym trawnikiem. Na podjeździe stał kanarkowożólty beamer. Właścicielka wyraźnie nie była zachwycona, kiedy stanęliśmy na progu. — Nigdy nie słyszałam o Peterze Deschampsie. Musicie mi uwierzyć. Miała na nogach klapki na wysokich szpilkach, była ubrana w lawendowe dżinsy i mocno umalowana w sposób, który nie bardzo pasował do wczesnego popołudnia. Doskonale dobrany stanik podkreślał drobne piersi, a obcisła różowa bluzka z dużym dekoltem też robiła swoje. Ostrzyżone na pazia miedziane włosy opadały do ramion. — Posłuchajcie panowie oficerowie czy kim tam jesteście, mąż wróci do domu lada chwila. Harry spojrzał na zegarek. — Może on będzie nam mógł coś opowiedzieć o panu Deschampsie. — Nie! On nic nie wie. — Nic nie wie czy nic nie podejrzewa? — spytał cicho Harry. Monica zapatrzyła się w palce u nóg, jakby chciała zapamiętać, jak wyglądają. Mogłem podpowiedzieć jej, że palce są idealnie opalone, zadbane, z pomalowanymi na różowo paznokciami. Wiedziałem, że zastanawia się, czy powiedzieć nam prawdę, czy nie. Kiedy uniosła głowę, na twarzy miała zaciętą minę. — Umówiłam się z Peterem kilka razy. To były czysto przyjacielskie spotkania. — Dyskretnie przyjacielskie? — spytał Harry. Zapadła długa cisza. Monica zmrużyła oczy. — Proszę posłuchać, mój mąż jest mężczyzną, który, jak to się mówi, woli męskie towarzystwo. To znaczy kiedy nie gania po Montanie lub Kanadzie, polując z kumplami na losie albo bobry, lub całymi dniami łowi ryby. Gdy nie udaje amerykańskiego trapera, jeździ po całym świecie, sprzedając generatory. Ja wychowałam się w skromnym domku w Robertsdale i bardzo to wszystko lubię… — zrobiła szeroki gest ręką, mając na myśli dom, samochód, okolicę — …ale lubię też kilka innych rzeczy. Próbuję zachować w moim życiu równowagę. Kiedy więc Peter odpowiedział na moje ogłoszenie… — Ogłoszenie? — wpadłem jej w słowo. — Zamieściłam ogłoszenie w tym szmatławcu, „NewsBeat”. W dziale towarzyskim. „Pozostająca w związku kobieta szuka mężczyzny, niekoniecznie wolnego, do inteligentnej zabawy dla dorosłych, bez wynikających z tego zobowiązań i bez opowieści o życiu”. Pod dom zajechał samochód i Monica zamarła. Kiedy zobaczyła, że to nie jej mąż, odetchnęła z ulgą. — Co się stało po zamieszczeniu ogłoszenia? — spytał Harry. — Otrzymałam kilka odpowiedzi do specjalnej skrytki w redakcji. Więcej, niż się spodziewałam. Peter dołączył zdjęcie. Wyglądał bardzo sympatycznie. Byłam zadowolona, że jest zaręczony i też musi być bardzo ostrożny. Umówiliśmy się parę razy, nic poważnego, po prostu dobrze się bawiliśmy i tyle. — Czy odniosła pani wrażenie, że robił to już wcześniej? — Nie. Sądzę, że chciał się zabawić po raz ostatni przed ślubem. Tak przynajmniej mi powiedział. Zabrzmiało rozsądnie. — Czy odniosła pani wrażenie, że pan Deschamps niekoniecznie jest heteroseksualny? — Wielkie nieba, nie! — zaprzeczyła ostro. — Był bardzo męski. Nie chce pan chyba powiedzieć, że on… — Nie, ale w przypadku każdego morderstwa musimy zbadać wszystkie szczegóły. — Bardzo płakałam, kiedy mi o tym powiedziano. Był takim porządnym facetem. Miał wspaniałe ciało. Było mi bardzo żal jego narzeczonej. — Dlaczego pani z nim zerwała? — To była wspólna decyzja. Zabrakło nam tematów do rozmowy. Usłyszałem ryk wielkiego silnika diesla. Monica wyjrzała na ulicę. — O mój Boże, to Larry. Proszę, nie wspominajcie mu, o czym mówiliśmy. Proszę, proszę. Dostrzegłem czarną furgonetkę skręcającą na podjazd. Za przednią szybą oczy mężczyzny lśniły gniewem. — Proszę się uśmiechnąć i pokręcić głową — powiedziałem. — Co takiego?! — Proszę szeroko się uśmiechnąć, ale pokręcić przecząco głową. Zrozumiała, o co mi chodzi, i nawet lekko się roześmiała. Wszystko zagłuszył jednak samochód parkujący za naszymi plecami. Puściłem oko do Harry’ego i razem pomachaliśmy pani Talmadge na pożegnanie. Kiedy się odwróciliśmy, jej mąż wyskakiwał z wielkiego dodge’a z rurą wydechową przypominającą lufę haubicy. To, co nie zostało pomalowane na czarno, lśniło chromem. Wymalowany na drzwiach napis głosił: ATLAS SPRZEDAŻ GENERATORÓW PRZEMYSŁOWYCH TWÓJ DOSTAWCA NIEZALEŻNEJ MOCY. Larry zostawił otwarte drzwi i włączony silnik. Miał metr osiemdziesiąt wzrostu, ważył ponad sto kilo, a rozmiarami szyi bez trudu dorównywał Harry’emu. Nad kołnierzykiem koszulki polo powiewały lekko siwiejące kosmyki. Miał czerwoną twarz, a w wycięciu koszulki widać było gęste włosy na piersiach. Wyglądał na człowieka, który ignoruje miejsca, w których my z Harrym się obracamy. — Hej! — zawołał. — Co wy tu, do cholery, robicie?! — Raz jeszcze dziękujemy — zawołałem przez ramię do pani Talmadge. — Przepraszamy, że panią niepokoiliśmy. — Pytałem, co tu robicie! — warknął Larry. Uśmiechnąłem się. Grzeczny piesek. — Pan Talmadge, zgadza się? — rzuciłem uprzejmie, otwierając portfel z odznaką. — W tunelu Bankhead doszło wczoraj do wypadku. Sprawca zbiegł. Świadek zapamiętał część numeru rejestracyjnego i powiedział, że to był żółty sportowy samochód… — mówiłem głośno, by Monica mogła mnie usłyszeć. — Nie uwierzy pan, ile żółtych samochodów ma podobne numery — westchnął z udaną rozpaczą Harry. Graliśmy jak z nut. Moja kolej. — Odwiedzamy wszystkich właścicieli takich samochodów, szukając wgniecenia w prawym błotniku. Oczywiście… — spojrzałem na beamera — nie był to samochód pańskiej żony. — Macie cholerną rację — rzucił Larry. Kiedy odjeżdżaliśmy, Larry wyciągał walizki z monstrualnych rozmiarów bagażnika. Spojrzałem na Monice. Szepnęła bezgłośnie: „Dziękuję”, po czym odwróciła się i uśmiechnęła promiennie do powracającego z kolejnej męskiej wyprawy Larry’ego. ROZDZIAŁ 13 Na cmentarzu przy Church Street z wyjątkiem mnie nie było nikogo. Ukryty za główną biblioteką Mobile, mieszczącą się przy Government Street, niewielki cmentarz sprzyja powolnym spacerom pod starymi drzewami, przyglądaniu się nagrobkom i zastanawianiu nad upływem czasu. Harry musiał oddać do biblioteki kilka książek, a mnie przyciągnęła panująca tu zaduma nad przeszłością. Kiedy sprawa Adriana natrętnie kojarzyła mi się z wyciem syren, szczurami i wypalonymi węgielkami tkwiącymi w oczach młodej dziewczyny, często przesiadywałem tu pod drzewami i słuchałem ciszy. Śmierć Tessy Ramirez była przerażająca, a jednak otaczające mnie groby wydawały się tak spokojne, jakby śmierć zatrzymała się w swej podróży między dwoma światami, by pozwolić wybranym przez siebie nieszczęśnikom otrząsnąć się ze wspomnień umierania i zebrać w chłodnym cieniu drzew. Miałem nadzieję, że zmarli spoczywający na cmentarzu przy Church Street przyjęli drobną ciemnowłosą dziewczynę do swego grona; może tutaj właśnie udzielali jej rad i słuchali ze zrozumieniem jej przerażającej opowieści. Musiało istnieć jakieś zrozumienie, uznałem. Po co wszechświat obdarzałby nas możliwością istnienia, jeśli wszystkie nasze indywidualne podróże przez życie nie miałyby się spleść w jedno Wielkie Zrozumienie; wielkie kosmiczne westchnienie: „Ależ tak. Dlaczego nie przyszło mi to do głowy? Jakież to eleganckie. Jakie proste”. A może wszystkim rządzi przypadek. Nasze najwspanialsze kłamstwa zawsze zachowujemy dla siebie. — Niewidzialne linie są wszędzie — odezwał się Harry, wyrywając mnie z zadumy o zamyśleniu. Wrócił już z biblioteki i pochylał się nad nagrobkiem wzniesionym w latach trzydziestych dziewiętnastego wieku. „Niewidzialne linie” było jego określeniem na linie łączące pozornie niezwiązane ze sobą fakty w każdej sprawie o zabójstwo. Niewidzialne na początku dochodzenia, stopniowo zaczynały się ukazywać naszym oczom, aż spostrzegaliśmy, że potykamy się o nie od samego początku. — Są ukryte w słowach wypisanych na ciałach — powiedziałem. — To przekazy pełne znaczenia, pozostawione celowo. Media i opinia publiczna nie zostały poinformowane o istnieniu napisów, żeby wyłączyć ze sprawy tych, którzy gotowi byli przyznać się do każdej najdziwniejszej zbrodni, by uporać się z demonami przeszłości. Nikt nie przyznawał się do zabójstwa chłopaka handlującego narkotykami na rogu ulicy, ale wystarczyło poinformować o znalezieniu ciała kobiety zamordowanej w wyjątkowo okrutny sposób, a nie mogliśmy opędzić się od potencjalnych sprawców. — Można w nich odkryć znaczenie, jeśli jest wyjątkowym przypadkiem świra — zauważył Harry. Usiadł obok mnie na wysokim nagrobku. Westchnął i spojrzał w niebo. Przez chwilę obserwował chmury i wierzchołki drzew. Kiedy odwrócił się do mnie, dostrzegłem w jego oczach smutek i troskę, których nie widziałem od bardzo dawna. — Martwię się o ciebie, bracie. Zesztywniałem. — Chodzi ci o Avę? Ja też się o nią martwię, to jasne, ale… — Nie o to mi chodzi. Nie robisz nic na własną rękę, prawda? W sprawie tych zabójstw? Zerwałem się z miejsca jak oparzony. — Co, do cholery, mógłbym robić na własną rękę, Harry? Spojrzał na mnie badawczo. — Mógłbyś prowadzić niezależne śledztwo. Wiem, że czasami cię ponosi. — Myślisz, że coś przed tobą ukrywam, tak? — rzuciłem przez zaciśnięte zęby. Gniewny ton krył poczucie winy. — Tego nie powiedziałem — odparł spokojnie. — Zastanawiałem się tylko, czy przypadkiem nie szukasz pomocy gdzieś na górze. Kiedy rozwiązywaliśmy sprawę Adriana, wyglądało to trochę tak, jakbyś co pewien czas dzwonił do wróżki. Psychiatrzy i inni specjaliści twierdzili, że wypalanie oczu ofiarom to forma ukrycia się, że Adrian znał swoje ofiary. Aż tu nagle, zupełnie nieoczekiwanie, ty wpadłeś na pomysł, że to może być sposób tworzenia więzi. — Przyszło mi to po prostu do głowy, to nic innego jak tylko zbieg… Harry przerwał mi, unosząc palec wskazujący. — Zaraz potem stwierdziłeś, że wszystkie ofiary niedawno znalazły się w pobliżu pożaru, i okazało się, że miałeś rację. Zasugerowałeś, żeby skontaktować się ze strażą pożarną, sprawdzić miejsca, w których wybuchł pożar, i spróbować tam odszukać faceta polującego w tłumie na następną ofiarę. Zrobiliśmy to i — bingo! — zauważyłeś faceta, który miał problemy z wyrywaniem włosów. Jak to się nazywało? Odwróciłem wzrok. Nie mogłem znieść tego, że sprawa Adriana raz po raz powraca, kopiąc mnie w tyłek. — Carson, o co chodziło z tym wyrywaniem włosów? — To trichotylomania, do cholery. — Zgadza się. Na miejscu pożaru zauważyłeś faceta, który wyrywał sobie włosy, zupełnie jakby pruł stary sweter. No i złapaliśmy Joela Adriana. Siłą powstrzymywałem się, żeby nie odejść. — Byłem tam, Harry. Wszystko pamiętam. — A może pewnych rzeczy nie pamiętasz? Albo nie chcesz pamiętać. Próbowałem się roześmiać, ale wydałem z siebie tylko ciche skrzeknięcie. — Myślisz, że się starzeję? O to ci chodzi? — Ja najlepiej pamiętam to, co wydarzyło się już po zakończeniu śledztwa. Leżałeś w szpitalu z tym załamaniem… Ruszyłem w jego stronę, machając ręką. — Przestań… słyszysz? To nie było wcale to, do cholery. Harry podniósł wzrok, szczerze zdziwiony. — Nie było co? — Załamanie. To wszystko wina stresu i braku snu. Nic więcej. Nic, co miałoby związek z psychiką. — Czy wspominałem o załamaniu nerwowym? Chyba nie. Chodziło mi o załamanie fizyczne, wyczerpanie. Jak wspominałeś, stres, pośpiech, niepokój, brak snu. Przypominam sobie, że padło wówczas słowo depresja. — Brak snu w połączeniu z długotrwałym stresem wywołuje podobne objawy jak chroniczna depresja. — Wiem tylko, że przez miesiąc nie mogłeś ani chodzić, ani mówić. Wstałem i spojrzałem na zegarek, ale nie miałem pojęcia, która jest godzina. — Może uda nam się jeszcze zrobić dziś coś pożytecznego. Zabierajmy się do roboty — powiedziałem z większą złością, niż zamierzałem. Harry oparł dłonie na kolanach i podniósł się powoli, jakby dźwigał na barkach worek cementu. — Chcę ci tylko powiedzieć, Cars, że w sprawie Adriana odwaliłeś kawał dobrej roboty, ale też sporo wycierpiałeś. Nie odstawiaj mnie na boczny tor, dziel się ze mną przemyśleniami. Zawsze dobrze jest pogadać z partnerem, prawda? — Postukał palcem w głowę. — Czasami robi się tam bardzo samotnie, Cars. Ludzie podejmują szybkie decyzje, z nikim ich nie konsultują. — Jak sobie życzysz, Harry — rzuciłem przez ramię. Byłem już dobre dziesięć metrów z przodu, ale nadal nie mogłem pojąć, o co w tym wszystkim chodziło. O trzeciej nad ranem w strzelaninie, do której doszło w niecieszącej się najlepszą sławą knajpie, dwie osoby zginęły, a pięć zostało rannych. Sama strzelanina nie należała do wydarzeń godnych uwagi, ale okazało się, że jedną z rannych była córka pastora, a wstępne ustalenia ujawniły, że mogła zostać ranna w udo, wykonując najstarszy zawód na świecie. Media szalały, w pokoju detektywów panował chaos, gliniarze biegali tam i z powrotem, wszyscy wrzeszczeli, rozdzwoniły się telefony od życzliwych, którzy próbowali sprzedać bezużyteczne kłamstwa, a dziennikarze blokowali tylne drzwi. Schowaliśmy się do malutkiego pokoju i rozłożyliśmy papiery i akta na niewielkim stoliku. Żaden z nas nie był w mieszkaniu Nelsona ani nie miał okazji przyjrzeć się dokładnie spisowi jego rzeczy osobistych, musieliśmy więc skorzystać z notatek sporządzonych przez przypisanych sprawie detektywów. Lista nie była długa, ale przesiewaliśmy piasek w poszukiwaniu bryłek złota; chcieliśmy znaleźć ślad łączący Nelsona z rubryką ogłoszeń towarzyskich, gdyż to dzięki niej Deschamps poznał Monice Talmadge. — Mam tu coś — powiedział Harry, uderzając palcem w kartkę. — Strona trzecia, pozycja dwadzieścia siedem: „Jedno metalowe pudełko koloru srebrnego (aluminium?) na dokumenty w szafie. Dokumenty osobiste. Formularze ubezpieczeniowe. Grzbiety czeków i wyciągi z banków. Korespondencja. Wycinki z gazety”. Wycinki z gazety? Ciekawe z jakiej? Zrobi się jeszcze bardziej ciekawie, jeśli chodzi o „NewsBeat”. — Sprowadzę samochód — rzuciłem. Nelson mieszkał w bloku nieopodal lotniska Brookley. Długi wspólny korytarz pachniał jedzeniem smażonym na tłuszczu. Na chodniku widać było plamy pleśni, a może był tylko sparciały. Z mieszkania na końcu korytarza dobiegały głośne dźwięki „Whip It”. Razem z Harrym szliśmy za dozorcą Briscoe Sheltonem do brązowych drzwi z napisem „8–B” nabazgranym odblaskowym markerem. Shelton był chudym zaniedbanym mężczyzną po pięćdziesiątce, który śmierdział papierosami i smarem WD–40. Miał na sobie poplamione spodnie malarskie i podkoszulek, który był kiedyś biały. Przy pasie nosił ciężki łańcuch, którego koniec znikał w tylnej kieszeni spodni. Kiedy go wyciągnął, ukazał się pęk kluczy, który z brzękiem wylądował w jego dłoni. Widać było, że ćwiczył ten ruch całymi godzinami. Harry sprawdził, czy taśma zabezpieczająca mieszkanie pozostała nietknięta, po czym przeciął ją ostrzem scyzoryka. — Nie lubiłem tego drania — wyznał Shelton, wsuwając do zamka jeden klucz po drugim. — Nigdy na czas nie płacił czynszu, ale zawsze zdążył to zrobić, zanim mogłem go legalnie wyrzucić. — Czy miewał regularnych gości? — spytałem. — Całą paradę. Mężczyzn, kobiety, chłopców, dziewczęta i takich, których za nic nie można było odróżnić. — Czy ktoś się szczególnie wyróżniał? — Była taka chuda panienka z twarzą jak budyń waniliowy i głosem Myszki Minnie. Kilka miesięcy temu spędzała u niego sporo czasu. Na początku gruchali jak dwa gołąbki, ale potem nieźle na siebie wrzeszczeli. Zważywszy na przedział czasowy i opis kobiety, doszedłem do wniosku, że chodzi o Terri Losidor. Shelton podniósł pęk kluczy do twarzy, zmrużył oczy i wybrał jeden. — Zapamiętałem też pewnego faceta, bo bardzo różnił się od tej zgrai zboczeńców. Był od nich starszy. Zawsze przychodził późnym wieczorem. Parkował na końcu budynku i pędził do środka, jakby mu się paliło w gaciach. Po chwili wychodzili razem i odjeżdżali. Czasami nie widywałem potem tego dupka przez parę dni. — Kiedy to było? — zapytałem. Klucz obrócił się w zamku i drzwi stanęły otworem. Niczym fala zamierzchłych wspomnień uderzyło nas gorące, stęchłe powietrze. Harry popędził do klimatyzatora. Sąsiedzi na dole musieli chyba pomyśleć, że wali się dach. — Jakieś dwa miesiące temu. Węszył tu regularnie przez miesiąc, a potem już go nie widziałem. To nie znaczy, że go nie było, po prostu ja go nie widziałem. Nie szpieguję moich lokatorów. Nawet zboczeńców. Shelton został przy drzwiach, podczas gdy my z Harrym przeszukiwaliśmy mieszkanie. — Kiedy skończycie, zatrzaśnijcie drzwi. Jak długo potrwa, zanim będę mógł znów wynająć tę pieprzoną dziurę? — Nie wiem. Chyba jakiś tydzień — odparłem. Na nalanej twarzy Sheltona pojawił się grymas. — To znaczy, że będę mógł wynająć za miesiąc. — Dlaczego? — spytał Harry. Shelton pokazał w uśmiechu pożółkłe zęby. — Bo trzeba co najmniej trzech tygodni, żeby wywietrzyć smród tej cioty. — Zabawny facet — rzucił Harry, gdy ciężkie kroki Sheltona umilkły w korytarzu. — Ciekawe, czy wydaje przyjęcia? Kiedy Harry szukał pudełka, ja rozglądałem się po otoczeniu, w którym żył Elton Nelson. Gdyby wręczono mi słownik i kazano określić otoczenie jednym słowem, wybrałbym przymiotnik „mizerny” i to w wersji brytyjskiej, by nadać mu nieco dickensowski posmak. Meble wyglądały tak, jakby wypożyczono je ze składu komornika; o marce dziewiętnastocalowego telewizora nigdy nie słyszałem, naczynia wyniesiono z tanich restauracji. Materac z wielkiego łóżka ze sprężynami leżał na podłodze. Obok stała niska komoda. W szufladzie znalazłem banknot dwudziestodolarowy, dwie dziesiątki i garść centów. Na środku pokoju dziennego stała ławeczka do wyciskania ciężarów, a przy niej sztangi, ciężarki i hantle. Po zamknięciu drzwi dużej szafy, w lustrze odbijało się łóżko. Jedynym miejscem, w którym panowała obfitość przedmiotów, była łazienka. Nelson miał więcej przyborów do pielęgnacji i kosmetyków, niż można znaleźć w salonie kosmetycznym: szampony, odżywki, balsamy, żele w sprayu. Znalazłem też płyny do płukania ust, do mycia ciała, rąk, kremy i galaretki. Doliczyłem się siedmiu szczotek do włosów i trzech suszarek. Nelson miał też cztery różne rodzaje pęset. Co i gdzie sobie wyrywał? Kiedy zacząłem liczyć wody toaletowe — byłem akurat przy jedenastej — do łazienki wszedł Harry z aluminiowym pudełkiem w ręce. Było większe niż pudełko na drugie śniadanie, ale mniejsze od neseseru. Z rączką. — I? — spytałem. Harry odwrócił pudełko do góry nogami. Opadło zamykające je wieko, ale nic nie wypadło ze środka. — Nie ma tu nic z wyjątkiem echa. Żadnych formularzy, wyciągów bankowych ani wycinków z gazety. — Muszą gdzieś być — powiedziałem. — Są przecież na liście. Harry rzucił pudełko na łóżko. — Mawiałem tak podczas świąt Bożego Narodzenia, kiedy szukałem prezentów, Cars. Ktoś zjawił się przed nami i zawartość pudełka zniknęła jak mój zgrabny tyłek. Stałem na środku zaniedbanego mieszkania i pogładziłem się po brodzie dokładnie tak, jak robią to zamyśleni detektywi w serialach telewizyjnych. — No i co teraz z tym zrobimy? Od czasu spotkania na szczycie Squill zarządził codzienne nasiadówki o 16.30. Brał w nich udział on sam, Burlew, porucznik Guidry z wydziału zbrodni przeciwko życiu i zdrowiu, Tom Mason i każdy detektyw, który uważał, że może przyczynić się do rozwiązania zagadki. Dziś zjawili się Jim Archibold i Perk Delkus z drugiego okręgu. Zwykle podczas tych spotkań relacjonowaliśmy ślady zebrane od informatorów na ulicach, które, jak zwykle w przypadku takich tropów, były mieszaniną nadziei i czystych bzdur. Setki godzin poświęcano na ganianiu za takimi nic niewartymi śladami. Od czasu naszego ekumenicznego zebrania widziałem szefa tylko raz, w telewizji, gdzie wyważonym tonem uspokajał opinię publiczną, korzystając ze słownictwa opracowanego przez Squilla. Do pokoju wszedł Squill i zajął miejsce u szczytu stołu. Obok niego usadowił się wszechobecny Burlew, jak zwykle żując gazetową papkę. — Mamy niewiele czasu, panowie. Musimy uporać się z aferą dotyczącą córuni wielebnego Daytona, która lubi brzydko się zabawiać. Mamy coś nowego w sprawie Nelsona i Deschampsa? — W oczach Squilla pojawił się dobrze znany błysk. Wiedziałem, że stało się to za sprawą strzelaniny, w której została ranna córka pastora. Squill musiał zająć się mediami, dzięki czemu po raz kolejny mógł objawić jedyny prawdziwy talent. Na początku zebrania wypowiadali się członkowie innych zespołów, często się powtarzając. Dziś rano zdążyliśmy się już podzielić informacjami, bez wielkiego stołu, bez Squilla w roli moderatora i niepotrzebnej straty czasu. Tobias i Archer odkryli, że Deschamps był zaangażowany w proces cywilny, próbując odzyskać pieniądze za projekt. Dwa lata temu Nelson został aresztowany za nagabywanie mężczyzn w Pensacoli. Obie te informacje trzeba było jeszcze oficjalnie sprawdzić, ale żadna z nich nie wnosiła do sprawy nic istotnego. Mimo to Squill z pewnością powiadomi media o odkryciu dwóch bardzo ważnych tropów. Kiedy koledzy skończyli relacjonować, włączyłem się do dyskusji. — Mamy bardzo dziwną sprawę, panie kapitanie. Kiedy przeszukiwano mieszkanie Nelsona, znaleziono pudełko zawierające wyciągi bankowe, korespondencję, wycinki z gazet i tym podobne, co znalazło odbicie w spinie. Sprawdziliśmy z Harrym to pudełko. Okazało się puste. Squill machnął niecierpliwie ręką. — To zwykła pomyłka — rzucił tonem zarezerwowanym dla odrzucania próśb o dodatkowe fundusze podczas zebrań w sprawie budżetu. — To częsty przypadek, choć wolelibyśmy, by w ogóle nie miał miejsca. Zbyt wiele spraw, za mało ludzi, zmęczone oczy przy spisywaniu… — Listę sporządzili Bill Harold i Jamał Taylor. Taylor pamięta dokładnie, że spisywał zawartość pudełka. — No, to do mieszkania zakradł się złodziej. Nie możemy pilnować wszystkiego przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, Ryder. — Taśma była nienaruszona, a rzekomy złodziej zostawił telewizor i prawie pięćdziesiąt dolarów, żeby ukraść trochę starych papierów. Squill pokręcił głową z politowaniem. — Czy to nas do czegoś prowadzi? — spytał. — Umieściliśmy wszystko w raporcie. Deschamps i Talmadge poznali się dzięki ogłoszeniu w „NewsBeat”. Chciałem sprawdzić, czy wycinki znalezione u Nelsona pochodzą z tej gazety albo z działu ogłoszeń towarzyskich w „Register”. Może Nelson poznał swego zabójcę w ten sam sposób? To dość odległe skojarzenie, ale wolałbym wykluczyć ogłoszenia jako sposób namierzania potencjalnych ofiar. Burlew wydal z siebie dźwięk przypominający prychnięcie. Squill spojrzał na niego, po czym znów odwrócił się w moją stronę. — To nie twoja sprawa, Ryder. Razem z Nautilusem tworzycie grupę zajmującą się psychopatologią zbrodni. O ile pamiętam zapisy w dokumentach powołujących ją do działania, tego właśnie dotyczy zakres waszych działań. Aspekt psychologiczny? Na przykład co oznaczają pozostawione na ciałach napisy? — Nie mam pojęcia. — Nie masz pojęcia? Świetnie. A wiesz, czy te słowa są ważne dla sprawy? — Dla zabójcy z pewnością tak, ale mogą być tak bardzo osobiste, że… Squill uśmiechnął się z wyższością. — Myślisz, że są ważne, a tymczasem ganiacie jak poparzeni za wycinkami z gazet. — Nie mamy nic więcej. Squill pokręcił głową. — Masz cholerną rację. Robicie mnóstwo zamieszania, ale do tej pory nie udało się wam nic ustalić. Zero. Kim jest ten facet? Co myśli? Co znaczą napisy na ciałach? — Nie da się potrzeć tych słów koniuszkami palców, żeby w cudowny sposób poznać ich znaczenie. Z twarzy Squilla zniknął uśmieszek. — Przestań się wymądrzać, Ryder. — Tłumaczyłem tylko, dlaczego papiery, które zniknęły z mieszkania ofiary, mogą okazać się ważne. Squill rozparł się na krześle. — Niech codzienną pracą zajmą się detektywi z poszczególnych okręgów, Ryder — powiedział, tracąc nagle zainteresowanie. — Skoro ZEPS podąża tylko śladami innych zespołów… — dramatycznym gestem wyrzucił w górę ręce — …to po cholerę nam taki zespół? — Podążanie śladami innych zespołów doprowadziło nas do brakujących dokumentów — przypomniał Harry. Squill zignorował jego słowa i wstał od stołu. — Czy ktoś ma jeszcze coś do powiedzenia? — Jego ton sugerował, że jakiekolwiek dalsze uwagi nie będą mile widziane. — Koniec zebrania — oświadczył. — Na następnym chciałbym poznać tropy istotne dla sprawy. Wychodząc z pokoju, rzucił przez zaciśnięte zęby: „ZEPS”, tak aby zebrani mogli go usłyszeć. Uczestnicy spotkania powoli wychodzili. Siedzieliśmy z Harrym przy stole, wpatrując się w swoje dłonie. Mijając nas, Tom klepnął mnie w ramię. — Zbieracie cięgi za wszystkich — rzucił smętnie. — Z radością powitam was znów u siebie. — A my z równą radością wrócimy — warknął Harry. Kiedy zjawiliśmy się w biurze, rzuciłem notatki na biurko. — Squill najpierw nas wzywa, a potem odprawia; wyrzuca na ulicę, potem nas z niej ściąga. Nie ma pojęcia, co robi. Harry opadł ciężko na krzesło. — To cały Squill, Cars. On dokładnie wie, co robi. Problem polega na tym, że my nie wiemy. — Harry, jeśli ZEPS odkryje jakiś ślad, ale kto inny doprowadzi do aresztowania, to czy ktoś wspomni o naszym udziale? Smutny wzrok Harry’ego wystarczył mi za odpowiedź. Dzień i noc rozpracowywaliśmy obie sprawy, a w nagrodę informowano nas jedynie, że jesteśmy parą nieudaczników. Opinia ta z pewnością dotarła już do szefostwa. Jeśli jednak uda nam się coś odkryć, Squill będzie mógł powiedzieć, że stało się to na drodze normalnego śledztwa i nie miało z ZEPS–em nic wspólnego. Powoli zaczynałem słyszeć tykanie zegara odmierzającego ostatnie godziny ZEPS–u. A może pierwsze nieśmiałe tony dzwonów pogrzebowych. Redakcja „NewsBeat” mieściła się w południowej części miasta, wciśnięta pomiędzy stary pasaż a sklep dla hobbystów. Przyklejony taśmą do frontowego okna wypisany ręcznie szyld informował o poprzednim najemcy budynku: AAA — Printing. Za oknami było ciemno, a zawieszona na drzwiach tabliczka poinformowała mnie, że zjawiłem się pół godziny za późno. Przykładając stulone dłonie do szyby, dostrzegłem tanie plastikowe meble. Długi kontuar oddzielał miejsce dla klientów od zaplecza, a zawieszony nad jednym jej końcem napis głosił: REKLAMY I OGŁOSZENIA. Widać było wyraźnie, że gazeta ledwo zipie, i doszedłem do wniosku, że jedyną zatrudnioną tu osobą jest reporter, który potrafi obsługiwać prasę drukarską, sprzedając jednocześnie miejsce na reklamy. Zapisałem godziny otwarcia redakcji, ze stojaka przy drzwiach wziąłem najnowszy egzemplarz gazety i ruszyłem do domu. Jechałem na południe autostradą I — 10, kiedy nagle skręciłem w najbliższy zjazd i skierowałem się na północ, jakbym otrzymał pilny telefon z innego świata. Ava mieszkała w niewielkim domu wzniesionym w stylu kreolskim na końcu ślepej uliczki. Podjechałem bardzo powoli. Przez cały czas miałem na nosie okulary przeciwsłoneczne, czapkę nasunąłem nisko na czoło. Przy podjeździe rosły kwiaty i kilka krzewów mirtu. Na werandzie stało kilka skrzynek z kwiatami. Przed domem zauważyłem magnolię. Wszystko wymagało natychmiastowego podlania, łącznie z pożółkłym trawnikiem. Pod drzwiami leżała poranna gazeta, a na podjeździe stała toyota. Zadzwoniłem do kostnicy. Telefon odebrała Vera Braden. Mówiłem bardzo szybko, zmieniając głos. — Muszę natychmiast porozmawiać z doktor Davanelle. — Przykro mi, nie ma jej dzisiaj w pracy — powiedziała aksamitnym głosem Vera. — Czy mogę jej coś przekazać? — Wzięła wolny dzień? Mówi Sanderson. Jestem przedstawicielem handlowym Wankwell Testing. Cholera, wydawało mi się, że wolne ma dopiero jutro. Mam kilka nowych produktów, które chciałbym wam pokazać… W słodkim głosie Very pojawił się cień jadu. — Miała dzisiaj przyjść, panie Sanderson, ale zadzwoniła, że jest chora. Powiem jej, żeby do pana telefonowała, kiedy będzie na tyle zdrowa, by utrzymać słuchawkę. Rozłączyła się. Zadzwoniłem do Avy. W słuchawce usłyszałem jednak tylko sygnał, więc odjechałem. Przejechałem kilka przecznic i postanowiłem wrócić. Zaparkować za samochodem Avy. Z boku domu zwisał wąż, podlałem więc wszystko dokładnie, niemal słysząc, jak umęczony upałem trawnik z wdzięcznością pije wodę. Zostałem tam jeszcze piętnaście minut, ale nie zapukałem do drzwi. Jeśli nie spala, na pewno mnie zauważyła i mogła wyjść z domu, o ile miała na to ochotę. ROZDZIAŁ 14 Rankiem pojechałem prosto do redakcji „NewsBeat” w nadziei, że dzięki zebranym tam informacjom zaplanuję sobie pracę na cały dzień. Harry umówił się na spotkanie w biurze prokuratora okręgowego w sprawie wcześniejszego dochodzenia i większość dnia zamierzał spędzić właśnie tam albo w sądzie. Jeszcze zanim skręciłem w prowadzącą do redakcji ulicę, poczułem zapach wilgotnego popiołu. Tam, gdzie wczoraj mieściła się redakcja alternatywnej gazety, dziś stał wypalony budynek. Wnętrze było jedną wielką wilgotną masą z poczerniałymi szczątkami prasy drukarskiej i szafek na akta. Wysoka, szczupła kobieta w czarnej koszuli, dżinsach i gumowych rękawiczkach ze smutkiem rozgarniała nogą popiół na tyłach budynku. Usłyszałem za sobą wycie syreny i po chwili zatrzymał się obok mnie samochód policyjny. Na kierownicy dostrzegłem silne dłonie oficera Bobby’ego Neelanda. Był potężnie zbudowanym facetem po trzydziestce, który nigdy się nie uśmiechał, kiedy mógł okazać swą wyższość, i nigdy się nie śmiał, gdy mógł szydzić. Unikały go nawet najbardziej zdesperowane wielbicielki gliniarzy u Flanagana i chichocząc, nazywały go Fajfuśkiem. Skargi na jego metody pracy zajmowały całą teczkę, ale ponieważ poszkodowani nigdy nie mieli świadków, wszystko uchodziło mu na sucho. Teraz powoli opuścił szybę i spojrzał na mnie znad ciemnych okularów. — Co ty tu robisz, Ryder? Nikt przecież nie zginął. — Czarne wągry na jego nosie wyglądały tak, jakby ktoś narysował je końcem ołówka. — Muszę coś sprawdzić, Bobby. Co się tu, do cholery, stało? Neeland zdjął okulary i wsunął ich koniec do ust. — Ktoś wybił okno i wrzucił do środka puszkę benzyny — powiedział, ssąc głośno okulary. — Zegnaj, hipisowska gazetko — rzucił szyderczo. — Kto mógł to zrobić? — Sprawdź w tamtej uliczce, Ryder. Sprawca zostawił swój autograf. Ruszyłem w tamtą stronę. Na wyblakłej ścianie ktoś wypisał wysokimi na metr literami: BIALI RZĄDZĄ. Tak naprawdę napis głosił BIALI RZĄ…, gdyż trzy ostatnie litery były rozmyte. Kiedy wróciłem, Neeland gryzł okulary małymi ostrymi zębami. Ich stukot mnie denerwował. — Ktokolwiek to zrobił, był bardziej zainteresowany ucieczką niż pozostawieniem swojego podpisu, Bobby. — Co mówiłeś? — Nic ważnego. Założył wyślinione okulary i spojrzał na mnie zza czarnych szkieł. — Słyszałem, że ostatnio gazeta pisała coś krytycznie o rządach białych. Chłopcy chyba trochę się wkurzyli. Cholera, Ryder, chodziłeś do college’u, powiedz mi, dlaczego czarnu… czarni mogą mieć te swoje pieprzone organizacje jak NCPA, a kiedy biali zaczynają domagać się czegoś dla siebie, zaraz robi się wielka afera? Gdzie jest pieprzona sprawiedliwość? We własnej głowie usłyszałem niebezpieczne buczenie. — Wiesz, kim jest ta kobieta w budynku? — Właścicielką gazety. A raczej nią była. Nie wolno jej tu przebywać. To rozkaz szefa straży pożarnej. Wykopałem ją stąd jakąś godzinę temu i zaraz zamierzam to zrobić jeszcze raz. Możesz się przypatrzeć, Ryder. Będzie zabawnie, ta cipa naprawdę nienawidzi glin. — Nie ruszaj swojej pryszczatej dupy z samochodu, Neeland, i spieprzaj stąd. — Co ty wygadujesz? — Idź się pobawić swoim fajfusem. — Nie masz prawa tak do mnie mówić, kutasie. Prowokacyjnym gestem przybliżyłem swoją twarz do jego twarzy. — Chyba właśnie to zrobiłem, Bobby. Zaciśnięte na kierownicy knykcie Neelanda zbielały. Przez ciemne szkła biła nienawiść; chyba nie miały specjalnej powłoki antyrefleksyjnej. Kiedy się odezwał, głos drżał mu z gniewu. — Odpieprz się ode mnie, skurwysynu, albo będziesz miał kłopoty. Zerwałem mu okulary i rzuciłem je za siebie. Otwierając drzwi samochodu, cofnąłem się o krok. Bez okularów zaczął gwałtownie mrugać w blasku słońca. Wysunął do przodu tłustą szczękę. — Wiem, co knujesz, ty pieprznięty draniu! — wrzasnął, nie wysiadając z samochodu. — Dołożę ci i kogo oskarżą? Mnie. Ale nie wsadzisz mnie za kratki, Ryder. Przejrzałem cię. Pozwoliłem mu zatrzasnąć z hukiem drzwi. Odjechał z piskiem opon, miotając przekleństwa. Jego okulary leżały na chodniku, ociekając śliną. Zostawiłem je tam, nie chcąc zarazić się wścieklizną. Po chwili postanowiłem ustrzec innych przed tą chorobą i rozgniotłem je obcasem buta. Z budynku zwisała markiza na aluminiowej konstrukcji. Stanąłem w jej cieniu. Po chwili ze zgliszcz wyszła ciężkim krokiem kobieta po czterdziestce. Wydała mi się znajoma, aż uświadomiłem sobie, że wygląda zupełnie jak Abraham Lincoln. Pierwsze uderzyły mnie jej oczy, czarne i uczciwe, ukryte pod gęstymi brwiami. Miała wysoko zarysowane kości policzkowe i kwadratowy podbródek. Czarne włosy unosiły się nad czołem jak fala, z tyłu były związane niebieską bandaną. Poruszała się bardzo ostrożnie, unosząc stopy z gracją klaczy, a jej szczupła postać podążała za wielkimi butami, jakby zdziwiona, że idzie w tym kierunku. Usiadła na stopniu prowadzącym na parking. Kiedy zdjęła rękawiczki, ujrzałem piękne, szczupłe dłonie. Oparła się na łokciach i zamknęła oczy. — Udało się pani coś uratować? — spytałem. Spojrzała na mnie, mrużąc oczy. — A co to pana obchodzi? Widziała mnie z Neelandem, wiedziała więc, że jestem gliną. — Chyba obchodzi. — Opublikowaliśmy sporo krytycznych artykułów o pana ludziach, szczerze więc w to wątpię. Usiadłem obok niej. Jej ubranie pachniało dymem. — O moich ludziach? Ze strony mamy czy taty? Spojrzała na mnie badawczo oczami czarnymi jak węgiel. — Przeczytałem opublikowany wczoraj artykuł o rządach białych. — I? — Wściekają mnie ludzie, którzy swoją nienawiść opierają na czymś tak ulotnym, jak kolor skóry czy osobiste przekonania. Potem uświadomiłem sobie, że większość tych ludzi pławiła się w tego typu uprzedzeniach od chwili przyjścia na świat. — Proszę za nich nie przepraszać. Zawsze mogą się zmienić. — I wielu to robi. Ci, którzy się nie zmieniają, wiodą paskudne życie przepełnieni trawiącą ich trucizną. Nigdy nie potrafią być szczęśliwi ani wyrosnąć na przyzwoitych ludzi. Ich ociekający nienawiścią żywot jest chyba stosowną karą za jad, jaki rozsiewają wokół siebie. Mimo wszystko szkoda. Wszyscy na tym cierpią. Zamyśliła się na chwilę, po czym wskazała szczupłym palcem na piekarnię w dole ulicy. — Napije się pan kawy? Po drodze dokonaliśmy niezbędnej prezentacji. Dowiedziałem się, że Christell Olivet–Toliver była redaktorką i wydawcą „NewsBeat”. Podzieliłem się z nią moimi spostrzeżeniami, nie zdradzając zbyt wielu faktów. — Chciałabym dobrze pana zrozumieć — powiedziała, wsypując cukier do parującej kawy. — Czy nie jest pan do końca przekonany, że wczorajsze podpalenie było dziełem typów walczących o władzę dla białych? — Faktem jest, że natychmiast po tym, jak zacząłem badać sprawę ogłoszeń towarzyskich w „NewsBeat”, redakcja spłonęła. Zbiegi okoliczności zawsze mnie fascynowały. Uniosła w górę brew. — Bada pan sprawę zabójstw, których ofiarom odcięto głowy? — Bez wdawania się w szczegóły, tak. — Czego pan chce ode mnie? — Dowiedzieć się, na jakiej zasadzie zamieszcza się ogłoszenia towarzyskie. Trzymała fajansowy kubek w swoich dłoniach skrzypaczki. — Powiedzmy, że chce pan takie ogłoszenie zamieścić. Musi je pan tylko napisać i przesłać e–mailem do „NewsBeat”. My przydzielamy panu specjalny kod i zamieszczamy ogłoszenie. Jeśli ktoś, powiedzmy Muffy Duffy, zechce odpowiedzieć… — Nie mógłbym umówić się z kimś o imieniu Muffy. Wymierzyła we mnie plastikowe mieszadełko. — Niech będzie Hortense. Wchodzi na naszą stronę internetową, otwiera dział towarzyski i przesyła e–mailem odpowiedź. Nasz system komputerowy przekazuje ją pod przydzielony panu numer. — Jak się za to płaci? — Nasz dział towarzyski działa jak mały klub, obie strony ponoszą niewielkie koszty. Płacą za pośrednictwem Internetu albo przysyłają do nas czek lub przekaz pocztowy. — Nie brzmi to zbyt bezpiecznie, zwłaszcza jeśli korzysta się z czeku lub karty kredytowej. — Nie ma takiego sposobu, by osoby postronne mogły się dowiedzieć, kto zamieszcza ogłoszenie lub na nie odpowiada. Ludzie nam ufają, a my nigdy nie zawodzimy ich zaufania. Spojrzałem na nią sceptycznie. — Komputery to tylko komputery. Założę się, że gdzieś tam istnieje baza adresów elektronicznych wszystkich waszych klientów. Wyobrażam sobie, że spec mógłby je bez trudu wykopać. — Może. Gdyby miał nakaz sądowy… — wskazała palcem na wypalony budynek — …i komputer. — Wszystko przepadło? Uśmiechnęła się smutno. — W proch się obrócisz i tak dalej. To tyle jeśli chodzi o ogłoszenia. Postanowiłem spróbować z innej strony. — Czy ostatnio kręcił się ktoś, kto sprawiał dziwne wrażenie? — Typy spod znaku „Biali rządzą”? Skinheadzi? Wytatuowani gogusie? Coś w tym stylu? Gliniarze już mnie o to pytali. Widuję takich dziwaków codziennie. — Czy któryś z nich szczególnie panią zaniepokoił? Złożyła ręce i postukała koniuszkami palców jak motyl suszący skrzydła na słońcu. — Pamiętam jeden taki incydent. Dwa dni temu zauważyłam samochód zaparkowany po drugiej stronie ulicy. Jakieś pól godziny wcześniej wynosiłam śmieci i widziałam, że wjeżdża w tę małą uliczkę obok redakcji. — Jaki to był samochód? — Jaguar. Seria XJ. Z silnikiem o mocy trzystu siedemdziesięciu koni mechanicznych i szerokim rozstawem osi. Spojrzałem na nią zdziwiony. — Hej, nawet protestujące na drzewach feministyczno–nazistowsko–komunistyczne anarchistki mogą czasem pomarzyć. — Miała pani jakieś dochody z gazety? Westchnęła ciężko. — Tylko z ogłoszeń. — Czy widziała pani kierowcę? — Nie. Samochód przejechał bokiem, a poza tym miał mocno przyciemnione szyby. — Numer rejestracyjny? — Widziałam go przez ułamek sekundy, a zapamiętałam dwie. Potem coś odwróciło moją uwagę… — Machnęła ręką. — Pamięta pani samochód, bo taki się pani marzy? — Po części tak. Po drugiej stronie ulicy znajduje się tylko sklep z używaną odzieżą i nieczynna pralnia. Ten samochód tu nie pasował. Jego pojawienie się było jak fałszywa nuta. „Fałszywa nuta, fałszywa nuta…” Słowa pani Olivet–Toliver odbijały się echem w mojej głowie przez resztę dnia i w drodze do domu. Nie dawały mi spokoju, gdy na stojąco pochłaniałem zimną czerwoną fasolkę z ryżem, kiedy wyszedłem na taras i oparłem stopy o barierkę. Słońce powoli zachodziło, a na plaży kilka osób przy pomocy delikatnych białych siatek przeczesywało fale w poszukiwaniu morskich skarbów. Obserwując ich, powoli uświadomiłem sobie znaczenie przesłania Abrahama Lincolna: ta sprawa brzmi fałszywie. Fałszywie. Może zagrano w niej złe nuty. Albo właściwe tylko w niewłaściwy sposób; coś było nie tak z wyczuciem czasu lub interpretacją faktów. Zawsze byłem bardzo wrażliwy na fałszywe dźwięki; wyczulony na każdą zmianę. Coś w tej sprawie brzmiało mi fałszywie od pierwszej chwili, gdy ujrzałem pozbawione głowy ciało Jerrolda Nelsona. Moją równowagę psychiczną zachwiał nie tyle widok okaleczonego ciała, co brak wyrazu w samej zbrodni czy miejscu, w którym ją popełniono. Jeśli motywem była zemsta, co Squill przypominał raz po raz przy każdej nadarzającej się okazji, to gdzie ona była, gdzie był gniew? Z pewnością nie w podręcznikowej precyzji, z jaką odcięto głowę, nie w pracochłonnym wypisaniu liter na ciele. Obie te czynności wskazywały bardziej na działanie przerażającego księgowego niż napędzanego nienawiścią zabójcy czy też mordercy spełniającego jakiś niesamowity rytuał. Jeśli tak było, to gdzie podziały się ślady szaleństwa, poddania się działaniu mocy nie znającej granic destrukcji? Im dłużej się nad tym zastanawiałem, tym odczucie fałszu stawało się silniejsze. A przecież wyrastałem w jego towarzystwie, moje dziecięce anteny wyszukiwały w powietrzu najbardziej subtelne wibracje, które zwiastowały gwałtowne zmiany, tak jak sejsmolodzy wykorzystują lasery i lustra, by wychwycić minimalne ruchy pomiędzy górami. Wszyscy pragniemy zostać ostrzeżeni przed trzęsieniem ziemi. Ja nauczyłem się tego, pragnąc bardziej niż większość ludzi. Prawdę mówiąc, najwcześniejsze wspomnienie z dzieciństwa przypomina trzęsienie ziemi. Nikt mnie przed nim nie ostrzegł i nikt oprócz członków naszej rodziny nie odczuł jego skutków. Jest noc. Wstaję z łóżka i w półśnie idę przez wąski szary korytarz, który zdaje się ciągnąć kilometrami. Przede mną znajduje się czarny kwadrat wbudowany w ścianę, która sięga nieba. To korytarz naszego domu w Charlestonie w Karolinie Północnej. Na szaro barwi go blask księżyca, wpadający przez okna, a czarny prostokąt to drzwi do pokoju mojego brata Jeremy’ego. Mam sześć lat, Jeremy dwanaście. Staję na progu i nasłuchuję, wiedząc podświadomie, że nie wolno mi wejść do środka. Muszę iść do łazienki i po drodze mijam pokój matki. Jest krawcową specjalizującą się w szyciu sukien ślubnych. Siedzi przy maszynie, a biały materiał spływa z jej kolan jak gęsty płyn. Jej ręce tkwią nieruchomo nad materiałem, nie odrywa oczu od szycia. Pisk maszyny zagłusza pojękiwania i krzyki dobiegające z końca korytarza. Nagle pod moimi stopami trzeszczy podłoga i matka odwraca się w moją stronę. Jej szeroko otwarte oczy są mokre od łez. Zaczyna mówić, nie wiedząc, że na zawsze zapamiętam jej słowa. — Wiem, że to złe — niemal syczy przez zaciśnięte zęby — ale on tak ciężko pracuje. Jest inżynierem. Kto by pomyślał, że dziewczyna taka jak ja może wyjść za… — ostry krzyk przecina powietrze jak ostrze. Matka marszczy brwi i przez chwilę jej dłonie fruwają bezładnie jak przestraszone wróble. — A poza tym co mogłabym zrobić? Opanowuje ruchy dłoni i próbuje wrócić do szycia, lecz zaraz nieruchomieje i pochyla głowę. Biały materiał okrywa jej kolana jak duch, z którego wypuszczono powietrze. Szepcze jeszcze: Wracaj do łóżka, zaraz będzie cicho… W wieku, w którym większość dzieci uczy się jeździć na trójkołowym rowerku, stałem się badaczem objawów, które zwiastowały te wydarzenia, początkowo mniej więcej co dwa miesiące, potem z rosnącą częstotliwością. Wydawało mi się, że czuję, jak powietrze w domu zaczyna drgać od nabierających mocy i intensywności ujemnych cząsteczek, by w końcu wybuchnąć niczym czarna błyskawica. Nauczyłem się szukać schronienia, kiedy dostrzegałem pierwszą oznakę nadciągającej burzy, chować się w zbudowanym na drzewie domku lub na tylnym siedzeniu samochodu. Po przejściu burzy ukradkiem wracałem do domu. Moje dziecięce anteny znów gotowe były wykryć najmniejsze nawet wibracje i nakazać mi natychmiastową ucieczkę. Aż nagle pewnego letniego popołudnia wszystko się skończyło. …Las rosnący za naszym domem jest gęstwiną niskich sosen, a ziemię pokrywa gruby, miękki materac z brązowego igliwia i szyszek. Spędzam tam całe dnie w ukryciu cicho szumiących drzew. Na starym dębie zbudowałem prawdziwą fortecę i choć tak naprawdę jest tylko zbiorem wyszczerbionych desek i innych uszkodzonych materiałów, które udało mi się podkraść z budowy, ciężkie gałęzie dębu podtrzymują ją bardzo mocno. W lesie, w mojej fortecy wznoszącej się trzy metry nad ziemią, czuję się najbezpieczniej. Ostatnimi czasy ojciec przeraża mnie bardziej niż kiedykolwiek. Zaczyna mnie dostrzegać, a nigdy wcześniej tego nie robił. W jego oczach czai się gniew. Mówi, że jestem głupi. Mam dziewięć lat. Pewnego razu zza desek dostrzegłem mojego brata… Jeremy ma piętnaście lat. Pewnego dnia zza desek stanowiących ściany mojej fortecy zobaczyłem, jak mój brat biegnie do lasu, trzymając pod pachą piszczącego prosiaka, którego ukradł z farmy Hendersonów. Leżałem płasko na brzuchu i obserwowałem, jak mój brat przywiązuje prosiaka do pnia drzewa i raz po raz dźga go wielkim nożem. Byłem pewny, że podniósł wzrok i dostrzegł moje oczy w szparach między deskami i liśćmi. Ale musiał też patrzeć i na coś innego, bo znów zabrał się do prosiaka. Trwało to bardzo długo, a kiedy skończył, pochował krwawe szczątki w zasypanej igłami ziemi. Wytarł nóż o liście i wsunął go do kieszeni… Niedługo potem zauważyłem przed domem migające ostro światła. Siedziałem sam w mojej fortecy. Szybko zbiegłem na dół, a kiedy stanąłem przed domem, było tam pełno policjantów. Oczy bolały mnie od świateł, spojrzałem więc na dłonie jednego z nich. Jego knykcie wyglądały jak kamienie, kapeluszem zasłaniał krocze. Oczy miał ukryte za lustrzanymi szkłami. Jeremy siedział na huśtawce na werandzie, bujając ją jedną stopą opartą o podłogę. Przyglądał się, jak policjant rozmawia z naszą matką. — Nie wiemy, jak to… — Zablokujemy wszystkie drogi w okolicy, dopóki nie… — Jest tam teraz koroner… — Proszę tam nie iść… Pani mąż… To nie jest odpowiedni widok dla… — Znajdziemy tego szaleńca, proszę pani. Tak mi przykro… Po chwili policjanci odjechali. Zobaczyłem tylko kurz unoszący się nad drogą. Matka wyglądała jak szary posąg ustawiony na podwórku. Musiała chyba rozmawiać z Jezusem, bo poruszała bezgłośnie wargami. Nagle zobaczyłem, jak Jeremy puszcza do mnie oko, i usłyszałem, że wydaje z siebie ciche kwiknięcie. ROZDZIAŁ 15 Jest takie opowiadanie Sartre’a zatytułowane „La Chambre”. Jego bohatera, Pierre’a, dręczą złowrogie posągi, które szaleją w jego głowie, popychając go do coraz większego szaleństwa. Może nad nimi panować jedynie dzięki zuithre, paskom kartonu sklejonym na kształt pająka. Na jednym z nich wypisał słowo „czarny”, na drugim „Władza Nad Pułapką”, a na trzecim umieścił rysunek Woltera. Siedziałem w ciemnościach, a głowy Jeremy’ego i moich rodziców wirowały w moim mózgu niczym posępne posągi. Marzyłem o swoim własnym zuithre, gdy usłyszałem przed domem zgrzyt opon na piasku i pokruszonych muszelkach. Po chwili rozległ się długi dźwięk klaksonu. Wyjrzałem przez okno. Przed domem stała taksówka, a w blasku reflektorów wirował biały pył z pokruszonych muszelek. Raz jeszcze zaryczał klakson. Otworzyłem gwałtownie drzwi, modląc się w duchu: Boże, ześlij mi zuithre na wszystkich taksówkarzy — idiotów świata. — Nie zamawiałem taksówki! — krzyknąłem. — Trafił pan pod zły adres. Potężny facet z czarnymi, zaczesanymi wysoko włosami wychylił się z okna po stronie kierowcy. Uniósł dłoń do czoła, jakby salutował. — Jest mi pan winien sześćdziesiąt trzy dolary! — wykrzyknął. — Za kurs z Mobile. — Posłuchaj, nic nie jestem winien… W tej chwili otworzyły się drzwi od strony pasażera i z trudem wysiadła z nich Ava. Zrobiła dwa niepewne kroki w stronę domu, po czym kolana ugięły się pod nią i opadła na piasek. — Carson, pomóż mi, proszę! — zawołała przez łzy, próbując podnieść się z ziemi. Była pijana. Razem z kierowcą wprowadziliśmy ją na schody i posadziliśmy na kanapie. Wsunąłem mu do ręki cztery dwudziestki. Wyglądał na bardzo zadowolonego, że może już się stąd zabierać. Ava spróbowała wstać, ocierając piasek z twarzy. — Upiłam się, Carszon — mruknęła niewyraźnie. — Wszystko spieprzyłam, a potem się zalałam. Nie chciałam tego robić, ale upiłam się i… — Ciiii. Nie musisz się tłumaczyć. — Potrzebuję pomocy. Pachniała alkoholem, potem i strachem. Rozebrałem ją do bielizny, zaprowadziłem do łazienki i włączyłem letni prysznic. Kucała tam skulona z głową opartą na kolanach, a ja myłem ją gąbką. Kilka minut później pomogłem jej wstać. Okryłem ją szlafrokiem, gdy zdejmowała stanik i majtki. Mówiła już wyraźniej, relacjonując poruszające wydarzenia ostatnich godzin. Pracowała w sobotę. Niedzielę i poniedziałek miała wolne. Upiła się w sobotni wieczór po pracy, a potem nie mogła przestać pić. Tego ranka wstała cala rozbita i zawstydzona. Zadzwoniła do zakładu, by wyjaśnić, że jest chora. Trafiła na Clair, która w ostrych słowach powiedziała, co myśli o jej coraz częstszych nieobecnościach. Ava spojrzała na mnie zaczerwienionymi oczami. — Myślałam, że uda mi się dziś wytrzeźwieć, że jutro pójdę do pracy i jakoś przez to przebrnę. Sądziłam, że jakoś poradzę sobie z tym… paskudztwem. Wczoraj miał być ostatni dzień. — Objęła się ciasno ramionami i zadrżała. — Ale kiedy tylko odłożyłaś słuchawkę, zaczęłaś pić od nowa. Zacisnęła dłonie w pięści. Widziałem już ten gest z pokoju Willeta Lindy’ego. — Nie mogę przestać. Co się ze mną dzieje, co się ze mną dzieje, co… — Musisz iść na odtrucie. Wczepiła mi się palcami w rękaw jak osoba znajdująca się na granicy histerii. — Nie! Nie mogę. Wszyscy się dowiedzą. Nie mogę tego zrobić. Nie. NIE! — Już dobrze, w porządku, uspokój się. Możemy to zrobić tutaj. — Nie powiedziałeś nikomu o piątkowym wieczorze… Czekałam, jak wszyscy zaczną na mnie podejrzanie patrzeć, kiedy się dowiedzą. Ale powiedziałeś, że tego nie zrobisz i nie zrobiłeś… — Jasne, że nie. To wyłącznie twoja sprawa. Otarła łzy wierzchem dłoni. — Nie znam tu nikogo innego… Czuję się taka samotna. Potem zobaczyłam cię przed moim domem… Widziałam cię… Nikomu nic nie powiedziałeś, a potem przyjechałeś do mnie i podlałeś trawnik. Nie mogłam wyjść, chociaż bardzo chciałam. Nie chciałam, żeby sąsiedzi zobaczyli… — Czas spać — powiedziałem. Ująłem ją za rękę i zaprowadziłem do sypialni. — Porozmawiamy jutro, kiedy poczujesz się lepiej. — Ona mnie nienawidzi — rzuciła nagle. — Po prostu mnie nienawidzi. Nawet nie mam jej tego za złe, spieprzyłam tyle rzeczy od czasu, gdy się tu zjawiłam… — Kto cię nienawidzi? — Doktor Peltier. Nawet kiedy robię wszystko najlepiej, jak umiem… Ja… Chwyciłem kosz na śmieci, by mogła do niego zwymiotować. Poczekałem spokojnie i położyłem ją do łóżka. — Zawsze chciałam dobrze pracować, a wieczorami uczyłam się, żeby pracować jeszcze lepiej. Ale im więcej się uczyłam, tym bardziej ona mnie nienawidziła, a ja tym więcej piłam. Są takie dni, kiedy PO PROSTU CHCĘ UMRZEĆ. CHCĘ UMRZEĆ, CHCĘ UMRZEĆ… Uspokoiłem ją, przykryłem i postawiłem kosz na śmieci przy łóżku. Leżała wpatrując się w sufit i ściskając pięściami niewidzialną piłeczkę. Po policzkach płynęły jej łzy. Zamknąłem drzwi i odszedłem na palcach. Prawie przez całą noc Ava rzucała się i jęczała, co było wynikiem trzydniowego picia. O świcie zasnęła głęboko, a gdy spojrzałem na nią przez uchylone drzwi, na jej twarzy malował się spokój. Miałem nadzieję, że znajdzie we śnie siłę, która pozwoli jej zmierzyć się z twardą rzeczywistością. Pan Cutter siedział nieruchomo na metalowym składanym krześle w ciemnościach garderoby. Jego pierś unosiła się i opadała. Nie musiał oszukiwać, bo nikt na niego nie patrzył. W jego wnętrzu wszystko pulsowało i wywracało się raz po raz. Nic nie mógł na to poradzić. Siedział na krześle przez długie godziny, wyprostowany, z dłońmi opartymi na ściśniętych kolanach. Był grzecznym chłopcem. Był grzeczny do czasu. Godzinę temu nie mógł już wytrzymać i zaczął popuszczać. Choć usilnie ze sobą walczył, nie mógł się powstrzymać. Początkowo spłynęło tylko kilka kropli, lecz zamiast przynieść mu ulgę, pogłębiło tylko jego mękę. W końcu musiał rozluźnić mięśnie i powstrzymywany siłą mocz popłynął całą falą. Kiedyś musiałby gorzko za to zapłacić, pomyślał, gdy kwaśny mocz spływał mu po nogach i zbierał się na siedzeniu. Ale teraz już nie. Wszystko się zmieniło. Jego obrazy stawały się prawdziwe. Za jego sprawą. Pomyślał, czy nie pójść do sekretnego pokoju, gdzie schował swoje marzenie i przez chwilę nad nim nie popracować. Jednak dzisiaj był zwykły dzień. Musiał iść do pracy i pokazać światu oficjalną twarz. Po kilku minutach podniósł się niepewnie z krzesła i zaczął ugniatać przemarznięte uda i ścierpnięte pośladki. Na sztywnych nogach poszedł do łazienki, żeby wziąć prysznic. Po drodze wybrał krawat, skarpetki, buty. Przyjrzał się uważnie spodniom, zdjął z nich nitkę. Był grzecznym chłopcem, porządnym. Prawie udało mu się przejść przez kuchnię bez zatrzymywania — miał dziś sporo pracy, musiał się pośpieszyć — ale ulubiona szuflada wezwała go. Każdy ma swego sekretnego pomocnika. Wyjął z szuflady długi nóż — nóż Mamy do krojenia chleba. Piekła pyszny chleb, ale musiał być bardzo grzeczny, żeby dostać kawałek. A skoro się zmoczył, nie dostanie ani okruszyny. Dziwka! Wyjął z szuflady osełkę i przeciągnął po niej ostrzem noża. Ostry dźwięk zabrzmiał w jego uszach jak muzyka. Był kiedyś na meczu hokejowym i nie posiadał się z radości, kiedy ślizgające się po lodzie łyżwy wydawały dokładnie taki sam dźwięk. Kiedy wjeżdżałem na parking przed kostnicą, zadźwięczały schowane w bagażniku butelki. Schowałem tam cały zapas alkoholu, jaki miałem w domu. Zabrałem nawet syrop na kaszel; dla chorego pijaka dobry jest każdy rodzaj alkoholu. Ava stanęła na progu Prawdy: przyznała, że ma z tym problem. Moim zadaniem było ująć tę przerażającą Prawdę w obie ręce, rzucić ją na kolana Clair i mieć nadzieję, że po tym wszystkim Avie uda się utrzymać pracę. Zatrzymałem się przy bocznym wejściu. Było jeszcze wcześnie i drzwi były zamknięte. Nacisnąłem dzwonek. Do środka wpuścił mnie Willet Lindy. Trzymał w ręce skrzynkę z narzędziami. — Tylko mi nie mów, że zajmujesz się również hydrauliką, Will. Pomachał skrzynką. — Jeśli coś się zepsuje, naprawiam, jeśli czegoś potrzebujemy, składam zamówienie, a jeśli nic się nie da zrobić, kłamię. — Muszę się zobaczyć z Clair. Przyszła już? Lindy skrzywił się. — Tak, ale pracujemy teraz nad budżetem, a na dodatek brakuje nam dzisiaj jednego patologa. Trzymaj się na bezpieczną odległość, bo stracisz rękę. Idąc korytarzem, starałem się wesoło uśmiechać, lecz uśmiech raz po raz zsuwał się z mojej twarzy jak przyklejone na Halloween wąsy. — Dzień dobry, Clair — powiedziałem, wsuwając głowę przez uchylone drzwi. Miała na sobie ciemny żakiet i prostą białą bluzkę. Pod blatem biurka dostrzegłem spódnicę i szpilki. Na nosie tkwiły okulary do czytania, a pióro, które trzymała w ręce, zawisło nad jakimś formularzem. — Jestem zajęta, Ryder. Nie mam dziś czasu na pogawędki. — To ważne, Clair. Niechętnym gestem zaprosiła mnie do środka. — Mogę zamknąć drzwi? — spytałem. Spojrzała na mnie zdziwiona i kiwnęła głową. Usiadłem w zniszczonym fotelu naprzeciw jej starego dębowego biurka. Jako okręgowy lekarz sądowy Clair mogła zażądać, by jej gabinet urządził architekt wnętrz, wydając na meble, zasłony i półki tysiące dolarów z publicznej kasy. Kiedy obejmowała to stanowisko, poprosiła jedynie o wymianę wiszących u sufitu jarzeniówek na cieplejsze światło i ergonomiczne krzesło, które kosztowało chyba tylko parę dolarów więcej od tych, z których korzystały urzędniczki. Dla detektywa umiejętność czytania tekstu do góry nogami często okazuje się bardzo pożyteczna. Od razu zauważyłem nagłówek oficjalnego dokumentu, nad którym pracowała Clair: UPOMNIENIE. — Czy to upomnienie dla doktor Davanelle? — spytałem. — To chyba nie twoja… — Clair urwała i zamknęła oczy. — Dlaczego wydaje mi się, że parszywy poranek przyniesie jeszcze gorszy dzień? — Ona jest u mnie — powiedziałem. — Nie mogła przyjść do pracy wczoraj ani dzisiaj, bo była pijana. Pije od soboty. Zupełnie się rozsypała, Clair. Rzuciła pióro na blat biurka i potarła oczy. — To wiele tłumaczy. W ciągu ostatnich sześciu miesięcy siedem razy nie przyszła do pracy. Dzwoniła, że jest chora. Cztery z tych dni to poniedziałki. Prawdopodobnie dochodziła do siebie po weekendzie. — Pewnie tak — zgodziłem się. — Wiesz, jak kieruję tym miejscem, Ryder. Mam trzech patologów, którzy zajmują się stroną czysto medyczną. Ja biorę na siebie, ile mogę, ale głównie tonę po uszy w papierach. Muszę mieć przy sobie ludzi, którzy stawiają się w zakładzie punktualnie i robią, co do nich należy. — Ona będzie się leczyć. To choroba, Clair. Podniosła pióro i zawiesiła je nad upomnieniem. — Nie mogę zatrudniać alkoholiczki, Ryder, nawet jeśli się leczy. Praca patologa wymaga skupienia się na najdrobniejszych szczegółach. A na koniec, bez względu na to jak ona będzie się starać, to ja stanę na linii ognia. Tu chodzi także i o moją reputację. Ona musi wylecieć. Przyłożyła stalówkę do papieru. Zauważyłem słowo „kompetentna” i postanowiłem się go uchwycić. — Doktor Davanelle jest bardzo dobra, prawda? Napisałaś, że jest kompetentna. — Zważywszy na jej wiek i doświadczenie, jest najlepszym patologiem, z jakim się zetknęłam. Kiedy przeprowadzałam rozmowy z kandydatami na to stanowisko, tylko jedna osoba mogła się z nią równać, doktor Caulfield. Caulfield był świeżo upieczonym absolwentem, który objął to stanowisko jakieś pięć, sześć miesięcy temu. Przeprowadzał właśnie sekcję sadomasochisty o nazwisku Ernst Meuller, gdy wybuchła bomba ukryta we wnętrznościach zmarłego. Spekulowano, że Meuller spotkał na swojej drodze kogoś, kogo pasjonowały ładunki wybuchowe. Gliniarze obdarzeni czarnym poczuciem humoru od razu nadali mu miano „Dupa Bomber” i doszli do wniosku, że dopadł swoją ofiarę i w pijackim upojeniu wsunął ładunek i pozostawił Meullera na straszną śmierć, gdyby po przebudzeniu próbował usunąć metalowy przedmiot. Meuller umknął jednak swemu przeznaczeniu, umierając we śnie na atak serca. Jedyną ofiarą był Alexander Caulfield, który stracił trzy palce i karierę. Sprawa do dziś pozostała nierozwiązana. — Jeśli Ava była tak dobra, to dlaczego zatrudniłaś Caulfielda? — spytałem. Clair odetchnęła głęboko. Odłożyła pióro, wstała i podeszła do biurka. — Chyba tego nie zrozumiesz, Ryder. — Innych już zaskakiwałem. Spróbuj. Przez długą chwilę obserwowała przesuwające się po niebie chmury. — Jestem bardzo nieustępliwa i wymagająca — zaczęła, jakby odczytywała zapisane na kartce informacje. — Od swoich pracowników żądam doskonałości w każdej minucie, którą tu spędzają, i nie mieszam się do ich życia prywatnego. To bardzo trudna praca, szczególnie dla kobiety. — Oparła dłoń o szybę, jakby chciała się upewnić, że tam jest. — Nie myśl, że narzekam, Ryder; przeciwności i problemy są częścią tego systemu i nigdy się ich nie pozbędziemy. Muszę być stanowcza, by wszystko sprawnie działało. — Odwróciła się od okna. — Nie byłam jednak pewna, czy potrafię być równie nieustępliwa wobec kobiety — patologa. Pamiętałabym doskonale, przez co sama musiałam przejść, musiałabym iść na ustępstwa, może nawet… — Clair chwyciła dłonią powietrze, jakby próbowała wyrwać z niego właściwe słowa. — Wzbudzić w sobie empatię? — Można to i tak nazwać. Cala działalność instytucji, którą kieruję, i panujące w niej zasady mogłyby ulec zmianie. — Do mężczyzny potrafiłaś zachowywać konieczny dystans. — Dopiero po… wypadku doktora Caulfielda zaczęłam zadawać sobie pytania, dlaczego przyjęłam do pracy właśnie jego, jakie motywy mną kierowały. — I zatrudniłaś doktor Davanelle. Usiadła za biurkiem, mając znów przed sobą upomnienie. — Mogłam wybierać tylko między nią a doktorem Caulfieldem. Inni kandydaci nie dorastali im do pięt. — Ale udało ci się uniknąć okazywania empatii, prawda Clair? Ostro sobie z nią poczynałaś. W jej glosie zabrzmiał obronny ton. — Była nowa, a nowi ludzie popełniają błędy, Ryder. Poczułem ucisk w żołądku. — Założę się, że dawałaś jej to doskonale odczuć. — Kiedy coś zawalała, mówiłam jej o tym od razu. Musiała wiedzieć. Uderzyłem dłonią w blat biurka. — Masz cholerną rację, od razu jej o tym mówiłaś — rzuciłem przez zaciśnięte zęby. — Kazałaś jej przechodzić przez to samo, co stało się twoim doświadczeniem! Żadnej sympatii, empatii, cienia litości. Trzeba było wychłostać tę małą. Pokazać jej, z czym musiała się borykać Clair Peltier. Rzucić jej to prosto w twarz. Słowa spływały z moich ust; nie miałem pojęcia, skąd się wzięły. Clair zerwała się na równe nogi. — Nie masz prawa mówić do mnie w ten sposób. — Ona jest przekonana, że jej nienawidzisz, że zawsze jej nienawidziłaś i żałujesz, iż w ogóle tu się znalazła. — Nie myśl, że możesz… — Znaczenie moich słów wreszcie do niej dotarło i w jej oczach pojawił się wyraz zakłopotania. — Co takiego? Powtórz raz jeszcze, Ryder. — Ava sądzi, że jej nienawidzisz i chcesz się jej pozbyć. Czy to prawda? — Nienawidzę? — Clair spojrzała na mnie niepewnie, jakby podłoga miała zaraz usunąć się jej spod nóg. Usiadła, szukając oparcia fotela drżącymi palcami. — Mój Boże, nie… uważam, że jest wyjątkowa. Sądzę… — Nie nienawidzisz jej? — Ależ skąd. Nigdy nie chciałam, żeby pomyślała… — Odwróciła głowę i zamrugała kilka razy powiekami. — Może ja… — Czas okazać trochę empatii. Może jeszcze nie jest za późno. Clair zamknęła oczy i odetchnęła głęboko. Kiedy uniosła powieki, postukała w kartkę z naganą. Czternaście razy. Wsunęła pióro do kieszeni. — Ma ten tydzień i weekend, Ryder. Zgłoszę, że musiała wyjechać z ważnych powodów rodzinnych. W następny poniedziałek chcę ją tu widzieć trzeźwą i gotową do pracy. Jeden błąd, choćby nie wiem jak drobny, i wylatuje z hukiem. Wypuściłem powietrze z płuc dopiero w połowie drogi do drzwi. — Ryder? — Tak? — Dlaczego ona przyszła do ciebie? Coś was łączy? — Nie. Chyba jesteśmy przyjaciółmi. Zamykałem drzwi, kiedy znowu się odezwała. — Carson? Wsunąłem głowę do środka. — Tak? — Wiem, że masz urwanie głowy z tymi zabójstwami, ale pomóż jej. Proszę. Skinąłem głową i zamknąłem drzwi. Nigdy wcześniej nie słyszałem w ustach Clair słowa „proszę” i nigdy nie widziałem, by wyglądała równie pięknie. ROZDZIAŁ 16 — Postanowiłem dokonać kilku zmian w przydziałach — powiedział Squill, rozdając kartki papieru, zupełnie jakby to były karty do gry. Przytrzymałem ręką kartkę, która poleciała w moją stronę. — Nie śpiesz się tak, Ryder. Wszystko wam wytłumaczę. Na dzisiejszym zebraniu zjawili się ci, co zawsze. Jedynie Blasingame przyprowadził jednego ze swoich sierżantów, Wally’ego Dallera. Burlew robił pompki przy ścianie, naciągając do granic możliwości szwy brązowego garnituru. Czułem unoszący się wokół niego zapach potu, zupełnie jakbym otworzył szafkę w szatni gimnastycznej. Zanim usiadł, poczekał, aż jego pan rozda wszystkie kartki. — Nie mamy efektów w tej sprawie, między innymi z powodu rozproszenia. Brakuje nam skoncentrowania wysiłków i szwankuje komunikacja. — Bardzo przepraszam, panie kapitanie — wtrąciłem — ale spotykamy się co rano. Squill rzucił papiery na stół. — Kolejną przyczyną naszych niepowodzeń jest to, że nie mogę wypowiedzieć dwóch słów, żeby zaraz nie usłyszeć twojego sprzeciwu, Ryder. — Ja się nie sprzeciwiam, tylko wyjaśniam. — Wystarczy. Harry kopnął mnie lekko pod stołem. — Zamieniamy się w słuch, panie kapitanie — powiedział. Squill poczekał, aż cisza panująca w pokoju stanie się niezręczna, i mówił dalej: — Zaczynamy chodzić po własnych śladach. Trzeba się wyspecjalizować. Każdy z nas musi przejąć jeden kawałek układanki i dokładnie go rozpracować. Już chciałem coś wtrącić, ale kolano Harry’ego skutecznie mnie uciszyło. Squill przesunął starannie opiłowanym lśniącym paznokciem po swojej kartce. — Wyznaczam nowe zadania. Nautilus i Ryder skoncentrują się wyłącznie na Deschampsie. Chcę poznać każdą osobę, z którą rozmawiał przez ostatnie sześć miesięcy, dowiedzieć się, co jadł i z kim się pieprzył. Ścisnąłem dłońmi blat stołu. Spokojnie. Oddychaj głęboko, nakazałem sobie. — Co do Nelsona, chcę, by śledztwo podążało tym samym torem, tyle tylko, że przejmie je sierżant Daller. Wally Daller? — Spokojnie, Cars — szepnął Harry. Lubiłem Wally’ego. Wszyscy go lubili. Był naszym dyżurnym komikiem, znał więcej dowcipów, niż można usłyszeć podczas maratonu kabaretowego. Miał jednak analityczny umysł; każ mu zbadać drogę, a poda ci dokładną liczbę białych pasów wymalowanych na środku. Dla mnie sprawa Nelsona była skrzyżowaniem wielu niewidzialnych linii: pierwsza ofiara, brakujące dokumenty, styl życia przyciągający ludzi z zaburzeniami. Wally nie miał o zaburzeniach pojęcia, on potrafił tylko opowiadać dowcipy o wariatach. — Bardzo przepraszam, panie kapitanie — zacząłem — ale razem z Harrym poznaliśmy już osoby zaprzyjaźnione z Nelsonem. Udało nam się wpaść na trop, który… — Za bardzo się do nich zbliżyliście. Potrzebujemy świeżego spojrzenia i nowych tropów. — Świeżego spojrzenia? Chce pan powiedzieć, że powinniśmy zacząć od samego po… — Biegacie w kółko i nic z tego nie wynika — przerwał mi Squill. — W sprawie Adriana kontaktowałem się ze znajomymi kolejnych ofiar, żeby ustalić… — Wynoś się z tego pokoju, Ryder. — Powiedział pan, że biegamy w kolko? Co to znaczy? — Natychmiast. Wyjdź stąd, Ryder. Już skończyłeś. — Mamy ofiary. Nic nie skończyłem. — Czułem, jak drapie mnie w gardle, mówiłem chrapliwie. — Idiota — szepnął Harry. — Za każdym razem, kiedy coś mówię, natychmiast wytykacie mi błędy — powiedział Squill. — Niesubordynacja to poważne wykroczenie u mnie w wydziale. Wynoś się stąd, dopóki jeszcze jesteś detektywem. — Niesubordynacja? Jeśli uważa pan… — Cholerny idiota — syknął Harry. Zmiąłem w ręce kartkę z przydziałem, zamknąłem drzwi i wróciłem do siebie. Usiadłem przy biurku i czekałem. Harry zjawił się po dziesięciu minutach. Zerwałem się z miejsca, zanim zdążył przejść przez pokój. — Wally! Zrobił Wally’ego Dallera odpowiedzialnym za śledztwo w sprawie zabójstwa Nelsona. Chce nas odsunąć. Dlaczego? Harry usiadł ciężko i przyłożył knykcie do skroni. — No, Harry, mów. Nie możemy pozwolić… — Zamknij się, Carson. Choć raz. Daj odpocząć moim biednym uszom. — Tam miota się szaleniec, który odcina facetom głowy. Uderzył pięścią w blat biurka. Wszystkie leżące na nim przedmioty lekko podskoczyły. — Myślisz, że o tym nie wiem? Że mnie to nie obchodzi? Uważasz, że jesteś jedyną osobą w całym wydziale, pieprzony Carsonie Ryderze? „No, Harry, przybij piątkę, zlejemy im tyłki?” Wskazałem palcem w stronę pokoju, gdzie odbywało się zebranie. — Nie puściłeś tam pary z ust. — Nie mów mi, kiedy mam się odzywać — rzucił ostro. — Dlaczego mnie nie poparłeś? — Z tych samych powodów, dla których nie obstawiam koni biegających na trzech nogach. — Próbowałem zatrzymać dla nas sprawę Nelsona. Coś już mieliśmy. Harry uniósł dłoń, składając razem kciuk i palec wskazujący. — Przez ciebie o mało co nie odsunął nas od wszystkiego. — Squill by tego nie zrobił. — Właśnie to robi, a ty jesteś za głupi, żeby to zauważyć. Szturcha cię, ty piszczysz, a on pędzi do Hyruma i opowiada, że jesteś niesubordynowanym draniem, któremu raz się udało, ale teraz wszystkim wchodzi w drogę. Hyrum kiwa głową i mówi: „Rób, co musisz, Terrence”. — Możemy rozwiązać tę sprawę, jeśli da nam trochę swobody. Harry przewrócił oczami. — Co? Squill nie chce jej rozwiązać? — Tylko na swoich własnych warunkach, żeby potem cała chwała spłynęła na niego. — Może to cię zaskoczy, Cars, ale nie jesteś jedynym detektywem w wydziale. — To sprawa ZEPS–u, Harry. Nasza. — Ty tak od kołyski, Cars? Nie wystarczyło ci kołysania i musisz bujać w obłokach? Dorośnij, Carson. Nasze jest to, co przydzieli nam Squill. — Podręcznik mówi… — Jeśli w podręczniku napisaliby, że w południe z nieba będą lecieć cipki, to wyszedłbyś na ulicę z siatką, co? Otworzyłem szufladę tylko po to, żeby móc ją z hukiem zatrzasnąć. Przez intercom w telefonie Harry’ego recepcjonistka poinformowała go, że ktoś do niego dzwoni. — Powiedział, że nazywa się Jersey i że czekasz na jego telefon. Harry wyłączył głośnik i odwrócił się, otulając dłonią słuchawkę. Domyśliłem się, że rozmawia ze starym Poke’em Trenarym, woźnym w ratuszu. Podczas wizyt w tej wielkiej, pełnej luster cytadeli widziałem, jak Harry prowadzi myjącego podłogę Poke’a do rogu, by zebrać od niego trochę mleka. Teraz odłożył słuchawkę i szepnął: — Cholera. — Co się stało? Yankees przegrali? — Myślałem, że skoro Hyrum odchodzi na emeryturę we wrześniu, to tego miesiąca ogłoszą nominację na nowego szefa. Zapomniałem o okresie przejściowym. Decyzję podejmą podczas następnej sesji. Nie będą głosować ani nic w tym stylu. Wezmą pod uwagę zasługi kandydata i poczekają kilka tygodni z oficjalnym ogłoszeniem decyzji. — A kiedy odbędzie się nieoficjalna koronacja? — Za osiem dni. — Osiem… Nic dziwnego, że stale rzucają nam Wody pod nogi. — Wreszcie coś kapujesz. Do tego czasu Squill będzie nas trzymał z daleka od tej sprawy. Potem to już nie będzie miało żadnego znaczenia. Albo zostanie zastępcą, albo nie. — Jak obstawia Poke? — spytałem. Każdy, kto choć trochę ociera się o polityczne intrygi, zaczyna powoli wpadać w paranoję. Harry rozejrzał się po pokoju, żeby sprawdzić, czy nikt nas nie podsłuchuje. — Nikt nic nie wie — szepnął. — Cholera. Dan Rather daje pięćdziesiąt dolców za informację o tym, co usłyszał Poke, wyrzucając śmieci w ratuszu. Harry westchnął ciężko. — Powiedz Danny’emu, że szansę Placketta są jak pięć do trzech… i że Squill trzyma się jego cycka. — Będą nas odsuwać od sprawy Nelsona przez dziewięć dni? Żebyśmy tylko nie wpadli na jakiś trop i nie dokonali przełomu w sprawie, wyrównując w ten sposób szansę w wyścigu o fotel szefa? — Squill dokładnie wie, czego chce, Cars. Nawet nie chce pieniędzy. — Powiedz to następnemu facetowi, który spojrzy na nóż pana Cuttera. Harry poszedł po kawę. Patrzyłem, jak przechodzi przez labirynt biurek, dając sobie czas, by wszystko starannie przemyśleć. Wrócił po trzech minutach, a w jego oczach malował się wyraz zdecydowania. — Wygląda na to, że w tej sprawie będziemy musieli trochę popracować na czarno, bracie. Odwalić większość roboty, nie licząc na zaszczyty. Nie masz nic przeciwko temu? — Przecież właśnie to robimy — odparłem. Wstałem i zacząłem podwijać rękawy. — Jest robota i ochota. Harry pokręcił głową ze smutkiem. — Kiepsko ci idzie, Cars. Dozorca Briscoe Shelton nie był zachwycony, gdy oderwałem go od telewizora. Oglądał jakąś cholerną rock operę, sądząc po dobiegających zza drzwi basów i ciężkiej fali syntezatorów. Wróciłem tu po wczorajszym spotkaniu ze Squillem, kiedy postanowił dać sobie z tym wszystkim spokój. Harry wędrował po mieście, odwiedzając znajomych Deschampsa. Robił to, co nam polecono; ja zająłem się tym, co mogło przynieść efekty, zanim wtrąci się do tego Wally. Jeśli Squill się o tym dowie, wyląduję na platformie wiertniczej, gdzie będę podawał Harry’emu narzędzia. — Może odpuścicie już sobie to mieszkanie, żebym mógł je wreszcie wynająć — powiedział zrzędliwym tonem Shelton po kolejnym przedstawieniu z kluczami. — A może ty zabierzesz swój tyłek z powrotem do siebie i zajmiesz się swoim kutasem? — rzuciłem. Chrzanić kontakty z ludźmi, czasem szkoda na nie czasu. W mieszkaniu panował zaduch. Podkręciłem wiszący przy oknie klimatyzator i zacząłem się zastanawiać, od czego zacząć. Zawartość aluminiowego pudełka nie wróciła w cudowny sposób, skoncentrowałem się więc na szufladzie, gdzie zwykle chowa się wszystkie skarby. W przypadku Nelsona były to pudełka zapałek, połamane grzebienie i szczotki, wygięta peseta, kilka śrubokrętów, obcążki, wypalone świece, zużyta do połowy rolka taśmy klejącej i kilka kart dań. Przykucnąłem w strumieniu świeżego powietrza z klimatyzatora i przerzuciłem karty dań. Pizza. Knajpka z kanapkami. Żeberka. Pizza. Mnóstwo kart z knajp dowożących jedzenie do domu. Wszystko trzymało się kupy. Sądząc po wyposażeniu kuchni, Nelson z pewnością nie terminował w Spago. Już miałem to wszystko odłożyć, kiedy zauważyłem menu z Oaks Hotel w Biloxi, będącego częścią wznoszonego właśnie kompleksu kasyn High Point. Byłem w tym hotelu kilka miesięcy temu z przyjaciółką. Co prawda, zaczęliśmy od Day’s Inn, gdzie zjedliśmy krakersy z serem i próbowaliśmy trochę poeksperymentować w wannie. Jakiś czas potem przenieśliśmy się do kasyna High Point, żeby spróbować szczęścia w grze w oczko. Szczęście nam nie dopisało, musiałem się pożegnać z tysiącem dolarów. Postanowiliśmy przenieść eksperymenty do Oaks, zostawiając ser i krakersy pokojówce. Dwie noce spędzone w Oaks wyczyściły mi portfel do czysta. Pozostały mi tylko romantyczne wspomnienia. Pamiętam doskonale ogromne łóżko, łazienkę z pozłacaną armaturą i wielki bidet, który do dziś wprawia mnie w zdumienie. Choć pobyt tam okazał się bardzo podniecający, poczułem ulgę, gdy wyjechaliśmy, jakbym dotarł do jakiejś granicy. Powstało więc pytanie: co robił w Oaks drobny oszust z chudym portfelem i wielkimi marzeniami, jeśli rzeczywiście tam był? Przesunąłem kciukiem po karcie i wróciłem wspomnieniami do kasyna i krupiera, który puszczał do mnie oko, kiedy unosiłem róg karty. Kto wie, może znów będę musiał spróbować szczęścia. — Jestem bardzo zajęty, koleś — warknął głos w słuchawce. — Masz minutę. Ted Friedman był zastępcą szefa ochrony w Oaks Hotel, nieszczęśliwym facetem z bezbarwnym akcentem z okolic Detroit, a może przedmieść Chicago. Mówił, jakby miał w ustach cygaro. Wyjaśniłem mu, czego szukam, i usłyszałem w tle stukot klawiszy. — Jeśli ten twój facet był gościem hotelu w ciągu minionego roku, to zaraz go znajdę. Lessee… Nalen, Naughton, Navis, Naylor… Kiedy odczytywał listę nazwisk, wyobraziłem sobie nadętego faceta o potężnym torsie siedzącego w chmurze dymu, wpatrzonego w ekran komputera. Monitory na ścianach sąsiedniego pokoju pokazywały korytarze i windy. — …Nebner, Neddles, Neeland, Neeler, Neffington, Nekler, Nelson. Trzech Nelsonów w ciągu minionego roku. Linda Nelson z Opeleiki, Russell i Patricia Nelsonowie z Green Bay oraz John i Barbara Nelsonowie z Texarkana. To tyle, koleś. Pomogłem? — Nie tego szukałem. — Miło się z tobą gadało, cześć. W ostatniej chwili przypomniałem sobie, że Nelson bardzo lubił wymyślać sobie nowe nazwiska. — Proszę chwilę poczekać, panie Friedman. Człowiek, którego szukam, lubił zmieniać nazwisko. — Czas minął. — Dwie minuty. Maksimum pięć. — Koniec rozmowy, koleś. Właśnie zacząłem przerwę — usłyszałem, jak powoli odkłada słuchawkę. — Byłeś kiedyś gliną, twardzielu! — wrzasnąłem. Przysięgam, że słyszałem, jak Friedman znów przykłada słuchawkę do ucha; w powietrzu musiało być gęsto od dymu. — Przez dwadzieścia lat byłem prawdziwym stróżem prawa. — I nienawidziłeś pracować z lokalnymi gliniarzami? W słuchawce rozległo się pełne zadowolenia prychnięcie. — Zwłaszcza z tymi upierdliwymi. — Nigdy bym się nie domyślił. Miło jest się odegrać? Usłyszałem jak się uśmiecha. — Jasne. Nie ma to jak odpłacić pięknym za nadobne — zagruchał. — Rewelacja. — Co ja ci takiego zrobiłem? — Bawiłeś się w podchody. Utrudniałeś robotę. Wlepiałeś mandaty. Jak na gliniarza z małego miasteczka przystało. — Chyba cię nie pamiętam. — To pewnie jeden z twoich kumpli. — Może sobie odpuścisz, co, Friedman? — Może się odpieprzysz, koleś? Znalazłem ci informacje, których szukałeś. — O Nelsonie? Tym, który leży teraz bez głowy w lodówce? Mam jeszcze jednego takiego na wyższej półce. Kiedy się wyda, że jakiś dupek z Oaks mógł pomóc w śledztwie, gazety będą miały używanie. Zwłaszcza gdy się okaże, że był kiedyś agentem. Może zechcesz skonsultować się z szefem od public relałions? Dzięki za pomoc, Friedman. — Kupiłeś sobie dodatkowe dwie minuty, koleś — powiedział po chwili ciszy. Ciekawe, czy odgryzł wcześniej koniuszek cygara. — Czego, do cholery, chcesz ode mnie? Usłyszałem w głowie głos Hembreego: „Jerrold Elton Nelson, L’il Jerry, Jerry Elton, Nelson Gerald, Elton Jerlon”. Pamiętam wszystkie tego typu informacje bardzo dokładnie do zakończenia śledztwa, potem spuszczam wodę i wszystko znika. — Spróbuj „Gerald”. Czy możesz szukać według imienia i nazwiska? Friedman westchnął. Usłyszałem, jak gasi cygaro w metalowej popielniczce, a po nich stuknięcia klawiszy. — Nie mam żadnego nazwiska „Gerald”, ale za to dwa imiona: Gerald Staunton z Montrealu i Gerald Boyette z Memphis. — Nie. Przez pięć minut próbowaliśmy każdą kombinację, którą sobie przypomniałem. Nagle Friedman odchrząknął. — Wiesz — powiedział — właśnie zauważyłem, że „Elton” to anagram nazwiska „Nolte”, jak tego aktora. — Spróbuj. Kilka uderzeń w klawisze, potem cisza. — No, proszę — usłyszałem. — Mam E.J. Nolte z Mobile. Inicjały Nelsona i anagram jego drugiego imienia. Serce zabiło mi szybciej. — Spędził tutaj cztery noce w maju — powiedział Friedman i podał mi daty. — Jak płacił? Kartą czy gotówką? — Gotówką przy wymeldowaniu się. — Rzadko to się zdarza? Wiedziałem, co Friedman odpowie. — Nie. Gościu przychodzi do kasyna, wygrywa i postanawia zostać u nas zamiast w Piddle Inn. Robimy ksero jego karty kredytowej. Jeśli płaci gotówką, niszczymy odbitkę. Zostaje nam tylko karta meldunkowa. Jest tam miejsce na adres domowy i nazwę firmy. Elton podał Bayside Consulting, trzysta dwadzieścia jeden Water Street, Mobile. To wszystko. Zapisałem adres. — Coś jeszcze, panie Friedman? — Sądząc po rachunkach, Nelson nieźle się bawił. Dużo zamówień do pokoju, wygląda, że jadł tam każdy posiłek. Sporo rachunków z baru, drinki też dostarczano do pokoju. Przejedli ponad trzy tysiące w cztery dni. — Przejedli? — Pierwszego wieczoru zamówił do pokoju jedną przystawkę i sałatkę; przez następne trzy jedli już we dwójkę. Chyba że ten twój facet cierpi na jedzeniową schizofrenię… — Kapuję. — W każdym razie wygląda na to, że dwie osoby zamawiały jedzenie z pokoju pięćset dziewiętnaście. Nawiasem mówiąc z apartamentu, czterysta siedemdziesiąt dolców za noc. — Z pana zawodowego punktu widzenia wygląda to więc na… — Dla mnie, Detektywie Koleś, wygląda na to, że dwie osoby wynajęły pokój, powiesiły na drzwiach wywieszkę NIE PRZESZKADZAĆ i nieźle się zabawiały, nie wychodząc, by zaczerpnąć powietrza. Firmy Bayside Consulting próżno by szukać w książce telefonicznej. W biurze numerów też nic o niej nie wiedzieli. Adres był więc tylko przykrywką. Nic nie zwojowałem też w Izbie Handlowej i Biurze Usprawniania Biznesu. Gdyby firma rzeczywiście prowadziła działalność, gdzieś musiałaby zostać zarejestrowana. Szansa, że wyprawa Nelsona do Biloxi miała jakikolwiek związek z morderstwem, była równa zeru. Ze swoimi klientami odwiedzał prawdopodobnie hotele i motele w całym regionie. Jednak tuż przed śmiercią chwalił się, że znalazł dojną krowę, hojnego opiekuna lub opiekunkę, gotowego wydać parę tysięcy na weekend spędzony tylko we dwoje. Zadzwoniłem do siebie do domu. Nikt nie podniósł słuchawki. Było już po dwudziestej. Rozmawiałem z Avą o 18.30. Wyrwałem ją ze snu i powiedziałem, że niedługo wrócę. Na pewno poszła znów spać, powtarzałem sobie w duchu; nie słyszała telefonu albo czuła się zbyt parszywie, żeby rozmawiać. Zostawiłem Harry’emu kartkę z zebranymi informacjami i ruszyłem na Dauphin Island. Teraz musiałem powiedzieć Avie, że sypnąłem ją przed szefową. „Ufam ci…” Gdzie, do diabła, jest to zuithre? ROZDZIAŁ 17 Wszedłem do domu tuż po ósmej objuczony jedzeniem, gdyż moje zapasy pozostawiały wiele do życzenia, i napojami izotonicznymi, które miały pomóc Avie oczyścić organizm i zapobiec odwodnieniu. Kupiłem też witaminy. Napoje i witaminy polecił mi były partner, Niedźwiedź. Zadzwoniłem do niego po drodze do domu i spytałem, czego mogę się po Avie spodziewać. Odpowiedział mi tytułem spaghetti — westernu: „Dobrzy, źli i brzydcy”. Problem polegał jednak na tym, dodał, że czeka mnie cholernie dużo tych dwóch ostatnich, zanim będę mógł mieć nadzieję na pierwsze. Drzwi do sypialni były zamknięte i wyobraziłem sobie za nimi odsypiającą pijaństwo Avę. Drzwiczki szafek w kuchni stały otworem, na pewno szukała alkoholu. Dobrze, że zdecydowałem się zabrać również syrop. Doszedłem do wniosku, że wróciła potem do łóżka i zapukałem do drzwi sypialni. Nie usłyszałem odpowiedzi, wszedłem więc do środka. Nikogo nie było. Sprawdziłem w innych pokojach i szafach. Nie było jej w domu. Zniknęło coś jeszcze — sześćdziesiąt dolarów z szuflady mojej komody. Zostawiła mi pokwitowanie nabazgrane na serwetce. Zadzwonił telefon. Pomyślałem, że dzwonią gliniarze z Dauphin Island — na pewno znaleźli Avę włóczącą się po ulicach i sprawdzali jej wersję wydarzeń. Nawet jeśli postanowili ją przymknąć, to powinienem ją bez trudu wyciągnąć, jeśli powiem, że przejmuję nad nią opiekę. Chwyciłem słuchawkę. — Carson Ryder. — Witaj, braciszku. Czy uwierzysz, że ci durni sanitariusze zgubili następną komórkę? A dobrze ją schowałem. Są teraz takie malutkie, że wystarczy kawałek folii i odrobina… — Zadzwonię później, Jeremy. Mam bardzo ważną sprawę… — NIE! Za każdym razem kiedy dzwonię, próbujesz się rozłączyć. — Nie żartuję, Jeremy. Muszę pomóc komuś, kto ma kłopoty. — Och? — Jego głos przeszedł w złośliwy syk. — Czy to kobieta? — A jakie to ma znaczenie? — Wytrzyma. One są NIEZNISZCZALNE, Carson. Twoja przyjaciółka zostanie przy życiu długo po tym, jak karaluchy znikną z powierzchni ziemi. Nie proś tylko kobiet o pomoc, a wszystko będzie dobrze. — Odkładam słuchawkę, Jeremy — zagroziłem. — NELSON I DESCHAMPS, CARSON! — wrzasnął. — GDZIE TWOJA PASJA, BRACIE? Podniosłem słuchawkę do ucha. — Cześć, Carson. Witam cię raz jeszcze. Czytałem gazety. Opisywali tych bezgłowych bliźniaków do upojenia, dopóki nie rozpoczęła się opera mydlana z córką pastora w roli głównej. Zrozumiałem tylko, że odcięto im głowy. Nie pisano nic o ranach postrzałowych, o siekierach ani o kijach bejsbolowych. Było miło i czysto, braciszku? — Cholera jasna, dlaczego uczepiłeś się tych spraw, Jer… — UCZEPIŁEŚ SIĘ, MÓWI? Nie jestem wcale UCZEPIONY, bracie. Nie jestem też POINFORMOWANY, bo TY NIC MI NIE MÓWISZ! — Przyjął obojętny ton wykładowcy z college’u. — Kiedy opowiadasz mi o różnych rzeczach, braciszku, mogę wyrwać się na wolność, oczywiście tylko teoretycznie, i oglądać świat twoimi brązowymi oczami. Miło jest znów działać, zupełnie jak w starych dobrych czasach Joela Adriana. Pomyślałem, że znów będę mógł ci się przydać i trochę poczytać mapy. Czy nie pomagałem ci w przeszłości, braciszku? Twoje milczenie uważam za odpowiedź twierdzącą. — Przerzucił się na drżący głos starej kobiety. — Opowiedz znużonemu wędrowcy o tych ciałach, Carson. Bardzo ładnie proszę. Odetchnąłem głęboko i spojrzałem na zegarek. Dam mu tylko minutę. — W tych zabójstwach nie było żadnego… wyrazu. — Och, mój chłopcze, zdumiewasz mnie, naprawdę. Tu nie chodzi wcale o wyraz, ale o pasję. KREW! STRACH! SEKS! OGIEŃ! Tam MUSI być jakaś pasja, Carson. Ślady po ugryzieniach. Nacięcia. Albo malutkie kawałki ciała wycięte i zabrane na PAMIĄTKĘ! Czy na ciałach wycięto jakieś napisy? Przesłania? Brakowało palca? Koniuszka penisa? Czy z rozerwanych odbytów unosiły się znaki dymne? GDZIE JEST PASJA, CARSON? Idealna nienawiść albo idealna miłość, idealny gniew albo idealna radość. Albo, albo, Carson, ALE NIC POŚRODKU! Patrzyłem jak sekundnik po raz drugi obiega tarczę zegarka. — Myśleliśmy, że wyr… pasja mogła zostać wyrażona gdzie indziej. Na przykład na głowach. — Aha — rzucił Jeremy. — Sur la t?te. Zabrał płótno, zostawił ramę. — Zabójca podjął pewne próby komunikowania się, ale wydają się pozbawione sensu. — No, no, pomalutku udaje mi się wydobyć z braciszka całą opowieść. Słowa? W oddali usłyszałem syrenę. Karetka. Przed oczami zobaczyłem pijaną Avę spacerującą środkiem ulicy. — Tak, do cholery, słowa wypisane na ciele. Muszę już kończyć, Jeremy. — Powiedz mi, co to były za słowa. SZYBKO! Wyrecytowałem cały napis, a Jeremy wybuchnął śmiechem. — Wygląda na to, że nasz przyjemniaczek nie skończył się jeszcze bawić w odcinanie głów. Założę się, że jeszcze da o sobie znać. Przyrzeknij, że do mnie przyjedziesz. Obiecaj, obiecaj, obiecaj. — Obiecuję. — Porozmawiamy sobie o tych słowach. Już czuję dreszczyk. Obiecaj raz jeszcze. — Obiecuję. — Tylko nie próbuj mnie oszukać, Carson. Znam telefony: dużo można przez nie powiedzieć, ale niewiele potem z tego wynika. — Przyrzekłem, że do ciebie przyjadę, i mówiłem serio, do cholery. — Ach — zagruchał. — Kropelka emocji. Tak. Wierzę, że niedługo cię tu zobaczę. Niemal w rocznicę naszej ostatniej eskapady. Będziesz musiał porozmawiać z Mademoiselle Cipką. Powiedz jej, żeby zaplanowała dużo czasu na twoją wizytę u brata. — Przysłonił dłonią słuchawkę. — Och, to jest takie ekscytujące, mamo, nasz chłopiec wraca do domu… Odłożyłem słuchawkę i o mało co nie wyrwałem drzwi z zawiasów. Zatrzymałem się jednak. Pierwsza zasada wędkowania: zarzucaj wędkę tam, gdzie są ryby. Druga zasada: jeśli nie wiesz, gdzie są, znajdź sobie przewodnika. Raz jeszcze zadzwoniłem do Niedźwiedzia. Ava potykająca się co krok na Bienville Boulevard, samochód pełen rozbawionych nastolatków pędzący ulicą… — Cześć, Cars, co mogę dla ciebie zrobić, stary? Jak te twoje problemy z… — Uciekła, zanim wróciłem do domu. Chyba nie tak dawno temu. Jakiego miejsca będzie szukać, żeby się upić? Jest lekarzem… — Pierwszego, na jakie się natknie. Nie szuka rozmowy z równymi sobie, Carson, chce tylko, żeby przestało ją boleć. Zna okolicę? — Nie. Pijana Ava idzie na plażę, postanawia popływać, prąd porywa ją daleko w morze… — Czy mijała bary albo sklepy, kiedy jechała wczoraj do ciebie? — Kilka, ale była zalana. — Przytomna? Mogła rozmawiać? — Tak. — Alkoholik wyławia knajpy jak sowa myszy. Jeśli będzie musiała, doczołga się do jednej z nich. Kiedy już wypije kilka kieliszków, odpręży się i być może zacznie szukać bardziej odpowiedniego miejsca. — Dzięki, Niedźwiedziu. — Mówiłem ci już, że zarezerwowałem krzesło dla twojej przyjaciółki. To bardzo bezpieczne miejsce. — Trzeba tylko mieć nadzieję, Niedźwiedziu. Może później. Kiedy wychodziłem z domu, przypomniałem sobie, że ubranie Avy leżało w suszarce. Co miała na sobie? Jak w każdym urządzonym w morskim stylu barze od Bostonu po Boise, w Wharf Bar & Grille z sufitu zwisały sieci, na ścianach umieszczono koła ratunkowe, a drewniane słupy zdobił sizal. Kelnerzy nosili pirackie kapelusze. Właściciel i barman Solly Vincenza podszedł do mnie z uśmiechem. — Szukam kobiety, Sol. Brązowe włosy, szczupła, jakieś metr sześćdziesiąt osiem wzrostu… — W luźnym podkoszulku z napisem „Laissez les bons temps rouler” i chyba bez bielizny? W czapeczce z napisem „Orvis”? Moja czapeczka. Mój podkoszulek. — To ona. Solly pokręcił głową. — Przyszła tu godzinę temu i zamówiła podwójną wódkę z sokiem grejpfrutowym. Chwyciła szklankę obiema rękami, wychyliła ją w pięć sekund i zamówiła następną. Wtedy zobaczyłem jej oczy, rozbiegane, przerażone. Powiedziałem: „To ostatni, proszę pani, lepiej wracać do domu”. Rzuciła coś brzydkiego pod moim adresem, zostawiła kilka dolców na ladzie i wyszła na chwiejnych nogach. Masz problemy, Cars? — Nie jest to noc, którą będę miło wspominał. Dokąd poszła? Raz jeszcze pokręcił głową ze smutkiem. — Ostatni raz widziałem ją, jak zmierzała w stronę ujścia rzeki i portu jachtowego. Najbliżej portu znajdował się bar odwiedzany przez robotników, załogi czarterowych łodzi i tym podobnych. Przypominał mi pachnące piwem, pozbawione jakiejkolwiek atmosfery knajpy, które uwielbiali moi informatorzy. W środku było tak zimno, że niemal para leciała z ust. Nie złagodziło to jednak zaduchu i smrodu wymiocin. Barman był potężnym facetem z opadającymi na oczy powiekami, podrażnioną brzytwą twarzą i niebieskim łańcuchem wytatuowanym wokół szyi. Gdyby był buldogiem, nazwałbym go Spike. Liczył znajdującą się w kasie gotówkę i rozmawiał z trzema jedynymi klientami, którzy, sądząc po plamach smoły na ubraniu i butach, byli dekarzami. — Szukam kobiety! — zawołałem, próbując przekrzyczeć szafę grającą, z której wydobywał się heavy metal z lat osiemdziesiątych, typowy łomot dla niedorozwojów. — Wszyscy szukamy, stary — przerwał mi Spike. Uśmiechnąłem się. — Szczupła, metr sześćdziesiąt osiem wzrostu, brązowe włosy. Ma na sobie podkoszulek… — Like a Vir–gin — zaśpiewał jeden z dekarzy, a jego kumple udawali perkusję. — To bardzo ważne — powiedziałem. — Ona może mieć kłopoty. — Jeśli jesteś jej chłopakiem, stary, to na pewno je ma — powiedział Spike. Dość wolno chwytam, ale w końcu mi się to udaje. Ponieważ zacząłem dzień od spotkania z Clair, miałem na sobie garnitur i krawat. Widziałem, że moi rozmówcy przyglądają mi się bardzo podejrzliwie i zaraz mogą mi pokazać, kto tu jest górą. Rzadko się to zdarza na wyspie zamieszkanej głównie przez dobrze sytuowanych obywateli, ale kiedy już do tego dojdzie, może być naprawdę źle. Można zacząć walczyć albo ulec. Doszedłem do wniosku, że stosując to drugie rozwiązanie, szybciej załatwię sprawę. Wyciągnąłem portfel i położyłem na barze banknot pięćdziesięciodolarowy. Przytrzymałem go palcem. Uśmiechnąłem się nieśmiało. — No, chłopaki. To ważne. Wiecie, jak jest. Trochę się poprztykaliśmy, a jeśli teraz mi pomożecie, stawiam dziś wieczór kolejkę. Nagle stanęli w obliczu wyboru: mogli dalej się ze mnie naśmiewać i stracić forsę albo upić się za darmo. Spike przyjrzał się uważnie banknotowi, wiedząc, że może trafić do jego kasy. — Wypiła parę głębszych, a potem wyszła. Była nieźle zaprawiona. — W którą stronę poszła? — Wyszła z braćmi Gast. Mają łódź zacumowaną… — Wiem, gdzie to jest — rzuciłem, kierując się w stronę wyjścia, podczas gdy dekarze zaczęli głośno zamawiać drinki. Zanim zatrzasnęły się za mną drzwi, usłyszałem jeszcze radosny głos Spike’a. — Nie wchodź braciom w drogę, stary. Przerobią ci buźkę na mielonkę i unurzają w gównie. W zależności od sezonu od dwustu dolarów w górę można wynająć na pól dnia prywatną lub półprywatną łódź rybacką. Cena obejmuje również usługi kompetentnego kapitana, który zna wszystkie prądy i wie, gdzie szukać ryb. Za kwotę od czterdziestu do sześćdziesięciu dolarów można kupić miejsce na „imprezowej łodzi”, wraz z innymi klientami przez cztery godziny pływasz po zatoce. Dwadzieścia procent z obecnych na pokładzie gości pochłonie spore ilości piwa i będzie cierpieć na chorobę morską, a ty będziesz stać obok nich. Bracia Gast byli właścicielami „Pijanego Żeglarza”, łajby cieszącej się najgorszą reputacją na wyspie. Turyści nie mieli jednak o tym pojęcia, bracia więc wiązali koniec z końcem, wypływając co jakiś czas w morze i wręczając swoim gościom zdezelowane wędki. Jeśli klient chciał zabrać ze sobą złowiony skarb, liczyli sobie sporo za kilka kostek lodu i dolara za plastikowy worek. Straż wybrzeża zawsze musiała holować ich z powrotem do portu. Doszedłem do wniosku, że bracia w ten sposób oszczędzają na paliwie. Żaden z klientów nie pojawiał się na pokładzie „Pijanego Żeglarza” po raz drugi. Sami bracia byli jeszcze bardziej brudni i paskudni niż ich łódź i amoralni jak rekiny. Mieszkali w rozwalającej się drewnianej chacie na lądzie i przypływali na wyspę tylko po to, by prowadzić swój parszywy interes. „Pijany Żeglarz” kołysał się przy molo. Wokół rozciągał się niewielki teren piknikowy, na którym w półmroku poruszały się postacie. Jedynym źródłem światła była mrugająca żółta lampa zawieszona na słupie telefonicznym. W powietrzu unosił się smród gnijących ryb. Zaparkowałem i truchtem pokonałem trzydzieści metrów dzielące mnie od terenu piknikowego. Ava siedziała na stole, pociągając piwo z butelki. Moja koszulka nie do końca spełniała swoje zadanie. Johnny Lee Gast, sto kilo żywej wagi, trzymał tłustą łapę na udzie Avy. Earl, pyskaty cherlak, opierał się o nią, pociągając piwo tak głośno, że wyglądało to tak, jakby płukał gardło. — No, dobra, koniec imprezy — rzuciłem, wchodząc w krąg światła. Ava odwróciła się do mnie z krzywym uśmiechem. — Carszon! Wiesz co? Wybieram się razem z Johnnym i Lee na przejażdżkę łodzią. Płyń z nami. — Pomachała butelką i pociągnęła długi łyk. — Chodź, Ava, wracamy do domu — powiedziałem lekko, wiedząc, że wcale lekko nie będzie. Wiedziałem, jak bracia walczą. Mały Earl był przynętą, a prawdziwą pułapkę zastawiał Johnny. Wiedziałem też, że Johnny Lee nie potrafi przestać bić, czego dowodem jest to, że spędził w więzieniu trzy lata za zabójstwo. — Daj spokój, Carszon. Napij się. — To prywatna impreza, Ryder — odezwał się Johnny Lee. — Idziemy, Ava. — Powiedziałem, że to prywatna impreza, mały — warknął Johnny Lee. — Spadaj. Earl przemawiał piskliwym głosikiem, który od razu przywoływał skojarzenia z placem zabaw. — No i co, Ryder? Może w Mobile jesteś detektywem, ale tutaj gówno możesz zrobić. Jak mój brat każe ci spadać, to lepiej zrób to. — Bądźcie mili, chłopcy — powiedziała Ava i głośno beknęła. — Przepraszam — dorzuciła, chichocząc. Gliniarz patrolujący ulice może się wiele nauczyć. Na przykład, że podczas bójek nie obowiązują żadne zasady; chodzi o to, by dopaść przeciwnika, zanim on zaatakuje ciebie. Jeśli nie chcesz nikogo zastrzelić, najlepszym wyjściem jest pałka. Nauczyłem się, jak z niej korzystać, niekoniecznie legalnie, dzięki dwóm mistrzom: jednym z nich był członek straży przybrzeżnej z Okinawy, drugim wspomniany już wcześniej, łamiący bryły lodu Akini, który hołdował metodzie Koga, uzupełniając ją odrobiną kendo. Zawsze trzymałem w bagażniku krótki, prosty kij, którym pozbawiałem życia ryby. Teraz wsunąłem go za pasek spodni na plecach i zakryłem koszulą. — Idziemy, Ava — powiedziałem. — Zrobię ci drinka w domu. Jej oczy rozbłysły. — Obiecujesz? — Tak. Zsunęła się ze stołu. Earl natychmiast ją chwycił i położył dłoń na piersi. Jednak Avę bardziej interesował poziom piwa w butelce. — Do widzenia, Ryder — warknął Johnny Lee. — Nie zamierzam tego powtarzać. — Chyba pójdę z Carszonem — zaszczebiotała Ava. — Dzięki, chłopaki. — Spróbowała odsunąć się od Earla. Chwycił ją za nadgarstek. — Rzuciło ci się na uszy, Ryder? Dlatego nie słyszysz, co mówię? Johnny Lee przesuwał się niemal niezauważalnie, by stanąć przy moim boku. Earl przyciągnął Avę do siebie. — Hej, Ryder — zawołał nad jej ramieniem. — Pani mówi, że jest lekarzem. Bawisz się z nią w doktora? Ryder, spójrz na mnie. Pytałem, czy bawisz się z panią w doktora? Badasz ją regularnie? — Przestań mi pluć do ucha. — Ava próbowała wyrwać się Earlowi. — I zabieraj łapę z mojego cycka. — Puść ją, Earl — rzuciłem, sięgając po pałkę. — Pieprz się — warknął, popychając Avę w moją stronę. Johnny Lee rzucił się od tyłu na moje nogi z siłą taczek pełnych cegieł. Kiedy padałem na ziemię, Ava odskoczyła. Uderzyłem się brodą w ramię i tuż za moimi uszami wybuchły błękitne iskry. Kiedy próbowałem odtoczyć się po ziemi, Earl z całych sił kopnął mnie w plecy. Gdy doskoczył Johnny Lee, walnąłem go pałką prosto w golenie. Zawył z bólu i odsunął się do tyłu. Światła portu wirowały, kiedy toczyłem się na brzeg tłustej wody. Gdzieś tam upuściłem pałkę. Johnny Lee kopnął mnie w biodro i usłyszałem czyjś krzyk. Mój. Po omacku szukałem pałki, gdy Johnny Lee kopnął mnie prosto w biceps. Gdyby trafił w twarz, byłoby po mnie. Jęknąłem, przetoczyłem się i poczułem pod plecami pałkę. Udało mi się wsunąć palec w zakończony kółkiem uchwyt w chwili, gdy Johnny Lee zwalił się na mnie i zacisnął mi wielkie jak szynka ramię na szyi. Wbił mi twarz w piasek. Powoli zaczęła ogarniać mnie ciemność. Poczułem w ustach smak krwi i usłyszałem syk zwiastujący nadciągającą utratę świadomości. Bardzo daleko ode mnie usłyszałem śmiech Earla. Uniosłem się na łokciach, lecz zaraz moja twarz znów wylądowała w piasku. Kręciło mi się w głowie. Chwyciłem pałkę obiema rękami i ostatkiem sił wymierzyłem cios przez ramię. Rozległo się przerażające wycie, od którego o mało co nie popękały mi bębenki w uszach, i poczułem, że ramię Johnny’ego Lee wciąż ściskające moją szyję słabnie. Z trudem podniosłem się na nogi, znów opadłem na kolana i oddychałem głęboko, czekając, by świat przestał wirować. Johnny Lee zwinął się jak przecięty na pół robak i zakrywając dłońmi oczy, wrzeszczał, że nic nie widzi. Szybko doszedłem do wniosku, że muszę odwrócić jego uwagę od oczu. Zacząłem okładać go pałką po goleniach i ramionach, wrzeszcząc coś na temat mężczyzn, którzy chcą wykorzystać pijane kobiety. Earl był już dobre trzydzieści metrów od nas i powoli nabierał prędkości. Kiedy zaczęła mnie boleć ręka od walenia Johnny’ego Lee, pozwoliłem mu się odczołgać. Po ziemi ciągnął się za nim ślad smrodu i płynów ustrojowych. Ava leżała nieprzytomna przy stole. Zarzuciłem ją sobie na ramię i pokuśtykałem do samochodu. — Ava, to byłoby cholernie zabawne, gdyby nie było tak cholernie poważne — powiedziałem. W odpowiedzi zwymiotowała mi na plecy. ROZDZIAŁ 18 Dopóki nie zobaczyłem, jak Niedźwiedź walczy ze skutkami alkoholowych eskapad, nie miałem pojęcia, jak straszliwą trucizną potrafi być duża ilość etanolu w organizmie. O szóstej rano, po śniadaniu zjedzonym na tarasie, włożyłem brudne naczynia do zlewu i usłyszałem ciche jęki dobiegające z sypialni. Ava leżała zawinięta w koce i trzęsła się na całym ciele, trzymając zaciśnięte w pięści dłonie pod brodą. Drgawki nadchodziły falami: atak, przerwa, atak. Niedźwiedź opisywał tę fazę jako powolne cięcie ciała piłą tarczową. Usiadłem przy jej głowie i odgarnąłem włosy z oczu. Mocniej otuliła się kocem. Miała spierzchnięte usta. Przyniosłem jej szklankę soku jabłkowego i przytrzymałem, by mogła go wypić przez słomkę. Po chwili opadła na łóżko, zakrywając oczy ramieniem. — Co się wydarzyło wczoraj w nocy? — szepnęła, nie odsłaniając oczu. — Wybrałaś się na spacer. Na szczęście przypiąłem ci do obroży karteczkę z adresem. Dostrzegła zadrapania na mojej twarzy i zamknęła oczy. — Masz coś do picia? Postukałem palcem w stojącą przy łóżku szklankę. — Sok jabłkowy. Wodę mineralną. Gatorade. Herbatę. Kawę. — Chodzi mi o coś mocniejszego. Tylko odrobinę. Tak bardzo pinie boli. Muszę się napić, Carson. Tylko jednego drinka, przysięgam. Pomoże mi dotrzeć do pracy. — Nie idziesz do pracy. — Wyleją mnie. Muszę wrócić do domu, ogarnąć się i zaraz jadę. — Uniosła się na łokciu i oczy zaszły jej mgłą. Szybko podstawiłem kosz na śmieci, w którym wylądowała cała zawartość jej żołądka. Opadła na łóżko, a na jej czole pojawiły się kropelki potu. — Tylko jeden. Muszę się napić. Stracę pracę, Carson. Zamknąłem oczy i głęboko odetchnąłem. — Nie musisz iść dziś do pracy, Ava. Opowiedziałem Clair o twoim problemie. To wszystko… — Jezu, nie… nie mogłeś tego zrobić. Powiedz mi, że nie. — Spokojnie. Jeśli tylko będziesz trzeźwa, ona… — Dlaczego mi to zrobiłeś? O Boże, kurwa, nie… Próbowałem jej wszystko wyjaśnić, ale zwinęła się w kłębek i schowała pod kocem. Zostało mało czasu. Poniedziałek był już za pięć dni, a jeśli Ava nie otrzyma bardziej konkretnej pomocy, niż ja mogę zaoferować, nigdy jej się nie uda. Poszedłem do kuchni, zadzwoniłem do Niedźwiedzia i wszystko ustaliliśmy. Wróciłem do sypialni. Wiedziałem, że są dwa sposoby, by namówić ją na spotkanie z Niedźwiedziem: spokojny i rozsądny, bez wątpienia najbardziej bezpieczny, albo agresywny, polegający na krzykach, obrażaniu, nawet wyśmiewaniu. Uznałem, że jest bardzo słaba psychicznie, pełna kompleksów i zahamowań. W takim przypadku w grę mógł wchodzić tylko pierwszy sposób. Podjąłem decyzję, wchodząc do sypialni. Z jej zaczerwienionych oczu wyzierało cierpienie, gdy próbowała wyswobodzić się z pościeli. Jej włosy wyglądały tak, jakby spotkała na swojej drodze tornado. — No, wyłaź stamtąd — rzuciłem. — Pieprz się. Znikam stąd. Straciłam pracę. Oparłem się o ścianę i skrzyżowałem ramiona na piersi. — To zależy od ciebie. — Opowiedziałeś doktor Peltier o moim… — Powiedziałem jej prawdę. Nie możesz pracować. Nie możesz nawet wstać. — Jakoś udałoby mi się przez to przebrnąć, poczułabym się w końcu lepiej. Ale nie, Carson pieprzony Ryder musiał sobie pogawędzić z doktor Peltier. — Czy trudno jest przeprowadzać sekcję, gdy jesteś zalana? — Nigdy nie poszłam do pracy pijana! — krzyknęła i odwróciła wzrok. — Jesteś na to zbyt dumna, co? Zaiste, godne podziwu. Panie i panowie, powitajmy owacją największą dumę okręgowej kostnicy, Avę Davanelle, królową kaca i męczennicę. Nie stawajcie jednak zbyt blisko niej, jeśli macie na sobie nowe buty. — Jesteś paskudnym draniem. Usiadłem w nogach łóżka. Dotknąłem jej przykrytej kocem nogi. Odsunęła się gwałtownie. — Jak nisko musisz jeszcze upaść, królowo kaca? Nie odpowiadaj mnie, lecz sobie samej. Jak nisko jeszcze upadniesz? Widziałem w jej oczach, że gdyby tylko miała pod ręką nóż, zasiliłbym szeregi kastratów. Wstałem i wsunąłem palce za pasek spodni. — Posłuchaj, jak to załatwimy, moja droga. Umówiłem cię na spotkanie. Nie patrz tak na mnie, nie chodzi o szpital ani o klinikę. Spotkasz się z moim przyjacielem Niedźwiedziem. Najpierw jednak wpadniemy do ciebie, umyjesz się i przebierzesz. — Pieprzę spotkanie. Zrujnowałeś mi życie. Zabierz mnie do domu. — Zostaniesz tutaj, dopóki nie obiecasz, że spotkasz się z Niedźwiedziem. — Nie miałem żadnych gwarancji, że nie złamie danego słowa; czułem jednak, że tego nie zrobi. — Za nic. Chcę wezwać taksówkę. Podałem jej komórkę. Spróbowała wystukać numer. — Nic się nie dzieje. — Wyjąłem baterie, a drugi telefon zamknąłem w szafie. Schyliłem głowę w samą porę, by uniknąć zderzenia z komórką, która rozbiła się o ścianę. Kawałki plastiku i druciki wyleciały w powietrze jak odłamki pocisku. — Wezwę policję, powiem, że przetrzymujesz mnie tutaj wbrew mojej woli. — Zamów klops. — Co takiego?! — Do więzienia dostarczają posiłki z Windbreaker Cafe. Klops jest doskonały. — Złożę skargę na ciebie! Wybuchnąłem śmiechem. — Zbyt wiele osób widziało wczoraj w nocy, jak włóczyłaś się po barach niczym pijana dziwka. Gliniarze nawet cię nie wysłuchają do końca. W odwodzie mam też taksówkarza, który przysięgnie, że byłaś tak pijana, że nie mogłaś nawet zapłacić za kurs. Mam barmanów, którzy widzieli, jak rzucałaś pieniądze na bar. Pamiętasz, że ukradłaś mi sześćdziesiąt dolarów? A może to też ci umknęło? — Postanowiłem nie wspominać o pokwitowaniu. Poruszyła ustami jak ryba wyrzucona na piach. — Ty parszywy draniu. — Możesz wrócić do domu na dwa sposoby. Obiecaj, że zrobisz, o co cię proszę, albo… — Ująłem jej dłoń i uważnie się jej przyjrzałem. — Czy twój kciuk jest na tyle trzeźwy, że uda ci się zatrzymać jakąś okazję? Wyrwała rękę i próbowała usiąść. — Zrobię to, do cholery, zobaczysz — znów opadła na łóżko. — Jeśli chcesz wrócić do domu, to musisz się spotkać z Niedźwiedziem. Musisz mi to obiecać. — Chcę wrócić do domu natychmiast! Zgodnie z opinią Niedźwiedzia tak naprawdę chciała uwolnić się od bólu i poczucia winy, a to oznaczało kolejne dawki alkoholu. W swojej roli czułem się parszywie, ale Niedźwiedź kazał mi być stanowczym. Podejrzewał, że jeśli Ava znów się upije, na pewno nie będzie mogła stawić się w poniedziałek w pracy. . — Chcę się stąd natychmiast wydostać! Wskazałem palcem drzwi. — Wyjście jest tam, Ava. Zapamiętałaś to chyba z wczorajszej nocy. Chwileczkę. Ty nic nie pamiętasz, prawda? Pozwól, że ci streszczę: nasza urocza pani patolog ruszyła w rajd po barach. Na koniec wylądowała w towarzystwie braci Gast, brudnych, amoralnych obdartusów. Miała na sobie podkoszulek i czapeczkę z daszkiem, ale zapomniała włożyć bieliznę. Znalazłem ją siedzącą z rozłożonymi nogami na stole piknikowym. Earl Gast zabawiał się cyckami pani doktor, ale ona była zbyt pijana, żeby to zauważyć. We trójkę planowali rejs przy świetle księżyca. Spojrzałem jej prosto w oczy. — Dwanaście mil po wodach zatoki z braćmi Gast. Domyślasz się, co miało być ceną za ten rejs, Ava? Ceną, którą musiałabyś płacić raz po raz przez całą noc. Zacisnęła oczy i spod powiek popłynęły łzy. Słyszałem, jak fale rozbijają się o brzeg dobre parę razy, zanim zdecydowała się przemówić. — Obiecuję — rzuciła gniewnym tonem, choć wiedziałem, że gniew nie jest wymierzony we mnie. — Wygrałeś. — To nie są zawody, Ava. Jesteśmy po tej samej stronie. Powiedziała, że potrzebuje piętnastu minut, i zniknęła w sypialni, zamykając za sobą drzwi. Zbyt późno uświadomiłem sobie, że mogła tam schować alkohol. Odciągnąłem zasłony w salonie i jadalni, wpuszczając do domu światło dnia. Dom był umeblowany w bardzo eklektycznym stylu, a mimo to wszystko do siebie pasowało. Na ścianach wisiały reprodukcje van Gogha z okresu, który spędził w Arles, i lilie autorstwa Moneta. Zauważyłem też kilka dzieł artysty, którego nie rozpoznałem — lśniące kolaże z jedwabiu i folii aluminiowej, abstrakcyjne ptaki uwięzione w czasie na beżowych ścianach. Przeszedłem do kuchni i otwierałem jedną szafkę po drugiej, aż znalazłem litrową butelkę wódki, opróżnioną w jednej trzeciej. Nie zauważyłem innych alkoholi. Butelki porto czy brandy dla uświetnienia specjalnych okazji, tylko szybkie lekarstwo dla udręczonego mózgu. Wylałem zawartość butelki do zlewu i schowałem ją z powrotem do szafki. Stałem w salonie, podziwiając jedno z niezwykłych dzieł, kiedy zjawiła się Ava. Zmarszczone brwi powiedziały mi od razu, że nie miała zapasu alkoholu w sypialni ani w łazience. Ubrana była w wypłowiałe dżinsy i podkoszulek ze szpitala Świętego Jana. Włosy miała jeszcze wilgotne. Kiedy szła, po podłodze ciągnęły się sznurówki reeboków. Wyszliśmy na werandę, kiedy nagle poklepała mnie w ramię. — Zapomniałam wziąć torebkę. Muszę po nią wrócić. Proszę cię, Carson, włącz klimatyzację w samochodzie. Niedźwiedź powiedział mi, że członkowie AA określają szaleństwo jako robienie tej samej rzeczy raz po raz i oczekiwanie odmiennych rezultatów. Wsiadłem do samochodu i czekałem, aż Ava odkryje, że jej butelka jest pusta. Jakaś cząstka mnie spodziewała się, że po tym odkryciu Ava po prostu zamknie drzwi od środka i będzie czekać, aż sobie pojadę, co byłoby dla niej najłatwiejszym wyjściem. Minutę później wypadła jednak z domu, zatrzaskując drzwi tak mocno, że siedząc w odległości sześciu metrów, o mało co nie doznałem wstrząsu mózgu. Podeszła do samochodu i wsiadła do środka z twarzą, na której malowała się zimna furia. — Cholera jasna, miejmy to jak najszybciej z głowy — powiedziała. Pan Cutter przyniósł zdjęcia do biura. Musiał podjąć ważne decyzje, a zaczynało mu brakować czasu. Zostały mu jeszcze trzy szanse, choć potrzebował tylko jednej do zakończenia projektu. Przyglądał się uważnie zdjęciom, ukryty bezpiecznie za zamkniętymi drzwiami. Uchwyceni na nich mężczyźni byli bardzo podobni: szerokie ramiona i szczupłe biodra oraz wąska talia; różnił ich kolor włosów i oczu oraz muskulatura. Coś było nie tak. A wszystko musiało być idealne. Ten wybór był najważniejszy, to ostateczne wcielenie: Chłopiec, Mężczyzna, Wojownik. Chłopiec i Mężczyzna byli idealni, ale Wojownik powinien mieć w sobie moc i furię. I odpowiedni rozmiar. Mama potrafiła topić stal jednym spojrzeniem i potrzebowała do tego odpowiedniego mężczyzny. Wziął zdjęcia do ręki i przyjrzał im się jeszcze raz. Liczba kandydatów do roli Wojownika wyraźnie zmalała w czasie ostatnich kilku dni. A może pragnął zbyt wiele? W jego głowie powstała nowa wizja Wojownika. Odłożył zdjęcia na biurko. Zna już przecież tego człowieka, widział go, słyszał, jak mówi. Widać było od razu, że lubi walczyć, i wie, co to zemsta. Czy był odpowiednim przeciwnikiem dla Mamy? Tym, który ją posiądzie, zabije, ocali? Tak. Był Wojownikiem i miał w sobie dość siły. Pan Cutter rozsiadł się wygodnie. Wszechświat raz jeszcze udzielił mu odpowiedzi. Najpierw Mama, potem łódka, teraz Wojownik. To było naprawdę piękne. Musiał tylko zdobyć Wojownika. Za drzwiami rozległy się kroki i głosy jego współpracowników. Trutnie wracały. Zaraz zaczną pukać do jego drzwi. „Potrzebuję, potrzebuję…” Pan Cutter ułożył niepotrzebne już zdjęcia i notatki w zgrabny stosik i wyjął z marynarki kopertę. Ostrożnie wsunął zdjęcia do środka, a kiedy ją zaklejał, na skrzydełku ukazał się adres zwrotny: „Bayside Consulting”. — Nie chcę tu być. — Pierwszy raz nikt nie chce. Wysiadaj. Otworzyłem boczne drzwi dawnego kościoła w południowej części miasta, który stał się miejscem spotkań Anonimowych Alkoholików. Ava weszła niechętnie do dużej sali, w której znajdowały się stoły i krzesła, stół bilardowy, stary automat do gry i dwa automaty do popcornu. Na tablicy ogłoszeń wisiały informacje o spotkaniach i bezalkoholowych potańcówkach. Obok tablicy stała półka z książkami i czasopismami. Schody na tyłach prowadziły na górę. Nieopodal znajdowała się nieduża lada z przekąskami. Stojący za nią starszy mężczyzna z fryzurą a la Einstein obsługiwał ogromny ekspres do kawy. Czterech mężczyzn przy stoliku na tyłach grało w karty. Dwie kobiety próbowały sił w grze w bilard i przerzucały się żarcikami z karciarzami. Po chwili wszyscy wybuchnęli śmiechem. Mężczyzna w eleganckim garniturze siedział samotnie przy małym stoliku i popijając herbatę, czytał „The Wall Street Journal”. Nagle zagwizdał i poluzował krawat. Ava przyglądała się twarzom kątem oka. — Czy oni wszyscy… mają problemy? — Otaczają nas ze wszystkich stron. — Czy oni pili? Śmieją się. — Śmieją się, ponieważ nie pili. Ava zaczęła się trząść i popędziła do toalety, zakrywając usta dłonią. Facet za ladą uśmiechnął się. — Nowa — powiedział. — Jest tu pierwszy raz — potwierdziłem. — Trafiła w dobre miejsce. Ty też jesteś członkiem? — Nie, ale bardzo w was wierzę. Pokazał mi uniesione kciuki i znów zajął się kawą. Ava wróciła dwie minuty później z zaczerwienioną twarzą i wilgotnymi oczami. Nadal trzęsła się na całym ciele. Drgawki wywołała obawa przed tym miejscem, dając jej znak, kim jest, a nie kim może się stać. — Nie mogę, Carson. Wyjdźmy stąd. Wrócimy tu jutro. Na schodach za nami rozległy się ciężkie kroki i zobaczyliśmy wielkie stopy, a nad nimi Niedźwiedzia w dżinsach, niebieskiej bluzie od dresu i czapeczce z Bass Pro Shops kryjącej burzę brązowych włosów. Uścisk stuczterdziestokilowego Niedźwiedzia uniósł mnie z podłogi jak worek pierza. Radość tego siłacza była elektryzująca, udzielała się wszystkim. — No, proszę, wystarczy na ciebie spojrzeć: chudy jak dawniej i z tym samym głupim uśmiechem na twarzy. — To nie ten sam uśmiech, pracowałem nad nim. Niedźwiedź odwrócił się do faceta przy ekspresie. — Hej, Johnny! — zawołał. — To mój dawny partner, Carson. Einstein oparł łokcie na ladzie. — To ty ukradłeś taczki i przywiozłeś go tutaj? Niedźwiedź odwrócił się do Avy. Jej dłoń zniknęła w jego wielkiej łapie. — Witaj, Ava. Carson wszystko mi o tobie opowiedział. Spojrzała na mnie, jakbym zdradził ją po raz kolejny. Niedźwiedź objął ją delikatnie ramieniem. — Czujesz się trochę nieswojo? — spytał, kierując ją w stronę schodów. — Żałuj, że nie było cię tutaj podczas mojej pierwszej wizyty. Carson rzucił mnie na podłogę jak wór ziemi, ja wyłem trząsłem się jak pies, który sra pestkami brzoskwiń… Odwrócił się, puścił do mnie oko, po czym zaprowadził Avę na górę, pomagając jej wejść na każdy stopień. Została tam przez godzinę, a potem zawiozłem ją do domu. Oboje wywiązaliśmy się ze swojej części umowy. — Poradzisz sobie? — spytałem. Spojrzała na swój dom, po czym przeniosła wzrok na mnie. — Posłuchaj, Carson, chcę ci powiedzieć… Położyłem jej palec na ustach. — Trzymaj się, nic więcej się nie liczy. Przez chwilę czuliśmy się nieswojo — kiwaliśmy głowami i coś mruczeliśmy pod nosem, aż wreszcie odwróciła się i odeszła. Zamknęła drzwi, a ja próbowałem sobie przypomnieć, jak prowadzi się samochód. Moje ręce nie chciały się zacisnąć na kierownicy i zapomniałem, co robię i dokąd mam jechać. Wziąłem głęboki oddech i wreszcie udało mi się zapanować nad kierownicą. Zacząłem niepewnie wycofywać samochód z podjazdu. — Carson, zaczekaj! Nacisnąłem hamulec, odwróciłem się i zobaczyłem biegnącą w moją stronę Avę. — Boję się. Nie wiem, co może się wydarzyć. Czy mogłabym… czy nie proszę o zbyt wiele… Ścisnęła mnie mocno za ramię. Wyglądała okropnie, jakby ktoś przepuścił ją przez wyżymaczkę. Jednak w jej oczach dostrzegłem coś jeszcze: powoli budzące się postanowienie, jeszcze niepewne, ale zyskujące na sile, jak dawno rozrzucone kawałki układanki, które dzięki sile grawitacji powoli zaczynają się układać w całość. — Chodźmy spakować twoje rzeczy — powiedziałem. Nagle poczułem, że powietrze otula mnie jak aksamit. ROZDZIAŁ 19 — Od tego Friedmana dowiedziałeś się, że Nelson zabawiał się w Biloxi — powiedział Harry, rozwiązując jaskrawozielony krawat i wsuwając go do kieszeni marynarki. Wystawał tylko koniuszek, który wyglądał jak głowa spłaszczonej żaby. — Wygląda na to, że ktoś pokrył wszystkie związane z tym wydatki. Do baru Flanagana weszła grupa policjantów, którzy właśnie skończyli zmianę. Zdjęli już mundury i głośno obwieszczali swoją radość, że oto minął kolejny dzień pracy. Razem z Harrym skinęliśmy głowami na powitanie znajomym i wróciliśmy do rozmowy. Wcześniej zainstalowałem Avę u siebie w domu i przyjechałem na spotkanie z Harrym. Planowaliśmy burzę mózgów nad miską zupy. Po dniu spędzonym na śledzeniu tropów prowadzących donikąd Harry był w przekornym nastroju. Włożył łyżkę do pustej już miski. — Prawdopodobnie to nie ma nic wspólnego z zabójstwem. — Pamiętaj o tajemniczym mężczyźnie, którego Shelton widział z Nelsonem. Tym tak niepodobnym do innych. No i o tym, że Nelson chwalił się na prawo i lewo, że znalazł wreszcie źródełko bez dna. — I co z tego? Messer powiedziała, że to jego stara śpiewka, zawsze stał w obliczu wielkiej odmiany. — Nelson był pierwszy. Ktoś podprowadził papiery z jego mieszkania. Coś musi do niego prowadzić. Harry pociągnął niewidzialną strunę, zupełnie jakby grał na harfie. Cisza. — Tak, wiem — powiedziałem, opierając się wygodnie. — Co najbardziej nie daje ci w tym wszystkim spokoju? — spytał Harry. Na środku sali jeden z policjantów demonstrował, jak pewien ważniak nie potrafił przejść po linii prostej. Rozłożył ramiona, jakby spacerował po linie, stawiając jedną stopę kilka centymetrów przed drugą. Koledzy wyli z radości i bili brawo. — Wszystko sprowadza się do braku pasji — powiedziałem, cytując brata. Raz jeszcze musiałem wykorzystać jego przemyślenia. Nie mogłem tego znieść, bo był to jedyny wybór, jaki miałem. — Tu nie chodzi o zemstę ani o seryjne zabójstwo. To zupełnie coś innego. Tu nie ma poczucia końca. Zabójca chce od swoich ofiar czegoś więcej niż tylko ich śmierci. Harry spojrzał na mnie z powątpiewaniem. — Jak zombi? Żyjące trupy? — Pracujące trupy. Mają do wykonania pewne zadanie. Tylko za cholerę nie wiem jakie. Na środku baru policjant kończył przedstawienie: wykonał malowniczy piruet, zachwiał się i padł twarzą na podłogę. Tłum oszalał. Harry odwrócił się w tamtą stronę, zmarszczył brwi i znów spojrzał na mnie. — Sam już nie wiem, Cars. W głowie aż mi się kręci od zestawiania wszystkich informacji raz po raz i znajdowania wspólnych punktów. — Ciała były podobne — powiedziałem, uderzając mieszadełkiem w szklankę, zupełnie jakbym uruchomił dzwonek. Bing. — Obaj mężczyźni byli mniej więcej w tym samym wieku. — Bing. — To tyle — powiedział Harry. — Nawet miejsca, w których popełniono zbrodnie, nie są zbyt podobne. Przemieliłem w głowie informacje o miejscach zbrodni. — Jedną popełniono na zewnątrz, drugą w domu. Bing. Przetrawiłem informacje o porach, w których popełniono morderstwa. — Jedno za dnia, drugie późnym wieczorem. Bing. Przemieliłem informacje o wyglądzie ofiar. — Jeden był blondynem, drugi brunetem. Bing. Przemieliłem ich status. — Jeden był artystą, drugi poruszał się raczej na marginesie życia. Bing. Harry wyrwał mi mieszadełko, złamał je na pół i oddał mi z powrotem. — Różniła się nawet temperatura. W parku myślałem, że się ugotuję, u Deschampsa o mało co nie zamarzłem. Zastanowiłem się przez chwilę. — Strasznie tam było zimno; nie tylko mnie. — Musiałem włożyć marynarkę. Coś nagle zadźwięczało, jakby ktoś w oddali poruszył niewidzialną strunę. — Nawet przy stale otwieranych i zamykanych drzwiach — powiedziałem — i kręcących się ludziach. Może zabójca nastawił klimatyzację na maksimum, żeby jak najdłużej zachować ciało. — Mam wujka, który mógłby mieszkać w lodówce. Kiedy go odwiedzam, para leci mi z ust. Może Deschamps też lubił zimno. — Jego narzeczona we czwartki wracała z Zachodniego Wybrzeża. Wystarczyło, że nie zdążyła na jeden samolot, a spóźniała się o kilka godzin. A jeśli zabójca o tym wiedział? — A co z ciałem Nelsona? Co je miało zachować? Leżało przecież w parku w upalną noc. Gdyby nie para napalonych dzieciaków, Nelson gotowałby się tam przez kilka godzin. Kiedy Harry marszczył w zamyśleniu nos, ja skoncentrowałem się na Bowderie Park. Ciało porzucone w blasku latarni. Opuszczony park. Przerażenie na twarzach ludzi. Spoceni amatorzy joggingu stłoczeni na ulicy. Amatorzy joggingu. Kręta ścieżka ciągnąca się przez całą długość parku. Popędziłem do kabiny telefonicznej po książkę. — Philips, Philips, Philips — szeptałem, przesuwając palcem po spisie abonentów. Harry zmarszczył brwi. — Ta radna? — Mieszka w okolicy parku. Zadzwoniłem do radnej Normy Philips, przedstawiłem się i wyjaśniłem, o co chodzi. Potraktowała mnie bardzo uprzejmie, w jej głosie brzmiała troska. Od razu poszła sprawdzić numery sąsiadów. Powiedziała, że osobą, o którą mi chodzi, jest Carter Sellers. Nalegała też, żebym koniecznie jeszcze do niej zadzwonił, jeśli tylko będzie mogła mi w czymś pomóc. Zanotowałem sobie w pamięci, żeby w następnych wyborach koniecznie oddać na nią głos. — Rezydencja Sellersów — usłyszałem głos w słuchawce. W tle szumiał telewizor. Przedstawiłem się i od razu przeszedłem do rzeczy. — Rozumiem, panie Sellers, że jest pan członkiem grupy sąsiadów, która regularnie biega. Zaśmiał się cicho. — Nazywamy się Nocnymi Strażnikami. Nikt z nas nie ma czasu w dzień, więc spotykamy się wieczorem kilka razy w tygodniu i biegamy. — Macie jakąś regularną trasę? — Wymierzyliśmy pięciokilometrową pętlę. — Czy przecina Bowderie Park? — Jasne. Szkoda byłoby go omijać. — Czy bieglibyście przez park we czwartek, gdyby nie doszło tam do zabójstwa? — O dwudziestej drugiej czterdzieści pięć, plus minus parę minut. — Jest pan bardzo dokładny, panie Sellers. — Starszy pan, który przesiaduje wieczorami na werandzie, nazywa nas pociągiem Mussoliniego; nigdy się nie spóźniamy. — Biegacie w każdy czwartek? — We wtorki, czwartki i niedziele, bez względu na pogodę. Wykonałem jeszcze jeden telefon do osoby, której bardzo nie chciałem niepokoić, po czym odwróciłem się do Harry’ego. — Cheryl Knotts, narzeczona Deschampsa powiedziała, że termostat wskazywał piętnaście stopni. Nie potrafiła tego w żaden sposób wyjaśnić. Temperatura była często powodem ich sprzeczek: ona lubiła chłód, on był ciepłolubny. Harry skinął głową. Powoli zaczynał wszystko ogarniać. — Zabójca nie mógł obniżyć temperatury w parku, ale wiedział, że Nocni Strażnicy będą tam biegać dokładnie o dwudziestej drugiej czterdzieści pięć. — Położył więc ciało w świetle nie po to, żeby się nim chwalić… — Lecz żeby jak najszybciej trafiło do kostnicy. Nie chciał, żeby się zepsuło. — Kto zjawia się na miejscu zbrodni? — Musiałem to usłyszeć. Harry zaczął liczyć na palcach. — Gliny. Lekarz sądowy. Ekipa techniczna. Specjaliści od odcisków palców. Detektywi. Kierowcy karetki. Przypadkowi przechodnie. — Potem zabierają je do kostnicy. — Obsługa karetki. Patolodzy. Doktor P. Czasem raz jeszcze pojawia się ekipa techniczna. Gliniarze, a potem pracownicy zakładu pogrzebowego. — Może zabójca chciał przekazać wiadomość komuś z nich. Chyba możemy skreślić przechodniów, zmieniające się stale ekipy techniczne i obsługę karetki. Pozostają nam więc… — Pracownicy kostnicy i specjaliści. No i my. Przyłożyłem dłoń do ucha. — Słyszałeś to, Harry? Uderzył paznokciem w szklankę. Bing. ROZDZIAŁ 20 — Zaczęłam pić, kiedy umarł mój brat. Dwa lata temu. To znaczy ostro pić. Alkohol zawsze mi smakował, od czasu kiedy mając szesnaście lat, wypiłam pierwsze piwo. Dzięki niemu czułam się, sama nie wiem jak to powiedzieć… mądra. W szkole miałam dobre stopnie i robiłam wszystko jak należy, ale zawsze czułam, że jestem głupia. Zupełnie jakbym udawała kogoś innego. O północy spacerowaliśmy z Avą po plaży. Oprócz nas nie było nikogo, towarzyszył nam tylko szum fal i lekka bryza. Nasze kroki chrzęściły na piasku. — Wspomniałaś już raz swojego brata. Lonnie, prawda? — Lane. Był starszy ode mnie o cztery lata. Nazywałam go Smoke*. Nadałam mu to przezwisko, bo poruszał się tak cicho, jak dym. Siadywałam z książką na werandzie, a on nagle zjawiał się jakby znikąd, wskazywał na chmurę i zaczynał opisywać jej kształt… Zaczęła mówić, kiedy wyszliśmy z domu. Wyrzucała z siebie luźne wspomnienia i przemyślenia tylko po to, żeby się ich pozbyć. Czułem, że chce porozmawiać o swoim piciu, rozebrać nałóg na czynniki pierwsze i dokładnie mu się przyjrzeć. Pragnęła zrozumieć, jak schować się przed błyskawicą, która z sykiem tworzy się w jej głowie, i jak sprowadzić ją bezpiecznie na ziemię. — Potrafiliśmy spędzić całe popołudnie na oglądaniu chmur. Albo patrzyłam, jak rysuje. Ruszyliśmy z powrotem w stronę domu, wspinając się na niewielkie wydmy. — Od kiedy tylko pamiętam, był artystą; nie dzieciakiem, który bawi się w sztukę. Zaskakiwał wszystkich głębią przemyśleń i umiejętnościami. Mam w domu sześć jego obrazów. Przypomniałem sobie wspaniałe abstrakcje wiszące na ścianach, kontrolowane eksplozje barw, pełne radości. — Widziałem je. Nie, nie tak należy to ująć; przyciągały mnie jak magnes. — Pamiętasz ten wiszący nad kanapą? Czerwono–złoto–zielony? Nosi tytuł Kruki. Większość ludzi widzi tylko paskudne czarne ptaszyska, Lane potrafił dostrzec ich piękno. Tak się właśnie czułam, gdy był ze mną. Dostrzegał ukryte we mnie piękno, o którym ja sama nie miałam pojęcia. Kiedy wyjechałam do szkoły, dzwonił do mnie, nawet mnie odwiedzał. Dzięki niemu czułam się silna, mogłam to wszystko ciągnąć. Przy nim czułam, że żyję. — Jak umarł? Zatrzymała się. Nad jej głową, daleko na plaży, dostrzegłem wirujące gwiazdy. Dzieciaki odpalały sztuczne ognie, czwarty lipca był tuż — tuż. — Popełnił samobójstwo — powiedziała. — Okazało się, że przez całe lata był pod opieką psychiatry. Cierpiał na depresję. Jego śmierć rozbiła naszą rodzinę. W milczeniu obserwowałem sypiące iskrami sztuczne ognie. — Przez cały czas wracałam myślami do czasów, gdy był taki szczęśliwy, pełen życia. Nosił jednak w sobie tego… psychicznego raka, z mackami, które rosły, aż oderwały go ode mnie, od naszej rodziny, od życia. — Wtedy rozsypałam się po raz pierwszy. Mój gniew ustąpił miejsca piciu. Zwolniłam się ze szkoły i piłam przez cały semestr. W szkole wiedzieli o śmierci Lane’a. Uznali, że potrzebuję trochę Czasu, by sobie z tym poradzić. Objąłem ją ramieniem. — I radziłaś sobie. Tylko w niewłaściwy sposób. — Kiedy zaczęłam tu pracować… nie miałam już Smoke’a, do którego mogłam zadzwonić nawet w środku nocy, nie było przy mnie nikogo, kto by mnie zapewnił, że wszystko będzie dobrze. Kiedy doktor Peltier nawrzeszczała na mnie w pracy, wracałam do domu, robiłam sobie drinka i nagle był już ranek, ja leżałam na kanapie, a w kuchni stała opróżniona butelka. Walczyłam z tym aż do weekendu, a potem znów piłam. Później wstydziłam się tak straszliwie, że… Schyliła głowę. — Cholera, Carson, mam dyplom lekarza, a nawet nie potrafię wytłumaczyć, czym jest ten nałóg. Dla alkoholika picie jest zupełnie irracjonalnym aktem. A jednak, mimo że mam za sobą gruntowne wykształcenie, piję. To szaleństwo. Przez chwilę staliśmy w milczeniu i obserwowaliśmy srebrne iskry, aż zgasły w mroku nocy. Ruszyliśmy w stronę domu. Na tle szumu fal usłyszałem nagle muzykę, Louis Armstrong grał Stars Fell on Alabama. Harry siedział na podjeździe w swojej starej furgonetce marki Volvo i pociągał piwo z butelki. Kiedy usłyszał nasze kroki na piasku, wyłączył muzykę. — Przepraszam, jeśli przeszkadzam, Cars, ale chciałem obgadać z tobą parę spraw. Kiedy wchodziliśmy na schody, dokonałem prezentacji. — Harry, to Ava Davanelle, Ava, to Harry Nautilus. — Spotkaliśmy się przy kilku sekcjach. — Harry zwrócił się do Avy. — Nie byłam chyba zbyt uprzejma, przepraszam. — Nie zauważyłem, pani doktor. Kiedy widać wnętrzności, staram się nie zwracać na nic uwagi. Weszliśmy do środka. Ava wzięła książkę, którą przyniosła ze spotkania AA, i oświadczyła, że pójdzie poczytać. Harry usiadł na kanapie i pochylił się do przodu, opierając dłonie na kolanach. — Czuje się lepiej, Cars? — spytał, gdy za Avą zamknęły się drzwi. — Jest jeszcze bardzo zmęczona i rozchwiana emocjonalnie, ale dziś wieczorem zaczęła o tym mówić. Niedźwiedź powiedział, że to dobry znak. Co cię tu sprowadza, bracie? Harry spojrzał z obrzydzeniem na szklankę mrożonej herbaty, którą przed nim postawiłem. — Masz coś mocniejszego? — W bagażniku. — Napiłbym się trochę szkockiej. Poszedłem do zaparkowanego pod domem samochodu i wyjąłem butelkę glenlivet. Kiedy trzymałem ją w ręce, przypomniałem sobie, jak przeszukiwałem samochód Avy. Teraz stałem pod sypialnią i słyszałem nad głową jej kroki na trzeszczącej podłodze. Moje pudełko zwieszone w powietrzu nad wyspą. Właśnie zaczął się odpływ, fale syczały łagodnie w odległości Stu metrów. Słuchałem spacerującej po pokoju Avy i miałem nadzieję, że to właśnie w mojej małej chacie znajdzie spokój i ukojenie. Że chata zrobi dla niej to, co zrobiła dla mnie. Podczas pierwszego roku w college’u, zmęczony pytaniami w rodzaju: „Czy jesteś spokrewniony z…?”, i kłamstwami, których udzielałem w odpowiedzi, zmieniłem nazwisko z Ridgecliff na Ryder. Pożyczyłem je od Alberta Pinkhama Rydera, dziewiętnastowiecznego malarza, który pozostawił po sobie przede wszystkim niewielkie obrazy przedstawiające mężczyzn w łódkach kołyszących się na wzburzonym morzu. Zmiana nazwiska była jedną z wielu; wszystkie miały na celu zniszczenie niezniszczalnego faktu, że byłem synem okrutnego sadysty i bratem człowieka, który zamordował pięć kobiet. Rzuciłem college, wstąpiłem do marynarki, wróciłem do college’u zmieniałem kierunki studiów jak rękawiczki, lądując na dłużej na psychologii. Wymieniałem dziewczyny, fryzury, samochody, akcent, prenumeraty czasopism. W ciągu pewnego roku przeprowadzałem się pięć razy, nie licząc samochodu, w którym też przez jakiś czas mieszkałem. Zmieniłem nazwisko. Mimo to każdego ranka wciąż budziłem się jako ja. Moja matka umarła. Zamierzałem wydać odziedziczone pieniądze na dużą przyczepę kempingową, a resztę poświęcić na w miarę oszczędne życie. Kiedy przesypiasz większą część dnia, nietrudno jest żyć oszczędnie. Pewnego dnia, łowiąc ryby, zauważyłem to miejsce. Było zawieszone wysoko w powietrzu, lecz filary wyglądały na mocne i solidne. Duże okna, taras wychodzący na bezkres wody. Wisiała na nim tablica „Na sprzedaż”. Jego obraz stale stał mi przed oczami, pojawiał się nawet w snach, czasem jako dom, czasem jako hełm z wizjerem. Kupiłem go dwa tygodnie później, wiedząc, że będę musiał znaleźć sobie pracę, by go utrzymać. Zachęcony przez Harry’ego, który powiedział, że byłbym dobrym gliną, wstąpiłem do policji i uznałem, że jest to bardzo zaszczytna i potrzebna praca. Wtedy też po raz pierwszy ujrzałem wyraźnie to, co od lat miałem przed oczami. W ciągu kilku pierwszych miesięcy spędzonych na ulicy przekonałem się, że spora część nieszczęść, na które się natykałem, ma swoje źródło w niezdolności ludzi do zerwania z przeszłością. Stare zniewagi zamieniały się w głębokie urazy, urazy w strzały. Narkomani cudem dochodzili do siebie po ostatniej dawce tylko po to, by zaraz wziąć następną. Patrzyłem, jak dziwki kurczowo trzymają się alfonsów, którzy w końcu je zabiją. Nie rób tego, błagałem w duchu ludzi, którzy nie potrafili zboczyć z raz obranej ścieżki. Przestań. Zastanów się. To wcale nie musi być tak. Przeszłość jest tylko zbiorem wspomnień; nie ma nad tobą władzy. Nie bój się zmian, zanim nie będzie za późno. Przemawiałem w ten sposób także i do siebie. Jedną z cech totalnej zmiany w postrzeganiu samego siebie — objawienia, jeśli tak chcecie to nazwać — jest to, że nie można jej opisać, określić żadnymi słowami. Mogę więc tylko wyznać, że pewnego popołudnia tysiąc pięćdziesiąt dwa dni temu podszedłem do ukrytej głęboko w garderobie szafki i wyjąłem z niej duży nóż z czarną rączką, który kiedyś na moich oczach raz po raz zagłębiał się w ciało piszczącego rozpaczliwie prosiaka. Nóż, który Jeremy ukrył w piwnicy naszego domu. Wsunąłem go pod koszulę i popłynąłem promem na drugi brzeg zatoki Mobile. W połowie podróży, bez zbędnych ceremonii, nawet się nie oglądając, wrzuciłem nóż do wody, gdzie spoczął obok żelastwa pozostawionego przez dawne wojny. Wróciłem do domu, który znajduje się tutaj, nie tam; do teraźniejszości, a nie przeszłości. Pomyślałem, że jeśli jesteśmy więźniami przeszłości, to czasami jesteśmy także i jej strażnikami. Odwróciłem się, by wrócić na górę, i znów usłyszałem nad głową kroki Avy. Spacerowała tuż nade mną i przez chwilę stanowiliśmy niezwykły łącznik między piaskiem i gwiazdami. Poczułem rodzącą się w koniuszkach palców potrzebę, którą uznałem za czystą głupotę, ale mimo to uniosłem rękę, by dotknąć desek nad głową. Są drewniane, grubo ciosane, pokryte warstwą soli, ale dla moich palców były jak święte relikwie, łączące w sobie ludzką słabość z niezachwianą wiarą. Usłyszałem trzask otwieranych drzwi i Harry zawołał mnie przez noc, zastanawiając się, gdzie zginąłem na tak długo. ROZDZIAŁ 21 Nalałem Harry’emu szkockiej z wodą i usiedliśmy w salonie. — Kiedy rozstaliśmy się dziś wieczorem, poszedłem do Flanagana — powiedział Harry, obracając szklankę w dłoniach. — Wiesz, kto przyszedł? Rhea Plaitt. — Z wydziału prawnego. — Niezła babka, inteligentna i seksowna. Zaczęliśmy rozmawiać. Nagle pojawił się temat Bayside Consulting i stwierdziła, że nie ma żadnego problemu, władze stanowe mają dane o wszystkich zarejestrowanych firmach. Wyjęła malutki komputer i zaczęła stukać w klawiaturę cudnymi palcami. I bingo! Znalazła informacje o spółce zarejestrowanej przed kilkoma laty jako Bayside Consulting. Jeden właściciel, firma zajmowała się oceną sprzętu medycznego. Poczułem ciarki biegnące wzdłuż kręgosłupa, pochyliłem się do przodu. — Jeden właściciel. To zwykle są niewielkie firmy. I co? Harry spojrzał na swoje wielkie czarne buty i pokręcił głową. — Co? No, mów. — Linie chyba zaczynają się gmatwać. — Harry? O co ci…? Spojrzał na mnie. — Właścicielem Bayside Consulting jest Clair Peltier. Zatkało mnie. Zamknąłem oczy. Usłyszałem ciche buczenie lodówki, wodę kapiącą z prysznica w łazience, oddech Harry’ego. Usłyszałem, jak Ava przewraca kartkę książki, którą czytała za Zamkniętymi drzwiami w pokoju oddalonym o siedem metrów. — Jest na to proste wytłumaczenie — powiedziałem w końcu. — Czy pani doktor nie spędza dużo czasu poza miastem? — Jest konsultantką, Harry. Musi wyjeżdżać z miasta. To część jej pracy. Bierze też udział w sympozjach i seminariach. — Ciekawe, czy brała udział w jakimś sympozjum, kiedy Nelson był w Biloxi. Po wyjściu Harry’ego próbowałem trochę odprężyć się na tarasie, ale noc była bezwietrzna i w powietrzu unosiły się chmary komarów. Kiedy położyłem się do łóżka, przed oczami stanęły mi niechciane obrazy: Nelson, Clair, echa odległych światów mieszające się w mrocznym cieniu. Usłyszałem, jak pod Avą trzeszczy łóżko; Niedźwiedź mówił, że będzie miała problemy ze spaniem. Alkohol zakłóca działanie wewnętrznego zegara i zsyła męczące, pełne niepokoju sny. Włożyłem podkoszulek i szorty, zapukałem do drzwi sypialni i powiedziałem, że ja też nie mogę zasnąć. Może będzie lepiej, jeśli będziemy spać razem. Leżała przykryta kołdrą i poklepała łóżko obok siebie. Wyciągnąłem się obok niej i oboje pogrążyliśmy się w ciepłej, kojącej ciemności. Za oknem wstawał świt, kiedy niespokojne sny wreszcie się ulotniły. Spojrzałem na Avę odwróconą w moją stronę. Leżała z twarzą wciśniętą w poduszkę; szczupłe dłonie wsunęła pod brodę. Wstałem bardzo cicho, by jej nie zbudzić. Na dobre obudziłem się dopiero w wodzie. Fale ochładzał przybrzeżny prąd, w ustach czułem słony smak, sól parzyła mi oczy. Słońce zakrywała lekka mgiełka, a w powietrzu już unosił się upał. Zmyłem warstwę soli pod prysznicem zamontowanym pod domem i wszedłem do środka. Wszędzie unosił się zapach kawy. Ubrałem się szybko i wszedłem do kuchni. Ava siedziała przy stole, czytając gazetę. Przy jej łokciu stała szklanka soku pomarańczowego i talerzyk z okruchami grzanki. — Patrzyłam, jak pływasz — powiedziała. — Dlaczego wypuszczasz się tak daleko? Czemu nie pływasz tam i z powrotem wzdłuż plaży? — Płynę przed siebie, aż zabraknie mi tchu, i nie mogę już zrobić ani jednego ruchu, a potem zawracam. Uniosła w górę brew. — Nienawidzę ćwiczyć — wyjaśniłem. — Albo będę płynął, albo utonę. To niezła zachęta. Pokręciła głową. — Potrafię to zrozumieć. Przyjrzałem się jej uważnie. — Wyglądasz znacznie lepiej. Ruchem dłoni wskazała na swoje ubranie: różowy top, białe dżinsy, włosy spięte złotą klamrą. — Luźny strój dla wracającego do życia alkoholika. — Chodziło mi o ciebie — powiedziała. — Twoja twarz nabiera kolorów. Twoje… — Dłonie już się tak nie trzęsą — wtrąciła, trzymając przed sobą szklankę z sokiem. Wypiła łyk i postawiła szklankę na stole. — Dobrze spałam. Dawniej, kiedy miałam… złe chwile… nie, do cholery, kiedy piłam, zawsze okropnie spałam. Ale kiedy obudziłam się dziś rano, usłyszałam twój oddech. Pomyślałam, że jestem bezpieczna, i znów zasnęłam. Stanąłem za nią i zacząłem lekko masować jej ramiona. Odchyliła głowę i potarła policzkiem o moją dłoń. Słońce powoli wyłaniało się zza dachu domu i całą kuchnię zalał jego blask. W powietrzu wirowały drobinki kurzu. — Myślałam o naszej rozmowie tutaj, tego pierwszego wieczoru — powiedziała. — Nie do końca wszystko pamiętam, ale przypomniałam sobie, że wskazaliśmy na fizyczne podobieństwo pomiędzy Deschampsem a Nelsonem. Wyglądali niemal identycznie, ale Deschamps miał bardziej rozwiniętą muskulaturę. Usiadłem obok niej. — Powiedziałaś, że wyglądali zupełnie jak bracia, nawet bliźniacy, tylko jeden z nich więcej ćwiczył. — Jeszcze coś przyszło mi do głowy. — Wypiła łyk soku. — Drugiego dnia po otwarciu kostnicy trafiła do nas ofiara zabita ciosem w głowę. Dziewiętnastoletni chłopiec z imprezy na północy okręgu. Policja przywiozła ciało, a ja przeprowadziłam sekcję. Przypomniałem sobie tę sprawę, ale nie była w naszej jurysdykcji, więc nie zwróciłem na nią szczególnej uwagi. — Był tak samo zbudowany, wysoki, z długimi kończynami. Miał gładką skórę bez znamion i owłosienia. — Muskulatura? — Bardzo podobna do Nelsona. Chyba dźwigał niewielkie ciężary, bo miał mocno rozwinięte mięśnie ramion i rąk. — Przyczyna śmierci? — Uderzono go w głowę okrągłym, tępym narzędziem. Sądząc po wyglądzie rany, mógł to być kamień wielkości piłki do softbolu albo coś podobnego. Kiedy zadzwoniłem do sierżanta Clinta Tate’a z policji okręgowej, przełączono mnie do jego samochodu w Citronelle. — Grupa dzieciaków zorganizowała sobie imprezę na polu arbuzów — powiedział Tatę, a jego słowom towarzyszyło trzeszczenie, jakby ktoś ściskał torebkę pełną krakersów. — Dowiadujemy się o takich imprezach dopiero wtedy, kiedy się skończą, ale nawet gdybyśmy wiedzieli wcześniej, to i tak nic nie moglibyśmy zrobić. Dzieciaki płacą farmerowi parę stów za wynajęcie kilku akrów, przywożą generator do świateł i sprzętu i zaczynają szaleć. Chłopak, o którego pytasz, to Jimmy Farrier, student Uniwersytetu Południowej Alabamy. Żadnych wykroczeń, nic. Przyzwoity chłopak, który dowiedział się o imprezie i postanowił spróbować. Nadal szukamy, ale wszystko zaczyna się rozmywać. — Jak to się stało? — Musiał chyba kogoś nieźle wkurzyć. Zabójca wymierzył mu cios w głowę na polanie w lesie, jakieś dziewięćdziesiąt metrów od miejsca samej imprezy. Długo umierał. — Kto znalazł ciało? — Otrzymaliśmy anonimowe zgłoszenie o drugiej nad ranem. Dzwoniła dziewczyna, która próbowała zmienić głos. Była przerażona. Pewnie poszła naćpana do lasu i potknęła się o ciało. — Czy znaleźliście coś niezwykłego na zwłokach? Może ślady na szyi, jakby ktoś próbował odciąć głowę? — Przypominam sobie tylko, że ubranie chłopaka… — rozległo się kilka głośnych trzasków i głos Tate’a brzmiał, jakby siedział tuż obok wybuchających fajerwerków. — … trochę… rozpięte… szyja. — Nie słyszę, sierżancie. Proszę powtórzyć. — Powiedziałem, że zabójca coś kombinował z ubraniem. Spodnie były rozpięte, a koszulka podciągnięta pod szyję. — Jakieś tropy? — spytałem, próbując przekrzyczeć trzaski. Na moment ustały i usłyszałem westchnienie sierżanta. — Dwieście półnagich, naćpanych dzieciaków tańczących w niewielkim kręgu światła, które za sobą mają tylko las. To marzenie zabójcy, detektywie. — Kiedy skończysz, Cars, rzuć je na moje biurko. Vera Braden zostawiła mnie z trzema teczkami w małym pokoju. W kostnicy nie było dziś rano ani Clair Peltier, ani Willa Lindy’ego. Powodem ich nieobecności było chyba zebranie w sprawie budżetu. Vera nie wiedziała, kiedy wrócą. Wyjąłem zdjęcie Farriera zrobione po przywiezieniu ciała do kostnicy. Ujrzałem kwadratową, gładką jak u dziecka twarz poznaczoną krostkami trądziku. Wydatne uszy i krótko ostrzyżone włosy. Usta i zęby pobrudzone ziemią po upadku. Zdjęcie całego ciała położyłem obok fotografii Jerrolda Nelsona. Ujrzałem ciała bliźniaków. Wszystko było podobne: budowa, muskulatura, odcień skóry. Nawet pępki i sutki. Pod lewym sutkiem Farriera widniał kwadratowy tatuaż przedstawiający wyskakującego z wody miecznika. Nelson miał tatuaż: smoka nad prawą łopatką. Wyjąłem z teczki zdjęcie Deschampsa i położyłem je obok dwóch pozostałych. Poczułem się zupełnie tak, jakby do pokoju wszedł trzeci brat, może trochę starszy, silniejszy, z mocniej zarysowanymi ramionami i udami. Odsunąłem zdjęcie Deschampsa na bok i skoncentrowałem się na bliźniakach. Dlaczego odciął głowę Nelsonowi, a Farrierowi nie? Przyjrzałem się uważnie Nelsonowi. Podobnie jak Deschamps, leżał na wznak. Pośmiertne plamy opadowe pojawiły się wyłącznie na plecach. Na ciele Farriera zauważyłem dwie ciemniejsze i szybko przerzuciłem jego teczkę. Na zbliżeniach te dwie plamy wyglądały jak otarcia. Za drzwiami rozległy się kroki. Oparłem się nagłemu impulsowi ukrycia zdjęć. W drzwiach stanął Walter Huddleston. Jego oczy przeszyły mnie niczym czerwone promienie lasera, po czym skierowały się na zdjęcia. Mruknął coś pod nosem i zamknął drzwi, by wrócić chyba do swojej trumny. Przeczytałem protokół z sekcji Farriera, słysząc przez cały czas spokojny głos Avy mówiący do mikrofonu: „Stłuczenia klatki piersiowej wskazują na mocne ciosy zadane tuż przed śmiercią. Ślady pasują do zaokrąglonych nosków sportowych butów. Można stąd wywnioskować, że leżące na ziemi ciało zostało dwa razy mocno kopnięte”. Zebrałem teczki i zaniosłem je do Very. Kiedy odwracałem się, by wyjść, strzeliłem palcami. — Właśnie sobie przypomniałem, Ver… bardzo chciałbym zobaczyć majowy plan sekcji. Spojrzała na mnie znad okularów do czytania. — Wszystkie miesięczne raporty wędrują do osobnej teczki, a potem prosto do doktor Peltier. Zamyka je w szafce w swoim gabinecie. Wzruszyłem ramionami. — Nie ma sprawy. Obejrzę je następnym razem. W drodze do wyjścia minąłem gabinet Clair. Drzwi były otwarte. Zajrzałem do środka, nie szukając niczego szczególnego poza być może zapachem kobiety, którą podziwiałem i którą wydawało mi się, że znam. ROZDZIAŁ 22 — Nie poszedłem na tę imprezę — powiedział Dale McFetters, gładząc się po rzadkich wąsach. — Pracowałem. Pizza Junction. McFetters miał ogoloną głowę, chyba od niedawna, bo od czasu do czasu sięgał ręką, by zakręcić palcami nieistniejące pasma. Chodził po pokoju, raz po raz pociągając za srebrny kolczyk. Jego dżinsy sprawiały wrażenie, jakby właśnie weszły w drugą dekadę bez bliższego spotkania z pralką. Nie miał na sobie koszuli i był tak chudy, że można było bez trudu policzyć wszystkie żebra. Jedno wątłe ramię opasywał tatuaż przedstawiający drut kolczasty. — To mogłem być ja. Gdybym nie poszedł do pracy, to ja mógłbym zginąć. McFetters i Jimmy Farrier mieszkali razem w mieszkanku w pobliżu uniwersytetu. Umeblowane za dwadzieścia dolarów, z niebieskim wzorem na żółtych ścianach wyglądało jak wnętrze cytryny. — Ale to nie byłeś ty — powiedziałem, opierając się o jaskrawą ścianę — tylko Jimmy. Muszę się dowiedzieć dlaczego. McFetters wyrzucił brudne ręce w powietrze. Mogłem mieć tylko nadzieję, że nigdy nie jadłem przyrządzonej przez niego pizzy. — Powiedziałem już wszystko policji stanowej! — A teraz musisz powiedzieć mnie. Wesołych Świąt. Rzucił się na mocno pokiereszowaną kanapę, prawdopodobnie ściągniętą ze śmietnika. — Nic więcej nie wiem. Cały student informatyki. Podszedłem do wiszącej przy telefonie tablicy korkowej, do której przyczepiono karty knajp z jedzeniem na wynos. Było tam też kilka zdjęć. Na jednym z nich Farrier i McFetters opalali się na leżakach na małym trawniku przed domem. Pochyliłem się i uważnie obejrzałem zdjęcie. Chłopcy byli bez koszul, mrużyli oczy w blasku słońca. Jimmy wyglądał na zamyślonego, za to McFetters przyjął pozę „białego chłopaka udającego rapera”. Jego ciało było blade i wychudzone, podczas gdy fimmy Farrier był opalony i mocno umięśniony. Jego twarz bardziej przypominała twarz dziecka niż dorosłego mężczyzny — gładka, z trądzikiem na policzkach i czole, bezbronnością w oczach. Widać było wyraźnie, że sporo ćwiczył. Jego mięśnie mocno rysowały się pod skórą, brzuch przypominał tarkę do prania. Pod pępkiem podskakiwał miecznik. Na zdjęciu widniała data sprzed roku. Odwróciłem się do McFettersa. — Czy Jimmy umówił się z kimś na tamtą imprezę? Wzruszył ramionami. — Nic o tym nie wspominał. Może. — Miał stałą dziewczynę, koleżanki? McFetters spojrzał na cytrynowy sufit i przesunął palcem po wargach. — Dziewczyny? W jego przypadku można mówić raczej o nadziei niż szczęściu. — Nie potrafił podrywać? Jego śmiech przypominał skrzeczenie foki. Gdyby klasnął w dłonie, rzuciłbym mu rybę. — Czy próbował kiedykolwiek poznawać dziewczyny przez ogłoszenia? — McFetters rzucił mi dziwne spojrzenie, po czym zniknął w pokoju Farriera. Wrócił ze starym egzemplarzem „NewsBeat” otwartym na dziale z ogłoszeniami towarzyskimi. — Leżał przy jego łóżku — powiedział. — Stale je przeglądał. Wysyłał listy, ale… — Skulił chude ramiona. — Nie wiesz, czy dostawał odpowiedzi? — Nie mam pojęcia. — Rzeczy Jimmy’ego nadal są w pokoju? — Jego mama powiedziała, że po nie przyjadą, ale do tej pory nikt się nie zjawił. Wstałem. — Mogę się tam rozejrzeć? Machnął ręką w stronę pokoju Jimmy’ego. — Może pan nie pukać. Typowy studencki pokój. Plakaty zespołu, o którym nigdy nie słyszałem; androginiczne sylwetki w czarnych kombinezonach, z podkreślonymi tuszem powiekami, pełny nihilizm z piwnym sponsorem w tle. Zaścielone łóżko. W kącie pokoju biurko z komputerem. Na półce podręczniki z luźnymi kartkami wsuniętymi między strony. Dookoła ławeczki do ćwiczeń i równo ułożone hantle. W szafie — standardowe ubrania. Oprócz nich znalazłem tam deskę do pływania i bardzo przyzwoity sprzęt do pływania pod wodą. Wysunąłem górną szufladę biurka. Ołówki, długopisy, spinacze do papieru, karteczki Post–it. Rozkład zajęć. Małe, oprawione w ramkę zdjęcie Farriera z rodzicami i młodszą siostrą. W tle góry, wszyscy się uśmiechają i obejmują ramionami. Na twarzach widać ciepło, bliskość. Pod nim jeszcze jedno zdjęcie — Farrier z matką w dniu ukończenia szkoły średniej; on w czarnej todze, matka opiera głowę na ramieniu syna. Dumne uśmiechy. Wyglądali razem na bardzo szczęśliwych. Zauważyłem, że zdjęcia nie leżały na wierzchu, gdzie mogliby je zobaczyć koledzy lub współlokator, ale też nie znajdowały się w dolnej szufladzie. Otworzyłem boczne szuflady. W górnej znajdowały się zeszyty z różnych zajęć, w dolnej sześć paczek papierosów Coors Light i nieotwarta paczka z dwunastoma prezerwatywami. Baw się dalej, Jimmy, gdziekolwiek jesteś. Włączyłem komputer i zacząłem przeszukiwać poszczególne zbiory, wpisując hasła: Towarzyskie, Ogłoszenia, NewsBeat… nic. Przy bardziej szczegółowym przeszukiwaniu w zbiorze Różne odkryłem podzbiór LisOs. Skrót oznaczał Listy Osobiste i zawierał odpowiedzi na ogłoszenia zamieszczane w „NewsBeat”, siedem w ciągu ośmiu miesięcy. Każda odpowiedź Jimmy’ego była wariacją na temat: Drogi (numer ogłoszenia) Przeczytałem twoje ogłoszenie w „NewsBeat” i bardzo chciałbym Cię poznać. Mam na imię JIMMY i jestem studentem informatyki. Uwielbiam plażę i spędzałbym tam całe dnie, gdybym nie musiał chodzić na zajęcia albo się uczyć. Jestem spokojny, ale z właściwą osobą potrafię nieźle zaszaleć. Mam ciemnobrązowe włosy, niebieskozielone oczy i lubię dużo ćwiczyć z hantlami. BARDZO chciałbym Cię poznać. Może już niedługo? Niedaleko uniwersytetu jest knajpka THE CUPPA, gdzie dają niezłą kawę, a w środy, piątki i soboty można na żywo posłuchać muzyki. Może moglibyśmy się spotkać właśnie tam albo w jakimś innym miejscu, które wybierzesz. Liczę na szybką odpowiedź. Jimmy Wydrukowałem listy i spis dat, kiedy zostały wysłane, i zostawiłem Dale McFettersa w jego cytrynowym świecie. — Cutter szukał ich przez ogłoszenia? Wsunąłem ręce za plecy i spojrzałem na szary sufit samochodu. Przy lampce widniał odcisk buta. Wyglądał na mój rozmiar. Tuż za nami rozległ się dźwięk klaksonu i Harry przyśpieszył. — To tylko przypuszczenie. Deschamps poznał Talmadge dzięki ogłoszeniu w „NewsBeat”. A teraz okazuje się, że Farrier też z nich korzystał. Podałem Harry’emu jeden z listów. Przeczytał go, nie przerywając jazdy, co zawsze przyprawiało mnie o drżenie serca. Po jakiejś minucie oddał mi list. — No, dobra, Cars, załóżmy, że zabójca wybrał sobie Farriera na podstawie tej odpowiedzi. To dlaczego później go odrzucił? — Nie wiem. Coś mu się w nim nie spodobało. Patrzyłem na migające za oknem wierzchołki drzew. Coś nie dawało mi spokoju, czaiło się na granicy podświadomości, niewyraźne i niesprecyzowane. Raz po raz wracałem do tatuażu na piersi Farriera: jasny i wyraźny, wyglądał jak obrazek z komiksu w niedzielnym wydaniu gazety. Przypomniałem sobie uśmiechnięte twarze ze zdjęć znalezionych w biurku Jimmy’ego. Usłyszałem zaniepokojony głos jego matki: „Jimmy, tatuaż? To niemożliwe. To przecież do ciebie niepodobne”. „Wszystko w porządku, mamo — odpowiada z uśmiechem Jimmy. — To tylko…” Poklepałem kieszenie w poszukiwaniu notatnika, znalazłem zapisany numer i szybko go wybrałem. — Tak? — Dale, tu detektyw Ryder. Byłem u ciebie przed chwilą. — Pamiętam. — Ten tatuaż Jimmy’ego, Dale. Miecznik był prawdziwy? Wyraźne zmieszanie. — Ta ryba? To było coś jak rysunek. — Wiem, ale czy to był prawdziwy tatuaż, wykłuty w skórze? Znów ten foczy skrzek. — Nie, to nie byłoby w stylu Jimmy’ego. To tylko kalkomania. No, wie pan, moczy się ją w wodzie, przykłada, a potem zmywa alkoholem. Od razu widać, że to nie jest prawdziwy tatuaż, bo ma bardzo intensywny kolor. — Czy Jimmy często je nosił? Długa przerwa. — Tylko kiedy chodziliśmy na plażę albo na imprezę. Gdy wracaliśmy, zaraz wszystko zmywał. Bał się, że rodzice mogą wpaść bez zapowiedzi, a czasami rzeczywiście to robili, i dojdą do wniosku, że w coś się wplątał. — Jeszcze tylko kilka pytań, Dale. W odpowiedzi na ogłoszenia Jimmy wysyłał swoje zdjęcia, prawda? Jeszcze jedna długa przerwa konieczna do zmiany biegów. — Zdjęcia. Tak. Sam je nawet zrobiłem zeszłej wiosny na plaży. — Czy był na nich bez koszuli? — Tylko w kąpielówkach. — Pomyśl, Dale. Czy na tych zdjęciach miał tatuaż? Bardzo lubił tego miecznika. Czy miał go wtedy? Przejechaliśmy trzy przecznice. — Dale, jesteś tam? — Zastanawiam się. Przeprosiłem, że mu przeszkadzam. Kolejne trzy przecznice. — Przypomniałem sobie — rzucił nagle McFetters. — Jimmy powiedział, że niektóre panienki lubią tatuaże, a inne nie. Nie chciał żadnej z nich odstraszyć. Nie było tatuażu. Nie było go na zdjęciach wysłanych do „NewsBeat”. Brzuch Jimmy’ego Farriera był gładki jak u niemowlęcia. Jednak przed wyjściem na imprezę postanowił go ozdobić, bo prawdopodobnie doszedł do wniosku, że tam może mu się to przydać. Wyłączyłem telefon i wsunąłem go do kieszeni. Harry przyglądał mi się w lusterku wstecznym; widać było wyraźnie, że chce mnie o coś spytać, ale zauważył, że zastanawiam się nad odpowiedzią. Oparłem się wygodnie i zamknąłem oczy. Wróć na miejsce zbrodni, nakazywałem sobie w duchu. Idź na imprezę… Stałem na środku pola arbuzów i przyglądałem się tańczącym, spoconym zjawom z lśniącymi naszyjnikami i butelkami wody w dłoniach. W oddali dostrzegłem chłopaka o twarzy dziecka, kiwającego głową do rytmu muzyki, popijającego piwo z butelki, nieśmiałego, wyraźnie odcinającego się od tłumu. Czeka na kogoś, przynajmniej ma taką nadzieję. Nagle od czarnej ściany lasu odrywa się cień i podchodzi do niego. Coś szepcze albo pokazuje: piwo, ostrze, pętlę. — Chodź, bracie, rozchmurz się, to przecież impreza, bądź cool. Bądź cool, nowoczesne zawołanie szczurołapa do młodych łudzi. Idą, potykając się o gałęzie, o kopulującą parę, omijają faceta szepczącego do arbuza coś o Bogu. W wirującej, spoconej masie są niewidzialni. Po chwili czują na twarzach dotyk ostrych gałęzi, a impreza staje się ogniskiem płonącym w oddali. Farrier czuje klepnięcie w ramię i nagle po eksplozji bólu zapada w ciemność. Leży zwinięty na ziemi na skraju pola. Cień ma latarkę, pióro i ukryte gdzieś długie ostrze. Rozpina Farrierowi spodnie, szykuje się do wykonania napisu. Podciąga mu koszulę… Tatuaż. Prawie na środku. Niebiesko–czerwono–zielony odcina się ostro od opalonego brzucha. Wszystko poszło na marne, cała praca, śledzenie, ryzyko. Wściekły zabójca kopie Farriera dwa razy i pozostawia na śmierć. W jego uszkodzonym mózgu jeszcze przez jakiś czas przewijają się wspomnienia, aż pozostaje tylko pierwotny instynkt. Farrier umiera z ustami pełnymi ziemi, próbując ssać. Wyprostowałem się nagle i klepnąłem Harry’ego w ramię. — Farrier, którego dopadł zabójca, nie był tym Farrierem, którego pragnął znaleźć — powiedziałem. — Zatrzymaj się. Skręcił kierownicę i wjechaliśmy na parking myjni samochodowej. Sześciu Murzynów wycierało z zapałem białego mercedesa. Patrzyli zaciekawieni, gdy przesiadałem się z tyłu na przednie siedzenie. Spojrzeli na Harry’ego, dostrzegli oczy gliniarza i wrócili do pucowania. — Cutter wybrał Farriera ze zdjęcia, które dostał w liście — powiedziałem, zamykając drzwi. — Na zdjęciu Farrier nie miał tatuażu; od czasu do czasu przyklejał sobie kalkomanię. Cutter odciągnął Farriera i zabił go, ale kiedy podniósł koszulę, by zacząć pisać… Harry skinął głową. — Czekała go niespodzianka. Chłopak miał tatuaż. — Z jakiegoś powodu powstrzymało go to przed odcięciem mu głowy. Harry uniósł dłoń. Postanowił wcielić się w rolę adwokata diabła. — Może coś mu w tym przeszkodziło. — Zgodnie z opinią sierżanta Tate’a, Cutter mógł zrobić wszystko, co tylko przyszło mu do głowy. Harry zastanawiał się przez chwilę. — Jerry miał tatuaż, smoka, a mimo to stracił głowę. Jak to wytłumaczysz? Poczułem, jak wzdłuż kręgosłupa biegnie mi dreszcz, zwiastujący pojawienie się kolejnego objawienia. Dzieje się tak zawsze, gdy czuję, że w pobliżu czai się niewidoczna linia, a my musimy iść na oślep z wyciągniętymi przed siebie rękami, dopóki jej nie dotkniemy. Przed oczami stanęły mi zdjęcia z kostnicy i zacząłem je w wyobraźni przerzucać. Pośmiertne plamy na ciałach Nelsona i Deschampsa, ciemne, jakby posiniaczone plecy. Przody ich ciał były jaśniejsze, niemal naturalnej barwy, pozbawione plam od zakrzepłej krwi. — Plamy pośmiertne — szepnąłem. — Deschamps i Nelson leżeli na wznak, Harry. Krew nie zbierała się z przodu i nie zmieniła naturalnej barwy skóry. On chce, żeby leżeli na wznak nie tylko dlatego, że ma ochotę coś na nich napisać. Najważniejszy jest tu wygląd przedniej części ciała. Harry zabębnił kciukami w kierownicę. — Farrier leżał na boku, bo nie miało to już znaczenia? — Zgadza się. Kiedy Cutter zobaczył tatuaż, doszedł do wniosku, że Farrier stał się dla niego bezużyteczny. — Wygląd — zastanowił się głośno Harry. — Sztuka ciała, ciało jako sztuka. Czy o to mu chodzi? Czy to właśnie jest jego skarb? Coś tak prostego jak zdjęcie idealnego ciała? Idealne ciało do przekazania idealnej wiadomości nie wiadomo komu? — Idealny posłaniec. Cholera, Harry, a jeśli on przesyła symbole? — Swoje własne kopie? — spytał Harry. — Raczej dublerów. I co dalej, Carson? Twój ruch. Poczułem, jak coś przesuwa się po mojej dłoni, nitka pajęczyny. Zamknąłem dłoń, ale to zniknęło. Opowiedziałem Harry’emu o planie przeprowadzania sekcji w kostnicy i o tym, że postaram się wyciągnąć go od Willeta Lindy’ego. Skoncentrowaliśmy uwagę na Farrierze i jego związkach z „NewsBeat”. Spojrzałem na kopie odpowiedzi Farriera. — Są poszczególne daty jego odpowiedzi, ale nie ma ogłoszeń, żeby móc coś sprawdzić na ich podstawie. Harry zmarszczył brwi. — Potrzebujesz tylko ogłoszeń? Tych zamieszczanych w gazecie? — Archiwum gazety poszło z dymem, ale wiemy, na które ogłoszenia Farrier odpowiedział, bo podawał w listach numery. Wiem, że to tylko cieniutka nić, ale… Harry zastanowił się. — Pamiętasz tego faceta niedaleko Flomaton? Tego, który miał w domu wszystkie mapy, jakie tylko wpadły mu w ręce? W zeszłym roku pisali o tym w gazecie. Przypomniałem sobie od razu; trudno było coś takiego zapomnieć. Wyrwałem artykuł z gazety i wsunąłem do teczki z napisem »Dziwny jest ten świat”. — Mapy z każdego miejsca na ziemi, skąd tylko zechcieli mu je przysłać. Tokio. Murmańsk. Ułan Bator. Mapy satelitarne, topograficzne, pokazujące geologiczny układ terenu, gęstość zaludnienia, ilość psów na kilometr kwadratowy. — Zbieranie map. Co o tym sądzisz? Przeszukałem szybko wewnętrzny słownik. — Zachowanie obsesyjno–nałogowe. Może nawet lekko zakręcone, co zależy od właściwości, jakie przypisywał tym swoim mapom. Harry wrzucił bieg i z piskiem opon wjechaliśmy nad jezdnię tuż przed strumieniem samochodów ruszających po zmianie świateł. Pełne wściekłości klaksony ścigały nas przez całą długość ulicy. — A skoro już mowa o właściwościach — powiedział Harry, nie zwracając uwagi na towarzyszącą nam kakofonię — to chciałbym, żebyś zobaczył to miejsce i powiedział mi, czy naprawdę istnieje. ROZDZIAŁ 23 Dwupiętrowy dom z desek przysiadł na dużym podwórku zarośniętym kudzu i rozłożystymi drzewami. W ogródku na tyłach i z boku domu stały słupy elektryczne. Zaparkowaliśmy na zniszczonej ulicy i ruszyliśmy w stronę domu, mijając po drodze dwa rozwalone rowery oparte o pień drzewa. Do jednego sznurem do prania przymocowano niewielką przyczepkę. Na wysypanym żwirem podjeździe stała stara taksówka marki Checker z farbą tak wyblakłą, że wyglądało, jakby jej wcale nie było. Jakiś maniak samochodowy powiedział mi kiedyś, że kiedy żółte taksówki marki Checker osiągają przebieg osiemset tysięcy kilometrów, sprzedaje się je meksykańskiej armii. Tam dodają do samochodów uzbrojenie i używają ich jako czołgów. Do dziś nie wiem, w którym momencie nabijał mnie w butelkę. Z pobliskiego składowiska dobiegło nas skrzypienie dźwigów ładujących złom do kontenerów. Powietrze pachniało rdzą i słoną wodą. Harry zapukał do drzwi i dopiero po minucie usłyszałem szczęk otwieranych zamków. W drzwiach stanął chudy, łysy mężczyzna, który miał na sobie wyblakły niebieski kombinezon włożony na białą koszulę z czarną muszką. Mógł mieć równie dobrze sześćdziesiąt i trzysta lat. — Nautilus wypłynął na powierzchnię — powiedział, kłaniając się nisko. Powtórzył to trzy razy, jak mantrę. Weszliśmy do wielkiego holu ze ścianami pokrytymi łuszczącą się farbą. W pokoju po prawej stronie stało biurko i deska do prasowania. Na desce leżał stos starych gazet i stało zabytkowe żelazko buchające parą. Zajrzałem do trzech sąsiednich pokoi. Wszędzie dostrzegłem stosy gazet sięgające sufitu. Starszy mężczyzna przyjrzał mi się uważnie, jakbym należał do wyjątkowo niebezpiecznego gatunku, który mógł go ukąsić. — Czy przyniósł pan ze sobą niepewność? — spytał cicho. — Wyzwania od państwa? Poszukałem w pamięci odpowiedniego cytatu z dawno zapomnianych zajęć społeczno– politycznych. — Gdyby kazano mi wybierać pomiędzy rządem bez gazet i gazetami bez rządu, bez wahania opowiedziałbym się za tym drugim — odparłem w końcu. Mężczyzna spoglądał mi prosto w twarz, jakby uczył się jej na pamięć. Wyciągnął rękę, ujął mnie za palce i nisko się skłonił, dotykając swego czoła moimi palcami. — Znam te same pieśni, co Thomas Jefferson — szepnął. Mogłem tylko skinąć głową. Oczywiście. Harry wyjaśnił, czego szukamy. Mężczyzna poprowadził nas przez labirynt pokoi, często przesuwając się bokiem w wyjątkowo wąskich przejściach, kiedy nosami ocieraliśmy się o pożółkłe gazety. Poruszał się w bardzo dziwny sposób: czasami posuwiście jak na łyżwach, a czasem przeskakiwał z nogi na nogę, jakby przechodził po kamieniach przez górski strumień. Szliśmy szybko, by nie stracić go z oczu. Wszystkie gazety były ułożone niezwykle starannie, na zmianę grubszym brzegiem w miejscu złożenia i cieńszym. Gdybym miał przy sobie poziomicę i położył ją na samej górze każdego stosu, bąbelek powietrza na pewno ułożyłby się w samym środku. Wśród gazet dostrzegłem tytuły dzienników ukazujących się w dużych i mniejszych miastach Alabamy: „Mobile Register”, „Dothan Bugle”, „Jackson Daily News”, „Huntsville Times”, „Cullman Times”. — „New York Times”? — spytałem. — „Washington Post”? Pokręcił głową. — To nie moja działka. Wspięliśmy się na trzeszczące schody, na których leżały stare roczniki „Montgomery Advertiser”. Ze strony tytułowej spoglądała na nas wyblakła twarz Richarda Nkona. Nagle błysnęło światło i mężczyzna poprowadził nas do półek stojących w rogu pokoju. — „Mobile NewsBeat” — wyrecytował z pamięci. — Tygodnik wychodzący we czwartki. Pierwszy numer ukazał się jedenastego maja tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego szóstego roku. Druk zawieszono siedemnastego sierpnia dwa tysiące drugiego roku z powodu trudności finansowych. W październiku zeszłego roku odkupiony przez nowego właściciela, który wznowił publikację. Harry skinął głową. — Chcielibyśmy pożyczyć kilka ostatnich numerów. Mężczyzna raz jeszcze skłonił się nisko. — Dla ciebie, Harry, wszystko. Harry pochylił się nad gazetami. — Pięć lat temu trzymałem zbiory w Mobile — szepnął mi do ucha mężczyzna. — Władze miasta stwierdziły jednak, że ryzyko pożaru jest zbyt duże i chciały wszystko wywieźć na śmietnik. Harry Nautilus znalazł to miejsce i pomógł mi to przewieźć. — Spojrzał ukradkiem na Harry’ego. — Niekiedy jest gorszy od diabła, ale czasem rosną mu skrzydła. Wróciliśmy tą samą drogą. Harry niósł przed sobą niewielki stos egzemplarzy „NewsBeat” niczym koronę na aksamitnej poduszce. Mężczyzna szedł za nim, kiwając z aprobatą głową. Po drodze moją uwagę zwrócił niewielki stos gazet i wziąłem leżący na górze egzemplarz. Odwracając się do mężczyzny, pokazałem mu najnowszy numer „Le Monde” i uniosłem pytająco brew. — To taki mały grzeszek — powiedział, uśmiechając się jak Mona Lisa. Wróciliśmy do biura. Z niewielkiego pokoju zebrań wyrzuciliśmy dwóch strażników grających w bezika. Zadzwoniłem do Christell Olivet–Toliver, by spytać ją o kody używane przy ogłoszeniach towarzyskich. Nie posiadała się z radości, gdy powiedziałem jej, że możemy jej pożyczyć egzemplarze „NewsBeat”, datujące się od zeszłego listopada. Nawet się nie zdziwiła, gdy spytałem, czy wyprasuje je, zanim je nam odda. Wyjaśniłem Harry’emu zasady kodowania i zaczęliśmy przeglądać ogłoszenia, zaczynając od ostatnich odpowiedzi Farriera. Harry wyciągnął przed siebie rękę z gazetą. — Jeszcze trochę i będę potrzebował okularów — powiedział i przeczytał ogłoszenie na głos: — „Szukam przyjaciela. Biała, niezwiązana z nikim kobieta, dwadzieścia cztery lata, szuka przyjaciela, a potem może dłuższego związku z atrakcyjnym, uczciwym, kochającym zabawę mężczyzną w wieku od dwudziestu jeden do dwudziestu ośmiu lat. Lubię spacerować w parku, tańczyć, przytulać się i uwielbiam plażę”. — Farrier też uwielbiał plażę. Prawdopodobnie dlatego zwrócił uwagę na to ogłoszenie. Harry przerzucił kolejną gazetę i zaczął czytać. — „Szukam bratniej duszy. Energiczna, bezpośrednia, biała, samotna blondynka z brązowymi oczami, dwadzieścia siedem lat, szuka bratniej duszy, z którą mogłaby się wybrać na kolację, do kina, na spacer po plaży przy świetle księżyca. Kandydat powinien być sprawny i lubić ćwiczenia fizyczne. Najpierw przyjaźń, potem…?” — Znów ta plaża, i ćwiczenia. Nic się specjalnie nie rzuca w oczy. Szybko przeczytaliśmy następne cztery ogłoszenia. Wszystkie były w zasadzie klonami dwóch pierwszych pod względem tonu i zainteresowań i powoli czułem, że znów zaczynamy walić głową w mur. Harry wziął do ręki ostatni egzemplarz „NewsBeat”. Otworzył go szybkim ruchem i przesunął palcem w dół strony, czytając po cichu. Nagle zatrzymał palec, po czym przesunął go lekko w górę. — Cholee–eera — szepnął i odwrócił gazetę o sto osiemdziesiąt stopni, stukając palcem w ogłoszenie. Przeczytałem je i wiedziałem już, że najgorsze koszmary, podobnie jak modlitwy, zostają kiedyś wysłuchane. „Nowa osoba w mieście szuka kogoś wyjątkowego. — Biała wolna kobieta szuka białego mężczyzny bez zobowiązań. Mam totalnego bzika na punkcie mężczyzny mierzącego 180–185 cm wzrostu, ważącego 75–80 kilogramów, w wieku 20–30 lat. Uwielbiam gładką, czystą, pozbawioną włosów pierś, wyrobione bicepsy i mocne ramiona. Żadnych blizn. Płaski brzuch. Jestem samotną kobietą, pracuję na kierowniczym stanowisku, mam 168 cm wzrostu, ważę 60 kilogramów, mam jasne włosy, długie nogi i pełne piersi, kryjące w sobie mnóstwo sekretów i specjalnych potrzeb. Jeśli jesteś z kimś związany, potrafię być bardzo dyskretna. Jeśli powyższy opis pasuje do ciebie wręcz idealnie, prześlij mi list, zdjęcie (nago lub w kąpielówkach — jeśli jesteś nieśmiały, możesz nie pokazywać twarzy) albo zadzwoń. Odpowiem na wszystkie listy, jeśli otrzymam je w ciągu tygodnia”. — Może nie pokazywać twarzy — powiedział Harry — bo nie będzie mu już długo potrzebna. — Jak myślisz, ile odpowiedzi dostał? — spytałem zdumiony śmiałością ogłoszenia. — Kwalifikuje mnie tylko wzrost — odparł Harry — ale odpowiadałbym na coś takiego przez cały dzień. — Terri kłamie — powiedziałem. — Poznała Nelsona dzięki ogłoszeniu. Podobnie jak Cutter. — Są tylko dwa powody, by kłamać: jeśli tego nie zrobisz, możesz coś stracić albo możesz coś zyskać, jeśli skłamiesz. Tym razem Terri nie wpuściła nas już tak ochoczo. Stała przy judaszu przez dobre kilka sekund, zanim usłyszeliśmy szczęk zamka. — DGZG? — szepnął Harry, mając na myśli układ „Dobry Gliniarz — Zly Gliniarz”. — Zawsze miło jest wrócić do klasyki. Ja będę tym złym. — Tak? — spytała Terri, niepewnie uchylając lekko drzwi. — Mamy jeszcze parę pytań — odrzekłem ostro. — Proszę otwierać. — To zajmie tylko parę minut, panno Losidor — dodał uprzejmym tonem Harry. — A potem zaraz znikniemy. Zaprowadziła nas do kuchni. W drodze z pracy do domu wstąpiła do supermarketu i teraz układała zakupy. — Już wszystko panom powiedziałam — zauważyła, chowając do szafki puszki z napojem dietetycznym. Stałem przy zlewie, podczas gdy Harry wyjmował z toreb zakupy i podawał je Terri. — Pokazaliśmy zdjęcia Jerrolda w Game Club… tam go pani poznała, prawda?… ale nikt go tam nie pamiętał. Czy mogłaby pani opisać nam kelnera lub kelnerkę? Chcielibyśmy zadać im parę pytań. Terri wspięła się na palce, by wsunąć na górną półkę słoik z masłem orzechowym. — Nie pamiętam dokładnie… — Panno Losidor — rzuciłem nagle — dlaczego nie powiedziała nam pani, że poznała Jerrolda dzięki ogłoszeniom towarzyskim zamieszczanym w „NewsBeat”? Odwróciła się gwałtownie, a słoik z masłem potoczył się po podłodze. — Uwielbiam te plastikowe słoiki — oświadczył Harry. Terri odwróciła głowę. — Poznałam go w Game Club. Już wam mówiłam. — Nie, dzięki ogłoszeniom. Ja o tym wiem, wie detektyw Nautilus, a teraz czekamy, żeby ktoś powiedział o tym pani. Terri zastanowiła się przez chwilę. Pochyliła głowę i potarła skronie. Jej ruchy przywodziły na myśl sztukę wystawianą w szkole średniej. — Ma pan rację — powiedziała, podnosząc głowę. Spojrzała na mnie błagalnie. — Bardzo mi przykro. — Jest pani przykro, bo mam rację? — Jest mi przykro, że wprowadziłam panów w błąd. Ja tylko… — Chciałam iść do więzienia za utrudnianie śledztwa. Spojrzała na swoje dłonie. — Mama powtarzała mi, że ogłoszenia towarzyskie są przeznaczone dla osób bardziej zainteresowanych… seksem niż zwykłą znajomością. Czułam się zażenowana. — Napisała pani ogłoszenie sama czy zatrudniła pani satyryków? — Przewróciłem oczami i prychnąłem szyderczo. To chyba też pochodziło ze szkolnej sztuki. — Zachowuj się przyzwoicie, Carson — upomniał mnie Harry. — Wszystko wyszło już na jaw. — Mam już dość słuchania tego gówna. — Proszę uważać na słowa — warknęła Terri. — Ja tu mieszkam, do cholery. — Zgadza się. Razem z Panem Puszkiem. Pamięta pani, jak byliśmy tutaj ostatnim razem? Jak Pan Puszek przewrócił coś w sypialni? Spojrzała na mnie nieufnie. — Strącił książkę z półki. Dlaczego pan pyta? — Czy Pan Puszek lubi nosić długie włosy i uwielbia jasnoróżowe obróżki? — Nie wiem, co to ma wspólnego z… — Ten sam Pan Puszek, który wrócił do domu tuż po naszym wyjściu? Terri poruszyła ustami, lecz nie wydobył się z nich żaden dźwięk. — Wtrącacie się do mojego osobistego życia — rzuciła, kiedy wreszcie odzyskała głos. — Proszę wyjść. — Zatruwała pani Jerroldowi życie z powodu pieniędzy? A może dalej pani się z nim piep… widywała? Pokazała palcem drzwi. — Proszę stąd wyjść! — Zostaniemy tutaj, dopóki nie usłyszymy prawdy — oznajmiłem zdecydowanie, przysuwając się do niej bliżej. Jej wysunięta szczęka najwyraźniej chciała zostać na miejscu, ale stopy cofnęły się o krok. Harry poklepał mnie po ramieniu. — Carson, wyluzuj. Pozwól, że teraz ja porozmawiam z panną Losidor. Oparłem się o ścianę i wydąłem usta. Harry odwrócił się do Terri. — Próbujemy tylko ustalić fakty, proszę pani. Terri powtórzyła wszystko jak wyuczoną lekcję. Ta kobieta z pozoru delikatna i bezradna, w gruncie rzeczy była stanowcza i zdecydowana. Chciałem przedrzeć się do jej najskrytszych tajemnic, sprawdzić, co ukrywa. Nie posiadaliśmy jednak potrzebnych narzędzi; zostało nam jedynie kilka kamyków i na dodatek nie mieliśmy pojęcia, w którym kierunku należy je rzucić. Odkleiłem się od ściany i cisnąłem największy. — Założę się, że ona wie, co Jerry porabiał w Biloxi. I z kim. Kamień uderzył mocniej, niż się spodziewałem. W oczach Terri błysnął strach. Postanowiła zamaskować go krzykiem. — Co jest, do cholery?! O czym pan mówi?! — Paniusiu, mam trzy trupy i zabójcę czytającego ogłoszenia w „NewsBeat”. Dlaczego nie powie nam pani, że właśnie tak poznała Uśmiechniętego Jerry’ego, Maszynkę do Seksu? Dziabnęła w moją stronę palcem. — Totalnie… panu… odbiło! — wrzasnęła. Harry wsunął się między nas. — Carson, to do niczego nas nie zaprowadzi. Wyluzuj. Terri jęknęła, Harry mruknął coś pocieszającego, a ja cofnąłem się do blatu kuchennego. Stała na nim popielniczka z dwoma niedopałkami ze śladami szminki i czymś szarym, przypominającym poczwarkę. Widywałem podobne rzeczy w popielniczkach na posterunku. Terri patrzyła na Harry’ego, a ja przesunąłem szary przedmiot paznokciem. Zdumienie. Już wiedziałem. Ale czy na pewno? Zacząłem wyjmować przedmiot z popielniczki, lecz Terri spojrzała w moją stronę, nadal uparcie trzymając się wersji z Game Club. Rzuciłem się przez kuchnię i odsunąłem Harry’ego. — Mam już tego serdecznie dość, paniusiu! Skłamie pani jeszcze raz, a wyląduje pani w pudle, gdzie lezby powitają panią z radością! Krzyknęła i popędziła do łazienki. Wróciłem do popielniczki, wsunąłem szary przedmiot do kieszeni i skinąłem głową w stronę Harry’ego, który przyglądał mi się z szeroko otwartymi oczami. Spadamy. Losidor oparła się o framugę drzwi. Potrząsając pięścią, straszyła nas prawnikami, jeśli natychmiast się nie wyniesiemy. Harry uniósł w górę dłonie i udawał, że ciągnie mnie za sobą. — Już nas nie ma, panno Losidor. Przepraszam, że panią niepokoiliśmy. Mój partner ma zły dzień, jego fretka zdechła dziś rano. Dziękuję, że poświęciła nam pani swój czas. Do widzenia. Wsiedliśmy do samochodu. — Nie mam pojęcia, co próbowałeś osiągnąć — powiedział Harry — ale przedstawienie było godne Oscara. Panna Terri kłamie tek najęta. Czuć to na kilometr. — Czy pachnie jak to? — spytałem, wyjmując z kieszeni szary przedmiot. — Brudna guma? — spytał Harry, przyglądając się mu uważnie. — Przeżuta gazeta, Harry — powiedziałem, podrzucając kulkę na dłoni. — Znasz kogoś, kto lubi to robić? — Kazał pan tu sobie przesyłać pocztę? — spytał Briscoe Shelton. Zasunął łańcuch w drzwiach i spoglądał na mnie przez szparę. Miał na sobie ten sam podkoszulek i malarskie spodnie, które nosił podczas naszych dwóch poprzednich wizyt. Sądząc po dobiegających z pokoju dźwiękach, oglądał ten sam film porno. Ten człowiek koniecznie musi zrobić sobie wakacje od swojego życia. — Wspominał pan o facecie, którego widywał pan z Nelsonem, o kimś, kto się tu kręcił od czasu do czasu. Z pokoju dobiegł jęk mężczyzny: „Och, skarbie, tak bardzo…” Shelton pochylił głowę, a na jego szyi pojawił się krwisty rumieniec. O dziwo, poczuł się zawstydzony i zażenowany. Skopiowałem zdjęcie Burlewa z akt i podsunąłem je Sheltonowi. — To ten facet? Kobieta na filmie wydała z siebie dźwięk, który przypominał jodłowanie. Shelton skrzywił się i zaczął mówić głośniej. — Nie. Ma za dużą głowę. I za tłustą. Widzi coś tymi małymi oczkami? Podałem mu zdjęcie. — Proszę mu się dokładnie przyjrzeć. — To nie ten. — Shelton oddał mi zdjęcie. — Paskudny drań, co? — Wielki i paskudny. Ale o wiele bardziej paskudny niż wielki. A jest potężny. Schowałem zdjęcie do kieszeni. Aktorzy na filmie osiągnęli już pełną harmonię; mężczyzna jęczał, kobieta wydawała z siebie pojedyncze okrzyki. Shelton uniósł jedną brew. — Wielki jak piłkarz? — Jakieś metr osiemdziesiąt siedem wzrostu, sto trzydzieści kilo. — Przycinałem kiedyś żywopłot przy budynku B, budynku Nelsona, i zobaczyłem, jak jakiś facet wsiada do samochodu. Tydzień temu? Nie zastanawiałbym się nad tym ani przez chwilę, ale facet był wielki jak goryl. Nie widziałem jego twarzy, był odwrócony tyłem albo bokiem. — A ta kobieta? — podsunąłem mu zdjęcie Clair. Shelton przyglądał mu się przez długą chwilę. — Nie. Tę bym zapamiętał. Kobieta na taśmie przeżywała właśnie kosmiczny orgazm, mężczyzna dzielnie dotrzymywał jej kroku. Może spojrzałem na Sheltona z litością. Zauważył mój wzrok i rzucił mi gniewne spojrzenie. Podziękowałem mu, a on zatrzasnął mi drzwi przed nosem. Kiedy wychodziłem na zewnątrz, otworzył je z trzaskiem. — Gówno mnie obchodzi, co sobie o mnie myślisz, wielki panie detektywie! — wrzasnął łamiącym się głosem. — Moja żona leży w szpitalu podłączona do jednej z tych maszyn, a ja nie będę jej zdradzał, dopóki jeszcze żyje. Powolnym krokiem ruszyłem w stronę samochodu. Przejechałem przez parking kostnicy. Kiedy nie dostrzegłem złotego lexusa Clair, zaparkowałem samochód i wbiegłem do środka. Dowiedziałem się, że wezwano ją na miejsce zbrodni w Mount Verson, lecz zamierza niebawem wrócić. Will Lindy siedział w swoim gabinecie. Wsunąłem głowę do środka, żeby się przywitać. Gabinet był przestronny. Ginęły w nim szafki na akta, długa komoda, monitor, półki. Will układał kasety na jednej z nich. Słysząc moje powitanie, odwrócił się. — Przyszedłeś mi powiedzieć, że znaleźliście to cholerstwo? — Jakie cholerstwo? — Stół? — Przyjrzał mi się uważnie. — Nic nie wiedziałeś? Mieliśmy tu wczoraj w nocy złodzieja. — Tutaj? — Na zewnątrz. — Lindy pokręcił głową, jednocześnie rozbawiony i zdumiony. — Ktoś podprowadził stół do sekcji z rampy załadunkowej. — Komu był potrzebny stół do sekcji? Wzruszył ramionami. — Stał w nieoznaczonym pudle wielkości lodówki. Może złodzieje połakomili się właśnie na nią. Chciałbym zobaczyć ich twarze, gdy otworzyli pudło… jeśli w ogóle wiedzieli, co im się trafiło. Wyobraziłem sobie bandę ćpunów jedzących coś przy lśniącym stole i zastanawiających się, po co są te odpływy. — Od kiedy to przeprowadzacie sekcje na rampie? Zachichotał. — Nie mieliśmy czasu zainstalować stołu przed otwarciem po remoncie. Trochę to trwa, trzeba ściągnąć hydraulika. Mieliśmy to zrobić w tym tygodniu. No, ale to mój problem. W czym ci mogę pomóc? — Chciałbym zobaczyć plany sekcji z maja. Skinął głową. — Kto miał dyżur, a kto wolne? — Zgadza się. — To jedyne akta, jakich tu nie trzymam. Trafiają bezpośrednio do doktor Peltier. — Wyjął klucz z kieszeni i ruszyliśmy korytarzem. Wyjrzałem przez okno. Na parkingu nadal nie było samochodu Clair. — Potrzebujesz tych akt do sprawy? Westchnąłem, jakby przytłaczały mnie dokuczliwe drobiazgi. — Próbuję ustalić kilka faktów. To nic wielkiego. — I dobrze. Bo te plany są płynne. Doktor Peltier bardzo zależy na tym, by wszystko szło sprawnie, żeby nie nakładały się wakacje i wolne dni. Spędza sporo czasu poza zakładem i chce, żeby wszyscy wiedzieli co i jak. Na biurku Clair stał duży wazon z kwiatami i ich zapach wypełnił gabinet. Lindy wyjął teczkę z zamkniętej szafki i przeszliśmy do pokoju z kopiarką. Odbił dla mnie potrzebne strony. Podziękowałem mu skinieniem głowy, a on przed wyjściem wbił we mnie palący wzrok i wrócił do układania taśm Kiedy wyszedłem zza rogu korytarza, dostrzegłem Clair przechodzącą przez frontowe drzwi. Tuż za mną znajdowała się damska toaleta. Wskoczyłem do środka. Pięć sekund później drzwi otworzyły się. Wsunąłem się do kabiny i wskoczyłem na sedes, zastanawiając się, co powiem, gdy Clair otworzy drzwi. „Jeśli uda się oczyścić wejście, to posadzę…” Weszła do pierwszej kabiny i załatwiła wszystko w minutę: naturalną potrzebę i telefon do ogrodnika. Wyszedłem z toalety, prawie nie czując wstydu. Wsiadłem do samochodu, położyłem plany na kolanach i przesunąłem palcem po datach. ROZDZIAŁ 24 Pokój na tyłach domu pana Cuttera, jego drugie ulubione miejsce na świecie, był zawsze bezpieczny i cichy. Pierwszym była łódka. Choć łódka z jego dzieciństwa różniła się bardzo od tej, którą miał dzisiaj, były praktycznie takie same. Wszechświat zabierał ci rzeczy, obracał nimi w kółko, może zmieniał nieco ich wygląd zewnętrzny, po czym znów stawiał przed tobą. Jak jego łódkę. Jak Mamę. Miał ochotę zachichotać. Przysunął krzesło i nacisnął guziki. Zobaczył, jak Mama zaczyna opowiadać mu kłamstwa, usłyszał jej zdecydowany ton, który tak kochał. Potem, przy pomocy kilku ruchów ręki, kazał jej zjeść słowa, połknąć je z powrotem. Mógł układać słowa, jak tylko zapragnął. Głowa Mamy odwróciła się w jego stronę. Zatrzymał ją, potem cofnął, jakby pragnął wykręcić jej głowę na tej uroczej, znienawidzonej szyi. — Boston — powiedział na głos. Potem powtórzył to słowo raz jeszcze,, przeciągając sylaby. „Booossston”. Zabrzmiało całkiem nieźle. Potem wypowiedział w ten sam sposób „Kokomo”. Zapisał słowa na karteczce, by mieć je pod ręką. To była bardzo ciężka praca, siedzieć tak w ciemnościach, słuchać, analizować. Czas poświęcony na tropienie Chłopca–Mężczyzny–Wojownika nie mógł się z tym w żadnym stopniu równać. Światło i cień, słowa i obrazy. Mama i Niegrzeczna Dziewczynka. Ta część projektu, w której Niegrzeczna Dziewczynka zaczynała błagać, była najtrudniejsza. Pracował bardzo powoli — rejestrował fragmenty słów, poszczególne sylaby. Nie chciał, by cały obraz pojawił się od razu, była na to zbyt silna. Potrafiła wywrócić do góry nogami całe jego wnętrze i sprawić, by zaczął myśleć zupełnie inaczej, tak jakby zniknął w jednym miejscu i pojawił się w innym. O, cholera. Właśnie teraz to robi. Śpiewa. Pan Cutter zamknął oczy i wstrzymał oddech. Zmusił serce, by przestało walić tak szaleńczo. Ręką poszukał klamry paska, ale przywołał się do porządku. Opanowanie. Opanowanie. Otworzył oczy i położył dłonie na blacie. Kazał Mamie połknąć wszystkie wypowiedziane słowa, zupełnie jak słońce tonące o zachodzie w śnieżnobiałym morzu pozostawiła pana Cuttera, by mógł spokojnie pracować przez całą noc. — Burlew jest przekonany, że grozimy Terri, a ona powie nam to, co dotąd tak skrzętnie ukrywała. — Rozejrzałem się dookoła, by sprawdzić, czy na pewno nikt nas nie słyszy. W pokoju detektywów panowała cisza; Naylor i Scott siedzieli przy biurkach zajęci papierkową robotą, Pendery szeptał coś do telefonu, rozmawiając pewnie z informatorem albo z jedną ze swoich biuściastych blondynek. Reszta pracowała w terenie albo udawała, że to robi. Harry raz jeszcze wcielił się w rolę adwokata diabła. — A jeśli się mylimy? Jeśli ona nic nie wie i jest czysta? — Śmierdzi jak kupa gnoju, Harry. Sam to parę razy mówiłeś. Jeśli Terri nie miała innego przyjaciela, który lubił żuć gazetową papkę, to była z pewnością związana z Burlewem. Linie nadal znikały, ale ich końce powoli stawały się coraz bardziej widoczne. Nadeszła pora, by chwycić najbliższy z nich, mocno pociągnąć i sprawdzić, co się wraz z nim pojawi. — Jeśli przyznamy się, że pracujemy nad sprawą Nelsona, Squill wpadnie w szał. Może nawet powoła się na NBW. Niewykonanie Bezpośredniego Rozkazu oznaczało miesiąc bez poborów i z reguły poprzedzało stopniowe osuwanie się w hierarchii wydziału. W naszym przypadku z pewnością był to koniec ZEPS–u. — Poradzę sobie sam. To ja przeszukałem mieszkanie Nelsona j zadzwoniłem do Friedmana. Harry pokręcił głową. — Nic z tego, bracie. Lecimy razem, a w tym samolocie są dwa miejsca. Czas przycisnąć Burlewa. Problem polega tylko na tym, że nie wiemy, z której strony tryśnie sok. On na pewno wszystkiemu zaprzeczy. — Trzymaj parasol w pogotowiu. Harry zamilkł i spojrzał mi w oczy. — Wiesz, że być może będziemy musieli przycisnąć doktor P.? Jesteś na to gotowy? Plan sekcji, który zabrałem z kostnicy, potwierdził moje najgorsze obawy: w marcu Clair wzięła cztery wolne dni, a trzy z nich zbiegły się z pobytem Nelsona w Biloxi. Skinąłem głową. — Jestem gotowy. — Nie jesteś. Ale już bardziej nie możesz. Squill przeniósł nasze codzienne zebrania na 17.30. Niektórzy twierdzili, że zrobił to specjalnie, by zatrzymać nas dłużej w pracy i opóźnić porę kolacji. Chyba mieli rację. W pokoju gromadził się ten sam tłumek, co zawsze, nie wyłączając Burlewa. Opierał się o ścianę, ściskając razem dłonie. Może wykonywał jakieś ćwiczenia izometryczne albo czegoś sobie gratulował. W pokoju przez cały dzień działał ekspres do kawy, w efekcie czego w powietrzu unosił się smród, jakby ktoś postanowił topić tu smołę. Harry przerzucił papiery, spojrzał na Squilla i zaczął mówić: — Ruszyliśmy tropem związanym z Nelsonem. Sądzimy, że ta kobieta, Terri Losidor, wie więcej, niż nam mówi. — Chcemy przesłuchać ją tutaj, na posterunku — dorzuciłem. — W swoim saloniku nie da się podejść, więc powinniśmy ją chyba trochę przycisnąć. Burlew przestał zaciskać dłonie. Squill uniósł się lekko z krzesła, a jego twarz spurpurowiała. — Nelson? Kazałem wam skoncentrować się na Deschampsie. Nie, wydałem wam wyraźny rozkaz… — Te dwie ofiary są ze sobą powiązane, kapitanie. Skrzyżowały się przed nami dwie ścieżki i znów natknęliśmy się na Nelsona. — To jest związane z tym bzdurnym pudełkiem, prawda? — rzucił ledwo słyszalnym głosem. — Z tymi zaginionymi papierami? — Nie — odparłem, postanawiając lekko minąć się z prawdą. — To nowa informacja, która wypłynęła w trakcie prowadzenia czynności śledczych. Squill świdrował mnie wzrokiem. Na bladym czole pulsowała błękitna żyłka. Oto nadchodzi, pomyślałem. Zabiorą nam tę sprawę… Nagle, niczym potrącone przez nieuwagę skrzypce, zaskrzypiało krzesło i wszystkie oczy zwróciły się w stronę Wally’ego Dallera. Przestał się kręcić i splótł palce dłoni za głową. Kiedy to zrobił, rozsunęły się poły marynarki, a krawat przekrzywił się na grubym brzuchu. — Do diabła z tym, kapitanie. Po co to roztrząsać, jeśli dzięki temu posuniemy się naprzód. O to przecież chodzi — żeby rozwiązać tę przeklętą sprawę. Squill chciał coś powiedzieć, lecz z jego ust nie popłynął żaden dźwięk. Zapadła długa cisza, podczas której wszyscy zaczęli kiwać głowami i pomrukiwać z aprobatą. Do gry wkroczyła Rose Blankenship, prawdopodobnie równie zmęczona naszymi wpadkami, jak my zbieraniem cięgów. — Jeśli sądzicie, że zeznanie Terri może w czymś pomóc, to musicie ją tutaj koniecznie ściągnąć. Blasingame postukał knykciami w blat stołu. — Tak, do cholery. Mam już dość walenia głową w mur. — Miejsca zbrodni były czyste jak górski śnieg — wtrącił się Hembree z laboratorium. — Jeśli macie kogo przycisnąć, to nie ma w ogóle o czym mówić. — Bardzo chciałbym dostać nakaz rewizji i przeszukać jej mieszkanie — powiedziałem. Wiedziałem, że nie mam ku temu żadnych podstaw, ale chodziło o reakcję Burlewa. Stał jak posąg wykuty w kamieniu, prawie nie oddychając. — Nie mogę wydać nakazu — powiedział Tom Mason. — Chyba że coś przed nami ukrywasz, Carson. — Pracuję nad tym — odparłem, dając im do zrozumienia, że kto wie, może rzeczywiście coś się jeszcze znajdzie. — Jeśli ją tutaj ściągniemy, a ona zacznie domagać się adwokata, już samo to będzie coś oznaczać — orzekła Rose. Wszyscy kiwnęli głowami. Nasze poczynania wymknęły się spod kontroli Squilla, teraz liczyła się już tylko czysta policyjna robota. Byłem gotów ucałować Wally’ego w jego szerokie różowe czoło. Spojrzał na mnie i puścił oko. Wally, ty przebiegły draniu… Postanowiłem iść za ciosem. — Nie sądzę, żeby była w to wszystko bezpośrednio zamieszana. To chyba ma coś wspólnego z ostatnimi dniami życia Nelsona. W swoim mieszkaniu się nie poddaje, ale… — zrobiłem szeroki gest ręką, mając na myśli cały posterunek, dźwięki i zapachy, widok mężczyzn i kobiet paradujących z bronią — …wszyscy wiemy doskonale, co może zdziałać odpowiednia atmosfera. Harry przejął ster. — Terri nigdy nie miała żadnych kłopotów z prawem, pewnie nigdy nie była na posterunku. Bez względu na to, jak bardzo jest nieustępliwa, po dwóch minutach zacznie śpiewać. Spojrzałem ukradkiem na Burlewa. Jego twarz była zupełnie pozbawiona wyrazu. Jednak w malutkich oczkach dostrzegłem strach, a pod pachami plamy z potu. Squill wyglądał na zupełnie zagubionego, jakby umknęło mu coś bardzo ważnego, i nie wiedział, czy przeć do przodu, czy się wycofać. Nagle do pokoju wsunął głowę sierżant Bertram Funk. — Czy to zebranie dotyczące tych ofiar z odciętymi głowami? Nareszcie Squill miał okazję pokazać, kto tu rządzi. — Jesteśmy bardzo zajęci, sierżancie. O co chodzi? Funk podał mu karteczkę. Squill przeczytał wiadomość, poruszając bezgłośnie wargami. Wstał. — Przy brzegu McDuffie Island znaleziono odciętą głowę. Jest już w drodze do kostnicy. Czeka tam na nas doktor Peltier. To może wnieść coś do sprawy. Sprawdźmy, co nam powie patolog. Wszyscy pracujący nad sprawą mają się stawić w kostnicy za pól godziny. Terri Losidor na razie wypadła z rozkładu. Burlew mruknął coś o jakimś spotkaniu i wybiegł z pokoju, zanim zdążyliśmy wstać. Po piętnastu minutach Burlew zapukał do drzwi Terri Losidor, wpadł do środka, a po chwili wybiegł, trzymając pod pachą teczkę. Terri zatrzasnęła za nim drzwi. Burlew wskoczył do samochodu, wsunął teczkę pod siedzenie i odjechał z piskiem opon, pozostawiając po sobie błękitny dym z nadpalonej gumy. — Coś mi mówi, że niebawem przygwoździmy tego wieprza — powiedział Harry, gdy wyjeżdżaliśmy zza kontenera na śmieci stojącego na parkingu Terri. — Zabijemy go i upieczemy na wolnym ogniu. — Mlaszcząc i klaszcząc — rzuciłem, stając na wysokości zadania. Harry spojrzał na mnie tak, jakbym wyszedł z toalety z wielką mokrą plamą przy rozporku. — Beznadzieja — rzucił, przewracając oczami. Burlew pojechał prosto do kostnicy. Teczka nadal leżała pod siedzeniem samochodu. Squill zjawił się parę minut później i razem weszli do środka. Burlew szedł lekkim krokiem, jakby ktoś zdjął mu z ramion wielki ciężar. Harry wysadził mnie przed wejściem. Kiedy już znalazłem się w środku, odwróciłem się i zobaczyłem, jak parkuje tuż obok samochodu Burlewa. Po chwili wysiadł, przyciskając do boku cienki pręt. Głowa leżąca na stole była w opłakanym stanie, ciemne kawałki ciała zwisały z szyi niczym spalona guma. Clair odsuwała je delikatnie lśniącymi narzędziami. Squill stał przy ścianie i przyciskał do twarzy trzy nałożone na siebie maseczki. Przypomniałem sobie, że znalazł się w kostnicy chyba drugi albo trzeci raz w swojej karierze. — Gdzie, do cholery, jest Nautilus? — spytał. Maseczki stłumiły dźwięczącą w jego głosie irytację. — Wstąpił do toalety, kapitanie. Na twarzy Squilla pojawił się wyraz obrzydzenia, lecz nie wiem, czy wywołała go opieszałość Harry’ego, czy smród rozkładającej się głowy. — To bez wątpienia głowa Petera Deschampsa — oświadczyła Clair, podnosząc zdjęcie rentgenowskie. — Potwierdzają to wyniki badań stomatologicznych. — Czy głowa została uszkodzona? — spytałem. Zmarszczyła brwi. — Jest tutaj zaledwie od godziny, Ryder. Mogę tylko powiedzieć, że znalazłam dziurę w kości ciemieniowej, która odpowiada rozmiarem pociskowi kalibru .22 lub .25. Nie zauważyłam rany wylotowej, chyba że kula przeszła przez ucho lub nos, co czasami się zdarza. Jednak na tyle rzadko, że gotowa jestem stwierdzić, iż nadal tkwi w środku. — Czy grzechocze jak marakas? — spytał Harry, przechodząc przez drzwi. Kiedy uderzyła go fala smrodu, natychmiast sięgnął po chusteczkę. Mrugnął do mnie załzawionym okiem. Udało mu się podprowadzić teczkę. — Nie, detektywie Nautilus, nie grzechocze. — Inne uszkodzenia lub rany? — spytałem. — Oczywiście biorąc pod uwagę czas, który miała pani na przeprowadzenie badania. Na przykład ślady pobicia. — Raz jeszcze podkreślam, że dopiero zaczynamy. Wygląda jednak na to, że głowa została jedynie odcięta i wyrzucona. — Nie będzie zachwycony, gdy odkryje, że teczka zniknęła — zauważyłem, siadając w fotelu obok kierowcy. Byłem zbyt podniecony, żeby wyciągnąć się na tylnym siedzeniu. Kiedy w kostnicy nic wielkiego nie wyszło na jaw, Squill odprawił swoje oddziały. My z Harrym wróciliśmy do tropienia Burlewa. Trzymaliśmy się dość daleko za nim, chowając się za innymi samochodami. — Wsunął ją pod siedzenie — odparł Harry. — Sięgnie po nią dopiero wtedy, kiedy dotrze na miejsce. Najprawdopodobniej do domu. Burlew zwolnił i skręcił w ulicę, przy której mieszkał. Niewielkie dwupiętrowe domy zbudowane w latach pięćdziesiątych kryły się w cieniu wysokich drzew. Trawniki były zielone, zadbane. Siwowłosa kobieta wyszła na spacer z retrieverem o lśniącej sierści. Wszystko wyglądało jak z filmu Disneya. Dopóki Harry nie sprawdził adresu Burlewa, byłem przekonany, że mieszka na jakimś posępnym ranczu na przedmieściach. Albo w jaskini. Harry zawrócił na jednym z podjazdów. Mijając dom Burlewa, zwolniliśmy. — Stań gdzieś tu w pobliżu — powiedziałem. — Zobaczymy, jaką rybę udało nam się schwytać. Zaparkowaliśmy przy szkole podstawowej oddalonej o dwie przecznice. Wsunąłem rękawiczki i wyjąłem z teczki plik papierów oraz dużą kopertę. Przerzucając kartki, natrafiłem na stronę z ogłoszeniami towarzyskimi wyrwaną z egzemplarza „NewsBeat”. Przeczytałem ogłoszenie na głos. — „Wspaniały mężczyzna szuka czułego przyjaciela — biały, wolny od zobowiązań, biseksualista. Błękitne oczy, kruczoczarne włosy, przystojny i męski, mocno zbudowany, o pięknym uśmiechu, może być spokojny lub szalony, o tradycyjnych upodobaniach lub zamiłowaniu do eksperymentów, kocha podróże i jest świetnym kompanem. Szuka starszego mężczyzny, dystyngowanego i hojnego…” — Ogłoszenie Nelsona — wtrącił Harry. — Hojnego? Czy dobrze myślę, Cars? Wyłóż forsę na stół, zanim dorwiesz się do miodu? Skinąłem głową i przeczytałem jeszcze kilka wymagań i prośbę o zdjęcie. — Jest tam coś jeszcze? Może ogłoszenie Cuttera? Albo coś Losidor? Znalazłem jeszcze jedno, bardzo podobne, ale adresowane do kobiet; oba były bardzo przekonujące i doszedłem do wniosku, że po odpowiednim szkoleniu Nelson mógłby zostać świetnym copywriterem. Nie znaleźliśmy tam jednak nic więcej, co wiązałoby się ze sprawą. Nic nie rzucało się specjalnie w oczy, a papiery wyglądały zupełnie niewinnie, jakby ktoś spiął je dla wygody spinaczem. Odłożyłem je na bok i otworzyłem kopertę. — Założę się, że to zdjęcia Nelsona — powiedział Harry. — Uśmiechającego się do publiczności. Z koperty wypadło kilka odbitek i saszetka z negatywami. Przyjrzałem się jednemu ze zdjęć. Potem drugiemu. Ułożyłem je w dłoni jak karty. — Cholera — rzuciłem, podając je Harry’emu. Zerknął na kilka z nich, po czym opuścił je na kolana. — Wielka jak megiera — zgodził się ze mną. ROZDZIAŁ 25 — To bardzo trudne — powiedział Zane Peltier. Siedział na obitej czerwonym aksamitem kanapie i wpatrywał się we wschodni dywan. Teczka leżała obok niego, a zdjęcia na stoliku ze szklanym blatem. Harry usiadł na ławeczce przy fortepianie, za nim lśnił czernią wielki steinway. Ja oparłem się o wysokie krzesło w stylu Ludwika któregoś tam. Nigdy nie mogłem ich odróżnić. Clair usiadła w dużym fotelu obok męża. Kiedy Zane popatrzył na nią załzawionymi oczami, odwróciła wzrok. Ich dom znajdował się na wschodnim brzegu zatoki Mobile, w Daphne, na wysokim zboczu wychodzącym na zatokę. Dom Peltierów zachwycał kolumnami, łukami i wysoko sklepionymi sufitami. Żyrandole były tu na porządku dziennym, a wpadające przez wysokie okna światło odbijało się od niezliczonych kryształowych wisiorków. Do ogromnych, dostojnych przestrzeni doskonale pasowało umeblowanie: fortepian, wielkie szafy i komody z rzadkiego i bardzo drogiego drewna. Na sztalugach na wysokości oczu stały obrazy impresjonistów. Śnieżnobiały dywan płynął przez bezmiar podłogi tak nieskazitelnie, że wyglądał na wylany, a nie rozłożony. Jednak pomimo tak wielkiej różnorodności przedmiotów uderzył mnie brak ciepła i bezosobowość wnętrza. W ogóle brak było oznak życia, poza stojącymi pod kanapą butami do biegania. Damskimi butami. Było późne popołudnie; pora, gdy znad zatoki zaczynała unosić się lekka mgiełka, biorąc w swe posiadanie ląd. Słońce oświetlało wschodnią część terenu, podczas gdy na jego część zachodnią padały krople deszczu wielkości kulek do gry. Przez wysokie okno dostrzegłem ciężkie chmury zbierające się na horyzoncie. Pomiędzy nimi jaśniały żyłki błękitnego nieba, niezauważalne, póki nie znalazły się wprost nad głową. Harry poruszył się na swojej ławeczce. Odchrząknąłem i zwróciłem się do Zane’a: — Pan zajmował się dokumentacją. Zane spojrzał załzawionymi oczami na czubki lśniących czarnych butów. — Jestem biznesmenem, Clair lekarzem. — Pan wszystko przygotował. — Od czasu do czasu Clair oceniała sprzęt na prośbę jego wytwórców. Zaproponowałem, żeby powołała do życia firmę, płaciła podatki i tak dalej. Tak powstało Bayside Consulting. Spojrzałem na Clair. Jej twarz była jak wykuta z kamienia. Przyjechaliśmy, żeby porozmawiać z Zane’em, ale zjawiła się Clair i wyrwała nam teczkę. Obejrzała trzy zdjęcia, co wystarczyło, by wszystko zrozumieć, po czym bez słowa oddala je mężowi. Dziesięć bardzo długich minut temu. — Widok ciała Nelsona w kostnicy wstrząsnął panem tak bardzo, bo od razu go pan rozpoznał. — Jego ręce. Skórę. Jego… — Zane ukrył twarz w dłoniach. Paznokcie lśniły jak mika. Nosił cienką złotą obrączkę i duży srebrny sygnet. Clair zadrżała i odwróciła wzrok. — Kiedy potrzebował pan przykrywki, by wybrać się do Biloxi, wybierał pan Bayside. Clair nigdy nie sprawdzała rachunków. Uszczypnął się lekko w czubek nosa. — Podpisuje kilka formularzy pod koniec roku podatkowego. — Poznał pan Nelsona dzięki ogłoszeniu w „NewsBeat”. — Pewnego dnia przerzucałem tę gazetę. Zauważyłem ogłoszenie… — Spojrzał na Clair. — Chciałem z kimś pogadać, tylko pogadać. Ręce Clair poruszyły się szybko, lecz natychmiast je uspokoiła. — Poznaliśmy się i tak się to wszystko zaczęło — ciągnął Zane. — To było… sam już nie wiem… — Nie miał pan nic wspólnego z jego śmiercią, prawda? — spytałem. Przerażony, otworzył szeroko oczy. — Mój Boże, nie. Mimo że… — Mimo że razem z Terri Losidor zaczął pana szantażować. Był pan jego wielkim źródłem, którym się chwalił na prawo i lewo. Domyśliłem się, że kiedy Terri wniosła oskarżenie przeciwko Nelsonowi, ten zaproponował, że podzieli się z nią dochodami uzyskanymi dzięki szantażowaniu Peltiera. Terri zdążyła się już przekonać, że chciwość Nelsona przewyższała znacznie jego kryminalne talenty i sama wszystko dokładnie zaplanowała. „Żona Peltiera wyjeżdża na kilka dni? Jerrold, musisz go namówić, żeby zabrał cię w jakieś odjazdowe miejsce, możemy tam ukryć mały aparat…” — Chciał sto tysięcy dolarów — powiedział Zane. — Dla pana to chyba niezbyt wygórowana suma. — Znałem Jerrolda na tyle dobrze, by wiedzieć, że będzie… będą wracać po więcej. Opowiedziałem wszystko oficerowi, który koordynuje pracę ochrony podczas organizowanych przeze mnie imprez… zebrań udziałowców, imprez charytatywnych… sierżantowi Burlewowi. — To jedna z korzyści płynących z noszenia halabardy za Squillem — powiedziałem do Harry’ego. — Trafiają ci się bardzo intratne występy gościnne. — Powiedziałem sierżantowi, że jeśli znajdzie i zniszczy interesujące mnie materiały, to zapłacę mu dwadzieścia tysięcy dolarów. Wiedziałem już, dokąd to wszystko zmierza. — Burlew postanowił sam zaatakować, prawda? — Kiedy Jer… pan Nelson został zamordowany, sierżant oświadczył, że jestem teraz powiązany z zamordowanym homoseksualistą notowanym za narkotyki i prostytucję. Dodał, że wyniknie z tego niezły skandal, a ja stanę się pośmiewiskiem. — Burlew przejął pałeczkę po Nelsonie i zaczął pana szantażować, prawda? — Linie przestały być już niewidoczne, tworzyły wyrazistą czarną siatkę na białym śniegu. Domyśliłem się, że kiedy Terri zaczęła współpracować z Nelsonem, zatrzymała zdjęcia. Dzięki nim mogła zawiązać nową spółkę, tym razem z Burlewem. Okazała się bardzo przedsiębiorczą paniusią. Zane skinął głową. — Sierżant Burlew zażądał dwustu tysięcy dolarów. I pracy w jednej z moich spółek. — Dyrektora ochrony? — spytałem. Po raz pierwszy Zane spojrzał mi prosto w oczy. — Chciał zostać ogrodnikiem. Popatrzyłem na Zane’a, jakby zaczął przemawiać w języku suahili. — Ogrodnikiem? Chodzi panu o… — Rośliny, detektywie. Drzewa. Kwiaty. Jestem współwłaścicielem dużej firmy zajmującej się planowaniem i zakładaniem ogrodów oraz dostawami niezbędnego sprzętu. Sierżant chciał zostać u mnie specjalistą do spraw ogrodnictwa i zachować tę pozycję do czasu przejścia na emeryturę. — Spojrzał na mnie i wzruszył ramionami. — Czy kiedykolwiek wspominał o kapitanie Squillu? — Nadal nie mogłem dojść do siebie po ostatniej rewelacji. Zane odwrócił wzrok. — Nie przypominam sobie. — A pożar w „NewsBeat”? — Sierżant martwił się, że zarejestrowali tam moją odpowiedź na ogłoszenie Nelsona. To mogło wyjść przy okazji śledztwa. Nie mam pojęcia, czy to on podłożył ogień. — Gdyby cała sprawa wyszła na jaw, Burlew mógłby się pożegnać z pieniędzmi, ale przecież pan sam sprawdził gazetę. — Przejechałem tamtędy kilka razy, żeby spojrzeć, zastanowić się. Kiedy podjeżdżałem do domu Peltierów, zauważyłem tył jaguara stojącego w garażu na pięć samochodów. Zane zaczął szlochać. Clair usiadła obok niego i położyła mu rękę na ramieniu. Nie odrywała jednak wzroku od czarnych chmur kłębiących się za oknem. — W przedziwny sposób domyśliłem się, że cała akcja przeniosła się właśnie tutaj — dobiegł nagle głos od drzwi i do pokoju wkroczył Burlew. Clair wstała wyraźnie rozgniewana. Harry wpatrywał się w niego ze swojej ławeczki. Odwróciłem się, zaciskając pięści. — Och, daj spokój, Ryder — rzucił Burlew. — Dorośnij wreszcie. — Sierżancie, proszę w tej chwili wyjść z mojego domu — zażądała Clair. Burlew zamrugał swoimi małymi oczkami i odwrócił się do Zane’a. — Nie ma żadnego problemu, panie Peltier. Absolutnie żadnego. — Nie ma problemu? Ja stanę się pośmiewiskiem, a pan trafi za kratki. — Nic nie pamiętam — powiedział Burlew. — Szantażował mnie pan… — Nic nie pamiętam — powtórzył Burlew. — To bardzo wygodne zdanie, panie Peltier. Widziałem, co nadciąga. Zane zaczął poruszać nozdrzami, jakby poczuł nagle napływające nie wiadomo skąd świeże powietrze. — O czym pan mówi, sierżancie? — Jeśli nie wniesie pan oskarżenia przeciwko… no, mniejsza z tym, nie będzie procesu. A jeśli nie będzie procesu, sprawa nie wyjdzie na jaw. Żadne zdjęcia nie ujrzały jeszcze światła dziennego. — Burlew uśmiechnął się. — Zna pan moją ulubioną grę? Nazywa się Robienie Uników… — Proszę wyjść z mojego domu, sierżancie — rzuciła ostro Clair. — Natychmiast. Harry odchylił się i oparł łokcie o klawiaturę fortepianu. Rozległy się niskie, basowe dźwięki. Przez chwilę przyglądał się Burlewowi z uśmiechem, po czym odwrócił się do mnie. — Czy opowiadałem ci o partnerze, którego kiedyś miałem, Cars? Jakieś dwanaście lat temu? Burlew zarumienił się. — Pieprz się, Nautilus. Harry patrzył na niego spokojnie. — Lepiej stąd spadaj, Burl — powiedział. — Wio, kowboju. Burlew otworzył szeroko oczy i spurpurowiał. Zaczął coś mówić, lecz zaraz urwał, obrócił się na pięcie i wyszedł z pokoju na sztywnych nogach jak na szczudłach. Kiedy usłyszeliśmy, jak zapala silnik, Zane wstał i otrzepał mankiety z wyrazem konsternacji na twarzy. — Kim był ten facet? — rzucił w powietrze. — I o czym on w ogóle mówił? Clair spojrzała na męża, jakby miała zaraz zwymiotować i wyszła z pokoju. Harry poklepał mnie w ramię i skinieniem głowy odwołał na bok. Odeszliśmy ponad trzy metry i pochyliliśmy głowy. — Czy to wiąże się z naszą sprawą tak, jak myślę? — spytał. — Masz rację. Nie wiąże się w najmniejszy nawet sposób. To tylko boczny tor. Harry pokręcił głową, przeklął pod nosem Burlewa i wyszedł. Zebrałem zdjęcia i cicho skierowałem się w stronę drzwi. W holu zatrzymała mnie Clair. — Bez względu na to, kto jest w to zamieszany — powiedziała — chcę, żebyś pracował nad tym jak nad każdą inną sprawą. — Nie ma żadnej sprawy, Clair. Wszystko sprowadza się do zeznań Zane’a przeciwko Burlewowi. Nie mamy żadnych innych dowodów z wyjątkiem Terri Losidor, a ona jedzie na tym samym wózku, co on. Śmiech Clair zabrzmiał metalicznie. — Zane nie piśnie ani słowa. Wymyśla teraz jakąś żałosną historię, żebym zaczęła się nad nim litować. — Delikatnie chwyciła mnie za ramię. — Idąc tym tropem, skierowaliście się w zupełnie złą stronę, prawda? — Szukaliśmy postaci związanej blisko z Nelsonem. Sądziliśmy, że doprowadzi nas do zabójcy, a nie do… — Mojego męża. Wzruszyłem ramionami. Pokręciła głową. — Czy przez to wróciliście do punktu wyjścia? — Zastanawiamy się również nad tym, że ciała mogą być swojego rodzaju posłańcami, symbolami. Nad tym właśnie pracowaliśmy, gdy… skierowaliśmy się w złą stronę. Clair wyszła przed dom. Ruszyłem za nią. Mobile znajdowało się blisko trzynaście kilometrów stąd, po drugiej stronie zatoki. Padał tam teraz deszcz, niebo i miasto łączyła kurtyna szarości. Szliśmy wykładaną kamieniami ścieżką między bujnymi krzewami azalii i róż. — To w większości moja wina, Cars — powiedziała, zatrzymując się pod treliażem. — Moja cholerna, głupia wina. W powietrzu unosił się zapach kwiatów, stanowiąc słodką przeciwwagę dla jej gorzkich słów. — Nie tak to widzę, Clair. Spojrzała na mnie nad szarą powierzchnią wody. — Wiedziałam, że Zane jest słabym człowiekiem, zanim za niego wyszłam. Podejrzewałam nawet, że jest biseksualistą, słyszałam plotki, choć trzeba to raczej nazwać aseksualizmem. Ale był tym, co dziewczęta z moim pochodzeniem miały wysoko cenić i złapać: uosabiał władzę, pozycję, wpływy… — Clair, nie musisz… Spojrzała na mnie ostro niebieskimi oczami i zamilkłem. — Zane sprzedawał siebie jako bilet do tego świata, świata dziedziczonych fortun, wpływów, a ja byłam unikalnym nabytkiem. Jak większość osób z jego środowiska, nie zrobił niczego, żeby zdobyć to, co ma. Wystarczyło tylko, że przyszedł na świat. Ja przez całe lata musiałam walczyć o wiedzę, osiągnięcia naukowe. Brakowało mi tylko sceny, na której mogłam pokazać wszystkim, jak daleko zaszłam. — Jesteś szanowana w całym kraju, i nie tylko. Uśmiechnęła się smutno. — Próżność to przepaść, która pogłębia się w miarę jej napełniania, Ryder. Od strony zawodowej stałam na własnych nogach, ale niczym się nie wyróżniałam. Byłam tylko jedną z wielu utalentowanych i szanowanych osób. Lecz nie w świecie Zane’a. Tam postrzegano mnie jak anomalię: kobietę zawdzięczającą wszystko tylko sobie. W świecie ptasich móżdżków, których osiągnięcia odzwierciedlały osiągnięcia Zane’a: odziedziczone, kupione lub takie, w które się wżenili, to było dziwaczne. Jak mogłam podporządkować sobie ten świat i zacząć w nim górować? Jej wzrok powiedział mi, że sam muszę odpowiedzieć na to pytanie. — Wychodząc za Zane’a Peltiera. Roześmiała się gorzko. — Próżność to paskudna cecha. Stoczyłam się, myśląc przez y czas, że wspinam się na szczyt. Po drugiej stronie zatoki welon deszczu nad Mobile zalśnił złotem rozświetlony promieniami słońca. Clair przyglądała mu się przez chwilę. — Zaczęłam się nad tym zastanawiać całkiem niedawno, Ryder, Jdedy przyszedłeś do mnie, żeby opowiedzieć mi o doktor Davanelle. Po twoim wyjściu uświadomiłam sobie, że moją pierwszą reakcją nie było wcale: „Jak mogę jej pomóc?”, lecz: „Nie mogę sobie pozwolić na potencjalną plamę na mojej reputacji”. To było paskudne. Jestem okropną egoistką. Pokręciłem głową. — Myślę, że ustawiłaś poprzeczkę zbyt wysoko, Clair, i nigdy jej nie dosięgniesz. Tak nie można, traci się z oczu to, co najważniejsze. Clair sięgnęła do kratownicy i zerwała różę. — Ten akt słabości Zane’a, jego poddanie się woli Burlewa, wściekł mnie do granic możliwości. Ale nie byłam zła na niego, tylko na siebie. — Skinęła głową w stronę domu. — To nigdy nie było moje miejsce, moje życie, te wszystkie przytłaczające przedmioty. Zawsze najbardziej kochałam swoją pracę, swoją zdolność do… — Urwała i zacisnęła pięści tak mocno, aż pobielały jej knykcie. — Cholera. Znów to robię, Ryder. Mój świat. Moje życie. Moje rzeczy. Moja praca. — Odwróciła się, by otrzeć łzy wierzchem dłoni. — Jak się miewa Ava? Uda jej się? Powiedz mi, że wszystko u niej w porządku, nawet jeśli tak nie jest. — Clair, sądzę, że… Położyła mi palec na ustach, zanim zdążyłem skończyć. Od zapachu jej perfum kręciło mi się w głowie. A może był to zapach róż? — Tylko dzisiaj powiedz mi, że wszystko u niej w porządku. Powiedz, że jej się uda. Cofnęła palec. — Uda jej się, Clair. Uśmiechnęła się promiennie, co na pewno wymagało od niej dużego wysiłku. — Na pewno, fest młoda, silna. Będzie cudowna. Wszystko się ułoży. Świat to brylanty i róże, Ryder. Nie, chrzanić brylanty, to tylko kurz obdarzony niezwykłym blaskiem. Świat to róże. Uśmiech zniknął z jej twarzy i pochyliła się w moją stronę. Objąłem ją, gdy zaczęła cicho szlochać. Poczułem delikatny dotyk jej ust na policzku. Cofnęła się, otarła mokre oczy rękawem i popchnęła mnie w stronę samochodu. — Praca czeka, mój drogi — powiedziała. Patrzyłem, jak prostuje plecy i zdecydowanym krokiem zmierza w stronę olbrzymiego domu. Był to dla mnie sygnał, że nadeszła pora wyruszyć w podróż, której unikałem jak ognia. Znów stanęliśmy przed murem nie do przebycia i teraz ja musiałem wyprostować plecy i iść zdecydowanym krokiem. Choć dzwoniłem pod ten numer zaledwie sześć razy, wyjąłem telefon z kieszeni i wybrałem numer Yangie, jakbym miał go wypalony w duszy. ROZDZIAŁ 26 Noc, z perłowym sierpem księżyca zawieszonym na niebie i lekkim wietrzykiem, byłaby piękna, gdybym tylko mógł znaleźć się wszędzie, byle nie tutaj. Lśniący księżyc i migające gwiazdy zupełnie nie pasowały do tego miejsca. Znajdowało się poza pięknem, w krainie, gdzie nawet cienie pozostają w cieniu, a światło wydaje się być jedynie ironią. Przejeżdżając półtora kilometra dzielące główną drogę od bramy, ściskałem kierownicę tak mocno, że aż poczułem skurcz. Ruszając palcami, przypomniałem sobie, że byłem tu czterokrotnie i za każdym razem okłamywałem samego siebie, że robię to po raz ostatni. Strażnik przy bramie sprawdził moje nazwisko na liście i zaświecił mi w oczy latarką. Nie poczułem się urażony, tutaj to normalna procedura, nie może być miejsca na pomyłki. Zaparkowałem samochód i podszedłem do drzwi wejściowych. Dyżurujący przy nich strażnik potraktował mnie tak, jakby spotkanie z jego kolegą przy bramie było tylko rozgrzewką. Wszedłem do środka przy dźwięku szczękających zamków i zatrzaskiwanych drzwi. Było już późno, ale Vangie na mnie czekała. Od razu odgadła, w jakim jestem nastroju, więc ograniczyliśmy się tylko do kilku zdawkowych uprzejmości. Po chwili zjawił się strażnik, by odprowadzić mnie do pokoju Jeremy’ego. Powiedziałem mu, że jeśli go nie wezwę, nie wolno mu otwierać drzwi ani zaglądać do środka przez wizjer. Zażądałem, by wyłączono kamery monitorujące pokój i Vangie niechętnie wyraziła na to zgodę. Strażnik spojrzał na nią sceptycznie. — Wie, co robi — powiedziała. — Lepiej, żeby tak było — odparł strażnik. Przeszliśmy długim białym korytarzem z kilkoma solidnymi stalowymi drzwiami. Wszystkie umieszczone w nich wizjery były zamknięte. W końcu korytarza nagle rozległ się piskliwy głos syreny. Pomyślałem początkowo, że to alarm przeciwpożarowy. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że to ludzki krzyk, choć nie mogłem sobie wyobrazić, jaka koszmarna wizja może wywołać tak straszliwy dźwięk. Krzyk zawisł w powietrzu, jakby uwięziony pomiędzy jego cząsteczkami, potem zniknął w innym wymiarze. Zauważyłem, że strażnik przygląda mi się z rozradowanym uśmiechem, i uświadomiłem sobie, że tej niezwykłej energii dodaje mu praca w miejscu, gdzie smutek i przerażenie są normą. Miałem ochotę wymierzyć mu cios prosto w roześmianą twarz; zobaczyć, jak odskakuje mu głowa, a krew i ślina znaczą ślad na ścianie. To wszystko wina tego miejsca, pomyślałem. Zachowaj spokój. Zatrzymaliśmy się przy drzwiach. — Będę czekał na zewnątrz — powiedział strażnik. Odsunął klapkę wizjera i zajrzał do środka. Dopiero potem wsunął plastikowy klucz w elektroniczny zamek. Drzwi otworzyły się z sykiem. Wszedłem do środka. Wnętrze przypominało pokój w akademiku: wbudowane w ścianę komody, otwarta szafa, długi stół, który służył jako biurko, przed nim krzesło, drugie w rogu i łóżko. Wszystkie meble wykonano z miękkiego plastiku. Była tam nawet biblioteczka z równo poukładanymi książkami. Przy jednej ze ścian zamontowano umywalkę, toaletę i prysznic, obok nich wysokie lustro z folii Mylar. Oglądane w nim odbicie było lekko wykrzywione. Jeremy siedział na łóżku, trzymając w dłoniach zieloną książkę. Szczupły i jasny, z niebieskimi, nakrapianymi złotawo oczami i jedwabistymi blond włosami. To wszystko odziedziczył po ojcu, lecz brakowało mu jego silnej postury. Miał na sobie szary dres, a na nogach białe skarpetki i pantofle. Podniósł głowę, jakbyśmy widywali się co wieczór. Oparłem się o ścianę, krzyżując ramiona na piersi. Postukał palcem w książkę. — Czytałeś kiedy Lukrecjusza, Carson? — spytał. — Ostatni raz chyba na ostatnim roku studiów. — Tak? Na którym ostatnim? Tylko żartowałem. To jeden z moich ulubionych fragmentów: „Tak jak dzieci drżą i boją się wszystkiego, gdy otacza je ciemność, tak i my w świetle dnia czasami boimy się tego, czego nie należy się bać, bo jak w przypadku dzieci jest to tylko wytwór naszej wyobraźni”. Zmarszczył brwi. — Moje pytanie brzmi następująco: Kto powinien się bać, kiedy drżące ze strachu dzieci mają rację, Carson? Spojrzałem na zegarek. — Chciałbym zacząć od… Jego głos obniżył się o oktawę. — Kto powinien się bać, Carson, kiedy drżące ze strachu dzieci mają rację? — Mam za sobą długi dzień, Jeremy. — KTO POWINIEN SIĘ BAĆ, CARSON? TO NIE JEST OPERACJA NA OTWARTYM MÓZGU! Choć trząsł się od wzbierających w nim emocji, nie potrafiłem ukryć gniewu, który zadźwięczał w moim głosie. — Rodzice, Jeremy. Co na to powiesz? Pytanie i odpowiedź. Dźwięk i echo. Skończyłeś już? Przechylił głowę, jakby usłyszał dobiegającą z oddali muzykę. — Czy mama dobrze się czuje? Westchnąłem. Zawsze to samo. — Pytałem, czy mama dobrze się czuje. — Ona nie żyje, Jeremy. Od trzech lat. Uniósł jedną brew. — Doprawdy? Wielka szkoda. Bardzo cierpiała? — Tak, Jeremy, bardzo. Biały ból, czarny ból. Wykręcił jej dłonie w żelazne gałki aż w jego śnieżnobiałym blasku stała się niemal przezroczysta. Nigdy, do samego końca, nie wzięła ani jednej pigułki przeciwbólowej i nie pozwalała, żebym cokolwiek dla niej zrobił. Musiała przejść przez piekło na ziemi, na wypadek gdyby gdzieś tam po drugiej stronie istniało niebo. — Było dość bólu dla trojga? — spytał Jeremy. — Oczywiście, nie włączam cię do tej listy. Tobie udało się uciec przed ogniem. Może trochę cię osmalił, przyprawił o lekką neurozę, ale twoja dusza nie spłonęła. Zostałeś ocalony przed ogniem. Czy twoja dusza spłonęła, Carson? — Wiesz co, Jeremy? Równie dobrze moglibyśmy załatwić to za pomocą poczty. Pytanie: Czy twoja dusza spłonęła? Zakreśl odpowiedź tak lub nie. — NIE WAŻ SIĘ ZE MNIE WYŚMIEWAĆ! TO TY MNIE POTRZEBUJESZ, NIE JA CIEBIE! Spróbuję jeszcze raz: Czy twoja dusza spłonęła, Carson? Wysunąłem krzesło spod stołu i usiadłem naprzeciwko niego. — Nie, Jeremy, nie spłonęła. — To bardzo niezwykłe, zważywszy na to, że ogień szalał wszędzie. A dlaczego? — Ty mi powiedz, Jeremy. Myślisz chyba wyłącznie o tym. Jeremy zaczął podskakiwać na łóżku i piszczeć jak prosię. — BO ZABIŁEM TEGO DRANIA! DLATEGO! Przywiązałem to PROSIĘ do drzewa i dźgałem go, aż jego PROSIĘCE wnętrzności wypłynęły na wierzch jak glisty i czarny miód. Umazałem twarz w jego PROSIĘCYCH WNĘTRZNOŚCIACH, a on żył na tyle długo, by to oglądać. Dlatego twoja dusza nie spłonęła, braciszku. To ja CIĘ OCALIŁEM! Jeremy zerwał się z łóżka i zaczął chodzić po pokoju tam i z powrotem, po czym przykucnął przed lustrem w pozycji odbijającego. Puścił do mnie oko w wykrzywionej powierzchni lustra. — Może dałoby się tego wszystkiego uniknąć, gdyby kochany tatuś grał ze mną w piłkę, zamiast wyprawiać to wszystko. Zniżył głos i zaczął idealnie naśladować sposób mówienia ojca. — No, synku, wyjdziemy na podwórko i trochę porzucamy. — Przestań, Jeremy. — Nie, synku, tak się nie trzyma kija. Spróbuj w ten sposób. — Przestań. — Cholera, mówiłem ci, żebyś trzymał go tak. — Uspokój się. Wstałem. — Trzymaj go, ty mały zasrańcu! Skoczyłem w jego stronę. — Jeremy! — Pokażę ci, ty mały draniu, pokażę ci, do cholery, pokażę ci… Chwyciłem go za bluzę. Jeremy odrzucił głowę i powietrze przeszył krzyk, który całe wieki temu słyszałem w korytarzu naszego domu. Matka odwraca się do mnie i mówi: „Idź do łóżka, zaraz będzie cicho”. Klapka wizjera w drzwiach podniosła się. — Wszystko w porządku? — spytał strażnik. Obrzucił spojrzeniem wnętrze pokoju. Jeremy uśmiechał się spokojnie, a ja cały zlany potem stałem oparty o ścianę. — Nie otwieraj go! — wrzasnąłem. Klapka zasunęła się powoli, a ja podszedłem do umywalki i spryskałem twarz zimną wodą. Jeremy usiadł na łóżku i uśmiechnął się. — No, skoro mamy już za sobą ceremonię otwarcia, powiedz mi, o czym chcesz ze mną porozmawiać? Niech no zgadnę… ostatnie wydarzenia w poczciwym Mobile? Wiedziałem, że będziesz potrzebował rady, kiedy rozwiązanie nie chce się pojawić. Przywiozłeś zdjęcia i akta, żebym mógł się im spokojnie przyjrzeć przez dzień lub dwa? I oczywiście zapalniczkę? Była już północ, gdy wjeżdżałem na Dauphin Island. Z południa nadciągała wielka burza, przez chmury przebijały się zygzaki błyskawic. Miałem nadzieję, że Ava już śpi, i uda mi się dotrzeć do łóżka i pogrążyć w ciemności, o której marzyłem. Kiedy skręciłem za róg, zobaczyłem stojące przed domem volvo Harry’ego. Czego on mógł chcieć o tej godzinie? Zaparkowałem samochód. Z trudem wszedłem na schody, jakby nagle stały się dwa razy wyższe. Harry i Ava siedzieli jak posągi wykute w kamieniu; on na krześle, ona na kanapie. Między jej ustami i piersiami zawisła filiżanka herbaty. Kiedy przechodziłem przez drzwi, poczułem, jakby ktoś oblał mnie gorącą parafiną; tężejący wosk spowolnił moje ruchy. — Dlaczego jesteś tutaj jutro? — spytałem posąg Avy. Z moich ust popłynęły nie takie słowa, jak chciałem, próbowałem sobie przypomnieć, co zamierzałem powiedzieć. — Chodzi mi o to, co Harry tak późno… Kiedy czekałem, aż rozpłacze mi się język, podłoga zadrżała, jakby w fundament domu uderzył nagle piorun. Zapaliły się od niego deski, bo róg pokoju zaczął się nagle kurczyć i znikać. Deski się zapadają, usłyszałem spokojny głos w głowie. Ale dlaczego meble stoją na swoich miejscach? Patrzyłem zafascynowany, mój dom nigdy wcześniej czegoś takiego nie robił. — Tam dmucha — odezwałem się. Usłyszałem zimne akordy granej na harfie muzyki. Posągi uniosły się ze swoich miejsc i popłynęły w moją stronę jak motyle. — Trzymaj właśnie tak. Trochę wyciągnij. Świetnie. Głos Avy brzmiał, jakby pochodził ze starej taśmy. W jego tle słychać było syczenie i trzaski. — Bardzo źle? — usłyszałem głos Harry’ego z tej samej taśmy. — Drugi stopień. Wygląda gorzej, niż jest w rzeczywistości. Najważniejsze, żeby nie wdała się infekcja. Dźwięki odbijały się echem od ścian. W oddali rozległ się kolejny stłumiony grzmot. Syczenie okazało się szumem deszczu uderzającego o dach domu. Otworzyłem oczy, wypływając na lśniącą powierzchnię. Próbowałem usiąść, lecz Harry położył mi rękę na piersi. „Nie ruszaj się, bracie” — powiedział. Poczułem pieczenie w okolicy bicepsa. Leżałem na kanapie bez koszuli. Ava smarowała mi ramię maścią, która śmierdziała jak farba zrobiona ze zgniłej kapusty. Harry trzymał je mocno, podczas gdy ja krzywiłem się i wierciłem. — Gdzie byłeś dziś wieczorem, Cars? — spytał. — Na ognisku — odparłem. Widziałem wszystko coraz wyraźniej. Ava delikatnie bandażowała mi ramię aż do łokcia. Kiedy Harry pomógł mi usiąść, podłożyła mi pod ramię poduszki. Wyszła do kuchni. Harry pochylił się w moją stronę. — Czy Jeremy też tam był? Zamarłem. Harry wiedział. Zamknąłem oczy. — Mówiłem o nim, gdy straciłem przytomność? — Nie powiedziałeś ani słowa. — To skąd… — Wiem wszystko o Jeremym, bracie. Od roku. Pytanie, którego nie zadałem, pojawiło się w moich oczach. — Jestem detektywem — powiedział. — To mój zawód. Ava wróciła ze szklanką whisky w ręce. Uklękła przy mnie i przyłożyła mi ją do ust. — To niedobre dla ciebie — zaprotestowałem. — Dla mnie nie, ale dla ciebie dobre. Wypij. Poczułem ciepło w żołądku, które powoli rozlało się po całym ciele. Niebo za oknem rozcięła błyskawica i światła natychmiast zamigotały. Rozległ się grzmot. Harry przysunął krzesło i usiadł przy mojej głowie. Ból w ramieniu zaczął słabnąć, a ja powoli wracałem do rzeczywistości. — Pojechałeś za mną do szpitala w zeszłym roku? — spytałem Harry’ego. — Wtedy nie zauważyłbyś nawet, gdyby ktoś przyczepił ci ogon do czoła. Jechałem za tobą prawie do samych drzwi. A jeśli to jest szpital, to Fort Knox jest przy nim jak wesołe miasteczko. — Nie mogłeś odpuścić. To nie w twoim stylu. — Czy zacząłem węszyć? Tak. Nadal nie jestem pewny, co udało mi się odkryć. Wiem, że Jeremy Ridgecliff jest twoim bratem. Czy jeździłeś do niego po radę w sprawie Adriana? Nie mogłem mu spojrzeć w oczy. — Nie byłem pewny, czy to, co robię, jest słuszne. — Czy któryś z was mógłby mi wyjaśnić, o co w tym wszystkim chodzi? — spytała Ava. Odwróciłem głowę. Harry przesunął krzesło, by usiąść przodem do niej. — Rok temu oficer patrolujący ulice wszedł za jakimiś ćpunami do rojącego się od szczurów ścieku pod miastem. Potknął się tam o ciało dwunastoletniej dziewczynki, Tessy Ramirez. Jej oczy, twarz były spalone. Spece z laboratorium ustalili, że ktoś położył jej na powiekach kawałki jedwabiu i podpalił. Żyła jeszcze, kiedy to się stało. Jego słowa wywołały w mojej głowie obrazy, o których dawno chciałem zapomnieć: Tessa Ramirez rozciągnięta wśród szczurów i odłamków szkła, jej oczy były jak wypalone węgielki wypalające dziury w mojej duszy. Pomóż mi! — krzyknęła, choć nie żyła już od tygodnia. — Mój Boże — szepnęła Ava. — Miesiąc później znaleźliśmy ciało starego włóczęgi. Wyglądał tak samo. — Nie mieliście żadnych śladów? — Nic. Aż tu nagle zwykły krawężnik mówi mi, że płonące skrawki jedwabiu mogą być więzią łączącą zabójcę i jego ofiary. Zasugerował też, że ofiary były wybierane dzięki pożarom, do których doszło przed zabójstwem. Pomyślałem, że wygaduje bzdury, ale sprawdziliśmy to. Obie ofiary w ciągu minionych sześciu miesięcy były na miejscu pożarów. Powiedzieliśmy o tym szefom. Oni postanowili jednak wezwać FBI, a ich agenci twierdzili, że pożary były formą ukrycia, a wytwarzanie więzi to pomysł szaleńca. — A te pożary? — Zwykły przypadek, stwierdzili. Były naprawdę wielkie: stary budynek mieszkalny w centrum miasta, rozpadająca się farma nieopodal Saraland. Tysiące gapiów. Razem z tym gliniarzem nieźle oberwaliśmy za wtrącanie się do nie swoich spraw. Ava spojrzała na mnie. — To ty byłeś tym policjantem. Skinąłem niechętnie głową i bardzo się ucieszyłem, że potężny grzmot uniemożliwił dalszą rozmowę. Harry nalał sobie kolejną szklankę glenlwet i opowiadał dalej. — Następnymi ofiarami były Cynthia Porter i jej dwudziestoletnia córka. Znaleziono je również z wypalonymi oczami. Mąż pani Porter był znanym dilerem samochodów. Wspierał hojnie obie partie polityczne. W przeciwieństwie do poprzedniej zbrodni, tym razem ofiary były białe i pochodziły z wyższych warstw społeczeństwa. I od razu zaczęła się zawierucha. W wydziale zaczęto prowadzić śledztwo równolegle, dając Carsowi i mnie trochę swobody, byśmy mogli zbadać tę teorię więzi między ofiarami i zabójcą. Oczywiście nie wierzyli w to, ale chcieli rozpracować wszystkie aspekty, by mieć się czym pochwalić przed opinią publiczną. — Czy panie Porter… zostały też… wybrane… podczas pożaru? — spytała Ava. — Wybrane? Dobre słowo. Miesiąc wcześniej były świadkami tajemniczego pożaru, do jakiego doszło w centrum handlowym. Planowały zakupy, dostrzegły dym i zatrzymały się. Carson doszedł do wniosku, że musimy zbadać wszystkie miejsca, w których dochodziło do pożarów, zwłaszcza jeśli podejrzewano podpalenie. Powiedział mi, że sprawca może wykorzystywać pożary, by wykurzyć swoje ofiary, jeśli tak można to określić. Spojrzała na mnie. — Miałeś rację, prawda? Dom zadrżał w nagłym podmuchu silnego wiatru i odczekałem chwilę, zanim zdecydowałem się odpowiedzieć na jej pytanie. — Duży pożar wybuchł w magazynie nieopodal doków. Słuchałem radia na częstotliwości wykorzystywanej przez straż pożarną i dotarłem tam bardzo szybko. Przyjrzałem się dokładnie gapiom i od razu wyłowiłem faceta, którego bardziej interesowali zebrani ludzie niż pożar. Stanąłem niedaleko za nim i patrzyłem, jak wyrywa sobie pasma włosów, wcale się przy tym nie krzywiąc. To się nazywa tricholomania, a cierpiąca na nią osoba… W Avie od razu obudził się lekarz. Skinęła głową. — Wyrywa sobie włosy dla przyjemności i dla złagodzenia napięcia. Czytałam o tym. Rzadka w przypadku dorosłych, należy do grona zaburzeń w panowaniu nad impulsami, jak nadmierne upodobanie do hazardu, niekontrolowane wybuchy gniewu, kleptomania i… — urwała, unosząc brwi. — Zgadza się — dokończyłem — piromania. Patrzyłem, jak Joel Adrian wyjmuje z kieszeni notes i podchodzi do jednego z dokerów. Przed wybraniem ofiary robił notatki. Doker powiedział mi, że przedstawił się jako reporter, który zbiera materiał do artykułu. Powiedział też, że „reporter” zapisał sobie do późniejszej weryfikacji jego nazwisko i adres. — I co dalej było z Adrianem? Historia zbliżała się do końca. Harry, wyczuwając mój niepokój, postanowił mówić dalej. Ja oparłem się o poduszki, próbując słuchać odgłosów burzy, ale niewiele słyszałem poza słowami Harry’ego. — Cars postanowił iść tym tropem i zdobył numer rejestracyjny jego samochodu. Śledziliśmy go całymi dniami. Cztery dni później Cars pojechał za nim do domu dokera. Adrian raz jeszcze skorzystał z przykrywki reportera, by wejść do środka. Carson wezwał posiłki i zakradł się do okna. W środku zobaczył związanego dokera leżącego na podłodze… Ava nie spuszczała ze mnie wzroku. Zamknąłem oczy, a słowa Harry’ego wywołały w mojej głowie obrazy, które oglądałem jak film. Adrian nasączał kawałek czerwonego jedwabiu benzyną, podczas gdy doker próbował uwolnić się z więzów. Potem położył jedwab na oczach przerażonego mężczyzny i pocałował go w czoło. Wyjął z kieszeni zapalniczkę, jedną z tych, które kształtem przypominają czarodziejską różdżkę. Wpadłem do środka. Adrian zapalił zapalniczkę i uśmiechnął się do mnie, jakbyśmy zaraz mieli zjeść wspaniałą kolację… — Carson? — Głos Avy dobiegi mnie z oddali, stłumiony szumem deszczu. Wystrzał z mojej broni był ogłuszający. Z walącym jak oszalałe sercem schowałem się za kanapą, nie wiedząc, w co trafiłem, oraz czy Adrian był uzbrojony. Usłyszałem głuche uderzenia, jakby ktoś walił na oślep młotkiem i wyjrzałem zza kanapy. Adrian wił się na podłodze, waląc głową i piętami o drewnianą podłogę. Jęczał, dyszał, z ust płynęła mu krew. Patrzyłem, jak cienka różowa strużka zamienia się w strumień czerwieni. Próbował wyrwać się śmierci, pozostawiając na podłodze szeroki czerwony ślad… — Carson? Zabiłeś go? — Głos Avy przywołał mnie do teraźniejszości. — Zrobił to, co musiał — oświadczył Harry, patrząc mi prosto w oczy. — Daj sobie z tym spokój, Cars. Pokręciłem głową. Nigdy nie uda mi się z tym pogodzić. — Może powinienem był odwrócić jego uwagę. Zaczekać na wsparcie. Mógł stanowić ciekawy przypadek dla lekarzy… Harry wstał i wymierzył palec wskazujący prosto w moją twarz. — Nie mam ochoty raz jeszcze słuchać tego psychobełkotu; jesteś gliną, a nie pieprzonym studentem psychologii. Wystarczyłaby jeszcze sekunda, a głowa tego dokera zamieniłaby się w ognistą kulę. Ava wyciągnęła rękę i dotknęła mojego ramienia. — Nie opowiadałeś nigdy Harry’emu o swoim bracie? Jak wpadłeś na ten ślad? — Sam to wszystko wymyślił. Przypomniałem sobie dziwny moment na cmentarzu przy Church Street i uświadomiłem sobie, że Harry chciał mi powiedzieć, żebym tym razem nie jechał do Jeremy’ego sam, że wybierzemy się tam razem. Wstydziłem się spojrzeć na Harry’ego. — Skłamałem, Harry. Przedstawiałem pomysły Jeremy’ego jako własne. Jakbym sam wpadł na trop prowadzący do Adriana. Harry prychnął cicho. — Nie powiedzieć to nie znaczy skłamać, Carson. Gdybyś musiał kłamać, żeby jeść, ważyłbyś dwa kilo. — Nie byłem z tobą szczery. — Miałeś mi powiedzieć, że wykorzystujesz pomysły psychopaty? Z trudem przyszło mi w to wszystko uwierzyć, gdy przedstawiłeś je jako swoje. — Odkryłeś, skąd je brałem, a mimo to nie wycofałeś się z gry. Harry znów wyciągnął palec. — Początkowo nie. Odkryłem tylko, kogo odwiedzasz. Nie miałem pojęcia, że zbierasz u niego informacje. Domyśliłem się wszystkiego, kiedy po wizytach u Jeremy’ego zacząłeś dodawać kolejne kawałki do układanki. Gdybyś na samym początku wyjawił, że wykorzystujesz informacje pochodzące od seryjnego zabójcy, uciekłbym, gdzie pieprz rośnie. Nie przeceniaj mnie, Cars. Ava usiadła na brzegu kanapy. Obserwowała nas i słuchała, wyraźnie czymś podenerwowana. Zaczęła coś mówić, lecz znów rozległ się grzmot i urwała. Kiedy znów się odezwała, jej głos był równie smutny jak oczy. — Już wcześniej byłeś poparzony. Na drugim ramieniu. Masz uszkodzoną tkankę. Harry zamarł. Odwrócił się w stronę Avy. Znów spojrzał na mnie. Zanim zdążyłem się poruszyć, chwycił mnie za ramię i spojrzał na blizny sprzed roku. Jezu — szepnął. — Opowiedz mi o przeszłości — poprosiła Ava. — Wszystko. ROZDZIAŁ 27 Znaleźliśmy się w samym środku burzy. Krzesło na tarasie podskakiwało w gwałtownych podmuchach wiatru, a deszcz zacinał w szyby pod ostrym kątem. Wiatr jęczał pod podłogą. — Mój ojciec był inżynierem — zacząłem — który gładko przechodził od szaleństwa do normalności, z łatwością, z jaką potrafiłby zbudować most nad płytkim wąwozem. Był mroczną siłą, która żywiła się strachem, bólem i przerażeniem. — Twoim — powiedziała Ava. — Jeremy’ego. Molestował go i wykorzystywał w najgorszy z możliwych sposobów. Moja matka cierpiała straszliwie, lecz jej ból był wyłącznie natury psychicznej. — Ciebie nie atakował? — Prawie mnie nie dostrzegał, dopóki nie dorosłem na tyle, by zwrócić na siebie jego uwagę. — Ile miałeś lat, kiedy… — zaczął Harry. — Skończyłem dziesięć na dzień przed tym, gdy Jeremy zwabił mojego ojca do lasu i rozciął mu brzuch. W oddali rozległ się jęk syreny; straż pożarna pędziła, by naprawić skutki uderzenia pioruna. — Ojciec odkrył Jeremy’ego, gdy mój brat miał dziesięć lat. Jakby się nagle zmaterializował. Myślę, że dziesięć lat miało dla niego znaczenie. Może wiązało się z jego własnymi przejściami. — Myślisz, że Jeremy zabił ojca, żeby ratować ciebie? — spytał Harry. — Siebie również. Ale było już za późno, on stał się przeszłością. — Gdzie była twoja matka? — spytał Harry. — Była krawcową. Kiedy w domu zaczynał się koszmar, szła do swojego pokoju i szyła suknie ślubne. To była jej specjalność, wspaniale białe kokony z jedwabiu i koronki. Była prostą kobietą, której jedyną siłą była przemijająca dziewczęca uroda. Znalazła się w sytuacji, której nie potrafiła opisać, a co dopiero zmienić. — Jeremy nadal zabijał. Kobiety — powiedział Harry. Pokój przestał wirować. Oparłem się na zdrowym ramieniu. — Choć udało mu się przepędzić ducha ojca, nadal musiał zabijać matkę. Raz po raz. Za to, że nigdy nie stanęła między nim a ojcem. — Dlaczego nie zabił jej, Cars? — Zaczął popełniać tamte zbrodnie dopiero po pięciu latach, jakby w nim fermentowały do tego czasu. Gdyby zabił matkę, mnie wysłaliby do rodziny zastępczej albo sierocińca. Nie chciał tego. — Ale dlaczego podpala ci ręce? Czy to ma coś wspólnego z Adrianem? — Nie bezpośrednio, ale mógł wpaść na ten pomysł dzięki niemu. W ten sposób mam dzielić jego ból, jego ciężar. On przynajmniej tak to widzi. W zamian za podarowane mi dzieciństwo. — To okrutne… złe. Opadłem na poduszki i zakryłem ręką czoło. — To choroba psychiczna, Harry, wymykająca się wszelkiej kontroli. Jeremy jest niezwykle inteligentny, czasem wydaje się zupełnie normalny, ale sposób, w jaki postrzega świat, nie ma nic wspólnego z tym, co my nazywamy rzeczywistością. — Jak możesz mu na to pozwalać? — Gdybym nie pozwolił Jeremy’emu na ten moment równości, jak on to określa, być może Adrian nadal by zabijał. Ava podeszła do drzwi prowadzących na taras. Deszcz uderzał w szyby jak grad. Dotknęła szklanej tafli, została tak przez chwilę, po czym odwróciła się w moją stronę. — To jeszcze nie koniec, prawda? — szepnęła. — On znów to zrobi. — Nie, to koniec — oświadczył Harry. — Spójrz tylko na jego ramię. Spłacił już cały dług. Ava podeszła do kanapy i stanęła nade mną. — Nie. To jeszcze nie koniec. On znów cię poparzy. Co wydarzyło się dzisiaj? To była jakaś próba? Test? Zaliczka? Następnym razem on naprawdę cię spali. Tak jak poprzednim razem. Wiatr zatrząsł domem i ucichł. — Pożyczyłem mu pewne materiały, które mogą pomóc w rozwiązaniu tych ostatnich morderstw… Ava wpatrywała się we mnie, czekając na ciąg dalszy. Wbiłem wzrok w podłogę. — Mam po nie wrócić. Zaczęła drżeć, a potem płakać. Łzy płynęło cicho po jej twarzy. Nagle pierś uniosła się gwałtownie i wyrwał się z niej przeraźliwy szloch. Zacisnęła dłonie w pieści i zaczęła walić w powietrze. Pobiegliśmy do niej z Harrym, ale machnęła ręką, jakby odganiała pszczoły. Nie mogąc znieść bólu, który nagle wypełnił dom, otworzyła drzwi na taras i wybiegła na deszcz. Postąpiłem krok, by pobiec za nią. Harry, o wiele mądrzejszy, powstrzymał mnie. Usłyszeliśmy długie, przeciągłe jęki, jakby szukała tonacji. Ava chwyciła mocno barierkę, odchyliła głowę i zaczęła krzyczeć, jakby świat wydawał z siebie nowe życie. Wyła, krzyczała, jęczała. Chwyciła plastikowe krzesło i cisnęła nim o ścianę. Wrzeszczała tak, jakby chciała przekrzyczeć burzę i noc. Po chwili chwyciła mały stolik i zrzuciła go z tarasu. Błyskawica rozświetliła niebo i zabarwiła świat na czarno–biało, a Ava wrzeszczała, jakby zupełnie postradała rozum. Fundamentami domu wstrząsnął grzmot. Ava zdjęła lewy but i cisnęła nim w strugi deszczu. Wyła i jęczała. Była jednocześnie smutna i wściekła, rozdarta i zjednoczona z samą sobą, chłostana deszczem i rozświetlana błyskawicami. Zdjęła prawy but i cisnęła nim w niebo. Burza zareagowała rykiem, a ona odpowiedziała jej tym samym, zbuntowana i groźna. Zdarła z siebie ubranie i rzuciła je na wiatr. Harry odwrócił się i zaczął zakładać płaszcz przeciwdeszczowy. Ja wyszedłem na taras, by dołączyć do Avy. Kiedy obudziliśmy się o świcie, poranek był tak świeży, że można go było pić wielkimi łykami. Około trzeciej nad ranem burza odeszła na północ, pozostawiając po sobie jedynie targający trawą wiatr i poznaczony kroplami piasek na plaży. Otworzyłem okno, by posłuchać szumu fal. Ava odwróciła się i spojrzała na mnie jasnymi oczami. — Wczoraj w nocy nie przyszło mi to wcale do głowy, ale na tym tarasie mógł nas porazić prąd. Pod dotykiem moich warg jej czoło było bardzo ciepłe. — Tak. Ci, którzy by nas znaleźli, mieliby niezły ubaw. Wczorajszej nocy najbardziej zdumiała mnie radość, jaką można było przeżywać nawet w stanie osłabienia, z jednym tylko sprawnym ramieniem. Najpierw na zalanym deszczem tarasie, czując uderzenia kropli o nagą skórę, a potem w łóżku kołyszącym się tak, jakby strugi deszczu zamieniły się w łagodny strumyk. Radość trwała nadal: pierwsze godziny dnia spędziliśmy na eksperymentowaniu z zupełnie nową dla nas sytuacją. Czy mamy się wstydzić swojej nagości i ubierania pod bacznym spojrzeniem drugiej strony (żadne z nas nie cierpiało na fałszywą skromność), czy mamy się dotykać, kiedy się mijamy (tak, lekko), kto zainicjuje kolejną sesję miłości (remis). Ava sprawdziła mój opatrunek i posmarowała ramię kolejną warstwą maści. Żadne z nas nie wspomniało ani słowem o przyczynie oparzeń; zgodnie postanowiliśmy nie zakłócać niczym spokoju małej oazy, która rozkwitła nagle i nieoczekiwanie w naszym wzburzonym życiu. Stosowna aluzja padła dopiero w chwili, gdy wychodziłem do pracy. — Kiedy pojedziesz znowu odwiedzić brata? — rzuciła Ava. — Tak? — Pojadę z tobą. I nie patrz tak na mnie. Doskonale do nich wszystkich pasuję. O czwartej Harry popędził do banku, a ja postanowiłem odwiedzić Billie Messer, ciotkę Nelsona. Miałem zamiar przesłuchać raz jeszcze wszystkich, jeśli będzie trzeba, w nadziei, że uda mi się wreszcie natrafić na najmniejszy choćby ślad. Zadzwonił telefon. Harry. — Cars, mamy następną ofiarę. Bez głowy. Jestem teraz na miejscu. Podał mi adres. Mówił cichym, zduszonym głosem. — Typ fizyczny? Harry odetchnął głęboko. — Wiesz, jak potężny jest Burlew? — Ofiara jest tak wielka jak on? — Dokładnie taka sama — powiedział Harry. — To Burlew. Czegoś takiego jak w domu Burlewa nie widziałem jeszcze nigdzie poza szklarnią. Orchidee kwitły wszędzie: na półkach, niskich stolikach, w wiszących koszach, na kawałkach drewna przymocowanych do ścian. Niektóre miały kwiaty w kształcie różowych trąbek, inne perłowych dzwonków. Były też czerwone filiżanki i niebieskie spodeczki, żółte latarenki i lawendowe świeczniki. Niewielkie solarium przy jadalni służyło jako inkubator, sadzonki ukorzeniały się tam powoli w małych brązowych doniczkach. W powietrzu było aż gęsto od zapachu bujności; można było odnieść wrażenie, że nasiona wykiełkują, jeśli tylko wypuścisz je z ręki. Pozbawione głowy ciało Burlewa leżało wyciągnięte w kuchni. Squill wpadł tu na chwilę i zniknął. Domyśliłem się, że wezwały go nie cierpiące zwłoki sprawy najwyższych kręgów policyjnej hierarchii. Hembree i jego ludzie kończyli już swoją pracę; dwóch techników powoli składało sprzęt. Razem z Harrym stanęliśmy w saloniku, mając tuż za plecami bujne rośliny. — Miałem cię spytać o twoją wczorajszą wymianę zdań z Burlewem. Co znaczyło to „Wio!”? Harry przyjrzał się otaczającej nas dżungli. Sięgnął do zawieszonej wysoko półki i dotknął kaskady białych rurkowych dzwonków. — Wyglądają zupełnie jak świece, prawda? — powiedział w zamyśleniu. — Burlew był twoim partnerem? — spytałem. — Tuż po zakończeniu szkolenia. Ja miałem dwadzieścia osiem lat, on dwadzieścia cztery. — Patrolowaliście razem ulice? Dziwne połączenie. — Wtedy nie był tym Burlewem, którego znałeś. Można z nim było pogadać. Nawet wyglądał inaczej; był wysokim, szczupłym, barczystym chłopakiem ze wsi. Na pnącej się po ścianie gałęzi za głową Harry’ego wisiała orchidea w kształcie girlandy dzwonków. Harry delikatnie dotknął jednego z nich, i wyglądał na zdziwionego, gdy nie zadzwonił. — Wezwano nas do apartamentów Tallrico w północno — zachodniej części miasta. Mieszkająca tam kobieta zauważyła mężczyznę Z bronią. Była chyba druga nad ranem. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, rozdzieliliśmy się; Burlew ruszył w lewo, ja w prawo. Ja wpadłem na kobietę opowiadającą z przerażeniem o facecie biegającym z bronią. Zostawiłem ją i poszedłem sprawdzić, co odkrył Burlew, ale nie mogłem go znaleźć. Hembree dał mi ręką znak, żebym przyszedł do kuchni. Uniosłem palec wskazujący, prosząc, by dał mi minutę. — Z lewej strony dobiegł mnie nagle jakiś szmer. Ruszyłem tam. Za budynkiem usłyszałem głosy. Ukryłem się za koszami na śmieci. Harry upewnił się, że nikogo nie ma w pobliżu, i pochylił się w moją stronę tak, że czułem na uchu jego oddech. — Burlew nagusieńki jak go Pan Bóg stworzył klęczał na czworakach na ziemi, a drobny, chudziutki facet ujeżdżał go jak konia. Był naćpany po same uszy. Wyrwał Burlewowi broń i realizował swoje najskrytsze marzenia. Zawsze chciał dopaść gliniarza i zmusić go do tego, do czego zmusił Burlewa. Burlew płakał, czołgał się w kurzu, zmoczył się, ręce i kolana miał całe poranione od odłamków szkła. Facet walił go bronią w głowę i wołał: „Wista, wio!”. Kazał Burlewowi naśladować konia, rżeć i prychać. Zamknąłem oczy i cała ta scena stanęła mi wyraźnie przed oczami. — Zastrzeliłeś tego faceta. — Wariat wymachiwał bronią jak packą na muchy. Poczekałem, aż odsunie ją od głowy Burlewa, i wypadłem zza rogu, wrzeszcząc: „Policja. Nie ruszać się”. Facet uśmiechnął się, jakbym był jego mamą i przyniósł mu miskę owsianki, i położył broń na ziemi. Usiadł obok niej i zaczął się szczypać po twarzy. Minął nas spec od odcisków palców z woreczkiem w ręce. Hembree machał do mnie jak wiatrak. — Jeszcze minutę, Bree! — zawołałem i odwróciłem się do Harry’ego. — Tej nocy Burlew załamał się zupełnie i wyznał, że nienawidzi patrolowania ulic. Powiedział, że jego ojciec, policjant, kazał mu zostać gliniarzem, nie pozostawiając żadnego wyboru. A jego wujek był ogrodnikiem i on zawsze o takiej pracy marzył. — Czy to był jego ostatni dzień na ulicy? Harry skinął głową. — Następnego ranka złożył podanie o przeniesienie do administracji. — A kiedy stał się takim beznadziejnym draniem? — Zaczął podnosić ciężary, pracować nad sylwetką. Im był potężniejszy, tym trudniej z nim było wytrzymać. Harry przyglądał się niewielkiej roślinie kwitnącej w koszyku. — Burlew traktował mięśnie jak kostium. Musiał wszędzie je ze sobą ciągnąć. Kilka lat temu związał się ze Squillem, stał się właściwie jego adiutantem. Myślę, że Squill lubił mieć przy sobie faceta tak potężnego, jak Burlew, czuł się wtedy jak właściciel pitbulla. — Nigdy nie wracał do wydarzeń tamtej nocy? — spytałem. — Nigdy nawet na mnie nie spojrzał, a jeśli stawałem mu na drodze, to specjalnie omijał mnie wzrokiem. Harry pokręcił głową i pogładził wiszącą kiść kwiatów. — Kiedy byłem mały, moja ciocia co roku czytała mi Opowieść wigilijną. Uwielbiałem ją i jednocześnie strasznie się bałem. Najbardziej przerażał mnie nie Duch Bożego Narodzenia, ale wyobrażenie Jacoba Marleya, tego staruszka skutego łańcuchami, u których zwisały skarbonki. Przysięgam, że niemal słyszałem ich szczęk, kiedy ciągnął się wraz z nimi przez wieczność. Rozejrzał się dookoła, wdychając subtelny zapach otaczającego nas ukrytego życia Burlewa, jego prawdziwego życia. Nigdy bym nie przypuszczał, że Burlewa stać na tak wielkie oddanie, lecz kiedy przyglądałem się doniczkom, książkom, nożycom, torebkom z nawozami i woreczkom z mchem, moje zaskoczenie zdolnościami Burlewa ustąpiło miejsca żalowi za człowiekiem, który nie mógł żyć tak, jak chciał, i za przeszłością, która, gdy już okrzepnie, tworzy ścieżkę dla przyszłości. — Był przekonany, że opowiedziałeś mi o tamtej nocy — odezwałem się. — Dlatego zawsze starał się nadepnąć mi na odcisk. Harry wzruszył ramionami. Spojrzał przez drzwi na ciało Burlewa i odwrócił się w moją stronę. — Jak myślisz, Cars, czy ludziom udaje się zrzucić łańcuchy przykuwające ich do przeszłości? — Nigdy. Cały wic polega na tym, żeby dodawać coraz nowe ogniwa, by nie ciągnęły się zbyt mocno za nami. — Jadę z tobą jutro. Wiesz o tym. Położyłem mu dłoń na ramieniu. — Dzięki, amigo, ale zgłosiła się już Ava. Chce być moim zuithre. — A co to takiego, do cholery? — Moc, która chroni cię przed wpadnięciem w pułapkę — odparłem. — Jeśli tylko nauczysz się ją dobrze wykorzystywać. — No chodźże, Carson! — zawołał Hembree. — Rzuć na to okiem, bo chcemy się już zbierać. Ominąłem stoliki i kwietniki zagradzające mi drogę do kuchni; każdy z nich uginał się od kwiatów i bujnej zieleni. Hembree ze swoim asystentem stali z boku ciała i Hembree wskazywał na plecy Burlewa. Ukląkłem i zobaczyłem wielki płat ciała, który po wystąpieniu plam opadowych nabrał barwy purpury. Na całych plecach Burlewa zabójca wypisał słowa. Nie były to już jednak drobniutkie literki, lecz spore litery, biegnące od pozbawionej głowy szyi, aż po pośladki w nieprzerwanej fali czarnego atramentu. — Wygląda na to, że nasz przyjemniaczek przerzucił się na pisanie listów — zauważył Hembree. — Miłej lektury. ROZDZIAŁ 28 Jak to często bywa, chwila, której Ava tak bardzo się bała — powrotu do pracy i spotkania z doktor Peltier — minęła niemal niezauważalnie. Clair siedziała za biurkiem, czytając korespondencję przez zsunięte na czubek nosa okulary. Kiedy minęliśmy jej gabinet, obdarzyła nas zaledwie przelotnym spojrzeniem. — Dzień dobry, pani doktor — powiedziała. — Miło znów panią widzieć. — Miło jest znów wrócić. Clair zajęła się swoimi papierami, i to było wszystko. Ava sprawdziła swoją pocztę i dokumenty, odłożyła kilka na bok, po czym przebrała się, by przeprowadzić sekcję Burlewa. Została wyznaczona do pierwszej sekcji tego dnia, jeszcze zanim wyszły na jaw jej problemy z alkoholem. Clair nie zmieniła rozkładu zajęć, choć wiedziała, że będzie to pierwszy dzień Avy w pracy po przerwie. Jej zaufanie zostało w pełni wynagrodzone, gdy zobaczyłem, jak Ava wchodzi w swoją rolę z pewnością i spokojem, które podziwiałem już wcześniej, działając zdecydowanie, lecz spokojnie, i okazując wielki szacunek dla zmarłego. Przyglądałem się zdjęciom pleców Burlewa, gdy Ava odczytywała napis, by zarejestrował się na taśmie. „Byłeś z Prawda czyż nie ta dziewczyna Złe rzeczy w tobie Mamo Musimy się upewnić Jak ona Czas wyciąć te złe rzeczy Mamo Znów ta dziewczyna kłamiesz Ona musimy ją wyciąć w głębi serca jestem przerażony a to nas oczyszcza Co ty wiesz Co powiedziałaś Nie ja w tobie jest ból Nie Nie ja nie Hurdy — Gurdy Willy — Nilly Jesteś przerażająca Przerażenie Nie przerażaj mnie” Na samym dole, na kości ogonowej, widniał napis: „Boston i Indianapolis proszę dotykaj Domy i wille letni dzień lin sum dyszy Kokomo Buuuu Piiiiii Mama” Squill zjawił się po odbyciu pogawędki z dziennikarzami czekającymi przed wejściem do kostnicy. Sprawa zaczęła przyciągać coraz większą uwagę i cieszyła się ogromnym zainteresowaniem mediów. Razem z Harrym przedstawiliśmy wszystkie szczegóły Hyrumowi, Squillowi i trzem zastępcom. Wszyscy przez cały czas krzywili się z niesmakiem, po czym stwierdzili zgodnie, że nie ma sensu ogłaszać wszem i wobec, do czego zniżył się Burlew, gdyż przedstawi to tylko w złym świetle wydział i Peltierów. Clair była niewinna, a Zane — zbyt bogaty i wpływowy, żeby stawać mu na drodze, tym bardziej że można mu było zarzucić jednie zbytnie uleganie podszeptom ciała i zwykłą głupotę. Pozostawała więc jedynie Terri Losidor, a postawienie jej zarzutów otworzy tylko puszkę Pandory. Zaproponowałem, by Zane zademonstrował sympatię dla czwartej władzy, sponsorując ponowne pojawienie się na rynku alternatywnej gazety. Nie miał nic przeciwko temu, tym bardziej że to ja byłem ostatnią osobą, u której widział kompromitujące zdjęcia. Ava skończyła sekcję i poszła się umyć, pozostawiając mnie sam na sam ze Squillem. Podczas sekcji stał w najdalszym rogu sali, przyglądając się wszystkiemu, tylko nie temu, co działo się na stole. — Sprawdziliście Peltiera? — spytał, wychodząc nagle zza moich pleców. — Jest czysty? — Zane nie potrafiłby przekroić jabłka bez instrukcji. Poza tym ma alibi. W czasie gdy zamordowano Burlewa omawiał ze swoim adwokatem szczegóły rozwodu. — Odsuwamy ZEPS od tej sprawy, Ryder — powiedział Squill. — Przejmą ją siły zadaniowe. Burlew trochę namieszał, ale tak w życiu bywa. Spodziewałem się tego. Poczynania adiutanta przybrudziły wizerunek Squilla, a jedynym sposobem na jego oczyszczenie było wprowadzenie do akcji sił zadaniowych, tak by media mogły dokładnie przyjrzeć się ich poczynaniom. To oznaczało, że ZEPS wypada z gry. Mając jednak w rękach nici prowadzące do Burlewa, Losidor i Zane’a, razem z Harrym zaczęliśmy się już orientować, o co w tym wszystkim chodzi. Na dodatek dziś wieczorem miałem omówić tę sprawę z zawodowcem. — Nic z tego nie będzie, kapitanie. Zostajemy z Harrym do samego końca. — Wiesz co, mały? To już się skończyło. Spojrzałem mu prosto w oczy. — Dlaczego próbował nas pan trzymać z dala od Burlewa, kapitanie? — A kto tak twierdzi? Wyjąłem z kieszeni złożoną kartkę papieru i podałem mu ją. Interesujące mnie fragmenty podkreśliłem żółtym markerem. — To notatki z naszego zebrania, kiedy powiedzieliśmy panu o brakujących dokumentach. Każdy, kto przeczyta te notatki, może pomyśleć, że nie życzył pan sobie, by dokumenty ujrzały światło dzienne. Zwłaszcza kiedy już je znaleźliśmy. Pamięta pan? Chodzi o te prowadzące bezpośrednio do Zane’a. Squill spojrzał na mnie, jakbym był psem załatwiającym swoją potrzebę na jego buty. — Skąd mogłem wiedzieć, że Peltier jest pedałem? — Nie wiedział pan. Sądzę jednak, że Burlew wspomniał o haczyku, który ma na Zane’a. Może zostawił panu informację przed wyjściem z biura. Był przecież panu coś winien; nie musiał harować na ulicach przez całe lata, tylko załatwiać pańskie sprawy. Oczekiwałem wybuchu gniewu, a usłyszałem tylko szyderczy ton. — Chcesz przez to powiedzieć, Ryder, że utrudniałem śledztwo? O to ci chodzi? — Jakie znaczenie może mieć pozostawienie na wolności zabójcy odcinającego swoim ofiarom głowy, jeśli ma się w perspektywie zdobycie stanowiska zastępcy szefa policji? Pokręcił głową, a na jego ustach pojawił się cień uśmiechu. — Uważasz się za wielkiego ważniachę, co? Już niedługo znajdę się na samej górze, Ryder. Lepiej uważaj na siebie, gdy tam dotrę. — Wiem, że pan wiele potrafi, kapitanie. Ktoś mi powiedział, że Plackett bardzo dużo panu zawdzięcza. Wygląda na to, że to pan zrobił z niego ulubieńca mediów, który zachwyca ostrym językiem i ciętymi uwagami. I najprawdopodobniej nowego szefa. Squill upewnił się, że nikt nie wszedł do sali. — Tak między nami, Ryder, to ja stworzyłem Placketta. Wziąłem garść gówna i ulepiłem nowego szefa policji. — Przez cały czas rzucając nam kłody pod nogi. Uśmiechnął się i puścił do mnie oko. — Tylko taki paranoik jak ty, Ryder, może to odebrać w ten sposób. Wracaj do roboty i zajmij się strzelaniną wśród czarnuchów. — Jesteś świetnym gliną, Squill, wiesz o tym, prawda? Gdybyśmy nie musieli potykać się o te małe gierki Burlewa, być może nie leżałby teraz w lodówce. — Oj, łamiesz mi serce. Zdejmuję cię z tej sprawy. — Wiesz, że Zane Peltier ma związki z komisją, prawda? Położył dłoń na sercu. — Ależ skąd — powiedział z udanym zdziwieniem. — Zane jest dyrektorem Mobile Marine Resources. Prezes tej spółki stoi na czele komisji. Wiedziałeś o tym; nie przepuściłeś przecież najmniejszego szczegółu. Czy Burlew miał coś dodać do swoich żądań? Zmusić Zane’a, by pociągnął za pewne sznurki? Tak dla większej pewności? — Mam dla ciebie radę, Ryder: nie wtrącaj się do zabaw dorosłych. — Chcesz wygrać za wszelką cenę, zgadza się, panie zastępco szefa? Wybuchnął śmiechem i wychodząc z sali, uderzył mnie w ramię. — Ryder, jesteś tylko mrówką, którą zaraz rozdepczę. Nie wyrywaj się. Przed wyjściem z kostnicy zadzwoniłem jeszcze do wydziałów zabójstw w Indianapolis, Bostonie i Kokomo, by spytać, czy nie zanotowali podobnych przypadków. Nie, na szczęście, odpowiedzieli mi rozmówcy, dobrze, że to wasza sprawa, nie nasza. Wychodząc, minąłem gabinet Avy. Przytuliłem ją mocno i powiedziałem, że świetnie sobie poradziła. Na biurku stał kryształowy wazon ze świeżymi kwiatami, których zapach wypełniał całe niewielkie pomieszczenie. Prezent od Clair. Ava podała mi grubą teczkę ze zdjęciami i protokołami z kilku sekcji. Wsunąłem ją do neseseru. — A ta druga sprawa? — spytałem. — Słuchałaś? — Słyszałam wyraźnie każde słowo — odparła, podając mi małą, białą kopertę. Wsunąłem ją do kieszeni. — Zapraszam cię jutro na kolację. Będziemy świętować twój powrót do świata żywych. — Wolałabym dzisiaj. — Dzisiaj mamy jeszcze sporo roboty i wybieramy się w drogę. Jesteś gotowa? — Jeśli przerażenie można uznać za dowód gotowości, to jestem gotowa od rana. ROZDZIAŁ 29 — A TO CO? Na mojej twarzy gościł sympatyczny uśmieszek, jakbym przedstawiał sobie dwójkę znajomych. — Ava Davanelle, mój brat Jeremy. Ava wyciągnęła rękę. — Witaj, Jeremy. Miło mi cię… — Co TO TUTAJ ROBI? — Jeremy zerwał się z łóżka i stanął przede mną, wskazując na Avę lekkim skinieniem głowy. — Nie możemy przy TYM rozmawiać. — Będzie siedziała w kącie, jeśli sobie tego życzysz. Nie będzie nam wchodzić w drogę. — Nie będę rozmawiać, nie będę. NIE, kiedy TO tutaj będzie. Wzruszyłem ramionami. — Obiecałeś mi, że porozmawiamy, a potem… spełnisz MOJĄ POTRZEBĘ. — Nic się nie zmieniło. — ONA jest tutaj! — Sam ją zaprosiłem. Zostanie. Zamknął oczy i skrzyżował ręce na piersi. — Nie powiem już ani słowa. Odmawiam. — No, to nasza umowa… — Machnąłem ręką. Jeremy zrobił ruch, jakby chciał zaatakować Avę, szczerząc przy tym zęby i kłapiąc szczęką. Widziałem coś takiego u małp, które chciały podkreślić swoją dominację i oznaczyć terytorium. Ruszyłem w jego stronę, lecz spojrzenie Avy osadziło mnie na miejscu. Obszedł ją dookoła, głośno mlaskając. Zakrzywił palce, jakby to były szpony, i zrobił ruch w jej stronę. Warczał i piszczał, splunął na podłogę tuż obok niej; udawał, że się onanizuje, jęczał i udawał, że się na nią spuszcza. Ava ziewnęła. Odwrócił się do mnie z błagalnym wyrazem twarzy. — TO NIE MOŻE TU ZOSTAĆ! PROSZĘ, odeślij ją, Carson. Mam swoje potrzeby, nasz… rytuał. Potrzebujemy spędzić trochę czasu SAMI. Spojrzałem na zegarek. — Nasz czas już się rozpoczął. Skrzyżował ramiona na piersiach i postukał stopą w podłogę. — Nie usłyszysz ani słowa z tego, co wiem. A wiem, Carson. Wiem, kto to jest. — Potrafisz tylko manipulować ludźmi. To twój jedyny prawdziwy talent. Zaczął podśpiewywać jak dziecko: — Wiem, kto to jest i ty też… Nie miałem pojęcia, czy kłamie, czy też może jego pokręcony umysł odnalazł ślad, który nam umknął. Byłem gotów się założyć, że potrzebuje mnie tak bardzo, jak ja jego. — Ona zostaje — rzuciłem. Jeremy zazgrzytał zębami, kłapnął dwa razy szczękami i wrócił do kąta. Udawał, że przygląda się paznokciom, cały czas obserwując Avę kątem oka. — Powiedz mi, moja droga pani — powiedział, polerując paznokcie o koszulę — czy często się łajdaczysz? — Nigdy — odparła wesoło. — Wszystkie kobiety się łajdaczą. Mają to zapisane w DUSZY! A co takiego porabiasz, skoro twierdzisz, że się nie łajdaczysz? — Pyta pan o moją pracę, panie Ridgecliff? Jestem asystentem patologa w kostnicy okręgowej. Jeremy odkleił się od ściany. Zaczął okrążać Avę. Cały spięty zrobiłem parę kroków do przodu. — O, CHOLERA JASNA! WIELKIE NIEBA! — wrzasnął, przyciskając dłonie do głowy. — Kiedyż wreszcie skończy się CAŁE TO BZDURNE ZAMIESZANIE Z POPRAWNOŚCIĄ POLITYCZNĄ! Takie delikatne stworzenie jak ty papra się w trupach? Potykasz ich? Troszkę tkanki tu, kawałek ścięgna tam? A może tylko obserwujesz i udzielasz wskazówek JAKIEMUŚ MĘŻCZYŹNIE, KTÓRY ODWALA CAŁĄ ROBOTĘ? Mówisz: Czy mógłby pan wyrwać tę fioletową kulkę? Wygląda trochę jak pomidor? Proszę to wrzucić do słoika. Co ROBISZ z tymi ciałami, malutka? Ava stanęła przed Jeremym, który natychmiast zamilkł. Przesunął się w bok, ona za nim. Zrobił jeszcze krok, ona znów stała przed nim. Wyglądali trochę jak tancerze Latynosi, Jeremy w końcu zamarł, nie miał już gdzie się ruszyć. Ava uśmiechnęła się słodko. — Robię z ciałami mnóstwo rzeczy, panie Ridgecliff — powiedziała śpiewnie. — Najbardziej lubię otwierać im brzuchy, wskakiwać do środka i pływać w nich po pokoju jak w czółnie. Jeremy skulił się, jakby poraził go prąd. Wtulił głowę w ramiona i zasyczał przez zaciśnięte zęby. Usiadł na łóżku, zaciskając oczy tak mocno, jakby nie chciał dopuścić do siebie nawet myśli. Siedział tak przez całą minutę. Kiedy uniósł powieki, zaczął wpatrywać się w Avę. — Właśnie zaklepałaś sobie miejsce przy stole, mała — powiedział głosem równie lodowatym jak uśmiech, który pojawił się na jego ustach. — Mam nadzieję, że będzie ci się podobać. Odwrócił się i wyciągnął rękę w moją stronę. — Czy wywołałeś już najnowsze obrazki, braciszku? — spytał. Podałem Jeremy’emu zdjęcia Burlewa. Wcześniej przywiozłem mu materiały dotyczące wcześniejszych zbrodni. Poprosił mnie również o dane dotyczące wszystkich nierozwiązanych spraw z minionego roku. Rozłożył to wszystko przed sobą na łóżku i zaczął od zdjęć Burlewa. Twarz mojego brata rozświetlił diabelski uśmieszek. Pan Cutter otarł pot z czoła, położył poziomicę na półce obok innych narzędzi i z dumą przyjrzał się swemu dziełu. Nowy stół do sekcji stał na środku, lśniąc w świetle lampy wiszącej u sufitu. Zdobycie stołu było najczystszą formą przeznaczenia; wszechświat znów zainterweniował. Przeciągnął rurę odpływową przez bok stołu, porządek był najważniejszy. Najbliższa brukowana droga znajdowała się o ponad trzy kilometry, w chacie nie było prądu, musiał więc podłączyć kilka akumulatorów samochodowych. Napędzał je niewielki generator marki Honda, lecz rzadko z niego korzystał. Poszedł do sterówki. Wyrwano z niej ster, sprzęt, niemal wszystko. Wcześniej jakiś optymista przyciągnął łódź znad rzeki z zamiarem doprowadzenia jej do stanu używalności, lecz szybko z tego zrezygnował i w efekcie łódź była w coraz gorszym stanie. Czekała na pana Cuttera, który przywędrował tutaj pewnego dnia i uświadomił sobie, że wszechświat układa wszystko na nowo, szykując łódź do nowych zadań. Spojrzał na zalane blaskiem księżyca pole i na znajdujący się jakieś sześćdziesiąt metrów od niego wąski kanał rzeki. Samej rzeki nie widział, zasłaniały ją gęste krzaki. Wrócił do kabiny. Czas przygotować ostatnie obrazy. Te, w których Mama opowiada całą historię. Swoimi własnymi słowami. Tak, najwyższy czas. Ten cholerny detektyw zaczyna zadawać coraz więcej pytań, coś podejrzewa. Ale to nie ma znaczenia. Ta część podróży, jedyna, na którą detektyw może mieć wpływ, niebawem przejdzie do historii. Pan Cutter zdejmie maskę, zmyje makijaż i pokaże światu prawdziwe oblicze. Jeremy oglądał zdjęcia przez pól godziny, potem przez następną czytał raporty. Razem z Avą siedzieliśmy z boku, kiedy Jeremy warczał nad zdjęciami, wąchał je, przesuwał po nich palcami, jakby w ich barwach kryły się przesłania. Na koniec rozrzucił je na podłodze jak confetti. — Dlaczego nie powiedziałeś mi o patologu, któremu bomba urwała palce? To zmienia WSZYSTKO. Jeremy podniósł raport ze sprawy Caulfielda i udawał, że przygląda mu się przez lornion. Dołączono go do akt sprawy zabójstwa Muellera. — Chodzi ci o Caulfielda? To była rzeczywiście próba morderstwa, ale jego ofiarą miał paść Mueller. — Właśnie to przeczytałem, braciszku. Ktoś wsunął Muellerowi bombę do tyłka, wiedząc, że kiedy się obudzi, będzie chciał ją usunąć i rozsadzi sobie wnętrzności. Styl życia tego faceta przygotował go na taki koniec. No, co mamy tym razem… dynię? Cocker–spaniela? Kto mógł przewidzieć, że najpierw wybuchnie mu serce i odeślą go do kostnicy? — Bomba nie była przeznaczona dla Caulfielda. To był straszliwy zbieg okoliczności. — Postaw się w położeniu Caulfielda. Przez cała lata harował dla tej chwili, przydzielili go do sekcji, której nie miał przeprowadzać, i nagle jego palce zamieniają się w krwawą masę. Pa, pa, kariero. — Co to znaczy, że przydzielono go do sekcji, której nie miał przeprowadzać? — Wyrwałem raport z rąk Jeremy’ego. — To wszystko jest tutaj napisane. Sekcję Muellera miała przeprowadzić doktor Peltier. Łaskawie jednak ustąpiła miejsca Caulfieldowi i pozwoliła mu pociąć trupa. — Uniósł w górę brew. — No, no, czyżbyśmy mieli do czynienia z Freudem? Przeczytałem raport. W ostatniej chwili Clair ustąpiła miejsca Caulfieldowi. Wszystkie te informacje były dla mnie nowe; nie pracowaliśmy nad tą sprawą. — Może poczciwy doktor Caulfield trochę się wkurzył z powodu tego nagłego zastępstwa, co? — rzucił szyderczym tonem Jeremy. — Co mają z tym wspólnego te słowa? Nie mogę ich połączyć. — NIE ZACZYNAJ z tymi SŁOWAMI! One nie muszą nic znaczyć dla CIEBIE! — Ale chcę, żeby coś znaczyły — odparłem zły, że w gęstych liniach nie ma żadnego porządku, że nie mogę na ich widok wykrzyknąć: To jest to! — Coś znaczyły? COŚ ZNACZYŁY? Co ty wiesz o znaczeniu? Czy wiedziałeś, co oznacza płonący jedwab na oczach laleczki Adriana? Twoi ludzie twierdzili, że to forma ukrycia, ja powiedziałem ci, że to więź prawdziwej miłości… Czy nie powiedziałem ci, że Adrian kochał swoje pożary bardziej, niż kobieta może kochać mężczyznę, i nie kazałem ci szukać podpalaczy? To był pierwszy krok w… czy mogę nazywać go Joel?… dzięki… pierwszy krok w procesie selekcji Joela? Nie mówiłem ci, że Joel wybiera sobie ludzi w czasie pożarów i śledzi ich do chwili, gdy DO GŁOSU MOŻE DOJŚĆ MIŁOŚĆ? Dla Joela Adriana nadawanie pożarom duchowego wymiaru nie miało żadnego znaczenia ani sensu. Nieważne było, czy wierzył, że wzniecane przez niego pożary przygotowywały jego ofiary na śmierć. Ja tego nie dostrzegłem, ale zauważył to Jeremy. Przewidział też pożary, w czasie których Adrian wybrał następne cztery ofiary. Nie potrafiłem przeniknąć do świata Joela Adriana i codziennie dziękuję za to Bogu, lecz Jeremy nie miał z tym żadnych problemów. Czy mogłem wątpić w jego możliwości? Skinąłem głową. — Miałeś rację, Jeremy. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. — Pańskie zaangażowanie w tę sprawę ocaliło ludziom życie — powiedziała Ava. Jeremy odwrócił się w jej stronę i wydął pogardliwie usta. — Ty widzisz w tym ocalenie życia, czarownico. A ja ZDRADZIŁEM JOELA ADRIANA! Ava drgnęła przestraszona. Upuściła torebkę, a jej zawartość rozsypała się po podłodze. Czerwona zapalniczka zakręciła się na białych płytkach. — Nie podniecaj się tak, skarbie — powiedział Jeremy, uśmiechając się na widok zapalniczki. — Zaraz do tego dojdziemy. Wstał i znów zaczął chodzić w kółko. — Caulfield pożegnał się z karierą pierwszego dnia pracy. Całe lata wyrzeczeń poszły na marne. — Strzelił palcami. — Ot, tak. Myślę, że nasz chłoptaś jest trochę wkurzony na swoją szefową, bo to przez nią stracił palce. Pomyśl o tych ciałach jak o… pocztówkach. Tak, to bardzo ładna analogia. Pocztówki z piekła. Tęsknię za tobą, szkoda, że cię tu nie ma. Ale ona niebawem tam się znajdzie, jeśli nasz chłopiec będzie miał coś do powiedzenia w tej sprawie. — Dlaczego obcina im głowy? — spytała Ava. Jeremy odwrócił się gwałtownie w jej stronę. — Bo CZEGOŚ musi BRAKOWAĆ, panienko, a brakujące palce wskazywałyby na niego. Czy to nie jest oksymoron? Zastanów się: Czy nawet najbardziej idealne ciało może funkcjonować bez głowy? Nie. A czy nawet najbardziej idealny patolog może funkcjonować bez ręki? Powiedz mi, jak odcięto im głowy? — Z niemal chirurgiczną precyzją — wtrąciłem. Jeremy skrzyżował ramiona na piersiach i niecierpliwie postukał palcem u nogi w podłogę. — Czyż to nie wygląda na podpis człowieka, który potrafi kroić ciała? Ava zmarszczyła brwi. — To nie do końca była chirurgiczna precyzja — powiedziała. — Cięcie w pewnych miejscach było krzywe, widać było, że nie był do końca pewny. — Ma tylko połowę pieprzonej ręki, DZIWKO! Nagle Jeremy znalazł się na podłodze, a ja zaciskałem mu ręce na szyi. Nawet nie próbował się wyrywać. Ava zaczęła mnie odciągać. — Carson, przestań! Cofnąłem ręce. Jeremy spojrzał na Avę wyraźnie zakłopotany. — Dziękuję ci, moja droga — powiedział, wstając. Spojrzał na mnie spod oka. — Skoro tak bardzo jej nienawidzi, to dlaczego… — zaczęła Ava. — Nie odetnie jej głowy? Na razie przygotowuje sobie teren, nad czymś pracuje. Bardzo cierpiał i pragnie, by ona oddała mu to cierpienie z nawiązką. Jeremy uśmiechnął się i nisko skłonił. — No, skończyliśmy już pracę — powiedział. Odwrócił się do Avy. — Masz tę zapalniczkę, siostro? ROZDZIAŁ 30 — Mój brat wytłumaczył ci chyba, na czym polega nasza umowa — powiedział Jeremy, pocierając dłonie, jakby próbował wzniecić ogień. — Moje słowa za jego… muzykę. Początkowo sądziłem, że twoja obecność przeszkodzi w naszym rytuale. Ale ty, moja droga, dotykałaś magicznych śliczności, pływałaś wśród śmierdzących kwiatów, które kwitną w środku. Aż po swoje delikatne nadgarstki pławiłaś się w… — wyciągnął rękę i zatrzymał ją tuż przed koniuszkami palców Avy — …cudownościach. Może nawet sama się czegoś nauczysz. Odwrócił się w moją stronę. — Zdejmij koszulę, braciszku. Wiem, że aż się palisz, by opowiedzieć światu o przygodach doktora bezpalcego, a ja zaraz dostanę swoją należność. Skinąłem głową w stronę Avy. Otworzyła torebkę i wyjęła zapalniczkę. Był to zwykły czerwony bic za siedemdziesiąt pięć centów. Położyła ją na dłoni i podsunęła Jeremy’emu. Wyciągnął drżące palce, zastanawiając się, jak ująć zapalniczkę, nie dotykając ręki Avy. — Weź, czego tak bardzo potrzebujesz, Jeremy — powiedziała Ava — ale pamiętaj, że będzie cię to drogo kosztować. Być może będziesz płacił przez całe życie. — O co ci chodzi? Jakie życie? Ava zrzuciła ze stołu stos zdjęć. Rozsypały się po białej podłodze jak egzotyczne liście. — Co ty WYPRAWIASZ? — Czy to nie było zabawne, Jeremy? Te dostawy rzadkich kwiatów zza murów? Odwrócił się w moją stronę. — Co to WYGADUJE? Ava trzymała zapalniczkę na dłoni jak jałmużnę. — Proszę głęboko odetchnąć, panie Ridgecliff. Dzisiaj po raz ostatni poczuje pan zapach tych magicznych kwiatów. Zamrugał gwałtownie powiekami. — Co to WYGADUJE? Co to ZNACZY? Odwróciłem wzrok. — Wiesz, masz piękne dłonie, Jeremy — ciągnęła Ava. — Spójrz tylko na nie. Takie miękkie, różowe. Pomyśl o nich jak o dłoniach starego człowieka. Bladych, pomarszczonych, wygiętych niczym szpony. Nawet kiedy będziesz miał takie ręce, za jakieś pięćdziesiąt lat, nigdy nie dotkniesz nimi niczego spoza tych murów. Bo jedynym twoim kontaktem ze światem zewnętrznym jest Carson. Jeśli dziś zbliżysz do niego płomień zapalniczki, przysięgam ci, że to będzie koniec. Podsunęła zapalniczkę Jeremy’emu, a on cofnął się gwałtownie, spoglądając ukradkiem na moją twarz. Nie odzywałem się ani słowem, pozostawiając Avę, która ślizgała się po bardzo cienkim lodzie. — Spójrz na swoje dłonie, Jeremy. Następną rzeczą, jaką dotkną poza tymi murami, będzie grób. Przyglądał się bacznie zapalniczce, wydymając nozdrza. Nagle podbił dłoń Avy i zapalniczka przeleciała przez pokój. Usiadł po turecku na łóżku i spojrzał w bok, udając całkowity brak zainteresowania. — No, dobra. Wygrałaś, pani patolog, ale tylko dlatego, że oderwałaś go ode mnie. Dobre uczynki i tak dalej. Mój brat chciał mnie UDUSIĆ. — Uśmiechnął się lodowato, a potem pochylił się do przodu i postukał w moją dłoń zimnym palcem. — Musimy się dobrze zrozumieć, Carson. To małe… hm… odstępstwo jest ważne tylko na czas tej jednej transakcji. Następnym razem wypełnimy wszystkie punkty zawarte w umowie. — Dziękuję — powiedziała Ava. Jeremy machnął niecierpliwie ręką. Siedział na łóżku, gdy my podnieśliśmy się z krzeseł. Coś w jego oczach napełniło mnie przerażeniem, jakby czaiły się tam niebezpieczne postaci. Wszystko poszło zbyt szybko, nazbyt łatwo. Jeremy powinien był krzyczeć, rzucać się, odparowywać każde słowo Avy swoją pokrętną logiką. Nigdy przedtem nie wychodziłem od niego w ciszy. Zawsze towarzyszyły mi przekleństwa, śpiewanie wulgarnych piosenek lub jeszcze jedna opowieść o cierpieniach naszej matki. Dziś wieczór w mojej głowie rozbrzmiewał fałsz, tępy głos ołowianego dzwonu, który słyszałem wyraźnie, przechodząc przez drzwi. — Mam taki zwyczaj — powiedziała Clair następnego ranka. — Nowemu patologowi daję do zrozumienia, że pierwszy dzień w pracy będzie polegał na zaznajomieniu się z procedurami, robotą papierkową i funkcjonowaniem naszej instytucji. Jeśli jest do przeprowadzenia sekcja, ustępuję mu miejsca. Lubię patrzeć, jak sobie z tym radzi. Była ósma rano. Siedzieliśmy w gabinecie Clair. Po drodze do kostnicy kupiłem pudełko ciastek. Całą moją uwagę skoncentrowałem na Caulfieldzie. Nie potrafiłem rozszyfrować napisu na plecach Burlewa — podobnie jak tych pozostawionych na ciałach Nelsona i Deschampsa. Miałem tylko zapewnienie Jeremy’ego, że to część szalonego planu Caulfielda i zdrowy na umyśle człowiek za nic nie zdoła tego zrozumieć. — Byłam przerażona, gdy poprosiła mnie pani o przeprowadzenie sekcji — wyznała Ava — a kiedy wszystko się skończyło, poczułam się, jakbym była częścią zespołu. — To tak, jakby ktoś rzucił cię na głęboką wodę podczas pierwszej lekcji pływania — przyznała Clair. — Biedny doktor Caulfield nie mógł opanować nerwowego tiku. — Zamknęła oczy. — Nie udało mu się dokończyć sekcji. — Nikt tutaj nie wspomina o nim ani słowem — zauważyła Ava. — Jest jak przeklęty. — To prawda — odparła Clair — ale umożliwiło to remont. Ściany w sali były zbryzgane krwią, a ja wykorzystałam tę tragedię, by poprosić o fundusze na generalny remont. Trwało to kilka miesięcy, lecz się udało. — Masz adres doktora Caulfielda? — spytałem Clair. Skinęła głową. — To skrytka pocztowa gdzieś w górach Talladega. Co miesiąc dostaje czek jako część odszkodowania. Po chwili podała mi zdjęcie Caulfielda zrobione do identyfikatora. Wyglądał na bardzo sympatycznego faceta, któremu z radością postawiłoby się piwo, gdyby stanął obok przy barze. Jadąc stromą, wyboistą drogą w górach Talladega, cieszyłem się, że skusiłem się na samochód z napędem na cztery koła. Zmagał się z nawierzchnią jak łódź płynąca w górę rwącego strumienia, z uniesionym do góry dziobem, podskakując i pozostawiając za sobą obłok szarego kurzu. Po piętnastu minutach męki, jaką przeżywał samochód i moje nerki, znalazłem dom Caulfielda; uprzejma starsza pani wskazała mi kierunek: łagodne zbocze po mojej lewej stronie. Po prawej góra opadała jak wodospad. Stan drogi biegnącej w górę wskazywał, że musiała się niebawem kończyć. Zaparkowałem samochód obok zakurzonego niebieskiego dżipa Cherokee i przetarłem oczy zmęczone po pięciogodzinnej jeździe. Dom był skromny, ale bardzo dobrze utrzymany; drewno pokrywała świeża warstwa białej farby, na podwórku od frontu nie walały się zużyte opony i rdzewiejące pojazdy, których było pełno na sąsiednich posesjach. Wyglądały tak, jakby spadły tam z nieba razem z deszczem. Stos drewna ułożony przy frontowej werandzie bez wątpienia zasłużyłby na nagrodę w konkursie układania polan. Na werandzie stał bujany fotel, a obok niego stolik zarzucony czasopismami. Spojrzałem na dolinę. W przejrzystym górskim powietrzu odległości wydawały się znacznie mniejsze i oglądałem wszystko jak Przez lornetkę. Nisko w dolinie rozciągało się miasteczko, kilka domów było widocznych spoza zieleni. Zza wierzchołków drzew wyłaniała się wieża kościoła i kilka wyższych budynków. Na obrzeżach miasteczka wznosił się dwupiętrowy dostojny budynek, z okrągłym podjazdem i dużym, zapełnionym samochodami parkingiem; wyglądał na szpital. Posesję Caulfielda otaczało ogrodzenie z drutu kolczastego. Wisiały na nim tabliczki: WSTĘP WZBRONIONY, UWAGA ZŁY PIES, PRZEJŚCIA NIE MA. Na podwórku nie dostrzegłem jednak śladów psa. Powoli wysiadłem z samochodu i schowałem się za drzwiczkami, które ukryły również trzymaną w ręce broń. Do kostki przymocowałem też trzydziestkę dwójkę, a pod siedzeniem schowałem strzelbę. Gdzieś za mną rozległ się nagle szelest i schyliłem głowę. Przez podwórko przebiegła wiewiórka i schowała się w stosie drewna. Serce waliło mi jak młotem i kiedy stanąłem przed bramą, było mi straszliwie głupio. — Doktorze Caulfield, jestem Carson Ryder z policji w Mobile! — zawołałem, trzymając w ręce odznakę. Chciałbym z panem porozmawiać. Obserwowałem drzwi i okna. Byłem przygotowany na spotkanie z człowiekiem, który mógł wypaść przez drzwi ze strzelbą w ręce. Nic takiego się jednak nie wydarzyło. — Doktorze Caulfield, proszę podejść do drzwi. Zauważyłem to. Lekkie poruszenie firanki. Pomachałem ręką. — Nie chcę zrobić panu krzywdy. Chcę tylko porozmawiać o… dniu, kiedy wszystko poszło nie tak. Powoli minęła minuta. Uderzyło mnie, jak głośno zachowują się w lesie ptaki i owady. Drzwi uchyliły się. — Proszę odejść — powiedział niski głos. — Musimy porozmawiać. — Proszę sobie znaleźć innego rozmówcę. — To bardzo ważne, doktorze. To może mieć coś wspólnego z pana wypadkiem. Znów te ptaki i owady. Potem zza drzwi wysunęła się ręka. A raczej to, co z niej zostało. — Chce pan porozmawiać o mojej ręce?! — krzyknął jej właściciel. — Proszę, oto ona. Czy to dobry temat do rozmowy? — Są trzej zabici, doktorze. Ciała są pozbawione głowy, a ja nie natrafiłem na żadne ślady. Czy nie tego pana uczyli? Przemawiać w imieniu zmarłych? Cisza. Obserwowałem sójkę baraszkującą między drzewami. — Mamy w Mobile wielki problem, doktorze. Błagam pana o pomoc. Drzwi chaty otworzyły się powoli i na progu stanął szczupły mężczyzna. Był ubrany w wielką czarną bluzę od dresu i spodnie y kolorze khaki. Czarne włosy zaczesał gładko do tylu, a na twarzy na zmianę pojawiał się wyraz buntu i zdumienia. Prawy rękaw bluzy był podwinięty, lewy zaś nisko opuszczony, by ukryć uszkodzoną dłoń. Bojąc się jakiejś sztuczki, przyjrzałem się uważnie opuszczonemu rękawowi, ale dłoń, którą ujrzałem, na pewno nie była w stanie utrzymać broni. — Będę wdzięczny nawet za krótką chwilę, jaką zdecyduje się mi pan poświęcić, doktorze — powiedziałem. Przez kilka sekund wpatrywał się w wierzchołek wysokiego plątana, po czym odwrócił się w moją stronę. — Czas to rzecz, którą mam w nadmiarze. Proszę odłożyć broń, którą pan tak pracowicie ukrywa, i wejść do środka. Wszedłem na werandę. Gestem pustego rękawa zaprosił mnie do środka. Przechodząc obok stolika, spojrzałem na leżące na blacie czasopisma. Na samej górze leżał Raport o śmierci i patologii, lektura obowiązkowa dla każdego patologa. — Ma pan rację — powiedział cicho, gdy usiedliśmy przy stole w jadalni. — Nie byłem wyznaczony do tej sekcji. Pierwszą miałem przeprowadzić dopiero następnego ranka. Kiedy doktor Peltier spytana, czy chcę zająć jej miejsce, co miałem powiedzieć? Oczywiście wyraziłem zgodę. Doktor Alexander Michael Caulfield okazał się zupełnie inny, niż oczekiwałem. Nie toczył dzikim wzrokiem, nie bełkotał, nie przesadnie precyzyjnych ruchów. Nie czaił się ani nie przyswoją obecnością. Na jego stołach zamiast noży leżały teksty medyczne. Na ścianie w pokoju nie wisiały zdjęcia Clair, nie była też zbryzgana krwią. Zamiast tego dostrzegłem czarno–białe zdjęcia górskich pejzaży. Książka kucharska z niskotłuszczowymi przepisami leżąca na stole potwierdziła moje wrażenie: Czy opętani żądzą zemsty zabójcy martwią się poziomem cholesterolu? Krótko mówiąc, doktor Caulfield, jak większość z nas, był zwyczajnym człowiekiem. — Czy przypuszczał pan, że Clair ustąpi panu miejsca? — Nie. Byłem tak przerażony, że nie mogłem opanować nerwowego tiku. Powieka drgała mi przez cały czas. Obserwowała mnie przecież sama doktor Clair Peltier. Czytałem wszystkie jej artykuły, byłem na trzech sympozjach, podczas których wygłaszała wykłady. Później dowiedziałem się, że ma taki zwyczaj. Ustępując miejsca przy stole, daje nowemu pracownikowi sygnał, że w pełni ufa jego umiejętnościom. — Jak się pan dowiedział o tej pracy? — Na tablicy ogłoszeń w szkole medycznej wisiała lista wolnych miejsc według specjalności. Przeczytałem ogłoszenie o wakacie w Mobile i wysłałem podanie. Spotkałem się z doktor Peltier dwa razy, zanim mnie zatrudniła. Wiedziałem, że walczę ostro z innym kandydatem. — Przyjechał pan do Mobile? — Za pierwszym razem spędziłem tam dwa dni, a dwa tygodnie później — trzy. Ostatniego dnia zaproponowano mi pracę. — Gdzie pan przebywał podczas tego tańca godowego? — Praktycznie w kostnicy. Oprowadzono mnie po całym budynku, poznałem wszystkich pracowników, obejrzałem kilka sekcji. Wychodziłem stamtąd tylko po to, by coś zjeść z doktor Peltier, a wieczorem wracałem do motelu. — Przeciągnął palcami po włosach. — Chciałbym się czegoś napić. Ma pan ochotę na lemoniadę? — Na szybką tak. Muszę wracać i szukać dalej. Kiedy Caulfield wyszedł z pokoju, odetchnąłem głęboko. Byłem mocno rozczarowany. Jeremy zdecydowanie pomylił się co do doktora. Strzał zmierzał w dobrym kierunku, ale chybił celu. Teraz, gdy Jeremy zawiódł, musiałem strzelać sam. Problem polegał na tym, że nie widziałem przed sobą żadnego celu. Caulfield wrócił z tacą, na której ustawił dwie szklanki. Niósł ją w zdrowej ręce, nie podtrzymując drugą, jakby bał się, że go zawiedzie. Wypiłem lemoniadę kilkoma długimi łykami i upewniłem się, czy będę mógł do niego zadzwonić, gdybym miał jeszcze jakieś pytania. Kiedy wyszliśmy na werandę, zauważyłem, że kilka rosnących przed nią krzewów przycięto tak, by widać było wyraźnie duży budynek na obrzeżach miasteczka. — Co to za kolos, doktorze? — spytałem, wskazując palcem. — Szpital okręgowy — odparł, nie patrząc w tamtą stronę. — Był pan tam kiedyś? Rozejrzał się, przedstawił? — Zdobył się na blady uśmiech i pomachał pustym rękawem. — W takim miejscu zdolny człowiek może zdziałać dużo dobrego. Oczy rozbłysły mu na chwilę, po czym odwrócił wzrok. — Zastanawiałem się, czy tam nie pojechać… — Urwał, jakby nie wiedział, czym dokończyć zdanie, jakby zabrakło mu właściwych słów. Zszedłem po schodkach. — Cholera, doktorze, czasami nie wiem, jak się nazywam, ale wiem na pewno, że sprawny mózg i jedna sprawna ręka to więcej niż większość ludzi ma do zaoferowania. Caulfield spojrzał na budynek i odetchnął głęboko. — Tak. Może niebawem się tam wybiorę. Zobaczę co i jak. Podszedłem do samochodu i pogrzebałem w torbie podróżnej. W końcu znalazłem białą czystą koszulę z krótkimi rękawami. Rzuciłem ją Caulfieldowi, a on przycisnął ją do piersi. — Może już pora zrzucić żałobę — powiedziałem. Wsiadłem do samochodu, odłożyłem strzelbę na tylne siedzenie. Przekręciłem kluczyk w stacyjce i wrzuciłem tylny bieg. Odwróciłem się, by pomachać Caulfieldowi. Nie rzucił koszuli na ziemię; to już coś. — Detektywie Ryder! — zawołał, gdy wycofywałem samochód. Zatrzymałem się i wyjrzałem przez okno. — Zastanawiałem się właśnie nad jednym. Czy w kostnicy nadal pracuje ten człowiek? Ten, który stale chodzi zły? Skinąłem głową. — Walter Huddleston. Tak. Pozostanie tam chyba do śmierci. Będzie wtedy miał ze sto dwadzieścia lat. Caulfield zmarszczył brwi zdumiony. — Walt Huddleston? Asystent? Zły? Nigdy nie widziałem, żeby był zły. To uroczy człowiek, świetnie się dogadywaliśmy. Zaprosił mnie kiedyś na lunch i rozmawialiśmy o operze. Jestem jej wielkim miłośnikiem, ale on zawstydził mnie swoją wiedzą. Nie, chodzi mi o tego stale wkurzonego faceta, niskiego, krępego, z przerzedzonymi włosami… Teraz ja byłem zdumiony. — Willa Lindy’ego? Na dźwięk tego nazwiska oczy Caulfielda pociemniały. — Lindy, zgadza się. Był bardzo miły, kiedy doktor Peltier przedstawiła nas sobie, ale gdy byliśmy sami, nie odzywał się ani słowem, nie patrzył na mnie, tylko mruczał coś pod nosem. Kiedy wydawało mu się, że tego nie widzę, rzucał mi pełne wściekłości spojrzenia. Jestem przekonany, że kilka razy nawet mnie szpiegował. — Jest pan pewny, że chodzi o Willeta Lindy’ego, administratora? To zupełnie nie miało sensu. Po raz pierwszy w czasie mojej wizyty Caulfield wyglądał na szczerze poruszonego. — To był jedyny problem związany z tym stanowiskiem, który budził mój niepokój. Ten człowiek był naprawdę przerażający. Pomachałem mu ręką na pożegnanie, a w głowie miałem zamęt. Will Lindy, przerażający facet. Te słowa zupełnie do siebie nie pasowały. Przerażający Lindy facet Will. Facet Lindy Will przerażający. Caulfield powiedział jednak jasno: Will Lindy = przerażający facet. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że ktoś może ułożyć takie równanie. Willet Lindy? ROZDZIAŁ 31 Nagle okazało się, że nie mam pojęcia, kim tak naprawdę jest Will Lindy. Czy był spokojnym, zamkniętym w sobie Willem Lindym, którego znałem od roku? A może Willem Lindym Caulfielda: naburmuszonym i złym? Mój Will Lindy był niezwykle uprzejmy, Caulfielda — szpiegiem czającym się w cieniu. Mój był bardzo sympatyczny; Will Caulfielda ciskał sztyletami z ukrycia. Który z nich jest prawdziwy? Willet Lindy. Will Lindy… Nazwisko odbijało się echem w mojej głowie. Willet. Will. Willy. Napis na szerokich plecach Burlewa: „Willy — Nilly i Domy i wille letni dzień w Bostonie lin sum dyszy”. Usłyszałem w głowie brzmienie tych słów. Will letni. Willet. Jezu. Może nie chodzi tu wcale o znaczenie tych słów, ale o ich brzmienie. „Will letni dzień lin sum dyszy. Will letni”. Willet. Wy — wyciąć „sum i szy” z „dyszy” i zostaje „Lindy”. Willet Lindy w szalonym napisie na plecach Burlewa. Poczułem, jak wali i serce, kiedy zastanawiałem się, czy to tylko zbieg okoliczności, moje dążenie do tego, by znaleźć w tym wszystkim sens. Jeśli… jeśli Will Lindy nie chciał widzieć Caulfielda w kostnicy? Jeśli z jakiegoś powodu znienawidził go tak bardzo, że nie potrafił tego ukryć? Znienawidził go tak silnie, że chciał mu zrobić krzywdę. Nie mógł go jednak dopaść: lekarz spędzał większość dnia z Clair, a nocą spał bezpieczny w drogim motelu. Czeka więc. Po zatrudnieniu Caulfielda, przygotowuje atak na jego ręce. Zna Muellera albo wybiera go przypadkiem. Dzięki swojej pracy w kostnicy wie, że zastosowanie niektórych środków chemicznych wywołuje objawy ataku serca. Co więcej, ujawnił umiejętności techniczne, począwszy od prac hydraulicznych, na elektronice skończywszy. Proste urządzenie wybuchowe uruchamiane za pomocą sprężyny, wypełnione z naboju, łatwo skonstruować, a materiały można kupić w każdym sklepie żelaznym. Na dodatek instrukcję bez trudu można znaleźć w Internecie. Lindy wie doskonale, że Clair ma zwyczaj ustępować miejsca nowemu pracownikowi. Lindy zwabia Muellera, wsadza bombę, podaje mu środek i wzywa pogotowie. Mueller ląduje w kostnicy, gdzie Caulfield rozcina ciało i detonuje bombę. Mój Boże, to ma sens. Dlaczego Lindy chce się pozbyć Caulfielda? Dlaczego nie chce, żeby dostał tę pracę? Albo nienawidzi Caulfielda z jakiegoś nieznanego powodu, albo chce, by tę pracę dostał ktoś inny. Jest tylko jeden inny kandydat. Ava. Chwyciłem telefon, a wybierając numer, o mało nie zjechałem z drogi. Zatrzymałem się na poboczu, odetchnąłem głęboko i raz jeszcze spróbowałem zadzwonić. Nic. Martwa strefa, komórkowa pustka. Wrzuciłem bieg i popędziłem w dół zbocza. Przeraziłem dwóch facetów jadących furgonetką pod górę. Nacisnęli klakson, zaklęli i pokazali mi, co o mnie myślą, unosząc w górę palec. Droga stawała się coraz bardziej płaska. Raz jeszcze spróbowałem wybrać numer. — Nautilus — warknął Harry. Jego głos brzmiał tak, jakby dobiegał z drugiej strony wszechświata. — Harry, sprawdź, gdzie był Will Lindy w noce, kiedy popełniono morderstwa. Wydaje mi się, że wiadomości zabójcy pozostawiane są dla Avy, ale pilnuj też Clair. Wrócę dopiero za cztery godziny. Dzwoń do mnie z najnowszymi informacjami i nie poddawaj się. Mogę tracić na jakiś czas zasięg. Harry nie zastanawiał się ani chwili. — Robi się. Wrzuciłem bieg, koła zazgrzytały na żwirowym poboczu. — Harry, zaczekaj. — Jestem. — Uważaj na Lindy’ego, bracie. Może być groźny. — Będę go traktował jak laskę dynamitu. Wracaj szybko, bracie. Rzuciłem telefon na siedzenie pasażera i patrzyłem, jak się odbija i spada na podłogę. Podczas ułamka sekundy nieuwagi prawe opony samochodu wpadły w koleinę, a szarpnięcie wyrwało mi kierownicę z rąk. Ujrzałem za oknem migające drzewa i nacisnąłem z całych sił na hamulec, wpadając w poślizg. Samochód wpadł do rowu, a lewe koła nadal kręciły się w powietrzu. Wrzuciłem jedynkę, ale nie mogłem ruszyć. Krzycząc z wściekłości i przeklinając, wysiadłem z samochodu w chwili, gdy mijała mnie furgonetka, której wcześniej o mało co nie strąciłem z drogi. — Przepraszam za moją jazdę! — zawołałem. — Pomóżcie mi, proszę, wypchnąć samochód. Mam nagły wypadek. Wyskoczyli z furgonetki z purpurowymi twarzami, klnąc wniebogłosy. — Ty sukinsynu, próbowałeś nas strącić z drogi, zaraz ci pokażemy pieprzony nagły wypadek… Pięść pierwszego z nich wylądowała tuż za moim uchem, posyłając mnie prosto w kierunku drugiego. Próbował mi wymierzyć prawy sierpowy, ale udało mi się odskoczyć. Kiedy uderzyłem go łokciem prosto w usta, opadł na jedno kolano. Pierwszy podbiegł do furgonetki i wyjął kij bejsbolowy. Ruszył w moją stronę, wywijając nim zawzięcie. — Rozwalę ci ten pieprzony łeb… Wyrwałem trzydziestkę dwójkę z przymocowanej do kostki kabury. Przednia szyba furgonetki była już pęknięta, kiedy więc przeszyła ją moja kula, zsunęła się jak delikatny materiał. — Wyciągnijcie mój samochód na drogę NATYCHMIAST! — Wrzasnąłem, włączając reflektory dla lepszego podkreślenia moich słów. Mrucząc pod nosem „Tak jest, sir” niczym najlepsi angielscy lokaje, wyciągnęli dżipa na drogę w trzydzieści sekund. Przestrzeliłem im dwie opony i kiedy wsiadałem do samochodu, schowali się za barierki. Zadzwonił telefon. Chwyciłem go, upuściłem na kolana, chwyciłem raz jeszcze. Powiedz mi, że jest bezpieczna, poprosiłem w duchu. Harry przekazał mi fakty bez cienia emocji w głosie. — Doktor Peltier jest w kostnicy. Nie ma ani śladu Lindy’ego. Nie pokazał się w pracy. Po raz pierwszy od trzech lat. — A co z Avą? — spytałem. — Jej samochód jest tutaj, ale… — Powinna być w domu. Szukaj dalej. Ponad cztery godziny jazdy do Mobile. Odłożyłem telefon i spróbowałem przypomnieć sobie wszystko, czego uczyli mnie na kursie policyjnym o jeździe w nagłych przypadkach. Zadzwonił telefon. — Mów! — wrzasnąłem. Głosy w tle. Harry coś do kogoś mówi. Telefon przeszedł z rąk do rąk i usłyszałem nieznajomy głos. — Carson, ruszaj na północ. Na autostradzie, przy dwieście siedemnastym kilometrze jest stara stacja ważenia pojazdów. Będzie tam czekał na ciebie helikopter. — Kto, do cholery, mówi? — Twój ulubiony szef, Carson. Tom Cantwell. Nie rozpoznałem jego głosu — mówił tak szybko. Skręciłem w stronę autostrady, licząc czas. Pół godziny do helikoptera, później może godzina, znów przesiadka do samochodu, by dotrzeć do Mobile. A potem… co? Mijałem pojazdy, jakby były przymocowane do asfaltu, kiedy w lusterku wstecznym rozbłysły nagle światła. Policja stanowa. Doszedłem do wniosku, że to sprawka dwóch facetów z furgonetki i zwolniłem, zastanawiając się, jak powinienem się wytłumaczyć. Światła koguta omiotły wnętrze mojego samochodu i zacząłem zjeżdżać na pobocze, przeklinając pod nosem. Samochód minął mnie z rykiem klaksonu, a siedzący w środku policjant pomachał ręką, dając znak, żebym jechał dalej. Siadłem mu na ogonie i razem z prędkością stu osiemdziesięciu kilometrów na godzinę pędziliśmy w stronę wyznaczonego punktu. Kiedy dotarliśmy na miejsce, dostrzegłem czekający helikopter z godłem stanowym z boku. Zasalutowałem eskortującemu mnie policjantowi i wskoczyłem do helikoptera. Pilot spojrzał na mnie przez ciemną szybkę hełmu. — Nie wiem, kim jesteś, stary — wrzasnął, próbując przekrzyczeć silnik — ale na pewno masz wysoko postawionych przyjaciół! Rzucił mi hełm i helikopter poderwał się z ziemi. Nagle przypomniałem sobie ceremonię nadania imienia kostnicy. Kto rozmawiał z prokuratorem stanowym jak stary kumpel od wędki? Clair. Pola płynęły pod nami jak zielone morze, a ja spróbowałem odpędzić strach i skoncentrowałem się na Willecie Lindym. Kto miał dostęp do grafików? Lindy. Mógł „celować” ciałami, zabijać w te noce, kiedy wiedział, że Ava będzie przeprowadzała sekcję następnego ranka, a świeże ciało będzie czekało na nią w lodówce. Ale jaki miał motyw? Co zyskiwał dzięki takiemu zaplanowaniu sekcji? Czy był to przejaw perwersyjnego podglądactwa? Nigdy nie zjawiał się w sali, kiedy uczestniczyłem w sekcji. Szybko przebiegłem w myślach cały proces i związane z nim czynności: robota papierkowa, wyniki, wnioski, spekulacje, protokoły. Patolog przeprowadzał sekcję, omawiając dokładnie cały jej przebieg… słowo po słowie do mikrofonu. Nagranie. Spisywanie z taśmy. Akta. Zobaczyłem, że pilot przekręca jedną z gałek na konsolecie i mówi coś do mikrofonu. Wyciągnął rękę i poprawił mój mikrofon. — Masz połączenie. Usłyszałem najpierw trzaski, a potem niewyraźny głos Harry’ego. — Co się dzieje?! — wrzasnąłem. — Wygląda na to, że Lindy i Ava rozpłynęli się w powietrzu. Strach chwycił mnie za serce. — Czy jest tam Clair? — Po drugiej stronie pokoju. — Zapytaj ją, kto zajmuje się taśmami nagranymi podczas sekcji. Przez kilka sekund słyszałem tylko przytłumione głosy, po czym znów odezwał się Harry. — Lindy. To on dba o to, żeby trafiły do spisywania, a potem je kataloguje. Doktor Peltier mówi, że cały sprzęt elektroniczny jest podłączony do jego biura, mikrofony i cała reszta. — Co znaczy reszta? Znów stłumione głosy. Usłyszałem w tle Clair. — Co to za zamieszanie, Harry? — Siedź spokojnie, Cars. Mamy nowe informacje, bardzo dziwne. — O Avie? Czy chodzi o Avę, Harry? — Poczekaj. Osiem kilometrów przed nami rozciągało się Montgomery. Mieliśmy je osiem kilometrów za sobą, gdy znów usłyszałem głos Harry’ego. — W gabinecie Lindy’ego zainstalowano nie tylko podłączenie do mikrofonów, ale również do kamer wideo. To część systemu założonego po wypadku z bombą. Kamery na korytarzach, przy wejściach i tak dalej. Przekazują obraz na ekrany i sprzęt rejestrujący, który mieści się w wielkiej szafie w pokoju Lindy’ego. Pilot podkręcił obroty silnika. — Głośniej, Harry, nic nie słyszę! — Słuchaj uważnie, Carson: Lindy przestawił część kamer… są zupełnie niewidoczne, jak gumki do mazania. Ma cztery kamery na suficie nad stołem do sekcji. Może oglądać wszystkie sekcje z czterech różnych ujęć. Znów jakiś szelest i mruczenie w słuchawkach. Mój krzyk, złość. Na szczęście szybko ponownie usłyszałem głos Harry’ego. — Znalazłem parę osób, które mogą nam powiedzieć coś więcej o Lindym. Już jadą do miasta. Ale mamy tu problem. Usłyszałem znajomy głos, wydający ostre rozkazy w tle. — Squill — rzuciłem. — Jest wkurzony na maksa. Może utnę mu głowę. — Uspokój się, Harry. Dam sobie z nim radę. — Przejmuje dowodzenie. Chyba właśnie mnie zawiesił. — Jakiś ślad Avy…, Harry? Usłyszałem buczenie i kipiące od gniewu glosy. Potem już tylko głos Squilla. — Jak sobie radzisz z pakowaniem zakupów, Ryder? — spytał. — Bo chyba wylądujesz w supermarkecie. W słuchawkach rozległy się trzaski, po czym wszystko ucichło. W oddali dostrzegłem szaroniebieską plamę zatoki Mobile, ciemne chmury sunące z zachodu jak całun. — Nadciąga wielka burza — powiedział pilot. ROZDZIAŁ 32 — Jesteś zawieszony, Ryder. To na razie pierwszy krok. Potem wyrzucę cię z policji. Squill rzucił się na mnie w chwili, gdy wyskoczyłem z helikoptera na parking motelu w północno — zachodniej części miasta. Za nim stał jego aktualny goryl, Bobby Neeland. Miał nowe okulary. Harry zaparkował z piskiem opon tuz za nimi. Minąłem Squilla i popędziłem w stronę Harry’ego. — Ava?! — krzyknąłem. Pokręcił głową. — Jeszcze nic. W piwnicy Lindy’ego znaleźliśmy dziwne rzeczy. Przeglądaliśmy je, kiedy… Squill był aż purpurowy z gniewu, z trudem panował nad głosem. Neeland wyglądał, jakby świetnie się bawił, stojąc u boku kapitana. Squill wymierzył palec w Harry’ego. — Jeszcze jedno słowo do Rydera, Nautilus, i ty też możesz się zbierać. Harry zignorował go zupełnie. — W motelu jest kobieta, Cars. Chciałbym, żebyś z nią porozmawiał. Mówi, że… Neeland zapragnął pokazać wszystkim, co oznacza pozycja nowego wybrańca Squilla. Stanął tuż przed Harrym. — Słuchaj kapitana, Nautilus. Chce, żebyś zamknął swoją czarną gębę. Niemal nie odwracając się ode mnie, Harry wymierzył mu cios to w żołądek. Neeland jęknął cicho, po czym nogi odmówiły mu posłuszeństwa i padł na asfalt jak wór ziemniaków. — Jesteście obaj aresztowani za czynną napaść na policjanta wykonującego czynności służbowe — oświadczył Squill. — Wiecie doskonale, że to koniec wszystkiego. Ulicą przejechały dwa radiowozy na sygnale. Squill pomachał ręką w ich stronę. Neeland podniósł się chwiejnie na jedno kolano. Z nosa zwisał mu długi, zielony glut. Squill zaczął liczyć wykroczenia na różowych zadbanych palcach. — Napaść, niesubordynacja, kłamstwo… — Widać, jak małe ma pan doświadczenie, kapitanie — powiedziałem najspokojniejszym tonem, na jaki mogłem się zdobyć. — Być może powinien spędzać pan więcej czasu, oglądając sekcje. — Co ty wygadujesz, Ryder? — rzucił, odwracając się gwałtownie w moją stronę. Uśmiechnąłem się. Nie tego oczekiwał. — Mówię o naszej rozmowie przy stole do sekcji, kapitanie. O zastępcy Placketcie i innych wydarzeniach, kiedy był pan tak bardzo ze mną szczery. Pamięta pan? Squill wybuchnął teatralnym śmiechem. — Chyba powinieneś umówić się na wizytę z terapeutą, Ryder. Pomoże ci uporać się z tymi zwidami. Teraz będziesz miał na to sporo czasu. Radiowozy zahamowały z piskiem tuż obok nas. Koguty oświetliły nasze twarze. — Pamięta pan, że podczas sekcji patolog przez cały czas mówi? — Co takiego? — W kostnicy. Osoba przeprowadzająca sekcję cały czas mówi. Wyjąłem z kieszeni małą białą kopertę, którą dała mi Ava, rozerwałem ją i wysunąłem ze środka czarną kasetę. — Myślał pan, że zwracają się do pana? Rzuciłem mu taśmę. Złapał ją niezgrabnie. — Po sekcji Burlewa nie wyłączono taśmy — powiedziałem. — Nagrała się cała nasza rozmowa, jakość dźwięku jest świetna. Nawet na kopiach. — Drzwiczki radiowozów otworzyły się. — Może więc pan teraz obwieścić wszystkim, jak ulepił pan zastępcę Placketta z grudki gówna albo… — Albo? — szepnął z pobladłą nagle twarzą. — Albo powiedzieć nam z Harrym, że ZEPS spisuje się rewelacyjnie i nadal prowadzimy tę sprawę. Neeland jęknął przeciągle i zwymiotował. Resztki pieczonego kurczaka z sosem wylądowały na lśniących butach Squilla. — Rzyganko jak malowanko — podsumował Harry. — Chcę, żebyś coś zobaczył — powiedział Harry. — Potem porozmawiamy z kobietą, która znała Lindy’ego, kiedy dorastał. — Gdy biegliśmy w stronę motelu, podał mi szarą kopertę. — Zobacz tylko — powiedział cicho. — Dostałem je z biura szeryfa w okręgu Choctaw. Lindy wychował się na farmie na obrzeżach Butler. Otworzyłem kopertę i wyjąłem przesłane faksem zdjęcie. Ava. Na zdjęciu zrobionym po aresztowaniu, przesłanym z biura szeryfa okręgu Choctaw. Z przodu i profilu. Z numerem. A raczej kobieta niesamowicie do niej podobna. Jej nos był ciut za długi, czoło nieco za wysokie, a oczy wydały się trochę rybie, a może bardziej przypominały oczy jaszczurki? Harry czekał, aż otrząsnę się z szoku. — To matka Lindy’ego. Aresztowana za znęcanie się nad dzieckiem i tym podobne wykroczenia. Na przykład przetrzymywanie syna w piwnicy — Harry westchnął — i jeszcze kilka innych bardzo złych rzeczy. Miał wtedy szesnaście lat. Zmarła dwa lata później w więzieniu, na marskość wątroby. — Kiedy Ava zjawiła się w kostnicy na rozmowę w sprawie pracy… — …jej widok musiał mocno wstrząsnąć naszym chłopcem. Harry zapukał do drzwi pokoju numer sto szesnaście. Przed motelem stał zaparkowany zakurzony samochód biura szeryfa okręgu Choctaw. Skinieniem głowy podziękowałem siedzącemu za kierownicą jego zastępcy. — Ta kobieta to Velene Clay — powiedział Harry. — Ma pięćdziesiąt trzy lata. Jest dyrektorem wydziału do spraw młodzieży z okolicy Butler. Przyjechała ze swoją ciotką, która mieszkała na farmie sąsiadującej z farmą Lindych. To niewielkie miasteczko. — Ciotka coś wie? — spytałem, mając ochotę wyważyć ramieniem drzwi, krzyczeć, wrzeszczeć, popchnąć sprawy do przodu, ale teraz właśnie nadeszła chwila, by spokojnie nad wszystkim się zastanowić, poznać szczegóły. Harry pokręcił głową. — Ma prawie osiemdziesiąt lat i cierpi na chorobę Alzheimera. Dlatego właśnie znajdujemy się w motelu. Pani Clay nie mogła jej zostawić samej w domu. — Znalazłeś jeszcze kogoś, kto znał w tamtych czasach Lindy’ego? — Rzadko wychodził z domu. W pokoju było bardzo ciepło, klimatyzacja pracowała na najniższych obrotach. Chyba z troski o chudą jak patyk staruszkę siedzącą na wózku między dwoma łóżkami. Z cienkich ramion zwisała zrobiona na szydełku chusta, a białe włosy, choć zadbane, sterczały we wszystkich kierunkach jak anteny. Pozbawione wyrazu niebieskie oczy były utkwione w ekranie wyłączonego telewizora. Kobieta co jakiś czas podnosiła rękę do ust, jakby paliła niewidzialnego papierosa. Odwróciła się w moją stronę. W jej oczach pojawił się błysk, jakby mnie rozpoznała. — Ha — ha — powiedziała. — Idze–cie. Licjant. Chyba chciała powiedzieć „Policjant”. Lewy kącik jej ust lekko opadał, chyba efekt wylewu. Skinąłem uprzejmie głową i powiedziałem: „Dzień dobry”. Wróciła zaraz do wyimaginowanego papierosa i ekranu. Wyobraziłem sobie nagłe, że stare programy telewizyjne ma zapisane w sterczących jak anteny siwych pasmach. — To moja ciotka, pani Benoit. Ja jestem Velene Clay. Odwróciłem się do korpulentnej kobiety siedzącej przy stole w rogu pokoju. Miała na sobie prostą, żółtą sukienkę. Na stole przed nią leżała podniszczona teczka. Opierała na niej koniuszki palców. Pani Clay od pięciu lat była dyrektorem wydziału do spraw młodzieży w okręgu Choctaw, a wcześniej pracowała jako kurator. Spytałem ją, co wie o Willu Lindym, spoglądając przy tym na zegarek, by podkreślić, że czas gra ważną rolę. — Pierwszy raz zobaczyłam go, gdy miał trzynaście lat — zaczęła z wahaniem. — Uciekł z domu. To wcale nie było niezwykłe. Przyprowadzono go do mnie na rozmowę. Był bardzo błyskotliwym, spokojnym chłopcem. Już tego pierwszego dnia przekonałam się, że coś jest… bardzo nie tak. Harry poznał już część jej opowieści przez telefon. — Tylko posłuchaj, Cars — powiedział. — Przed moim gabinetem znajdowała się poczekalnia. Krzesła, czasopisma, zabawki dla młodszych dzieci. Stanęłam w drzwiach w chwili, gdy Will upuścił czasopismo i schylił się, by je podnieść. Nagle zadzwonił telefon. Powiedziałam: „Nie ruszaj się, zaraz wracam”. Oparte na teczce palce zadrżały. Poczułem się tak, jakby przeszedł mnie niewidzialny prąd. — Rozmawiałam około dwudziestu minut. Kiedy weszłam do poczekalni, Will nadal pochylał się, by podnieść czasopismo. — Powiedziała mu pani: „Nie ruszaj się”. — Wyglądał jak posąg. Powiedziałam: „Wszystko w porządku, Willy”, a on podniósł gazetę i położył ją na stojaku, jakby nic się nie stało. Pani Benoit uderzyła stopą w podłogę i jęknęła. Zaczęła uderzać w powietrze niewidzialnym papierosem. — Przepraszam — odezwała się pani Clay. — Coś ją zaniepokoiło. Rzadko podróżujemy. Ciężko jest… — Co jeszcze, proszę pani? — Po raz drugi zobaczyłam go, gdy był w szkole średniej. Właściwie się nie zmienił, był może trochę grubszy. Nadal pozostał tym samym chłopcem z tymi samymi oczami i tą samą twarzą. W jednej chwili pustą, a już w następnej poruszoną. Zupełnie jakby ktoś raz po raz przekręcał wyłącznik. — Znęcanie się? — Miał na nadgarstkach i kostkach otarcia, jakby ktoś go wiązał. Twierdził jednak, że zaplątał się w liny, na których była zawieszona opona do huśtania. Bawił się w chłopca z dżungli czy coś w tym stylu. Była to bardzo wyszukana wymówka, jak na mój gust wyuczona. Próbowałam poruszyć temat molestowania seksualnego, ale na każdą wzmiankę o ciele lub genitaliach chwytał się za brzuch i zaczynał jęczeć, mówiąc, że musi iść do łazienki. Potem zamykał się na dobre i nie odzywał ani słowem. Niemal niezauważalnie pani Clay zaczęła przesuwać teczkę w moją stronę. — Miałam uprawnienia, by badać warunki mieszkaniowe dzieci. Poszłam więc do ich domu i powiedziałam mamie Willa, że muszę się rozejrzeć. Oczywiście wcześniej widywałam ją w mieście, zamieniłam z nią parę słów, gdy Will zaczął do mnie przychodzić na sesje. Zawsze była bardzo grzeczna i uprzejma. Okazało się, że to była tylko maska. Kiedy poprosiłam, żeby wpuściła mnie do środka, zupełnie oszalała. Jeszcze nigdy nie słyszałam takich przekleństw, rzucała pod moim adresem najbardziej wyszukane groźby. Była zupełnie jak chore na wściekliznę zwierzę, które mówi po angielsku. — Co robił przez cały ten czas Lindy? — Ja–hhhh — powiedziała pani Benoit. Rozejrzała się po pokoju, jakby zauważyła go po raz pierwszy. — Ja–hhhh — jęknęła raz jeszcze, waląc w powietrze zaciśniętymi pięściami. — Widziałam go przez uchylone drzwi. Siedział przed telewizorem z nosem w ekranie. Dźwięk był wyłączony, ale chłopiec sprawiał wrażenie, jakby doskonale wszystko słyszał, ignorując odgłosy zamieszania przy drzwiach. Zauważyłam jego fascynację telewizją już podczas pierwszych sesji. Wolał gapić się w ekran w poczekalni niż bawić z innymi dziećmi. — Weszła pani do środka? — Dopiero po tym, jak szeryf i trzech potężnych policjantów osunęło ją z drogi. — Był dziwny, prawda? — spytałem. — Ten dom? Teczka przebyła ostatnią dzielącą ją ode mnie odległość. — Policja zrobiła zdjęcia. Poprosiłam o odbitki, żebym już raz na zawsze zapamiętała, co sprawia, że dziecko zachowuje się tak j«k Willy Lindy. — Udka — szepnęła pani Benoit. — Udka. Wysunąłem teczkę spod palców pani Clay i otworzyłem ją, W środku znajdowało się dwadzieścia ponumerowanych kolejno zdjęć. Pierwsze z nich przedstawiało prosty, biały piętrowy dom, a za nim ciągnące się w dal pola bawełny. W tle widać też było rząd drzew rosnących nad rzeką Tombigbee, a między nimi kilka starych łódek. Fotograf zabrał nas potem do środka, dokumentując każdy krok. W domu było niewiele mebli. Dwa twarde składane krzesła w salonie. Jedno stało przed ustawionym w rogu telewizorem. Odbiornik był włączony, a sądząc po kolorach na ekranie, migała kreskówka. Po chwili znaleźliśmy się w jadalni. Drewniany kwadratowy stół, a przy nim jedno krzesło. To samo w kuchni. Na podłodze na rozłożonej gazecie stała psia miska. — Jakiego mieli psa? — spytałem. — Nie mieli żadnego — powiedziała pani Clay, unikając mojego wzroku. Kolejne zdjęcie przedstawiało znajdującą się przy kuchni spiżarnię pozbawioną półek. Do ścian przymocowano gwoździami różnej długości liny i sznury, których końce zabezpieczono taśmą. Ściany pomalowane były na szaro. Dostrzegłem odbijający się na jednej z nich cień chłopca. Kiedy zamrugałem oczami, cień zniknął. — Na górze nie było nic — powiedziała pani Clay. — Zupełna pustka. Przełożyłem zdjęcie spiżarni na spód. Następne przedstawiało małą drewnianą komórkę. — Na tyłach domu — wyjaśniła pani Clay. — Jakieś sześć metrów za nim. Białe drzwi z dwoma ciężkimi zamkami. Dzięki następnemu zdjęciu znalazłem się w ciemnym, małym pomieszczeniu z poplamioną betonową podłogą. Okna były zalepione czarną taśmą. Na środku stał duży stół z wywierconymi przy brzegu dziurami, w odległości paru centymetrów od siebie. Przez każdą z nich przeciągnięty był sznur. Nad stołem wisiała prosta lampa z jedną żarówką, która wyglądała jak mechaniczny kwiat. Gdzieś u góry przymocowano dwa różowe węże z metalowymi końcówkami. — Co to jest, do cholery? — szepnął Harry. Na kolejnym zdjęciu było widać, że węże połączone są z wiszącymi u sufitu pojemnikami na wodę, z których jeden nadal był pełny. Ciche słowa pani Clay stłumiła jeszcze chusteczka. — Biedny Willy Lindy, biedny chłopiec. — Udka! — jęknęła pani Benoit. — Przepraszam panów — powiedziała pani Clay, ocierając oczy i podeszła do ciotki. — Udka, udka, udka — powtarzała pani Benoit, wymachując pięścią. Pożegnaliśmy się i ruszyliśmy w stronę następnej stacji naszej pielgrzymki śladami horroru. Niewielki domek Lindy’ego stał niedaleko centrum miasta ukryty w miniaturowym lesie niskich palm, paproci i wysokich traw. Zaczął padać deszcz. Pomachaliśmy do policjantów w pelerynach, stojących na straży, i weszliśmy do środka. W wysokim salonie stało drewniane krzesło, a przed nim telewizor. To wszystko. W jadalni znajdował się mały stolik i drugie krzesło. Dzięki zdjęciom z teczki należącej do pani Clay byliśmy przygotowani na taki widok. W sypialni na podłodze leżał materac. Ubrania Lindy’ego były równo poukładane w szafie, a wieszaki rozsunięte na taką odległość, by wiszące na nich ubrania nie dotykały się. Na drzwiach drugiej sypialni zamocowano wielki zamek. Był otwarty. — Tak to wyglądało, gdy tu weszliśmy — powiedział Harry. — Wydaje się, że bardzo się śpieszył. Wszedłem do środka. Na długim stole pod ścianą stał sprzęt elektroniczny, między innymi komputer i monitor. W dwóch urządzeniach znajdowała się szufladka do wsuwania kaset, więc doszedłem do wniosku, że to odtwarzacze wideo. W rogu umocowana na statywie stała kamera wideo. Na dwóch innych statywach zamocowano reflektory. Kable wiły się dosłownie wszędzie. — To sprzęt do nagrywania i montowania taśm — wyjaśnił Harry. — Amatorski, ale bardzo przyzwoity. Montaż można robić komputerowo, dodawać efekty specjalne. Przynajmniej tak twierdzi Tyler, nasz spec od elektroniki. Na stole leżały cztery taśmy. — Oglądaliście je z Carlem? — Nie. Chciałem tylko, żeby Carl się upewnił, czy nie ma tu pułapek albo tym podobnych niespodzianek. — Jesteś prawdziwym asem. No, to co, oglądamy? Harry wsunął taśmę do odtwarzacza. Na ekranie monitora pojawił się niebieskoszary śnieg. Z głośników zamontowanych pod stołem popłynął głos. Harry ponaciskał jakieś guziczki na monitorze i głos zabrzmiał wyraźniej. — „…żołądek ma kształt rury i jest pusty, co wskazuje, że minęło kilka godzin od ostatniego posiłku…” — Głos Avy — powiedziałem, wpatrując się w śnieg na ekranie. — Sprawdź, czy możesz to wyregulować. Harry pokręcił gałką i na ekranie pojawiło się zbliżenie zakrwawionych dłoni w rękawiczkach, wyjmujących żołądek z rozciętego ciała. Kamera po chwili odjechała, ukazując postać Avy z rękami wewnątrz ciała. Rozpoznałem w nim Deschampsa. — „…zawartość luźna, kleikowata, wskazująca na…” — Co tu się, do cholery, dzieje, Cars? Po co komuś taśmy z rozciętymi ciałami? Przewinąłem taśmę do przodu. Tym razem zobaczyliśmy ciało Deschampsa z innego ujęcia. Wsunąłem do odtwarzacza drugą kasetę. To samo. Ciało Nelsona, jeszcze nierozcięte. — Podniecają go filmy nakręcone w czasie sekcji? — zastanowił się Harry. — O to w tym wszystkim chodzi? Zabija ludzi, żeby potem oglądać, jak ich kroją? — To coś więcej, Harry. Słowa wypisane na ciałach mają znaczenie. Raz jeszcze przewinąłem taśmę. Znów ujęcia z kilku kamer. Podczas nagrywania Lindy najwyraźniej bawił się konsoletą; na ekranie na zmianę pojawiały się zbliżenia i ujęcia z oddali; Ava i ciało od kolan po szyję. Reszta taśmy była mniej więcej taka sama. Lindy zmontował ujęcia z trzech kamer i przegrał wszystko na tę taśmę. Trzecia kaseta nie różniła się od poprzednich, tyle tylko, że na stole leżało ciało Burlewa. — Trzy ciała, trzy taśmy ze scenami zarejestrowanymi przy pomocy trzech różnych kamer — powiedziałem, biorąc do ręki ostatnią. — Obejrzyjmy czwartą. Na plastikowej oprawie ktoś wydrapał małą gwiazdkę. Wsunąłem kasetę do odtwarzacza. Sprzęt lekko zazgrzytał. Na początkowo czarnym ekranie pojawiły się powoli wielkie usta. Kontrast podkręcono na maksimum, usta wyglądały niemal jak poruszająca się abstrakcja. Otwierały się i zamykały. Wilgotne. Szeptały. Głos Willa Lindy’ego. — Nie rób tego. To brzydkie i nie wolno ci tego robić. Powiem mamie — mówił, a w jego głosie słychać było na przemian błaganie i groźbę. W tle było słychać muzykę. — Proszę… przestań mnie dotykać. Pomóż mi, mamo. Ona tutaj jest. Na ekranie pojawiły się kobiece palce przesuwające się po piersi mężczyzny, gładzące biceps, muskularne ramię. W ogromnym zbliżeniu palce Avy zaczęły przesuwać się po sutku. Lindy jęknął i zaczął mówić coraz głośniej. — Ona tutaj jest, mamo. Ta niegrzeczna dziewczyna. Dotyka mnie wszędzie. Na ekranie pojawił się obraz z innej kamery, zawieszonej wysoko nad stołem, pod lekkim kątem. Ręce Avy przesuwały się po tułowiu, po płaskim brzuchu i zatrzymały na wysokości włosów łonowych. Pogładziły je. Lekko nacisnęły. Otuliły podstawę penisa. Kamera znów zmieniła kąt. Zdumieni i przerażeni patrzyliśmy, jak Ava pochyla się i zaczyna pieścić ustami ciało Jerrolda Nelsona. ROZDZIAŁ 33 Grube opony samochodu terenowego zaryły się w błocie, zabuksowały. Samochód zatańczył lekko na śliskim gruncie, po czym popędził w stronę rzeki. Furgonetka spoczywała teraz na dnie strumienia na północ od Chickasaw. Był piękny dzień, na niebie wisiały fioletowo–szare chmury, a wszystko skrywała kurtyna deszczu. Objechał leżący na drodze konar, a kiedy samochód podskoczył na niewielkim wzniesieniu, uniósł się na siedzeniu, by złagodzić wstrząs. Tuż za sobą usłyszał cichy jęk przywiązanej Mamy. Środek nasenny powoli przestawał działać. Wsypał go do kawy, a kiedy powoli traciła świadomość, wyprowadził ją przez rampę załadunkową do swojego samochodu. Po wcześniejszych próbach na samym sobie wiedział, że środek nie działa zbyt długo. Musiał się śpieszyć, bo zła Mama była bardzo niebezpieczna. Niedaleko przed sobą zobaczył kępę drzew, w której ukrył łódź. Nikt ich nie znajdzie. Porozmawia spokojnie z Mamą o złych rzeczach, które wydarzyły się w przeszłości, a potem pokaże jej, kim się stal. Uratuje ją. Musi wyciąć złą dziewczynę. Teraz jest już na tyle silny, by to zrobić. Chmury zatańczyły na niebie jak ciemne duchy i deszcz zaczął padać coraz mocniej. Will Lindy skierował się w stronę drzew. Dzień naprawdę był piękny. — Mój Boże! — wykrzyknął Harry, kiedy patrzyliśmy, jak szczęka Avy porusza się w górę i w dół, w przód i w tył. — Czy ona robi to, co myślę? — Tak. Czyta. „Zabity szczur. Łomem. Szczur”. Raz po raz. Ava zmieniła nagle układ ust i rytm. — Teraz jest inaczej. Teraz czyta… — „Łom. Łom” — powiedziałem. — Albo „Ho ho ho”. — Kiedy nie słychać jej głosu, wygląda to zupełnie jak… — Wiem. Pamiętaj, że ja stoję tuż obok niej, ale poza zasięgiem kamery. Harry potarł brodę. — Wybierał słowa, przy wymawianiu których trzeba mocno ruszać szczęką. Napisy nagle nabrały znaczenia. Lindy chciał, by twarz Avy wykonywała ruchy naśladujące seks oralny, kiedy pochylała się nisko, by odczytać drobniutkie literki. Jej głowa skrywała miejsce, w którym powinien znajdować się penis. Filmowane z góry, ruchy były nieznaczne, ale bardzo sugestywne. Lindy zmontował ujęcia z sekcji Nelsona i Deschampsa, którzy mieli niemal identyczne ciała, by wydłużyć scenę, a potem zgrywał ją raz po raz. Głowa Avy podskakiwała, szczęki poruszały się raz szybciej, raz wolniej, a jęki Lindy’ego wypełniały cały pokój. Jego pobudzenie nie wyglądało na udawane. Lindy przepuścił taśmę przez specjalne filtry, by zatrzeć kliniczną biel otoczenia, żeby wszystko stało się ciemniejsze. W tle słychać było muzykę i najdziwniejsze efekty dźwiękowe, buczenie i drapanie, rodem z najgorszych koszmarów. Lindy wydał z siebie przeciągły jęk, a ekran nagle zrobił się czarny. W głośnikach rozległ się przeraźliwy pisk i Harry zerwał się z miejsca. Ekran znów ożył, tym razem pojawiły się na nim zbliżenia samej sekcji: skalpel rozcinający ciało, ręce w rękawiczkach wyjmujące organy. — Ufff — westchnął Harry. — Willy? Willet Li–indy — rozległ się głos Avy. Miałem rację. Lindy poskładał swoje nazwisko z poszczególnych słów i sylab. Czy reszta miała tylko odwrócić uwagę? Wstrzymałem oddech i słuchałem jednocześnie przerażony i zafascynowany. — Will Lindy? — powiedziała Ava. — Tak, Mamo? — odpowiedział jej Lindy, udając głos dziecka. — Znów byłeś z tą dziewczyną, prawda? — Głos Avy brzmiał spokojnie i monotonnie, gdy odczytywała słowny patchwork z pleców Burlewa. — Nie chciałem, Mamo. — Robi w tobie złe rzeczy. — Bezbarwny głos Avy napełniał słowa rozpaczą. — Już jej więcej nie zobaczę. Obiecuję. — Willet, Willet, Willet… Wiesz, że ta dziewczyna zmusza cię do kłamstwa. — Nie, tym razem tak nie będzie. Obiecałem przecież. — Musimy się upewnić, Will. — Nie. — Głos wyraźnie zadrżał. — Czas wyciąć wszystkie złe rzeczy, Will. Dłoń w rękawiczce wsunęła się do wnętrza ciała. Ściskała i ugniatała. — Nie rób mi krzywdy, Mamo. Zastanowiłem się, jak to naprawdę mogło wyglądać: głos Lindy’ego był gorączkowy i przerażony, głos Mamy bezbarwny i mechaniczny, przerażone dziecko stojące przed obłąkanym robotem. W jednej chwili była Złą Dziewczyną, w następnej Mamą. — Ona schowała się głęboko w tobie, Will. Mama musi ją wyciąć. — Nie, proszę. Nie rób tego, Mamo. Dłonie w rękawiczkach poruszały się sprawnie. Scena następowała po scenie. Wątroba. Nerki. Pęcherz. Lśniły w blasku lampy jak zmutowane owoce. Większość scen pojawiała się w tak wielkim zbliżeniu, że nie było widać nawet kikuta szyi. Kiedy się pojawiał, uświadomiłem sobie, że odcinając głowy, Lindy zostawiał sobie miejsce, by wyobrazić sobie własną. — Myślisz, że ona też go cięła? — szepnął Harry tak cicho jak w kościele. — Może to właśnie sobie wyobrażał, kiedy pompowała mu do wnętrzności Bóg jeden wie co. — Czy ta kobieta wypełzła z piekła? — spytał Harry, patrząc na pojawiające się na ekranie płuca. — Horror pełznie przez całe pokolenia. Głos Lindy’ego podniósł się o oktawę. — To bardzo boli, Mamo. — Ból nas oczyszcza, Will. Ekran znów zrobił się czarny i zapadła cisza. Po chwili rozległ się głos Lindy’ego, tym razem starszy, bardziej cyniczny. — Ja coś wiem, Mamo. — Co takiego? — Znam sekret. Głos Avy dobiegał z prawego głośnika, Willa z lewego. — Jaki, Will? — Sekret, sekret. — No, jaki? Szept: — Ty jesteś tą złą dziewczyną. — Co powiedziałeś, Will? — Wiem, że jesteś tą złą dziewczyną, Mamo. — Wybuchnął śmiechem, a w jego głosie zabrzmiało pożądanie. — Sekrety, sekrety. Tyle sekretów. — Z tego nie może wyniknąć nic dobrego — powiedział Harry. — Zamknij się… natychmiast… Willu Lindy. — To ty jesteś tą złą dziewczyną, Mamo, ty jesteś złą dziewczyną, znam sekret… Śpiewny głos Lindy’ego przeszedł nagle w przeraźliwy krzyk, który przeciął powietrze jak ostrze, po czym wszystko ucichło. W pokoju słychać było tylko szum odtwarzacza. Po minucie na ekranie znów pojawiło się ciało, jakby wyłoniło się z czarnego morza. Ciało Nelsona. Obraz był czarno–biały, a kamera pokazała zbliżenie bicepsa. — Spójrz tylko, co potrafię, Mamo. Tylko popatrz. — Głos Lindy’ego przeszedł w gorączkowy szept. Biceps Nelsona zastąpiło nagle ramię Deschampsa, ułożone w tej i samej pozycji, ale większe, grubsze. — Rosnę, Mamo. Tylko spójrz. Płaski brzuch Nelsona przeszedł w umięśniony tułów Deschampsa, — a jego udo stało się znacznie potężniejsze. — No, mamo — głos Lindy’ego zabrzmiał wyzywająco — lepiej spójrz na to. Ramiona Nelsona rozrosły się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, nabierając masy i siły. — Mój Boże — szepnął Harry. — On chce się zemścić. — Nie rób tego, Will — powiedział głos Avy/Mamy. — Boję się. Nie przerażaj mnie. — Jeśli sądzisz, że jesteś przerażona, to lepiej popatrz na to. — W głosie Lindy’ego zabrzmiał triumf. Ekran pociemniał, słychać było tylko coraz niższe i bardziej rytmiczne dźwięki muzyki. Nagle na ekranie pojawiło się potężne ciało Burlewa; ciało kulturysty z mocno zarysowanymi mięśniami. Zmontowane ujęcia pokazywały je co chwila pod innym kątem, po czym kamera odjechała, jakby coś ją odciągało od ciała. — Nie, Will. Nie rób tego. Boję się. — Teraz twoja kolej, Mamo. Zbliżenie ust przywołało obraz z samego początku taśmy: z wilgotnych warg Lindy’ego spłynęły słowa: „Czy myślałaś kiedykolwiek, Mamo, że przyjdę po ciebie?”. Zduszony głos Avy przebijał się przez mieszaninę samogłosek, tworząc obrzydliwy duszący dźwięk: długie „iii” z „Piii”, „o” z „Bostonu”, długie „o” z „Kokomo”. Nazwy miast stały się bogatym źródłem sylab i dźwięków. — …aaa–oooaaaa–uu… Proszę… Nie… Na ukrytej do połowy w ciemności twarzy Lindy’ego, pod płonącymi oczami pojawił się szalony uśmiech. — …oo… aaa… oooaaauuu… — Ból nas oczyszcza, Mamo. — …iiii–aa–ooo–aaa… Will… — Uratuję cię, Mamo. — …oooooaaaaiiiii. Ekran pociemniał w jednej chwili i wszystko ucichło. W pokoju rozlegał się tylko szmer pustej taśmy. — Co się stało? — spytał Harry. — Taśma się urwała? — Nie — odparłem powoli, a przed oczami stanęły mi linie wyłaniające się z ciemności. — Tu brakuje sceny finałowej. Punktu kulminacyjnego. — Śmierci Mamy. — Do diabła z tobą, Jeremy. Niech cię szlag — szepnąłem do pustego ekranu. W jednej chwili uświadomiłem sobie, dlaczego pozwolił mi wyjść od siebie bez „opłaty”. — Co się stało, Carson? — Jeremy nie wiedział, kto jest zabójcą, ale zdawał sobie doskonale sprawę, kto nim nie jest — odparł, przypominając sobie, jak czytał raporty policyjne i protokoły z przesłuchań, rozszyfrowując I najdrobniejsze szczegóły. Usłyszałem, jak wrzeszczy na Avę, gdy powiedziała, że pomógł uratować ludziom życie. „Ty widzisz w tym ocalenie życia, czarownico. A ja ZDRADZIŁEM JOELA ADRIANA!” Przypomniałem sobie łatwość, z jaką naprowadził mnie na niewinnego Caulfielda, i swoją radość z nowego śladu. — Jeremy przestudiował wszystkie materiały i odkrył albo zaczął podejrzewać, że zabójca przygotowuje zemstę na matce lub coś podobnego — wyjaśniłem. — Ujrzał w nim bratnią duszę. Wiedział też doskonale, że Caulfield na pewno nie pasuje do wizerunku potencjalnego sprawcy. W oczach Harry’ego pojawił się błysk zrozumienia. — Naprowadził cię na Caulfielda, żeby dać prawdziwemu zabójcy dość czasu na dokończenie misji, na dodanie scen z Mamą do filmu. Nie poparzył cię, bo… Skinąłem głową. — Bo nie dopełnił swojej części umowy. Zamiast tego popchnął mnie w złym kierunku. — A teraz Lindy jest gdzieś z… Mamą — szepnął Harry — i realizuje swoją fantazję do końca. Walnąłem pięścią o blat stołu. Był to gest tak daremny, jak odpędzanie burzowych chmur papierowym wachlarzem. — Co zrobi Lindy? — spytał Harry. Siedzieliśmy w samochodzie, nie mając pojęcia w jakim kierunku powinniśmy ruszyć. Wbiłem stopy w podłogę i cofnąłem się o dwadzieścia lat. Zagrożenie. Burza. Co robić? W dzień: biegnę do dębu w lesie i wspinam się do mojego domu. Czekam. Nocą: wymykam się przez okno i chowam w samochodzie. Już wiedziałem, co on zrobi: ja też miałem to w sobie. — Pojedzie tam, gdzie czuje się bezpieczny, Harry. Do swojej wersji domku na drzewie. Muszę się dowiedzieć, co to takiego. — Czy będzie się bardzo śpieszyć, żeby… dokończyć film? — Nigdy się nie śpieszył. Tyle przynajmniej wiemy. Czy okłamywałem sam siebie? Ale przecież Lindy spędził setki godzin na śledzeniu ofiar, oglądaniu taśm, wybieraniu scen, sklejaniu ich w trwającą pięć minut opowieść o zemście. Nie. On będzie chciał, by chwila konfrontacji trwała jak najdłużej. Dopóty, dopóki będzie czuł się bezpieczny. To oznacza, że mamy z głowy wszelkie pułapki, ataki sił specjalnych, wycie syren i megafonów. To tylko przyśpieszy realizację jego szalonych planów. Podejrzewałem jednak, że kiedy już skończy, będzie mógł wybiec ze śmiechem prosto w ogień, a ból i śmierć nie będą dla niego niczym więcej niż tylko pikselami na ekranie telewizora. Najpierw jednak musimy go znaleźć. Co mówiła pani Clay? Nie. Co mówiła pani Benoit? „Udka”. Udka. Przypomniałem sobie jej rosnący niepokój w czasie naszej rozmowy z jej siostrzenicą. „Udka”. Denerwowała się, gdy tylko ktoś wymawiał nazwisko Lindy’ego. Mówiła: „Udka”. A może miało to oznaczać coś innego? — Wracam do motelu, Harry — powiedziałem. — Gaz do dechy — dodałem zupełnie niepotrzebnie. ROZDZIAŁ 34 Usiadłem na łóżku obok pani Benoit i położyłem dłoń na ukrytym pod kocem, twardym jak orzech kolanie. Nadal „paliła” papierosa i „oglądała” telewizję, nie zwracając uwagi na nic innego. Przysunąłem się bliżej, by spojrzeć prosto w jej wyblakłe oczy. — Will Lindy — powiedziałem. — Willy. Stuliła usta i dwa razy zakomunikowała: „Udka”. — Gdzie jest Willy, proszę pani? Przechyliła się na bok i spojrzała w stronę telewizora. Momentalnie byłem tuż przed nią. — Willy — powtórzyłem. — Will Lindy. Gdzie jest Willy? — Udka — powiedziała z większym naciskiem. — Will Lindy! — wrzasnąłem jej prosto w twarz, w nadziei, że podniesiony głos otworzy jakieś zakamarki pamięci. Pani Clay zaczęła wyłamywać palce, ale nie odezwała się ani słowem. — Udka — powtórzyła pani Benoit. Wbiła mi w twarz zakrzywione palce i mocno zacisnęła. Próbowałem sobie wyobrazić, co widzi. Mieszkała obok Lindych. Nad rzeką Tombigbee. Farma. Przybudówki. Pola. Drzewa. Co jeszcze widziałem na zdjęciach pani Clay? Wodę. Łódkę ukrytą między drzewami. — Łódka? — spytałem pani Clay, czując na twarzy paznokcie jej ciotki. — Na tyłach posesji Lindych, nad rzeką — szepnęła pani Clay z drugiego końca pokoju. — Gniły tam dwie łodzie, myślę, że rybackie, z dwoma wysięgnikami, chyba do wieszania sieci. Jedna była wywrócona do góry dnem, cała pokryta rdzą. Druga zaryła się w błoto. Dawno ich tam już nie ma, ale może Will chował się tam, gdy tylko miał okazję. Skinąłem głową. — Łódka? — spytałem panią Benoit. Patrzyłem na nią zza zakrzywionych palców. Pochyliła się do przodu, a sterczące sztywno siwe pasma połaskotały mnie w czoło. Zęby dźwięczały jej lekko, gdy rzucała pojedyncze słowa prosto w moją twarz. — En szaleniec… mała małpka… zawsze się chował… w tej pieprzonej… łódce. Do zatoki Mobile wpadają dwie duże rzeki: Mobile i Tensaw. Pomiędzy nimi rozciąga się druga co do wielkości delta w kraju: dziesiątki tysięcy akrów bagien i mokradeł, aligatorów i węży, całych chmar głodnych owadów. Płynęliśmy w górę rzeki z prędkością może dwudziestu węzłów. Tyle tylko udało mi się wycisnąć z wielkiej łajby, zmagającej się z prądem. Opuściłem głowę, by daszek czapki znalazł się mniej więcej między deszczem a moimi oczami. Byłem cholernie zadowolony, że łódź została poświęcona. — Obserwuj wodę, Harry! — wrzasnąłem, wskazując palcem przed siebie. — Po co? — Szukaj kłód, konarów, czegokolwiek. I krzycz. Ta sama burza, w której razem z Avą krzyczeliśmy, tańczyliśmy i kochaliśmy się, przesunęła się na północ i zderzyła z frontem powietrza nadciągającym aż z Kanady. Burza zatrzymała się i przez trzy dni zalewała strugami wody górny bieg rzeki Mobile. Zza niej wyłoniła się druga, która teraz znalazła się prosto nad nami. Harry krzyknął i wskazał na coś ręką. Tuż przed naszym dziobem pojawiło się wyrwane z korzeniami drzewo. Skręciłem gwałtownie ster. Gałęzie zazgrzytały o kadłub. Harry zamknął oczy i zaczął coś szeptać do siebie. Przy pomocy policji okręgowej gliniarze z Mobile szybko odkryli, że Lindy utopił znaczną część swojej wynoszącej siedemdziesiąt trzy tysiące dolarów rocznie pensji w ziemi. Miał siedem działek w okręgu Baldwin, pięć w Mobile. Odnalezienie tych działek i wyznaczenie ich na mapie trwało dwie nerwowe godziny. Większość z nich stanowiła chyba lokatę kapitału, były to surowe tereny w środku głuszy, czekające na rozwój miasta i deweloperów, którzy będą gotowi zapłacić za nie fortunę. Kolejny dowód dalekosiężnych planów Lindy’ego. Całe grupy uzbrojonych po zęby policjantów sprawdzały teraz te działki, pamiętając, że mają to robić bardzo cicho i dyskretnie. W górnym biegu rzeki Mobile leżała jedyna parcela dochodząca do wody. Dwa akry pustkowia z dwudziestometrowym dostępem do rzeki. Być może znajduje się tam chata rybacka albo łódź. Zaryzykowałem i założyłem, że znajdziemy go nad wodą; to był jego azyl. Mogliśmy dotrzeć od strony lądu, ale na mapie było widać, że teren jest bardzo podmokły i trudno tam będzie dotrzeć nawet samochodem terenowym. Pogoda nadal była zbyt paskudna, by skorzystać z helikoptera. Poprosiliśmy tylko o łódź, a dowództwo szybko wyraziło na to zgodę, bo teraz wszyscy mogli się skoncentrować na planowaniu wyszukanych strategii. Doszli bowiem do wniosku, że Lindy nie zdecyduje się pojechać na swoją najbardziej niedostępną działkę. Większość podejrzewała zresztą, że jest już w Missisipi albo na Florydzie, gdzie próbuje jakoś przetrwać, planując starannie każdy krok. Dla mnie Lindy był niczym kłębek syczących od napięcia przewodów, osłoniętych jedynie cienką jak papier izolacją. Widok Avy zerwał tę izolację jak martwą skórę, pozostawiając jedynie luźne przewody, rzucające iskry i łączące się w najbardziej tajemniczy i nieprzewidywalny sposób. — Nigdy tam nie dotrzemy, jeśli na coś wpadniesz! — wrzasnął Harry. — Nie możesz trochę zwolnić? Spojrzałem na niego podejrzliwie. Ostrożność nigdy nie była jego mocną stroną. — Nie umiem pływać — rzucił, odwracając wzrok. Łódź starła się z wysoką falą i na moment unieśliśmy się w powietrze. Kiedy opadliśmy na wodę i znów zaczęliśmy płynąć w górę rzeki, Harry wbił palce w szybę. Kątem oka obserwowałem wodę przeszukując jednocześnie ręką schowek pod siedzeniem. Znalazłem tam kamizelkę ratunkową. Rzuciłem ją Harry’emu. — Masz jakiś plan?! — krzyknął, wciskając się w jaskrawożółtą kamizelkę, która była co najmniej o dwa rozmiary za mała. — Za pół godziny zrobi się ciemno jak w grobie. Mam nadzieję, że czerpie prąd z generatora. A generator hałasuje. Podejdziemy i zwiniemy go. — Jeśli tam będzie. — To jego domek na drzewie, Harry. Będzie na pewno. — Pada, Mamo. Pamiętasz, jak kochałaś deszcz? Wewnątrz kutra do łowienia krewetek było sucho, zbutwiałe deski zostały wymienione, połączenia uszczelnione. Łódź była niewielka, dziesięciometrowe drewniane pudło, ustawione na czterech spróchniałych palach, sto metrów od rzeki, trzydzieści od jej bocznego kanału. Otaczały ją drzewa, zakrywając niemal całkowicie. W środkowej kabinie z niskim sufitem było dość miejsca, by ustawić tam lśniący metalowy stół. Pod pokładem znajdowała się cała bateria akumulatorów, z których czerpał prąd. Do ładowania akumulatorów miał generator na benzynę. Zrobił to wczoraj, wszystko było gotowe. Telewizor z trzydziestodwucalowym ekranem ustawiony na półce na tyłach kabiny nie był tak duży, jak sobie wymarzył, ale przecież nie można mieć wszystkiego. Najlepszy byłby taki ekran, jaki mają w kinach dla zmotoryzowanych; przywiązałby wtedy Mamę do maski jej starego buicka i zaparkował w pierwszym rzędzie. „Kamera, światła i… Spójrz, jak się zmieniłem od czasu, gdy odeszłaś, Mamo! Mogę cię teraz uratować!” Mama leżała przywiązana do stołu za szyję, nadgarstki i kostki. Musiał oczywiście zostawić brzuch odsłonięty, choć chwilę się nad tym zastanawiał. Mama potrafiła stać się silna jak niedźwiedź, gdy podnosiło się jej ciśnienie. Dlatego na wszelki wypadek wzmocnił paski przy rękach i nogach. Jęknęła. Teraz musiał działać najbardziej ostrożnie. Gdzieś tam czaili się policjanci, ale w porównaniu z mocą Mamy byli jak mrówki po drugiej stronie świata. Piersi Mamy zadrżały pod stanikiem, kiedy wyciągał spod niej resztki sukienki. Przebiegł wzrokiem po jej skórze i usłyszał, jak ukryta w niej zła dziewczyna zaczyna śpiewać. Zaczął głośno mruczeć, by ją zagłuszyć. „MMMmmmmmm”. W takich chwilach Mama była najgroźniejsza. „MMMmmmmmmmm”. Willet Lindy mruczał coraz głośniej, gdy ustawiał telewizor tuż przed stołem do sekcji i zaczął podłączać magiczny show. Wraz z zapadnięciem ciemności wzmógł się deszcz. Widoczność pogarszała się z minuty na minutę, a kiedy podmuchy wiatru rzuciły mi prosto w oczy wielkie krople, nie widziałem już nic. Spojrzałem na mapę rzeki; byliśmy już blisko. Nie chciałem minąć działki Lindy’ego i zwrócić jego uwagi niepotrzebnym hałasem na rzece. Od chwili wypłynięcia z zatoki nie widziałem żadnej łodzi prócz naszej. — Carson! Harry wskazał palcem przed siebie. Tuż przy naszym kadłubie zobaczyłem srebrny kształt. Instynktownie skręciłem ster, ale nie było mowy, żeby uniknąć zderzenia. Kiedy odbiliśmy się od przeszkody, rozległ się ogłuszający huk. Najpierw ujrzeliśmy wodę, a potem już tylko niebo. Silnik zawył, kiedy łódź przewróciła się na bok, a rozpadająca się śruba spieniła wodę. Odłamki metalu fruwały w powietrzu jak pociski. Brązowa woda przelewała się przez burtę. Łódź opadła w końcu na brzeg z trzaskiem metalu i zatrzymała się dziobem w błocie. Wyprostowałem się, trzymając się mocno steru. Jedynym dźwiękiem, jaki słyszałem, był szum deszczu. Nigdzie nie widać było Harry’ego. — Harry? Harry! Usłyszałem plusk. — Cholera. Nie mogę zrobić kroku. Wydostałem się na rufę i ujrzałem Harry’ego przedzierającego się przez sitowie. Zsunąłem się z łodzi i wylądowałem po kostki w czarnym błocie. Z trudem dobrnąłem do Harry’ego i wciągnąłem go na brzeg. — Co się, do cholery, stało? — spytał, wycierając oczy mokrym rękawem. — Wyrzuciło mnie w powietrze, a potem nagle znalazłem się w wodzie. — Zderzyliśmy się z przewróconą do góry dnem łodzią. Nic ci się nie stało? Skinął głową i raz jeszcze przetarł oczy. — Gdzie jesteśmy? W odniesieniu do Lindy’ego? Mapa wypadła z łodzi razem z Harrym. Deszcz lał teraz jak z cebra. Spadające wielkie krople syczały, zderzając się z wodą i trawą, dudniły na kadłubie naszej porzuconej łodzi. Zamknąłem oczy i próbowałem odtworzyć mapę. — Mamy do niego około czterystu metrów… Problem polega na tym… — spojrzałem na piętnaście metrów spienionej wody — …że jesteśmy po złej stronie rzeki. W coraz gorszym świetle przyjrzałem się powierzchni wody. Trzeba płynąć przez pewien czas z prądem, pomyślałem, walcząc z wirami i nie zatrzymywać się ani na chwilę. Jeśli spróbuję przepłynąć rzekę w linii prostej, prąd zniesie mnie o setki metrów, o ile wiry nie wciągną mnie pod wodę. — Pokaż mi, jak się pływa — zażądał Harry. — To się nie uda, bracie — odparłem, patrząc na wielki kanister podrzucany przez wodę jak puszka. — Kiedy byłem mały, chodziłem na basen — powiedział. — Pokazali mi tam, jak się pływa pieskiem. I mam przecież to… — Pokazał żółtą kamizelkę, najjaśniejszy punkt w promieniu kilku kilometrów. Była chyba przeznaczona dla osoby o pięćdziesiąt kilo lżejszej. Białe paski nie zdołały objąć Harry’ego w pasie; zwisały u jego boków jak parodia kaftana bezpieczeństwa. — To nie jest miejsce do pływania pieskiem, Harry. Możesz tu utonąć. — A czym jest dla ciebie, do cholery? — Tylko wodą, Harry. Nie martw się. Rozerwałem koszulę. Guziki wylądowały w wodzie i zatonęły w mgnieniu oka. Deszcz zacinał jeszcze bardziej. Walił mnie w nagie ramiona jak żwir rzucany z dużej wysokości. Rozebrałem się do slipek. Zostawiłem też kaburę z berettą, pas z zapasowym magazynkiem i dwunastocentymetrowy nóż myśliwski w skórzanej pochwie. Każdy dodatkowy dekagram przybliżał mnie do dna. Miałem dwie zdrowe nogi, jedno w pełni sprawne ramię i drugie, na które nie bardzo mogłem liczyć. Musiało wystarczyć. Filozof Heraklit twierdził, że nie można dwa razy wchodzić do tej samej rzeki; uważał, że kiedy wchodzi się do niej drugi raz, woda jest już inna. Przebił go Parmenides, twierdząc, że nie można wejść do tej samej rzeki nawet raz — woda zmienia się już w chwili, gdy do niej wchodzisz. Przeszedłem przez tysiąc rzek, zanim znalazłem się po pas w ciepłej, mętnej wodzie, pełnej wirów. Liście i szczątki różnych przedmiotów okleiły mnie, przypominając o niebezpieczeństwie, zanim jeszcze zacząłem moją podróż. Spojrzałem na drugi brzeg, na ciemne drzewa rysujące się na purpurowym niebie, otoczone szarą zasłoną deszczu. Pomyślałem o Avie, uwięzionej gdzieś tam z szaleńcem, o deszczu, który pogłębiał jeszcze jego omamy. Odetchnąłem głęboko i zanurkowałem. Było gorzej, niż sobie wyobrażałem. ROZDZIAŁ 35 Wyszedł na pokład i spojrzał przez bagna na szare światło powoli przechodzące w czerń. Na niebie nie zauważył gwiazd ani księżyca, nigdzie nie było widać świateł. Czasami przebłyskiwało blade światełko latarni z obozu rybackiego znajdującego się w odległości czterystu metrów w dół strumienia, lecz staruszek, który z niej korzystał, podpierał się laską i wyraźnie nie dosłyszał. Miał szczęście: gdyby stanowił zagrożenie, pan Cutter wbiłby mu już strzykawkę ze środkiem wywołującym atak serca, jak zrobił to temu uśmiechniętemu zboczeńcowi, którego podesłał Caulfieldowi. Ten potwór podszedł do pana Cuttera w barze, kiedy śledził Nelsona. Cudownie było go zwabić w ustronne miejsce, zrobić mu zastrzyk, kijem od szczotki wsunąć proste urządzenie. Przy pomocy prochu z trzech nabojów, obciętej oprawki od latarki, małego zapalnika i haczyka do łowienia ryb można stworzyć naprawdę zachwycające rzeczy. „Moje palce? Gdzie są moje palce?” Will Lindy uśmiechnął się na wspomnienie pierwszej i ostatniej sekcji Caulfielda. Chytry młody patolog próbował ukraść Mamie stanowisko, które przywiodło ją prosto do Willa. A teraz był bezpieczny w swoim własnym świecie. Dzięki ulewie czuł się jeszcze lepiej. Wszechświat zwrócił mu łódź, oddał mu Mamę, a teraz chroni go przed światem zewnętrznym, dając więcej czasu. Czasu dla Wilły’ego,’ czasu dla Mamy. Dwójki znużonych wędrowców połączonych pokutą, podczas której grzechy przeszłości zostaną odpuszczone przy pomocy obrazów, a odkupienie zaleje ich dusze szkarłatną falą, pozostawiając ich na zawsze razem, bezpiecznych. Usłyszał hałas w maszynowni. Mama będzie chciała wiedzieć, co się dzieje. Lepiej już pójdzie i jej powie. Pokaże. — Cars! Uważaj! Byłem już w połowie drogi, mięśnie płonęły i wyły z bólu, oczy zalewała woda wymieszana ze żwirem i śmieciami, kiedy uderzył mnie wyrwany z korzeniami pień. Był wielkości samochodu, a jego korzenie krępowały mnie, wciągały pod wodę jak żelazne macki, zupełnie jakby ktoś przyspawał mnie do potężnej lokomotywy idącej z hukiem na dno. Targałem opasujące mnie gałęzie, ciągnąłem, darłem. W mojej głowie rozległ się przeraźliwy krzyk. Szum wody, zniekształcone dźwięki. Ból wyrywanych paznokci. Pień zadrżał, zawirował i zaczął wbijać mnie w dno, początkowo miękkie, potem twarde jak kamień. Usta, nos i uszy miałem pełne błota, kiedy czekałem na ostateczny cios, mając w głowie szum. Odbiłem się od dna ostatnim wysiłkiem woli. Czułem, jak z moich płuc uchodzi ostatnia kropla życia. Pomyślałem: Moja ostatnia chwila, bąbelki uderzające o twarz. Pień zadrżał raz jeszcze i uniósł się. Całe wieki trwało, zanim wypłynął na powierzchnię. Deszcz i cudowne powietrze — wciągałem je przez błoto i piach, krztusząc się i wymiotując. Ale to było powietrze. Wrzasnąłem coś prosto w ściskające mnie korzenie, próbowałem się wyrwać. Pień pociągnął mnie powoli w stronę nieba, kiedy gorączkowo szukałem miejsca, w którym się o niego zaczepiłem. Kabura! — wrzasnął mój mózg — zaplątała się w gałęzie. Poszukałem paska poranionymi palcami. Potem przez szum deszczu usłyszałem głośny plusk. Ujrzałem Harry’ego w wodzie, niecałe cztery metry od brzegu, osiemnaście ode mnie. Rękami rozpaczliwie uderzał o wodę. Kiedy zobaczył, jak idę na dno razem z pniakiem, wskoczył do wody i przekonał się, że pływanie jest o wiele trudniejsze, niż mu się wydawało. — Wracaj! — krzyknąłem. — Harry, zatrzymaj się! Patrzyłem przerażony, jak prąd wciąga go w główny nurt, jak Harry wiruje, rozbryzguje wodę, dusi się. Pniak znów zaczął mnie ciągnąć pod powierzchnię. — Wstrzymaj oddech i unoś się na wodzie! — wrzasnąłem. — Twoje ciało chce się unosić. Głowa Harry’ego zniknęła pod wodą, lecz pojawiła się znów parę sekund później, dziesięć metrów dalej. Obracał się powoli, oddalając coraz bardziej. Znów zniknął pod wodą. Potem widziałem już tylko płaską, groźną powierzchnię. Zakląłem i zacząłem wyrywać paski kabury, woda była coraz wyżej. Zostały już tylko paski, beretta leżała gdzieś na dnie. Nie mogłem sobie dać rady poranionymi rękami, nie czułem palców. Woda sięgała mi już do piersi. Przy pasie nadal miałem nóż. Wyrwałem go z pochwy i zacząłem gorączkowo ciąć paski. Woda już przy szyi… Jeszcze jedno cięcie i… Usta znów miałem pełne wody… Nareszcie wolny. Unosiłem się na powierzchni bez tchu, a pień opadał powoli w głębinę. Gdy uderzył o dno, rozległ się głuchy huk. Kiedy płynąłem w stronę brzegu, nóż wypadł mi z zakrwawionych palców. Złapałem go, czując dotyk rękojeści na dłoni, ale nie mógłbym płynąć, mając go w ręce. Dyszałem i trząsłem się zbyt mocno, by trzymać go w zębach. Kopiąc mocno nogami, walcząc z prądem, który znosił mnie w dół rzeki, wymierzyłem ostrze noża w miejsce nad mięśniem udowym, przyłożyłem dłoń do rękojeści i mocno nacisnąłem. Nóż wbił się w ciało i utkwił w nim na dobre. Zawyłem jak człowiek opętany przez demony i płynąłem dalej, starając się nie zwracać uwagi na ból, jakiego jeszcze nie znałem. Wyczołgałem się na drugi brzeg zalany krwią, oślepiony błotem i wściekłością. Długo płakałem, by oczyścić oczy. Spojrzałem na rzekę, która teraz była już tylko masą ciemnej wody. Obrazy, które stanęły mi przed oczami, były tak przerażające, że mogły bez trudu skuć rzekę lodem i oszronić otaczające ją bagna. Cały świat był czarno–biały, jedynie wysoko na niebie pojawiały się ostatnie nitki światła. Zsunąłem się w błoto, które mlaskało mi między palcami stóp i opadłem na kolana. Odchyliłem głowę i krzyknąłem. Po chwili podniosłem się z trudem i ubrany tylko w warstwę błota, z nożem tkwiącym bezpiecznie w pochwie z mojego ciała, ruszyłem w górę rzeki. Nie byłem już Ryderem ani Ridgecliffem, nie nosiłem żadnego nazwiska znanego człowiekowi. Byłem stworem składającym się wyłącznie z nienawiści, zemsty i oślepiającej furii, a przed oczami widziałem tylko jeden obraz: przywiązuję Willeta Lindy’ego do pnia drzewa i każę draniowi KWICZEĆ i KWICZEĆ, aż z jego brzucha niczym strumień wypłyną robaki i czarny miód. — Myślałaś, że możesz mnie szpiegować, Mamo? — Will? Will, co się dzieje? Puść mnie. — Widziałaś mnie stamtąd, gdzie byłaś, Mamo? Mieli tam okna? — Will, nie jestem twoją mamą. Spójrz na mnie. Jestem doktor Davanelle. Przysunął usta do jej ucha tak blisko, że mógł ją ugryźć. — Czy zakleili tam okna taśmą, Mamo? Mieli tam czarną taśmę? Nie mógł się powstrzymać, polizał ją w ucho, a w głowie niemal zakręciło mu się z rozkoszy. — Nie czuję rąk ani nóg, Will. Rozwiąż mnie, proszę. — Przez cały czas byłem grzeczny, Mamo. Byłem czysty. Czasami się moczę, ale bardzo się staram. I zrobiłem coś jeszcze, Mamo. Magiczny sekret. Pamiętasz nasze sekrety, Mamo? Te, o których nie mogłem nikomu opowiadać? — Will… — Zrobiłem magiczny sekret, żeby ci pokazać, jaki teraz jestem w środku. Zobacz, Mamo. Ty, ja i obrazy. Obejrzymy je razem, a potem wytnę z ciebie tę złą dziewczynę. Obiecuję, Mamo. Jeszcze jedno liźnięcie. — Kocham cię, Mamo. Bardzo. Nie miałem pojęcia, gdzie jestem. Nie miałem mapy, GPS, na niebie nie było księżyca ani gwiazd. Słyszałem tylko szum rzeki po prawej stronie i syczenie błota pod stopami. Owady otaczały mnie gęstą chmarą. Pochyliłem się, żeby natrzeć się błotem, ale deszcz zaraz je zmył. Ból rozdzierał mi biodro. Zaciskając zęby, wysunąłem powoli nóż, za którym trysnęła struga ciepłej krwi. Poruszałem palcami i uświadomiłem sobie, że wraca mi czucie. Spojrzałem na gołe, zabłocone stopy i ucieszyłem się, że po latach biegania po plaży, podeszwy stały się twarde — przynajmniej mogłem chodzić. Zza małego pagórka wyłonił się nagle niewielki budynek. Kiedy do niego podchodziłem, odgłos kroków tłumił deszcz i woda szumiąca w zaroślach. Był to opuszczony obóz rybacki, niewiele większy od mojego domku na drzewie z dzieciństwa. Krople deszczu bębniły o pokryty papą dach. Uświadomiłem sobie, że słyszałem obóz o wiele wcześniej, niż go dostrzegłem. Bębnienie kropli o dach dobiegło mnie z odległości trzydziestu metrów. Minąłem chatę. Zatrzymałem się i zacząłem nasłuchiwać. Deszcz padający na wodę, liście i trawę, monotonny szum. Nie słyszałem już kropli uderzających o papę, ale usłyszałem coś innego. Ruszyłem przed siebie. Sto ciężkich kroków. Zatrzymałem się. Nic. Wciąż ten sam monotonny szum. Kolejne sto kroków. Szum. Ruszyłem dalej. Zatrzymałem się. Usłyszałem to. Brązowy świerszcz grający na polu albo kornet ukryty za brzmieniem trąbek. Coś w otaczających mnie odgłosach nagle się zmieniło. Przede mną, za mną, nie miałem pojęcia. Stałem jak ślepiec wyczuwający zapach dymu w lesie, przeszedłem kilka metrów do przodu, cofnąłem się, szukając zmiany, kierunku. Wydawało mi się, że dźwięk dobiega z prawej strony, nieco przede mną. Odwróciłem się w tamtą stronę i ruszyłem przed siebie. Mama wiedziała, co oznaczają magiczne obrazy. Widać to było w jej oczach, które dla zmylenia pomalowała na zielono, zamiast jak zwykle na szaro. Chcę jej teraz posłuchać. Posłuchać jak kłamie. — Nie jestem twoją mamą, Will. Jestem doktor Davanelle. Ava Davanelle. Pracujemy razem w kostnicy. Pamiętasz? Zastanów się, Will. To wszystko jest w twojej głowie, jeśli tylko postarasz się sobie przypomnieć. Nigdy nie słyszał, żeby Mama przemawiała tak przestraszonym głosem. Bardzo się starała, żeby brzmiał normalnie, ale słychać było w nim strach. — Pamiętam, Mamo. To wszystko jest na obrazach. To obrazy historyczne, sekrety. Czy widziałaś, jak wyrastam na dużego chłopca? Widziałaś, jak rosną mi mięśnie? — Wskazał na ekran ze stop–klatką. — Tak, Will, ale to nie jesteś ty… — Spostrzegłem, że wróciłaś, i wiedziałem, że nadal jesteś na mnie zła, ale wytnę z ciebie tę złą dziewczynę na dobre, Mamo i… — Will, będziesz miał kłopoty, straszliwe. Jeszcze możesz się zatrzymać. — …będziemy mogli zacząć wszystko na nowo, jak zwykli ludzie. Chcę być zwykłym chłopcem, a ty będziesz mogła być zwykłą mamą. — Will, proszę… — Jestem teraz silny i potrafię wyrwać z ciebie złą dziewczynę. Podszedł do płóciennej torby, którą przywiózł ze sobą. Wyjął z niej kilka lśniących narzędzi, które zabrał z kostnicy. Nigdy nie zauważą ich braku, więc nie była to kradzież. Ułożył je równo na czystym białym ręczniku i z dumą pokazał je Mamie. Pochylił się i odgarnął pasmo z jej oczu. — Nie płacz, Mamo, ból nas oczyszcza. Obok dźwięku, na którym się skoncentrowałem, pojawił się inny. Podbiegłem kilka kroków do przodu. Zobaczyłem brzeg i falującą wodę. To właśnie był ten nowy dźwięk: szedłem wzdłuż kanału odchodzącego od rzeki, który służył prawdopodobnie jako miejsce do zakotwiczenia. Cofnąłem się i znów zacząłem nasłuchiwać deszczu. Usłyszałem rytmiczne stukanie i ruszyłem za nim do drewnianych pali ustawionych nad brzegiem kanału. Wyglądały jak duchy zalewane falami, niewidzialne, dopóki nie znalazłem się około czterech metrów od nich. Deszcz walił o resztki pomostu. Poczułem pod stopami kamienie i pokruszone muszle i wiedziałem już, że idę po porzuconej rampie załadunkowej. Wstrzymałem oddech, zamknąłem oczy i raz jeszcze cały zamieniłem się w słuch. Gdzieś po prawej stronie rozległ się dźwięk, bardzo cichy i pusty. Marzyłem o błyskawicy, promieniu księżyca, który choć na ułamek sekundy rozjaśniłby otaczającą mnie ciemność. Dźwięk ucichł, lecz po chwili znów go usłyszałem. Skręciłem w lewo i ruszyłem przed siebie. Nagle ujrzałem światło. Przetarłem mokre od deszczu oczy, ale światło nie zniknęło: jeden promień wiszący w powietrzu. Wśród drzew? Nie! — usłyszałem krzyk w głowie: w bladym zarysie starego kutra do łowienia krewetek na tle szaroczarnego nieba. Wysięgniki do sieci wyglądały jak iglice, a szum deszczu zalewającego drewniany kadłub brzmiał jak cichy szloch, który rozbrzmiewał w moim sercu. ROZDZIAŁ 36 — Willy? Willy? — Nie odzywaj się do mnie. Mam sporo pracy. Nie możesz do mnie mówić. — Nie chcesz porozmawiać ze złą dziewczyną, Willy? — MMMmmmmmmm. MMMmmmmmmmm. Lindy wsunął palce w uszy i zaczął mruczeć jeszcze głośniej. Próbował to robić już dawno temu, ale Mama wsadziła mu palce do ognia i powiedziała, że takie właśnie rzeczy spotykają palce, które tkwią w uszach. — Byłeś dla niej taki dobry, Willy. A jeśli Mama cię oszukała i zła dziewczyna tak naprawdę była dobra? — To kłamstwo! MMMmmmmmmmmm. — Czy zła dziewczyna kazała ci kiedyś robić rzeczy, których nie chciałeś, Willy? A może dzięki niej było ci dobrze? Niepotrzebnie przypominał jej o złej dziewczynie, która siedzi w niej ukryta. Próbowała ją teraz wykorzystać przeciwko niemu. — To nie było dobre, Mamo. To była choroba, która we mnie siedziała. — MMMmmmmmmm. — Zamierzałeś wyciąć złą dziewczynę z Mamy, Willy? Jesteś tego pewny? — Mmmmmmmm. Mmmmmmmm. — A może chciałeś wyciąć Mamę ze złej dziewczyny? — Oszalałaś. Dlatego właśnie jesteś zła, kłamiesz! — Rozwiąż te głupie sznury, Willy. Chodź, przytul się do złej dziewczyny. Do twojej dziewczyny. — Przestań gadać. — Nie musisz wycinać ze mnie Mamy, Willy. Mogę ją stąd odesłać. Wrzucić ją w przepaść. — Ona sobie nie pójdzie. Utknęła tu na dobre! — Już nie. Przestraszyłeś ją swoim magicznym sekretem, czarodziejskim filmem. Nie ma jej nawet w tym pokoju, Will. Podejdź i pomóż mi wstać. Ucieknijmy stąd, zanim mama wróci. Willard Lindy, pan Cutter, wziął do ręki skalpel i przeciągnął kciukiem po ostrzu. — To się nie uda, Mamo. Kiedyś tak mówiłaś. — Nie, Will, nie… Jej brzuch był taki miękki i ciepły. Drabina prowadząca na pokład była wbita w błoto obok wielkiego samochodu terenowego. Stępka łodzi znajdowała się jakiś metr od błota, kadłub wspierał się na grubych deskach, czekając na remont, do którego nigdy nie doszło. Był bardzo niestabilny i bałem się, że łódź przechyli się, gdy zacznę wchodzić na drabinę. Nagle usłyszałem cichy głos: to Ava. Kiedy wspiąłem się na pokład, łódź na szczęście ani drgnęła. Światło padało z wąskiego okna zalepionego taśmą. Jej paski nie przylegały jednak szczelnie do siebie. Usłyszałem drugi głos. Kuląc się, zajrzałem przez okno do środka. Willet Lindy pochylał się nad Avą. Leżała na stole do sekcji w majtkach i staniku. Lindy miał na sobie tylko zabłocone spodnie i buty. Patrzyłem, jak przesuwa palcem po jej brzuchu, trzymając uniesiony skalpel. Walnąłem ramieniem w drzwi i przerdzewiałe zawiasy natychmiast puściły. Zupełnie, jakbym uderzył w papier. Zachwiałem się, wyrzucając w górę ramiona. Pośliznąłem się w krwi i błocie kapiącym z moich nóg i upadłem, czując porażający ból w biodrze. Nóż wyleciał mi z ręki. Łódź zachwiała się, zupełnie jakby unosiła się na falach. Puszki z jedzeniem, butelki z wodą, talerze, narzędzia posypały się z półek na podłogę. Telewizor przesunął się i zatrzymał przytrzymany kablem. Kiedy prawie nagi leżałem rozciągnięty na podłodze, obok mnie zatańczył pilot. Taśma zaczęła się przewijać do tyłu. — Iii–jaaa, tis–tris sippen… Na ekranie pojawiły się usta Willeta Lindy’ego wciągające słowa do środka. Prawdziwy Lindy stał nade mną, mierząc mi prosto w twarz z dwulufowej strzelby. — Nie podnoś się! — krzyknął. — Leż na podłodze, detektywie Ryder. Kopnął mnie z całych sił w bok czubkiem podkutego buta i zwinąłem się wpół. — Tyle się nasprzątałem, a ty wszystko zapaćkałeś. — Przycisnął mi lufę do głowy. — Up… iiijjaaa, jeppp… — powiedział Lindy w telewizorze, połykając następne słowa. — Przesuń się na drugą stronę. Nie wstawaj. Czołgaj się! Przeczołgałem się w drugi kąt kabiny. — Obserwowałem cię, detektywie — powiedział Lindy. — Stale węszyłeś koło Mamy. Na ekranie potężne ramiona Burlewa skurczyły się w bicepsy Deschampsa, a potem Nelsona. — Kiiirrrr… tenyyyy… riiiii. — Siadaj. Tam. Nie. Ruszaj się. Zrobiłem, co mi kazał. Gdyby pociągnął za spust, z mojej głowy zostałaby tylko papka. — Po co tu przyszedłeś? — spytał ostro. — Żeby zabrać doktor Davanelle do domu. — Mama zostanie tutaj. Na ekranie Ava chowała organy Deschampsa do jego ciała, zupełnie jakby pakowała paczkę. Jeden szybki ruch skalpela i rozcięcie na brzuchu 7niknęło. — Ttennnn, piiii, tuuuu… — Nie mogę cię związać. Podnieś ręce do góry. Chciał odstrzelić mi dłonie. — Ręce na głowę, detektywie Ryder. Nigdy nie słyszałem, by osoba, której w ostatniej chwili udało się uniknąć śmierci, mówiła, że świat staje się nagle nierealny, przejrzysty, jakby włączał się jakiś dodatkowy zmysł. Czułem dosłownie wszystko. Nawet najmniejsze drgnięcie łodzi, jakby w tej ostatniej chwili miał mi towarzyszyć ktoś jeszcze. Czyżby? Jeszcze jedno drgnienie, cichutki trzask. Szept drewna. Ktoś jest na zewnątrz? Lindy zmrużył oko. Nic nie słyszał. — Ręce do góry! — wrzasnął. Podniosłem ręce powoli i lekko rozsunąłem je na boki, by kule ominęły moją twarz. Palec Lindy’ego na spuście pobielał. Zamknąłem oczy. Przez drzwi wleciał żółty ptak. Zaryczał. Lindy odwrócił się gwałtownie i wystrzelił. Ptak zamienił się w miękką chmurę białej pianki i kawałków plastiku, które były kiedyś kamizelką ratunkową. Przeturlałem się po podłodze i kopnąłem Lindy’ego w nogi. Grzmot przy drzwiach. Do środka wpadł Harry. Wstałem z podłogi, przytrzymując się stołu obok leżącej Avy. Łódź zadrżała, a jedna z podtrzymujących ją desek zatrzeszczała niebezpiecznie. Taca z narzędziami chirurgicznymi spadła z brzękiem na podłogę. Lindy doskoczył do Harry’ego i walnął go lufą w szczękę. Harry upadł na podłogę. Chwyciłem leżący na podłodze skalpel. Lindy podbiegł do Harry’ego. Krzyknąłem z całych sil i rzuciłem się na Lindy’ego, chwytając go jedną ręką za szyję, a drugą podbijając strzelbę. Wystrzeliła w dach, a siła odrzutu wytrąciła ją Lindy’emu z ręki. Pociągnąłem go tyłem na przechylony stół. Rozpaczliwie szukał palcami moich oczu i rąk, tnąc się o skalpel, zalewając nas obu krwią. Miałem przed sobą jego brzuch. Wbiłem skalpel tuż poniżej pępka, podczas gdy on krzyczał i próbował chwycić mnie zębami. Poczułem opór skóry przy czubku skalpela. Wbiłem mu w brzuch trzy centymetry lśniącego ostrza. Miałem w sobie dość siły, by rozciąć go aż do szyi. — Mama, Mama, Mama… — powtarzał jak litanię. Spojrzałem na Avę. Pokręciła głową. Nie, nie. — Mamamamamama — zawył Lindy. Zwolniłem uścisk. — Diiii–juppp, penit… tiszzzz… Na ekranie Ava chowała organy do brzucha Nelsona. Podłoga przechyliła się. Chwyciłem brzeg stołu, by utrzymać równowagę. Lindy zanurkował pod pokład. Spojrzałem w dół, lecz dostrzegłem tam tylko połączone przewodami akumulatory. Przy stępce rozległ się nagle głośny trzask i łódź przechyliła się jeszcze bardziej. Kanister z benzyną stojący przy generatorze przewrócił się, zalewając benzyną podłogę i maszynownię. Akumulatory przesunęły się i zazgrzytały. Znaleźliśmy się na pokładzie łodzi zalanej benzyną, z akumulatorami, które mokły w deszczu, a nasz kapitan był szaleńcem. Jedno spięcie, jedna iskra… Łódź przechyliła się jeszcze o parę stopni. Zajęczały deski. Razem z Harrym jak szaleni cięliśmy krępujące Avę sznury, z trudem utrzymując równowagę. Pod nami zajęczał metal, pokład zadrżał i przechylił się jeszcze bardziej. Upadłem. Harry chwycił brzeg stołu i ciął dalej. W oparach benzyny zaczęły nam łzawić oczy. Harry wciąż zmagał się ze sznurami, gdy ja wreszcie zdołałem się podnieść. — Tiii–ripppee… pooood… Harry krzyknął z wysiłku, drżały mu ręce. Poczułem kwaśny zapach tlącej się izolacji. Została jeszcze tylko szyja. Jeszcze jeden trzask i łódź zachwiała się. Z półek spadły na podłogę ostatnie przedmioty. Na taśmie Ava przesuwała dłonią po nagim ciele, kiwała głową i szybko zniknęła z ekranu. „Amam, amam”, powiedział Lindy, gdy taśma przewinęła się do początku. Jego usta rozpłynęły się w czerni. Taśma stanęła. — Mam ją! — krzyknął Harry, trzymając Avę w ramionach. Usłyszałem grzmot łamiącego się drewna. Łódź na chwilę zadrżała, po czym przechyliła się i zaryła dziobem w błocie. Przebiegliśmy przez kabinę wśród kłębiących się na podłodze narzędzi, puszek i odłamków. Spośród oparów benzyny zaczął unosić się dym. Ale my byliśmy już przy drzwiach. Wpadliśmy w lepkie, cudowne błoto i zaczęliśmy brnąć przez trawę. Za nami błysnęła iskra, rozległ się grzmot i noc zapłonęła pomarańczowozłotym blaskiem. Ukryliśmy się za pagórkiem, czując na twarzach gorące powietrze. Wnętrze kabiny starego kutra płonęło jak pochodnia, lecz wilgotne od deszczu drewno na zewnątrz paliło się wolniej. Płomienie ślizgały się po drzwiach, pokładzie, sterówce. Przez kilka chwil stara łódź przypominała magiczną latarnię spuszczoną z gwiazd na ziemię, a my pławiliśmy się w jej świetle. Potem wszystko rozpadło się na kawałki i zniknęło w ogniu. EPILOG — …ostatnie, co usłyszałem, to krzyk Carsona. Wrzeszczał coś o unoszeniu się na wodzie. Odetchnąłem głęboko i rozluźniłem się. Próbowałaś kiedyś się rozluźnić, kiedy byłaś przekonana, że zaraz utoniesz? — Pasuję — odparła Ava. Nad naszymi głowami zaskrzeczała mewa. Ava podniosła się, żeby obserwować jej lot. Harry wziął następny orzeszek z miski stojącej na stole. Jadł je w typowy dla siebie sposób: odgryzał koniuszek, wlewał kilka kropli ostrego sosu i wsysał wszystko do ust, po czym przeżuwał w zamyśleniu. — Przekonałem się jednak, że potrafię sobie poradzić. Kiedy znikałem pod wodą, machałem rękami jak skrzydłami, wypływałem na powierzchnię, chwytałem oddech, po czym znów się zanurzałem. Harry zamachał rękami, by zademonstrować zmagania z żywiołem. Przez chwilę słyszałem szum deszczu i widziałem, jak wiruje w brązowej rzece. Z trudem wróciłem do rzeczywistości. Przyjdzie jeszcze chwila, by zastanowić się nad przeszłością, ale na pewno nie dzisiaj. Dzisiejszy dzień jest poświęcony TYLKO TEJ CHWILI, niezakłóconej duchami w łańcuchach ani liniami zbiegającymi się w ciemnościach. — Jak daleko popłynąłeś? — spytała Ava. Harry zmrużył jedno oko. — Chyba jakieś czterysta metrów. Potem poczułem pod stopami dno i wyczołgałem się na brzeg po drugiej stronie rzeki. Nie mogłem w to uwierzyć. Siedzieliśmy u mnie na tarasie. Była to nasza pierwsza szansa, by porozmawiać o wszystkim w spokoju, tylko we trójkę. Dzień po tej koszmarnej nocy spędziliśmy w szpitalu, w otoczeniu lekarzy i natrętnych policjantów. Wczoraj odbyliśmy rozmowy z policją i mediami. Odpowiadaliśmy na pytania dziennikarzy dość ogólnikowo, bagatelizując naszą rolę w rozwiązaniu tej zagadki. Ava pochyliła się — w stronę Harry’ego. — Myślałeś, że Carson nie… — Urwała. Zbyt trudno było jej dokończyć to zdanie. Dla mnie też nie było łatwo je usłyszeć. — Nie żyje? Harry puścił do mnie oko. — Ten chłopak niewiele potrafi, ale pływać naprawdę umie. Wiedziałem, że jeśli komukolwiek uda się stanąć na drugim brzegu, to z pewnością będzie to Cars. Kiedy wyszedłem na brzeg, ruszyłem w górę rzeki, bo wiedziałem, że on to właśnie zrobi. A potem usłyszałem przed sobą głośny trzask. — To ja wpadłem przez te cholerne drzwi. Przez ułamek sekundy turlałem się po łodzi, zalany błotem i krwią, a kiedy się zatrzymałem, ujrzałem tuż przed sobą wylot lufy. Szybko potrząsnąłem głową, by odpędzić to wspomnienie. — Pomyślałem, że sprawdzę, kto przeszkadza mi w spokojnym kontakcie z naturą. A potem zobaczyłem tę przeklętą łódź zawieszoną w powietrzu… Minęły dwa dni, a wydarzenia tamtej nocy zaczynały się powoli zacierać. Moje ręce nie były w najgorszym stanie, a przynajmniej będą, kiedy odrosną mi paznokcie. Rana po nożu na biodrze piekła mnie tak, jakby ktoś zaszył mi tam rój os. W szpitalu dali mi kulę, ale zostawiłem ją w samochodzie, więcej z tym zachodu niż pożytku. Wstałem z krzesła. Ava ujęła mnie za rękę. — Wszystko w porządku? — Postoję trochę przy barierce. Pośladki ścierpły mi zupełnie. Ścisnęła moją rękę, a ja spojrzałem jej w oczy. Były jasne i przejrzyste, zielone jak zalane słońcem morze. Puściła do mnie oko, a mnie serce zabiło mocniej. Poklepałem ją po dłoni i pokuśtykałem do barierki. Nagle zadzwoniła leżąca na stole komórka. Nie powinienem jej był nigdy wyjmować z tej lodówki. — Odbierz, Harry, dobra? — Pewnie znów jakiś cholerny dziennikarz. Albo Squill próbuje być miły. Choć nie puściłem kasety w obieg, Squill zebrał niezłe cięgi. Odsunięto go od pracy śledczej i przydzielono stanowisko rzecznika prasowego, dziennikarze chyba sobie na niego zasłużyli. Nie przestał jednak pisać historii po swojemu i dzwonił już wcześniej, by wyznać, że Burlew totalnie go ogłupił i jest mu z tego powodu bardzo przykro. Żałosne, ale to cały Squill. — Dom Carsona Rydera — powiedział Harry. — Halo? Przez chwilę wpatrywał się w komórkę, potem spojrzał na mnie i wzruszył ramionami. — Cisza. Ktoś chyba wybrał zły numer. Rzucił telefon na stół i poszedł do domu po następną miskę orzeszków. Oparłem się plecami o barierkę. Ava stanęła obok mnie. W milczeniu wpatrywała się w zatokę. Niebo było błękitne, bez jednej chmurki, a nad falami sunął powoli sznur pelikanów. — Kiedy stanęłaś tu po raz pierwszy, podmuchy wiatru przyklejały ci ubranie do ciała, a ja miałem lubieżne myśli. Odgarnęła brązowe pasmo opadające jej na oczy. — Wydaje się, że to było tak dawno. — Lubieżne myśli? Dziwne, wydaje mi się, że dziś rano też je miałem. — Bardzo chciałam przyjechać tu trzeźwa, ale strach okazał się silniejszy. Strach przed samą sobą. — W twoim życiu aż roiło się od duchów. Niektóre wymyśliłaś sama, ale większość była prawdziwa. Skinęła głową i wypiła łyk piwa imbirowego. — Rozmawiałam z doktor Peltier. Teraz będzie już inaczej. Clair dochodziła do ładu ze swoimi własnymi demonami i nie obarczała już nimi innych. Rozmawiałem z nią wczoraj wieczorem. Wiem, że dzisiaj była umówiona z adwokatem specjalizującym się w rozwodach. Nie mogłem się już doczekać, by nareszcie uwolniła się od Zane’a. Może jej oczy staną się jeszcze bardziej niebieskie? — Idziesz dziś wieczór na spotkanie? — Dzisiaj, jutro i pojutrze. Zrobię wszystko, co każe Niedźwiedź. Lubię tam chodzić, bo kiedy wracam, czuję się lżejsza, jakbym tańczyła w powietrzu. Odstawiła szklankę i wspięła się na palce, by mnie lekko pocałować. Usłyszałem, jak Harry otwiera drzwi i wraca na taras. — Co ja widzę?! — wykrzyknął. Szybko przebiegłem w myślach kilka kombinacji słów. — Całowanie jak malowanie? — rzuciłem ostrożnie. — No! — zawołał, otwierając szeroko oczy w udanym zdumieniu. — Nasz mały wreszcie się popisał. Już chciałem rzucić jakąś uwagę pod jego adresem, gdy znów odezwał się telefon. Harry postawił miskę na stole i odebrał. — Dom Carsona Rydera. Tak. Jest tutaj. Proszę chwileczkę poczekać. Spojrzał na mnie. — To doktor Prowse. Evangeline Prowse. Skinąłem głową. Harry podał mi komórkę. Odwróciłem się w stronę morza i przyłożyłem telefon do ucha. — Carson? Carson, tu Evangeline Prowse — ściszyła głos. — Tak mi przykro, Carson. Mam dla ciebie złe wiadomości. Okropne. — Mój Boże, co się stało? — Chodzi o Jeremy’ego, Carson — powiedziała drżącym głosem. — Nie żyje… popełnił samobójstwo. Powiesił się. Słyszałem jej słowa, ale ich znaczenie w ogóle do mnie nie docierało. — Jeremy? Niemożliwe, on nigdy… — Wczoraj w nocy. Albo dziś nad ranem. Zostawił list. Jest adresowany do ciebie. — Nie mogę w to uwierzyć. To nie może być prawda. Mój brat nigdy by… — Chcesz, żebym ci przeczytała list? Nie muszę, oczywiście, to przecież bardzo osobista sprawa. Mogę ci go wysłać. Odetchnąłem głęboko. — Czytaj. Usłyszałem szelest papieru, a potem cichy głos Evangeline. — „Drogi Carsonie, bardzo cię przepraszam. Nie wiedziałem, że on chce dopaść twoją kobietę. Zupełnie źle odczytałem te wszystkie materiały. Byłem pewny, że zależy mu na tej drugiej, szefowej, Peltier. Nie jestem pewny, czy zupełnie cię zmyliłem, ale wydaje mi się, że tak. Mam przynajmniej taką nadzieję. Serdeczności i ucałowania, Jeremy”. To cały tekst — szepnęła Evangeline. — Bardzo mi przykro. Stałem na tarasie mojego pudełka zawieszonego w powietrzu, patrzyłem na morze i zastanawiałem się nad telefonem Evangeline. Nagle słońce rozjaśniło cały świat od środka, zalewając wszystko nieziemskim blaskiem. Nic nie rzucało cienia. Woda była jednym ogromnym dywanem zieleni, biały piasek oślepiał. Spojrzałem na Avę i Harry’ego, dostrzegłem troskę w ich oczach. Podniosłem kciuki, by pokazać im, że wszystko jest w jak największym porządku. Choć bardzo próbowałem się powstrzymać, na moją twarz wypłynął szeroki uśmiech. Podniosłem telefon do ucha. — Prawie ci się udało, Jeremy. Intonacja, rytm, idealne, ale doktor Prowse nigdy nie używa imienia Evangeline. W słuchawce zapadła cisza. — Zawsze używa zdrobnienia Vangie. Bez wyjątku. Czekałem na reakcję po drugiej stronie. W szumie fal i wiatru przycisnąłem dłoń do jednego ucha, telefon do drugiego. Nagle na ułamek sekundy szum ustał. Zamknąłem oczy, a w słuchawce rozległ się delikatny szmer oddechu, tak bliski jak płynąca w moich żyłach krew i tak daleki jak minione lata: usłyszałem krótki, urywany oddech przerażonego dziecka, pozostawionego w ciemności. — Kocham cię, braciszku — powiedziałem. Po czym rozłączyłem się z przeszłością. Przynajmniej na dziś. PODZIĘKOWANIA „Dlaczego nie rzucisz reklamy i nie napiszesz w końcu tej książki?” Te słowa, wypowiedziane przez moją żonę Elaine po ciężkim tygodniu pracy, doprowadziły do powstania powieści. Nieco delikatniej swoje wsparcie wyrażały moje dzieci, Amanda i John, które cierpliwie znosiły kartki rękopisu porozrzucane po całym domu, krzyki wściekłości z powodu zgubionych długopisów i rekwirowanie komputera, gdy nagle przyszła mi do głowy odkrywcza myśl. Członkowie The Fiction Critique Group of the Cincinnati Writers Project pomogli mi zrozumieć, co jest dobre, a co złe, i jak zamienić to drugie w to pierwsze. Specjalne podziękowania należą się Katey Brichto, która odłożyła własną książkę, by czytać i poprawiać moją. W skład mojej ekipy w wydawnictwie Dutton weszli redaktor Brian Tart, którego uwagi okazały się nieocenione, i poświęcająca mi maksimum uwagi Anna Cowles. Pracownicy agencji literackiej Aarona M. Priesta byli — i nadal są — niesamowici: Joy Ritchey, dzięki której moja powieść rozpoczęła swoją podróż, pogodna i niezmordowana Lucy Childs, czarodziejka zajmująca się sprzedażą praw autorskich Lisa Erbach Vance i sam szef Aaron Priest. Początkujący autor nigdy nie miał przy sobie lepszych przewodników. * Orrin Hatch — senator z ramienia Partii Republikańskiej ze stanu Utah (przyp. tłum.). * ACLU (American Civil Liberties Union) — Amerykańskie Zrzeszenie Swobód Obywatelskich (przyp. tłum.). * National Organization of Bunco Investigators — organizacja typu non profit ścigająca oszustów i działających w całym kraju kryminalistów (przyp. tłum.). * Rats (ang.) — szczury; star (ang.) — gwiazda (przyp. tłum.). * Ichabod Crane — bohater noweli Washingtona Irvinga The Legend of Sleepy Hollow (Legenda o sennej dolinie) (przyp. tłum.). * Mardi Gras (fr) — ostatni tłusty wtorek przed Popielcem (przyp. red). * Smoke (ang) — dym (przyp. tłum )