12816

Szczegóły
Tytuł 12816
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12816 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12816 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12816 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Mary Margaret Kaye Śmierć w Berlinie Death in Berlin Przełożył: Andrzej Keyha Wszystkim żonom wojskowych, które – jak ja – były wiernymi towarzyszkami swoim mężom. Słowo wstępne To wszystko mogło się wydarzyć w Berlinie w 1953 roku. Osiem lat po kapitulacji Rzeszy, osiem lat przed wzniesieniem haniebnego Muru, który podzielił miasto i mieszkańców na Wschodnie i Zachodnie sektory. Brytyjska jednostka wojskowa mojego męża stacjonowała wówczas w Niemczech. Miejscem dyslokacji był Berlin, skąd po dziesięciu dniach od naszego przybycia wezwano małżonka do Anglii. Rozkaz to rozkaz, nawet jeśli nie zapewnia zakwaterowania dla rodziny. Konkretnie dla mnie i naszych dwóch córeczek. Mąż wyjechał, my pozostałyśmy do czasu znalezienia odpowiedniego garnizonowego mieszkania. Rozłąka trwała kilka tygodni i właśnie wtedy powstał pomysł tej powieści. Zrodził się podczas długich spacerów po cienistych, zielonych przedmieściach między Herr Strasse a Grunewaldem, wśród opuszczonych, zdewastowanych rezydencji, zamieszkanych jeszcze nie tak dawno przez nazistowską elitę. Powstał z zadawanych sobie pytań, kim byli ich lokatorzy i co się z nimi stało. Berlin przedstawiony w tej powieści jest miastem, jakie zapamiętałam. Miałam niewiele obowiązków i dużo wolnego czasu, który wypełniałam sobie sporządzaniem podczas wędrówek dokumentacji, może z myślą o jej literackim wykorzystaniu. Gromadziłam dane o metropolii obróconej w ruinę, a zwłaszcza o jej części zajętej przez Rosjan. Kreśliłam szkice Maifeld – gigantycznego i pompatycznego centrum sportowego zbudowanego przez Hitlera na olimpiadę w 1936 roku, wykorzystywanego później na kolejne parteitagi, przejściowo przyznanego Rosjanom, a potem nam na kwaterę główną sektora brytyjskiego. Szkicowałam nie tylko zdewastowaną urbanistykę. Zapisywałam też drobne wydarzenia. Jak choćby to, gdy w kilka godzin po naszym przybyciu do zdewastowanego Hotelu Rodzinnego, skąd już na drugi dzień miano nas przenieść do brytyjskiego garnizonu, pojawiła się przydzielona nam gosposia. Jej nerwowe zachowanie sugerowało, że to nie my jesteśmy głównym celem jej wizyty. Mój mąż, Goff Hamilton, był równie uważnym obserwatorem. Do dziś wspomina mnie pochyloną nad cuchnącą wodą otwartej olimpijskiej pływalni. Dla ochrony przed mrozem basen przykryto słomianymi plecionkami, a ja wyglądałam na kogoś, kto z uporem próbuje zamaskować pod nimi zwłoki ofiary. Coś w tym jest, bo ta słoma była dla mnie już wtedy trochę podejrzana... Ciężki bywa los męża autorki powieści kryminalnych. Goff był wtedy majorem. Gdy po sześciu latach powrócił do Berlina jako szef jednostki wojskowej w brytyjskim sektorze, zamieszkaliśmy w uroczej rezydencji z podgrzewanym basenem i z widokiem na Hawelę. Z trudem rozpoznawałam wtedy opisane w tej powieści miasto. Większość ruin zniknęła, przynajmniej w naszym sektorze. Rosjanie wynieśli się z Rundfunk, chociaż pełnili wartę przy pomniku wzniesionym po zachodniej stronie Bramy Brandenburskiej. Stróżowali też na zmianę z pozostałymi aliantami w więzieniu Spandau – pozornie, by pilnować trzech ostatnich nazistowskich zbrodniarzy, a tak na serio, by mieć pretekst do pobytu w Berlinie Zachodnim. Z imponujących majestatem ruin Kaiser Wilhelm Kirche przy Kurfurstdamm pozostała nadkruszona wieża, nie dość że przemianowana na wojenny obelisk, to jeszcze włączona w na wskroś modernistyczny kościół. W nowym otoczeniu zatraciła romantyczny wymiar ruin Angkor Wat i wywołuje żałosne skojarzenia ze spróchniałym zębem, który od dawna doprasza się kleszczy stomatologa. Kilka miesięcy przed naszym wyjazdem z Berlina zaczęto budować Mur. Rósł w górę, a wraz z nim szły w gruzy marzenia o lepszej przyszłości Europy. Byłam naocznym świadkiem jego budowy i może właśnie dlatego do dziś wolę tamten Berlin z 1953 roku. Berlin, w którym było więcej ruin, ale i więcej nadziei. Prolog Z nastaniem nocy ustał wiatr dujący od rana w porastających wydmy kępach traw i janowca. Od morza nadeszła chłodna mgła, maskując linię brzegową i tłumiąc uderzające o plażę fale do pomruku nie głośniejszego niż dobiegająca od zachodu jednostajna artyleryjska kanonada. Godzina za godziną pełzły w ciszy, aż do wzejścia księżyca. Wtedy mgła się posrebrzyła i powiała nocna bryza, zbyt lekka jednak, by te mgłę rozproszyć. Coś, co wyglądało na karłowaty krzak, przesunęło się znienacka, urosło, po czym odezwało się ludzkim głosem – cichym jak szept, ale wyraźnym w nadmorskim pustkowiu. „No to ruszamy... Ani pary z ust. Ja pierwszy, reszta za mną. Wszyscy ręce na plecy poprzednika. Dzieci na barana. Gotowi? Naprzód...”. Nadmorska kępa zaszumiała, ale nikt nie domyśliłby się, że sprawcą tego nie jest wiatr, a grupka uciekinierów, bezkształtna i widmowa we mgle i wczesnym księżycu. Ukryta dotąd w krzakach janowca, zaczęła się skradać opadającą ku plaży kozią dróżką. Wstrzymywali oddech, ale nie mogli się skradać bezszelestnie. Kamyki i żwir urwiska umykały im spod stóp, lądując bardziej lub mniej donośnie na plaży w dole. Zakwiliło dziecko, a zaraz potem ciszę przerwał okrzyk kobiety, której spódnica zaczepiła się o kolczasty drut pasterskiego ogrodzenia. Nim dotarli na plażę, mieli za sobą gehennę przekradania się przez porastające urwisko kłujące chaszcze. Ale wreszcie osiągnęli morski brzeg. Za sobą pozostawili szalejące po Europie wilcze hordy, po obu stronach majowe nocne niebo pokrywały bitewne dymy Dunkierki i Rotterdamu, ale przed nimi, za wąską, teraz zamaskowaną mgłą cieśniną leżała Anglia. Z mgły wynurzyła się rybacka łódź. Pomimo ciemności nocy dostrzegli człowieka, który zanurzony po kolana brodził w przybrzeżnej wodzie, kierował dziób łodzi ku brzegowi, wypatrywał i nasłuchiwał. Patrzył nie na nich, ale w bok – na zakole zatoki przechodzące w pokryte zielskiem urwisko. – Coś tu nie gra. Szybciej, szybciej! – warknął donośnym szeptem, odwrócił się do majaczącej na łodzi postaci i dokończył: – Pierre, żagiel w gotowości! Dziecko znów zaczęło kwilić. Normalnie beczałoby na cały głos, ale czyjaś dłoń stłumiła płacz z doświadczeniem osaczonego zwierzęcia. – Ciszej tam, do cholery! – zaszeptano z łodzi i płaksa powędrowała na pokład. Tuż za nią holowano jeszcze trójkę dzieci. Ostatnie w kolejce tuliło w ramionach kształt przypominający sporą lalkę. Mężczyzna, który niósł dziecko, wspiął się na łódź i podał rękę drżącej kobiecie. – Szybciej! – ponaglał ktoś w wodzie. – Szybciej, na Boga! I właśnie wtedy ciemność przeszył ognisty blask, a cicha zatoczka zadrżała od serii pocisków, okrzyków i tupotu wojskowych butów zbiegających urwiskiem na plażę. Sternik i przewodnik bez słowa chwycili burty i skierowali łódź na głębszą wodę. Żagiel pojawił się w mgnieniu oka, złapał wiatr i łódka wyszła w morze. Dwaj rybacy wskoczyli jak na komendę do łodzi, a pozostali uciekinierzy desperacko uchwycili się jej burt i ostatecznie podążyli ich śladem. Nie wszyscy. Samotna postać przedzierała się pospiesznie przez gąszcz janowca. Była kobietą, której spódnica zaczepiła o kolczasty drut. Zatrzymała się, przerażona ciemnością, trzaskiem pękającego materiału i lękiem przed wywołaniem hałasu. Właśnie dlatego spóźniła się na plażę. Wbiegła do wody, potykając się o kamyki. Fala podcinała jej nogi. Łódź odpłynęła. Teraz przed sobą i za sobą miała tylko mgłę. Próbowała krzyczeć, by zatrzymali się lub wrócili, żeby nie zostawiali jej na tej spowitej nocą plaży. Ale nie była w stanie wydobyć z siebie głosu, jej zdławiony szept przytłumił szum fal. A potem do okrzyków i tupotu na brzegu dołączył się karabin maszynowy, mgła wokół kobiety zajaśniała od pocisków świetlnych. Odwróciła się od zdradzieckiego morza i jak ścigane zwierzę pobiegła w stronę urwiska, kłujących kęp janowca, w stronę wrogiego kraju. Rozdział 1 Miranda Brand klęczała na podłodze sypialni Hotelu Rodzinnego w Bad Oyenhausen, w brytyjskiej strefie okupacyjnej Niemiec. Klęczała, szukała pod łóżkiem mydła i przeklinała dzień, w którym dała się zaprosić przez swojego kuzyna Roberta Melville’a i jego rodzinę na wakacje w Berlinie. Cała rudera kojarzyła się jej z czymś bliskim, choć zarazem odstręczającym. Przytłumione szepty, gardłowe głosy, wilgoć i dyskomfort przemykające już wcześniej za oknami pociągu, którym jechała przez całe popołudnie. To nie Niemcy były temu winne, zwłaszcza jeśli zważyć, że przyjechała po latach do kraju, w którym spędziła tylko wczesne dzieciństwo. Jej niepokój i niepewność wynikały z czegoś niejasnego, z czegoś, co ją nurtowało, „chodziło za nią” już podczas podróży promem na kontynent. Co to było? Kiedy to się zaczęło? Na statku do Hook van Holland, a może już wcześniej w Harwich? Nie była pewna. Wiedziała, że coś ją trapi, wytrąca z równowagi, a może i niepokoi. – Tak, niepokój... to było właściwe określenie – pomyślała. Ale czym właściwie mam się niepokoić? Niczym! Niczym oprócz własnego niepokoju. Miranda pokręciła głową, czując, że zaczyna się upodabniać do cioci Hetty. Ciocia Hetty była wysokiej klasy panikarką i równie wysokiej klasy starą panną. Na wspomnienie cioci Miranda uśmiechnęła się, ale uśmiech zamarł jej na ustach, gdy ktoś nagle wszedł do pokoju, zatrzaskując donośnie drzwi. Tym kimś była Stella Melville. Miranda poderwała się, przytrzaskując sobie palce wiekiem walizki. – Czy wiesz, że o mało nie wpędziłaś mnie do grobu? – jęknęła Miranda, pokazując poszkodowany palec jako dowód winy małżonki swego kuzyna Roberta. Stella westchnęła i desperacko zacisnęła dłonie. – Nienawidzę armii... nienawidzę wojska! – wyrzuciła z siebie. – Że też musiałam poślubić oficera! Farmer, makler, świniopas... Każdy zawód lepszy niż żołdak! Stella padła na łóżko i wtuliwszy twarz w poduszkę, wybuchnęła szlochem. – Wielkie nieba – zareagowała Miranda dość opanowanym głosem. Wstała z klęczek i objęła czule Stellę. – Cóż się stało? Czyżby ta okropna Leslie znów zaszła ci za skórę? Drobiazg. Pewnie nałykała się na promie tylu pastylek przeciw morskiej chorobie, że jej wątroba wpadła w marskość. Weź się w garść, kochanie. – W garść? – wyrzuciła z siebie Stella, ukrywając twarz jeszcze głębiej w zakamarkach hotelowej poduszki. – Nic nie rozumiesz... Nikt nic nie rozumie! – Więc uspokój się i powiedz, o co chodzi. Wytrzyj nosek i zwierz się cioci Randzie. Twarz Stelli opuściła poduszkę, a rozwichrzone blond włosy wróciły do normalnej pozycji pod wprawnym ruchem dłoni. – Ciocia Randa. Ładnie to powiedziałaś, ale przecież mogłabym być twoją matką. – Nie jest aż tak źle, Stello. Za miesiąc skończę dwadzieścia jeden lat. – Miranda pomyszkowała w kieszeniach palta, znalazła czystą chusteczkę i podała ją Stelli. – Dwadzieścia jeden lat – powtórzyła Stella nieobecnym głosem. – Mój Boże, za miesiąc wybije mi czterdziestka! – Wytarła nos i usiadła na łóżku. Jej w miarę czerstwa karnacja i zdewastowany łzami makijaż potwierdzały ukryty sens końca wypowiedzi. Miranda zawahała się. – Czterdziestka? – rzuciła pojednawczo. – Wyszłaś za mąż jako osiemnastolatka, a ja do tej pory... Stello, o czym my właściwie mówimy? Co ma wiek do służby wojskowej twojego męża? – Może więcej niż sądzisz – odparła gorzko Stella. Dostrzegła zdziwione spojrzenie Mirandy i zdobyła się na niepewny chichot. – Rzecz w tym, że Robert spotkał tu swojego znajomego, a... och, Mirando, to naprawdę straszne! Ten człowiek powiedział mu, że pułk Roberta będzie wkrótce przeniesiony na Malaje. – Błękitne oczy Stelli znów wypełniły łzy spływające na policzki, podbródek i elegancką szarą kreację. – Na Malaje? – spytała Miranda. – I cóż w tym strasznego? Na twoim miejscu drżałabym z podniecenia. Słońce, palmy, dzwony kościelnej misji. Do tego tuziny służących zdmuchujących ci kurz spod stóp. Pomyśl tylko! Koniec kucharzenia, koniec kartek na benzynę. I czym tu się martwić? Zresztą sam Robert wyznał mi kiedyś, że Malaje są „miejscem strategicznym”, a więc pewnie będziesz żoną stratega. Już on tam zada bobu buntownikom. – Wciąż nic nie rozumiesz – przerwała zniecierpliwiona Stella. – Wiem, że dla ciebie byłaby to wycieczka, ale ja nie jestem tobą. Twoje pokolenie uważa Daleki Wschód za coś egzotycznego, ale dla mnie to dzicz i prymityw. Może dlatego, że ja sama nie jestem egzotyczną istotą. Nie lubię obcych miejsc. Moim krajem jest Anglia i nie chcę żyć nigdzie indziej. – Ale to da się połączyć – argumentowała Miranda. – Możesz żyć w Anglii, a czasami zwiedzać obce, romantyczne kraje. – To nie takie proste. Gdy poślubiłam Johnny’ego – chyba nigdy go nie poznałaś – też tak myślałam. Wydawało mi się, że takie małżeństwo jest nieustannym piknikiem. Też myślałam, że będziemy mieszkać sobie gdzieś w Kencie czy w Sussex, a reszta pójdzie jak z płatka. Myślałam, że dożyjemy spokojnej starości, jak to w bajkach bywa. Zdobyła się na gorzki śmiech, wstała, przeszła przez pokój, oparła głowę o okienną szybę i spoglądając na mroczną uliczkę snuła monolog, jakby nieświadoma obecności Mirandy. – Nie tak to było. Może nigdy nie jest tak. Musieliśmy wyjechać do Indii. On... powiedzmy, ja... nienawidziłam tego kraju. Tego brudu, gnoju, much, smagłych i chytrych twarzy. Tego upału i nieustannego przesiadywania w oficerskich klubach. Byłam tam chora... od pierwszego dnia pobytu. – Zadrżała i słychać było, że aż zgrzyta zębami. – Anglia była dla mnie niebem. Zobaczyć znów nasze zielone łąki, nasze szare niebo... a nie prażące przez okrągły rok słońce. A potem wybuchła wojna. Ja zostałam w Anglii, on wrócił do Indii i już nigdy go nie zobaczyłam. Gdy przyszła depesza... myślałam, że to już koniec. Ale jak długo można żyć w żałobie? Jest przecież miłosierdzie. Wojna się skończyła, a ja poznałam Roberta. Stella podniosła głos, spojrzała na Mirandę, na moment zacisnęła piękne usta, a jej smukłe palce zaczęły gwałtownie pełzać po gustownej podróżnej sukni. – I wszystko zaczęło się od nowa. Posłali go do Egiptu i nie pozwolili mi jechać tam z nim. Powiedzieli, że mam za mało „punktów”. Punktów! Tak jakby miłość i małżeństwo przydzielało się na kartki! Potem rodziny i tak powysyłano, ale cóż to miało za znaczenie. Gdy wrócił, jego jednostkę przeniesiono do Niemiec, a nas do Berlina. Stała placówka. Jaka placówka, taka stałość! A teraz dowiaduję się o Malajach. Tego już nie zniosę! Stella odwróciła się i znów patrzyła przez szybę w mrok. – Posłuchaj kochanie – Miranda przybrała ton matki uspokajającej krnąbrne dziecko – jesteś zdenerwowana, rozgoryczona i doskonale cię rozumiem. Wszystko przez tę podróż i przeprowadzkę. W Berlinie nie będzie przynajmniej much, upału i smagłych twarzy, a Robert wspominał mi, że będziecie mieszkać w jednym z najlepszych domów. A na Malaje pojedziecie na pewno we dwoje. – Nic nie rozumiesz – powtórzyła Stella matowym głosem. – Tego nikt nie zrozumie. Nie chcę mieszkać w Niemczech. Nienawidzę tego kraju. Gdy byłam sześcioletnim szkrabem, miałam niemiecką guwernantkę i nie znosiłam jej z całego serca. Moja matka uparła się, żeby posłać mnie na pensję do Brukseli i też znienawidziłam to miasto. Każdy dzień pobytu w nim. Nie chcę jechać na Malaje. Jestem jak ta dziewczynka z powieści Nancy Mitford, która nie znosiła „zagranicy”. Dokładnie taka sama. Chcę żyć w Anglii. Chcę mieć własny dom, własny pokój i własny ogródek. Nie potrafię żyć na walizkach, w separacji, z dnia na dzień w coraz innych hotelach garnizonowych. – Skoro tak, czemu właściwie nie mieszkasz w Anglii? – zauważyła nie bez racji Miranda. – Z dala od Roberta? Tego bym nie zniosła! I to jest najgorsze. Przysięgałam sobie, że już nigdy nie poślubię żołnierza, ale i tak wyszło inaczej. Nikt nie zaplanuje uczucia. Zakochasz się, a potem jest za późno, żeby wybierać między sercem a tym koszmarnym życiem koczowniczki. Można się i z tym pogodzić. Można i to przeżyć, zestarzeć się i osiąść u boku brzuchatego weterana na nędznej wojskowej emeryturze. Można, Mirando, ale nigdy nie wychodź za zawodowego! – Z tego wniosek, że najlepiej pozostać w panieńskim stanie – powiedziała Miranda, obejmując Stellę. – Zacząć od panieństwa, skończyć na dziarskim staropanieństwie... trochę tak, jak ja. Stella pokryła zakłopotanie wymuszonym śmiechem. – Ładnie muszę wyglądać, Mirando. Pewnie zachowałam się jak skończona idiotka. Tak to z wiekiem bywa. Wybacz, ale jestem zmęczona. Dla mnie dwa dni podróży to już długie tygodnie. Podeszła do umywalki, puściła równocześnie zimną i gorącą wodę i przez chwilę wpatrywała się niepewnym wzrokiem w równie niepewne odbicie w lustrze. – Co mam zrobić z twarzą? – spytała zakłopotana. – Przecież nie zejdę do jadalni w takim stanie. – Możesz zamówić kolację do mojego pokoju – zasugerowała Miranda. – Nie, muszę zejść. Robert zaprosił kogoś ważnego na dzisiejszy wieczór. Tego starszego pana, którego poznałyśmy w pociągu. – Brygadiera Brindleya – podpowiedziała Miranda. – Chyba jego. Nie sądzę, żeby marzył o kolacji w towarzystwie Lottie i Mademoiselle i może nawet zdążył się już wykręcić z obowiązku. Nie wygląda na człowieka lubiącego towarzystwo dzieci. Typowy stary kawaler. A kiedy odjeżdża nasz pociąg do Berlina? – Dokładnie o 22.55. Czytałam ogłoszenie w recepcji. Bardzo oficjalne. Pytanie tylko, czy dojedziemy tam prosto, czy może wysadzą nas i zakwaterują na pół doby w jakimś hotelu. – Ruscy? – spytała Stella, opryskując twarz zimną wodą. – O czym ty mówisz, Stello? – O Sowietach. Przecież nie pozwolą nam przejechać przez swój sektor za dnia. Boją się, że wychylimy się przez okno i zaczniemy fotografować naszymi kodakami. Powiedz, jak teraz wyglądam? – Bosko – potwierdziła Miranda, po czym szybko umknęła wzrokiem w bok, zaskoczona, że Stella wcale nie wygląda młodziej, niż z goryczą sama to przed chwilą przyznała. * * * Stella Carrell, primo voto Stella Radley, a obecnie Stella Melville, miała dwadzieścia siedem lat, gdy wychudzona sześcioletnia Miranda zobaczyła ją pierwszy raz. Przez następne lata Miranda uważała Stellę za kogoś z innego pokolenia. Dopiero od niedawna zaczęła dostrzegać w niej atrakcyjną kobietę w kwiecie wieku, podziwiać ją i nawet trochę naśladować, przynajmniej w kwestii mody. Miranda czuła, że to jej przybywa lat wraz z upływem lat Stelli, i może dlatego, na przekór kalendarzowi, wyrobiła w sobie nieco irracjonalny opiekuńczy odruch w stosunku do starszej, a mimo to niedojrzałej powinowatej. Teraz ujrzała Stellę w innym świetle. Rozpuszczone dziecko postarzało się w przeciągu kilku minut o dziesięć lat. Miranda pamiętała zawsze Stellę jako ideał urody i mody. Wprawdzie ów styl, lansowany swego czasu przez żurnale, kojarzył się Mirandzie z rasowymi końmi, ale trzeba było przyznać, że Stella jest „arabem czystej krwi”. Nagle Miranda spostrzegła, że w nieskazitelnej blond grzywie Stelli pojawiły się siwe pasemka, a puder i szminka z trudem maskowały zmarszczki i kurze łapki w okolicach oczu i zakoli warg. Mirandzie skojarzyło się to z ogrodowymi różami w rodzinnym Mallow. Wczoraj idealne w swojej aksamitnej perfekcji, a dziś przekwitnięte i chylące się na łodydze. Pomyślała, że Stella ma w sobie coś z tych róż i że tak jak one szybko zwiędnie. Jej uroda nie przetrwa młodości, wkrótce pozostaną po niej tylko ulotne wspomnienia. Nie była to optymistyczna refleksja, więc Miranda spojrzała przezornie w lustro. Odbicie sprostało wyzwaniu: oczy lśniły jak zimowe niebo, policzkom i podbródkowi niczego nie dało się zarzucić, a ciemne loki z klasą opadały na szyję barwy kości słoniowej. W sumie obraz przypominał portret Charlotty Bronte pędzla Thompsona. Wprawdzie w tamtych czasach twarz pisarki uznano za „pospolitą”, ale czasy się zmieniają, a przez ostatnie dwa lata Miranda Brand stwierdzała, że Thompson wybrał sobie całkiem atrakcyjny model. – Trzeba się szanować – pomyślała z chłodną kalkulacją Miranda. – Gdy stuknie mi siódmy krzyżyk, uznają mnie za wysoce szacowną damę. Wybuchnęła śmiechem. W jej wieku łatwo było się śmiać z czegoś tak abstrakcyjnego jak starość. – Co cię tak rozbawiło? – spytała Stella, poprawiając jak prawdziwa profesjonalistka makijaż przed lustrem nad umywalką. Spojrzała raz jeszcze na szklaną taflę, wyniosła, nieobecna i nie pasująca do hotelowej łazienki, niczym egzotyczna orchidea wpięta w obfity biust niemieckiej hausfrau. – Drobiazg – odparła pospiesznie Miranda. – Jeśli jesteś gotowa, zejdźmy na dół i sprawdźmy, czy nasza karawana nie dotarła do oazy, w której tryska przyzwoite sherry. Rozdział 2 Jadalnia była wielka, długa i wysoka, a woń pasty do podłóg i posiłków potęgowały ustawione na pełną moc kaloryfery. Miranda usiadła przy sporych rozmiarów stole, między swoim kuzynem Robertem Melville’em a brygadierem w stanie spoczynku skierowanym do Komendantury Sojuszniczej w Berlinie. Powiodła wzrokiem po sali. Przepastne pomieszczenie wypełniały w większości puste stoliki. Puste z racji grupowania się przybyszów z Anglii w zwartych oddziałach lub na skutek działań niemieckich kelnerek, komasujących gości w równie zwartym szyku, dla oszczędności czasu i stóp. Stół Melville’ów flankowały pozycje zajmowane przez pułkownika Leslie i jego małżonkę oraz stolik okupowany przez dwie inne oficerskie pary. Major Marson i porucznik Page, towarzysze broni Roberta, jechali do Berlina wraz z żonami. Sąsiadami pułkownika Leslie była pani Wilkin i jej pięcioro dzieci. Pani Wilkin, małżonka zaledwie sierżanta, którego oddział stacjonował w Berlinie była typem szarej myszy rozglądającej się na boki czujnym, mysim wzrokiem. Miała zresztą ku temu powody. Trudy podróży potęgował krnąbrny potomek, nieznośny od początku podróży, a teraz wręcz nie do wytrzymania. Miranda dosłyszała z ust pani Wilkin, że mały bies zabawiający się ciskaniem kulek z chleba ma na imię Wally. Zdegustowana Miranda pokręciła głową, a Wally odwdzięczył się jej tym samym i przerwał na chwilę chlebową kanonadę. Jego piegowate, aroganckie oblicze przestało na moment przypominać złośliwego chochlika. Wytrącony z równowagi, wahał się przez chwilę, po czym sięgnął po większą porcję chleba, a Miranda przezornie odwróciła wzrok. Pozostałe stoły były puste, co trochę ją rozczarowało. Nie wiedziała dlaczego, próbowała więc stłumić w sobie to dziecinne odczucie. Może oczekiwała, że spostrzeże w jadalni kogoś innego. Kogoś, kogo widziała pierwszy raz nie dalej niż wczoraj. Ale tego kogoś tu nie było. Skoncentrowała się na zupie, lecz niejasny niepokój powracał przy każdym łyku. Może też odczuwa trudy podróży, podobnie jak Stella? Może każdy w tej pustej, akustycznej jadalni odczuwa trudy podróży i może indywidualne nerwy oraz zmęczenie kumulują się w zbiorowy niepokój? Ale czy zmęczeniem można wytłumaczyć dziwne zachowanie pani Leslie? Miranda kruszyła bezmyślnie chleb i przyglądała się sąsiedniemu stołowi. Pułkownik Leslie był dowódcą stacjonującej w Berlinie jednostki, do której wracał wraz z żoną Norą po trzytygodniowym urlopie w Anglii. Nora Leslie mogła uchodzić za wzór oficerskiej żony. Mogłaby chyba zdobić plakaty wyborcze, gdyby żony oficerów wybierano tą metodą. Każdy odgadłby, że „mój pułk” to „pułk mojego męża”, a „nasze żony” oznaczają „żony naszych mężów” – żony solidarne z pułkiem w akcjach charytatywnych, w brydżowych licytacjach, na tenisowym korcie, na polu golfowym, w prenumeracie czasopism, a zwłaszcza w świadczeniu własnym przykładem, że „pułk mojego męża jest najlepszym pułkiem w Królewskich Siłach Zbrojnych”. Mellville’owie i państwo Leslie podróżowali z Londynu do Harwich we wspólnym przedziale i wszystko wskazywało na to, że Nora i Robert znają się od dzieciństwa. Ale o ile pułkownik podtrzymywał w pociągu przyjazną atmosferę, o tyle szorstkość jego żony przekraczała granice dobrych manier, czego szczytowym wyrazem było jej zachowanie się w czasie przesiadki w Harwich na prom do Hook van Holland. Prom był zatłoczony. Stellę, Mirandę, Mademoiselle i siedmioletnią Charlotte ulokowano w sześciołóżkowej kabinie razem z panią Leslie i Elzą Marson, której mąż, major Harry Marson, służył w jednostce Roberta. Pani Leslie poskarżyła się stewardessie. Oświadczyła, że jej mąż zamówił z wyprzedzeniem małżeńską kabinę na dwie osoby. Stewardessa próbowała pomóc, ale była bezradna. Wyjaśniała, że prom jest pełny pasażerów i trzeba się z tym pogodzić. Pani Leslie oznajmiła, że poskarży się władzom, połknęła siedem pastylek przeciw morskiej chorobie i wygodnie ułożyła się na koi. Nazajutrz Miranda ujrzała nowe oblicze pani Leslie. Podczas odprawy celnej w Hook towarzyszka podróży zasypała ją pytaniami: – Jedzie pani do Niemiec? Na wakacje? Dziwne miejsce, skoro wkrótce wybuchnie wojna... Powiem pani, że tam nie ma czego zwiedzać. Same zgliszcza i ruiny... Reichstag, Kancelaria Rzeszy, bunkier Hitlera... wszystko zaliczy pani w pół dnia. A państwo Melville to krewni czy znajomi? Ach, Robert jest pani kuzynem... No, no... Znam go od wieków. Jego rodzina mieszkała z moją – jak to mawiają – drzwi w drzwi... A ta Stella to jego żona? Jej nie pamiętam... och, ta pamięć... W tym momencie pojawili się Robert i Stella, a pani Leslie zrobiła w tył zwrot i ostentacyjnie się ulotniła. Zaskoczyło to Roberta i oburzyło wyczuloną na formy Stellę. Zacisnęła wargi, a jej błękitne oczy przypominały przez chwilę spojrzenie dziecka poczęstowanego klapsem. W Mirandzie oburzenie walczyło z ciekawością. Była oburzona zlekceważeniem jej kuzyna, a równocześnie zaciekawiona dziwnym zachowaniem pani pułkownikowej. Oczywiście, Robert i Stella nie mieli z tym nic wspólnego. Obserwującą jadalnię Mirandę ogarnęły teraz wątpliwości. – Coś tu nie gra. Ciekawe, co? – pomyślała. Nora Leslie wpatrywała się w swojego małżonka, ale Miranda czuła, że prawym uchem podsłuchuje, o czym rozmawia się przy stole Melville’ów. Jej podejrzenie potwierdziło się, gdy wzrok Nory powędrował w ich kierunku. Na kogo patrzyła? Na odwróconego do niej plecami Roberta, a może na Stellę słuchającą brygadiera Brindleya, wygłaszającego własne ogrodnicze teorie? Jedno nie ulegało wątpliwości. – złowione spojrzenie zionęło nienawiścią. Miranda odwróciła wzrok, skonsternowana i nieco spłoszona. Chyba nikt oprócz niej nie zauważył spojrzenia Nory. Brygadier Brindley przeszedł od ogrodnictwa do baletu, a Robert i podstarzała szwajcarska guwernantka, Mademoiselle Marie Beljame, byli zajęci Charlottą. Robert odpowiadał na pytania córeczki, a jej opiekunka nerwowo kontrolowała stołowe maniery swojej podopiecznej. Charlotte, w duchu nazywana przez Mirandę „Szarą Lotta”, była wyjątkowo bezbarwnym dzieckiem, któremu nie było dane odziedziczyć uroku i urody ojca. Jej matka, pierwsza żona Roberta, była kobietą wielkiej klasy, ale zmarła tuż po porodzie, a w rok później Robert poślubił Stellę Radley. Był od niej o kilka lat młodszy, ale Miranda nigdy nie zwracała na to uwagi. Teraz, w ostrym świetle jadalni, coś jej zaczęło świtać. Coś, co mogło mieć związek z niedawnym szlochem Stelli, a może z kontrastem między jej starannym makijażem a naturalną, młodzieńczą karnacją siedzącej tuż obok dziewczyny. Sally Page mogła śmiało uchodzić za „dziewczynę”. W wieku osiemnastu lat wyszła za mąż za podoficera z pułku Roberta, a i teraz po czterech latach małżeństwa wyglądała jak atrakcyjny podlotek. Przez dwa i pół roku mężnie dzieliła los swojego, wybrańca, Andy’ego w egipskich piaskach nad Kanałem Sueskim, a teraz wiernie podążała za nim do brytyjskiej strefy w Berlinie. Miranda pomyślała, że o ile Stella przypomina różę cieplarnianą, to Sally Page ma w sobie coś z róży polnej – dzikiej, świeżej, pachnącej prawdziwą Anglią. Różyczki uśmiechającej się teraz za plecami Stelli do Roberta. Miranda skojarzyła sobie ten uśmiech ze żmijowatym spojrzeniem pani Leslie i znów poczuła dreszcz. Pomyślała, że może te berlińskie wakacje nie były najlepszym pomysłem. * * * – Numer 28? – spytał brygadier Brindley. – Oczywiście, że znam ten adres i zapewniam państwa, że to jeden z lepszych domów w Berlinie. Charlottenburg to też niezła dzielnica, więc los wam sprzyja. – Robert wciąż mi to powtarza – odparła Stella – ale czy można ufać mężowi pana profesji? Oficerowie zawsze nadrabiają miną. – Pod tym względem można. To naprawdę uroczy dom i w niezłym stanie. Do tego historię też ma interesującą... – Co pan brygadier ma na myśli? – włączył się do rozmowy Robert. – Czyżby mieszkał tam ktoś z nazistowskiej elity? – Nie, ale należał kiedyś do matki Herr Riddera, Willego Riddera. Może nie zaliczał się on do elity, ale to ważna postać. Ważna, a przynajmniej dość zagadkowa. – A więc niech pan nam coś o nim opowie – zaświergotała Stella. – Uwielbiam zagadki. Brygadier Brindley cieszył się nie bez racji renomą gawędziarza i zawsze chętnie prezentował swój talent. Zamyślił się i przepłukał gardło skąpą racją wina. – Willi Ridder – zaczął, zawiesiwszy scenicznie głos – był ważną postacią w nazistowskich tajnych służbach. Był z tych, którzy nie pchali się na pierwszy plan, ale stali za kulisami i pociągali sznurki. Nawet z aparycji przypominał zamożnego berlińskiego mieszczucha nie najgorzej ustawionego w nomenklaturze NSDAP. – I mieszkał w naszym przyszłym domu? – spytała podniecona Stella. – Nie, tam mieszkała tylko jego matka. Ridder mieszkał wraz z żoną w sąsiedztwie. Teraz jest to ruina zbombardowana przypadkiem na początku wojny. Ridderowie wiedli dość skromne życie. Cała służba składała się z gospodyni i jej męża pełniącego równocześnie funkcje dozorcy i lokaja. Podejrzewam, że podczas reprezentacyjnych przyjęć Ridderowie zatrudniali personel z odpowiednimi rekomendacjami. Brygadier przerwał, znów zawiesiwszy głos, i uraczył się jeszcze jednym łykiem Niersteinera. – Dziwne, że człowiek na takim stanowisku ryzykował wynajmowanie przypadkowych osób – zauważył Robert. – Dwojga profesjonalistów nie zastąpi cały pluton podejrzanych ochotników, nawet kosztem przypalenia zupy i odrobiny kurzu na kominku w jadalni. – Ma pan rację – odparł brygadier. – Też tak sądziłem, ale pewne obserwacje kazały mi podejść do tego bardziej sceptycznie. Moim zdaniem była to część głębszego planu. – Planu? – spytała Stella. – To intrygujące. Czyżby poznał pan tego Riddera? Brygadier przytaknął i odczekał moment, po czym jął kontynuować swą opowieść: – Poznałem go w 1937 roku, gdy przebywał w Anglii na zaproszenie Gore-Houstonów. Lady Gore-Houston była moją kuzynką i wyznam, że podzielała wówczas – zresztą nie ona jedna – nieco profaszystowskie sympatie. W rok później wpadłem na krótko do Berlina i tym razem to ja skorzystałem z zaproszenia Herr Riddera. Spędziłem tam tylko jedną noc, ale pobyt ten zapadł mi w pamięć, a przynajmniej dał mi dużo do myślenia. Właściwie nie było w nim nic niezwykłego, ale późniejsze wydarzenia nie pozwoliły mi wykreślić go tak całkiem z pamięci. – Jakie wydarzenia? – wykrzyknęła Miranda, zbyt młoda i niecierpliwa, by zrozumieć znaczenie narracji w ujawnieniu puenty. – Wszystko w swoim czasie, panienko – skarcił ją brygadier, nieco zdegustowany wytrąceniem go z misternie skonstruowanej roli, co zrekompensował sobie kolejnym łykiem Niersteinera. – Może część z państwa... przynajmniej ta, której doświadczenie wykracza poza młodzieńczy wiek – tu, jak przystało dżentelmenowi, wzniósł kieliszek w stronę Mirandy – pamięta, że w 1940 roku Niemcy zaatakowały haniebnie Holandię. Otóż zbiegiem okoliczności dokładnie w tym czasie bezcenny depozyt ciętych diamentów czekał w Rotterdamie na transport do Anglii i USA. Niemcy wiedzieli o tym i nieoczekiwana inwazja miała z tym wiele wspólnego. Znali miejsce przechowywania depozytu i doborowa jednostka komandosów otoczyła ów dom. Rzecz w tym, że z całego oddziału tylko jedna osoba wiedziała, co właściwie mają przejąć, a tą osobą był Herr Ridder, odpowiedzialny za przerzucenie diamentów do Berlina. Akcja odbyła się w mgnieniu oka i w mgnieniu oka nasz bohater stał się posiadaczem bajecznej fortuny. Brygadier Brindley zawiesił głos, świadom, że opowieść znalazła słuchaczy również przy dwóch sąsiednich stołach, których użytkownicy skoncentrowali się natychmiast na deserze. – I co dalej? – ponaglała Stella. – To chyba nie koniec całej tej historii? – Koniec? To dopiero początek – rzucił brygadier, przyjmując wielkopańskim gestem cukiernicę z rąk równie zasłuchanego niemieckiego kelnera. – Do końca daleko. Danke. Celny chlebowy pocisk wylądował tuż obok jego kieliszka, co na moment znów wytrąciło narratora z równowagi. – Czy mogłabym spożyć deser z Wallym? – spytała Charlotta. – Mais non! – odpowiedziała Mademoiselle. – A więc zrezygnuję z deseru – tym samym tonem oświadczyła Charlotta. – Przecież jego mama na pewno się zgodzi. Tato, czy mogę zjeść deser z Wallym? – Lottie, chyba słyszałaś, co powiedziała Mademoiselle. – Ale ona nie lubi Wally’ego. Mówi, że to nieznośny, rozpuszczony brzdąc. Siądę przy nim i nie pozwolę mu rzucać chlebem. – A niech sobie idzie – rzuciła niecierpliwie Stella. – Może ten bies przestanie wreszcie obsypywać mnie pieczywem. Już dobrze, kochanie. Idź, ale najpierw zapytaj panią Wilkin o zgodę. Zapytaj, jak przystało dobrze ułożonej panience. Nie... pani może zostać z nami – poleciła Mademoiselle Stella, po czym zwróciła się znów do brygadiera. – Konam z ciekawości. Skończył pan na tym, jak Herr Ridder wszedł w posiadanie diamentów. – Dokładnie na tym. A więc już wiedzą państwo, że diamenty wpadły w ręce Niemców. Oczywiście, równie dobrze wiedział o tym nasz wywiad. I to znacznie, znacznie wcześniej... – Tu brygadier mrugnął konfidencjonalnie okiem. – Ale potem straciliśmy ślad, przynajmniej do końca wojny. Dopiero wtedy uzyskaliśmy pewne dokumenty i informacje, dzięki którym dopowiedzieliśmy sobie resztę historii. Brygadier znów zawiesił głos i spojrzał triumfalnie na audytorium pogrążone teraz w ciszy również przy dwóch sąsiednich stolikach. – Wally Ridder wrócił do Berlina przypuszczalnie wraz z diamentami. Leciał nocą i wylądował na lotnisku Tempelhof. Dyskretnie, jak było ustalone. Stamtąd pojechał prywatnym samochodem prosto do domu. Od tej pory po nim i po jego żonie zaginął wszelki ślad. – Myśli pan, że ich zlikwidowano? – spytała Miranda. – Musieli zniknąć, ponieważ wiedzieli o diamentach? – Wiem tylko, że nikt odtąd ich nie widział. – A co z diamentami? – Dokładnie to samo. – Sugeruje pan, że ulotnili się wraz z łupem? – spytał Robert. Brygadier spojrzał nań z dezaprobatą, przepłukał gardło i kontynuował: – Nic nie wskazuje na to, żeby Ridderowie planowali wcześniej skok, ani żeby skusiła ich nagła fortuna. Z dokumentów, do których miałem dostęp po latach, wydedukowałem jedno: Ridder wiedział z wyprzedzeniem o inwazji na Holandię i o powierzonej mu diamentowej misji. Do tego dochodzi nowy garaż budowany na tyłach jego ogrodu. – A cóż ma do tego garaż? – wykrzyknęła Miranda, częściowo z autentycznej ciekawości, częściowo żeby nie zawieść brygadiera, który raz jeszcze zawiesił teatralnie głos. – Cóż ma do tego garaż, panienko? Tyle, że zbudowano go z cegły i z kamienia, i że mógł pomieścić dwa samochody. To wymaga fundamentów, a fundamenty wymagają cementowej zaprawy, a cementową wylewkę robi się na miejscu w betoniarce. Były fundamenty, ściany, wszystko z wyjątkiem dachu. Taki był stan robót na dzień, gdy państwo Ridderowie raczyli zniknąć. Oczywiście, dom natychmiast przeszukano, ale nie znaleziono ani lokatorów, ani diamentów. Później znaleziono w pobliżu holenderskiej granicy szczątki samochodu ze zwłokami szofera. A jeszcze później odkryto zwłoki gosposi i lokaja zacementowane na tyłach nie wykończonego garażu w ogrodzie Ridderów. W ciszy, która zapadła w jadalni, niemal było słychać dreszcz grozy, która ogarnęła Stellę. – Czy doszliście do tego, co stało się z Ridderami? – przerwał milczenie Robert. – Nie. Są tylko pewne domysły, które sam podzielam. Być może Ridderowie uśmiercili parę służących, żeby posłużyć się ich paszportami i dowodami tożsamości. Nazwiska Herr i Frau Schumacherów nikomu nic nie mówiły, czego nie można powiedzieć o Herr i Frau Ridderach dobrze znanych SS. Kierowca też był funkcjonariuszem SS, ale zawiezienie swojego zwierzchnika i jego żony poza Berlin przyjął pewnie jako normalne polecenie służbowe. O diamentach nie miał pojęcia, bo o misji wiedział tylko wąski krąg osób. Przyjął rozkaz, a równocześnie posłał na pewno szczegółowy raport do głównych przełożonych. Ridderowie zlikwidowali go gdzieś na pustej szosie, ruszyli pełnym gazem w kierunku granicy holenderskiej, a samochód i zwłoki ulokowali na terenie objętym bombardowaniem. Potem Herr i Frau Ridder przeistoczyli się w małżeństwo uchodźców – Karla i Gretę Schumacherów. – Ale na co liczyli? – spytał Robert. – Gdzie właściwie chcieli uciec? Przecież nie mogli rozpłynąć się w powietrzu. Dlaczego pchali się między pancerne dywizje Trzeciej Rzeszy i tłumy uciekinierów? – Może dlatego, że coś zostawili w Holandii. Powiedzmy, że diamenty. Może Herr Ridder zabezpieczył je w miejscu akcji, a do Berlina przywiózł pustą walizkę. Może założył, że wróci, odnajdzie łup, a potem wraz z żoną umknie wśród uchodźców do Anglii lub do Hiszpanii, a stamtąd do neutralnej w tamtych czasach Ameryki. Wiele ryzykował, ale stawka była godna gry. W zamieszaniu tamtych lat łatwo było zostać uchodźcą. Ale SS też umiała iść za tropem. – A jednak zwierzyna umknęła. – Umknęła. Ukryła się tak skutecznie, że wywiady czterech mocarstw i niemiecka policja do dziś nie mogą jej wytropić. Nie mogą wytropić też dziecka... chyba dziewczynki. Ridderowie wysłali ją podobno wcześniej do Kolonii i tam zginęła wraz z ciotką w schronie podczas naszych nalotów. Nie tylko one... Zresztą, kto to wie? Wiemy, że matka pani Ridder zmarła w obozie koncentracyjnym, ale po córce, zięciu i diamentach ślad zaginął. – A jakieś plotki, wieści? – spytała Stella. – Plotki? – powtórzył brygadier. – Jest coś, co do dzisiaj nie daje mi spokoju. Dość dziwna sprawa. – Przeszedł na donośny szept i znów wszedł w główną rolę. – W maju 1940 grupka uchodźców przybyła do Anglii na rybackiej łódce. Wśród nich było dziecko... – Dziecko Ridderów? – Nie, to była mała Angielka. Jej rodzice mieszkali w Belgii i zginęli podczas inwazji. Nikt z uchodźców nie wiedział, kim jest ten dzieciak. Podejrzewali, że dziewczynka jest Francuzką, bo gwarzyła tylko w tym języku, dopóki ktoś z naszych nie zagadał do niej po angielsku. Odesłano ją do sierocińca w Sussex i czekano, aż ktoś się do niej przyzna. Pamiętam jak dziś, że nie chciała rozstać się ze swoją wielką lalką. Cisza przy stołach jadalni „zbudziłaby nieboszczyka”, ale brygadier Brindley nie zwrócił na to uwagi. – Minęło kilka lat, lalka się popsuła, a przyjazny pediatra obiecał, że trochę ją podleczy. Był zaskoczony, gdy z brzuszka zabawki wypadły szlachetne kamienie oraz ponad pięć tysięcy funtów i dolarów w wysokich nominałach. Dziewczynka nie wiedziała, jak i kiedy tam trafiły. Powtarzała, że lalkę dostała na gwiazdkę i że nikomu i nigdy by jej nie oddała. Za to my ustaliliśmy, że te świecidełka były własnością Frau Ilsy Ridder! Tym razem Brygadier nie musiał przerywać milczenia. Rozparł się wygodnie w krześle, jakby i czekał na reakcję słuchaczy. Robert przypominał człowieka rażonego gromem. Miranda i Stella wpatrywały się w niego z otwartymi ustami. – Niech skonam! – wydobył wreszcie z siebie. Stella pokraśniała pomimo dyskretnego makijażu i po chwili też odzyskała mowę: – Nie... to niemożliwe... to niewiarygodne! – Droga pani – odparł dość oschłym tonem brygadier – zapewniam, że wszystko, co opowiedziałem, jest w pełni wiarygodne! – Tak, wszystko tu pasuje, ale... – Miranda przerwała, wodząc po brygadierze rozszerzonymi źrenicami – ...ale trudno uwierzyć w taki zbieg okoliczności. Coś niebywałego! – Obawiam się, że nie śledzę toku myśli panienki – powiedział z lekką irytacją brygadier. – Proszę wybaczyć – wtrąciła się Stella. – Pańska opowieść jest dla nas prawdziwie niebywała. Wspomniał pan o sierocińcu w Sussex, a ja przed laty pracowałam tam jako wolontariuszka. Tym dzieckiem z lalką była zaś Miranda. Tym razem to brygadier Brindley rozwarł szeroko oczy. Sięgnął po chusteczkę i przetarł czoło, by ukryć wrażenie, jakie wywarła na nim ujawniona sensacja. – Chyba nie nabieracie mnie państwo? – Przysięgam, że to prawda. Robercie, spytaj Mirandę. Przecież musi to pamiętać! – Oczywiście, że pamiętam – odpowiedziała Miranda drżącym głosem. – Upuściłam Wilhelminę... tę lalkę... na taras i odpadła jej głowa. Zawsze kiepsko pasowała do tułowia. Rozbeczałam się, a wtedy młody doktor powiedział, że wyleczy Wilhelminę. Próbował dopasować obie części lalki, a wtedy z brzuszka wysypały się jakieś świecidełka i banknoty. Zawsze się dziwiłam, dlaczego Wilhelmina aż tyle waży... Miranda spochmurniała, widać było, że nie darzy tego wspomnienia szczególnym sentymentem. – Coś niebywałego! – oznajmił brygadier tonem aktora, którego niespodziewanie wywołano na oczekiwany w skrytości ducha bis. – Dziwna sprawa potwierdziła Miranda. – Do dziś nie wiem, skąd się wzięły te pieniądze i kamienie. Nie pamiętam, co działo się między bombardowaniem a moim przyjazdem do Mallow. Może dlatego, że nie chciałam tego zapamiętać. Pamiętam, jak zabierano mi zawartość Wilhelminy i że bardzo wtedy płakałam. Nie za banknotami, ale za świecidełkami. Sądziłam, że dadzą mi je do zabawy, skoro były częścią mojej lalki. W końcu dali mi jakąś ozdóbkę, żebym się uspokoiła. Nie była złota, ani nawet srebrna. Bransoletka z przywieszonym egipskim medalikiem odpędzającym uroki. Chyba nazywa się to ankh. Bransoletkę posiałam gdzieś przed laty, ale został mi mój ankh. Nawet teraz mam go przy sobie. Czy może służyć za dowód rzeczowy? Miranda pokazała z dumą przegub lewej ręki. Ze złotej bransoletki zwisała jarmarczna tandeta: znaki zodiaku, miniaturowe wiatraki – wszystko, co przekupnie wciskają turystom na bazarach, w portach i po zwiedzeniu latarni morskiej. Wśród całego tego chłamu dyndał dostojnie ankh – staroegipski symbol życia, wszechobecny w grobowcach i świątyniach ziemi faraonów, przypominający pętelkę wieńczącą literę T. Ankh był wykonany z bliżej nieokreślonego szarego metalu, pętelkę zaczepiono o bransoletkę, a na medaliku wyryto egipskie hieroglify i biegnące podłużnie równoległe nacięcia. – Noszę to od lat – powiedziała Miranda. – Bransoletkę dostałam od Stelli na dziesiąte urodziny i co rok dodaję do niej coś nowego. Pierwszy był mój ankh, bo wtedy był moim jedynym skarbem. – Ciekawa sprawa – pokiwał głową brygadier. – Bardzo ciekawa... Czy mógłbym przyjrzeć się z bliska tej bransoletce? – Oczywiście, że tak. Dawniej chciałam się go pozbyć, bo nie pasował do reszty, ale z czasem zmieniłam zdanie. Miranda, uporawszy się z zaciskiem bransoletki, podała ją brygadierowi. Ten oglądał ankh, maskując ciekawość rozczarowaniem. – Szkoda pańskich oczu – usprawiedliwiała się Miranda. – Ani śladu daty, nazwiska, a nawet inicjałów. Pamiętam, że gdy mi go dawano, wszyscy kręcili głowami i powtarzali, że to współczesna podróbka wykonana z jakiegoś stopu. Tylko jedna osoba próbowała przyjrzeć się znakom i nawet próbowała przełamać medalik. Pamiętam jak dziś, bo strasznie się wtedy rozbeczałam, a tamci powiedzieli, że to nic nie warte i oddali mi mój skarb. Bransoletka Mirandy krążyła wokół stołu. – To chyba faktycznie jakiś drobiazg – powiedziała po dłuższym namyśle Mademoiselle i oddała ozdobę właścicielce. – Takie sobie bajeczki – przytaknęła Miranda, mocując się z zaciskiem. – Takie sobie, ale trochę straszne, jak te braci Grimm. Nigdy w nich nie gustowałam. – Ale romantyczne i ciekawe... bardzo ciekawe – pokiwał głową brygadier. – Może nawet bardziej romantyczne, niż pan sądzi – roześmiała się Miranda. – Czy wie pan, że gdyby nie ja, być może nie siedzielibyśmy tu wspólnie? Gdy przebywałam w sierocińcu, którym opiekowała się Stella, władze próbowały odnaleźć moich krewnych i okazało się, że jednym z nich jest brat mojej matki, generał Melville. Wujek David pojawił się niezwłocznie, ale skierowano go na front. Ciocia Frances wkrótce zmarła, a ich jedyny potomek – obecny tu Robert – walczył na Bliskim Wschodzie. Wujek David skorzystał więc z oferty Stelli i przekazał mnie pod jej pieczę. Nigdy więcej nie widziałam generała, bo zginął w rok później na wojnie. Za to powrócił Robert. Powrócił, żeby przejąć funkcję głowy rodziny, a przy okazji poślubił Stellę. Teraz zaproponowali mi miesięczne wakacje w Berlinie i właśnie dlatego tu jesteśmy! – A więc wszystko dobre, co się dobrze kończy – spuentowała Stella. – Czego serdecznie państwu życzę – dodał brygadier. – Tylko że moja historia jeszcze nie dobiegła końca. Do finału brakuje drobnego elementu. – Domyślam się, że chodzi o odnalezienie Ridderów? – spytał Robert. – Być może nigdy ich nie odnajdziemy, a historia nie będzie miała zakończenia. Może nie żyją, może zginęli podczas bombardowań, co jest wysoce prawdopodobne. – Dlaczego tak pan sądzi? – Bo gdyby było inaczej, przynajmniej jeden człon pary nie uszedłby naszej uwadze. Frau Ilsa miała bardzo charakterystyczne znamię. Pierwszy i trzeci palec jej lewej dłoni były zrośnięte. Nigdy nie próbowała poddać się operacji, a nawet z dumą demonstrowała swoją przypadłość. Zamówiła nawet specjalną obrączkę i dzięki temu ustaliliśmy właścicielk�