15886
Szczegóły |
Tytuł |
15886 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15886 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15886 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15886 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
FRANCISZEK WERFEL
PIEŚN O BERNADETCIE
KSIĘGARNIA ŚW. WOJCIECHA - POZNAŃ 1978
* * *
SPIS TREŚCI
Słowo od autora
Część pierwsza 11 LUTEGO 1858 ROKU
1-01 Cachot
1-02 Massabielle, osławiony kąt
1-03 Bernadetta nie wie nic o Trójcy Świętej
1-04 Cafe Progres
1-05 Zabrakło chrustu
1-06 Gave burzy się i wyje
1-07 Pani
1-08 Obcość świata
1-09 Ciężki dzień pani Soubirous
1-10 Bernadetto, obudź się!
Część druga CZY ZECHCE MI PANI OKAZAĆ TĘ DOBROĆ...
2-01 Pierwszy kamień, rzucony
2-02 Pierwsze słowa
2-03 Wysłannicy wiedzy
2-04 Przerwanie poufnej narady
2-05 "Wypowiedzenie wojny
2-06 Pani i żandarmeria
2-07 J. B. Estrade wraca z groty
2-08 Dziekan Peyramale żąda cudu
2-09 Zamiast cudu - zgorszenie
2-10 Błyskawica
2-11 ToraH
Część trzecia ŹRÓDŁO
3-01 Nazajutrz po wielkim zmartwieniu
3-02 Kocha... nie kocha
3-03 Luidor i policzek
3-04 Dziecko Bouhouhonts
3-05 Igrasz z ogniem, Bernadetto!
3-06 Naśladowanie cudu
3-07 Ogień igra z tobą, Bernadetto!
3-08 Ljacade ryzykuje zamach stanu
3-09 Biskup oblicza następstwa
3-10 Ostatnie pożegnanie
Część czwarta CIENIE ŁASKI
4-01 Siostra Maria Teresa opuszcza miasto
4-02 Psychiatra wkracza na scenę
4-03 Digitus Dei - czyli ksiądz biskup daje Pani ostatnią szansę
4-04 Analiza I dwie obrazy majestatu
4-05 Pani zwycięża -cesarza
4-06 Bernadetta pomiędzy mędrcami
4-07 Ostatnia pokusa
4-08 Biała róża
4-09 Mistrzyni nowicjatu
4-10 Nie nadeszła jeszcze moja godzina
Część piąta ZASŁUGA CIERPIENIA
5-01 Ręce czarodziejki
5-02 Liczne odwiedziny naraz
5-03 Znak
5-04 Nie dla mnie płynie źródło
5-05 Diabeł prześladuje Bernadettę
5-06 Piekło ciała
5-07 Błyskawica w Lourdes
5-08 Nie kochałem
5-09 Kocham
5-10 Pięćdziesiąte Ave
SŁOWO OD AUTORA
W ostatnich dniach czerwca roku 1940, po załamaniu się Francji, zmuszeni do
opuszczenia naszego tymczasowego schronienia na południu kraju, znaleźliśmy
się w Lourdes. Oboje z żoną. łudziliśmy się, że zdążymy jeszcze w porę
przejść granicę hiszpańską i dotrzeć do Portugalii. Niestety, wszystkie
konsulaty odmówiły nam zgodnie wydania potrzebnych wiz. Toteż tej samej
nocy, w której wojska niemieckie zajęły graniczne miasteczko Hendaye,
obraliśmy jedyną dla nas otwartą drogę, a mianowicie równie niebezpieczny
jak uciążliwy powrót w głąb kraju.
Departamenty pirenejskie stały się wtedy terenem nieopisanego chaosu. W tej
współczesnej wędrówce narodów miliony ludzi kłębiły się na zatarasowanych
szosach i drogach. Wsie i miasta natłoczone były uciekinierami: Francuzami,
Belgami, Holendrami, Polakami, Czechami, Austriakami, emigrantami
niemieckimi oraz niedobitkami zwyciężonych armii. Było już bardzo trudno o
jakąkolwiek żywność, a znalezienie dachu nad głową było niedoścignionym
marzeniem. Zazdroszczono tym, którzy spędzali noc na przygodnie zdobytym
wyściełanym meblu.
Długimi rzędami stały na szosach unieruchomione z braku benzyny auta
ciężarowe załadowane łóżkami, materacami i innymi sprzętami uchodźców.
W Pau wskazano nam Lourdes jako jedyne miejsce, w którym może uda się nam
znaleźć przytułek. Sławne to miasto odległe było zaledwie o trzydzieści
kilometrów, toteż doradzano nam gorąco, abyśmy zaryzykowali tę niedaleką
drogę i odważyli się zapukać do jego bram. Usłuchaliśmy i rzeczywiście
zostaliśmy przygarnięci.
Takimi drogami zaprowadziła mnie Opatrzność do Lourdes, którego cudowną
historię znałem dotąd bardzo powierzchownie. Tam schroniliśmy się na długie
tygodnie.
Były to dla nas ciężkie dni. Niemniej były to dni wielkiej wagi w moim
życiu, gdyż pozwoliły nam poznać przedziwną historię dziewczynki Bernadetty
Soubirous i cudownych uzdrowień w Lourdes.
Pewnego dnia w okresie maj większych utrapień uczyniłem ślub. Jeśli dane mi
będzie wydostać się z beznadziejnego położenia i wylądować szczęśliwie u
zbawczych wybrzeży Ameryki, natenczas ślubowałem, że przed rozpoczęciem
jakiejkolwiek pracy zaśpiewam światu pieśń o Bernadetcie, najpiękniej jak
tylko potrafię.
Niniejsza książka jest spełnieniem tego ślubu. Uważam, że w naszej epoce
najlepiej nadać tej pieśni formę powieści. "Pieśń o Bernadetcie" jest zatem
powieścią, lecz nie fantazją. Niejeden nieufny czytelnik będzie sobie
stawiał pytania, bardziej uzasadnione wobec przedstawionych tu wydarzeń
aniżeli w obliczu innych historycznych opowiadań: "Co jest zdarzeniem
prawdziwym, a co tworem wyobraźni?"
Uprzedzając te pytania odpowiadam: wszystkie niezwykłe i osobliwe wypadki
opisywane w mej książce są faktami rzeczywistymi. Początek ich sięga
zaledwie lat osiemdziesięciu, rozgrywają się zatem w jaskrawym świetle
bardzo jeszcze świeżej przeszłości. Prawdziwość ich została stwierdzona i
umocniona w krzyżowym ogniu badań tak 'zwolenników, jak i wrogów, oraz
chłodnych i bezstronnych obserwatorów. Powieść moja nic z tej prawdy nie
zmieniła. Ze swobód powieściopisarza skorzystałem tylko tam, gdzie fabuła
powieści wymagała pewnych chronologicznych przestawień albo gdzie to
nadawało opowiadaniu rumieniec życia.
Odważyłem się napisać "Pieśń o Bernadetcie", mimo że nie jestem katolikiem.
Odwagi do tego dodało mi postanowienie powzięte przed wieloma już laty, gdy
stawiałem swe pierwsze kroki na niwie literackiej. Obiecałem sobie wtedy w
twórczości swojej wszędzie i zawsze wielbić Boże tajemnice i opiewać
świętość dusz ludzkich. Obiecałem sobie 'także nie zważać na, ducha, czasu,
w którym ludzie z lekceważeniem i obojętnością, a często drwinami odwracają
się od tych największych i ostatecznych wartości naszego życia.
Franz Werjel
Los Angeles, w maju 1941 roku.
Część pierwsza
11 LUTEGO 1858 ROKU
CACHOT
Wśród głębokich ciemności Franciszek Soubirous podnosi się z posłania. Jest
punktualnie godzina szósta rano. Nie posiada on wprawdzie już dawno siwego
srebrnego zegarka, podarunku ślubnego zacnej, szwagierki Bemardy Casterot.
Kwit miejskiego lombardu na ów zegarek i inne przeróżne ubogie skarby
przepadł już zeszłej jesieni. Soublrous wie jednak, że jest właśnie szósta,
mimo że dzwony farnego kościoła pod wezwaniem św. Piotra nie zadzwoniły
jeszcze na mszę poranną. Ludzie ubodzy mają niezwykłe poczucie czasu. Nie
potrzeba im wskazówek zegara ani głosu dzwonów, aby wiedzieć, która wybiła
godzina ludzie ubodzy żyją w stałej obawie,- aby się nie spóźnić.
Mężczyzna szuka po omacku swych drewniaków, znalazłszy zaś trzyma je w
ręce, aby stukaniem nie robić hałasu. Stoi boso na zimnej jak lód posadzce
i wsłuchuje się w różnorodne sapanie swej śpiącej rodziny muzyka ta
przytłacza mu serce. Sześć osób mieszka w ciasnej izbie. On z Ludwiką
zachowali przynajmniej wygodne łoże małżeńskie, świadka tak dobrze
zapowiadających się początków. Lecz obie dorastające dziewczynki,
Bernadetta i Maria, zmuszone są sypiać na bardzo -twardym posłaniu. Dwom
najmłodszym wreszcie, Janowi Marii i Justynowii, ułożyła matka na ziemi
siennik -wypchany słomą, który na dzień skrzętliwie chowa.
Franciszek Sobibrous stoi wciąż jeszcze nieporuszony i spogląda na kominek.
Nie jest 'to właściwie żaden kominek, tylko zwykłe palenisko, które
kamieniarz Andrzej Sajou, właściciel tego wspaniałego lokalu,
zaimprowizował dla swych lokatorów. W kupie popiołu tli się jeszcze kilka
świeżych gałązek, zbyt wilgotnych, aby zapłonąć. Chwilami zabłyśnie
jaśniejsza iskra.
Mężczyzna stoi nadal bez ruchu nie chce mu się nawet wyciągnąć ręki, aby
podsycić dogasający ogień. Zwraca spojrzenie ku oknu, za 'którym mrok
zaczyna już rzednąć. I wtedy uczucie przykrego niesmaku pogłębia się i
przekleństwo ciśnie mu się na usta.
Soubirous to dziwny człowiek. O wiele więcej niż nędzna izba, złoszczą go
te dwa zakratowane okna, jedno większe, drugie- mniejsze, jak dwoje
zezujących oczu patrzących na wąskie, brudne podwórko, cuchnące gnojówką i
śmietnikiem. Ostatecznie nie było się nigdy włóczęgą ani gałganiarzem, lecz
samodzielnym młynarzem... Ba, właścicielem młyna, a więc w swoim fachu tym
samym, czym jest monsieur de Lafite na wielkim tartaku.
Toć młyn Boly, położony pod Chateau Poirt, znamy był za jego czasów daleko
i szeroko. Również młyn Escofoe w Aroizac-les-Angles 'był wcale niezgorszy.
Za to w starym młynie w Bandeau nikt wprawdzie nie mógł się długo ostać,
ale... ostatecznie to też był młyn. Czyż może jego, rzetelnego młynarza
było winą, że strumień Lapaea, obracający młyńskie koło, wysechł przed
kilku laty lub że ceny zbóż wzrastają, a bezrobocie się wzmaga? Winien tu
jest pewnie Pan Bóg, a może cesarz albo prefekt, zresztą diabli wiedzą kto.
Na pewno jednak nie dzielny młynarz Souibirous, mimo że czasem chętnie
wychyli w gospodzie szklaneczkę wina,-lub potasuje trochę karty. Faktem
jest, że winien lub nie, musi teraz mieszkać z rodziną w cathot,
więziennym lochu.
Bo ów cachot w uliczce des Petites Fcesees nie jest wcale domem
mieszkalnym, tylko dawnym miejskim aresztem. Ściany pocą się wilgocią, w
ich szczelinach można by urządzić grzybobranie. Przedmioty z drzewa paczą
się prędko, a chleb porasta grubą pleśnią. W lecie panuje tu upał nie do
zniesienia, za to w zimie marznie się bez litości. I też burmistrz Lourdes
pan Lacade wydał przed kilku laty zarządzenie, aby otworzyć bramy więzienia
i przenieść przestępców i zatrzymanych włóczęgów do wieży Baous-Tores,
gdzie warunki zdrowotne były bez porównania lepsze.
- Dla rodziny Soubirous warunki zdrowotne w cachot muszą być dostatecznie
dobre... - myśli gorzko Soubirous. - Bermadetta dziś w nocy znów sapała i
rzęziła okropnie.
Owo przypomnienie tak obniża jego dość już nędzne samopoczucie, że decyduje
się wejść z powrotem do łóżka, by zasnąć i 'zapomnieć o troskach.
Ta tchórzowska kapitulacja nie dochodzi jednak do skutku, bo oto właśnie
obudziła się. matka Soubirous. Wygląda na lat pięćdziesiąt, choć ma
zaledwie około trzydziestu pięciu. Kobieta zabiera się od razu do pracy.
Zgarnia tlejące jeszcze węgielki ma kupkę, wrzuca na nie garść słomy,
trochę drzazg i kilka suchych gałązek. Wreszcie nad ożywionym już ogniem
wiesza miedziany kociołek z wodą.
Mąż przygląda się ponuro milczącemu 'krzątaniu się żony. On również nie
odzywa się ani słowem. Zaczyna się nowy dzień, pełen zwykłych trosk i
rozczarowań, dzień taki sam jak wczorajszy i podobny do jutrzejszego. Nikt
nie ukryje się przed tym, co z sobą przyniesie. Właśnie zadzwoniły dzwony
farnego kościoła.
Franciszek Soubiraus ma jedno tylko pragnienie: wlać szklankę palącej
gorzałki do pustego żołądka. Lecz matka Soubirous trzyma butelkę z ziołową
nalewką pod kluczem. Mężczyzna nie może się przemóc, aby wypowiedzieć
namiętną swą prośbę, gdyż owa diabelska nalewka jest kością niezgody między
małżeństwem. Jeszcze chwilę zmaga się ze sobą, wreszcie zrezygnowany wsuwa
stopy w drewniaki.
- Wychodzę teraz, Ludwiko - mruczy niewyraźnie.
- Czy ci się trafia jaka robota? - pyta kobieta.
- Mam różne propozycje - odpowiada mętnie.
Rozmowa taka powtarza się 'między nimi codziennie, gdyż duma
nie pozwala Franciszkowi przyznać się żonie ani nawet sobie samemu do
istotnego żałosnego stanu rzeczy. Kobieta zbliża się do niego ożywiona
nadzieją.
- Czy może w tartaku Lafite'a?
- Nie, nie u Lafite'a! Kto by tam chodził do Lafiite'a! Chcę pogadać z
Maisongross'em albo może z Cazenave'em... wiesz, tym naczelnikiem poczty.
- MaiSongrosse, Cazenave...
Pani SouMrous wypowiada rozczarowana te dwa nazwiska i zabiera się z
westchnieniem do roboty. Małżonek wkłada na głowę swą baskijkę ruchy jego
są powolne i niezdecydowane.
Nagle kobieta zwraca się ku niemu:
- Posłuchaj, Franciszku, namyśliłam się już. Musimy oddać z domu
Bermadettę - mówi szeptem.
- Co to znaczy oddać z domu? ,
Soubirous odsuwa właśnie ciężki rygiel u drzwi. Są to prawdziwe drzwi
więzienne. Za każdym razem, gdy je otwiera, przychodzi mu na myśl
najcięższy okres jego życia, owe cztery tygodnie roku ubiegłego, które -
niewinnie posądzony - spędził w areszcie śledczym. Opuścił rękę i słucha
dalszego szeptu żony:
- Myślę o wysłaniu jej do ciotki Bermardy lub też na wieś do Bartres.
Myślę, że pani Lagues weźmie ją chętnie z powrotem do siebie. Dziewczyna,
tak lubi wieś, będzie tam znów dostawała kozie mleko, pszenny chleb z
miodem. No i powietrze wiejskie na pewno świetnie jej zrobi, a trochę
roboty nie może jej przecież zaszkodzić...
Nowa fala goryczy zalewa serce Franciszka Soubirous. Choć docenia dobre
intencje żony, to jednak uznaje za stosowne się oburzyć, ma bowiem słabość
.do wielkich słów i gestów. Podobno przodkowie Soubirous pochodzą z
Hiszpanii.
- Więc jestem już prawdziwym żebrakiem - żachnął się - dzieci moje
umierają z głodu... do obcych... na łaskę...
- Bądź rozsądny, ojciec - przerywa mu żona, gdyż zaczął mówić zbyt głośno.
Patrzy na niego, gdy 'tak stoi ze spuszczoną głową, zrozpaczony, zbolały i
słaby. Wyjmuje wtedy z szafy butelkę i nalewa mu szklaneczkę.
- Niezły miałaś pomysł - dziękuje niezręcznie Soubirous i jednym tchem
pochłania palący płyn. Ma szaloną ochotę na drugą porcję, opanowuje się
jedmak i wychodzi.
Na wspólnym z siostrą łóżku starsza z dziewcząt, Bernadetta, leży cichutko
z szeroko otwartymi ciemnymi oczami.
MASSABIELLE, OSŁAWIONY KĄT
Ulica des FetSites Fossees to jeden z wielu wąskich zaułków, opasujących
położone na skale 'miasteczko Lourdes. Ostrymi zygzakami wspina się .ku
górze i wychodzi na plac miejski zwany Marcadał.
Choć jest już zupełnie jasno, Saubirous idzie powoli, gdyż widzi zaledwie
na odległość kilku kroków. Szare niebo zwiesza się tuż nad głową, a gęsta,
zasłona z deszczu i płatków śnieżnych bije go po twarzy. Świat wydaje się
pusty i ponury. Jedynie odgłos trąbki dolatujący z koszar dragonów mąci
poranną ciszę.
W dolinie rzeki Gave śnieg zwykł prędko topnieć, lecz dziś lodowate zimno
przenika aż do kości. Są to podmuchy Pirenejów czających się tuż za niskimi
chmurami mroźne poselstwo srogich lodowców ciągnących się między Francją a
Hiszpanią, od Pie du Midi aż do groźnego demona Vignenial.
Ręce Franciszka są czerwone i sztywne od zimna, nie ogolone policzki mokre,
a oczy palą nieznośnie. Mimo to, stanąwszy przed piekarnią Miaisangrosse'a,
waha się długo, zaniim decyduje się wejść. Z góry wie, że to trud daremny.
W czasie ubiegłego karnawału Maisongrosse zatrudniał go od czasu do czasu
przy roznoszeniu pieczywa. W zapusty różne stowarzyszenia i 'związki
urządzają wspaniałe zabawy: oto na przykład wielki bal krawców i szwaczek
spod znaku św. Łucji. Bal odbywa się w hotelu pocztowym, a firma
Maisongrosse dostarcza nań wszelkiego pieczywa począwszy od chleba, a
skończywszy na wyśmienitych tortach i pączkach. Przy roznoszeniu pieczywa
Franciszek zarobiJ ongiś
pokaźną sumę stu sous i oprócz pieniędzy przyniósł dzieciakom pełną torbę
ciastek.
Nareszcie przezwycięża nieśmiałość i wchodzi do sklepu. Już w progu odurza
go kuszący zapach ciepłego jeszcze chleba. Żałośnie ściska mu się serce.
Pośrodku, izby stoi gruby piekarz w białym fartuchu ma brzuchu i pogania
dwóch spoconych czeladników, wyjmujących właśnie z pieca świeże bułeczki.
- Może mógłbym dzisiaj być panu w czymś potrzebny? - zapytuje lekkim tonem
Soubirous. Równocześnie ręka jego z lubością przegarmia piękną mąkę
pszenną, stojącą w otwartym worze. Grubas nie zaszczyca go ani jednym
spojrzeniem, tylko pyta Skrzypiącym głosem:
- He, stary, cóż to za dzień dziś mamy?
- Czwartek, do usług pana, tłusty czwartek.
- He więc dni pozostaje mam jeszcze do środy popielcowej? - pyta piekarz
dalej tonem egzaminującego nauczyciela.
- Chyba będzie jeszcze ze sześć, panie szefie - zastanawia się SoubiroU.
- A więc sami widzicie - triumfuje brzuchacz, jakby właśnie dokonał
miezwykłego odkrycia. - Jeszcze tylko sześć dni i koniec tego wesołego
'karnawału. W dodatku komitety balowe robią zamówienia już nie u mnie, lecz
u Bouya. Skończyły się dawne dobre czasy... dziś już piekarz nie dogodzi,
potrzeba ciastkarza. Jeśli zaś cały ten interes tak wygląda w czasie
karnawału, no to wyobraź Sobie, stary, co się tu będzie działo w poście.
Tak, stanowczo dziś jeszcze wyrzucę jednego z tych dwóch nicponiów...
Franciszek Soubirous namyśla się, czy aby nie poprosić piekarza
o bochenek chleba. Słowa prośby cisną mu się do gardła, lecz zamierają na
wargach. Nie ma odwagi.
- ' Nawet żebrać nie potrafię - wyrzuca sobie w duchu. Opuszcza jednak
sklep z podniesioną głową i miną niezadowolonego klienta. Przechodzi przez
plac dzielący piekarnię od poczty
i z daleka już spostrzega pana Cazenave'a, stojącego w podwórzu między
zaprzęgami. Dawny sierżamt z Pau jest rannym ptaszkiem. Wprawdzie okres
jego czynnej w wojsku służby minął już dawno, było to za czasów tłustego
nieszczęsMego króla, lecz mimo to Cazenave chętnym uchem przyjmuje
oficerski tytuł, jakim go jeszcze nieraz ludzie zagadują. Chodzi stale w
wysokich, wspaniale wyglansowanych butach, bijąc z lekka szpicrutą po
cholewach. Czerstwą twarz ozdabia 'troskliwie 'pielęgnowana bródka,
skręcona w korkociąg, a la cesarz. Cazenave jest nieprzejednanym
bonapartystą w tym przekonaniu, że ideologia tej partii łączy szczęśliwie
miłość ojczyzny i sławę wojenną z dążeniem do nowoczesnego postępu.
Interesy pana naczelnika poczty z Lourdes uległy znacznej poprawie od czasu
zbudowania nowej linii kolejowej z Tuluzy przez Tarbes i Pau do Biarrutz.
Jak wiadomo, cesarz a nawet i cesarzowa Eugenia chętnie przebywają w
Biamfe. Każdy zaś turysta podróżujący dla przyjemności lub też kuracjusz,
zdążający do pirenejskich uzdrowisk, zmuszony jest siłą rzeczy zatrzymać
się u gościnnego pana Cazenave'a. A to z tej przyczyny, że poczmistrz jest
wszechwładnym panem wszelkich, mniej lub więcej wygodnych, mniej lub więcej
kosztownych "okazji" dowożących klientów, spragnionych wypoczynku czy
wrażeń, do Argeles, Cauterets, Gavarnie lub Loućhon.
W obecnej chwili jest jednak daleko jeszcze do tak zwanego "sezonu". Jakimi
środkami ów sezon przedłużyć oraz zwiększyć ilość przepływających turystów
- oto niewyczerpany temat rozmów między panem Cazenave'eim a ambitnym
burmistrzem Lourdes, panem Adolfem Laeadem.
Soubirous służył swego czasu w wojsku, ale tylko czternaście dni dłużej
nie chciano go trzymać. Staje więc tak jak tylko umie służbiście przed
Caizenave'em.
- Dzień dobry, panie naczelniku. Czy znajdzie się dla mnie może dzisiaj
jaka robota?
Cazewawe nadyma policzka, to znów wydmuchuje pogardliwie powietrze.
- A, to znów ty, Soubirous! Sapristi, czyż się już nigdy jakoś nie
ustalisz, stary chłopie! Każdy z nas musi dbać o siebie... i nam nic z
nieba za darno nie spada!
- Niebo jest bardzo na mnie niełaskawe, panie.. Już od lat
mi się krzywda...
- Słuchajcie, człowieku, zgadzam się na to, że nasze szczęście pochodzi z
nieba, lecz pamiętajcie, że niedostatek ściągamy sami na siebie.
Podkreślił ostatnie zdanie smagnięciem szpicruty po cholewach. Soubirous
spuścił oczy:
- Dzieci moje na pewno nic nie zawiniły.
Pan poczmistrz wydaje jakiś rozkaz stajennemu Doutreloux. Młynarz
wyprostowuje się znów - pyta:
- Może by się jednak coś znalazło, mon capitaine? Gazeoave udobruchał się
wyraźnie po tym tytule.
- Zawsze chętnie wspomagam starych wojaków... dziś jednak naprawdę nic nie
mogę wymyślić.
Biednemu młynarzowi ciężar własnego ciała wydaje się nieznośny. Wolno
zabiera się do odejścia, wtem Cazenave odwołuje go z powrotem:
- Stój, mój drogi! Ostatecznie mogę ci dać zarobić dwadzieścia sous, choć
wprawdzie robota ta nie jest apetyczna. Słuchaj. Matka przełożona prosi o
wywiezienie ze szpitala wszelakich śmieci, nieczystości i spalenie ich za
miastem bandaże, gazy po operacjach, bielizna po zakaźnie chorych i różne
podobne historie. Zaprzęgnij no tego gniadego do małego wózka, jeśli masz
ochotę... Dwadzieścia sous mogę dać!...
- Czy nie mógłby pan zapłacić trzydziestu sous? Cazenave już nic na to nie
odpowiada.
Souibirous zakłada więc gniadą szkapinę, najgorszego konia z całej stajni,
do małego drabiniastego wózka. Mizerny zaprząg wlecze się wolno ku
szpitalowi sióstr św. Hildegardy z Nevers, tych samych, które również uczą
w szkole. Dozorca szpitala czeka już z przygotowanymi trzema skrzyniami
pełnymi owych odpadków. Nie są one wprawdzie bardzo ciężkie, lecz za to
cuchną ohydnie. Mężczyźni ładują je na wózek.
- Uważaj, Soubirous - ostrzega dozorca szpitalny, dumny ze swych
wiadomości fachowych. - W tym brudzie gnieździ się sam szatan zarazy.
Wywieź to jak najdalej, aż do Massabielle, tam spal wszystko dokładnie i
popiół wrzuć do Gave.
Deszcz i zawierucha nastały tymczasem wózek toczy się kulawo
po nierównym bruku. Szpital sióstr z Nevers jest położony przy północnym
wejściu do miasta, na skrzyżowaniu szos wiodących do Paoi i do Tarbes.
Soubirous, by 'Opuścić Lourdes przez zachodnią bramę Baous, zjeżdża w dół
stromą uliczką Basse hamując ostrożnie. Potem mija dawny most zbudowany
jeszcze przez Rzymian, tak zwany Pont Vieux, i wtedy dopiero {rozcierając
zmarznięte dłonie pozwała gniademu iść dalej swobodnie. W tym miejscu rzeka
Gave skręca gwałtownie. Szumią oburzeniem prastare górskie wody na ten
magły męczący zwrot! Olbrzymie bloki granitowe stają teraz rozgniewanenu
potokowi w poprzek 'drogi.
Lecz Soubirous nie zważa na rzekę Gave. Myśli, że skoro poczmistrz nie
'powiedział "nie", to chyba zapłaci trzydzieści sous. Za osiem 'kupi cztery
chleby, lecz nie u Maiscngross'a, oczywiście, że nie u Maissngrosse'a. Pół
funta pożywnego sera owczego... to już razem z chlebem daje czternaście
sous... do tego dwa litry wina... to już dwadzieścia cztery... Aha, jeszcze
kilka kostek cukru dla dzieci, przyda się, wrzuci do wina... Najlepiej
będzie zresztą - myśli - gdy oddam całe 30 sous Ludwice, niech ona je
podzieli. Wtedy nie będę potrzebował nic rozliczać. Dla siebie nie zachowam
ani guzika. Przyrzekam to święcie... ,,
Mimo widoków na zarobienie trzydziestu sous - niespodziewany podarunek z
nieba - biednemu Soubirous robi się coraz ciężej na sercu. Dotkliwy głód
wywołuje mdłości, potęgowane jeszcze ohydnym odorem wydzielającym się z
wozu. Przejeżdża teraz obok posesji pana Lafxte'a, owego osławionego
bogacza z Lourdes, 'który zacząwszy karierę podobnie jak Soubirous od
młynarstwa, dzięki zawrotnemu szczęściu dorobił się milionów. Rozległe jego
posiadłości leżą na tak 'zwanej wyspie Chalet, utworzonej przez łuk rzeki
Gave i wpadający do miej strumień Savy. Na wyspie króluje otoczony starym
palikiem pałac w stylu Henryka IV z wielu wieżyczkami i wykuszami. Za
palikiem ciągną się .łąki, za nimi widać olbrzymi tartak. Mieszkańcy
Lourdes nazywają go z szacunkiem fabryką. Zbudowany z wielkim nakładem
kapitału posiada wspaniałą zaporę wodną, która spiętrzając wodę małego
strumyka oddaje młynowi bezcenne 'usługi.
Jeszcze jeden stary, mały 'młyn -ukazuje się oczom Souibiirous. Jego
właściciel Antoni Niicolau mieszka tam wraz z matką. Soubirous zazdrości im
o wiele "więcej, niiż zamku bogatemu panu Lafite'owi nie mogąc mu w niczym
dorównać, jednak z Antonim Nioalau może się mierzyć na każdym polu. Czyż
może Niooiau jest kimś lepszym od niego? Przeciwnie, on Soubirous jest
lepszym młynarzem, bo starszy - bardziej doświadczony. Niepojęte są wyroki
boskie, które każą dobremu fachowcowi tułać się bez pracy po świecie, a
gorszemu od niego pozwalają siedzieć wygodnie na progu młyna i wpatrywać
się w obracające się koło. Sobirous uderza batem po kościstym grzbiecie
konia, tak że ten podskakuje i nawet kilka kroków przebiega kłusem. Droga
zatraca się w oszroniałym zielsku i przechodzi na nędzawe pastwisko.
Piękne, białe topole pana Laldte'a zostały już daleko w tyle. Wyspa Chalet
robi się pusta. Widać tylko kępy laskowych orzechów i dzikiego bukszpanu.
Dwa pasma zagajników olszynowych rosnących nad prawym brzegiem rzeki Gave i
nad lewym strumyka Savy zbiegają się tu w jedną całość. Na lewym brzegu
rzeki widać skaliste wzniesienie gór Espelugues. W tym niskim niepokaźnym
garbie natura wyrzeźbiła szereg pieczar czy jaskiń, toteż przez ludność
miejscową owa góra nazwana jest Górą Spelunek lub nor wyrażając się
wytworniej nazwijmy ją Górą Grot. Największa z nich nosi nazwę groty
Massabielle. Jest to jaskinia wyżłobiona w wapiennej ścianie, około
dwudziestu kroków szeroka i dwunastu głęboka, przypominająca kształtem
piekarski piec. Nie wygląda pociągająco, jest mokra i wilgotna, zasypywana
żwirem przez rzekę Gave, która przy najmniej szym podniesieniu poziomu wody
zalewa jej wnętrze. Spomiędzy żwiru tu i ówdzie wyrasta nieśmiało kilka
gałązek paproci i kopytnika. W połowie wysokości groty rośnie samotny,
wątły krzak dzikiej róży. Pędy jej oplatają owalną niszę, tworzącą jakby,
wąską furtkę, prowadzącą w głąb skały. Można by przypuszczać, że tę gotycką
niszę czy okno wyrzeźbiła niegdyś niewprawna ręka ludzka. Owa grota
massabielska nie cieszy się dobrą sławą u mieszkańców Lourdes i wieśniaków
z doliny Batsu-guere. Stare kobiety potrafią opowiedzieć niejedną ponurą
historię o duchach pokazujących się tam. Zaskoczeni przez burzę rybacy i
pastuszkowie, zmuszeni schronić się do groty, żegnają się wpierw pobożnie.
Franciszek Soubirous nie jest jednak starą babą, lecz mężczyzną
zahartowanym przez życie w 'bajki o duchach nie wierzy. Zatrzymuje więc
swój wózek na wąskim cyplu między rzekami Gave i Savy, schodzi z kozła
rozglądając się naokoło, gdzie by tu jak najlepiej wykonać swoją robotę.
Może byłoby dobrze przejechać przez płytki strumień i wysypawszy szpitalne
brudy w grocie, spalić je. Ogień łatwiej tam chwyci miż na otwartej
przestrzeni. ' Waha się chwilę, obawia się bowiem, aby stary spróchniały
wózek nie rozleciał się podskakując na kamienistym dnie strumienia.
Franciszek nie decyduje się nigdy szybko. Stoi więc i drapie się w głowę.
Wtem do uszu jego dochodzi głuche chrząkanie. To widocznie świniarek
Leyrisse pasie swoje stado. Chłopak 'zostawia świnie, tarzające się w małym
bagnie między skałą Massabielle a gminnym laskiem, i biegnie ku wózkowi.
Ten Leyrisse, to też Z człowiek 'zapomniany przez Boga i ludzi. Soubirous
lekceważy go jak wszyscy boć to nie tylko -kretyn o wilczej paszczy, który
nie mówi po ludzku, ale szczeka - wyje, lecz oprócz tego pasie świnie z
całej okolicy, co wedle oceny uczonego młynarza jest najpodlejszym zajęciem
pod słońcem.
Leyrisse jest niskim i krępym mężczyzną z wielką rudą głową na rozdętej
szyi. Zawinięty od stóp do głów w skóry zwierzęce, wygląda w nich jak mocno
sznurowany pakunek. Kierownik szkoły pan Clarens twierdzi, że tak jak
Leyrasse musieli wyglądać pierwotni mieszkańcy Pirenejów. Pastuch stara
się gwałtownymi ruchami zwrócić uwagę młynarza. Leynisse jest zawsze
podniecony jak wszyscy nieszczęśliwi, którym wskutek upośledzenia mowy tak
trudno jest 'porozumieć się z otoczeniem. Soubirous przywołuje go chłopak
bez wahania przechodzi wielkimi krokami przez strumień nie Zzważając wcale
na zimną wodę. Biegnie za nim kudłate psisko niemniej podniecone niż jego
pan.
- Hej, Leyrisse! - woła młynarz. - Czy mi pomożesz:
Leynisse jest poczciwym chłopcem i chętnie wszystkich wyręcza chcąc wykazać
światu swą użyteczność. Na silnych barkach wynosi kolejno skrzynie z wozu,
dźwiga je aż do końca cypla
i wysypuje ma ziemię całą ich zawartość. Rośnie 'cuchnąca piramida
skrwawionej waty, brudnych prześcieradeł - zaropiałych bandaży. Młynarzowi
przyzwyczajonemu do czystej 'roboty robi się mdło, zapala więc fajkę, aby
zaduch wwiercający się do nosa zabić dymem tytoniowym. Wydaje mu się, że w
stosie nieczystości ujrzał niesamowite rzeczy, na przykład, obcięty palec
ludzki. Prędko rzuca Leyrdsse'owi pudełko zapałek, aby jak 'najprędzej
podpalił te okropności. Zrobiło się strasznie zimno, mimo że wiatr ustał
zupełnie. Łatwopalny materiał 'buchnął od razu wielkim płomieniem.
Świniarek i jego pies skaczą radośnie około tego dziwacznego stosu
ofiarnego. Dym ulatuje wprost ku górze, znać wdzięcznie przez niebo
przyjęty. Soubiirous siedzi milczący na kamieniu i patrzy, a usłużny
pastuch siada obok miego. Wyciąga z małego woreczka bochenek ciemnego
chleba i słoninę, a odkrajawszy po dwa równe kawałki podaje uprzejmie
młynarzowi porcję dla niego przeznaczoną. Zgłodniały Souibirous chwyta
chciwie smakowity kąsek, pierwszy jego posiłek w dniu dzisiejszym. Lecz
nagle ogarnia go wstyd, opanowuje się - je wolno i statecznie, tak jak
przystoi szanującemu się młynarzowi, stojącemu przecież o tyle wyżej od
głupkowatego świniarka. Wpatrzony w ognisko, trawiące z zaciekłą szybkością
rzuconą mu strawę, mruczy: - Gdyby tak mieć tu jaką łopatę. - Zaledwie
młynarz zdążył to wymówić, a już usłużny Leyrissie zrywa się z kamienia,
biegnie z powrotem przez strumień - wynosi z groty dwie łopaty. Pozostawili
je tam robotnicy, budujący w czasie przyboru wód tamę wzdłuż rzeki. W tym
czasie ogień zdążył pochłonąć ostatki śmieci. Niewiele już potrzeba było
trudu, aby łopatami zgarnąć 'kupę popiołu do rzeki. Gave porywa go z
szalonym temperamentem i niesie wartkim nurtem aż do Adour i z nią razem
wpada do oceanu.
Jest zaledwie po dziesiątej, kiedy Franciszek Soubirous staje znów przed
Cazeniaveem, lecz już nie z pustym żołądkiem i... z nadzieją w sercu.
- Rozkaz pański wykonany, mon capitaine!
Po długich targach i wielokrotnie służbiśće powtórzonym tytule, Soubirous
otrzymał ostatecznie dwadzieścia pięć sous. Doszedłszy do rogu uliczki des
Peiśtes Fossees, Soubirous wciąż jeszcze
trwa w postanowieniu oddania całej sumy Ludwice. Jednak blisko gospody ojca
Babou opanowuje go pokusa, przed którą tylko słabo usiłuje się bronić
niewiele ma przecież sił po wyczerpującej pracy porannej.
Srebrny krążek, dwadzieścia sous, miał być zapłatą za jego pracę, więc pięć
miedziaków jest właściwie nieprzewidzianym dodatkiem. A w jakiej że to
księdze napisano, że wzorowemu ojcu rodziny, zamęczającemu się w zimowym
mrozie pracą ponad siły dla dobra swoich dzieci, nie wolno "użyć marnych
pięciu sous, znikomej cząstki zarobku, na własne potrzeby? Ojciec Babou
żąda za ósemkę litra ziołowej nalewki tylko dwa sous. To chyba nie jest
wiele. Zatrzymuje się więc w tiralktiemi, ale tylko na chwilę, aby wypić
jedną szklaneczkę.
U progu domu dolatuje go przyjemny zapach ani "milioe" ani kukurydziana
zupa. Bogu dzięki! Żona gotuje zupę cebulową! Te kobiety jakoś zawsze sobie
poradzą! Kto je tan wie, jakim cudem, może im pomagają te różańce, które
każda nosi w kieszeni fartucha. Soubirous krząta się najpierw z udaną
obojętnością po izbie, zanim wręczy żonie srebrną monetę. Daje ją tak
mimochodem, jak gdyby to był drobny zaledwie zadatek na złote luidory,
których spodziewać się może jutro.
- Tęga z ciebie głowa, Franciszku - chwali go żona.
On sam też jest o tym głęboko przekonany, pewien, że dziś stanął całkowicie
na wysokości zadania.
Ludwika stawia przed nim talerz zupy cebulowej, którą zjada ze zwykłą
powagą. Kobieta przygląda mu się i wzdycha.
- A gdzież to dzieciaki? - pyta po skończonym posiłku.
- Dziewczęta powinny zaraz wrócić ze szkoły, a Janek i Justyn bawią się na
dole.
- Nie życzę sobie, aby moje dzieci bawiły się na ulicy - odzywa się nagle
były młynarz z niezadowoleniem. Lecz ponieważ żona nie podejmuje tego
tematu, Soubirous wstaje, ziewa i przeciąga się stękając.
- Przemarzłem dziś rzetelmie. Najchętniej zagrzałbym się w łóżku,
ostatecznie zasłużyłem na to...
Pani Soubirous odkrywa kapę na łóżku. Mąż wysuwa nogi z drewniaków i rzuca
się na posłanie przykrywając się kołdrą aż na głowę. Bo przecież, jeśli
jest się nawet nędzarzem prześladowanym przez zły los, to jednak życie
zsyła chwile przyjemne, zwłaszcza po dobrze spełnionym obowiązku. Soubirous
czuje się syty powoli dobroczynne ciepło rozchodzi się po całym ciele,
jest zadowolony - dumny z siebie. Z tego błogostanu przechodzi stopniowo w
zasłużony sen sprawiedliwego.
BERNADETTA NIE WIE NIC O TRÓJCY ŚWIĘTEJ
Siostra Maria Teresa Yauzaus ze Zgromadzenia Zakonnego z Nevers jest
przydzielona jako nauczycielka do przyszpitalnej szkoły dla dziewcząt.
Siedzi w 'tej chwili za pulpitem nauczycielskim przed gronem uczennic.
Siostra Maria Teresa jest jeszcze młoda i można by ją uważać za ładną,
gdyby nie wąskie, zaciśnięte usta. Szpecą ją też trochę nieco wyblakłe,
zbyt głęboko osadzone niebieskie oczy. Bladość jej szlachetnie wyrzeźbionej
twarzy przy śnieżnym rąbku czepca wygląda raczej chorobliwie żółto. Rasowe
ręce o długich palcach wskazują na dobre pochodzenie, lecz po bliższym
obejrzeniu widać, że piękne te ręce są czerwone i spierzchnięte. Cała jej
postać przypomina średniowieczną świętą ze wszystkimi oznakami ascezy i
surowości. Ksiądz Pomian, katecheta w Lourdes, który jest jednocześnie
wykwintnym dowcipnisiem, mówi o niej:
- Zacna siostra Teresa jest nie tyle oblubienicą, ile amazonką Chrystusową.
Zna ją doskonale ze szkoły, gdyż jest ona jego pomocnicą w nauce religii.
Ksiądz Ponian objeżdża poza tym jako duszpasterz wszystkie okoliczne wioski
i osiedla departamentu, tak że często przez kilka dni z rzędu bywa
nieobecny w Lourdes. Nazywa sam siebie bożym komiwojażerem. Zwierzchnik
jego, dziekan Peyramale, 'nie znosi tego rodzaju dowcipnych uwag. Siostra
Maria Teresa przygotowuje dzieci do I Komunii św. pod kierunkiem księdza
Pomiana uroczystość ta ma się odbyć na wiosnę.
Przed nauczycielką stoi dziewczynka mała i drobna na swój wiek. Okrągła
twarzyczka jest jeszcze 'bardzo dziecinna, ale wysmukłe ciało wskazuje już
na wczesne dojrzewanie tej południowej rasy. Dziewczynka ubrana jest w
chłopską suknię, na nogach ma drewniaki. Prawie wszystkie tamtejsze dzieci,
nie tylko te ze szkoły szpitalnej, noszą drewniane sabaty. Sarnie oczy
dziewczęcia spokojnie wytrzymują wzrok nauczyciela, spojrzenie ich jest
jasne, lecz jakby nieobecne czy obojętne. Coś w wyrazie oczu Bernadetty
niepokoi siostrę Marię Teresę.
- To ty naprawdę nic nie wiesz o Trójcy Świętej, drogie dziecko
Dziewczynka wciąż jeszcze nie spuszcza wzroku z zakomnicy i odpowiada nie
zmieszana spokojnym głosem:
- Nie siostro, nic o tym nie wiem...
- I nigdy nic o tym nie słyszałaś?
Dziewczynka 'zastanawia'się długo, .po czym odpowiada: - Możliwe, że już
coś słyszałam.
Zakonnica zamyka głośno książkę, prawdziwy ból zmienia jej rysy.
- Teraz już naprawdę nie wiem, czy mam cię uważać za zuchwałą, obojętną
czy tylko za głupią...
Bernadetta nie spuszczając głowy odpowiada naiwnie:
- Jestem głupia, siostro... W Bartres też mi mówiono, że nie mam głowy do
'książki...
- A więc jest jednak tak, jak się obawiałam - wzdycha ciężko nauczycielka
- jesteś bezczelna, Bernadetto!
Siostra Vauzous chodzi tam i z powrotem przed ławkami i z poczucia
obowiązku stara się koniecznie przemóc odrazę i oburzenie. Korzystając z
tego dziewczęta jest ich około dziewięćdziesięciu zaczynają coraz śmielej
rozmawiać i dokazywać.
- Cicho tam! - nakazuje nauczycielka. - Dokąd ja się dostałam! Jesteście
złośliwe i ciemne jak zgraja dzikusów!
Jedna z dziewcząt podnosi! palec.
- Ty chyba też nazywasz się Soubirous? - pyta siostra, która przejąwszy tę
klasę dopiero przed kilku tygodniami,, nie może spamiętać wszystkich twarzy
i nazwisk.
- Tak siostro, jestem Maria Soubirous, chciałam tylko powiedzieć, że
Bermadetta, ...że moja siostra często bywa chora...
- Wcale się ciebie o to nie pytałam - gami nauczycielka, która tę
siostrzaną solidarność uważa za rodzaj buntu.
Siostra Vauzous zdaje sobie sprawę, że samą chrześcijańską dobrocią nie
utrzyma w .karbach gromady dziewięćdziesięciu prostackich dziewcząt, umie
jednak zdobyć należny jej szacunek.
- Twoja siostra choruje? A cóż to za choroba?
- Nazywa się atma, ...czy jakoś tam... ,
- Myślisz zapewne astma?
- O właśnie siostro, astma'- Tak powiedział doktor Dozous. Siostra moja
często nie może oddychać...
Maria oddaje tak wiernie 'napad duszności, że wywołuje to wesołość całej
klasy. Siostra klaśnięciem w dłonie ucisza dziewczęta.
- Astma nie przeszkadza nikomu w nauce ani w pobożności. Siostra Maria
Teresa marszcząc brwi spogląda na klasę.
- Która z was może mi dać odpowiedź na moje pytanie?
W pierwszej ławce podskakuje dziewczynka ma ciemne, kręcące się włosy,
zmysłowe oczy i szerokie usta.
- Jeanine Abadie, dobrze! - zgadza się nauczycielka.
Jest to nazwisko, które wywołuje najczęściej. Jeanne Abadie oświadcza
triumfalnie:
- Trójca Święta to jest po prostu Pam Bóg!
Przemęczona twarz zakonnicy uśmiecha się pobłażliwie.
- No, takie całkiem proste to znów nie jest, moja droga... W każdym razie
masz chociaż blade wyobrażenie.
W tym momencie wszystkie uczennice wstają, aby powitać wchodzącego 'księdza
Pomiana. Młody ksiądz, jeden z trzech wikariuszy księdza dziekana
Peyramale'a, godnie nosi swoje nazwisko Pomian. Ma bowiem policzki okrągłe
i różowe jak jabłuszka, a oczy uśmiechają się stale.
- Cóż to? - zapytuje. - Jakaś rozprawa, siostro? - pyta patrząc na biedną
przestępczynię, stojącą wciąż jeszcze przed ławkami.
- Niestety, muszę się księdzu poskarżyć na Bermadettę Soubirous -
odpowiada siostra. - Jest nie tylko ograniczona i tępa, ale ponadto daje mi
zuchwałe odpowiedzi!
Bernadetta porusza żywo głową, jakby chciała coś w tym oskarżeniu
sprostować. Ksiądz Pomiam, chwyta jej twarzyczkę swą owłosioną ręką i
obraca ją ku światłu.
- Ile masz lat, Bernadetto?
- Skończyłam czternaście - odpowiada dźwięcznym głosem dziewczynka.
- Jest najstarsza i najmniej rozwinięta z całej klasy - szepcze siostra
Vauzous do wikarego.
Lecz on nie zwraca na nią uwagi, -tylko pyta dalej:
- Czy możesz mi powiedzieć, mała, w którym dniu i w którym roku się
urodziłaś?
- O tak! To mogę księdzu chętnie powiedzieć. Urodziłam się 7 stycznia 1844
roku.
- A więc widzisz, Bermadetto, jak umiesz rozsądnie odpowiadać i wcale nie
jesteś głupia. Może mii zatem 'powiesz, w jakiej oktawie przypadają twoje
urodźmy, albo spytam inaczej, abyś mnie lepiej zrozumiała. Jakie święto
obchodzimy na dzień przed twoimi urodzinami? Przypomnij sobie... bardzo
niedawno temu...
Bernadetta spogląda na księdza wzrokiem, w którym apatia miesza się ze
zdecydowaniem, takim samym, który siostrę Marię Teresę doprowadził przed
chwilą do rozpaczy.
- Nie, tego sobie nie przypominam - odpowiada i nie spuszcza oczu z
księdza.
- Mniejsza o to - uśmiecha się ksiądz wikary - powiem ci to wobec tego,
'tobie i wam wszystkim. Szóstego stycznia obchodzimy święto Trzech Króli. W
dniu tym Trzej Królowie ze wschodu składają Bożemu Dzieciątku w stajence
betlejemskiej cudowne dary: złoto, kadzidło i mirrę. Bermadetto, czy
widziałaś kiedy w kościele żłobek, przy którym stoją Trzej Królowie?
Dziewczyna ożywia się, rumieniec zabarwia jej policzki.
- O tak, widziałam żłobek - woła zachwycona. - Wszystkie te piękne figurki
prawie jak żywe i Święta Rodzina, i wół, i osioł, i trzej królowie w
koronach, ze złotymi laskami. O tak, tych "widziałam...
Duże oczy dziewczynki nabierają złotawych blasków, tak żywy jest obraz
wywołany w jej wyobraźni.
- A więc tym sposobem dowiedzieliśmy się czegoś o Trzech Królach.
Zapamiętaj to sobie, Bernadetto, i staraj się poprawić, bo jesteś już
prawie dorosłą.
Ksiądz Pomiam mruga chytrze w stronę nauczycielki, której dał małą nauczkę
pedagogiki właściwie stosowanej. Potem zwraca się do całej klasy:
- Dzień siódmego stycznia jest dla całej Francji bardzo ważną datą i
świętem. W tym dniu urodził się ktoś, kto wyratował naszą ojczyznę z dna
upadku i hańby działo się to dokładnie przed czterystu czterdziestu
sześciu laty. Pomyślcie, dzieci, dobrze, zanim odpowiecie!
Natychmiast wyrywa się jakiś triumfalny okrzyk:
- Cesarz Napoleon!
Siostra Maria Teresa przyciska ręce do brzucha, jakby nagle dostała ataku
kolki. Kilku dziewczynkom chwila wydaje się odpowiednia, aby wybuchnąć
swawolnym śmiechem. Ksiądz jednak zachowuje żartobliwą powagę.
- Nie, drogie dzieci, cesarz Napoleon Bonaparte urodził się o wiele, wiele
później.
Podchodzi do tablicy i kaligrafuje wielkimi literami, gdyż wiele dziewcząt
tkwi jeszcze w nieudolnych początkach sztuki pisania i czytania:
- Joanma d'Arc, Dziewica Orleańska, urodziła się dnia siódmego stycznia
1412 roku w Domremy.
Podczas gdy chór dziewczęcych głosów sylabizując głośno 'odcyfrowuje trudny
napis, rozlega się głos szkolnego dzwonka. Jest godzina jedenasta.
Bernadetta Soubirous wciąż jeszcze stoi samotnie przed pierwszym rzędem
ławek.
Siostra Maria Teresa Vauzous wstaje wolno jej dumna twarz wygląda mizernie
w świetle zimowego poranka.
- Przez ciebie, moja droga, nie posunęłyśmy się w katechizmie dzisiaj ani o
krok dalej - mówi tak cicho, że tylko Bermadetta może ją usłyszeć. -
Zastanów się, proszę, czy jesteś tego warta...
CAFE PROGRES
Na placu miejskim Marcadale, najbardziej ożywionym i ruchliwym punkcie
miasta, między dwiema wielkimi jadłodajniami, mieści się wytworna Cafe
Francais. Położona jest blisko placu postoju autobusów dalekobieżnych,
owego miejsca, w którym echa wielkiego świata najżywiej odbijają się o
ciche pirenejskie miasteczko.
Właściciel kawiarni monsieur Durain poświęcił w roku ubiegłym dużą sumę
pieniędzy na całkowite odnowienie lokalu. Czerwony plusz i marmury stolików
odbijają się w olbrzymich lustrach, a potężny piec kaflowy"z gzymsami
przypomina rzymską wieżę strażniczą. Dzięki temu pięknemu piecowi, Cafe
Francais jest dziś najlepiej ogrzanym lokalem w Lourdes. Lecz przezorny pan
Du-ran dba nie tylko o przytulne ciepło dla swych gości, pragnie on również
miłym oświetleniem uprzyjemnić im pobyt w kawiarni. Zdecydował się więc na
nowoczesne urządzenie-, jasno świecące lampy naftowe z 'zielonymi
'kloszami, umocowane na poprzecznych prętach, zwieszają się z sufitu
zalewając swym ciepłym światłem marmury stolików. Gospodarz jest
przekonany, że i Paryż, goniący za każdą nowością, nie powstydziłby się
takiej instalacji.
Duran w przeciwieństwie do swoich ziomków nie jest zbyt oszczędny. Pozwala
swoim lampom płonąć nawet i za dnia, jeśli tego zajdzie potrzeba. Tak na
przykład dziś, kiedy zimowy mrok nie chce się wcale rozproszyć. W swej
wspaniałomyślności posuwa się jeszcze dalej. Nie poprzestaje na hojnym
szafowaniu światłem materialnym, lecz chce ułatwić swoim klientom i duchowy
kontakt ze światem. W tym celu obok wieszaków na palta
wiszą na ścianie szeregi pism i gazet paryskich, 'których kosztowny
abonament nie odstrasza właściciela Cafe Francais.
Z daleka już widnieją nagłówki: Le Siecle, L'Lre Imperiale, ue Journal des
Debats, La Revue des Deux Mondes a La Petite Republiąue. Tak, nawet La
Petite Republiąue, pismo zdecydowanie rewolucyjne, skierowane przeciwko
cesarzowi i jego rządowi, organ bojowy, którego duszą i mózgiem jest, jak
to każdemu wiadomo, ów socjalistyczny przywódca Louis Blanc.
Wreszcie, nie potrzeba chyba dodawać, że znajduje się tam tez miejscowy
tygodnik Le Lavedan wydawany w Lourdes. Redakcja tego pisma zawarła z
Duranem pewną korzystną dla obu stron umowę, na skutek której cztery
egzemplarze świeżego Lauedan znajdują się co czwartek na marmurowych
stolikach kawiarni. Z uwagi na wszystkie te zabiegi, zdążające do
zaspokojenia potrzeb kulturalnych gości, niektórzy ze stałych bywalców
kawiarnianych nazywają ambitną Cafe Francais również Cafe Progres.
Dwa razy w ciągu dnia lokal zapełnia się szczelnie. Pierwszy raz około
godziny jedenastej w porze aperiitifiu, po raz drugi zaś o czwartej po
południu po zamknięciu biur Sądu Okręgowego. Pracownicy tej instytucji są
codziennymi klientami Cafe Francais.
Rząd francuski kieruje się przy .rozmieszczaniu swoich urzędów jakąś
niezrozumiałą, całkiem swoistą regułą. I tak na przykład prefektura
departamentu znajduje się w Tairbes. W konsekwencji podprefektura powinna
mieć swoją siedzibę w drugim z kolei najważniejszym mieście departamentu,
czyli w Lourdes. Tymczasem tak nie jest. Ową ważną imstytucję ulokowano w
malutkim Argeles, gdzie tak ona jak i główna komenda żandarmerii są jakby
odcięte od pulsującego życia administracyjnego.
Powód tego pominięcia jest niewiadomy, toteż Lourdes czuje się słusznie
urażone, a więc należy je ułagodzić. Dlatego właśnie w Lourdes lokuje rząd
wysoką instancję sądową, której słusznie należałaby się siedziba w Tarbes.
Z tych więc powikłań wynika fakt, że pana Duirsna spotyka zaszczyt
zaliczenia do swych stałych klientów kawiarnianych pana Pougata,
autentycznego prezesa Sądu Okręgowego, wielu sędziów, cesarskiego,
prokuratora Dutoura oraz adwokatów, sekretarzy sądowych i imnych
urzędmików.
O tej porze nie pokazał się jeszcze żaden z tych panów w kawiarni. Przy
okrągłym stoliku w kącie siedzi samotnie pan Hiacynt de Lafiite. Ów pan de
Lafite nie jest owym wielkim monsieur de Lafite'em we własnej osobie, a
zaledwie ubogim krewnym bogacza. Wyprzątnięto dla niego pokój w wieży
pałacowej i tam zamieszkuje. Państwo Lafite'owie odbywają liczne podróże.
Pod ich nieobecność pan Hiacynt w ostatnim czasie coraz częściej znajduje
przytułek w pałacu.
Dla pustej sakiewki takie ciche miasto jak Lourdes jest po prostu wymarzoną
kliniiką, a Paryż - ów Paryż, który nie potrafi już odróżnić szczerego
złota od blichtru - niech go diabli wezmą! Bo któż może w Paryżu żyć i
pracować? Dzienmikarze, kokoty i wszelkiego rodzaju szarlatani.
Na pierwszy rzut oka już można ocenić, że pan Hiacynt de Lafite nie jest
osobistością banalną. Ubiera się z lekka po staroświecku. Szeroki plastrom
krawatu wiąże a la Alfred de Musset, górna część twarzy, włosy odgarnięte z
wysokiego, kanciastego czoła przypominają Wiktora Hugo. Choć daleko mu
jeszcze do czterdziestki, włosy są już przyprószone siwizną. Minęły te
dobre czasy, kiedy się było za pan brat z Wiktorem Hugo, to znaczy - żeby
być ścisłym - że owa Wielkość zaniżyła się raz przed laty do pochlebnej
uwagi o poecie de Lalkae. Współpracowało się nawet w wystawieniu Hernaniego
w Komedii taniutkiej! Należało się do owych, wybrańców, którzy Znosili
czerwone kamizelki. Zresztą znało się nie tylko Wiktora Hugo, który dawno
tuła się na wygmaniu, ale również i starego Laraurkie'a i młodego Teofila
Gautiera oraz wielu, wielu innych i ma się już dosyć całego tego
towarzystwa.
Lourdes wydaje się wymarzomym miejscem, aby się w nim schronić i na łonie
przyrody----trochę tu może zbyt bujnej i burzliwej - nie troszcząc się o
opinię paryskich sakoiów i kawiarń pogrążyć się w poważnej pracy. W głowie
Hiacynta de Lafite'a kotłuje się pewien szalony plan: mianowicie, aby
szkołę romantyznu, do której sam się zalicza, pojednać z klasycyzmem.
"Nieograniczona fantazja zaklęta w rygorystycznie ścisłe formy" - oto jego
hasło. Obecnie poeta pracuje mad 'tragedią sceniczną pod
tytułem: "Kamień węgielny pod Tarbes". Materiał do tego dzieła zawdzięcza
swemu przyjacielowi i dyrektorowi .miejscowej szkoły Clarensowi, -który
jako miłośnik i znawca starych legend, redaguje w tygodniku Lavedan rubrykę
"Starożytne zabytki Lourdes".
W tragedii tej Hiacynt de Lafite opisuje historię etiopskiej królowej
imieniem Tarbis, która, zapłonąwszy gorącą miłością do biblijnego bohatera,
zostaje przez niego odepchnięta. Aby ukoić ból i rozpacz, królowa ucieka ze
swego kraju na zachód i chowa się w Pireneje. Tutaj, uwolniona od ponurych
bogów swojej ojczyzny, spotyka radosne i miłujące życie bóstwa Zachodu,