12816
Szczegóły |
Tytuł |
12816 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12816 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12816 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12816 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Mary Margaret Kaye
Śmierć w Berlinie
Death in Berlin
Przełożył: Andrzej Keyha
Wszystkim żonom wojskowych, które – jak ja –
były wiernymi towarzyszkami swoim mężom.
Słowo wstępne
To wszystko mogło się wydarzyć w Berlinie w 1953 roku. Osiem lat po kapitulacji
Rzeszy,
osiem lat przed wzniesieniem haniebnego Muru, który podzielił miasto i
mieszkańców na
Wschodnie i Zachodnie sektory.
Brytyjska jednostka wojskowa mojego męża stacjonowała wówczas w Niemczech.
Miejscem
dyslokacji był Berlin, skąd po dziesięciu dniach od naszego przybycia wezwano
małżonka do
Anglii. Rozkaz to rozkaz, nawet jeśli nie zapewnia zakwaterowania dla rodziny.
Konkretnie dla
mnie i naszych dwóch córeczek. Mąż wyjechał, my pozostałyśmy do czasu
znalezienia
odpowiedniego garnizonowego mieszkania. Rozłąka trwała kilka tygodni i właśnie
wtedy
powstał pomysł tej powieści. Zrodził się podczas długich spacerów po cienistych,
zielonych
przedmieściach między Herr Strasse a Grunewaldem, wśród opuszczonych,
zdewastowanych
rezydencji, zamieszkanych jeszcze nie tak dawno przez nazistowską elitę. Powstał
z zadawanych
sobie pytań, kim byli ich lokatorzy i co się z nimi stało.
Berlin przedstawiony w tej powieści jest miastem, jakie zapamiętałam. Miałam
niewiele
obowiązków i dużo wolnego czasu, który wypełniałam sobie sporządzaniem podczas
wędrówek
dokumentacji, może z myślą o jej literackim wykorzystaniu. Gromadziłam dane o
metropolii
obróconej w ruinę, a zwłaszcza o jej części zajętej przez Rosjan. Kreśliłam
szkice Maifeld –
gigantycznego i pompatycznego centrum sportowego zbudowanego przez Hitlera na
olimpiadę
w 1936 roku, wykorzystywanego później na kolejne parteitagi, przejściowo
przyznanego
Rosjanom, a potem nam na kwaterę główną sektora brytyjskiego.
Szkicowałam nie tylko zdewastowaną urbanistykę. Zapisywałam też drobne
wydarzenia. Jak
choćby to, gdy w kilka godzin po naszym przybyciu do zdewastowanego Hotelu
Rodzinnego,
skąd już na drugi dzień miano nas przenieść do brytyjskiego garnizonu, pojawiła
się przydzielona
nam gosposia. Jej nerwowe zachowanie sugerowało, że to nie my jesteśmy głównym
celem jej
wizyty.
Mój mąż, Goff Hamilton, był równie uważnym obserwatorem. Do dziś wspomina mnie
pochyloną nad cuchnącą wodą otwartej olimpijskiej pływalni. Dla ochrony przed
mrozem basen
przykryto słomianymi plecionkami, a ja wyglądałam na kogoś, kto z uporem próbuje
zamaskować pod nimi zwłoki ofiary. Coś w tym jest, bo ta słoma była dla mnie już
wtedy trochę
podejrzana... Ciężki bywa los męża autorki powieści kryminalnych.
Goff był wtedy majorem. Gdy po sześciu latach powrócił do Berlina jako szef
jednostki
wojskowej w brytyjskim sektorze, zamieszkaliśmy w uroczej rezydencji z
podgrzewanym
basenem i z widokiem na Hawelę. Z trudem rozpoznawałam wtedy opisane w tej
powieści
miasto. Większość ruin zniknęła, przynajmniej w naszym sektorze. Rosjanie
wynieśli się
z Rundfunk, chociaż pełnili wartę przy pomniku wzniesionym po zachodniej stronie
Bramy
Brandenburskiej. Stróżowali też na zmianę z pozostałymi aliantami w więzieniu
Spandau –
pozornie, by pilnować trzech ostatnich nazistowskich zbrodniarzy, a tak na
serio, by mieć
pretekst do pobytu w Berlinie Zachodnim. Z imponujących majestatem ruin Kaiser
Wilhelm
Kirche przy Kurfurstdamm pozostała nadkruszona wieża, nie dość że przemianowana
na
wojenny obelisk, to jeszcze włączona w na wskroś modernistyczny kościół. W nowym
otoczeniu
zatraciła romantyczny wymiar ruin Angkor Wat i wywołuje żałosne skojarzenia ze
spróchniałym
zębem, który od dawna doprasza się kleszczy stomatologa.
Kilka miesięcy przed naszym wyjazdem z Berlina zaczęto budować Mur. Rósł w górę,
a wraz z nim szły w gruzy marzenia o lepszej przyszłości Europy. Byłam naocznym
świadkiem
jego budowy i może właśnie dlatego do dziś wolę tamten Berlin z 1953 roku.
Berlin, w którym
było więcej ruin, ale i więcej nadziei.
Prolog
Z nastaniem nocy ustał wiatr dujący od rana w porastających wydmy kępach traw i
janowca.
Od morza nadeszła chłodna mgła, maskując linię brzegową i tłumiąc uderzające o
plażę fale do
pomruku nie głośniejszego niż dobiegająca od zachodu jednostajna artyleryjska
kanonada.
Godzina za godziną pełzły w ciszy, aż do wzejścia księżyca. Wtedy mgła się
posrebrzyła
i powiała nocna bryza, zbyt lekka jednak, by te mgłę rozproszyć.
Coś, co wyglądało na karłowaty krzak, przesunęło się znienacka, urosło, po czym
odezwało
się ludzkim głosem – cichym jak szept, ale wyraźnym w nadmorskim pustkowiu. „No
to
ruszamy... Ani pary z ust. Ja pierwszy, reszta za mną. Wszyscy ręce na plecy
poprzednika. Dzieci
na barana. Gotowi? Naprzód...”. Nadmorska kępa zaszumiała, ale nikt nie
domyśliłby się, że
sprawcą tego nie jest wiatr, a grupka uciekinierów, bezkształtna i widmowa we
mgle i wczesnym
księżycu. Ukryta dotąd w krzakach janowca, zaczęła się skradać opadającą ku
plaży kozią
dróżką.
Wstrzymywali oddech, ale nie mogli się skradać bezszelestnie. Kamyki i żwir
urwiska
umykały im spod stóp, lądując bardziej lub mniej donośnie na plaży w dole.
Zakwiliło dziecko,
a zaraz potem ciszę przerwał okrzyk kobiety, której spódnica zaczepiła się o
kolczasty drut
pasterskiego ogrodzenia. Nim dotarli na plażę, mieli za sobą gehennę
przekradania się przez
porastające urwisko kłujące chaszcze. Ale wreszcie osiągnęli morski brzeg.
Za sobą pozostawili szalejące po Europie wilcze hordy, po obu stronach majowe
nocne niebo
pokrywały bitewne dymy Dunkierki i Rotterdamu, ale przed nimi, za wąską, teraz
zamaskowaną
mgłą cieśniną leżała Anglia.
Z mgły wynurzyła się rybacka łódź. Pomimo ciemności nocy dostrzegli człowieka,
który
zanurzony po kolana brodził w przybrzeżnej wodzie, kierował dziób łodzi ku
brzegowi,
wypatrywał i nasłuchiwał. Patrzył nie na nich, ale w bok – na zakole zatoki
przechodzące
w pokryte zielskiem urwisko.
– Coś tu nie gra. Szybciej, szybciej! – warknął donośnym szeptem, odwrócił się
do
majaczącej na łodzi postaci i dokończył:
– Pierre, żagiel w gotowości!
Dziecko znów zaczęło kwilić. Normalnie beczałoby na cały głos, ale czyjaś dłoń
stłumiła
płacz z doświadczeniem osaczonego zwierzęcia.
– Ciszej tam, do cholery! – zaszeptano z łodzi i płaksa powędrowała na pokład.
Tuż za nią
holowano jeszcze trójkę dzieci. Ostatnie w kolejce tuliło w ramionach kształt
przypominający
sporą lalkę. Mężczyzna, który niósł dziecko, wspiął się na łódź i podał rękę
drżącej kobiecie.
– Szybciej! – ponaglał ktoś w wodzie. – Szybciej, na Boga!
I właśnie wtedy ciemność przeszył ognisty blask, a cicha zatoczka zadrżała od
serii
pocisków, okrzyków i tupotu wojskowych butów zbiegających urwiskiem na plażę.
Sternik i przewodnik bez słowa chwycili burty i skierowali łódź na głębszą wodę.
Żagiel
pojawił się w mgnieniu oka, złapał wiatr i łódka wyszła w morze. Dwaj rybacy
wskoczyli jak na
komendę do łodzi, a pozostali uciekinierzy desperacko uchwycili się jej burt i
ostatecznie
podążyli ich śladem.
Nie wszyscy. Samotna postać przedzierała się pospiesznie przez gąszcz janowca.
Była
kobietą, której spódnica zaczepiła o kolczasty drut. Zatrzymała się, przerażona
ciemnością,
trzaskiem pękającego materiału i lękiem przed wywołaniem hałasu. Właśnie dlatego
spóźniła się
na plażę.
Wbiegła do wody, potykając się o kamyki. Fala podcinała jej nogi. Łódź
odpłynęła. Teraz
przed sobą i za sobą miała tylko mgłę. Próbowała krzyczeć, by zatrzymali się lub
wrócili, żeby
nie zostawiali jej na tej spowitej nocą plaży. Ale nie była w stanie wydobyć z
siebie głosu, jej
zdławiony szept przytłumił szum fal.
A potem do okrzyków i tupotu na brzegu dołączył się karabin maszynowy, mgła
wokół
kobiety zajaśniała od pocisków świetlnych. Odwróciła się od zdradzieckiego morza
i jak ścigane
zwierzę pobiegła w stronę urwiska, kłujących kęp janowca, w stronę wrogiego
kraju.
Rozdział 1
Miranda Brand klęczała na podłodze sypialni Hotelu Rodzinnego w Bad Oyenhausen,
w brytyjskiej strefie okupacyjnej Niemiec. Klęczała, szukała pod łóżkiem mydła i
przeklinała
dzień, w którym dała się zaprosić przez swojego kuzyna Roberta Melville’a i jego
rodzinę na
wakacje w Berlinie.
Cała rudera kojarzyła się jej z czymś bliskim, choć zarazem odstręczającym.
Przytłumione
szepty, gardłowe głosy, wilgoć i dyskomfort przemykające już wcześniej za oknami
pociągu,
którym jechała przez całe popołudnie. To nie Niemcy były temu winne, zwłaszcza
jeśli zważyć,
że przyjechała po latach do kraju, w którym spędziła tylko wczesne dzieciństwo.
Jej niepokój
i niepewność wynikały z czegoś niejasnego, z czegoś, co ją nurtowało, „chodziło
za nią” już
podczas podróży promem na kontynent.
Co to było? Kiedy to się zaczęło? Na statku do Hook van Holland, a może już
wcześniej
w Harwich? Nie była pewna. Wiedziała, że coś ją trapi, wytrąca z równowagi, a
może i niepokoi.
– Tak, niepokój... to było właściwe określenie – pomyślała. Ale czym właściwie
mam się
niepokoić? Niczym! Niczym oprócz własnego niepokoju.
Miranda pokręciła głową, czując, że zaczyna się upodabniać do cioci Hetty.
Ciocia Hetty
była wysokiej klasy panikarką i równie wysokiej klasy starą panną. Na
wspomnienie cioci
Miranda uśmiechnęła się, ale uśmiech zamarł jej na ustach, gdy ktoś nagle wszedł
do pokoju,
zatrzaskując donośnie drzwi. Tym kimś była Stella Melville. Miranda poderwała
się,
przytrzaskując sobie palce wiekiem walizki.
– Czy wiesz, że o mało nie wpędziłaś mnie do grobu? – jęknęła Miranda, pokazując
poszkodowany palec jako dowód winy małżonki swego kuzyna Roberta.
Stella westchnęła i desperacko zacisnęła dłonie.
– Nienawidzę armii... nienawidzę wojska! – wyrzuciła z siebie. – Że też musiałam
poślubić
oficera! Farmer, makler, świniopas... Każdy zawód lepszy niż żołdak!
Stella padła na łóżko i wtuliwszy twarz w poduszkę, wybuchnęła szlochem.
– Wielkie nieba – zareagowała Miranda dość opanowanym głosem.
Wstała z klęczek i objęła czule Stellę. – Cóż się stało? Czyżby ta okropna
Leslie znów zaszła
ci za skórę? Drobiazg. Pewnie nałykała się na promie tylu pastylek przeciw
morskiej chorobie, że
jej wątroba wpadła w marskość. Weź się w garść, kochanie.
– W garść? – wyrzuciła z siebie Stella, ukrywając twarz jeszcze głębiej w
zakamarkach
hotelowej poduszki. – Nic nie rozumiesz... Nikt nic nie rozumie!
– Więc uspokój się i powiedz, o co chodzi. Wytrzyj nosek i zwierz się cioci
Randzie.
Twarz Stelli opuściła poduszkę, a rozwichrzone blond włosy wróciły do normalnej
pozycji
pod wprawnym ruchem dłoni.
– Ciocia Randa. Ładnie to powiedziałaś, ale przecież mogłabym być twoją matką.
– Nie jest aż tak źle, Stello. Za miesiąc skończę dwadzieścia jeden lat. –
Miranda
pomyszkowała w kieszeniach palta, znalazła czystą chusteczkę i podała ją Stelli.
– Dwadzieścia jeden lat – powtórzyła Stella nieobecnym głosem. – Mój Boże, za
miesiąc
wybije mi czterdziestka! – Wytarła nos i usiadła na łóżku. Jej w miarę czerstwa
karnacja
i zdewastowany łzami makijaż potwierdzały ukryty sens końca wypowiedzi.
Miranda zawahała się. – Czterdziestka? – rzuciła pojednawczo. – Wyszłaś za mąż
jako
osiemnastolatka, a ja do tej pory... Stello, o czym my właściwie mówimy? Co ma
wiek do służby
wojskowej twojego męża?
– Może więcej niż sądzisz – odparła gorzko Stella. Dostrzegła zdziwione
spojrzenie Mirandy
i zdobyła się na niepewny chichot. – Rzecz w tym, że Robert spotkał tu swojego
znajomego, a...
och, Mirando, to naprawdę straszne! Ten człowiek powiedział mu, że pułk Roberta
będzie
wkrótce przeniesiony na Malaje. – Błękitne oczy Stelli znów wypełniły łzy
spływające na
policzki, podbródek i elegancką szarą kreację.
– Na Malaje? – spytała Miranda. – I cóż w tym strasznego? Na twoim miejscu
drżałabym
z podniecenia. Słońce, palmy, dzwony kościelnej misji. Do tego tuziny służących
zdmuchujących
ci kurz spod stóp. Pomyśl tylko! Koniec kucharzenia, koniec kartek na benzynę. I
czym tu się
martwić? Zresztą sam Robert wyznał mi kiedyś, że Malaje są „miejscem
strategicznym”, a więc
pewnie będziesz żoną stratega. Już on tam zada bobu buntownikom.
– Wciąż nic nie rozumiesz – przerwała zniecierpliwiona Stella. – Wiem, że dla
ciebie byłaby
to wycieczka, ale ja nie jestem tobą. Twoje pokolenie uważa Daleki Wschód za coś
egzotycznego, ale dla mnie to dzicz i prymityw. Może dlatego, że ja sama nie
jestem egzotyczną
istotą. Nie lubię obcych miejsc. Moim krajem jest Anglia i nie chcę żyć nigdzie
indziej.
– Ale to da się połączyć – argumentowała Miranda. – Możesz żyć w Anglii, a
czasami
zwiedzać obce, romantyczne kraje.
– To nie takie proste. Gdy poślubiłam Johnny’ego – chyba nigdy go nie poznałaś –
też tak
myślałam. Wydawało mi się, że takie małżeństwo jest nieustannym piknikiem. Też
myślałam, że
będziemy mieszkać sobie gdzieś w Kencie czy w Sussex, a reszta pójdzie jak z
płatka. Myślałam,
że dożyjemy spokojnej starości, jak to w bajkach bywa.
Zdobyła się na gorzki śmiech, wstała, przeszła przez pokój, oparła głowę o
okienną szybę
i spoglądając na mroczną uliczkę snuła monolog, jakby nieświadoma obecności
Mirandy.
– Nie tak to było. Może nigdy nie jest tak. Musieliśmy wyjechać do Indii. On...
powiedzmy,
ja... nienawidziłam tego kraju. Tego brudu, gnoju, much, smagłych i chytrych
twarzy. Tego upału
i nieustannego przesiadywania w oficerskich klubach. Byłam tam chora... od
pierwszego dnia
pobytu. – Zadrżała i słychać było, że aż zgrzyta zębami. – Anglia była dla mnie
niebem.
Zobaczyć znów nasze zielone łąki, nasze szare niebo... a nie prażące przez
okrągły rok słońce.
A potem wybuchła wojna. Ja zostałam w Anglii, on wrócił do Indii i już nigdy go
nie
zobaczyłam. Gdy przyszła depesza... myślałam, że to już koniec. Ale jak długo
można żyć
w żałobie? Jest przecież miłosierdzie. Wojna się skończyła, a ja poznałam
Roberta.
Stella podniosła głos, spojrzała na Mirandę, na moment zacisnęła piękne usta, a
jej smukłe
palce zaczęły gwałtownie pełzać po gustownej podróżnej sukni.
– I wszystko zaczęło się od nowa. Posłali go do Egiptu i nie pozwolili mi jechać
tam z nim.
Powiedzieli, że mam za mało „punktów”. Punktów! Tak jakby miłość i małżeństwo
przydzielało
się na kartki! Potem rodziny i tak powysyłano, ale cóż to miało za znaczenie.
Gdy wrócił, jego
jednostkę przeniesiono do Niemiec, a nas do Berlina. Stała placówka. Jaka
placówka, taka
stałość! A teraz dowiaduję się o Malajach. Tego już nie zniosę!
Stella odwróciła się i znów patrzyła przez szybę w mrok.
– Posłuchaj kochanie – Miranda przybrała ton matki uspokajającej krnąbrne
dziecko – jesteś
zdenerwowana, rozgoryczona i doskonale cię rozumiem. Wszystko przez tę podróż
i przeprowadzkę. W Berlinie nie będzie przynajmniej much, upału i smagłych
twarzy, a Robert
wspominał mi, że będziecie mieszkać w jednym z najlepszych domów. A na Malaje
pojedziecie
na pewno we dwoje.
– Nic nie rozumiesz – powtórzyła Stella matowym głosem. – Tego nikt nie
zrozumie. Nie
chcę mieszkać w Niemczech. Nienawidzę tego kraju. Gdy byłam sześcioletnim
szkrabem,
miałam niemiecką guwernantkę i nie znosiłam jej z całego serca. Moja matka
uparła się, żeby
posłać mnie na pensję do Brukseli i też znienawidziłam to miasto. Każdy dzień
pobytu w nim.
Nie chcę jechać na Malaje. Jestem jak ta dziewczynka z powieści Nancy Mitford,
która nie
znosiła „zagranicy”. Dokładnie taka sama. Chcę żyć w Anglii. Chcę mieć własny
dom, własny
pokój i własny ogródek. Nie potrafię żyć na walizkach, w separacji, z dnia na
dzień w coraz
innych hotelach garnizonowych.
– Skoro tak, czemu właściwie nie mieszkasz w Anglii? – zauważyła nie bez racji
Miranda.
– Z dala od Roberta? Tego bym nie zniosła! I to jest najgorsze. Przysięgałam
sobie, że już
nigdy nie poślubię żołnierza, ale i tak wyszło inaczej. Nikt nie zaplanuje
uczucia. Zakochasz się,
a potem jest za późno, żeby wybierać między sercem a tym koszmarnym życiem
koczowniczki.
Można się i z tym pogodzić. Można i to przeżyć, zestarzeć się i osiąść u boku
brzuchatego
weterana na nędznej wojskowej emeryturze. Można, Mirando, ale nigdy nie wychodź
za
zawodowego!
– Z tego wniosek, że najlepiej pozostać w panieńskim stanie – powiedziała
Miranda,
obejmując Stellę. – Zacząć od panieństwa, skończyć na dziarskim
staropanieństwie... trochę tak,
jak ja.
Stella pokryła zakłopotanie wymuszonym śmiechem. – Ładnie muszę wyglądać,
Mirando.
Pewnie zachowałam się jak skończona idiotka. Tak to z wiekiem bywa. Wybacz, ale
jestem
zmęczona. Dla mnie dwa dni podróży to już długie tygodnie.
Podeszła do umywalki, puściła równocześnie zimną i gorącą wodę i przez chwilę
wpatrywała
się niepewnym wzrokiem w równie niepewne odbicie w lustrze. – Co mam zrobić z
twarzą? –
spytała zakłopotana. – Przecież nie zejdę do jadalni w takim stanie.
– Możesz zamówić kolację do mojego pokoju – zasugerowała Miranda.
– Nie, muszę zejść. Robert zaprosił kogoś ważnego na dzisiejszy wieczór. Tego
starszego
pana, którego poznałyśmy w pociągu.
– Brygadiera Brindleya – podpowiedziała Miranda.
– Chyba jego. Nie sądzę, żeby marzył o kolacji w towarzystwie Lottie i
Mademoiselle i może
nawet zdążył się już wykręcić z obowiązku. Nie wygląda na człowieka lubiącego
towarzystwo
dzieci. Typowy stary kawaler. A kiedy odjeżdża nasz pociąg do Berlina?
– Dokładnie o 22.55. Czytałam ogłoszenie w recepcji. Bardzo oficjalne. Pytanie
tylko, czy
dojedziemy tam prosto, czy może wysadzą nas i zakwaterują na pół doby w jakimś
hotelu.
– Ruscy? – spytała Stella, opryskując twarz zimną wodą.
– O czym ty mówisz, Stello?
– O Sowietach. Przecież nie pozwolą nam przejechać przez swój sektor za dnia.
Boją się, że
wychylimy się przez okno i zaczniemy fotografować naszymi kodakami. Powiedz, jak
teraz
wyglądam?
– Bosko – potwierdziła Miranda, po czym szybko umknęła wzrokiem w bok,
zaskoczona, że
Stella wcale nie wygląda młodziej, niż z goryczą sama to przed chwilą przyznała.
* * *
Stella Carrell, primo voto Stella Radley, a obecnie Stella Melville, miała
dwadzieścia siedem
lat, gdy wychudzona sześcioletnia Miranda zobaczyła ją pierwszy raz. Przez
następne lata
Miranda uważała Stellę za kogoś z innego pokolenia. Dopiero od niedawna zaczęła
dostrzegać
w niej atrakcyjną kobietę w kwiecie wieku, podziwiać ją i nawet trochę
naśladować,
przynajmniej w kwestii mody. Miranda czuła, że to jej przybywa lat wraz z
upływem lat Stelli,
i może dlatego, na przekór kalendarzowi, wyrobiła w sobie nieco irracjonalny
opiekuńczy odruch
w stosunku do starszej, a mimo to niedojrzałej powinowatej. Teraz ujrzała Stellę
w innym
świetle. Rozpuszczone dziecko postarzało się w przeciągu kilku minut o dziesięć
lat.
Miranda pamiętała zawsze Stellę jako ideał urody i mody. Wprawdzie ów styl,
lansowany
swego czasu przez żurnale, kojarzył się Mirandzie z rasowymi końmi, ale trzeba
było przyznać,
że Stella jest „arabem czystej krwi”. Nagle Miranda spostrzegła, że w
nieskazitelnej blond
grzywie Stelli pojawiły się siwe pasemka, a puder i szminka z trudem maskowały
zmarszczki
i kurze łapki w okolicach oczu i zakoli warg.
Mirandzie skojarzyło się to z ogrodowymi różami w rodzinnym Mallow. Wczoraj
idealne
w swojej aksamitnej perfekcji, a dziś przekwitnięte i chylące się na łodydze.
Pomyślała, że Stella
ma w sobie coś z tych róż i że tak jak one szybko zwiędnie. Jej uroda nie
przetrwa młodości,
wkrótce pozostaną po niej tylko ulotne wspomnienia.
Nie była to optymistyczna refleksja, więc Miranda spojrzała przezornie w lustro.
Odbicie
sprostało wyzwaniu: oczy lśniły jak zimowe niebo, policzkom i podbródkowi
niczego nie dało
się zarzucić, a ciemne loki z klasą opadały na szyję barwy kości słoniowej. W
sumie obraz
przypominał portret Charlotty Bronte pędzla Thompsona. Wprawdzie w tamtych
czasach twarz
pisarki uznano za „pospolitą”, ale czasy się zmieniają, a przez ostatnie dwa
lata Miranda Brand
stwierdzała, że Thompson wybrał sobie całkiem atrakcyjny model.
– Trzeba się szanować – pomyślała z chłodną kalkulacją Miranda. – Gdy stuknie mi
siódmy
krzyżyk, uznają mnie za wysoce szacowną damę.
Wybuchnęła śmiechem. W jej wieku łatwo było się śmiać z czegoś tak
abstrakcyjnego jak
starość.
– Co cię tak rozbawiło? – spytała Stella, poprawiając jak prawdziwa
profesjonalistka makijaż
przed lustrem nad umywalką. Spojrzała raz jeszcze na szklaną taflę, wyniosła,
nieobecna i nie
pasująca do hotelowej łazienki, niczym egzotyczna orchidea wpięta w obfity biust
niemieckiej
hausfrau.
– Drobiazg – odparła pospiesznie Miranda. – Jeśli jesteś gotowa, zejdźmy na dół
i sprawdźmy, czy nasza karawana nie dotarła do oazy, w której tryska przyzwoite
sherry.
Rozdział 2
Jadalnia była wielka, długa i wysoka, a woń pasty do podłóg i posiłków
potęgowały
ustawione na pełną moc kaloryfery. Miranda usiadła przy sporych rozmiarów stole,
między
swoim kuzynem Robertem Melville’em a brygadierem w stanie spoczynku skierowanym
do
Komendantury Sojuszniczej w Berlinie. Powiodła wzrokiem po sali.
Przepastne pomieszczenie wypełniały w większości puste stoliki. Puste z racji
grupowania
się przybyszów z Anglii w zwartych oddziałach lub na skutek działań niemieckich
kelnerek,
komasujących gości w równie zwartym szyku, dla oszczędności czasu i stóp.
Stół Melville’ów flankowały pozycje zajmowane przez pułkownika Leslie i jego
małżonkę
oraz stolik okupowany przez dwie inne oficerskie pary. Major Marson i porucznik
Page,
towarzysze broni Roberta, jechali do Berlina wraz z żonami.
Sąsiadami pułkownika Leslie była pani Wilkin i jej pięcioro dzieci. Pani Wilkin,
małżonka
zaledwie sierżanta, którego oddział stacjonował w Berlinie była typem szarej
myszy
rozglądającej się na boki czujnym, mysim wzrokiem. Miała zresztą ku temu powody.
Trudy podróży potęgował krnąbrny potomek, nieznośny od początku podróży, a teraz
wręcz
nie do wytrzymania. Miranda dosłyszała z ust pani Wilkin, że mały bies
zabawiający się
ciskaniem kulek z chleba ma na imię Wally. Zdegustowana Miranda pokręciła głową,
a Wally
odwdzięczył się jej tym samym i przerwał na chwilę chlebową kanonadę. Jego
piegowate,
aroganckie oblicze przestało na moment przypominać złośliwego chochlika.
Wytrącony
z równowagi, wahał się przez chwilę, po czym sięgnął po większą porcję chleba, a
Miranda
przezornie odwróciła wzrok.
Pozostałe stoły były puste, co trochę ją rozczarowało. Nie wiedziała dlaczego,
próbowała
więc stłumić w sobie to dziecinne odczucie. Może oczekiwała, że spostrzeże w
jadalni kogoś
innego. Kogoś, kogo widziała pierwszy raz nie dalej niż wczoraj. Ale tego kogoś
tu nie było.
Skoncentrowała się na zupie, lecz niejasny niepokój powracał przy każdym łyku.
Może też
odczuwa trudy podróży, podobnie jak Stella? Może każdy w tej pustej, akustycznej
jadalni
odczuwa trudy podróży i może indywidualne nerwy oraz zmęczenie kumulują się w
zbiorowy
niepokój? Ale czy zmęczeniem można wytłumaczyć dziwne zachowanie pani Leslie?
Miranda
kruszyła bezmyślnie chleb i przyglądała się sąsiedniemu stołowi.
Pułkownik Leslie był dowódcą stacjonującej w Berlinie jednostki, do której
wracał wraz
z żoną Norą po trzytygodniowym urlopie w Anglii. Nora Leslie mogła uchodzić za
wzór
oficerskiej żony. Mogłaby chyba zdobić plakaty wyborcze, gdyby żony oficerów
wybierano tą
metodą. Każdy odgadłby, że „mój pułk” to „pułk mojego męża”, a „nasze żony”
oznaczają „żony
naszych mężów” – żony solidarne z pułkiem w akcjach charytatywnych, w brydżowych
licytacjach, na tenisowym korcie, na polu golfowym, w prenumeracie czasopism, a
zwłaszcza
w świadczeniu własnym przykładem, że „pułk mojego męża jest najlepszym pułkiem
w Królewskich Siłach Zbrojnych”.
Mellville’owie i państwo Leslie podróżowali z Londynu do Harwich we wspólnym
przedziale i wszystko wskazywało na to, że Nora i Robert znają się od
dzieciństwa. Ale o ile
pułkownik podtrzymywał w pociągu przyjazną atmosferę, o tyle szorstkość jego
żony
przekraczała granice dobrych manier, czego szczytowym wyrazem było jej
zachowanie się
w czasie przesiadki w Harwich na prom do Hook van Holland. Prom był zatłoczony.
Stellę,
Mirandę, Mademoiselle i siedmioletnią Charlotte ulokowano w sześciołóżkowej
kabinie razem
z panią Leslie i Elzą Marson, której mąż, major Harry Marson, służył w jednostce
Roberta. Pani
Leslie poskarżyła się stewardessie. Oświadczyła, że jej mąż zamówił z
wyprzedzeniem
małżeńską kabinę na dwie osoby. Stewardessa próbowała pomóc, ale była bezradna.
Wyjaśniała,
że prom jest pełny pasażerów i trzeba się z tym pogodzić. Pani Leslie oznajmiła,
że poskarży się
władzom, połknęła siedem pastylek przeciw morskiej chorobie i wygodnie ułożyła
się na koi.
Nazajutrz Miranda ujrzała nowe oblicze pani Leslie. Podczas odprawy celnej w
Hook
towarzyszka podróży zasypała ją pytaniami:
– Jedzie pani do Niemiec? Na wakacje? Dziwne miejsce, skoro wkrótce wybuchnie
wojna...
Powiem pani, że tam nie ma czego zwiedzać. Same zgliszcza i ruiny... Reichstag,
Kancelaria
Rzeszy, bunkier Hitlera... wszystko zaliczy pani w pół dnia. A państwo Melville
to krewni czy
znajomi? Ach, Robert jest pani kuzynem... No, no... Znam go od wieków. Jego
rodzina mieszkała
z moją – jak to mawiają – drzwi w drzwi... A ta Stella to jego żona? Jej nie
pamiętam... och, ta
pamięć...
W tym momencie pojawili się Robert i Stella, a pani Leslie zrobiła w tył zwrot
i ostentacyjnie się ulotniła. Zaskoczyło to Roberta i oburzyło wyczuloną na
formy Stellę.
Zacisnęła wargi, a jej błękitne oczy przypominały przez chwilę spojrzenie
dziecka
poczęstowanego klapsem. W Mirandzie oburzenie walczyło z ciekawością. Była
oburzona
zlekceważeniem jej kuzyna, a równocześnie zaciekawiona dziwnym zachowaniem pani
pułkownikowej. Oczywiście, Robert i Stella nie mieli z tym nic wspólnego.
Obserwującą jadalnię Mirandę ogarnęły teraz wątpliwości. – Coś tu nie gra.
Ciekawe, co? –
pomyślała. Nora Leslie wpatrywała się w swojego małżonka, ale Miranda czuła, że
prawym
uchem podsłuchuje, o czym rozmawia się przy stole Melville’ów. Jej podejrzenie
potwierdziło
się, gdy wzrok Nory powędrował w ich kierunku. Na kogo patrzyła? Na odwróconego
do niej
plecami Roberta, a może na Stellę słuchającą brygadiera Brindleya,
wygłaszającego własne
ogrodnicze teorie? Jedno nie ulegało wątpliwości. – złowione spojrzenie zionęło
nienawiścią.
Miranda odwróciła wzrok, skonsternowana i nieco spłoszona. Chyba nikt oprócz
niej nie
zauważył spojrzenia Nory. Brygadier Brindley przeszedł od ogrodnictwa do baletu,
a Robert
i podstarzała szwajcarska guwernantka, Mademoiselle Marie Beljame, byli zajęci
Charlottą.
Robert odpowiadał na pytania córeczki, a jej opiekunka nerwowo kontrolowała
stołowe maniery
swojej podopiecznej.
Charlotte, w duchu nazywana przez Mirandę „Szarą Lotta”, była wyjątkowo
bezbarwnym
dzieckiem, któremu nie było dane odziedziczyć uroku i urody ojca. Jej matka,
pierwsza żona
Roberta, była kobietą wielkiej klasy, ale zmarła tuż po porodzie, a w rok
później Robert poślubił
Stellę Radley. Był od niej o kilka lat młodszy, ale Miranda nigdy nie zwracała
na to uwagi.
Teraz, w ostrym świetle jadalni, coś jej zaczęło świtać. Coś, co mogło mieć
związek
z niedawnym szlochem Stelli, a może z kontrastem między jej starannym makijażem
a naturalną,
młodzieńczą karnacją siedzącej tuż obok dziewczyny.
Sally Page mogła śmiało uchodzić za „dziewczynę”. W wieku osiemnastu lat wyszła
za mąż
za podoficera z pułku Roberta, a i teraz po czterech latach małżeństwa wyglądała
jak atrakcyjny
podlotek. Przez dwa i pół roku mężnie dzieliła los swojego, wybrańca, Andy’ego w
egipskich
piaskach nad Kanałem Sueskim, a teraz wiernie podążała za nim do brytyjskiej
strefy w Berlinie.
Miranda pomyślała, że o ile Stella przypomina różę cieplarnianą, to Sally Page
ma w sobie
coś z róży polnej – dzikiej, świeżej, pachnącej prawdziwą Anglią. Różyczki
uśmiechającej się
teraz za plecami Stelli do Roberta. Miranda skojarzyła sobie ten uśmiech ze
żmijowatym
spojrzeniem pani Leslie i znów poczuła dreszcz. Pomyślała, że może te berlińskie
wakacje nie
były najlepszym pomysłem.
* * *
– Numer 28? – spytał brygadier Brindley. – Oczywiście, że znam ten adres i
zapewniam
państwa, że to jeden z lepszych domów w Berlinie. Charlottenburg to też niezła
dzielnica, więc
los wam sprzyja.
– Robert wciąż mi to powtarza – odparła Stella – ale czy można ufać mężowi pana
profesji?
Oficerowie zawsze nadrabiają miną.
– Pod tym względem można. To naprawdę uroczy dom i w niezłym stanie. Do tego
historię
też ma interesującą...
– Co pan brygadier ma na myśli? – włączył się do rozmowy Robert. – Czyżby
mieszkał tam
ktoś z nazistowskiej elity?
– Nie, ale należał kiedyś do matki Herr Riddera, Willego Riddera. Może nie
zaliczał się on
do elity, ale to ważna postać. Ważna, a przynajmniej dość zagadkowa.
– A więc niech pan nam coś o nim opowie – zaświergotała Stella. – Uwielbiam
zagadki.
Brygadier Brindley cieszył się nie bez racji renomą gawędziarza i zawsze chętnie
prezentował swój talent. Zamyślił się i przepłukał gardło skąpą racją wina.
– Willi Ridder – zaczął, zawiesiwszy scenicznie głos – był ważną postacią w
nazistowskich
tajnych służbach. Był z tych, którzy nie pchali się na pierwszy plan, ale stali
za kulisami
i pociągali sznurki. Nawet z aparycji przypominał zamożnego berlińskiego
mieszczucha nie
najgorzej ustawionego w nomenklaturze NSDAP.
– I mieszkał w naszym przyszłym domu? – spytała podniecona Stella.
– Nie, tam mieszkała tylko jego matka. Ridder mieszkał wraz z żoną w
sąsiedztwie. Teraz
jest to ruina zbombardowana przypadkiem na początku wojny. Ridderowie wiedli
dość skromne
życie. Cała służba składała się z gospodyni i jej męża pełniącego równocześnie
funkcje dozorcy
i lokaja. Podejrzewam, że podczas reprezentacyjnych przyjęć Ridderowie
zatrudniali personel
z odpowiednimi rekomendacjami.
Brygadier przerwał, znów zawiesiwszy głos, i uraczył się jeszcze jednym łykiem
Niersteinera.
– Dziwne, że człowiek na takim stanowisku ryzykował wynajmowanie przypadkowych
osób
– zauważył Robert. – Dwojga profesjonalistów nie zastąpi cały pluton
podejrzanych ochotników,
nawet kosztem przypalenia zupy i odrobiny kurzu na kominku w jadalni.
– Ma pan rację – odparł brygadier. – Też tak sądziłem, ale pewne obserwacje
kazały mi
podejść do tego bardziej sceptycznie. Moim zdaniem była to część głębszego
planu.
– Planu? – spytała Stella. – To intrygujące. Czyżby poznał pan tego Riddera?
Brygadier przytaknął i odczekał moment, po czym jął kontynuować swą opowieść:
– Poznałem go w 1937 roku, gdy przebywał w Anglii na zaproszenie Gore-Houstonów.
Lady
Gore-Houston była moją kuzynką i wyznam, że podzielała wówczas – zresztą nie ona
jedna –
nieco profaszystowskie sympatie. W rok później wpadłem na krótko do Berlina i
tym razem to ja
skorzystałem z zaproszenia Herr Riddera. Spędziłem tam tylko jedną noc, ale
pobyt ten zapadł mi
w pamięć, a przynajmniej dał mi dużo do myślenia. Właściwie nie było w nim nic
niezwykłego,
ale późniejsze wydarzenia nie pozwoliły mi wykreślić go tak całkiem z pamięci.
– Jakie wydarzenia? – wykrzyknęła Miranda, zbyt młoda i niecierpliwa, by
zrozumieć
znaczenie narracji w ujawnieniu puenty.
– Wszystko w swoim czasie, panienko – skarcił ją brygadier, nieco zdegustowany
wytrąceniem go z misternie skonstruowanej roli, co zrekompensował sobie kolejnym
łykiem
Niersteinera.
– Może część z państwa... przynajmniej ta, której doświadczenie wykracza poza
młodzieńczy
wiek – tu, jak przystało dżentelmenowi, wzniósł kieliszek w stronę Mirandy –
pamięta, że
w 1940 roku Niemcy zaatakowały haniebnie Holandię. Otóż zbiegiem okoliczności
dokładnie
w tym czasie bezcenny depozyt ciętych diamentów czekał w Rotterdamie na
transport do Anglii
i USA. Niemcy wiedzieli o tym i nieoczekiwana inwazja miała z tym wiele
wspólnego. Znali
miejsce przechowywania depozytu i doborowa jednostka komandosów otoczyła ów dom.
Rzecz
w tym, że z całego oddziału tylko jedna osoba wiedziała, co właściwie mają
przejąć, a tą osobą
był Herr Ridder, odpowiedzialny za przerzucenie diamentów do Berlina. Akcja
odbyła się
w mgnieniu oka i w mgnieniu oka nasz bohater stał się posiadaczem bajecznej
fortuny.
Brygadier Brindley zawiesił głos, świadom, że opowieść znalazła słuchaczy
również przy
dwóch sąsiednich stołach, których użytkownicy skoncentrowali się natychmiast na
deserze.
– I co dalej? – ponaglała Stella. – To chyba nie koniec całej tej historii?
– Koniec? To dopiero początek – rzucił brygadier, przyjmując wielkopańskim
gestem
cukiernicę z rąk równie zasłuchanego niemieckiego kelnera. – Do końca daleko.
Danke.
Celny chlebowy pocisk wylądował tuż obok jego kieliszka, co na moment znów
wytrąciło
narratora z równowagi.
– Czy mogłabym spożyć deser z Wallym? – spytała Charlotta.
– Mais non! – odpowiedziała Mademoiselle.
– A więc zrezygnuję z deseru – tym samym tonem oświadczyła Charlotta. – Przecież
jego
mama na pewno się zgodzi. Tato, czy mogę zjeść deser z Wallym?
– Lottie, chyba słyszałaś, co powiedziała Mademoiselle.
– Ale ona nie lubi Wally’ego. Mówi, że to nieznośny, rozpuszczony brzdąc. Siądę
przy nim
i nie pozwolę mu rzucać chlebem.
– A niech sobie idzie – rzuciła niecierpliwie Stella. – Może ten bies przestanie
wreszcie
obsypywać mnie pieczywem. Już dobrze, kochanie. Idź, ale najpierw zapytaj panią
Wilkin
o zgodę. Zapytaj, jak przystało dobrze ułożonej panience. Nie... pani może
zostać z nami –
poleciła Mademoiselle Stella, po czym zwróciła się znów do brygadiera. – Konam z
ciekawości.
Skończył pan na tym, jak Herr Ridder wszedł w posiadanie diamentów.
– Dokładnie na tym. A więc już wiedzą państwo, że diamenty wpadły w ręce
Niemców.
Oczywiście, równie dobrze wiedział o tym nasz wywiad. I to znacznie, znacznie
wcześniej... –
Tu brygadier mrugnął konfidencjonalnie okiem. – Ale potem straciliśmy ślad,
przynajmniej do
końca wojny. Dopiero wtedy uzyskaliśmy pewne dokumenty i informacje, dzięki
którym
dopowiedzieliśmy sobie resztę historii.
Brygadier znów zawiesił głos i spojrzał triumfalnie na audytorium pogrążone
teraz w ciszy
również przy dwóch sąsiednich stolikach.
– Wally Ridder wrócił do Berlina przypuszczalnie wraz z diamentami. Leciał nocą
i wylądował na lotnisku Tempelhof. Dyskretnie, jak było ustalone. Stamtąd
pojechał prywatnym
samochodem prosto do domu. Od tej pory po nim i po jego żonie zaginął wszelki
ślad.
– Myśli pan, że ich zlikwidowano? – spytała Miranda. – Musieli zniknąć, ponieważ
wiedzieli
o diamentach?
– Wiem tylko, że nikt odtąd ich nie widział.
– A co z diamentami?
– Dokładnie to samo.
– Sugeruje pan, że ulotnili się wraz z łupem? – spytał Robert.
Brygadier spojrzał nań z dezaprobatą, przepłukał gardło i kontynuował:
– Nic nie wskazuje na to, żeby Ridderowie planowali wcześniej skok, ani żeby
skusiła ich
nagła fortuna. Z dokumentów, do których miałem dostęp po latach, wydedukowałem
jedno:
Ridder wiedział z wyprzedzeniem o inwazji na Holandię i o powierzonej mu
diamentowej misji.
Do tego dochodzi nowy garaż budowany na tyłach jego ogrodu.
– A cóż ma do tego garaż? – wykrzyknęła Miranda, częściowo z autentycznej
ciekawości,
częściowo żeby nie zawieść brygadiera, który raz jeszcze zawiesił teatralnie
głos.
– Cóż ma do tego garaż, panienko? Tyle, że zbudowano go z cegły i z kamienia, i
że mógł
pomieścić dwa samochody. To wymaga fundamentów, a fundamenty wymagają cementowej
zaprawy, a cementową wylewkę robi się na miejscu w betoniarce. Były fundamenty,
ściany,
wszystko z wyjątkiem dachu. Taki był stan robót na dzień, gdy państwo Ridderowie
raczyli
zniknąć. Oczywiście, dom natychmiast przeszukano, ale nie znaleziono ani
lokatorów, ani
diamentów. Później znaleziono w pobliżu holenderskiej granicy szczątki samochodu
ze
zwłokami szofera. A jeszcze później odkryto zwłoki gosposi i lokaja
zacementowane na tyłach
nie wykończonego garażu w ogrodzie Ridderów.
W ciszy, która zapadła w jadalni, niemal było słychać dreszcz grozy, która
ogarnęła Stellę.
– Czy doszliście do tego, co stało się z Ridderami? – przerwał milczenie Robert.
– Nie. Są tylko pewne domysły, które sam podzielam. Być może Ridderowie
uśmiercili parę
służących, żeby posłużyć się ich paszportami i dowodami tożsamości. Nazwiska
Herr i Frau
Schumacherów nikomu nic nie mówiły, czego nie można powiedzieć o Herr i Frau
Ridderach
dobrze znanych SS. Kierowca też był funkcjonariuszem SS, ale zawiezienie swojego
zwierzchnika i jego żony poza Berlin przyjął pewnie jako normalne polecenie
służbowe.
O diamentach nie miał pojęcia, bo o misji wiedział tylko wąski krąg osób.
Przyjął rozkaz,
a równocześnie posłał na pewno szczegółowy raport do głównych przełożonych.
Ridderowie
zlikwidowali go gdzieś na pustej szosie, ruszyli pełnym gazem w kierunku granicy
holenderskiej,
a samochód i zwłoki ulokowali na terenie objętym bombardowaniem. Potem Herr i
Frau Ridder
przeistoczyli się w małżeństwo uchodźców
– Karla i Gretę Schumacherów.
– Ale na co liczyli? – spytał Robert. – Gdzie właściwie chcieli uciec? Przecież
nie mogli
rozpłynąć się w powietrzu. Dlaczego pchali się między pancerne dywizje Trzeciej
Rzeszy i tłumy
uciekinierów?
– Może dlatego, że coś zostawili w Holandii. Powiedzmy, że diamenty. Może Herr
Ridder
zabezpieczył je w miejscu akcji, a do Berlina przywiózł pustą walizkę. Może
założył, że wróci,
odnajdzie łup, a potem wraz z żoną umknie wśród uchodźców do Anglii lub do
Hiszpanii,
a stamtąd do neutralnej w tamtych czasach Ameryki. Wiele ryzykował, ale stawka
była godna
gry. W zamieszaniu tamtych lat łatwo było zostać uchodźcą. Ale SS też umiała iść
za tropem.
– A jednak zwierzyna umknęła.
– Umknęła. Ukryła się tak skutecznie, że wywiady czterech mocarstw i niemiecka
policja do
dziś nie mogą jej wytropić. Nie mogą wytropić też dziecka... chyba dziewczynki.
Ridderowie
wysłali ją podobno wcześniej do Kolonii i tam zginęła wraz z ciotką w schronie
podczas naszych
nalotów. Nie tylko one... Zresztą, kto to wie? Wiemy, że matka pani Ridder
zmarła w obozie
koncentracyjnym, ale po córce, zięciu i diamentach ślad zaginął.
– A jakieś plotki, wieści? – spytała Stella.
– Plotki? – powtórzył brygadier. – Jest coś, co do dzisiaj nie daje mi spokoju.
Dość dziwna
sprawa. – Przeszedł na donośny szept i znów wszedł w główną rolę. – W maju 1940
grupka
uchodźców przybyła do Anglii na rybackiej łódce. Wśród nich było dziecko...
– Dziecko Ridderów?
– Nie, to była mała Angielka. Jej rodzice mieszkali w Belgii i zginęli podczas
inwazji. Nikt
z uchodźców nie wiedział, kim jest ten dzieciak. Podejrzewali, że dziewczynka
jest Francuzką,
bo gwarzyła tylko w tym języku, dopóki ktoś z naszych nie zagadał do niej po
angielsku.
Odesłano ją do sierocińca w Sussex i czekano, aż ktoś się do niej przyzna.
Pamiętam jak dziś, że
nie chciała rozstać się ze swoją wielką lalką.
Cisza przy stołach jadalni „zbudziłaby nieboszczyka”, ale brygadier Brindley nie
zwrócił na
to uwagi.
– Minęło kilka lat, lalka się popsuła, a przyjazny pediatra obiecał, że trochę
ją podleczy. Był
zaskoczony, gdy z brzuszka zabawki wypadły szlachetne kamienie oraz ponad pięć
tysięcy
funtów i dolarów w wysokich nominałach. Dziewczynka nie wiedziała, jak i kiedy
tam trafiły.
Powtarzała, że lalkę dostała na gwiazdkę i że nikomu i nigdy by jej nie oddała.
Za to my
ustaliliśmy, że te świecidełka były własnością Frau Ilsy Ridder!
Tym razem Brygadier nie musiał przerywać milczenia. Rozparł się wygodnie w
krześle,
jakby i czekał na reakcję słuchaczy.
Robert przypominał człowieka rażonego gromem. Miranda i Stella wpatrywały się w
niego
z otwartymi ustami.
– Niech skonam! – wydobył wreszcie z siebie.
Stella pokraśniała pomimo dyskretnego makijażu i po chwili też odzyskała mowę:
– Nie... to niemożliwe... to niewiarygodne!
– Droga pani – odparł dość oschłym tonem brygadier – zapewniam, że wszystko, co
opowiedziałem, jest w pełni wiarygodne!
– Tak, wszystko tu pasuje, ale... – Miranda przerwała, wodząc po brygadierze
rozszerzonymi
źrenicami – ...ale trudno uwierzyć w taki zbieg okoliczności. Coś niebywałego!
– Obawiam się, że nie śledzę toku myśli panienki – powiedział z lekką irytacją
brygadier.
– Proszę wybaczyć – wtrąciła się Stella. – Pańska opowieść jest dla nas
prawdziwie
niebywała. Wspomniał pan o sierocińcu w Sussex, a ja przed laty pracowałam tam
jako
wolontariuszka. Tym dzieckiem z lalką była zaś Miranda.
Tym razem to brygadier Brindley rozwarł szeroko oczy. Sięgnął po chusteczkę i
przetarł
czoło, by ukryć wrażenie, jakie wywarła na nim ujawniona sensacja.
– Chyba nie nabieracie mnie państwo?
– Przysięgam, że to prawda. Robercie, spytaj Mirandę. Przecież musi to pamiętać!
– Oczywiście, że pamiętam – odpowiedziała Miranda drżącym głosem. – Upuściłam
Wilhelminę... tę lalkę... na taras i odpadła jej głowa. Zawsze kiepsko pasowała
do tułowia.
Rozbeczałam się, a wtedy młody doktor powiedział, że wyleczy Wilhelminę.
Próbował
dopasować obie części lalki, a wtedy z brzuszka wysypały się jakieś świecidełka
i banknoty.
Zawsze się dziwiłam, dlaczego Wilhelmina aż tyle waży...
Miranda spochmurniała, widać było, że nie darzy tego wspomnienia szczególnym
sentymentem.
– Coś niebywałego! – oznajmił brygadier tonem aktora, którego niespodziewanie
wywołano
na oczekiwany w skrytości ducha bis.
– Dziwna sprawa potwierdziła Miranda. – Do dziś nie wiem, skąd się wzięły te
pieniądze
i kamienie. Nie pamiętam, co działo się między bombardowaniem a moim przyjazdem
do
Mallow. Może dlatego, że nie chciałam tego zapamiętać. Pamiętam, jak zabierano
mi zawartość
Wilhelminy i że bardzo wtedy płakałam. Nie za banknotami, ale za świecidełkami.
Sądziłam, że
dadzą mi je do zabawy, skoro były częścią mojej lalki. W końcu dali mi jakąś
ozdóbkę, żebym
się uspokoiła. Nie była złota, ani nawet srebrna. Bransoletka z przywieszonym
egipskim
medalikiem odpędzającym uroki. Chyba nazywa się to ankh. Bransoletkę posiałam
gdzieś przed
laty, ale został mi mój ankh. Nawet teraz mam go przy sobie. Czy może służyć za
dowód
rzeczowy?
Miranda pokazała z dumą przegub lewej ręki. Ze złotej bransoletki zwisała
jarmarczna
tandeta: znaki zodiaku, miniaturowe wiatraki – wszystko, co przekupnie wciskają
turystom na
bazarach, w portach i po zwiedzeniu latarni morskiej. Wśród całego tego chłamu
dyndał
dostojnie ankh – staroegipski symbol życia, wszechobecny w grobowcach i
świątyniach ziemi
faraonów, przypominający pętelkę wieńczącą literę T. Ankh był wykonany z bliżej
nieokreślonego szarego metalu, pętelkę zaczepiono o bransoletkę, a na medaliku
wyryto egipskie
hieroglify i biegnące podłużnie równoległe nacięcia.
– Noszę to od lat – powiedziała Miranda. – Bransoletkę dostałam od Stelli na
dziesiąte
urodziny i co rok dodaję do niej coś nowego. Pierwszy był mój ankh, bo wtedy był
moim
jedynym skarbem.
– Ciekawa sprawa – pokiwał głową brygadier. – Bardzo ciekawa... Czy mógłbym
przyjrzeć
się z bliska tej bransoletce?
– Oczywiście, że tak. Dawniej chciałam się go pozbyć, bo nie pasował do reszty,
ale
z czasem zmieniłam zdanie.
Miranda, uporawszy się z zaciskiem bransoletki, podała ją brygadierowi. Ten
oglądał ankh,
maskując ciekawość rozczarowaniem.
– Szkoda pańskich oczu – usprawiedliwiała się Miranda. – Ani śladu daty,
nazwiska, a nawet
inicjałów. Pamiętam, że gdy mi go dawano, wszyscy kręcili głowami i powtarzali,
że to
współczesna podróbka wykonana z jakiegoś stopu. Tylko jedna osoba próbowała
przyjrzeć się
znakom i nawet próbowała przełamać medalik. Pamiętam jak dziś, bo strasznie się
wtedy
rozbeczałam, a tamci powiedzieli, że to nic nie warte i oddali mi mój skarb.
Bransoletka Mirandy krążyła wokół stołu. – To chyba faktycznie jakiś drobiazg –
powiedziała po dłuższym namyśle Mademoiselle i oddała ozdobę właścicielce.
– Takie sobie bajeczki – przytaknęła Miranda, mocując się z zaciskiem. – Takie
sobie, ale
trochę straszne, jak te braci Grimm. Nigdy w nich nie gustowałam.
– Ale romantyczne i ciekawe... bardzo ciekawe – pokiwał głową brygadier.
– Może nawet bardziej romantyczne, niż pan sądzi – roześmiała się Miranda. – Czy
wie pan,
że gdyby nie ja, być może nie siedzielibyśmy tu wspólnie? Gdy przebywałam w
sierocińcu,
którym opiekowała się Stella, władze próbowały odnaleźć moich krewnych i okazało
się, że
jednym z nich jest brat mojej matki, generał Melville. Wujek David pojawił się
niezwłocznie, ale
skierowano go na front. Ciocia Frances wkrótce zmarła, a ich jedyny potomek –
obecny tu Robert
– walczył na Bliskim Wschodzie. Wujek David skorzystał więc z oferty Stelli i
przekazał mnie
pod jej pieczę. Nigdy więcej nie widziałam generała, bo zginął w rok później na
wojnie. Za to
powrócił Robert. Powrócił, żeby przejąć funkcję głowy rodziny, a przy okazji
poślubił Stellę.
Teraz zaproponowali mi miesięczne wakacje w Berlinie i właśnie dlatego tu
jesteśmy!
– A więc wszystko dobre, co się dobrze kończy – spuentowała Stella.
– Czego serdecznie państwu życzę – dodał brygadier. – Tylko że moja historia
jeszcze nie
dobiegła końca. Do finału brakuje drobnego elementu.
– Domyślam się, że chodzi o odnalezienie Ridderów? – spytał Robert.
– Być może nigdy ich nie odnajdziemy, a historia nie będzie miała zakończenia.
Może nie
żyją, może zginęli podczas bombardowań, co jest wysoce prawdopodobne.
– Dlaczego tak pan sądzi?
– Bo gdyby było inaczej, przynajmniej jeden człon pary nie uszedłby naszej
uwadze. Frau
Ilsa miała bardzo charakterystyczne znamię. Pierwszy i trzeci palec jej lewej
dłoni były zrośnięte.
Nigdy nie próbowała poddać się operacji, a nawet z dumą demonstrowała swoją
przypadłość.
Zamówiła nawet specjalną obrączkę i dzięki temu ustaliliśmy właścicielk�