15886

Szczegóły
Tytuł 15886
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15886 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15886 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15886 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

FRANCISZEK WERFEL PIEŚN O BERNADETCIE KSIĘGARNIA ŚW. WOJCIECHA - POZNAŃ 1978 * * * SPIS TREŚCI Słowo od autora Część pierwsza 11 LUTEGO 1858 ROKU 1-01 Cachot 1-02 Massabielle, osławiony kąt 1-03 Bernadetta nie wie nic o Trójcy Świętej 1-04 Cafe Progres 1-05 Zabrakło chrustu 1-06 Gave burzy się i wyje 1-07 Pani 1-08 Obcość świata 1-09 Ciężki dzień pani Soubirous 1-10 Bernadetto, obudź się! Część druga CZY ZECHCE MI PANI OKAZAĆ TĘ DOBROĆ... 2-01 Pierwszy kamień, rzucony 2-02 Pierwsze słowa 2-03 Wysłannicy wiedzy 2-04 Przerwanie poufnej narady 2-05 "Wypowiedzenie wojny 2-06 Pani i żandarmeria 2-07 J. B. Estrade wraca z groty 2-08 Dziekan Peyramale żąda cudu 2-09 Zamiast cudu - zgorszenie 2-10 Błyskawica 2-11 ToraH Część trzecia ŹRÓDŁO 3-01 Nazajutrz po wielkim zmartwieniu 3-02 Kocha... nie kocha 3-03 Luidor i policzek 3-04 Dziecko Bouhouhonts 3-05 Igrasz z ogniem, Bernadetto! 3-06 Naśladowanie cudu 3-07 Ogień igra z tobą, Bernadetto! 3-08 Ljacade ryzykuje zamach stanu 3-09 Biskup oblicza następstwa 3-10 Ostatnie pożegnanie Część czwarta CIENIE ŁASKI 4-01 Siostra Maria Teresa opuszcza miasto 4-02 Psychiatra wkracza na scenę 4-03 Digitus Dei - czyli ksiądz biskup daje Pani ostatnią szansę 4-04 Analiza I dwie obrazy majestatu 4-05 Pani zwycięża -cesarza 4-06 Bernadetta pomiędzy mędrcami 4-07 Ostatnia pokusa 4-08 Biała róża 4-09 Mistrzyni nowicjatu 4-10 Nie nadeszła jeszcze moja godzina Część piąta ZASŁUGA CIERPIENIA 5-01 Ręce czarodziejki 5-02 Liczne odwiedziny naraz 5-03 Znak 5-04 Nie dla mnie płynie źródło 5-05 Diabeł prześladuje Bernadettę 5-06 Piekło ciała 5-07 Błyskawica w Lourdes 5-08 Nie kochałem 5-09 Kocham 5-10 Pięćdziesiąte Ave SŁOWO OD AUTORA W ostatnich dniach czerwca roku 1940, po załamaniu się Francji, zmuszeni do opuszczenia naszego tymczasowego schronienia na południu kraju, znaleźliśmy się w Lourdes. Oboje z żoną. łudziliśmy się, że zdążymy jeszcze w porę przejść granicę hiszpańską i dotrzeć do Portugalii. Niestety, wszystkie konsulaty odmówiły nam zgodnie wydania potrzebnych wiz. Toteż tej samej nocy, w której wojska niemieckie zajęły graniczne miasteczko Hendaye, obraliśmy jedyną dla nas otwartą drogę, a mianowicie równie niebezpieczny jak uciążliwy powrót w głąb kraju. Departamenty pirenejskie stały się wtedy terenem nieopisanego chaosu. W tej współczesnej wędrówce narodów miliony ludzi kłębiły się na zatarasowanych szosach i drogach. Wsie i miasta natłoczone były uciekinierami: Francuzami, Belgami, Holendrami, Polakami, Czechami, Austriakami, emigrantami niemieckimi oraz niedobitkami zwyciężonych armii. Było już bardzo trudno o jakąkolwiek żywność, a znalezienie dachu nad głową było niedoścignionym marzeniem. Zazdroszczono tym, którzy spędzali noc na przygodnie zdobytym wyściełanym meblu. Długimi rzędami stały na szosach unieruchomione z braku benzyny auta ciężarowe załadowane łóżkami, materacami i innymi sprzętami uchodźców. W Pau wskazano nam Lourdes jako jedyne miejsce, w którym może uda się nam znaleźć przytułek. Sławne to miasto odległe było zaledwie o trzydzieści kilometrów, toteż doradzano nam gorąco, abyśmy zaryzykowali tę niedaleką drogę i odważyli się zapukać do jego bram. Usłuchaliśmy i rzeczywiście zostaliśmy przygarnięci. Takimi drogami zaprowadziła mnie Opatrzność do Lourdes, którego cudowną historię znałem dotąd bardzo powierzchownie. Tam schroniliśmy się na długie tygodnie. Były to dla nas ciężkie dni. Niemniej były to dni wielkiej wagi w moim życiu, gdyż pozwoliły nam poznać przedziwną historię dziewczynki Bernadetty Soubirous i cudownych uzdrowień w Lourdes. Pewnego dnia w okresie maj większych utrapień uczyniłem ślub. Jeśli dane mi będzie wydostać się z beznadziejnego położenia i wylądować szczęśliwie u zbawczych wybrzeży Ameryki, natenczas ślubowałem, że przed rozpoczęciem jakiejkolwiek pracy zaśpiewam światu pieśń o Bernadetcie, najpiękniej jak tylko potrafię. Niniejsza książka jest spełnieniem tego ślubu. Uważam, że w naszej epoce najlepiej nadać tej pieśni formę powieści. "Pieśń o Bernadetcie" jest zatem powieścią, lecz nie fantazją. Niejeden nieufny czytelnik będzie sobie stawiał pytania, bardziej uzasadnione wobec przedstawionych tu wydarzeń aniżeli w obliczu innych historycznych opowiadań: "Co jest zdarzeniem prawdziwym, a co tworem wyobraźni?" Uprzedzając te pytania odpowiadam: wszystkie niezwykłe i osobliwe wypadki opisywane w mej książce są faktami rzeczywistymi. Początek ich sięga zaledwie lat osiemdziesięciu, rozgrywają się zatem w jaskrawym świetle bardzo jeszcze świeżej przeszłości. Prawdziwość ich została stwierdzona i umocniona w krzyżowym ogniu badań tak 'zwolenników, jak i wrogów, oraz chłodnych i bezstronnych obserwatorów. Powieść moja nic z tej prawdy nie zmieniła. Ze swobód powieściopisarza skorzystałem tylko tam, gdzie fabuła powieści wymagała pewnych chronologicznych przestawień albo gdzie to nadawało opowiadaniu rumieniec życia. Odważyłem się napisać "Pieśń o Bernadetcie", mimo że nie jestem katolikiem. Odwagi do tego dodało mi postanowienie powzięte przed wieloma już laty, gdy stawiałem swe pierwsze kroki na niwie literackiej. Obiecałem sobie wtedy w twórczości swojej wszędzie i zawsze wielbić Boże tajemnice i opiewać świętość dusz ludzkich. Obiecałem sobie 'także nie zważać na, ducha, czasu, w którym ludzie z lekceważeniem i obojętnością, a często drwinami odwracają się od tych największych i ostatecznych wartości naszego życia. Franz Werjel Los Angeles, w maju 1941 roku. Część pierwsza 11 LUTEGO 1858 ROKU CACHOT Wśród głębokich ciemności Franciszek Soubirous podnosi się z posłania. Jest punktualnie godzina szósta rano. Nie posiada on wprawdzie już dawno siwego srebrnego zegarka, podarunku ślubnego zacnej, szwagierki Bemardy Casterot. Kwit miejskiego lombardu na ów zegarek i inne przeróżne ubogie skarby przepadł już zeszłej jesieni. Soublrous wie jednak, że jest właśnie szósta, mimo że dzwony farnego kościoła pod wezwaniem św. Piotra nie zadzwoniły jeszcze na mszę poranną. Ludzie ubodzy mają niezwykłe poczucie czasu. Nie potrzeba im wskazówek zegara ani głosu dzwonów, aby wiedzieć, która wybiła godzina ludzie ubodzy żyją w stałej obawie,- aby się nie spóźnić. Mężczyzna szuka po omacku swych drewniaków, znalazłszy zaś trzyma je w ręce, aby stukaniem nie robić hałasu. Stoi boso na zimnej jak lód posadzce i wsłuchuje się w różnorodne sapanie swej śpiącej rodziny muzyka ta przytłacza mu serce. Sześć osób mieszka w ciasnej izbie. On z Ludwiką zachowali przynajmniej wygodne łoże małżeńskie, świadka tak dobrze zapowiadających się początków. Lecz obie dorastające dziewczynki, Bernadetta i Maria, zmuszone są sypiać na bardzo -twardym posłaniu. Dwom najmłodszym wreszcie, Janowi Marii i Justynowii, ułożyła matka na ziemi siennik -wypchany słomą, który na dzień skrzętliwie chowa. Franciszek Sobibrous stoi wciąż jeszcze nieporuszony i spogląda na kominek. Nie jest 'to właściwie żaden kominek, tylko zwykłe palenisko, które kamieniarz Andrzej Sajou, właściciel tego wspaniałego lokalu, zaimprowizował dla swych lokatorów. W kupie popiołu tli się jeszcze kilka świeżych gałązek, zbyt wilgotnych, aby zapłonąć. Chwilami zabłyśnie jaśniejsza iskra. Mężczyzna stoi nadal bez ruchu nie chce mu się nawet wyciągnąć ręki, aby podsycić dogasający ogień. Zwraca spojrzenie ku oknu, za 'którym mrok zaczyna już rzednąć. I wtedy uczucie przykrego niesmaku pogłębia się i przekleństwo ciśnie mu się na usta. Soubirous to dziwny człowiek. O wiele więcej niż nędzna izba, złoszczą go te dwa zakratowane okna, jedno większe, drugie- mniejsze, jak dwoje zezujących oczu patrzących na wąskie, brudne podwórko, cuchnące gnojówką i śmietnikiem. Ostatecznie nie było się nigdy włóczęgą ani gałganiarzem, lecz samodzielnym młynarzem... Ba, właścicielem młyna, a więc w swoim fachu tym samym, czym jest monsieur de Lafite na wielkim tartaku. Toć młyn Boly, położony pod Chateau Poirt, znamy był za jego czasów daleko i szeroko. Również młyn Escofoe w Aroizac-les-Angles 'był wcale niezgorszy. Za to w starym młynie w Bandeau nikt wprawdzie nie mógł się długo ostać, ale... ostatecznie to też był młyn. Czyż może jego, rzetelnego młynarza było winą, że strumień Lapaea, obracający młyńskie koło, wysechł przed kilku laty lub że ceny zbóż wzrastają, a bezrobocie się wzmaga? Winien tu jest pewnie Pan Bóg, a może cesarz albo prefekt, zresztą diabli wiedzą kto. Na pewno jednak nie dzielny młynarz Souibirous, mimo że czasem chętnie wychyli w gospodzie szklaneczkę wina,-lub potasuje trochę karty. Faktem jest, że winien lub nie, musi teraz mieszkać z rodziną w cathot, więziennym lochu. Bo ów cachot w uliczce des Petites Fcesees nie jest wcale domem mieszkalnym, tylko dawnym miejskim aresztem. Ściany pocą się wilgocią, w ich szczelinach można by urządzić grzybobranie. Przedmioty z drzewa paczą się prędko, a chleb porasta grubą pleśnią. W lecie panuje tu upał nie do zniesienia, za to w zimie marznie się bez litości. I też burmistrz Lourdes pan Lacade wydał przed kilku laty zarządzenie, aby otworzyć bramy więzienia i przenieść przestępców i zatrzymanych włóczęgów do wieży Baous-Tores, gdzie warunki zdrowotne były bez porównania lepsze. - Dla rodziny Soubirous warunki zdrowotne w cachot muszą być dostatecznie dobre... - myśli gorzko Soubirous. - Bermadetta dziś w nocy znów sapała i rzęziła okropnie. Owo przypomnienie tak obniża jego dość już nędzne samopoczucie, że decyduje się wejść z powrotem do łóżka, by zasnąć i 'zapomnieć o troskach. Ta tchórzowska kapitulacja nie dochodzi jednak do skutku, bo oto właśnie obudziła się. matka Soubirous. Wygląda na lat pięćdziesiąt, choć ma zaledwie około trzydziestu pięciu. Kobieta zabiera się od razu do pracy. Zgarnia tlejące jeszcze węgielki ma kupkę, wrzuca na nie garść słomy, trochę drzazg i kilka suchych gałązek. Wreszcie nad ożywionym już ogniem wiesza miedziany kociołek z wodą. Mąż przygląda się ponuro milczącemu 'krzątaniu się żony. On również nie odzywa się ani słowem. Zaczyna się nowy dzień, pełen zwykłych trosk i rozczarowań, dzień taki sam jak wczorajszy i podobny do jutrzejszego. Nikt nie ukryje się przed tym, co z sobą przyniesie. Właśnie zadzwoniły dzwony farnego kościoła. Franciszek Soubiraus ma jedno tylko pragnienie: wlać szklankę palącej gorzałki do pustego żołądka. Lecz matka Soubirous trzyma butelkę z ziołową nalewką pod kluczem. Mężczyzna nie może się przemóc, aby wypowiedzieć namiętną swą prośbę, gdyż owa diabelska nalewka jest kością niezgody między małżeństwem. Jeszcze chwilę zmaga się ze sobą, wreszcie zrezygnowany wsuwa stopy w drewniaki. - Wychodzę teraz, Ludwiko - mruczy niewyraźnie. - Czy ci się trafia jaka robota? - pyta kobieta. - Mam różne propozycje - odpowiada mętnie. Rozmowa taka powtarza się 'między nimi codziennie, gdyż duma nie pozwala Franciszkowi przyznać się żonie ani nawet sobie samemu do istotnego żałosnego stanu rzeczy. Kobieta zbliża się do niego ożywiona nadzieją. - Czy może w tartaku Lafite'a? - Nie, nie u Lafite'a! Kto by tam chodził do Lafiite'a! Chcę pogadać z Maisongross'em albo może z Cazenave'em... wiesz, tym naczelnikiem poczty. - MaiSongrosse, Cazenave... Pani SouMrous wypowiada rozczarowana te dwa nazwiska i zabiera się z westchnieniem do roboty. Małżonek wkłada na głowę swą baskijkę ruchy jego są powolne i niezdecydowane. Nagle kobieta zwraca się ku niemu: - Posłuchaj, Franciszku, namyśliłam się już. Musimy oddać z domu Bermadettę - mówi szeptem. - Co to znaczy oddać z domu? , Soubirous odsuwa właśnie ciężki rygiel u drzwi. Są to prawdziwe drzwi więzienne. Za każdym razem, gdy je otwiera, przychodzi mu na myśl najcięższy okres jego życia, owe cztery tygodnie roku ubiegłego, które - niewinnie posądzony - spędził w areszcie śledczym. Opuścił rękę i słucha dalszego szeptu żony: - Myślę o wysłaniu jej do ciotki Bermardy lub też na wieś do Bartres. Myślę, że pani Lagues weźmie ją chętnie z powrotem do siebie. Dziewczyna, tak lubi wieś, będzie tam znów dostawała kozie mleko, pszenny chleb z miodem. No i powietrze wiejskie na pewno świetnie jej zrobi, a trochę roboty nie może jej przecież zaszkodzić... Nowa fala goryczy zalewa serce Franciszka Soubirous. Choć docenia dobre intencje żony, to jednak uznaje za stosowne się oburzyć, ma bowiem słabość .do wielkich słów i gestów. Podobno przodkowie Soubirous pochodzą z Hiszpanii. - Więc jestem już prawdziwym żebrakiem - żachnął się - dzieci moje umierają z głodu... do obcych... na łaskę... - Bądź rozsądny, ojciec - przerywa mu żona, gdyż zaczął mówić zbyt głośno. Patrzy na niego, gdy 'tak stoi ze spuszczoną głową, zrozpaczony, zbolały i słaby. Wyjmuje wtedy z szafy butelkę i nalewa mu szklaneczkę. - Niezły miałaś pomysł - dziękuje niezręcznie Soubirous i jednym tchem pochłania palący płyn. Ma szaloną ochotę na drugą porcję, opanowuje się jedmak i wychodzi. Na wspólnym z siostrą łóżku starsza z dziewcząt, Bernadetta, leży cichutko z szeroko otwartymi ciemnymi oczami. MASSABIELLE, OSŁAWIONY KĄT Ulica des FetSites Fossees to jeden z wielu wąskich zaułków, opasujących położone na skale 'miasteczko Lourdes. Ostrymi zygzakami wspina się .ku górze i wychodzi na plac miejski zwany Marcadał. Choć jest już zupełnie jasno, Saubirous idzie powoli, gdyż widzi zaledwie na odległość kilku kroków. Szare niebo zwiesza się tuż nad głową, a gęsta, zasłona z deszczu i płatków śnieżnych bije go po twarzy. Świat wydaje się pusty i ponury. Jedynie odgłos trąbki dolatujący z koszar dragonów mąci poranną ciszę. W dolinie rzeki Gave śnieg zwykł prędko topnieć, lecz dziś lodowate zimno przenika aż do kości. Są to podmuchy Pirenejów czających się tuż za niskimi chmurami mroźne poselstwo srogich lodowców ciągnących się między Francją a Hiszpanią, od Pie du Midi aż do groźnego demona Vignenial. Ręce Franciszka są czerwone i sztywne od zimna, nie ogolone policzki mokre, a oczy palą nieznośnie. Mimo to, stanąwszy przed piekarnią Miaisangrosse'a, waha się długo, zaniim decyduje się wejść. Z góry wie, że to trud daremny. W czasie ubiegłego karnawału Maisongrosse zatrudniał go od czasu do czasu przy roznoszeniu pieczywa. W zapusty różne stowarzyszenia i 'związki urządzają wspaniałe zabawy: oto na przykład wielki bal krawców i szwaczek spod znaku św. Łucji. Bal odbywa się w hotelu pocztowym, a firma Maisongrosse dostarcza nań wszelkiego pieczywa począwszy od chleba, a skończywszy na wyśmienitych tortach i pączkach. Przy roznoszeniu pieczywa Franciszek zarobiJ ongiś pokaźną sumę stu sous i oprócz pieniędzy przyniósł dzieciakom pełną torbę ciastek. Nareszcie przezwycięża nieśmiałość i wchodzi do sklepu. Już w progu odurza go kuszący zapach ciepłego jeszcze chleba. Żałośnie ściska mu się serce. Pośrodku, izby stoi gruby piekarz w białym fartuchu ma brzuchu i pogania dwóch spoconych czeladników, wyjmujących właśnie z pieca świeże bułeczki. - Może mógłbym dzisiaj być panu w czymś potrzebny? - zapytuje lekkim tonem Soubirous. Równocześnie ręka jego z lubością przegarmia piękną mąkę pszenną, stojącą w otwartym worze. Grubas nie zaszczyca go ani jednym spojrzeniem, tylko pyta Skrzypiącym głosem: - He, stary, cóż to za dzień dziś mamy? - Czwartek, do usług pana, tłusty czwartek. - He więc dni pozostaje mam jeszcze do środy popielcowej? - pyta piekarz dalej tonem egzaminującego nauczyciela. - Chyba będzie jeszcze ze sześć, panie szefie - zastanawia się SoubiroU. - A więc sami widzicie - triumfuje brzuchacz, jakby właśnie dokonał miezwykłego odkrycia. - Jeszcze tylko sześć dni i koniec tego wesołego 'karnawału. W dodatku komitety balowe robią zamówienia już nie u mnie, lecz u Bouya. Skończyły się dawne dobre czasy... dziś już piekarz nie dogodzi, potrzeba ciastkarza. Jeśli zaś cały ten interes tak wygląda w czasie karnawału, no to wyobraź Sobie, stary, co się tu będzie działo w poście. Tak, stanowczo dziś jeszcze wyrzucę jednego z tych dwóch nicponiów... Franciszek Soubirous namyśla się, czy aby nie poprosić piekarza o bochenek chleba. Słowa prośby cisną mu się do gardła, lecz zamierają na wargach. Nie ma odwagi. - ' Nawet żebrać nie potrafię - wyrzuca sobie w duchu. Opuszcza jednak sklep z podniesioną głową i miną niezadowolonego klienta. Przechodzi przez plac dzielący piekarnię od poczty i z daleka już spostrzega pana Cazenave'a, stojącego w podwórzu między zaprzęgami. Dawny sierżamt z Pau jest rannym ptaszkiem. Wprawdzie okres jego czynnej w wojsku służby minął już dawno, było to za czasów tłustego nieszczęsMego króla, lecz mimo to Cazenave chętnym uchem przyjmuje oficerski tytuł, jakim go jeszcze nieraz ludzie zagadują. Chodzi stale w wysokich, wspaniale wyglansowanych butach, bijąc z lekka szpicrutą po cholewach. Czerstwą twarz ozdabia 'troskliwie 'pielęgnowana bródka, skręcona w korkociąg, a la cesarz. Cazenave jest nieprzejednanym bonapartystą w tym przekonaniu, że ideologia tej partii łączy szczęśliwie miłość ojczyzny i sławę wojenną z dążeniem do nowoczesnego postępu. Interesy pana naczelnika poczty z Lourdes uległy znacznej poprawie od czasu zbudowania nowej linii kolejowej z Tuluzy przez Tarbes i Pau do Biarrutz. Jak wiadomo, cesarz a nawet i cesarzowa Eugenia chętnie przebywają w Biamfe. Każdy zaś turysta podróżujący dla przyjemności lub też kuracjusz, zdążający do pirenejskich uzdrowisk, zmuszony jest siłą rzeczy zatrzymać się u gościnnego pana Cazenave'a. A to z tej przyczyny, że poczmistrz jest wszechwładnym panem wszelkich, mniej lub więcej wygodnych, mniej lub więcej kosztownych "okazji" dowożących klientów, spragnionych wypoczynku czy wrażeń, do Argeles, Cauterets, Gavarnie lub Loućhon. W obecnej chwili jest jednak daleko jeszcze do tak zwanego "sezonu". Jakimi środkami ów sezon przedłużyć oraz zwiększyć ilość przepływających turystów - oto niewyczerpany temat rozmów między panem Cazenave'eim a ambitnym burmistrzem Lourdes, panem Adolfem Laeadem. Soubirous służył swego czasu w wojsku, ale tylko czternaście dni dłużej nie chciano go trzymać. Staje więc tak jak tylko umie służbiście przed Caizenave'em. - Dzień dobry, panie naczelniku. Czy znajdzie się dla mnie może dzisiaj jaka robota? Cazewawe nadyma policzka, to znów wydmuchuje pogardliwie powietrze. - A, to znów ty, Soubirous! Sapristi, czyż się już nigdy jakoś nie ustalisz, stary chłopie! Każdy z nas musi dbać o siebie... i nam nic z nieba za darno nie spada! - Niebo jest bardzo na mnie niełaskawe, panie.. Już od lat mi się krzywda... - Słuchajcie, człowieku, zgadzam się na to, że nasze szczęście pochodzi z nieba, lecz pamiętajcie, że niedostatek ściągamy sami na siebie. Podkreślił ostatnie zdanie smagnięciem szpicruty po cholewach. Soubirous spuścił oczy: - Dzieci moje na pewno nic nie zawiniły. Pan poczmistrz wydaje jakiś rozkaz stajennemu Doutreloux. Młynarz wyprostowuje się znów - pyta: - Może by się jednak coś znalazło, mon capitaine? Gazeoave udobruchał się wyraźnie po tym tytule. - Zawsze chętnie wspomagam starych wojaków... dziś jednak naprawdę nic nie mogę wymyślić. Biednemu młynarzowi ciężar własnego ciała wydaje się nieznośny. Wolno zabiera się do odejścia, wtem Cazenave odwołuje go z powrotem: - Stój, mój drogi! Ostatecznie mogę ci dać zarobić dwadzieścia sous, choć wprawdzie robota ta nie jest apetyczna. Słuchaj. Matka przełożona prosi o wywiezienie ze szpitala wszelakich śmieci, nieczystości i spalenie ich za miastem bandaże, gazy po operacjach, bielizna po zakaźnie chorych i różne podobne historie. Zaprzęgnij no tego gniadego do małego wózka, jeśli masz ochotę... Dwadzieścia sous mogę dać!... - Czy nie mógłby pan zapłacić trzydziestu sous? Cazenave już nic na to nie odpowiada. Souibirous zakłada więc gniadą szkapinę, najgorszego konia z całej stajni, do małego drabiniastego wózka. Mizerny zaprząg wlecze się wolno ku szpitalowi sióstr św. Hildegardy z Nevers, tych samych, które również uczą w szkole. Dozorca szpitala czeka już z przygotowanymi trzema skrzyniami pełnymi owych odpadków. Nie są one wprawdzie bardzo ciężkie, lecz za to cuchną ohydnie. Mężczyźni ładują je na wózek. - Uważaj, Soubirous - ostrzega dozorca szpitalny, dumny ze swych wiadomości fachowych. - W tym brudzie gnieździ się sam szatan zarazy. Wywieź to jak najdalej, aż do Massabielle, tam spal wszystko dokładnie i popiół wrzuć do Gave. Deszcz i zawierucha nastały tymczasem wózek toczy się kulawo po nierównym bruku. Szpital sióstr z Nevers jest położony przy północnym wejściu do miasta, na skrzyżowaniu szos wiodących do Paoi i do Tarbes. Soubirous, by 'Opuścić Lourdes przez zachodnią bramę Baous, zjeżdża w dół stromą uliczką Basse hamując ostrożnie. Potem mija dawny most zbudowany jeszcze przez Rzymian, tak zwany Pont Vieux, i wtedy dopiero {rozcierając zmarznięte dłonie pozwała gniademu iść dalej swobodnie. W tym miejscu rzeka Gave skręca gwałtownie. Szumią oburzeniem prastare górskie wody na ten magły męczący zwrot! Olbrzymie bloki granitowe stają teraz rozgniewanenu potokowi w poprzek 'drogi. Lecz Soubirous nie zważa na rzekę Gave. Myśli, że skoro poczmistrz nie 'powiedział "nie", to chyba zapłaci trzydzieści sous. Za osiem 'kupi cztery chleby, lecz nie u Maiscngross'a, oczywiście, że nie u Maissngrosse'a. Pół funta pożywnego sera owczego... to już razem z chlebem daje czternaście sous... do tego dwa litry wina... to już dwadzieścia cztery... Aha, jeszcze kilka kostek cukru dla dzieci, przyda się, wrzuci do wina... Najlepiej będzie zresztą - myśli - gdy oddam całe 30 sous Ludwice, niech ona je podzieli. Wtedy nie będę potrzebował nic rozliczać. Dla siebie nie zachowam ani guzika. Przyrzekam to święcie... ,, Mimo widoków na zarobienie trzydziestu sous - niespodziewany podarunek z nieba - biednemu Soubirous robi się coraz ciężej na sercu. Dotkliwy głód wywołuje mdłości, potęgowane jeszcze ohydnym odorem wydzielającym się z wozu. Przejeżdża teraz obok posesji pana Lafxte'a, owego osławionego bogacza z Lourdes, 'który zacząwszy karierę podobnie jak Soubirous od młynarstwa, dzięki zawrotnemu szczęściu dorobił się milionów. Rozległe jego posiadłości leżą na tak 'zwanej wyspie Chalet, utworzonej przez łuk rzeki Gave i wpadający do miej strumień Savy. Na wyspie króluje otoczony starym palikiem pałac w stylu Henryka IV z wielu wieżyczkami i wykuszami. Za palikiem ciągną się .łąki, za nimi widać olbrzymi tartak. Mieszkańcy Lourdes nazywają go z szacunkiem fabryką. Zbudowany z wielkim nakładem kapitału posiada wspaniałą zaporę wodną, która spiętrzając wodę małego strumyka oddaje młynowi bezcenne 'usługi. Jeszcze jeden stary, mały 'młyn -ukazuje się oczom Souibiirous. Jego właściciel Antoni Niicolau mieszka tam wraz z matką. Soubirous zazdrości im o wiele "więcej, niiż zamku bogatemu panu Lafite'owi nie mogąc mu w niczym dorównać, jednak z Antonim Nioalau może się mierzyć na każdym polu. Czyż może Niooiau jest kimś lepszym od niego? Przeciwnie, on Soubirous jest lepszym młynarzem, bo starszy - bardziej doświadczony. Niepojęte są wyroki boskie, które każą dobremu fachowcowi tułać się bez pracy po świecie, a gorszemu od niego pozwalają siedzieć wygodnie na progu młyna i wpatrywać się w obracające się koło. Sobirous uderza batem po kościstym grzbiecie konia, tak że ten podskakuje i nawet kilka kroków przebiega kłusem. Droga zatraca się w oszroniałym zielsku i przechodzi na nędzawe pastwisko. Piękne, białe topole pana Laldte'a zostały już daleko w tyle. Wyspa Chalet robi się pusta. Widać tylko kępy laskowych orzechów i dzikiego bukszpanu. Dwa pasma zagajników olszynowych rosnących nad prawym brzegiem rzeki Gave i nad lewym strumyka Savy zbiegają się tu w jedną całość. Na lewym brzegu rzeki widać skaliste wzniesienie gór Espelugues. W tym niskim niepokaźnym garbie natura wyrzeźbiła szereg pieczar czy jaskiń, toteż przez ludność miejscową owa góra nazwana jest Górą Spelunek lub nor wyrażając się wytworniej nazwijmy ją Górą Grot. Największa z nich nosi nazwę groty Massabielle. Jest to jaskinia wyżłobiona w wapiennej ścianie, około dwudziestu kroków szeroka i dwunastu głęboka, przypominająca kształtem piekarski piec. Nie wygląda pociągająco, jest mokra i wilgotna, zasypywana żwirem przez rzekę Gave, która przy najmniej szym podniesieniu poziomu wody zalewa jej wnętrze. Spomiędzy żwiru tu i ówdzie wyrasta nieśmiało kilka gałązek paproci i kopytnika. W połowie wysokości groty rośnie samotny, wątły krzak dzikiej róży. Pędy jej oplatają owalną niszę, tworzącą jakby, wąską furtkę, prowadzącą w głąb skały. Można by przypuszczać, że tę gotycką niszę czy okno wyrzeźbiła niegdyś niewprawna ręka ludzka. Owa grota massabielska nie cieszy się dobrą sławą u mieszkańców Lourdes i wieśniaków z doliny Batsu-guere. Stare kobiety potrafią opowiedzieć niejedną ponurą historię o duchach pokazujących się tam. Zaskoczeni przez burzę rybacy i pastuszkowie, zmuszeni schronić się do groty, żegnają się wpierw pobożnie. Franciszek Soubirous nie jest jednak starą babą, lecz mężczyzną zahartowanym przez życie w 'bajki o duchach nie wierzy. Zatrzymuje więc swój wózek na wąskim cyplu między rzekami Gave i Savy, schodzi z kozła rozglądając się naokoło, gdzie by tu jak najlepiej wykonać swoją robotę. Może byłoby dobrze przejechać przez płytki strumień i wysypawszy szpitalne brudy w grocie, spalić je. Ogień łatwiej tam chwyci miż na otwartej przestrzeni. ' Waha się chwilę, obawia się bowiem, aby stary spróchniały wózek nie rozleciał się podskakując na kamienistym dnie strumienia. Franciszek nie decyduje się nigdy szybko. Stoi więc i drapie się w głowę. Wtem do uszu jego dochodzi głuche chrząkanie. To widocznie świniarek Leyrisse pasie swoje stado. Chłopak 'zostawia świnie, tarzające się w małym bagnie między skałą Massabielle a gminnym laskiem, i biegnie ku wózkowi. Ten Leyrisse, to też Z człowiek 'zapomniany przez Boga i ludzi. Soubirous lekceważy go jak wszyscy boć to nie tylko -kretyn o wilczej paszczy, który nie mówi po ludzku, ale szczeka - wyje, lecz oprócz tego pasie świnie z całej okolicy, co wedle oceny uczonego młynarza jest najpodlejszym zajęciem pod słońcem. Leyrisse jest niskim i krępym mężczyzną z wielką rudą głową na rozdętej szyi. Zawinięty od stóp do głów w skóry zwierzęce, wygląda w nich jak mocno sznurowany pakunek. Kierownik szkoły pan Clarens twierdzi, że tak jak Leyrasse musieli wyglądać pierwotni mieszkańcy Pirenejów. Pastuch stara się gwałtownymi ruchami zwrócić uwagę młynarza. Leynisse jest zawsze podniecony jak wszyscy nieszczęśliwi, którym wskutek upośledzenia mowy tak trudno jest 'porozumieć się z otoczeniem. Soubirous przywołuje go chłopak bez wahania przechodzi wielkimi krokami przez strumień nie Zzważając wcale na zimną wodę. Biegnie za nim kudłate psisko niemniej podniecone niż jego pan. - Hej, Leyrisse! - woła młynarz. - Czy mi pomożesz: Leynisse jest poczciwym chłopcem i chętnie wszystkich wyręcza chcąc wykazać światu swą użyteczność. Na silnych barkach wynosi kolejno skrzynie z wozu, dźwiga je aż do końca cypla i wysypuje ma ziemię całą ich zawartość. Rośnie 'cuchnąca piramida skrwawionej waty, brudnych prześcieradeł - zaropiałych bandaży. Młynarzowi przyzwyczajonemu do czystej 'roboty robi się mdło, zapala więc fajkę, aby zaduch wwiercający się do nosa zabić dymem tytoniowym. Wydaje mu się, że w stosie nieczystości ujrzał niesamowite rzeczy, na przykład, obcięty palec ludzki. Prędko rzuca Leyrdsse'owi pudełko zapałek, aby jak 'najprędzej podpalił te okropności. Zrobiło się strasznie zimno, mimo że wiatr ustał zupełnie. Łatwopalny materiał 'buchnął od razu wielkim płomieniem. Świniarek i jego pies skaczą radośnie około tego dziwacznego stosu ofiarnego. Dym ulatuje wprost ku górze, znać wdzięcznie przez niebo przyjęty. Soubiirous siedzi milczący na kamieniu i patrzy, a usłużny pastuch siada obok miego. Wyciąga z małego woreczka bochenek ciemnego chleba i słoninę, a odkrajawszy po dwa równe kawałki podaje uprzejmie młynarzowi porcję dla niego przeznaczoną. Zgłodniały Souibirous chwyta chciwie smakowity kąsek, pierwszy jego posiłek w dniu dzisiejszym. Lecz nagle ogarnia go wstyd, opanowuje się - je wolno i statecznie, tak jak przystoi szanującemu się młynarzowi, stojącemu przecież o tyle wyżej od głupkowatego świniarka. Wpatrzony w ognisko, trawiące z zaciekłą szybkością rzuconą mu strawę, mruczy: - Gdyby tak mieć tu jaką łopatę. - Zaledwie młynarz zdążył to wymówić, a już usłużny Leyrissie zrywa się z kamienia, biegnie z powrotem przez strumień - wynosi z groty dwie łopaty. Pozostawili je tam robotnicy, budujący w czasie przyboru wód tamę wzdłuż rzeki. W tym czasie ogień zdążył pochłonąć ostatki śmieci. Niewiele już potrzeba było trudu, aby łopatami zgarnąć 'kupę popiołu do rzeki. Gave porywa go z szalonym temperamentem i niesie wartkim nurtem aż do Adour i z nią razem wpada do oceanu. Jest zaledwie po dziesiątej, kiedy Franciszek Soubirous staje znów przed Cazeniaveem, lecz już nie z pustym żołądkiem i... z nadzieją w sercu. - Rozkaz pański wykonany, mon capitaine! Po długich targach i wielokrotnie służbiśće powtórzonym tytule, Soubirous otrzymał ostatecznie dwadzieścia pięć sous. Doszedłszy do rogu uliczki des Peiśtes Fossees, Soubirous wciąż jeszcze trwa w postanowieniu oddania całej sumy Ludwice. Jednak blisko gospody ojca Babou opanowuje go pokusa, przed którą tylko słabo usiłuje się bronić niewiele ma przecież sił po wyczerpującej pracy porannej. Srebrny krążek, dwadzieścia sous, miał być zapłatą za jego pracę, więc pięć miedziaków jest właściwie nieprzewidzianym dodatkiem. A w jakiej że to księdze napisano, że wzorowemu ojcu rodziny, zamęczającemu się w zimowym mrozie pracą ponad siły dla dobra swoich dzieci, nie wolno "użyć marnych pięciu sous, znikomej cząstki zarobku, na własne potrzeby? Ojciec Babou żąda za ósemkę litra ziołowej nalewki tylko dwa sous. To chyba nie jest wiele. Zatrzymuje się więc w tiralktiemi, ale tylko na chwilę, aby wypić jedną szklaneczkę. U progu domu dolatuje go przyjemny zapach ani "milioe" ani kukurydziana zupa. Bogu dzięki! Żona gotuje zupę cebulową! Te kobiety jakoś zawsze sobie poradzą! Kto je tan wie, jakim cudem, może im pomagają te różańce, które każda nosi w kieszeni fartucha. Soubirous krząta się najpierw z udaną obojętnością po izbie, zanim wręczy żonie srebrną monetę. Daje ją tak mimochodem, jak gdyby to był drobny zaledwie zadatek na złote luidory, których spodziewać się może jutro. - Tęga z ciebie głowa, Franciszku - chwali go żona. On sam też jest o tym głęboko przekonany, pewien, że dziś stanął całkowicie na wysokości zadania. Ludwika stawia przed nim talerz zupy cebulowej, którą zjada ze zwykłą powagą. Kobieta przygląda mu się i wzdycha. - A gdzież to dzieciaki? - pyta po skończonym posiłku. - Dziewczęta powinny zaraz wrócić ze szkoły, a Janek i Justyn bawią się na dole. - Nie życzę sobie, aby moje dzieci bawiły się na ulicy - odzywa się nagle były młynarz z niezadowoleniem. Lecz ponieważ żona nie podejmuje tego tematu, Soubirous wstaje, ziewa i przeciąga się stękając. - Przemarzłem dziś rzetelmie. Najchętniej zagrzałbym się w łóżku, ostatecznie zasłużyłem na to... Pani Soubirous odkrywa kapę na łóżku. Mąż wysuwa nogi z drewniaków i rzuca się na posłanie przykrywając się kołdrą aż na głowę. Bo przecież, jeśli jest się nawet nędzarzem prześladowanym przez zły los, to jednak życie zsyła chwile przyjemne, zwłaszcza po dobrze spełnionym obowiązku. Soubirous czuje się syty powoli dobroczynne ciepło rozchodzi się po całym ciele, jest zadowolony - dumny z siebie. Z tego błogostanu przechodzi stopniowo w zasłużony sen sprawiedliwego. BERNADETTA NIE WIE NIC O TRÓJCY ŚWIĘTEJ Siostra Maria Teresa Yauzaus ze Zgromadzenia Zakonnego z Nevers jest przydzielona jako nauczycielka do przyszpitalnej szkoły dla dziewcząt. Siedzi w 'tej chwili za pulpitem nauczycielskim przed gronem uczennic. Siostra Maria Teresa jest jeszcze młoda i można by ją uważać za ładną, gdyby nie wąskie, zaciśnięte usta. Szpecą ją też trochę nieco wyblakłe, zbyt głęboko osadzone niebieskie oczy. Bladość jej szlachetnie wyrzeźbionej twarzy przy śnieżnym rąbku czepca wygląda raczej chorobliwie żółto. Rasowe ręce o długich palcach wskazują na dobre pochodzenie, lecz po bliższym obejrzeniu widać, że piękne te ręce są czerwone i spierzchnięte. Cała jej postać przypomina średniowieczną świętą ze wszystkimi oznakami ascezy i surowości. Ksiądz Pomian, katecheta w Lourdes, który jest jednocześnie wykwintnym dowcipnisiem, mówi o niej: - Zacna siostra Teresa jest nie tyle oblubienicą, ile amazonką Chrystusową. Zna ją doskonale ze szkoły, gdyż jest ona jego pomocnicą w nauce religii. Ksiądz Ponian objeżdża poza tym jako duszpasterz wszystkie okoliczne wioski i osiedla departamentu, tak że często przez kilka dni z rzędu bywa nieobecny w Lourdes. Nazywa sam siebie bożym komiwojażerem. Zwierzchnik jego, dziekan Peyramale, 'nie znosi tego rodzaju dowcipnych uwag. Siostra Maria Teresa przygotowuje dzieci do I Komunii św. pod kierunkiem księdza Pomiana uroczystość ta ma się odbyć na wiosnę. Przed nauczycielką stoi dziewczynka mała i drobna na swój wiek. Okrągła twarzyczka jest jeszcze 'bardzo dziecinna, ale wysmukłe ciało wskazuje już na wczesne dojrzewanie tej południowej rasy. Dziewczynka ubrana jest w chłopską suknię, na nogach ma drewniaki. Prawie wszystkie tamtejsze dzieci, nie tylko te ze szkoły szpitalnej, noszą drewniane sabaty. Sarnie oczy dziewczęcia spokojnie wytrzymują wzrok nauczyciela, spojrzenie ich jest jasne, lecz jakby nieobecne czy obojętne. Coś w wyrazie oczu Bernadetty niepokoi siostrę Marię Teresę. - To ty naprawdę nic nie wiesz o Trójcy Świętej, drogie dziecko Dziewczynka wciąż jeszcze nie spuszcza wzroku z zakomnicy i odpowiada nie zmieszana spokojnym głosem: - Nie siostro, nic o tym nie wiem... - I nigdy nic o tym nie słyszałaś? Dziewczynka 'zastanawia'się długo, .po czym odpowiada: - Możliwe, że już coś słyszałam. Zakonnica zamyka głośno książkę, prawdziwy ból zmienia jej rysy. - Teraz już naprawdę nie wiem, czy mam cię uważać za zuchwałą, obojętną czy tylko za głupią... Bernadetta nie spuszczając głowy odpowiada naiwnie: - Jestem głupia, siostro... W Bartres też mi mówiono, że nie mam głowy do 'książki... - A więc jest jednak tak, jak się obawiałam - wzdycha ciężko nauczycielka - jesteś bezczelna, Bernadetto! Siostra Vauzous chodzi tam i z powrotem przed ławkami i z poczucia obowiązku stara się koniecznie przemóc odrazę i oburzenie. Korzystając z tego dziewczęta jest ich około dziewięćdziesięciu zaczynają coraz śmielej rozmawiać i dokazywać. - Cicho tam! - nakazuje nauczycielka. - Dokąd ja się dostałam! Jesteście złośliwe i ciemne jak zgraja dzikusów! Jedna z dziewcząt podnosi! palec. - Ty chyba też nazywasz się Soubirous? - pyta siostra, która przejąwszy tę klasę dopiero przed kilku tygodniami,, nie może spamiętać wszystkich twarzy i nazwisk. - Tak siostro, jestem Maria Soubirous, chciałam tylko powiedzieć, że Bermadetta, ...że moja siostra często bywa chora... - Wcale się ciebie o to nie pytałam - gami nauczycielka, która tę siostrzaną solidarność uważa za rodzaj buntu. Siostra Vauzous zdaje sobie sprawę, że samą chrześcijańską dobrocią nie utrzyma w .karbach gromady dziewięćdziesięciu prostackich dziewcząt, umie jednak zdobyć należny jej szacunek. - Twoja siostra choruje? A cóż to za choroba? - Nazywa się atma, ...czy jakoś tam... , - Myślisz zapewne astma? - O właśnie siostro, astma'- Tak powiedział doktor Dozous. Siostra moja często nie może oddychać... Maria oddaje tak wiernie 'napad duszności, że wywołuje to wesołość całej klasy. Siostra klaśnięciem w dłonie ucisza dziewczęta. - Astma nie przeszkadza nikomu w nauce ani w pobożności. Siostra Maria Teresa marszcząc brwi spogląda na klasę. - Która z was może mi dać odpowiedź na moje pytanie? W pierwszej ławce podskakuje dziewczynka ma ciemne, kręcące się włosy, zmysłowe oczy i szerokie usta. - Jeanine Abadie, dobrze! - zgadza się nauczycielka. Jest to nazwisko, które wywołuje najczęściej. Jeanne Abadie oświadcza triumfalnie: - Trójca Święta to jest po prostu Pam Bóg! Przemęczona twarz zakonnicy uśmiecha się pobłażliwie. - No, takie całkiem proste to znów nie jest, moja droga... W każdym razie masz chociaż blade wyobrażenie. W tym momencie wszystkie uczennice wstają, aby powitać wchodzącego 'księdza Pomiana. Młody ksiądz, jeden z trzech wikariuszy księdza dziekana Peyramale'a, godnie nosi swoje nazwisko Pomian. Ma bowiem policzki okrągłe i różowe jak jabłuszka, a oczy uśmiechają się stale. - Cóż to? - zapytuje. - Jakaś rozprawa, siostro? - pyta patrząc na biedną przestępczynię, stojącą wciąż jeszcze przed ławkami. - Niestety, muszę się księdzu poskarżyć na Bermadettę Soubirous - odpowiada siostra. - Jest nie tylko ograniczona i tępa, ale ponadto daje mi zuchwałe odpowiedzi! Bernadetta porusza żywo głową, jakby chciała coś w tym oskarżeniu sprostować. Ksiądz Pomiam, chwyta jej twarzyczkę swą owłosioną ręką i obraca ją ku światłu. - Ile masz lat, Bernadetto? - Skończyłam czternaście - odpowiada dźwięcznym głosem dziewczynka. - Jest najstarsza i najmniej rozwinięta z całej klasy - szepcze siostra Vauzous do wikarego. Lecz on nie zwraca na nią uwagi, -tylko pyta dalej: - Czy możesz mi powiedzieć, mała, w którym dniu i w którym roku się urodziłaś? - O tak! To mogę księdzu chętnie powiedzieć. Urodziłam się 7 stycznia 1844 roku. - A więc widzisz, Bermadetto, jak umiesz rozsądnie odpowiadać i wcale nie jesteś głupia. Może mii zatem 'powiesz, w jakiej oktawie przypadają twoje urodźmy, albo spytam inaczej, abyś mnie lepiej zrozumiała. Jakie święto obchodzimy na dzień przed twoimi urodzinami? Przypomnij sobie... bardzo niedawno temu... Bernadetta spogląda na księdza wzrokiem, w którym apatia miesza się ze zdecydowaniem, takim samym, który siostrę Marię Teresę doprowadził przed chwilą do rozpaczy. - Nie, tego sobie nie przypominam - odpowiada i nie spuszcza oczu z księdza. - Mniejsza o to - uśmiecha się ksiądz wikary - powiem ci to wobec tego, 'tobie i wam wszystkim. Szóstego stycznia obchodzimy święto Trzech Króli. W dniu tym Trzej Królowie ze wschodu składają Bożemu Dzieciątku w stajence betlejemskiej cudowne dary: złoto, kadzidło i mirrę. Bermadetto, czy widziałaś kiedy w kościele żłobek, przy którym stoją Trzej Królowie? Dziewczyna ożywia się, rumieniec zabarwia jej policzki. - O tak, widziałam żłobek - woła zachwycona. - Wszystkie te piękne figurki prawie jak żywe i Święta Rodzina, i wół, i osioł, i trzej królowie w koronach, ze złotymi laskami. O tak, tych "widziałam... Duże oczy dziewczynki nabierają złotawych blasków, tak żywy jest obraz wywołany w jej wyobraźni. - A więc tym sposobem dowiedzieliśmy się czegoś o Trzech Królach. Zapamiętaj to sobie, Bernadetto, i staraj się poprawić, bo jesteś już prawie dorosłą. Ksiądz Pomiam mruga chytrze w stronę nauczycielki, której dał małą nauczkę pedagogiki właściwie stosowanej. Potem zwraca się do całej klasy: - Dzień siódmego stycznia jest dla całej Francji bardzo ważną datą i świętem. W tym dniu urodził się ktoś, kto wyratował naszą ojczyznę z dna upadku i hańby działo się to dokładnie przed czterystu czterdziestu sześciu laty. Pomyślcie, dzieci, dobrze, zanim odpowiecie! Natychmiast wyrywa się jakiś triumfalny okrzyk: - Cesarz Napoleon! Siostra Maria Teresa przyciska ręce do brzucha, jakby nagle dostała ataku kolki. Kilku dziewczynkom chwila wydaje się odpowiednia, aby wybuchnąć swawolnym śmiechem. Ksiądz jednak zachowuje żartobliwą powagę. - Nie, drogie dzieci, cesarz Napoleon Bonaparte urodził się o wiele, wiele później. Podchodzi do tablicy i kaligrafuje wielkimi literami, gdyż wiele dziewcząt tkwi jeszcze w nieudolnych początkach sztuki pisania i czytania: - Joanma d'Arc, Dziewica Orleańska, urodziła się dnia siódmego stycznia 1412 roku w Domremy. Podczas gdy chór dziewczęcych głosów sylabizując głośno 'odcyfrowuje trudny napis, rozlega się głos szkolnego dzwonka. Jest godzina jedenasta. Bernadetta Soubirous wciąż jeszcze stoi samotnie przed pierwszym rzędem ławek. Siostra Maria Teresa Vauzous wstaje wolno jej dumna twarz wygląda mizernie w świetle zimowego poranka. - Przez ciebie, moja droga, nie posunęłyśmy się w katechizmie dzisiaj ani o krok dalej - mówi tak cicho, że tylko Bermadetta może ją usłyszeć. - Zastanów się, proszę, czy jesteś tego warta... CAFE PROGRES Na placu miejskim Marcadale, najbardziej ożywionym i ruchliwym punkcie miasta, między dwiema wielkimi jadłodajniami, mieści się wytworna Cafe Francais. Położona jest blisko placu postoju autobusów dalekobieżnych, owego miejsca, w którym echa wielkiego świata najżywiej odbijają się o ciche pirenejskie miasteczko. Właściciel kawiarni monsieur Durain poświęcił w roku ubiegłym dużą sumę pieniędzy na całkowite odnowienie lokalu. Czerwony plusz i marmury stolików odbijają się w olbrzymich lustrach, a potężny piec kaflowy"z gzymsami przypomina rzymską wieżę strażniczą. Dzięki temu pięknemu piecowi, Cafe Francais jest dziś najlepiej ogrzanym lokalem w Lourdes. Lecz przezorny pan Du-ran dba nie tylko o przytulne ciepło dla swych gości, pragnie on również miłym oświetleniem uprzyjemnić im pobyt w kawiarni. Zdecydował się więc na nowoczesne urządzenie-, jasno świecące lampy naftowe z 'zielonymi 'kloszami, umocowane na poprzecznych prętach, zwieszają się z sufitu zalewając swym ciepłym światłem marmury stolików. Gospodarz jest przekonany, że i Paryż, goniący za każdą nowością, nie powstydziłby się takiej instalacji. Duran w przeciwieństwie do swoich ziomków nie jest zbyt oszczędny. Pozwala swoim lampom płonąć nawet i za dnia, jeśli tego zajdzie potrzeba. Tak na przykład dziś, kiedy zimowy mrok nie chce się wcale rozproszyć. W swej wspaniałomyślności posuwa się jeszcze dalej. Nie poprzestaje na hojnym szafowaniu światłem materialnym, lecz chce ułatwić swoim klientom i duchowy kontakt ze światem. W tym celu obok wieszaków na palta wiszą na ścianie szeregi pism i gazet paryskich, 'których kosztowny abonament nie odstrasza właściciela Cafe Francais. Z daleka już widnieją nagłówki: Le Siecle, L'Lre Imperiale, ue Journal des Debats, La Revue des Deux Mondes a La Petite Republiąue. Tak, nawet La Petite Republiąue, pismo zdecydowanie rewolucyjne, skierowane przeciwko cesarzowi i jego rządowi, organ bojowy, którego duszą i mózgiem jest, jak to każdemu wiadomo, ów socjalistyczny przywódca Louis Blanc. Wreszcie, nie potrzeba chyba dodawać, że znajduje się tam tez miejscowy tygodnik Le Lavedan wydawany w Lourdes. Redakcja tego pisma zawarła z Duranem pewną korzystną dla obu stron umowę, na skutek której cztery egzemplarze świeżego Lauedan znajdują się co czwartek na marmurowych stolikach kawiarni. Z uwagi na wszystkie te zabiegi, zdążające do zaspokojenia potrzeb kulturalnych gości, niektórzy ze stałych bywalców kawiarnianych nazywają ambitną Cafe Francais również Cafe Progres. Dwa razy w ciągu dnia lokal zapełnia się szczelnie. Pierwszy raz około godziny jedenastej w porze aperiitifiu, po raz drugi zaś o czwartej po południu po zamknięciu biur Sądu Okręgowego. Pracownicy tej instytucji są codziennymi klientami Cafe Francais. Rząd francuski kieruje się przy .rozmieszczaniu swoich urzędów jakąś niezrozumiałą, całkiem swoistą regułą. I tak na przykład prefektura departamentu znajduje się w Tairbes. W konsekwencji podprefektura powinna mieć swoją siedzibę w drugim z kolei najważniejszym mieście departamentu, czyli w Lourdes. Tymczasem tak nie jest. Ową ważną imstytucję ulokowano w malutkim Argeles, gdzie tak ona jak i główna komenda żandarmerii są jakby odcięte od pulsującego życia administracyjnego. Powód tego pominięcia jest niewiadomy, toteż Lourdes czuje się słusznie urażone, a więc należy je ułagodzić. Dlatego właśnie w Lourdes lokuje rząd wysoką instancję sądową, której słusznie należałaby się siedziba w Tarbes. Z tych więc powikłań wynika fakt, że pana Duirsna spotyka zaszczyt zaliczenia do swych stałych klientów kawiarnianych pana Pougata, autentycznego prezesa Sądu Okręgowego, wielu sędziów, cesarskiego, prokuratora Dutoura oraz adwokatów, sekretarzy sądowych i imnych urzędmików. O tej porze nie pokazał się jeszcze żaden z tych panów w kawiarni. Przy okrągłym stoliku w kącie siedzi samotnie pan Hiacynt de Lafiite. Ów pan de Lafite nie jest owym wielkim monsieur de Lafite'em we własnej osobie, a zaledwie ubogim krewnym bogacza. Wyprzątnięto dla niego pokój w wieży pałacowej i tam zamieszkuje. Państwo Lafite'owie odbywają liczne podróże. Pod ich nieobecność pan Hiacynt w ostatnim czasie coraz częściej znajduje przytułek w pałacu. Dla pustej sakiewki takie ciche miasto jak Lourdes jest po prostu wymarzoną kliniiką, a Paryż - ów Paryż, który nie potrafi już odróżnić szczerego złota od blichtru - niech go diabli wezmą! Bo któż może w Paryżu żyć i pracować? Dzienmikarze, kokoty i wszelkiego rodzaju szarlatani. Na pierwszy rzut oka już można ocenić, że pan Hiacynt de Lafite nie jest osobistością banalną. Ubiera się z lekka po staroświecku. Szeroki plastrom krawatu wiąże a la Alfred de Musset, górna część twarzy, włosy odgarnięte z wysokiego, kanciastego czoła przypominają Wiktora Hugo. Choć daleko mu jeszcze do czterdziestki, włosy są już przyprószone siwizną. Minęły te dobre czasy, kiedy się było za pan brat z Wiktorem Hugo, to znaczy - żeby być ścisłym - że owa Wielkość zaniżyła się raz przed laty do pochlebnej uwagi o poecie de Lalkae. Współpracowało się nawet w wystawieniu Hernaniego w Komedii taniutkiej! Należało się do owych, wybrańców, którzy Znosili czerwone kamizelki. Zresztą znało się nie tylko Wiktora Hugo, który dawno tuła się na wygmaniu, ale również i starego Laraurkie'a i młodego Teofila Gautiera oraz wielu, wielu innych i ma się już dosyć całego tego towarzystwa. Lourdes wydaje się wymarzomym miejscem, aby się w nim schronić i na łonie przyrody----trochę tu może zbyt bujnej i burzliwej - nie troszcząc się o opinię paryskich sakoiów i kawiarń pogrążyć się w poważnej pracy. W głowie Hiacynta de Lafite'a kotłuje się pewien szalony plan: mianowicie, aby szkołę romantyznu, do której sam się zalicza, pojednać z klasycyzmem. "Nieograniczona fantazja zaklęta w rygorystycznie ścisłe formy" - oto jego hasło. Obecnie poeta pracuje mad 'tragedią sceniczną pod tytułem: "Kamień węgielny pod Tarbes". Materiał do tego dzieła zawdzięcza swemu przyjacielowi i dyrektorowi .miejscowej szkoły Clarensowi, -który jako miłośnik i znawca starych legend, redaguje w tygodniku Lavedan rubrykę "Starożytne zabytki Lourdes". W tragedii tej Hiacynt de Lafite opisuje historię etiopskiej królowej imieniem Tarbis, która, zapłonąwszy gorącą miłością do biblijnego bohatera, zostaje przez niego odepchnięta. Aby ukoić ból i rozpacz, królowa ucieka ze swego kraju na zachód i chowa się w Pireneje. Tutaj, uwolniona od ponurych bogów swojej ojczyzny, spotyka radosne i miłujące życie bóstwa Zachodu,