FRANCISZEK WERFEL PIEŚN O BERNADETCIE KSIĘGARNIA ŚW. WOJCIECHA - POZNAŃ 1978 * * * SPIS TREŚCI Słowo od autora Część pierwsza 11 LUTEGO 1858 ROKU 1-01 Cachot 1-02 Massabielle, osławiony kąt 1-03 Bernadetta nie wie nic o Trójcy Świętej 1-04 Cafe Progres 1-05 Zabrakło chrustu 1-06 Gave burzy się i wyje 1-07 Pani 1-08 Obcość świata 1-09 Ciężki dzień pani Soubirous 1-10 Bernadetto, obudź się! Część druga CZY ZECHCE MI PANI OKAZAĆ TĘ DOBROĆ... 2-01 Pierwszy kamień, rzucony 2-02 Pierwsze słowa 2-03 Wysłannicy wiedzy 2-04 Przerwanie poufnej narady 2-05 "Wypowiedzenie wojny 2-06 Pani i żandarmeria 2-07 J. B. Estrade wraca z groty 2-08 Dziekan Peyramale żąda cudu 2-09 Zamiast cudu - zgorszenie 2-10 Błyskawica 2-11 ToraH Część trzecia ŹRÓDŁO 3-01 Nazajutrz po wielkim zmartwieniu 3-02 Kocha... nie kocha 3-03 Luidor i policzek 3-04 Dziecko Bouhouhonts 3-05 Igrasz z ogniem, Bernadetto! 3-06 Naśladowanie cudu 3-07 Ogień igra z tobą, Bernadetto! 3-08 Ljacade ryzykuje zamach stanu 3-09 Biskup oblicza następstwa 3-10 Ostatnie pożegnanie Część czwarta CIENIE ŁASKI 4-01 Siostra Maria Teresa opuszcza miasto 4-02 Psychiatra wkracza na scenę 4-03 Digitus Dei - czyli ksiądz biskup daje Pani ostatnią szansę 4-04 Analiza I dwie obrazy majestatu 4-05 Pani zwycięża -cesarza 4-06 Bernadetta pomiędzy mędrcami 4-07 Ostatnia pokusa 4-08 Biała róża 4-09 Mistrzyni nowicjatu 4-10 Nie nadeszła jeszcze moja godzina Część piąta ZASŁUGA CIERPIENIA 5-01 Ręce czarodziejki 5-02 Liczne odwiedziny naraz 5-03 Znak 5-04 Nie dla mnie płynie źródło 5-05 Diabeł prześladuje Bernadettę 5-06 Piekło ciała 5-07 Błyskawica w Lourdes 5-08 Nie kochałem 5-09 Kocham 5-10 Pięćdziesiąte Ave SŁOWO OD AUTORA W ostatnich dniach czerwca roku 1940, po załamaniu się Francji, zmuszeni do opuszczenia naszego tymczasowego schronienia na południu kraju, znaleźliśmy się w Lourdes. Oboje z żoną. łudziliśmy się, że zdążymy jeszcze w porę przejść granicę hiszpańską i dotrzeć do Portugalii. Niestety, wszystkie konsulaty odmówiły nam zgodnie wydania potrzebnych wiz. Toteż tej samej nocy, w której wojska niemieckie zajęły graniczne miasteczko Hendaye, obraliśmy jedyną dla nas otwartą drogę, a mianowicie równie niebezpieczny jak uciążliwy powrót w głąb kraju. Departamenty pirenejskie stały się wtedy terenem nieopisanego chaosu. W tej współczesnej wędrówce narodów miliony ludzi kłębiły się na zatarasowanych szosach i drogach. Wsie i miasta natłoczone były uciekinierami: Francuzami, Belgami, Holendrami, Polakami, Czechami, Austriakami, emigrantami niemieckimi oraz niedobitkami zwyciężonych armii. Było już bardzo trudno o jakąkolwiek żywność, a znalezienie dachu nad głową było niedoścignionym marzeniem. Zazdroszczono tym, którzy spędzali noc na przygodnie zdobytym wyściełanym meblu. Długimi rzędami stały na szosach unieruchomione z braku benzyny auta ciężarowe załadowane łóżkami, materacami i innymi sprzętami uchodźców. W Pau wskazano nam Lourdes jako jedyne miejsce, w którym może uda się nam znaleźć przytułek. Sławne to miasto odległe było zaledwie o trzydzieści kilometrów, toteż doradzano nam gorąco, abyśmy zaryzykowali tę niedaleką drogę i odważyli się zapukać do jego bram. Usłuchaliśmy i rzeczywiście zostaliśmy przygarnięci. Takimi drogami zaprowadziła mnie Opatrzność do Lourdes, którego cudowną historię znałem dotąd bardzo powierzchownie. Tam schroniliśmy się na długie tygodnie. Były to dla nas ciężkie dni. Niemniej były to dni wielkiej wagi w moim życiu, gdyż pozwoliły nam poznać przedziwną historię dziewczynki Bernadetty Soubirous i cudownych uzdrowień w Lourdes. Pewnego dnia w okresie maj większych utrapień uczyniłem ślub. Jeśli dane mi będzie wydostać się z beznadziejnego położenia i wylądować szczęśliwie u zbawczych wybrzeży Ameryki, natenczas ślubowałem, że przed rozpoczęciem jakiejkolwiek pracy zaśpiewam światu pieśń o Bernadetcie, najpiękniej jak tylko potrafię. Niniejsza książka jest spełnieniem tego ślubu. Uważam, że w naszej epoce najlepiej nadać tej pieśni formę powieści. "Pieśń o Bernadetcie" jest zatem powieścią, lecz nie fantazją. Niejeden nieufny czytelnik będzie sobie stawiał pytania, bardziej uzasadnione wobec przedstawionych tu wydarzeń aniżeli w obliczu innych historycznych opowiadań: "Co jest zdarzeniem prawdziwym, a co tworem wyobraźni?" Uprzedzając te pytania odpowiadam: wszystkie niezwykłe i osobliwe wypadki opisywane w mej książce są faktami rzeczywistymi. Początek ich sięga zaledwie lat osiemdziesięciu, rozgrywają się zatem w jaskrawym świetle bardzo jeszcze świeżej przeszłości. Prawdziwość ich została stwierdzona i umocniona w krzyżowym ogniu badań tak 'zwolenników, jak i wrogów, oraz chłodnych i bezstronnych obserwatorów. Powieść moja nic z tej prawdy nie zmieniła. Ze swobód powieściopisarza skorzystałem tylko tam, gdzie fabuła powieści wymagała pewnych chronologicznych przestawień albo gdzie to nadawało opowiadaniu rumieniec życia. Odważyłem się napisać "Pieśń o Bernadetcie", mimo że nie jestem katolikiem. Odwagi do tego dodało mi postanowienie powzięte przed wieloma już laty, gdy stawiałem swe pierwsze kroki na niwie literackiej. Obiecałem sobie wtedy w twórczości swojej wszędzie i zawsze wielbić Boże tajemnice i opiewać świętość dusz ludzkich. Obiecałem sobie 'także nie zważać na, ducha, czasu, w którym ludzie z lekceważeniem i obojętnością, a często drwinami odwracają się od tych największych i ostatecznych wartości naszego życia. Franz Werjel Los Angeles, w maju 1941 roku. Część pierwsza 11 LUTEGO 1858 ROKU CACHOT Wśród głębokich ciemności Franciszek Soubirous podnosi się z posłania. Jest punktualnie godzina szósta rano. Nie posiada on wprawdzie już dawno siwego srebrnego zegarka, podarunku ślubnego zacnej, szwagierki Bemardy Casterot. Kwit miejskiego lombardu na ów zegarek i inne przeróżne ubogie skarby przepadł już zeszłej jesieni. Soublrous wie jednak, że jest właśnie szósta, mimo że dzwony farnego kościoła pod wezwaniem św. Piotra nie zadzwoniły jeszcze na mszę poranną. Ludzie ubodzy mają niezwykłe poczucie czasu. Nie potrzeba im wskazówek zegara ani głosu dzwonów, aby wiedzieć, która wybiła godzina ludzie ubodzy żyją w stałej obawie,- aby się nie spóźnić. Mężczyzna szuka po omacku swych drewniaków, znalazłszy zaś trzyma je w ręce, aby stukaniem nie robić hałasu. Stoi boso na zimnej jak lód posadzce i wsłuchuje się w różnorodne sapanie swej śpiącej rodziny muzyka ta przytłacza mu serce. Sześć osób mieszka w ciasnej izbie. On z Ludwiką zachowali przynajmniej wygodne łoże małżeńskie, świadka tak dobrze zapowiadających się początków. Lecz obie dorastające dziewczynki, Bernadetta i Maria, zmuszone są sypiać na bardzo -twardym posłaniu. Dwom najmłodszym wreszcie, Janowi Marii i Justynowii, ułożyła matka na ziemi siennik -wypchany słomą, który na dzień skrzętliwie chowa. Franciszek Sobibrous stoi wciąż jeszcze nieporuszony i spogląda na kominek. Nie jest 'to właściwie żaden kominek, tylko zwykłe palenisko, które kamieniarz Andrzej Sajou, właściciel tego wspaniałego lokalu, zaimprowizował dla swych lokatorów. W kupie popiołu tli się jeszcze kilka świeżych gałązek, zbyt wilgotnych, aby zapłonąć. Chwilami zabłyśnie jaśniejsza iskra. Mężczyzna stoi nadal bez ruchu nie chce mu się nawet wyciągnąć ręki, aby podsycić dogasający ogień. Zwraca spojrzenie ku oknu, za 'którym mrok zaczyna już rzednąć. I wtedy uczucie przykrego niesmaku pogłębia się i przekleństwo ciśnie mu się na usta. Soubirous to dziwny człowiek. O wiele więcej niż nędzna izba, złoszczą go te dwa zakratowane okna, jedno większe, drugie- mniejsze, jak dwoje zezujących oczu patrzących na wąskie, brudne podwórko, cuchnące gnojówką i śmietnikiem. Ostatecznie nie było się nigdy włóczęgą ani gałganiarzem, lecz samodzielnym młynarzem... Ba, właścicielem młyna, a więc w swoim fachu tym samym, czym jest monsieur de Lafite na wielkim tartaku. Toć młyn Boly, położony pod Chateau Poirt, znamy był za jego czasów daleko i szeroko. Również młyn Escofoe w Aroizac-les-Angles 'był wcale niezgorszy. Za to w starym młynie w Bandeau nikt wprawdzie nie mógł się długo ostać, ale... ostatecznie to też był młyn. Czyż może jego, rzetelnego młynarza było winą, że strumień Lapaea, obracający młyńskie koło, wysechł przed kilku laty lub że ceny zbóż wzrastają, a bezrobocie się wzmaga? Winien tu jest pewnie Pan Bóg, a może cesarz albo prefekt, zresztą diabli wiedzą kto. Na pewno jednak nie dzielny młynarz Souibirous, mimo że czasem chętnie wychyli w gospodzie szklaneczkę wina,-lub potasuje trochę karty. Faktem jest, że winien lub nie, musi teraz mieszkać z rodziną w cathot, więziennym lochu. Bo ów cachot w uliczce des Petites Fcesees nie jest wcale domem mieszkalnym, tylko dawnym miejskim aresztem. Ściany pocą się wilgocią, w ich szczelinach można by urządzić grzybobranie. Przedmioty z drzewa paczą się prędko, a chleb porasta grubą pleśnią. W lecie panuje tu upał nie do zniesienia, za to w zimie marznie się bez litości. I też burmistrz Lourdes pan Lacade wydał przed kilku laty zarządzenie, aby otworzyć bramy więzienia i przenieść przestępców i zatrzymanych włóczęgów do wieży Baous-Tores, gdzie warunki zdrowotne były bez porównania lepsze. - Dla rodziny Soubirous warunki zdrowotne w cachot muszą być dostatecznie dobre... - myśli gorzko Soubirous. - Bermadetta dziś w nocy znów sapała i rzęziła okropnie. Owo przypomnienie tak obniża jego dość już nędzne samopoczucie, że decyduje się wejść z powrotem do łóżka, by zasnąć i 'zapomnieć o troskach. Ta tchórzowska kapitulacja nie dochodzi jednak do skutku, bo oto właśnie obudziła się. matka Soubirous. Wygląda na lat pięćdziesiąt, choć ma zaledwie około trzydziestu pięciu. Kobieta zabiera się od razu do pracy. Zgarnia tlejące jeszcze węgielki ma kupkę, wrzuca na nie garść słomy, trochę drzazg i kilka suchych gałązek. Wreszcie nad ożywionym już ogniem wiesza miedziany kociołek z wodą. Mąż przygląda się ponuro milczącemu 'krzątaniu się żony. On również nie odzywa się ani słowem. Zaczyna się nowy dzień, pełen zwykłych trosk i rozczarowań, dzień taki sam jak wczorajszy i podobny do jutrzejszego. Nikt nie ukryje się przed tym, co z sobą przyniesie. Właśnie zadzwoniły dzwony farnego kościoła. Franciszek Soubiraus ma jedno tylko pragnienie: wlać szklankę palącej gorzałki do pustego żołądka. Lecz matka Soubirous trzyma butelkę z ziołową nalewką pod kluczem. Mężczyzna nie może się przemóc, aby wypowiedzieć namiętną swą prośbę, gdyż owa diabelska nalewka jest kością niezgody między małżeństwem. Jeszcze chwilę zmaga się ze sobą, wreszcie zrezygnowany wsuwa stopy w drewniaki. - Wychodzę teraz, Ludwiko - mruczy niewyraźnie. - Czy ci się trafia jaka robota? - pyta kobieta. - Mam różne propozycje - odpowiada mętnie. Rozmowa taka powtarza się 'między nimi codziennie, gdyż duma nie pozwala Franciszkowi przyznać się żonie ani nawet sobie samemu do istotnego żałosnego stanu rzeczy. Kobieta zbliża się do niego ożywiona nadzieją. - Czy może w tartaku Lafite'a? - Nie, nie u Lafite'a! Kto by tam chodził do Lafiite'a! Chcę pogadać z Maisongross'em albo może z Cazenave'em... wiesz, tym naczelnikiem poczty. - MaiSongrosse, Cazenave... Pani SouMrous wypowiada rozczarowana te dwa nazwiska i zabiera się z westchnieniem do roboty. Małżonek wkłada na głowę swą baskijkę ruchy jego są powolne i niezdecydowane. Nagle kobieta zwraca się ku niemu: - Posłuchaj, Franciszku, namyśliłam się już. Musimy oddać z domu Bermadettę - mówi szeptem. - Co to znaczy oddać z domu? , Soubirous odsuwa właśnie ciężki rygiel u drzwi. Są to prawdziwe drzwi więzienne. Za każdym razem, gdy je otwiera, przychodzi mu na myśl najcięższy okres jego życia, owe cztery tygodnie roku ubiegłego, które - niewinnie posądzony - spędził w areszcie śledczym. Opuścił rękę i słucha dalszego szeptu żony: - Myślę o wysłaniu jej do ciotki Bermardy lub też na wieś do Bartres. Myślę, że pani Lagues weźmie ją chętnie z powrotem do siebie. Dziewczyna, tak lubi wieś, będzie tam znów dostawała kozie mleko, pszenny chleb z miodem. No i powietrze wiejskie na pewno świetnie jej zrobi, a trochę roboty nie może jej przecież zaszkodzić... Nowa fala goryczy zalewa serce Franciszka Soubirous. Choć docenia dobre intencje żony, to jednak uznaje za stosowne się oburzyć, ma bowiem słabość .do wielkich słów i gestów. Podobno przodkowie Soubirous pochodzą z Hiszpanii. - Więc jestem już prawdziwym żebrakiem - żachnął się - dzieci moje umierają z głodu... do obcych... na łaskę... - Bądź rozsądny, ojciec - przerywa mu żona, gdyż zaczął mówić zbyt głośno. Patrzy na niego, gdy 'tak stoi ze spuszczoną głową, zrozpaczony, zbolały i słaby. Wyjmuje wtedy z szafy butelkę i nalewa mu szklaneczkę. - Niezły miałaś pomysł - dziękuje niezręcznie Soubirous i jednym tchem pochłania palący płyn. Ma szaloną ochotę na drugą porcję, opanowuje się jedmak i wychodzi. Na wspólnym z siostrą łóżku starsza z dziewcząt, Bernadetta, leży cichutko z szeroko otwartymi ciemnymi oczami. MASSABIELLE, OSŁAWIONY KĄT Ulica des FetSites Fossees to jeden z wielu wąskich zaułków, opasujących położone na skale 'miasteczko Lourdes. Ostrymi zygzakami wspina się .ku górze i wychodzi na plac miejski zwany Marcadał. Choć jest już zupełnie jasno, Saubirous idzie powoli, gdyż widzi zaledwie na odległość kilku kroków. Szare niebo zwiesza się tuż nad głową, a gęsta, zasłona z deszczu i płatków śnieżnych bije go po twarzy. Świat wydaje się pusty i ponury. Jedynie odgłos trąbki dolatujący z koszar dragonów mąci poranną ciszę. W dolinie rzeki Gave śnieg zwykł prędko topnieć, lecz dziś lodowate zimno przenika aż do kości. Są to podmuchy Pirenejów czających się tuż za niskimi chmurami mroźne poselstwo srogich lodowców ciągnących się między Francją a Hiszpanią, od Pie du Midi aż do groźnego demona Vignenial. Ręce Franciszka są czerwone i sztywne od zimna, nie ogolone policzki mokre, a oczy palą nieznośnie. Mimo to, stanąwszy przed piekarnią Miaisangrosse'a, waha się długo, zaniim decyduje się wejść. Z góry wie, że to trud daremny. W czasie ubiegłego karnawału Maisongrosse zatrudniał go od czasu do czasu przy roznoszeniu pieczywa. W zapusty różne stowarzyszenia i 'związki urządzają wspaniałe zabawy: oto na przykład wielki bal krawców i szwaczek spod znaku św. Łucji. Bal odbywa się w hotelu pocztowym, a firma Maisongrosse dostarcza nań wszelkiego pieczywa począwszy od chleba, a skończywszy na wyśmienitych tortach i pączkach. Przy roznoszeniu pieczywa Franciszek zarobiJ ongiś pokaźną sumę stu sous i oprócz pieniędzy przyniósł dzieciakom pełną torbę ciastek. Nareszcie przezwycięża nieśmiałość i wchodzi do sklepu. Już w progu odurza go kuszący zapach ciepłego jeszcze chleba. Żałośnie ściska mu się serce. Pośrodku, izby stoi gruby piekarz w białym fartuchu ma brzuchu i pogania dwóch spoconych czeladników, wyjmujących właśnie z pieca świeże bułeczki. - Może mógłbym dzisiaj być panu w czymś potrzebny? - zapytuje lekkim tonem Soubirous. Równocześnie ręka jego z lubością przegarmia piękną mąkę pszenną, stojącą w otwartym worze. Grubas nie zaszczyca go ani jednym spojrzeniem, tylko pyta Skrzypiącym głosem: - He, stary, cóż to za dzień dziś mamy? - Czwartek, do usług pana, tłusty czwartek. - He więc dni pozostaje mam jeszcze do środy popielcowej? - pyta piekarz dalej tonem egzaminującego nauczyciela. - Chyba będzie jeszcze ze sześć, panie szefie - zastanawia się SoubiroU. - A więc sami widzicie - triumfuje brzuchacz, jakby właśnie dokonał miezwykłego odkrycia. - Jeszcze tylko sześć dni i koniec tego wesołego 'karnawału. W dodatku komitety balowe robią zamówienia już nie u mnie, lecz u Bouya. Skończyły się dawne dobre czasy... dziś już piekarz nie dogodzi, potrzeba ciastkarza. Jeśli zaś cały ten interes tak wygląda w czasie karnawału, no to wyobraź Sobie, stary, co się tu będzie działo w poście. Tak, stanowczo dziś jeszcze wyrzucę jednego z tych dwóch nicponiów... Franciszek Soubirous namyśla się, czy aby nie poprosić piekarza o bochenek chleba. Słowa prośby cisną mu się do gardła, lecz zamierają na wargach. Nie ma odwagi. - ' Nawet żebrać nie potrafię - wyrzuca sobie w duchu. Opuszcza jednak sklep z podniesioną głową i miną niezadowolonego klienta. Przechodzi przez plac dzielący piekarnię od poczty i z daleka już spostrzega pana Cazenave'a, stojącego w podwórzu między zaprzęgami. Dawny sierżamt z Pau jest rannym ptaszkiem. Wprawdzie okres jego czynnej w wojsku służby minął już dawno, było to za czasów tłustego nieszczęsMego króla, lecz mimo to Cazenave chętnym uchem przyjmuje oficerski tytuł, jakim go jeszcze nieraz ludzie zagadują. Chodzi stale w wysokich, wspaniale wyglansowanych butach, bijąc z lekka szpicrutą po cholewach. Czerstwą twarz ozdabia 'troskliwie 'pielęgnowana bródka, skręcona w korkociąg, a la cesarz. Cazenave jest nieprzejednanym bonapartystą w tym przekonaniu, że ideologia tej partii łączy szczęśliwie miłość ojczyzny i sławę wojenną z dążeniem do nowoczesnego postępu. Interesy pana naczelnika poczty z Lourdes uległy znacznej poprawie od czasu zbudowania nowej linii kolejowej z Tuluzy przez Tarbes i Pau do Biarrutz. Jak wiadomo, cesarz a nawet i cesarzowa Eugenia chętnie przebywają w Biamfe. Każdy zaś turysta podróżujący dla przyjemności lub też kuracjusz, zdążający do pirenejskich uzdrowisk, zmuszony jest siłą rzeczy zatrzymać się u gościnnego pana Cazenave'a. A to z tej przyczyny, że poczmistrz jest wszechwładnym panem wszelkich, mniej lub więcej wygodnych, mniej lub więcej kosztownych "okazji" dowożących klientów, spragnionych wypoczynku czy wrażeń, do Argeles, Cauterets, Gavarnie lub Loućhon. W obecnej chwili jest jednak daleko jeszcze do tak zwanego "sezonu". Jakimi środkami ów sezon przedłużyć oraz zwiększyć ilość przepływających turystów - oto niewyczerpany temat rozmów między panem Cazenave'eim a ambitnym burmistrzem Lourdes, panem Adolfem Laeadem. Soubirous służył swego czasu w wojsku, ale tylko czternaście dni dłużej nie chciano go trzymać. Staje więc tak jak tylko umie służbiście przed Caizenave'em. - Dzień dobry, panie naczelniku. Czy znajdzie się dla mnie może dzisiaj jaka robota? Cazewawe nadyma policzka, to znów wydmuchuje pogardliwie powietrze. - A, to znów ty, Soubirous! Sapristi, czyż się już nigdy jakoś nie ustalisz, stary chłopie! Każdy z nas musi dbać o siebie... i nam nic z nieba za darno nie spada! - Niebo jest bardzo na mnie niełaskawe, panie.. Już od lat mi się krzywda... - Słuchajcie, człowieku, zgadzam się na to, że nasze szczęście pochodzi z nieba, lecz pamiętajcie, że niedostatek ściągamy sami na siebie. Podkreślił ostatnie zdanie smagnięciem szpicruty po cholewach. Soubirous spuścił oczy: - Dzieci moje na pewno nic nie zawiniły. Pan poczmistrz wydaje jakiś rozkaz stajennemu Doutreloux. Młynarz wyprostowuje się znów - pyta: - Może by się jednak coś znalazło, mon capitaine? Gazeoave udobruchał się wyraźnie po tym tytule. - Zawsze chętnie wspomagam starych wojaków... dziś jednak naprawdę nic nie mogę wymyślić. Biednemu młynarzowi ciężar własnego ciała wydaje się nieznośny. Wolno zabiera się do odejścia, wtem Cazenave odwołuje go z powrotem: - Stój, mój drogi! Ostatecznie mogę ci dać zarobić dwadzieścia sous, choć wprawdzie robota ta nie jest apetyczna. Słuchaj. Matka przełożona prosi o wywiezienie ze szpitala wszelakich śmieci, nieczystości i spalenie ich za miastem bandaże, gazy po operacjach, bielizna po zakaźnie chorych i różne podobne historie. Zaprzęgnij no tego gniadego do małego wózka, jeśli masz ochotę... Dwadzieścia sous mogę dać!... - Czy nie mógłby pan zapłacić trzydziestu sous? Cazenave już nic na to nie odpowiada. Souibirous zakłada więc gniadą szkapinę, najgorszego konia z całej stajni, do małego drabiniastego wózka. Mizerny zaprząg wlecze się wolno ku szpitalowi sióstr św. Hildegardy z Nevers, tych samych, które również uczą w szkole. Dozorca szpitala czeka już z przygotowanymi trzema skrzyniami pełnymi owych odpadków. Nie są one wprawdzie bardzo ciężkie, lecz za to cuchną ohydnie. Mężczyźni ładują je na wózek. - Uważaj, Soubirous - ostrzega dozorca szpitalny, dumny ze swych wiadomości fachowych. - W tym brudzie gnieździ się sam szatan zarazy. Wywieź to jak najdalej, aż do Massabielle, tam spal wszystko dokładnie i popiół wrzuć do Gave. Deszcz i zawierucha nastały tymczasem wózek toczy się kulawo po nierównym bruku. Szpital sióstr z Nevers jest położony przy północnym wejściu do miasta, na skrzyżowaniu szos wiodących do Paoi i do Tarbes. Soubirous, by 'Opuścić Lourdes przez zachodnią bramę Baous, zjeżdża w dół stromą uliczką Basse hamując ostrożnie. Potem mija dawny most zbudowany jeszcze przez Rzymian, tak zwany Pont Vieux, i wtedy dopiero {rozcierając zmarznięte dłonie pozwała gniademu iść dalej swobodnie. W tym miejscu rzeka Gave skręca gwałtownie. Szumią oburzeniem prastare górskie wody na ten magły męczący zwrot! Olbrzymie bloki granitowe stają teraz rozgniewanenu potokowi w poprzek 'drogi. Lecz Soubirous nie zważa na rzekę Gave. Myśli, że skoro poczmistrz nie 'powiedział "nie", to chyba zapłaci trzydzieści sous. Za osiem 'kupi cztery chleby, lecz nie u Maiscngross'a, oczywiście, że nie u Maissngrosse'a. Pół funta pożywnego sera owczego... to już razem z chlebem daje czternaście sous... do tego dwa litry wina... to już dwadzieścia cztery... Aha, jeszcze kilka kostek cukru dla dzieci, przyda się, wrzuci do wina... Najlepiej będzie zresztą - myśli - gdy oddam całe 30 sous Ludwice, niech ona je podzieli. Wtedy nie będę potrzebował nic rozliczać. Dla siebie nie zachowam ani guzika. Przyrzekam to święcie... ,, Mimo widoków na zarobienie trzydziestu sous - niespodziewany podarunek z nieba - biednemu Soubirous robi się coraz ciężej na sercu. Dotkliwy głód wywołuje mdłości, potęgowane jeszcze ohydnym odorem wydzielającym się z wozu. Przejeżdża teraz obok posesji pana Lafxte'a, owego osławionego bogacza z Lourdes, 'który zacząwszy karierę podobnie jak Soubirous od młynarstwa, dzięki zawrotnemu szczęściu dorobił się milionów. Rozległe jego posiadłości leżą na tak 'zwanej wyspie Chalet, utworzonej przez łuk rzeki Gave i wpadający do miej strumień Savy. Na wyspie króluje otoczony starym palikiem pałac w stylu Henryka IV z wielu wieżyczkami i wykuszami. Za palikiem ciągną się .łąki, za nimi widać olbrzymi tartak. Mieszkańcy Lourdes nazywają go z szacunkiem fabryką. Zbudowany z wielkim nakładem kapitału posiada wspaniałą zaporę wodną, która spiętrzając wodę małego strumyka oddaje młynowi bezcenne 'usługi. Jeszcze jeden stary, mały 'młyn -ukazuje się oczom Souibiirous. Jego właściciel Antoni Niicolau mieszka tam wraz z matką. Soubirous zazdrości im o wiele "więcej, niiż zamku bogatemu panu Lafite'owi nie mogąc mu w niczym dorównać, jednak z Antonim Nioalau może się mierzyć na każdym polu. Czyż może Niooiau jest kimś lepszym od niego? Przeciwnie, on Soubirous jest lepszym młynarzem, bo starszy - bardziej doświadczony. Niepojęte są wyroki boskie, które każą dobremu fachowcowi tułać się bez pracy po świecie, a gorszemu od niego pozwalają siedzieć wygodnie na progu młyna i wpatrywać się w obracające się koło. Sobirous uderza batem po kościstym grzbiecie konia, tak że ten podskakuje i nawet kilka kroków przebiega kłusem. Droga zatraca się w oszroniałym zielsku i przechodzi na nędzawe pastwisko. Piękne, białe topole pana Laldte'a zostały już daleko w tyle. Wyspa Chalet robi się pusta. Widać tylko kępy laskowych orzechów i dzikiego bukszpanu. Dwa pasma zagajników olszynowych rosnących nad prawym brzegiem rzeki Gave i nad lewym strumyka Savy zbiegają się tu w jedną całość. Na lewym brzegu rzeki widać skaliste wzniesienie gór Espelugues. W tym niskim niepokaźnym garbie natura wyrzeźbiła szereg pieczar czy jaskiń, toteż przez ludność miejscową owa góra nazwana jest Górą Spelunek lub nor wyrażając się wytworniej nazwijmy ją Górą Grot. Największa z nich nosi nazwę groty Massabielle. Jest to jaskinia wyżłobiona w wapiennej ścianie, około dwudziestu kroków szeroka i dwunastu głęboka, przypominająca kształtem piekarski piec. Nie wygląda pociągająco, jest mokra i wilgotna, zasypywana żwirem przez rzekę Gave, która przy najmniej szym podniesieniu poziomu wody zalewa jej wnętrze. Spomiędzy żwiru tu i ówdzie wyrasta nieśmiało kilka gałązek paproci i kopytnika. W połowie wysokości groty rośnie samotny, wątły krzak dzikiej róży. Pędy jej oplatają owalną niszę, tworzącą jakby, wąską furtkę, prowadzącą w głąb skały. Można by przypuszczać, że tę gotycką niszę czy okno wyrzeźbiła niegdyś niewprawna ręka ludzka. Owa grota massabielska nie cieszy się dobrą sławą u mieszkańców Lourdes i wieśniaków z doliny Batsu-guere. Stare kobiety potrafią opowiedzieć niejedną ponurą historię o duchach pokazujących się tam. Zaskoczeni przez burzę rybacy i pastuszkowie, zmuszeni schronić się do groty, żegnają się wpierw pobożnie. Franciszek Soubirous nie jest jednak starą babą, lecz mężczyzną zahartowanym przez życie w 'bajki o duchach nie wierzy. Zatrzymuje więc swój wózek na wąskim cyplu między rzekami Gave i Savy, schodzi z kozła rozglądając się naokoło, gdzie by tu jak najlepiej wykonać swoją robotę. Może byłoby dobrze przejechać przez płytki strumień i wysypawszy szpitalne brudy w grocie, spalić je. Ogień łatwiej tam chwyci miż na otwartej przestrzeni. ' Waha się chwilę, obawia się bowiem, aby stary spróchniały wózek nie rozleciał się podskakując na kamienistym dnie strumienia. Franciszek nie decyduje się nigdy szybko. Stoi więc i drapie się w głowę. Wtem do uszu jego dochodzi głuche chrząkanie. To widocznie świniarek Leyrisse pasie swoje stado. Chłopak 'zostawia świnie, tarzające się w małym bagnie między skałą Massabielle a gminnym laskiem, i biegnie ku wózkowi. Ten Leyrisse, to też Z człowiek 'zapomniany przez Boga i ludzi. Soubirous lekceważy go jak wszyscy boć to nie tylko -kretyn o wilczej paszczy, który nie mówi po ludzku, ale szczeka - wyje, lecz oprócz tego pasie świnie z całej okolicy, co wedle oceny uczonego młynarza jest najpodlejszym zajęciem pod słońcem. Leyrisse jest niskim i krępym mężczyzną z wielką rudą głową na rozdętej szyi. Zawinięty od stóp do głów w skóry zwierzęce, wygląda w nich jak mocno sznurowany pakunek. Kierownik szkoły pan Clarens twierdzi, że tak jak Leyrasse musieli wyglądać pierwotni mieszkańcy Pirenejów. Pastuch stara się gwałtownymi ruchami zwrócić uwagę młynarza. Leynisse jest zawsze podniecony jak wszyscy nieszczęśliwi, którym wskutek upośledzenia mowy tak trudno jest 'porozumieć się z otoczeniem. Soubirous przywołuje go chłopak bez wahania przechodzi wielkimi krokami przez strumień nie Zzważając wcale na zimną wodę. Biegnie za nim kudłate psisko niemniej podniecone niż jego pan. - Hej, Leyrisse! - woła młynarz. - Czy mi pomożesz: Leynisse jest poczciwym chłopcem i chętnie wszystkich wyręcza chcąc wykazać światu swą użyteczność. Na silnych barkach wynosi kolejno skrzynie z wozu, dźwiga je aż do końca cypla i wysypuje ma ziemię całą ich zawartość. Rośnie 'cuchnąca piramida skrwawionej waty, brudnych prześcieradeł - zaropiałych bandaży. Młynarzowi przyzwyczajonemu do czystej 'roboty robi się mdło, zapala więc fajkę, aby zaduch wwiercający się do nosa zabić dymem tytoniowym. Wydaje mu się, że w stosie nieczystości ujrzał niesamowite rzeczy, na przykład, obcięty palec ludzki. Prędko rzuca Leyrdsse'owi pudełko zapałek, aby jak 'najprędzej podpalił te okropności. Zrobiło się strasznie zimno, mimo że wiatr ustał zupełnie. Łatwopalny materiał 'buchnął od razu wielkim płomieniem. Świniarek i jego pies skaczą radośnie około tego dziwacznego stosu ofiarnego. Dym ulatuje wprost ku górze, znać wdzięcznie przez niebo przyjęty. Soubiirous siedzi milczący na kamieniu i patrzy, a usłużny pastuch siada obok miego. Wyciąga z małego woreczka bochenek ciemnego chleba i słoninę, a odkrajawszy po dwa równe kawałki podaje uprzejmie młynarzowi porcję dla niego przeznaczoną. Zgłodniały Souibirous chwyta chciwie smakowity kąsek, pierwszy jego posiłek w dniu dzisiejszym. Lecz nagle ogarnia go wstyd, opanowuje się - je wolno i statecznie, tak jak przystoi szanującemu się młynarzowi, stojącemu przecież o tyle wyżej od głupkowatego świniarka. Wpatrzony w ognisko, trawiące z zaciekłą szybkością rzuconą mu strawę, mruczy: - Gdyby tak mieć tu jaką łopatę. - Zaledwie młynarz zdążył to wymówić, a już usłużny Leyrissie zrywa się z kamienia, biegnie z powrotem przez strumień - wynosi z groty dwie łopaty. Pozostawili je tam robotnicy, budujący w czasie przyboru wód tamę wzdłuż rzeki. W tym czasie ogień zdążył pochłonąć ostatki śmieci. Niewiele już potrzeba było trudu, aby łopatami zgarnąć 'kupę popiołu do rzeki. Gave porywa go z szalonym temperamentem i niesie wartkim nurtem aż do Adour i z nią razem wpada do oceanu. Jest zaledwie po dziesiątej, kiedy Franciszek Soubirous staje znów przed Cazeniaveem, lecz już nie z pustym żołądkiem i... z nadzieją w sercu. - Rozkaz pański wykonany, mon capitaine! Po długich targach i wielokrotnie służbiśće powtórzonym tytule, Soubirous otrzymał ostatecznie dwadzieścia pięć sous. Doszedłszy do rogu uliczki des Peiśtes Fossees, Soubirous wciąż jeszcze trwa w postanowieniu oddania całej sumy Ludwice. Jednak blisko gospody ojca Babou opanowuje go pokusa, przed którą tylko słabo usiłuje się bronić niewiele ma przecież sił po wyczerpującej pracy porannej. Srebrny krążek, dwadzieścia sous, miał być zapłatą za jego pracę, więc pięć miedziaków jest właściwie nieprzewidzianym dodatkiem. A w jakiej że to księdze napisano, że wzorowemu ojcu rodziny, zamęczającemu się w zimowym mrozie pracą ponad siły dla dobra swoich dzieci, nie wolno "użyć marnych pięciu sous, znikomej cząstki zarobku, na własne potrzeby? Ojciec Babou żąda za ósemkę litra ziołowej nalewki tylko dwa sous. To chyba nie jest wiele. Zatrzymuje się więc w tiralktiemi, ale tylko na chwilę, aby wypić jedną szklaneczkę. U progu domu dolatuje go przyjemny zapach ani "milioe" ani kukurydziana zupa. Bogu dzięki! Żona gotuje zupę cebulową! Te kobiety jakoś zawsze sobie poradzą! Kto je tan wie, jakim cudem, może im pomagają te różańce, które każda nosi w kieszeni fartucha. Soubirous krząta się najpierw z udaną obojętnością po izbie, zanim wręczy żonie srebrną monetę. Daje ją tak mimochodem, jak gdyby to był drobny zaledwie zadatek na złote luidory, których spodziewać się może jutro. - Tęga z ciebie głowa, Franciszku - chwali go żona. On sam też jest o tym głęboko przekonany, pewien, że dziś stanął całkowicie na wysokości zadania. Ludwika stawia przed nim talerz zupy cebulowej, którą zjada ze zwykłą powagą. Kobieta przygląda mu się i wzdycha. - A gdzież to dzieciaki? - pyta po skończonym posiłku. - Dziewczęta powinny zaraz wrócić ze szkoły, a Janek i Justyn bawią się na dole. - Nie życzę sobie, aby moje dzieci bawiły się na ulicy - odzywa się nagle były młynarz z niezadowoleniem. Lecz ponieważ żona nie podejmuje tego tematu, Soubirous wstaje, ziewa i przeciąga się stękając. - Przemarzłem dziś rzetelmie. Najchętniej zagrzałbym się w łóżku, ostatecznie zasłużyłem na to... Pani Soubirous odkrywa kapę na łóżku. Mąż wysuwa nogi z drewniaków i rzuca się na posłanie przykrywając się kołdrą aż na głowę. Bo przecież, jeśli jest się nawet nędzarzem prześladowanym przez zły los, to jednak życie zsyła chwile przyjemne, zwłaszcza po dobrze spełnionym obowiązku. Soubirous czuje się syty powoli dobroczynne ciepło rozchodzi się po całym ciele, jest zadowolony - dumny z siebie. Z tego błogostanu przechodzi stopniowo w zasłużony sen sprawiedliwego. BERNADETTA NIE WIE NIC O TRÓJCY ŚWIĘTEJ Siostra Maria Teresa Yauzaus ze Zgromadzenia Zakonnego z Nevers jest przydzielona jako nauczycielka do przyszpitalnej szkoły dla dziewcząt. Siedzi w 'tej chwili za pulpitem nauczycielskim przed gronem uczennic. Siostra Maria Teresa jest jeszcze młoda i można by ją uważać za ładną, gdyby nie wąskie, zaciśnięte usta. Szpecą ją też trochę nieco wyblakłe, zbyt głęboko osadzone niebieskie oczy. Bladość jej szlachetnie wyrzeźbionej twarzy przy śnieżnym rąbku czepca wygląda raczej chorobliwie żółto. Rasowe ręce o długich palcach wskazują na dobre pochodzenie, lecz po bliższym obejrzeniu widać, że piękne te ręce są czerwone i spierzchnięte. Cała jej postać przypomina średniowieczną świętą ze wszystkimi oznakami ascezy i surowości. Ksiądz Pomian, katecheta w Lourdes, który jest jednocześnie wykwintnym dowcipnisiem, mówi o niej: - Zacna siostra Teresa jest nie tyle oblubienicą, ile amazonką Chrystusową. Zna ją doskonale ze szkoły, gdyż jest ona jego pomocnicą w nauce religii. Ksiądz Ponian objeżdża poza tym jako duszpasterz wszystkie okoliczne wioski i osiedla departamentu, tak że często przez kilka dni z rzędu bywa nieobecny w Lourdes. Nazywa sam siebie bożym komiwojażerem. Zwierzchnik jego, dziekan Peyramale, 'nie znosi tego rodzaju dowcipnych uwag. Siostra Maria Teresa przygotowuje dzieci do I Komunii św. pod kierunkiem księdza Pomiana uroczystość ta ma się odbyć na wiosnę. Przed nauczycielką stoi dziewczynka mała i drobna na swój wiek. Okrągła twarzyczka jest jeszcze 'bardzo dziecinna, ale wysmukłe ciało wskazuje już na wczesne dojrzewanie tej południowej rasy. Dziewczynka ubrana jest w chłopską suknię, na nogach ma drewniaki. Prawie wszystkie tamtejsze dzieci, nie tylko te ze szkoły szpitalnej, noszą drewniane sabaty. Sarnie oczy dziewczęcia spokojnie wytrzymują wzrok nauczyciela, spojrzenie ich jest jasne, lecz jakby nieobecne czy obojętne. Coś w wyrazie oczu Bernadetty niepokoi siostrę Marię Teresę. - To ty naprawdę nic nie wiesz o Trójcy Świętej, drogie dziecko Dziewczynka wciąż jeszcze nie spuszcza wzroku z zakomnicy i odpowiada nie zmieszana spokojnym głosem: - Nie siostro, nic o tym nie wiem... - I nigdy nic o tym nie słyszałaś? Dziewczynka 'zastanawia'się długo, .po czym odpowiada: - Możliwe, że już coś słyszałam. Zakonnica zamyka głośno książkę, prawdziwy ból zmienia jej rysy. - Teraz już naprawdę nie wiem, czy mam cię uważać za zuchwałą, obojętną czy tylko za głupią... Bernadetta nie spuszczając głowy odpowiada naiwnie: - Jestem głupia, siostro... W Bartres też mi mówiono, że nie mam głowy do 'książki... - A więc jest jednak tak, jak się obawiałam - wzdycha ciężko nauczycielka - jesteś bezczelna, Bernadetto! Siostra Vauzous chodzi tam i z powrotem przed ławkami i z poczucia obowiązku stara się koniecznie przemóc odrazę i oburzenie. Korzystając z tego dziewczęta jest ich około dziewięćdziesięciu zaczynają coraz śmielej rozmawiać i dokazywać. - Cicho tam! - nakazuje nauczycielka. - Dokąd ja się dostałam! Jesteście złośliwe i ciemne jak zgraja dzikusów! Jedna z dziewcząt podnosi! palec. - Ty chyba też nazywasz się Soubirous? - pyta siostra, która przejąwszy tę klasę dopiero przed kilku tygodniami,, nie może spamiętać wszystkich twarzy i nazwisk. - Tak siostro, jestem Maria Soubirous, chciałam tylko powiedzieć, że Bermadetta, ...że moja siostra często bywa chora... - Wcale się ciebie o to nie pytałam - gami nauczycielka, która tę siostrzaną solidarność uważa za rodzaj buntu. Siostra Vauzous zdaje sobie sprawę, że samą chrześcijańską dobrocią nie utrzyma w .karbach gromady dziewięćdziesięciu prostackich dziewcząt, umie jednak zdobyć należny jej szacunek. - Twoja siostra choruje? A cóż to za choroba? - Nazywa się atma, ...czy jakoś tam... , - Myślisz zapewne astma? - O właśnie siostro, astma'- Tak powiedział doktor Dozous. Siostra moja często nie może oddychać... Maria oddaje tak wiernie 'napad duszności, że wywołuje to wesołość całej klasy. Siostra klaśnięciem w dłonie ucisza dziewczęta. - Astma nie przeszkadza nikomu w nauce ani w pobożności. Siostra Maria Teresa marszcząc brwi spogląda na klasę. - Która z was może mi dać odpowiedź na moje pytanie? W pierwszej ławce podskakuje dziewczynka ma ciemne, kręcące się włosy, zmysłowe oczy i szerokie usta. - Jeanine Abadie, dobrze! - zgadza się nauczycielka. Jest to nazwisko, które wywołuje najczęściej. Jeanne Abadie oświadcza triumfalnie: - Trójca Święta to jest po prostu Pam Bóg! Przemęczona twarz zakonnicy uśmiecha się pobłażliwie. - No, takie całkiem proste to znów nie jest, moja droga... W każdym razie masz chociaż blade wyobrażenie. W tym momencie wszystkie uczennice wstają, aby powitać wchodzącego 'księdza Pomiana. Młody ksiądz, jeden z trzech wikariuszy księdza dziekana Peyramale'a, godnie nosi swoje nazwisko Pomian. Ma bowiem policzki okrągłe i różowe jak jabłuszka, a oczy uśmiechają się stale. - Cóż to? - zapytuje. - Jakaś rozprawa, siostro? - pyta patrząc na biedną przestępczynię, stojącą wciąż jeszcze przed ławkami. - Niestety, muszę się księdzu poskarżyć na Bermadettę Soubirous - odpowiada siostra. - Jest nie tylko ograniczona i tępa, ale ponadto daje mi zuchwałe odpowiedzi! Bernadetta porusza żywo głową, jakby chciała coś w tym oskarżeniu sprostować. Ksiądz Pomiam, chwyta jej twarzyczkę swą owłosioną ręką i obraca ją ku światłu. - Ile masz lat, Bernadetto? - Skończyłam czternaście - odpowiada dźwięcznym głosem dziewczynka. - Jest najstarsza i najmniej rozwinięta z całej klasy - szepcze siostra Vauzous do wikarego. Lecz on nie zwraca na nią uwagi, -tylko pyta dalej: - Czy możesz mi powiedzieć, mała, w którym dniu i w którym roku się urodziłaś? - O tak! To mogę księdzu chętnie powiedzieć. Urodziłam się 7 stycznia 1844 roku. - A więc widzisz, Bermadetto, jak umiesz rozsądnie odpowiadać i wcale nie jesteś głupia. Może mii zatem 'powiesz, w jakiej oktawie przypadają twoje urodźmy, albo spytam inaczej, abyś mnie lepiej zrozumiała. Jakie święto obchodzimy na dzień przed twoimi urodzinami? Przypomnij sobie... bardzo niedawno temu... Bernadetta spogląda na księdza wzrokiem, w którym apatia miesza się ze zdecydowaniem, takim samym, który siostrę Marię Teresę doprowadził przed chwilą do rozpaczy. - Nie, tego sobie nie przypominam - odpowiada i nie spuszcza oczu z księdza. - Mniejsza o to - uśmiecha się ksiądz wikary - powiem ci to wobec tego, 'tobie i wam wszystkim. Szóstego stycznia obchodzimy święto Trzech Króli. W dniu tym Trzej Królowie ze wschodu składają Bożemu Dzieciątku w stajence betlejemskiej cudowne dary: złoto, kadzidło i mirrę. Bermadetto, czy widziałaś kiedy w kościele żłobek, przy którym stoją Trzej Królowie? Dziewczyna ożywia się, rumieniec zabarwia jej policzki. - O tak, widziałam żłobek - woła zachwycona. - Wszystkie te piękne figurki prawie jak żywe i Święta Rodzina, i wół, i osioł, i trzej królowie w koronach, ze złotymi laskami. O tak, tych "widziałam... Duże oczy dziewczynki nabierają złotawych blasków, tak żywy jest obraz wywołany w jej wyobraźni. - A więc tym sposobem dowiedzieliśmy się czegoś o Trzech Królach. Zapamiętaj to sobie, Bernadetto, i staraj się poprawić, bo jesteś już prawie dorosłą. Ksiądz Pomiam mruga chytrze w stronę nauczycielki, której dał małą nauczkę pedagogiki właściwie stosowanej. Potem zwraca się do całej klasy: - Dzień siódmego stycznia jest dla całej Francji bardzo ważną datą i świętem. W tym dniu urodził się ktoś, kto wyratował naszą ojczyznę z dna upadku i hańby działo się to dokładnie przed czterystu czterdziestu sześciu laty. Pomyślcie, dzieci, dobrze, zanim odpowiecie! Natychmiast wyrywa się jakiś triumfalny okrzyk: - Cesarz Napoleon! Siostra Maria Teresa przyciska ręce do brzucha, jakby nagle dostała ataku kolki. Kilku dziewczynkom chwila wydaje się odpowiednia, aby wybuchnąć swawolnym śmiechem. Ksiądz jednak zachowuje żartobliwą powagę. - Nie, drogie dzieci, cesarz Napoleon Bonaparte urodził się o wiele, wiele później. Podchodzi do tablicy i kaligrafuje wielkimi literami, gdyż wiele dziewcząt tkwi jeszcze w nieudolnych początkach sztuki pisania i czytania: - Joanma d'Arc, Dziewica Orleańska, urodziła się dnia siódmego stycznia 1412 roku w Domremy. Podczas gdy chór dziewczęcych głosów sylabizując głośno 'odcyfrowuje trudny napis, rozlega się głos szkolnego dzwonka. Jest godzina jedenasta. Bernadetta Soubirous wciąż jeszcze stoi samotnie przed pierwszym rzędem ławek. Siostra Maria Teresa Vauzous wstaje wolno jej dumna twarz wygląda mizernie w świetle zimowego poranka. - Przez ciebie, moja droga, nie posunęłyśmy się w katechizmie dzisiaj ani o krok dalej - mówi tak cicho, że tylko Bermadetta może ją usłyszeć. - Zastanów się, proszę, czy jesteś tego warta... CAFE PROGRES Na placu miejskim Marcadale, najbardziej ożywionym i ruchliwym punkcie miasta, między dwiema wielkimi jadłodajniami, mieści się wytworna Cafe Francais. Położona jest blisko placu postoju autobusów dalekobieżnych, owego miejsca, w którym echa wielkiego świata najżywiej odbijają się o ciche pirenejskie miasteczko. Właściciel kawiarni monsieur Durain poświęcił w roku ubiegłym dużą sumę pieniędzy na całkowite odnowienie lokalu. Czerwony plusz i marmury stolików odbijają się w olbrzymich lustrach, a potężny piec kaflowy"z gzymsami przypomina rzymską wieżę strażniczą. Dzięki temu pięknemu piecowi, Cafe Francais jest dziś najlepiej ogrzanym lokalem w Lourdes. Lecz przezorny pan Du-ran dba nie tylko o przytulne ciepło dla swych gości, pragnie on również miłym oświetleniem uprzyjemnić im pobyt w kawiarni. Zdecydował się więc na nowoczesne urządzenie-, jasno świecące lampy naftowe z 'zielonymi 'kloszami, umocowane na poprzecznych prętach, zwieszają się z sufitu zalewając swym ciepłym światłem marmury stolików. Gospodarz jest przekonany, że i Paryż, goniący za każdą nowością, nie powstydziłby się takiej instalacji. Duran w przeciwieństwie do swoich ziomków nie jest zbyt oszczędny. Pozwala swoim lampom płonąć nawet i za dnia, jeśli tego zajdzie potrzeba. Tak na przykład dziś, kiedy zimowy mrok nie chce się wcale rozproszyć. W swej wspaniałomyślności posuwa się jeszcze dalej. Nie poprzestaje na hojnym szafowaniu światłem materialnym, lecz chce ułatwić swoim klientom i duchowy kontakt ze światem. W tym celu obok wieszaków na palta wiszą na ścianie szeregi pism i gazet paryskich, 'których kosztowny abonament nie odstrasza właściciela Cafe Francais. Z daleka już widnieją nagłówki: Le Siecle, L'Lre Imperiale, ue Journal des Debats, La Revue des Deux Mondes a La Petite Republiąue. Tak, nawet La Petite Republiąue, pismo zdecydowanie rewolucyjne, skierowane przeciwko cesarzowi i jego rządowi, organ bojowy, którego duszą i mózgiem jest, jak to każdemu wiadomo, ów socjalistyczny przywódca Louis Blanc. Wreszcie, nie potrzeba chyba dodawać, że znajduje się tam tez miejscowy tygodnik Le Lavedan wydawany w Lourdes. Redakcja tego pisma zawarła z Duranem pewną korzystną dla obu stron umowę, na skutek której cztery egzemplarze świeżego Lauedan znajdują się co czwartek na marmurowych stolikach kawiarni. Z uwagi na wszystkie te zabiegi, zdążające do zaspokojenia potrzeb kulturalnych gości, niektórzy ze stałych bywalców kawiarnianych nazywają ambitną Cafe Francais również Cafe Progres. Dwa razy w ciągu dnia lokal zapełnia się szczelnie. Pierwszy raz około godziny jedenastej w porze aperiitifiu, po raz drugi zaś o czwartej po południu po zamknięciu biur Sądu Okręgowego. Pracownicy tej instytucji są codziennymi klientami Cafe Francais. Rząd francuski kieruje się przy .rozmieszczaniu swoich urzędów jakąś niezrozumiałą, całkiem swoistą regułą. I tak na przykład prefektura departamentu znajduje się w Tairbes. W konsekwencji podprefektura powinna mieć swoją siedzibę w drugim z kolei najważniejszym mieście departamentu, czyli w Lourdes. Tymczasem tak nie jest. Ową ważną imstytucję ulokowano w malutkim Argeles, gdzie tak ona jak i główna komenda żandarmerii są jakby odcięte od pulsującego życia administracyjnego. Powód tego pominięcia jest niewiadomy, toteż Lourdes czuje się słusznie urażone, a więc należy je ułagodzić. Dlatego właśnie w Lourdes lokuje rząd wysoką instancję sądową, której słusznie należałaby się siedziba w Tarbes. Z tych więc powikłań wynika fakt, że pana Duirsna spotyka zaszczyt zaliczenia do swych stałych klientów kawiarnianych pana Pougata, autentycznego prezesa Sądu Okręgowego, wielu sędziów, cesarskiego, prokuratora Dutoura oraz adwokatów, sekretarzy sądowych i imnych urzędmików. O tej porze nie pokazał się jeszcze żaden z tych panów w kawiarni. Przy okrągłym stoliku w kącie siedzi samotnie pan Hiacynt de Lafiite. Ów pan de Lafite nie jest owym wielkim monsieur de Lafite'em we własnej osobie, a zaledwie ubogim krewnym bogacza. Wyprzątnięto dla niego pokój w wieży pałacowej i tam zamieszkuje. Państwo Lafite'owie odbywają liczne podróże. Pod ich nieobecność pan Hiacynt w ostatnim czasie coraz częściej znajduje przytułek w pałacu. Dla pustej sakiewki takie ciche miasto jak Lourdes jest po prostu wymarzoną kliniiką, a Paryż - ów Paryż, który nie potrafi już odróżnić szczerego złota od blichtru - niech go diabli wezmą! Bo któż może w Paryżu żyć i pracować? Dzienmikarze, kokoty i wszelkiego rodzaju szarlatani. Na pierwszy rzut oka już można ocenić, że pan Hiacynt de Lafite nie jest osobistością banalną. Ubiera się z lekka po staroświecku. Szeroki plastrom krawatu wiąże a la Alfred de Musset, górna część twarzy, włosy odgarnięte z wysokiego, kanciastego czoła przypominają Wiktora Hugo. Choć daleko mu jeszcze do czterdziestki, włosy są już przyprószone siwizną. Minęły te dobre czasy, kiedy się było za pan brat z Wiktorem Hugo, to znaczy - żeby być ścisłym - że owa Wielkość zaniżyła się raz przed laty do pochlebnej uwagi o poecie de Lalkae. Współpracowało się nawet w wystawieniu Hernaniego w Komedii taniutkiej! Należało się do owych, wybrańców, którzy Znosili czerwone kamizelki. Zresztą znało się nie tylko Wiktora Hugo, który dawno tuła się na wygmaniu, ale również i starego Laraurkie'a i młodego Teofila Gautiera oraz wielu, wielu innych i ma się już dosyć całego tego towarzystwa. Lourdes wydaje się wymarzomym miejscem, aby się w nim schronić i na łonie przyrody----trochę tu może zbyt bujnej i burzliwej - nie troszcząc się o opinię paryskich sakoiów i kawiarń pogrążyć się w poważnej pracy. W głowie Hiacynta de Lafite'a kotłuje się pewien szalony plan: mianowicie, aby szkołę romantyznu, do której sam się zalicza, pojednać z klasycyzmem. "Nieograniczona fantazja zaklęta w rygorystycznie ścisłe formy" - oto jego hasło. Obecnie poeta pracuje mad 'tragedią sceniczną pod tytułem: "Kamień węgielny pod Tarbes". Materiał do tego dzieła zawdzięcza swemu przyjacielowi i dyrektorowi .miejscowej szkoły Clarensowi, -który jako miłośnik i znawca starych legend, redaguje w tygodniku Lavedan rubrykę "Starożytne zabytki Lourdes". W tragedii tej Hiacynt de Lafite opisuje historię etiopskiej królowej imieniem Tarbis, która, zapłonąwszy gorącą miłością do biblijnego bohatera, zostaje przez niego odepchnięta. Aby ukoić ból i rozpacz, królowa ucieka ze swego kraju na zachód i chowa się w Pireneje. Tutaj, uwolniona od ponurych bogów swojej ojczyzny, spotyka radosne i miłujące życie bóstwa Zachodu, które z powodzeniem leczą jej zbolałe serce. Jako ich kapłanka buduje miasto Tanbes. Niezły materiał, jak widzimy, i wyborne pole do symbolicznych aluzji. Poeta pisze swój utwór w czystych aleksandrynach, co się uważa za zapowiedź walki z szekspiryzmem Wiktora Hugo. Jako duchowy spadkobierca Raeine'a, zdecydowany jest utrzymać niewzruszenie w akcji tragedii jedność czasu i miejsca. Pożałowania godny jest jedynie fakt, że po przeszło dwuletniej pracy nie posunął się jeszcze .ani o krok dalej poza czterdziestą parę aleksandrynów! Za to w dzisiejszym Lavedan publikuje artykuł, w którym wygłasza swoje literackie credo. Redakcja tygodnika długo się broniła przed umieszczeniem tego artykułu twierdząc, że "nie jest to temat odpowiedni dla naszych analfabetów". Na stoliku przed Lafite'em leży świeży numer Le Lavedan. Dzisiejszego ranka wyszedł bardzo punktualnie, co mu się nie często zdarza. Ten postępowy tygodnik ukazuje się przeważnie w dwa lub trzy dni po ustalonym terminie. Ksiądz Pomian dlatego też określa go żartobliwie: "szczególny to postęp, co przychodzi zawsze za późno". Przyjacielowi i przeciwnikowi w jednej osobie Wiktora Hugo zależy szalenie na tym, aby jego artykuł był czytany i komentowany szeroko. Specjalnie zaś chodzi mu o sąd Clarensa, humanisty i filologa. Są tam takie trzy zdanka o Racinie, od których słodko się robi na podniebieniu, które się wprost rozpływają w ustach. Niestety, Clarens ukazuje się wprawdzie w tej Chwili w kawiarni, lecz jest tak pochłonięty swoją idee fixe, że nie zwraca uwagi ani na świeży numer Lavedan, ani' na poetę Larfatete. Są to, niestety, zwykłe niedociągnięcia w stosunkach przyjaźni między umysłamiwyższymi. Uczony przyniósł płaski kamień w kształcie talerza i ostrożnie wyjmuje go z kraciastej chustki. Z egoistyczną 'bezwzględnością podsuwa skarb swój poecie pod sam nos i wciskamu lupę do. ręki: - Popatrz pan,- przyjacielu, co zmalazłem. Niech pan spróbuje zgadnąć gdzie! Nigdy by się pan nie domyślił! Na Górze Spelunek! W jednej z grot leżał sobie mój kamień między żwirem i po prostu wzywał mnie. Niech mu się pan dobrze przypatrzy, koniecznie przez lupę. Poznaje pan chyba herb Lourdes? Jaki różny od dzisiejszego. Ze stylu wnioskując, gotów jestem szyję 'dać, że pochodzi z początku szesnastego wieku. Nad wieżami zamku wznosi się orzeł z rybą w dziobie ale wieże te to nie nasze dzisiejsze, lecz jeszcze mauretańskie. Zapewne pan słyszał, że dawna, średniowieczna nazwa naszego grodu była Miramibelle, 'albo MMam--BeH. Miiriam zaś to po mauretańsku Maria. Jeśli dodamy jeszcze, że ów pstrąg w dziobie orła to nic innego jak „icMhys" Chrystusowy znak, zatknięty nad świeżo dla Marii zdobytym miastem, ujrzymy jasno, jak w całym kraju pierwiastek Maryjny.., - Obawiam się, że się pan myli, drogi przyjacielu - przerywa przekornie Lafilte - moim 'Zdaniem, symbolów zwierzęcych używano w heraldyce już w odległych Chrystusowych czasach. - Nie 'zaprzeczy pan chyba jednak, drogi Laficie - oponuje stary pan Ciarens - że nawet .nazwa rzeki Gave zamyka w sobie słowo: Ave. Oczywiście że zaprzeczę. Z właściwą podobnym umysłom lotnością improwizuje dość nieoczekiwańy nawet dla siebie wywód logiczny, który 'ma nie tyle przekonać Olairensa, ile doprowadzić poetę do celu, jaka przez cały czas zaprząta jego- umysł. ?- Jako filolog wie pan lepiej niż ja, kochany profesorze, że spółgłoska „gamma" przeradza się w wielu językach w „jota" lub odwrotnie. Dlaczego więc słowo „Gave" nie miałoby pochodzić od biblijnego Jahwe - Jehowy, którego imię moja królowa Tanbis po bolesnym zawodzie ze swoim Hebrajczykiem przyniosła do tego kraju? Gdyby pan przeczytał 'moje 'dzieło lub chociaż dzisiejszy artykuł... Na tym urywa się uczony dialog, .gdyż właśnie wybija jedenasta i wnet, jak zwykle o tej porze, gromadzi się w lokalu wszystko. co w Lourdes można zaliczyć do inteligencji i elity towarzystwa. Mimo to jednak, rozmów 'tego rodzaju nie można prowadzić ze wszystkimi tymi adwokatami, oficerami, lekarzami czy urzędnikami. Ich trzeźwe zainteresowania nie skłaniają do niepraktycznych, humanistycznych rozważań. Pierwszy Zzjawia się dr Dozous, lekarz miejski. Przemęczony nadmierną pracą, stale między jednym pacjentem a drugim, o tej jednak porze pozwala sobie odsapnąć chwilkę, aby wypić kieliszek małvasiera czy pwtweinu w towarzystwie zgromadzonych tu wybitnych osobistości. Lekarzy jest w Lourdes kilku. A więc: dr Pey-rus, dr Vergez, dr Lacrampe, dr Bałencie i inni. Jednak lekarz miejski dr Dozoius jest święcie o tym przekonany, że właściwy ciężar wiedzy medycznej spoczywa na jego własnych, trochę zbyt wysoko uniesionych ramionach. Płonie w nim namiętna, nigdy nie zaspokojona ciekawość badacza tajemnic przyrody. I dlatego, mimo całkowicie pracą wypełnionych dni, 'znajduje jeszcze czas na korespondencję lekarską, nie pozwalającą mu 'zaśniedzieć na dalekiej prowincji. Jakżeż musi być przestraszony wielki Gharcot czy sławny Voi-sin, kierownik szpitala w La Salpetriere w Paryżu, gdy między ranną korespondencją znajduje długi list od lekarza, miejskiego w Lourdes, wielki- arkusz wypełniony pytaniami, na które odpowiedź wymaga niejednej godzimy cennego czasu. - Zajmę panom tylko trzy minutki. - mówi Dozous. Jest to codzienne przywitanie. Potem siada na brzeżku krzesła nie zdejmując palta ani nawet kapelusza, co zważywszy na gorejący piec pana Duirana jest poważnym błędem profatycznym. Lekarz sięga po Le Lavedan i 'przesunąwszy okulary na czoło, zaczyna go przerzucać. Pan. Hiacynt de Laffite wpatruje, się chciwie w czytającego, lecz nic w jego "wyrazie twarzy nie wskazuje, że dostrzegł wspomniany artykuł. W tym momencie przysiada się do ich stolika nonsieur Jean Baptiste Estrade, naczelnik urzędu podatkowego w Lourdes. Ów starszy pan z czarną bródką i ociężałym spojrzeniem cieszy się wyraźnym uznaniem naszego poety. Mówi mało, lecz za to umie słuchać, a dziedzina duchowych i umysłowych dociekań nie jest 'dla niego bynajmniej krainą nieznaną. Doktor obojętnie podaje tygodnik naczelnikowi podatkowemu, a ten przerzuca go tylko roztargnionymi palcami. Otóż właśnie otworzył stronicę z artykułem pana Lafiite'a i w tejże chwili zmuszony jest odłożyć gazetę na stolik. Wszyscy panowie bowiem, wstają i kłaniają się wchodzącemu burmistrzowi. Nie zdarza się to codzień, aby dygnitarz we własnej osobie zjawiał się u okrągłego stolika w kawiarni. Olbrzymia postać pana Lacadego posuwa się wolno, kłaniając się przyjacielsko na wszystkie strony. Jeszcze dziś trzeba przyznać, że pan burmistrz nie. darmo przez długie lata swego życia nosił przydomek "piękny Dacade". Niestety, pokaźny brzuch, obwisłe policzki i worki pod oczami szpecą bezlitośnie dawnego pięknisia. Braki te nadrabia dostojną godnością i wytwornością manier wytrawnego dyplomaty. Pochodzi z ubogiej rodziny wieśniaczej z Bigorre, lecz potrafił się doskonale wżyć w swoją reprezentacyjną rolę. Gdy około -roku 1848 został po raz pierwszy obrany burmistrzem, zawistni nazywali go zapalonym jakobinem. Dziś zaś uważany jest za wypróbowanego zwolennika Cesarstwa. Lecz, uderzmy się w piersi, kto z was nie zmienia przekonań zależnie od ducha czasu? Laoade niezmiennie ubiera się czarno, aby być w każdej chwili gotowym na ewentualne oficjalne wystąpienia. Ruchy jego są majestatyczne, głos pełen łaskawości i pobłażania. Gdy mówi, odnosi się zawsze wrażenie, że wygłasza przemówienie. W tej chwili wchodzą z nim dwaj jego protegowani Jeden z nich to Vin Dutour, prokurator cesarski, dość jeszcze młody, zupełnie łysy pan, zarozumiały i śmiertelnie 'znudzony, Drugim jest komisarz policji Jacomet, mężczyzna około czterdziestki. Mówi się o nim, że ma trochę zbyt ciężką rękę i spojrzenie zwiastujące nieszczęście. Burmistrz wita się kolejno ze wszystkimi, podając jowialnie rękę. Właściciel kawiarni Duran usłużnie oczekuje na zamówienie i po chwili już wraca, niosąc osobiście tackę z napojami. - Przykro mi zakomunikować panom, że nie nadeszły dziś żadne gazety z Paryża. Cóż to za utrapienie z tą naszą pocztą. - Paryskie gazety? - westchnął ktoś. - W lutym polityka jest prawie tak samo ponura, jak pogoda. Mały Duran pośpiesznie uzupełnia: - Mogę jednak służyć wczorajszym numerem Memoriał des Pyrenees lub Interet Public z Taibes, jeśli który z panów zechciałby... Jest również dzisiejszy Le Lavedan. - Po czym pochyla się ku panu Lacade'mu: - Jest w nim artykulik, panie burmistrzu, palce lizać... Lafite nadstawia uszu, właściciel kawiarni cmoka z zachwytu.: - Artykulik, którego sobie nasze miejscowe sutanny na pewno w ramki nie oprawią! Może jeszcze jednego maivasiera, panie burmistrzu? Lacade przybiera uroczystą minę i donośnym głosem oświadcza: - Otóż a propos poczty, mogę panom zdradzić małą tajemnicę i obiecać, że się stosunki pod tym względem niebawem poprawią. Na skutek bowiem ustawicznych mych nalegań, czynniki miarodajne rozważają sprawę włączenia nas do sieci kolei żelaznych. Mam nadzieję, że wszyscy panowie są w równym stopniu ze mną entuzjastami naszego grodu. Nieprawda, panie prokuratorze? Vital Dutour odpowiada z chłodną uprzejmością: - My sadownicy jesteśmy raczej podobni do ptaków wędrownych. Dziś tu, jutro tam. Toteż nasz patriotyzm lokalny nie może nigdzie zdążyć rozgorzeć... - Mniejsza o to, kolej uzyskamy! - przepowiada Lacade. Twarz pana Durana rozjaśnia się. Przypomniała się tak zwana "złota myśl", wyczytana w jednej z gazet. Skoro się już wydaje tyle pieniędzy na prasę, trzeba obowiązkowo wszystkie te pisma przeczytać. Nieraz więc biedny Duran'ślęczy nad nimi aż do późnej nocy, męcząc niewprawne oczy, i przyswaja sobie uczony sposób wyrażania się. Moment wydaje mu się odpowiedni do wygłoszenia takiego właśnie podchwyconego gdzieś -zdania: - Komunikacja i szkolnictwo, to dwa nieodzowne warunkiwyższego rozwoju ludzkości. - Doskonale, Duranie - chwali Lacade - zwłaszcza komunikacja! - I postanawia sobie zapamiętać to powiedzenie i zastosować przy mastępnym przemówieniu okolicznościowym. Duron podnosi rękę teatralnym gestem prowincjonalnego aktora: - Pokonanie przestrzeni dzielącej ludzkość, a równocześnie wzbogacenie skarbnicy, naszej wiedzy ułatwi porozumienie między narodami i przyczyni się walnie do usunięcia fanatyzmu, zabobonów, nietolerancji, wojny oraz wszelkiej tyranii. Może już przyszłe pokolenie, a najdalej następne stulecie 'będzie świadkiem złotej ery ludzkości. ! - Skąd pan to wziął, przyjacielu? -- pyta burmistrz z lekkim niedowierzaniem. - Jest to moje własne, skromne przekonanie, panie burmistrzu... - Uważam, że pan Duran przecenia zmaczenie tak nowoczesnej lokomocji jak i podniesienia oświaty - odzywa się nagle Lafite nie mogąc już dłużej ukryć zniecierpliwienia - Czyżby? - śmieje się Dutioiur. - Przecież poeta z Paryża nie jest chyba reakcjonistą? - Nie jestem nim na pewno, ani też nie [rewolucjonistą. Jestem duchem niezależnym. I właśnie dlatego nie w rozwoju szerokich mas widzę sens istnienia. - Ostrożmie, przyjacielu,, ostrożnie - hamuje go humanista-Clarens. - A gdzież jest ten sens? - pyta J. B. 'Estradę w zamyśleniu. Bialcynt de Lafite odpowiada z wyraźnym rozgoryczeniem: - Jeżeli-w istnieniu ludzkości jest w ogóle jakiś cel, 'to chyba tylko ten, aby dać światu geniuszów, istoty wyższe. Niech miliomy żyją, cierpią i umierają dlatego, aby od czasu do czasu wydać ze swego łona takiego Homera, Kossiniego Ohaifceaubrianda czy Choćby Wiktora Hugo... Smutna to dla nas rola - mówi Estrade - "rola bezimiennej szarego tła, wdzięcznej oprawy dla efektownego, błyszczącego brylantu... - To jest filozofia poety... - oświadcza Lacade z pewną pobłażliwością w głosie. - Ponieważ jednak mamy między sobą poetę, poprosimy go, aby zechciał uczynić coś dla naszego Lourdes. Niech pan napisze o nas w prasie paryskiej! O pięknie tutejszej przyrody, o cudownych widokach, o Pibeste, o Pic de Ger, o niebotycznych Pirenejach Niech pan opisze nasze urządzenia miejskie i sielski żywot, jaki wiedzie masz ognisty ludek. I jeszcze o naszym wspaniałym Cafe Francaisl O wszystkim wreszcie, co panu przyjdzie do głowy, aby krzyknąć w oczy Paryżowi i całej Europie: Dlaczego wy, dumni i możni tego świata, zaniedbujecie i omijacie Lourdes, a odwiedzacie tłumnie Gautetrete lub Gavamie? A przecież i my potrafimy was przyjąć odpowiednio i popisać się pierwszorzędną kuchnią... Zaiste, proszę panów, dawno już zapytuję sam siebie, dlaczego faworyzuje się takie nędzne dziury jak Osuterets czy Gavairnie?... Ciepłe kąpiele? Źródła mineralne? Owszem. Lecz, czyż nie należy przypuszczać, że jeśli źródła lecznicze znajdują się zaledwie o kilka mil od mas w Gavarni'e i Oaute-arets, to warto by ich także poszukać i w Lourdes? Rachunek całkiem prosty. Musimy tylko je odkryć, uderzyć we właściwą skałę, aby wytrysnęły! Tak, moi panowie - jestem zdecydowany poszukać. Projekty swoje wyłuszczałem już niejednokrotnie naszemu prefektowi, baronowi Massy'emu. Lepsze szosy, sprawniejsza poczta, pewien wkład kapitału, a potem już 'złoto samo popłynie do Lourdes... Pan burmistrz jest zadowolony ze swego świetnego przemówienia, ogarnia go patetyczny nastrój i rozdrażnienie. Czuje się prawdziwym ojcem swojego miasta. Jakże osierocone będzie Lourdes po jego śmierci. I z westchnieniem wychyla resztę swego malvasiera. Po chwili wszyscy zbierają się do odejścia i kierują swe kroki ku domowi, gdzie już żony czekają ze śniadamiem. HSacymit de LaSfte, szczelnie otulony w pelerynę, idzie samotnie uliczką Basse. Nie rozgrzały go kawiarniane dyskusje, odczuwa zimno duszą i ciałem. Po chwili staje i wpatruje się w brudne, mieestetyczne facjaty domów, które obojętnie wytrzymują jego wzrok. - , Co ja tu właściwie robię, do stu diabłów? Co mnie trzyma W tym zapowietrzonym gnieździe? Moje miejsce w Paryżu, na Boulevajrd des Itałiens lub rue de Fauibourg Saintt Honrare! Idąc dalej odpowiada san sobie: - Dlatego siedzę w tej nędznej dziurze, bo sam jestem tylko nędznym kundlem, 'któremu z litości rzuca się kość. Ubogim krewnym, któremu napuszona rodzinka prowincjonalna dała w swej szczodrobliwości ciepły kąt i obfitą strawę. Rzecz jasna, że powinienem im za to być wdzięczny. Ale poza tym?... Moje stosunki towarzyskie, kulturalne... to małomiejskie typy z Cafe Frangais. Do licha! Nie dla mnie już ludzie... i nie dla mnie Bóg!... Zaiste samotny jest los człowieka genialnego... zwłaszcza... jeśli jest ubogim krewnym... ZABRAKŁO CHRUSTU Na chwilę przed powrotem Bernadetty i Marysi ze szkoły zjawiają się na obiad obaj malcy. Starszy z braciszków, Jan Maria robi chytrą minkę jakby po jakiejś zwycięskiej przygodzie, A powód jest taki. Po skończonej ostatniej Mszy św., odprawionej przez ks. dziekana Peyraimale'a, w kościele farmym panują zwykle zupełne pustki. I -w tym właśnie czasie, 7-letni Jam. Maria wślizgnął się do bocznej niszy, w której wisi wielbiony przez miejscową ludność obraz Matki Boskiej przed tym obrazem palą się liczne świece. Otóż mały Janek zeskrobał z tych świec sople topniejącego wosku i przynosi go teraz swojej mamie. - Weź to, mamo, i zrób z tego świece, albo może ugotuj nam... trochę już spróbowałem zjeść... - Praoubo de jou - woła matka - nieszczęsna ja kobieta!.,. W Lourdes rzadko tylko mówią ludzie po francusku, przeważnie używają własnej gwary tzw. patois - zbliżonego do narzecza baskijskiego. - O ja nieszczęśliwa! Moje dziecko okrada Najświętszą Panienkę! Matka wyrywa chłopcu z ręki woskową kulę i postanawia dziś jeszcze pójść do woskownika Gazalasa i zamówić z tego wosku grubą świecę na przebłaganie Najświętszej Dziewicy. Pani Soubirous jest tak przerażona świętokradztwem Janka, że nawet nie zwraca uwagi na usmarowane rączki 6-letniego Justyna, który też ma dla niej niespodziankę, a mianowicie wełniany, szydełkowany szalik. - Zobacz, mamo, co dostałem! - O wy niedobre dzieci, na pewno poszliście żebrać... - O nie nano - oburza się starszy. - Wcale nie żebraliśmy. Justyn dostał to od jednej panienki. - Od jakiej znowu panienki, dobry Boże?! - Od tej panienki, co chodzi po mieście z koszykiem pełnym takich rzeczy. Myśmy o nic nie prosili, tylko tak sobie stanęliśmy... - Może to od córki komisarza policji, panny Jacomet? - I ona do nas powiedziała - powiada z zachwytem chłopaczek - ty dostaniesz szydełkowy szalik, bo jesteś najbiedniejszym dzieckiem, jakie znam... - Wy lepiej się pilnujcie - ostrzega matka - aby was pan Jacomet nie złapał włóczących się po ulicach. Na pewno zaraz by zamknął do ciupy... - Czy ja naprawdę jestem, najbiedniejszym dzieckiem, jakie ona zna, mamusiu? - pyta Justyn z niezmąconą pogodą. - O głuptasy - wzdycha kobieta. i ciągnie dzieciaki do 'miednicy. Szorując im brudne łapska piaskiem poucza, surowo: - O wiele biedniejsze od was jest dziecko pani Bouhouhorts. Jest sparaliżowane od urodzenia i nie może wcale się poruszać. Wy zaś biegacie cały boży dzień po ulicy, mimo że matka wciąż się o to gniewa. I wcale nie jesteście biednymi 'dziećmi, wiedzcie o tym, pamiętajcie, że jesteście synami młynarza i że nie wolno wam zachowywać się jak ulicznikom. A już rodziny waszej mamy to nie macie się czego powstydzić... Wszyscy Casterot byli bardzo szanowanymi ludźmi. Spójrzcie choćby na waszą ciotkę Bernardę. Jeden wuj mojego ojca był proboszczem w Trie, drugi służył w wojsku w Tuluzie... a wy im teraz wstyd przynosicie. Ojciec wasz stara się o nowy młyn, to nam potem zaraz będzie lepiej. Co Zza szczęście, że "tata śpi i wcale o tym nie wie, że jego synowie okradają Najświętszą Panienkę i nagabują dobrych ludzi... Ludwika Soubirous spogląda w trakcie tej przemowy kilkakrotnie na małżonka. Leży wyciągnięty na wznak, chrapiąc przeraźliwie i śpi snem sprawiedliwego, jeśli przyjmiemy w ogóle, że ludzie sprawiedliwi sypiają o tej porze dnia. Jak wszyscy, którzy zmuszeni są dzielić izbę z innymi, ojciec Soubirous doprowadził do perfekcji technikę spania w największym nawet rozgwarze. Nie mogą mu już przeszkodzić ani głośne rozmowy, ani żaden inny hałas. Mimo to kobieta mówi teraz ciszej: - Zamęcza się dla was ten biedny ojciec... co dzień nam przynosi pieniądze. Nie, moi drodzy, wcale nie jesteście biednymi dziećmi, bo macie 'rodziców. A jutro jest pranie u madame Millet... na pewno przyniosę stamtąd dla was po kawałku ciasta... - Ale czy w tym placku będą rodzynki?'- zapytuje z niedowierzaniem Justyn. Matka nie zdążyła już odpowiedzieć, gdyż' w tej właśnie chwili wchodzą obydwie córki, Bernadetta i Maria. Prowadzą z sobą trzecią dziewczynkę Jankę Ybadde, najlepszą uczennicę w klasie. Trzynastoletnia Janka 'ze sprytnymi czarnymi oczami i szerokimi, trochę wyzywającymi ustami jest zawsze pewna siebie i przekonana o wyższości swoich dobrych manier. Robi uprzejmy dyg i oświadcza: - Nie jestem głodna, proszę pani, i będę się tylko przyglądała... Mówi to dlatego, bo już pani Soubirous postawiła na stole garnek z zupą cebulową... Na powierzchni pływają obrumienione na blasze kawałki chleba. Młynarzowa westchnąwszy 'Zaprasza gościa: - Zjedz z nami, Janko! Wystarczy i dla ciebie... Marysia spiesznie wyjaśnia powód tej wizyty: - Janka przyszła do nas dlatego, mamo, bo chcemy zaraz po obiedzie zabrać się do nauki. Ta Vauzous uwzięła się na Bernadettę i kazała jej przez całą lekcję stać przed ławkami... Bernadetta spogląda spokojnie na matkę i uczciwie dodaje: - Bo ja naprawdę nic nie wiedziałam o Trójcy Świętej. - Ty o 'innych rzeczach wiesz akurat tyle samo - stwierdza z okrucieństwem koleżanka-prymuska. - Myślisz, że samym Zdrowaś Mario przejdziesz przez życie. - Czy mam powiedzieć Zdrowaś? - gorliwie ofiarowuje się Justyn. Marysia zaś przychodzi z pomocą siostrze: - Bernadetta była tyle lat w Bartres... a przecież na wsi nie można się tylu rzeczy nauczyć co w mieście! Matka .Stawia przed Bernadettą szklankę czerwonego wina. Jest to uprzywilejowanie chorowitej córki, co zostaje przyjęte przez ogół jako rzecz zupełnie zrozumiałą. Potajemnie wrzuca jeszcze 3 kostki cukru do wina. - Bernadetto - pyta Ludwika Soubiru - czy nie miałabyś ochoty pojechać znów. na jakiś czas do Bartres, do pani Lagues. Mówiliśmy już o tym z ojcem... Oczy Bernadetty zajaśniały jak zwykle w momentach, gdy sobie coś bardzo obrazowo w fantazji przedstawiała. - O tak, bardzo chętnie poszłabym do Bartres,.. Marysia potrząsa głową z oburzeniem. - Wogóle cię nie mogę zrozumieć, Bernadetto. Przecież tam strasznie nudno na tej wsi. Przez cały dzień przyglądać się owcom skubiącym trawę... - Lubię to - odpowiada krótko Bernadettta. - No właśnie, jeśli jej tam dobrze -- wtrąca matka. - Bo jest leń - oburza się dalej Marysia. - Najchętniej siedziałaby cały dzień w kącie i patrzyła jak. sroka w gnat... Ciężkie życie z tobą... - Daj jej spokój - łagodzi matka - wiesz przecież, że jest słabowita. ?- O przepraszam, co to, to nie, mamo - prostuje gorąco urażona Bernadetta. - Mam tyle sił co i ona, .Pani Lagues może poświadczyć. Jak było potrzeba, to nawet w polu pracowałam. Janka Abadie odkłada uroczyście łyżkę i przemądrzałym tonem poucza: - Niemożliwe, aby wyjechała, proszę pani! Jest najstarsza z całej klasy i czas najwyższy, aby przystąpiła do Stołu Pańskiego. Jeśli nie pójdzie, pozostanie grzesznicą i poganką i nie dostanie się do nieba, a może nawet nie do czyśćca... - Boże miłosierny - "wykrzykuje przerażona Ludwika i nabożnie składa ręce. W tej chwili budzi się Soubirous. Śtękając, siada na krawędzi łóżka i rozgląda się po izbie. - Toż to całe zgromadzenie - mruczy pod nosem i rozciera rękoma 'ramiona. - Przeklęty ziąb, żeby to wszyscy... Zaspany, zatacza się ku kominkowi i wrzuca kilka polan, do wygasającego ogniska. Z kupki chrustu i suchych gałązek zostały już tylko żałosne resztki. Ojciec łaje podniesionym głosem zebraną gromadkę: - Co to znaczy? nie ma już chrustu, nie ma drzewa! Czekacie z całym spokojem, aż się wszystko spali. Czyż może chcecie, abym ja jeszcze chrust znosił do domu. Czy już nikt nie chce mi w niczym pomóc?.... - Pójdziemy po drzewo, po suche drzewo - wykrzykują dzieci radośnie i są natychmiast gotowe do wyprawy. Zwłaszcza Janek i Justyn okazują gorący zapał do pójścia. - O nie, 'moi drodzy, wy Obaj zostaniecie grzecznie w domu. Na dziś mam już dosyć waszych wyczynów... Marysia pójdzie z Janką. - A ja? - pyta Bernadetta. zarumieniła się gwałtownie i na twarzyczce jej zwykle tak pogodnej osiadł cień. Matka usiłuje -przemówić jej do rozsądku: - Nie bądź dziecinna, Bernadetto! Jesteś przecież najstarsza z ich wszystkich. Janka i Marysia są zdrowe i silne, ty zaś wróciłabyś na pewno kaszląca i z katarem. A przecież wiesz, jak zwykle podczas każdego zaziębienia pogarsza się twoja astma. przypomnij sobie tylko, jak bardzo się wtedy męczysz... - Ależ, mamo, jestem' o wiele bardziej zahartowana niż Mary-czy Janka. Przecież w Bartres przebywałam całe dni na otwartym polu, a ile razy w deszczu czy śniegu. A jednak właśnie tam byłam najzdrowsza... Zwraca się do ojca o pomoc i chytrze dodaje: - Przecież we trzy przyniesiemy o wiele więcej niż one dwie, prawda, ojcze? - To już niech matka postanowi, czy pójdziesz czy nie - mówi Franciszek. Trzyma się zresztą stale tej wygodnej zasady, aby się jak najmniej wtrącać do wychowania swoich dzieci. Zastukano do 'drzwi. Wchodzi sąsiadka pani Bouhouhorts, kobieta młoda jeszcze, lecz wychudzona. Zdyszana z trudem łapie powietrze. - Kochana pani Ludwiko, och sąsiadko droga - wykrzykuje z rozpaczą przybyła. Ludwika, która właśnie zabierała się do zmywania naczyń, zostawia wszystko i podbiega do gościa. - Na Boga, co się u was stało, Croisine? - Mój mały, och, moje biedne maleństwo... Te same kurcze co przed trzema tygodniami Przewraca oczami, ściska piąstki już nie wiem. sama, co robić. Błagam, pomóżcie mi, na miłość Bośką. - To znów minie, pani kochana, jak już tyle razy. Niech się pani uspokoi, zaraz z panią pójdę. Chociaż sama nie wiem, do czego się naipierw zabrać. Niech pani spojrzy na to towarzystwo... Obaj malcy, skazani na areszt domowy, podnieśli niebywały wrzask i dopiero ostre pogróżki matki uspokoiły ich trochę. Pani Soubiroais z oczami pełnymi łez współczucia zwraca się do Croisine : - Już idę, sąsiadko... No, dziewczęta, zabierajcie się już prędzej... - Więc mogę też pójść, prawda, mamo? - promienieje Bernadetta. Ludwika Soubirous pociera dłonią po czole: - Co ja biedna kobieta mogę począć z tymi dzieciakami... Och Bermadetko, byłoby naprawdę lepiej dla ciebie, abyś została w domu... Podchodzi jednak do szafy i wyjmuje różne ciepłe rzeczy. - Masz tu pończochy wełniane, włóż je. Weź tę ciepłą chustkę i owiń dobrze szyję. No i naturalnie capulet, bez tego cię nie wypuszczę. Ten capulet jest to gruby kaftan z kapturem wkładany przez głowę i ramiona, sięgający aż do kolan. Noszą go wszystkie proste kobiety z Lourdes, wieśniaczki z Bartres, Qmex w dolinie Batsu- guere oraz w całej krainie Bigorre. Capulet bywa albo szkarłatny, albo biały. Bernadetta chodzi w białym. Drobna jej twarzyczka w cieniu spiczastego kaptura wydaje się jeszcze bardziej dziecinną. GAVE BURZY SIĘ I WYJE Zanim dziewczynki doszły do celu, spotkały po drodze wiele osób znajomych. Przy Pont Vieux między budką rybaka a pierwszym filarem mostu spada ku rzece gładko wybrukowany placyk. To miejsce przeznaczone dla praczek. Przy słonecznej pogodzie kobiety z Lourdes przychodzą tłumnie mad rzekę Gave, aby płukać bieliznę. Podobno woda jej posiada niezwykłe własności wybielające. W takie dni poprzez gwałtowny szum wiecznie wzburzonej rzeki rozlegają się uderzenia kijanek i gwar licznych głosów kobiecych. Dziś jedna tylko praczka odważyła się wyjść przy takiej pogodzie. Jest to stara. Piguno. Co ma oznaczać przezwisko Piguno, nikt właściwie nie wie. Gdyby to miała być aluzja do jej "gołębiej" natury, byłby to wyraźny eufemizm, w rodzaju przezwiska danego przez naszych przodków pewnemu bardzo złośliwemu i podstępnemu morzu, które nazwali "dobrotliwy Pontus". Bali się bowiem, aby trafniejszym określeniem jego istoty nie rozdrażnić jeszcze bardziej groźnego żywiołu. Pomarszczona starucha, chorobliwie ciekawska, wszystko o wszystkich wiedząca, przypomina nie tyle gołębicę, ile kraczącą, ponurą wronę. Właściwe jej nazwisko jest Maria Samaran i jest nawet daleką krewną rodziny Soubirous. Ci jednak spoglądają na nią z poczuciem wyższości. Tak już bowiem jest na świecie, że nawet ludzie Ztojący na najniższych szczeblach społecznej drabiny znajdą na sczęście zawsze jeszcze kogoś, kto jest postawiony niżej od nich... - Hola, małe Soubirous - woła Piguno - dokąd to się wybieracie? - Rodzice nas wysłali, ciotko Piguno - odkrzyknęła Marysia przez zwinięte w trąbkę dłonie. Szum rzeki zagłusza wprawdzie jej odpowiedź, lecz Piguno dosłyszała i podpierając się rękoma pod boki woła z oburzeniem: - Co za nieludzcy rodzice, Najświętsza Panienko', Przecież w taką pogodę nawet psa żal na dwór wygonić! Po chwili zastanowienia odżywa się Bernadetta: - Ależ, ciobko Piguno! Dlaczego nie miałybyśmy pójść po drzewo, jeśli ty możesz przy tym mrozie urządzać pranie? Jest to jedno z prostolinijnych charakteryzuJących Bernadetttę powiedzeń, które siostra Vauzous określa jako bezczelne. Lecz Ptigumo, która jeszcze nigdy w życiu i nikomu nie pozostała dłużna odpowiedzi, odkrzykuje: - Mogę sobie wystawić, że u was nie ma opału. Niestety, ojciec wasz jest do niczego. A matka? No nie chcę nic złego mówić o waszej matce, boć ostatecznie nie jesteście winne, że jesteście jej dziećmi. Możecie jednak powtórzyć waszym rodzicom, że ciotka Piguno dała wam dobrą radę. I zniżywszy głos dodaje: - Na wyspie Chaiet w końcu parku, pod samym płotem kazał rządca paoia Lafiite'a ściąć .kilka topoli. Możecie tam nabrać drzewa, ile wlezie, dla siedmiu rodzin starczy... - Bardzo pani dziękujemy za radę - kłania się uprzejmie Janka Abadie. Dziewczęta nie idą tą samą drogą, -którą dziś rano jechał Franciszek Soubirous ze swoim zapoWietrzonym wózkiem. Biegną wąską ścieżką, wychodzącą na lewy brzeg Gavy, tuż koło młyna. Przez kładkę można się tędy przedostać na wyspę Chaiet. Bernadetta jest niezdecydowana. Myśl, że trzeba będzie przełazić przez ogrodzenie parku i ukraść stamtąd drzewo, napełnia ją niepokojem. Równocześnie jednak nie Chciałaby się okazać "kulawym kaczęciem" i chce dotrzymać kroku swoim energicznym towarzyszkom. Gdy jednak mają już połowę drogi poza sobą, Bernadetta próbuje oponować: - Drzewo topolowe jest zwykle wilgotne i źle się pali. Zwłaszcza teraz po tylu deszczach będzie pewnie całkiem mokre i będzie się tylko... - Drzewo jak drzewo - uważa Janka Abadie - inde możemy wybierać jak klienci w sklepie. - Ale nie mamy nawet noża, aby poobcinać gałęzie - ryzykuje Bernadetta jeszcze jeden protest. - Zabrałam tatusia kieszonkowy nóż - triumfuje Maria i wyciąga z kieszeni fartucha zwykły scyzoryk. W tej chwili mijają stado świń powracających na południowy dzwonek z Massabielle do zagród. Pędzi je Leyrisse i uśmiechając się serdecznie do Bernadetty zdejmuje przed nią czapkę. Dziewczynka uśmiecha się również. - Ten Leyrisse ma słabość do naszej Bernadetty - szydzi Maria, która chcąc się przypodobać przemądrzałej Janee wyśmiewa się z siostry. - Zresztą to koledzy... - Przecież ja pasłam nie świnie, tylko owce i kozy - odpowiada Bernadetta bez cienia urazy. - Ach, żebyście wiedziały, jakie rozkoszne są takie malutkie jagnięta, gdy się je bierze na kolana... Marysia znów zaczyna oburzać się na Bernadettę, gdyż jako nieszczanka patrzy z góry ma wiejskie rabaty, a tym bardziej na obrządzanie inwentarza. - Nudna jesteś ze swymi zachwytami nad rozkosznym kłębkiem wełny. Gdy tylko ujrzy coś nalutkiego i niezdarnego - to wprost głupieje z rOzczulenia... - mówi do Janka. - Ja tam wolę wieprzowinę od baraniny - stwierdza doświadczona Janka Abadie, choć i w jej domu przysmaki te rzadko tylko ukazują się na stole. Śluza koło tartaku jest dzisiaj zamknięta, aby zbiornik napełnił się całkowicie. Zwykle przy tej okazji woda w strumieniu opada nisko, że koła młyna Gavy przestają się obracać. I dlatego dzisiejszy dzień młynarz Amtoni Noolau wykorzystuje na łatanie uszkodzonych w kole łopatek. Przed drzwiami stoi matka lolau i przygląda się synowi. Mimo że robi się coraz zimniej, trohę się rozjaśniiło. Wprawdzie gwałtowne ataki wichru nie rozproszyły chmury zupełnie, lecz tu i ówdzie prześwieca przez nie blade zimowe słońce. To chyba są małe Soubirous - mówi młynarka. - Lecz nie poznaję trzeciej dziewczynki. - Zdaje się, że to ta przemądrzała Janka Afoadie - stwierdza syn matki Nioolau, Antoni, po czym odkłada narzędzie, i wyprostowuje smukłą postać. Antoni - to wysoki ładny chłopak, o łagodnym uczciwym wejrzeniu. Podkręca czarnego wąsika, z którego wydaje się bardzo dumny. Dziewczęta kłaniają się młynarce z daleka, ta zaś odpowiadając na ukłon woła: - Jak tam rodzice? Pozdrówcie ich ode mnie... Wprawdzie Franciszek Souibirous nie jest już właścicielem młyna tylko zwykłym robotnikien, a często nawet bezrobotnym, jednak pani Nioolau nadal traktuje go jako dawnego kolegę po fachu, życzliwie i przyjacielsko. - A mnie to miikt nie powie dzień dobry - skarży się Antoni. Na to Bernadetta podchodzi do niego z wyciągniętą ręką: - Przepraszam pana, panie Nioolau. - A dokądże to, moje panie? - Tak sobie trochę spacerujemy - odpowiada Marysia ostrożnie - może też zbierzemy naręcz chrustu po drodze do domu. - Czy możemy przejść przez kładkę koło młyna? - pyta zawsze uprzejma Janka. Antoni kłania się z galanterią. - Dla dam 'droga stoi zawsze otworem. Kładka zbita jest z trzech wąskich desek, a szpary między nimi są tak szerokie jak deski. Marysia i Janka prędko przeprawiają się przez dziurawy mostek, lecz Bernadetta zatrzymuje się w połowie drogi i nachyliwszy się głęboko, przygląda się między szparami wartkiemu strumykowi Gavy. Tak bardzo lubi wpatrywać się w wodę. Na szczęście nie słyszy już dalszej rozmowy młynarzy. - Jak to łatwo zejść na dziady, gdy człowiek swego nie pilnuje - mówi matka Nioolau. - Patrz, już starzy Soubirous posyłają dzieci na kradzież drzewa do parku... - Dlaczegóżby nie - broni wielkodusznie Antoni. - Może one nie wybierają się zresztą wcale do LaLiite'ów po drzewo, tylko po trochę chrustu do lasku Saillet. A to .przecież i my także robimy Matka marszczy czoło. mówi o chruście? Przecież poczciwy SouMtous już raz miał niemiły przypadek ze świeżo ściętym drzewem... Antoni bierze młotek i zaczyna przybijać nową deseczkę do omszałej łopatki w kole młyńskim. Te uderzenia młotka prześladują dziewczęta podczas całej ich wyprawy. Doszły właśnie do bramy parku, skąd piękna aleja platanów prowadzi aż do pałacu. W tejże alei spaceruje wielkimi krokami samotny pan. Chodzi tam i z powrotem, a wiatr rozwiewa szerokie poły jego płaszcza. Wydaje się dziewczynkom bardzo zły, gdyż nie odpowiada wcale na ich ukłon, tylko wymachując rękami rozmawia sam z sobą. Czasem przystaje i zapisuje coś w małym notesiku. - To jest monsieur de Lafite, kuzyn z Paryża - szepcze z szacunkiem Janka. - Pewnie rachuje właśnie wszystkie drzewa w paifeu i oblicza, ile są warte... - Dobry Boże - przeraża się Marysia - w takim razie nie należało słuchać starej Piguno... - Właśnie, teraz to już naprawdę nie możemy pójść dalej - woła Bernadetta z wyraźną ulgą. - Jesteście okropne 'tchórze, dziewczęta - mówi Janka, lecz ucieka równie chyżo jak one przed domniemanym taksatorem drzew. Takie było czwarte spotkanie w ciągu tej wyprawy. Dziewczęta kroczą teraz przez wilgotną polankę nie widać już dalej żadnej drogi, tylko niskie zarośla. Bernadetta zaczyna ułamywać rózgi z owych krzewów, lecz jej doświadczone towarzyszki wybuchają śmiechem: Z- Chyba tym śmieciem nie -zamierzasz w piecu napalić! - Myślę, że najlepiej będzie pójść ciągle prosto - mówi Bernadetta, która nie zna wcale tej okolicy - na pewno tam dalej znajdziemy coś lepszego. Janka Abaidie, 'zamiłowana geografka, wskazuje teatralnym gestem na zachód: - Jeśli pobiegniemy dalej w tamtym kierunku, możemy się łatwo znaleźć w Betharam i już w ogóle nic nie znajdziemy. Myli się jednak, gdyż naturalna przeszkoda staje im na drodze, mianowicie strumień młyński, który w tym miejscu łączy się z rzeką Gave. Dziewczynki znalazły się bowiem na tym samym cyplu pełnym żwiru i piasku, na którym dziś rano -ojciec Soubirous za zapłatą 25 sous urządził spalenie mizernych szczątków ludzkich. Widać wyraźnie poczerniałe miejsce, ma którym paliło się ognisko. Z lewej strony wznosi się niski, zalesiony grzbiet Góry Spelunek, a w niej w grze światła i cieni przeciągających nad nią chmur grota Massabielle. - O, spójrzcie - woła Janka Abadie - ile tam kości! I wskazuje palcem na kilka białych kości baranich czy wołowych, które woda wyniosła na 'brzeg u podnóża groty. - Za tyle kości zapłaci nam 'handlarz starzyzną Gramont co najmniej 2-3 sous - oblicza prędko Maria. - A 'za te pieniądze dostanie się u pana Maisongrosse'a dużą białą bułkę albo też całą kostkę cukru lodowatego. - PodzieliMy się po połowie - gorączkuje się Janka - choć właściwie to ja pierwsza zobaczyłam te 'kości, a więc należą się mnie... Z 'rozmachem przerzuca drewniane saboty na drugą stronę strumienia, który w tym miejscu ma zaledwie 7 kroków szerokości. I już brodzi w płytkiej wodzie, sięgającej jej tylko do kolan. A przecież dzisiejszego ranka, gdy Leyirisse w tym samym miejscu brnął jak gdyby nigdy nic", woda podchodziła mu aż do bioder. - O rety - drze się mała Abadie - tnie jak nożem! Co za ziąb! Marysia boi się, że interes gotów jej przepaść. Bierze więc spiesznie swoje drewniaki w garść, unosi wysoko spódnicę i przeprawia się za tamtą przez lodowaty strumień. Wrzeszczy przy tym z przerażenia wniebogłosy. Bernadettę ogarnęło jakieś dziwne, nieznane jej dotąd uczucie wstrętu. Widok nagich, lśniących ud siostry, z którą przecież sypia w jednym łóżku, wydaje jej się tak szpetny, że odwraca się z obrzydzeniem. Obie dziewczynki wyskoczywszy z wody usiadły na brzeg i szczękając zębami rozcierają zapamiętale skostniałe nogi. Aż im łzy lecą z oczu. - A co będzie ze mną? - pyta Bernadetta. - pofatyguj się łaskawie do nas - woła Janka. - O nie, tego jej nie wolno - wtrąca się natychmiast siostra. - Na pewno dostałaby kataru, a wtedy astma jej tak się pogarsza, że całą noc spać nie można... - Tak na pewno dostanę kataru i kaszlu i wtedy mama będzie się gniewała i pewnie mnie zbije... W nagłym przystępie szlachetności zrywa się Maria i woła: - Zaczekaj, Bernadetto! Przejdę po ciebie i wezmę cię na barana... - O nie, jesteś na to zbyt słaba i za mała, Marysiu... Wpadłybyśmy obie do wody... Może znajdziecie .kilka wielkich kamieni, po których mogłabym przejść... - Akurat wielkich kamieni - szydzi Abadie. - Do zbierania wielkich kamieni 'wynajmij sobie najpierw .kilku wielkich mężczyzn... - - - A może ty byś mnie przeniosła, Janko, jesteś z nas najsilniejszą i najwyższą... Janka Abadiej - owa wzorowa prymuska, 'zapomina w przystępie oburzenia o swej zwykłej, trochę sztucznej uprzejmości i wybucha potokiem słów: - Dziękuję za łaskawe zaproszenie! Jeszcze raz miałabym wejść do tego zamrożonego sosu? Nie zrobię tego nawet za trzy kostki cukru lodowatego, a jeśli sama. jesteś tchórzem i boisz się w dodatku mamy, to siedź sobie tam, gdzie jesteś, niedorajdo. I niech cię diabli porwą... Bernadetta posiada ową dziecinną właściwość matychmiastowego wyobrażania sobie tego, co słyszy. Nie ma dla niej zwrotów pustych najbanalniejszy, najbardziej zużyty frazes, staje się w jej fantazji rzeczywistością. W tej chwili oczyma duszy widzi już krążących koło siebie diabłów czyhających, aby ją porwać. - Czy naprawdę tego mi życzysz? - woła do Janki. - Jeśli tak, to znaczy, że nie jesteś moją przyjaciółką i nie chcę mieć z tobą nigdy nic wspólnego. Obużona, odwraca się plecami do groty i słyszy jeszcze tylko głos Marysi - Zaczekaj tu na nas, Bernadetto - tam na górze jest chrust nazbieramy same... Nie jesteś nam wcale potrzebna!... Bernadetta uspokaja się wreszcie. Widzi jeszcze z daleka towarzyszki, biegnące w podskokach między skałą a laskiem, nachylające się co chwila po Chrust. Doznaje nareszcie uczucia, że jest zupełnie sama. I jak zwykle wtedy, kiedy nie ma przy niej nikogo, czuje błogie odprężenie, przyjemny spokój i pogodny nastrój zupełnej samotności. Tak rzadko zdarzają się podobne momenty w jej życiu. Naokoło niej panuje teraz zupełna cisza. Przepojona światłem warstwa chmur wydaje się nieruchoma. Bernadetta rozgląda się. Tam oto pieniąca się wściekle Gave, żarłocznie wchłania lusttrzaną, srebrzyście połyskującą łuskę strumienia Gavy. Grota Massabielle przesycona jest w tej chwili różowawym światłem przedzierających się poprzez chmury promieni słonecznych. Prawie wszystkie cienie znikły, ciemnieje tylko jedna plama w grocie, owa gotycka po prawej stronie niszy, wiodąca jakby do wnętrza skały. Tuż pod nią, krzak dzikiej róży bezszelestnie 'przytula się do skalnej ściany. Bernadetta nasłuchuje. Coraz słabiej dolatują do niej głosy oddalających się dziewcząt oraz tak dobrze jej zmany, swarliwy szum wiecznie rozgniewanej Gave. Taki sam szum ma czasem w uszach, gdy się nocą przebudzi z dręczącego snu. - Nie potrzebują mnie - myśli Bernadetta, już teraz bez rozgoryczenia. Odzywa się jednak w niej zaraz poczucie obowiązku: - Nie wolno mi się wykręcać od roboty, byłby to zły przykład, przecież jestem najstarsza, a jeśli nawet miewan astmę, to nie jestem wcale niedołęgą. Głupio mi tylko, że 'mnie mama zmusiła do włożenia pończoch... Bernadetta siada na tym samym kamieniu, na którym przed kilku godzinami świniarek dzielił się z jej ojcem słoniną i chlebem-Zrzuca drewniaki i zaczyna zdejmować z prawej nogi 'białą, wełnianą pończochę. Nie przeciągnęła jej jednak jeszcze przez kostkę, gdy nagle coś się jakby zmieniło. Bystrymi oczami dziecka Bermardetta rozgląda się badawczo wokoło. Nie widać nic osobliwego, nie ma żywej duszy... Chmury tylko zagęściły się znów i stały się niby ołowiane. Mija pewien okres czasu, zanim powolna Bernadetta zaczyna pojmować, że zaszła zmiana jakaś nie przed jej oczami, lecz w uszach. Szum rozpędzonej wody najwyraźniej zmienił ton. Tak jakby Gave nie była już rzeką, lecz drogą szeroką... a właściwie szosą do Tarbes w dzień targowy i to w okresie najruchliwszym, w czasie Wielkiej nocy... Drabiniaste wozy, omnibusy pocztowe zwykłe chłopskie wózki, strojne landa, Wiktorie i małe "tilbury" toczą się po wyboistej drodze... Między nimi oddział dragonów na koniach... Poprzez turkot kół, tętent kopyt, poprzez rżenie koni i trzask biczów wydziera się ku niebu żałosne porykiwanie objuczonych osłów. I wszystek ten tłum, gnany jakby przerażeniem, ten jakiś szaleńczy wyścig spowity w tumany kurzu, pędzi o dziwo pod prąd rzeki i zbliża się nieuchronnie ku Bernadetcie. Za chwile przewali się nad nią, zmiażdży ją śmiertelnie... Wydaje jej się, że w tym wrzasku tysiącznych głosów słyszy bólem nabrzmiałe jęki kobiet, rozróżnia poszczegóLne zdania, okrzyki i złorzeczenia: - Wynoś się stąd!... Precz z tobą... Uciekaj, pókiś cała, ratuj się!! Niech cię diabli porwą!!... Tak i to też, znów to przekleństwo Janki! Cała ta rozedrgana, hucząca lawina rwie niepowstrzymanie ku niej... a zarazem uparcie stoi w miejscu. Bernadetta zaciska zęby. Przecież już to kiedyś przeżywała, gdzie? 'Kiedy? Nie może sobie tego uprzytomnić. Lecz oto już jest po wszystkim nic nie widać, nic już nie słychać. Ani bolesnych krzyków, ani wściekłego wycia. Tylko Gave szumi znów na starą nutę. Bernadetta wzdryga się lekko, jak gdyby chcąc strząsnąć z siebie to przeżycie. Prawą pończochę wciąż jeszcze trzyma w ręce. rozgląda się na wszystkie strony wolno, ostrożnie, nawet śniało. Oczy jej zatrzymują się na grocie... i wtem spostrzega, że ów brzafc dzikiej róży rosnący pod niszą wije się i kołysze, jakby gwałtownym wiatrem targany, choć cisza w powietrzu panuje zupełna... PANI Bernadetta przenosi wzrok na pobliskie topole. Może jednak wysoko, w ich wierzchołkach szumi ten sam wiatr, który tak bezlitośnie szarpie i miota wątłym krzakiem róży... Lecz nie. Topole jakby wstrzymując oddech, stoją ciche, a liście ich takie wrażliwe na najmniejszy podmuch, zastygły w bezruchu. Dziewczynka zwraca znów twarz ku grocie, odległej zaledwie o dziesięć kroków od kamienia, na którym siedzi. Tym razem krzew dzikiej róży nie chwieje się już wcale, lecz nieruchomo przywiera do skalnej ściany. Prawdopodobnie więc przedtem .było to złudzenie. W tej jednak chwili nie jest to już żadne złudzenie. Bernadetta przeciera oczy... zamyka je, znów otwiera i znów zamyka i znów otwiera i powtarza to chyba z dziesięć razy... nie znika. Światło dzienne ma teraz znów barwę ołowianą,. Jedynie owalna, spiczasto sklepiona nisza oświetlona jest złotym blaskiem, jak gdyby cały zachód słońca na niej skupił swe promienie. W tym świetle ktoś stoi... ktoś, kto jakby magle w 'tym właśnie miejscu wystąpił na świat boży, po dalekiej, lecz wygodnej i nie męczącej podróży. Ów ktoś nie jest w żadnym razie jakimś nieokreślonym widziadłem, przezroczystym duchem, czy nieuchwytną zjawą senną. Jest to jakaś bardzo młoda pani, z krwi i ciała, wytworna, - pełna uroku. Jest raczej niska niż wysoka, gdyż stoi swobodnie w niewielkiej i wąskiej wnęce skały. Młoda pani ubrana jest trochę niecodziennie, lecz bynajmniej nie po staroświecku. Nie 'ma wprawdzie ciasno zesznurowanej talii ani paryskiej krynoliny, lecz poprzez luźno skrojoną śnieżnobiałą suknię rysuje się lekko jej smukła postać. Przed oczami Bermadetty staje ślub młodszej panny Lafite, któremu się niedawno w kościele przyglądała. Tak, ślubna szata eleganckiej panny młodej podobna była trochę do stroju nieznajomej. Zwłaszcza ten drogocenny płaszcz biały, spadający w luźnych fałdach aż do kostek. Spod welonu wymyka się swobodnie kilka jasnokasztanowych kędziorów. Można z tego wnioskować, że "Pani" nie nosi 'ułożonej żelazkami i szylkreto-wymi grzebieniami spiętrzonej fryzury, jak to jest modne w tej sferze. Niebieski, luźno przewiązany dość szeroki pasek zwiesza się aż do kolan. Błękit jego jest tak żywy, że patrzenie nań sprawia rozkosz, aż do bólu. Trudno rozpoznać, z jakiego rodzaju materiału zrobiona jest biała suknia pewnie nie umiałaby tego określić nawet panna Peyret, krawcowa szyjąca w najlepszych domach Lourdes. Chwilami lśni jak atłas czy crepesatin, chwilami matowieje i wygląda jak niezrównany z śnieżnego puchu aksamit, to znów jak najcieńszy batyst, lekki jak tchnienie, przenoszący w swoich obfitych fałdach najlżejsze poruszenie delikatnych członków. Najbardziej uderzający szczegół spostrzega Bernadetta dopiero na końcu, a mianowicie, że piękna Pani jest bosa. Wąskie, małe stopy wyglądają jak z kości słoniowej albo z alabastru. Są to stopy jakby nieskalane 'zetknięciem ,z ziemią i tworzą dziwny kontrast z tak żywotną całością dziewczęcej postaci. Najosobliwszą zaś ich ozdobą są dwie złote róże, przyczepione nie wiadomo jak u nasady wielkich palców obu. nóg. Nie można też orzec, jakiego rodzaju są to róże.czy to może kosztowne klejnoty lub też grubo nałożona złota farba... W pierwszej chwili Bermadettę przeszywa krótki, ostry strach... Lecz zaraz strach ten przechodził w pełne lęku oczekiwanie. Nie jest to jednak żaden Ze znanych jej przejawów przerażenia, które każe zerwać się i uciekać w -popłochu. Jest to jakby łagodny ucisk czoła i piersi, któremu chciałaby się poddać jak najdłużej. Ten dziwny lęk rozpływa się wkrótce w uczucie, któremu Bernadetta--dziecko nie umie nadać żadnej nazwy. Coś jakby ulga czy pocieszenie ogarnia jej istotę. Bernadetta aż do tej chwili nie odczuwała wcale, że potrzebna jej jakakolwiek pociecha. Nie zdaje sobie przecież sprawy z tego, jak ciężkie jest jej życie, jak często bywa głodna, jak bardzo musi męczyć się po nocach łowiąc z trudem oddech, jak przykro jest mieszkać w szóstkę w ponurej izbie więzienia. Tak już jest od dawna i będzie zapewne zawsze. Jest to naturalny i zupełnie zrozumiały stan rzeczy... W tej chwili jednak coraz głębiej zanurza się w owo słodkie uczucie, którego nazwać nie umie, a które spływa na nią jak ciepła fala ukojenia czy dobroczynnej litości... Tak, odczuwa nagle, jak bardzo jest godma litości. Własne "ja" tego dziecka nie ma już określonych granic, rozszerza się na świat cały, a słodycz doznawanego współczucia przenika jej dygocące ciało aż do czubków jej młodych piersi. Lecz podczas gdy serce pozwala się unosić tej błogiej fali, oczy jej pozostają skupione, czujne i z uwagą wpatrują się w twarz młodej Pani. Ta zaś stara się najwyraźniej i najdokładniej pokazać jej swoje oblicze. Choć nadal pozostaje w niszy, wydaje się teraz o wiele bliższa wpatrzonej w nią dziewczynce. Bernadetta mogłaby nieomal policzyć opuszczenia rzęs, 'którymi od czasu do czasu, bardzo rzadko, przykrywa promienny błękit oczu. Jej delikatna cera jest tak żywa, że nawet policzki zaróżowiły się pod wpływem mroźnego powietrza. Usta ma lekko otwarte, przez jakby nieświadomie rozchylone wargi lśnią białe zęby. Bernadetta nie zwraca jednak uwagi na piękno poszczególnych fragmentów, lecz patrzy i oczu oderwać nie może od uroczej całości. Nie przychodzi jej wcale do głowy przypuszczenie, że może to być jakieś nieziemskie, niebiańskie zjawisko. Nie klęczy przecież rozmodlona w nastrojowym półmroku kościoła, lecz siedzi sobie na kamieniu, w mroźny przezroczysty dzień lutowy, u zbiegu dwóch rzek Gave i Gavy. Wciąż jeszcze trzyma w opadniętej ręce zdjętą z nogi wełnianą pończochę. Nienasycenie wpatruje się w cudną Panią, upaja się jej widokiem, jest tak pochłonięta, że nie zdaje sobie już zupełnie sprawy z otoczenia. Piękno tej postaci jest pierwszą i ostatnią siłą, zagarniającą w swoje władanie to dziecko biednych Soubirous, siłą, spod której już się ono nigdy nie wyzwoli. Zastygła w zachwyceniu Bermadetta uświadamia sobie nagle, że zachowanie jej jest niewłaściwe. Bo przecież wciąż jeszcze siedzi, podczas gdy Pani stoi. Poza tym jedną mogę ma bosą, a drugą w pończosze. Co tu zrobić? Wstaje więc zażenowana, na co Pani odpowiada zadowolonym uśmiechem. Uśmiech ten potęguje jeszcze jej czar. Wtedy Bermadetta wykonuje trochę niezręczny dyg, jakim zwykły uczennice z Lourdes witać spotkanego na ulicy ks. Po-miana, którąś z uczących zakonnic lub nawet samego księdza dziekana Peyiraniale'a. Pani odpowiada na ukłon natychmiast i to wcale nie z ową pobłażliwą wyższością, z jaką to czynią wymienione poprzednio wielkości, lecz swobodnie, prawie po koleżeńsku kilkakrotnie z uśmiechem kiwa głową. Przez tę -wymianę ukłonów położenie zmienia się 'zasadniczo kontakt został już nawiązany... Między uszczęśliwioną a uszczęśliwiającą powstaje i zaczyna krążyć jakiś prąd radosnej sympatii, jakby zadawnionego już, tajemniczego a serdecznego porozumienia. - Boże drogi - myśli Bernadetta - ona stoi i ja stoję. - I aby podkreślić pełną szacunku różnicę między postacią Pani a swoją własną, klęka prędko na nadbrzeżnym żwirze, z twarzą zwróconą ku grocie. Pani zaś, jakby chcąc pokazać, że dobrze zrozumiała intencje dziewczynki, robi mały kroczek naprzód i staje na swych alabastrowych w złote róże zdobnych stopkach na samej krawędzi skalnej wnęki. Dalszego już kroku zrobić nie może lub nie chce. Potem rozchyla z lekka dłonie, ruchem jakby obejmującym czy przyciągającym. Ręce jej są, podobnie jak Stopy, wąskie i bledziutkie. Nawet wnętrza dłoni nie są ani 'trochę zaróżowione. Teraz przez długą chwilę' nie dzieje się nic. Widocznie młoda Pani uważa za wskazane pozostawić Bernadetcie całą dalszą inicjatywę. Ta jednak nie wpada na żaden nowy pomysł, tylko patrzy i klęczy, i klęczy - patrzy. Wynika z tego między nimi pewne lekkie skrępowanie, zwłaszcza dla Bernadetty, która w poczuciu swej zupełnej niegodności chciałaby wszelkimi siłami uprzyjemnić Pani to dziwne spotkanie. Jednocześnie jednak mimo zachwycenia duszy, zaczyna się budzić w dziewczynie pewna czujność, a w umyśle powstają niepokojące pytania. Skąd się ta Pani tu wzięła? Chyba z wnętrza skały- Ale czyż może z wnętrza ziemi wyjść coś dobrego? Wszystko, dobre, niebiańskie, wiadomo, przychodzi z góry. Spada z chmur lub zjeżdża na promieniach słonecznych, jak to widać na obrazach w kościele. Kim więc może być ta młoda Pani i skąd przyszła na swych bosych nogach? Czy jakąś zwykłą drogą,' czy też może naprawdę z innego świata? Ale najbardziej niezrozumiałe jest, że "Wybrała się właśnie do Massabielle, do tej brudnej nory, do tego śmietnika pełnego naniesionych przez wodę odpadków, kości i żwiru! Do tego kąta omijanego ze wstrętem przez ludzi, a odpowiedniego jedynie dla świń i żmij. Wątpliwości Bernadetty nie są jednak poważne dziewczyna jest zbyt pochłonięta podziwianiem piękności Pani. Piękno człowieka nigdy nie jest jedynie urodą ciała. Twarze ludzkie, które określamy mianem pięknych, nie zawdzięczają tego wyróżnienia wyłącznie harmonii rysów czy barwie oczu, lecz rozświetlone są światłem wewnętrznym, duchowym, udoskonalającym urodę fizyczną. Piękność nieznajomej Pani jest z gatunku najmniej cielesnych, jest doskonałą przez owe promieniujące światło wewnętrzne, które jest pięknem samym. Bernadetka, olśniona blaskiem bijącym od cudnej postaci, a trochę i dlatego, aby się upewnić co do istoty tego zjawiska, chce się przeżegnać. Znak krzyża jest wypróbowanym środkiem przeciwko różnym niepokojom, trapiącym Bernadettę od wczesnego dzieciństwa. Nie tylko nocami prześladują ją sny potworne. Nawet za białego dnia oczy jej mają dziwny dar patrzenia na zwykłe rzeczy jak na oprawiane w ramy obrazy. I tak na przykład bywa z tymi plamami wilgoci na ścianach ich lochu. Gdy siedzi zaszyta w kącik lub leży w półmroku bezsennego poranka i wpatruje się w owe ściany, plamy te przybierają najnieprawdopodobniejsze kształty, ohydne kształty ze świata demonów i przerażających widziadeł. Często pokazuje się jej też między nimi groźna postać -wielkiego brodatego kozła, należącego do gospodyni Lagues w Bartres. Pewnego razu złośliwy ten zwierz z nastawionymi rogami gonił małą pastuszkę przez całe pastwisko. Dlaczegoż to właśnie ona, kochająca wszystko, co miłe, dobre i jasne, narażona jest na oglądanie takich wstrętnych zjaw? Bermadetta patrzy na bezkrwiste stopy Pani i chce podnieść rękę, aby się przeżegnać. Nie udaje jej się. Ręka zwisa ciężka i bezwładna, jakby jakiś obcy ciężar nawet palcami nie może poruszyć. I ten bezwład jest jej już znany z owych snów przerażających. Głos i mięśnie nagle zawodzą w chwili, gdy przeciwko natarciu szatana chce wzywać Zbawiciela na pomoc. W tym jednak "wypadku wydaje się jej, że jest jakaś szczególna przyczyna tej niemocy. Może Pani wyczuła jej podejrzenia i wątpliwości i chce ją za to ukarać. A może to ona, Bernadetta, przez próbę przeżegnania się okazała brak "wychowania i popełniła niewybaczalny nietakt. Pewnie należało dać Pani pierwszeństwo... I rzeczywiście - Pani w niszy bardzo powolnym, jakby pouczającym gestem podnosi teraz prawą rękę o wątłych palcach i kreśli nią poprzez całe swe oblicze wielki, szeroki, jakby świecący znak krzyża. Nigdy jeszcze Bernadetta nie widziała człowieka żegnającego się w taki sposób wydaje się jej, że ten krzyż zawisł w powietrzu i zajaśniał. Twarz Pani staje się przy tym bardzo poważna, lecz nawet ta powaga potęguje jeszcze jej wdzięk, aż dziewczynie z zachwytu tchu w piersiach brak. Bernadetta, jak to zwykli czynić inni ludzie, żegnała się dotykając tylko niedbale-piersi i czoła. Teraz jednak jakaś niewidzialna i łagodna siła unosi jej rękę. I tak jak nieumiejącemu pisać dziecku, matka kieruje niewprawną dłoń, tak i owa słodka moc prowadza lodowato zimną rękę dziewczynki kreśląc nią taki sam wielki i niewysłowienie dostojny znak krzyża. I znów Pani skinęła głową z radosnym uśmiechem, jak gdyby zadowolona z ważnego osiągnięcia. Po tym pouczeniu następuje nowa przerwa, wypełniona całkowicie pełnym zachwytu patrzeniem. Bernadetta czuje potrzebę mówienia, wyrzucania z siebie słów, czy choćby tylko głośnego jęku uwielbienia - czułości. Ale jak mogłaby się odważyć przemówić pierwsza, skoro Pani milczy? Chwyta więc swój woreczek i wyjmuje z niego różaniec. Nic ' stosowniejszego nie mogła uczynić... Wszystkie kobiety w Lourdes noszą różaniec stale przy sobie. Jest to wierne narzędzie ich pobożności. Spracowane ręce ubogich, wyrobnic nie umieją trwać w -bezczynności. I dlatego modlitwa z pustymi rękami nie wydaje się im modlitwą prawdziwą. Za to-wmawianie różańca, to rodzaj ręcznej robótki dla nieba, coś jakby szydełkowanie lub wyszywanie -perełkami na kanwie owych pięćdziesięciu Zdrowasiek. Wiadomo, że która w ciągu wielu lat odmówi długi szereg różańców, utka z nich dla siebie spory szmat tkaniny, aby nią kiedyś na wielkim sądzie zakryć część swoich win. Nieraz wprawdzie wargi mechanicznie tylko szepczą słowa 'anielskiego pozdrowienia, lecz dusza unosi się w niebieskich przestworzach. I jeśli nawet czasem myśli odbiegną na chwilę od słów różańca, a zamodlona gosposia westchnie ciężko nad paskarską ceną jaj na targu, lub jeśli innej zmęczonej całodziennym dreptaniem zdarzy się zdrzemnąć przez kilka Zdrowasiek, nie jest to jeszcze żadnym wielkim nieszczęściem. Takim samym przywiązaniem i wiarą jak wszystkie kobiety w Lourdes obdarza swój różaniec również i matka Soubirous. Bernadetta jednak jest jeszcze bardzo młodziutka i nie jest wcale przesadną pobożną. Przecież siostra Vauzous uważa ją nawet za ciemną pogankę, jako że dziewczyna o różnych tajemnicach wiary zaledwie nętne ma wyobrażenie. Lecz i ona nosi stale z dumą swój różaniec w woreczku, uważając go za niewątpliwą oznakę dorosłości. Teraz więc trzyma w ręku swą ubożuchną czarną koronkę i patrzy pytająco na Panią. Ta zaś jakby już dawno tego oczekiwała, gdyż uśmiecha się znowu i z radosną aprobatą przytakuje ruchem głowy. I ona trzyma teraz w lekko uniesionej prawej ręce różaniec, lecz jakże niepodobny do skromniutkich paciorków córki wyrobnika. Jest to tak wspaniały rząd nanizanych lśniących pereł, zwieszający się prawie aż do ziemi, że piękniejszego nie posiadała na pewno nigdy żadna królowa. Na końcu różańca błyszczy duży złoty krzyż. Bernadetce robi się raźniej na duszy na dźwięk własnego, głosu, choć głos ten jest z wrażenia całkiem zmieniony: "Zdrowaś Mario, łaskiś pełna" zaczyna pierwszy dziesiątek. Przygląda się przy tym uważnie, czy Pani modli się z nią razem. Lecz nie, jej wargi nie poruszają się wcale, 'tak jakby nie jej sprawą było powtarzanie słów anielskiego pozdrowienia. Patrzy z wielką słodyczą na Bernadettę i po każdym skończonym "Zdrowaś" przesuwa między palcem wielkim a wskazującym jedną perłę swego różańca. Dziewczyna jednak spostrzega, że Pani czeka po każdym "Zdrowaś" aż ona, Bernadetta, nie przesunie w palcach swojego czarnego paciorka i dopiero potem robi to samo Gdy zaś po skończonej tajemnicy następuje wezwanie "Chwała Ojcu, Synowi i Duchowi Sw.", Pani jakby nabiera głębokiego oddechu i wargi jej bezgłośnie wymawiają te same słowa. Bernadetta nigdy jeszcze w życiu nie odmawiała tak wolno swego różańca, gdyż odgaduje, że tą modlitwą uda jej się Panią zatrzymać dłużej. A pragnie tego, jak niczego na świecie. Obawia się jednak, że 'ta Naj śliczniejsza, do której cudnej twarzy przywarła całą siłą oczarowanych oczu, może się zmęczyć lub po prostu znudzić takim sam na sam z córką prostackich Soubirous. W dodatku musi jej chyba być bardzo niewygodnie w tej skalnej wnęce, na samej jej krawędzi, skąd tak łatwo mogłaby spaść. Poza tym w końcu na pewno ją zniecierpliwi to stałe przyglądanie się... O tak, na pewno... - na pewno 'zaraz sobie pójdzie i zostawi ją samą... Przy trzecim dziesiątku różańcowym pierzchają wszelkie myśli uboczne, rozwiewają się lękliwe podejrzenia. Bernadetta zamieniła się już cała we wzrok, oczy nie odczuwają żadnego znużenia, a wszystkie inne zmysły jakby zamierają. Nie czuje ucisku ostrych kamieni, na których klęczy, ani lodowatego chłodu, który ją owiewa. Ogarnia ją ciepło i błoga senność. O, jak mi dobrze, jak dobrze... OBCOŚĆ ŚWIATA W" niespełna pół godziny Marysia i Janka zjawiają się znów nad strumieniem. Na polanie między Massabielle a gminnym laskiem uzbierały dużo chrustu i drobnego drzewa, więcej prawie 'aniżeli nogą udźwignąć. Spocone i 'zdyszane zładowują swój ciężar i nie zwracają początkowo wcale uwagi na Bernadettę. Pierwsza spostrzega ją Marysia i patrzy przerażona. Bo oto po drugiej stronie strumienia na mokrym zwirze klęczy jej siostra sztywna, nieruchoma. W prawej ręce trzyma różaniec, na ziemi leży biała pończocha. Bernadetta jest trupio blada, nawet 'tak zwykle czerwone jej wargi są zupełnie bezbarwne. Oczy wpatrzone w grotę, wyglądają jak oczy niewidomej, czy też nieprzytomnej. Na kamiennej,, jakby już martwej .twarzy zastygł słodki uśmiech... Podobnie uśmiechnięta była twarz zmarłej niedawno sąsiadki, którą Marysia dobrze sobie zapamiętała. - Bernadetto, hola, Bernadetto - woła głośno. Nie ma 'Odpowiedzi. Klęcząca nic nie słyszy. Wtedy Janka dodaje od siebie:' - Ty, wariatko, nie urządzaj głupich kawałów. Żadnej odpowiedzi - Bermadetta nadal nie słyszy. Przerażenie ogarnia Marysię, usta krzywią się do płaczu. Dygocącym głosem szepcze: - O Boże, ona pewnie umarła... Matko Najświętsza, to atma ją zabiła... - Głupstwo - stwierdza doświadczona Janka - gdyby nie żyła, musiałaby leżeć. Czy widział kto kiedy klęczącego trupa? Młodsza siostra jednak wybucha szlochem: - O Jezu! O Mario, a jeśli ona umarła... - Czekaj, już my ją obudzimy. Ona nas najwyraźniej nabiera... Janka podnosi kilka kamyków i zaczyna nimi ciskać w Bernadettę. Wreszcie jeden z kamiennych pocisków 'trafia w lewą pierś klęczącej dziewczynki. Unosi głowę i rozgląda się. Powoli policzki jej zabarwiają się, nabierają rumieńców. Odetchnęła głęboko i pyta: - Co się stało? Między uderzeniem kamyka, a tym pytaniem upływają zaledwie sekundy. Lecz w ciągu tych kilku sekund przebywa ona nieskończenie długą drogę, której się nie da wcale określić w czasie. W chwili gdy kamień ugodził w pierś Bermadettę, Pani już nie było. W jaki sposób zniknęła, dziewczynka nie umiałaby określić. Nie rozpłynęła się w powietrzu, to pewne, ani nie roztopiła się w promiennej światłości... Zresztą, jakby to się stać mogło z osobą żywą, z 'krwi i ciała, ubraną w dodatku w kosztowne szaty. Lecz również i to wydaje się dziewczynce pewne, że Pani opuszczając ją, nie odeszła zwyczajnie ani nie cofnęła się w głąb niszy. Można by raczej przypuszczać, że Uszczęśliwiająca nie chcąc w swej dobroci serca zasmucać swym odejściem uszczęśliwionej -wprowadziła ją w stan słodkiego odurzenia. Ten błogostan był taki nowy, nieznany, rozkoszny, że Bernadetta nie odczuła nawet momentu rozstania... za to szczęście musi jednak zapłacić w chwili powrotu do codzienności. Ogarnia ją przede wszystkim uczucie niesamowitego wstrętu do wszystkiego, co ją otacza. Wstrętu pomieszanego ze zdziwieniem, któremu nie umie nadać nazwy. Z niechęcią i obrzydzeniem aż do mdłości wraca do życia. Jakie obce jest wszystko, na co patrzą jej oczy- ten cały świat., Co to za kamień? I co to jest właściwie kamień? A ta noga, czy to moja własna noga, ta jakaś bezwładna masa? Z wysiłkiem stara się pojąć od nowa zjawiska tak dobrze jej przedtem znane. Wreszcie zdobywa się na pytanie: - Co się stało? - Patrzcie, co się stało! To my ciebie o to pytamy! - złości się Janka. - Czy jesteś już całkiem postrzelona? Odprawiasz jakieś modły koło Massabielle, gdzie świnie się pasą! Szkoda, że w kościele nie jesteś taka pobożna. Bernadetta doszła już prawie do równowagi i staje się znów podlotkiem, który koleżance ze szkolnej ławy nie pozwala sobą przewodzić. - To jest moja rzecz i nic cię nie obchodzi... - Boże, jakeś mnie przestraszyła, Bernadetto - biada Maria. - Zdawało mi się już, żeś umarła na atmę... Przelotne uczucie litości nad młodszą siostrą ogarnia Bernadettę. - Czekaj, przechodzę do ciebie - woła i prędko zsuwa pończochę tym razem z lewej nogi. Wydaje jej się teraz, że po niezwykłym, spotkaniu z Panią stała się silniejsza i zdrowsza, nawet ładniejsza, oraz że urosła co najmniej o pół głowy. Owo początkowe odczucie wstrętu i jakiejś obcości dla świata ustępuje stopniowo, dziewczyna czuje w sobie przypływ nowych sił powracającego do życia rekonwalescenta, czuje się jak mowo narodzona. Energicznie zarzuca sobie pończochy naokoło szyi, bierze drewniaki w ręce i zdecydowanym, lekkim krokiem brodzi poprzez lodowaty strumyk. Zatrzymuje się w połowie drogi, choć woda sięga jej do .kolan i mówi zdziwiona: - Dlaczegoście mnie tak straszyły? Przecież ten strumyk jest ciepły jak woda do zmywania statków? Maria z oburzeniem potrząsa głową. - Janka ma rację, z twoją mózgownicą jest coś nie w porządku. Przecież jeszcze do tej chwili palą mnie łydki .po tej zimnej Wodzie... Przyjdź lepiej do nas i pomóż mam. Bernadetta przyłącza się do mich nie zwracając wcale uwagi na swoje mokre nogi. Najpierw dzielą między siebie kości na trzy równe części. Potem układają kłujący chrust i kawałki drzewa i najcieńszymi i mocnymi rózgami wiążą z nich trzy naręcza. Nie jest to wcale łatwa robota. Bermadetta tym razem jest najsumienniejszą i najpilniejszą pracownicą. Przygotowawszy swoją wiązkę pyta ni stąd, mi zowąd: - Czyście nic nie widziały? W jej mowie brzmi to jak: Aouet bis a rei Marysia przygląda się siostrze spod oka. Wydaje jej się jakaś inna, wyraźnie zmieniona. O wiele starsza niż była pół godziny temu, pewna siebie, stanowcza. Na okrągłej dziecinnej twarzyczce pojawił się nowy, prawie rozkazujący wyraz. - A może ty co widziałaś? - pyta młodsza. Łakome oczy Janki Afoadie błyszczą ciekawie: - Czy był ktoś przy grocie? - Labets, a re - mówi Bernadetta krótko. Znaczy to: nie, nie, nic... Siada na ziemi i prędko wkłada pończochy. Potem jednym zdecydowanym ruchem podnosi największą wiązkę drzewa i zarzuca ją sobie na głowę, tak jak to w tej okolicy zwykły kobiety nosić ciężary. Tamte dwie dziewczynki z największym wysiłkiem ładują na siebie chrust. - Wrócimy do miasta wprost przez górę to najkrótsza droga - rozstrzyga Bernadetta. Janka godzi się natychmiast: - Naturalnie że tędy, za żadne skarby nie dałabym się namówić na przejście raz jeszcze przez wodę: Lecz Marysia wtrąca nieśmiało: - Okropnie stromo pod tę górę. Bernadetta nie zwraca na nią uwagi. Sprężyście kroczy przez żwir nie spoglądając już ani razu na grotę i misze. Kilka kroków za Massabielle zaczyna się wąska ścieżka, 'która prowadzi na grzbiet góry Espeluges i potem w dół do miasta, do Pont "Vieux» Bernadetta idzie pierwsza, w pewnej, odległości za nią Janka, a na końcu Marysia. Dziewczynki milczą, gdyż droga jest nie tylko stroma, ale miejscami przybliża się niebezpiecznie nad samą. krawędź. Najzdradliwszy jest jej ostatni odcinek tuż przed wejściem na grzbiet góry. Trzeba się tam nieomal drapać po stromej ścianie, śliskiej i mokrej od .niedawnego deszczu. Drewniane obuwie stanowczo nie nadaje się na taką wspinaczkę. - O Boże, już dalej nie mogę - sapie Marysia stojąc u stóp tego ostatniego wzniesienia. Bernadetta, 'która już jest na górze, składa swoje drzewo na ziemi i biegnie na pomoc siostrze. Bez słowa bierze na siebie jej ładunek i z tym ciężarem, po raz drugi przebywa ów niebezpieczny kawałek drogi. - Co robisz, Bernadetko - 'krzyczy Marysia - przecież jestem, silniejsza od ciebie... Janka zgięta pod swoją olbrzymią wiązką mówi' ze śmiechem: - Bernadetta bała się przedtem odrobiny zimnej wody, a teraz dyryguje mami jak kapral z koszar z Nemours... Gdy już przechodzą przez zalesiony wierzchołek, Bernadetta znowu pierwsza, coraz .bardziej przyspiesza kroku. - Dokąd tak pędzisz jak wariatka - oburza się Marysia. - Na pewno ci od tego biegu zaraz tchu zabraknie. Bernadetta nie odpowiada, nie myśli o swojej „stmie". Stacza ze sobą zawziętą walkę. Ma szalone pragnienie opowiedzenia o cudownej nieznajomej, męczy się jak człowiek zakochany, któremu nie wolno mówić o przedmiocie swej miłości. Czuje zaś w głębi serca, że jeśli ulegnie pokusie i przemówi, zaczną dziać się rzeczy niezwykłe i nieobliczalne w skutki. - Nie powiem, nie powiem nic... - upewnia sama siebie. - Co tam mruczysz pod nosem? - pyta Janka. Nagle Bernadetta zatrzymuje się i równocześnie serce jakby staje jej w piersi. Chciałabym wam coś powiedzieć. Musicie mi jednak przyrzec, że nikomu nie powtórzycie. Nawet mama nie może się o tym dowiedzieć jeszcze by mnie rózgą przepędziła Więc pamiętaj, Marysiu, ani słowa w domu, przysięgnij! - Przysięgam. Zresztą dobrze wiesz, że jak potrzeba umiem milczeć jak grób... - Ale ty, Janko, życzyłaś mi dzisiaj, aby mnie diabli wzięli, czy chcesz tego naprawdę? - Niemądra jesteś! Przecież się tylko tak mówi, bez żadnej złej myśli. No, mów już, prędzej! - O nie, wpierw musisz przysiąc, że nie powiesz nikomu, ani u nas w domu, ani u was, ani broń Boże w szkole... - Daję ci słowo, ale przysięgać nie chcę. Takie niepotrzebne przysięganie w prawo i w lewo jest wielkim grzechem. A przecież nie chcesz mnie chyba doprowadzić do grzechu, teraz, zaledwie na kilka miesięcy przed pierwszą Komunią św.? Więc dalej! Gadaj ! Co było w grocie? Bernadetta nabiera głębokiego oddechu drży z przejęcia, gdy po raz pierwszy zdradza światu swoją słodką tajemnicę: - Widziałam Panią, całą w bieli, przepasaną niebieskim paskiem, ze złotymi różami na stopach... Wsłuchuje się zachwycona we własne słowa, które, choć takie ubogie i niewystarczające dla niej, kryją w sobie niepojęte szczęście. Serce skacze jej aż do gardła. Marysia jednak jest rozgoryczona na siostrę. Rzuca, swoją wiązkę chrustu na ziemię i mówi z oburzeniem: - O, już ja cię znam. Chcesz nas nastraszyć teraz, kiedy jeszcze jesteśmy w głębi lasu i zaczyna się ściemniać. Nie uda ci się to jednak ani tobie, ani tej twojej pani w bieli... To mówiąc wyciąga z wiązki długą rózgę i uderza nią Bernadettę kilkakrotnie. Ta zdaje się nic nie czuć. - Dlaczego ją bijesz? - mówi Janka w zamyśleniu. - Może tam naprawdę była jakaś pani... - Ależ tak, chciałam się przeżegnać i nie mogłam, ale potem zrobiłam taki sam krzyż jak ona... Bernadetta ucina nagle i zaczyna iść prędko naprzód. Nie odpowiada już na żadne z rozciekawionych pytań Janki. Zszedłszy ze wschodniego stoku góry, do miejsca skąd tartak Lafite'a widać już jak na dłoni, wyczerpana rzuca się na trawę... - Jestem tak strasznie zmęczona, odpocznijmy chwilę... - Rozpaloną skroń przytula do mokrej ziemi. Niech sobie przyjdzie katar, zaziębienie czy nawet astma. Wszystko jej jedno. Właściwie, to nawet chciałaby zachorować... Janka i Marysia siadają obok i patrzą zdziwione na jej roznamiętnioną twarzyczkę. Po chwili Bermadetka wybucha: - Trzymajcie mnie! Tak mnie ciągnie z powrotem do Massabielle... - Czy może spodziewasz się, że twoja pani czeka tam na ciebie? - pyta Janka drwiąco. - Wiem o tym na pewno - szepcze Bernadetta. CIĘŻKI DZIEŃ PANI SOUBIROUS Ten dzień jedenasty lutego nie był dniem łatwym dla pani Soubirous. Najpierw straciła więcej niż godzinę czasu u sąsiadki CroisŁne Bouhouhorts ratując jej małego. Wciąż ta sama historia! Byłoby przecież lepiej, gdyby się Pan Bóg zechciał zmiłować nad tym mizernym, zupełnie do życia niezdatnym stworzonkiem i zabrać je do siebie. Lecz dwuletni chłopczyk jest jedynym dzieckiem sąsiadów i matka, zamiast z poddaniem się woli Bożej prosić dla niego o wyzwolenie, myśli z rozpaczą, że nie ma już ratunku dla niego. Nieszczęsne dziecko Bouhouhorts nigdy nie będzie chodzić o własnej sile. Nóżki ma grubości palca męskiej ręki, w dodatku całkiem zniekształcone. Co trzy lub cztery tygodnie chwytają je straszliwe konwulsje, tak jak właśnie dziś. Konwulsje pochodzące z zaburzeń mózgowych. W czasie takich ataków biedactwo podciąga 'kolanka aż pod brodę, oczy stają mu w słup i wreszcie traci przytomność. Ludwika Soubirous jak zresztą wszystkie siostry Casterot przede wszystkim uczona Bemairda cieszy się sławą domorosłej wprawdzie, ale doświadczonej lekarki. Nie tylko pani Bouhouhorts, ale i niejedna dalsza sąsiadka wzywa jej pomocy w różnych niedomaganiach. A już Croisine, lękliwa i słabowita kobieta, nie dałaby sobie wcale rady bez pani Ludwiki, gdyż traci głowę przy najmniejszym zamieszaniu. Matka Soubirous energicznie wzięła się do ratowania dziecka z zastosowaniem wszystkich wypróbowanych przez siebie środków. A więc najpierw, mimo własnego ubóstwa, przyniosła z domu 'buteleczkę cennej oliwy i nie oszczędzając, wcierała ją gorliwie w zesztywniałe ciałko chorego. Potem owinąwszy małego w nagrzane chusty, z trudem Wlała mu w usta kilka kropli jakiegoś ziołowego naparu. Wreszcie trzymając chłopczyka w .ramionach gaworzyła i chodziła z nim przez pół godziny co najmniej po pokoju,' potrząsając nim bezustannie, aby wywołać w zzmartwiałym ciałku lebsze 'krążenie krwi. Skutek tej kuracji był taki, że mały Justyn zwymiotował zanieczyszczając suknię swej dobrodziejki, ale .równocześnie z tą katastrofą atak minął i dziecko odzyskało przytomność. Spocona i zmęczona wraca Ludwika Soubirous do swego lochu, gdzie stwierdza z niezadowoleniem, że wszystkie ptaki wyfrunęły z gniazda. Janek i Justyn mimo jej surowego zakazu uciekli z domu i na pewno wałęsają się znów po ulicach. Jeszcze przykszejszą dla niej niespodzianką jest nieobecność męża. Daje jej to do myślenia, że Franciszek wyszedł nie czekając na jej powrót. Czyżby, mimo solennego przyrzeczenia abstynencji, danego jej w podarunku gwiazdkowym, czmychnął jednak "na jednego" do ojca Babou? Ludwika osuwa się ma krzesło z ciężkim westchnieniem, które biedaczce tak często w ciągu mozolnych dni wraca na usta: - Praoubo de jou... - o, ja biedna kobieta... W tej samej jednak chwili przypomina sobie coś ważnego i bierze znów chustkę na głowę. Musi pobiec do pani Millet, aby się upewnić, że pranie w jej domu nie będzie przesunięte czy odłożone. Zwykle zacna wdowa Millet - wzorowa gospodyni - osobiście czuwa nad całą uroczystą procedurą wielkiego prania. Ponieważ jednak od czasu do czasu w końcu tygodnia udaje się do Argeles w odwiedziny do p. Latapie, Ludwika obawia się, aby wyjazd nie wypadł właśnie w dzień wyznaczony ma pranie. Wyprawy p. Milt do Argeles powtarzają się częściej w ostatnich czasach, po stracie zmarłej przed kilku miesiącami ukochanej przybranej córki Elizy Latepie. Otóż taki wyjazd bogatej wdowy 'oznacza dla Ludwiki utratę zarobku trzydziestu sous, ciepłego obiadu, podwieczorku i różnych kuchennych przysmaków, które szczodra pani domu lub 'kucharka ofiarowuje jej dla męża i dzieci. A że dzisiejszy dzień, w którym wszystko idzie na opak, wydaje się Ludwice w ogóle niekorzystny, przeto tym bardziej obawia się zawodu. Wychodzi spiesznie, zatrzaskując ostro za sobą drzwi mieszkania. Wuj Sajou, kamieniarz i właściciel domu w jednej osobie, siedzi na schodkach i pali swoją machorkę. Jak 'zwykle, wypędziła go tam żona, aby jej "salonu nie 'zakopcił". W przeciwieństwie do biedaków Soubirrous, którym tylko z litości pozwolono zamieszkać w powięziennej izbie, państwo Sajou zajmują trzy pokoje. Największy, zwany salonem, jest szczelnie zastawiony różnymi starożytnymi gratami i dlatego specjalnie szanowany i oszczędzany jako przybytek rodzinnych pamiątek. - Kuzynie Andrzeju - mówi Ludwika w podnieceniu - wpadnę na parę minut do pani Millet, lecz zaraz wrócę... Andrzej Sajou kiwnął tylko wskazującym palcem na znak, że zrozumiał. Zawód kamieniarski nie usposabia ludzi do rozmownej wylewności. Być może, powodem tej małomówności jest codzienne obcowanie z marmurem i granitem, które są jakoby symbolami milczenia. W stosunku zaś do rodziny Soubirous uprawia pan Sajou powściągliwość aż nazbyt przesadną. Są wprawdzie spokrewnieni - w Lourdes poza małymi wyjątkami wszyscy są jakoś skoligaceni - lecz wiadomo, że od czyjegoś ubóstwa należy tak uciekać, jak od zaraźliwej choroby. Toteż, choć wypełniło się do pewnego stopnia chrześcijański obowiązek - - bezpieczniej jest zachować odpowiedni dystans, aby broń Boże nie wplątać się nieopatrznie "w codzienne sprawy nędzarzy. z najpiękniejszych domów w Lourdes jest wspaniała posesja parni Millet, położona na końcu ulicy Bairtayeres. Nawet sam biskup z Tarbes Bertrand Severe Laurence podczas ostatniej wizytacji swej diecezji, zjechawszy do Lourdes, nie zatrzymał się ani na probostwie u dziekana Peyramałe'a, ani w 'klasztorze.Sióstr z Nevers, lecz zamieszkał w domu bogatej wdowy. Od tego czasu zresztą przeznaczyła dla niego jeden cały apartament, zawsze gotowy na przyjęcie- dostojnego gościa. Zaszczytne wyróżnienie pani Millet przez władze 'kościelne jest najzupełniej zasłużone, gdyż jest ona nie tylko pobożną i praktykującą, ale i bojową katoliczką. Co prawda, ksiądz biskup, człowiek surowy i energiczny, nie czuje się dobrze w jej pokojach przeładowanych portierami, kotarami i koronkami jest mu tam zbyt duszno. Łóżka podobne są do strojnych katafalków po prostu ma się wrażenie, że zapraszają, aby w nich umrzeć. Nawet gruba świeca na nocnym stoliku przywodzi na myśl gromnicę. Poza tym pani domu ma jedną wadę, która razi dobry smak księdza biskupa: przejawia ona jakąś niezdrową i płytką ciekawość dla świata pozagrobowego. Po śmierci przybranej córki Elizy mania ta podobno spotęgowała się jeszcze, granicząc już prawie z zakazanymi praktykami spirytystycznymi. Z drugiej jednak strony- i to ksiądz biskup w zupełności uznaje - liczne organizacje katolickie w Lourdes żyją w znacznej mierze z zapomóg i finansowego wsparcia zamożnej kapitalistki. Przede wszystkim zaś stowarzyszenie Dzieci Marii, które tak owocnie i wydajnie niesie pomoc najuboższym i urządza kilka razy do roku różne podniosłe uroczystości. A jest to zaledwie jedno z siedmiu subwencjonowanych przez nią stowarzyszeń. Ludwika Soubirous z pewnym onieśmieleniem stuka starożytną kołatką w masywne drzwi domu. Dostojny lokaj Filip otwiera drzwi osobiście. Za każdym razem od nowa ten ponury służący i widok ciemnego hallu, zalatującego naftaliną i chłodem grobowca, napawa serce Ludwiki pewnym lękiem. Jak i we wszystkich innych pokojach panuje tu ów "horror nud" - wstręt do nagości a więc wszystkie ściany są dosłownie obwieszone ciemnymi malowidłami, a meble pookrywane niezliczonymi, pożółkłymi serwetkami. Ludwika zna je wszystkie z prania i nic na to poradzić nie może, że żółkną coraz więcej. Moja zacna Ludwiko - mówi Filip łaskawym tonem dostojnego, lecz dobrotliwego prałata - jak to rozsądnie z waszej stromy, żeście się u nas zjawili. Oszczędziliście mi przez to drogi, o właśnie miałem was powiadomić, że pranie przesuwamy na następny tydzień. Jutro wyjeżdżamy do krewnych do Argeles. Od czasu śmierci naszej świętej pamięci panny Elizy bywamy stale na nabożeństwach żałobnych w Argeles. Zawiadomimy was w swoim. czasie... Przy wzmiance o zmarłej twarz pani Soubirous przybiera zbolały wyraz, obowiązujący w domu żałoby. Lecz jednocześnie zdaje sobie z przerażeniem sprawę, że nastąpiło to, czego się tak okropnie obawiała. Pranie odłożone, budżet domowy obalony! Wychodzi zrozpaczona z głuchym szumem w uszach. W drodze powrotnej próbuje jeszcze dostać na kredyt plaster słoniny, choćby garść ryżu i kawałek mydła. Ludwika boi się pokazać swoje 12 sous, aby jej ich zaraz nie zabrano na poczet zaległości. Właściciel sklepu pan Lacaze odmawia bezwzględnie zbyt wysoki już u niego zaciągnęła dług. W bramie domu wita ją skrzypiący głos Andrzeja Sajou. - Droga kuzynko - oburza się stary - uważam, że pierwszym obowiązkiem matki jest dopilnować dzieci, aby nie naprzykrzały się sąsiadom. A tymczasem przypatrzcie się waszym synalkom! Co oni wyprawiają na moim podwórzu! Teraz widzę, że wpadli w jakieś świństwo... ale dobrze im, na drugi raz doigrają się czegoś gorszego. - Chciałem tylko złapać kota, mamo - wrzeszczy rozpaczliwie Justyn. - A ja chciałem tylko wyciągnąć Justyna z gnojówki - broni się starszy synek Jan. Bez słowa popycha pani Soubirous obu usmarowanych winowajców do mieszkania. Ogarnia ją obrzydzenie aż do mdłości, lecz jest zbyt wystraszona, aby im porządnie skórę przetrzepać. Z przerażeniem - myśli, że nie ma chłopców w co przebrać, posiadają tylko to, co na sobie. Z pasją ściąga z nich ubranka i stwierdza z ulgą, że jest jeszcze gorąca woda w kociołku. Wlewa ją do misy i ze wszystkich sił zaczyna prać, trzeć i płukać. Powtarza tę czynność kilka razy z taką zapamiętałością, jakby wraz z tym brudem chciała się pozbyć ciężaru ugniatającego jej serce. Janek i Justyn, rozbawieni niezwykłą przygodą, -tańczą i harcują półnago po izbie. Na taką scenę wraca Franciszek Soubirous. Pełen nieprzystępnej godności staje na progu. Nie zaszczyca synków ani jednym spojrzeniem, tylko już od drzwi woła donośnym głosem: - Nie zniosę tego, abyś się tak zapracowywała. Jesteś przecież urodzoną Casterot, a ja jestem tylko Soubirous. A kimże nadzwyczajnym są ci Nicołau? Nie wolno ci do mnie tracić 'zaufania... Nie przestając prać, kobieta spogląda badawczo na męża. - Byłem u Miaisongrosse'a, byłem u Cazenave'a i u Cabizosa! - Tak, i u ojca Eabou byłeś również. - Jestem chory - stęka Soubirous - tak, stanowczo, jestem bardzo chory. Może Bóg da, że umrę nareszcie... O wy biedne sieroty... Ludwika Wiesza właśnie, mokre sztuki, z których wciąż jeszcze zalatuje przykra woń, na sznur rozciągnięty od kominka do okna. Żałosne wyznanie małżonka, że czuje się bardzo chory, nie przechodzi bez wrażenia. Patrzy ze współczuciem na męża i wydaje jej się, że wygląda istotnie bardzo źle, zmarnowany, niedożywiony. Przecież od kilku dni nie jadł nic pożywnego. Dobry Boże, kto by w nim dziś rozpoznał owego pięknego i szalonego młynarczyka sprzed lat... Jak on czuje się wobec niej winny za ich marny los, tak samo winną czuje się- ona wobec niego. Jeśli więc nawet popił trochę u ojca Babou, .pewnie nawet na kredyt, czy można mu to wziąć za złe? Takiego życia i najbiedniejszy długo nie zniesie. Ludwika, doświadczona ciężkimi próbami, jest lojalną, a nawet stronniczą małżonką. Broni "swojego" przed całym światem, a nawet przed sobą samą. Oby jej tylko nie zachorował naprawdę-Jeszcze by tego brakowało! - Myślę, Franciszku, że najlepiej zrobisz, jeśli się położysz do łóżka... - Masz rację, kobieto, to będzie ze wszystkiego najlepsze - zgadza się z wielką radością, jakby ten wspaniały pomysł był ratunkiem przed wszystkimi przeciwnościami świata. Kładzie się na łóżko, jest mu już trochę lżej na sercu... Ludwiika zaparzyła lipowego kwiatu w blaszanym kubku i -własnoręcznie chce go napoić. Wie bowiem już z doświadczenia, że nieosłodzona lipowa herbata jest doskonałym środkiem przeciw "chorobie", która w tej chwili "trawi" jej męża. Lecz on broni się przed wypiciem jak chory, który ze zbytku utrapienia nie chce już wcale wyzdrowieć. Żona jednak nie ustępuje i wmusza w niego gorący napój. Soubirous leży z miiną ofiary. Ludwiika zna dobrze swego męża i wie, że musi mu dodać trochę otuchy. - W piątek, nie będzie prania u pani Miiłlet - opowiada - lecz jutro rozejrzę Się i na pewno coś się znajdzie imnego. Może u żony sędziego Eivesa... - Jutro... - bełkocze Soubirous z goryczą - jutro nawet Cazenave nie potrzebuje mnie... do gnoju... En garde mon capitaine... Ludwika poprawia na nim kołdrę i czeka aż zaśnie. Przy "wybitnych w tym kierunku zdolnościach udaje mu się to bardzo prędko. Kobieta siedzi jeszcze przez chwilę bez ruchu, z rękoma złożonymi ma kolanach. Przypomina jej się jego powrót z aresztu śledczego, było to przed rokiem. Oczyścił się wtedy najzupełniej z podłego donosu przecież nie on ukradł dębowy kloc z tartaku Lafite'a. Cóż by na Boga począł z takim olbrzymim drewnem? mimo że niewinność jego 'została wykazana i uznana przez komisarza policji Jaoometa, przez sędziego Rivesa i cesarskiego prokuratora Duitoura, biedny chłop chodził przez długie dni zupełnie marny i spał prawie bez przerwy. Aż strach pomyśleć, jacy ci mężczyźni są niewytrzymali i nieodporni w nieszczęściu. Za to jacy szumni i wielcy, gdy im się dobrze wiedzie, a dwudziestki są w kieszeni. Stawiają kolejkę jedną po drugiej i końca nie ma przechwałkom. Nie daj Boże, "kiedy przyjdzie taki dzień, że chleba w domu zabraknie, a i honor ludzie na językach obnosić zaczną!... Już nie w kompanii, ale sam w kąciku gorzałki pociągnie, a potem nic tylko śpi... ze zmartwienia. I wtedy kobieta musi wziąć 'mocno w garść jego, dom, siebie i pilnować, aby to się wszystko jakoś kupy trzymało. - - Zamknijcie buzie, utrapione smarkacze - sarka pani Soubirous. - Nie przeszkadzajcie ojcu. Czyż nie widzicie, że chory?... Wrzuca jedyne pozostałe polano do ognia, aby nieborakowi było cieplej, po czym bierze dwa blaszane wiadra i wychodzi po wodę. O pięć domów dalej w podwórzu ojca Baibou jest najbliższa studnia ulubione miejsce pogawędek kumoszek z całej uliczki. Podczas gdy mężczyźni popijają w gospodzie, kobiety spotykają się koło studni. Nie znaczy to 'zresztą wcale, aby i one nie trzymały w swojej szafie ulubionej ziołowej nalewki, nie mówiąc już o winie, które przecież w oczach Bożych nie uchodzi wcale za alkohol. Ludwika przysłuchuje się najnowszym wiadomościom. Nie są one wprawdzie umieszczone w Le Lavedan, niemniej są bardzo interesujące. A więc na przykład, że pani burmistrzowa już od dłuższego czasu bawi wraz z córką w Pąsu, a wiadomo, że jeśli młoda panienka znika z okolicy na tak długi czas, ma ku temu na pewno ważne powody. A już ta krawcowa Antonina Peyret wyciąga z bogatej pani Millet jedną stufrankówkę po drugiej. Godna córunia komornika sądowego! I podobno, ta gruba jak beczułka wdowa zamówiła sobie trzy czarne jedwabne suknie. Albo ta historia z panem Lafite'em? Otóż tajemniczy kuzyn z Paryża pan Hiacynt, ten mason czy nawet diabeł we własnej osobie, prześladował wczoraj czternastoletnią Katarzynę Mengot. Szedł za nią przez całą uliczkę Basse i bezczelnie ją zaczepiał. Powiedział jej: "Katarzynko, jesteś dla mnie słodką nimfą w tym przebrzydłym bagnie". Tak, taki łotr!... A zresztą, wszyscy oni tacy, każdy chłop to brutal i samolub. Co tu dużo gadać, nawet czcigodny proboszcz Peyramale tak się wczoraj uniósł na swoją długoletnią gospodynię Magdę, że ją dosłownie za drzwi wyrzucił. A tak ładnie umie prawić na kazalnicy o panowaniu nad namiętnościami... ten złośnik. Obciążona tymi nowościami i dwoma wiadrami wody człapie ? SoubirOUS do domu. Zostawia wiadra pod drzwiami. Niech je dziewczęta wniosą, jak wrócą... - Bije trzecia. Gdzież to one się zapodziały? Już dawno powinny wrócić z lasu - myśli Ludwika trochę poirytowana, a trochę niespokojna. Przychodzi jej na myśl przygoda Kasi Mengot z tym kuzynem Zło czyha wszędzie, a córy jej są ładne i maiwne. Lecz ten niepokój zostaje niebawem, przepłoszony przez inny, bardziej doraźny, a mianowicie z czego przyrządzi dzisiejszą wieczerzę? Dziewczęta zaś spóźniają się istotnie, a to z powodu owych zdobycznych kości. Sklep handlarza Gramonta leży bowiem na przeciwległym krańcu miasta, a olbrzymie naręcza chrustu nie pozwalają im iść prędzej. Sklepiikarz wypłacił obu siostrom i Jance Abadie po dwa sous. Janka wydała je od razu na cukierki, lecz Marysia i Bernadetta kupiły za nie chleba. Spora kupa chrustu i chleb wpływają pojednawczo na panią Soubirous, Mimo to, gdy zmęczone córki zrzucają swój ciężar na ziemię przy drzwiach, matka nie może się powstrzymać od uwag: - Gdzie to tak długo siedzicie? Takie duże dziewczyny, a zostawiają wszystką pracę matce. Biedni ludzie nie mogą sobie pozwalać na spacery. Przynieście mi zaraz te wiadra! Posłusznie wnoszą dziewczęta wiadra pełne wody i zabierają się zaraz do obierania brukwi i kartofli, które Ludwika kupiła za część owych 20 sous. W izbie rozlega się przeraźliwe chrapanie ojca. - Jest chory - mówi matka. Dziewczęta nic na to nie odpowiadają, tylko Bernadetta patrzy wielkimi oczami pytająco na siostrę. Ta spuszcza powieki i kurczowo zagryza wargi ma szaloną ochotę wybuchnąć śmiechem. Chcąc wykorzystać resztę dziennego światła, sączącego się skąpo przez okienko, matka zabiera się do codziennej toalety córek. - chodźcie, dziewczęta, do światła, żebym wam mogła dobrze włosy przeczesać. Najpierw ty, Marysiu! Dokładmy przegląd głów odbywa się regularnie co wieczór. Soubiirous stara się wszelkimi siłami utrzymać swoją gromadkę w -czystości, nie na darmo pochodzi przecież z rodu Casterot. A wiadomo, że schludność jest ostatnią godnością człowieka który stracił już wszelkie inne dobra tego świata. Toteż dzielna kobieta broni wytrwale honoru swego ubożuchnego mieszkanka i choć na całej uliczce de la Fossee wędrują sobie weszki od domu do domu, udaje jej się swoją rodzinę uchronić 'od tej plagi. Obu chłopców przed spaniem, nie bacząc na ich wrzaskliwe protesty, matka Szoruje ostrą szczotką od stóp do głów. Dziewczynkom zaś co wieczór dokładnie przeczesuje długie sploty. Bernadetta odziedziczyła po ojcu miękkie jedwabiste włosy, lecz. większy kłopot ma matka z gęstą kędzierzawą czupryną Marysi. Marysia klęka posłusznie przed matką, aby się poddać codziennemu zabiegowi, podczas gdy Bermadetta wychodzi poszukać braciszków, którzy zdążyli się ulotnić. Niesforne włosy Marysi trzeszczą pod gęstym grzebieniem. - Hm... "hm - chrząka w pewnej chwili dziewczynka. - Tylko bez stękania, moje dziecko, krzywdy ci nie zrobię... Po chwili Marysia znów powtarza: - Hm, hm . . - Co ci jest, czy cię gardło boli? .. . - Nie, mamo, nie boli mnie gardło? ... Gdy jednak znaczące chrząkanie powtarza się po raz trzeci, matka pyta zniecierpliwiona: - Co tak brzęczysz, jak mucha na szybie? ... - Bo chciałabym mamie coś powiedzieć. . . Coś o Bernadetcie. - Co to takiego ciekawego? - Mamo! Bernadetta widziała w grocie Massabielle jedną młodą panią, całą w bieli i z niebieskim paskiem... Miała bose stopy ze złotymi różami. - Praoubo de jou, co ty wygadujesz, niemądre dziecko... - I Bernadetta z początku nie mogła się wcale przeżegnać, a potem mogła już się przeżegnać, jak jej ta pani pozwoliła... Marysia odetchnęła głęboko. Złamała wprawdzie słowo, ale to lepiej, że mama dowiedziała się, co ta Bernadetta wyprawia. W tej samej chwili Bernadetta staje w drzwiach. - Dobrze, żeś przyszła. Dowiaduję się tu właśnie o tobie ciekawych rzeczy '- mówi matka tonem nie obiecującym nic dobrego. - jużeś wygadała... Po coś powiedziała, Marysiu - mówi Bernadetta i ciężkie, długie spojrzenie trafia winowajczynię. W głosie jednak nie słychać wyrzutu. Przeciwnie, westchnęła z ulgą, jak gdyby jej ciężar spadł z serca. Podchodzi dwa kroki ku matce wyciągając przed siebie ręce i rozstawionymi palcami, jakby zbliżała się do ognia, przy którym pragnie się ogrzać. Serce taje w niej wprost ze szczęścia, że może mówić o swojej tajemnicy. - O tak, mamo, prawda... W grocie Massabielle.. widziałam cudną, przecudną Panią... Te pełne zachwytu słowa są ostatnią kroplą, która przelewa kielich udręczeń pani Ludwiki. Po całym dniu beznadziejnych starań, gorzkich rozczarowań musi oto wysłuchiwać jeszcze jakichś karygodnych bzdur. Leniwe córki nie tylko łazikowały przez całe popołudnie, ale jeszcze i teraz nie dają jej spokoju. Zwłaszcza twarz Bernadetty rozpromieniona, rozczerwieniona doprowadza ją do pasji. Jest to twarz kobiety zakochanej, pełnej egzaltacji, która dla swej miłości gotowa wszystko poświęcić. Pani Soubirous zaczyna głośno biadać i wymyślać. Słychać ją aż u sąsiadów. - Coś widziała? Nic nie widziałaś! Żadnej cudownej, przecudnej pani nie widziałaś, tylko kawał białego kamienia, rozumiesz, smarkata? Chodzicie sobie ma spacery oglądać cudy-niewidy, a ja tu na nos upadam i nikt się nie zatroszczy, aby mi pomóc. O Panno Święta, co ja mam za dzieci niedobre!... Świece z kościoła kradną, tytlają się w gnojówce jak te prosiaki, katechizmu uczyć się nie chcą... A teraz znów coś nowego, jakieś cudaki im się przywidują... Dam ja wam cudne panie... Poczekajcie no!... tymi słowy chwyciła giętki pręt używany do trzepania pościeli i uderzyła mim Bernadettę przez plecy. Widząc to Marysia chce się wymknąć, co jeszcze bardziej rozwściecza matkę. Goni ją tak długo, aż i młodsza córka dostaje swoją porcję. Na końcu dokłada po jednym obu malcom. - Widzisz - beczy Marysia - przez ciebie niewinnie dostałam... Soubirous odrzuca pręt, żałuje już, że się tak uniosła, że okropnie głośno krzyczała... A tu mąż leży chory i śpi... Zapomniała o nim! Tymczasem on już dawno się obudził i stojąc przyglądał się całej scenie. - Słyszałem wszystko - mówi. Franciszek Soubirous jest smukłym, wysokim mężczyzną. Mimo wszystkich przeciwności życiowych i zmiennych kolei losu nie stracił nigdy pewnej wrodzonej szlachetności postawy i godności w sposobie bycia. Dla dzieci był zawsze ostateczną wyrocznią. Wprawdzie matka je wychowywała, prowadziła i karała, lecz zasłaniała się zawsze autorytetem ojca jako najwyższej instancji. Tym razem Franciszek Soubirous miesza się całkiem osobiście do przykrej sprawy. Zupełnie już wytrzeźwiony podchodzi ciężkim krokiem do córki i chwyta ją szorstko za kark. - Słyszałem wszystko - powtarza - a więc i ty zaczynasz urządzać jakieś błazeństwa! I to mając już czternaście lat skończonych!,.. Inne dziewczęta w. twoim wieku nie tylko zarabiają na siebie, ale i wspomagają rodziców. Wiesz, jak nam ciężko, wiesz, że nie mogę dostatecznie zarobić na was wszystkich. A ty zamiast pomóc masz przewrócone w głowie. Chcesz się zrobić ważna! Znamy się na tym, znamy takie wymyślania różnych historyjek i głupich bajek, opowiadanie o tajemniczych paniach ze 'złotymi różami na bosych stopach... I dokąd chcesz zajść tą drogą, moja panno!... Jesteśmy oboje z matką uczciwymi i przyzwoitymi ludźmi i Bóg widzi, żeśmy byli zawsze skromni i szli prostą drogą. I to widzi Bóg, żem się od żadnej roboty nie wymawiał, nawet najgorszej, aby dla was 'zarobić. Ale kto widuje piękne panie w ciemnych norach, 'kto chce jakimiś bajkami ludziom oczy zamydlać, ten nie należy do ludzi przyzwoitych, tylko do wędrownych szarlatanów, do linoskoczków albo nawet Cyganów. A więc, moja kochana, jeśli cię ciągnie do tego towarzystwa, to namyśl się prędko i... wolna droga - idź do Cyganów... Soubirous mówił wolno i bardzo poważnie. Było to jego najdłuższe przemówienie wychowawcze, jakie Bernadetta kiedykolwiek od niego słyszała. Patrzy na ojca szeroko otwartymi, nie rozumiejącymi oczyma. Czego on od niej chce? Przyciskając obie ręce do piersi odzywa się nareszcie. - Tatusiu, przecież ja ją naprawdę widziałam, tę Panią... BERNADETTO, OBUDŹ SIĘ! Po tej burzy domowej następuje kilka drobnych spraw, wyraźnie wskazujących na pomyślny zwrot w losach Z rodziny Soubirous. A więc najpierw ciotka Sajou, ta dobroduszma 'kobieta, wystraszyła się przed chwilą krzyków dochodzących z aresztu. Wie przecież, że ci Soubirous to ludzie zgodni spokojni, o ile, naturalnie, nie myśli się o tych dwóch utrapionych brzdącach. Jeśli więc Ludwika Casterott, taka. zawsze opanowana i dumna ze swego pochodzenia, uniosła się do tego stopnia, no to widać, że już jej się woda za kołnierz leje. A tu tak się składa, że pani Sajou ma obficie zaopatrzoną spiżarnię. Wzdychając więc z rozczulenia nad własną wspaniałomyślnością otwiera szafę. W imię Boże odkrawa od wielkiej bryły masła skromny kawałek, po czym dorzuca jeszcze skrawek słoniny. Z dalszym westchnieniem, przezwyciężając wrodzone skąpstwo, dokłada do tego sześć plasterków dobrej wiejskiej kiełbasy i zanosi to wszystko do Soubirous. Ludwika, stojąca przy kuchni, ze 'zdumienia upuszcza drewnianą łyżkę, którą właśnie miesza jakąś wodnistą zupę. - O droga kuzynko, chyba sama Najświętsza Panna mi ciebie zsyła, bom się tak dziś do niej gorąco modliła. Stara Sajou widząc wątły płomyk, skaczący wesoło z jednej gałązki chrustu na drugą, i ponieważ ponosi ją zachwyt nad własną dobrocią, wychodzi na próg i woła przez podwórko swego małżonka. Każe mu przynieść z domu najlepszego suchego drzewa. Mąż nie przeciwstawia się jej nigdy, nie lubi przecież tracić słów po próżnicy. Zanim jeszcze zdążył wrócić z drzewem, nowy dar spada do mieszkania Soubirous i to przez ręce Crodsone Bouarts. Otrzymała przed chwilą podarunek od starej ciotki, rodaczki z Viger. Co roku o tym czasie zjawia się ta. krewna zapustnym prezentem. Tym razem przyniosła dwa mendle - jaj- Zaledwie ciotka opuściła jej mieszkanie, a już- wdzięczna Kika pędzi z koszykiem pełnym jaj do Ludwiki. Wpada, jak zwykle podniecona i bez tchu. Musicie mi zrobić tę radość, droga sąsiadko, i przyjąć ode mnie jajka. przecież dziś uratowaliście życie mojej kruszynie. Ludwika broni się słabo. Jest zresztą przekonana, że gdyby nie jej końska kuracja, mały byłby już dziś na pewno ducha wyzionął Wytarłszy więc ręce odbiera z serdecznym podziękowaniem koszyk z jajkami. Oblicza sobie naprędce, że z dziesięciu jaj i masła od pani Sajou może zrobić doskonały omlet w dodatku nadzieje go jeszcze plasterkami słoniny... Na samą myśl o takim jedzeniu łzy cisną się jej do .oczu, a głód mocno skręca kiszki. Nareszcie zjedzą coś porządnego. Dobry Boże! Kto wie, czy jej dziewczynkom nie przywidziały się owe cuda po prostu dlatego, że już od wielu dni chodzą głodne... A że tak zwykle w życiu bywa, że złe lub dobre przypadki zdarzają się nie pojedynczo, lecz co najmniej w parze, a nawet występują seriami, toteż i dziś spotykają Ludwikę niespodzianki jedna za .drugą. Ostatnia zwiastuje trwalszą poprawę losu, a zjawia się w osobie Ludwika Bouiriette. Ludwik Bouriette jest. jak i Franciszek Soubirou®, robotnikiem. Kiedyś dawniej był kamieniarzem, jak wuj Sajou, nie doszedł jednak w swej karierze tak daleko jak tamten. Winę tego przypisuje odłamkowi kamienia, który wpadł mu w prawe oko i uszkodził rogówkę tak, że na to oko nic nie widzi. Bouiriette z całą świadomością podkreśla na każdym kroku swoje kalectwo. - Jestem przecież ślepy - mówi - a co -można wymagać od ślepca? I jego zatrudnia od czasu do czasu poczmistrz Cazenave, używając go jako posłańca lub listonosza. W tej chwili Bourriette zjawia się u Soubirous z polecenia właśnie Cazenaye'a. A mianowicie sprawa przedstawia się następująco. Woźnica Gascarde, jeżdżący pocztowym omnibusem do Tarbes, uległ nieszczęśliwemu wypadkowi. Kopnięty przez konia musi na dłuższy czas wycofać się ze służby.. Jego posadę obejmuje stajenny Doutreloux, a na miejsce tegoż pan poczmistrz proponuje Franciszkowi Soubirous przejęcie funkcji stajennego i pomocnika woźnicy. Cazenave wie, że młynarze znają się i dbają o konie. Ofiaruje 2 franki dziennie i obiad. Jeśli warunki te odpowiadają panu Soubirous, to ma się stawić jutro o piątej rano w stajni pocztowej. Ludwika składa ręce z radości. Lecz Franciszek stoi zamyślony, jak zwykle w pełnej czci postawie, jakby głęboko rozważał wszystkie "za i przeciw" A niespodziewanej oferty. - Załatwiliśmy to już z Cazenave'em - przemawia wreszcie świadom swojej wartości - że gdy będzie u niego coś wolnego, zawiadomi mnie o tym niezwłocznie. Ostatecznie, jesteśmy przecież starymi towarzyszami broni. Wprawdzie jako młynarz jestem przyzwyczajony do innego życia. No, ale jeśli ktoś ma taką gromadę do wyżywienia... to w dzisiejszych czasach nie może wybierać. .. Dobrze, stawię się jutro rano! - Przy tych słowach ociera ręką pot, który 'mimo całego opanowania i pozorów obojętności obficie zrosił mu czoło. Potem wodzi oczami po wszystkich, wokoło i .uśmiecha się z chytrym zadowoleniem. Odezwał się w mim Francuz Południa, wspaniałomyślnie uśmiechniętą miną oświadcza: - Wszystkich tu zebranych drogich krewnych i przyjaciół, którzy nas tak hojnie obdarowują, pozwalam sobie dzisiaj zaprosić na nasz skromny obiad. O ile znam moją połowicę, postawi nam ona na pewno jakiś soczysty omlet... Wszyscy jednak protestują, a najchętniej zaprotestowałaby także i Ludwika. Ten lekkomyślny człowiek gotów poświęcić na jeden wieczór wszystkie jajka. Przecież wystarczyłoby ich na całą rodzinę na jakieś trzy dni. Niestety jednak, zbyt łatwo zwykła była wybaczać mężowi jego słabostki jakże często ulegając jego woli gorzko potem żałowała, że nie poszła za własnym, lepszym instynktem. Ostatecznie musi to 'dziś przyznać, że bez jego wielkopańskich gestów nie byłoby doszło do utraty młyna w Boly czy stibe. To samo zresztą było powodem zwinięcia ostatniej placówki - młyna w Bandeau. Ze zwykłej chętki imponowania stawiał - największym sknerom nawet spośród swych klientów kosztowne kolejki wina i przekąsek. Skutek zaś był wręcz odwrotny do jego zamierzeń. Skąpi wieśniacy i piekarze, którzy zanim grosz wydadzą, obracają go przedtem ze dwadzieścia razy w palcach, patrzą z nieufnością na rozrzutnego młynarza. Niepewne to interesy z takimi lekkoduchami. Niestety, pani Ludwika nie tylko zbyt na pobłażania dla słabości swego męża, lecz - musi to przyznać - ona sama znajduje upodobanie w tych jego szerokich gestach i wspaniałomyślnych wyczynach. Gdy przy najlżejszym pomyślnym wietrzyku otrząsa się 'z przygnębienia jak pies z zimnej kąpieli, gdy tak stoi - jak w tej chwili oto - pełen radosnego podniecenia, zapraszając szumnie swych gości niby jaki dziedzic wtedy w oczach Ludwiki staje ów dawny junacki młynarczyk i podoba jej się tak 'bardzo jak ongiś. Aż musi się głośno roześmiać z tego podziwu a wiadomo, że nie do śmiechu jej dziś było cały dzień... skąd się tej Bernadetcie biorą te bajki?. Więc Ludwika powtarza zaproszenie i to broń Boże nie jakoś półgębkiem czy z przymusem, tylko z uprzejmością dobrze wychowanej osoby: - Nie zechcecie mi chyba zrobić przykrości i nie pogardzacie moim omletem. Choćby tylko spróbować. Nawet i takim ludziom, jak my należy się trochę 'zapustnej uciechy. Słowo "spróbować" jest już łatwiejsze do przyjęcia. Spróbować to nie ""najeść się, "zaspokoić głód. Andrzej Sajou rzuca myśl, aby jego żona przyniosła 'z domu przygotowaną wieczerzę i aby zjeść ją wspólnie. Kamieniarz, którego dorosłe dzieci już dawno w świat wyfrunęły, cieszy się, że spędzi wieczór w towarzystwie. Ostatecznie, niechby to byli nawet Souibirous. Od siebie stawia na stół dzban wina. A tymczasem zaczyna się już rozchodzić po izbie rozkoszna woń 'Olbrzymiego omletu. Ludwika krzątając się koło kuchni nie przestaje wznosić dziękczynnych westchnień ku Najświętszej Pannie, że oto na długie tygodnie głód został zażegnany. I gdy Bouriette, ów zwiastun fortuny, chce się pożegnać, pani Souibiirous ?zatrzymuje go obiema rękami i sadza za stołem. Zgłodniałe dzieciaki usadowiły się rzędem na ciasnej ławie w niszy między kominkiem a oknem. Pierwsza Bernadetta, potem Justyn i Marysia przy Janku. Matka .najpierw im podaje jedzenie - każdemu po kawałku omletu, talerz zupy i chleb z kiełbasą. Do tego ciotka Sajou dodaje po szklance dobrego czerwonego wina. A więc prawdziwa uczta karnawałowa. Nie można jednak powiedzieć, żeby uczta ta była gwarną. "Ubodzy mieszkańcy prowincji Bigonre i! dolin piremejskich umieją ocenić żadkość takich przysmaków, toteż jedzą w milczeniu, z całą świadomością niezwykłej okazji. I czy to wieśniak z gór, czy szary człowiek z miasteczka, każdy obawia się, że rozmawiając podczas jedzenia - może łatwo stracić część odżywczych wartości darów bożych, a co najmniej uronić coś z rozkoszy podniebienia. Rozmowa ogranicza się więc tylko do hojnego chwalenia potraw. Po wieczerzy towarzystwo pozostaje jeszcze jakiś czas przy stole. Mężczyźni kurzą machorkę, co w połączeniu z dymem płonących polan stwarza w izbie ciężką atmosferę. Nikomu to jednak nie przeszkadza, jedynie Bernadetta wychodzi kilka razy na próg -mieszkania, aby zaczerpnąć świeżego powietrza. Rozmowa schodzi na politykę a właściwie na krytykę rządu. Mówiąc zaś jeszcze ściślej na pełne oburzenia uwagi o dwóch miejscowych przedstawicielach tego rządu. Rozgoryczenie to wywołane jest nowym rozporządzeniem burmistrza Lacadego i komisarza policji Jacometa, a obwieszczonym przez policjanta gminnego Calleta. Chodzi mianowicie o zbieranie drzewa na opał. Otóż ten dekret zabrania zbierania drzewa w lasku gminnym bez piśmiennego pozwolenia merostwa. Kto się nie zastosuje do powyższego przepisu, karany będzie za kradzież z paragrafu takiego a takiego kodeksu karnego. Tak, takie to teraz czasy nastały, coraz bardziej zaciska się biednemu człowiekowi pętle na szyi... Gdzie się podziały owe dobre lata, kiedy wszystko było wolne, tanie, dostępne, a strumień Lapaca pełen wody? Wśród tych smętnych pogwarek, przychodzi Ludwice na myśl, nąż musi wstać jutro rano już o wpół do piątej, więc chciałaby, aby goście już odeszli. I stosownie do zwyczaju tej pirenejskiej krainy proponuje na zakończenie wieczoru wspólny różaniec. Jedna z kobiet prowadzi modlitwę, inne chórem jej odpowiadają. Pani pous nie wie dobrze, dlaczego wyznacza dziś właśnie Bernadettę na taką przewodniczącą. Dziewczyna stoi sama, trochę na uboczu, koło drzwi. Wyjmuje posłusznie swój mały różańczyk, ten który dziś trzymała w drżącej dłoni, wyciągniętej w zachwycie ku cudnej nieznajomej. Cicho zaczyna pierwsze Ave... i równo odpowiada jej chór kobiecych głosów. Ogień na kominku trzaska wesoło, pożerając bezlitośnie smolne drzazgi ciotki Sajou... Po skończonym różańcu matka Soubirous dodaje jeszcze: "O Mario bez grzechu poczęta, módl się za nami, którzy się dO Ciebie uciekamy" Przy słowach "Mario bez grzechu poczęta" Bernadetta zaczyna się słaniać i musi się oprzeć o drzwi, aby nie upaść. Robi się przy tym tak kredowo biała, jak dziś nad strumieniem, w chwili gdy odnalazły ją Janka i Marysia. - Bernadetta mdleje - krzyczy Oroisine Bouhouhorts. Wszystkie spojrzenia kierują się na dziewczynkę. - Czy ci niedobrze, Bernadetto? - woła ciotka Sajou - napij się jeszcze trochę wina. Bernadetta potrząsa głową i szepcze: - O nie, nie, nic mi nie jest... to nic... I wtedy wystraszona matka wbrew woli powtarza słowa, za które przed niewielu godzinami obiła własne córki: - Och ta Bernadetta... To na pewno z tego, że dziś widziała jakąś cudną, młodą panią całą w bieli... tam. koło Massabielle. - Milcz, kobieto - przerywa gniewnie Framciszek. - Wygadujesz Bóg wie co... Bernadetta, niestety, choruje nam na serce... Dr Dozous badał ją... nie znosi dymu drzewnego, a tymczasem dymi się tu u nas cały dzień, a nawet noc całą. Potrzeba nam nowej rury do komina, kuzynie Andrzeju... W godzinę później w szerokim łożu małżeńskim z głowami ustrojonymi w szlafmycę i chustkę spoczywają zacni państwo Sajou. - Co ta Soubirous opowiadała o Bernadetcie i o jakiejś pani - pyta on. - Opowiadała, że Bernadetta widziała w Massabielle jakąś przecudną, młodą panią całą w bieli - odpowiada ona słowami pani Soubirous. - Kto by to mógł być - zastanawia się Sajou. - Jakie my tu w ogóle w okolicy mamy piękne panie? Córki Lafite'a są gdzieś w świecie... Może to która z rodziny Lacrampe'w albo Cenaków- Pewnie jakaś karnawałowa maskarada... Tym razem małżonka jest dziwnie 'małomówna. Nie odpowiada nic zdaje się zasypiać. On jednak kończy swe rozważania szerokim ziewnięciem. - Biedna Bernadetta, obawiam się, że niedługo pociągnie. Już prawie widzę, jak ją w trumnie wynoszą z tego lochu. pand Sajou postanawia wybrać się jutro do najbliższych kumoszek, aby pogadać trochę o tej niezwykłej pani z Massabielle. O tej samej godzinie, nachylona niespokojnie nad synem, Croi-sjne Bounoutarts ma te same myśli. " Wskazówki zegara zbliżają się ku północy, kończy się ten dzień 11 lutego. W zadymionej izbie rozlega się koncertowe chrapanie rodziny Soubirous, nad którym oczywiście góruje głos ojca. Dobrze dziś podsycony ogień na kominku igra. po ścianach w jakimś drgającym tańcu świateł i cieni, Bezsennie leży Bernadetta i spogląda na nagie ściany. Lecz odbijające się -Ma nich migotliwe refleksy ognia nie przybierają dziś dla niej jak zwykle urojonych kształtów czy obrazów ludzi i zwierząt. Tak jakby spotkanie z Panią wyczerpało ową męczącą zdolność jej oczu, wyobrażania sobie różnych, tak nieraz okropnych rzeczy. Leżąc na wąskim łóżku dziewczynka stara się usunąć jak. najdalej na sam. brzeżek, aby jak najmniej stykać się 'z śpiącą Marysią. Jest to jeszcze pozostałość z nieznanego dotąd przemożnego wstrętu do wszelkiej cielesności, który tak silnie ją ogarnął dzisiaj nagle po ujrzeniu najpiękniejszej na świecie istoty. Odczuwa go jeszcze teraz przy przypadkowym dotknięciu rozgrzanego ciała siostry, która oddychając głośno śpi snem zdrowego, młodego zwierzęcia. Co dziwniejsze, że nawet dotknięcie własnej delikatnej skóry napełnia ją tym samym obrzydzeniem. Ma wrażenie, że to nie ona, że coś obcego, leżącego obok niej. A zatem, co się właściwie z nią stało?... Nie umie zdać sobie z tego sprawy, czuje jednak, że stało się coś niezwykle ważnego w jej ciałem. Przytłacza ją świadomość, że czeka ją zadanie ponad siły, a, której dla siebie nie szukała, do której nie dorosła, a której jednak nie może odtrącić. Aby zrzucić ciężar tych przeczuć, zwraca swoją wyobraźnię ku Pani. Zaciskając mocno powieki wywołuje w pamięci jej cudny obraz ze wszystkimi najdrobniejszymi szczegółami. Śnieżną biel sukni, błękit paska, matową białość szyi i brązowe loki spod kosztownego welonu. Ów jasny przyjacielski uśmiech pełen niewysłowionej pobłażliwości. Wreszcie bezkrwiste, woskowe bose nóżki ze złotymi różami... Ile razy wydaje się Bernadetcie, że nareszcie udało się jej uprzytomnić sobie z całą dokładnością postać Pani, w tej samej chwili powstaje magle próżnia w jej umyśle i obraz znika. Nie danym jej jest wywołać w fantazji tego, co widziała w rzeczywistości. Ale może chociaż we śnie nawiedza ją ta upragniona? Bernadetta robi więc rozpaczliwe wysiłki, aby zasnąć. Najpierw usiłuje myśleć całkiem o innych rzeczach. A więc o artres. Przypomina sobie wszystkie przedmioty w wieśniaczej chacie, w której tak długo mieszkała, kołowrotek, kołyskę, i fotel na biegunach starej Lagues. liczy w myślach miski cynowe na półkach, nazywa po imieniu wszystkie ulubione owieczki. Wyobraża sobie, że głaszcze psa, którego bardzo kochała, a który już dawno zdechł. Myśli o wierzbach i strumyku w Bartres,.o pagórkach w Orincles, równie uroczych w promieniach słonecznych jak i w śnieżnych puchach zimy. Wszystkie wspomnienia kolejno przechodzą przez jej głowę. Zapada chwilami w krótką drzemkę, lecz się budzi po niewielu mimutach. z żalem, że nic, ale to nic jej się nie wyśniło. Pani nie chce się pokazać, jakby chciała ją pouczyć, że pochodzi nie z krainy snów ani nocnych mar. Nagle Marysia otwiera oczy i siada na łóżku. Obudzifszy się dotknąwszy ręką mokrej plamy na poduszce..Zwraca się ku siostrze i odgaduje powód. - Mamo... mamo - szepcze ostrożnym tonem, jakim zwykło się "budzić śpiących. Pani Soubiirous ma lekki sen, jak każda czuła matka. Podnosi się natychmiast: - Co się stało? Kto mnie wołał? - Mamo to ja, bo Bernadetta płacze... - Co mówisz? Płacze?... - O tak mamo, bardzo płacze... Poduszka jest cała mokra. Ludwika Soubirous wyślizguje się ostrożnie spod kołdry i cichutko. Podchodzi do Bernadetty i ręką gładzi ją po twarzy: - Czy astma cię męczy, kochanie?... Bernadetta wciska pięści w oczy i potrząsa głową. Matka stara się ją uspokoić. - No to noże wstań, trochę porozmawiamy sobie... Dorzuca do wygasającego już ognia dwa grube polana i garść chrustu i przyciąga krzesełko do samego kominka. Bernadetta klęka przed nią i chowa bezradnie głowę na jej kolanach. Matka, bez słowa, gładzi ją długo, długo po włosach. Po czym pochyla się nad córką i pyta: - Czy boisz się czego, dziecinko? Bernadetta potakuje gwałtownie. - To pewnie boisz się tej pani z Massabielle? Bernadetta równie namiętnie zaprzecza. - Ja też tak sądzę, że jej nie potrzebujesz się bać, przecież to ci się tylko przywidziało... Bernadetta podnosi ku matce załzawione oczy i patrząc na nią z przerażeniem jeszcze gwałtowniej zaprzecza. Matce ściska się serce na ten widok: - Moje drogie biedactwo, znam to, i ja byłam kiedyś w twoich, latach... Dziewczęta w tym wieku widują czasem rzeczy, których, nie ma... I tobie to minie, zapomnij o tym... Życie i tak jest dosyć ciężkie. Przestałaś już być dzieckiem, jesteś już dorosłą dziewczyną i za rok lub dwa może traf i ci się jaki mąż i będziesz miała dzieci... jak ja... Czas leci tak prędko, że 'ani się nie obejrzysz, moja mała... Bernadetta ma głowę ukrytą na matczynych kolanach i nie odzywa się już ani słowem. Ludwika Soubirous pomimo tych słów, jakimi starała się córkę pocieszyć, czuje się despotą. Postanawia pójść jutro do spowiedzi i zwierzyć się któremuś z księży, czy to Pomianowi, czy księdzu Penesowi, a oni osądzą tę sprawę pani z Massabielle. Część druga CZY ZECHCE MI PANI OKAZAĆ TĘ DOBROĆ, PIERWSZY KAMIEŃ rZUCONY W szkole sióstr z Nevers małe gromo uczennic, złożone z siedmiu czy ośmiu dziewcząt, tworzy ścisłe zamknięte kółko. Przewodzi im z tupetem energiczna i przemądrzała Janka Abadie. Są one całkowicie pod jej wpływem, są jej niewolniczo oddane. Do tego zespołu należy rudowłosa córka sekretarza merostwa Aneta Courreges, dalej Katarzyna Mengot, nazwana przez Hiacynta de La-Eite'a "nimfą tego kołtuńskiego gniazda". Wreszcie blade, długonogie, piegowate dziecko Magdalena Hillot. Ostatnia z wymienionych. ma piękny, choć niewielki głosik i występuje jako solistka na wszelkich świeckich i kościelnych imprezach. Janka Abadie zjawia się dzisiaj pierwsza w obszernej izbie szkolnej. Zebrawszy obok siebie swą gromadkę mówi półgłosem: - Gdybyście wiedziały, moje kochane, co się wczoraj stało niesłychanego! Ale, niestety... nic nie mogę wam powiedzieć... - Dlaczego więc w ogóle 'zaczynasz? - zauważa trzeźwo myśląca Katarzyna. - Zresztą, wiem już! Pewnie ktoś cię zaczepił na ulicy? - Ale gdzie tam, tu wcale nie chodzi o mnie, lecz o Bernadettę Soubirous... - O Bernadettę? Nie wiem, co ciekawego mogłoby się przydarzyć tej zmokłej kurze? - wzruszyła ramionami Katarzyna. Janka Abadiie dręczy przyjaciółki swą tajemniczością i doprowadza ich ciekawość do najwyższego napięcia. - Hm, dałam wprawdzie Bernadetcie słowo, że nikomu nic nie opowiem, ale byłam na tyle mądra, że nic jej nie przysięgałam... - No, jeżeli nie przysięgałaś - podsuwa kusząco Aroeta Courreges. - Właśnie, jeżeli nie przysięgałaś - powtarzają zgodnym chórem. Zadecydowała Magdalena Hillot: - Oczywiście, jeśli nie przysięgałaś jej milczenia, to nie popełnisz grzechu... Janka pozbywszy się wątpliwości 'zniża głos do przenikliwego szeptu: - Chodźcie tu bliżej, aby reszta nie słyszała... Bernadetta widziała wczoraj w jaskini Massabieile jakąś piękną, młodą panią, całą w bieli, przepasaną błękitnym paskiem. Miała nogi bose, a na stopach złote róże. Zbierałyśmy chrust z Marysią Soubirous. Gdyśmy wróciły z lasu mad strumień, klęczała Bernadetta nad samiutką wodą. Wyglądała wprost niesamowicie. Nie słyszała, co do niej mówiłyśmy, zdawała się nas wcale nie zauważać i w ogóle była jak nieprzytomna. - A wy nie widziałyście tej pani? - pyta jedna przez drugą. - Zbierałyśmy drzewo i nie miałyśmy pojęcia, że tam się coś dzieje... - Na stopach złote róże... bajki prześwietny sądzie... - Kto by to mógł być ta piękna pani? - Tak, kto ona! Chętnie chciałabym sama to wiedzieć! Przez pół nocy łamałam sobie nad tym głowę... - Ech, może Bernadetta ci coś nakłamała, Janko! - wtrąca Katarzyna. Lecz 'rudowłosa córka sekretarza miejskiego ze stanowczym gestem odpiera to podejrzenie. - Co to, to nie, Bernadetta jest zbyt głupia, -aby kłamać. Bernadetta nigdy nie kłamie - orzekła Janka z powagą. Musimy koniecznie zbadać tę podejrzaną sprawę... Dziewczęta chciwe sensacji godzą się matychmiast na jej propozycję, a mianowicie, że pójdą wspólnie wszystkie do groty, aby ujrzeć osobliwą, piękną panią z bosymi nogami. - Czy jednak ta pani pokaże się nam, gdy tam zajdziemy? - pyta Antosia Gazalas, córka woskownika. - No, jeżeli Bernadetta ją widzi, to i my musimy to zobaczyć. Przecież mamy takie same oczy jak ona! Janka Abadie mówi po chwili namysłu. - Jednakże Bernadetta stanowczo musi iść z nami gdy -będziemy bez miej, może nam się pani wcale nie pokazać... Jest już dosyć późno, gdy Marysia Soubirous z Bernadetta .wchodzą do klasy. Przyjaciółki Janki od razu napadają ma nią zarzucając pytaniami: - Opowiedz nam o tej Pani, którą widziałaś w grocie. Jak: wyglądała?... Gdzie stała?... Jak ją zobaczyłaś?... Czy wołała na ciebie?... Czy się poruszała?... Bernadetta nie odpowiada, szuka tylko oczu Janki Abadie. - O Janko! Dlaczegoś im opowiedziała?... W pytaniu tym słychać jednak raczej zadowolenie aniżeli wyrzut, bo chociaż już tyle osób wie o tajemniczej Pani... to przecież należy ona tylko do 'niej jednej... Wiedzą już Marysia, Janka, wiedzą rodzice, wujostwo Sajou, pani BouhoiuhoirtS', wuj Bouriette i całe to hałaśliwe towarzystwo, które paple z taką swobodą o Pani, jak gdyby była najzwyklejszą, codziennie spotykaną osobą! I tak jak w pierwszej chwili Bernadetta odczuwa teraz znowu sprzeczne pragnienia. Chciałaby cudną nieznajomą posiadać tylko dla siebie zawsze, aż do ostatniego tchnienia. Nie chce dzielić z nikim tajemnicy, która niewypowiedzianą rozkoszą przepełnia jej serce. Ale z drugiej znów strony, miałaby ochotę rozkrzyczeć swe szczęście na cały świat. Wszystkich znajomych chciałaby zaprosić przed oblicze tej Najmilszej, aby się tak jak ona upoili się jej widokiem. I to drugie pragnienie jest może jeszcze silniejsze od pierwszego. Janka Abadie tłumaczy się: - Opowiedziałam o twej tajemnicy, bo to takie niezwykłe i ciekawe, co cię spotkało, a przecież nie przysięgałam ci, że będę milczała. Postanowiłyśmy nawet iść wspólnie do Massabiielle, aby zobaczyć tę panią... - Czy sądzisz, że i nam się pokaże? - pyta Magdalena Hillot. - Prawdopodobnie ujrzycie ją i wy... - odpowiada Bernadetka - ale nie mogę wam tego obiecać na pewno. - Lecz mamusia nie pozwala Bernadetcie iść po raz drugi do Massabielle - wtrąca 'nieśmiało Marysia. - zbiła nas nawet, a ojciec był bardzo zły i powiedział, że jeżeli Bernadetta widuje jakieś dziwne panie, to niech wstąpi do Cyganów i z linoskokami i komediantami objeżdża jarmarki. Janka Abadie mimo to nie ustępuje. - Ale ty, Bernadetto, pójdziesz jednak z nami, prawda?... Bernadetta nie odpowiada, spuszcza głowę i Stoi zamyślona. - Czy ta pani mówiła coś do ciebie? - pyta Katarzyna Mengot. Bernadetta nie podnosząc wzroku mówi cicho: - Nie, nie przemówiła ani słowa... Ale to nic! Ona jest najśliczniejszą, najcudniejszą istotą pod słońcem... Anemiczna śpiewaczka Magdalena Hillot wyraża powątpiewanie: - Jeżeli ona rzeczywiście jest taka nieludzko piękna, kto wie, czy w niej jaki diabeł nie siedzi... - To też już przyszło mi na myśl dziś w nocy... - mówi przezorna Abadie. - Może ona jest rzeczywiście z piekła rodem. I dlatego powiem wam, com sobie umyśliła. W niedzielę po sumie, zabierzemy butelkę święconej wody i gdy się "pani" ukaże, Bernadetta pokropi ją i powie: Pani, jeżeli pochodzisz z nieba, zbliż się do nas, lecz jeżeli szatan Cię przysłał, zgiń, przepadnij... Dobry pomysł, co? Tym sposobem prawda wyjdzie na wierzch... - Brr! Aż mię ciarki przechodzą! - wtrąca Aneta Courreges. - A może ta pani jest prawdziwą ziemską panią i nie ma nic wspólnego z żadnymi duchami? - Ależ tak, ona jest naprawdę tak żywa jak każda z nas zapewnia Bernadetta gorąco. - Cóżeśce się tak zbiły w stado jak gąski i o czym wam tak prawi nasza mądra i doświadczona Bernadetta? głos nadchodzącej nauczycielki odzywa się niespodziewanie. Jest niedziela. Blaszany dźwięk małomiejskich dzwonów kościelnych płynie ponad dachy i ogrody, głosząc światu cud Przemienienia. Suma dobiega końca. Bernadetta i Marysia wraz z całą klasą uczestniczą w nabożeństwie pod nadzorem siostry Vauzous. Franciszek Soubirous ma aż do południa służbę w stajniach Cazenave'a. Janek i Justyn wyprosili sobie pozwolenie pobiegania z kolegami, więc matka Soubirous siedzi sama w domu i nareszcie odpoczywa, to znaczy zajęta jest robieniem pończochy. Była na rannej mszy św. o siódmej godzinie. Nie lubi chodzić na sumę. Bywają na niej zwykle tylko ludzie "z lepszej sfery" - zamożni, dobrze ubrani, wypoczęci. Ona nie ma się w co ubrać, należy do warstwy najuboższej. Czuje się więc najlepiej w półmroku 'kościoła, kiedy to o wczesnej godzinie jeden z wikarych: Pomian, Penes albo Sempet odprawiają cichą mszę św. Jest to wielkie wyrzeczenie się ze strony matki Soubirous, bo suma niedzielna to nie tylko główne nabożeństwo, ale i duże urozmaicenie dla małego miasteczka po szarej jednostajności całego tygodnia. Huczące tony organów podnoszą duszę, a widok wielu znajomych jest niewątpliwie małą rozrywką. A już prawdziwa to uczta, kiedy proboszcz Peyramale wchodzi po Ewangelii na kazalnicę i grzmiącym głosem przemawia do serc słuchaczy. Matka Soubirous głównie też i dlatego rezygnuje ze sumy, aby uniknąć spotkania ze swymi zamożniejszymi siostrami. Wdowa Tarbes, urodzona Bernarda Casterot, wyrocznia całej rodziny, a także i Lucylla, stara panna, wątła, drobna osóbka, obydwie zasobne, mają się w co ubrać od święta. Ludwika zbyt jest dumna, aby jak parszywa owca w rodzinie pokazywać się obok swych zamożnych sióstr. Szczęśliwsze one, na kapryśnej loterii życia korzystniejszy wyciągnęły los. ? Soubirous, mimo że jest pełna szacunku dla Bernardy, musi zwalczać w sobie pewną mimowolną ku niej niechęć. Dzisiaj czuje się Ludwika zupełnie zadowolona z szczęśliwego popołudnia. Jest wprawdzie trochę osamotniona, ale za to nie naprzykrzają jej się synkowie, nie gniewają córki. Nie potrzebuje się też obawiać o męża, bo teraz nie wysiaduje już u ojca Babou ani w żadnej innej gospodzie. Jest bowiem "urzędnikiem pocztowym", jak sam siebie z upodobaniem nazywa. Cazenave wypłacił 10 fr. na poczet przyszłych zarobków i najpilniejsze długi są zapłacone. Dzisiaj też, po długim okresie nie~ dostatku i nieomal głodowania, po raz pierwszy kupiła kawałek mięsa ma obiad. Właśnie smakowita woń jarzyn i małych cebulek rozchodzi się po izbie. Poza tym matka Soubirous zasięgnęła wczoraj w konfesjonale rady ojca Sempeta i dusza jej po głębokim rozmyślaniu zażywa obecnie zupełnego spokoju. Prawdę mówiąc, była trochę zatrwożona ' tą sprawą Bernadetty z ową panią. Bo co można myśleć o takich dziwnych wypadkach? Ale ojciec Sempeit, mąż wielce rozważny, nie znający zupełnie Bernadetty, uśmiechając się dobrotliwie uspokoił ją: "Moja córko, to są niewinne dziecinady, na które ludzie dorośli nawet uwagi zwracać nie powinni". Odtąd jest ta sprawa dla niej już całkowicie załatwioną. Mimo to, niemałe jest jej przerażenie, gdy w pół godziny później córki wraz z gromadą koleżanek zjawiają się w areszcie. Przyszły prosić panią Soubirous, aby pozwoliła Bernadetcie zaprowadzić je wszystkie do pięknej pani w Massabielle. - W głowie chyba wam się pomieszało - mówi rozgniewana matka. - Bernadetta nie pójdzie nigdzie i spokojnie zostanie w domu... - Ależ droga pani - dygając występuje Janka Abadie i jako uosobienie rozsądku stara się udobruchać panią Soubirous. - My przecież chcemy się tylko przekonać, czy to prawda, co opowiada Bernadetta... Matce Soubirous przychodzi w tej chwili wielce rozumna myśl do głowy. Czcigodny ojciec Sempet uważa tę całą sprawę za tak błahą, że nie warto na nią wcale zwracać uwagi i jeżeli tak jest, to niechże te głupie dzieciaki idą sobie do groty, a nie zobaczywszy nic, niech porządnie wydrwią i ośmieszą Bernadettę. Może się zawstydzi i wyleczy ze swych urojeń. Ale matka nie chce tak od razu cofać swego zakazu i pozwala się prosić. Wreszcie stosując dawno wypróbowaną metodę, powołuje się na decyzję ojca. - No, jeżeli nie macie innych, głupszych jeszcze pomysłów w głowach, to idźcie sobie do Massabielle, to znaczy, jeżeli się ojciec zgodzi. Bernadetta musi Się go zapytać o pozwolenie, bo od tego wszystko zależy... Aby nie tracić czasu, całe towarzystwo biegiem udaje się na dziedziniec pocztowy. Czcigodne pary niedzielnych spacerowiczów ze zdziwieniem spoglądają na gromadę roześmianych i rozbawionych dziewcząt. Czeka je zapewne jakaś miła, wesoła rozrywka. Na obszernym dziedzińcu pocztowym wokół zmizerowanego konia, stojącego z nisko opuszczonym łbem, zebrało się kilku mężczyzn i przygląda się zwierzęciu. Między' innymi poczmistrz Cazenave w swej nieodłącznej czapce z daszkiem i -wysokich butach do konnej jazdy. Dalej chłopiec stajenny Doutreloux, awansowany na stangreta, weterynarz miejscowy oraz Franciszek Soubirous, który właśnie podprowadził chorego konia. Weterynarz bada pacjenta, opukuje skrupulatnie, odgarnia grzywę i znajduje na karku małą ranę, spowodowaną uciskiem ciasnego chomąta. Wyciąga skórzaną torbę i właśnie ma zamiar nałożyć maść na chore miejsce, gdy wpadają dziewczęta. Jest ich aż dziewięć. Janka Abadie występuje jak zwykle w imieniu wszystkich i prosi pana Souibirous o pozwolenie pójścia do groty, objaśniając równocześnie pozostałych panów o niezwykłym zajściu w Massabielle. Ojciec Soubirous słucha, ale pragnąłby najchętniej zakneblować usta Janki. Ponure, złe uczucie zaciska mu gardło. Bernadetta ze swoją "panią" ośmiesza go wobec pana Cazenave'a. teraz stanowisko i stały zarobek, po okresie nędzy i bezrobocia. Podciągnął się na nowo o jeden szczebel na drabinie społecznej. Jest znowu człowiekiem, jest nareszcie kimś, tak jak inni szanujący się współobywatele. Tymczasem jego własne dziecko może popsuć dobre imię, jakie odzyskał, i to przez jakieś .głupie i podniecające banialuki, które rozpowiada. zważając na resztę dziewcząt, marszczy czoło i odzywa siĘ surowo do córki: - Czego tu chcecie? Ruszajcie do domu, nie chcę nic więcej słyszeć o tej sprawie!... -' Ależ, mój stary - śmieje się Cazenave - dlaczego chcesz popsuć tym miłym stworzeniom ich niedzielną rozrywkę? Dzieci są dziećmi, pozwól im poszukać tej pięknej pani, jeżeli tak o niej marzą. Słysząc te słowa dziewczęta ponawiają atak. Tylko Bernadetta nie mówi nic. - Co ta twoja pani trzymała w ręce? - pyta Cazenave - zapewne różaniec, hm? - Tak, panie, różaniec, bardzo długi z dużych, białych pereł. - No, widzisz, Souibirous - żartuje dalej poczmistrz - jeżeli ta nieznajoma nosi przy sobie różaniec, jak wszystkie panie w Lourdes, to możesz spokojnie pozwolić twej córeczce spotykać się z nią... Interwencja chlebodawcy oczywiście skutkuje od razu tak to już bywa na świecie. -? No, zgoda, za pół godziny jednak musicie mi być z powrotem - nakazuje ojciec. - Ależ, panie Soubirous, to całkiem niemożliwe, do groty bardzo daleka droga... - tłumaczy Janka. Ojciec chcąc pokryć swą kompletną porażkę mruczy niezadowolony. - W każdym razie z obiadem nie będziemy czekać na was... Dziewczęta zrywają się jak stadko kuropatw na polu do lotu. Po ich odejściu weterynarz smaruje czarną maścią ranę na grzbiecie konia, po czym Soubirous odprowadza go do stajni. Podścielając choremu zwierzęciu słomę, Franciszek czuje, że oczy ma pełne łez. Sam nie wie, czego płacze. Jest może trochę dotknięty w swym autorytecie ojcowskim, a w ogóle zrobiło mu się nagle smutno na sercu. Może to przeczucie zbliżającego się nieszczęścia?..- Na moście Vieux wybucha gwałtowna sprzeczka pomiędzy dziewczętami. Janka chce obrać krótszą drogę przez .wyspę ChaJet, aby potem, idąc ścieżką od młyna Antoniego Nicolau przedostać się na drugą stronę Gavy. Bernadetta protestuje stanowczo. Prze2 dni padał 'bez przerwy deszcz ze śniegiem, śluza będzie otwarta i na pewno cała ścieżka pod wodą. Musimy przejść górą... - Patrzcie ją - drwi Janka - znowu jajko chce być mędrsze od kury! Chyba wierzycie mi, dziewczęta, że ja was lepiej poprowadzę. Ale Bernadetta nie daje się przekonać, wskutek czego tworzą się dwie grupy. Większość podąża posłusznie za Janką, a tylko Marysia i dwie dziewczynki, Magdalena Billot i Gazalas, zostają z Bernadettą. Za mostem rozchodzą się ich drogi. - Zobaczymy, kto pierwszy dojdzie - woła Janka do swoich współzawodniczek nie ukrywając rozdrażnienia. Bernadetta pędzi naprzód tak szybko, że dziewczęta nie mogą za nią podążyć. Zdaje się, że leci na skrzydłach ku grocie. Zwykle prędki bieg przyprawia ją o brak oddechu, dzisiaj nawet nie pamięta o swej chorobie. Nie zważa na przestrogę Marysi. Wierzy, że Pani czeka na nią w skalnej niszy, że stoi już tam opierając na jej krawędzi bose, blade stópki. Może nawet niecierpliwi się zbyt długim czekaniem w tym zimnym, wilgotnym dniu. Widok mglistych oparów, unoszących się nad łąką napełnia serce Bernadetty troską o zdrowie i całość swej Pani. Zapomina o towarzyszkach, nie obchodzi ją wcale, czy ta Najmilsza ukaże im także swe oblicze. Nie pragnie też przekonywać nikogo o rzeczywistym ukazaniu się Pani. W jej sercu nie ma wątpliwości, że jest to istota żyjąca i prawdziwa. Dziewczęta dysząc ze zmęczenia wołają na nią, aby zwolniła kroku. Lecz ona nie słyszy nic, nie widzi nikogo, czuje się całkowicie sama, z sercem przepełnionym aż po brzegi tkliwą miłością dla nieobecnej, przebiega teraz drożynę, prowadzącą przez Górę Spelunek. Trzeba tylko jeszcze przebyć niebezpieczne miejsce, to jest ścieżkę dającą górną krawędź groty. Bernadetta z przymkniętymi powiekami Skacze, nieledwie fruwa z kamienia na kamień. Jeszcze krok i już jest na dole. W pośrodku groty, na żwirze zatrzymuje się chwilę... nabiera oddechu, przyciska ręką bijące serce, Skupia się w sobie... Wreszcie odważa się skierować wzrok Ku niszy... Do uszu dziewczynek, schodzących mozolnie po ostatnim już Stromym zboczu skały, dochodzi okrzyk Bernadetty: - O! jest... jest!!... Znajdują Bernadettę jakby w odrętwieniu. Głowę ma odrzuconą w tył, oczy wlepione w owalny pusty otwór niszy. Usta jej powtarzają szept: - Jest!... jest!... Dziewczęta cisną się do niej. Wrażenie zatyka im gardło, zapiera oddech w piersiach. - Gdzie jest?... Gdzie ją widzisz?... - Tam w górze, jest... przyszła!... Nie widzicie, jak was wita?... Bernadetta wykomuje jak uczennica kilka nieśmiałych dygów. - Ja widzę tylko czarną dziurę w skale - mówi Gazalas. - W niej leży wielki kamień. Stamtąd chyba nikt wyjść nie może... - Ja nie widzę w ogóle nic - dyszy Marysia zasapana, wytrzeszczając oczy. - Ale ona was widzi, ona widzi was... - szepcze Bernadetta - głową wam skinęła, musicie się odkłonić... - Czy mamy może podejść bliżej? - szeptem pyta Marysia. - Nie, na Boga nie'bliżej, ani kroku! I tak o tyle bliżej czuje dziś zachwycona obecność Uszczęśliwiającej. Przy pierwszym spotkaniu dzieliła je cała szerokość rzeki. Piękna Pani tylko chwilami zbliżała się wtedy, jakby niesiona falą przypływu, aby wybrance ukazać swe oblicze. Dzisiaj Bernadetta jest tak blisko, że mogłaby nieomal jej dotknąć. Wystarczyłoby tylko wskoczyć na kłodę leżącą pod ścianą skały i wyciągnąć ramiona!! Pozostaje jedmak nieruchoma, jakby wrośnięta w ziemię, obawia, się urazić Panią zbytnią bliskością swej niezgrabnej prostackiej osoby. Ku uszczęśliwieniu dziewczynki Pani nie zmieniła sukni, choć ta cudna posiada zapewne wielki wybór garderoby. Niezwykłej piękności śnieżnobiały aksamit spływa w miękkich fałdach wzdłuż wysmukłej postaci. Przejrzysty biały płaszcz poruszamy lekkimi podmuchami wiatru spada z ramion aż ku ziemi. Jak wieczna panna młoda - nie rozstaje się z ślubnym welonem. Aż dziwnie, ta wytworna Pani nie okazuje najmniejszego niezadowolenia, że Bernadetta nie przyszła sama, ale w otoczeniu dziewcząt, które zresztą nie umieją się nawet zachować i szepczą między sobą. Pani zdaje się nawet pochwalać Bernadettę, że nie strzeże zazdrośnie swej tajemnicy, i widocznie czuje się dobrze w tym towarzystwie. Od czasu do czasu posyła nawet Magdzie, Antosi i Marysi przyjazne i zachęcające spojrzenia. Bernadetta słyszy obok siebie szept Magdzi Hillot: - Weź teraz to i zrób tak, jakeśmy uradziły... Bernadetta trzyma buteleczkę z wodą święconą, przyniesioną z kościoła. Ulegając raczej dziewczętom aniżeli z własnego przekonania, pryska kilkoma kroplami wody w górę ku niszy i z wahaniem recytuje: - Pani, jeżeli jesteś z Boga, zbliż się ku nam... Na tym urywa przerażona. Za nic w świecie nie odważyłaby się w tej chwili dokończyć strasznego zdania, wymówić imienia diabła ani słów: "zgiń, przepadnij". Wprawdzie, zdaje się Bernadetcie, że Pani nie wzięłaby jej nawet tego za złe, bo dramatyczna formułka zaklęcia rozweseliła ją najwyraźniej. Lekki uśmiech zamienił się prawie w szczere rozbawienie. Posłuszna wezwaniu podchodzi na swych nieziemskich stopach na sam brzeg skalnej niszy. Ktoś .mniej wiotki musiałby tu stracić równowagę. Lecz Pani swobodnie wyciąga ręce tak, jakby pragnęła uściskiem ramion objąć dziewczęta. Bernadettę ogarnia znów znany jej już słodki stan niewypowiedzianej szczęśliwości, ów bezwład rozkoszny senność. Wie, że otrzeźwienie będzie okrutnym powrotem, do strasznej samotności i obcości wśród świata. Lękając się tego przebudzenia w milczeniu osuwa się na kolana... W tej chwili ukazuje się na górnej ścieżce, wijącej się wzdłuż krawędzi groty, Janka z pięcioma towarzyszkami. Trzymając się nocno wystającego krzaka, nachyla się, aby stwierdzić, czy 3 współzawodniczki są już u mety. Nie powiodło się dzisiaj Jance. Ścieżka młyńska, jak to przewidziała Bernadetta, była nie do przebycia. Grupa Janki musiała - pójść w-ślady rozsądniej szych dziewcząt. Janka jest wściekła, że Bernadetta miała rację. Jest ona wprawdzie przyjaciółką sióstr Soubirous, jednakże tylko dopóty, dopóki jako mędrsza, 'zgrabniejsza i bardziej doświadczona spoglądać może z politowaniem na nieporadne, ulegające jej na każdym kroku koleżanki. Od czwartku jednakże coś się zmieniło. Bernadetta wyraźnie wymyka się spod jej wpływu zachłanna wola Janki nie oddziaływa już na nią. A i w tej chwili, zapewne z nakazu Bernadetty, szkolna solistka Magda Hillot wydziera swój ckliwy głosik, śpiewając jedno Ave po drugim. Jankę ogarnia nagła złość chęć zemsty, wściekłość i rozpacz. nie panuje nad sobą i nie wie już, co robić. - Czekajcie - krzyczy - pokażę wam! - porywa okrągły kamień o kształcie ?wielkości ludzkiej czaszki i zrzuca go w dół. Kamień mija o włos klęczącą Bernadettę i spada w żwir. Przestraszone' dziewczęta podnoszą wrzask. Jednakże Bernadetta, nieruchoma zdaje się nie widzieć nic i nic nie spostrzegać... - Czy nic się nie stało, Bernadetto, nie trafiła cię? - jęczy 'Marysia i szarpie klęczącą siostrę, która nie odpowiada ani słowa. Strwożone dziewczęta.-zaglądają jej w twarz i ze zdumieniem i zgrozą stwierdzają, że nie jest to twarz Bernadetty. Rysy wprawdzie niezmienione, lecz coś w ich wyrazie sprawia, że jest to zupełnie im obca istota. Wzrok jej, wlepiony nieruchomo w skalną niszę, wyraża zachwyt i nienasycone pragnienie. Oczy klęczącej nie zmrużają powiek, aby ani na jedną tysięczną sekundy nie zasłonić widoku, którym się upaja. Powiększone źrenice ciemniejsze są niż zwykle, białka oczu błyszczą, skóra twarzy jest napięta tak silnie, że kości policzków i skroni występują ostro. To już nie twarz dziecka ani młodej kobiety, to raczej oblicze uduchowionej cierpiętnicy, która skupia w sobie mękę całego świata. Jednak nie ma na nim wyrazu bólu, lecz skupienie i poddanie. Marysię przeraża najwięcej trupia bladość siostry. Twarz Bernadetty, choć bez kropli krwi, nabrała jakiejś nowej, nie dającej się wysłowić piękności. , 'Z- O Boże! Zabiłaś kamieniem moją siostrę! - 'krzyczy przeraźliwie Marysia ku Jańce, która pędem zbiega ze swoją gromadą. Otaczają szerokim kołem nieruchomą Bernadettę, lecz dotknąć jej nie ośmiela się żadna... - Nic się nie stało! - wyrzuca z siebie pobladła Janka. - Przynieście wody, a zaraz przyjdzie do siebie... Lecz pryskanie wodą ze strumyka Gavy nie pomaga Bernadetta pozostaje nieprzytomna. Dziewczęta przerażone tracą głowę. Biegną i krzyczą jak opętane. Marysia wołając "Mamo, mamo!" biegnie pędem po matkę, a Jamka i Kasia Mengot do młyna. Inne starają się przemówić do BeRNadetty, lecz nie mają odwagi podejść do niej blisko. boją się jej po prostu. W tej chwili dwie wieśniaczki, wracające z Aspin-les Angles, obładowane sprawunkami, zatrzymują się koło dziewcząt, które bezładnie i urywanie opowiadają im historię o Bernadetcie i Pani. -Oh, któż to może być ta Pani?... - Wieśniaczki wielkimi oczami spoglądają na siebie, dziwią się i KIwają głowami. Nareszcie nadchodzi matka Nicoteu i młynarz Antoni. Uprzedzona o omdleniu dziewczyny matka Nicolau przynosi trochę usiekanej cebuli, którą podsuwa pod nos nieprzytomnej. Dziewczę odwraca nieco na bok głowę, jednak oczy pozostają wlepione w ten sam punkt. Antoni pochyla się nad klęczącą, która, jak mu się wydaje, zatopiona jest w modlitwie. - Chodź, Bernadetto - mówi serdecznie. - Już dosyć, chodźmy do domu!... Nie otrzymując odpowiedzi kładzie swą szeroką dłoń na jej oczy. Lecz łatwiej grubej, spracowanej ręce zasłonić blask świecącej lampy, niż zasłonić te błyszczące oczy dziewczynki, które, jakby lekceważąc przeszkodę, wpatrzone są w przestrzeń. Wtedy Antoni zdecydowanie chwyta Bernadettę w ramiona i niesie do siebie do młyna. Przez całą drogę nie schodzi z jej twarzy ów skamieniały uśmiech, snadź trwa jeszcze w zachwyceniu, a pochylona nad nią poczciwa twarz młynarza nie przesłania jej widoku Pani. Spotkani spacerowicze niedzielni ze zdziwieniem przypatrują się dziwnemu pochodowi. Najpierw kroczy Antoni niosący Bernadettę, za nim gromada przerażonych dziewcząt, potem wieśniaczki dźwigające pakunki, wreszcie stara młynarzowa bez tchu prawie drepcze za drugimi. Tymczasem koło młyna Gavy zrobiło się już niemałe zbiegowisko. Ludzie komentują sobie ostatnie wypadki w najrozmaitszy sposób. Szybko rośnie plotka: mała Soubirous zwariowała!... Antoni ułożył Bermadettę na wielkim fotelu przy piecu, izba pełna jest obcych. Matka Nicołau przyniosła drewniany kubek mleka, aby posilić zemdloną. Myli się jednak, to nie omdlenie! Bernadetta nie straciła przytomności, lecz całą swą świadomość wytężyła i wszystkie siły skupiła ku uwielbieniu Pani. Wszystko, co nie jest Nią, nie istnieje dla niej. Wreszcie stan zachwycenia Bernadebty ustępuje, a właściwie mija od razu. Stało się, jakby ów tajemniczy ogień wewnętrzny wypaliłł się nagle i zgasło światło opromieniające cierpieniem jej oblicze. Bernadetta jest znów sobą jej dziecięca tWarzyczka przybiera swój zwykły, trochę tępy wyraz, oczy patrzą apatycznie. - Dziękuję bardzo pani --" mówi cicho, nie przyjmując ofiarowanego jej mleka. - Mnie nic nie potrzeba... Grad zapytań spada na nią. - Co się z tobą działo!... Mów, coś widziała? - O! Nic - 'odpowiada Bernadetta obojętnie. - Tylko Pani była długo... Tych kilka małych słówek pozwala odgadnąć, że coś się dokonało pomiędzy dziewczynką a Panią. Jakaś łączność poufna związała je. Pierwsze upojenie i obezwładniający zachwyt przekształcił się w nieustające pragnienie zupełnego oddania się. Piękna Pani nie jest już dla Bernadetty jednorazowym, cudnym objawieniem, które lada chwila może się rozpłynąć w nicość, to jej realna własność, na zawsze. Bernadetta spogląda na obecnych, pozwala mówić, pytać, lecz sama trwa w milczeniu. Młynarz Antoni nie odrywając od niej oczu.przychodzi jej z pomocą. - Dajcie jej wreszcie spokój- Czy nie widzicie, jaka jest zmęczona?... Lecz Bernadetta nie odczuwa żadnego zmęczenia. Przyczyna JeJ milczenia, to poczucie winy wobec Własnych rodziców. Czyż im nie wyrządza krzywdy kochając Panią więcej niż ich. I co powie na jej postępowanie?» Tymczasem matka Soubirous z Marysią biegną ile sił w nogach przez całą długą drogę z domu do Massabielle. Już przy tartaku spotykają starą Piguno. Wie o wszystkim, uspokaja matkę, że Bernadetta jest już w młynie Gavy, cała i zdrowa. Cóż to za dziwna dziewczyna! Najpierw niby to się modli w 'brudnej jaskini do jakiejś pięknej pani, której zresztą nikt naprawdę nie widział, a potem pozwala się nieść w ramionach młodemu, przystojnemu i ami nie piśnie. Jak gdyby nigdy nic... nie martw się, kuzynko - kończy stara Pigumę. Gniew zmienia rysy matki Soubdirous. Z niewyraźnego i pogmatwanego opowiadania Marysi wywnioskowała, że znajdzie Bernadebtę nieżywą lub bliską śmierci. Teraz dowiaduje się o bezwstydnym zachowaniu swej pierWorodnej. I dla niej musiała pozostawić swój garnek na ogniu i zmarnować ten pierwszy od długiego czasu luksusowy obiad. I dlatego jej biedny mąż, gdy wróci do domu po ciężkiej służbie, będzie musiał przeżywać godziny strachu, niepokoju i zadowolić się kawałkiem chleba. - Poczekaj! Już ja ci pokażę! - odgraża się rozzłoszczona i przyśpiesza biegu. Rumieniec wstydu pokrywa jej policzki, gdy widzi zbiegowisko ludzi stojących przed młynem. Lecz gniew jej dochodzi do wściekłości niemal na widok Bernadetty. Siedzi wygodnie w izbie, w fotelu jak jaka księżniczka, a wszyscy kręcą się koło jej osoby. Matka Soubirous nie może się opanować wyrzuca ze siebie ostre, gniewne słowa: - Ty wariatko, wstydu już nie masz chyba. I jeszcze ciągniesz za sobą tyle ludzi! - Nikogo nie wołałam, mamo - broni się prawdomówna Bernadetta. To jednak jest odpowiedź w rodzaju tych, które najwięcej rozdrażniają nauczycielkę 'i matkę. - Ośmieszasz nas przed całym światem - krzyczy Ludwika i podnosi rękę, aby wymierzyć córce siarczysty policzek. Lecz matka Nicoiau zastępuje jej drogę. - Na Boga! Dlaczego chcecie bić to dziecko, przecież to anioł prawdziwy, popatrzcie na nią... - Ładny mi aniołek - oburza się matka - z rogami! - Nie widziała jej pani przed chwilą - wtrąca się Antoni. - Wyglądała już jakby... tak jakby... Lecz jego prosty, niewprawny język nie znajduje odpowiedniego określenia dla piękności Bernadetty. Wybiera więc słowo niezupełnie trafne, które wśród nagłej ciszy otoczenia jakby zawisa w powietrzu: ...wyglądała, jakby już umarła... Te słowa godzą w samo serce matki Soubirous, której słaba dusza targana jest sprzecznymi uczuciami. Nie dlatego przecież biegła tak szybko, aby ukarać swą córkę, lecz gnała ją obawa o jej życie. Ten lęk chwyta ją na nowo. Z płaczem opada na ławkę: - Dobry Boże, pozostaw mi moje dziecko... W tej chwili Bernadetta wstaje, spokojnie podchodzi do matki i dotyka jej ramienia. - Chodź, mamo... może jeszcze zdążymy do domu przed powrotem ojca... Lecz Ludwika zobojętniała na wszystko, nie dba w tej chwili ani o dobrego męża ani o jego obiad nieszczęsny. - Nie ruszę się z tego miejsca - upiera się - dopóki mi Bernadetta wobec wszystkich nie przyrzeknie, że nie pójdzie już więcej do Massabielle... już nigdy... nigdy! - Przyrzeknij to twej matce - nalega pani Nicołau - takie wzruszenia szkodzą zdrowiu i na pewno .przyprawią cię o chorobę... Bernadetta kurczowo zaciska lodowate jeszcze piąstki. - Obiecuję ci, mamo, że nie pójdę już nigdy do Massabielle... Lecz z rozpaczliwą przebiegłością zakochanej pozostawia sobie furtkę zastrzeżeniem: ...jeśli ty sama mi nie pozwolisz... Po wyjściu wszystkich Antoni zapala niedzielne cygaro. - Co sądzisz matko, o tym wszystkim? - zapytuje. - Ta mała mi się nie podoba - wzdycha pani Mcolau. -- Takie objawy nie wróżą nic dobrego... Mój Boże! A przecież rodzice są zupełnie zdrowi, prości ludzie... Syn wstaje, przechadza się w zamyśleniu po pokoju i wrzucając niepotrzebnie świeże polano do rozpalonego ognia mówi: . Nie widziałem, matko, nigdy nic piękniejszego nad twarzyczkę tej Męczącej się dziewczyny. I nigdy już nie zobaczę... I w tej samej chwili ogarnia go pełen szacunku lęk na myśl, że oto w ramionach swych niósł Bernadettę. - Nie godzi się nawet dotknąć takiego stworzenia... - szepcze. PIERWSZE SŁOWA Sprawa Bernadetty i jej Pani jest więc już ostatecznie załatwiona i pogrzebana ma zawsze. Mieszkańcy aresztu z wielką pilnością starają się unikać majmniejszej o niej wzmianki. Miasteczko za to pełne jest wyolbrzymionych opowiadań o tej historii. Przyczyniają się do tego niemało rozegzaltowane koleżanki. Ojciec Soubirous udaje, jakby nic nie wiedział o zajściu podniecającym wszystkie umysły, choć bohaterką tego wydarzenia jest jego własna córka. Pomimo umniejszonych trosk o 'codzienny byt, humor Franciszka znacznie się popsuł. Wychodzi z domu bez pożegnania i wraca również bez słowa. Wsparty łokciami na stole siedzi milczący przez całe wieczory. A nawet sen, wypróbowany ratunek przed wszelkim złem, jest jakiś niespokojny i przerywany. To przygnębienie i smutek ojca powinny wzruszyć serce Bernadetty i wyleczyć ją radykalnie ze skłonności do chorobliwych widzeń. Soubirous uchodzi za obywatela twardych zasad, toteż czuje się obecnie bardzo nieszczęśliwy i złorzeczy losowi, że włożył jajko kukułcze w jego gniazdo. Matka Soubirous natomiast mimo wrodzonej porywczości traktuje Bernadettę z całą łagodnością. Obdarza ją czasem drobnym podarunkiem i nie dotykając bolesnej rany, stara się każdym słowen pocieszyć. Ludwika Soubirous ocenia i wyczuwa doskonale ofiarę, jaką Bernadetta ponosii dla dobra rodziny. Oszczędza też ją we wszystkim i nawet na tydzień zwalnia ze szkoły. Ma nadzieję, że córka wobec dobroci matki zapomni o Pani i duszyczka dziewczynki odzyska równowagę i spokój. . Bernadetta jednakże pozostaje zupełnie obojętna i nawet nie spostrzega łagodnej wyrozumiałości matczynej, ani też milczenia urażonego ojca. Nie spostrzega również, że jej 'braciszkowie podchodzą do niej z pewną lękliwą nieśmiałością, a zarazem ciekawością. Jest uprzejma, ale obojętna, stara się jak najwięcej zajmować pracami domowymi i unika spotkania z sąsiadami. Mówi bardzo niewiele, a -kiedy pewnego razu Marysia robi wzmiankę o Pani, Bernadetta milcząc opuszcza izbę. Jej serduszko jednakże boli i krwawi we dnie i w mocy nie tyle dlatego, że jest pozbawiona widoku Pani, ile na myśl, że ta piękna istota, bosa i lekko ubrana, drżąc z zimna oczekuje nadaremnie godzinami jej przyjścia. Odczuwa ból czułego kochanka, któremu zewnętrzne przeszkody nie pozwalają stawić się na umówione spotkanie. Pociesza się jednak, że ta wspaniała i mądra istota wie na pewno o jej przymusowym położeniu bez wyjścia. Dusza Bernadetty rwie się na strzępy na myśl, że Uszczęśliwiająca nie zechce długo trwonić nadaremnie hojnych dowodów swej łaski i zapomni o niej całkowicie. Lecz do takiego strasznie bolesnego zakończenia nie dopuszczają pani Millet i panna Antonina Peyret. Wdowa -Millet w niedzielę wieczorem wraca z podróży do domu. Służący Filip oraz gosposia opowiadają jej natychmiast o niezwykłym wydarzeniu w grocie. Córce praczki Soubirous ukazała się tam młoda pani z bosymi nogami. Jej widok -wprawił małą wizjonerkę w stan zachwycenia, jaki przedstawiony bywa czasami na świętych obrazkach. Prawie godzinę 'trwało, zanim Bernadetta przyszła do siebie. Te Sensacyjne wiadomości były wodą na młyn pani Millet. Bogata wdowa, mimo że gorliwa katoliczka, zajmuje się z upodobaniem problemami metafizycznymi oraz zdradza niezwykłe zaimteresowanie dla świata duchów. Wywołuje to nawet niesmak i niezadowolenie miejscowego kleru. Pani Millet nie sypia po nocach. I wtedy widuje podobno czasami swą siostrzenicę Elizę Laibapie, która jako przybrana córka stale u niej przebywała. Owo słodkie, biedne dziecko zmarło w jej domu w kwiecie wieku w dwudziestej ósmej wiośnie życia. O jakże osierocona jest teraz jej obszerna willa zbudowana przez śp. pana Milleta przed czterdziestu laty! Oczekiwał on wtedy, niestety na próżno, licznej gromady własnych potomków. 'ani Millet uprawia chorobliwy kult pamiątek po zmarłej. Pokój Elizy jest utrzymywany w takim stanie i porządku, aby mogła powrócić do niego w każdej chwili. Jej rzeczy i drobiazgi pozostają na dawnym miejscu, także lalki z czasów dziecinnych, koszyczek z robótkami a nawet kilka bombonierek z pozostałymi w nich skamieniałymi już słodyczami. Szafa pełna jest bielizny, sukien i bucików po nigdy niezapomnianej drogiej zmarłej. W czasie bezsennych nocy gruba pani Millet, okryta ciepłym futrem, udaje się nieraz do nieopalonego pokoju Elizy i spędza tam długie godziny. Oczekuje wytrwale jakiegoś posłańca z tamtego świata, aby ją upewnił o szczęściu pozagrobowym ukochanej wychowanki. Pragnie też usłyszeć pocieszającą zapowiedź, że się z nią kiedyś połączy na wieki, oczywiście niekoniecznie zaraz, w tej chwili! W stęsknionej wyobraźni rysuje się obraz Elizy, widzi ją oczami duszy wyraźniej niż kiedykolwiek. Widzi w bieli lśniącego jedwabiu, przepasaną niebieskim sznurem. W takim stroju pupilka występowała przy nadzwyczajnych uroczystościach, jako prezydentka stowarzyszenia "Dzieci Marii". Mistrzyni krawiecka, panna Antonina Peyret, odtworzyła to arcydzieło z paryskiego modelu, licząc sobie za robotę od swej "sodalistki - tylko czterdzieści franków!! Pani Millet długo rozważa widzenie Bernadetty i dochodzi do ciekawego wniosku, że ową młodą panią w grocie jest nikt inny, tylko jej ukochana siostrzenica. Biała nieskazitelna szata... i właśnie taka przystoi Elizie, dziecku Marii. Dziwna jednak rzecz, że w ciągu dnia następnego -również inde Peyret ta sama przychodzi myśl. Biegnie więc pod dom swej protektorki i klientka. Panna Peyret, choć młoda jest bardzo brzydka i zniekształcona garbem. W podłużnej ™gorzałej twarzy niespokojnie ciekawe, szpiegujące oczka. Jako żonie pracowmika sądowego ,nie są jej obce nędze i skrzętnie ukrywane ciemne strony życia ludzkiego. W swej żywej wyobraźni rozpatrzyła drobiazgowo podejrzenie zrodzone w głowie pani Milłet. Lecz co znaczą bose nogi tej pani? Widocznie nawet na czystej duszyczce Elizy są- jeszcze plamki wymagające pokuty Wiadomo, pokutnicy nie noszą obuwia zresztą zapewne w czyśćcu go nie ma. Siostrzenica bogatej pani Millet jest zapewne biedną pokutującą duszyczką, szukającą pomocy w modlitwach krewnych i znajomych. Dlatego pokazała się małej Soubirous i to w cuchnącej grocie, która w oczach ludzkich doskonale może uchodzić za przedsionek czyśćca. 'A któż może zaręczyć, że Eliza Labapie niema jakich poleceń dla swej dobrej cioci oraz dla niej, choć niżej od niej stojącej, skromnej przyjaciółki Atttaniny? Pani Millet i panna Peyret zamykają się w pokoju zmarłej, aby rozważyć tę hipotezę i zastanowić się, co w praktyce dalej należy czynić. Kamerdyner Filip, który 'w ciągu 'kilkudziesięcioletniej służby przyswoił sobie pluralis maiestaticus, jest wysoce zaciekawiony tajną konferencją. W środę po południu, gdy matka Soubirous z Bernadettą są same w mieszkaniu, wytworne towarzystwo zjawia się w ubogim mieszkanku. Pierwszy wchodzi Filip. Stawia na stole koszyk, z którego apetycznie wyglądają dwa pieczone kurczaki i dwie butelki deserowego wina. Kłania się Ludwice z wyjątkowym dziś szacunkiem i zapowiada odwiedziny swej pani, która zaraz nadejdzie. Ludwika przerażonym wzrokiem wpatruje się w służącego i niezwykły podarunek. W kilka minut potem bogata, wdowa z szumem wstępuje do ubogiej izdebki. Jest ona tak ciasna, że dla tej korpulentnej pani o wysokim biuście byłaby za mała nawet na więzienie. Za panią Millet wślizguje się szybko parana Peyret z krzywą łopatką. Nędza wyzierająca ze wszystkich kątów robi przykre wrażenie na zamożnej pani. - Kochana pani, pragnęłam zajrzeć do was i dowiedzieć się, jak się wam wiedzie. Proszę mi nie dziękować za te drobiazgi-Chcę prosić także, aby pani poza zwykłym praniem przychodziła do nas pomagać w robocie w każdą środę i sobotę tygodnia. Mo] dom jest tak wielki, niestety'.... Pani Soubirous zdumiona nie 'może pojąć, skąd się wzięła niezwykła hojność. Nie można wprawdzie nazwać pani Millet osobą o oschłym sercu, ale jest drobiazgowa i dokładna w obliczaniu wydatków. Cóż tam, na Boga, może być za robota w tym domu, gdzie pokrowce i różnorodne nakrycia zabezpieczają wszystko przed najdrobniejszym pyłkiem. Posługa dwa razy w tygodniu to dochód mniej więcej czterech franków tygodniowo, szesnastu w ciągu miesiąca przecież to majątek. I to tak zaraz, prosto z mostu rzucają człowiekowi na powitanie? Coś tkwi poza tym!... Mimo nieufnej podejrzliwości, Ludwika uniżenie podsuwa gościom dwa drewniane krzesła Bernadetta stoi przy małym okienku. Twarzy jej prawie nie widać, pogrążona jest w cieniu, tylko czarne włosy połyskują w czerwonych blaskach zachodzącego słońca zimowego, które wychyliło się właśnie spoza gęstych chmur i dociera nawet na podwórko. - Ma pani miłe dziecko, moja dobra pani Soubirous - mówi pani Millet wzdychając - i -to dziecko niezwykłe... Musi pani być bardzo szczęśliwa... - Powitaj panie, Bernadetto - woła matka. Bernadetta podaje milcząco rękę obu paniom, po czym zaraz usuwa się na swoje miejsce przy oknie. Pani Midlet koronkową chusteczką ociera sobie oczy. - I ja miałam dziecko, wprawdzie nie moje -rodzone, ale więcej niż własne, pani wie przecież... Eliza tak odważnie cierpiała umierała jak święta. Nawet dziekan Peyramale opisał tę śmierć księdzu biskupowi w Tanbes, jako przykład godny naśladowania... - I z. jej też powodu przychodzimy do pani - przystępuje rzeczowo do sprawy panna Peyret. Tak, niech pani mówi, droga Peyret, niech pani mówi, bo ja nie mogę!... - pochlipuje pani Millet z głośnym saPaniem. Córka komornika rozwija teraz przed panią Soubirous swoją teorię, dotyczącą Pani z groty. Zwykłym swym sposobem stara się po kupiecku przekonać słuchającą. Nie ma wątpliwości, że ową Panią jest zmarła niedawno Eliza suknia, którą oma szyła dowodzi tego bez wątpienia. Bose nogi wskazują na to, że duszyczka zmarłej cierpi w czyśćcu i prosi o pomoc Wybrała sobie Bernadettę, dziecko jeszcze, aby była łączniczką pomiędzy dwoma światami i aby kochającej cioci i przybranej matce powtórzyła życzenia i potrzeby zmarłej. W ten sposób niewątpliwie wytłumaczyć należy widzenie Bermadetty. Niechże więc pani Soubirous pozwoli dalej córce spełniać swe posłannictwo i być pośredniczką życzeń i próśb Elizy. Może wtedy biedna duszyczka znajdzie wreszcie spokój i odpoczynek. Nieszczęsna pani Soubirous siedzi zdruzgotana i nie ma odwagi podnieść oczu. - Boże, ja już nic nie rozumiem... w głowie mi się miesza... - Przyznaję, można by stracić rozum od tego - szlocha głośno pani Millet. Pomiędzy matką a córką przed przyjściem gości rozegrały się rzeczy dziwne, mimo że żadna nie wyrzekła ani słówka. Matka Soubirous lituje się nad Bernadettą patrząc na jej smutek i przygnębienie. Walczy z sobą, ale dzisiaj była już prawie zdecydowana pozwolić, aby dziewczynka w niedzielę potajemnie poszła do groty. Z drugiej strony Bernadetta ma nieprzezwyciężone pragnienie paść do nóg matki i błagać: - Mamo, pozwól mi pójść, tam, o pozwól mi tan pójść... Lecz teraz, opowiadanie panny Peyret od nowa budzi przerażenie w sercu Ludwiki. Tymczasem energiczna Antonina przynagla, że "to jednakże musi nastąpić niezwłocznie''.':. Ludwice staje w myśli owych szesnaście franków miesięcznego zarobku, ale równocześnie dręczy obawa o los córki. Gdyby znów zapadła w to okropne omdlenie, mogłoby ją to'przyprawić o utratę życia. Gra więc na zwłokę. - Przed niedzielą to niemożliwe, proszę pani. - To znaczy więc, że pani pozwala? - O nie, nie mogę niczego obiecać, mój mąż nigdy się nie zgodzi. - Mąż nie ma tu nic do powiedzenia. Mężczyźni nie rozumieją zresztą tych rzeczy - twierdzi bogata wdowa nauczona długoletnim doświadczeniem małżeńskim. Panna Peyret śmiejąc się popiera jej twierdzenie: - Kto by tam ze wszystkiego spowiadał się mężowi! -, o pani - odpowiada Ludwika - ja naprawdę nie mogę na to pozwolić!... Proszę mnie zrozumieć jako matkę... Czy panie chcą przyprawić Bernadettę o chorobę i wystawić ją na drwiny?... Nie mogę zgodzić się na to... Pani Miłlet podnosi się dumnie. - Moja droga pani, przecież i ja również jestem matką i nawet więcej niż matką. I wiem to, że dziecko mego serca cierpi. Dreszcz mnie przechodzi na myśl, ile trudu kosztowała ją droga aż do nas... Nie zmuszam pani, pani Soubirous, lecz jeśli pani mi odmówi, natenczas cały ciężar odpowiedzialności spadnie na panią. - O biedna moja głowa - jęczy Ludwika - ile musi wytrzymać. - A co myśli o tym nasza kochana Bernadetta - zwraca się krawcowa słodko do dziewczyny. Ta stoi wciąż jeszcze w oknie i czerwonawe blaski wieczornego słońca opromieniają jej głowę. W najwyższym naprężeniu pełna oczekiwania staje na czubkach palców jak gotów do skoku skoczek w chwili odbicia się od ziemi. Nic nie obchodzi ją gruba pani Millet i brzydka krawcowa, nie słucha 'bredni o 'biednej duszy czyśćcowej! Jest teraz już pewna jednego: wspaniała' pani chce ją zobaczyć!... Może to podstęp z jej strony. Może przysłała do matki te panie, aby jej przygotować drogę do groty! Po cóż by innego tu przyszły!... Dźwięcznym głosem, w 'którym już brzmi pewność zwycięstwa odpowiada: - Niech mama rozstrzygnie!... Spotkanie w ten czwartek odbywa się inaczej niż oba poprzednie razy. Przede wszystkim Bernadetta nie jest dziś całkowicie swobodna, Pani Millet wymogła na niej pewne uciążliwe zobowiązanie. nało jest czasu, aby zatonąć jedynie w bezgranicznym zachwycie nad cudną pięknością Pani. Tak więc, już u zarania tej ogromnej miłości, miłości jedynej, wyłącznej, głuchej na wszystko poza nią, wdziera się świat ze swoimi przeszkodami między kochającą a przedmiot uwielbienia. I tym razem znowu Pani już czeka, mimo że wybiła zaledwie godzina 6. Był to warunek pani Soubirous: wycieczka do groty musi się odbyć już o świcie, aby zapobiec ewentualnemu zbiegowisku. Jaka cudowna wrażliwość! Już po raz trzeci "Uszczęśliwiająca oczekuje przyjścia istoty, którą uszczęśliwia. O jakże odwrotnie układają się wszystkie takie spotkania świata. Bernadetta klęka na płaskim białym kamieniu i zaczyna nie tyle się modlić, ile właściwie się spowiadać czy zwierzać. Słowa rwą jej się wprost z serca, choć usta milczą: - Niech się Pani nie gniewa, że tak długo nie przychodziłam. Ale przecież musiałam przyrzec mamie, wtedy w młynie Gavy, że nigdy już nie pójdę do groty. Było to dla mnie okropne, że Pani czekała tu na mnie w takiej pogodzie. Pani potrząsa głową z pobłażliwością, jakby chciała powiedzieć: - Nic nie szkodzi, moje dziecko, jestem przyzwyczajona czekać na swoich... przy każdej pogodzie... - I nie jestem tu dziś sama i przepraszam Panią za to - płynie dalej nieme wyznanie dziewczynki. - Przyszły ze mną pani Millet i panna Peyret. To jest krawcowa. A mama tylko z powodu pani Millet pozwoliła mi tu dziś przyjść. Bo mama myśli, że jej pawi Millet zapłaci cztery franki tygodniowo za posługę. A że nasz ojciec od zeszłego piątku dostał posadę na poczcie, więc moglibyśmy teraz trochę lepiej żyć. Pędziłam pierwsza, aby Pani to wszystko prędko opowiedzieć. Ta pani Millet jest stara i bardzo gruba, ale Pani to na pewno wszystko wie... Nie mogła za mną nadążyć. Niestety, już słyszę, że nadchodzą. I w dodatku one sobie coś wymyśliły o Pani... Niech się Pani o to nie gniewa, proszę. Przecież ja dobrze wiem, że Pani nie jest Elizą Latapie ani wcale z czyśćca... Pani kiwa głową i uśmiecha się zachwycająco, jakby chcąc ją uspokoić: -Nie ma zmartwienia, już sobie poradzimy z tymi paniami. Naj ważniejsze, że mama pozwoliła... Wtem do uszu Bernadetty dochodzi głos 'krawcowej: - Ostrożnie, droga pani! Niech się pani mocno mnie trzyma. jeszcze jeden kroczek... i jeszcze jeden, teraz tu... i tu... No, nareszcie, już jesteśmy u celu... Bernadetta słyszy za sobą zdyszane sapanie grubej pani. Nie odwracając oczu ani na chwilę od niszy szepcze: -Tam, na górze stoi! Skinęła pani głową na powitanie... - Ach moja biedna, słodka Elizko... - wybucha pani Millet. -Nie widzę ciebie! Dlaczego nie mogę cię ujrzeć! Powiedz, jak ci tam jest... Drżącymi z wrażenia palcami zapala przyniesioną świecę. Jest to pierwsza świeca, która zapłonęła w Massabielle. Choć z wielkim trudem, pani Millet klęka na oba kolana i podnosząc modlitewnie złożone ręce, płaczliwym głosem zawodzi: - Przemów do mnie, Elłzo, och, powiedz chociaż słowo... chociaż jedno słowo... Antonina Peyret przygląda się Bernadetcie nieufnie. Uprzedzano ją przecież, że na widok Pani twarz małej zmienia się nie do poznania, że staje się nieludzko piękna. A tymczasem nic z tego. Bernadetta wygląda tak ziemsko i zwyczajnie jak co dzień. Wtedy krawcowa nachyla się ku klęczącej. przed mią dziewczynce i kościstymi palcami puka ją po plecach. - Mów prawdę, słyszysz? Tylko szczerą prawdę! Bo jeśli coś nakłamiesz, będziesz na pewno ukarana! Bernadetta nie odwracając głowy odpowiada: - Nie powiedziałam ani jednego słowa nieprawdziwego. Cicho bądź - szepcze panna Antonina - i mów twój różaniec. Bernadetta wyjmuje posłusznie różaniec i zaczyna go odmawiać. I już po kilku Zdrowaśkach córka komornika wyciąga z kieszeni atrament i arkusz 'kancelaryjnego papieru. Ostrym szeptem nakazuje Bernadetcie: Weź to i podaj Pani. Poproś, aby spisała i to dokładnie wszystkie swe życzenia i żale oraz ile mszy jej potrzeba. Droga ciotka Millet zrobi dla niej wszystko, co tylko jest w jej mocy... Posłusznie bierze Bernadetta papier i pióro i zbliża się do Pani Staje na skalnym głazie i wyciąga ręce z papierem i atramentem ku niszy. W tej postawie trwa długą chwilę. Poza ta jest tak przekonywająca, tak naturalna, że obie kobiety dygocą z wrażenia że oto stają się świadkami cudu, jakiego nikt jeszcze na świecie nie oglądał. I chociaż zacna pani Millet tęskni i szuka kontaktów pozagrobowych, to jednak teraz, gdy ma na własne oczy ujrzeć zjawisko nadprzyrodzone, czuje, że serce w niej staje i ciarki przechodzą po plecach. Nie protestuje, gdy panna Peyret wyprowadza ją z groty i lokuje dość daleko od miejsca ewentualnego cudu tam na brzegu rzeki klęka ponownie i tonąc we łzach szlocha w pustą przestrzeń. - Napisz mi wszystko, Elizko, dziecko moje... wiesz przecież, że nie będę ci żałować grosza... Po chwili Bernadetta wychodzi z groty. Twarz ma jasną i pogodną. Oddaje pannie Antonimie atrament i arkusz czystego papieru. Nie jest wcale rozczarowama, uważa to za całkiem naturalne, że papier jest niezapisany. Panna Peyret gwałtownym ruchem wydziera jej kartkę z ręki i tonem wytrawnego agenta tajnej policji, który już wie, jakiego ptaszka ma w swych rękach, oświadcza: - A więc naturalnie, papier jest czysty! Lecz pani Millet, której jednocześnie trochę ulżyło, ale zarazem się zmartwiła, pyta: - A co jej Pani kazała powiedzieć? - Nic, potrząsnęła głową i roześmiała się - odpowiada Bernadetta. - To Pani się roześmiała? - Tak, trochę się śmiała... - Bardzo interesujące - syczy panna Antonina. - A więc twoja Pani umie się nawet śmiać. To ciekawe! Nie przypuszczam bowiem, aby duszom czyśćcowym chciało się śmiać:.. Wracaj teraz do niej i spytaj, jak się nazywa... Posłuszna jak zwykle, wraca Bernadetta do wnętrza groty. Czuje się bardzo zaambarasowana, że musi Panią napastować głupstwami. Lecz Pani zdaje się posiadać niewyczerpaną cierpliwość, gdyż mimo przejmującego zimna owego dnia lutowego stoi nadal w całym blasku i czeka. Jedynie lśniące złoto róż na palcach robi się chwilami całkiem matowe. Bernadetta zbiera resztę odwagi: -, przepraszam bardzo, lecz tamte dwie panie chciałyby się dowiedzieć nazwiska Pani... Twarz Pani przybiera wyraz roztargnionego zastanowienia wygląda teraz, jak jaka księżniczka krwi, wobec której popełniono poważny nietakt. W poczuciu winy Bernadetta nie czekając pada na kolana i wyjmuje różaniec. Po skończonej modlitwie dawny uśmiech wraca znów na lica Pani. I oto nagle po raz pierwszy słyszy Bernadetta jej głos. Głos, którego głębokie tony w zestawieniu z dziewczęcą postacią brzmią trochę zbyt po matczynemu: - Czy chcesz mi wyświadczyć tę dobroć - mówi - i przychodzić tu codziennie przez piętnaście dni? Słowa te wymawia nie wyborową francuszczyzną, lecz w patois okolic Bearn i Bigorre, gwarze, którą posługuje się Bernadetta i wszyscy jej bliscy. W dokładnym tłumaczeniu używa słowa: dobroć boutentait tylko łaska gracia. Mówi więc dosłownie: - Czy chcesz mi wyświadczyć tę łaskę... - i po dłuższej przerwie kończy cichutko: - - Nie mogę obiecać, że uczynię cię szczęśliwą na tym świecie, lecz na tamtym... Po tej wypowiedzi Bernadetta wychodzi z groty i widzi grupkę ludzi zebranych wokoło klęczącej ze świecą pani Millet, matkę Nicolau z synem Antonim, Marysię, Jankę Aibadie, Martę Hillot, przede wszystkim kilku chłopów i kobiet z doliny Batsuguere, do których też już dotarła wieść o objawieniu w Massabielle. Do tych wieśniaków dochodzą wciąż nowi, zdążający z towarem na czwartkowy targ do Lourdes. - Czy powiedziała swoje nazwisko? - woła Antonina Peyret już z daleka. - O nie, nie powiedziała. - A czyś ją w ogóle o to spytała? - Spytałam się, tak jak sobie- pani tego życzyła. - Oj Bernadetto, czy ty aby nie kłamiesz! Obserwowałam cię bardzo dokładnie i nie widziałam, abyś choć raz otwarła usta' Bernadetta ze zdziwieniem patrzy na szwaczkę. - Jak rozmawiam z Panią - odpowiada - to mówię do niej tu... - I przy słowie: tu - pokazuje palcem na serce. - Aha - bada dalej inkwizytorka - to pewnie Pani też tylko tu z tobą rozmawia. - Nie, Pani dzisiaj .rzeczywiście ze mną rozmawiała. - A więc ta Pani ma w ogóle głos? - O tak, ma zupełnie taki sam głos, jak jest sama. I Bernadetta wiernie zdaje sprawę z całej sceny. Lecz Antonina Peyret jest już pewna, że złapała dziewczę na kłamstwie i z triumfem oświadcza: - A więc chcesz nam, rozsądnym ludziom, wmówić, że Pani, dusza z zaświatów, a może nawet jaki anioł, powiedziała do takiej głupiej gęsi jak ty: - Czy chcesz mi wyświadczyć tę łaskę? Twarz Bernadetty rozjaśnia się pełnym zdziwienia zachwytem: - Naprawdę, to jest rzeczywiście zabawne... Ona tak do mnie powiedziała. Owo przesłuchanie Bernadetty oddziałało na pannę Peyret w całkiem nieoczekiwany sposób. Aż do tej bowiem chwili nie miała wcale wątpliwości o prawdomówności dziewczynki. Wybrała się ze swą protektorką, panią MMet na ową wyprawę do groty bardzo chętnie, pełna ciekawości, chciwa niesamowiitych wrażeń, oczekująca wstrząsającego spotkania z "duchem". Lecz zachowanie się Bernadetty w grocie wzbudziło nieufność chytrej krawcowej. Swobodne i naturalne odpowiedzi dziewczynki, które od razu zjednały jej serca innych słuchaczy, rozdrażniły pannę Antoninę. Bernadetta mówi o objawieniu z taką jasnością i dokładnością, z jaką nieraz trudno jest opowiedzieć najprawdziwszą rzeczywistość. Wszyscy, którzy się przysłuchują, mogą mino woli uwierzyć w prawdziwość jej słów. - Jesteś błogosławiona - mówi jedna z wieśniaczek. - niebo tylko wie, kto do ciebie przychodzi. pani Millet straciła już nadzieję, że ukazującą się Bernadetcie Panią jest jej siostrzenica. To, co Bernadetta opowiada, stanowczo przemawia przeciw temu przypuszczeniu. Mimo tego rozczarowania poczciwa grubaska obejmuje serdecznie dziewczynkę. Jakiej wielkiej dostąpiłaś łaski, moja mała jasnowidząca, niech cię Bóg błogosławi. Jestem już starą i schorowaną kobietą, ale będę przez tych 15 dni co dzień chodziła z tobą do groty... Myślę, że i pani nie zechce stracić ani jednego dnia, droga Antonino!... - Naturalnie, nie opuszczę ani dnia - gorliwie oświadcza krawcowa, zmieniająca zdanie odpowiednio do potrzeby chwili. - Na pewno dowiemy się jeszcze niejednej ciekawej rzeczy od Bernadetty... Mocno już zmęczona pani Millet szepcze cicho: - Czuję się podniesiona na duchu i znacznie uspokojona. Zabiorę jutro również i Filipa. Na pewno i jemu to dobrze zrobi... Teraz już i Janka Abadie nie może nie uznać wyższości Bernadetty, mimo że ona, Janka, jest przecież prymuską w klasie, a Bernadetta najgorszą uczennicą. - Ja również będę przychodziła tu codziennie - mówi - ostatecznie to ja pierwsza dowiedziałam się o Pani. - Jak to ty pierwsza? - oburza się Marysia. - Pierwsza jestem ja, choćby dlatego, żem siostrą Bernadetty. Antoni Nicolau głaszcze wąsa, co robi zawsze, gdy jest zmieszany i zakłopotamy. Po chwili zwraca się do matki: - Jak myślisz, matko, czy nie byłoby dobrze zaprosić Bernadettę, aby zamieszkała u nas przez tych piętnaście dni? Ten pokoik na górze nie jest wprawdzie zbyt ciepły, ale miałaby o tyle bliżej do Massabielle? Bardzo bym się cieszyła mając Bernadettę u siebie - odpowiada ostrożnie pani Mcolau - lecz należy przede wszystkim porozumieć się z jej rodzicami. Nie chcę się mieszać w nie swoje sprawy, a nie wiem, co oni teraz z nią postanowią. - O zaszczyt goszczenia u siebie Bernadetty będę się ja ubiegać - obwieszcza nagle pani Millet majestatycznie. Bernadetta nie rozumie nic z tego, co się wokoło niej dzieje. Nagle ci wszyscy ludzie zaczynają mówić jakimiś wyszukanymi słowami, wszyscy są nastrojeni na jakiś uroczysty ton. Czego oni właściwie chcą? - Przecież to, że Pani okazuje jej taką niezwykłą dobroć, nie zmienia wcale jej stosunku do innych ludzi: - Musimy teraz wracać do domu - oświadcza krótko. Na Pont Vieux mijają ich liczni wieśniacy, udający się na targ Wielu z nich z ciekawością dołącza się do "niezwykłego pochodu na którego czele idzie Bernadetta i gruba pani Millet z wciąż jeszcze zapaloną świecą. Z ust do ust krążą wiadomości: - Ta młoda dziewczyna była znowu dziś w grocie... To już dziś trzeci raz, trzeci czwartek z rzędu... Ale, akurat do takiej Soubirous... Na pewno ma lekkiego fiołka... Ludzie, nie pozwólcie się przecież ośmieszać przez taką małą pomyloną... Co ja widzę? To i stara Millet jest tu? Nic dziwnego, jak się leży na pieniądzach, trzeba sobie szukać zmartwień... Im dalej się posuwają, tym więcej ludzi i tym więcej kpin. Mimo to jednak za Bernadettą kroczy już około stu osób i z gwarem skręcają wszyscy w uliczkę de Petites Fossees. Widzi to policjant Całlet, stojący właśnie na progu gospody ojca Babou. Patrzy ze zdziwieniem na tę "demonstrację" i zastanawia się poważnie, czy nie wypadałoby wkroczyć i przywrócić porządek. Reżim cesarza Napoleona panicznie obawia się wszelkich publicznych zbiegowisk i rozruchów, mimo że sam tą drogą doszedł do władzy. A może właśnie dlatego... Bieży więc Callet.ile sił w nogach, aby zdać raport z tego, co widzi, burmistrzowi Lacademu i komisarzowi policji Jacometowi. Ci bowiem dwaj potentaci są największym autorytetem dla skromniutkiego ongiś dozorcy. Z przestrachem w oczach i z rozwianym włosem wybiega pani Soubirous na próg domu. - Na miłość Boską, co to się znowu dzieje? Marysia uspokaja ją sapiąc ze zmęczenia: - Bernadetta jest dziś zupełnie zdrowa, mamo. Ta dama powiedziała do niej "pani" i jeszcze tak powiedziała: - Czy zechce mi pani wyświadczyć tę łaskę i przychodzić tu co dzień przez piętnaście dni z rzędu... - Oszaleję od tego wszystkiego - szlocha pani Soubirous - stracę moje dziecko. - Obcy ludzie cisną się do bramy. Pani Mulet, panna Peyret, matka Nicolau i Antoni, wreszcie dziewczynki wchodzą do ponurej sieni. - Moja droga pani Soubirous - zaczyna pani Millet już nie, tonem łaskawej wyższości, lecz jak równa z równą. - Dziękuję niebiosom, że zesłały nam Bernadettę. Będę z nią codziennie pielgrzymować do groty, co przy moich nabrzmiałych nogach jest rzeczywiście pokutą. Panią zaś proszę serdecznie, aby mi na ten czas zechciała odstąpić swą córkę. Będzie u mnie mieszkać, jeść i myślę, że jej będzie dobrze. Mam nadzieję, że nie ma pani nic przeciw temu... Naturalnie, że pani Soubirous nie ma nic przeciwko temu. Jej wątła dziewczynka będzie sypiać na pięknym, miękkim łóżeczku i jadać pięć razy dziennie, z czego co najmniej dwa razy skrzydełko pieczonej kury. Drapie się po głowie trzonkiem wielkiej chochli. - Droga pani Millet, niech pani mi pozwoli chwilę odetchnąć, jestem tym wszystkim tak zaskoczona... A pani Millet mówi dalej rozgorączkowana ostatnimi przeżyciami: - Zamieszka w pięknym pokoju mej najdroższej Elizki. A pani wie przecież, że ten pokój to sanktuarium mego domu. I chociaż nie jestem pewna, czy Pani z Massabielle to na pewno Eliza, to jednak pragnę, aby Bernadetta spała w jej łóżeczku. Nikomu innemu bym na to nie pozwoliła... W tym momencie krawcowa Peyret, chcąc zyskać w oczach swojej najlepszej klientki, wykrzykuje niespodziewanie: - Droga Bernadetto, co ty masz na sobie za śmieszną kieckę... Dostaniesz ode mnie śliczną białą sukienkę, abyś się twej Pani lepiej podobała... Bernadetta ma naprawdę więcej szczęścia niż rozumu - szepcze Janka Abadie, - trącając łokciem Madzie. - Moje panie - prosi Ludwika - pozwólcie mi się wpierw rozmówić z mężem i moją siostrą Bernardą Gasterot. Nie chcę sama ponosić odpowiedzialności za tych piętnaście dni. Niech panie popatrzą na tych wszystkich obcych ludzi! Panno Święta, co to z tego ma być? ?- Oczywiście, że zgadzam się. Niech pani omówi z rodziną moją propozycję - przystaje łaskawie pani MiHet. - Uważam jednak, że Bernadetta może pójść zaraz teraz ze mną. Poza tym droga panno Peyret, przerobimy dla niej suknie Elizy te od "Dzieci Marii" Eliza nie była wiele wyższa... Bernadetta stoi spokojnie, jakby te targi jej nie dotyczyły. W całej tej powodzi łask, jakie na nią spływają, myśli o słowach Pani: Nie mogę obiecać, że uczynię panią szczęśliwą na tym świecie... Nie może tego przyrzec... a przecież już ją 'uszczęśliwia... choćby dziś! Około czwartej po południu zjawia się, witana uniżenie przez Z małżonków Soubirous, Bernarda Casterert, chrzestna matka Bernadetty i wyrocznia całej rodziny. Towarzyszy jej najmłodsza siostra Lucylla, stara panna, robiąca wrażenie ślepo oddanej sługi. Otóż owa familijna Pytia zwykła każdy przedłożony jej do osądzenia wypadek rozważać bardzo dokładnie rozbierać na drobne szczegóły, po czym znów zestawiać wszystkie fakty, zanim w swej mądrości wyda wyrok. Oczywiście, wyrok ten jest już nieodwołalny. Bernarda Oasterot, wdowa po panu Tarbesie, nosi na swoich chłopskich barkach nie byle jaką głowę. Uważa się za przeciwieństwo sióstr, które nazywa ptasimi móżdżkami. Jedynie swojej mądrej głowie zawdzięcza, że po śmierci małżonka nie rozpadło się jego gospodarstwo i nie 'rozleciało całe mienie. Wprost przeciwnie, przez różne interesy, korzystne sprzedaże i 'kupna przez nią zawarte nie tylko je utrzymała, ale nawet pomnożyła. Przed kilku laty zaledwie odrzuciła bez wahania propozycję ponownego małżeństwa. Zbyt już dobrze poznała słabość męskiego charakteru, lekkomyślność i brak poczucia rzeczywistości. Woli iść sama przez życie, zdana na własne siły. W tej chwili pani Bernarda rozgląda się z politowaniem po dawnym więzieniu. Biedna Ludwika! Ongiś najpiękniejsza ze wszystkich sióstr Casterot zasłużyła sobie na pewno na lepszy los. To wszystko pochodzi stąd. że młode dziewczęta, zakochane bez pamięci, decydują się na wyjście za mąż bez zastanowienia. i nie myślą o tym, że małżeństwo to sprawa poważna, na którą trzeba patrzeć przede wszystkim z praktycznej strony. A jeszcze to wiadomo, że z miłości wychodzi się za mąż zwykle za pięknego mężczyznę, jak to właśnie było z Ludwiką i młynarzem Soubirous. Podczas gdy mężczyźni na ogół biorąc wszyscy są niewiele warci, mężczyzna urodziwy to jeden w drugiego nicpoń i łajdak. Jedno spojrzenie na małżeńskie łoże wystarcza mądrej Bernardzie, aby stwierdzić, że zostało ono w pośpiechu nakryte i wygładzone, czyli, że zaledwie przed paru minutami udało się Ludwice wypłoszyć pięknego małżonka z rozkosznej drzemki. - Gdzie Bernadetta? - pyta matka chrzestna. - O, Bernadetta mieszka teraz u pani Millet - odpowiada zmieszana Ludwika. - Została tam zaproszona na tych piętnaście dni. - To wielki błąd z twej strony - wyrokuje Bernarda. - Dlaczego, siostro? - Dlatego, że nie umiesz patrzeć dalej poza koniec własnego nosa... Ojciec Soubirous poczyna w podnieceniu krążyć po pokoju. Zwykle w obecności Bernardy, pragnąc podkreślić swój autorytet małżeński, staje po stronie szwagierki przeciwko własnej żonie. - Oczywiście, że to błąd, powiedziałem jej to od razu, ale bo ona słucha. Robi tak, jak sama chce. Nie pyta mnie o radę. i tu rozporządziła się sama i dziecko wydała z domu. I co teraz ludzie o tym powiedzą? - Co powiedzą ludzie, mogę szwagrowi od razu powiedzieć - śmieje się zjadliwie Bernarda. - Powiedzą, że ci Soubirous robią dobry interes na swojej Bernadetcie i tej pięknej Pani. - Otóż to, właśnie tak sobie pomyślałem. Już jak bym ich słyszał... - woła ze złością Franciszek. - To mało, powiedzą więcej. Powiedzą, że całą tę historię Bernadetta wyssała sobie z palca, aby stać się spadkobierczynią pani Millet - Pewnie, że i to mogą wymyślić - Soubirous rzuca na żonę spojrzenie pełne gorzkiego triumfu. - Co za wstyd! Błotem człowieka obrzucą! Bernarda drwi bezlitośnie: - Nie uważam waszego życia w tym lochu za takie znów bardzo godne zachwytu... - Ale uczciwy byłem przez całe swoje życie - mówi Soubirous uderzając się pięścią w piersi - i zawsze dawałem więcej, niż sam otrzymywałem. I to musisz przyznać nawet ty, szwagierko. Teraz jednak mam dość tej całej historii i nie chcę o tym już słyszeć ani słowa. Koniec. Bernadetta pojedzie do Bartres... Bernarda kiwa głową z politowaniem. - Co to za chłop bez głowy... znam to już od dawna. Słuchaj no, szwagrze... Nie mam wiele czasu. Usiądź no łaskawie na tym swoim tyłku. Wszyscy też usiądźcie i pozwólcie mi nareszcie mówić. Wezwaliście mnie i proszę teraz, aby mi nie przerywano... Posłusznie wszyscy siadają. Stoi jedynie Bernarda w chustce na głowie i w czarnym szalu, którego dotąd nie zdjęła. - Bernadetta - zaczyna ciotka swe przemówienie - to poczciwe dziecko. Nie jest wprawdzie specjalnie mądra, co zresztą... nie jest niczym dziwnym... Przyglądałam się jej już nieraz i zastanawiałam się, co właściwie tkwi w tej dziewczynie? Za jedno gotowam w każdym razie włożyć rękę w ogień. Ona mas nie oszukuje z tą Panią. Po prostu choćby dlatego, że jest za mało sprytna na taki zwariowany i wyrafinowany pomysł. Ona na pewno widuje jakąś Panią, choć inne nie widzą nic. Nasza babka opowiadała niegdyś nam dziewczętom, że miała przyjaciółkę, której się w ciemnej sieni domu ukazał Pan Jezus tak blisko i tak rzeczywisty, że mogła Go dotknąć. W dawniejszych czasach zdarzały się często takie wypadki. A więc możliwe jest, że ta Pani pochodzi z nieba. Albo tak samo dobrze może to byc jakaś zjawa piekielna, choć nic na to właściwie nie wskazuje. Chyba to, że sobie obrała takie paskudne miejsce na swoje występy. W każdym razie cała ta historia jest mocno dziwna i nie mogę sobie wyobrazić, co dalej z tego wyniknie, choć myślałam nad tym przez całe pięć godzin. Najlepiej dla was byłoby, gdyby to się jak najprędzej uciszyło. Jednak Bernadetta musi przez piętnaście dni chodzić do groty. Tak sobie życzyła owa Pani, a nie wiadomo, czy Pani nie pochodzi z nieba. Niech więc się nikt nie w„ży przeszkodzić dziewczynie w spełnieniu tego życzenia. To jest moje zdanie. A jeśli chcecie mej rady, to wiedz, Ludwiko, że matka należy do córki. Jak dotąd, moja siostro, zachowywałaś się w tej sprawie bardzo głupio. Jako matce nie wolno schować głowy w piasek i udawać, że nic cię nie obchodzi niewinna zabawka, którą sobie twoja córka wymyśliła. Od dziś powinnaś stać codziennie u 'boku twego dziecka w 'grocie Massabielle. To już nie są żarty, moja droga. I pomyśl, jakie to ważne dla Bernadetty!... Jeśli ludzie zobaczą, że towarzyszysz swej córce, przejdzie im prędko ochota do śmiechu. I nie tylko ty sama, ale wszystkie kobiety z rodziny powinny być tam przy niej! Co do mnie, to będę razem z Lucyllą chodzić z Bernadettą co dzień do groty zaraz po rannej mszy. Jest to moje mocne postanowienie. No, a wy... róbcie jak uważacie... W takim więc obszernym wywodzie rodzinna wyrocznia ogłosiła swoją opinię. Państwo Soubirous siedzą przytłoczeni wymową i rozumem Bernardy. Ludwika robi sobie po cichu wyrzuty, że dopiero siostra musiała jej przypomnieć o obowiązkach matki. Franciszek, choć nie przekonany całkowicie o słuszności sprawy, nie posiada jednak tyle energii, aby się przeciwstawiać przeznaczeniu. Postanawia : w duchu trzymać się z daleka od .massabielskich dziwów, tak długo, jak tylko będzie możliwe... WYSŁANNICY WIEDZY - Ostatecznie, proszę panów, żyjemy w drugiej połowie dziewiętnastego wieku. - mówi z westchnieniem właściciel kawiarni wznosząc swoim klientom zamówione napoje. A więc dyrektorowi gimnazjum, panu Clarensowi jego ulubioną czarną kawę, urzędnikowi podatkowemu Estrade'owi filiżankę czekolady, poecie de Lafdte'owi kieliszek "gorzkiej" i wreszcie zakatarzonemu prokuratorowi Dutourowi parującą czarkę grzanego wina. Jest już po czwartej. Kawiarnia zaczyna się zapełniać. - Czy czytali panowie dzisiejszy Interet Public z Tarbes? - pyta Duran. - Umieszczono tam notatkę dosłownie w takim brzmieniu: .,Najświętsza Maria Panna ukazuje się pewnej dziewczynce uczennicy z Lourdes". I taką rzecz odważa się drukować gazeta w drugiej połowie dziewiętnastego stulecia. - Niech pan, drogi Duranie, nie przecenia tak bardzo obecnego stulecia i jego dojrzałości - mówi z uśmiechem stary Clairens. - Nasza kula ziemska istnieje podobno już od milionów lat. A nam się wydaje, że dziewiętnaście wieków to olbrzymi kawał czasu. Staram się przypominać stale moim chłopcom podczas lekcji historii: "Nie wyobrażajcie sobie zbyt dużo o naszej erze! Ludzkość tkwi jeszcze wciąż w powijakach". Jednakże gospodarz kawiarni "Postęp", nie daje się zbić z tropu przez utarte frazesy. Nie na darmo zdobywa się szeroką orientację z drogo opłacanych czasopism! W głowie roi mu się od różnych tez i opinii wyczytanych w naczelnych artykułach. - Jak to, czyżby cierpienia nasze miały pójść na marne? - deklamuje z ręką wzniesioną teatralnym gestem podrzędnego aktora. - Czyż po to zerwaliśmy dławiące więzy dogmatów, aby zgniłej reakcji dać od nowa pole do karmienia ludu księżowskini bredniami? Hiacynt de Lafite zapatrzył się w swój kieliszek "gorzkiej". - I ja osobiście uważam to za bardzo miłą bajkę - mówi - Mój przyjaciel Clarens ma rację. Żyjemy w okresie wczesnego świtu starożytności. A więc dlaczego w takim razie nie mogłaby któraś z niebiańskich bogiń, powiedzmy Diana, może Święta Dziewica, a może nawet tylko jaka boginka źródlana ukazać się biednym pastuszkom czy dzieciom szczotkarza i to w jakiejś ponurej jaskini? To jest na miarę Homera, mój przyjacielu. Oddam 77 modnych romansów w zamian za tę scenę w grocie. Dość mam powieścideł, w których punktem kulminacyjnym jest zdradzam męża przez jakąś koniecznie rudowłosą bankierową z jego kamerdynerem dość naszych parweniuszy a la Balzac czy ndhal. Chcieliby rozsadzić społeczny porządek świata dlatego, iakiejś prowincjonalnej gęsi arystokratycznego pochodzenia karzy się mieć nieślubne dziecko... f B. Estradę patrzy ze zdumieniem na poetę: - Czy ja pana dobrze zrozumiałem, Laficie? Czyżby pan był -wierzący? - Wierzący? Jestem jedynym człowiekiem naprawdę niewierzącym, jakiego w ogóle znam, szanowny panie! Ani bowiem nie odmawiam różańca, ani też modlę się bałwochwalczo do formuł matematycznych czy chemicznych. Religia jest dla mnie tylko pierwszym stopniem do poezji i to tej w ludowych barwach! Niech pan tak źle na mnie nie patrzy, Clarensie, to wypróbowane twierdzenie. - Sztuka jest zeświecczoną religią. I dlatego religia dziewiętnastego wieku jest sztuką. Naczelnik urzędu podatkowego nerwowym ruchem odsuwa swoją filiżankę czekolady. - To, co pan tu wygłasza, jest może dobre dla Paryża, ale nie dla nas, prostych wieśniaków. Jako dobry 'katolik, za jakiego się nam, przyznaję otwarcie, że uważan historię objawień w Massabielle za wysoce przykrą i kłopotliwą... - Chętnie w to uwierzę - odpowiada porywczo Lafite. - pochodzi to stąd, że wszystko to, co się dziś nazywa religią, jest mechanicznym powtarzaniem, bezduszną umową, a nawet politycznym stronnictwem. I gdy w takim towarzystwie zjawia się ta oryginalna, która swoje bogi naprawdę przeżywa i niewinnych ogląda ziemskimi oczyma, wywołuje to od razu zakłopotanie owych rzesz konwencjonalnych katolików. Nic bowiem tak nie razi świata, który jest tylko bezduszną kopią, jak pojawienie się 'oryginału. - Ależ, drodzy panowie - zaklina Duran, który nierozumiejącymi oczyna wodzii od jednego do drugiego. - O co właściwie chodzi Przecież nie ulega wątpliwości, że cała ta historia jest oszustwem. Słyszeli panowie zapewne, że pewna osoba z Paiu wałęsa się obecnie po naszej okolicy. Jestem prawie pewny, że to jakaś urodziwa woltyżerka urządza temu ograniczonemu dziecku takie kawały. - No, to jest tylko na niczym nie oparte przypuszczenie - śmieje się poeta. - Byłoby interesujące usłyszeć hipotezy pozostałych panów. Jakie jest pańskie zdanie, Monsieur Ze Receveur Principal des Contributions Indirectes? - Hipotezy to dziedzina cesarskiego prokuratora - odpowiada Estradę z ukłonem w stronę łysego Vitala Dutouna. - Panowie się mylą - oświadcza zakatarzona wielkość - władza państwowa nie jest hipotetyczna... kroki zaś wstępne należą do policji... - i przy tych słowach podaje rękę komisarzowi policji Jacometowi, który właśnie zbliżył się do stolika. - Czy jest coś nowego, drogi Jacomecde? Urzędnik policyjny ociera pot z czoła, gdyż pokazowy piec pana Durana grzeje bez litości. - Czyste wariactwo - mówi potrząsając głową z oburzeniem - otrzymałem kilka raportów w tej sprawie. Cailet donosi o demonstracji przed dawnym aresztem. Córka moja opowiadała, że jutro co najmniej połowa miasta wybiera się z małą Soubirous do Massabielle, a jeszcze na dokładkę 'brygadier żandarmerii d'Angla melduje o wielkim 'poruszeniu w Omex, w Vigues, Lezignan i innych wsiach... - I wszystko to może się dziać w połowie dziewiętnastego stulecia - wzdycha po raz drugi gospodarz. - Biedne nasze Lourdes! Okrzyczą je w całej oświeconej Francji. Co o nas napisze taki Journal des Debats czy Le Siecle, lub choćby nawet taka Petite Republiąue? - Nic nie napiszą - przerywa ten lament Laffite. Ś? Nie miejcie o sobie zbyt wysokiego wyobrażenia. Napisze tylko Lavedan, który zresztą dziś znów jeszcze nie wyszedł. - Nie wolno nam jednak dopuścić do demonstracji - wtrąca komisarz - Co pan o tym sądzi, panie prokuratorze? Vital Dutour, uporawszy się z długim i męczącym atakiem kaszlu, odpowiada oschle: - Dla nas, sędziów, ważne jest tylko to zasadnicze pytanie. Cui bono? Komu to jest potrzebne? A jeśli chodzi o ten określony przypadek, to zastanowić się trzeba, komu, a raczej jakiej grupie politycznej-może się ta sensacja przysłużyć? Gdyż trzeba sobie zdawać sprawę z tego, że w naszych czasach najbłahsze na pozór zdarzenia wynikają z ukrytych politycznych pobudek, Jeśli się nawet Najświętsza Panna pokazuje dziecku biednego robotnika, no to i Ona czyni to dla jakichś celów politycznych niewątpliwie. Prawdopodobnie dlatego, aby nowym bodźcem ożywić działalność Kościoła, przez co wzrosną wpływy duchowieństwa, zatem idzie i znaczenie rojalistów a nie wolno zapominać, że ostatni są stronnikami Kościoła, mimo że duchowieństwo od czasu do czasu ze względów taktycznych popiera reżim liberalny. Otóż wynika z powyższego, że massabieLskie objawienia pośrednio oddają wielką przysługę restauracji Burbonów, do której jak wiadomo usilnie dąży francuski kler. A więc, jako przedstawiciel rządu Jego Cesarskiej Wysokości, muszę te zjawiska ze względu na ich skutki zaliczyć do akcji przygotowujących zamach stanu, które ogromnie w ostatnim czasie wzrosły na sile. Idąc więc dalej po linii myślenia "cui bono" można logicznie wyrozumować, że za całą tą aferą tkwią księża, którzy chcą w niezadowolonej i zabobonnej ludności rozżarzyć iskrę fanatyzmu religijnego i obrócić go w konsekwencji przeciwko 'rządowi Jego Cesarskiej Mości. Taki oto jest, panowie, mój dobrze przemyślany i wcale nie hipotetyczny punkt widzenia na tę sprawę. Zechce mi pan, drogi Duramie, podać jeszcze jedno grzane wino... Macie tu podły klimat... i to pod 'każdym względem. - Wydaje mi się, że strzela pan armatnimi pociskami... drogi, panie prokuratorze - uśmiecha się dyrektor szkoły. - Wcale nie, bardzo jasne i bardzo słuszne są pańskie wywody - oświadcza się służbiście komisarz po stronie prokuratora. Estradę jest niemile dotknięty. - Wiidzenia jakiegoś dziecka, 'to jeszcze nie religia - wtrąca do rozmowy - religia zaś nie jest tym samym, co Kościół. Kler też nie tworzy Kościoła. Poza tym kler nie składa się z samych rojalistów. Znam niejednego księdza, który jest szczerym republikaninem. - Uwaga panowie, nie odbiegajmy od tematu. Otóż usłyszeliśmy już dwie teorie kryminalistyczne. Nasz przyjaciel wysuwa podejrzenie, że ukazująca się dziewczynie "Madame jest piękną cyrkówką w przebraniu. Pan prokurator zaś skłonny jest przypuszczać, że ktoś z kapłanów, powiedzmy, olbrzymi dziekan Peyramale, ukrywający się w kostiumie Dziewicy, jest aktorem tego widowiska. - Nie powiem, żeby humor pański był wybrednej jakości - broni się kwaśno Dutour. - Nie powiedziałem wcale, że jakiś ksiądz musi osobiście występować w samym przedstawieniu, lecz że jest jego reżyserem. - Cóż to za dyskusja, panowie? - pyta wchodzący właśnie dr Dozous, który usłyszał ostatnie zdanie. Otrząsając bezceremonialnie zmoczone palto sieje kroplami deszczu na wszystkie strony. Siada jak zwykle na brzeżku krzesła. - Ja niestety tylko na pięć minut. O ile się nie mylę, rozprawiacie panowie w tym wybranym gronie o wydarzeniu, które w tej chwili porusza już cały świat... - Istotnie o tym mówiliśmy. I czekamy właśnie na głos nauki, który nam rozświetli nasze wątpliwości... - mówi uprzejmie poeta do lekarza. - Wiem przecież, panie Laficie, że jest pan zupełnym ateistą w dziedzinie nauki, tak mi pan przynajmniej oświadczył na drodze od placu Marcadale do Pont Vieux. W tym jednak wypadku myślę, że właśnie i jedynie nauka jest powołana, mam na myśli wiedzę krytyczną, wolną od dogmatycznych założeń, do rozstrzygania o istocie zjawiska. Nauka, która każde najmniej prawdopodobne zjawisko przyrody bierze pod skrupulatne oko mikroskopu. Osobiście nie miałem jeszcze nigdy okazji do obserwowania prawdziwej halucynacji. Mam zamiar opisać całe to zdarzenie koledze Voisinowi w La Salpetniere... - Czyżby pan, doktorze, rzeczywiście odważył się wmiesza w cały ten tłum prostaków przy grocie? - pyta z niedowierzaniem Estradę. - O, niech pan tego nie robi - ostrzega Duran nadchodzący z tacą pełną świeżych napojów. - Nie byłoby to stosowne dla naszego lekarza miejskiego. '. Dlaczego, mój panie? Nie jestem ostatecznie tylko zaściankowym eskulapem. - Cień przemknął po młodej jeszcze, lecz mizernej twarzy doktora. - Wydałem już kilka swoich skromnych artykułów, a ostatniej zaś jesieni uniwersytet w Montpellier ofiarował mi katedrę neurologii. A że Montpellier zajmuje nie byle jakie miejsce w świecie medycyny, to zapewne panowie wiedzą. Odmówiłem, bo Zbyt już schłopiałem w Lourdes. Jednak nie tyle, aby nie miał mnie zainteresować taki niezwykły, patologiczny przypadek... - Zatem według pańskiego zdania jest to objaw choroby umysłowej - pyta Dutour z zaciekawieniem. - Nie mam wystarczających danych do postawienia diagnozy - odpowiada ostrożnie lekarz. - W zakładach dla umysłowo chorych obija się wielu paranoików, którzy miewają objawienia, ponieważ jednak przypominam sobie ową małą astmatyczkę bardzo dokładnie, nie byłbym skłonny posądzać ją o tego rodzaju brutalną chorobę. - A więc: katalepsja, zamesmeryzowanie, histeria? - bada dalej Zwnikliwie pan Dutour. - Są to zbyt silne wyrazy jak na niezupełnie jeszcze określony stan rzeczy, drogi prokuratorze. Najpierw musimy sobie dokładnie-obejrzeć pacjentkę w trakcie choroby. O ile słyszałem, ma ona przez całe dwa tygodnie chodzić codziennie do groty. Prokurator zapisał sobie jakąś uwagę w notatniku. - Byłbym panu niezmiernie zobowiązany, szanowny doktorze, by pan zechciał po zbadaniu dziewczyny zdać mi dokładnie sprawę. - Bardzo chętnie - mówi Dozous wstając. - Wpadam przecież codziennie tu do kawiarni i nie będę moich obserwacji trzymał w tajemnicy przed panami. Wicynt de Lafite milczał przez cały ten czas z oczyma wlepionymi w jasne, najnowocześniejsze naftowe światło! Nagle odzywa się: - Uważam, że panowie wszyscy pomijacie najistotniejszą sprawę. Przede wszystkim dla mnie prawdziwy problem do rozstrzygnięcia to nie ta mała wizjonerka, lecz tłum, który idzie za nią Około czwartej po południu przynosi krawcowa Peyret przerobioną dla Bernadetty sukienkę sodalicyjną po Elizie Latapie. I oto po raz pierwszy w życiu, stoi dziecko ubogich Soubirous przed olbrzymim lustrem i przygląda się odbiciu całej swej postaci U nóg jej klęczy panna Peyret i układa troskliwie fałdy jedwabiu. - Nie przypuszczałabym nigdy, że możesz tak ładnie wyglądać - mówi panna Antonina przezwyciężając zazdrość. Za to poczciwa pani Millet nie szczędzi słów zachwytu na widok przemiany tej żebraczki w dziecko Marii, metamorfozy, którą mały kopciuszek wyłącznie jej zawdzięcza. - Toż to prawdziwy obrazek - woła głośno. - Nasza mała "jasnowidząca" jest piękna jak anioł. Trzeba by zrobić fotografię. Bernadetta, cała w pąsach, patrzy na siebie jak na całkiem nierealne zjawisko. Fatamorgana! Jest ogromnie przejęta, gdyż do tej chwili nie wiedziała wcale, jak właściwie wygląda w całości. W domu mają kawałek zbitego lusterka, ale niewiele można w nim zobaczyć. Bernadetta myśli, że o wiele dokładniej niż szczegóły własnej postaci, zna ona na pamięć twarz, figurę i suknię Pani... Ta Najmilsza z niszy wydaje jej się mniej zjawiskowa niż własne jej odbicie w zwierciadle. Serce bije mocno budzi się w niej poczucie jakiejś nowej nieznanej godności, odczuwa równocześnie i zachwyt, lęk i jakąś uroczystą radość. Po raz pierwszy stanie jutro przed umiłowaną istotą, przedstawiając swoją osobę w korzystniejszym świetle. Czy też Pani zauważy od razu ten welon tiulowy, ten piękny pasek niebieski i w ogóle uroczą całość, która jest pełnym uwielbienia naśladownictwem? O tak, zauważy na pewno. A czy jej się będzie podobała? Najchętniej pobiegłaby Bernadetta w tej samej jeszcze chwili, aby się jej pokazać. Obraca się i kręci przed lustrem na wszystkie strony. Widok, jaki ma przed sobą, zadowala i raduje jej dziewczęcą próżność. Nigdy już nie włoży na siebie swego starego kaftana i wypłowiałego, spranego kapule-tu. Ma po prostu obrzydzenie do tego zużytego, zniszczonego odzienia. A co też mama powie, jak ją zobaczy w tym stroju, a Marysia, a Janka Abadie, państwo Nicolau, gdy stanie jutro przed nimi- całkiem inna Bernadetta. Millet szpera w swoich niezliczonych, porządnie zapakowanych pudełeczkach i wyjmuje piękną białą różę z jedwabiu. Grubą agrafą przypina ją do piersi dziewczęcia. Bernadebta wita niespodziankę okrzykiem zachwytu. Jak zaczarowana stoi wciąż jeszcze przed lustrem i dopiero zapadający zmrok kończy jedyną w swoim rodzaju przymiarkę. Potem zasiada Bernadetta także po raz pierwszy w życiu w prawdziwej jadalni, przy stole nakrytym śnieżnobiałym, adamaszkowym obrusem, do prawdziwego obiadu. Filip w rękawiczkach podaje najpierw doskonałą zupę, potem pstrągi z rozpuszczonym masłem i słodziutki puszysty deser, pyszności, o jakich Bernadetta w ogóle nie miała pojęcia. Do tego biały burgund, tak przyjemnie drażniący podniebienie. Pani Millet kładzie wielki nacisk na dobrą kuchnię, tak jak wiele podobnych jej istot, którym życie poskąpiło innych ziemskich rozkoszy. Przy stole siedzi również Antonina Peyret, której udaje się dzięki niezmordowanej gadatliwości bawić panią Millet także i przy jedzeniu. Obserwuje teraz pilnie zachowanie się Bernadetty. Spodziewa się, że prostacka córka robotnika będzie na każdym kroku popełniała niezręczności i gafy. Tymczasem Bernadetta trzyma nóż "i widelec bez zarzutu i przyglądając się zupełnie otwarcie każdemu ruchowi pani Millet, równie zręcznie i wytwornie jak ona nakłada sobie z półmisków na 'talerz. Nawet Filip jest pełen niemego podziwu. z w pannie Antoninie budzą się znów ranne posądzenia. Od nowa zaczyna podejrzewać, że Bernadetta jest wytrawną i wyrafinowaną oszustką, że zmyśliła sobie aferę na wielką skalę i że zwykła apatia czy nawet ospałość jest tylko zręczną maską, pod którą ukrywa kryminalne zdolności. Bo przecież ona, Antonina eyret bądź co bądź jednak córka komornika sądowego, potrzebowała całych dwóch lat, aby przyswoić sobie wykwintne maniery takich domów, jak Lafite'ów, Milletów czy Cenaków i móc modnie w tej sferze obracać. A ta mała spryciara pojęła wszystko od razu, nieomal w jednej minucie. - Gdzieś się nauczyła takich dobrych manier, Bernadetto - bada krawcowa bez ogródek. Wygląda, jakby ją dreszcze prze-» chodziły, a lewa łopatka i tak już zwykle podniesiona, sięga jej w tej chwili prawie do ucha. - Swoim wybranym zsyła je Pan. nawet we śnie, moja droga - odpowiada za Bernadettę pani domu. Natychmiast sprytna krawcowa postanawia, od tej chwili taić swoją niechęć i wrogie podejrzenia zatrzymać dla siebie. Widocznie ta stara Millet, 'rozleniwiona i zdziecinniała kobieta, zakochała się w tej chytrej dziewczynie. Antonina zna swoją protektorkę na tyle, że wie, że chcąc pozostać w jej łaskach należy cierpliwie brać udział we wszystkich jej 'dziwactwach. Na szczęście jednak madame jest zmienna i prędko zapomina. W końcu Bernadetta pozostaje sama. Pani Millet osobiście zaprowadziła ją do pokoju ubóstwianej siostrzenicy. Rozrzutnie pozapalała liczne kandelabry i z rozczuleniem, pokazywała wszystkie drobiazgi, pamiątki po drogiej zmarłej. Wreszcie postawiwszy na nocnym stoliku pudełko cukierków ze łzami uściskała Bernadettę i wyszła. I oto Bernadetta jest sama, samiutka we własnym pokoju!... Zdarza jej się to po raz pierwszy w życiu. I ta samotność wydaje jej się jednym z najbardziej uszczęśliwiających przywilejów zamożności. Ma wrażenie, jakby zdjęto jej jakiś ogromny ciężar z ramion. Naturalnie, staje znów przed wielkim lustrem, aby od nowa podziwiać swoją postać w pięknej sodalicyjnej sukience Elizy Latapie. To rozkoszne zajęcie zajmuje jej dużo, dużo czasu. Potem bierze swój -biały woreczek, z którym się nigdy nie rozstaje i jak co wieczór zaczyna przeglądać jego zawartość. A więc najpierw rozpoczętą na drutach pończochę, potem dwie książeczki, katechizm i malutki elementarz, kilka barwnych skrawków jedwabiu podarowanych jej kiedyś przez Magdę Hillot, kawałek pożółkłego cukru lodowatego, suchą skórkę chleba, trzy szklane kulki i małą "gumową figurkę objuczonego osiołka młynarskiego. Ten osiołek wiąże się ze wspomnieniami jej najwcześniejszego dzieciństwaw młynie Boly. Stwierdziwszy, że nic z jej skarbów nie zginęło, wkłada je z powrotem do woreczka. Nieśmiało rozgląda się Po "Obszernym pokoju- Jest większy niż cały ich areszt, w którym przecież mieszka aż sześć osób. Jakiż to przygniatająco wielki pokój. Na ścianach zamiast plam wilgoci, tak dobrze jej znanych Z domu, jedwabne obicia zdobne w kwiaty i girlandy. Same już tworzą obrazki, nie potrzeba do tego jej fantazji i oczu. Nawet na suficie uśmiechają się malowane aniołki. O hybaby trzeba codzien-» wylegiwać się w łóżku do dziesiątej rano, aby zdążyć obejrzeć dokładnie te ściany i sufit. Bernadetta obchodzi kolejno i gasi wszystkie grube wspaniałe świece, zostawiając sobie tylko jedną na nocnym stoliku. I w tej chwili dostrzega oszkloną szafkę pełną lalek różnego rodzaju i wielkości, cały zbiór zmarłej Elizy Lata-pie. Ani ona, ani siostra jej Marysia nie posiadały nigdy lalek, ani małych ani dużych, oprócz jednego pstrokatego pajaca, którego im ojciec za dobrych jeszcze młynarskich czasów przywiózł z jarmarku z Saint Pe de Digorre. Nie lubiła jednakże tego pajaca, uszytego z jaskrawych łatek i z twarzą dziadka do orzechów. Podświadomie łączyła go zawsze z ohydnym kozłem Orphide i na pewno obaj byli wysłannikami z królestwa szatana, tego szatana, który ją tak często prześladuje. Za to lalki Elizy pochodzą z pewnością z kraimy dobrej wróżki. Bernadetcie aż 'tchu brak z zachwytu. Najbardziej ciągnie ją mała Tyrolka w płaskim zielonym kapelusiku i czerwonym gorseciku. Całą siłą opanowuje się i przypomina surowe nakazy matki, aby nigdy w życiu nie dotknęła cudzego mienia. A tak chętnie wsadziłaby zielono-czerwoną malutką "wieśniaczkę do swego woreczka. To znów przychodzi jej na myśl ojciec, zamknięty przez policjanta Calleta za "klocek drzewa, którego przecież wcale nie wziął. Powoli i z największą ostrożnością dziewczynka zdejmuje suknię z welonem, odpina sztuczną różę, ściąga białe jedwabne pończochy i pantofelki. Po trochu zaczyna czuć się znów sobą, lecz własna jej osoba wydaje jej się teraz o wiele bardziej prostacka. Przychodzi jej do głowy porównanie, że jest jakimś brązowym leśnym stworzeniem, niezręcznym, które ktoś przez żart umieścił w olbrzymim, miękkim i 'przeraźliwie zimnym łożu. Żal jej nawet, że nie czuje przy sobie śpiącej Marysi, której rozgrzane ciało tak ją przecież przez cały tydzień napełniało odrazą. Na szczęście jest tak niezmiernie zmęczona, że mimo niesamowitego baldachimu nad łóżkiem wkrótce zasypia. . Gdy nazajutrz o szóstej rano pani domu z panną Peyret i Filipem wchodzą do pokoju, aby ją obudzić, zastają dziewczynkę jUż gotową. Lecz jakież jest ich zdziwienie na widok Bernadetty ubranej nie w ową piękną suknię maryjną, lecz w stary kaftan, wypłowiały kapulet i drewniane chodaki. - Co to ma znaczyć - wrzasnęła panna Peyret - dlaczegoś nie wzięła na siebie tej sukni? - Miałam ją już na sobie, proszę pani, a potem znów ją zdjęłam... - Ale dlaczegoś ją zdjęła?... - Nie wiem tego sama, proszę... - Co to za głupia odpowiedź: "sama nie wiem" - a kto ma wiedzieć?... - Zdawało mi się, że powinnam ją zdjąć... - Czy ci ktoś tak kazał? A może ta Pani?... - Nikt mi nie kazał. Przecież Pani tutaj nie ma, jest w Massabielle... - I jak tu być mądrą z tobą... - Zdaje mi się, że ja rozumiem naszą małą - promienieje pani Millet. - Uważa ona, że strój prezydentki "Dzieci Marii' jest pozbawiony pokory, z jaką powinna stanąć przed Panią! Czy nie tak, drogie dziecko? Bernadetta męczy się, aby dać wystarczające wyjaśnienie swego postępku. - Nie mogę tego dokładnie pani powiedzieć... To było takie uczucie, jak gdyby... - Wariatka, zupełna wariatka - folguje sobie krawcowa mimo powziętego przedtem dobrego postanowienia. W tym czasie na ulicy Bartayres przed domem pani Miilet czekają już setki ludzi, między innymi liczni mężczyźni: wuj Sajou, Bouniette, Antoni Nicolau, który przybył ze swego młyna aż do miasta, aby uczestniczyć w pochodzie, oraz wielu, wielu innych. Pani Millet uważnie rozgląda się wśród obecnych, szukając między nimi przedstawicieli duchowieństwa Nie wątpi, że przedziwna historia nie uszła uwagi Kościoła. Lecz nie dostrzega żadnej sutanny. Matka Soubirous zbliża się nieśmiało do Bernadetty, tak to nie było już jej własne dziecko. Odwagi dodaje jej jedynie postawa siostry Bernardy Oasterot, która bynajmniej nie czuje się skrępowana niezwykłym towarzystwem bogatej wdowy. Bernarda, i Lucylla niosą w ręku świece, jak zresztą wiele z pozostałych kobiet. Również Bernadetcie ktoś wsunął świecę w rękę. -Ruszajmy, szkoda czasu - przynagla najstarsza Oasterot i wraz z siostrami następuje prawie na pięty Bernadetty. Tuż za nią kroczą sąsiadki z ulicy de Petites Fossees. Zaczynają się szepty i pełne oczekiwania uwagi. Jedynie Bernadetta nie odzywa się ani słowem, nie wita nikogo i o nikogo się nie troszczy. Spiesznie podąża naprzód, tak jakby nikogo -za nią nie było, jakby ten cały tłum dorosłych i trzeźwych ludzi był czymś całkiem nieważnym, raczej kłopotliwym balastem. I znów panna Antonina odczuwa gorzką pretensję do Bernadetty za jej lekceważącą wszystkich samodzielność, za zupełne nieliczenie się z otoczeniem, A Janka Abadie, której wraz z koleżankami kazano się usunąć z pierwszego szeregu, mruczy do ucha Kasi Mengot: - Bernadetta teraz zawsze i wszędzie chce być pierwsza! - I tak jest istotnie. Bernadetta chce być pierwsza w grocie. I. choć całe to otoczenie zdaje się wcale jej nie obchodzić, to jednak wie na pewno, że gdyby weszła do groty razem z tym hałaśliwym tłunem, Pani byłaby na pewno z tego niezadowolona. Miłość wysubtelniła uczucia naiwnej dziewczyny i każe jej postępować "W obliczu Uwielbianej z niezmierną ostrożnością. Tak bardzo boi się, aby jej czymkolwiek nie urazić, nie wywołać jej niechęci. A więc pędzi teraz naprzód pozostawiwszy wszystkich daleko za sobą. Skacze jak kozica, zwinnie z kamienia na kamień, po sliskiej, skalistej ścieżce. Zasapana pani Millet stanęła na chwilę, aby zaczerpnąć oddechu i mówi dysząc głośno: - Ona leci jak jaskółka, jak liść wiatrem niesiony. Gdy nareszcie procesja ludzka z płonącymi świecami, których tlejący wosk napełnił mdłym zapachem całą dolinę, dociera, do placyku przed grotą, Bernadetta trwa już długą chwilę na 'klęczkach. Radość z ponownego spotkania jest dziś jeszcze większa Pani wydaje się taka radosna, taka promienna, że nie tylko jej twarz, lecz i szaty, ręce i .nogi, wszystko zdaje się jaśnieć wewnętrznym blaskiem. Uszczęśliwiająca wydaje się dziś po raz pierwszy sama uszczęśliwiona, obdarowująca staje się obdarowaną. Najpewniej spełniają się jej życzenia, a tajemniczy i ważny plan zaczyna się urzeczywistniać. Podchodzi do samej 'krawędzi niszy i wychyla się tak daleko, że jej wąskie i delikatne palce zdają się dotykać dziewczynki. I zwykle, mimo stanu zachwycenia, tak czujna i ostrożna Bernadetta tym razem 'rozpływa się zupełnie w rozkosznym upojeniu. - Ona umiera, na Boga, umiera! - woła z rozpaczą ciotka Casterot. Owa mądra Bernarda nie umie się zdobyć na nic innego, jak. tylko na ten pełen przerażenia okrzyk, tak samo, jak ubiegłej niedzieli wykrzykiwały głupiutkie szkolne dzieci. Lecz matka Soubirous osłupiałymi oczyma patrzy na 'istotę, która przecież jest częścią jej ciała, a teraz wygląda jakby po przebyciu wszelkich cierpień tego świata błogo oddawała ducha Panu. Właściwie można by ją wziąć już za umarłą z tym wydłużonym, 'zaostrzonym nosem. Uśmiech zastygł na jej twarzy, że oto skończyła się bolesna ziemska wędrówka. Pani Soubirous z rozdzierającym wyrazem oczu kiwa głową i zbielałymi wargami szepcze: - To już nie ona!... to nie moja Bernadetta... Nie poznaję już własnego dziecka... A ciżba, stłoczona przy zbiegu obu rzek, trwa wciąż na kolanach, całkowicie się poddając niesamowitemu wrażeniu. Każde zgromadzenie ludzkie tworzy własną nową osobowość, obdarzoną wrażliwszymi, bardziej wyostrzonymi -zmysłami aniżeli poszczególne jednostki. I ten wpatrzony w pustą niszę tłum uwielokrotnioną, spotęgowaną wrażliwością wyczuwa nieomylnie czyjąś określoną.! pełną wyrazu obecność, 'która odbija się jak w zwierciadle w zachowaniu i postawie "zachwyconej". Jak odcisk czyjejś głowy na poduszce, jak odlew gipsowy oddaje kształt modelu, tak wiernie naśladuje i powtarza Bernadetta wszystko, co widzi - owe ukłony, uśmiechy, składanie i rozkładanie rąk Pani. Dziewczyna jest jakby negatywem "Niewidzialnej", w którym tamta staje się dla tłumu nieomal rzeczywistą. A znajduje się w tym gronie wiele dusz gotowych uwierzyć i takich, które przyszły, aby wyszydzić i wyśmiać cud, a przede wszystkim przeważająca ilość ciekawych. Lecz w tej chwili wszyscy ci ludzie bez różnicy intencji, z jaką się tu wybrali, z wytężeniem śledzą każdy ruch dziewczynki. Tysiące spojrzeń przenosi się bacznie z niszy na Bernadettę i zmów za jej oczami dążąc z powrotem - kieruje się ku niszy. Niczego więcej nie spodziewają się ujrzeć. To coś oczekiwanego już się dzieje, tajemnicze misterium właśnie się odprawia. Lecz nie wywołuje błogiego niebiańskiego nastroju - raczej dreszcz przechodzi po skórze, dreszcz jakiejś niesamowitej ekstazy. A najbardziej ulegają temu wrażeniu owi szydercy, przybyli tu dla zabawy. W 'każdym człowieku tkwi wrodzony pociąg do świata nadzmysłowego. U tych, którzy go kryją najgłębiej, przechodzi w najgłębsze niezadowolenie, jeśli do niego apelować. Nagle rozlega się przenikliwy głos kobiecy intonujący pierwsze Ave. Natychmiast dołącza się do niego potężny chór, aby Niewidzialną uczynić bardziej rzeczywistą i obecną. Bernadetta zdaje się nie słyszeć nic, gdyż inny zgiełk wdziera się do jej uszu. To rzeka Gave po raz drugi szaleje w niezwykłym podnieceniu. I tak jak za pierwszym razem w dzikim galopie gnają spłoszone konie, pędzą ścigające się pojazdy i słychać te same co kiedyś okrzyki: Ratuj się, uciekaj! Bernadetta w przerażeniu podnosi obie ręce ku Pani, szukając u niej ratunku. I widzi twarz jej po raz pierwszy tak surową. Wyniośle patrzy swymi błyszczącymi oczyma na ów diabelski pochód i marszczy brwi jak pogromca wzrokiem unieszkodliwiający dzikie bestie. Udaje się jej to natychmiast. Wrzaski giną, milkną i już tylko Gave szumi swą wiekową burzliwą tonią kładąc się do nóg Pani jak ujarzmione wilczysko. Nagle Bernadetta wstaje z klęczek twarz ma spokojną i pogodną. Dostrzegła zrozpaczoną twarz matki, więc podbiega ku niej i rzuca się jej na szyję... Wiele osób płacze... W niedzielny poranek w porze aperitifów, około godziny dziesiątej, sala Cafe Francais jest już szczelnie zapełniona. Rozniosła się bowiem pogłoska, że dr Dozous ogłosi w gronie znajomych rezultat swoich badań. Prokurator Dutour i policjant Jacomet 'niecierpliwie spoglądają co chwila na zegarki. O jedenastej bowiem mają tajemniczą naradę z merem miasta panem Lacadem. Wypadki koło groty Massabielle zataczają od trzech dni tak szerokie kręgi, że dłużej już władze nie mogą na to patrzeć bezczynnie. Dzisiejszego ranka na przykład zebrało się około dwu tysięcy osób koło groty i zaległo olbrzymią przestrzeń między Widłami obu rzek. Przeważali w tym tłumie licznie przybyli okoliczni wieśniacy. Najwyższy zatem już czas, aby ustalić, jakie kroki należy poczynić. Z punktu widzenia władzy urzędowej, tego rodzaju wydarzenie jest sprawą niezwykle drażliwą i rzadką. I choć państwo posiada dość środków wypróbowanych przeciwko wszelkiego rodzaju wykroczeniom, to, na Boga, do jakiego gatunku przestępstwa należy zaliczyć massabielską awanturę - rzekome ukazanie się Najświętszej Panny, które zostało przez liczne rzesze tamtejszych obywateli przyjęte nie tylko z wiarą, ale powitane z fanatyczną gorliwością ! Vital Dutour i Jacomet są wysoce podenerwowani, tym bardziej że prokurator jest rzeczywiście chory i powinien w łóżku leczyć swoją influenzę. Obaj jednak panowie łudzą się, że dzisiejsze sprawozdanie doktora dopomoże im do powzięcia jakiejś decyzji. Tymczasem szanowny eskulap właśnie dzisiaj tak długo każe na siebie czekać. Inny przedstawiciel nauki jest wprawdzie już obecny, a mianowicie nauczyciel historii pan Clarens. Wczorajsze popołudnie spędził w grocie Massabielle i badał ją dokładnie z punktu widzenia geologii i archeologii. Otóż zauważył on, że wapienna skała groty poci się w przedziwny sposób. - Szczególnie po prawej stronie - objaśnia CTarens - poniżej owej niszy z krzakiem głogu spływają po skalnej ścianie jakby grube krople potu. Hiacynt de Lafite protestuje przeciwko temu porównaniu. - Dlaczego pan mówi krople potu - a nie na przykład łzy.-- - drogi przyjacielu, był już zarażony przyziemnym- . Jeśli pan woli łzy zamiast potu, niech będą łzy. Saxa loąu-untur... Bo rzeczywiście w dzisiejszych, czasach nawet kamienie znalazłyby powód do płaczu... - To, o czym panowie rozmawiają, wydaje mi się całkiem. nieistotne - przerywa Vital Dułour, który zwykle staje się niecierpliwy, gdy dyskusje pana de Lalite'a i Claremsa wchodzą na tory czystej dialektyki. - Czy pan poza tym nie odkrył tam nic ciekawego? W żaden sposób pan Clarens nie może się ma to zgodzić, aby jego odkrycie w skalnej niszy było nieważne lub mało interesujące. Jest przekonany, że w zamierzchłej starożytności w tym właśnie miejscu odprawiano jakieś pogańskie obrządki religijne. Biały głaz u progu niszy był prawdopodobnie ołtarzem, na którym składano jakiemuś ponuremu bóstwu ofiary. Z długoletnich badań wysnuł już pewny wniosek, że cała Góra Spelunek nie była ongiś niczym innym jak przybytkiem kultu pogańskiego. Zła sława, jaka ciąży na Massabielle, jest jedynie potwierdzeniem tej teorii. A mianowicie - chrześcijański lud naszych czasów zwykle wspomina takie miejsca z 'zabobonnym strachem. Strach ówczesny przed zemstą bogów przekształcił się dziś w lęk przed szatanem, a stare bogi przybrały postać złych duchów. Dlatego też Kościół często poświęca takie pogańskie zabytki, aby' zdjąć z nich' czar i na ich miejscu stawia swoje bazyliki. Pan Lafifce żartobliwie podejmuje swój dawny temat. - A więc umacnia mnie pań w moiich wywodach, że kraina ta, a właściwie jej duch tkwi jeszcze głęboko w erze przedchrześcijańskiej i dlatego nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby pastuszkom ukazywały się jakieś Diany czy inne źródlane nimfy. Poziom duchowy i umysłowy prostaczków, żyjących 3 tysiące lat przed Chrystusem, a wiejskich dzieci z roku 1858 nie wykazuje prawdopodobnie żadnej istotnej różnicy. Ta skądinąd bardzo interesująca rozmowa nie doprowadzi w rezultacie do .niczego, moi panowie! - skarży się Vital Dutour. - Chyba nikt nie zdaje sobie sprawy, ile kłopotu może-nam przysporzyć ta głupia historia... - Jeśli tak dalej pójdzie - wzdycha komisarz policji, patrząc przy tym bezradnie na swoje silne pięści - będziemy musieli wezwać wojsko do rozproszenia demonstrantów. Codzienne zbiegowiska i tak liczne są nie do zniesienia w praworządnym państwie. Wyobrażam sobie, jaką naganę otrzymam od prefektury. Baron Massy nie lubi żartować. - Tak, moi panowie. Jest to skandal wołający o pomstę do nieba - gorszy się gospodarz lokalu. - Wczoraj znów Memoriał des Pyrenees ogłosił artykuł na dwie pełne szpalty pod tytułem: "Objawienia w Lourdes", a nasz ostatni Lavedan pisze też dziwnie miękko na ten temat. Podejrzewa się, że to ksiądz Penes napisał pod fałszywym nazwiskiem z polecenia Peyramiale'a. Chcą najwyraźniej zbagatelizować całą tę historię. Vital Dutour, obejrzawszy się ostrożnie naokoło, zniża swój zakatarzony głos aż do szeptu: - Te "objawienia" godzą osobiście w cesarza. - Jak to, dlaczego w cesarza? - ogólne zdziwienie. - Przecież wiadomo, że Eugenia jest gorliwą pobożnisią. - Sądzę, że jako prokurator lepiej poznałem nasz naród aniżeli którykolwiek z panów. Cesarz posiada władzę absolutną chronioną przez Surete Nationale, a tymczasem my, Francuzi z urodzenia, jesteśmy anarchistami. Wszelkie sposoby wykpienia się spod panującego autorytetu są dla nas pokusą. Socjalizm, republikanizm już się przejadły. Dlaczego by więc nie spróbować raz z innej beczki, np. z mistycyzmem. O, jest doktor. Gdzież się pan zasiedział? Dozous zdejmuje płaszcz i wiesza go troskliwie ma wieszaku. Potem siada przy stole, nie tak pośpiesznie jak zwykle. Nie wydaje się być w zbyt dobrym humorze. Vital Dutour bierze go od razu. na spytki. - Czy przeprowadził pan badanie? - O tyle o ile - mówi Dozous od niechcenia. - A rezultat... jaki? - Niezbyt pokaźny! - Czy stwierdził pan chorobę umysłową w klinicznym sensie? -, stwierdziłem, że dziewczynka jest tak samo normalna jak pan czy ja! - A więc jest oszustką? -Nie mam najmniejszych podstaw do takiego przypuszczenia. -A więc, drogi doktorze, muszę w takim razie i pana zaliczyć do tych, którzy uwierzyli w cud!! -o Matko Boska - wykrzykuje Duron i z przerażenia składa ręce. Dozous zaś z lekkim ukłonem w stronę prokuratora mówi: -Nazywam się Dozous. Jestem współpracownikiem Courier Medical i koresponduję z wieloma ludźmi wykształconymi. Dalej jestem członkiem towarzystw naukowych, a przede wszystkim beznamiętnym badaczem przyrody... Vitai Dutour przerywa gorączkowo: - No przecież jeśli pan nie posądza jej o oszustwo ani nie stwierdza choroby umysłowej, musi pan w konsekwencji uznać te widzenia za prawdziwe... - Widzenia mogą być w subiektywnym sensie całkowicie prawdziwe, a obiektywnie może ich wcale nie być... - Ktoś, który widzi coś, co obiektywnie wcale nie istnieje, jest właśnie wariatem. - W takim -razie wariatem był Shakespeare... i Michał Anioł... - wtrąca. Lafite. Dozous wyjmuje z kieszeni marynarki trzy kartki papieru,całe zapisane drobnym pismem. - Napisałem tutaj małe sprawozdanie z tego, co widziałem rano, i mam zamiar je przesłać koledze Voisimowi do Paryża. Może byłoby najlepiej, abym zamiast tych dyskusji przeczytał wam właśnie te notatki. - Mówiąc to lekarz trzymając arkusiki tuż przed krótkowzrocznymi oczyma, poczyna je monotonnym głosem odczytywać. Potyka się w miejscach niewyraźnie napisanych, nie zwracając żadnej uwagi na swoich słuchaczy. - Działo się to dnia 21 lutego roku 1858 o godzinie 7 'minut 10 Ja. Wraz z wielką gromadą ludzi dotarłem do groty. Udało mi się natychmiast przedostać przez tłum i stanąć tuż koło Bernadetty, która pierwsza przed -wszystkimi innymi dobiegła do groty. Za dziewczynką klęczała jej rodzina z zapalonymi: świecami w ręku. Również i Bernadetta trzymała świecę. Prawie bez przerwy oddawała niskie, pełne czci i uwielbienia pokłony w kierunku wnęki w skalnej' ścianie. Te ukłony trochę mnie wzruszały, ale równocześnie rozśmieszały, gdyż wysyłane były w próżną przestrzeń. Bernadetta 'trzymała w" ręku swój różaniec, lecz mam wrażenie, że się nie modliła. Wkrótce na twarzy jej wystąpiły owe zmiany, o których mi szczegółowo opowiadano. Można było po prostu z jej mimiki odczytać wszystko to, na co oczy jej patrzyły... Jacomet mruknął coś z niedowierzaniem, lecz doktor nie pozwolił sobie przerwać i w dalszym ciągu bezbarwnym, jednostajnym głosem odczytywał swoje sprawozdanie: - ...i widzieć to, co ona widziała. A więc były to najpierw ukłony, a potem odpowiadanie na pozdrowienia, dalej uprzejme, nieśmiałe uśmiechy, to znów wytężone nadsłuchiwanie, wreszcie pełne zrozumienia przytakiwania głową. A wszystko to było takie rzeczywiste, prawdziwe, że najwytrawniejszy aktor nie odegrałby wierniej swojej roli. Z wolna policzki dziewczynki stawały się blade, białe jak alabaster, a skóra napięta była tak silnie, że można było dokładnie zobaczyć, zarys czaszki na skroniach. Podobną zmianę napięcia widywałem u gruźlików w ostatnim stadium. Zapadła w ten stan uśpienia, który dziś nazywamy transem. Nachyliłem się nad pacjentką, aby przeprowadzić dokładniejsze badanie. Najpierw schwyciłem ją za rękę i obserwowałem tętno na przedramieniu. Puls był normalny, zaledwie trochę przyśpieszony, 86 uderzeń na minutę. Również nie mogłem wyczuć znaczniejszych zmian w ciśnieniu krwi, podczas gdy przy silnej anemii mózgu daje się zaobserwować duży spadek ciśnienia wraz z osłabieniem i zwiotczeniem tętna. Bladość policzków i niezwykłe-napięcie, skóry na twarzy nie były więc wynikiem gwałtownego zaburzenia obiegu krwi. Obserwowałem nieraz w Montpellier kataleptyków w czasie ataku. Zawsze w takim wypadku zaangażowany był cały system nerwowy i w związku z tym tętno i ciśnienie krwi. Trudno jest określić stan Bernadetty Soubirous jako schorzenie systemu nerwowego, do którego zaliczamy katalepsję i 'histerię. Aby się jeszcze bardziej w tym kierunku -upewnić, badałem, ile się dało, odruchy oczu. I tam nie 'znalazłem żadnej nieprawidłowości. Źrenice były z lekka powiększone, tęczówka ściągnięta, białko wilgotne i lśniące. Tak wyglądają zwykle oczy człowieka, który ze wszystkich sił wpatruje się-w określony cel. Powiedziałbym, że trans, w jakim znajdowała się Bernadetta, był nie tyle utratą przytomności, ile nadmiernym skoncentrowaniem uwagi. W ręce trzymała zapaloną świecę. Było dość wietrzno. Kilkakrotnie silniejszy podmuch wiatru od rzeki Gave gasił płomień. Bernadetta zauważyła to za każdym razem i nie odwracając twarzy ani wzroku od niszy, podawała klęczącym za mią świecę, aby ją na nowo zapalili. W czasie całego mego badania miałem wrażenie, że pacjentka doskonale zdaje sobie sprawę z tego, co się z nią dzieje... - I ja odniosłem- to samo wrażenie - wtrąca Dutaur, lecz Dozous nie zwraca na niego uwagi i czyta dalej. 1. Dopiero gdy skończyłem badanie, Bernadetta wstała i podeszła kilka kroków ku niszy. Stałem 'bardzo 'blisko i dokładnie usłyszałem, jak się z jej piersi wyrwało dwukrotne, przeciągłe: Tak. A gdy potem odwróciła twarz znów ku mam, była całkowicie zmieniona. O ile przedtem rysy jej wyrażały jakby zastygłą,, skamieniałą radość, teraz oblicze jej stało się tragiczną wprost maską bólu i smutku. Wielkie łzy spływały po policzkach. ...W kilka minut potem widzenie znikło można to było wyczytać z jej twarzy. Policzki zaróżowiły się znowu. Spytałem: - Dlaczegoś płakała przed chwilą? Odpowiedziała natychmiast z całą gotowością: "- Płakałam, bo Pani nie patrzała już wcale na mnie, tylko nad moją głową i wszystkimi tymi ludźmi, patrzała daleko ku wyspie Chalet i ku miastu. I taka nagle zrobiła się smutna i powiedziała do mnie: - Módl się za grzeszników. Chciałem skontrolować stan jej umysłu i spytałem: - Czy ty w ogóle wiesz, co to jest grzeszniik? .- O, dobrze wiem, proszę pana grzesznik to jest taki człowiek który kocha zło. To była zadziwiająco trafna odpowiedź, a zwłaszcza spodobało mi się określenie "kocha" zamiast "czyni". Po tej odpowiedzi nie miałem już powodu, aby posądzać ją o zaćmienie umysłu. Zebrany tłum w największym napięciu przyglądał się tej scenie objawienia, jakby jakiemuś tajemniczemu obrządkowi. W końcu wybuchnął taką burzą zachwytu, że nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że oto wyzwala się jakaś groźna siła przyrody. Jednak Bernadetta nie zwracała najmniejszej uwagi na okrzyki pochwalne i błogosławieństwa, które ze wszystkich stron dolatywały do jej uszu. Nie zdawała sobie wcale sprawy, że zebrany tłum wielbi ją jako wybrankę niebios. Przeciwnie, przynaglała teraz wszystkich do pośpiechu, jakby chcąc się pozbyć co prędzej natrętnego towarzystwa. Tak, to na razie wszystko... Doktor Dozous mozolnie i z przerwami odcyfrowywał swój pogmatwany stenogram. Teraz porządnie składa luźne kartki. Wszyscy milczą. Nawet gospodarz Duran nie odzywa się ani słowem. Dopiero po dłuższej przerwie zabiera głos cesarski prokurator: - O ile dobrze zrozumiałem, to nauka stoi na stanowisku następującym: wyłącza podejrzenie o oszustwo, wyłącza chorobę Umysłową, wyłącza również i cud. A więc co w takim razie jeszcze pozostaje, o ile mogę spytać przedstawicieli wiedzy? - Właśnie, co w takim razie pozostaje '- powtarza doktor w zamyśleniu... PRZERWANIE POUFNEJ NARADY W biurze merostwa przy vi, du Bourg burmistrz Lacade spaceruje niespokojnie po pokoju. Wrócił przed chwilą z urzędowej uroczystości i z tego powodu ubrany jest w długi surdut i trójkolorową wstęgę na piersiach. W klapie czerwieni się rozetka Legii Honorowej. Pan burmistrz ma zmartwienie. Obwisłe, gładko wygolone policzki są jeszcze bardziej fioletowe niż zwykle. Powód złego humoru leży na zielonym stole, przy którym urzęduje sekretarz Courreges, ojciec rudowłosej Anetki. Jest to list urzędowy z Argeles, podpisany własnoręcznie przez podprefekta Du-boego. "Niniejszym wzywa się burmistrza ż Lourdes 'o nadesłanie w jak najkrótszym terminie sprawozdania o pożałowania godnym zakłóceniu porządku w mieście i okolicy oraz o zameldowanie, jakie Zastosowano środki celem stłumienia niepokojów". - Czego oni chcą ode mnie? Czy mam może przymknąć Najświętszą Pannę? - unosi się Lacade. - To nie jest moja sprawa, to pole działania prokuratora. Niech rozkaże ją sobie przyprowadzić przez żandarmów. Państwo. - to państwo, a gmina - to gmina. A ja jestem gmina. Zdaje się, że szanowna podprefektura nie rozróżnia tych dwóch rzeczy. - Musimy jednak coś przedsięwziąć, panie burmistrzu - podsuwa Courreges. - Wiem o tym aż za dobrze. Rozgoryczony wyjmuje z szuflady plik -wycinków z gazet: - Cała prasa okręgu drwi z nas, a w dodatku przewiduję, jaką zabawę urządzi sobie naszym kosztem Paryż. Courreges spoglądając co. chwilę w kierunku drzwi oświadcza: - Mam wrażenie, panie burmistrzu, że ci panowie już czekają. - Lacade wyprostowuje swoją postać i kieszonkowym grzebykiem doprowadza oporną bródkę do porządku. - - a więc, Courreges, prosić. Ma to być konferencja ściśle . tajna. Niech pan jednak zostanie w przedpokoju, abym na wszelki wypadek miał świadka pod ręką... - Pan burmistrz powitalnym gestem wyciąga obydwie ręce ku " wchodzącym. Są to panowie prokurator- i komisarz policji. - - Z przykrością zmiewolony byłem przerwać panom niedzielny odpoczynek - wita ich' donośnym głosem wytrawnego mówcy. - Jako głowa naszego miasta muszę się zwrócić o pomoc do władzy cywilnej. Sprawa jest mocno drażliwa. Mam oto przed sobą -list od prefekta z urzędowym zapytaniem o wypadki, -które w przesadzie nazywa "zakłóceniem spokoju". Tak samo zresztą wyraża się cała liberalna prasa, rada, że znalazła sobie żer w naszym Lourdes. Stajemy się pożałowania godnym ośrodkiem publicznego zainteresowania. Przyznam się panom otwarcie, że mała rewolta robotników w kamieniołomach czy też pracowników leśnych mniej by mi sprawiała kłopotu, aniżeli to "zakłócenie spokoju", którego rodzaj trudno właściwie sprecyzować. A w każdym razie mniej by mi sprawiała 'kłopotu aniżeli to "zakłócenie spokoju", czas i zdrowie na unowocześnienie naszego 'biednego Lourdes, stoję przed rozbiciem wszystkich moich zamierzeń. Do czyż myślicie, panowie, że po wątpliwej jakości rozgłosie, który wywołaliśmy, przyznają nam owo wymarzone połączenie kolejowe? Na pewno nie! A może wodociągi? Możemy się z nimi pożegnać. A ruch turystyczny z Paryża? A źródła lecznicze, które mieli wydobyć z ziemi przedstawiciele naszej nauki? Wszystko to diabli wzięli. Chciałbym zobaczyć takiego paryżanina, który odważy się zjechać do naszego gniazda, gdzie zamiast wytwornych domów kuracyjnych zastanie brudne groty z średniowiecznymi zabobonami. Tu chodzi o większe rzeczy niiż głupie bajki jakiejś niepoczytalnej idiotki czy oszustki... Łysy pan przerywa tę jeremiadę: - Proponuję, abyśmy przede wszystkim rozważyli sytuację od strony prawnej. - O to właśnie chciałem pana prosić,prokura!torze - zgadza się z westchnieniem burmistrz i z zamkniętymi oczyma i rękomazłożonymi na wydatnym brzuchu zasuwa się głębiej w wygodny fotel. Vital Dutour zaczyna swe przemówienie. Ogarnia go rozkoszne podniecenie, właściwe wszystkim dobrym prawnikom nawet jeśli w danej chwili czują się chorzy na grypę, którzy pewnie i nieomylnie doprowadzają swe wywody do logicznych i druzgocących wniosków. - Otóż nagie fakty przedstawiają się następująco: czternastoletnia dziewczynka, niskiego pochodzenia i mniej niż przeciętnej umysłowości, opowiada, że miewa objawienia. W tym stanie rzeczy nie ma jeszcze żadnego wykroczenia ani przestępstwa, za które by nasze ustawy przewidywały sankcje karne. Gdyby owa dziewczynka określiiła swoje widzenia jako objawienie się jej Matki Bożej, można by to jeszcze od biedy zaklasykować jako uchybienie przyzwoitości religijnej. Mała Soubirous jednak, o ile mi wiadomo, mówi wyłącznie o "Pani" '- o młodej Pani", o "ślicznej Pani". A zatem, choć te naiwne wyrażenia, powiedziałbym raczej, ta bezczelna naiwność może być wysoce irytująca dla ludzi wierzących, to jednak w sensie prawnym nie oznacza jeszcze bluźnierstwa. Śliczna, młoda Pani nie jest niczym więcej, jak tylko śliczną młodą panią. A więc co za. tym idzie, nagi stan rzeczy nie upoważnia do sądowego ścigania autorki tych bajek... Jacomet z należytą skromnością prosi o głos. - Panie prokuratorze, proszę mi wybaczyć moją uwagę, ale myślę, że ów nagi stan faktyczny 'byłby wystarczającym powodem do aresztowania dziewczynki, gdyby można uzasadnić podejrzenie o oszustwo lub chorobę umysłową. - Ależ, drogi Jacomecae - odpowiada z pobłażliwą wyższością Vikal Dutouir - te możliwości 'były już rozpatrywane. Przecież był pan. przed kwadransem zaledwie sam świadkiem relacji lekarza miejskiego, doktora Dozous, który odrzuca oba te przypuszczenia kategorycznie. Muszę co prawda się przyznać, że postawa tego przedstawiciela nauki niemało mnie rozczarowała... Pan burmistrz zmęczonym, wzrokiem spogląda na swych gości. - Panowie rozpatrują w tych objawieniach tylko i wyłącznie ów "nagi stan faktyczny", podczas gdy nie same wizje godzą w interes miasta czy nawet .państwa. Byłoby co prawda świetnie, gdyby można było urzędowo zakazać pewnego rodzaju -objawień, lecz niestety środków ku -temu nie posiada nawet najbardziej, absolutny rząd. Zabieram tu głos nie jako prawnik, lecz jako szary obywatel. Mój praktyczny, chłopski rozum mówi mi, że moment karalny owego "stanu faktycznego" leży nie w samych wizjach dziewczynki, lecz w niebywałym poruszeniu całej" ludności, jakie te widzenia spowodowały. - Gdyby mi panowie nie byli przerwali - podejmuje z godnością prokurator - byłbym już doszedł do punktu drugiego. Otóż owe niepokoje wśród ludności budzą we mnie może więcej jeszcze podejrzeń, niż to pan -burmistrz przypuszcza. Wyczuwam w nich bowiem wywrotową tendencję skierowaną przeciwko państwu. Rozważmy więc sprawę owych publicznych zbiegowisk ze stanowiska prawnego. Co robią ci ludzie, gromadzący się wokoło Bernadetty? Przychodzą po nią do jej domu, pielgrzymują z nią do groty tam klękają z zapalonymi świecami i odmawiają różaniec oraz głośno objawiają swój entuzjazm. Wreszcie... rozchodzą się spokojnie do domów. Czy można im tego zakazać? - Tak, nie tylko można, ale trzeba koniecznie - woła rozgoryczony burmistrz. - Ale jak to pan chce zrobić? Czy pan zna paragraf, który by upoważniał do takiego zakazu? - Obawiam się, że taki nie istnieje - mówi burmistrz z wahaniem. Pan prokurator cesarski robi długą 'ironiczną przerwę, w końcu oświadcza sucho: - Otóż zapewniam pana, że istnieje i to nawet nie jeden, ale dwa. I ten pierwszy powinien być panu lepiej znany aniżeli mnie, panie burmistrzu. Znajduje się on w królewskim rozporządzeniu z 18 lipca 1837 roku o urzędowaniu władz komunalnych". - Polecę zaraz sekretarzowi, aby wyszukał to rozporządzenie. - Niech się pan nie trudzi - .cedzi wolno Dutour. - Znam ten paragraf na pamięć. Upoważnia on każde merostwo do zamknięcia dla ruchu publicznego wszystkich ulic, dróg, mostów i okolicy w wypadku, gdyby użytkowanie wyżej wymienionych groziło życiu lub zdrowiu obywateli". - Sapristi, panie prokuratorze - zachwyca się Laoade. - Co za wspaniała głowa prawnicza. Gdzież ja biedny podziałem moją własną? Zarządzenie zamknięcia dróg, do którego jestem upoważniony, wystarczy najzupełniej. Zresztą owa niezabezpieczona ścieżka leśna, leżąca na samej krawędzi góry, jest moim zdaniem rzeczywiście niebezpieczna. Jeszcze dziś każę przez Calleta roztrąbić ten zakaz. Prokurator wyciera nos długo i hałaśliwie, po czyn oświadcza: - W dzisiejszej sytuacji odradzałbym takiego postępku jak naj-usilniej. - Jak to, przecież, o ile zrozumiałem, właśnie taką procedurę mi pan poleca? Vital Dutour podnosi wzrok na portret Napoleona II W półmroku ponurego zimowego dnia dostrzega tylko biało-niebieską wstęgę orderową na wyfraczonej piersi. - Widzi pan, szanowny burmistrzu, w traktowaniu zagadnień politycznych wybrałem sobie gwiazdę przewodnią, według której kieruję swoim postępowaniem. Otóż władza autorytatywna nie powinna nigdy odważyć się na taki krok, którego cel jest zbyt przejrzysty. Jeśli zamknie pan dojście do Massabielle, ludzie wierzący powiedzą, że boimy się Najświętszej Panny. A ci niewierzący pomyślą sobie to samo. A więc ośmieszymy się w oczach jednych i drugich. Poza tym, jeśli zamkniemy tę jedną drogę, pozostaną jeszcze otwarte trzy inne, o których trudno byłoby twierdzić, że są niebezpieczne pod jakimkolwiek względem. A zatem trzeba rozpatrzyć ową drugą możliwość, o której wspomniałem, a która wydaje mi się daleko stosowniejsza. - Czy pan się nie domyśla o czym chcę mówić, panie Jacomecie? - Hm, Boże drogi, nie. Jestem ostatecznie tylko zwykłym policjantem, panie prokuratorze' Vital Dutour zdjął z palca swój sygnet i stuka nim w blat stołu. - Wiecie panowie zapewne, że Cesarstwo Francuskie zawarło konkordat ze Stolicą Apostolską. Zadałem sobie wczoraj sporo trudu, aby przestudiować treść tej umowy. Otóż w art. 9 uzgodniono, że Kościół ze swej strony nie będzie ustanawiał żadnych nowych ośrodków kultu bez formalnego zatwierdzenia ich przez Cesarskie Ministerstwo Wyznań. Rozumiecie już teraz, panowie? - I ten artykuł, zdaniem pana, może być dla nas użyteczny? - pyta burmistrz, tym razem już bardzo ostrożnie, aby znów nie strzelić bąka i nie narazić się na ironiczną pobłażliwość prokuratora. - Tak i nie, szanowny panie. Zależy to wyłącznie od Kościoła. - Za całą tą aferą kryją się niewątpliwie nasze sutanny - wyraża przypuszczenie pan Jacomet. - Mam nadzieję, że tak właśnie jest, mój drogi - odpowiada prokurator. - Lecz zarazem wiem, że Peyramale to wcale nie głupi chłop... Adolf Lacade śmieje się głośno. - Pomyślcie, panowie, jakiego ta mała idiotka narobiła zamętu. Jeśli konkordat podpisany osobiście przez cesarza i papieża ma... Przy tych słowach ukazuje się nieśmiało w drzwiach głowa sekretarza Courregesa. - Panie burmistrzu, przepraszam, 'ale... czy pan zamówił jeszcze inną osobę? - Dlaczego pan pyta, Courreges, przecież zna pan mój program zanotowany w kalendarzyku lepiej niż ja... - No kiedy, koniecznie chcą się z panem widzieć, koniecznie... - Dlaczego ta tajemniczość, mów pan otwarcie, kto tam czeka... - Mamy wizytę - mówi prędko Courreges. - Ksiądz dziekan Peyramale we własnej osobie. Lacade wstaje natychmiast i pędzi, o ile mu wiek, tusza i godność pozwalają, na spotkanie. Z przedpokoju dochodzi jego uprzejmy głos. Ksiądz Dominik Maria Peyramale jest olbrzymiego wzrostu, potężnie zbudowanym mężczyzną. Ma lat zaledwie 47, lecz jego wyrazista twarz jest ponad wiek poorana. W wielkim futrze i astrachańskiej czapie na głowie ksiądz dziekan wygląda raczej na śmiałego podróżnika-odkrywcę aniżeli na dziekana kantonu Lourdes. Między duchowieństwem a władzami południowej Francji stosunki bywają często naprężone. Jest to wynik wypróbowanej metody rządu Jego Cesarskiej Mości, który sam nie czuje się nigdy dostatecznie pewny, metody polegającej na wygrywaniu wzajemnym przeciwnych partii, co wydatnie osłabia siłę ich opozycji wobec rządu. Całe południe Francji jest szczerze katolickie, nietknięte jeszcze nowoczesnymi prądami niihilistycznymi. Toteż właśnie dlatego nasyła się tu na różne stanowiska urzędowe tak zwanych młodych Voltaire'ów. Ksiądz dziekan z Lourdes nie należy do ludzi, którzy by się obawiali owych młodych Voltaire'ów, jeśli zaś chodzi o starego Voltadre'a to, w przeciwieństwie do owych nasyłanych urzędników, ksiądz dziekan naprawdę przeczytał jego dzieła. W ogóle tchórzostwo czy nawet nieśmiałość nie należą do słabych stron tego olbrzyma. Zjawia się nawet czasem w" słynnej Cafe Progres, w tej jaskini liberalizmu, aby po dalszej wyprawie w teren rozgrzać się szklaneczką alvadosa. Zabawnie wtedy wyglądają owe lwy, tłoczące się do tego Daniela, aby dostąpić zaszczytu uściśnięcia jego dłoni. Peyramale odnosi się do nich z tak pobłażliwą cierpliwością, na jaką stać jedynie człowieka aż do szpiku kości niecierpliwego. Należy przez to rozumieć, że tylko człowiek chwiejny, sam pełen jeszcze wątpliwości,, nie chce di nie umie być. tolerancyjny na zewnątrz. Taka osobowość jak Peyramale, hartowana w ogniu wielu walk wewnętrznych, nie obawia się już zetfcnięcia z przeciwnym światopoglądem. On wie, gdzie jest prawda i prawdę tę uznał nie drogą łatwego przyzwyczajenia, lecz zdobył ją wytrwałym długoletnim bojowaniem. Nie chował bowiem tchórzliwie głowy w piasek i nie zatykał uszu na szerzące się wokół niego wątpliwości i bezbożne teorie. Są to już dawne dzieje. Obecnie widok owych lwów ryczących nie rozpala go już do białości. Może raczej burzy mu się krew na postępowanie strachliwych jagniąt, to jest tych spomiędzy braci duchownych,którzy dygoczą za lada groźniejszym podmuchem. I jeszcze w jednym wypadku staje się Peyramale. niebezpieczną beczką prochu, a mianowicie gdy mu się ktokolwiek, choćby to nawet był i, zwierzchnik, próbuje mieszać w jego pracę duszpasterską lub charytatywną. Postępowanie jego, zwłaszcza w tej ostatniej dziedzinie wywołuje wiele 'krytyki w tak zwanym wytwornym świecie, z możnym rodem Lafite'ów na czele. W tych 'kołach uważa się, że serdeczna miłość, specjalnie przez dziekana okazywana warstwom, najbiedniejszym, niekoniecznie musi iść w parze z bezwzględną szorstkością wobec klasy posiadającej. Nawet wtedy nie, jeśli się pochodzi z rodziny 'tak zasłużonej na polu nauki jak Dominik Peyramale. Nie prosi bogatych o jałmużnę dla swych biedaków, lecz po prostu ściąga z nich daninę na ten cel. Ksiądz Pomian znany ze swych żartobliwych określeń nazwał go kiedyś "podpalaczem miłosierdzia". - Wasza wielebność się zaziębi - ostrzega przyjacielsko La-cade, gdy ksiądz Peyramale chce zdjąć futro. - Proszę się przypatrzyć naszemu biednemu prokuratorowi. Dziekan ma wspaniały, głęboki głos o metalicznym brzmieniu, lecz jakby stale lekko ochrypnięty. Ten głos jest przedmiotem zachwytu wszystkich kobiet w Lourdes. - To, co mam do powiedzenia, załatwię bardzo 'krótko. Wiem, że zeszliście się tu, panowie, aby wspólnie rozgryźć pewien twardy orzech. Przyszedłem, aby wam w tym dopomóc. Otóż jeśli panowie przypuszczacie, że czy to ja, czy moi wikariusze przywiązujemy jakiekolwiek znaczenie religijne do rzekomych objawień massabielskich, tedy mylicie się całkowicie... - A zatem wasza wielebność wyłącza możliwość jakiegoś nadprzyrodzonego zjawiska? - zapytuje prokurator. - Ostrożnie, drogi panie. Ani na chwilę nie zaprzeczam możliwości zjawisk nadprzyrodzonych. Uważam jednak za mało prawdopodobne, aby Pan Bóg właśnie dla mas miał 'robić cuda. Aby dostąpić objawienia nadprzyrodzonego, konieczna jest gotowość dusz na przyjęcie takiej łaski. A daleko nam do tej gotowości. Nie chciałbym w tym zestawieniu użyć nawet wielkiego słowa: cud. Historię massabielską, o ile nie 'okaże się zwykłym oszustwem, co jestem skłonny przypuszczać, należy zaliczyć do dziedziny spirytyzmu, animizmu, okultyzmu, wywoływania duchów i innych tym podobnych babskich czarów, od których Kościół odwraca się ze wstrętem. - Bardzo interesujące, tak, istotnie bardzo słuszne - przytakuje Lacade z uznaniem. - Czy ksiądz dziekan zna w ogóle tę małą Soubirous? ' - Nie, nie znam jej wcale i nie mam najmniejszej ochoty jej poznawać. - A czy nie byłoby to może wskazane - pyta Dutour - aby jego wielebność sam dał jej dobrą nauczkę? - Absolutnie nie mam zamiaru się w to mieszać. Proszę mi tego oszczędzić. Uważam, że uspokojenie tej małej kryminalistki czy psychopatki należy wyłącznie do władz. - Lecz ksiądz dziekan chciał przecież dopomóc władzom - przypomina Jacomet. - I już to zrobiłem zakazując całemu podległemu mi duchowieństwu odwiedzania groty oraz interesowania się tymi zajściami. Doniosłem już o tej mojej decyzji księdzu biskupowi. Dalej poleciłem uczącym w szkole zakonnicom, a szczególnie opiekunce klasy, siostrze Vauzous, aby użyła całego swego wpływu, a nawet całej surowości, celem zlikwidowania tego wybryku. To jest wszystko, co mogłem zrobić. - Wpływ księdza dziekana na tutejszą ludność jest olbrzymi - przymila się Lacade. - Czyż nie jest ksiądz apostołem tych prostaczków? Może byłoby dobrze, gdyby ksiądz zechciał osobiście zabrać głos w tej sprawie... - Co to, to nie. nie mam zamiaru rozdmuchiwać jeszcze bardziej tego zapustnego figla - odpowiada Peysramale i wkładając czapę futrzaną na swą dużą głowę"żegna się uprzejmie. - Życzę Panom -miłego spędzenia niedzieli. - Czy wobec tego da się w tym wypadku 'zastosować artykuł dziewiąty konkordatu? - pyta burmistrz prokuratora wyprowadziwszy Peynamale'a aż na schody. - Otóż w tym właśnie tkwi paradoks - wybucha Dutour ze złością. - Przez to, że ten chytry lis staje niby to po naszej stronie, odbiera nam tę możliwość. Otwarta walka z władzą duchowną byłaby o wiele 'korzystniejsza aniżeli ta pozorna jednomyślność. Teraz spada cała historia wyłącznie na naszą głowę... - A niech to wszyscy diabli... - jęczy Lacade. - Dziś było tam dwa tysiące ludzi, jutro będzie trzy 'tysiące, pojutrze może być pięć, a my mamy do dyspozycji Calleta i kilku żandarmów, - Czy moja skromna osoba może poddać pokornie pewien projekt pod rozwagę? - pyta służalczo Jacomet. - Niewiele wprawdzie znam się na wyższej polityce, natomiast znam dobrze wszelkiego rodzaju ciemne indywidua, jako że codziennie zmuszony jestem z nimi obcować. Nie obcy mi są ani bandyci, ani pijacy, złodzieje czy włóczęgi. Z biebiem lat nabrałem pewnej praktyki, jak takim ludziom napędzić strachu i uczynić ich powolnym narzędziem. I chybaby ta mała Soubirous trzymała z szatanem, gdyby mi Się nie powiodło rzetelnie ją przestraszyć i zniechęcić do dalszej zabawy. I to jeszcze dziś. Jeśli dziewczyna straci odwagę, by pójść do groty, już jutro cała ta historia z duchami rozejdzie się po kościach. Proszę zatem pana prokuratora i burmistrza o pozostawienie mnie całej tej sprawy. - To nie jest zła myśl, drogi Jacomecie - odpowiada po długim namyśle Dutour. - Poza tym byłoby to postępowanie zgodne z ustawą, gdyż pan jest pierwszą instancją urzędową, powołaną do badania oskarżonej. Chciałbym jednak i ja wyrobić sobie zdanie o tej małej i dlatego chętnie bym ją zobaczył i to jeszcze przed pańską indagacją. Urządzę to zresztą bardzo wygodnie w moim prywatnym mieszkaniu. Niech pan, proszę, wyda odpowiednie zarządzenia. A pan co na to, panie burmistrzu? Lacade od dłuższego czasu siedzi jak na rozżarzonych węglach. Dzwonią już na południe, w ustach ma gorzki smak. Bernadetta pozbawiła go dziś zwykłej szklaneczki ulubionego malvasiera. - Róbcie panowie, co chcecie, byle prędko - woła chwytając za kapelusz. - Od panów już tylko zależy, czy Lourdes otrzyma swoją kolej żelazną czy nie...- WYPOWIEDZENIE WOJNY Panna Antonina pocieszała się myślą, że prędzej czy później chimeryczna wdowa znudzi się Bernadettą i że odeśle ją do domu. Korzystając z hojności swej dobrodziejki, zazdrosna była o każdego, kto mógłby z nią współzawodniczyć o te łaski lub, nie daj Boże, ją zdystansować. A tu jak na złość sama wprowadziła Bernadettę do domu pani Millet. Gdyby mogła przewidzieć takie następstwa, nie byłaby za nic wspomniała o swych przypuszczeniach, że ukazująca się Bermadetcie pani może być zmarłą Elizą. Tymczasem pani Millet jest coraz więcej zaślepiona w małej wizjonerce. Panna Peyrefc, choć zna swoją klientkę na wylot, nie może nawet w przybliżeniu określić, kiedy ją to przestanie bawić i kiedy zdecyduje się na rozstanie z Bernadettą. Tymczasem, ku niezwykłemu zdziwieniu zazdrosnej krawcowej, sprawa bierze odwrotny kierunek. Nie pani Millet wypowiada swój dom. Bernadetcie, lecz Bernadetta z własnej woli opuszcza 'bogatą protektorkę. Dzieje się to w sobotę krótko przed śniadaniem, na które panna Antonina nie została zaproszona. Bernadetta po rozmowie z ciotką, Bernardą, kłania się uprzejmie swej gościnnej opiekunce i oświadcza: - Tysiąckrotnie dziękuję pani za jej dobroć dla mnie, ale sądzę, że będzie lepiej, abym wróciła do rodziców... Takie przerażenie odbija się w twarzy pani Miłlet, że aż tłusty podbródek trzęsie się jak w febrze: - Na miłość Boga, dlaczego, moja córko? Czy niedobrze ci. u mnie? Bernadetta ze swą zwykłą otwartością szczerze przyznaje: - Nie, -nie czuję się już dobrze, ale Z- dodaje - to tylko-z mojej winy... - Czy nieładnie tu u mnie? Co ci się nie podoba? - O! Raczej za ładnie jest "w domu pani. Krawcowa obecna przy tej rozmowie oniemiała wprost z wrażenia i nerwowo mruga oczami. Z własnych przeżyć sądząc, spodziewała się, że bogata pani z wybuchem gniewu przyjmie oświadczenie niewdzięcznicy. A tu znowu Pani Millet połknąwszy kilka łez odpowiada: - Bernadetto, jesteś dzieckiem wybranym, muszę się zgodzić na to, co postanowiłaś. Zatem jutro zobaczymy się 'w grocie... - O tak, droga pani, zobaczymy się jutro w grocie... Pani Millet trzyma długo w swych dłoniach ręce Bernadetty,. jakby trudno jej się było z nią rozstać. - Ale przecież, kochane dziecko, zjesz jeszcze z nami śnia--danie, mamy pasztet z zająca... - Pasztet z zająca... - połykając ślinkę z lubością powtarza smakoszka Antonina. - Dziękuję bardzo, ale wolę już zaraz wrócić do domu. Czy mogę teraz pożegnać panią i Filipa? Po odejściu Bernadetty bogata wdowa, zwraca się -ku pannie Peyret: - Proszę cię, kochana Antonino, zostaw mnie teraz samą nie pragnę dzisiaj towarzystwa przy stole... W drodze do domu ciotka Bermarda mówi do Bernadetty: - Chętnie wzięłabym cię do siebie, nie tylko dlatego, że jesteś moją córką chrzestną. Mogłabyś spać na poddaszu z ciotką Lucyllą. Ale lepiej będzie, jeżeli wrócisz do domu, do swoich. Ludzie mają złe języki. Wszyscy teraz interesują się tobą i podglądają cię. Tylko nie bierz sobie tego zbytnio do głowy... Uwaga ciotki jest jednakże całkiem zbyteczna. Nie ma obawy, aby rozgłos powstały około jej osoby wywarł na Bernadetcie wrażenie. Nie spostrzega go nawet. Odczuwa jednakże z przykrością, że zachowanie się wobec niej własnej rodziny w domu nie wróciło do dawnej swobody. Matka dziwnie skrępowana, bez słowa krząta się po mieszkaniu, a gdy się spotka z wzrokiem córki, łzy nabiegają jej do oczu. Tak samo ojciec, wygląda smutny i przygnębiony. Mówi tak samo mało jak matka nie okazuje już wprawdzie dawnej urazy, lecz jest widocznie onieśmielony. Widok ten sprawia przykrość Bernadetcie i zamyka usta. Serce jej ściska się widząc, że ojciec wstydzi się nawet swego ulubionego zwyczaju wygrzewania się w łóżku w ciągu dnia. Powstrzymuje go myśl, że może jego córka jest rzeczywiście jasnowidzącą, lub jeszcze czymś więcej, jak o tym przebąkują stare i mądre niewiasty! Nie 'mieści się to w głowie prostego młynarza. Bo czy mu to potrzebne, że Bernadetta jest jakimś niezwykłym stworzeniem? W każdym razie Soubirous czuje się daleko lepiej w cichym kąciku u ojca Baibou aniżeli w domu, gdzie krępuje go widok córki, tej niezwykłej, wyróżnionej istoty. I nawet Marysia, najzaufańsza siostrzyczka Bernadetty, zachowuje się nie tak jak dawniej. Rozmawiając z nią, stara się być wykwintna i do zwykłej gwary miesza francuskie zwroty wyuczone w szkole. Janek i Justyn wymykają się cichaczem z domu, jak tylko mogą. I oni nie czują Się całkiem swobodni w towarzystwie siostry. Do 'tego przez dzień cały liczni goście odwiedzają mieszkanie, nie mówiąc już o najbliższych sąsiadach Sajou i pani Bouhou-horts. Nawet poczmistrz Cazenave zajrzał raz przez ciekawość piekarz Madsongrosse, pani Józefina Ourous i Geonaine Raval wszyscy odwiedzają teraz ich nędzne mieszkanko. Bogata pani Ludwiika Baup przyprowadza nawet swą pokojówkę, 'która też miała swego czasu jakieś widzenie. Czcigodny starzec, mistrz szewski Bairringue, ofiarowuje Bernadetcie skórzany pasek, wykonany własnymi drżącymi rękoma. Przecudowną klamrę ozdobił wizerunkiem Madonny. - Oto masz tutaj swoją Panią - mówi wręczając jej podarek. - Ależ to przecież wcale nie jest moja Pani - brzmi odpowiedź Bernadetty ku niezadowoleniu artysty. Wobec tych warunków rodzina Bernadetty czuje się uszczęśliwiona z ofiarowanej córce przez wujostwo Sajou małej komórki na poddaszu. Najwięcej raduje się Bernadetta z posiadania własnego kącika. Może tam w spokoju i ciszy rozważać oraz cieszyć się, z piętnastodniowego okresu przeznaczonego na miłosne spotkania, upłynęły 'zaledwie trzy dnii. A więc ma przed sobą jeszcze dwanaście. Powtarza to sobie bezustannie. Następnej niedzieli pani Ludwika przechodzi sama siebie. Rzeźnik Gosos sprzedał jej prawie za darmo comber barani, który, natarłszy dobrze czosnkiem, wspaniale przyrządziła. Zasiadają właśnie wszyscy do tej wymarzonej uczty, gdy we drzwiach staje policjant Oallet, dobrze znany zwiastun wszelakiego zła. - Wasza mała musi iść ze mną - mruczy nie wypuszczając fajki z opuszczonego prawego kącika ust. - Wiedziałem - jęknął Soubirous - wiedziałem, że tak musi się Skończyć... Ojciec widzi przed sobą tego samego stróża sprawiedliwości, który go kiedyś na skutek podłego donosu zawlókł do aresztu śledczego. - No, no, - śmiejąc się uspokaja ich Oallet - tym razem to jeszcze nie nakaz aresztowania. Pan prokurator cesarski chce tylko zobaczyć sobie waszą małą... - Ale niech pan jej chociaż pozwoli dokończyć jedzenia, panie Calleoie - prosi matka dla niej nad wszystko ważniejsze jest to, aby jej dziecko nie było pozbawione niezwykle kosztownego posiłku. - Tylko się nie śpieszyć - zgadza się strażnik porządku. - Trzeba jeść ze spokojem i rozwagą. Sąd może czekać... - Dziwi się wszakże, że wbrew jego doświadczeniu młoda przestępczyni miast stracić apetyt, z wielkim spokojem powoli i dokładnie opróżnia swój talerz. Vital Dutour miewa często dolegliwości żołądkowe dzisiaj również wypija tylko filiżankę gorącego bulionu. Przerywa posiłek, gdy mu meldują przyjście Bernadetty, i udaje się do gabinetu. Przyciemniona lampa skąpo oświetla pokój, na kominku płonie ogień, trzaska i skacze około czterech modrzewiowych szczap tak grubych, jakich Bernadetta nigdy jeszcze nie widziała. Wiadomo, państwo przydziela swym urzędnikom, dodatkowo do pensji, najpiękniejsze drzewo opałowe. Dutour, odkąd czuje się tak bardzo przeziębiony, kazał swe biurko przysunąć blisko kominka. Zwrócony plecami do okna obserwuje dziewczynkę przez lorgnon. Każe jej podejść do biurka. Pierwsze swe wrażenie określa: Wszystko w porządku. Dziecko biedaków, jak setki innych dzieci tej okolicy, lecz wyjątkowo ubogo ubrane. Dziewczęca postać Bernadetty nie pozbawiona jest jednakże wdzięku, który pan Dutour przypisuje otulającemu ją okryciu. To jej dziwaczny kapulet. Dutour od niedawna dopiero żyje w tej prowincji i nie zna miejscowych strojów. Sądzi, że takie płaszcze noszą wszystkie niewiasty w Madrasie. Okrycie jest już tak wypłowiałe, że nie można nawet rozróżnić koloru ozdobnego obramowania. Kaptur ocienia okrągłą twarzyczkę i dodaje wdzięku drobnym dziecięcym rysom. Płaszcz bez żadnego kroju sięga aż do stóp, tkwiących w malutkich drewniaczkach. Cała postać robi wrażenie artystycznej figurki, którą rzeźbiarz w połowie pracy odsunął na bok. Fałdy płaszcza, każdy cień czy światło są jakby tylko zaznaczone, rozpoczęte lecz niewykończone. Jedynie wielkie czarne oczy, wyglądające spod kaptura, są wyraziste i dojrzałe. Cesarski prokurator najwyraźniej widzi w nich oczy zakochanej. Ileż to razy na sali sądowej spotykał podobne oczy niewieście, bystre, czujne i ostrożne, broniące zaciekle przedmiotu swej miłości. - Czy wiesz, dziecko, kim ja jestem? - rozpoczyna rozmowę łysy pan, skubiąc nerwowo sztywne mankiety. - Oczywiście, że wiem - wolno odpowiada Bernadetta powtarzając dosłownie słowa policjanta. - Pan Callet powiedział mi, że pan jest prokuratorem cesarskim. - A czy jest ci wiadomo, kto to jest ten prokurator cesarski? Bernadetta opierając się lekko o stół spogląda uważnie na pana Dutoura. - Tak bardzo dokładnie nie umiałabym powiedzieć... - A więc ja cię objaśnię, moja kochana. Jego Cesarska Mość, pan i władca, cesarz Francuzów przysłał mnie po to, abym czuwał nad tą okolicą. Moim zadaniem jest wykrywanie wszystkiego zła i karanie winnych, jak np. kłamców, oszustów itp. Zrozumiałaś teraz, kim jestem?. - O tak, 'zrozumiałam, pan jest drugim panem Jacometem... - O nie, 'moje dziecko, jestem czymś o wiele większym, jestem zwierzchnikiem pana Jacometa. On wykrywa zbrodniarzy i oszustów i przysyła ich do mnie. Na moje polecenie sąd rozpatruje ich winy i wtrąca do Więzienia. Ciebie także pan Jacomet dzisiaj przesłucha. Jednak w tej chwili nie rozmawiam z tobą jako najwyższa głowa policji', gdyż mi ciebie żal, moja kochana, i chciałbym cię przestrzec i pomóc. Jeżeli będziesz rozsądna i powiesz całą prawdę, to może obędzie się bez przesłuchania przez pana Jacometa. Zobaczymy więc teraz, co mogę uczynić dla ciebie! Duże oczy dziewczynki patrzą badawczo w twarz pana Dutoura. Broni wszakże swej wielkiej miłości, więc musi być ostrożna i czujna. Pan prokurator zniżając głos mówi: - Dużo hałasu zrobiło się w mieście około twej małej osóbki. Czy się tego nie boisz? Pytam się teraz bardzo poważnie i serio: czy chcesz znowu jutro rano pobiec do Massabielle? Na to pytanie oczy dziewczynki, tak zwykle spokojne, rozbłyskują nagle. - O tak, muszę'jeszcze dwanaście razy pójść do groty - odpowiada szybko. - Tak Pani sobie życzyła, a ja przyrzekłam... - A więc ty znów pleciesz o tej Pawi? - mówi pan Dutour zawiedziony, bo spodziewał się rozsądniejszej odpowiedzi. - Moja mała, przyznasz mi chyba, że jesteś bardzo głupiutkim i ograniczonym stworzeniem. W szkole jesteś najgorszą uczennicą, sąd wie wszystko o tobie. Przyznajesz, że koleżanki nawet młodsze od ciebie lepiej umieją czytać, pisać, rachować i prześcigają cię nawet w religii? - Tak, to prawda, panie, jestem 'bardzo głupia. - Przyznajesz więc, że wszystkie dziewczęta w szkole są mędrsze od ciebie. A teraz zastanów się, moje dziecko! Gzy ludzie dorośli, uczeni, 'którzy całe lata poświęcali nauce, jak np. ksiądz Pomian albo ja, czyż nie wiemy wszystkiego lepiej od ciebie? Otóż. my właśnie tobie mówimy, że Pani, o której, opowiadasz, jest tylko dziecinnym uwidzeniem i śmiesznym snem... Bernadetta zamyślonym wzrokiem spogląda na zegar,. stojący na gzymsie kominka. - Gdym pierwszy raz ujrzała Panią - mówi - myślałam też, że to tylko sen... - Widzisz więc, moja mała, wtedy właśnie myślałaś rozsądnie. A teraz nie chcesz uwierzyć 'Zdaniu mędrszych i uczonych ludzi? Bernadetta odpowiada ze świadomym, kobiecym uśmiechem: - Mogłam się mylić raz jeden, ale sześć razy uważać sen za rzeczywistość!? Vital Dutour jest zaskoczony trafną odpowiedzią. Rzeczywiście. Halucynacja to' nie to samo co sny. Pan prokurator czuje się nie dość pewny w tej dziedzinie i dodaje: - No, można przecież częściej śnić o tej samej rzeczy... - Ja jednakże nie śnię, zupełnie nie - jasno odpowiada Bernadetta. - Nawet dzisiejszego ranka widziałam Panią tak dokładnie, jak widzę innych ludzi i tak samo jak z nimi, rozmawiałam z nią. Dutour zmienia temat rozmowy, stwierdziwszy, że nie przekona oskarżonej: -»- Opowiedz mi raczej teraz o twoim domu, o tym, jak żyjecie i jak wam się powodzi... Bernadetta nie wstydzi się ubóstwa i z całą szczerością odpowiada: - O panie, przed dziesięciu dniami było jeszcze u nas bardzo źle zupa milloc była naszym jedynym pożywieniem. Teraz jednak, kiedy mama ma trzy razy tygodniowo posługę u pani Millet, a ojciec jest urzędnikiem na poczcie u pana Cazenave'a... Wiadomości te widocznie zadowoliły pana prokuratora. - Aha - przerywa - a więc spotykanie się z Panią ma także swe praktyczne strony... A cóż to znów za historia z panią Millet? Bernadetta patrzy długo na pana Dutoura, zanim odpowiada: - Nie wiem, panie, o co panu chodzi... - O, ty dobrze rozumiesz, a przecież wiesz już, moja mała, że przed sędzią nic się nie ukryje, on wie o wszystkim. Dlaczego więc taisz przede mną, że mieszkasz u pani Millet? - Nic nie taję, bo już tam nie mieszkam. Tylko dwie noce spałam w czwartek i piątek. - Nie chodzi o to ile nocy. Byłaś jednak gościem w najbogatszym i najwspanialszym domu w Lourdes. Gdyby nie twoja Pani, nie byłabyś się tam nigdy dostała. Bernadetfta zaprzecza temu tak energicznym ruchem głowy, że kaptur opada jej na plecy i odsłania ciemną główkę. - Pani Millet przyszła sama po mnie i prosiła mamę o pozwolenie przeniesienia mnie do niej. Uczyniłam to, bo chciałam jej sprawić przyjemność. Dla mnie nie było to jednakże żadną szczególną radością. - A ta biała suknia jedwabna? - prowadzi pan prokurator dalej swój wywiad. - Nie nosiłam tej sukni. Wisi w szafie panny Lartapie. Pan Dutour wstaje odsuwając fotel. - Bernadetto, strzeż się. Przekonałaś się, że sąd wie o wszystkim, o wszystkich darach, jakie tobie i rodzicom rozmaici ludzie' przynoszą. Gdyby sąd uznał, że twoja Pani dopomaga ci do spekulacji i dobrych interesów, byłabyś zgubiona. Lecz ja podaję ci rękę i chcę cię ratować. Chcę ci nawet oszczędzić przesłuchania u pana Jacometa, bo to może być dla ciebie pierwszym krokiem do więzienia. Natomiast nie żądam rzeczy trudnych. Niczego nie potrzebujesz odwoływać ani cofać. Przyrzekmij tylko mnie, przedstawicielowi tego sądu, który ci grozi, że będziesz mi posłuszna..-. - Będę posłuszna panu, o ile tylko będzie to możliwe - odpowiada Bernadetta tonem stanowczym i niezachwianym. - A więc podaj mi rękę na zgodę i przyrzeknij, że nie pójdziesz już więcej do groty... Bernadetta cofa dłoń jak oparzona. - O, tego nie mogę panu przyrzec. Muszę przecież spełnić życzenie Pani. Dolna warga pana Dutoura wysuwa się mocno naprzód to znak silnego zdenerwowania. - A więc odrzucasz rękę, która chce ci pomóc! Zastanów się dobrze, bo przestrzegam cię po raz ostatni. Bernadetta opuszcza nieco głowę. Lekki rumieniec występuje jej na policzki, kiedy szeptem odpowiada: - Muszę pójść do groty jeszcze dwanaście razy... Pan prokurator odczuwa ze zdziwieniem, że zaledwie może opanować zdenerwowanie. - No to skończone między nami i nic więcej nie mam ci już do powiedzenia - mówi podniesionym głosem. - Sama strącasz się w przepaść... Po odejściu Bernadetty uczucie wstydu ogarnia pana Dutoura. Na sali sądowej przyzwyczajony jest odnosić łatwe zwycięstwa. Tam ludzie zdruzgotani i złamani żebrzą o litość, więc "podanie pomocnej ręki" nie zawodzi nigdy. Tam zazwyczaj zadowolony z siebie rozkoszuje się łzami podsądnego. Bernadetta natomiast nie roni ani jednej łezki. Mimo gróźb i ofiarowanej pomocy pozostaje niewzruszona i twarda. Rzec by raczej trzeba, że on wyniósł z tej rozmowy jakiś przykry niesmak, jest niespokojny i niezadowolony z siebie. Jakieś nagłe światło oświeca jego umysł i budzi jasną świadomość, że zarzut wyzyskiwania sytuacji, czyniony biednemu, wygłodzonemu stworzeniu, doskonale może zastosować do siebie samego. Czymże bowiem innym jest jego cała, tak zwana kariera życiowa, jak nie zręcznym naginaniem się do panującego kierunku i spekulacją? To dziecko posiada, o dziwo, coś, czego broni, a co jest może nawet tylko wytworem chorego mózgu. Broni go jednakże z całą wiarą i siłą przekonania. Gdy tymczasem on staje w obronie czegoś, co mu Bogiem a prawdą zupełnie jest obojętne Dzisiaj może się to nazywać Napoleonem, wczoraj był Ludwik Filip, jutro może Bourbon albo jakiś adwokat intrygant. Ha, ha! Cóż go zresztą obchodzi państwo... Tak rozważając pan Dutour staje przed lustrem i z przerażeniem, ogląda w nim swoje odbicie. Śmieje się do niego obleśna twarz podrzędnego urzędniczka. Kredowo białe, zgryźliwe oblicze z czerwonym i obrzmiałym od kataru nosem. Ogarnia go wściekłość na ten widok i oto pan prokurator cesarski dosłownie pokazuje język swemu lustrzanemu odbiciu. Po chwili jednak pociesza się: Jacomet, chłop twardy, bezwzględny, będzie na pewno umiał załatwić tę sprawę. Z tą nadzieją w sercu zażywa lekarstwo i kładzie się do łóżka. Po zwycięskiej utarczce z władzą państwową Bernadetta wsuwa się cicho do kościoła. Tam w ciemnym kąciku czuje się bezpieczniej aniżeli w domu. Lęka się bardzo Jacometa, który przecież ongiś okazał się tak bezwzględny dla jej ojca. Komisarz policji szpieguje ją jednakże wytrwale i wie, gdzie jej szukać. Toteż kiedy po nieszporach dziewczynka wraz z innymi tłumnie wychodzącymi z kościoła mija wielkie drzwi, Jacomet przystępuje do niej uprzejmie i po ojcowsku klepie po ramieniu: - Muszę cię prosić, drogie dziecko, na chwilę do siebie. Nie będzie to trwało długo. Mimo że to zajście nie ma charakteru aresztowania, lecz jest raczej uprzejmym zaproszeniem,. tworzy się już całe zbiegowisko około tej pary. Bernadetta zdaje się być 'zupełnie obojętna. Daje ciotce Lucylli polecenie powiadomienia rodziców. Tłum zajmuje postawę -wrogą wobec komisarza. Odzywają się szydercze głosy: -? Jesteście silni wobec dzieci, ale pozwalacie im przymierać głodem. - Inni sykają: - Nie daj się, Bernadetto, broń się! Oni cię chcą Widocznie zamknąć... Mieszkanie i biuro 'komisarza policji znajduje się na. parterze domu, który jest własnością 'zamożnych państwa Cenaków. Jest to jedna z patrycjuszowskich rodzin w Lourdes, tak samo szanowana, jak rody Lafite'ów, Milletów, Lacrampe'ów i Baupów. Pierwsze piętro tegoż domu przy placu- Marcadale zajmuje naczelnik podatkowy J. B. Estradę, ze swą siostrą, starą panną. Esto-ade prosił sąsiada Jaeometa, 'by mu pozwolił 'przysłuchiwać się badaniu Bernadetty. Memorandum sporządzone przez policję oraz entuzjazm, siostry, biorącej udział w ostatnim pochodzie do groty, wzmogły w panu Estradzie zainteresowanie tą sprawą. Osobiście odnosi się jednakże do niej z wielką niechęcią i krytycyzmem. Jako wybitny ekonomista, znawca dobrej literatury, nie miał dotąd najmniejszej skłonności do badania zjawisk okultystycznych. Kiedy Jacomet wraz z swą ofiarą wchodzi do gabinetu, zastaje oczekującego ich pana Estrade'a. Siedzi w wielkim czarnym fotelu ceratowym, ozdobionym białymi guziczkami. Urzędowe biurko, dwie szafy do akt, koszyk do papierów i spluwaczka dopełniają umeblowania tego jednookiennego pokoju. Są tylko dwa krzesła w gabinecie, a więc Bernadetta usiąść nie może. Jacomet przygotowuje arkusz, kancelaryjnego papieru, zaostrza ołówek i rozpoczyna badanie według urzędowego schematu. - A więc, jak się nazywasz? - Pan przecież zna moje nazwisko. - Lecz w tejże chwili ogarnia ją przerażenie, bo wie, jak źle przyjmowane są takie proste odpowiedzi, chociażby najzupełniej prawdziwe. Dodaje więc zaraz: - Nazywam się Soubirous, Bernadetta. Pan komisarz policji odkłada ołówek i mówi po ojcowsku: - Kochana Bernadetto, zapewne niedobrze rozumiesz, jak poważna jest dla ciebie sprawa, o 'którą cię pytam. Oto tym ołówkiem spiszę wszystkie twoje zeznania i sporządzę tak zwany protokół. Ten protokół będzie częścią akt osobistych, które pod nazwiskiem Bernadetta Soubirous złożę w urzędzie policji tam też nadal zapisywać będziemy wszystko o tobie. Nie bardzo to przyjemne posiadać takie akta osobiste w policji. Zazwyczaj ludzie przyzwoici, a zwłaszcza młode dziewczęta, nic o tych rzeczach nie wiedzą. Ale słuchaj dalej! Jeszcze dzisiaj wieczorem prześlę twoje zeznania Jego Ekscelencji Panu Prefektowi w Tarbes... To pan wszechwładny i bardzo surowy, więc lepiej nie mieć z nim nic do czynienia. Nazywa się pan baron Massy... Zrozumiałaś już. chyba teraz, o co rzecz idzie. A więc, ile masz lat? - Mam lat czternaście, proszę pana. . Jacomet przestał pisać: - Co mówisz? Ty chyba sobie dodajesz... - O nie, już prawie dobiegam piętnastu. - I jeszcze nie ukończyłaś szkoły - wzdycha pan komisarz policji. - Rodzice mają kłopot z tobą. A przecież, prawdę mówiąc, powinnaś już być im pomocą. Co robisz w domu? - O, nic wielkiego. Zmywam naczynia, obieram kartofle, a często muszę pilnować młodszych braci... Jacomet odsuwa fotel od biurka i zwraca się wprost do oskarżonej : - A teraz, moje dziecko, opowiedz mi szczegółowo, co przeżyłaś w Massabielle... Bernadetta krzyżuje ręce na brzuchu, tak jak to zwykły czynić na całym świecie proste kobiety i wieśniaczki, gdy przed drzwiami domów opowiadają sobie nowinki sąsiedzkie. Pochyla nieco głowę na lewo i przygląda się obojętnie, jak arkusz papieru szybko pokrywa się pismem komisarza notującego jej zeznania. Przez częste powtarzanie tego samego opowiadania brzmi ono płynnie i nieledwie mechanicznie. - To naprawdę szalona historia - przyznaje Jacomet, kiedy Bernadetta skończyła. - A czy znasz tę damę? Bernadetta wielkimi oczami spogląda na pytającego. - Ależ nie, nie znam zupełnie tej Pani. - Dziwna to jakaś pani, taka elegancka, a przebywa tam, gdzie Leyrisse pasie świnie. Ile może mieć lat ta pani? - Sądzę, że szesnaście lub siedemnaście. - I mówisz, że jest tak bardzo piękna? Na to pytanie Bernadetta przyciska kurczowo dłonią serce: - O tak, piękniejsza aniżeli wszystko inne na świecie! - Bernadetto, przypominasz sobie zapewne pannę Lafite, której ślub odbył się przed kilku tygodniami.-Czy ta pani jest jeszcze piękniejsza od niej? To pytanie rozbawiło dziewczynkę. Śmiejąc się odpowiada: - Ach panie, nie da się ich nawet porównać! - I ta twoja pani, drogie dziecko, stoi tam tak nieruchomo, na jednym miejscu, jak jaka figura w kościele? - To nieprawda - brzmi urażona odpowiedź Bernadetty. - Pani jest całkiem żywa, porusza się, przybliża, rozmawia ze mną, pozdrawia też wszystkich i uśmiecha się do nich. Ona nawet i śmiać się potrafi... Pan Jaoomet zabawia się rysując pięcioramienną gwiazdę na swoim protokóle i nie podnosząc wzroku od swego artystycznego wyczynu, zmienia nieco ton: - Mówią niektórzy, że pani mówiła ci jakieś tajemnicze rzeczy? Bernadetta nie odpowiada przez długą chwilę. Potem mówi bardzo cicho: - Tak, powiedziała coś takiego, co jedynie dla mnie było przeznaczone i czego nie wolno mi opowiadać. - Nawet i mnie nie, ani panu prokuratorowi? - Nie, 'ani panu, ani panu prokuratorowi. - A siostrze Yauzous i księdzu Pomianowi, czy powiedziałabyś, gdyby tego zażądali? - Nie, im także nie mogłabym powiedzieć. - A gdyby Ojciec św. w Rzymie ci nakazał? - I wtedy nie. Ale Ojciec św. nie nakaże mi tego. Pan Estradę podczas całego wywiadu siedzi cicho, 'kapelusz trzyma na kolanach i laskę w ręku. Komisarz zwraca się ku niemu z uśmiechem: - Uparte stworzenie, co? Ale jeszcze jedno, moja mała! Co rodzice twoi mówią na to wszystko? czy wierzą ci? Nad tym pytaniem zastanawia się Bernadetta długo, dłużej niż nad wszystkimi poprzednimi. Wahając się mówi wolno: - Sądzę, że rodzice mi nie wierzą. - A więc widzisz - mówi z uśmiechem Jacomet zdobywając się jeszcze raz na ojcowską pobłażliwość. - Czyż ja mam ci wierzyć, kiedy nawet rodzice nie wierzą? Gdyby twoja pani była rzeczywistością, to przecież i inni musieliby ją widzieć. Przecież każdy mógłby powiedzieć, że codziennie, gdy się ściemni, widuje u siebie np. tajemniczego kominiarza, 'który mu daje tajne polecenia i nie pozwala opowiadać ich dalej. Głupi ludzie też by mu uwierzyli... Czy niesłusznie mówię? Przyznaj sama, Bermadetto. Bernadetty jednakże nie olśniła błyskotliwość pomysłów przedstawiciela policji. Pozostaje milcząca i apatyczna. Jacomet postanawia więc przejść do ostatecznego ataku. Używa do tego wypróbowanych sztuczek i podstępnych chwytów, stosowanych wobec zwykłych łobuzów i oszustów. - Uważaj teraz dobrze, Bernadetto - upomina Jacomet. - Odczytam ci twoje zeznania, a ty powiedz, czy są zgodne z prawdą. Po czym odeślę niezwłocznie protokół panu prefektowi. Czy jesteś gotowa? Bernadetta podchodzi zupełnie blisko do biurka, aby nie stracić ani jednego słówka. Pan komisarz urzędowo-obojętnym tonem rozpoczyna odczytywać swe notatki. Streszcza z kolei opis Pani: - Bernadetta zeznaje, że Pani nosi niebieski welon, a opasana jest białym paskiem... - Biały welon i niebieski pasek - protestuje w tej chwili dziewczynka. - Mylisz się z pewnością - stwierdza pan komisarz - przecież opowiadałaś, że miała biały pasek! - O nie, to pan się omylił - z całym spokojem, stwierdza Bernadetta. Policja wielokrotnie doświadczyła już skuteczności podobnych chwytów dlatego pan komisarz,nie daje za wygraną. Próbuje iść dalej obraną drogą. Oskarżona słucha z naprężoną uwagą. - Według zeznań Bernadetty Pani ma około 20 lat! - I tego nie mówiłam Pani nie ma nawet jeszcze siedemnastu!!... - A skąd o tym wiesz? Kto ci to powiedział? - Kto by mi powiedział? Widzę przecież sama. Jacomet rzuca na nią niepewne spojrzenie. Po dłuższej przerwie próbuje szczęścia po raz trzeci i czyta: - Bernadetta Soubisrous zeznaje, że Pani podobna jest bardzo do figury Matki Boskiej w kościele. To już wyczerpuje cierpliwość dziewczynki Rozgniewana tupie nogą w podłogę i mówi podniesionym głosem: ?- Takiego głupstwa nie powiedziałam. To wierutne kłamstwo. Pani nie ma nic wspólnego z figurą Matki Boskiej w kościele! Na to zrywa się pan Jacomet z fotela. Nie pomaga podstęp, trzeba więc potraktować dziewczynę jak innych młodocianych przestępców. - Dość tego - wrzeszczy -»nie myśl, że możesz sobie ze mnie żartować. W tej szufladzie mam opisaną całą prawdę, którą sąd zna doskonale. Biada ci, jeżeli skłamiesz, bo jedynie szczere przyznanie się do winy może cię wyratować. Wymień mi nazwiska osób, które należą do spisku z tobą! Ja i tak znam ich wszystkich! Bernadetta blada z przerażenia cofa się o dwa kroki. Jeszcze nikt w życiu nie skrzyczał jej tak jak komisarz policji. Odpowiada zdziwiona, lecz spokojna: - Proszę pana, nie rozumiem zupełnie, co pan mówi... Jacomet daje ujście swej wściekłości. To daje czasem dobre wyniki. - Nie rozumiesz?! To ja ci wytłumaczę. Znam doskonale pewne osoby, które cię namówiły do rozgłaszania karygodnej 'opowiastki o twoich widzeniach. Wbiły ją w twoją biedną łepetynę, a ty jak katarynka powtarzasz wyuczoną piosenkę. Słyszałem przecież na własne 'uszy, jak cię jej nauczono. Czy wierzysz mi teraz? Bernadetta ochłonęła już z przestrachu: - Janka Abadie była ze mną pierwszy raz w grocie, ona powie, czy mnie ktoś namówił, niech pan jej zapyta... - Zresztą, moja mała, mnie jest to zupełnie obojętne, czy się przyznasz, czy pójdziesz do aresztu - mówi Jacomet. Chwyta dziewczynkę za rękę i podprowadza szorstko do okna: - Spójrz, co tam widzisz na dworze? - Bardzo wiele ludzi stoi przed pańskim domem - mówi Bernadetta. - Wszyscy oni nic ci nie pomogą, moja kohana, i nie mogą nic pomóc. Bo przed moim domem stoi także trzech żandarmów, czy widzisz ich? To brygadier d'Angla, Belhache i Bays. Czekają tylko mego rozkazu, alby cię aresztować. Bernadetto, chyba nie chcesz dobrowolnie strącić się w przepaść! Pan Dutour, wysoki prokurator, rozkazał, abyś już nigdy nie poszła do Massabielle. Przyrzeknij więc teraz wobec świadka, pana Esłrade'a, że będziesz posłuszna. - Muszę dotrzymać przyrzeczenia - szeptem odpowiada Bernadetta. Tutaj pan J. B. Estradę po raz pierwszy i jedyny w ciągu całego przesłuchania zabiera głos. - Kochane dziecko,, pan komisarz chce cię ratować - przestrzega - usłuchaj go i daj przyrzeczenie. Bernadetta rzuca krótkie spojrzenie obcemu panu. Poznaje od razu, że nie ma żadnego prawa wtrącania się w chwili ciężkiej walki, jaka toczy się w jej duszy. Toteż nie darzy go żadną odpowiedzią. Pan Estrade wyczuł w tym pewne pouczenie i zawstydził się nagle. - Czy mam więc zawezwać żandarmów? - pyta Jacomet. Bernadetta kurczowo ściska swój woreczek. - Nawet jeżeli mnie mają zabrać żandarmi, to i tak nie mogę nic na to poradzić - odpowiada. - A to jeszcze nie wszystko - znęca się dalej komisarz. - Każę uwięzić również twego ojca i matkę. Co mnie obchodzi, że potem twoje młodsze rodzeństwo umrze z głodu. Twój ojciec już raz siedział w areszcie, podejrzany o wiele błahszą rzecz niż twoje niesłychanie bezczelne oszustwo. Bernadetta zwiesza głowę tak nisko, że nie można dojrzeć jej twarzy. Całą minutę trwa milczenie. Jacomet czeka na skutek swego ostatniego pocisku. Zastosował wobec dziewczynki trzeci, najwyższy już stopień tortur moralnych, wymagający dłuższego zastanowienia. Czeka więc na odpowiedź, wtem ktoś puka do drzwi raz i drugi. - Proszę - mruknął komisarz, Widocznie zadowolony z nieprzewidzianej przerwy. W drzwiach staje wysoka postać Framciszka Souibirous stoi niepewny, pozbawiony swej zwykłej dostojności i ze zmieszaniem obraca czapkę w rękach. Z oczu jego wyczytać można na przemian lęk i przygnębienie, to znów nagłą decyzję. Zapewne popił sobiedla odwagi u ojca Babou, lecz widocznie za mało. - Do diabła, czego tu szukacie, Soubirous? - wita go Jaeomet. Soubirous oddychając ciężko wyciąga ręce 'ku Bernadetcie: - Dziecko moje, biedne moje dziecko, chcę je stąd wyprowadzić... Jaeomet nagle zmienia ton i staje się znowu uprzejmy: - Słuchaj, Soubirous. Ta heca z grotą 'musi się skończyć, dłużej tego nie zniosę. Już jutro musi ustać. Rozumiecie?... Soubirous obiema rękami bije się w piersi, że aż dudni: - Bóg mi świadkiem, panie komisarzu, że i ja niczego innego nie pragnę. Żona moja i ja zmarnujemy się z tego zmartwienia. Jaoomet zgarnia swe papiery. - Dziewczę jest jeszcze małoletnie - mruczy. - Wy jako ojciec odpowiadacie mi za nią. Wy tylko możecie jej nakazać, aby nie chodziła nigdzie indziej jak tylko do szkoły. Gdy zakaz nie pomoże, zamknijcie ją w domu. Jeżeli mnie nie usłuchacie, zaaresztuję was wszystkich razem.Przysięgam, uczynię tak nieodwołalnie. Mam do tego.powód dostateczny. Jesteście więc od tej chwili pod ostrą obserwacją. Teraz, idźcie z Bogiem i niech was tu więcej nigdy nie oglądam. Bernadetta ciągle z głową zwieszoną opuszcza dom pana Cenaca. Zaciska zęby, aby się nie rozpłakać na ulicy dopiero tam w domu, w swej izdebce na strychu będzie mogła sobie pofolgować. Plac cały czerni się od ludzi. Słychać zewsząd gniewne okrzyki: - Bernadetto, nie ustępuj!... Ślicznie się wywinęłaś!... Przecież oni nic ci zrobić nie mogą... Bernadetta słyszy jednak tylko lament ojca powtarzającego w kółko: - Widzisz, dziecko, z twej winy znosić musimy ten cały skandal i wstyd... W ulicy de Petites Fossees gromadzą się już tylko ci najwierniejsi. Na ich czele kroczy Antoni Nioolau. W ręku trzyma dużą pałkę, którą groźnie podnosi w górę. - BernadettO jako żywo, potrafiłbym cię stamtąd uwolnić... Ale Bernadetta zaledwie zauważyła swego rycerza. Walczy z nowym atakiem astmy oddech jej staje się coraz 'krótszy i cięższy... - I co, sąsiedzie, co myślicie o tej całej sprawie? - pyta komisarz policji naczelnika urzędu podatkowego, gdy zostali sami. Estradę trze czoło, jakby chciał zgarnąć bolesny ucisk z głowy. - To dziewczę nie kłamało - odpowiada krótko. Jaoomet śmieje się rubasznie: - Otóż widzimy, jak naiwną .jest nasza publiczność złożona z laików. Ja zaś nie przypominan sobie, abym spotkał pomiędzy mymi najzatwardzialszymi klientami kogoś przebieglej szego, bystrzejszego i bardziej upartego aniżeli ta mała. Czy pan spostrzegł, w jak wyrafinowany sposób przemyślała każdą odpowiedź i jak na-, przód przewiduje jej następstwa? Nie dała się schwycić w żadną zastawioną pułapkę. Przyznać jej trzeba, że aż do końca nie cofnęła nic ze swych zeznań. Gdyby papa nie był przyszedł w porę, nie wiedziałbym, słowo daję, jak wybrnąć z tej sytuacji. Estradę wzrusza ramionami: I- Lecz jaką ona ma korzyść z tej dalszej niebezpiecznej gry? - Jaką? To jasne. Chodzi tu, mój kochany, o powodzenie, o sukces, o rozgłos i sympatię ludzi oraz o rolę jaką się gna, nie mówiąc już o korzyściach z otrzymywanych podarunków. O, dla nas ludzi policji dusza ludzka przestała być nieodgadnioną tajemnicą... A jak się panu zdaje, czy święci wobec władz policyjnych zachowywali się z równie bezczelną obojętnością, jak ta mała aferzystka, kandydująca do nieba? - Ależ, kochany sąsiedzie, kto mówj. o niebie i świętości! A już najmniej z pewnością ta mała. Jestem przekonany, że ona nie zastanawia się nawet nad 'zagadkową i niezwykłą osobowością tej, którą widuje, i uważa ją za coś zupełnie naturalnego. Jest nią sama oczarowana i innych umie porywać za sobą. Przyznaję się otwarcie, że takie wrażenie odniosłem z tego przesłuchania. Komisarz Jacomet uśmiecha się pobłażliwie: - Panie sąsiedzie, pan zna się na podatkach, ja zaś jestem starym wygą policyjnym. Przyznaję, że się pan doskonale orientuje w skarbowości. Lecz jeżeli chodzi o znajomość duszy naszego dzielnego ludu, o trochę psychologii, może pan całkowicie zaufać staremu Jacometowi. PANI I ŻANDARMERIA Siostra Maria Teresa Vauzous stoi przed rzędami ławek szkolnych. Jej kształtna twarz o ładnych rysach jest dzisiaj mizerniej-sza niż zwykle. Oczy ma wpadnięte, wargi zaciśnięte. Nawet dzieci zauważyły, jak źle dziś wygląda ich nauczycielka. Przyczyna tego zmęczenia jest jednak zrozumiała, siostra Vauzous miała nocny dyżur i czuwała od wczorajszego wieczoru aż do dzisiejszego ranka. A tymczasem dziekan Peyramale polecił pewną sprawę księdzu Pomianowi, ten zaś ze swej strony z powodu nagłego wyjazdu do Saint Pe przekazał ją nauczycielce klasowej. Niełatwe to zresztą zadanie, którego się pozbył ksiądz Pomian. Tym cięższe jest ono dla siostry Vauzous po bezsennej nad książkami spędzonej nocy Zlecenie dziekana polega mianowicie na tym, aby Bernadetta wobec wszystkich koleżanek otrzymała należytą nauczkę. Siostra Vauzous ma jej wykazać, że w najlepszym wypadku jest to 'bezwstydna zarozumiałość, aby młode dziewczę, nie dopuszczone jeszcze nawet do pierwszej Komunii św., ośmielało się rozgłaszać o swym poufałym stosunku do Najświętszej Dziewicy. Ksiądz Peyramale żądał nawet wyraźnie, aby silnie podkreślić śmieszność tego młodzieńczego zboczenia. Ponieważ rzecz cała rozpoczęła się w obecności koleżanek, sądzi więc, że drwiny tych samych koleżanek ośmieszą ją i pognębią bez reszty. Najlepszym lekarstwem na egzaltowane pomysły jest wykazanie ich śmieszności. Dając swe polecenie, dziekan wybrał, najodpowiedniejszego jego zdaniem człowieka, księdza Pomiana. Ksiądz dziekan był zupełnie spokojny, że katecheta wywiąże się doskonałe z tego zadania. Znał jego zmysł humoru i dowcip, chociaż nie tak dosadny i swojski jak jego własny. Niestety, zacna siostra Vauzous nie posiada tej zalety w najmniejszym stopniu, wywodzi się przecież z najsurowszych kół francuskich, całkowicie nie rozumiejących żartu i niefrasobliwości. Ojciec jej, obecnie emerytowany generał-rojalista, wierny swemu królowi, był niegdyś wykładowcą szkoły w St. Cyr. Matka jest córką profesora nauk politycznych, zaśniedziałego konserwatysty, wobec którego sławny de Maóstre uchodzić mógłby za jakobina i rewolucjonistę. Po przodkach zatem odziedziczyła siostra Vauzous wojskową i profesorską skrupulatność. Chcąc się przygotować do oczekującego ją dziś zadania, siostra Vauzous całą noc studiowała. Wczytywała się w trudne dzieła teologiczne, traktaty o łasce, wolności, grzechu i zasłudze. Z wszystkich tych wielkich zagadnień, problem łaski najwięcej dręczył jej duszę. W tej więc chwili siostra Vauzous jest wzburzona, zmęczona i niespokojna. Jakiś niewyraźny, przytłumiony głos budzi w niej powątpiewanie b wartości ofiary swego własnego życia. Niepokojen tym dręczy się jej serce, choć za nic nie przyznałaby się do tego. Dumna a silna natura nie cofnie się, mając już tylko kilka kroków do mety. Wiodą ją przecież ku niej środki niezawodne: surowość, modlitwa, praca, wyrzeczenie, umartwienie ciała i pokora ducha. Na nich się opiera i nimi żyje. Nauczycielka zwraca spojrzenie na szóstą z kolei ławkę środkowego -rzędu. Narożne miejsce zajmuje Bernadetta Soubirous, która po tygodniowej nieobecności pierwszy raz przyszła dzisiaj do szkoły. Podczas gdy inne dziewczęta plotkują i szepczą między sobą, ona milczy z głową opuszczoną i wzrokiem. wbitym w pulpit. Dziewczyna wydaje się załamana. Widocznie wczorajszej niedzieli władze nieźle się z nią rozprawiły, myśli zakonnica. - Soubirous Bernadetta - wywołuje - podejdź bliżej i stań przed pierwszą ławką. Bernadetta wolno podchodzi i staje na miejscu przeznaczonym do egzaminów. Towarzyszą jej nieprzyjazne szepty i chichoty koleżanek. Siostra Maria Teresa, nie zważając na Bernadettę, zwraca się do innych: - Moje dzieci!.Dzisiaj będziemy mówić o rzeczach nie dotyczących zadań szkolnych ani katechizmu. Ksiądz katecheta nie będzie" was -Z tego egzaminować, więc nie potrzebujecie uczyć się na pamięć. Ale rozmawiać wam nie wolno, tylko uważnie słuchać i spamiętać dobrze, bo chodzi o ważne sprawy. Wiecie, kochane dziewczątka, bo już chyba ze sto razy wam to mówiłam, że my, ludzie, jesteśmy wszyscy grzesznikami, jedni mniej inni więcej, ale na ogół grzeszymy wszyscy. Gdybyście tak, jak nasza religia wymaga, robiły codziennie przed wieczornym pacierzem rachunek sumienia, ile 'by tam rzeczy ''wyszło na jaw! Ile kłamstw naliczyłybyście w ciągu dnia, kłamstw wobec rodziców i innych bliźnich. Może nawet pożądałyście cudzego dobra? A ile dziewcząt musiałoby się przyznać, że były roztargnione podczas mszy św., nieuważne w modlitwach? Inne znów grzeszą przez lenistwo, nieszczerość, zuchwałość, przez myśli brzydkie lub inne podobne przewinienia. Otóż w tej chwili np. Kasia Memgot jest znowu nieposłuszna. Obgryza paznokcie! Słuchajcie więc dobrze! Pan Bóg nie stworzył nas wszystkich równymi. Jedni więcej, inni mniej muszą walczyć ze swymi słabościami. I w naszym mieście mamy, choć niewielu, ludzi wyróżniających się pobożnością, ludzi cnotliwszych od innych. Nie ma ich jednakże w tej klasie wśród nas. Czy rozumiesz mnie, Bernadetto? - Tak, siostro, rozumiem - odpowiada Bernadetta, ale ton jej obojętny nie zdradza zainteresowania przemówieniem nauczycielki. - A może ci się jednakże wydaje, że jest wśród nas ktoś wartościowszy od innych? Bernadetta zdziwiona, spogląda swymi wielkimi oczami na zakonnicę. Zmęczona jest, bo i ona całą noc nie spała. - Nie, siostro - odpowiada mechanicznie. - O, dziękuję ci, Bernadetto, za twą skromność - mówi siostra Vauzous z lekkim ukłonem w jej stronę, co wywołuje wybuch śmiechu w klasie. - Spokój! - Idźmy dalej. W ciągu Wieków Pan Bóg w swej nieustającej dobroci zsyłał na świat wyjątkowe istoty w ludzkim ciele. Takich jednakże my nie znamy. Ludzie ci nie popełniali prawie żadnych grzechów. Nie kłamali, 'ani pragnęli cudzej własności, modlili się pobożnie, nie byli fałszywi ani leniwi lub zuchwali. Nie drapali się też w głowę, jak np. w tej chwili Aneta Courreges. Znamy przecież z historii świętej tych wyjątkowych ludzi, nie obciążonych prawie żadnym grzechem. Która z dziewcząt wymieni mi taką osobę? - No, Soubirous! Bernadetta milczy, natomiast z jednej z ławek podnosi się ręka niezawodnej Janki Abadie. Trzepoce nią w powietrzu, aby zwrócić na siebie uwagę nauczycielki. - No? Kogo nazwiesz mi Janka? - Sw. Józefa - wyrywa się Janka. - Dlaczego wymieniasz właśnie św. Józefa? - ze zdziwieniem mówi siostra. - Ale zostawmy to teraz, aby iść dalej. W w późniejszych czasach żyli na świecie także inni, podobnie święci ludzie ciężkie było ich życie, cięższe nawet od tych, znanych nam z historii św. Mówię o tych orędownikach, których pomocy wzywamy w naszych litaniach. O tych właśnie coś niecoś wam opowiem. Byli to wybrani mężowie 'boży, pustelnicy i pustełniczki, albo bracia i siostry w zakonach. Z daleka od świata żyli w pustyniach, w skalistych nagich górach, takich jak nasze Pireneje. Korzonki roślin, miód leśny i woda były ich codziennym pożywieniem i napojem. A często nawet pościli przez długi czas, nie jedząc w ogóle nic. Czuwali przez noce całe, spędzając je na rozmyślaniach. Ułożyli całe mnóstwo nowych modlitw i zostawili je dla nas. Wielu z nich biczowało swe ciało-'skórzanymi batogami, a jeszcze inni nosili pod grubym habitem żelazne paski z zardzewiałymi kolcami, które do krwi raniły ich skórę. A w imię czego znosili te wszystkie cierpienia? Aby zwalczać złe myśli, pożądania, aby zabić w sobie resztę zmysłowości. Taki sposób życia świętych spamiętajcie sobie, moje kochane, nazywamy ascezą. Dręcząc i umartwiając grzeszne ciało, owi święci zwyciężali pokusy i napaści szatańskie. Za to udzielał Pan Bóg niejednemu spośród nich.łaski, aby oglądali własnymi oczami to, czego my, zwykli i ułomni ludzie, widzieć nie możemy. Miewali widzenia i objawienia. Np. oczom ich ukazywali się aniołowie otaczający nas wszystkich, mimo że ich dostrzec nie możemy. Również Chrystus Zbawiciel nasz w cierniowej koronie ze 'znakami pięciu ran niejednokrotnie objawiał się im w 'blasku złotych promieni, a czasem Matka Najświętsza z sercem przebitym siedmiu mieczami. Ze złożonymi rękami i promiennym wzrokiem wzniesionym ku niebu, dusza wybrana tonęła w zachwycie i zapomnieniu o świecie... - Bernadetto, czy zrozumiałaś, o czym mówię? Bernadetta budzi się jakby ze snu. Jest przerażona, bo nic nie pojęła, a raczej nic nie słyszała. Z sercem ściśniętym bólem myśli tylko o tym, że jej Pani czeka tam na nią na próżno... Tępo i bez słowa patrzy na nauczycielkę. Siostra kiwa nad nią głową. - Nawet tego nie potrafisz zrozumieć! Dziewczęta kręcą się na ławkach niespokojnie. Czekają sposobnej chwili, aby wydrwić i wyszydzić Bernadettę. Siostra Maria Teresa zwraca się znowu ku niej i pyta głośno: - Czyżbyś więc ty się chciała przyrównać do tych wielkich, Bogu poświęconych dusz? - Nie, proszę siostry. - A może myślisz, żeś przez ssanie cukru lodowatego zasłużyła na te twoje objawienia? - Nie, siostro. Odpowiedź ta wywołuje wybuch drwiącego śmiechu całej 'klasy. Dziewczynki, które były świadkami pierwszego zajścia w grocie, z trudem hamują wesołość. Nawet Marysia nie może ukryć złośliwie 'zadowolonej miny. Gdy przebrzmiał śmiech, zakonnica mówi dalej: - Teraz widzisz, Bernadetto, że nawet koleżanki wyśmiewają się z ciebie. Zamiast zająć się jakąś poważną pracą, wymyślasz i rozszerzasz wariackie plotki po to tylko, aby zwrócić na siebie uwagę. Uważałam cię dotąd za ograniczoną, ale niezłą dziewczynę, ale niestety widzę, że jesteś o wiele bardziej zła i zepsuta, niż przypuszczałam. Mimo że nigdy nie oczekiwałam po tobie wielkich rzeczy - jednak nie spodziewałam się, że posuniesz się aż do niesmacznych żartów z osoby Matki Najświętszej, a z siebie zrobisz błazna. Wróć teraz na swoje miejsce i wstydź się, że głupimi i karygodnymi wybrykami zakłócasz powagę wielkiego postu. Na karnawałowe pomysły jest już za późno! Po południu Bernadetta idzie znowu do szkoły głowę ma pochyloną, a serce ściśnięte niewypowiedzianym bólem. Nikt jej nie towarzyszy, lecz ona też nie pragnie nikogo. Nie zniosłaby nawet Marysi obok siebie. Niestety, na połowie drogi spotyka pannę Peyret, która przez chwilę idzie obok niej. Garbuska aż się trzęsie z oburzenia. - Bernadetto, jesteś niewierna. Sprzeniewierzyłaś się Pani, a także twej dobrodziejce pani Millet. Czekałyśmy dzisiaj rano na ciebie w Massabiele, pani Millet i ja i wiele jeszcze, bardzo wiele ludzi! Pani Millet tak była pewna ciebie powiedziała, że założy się o 100 franków, że Bernadetta nie okaże się niewierną... - Ale przecież zakazali mi pójść - wyrywa się boleśnie z piersi Bernadetty. Krawcowa ciekawa każdej plotki i intrygi podburza dziewczynkę dalej: - Co tam zakaz! Kto ci może zakazać iść tam, gdzie ci się podoba? Nie daj się ogłupiać Jacometowi. On chciał cię tylko nastraszyć, ale zrobić ci nic nie może. Cóż złego popełniłaś? A choćby cię i zamknęli, to i to musisz przyjąć, kochane dziecko. Obowiązek jest obowiązkiem... - Ale omi chcą także zaaresztować rodziców, a wtedy moi mali braciszkowie umrą z głodu. - Wszystko jedno - unosi się panna Peyret. - Choć zamkną także i rodziców, nie możesz złamać słowa, nie możesz zaniedbać obowiązku... Bernadetta nie pożegnawszy się, poczyna biec, aby tylko pozbyć się krawcowej. Boi się także spóźnić do szkoły, bo zegar na wieży szpitalnej wybił już drugą. Droga do szkoły prowadzi przez wiadukt, który spada łukiem ku niżej położonej części miasta. Bernadetta zamierza właśnie wstąpić na most, kiedy naraz czuje, że nie może iść dalej. Musi stanąć i zaczerpnąć oddechu. Zatrzymuje ją jakaś niewidzialna przeszkoda, jakby wielka kłoda, której, mimo 'kilkakrotnie powtarzanych prób, przekroczyć nie może. Czuje zarazem, że jakaś silna ręka bezwzględnie chwyta ją za ramiona i zmusza do powrotu. Wolnym krokiem wraca drogą, którą przyszła przed chwilą. Dochodząc do placu Marcadale, słyszy za sobą głośny równy krok i stuk butów żołnierskich, podbitych gwoździami. Ktoś idzie za nią. To żandarmi Pays i Belhache, którzy dostali nakaz pilnowania jej. Ci dwaj olbrzymi w błyszczących, uniformach, kapeluszach z piórami i długimi szablami przy boku, kroczą już obok niej. - Co powiesz, moja droga? - pyta piękny Belhache z czarną brodą. - O ile wiem, kazano ci iść do szkoły, a nie na wagary!... - Szłam przecież do szkoły - mówi Bernadetta - ale na moście leży tak wielka zapora, taka 'belka z powietrza,- że nie można się przez nią przedostać... - Co tam znów za nowy pomysł o belce z powietrza - zrzędzi suchy Pays, ojciec pięciu córek. - Nie sądź, że i mnie będziesz mogła za nos wodzić... - A teraz zapewne idziesz do domu, kochaneczko? - -pyta Bel-hache. Młodszy i przystojniejszy od kolegów, w wolnych chwilach lubi polować na ładne spódniczki. - Nie, nie pójdę do domu - odpowiada Bernadetta z namysłem - pójdę do groty... - Aha, do groty się wybierasz, ptaszku? Zaczekaj no chwilę... Hej, Pays, przywołaj szybko brygadiera!... Po kilku minutach wraca Pays u boku okazałego brygadiera d'Angli. Ten w biegu opasuje się szablą i żując gruby plaster wędliny powtarza pełnymi ustami: - Ho, ho, 'to znów coś nowego, belka z powietrza. Z powietrza belka!... - Pozwólcie mi przecież iść do groty - prosi dziewczynka. - Dobrze, ale na twoją odpowiedzialność - decyduje brygadier, gładząc swe blond faworyty. - Jednakże my wszyscy trzej pójdziemy z tobą. Nie chcąc być mniej gorliwym, przyłącza się później i Callet do tej zbrojnej eskorty. Widok małej Soubirous pomiędzy czterema uniformami porusza całe miasto. "Widzi ich stara Piguno. Wpada do ciotki Bernardy, a potem do izby Soubirous. Otwierają się okna, z domów wychylają się .-ciekawe kobiety, szybko we fartuchy ocierając mokre ręce. W Rue Basse już gromada osiemdziesięciu lub dziewięćdziesięciu ludzi pędzi w ślad Bernadetty. Ona jednakże jakby dziś miała nogi z ołowiu, nie leci lotem ptaka, ani pędem liści, wiatrem gnanych. W grocie, jakby podcięta, pada na kolana i błagalne dłonie wyciąga ku niszy. Ale nisza dziś ciemna, pusta, tak pusta jak nic na świecie. Gałązka dzikiej róży, poruszona wiatrem idącym od Gave, chwieje się smutnie. Obojętnie !też szemrze dzisiaj rzeka. W dodatku zaczyna padać i grota staje się 'zwykłym szarym schronieniem dla zgromadzonych tam ludzi. Z ust Bernadetty wydziera się okrzyk rozpaczy. - Nie widzę jej... dzisiaj... nie widzę jej... Wyciąga swój różaniec i kurczowo podnosi ku skalnej wnęce. Ale owal niszy wieje pustką śmiertelną szary i brzydki mrok uchodzącego dnia, owego dwudziestego drugiego dnia lutego napełnia ją smutkiem. Jedynie kamień w głębi lśni kościanym połyskiem. Wymarzona nisza jest dzisiaj zwyczajnym otworem i łatwo uwierzyć, że opowiastka o ukazującej się tam Pani może być naprawdę kłamstwem, albo też wytworem chorobliwej wyobraźni. Bernadettę ogarnia uczucie bezgranicznego żalu, rozpacz kochanki, która bez własnej winy straciła ukochanego, bo przemoc ludzka nie pozwoliła jej dotrzymać słowa i stawić się na spotkanie. Pani zawiodła się gorzko na niej. Przeniosła się z ohydnej groty do miejsca godniejszego swej osoby, tam gdzie dotąd przebywała. Bernadetta bez słów, z głębi serca woła ku ciemnej niszy: - Czyż Pani nie wiedziała o tym, że pan Jacomet chce zamknąć w areszcie mnie, matkę i ojca, jeżeli przyjdę do Pani. A ja przyszłam pomimo to! O czemuż Pani nie poczekała jeszcze trochę, zanim Pani odeszła ode mnie?... W tej samej chwili przychodzi jej myśl pocieszająca, której się chwyta jak deski ratunku. I oto wybucha głośna skarga: - Już wiem, dlaczego nie mogę dziś ujrzeć mej Pani. Ukryła się, widząc tylu żandarmów naokoło mnie... To niefortunne wytłumaczenie nieobecności Pani wywołuje w tłumie długie niemilknące wybuchy śmiechu. Tu i ówdzie słychać głosy. - Teraz chyba widzicie, że Bernadetta jest niespełna rozumu... Choć wczoraj podobno na policji zupełnie mądrze odpowiadała. Nie dajcie się bałamucić, to biedne chore dziecko... Jakiś dowcipniś zaczepia żandarma z czarną brodą: - He! Belhache, ty wyglądasz jak diabeł i to tłumaczy Wszystko. Belhache gładzi swą długą bandycką brodę. Przebywając stale "w towarzystwie robotników, łupkarzy, włóczęgów, wśród stałych gości najróżniejszych okolicznych knajp, przyswoił sobie ich język i potrafi dawać z miejsca cięte odpowiedzi. - Pewnie, że wyglądam jak diabeł - odpiera zaczepkę - jestem też nim naprawdę. Jestem jednakże biednym diabłem, a Najświętsza Panna, zamiast mi pomóc, skryła się przede mną... Dowcip ten obiega wkrótce całe miasto. Zaledwie w godzinę potem Duran wita gości w swej 'kawiarni pytaniem: - Czy państwu już wiadomo, że Najświętsza Panna nie chce absolutnie nic mieć do czynienia z żandarmerią? Panowie Dutour i Jacomet są także obecni w kawiarni. Wprawdzie zlekceważenie przez Bernadettę zakazu jest obrazą władzy, ale panowie nie są tak zupełnie niezadowoleni z obrotu sprawy. Lekarstwo przepisane Bernadetcie przez dziekana Peyiramale'a, mianowicie ośmieszenie jej - zostało zastosowane. 'Najlepiej byłoby, aby Pani z własnej 'inicjatywy zakończyła grę. Pan prokurator poleca panu Jacometowi dalszą straż nad rodziną Soubirous, nie każe jednak zabraniać Bernadetcie jej wycieczek do groty Po dzisiejszym rozczarowaniu ludzie sami ochłoną i zrezygnują ze spodziewanego przedstawienia. W tym czasie Bernadetta, jej matka, ciotka Bernarda i Lucylla, a także kilka innych osób znajdują się w młynie Gavy. Dziewczynka nagle zaniemogła. Ułożono ją na łóżku młynarzowej. Leży z przymkniętymi oczyma i z trudem łapie oddech. Skóra na policzkach jest poszazała i obwiisła, obrzękłe usta z wysiłkiem chwytają powietrze. Zimny, mokry okład chłodzi jej czoło. Jakże inma bywa jej twarz w chwilach zachwycenia. Panna. Estradę, która była świadkiem sceny w grocie, zwraca się do bladej zatroskanej kobiety, stojącej przy łóżku: - Czy zna pani bliżej to dziecko?. - Jakże nie mam jej znać - jęczy Ludwika Soubiirous - przecież jestem jej matką. I tak to już trwa całych jedenaście dni. Jedni wyśmiewają nas, inni litują się nad nami. Można rozum od tego stracić. Policja chce nas uwięzić. O Najświętsza Panno! - Dlaczego muszę tak cierpieć? Niech pani popatrzy na to dziewczę! Ona jest przecież ciężko chora. Matka Soubirous traci zmysły z troski i bólu. Wreszcie pochyla! się nad córką: - Przemów przecież, dziecko moje, powiedz choć słówko! Ale Bernadetta ku rozpaczy Ludwiki trwa nadal w milczeniu. Młynarz Antoni biegnie na pocztę przywołać ojca. I oto i ojciec siedzi teraz przy łóżku człowiek słaby i miękki, zupełnie zdruzgotany widokiem cierpienia córki. Łzy spływają mu po policzkach, kiedy głaszcząc twardymi, spracowanymi dłońmi chore dziecko przemawia do niej pieszczotliwie: - Co się złego stało memu dzieciątku. Było nieposłuszne... Ale jest bardzo kochane... Będziemy go bronić i opiekować się nim. Powiedz, co byś chciała, moja malutka... Bernadetta milczy i nie otwiera oczu. Dopiero kiedy Antoni proponuje przywołać dra Dozous, porusza się i mówi bardzo cicho: - Umrę, jeżeli nie zobaczę jej więcej... Ojciec chwyta Bernadettę na ręce i unosi ją ostrożnie:- Zobaczysz ją, kochane dziecko, daję ci na to słowo... Nikt ci nie może zakazać. A jeżeli mnie nawet zamkną,.. to już nie obca dla mnie rzecz, ale za to ty ją zobaczysz.... W powrotnej drodze do domu Franciszek Soubirous czuje się jednak już zawstydzony, zmieszany, że litościwe jego serce wyrwało mu takie nieopatrzne przyrzeczenie. Jest nieswój i nie chce mu się iść do domu. Chyłkiem mija swój dom i wchodzi do ojca Baibou, aby tam utopić wszystkie swoje troski. J. B. ESTRADĘ WRACA Z GROTY Już nazajutrz po owym tragicznym poniedziałku Bernadetta przeżywa chwile niewysłowionej radości z ponownego spotkania się z Panią. Tęskniła przecież już za nią tak ogromnie, jakby nie dzień jeden, ale wieki całe dzieliły ją od ostatniego "widzenia. Pani również zdaje się być serdecznie wzruszona zobaczeniem swej wybranej. Ubrana jest tak samo, ale piękność jej i czar promienieje więcej niż kiedykolwiek. Policzki zaróżowione, jasnobrązowe loki swobodnie wysuwają się spod welonu, a róże u białych stóp złociste rzucają ognie. Z niebieskich oczu bije moc, ale i łaskawość tak wielka, że Bermadetta zapada od razu w zachwycenie trwające całą godzinę. Przybyło z nią dziś około 200 osób oraz zwykłe ściślejsze kółko. Pośród nich oczywiście krawcowa oraz pani Millet, 'której wiary nie osłabiły ani złośliwy żart "żandarma, ani nieobecność Pani przy. ostatniej bytności w grocie. Żandarmerię reprezentuje brygadier d'Angla, wydelegowany dzisiaj przez władze na ten odpowiedzialny posterunek. D'Angla już z góry cieszy się na pochwałę swych przełożonych, gdy im będzie mógł zareferować o ostatecznym już niepowodzeniu oczekiwanego widowiska. Toteż z prawdziwą przykrością spostrzega, że już wstęp do przedstawienia zapowiada nowy sukces. Bernadetta natychmiast wpada w ekstazę i gdy z urzeczonym wyrazem oczu wykonuje przed niszą swe pokłony i naiwne obrządki, przez tłum 'klęczących kobiet przebiega jakby elektryczny prąd. I choć lud ten, tak chwiejny w swych przekonaniach, gotów jest 'każde niepowodzenie ośmieszyć i wyszydzić, jednak w tej chwili, dopóki twarz i zachowanie małej wizjonerki wskazują na rzeczywistą, obecność Pani, trwa bez oporu pod przemożnym urokiem. Pan brygadier, przyjaciel i codzienny gość pana Dumna wścieka się ze złości. - A więc cały taniec 'zaczyna się. na mowo - mruczy pod nosem. - Cóż za ślamazary ten prokurator wraz z komisarzem! - To oni zabronili mu Wkroczyć, W odpowiednim momencie, jak przecież jest w zwyczaju na politycznych zebraniach, by przerwać całą tę hecę. I wtedy w przystępie pasji szatan zapewne dyktuje mu nieopatrzne słowa. Rzuca w klęczący tłum głośne wyzwanie: - Że też w dziewiętnastym stuleciu mamy jeszcze tylu idiotów!... Szmer oburzenia przebiega wśród Męczących. Zamiast odpowiedzi jakiś głos intonuje jedną z najpopularniejszych pieśni maryjnych: My chcemy Boga, Święta Pani, Ach, usłysz Twoich dzieci śpiew. My Twoi słudzy ukochani Za wiarę damy życie, krew! Błogosław, Święta Pani... Bernadetta nie zwraca zupełnie uwagi na to, co się wokoło niej dzieje. Kłania się, potem klęka, znów wstaje i uśmiecha się radośnie. Na jej twarzy maluje się na przemian szczęście, spokój, to znów lęk lub głębokie skupienie i zasłuchanie. Oddana jest tylko i wyłącznie swemu ukochaniu bez miary i granic." Prawdziwa bowiem miłość kobieca spala się w dążeniu do zgłębienia przedmiotu swej miłości. Nie z ciekawości, lecz z potrzeby całkowitego oddania Bernadetta poznała już kilka wybitnie występujących cech usposobienia swej Pani. Wie, że mówi niewiele, a każde jej powiedzenie ma wyraźny cel i znaczenie. Wie także i to, co niestety sprawia ból jej sercu, że Pani nie przychodzi wyłącznie dla niej, dla rozpalenia w niej płomiennej miłości ku sobie, lecz w innej głęboko przemyślanej intencji. Bernadetta nie odkryła jeszcze tego celu, lecz odczuwa, że jej własna osoba nikłą zaledwie odgrywa tu rolę. Rozumie dobrze, że codzienna droga do groty jest bardzo dla Pani uciążliwa i wielkiego wymaga poświęcenia. Kochającym sercem wyczuwa, że Pani pod dobrotliwym uśmiechem i przyjaznymi oznakami życzliwości ukrywa lekki wstręt do tego, na co jej oczy patrzeć muszą. To uczucie przyrównuje Bernadetta do tego, co sama już przeżywała. Przecież po każdej miłosnej rozmowie z Panią, jakże obcy i wstrętny wydaje jej się świat, do 'którego wraca. A cóż dopiero jej Pani! Prawdopodobnie - rozumuje dalej - Pani brzydzi się nią tysiąc razy więcej, aniżeli ona brzydziła się kiedyś swą siostrą Marysią, pattrząc na jej nagie uda. Trzeba więc postępować z całą ostrożnością. Pani nie lubi na przykład zbyt poufałej bliskości i jedynie w rzadkich momentach wybranych pozwala nie tylko Bernadetcie zbliżyć się do krawędzi niszy, lecz i sama podchodzi i schyla się ku niej. Dlatego nie trzeba jej się narzucać. Bernadetta zrozumiała, że Pani chce być wolna i nieskrępowana w swym postępowaniu. Przychodzi nie zawsze wtedy, kiedy jest oczekiwana, lecz gdy dobroć i łaskawość ją do tego nakłonią. Bernadetta nie zrobiła jej dlatego żadnej wymówki z powodu wczorajszej nieobecności w grocie. Pani zna swą wartość i nie pospolituje się. Toteż jedynie na klęczkach i z płonącą w ręku świecą należy witać Panią, i obcować z nią. Nieraz gdy patrzy na tłum tłoczący się w grocie i odwracający się od niej plecami, wyraz cierpienia przyciemnia blask jej oczu. Oblicze natomiast jaśnieje radością, na widok każdego wysiłku i trudu podejmowanego dla niej. Z zadowoleniem patrzy na Bernadettę, która nie zwracając uwagi na ostry żwir, na kolanach posuwa się ku grocie. Bernadetta odgaduje, że to upodobanie ma jakąś łączność ze słowem "pokuta". Słyszała je już kilkakrotnie z ust Pani. Wprawdzie, gdy siostra Vauzous na lekcjach katechizmu mówiła im coś o pokucie, Bernadetta nic z tego nie rozumiała. Teraz jednak, gdy tak bardzo gorąco usiłuje podobać się Ukochanej, zaczyna pojmować, o co jej chodzi. Pokuta to wszystko ciężkie, przykre i bolesne, co człowiek czyni na przekór własnemu lenistwu i wygodzie. Kolana Bernadetty starte aż do krwi w intencji 'zadowolenia ukochamej Pani widoczną sprawiają jej radość. Poznać to można z wyrazu twarzy i niezwykłych gestów. Pustymi dłońmi zdaje się czerpać wodę z niewidzialnego źródła pokuty, wznosi ręce ku górze jako znak, że ofiary tej nie zatrzymuje dla siebie. W miarę wzrastającej miłości dziewczynka coraz lepiej rozumie swą Panią. Wpatrzona w nią, widziała już kilkakrotnie na jej obliczu zaledwie dostrzegalny wyraz wstrętu i odrazy. Na co patrzyły wówczas jej cudne oczy? Może słowa Pani, wypowiedziane szeptem przed kilku dniami, rozwiążą zagadnienie! - Módl się za grzeszników - powiedziała wtenczas - i za chory świat. To ten Chory świat i ohydne jego postępki takim bólem przytłaczają jej serce i 'powlekają wyrazem cierpienia pobladłą twarz. Bernadetta już teraz pojmuje jasno, że grzech jest tym złem najgorszym. Wiedziała przecież już o tym. Lecz teraz, gdy poznała lepiej istotę swej Ukochanej, świadomość ta pogłębiła się w jej duszy. Bernadetta raczej sercem odczuwa brzydotę tego zła, o którym wie, że wstrętem przejmuje Panią. Pokuta i tylko pokuta złagodzić 'może tę odrazę. Ten właśnie 'dzień wybrała Pani do wyrażenia swego najgłębszego życzenia. Poleca Bernadetcie, aby wzywała do pokuty wszystkich zgromadzonych w grocie. Ze łzami w oczach zwraca się dziewczyna do tłumu i szeptem wymawia trzykrotnie "pokuta". Pierwszy to krok, który za pośrednictwem Bernadetty łączy Panią z zebranym tam ludem. Łączność tę przerywa nagle niesłychany wybryk, wprawiający Bernadettę w lęk i oburzenie. Jakiś człowiek zjawia się w grocie, obchodzi ją wokoło i długim kijem opukuje ściany, pogwizdując sobie przy tym pod nosem. Bernadetta, choć wzrok ma wlepiony w Panią i zdaje się tylko na nią patrzeć, widzi wszystko i nic nie uchodzi jej oczom. Człowiek uzbrojony laską przeprowadza dalej swoje badania i zbliża się do ściany okalającej niszę. Zaczyna rozgarniać 'kijem gałęzie cierniowego krzaku. Na ten widok serce zamiera w piersiach Bernadetty. Zuchwalec dotyka prętem delikatnych stóp Pani, 'która się. cofa przed tą obelgą- Rozdzierający krzyk dziewczynki przeszywa powietrze. - Precz, precz w tej chwili- woła. - Przecież to sprawia jej ból. Obraziłeś ją... W tej samej chwili Antoni z pomocą dwóch innych mężczyzn, chwytają winowajcę i wyrzucają z groty. Zajście wywołuje pogróżkę stróża porządku publicznego, brygadiera d'Angli: - Jeśli jeszcze raz zrobicie coś podobnego, będę 'zmuszony rozpędzić całe zbiegowisko... I znów odpowiada mu na to chór nowej pieśni maryjnej. Ty, której berła ląd i morze słucha... Najważniejszym dla Bernadetty jest jednakże trzeci epizod dzisiejszego dnia. Napełnia on jej serce o wiele większym strachem aniżeli ponowne spotkanie z prokuratorem i Jacometem. Oto Pani daje jej polecenie, 'które niedoświadczona dziewczyna osobiście musi wykonać. Podczas gdy do tej chwili jedynie cierpieniem płaciła za szczęście, jakiego dostąpiła, teraz ma wykonać coś, przed czym drży dosłownie z niepokoju. Po wypchnięciu przez Antoniego napastnika z długą laską, Pani daje Bernadetcie znak, aby się Zzbliżyła. I oto słyszy znów głos Ubóstwianej, brzmiący wielką powagą: - Idź proszę do kapłanów i powiedz im, aby tu wybudowali kaplicę... - A ciszej i mniej wyraźnie dodaje: - W procesjach niech tu przychodzą... J. B. Estradę uległ namowom siostry i poszedł dziś do groty. Co prawda dużo go kosztowało zwalczenie silnych wewnętrznych oporów. Już ubiegłej niedzieli w czasie przesłuchiwania Bernadetty przez Jacometa, dziewczyna zrobiła na nim fascynujące wrażenie. W drobnej, dziecinnej osóbce tkwiło tyle stanowczości i siły przekonania, którym nawet zimny umysł Es'trade'a nie mógł się oprzeć. Naczelnik Urzędu Podatkowego bał się własnej wrażliwości i to był prawdziwy powód, dla którego nie chciał oglądać widowiska w grocie. Na dnie serca spodziewał się zresztą tak jak Dutour i Jacomet całkowitej porażki. Estradę jest tak zwanym praktykującym, katolikiem. Zdaje sobie sprawę ze swej przynależności do Kościoła i w ogólnym pojęciu wykonuje jego nakazy. Kościół katolicki był duchową ojczyzną jego rodziców i dziadów, a zatem i on, człowiek skromny, urzędnik średniego stopnia, bez specjalnych aspiracji, nie widzi powodu dla którego miałby od tej reguły odstąpić. Przywiązanie do Kościoła rzymskiego jest dla niego tak, jak i dla wielu innych ludzi, pewnego rodzaju wygodnym, bo dokładnie określonym patriotyzmem, w. tej najmniej dokładnie 'określonej dziedzinie, jaką jest wieczność. W dodatku będąc z natury trochę ociężały, politycznie czuje się konserwatystą, co znowu wzmaga jego wierność dla tej najbardziej konserwatywnej na kuli ziemskiej potęgi, jaką jest Kościół katolicki. Poza tym jednak Estradę jest człowiekiem myślącym i oczytanym. A więc skupiony jego umysł zdolny i skłonny jest do krytycznych rozważań i historycznych wniosków, co zresztą jest ogólną cechą umysłów wykształconych tego stulecia. Charakteryzuje go jeszcze pewna wybitna umiejętność, którą nie wiadomo, czy nazwać jego siłą, czy słabością, a mianowicie zdolność usuwania z drogi dwóch bardzo niewygodnych elementów: prawdziwego wątpienia i prawdziwej wiary. Woli przesuwać się bezpiecznym, złotym środkiem przez życie, jako wzorowy obywatel i katolik. Ani na chwilę nie wierzy w prawdziwość objawień Bernadetty. Nawet i teraz nie, kiedy nie pożegnawszy się wcale z siostrą wraca z.groty. Wybiera nieuczęszczaną drogę wzdłuż młyńskiego strumienia, aby nie wplątać się w- tłum ciągnący z Massabielle ku miastu. Nie może zaprzeczyć, że to, co zobaczył w grocie, napełniło go wielkim niepokojem. Cisną mu się do głowy wspomnienia.młodocianych dni, kiedy to bywało, że "boskość", jak to sobie wtedy nazywał, ogarniała go całego i pobudzała do uczuć doskonałych, chcących objąć miłością cały świat. Ta "boskość" jednak nie zdaje się być towarzyszką wieku dojrzałego. O tak, tylko w młodości podobne uczucia spływają nagle na duszę człowieka i ogarniają ją płomieniem, by potem gaszone przyziemnością życia rozwiać się i ulecieć. Pamięta jeszcze ten niepojęty, gorący prąd, jaki w owych chwilach' przenikał serce, a pewność zmartwychwstania napędzała łzy do oczu. Lecz dzisiaj dziwi się pan Estradę niemało, skąd mu się biorą palące łzy pod powiekami. Czyżby widok tej biednej kataleptyczki wzruszył go do tego stopnia i stopił jego zwykłą mieszczańską sztywność? - Nie może zapomnieć znaku krzyża, jakim Bernadetta kilkakrotnie się żegnała, kreśląc go szeroko z namaszczeniem poprzez całe swe oblicze. Panu Estradę przychodzi myśl, że święte dusze .w niebie takim a. nie innym znakiem muszą się pozdrawiać. Lecz skąd to proste, nieokrzesane dziecko pirenejskich gór czerpie tę niezwykłą umiejętność, aby każdym spojrzeniem, każdą miną i gestem przenosić w rzeczywistość to, czego wcale tnie ma. 'Przypomina sobie, jak Bernadetta podnosi pytający wzrok, kiedy zdaje się niedobrze rozumieć słowa Pani. Z jakim rozpaczliwym naprężeniem wytęża słuch, aby lepiej słyszeć, a potem nagle z dziecinną radością całuje 'ziemię szczęśliwa, że wreszcie pojęła życzenie Pani Wszystkie te jej czynności i gesty z taką przeogromną siłą zbliżały niewidzialną boskość do życia ludzkiego, że wobec nich uroczyste nabożeństwakościelne mogłyby się wydawać jedynie pompatyczną ceremonią. Pogrążony w takich rozmyślaniach Estradę nie od razu spostrzega idącego ku niemu od tartaku pana Hiacynta de Lafite'a, otulonego w swą obszerną pelerynę. Staromodne to okrycie nie znajduje uznania w oczach panów Lacadego, Dutoura, Dozous i in-. Nazywają je ekscentrycznym małpowaniem, podczas gdy niektóre niewiasty, wzdychające do interesującego literata, uważają, że strój ten niezwykłego dodaje mu uroku. - Biedny Lali te - ubolewają nad nim - zapewne przeżył jakąś tragedię miłosną. - Niewiele bowiem kobiet uznaje inne czysto duchowe źródła cierpienia. .- A, witam pana Już tutaj o tak wczesnej porze? - pozdrawia pan Lafite naczelnika urzędu podatkowego. - To raczej ja z tym samym pytaniem zwracam się do pana. Jest pan ostatnim, którego posądziłbym o tak wczesne wstawanie. - Niestety, W wielu wypadkach ludzie źle mnie sądzą. Nie kładę się nigdy spać przed godziną dziewiątą... - Co, już tak wczesnym wieczorem? - O nie, mój łaskawco, o dziewiątej rano... Noc jest moim najlepszym sprzymierzeńcem, podwaja siły mojego ducha, wtedy najwydatniej pracuję i myślę' najintensywniej. Dzisiaj na przykład udało mi się stworzyć kilka rymów, które ja sam skłonny jestem uznać za dobre. Najidealmiejszą porą do pracy są moim zdaniem godziny między piątą, a siódmą rano, po nieprzespanej nocy. Wtedy umysł działa najsprężyściej i dosięga szczytów swoich możliwości! - Nie mogę niestety tego powiedzieć o moim dzisiejszym poranku - mruczy Estradę. - Wracam właśnie z groty... - Hm, jakoś wszyscy już teraz chodzą do groty - z uśmiechem zauważa Lafite. - Pierwszym był Dozous, teraz pan, następny pójdzie pewnie Clarens, a w końcu Lacadc i Duran... - .Nie spodziewałem się zupełnie ujrzeć tam rzeczy tak niezwykłych. - O, rozumiem. Średniowieczna pastuszka spotyka wyłaniającą się z źródła górskiego nimfę, która przez dwa tysiące lat czekała na wyswobodzenie z nudy i samotności. - Gdyby pan jednakże był świadkiem dzisiejszej sceny w grocie, zamiechałby pan na pewno swych żartów. Panie drogi, jako poeta powinien pan to koniecznie zobaczyć. - O nie, kochany panie Estrade, - odpowiada z powagą Lafite, chwytając swego towarzysza za. ramię. - Jeżeli się nie mylę, czytamy w Ewangelii św. Jana: Błogosławieni, 'którzy nie widzieli, a uwierzyli. Wydaje mi się, że tę prawdę można przenieść i na pole literackie. Ja bowiem uważam za lichych partaczy takich pisarzy, którzy umieją opisać tylko to, na co sami patrzyli. Odrzucam z pogardą twierdzenie, że aby coś odtworzyć, koniecznie trzeba to przeżyć osobiście. - Jednakże są rzeczy, których najbujniejsza fantazja wyczarować nie zdoła - zauważa Estradę. Lafite zatrzymuje się i głęboko wciąga w płuca rzeźkie powietrze poranka. Wreszcie po małej przerwie improwizuje w dalszym ciągu: - Wy wszyscy nie możecie się wyzbyć resztek waszych religijnych złudzeń. I w tym leży wasze zmartwienie. A jednak w naszym stuleciu bogowie umierają. Nie lada siły potrzeba, aby przeżywszy śmierć bogów nie wpaść w bałwochwalstwo. Okresy takie, jak nam wykazuje historia, są zwykle ciężkie dla ludzkości. Niech się pan przyjrzy, co się dziś dzieje w Kościele, mam na myśli Kościół katolicki, bo o innych w ogóle lepiej nie mówić. Otóż co tam widzimy? Chrześcijaństwo po zniżonych cenach, proszę pana, wielka wyprzedaż Boga! I nie może wcale być inaczej, skoro zawalił się fundament całego tego gmachu, a mianowicie mitologia!... Czyż bowiem opowiadanie o istnieniu wszechmocnego, wszystko wiedzącego, wszędzie obecnego Boga, urodzonego z niepokalanej Dziewicy po to jedynie, aby zbawić ten marny świat choć go przedtem sam takim marnym stworzył, czyż więc to opowiadanie nie jest równie nieprawdopodobne, lub - przyzna pan - jednakowo wiarogodne jak mit o Minerwie, wychodzącej z głowy Zeusa? A że człowiek, ogólnie 'biorąc, jest niewolnikiem swoich przyzwyczajeń, nawet w dziedzinie mistycznych wierzeń, toteż tak jak starożytni przywiązani byli do swej Minerwy, tak samo i my nie umiemy wyrzec się św. Dziewicy. Chwiejący się, zarysowany gmach naszej religii podpierany jest dzisiaj najrozmaitszymi deistycznymi rusztowaniami, mającymi go zabezpieczyć przed upadkiem. I na tych rusztowaniach wy wszyscy obijacie się bezradnie. Niech pan jednak nie sądzi, że jestem jakimś maniakiem racjonalizmu, wcale nie. Skłonność do mistycyzmu uważam za jeden Z najpiękniejszych przymiotów duszy ludzkiej, który nigdy w żadnej epoce całkowicie zaginąć nie -może. Wy jednak, stojący na waszych rusztowaniach, dostajecie od razu zawrotu głowy wobec jakiegokolwiek przejawu tego mistycyzmu. Nie jesteście dość silni, aby 'móc spojrzeć w próżnię i ...nie stracić ducha... - Ma pan słuszność, panie Laficie, to, co widziałem w Massabielle, przyprawiło mnie istotnie o zawrót głowy. Nie wiem nawet, czy to, co oglądałem, 'miało jakąś styczność z religią. Jest jednakże pewne, że Bernadetta cofnęła mnie w świat uczuć, których chwała Bogu jeszcze całkowicie nie zatraciłem... Przyjaciele idą dalej w milczeniu aż do Pont Vieux. Pieniąca się Gave z wściekłością rozbija się ó słupy mostu. Wreszcie po długim milczeniu Estradę nie mogąc opanować wzruszenia pyta miękkin głosem:. - Czy pan, Laficie, nie żyje nigdy nadzieją, że pan kiedyś dobije do swojego domu? - Dokąd? - pyta Hiacynt de Lafite, powiewając kapeluszem na pożegnanie. - Życzę panu dużo dobrego, panie Estradzie, ja właśnie idę do'domu przespać się. Bo mój jedyny dom, to sen i niezawodna nicość... DZIEKAN PEYRAMALE ŻĄDA CUDU Wiosna stoi tuż u progu. Jeszcze dwa, trzy tygodnie, a można mieć nadzieję, że po zimie nie zostanie śladu. Wiosna zagląda już do wielkiego, otoczonego murem ogrodu przy probostwie w Lourdes. Już widać w .nim wiosenne porządki. Wyrudziałe podczas zimy trawniki są wygrabione, zagony świeżo przekopane, a krzaki bzu troskliwie poprzyciname. Zeszłoroczne żółte liście zgrabiono w .małe kupki, a biały rzeczny piasek uklepany w kopczyki oczekuje dalszego losu. Przeznaczony na wysypywanie ścieżek i'alejek skrzypieć będzie pod stopami przechodniów. Jedynie szpaler róż pozostaje jeszcze w swej zimowej szacie, niebezpiecznie byłoby wystawiać je na ewentualne przymrozki kapryśnego miesiąca lutego. Te róże są przecież dumą i słabością ks. Marii Dominika Peyraimałe'a. Teraz oto wolnym krokiem chodzi od jednego do drugiego krzaka i kolejno bada je dokładnie. Wszystkie są jeszcze owinięte słomą, niektóre, szczególniej wrażliwe, dodatkowo zabezpieczone troskliwie szmatami. Ksiądz dziekan wsuwa prawą rękę między słomę chochołów i bada, czy nie wyczuje nabrzmiewających już pączków. Prawa jego ręka w myśl przysłowia nie wie, co czyni lewica, w której kapłan trzyma bardzo ważny list. Autorem tego listu jest nie byle kto, 'bo sam monseigneur Bertrand Severe Laurence, biskup w Tarbes. Dopiero po ukończonej częściowo inspekcji w szeregach swych ukochanych róż rozłanuje ksiądz dziekan, biskupią pieczęć na kopercie. Jest to odpowiedź na jego sprawozdanie oraz pytania dotyczące ostatnich wydarzeń w Lourdes. Stosownie do oczekiwania proboszcza biskup podziela całkowicie jego stanowisko. Tak zwane "objawienia w Massabielle" nie wymagają narazie żadnego urzędowego oświadczenia, a tym mniej wkroczenia władz kościelnych. Prawo kanoniczne żąda tego wyraźnie tylko w wypadkach "udowodnionego kacerstwa, szkodliwego 'zabobonu lubwywołania poważnego zaburzenia w rzeczach, wiary". W tym wypadku nie ma mowy o żadnej z wymienionych okoliczności. Chodzi tu jedynie o niewyjaśnione dotąd twierdzenie czternastoletniej dziewczynki, że widuje jakąś nieznaną panią niewiadomego nazwiska. Ksiądz biskup pochwala w zupełności zachowanie dziekana z Lourdes, zgodne, z interesem i korzyścią diecezji, i poleca 'miejscowemu duchowieństwu nadal nie zwracać uwagi na dalsze tego rodzaju wydarzenia. Przypomina dalej dziekanowi z Lourdes o obowiązku surowego zakazania podległemu duchowieństwu w mieście i nawsiach, by nie łączyło się z tłumem gromadzącym się przed grotą. Na ewentualne pytania zadawane spowiednikom w konfesjonale, niech im będzie wskazówką następująca odpowiedź: - Pan Bóg po wszystkie czasy jest mocem czynić cuda i zsyłać swoich posłańców na ziemię. Lecz na razie nic nie uprawnia nas do wierzenia, że taki właśnie wypadek zdarzył się w grocie massabielskiej. Biskup w Tarbes nie lekceważy tak aktualnej sprawy w Lourdes, bo. przeżył już smutne pod tym względem doświadczenie i pamięta bardzo przykry tego rodzaju precedens. Przed kilku bowiem laty pewna dziewczyna w Ayigmon, nazwiskiem Róża Ta-misier, odegrała podobną komedię rozgłaszając o swych zmyślonych widzeniach Najświętszej Dziewicy. Generalny wikariusz owej diecezji, trochę marzyciel i fantasta, nie badając dostatecznie krytycznie tego zdarzenia, popadł w bardzo drażliwą sytuację. Autorytet kościelny wiele ucierpiał po wyjściu na jaw oszustwa i głośnej kompromitacji w całej Prowansji zaczął się szerzyć ateizm, a polityczni wrogowie rozdmuchiwali swój tryumf. - Dlatego zalecam jak najdalej posuniętą ostrożność - kończy biskup swoje pismo - oraz gorącą modlitwę o oświecenie w tej sprawie i odwrócenie podobnego nieszczęścia. Peynamale składa list do koperty. Pomimo że zawarta w nim jest osobista dla niego pochwała, jednak zepsuł mu humor całkowicie. Łatwo tym wysoko postawionym osobistościom zalecać rozwagę i 'takt. Są jak generałowie w kwaterze głównej, dokąd nie zabłąka się żadna kula. Twarde, szare życie znają tylko z literatury nie to co my, tkwiący po uszy w codziennym błocie. Ksiądz Peyramale jest wytrawnym znawcą ludzi i jako taki powziął pewne określone podejrzenia. Posądza mianowicie, że w niesmacznej komedii massabielskiej maczały palce pewne, dobrze mu znane, zamożne obywatelki. Ów "podpalacz miłosierdzia" wie, co sądzić o swoich pobożnisiach w rodzaju pani Baup czy Millet. Przykładne te damy uważają kościół za salon czy lokal .klubowy, w którym przy zapachu kadzideł i blasku świec lepiej się uwydatniają cnoty społeczne a duchowe walory, a żądza plotek i sensacji znajdzie odpowiedni temat. Gdzie jednak chodzi o wykazanie miłości bliźniego, gdzie należałoby doraźnie ulżyć nędzy duchowej i fizycznej pirenejskiego ludu, tam szanowne panie mocno zaciskają swe kiesy i biadają, ile już pieniędzy wydały na urządzenie tegorocznego obchodu św. Anny lub też na ozdobienie rozmaitych ołtarzy. Natomiast w każdej chwili są gotowe do protegowania nadnaturalnych zjawisk, aby współdziałając w stwierdzeniu ewentualnego cudu przymnożyć chwały własnej osobie. Widocznie doniesiono mu już o zainteresowaniu się pani Millet Bermadettą. Przypomnienie księdza biskupa o niesławnej pamięci Róży Tamisier jest dlatego bardzo na czasie. Właśnie zbliża się ksiądz dziekan, do pięknej róży La France, dla której najbardziej się obawiał skutków ostrej zimy. Nacina lekko skórkę pnia, gdy wtem jakiś zgiełk z ulicy dochodzi jego. uszu. Hałas przybliża się aż do furtki ogrodowej. Ksiądz dziekan przeczuciem tknięty domyśla się, że to Bernadetta Soubirous. I dziwna rzecz, ten nieustraszony człowiek nie może opanować pewnego zdenerwowania z powodu tego śmiesznie małego przeciwnika. Aby pokryć zmieszanie, odruchowo sięga ręką po brewiarz w kieszeni. Uważa, że parafianie nie powinni widzieć swego proboszcza bez zajęcia, z próżnymi rękoma. Ten uczniowski wybieg wzbudza w nim od razu niezadowolenie i złość na samego siebie. Mimo to podnosi brewiarz do oczu i udając zatopionego w czytaniu, przechadza się wzdłuż akacjowej alei,' prowadzącej od furtki do probostwa. Zdaniem mądrej ciotki Bernardy przez słowa: "Proszę panią, aby poszła do kapłanów", Pani nie miała nikogo innego na myśli, jak tylko dziekana. Na pewno nie księdza Pomiana 'ani Penesa lub Sempeta, gdyż oni byli tylko wikariuszami i współpracownikami księdza dziekana. Powiedzenia Pani były, niestety, czasem przedziwnie ogólnikowe i niejasne. Nie wymówiła nigdy żadnego nazwiska, ani swego, ani żadnego innego.. Tak jak i do Bernadetty . nie mówiła po imieniu, lecz uprzejmie, ale ceremonialnie odzywa się do niej: "proszę", albo ,,czy zechce pani". Może zbyt trudno jej zapamiętać dziwaczne nazwiska miejscowej ludności. Wprawdzie Pani zna doskonale dialekt okolicy Bigonre i posługuje się nim bez zarzutu, jak rzadko kto z ludzi lepszej sfery!! A może Pani nie chce wymieniać nazwisk dlatego, aby nie wyróżniać i nie wywyższać nikogo? Dla Bernadetty byłoby wielką ulgą, gdyby ciotka Bernarda pod słowo "kapłanów" podciągnęła trzech wikariuszy a nie dziekana. Osoba jego bowiem już od dzieciństwa budziła w niej przerażenie, choć znała go tylko z ulicy i ambony. Gdy w czasie kazania słuchała jego donośnego, lekko jakby schrypniętego głosu, ogarniał ją lęk i poczucie własnej małości. Olbrzymia, postać księdza Peyramale'a, twarz bruzdami poorana, gwałtowne ruchy, kiedy wojowniczym krokiem szybko przechodził ulicami miasta, wszystko to wzbudzało w dziewczęciu podziw połączony ze strachem. Słowem, olbrzymi dziekan Peyramale był zbyt potężną istotą dla malutkiej Bernadetty. Bała się go w wyobraźni dziewczęcej, tak jak się boją dzieci "czarnego luda". Serce w niej zamiera,na myśl, że ma przed nim stanąć jako posłanka Pani. Najchętniej chciałaby uciec stąd jak najdalej. Ale ciotka Bernarda nigdy nie żartuje i zwykle przeprowadza konsekwentnie to, czego się podjęła. Teraz oto wzięła w swe ręce spełnienie polecenia Pani i towarzyszy Bernadetcie na probostwo. Z gorliwością zastępuje jej matkę. Energicznym szturchańcem w plecy dodaje odwagi wystraszonej dziewczynie. Biedna Bernadetta aż się zatoczyła z wrażenia i nieomal wpada przez kamienny próg do księżego ogrodu. Przy końcu alejki stoi olbrzymi proboszcz w całej swej okazałości i czyta brewiarz. Jest zwrócony plecami do Bernadetty. - O, gdyby się nigdy nie odwrócił! - wzdycha biedaczka. Wstrzymuje oddech i drobnymi kroczkami podchodzi do groźnego niebezpieczeństwa. Ma wrażenie, że to nie ścieżka ogrodowa a lodowata Gave, przez którą musi przebrnąć. Stara się stąpać jak najciszej... ale gdzie tam. Te nieznośne drewniaki stukają jak młoty w skroniach. Może lepiej iść boso? W pewnym oddaleniu od dziekana przystaje, serduszko jej bije głośno. Wtem nagle ksiądz obraca się ku niej. Błyskawice i pioruny zdają się bić z jego oblicza. Właśnie tak jak się Bernadetta spodziewała. Prostuje swą potężną postać, jakby nie dość jeszcze była olbrzymia, aby nastraszyć małą Bernadettę. - Czego chcesz? Ktoś :ty? - zwraca się ostro ku niej. - To ja... jestem Bernadetta Soubirous - 'jąka się dziewczynka, oddychając szybko. - O, co za zaszczyt dla mnie - szydzi Peyramale. - Najnowsza gwiazda Lourdes przychodzi do mnie w odwiedziny... Czy zawsze ciągniesz za sobą cały twój dwór? Bernadetta stoi z oczami wbitymi w ziemię i nie ma siły odpowiedzieć. Proboszcz krzyczy dalej: - Jeżeli ktoś z tej gawiedzi odważy się wejść do ogrodu, natychmiast zawołan żandarmów. Tu nie ma nic do oglądania! Nie zaszczycając Bernadetty już ani jednym słówkiem, ksiądz peynamale odwraca się i wielkimi krokami wchodzi do domu. Bernadetta blada jak ściana i półprzytomna ze strachu idzie za nim jak cień. Salon ma probostwie jest 'bardzo obszerny i strasznie zimny pomimo sutego ognia na kominku. Lecz czerstwy i krwisty proboszcz nie odczuwa zimna. Purpurowy z gniewu, wydymając grube wargi staje przed dziewczynką, jakby ją chciał 'zdruzgotać oczyma. - A więc to ty jesteś .ta mała bezwstydna komediantka, wyprawiająca miłe historie? Więc to ty? Nie słysząc odpowiedzi krzyczy na cały głos: - No! Otwórz wreszcie dziób! Czego chcesz ode mnie? - Pani powiedziała do mnie - rozpoczyna dziewczę, a łzy ją dławią. Dziekan przerywa niecierpliwŃe:, - Co to znaczy? Jaka Pani? - Ta Pani w Massabiielle... - Nie zniam żadnej Pani z Massabielle. - No ta prześliczna Pani, która tam zawsze do mnie pRZychodzi... - Czy to jakaś pani z Lourdes? Czy znałaś ją przedtem? - Nie, to nie pani z Lourdes i nigdy jej przedtem nie widziałam. - A czy spytałaś ją kiedy, jak się nazywa? - O tak, pytałam ją, jak się nazywa, ale mi na to nic nie odpowiedziała... - No to może ona jest niemową? - Nie, Pani dobrze słyszy i czasem rozmawia ze mną... - I o czym też ta Pani mówi z tobą? Bernadetta chwyta w lot korzystną okazję i recytuje pośpiesznie: - Dzisiaj powiedziała mi: Idź, proszę, do kapłanów i powiedz in, aby tutaj wybudowali kaplicę... Bernadetca odetchnęła z ulgą. Bogu dzięki! Ciężar spadł jej z serca... Spełniła polecenie. Ksiądz, Peyramale gwałtownie przysuwa się z krzesłem do Bernadetty i rozsiadając się w nim szeroko, płonącymi z gniewu oczyma pochłania przerażone dziewczę. - Kapłanów? Co to znaczy? Ta Pani jest chyba całkowitą poganką. Kanibale mają także swych kapłanów. My 'katolicy mamy księży, z których każdy jeszcze nosi osobny tytuł... - Pani jednakże mówiła o "kapłanach" - oświadcza Bernadetta, 'która powtórzywszy odebrane polecenie po trochu nabiera odwagi. - Otóż, moja mała, udałaś się do mnie pod złym adresem - huczy dalej Peyramale. - A poza tym... Czy masz pieniądze, aby budować kaplicę? - O nie, ja nie mam żadnych pieniędzy. - No to powiedz tej twojej Pani, aby się wpierw postarała o pieniądze na kaplicę, rozumiesz? - Tak, proszę księdza proboszcza, powtórzę jej to - odpowiada Bernadetta z uprzejmą gotowością, 'biorąc polecenie zupełnie poważnie. Ksiądz dziekan-- patrzy na nią z niedowierzaniem. Czyżby to dziwne stworzenie było tak naiwne? -- Głupstwa gadasz! - wykrzykuje wreszcie i zrywa się z fotela. - Powiedz twej Pani coś innego, a mianowicie że proboszcz z Lourdes nie zwykł jest przyjmować poleceń od nieznajomych. dam, nie wyjawiających swego nazwiska. Nie. uważa też za stosowne, by wykwintne panie z bosymi stopami włóczyły się po górskich spelunkach i przez miewypierzone podlotki objawiały swe życzenia: I powiedz jej, że ksiądz dziekan prosi ją najuprzejmiej, aby raz na zawsze pozostawiła go w spokoju. Czyś zrozumiała mnie dobrze? - O tak, wszystko powiem - obiecuje ochoczo Bernadetta. Jej serce i myśli 'krążą już koło Uwielbianej i mało ją obchodzi to, co sądzą o tej Najcudniejszej obojętni ludzie. Nie dochodzi prawie do jej świadomości, jak krótko i obcesowo potraktował ksiądz dziekan polecenie jej Uwielbianej. Ten jednakże na zakończenie raz jeszcze chce napędzić strachu dziewczynie i wskazuje na wielką miotłę, pozostawioną w kącie przez gospodynię. Ostatni to już i największy grom spadający na głowę Bernadetty z ust rozgniewanego proboszcza: - Widzisz tę miotłę tam w kącie? Widzisz? No więc słuchaj. Własnoręcznie wymiotę cię nią stąd, jeżeli odważysz się raz jeszcze mnie niepokoić! To ostatnie wystąpienie załamuje zupełnie małą Bernadettę. Wybuchając głośnym szlochem, wybiega na ulicę. Nie skończyły się jeszcze na dziś troski księdza Peyramale'a. Przy dokładniejszym zbadaniu okazało się, że aż sześć jego pięknych róż zmarniało. Niepowetowana strata. Ileż lat starania i zachodu wymaga taki wątły młody krzaczek, zanim stanie się elastycznym, jędrnym pniem. A ileż rozkoszy od wiosny aż do późnej jesieni daje taki okryty odurzającym kwiatem krzew, wonią i barwą odwdzięczając się człowiekowi za doznaną opiekę! Lecz. nie tyle martwią księdza proboszcza zmarznięte róże, nadające się już jedynie na spalenie, ile gnębi go wyraźnie myśl o jego dzisiejszym zachowaniu się wobec Bernadetty. Kto wie, czy jest ona istotnie sprytną oszustką, czy też może tylko posłusznym a ślepym narzędziem w rękach pani Millet i innych ambitnych niewiast. To jednakże nie uprawnia proboszcza z Lourdes do zachowania się wobec słabego dziecka jak dziki ludożerca albo diabeł w teatrze marionetek. Kiedy mała szlohając wybiegła z pokoju, miał ochotę w tej chwiili zawrócić ją z drogi i pocieszyć jakimś dobrym słowem i świętym obrazkiem. Bernadetta jest przecież najbiedniejsza z biednych. Lecz z drugiej strony, drogi Boże, nie może kierować się zbyt miękkim sercem wobec tej 'hałastry. Zna przecież ich zamkniętą duszę aż do najgłębszych zakamarków. Lecz inne jeszcze myśli nie dają księdzu proboszczowi, upragnionego spokoju. Po widzeniu się z Bernadettą znacznie stracił na pewności siebie. Owa tajemnicza Pani umiała za pośrednictwem dziewczynki wdrążyć się w jego mózg. Proboszcz zaczyna się zastanawiać nad dość licznymi objawieniami Najświętszej Panny, które zostały przez Kościół zbadane i zatwierdzone. Czyż owa Amglese de Sagazan, pastuszka z Gaskanii, którą Najświętsza Dziewica kilkakrotnie uszczęśliwiła swoim zjawieniem w dolinie Garaison, czyż tak bardzo się różniła od Bernadetty? Albo Katarzyna La-bourde z Saint Severin. Albo Melania, dziewczynka z La Salette, owej wysokogórskiej, zapadłej wioski alpejskiej Delfina tu. Kościół Katolicki uznał objawienia w La Salette za istotnie prawdziwe i dla wiary zbawienne i pożyteczne. Najdziwniejsze zaś wydaje mu się to, że wszystkie te objawienia zdarzyły się stosunkowo bardzo niedawno, bo zaledwie przed 21 lub 22 laty. A więc jeśli chodzi o tę dziwnąhistorię z Bernadettą, to mamy nie tylko pożałowania godny precedens z Różą Tamisier, ale ów bardziej niepokojący z Melanią z La Salette. Ksiądz biskup nakazał najdalej idącą ostrożność... Ksiądz Dominik Peyramale postanawia włączyć do jutrzejszej rannej mszy św. modlitwę "o wykrycie prawdy o Massabielle". Jednocześnie irytuje się, że tej małej, tak pozornie naiwnej czarownicy udało się kilku słowami zaledwie wzbudzić w nim, dotąd {niezachwianym, tyle niepokoju i wątpliwości. Znacznie gorzej jeszcze od dziekana czuje się właśnie owa mała czarownica, zaledwie bowiem wypadła z głośnym szlochem z plebanii i mając przy boku obydwie ciotki, ruszyła ku domowi, kiedy nagle z przerażeniem uprzytamnia sobie, że stała się rzecz straszna. Nie wypełniła całego polecenia Pani. .Zapomniała powiedzieć dziekanowi drugiej jego części, mianowicie: -? Niech przychodzą tu w procesjach. Wyrocznia domowa imieniem Bernarda Casterot uważa, że wykonanie tej drugiej części nie jest już niezbędne, wobec tego, że ksiądz proboszcz z takim okropnym oburzeniem i szyderstwem przyjął zlecenie o wybudowaniu kaplicy. A przecież procesje mogłyby się odbywać jedynie wtedy, gdyby była już kaplica. Bernadetta tym razem nie daje się przekonać rozsądnym perswazjom ciotki. Jeśli jej Pani, tak skąpa w słowach, zażądała procesji, no to wie najlepiej, czego jej potrzeba. A więc jeśli przy jutrzejszym spotkaniu w grocie chce mieć czyste sumienie, to i to życzenie musi być dokładnie powtórzone. Trudno przewidzieć, jak się Pani zachowa. Gdyby Bernadetta zawiodła jej zaufanie, mogłoby się stać coś strasznego. Mogłaby wtedy Pani na kilka dni albo nawet, strach to pomyśleć, na zawsze odejść i nie wrócić już nigdy więcej... Droga na plebanię w 'kilka zaledwie godzin po 'bolesnym doświadczeniu to prawie tak jak droga skazańca na miejsce stracenia. Olbrzym gotów jest ?wpaść w szał i wedle obietnicy "wymieść Bernadettę miotłą ze świątyni". A może nawet sprawi jej lanie tą miotłą? Co może jednak biedaczka na to poradzić, musi zacisnąć zęby i przygotować się na najgorsze. Bernadetta ubłagała dobroduszną ciotkę Lucyllę, że jej nie opuści przy furtce, lecz że wejdzie z mą. razem do ogrodu i z przyzwoitej odległości będzie wraz z nią oczekiwać 'katastrofy. Postanawiają wybrać się na tę egzekucję o czwartej po południu o zachodzie słońca. O przedwieczornej godzinie - należy mieć nadzieję - i najbardziej gwałtowny złośnik czuje się zmęczony i mniej skłonny do wybuchów. O wyznaczonej godzinie zastają księdza Peyramale'a znów wśród swoich. róż. Ponuro przygląda się zniszczeniom, jakich -mróz dokonał w szeregach jego faworytek. Tym razem Bernadetta naszła go niespodziewanie. Stoi przed mim wątła, cała drżąca i patrzy na niego oczyma jagnięcia przeznaczonego na zabicie. Ciotka Lucylla w myśl obietnicy danej Bernadetcie przekroczyła wprawdzie furtkę, lecz nie odważyła się wejść dalej do ogrodu jak na jeden krok. - No wiesz, mała, muszę przyznać, że odwagi ci nie brak - zabrzmiał donośny głos. - Księże proboszczu, przepraszam, że znowu przeszkadzam. To moja wina, ale ja o czymś zapomniałam,.. Ksiądz dziekan ma na rękach skórzane ochraniacze, a w prawej dłoni trzyma wielki, .ogromny nóż. Widok tego noża odbiera Bernadetcie resztę odwagi. A więc prędko jednym tchem, jakby ścigana przez furie wyrzuca z siebie drugą część poselstwa: - Pani powiedziała, aby przychodzić do niej w procesjach... - W procesjach! - wybucha śmiechem Peyramale. - To doskonałe! A zatem w procesjach! Ha, ha, 'ha! To świetny pomysł! Chociaż właściwie co jej po procesjach, przecież ty jej i tak już codziennie całe procesje do groty przyprowadzasz. Damy ci płonącą pochodnię w rękę i możesz z nią 'kroczyć na czele i urządzać procesje, ile tylko zechcesz. Na co ci potrzebni biedni księża? Jak się dowiaduję, ty sama jesteś swoim .biskupem czy nawet papieżem i osobiście celebrujesz jakieś dzikie nabożeństwa w Massabielle, na widok których ludzie albo pękają ze śmiechu, albo płaczą z rozczulenia. Mimo poprzednich dobrych zamiarów znów złość poniosła księdza Peyramale'a. Teraz 'zmienia ton i robi się uprzejmy i ironiczny. - Czy 'ta Pani chciałaby może mieć procesje już od jutra? Bernadetta przytakuje głową z Całym przekonaniem. - Qua credi - myślę że tak! - Po czym dygając kilkakrotnie próbuje się ostrożnie wycofać. - Przepraszam bardzo serdecznie księdza dziekana - szepcze - teraz już nic więcej nie mam do powiedzenia. Lecz proboszcz zatrzymuje ją: - Nie tak ostro, mała. Tutaj ja decyduję, kiedy stąd odejdziesz. Czy pamiętasz jeszcze, co masz twojej Pani powtórzyć ode mnie? - O tak, dobrze pamiętam! - Ale to nie wszystko, mam dla ciebie jeszcze jedno polecenie. Przy tych słowach oczy Peyramale'a zatrzymują się na słomianych chochołach: - Czy ta Pani naprawdę nigdy ci nie powiedziała, kim jest? - Naprawdę, nigdy mi nie powiedziała. - Gdyby jednak była tą, o której ludzie mówią, to musiałaby chyba znać się trochę na różach. Co, jak myślisz? Bernadetta patrzy na niego tępo, nie rozumiejąc wcale, czego od niej chce. Tymczasem ksiądz pyta dalej głosem, po którym trudno poznać, czy to gryząca ironia, czy ponura powaga: - Opowiadano mi, że w grocie wyrasta ze skały krzak dzikiej róży, czy tak jest naprawdę? - Tak jest naprawdę, proszę księdza - odpowiada gorliwie Bernadetta, uradowana, że żadna nowa burza nie zbiera się nad jej biedną głową. - Tuż pod niszą, w której zwykle stoi Pani, rośnie taka pnąca różyczka. Ma takie długie pędy... - To świetnie się składa - kiwa głową Peyramale najwidoczniej zadowolony. - Nadstaw dobrze uszu, dziewczynko, bo musisz jeszcze coś twej Pani powtórzyć. A mianowicie: Proszę Pani, proboszcz z Lourdes życzy sobie, aby Pani zrobiła mały cud i kazała zakwitnąć krzakowi dzikiej róży teraz, zaraz, zanim zima się skończy. Spełnienie tego skromnego życzenia proboszcza z Lourdes powinno być dla Pani drobnostką. No, zrozumiałaś mnie? - Ależ tak, naturalnie, że zrozumiałam. - No, to powtórz jeszcze raz! I Bernadetta, której zrobiło się już dużo lżej na duszy, bez pomyłki powtarza zlecenie Peyraimale'a dla Pani... ZAMIAST CUDU - ZGORSZENIE Całe miasto rozprawia o poselstwie dziekana do Pani. Ksiądz Peyramale okazał się na swoim stanowisku mistrzem, który zawsze sprosta najtrudniejszym zadaniom. Niedowiarki i antyklerykały widzą w jego żądaniu świetny dowcip jedynie. Są jednakże trochę zakłopotani, bo oto trudno by już twierdzić po oświadczeniu proboszcza, że Kościół proteguje wszelkie takie objawienia, a nawet posądzać kler o reżyserię tych widowisk. Również w obozie wiernych katolików wywołuje dyplomatyczny pomysł księdza dziekana niemałe podniecenie. Bo jeśli owa Pani jest istotnie Najświętszą Panienką, no to w takim razie jest ona królową różańca, i królową róż. Chyba nie zechce więc pominąć świetnej okazji do łatwego cudu. Zwłaszcza że cud ten u progu wiosny mógłby prawie uchodzić za naturalne zjawisko. Nie byłoby zbyt wygórowane wymaganie, aby Niebo w takiej Postaci zesłało trochę pomocy wiernym swoim synom .i poprawiło przez to ich los na tym bezbożnym świecie. Tak, ten proboszcz z Lourdes to naprawdę bardzo sprytny człowiek. .Pan Duran wita swoich kawiarnianych 'klientów wesołym mrugnięciem oka... - Czy chcecie się państwo ze mną założyć, że niedługo doczekamy się malutkiego cudu? Pogoda jest piękna, w południe słońce już trochę grzeje,, a za cztery dni mamy marzec. O resztę postarają się już pewne miłe panie. Czy myślicie, że to wielka sztuka schować naczynie z węglami gdzieś pod niszą? Albo obłożyć ziemię naokoło krzaka butelkami z gorącą wodą? Tak właśnie robi Cazenave w swoim zimowym ogrodzie! I ma 'takie wspaniałe rezultaty, jak goździki i gladiole na Boże Narodzenie! Zobaczycie państwo i tu taki kawał. Idę o każdy zakład. W taki sposób dobry duch kawiarni "Postęp" uprzedza wypadki. Innego zaś rodzaju cudem jest głośne, rozpaczliwe wołanie o cud, które rozlega się teraz wzdłuż i wszerz całej pirenejskiej krainy. Treść rozmowy dziekana z Bernadettą 'rozeszła się z błyskawiczną szybkością i nawet w najbardziej odległym zakątku górskim pobudzała nadzieję w ludzkich sercach. Wszyscy ci wieśniacy o zgrubiałych od pracy dłoniach, dobroduszni pasterze, wyrobnicy, łup-karze i robotnicy leśni dochodzą nagle do'bolesnej świadomości, że wygnańcem jest człowiek na tej 'ziemi i rozbitkiem. Że brzemię-pracy i cierpienia, które znoszą pokornie jak woły robocze swe jarzmo, to klątwa ciążąca na wypędzonych z raju. I tak jak prawdziwi 'rozbitkowie z upragnieniem wypatrują skrawka zbawczego lądu, tak i te dusze tułacze z gorącą niecierpliwością zaczynają wyczekiwać pocieszającego znaku z nieba Gorzkie poczucie krzywdy i potrzeba nadprzyrodzonej nadziei zlewa się w jedno pragnienie, pragnienie cudu. Cud się stanie dla nich na znak! Krzak róży 'zakwitnie w lutym!... Jedyną osobą nie interesującą się wcale ewentualnym cudem jest Bernadetta. Następnego dnia, zaledwie wbiegłszy do groty, prędko zrzuca z serca ciążący na niej 'obowiązek. Zamiast pogrążyć się, jak zwykle, w rozkosznym patrzeniu i wsłuchiwać się z napiętą uwagą, czy nie odezwie się głos Pani, pospiesznie recytuje słowa dziekana. Wyrzuca je z siebie jednym tchem, bez przestanku i intonacji, aby prędzej. Polecenie proboszcza wydaje jej się tak niewłaściwe i pozbawione należnego Pani szacunku, że z. trudem przechodzi jej przez gardło. Bo czyż to łatwo mówić do Pani tymi słowami: - Proboszcz z Lourdes powiedział, aby się Pani sama postarała o pieniądze na kaplicę. Proboszcz z Lourdes powiedział, że "nie przyjmuje żadnych zleceń od nieznajomych dam", albo: "Proboszcz z Lourdes życzy sobie, aby Pani kazała zakwitnąć temu krzakowi róży u Pani stóp". I wreszcie: "Proboszcz z-Lourdes powiedział, żeby go. Pani pozostawiła w spokoju w przyszłości". Pani słucha spokojnie wszystkich tych niegrzeczności. Ani razu nie ukazuje się na jej twarzy owa smutna bladość, jaka występuje w chwilach, gdy dzieje się.coś niestosownego. Uśmiecha się nawet z lekka od czasu do czasu z wiernego sprawozdania Bernadetty, lecz nie wiadomo, czy go uważnie słucha. Przelotne muśnięcie wzrokiem różanego krzaka wskazuje, że żądania Peyramale'a przyjęła do wiadomości. Pani jest najwyraźniej roztargniona. Nie schyla się też wcale ku swojej wybrance, a jej oczy przezroczyste są obojętne i dalekie. I wydaje się, że Ta, o której ludzie twierdzą, że jest -tylko zjawą, sama- w tej chwili ma jakieś widzenia. Muszą to być obrazy pełne męki i grozy, bo usta jej powtarzają kilkakrotnie słowo "pokuta". Bernadetta odczuwa, że serce Pani napełnione jest .dziś odrazą, i stara się wszelkimi siłami, aby przez pokutę uprzyjemnić Pani pobyt na tym, budzącym w niej tyle wstrętu, świecie. Dziewczyna bezustannie nachyla się i całuje ziemię. W żarliwym zapamiętaniu umyślnie czołga się wciąż na kolanach i zdziera je sobie aż do krwi. Mało jej tego, rozkrwawia sobie nawet wnętrza dłoni. Chce swoim przykładem pociągnąć za sobą cały tłum, zapalić go do czynienia pokuty. Niestety, nie udaje jej się to wcale, bo mało kto rozumie jej- intencję. Wszyscy zaś razem wolą patrzeć i oczekiwać spodziewanego cudu, aniżeli męczyć się dla Pani, której nawet zobaczyć nie mogą. Mimo pięknej pogody Pani drży z zimna. Róże na stopach nie błyszczą dziś Wcale! Po upływie 20 minut zaledwie Pani opuszcza niszę... Rozczarowani widzowie szepczą między sobą, że twarz Bernadetty dziś prawie wcale nie była zmieniona. Ów czwartek 25 lutego jest dniem pełnym oczekiwania, na ten bowiem dzień umyślili sobie ludzie spełnienie wytęsknionego cudu. Jest to, licząc od czwartku 11 lutego, kiedy Bernadetta po raz pierwszy ujrzała Panią, trzeci czwartek objawień. Zrozumiałe jest niesłychane podniecenie tłumu żadnego cudu, tłumu, który sobie tak dokładnie przepowiedział postępowanie Pani. I nie tylko proste wieśniaczki z doliny Batsuguere, ale również i pani MiUet, ciotka Bernarda, państwo Bouhouhonts, Nicolau, Sajou i wielu, wielu inmych są święcie przekonani, że albo dzisiaj, albo nigdy zdarzy się coś wielkiego, niezapomnianego. Za to między burmistrzem a prokuratorem, i zmów między prokuratorem a komisarzem policji rozegrały się sceny i toczyły dialogi niezbyt przyjemne. Jeden czyni drugiego odpowiedzialnym, za opłakaną sytuację, w jakiej się obecnie znalazły władze. Przede wszystkim zaś używa sobie prasa paryska, tak jak to trafnie przewidział wyczulony instynkt polityczny pana Dutoura. Wielkie dzienniki wykorzystują chytrze tę pożałowania godną historię, aby podstępnie, z ukrycia skierować ostrze krytyki przeciw rządom absolutnym cesarza, rządom niepopularnym, wyrosłym z zamachu stanu. I tak dziennik paryski Le Journal des Debats pisze: "Ostatnie smutne wydarzenia w Lourdes jak błyskawice rozświetliły materialną i moralną nędzę, na jaką skazana jest po dziś dzień ludność 'naszych południowych prowincji. Zapytujemy, co zrobił nasz rząd.dla tego narodu, wysoce uzdolnionego, w ciągu bądź co bądź całego już dziesięciolecia co zrobiono, aby mu udostępnić zdobycze cywilizacyjne naszego wieku? Otóż nie uczyniono nic, a nawet mniej niż nic, i to z całym, zimnym wyrachowaniem. Bo przecież wiadomo, że lud, którego wychowanie i nauka leży przeważnie w ręku księży i mniszek, nie potrafi się wznieść na wyżyny wolnego i swobodnego myślenia. A o to właśnie chodzi! Uświadomienie polityczne mas byłoby początkiem końca tyranii. Najpewniejszym, wypróbowanym chwytem, mającym na celu odwrócenie ludzkości od najwyższych ideałów wolności, to rozpętanie religijnego fanatyzmu. Zechce sobie p. Roulland, cesarski minister oświaty i wyznań religijnych, wziąć tych 'kilka uwag do serca". Pan Roulland 'bierze sobie tych kilka uwag tak bardzo do serca, że załamując ręce zakliina swego szefa gabinetu: - Niech mi pan jak najprędzej zrobi porządek z tymi wariackimi objawieniami. Popełnia jednak błąd zasadniczy, 'nie podając dokładnego sposobu, w jaki mianowicie 'ma to być przeprowadzone. Szef gabinetu zwraca się z bolesną skargą do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i do Ministra Sprawiedliwości Delangle'a. Minister Spraw Wewnętrznych skierowuje zjadliwe pytanie do barona Massy'ego, prefekta w Tarbes, a nimister Delangle poleca gorąco nadprokuratorowi w Pau, panu Falconneitowi zajęcie się tą przykrą sprawą. Rozgoryczony prefekt.z Tarbes ze swej strony nadsyła coraz ostrzej redagowane pytania do podprefekta Duboe w Argeles i komisarza policji w Lourdes. Równocześnie nadprokurator cesarski Palconnet żąda niezwłocznego' sprawozdania o inkryminowanych wypadkach od prokuratora Dutoura! I tak na biurokratycznej drabinie jakubowej chodzą sobie z góry na dół i z dołu na górę służbowe pytania i służbiste odpowiedzi, nie doprowadzając do żadnej decyzji ani stanowczych zarządzeń. Jeśli zaś najwyższe odnośne "władze - Miniisterstwo Wyznań Religijnych - nie odważą się na żadną 'bliżej określoną akcję, to czegóż można oczekiwać od urzędników niższych. Zwłaszcza że tak -trudno jest znaleźć paragraf skierowany przeciwko "objawieniom" z tamtego brzegu, a odgrywającym się na tym padole. Aby jednak jako tako zachować autorytet, zgadzają się wszyscy jednogłośnie ma "surową obserwację" rodziny Soubirous, dziewczynki Bernadetty oraz ścisłe śledzenie wywołanych przez nią niepokojów. A że tak już bywa na tym nędznym świecie, że biednemu zawsze wiatr w oczy wieje, więc i w tym wypadku najsilniej dostaje po głowie najniżej na drabinie stojący urzędniczek policyjny. Pan Jacomet obawia się, że przez upór Pani gotów jest stracić posadę. Jeśli nie opanuje sytuacji, będzie przeniesiony w stan spoczynku z malutką emeryturką na pociechę. Ciężkie chwile przeżywa biedny Jacomet. Jest równocześnie rozgoryczony i wystraszony. Uratować sytuację, no i posadę, mogłaby tylko odważna decyzja, na -którą nie mogą się zdobyć jego przełożeni. Postanawia więc pan 'komisarz wystąpić ostatecznie w ten czwartek. Mobilizuje w tym celu nie tylko całą służbę bezpieczeństwa z Lourdes, to znaczy 7 żandarmów i Calleta, lecz ściąga również posiłki z Argeles. Przybywa stamtąd trzech dodatkowych żandarmów. A więc w ów czwartek o 6 rano w sumie jedenastu zbrojnych stanęło w Massabielle, gotowych do stoczenia bezwzględnej walki z Panią, Bernadettą i jej zwolennikami. Co prawda nawet Jacomet w swoich obliczeniach nie przewidział, że w tym dniu oczekiwanego cudu ściągnie do Massabielle około pięciu tysięcy ludzi. Tłoczą się ze wszystkich stron ku grocie. Ciągną szosą przez Górę Spelunek, poprzez lasek Saallet i od strony wyspy Chalet. Jacomet rozkazuje żandarmom stworzyć kordon, aby powstrzymać napór cisnącej się masy ludzkiej. Do groty przepuszczają tylko Bernadettę z jej najbliższym otoczeniem, poza tym doktora Dozous, Estrade'a z siostrą i jeszcze kilka znaczniejszych osobistości. Najwierniejszy spośród mężczyzn, bywalec groty, młynarz Antoni Nicolau, zostaje przez Jacometa brutalnie odepchnięty. W odpowiedzi na to Antoni osuwa się na kolana tuż przy brygadierze d'Angli i klęcząc intonuje donośnym głosem pieśń do Matki Boskiej. Znaczna część publiczności idzie za jego przykładem. Zarządzenie komisarza policji Jacometa zamiast dokuczyć Pani, zdaje się nawet ułatwiać jej sytuację. Sklepienie i wnętrze groty przypomina wielkością i kształtem scenę czy estradę teatralną. Ściśle stłoczona publiczność skupia się w szerokim półkolu naokoło tej sceny. A że pierwsze rzędy widzów klęczą, udaje się dalszym stojącym za nimi widzieć dokładnie nieomal całe wnętrze groty. Zatem pan komisarz niechcący stworzył dziś idealne ramy i warunki dla uświetnienia znienawidzonego widowiska. Bernadetta widzi przed sobą całkiem inną, nową Panią! O, czyż mimo najgorętszej miłości nigdy nie uda się jej poznać właściwej istoty swej Ukochanej?!. Nie leży dziś w zamiarach Pani uszczęśliwienie swej małej wybranki i Bernadetta nie wpada tym -razem w ową głęboką ekstazę, poprzez którą tłum jak gdyby widział rzeczy niewidzialne. Nigdy jeszcze nie była Pani tak uroczysta jak właśnie w dzisiejszy czwartek. A raczej chcąc być dokładnym: po raz pierwszy jest dzisiaj naprawdę uroczysta. Jej zniewalający urok ma pewien rys surowości i powagi. Nawet .uśmiechy i kiwanie głową, owe oznaki serdeczności przy każdym powitaniu, są dziś bardzo powściągliwe, oficjalne, zaledwie 'zaznaczone. I suknia leży dziś na niej dostojnie nieruchomo, a powiew wietrzyka nie odważa, się igrać z fałdami jej płaszcza. Tak zwykle swobodnie spadające na czoło loki są dziś troskliwie ukryte pod welonem. Bernadetta od razu przeczuwa, że będzie dziś musiała spełnić jakieś dodatkowe żądanie. W wielu bezsennych nocach zastanawiała się nad tym, jakby w razie potrzeby zbliżyć się jak najbardziej do owalu niszy. Na szczęście pod ścianą leży dość płaskich głazów, po których może doskonale podejść choćby tylko do krzaka róży, oplatającego od dołu niszę. Pani robi pierwszy swój uroczysty znak 'krzyża, co Bernadetta powtarza za nią natychmiast. Po czym wskazującym palcem przywołuje dziewczynkę. Bernadetta zręcznie przeskakuje przez leżące głazy i z najwyżej położonego wspina się tak wysoko, że twarz jej dosięga już krzaka głogu. Nigdy nie odważyłaby się na takie zbliżenie, gdyby nie wyraźne życzenie Pani. Przedział jej .włosów jest zaledwie o kilkanaście centymetrów oddalony od bladych, bezfcrwistych stóp, na których jarzą się złote róże. W namiętnym pragnieniu oddania się z gorliwą zapamiętałością pokutnicy Bernadetta zanurza twarz w różanym krzaku i całuje go. Lecz jakoś szczęśliwie nie rozdrapała sobie zbyt mocno policzków. Ukazało się zaledwie kilka kropelek krwi. Na ten widok podnosi się gwar tysiącznych głosów. Już przedtem, gdy w swym wypłowiałym kapulecie zręcznie i z dziewczęcym wdziękiem przeskakiwała po głazach ku niszy, szmer podziwu towarzyszył jej krokom. A teraz - niesamowita scena pod różanym krzakiem, całkowite zlekceważenie bólu poprzedza najwyraźniej wielką chwilę cudu, który zaraz musi się stać. Podniecenie tłumu dochodzi do szczytu. Są już i 'tacy, obdarzeni lotną fantazją, którzy krople krwi. z policzka Bernadetty, osiadłe na gałązce głogu, biorą za rozkwitające pąki róży. Jest to kulminacyjny moment wszystkich - jak je nazwał Peyramale - "szalonych obrządków" Bernadetty. Jednakże Pani zdaje się nie poświęcać specjalnej uwagi tej improwizacji. Ma inne zamiary. I oto -nagle, posługując się najprawdziwszym patois, choć brzmi to dziwnie wytwornie w jej ustach, wypowiada kilka słów. Z naciskiem akcentując każdą sylabę, jak się dziecku wbija w pamięć ważny rozkaz, mówi do Bernadetty: - Annat heoue en a houn b'y laoua - co oznacza: Podejdź tam do źródła, umyj się i napij się wody. W dwóch susach, nie odwracając ani na chwilę twarzy od Pani, Bernadetta zeskakuje na ziemię. Źródło? Gdzie tu jest w ogóle źródło? Stoi przez chwilę bezradna. Potem przychodzi jej na myśl, że Pani .nie znając przecież dostatecznie tutejszego języka, zapewne używa błędnego słowa źródło, zamiast strumień. A więc klęka co prędzej i na kolanach posuwa się do młyńskiej rzeczki. Oddaliwszy się o kilka kroków, zwraca twarz ku niszy. Lecz Pani z wyraźnym zniecierpliwieniem potrząsa głową. - Aha - myśli dzewczyna - widocznie nie chce, abym się napiła z Savy, lecz z Gavę. - Natychmiast więc zmienia kierunek i zwraca się w stronę drugiej rzeki, od której brzegu jest oddalona o jakieś 30 metrów. I wtedy słyszy znów głos Pani: - Nie do Gave, proszę! W tych czterech słowach i w ostrzegawczym tonie głosu leży jakby wyrok odsądzający rzekę Gave od planów Pani. Widocznie ta w szaleńczym pędzie płynąca rzeka, jakby opętana widmem uchodzącego czasu i wiecznego przemijania, mimo że uczony pan Cłarens chciał w niej dosłyszeć się słodkiego Ave, kryje w swoich spienionych odmętach kłębowisko wrogich, złych mocy. A więc dokąd się udać? Bernadetta stoi z lekko otwartymi ustami i pytające spojrzenie rzuca 'ku niszy. Wtedy Pani powtarza raz jeszcze całe zdanie o źródle i chcąc dopomóc bezradnej dziewczynie dodaje: - Annat minguia aąuero hierbo ąue trouberet aąuiou. Słowa te znaczą: - Podejdź tam i zjedz roślinę, która tam rośnie. Bernadetta rozgląda się bardzo długo po grocie, zanim dostrzega w jej najdalszym kącie po prawej stronie mały skrawek ziemi, wyjątkowo nie pokryty piaskiem ani żwirem. Rośnie tam garstka mizernych traw i ziół, między innymi wątły krzaczek dońńe. Kwiatek ten nazywają również "kamieniołomem", gdyż pozornie słabiutki i pokorny, jest dostatecznie silny i uparty, aby przez twardą skorupę skalną przebić się na powierzchnię ku światłu i słońcu. Ochoczo pospiesza Bernadetta do tego miejsca. Wykonuje teraz drugą część rozkazu: urywa kilka traw i czubków ziół i połyka je. Przychodzi jej przy tym na myśl wspomnienie z dzieciństwa. Pewnego razu rodzice odwiedzali ją w Bartres. Wyprowadziła właśnie swoje owce na pastwiskO a ojciec, wówczas jeszcze pewny siebie młynarz, położył się obok niej na trawie. Niektóre z pasących się owiec miały na plecach zielonkawe plamy. - Spójrz, Bernadetto - żartował ojciec, 'zachowując jednak poważny wyraz twarzy - te biedne stworzenia przejadły się już do tego stopnia tym trawskiem, że im aż wyłazi bokami Bernadetta, która nigdy nie rozumie żartów i 'bierze wszystko, co jej się opowiada, za dobrą monetę, litowała się wtedy okropnie nad swoimi owcami i rozpłakała się z żalu. I oto teraz, gdy Pani rozkazuje jej jeść to wstrętne gorzkie zielsko, stają jej wyraźnie przed oczyma zielonkawe plecy owiec i przypominają się łzy nad nimi przelane. Lecz stoi jeszcze przed nią trudna do wykonania pierwsza część rozkazu: "Idź do źródła, mapij się z niego i umyj twarz". - Dla Bernadetty sprawa jest zupełnie jasna jeśli Pani mówi o źródle, to znaczy, że' gdzieś tu musi być źródło. Jeśli go nigdzie dostrzec nie można, no to widocznie jest ukryte pod ziemią. Dziewczyna wpatruje się w ów mały skrawek ziemi, którego gorzkich ziół właśnie spróbowała. I nagle zaczyna obydwiema rękami rozdrapywać tę ziemię. Ryje w niej jak kret. I choć oparte o ścianę groty stoją szpadle i łopaty, pozostawione przez robotników drogowych, Bernadetcie nie przychodzi nawet na myśl, aby sobie taką łopatę przynieść i ułatwić pracę. Gorączkowo rOzgrzebuje i wygarnia ziemię rękami, bojąc się zasłużyć na zarzut ze strony Pani, że zbyt opieszale i bezskutecznie pracuje. I nawet teraz, gdy wykonuje ów całkiem dla siebie niezrozumiały rozkaz poszukania źródła, nie zastanawia się ani przez chwilę nad ukrytymi intencjami Pani. I choć z największą subtelnością i czułością rozmyśla nieskończoną ilość razy o stosunku swoim do Niej, o tym co właściwie łączy jej samotne "ja" ze samotnym "Ty" cudnej Pani, to jednak nie troszczy się wcale o tajemne cele, do których dąży jej Umiłowana. Za bardzo kocha, aby analizować Jej postępowanie. Jakże bardzo typowo kobieca jest ta miłość Bernadetty. Plany i dążenie jej Ubóstwianej obchodzą ją tylko o tyle, o ile dają jej nowe pole do okazania swej miłości i bezwzględnego oddania. Wygrzebawszy w ziemi dołek wielkości miski kuchennej, dziewczyna natrafia na wilgotny grunt. Łatwiej jej teraz wyrzucać garść po garści mulistej ziemi. Przerywa jednak na chwilę, aby zaczerpnąć oddechu. Zmęczyła się. Na dnie wygrzebanego dołka występuje troszkę brudnej wody. Wystarczyłoby, aby sobie nią potrzeć czoło i policzki i zmoczyć wargi. Prawdopodobnie polecenie Pani o "umyciu i piciu" odnosiło się właśnie do takiej symbolicznej czynności. Jasna rzecz, że Pani jest przyzwyczajona do operowania symbolami. W arystokratycznym świecie, z którego na pewno pochodzi, jest to w zwyczaju natomiast w świecie rodzin Soubirous - bierze się każde polecenie dosłownie i rzeczowo. Dziewczynka uważałaby za zwykłe oszustwo, gdyby się naprawdę nie umyła i naprawdę nie napiła. Grzebie więc dalej w ziemi, na skutek czego owa odrobina wody, prawdopodobnie pozostałość po ostatnim wylewie rzeki, wsiąka w spulchnioną -ziemię i tworzy już tylko wilgotny muł. Bernadetcie nie pozostaje nic innego, jak wybrać najbardziej mokrą garść ziemi i pomazać nią sobie całą twarz, a drugą taką samą garstkę przełknąć. Po kilku rozpaczliwych wysiłkach, choć krztusi się i krzywi z obrzydzenia, z umazaną błotem twarzyczką, zdołała jednak wepchnąć w przełyk trochę wilgotnej ziemi. Lecz jej czczy żołądek, podrażniony tą niezwykłą strawą, buntuje się i wywołuje gwałtowne mdłości. I oto w oczach owych pięciu tysięcy spragnionych cudu widzów biedna Bernadetta, męcząc się niemiłosiernie, wymiotuje dopiero co połknięty muł. Rzuca się ku miej matka i obydwie ciotki. Ktoś podaje naczynie z wodą przyniesioną ze strumienia. Obmywają jej -twarz i ręce, czyszczą zabrudzoną sukienkę. Wszyscy są zawstydzeni. Jedynie śmiertelnie zmęczona Bernadetka, leżąc w ramionach matki, nie ma sił, aby się wstydzić. Nie ma już nawet siły, aby zauważyć, że Pani ją opuściła. A jakie wrażenie odnoszą patrzący ludzie, którzy nie słyszeli rozkazu Pani, którzy nic nie wiedzą o "piciu wody", o "umyciu twarzy" i o "jedzeniu ziół"? Najpierw widzą, jak Bernadetta. nie zważając na ciernie zanurza twarz w różanym 'krzewie. Ten 'ascetyczny pocałunek wywołuje niebywały entuzjazm. Przygotowuje się. cud. Potem nagłe ni stąd, ni zowąd zwrot nieoczekiwany. Bernadetta z twarzą zmieszaną posuwa się na kolanach ku patrzącym. Dotychczas odwrócona'była zwykle plecami do widzów, jak-celebrujący przy ołtarzu 'kapłan, od czasu do czasu tylko zwracając się ku nim twarzą, aby powtórzyć ludowi słowa "Niewidzialnej". Dziewczyna nie wie, co ma dalej począć. Zwraca się raz w jednym kierunku, po to tylko, aby natychmiast zawrócić i udać się w stronę wprost przeciwną, przy czym rzuca ku niszy spojrzenia pełne zwątpienia i niezdecydowania. Jej twarz nie różni się niczym od codziennego wyglądu znanej im dobrze córki biedaków Soubirous. Potem 'kręci się przez chwilę bezradnie po grocie, aby wreszcie w najdalszym jej kącie jeść trawę, rękoma rozdrapywać ziemię i rozmazywać sobie brudny muł po twarzy. A' już na ukoronowanie swej kompromitacji, dławiąc się i krztusząc, łyka garstkę tego mułu po to, aby ją w okropnych wstrząsach całego ciała z powrotem zwymiotować. Okropny ten wstyd usiłuje pokryć i zatuszować rodzina - Mokrymi szmatkami obmywają nieszczęsną brudaskę, aby ją doprowadzić do ludzkiego wyglądu. Taki jest kolejny przebieg wydarzeń, na 'które patrzy zaciekawiony tłum. Widzi przed sobą odpychające przejawy choroby umysłowej, obrazek, jaki pewnie oglądać można jedynie w domu wariatów. A więc to ma być cud dzisiejszego czwartku! I jak to zwykle bywa z tłumem, że w chwili zachwytu czy oburzenia reaguje jednomyślnie, więc i to straszliwe rozczarowanie wywołuje ogólny zgodny oddźwięk. Aż do momentu, w 'którym matka i obie ciotki zbliżyły się do wyczerpanego dziecka, panowała śmiertelna cisza, od tej chwili jednak rozlega się głośny choć tłumiony śmiech. Lecz śmiech ten nie przynosi odprężenia napiętym nerwom. Ludzie śmieją się nie tyle z Bernadetty, ile z siebie samych, z własnej głupoty i'łatwowierności. Tysiące zebranych w niepojętym oszołomieniu ufało, że tu w Lourdes stanie się coś takiego, co nada temu beznadziejnemu życiu jakiś sens, co będzie dowodem prawdziwości wiary. I oto pragnienie się nie spełniło, różany cud nie rozświetlił ponurej rzeczywistości. Trzeba wracać do szarego dnia powszedniego. Bernadetta okazała się nieszczęśliwą wariatką, a Pani wytworem jej chorego mózgu. Za to przyznać trzeba, że ksiądz dziekan, i komisarz to trzeźwe, mądre głowy. Bezpieczniej i pewniej takich się trzymać. Nawet najzagorzalsi stronnicy Bernadetty wzdychają z żalem - Kto by się spodziewał, że to takie pomylone stworzenie. Pan Jacomet czuje, że nadeszła jego wielka godzina. Teraz albo nigdy musi się udać mu całkowite unieszkodliwienie tej bzdury. Zadepcze ją własnym butem jak dogasający płomień. On, podrzędny funkcjonariusz policji, dokona tego, czego nie umieli dokonać ministrowie ani prefekci, ani podprefekci, czy nawet sam burmistrz z Lourdes. I widzi już oczyma duszy, jak wyróżniony przez swych przełożonych, chwalony przez całą oświeconą Francję, otoczony wdzięcznością uwolnionego od kłopotu duchowieństwa, będzie czytał o sobie w abonowanych przez pana Durana gazetach: "Skromny komisarz policji rozdeptał głowę hydrze zabobonu". Podniecony tymi marzeniami, wybiera sobie pan komisarz wywyższone miejsce jako trybunę i stojąc w otoczeniu swych żandarmów rozpoczyna donośnym głosem do tłumu przemówienie: - Kochani ludzie! Widzicie chyba teraz, jak was się oszukuje i ogłupia. Niebawem wykryjemy tych filutów, którzy sobie dla zabawy umyślili to całe krętactwo. Na własne oczy przekonaliście się, że nała Soubirous jest nieszczęśliwą, umysłowo chorą, którą się w najbliższych dniach zamknie w odpowiednim zakładzie... A więc z opowiadania o Najświętszej Pannie wyszły nici, moi drodzy! Na pewno ma Ona coś lepszego do roboty, jak zjawiać się tu w taki ponury czwartek miesiąca lutego i przeszkadzać wam w pracy. Najświętsza Panna pragnie waszego dobra, więc nie chce z pewnością, abyście tracili czas i pieniądze. Będzie na pewno bardziej zadowolona, jeśli pozostaniecie przy swoim różańcu, każdy w swoim domu. Tego samego zdania są zresztą księża. W zamiarach Najświętszej Panny nie leży na pewno sprawianie trudności policji i narażanie jej na koszty. Spójrzcie tylko na tych panów żandarmów. Przez wasz upór musieliśmy dobrać do pomocy jeszcze trzech z Argeles. Sprawiacie im niepotrzebny kłopot, a i tak mają już dość ciężką służbę za dnia i w nocy. A ile można by zrobić dobrego za pieniądze, które przez was dodatkowo musimy stracić. A więc, dobrzy ludzie, ustatkujcie się w porę i weźcie na rozum całą tę historię. Cudu wam się zachciewa i to w powszedni dzień. Nie ma tak dobrze! Nawet w niedzielę niełatwo o cud. Pan Bóg nie uznaje zamieszania w niebie, jak i cesarz nie zniesie nieporządku w państwie. Mam nadzieję, żeście mnie zrozumieli i że od jutra będziemy już mieli zupełny spokój... Po tym jędrnym i swojskim przemówieniu tłum zaczyna się powoli rozpraszać. Wszyscy czują się nieswojo. Niektórzy dowodzą, że już dawno wiedzieli, że Zwszystko jest oszustwem, drudzy rzekomo od razu uznali to za obłęd, jeszcze inni idą w milczeniu przytłoczeni okropnym zawodem lub głęboko zawstydzeni. Nie mogą się jeszcze pogodzić z okrutną rzeczywistością. Pani Millet siedzi nad rzeką na rozkładanym krzesełku, które w ostatnich dniach zwykła ze sobą przynosić. Wokoło niej zebrało się kilka osób z najlepszego towarzystwa z Lourdes, jak pani Baup, panna Estradę i nieodstępna 'krawcowa Peyret. Stoi tam jeszcze jedna pani - siostrzenica wybitnego lekarza Elfryda La-crampe. Pani Millet szlocha głośno. - Jest mi tak na duszy, jakbym straciła najmilsze dziecko. - Nie moja to wina, droga pani Millet... Dostatecznie przestrzegałam panią przed tą małą - dorzuca garbuska. Panna Lacrampe zaś wznosi wyblakłe oczy 'ku niebu i nówi do płaczącej wdowy: - Nie powinna minie pani .była ze sobą tu zabierać, droga przyjaciółko, wiedząc, jak chwiejna jest moja wiara. Obawiam się, że to doświadczenie zaszkodzi mi już'ostatecznie. Panowie Estradę i Dozous wracają razem do miasta. Nie mówią do siebie nic. Dopiero koło tartaku Estradę otwiera usta. - Swoją drogą ciekawe, że nawet ludzie naszego pokroju, nie potrafią się oprzeć takim masowym sugestiom. BŁYSKAWICA Przyjaciele i obrońcy Bernadetty nie mogą pojąć jej dzisiejszego zachowania po przeżyciu tak ogromnej katastrofy. Kiedy bowiem w ubiegły poniedziałek Pani nie stawiła się na spotkanie, Bernadetta była bliska rozpaczy, chociaż nikt jeszcze nie zwątpił ani nie odwrócił się od niej. Dzisiaj natomiast jest spokojna, a nawet ufna i pogodna. A przecież przeżyła niebywały wstyd, gdy w obecności tak licznych widzów zmuszona była zwymiotować. Toteż ludzie nie rozumieją jej zachowania, nie umieją sobie wytłumaczyć jej pogody wobec tak haniebnej porażki. Bo i mali, i wielcy tego świata zwykli są oceniać życie jedynie miarą powodzenia. Legenda otaczająca dziś już osobę dziewczynki trafiła na podatny grunt. Umysły prostego ludu, żądnego nadprzyrodzonych zjawisk i spragnionego wyższej pociechy, chwytają ją w lot. Bernadetta staje się atrakcją miasta i wsi, przedmiotem codziennych rozmów i sporów w każdym prawie domu. Staje się gwiazdą, jak staje się nią bohater, zwycięzca, wynalazca, czy artysta oślepiony blaskiem własnego powodzenia. Lecz gdy każda świeżo kreowana wielkość z rozkoszą wżywa się w swą nową rolę i nie potrafi się oprzeć -urokowi hołdów i uwielbienia, Bernadetta nie zatraca nic z swej prostoty, mimo tysięcy wpatrzonych w nią oczu. Nie przyczyniła się niczym do rozgłosu swego imienia i nie przypisuje sobie żadnej zasługi. Nie rozumie ludzi tak, jak i oni jej nie rozumieją. Bernadetta nie pojmuje, czego chcą te tłumy ciekawych, tak chciwie śledzących jej spotkania z Panią? O ileż byłoby lepiej, gdyby w takich chwilach nie było przy niej nikogo. Dziekan, prokurator i komisarz policji zostawiliby ją wtedy w spokoju. Dla niej ważna jest tylko miłość. Ważna jest osoba Pani i uwielbienie, jakie winna jej okazać. Bernadetcie nie zależy wcale na tym, aby przekonać ludzi, że jej Pani jest rzeczywistością a nie urojeniem, i mówi o niej tylko wtedy, kiedy jest zmuszona bronić swego ukochania. Czyż nie musi wyznać prawdy, gdy proboszcz i urzędnicy biorą ją w krzyżowy ogień pytań? Czyż miałaby dla własnego spokoju i pozbycia się natrętnych indagacji zaprzeć się Pani? Ludzie mówią ciągle o Najświętszej Pannie, Bernadetta nie wie kim jest ta Najpiękniejsza, wie, że Ona przede wszystkim jest Panią i nazwa ta, według zdania dziewczynki, tysiąc razy lepiej określa jej osobę i godność, aniżeli najświętsze imiona mogłyby wyrazić. Bernadetta rozumie już teraz, że Pani ma jakieś szeroko zakreślone plany i że właśnie jej zamiary są powodem zamieszania i niepokojów. Nie byłoby tego, gdyby przychodziła tylko dla niej. Bernadetta doznała już w chwilach zachwyceń tyle niebiańskiej szczęśliwości, że nie ma żalu, ani nie odczuwa zazdrości z powodu innych zamierzeń Pani. Dzisiaj jednak naprawdę nie mogła zrozumieć jej żądania. Bo jakże tu pić ze źródła, którego nie ma? Mimo wszystko jednakże rozkazy Pani muszą być dokładnie spełniane, chociażby ludzie nie wiadomo jak z niej szydzili. Przez dzień cały niebywały, tłok panuje w dawnym areszcie. Klamka ciężkich drzwi więziennych przechodzi z rąk do rąk. Goście siedzą na łóżkach, na stole, nawet na podłodze, zmywanej codziennie przez Ludwikę. Lecz dzisiaj nikt nie winszuje rodzicom "jakże szczęśliwym z powodu posiadania takiego dziecka!" Nie słychać słów. podziwu i zdumienia, że w tej norze uchował się taki "anioł". Dzisiaj oczy odwiedzających patrzą smutnie i z wyrzutem, że ów "anioł" okazał się zwykłą oszustką, i wiadomo, że W takich wypadkach rodzice są winni. Nawet ciotka Bernarda i "cicha Lucylla pożegnały się szybko i opuściły biedną izbę. Życzliwa ciotka Sajou smutnie kiwa głową. - Jak można było do tego doprowadzić. Boże mój, jak można było! Natomiast ciotka Pdguno bierze matkę Soubirous na bok: - Chcecie wiedzieć, co powiedziała pani Lacrampe? Córka jej jest w zakładzie dla obłąkanych, więc ona ma doświadczenie. Otóż ona orzekła, że ten stan Bernadetty trwać jeszcze może kilka miesięcy. Potem nastąpi chorobliwe mruganie oczami, dalej porażenie członków, aż wreszcie utrata mowy. O tak, to wielkie nieszczęście, które was spotkało. Powinniście zawczasu starać się o miejsce w zakładzie dla umysłowo chorych w Tarbes. Współczuję wam i bardzo rozumiem wasz ból, lecz trzeba go znosić ze spokojem i poddaniem się woli Bożej. - Praoubo de jou - powtarza kilkakrotnie biedna matka Soubirous, a w głosie jej brzmi tłumione łkanie. Tymczasem nadchodzi panna Peyret i wobec wszystkich obecnych napada na Bernadettę. - Jak możesz się tak zachowywać, moje dziecko? Najpierw jesz trawę i błoto, a potem wymiotujesz? Biedna pani Mulet odchorowała to ciężko. Męczy ją migrena, jakiej już od miesięcy nie miewała. Dwóch lekarzy jest przy niej, dr Dozous i Peyrus. Bernadetta słucha tych wymówek bez śladu zawstydzenia, wreszcie odpowiada: - Ależ ja wszystko robiłam na życzenie Pani! Ona kazała mi się napić i umyć w źródle, wskazując na najdalszy kącik groty. A że tam nie ma żadnego źródła, grzebałam więc w ziemi i znalazłam trochę wody. Chcąc się jej napić musiałam ją połykać wraz z ziemią... Na te słowa 'krawcowa skoczyła jakby ukąszona przez żmiję: - A więc śmiesz twierdzić, że Najświętsza Panna chce z ciebie zrobić bydlątko! Moi państwo, słuchajcie, co wygaduje ta wariatka! Matkę Boską przedstawia jako diablicę, nakazującą jej pożerać trawę .i ziemię! Nie, tego już za wiele. O takim bluźnierstwie trzeba koniecznie powiadomić proboszcza... - To nieprawda, co pani mówi - z całym spokojem oświadcza Bernadetta i po raz setny powtarza: - Nie wiem zupełnie, kim jest Pani. - Ale ja za to teraz wiem, kim ty jesteś, przebiegłe stworzenie - wrzeszczy garbuska. Stara. Poiguno spogląda smutnie na matkę Soubirous. - Przebiegłe stworzenie! Boże kochany, to biedne dziecko, przebiegłe... Bernadetta odpiera rzeczowo obelżywe zarzuty panny Peyret stając w obronie swej Ukochanej. - Zresztą Pani wcale nie kazała mi żreć ziemi, tylko napić się ze źródła... Wujaszek Sajou zapala swą ulubioną fajkę, czego z respektu dla Bernadetty od kilku już dni nie odważył się uczynić. Sąsiad kamieniarz chrząka głośno, po czym odzywa się ochrypłym głosem: - Z jakiego źródła? Żadnego źródła tam nie ma,, a więc Pani skłamała! - Tak, najwidoczniej skłamała! - godzą się z mim wszyscy, obecni. - Pani nie"'kłamie! - wykrzykuje Bernadetta, a oczy jej błyszczą z gniewu i oburzenia. Sędziwy mistrz szewski Baringue tak się dziś przejął skandalem przy grocie, że nie tylko ręce, .'ale i stara jego głowa trzęsie się z wrażenia. - Każde dziecko o tym wie - mówi - że wszelkie źródła wytryskują z góry ma dół, a nie z dołu do góry. W ziemi jest tylko woda zaskórna... Mimo tych. wszystkich zarzutów, stanowcze i odważne wystąpienia Bernadetty nie pozostają bez skutku obecni łagodniej już osądzają jej dziwaczne zachowanie dzisiejszego ranka. Bernadetta przedstawia Panią jako całkowicie ziemską żywą istotę, której niezwykłe życzenia i polecenia trzeba wykonywać bezwarunkowo, chociażby były trudne i niewygodne. Miłość' do Pani napełnia Bernadettę tak wielką siłą przekonania i niezachwianą wiarą w nią, że logika jej argumentacji wnet zbija krytyczne uwagi otoczenia. Podświadomie wraca im zaufanie do Najcudniejszej Pani, skłonni są znów uznać ją za istotę mądrą i dobrą, niezdolną do jakichkolwiek zdrożnych czy' chytrych postępków. Bernadetta nie troszczy się zupełnie o tajemnicze źródło, którego nie ma. Twarzyczka jej wygląda dzisiaj bardziej świeżo aniżeli przed dwoma tygodniami, a po zadrapaniach o krzak cierniowy pozostały tylko lekko zaróżowione ślady. Matka Soubirous nie spuszcza zapłakanych oczu ze swego dziecka. Nie może uwierzyć przepowiedniom starej Piguno, że córka jej w krótkim czasie straci władzę i mowę, pociesza się, że Piguno jest złośliwą i zakłamaną czarownicą. I tak się dziwnie składa, że oto nagle, w tej ciężkiej godzinie, w której wszyscy zwątpili, ona matka zaczyna wierzyć. Wierzy, że Najświętsza Panna ukazuje się jej dziecku w postaci czarującej i świadomej swej woli Pani. Jedynym człowiekiem, który dotąd wcale nie zabiera głosu, jest Franciszek Soubirous, pan domu. W tej chwili jednakże dzieje się rzecz nie do wiary, której by nikt po nim się nie spodziewał. Oto ojciec Soubirous, człowiek niezdecydowany, trochę nieśmiały, dbający zawsze o sądy ludzkie, wyrzuca za drzwi całe towarzystwo! Czyni to co prawda ze zwykłą swą uprzejmą, godnością. Z ręką na sercu kłamia się wszystkim i mówi: - Widocznie nie dość jeszcze biednym jestem człowiekiem, skoro Pan Bóg nawiedził mnie i tym nawet doświadczeniem. Nie mogę zajrzeć w głąb serca dziecka mego i nie wiem, czy Bernadetta jest egzaltowana i podatna na różne urojenia. Wiem tylko jedno na pewno: ona nas ani nie okłamuje, 'ani nie gra przed nami komedii. Ale nic, w tej chwili- nie mogę poradzić! Musimy jednakże -żyć jakoś dalej, a w tych warunkach byłoby to na dłuższą metę niemożliwe. Chyba sami widzicie, że brak nam powietrza w tej izbie. Więc, kochani sąsiedzi i krewni, nie weźcie mi za złe. że was poproszę, abyście nas opuścili i nie powracali już więcej... Słowa te są skargą duszy na wskroś "udręczonej. Wyczuwają to nieproszeni goście i bez urazy co prędzej opuszczają izbę. Jedynie krawcowa i ciotka Piguno na swój sposób tłumaczą powiedzenie Franciszka i biegną, aby wszystkim rozpowiedzieć o tym zdarzeniu i niezwykłej energii ojca Bernadetty. Jako ostatni człapie niewidzący na jedno oko Ludwik Boumette, pracujący także na podwórzu pocztowym. Soubirous prosi go, aby jego dzisiejsze niestawienie się do pracy wytłumaczył przed Cazenave'em chorobą. Potem uroczyście kładzie się do łóżka, po raz pierwszy od wielu już dni. Przez dwa małe i nierówne okienka zimowe blade słońce nieśmiało zagląda do izby. Tymczasem Marysia, chcąc pocieszyć siostrę - jak gdyby nic nie zaszło - siada przy stole obok Bernadetty, otwiera swój katechizm i zaczyna się uczyć. Janek i Justyn, którzy dzięki Pani przeżywają błogi czas swobody i wolności, wymykają się cicho z izby na swe odkrywcze wyprawy. Nierzadko się zdarza, że wielkie wydarzenia obierają sobie za narzędzia wykonawcze małe i nic nie znaczące istoty. Boumette, dawny brukarz, prawie zupełnie zaniewidział na jedno oko. Gdyby było zupełnie ślepe, mniej by go gorszyło - jak mówi Pismo św. Teraz jednakże niepokoi go ustawicznie. Jest stale zaognione, świerzbi i pali niemiłosiernie. W dodatku wydaje mu się, że jakaś niewyraźna ciemnoszara smuga, wychodząca z chore-go prawego oka, przeszkadza i psuje jasność lewego. Kalectwo wyciska piętno na jego życiu. Z jednej strony wzbudza litość w sercach bliźnich, z drugiej uprawnia go do pobłażliwości wobec samego siebie. Z całkowitym przeświadczeniem i przyjemnym zadowoleniem lubi często powtarzać powiedzenie: "cóż można wymagać od ślepca". I'rzeczywiście Bouraiette, jeszcze w pełni męskich sił, porzucił twardy swój zawód i lżejszą pracą zdobywa swój chleb codzienny. Służy jako posłaniec przy nadarzających się okazjach. Jest to łatwiejszy zarobek, a wobec kalectwa usprawiedliwiony przed rodziną i światem. Rozleniwionemu Bourriette'owi uzdrowienie chorego oka nie przyniosłoby zatem praktycznych korzyści, jednak w drodze ku poczcie przychodzi mu niezwykła myśl. Nie wierzy on -bardzo w uzdrowienie, 'ale jak wielu pacjentów, dręczonych długim cierpieniem, uważa, że "lekarstwo nie przynoszące szkody już tym samym pomaga". Zawraca więc z drogi i idzie na ulicę des Petites Fossees do swego mieszkania. Przed drzwiami domu spotyka swą sześcioletnią córeczkę: - Słuchaj mała, ty pewno wiesz, gdzie jest grota Massabielle? To tam, gdzie Bernadetta Soubirous widuje piękną Panią! - Ależ ojcze - odpowiada dziewczynka lekko urażona, że ojciec może wątpić o jej wiadomościach - byłam przecież przy tym już trzy razy... - A więc słuchaj, kochanie. Idź do matki i poproś ją o duży lniany worek. Z tym workiem pobiegnij do groty i z prawego najdalszego kąta przynieś ,mi pecynę ziemi. Ale pamiętaj! Koniecznie z prawego kąta! Przynieś mi potem na podwórze pocztowe. Czyś mnie dobrze zrozumiała? W pół godziny później Bourrdette chowa się w najciemniejszy kąt stajni Cazenave'a. W ręku trzyma węzełek zrobiony z chustki do nosa. W nią zawinął mokrą ziemię, a właściwie gęsty, błotnisty szlam. W pustym kojcu siada na słomie oparty plecami o cegły murowanej ściany, po czym chusteczkę z mokrą ziemią przyciska mocno do prawego oka. Woda spływa mu po twarzy. Sądząc, że działanie może nastąpić dopiero po dłuższym czasie, cierpliwie czeka w swej ciemnej kryjówce. Zegar na wieży Sw. Piotra wybija już drugą. A ziemia w chusteczce przez długie godziny ani trochę nie wyschła. Wreszcie Louds Bourraette wychodzi z ciemnego schowania na jasny dzień. Zatacza się jak pijany, tak oślepiające światło bije na niego. Kurczowo zaciska lewe, zdrowe oko. W prawym toczy się walka. Dotychczasowa nieprzenikniona ciemność ustępuje miejsca jasnemu jak mleko obłoczkowi. Gęsta mgła staje się przejrzystą, lekko zawoalowaną chmurką, w której pojawiają się ogniste błyski. W ich świetle Burriette rozpoznaje kontury otaczających go przedmiotów. Wstrząśnięty tym odkryciem biegnie przez plac Marcadale do dra Dozous. Jest właśnie godzina przyjęć i poczekalnia pełna jest pacjentów. Bourriette nie zważa na 'nic i bez pukania wpada do gabinetu. - Cóż za nowy zwyczaj, Bourrietcie? - gromi go doktor. - Proszę wyjść z pokoju i czekać na swą kolej. - Nie mogę czekać - jąka się Bourriette półprzytomny - bo nagle przejrzałem na moje chore oko. Przykładałem mokrą ziemię z groty i teraz widzę, panie doktorze! To cud oczywisty!... - O, tylko ostrożnie i nie tak szybko z waszymi cudami - mruczy doktor. Zaciemnia jednak pokój, po czym w świetle lampy naftowej z ostrym reflektorem poczyna badać oko pacjenta. - Cztery duże blizny na 'rogówce, siatkówka częściowo odklejona. Jednakże widzicie trochę na to oko, prawda? Chwilami trochę lepiej, to znów gorzej... - O, tak! Czasami lepiej, czasami gorzej - powtarza Bouriette, który, jak wszyscy chorujący na oczy, staje się przy badaniu niepewny i nie umie dokładnie określić stopnia swego niedomagania. - A dzisiaj widzicie lepiej, hm? - O, dzisiaj widzę o wiele lepiej. Mam w oku jakby błyskawicę, w której świetle widzę wszystko. - Błyskawicę, to jeszcze nie normalne widzenie. Przez kilka godzin zaciskaliście oko i podrażniliście silnie nerw. Dozous obraca lampę, tak że ostre jej światło pada na tablicę wiszącą na ścianie. Wskazując na olbrzymią literę pyta doktor: - Możecie to przeczytać prawym okiem, Bourrietcie? - Nie, panie doktorze, tego przeczytać nie mogę. - A lewym możecie przeczytać? - Nie, nie mogę i lewym, panie doktorze. - Co to znów nowego! Lewym też nie? A spróbujcie obydwoma oczami? - Obydwoma także nie mogę przeczytać, panie doktorze, bo ja w ogóle czytać nie umiem. Dozous odsłania okna. - Przyjdźcie do mnie jutro, Bounrietcie, gdy się trochę uspokoicie. Opuszczając gabinet inwalida uparcie mruczy do siebie. - A przecież to na pewno cud. Doktor Dozous sam na razie nie wie, czy wypadek Bourriette'a powinien zbadać okulista, czy też raczej psychiatra. Część trzecia ŹRÓDŁO NAZAJUTRZ PO WIELKIM ZMARTWIENIU Nazajutrz po wielkim 'zmartwieniu Ludwika Souibirous jest zdecydowana bronić córki. Nie chodzą jej bynajmniej o Panią. Dla niej nie odczuwa zbytniej sympatii. Przecież 'odmieniła, a nawet zabrała najmilsze jej dziecko. Nikt nie może zaprzeczyć, że dzisiejsza Bernadetta a Bernadetta sprzed dnia 11 lutego - to dwie całkiem różne istoty. I jeśli nawet życie w tej norze płynie teraz trochę swobodniej, jednak jest to zbyt mała nagroda za tyle przeżyć, przykrości, a nawet niebezpieczeństw. Przede wszystkim jednak ma największy żal do Pani o słowa powiedziane do Bernadetty podczas trzeciego spotkania: - Nie mogę obiecać, że uczynię panią szczęśliwą na tym świecie, lecz na tamtym. Ludwika Soubiirous jest zbyt dobrą katoliczką, aby ją można posądzać, że niedostatecznie dba o szczęście wieczne. Już choćby dlatego, że tamto życie za grobem trwa o tyle dłużej niż 'to obecne. Lecz uznaje ona zdrową zasadę: trochę szczęścia należy się człowiekowi na tym,, trochę na tamtym świecie, ani za dużo ani za mało, ale jakoś równo podzielone. I dobrze by było, gdyby można sobie wyprosić te zbyt duże skoki temperatury szczęścia "między tu a tam". Bo czy to jest słuszne, że jej mała Bernadetta musi znosić na tej ziemi tyle nędzy, chorób ludzkich, drwin i złośliwości, a'nawet prześladowania sądu po to, aby tam w niebie prowadzić kiedyś życie wygodne, próżniacze, do którego nigdy nie była przyzwyczajoną i którego nawet nie pragnie. Nie, to nie jest sprawiedliwe! Oboje z mężem walczą tylko o jedno, o prawo do spokojnego życia, bez stałej troski o jutro. Nie chcą głodować, lecz nie chcą również jadać bażantów, ani popijać słodkiego burgunda. Szczytem ich marzeń jest posiadanie małego młyna w rodzaju dawnego młyna Boly. Od czasu jednak, gdy ich areszt stał się sławny, do wszystkich tych skromnych marzeń i uczuć dochodzi jeszcze jedno zupełnie nowe, a mianowicie: próżność! Pani Soubirous staje się teraz podobna do matki cudownego dziecka - małego wirtuoza, 'dającego codzienne koncerty. I podczas gdy Bernadetta, nie troszcząc się wcale o poklask ludzi i popularność, oddana jest w zupełności swoim uczuciowym przeżyciom, mama Soubirous chytrze podgląda publiczność, zazdrośnie obserwując objawy wzrastającego lub opadającego entuzjazmu i sympatii widzów. Czwartkowe niepowodzenie jest dla niej prawdziwym ciosem. I podobnie jak wszystkie na świecie matki "cudownych dzieci", pani Soubirous jest szczególnie wrażliwa na zachowanie najbliższego otoczenia. Uważa je za rodzaj świty, zobowiązanej do bezwzględnej adoracji. Dziś ma specjalnie na pieńku z sąsiadką Bouhouhorts. Ta pozbawiona wszelkich zalet kobieta, która nie umie się obchodzić nawet ze swoim półżywym bębnem i bezustannie musi wzywać dzielną panią Soubirous na pomoc, miała czelność wykrzywiać się 'pogardliwie w momencie, kiedy Bernadetta męczyła się, aby przełknąć ową wilgotną grudkę ziemi. Już ona jej pokaże, niech tylko, ośmieli się znów wzywać ją na ratunek. Albo ta gruba Millet z nosem do góry zadartym i z wieczną migreną. A własna jej siostra Bernarda Casterot? Zachowanie się Bernardy gryzie ją do tego stopnia, że nagle Ludwika rzuca chochlę w ręce Marysi, zawiązuje chustkę na głowie i pędzi jeszcze przed obiadem do siostry. Nie zważając na zwykły szacunek, z jakim cała rodzina odnosi się do ciotki Bernardy, pani Soubirous woła już od progu: - A więc i ty stchórzyłaś i opuściłaś moją Bernadettę, co? - Czego tak się drzesz, wariatko? - odpowiada tonem wyższości Bernarda. Ludwika nie panuje już wcale nad sobą, tylko 'krzyczy z pasją: - A ja ci oświadczam, że nic, nic na świecie nie zmusi mnie, żebym się zaparła mego dziecka. Możecie sobie wszyscy zostać W domu, a ja jednak pójdę jutro z nią do groty. Wdowa Tatrbes śmieje się pogardliwie. - Zawsze byłaś w ciemię bita i rozumu już nie nabierzesz. I chociaż jesteś matką, a ja tylko chrzestną, to powiedz, kto stał u boku twej córki, kiedyś swoją głupią głowę strachliwie chowała pod poduszkę? Tak, to prawda. Wobec stałej przewagi siostrzanej Ludwika traci pewność siebie. Bernarda Casterot z kopyścią w ręku prostuje przed Ludwiką swoją wielką, prawie kwadratową postać. - Jasna rzecz, że się pójdzie do groty jeszcze dziewięć razy, tak jak sobie Pani życzyła. I da Bóg, że wszystkie głupie gęsi zostaną w domu i nareszcie ustanie to gęganie. Podejrzewam,zresztą, że nie byłoby to wcale po twojej myśli. Życzenie Bernardy Casterot spełnia się już w piątek. Do groty przychodzi rzeczywiście niewielka gromadka. A między setką zaledwie widzów większość jest nieżyczliwych i zazdrosnych, którzy po wczorajszej 'kompromitacji oczekują dzisiaj ostatecznego pognębienia Bernadetty. Jest, oczywiście, panna Peyret i stara Piguno, i Janka Abadie na czele swojej wiernej paczki. Nieobecna jest ze stałej asysty jedynie chora pani Millet, natomiast jak zawsze wiernie stawia się Antoni Nicolau z matką. Bernadetta z radością stwierdza, że przyszło tak mało osób. Stanowczo przeszkadza jej obecność tylu ludzi, a. tysiące ciekawych oczu po prostu palą jej plecy. Klęka przed niszą i wyjmuje różaniec, choć Pani nie ma. Przeczuwa natychmiast, że Pani się dziś wcale nie ukaże, lecz nie przyjmuje tego tym razem 'tak tragicznie, jak w ubiegły poniedziałek, kiedy nieobecność Pani pogrążyła ją w otchłań rozpaczy. Bernadetta poczyniła już od 'tamtego razu wielkie postępy w poznawaniu zwyczajów swej Ubóstwianej. Dziś wie już o tym, że Pani nie jest tak całkowicie niezależna, jak jej się z początku wydawało. Niewątpliwie ma swoje zobowiązania, jak pewnie i regułę i zwyczaje, których nie chce przełamywać. Dlatego nie zawsze noże się stawić na spotkanie. Toteż mimo dzisiejszej nieobecności tej Najśliczniejszej, Bernadetta nie dręczy się już, podejrzeniami, że Pani mogłaby ją porzucać i odejść na zawsze bez pożegnania. Miłość jej nabrała już spokojnej pewności. W głębi serca, przypuszcza, że Pani po prostu nie przyszła dzisiaj z powodu przemęczenia. Może też mieć migrenę. Wytworne panie cierpią często na tę chorobę, której nazwa ogromnie się podoba Bernadetcie, choć nie bardzo wie, co to właściwie znaczy. Za to zdaje sobie sprawę, ile przezwyciężenia i samozaparcia musi kosztować Panią każdorazowa wyprawa do Massabielle. Bermadetta cicho odmawia różaniec Potem z uśmiechem pełnym ufności zwraca się do swego otoczenia, - Pani dziś nie przyszła - i dodaje po małej chwili w formie wyjaśnienia: - Prawdopodobnie zbyt się wczoraj przemęczyła. Jest to jedno z jej określeń, którymi potrafi Niewidzialną udostępnić ludzkiej wyobraźni nadać jej realny kształt. Kto na własne "uszy usłyszy takie ,jej powiedzenie i patrzy przy tym w jej ciemnobrązowe, spokojne oczy dziecka, nie może dłużej wątpić w jej prawdomówność. I wczorajsze wypadki - połykanie ziemi, krztuszenie się i wymioty Z- nie wydają się już takie strasznie kompromitujące, Pami miała widocznie coś niepojętego na myśli i zażądała od swej wybranki czegoś, co jednak przechodziło jej siły. Trzeba więc czekać dalszego ciągu. Oświadczenie Bernadetty przechodzi z ust do 'Ust i niektóre z kobiet mają już znowu łzy Zwzruszenia w oczach. Tylko że nikt nie: troszczy się o wilgotne miejsce na ziemi w prawym kącie groty. Oczu Bouraiette'a nie przeszywają już olśniewające błyski. Lecz zamiast ciemnoszarej, gęstej mgły, pozostały przed oczyma już tylko lekkie jasne 'chmurki, przez które dokładnie rozróżnia otaczające go przedmioty. Jest przekonany, że to 'przyłożenie owej wilgotnej ziemi z groty Massabielle sprawiło ten cud. Do lekarza oczywiście już nie pójdzie. Ten by go niewątpliwie zachwiał w tej pewności a zaszkodziłby przez to dalszemu cudownemu procesowi uzdrowienia. A Bourriette postanawia ponowić zabieg. Wprawdzie powiedział już kilku znajomym, jak to mu nagle wrócił wzrok, lecz przeważnie wyśmiali go pogardliwie. Właściwie, to zrozumienie znalazł tylko u dwu lub trzech swoich dawnych towarzyszy pracy. Ci kamieniarze lub brukarze to solidarna i zżyta kompania. Są to wprawdzie ludzie bardzo biedni i zniszczeni ciężką pracą. Gdy jednak uda się któremu z nich wygrać los na loterii, co zdarzyło się ostatnio, natenczas stawia swoim kolegom hojne kolejki, aż już mu nic z szczęśliwego ambo czy terno nie pozostanie. Brukarze i kamieniarze z Bigoire nie są wcale pobożniejsi od reszty tamtejszej ludności. Jednak jeśli jeden z nich miałby doznać cudu, uważaliby to za wyraźny przywilej i własność całego ich klanu. Gdy więc upośledzony inwalida opowiedział o doniosłym wydarzeniu, starzy towarzysze popatrzyli po sobie z uznaniem. Około godzimy trzeciej po południu udaje się Bourriette do Massabielle, aby sobie stamtąd przynieść nowy zapas wilgotnej ziemi. W grocie zastaje już gromadkę kobiet. Stoją pochylone nad wąską smużką wody, wypływającej z wilgotnego miejsca w grocie i żłobiącej sobie w piasku drogę ku rzece Savy. Pasemko to nie większe od wąskiej strużki, jaka powstaje po nagłym ulewnym deszczu letnim i spływa po ogrodowej ścieżce. Lecz płynie szybko i zdecydowanie, jakby świadome swego kierunku i wciąż od nowa zasilane. - A co to znowu? - pyta zdziwiony Bourriette. - Odmawiałyśmy nasz różaniec - odpowiada jedna z kobiet - i nagle zaczęła płynąć ta woda. Nie zauważyłyśmy jej przedtem. -- Sapristi - gwizdnął między zębami Bourriette - nie wygląda mi to wcale na wodę zaskórną, ale na prawdziwe źródełko. Oczy starej wieśniaczki z Omex zajaśniały radością. - Przecież Najświętsza Panienka powiedziała Bernadetcie: - Niech pani idzie do źródła umyć się i napić - no i macie źródło. - Na Boga jedynego, to żadna woda gruntowa, lecz źródło - woła z uniesieniem Bourriette i pędzi do młyna Savy po Antoniego Nicolau. Wiadomo, że 'każdy szanujący się młynarz zna się na trzech rzeczach dobrze, a to: na ziarnie, na 'koniach lub osłach, no i naturalnie na wodzie. Gdy zajdzie tego potrzeba, potrafi dobry młynarz zbudować sobie tamę na rzeczce, spiętrzyć wodę czy złapać źródło. Nicolau schyla się nad nikłą smużką wody i fachowo poczyna szukać palcami jej początku. Wreszcie oświadcza: - To, co mówi Bernadetta, zawsze ma ręce i nogi. To jest żyła, która płynie ze skały. - A więc jednak Najświętsza Panna uczyniła cud! - 'krzyczy przeszywającym głosem jedna z kobiet. - Nie jestem żadnym uczonym fachowcem - mówi Antoni - a złapanie źródła nie jest takie łatwe. Składa się na nie zwykle kilka poszczególnych żył, które trzeba sprowadzić do jednego łożyska. Przez nieumiejętność zdarza się, że te żyły zostaną zasypane i wtedy trzeba się pożegnać ze źródłem. A w ogóle byłoby bardzo wskazane, abyście kobiety za dużo nie gadały. Antoni Nicolau i Bourriette naradzają się chwilę, po czym obydwaj ruszają ku szosie do Tarbes, która leży po drugiej stronie Góry Spelunek. Pracują tam kamieniarze i brukarze zajęci tłuczeniem kamieni. Naturalnie, że z wdzięczności dla Najświętszej Panny pomogą staremu koledze Bourriette'owi. Zaraz po skończeniu pracy, z kilofami na ramionach, ruszają do groty. Większa część z nich zatrzymuje się przy stromej ścieżce spadającej w dół na samej krawędzi skały. Chcą ją naprawić i zabezpieczyć drewnianą poręczą. O zmroku Antoni Nicolau posyła do swego młyna po kilka smolnych pochodni i przy ich migocącym świetle zabiera się z całym znawstwem do swego odpowiedzialnego zadania. Udaje mu się to łatwiej, aniżeli się spodziewał. Zaledwie posunął się kilka stóp za ową żyłą w głąb skały, gdy już nabrzmiała do grubości dziecięcego ramienia. Prędko napełnia się wodą wykopany dołek, wobec czego mężczyźni przystępują do obmurowania- tego wgłębienia o kształcie i wielkości chrzcielnicy w kościele. Wybierają w tym celu najgładziej przez wodę wyszlifowane kamienie i składają je z sobą dopasowując jak najdokładniej. Szpary zasmarowują zaprawą murarską. Wybrukowują również dno, zostawiając tylko mały otwór dla wstawienia rury w miejscu, które Antoni teraz zatyka ręką, jakby chcąc zatamować pulsujące źródło. I oto już w ocembrowanym dołku zaczyna się zbierać kryniczna przezroczysta woda. Wszyscy piją chciwie. Jest to.zwykła smaczna woda źródlana, bez żadnego dodatkowego przysmaku. Po chwili Antoni w towarzystwie Bourriette'a wraca raz jeszcze do domu i przynosi stamtąd ciężkie rynny drewniane, jakich używa- się w młynie. Mają teraz służyć 'za rynnę odprowadzającą z nowego źródła wodę, która chyżo z radosnym pluskiem wpada do drewnianego łożyska. Dopiero po troskliwym, wykonaniu wszystkich tych 'zabiegów biegnie Antoni pędem do' dawnego więzienia, aby zwiastować Bernadetcie zwycięską nowinę. O świetle księżyca spacerują panowie Lafite i Clarens po wyspie Chalet. Jest piękny wieczór w końcu lutego. Wiosna już wisi w powietrzu. Gdy obaj panowie mijają bramę parku, spostrzegają czerwony blask pochodni z Massabielle. - Zobaczy pan - mówi Clarens - nie 'będzie z tym spokoju aż... - Aż co? - pyta Lafite. -Nie otrzymuje jednak żadnej odpowiedzi. Obaj bez słowa skręcają na drogę wiodącą do groty. Lafite nie był tam jeszcze nigdy, a Clarens był świadkiem wczorajszego gorszącego 'zajścia. Podchodzą do robotników, którzy właśnie ukończyli pracę i przyglądają się z zadowoleniem swojemu dziełu. - Co tu robicie, moi drodzy? - pyta dyrektor gimnazjum. - Voild la source - odpowiada Bourriette 'z ukłonem kuglarza. Antoni Nicolau zanurza w basenie rękę aż po łokcie. - Bernadetta przyrzekła nam źródło, no i jest źródło, i jakie jeszcze! Bije co najmniej sto litrów na minutę. Na to Lafite kładzie Clarensowi dłoń na ramieniu: - No co, przyjacielu, co pan mówi na mój dar proroczy? Już od trzech tygodni przewidywałem, że to nie Oreada ani Driada, lecz nimfa źródlana. Ćlarens zwraca się do robotników: - Kto zamówił u was robotę i kto za nią płaci? - O, proszę pana - odpowiada z wesołym błyskiem oczu jeden z kamieniarzy. - Ofiarowaliśmy Pani kilka dodatkowych godzin pracy. Ona jest tu przedsiębiorcą. Na pewno mam kiedyś za to zapłaci... Wszyscy śmieją się swobodnie, a młynarz dodaje: - To jest cud proszę panów, który zawdzięczamy Bernadetcie, a wczoraj tak ją bezlitośnie wyśmiano. - Ależ, drogi Nikolau - przerywa mu Glarens - o jakim cudzie mówicie? Źródło to przecież nie- żaden cud. Od dawien dawna tkwiło we wnętrzu tej" skały i Bernadetta go nie wyczarowała, tylko po prostu odkryła... Na co poeta pokazując teatralnym gestem na wygwieżdżone niebo dodaje: - A ten 'księżyc tam wysoko, moi panowie ta Luna srebrzysta, ten martwy twór, który .bezustannie krąży wokoło nas, czyż nie, jest też cudem? Nie umiecie patrzeć na wielkie cuda i dlatego potrzebne są wam małe. Ten panteistyczny wywód wywołuje ogólne oburzenie.. Siwowłosy robotnik z lekceważeniem potrząsa głową. - Co pan tam opowiada, panie. Księżyc cudem? A to jakim sposobem? Przecież wszyscy dobrze go znamy i wiemy, że od dawna był i jest. To, co jest stale, nie może być cudem. Obaj panowie wracają na wyspę Chalet. Stary pedagog odzywa się z ironiczną pobłażliwością: - Czy nie wydaje się panu, że poeci naszych czasów oduczyli się języka, jakim należy przemawiać do ludzi prostych? - Może pan ma i-rację, przyjacielu - przyznaje Lafite. - Przecież i z panem nawet trudno mi się już dogadać. Bóg jeden wie, co się z wami wszystkimi stało. Co do mnie, to Wieję stąd niebawem. Ustępuję miejsca tej damie z groty... No i moim krewnym, którzy mi zapowiedzieli swój powrót... KOCHA... NIE KOCHA... Powstanie źródła w Massabielle jest tryumfem nie tylko Bernadetty. Jest zwycięstwem całego ludu Bigorre nad cesarskim aparatem urzędniczym i władzami Kościoła. Tysiące ludzi pielgrzymuje teraz do groty nie tylko rankiem, aby przez patrzenie na ekstazę małej Bernadetty przeżyć .wstrząs zbliżania się do niewidzialnej boskości. Również wieczorami tworzą się długie pochody, zdążające z płonącymi pochodniami, łuczywem i zapalonymi świecami do Massabielle. A więc tym sposobem spełnia się samo przez się życzenie Pani, 'które tak obcesowo zostało odrzucone przez księży: nabożny lud ciągnie do Niej w procesjach. I chociaż samo wytryśnięcie nieznanego dotąd źródła w żadnym razie nie może być przez władze kościelne uznane za cud, jednak cały świat mówi już o cudzie. I nawet ludzie wykształceni o głowach trzeźwych, jak Clarens, Estradę i Dozous, uważają okoliczności, w jakich odkryto źródło, co najmniej za dziwne. Cały zaś tłum, 'który tak bezwzględnie w czwartek potępił Bernadettę i uznał ją za wariatkę, w poczuciu winy podwaja teraz gorliwość. Niepewni i wątpiący, jak i wrogo dotąd usposobieni prześcigają się w składaniu dowodów wiary. Taka na przykład Antonina Peyret zjawia się co dzień o 6 .rano przed aresztem i klęcząc na ulicy, oddaje publiczny hołd ubogiemu mieszkanku małej cudo-twórczyni. Zdobywa sobie przez to równocześnie łaski pani Millet, która, ponieważ uwierzyła w Bernadettę od początku, uważa się poniekąd za matkę tego cudu. Stara Piguno z najgłębszą pokorą przychodzi do Ludwiki Soubirous z prośbą, aby Bernadetta zechciała pobłogosławić jej różaniec. Dziewczyna odmawia z oburzeniem. Również Janka Abadie, która pierwsza rzuciła na Bernadettę kamieniem, usiłuje kiedyś pocałować ją w rękę, lecz i to się jej nie udaje. Cały lud pirenejski przeżywa dni jakby wyjęte z zamierzchłych "wieków. Żaden choćby najbardziej romantyczny fantasta nie odważyłby się nawet śnić o czymś podobnym w trzeźwych, postępowych czasach. Wydaje się, jakby Lourdes stało- na wulkanicznym gruncie nadprzyrodzonej tajemniczości, która teraz znalazła ogniste ujście w dawno już wystygłym kraterze. Ludzie są tu tacy jak wszędzie. Ci najubożsi żyją może jeszcze bardziej nędznie niż biedota w innych częściach Francji. Mieszkają w walących się ruderach, sypiają w stajniach i oborach razem z bydłem. Rzadko kiedy zdarza im się dostać do ręki taki pieniądz jak 20 sous. I koło zdobycia tych 20 sous krążą przeważnie myśli tamtejszych mężczyzn. A kobiety? - Troszczą się o codzienny milloc, zabiegają o skromną choćby ilość masła czy słoniny lub marzą o kawałku białej albo czerwonej flaneli na nowy kapulet. Nie bogactwo, lecz ubóstwo jest źródłem materializmu. Tylko niedostatek i konieczność wyrzeczenia się najprostszych potrzeb prowadzą do przeceniania ich wartości. Tymczasem córce skromnych Soubirous udało się z pomocą niepojętych sił dokonać cudu większego jeszcze aniżeli odkrycie źródła. Nie zdając sobie wcale z tego sprawy, Bernadetta przelewa na tych biedaków część owego słodkiego ukojenia, jakie spływa na nią samą za każdym razem, kiedy widzi Panią. W jakiś niewytłumaczony sposób przenosi na nich niebiańską szczęśliwość, jakiej sama doznaje. Wyczekujący tłum czuje się za jej pośrednictwem pokrzepiony i pocieszony. Przez nią poczynają rozumieć, że poza słowami kapłańskich rytuałów i formułek leżą nie jakieś mętne i nieokreślone możliwości, lecz prawie namacalna rzeczywistość. I to zbliżenie się tego świata do tamtego zmienia ogromnie ich sytuację. Nędza przestaje już wydawać się im głazem granitowym, którym obciążeni, dźwigać go muszą od bezsensownego urodzenia aż do równie bezsensownej śmierci. Ów granitowy głaz stał się nagle jakby porowaty, bez porównania lżejszy, aniżeli był wczoraj. I nawet tępy umysł pastucha Leyrisse'a wyczuwa jakąś świąteczną beztroskę, coraz bardziej wypełniającą serca ludzkie. Od dawna już przestał wypędzać swoje świnie w stronę Massabielle. Za to godzinami wyśpiewuje gardłowym głosem kolejno wszystkie znane sobie piosenki z rodzinnych gór. Całe życie tego zakątka wraz z jego codziennymi trudami, wszelkie złości i zawiści, strach, zazdrość, wszystko traci na ważności. Przecież każdego ranka na nowo ukazuje się Pani, aby im przypomnieć, że są jeszcze na świecie inne sprawy - ważniejsze. A więc czy warto ubiegać się bez wytchnienia o ten kęs chleba? Do zwykłej, ciężkiej pracy miesza się nowy, nieznany im dotąd element pewnej pogodnej lekkomyślności. Kobiety inaczej niż zwykle doją swoje kozy. Nawet pranie 'bielizny nie jest już takim arcyważnym zajęciem. A serca wszystkich przepełnione są ufnym oczekiwaniem: Jutro! Jaka też niespodzianka przygotowuje się na jutro w grocie? Lourdes stało się ogniskiem trzęsienia ziemi, promieniującym na całą Francję jak długa i szeroka. Francja przeżyła trzy rewolucje, których celem było wyzwolenie ducha ludzkiego spod tyranii krzyża. Krzyża bowiem nadużywały warstwy posiadające, niosąc go przed sobą jako tarczę chroniącą ich przywileje. Otóż ta Francja burzy się przeciwko ponownemu upadkowi w mroki, zdawałoby się już ostatecznie zwyciężonego fanatyzmu. Żyje przecież zaledwie u "progu czasów" - jak to pan Olarens tłumaczył swoim uczniom. Ziemia jest jeszcze niezdobyta, nieokiełznana. Nowoczesny przemysł, twór mózgu ludzkiego, ma dać światu szczęście i wygodę. Nie ma zadania ważniejszego jak stworzenie szczęścia na ziemi, a więc śmiertelnym wrogiem postępu, czyli wrogiem ludzkości jest ten, kto przez nadprzyrodzone urojenia wykonanie tego zadania hamuje i opóźnia. Tak myśli trzeźwy pan Duran, który polega na opinii światłej prasy paryskiej. I tak pisze światła prasa paryska, mając na myśli dobrobyt wszystkich Duranów. Nie bierze wcale pod uwagę takich twierdzeń jak poety Lafite'a, który głosi, że księżyc sam w sobie też jest cudem. Cudów dopatrują się tylko wstecznicy, którzy nie chcą widzieć, jak prosto zorganizowana jest cała przyroda. Niebo jest olbrzymią pustą przestrzenią. Na tej przestrzeni zaś rozsianych jest kilka trylionów przeróżnych systemów planetarnych. To niebo jest właściwym światem i trudno sobie wyobrazić, aby w ziejącej między ognistymi kulami próżni miało się znaleźć miejsce na tak zwane nadprzyrodzone zjawiska. Na nic nie-znaczącym satelicie jakiegoś maleńkiego systemu gwiazd, wegetuje sobie pewien rodzaj małpy, zwanej człowiekiem. Teoria, że jednostki męskie tego gatunku małp, a nawet podobno, i jedna żeńska, są stworzone na podobieństwo istot, które wszechświatem rządzą słowo rządzą należy też traktować jako antropomorficzne określenie, odpowiada mentalności ciemnych dzikusów, którzy nie potrafili się jeszcze przedrzeć przez gąszcz zabobonu do najwyższego osiągnięcia swojego szczepu: do rezygnacji z urojonych bóstw. Dopiero wtedy, kiedy ten niebezpieczny, leżący u podstawy wszelkiego iluzjonaizmu, kompleks świadomej głupoty zostanie pokonany, a człowiek wyrzeknie się przedpotopowych omanów, że ziemia wraz z nim jest ośrodkiem całego świata, duch zaś jego czymś wyższym niż konieczna i celowa funkcja materii, i uzna, że życie jego jest tylko i jedynie fizyczno-chemiczno-biologiczną reakcją, wówczas dopiero stanie się istotnie człowiekiem, a nie wierzącym w gusła małpoludem. Pełen zrozumienia i pobłażliwości zaprowadzi rządy rozsądku i wykorzewi ze społeczności ludzkiej wszelkie złe, niskie i mordercze instynkty. I dlatego nie można przestać bić na alarm z powodu pożałowania godnych wypadków w Lourdes. Takie właśnie ciemne afery rzucają kłody na jasną drogę postępu, na którą wkroczył dążąc do dobrobytu nowoczesny człowiek. Wprawdzie ani Le Siecle, ani nawet La Petite Republiąue nie piszą tego tak wyraźnie, gdyż nie mają odwagi zadzierać z potęgą Kościoła, a może nawet ściągać na siebie oskarżenia o bluźnierstwo. Za to mały Lavedan ogłasza w ostatnim numerze wesoły artykuł zatytułowany Źródło. Autorstwo przypisują po cichu burmistrzowi Lacademu. Artykuł podkreśla, że okolice Lourdes obfitują w ukryte mineralne i lecznicze źródła, które dadzą sobie same radę, kiedy zechcą wytrysnąć spod ziemi, i niepotrzebna im jest w tym celu pomoc żadnej czarodziejskiej Pani. Obok jednak grupy intelektualistów, rozkoszujących się polemiką naczelnych artykułów, żyje jeszcze inny wielki odłam społeczeństwa. Nie jest to nawet ta jego część, reprezentująca, szary tłum wierzących katolików, ani religijna arystokracja. Żyje w tym kraju rzesza gorących serc, skorych do uniesień i zachwytu, biją tysiączne serca kobiet. Z zapartym oddechem śledzą codziennie sprawozdania o wypadkach w Lourdes. Historia o Pani i pastuszce, rozgrywająca się w ich ukochanej Francji, napełnia je najżywszą radością. W ich szeregach znajduje Bernadetta obrończynie, z 'których wiele pisuje również do gazet. Gorąca walka zatacza coraz szersze kręgi, objawienia w Lourdes stają się sprawą narodową o olbrzymim zasięgu. Sprawa narodowa! Tak jest! Rząd Jego Cesarskiej Mości oczekiwałby napaści raczej z każdej innej strony aniżeli ataku z nieba. Gdyby któraś z opozycyjnych partii, jak socjaliści, jakobini, wolnomularze czy rojaliści,- wyciągnęła na światło dzienne jakieś brzydkie sprawki, dowody Korupcji w machinie państwowej i odważyła się na otwarty proces, aby zadać cios w plecy reżymowi, to ostatecznie, dałoby się łatwo radę zwykłymi wypróbowanymi środkami. Ale na tajnym zebraniu rady ministrów, na którego porządku dziennym, figuruje już po raz drugi sprawa objawień w.Lourdes, zdobywają się panowie zaledwie na ten sam dowcip, na który przed dwoma tygodniami pozwolił sobie burmistrz La-cade: - Nie można przecież od nas wymagać, abyśmy przymknęli Najświętszą Pannę! Tymczasem kancelaria cywilna cesarza zażądała od Ministerstwa Wyznań Religijnych natychmiastowego i dokładnego raportu o -tej sprawie. Minister Roulland przedkłada skwapliwe obszerne sprawozdanie, umieszczając w zakończeniu pokorną prośbę o najłaskawszą decyzję. Odpowiedź na tę prośbę zostaje wyrażona w bardzo ogólnikowym zaleceniu, aby możliwie jak najprędzej zlikwidować massabielskie dziwy. Lecz podobnie jak dotychczas inne władze, kancelaria cesarska nie podaje sposobu, w jaki należy to uczynić. A nawet w zdaniu drugim pisma łagodzi już surowość, pierwszego', polecając usilnie unikanie wszelkich drastycznych wystąpień oraz jak najdalej idące poszanowanie dla uczuć religijnych pirenejskiego ludu. Minister Roullarid' uśmiecha się zjadliwie. Od razu poznaje w urzędowym papierku wykrętny styl swego pana i władcy, Napoleona Mniejszego. Niech sobie teraz prasa szaleje, on jest Bogu dzięki kryty. I tym sposobem od cesarza począwszy, a skończywszy na komisarzu Jacomecie - jedna wspólna więź łączy wszystkie autorytety państwowe - zakłopotanie ! Roulland uszczęśliwia niezwłocznie barona Massy'ego, prefekta departamentu Hautes Pyrenees, owym tak niezdecydowanym pisemkiem cesarskim. Baron Massy jest człowiekiem pod każdym względem poprawnym. Określa go się często słowem correct. Ubrany stale w urzędową czerń, nosi niezmiennie lakierki i rękawiczki skórkowe i to nawet w biurze. Wysoki sztywny kołnierzyk jest również arcypoprawny i dystyngowany. Poza tym bairon pochodzi ze starej rodziny francuskiej, jednej z najbardziej correct w całym kraju. Nosi różne odznaczenia i ordery z watykańskim Sw. Grzegorzem łącznie, zdobyte oczywiście w sposób jak najbardziej correct. Ludziom tego typu wpisuje się w książeczkę paszportową formułkę: Znaki szczególne: żadne. Departament, którym zarządza baron Massy, jest przez wtajemniczonych w organizację francuskiej administracji - nie wiadomo zresztą dlaczego - uważany za odskocznię do prefektury departamentu Sekwany, o którym znowu wiadomo, że na jego terenie leży Paryż! Wynika z powyższego, że z Tarbes prowadzi już prosta i niezawodna droga do najwyższych dostojeństw w państwie. Pan baron wie zatem dobrze, o jaką stawkę chodzi. Jeśli mu się nie uda 'załatwić głośnej afery massabielskiej ku zadowoleniu władz przełożonych i rozładować wciąż rosnącego napięcia, natenczas: żegnaj Paryżu, żegnajcie marzenia o wielkiej karierze! Przeczytawszy pospiesznie długą depeszę ministerialną, baron siada niezwłocznie do powozu. Wprawdzie droga od prefektury do pałacu biskupiego jest bardzo niedaleka, lecz pan prefekt z zasady nie lubi się pokazywać pieszo. Stosunki pana Massy'ego z księciem Kościoła nie są może specjalnie wrogie, ale należy je uważać co najmniej za bardzo oziębłe. Toteż Jego Przewielebność monsigneur Bertrand Severe Laurence, który dokładnie wie, co w trawie piszczy, nie może sobie odmówić tej drobnej satysfakcji i każe Jego Ekscelencji czekać na siebie przez mały kwadransik. Ksiądz biskup znajduje się właśnie w swojej prywatnej kaplicy. O Jego Przewielebności trudno powiedzieć, że jest człowiekiem correct. W powierzchownym znaczeniu tego słowa nie jest nim bowiem ani z wyglądu, ani z pochodzenia. Jest stuprocentowym proletariuszem, synem robotnika sezonowego z kantonu Bearn. Nieprzyjaciele jego twierdzą, że Jego Biskupia Mość do 15 roku życia nie umiał ani czytać, ani pisać. I dopiero po tym okresie ten uzdolniony analfabeta z przemożnym pędem pięcia się wzwyż, właściwym wszystkim nisko urodzonym a "utalentowanym jednostkom, ukończył chlubnie najpierw seminarium w Air, a potem studia uniwersyteckie ze wszystkimi odznaczeniami. Baron Massy aż zgrzyta zębami ze złości, że mu każą czekać. - To chytry lis - myśli z oburzeniem i w tej samej chwili stwierdza z przerażeniem, że zgniótł między kolanami swój. wytworny cylinder. Gdy jednak na progu ukazuje się ciężka, trochę kanciasta postać 'biskupa, pan baron -zgina się w głębokim ukłonie. Nachyla się do jego ręki chcąc pocałować pierścień, lecz ksiądz biskup powstrzymuje go uprzejmym gestem. - Ekscelencjo - zaczyna baron - przyjechałem z prośbą o pomoc. Wiadomości z Lourdes są tak alarmujące, że jestem niimi wysoce zaniepokojony. Jedynie Wasza Ekscelencja może zapobiec, abyśmy nie musieli naciągnąć innych strun.- Opuszczone w dół kąciki warg nadają twarzy biskupa wyraz pogardliwej dumy. - Ależ zróbcie to, panowie - wzdycha współczująco - ja sam niczego bardziej nie pragnę. - Musimy walczyć o honor i świętość naszej religii, Ekscelencjo, poważnie zagrożonej przez niegodne 'komedie. Ksiądz biskup podnosi'gęste siwe brwi: - Duchowieństwo kantonu Lourdes otrzymało od swego dziekana surowy zakaz bramia jakiegokolwiek udziału w 'tych, jak to pan nazwał, komediach. - To nie wystarczy, Ekscelencjo. Należy w ogóle zakazać samych komedii. Kościół powinien zapobiec temu, aby przez tak zwane "objawienia" nie ośmieszano naszej wiary w oczach wierzących i niedowiarków. Ksiądz Bertrand Severe zagłębia się mocniej w fotelu. Jego ciężka ręka robotnika opiera się na lasce z kości słoniowej. - A jeśli w owych objawieniach tkwią jednak jakieś nadprzyrodzone siły? - mówi wolno cedząc każde słowo. Wytwornemu, panu Massy'emu wydaje się magle, że jego kołnierzyk jest za ciasny. - Nadprzyrodzone siły? - Kto by to W ogóle mógł rozstrzygnąć? - Jedna jedyna instancja - uśmiecha się lekko ksiądz biskup - a jest nią Kościół Święty. Prefekt stwierdza, że krawat ma stanowczo'zbyt ciasno zawiązany. - Ekscelencjo, miałem wrażenie, że ksiądz biskup absolutnie nie wierzy w takie nadprzyrodzone siły w danym wypadku i że całą tę farsę osądza tak samo jak my. - Może być, może być, drogi baronie - odpowiada ekscelencja z zagadkowym uśmiechem. - Musi mi pan.' jednak przyznać, że biskup jest chyba najmniej powołaną osobą, aby się przeciwstawiać ewentualnemu cudowi, a przecież cud, zjawisko nadprzyrodzone, jest wszędzie możliwe, nawet w mojej' skromnej diecezji. W tym wypadku obowiązkiem moim jest zachowanie jak najdalej idącej ostrożności i powściągliwości... Od pana zaś, panie baronie, oczekujemy - jak zwykle - światłego i zdecydowanego postępowania... Po czym siwa głowa kapłana skłania się w pożegnalnym ukłonie przed świeckim dostojnikiem. Wróciwszy po tej audiencji do swego biura baron Massy .natychmiast dyktuje odpowiednie -depesze. Jedną do podprefekta, drugą do komisariatu policji w Lourdes, trzecią do tamtejszej prokuratury, czwartą do burmistrza. Pan baron żąda zaostrzenia obserwacji rodziny Soubirous i zwracania specjalnie bacznej uwagi, czy nie otrzymuje .ona pieniężnych zasiłków. Niedozwoloną sprzedaż jakichkolwiek przedmiotów, należących do Bernadetty, błogosławienie przez nią różańców i pobieranie za to pieniędzy można by już jakoś podciągnąć pod rubrykę przestępstw, wystarczających do zaaresztowania dziewczyny, a nawet całej rodziny. W zakończeniu tej depeszy pan baron umieszcza znamienne zarządzenie, aby żandarmi, pełniący służbę przy grocie, byli w pełnym uzbrojeniu oraz w... .rękawiczkach. Te przepisowe rękawiczki zrobione z żółtej skóry mają w pojęciu wytwornego Pana Massy'ego przekonać lekkomyślną Panią, że sprawa przeciwko niej nabiera uroczystego i urzędowego charakteru. Tak się jednak rzeczy złośliwie układają, że wyżej wzmiankowane rękawiczki służą nie jako groźne memento, lecz są uważane za rodzaj hołdu. złożonego Pani. Zaczął się marzec... Jeszcze tylko cztery razy - myśli Bernadetta - i nadejdzie ostatni czwartek... i będzie po wszystkim. Już nie przyjdzie więcej. Czy rzeczywiście już nie przyjdzie? Przecież nie powiedziała wcale, że po tych piętnastu dniach już nigdy nie przyjdzie. Właściwie tylko ciotka Bernarda tak twierdzi i uparcie przy tym obstaje. A ciotka Bernarda ma tak zwany silny charakter i jak wielu ludzi z charakterem patrzy zbyt czarno na rozmaite rzeczy. W przeciwieństwie do rodziców Bernadetty. ciotka z zamiłowaniem wyszukuje- wszędzie najpierw przykrości, mogące wyniknąć z każdej sprawy. Biedna Bernadetta męczy się nieznośnie. Przerzuca się z jednej krańcowości w drugą, od szalonej radosnej nadziei do rozpaczliwego strachu. Czy nie byłoby możliwe, aby Pani pozostała jej wierna przez całe życie, aby wraz z Bernadettą stawała się co dzień starsza tam w Massabielle? Ludzie by się w końcu tak do tego przyzwyczaili, że nikt już by do groty nie przychodził. Ona. Bernadetta, pracowałaby chętnie przez cały dzień, tak jak wszyscy inni. Może by mogła zostać pokojówką u pani Millet, przecież Filip jest już bardzo stary. Podjęłaby się każdej pracy, nawet tej - dla niej najwstrętniejszej - prania brudnej bielizny, byle tylko co ranka zobaczyć na chwilę swoją Panią. Zatapia się w słodkich rozważaniach, jak to byłoby cudnie żyć w tej miłości aż do śmierci. Druga zaś możliwość, że w następny czwartek mogłoby się wszystko skończyć, wydaje jej się tak straszna, że aż nieprawdopodobna. Bo jakież byłoby życie bez tego codziennego miłosnego błogosławieństwa. Wobec tych dręczących zagadnień cudowne zdarzenie, wytryśnięcie źródła, zostaje w jej świadomości usunięte na dalszy plan. Chciałaby każdą przeżytą z Panią godzinę zatrzymać, utrwalić. Każdego ranka w grocie nieme błaganie wyrywa się z jej serca: - Proszę, niech Pani zostanie dziś jak najdłużej! Pani odpowiada przyjaznym, przytakującyn uśmiechem. Lecz prośba dziewczynki zostaje wysłuchana nie tak, jak ona tego pragnie, bo Pani pozostaje z nią nie dłużej jak trzy, cztery kwadranse. Pewnie wie dobrze, 'ile może wymagać wysiłku od wątłej dziewczyny. Jeśli, jak sobie Bernadetta wyobraża, wywołanie ekstazy jest dla Pani takie męczące, to jakich nadludzkich sił potrzeba małej wybrance, aby 'tę ekstazę znieść. Adoracja w grocie jest 'teraz trochę zmieniona w swoim rytuale. Codziennie na początku swego zjawienia się Pani żąda od Bernadetty, aby zjadła trochę ziół, napiła się wody ze źródła i w nim się obmyła. I dziwna rzecz. Otaczający ją ludzie, którzy w czasie ostatnich dniach przywykli naśladować wszystkie jej czynności, powtarzać wypowiadane przez nią urywane słowa, nie próbują nigdy za jej przykładem pić z owego coraz silniej bijącego źródła. Choć wieść o zdarzeniu z okiem starego Boumette'a obiegła całe Lourdes, 'nikt w to naprawdę nie uwierzył. Bo ten chytry Bourriette mówił zawsze o sobie jako o "ślepcu", a tymczasem nigdy naprawdę niewidomym nie był, a przy tym dostatecznie sprytnie umiał patrzeć na ten świat. Sprawa Bourriette'a zatem jest przypadkiem podejrzanym i on sam nie bardzo się nadaje na pokazowy przedmiot cudu. Źródło zaś jest dowcipną odpowiedzią Pani na żądanie cudu przez dziekana. Pani nie jest przecież kościelnym, słuchającym ślepo rozkazów swego proboszcza. Poza tym stać ją na własne pomysły, nie potrzebuje czekać na wskazówki rozzłoszczonego choleryka. - Żądasz ode mnie róż w lutym, abym ci pokazała swoją moc? Zaczekaj, bratku! Dam ja ci, wprawdzie nie róże, zbyt skromne to życzenie, ale sprawię coś takiego, o czym ci się nawet nie marzyło. Czy uznajesz nareszcie moją przewagę?!! Źródło jest druzgocącym tryumfem Pani żywej i rzeczywistej nad lekceważącym Ją i wrogo usposobionym duchowieństwem. Innego celu praktycznego, poza Bounriette'em, nie przypisuje mu nikt. Od kilku dni Bourriette kąpie codziennie swoje oko w cudownym źródle, lecz nie mówi o tym nikomu. Uroiło mu się bowiem w głowie, że gdyby miał się tą wodą dzielić z innymi chorymi, jej własności lecznicze osłabłyby natychmiast. Tymczasem każdego ranka tysiące ludzi przygląda się, jak Bernadetta na wstępie codziennego zachwycenia na rozkaz Pani myje się w źródle i nabierając wody w pustą dłoń pije. Przypisują tym czynnościom jedynie jakieś mistyczne czy rytualne znaczenie. Bernadetta zaś czuje się w tych obrządkach jak najściślej związana z Panią, połączona z nią jakby codzienną komunią. Nikomu wtedy jeszcze nie przychodzi na myśl, że przez wydobycie źródła Pani dąży do pewnego rzeczowego i praktycznego celu. Nikt jeszcze nie rozumie, że przez codzienne powtarzanie tych samych rozkazów Pani chce, aby za przykładem Bernadetty poszli wszyscy inni, chce ich naprowadzić na właściwą drogę, Jedynie Bernadetta, która przez bezgraniczną miłość doszła już do pewnego poznania swej Ukochanej, zdaje sobie sprawę, że nie zawsze może Ona wyrazić swą wolę po prostu i wyraźnie. Tak samo, jak nigdy nie wymienia żadnych nazwisk, tak też nie formułuje swoich życzeń w prostym rozkazie: zrób to czy tamto, aby przez to stało się to lub owo! Zachowanie jej cechuje jakaś dworsfkość obejścia właściwa królowym, która ją zniewala do tych zagadkowych omówień. Bernadetcie to nie przeszkadza. Ćwiczy się w posłuszeństwie, posłuszeństwie bezwzględnym, nie pytającym po co i dlaczego. I z tej też przyczyny mało się zastanawia nad powstaniem źródła i jego celem. Jednak i zachowanie Bernadetty nie jest całkiem 'bez zarzutu. Aby wypróbować uczucia swojej Ubóstwianej, stosuje pewne podstępy, niewinne podstępy zakochanej. Odmawianie różańca stwarza między nią a jej Panią najbliższą, zachwycającą łączność, zupełne zatonięcie w sobie i zapomnienie o świecie całym. Gdy Bernadetta kończy Zdrowaśkę i na swej ubożuchnej koronce przesunie jeden paciorek, a Pani choć milczy, ale uważnie śledząc jasnymi oczyma jej ruchy, przesuwa w palcach również o jedną dalej perłę swego długiego, lśniącego różańca - wtedy to nie jest już tylko wspólnym odmawianiem modlitwy, lecz oszałamiającym serce połączeniem się z przedmiotem swej miłości. Wydaje się wtedy, że każda z nich trzyma w ręku przeciwny koniec tego samego niewidzialnego pręta, przez który przepływa od jednej do drugiej, nie tylko gorąca tęsknota duszy, ale i żywa ciepła krew serdeczna. W obecności Pani każda najdrobniejsza rzecz nabiera dla Bernadetty nowego nieznanego dotąd znaczenia. Nawet stary, mocno podniszczony różaniec. A było to tak. Poprzedniego wieczoru zjawiła się u Soubirous panna Peyret z młodą dziewczyną, zaledwie o dwa lata starszą od Bernadetty. Była to Paulina Sans, jedna z pomocnic w szwalni a trzeba dodać, że Antonina Peyret nie patrzy już teraz na Bernadettę podejrzliwie, lecz z pokornym uwielbieniem. Zaczęła od wychwalania Pauliny, swej najlepszej pracownicy i zarazem serdecznej 'przyjaciółki, po czym błagała Bernadettę, aby nie odmówiła prośbie dziewczyny. W tym miejscu Paulina zarumieniła się z zakłopotania i poprosiła, aby Bernadetta zgodziła się zamienić z nią różańce. Nie wyobraża sobie bowiem większego zaszczytu, jak modlenie się na różańcu, na którym spoczywały oczy Pani. W zamian za to odda Bernadetcie swój, cenną pamiątkę po matce, cały z dużych czerwonych korali. Chociaż zamiana ta wydawałaby się bardzo korzystna, Bernadetta odrzuciła ją w pierwszej chwili z oburzeniem. Potem jednak zamyśliła się głęboko i nagle zadecydowała. Dobrze, weźmie różaniec Pauliny jutro rano do groty i będzie się na nim modliła. Jednak stawia warunek, aby Paulina stanęła gdzieś bardzo blisko obok niej. I oto teraz po pierwszych powitaniach, po umyciu i napiciu się wody ze źródła, Bernadetta klęczy jak zwykle na dużym płaskim kamieniu naprzeciw niszy. Ostrożnie z wahaniem wyjmuje ze swego woreczka wspaniały sznur PaulinJkowych korali. Serce bije jej gwałtownie z szalonego niepokoju. Bo teraz właśnie, w tej chwili 'rozstrzygnie się, do jakiego stopnia Pani o nią dba. Jej skromny czarny róźańczyk jest jedynym dowodem rzeczowym ich' wspólnej miłości i porozumienia. Bernadetta nie rozstaje się z nim nigdy, nawet gdy zasypia, kładzie go pod poduszkę. Bernadetta lęka się własnej odwagi, z jaką chce Panią wprowadzić w zasadzkę. „ Jeśli nie zauważy nic, to znaczy, że jestem jej zupełnie obojętna, jeśli zaś spostrzeże, będę wiedziała, że mnie kocha". Potem jednak z wzruszającą nieśmiałością zakochanej, wątpiącej we wzajemność, chciałaby trochę dopomóc losowi. Bierze więc jaskrawy koralowy różaniec Pauliny i aby zwrócić uwagę Pani, porusza nim ostentacyjnie w tę i tamtą stronę. Pani zauważyła od razu. Opuszcza natychmiast swój i tak dobrze już znany Bernadetcie lekki smutek zjawia się ma jej obliczu. Wargi jej poruszają się: - To nie jest twój różaniec... Z rozedrganego serca Bernadetty wyrywa się gorące tłumaczenie. - Nie, Madame, to nie mój. Panna Sans. prosiła mnie, abym jej dała swój brzydki, w zamian za jej bardzo piękny. Pomyślałam sobie, że może będzie Pani wolała ten ładniejszy... Pani cofa się o jeden maleńki kroczek, jest jakby urażona. - A gdzie masz swój własny? Zamiast odpowiedzi Bernadetta rzuca się po prostu na Paulinę Sans, klęczącą tuż za nią, i wyrywa z jej ręki swój czarny różaniec. Tryumfalnie podnosi go i trzyma wysoko ponad głową. Tłum widzów tłumaczy sobie ten ruch na swój sposób i wszyscy zebrani go naśladują. Radosny szmer przebiega poprzez rzędy klęczących: Pani błogosławi nasze różańce. Lecz to, co dla ogółu patrzących jest tylko nabożną ceremonią, dla Bernadetty staje się świętą prawdą, od poznania której zadrżało w niej serce i dusza: - Ona mnie kocha!... LUIDOR I POLICZEK Cesarski prokurator Vibal Dutour pociera z zakłopotamien świecącą łysinę. Pomysł Jacometa nie odpowiada mu wcale. Typowy wykwit mózgu zawodowego policjanta. A przecież ten- Jacomet, choć prochu nie wymyśli, w gruncie rzeczy poczciwy chłop. Funkcje swoje spełnia ku zadowoleniu swych przełożonych. Jest na ogół lubiany,- a zarazem umie kiedy potrzeba napędzić strachu swoim klientom. Jego życie rodzinne jest wzorowe, a córka, panna Jacomet, uchodzi za anioła miłosierdzia. Dnie całe poświęca pracy na drutach. Robi dla biednych wełniane szaliki i kaftaniki, które potem rozdaje na ulicy. Także Justyn i Jan Maria Soubirous zostali przez nią obdarowani jako "najbiedniejsze dzieci miasta". Wprawdzie ksiądz Pomian stwierdza, że na te włóczkowe ciepłoty panna Jacomet zużywa po prostu wełnę przydzieloną 'dla policjantów i że wełna zamiast grzać drapie, wszyscy jednak znają już dowcipy ks. Pomiana. I nawet ksiądz Dominik Maria Peyramale, który sam 'bynajmniej nie jest potulnym jagnięciem, strofował już nieraz swego wikarego: . - Minęły już te czasy, mój drogi, kiedy nasi koledzy w sutannach szwendali się po salonach i robili z siebie Vauvemarguesów . A więc wracając do Jaoometa, pan. Dutow uważa go za ograniczonego, ale przyzwoitego człowieka. Tymczasem ten ostatni pomysł komisarza wżadnym razie nie może być nazwany przyzwoitym. Pan prokurator zresztą doszedł już dawno do przekonania, że mentalność agentów kryminalnych i złoczyńców jest bardzo zbliżona. Policjant i 'przestępca są w pewnym sensie kolegami po fachu. Punktem środkowym, w którym się te dwa bieguny przeciwne tego samego zawodu spotykają, to konfident-prowokator. A przecież ostatni pomysł Jaoometa - to posłanie do Bernadetty właśnie szpicla prowokatora. Prefekt z Tarbes zażądał w ostatnim swym piśmie, aby koniecznie znaleziono dowód, że rodzina Soubirous wykorzystuje łatwowierność swoich ziomków i z rzekomych objawień ciągnie materialne zyski. Diablo rzadki wypadek ,-,metafizycznej korupcji". Taki dowód byłby wystarczający. Bo niczego innego nie osądzają ludzie tak bezlitośnie jak przestępstwa, które zresztą sami gotowi są każdej chwili popełnić, a. mianowicie: wyzyskania cudzej naiwności! Czyż nie na tym opiera się cała światowa reklama handlowa? , Gdyby się udało udowodnić rodzicom Soubiirous, że objawienia ich córki stały się dla nich źródłem pokaźnych dochodów, w tej samej chwili Lourdes i Francja cała zostałyby za jednym zamachem uleczone. Aby się o tym dowiedzieć, pan Dutour naprawdę nie potrzebował pouczenia barona Massy'ego. Jednak prokurator 'nie może się zdecydować na przyjęcie niewybrednego projektu Jacometa. Wprawdzie na następny czwartek przepowiadają ludzie niesłychane -rzeczy. Ma to być dzień ostatecznego i całkowitego tryumfu Bernadetty i jej Pani nad rządem i krajem. A więc trzeba im obu, koniecznie przed czwartkiem, zadać cios nieubłagany a czasu zostało tak mało, zaledwie czterdzieści osiem godzin. Vital Dutour postanawia użyć jeszcze jednego, ostatniego już środka, zanim zgodzi się dać komisarzowi pole do swobodnego działania. Podobno Bernadetta błogosławiła różańce! Co prawda, z właściwą sobie chytrością znalazła natychmiast na to usprawiedliwienie, a właściwie wykręt. Otóż podobno Pani zażądała od. niej w pewnej chwili, aby jej pokazała swój stary różaniec, w odpowiedzi na co Bernadettta uniosła go w górę. Nic to! Jeśli duchowieństwo okaże dobrą wolę i zrozumienie, można będzie z tego błogosławienia przedmiotów modlitwy przez osobę świecką zbudować zarzut przestępstwa przeciwko religii. A trzeba jeszcze dodać, że na koszt pani MiMet ustawiono w grocie rodzaj ołtarza z krucyfiksem, kilku obrazami Matki Boskiej i wielu świecami:. Wiadomo zaś, że konkordat zabrania urządzania jakichkolwiek nowych ośrodków kultu religijnego bez wyraźnej zgody ministra wyznań religijnych. Pan prokurator postępuje dokładnie tak samo, jak poprzednio uczynił to pan prefekt: udaje się do przedstawiciela władzy duchownej. Ksiądz dziekan, zaś, żywi. dla Duitoura akurat takie same uczucia, jakimi ksiądz biskup obdarza barona. Prokurator w obszernym wywodzie usiłuje przekonać dziekana, że sprawy zaszły już tak daleko, że wymagają niezwłocznego, oficjalnego zakazu Kościoła. Przecież błogosławienie różańców, ustawienie ołtarzy przez osoby niepowołane i niewyświęcone, to przekroczenie przepisów tak kościelnych jak i cywilnych. : Dutour czuje, jak mu w lodowatym salonie Peyramale'a marzną, nogi. Jest po świeżo przebytej ciężkiej influenzie i obawia się recydywy. A grubiański proboszcz nie zaproponuje mu nawet kieliszka wódki. Vital Dutour wpada w ponury nastrój. Wie dobrze, że Peyramałe, tak samo jak Lacade lub on sam, Dutour, posłałby najchętniej tę małą Soubirous tam, gdzie pieprz rośnie. Równocześnie i z tego zdaje sobie świetnie sprawę, że pyszny dziekan uważa jego wizytę za upokorzenie, a mimo to nie zrobi żadnego kroku, aby mu tę pigułkę osłodzić. Myli się jedynie co do motywów, kierujących postępowaniem proboszcza. Ma on dziecinną przyjemność, aby w grze "złodzieje i policjanci" brać udział po stronie złodziei. A poza tym ma już dość historii z damą massabielską - powyżej uszu! Bernadettę uważa nadal za oszustkę. A jednak, nie wiadomo dlaczego, doznał wręcz nieprzyjemnego dreszczu, gdy w matutinum na dzień 26 lutego natknął się na słowa proroka: "Widziałem wodę wychodzącą z prawego boku świątyni. A wszyscy, których ta woda dosięgła, zostali zbawieni i mówić będą: Alleluja". Żeby jednak policja i sadownicy śmieli mu proponować wyciąganie za nich kasztanów z ognia, tego już za wiele. Bezlitośnie "wpatruje się w prokuratora cesarskiego, który siedzi z lekko podciągniętymi kolanami, starając się jak najmniej opierać stopy na zimnej, kamiennej posadzce. - Szanowny panie - mówi Peyramale - jest pan w poważnym błędzie, jeśli chodzi o określenie przestępstwa przeciwko kultowi religijnemu. Drewniany stolik, na którym ktoś ustawi świecę i święte obrazy, pozostanie zawsze drewnianym stolikiem a nie ołtarzem. Ustanowienie ołtarza wymaga ściśle określonej procedury. Drewniany stół, a na nim świece, krzyże czy kwiaty każdy może sobie postawić, gdzie mu się podoba, u siebie w domu czy gdzieś na otwartym polu choć w tym wypadku tylko wtedy, o ile władze nie. mają ważnych zastrzeżeń. Jeśli chodzi o drewniany stół w grocie, to przecież może go burmistrz czy prokurator obłożyć aresztem. Nie mam jednak najmniejszego powodu, aby panom w tym pomagać ani tam w grocie, ani gdzie indziej, choćby na przykład w mieszkaniu pani Millet. Po tej wyraźnej wypowiedzi prokurator przestaje się wahać i decyduje się zastosować plan Jacometa. Około godziny 11 we wtorek, zjawia się w dawnym więzieniu nowy gość. Przybysz z obcych stron. Ubrany jest podobnie jak wielu Anglików, przyjeżdżających w letnim sezonie na kurację do Gavaannie lub Oauterets.. Wełniany garnitur w olbrzymią kratę, szkocki pled przewieszony przez ramię, popielaty-cylinder na głowie. Zjawienie się takiej kraciastej osobistości w Lourdes nie mogło przejść niezauważone. Woźnica pocztowy Doutreioux, który go wczoraj przywiózł z Tarbes do Lourdes, dziwił się bardzo, że taki bogaty pan z trzema brylantowymi pierścieniami na palcach nie wynajął sobie landa ani nie jedzie własnym czterokonnym zaprzęgiem, tylko taką skromną "okazją" dla biednych ludzi. A że woźnica Doutreloux bynajmniej nie jest mrukiem, wdał się więc z obcym panem w pogawędkę i dał wyraz swojemu zdziwieniu. W odpowiedzi usłyszał, że Lourdes jest w tej chwili miejscem, pielgrzymek i kto się na pielgrzymkę do Lourdes udaje, musi to uczynić z całą pokorą i poświęceniem wysoce niewłaściwe byłoby wybranie się do tego świętego miejsca ognistymi siwkami w błyszczącej uprzęży. Na określenie "miejsce pielgrzymek" gwizdnął sobie Doutrelouk cicho przez zęby. Poczciwy Soubirous najchętniej dałby pewnie w skórę tej swojej Bernadetcie, aby mu nie sprawiała tych świątobliwych kłopotów. Obcy przybysz z brylantami na palcach zastaje w izbie tylko Ludwikę i Franciszka- Soubirous, który dziś jako chory nie poszedł do pracy. Marysia jest w szkole,, a Bernadetta gdzieś w pościgu za małymi braciszkami, których pęd do wolności przekracza w ostatnich dniach wszelkie dopuszczalne granice. Nie pierwszy to raz zdarza się, że ciekawi podróżnii zaglądają do tej nory. Nic dziwnego, skoro cała prasa francuska szlifuje codziennie - jak się wyraził Franciszek - nazwisko Soubirous. Oglądają tedy obcy ludzie dom rodzinny małej cudotwórczyni czasem zdziwieni, czasem współczujący. Obchodzą więzienie nie tak, jak zwykłą izbę, w której nędznych ścianach zmuszeni są mieszkać ludzie, lecz zwiedzają je jako muzeum, w którym ku pouczeniu przyszłych czasów pokazuje się przekrój "wnętrza domowego" najskrajniejszej nędzy. I jak nieraz w obecności dzieci dorośli nie umieją utrzymać języka, i mówią rzeczy niepotrzebne,. tak i gadatliwi goście, nie oszczędzając dumy biednych młynarzy, wyrażają głośne współczucie ma widok ich żałosnej nędzy. Uwagi te doprowadzają ambitnych Soubirous do irytacji i czasami próbują tłumaczyć natrętnym, że to tylko chwilowo, że starają się o jeden, z młynów nad 'rzeką Lapaca. Są i tacy, którzy wychodząc z izby wciskają matce czy ojcu Soubirous pieniądze w rękę. Przyjmują je bez ceregieli i nikt nie może im tego brać za złe tracą przecież drogi czas na pokazywanie różnym klientom swojego ubóstwa. Jegomość "w kratę" wydaje się bardziej uparty, ale zarazem i bardziej towarzyski niż inni goście w tym rodzaju. Nie patrzy pogardliwie na izbę z wysokości swego .bogactwa, lecz chwali czystość i porządek, czym od razu zjednał sobie panią Soubirous. Rozbieganymi oczkami zagląda nawet do garnków Ludwiki. Ani ona, ani Franciszek nie zastanawiają się, dlaczego ten wytworny milioner posługuje się pirenejskim patois i to w najbardziej prostackim wydaniu. Przeciwnie, usposabia ich to dla niego tym serdeczniej. W trakcie pogawędki elegancki pan wyjmuje oplecioną w słomę manierkę podróżną i nalewa Franciszkowi pełen kubek złocistobursztynowego trunku. Souibirous umie ocenić doskonały koniak. W końcu gość zaczyna mówić o istotnym celu swego przybycia: - Słuchajcie no, drodzy ludzie! Przyjechałem do was zBiarritz, gdzie posiadam wspaniały dom. Stoi on tuż obok wilii cesarza. Mieszkam tam z córeczką Ginettą, która jest akurat w wieku waszej córki. Skończyła na jesieni 15 lat. Jest to słodka dziewczynka, ale słaba na płuca i może dlatego stale trochę smutna. Ma ona jedno tylko życzenie, aby posiadać różaniec małej voyante, o której tyle się już nasłuchała. Aby dogodzić mojej córce, zapłacę za niego każdą cenę... - Bernadetta nie odda swego różańca - odpowiada szorstko matka. - W takim razie niech chociaż pobłogosławi różaniec mojej córki, który z sobą przywiozłem... Franciszek zdecydowanie odsuwa kubek z kuszącym trunkiem: - Szanowny panie! Jest pan jak widzę człowiekiem zamożnym oświadcza - i na pewno wie pan o świecie trochę więcej niż my tu w tym kącie. Jednak jedno wiem na pewno, mianowicie, że i ja i moja żona jesteśmy tylko zwykłymi prostymi ludźmi i dlatego dzieci nasze też mogą być tylko zwyczajnymi ludźmi. Bernadetta widuje tę swoją Panią. Dobrze, Bóg z nią! Że ludzie różnie o tej Pani mówią - też prawda. Ale to pewne, że nikt nie wie, kim Pani jest w rzeczywistości. A poza tym moja Bernadetta jest najzwyklejszą dziewczyną pod słońcem. Nie jest księdzem i nie nosi stuły, dlatego też niczego nie może święcić. - Niech pan mu nie wierzy - wtrąca się niespodziewanie matka Soubiirous. - Moja Bernadetta nie jest taką zwykłą sobie dziewczyną. Już gdy byłam z nią w ciąży, tuż przed jej urodzeniem miewałam przedziwne sny. Może poświadczyć moja siostra Bermarda Casterot, a stara Lagues z Bartres wciąż mi powtarzała: - Droga Ludwiko, ta twoja mała wprawdzie ma trochę ciężką głowę, ale w tej głowie snują się takie różne rzeczy, których by się nikt nie domyślał. Czerwona łapa .milionera wyrzuca na stół kilka 'brzęczących złotych krążków. - Wystarczy tyle za błogosławieństwo waszej córki? Ludwika i Franciszek rozszezonymi oczami wpatrują się w leżące przed nimi złoto. Biedny Soubirous! Nie często zdarzało mu się w życiuzobaczyć takie luidory, napoleony czy dukaty. Kilka na dłoń odliczonych monet, 20-sous było w jego pojęciu wielkim bogactwem. Widok złota przyprawia go o lekki zawrót głowy. Przecież 'to szczęście i dobrobyt dla całej rodzimy. Można by nareszcie przenieść się do jakiegoś przyzwoitego mieszkania, ba, nawet starczyłoby na wydzierżawienie młyna. : Podobne 'myśli huczą w głowie 'Ludwiki. Powtarza wprawdzie raz jeszcze, lecz już z ciężkim westchnieniem. - O nie, Bernadetta nigdy nie zechce poświęcić tego różańca... Podróżny nie daje jednak za wygraną. - Madame, gotów jestem na ustępstwa. Córce mojej wystarczyłoby może, gdyby pani zechciała jej różaniec potrzeć o cośkolwiek, co ma bezpośredni związek z pani córką, na przykład o coś z jej rzeczy, które nosi na sobie. Już za taką drobnostkę zapłaciłbym dwa luidory. Ludwika spogląda ma męża, a on na nią. I nagle Ludwika wstaje i chwytając z ręki dziwacznego petenta sznur paciorków, wsuwa go pod poduszkę Bernadetty. - Zawsze gdy śpi - szepcze w podnieceniu - kładzie tu swój. Obcy pan wydaje się zadowolony. Odbiera "uświęcony" w ten. sposób różaniec i chowa go do kieszeni. - Najuprzejmiej pani dziękuję, madame Soubirous. Moja córuchna będzie uszczęśliwiona. Według zaś dzisiejszego kursu 2 luidory kosztują 52 franki srebrem i 40 centymów. Zróbcie mi teraz tę grzeczność, drogi Soubirous, d pokwitujcie mi ich odbiór na tej kartce. Lubię we wszystkim porządek. - Nie bierzcie pieniędzy! Ojcze! Matko! - krzyczy Bernadetta, która w tej chwili staje w progu i słyszy ostatnie zdanie. - Pani by się gniewała... Potem jakby chcąc przeprosić za niestosowne wtrącenie się, robi uprzejmy dyg w stronę nieznajomego, a do matki zwraca się z słowami: - Chłopcy zaraz wrócą, mamo! To, -co teraz następuje, jest, zdaniem Ludwiki, typowe dla Franciszka Soubirous. Biedny eksmłynarz wstaje i prostując swoją rosłą postać, pełnym godności gestem odsuwa ku "kraciastemu" złote monety, po czym zwraca się do Bernadetty. - Nie chcę ja tych pieniędzy - oświadcza wspaniałomyślnie. - To tylko serce twojej matki zawahało się na krótki moment. No bo prawda, że trudno jej wyżywić całą naszą gromadkę za tych kilka sous, które zarabiam na poczcie. Szanownemu panu zaś 'dziękuję uprzejmie za dobroć, z której skorzystać jednak nie mogę. - Handel to handel - upiera się nieznajomy, zapominając o obowiązującej milionera wytworności manier. - Ja dostałem towar, wy bierzcie pieniądze. - Lecz my nie mamy nic do sprzedania - broni się Soubirous z miną hiszpańskiego granda. - Jeśli za mało wam dwa luidory, bierzcie pięć - wrzeszczy z pasją bogacz czując, że gratka wymyka mu się z rąk. - Winien to jestem swemu dziecku, ale i wy waszemu tak sano... Bernadetcie robi się mdło na widok byczego karku natręta. Patrzy z obrzydzeniem na jego krwią nabiegłą szyję, okrytą krostami i centkami po wrzodach. Wreszcie gość opanowuje się i zmienia ton. - Ostatecznie, Soubirous, daliście mi to, czego mi było potrzeba - mówi mrużąc porozumiewawczo jedno oko. - Nie powinienem był widocznie postąpić tak otwarcie... Słowa te nie dochodzą do wiadomości Franciszka, gdyż właśnie robi się zamieszanie. Wchodzą obaj malcy, Marysia wraca ze szkoły i na dodatek kilku ciekawych sąsiadów popycha się w drzwiach, aby przypatrzyć się "angielskiemu milionerowi". Ten zaś, nie mając już żadnych lepszych widoków na powodzenie swego planu, wymyślił w ostatniej chwili jeszcze jeden sposób. Przecież jego rozkazodawcom chodzi o to, aby cała suma, czy choćby tylko jej część pozostała u Soubirous... Żegna się więc serdecznie z rodzicami Bernadetty, małą voyante szczypie po ojcowsku w policzek, bierze cylinder, pled i parasol, a pozostawiając niby przez zapomnienie manierkę z koniakiem na stole wychodzi. Tuż obok drzwi stoi mały drewniany stołek, na którym leżą porzucone w nieładzie rozmaite drobiazgi. Z wprawą magika, który potrafi niedostrzegalnie dla innych chować różne przedmioty i z 'powrotem je wyczarowywać, kraciasty jegomość wsuwa jednego z dwóch judaszowskich luidorów pomiędzy leżące na Stołku rzeczy. Ruchu tego nie zauważył nikt, oprócz małego Janka. Chłopak ten w całej rodzinie przejawia najwięcej zmysłu praktycznego. Ostatnio dał tego dowód, przyniósłszy matce do domu bryłę poświęconego wosku z kościelnych świec z prośbą, aby go przetopiła. Nie znaczy to wcale, aby chłopak miał bardziej złodziejskie skłonności, niż bywa przeciętnie na świecie, gdy się nastręcza po temu bezkarna okazja. I teraz, gdy chowa złocistego luidora, jak sroka swoją błyszczącą zdobycz, nie czyni tego bynajmniej przez wyrachowanie, aby zatrzymać go dla siebie. Wyczuwa jednak dokładnie, że od czasu ukazywania się Pani rodzima jego kieruje się w swoim postępowaniu jakąś przesadną wzniosłością, godzącą wyraźnie "-w interesy domowe. Malec wpuszcza zatem luidora do kieszonki, aby go zabezpieczyć przed rujnującym idealizmem swoich najbliższych. Jutro zaś wręczy go z tryumfem matce, naturalnie gdy będzie z nią sam na sam i Bernadetta nie będzie mogła zobaczyć. W kilka minut później kraciasty gość zjawia się ponownie i przepraszając wielokrotnie za swą nieuwagę, zabiera pozostawioną uprzednio manierkę. Wmusza przy tym w gospodarza jeszcze jeden pożegnalny kieliszek 'koniaku. Krótka ta chwilka wystarcza mu, aby się jednym spojrzeniem przekonać, że złota moneta zniiknęła ze stołka, a zatem... podróż jego nie była daremna. Około godziny 2 po południu, w drodze do szkoły Bernadetta zostaje aresztowana. Niejaki Leon Laitarpe, robotnik drogowy, którego zaangażowano jako pomocnika policyjnego, chwyta ją delikatnie za ramię. - Słuchaj, mała, musisz teraz iść ze mną do więzienia. Bernadetta spogląda na niego wesoło, prawie swawolnie. Wie, że Pani ją kocha, więc cóż jej może stać się złego. - Niech mnie pan mocno trzyma, panie - śmieje się z całą swobodą - bo gotowan dać drapaka... O tym samym czasie policjant Callet aresztuje rodziców Bernadetty i prowadzi ich przez szpaler szepczących ludzi do gmachu sądu. Vital Dutour osobiście polecił sprowadzić aresztowanych do tego budynku, aby ich z miejsca przekonać, że skończyły się żarty wiadomo, że kto raz wpadnie w szpony sędziego śledczego, ten nie tak łatwo z nich się wydostanie. To już nie sprawa z komisarzem policji. Zrządzeniem Opatrzności jednak na obsadzenie głównej roli w tej żałosnej komedii ma pan prokurator do dyspozycji tylko bardzo mizernego aktora. Jest nim sędzia śledczy Rives, w którego domu pani Soubirous bywa zatrudniana jako praczka. Władze państwowe, aby ostatecznie pogrążyć Panią, użyły sposobu, który trudno nazwać przyzwoitym. Na czwartek zapowiedziany jest przypływ kilkudziesięciu tysięcy ludzi. Racja stanu,- której godnym przedstawicielem jest Vital Dutour, nie może dopuścić do tryumfu Pani. Jedynym sposobem, aby temu przeszkodzić, jest uwięzienie Bernadetty, a każda droga, która do tego celu doprowadzi, jest dobra. Czas nagli. Tymczasem pan prokurator popełnia na wstępie jeden wielki błąd. Z powodów biurokratycznych, jako lojalny urzędniik, nie chce się mieszać do resortu innego urzędnika i pozwala sędziemu Rivesowi, nieszczęsnemu matołkowi, prowadzić sprawę na własną rękę. Ten zaś zabiera się z największą energią do swego zadania i pragnie za wszelką cenę udowodnić winę Bernadetcie i jej rodzicom. Wciąż biedak nie rozumie, że, owa rzekoma wina jest najsłabszym punktem, piętą Achillesową całej tej opłakanej sprawy. Że nie chodzi o nic innego jak o unieszkodliwienie Bernadetty, a tym samym i jej Pani, na czas jak najdłuższy przed zapowiedzianym czwartkiem i po nim. Według ustawy aresztowany musi być w ciągu 24 godzin doprowadzony przed oblicze sędziego śledczego. Gdyby więc pan Rives miał dostateczną ilość oleju w głowie, przetrzymałby Bernadettę i jej rodziców aż do dnia następnego do godziny pierwszej. Po czym wezwawszy ich na badanie, mógłby użyć setek dobrze, sędziom, 'znanych sposobów, aby przewlekać indagacje tak długo, jak się okaże konieczne. Tymczasem nieboraczek rozkazuje natychmiast przyprowadzić Bernadettę na przesłuchanie. - A więc mam cię, nieznośna włóczęgo - krzyczy głośno pan Rives, aby dziewczynce z góry napędzić strachu. - - Tak, jestem proszę pana - odpowiada Bernadetta z największą obojętnością, na jaką ją stać. - Skończyło się, moja panno. Teraz pójdziesz do więzienia, przed czym cię już żaden Pan Bóg nie uchroni. Skończyła się grota raz na zawsze. Możesz sobie teraz za kratkami przyjmować swoją Panią. Bernadetta uśmiecha się lekko i mówi dosłownie: - Que soi presto. Boutami, e gue sio soulido et piu ciabado e quem descaperei... - co znaczy: Jestem gotowa, niech mnie pan zamknie w więzieniu, ale krata musi być solidna, bo inaczej zwieję. Pan sędzia aż zbladł ze złości. Co za bezczelna odpowiedź. Podbiega do dziewczymy i trzęsąc ją za ramię krzyczy: - Gdzie masz tego luidora? Bernadetta patrzy na niego spod rzęs tak niewinnymi oczyma, że Rives musi odwrócić wzrok. - Co to jest luidor, proszę pana? - pyta. - Ten złoty pieniądz, który otrzymaliście od tego obcego pana! - Nie wzięliśmy ani grosza, ani ja, ani moi rodzice - odpowiada Bernadetta z niezmąconym spokojem. Na tym należałoby zakończyć pierwsze przesłuchanie. Prokurator jednakże niefortunnie powierzył panu Rivesowi samodzielne śledztwo, a Bernadetta 'wytrąciła go całkowicie z równowagi. - Możesz spokojnego człowieka doprowadzić do szału, ty łajdaczko! - wrzeszczy rozzłoszczony sędzia i chwytając za stojący na biurku dzwonek potrząsa mim gwałtownie. Wchodzącemu woźnemu daje polecenie sprowadzenia rodziców dziewczynki celem konfrontacji. Znów błąd nie do darowania i to natury formalnej. Oboje Soubirouz trzymają się wcale nieźle. Wrodzona godność podupadłego młynarza hamuje do pewnego stopnia gwałtowność sędziego. Z wszystkich odpowiedzi, jakie otrzymuje na swe pytania, bije oczywista niewinność. I wtedy pan Rives popełnia najpoważniejszy w tym 'dniu błąd. Każe przywołać prowokatora i tym samym, demaskuje lichą intrygę sądu. Milioner w szkockich kratach stawia się z tak niepewną miną, że nawet niezbyt lotny umysł Franciszka odgaduje od razu, jak podły spisek uknuto przeciwko nim. Sędzia Rives czuje się niewyraźnie. Gorzej, wstydzi się tak bardzo, że najchętniej uciekłby z tej sali. W duchu przeklina prokuratora Dutoura. W końcu pyta: - Ktoś z was musi mieć tego luidora? Kto jeszcze oprócz was był wtedy obecny w izbie? - Moje rodzeństwo, siostra Marysia i obaj mali bracia - odpowiada Bernadetta wolno i z namysłem. - Dawać ich tu - rozkazuje sędzia. Janek przyznaje się od razu i wyjmuje z kieszonki złotego luidora. - Leżało na stołku i ja chciałem to dać mamusi - mówi pochlipując ze strachu. Wtedy dzieje się coś takiego,, czego nikt by nie przypisał żadnej wizjonerce czy ekstatyczce. Otóż Bernadetta czerwienieje aż po korzenie włosów, twarz jej zmienia się, staje się twarda, zacięta, podobna do twarzy ciotki Casterot. Wolnym, jakby odmierzonym krokiem podchodzi do małego braciszka i wymierza mu tak siarczysty policzek, że chłopiec aż się zatacza, wrzeszcząc wniebogłosy. Równocześnie wydziera mu złoty pieniądz z ręki i z pasją rzuca szpiclowi pod nogi. Jest to jakby nieodwołalnie skazujący go wyrok. Całe zajście rozgrywa się tak prędko, a postępek Bernadetty jest tak bezapelacyjny i rozkazujący, że panu Rivesowi nie pozostaje nic innego, jak posłusznie zakończyć wysoce niemiłą scenę. Oskarżeni wychodzą z sali, odprowadzani jego okrzykami: - Precz mi z oczu wszyscy! - Idźcie do diabła. Przed gmachem sądu oczekuje gęsta ciżba. Na widok rodziny Soubirous ludzie witają ich radośnie i hurmem odprowadzają do domu. Racja stanu przez własną nieostrożność poniosła więc porażkę, a szkody, jakie stąd wynikły dla państwa, są nieobliczalne. Zaledwie zapadła ciemność, tego wieczoru wybito szyby w mieszkaniach prokuratora, komisarza i sędziego śledczego. O czwartej po południu z placu Marcadale odjeżdża wóz pocztowy do łarbes. Jedynymi podróżnymi są: piekarz Msrisongrosse i angielski milioner". Dokładnie na połowie drogi między Lourdes a Bartres woźnica Doutrelaux zatrzymuje na szosie swój zaprzęg. Czekają już tam dwaj kamieniarze, Anitand Nicolau i Bourriette. Podchodzą do wozu, wyciągają zeń niefortunnego Anglika i układają plecami do góry na pryzmie tłuczonego kamienia. Antoni zdejmuje skórzany pasek od spodni, po czym wypróbowuje w rękach giętkość grubego pręta, który na wszelki wypadek też przyniósł z sobą. On ma prawo do pierwszego uderzenia. Piekarz Maisongrosse, entuzjasta wszelkich godziwych rozrywek ludowych, podnieca bijącego radosnymi okrzykami, a woźnica Doutreloux z fajką w zębach robi fachowe uwagi. Anglik wydziera się wniebogłosy. - Ludzie, przestańcie, popełniacie zbrodnię ciężkiego uszkodzenia ciała, to zabójstwo... - Już my dobrze wiemy, że ty, grubasie, znasz się na prawie - śmieje się Antoni, podczas gdy jeden z kamieniarzy ostrym nożem, wycina kwadratowy otwór w kraciastych plecach milionera i dostawszy się do gołej skóry, spuszcza mu Zrzemiennym paskiem srogie lanie. Po dokonanej egzekucji ładują nieszczęsnego podróżniika, z 'którego ubranie opada w strzępach, z powrotem do wozu pocztowego. Nie odzywa się już ani słówkiem. Za to Antoni i towarzysze są weseli jak szczygły. Niech no 'by się jaki Jacomet odważył pociągnąć ich do odpowiedzialności. DZIECKO BOUHOUHORTS Nie tylko sam kaleka Bourriette wraca nieustannie myślą do źródełka w grocie. Interesuje się nim także pan Lacade, mer miasta w swej "własnej osobie. W przeciwieństwie do władz państwowych, mocno w sprawie Massabielle zaangażowanych, pan Lacade nie jest krótkowzroczny. Obdarzony nie tylko trzeźwym zmysłem kupieckim, 'ale i niepoślednią fantazją, rozważa rzecz obiektywnie, bez uprzedzeń 'partyjnych pod kątem dalszej przyszłości. W rezultacie tych rozważań, chociaż podświadomie, pan burmistrz nie bardzo się martwi porażką, jaką poniosły organa rządowe. A przecież wie, że zwycięstwo Pani to zwycięstwo mocy zagrażających nie tylko państwu ale i miastu, będącemu pod jego opieką. Jednak tajemniczy i wewnętrzny jakiś głos szepcze mu, że nadejdzie chwila, kiedy niepowodzenie władz centralnych może wzmocnić jego osobistą pozycję. Myśli pana Lacadego biegną w przyszłość. Pan burmistrz miewa zbyt dobry apetyt, któremu nieraz nie może sprostać jego słaby żołądek. Częsta niestrawność przyprawia go o bezsenne noce i wtedy ma dużo czasu na rozważania ciekawych i interesujących zagadnień. Między innymi stawia sobie pytanie: Dlaczego odkąd cesarz przyjeżdża na 'kurację do Vichy, chytry Tivrier zarabia setki tysięcy na wysyłce tamtejszej wody mineralnej? Przecież wszystkie źródła, choć w różnych miejscowościach wytryskujące, są na pewno zupełnie jednakowe. Kto odróżnia wodę z Vichy od wody z Gavarnie czy Cauterets? Na pewno nikt. Za to panowie profesorowie za odpowiednią zapłatą wystawią wszelkie potrzebne orzeczenia. Lacade przez 60 lat swego życia nie chodził z zamkniętymi oczyma po świecie, lecz przyglądał się bystro wszystkiemu, co się naokoło niego działo. Wie już, że nawet nauka stojąca na piedestale staje się w pewnych momentach powolną kochanką zdolnych, przedsiębiorczych i zdobywczych osobników. Dlaczegoż więc Lourdes nie mogłoby stać się tym, czym jest Vichy? Profesorowie wydadzą życzliwe świadectwo, że woda z Lourdes zawiera składniki lecznicze, działające skutecznie, na przykład przy nadmiarze 'kwasów żołądkowych, reumatyzmie, podagrze, przy feamiendaoh nerkowych, powiększeniu wątroby i cierpieniach serca. A czy może Lacade jest mniej bystry od swego kolegi Tiwiera? Bynajmniej. Jego przedsiębiorczość kupiecka podsuwa mu dalsze coraz odważniejsze plany. Uważa, że sprawa Bernadetty, mądrze pokierowama, mogłaby nawet być pomocna do osiągnięcia jego zamierzeń. Przecież wiele sławnych uzdrowisk w Europie wywodzi swoją historię właśnie z podobnych baśniowych początków. Lacade marzy już o prospekcie, który w setkach tysięcy egzemplarzy rozesłałby po świecie. Dołączyłby do niego opis, zredagowany przez rutynowanego pisarza w stylu pana Hiacynta Lafite'a. Zawierałby wzruszającą historię pewnej prostej dziewczynki, różdżkarki ona to słuchając głosu wewnętrznego i 'kierowana różnymi widzeniami odkryła lecznicze źródło w grocie Massabielle. Nauka chętnie potwierdza i błogosławi nowemu-odkryciu. W ten sposób to, co się zaczęło w zabobonnej wyobraźni prostego ludu, zakończy się chlubnie w świetle bengalskich ogni nowoczesnej wiedzy. Ani Cauterets, ani Gavarnie, ani nawet Vichy nie stać na reklamowanie się tak sensacyjną broszurą. Jak każdy rozumny człowiek interesu pan Lacade nie wtajemnicza nikogo w swoje plany. Przede wszystkim nie powinno się o tym dowiedzieć państwo. Z ochotą położyłoby natychmiast łapę na nowo odkrytym źródle leczniczym, by je eksploatować na własny rachunek. Całe jednak szczęście, że Góra Spelunek i przylegający do niej teren, leżący po obu stronach szosy do Tarbes, jest 'własnością gminy. Posiadłości zaś starego pana LatEite'a, który też ma głowę nie od parady, kończą się u brzegu wyspy Chałet, a tereny państwowe leżą dopiero po drugiej stronie rzeki Gave. Trzeci konkurent zdaniem pana Lacadego nie wchodziłby w rachubę. Mimo wszystko trzeba postępować wolno i ostrożnie. Przeczekać, aż się uspokoją umysły ludzkie obałamucone spodziewanym cudem i broń Boże, w przeciwieństwie do pana Dutoura i Jacometa,. nie popełnić żadnego fałszywego kroku. Wtedy może się uda już w ciągu roku wspólnie z zawiadowcą poczty Gazenave'em i podstawionymi osobnikami założyć towarzystwo kuracyjne i wypuścić jego akcje. Posyła więc Lacade dwóch swych adiutantów, sekretarza Courregesa d Capdeville'a do groty po kilka butelek wody z nowo odkrytego źródła. Lecz smak tej wody nie zadowala go. Brak jej tego orzeźwiającego dwutlenku węgla, który zawiera jego ulubiona woda stołowa. Profesorowie będą jednakże umieli nawet ten brak przedstawić na korzyść nowego źródła. Lacade postanawia tłumaczyć, że kwas węglowy jest niezdrowy i bez wszelkich wątpliwości wywołuje wzdęcia i odbijania. Poza tym informacje zaciągnięte po cichu u miejskiego fachowca od źródeł są bardzo pocieszające. Źródło wydaje dziennie sto dwadzieścia dwa tysiące litrów. To wystarczy do zrobienia niezłej fortuny, jak wystarczyło koledze Tivrier. Przy uniwersytecie w Tuluzie pracuje profesor Filhol, sławny balneolog. Lecz Lacade, fetory stąpa zawsze ostrożnie i przezornie, uważa, że pole działania nie jest jeszcze dostatecznie przygotowane, aby wciągać w grę tę najwyższą instancję. Strzela więc najpierw próbnymi pociskami mniejszego kalibru Zanim profesor Mlhol wyda swą decydującą opinię, trzeba się upewnić, czy cała koncepcja ma w ogóle ręce i nogi i jaki procent szans. W żadnym jednak razie z owych wstępnych prób nie można zwierzyć się miejscowemu aptekarzowi Labayle'owi. Jako fachowiec, a przy tym człowiek zamożny i członek rady gminnej, mógłby łatwo wpaść na ten sam pomysł i uprzedzić pana burmistrza. Adolf La- cade ma znajomego aptekarza Latoure'a, mieszkającego w miasteczku Trie niedaleko Tarbes. Jego więc poprosi o towarzyską przysługę. Wystawienie orzeczenia przez przyjaciela będzie tanie, a przy tym nie obowiązujące. Pan Latour otrzymuje więc butelkę wody ze źródła Massabielle z prośbą, aby przeprowadził chemiczne badanie jej składników i stwierdził, w jakim stopniu, nadaje się do- celów leczniczych. Tymczasem cesarski prokurator i 'komisarz policji .usuwają się w cień są pełni goryczy i oburzenia, odkąd wybito im. szyby w mieszkaniu. Za to pan burmistrz spaceruje codziennie po kilka razy przez uliczki miasta. Jest uroczysty, lecz przystępny i ludzki jak nigdy dotąd. Odpowiadając na pozdrowienia przechodniów, zakreśla szerokie koła swym miękkim kapeluszem, pamiątką rewolucyjnej mody. Widzi już przed sobą świetną przyszłość uwielbianego ojca miasta i ubóstwianego ojca rodziny. Ufny we własne siły nie domyśla się, że to ani państwo, ani pan Lafiite, ani aptekarz Labayle nie stworzą dla niego niebezpiecznej konkurencji, lecz nieznana Pani z groty! W mieszkaniu państwa Bouhouhorts zeszły się już sąsiadki, ażeby wedle starego zwyczaju przygotować śmiertelną koszulkę dla dziecka, gdy jego ostatnia godzina nadejdzie. Wszystko wskazuje na to, że owa ciężka chwila jest już bardzo blisko. Na nieszczęście pani Soubirous nie było dzisiaj w domu, kiedy przyszedł nowy atak i to najcięższy z tych, które nawiedziły biedne maleństwo. Pani Bouhouhorts wierzy święcie w skuteczność zabiegów i metod leczmiczych doświadczonej sąsiadki. Czuje do niej głęboki żal i złość, że w chwili najcięższej potrzeby- nie mogła jej nigdzie znaleźć. Bo jakoś nic nie pomaga, chociaż sama stosuje kolejno wszystkie środki pani Soubirous, zawija dziecko w gorące koce i potrząsa nieustannie rozpalome ciałko, wstrząsane kurczowymi drgawkami. Czyni wszystko z troskliwością matczynego serca, lecz próżne jej zabiegi. Widocznie nie ma szczęśliwej ręki. Oczy dziecka są tak wywrócone, że tylko białka widać, krutki charczący oddech wydobywa się z trudem z chorego gardziołka, wykrzywiona bólem twarzyczka ma barwę brązowo-żółtą. Obok rozpaczającej żony stoi mąż, łudkarz z zawodu,, który zwykle pracuje w terenie, a tylko raz w tygodniu na noc powraca do domu. W skrytości serca pociesza się, że nareszcie kończą się już cierpienia tego biedactwa, no i że ostatecznie trochę spokoju i wypoczynku w domu należy się każdemu po ciężkiej pracy. Bouhouhorts nie jest bynajmniej pozbawiony uczuć ludzkich, a przecież umierające maleństwo to jego własny synek. Po cóż jednak tak okropnie lamentować nad stratą dwuletniego dziecka? Są jeszcze młodzi oboje. On sam ma dopiero lat dwadzieścia osiem i skoro tylko Pan Bóg pozwoli żonie otrząsnąć się z rozpaczy, mogą doczekać się jeszcze wielu synów i córek. Lecz to już leży w naturze kobiecej. Dobrowolnie poddają się nieszczęściu i żałość wypełnia im życie całkowicie tak, że obojętnieją 'nawet dla męża, stronią od niego. 'Bouhouhorts głaszcze czule plecy żony, lecz ona nie czuje nic. Całą uwagę ma skupioną na chorym dziecku i rzuca mężowi krótkie polecenie: - Idź raz jeszcze do doktora Dozous albo Peyrus, może przyjdzie który z nich... - Po cóż to wszystko - wzrusza mąż 'ramionami. - Doktor Peyrus wyjechał na wieś", a doktor Dozous ma godziny przyjęć. Widzisz przecież sama, że już nic go nie uratuje, mały już kona i rzęzi, to agonia... Franciszka Gozos, córka rzeźnika, stara się pocieszyć matkę zwykłym argumentem: - Nie rozpaczaj, kochana Oroisine! Raczej ciesz się, że twoje dziecko nie będzie się tułało po świecie jako biedny kaleka! Ochrzczone jest i niewinne, będziesz tam w górze miała swojego aniołka... Zrozpaczona matka tuli głowę do pościółki chorego dziecka. Złą pociechę dla niej wybrała Franciszka Gozos i Germaine Raval. Bo przecież ona, matka, w tej chwili o nic lepszego nie błaga niebios, jak tylko o to, aby jej mały chociaż kaleka żył dla niej na świecie. Nie pragnie wcale mieć w niebie aniołka, oczekującego tam na nią, lecz swoje dziecko tu na ziemi. Nagle niezwykła myśl przeszywa jej mózg, wyobraźnia podsuwa obraz Bernadetty obmywającej się wodą ze źródełka. Olśniewające światło rozjaśnia skołataną głowę matki, bo oto w tej chwili zrozumiała, że zanurzanie i obmywanie w tej wodzie nie jest tylko czczą ceremonią, lecz skuteczną receptą wielokrotnie zalecaną przez Panią za pośrednictwem Bernadetty. Z krzykiem zrywa się Croi-sine na równe nogi. Już wie, co zrobić. Wyciąga dziecko z dużego kosza, zastępującego mu łóżeczko, zawija w fartuch i wypada z domu. Tak jest pewna, że to Opatrzność kieruje jej krokami, że zapomina nawet okryć małego ciepłym kocykiem. Mąż i sąsiadka przekonani, że ból pomieszał jej zmysły, przerażeni biegną za nią. Ona pędzi dalej przez ulice na nic nie zważając, naprawdę jak szalona. Powstaje wielki popłoch i zamieszanie. Nikt, nawet mąż, nie może jej zatrzymać w tym wyścigu ze śmiercią. Wielki tłum ludzi podąża jej śladami do groty. Zlana potem, na pół żywa i prawie bez tchu rzuca się przed studzienką na ziemię. Starczy jej jeszcze tyle sił, aby dziecko aż po szyję zanurzyć w wodzie. - Weź albo oddaj mi go, Panie - - błaga prawie bez zmysłów. Nie słucha zaklinań otaczających ją niewiast: - Zabijesz małego, przecież woda zimna jak lód... - Zabiję go, jeżeli uratować nie zdołam! - Wszystko mi już jedno - jęczy rozpaczliwie. Chcą jej wyrwać z rąk dziecko. Dyszy i zgrzyta zębami. Nie daje nikomu przystąpić do siebie i wreszcie nikt już nie usiłuje jej przeszkodzić. Grobowa cisza zalega grotę, tylko słychać charczący oddech konającego dziecka. A potem po chwili nie słychać już nic. Nagle przejmujący okrzyk jednej z kobiet przy źródle przerywa martwą ciszę: ?- Panienko cudowna... mały ożył!... Przez kilka sekund dochodzi do uszu obecnych cichutkie kwilenie, jakby nowo narodzonego niemowlęcia. Ludzie, pobladli z wrażenia, spoglądają na siebie. Matka zawija dziecko po piętnastominutowej kąpieli w fartuch, przytula je do piersi i pędzi z powrotem do domu. W chwilę potem, gdy już wolno posuwający się tłum dochodzi do mieszkania Bouhouhorts, Groisine staje przed progiem i wyciągając ręce przed siebie broni wstępu do izby. - Cicho, ludzie drodzy, cichutko... - szepcze - mój mały śpi... Dziecko śpi przez resztę dnia i przez całą noc. Ramo wypija chciwie dwie pełne szklanki mleka, po czym ojciec uspokojony idzie do pracy, a matka po wodę do studni ojca Babous. Wróciwszy, zastaje małego siedzącego w koszyku po raz pierwszy w swym życiu o własnej sile. Matkę dławią łzy, łzy szczęścia, a z piersi przepełnionej wdzięcznością wyrywają się słowa dziękczynnej modlitwy. Taka jest więc 'historia pierwszego cudu w Lourdes. . W godzinę później tłumy ludzi płyną przez ciasną uliczkę des Petites Fossees. Przy łóżeczku dziecka stoją dwaj lekarze: doktor Dozous i przywołany przez niego kolega doktor Laerarape. Nie można było osiągnąć doktora Peyrusa, 'który również czas jakiś leczył małego. Rodzina La'orampe'ów należy do najbardziej patrycjuszowskich w Lourdes, a doktor, wybitny i zamożny członek tej rodziny, niezbyt chętnie odwiedza osobiście pacjentów. Dzisiejszy wypadek zatem należy do wyjątków. Doktor Dozous przyniósł z sobą swój lekarski notatnik. Najpierw obaj medycy badają starannie małego .kalekę, po czym doktor Doaous, otworzywszy swoją księgę chorych, odczytuje opis dotychczasowego przebiegu choroby dziecka - Justyn Maria dolar Duconte BouhouiiartE, urodzony 1856 r. w lutym, wygląd 'rachityczny. W marcu 1856 r, ciężki katar kiszek 25 sierpnia wysoka temperatura, silne 'konwulsje, odruchy prawidłowe. Następnego dnia odruchy zanikają, temperatura nornalna. Meningitis tuberculotica? Postępujący 'bezwład dolnych kończyn. Eocitus oczekiwany lada chwila. Potem przez dłuższy czas żadnych zapisków. Diagnoza waha się między meningitis a polio-myelitis. Bezwład nóg zupełny. Dozous odkłada ciężką księgę. - Jak pan widzi, drogi kolego, zapiski moje są dość szczegółowe a to dlatego, że wszystkie przypadki bardziej imteresujące opisuję w moich korespondencjach z Paryżem. Rozmawiających lekarzy otoczyli ciasnym {kołem sąsiedzi nieszczęsnych rodziców. Stoją z szeroko otwartymi oczami, wpatrują Się z czcią w ?przedstawicieli medycyny. Lecz ci nie zwracają wcale uwagi na gapiących się prostaczków.. Celebrując dostojną łaciną i greką odprawiają jakby jakieś officium na ołtarzu wiedzy, które nabożnym skupieniem napełnia serca asystujących laików. - Ostatni raz badałem dziecko przed trzema dniami - wyjaśnia dalej doktor Dozous. - Całkowity paraliż ud nie ustępował. Sam pan zresztą widział, panie kolego, tę atrofię i zniekształcenia. Tymczasem jednak nastąpiło niewątpliwie nowe unerwienie. Doskonale dają się wyczuć pod palcami nowe mięśnie. Niech pan zechce spróbować... - Jeśli diagnoza pańska była słuszna - mówi doktor Lacrampe - tedy zupełnie wyłączona jest możliwość nowego unerwienia. W jaki sposób miałoby powstać, jeśli nerwy układu ruchowego są zniszczone. Czy nie byłby pan raczej skłońmy określić to jako czysto rachityczne atrofie? - Absolutnie nie, panie kolego. Podtrzymuję swoją diagnozę. Na to Laorampe wzrusza ramionami: - W takim razie stoimy przed medyczną zagadką, bo żeby lodowata woda mogła z niczego stworzyć świeżą substancję nerwową... Nie, drogi Dozous, czyżby pan tyle możliwości przypisywał -zimnej wodzie? Przez twarz lekarza miejskiego przewija się zmęczony i lekko ironiczny uśmiech. - Zalecam zimne kąpiele grubasom, którzy się źle czują. Ascetyczna recepta, mająca na celu naprawianie skutków notorycznego objadania się i rozleniwienia. - Może więc w tym przypadku wierzy pan w jakiś cudowny proces, w uzdrawiający skutek nagłego przestrachu? - Pyta mnie pan o zbyt wiele rzeczy, kolego! - A więc trzeba by przyjąć, że w wodzie massaibielskiej znajduje się jakiś nieznany, lecz niesłychanie silny, leczący nerwy składnik. Doktor Dozous w pośpiechu chwyta za kapelusz i rękawiczki: - W każdym razie posyłam dziś jeszcze dokładny raport o dziecku Bouhouhorts do Charcota i Vodsina. - Niech pan tego nie robi - woła przerażony Laorampe - czy pan sobie nie wyobraża, jakim homerycznym śmiechem wybuchnęliby owi dwaj bogowie na wieść o takim poziomie wiedzy medycznej. Byłoby to dla nas bardzo nieprzyjemne. - To jest dla nas nieprzyjemne - mówi sucho Dozous. - Bo i ja nie mam zwyczaju wierzyć w coś, czego nie widzę na własne oczy. IGRASZ Z OGNIEM, BERNADETTO! Pewnego dnia zjawia się w Lourdes pan podprefekt Duboe, aby wydać ostatnie rozporządzenia na czwartek. W tym bowiem dniu mijają całe dwa tygodnie sensacyjnych objawień, w Massabielle. Władze miejscowe przeżywają ciężkie chwile obaw i oczekiwania. Uzdrowienie dziecka Bouhouhorts zapewne podwoi lub nawet po-troi Ilość pielgrzymek. Brygady żandarmerii zdążyły już meldować, że cała okolica jest w poruszeniu. Choćby tylko wymienić znaczniejsze miejscowości jak: SaiinitPede Bigonre, Augun, Lauruns, EauxBonnes, BagneresdeBigorre, Pierrefitte, Nestalas i Luz. Cała ludność czyni przygotowania, aby już w środę na noc wyruszyć z pielgrzymką do Lourdes. Toteż utrzymanie porządku i spokoju przedstawia znaczne trudności techniczne. Odbywają się liczne posiedzenia i obrady w merostwie pod przewodnictwem pana Duboe. Postanowiono w końcu ściągnąć wojsko na ten ważny dzień i trzymać je w pogotowiu, na wypadek, gdyby trzeba było zawezwać pomocy. Stosownie do rozkazu barona Massy'ego do żandarmerii, wojsko' również ma wystąpić nie w polowych lecz w galowych mundurach. Nikomu nie przychodzi na myśl, że właściwie od tej chwili Pani powołuje w swoje szeregi i armię francuską. Równocześnie cesarski prokurator otrzymuje pospieszną pocztą list z Pau od swego przełożonego Falconneita. Do tego urzędowego pisma dołączono odpis listu ministra sprawiedliwości pana De-langle'a, a także kilka wycinków z tygodników i gazet. Część prasy paryskiej oczekuje w najbliższej przyszłości szalonych niespodzianek. To, co się bowiem obecnie dzieje w Lourdes - piszą gazety - przypomina oszukańcze praktyki zakłamanych i przewrotnych kapłanów bogini Izis z czasów chylącego się ku upadkowi Rzymu. A na ów czwartek zapowiada się specjalnie wyreżyserowany efekt: coup de thedtre. Nieokrzesany ludek góralski będzie oglądał czarodziejskie dziwy. Jakiś ziejący iskrami elektryczny mechanizm sprytnie połączony z latarnią magiczną oświetli cudowną Panią i ukaże ją oczom łatwowiernej gawiedzi. Jeśli tej niewybrednej komedii teatralnej nie zdołają zdemaskować powołane do tego czynniki urzędowe, natenczas nieudolność ich będzie aż nadto dostatecznie udowodniona. Pan Delangle zaniepokojony tymi atakami prasy rozkazuje swoim podwładnym natychmiastowe wykrycie i skonfiskowanie wszelkich technicznych przyrządów, mogących służyć do zainscenizowania fałszywego cudu. Lecz nie na tym koniec zmartwienia. Pewne okoliczności wskazują na istnienie organizacji szeroko rozgałęzionej. Wzruszająca historia o niewinnej pastuszce okazała się przy dokładniejszym zbadaniu sprawy zręcznym chwytem propagandowym. Bernadetta Soubirous- jak pisze Amsterdamcke Courant - nie jest wcale wiejską dziewczyną, lecz niezwykle sprytnym dzieckiem miasta z najniższych sfer społecznych, obciążona wszystkimi moralnymi schorzeniami miejskich szumowin. Już pierwsze 'przesłuchanie policyjne wykazało jej niesłychaną przebiegłość i chciwość na pieniądze. Dzięki tym kwalifikacjom została kreowana na bohaterkę owego przewrotnego misterium. Przygotowanie do swej roli otrzymała w pewnym klasztorze położonym w okolicy Pau. A próba generalna przedstawienia odbyła się akurat na miesiąc przed pierwszym "objawieniem". Na skutek "tych pogłosek baron Massy wysyła drogą telegraficzną nowe zarządzenie, aby prokurator oraz policja i merostwo-połączonymi siłami zarządziły stałą straż przy grocie, czuwającą zarówno we dnie jak i w nocy. W myśl tego rozkazu funkcjonariusze wymienionych urzędów zmuszeni są chcąc nie chcąc, wśród ogólnego gaudium, krążyć bez wytchnienia po grocie w poszukiwaniu rzekomo ukrytej magicznej maszyny. Już około północy zaczynają nadciągać pierwsze pielgrzymki. Jest niezwykle mroźno. Przybysze z poszczególnych wsi, trzymając się w gromadach, zbierają chrust, aby przy ogniskach przetrwać długie godziny nocnego chłodu. Dolina po obu stronach Gave, okalająca górę jaskiniową, robi wrażenie wojskowego obozu. Coraz gęściej ma tle- bezksiężycowej nocy rozbłyskujące ognie rzucają jasne światła na okolicę. Widać nawet daleką łączkę Chalet i Riberes, lasek Saillet i cały teren od Pont-Vieux do wzgórz-Betharran. Kto zaś patrzałby od strony zamku lub ze zbocza gór koło "Wincenimes, mógłby sądzić, że to wielki szerzący się pożar ogarnia dolinę. Jedynie w 'grocie Massabielle panuje ciemność zupełna. Wykonując ściśle rozkazy prefekta, Jacomet obłożył aresztem nie tylko ołtarz pani MiRlet wraz z obrazem i wotami, ale nawet i liczne świece, które tam dzień i moc płonęły. Jedyne światełka rozbłyskujące wewnątrz groty, to ślepe latarki żandarmów zmieniających się na nocnej służbie. Pełnią straż gorliwie, aby "broń Boże nie przemycono czarodziejskiego aparatu. Wędrowni przekupnie są już" na posterunku. Sprzedają salami, pieczone kasztany, ciastka migdałowe, cukier kandyzowany, wino i ziołową nalewkę. Interes idzie tak świetnie, że -wpływy przewyższyły już dochody z jarmarków i świąt lokalnych, obchodzonych podczas lata. Trudno by było w zachowaniu tłumu doszukać się religijnego nastroju mistycznego. Całość robi wrażenie wstępnych przygotowań do ludowej zabawy. Na pogodny humor oczekujących mas wpłynęła z pewnością sama osoba Pani, żywa i naturalna, jak ją Bernadetta tylokrotnie w swych opowiadaniach przedstawiała. Toteż mimo że żandarmi ze swoimi złodziejskimi latarkami czyhają na nią jak na zbrodniarza, stała się ona już bliską i zaufaną przyjaciółką ludu z Bigorre! Nazywają ją Panią z Massabielle i mówią o niej jak o wszechwładnej najwyższej królowej całego świata. Choć nie wszyscy są godni widzieć ją własnymi oczyma, jednak każdy zna jej obraz, -nosi go w duszy i w szczegółach umie go opisać. Mała Bernadetta Soubirous zdołała zdziałać to, co udawało się tylko czasem wielkim wieszczom czy duchom wybranym, .a mianowicie potrafiła Tę, którą z łaski nieba dane jej było oglądać, udostępnić i przybliżyć sercom swoich ziomków. Czczą Ją i kochają, jak się kocha 'istotę ludzką z krwi i ciała, czują i wierzą, że żywa i rzeczywista raczy zjawiać się wśród nich. I chociaż w ubiegły czwartek przeżywano dzień wielkiego rozczarowania, dzisiaj wszyscy pełni ufności i nadziei oczekują wielkich wydarzeń. Niektórzy, licytując się w domysłach, spodziewają się, że w tym dniu Pani odsłoni dla wszystkich swe cudne oblicze. Każdy będzie mógł ją oglądać ku radości obecnego pokolenia i na znak wiecznego przymierza. Inni sądzą, że nadchodzi dzień rozstania się z Panią i że chyba dzisiaj na pożegnanie zakwitnie krzak dzikiej róży. Ten prosty lud, nadciągający przez całą moc licznymi gromadami ze wszystkich stron, stwarza podniosłą atmosferę oczekiwanego cudu. Gdyby się mogli stopić w jedną osobę i patrzeć oczami Bernadetty, wtedy 'zobaczyliby wszyscy cudną Panią. Lecz dzisiaj nie poddadzą się już Zzwątpieniu jak w ów dzień zgorszenia. O, nie! Wiara ich już nie jest 'zależna od tego, czy się stanie czy nie stanie cud. Czyż im nie wystarczy cudowne uzdrowienie dziecka Bouhouhorts? Czasy ewangeliczne widocznie powróciły na ziemię. Około piątej nad ranem naliczył Jacomet siedem do ośmiu tysięcy 'pielgrzymów o szóstej 'było ich już dwanaście, a o siódmej przeszło dwadzieścia tysięcy. Cała wielka dolina zaroiła się ludźmi i rozkwitła różnobarwnością strojów. Górale i pasterze odziani w czarne płaszcze zstąpili z piirenejskich szczytów. Wielu spomiędzy nich to już starcy o pomarszczonych, wyschłych twarzach, wspierający się drżącymi dłońmii na swych górskich laskach, zakończonych ostrym żelazem. Stawili się chętnie na wołanie Pani. Przybyły liczne dziewczęta z Prowansji. Powagą i dostojnością przypominają dalekie siostrzyce z 'rzymskiej Kampanii, wywodzące się z tychże samych przodków. Wiele z nich niesie gliniane dzbany na głowie, aby je napełnić wodą z cudownego źródła. Również wieśniacy z okolicy Bigorre przypominają typy rzymskich cezarów o okrągłych głowach, osaczonych na krótkich, grubych karkach. W przeciwieństwie do nich chłop z Barn to Gali o żywym temperamencie i ruchliwym profilu. Przybyli tu również flegmatyczni Baskowie, najdawniej osiadłe odrębne plemię, nie związane pochodzeniem ani z Rzymianami, ani z Galiami. Powolni i ociężali potrafią godzinami trwać bez ruchu na jednym miejscu. I teraz stoją milczący, poważni o szczupłych twarzach, surowymi oczami wpatrzeni w jeden punkt. Nawet spore grupki Hiszpanów przekroczyły granicę. W brunatnych, z fantazją narzuconych pelerynach, trzymają się dumnie na uboczu, żywo rozprawiając między sobą. Cały ten barwny tłum, czerwone i białe opończe kobiet, jasnoniebieskie czapki Beameńczyków i ciemne 'berety Basków, dragońskie uniformy, ta mozaika kolorów daje wrażenie łąki kwiecistej, na której Bożą ręką zasiane powschodziły żywe kwiaty ludzkie. Komisarz policji wystąpił w najlepszym uniformie i białych rękawiczkach. Tak samo paradnie, stosownie do wydanego rozkazu, ubrana jest żandarmeria. Pół kompanii 42 pułku zajęło pod dowództwem oficera posterunek na Pont-Vieux. Młody porucznik ma szczytne zadanie - bronić przed Panią przyczółka postępu i oświaty. Choć nawiasem mówiąc, nawet postęp i oświata wysłały swych posłów na zwiady. Wszyscy oprócz gospodarza i poety Lafite'a opuścili Cafe Francais. Jedna tylko potęga zamknęła się W swych domostwach - to kler katolicki. Wieśniacy przybyli częściowo konno lub na wozach, wielu jeźdźców wjechało z końmi do rzeki, aby być bliżej przy grocie. Kilka drabiniastych wozów, przeładowanych pielgrzymami, załamało się pod ciężarem. Ludzie wchodzą na drzewa i skały, lecz mimo to niewielu tylko będzie mogło dokładnie przypatrzyć się widowisku. Lecz ci liczniejsi, którzy nie moglii podejść bliżej, godzą się z całą gotowością patrzeć choćby oczyma tamtych. Wtem nadchodzi Bernadetta. Burza oklasków zrywa się wśród zgromadzonych. Ogólne podniecenie ogarnia widzów. Witają ją jak cesarza po zwycięstwie. Żandarmi pod komendą Anglasa, delegowani do pilnowania dziewczynki, stają się mimo woli jakby jej dworską świtą. Co więcej i komisarz policji zmuszony jest przyjąć na siebie upokarzającą rolę i oto jak główny mistrz ceremonii toruje drogę małej wariatce, która umiała swą osobą zainteresować całą Francję. A jest przy tym tak głupia, że nie potrafi nawet wykorzystać swej popularności. Bo przecież rzecz niebywała, odkąd świat światem, aby 14 czy 15-letnie 'dziewczę doznawało na każdym kroku tyle objawów hołdu i czci! - O ty błogosławiona, o ty wybrana! - wołają ku niej ludzie. Rzucają się przed nią na ziemię, dotykają jej rąk, sandałków, chwytają końce wyblakłego kapuletu. A ona patrzy zatroskana w tłum twarzyczka jej krzywi się od płaczu, gdy za wiele ją dręczą. Dlaczego, o surowa Pani, nie wlałaś w serduszko Twej wybranej choć odrobiny próżności, aby umiała odczuwać radość z" jej słodkich owoców? Lecz serce Bernadetty jest całkowicie wypełnione troską i obawą. Czy ten czwartek jest już 'dniem ostatnim? Czy czas łaski zbliża się ku końcowi? Żandarmi przepuszczają do Bernadetty tylko rodzinę, sąsiadki, dra Dozous, Estradę'a, Clarensa - razem około 50 osób. Dziewczynka pada na kolana. Pani już jest. Na kolana wszyscy! Jakby na niedosłyszalne słowa komendy dwudziestotysięczny tłum rzuca się na ziemię. Żandarmi ociągają się, lecz powoli jeden za drugim idą za ich przykładem. Sam już tylko komisarz policji stoi wyprostowany, reguluje ruch i pilnuje, aby nie dopuścić do żadnego nadużycia. Czuje się jednakże bardzo nieswojo w tej roli. Bernadetta tymczasem wita swą Panią, uśmiecha się, bije pokłony i czyni wielki znak krzyża. Wreszcie i pan Jacomet wolno osuwa się na kolana, co wywołuje grad szyderczych uwag i uśmiechów wśród tłumu. Jednakże tego czwartku nie dzieje się nic takiego, co by zadowoliło wielkie oczekiwania przybyłych. Tak Bernadetta, jak i jej Pani nie żądne są oklasków i nie dadzą się sprowokować do odegrania aktorskiej roli i wywołania wielkich efektów. Odbywa się i .dzisiaj ceremonia podług znanego im programu. Jedzenie ziół, obmywanie twarzy, picie wody, odmawianie różańca, uśmiechy, pozdrawianie, momenty przestrachu, a potem, ulgi, słuchanie i szepty. Po półgodzinie kończy się wszystko. Tęsknota dwudziestu tysięcy serc nie została zaspokojona, a pomiimo to takie same burzliwe oklaski żegnają Panią. Bernadetta podnosi się z klęczek oblicze jej promienieje szczęściem. Matka, siostra, ciotki, panie Millet i Baup, krawcowa Peyret, Janka Abadie, Magdalena Hillot, wszystkie cisną się ku niej, zasypując ją pytaniami. - O czym z tobą mówiła...'? Czy wróci znowu...? Czy była poraz ostatni...? Czy masz dalej chodzić do groty...? Bernadetta odpowiada uprzejmie jak zwykle.. - O tak, jeszcze wróci, ale już teraz -nie 'będę chodzić do groty. - Nigdy -więcej? Z- O nie, pójdę znowu, gdy ona wróci. - A 'kiedy to ma być? - Ona da mi znać odpowiada Bernadetta, jakby mówiła o kimś, kto wyjeżdżając w kilkudniową podróż, obiecuje listownie zawiadomić o swym powrocie. . . - A w jaki sposób da cii wiadomość? - pyta ciotka Bernarda. - Tego mi nie powiedziała, ciociu. Szczęśliwość Bernadetty jest zupełna. Urlop, jaki Pani sobie bierze, i którego również jej udziela, to czas przeznaczony na spokojne rozpamiętywanie bezgranicznego szczęścia, jakiego dostąpiła. Ostatnie dwa tygodnie nadszarpnęły mocno siły Bernadetty. A więc Pani daje jej teraz czas do wytchnienia, aby się mogła skupić i pogłębić w sobie wrażenia tych dni. Bernadetta zadowolona jest z tej przerwy. Pani ma pewnie inne zajęcia i jest również zmęczona częstym przybywaniem. Nawet serca najczulej kochające godzą się chętnie na pewną rozłąkę, aby wnadmiarze miłości zaczerpnąć, oddechu. Plac Marcadale i wąskie uliczki Lourdes rozbrzmiewają głosami 20 tysięcy świętujących. Jest obawa, że zabraknie żywności i napojów. Cazenave posyła wóz ciężarowy do Tarbes po kilka beczek wina i inną żywność, a właściciel kawiarni Duran zmuszony jest przybrać do pomocy kelnera i to pierwszego lepszego wprost z ulicy. Całe procesje głodnych i spragnionych tłoczą się do gospod i kawiarni. Toteż 'kupcy miasteczkowi, zarówno-ci zasobni jak i skromniejsi, nabierają sympatii i gustu do Pani z Massabielle. W powrotnej drodze towarzyszący Bernadetcie przyjaciele biorą ją pomiędzy siebie z obawy, aby wieśniacy bigoryjscy -z nadmiaru miłości i uwielbienia nie rozszarpali jej w kawałki. Każdy pragnie ją uściskać. Z trudem udaje się rodzinie schronić do domu. i tutaj dopiero dowiadują się o największym wydarzeniu dnia, o fakcie, którego znaczenia Bernadetta jeszcze nie potrafi docenić. Matka Nicolau zapytuje: - Czy Pani nigdy jeszcze nie powiedziała ci swego nazwiska? Bernadetta w tej samej chwili zamyśla się głęboko. Potem odpowiada: - Nie spytałam o to głośno. Ale ona zrozumiała mnie. Zarumieniła się lekko i odrzekła tak cicho, że zaledwie dosłyszałam... - No powiedz nareszcie! - niecierpliwi się ciotka - czyś aby dobrze spamiętała? - Przez całą drogę do domu powtarzałam sobie, aby się nauczyć na pamięć. Powiedziała mi... - Co mówiła? No prędzej, czegóż się namyślasz? - Powiedziała: Que soy l'immaculada Councepciou. - Co mówiła? Powtórz jeszcze raz... - Que soy rimmaculada Councepciou. Z- Uimmaculada Councepciou - powtarza wolno matka Nico-lau i z płonącymi oczyma wybiega z izby. Po drodze opowiada o tym Germaine Ravel, spotkanej przy maglu. Ta pozostawiła kosz z bielizną i biegnie do swej przyjaciółki Józefy Ouirous, zajętej trzepaniem dywanów. Józefina pędzi natychmiast do Rozalii, pokojówki pani Baup.. Jest to ta sama.Rozalia, która podobno także miewała widzenia. Józefina zastaje ją wyjadającą słodycze ze spiżarni swej chlebodawczyni. Rozalia powtarza wiadomość pani Baup. Ta biegnie do pani MHet, gdzie po naradzie postanawiają Zwspólnie natychmiast zawiadomić o tym księdza Pomiana. Prefekt z obowiązku udaje się do księdza dziekana Peyramale'a. - Mój ojciec i dziad byli lekarzami i przyrodnikami - mówi, ksiądz Maria Peyramale do grzejącego się przy kominku prefekta' Pomiiana. Dziekan wielkimi krokami przemierza swój obszerny gabinet. Jest już po piątej, właśnie zapalono lampy. - Dziękując Bogu za łaskę wiary, muszę być wdzięczny moim ojcom, za odziedziczoną po nich zdolność krytycznego rozumowania. Ile taki trzeźwy rozum jest wart w życiu codziennym, potrafimy to docenić, prawda księże prefekcie? - I co ksiądz proboszcz postanowił? - Na razie nic, mój drogi. Ta mała będzie tu za chwilę. Proszę, niech ksiądz zostanie z nami tak długo, dopóki nie dam znaku. Potem proszę pozostawić nas samych. Bernadetta nie ochłonęła jeszcze całkowicie ze strachu po pamiętnej rozmowie z dziekanem. Toteż ręce ma zimne jak lód i drży cała, gdy ją teraz wprowadzają do gabinetu. Wprawdzie pokój nie wygląda tak groźnie jak wielka i ponura sala przyjęć na dole, lecz widok dwóch .księży potęguje jej przerażenie. Serce tłucze się- nieznośnie - Podejdź bliżej, drogie dziecko - odzywa się ksiądz Peyramale, starając się mówić bardzo łagodnie, choć już na wstępie wizyty budzi się w nim dawna nieuzasadniona złość ku niej. - Chodź, usiądź bliżej. Czy mogę cię czymś poczęstować? - O, bardzo dziękuję, księże dziekanie! - Usiądź więc sobie wygodnie. Twój katecheta i ja chcemy ci zadać kilka pytań. Czy odpowiesz nam prawdę? - O tak, księże proboszczu. Prościutko i sztywno siedzi Bernadetta koło komimka. Peyramale przysuwa swe krzesło tuż obok i poczyna ją z bliska obserwować, jak lekarz pacjenta. - A więc, co to takiego powiedziała Pani dzisiaj do ciebie? - Que soy l'immaculada Councepciou - odpowiada dziewczynka z widocznym wysiłkiem- pamięci. - A czy ty wiesz, co to znaczy: Jam jest Niepokalane Poczęcie? - O nie, tego nie wiem... - A wiesz, co znaczy słowo niepokalana? - Tak wiem. Niepokalana to znaczy zupełnie czysta. - Dobrze. A co znaczy - Poczęcie? Bernadetta spuszcza głowę i milczy. - No, zostawmy to - odpowiada na razie wymijająco ksiądz proboszcz i przechodzi na inny temat. - Powiedz mi za to, co wiesz o Matce Boskiej? Z pewnością już wam o niej niejedno wasz katecheta opowiadał. - O tak! - jąka się Bernadetta wyłamuje sobie przy tym palce z zakłopotania, jak słaba uczennica, która ma mało zaufania do swej tępej głowy. - Matka Boska wydała na świat Dzieciątko Jezus. Leżało na słomie w betlejemskiej stajence. Z lewej strony stał wołek, a z prawej osiołek, na którym przyjechała, i przyglądały się temu. Wołek parskał głośno, a potem przybyli pastuszkowie i święci trzej Królowie. A potem Matka Boska miała wiele nieszczęść w życiu i siedem mieczów w sercu, bo syna jej Zbawiciela przybili do krzyża... - Tak, wszystko, co mówisz, jest prawdą - przytakuje ksiądz dziekan. - Lecz czy wasz ksiądz katecheta nie opowiadał wam czegoś więcej? Czy nie opowiadał wam nigdy o Niepokalanym Poczęciu Tu wtrąca się ksiądz Pomian. - Jestem pewny, księże dziekanie, że nigdy nie wspominałem nic o tym dogmacie. Temat ten nie należy do programu szkoły powszechnej. - A może nauczycielka wasza, siostra Vauzous, mówiła wam coś o tym? - Wyłączam zupełnie taką możliwość - stanowczo zaprzecza ksiądz Pomian. Ksiądz dziekan patrzy prawie żałośnie w oczy dziewczynki. Przypomina sobie słowa dyrektora Clarensa, kóry wyraził się dzisiaj, że największą siłą Bernadetty - to jej zupełna obojętność w dyskusj i. Dziekan nachyla się ku niej ponownie: - Jednakże musiałaś już gdzieś słyszeć to wyrażenie. Staraj się przypomnieć sobie dobrze, kto ci mówił o Niepokalanym Poczęciu? Bo chyba nie zaprzeczysz, żeś już o tym w ogóle słyszała? Bernadetta zamyka oczy i namyśla się. Chce uczciwie spełnić rozkaz dziekana. Po chwili mówi takim tonem, jakby się chciała uniewinnić: - Być może, że już 'kiedyś coś słyszałam, ale nic nie pamiętam. - A więc ja ci coś opowiem, drogie dziecko, o Niepokalanym Poczęciu. Przed czterema laty, 8 grudnia, nasz ojciec św. papież Pius w Rzymie ogłosił światu naukę, że Najświętsza Panna Maria od pierwszego momentu swego poczęcia, to znaczy od pierwszej chwili swego istnienia w łonie matki była wolna od wszelkiej zmazy grzechu pierworodnego. Stało się tak dlatego, bo Bóg wyróżnił Ją szczególniejszą łaską na poczet przyszłych zasług Pana Jezusa Chrystusa. Zrozumiałaś mnie, Bernadetto? Bernadetta wolno potrząsa głową: - Jak 'bym to mogła zrozumieć, księże dziekanie? - Wierzę ci najzupełniej moje dziecko. Jak byś to mogła pojąć. Nie są to rzeczy dostępne dla rozumu ludzkiego. Niech, sobie wielcy uczeni łamią nad tym głowę. Ale jedno może zrozumiesz i ty. Gdyby Najświętsza Panna rzeczywiście do ciebie przemówiła, mogłaby jedynie powiedzieć o sobie: - Jestem owocem niepokalanego poczęcia, ale nie mogłaby powiedzieć: Jestem Niepokalane Poczęcie. Bo narodzenie albo poczęcie są to wydarzenia. A osoba nie jest czymś, co się wydarzyło. Nikt o sobie nie może powiedzieć: Jestem narodzeniem mej matki, prawda? Chyba zrozumiałaś, co? Bernadetta milczy i bez zainteresowania patrzy na dziekana. W nim zaś odzywa się stara wada i ogarnia go gwałtowna złość. Zawoalowany, lekko ochrypły głos przybiera groźny ton: - Zatem twoja Pani popełniła niewybaczalną pomyłkę. przyznajesz? Bernadetta marszczy czoło pod kapturkiem, którego do tej chwili nie zdjęła z głowy. Po pewnym namyśle odpowiada: - Pani jest przecież obcą w naszych stronach i czasem zdaje mi się, że jej trudno się wyrażać. Słysząc te słowa ksiądz Pomian nie może ukryć uśmiechu, co zauważywszy dziekan daje nieznaczny znak. Katecheta cicho wysuwa się z pokoju. Nie jest to po myśli Bernadetty. Lubi swojego prefekta, i wolałaby, aby jej nie zostawiał sam na sam z dziekanem., Tymczasem proboszcz, westchnąwszy ciężko, poczyna mówić: - Drogie dziecko, nadeszła teraz dla ciebie poważna godzina. Pomyśl, że za 'kilka tygodni masz .po raz pierwszy przystąpić, do Stołu Pańskiego. Jestem odpowiedzialny za ciebie i lękam się o twą duszę. Co mam z tobą począć? Dobrze ci patrzy z oczu i zdajesz się mówić prawdę. Mimo wszystko jednak nie mogę, nie mogę ci uwierzyć! Dzisiaj nawet mniej niż kiedykolwiek. Sprawiasz mi "wiele udręki, Bernadetto! Zaklinam cię jako twój duszpasterz w trosce o twoją duszę! Wołam do ciebie jak spowiednik w konfesjonale: Przestań kłamać! Przyznaj się: - To pani Millet, Baup, pamie Ceniąc albo Bóg wie kto podsunął mi słowa o Niepokalanym Poczęciu, bym się stała sławną na świecie! - Nie mogę przyznać się do tego, czego nigdy nie było - odpowiada Bernadetta ze smutkiem. - Żadna z tych pań nie namawiała mnie nigdy do niczego. Dziekan wpija ostry wzrok w apatyczne oczy dziewczynki. - Podobno ksiądz Ader, którego znasz z Bartres, odwiedził cię wbrew mej woli. Przypomnij sobie dobrze, czy może on naprowadził cię na ten pomysł? Bernadetta odpowiada z całym spokojem: - Ksiądz proboszcz Ader wcale nie rozmawiał ze mną w cztery oczy. Byli przy tym rodzice, ciotka Bernarda, Lucylla i ciotka Sajou. Nie mówił mi o niczym takim. Na to ksiądz dziekan nie odpowiada już nic. Siada przy swoim biurku i mechanicznie przewraca kartki jakiejś książki. Po długim milczeniu odzywa się głosem zupełnie innym niż poprzednio mówi łagodnie i cicho jakby w zamyśleniu: - Czy możesz mi powiedzieć, drogie dziecko, jak wyobrażasz sobie twoje dalsze życie i całą twą przyszłość? - Tak samo, jak wszystkich innych naszych dziewcząt - odpowiada Bernadetta szybko i swobodnie. Dziekan nie podnosząc oczu od książki mówi: - Jesteś już dużą dziewczyną, nieledwie dojrzałą kobietą. Dziewczęta po pierwszej Komunii św. mają już swoje liczne dozwolone przyjemności. Biorą udział w wielu rozrywkach, bawią się, tańczą, poznają młodych mężczyzn, urządzają wspólnie różne zabawy, a jeżeli Bożą to jest wolą, wychodzą za mąż za odpowiedniego młodzieńca. Ty, jako córka młynarza, mogłabyś może dostać jakiego porządnego młynarczyka. Potem przychodzą na świat dzieci. Spójrz na życie swej matki. Więcej pewnie ma ona zmartwień niż radości. Ale taki już a nie inny los stworzył nam Pan Bóg. A ty, Bernadetto, czy chciałabyś także chodzić na. zabawy? Czy chciałabyś stać się taką kobietą jak twoja matka? Powiedz szczerze! Bernadetta rumieniąc się odpowiada z ożywieniem: - Naturalnie, proszę księdza dziekana, że i ja chciałabym pójść tańczyć, jak inne dziewczęta... dostać męża... Na te słowa olbrzym podnosi się i skrzypiąc mocno butami podchodzi do Bernadetty. Obie zaciśnięte pięści kładzie na drobne ramiona dziewczęce. - A więc obudź się, jeśli nie chcesz marnie zginąć, Bernadetto! Igrasz z ogniem, dziewczyno! NAŚLADOWANIE CUDU Po :tym czwartku Bernadetta nie chodzi już do groty. Lecz mimo to codziennie rankiem i wieczorem bywają tam inne kobiety z Lourdes. Skonfiskowany przez Jaoometa stolik zostaje wrzucony do szopy przy merostwie. Lecz zaraz następnego dnia w piątek ten sam okryty wieńcami stolik promienieje światłem licznych świec w Skalistej grocie Massabielle. I znów konfiskuje go pan -komiisarz. Nazajutrz nieznani sprzymierzeńcy Pani wykradają go z wozowni i umieszczają w grocie. Zabawa trwa tak długo,-aż pan prokurator cesarski wydał rozkaz porąbania stolika na spalenie. Wobec powyższego pani Millet wnosi protest przeciwko nieprawnemu zabraniu i zniszczeniu jej własności, a równocześnie darowuje nowy stolik, o wiele, wspanialszy od poprzedniego. Burmistrz Lacade, który według zdania Dutoura stał się dziwnie łagodny w konflikcie z Panią, radzi prokuratorowi zaprzestać polityki wzajemnego wbijania sobie szpilek. Motorem takiej polityki jest złość, a działanie pod wpływem złości, czy to.w wielkich, czy małych rzeczach, nie doprowadza do rezultatu. - Jeśli się chce zadać cios - tłumaczy - musi to być cios niezawodny. A my sobie takie uderzenie przygotujemy, drogi prokuratorze. Niech pan liczy na mnie. Dutour, zdumiony tak spokojną roztropnością, zaczyna podejrzewać buranistaza o jakąś intrygę. Lecz już w ciągu następnych dni uwaga obu panów zostaje zaabsorbowana nowymi i wielce niepożądanymi zdarzeniami. Widocznie Pani z Massabiele swoją interwencją ściągnęła z nieba zbyt wiele łask na Lourdes, budząc zazdrość u swego śmiertelnego wroga. Piekło i jego ciemne moce pragną również ukazać się na widowni. I oto powstaje epidemia zaburzeń umysłowych, wybuchająca w różnych miejscowościach. W całej krainie Bdgorre mnożą się lunatycy, wizjonerzy, ekstatycy i somnambulicy. Nie tylko rozgłos i powodzenie Bernadetty powoduje tak liczne naśladownictwa. Od dawien dawna istnieje związek między zjawiskami psychopatycznymi a mocami złego ducha. Wiara w boskość nie jest niczym innym jak istotnym uznaniem faktu, że świat jest pełną sensu organizacją duchową. Obłęd jest całkowitym zaprzeczeniem tego sensu. Więcej nawet, jest pozornym przejawem bezsensowności dzieła stworzenia ucieleśnionego w istocie stworzonej. Duszę, w której nie ma już żadnego śladu sensu, choć zdarza się 'to bardzo rzadko, opanowuje obłęd. I dlatego czasy, w których zaprzecza się istnieniu boskiej myśli we wszechświecie, stają się krwawą ofiarą zbiorowego szaleństwa, mimo że w ludzkim przekonaniu są to czasy oświecenia i racjonalizmu. Pierwszemu wypadkowi diabelskiego małpowania ulega koleżanka Bernadetty - Magdalena Hillot. Jest to ta sama długonoga, blada dziewczynka, obdarzona pięknym sopranem, która kiedyś należała do kliki Janki Aibadie. Magdalena jest niezwykle muzykalna. Duch Boży zwykł ogarniać całą istotę tego, kogo nawiedza. Za to szatan, upatrzywszy sobie ofiarę, wykorzystuje jej Zzdolności specjalne jako ułatwioną drogę do celu. W tym leży źródło chorobliwej wprost próżności ludzi utalentowanych. Również u Magdaleny Hillot zaatakowany zostaje jej najbardziej uzdolniony zmysł - słuch. Pewnego popołudnia dziewczyna klęczy w grocie i odmawia różaniec. Nagle słyszy, że ogarniają ją fale niebiańskiej muzyki jakby śpiew anielskich chórów. Tchu jej brak z wrażenia, tak delikatnie a jednak tajemniczą pełnią rozbrzmiewają pienia. Z początku nie zastanawia się nad niczym, tylko poddaje się cała rozkoszy słuchania. W chwili gdy się budzi z pierwszego zachwytu, szalona pycha rozpiera jej piersi: a więc i ja należę do wybranych. Cichutko ukradkiem, dołącza swój głos do niebiańskiego chóru. Lecz krótka jej radość, bo oto w. następnym już takcie przeraźliwa kakofonia rozdziera harmonijną melodię, gwałcą ją instrumenty naśladujące chrząkanie świń, skrzek pawi i krakanie kruków, jazgotliwie 'brzęczą blaszane trąbki. Spokojny rytm muzyki zatraca się w tanecznych synkopach, wybijanych jakby bębnem z afrykańskiej dżungli. Przerażona dziewczyna zrywa się z klęczek i zmuszona niezrozumiałym, wewnętrznym nakazem zaczyna pląsać w takt szalonego tańca. Wreszcie z krzykiem ucieka. Pan Jaconiet jest człowiekiem sumiennym, ani on, ani państwo nie mają nic przeciwko objawieniom konkurencyjnym. Toteż raport policyjny o "akustycznym objawieniu" Magdaleny Hillot zostaje umieszczony w aktach, aby anów się wyłonić w odpowiedniej chwili. W kilka dni później chłopiec z Omex, idący brzegiem Gave, zauważa ognisty balon, unoszący się nad Górą Spelunek. Chłopiec robi znak krzyża i balon pęka natychmiast. Wyrostek pędzi z tą wiadomością również do komisariatu policji. Lecz Dutour usuwa z przedłożonych mu przez Jacometa akt opowiadanie o ognistym balonie. Nie uważa .go za objaw choroby umysłowej, jego zdaniem chłopiec był świadkiem rzadkiego zjawiska atmosferycznego, zwanego piorunem kulistym. Natomiast nie skreśla opowiadania kilkorga dzieci od lat siedmiu do jedenastu, które w ciszy letniego południa ujrzały całą Najświętszą Rodzinę w komplecie zebraną w grocie. Indagowane przez Jacometa dzieci wymyślają niestworzone historie. Madonna cała w złocistych, sztywnych szatach była bardzo podobna do królowej z talii kart. Sw. Józef dźwigał tobołek na plecach, a w ręce trzymał srebrne widły. Byli też goście u św. Rodziny, którzy siedząc za stołem jedli milloc, św. Piotr i św. Paweł. Dlaczego właśnie ci dwaj? No, bo właśnie to oni byli, panie komisarzu. Dwa następne wypadki są bardziej niesamowite. Mała dziewczynka, idąca z matką na spacer, przygląda się rzece Gave w pobliżu Massabielle. Nagle widok tak straszny przedstawia się jej oczom, że biedactwo zastyga w konwulsywnym skurczu. Przez dwie godziny nie jest zdolna wymówić ani słowa, a gdy atak mija, szepcze tylko: laid, co oznacza: demon. A już zupełnie klasyczny przykład szatańskich sztuczek zdarza się w domu Cenaców, gdzie mieszkaj] ą Jacomiet i Esfcrade. Zamieszkuje tam również pewna skromna rodzina mieszczańska z 11-letnim synem Aleksem. Rodzice pokładają wielkie nadzieje w swoim jedynaku i są z niego szalenie dumni. No, bo przyznać trzeba, że Aleks jest wzorowym chłopcem, a w szkole pierwszym uczniem we wszystkich przedmiotach. Jego pilność, zapał do nauki i przykładna czystość 'zasługują na szczególne wyróżnienie. Aleks unika towarzystwa kolegów, uważając ich za zbyt "wulgarnych", a sam jest sztywny w obejściu i dbający o dobre formy. Na zapytanie, czym chce być w przyszłości, zwykł odpowiadać, że pragnie być kiedyś sędzią. Otóż tenże Aleks w jednej chwili i bez żadnego widocznego powodu dostaje ataku szału. Rzuca się na matkę i rani ją swoim kieszonkowym nożem. Po czym zatarasowuje się w kuchni. Na wszelkie próby podejmowane przez kolegów z tego samego domu, którzy najczulszymi słowami starają się go stamtąd wywabić, odpowiada stekiem najohydniejszych wyrazów, wśród których stale powtarzane słowo merde jest stosunkowo najłagodniejszym. Rodzice zapewniają uroczyście, że syn ich nigdy nawet nie słyszał takich wyrazów. Nareszcie chłopak zostaje obezwładniony i spoczywa na łóżku związany grubymi sznurami. Z ust cieknie mu piana, a w oczach goreje taka nienawiść i wściekłość szalona, że zacni rodzice nie mogą znieść tego widoku. Dr Peyrus postanawia przewieźć go natychmiast do domu obłąkanych w Tarfoes. Lecz matka, chwytając się ostatniej deski ratunku, biegnie do znajomego zakonnika, ojca Beluze'a, który przypadkiem w tym dniu gościł w Lourdes. Ojciec Beluize odprawia nad opętanym przepisane egzorcyzmy i chłopiec zostaje uzdrowiony. Już w kilka dni po tym zajściu Aleks wraca do szkoły uroczysty, stateczny i zamyślony jak zawsze, by od nowa stać się chlubą i radością rodziców. W tym samym okresie Bernadetta tznajduje wielu naśladowców. Pan Estradę, mocno niezadowolony, i pan Jacomet, wielce uradowany, mają okazję przyjirzeć się osobiście niektórym spośród nich. Wszyscy doskonale podpatrzyli zachowanie i sposób bycia Bernadetty, jej ukłony, powitania, uśmiechy, kiwanie głową i podnoszenie rąk. Jednakże odnosi się wrażenie, że specjalnym ich przeznaczeniem jest ukazanie niezmierzonej przepaści, jaka dzieli prawdę od 'kłamstwa. Gdy udają, że widzą Panią, patrzącym wydaje się nisza jeszcze bardziej pusta aniżeli poprzednio. Lecz i między nimi zdarza się wypadek różniący się od innych. Mianowicie pewnego ranka jeszcze przed godziną Z 7 rozchodzi się wieść, że Bernadetta idzie do groty. Prędko zbiera się liczny tłum, który podąża w jej ślady. I rzeczywiście znajdują Bernadettę, klęczącą z zapaloną świecą. Ubrana jest jak zwykle w długą spódnicę, drewniaki i w biały kapulet, którego kaptur głęboko spada na jej twarzyczkę. Obrócona plecami do publiczności myje się w źródle, pije z niego, zjada źdźbła traw. Potem posuwając się na kolanach wzdycha głęboko i szepcze: Pokuta, pokuta! Kopia jest tak wierna, że prawie nikt z bywalców "dwutygodniówki" nie podejrzewa oszustwa. Patrzący nie odczuwają jednak żadnego nastroju ani nabożeństwa, wszystko wydaje się im już zbyt dobrze znane i zużyte. Po kilku minutach rzekoma Bernadetta podskakuje i odrzuca z głowy kaptur. Oczom widzów ukazuje się śniada, trochę ospowata twarz dziewczęca, uśmiechająca się ze złośliwym zadowoleniem. Mała komediantka unosi palcami brzeg spódnicy i przed zdumionym tłumem zaczyna tańczyć. Chcą ją pochwycić, lecz pościg się nie udaje. Dziewczyna w okamgnieniu wdrapuje się po stromej ścianie skalnej i jak dzikie zwierzątko górskie znika na jej tle. Niektórzy spośród widzów twierdzą, że była to młodziutka hiszpańska pokojówka, którą przed kilku dniami pani Lacrampe zmuszona była wydalić za niezwykle zuchwałą kradzież. Inni znów dopatrują się w niej Cyganki z obozu wypędzonego ostatnio z okolicy Lourdes. Nikt jednak nie umie powiedzieć nic dokładnego o nieznajomej. Jacomet natychmiast melduje prefektowi o "religijnej profanacji". Hiacynt de Lafiite uważa ten epizod za fascynujący temat. Może by stworzyć poemat taneczny o cygańskiej dziewczynie, urągającej świętościom. Nasz mistrz Giacomo Meyerbeer napisałby do niego muzykę w stylu Roberta Diabla. Upadek Franciszka Soubirous ma niewątpliwie związek z nagminnie już występującymi objawieniami szatańskich mocy. Od czasu "urlopu" Pani otwarła się przepaść piekielna i zionie coraz szerszą czeluścią. Otóż przez pełne dwa tygodnie Franciszek nie zagląda ani razu do ojca Babou. Powody ku temu są różnorodne. Po pierwsze, gospoda ta stała się ośrodkiem drwin', miejscem zebrań bluźnierców oraz klubem dyskusyjnym niedowiarków. To w gorszym wydaniu Cafe Francais. Choć Souibirous nie ma zamiaru występować jako bojownik wiary w cuda, jednak jako ojciec czuje się przede wszystkim 'Uderzony tymi niebieskimi dziwactwami. Wstyd i duma nie pozwalają mu asystować przy zapalczywych, w oparach alkoholu i w dymie tytoniu prowadzonych dyskusjach, w trakcie których miesza się z błotem zdrowy rozsądek lub uczciwość jego córki. Jest jeszcze jeden powód ważniejszy. Franciszek Soubirous ślubował sobie po cichu, że powstrzyma się na razie od napojów alkoholowych. I przez długi szereg dni dotrzymuje przyrzeczenia z niespodziewaną siłą woli. Byłoby wielką niesprawiedliwością nazwać Franciszka Soubirous nałogowym pijakiem. Już samo poczucie wrodzonej godności chroni go od nieodpowiednich wystąpień. Toteż nikt z miejscowych obywateli nie ośmieliłby się twierdzić, ze widział kiedykolwiek młynarza Soubirous w stanie nieprzytomnym czy też zataczającego się. Owe dwa lub trzy kieliszki wódki dziennie, potrzebne ojcu cudotwórczyni do 'zachowania równowagi duchowej, są miarą odpowiadającą nieszczęsnemu samopoczuciu, z jakim się budzi codziennie rano. I rzecz dziwna, od czasu gdy dzięki Bernadetcie spadła i na niego część splendoru, owa miara nieszczęścia nie tylko się nie zmniejszyła, ale wprost przeciwnie - znacznie urosła. Mimo bowiem całej lekkomyślności, młynarz Soubirous jest człowiekiem ociężałym, lubującym się w wynajdywaniu ciemnych stron każdej sprawy. Sława, jaka od miesiąca opromienia jego dom, napełnia Franciszka nie tylko niepokojem i troską, ale bardziej jeszcze Ukrytą tępą niechęcią ku tej, która tę sławę zdobyła. Na dnie serca gorzko wyrzuca córce ów niepotrzebny blask, jakim otoczyła skromne nazwisko Soubirous, a równocześnie docenia pewne dodatnie skutki tego splendoru. Uczucia różne - jak widać. Franciszek Soubirous należy do tych upartych biedaków, którym świadomość własnej nędzy daje pełną goryczy satysfakcję. - Lecz kobiety są inme - myśli. - cieszą się, jeśli ludzie wycierają sobie nimi gęby. Aby odzyskać poczucie dawnej równowagi, potrzeba by byłemu młynarzowi więcej niż trzy kieliszki dziennie. Chcąc jednak dotrzymać ściśle swego ślubowania, nie pije w ogóle. Jest to walka na noże, którą musi prowadzić z sobą samym. Sam zaś ślub uczynił w intencji, "aby się wszystko dobrze skończyło, aby się rozeszło po kościach". Przy tym Franciszek zdaje sobie doskonale sprawę, co jest winien samemu sobie jako ojcu cudotwórczymi. Chodzi więc teraz codziennie do kościoła. Tym samym zmuszony jest 'kilkakrOtnie w ciągu dnia prześlizgiwać się koło ojca Babou i innych podobnych szynków. Jest to za każdym razem na nowo szczytowy punkt walki wewnętrznej, jaka się w nim toczy. W drugą niedzielę urlopu Pan Franciszek wracając z sumy skręca w uliczkę des Petites Fossees. I tam, przed samym domem ojca Babou, spotyka swoje przeznaczenie w postaciach policjanta Calleta, brygadiera d'Angii i żandarma !Belhaehe'a. Wszyscy trzej zbrojni mężowie mają dzień wolny od służby. I oni korzystają z chwili wytchnienia, jakiej im Pani użyczyła. Na widok Franciszka Soubirous wszystkim trzem przychodzi ta sama myśl do głowy, jakby się umówili. W procesie państwa przeciwko cudom biorą oni udział bardzo czynny i nie uważają się wcale za mniej Ważnych niż minister Roulland, prefekt Massy, prokurator Dutour czy komisarz Jacomet. Wykazanie moralnej słabości ojca Soubirous byłoby niezłym atutem w tej grze. - Hej, wielki człowieku, dlaczego tak nosa zadzierasz? - woła brygadier. - Wyglądasz tak dostojnie, jak jaki biskup w cywilu. Rzeczywiście Franciszek wygląda bardzo dystyngowanie w długim czarnym surducie, darowanym mu przez pana Oazeimveła. Z uprzejmym ukłonem chce wyminąć żandarmów, lecz d'Angla zatrzymuje go: - Nie uciekaj, Soubirous, przecież do nas nie możesz mieć o nic pretensji... Franciszek staje i ponuro patrzy przed siebie. - O Anglika mam żal do was wszystkich. - O Anglika? - wykrzykuje brodaty Belhache. - A kto patrzał przez palce, jak Nieolau i Bourriette stłukli tego sztokfisza na kwaśne jabłko? Myśmy to właśnie zamknęli oczy, abyś miał swoją zemstę...! - Słuchajcie panowie :- upomina brygadier - zaczyna padać deszcz. Wygodniej nam będzie porozmawiać wewnątrz u ojca Babou. , - Ja idę do domu - oświadcza Soubirous. D'Angla chwyta go po przyjacielsku za ramiona. - Do domu? A co ty będziesz robił w domu w niedzielę o 11 przed południem? Otóż nie pójdziesz do domu, bo żandarmeria zaprasza cię na wódkę. - Ale ja jednak pójdę - broni się Soubirous, chociaż już tamci mężczyźni zdążyli go wepchnąć do środka. Obydwie izby w gospodzie są zapchane ludźmi, co jest zresztą stałym zjawiskiem od czasu, kiedy Lourdes stało się najsławniejszym miastem Francji. Dla wchodzących znakomitości miejsce robi się od razu. D'Angla przywołuje potężnego ojca Babou: - Nie chcemy dziś nic z twojego samogonu! Przynieś nam coś specjalnego, Babou, nawet jeśliby to miało pochłonąć dodatek służbowy. Gościmy dziś naszego przyjaciela. Baibou nadyma policzki i cmoka czubki palców. - Mam jeszcze w piwnicy trzy buteleczki w najwyższym gatunku. Z amatorami wódki jest od wiek wieków zawsze ta sama historia. A mianowicie że łatwiej jest oprzeć się pierwszej szklaneczce aniżeli drugiej, łatwiej drugiej niż trzeciej i tak dalej. Przy pierwszej szklance myśli Soubirous: nie można ubliżyć władzy. Przy drugiej nie myśli już nic, tylko rozkoszuje się dawno nieznanym smakiem palącej wódki. Przy trzeciej postanawia pić dalej i milczeć. Jeśli nie będzie z nimi rozmawiał, nic się złego stać nie może. Naokoło stołu żandarmskiego pchają się kibice, chcący asystować przy tej hazardowej o wielką stawkę grze. D'Angla zasypuje Franciszka pochlebstwami. - Na honor, podziwiam cię, chłopie, jak ty się potrafisz zachować. Przecież nazwisko twoje figuruje we wszystkich gazetach świata i pomyśleć, że wciąż jeszcze mieszkasz w tym lochu. Nie chcę się w to mieszać, 'ale powiem ci tylko tyle: mógłbyś zrobić majątek. Różne bogate dewotki obsypałyby cię hojnie i nikt nie mógłby ci z tego zrobić zarzutu. My jednak, władze, wiemy teraz dobrze, że na pieniądze nie lecisz i pozostałeś takim samym chudopachołkiem, jakim byłeś przedtem. Cały mój szacunek, Soubirous! - Każdy robi, jak uważa - odpowiada skromnie wychwalany. Belhaohe, który ma nieświetne wyobrażenie o niesprzedajności różnych generałów, ministrów, prefektów i innych wysoko postawionych osobistości, lekkim gwizdnięciem przez zęby wyraża swoje uznanie. - Saprilsti! Jakiś ty niepodobny do naszych wielkich panów! Ich nie potrzeba prosić. Sami biorą. - Nie znam wielkich panów - odpowiada ostrożnie Soubirous. Na to jeden z kibiców wtrąca się: - Należy ci się młynek, Soubirous. Niech to wszyscy diabli! Nad rzeką Lapaca stoją dwa nieczynne, a wody w tym roku będzie dosyć po takiej zimie. Powinni ci podarować taki młyn i nikt nie mógłby tego wziąć za złe. Tym bardziej że praca młynarza to przecież praca dla ogólnego dobra. - Co prawda, nie jestem 'gorszym młynarzem od wielu innych - wtrąca Soubirous ostrożnie, aby nie powiedzieć za dużo, choć temat ten porusza go do głębi. W takt takiej gadaniny opróżniają pierwszą butelkę. Oczywiście, gość zostaje uraczony obficiej od innych, toteż po długotrwałej abstynencji poddaje się już bez protestu rozkosznemu, oszołomieniu. Już i w drugiej butelce pokazuje się mętny osad na dnie, kiedy d'Angla z udaną dobrodusznością zagląda mu w oczy. - Jesteś dla mnie zagadką, bracie! Masz córkę wybraną przez niebo. Dwadzieścia tysięcy ludzi było ostatnio w grocie. A ciebie nikt tam ani razu nie widział. Co mamy o tobie sądzić, powiedz, co o tym myślisz? - Jestem prostym człowiekiem, i nikogo nie powinno obchodzić, co ja myślę! - NIe wykręcaj się jak piskorz, Soubirous, powiedz, wierzysz czy nie wierzysz? Soubirous, któremu alkohol coraz mocniej uderza do głowy, nie może już dłużej opanować języka. - Wam się wydaje, że jesteście ze wszystkich najmędrsi - wykrzykuje. - Dlatego, że jeździcie kolejami i wysyłacie telegramy do wszystkich krajów, wydaje wam się, że Najświętsza Panna nie może zstąpić do ludzi takich jak my. A ona jednak przychodzi do takich jak my, jak Boga kocham. A jeśli zechce, i ona może sobie pojeździć koleją. - Dobrze gada! - wrzeszczą kibice. - Dlaczego by sobie Najświętsza Panna nie mogła też jeździć 'koleją? Nasz dziekan, powinien zaraz o tym zatelegrafować biskupowi w Tarbes. Mały Oallet, najmocniej podchmielony, tłucze w stół pięściami. - Nie koleją - ryczy. - Balonem! Koniecznie balonem! I to z całą Rodziną Świętą! Takie prymitywne bluźnierstwa sprawiają uciechę sercom małych ludzi, nawet jeśli nie są zdecydowanymi niedowiarkami. Toteż bezczelne drwiny z niebieskich potęg zyskują sobie od razu tanią popularność. Zadymiony lokal aż się trzęsie od wybuchów śmiechu. I nagle wśród tej zabawy brygadier stawia niewinne pytanie: - Jak to jest, Soubirous, jak się należy do Świętej Rodziny? - Jak to jest, jak się co?... - jąka się pijany. - No bo ty przecież należysz teraz do Świętej Rodziny, Sobirous. - Jak to? Dlaczego mam należeć do Świętej Rodziny? - Jak to dlaczego, uważaj no dobrze! Przecież wiesz, co to jest Święta Rodzina. Najświętsza Panna, Jej Syn i zacny stary św. Józef... - Sw. Józef! - woła ktoś. - Przypomina mi zawsze księcia małżonka Alberta, męża angielskiej królowej Wiktorii... - Cicho tam! Nie ubliżać głowom obcych państw - pieje Callet - bo musielibyśmy zareagować. - Książę Albert umie takie rzeczy, których św. Józef na pewno nie potrafi - wtrąca się jakiś znawca. Ale brygadier drapiąc się z lekka po faworytach czeka cierpliwie. Wodniste, rybie oczy w nalanej czerwonej twarzy patrzą pobłażliwie. Wreszcie Odzywa się: - Jeśli Najświętsza Panna odwiedza twoją Bernadettę, robi to jedynie z powodu pokrewieństwa. To chyba jasne. A może dla ciebie nie jest całkiem jasne? Widocznie czuje się spokrewniona z twoją. Bernadettą, co? Tego nie możesz chyba zaprzeczyć? - Tego nie możesz zaprzeczyć - powtarza jak echo Callet i nagle ostro naciera na Franciszka. - Natychmiast musisz się przyznać, że należysz do Świętej Rodziny! Souibiirous wypił właśnie tę rozstrzygającą szklaneczkę, po 'której miłe oszołomienie przechodzi często w tragiczny patos. Wolno podnosi się i z ponurą twarzą bełkocze: - Przyznaję, że należę do Świętej Rodziny! Zebrana w szynku gawiedź bije huczne brawa i nie posiada się z radości. Callet usiłuje przekrzyczeć zgiełk. - Uciszcie się i słuchajcie, co powiem. Jeśli macie zaszczyt znajdować się w towarzystwie członka Świętej Rodziny, to przede wszystkim nie wolno wan tu rzygać po kątach. - Spokój - huknął d'Angla i czeka aż się hałas uciszy. Potem przybliża ponad stołem swoją czerwoną twarz tuż do bladożółtej twarzy Franciszka. - A teraz powiedz mi, Soubirous, i nie wstydź się, jak to jest, gdy się należy do Sw. Rodzimy? Zgaszonym wzrokiem rozgląda się nieszczęsny Soubirous po izbie. Grube krople potu występują mu na czoło. Za długo pościł i w ogóle nie znosi większej ilości alkoholu. Poza tym pił za prędko. Wargi jego są jakby sparaliżowane. - Jeśli się należy do Rodziny Świętej - bąka niewyraźnie. - Jeśli się ma Świętą Rodzinę to... to... to jest przekleństwo! Przy tych słowach osuwa się na krzesło i chowa głowę w ramionach. Nikt się już nie śmieje. Żandarmi wraz z Calletem wychodzą do studni i leją sobie wodę na głowę. Dopiero potem z lekka wytrzeźwieni, mają odwagę wyjść na ulicę. Po pół godziny wracają po Franciszka i odstawiają go do domu. I znów rozchodzi się po Lourdes uporczywa pogłoska, że prokurator cesarski po raz drugi kazał aresztować ojca Bernadetty. Brygadier d'Angla, żandarm Bełhache i policjant Callet wstydzą się. Wstydzą się nawet do tego stopnia, że po krótkiej naradzie postanawiają nie zaraportować "o wypadku gorszącego pijaństwa", chociaż władze byłyby im niewątpliwie bardzo za to wdzięczne, a tygodniowe pisemko Le Lavedan z rozkoszą umieściłoby moralizujący, pseudonaukowy artykuł pod tytułem: Córka alkoholika OGIEŃ IGRA Z TOBĄ, BERNADETTO! Mija całych dwadzieścia dni, zanim Pani daje znać Bernadetcie, że wróci do Massabille. W ciągu tego okresu zamieszanie rośnie zastraszająco. Specjalnie dzieci z Lourdes biorą w nim tłumny udział. Nikt zrozumieć nie może, co w nie wstąpiło. Pewnego popołudnia wielka grupa dzieci w wieku 9-12 lat maszeruje do groty, aby tam urządzić parodię błogosławienia różańców, cudownych uzdrowień itp. Tyle w tych scenach jest bluźnierczej złośliwości, że wieśniaczki modlące się przy grocie uciekają z przerażeniem. Dziekan Peyramałe pieni się ze złości. Gotów jest przysiąc, że to lwy z Cafe Francais reżyserują tę hecę, oczywiście w porozumieniu z władzami. Nie mogąc jednak niczego udowodnić dorosłym, ksiądz dziekan łapie między uczniami szkolnymi dwóch młodocianych podżegaczy i własnoręcznie daje im w skórę. Następnej zaś niedzieli w krótkim przemówieniu z ambony, nie wymieniając nazwiska Bernadetty, broni jej przed wulgarną złośliwością napastników. Ludzie słysząc te słowa nie dowierzają własnym uszom. Cóż to, czyżby Kościół zmienił zdanie? Nie. Ksiądz Maria Dominik Peyramale sam nie jest jeszcze całkowicie przekonany o prawdomówności Bernadetty ani pewien jej zdrowego rozsądku, lecz myśl o dziewczynie nie opuszcza go ani na chwilę. Choć nie przyznaje się do tego, czuje się bezradny i wstrząśnięty do głębi. Mimo własnej chęci zaczyna bojować po stronie tych, o których chciałby zapomnieć jak o dręczącym śnie. W tym samym czasie Vital Dutour i Jacomet gorliwie wykorzystują cudaczne małpowania i mistyfikacje. Codziennie długie raporty policyjne wędrują do pana Massy'ego i do prokuratury w Pau. Opisywane są w nich nie tylko "uczniowskie kawały" sztubaków, nie tylko mniej, lub więcej udane próby naśladowania Bernadetty, podejmowane przez najróżniejsze kandydatki dramaturgii, lecz również i owe niewyjaśnione wypadki ostrych zaburzeń umysłowych. Historia nagłego obłędu wzorowego Aleksa i prędkie jego uzdrowienie przez ojca Beluze'a, opisy różnych ataków zemdleń i szałów przesyłane są regularnie do zwierzchnich władz. Nie przesyła się natomiast oświadczeń kilku chorych, którzy twierdzą, że po użyciu źródlanej wody zostali natychmiast uzdrowieni lub też poczuli się o wiele lepiej. Nie można brać panu komisarzowi za złe, że nic o tym nie referuje, gdyż większość tych uzdrowień oparta jest na zeznaniach bałamutnych i zagmatwanych. Minister Roulland nie jest niezadowolony z raportów nadchodzących z Lourdes. Niezły materiał będzie mógł dostarczyć rządowej prasie. Zamiarem jego jest wycofanie objawień massabielskich spod jaskrawych reflektorów religijino-połiitycznej dyskusji, a przesunięcie ich w strefę obojętnego półcienia, to znaczy na te szpalty, które gazety rezerwują codziennie dla historii o duchach, i wężach morskich, o zemście mumii, o spirytyzmie i innych sensacjach. W efekcie nowa nuta poczyna dźwięczeć w dotychczasowym akordzie. A więc najpierw Bernadetta jest oszustką, potem ofiarą młodocianego obłędu, wreszcie prawdą jest, że widuje Panią w grocie. Od dawien dawna istoty o słabym systemie nerwowym miewają okultystyczne objawienia. Wszędzie i zawsze zjawiały się takie "tajemnicze fenomeny". Nie jest to nic przyjemnego, ale też i nie ma żadnego znaczenia. Po prostu historia o duchach nie mająca nic wspólnego z religią. Należy raczej do mrocznej dziedziny życia, której nie zdołały jeszcze rozświetlić promienie wschodzącego słońca rozumu. Kościół sam jest zaciętym wrogiem tych mroków. Jeśli zaś mowa o Pani, to nie różni się ona zapewne w swej istocie od "czarnego luda", którym nierozsądne matki straszą swoje dzieci. Mniej więcej w taki sposób lawiruje umiarkowana prasa rządowa, nie chcąc broń Boże narazić na szwank dobrych stosunków między Kościołem a państwem. Ułożenie się tych stosunków jest osobistym dziełem Ludwika Napoleona. Przeciwko takiemu stanowisku oburzają się znowu gazety jakobińskie, lewicowe. Nie przyznają owym średniowiecznym mrokom prawa egzystencji w XIX stuleciu, nazywając je ciemnotą, obskurantyzmem, wstecznictwem. Jeśli gdziekolwiek w oświeconej Francji jakiś duch jaskiniowy odważy się wychodzić na światło dzienne, należy go bezlitośnie zniszczyć, unieszkodliwić. Z tym poglądem nie zgadza się znów cały odłam prasy konserwatywnej i katolickiej. I tak naczelny redaktor wpływowego organu L'JJnivers Ludwik Veuillot - ku przerażeniu ministra Roullanda - jedzie osobiście do Lourdes. Po powrocie do Paryża ogłasza szereg entuzjastycznych artykułów o Bernadetcie, a Panią Massabielską przedstawia w tak jasnych barwach, że od razu pozyskuje dla niej najszersze koła reakcyjnego mieszczaństwa. Tym sposobem to, co miało, służyć do wybielenia i załagodzenia całej "afery narodowej", wywołuje nowy spór, a zagadnienie cudu zajmuje coraz więcej miejsca w umysłach francuskiego narodu, bez względu na różnice przekonań. Roulłand udaje się na naradę do swego kolegi, ministra finansów FoukLa, który jest zarazem pośrednikiem w różnych sprawach delikatnych między cesarzem a ministrami. RouMand, historyk z zawodu, deklamuje z patosem: - Dla nas Napoleon - to Cezar. A więc niech Cezar nareszcie przemówi. Po dwóch dniach minister Fould rewizytuje Roullanda: - Drogi kolego, wie pan zapewne o tym, jak bardzo cesarz jest zabobonny. - Czy to ma oznaczać, że cesarz wierzy w Panią? - pyta z naciskiem Roulland. - O tym nie ma mowy. Panie, w które wierzy cesarz, nie są bynajmniej tak tajemnicze. Wierzy on jednak w "to, że Pani, w którą nie wierzy, może mu przynieść nieszczęście. Typowa psychologia zabobonu. - Cóż więc cesarz zamierza zrobić? - Cesarz uważa, że panowie powinni sami we własnym zakresie skończyć z tą historią. - Czy mam przez to rozumieć - pyta Roulland - że cesarz zgadza się, abyśmy zamknęli grotę? - O nie, z tym byłbym ostrożny, mój drogi - uśmiecha się Pould. - Cesarz nie życzy sobie konfliktu z duchowieństwem. Jak nam wszystkim wiadomo, cesarz marzy o tym, aby stać się wybawicielem Włoch jak niegdyś Bonaparte. Gallów nieustannie zarzuca go propozycjami przymierza. Jeśli dojdzie do wojny, naj-drażliwszym problemem będzie państwo kościelne. Drogi Roullandzie, niechże pan postara się nakłonić biskupa z Taorbes, aby on ze swej inicjatywy kazał zamknąć grotę. Ten monseigneur Laurence to podobno otwarta głowa. Rozmowa powyżej przytoczona ma ten skutek, że biedny baron Massy ku swemu wielkiemu niezadowoleniu otrzymuje zlecenie udania się raz jeszcze do biskupa. I znowu, jak stwierdza dokładnie na swoim zegarku, każą mu czekać dłużej niż pięć minut, poirytowany, z trudem zachowuje swą zwykłą nienaganną postawę. ?- Mam nadzieję, Ekscelencjo, że wbrew wszystkiego, co się dzieje, ksiądz biskup zechce zmienić swój dotychczasowy pogląd. Sprawozdania policji, jakie otrzymuję z Lourdes, są przerażające! Ulicznicy święcą wodę, błogosławią różańce, podejrzane dziewki parodiują Najświętszą Pannę. Jeśli się temu nie położy kresu, wypadki w Lourdes łatwo mogą doprowadzić Francję do protestantyzmu i ateizmu. Zdenerwowany baron niepotrzebnie wygłasza ten wstęp podniesionym głosem. Bertrand Severe Laurenee zachowuje zupełny spokój. - Zajścia te są również i mnie dobrze znane - mówi po umyślnej przerwie - i szczerze nad nimi boleję. Nie należy jednak przesadzać, choć nie ulega wątpliwości, że kilku niesfornych sztubaków popełniło zbyt gruby żart. Jak mi doniesiono, ksiądz proboszcz ukarał ich odpowiednio. Obawiam się jednak, prefekcie, że pańscy 'znakomici zresztą urzędnicy w tym wypadku wykazują zbyt wiele gorliwości. Prefekt, wytrącony z równowagi, zapomina nawet o swej wrodzonej uprzejmości. - Urzędnicy moi, Ekscelencjo - mówi napastliwym tonem - starają się przywrócić spokój dnia powszedniego, podczas gdy wasi księża chowają głowy w piasek. Sarkastycznie opuszczone wargi biskupa drgnęły niedostrzegalnie: - Duchowieństwo zachowuje się tak, jak tego wymagają przepisy. A musi pan przyznać, że wobec niesłychanego wzburzenia mas niełatwo nam tak postępować. - Milczenie kleru, Ekscelencjo, staje się coraz większym niebezpieczeństwem dla porządku i spokoju. Bo albo objawienia w Lourdes mają charakter nadprzyrodzony w teologicznym znaczeniu tego słowa i wtedy koniecznym jest, aby je Kościół jako takie uznał, albo wszystko jest oszustwem i w tym wypadku powinien je Kościół potępić. Od biskupa zaś oczekujemy decyzji. Ekscelencja uśmiecha się pobłażliwie: - Żałuję, że nie mogę się zgodzić na pańskie kategoryczne albo - albo, a poza tym zdaje się pan przeceniać rolę biskupa. O tak, gdyby pytanie, co jest prawdą a co fałszem w rzeczach nadprzyrodzonych, można było tak łatwo rozstrzygnąć!... A tymczasem nawet w sprawach codziennych, światowych jakże trudna bywa nieraz decyzja. Pomiędzy pańskimi dwiema przeciwnymi tezami istnieją jeszcze "tysiące wątpliwości i odcieni. Aby przebić się przez ten mroczny świat i dotrzeć do prawdy, potrzeba nam dużo czasu i sumiennych dociekań, a przede wszystkim' pomocy Ducha Świętego. - Innymi słowy, Ekscelencjo, nie ma końca tej sprawie. Biskup podnosi szeroką, o krótkich palcach rękę i bawi się złocistym, klejnotami wysadzanym krzyżem na piersiach. - Pan, drogi prefekcie, widzi w tym wszystkin tylko i jedynie potępienia godne występki, o których melduje panu policja. Tymczasem ja otrzymuję również i inne, przyjemniejsze wiadomości. Mogę panu zdradzić, że w Lourdes i w całej mojej diecezji mnożą się objawy bardzo 'pocieszające. Wrogowie podają sobie ręce w imię Chrystusa, a takiej żarliwości w modlitwie nie pamiętamy od dziesiątek lat. Baron nerwowo zaczyna wciągać czarne glansowane rękawiczki. - Owszem, modlą się, ale w miejscu nie poświęconym i niewłaściwym - wtrąca sucho. - Modlitwa jest wszędzie równie dobra, prefekcie! W tym momencie baron uznaje, że nadeszła odpowiednia chwila dorzucenia najsilniejszego atutu. Ostrożnie wyjmuje z portfelu wycinek z gazety. - Czy Ekscelencja pozwoli, że zaznajomię go z opinią naszej najwpływowszej gazety? Otóż L'Lre Imperiale pisze w ten sposób: "Aby ustanowić nowy przybytek modlitwy, należałoby mieć ku temu ważniejsze przyczyny niż wypowiedzi histerycznej dziewczyny oraz wybrać bardziej godne miejsce niż 'kałużę, w której ona urządza sobie toaletę". Biskup Bertrand Severe Laurenoe z doskonałą obojętnością wysłuchuje powyższego cytatu. Przy pożegnaniu mówi łagodnie: - Panie prefekcie, -pan jest obowiązany myśleć i działać wyłącznie jako administrator swego departamentu. Ja zaś mam inne obowiązki. Jestem nie tylko zarządcą swej diecezji. I dlatego, acz z wielkim żalem, nie mogę panu nic pomóc. Wszystkich tych rozmów, interwencji i narad, jakie prowadzą wielcy tego świata, Bernadetta Soubirous nie domyśla się wcale. Gdyby się o nich dowiedziała, nie zrobiłoby to na niej wielkiego wrażenia, 'gdyż te następstwa jej miłości nie mają nic wspólnego z samą miłością. Dziewczyna w czasie urlopu Pani pragnie że wszystkich sił naprawić stosunki domowe i przerzucić most nad przepaścią, jaka się wytworzyła między nią a jej rodziną. Całe dnie spędza w domu. Opiekuje się braciszkami i stara się wyręczać matkę na każdym kroku. Jedynie od pójścia do szkoły wykręca się, jak tylko umie. W wigilię czwartku, ostatniego w marcu, Bernadetta nagle uświadamia, sobie, choć nie umiałaby powiedzieć skąd i jak, że Pani jutro wróci. Natychmiast mówi o tym matce, ciotce Bernardzie i Lucylli. Ogarnia ją gorączka radosnego podniecenia. Przez całą noc nie zasypia ani na chwilę. W tenże .sam czwartek, ostatni w marcu, o godzinie jedenastej przed południem zjawia się na probostwie dr Dozous. Dziekan rzadko widuje lekarza miejskiego i przeważnie tylko w czasie jakichś oficjalnych okazji. Pomimo jednak, że nie utrzymują z sobą ożywionych stosunków, obydwaj mężczyźni czują do siebie wyraźną sympatię. Jeden wie o drugim, że z narażeniem się na krytykę tak zwanych lepszych sfer pracują obaj dla dobra "utrudzonych i obciążonych". Dziekan wita doktora trochę zdziwiony, lecz z wielką życzliwością. Nie przyjmuje odmowy i częstuje gościa butelką burgunda. - Tak mało mamy okazji, aby ze sobą pogawędzić, drogi doktorze! - Przychodzę właściwie nie na pogawędkę ani na szklankę wina - odpowiada lekarz i w zamyśleniu, wpatruje się pod światło w purpurowy napój. - Cieszyłbym się szczerze, gdybym, mógł choć raz czymś się panu przysłużyć - mówi Peyramale i swymi dziwnie gorejącymi oczyma wpatruje się w szczupłą twarz lekarza. ,- Obawiam się, że nic więcej Wasza Wielebność nie będzie mógł dla mnie zrobić, jak tylko wysłuchać mnie cierpliwie... Otóż byłem dziś rano w--grocie Massabielle... Peyramale bez słowa podnosi głowę i zdaje się jakby zamykać w sobie. Dozous waha się: - Nie pierwszy dziś raz byłem świadkiem objawień... To jednak, co oglądałem tego ranka, jest... jakby to powiedzieć... dotychczas najbardziej niesamowite... Peyramale pełen napięcia wpatruje się w lekarza, nie zmieniając zresztą .ani trochę swej sztywnej pozy. Nie odzywa się ani słowem. - Koniecznym jest pewien wstęp, 'księże dziekanie. Otóż jak Wasza Wielebność zapewne słyszał, przed sześcioma tygodniami w czasie jednego z objawień zbadałem małą Soubirous bardzo dokładnie. Już wtedy doszedłem do przekonania, że nie chodzi tu ani o przypadek katalepsji, ani o jakąś chorobę umysłową. - Czy udało się panu sformułować jakąkolwiek diagnozę? - przerywa Peyramale. - Stany psychiczne tego rodzaju są jeszcze zbyt mało zbadane. Istnieje wprawdzie na ten temat cała obszerna literatura, którą sobie natychmiast sprowadziłem. Nie chcę jednak twierdzić, abym po przestudiowaniu jej poczuł się o wiele mądrzejszy. W końcu znalazłem, czytając opisy niektórych.wypadków, pewnego rodzaju objaśnienie, a mianowicie że wizjonerzy pod wpływem oglądanych przez siebie obrazów mogą się sami wprowadzić w sen hipnotyczny. - Chwileczkę, szanowny doktorze! Czy to oznacza, że pan uważa Bernadettę za prawdziwą wizjonerkę, a wyłącza wszelkie... mocniejsze określenia? - Bernadetta - oświadcza Dozous - jest bez wątpienia prawdziwą wizjonerką. Lecz wizje nie są moim zdaniem żadnym cudem dopóty,, dopóki nie wywołują obiektywnych następstw. Pan de Lafite twierdzi, że niezwykle rozwinięte mózgi nawiedzane przez wizję stwarzają potem 'arcydzieła sztuki i ducha. I że w tym leży tajemnica Michała Anioła, Raoine'a czy Szekspira. Twierdzi on dalej, że te olbrzymy umysłu nie uświadamiają sobie prawie owych nawiedzających ich wizji, podczas gdy mózgi genialne, lecz prymitywne ucieleśniają swoje widzenia w określonych postaciach, jaką np. jest Pani Massabielska. Peyramale odłożył swoją długą fajkę' i siedzi nieporuszony. - Czy uważa pan powyższą definicję tego Paryżanjna za wystarczającą? - Uważałem ją za wystarczającą aż do chwili, w której wytrysnęło źródło. - Czy tym samym w opinii pańskiej powstanie źródła byłoby dostatecznym dowodem cudu? Przy tym pytaniu dr Dozous robi się niespokojny. - Jestem badaczem przyrody, czcigodny przyjacielu, i jako taki, mało skłonny do wiary w cuda. Źródło jest tylko źródłem. Nauka ustaliła już, że bywają istoty hiperwrażliwe ze specjalnym uczuleniem na znajdujące się pod ziemią żyły wody czy metalu. Być może, że Bernadetta jest właśnie jedną z nich. Peyramale w zamyśleniu powtarza trzy obce wyrażenia: - Prymitywne, genialne, hiperwrażliwe. Czy to wystarczy do wyjaśnienia tej sprawy? - Wystarczyłoby, księże dziekanie, owszem, ale... tylko do momentu uzdrowienia dziecka Bouhouhorts. - A czy może to uzdrowienie zmusza pana, jako badacza przyrody, do kapitulacji i uwierzenia w cud? - Niezupełnie, księże dziekanie - waha się Dozous - kolega mój dr Lacrampe utrzymuje, że w źródlanej wodzie w Massabielle działają pewne nieznane czynniki lecznicze. Nie mogę tego. przypuszczenia całkowicie wyłączyć. - Silny to jakiś czynnik, co prawda - mówi wolno swym matowym głosem Peyramale - że jedna jedyna kąpiel w tym źródle uzdrawia sparaliżowane dziecko... Lekarz przytakuje. - Bardzo silny! Zwłaszcza jeśli się bierze pod uwagę, że uzdrowienie nastąpiło natychmiast. Nie chciałbym jednak zaprzeczać twierdzeniu. dra Laarampe'a, że źródlama kąpiel mogła ewentualnie tylko przyspieszyć dawno już trwający proces uzdrowienia, który jakoś uszedł moim oczom. Wprawdzie i matka, i wielu innych świadków twierdzą, że w chwili cudu dziecko było już w agonii. Wobec wypadku 'jednak, 'który nastąpił" dzisiaj, nie ma miejsca na jakiekolwiek wątpliwości. Jest to fakt niezaprzeczalny, którego naocznym świadkiem byłem ja osobiście. Peyramale milczy. Nie spuszcza oczu z twarzy gośca,. oczu, które już nie płoną, lecz z dziwnie upartym wyrazem wpatrzone są w lekarza. Dozous opowiada, że poszedł dzisiaj do groty dlatego, aby zobaczyć, jakie Wrażenie wywrze na wizjonerce spotkanie z Panią po tak długiej rozłące. I rzeczywiście, zdawało się, że Bernadetta zapadła w ekstazę tak głęboką i długotrwającą, jak nigdy przedtem... Widocznie ponowne zobaczenie się z Panią wyczerpało ją zupełnie. Dziwne przemienienie dziecinnej twarzyczki w przepiękną martwą maskę rówMeż nigdy dotąd nie było tak niesamowite i wstrząsające, jak w tym dniu. Wszystkie kobiety szlochały, płakali także mężczyźni. Bernadetta, cały czas na klęczkach, nie poruszała się prawie wcale. Zwykłe obrządki przy źródle, naWet pokłony i szepty zostały dziś zupełnie zaniedbane. Odmawiała jedynie różaniec. Po raz pierwszy w grocie skonstatował Dozous, że dziewczynka zapadła w rodzaj głębokiego snu, graniczącego z zupełną bezprzytomnością. Zdziwił go ten głęboki sen, gdyż nieraz przedtem zaobserwował, że Bernadetta mimo stanu zachwycenia, w jaki zapadała, zdawała sobie sprawę ze wszystkiego, co się wokoło niej działo. Jak zwykle trzymała w leWej ręce swój czarny różaniec, a w prawej zapaloną świecę. Ręce jej nie poruszały się wcale. Z lewej, trochę uniesionej w górę, spomiędzy sztywno rozstawionych palców zwisał różaniec. W pewnej chwili prawa ręka, zapewne zmęczona ciężarem grubej świecy, schyliła się z lekka w lewo, przy czym płomień świecy zaczął przypalać rozstawione palce ręki lewej. Krewniaczki rzuciły się ku ieJ, aby zabrać jej świecę. Lecz Dozous, w którym - jak sam to przyznaje - obudził się badacz, wyciągniętymi ramionami zatrzymał cisnące się do niej kobiety. Potem wyjął zegarek. Nie ma transu, myślał sobie, który by znieczulił ból od oparzenia. I choć języczki ognia oblizywały tylko szczupłe palce Bernadetty, jednak obejmowały je wciąż od nowa i musiały zniszczyć co najmniej nabłonek zewnętrznej warstwy skóry i spowodować rany od oparzenia. Wystarczy sobie tylko uprzytomnić, jak każdy palec zbytnio przybliżony do płomienia cofa się instynktownie. Tymczasem dr Dozous patrząc na zegarek obserwował, jak przez całe 10 minut płomień świecy igrał z niewrażliwymi na ból palcami Bernadetty. Potem dziewczynka wstała z klęczek i podeszła bliżej skalnej niszy. Widocznie Pani ją przywołała. Po skończonym widzeniu Dozous obejrzał natychmiast rękę ekstatyczki. Była trochę osmolona, lecz nietknięta. Nigdzie ani śladu najmniejszego oparzenia. Wtedy lekarz wziął palącą się świecę z rąk jednej z kobiet i ostrożnie dotknął nią palców Bernadetty. Dziewczynka krzyknęła natychmiast: - Co pan robi? Dlaczego mnie pan parzy? Dozous opowiada wszystko w krótkich i rzeczowych 'zdaniach, a na zakończenie oświadcza: - Wszystko to widziałem na własne oczy, jestem jednak pewien, że gdyby mi jakiś inny, rzekomo naoczny świadek, choćby sam ksiądz dziekan, taką historię opowiedział, uśmiałbym się serdecznie. Maria Dominik Peyramale skoczył na równe nogi i wielkimi krokami przemierza gabinet. - Więc jakie jest pańskie wytłumaczenie? - pyta wreszcie. - Czytałem o fakirach i świętych hinduskich - odpowiada Dozous - którzy każą się żywcem zakopywać, przechodzą przez płomienie lub kładą się na gwoździami nabitych deskach nie odnosząc żadnych nawet zadrapań. Może to prawda a może i nie. Jeśli jednak jest prawdą, to my, lekarze, musimy przypuszczać, że ciało ludzkie, pobudzane jakąś nieznaną energią duchową, zdolne jest popaść w stan zaprzeczający prawom natury. - Bernadetta nie jest ani indyjskim fakirem, ani wyrafinowanym ascetą, tylko całkiem zwykłym, nieświadomym stworzeniem - mówi Peyramale z pewnym 'zniecierpliwieniem. - To nie jest żadne wytłumaczenie. Teraz z kolei wstaje' doktor. I po nim widać zdenerwowanie. - przez cały czas, księże dziekanie, zadawał mi ksiądz pytania. A przecież ja po to przyszedłem, aby usłyszeć zdanie Waszej Wielebności. Czekam na nie. Peyramale chodzi wciąż po pokoju i nie mówi nic. Jest do głębi przejęty, -dręczą go wątpliwości i nieufności, 'których wciąż jeszcze nie może przezwyciężyć. LACADE RYZYKUJE ZAMACH STANU Pan mer promienieje. Spomiędzy obwisłych fioletowych policzków przedsiębiorczym klinem wystaje szara gęsta broda. Powodem tego nastroju jest leżące na biurku pismo, orzeczenie zaprzyjaźnionego aptekarza Latoura z Trie. Jest to nie tylko przyjacielsko-życzliwe sprawozdanie, 'ale ścisła naukowa i rzeczowa analiza wody ze źródła Massabielle. Adolf Laoade nie zna się w ogóle na chemii, docenia jednak znaczenie propagandowe przyjemnie brzmiących, efektownych wyrażeń obcych. Czyściutki, przejrzysty opis, sporządzony przez Latoura, przypomina arcydługą receptę jakiegoś lekarskiego luminatra. Już pod punktem pierwszym zestawienia figurują związki chloranowe, wapń i magnez i to - jak wyraźnie zaznaczono - "w dużych ilościach". Chlor jest dobry, wapno jest dobre i magnez jest dobry. Każdy lekarz przepisuje chlor, wapno i magnez. Jak to dobrze ze strony tych trzech przodujących w farmaceutyce pierwiastków, że się grzecznie ulokowały w tej samej wodzie i połączyły w tak korzystną całość. - To dopiero punkt pierwszy - myśli Lacade z rozkoszą zagłębiając się dalej w przyjemne obliczenia. Pomiędzy liniami mruga ku niemu fatamorgana późniejszych jeszcze przyjemniejszych obliczeń. Po chloranach następują w zgodnym szeregu węglany. Te węglany są zapewne, co daj Boże, wcale nie gorsze od chloranów, zwłaszcza jeśli występują w połączeniu z sodem, jak wynika z analizowanej próby. Tyle bowiem wiadomości z chemii medycznej posiada stary smakosz Lacade, aby wiedzieć, że po obiedzie z dwunastu dań łyżka węglanu sodu przynosi pożądaną ulgę. Patrzcie ludzie, to nasze massabielskie źródło dostarczy nam za darmo leku dla wszystkich obżartuchów. O wartości krzemianów, wyliczonych na trzecim miejscu w spisie, ma pan mer już całkiem mętne wyobrażenie. Dlaczego jednak miałby nieufnie odnosić się do tych właśnie krzemianów, jeśli występują one w parze z aluminium, podobno zupełnie przyzwoitym metalem? W dalszym ciągu wyliczenia znajdują się jeszcze tlenek żelaza wiadomo, dla anemicznych dzieci i ożywczy fosfor - panu merowi zaczyna się wydawać zbyt dużo tego dobrego. Zapisane pod punktem 7 związki organiczne zamykają tę długą litanię. Obecność owej organicznej substancji uważa pan Lacade za wysoce pożądaną, gdyż w niej właśnie może tkwić owa tajemnica. Pięknie brzmiąca filozoficzna nazwa mieści w sobie tę niewyjaśnioną jeszcze przez naukę resztę, w której zapewne kryje się ów leczący nerwy składnik, o którym ostatnio w Cafe Francais tak mądrze mówił doktor Lacrampe. Do pozytywnej części swego orzeczenia aptekarz Latour dorzuca z naciskiem małe zdanko negatywne "konstatujemy całkowity brak siarki w składzie tej wody". Lacade zaciera ręce. Chętnie zrezygnuje z tej siarki. Z rosnącym zadowoleniem czyta dalej: "Osobliwość tej źródlanej wody - pisze Latour - jest godna uwagi. Na jej dobro musimy zaliczyć nie tylko jej właściwą lekkość, tak zbawienną dla procesu trawienia, lecz i orzeźwiającą siłę, pobudzającą żywotność całego organizmu. Doceniając niezwykłe związki chemiczne, kwalifikujące wartość tego źródła, myślimy, że nie posuniemy się zbyt daleko, wyrażając przypuszczenie, że nasza wiedza medyczna w niedługim czasie postawi źródło massabielskie, z uwagi na jego siłę leczniczą, na czoło naszych rodzinnych wód mineralnych". W zawiłym stylu ekspertyzy powiedziano tu nawet więcej, aniżeli sobie można było wymarzyć. Powołanie się na wiedzę medyczną jest już pewnego rodzaju naciskiem na nią. Wielki Filhol nie zawaha się prawdopodobnie położyć swego podpisu pod orzeczeniem małego Latoura, gdyż nawet w świecie tych naukowców jeden kruk drugiemu oka nie wykole. Ale o tym potem, Lacade! Filhol wyruszy do ostatniego ataku i zdecyduje o zwycięstwie! Kto wie, czy już za rok analiza podpisana jego nazwiskiem nie ozdobi etykiet na butelkach, które przyszłe "Towarzystwo kuracyjne w Lourdes" będzie rozsyłać w daleki świat. Najpierw trzeba wygrać inną walkę, walkę, do której przygotowania strategiczne zostały w pożałowania godny sposób pokpione. I to przez kogo? Przez zawsze poprawnego pana Massy'ego, przemądrzałego prokuratora Dutoura i tego gamonia Jacometa. Czas już, aby na miejscu tych tchórzliwych urzędniiczków, 'tych marionetek biurokratycznych zaczął działać człowiek czynu, z poczuciem rzeczywistości, który potrafi rozciąć ten gordyjski węzeł. Kto mógłby być tym człowiekiem dla Lourdes, tym handlowym Aleksandrem Wielkim, jeśli nie pan, panie Adolfie? W imię wielkiej przyszłości należy grotę wraz ze źródłem 'zabezpieczyć. Dutour i Jacomet - chcąc bronić państwo przed cudem - prześladowali z bezecną głupotą Bernadettę i jej rodzinę. Ataki ich musiały się rozbić o ubóstwo, prostotę ducha i niewinność. Podczas gdy Lacade zaatakował sam cud i powalił go. Teraz, gdy pieszczotliwie wygładza ręką leżące przed nim orzeczenie Latoura, jest już całkiem pewny zwycięstwa. Z kolei powstaje najważniejsze pytanie: w jaki sposób wywłaszczyć Panią z jej groty, czyli innymi słowy: jak wyrwać grotę z rąk zabobonu, obedrzeć z mistycznego czaru i uroku bajki, do której tęskni każde ludzkie serce? Rząd zawiódł, Kościół tak samo. Obie instytucje skapitulowały przed owymi 20 tysiącami, przed poruszeniem tłumów, które niespodziewanie spadły im na głowę. Państwo i Kościół boją się każdego objawu świadomej woli, jaka się czai w tych niesfornych, kmąbrnych masach. Tak, niewątpliwie strach przed samowolą tłumu jest najgłębszym powodem takiego postępowania dwóch, zagrożonych potęg, Motorem zaś pobudzającym pana Lacadego do czynu jest pobudka najpotężniejsza i powszechna w tym stuleciu - interes. Święta Wielkanocne - bardzo wczesne w tym roku - spędził pan mer w domu, ale bynajmniej nie bezczynnie. Na jego biurku piętrzą się w pożółkłych stosach wszystkie ustawy, dekrety, zarządzenia i okólniki, nadesłane od- wielkiego roku 1789 przez rząd francuski do gminy Lourdes. Lacade cały ten groch z kapustą sumiennie przestudiował. Sam sobie dotąd nie zdawał sprawy, jak wielką swobodę działania pozostawia gminom ustawodawstwo francuskie. Mer jest władcą absolutnym na swoim terenie. Nie jest mianowany, lecz wybierany przez wolne głosowanie ludności. I nikt inny, tylko ludność gminy ma prawo usunąć go z urzędu. We wszystkich sprawach 'państwowych jest on pełnomocnikiem, lecz nie podwładnym prefekta. On jeden jest powołany do wydawania decyzji w kwestiach obchodzących wyłącznie daną gminę. Przed kilku już tygodniami Vatal Dutour zwrócił mu uwagę na pewien bardzo praktyczny dekret. Tylko że Dutour jest typowym prawnikiem, wahającym się stale między za i przeciw. I oto teraz nadszedł czas, aby wykorzystać wskazówkę pana prokuratora, wprawdzie trochę inaczej, niż ten sobie wyobrażał. Pan mer wzywa do siebie dwóch sekretarzy, panów Capde-vilłe'a i Courregesa. - Niech panowie siadają i piszą - zamaszystym krokiem, z miną zwycięskiego wodza obnosząc swój brzuch po gabinecie, dyktuje: - Powołując się na ustawy z dnia 22 grudnia 1789 r., dalej z dnia 24 sierpnia 1790 r., dalej z dnia 22 lipca 1791 r. i wreszcie 18 lipca 1837 r., wszystkie dotyczące administracji municypalnej, podajemy do wiadomości... Lacade rozkoszuje się cytowaniem tak odległych lat. Takie historyczne daty dodają autorytetu temu, kto je potrafi w odpowiednich okolicznościach zastosować. Poczesując włosy kieszonkowym grzebykiem dyktuje dalej napuszonym, urzędowym stylem: - Z uwagi na to, że, po pierwsze: dla dobra religii należy położyć kres pożałowania godnym wypadkom w grocie Massabielle... Odstęp! Pisarze powtarzają zdanie. Słowo "odstęp" świszczy w uszach mera jak cios miecza. - Z uwagi na to: po drugie, że obowiązkiem mera jest dbać o zdrowie publiczne, po trzecie, że ludność miejscowa i przyjezdna coraz częściej używa do picia wody ze źródła w wyżej wymienionej grocie, po czwarte, że chodzi tu o silne źródło mineralne, którego użytkowanie dopiero po naukowej analizie i według przepisu lekarza można będzie udostępnić publiczności, z uwagi na to, że, po piąte, owo użytkowanie wymaga uprzedniej zgody władz, zarządzam, co następuje... - Zarządzam, co następuje... - powtarzają służbiście adiutanci. Lacade staje na chwilę, po czym obróciwszy się gwałtownie, zaczyna dyktować z takim impetem, że pisarze nie mogą nadążyć z pisaniem: Artykuł I. Zakazuje się czerpania wody z wyżej wymienionego źródła. Artykuł I. Zakazuje się jednocześnie chodzenia po brzegu massabielskim, będącym własnością gminy. Artykuł I. Przed grotą Massabielle ustawiona będzie bariera z desek, zamykająca do niej wstęp. Artykuł IV. Każde przekroczenie tego rozporządzenia będzie karane według ustawy. Artykuł V. Wzywa się komisarza policji, szefa żandarmerii oraz straż gminną, aby pilnowali ścisłego przestrzegania powyższych zarządzeń. Podpisano Mer Data w Lourdes - Ratusz. Otrąbiwszy te rozkazy wojenne, pan mer oddycha głęboko. Capdeville otrzymuje polecenie natychmiastowego przepisania wyborową kaligrafią powyższej proklamacji. Courreges zaś zostaje wysłany specjalnym pojazdem, który Cazenave trzyma zawsze w pogotowiu, do prefekta w Tarbes. "" - Jest godzina 12 w południe. Najpóźniej o drugiej powinien stanąć na miejscu, kombinuje Lacade. Rząd nie może się zdecydować na żaden stanowczy krok czy to z braku odwagi, czy z poczucia bezsilności. Może nawet jest w tym jakaś wyższa polityka, której nie mogę rozgryźć. Jest również możliwe, że owa tajna.racja stanu ma związek z dwuznacznym zachowaniem się Kościoła, który niby to ucieka od domniemanego cudu, ale równocześnie całkowicie go się nie wyrzeka. Mniejsza o to, ja jako mer jestem władzą autonomiczną. Zamykając grotę popełniam zamach stanu, nie przekraczając jednak swoich kompetencji. Do licha, nie jestem byle kim i wszystkich ich schowam w jedną kieszeń, a nikt mnie nie może ruszyć z mego stołka. Przeciwnie, spodziewam się, że prefektura i ministerstwo wyznań będzie mi bardzo wdzięczne za mój postępek. To największa przysługa, jaką mogę zrobić prefektowi.. Baronowi nie pozostaje nic innego, jak podcyfrować moje zarządzenie. "Vidi M". Całkiem malutkie M. Tym samym przyjmuje do wiadomości zarządzenie niezależnego mera i swoim autorytetem gwarantuje jego wykonanie. Nic więcej. Gdy jednak owo "vidi" prefekta będzie już figurowało pod moim nazwiskiem, wtedy już nie ja, lecz on będzie odpowiedzialny. Przed moją radą gminną i w obliczu całej ludności mogę się powołać na to małe "M" i z politowaniem wzruszyć ramionami. Na Boga, nie zdziwiłbym się wcale, gdyby mnie obrali prezesem rady ministrów Francji... - Courreges, słuchaj pan - mówi Lacade - jeśli nie otrzyma pan wręcz przeciwnego rozkazu, niech pan zostanie w Tarbes i spędzi tam miły wieczór. Będę czekał na pana do piątej. Jeśli do tej godziny pan nie wróci, będę wiedział, co robić... Bije piąta, Courreges nie wrócił. Najpewniej projektuje sobie przyjemny wieczór w Tarbes, które w oczach światowców z Lourdes uchodzi za wielkie miasto. Posiada nawet teatr - wodewil. A więc "vidi" barona jest tym samym zapewnione. Lacade zaś "wie, co ma robić". Prokurator i komisarz policji otrzymują odpisy burmistrzowe-go obwieszczenia, które wędrują wprost do drukarni Lavedana. A że cios ma być zadany z oszałamiającą szybkością, mer nakłania Jacometa do natychmiastowej akcji. I tej nocy pod przewodnictwem komisarza maszeruje kilku robotników do groty. Godzina nie jest późna i blask pochodni zwabia pokaźną ilość świadków, przyglądających się z zaciśniętymi zębami nowemu widowisku. Od wielu już dni ustawiono tuż pod niszą skarbonkę, do której miano - stosownie do życzenia Pani - składać ofiary na budowę kaplicy. Jacomet konfiskuje skarbonkę, świece, obrazki, wota, a nawet kwiaty, które poskładano przed obrazami Matki Najświętszej. W momencie jednak, gdy komisarz chce zeschnięte bukiety wraz z świeżymi kwiatami własnoręcznie powrzucać do rzeki, przez coraz liczniej gromadzący się tłum przechodzi ponury, groźny pomruk. Jacomet przestraszył się. Przeczuwa, że jeśli zrobi to, na co ma ochotę, zostanie tak samo wrzucony do wody. Zreflektowawszy się natychmiast podchodzi wolno do wozu, na którym złożone są już dewocjonalia wraz z ołtarzykiem i w zamyśleniu dokłada do nich kwiatowy ładunek. Robotnicy tymczasem zamykają dojście do groty parkanem z desek wysokości ludzkiego wzrostu. Naokoło ustawiają tablice ostrzegawcze. Teraz już z drugiego brzegu strumienia Bernadetta nie będzie mogła zobaczyć niszy z Panią. Bernadetta jednakże przez wszystkie te dni pozostaje w domu. Nie chodzi wcale do groty, gdyż od poniedziałku wielkanocnego Pani nie zawezwała jej ani razu. Pani często teraz wyjeżdża na dłuższy czas. Bernadetta znosi opuszczenie bez skargi, gdyż wie, że Najpiękniejsza znów do niej wróci. Następnego dnia wczesnym rankiem wraca Courreges- Pod rozrządzeniem figuruje mała litera "M" pana barona, a zatem zanach stanu udał się w każdym razie z jednej strony! Nareszcie Pani znalazła godnego siebie przeciwnika. Teraz się okaże, czy z tej opresji potrafi się wykaraskać. W godzinę później na murach Lourdes widnieją rozlepione już plakaty z obwieszczeniem. Alarmujące bębnienie Calleta gromadzi wkoło niego ludność nadciągającą ze wszystkich uliczek. Mały policjant pasjami lubi takie publiczne proklamacje. Nadają mu powagi mówcy i politycznego wodza. Z przyjemnością wsłuchuje się we własny krzykliwy głos, deklamujący lichą francuszczyzną z nieodpowiednim akcentowaniem i przeciąganiem po góralsku: - Z uwagi na to... zarządzam, co następuje... Wieczorem tego samego dnia Cafe Francais uroczyście żegna poetę Hiacynta de Lafite'a. Krewni jego wrócili na Święta Wielkanocne do domu i pałac na wyspie Chalet jest pełen ludzi. Lafite wraca do Paryża, gdzie na Rue Les Martyrs oczekuje go nagie ciasne mieszkanko. Tęskni za Paryżem, mimo że każdym nerwem czuje już naprzód, ile go będzie kosztowało smarowanie głupich artykułów do gazet i ile rozczarowań i upokorzeń będzie musiał znosić. Zwykły to los niedocenionego artysty. Nie ma już Wiktora Hugo, który kiedyś pochlebną o nim wypowiedział uwagę. Od dziewięciu lat żyje na najwspanialszym, jakie sobie można wyobrazić wygnaniu. Teofil Gautier, urodzony w Tarbes tak samo jak i on Lafite, przywita się z nim wprawdzie od czasu do czasu w jakimś teatrze czy kawiarni, ale gdyby się ktokolwiek tegoż Gautiera zapytał: - Czy pan przeczytał coś tego Lafite'a? - otrzymałby niechybnie odpowiedź: - A czy ten Latife w ogóle kiedyś coś napisał? Hiacynt de Lafite siedząc w Lourdes tęsknił za Paryżem, miastem światłości, wie jednak, że w Paryżu będzie tęsknił za cichym miasteczkiem Lourdes. Zimowe miesiące, które tu spędził, nie minęły całkiem bez pożytku. Nie mówiąc już o kilku udanych rymach, okres ten dał mu czas i okazję do głębokich refleksji. Poeta nie przyznałby się za nic, że podniecenie, jakie od 11 lutego wstrząsa całym Lourdes, wywarło i na nim silne wrażenie. Faktem jest, że należy do tych nielicznych, którzy nigdy do groty nie poszli i nie asystowali ani razu osobiście przy objawieniach Bernadetty. Nie ma bowiem na świecie większej dumy jak duma intelektualisty. Mimo głodu i chłodu, który nieraz zmuszony jest znosić, uważa siebie nie za człowieka zwykłego, postawionego na scenie życia, lecz za widza zaproszonego przez Boga do dworskiej loży. Przeświadczenie, że nie należy do grona aktorów komedii, lecz do obojętnych obserwatorów, daje mu odurzające poczucie wyższości, które pomaga do zniesienia życia pełnego braków i niedostatku. Intelektualista widzi w sobie nie stworzenie, lecz gościa Bożego. Z tak doskonałą pozycją nie może rywalizować żaden cesarz ani papież. A fakt, że ogół ludzi przeważnie o tym nie jest poinformowany, pomnaża jeszcze tajemniczą rozkosz. I dlatego też Hiacynt, ubogi krewniak bogatych Lafite'ów, spogląda na aferę, jaka się rozgrywa między Bernadettą, jej Panią a mocami tego świata, z niedostępnej, lodowatej wysokości swego ducha. Wysublimowany umysł zaledwie się styka z szarym życiem codziennym, patrząc na nie wyłącznie w świetle pobłażliwej ironii. Słowem Lafite czuje się sam Bogiem, w którego zresztą, wydaje mu się, nie wierzy. Towarzystwo w Cafe Progres jest w komplecie stawili się nawet doktor Dozous i Estradę, którzy w ostatnim czasie jakoś rzadziej tu zaglądają. - Będzie mi pana brakowało - mówi stary CIarens towarzysz codziennych spacerów. - Takeśmy się interesująco kłócili w okresie tych trzech miesięcy. Nie wiem, jak sobie teraz poradzę bez pańskiego stałego sprzeciwu, panie niezrównany opozycjonisto. - Niech pan podziękuje za to tej Pani, przyjacielu - żartuje Lafite - ona mnie zmusza do ucieczki stąd! - Dlaczego Pani? - pyta Estradę, który wziął na serio odpowiedź Lafite'a. - Nie uważam, aby Pani uczyniła panu jakąś krzywdę... - Nie uczyniła mi nic złego? - śmieje się poeta. - Myli się Uważam ją za niezwykle despotyczną istotę. Żąda bowiem zdecydowanego oświadczenia się za lub przeciwko niej. Estradę potakuje gorąco o prawda, Laficie, Pani istotnie żąda tej decyzji. Z- A więc widzi pan, mój przyjacielu - ciągnie dalej literat. - Właśnie to żądanie, zagrażające mej wolności osobistej, uważam za jej największe przestępstwo. Jestem chyba dość skromnym Człowiekiem i żadnym zarozumialcem, mam nadzieję. Ale mimo to, póki żyję, nie wyrzeknę się jednego luksusu, bardzo zbytkownego - prawa do bezpartyjności. Lubię bujać swobodnie i bez skrępowania pomiędzy tak zwanymi niewzruszonymi zapatrywaniami moich bliźnich. Takie ustalone "punkty widzenia" - darujcie mi panowie - są ogromnie męczące. Nie zwykłem uważać człowieka jedynie za smutnego poszukiwacza codziennej strawy, którego trzeba wyleczyć z nadprzyrodzonych, iluzji, lecz zarazem nie mogę strawić tych religijnych ochłapów, jakie dziś rzuca się ludziom. A poza tym, czy panowie nie zauważyli, że nabożne masy czy też rasy mają niezbyt przyjemny, stęchły zapaszek? - Pozwoliłem sobie już kiedyś zauważyć, mój przyjacielu - przerywa stary pedagog - że dzisiejsi poeci zatracili całkowicie łączność z ludem. - Eh, mój drogi, całe to pojęcie lud - odcina się Lafite - należy też tylko do zabobonnych abstrakcji, które macie na sumieniu wy, idealiści, I na zakończenie dodaje: - Od dnia, w którym Pani wtargnęła do Lourdes, czuję się tu nieswojo. Odczuwam wyraźną tęsknotę do grzesznego Babilonu. Do stołu podchodzi Lacade i Vital Dutour. Pan mer, w zwycięskiej pozie dwukrotnie okrążając spacerkiem plac Marcadale, ukazał się już dzisiaj oczom ludu. Wejście jego do Cafe Francais powitano hucznymi oklaskami. To Duran i jego klika święcą swój tryumf. Bohater dnia zwraca się łaskawie do odjeżdżającego: - Opuszcza nas pan, drogi mistrzu. Zapewne chce pan wy-.robić naszemu miastu złą opinię w Paryżu? - Tej przyjemności na pewno sobie nie odmówię, panie merze - odpowiada Lafite z najwyższą uprzejmością. - Nie uważam tego za zbyt rozsądne z pańskiej strony -- uśmiecha się proroczo A. Lacade. - Albowiem Paryż i świat cały przeżyją wkrótce niespodziewany obrót sprawy. Dowiedzą się niebawem, że z naszego miasteczka naprawdę popłynie uzdrawiająca moc, choć nie w tej formie, jak sobie to niejeden wyobraża. I pragnąłbym panie Lafioie, aby pan jako poeta w pięknych słowach ową wielką niespodziankę opisał... W tej samej chwili wszystkie oczy zwracają się ku drzwiom, w których powstał jakiś zamęt. To brygadier d'Angla wzburzony, spocony przepycha się ku prezydialnemu stolikowi. -Panowie - woła zdyszany. - To był prawdziwy bunt, Tłumy przypuściły formalny szturm do groty, porozrywały parkan, pozrzucały tablice. - Gdy pan przychodzi ze służbowym meldunkiem, d'Angla - cedzi Lacade po pełnej godności chwili milczenia - powinien pan Umieć zachować się bardziej stosownie... A więc, co się stało i kiedy? - Przed pół godziną, jak tylko się ściemniło, urządzono napad na grotę. Byłem tam zupełnie sam... - Czy rozumie pan teraz, panie burmistrzu, dlaczego panu nie pogratulowałem pańskiej skądinąd podziwu godnej odwagi? - śmieje' się z satysfakcją Vital Dutour. - Nie, dlaczego? Przecież nic się nie stało - odpowiada Lacade, wstając. Jest spokojny, tylko trochę blady. - Dzisiejszej nocy ustawi się płot na nowo i dwa posterunki bez przerwy będą pilnowały groty. - Odwaga jest kosztowną zabawką - szydzi cesarski prokurator, a po kilku minutach żegna się z Lafite'em tymi słowy: - Jak pan może opuszczać tę interesującą sztukę przed końcem ostatniego aktu, drogi panie? BISKUP OBLICZA NASTĘPSTWA Biskup Laurence wstaje od stołu. Poza dzaefeanem Peyramale'em obecni na obiedzie są jeszcze tylko dwaj goście: pewien kanonik z kancelarii biskupiej i młody kleryk, sekretarz osobisty. Obydwaj księża wycofują się prędko z uprzejmymi przeproszeniami. Jego ekscelencja wyraża ochotę pozostania jeszcze chwilę sam. na sam z dziekanem z Lourdes. Jest to wielkie wyróżnienie, a biskup z Tarbes na ogół nie jest zwolennikiem specjalnych wyróżnień. Zbyt dobrze zna ludzi. Jak wielu wyniesionych z nizin społecznych do zaszczytnych, pełnych blasku godności, zachowuje na dnie duszy gorzki osad wspomnień dawnej nędzy. Przykazanie miłości bliźniego stacza w jego sercu stałą walkę ze starannie ukrywaną pogardą dla ludzi. Rezultatem tego zmagania jest rzadko spotykana poza lodowatej łagodności, za którą czai się ostry i twardy jak diament rozum. Wyjątkową jednak słabość ma biskup Bertrand Laurence do dziekana z Lourdes. Wzajemna ku sobie skłonność istot męskich powstaje przez właściwe wymieszanie podobnych i skrajnie różnych przymiotów. Ten Peyramale, chłop pod pięćdziesiątkę, wciąż jeszcze nie nauczył się panowania nad sobą. Niech go tylko ktoś pogłaszcze pod włos, oczy olbrzyma płoną od razu niesamowicie. Nie zastanawia się, co mówi, i w ogóle nie boi się nikogo. Jego cięte i rubaszne odpowiedzi bawią Jego Biskupią Mość. Poza tym Peyramale jest z urodzenia panem, co imponuje synowi robotnika drogowego. Otaczający biskupa księża, rekrutujący się przeważnie z warstw ubogich, nie potrafią wyzbyć się pełnej namaszczenia służalczości, -tak charakterystycznej dla kleru niższego stopnia, zwłaszcza w krajach południowych. Ekscelencja jest dumny, że pomiędzy podległym mu duchowieństwem znajduje się taki pan, jak Peyramale. Lokaj otwiera kolejno drzwi szeregu salonów, przez które ksiądz biskup, wsparty na lasce z kości słoniowej, przeprowadza swego gościa. Wszystkie komnaty o wyblakłym już trochę przepychu są zimne i niezamieszkałe. Już dwanaście lat żyje Bertrand Severe Laurence w tych pokojach, nie wycisnąwszy na nich najlżejszego śladu swojej osobowości. Znajdują się w takim stanie, w jakim je przejął od swego poprzednika, biskupa Double*a. Ks. Double - człowiek z "tamtych czasów" - posiadał zamiłowanie do pięknych przedmiotów i w skromnych .rozmiarach był ich kolekcjonerem. Laurence zamiłowania do pięknych przedmiotów nie posiada i nie jest kolekcjonerem. Przeciwnie, wyprzedał pewną Ilość obrazów i dzieł sztuki z biskupiego pałacu, aby uzyskane za nie pieniądze przekazać na Caritas. Ludzie z nizin są przeważnie realistami. Nareszcie są u celu wędrówki. Nowe wyróżnienie Peyramale'a. Biskup każe podać czarną kawę w swoim prywatnym pokoju. Jest to pokój, w którym Ekscelencja mieszka, pracuje i sypia. Zanim został biskupem, posiadał na własny użytek tylko bardzo niewielką izbę. I teraz jako biskup nie chce więcej. Nie pomogły perswazje mistrza ceremonii i namowy do zajęcia większej komnaty. Ekscelencja nie dał się przekonać. Trudno byłoby nazwać ten pokój przytulnym czy choćby tylko wygodnym- Jest to średniej wielkości izba z żelaznym łóżkiem, klęcznikiem pod krucyfiksem i lichym obrazem Madonny prosta kanapa, biurko i kilka krzeseł dopełniają umeblowania. Nie można jednak również określić tego wnętrza jako zakonne czy ascetyczne, gdyż Jego Wysokość nie zrezygnował z żadnej wygody, do której był od dawna przyzwyczajony. Wyrzeka się tylko - i to bez najmniejszej kokieterii - wprowadzenia zmian w swoim życiu dlatego, że został biskupem. Biedny był przedtem i biedny pozostał ten syn robotnika. Do różnych braków można się też przyzwyczaić. Aby jednak trzymać się ściśle prawdy, trzeba dodać, że kuchnia u biskupa jest dobra, więcej nawet, jest doskonała, jak to zresztą Peyramale zmuszony jest stwierdzić za każdorazową bytnością. Trzecie wyróżnienie: lokaj podaje proboszczowi długą fajkę. Sam biskup woli dobrą, starą tabakę, o czym zresztą świadczy wygląd jego sutanny. Siadają blisko kominka. Co za zimna wiosna w tym roku! Jedynym przytulnym kącikiem w tym pokoju jest właśnie kominek. Ekscelencja marznie nawet w lecie może mrozi go własna łagodność... - Wypadki w grocie - zaczyna biskup - o których ksiądz opowiadał przy stole, utwierdzają mnie w przekonaniu, że nasze postępowanie było słuszne. Swoją drogą, biedny prefekt czy burmistrz nie wyobrażali sobie zapewne, że ich parkan z desek będzie codziennie na nawo burzony. Niech ksiądz pomyśli, ile szkody wynikłoby dla Kościoła, gdyby świat mógł choć część tych desek zaksięgować na nasz rachunek. Muszę wyrazić księdzu swoje uznanie, księże proboszczu z Lourdes... - Ekscelencjo - odpowiada z największą czcią Peyraraale - odważyłem się prosić o dzisiejszą audiencję, gdyż wcale nie jestem zadowolony z tego, co jest i obawiam się, że zmiana naszego postępowania okaże się konieczna... Biskup strzepuje przygotowaną na palcu porcyjkę tabaki z powrotem do tabakierki zamiast wciągnąć ją do nosa. Jego głęboko osadzone oczy ze zdumieniem wpatrują się w twarz dziekana. Lekkim chrząknięciem pominąwszy wyskok Peyramale'a odzywa się: - Najpierw mam jedno pytanie do proboszcza z Lourdes: Kto to jest Bernadetta Soubirous? - Tak właśnie, kto to jest Bernadetta Soubirous? -- szepcze dziekan z oczami wbitymi w posadzkę. Mija cała minuta, zanim znów podnosi pooraną twarz ku zwierzchnikowi: - Ekscelencjo! Przyznaję się otwarcie, że miałem Bernadettę za. oszustkę, za drugą Różę Tamisier, i dziś jeszcze chwilami tak o niej myślę. Zbyt dobrze znam ten gatunek komediantów i fantastów, opowiadających zmyślone brednie z takim artyzmem, że nie tylko inni, ale i oni sami w końcu w nie wierzą. O tak, to rozpaczliwie pożałowania godni ludzie. - Przyznaję dalej, Ekscelencjo, że później uważałem Bernadettę za wariatkę i że zdarza mi się to jeszcze teraz, choć o wiele już rzadziej. I wreszcie przyznaję się, Ekscelencjo, że widzę w Bernadetcie Soubirous istotę naprawdę błogosławioną i cuda czyniącą... - Sprawozdanie księdza nie jest ani dostatecznie jasne, ani zadowalające, proboszczu z Lourdes - mruczy biskup, którego przenikliwym prawniczy umysł nie ma zrozumienia dla sangwinicznych paradoksów. Nieokreślonym ruchem wskazuje na biurko: - Otrzymałem list od emerytowanego generała, nazwiskiem Vauzous. Uprasza mnie o powzięcie kroków przeciwko zagrożeniu powagi Kościoła. Jest to mniej więcej ta sama piosenka, którą od kilku tygodni śpiewa cały rząd, baron Massy, Roulland i, jak mnie słuchy doszły, nawet sam cesarz. Jedna jest tylko różnica, stary, zacny generał robi to z najuczciwszych pobudek. Córka jego jest w Zgromadzeniu Sióstr z Nevers. Zapewne ksiądz ją zna, gdyż uczy w szkole w Lourdes... - Znam ją, Ekscelencjo, i rozmawiałem z nią dwa razy o Bernadetcie. Chciałem usłyszeć zdanie nauczycielki, która ją codziennie widuje... - Otóż właśnie, opinia nauczycielki, która powinna znać Bernadettę Soubirous lepiej niż ktokolwiek inny, jest nieporównanie mniej dwuznaczna aniżeli opinia proboszcza... W oczach Peyramale'a zapalają się niebezpieczne błyski. - Odniosłem wrażenie, że zachowanie się nauczycielki wobec uczennicy nie jest właściwe... - Jak słyszę, siostra Vauzous jest ozdobą swego zakonu - ciągnie dalej biskup po chwili badawczego milczenia. - Wyróżnia się we wszystkich dziedzinach. Są entuzjaści, którzy widzą ją już in odore sanctitatis. Siostra Vauzous pochodzi ze znakomitej rodziny. Za lat kilka zostanie zapewne mistrzynią nowicjatu, a później przełożoną. Dlaczegoż by więc miała ta pełna cnót i zasług zakonnica bez żadnego powodu okazywać nieufność takiemu stworzeniu, jak Bernadetta? - Siostra Vauzous - odpowiada Peyramale - może sobie mieć prawo do najwyższych zaszczytów i nawet do honorowego miejsca w niebie. Gdy się jednak z nią rozmawia, Ekscelencjo, nie odnosi się zupełnie wrażenia, że ma się przed sobą istotę niezwykłą czy nawet wybraną. W obliczu siostry Vauzous pozostaje się obojętnym, wobec Bernadetty Soubirous nikt obojętnym pozostać nie może... Sam nie wiem, co siedzi w tej dziewczynie. Jest to zupełnie proste, zwykłe stworzenie. Twarz... jak u wszystkich tych Doutreloux, Ourous, Gozos czy Gabizos. Człowiek aż się wścieka, że taki roztrzepany bęben potrafi całej Francji zaprzeć oddech w piersi swoimi błazeństwami. To znów ni stąd ni zowąd padnie odpowiedź, wypowiedziana najzwyklejszym tonem, odpowiedź. Ekscelencjo, która potrafi człowieka pozbawić snu na całą noc. Nie można się po tym od niej uwolnić, tak jak i nie można zapomnieć wyrazu oczu tej małej. Ekscelencja wie przecież, że nie jestem ani entuzjastą, ani egzaltowanym mistykiem. Z pomocą Bożą jestem trzeźwym i praktycznym człowiekiem. Gdy przez dłuższy czas nie widuję Bernadetty, wątpliwości moje rosną. Jeśli jednak zawezwę ją do siebie, jak było ostatnio, to nie ja ją, lecz ona mnie wprowadza w zakłopotanie. Bo, na Przenajświętszą Panienkę, Ekscelencjo - dziecko to jest tak zadziwiająco prawdziwe i na swój sposób ma tak oczywistą rację, kiedy mówi, że już sam nie wiem, co myśleć... Teraz biskup nie zdradza najmniejszego wrażenia. Kiwając głową mówi: -- Wyśpiewał mi tu ksiądz cały hymn pochwalny na cześć Bernadetty Soubirous... Peyramale reflektuje się: - Chciałem powiedzieć, Ekscelencjo, że nie zasługuję na Jego uznanie. Nie robię nic więcej, tylko powstrzymuję podległe mi duchowieństwo od chodzenia do groty. Wprawdzie i to jest rzeczą niełatwą, zwłaszcza wobec księży z zapadłych wiejskich parafii. Niestety, jednak nie mogę się przyczynić do wyjaśnienia i uspokojenia umysłów, dopóki sam jestem do głębi wstrząśnięty. I choć przeżyłem już blisko pół wieku, Ekscelencjo, potrzeba mi dziś bardzo Jego ojcowskiej opieki. Bo proszę pomyśleć o tym źródle! Albo o 'uzdrowieniu dziecka Boubouhorts! Od wczoraj zaś krążą nowe plotki, że cudowne źródło wróciło wzrok ślepemu dziecku wieśniaka. Jeśli nawet osobę Bernadetty Soubirous pozostawimy zupełnie na uboczu, to jednak jesteśmy świadkami niewątpliwych cudów... - Wolnego, księże proboszczu z Lourdes - przerywa biskup. - Wiadomo księdzu o tym dokładnie, że ani ksiądz, ani ja nie jesteśmy powołani do operowania tak niebezpiecznymi pojęciami." Tylko i jedynie święta Kongregacja Obrzędów w Rzymie może decydować o tym, czy coś jest cudem, czy oszustwem.-. - Bardzo słusznie, Ekscelencjo - żywo przytwierdza dziekan. - Lecz aby kuria mogła wydać swoje orzeczenie, musi posiadać potrzebny materiał. Dlatego oto proboszcz z Lourdes w całym poczuciu swej niegodności staje przed swoim biskupem i mówi: Nie mogę już tak dalej! Cała diecezja żyje w najgłębszej rozterce duchowej. Lourdes stało się polem walki i to, niestety, nie tylko w przenośni, gdyż wczoraj wobec zebranych tłumów żandarmi dobyli pałaszy. Egzaltowane baby w rodzaju parna Millet zachowują się prowokująco, niedowiarki wyciągają jedną korzyść po drugiej z tego zamieszania, a ludzie rozsądni, o trzeźwych głowach nie wiedzą, czego się trzymać. Ja sam też już nic nie wiem. I dlatego, Ekscelencjo, ośmielam się najgoręcej prosić: Racz Wasza Wielebność rozplatać ten węzeł. Racz powołać nareszcie biskupią komisję do zbadania tej sprawy, aby dać temu ludowi jakieś oparcie! Biskup wstaje i opierając się ciężko na swojej lasce podchodzi do biurka. Wyjmuje z szuflady plik papierów i rzuca go na stół. - Oto jest biskupia komisja śledcza - oświadcza - wypracowana aż do najdrobniejszych szczegółów. - Kiedy więc ksiądz biskup da znak do rozpoczęcia jej działalności? - Jeśli się Bogu tak spodoba, nigdy!... - odpowiada Bertrand Severe ostro i ze zniecierpliwieniem daje znak dziekanowi, aby jeszcze nie wstawał. Potem podchodzi do okna i patrzy na kwitnące w ogrodzie krzewy bzu. - Cud jest czymś strasznym, księże - mówi cicho starzec - bez względu na to, czy będzie uznany jako taki, czy nie. Ludzkość jest pełna pożądliwości. Dlatego ogląda się za cudami. Zresztą i wielu wierzących nie chce wierzyć, lecz chce mieć pewność. Tę pewność ma im dać cud. I słusznie Bóg Wszechmogący zsyła nam cuda niesłychanie rzadko. Bo czyż byłaby wiele warta taka wiara, którą każdy półgłówek mógłby codziennie sobie sprawdzać. Nawet codzienny cud mszy św. ukrywa się pod postacią tak .zwykłych rzeczy, jakimi są chleb i wino. Nie, nie, mój drogi, wszelka nadzwyczajność jest trucizną dla każdej instytucji, czy to będzie Kościół, czy państwo. Niech ksiądz weźmie pod uwagę to, co ludzie nazywają geniuszem, jak choćby na przykład taki Napoleon Bonaparte. I czymże ten tak zwany geniusz był dla świata? Krwawym kłopotem, księże proboszczu. A iluż to świętych, do których dziś się modlimy, było za życia .takim właśnie kłopotem, choć niekrwawym dla Kościoła. Chęć wywyższenia się czy górowania nad innymi jest uzurpacją, której my, jako ustanowieni stróże chrześcijańskiej społeczności, musimy przeciwdziałać dopóty, dopóki jakiś niezaprzeczalny dowód łaski Bożej nas nie pokona. Kościół święty jako ciało mistyczne Chrystusa jest społecznością świętych, to znaczy, że każda jego część jest świętą w swej istocie. Jeśli ja, jako biskup, powołam do życia komisję śledczą, potwierdzam oficjalnie tym samym nie tylko niejasną możliwość, ale i wysokie prawdopodobieństwo nadprzyrodzonych zjawisk. Mogę więc uczynić to dopiero wtedy, kiedy już wyczerpią się wszystkie możliwości naturalnego wyjaśnienia sprawy. Jeśli uczynię to przedwcześnie, wystawię na pośmiewisko nie tylko moją diecezję, ale i cały Kościół. Co bowiem mogą mieć za znaczenie dwa lub trzy uzdrowienia, których rodzaj nie został zbadany przez żadne gremium lekarskie. Niewiele można na tym budować. Przecież i ksiądz, proboszczu z Lourdes, mimo hymnów pochwalnych na cześć dziewczynki Soubirous, nie wyłącza całkowicie możliwości oszustwa czy obłędu. Niech sobie ksiądz wyobrazi, co by powiedział nasz oświecony i krytyczny wiek o biskupie, który najpierw pobłaża małej błaźnicy czy wariatce, potem wysłuchuje babskich plotek o cudownym źródle, wysyła komisję śledczą po to, aby się okazało, że wszystko było tylko kuglarską sztuczką. Ponieślibyśmy straty nie do powetowania. ? Maria Dominik Peyramale porusza się niespokojnie i chce coś powiedzieć. Lecz biskup nie dopuszcza go do słowa: - Gdyby zaś mimo wszystko - mówi dalej - Pani z Massabielle okazała się naprawdę Matką Boską, co może rozstrzygnąć tylko Rzym jako najwyższa instancja, natenczas upokorzę się i będę czynił pokutę, aby uzyskać jej przebaczenie. Aż do tego momentu jednak, jako biskup z Tarbes zobowiązany jestem nie folgować jej ani o krok. OSTATNIE POŻEGNANIE Tygodnie mijają, a walka przeciwko cudowi toczy się nadal nie rozstrzygnięta. Podprefekt Duboe klnie na czym świat stoi, prokurator Dutour klnie niemniej, a już najsoczyściej klnie pan Jacomet. Tchnące nudą lokale różnych urzędów w Lourdes zamieniły się w biura sztabu generalnego, w których codziennie kuje się nowe plany wojenne przeciwko wrogowi z Massabielle. Sam wróg wprawdzie wyjechał, lecz co wieczór i co rano zwołuje podniecone tłumy do apelu. Trzy dalsze brygady żandarmerii ściągnięto do koszar Nemours, gdyż d'Angla ze swoimi ludźmi już od dawna nie może opanować sytuacji. Co dwie godziny zmienia się posterunek przy grocie, do której dojście zamknięto już nie kilku luźnymi deskami lecz zwartym i mocnym płotem. Gdyby się Pani bernadetcie ukazała w grocie, byłaby uwięziona w swojej niszy. I tak właśnie ocenia ten parkan rozgoryczony lud pirenejski twierdząc, że w zbrodniczy sposób uwięziono tę niebiańską istotę. Punktem honoru wiernych staje się codziennie ponawiane, czy to siłą czy podstępem, uwalnianie jej z niewoli. Dla uzbrojonych straży owa nocna, od tylu już tygodni trwająca służba, której przyczyną jest w ich. oczach oburzający bezsens, nie jest bynajmniej drobnostką. Najsurowszy nawet zwierzchnik musi zrozumieć, że zmordowani strażnicy, których co drugą noc wypłasza się z łóżek, od czasu do czasu zasną w czasie służby. Ostatecznie nie siedzą przecież w okopach w polu przeciwko Austriakom czy Prusakom, tylko pilnują wieśniaków z doliny Gave oblegających z uporem grotę tajemniczej Pani. Co prawda trzeba przyznać, owi wieśniacy z doliny Batsuguere wykazują wiele zdolności etycznych i pomysłowości w zasadzkach urządzanych władzom. tak na przykład pewnej nocy około trzeciej nad ranem, gdy księżyc już zaszedł i ciemność ogarnęła rozległą dolinę, Belhache ma służbę dowódcy straży. Ciszę nocy mąci tylko burzliwy monolog wiecznie rozpędzonej Gave. No, dziś nie należy się już niczego spodziewać :- mówi Belhache. Od dwóch dni ma nową kochankę, która czeka na niego w lasku Saillet. Jest lato i tę dziwną godzińę spotkania wyznaczyła mu wczoraj. I choć Belfaache lubi się chwalić, że zna się na 'kobietach jak mało kto, jednak nie domyśla się, zarozumialec, że mała ulicznica sprowadza go o tej porze na miłosną schadzkę po to, aby Najświętszej Pannie się przysłużyć i zarobić na jej protekcję w niebie. - Odchodzę na chwilę - mówi Belhaehe do pomocniczego policjanta Leona Latarpe'a, który stoi właśnie na posterunku. Ów Latarpe, kolega Bourriette'a, ma już całej tej historii powyżej uszu. Dla marnych trzydziestu sous musi się wyrzekać snu. Jest zdecydowany wypowiedzieć gminie swoje usługi. ----- Co mi mogą zrobić? - myśli. - A jeśli ty, Belhache, na chwilę odchodzisz, to i ja, kochanku, zagrzebię się tu zaraz w kupkę siana. W tym samym czasie grupa młodych chłopów z Batsuguere czatuje w jednej z dalszych grot. Gdy uprzednio porozstawiane czujki dają im znać, że powietrze jest czyste, podpełzają do groty, w największej ciszy obkładają drewniany parkan pakułami i innym łatwopalnym materiałem, wreszcie podpalają wszystko. Co ich obchodzi, że Bełhache poniesie za to surową karę. Tysiące pielgrzymów, przybywających następnego ramka, zastają już tylko zwęglone krokwie spalonej ściany, dzielącej ich od Pani. Zbierają żałosne resztki całopalnej ofiary i niosą je jako trofea do domów. Myli się jednak całkowicie prasa paryska, przypisując te złośliwe zamieszki, jakie lud urządza władzom, wyłącznie fanatyzmowi wiary czy zabobonu. Żandarmeria wie dobrze, że nierzadko między schwytanymi buntownikami znajdują się najbardziej nietolerancyjni wolnomyśliciele i niedowiarkowie. A przecież właśnie oni powinni być zadowoleńi z walki, jaką państwo podjęło. Lecz wiadomo, że człowiek nie jest istotą logicznie myślącą. A poza tym ci wolnomyśliciele mają -uprzedzenie nie tylko do Pani, ale również i do państwa. Mimo więc własnych przekonań religijnych, wykorzystują z radością ową dobrą okazję, jaka się nadarza, aby władzom trochę uprzykrzyć żywot. Doskonale zdają sobie sprawę z faktu, że Pani jest źródłem niepokojów i powodem poważnych kłopotów dla duchowieństwa oraz że postarzające się rozruchy są nie tylko w oczach prefekta, ale również i biskupa rozruchami bez względu na motywy, z których powstały. Czwarty już raz zburzyli obrońcy Pani przegrodę z desek i oto co następuje: wszyscy robotnicy z Lourdes odmawiają ustawienia nowego parkanu. Zwołuje się cieśli i stolarzy z okolicy. Stawiają się na wezwanie, wysłuchują polecenia i zawracają do domów. Nawet obietnice wysokiej zapłaty nie pomagają. Skutek jest taki, że przez wiele dni, ku wstydowi władz, dojście do groty stoi otworem. W końcu zgrzytając zębami z wściekłości żandarmi przynoszą potrzebne narzędzia i osobiście zbijają nowe ogrodzenie. Najcięższą pracę przy grocie ma mały Callet. Do jego obowiązków należy pilnowanie, aby nikt nie mógł się napić wody ze źródła, które płynąc ochoczo utorowało już sobie prawdziwe koryto aż do rzeki Savy. Wystarczy jednak, aby tylko Callet odwrócił się plecami, a już ten i ów nachyla się i czerpie wodę. Policjant rzuca się na każdego, kogo mu się uda przychwycić, i spisuje protokół karny. Pięciu frankami trzeba odpokutować przekroczenie zakazu picia ze źródła. Kto ma przy sobie pieniądze, płaci na miejscu. Kto zapłacić nie może, 'temu potrąca się tę sumę przy pierwszej wypłacie. Bywają dni, w których mały Oałlet spisuje ze trzydzieści albo i więcej protokołów. Pan Rdves i kolega jego, sędzia pokoju Duprat, obmyślają wobec tego jeszcze ostrzejsze szykany. A mianowicie wydają polecenie, aby stosować zbiorową odpowiedzialność wobec wszystkich i ściągać grzywnę nie tylko z pojedynczych osób, ale i dodatkową ogólną od większych grup publiczności. Callet jest rozgoryczony. Miasto oczywiście ładnie na tym zarobi - myśli ponuro - ale ja? Ładnego sobie piwa nawarzę. Jedyną osobą, która nic nie straciła z pewności siebie i z niemym poczuciem godności pokazuje się swoim podwładnym, organizator tego tak obfitego w skutki pomysłu - pan mer. uśmiecha się skrycie z popłochu,' jaki powstał w szeregach władz. Nie mają właściwego celu i stąd to wszystko. On za to ma cel, wielką ideę. Niedługo bomba pęknie. Nowa próbka wody ze źródła znajduje się już w ręku wielkiego Filhola. Z chwilą, gdy wysoka nauka wyda swój ostateczny wyrok, który nie tylko potwierdzi, lecz rozszerzy i pogłębi ocenę małomiejskiego aptekarza, najdziwaczniejsza walka będzie wygrana. Ani na chwilę nie wątpi o tym zwycięstwie. Jak zbawcza błyskawica orzeczenie Filhola oświeci opinię publiczną i raz na zawsze da odpowiedź w massabielskiej sprawie. Na uwieńczenie dzieła powoła' się komisję, złożoną z najsławniejszych lekarzy, którzy całej cierpiącej i tonącej w -niewiedzy ludzkości rzucą ku pocieszeniu pokrzepiające słowa: chlorany, węglany, wapń, magnez i przede wszystkim, fosfor. lacade wyznacza poczmistrzowi Gazenave'owi i właścicielowi kawiarni Duranowi tajemnicze spotkanie, w trakcie którego wyjawia im swoją wielką ideę. Nie tylko ma powstać luksusowy hotel, ale.i wspaniałe kasyno z greckimi kolumnami i to koniecznie w pośrodku artystycznie założonego parku kuracyjnego, nad brzegami Gave. W samej -zaś grocie Massabielle, przy dźwiękach rozkosznych walców i kankana, najpiękniejsze dziewczęta będą podawały wytwornym pacjentom uzdrawiającą wodę w ozdobnych pucharkach. Oczyma duszy Adolf Lacade widzi już owych zamożnych kuracjuszy, zdążających do Lourdes, zjeżdżających koleją, której przeciągły gwizd obudzi najbardziej odległe i zaspane zakątki pirenejskich dolin, Bernadetta tymczasem pracuje w domu. Bernadetta chodzi do szkoły i Bernadetta czeka, A czeka,., niecierpliwie. W poniedziałek wielkanocny przeżyła chwilę najściślejszego połączenia się z Panią, jakiego nie dane jej było zaznać nigdy przedtem. Z największym trudem powracała do rzeczywistości i przezwyciężyła uczucie obcości dla świata. Wie już teraz na pewno, że Pani nie rozstała się z nią na zawsze i że jej ostatnie pozdrowienie zawierało obietnicę ponownego zobaczenia się. A to jest jedynym marzeniem Bernadetty. Jak każda istota głęboko kochająca, nie zastanawia się nad dalszą przyszłością. Nic nie wydaje się przeczyć jej nadziejom, że łączność z Panią potrwa tak długo, póki jej życia na ziemi. A że odstępy między jednym a drugim widzeniem stają się coraz dłuższe,, jest to w jej mniemaniu rzecz zupełnie zrozumiała, kiedy się zważy, ile spraw ma Pani w dalekim świecie do załatwienia i i jak 'mało może Bernadetta jej ofiarować. Nie troszczy się wcale o to, gdzie będą się odbywać dalsze spotkania, czy nadal w grocie, czy gdzieś poza nią. Zbyt dobrze zna już charakter swojej Pani, aby się obawiać, że żandarmeria czy kilka desek mogą stworzyć poważną przeszkodę dla jej woli. Pani .po prostu Bernadettę zawoła i znajdzie ją. Obojętnie ''kiedy! I tak mija kwiecień, maj, potem czerwiec... Z całkowitą apatią patrzy Bernadetta na walkę, którą sama rozpętała. Nie można nawet .powiedzieć, że jest jej obojętna. Ona jej po prostu nie widzi, nie rozumie. Patrzy przed siebie oczyma zaspanego dziecka. Oby tylko 'pan prokurator, pan komisarz i sędzia zostawili ją w spokoju. Uszy jej są głuche na codzienne nawoływania wielbicieli. - O ty błogosławiona... O ty wybrana... cudotwórczymi, jasnowidząca... I choć brzmi to omal nieprawdopodobnie, Bernadetta nie rozumie tych głosów. Ci ludzie chyba powariowali. Ona sama nie zdaje sobie sprawy z cudu. Wie, że Pani powiedziała: "Napij się wody ze -źródła i umyj się" i ten rozkaz Bernadetta wykonała. To wszystko. Ale cud? Po prostu Pani wiedziała, gdzie jest pod ziemią ukryte źródło. O tych rzeczach jednak dziewczynka nie rozmawia z nikim. Gdy tylko ktoś o tym napomknie, choćby nawet matka czy Marysia, Bernadetta' natychmiast się oddala. Niełatwe ma teraz życie biedaczka. Z wszystkich stron ściągają do powięziennego mieszkania ciekawscy, nagabujący ją natrętnymi niemądrymi pytaniami. Bernadetta chowa się przed nimi, jak tylko może. Lecz dumni sąsiedzi jak stary Sajou, Ourou, Bonrts, Raval, a nawet ciotka Piguno wyciągają ją z kątów, aby się nią popisywać. Musi odpowiadać i rozmawiać z obcymi ludźmi. Sposób, w jaki to czyni, wywołuje żywe rozczarowanie, przyswoiła sobie ton bezmyślnej katarynki MoMotonnie recytuje swoją historię, jakby to wcale nie były jej własne dzieje, lecz z przymusem opowiadana legenda z zamierzchłych, czasów. Są to jednak tylko pozory, pod którymi ukrywa głębokie zawstydzenie. Gdyż zdarza się bardzo często, że odwiedzający proponują cichaczem jej rodzinie pieniężne datki. Bernadetta ma z tym wiele kłopotu: musi bystro patrzeć swoim bliskim na ręce i nie dopuścić, by który z małych braciszków dał się skusić. Jest to jedyny przypadek, wobec którego Bernadetta, tak obojętna na wszystko, nie zna żartów. Poza tym pomiędzy nią a jej rodziną przepaść pogłębia się z dnia na dzień. Tak rodzice jak i rodzeństwo odczuwają pewien rodzaj lęku przed Bernadettą. Niesamowitą wydaje im się ta współmieszkanka, utrzymująca jakieś zakazane stosunki z niebem. Franciszek Soubirous nie odnowił już swojego ślubu i wymyka się do ojca Babou o takich porach dnia, o których wie, że lokal jest prawie pusty. Po czym wraca do domu i zaszywa się bez słowa w ostatni kąt. Bieda i głód już im nie dokuczają, odkąd ma stałą posadę u Cazenave'a i w dodatku z podwyższoną pensją. Również i Ludwika Soubfirous jest stale nie w humorze i jakaś kłótliwa. Zdążyła się już oswoić ze sławą swego cudownego dziecka, a poza tym minęły już owe pełne blasku dni lutego. Trzeba się pogodzić z tym, że ma się córkę wizjonerkę. Biedni ludzie muszą się do wszystkiego zastosować. Bernadetta zbliża się od czasu do czasu do matki z nieśmiałą czułością. Tak wielką odczuwa pokusę położenia matce głowy na kolana, jak wtedy w bezsennej nocy jedenastego lutego. W takich chwilach serce matki Soubirous staje się nagle, mimo jej woli, dziwnie twarde i udaje, jakoby nie domyślała się serdecznej intencji córki. Dopiero potem, podczas noszenia wody czy prania bielizny, robi się jej przeraźliwie smutno na duszy i łzy cisną się do oczu. A już najgorzej przedstawia się sytuacja w szkole. Janka Abadie oraz inne koleżanki zachowują się wobec Bernadetty całkiem nienaturalnie, z powściągliwością wypływającą częściowo z uszanowania, ale również i z szyderstwa. Sąsiadki na wspólnej ławce odsuwają się zażenowane jak najdalej od niej. Prawie żadna z nich nie rozmawia z nią. W czasie przerw między lekcjami spaceruje osamotniona, ze swoim białym woreczkiem w ręku. A nauczycielka po prostu nie zauważa Bernadetty, dziewczynka nie egzystuje dla niej. Nie wywołuje jej już nawet na puste miejsce przed ławkami, aby ją egzaminować. Sto razy więcej aniżeli księża jest rozgoryczona siostra Vaiuzous na pogańskie praktyki ciemnego ludu, biegającego za tą gałganiarką dlatego tylko, że udało jej się omamić go rzekomym objawieniem się jakiejś modnej elegamtki, nie mającej ani jednego rysu wspólnego z Matką Boską. Całą swą istotą protestuje córka generała Vauzous przeciwko przyznawaniu choćby najmniejszej wartości ekstazom tej gałganiarki i demonstracjom zabobonnego ludu góralskiego. Surowa mniszka ocenia całe zajście jako złośliwą rewoltę trzymanych dotąd w karbach, ciemnych mocy, zagrażających utorowanym, jasnym szlakom prawdziwej wiary i prawdziwej pobożności. Toteż gdy zbliżał się oznaczony termin, siostra Vauzous oznajmia Bernadetcie krótko i węzłowato: - Na rozkaz księdza proboszcza będziesz dopuszczona do Stołu Pańskiego, Bernadetto Soubirous! - W tym suchym oświadczeniu można usłyszeć pełne goryczy: - Nie myśl, że masz do tego prawo pozwalają ci na to z łaski i z litości. - Tak "więc nawet przyjęcie chleba aniołów zostało biednej Bernadetcie zaprawione goryczą. Wakacje zaczęły się, jak i w całej Francji, 15 lipca. Nazajutrz o zachodzie słońca siedzi Bernadetta na małej łączce koło rzeczki Lapaca, leżącej po przeciwnej co Massabielle stronie miasta. Od czasu, kiedy przestała chodzić do groty, polubiła to miejsce. Tak tu cicho pod tymi pięknymi dębami Prowansji. Hen, daleko, za wrzynającą się w góry doliną, na tle nieruchomego nieba sterczy dumnie pirenejski szczyt, białoniebieski Pac du Midi. Bernadetta na teraz dużo czasu, aby przemyśliwać i wspominać. Wspomnienia te i myśli krążą koło jednego pytania: Kiedy? Na kościele Sw. Piotra w Lourdes bije zegar. Kwadrans po piątej. I zanim jeszcze przebrzmiało to jedno samotne uderzenie, Bernadetta otrzymuje odpowiedź na swoje ciągłe: Kiedy? Odpowiedź brzmi: Teraz. To teraz owiane jest jakimś miepojętym dostojeństwem. Jak nigdy dotąd, Bernadetta czuje się rozdwojona. Jedną część jej istoty stanowi bezwolne ciało, a druga jest cała impulsem jedynie. Ten tajemniczy bodziec wewnętrzny każe jej się natychmiast poderwać z miejsca. Biegnie z powrotem do miasta, aby zwierzyć się ciotce Lucylli. Lecz już w drodze zdaje sobie sprawę, że nie chce mieć dzisiaj żadnych świadków koło siebie. Chce być sam na sam z Panią. Niestety, nie może zapobiec temu, że kilka osób już spostrzegło jej bieg i udaje się natychmiast w jej ślady, a jeszcze inni obnoszą już po domach sensacyjną nowinę: Bernadetta idzie do groty. Nie wiedząc dlaczego, Bernadetta zamiast pójść najkrótszą ścieżką przez las, wybiera dokładnie tę samą drogę, jaką szła 11 lutego z Marysią i Janką Abadie, a więc wzdłuż strumienia Savy, przez młyńską kładkę Antoniego Nicolau, przez wyspę Chaliet aż do spiczastego cypla, którym kończy się łączka Riberes. Po przeciwnej stronie rzeki przed grotą Massabielle kręcą się policjant Callet i żandarm Pays. Gdy tylko dostrzegają Bernadettę i podążającą za nią grupę ludzi, przybierają natychmiast wojowniczą pozę, a żandarm chwyta nawet za karabin. Lecz Bernadetta nie ma wcale zamiaru przeprawiać się przez strumień, tylko natychmiast osuwa się na kolana dokładnie na tym samym miejscu, co ongiś, przed niepamiętnym już czasem. Błagalnym gestem wstrzymuje nadchodzących ludzi, aby tylko nie zbliżyli się zbytnio do niej. Rosnący z każdą chwilą tłum - do którego dołączyły się już matka, siostry i ciotki Bernadetty oraz oboje Nicolau - ustawia się z uszanowaniem w szerokie półkole. Kobiety zapalają świece. Lecz czyż można było zauważyć wątłe płomienie świec wobec gorejącego zachodu słońca, zalewającego ognistą łuną całą dolinę? Góra Spelunek i lasek Saillet płoną. Gave przypomina strumień gotującej lawy. Purpurą objęte szczyty na skraju świata wydają się topnieć jak wosk. Również i wnętrze groty, zasłonięte aż do połowy wysokości drewnianą ścianą, jarzy się od tego wspaniałego zachodu słońca. Lub też może jakiś inny ogień w niej rozgorzał? Klęcząca Bernadetta może dostrzec tylko górną część niszy, zaledwie ów spiczasty łuk. 'Żandarmi już się o to postarali, aby nawet z daleka uniemożliwić nowe objawienia. A tu właśnie spod sklepienia niszy promienieje złocista jasność. Porusza się w niej coś białego. Czy to nie welon Pani? Tak, to niewątpliwie Pani stoi tam w skalistej wnęce, choć Bernadetta zobaczyć jej nie może. O jakże rzeczywista, jak wcale nie "zjawiskowa" jest Pani, skoro kilka desek może ją zakryć oczom ludzkim, jak każde imne ciało. Bezradnie rozgląda się Bernadetta wokoło. Co ma począć, gdzie znajdzie miejsce, z którego będzie mogła ją zobaczyć! Rozglądając się, zatrzymuje na chwilę wzrok na brzegu Gave, kilka kroków od miejsca w którym strunień wpływa do rzeki. Odwraca oczy, lecz zaraz spogląda znów w to samo miejsce, mruga... To niemożliwe. Tak jak kiedyś przeciera sobie oczy. I nagle... robi się śmiertelnie blada, skóra na twarzy się napina, źrenice się rozszerzają. - Stoi tam - woła Bernadetta - o tam! Stłumione głosy kobiet, trzymających się w pewnej odległości, powtarzają jej słowa: - Stoi tam... tak, stoi tam... Pani stoi -na zewnątrz groty, na brzegu rzeki. Straże nie widzą jej, choć Bernadettę ogarnia lęk, aby Callet czy Pays ntie zbliżyli się zbytnio do Niej. Na szczęście żandarmi wycofują się ku drugiej stronie groty, skąd mogą lepiej upilnować, aby która, z tych niebezpiecznych kobiet, broń Boże, nie napiła się wody ze źródła. Po raz pierwszy stoi Pani na swoich nieskalanych, woskowych stopach na równej ziemi. Złote róże błyszczą wspaniale. Pani jest dziś więcej niż kiedykolwiek "Panią" z dnia 11 lutego, młodziutkim stworzeniem owianym dziewczęcym urokiem. W ciągu owych dwóch tygodni, w czasie których wzywała Bernadettę codziennie do groty, miała Pani swoje plany i tajemnicze cele. Bernadetta była jej potrzebna, aby pójść do dziekana, zażądać od niego procesji, aby wygrzebać źródło z ziemi. Dziś jest inaczej. Dziś Pani już nie ukrywa w sercu nieokreślonych zamiarów, które by wprowadziły rozterkę do miłosnego san na sam. Dopiero dziś całkowita, niepodzielna miłość Uszczęśliwiającej zwraca się ku uszczęśliwionej. Nigdy tak żywo, jak dzisiaj nie odważył się wiatr igrać z ślubnym welonem Pani, ani jej kasztanowate pukle tak swobodnie nie.wysuwały się spod niego. Nigdy jeszcze jej oczy nie promieniały takim błękitem, a rozchylone wargi nie były tak cudnie wykrojone. Tak samo biel kosztownej sukni jak i niebieska wstęga paska mienią się tajemniczo jak nigdy przedtem w blasku złocistej pożogi zachodzącego słońca. Uśmiech Pani nie jest dziś pełen dostojnej łaskawości, lecz wesoły i koleżeński... Bermadetta otwiera szeroko ramiona, lecz zaraz opuszcza je znowu. Nie odwracając oczu szuka różańca w swoim woreczku. Lecz Pani prawie niedostrzegalnie potrząsa głową. Może to ma znaczyć: Na różaniec będziesz miała jeszcze dużo, dużo czasu. Dzisiaj nawet modlitwa byłaby stratą czasu. Nadeszła bowiem chwila, aby patrzeć i tylko patrzeć... Bernadetta ma ochotę coś powiedzieć. Lecz Pani podnosi palec do ust. Może chce przez to wyrazić: - Proszę nic nie mówić. Czy jest jeszcze do powiedzenia coś takiego, czego bym już nie wiedziała? I ja również nie mam już nic do powiedzenia. Bernadetta jednak, nie może się powstrzymać i nieme, bolesne pytanie rwie jej się z serca: - Czy to ostatni raz, o Pani, czy naprawdę ostatni raz? Pani choć rozumie pytanie doskonale, nie daje na nie żadnej odpowiedzi: Tylko uśmiech jej staje się jeszcze bardziej radosny, bardziej przyjacielski i pocieszający. A w rzeczywistości uśmiech ten ma być odpowiedzią: - Ostatni raz? Dla nas nie ma ostatniego razu. Musimy rozstać się dziś na czas dłuższy, ale i ja pozostanę na świecie, i ty zostajesz na świecie... Teraz Pani robi nowy, trzeci gest. Bladymi palcami przesuwa bardzo wolno wzdłuż swej smukłej postaci od piersi do niebieskiego paska. Ma to zapewne oznaczać: Jeszcze tu jestem. Wobec tego Bernadetta zaprzestaje swych bolesnych pytań i pogrąża się w patrzenie całkowicie, tak jak nigdy dotychczas. Patrzy wprost nieprzytomnie z tak szalonym napięciem wszystkich nerwów, jakby chciała wszystkie zakamarki swej duszy widokiem tym nasycić, napełnić cudnym widzeniem wszystkie kąciki swego "ja", uczynić zapas na nadchodzące "chude lata- począwszy od tej chwili aż do godziny śmierci. Bo Bernadetta wie na pewno: To jest pożegnanie! Również i Pani zdaje się dawać wszystko z siebie. Pozwala się oglądać aż do granic możliwości, przybliża się ofiarnie, jakoby niosły ją fale przypływu. Zmrok już zapadł zupełny, noc zbliża się wielkimi 'krokami. Bogato wygwieżdżone lipcowe niebo ukazuje się coraz wyraźniej. Coraz silniejszy blask świec za plecami klęczącej potęguje wrażenie ciemności przed jej oczami. Pani jeszcze jest. Przez subtelną dobroć serca wybrała właśnie tę chwilę, w której uchodzące światło dnia wchłania w siebie Ją i Jej odejście. Nie chce zostawić Bernadetty tak jak zwykle ani pogłębić jeszcze bardziej stanu zachwycenia, aby się niepostrzeżenie wycofać. Chce się swobodnie i lekko unieść .stąd, aby możliwie jak najmniej bólu po sobie zostawić. Gdy Bernadetta już prawie nic nie widzi i postać Pani zamienia się w jej oczach tylko w nieokreślony blask, Pani zaczyna odchodzić. Bardzo wolno, nie odwracając twarzy od dziewczynki. Wydaje się, jakby podniosła rękę i kiwa nią ku swej wybrance, tak jak zwykli to czynić przy rozstaniu kochający się ludzie. Również i Bernadetta podnosi rękę, lecz brak jej sił, aby uczynić jakikolwiek ruch pożegnania. Z wysiłkiem wpija oczy w ciemność. Czy ta biała plama jaśniejąca nad brzegiem rzeki to jeszcze Pani? Czy już nie Ona? Gwiazdy na niebie robią się większe. Zdają się mienić z radości, że oto wraca ich Królowa. Czy Bernadetta ma patrzeć ku gwiazdom? Nie, ma oczy wciąż wlepione uparcie w ciemność, w punkt, w którym rozpłynęła się ostatnia jasność. Bernadetta pozostaje jeszcze przez kilka minut na klęczkach, po czym zataczając się wstaje i usiłuje podejść do oświetlonej świecami, stłoczonej grupy ludzi. Jakaż to olbrzymia odległość dzieli ją od nich! Wydaje jej się, że idzie, wciąż idzie i tamci posuwają się ku niej, a nie mogą się spotkać. Wreszcie stanęła przed nimi i widzi w migocącym świetle poszczególne twarze. Najpierw -twarz matki, która narzuca jej na ramiona kapulet, strzegąc ją przed nocnym chłodem. Potem surowa twarz Bernardy. Ciotka natychmiast zaczyna stawiać pytania. I poczciwa twarz Antoniego, który troskliwie zagląda jej w oczy. Poznaje wszystkie te twarze. Poznaje również dobrze znane głosy, słyszy ciekawe pytania o najnowsze wiadomości tyczące Pani. Dziewczynka powtarza gest Pani i wolno przykłada palec do ust. A potem nagle i zupełnie niespodziewanie mdleje. Pada nieprzytomna, nie jak ktoś, kto z własnej słabości osuwa się na ziemię, lecz jak ktoś, kogo pokonała obca, bezwzględna siła. Część czwarta CIENIE ŁASKI SIOSTRA MARIA TERESA OPUSZCZA MIASTO Początkowo wszyscy uważają omdlenie Bernadetty za wyjątkowo głęboki stan zachwycenia, w jaki już nieraz wpadała. Toteż nikt nie jest specjalnie wystraszony. Bernadetta leży długo nieprzytomna w ramionach matki. Wreszcie otwiera oczy, lecz, śmiertelna bladość nie schodzi z jej twarzyczki wykrzywionej strasznym brakiem oddechu. Ciężki atak astmy sercowej grozi dziewczynce uduszeniem. Krew nie wraca do twarzy, a szeroko przerażeniem otwarte oczy szukają ratunku w pustej przestrzeni. Wreszcie po kwadransie atak przechodzi, lecz chora całkowicie wyczerpana leży bezwładnie na ziemi. Wtedy po raz drugi i ostatni w życiu Antoni Nicolau bierze ją w ramiona i ostrożnie odnosi do domu. Gromada wystraszonych i szepczących kobiet z palącymi się jeszcze świecami tłoczy się tuż za nim. Wuj Sajou, zdaje się, niewiele omylił się przepowiadając, że niedługo z tego domu wynosić będą trumnę. Przecież to wszystko robi wrażenie orszaku pogrzebowego. A jak dziwnie zachowuje się dzisiaj matka Soubirous, tak "zwykle skryta i powściągliwa, nie lubiąca swych uczuć objawiać na zewnątrz. Lamentując głośno obrzuca Panią bluźnierczymi obelgami. Dlaczegoż właśnie jej dziecko, dlaczego ona i cała jej rodzina nieszczęsna tak ciężko jest doświadczana? Dlaczego prześladują ich tajemne moce, których ani 'ksiądz biskup, ani proboszcz nie uznają za święte! Owa Pani z pewnością nie jest Najświętszą Dziewicą, lecz zjawą piekielną i narzędziem szatana. Mądrzy 'księża wiedzą, dlaczego omijają grotę. Gdyby Pani była istotą dobrą, niebiańską, nie zawracałaby głowy jej nieszczęsnej córce, która teraz już nie jest zdatną do żadnej uczciwej roboty. Na dobitek zamiast uleczyć jej astmę, piękny upiór dusi skrycie i podstępnie nieświadomą tego dziewczynę. Wszystkie żale przeciwko Pani wytacza Ludwika głośno, zawodząc rozpaczliwie, aż wreszcie siostra Bernarda Casterot przerywa jej ze złością: - Zanknij już wreszcie twoją głupią gębę! Zawezwany natychmiast doktor Dozous zarządza niezwłoczne przeniesienie Bernadetty do szpitala sióstr z Nevers. Po zbadaniu chorej uspokaja rodziców. Stwierdza mianowicie, że to nic nowego ani niebezpiecznego, ale ta sama astma, na którą Bernadetta cierpi już od dzieciństwa. Atak został wzmożony przez wyczerpanie nerwowe, wywołane, wstrząsającymi przeżyciami ostatnich trzech-tygodni. Tak, wyczerpanie to najwłaściwsze określenie. Wyczerpana prawie już do ostatka obcowaniem z czymś niepojętym, spoczywa Bernadetka w szpitalnej izbie. W czasie pierwszych dni choroby krążą koło jej łóżka najrozmaitsze fantastyczne postacie, lecz o Pani nie śni nigdy. O Pani nie wolno jej śnić! Bernadetta przeżywa jeszcze trzy czy cztery ataki astmy. Odstępy między nimi są coraz dłuższe. Potem brak tchu ustępuje zupełnie. Znikają sny gorączkowe i taniec cieni na ścianach. Niemoc nie ciąży już jej delikatnym członkom. Na pierwszy rzut oka Bernadetka wydaje się bardzo .słabiutka i wątła, lecz młody jej organizm posiada dużo odporności. Dobre samopoczucie wlewa nowe siły w jej mięśnie. Po kilku dniach od ostatniego pożegnania budzi się Bernadetta .rankiem zupełnie zdrowa i silna. Wyskakuje z łóżka i pyta siostrę dyżurną, czy może już wrócić do domu. Siostra każe jej poczekać do wizyty lekarza. Tymczasem doktor Dozous odwiedza ponownie dziekana, aby z nim omówić sprawę Bernadetty. Uważa bowiem, że dla słabowitej dziewczynki będącej jeszcze w okresie rozwoju, a cierpiącej nadto na ciężkie ataki astmy, przebywanie w wilgotnym mieszkaniu jest co najmniej niewskazane. Wobec wyraźnej predyspozycji, brak światła i powietrza grozi jej prędzej czy później gruźlicą. Trzeba więc koniecznie i jak najszybciej temu zaradzić. Ksiądz dziekan zgadza się całkowicie ze zdaniem lekarza. Proponuje więc matce przełożonej szpitala w imieniu własnym i doktora, aby zatrzymała Bernadettę jeszcze przez jakiś czas w szpitalu. Prosi o to nie tylko ze względu na jej zdrowie, lecz ma ku temu jeszcze inne bardzo ważne powody. Siostra godzi się chętnie, gdyż poczuła żywą sympatię dla Bernadetty, a prócz tego jest szczęśliwa, że może przysłużyć się groźnemu dziekanowi. Peyiramale przywołuje do siebie Bernadettę. - Cóż znowu mogą oni chcieć ode mnie - myśli dziewczę. Nie jest już teraz tak wylękniona i drżąca jak wtedy, w owych pamiętnych dniach lutego. Lecz jakże zmienił się ten czarny lud w sutannie od owego dnia, kiedy chciał ją miotłą wymieść z świątyni! Ksiądz stara się pomniejszyć, skurczyć swoją wielką postać, aby ogromem swym nie przerażać tej drobnej i delikatnej istotki. Lekko zachrypły jego głos nie ma dzisiaj owego grzmiącego brzmienia, które towarzyszy nawet wypowiadanym przez niego przyjaznym słowom. Przebiją dziś w nich nawet nuta nieśmiałości czy też skrępowania. - Kochana Bernadetto - mówi - jesteś już teraz zupełnie zdrowa i mogłabyś spokojnie wrócić do domu. Lecz tak doktor Dozous, jak i ja uważamy, że lepiej będzie dla ciebie, jeżeli jeszcze jakiś czas pozostaniesz tutaj. Matka przełożona jest tak dobra, że godzi się na to. A ty sama, co o tym myślisz? Bernadetta apatycznie spogląda na księdza i nic nie odpowiada. Dziekan sądzi z tego, że dalszy pobyt w szpitalu nie bardzo jej się uśmiecha. Tłumaczy więc dalej: - Nie będziesz już oczywiście mieszkała z chorymi, moje dziecko. To i mnie nie podobałoby się wcale, choć jestem zdrów. Matka przełożona wyznaczy ci pokoik, w którym przez cały dzień będziesz mogła robić, co zechcesz. W nocy będzie w nim spała razem z tobą siostra dyżurna. Poza tym jesteś zupełnie wolna. Możesz spędzać u twoich rodziców tyle czasu, ile ci się podoba. Naturalnie, że będziesz musiała stosować się do regulaminu szpitalnego i punktualnie stawiać się na godziny posiłków. Tak bowiem doktor Dozous, jak i ja pragniemy gorąco, aby cię kochane siostrzyczki dobrze odżywiły. Czy zgadzasz się na wszystko, co powiedziałem Bernadetta patrzy wielkimi czarnymi oczyma na proboszcza i nic nie mówiąc kiwa głową potakująco. - Ale to jeszcze nie wszystko - zachęca ją dalej ksiądz Peyramale. - Wiem dobrze, że często różni obcy ludzie napastują cię bezlitośnie i zamęczają swą ciekawością. Chciałbym zapobiec temu, a w tym domu będziesz bezpieczna. Matka przełożona każe ci nadto powiedzieć, że możesz przebywać w małym i dużym ogrodzie tak często i długo, jak tylko będziesz chciała. Czy jesteś zadowolona? - O tak, bardzo, księże proboszczu - odpowiada Bernadetta i po raz pierwszy w życiu uśmiecha się bez strachu do dziekana. I rzeczywiście jest bardzo szczęśliwa, bo będzie ukryta przed ludźmi, a przy tym zupełnie swobodna. Bo chociaż bardzo jest przywiązana do rodziców, współżycie z nimi było dla niej w ostatnich tygodniach niezmiernie uciążliwe, a komórkę odstąpioną jej przez wujostwo Sajou musiała opłacać wysłuchiwaniem ustawicznego gderania. Teraz będzie mogła chodzić do domu, ile razy zechce i uciec stamtąd pod byle pretekstem, gdy pragnienie samotności zbyt silnie ją ogarnie. Pragnienie to zaś odzywa się w niej teraz częściej niż dawniej. W odosobnieniu od świata czuje się sam na sam ze swą miłością, której ostatnie pożegnanie nie zdołało osłabić, a ciągła tęsknota zaprawia słodyczą. Ile wspomnień mieści się w jej sercu, jak głęboko przeżywa codzienne rozpamiętywania, nikomu nie potrafiłaby powiedzieć, a nawet i sama nie zdaje sobie z tego sprawy. Bernadetta zwraca się do sióstr z prośbą o jakąś pracę. Zatrudniają ją w szpitalnej kuchni, gdzie zmywa naczynia po posiłkach. Nie lubiła tej pracy w domu. Ale jak to bywa z młodymi dziewczętami, wesoło wykonuje robotę, na którą krzywiła się u matki w domu. Pomiędzy siostrami jest kilka młodych, wesołych dziewcząt śpiewają nawet w kuchni, co sprawia wielką przyjemność Bernadetcie. Dom cały odnosi się do niej z pewną nieśmiałością i powściągliwością, a może nawet nieco podejrzliwie. Zdaje się, że ta cudotwórczymi jest dla wszystkich niezrozumiałą zagadką. ?Malutki pokoik Bernadetty z pobielonymi ścianami wygląda ubogo, lecz za to okno wychodzi na ogród. Długie chwile spędza w tym oknie i zatracając całkowicie świadomość otoczenia wpatruje się w korony drzew. Czuje się wtedy niewypowiedzianie szczęśliwa. Ludzie prości, którzy ją niekiedy w tych chwilach obserwują, gorszą się i irytują tym pozornym lenistwem, tym pozornie bezmyślnym, a jakże obfitym w myśli zapatrzeniem. Tak bowiem bywa, że ludzie o pustych głowach wolą mieć zawsze ręce pełne zajęcia i oprócz snu nie uznają żadnego odpoczynku. Jedna z pielęgniarek oburza się bardzo na takie nieróbstwo Bernadetty i opowiada o niej dozorcy szpitalnemu, dobremu znajomemu Franciszka Soubirous. - Siedzi to dziwaczne stworzenie godzinami przy oknie. Policzki ma zapadnięte, a oczy wlepione nieruchomo w jeden punkt jak idiotka. Trzy razy odzywałam się do niej i nic mi nie odpowiedziała, ani nie drgnęła... Dozorca szpitala sióstr w Nevers to także jeden ze stałych gości ojca Baibou. Powtarza dokładnie tę relację w lekarskim kąciku. Taką nazwę nosi stolik zajmowany przez służących lekarzy z Lourdes. Jeden z nich, lokaj doktora Lacramipe'a, jest uważany za świetnego diagnostę. Jego bystry wzrok rozpoznaje każdą chorobę, chociażby to był najbardziej skomplikowany przypadek. Przeciw jego diagnozie nie śmie oponować żaden z kolegów. - Dementia paralytica progressiva sed non agitans - stwierdziłem to już przed miesiącami. - Konsylium przy stoliku ojca Baibou, złożone z "totumfackich" panów lekarzy, kiwając głowami zgadza się na to orzeczenie z kupiecką obojętnością, z jaką medycyna zwykła się odnosić do choroby i śmierci. Ten ponury łaciński wyrok, wydany przez służącego, obiega wkrótce całe Lourdes jako diagnoza jego pana. W szpitalnym pokoiku Bernadetty stoi wąskie, żelazne łóżko polowe i kanapka przeznaczona dla siostry dyżurnej. Ponieważ szpital i klasztor mieszczą się w oddzielnych budynkach, jedna z odpowiedzialnych sióstr zostaje na noc w szpitalu. Do tej służby matka przełożona przeznacza tylko starsze, doświadczone zakonnice. Siostra dyżurna ma za zadanie w razie potrzeby wezwać w nocy lekarza lub księdza, uspokajać pacjentów, nieść im pociechę i pomoc. Ma także klucz od szafy aptecznej, którego nie powierza się zwykłym pielęgniarkom. Na ogół nie jest to ciężka służba, gdyż obecnie niewielu ciężko chorych znajduje się w szpitalu. Toteż siostra dyżurna a z nią i Bernadetta nie miewają prawie nigdy przerywanych nocy. Zakonnice śpią wtedy twardo i mocno, gdyż w czasie dyżurów są zwolnione z .przepisanych pacierzy obowiązujących w nocy. Inaczej ma się rzecz z siostrą Marią Teresą Vauzous, z którą Bernardetta także jedną noc spędza wspólnie. Bernadetta nie może zasnąć, lecz aby nie przeszkadzać swej surowej przeciwniczce, leży bez ruchu z zamkniętymi oczyma. Oddycha miarowo i spokojnie udając, że śpi. Z zewnątrz nic nie zakłóca nocnej ciszy. Jasne światło księżyca w lipcowej pełni oświeca pokoik. Spod długich, półprzymkniętych rzęs Bernadetta ukradkiem obserwuje poruszenia swej nauczycielki. Robi to przez prostą ciekawość, której nie umie opanować. Podczas gdy inne siostry rozbierają się po ciemku, zanim wejdą pod kołdrę, Maria Teresa nie zdejmuje nawet ciężkiego habitu. Jedyną częścią ubrania, z jakiej się oswobadza, jest kornet. Ukazuje się spod niego ostrzyżona głowa o krótkich, gęstych, jasnych włosach i o wąskiej chłopięcej czaszce. ~ - Czy też zdejmie buciki? - zapytuje się w duchu Bernadetta. Siostra Vauzous nosi grube, sznurowane trzewiki na płaskich obcasach. O, jak muszą w nich boleć stopy wieczorem! Zakonnica pozostaje w butach przez całą noc. Nie przykrywa się też wcale kołdrą, lecz kładzie się na niej. Najpierw jednak klęka i modli się przez całą godzinę. Nie odmawia różańca jak wszystkie inne, tego najwygodniejszego pacierza, lecz zapewne jakąś wzruszającą modlitwę, bo przerywa ją bolesnymi westchnieniami. Chwilami są one jakby wyrazem czy echem walki wewnętrznej, jaka się w niej toczy. Bernadetta nie spuszcza ani na chwilę oczu z siostry Vauzous, patrzy na nią ukradkiem spod przysłoniętych rzęs. Jest ciekawa, czy ramiona i plecy klęczącej poruszą się choć na chwilę. Lecz nie - pozostają nieruchome, jakby wykute z kamienia. Bernadetta układa się w takiej pozycji, z której może niespostrzeżenie spod spuszczonych powiek obserwować swoją towarzyszkę. W jasnym świetle księżyca leży teraz siostra Vauzous ze skrzyżowanymi na piersiach rękoma, sztywna jak kamienna figura na sarkofagu. I ona nie śpi, oczy ma szeroko otwarte. Lecz mimo pozornego spokoju Bernadetta przeczuwa ukrytą udrękę w jej duszy. Po kilka razy w ciągu nocy siostra wstaje cichutko i klęcząc przed krucyfiksem długo się modli. W pamięci Bernadetty staje owa przykra lekcja w szkole, w czasie której siostra Vauzous opowiadała uczennicom o owych świętych mężach i niewiastach, dobrowolnych wygnańcach, żyjących na pustyni, żywiących się miodem dzikich pszczół, korzonkami i pijących wodę źródlaną, o tym, jak poszczą przez długie dni i jak bezustannie się modlą. O tym, jak z natchnienia Bożego układają nowe modlitwy. Z całego tego opowiadania najsilniejsze wrażenie na niepojętnej uczennicy uczynił fragment o żelaznych paskach z ostrymi, zardzewiałymi kolcami, które owi święci pustelnicy nosili pod habitem. O, z pewnością siostra Vauzous jest tak samo święta, jak tamte pokutnice żyjące na pustyniach lub wśród dzikich, nagich skał. A może właśnie w tej chwili stacza walkę z grzesznymi myślami i pragnieniami, choć trudno nawet przypuszczać, że mogłyby się one gnieździć w jej sercu. Obok tapczanu siostry Vauzous stoi na nocnym stoliku talerz, a na nim leży piękna, świeżo zerwana brzoskwinia. Właśnie teraz nastała pora ich dojrzewania, a nigdzie nie wyrastają tak piękne i smaczne, jak w kraju Bigorre. Nawet przy srebrnym świetle księżyca, widać wyraźnie czerwony rumieniec na okrągłym, soczystym owocu. Bernadettę bierze wielka ochota na brzoskwinię i równocześnie przychodzi jej na myśl, że siostra pewnie tylko dlatego postawiła obok siebie piękny owoc, aby mieć okazję do bohaterskiego zwalczania pokusy. Surowa mniszka chce naśladować święte pustelniczki, do których tak bardzo jest podobna. Bernadetta rozważa jednak dalej, że Pani, choć często wzywała do pokuty, nie zakazywała nigdy jeść brzoskwiń. Bo i dlaczego by ich nie jeść? Są wyborne, a kosztują zaledwie kilka sous, tak że nawet i mama raz po raz je kupuje. Pragmie, aby siostra już jak najprędzej napoczęła owoc.'- Ale gdzież tam. Leży dalej sztywna i nieporuszona na tapczanie, aż wreszcie księżycowa poświata opuszcza pokój. Bernadetta budzi się pod wrażeniem czyichś oczu, wpatrzonych w nią uporczywie. Słońce już zagląda w okno. - Ależ śpioch z ciebie - mówi siostra Maria Teresa. Szybki rzut oka przekonuje dziewczynkę, że brzoskwinia nienaruszona leży na talerzu. - Już wstaję w tej chwili, proszę siostry - odpowiada uprzejmie Bernadetta, wysuwając nogi z łóżka. Przy tym ruchu ramiączko koszulki opada z jej chudego barku. - Nie wstydziiisz się sama siebie? - szeptem mówi siostra. - Narzuć zaraz coś na siebie. Bernadetta chce jak najprędzej wymknąć się z pokoju, lecz nauczycielka zatrzymuje ją. - Zostań i usiądź tutaj na łóżku, pragnę z tobą porozmawiać. Dziewczę patrzy na nią swymi ciemnymi, spokojnymi oczami. Siostra Maria Teresa nie spodziewa się nawet, jak bardzo Bernadetta przenika jej myśli. - Gdy w przyszłym roku znów pójdziesz do szkoły, co ci gorąco zalecam - mówi siostra - mnie już tam nie zastaniesz. Jutro opuszczam Lourdes i wracam do naszego macierzystego domu w Nevers, dokąd mnie z powrotem wzywają. - O! Siostra opuszcza Lourdes - powtarza dziewczynka obojętnie, nie zdradzając ani żalu, ani też radości. - Tak, wyjeżdżam stąd, Bernadetto, i nawet chętnie. Chciałabym, abyś się choć przez chwilę zastanowiła, jaka z ciebie uwodzicielka. Obałamuciłaś najpierw nasz głupi, prosty lud, potem do tego stopnia zawojowałaś panów urzędników, że im się jakoś odechciało aresztować ciebie. A teraz uwodzisz człowieka tak trzeźwego i silnego, jak nasz ksiądz dziekan Wszystkich prowadzisz na szmurku, moje dziecko... Tylko mnie jednej nie! Ze mną ci się nie uda... Bo ja ci nie wierzę... - Ależ, siostro, ja nigdy nie chciałam, aby mi siostra uwierzyła - mówi Bernadetta szczerze i otwarcie bez najmniejszej chęci urażenia nauczycielki. - O, to właśnie jest jedna z twych odpowiedzi, którymi po prostu dajesz w twarz pytającemu - kiwa głową siostra. - Jesteś powodem niepokoju szerzącego się w całej Francji. Bernadetto, czyś ty kiedy słyszała, jak dawnymi czasy postępowano z takimi stworzeniamii, jak ty? Z istotami, które się przechwalały podejrzanymi widzeniami pięknych pań, odkrywały cudowne źródła, podjudzały ciemny, prosty tłum i deptały nakazy władz i przepisy Kościoła świętego. Otóż takie istoty palono na. stosie, Bernadetto! Bernadetta z natężeniem marszczy czoło, lecz nic nie odpowiada, Maria Teresa Yauzous wstaje i prostuje swą wysoką postać. - Jeszcze jedno mam ci do powiedzenia, Bernadetto. Może nieraz w szkole zdawało ci się, że specjalnie dokuczam ci i jestem niesprawiedliwa względem ciebie. Mylisz się bardzo. O żadnej z mych uczennic nie myślałam z taką troską, jak o tobie. I tej nocy nieustannie modliłam się za ciebie. I nadal co dzień modlić się będę, aby dobry Bóg nie pozwolił na zatracenie twej duszy, lecz wybawił ją co prędzej ze strasznego niebezpieczeństwa, w jakim się znajduje. Po tych słowach siostra bierze ze stolika talerz z brzoskwinią. Przez moment zdaje się, że chce ją ofiarować Bernadetcie, ale rozmyśla się i daje ją pierwszemu spotkanemu choremu. PSYCHIATRA WKRACZA NA SCENĘ Porażkę poniesioną z ręki massabielskiej Pani najboleśniej we Francji przeżywa dwóch ludzi. Pierwszy to łysogłowy pan Vital Dtutour, prokurator z Lourdes, drugi to baron Massy, zawsze correct i bez zarzutu prefekt departamentu Haufes-Pyireinees. Najistotniejszy bodziec, kierujący postępkami ludzi to pycha, a raczej ściśle mówiąc umiejętna potrzeba przeświadczenia o własnej wyższości. Życie w społeczeństwie wymaga jednakże, aby te uczucia ukrywać może jeszcze bardziej wstydliwie aniżeli popęd płciowy. Tłumione, tym gwałtowniej szaleją one w duszy ludzkiej i tym większe w niej czynią spustoszenie. Różne są rodzaje i stopnie owej pychy, zależnie od pozycji społecznej czy stanu posiadania. Może jednak zadraśnięta pycha biurokraty przewyższa wszystkie inne odmiany. Żaden bowiem Urzędmik we własnym mniemaniu nie uważa się za pierwszego lepszego funkcjonariusza, lecz za uosobienie władzy. Chociażby nawet tylko adresował koperty, siedząc przy państwowym biurku, czuje się o tyle wyższym od szarej publiczności, o ile anioł w niebie przewyższa zwykłego śmiertelnika. Jako sędzia, naczelnik policji, celnik albo tyran z urzędu podatkowego kieruje losami ludzi bardziej widocznie aniżeli sama Opatrzność. Toteż trwożliwie i uniżenie podchodzą do niego kliemci, wiedząc, że. prawo staje się w jego ręcach miękkie jak wosk. Z korony cesarskiej spływa na urzędnika czarodziejska jakaś moc. Wie przy tym doskonale, że w praktycznym życiu nie tylko wykształcony lekarz czy inżynier, lecz nawet prosty kowal czy ślusarz, znający dobrze swoje rzemiosło, więcej umie i więcej jest wart od niego. Wie również i o tym, że gdyby go pozbawiono owego uroku płynącego z tytułu władzy, jaką posiada, zeszedłby do roli mizernego, zdeklasowanego pisarka. Im zaś drażliwsza pycha w człowieku, tym zacieklej trzeba jej 'bronić. Kompromitujący się urzędnik kompromituje w swojej osobie urząd i władzę, którą reprezentuje. Toteż nie .należy do tego dopuścić. Nie można dłużej tolerować tego stanu rzeczy, rozważa baron Massy- Historia z massabielską Panią nie może zakończyć się porażką boskiego pierwiastka władzy. Wprawdzie głosy wielkiej prasy ucichły nieco, odkąd zamknięto wejście do groty, może bywięc i na tych bajkach o cudach i objawieniach, tak urągających duchowi czasu, porosła trawa zapomnienia. Zarozumiałość jednak i pycha uniemożliwia panu baronowi postanowienie dalekowzrocznej, mądrej rezygnacji. I tak już zmuszony był wysłuchać kilku gorzkich uwag ze strony ministrów i dwukrotnie wysiadywać w przedpokoju biskupim po to jedynie, aby otrzymać naszpikowaną ironią odprawę. Wszelkie próby, jakie poczynił, aby wybrnąć z tej drażliwej sytuacji, skończyły się gorzkim zawodem i otwartą odmową. Baron Massy nie jest człowiekiem, który by pozostawił sprawę niedokończoną. Po podmiocie następuje u niego zawsze orzeczenie, a po ostatnim słowie kropka. Przypłaciłby zdrowiem, gdyby był zmuszany ustąpić i zaprzestać prześladowania Pani. Czuje zdecydowaną niechęć do Bernadetty Soubiirous, chociaż jej nigdy w życiu nie widział. Pan baron jest przekonany, że jedynie i wyłącznie ona jest źródłem tych niekończących się utarczek -i powikłań. Dopóki Bernadetta nie zniknie z okręgu zainteresowania Francuzów, nie będzie spokoju w Lourdes i dla Lourdes. Wszystkie dotychczasowe próby udowodnienia tej małej oszustwa lub wyzyskiwania łatwowiernych rozbiły się o jej chytrość lub niedorzeczne pomysły komisarza policji. Na szczęście pań baron ma jeszcze jedną broń w ręku... Pech prześladuje dziś pana prefekta. Gorące promienie słońca żarem zalewają obszerny gabinet Jego Ekscelencji. Prefekt ubrany jest jak zwykle w długi, czarmy surdut, sztywne mankiety i sztywny, wysoki kołnierzyk z ostrymi różkami, kłujący go w brodę. W przeciwieństwie do szefa, pozostali urzędnicy pracują w miękkich koszulach. Mimo to wszyscy pocą się bezlitośnie, podczas gdy pan baron nie poci się nigdy. Byłoby to niezgodne z jego zasadami. De Massy odczytuje pismo, przesłane mu już przed kilkoma tygodniami. Jest to orzeczenie komisji lekarskiej, która przy końcu marca badała Bernadettę. Do komisji należało dwóch lekarzy z Lourdes, Wiktor Balencie i Laeraimpe oraz trzeci skromny wiejski eskulap z okolicy Pau. Vital Dutour - sprzeciwił się wówczas stanowczo włączeniu do komisji doktora Dozous, urzędowego lekarza miejskiego z Lourdes. Miał już dość sprawozdań o wizjonerce, sfabrykowanych przez tego nieodpowiedzialnego gościa Cafe Francais. Ze zmarszczonym czołem, po raz nie wiadomo który, prefekt odczytuje następujący elaborat: - Mała Bernadetta Soubirous - 'brzmi orzeczenie -jest zupełnie zdrowa, poza tym, że cierpi od urodzenia na ataki astmy. Nie miewa nigdy bólu głowy ani innych zaburzeń nerwowych. Sen i apetyt doskonały. Nie skonstatowano żadnych patologicznych skłonności. Dziewczynka jest z natury nadmiernie uczulona na wszelkie wrażenia. Chodzi tu prawdopodobnie o nadwrażliwość, na skutek której dziewczynka łatwo może stać się ofiarą urojeń i halucynacji. Możliwe jest, że promień światła, wpadający do skalnej groty, wywołuje u niej złudzenie jakiegoś zjawiska. Upersensytywmi miewają skłonność do wyolbrzymiania tego rodzaju przeżyć, które w cięższych wypadkach mogą doprowadzić do łgarstwa fantastycznego, tzw. Pseudologia phantastica. Nie ma jednakże żadnych podstaw, aby małą Soubirous zaliczyć do tej kategorii. Niżej podpisami wyrażają opinię, że u dziewczynki możliwe są tak zwane stany zachwycenia. Jest to cierpienie psychiczne, podobne do somnambulizmu, dotychczas mało jeszcze zbadane, ale chorej absolutnie żadnym niebezpieczeństwem nie grożące... - Można by przypuszczać... prawdopodobnie... ewentualnie... możliwie... - mruczy zirytowany baron Massy i ze wstrętem odkłada na bok ostrożne orzeczenie. - Toteż w samą porę zapowiadają mu wizytę psychiatry. Zaprosił umyślnie tego pana, kierownika zamkniętego zakładu z okolicy Paai. Państwo bowiem potrzebuje od czasu do czasu takiego lekarza dusz, gdy chodzi o pozbycie się jakiegoś niewygodnego lub opornego indywiduum. Stosuje się tę metodę w wypadkach nadużyć, zachodzących przy podziale wielkich majątków, w sprawach testamentu, sporządzonego dziwacznie i przekornie lub. też poprzez ojca-starca, zakochanego w jakiejś piękności lekkich obyczajów. Takie i tym podobne sytuacje zdarzają się nieraz. Wtedy tak państwu, jak i rodzinie potrzebna jest pomoc lekarza psychiatry. Dlaczego więc i teraz państwo nie miałoby wezwać tej samej pomocy przeciw siłom nadprzyrodzonym i to w stuleciu, które ledwie z biedą spodziewa się uporać ze zwykłymi, codziennymi sprawami! Psychiatra jest to ujmujący, rudobrody pan, o artystycznej, płomiennej czuprynie. Można by go nawet nazwać pięknym, gdyby nie lewy kącik ust, skrzywiony ku górze wskutek lekkiego porażenia. Szare oczy biegają nerwowo - przyzwyczajenie nabyte przez lekarza zapewne od umysłowo chorych pacjentów. Pan prefekt w krótkości szkicuje przypadek Bernadetty i objaśnia punkt widzenia i stanowisko władz. Z zadowoleniem znajduje w rudym doktorze nader powolnego i subtelnego słuchacza. Wprawdzie do zagadnień filozoficznych odnosi się on z zupełną obojętnością, lecz rozgorycza go wszystko to, co do świata uporządkowanego i całkowicie wyjaśnionego wprowadza ferment pierwiastka nadprzyrodzoności. Zdaniem jego Bernadetta jest oszustką albo wariatką. Jako specjalista od wariatów skłania się oczywiście ku drugiej alternatywie. Nie rozumie też, dlaczego niebieskie moce, nie mające dyplomu lekarskiego, miałyby w tych ciężkich czasach stwarzać fachowcom nieuczciwą konkurencję. Prefekt przytacza ustawę z dnia 30 czerwca 1838 roku, uprawniającą prokuratora do pozbawienia wolności każdego obywatela podejrzanego o chorobę umysłową, o ile lekarz postawi odpowiednią diagnozę, a chory jest niebezpieczny dla otoczenia. Psychiatra uśmiecha się znacząco: - Nie potrzebujemy się definitywnie angażować, Ekscelencjo. Pomiędzy całkowitą wolnością a intermowaniem jest jeszcze jedna, prawem zatwierdzona pośrednia droga obieram ją zwykle w ciężkich przypadkach. Biorę pacjenta pod obserwację, bo przecież wiadomo, że psychiatra to nie ortopeda, który złamaną nogę może na miejscu zestawić. - Doskonale, kochany profesorze - zgodnie przytakuje baron. - Obawiam się, że taka obserwacja okaże się tu konieczna... Nazajutrz przed południem zjawia się psychiatra w szpitalu w Lourdes. Towarzyszy mu taki pielęgniarz, jak gdyby chodziło o ubezwładnienie samego Goliata. Niezwłocznie przyprowadzają Bernadettę przed lekarza. Staje przed nim z chłodnymi oczyma, skupiona i czujma, najwyraźniej przygotowana do walki. .Rudobrody robi z siebie na początek poczciwego, nieszkodliwego wujaszka. Uśmiecha się przyjacielsko, wykrzywiając przy tym mieforemne wargi i poklepuje dobrodusznie dziewczynkę. Lecz Bernadetta z niechęcią usuwa się spod jego czerwono owłosionych rąk. Psychiatra wdaje się z nią w długą rozmowę, która na swój sposób zdąża do. tego samego celu, co przedtem krzyżowy ogień podstępnych pytań pana Jaeometa, a mianowicie do złapania Bernadetty w sidła i wykazania jej umysłowego niedorozwoju. Lecz dziewczyna nie daje mu tej satysfakcji. Zbywa go tylko krótkimi, lecz trafnymi odpowiedziami. Wie, ile dzień ma godzin, ile tydzień ma dni oraz kiedy w lipcu wschodzi słońce. Wie, kto rządzi Francją. Wie też, ile jest siedem razy pięć Natomiast nie umie wyliczyć, ile jest siedemdziesiąt razy trzydzieści osiem, ale też z miejsca bardzo serio odpowiada doktorowi: - To sobie pan na pewno już poprzednio wyliczył. Zapytana o wydarzenia ostatnich dni, umie Bernadetta składnie, w chronologicznym porządku o nich opowiedzieć. Dwie młodsze siostry obecne przy badaniu poczynają się dyskretnie uśmiechać, słysząc zręczne odpowiedzi Bernadetty. Udaje jej się zapędzić w kozi róg tego, który chciał jej wystawić świadectwo głupoty. Psychiatra prosi, aby go pozostawić sam na sam z pacjentką w przyciemnionym pokoju. Siostra przełożona zgadza się, ale przezornie powiadamia o tym księdza dziekana i rodziców Soubirous. Ze skupioną uwagą siedzi Bernadetta na łóżku. Przez szpary zapuszczonych okiennic przesączają się do mrocznego pokoju promienie letniego słońca, wśród nich przesuwa się jak tajemniczy cień postać rudego doktora. Po krawiecku wyciąga centymetrową 'miarę z kieszeni tak samo po krawiecku wyglądają liczne szpilki zatknięte za klapą surduta. Anatomia czaszki i mózgu święci w tym okresie największe tryumfy. Odkryto właśnie w mózgu i ściśle określono poszczególne ośrodki życia psychicznego, ośrodki czuciowe i ruchowe. Jak pajac skaczący w takt pociąganych sznurków, tak i człowiek porusza się w takt rozkazów tych ośrodków. W sumie są one tym samym, co w staroświeckim języku nazywano duszą. Pan doktor z krawiecką dokładnością mierzy czaszkę Bernadetty i jak krawiec zapisuje wymiary w notatniku. Potem kłuje ją szpilkami w różne, punkty ciała. - O, boli! - skarży się dziewczynka. - A więc czujesz i to nawet silnie - radośnie stwierdza psychiatra, a po minie jego nie można się domyślić, czy ten objaw jest dodatni, czy ujemny dla pacjentki. - No pewnie, że czuję - przyznaje Bernadetta - przecież to musi boleć każdego. Rudzielec bada teraz odruchy ścięgniste oraz przede wszystkim reakcję źrenic. Każe dziewczynce chodzić naprzód i cofać się raz z otwartymi, to zmów zamkniętymi oczyma. - Dlaczego tak się zataczasz? - pyta. - Bo mnie pan męczy, proszę pana - odpowiada Bernadettta. - Usiądź więc teraz i porozmawiamy sobie :- mówi doktor zamieniony znów w czułego wujaszka. - Podobno widujesz w grocie Najświętszą Pannę. - Tego nigdy nie powiedziałam, proszę pana! - A więc co w takim razie opowiadałaś? - Widywałam w grocie Panią - 'odpowiada Bernadetta, zaznaczając wyraźnie czas przeszły. Rudy nie ustępuje. - Lecz przecież ta Pani musi być kimś,, musi się jakoś nazywać? - Pani jest 'właśnie Panią- odpowiada Bernadetta. - Kto jednak widuje panie, których nie ma, ten, moje dziecko, jest chory, ten nie jest normalny. Bernadetta namyśla się chwilę, po czym mówi z naciskiem: - Widywałam Panią dawniej, już jej jednak więcej nie zobaczę. Odeszła. A więc nie może mnie pan jeszcze teraz uważać za chorą, panie doktorze. Psychiatra uderzony jest trafnością i logiką tej odpowiedzi. - Słuchaj, moja mała - mówi dalej - niektóre objawy wskazują, że nie wszystko jest w porządku w twej główce. Nie jest to jednak nic wielkiego i zaręczam ci słowem honoru, że wyleczymy cię. całkowicie. Chyba chcesz być zupełnie zdrowa, i pozbyć się tych chorobliwych widzeń, które -cię tak wyczerpują. Zamieszkasz na pewien krótki okres czasu w pięknym domu z ogromnym ogrodem. Będziesz opływała we wszystko jak mała księżniczka. Powiedz, czy lubisz czekoladę z bitą śmietaną? - Nigdy jeszcze tego nie piłam. - A więc będziesz piła i, jeżeli zechcesz, już na pierwsze śniadanie. Nigdzie na świecie nie może ci być lepiej jak u mnie. I to wszystko będziesz miała za darmo. Rodzice twoi nie będą potrzebowali zapłacić ani jednego sous. Będziesz miała wszystko, czego dusza zapragnie, oraz zapewnioną lepszą przyszłość... - Nie mam wcale takiej wielkiej ochoty na czekoladę z bitą śmietaną. Zresztą już niedługo skończę piętnaście lat. Wołę więc zostać tutaj.., Psychiatra z uśmiechem potrząsa głową: - Najlepiej byłoby, gdybyś dobrowolnie poszła ze mną. Nie pożałujesz tego na pewno, a i rodzicom twoim też się to opłaci.. Zresztą chcemy porozumieć się z nimi w tej sprawie. Przekonałem się już, że jesteś rozsądną osóbką. A będzie to trwało nie dłużej niż trzy lub cztery tygodnie. A wtedy skończymy już raz na zawsze z twymi niedomaganiami. Nie będziesz już widywała żadnych pań w grocie i staniesz się dzielnym człowiekiem, zahartowanym na wszelkie trudy życia... - Przecież ja się wcale nie boję życia i trudów, proszę pana - mówi Bernadetta, przyglądając się swym drobnym rękom, które mimo jej młodego wieku już się dość napracowały. Po tych słowach, zamim się rudy pan spostrzegł, Bernadetta zrywa się nagle, wybiega z pokoju i nie zatrzymana przez nikogo opuszcza szpital. W dwie godziny później psychiatra wraz z cesarskim prokuratorem wchodzą do powięziennego mieszkania. Stają jak wryci, bo tuż w drzwiach zjawia się przed nimi ksiądz Maria Dominik Peyramale we własnej osobie. Potężna jego postać dosłownie zamyka drogę wchodzącym panom i rozmowa musi się odbyć w niskich, wejściowych drzwiach. Rodzina Soubirous skupia się trwożliwie w najdalszym kącie koło kuchni. Rudy doktor jest najwyraźniej zmieszany. - Czy mam zaszczyt rozmawiać z proboszczem z Lourdes? - Owszem, panie, ma pan "ten zaszczyt, czym mogę panom służyć? - Czy nie byłoby bardziej wskazane porozmawiać gdzie indziej - chrząknąwszy zauważa Wital Dutour. - Przecież panowie sami wybrali to miejsce, nie ja - odpowiada dziekan nie ustępując ani na krok. - A to, że rodzina Soubiirous będzie świadkiem naszej rozmowy, uważam za okoliczność bardzo pożądaną. Pana prokuratora znam, tego drugiego pana nie. Lecz domyślam się, że to lekarz z zakładu obłąkanych w Pau, którego nam łaskawie raczył przysłać pan prefekt... - Jestem profesorem nadzwyczajnym psychiatrii i neurologii - przedstawia się rudobrody, krzywiąc wargi ze sztuczną pewnością siebie. - Obawiam się, szanowny panie profesorze, że nie znajdzie pan w Lourdes właściwego pola do kontynuowania swych studiów - ubolewa ksiądz dziekan. - Księże proboszczu! przyjechałem z polecenia urzędu zdrowia przy departamencie. Otóż znajduje się -tam opinia lekarska z dwudziestego szóstego marca, która stwierdza pewne anomalie u tej młodej pacjentki. Pan prefekt życzy sobie ponownego zbadania tego orzeczenia i oddania dziewczynki na pewien czas pod moją obserwację. Taka więc jest moja misja w tej sprawie. Wielka postać księdza proboszcza zdaje się w tej chwili jeszcze olbrzymieć i rosnąć. - Czytałem ten całkowicie niepoważny dokument z końca marca - mówi - lecz pan badał dziewczynkę osobiście, panie profesorze. Jakież więc anomalie udało się panu skonstatować? - Są nienormalności, które nie od razu wpadają w oczy - odpowiada doktor z pewnym wahaniem. Głęboki i surowy głos brzmi teraz ostrzegawczo: - Za to ja, szanowny panie profesorze, przypominam panu przysięgę lekarską, jaką pan składał, i pytam go: czy Bernadetta Souibirous jest "umysłowo chora, szalona i niebezpieczna dla otoczenia? - Ależ, księże proboszczu - plącze się psychiatra - któż mówi o szale i niebezpieczeństwie dla otoczenia? - Z jakiego więc tytułu żąda prefekt pozbawienia dziewczynki wolności? - Z tytułu prawa określonego w francuskim ustawodawstwie :- wtrąca się Vital Dułour z lodowatym spokojem. Dziekan opanowuje się, odetchnąwszy kilkakrotnie. - Francuskie prawo stoi zbyt wysoko, aby zechciało podawać rękę różnym krętaczom - odpowiada. - Ależ, czcigodny księże dziekanie - uśmiecha się pojednawczo rudobrody - jeśli chcemy zastosować tutaj ustawę z 1838 roku, to przecież tylko dla dobra małej pacjentki. Na polecenie, pana prefekta ma ona być na jakiś czas na obserwacji i leczona według najnowszych zdobyczy naszej wiedzy lekarskiej. Tu już wyczerpała się cierpliwość dziekana i wrodzona gwałtowność wybucha całą siłą. - To najbezwstydniejsza obłuda z jaką zdarzyło mi się spotkać kiedykolwiek. I posłuchajcie panowie, daję moje słowo, że zedrę tej obłudzie maskę z twarzy i podniosę taki alarm w całej Francji, że aż- spuchną uszy prefektowi z Tanbes! A ty, Bernadetto Soubirous, podejdź do mnie! Dziewczynka instynktownie już sama przed chwilą zbliżyła się do dziekana. I oto ów postrach jej dzieciństwa chwyta ją w żelazne ramiona i obronnym ruchem przyciska do siebie. - Znam to dziecko i cesarski prokurator zna je również-. Obydwaj mieliśmy z nią swego czasu dłuższą rozmowę. Kto twierdzi, że Bernadetta Soubirous jest chora umysłowo, jest sam albo niespełna rozumu, albo szubrawcem. Ustawa z 1838 roku jest skierowana przeciwko furiatom i szaleńcom. Czy trwają panowie dalej w zamiarze stosowania jej w tym wypadku? A więc dobrze! Lecz zapewniam panów, że nie ruszę się od boku tego dziecka! To wszystko. A teraz możecie wezwać żandarmów. - A jeżeli żandarmi przyjdą rzeczywiście, księże dziekanie? - pyta Vital Dutpur z lekceważącą wyniosłością. - Jeżeli przyjdą żandarmi - śmieje się Peyramałe - jeżeli przyjdą, powiem im: panowie, celujcie dobrze, bo tylko po moim trupie pójdziecie ńaprzód! Całkowicie pogrążeni prokurator i psychiatra opuszczają izbę, do której z winy dziekana nie mogli nawet dobrze zajrzeć. Vital Dutour zma doskonale Peyramale'a i wie, że ten człowiek spełni każdą groźbę,- Zmiana w usposobieniu dziekana jest dla niego niespodzianką. Bernadetta jest chyba czarownicą w wielkim stylu. Trzeba telegraficznie zasięgnąć w Tarbes wskazówek co do dalszego postępowania. Krótko po godzinie pierwszej zamknięty powozik zatrzymuje się na rogu ulicy des Petites Fossees i placu Marcadale. O tej porze miasto jest puste i jakby wymarłe. Ludwńka i Bernadetta Soubirus wsiadają do powozu, w którym zajął już miejsce ks. Peyraraale. Milcząco odbywa się podróż do wysokogórskiego uzdrowiska Gaiuterets, dokąd dziekan wywozi prześladowaną dziewczynę wraz z matką. Umieszcza je w małym domku należącym do probostwa, a kolega ks. Peyramale'a obejmuje staranie i opiekę nad Bernadettą. Dziewczynka znika z widowni i nawet policja prefekta nie może odnaleźć jej kryjówki. DIGITUS DEI - CZYLI KSIĄDZ BISKUP DAJE PANI OSTATNIĄ SZANSĘ W tym samym czasie Ekscelencja hibąut, biskup z Montpellier, bawi na kuracji w Cauterets. Sędziwy kapłan poznaje na probostwie Bernadettę Soubirous. Biskup Thdbaut jest. całkowitym, przeciwieństwem biskupa Laurence'a. Nosi dość długie, białe, jedwabiste włosy. Jego łagodne, o dziecięcym wyrazie usta nie mają ani cienia sarkazmu, a oczy promienieją błękitem bławatków. Biskup z Montpellier jest człowiekiem miłym i łatwym w obejściu, z duszą poety. Nie jest też tajemnicą, że w chwilach wolnych pisze wcale niezłe francuskie i łacińskie wiersze ku czci Boga i Najświętszej Panny wielbi w nich piękno przyrody, dobro i szlachetne uczucie przyjaźni. Biskup Tbibaut zna z opisu gazet objawienia w Lourdes. Podziela też ogólne zapatrywanie francuskiego kleru, że wobec panującego ducha czasu nie można być dość ostrożnym w stosunku do tajemniczych zjawisk. Rozumie i on, jak bardzo niebezpieczne może się stać zatracenie granicy pomiędzy religią a światem duchów. Jednakże prosi dziewczynkę, aby mu o wszystkim dokładnie opowiedziała. I tu dzieje się rzecz niezwykła. Bernadetta, która wprawdzie nigdy nie odmawia prośbom ciekawych, lecz spełnia je niejako z obowiązku i od niechcenia, recytując opowiadanie o swoich widzeniach jak nakręcona katarynka, nagle pod wpływem promieniejących oczu sędziwego słuchacza zmienia swe zachowanie zasadniczo. Wydaje się jej, że po raz pierwszy w życiu spotyka duszę pokrewną, która podobnie jak ona zdolna jest odczuć aż do głębi serca tajemnicę jej szczęścia, miłości i serdecznych wzruszeń. Już po pierwszych zaraz słowach zrywa z mechanicznym powtarzaniem. Podnosi się, klęka. Zaczyna grać. Gra rolę własną i rolę Pani. Jedenasty luty. Tu strumień młyński - tam grota. Odtwarza tak wiernie ów-, czesną sytuację, że sama nagle czuje, jakby tajemniczą jakąś mocą przyciągała Panią coraz bliżej i bliżej, widzi nieledwie niszę w prawym kącie pokoju. Twarzyczka Bernadetty blednie i matka obawia się, że dziewczynka wpadnie w ekstazę. Kiedy z półotwartymi ramionami, poważnym, słodkim głosem. - naśladując Panią - mówi do siebie: - Czy chcesz mi wyświadczyć tę łaskę i przychodzić tu przez następnych piętnaście dni - biskup podnosi się nagle i wychodzi z pokoju. Z oczu starca płyną obfite łzy, a wrażenie tamuje oddech. Znalazłszy się w ogrodzie, opiera się ciężko o drzewo i w zapamiętaniu powtarza: - Quel poeme... Przecież to poemat... Po dwóch dniach biskup z Montpellier udaje się do Lourdes, staje w hotelu pana Caizenave'a. Natychmiast prosi dziekana Pey-ramale'a, aby mu przysłał kilku wiarygodnych świadków objawień i ekstazy Bernadetty. Dziekan wybiera doktora Dozous i Jana Baptystę Estrade'a, który tymi słowami opisuje biskupowi swoje wrażenia: - Ekscelencjo, widywałem i podziwiałem w swoim czasie najwybitniejsze aktorki francuskich scen, między nimi artystkę tej miary, co sławna Rachel. Wszystkie w porównaniu z Bernadettą były krygującymi się manekinami, odtwarzającymi z przesadą różne przykre namiętności. Tymczasem mała wizjonerka z Massabielle odzwierciedla nam stan błogości i szczęśliwości, jakiej język ludzki wysłowić nie jest zdolny. - Cest cela... c'est cela... - woła zachwycony Thiiibaut. Dziekan Peyramale korzystając z okazji zanosi prośbę: - Może Ekscelencja nie zapomni rzec o tym słówko biskupowi z Tarbes. Ekscelencja nie zapomina. Choć lekarze zalecili mu dwa tygodnie zupełnego spokoju i wypoczynku po męczącej kuracji, nie wraca do swej diecezji, ale jedzie prosto do Tarfoes. Tam odbywa trzygodzinną rozmowę z biskupem Bertrandem Severe Laurence'em. Wkrótce potem proboszcz z Lourdes otrzymuje depeszę z wezwaniem do biskupiego pałacu. Tym razem jednak nie zostaje przyjęty jak zwykle po przyjacielsku przy stole w prywatnych apartamentach. Musi przez dwie godziny czekać na audiencję "w kancelarii. Biskup wchodzi gniewny i energicznym ruchem kładzie swą laskę o gałce z kości słoniowej na biurko: - Proboszczu z Lourdes, czy ksiądz zamierza nasyłać mi na głowę cały episkopat Francji? Zanim proboszcz zdążył odpowiedzieć, biskup podaje mu obwieszony pieczęciami, imponujący rulon papieru, który przypomina z wyglądu list pasterski albo inne zarządzenie władzy kościelnej. - Lege - rozkazuje biskup po łacinie. - Czytaj! Patrząc na ten urzędowy skrypt, proboszcz z zadowoleniem stwierdza, że pierwotny luźny koncept, spoczywający już od dawna w szufladzie biskupiego biurka, od czasu jego ostatniej wizyty doczekał się okazałej szaty: jest przepisany na czysto piękną, kaligrafią. - Mianowanie komisji śledczej? - cicho pyta Peyramale. - Sede et lege -- mówi biskup, który dzisiaj pozbył się swej zwykłej mrożącej łagodności i wpadł w ton serdecznie rubaszny. Dziekan siada posłusznie na krześle i czyta łaciński nagłówek, zdobny w barwne winiety i czerwononiebieskozłote esy-floreSsy: - Zarządzenie Jego Ekscelencji biskupa z Tarbes, dotyczące nianowania komisji do zbadania zajść, związanych z rzekomymi objawieniami w grocie położonej na zachód od Lourdes. Pod tym rozwlekłym tytułem, o przestarzałym stylu, następuje zwykła przez Kościół używana formuła: - Bertrand Severe Laurence, z miłosierdzia Bożego i-łaski świętej Stolicy Apostolskiej biskup w Tarbes, duchowieństwu i wiernym diecezji pozdrowienie i błogosławieństwo w imię Pana naszego Jezusa Chrystusa... Dziekan spogląda, pytająco na biskupa, lecz otrzymuje w odpowiedzi tak surowe spojrzenie, że czym prędzej spuszcza oczy na papier. Pod tytułem wiją się szeregi drobniutko i gęsto napisanych wierszy. Ks. Peyramale jest dalekowidziem i odczytanie skryptu sprawia mu niemałą trudność. Nie tylko wzrok, ale i umysł ma tu niełatwą robotę. W jasnych bowiem słowach biskupiego orędzia przebija się troska i głęboko ukryta nieufność skrupulatnego duszpasterza. Wstęp listu zawiera objaśnienie, dotyczące początku i przebiegu niezwykłych zdarzeń w Lourdes. Z przytoczonych argumentów poznaje Peyramale właściwy cel biskupiego pisma. Ekscelencja chce mianowicie dać do zrozumienia, że nie z własnej inicjatywy zabiera głos w tej sprawie. Zmuszają go do tego z jednej strony nienawistne napaści przeciwników, a z drugiej fanatyzm łatwowiernych ludzi. Peyramaie napotyka w liście częste zastrzeżenia, kryjące się pod powierzchnią gładkiego stylu księdza biskupa. - Nie możemy wydać żadnego orzeczenia bez uprzedniego poważnego i trzeźwego zbadania sprawy - tak brzmią słowa listu. - Dlatego jest wskazane, aby powstrzymać się od wyrażania osobistej opinii i przekazać te fenomenalne zjawiska niezwykłych uzdrowień do zbadania fachowej komisji naukowej, która by je rozpatrzyła w świetle najnowszych nauk przyrodniczych. Łatwiej bowiem jest obałamucić ludzi aniżeli ich przekonać - pisze biskup, między liniami zaś Peyramale czyta: - Nowa pomyłka byłaby strasznym ciosem dla chrześcijaństwa, toczącego w obecnej chwili może najzaciętszą walkę, jaką zna historia Kościoła. Walkę w obronie wiecznych prawd. Nowoczesny umysł, nawet jeśli nie zaprzecza istnieniu Boga, niełatwo skłania się do rozumowego czy uczuciowego uznania wyjątków, wyłamujących się spod ogólnych praw natury. Gdyby Kościół, chociaż od wieków zawsze do tego gotowy, uznał zbyt pochopnie taki nadzwyczajny wyjątek, wzmocniłby wbrew swym intencjom szeregi nieprzyjaciół wiary i wywołał rozgoryczenie w społeczności katolickiej. Zanim więc władza duchowna uczyni taki krok, musi zwrócić się i oprzeć na wszelkiego rodzaju świadectwach ludzi kompetentnych i wyczerpać bez reszty wszystkie źródła nowoczesnej krytyki naukowej. Dlatego w komisji muszą brać udział nie tylko profesorowie dogmatyki, teologii moralnej i teologii mistycznej, lecz tak samo, i to w równej liczbie, profesorowie "medycyny, fizyki, chemii i geologii... Peyramale czyta, czyta bez końca. Drobne litery skaczą mu przed oczyma. Zniecierpliwiony biskup odbiera mu z rąk pismo i mruczy pod nosem: - Prawy katolik nie zaprzecza możliwości cudów.' Kto odmawia Bogu mocy rządzenia światem Wedle Jego upodobania, ten nie jest wierzącym. A jednak cuda tego rodzaju wywołują zgorszenie. Co do mnie, nie jestem zwolennikiem cudów. Chorowity brzdąc z lichego gniazda, dziecko pijaka i praczki! Mimo to - niezmierzone jest miłosierdzie nieba. Ja jednakże, człek marmy, Boże daruj mi, buntuję się przeciw temu. Tymczasem wy wszyscy wpędzacie mnie w tę kabałę... - To nie my wpędzamy Waszą Dostojność - odpowiada dziekan. - To sprawa sama go wciąga, tak jak i .mnie wciągnęła. Bóg mi świadkiem, nie jestem pochopnym zwolennikiem płytkiego mistycyznu, dobrego dla starych bab! Kto jednakże, Ekscelencjo, potrafi nam wytłumaczyć ów szalony obrót tej zagadkowej sprawy? Córka podupadłych rodziców... Owszem, tak jest rzeczywiście: Naiwne dziecko, które prawie że nic nie wie o sprawach religii i nie oddaje się nigdy egzaltowanemu marzycielstwu. Otóż to dziecko widuje Panią, której początkowo zupełnie nie uważa za jakąś istotę nadziemską, lecz widzi w niej osobę żywą, realną z krwi i kości. Opowiada siostrze i koleżance o tym spotkaniu. Siostra powtarza to matce, a koleżanki innym dziewczętom w szkole. I z tego nikłego wątku dziecinnych plotek, powtarzanych sobie na ucho przez prostych ludzi, rośnie lawina zachwytów i oburzenia i toczy się wkrótce po całej Francji. Przecież nawet ksiądz biskup z MontpeHier, kolega z urzędu Waszej Dostojności, nazywa to najpiękniejszym poematem nowoczesnej epoki. - Mój kolega po fachu, biskup z MontpeHier - uśmiecha się pobłażliwie ks. Bertrand Severe Laurence - jest człowiekiem zbyt wrażliwym i skłonnym do wzruszeń... - Ale ja nie jestem skłonniy do wzruszeń, Ekscelencjo - odpowiada dziekan. - A jednak ta dziecinada, szerząca się z niepojętą szybkością po całej Francji, sprawia mi nieustanny niepokój. Teraz jednak Ekscelencja raczył powołać komisję światłych mężów, którzy nas oświecą: Hic est digitus Dei, albo palca Bożego w tym nie ma! Biskup opuszcza kącik ust i z podciągniętymi w górę brwiami mówi: - A wśród tych powołanych mężów znajduje się także proboszcz z Lourdes z wszystkimi swoimi wątpliwościami... Dziekan przerażony patrzy na biskupa. Najchętniej nie przyjąłby tego urzędu. Lecz to jest niemożliwe. - Na kiedy Ekscelencja naznaczy termin zebrania się komisji? - pyta stłumionym głosem. - Jeszcze nie... jeszcze nie... - odpowiada ponuro biskup. Kładzie przy tym obydwie ręce na rulon, jakby chciał go zabezpieczyć przed zabraniem. - Lecz rozporządzenie jest już gotowe do druku - przypomina proboszcz, na .co dostaje zgryźliwą odpowiedź starca: - Rozporządzenie może czekać... Jeszcze nie ma na nim daty.:. Ale może mi ksiądz", zechce wytłumaczyć, jak mają członkowie komisji, ci przyrodnicy, chemicy i geologowie, przeprowadzać jakiekolwiek badania,, kiedy grota jest zamknięta? - List pasterski Waszej Dostojności zmusi władze do zniesienia blokady - ryzykuje dziekan nieostrożne powiedzenie. Biskup odpowiada ostrym, podniesionym głosem: - Nic nie chcę wymuszać ani wywierać najmniejszego wpływu na władzę świecką. Najpierw musi cesarz otworzyć grotę, a potem dopiero zbierze się komisja-, a nie na odwrót. - Czyżby cesarz zastrzegł sobie osobistą decyzję Ekscelencjo?. - Cesarz musi rozstrzygnąć choćby dlatego, że wszyscy ci tchórze nigdy się na nic nie odważą. Po krótkiej chwili biskup dodaje, zniżając, głos prawie aż do szeptu: - Daję Pani w ten sposób ostatnią szansę. Czy mnie ksiądz .rozumie, proboszczu z Lourdes? - Nie, nie rozumiem", Ekscelencjo! - A więc wytłumaczę to księdzu. Daję Pani szansę: niech zwycięży cesarza. Jeżeli zwycięży, komisja przystąpi do pracy. Jeżeli poniesie klęskę i grota pozostanie zamknięta, to okaże się,że Pani z groty nie jest wcale Najświętszą Dziewicą i wtedy niech się wraz z całą komisją rozpłynie w powietrzu.,. Po tych słowach biskup odczytuje poszczególne artykuły statutu. O uszy Peyramale'a obijają się nazwiska możnych kanoników, wybranych do 'kierowania komisją, dalej nazwiska profesorów seminariów którzy mają przeprowadzać badania' naukowe. Na tym kończy się audiencja i dziekan wychodzi. Gdy jest już przy drzwiach, biskup zatrzymuje go. jeszcze: - A co ma się stać z Bernadettą, księże proboszczu, hm? - Co Ekscelencja ma na myśli? - pyta dziekan, chcąc zyskać na czasie. - To przecież zupełnie jasne. Jak sobie ta dziewczyna wyobraża swój los w -przyszłości? Przecież ksiądz jest jej rycerzem, proboszczu, i zapewne pytał, już ją o to? Peyramale daje bardzo ostrożną odpowiedź: - Bernadetta jest najprostszym stworzeniem pod słońcem. Nie posiada żadnych ambicji. Jedyne jej pragnienie - to powrocie i zniknąć w bezimiennym tłumie, z jakiego wyszła.- Pragnie żyć, jak wszystkie inne kobiety jej stanu.., - Życzenie zupełnie zrozumiałe - śmieje się biskup - ale czy ksiądz jako teolog sądzi, że taka idylliczna przyszłość jest dla . niej możliwa po tym wszystkin? - Pragnąłbym tego całą duszą, a jednak nie wyobrażam sobie - odpowiada w końcu Peyramaie niezdecydowanie, tak jak niezdecydowana jest jego opinia o Bernadetcie i jej Pani. Biskup opierając się na lasce o gałce z kości słoniowej wychodzi zza biurka i staje tuż przed dziekanem: - Komisja, drogi księże, może wydać trzy wyroki. Albo orzeknie: Jesteś oszustką, mała Soubiirous, a więc należy cię umieścić w domu poprawczym. Albo powie: Jesteś pomylona, mała Soubirous, a więc należysz do domu obłąkanych, lub wreszcie: Znalazłaś łaskę u Najświętszej Dziewicy, 'mała Soubirous. Z twego źródła wypływają cuda. Będziemy musieli wszystkie nasze akta o tobie przesłać do Rzymu do Świętej Kongregacji ObrządkóW No, a wtedy... Co wtedy... hę? Maria Dominik Peyramaie woli nie odpowiedzieć wcale. - Wtedy - podnosi głos biskup - jako wybrana jedna z tysęcy, wyróżniona spośród śmiertelnych, 'która może mieć prawo do wyniesienia na ołtarze, wtedy, słuchaj! zniknąć musi z widowni, bo nie możemy pozwolić na to, aby święta swobodnie biegała sobie po świecie. Święta, która by może zadawała się z młodymi ludźmi, wyszła za mąż i rodziła dzieci, byłaby rzeczywiście piękną nowością... Nagle biskup zmienia ton i w zamyśleniu mówi dalej łagodnie: - Dlatego, mała Soubirous, bierze cię Kościół w swoją opiekę. Dlatego, mała Soubirous, nie bacząc na to, czy ci się podoba lub nie, Kościół zasadzi cię jako rzadki i cenny kwiat w jednym z naj-żyźniejszych swych ogrodów, u karmelitanek czy kartuzek, gdzie obowiązuje najostrzejsza reguła... - Ona tego z pewnością nie zechce - przerywa Peyramałe ledwie dosłyszalnym głosem. - Bernadetta jest dzieckiem świata i, o ile mi wiadomo, nie ma najmniejszego powołania do życia duchownego. A przy tym jest przecież taka młoda, nie skończyła jeszcze lat piętnastu. - To nic, dorośnie - krótko odpowiada biskup. - Poza tym rozporządzenie dotąd nie zostało wydane i stała komisja jeszcze się nie zebrała. A jeżeli kiedyś rozpocznie swą pracę, to obiecuję ci, mój drogi, że będzie obradować i radzić przez niejeden roczek. Nie spocznę, póki sprawa nie zostanie wyjaśniona aż do gruntu. Niech więc na razie mała pupilka księdza żyje sobie dalej w świecie, oczywiście pod stałym i ścisłym dozorem tego żądam stanowczo. A jeżeli ksiądz, proboszczu z Lourdes, życzy dobrze dziewczynce, niech ją ksiądz nakłoni do odwołania swych zeznań. I to byłoby w obecnym czasie najrozsądniejszym rozwiązaniem tak dla Bernadetty, jak i dla Kościoła. ANALIZA I DWIE OBRAZY MAJESTATU Zanosi się na poważne zaburzenia i to bynajmniej nie ze strony zwolenników Pani z Massabielle. Pomiędzy robotnikami prowincji obiega pogłoska, że Bernadetta została uprowadzona i osadzona w więzieniu lub też umieszczona w zakładzie dla obłąkanych. Wizyta rudobrodego psychiatry nie minęła niespostrzeżenie: Jaconet musiał go specjalnym pojazdem, pod ochroną żandarmów, wywieźć z miasta. Antoni Nicolau bowiem poprzysiągł uroczyście, że jeszcze przed Bartres zatrzyma pocztowy omnibus i nie tylko zbije nadzwyczajnego profesora na kwaśne jabłko tak, jak zrobił kiedyś z angielskim gentlemanem, ale go żywego z rąk nie wypuści. Po wizycie rudobrodego Bernadetta znika z widowni. Wtedy młynarz Antoni rozwija zaciekłą propagandę polityczną. Przemawia do robotników z tartaku Lafite'a i wielkiego młyna Claveriego, do robotników pracujących w fabryce powozów Duprata, cegielni Sourtroux i gorzelni spirytusowej Pagues'a. Zwołuje łupkarzy, kamieniarzy, drwali i powoźników. Zna ich prawie wszystkich. - Czy jesteśmy jeszcze wolnymi obywatelami Francji, czy niewolnikami? - podburza. ' - Niewolnikami! - rozbrzmiewają liczne głosy. A odpowiedź ta nie jest nawet całkowicie niesłuszna, gdyż władza cesarza jest absolutna i nie kontrolowana dzięki uprawnieniom Surete Generale. Antoni Nicolau znajduje chętnych słuchaczy dla swych demagogicznych wywodów, wygłaszanych w obronie Bernadetty. Bo chociaż południe Francji jest szczerze katolickie, niemniej jest to ten sam lud roboczy, który w latach 1784, 1838, 1848 wstępował na barykady, aby rzucić się na uprzywilejowanych, do których w ich mniemaniu należy również Le Bon Dieu i La Tres Sainte Yierge- Bernadetta Soubirous jest dzieckiem ludu francuskiego, i to jednym z najbiedniejszych jego dzieci. I właśnie owi uprzywilejowani popełnią gwałt: męczą ją od miesięcy przez policję, prokuratora, sędziów śledczych, badania psychiatryczne, a niemniej dręczy ją i sam Kościół. Dlaczego dzieje się to wszystko? Dlatego, że Najświętsza Dziewica objawiła się dziecku ubogiemu robotnika, a nie zakonnicy szlachetnego rodu, i uzdrawia chorych cudowną wodą ze źródła w osławionej massabielskiej grocie. Cóż u diabła obchodzi to panów Jacometa, Dutoura, de Massye'go i nawet cesarza? Im wszystkim nic do tego! Ani jednemu, ani drugiemu, ani trzeciemu, ani czwartemu! Niech raczej starają się podnieść głodowe zarobki, zlikwidować bezrobocie i skrajną nędzę robotników. Lecz oni wszyscy, od cesarza 'począwszy aż do Jacometa, zabiegają wyłącznie o to, aby sfery posiadające i rządzące nie straciły ani jednego sous. Zamykają nieszkodliwą grotę i jakby na urągowisko ludowi zakazują czerpać cenną wodę źródlaną, która już niejedną chorobę uzdrowiła. Dlaczego? Aby ją później drogo sprzedawać, napełniać swoje butelki i napychać własne kabzy... A z wszystkiego najpotworniejsze jest uprowadzenie niewinnego dziewczęcia, dziecka ludu, aby je na zawsze wtrącić do lochu albo pogrzebać w domu wariatów. W pierwszy czwartek sierpnia rozpętuje się burza. O czwartej po południu ponad tysiąc robotników składa swe narzędzia i W zwartych szeregach ciągnie ku grocie w Massabielle. Jacometowi tyle jeszcze pozostaje czasu, aby piętnastu żandarmów, pozostałych do jego dyspozycji, pognać pędem ku grocie. Uzbrojeni stają murem przed drewnianym ogrodzeniem. Po gwałtownym wymyślaniu i wyzwiskach dochodzi do bójki. Żandarmi zmuszeni są dobyć pałaszy z pochew, aby odeprzeć trzykrotne natarcie atakujących robotników. W odpowiedzi na to grad kamieni sypie się na ich głowy, przy czym Belhache zostaje dość poważnie zraniony poniżej prawego oka. Mer, komisarz, prokurator i co najmniej połowa sądu zjawiają się natychmiast na polu walki i próbują ratować sytuację. Jacomet chce przemawiać, lecz zostaje przekrzyczany. Dutoura w ogóle nie dopuszczają do głosu. Stary trybun ludowy Lacade ma więcej szczęścia. Udaje mu się nawet powiedzieć kilka zdań, lecz przerywa mu Nicolau: - Gdzie jest Bernadetta? - Jest zdrowa i cała odkrzykuje Lacade - ręczę głową za jej bezpieczeństwo. Słuchajcie, ludzie! Przecież uważaliście mnie zawsze za swojego człowieka? Czyście mnie sami z własnej woli nie obrali? Zaufajcie mi, a ja nawzajem zaufam wam. Nicolau, zaniechaj tych karygodnych wybryków, a dowiesz się, gdzie jest Bernadetta... Ta ponętna obietnica odnosi skutek. Raport policyjny przysłany przez Jacometa pogrąża barona Massy'ego w najczarniejszą melancholię. Tak prędko po nieudanej próbie internowania Bernadetty przez rudego lekarza spada ten nowy cios, najpoważniejszy ze wszystkich. Gazety chwytają w lot wszelkie wiadomości o wydarzeniach w Lourdes i z obłudną troską rozpisują się o "nich. Podkreślają, że naród francuski nie jest zdolny do ślepego posłuszeństwa, lecz posiada swój własny, samodzielnie myślący rozum. Wspaniała nacja, która wydała Woltera i encyklopedystów, to nie jacyś tam Turcy czy Prusacy, których można ujarzmić. Rasa galijska z wrodzonym sobie zmysłem ironii potrafi wykorzystać ów epizcd z zabobonem, aby podnieść ostrzegawcze głosy. Biedna Bernadetta widuje w massabielskiej jaskini mistyczną panią. A w tejże samej jaskini pewne koła mogłyby wyczytać ognistymi głoskami pisane wyzwanie, którym suwerenny naród ostrzega przed ograniczeniem swych naturalnych praw. Te słowa odważyła się wydrukować La Petitc Republiąue. Zanim cenzor zdążył skonfiskować ten nurner, część egzemplarzy doszła już do rąk czytelników. I znów na urzędowej drabinie Jakubowej krzyżują się pytania i odpowiedzi. Od cesarza nie udaje się jeszcze uzyskać żadnej decyzji. Jest on teraz mężem, ojcem, gościem kuracyjnym w Biarritz, używa morskich kąpieli i kiedy tylko pojawia się minister finansów Fould ze swymi kłopotami, cesarz go po prostu nie przyjmuje. Również i baron Massy czuje się zmęczony bezowocną walką. Poprzysiągł gorzką zemstę grocie Massabielle za tylokrotne upokorzenia. Otrząsnąwszy się z pierwszego przygnębienia, ujrzał nagle przed sobą jasną drogę do tego celu. Niech się gromadzą tysięczne, ba, wielotysięczne tłumy wywrotowych elementów, niech sobie nawet wybuchnie w Lourdes najprawdziwsza rewolucja. On będzie się z tego cieszył. I w takim wypadku, na własną odpowiedzialność i na własne ryzyko, nie zawaha się wydać rozkazu, aby pułki artylerii z Tarbes armatami zbombardowały grotę. Natychmiast więc wysyła rozporządzenie do podprefekta, do burmistrza i komisarza policji w Lourdes: W razie powtórzenie się rozruchów, w razie ponownego czynnego wystąpienia przeciwko władzy zbrojnej, rozkazuję, aby tak żandarmeria, jak i wezwany na pomoc oddział wojska z Tarbes, po uprzednim przepisowym Ostrzeżeniu, użył broni palnej. Lacade czyta rozkaz z przerażeniem. Bitwa pod Massabielle z wielką liczbą poległych i rannych nie byłaby pożądanym prologiem do rozkwitającego przedsiębiorstwa kuracyjnego i wysyłkowego uzdrawiającej wody mineralnej. Czy bowiem można na pobojowisku urządzić kasyno z kawiarnią i ogródkiem? Albo też. pawilon muzyczny, place krokietowe czy włoskie noce z sztucznymi ogniami? O, wielkie nieba! Burmistrz przerażony pędzi do dziekana. Dla ks. Peyramale'a zaczyna się właśnie tydzień, w którym prawie nie ma czasu na jedzenie ani spanie. Na początek woła do siebie Antoniego: - Ty ośle - ryczy - ty głuptasie! Chyba ci Pan Bóg rozum odebrał. Co ty wyrabiasz? Na co podburzasz mi ludzi? Czy chcesz, aby się krew ludzka zmieszała ze źródłem Bernadetty? Byłby to naprawdę koniec dla dziewczyny. I słusznie zgładzono by ją wtedy ze świata jako zbrodniarkę. Źródło zaś, które jest może wielkim błogosławieństwem, stałoby się przeklętym na wieki! Zrozumiałeś wreszcie, do czego prowadzisz, ty ośle nieszczęsny! Antoni Nicolau blednie i spuszcza głowę. - Chodź ze mną natychmiast - piorunuje proboszcz - i wskaż mi wszystkich przywódców, Peyramale od początku swej pracy był apostołem i opiekunem wszystkich spracowanych i obciążonych, więc zbiera teraz zasłużone owoce. Zna robotników, wieśniaków i nędzarzy i oni znają go nawzajem. Umie przemawiać do nich. ich językiem. Prowadzony przez całkowicie już poskromionego. Antoniego wchodzi do warsztatów. Lafdte'a, Claveiuego, Soumferoiuc i Pagues'a. Głosem szorstkim i nie znoszącym oporu nawołuje mężczyzn do opamiętania. - Znane mi są wasze, plany na przyszły czwartek- Zmobilizowaliście już. dziesiątki tysięcy ze wszystkich stron! Hę? I co chcecie tym osiągnąć? Chyba to, że wojsko będzie do was strzelać i wielu z was zginie lub zostanie kalekami. A na co to wszystko? Dla oswobodzenia groty? Nie zawracajcie mi głowy! Waszą własną sprawę mieszacie Z inną. A to niedobrze, bardzo niedobrze i smUtnie się dla was skończy... - Chcemy widzieć Bernadettę - odpowiadają mężczyźni. Peyramale nie kończy na tym. Chodzi po domach i chatach. Zaklina kobiety, aby mężom zatruwały życie poty,' dopóki nie odstąpią od swych wariackich zamiarów. Na zakończenie dodaje: - A jeżeli ta Pani jest naprawdę Najświętszą Dziewicą, to co powie na taką niewdzięczność? Wobec ostatniego argumentu kobiety przyrzekają wszystko, chcą jednak koniecznie zobaczyć Bernadettę. Dwa dni przed terminem projektowanej rewolty dziekan odwołuje Ludwikę Soubirous i Bernadettę z Cauterets. W środę obwozi je dorożką po mieście i okolicy. Ukazanie się Bernadetty i świeży jej wygląd, do którego przyczynił się pobyt w górach, robi olbrzymie wrażenie. Lecz ona uśmiecha się obojętnie, nie zwracając uwagi na radosne okrzyki tłumu, witającego ją jak tryumfatorkę. Adolf Lacade siedzi pochylony nad ważnym pismem, które otworzył przed kilkoma minutami, i oddaje się ponurym refleksjom. Sławny Filhol nadesłał swą analizę. Decydujący moment nadszedł, myślał mer jeszcze przed chwilą. Teraz w obliczu Francji i całego świata niesprzedajna nauka będzie mogła przekazać cierpiącej ludności najsilniejsze źródło lecznicze na ziemi. Gdy p. Lacade z namaszczeniem rozrywał zapieczętowaną kopertę, nie wątpił ani przez chwilę, że rezultat będzie wspaniały. Jednak przelotny rzut oka na list zdruzgotał jego nadzieje- Co prawda znajdują się tam rzeczywiście owe stwierdzone przez poczciwego aptekarza Latoura składniki: dzielne węglany, chlorany, krzemiany, wapń, żelazo, magnez i fosfor. Jak słusznie przystoi największej sławie z dziedziny hydro- i balneologii, dokładny i sumienny profesor Filhol wzbogacił jeszcze poprzednią listę o kilka świetnie brzmiących nazw, jak: amoniak i potaż, mimo że odkrył zaledwie nikłe ślady tych składników w badanej przez siebie próbie. Potaż, jakie ładne słowo! Brzmi jak nazwa środka na przeczyszczenie grzesznych jelit obżartuchów. Cóż jednak pomogą te piękne, uzdrawiające słowa, jeżeli wynik orzeczenia druzgocze wszelkie nadzieje? Jeżeli-profesor Filholpod swym chemicznym obliczeniem napisał czerwonym atramentem okrutne zdanie: - Z powyższego badania wynika jasno, że przesłaną próbę wody ze źródła w Lourdes uznać można za zwyczajną wodę do picia, której składniki zawarte są we wszystkich źródłach, pochodzących z gór o silnym wapiennym podłożu. Nie zawiera najmniejszej substancji aktywnej, "która by ją kwalifikowała jako wodę leczniczą. Można więc pić bez szkody, ale i bez pożytku. - Bez pożytku i bez szkody - z goryczą powtarza Lacade. "Ale znajduje w kopercie jeszcze krótki list skierowany do siebie. Czyta w nim: - Nadzwyczajne wyniki, osiągnięte rzekomo po wypiciu tej wody, nie dadzą się, przynajmniej ze stanowiska'dzisiejszej nauki, wytłumaczyć solami, wykazanymi przez analizę. - Ile potwornej złośliwości tkwi w tym zdaniu - złości się mer. Może jeszcze dzisiaj owe uzdrowienia nie dadzą się wytłumaczyć wykrytymi solami, lecz może to nastąpić jutro! Jak podle postępuje profesor, otwierając główne drzwi dla cudu, a z chytrym zmrużeniem oczu zostawiając nauce wejście od kuchni. To człowiek o.podwójnym obliczu! Toż to zabójczy cios w plecy postępu i przyszłych zarobków. O co panu właściwie chodzi, panie profesorze! Podobnie jak prokurator Dutour zwykł stawiać pytanie: Cni bono? tak i pan Laoade powtarza teraz: - Ad quem finem? W jakim celu? Oczywiście, nie posługuje się łaciną. Sądząc innych po sobie nie pojmuje, żeby ludzie mogli robić cośkolwiek bez myśli o przyszłym zysku. Najwyraźniej nie doceniał pana Filhola. Dzisiejsi naukowcy nie są już tak dalece naiwni. Taki mądrala jak Filhol wie dobrze, że jego analiza warta jest ciężkie pieniądze, jednak nie wypada mu wystawić odpowiedniego rachunku. Wie, że jego opinia może z niczego stworzyć nowe uzdrowiska lub też skazać je na zagładę. Dlaczego, na miły Bóg, miałby właściwie miastu Lourdes pomóc w zrobieniu tak kolosalnego interesu? Lacade stuka się palcem w czoło. O ty idioto! Byłeś ślepy i zbyt skąpy, aby pojechać do Tuluzy i położyć profesorowi jeden lub dwa tysiące na stół. Uwierzyłeś czczym gadaniom i oczekiwałeś bajecznej analizy z Tuluzy- Poniosło cię do tego stopnia, że opublikowałeś w Lavedan analizę aptekarza Latoura. Przedwczoraj jeszcze, niech cię diabli wezmą, Lacade, byłeś tak nieostrożny i próżny, aby z pyszałkowatą pewnością siebie wystąpić przed radą gminną z pomysłem komisji kuracyjnej. Nie powstrzymały cię nawet bazyliszkowe oczy tego szelmy Labayle'a. Szósty krzyżyk masz już na karku, a wciąż jeszcze jesteś w gorącej wodzie, kąpany. A wszystko z powodu twojej idiotycznej chciwości, której się wyzbyć nie możesz. A co teraz? Nie ma już powrotnej drogi Nie możesz zataić analizy Filhola, ani jej spalić. Musisz ją opublikować. Zresztą prawdopodobnie profesor już ją ogłosił w Depeche de Toulouse. Musisz wypić piwo, któreś sam nawarzył. A na domiar wszystkiego ten ból głowy!... ten przeklęty ból głowy... Lacade ściska rękami skronie, lecz ból głowy, stare cierpienie spowodowane niestrawnością, jeszcze się pogarsza. Jęcząc, chodzi dłuższy czas po gabinecie. Nagle przerywa swą wędrówkę i staje z oczyma wlepionymi nieruchomo w kąt pokoju: - A jeżeli ten cwaniak Filhol jest mądry i więcej jeszcze aniżeli mądry? Może on jest sto razy chytrzejszy ode mnie i wy wąchał jedyną właściwą drogę do celu? Na tę nyśl ból głowy staje się nie do zniesienia. W wyobraźni burmistrza roi się po prostu od fascynujących pomysłów. Wzywa' sekretarza Couirreges'ia i w najściślejszej tajemnicy każe mu dostarczyć sobie butelkę wody ze źródła z Massabielle- W pół godziny polecenie jest wykonane i butelka stoi przed nim na stole. Przelewa wodę do kryształowego dzbanka. W promieniach popołudniowego słońca mieni się złotym blaskiem ten przedziwny płyn uznany za zwykłą wodę do picia bez żadnych właściwości leczniczych, choć przecież spowodował już niejedno uzdrowienie. Bourriette widzi na ślepe kiedyś oko, a sparaliżowane dziecko Bouhouhorts biega swobodnie. Lacade wpatruje się długo w igrające w .krysztale światełka, odbijające się migotliwą tęczą na przeciwległej ścianie. W obecnym stadium nauki, rozmyśla mer, nie da się nic zrobić z tym fantem. Jednakże nie znaczy to, że nie można inną drogą osiągnąć celu. I bynajmniej nie ucieczką, lecz śmiałym atakiem w innym kierunku. Kuracjusze są zawsze kuracjuszami, przywożą do kraju pieniądze, obojętne czy przyjeżdżają w poszukiwaniu węglanów, fosforów czy też cudu. Czy to nie gwizd lokomotywy? Mer podchodzi do drzwi i ostrożnie przekręca klucz, aby jego chrzęst nie doszedł do uszu parna Gourreges'a lub Gap de viii e'a.' Cichutko też zaciąga na okna ciężkie portiery, jakby się wstydził wobec Pana Boga próby, na którą się odważa. W pokoju panuje purpurowy mrok, który zgasił blask kryształu. Lacade bada swój ból głowy, stwierdza, że nic nie zelżał. Nalewa pełną szklankę cudownej wody, idzie z nią w kąt pokoju i osuwając się ze stękaniem na kolana, zaczyna odmawiać Zdrowaśki. Ponieważ jednak biedne kolana, dźwigające nie byle jaki ciężar, już po chwili zaczynają mu mocno dokuczać, więc szybko, nie dokończywszy dziesiątej Zdrowaśki, jednym haustem wypróżnia całą szklankę. Wyczerpany tym wyczynem kładzie się na sofę, czekając na skutek. Od czasu do czasu zastanawia się: Czy ból się zmniejszył? Nie wie sam, taki ma zamęt w głowie. Postanawia ponowić próbę. Klęka, odmawia modlitwę i znów pije wodę. Za trzecim razem jest prawie pewien, że ból głowy zaczyna ustępować. Szyderczo śmieje się burmistrz Lacade ze starego jakobina Lacadego i dziwi się, do czego jest zdolny najbardziej nawet postępowy człowiek, kiedy wie, że go nikt nie widzi- A ból głowy ustąpił... Wynika z tego - tłumaczy sobie Lacade - że człowiek cierpiący ma wiarę. A że wielu ludzi cierpi i to nie tylko na zwykłe bóle głowy, więc też i wielu jest wierzących na świecie, zatem ci, co mają wiarę, a prócz cierpień nic już im nie pozostaje, ci przyjadą. Nie będzie to może publiczność zbyt doborowa... zdążył jeszcze pomyśleć pan burmistrz, zanim zasnął utrudzony. Jest to najfatalniejszy rok w karierze cesarskiego prokuratora Vitala Dutoura. Zaczęło się w lutym uporczywymi przeziębieniami. Zakatarzony chodził przez kilka tygodni z napuchniętym czerwonym nosem, co oczywiście nie przyczyniło się do podniesienia dobrego samopoczucia, zwłaszcza u człowieka tak żądnego władzy jak Dutour. Potem nastąpiło osobiste przesłuchanie Bernadetty Soubirous i pierwsza porażka prokuratora. Każdy rutynowany prawnik musi oczywiście umieć oddzielić sprawy urzędowe od osobistego życia. Bo dokądże by doszedł, gdyby zaprzątał! sobie głowę losem poszczególnych oskarżonych i wątpliwościami o słuszności tego czy innego wyroku? Ludzie z sądownictwa muszą szybko przyswoić sobie sztukę zrzucania z siebie narzucanego im przez zawód - ciężaru cudzych trosk i zmartwień, natychmiast po opuszczeniu gmachu sądu. Podobni są pod tym względem do lekarzy, którzy, rzecz naturalna, nie mogą tonąć w łzach przy łożu każdego umierającego pacjenta. Dutour posiadł już tę sztukę w dostatecznej mierze. Opuszczając swój gabinet lub salę rozpraw, z zawodową rutyną już na progu zapomina o prowadzonych sprawach i śledztwach. Jedynie badania Bernadetty Soubirous nie może wyrzucić z pamięci aż do dzisiejszego dnia. Choć minęło już pół roku, dręczy go. Wydaje mu się, że nie on ją, lecz ona go przesłuchiwała, oraz że spokojna, nieosiągalna i nieskażona istota tej dziewczynki obudziła' w nim sumienie i zażądała od niego zmiany życia. Trzeba przyznać otwarcie, ku hańbie cesarskiej prokuratury, że pan Dutour od kilku już tygodni mocno jest rozstrojony. I ten rozstrój właśnie, a nie żadne problemy filozoficzne, wywołuje jego rozgoryczenie i nienawiść do Bernadetty, do Pani, do groty, źródła masśabielskiego i do całej tej historii z cudami, która szarpie mu nerwy i odbiera sen. Posprzeczał się nawet o to z rycerzami okrągłego stołu w Cafe Francais, panami Estrade'em, Dozous, dyrektorem Clarensem i kilku innymi, którzy albo się jeszcze wahają, albo już zdecydowanie przeszli do obozu mistycyzmu jak na przykład naczelnik urzędu skarbowego- Z drugiej strony Dutour nie widzi tytułu do chwały w tym, że podziela banalne przekonania pana Durana i spółki. Nieżonatemu urzędnikowi, skazanemu niezbadanymi decyzjami ministerstwa sprawiedliwości na małomiasteczkowe życie, kawiarnia i restauracja zastępują dom, rodzinę, teatr i rozrywki kulturalne. Dutour porzucił sympatyczne koło ludzi o żywej inteligencji i wszechstronnych zainteresowaniach, skazując się na towarzystwo, ponurego Jacometa i kilku innych również nieciekawych prawników i oficerów miejscowego garnizonu. Po niewybaczalnej, grubymi nićmi szytej aferze z prowokatorem, pan prokurator jeszcze dziś zgrzyta zębami ze wstydu i złości. Opis tej historii, mimo usilnych starań, aby ją zataić, dostał się do gazet i spowodował ostrą naganę ze strony władz przełożonych. Po rozruchach przy grocie, w czasie których został ranny żandarm Belhaehe, prokurator otrzymuje rozkaz stawienia się w Pau. Jego bezpośredni zwierzchnik Falconnet, starszy pan, wita go załamując ręce. - Cesarz robi gorzkie wymówki naszemu sądownictwu - biada. - Otrzymałem okropne pismo od ministra. Trzeba koniecznie skończyć z tą sprawą. Ja nie siedzę przy źródle! Pan tam jest! Zróbże pan coś wreszcie! - Zróbże pan coś wreszcie! - Zróbże pan coś wreszcie! - W drodze powrotnej do Lourdes słyszy Dutour tę melodię, powtarzaną w takt kłusujących koni. Lecz cóż on może zrobić? Falconetowi łatwo dawać rozkazy. Prokurator wzywa wszystkich żandarmów i policjantów i przykazuje im surowo, aby pilnie podsłuchiwali rozmowy ludzi gromadzących się przy grocie. Każdy, kto się odezwie w sposób uwłaczający rządowi, lub dopuści się słownej obrazy majestatu, ma być aresztowany bez pardonu. I oto już w następnym dniu mały Callet z tryumfem przyprowadza prokuratorowi pierwszą ofiarę. W biurze znajduje się właśnie komisarz Jacomet. Aresztowaną jest niejaka Cyprine Gęsta, dama z najlepszego towarzystwa Lourdes, osobista przyjaciółka pani Millet. Poczciwy policjant Callet nie znosi w ogóle tego całego lepszego towarzystwa, a pani Cyprine w szczególności. - Ta pani powiedziała - referuje piszczącym, ochrypłym głosem - że skandal ten będzie trwać tak długo, dopóki cesarz z cesarzową nie odwiedzą groty. - Czy to prawda, proszę pani? - pyta Dutour. - Całkowicie, panie - potwierdza kiwając głową z najspokojniejszą miną w świecie Gęsta, okrąglutka trzydziestolatka. Ten niewzruszony spokój aresztowanej z jego nakazu doprowadza pana prokuratora do pasji. - Czy pani sądzi naprawdę, że Ich Cesarskie Moście przybędą do groty zamkniętej przez ich własny rząd? - Owszem, jestem o tym najgłębiej przekonana, że Ich Cesarskie Moście nie będą się oglądać na swój głupi rząd i niedługo przybędą z pielgrzymką do groty w Massabielle... Wobec tej szyderczej odpowiedzi, Dutour ostatecznie traci głowę. Zrywa się jak opętany i wrzeszczy: - To obraza majestatu! Oskarżam panią o obrazę majestatu!! - Proszę bardzo, może pan to zrobić - odpowiada p. Gęsta z obojętną ironią. - Czy wolno się jednakże spytać, na czym polega ta obraza majestatu? - Na tym, że pani stawia kwalifikacje umysłowe Ich Cesarskich Mości na równi ze swymi. Znama to od dawna prawda, że gdy człowiek rozumny traci rozum, to traci go już doszczętnie. Temperament stale trzymany w karbach mści się czasami .w niespodziewanych wybuchach. I tak Vital Dutour, któremu żółć o. mało nie pęknie z wściekłości, wnosi do sądu śmieszną skargę przeciwko pani Cyprine Gęsta! W bardzo krótkim czasie odbywa się publiczna rozprawa, której przewodniczy sędzia pokoju Duprat. Wśród śmiechów i drwin natłoczonej sali zmuszony jest sędzia Duprat, osobisty przyjaciel prokuratora, uwolnić Cyprine Gęsta od zarzuconego jej przestępstwa obrazy majestatu. Skazać ją może jedynie i to z trudem na pięć franków grzywny. Teraz już złość Dutoura nie zna granic. Co się w Lourdes nie udało, może się udać panu Falconnetowi w Pau. Prokurator wnosi sprzeciw przeciwko wyrokowi i sprawa przechodzi do wyższej instancji do Pau. W dniu naznaczonego terminu CazenaVe musi posłać jeszcze jeden wóz pocztowy, bo wielka gromada pań w letnich jasnych sukienkach wśród żartów i śmiechów odwozi oskarżoną. Cała wyprawa robi wrażenie wesołej majówki. I rzeczywiście przyjaciółki pani Cyprine odnoszą sukces całkowity. Sąd w Pau nie tylko zatwierdza uwolnienie oskarżonej lecz znosi także wyznaczoną jej grzywnę. Nadprokurator Falconnet oświadcza wobec świadków: - Ten biedny Dutour dziesięć razy więcej potrzebuje psychiatry niż Bernadetta Soubirous. Całkowicie załamany snuje się prokurator po swoim gabinecie. Rana, którą sam sobie zadał - Bóg jeden wie po co i na co - nie da się już uleczyć. Staje się przedmiotem drwin w gazetach i to nie tylko klerykalnych. Przewiduje tragiczny koniec swej kariery, dożywotnią wegetację na zaśniedziałej, deskami zabitej prowincji. Za każdym razem, gdy spojrzy na siebie w lustrze, otrząsa się z obrzydzeniem. Lecz arcygorliwy Callet nie daje się odstraszyć niepowodzeniem. Po tygodniu już nadciąga z nową zdobyczą. Tym razem prowadzi wspaniałą damę w olbrzymiej kloszowej krynolinie. Fioletowa parasolka harmonizuje z brązowym jedwabiem sukni. Blond włosy, sczesane z czoła i upięte w wysoką fryzurę, nakryte są malutkim, przybranym kwiatami kapelusikiem. Jako corpus delicti z tryumfem stawia Callet na stół przed prokuratorem wielką butelkę. - Dama ta brała wodę ze źródła - oskarża mały policjant - i nie chciała jej oddać. Zrywała też kwiatki i trawę około groty i nie mogliśmy jej stamtąd usunąć. - -Jak się pani nazywa? - rozpoczyna znudzonym tonem badanie prokurator. - Nazywam się Bruat - odpowiada dama z prostotą, ale i lekkim zaambarasowaniem osoby, która by wolała nie wymieniać swego dobrze brzmiącego nazwiska. - Pani Bruat? - prokurator spogląda na nią bystro - Bruat? Czy panią może coś łączy z admirałem Bruat, byłym ministrem marynarki? - Owszem, to mój mąż. Vital Dutour wstaje zaambarasowany i podsuwa jej krzesło. - Może zechce pani łaskawie usiąść? Pani Bruat nie korzysta z zaproszenia. - Prowadzono mnie przez miasto jako aresztantkę i nie życzę sobie być inaczej traktowaną niż wszyscy inni oskarżeni. Czy mogę wiedzieć, co mi się zarzuca? Prokurator robi wrażenie naprawdę bardzo wyczerpanego-Mrugnięciem oka wypłasza wstrętnego Calleta z pokoju, po czym mówi przyciszonym głosem: - Pani! nosi pani wielkie nazwisko. Wszystkim wiadomo, jak bliskim cesarzowi jest jej małżonek. Otóż my urzędnicy tego miasta toczymy -już od wielu miesięcy walkę z najniedorzeczniej-szym qui pro quo tego stulecia. Prowadzimy tę walkę z woli rządu Jego Cesarskiej Mości z pełną wiedzą i aprobatą cesarza. Pewne koła, chociaż politycznie sobie wrogie, zgodnie wykorzystują halucynacje umysłowo chorej dziewczynki. Szerząc plotki o rzekomych nadzwyczajnych uzdrowieniach, kują broń przeciwko cesarzowi i jego rządowi, godząc w najsłabszy punkt panującego reżimu. Mam na myśli prawa wyjątkowe, na których całkowicie opiera się rząd obecny. Jeżeli autorytet władzy, opartej na prawach wyjątkowych, dozna najmniejszej choćby szkody, może łatwo zostać zachwiany. Ażeby więc uchronić autorytet absolutny od niebezpiecznej porażki, zamknęliśmy dostęp do groty w Massabielle... Tymczasem zjawiają się osoby, takie jak pani, należące do najwyższych sfer cesarskiej Francji i w oczach ludu okazują lekceważenie cesarskiego autorytetu, nie respektując zarządzeń jego urzędników. Co nam wtedy pozostaje do zrobienia? - Wytoczyć oskarżenie przeciwko mnie - uśmiechając się mówi p. 'Bruat - może oskarżenie o obrazę majestatu... Dutour przyjmuje jadowite ukłucie bez zmrużenia powiek. - Jestem zmuszony, madame - mówi po dłuższym namyśle - pobrać od pani przepisaną grzywnę w wysokości pięciu franków. Zainkasuje je komisarz policji tego okręgu. - Z największą przyjemnością, panie prokuratorze. I do tego dołożę sto franków na biednych w Lourdes. A teraz proszę o zwrot mej butelki. - Butelka, madame, zostaje skonfiskowana - odpowiada prokurator. Dama uśmiecha się lekko: - Nie sądzę, że będzie skonfiskowana, monsieur.. Napełniłam ją z rozkazu pewnej wysokiej osobistości. Dutour jest stanowczo zdecydowany nie ustąpić. Jednym ruchem przysuwa butelkę ku sobie. - Czy wolno zapytać, jaka to osobistość, madame? - Jej Cesarska Mość cesarzowa Eugenia. Mam bowiem zaszczyt być wychowawczynią małego następcy tronu. Dutour, bladożółty, wyciąga ku niej butelkę. - Proszę, niech ją pani zabiera, madame! - i dodaje bez żadnego wytłumaczenia:. - Nie widzę powodu, dla którego tylko ja sam na tym pomylonym świecie mam wypełniać swoje obowiązki. PANI ZWYCIĘŻA CESARZA Okna cesarskiego gabinetu wychodzą na Ocean Atlantycki. Letnia rezydencja w Biarrite zbudowana jest wysoko na skalistym wybrzeżu, toteż słychać w niej szum rozbijających się fal morskich. Mimo ciepłej nocy wrześniowej okna są pozamykane. Gęsty dym z papierosów snuje się po pokoju, kłębi około żyrandola i wspamiałych lamp naftowych, stojących na obydwóch biurkach. Tę godzinę samotności pomiędzy dwunastą a pierwszą w nocy cesarz ceni sobie nade wszystko. Zasypia późno, z trudem, jak to bywa często u nałogowych palaczy, a jasność i wydajność jego umysłu wzmagają się po północy. Jest to godzina marzycielskich planów najpotężniejszego władcy współczesnego świata. Twarz pięćdziesięcioletniiego mężczyzny zazwyczaj gładka i świeża, dziś jest żółta, znużona i pełna zmarszczek. Uczernione włosy, które cesarz nosi zwykle starannie zaczesane od lewej ku prawej stronie czoła, są dzisiaj w nieładzie. Tak samo końce długich wąsów, usztywnione podczas dnia pomadą, zwisają nieporządnie. Cesarz ubrany jest w wygodny jedwabny szlafrok i miękkie pantofle. W takim negliżu rozważa i układa przyszłe losy kontynentu, a świadomość władzy wywołuje w nim rOzkoszne dreszcze. Napoleon III przechadza się wzdłuż obszernego pokoju pomiędzy dwoma biurkami, jakby przy nich siedziały duchy niewidzialnych sekretarzy, którym każdej. nocy dyktuje ordre de batailte bieżącego stulecia. Na większym biurku leży rozłożona mapa północnych Włoch, zasiana tajemniczymi znakami różnokolorowego atramentu. Przywiózł ją do Biarritz osobiście minister wojny, dołączoną do pięciokrotnie opieczętowanej koperty, zawierającej opracowany przez Sztab Generalny plan kampanii włoskiej. Wszak nie domyśla się jeszcze wcale, do jakiego stopnia dojrzała już sprawa z Włochami. Nawet wielki mąż Sabaudii, hrabia Oawur, trzymany jest dotąd na wolnym ogniu niepewności, aby go uczynić skłonniejszym do ustępstw. Tymczasem gazety rozpisują się o nowoczesnych upodobaniach cesarza, jego współżyciu z naturą i codziennym długim pływaniu w oceanie. Na mniejszym biurku leżą pomiędzy stosami akt i papierów mapy Algieru, Afryki podzwrotnikowej i środkowej Ameryki Marzenia cesarza są bardzo wielostronne. Jego wuj Bonaparte ogarniał tylko mały świat i zawsze był związany z Europą i Morzem Śródziemnym, nie mógł nawet uporać się z Kanałem, aby ukarać Anglię. Mimo całego kultu, jakim otacza się imię założyciela dynastii, Napoleon III czuje się wyższym od niego. Jego dzieło to nie bitwy, które nawet wygrane obracają się w klęskę, lecz doskonała sieć kolei żelaznych, którą w ciągu siedmiu krótkich lat pokrył całą Francję. Nie szumne podboje są jego celem marzy o harmonijnej rozbudowie dzięki francuskiemu geniuszowi cywilizacyjnego świata, który by sięgał aż do Kongo, do wschodniej Azji, a może i do Meksyku. Cesarz nachyla się co chwila nad przysłaną przez Sztab Generalny mapą północnych Włoch. Konflikt z Austrią jest nieunikniony. Cavour, ten mądry i błyskawicznie orientujący się polityk, przekonany, że jest reżyserem przygotowywanego widowiska, nie przeczuwa, że on sam jest też tylko marionetką w ręku silniejszego. Celem Cavoura jest zjednoczenie Włoch w rękach rodu Sabaudzkiego. Nie jest to jednak bynajmniej celem cesarza. Nie myśli jakiegoś tam Wiktora Emanuela obdarować jakimś nowym mocarstwem. Wprawdzie kiedyś, w czasach swej burzliwej młodości, przysięgał uroczyście karbonariuszom i Giovane Italia, że sprawę wyzwolenia i zjednoczenia Włoch doprowadzi do zwycięskiego końca. Były to wszakże czarujące, rewolucyjne sny młodości wędrownego biedaka, beznadziejnego pretendenta do tronu. Ludwik Napoleon jednakże nie przysięgał nikomu, że wyniesie ród Sabaudzki ponad miarę i da przez to zły przykład domowi Hohenzollernów. Plan cesarza jest oryginalniejszy i bardziej celowy. Włochy będą zjednoczone, lecz nie pod jednym berłem, lecz pod czterema panującymi, których, jeśli zajdzie tego potrzeba, będzie można przeciwko sobie wygrać. Jednym słowem będzie to związek państw i dynastii o ograniczonej swobodzie działania, a przewodnictwo tej federacji, on, Napoleon, złoży w ręce nie kogo innego jak papieża w Rzymie, głowy państwa kościelnego. Oto rozwiązanie kwadratury koła polityki włoskiej. Poza tym będzie to olbrzymi dar dla klerykałów wszystkich narodów, dający mu możność kontroli nad partiami katolickimi na całym świecie. Naturalnie liberałowie będą wściekli, o tym jest cesarz głęboko przekonany. Będą wrzeszczeli o gwałcie i zdradzie. Partie klery-kalna i liberalna, to dwa ramiona władzy cesarskiej- Cała sztuka polega na tym, aby je utrzymać w równowadze. Plan zrobienia tak fantastycznego prezentu Rzymowi nie jest podyktowany religijnymi przekonaniami monarchy. Myślowo i uczuciowo jest liberałem tak jak cały świat. Lecz aby Francja mogła stworzyć światowe imperium, trzeba nie dopuścić Niemców ani tym bardziej Włochów do posiadania jednolitego narodowego państwa. Oczywiście nie można mówić o tym zbyt głośno, aby nie rozjątrzyć wszystkich sentymentalnych i zwariowanych krzykaczy całej Europy, nie wyłączając nawet Francji... Przeciwnie, trzeba robić wszystko, aby liberałowie nie zwąchali pisma nosem i nie poznali się na tym mistrzowskim pociągnięciu. Czy to przypadek tylko, że radykalne gazety mimo ścisłej cenzury stają się z dnia na dzień bardziej rewolucyjne? Cała ta historia w Lourdes nie jest tak błaha, jak tacy nieudolni ludzie, jak Fould, Roulland, Delangle, starają się wmówić cesarzowi, chociażby dlatego tylko, że już od bitych ośmiu miesięcy nie mogą z nią zrobić porządku. Cesarz wyczuwa to jakby szóstym zmysłem. Naprawdę, aż trudno uwierzyć, że od ośmiu miesięcy smutna historia w Lourdes jest największą sensacją dla międzynarodowej prasy. Ze wszystkich stron wywiera się nacisk w celu wymuszenia decyzji na cesarzu. Jego niezawodna taktyka niewidzenia i niesłyszenia tego, czego się nie chce widzieć ani słyszeć, jest teraz co dzień bardziej wystawiana na próbę! Nie dalej jak wczoraj prosił o posłuchanie pan de Ressegnier, dawny poseł z departamentu Hautes Pyrenees, dzisiaj znów złożył wizytę Ekscelencji Salinis, arcybiskup z Auch. Protestował gorąco przeciwko mieszaniu się świeckich władz do sprawy w Lourdes. Zastanawiająca jest wizyta tego księcia Kościoła, wobec wyczekującego i ostrożnego milczenia całego episkopatu Francji w tej sprawie. Cesarz obydwom dał wymijające odpowiedzi. Zresztą Ressegnier zostawił nawet jakiś memoriał! - Gdzież on jest? Gdzie ja go włożyłem? Ach, to znów na pewno przeklęte porządki sekretarzy i lokai! W moim nieładzie tkwi więcej ładu, aniżeli w najporządniejszym archiwum. Wreszcie cesarz znajduje podanie Ressegniera. - Wasza Cesarska Mość - czyta pospiesznie - raczy nie brać pod uwagę możliwości objawień, chociaż setki i tysiące świadków wierzy i jest przekonanych, że działały tam siły nadprzyrodzone. Poza tym jest faktem niezbitym, że woda ze źródła, które tak cudownie wytrysnęło w grocie, a obecnie jest zamknięte przez policję, nie może zaszkodzić nikomu. Świadczy o tym dostatecznie analiza profesora Filhola z Tuluzy. Jest również rzeczą udowodnioną, że niemała liczba chorych odzyskała zdrowie po wypiciu tej wody. W imieniu wolności sumienia prosimy, aby Jego Cesarska Wysokość raczył udostępnić dojście do groty Massabielle. W imię dobra ludzkości pozwól cierpiącym odzyskać zdrowie! W inię wolności nauki daj uczonym swobodę badań. - Cesarz śmieje się głośno, wrzucając pismo do kosza. - Ha, ha, panowie z obozu reakcji nagle biorą w obronę wolność sumienia, dobro ludzkości, swobodę nauki! Akurat tak samo jak panowie z postępowych partii żonglują słowem Bóg wtedy kiedy im jest potrzebne. Puste i zakłamane jest wszystko na tym, świecie. Każdy zabiega dla siebie i swoich o ten okruch władzy, która napełnia mu brzuch i zaspokaja ambicję. Wiedza i niebo temu samemu służą celowi: przedłużenia tego okrucha władzy aż w królestwo abstraktu. Tego klerykała de Ressegniera tyle obchodzi źródło, święta Dziewica i zdrowie bliźnich, ile zeszłoroczny śnieg. Chodzi mu jedynie o popularność. Pragnie odegrać się na liberałach za porażkę poniesioną w ostatnich wyborach. Rozkoszne to uczucie być cesarzem, który nie potrzebuje kłamać ani ubiegać się o władzę, bo ją ma. Z tego punktu widzenia cesarz jest szczęśliwszy nawet od samego Pana Boga. Tu bowiem, na ziemi Bóg opiera się tylko na klerykałach. Natomiast mnie popierają przeciwne sobie obozy, zarówno klerykałowie jak i liberałowie. Panowie klerykałowie! Czeka was wkrótce tłusty kąsek! A więc musicie na razie zrezygnować ze zwycięstwa w polityce wewnętrznej. Za to panowie liberałowie mogą liczyć na moje specjalne względy w najbliższych miesiącach. Cesarz spogląda na zegarek. Jest wpół do pierwszej. Był przez cały czas niespokojny, bo jeszcze przed pójściem na spoczynek chciał się zapytać o zdrowie małego Loulou. Jego jedynak od dwóch dni niedomaga. Nic poważnego, lekka gorączka. Jednak u dwuletniego dziecka można się zawsze obawiać niebezpiecznych, niespodzianek. Ludwik Napoleon nie wyrósł w pałacach, lecz w mieszczańskich domach. Nerwy ma w porządku - Jest nieco lękliwy, choć nie tak przesadnie jak Eugenia. Jednak zdrowie małego Loulou to przecież przyszłość korsykańskiego domu cesarskiego. Cesarz dzwoni i każe sobie podać marynarkę i trzewiki. Nie jest już młody ani na tyle pewny siebie, aby się zachowywać zbyt swobodnie wobec Eugenii Montijo. Pochodzi ona wprawdzie z niezbyt wielkiego rodu, lecz może właśnie dlatego tym bardziej dba o etykietę. Ludwik Napoleon dowiaduje się, że przed pół godziną zbudzono lekarza. Zaniepokojony wchodzi do pokoju dziecinnego. Znajduje Eugenię tonącą we łzach przy łóżeczku małego, który leży apatyczny, z.' błyszczącymi oczami i rozpaloną twarzyczką. Trochę się tylko krzywi i popiskuje, gdy pani Bruat lub pielęgniarka zmieniają mu kompres na czółku. Lekarz uśmiecha się do cesarza uspokajająco : - To nic, Sire, książę bardzo łatwo gorączkuje, jak wszyscy wiemy. - To dyfteryt, to na pewno krup - jęczy Eugenia. - Nie ma najmniejszej podstawy do takiego przypuszczenia -- - uspokaja lekarz. - Gardło księcia jest lekko zaczerwienione i nic poza tym. Nieraz już przeżywaliśmy to samo. - Czy nie ma obawy o jakąś dziecięcą chorobę, szkarlatynę lub odrę? - pyta cesarz. - Taką ewentualność trzeba zawsze brać pod uwagę, Sire. Na razie nie widzę jednak powodu do obaw. Radziłbym Waszej Cesarskiej Mości spokojnie położyć się do łóżka. - A ja wiem z pewnością, że to krup - mówi cesarzowa bezdźwięcznym głosem. Cesarz bardzo blady podchodzi do niej: - Powinnaś się położyć, najdroższa - odzywa się czule i kładąc rękę na pierś dziecka mówi: - Loulou będzie dzielny, prawda, Loulou? Mamusia pójdzie się położyć... Mały jednakże protestuje gwałtownie i wybucha-głośnym płaczem. -- Nie! Mamusia nie pójdzie spać! Mamusia musi przy mnie zostać! - Eugenia podnosi ku cesarzowi błagalne, łzami zalane.oczy. - O! Louis, nie wolno ci odmówić mej prośbie - woła. - Bruat przywiozła butelkę wody z Lourdes. Damy z niej małemu szklaneczkę... - Czy to konieczne, kochanie?' - pyta cesarz niemile dotknięty. - O tak, konieczne, Louis! Ta woda uzdrowiła już wiele ludzi. Dwuletnie dziecko takie jak Loulou zostało uleczone w ciągu jednej krótkiej chwili! - To są jeszcze niesprawdzone pogłoski, kochanie. - Kto ma choć odrobinę wiary w sercu, Louis, ten wie, że to jest prawda. Cesarz z trudem pokrywa zmieszanie. - Dziecko drogie, inni ludzie mogą się ośmieszać, my nie. Nam tego nie wolno. - Aby ratować życie mego dziecka, chętnie się ośmieszę. Stary lekarz mruga do cesarza porozumiewawczo. - Woda jest całkowicie nieszkodliwa. Jeśli Madame tak gorąco tego pragnie, możemy spokojnie dać małemu jej się napić. Wobec takiego oświadczenia wytrawnego lekarza, cesarz ustępuje: - Nie chciałbym tylko - dorzuca - aby rzecz stała się głośna. Na te słowa Eugenia zapala się: - Ludwiku, jakie to byłoby nieszlachetne. Byłaby to czarna niewdzięczność. Jak może źródło pomóc, jeśli się go już z góry wyrzekamy. Przeciwnie! Ślubuję przed Bogiem i ludźmi, że jeśli dziecko moje będzie uratowane, wyznam publicznie moją wiarę w Najświętszą Pannę z Lourdes i jej źródło. Pani Bruat wchodzi z szklanką wody, a cesarz wzruszając ramionami opuszcza pokój. Trzeciego dnia rano cesarzowa zjawia się osobiście w sypialni męża, aby mu oznajmić, że gorączka Loulou minęła całkowicie. - Źródło z Massabielle pomogło, Louis. - To bardzo lekkomyślne twierdzenie,. skarbie. Loulou przecież chorował już nieraz i z Bożą pomocą wracał zawsze prędko do zdrowia. Wyrządzasz krzywdę receptom lekarskim. - A ty jesteś ateistą, Louis. Cesarz uśmiecha się w odpowiedzi. - Byłoby to największe głupstwo, jakie mógłby popełnić panujący. - Wobec tego, jesteś gorszy aniżeli ateista. Nie masz w sobie dość pokory, aby dziękować Bogu za łaskę, jaką nam wyświadczył. A wczoraj jeszcze drżałeś przez cały dzień ze strachu, że może to szkarlatyna albo krup... W przeciągu pięciu lat małżeństwa Eugenia zaledwie może pięć rannych wizyt złożyła swemu mężowi. Toteż cesarz czuje się mocno zażenowany. Został bowiem zaskoczony jeszcze w siatce na głowie i opasce na wąsach. Zdenerwowany odpowiada: - Krzywdzisz mnie, moja droga. Wiem, że jedynie łasce Bożej zawdzięczamy życie naszego synka. Lecz to przekonanie nie może mnie wbrew zdrowemu rozsądkowi zmusić do wiary, że szklanka najzwyklejszej wody z gór pirenejskich wybawiła Loulou od szkarlatyny. Klasyczne rysy Eugenii Montijo stają się twarde i ostre. - Zaprzeczasz więc nawet najmniejszej możliwości, że dzięki wodzie w Massabielle Loulou po dwudziestu czterech godzinach jest zdrów i bez gorączki? - Znów jesteś niesprawiedliwa - odpowiada cesarz przymykając oczy z wyrazem cierpienia. - Obok wielu wytłumaczeń naturalnych nie odrzucam wcale możliwości uzdrowienia z pomocą nadprzyrodzoną. Nie widzę jednak żadnego powodu do uznania cudownej interwencji dopóty, dopóki natura i wiedza medyczna dają wystarczające wyjaśnienie. Pozostawimy lepiej te sprawy starym babom. Najważniejsze, że nasze dziecko jest zdrowe. Że Bóg nam dopomógł, wiem na pewno. Że dopomógł lekarz i wiedza, to także wiem. Być może, że pomogło i Lourdes, ale tej pewności nie mam... - A ja ją mam - mówi cesarzowa wojowniczo - i nikt mnie nie powstrzyma od okazania wdzięczności! Nawet ty! .- Ależ dlaczego miałbym ci tego zabronić, moja droga? - mówi cesarz pojednawczo. - A więc jesteś gotów spełnić moje życzenie? - szybko wykorzystuje moment Eugenia. - Ślubowałam w imieniu nas obojga, że zniesiesz blokadę groty, jeżeli woda z Lourdes okaże się skuteczna. Ludwik Napoleon, z trudem opanowuje niezadowolenie. - Śluby można składać jedynie we własnym, a nie w cudzym imieniu, moja kochana - mówi cesarz - a poza tym sprawa Lourdes stała się obecnie drażliwym problemem politycznym. W obecnej chwili nie mogę. też dla bardzo ważkich przyczyn zrażać sobie liberałów. - Moje powody jako żony i matki są o wiele ważniejsze od polityki chwili - odpowiada Eugenia, blednąc, a twarz jej, na której maluje się upór, energia i duma, wyprowadza małżonka z równowagi. - Rząd mój od samego początku zajął w tej sprawie stanowisko negatywne - odpowiada cesarz po chwili ochrypłym głosem. - I to nie tylko mój rząd, ale tak samo i cały episkopat francuski, którego nawet ty, moja droga, nie możesz posądzić o zdecydowany ateizm. Wszyscy jesteśmy zależni od opinii publicznej, a opinia naszych czasów odwraca się od zapleśniałego mistycyzmu zacofanego ludu. Walczy ona o nowoczesnego ducha, o ducha, który jest moim sprzymierzeńcem. Gdybym mu się przeciwstawił, zniszczy mnie. Zastanów się: jeżeli otworzę grotę, ośmieszę mój własny rząd, a więc i siebie. I tego ty żądasz ode mnie? Czyli, że wbrew wszelkiemu politycznemu rozsądkowi chcesz, abym się wyłamał z ducha czasu i bez potrzeby publicznej cofnął swoje zarządzenie?' Eugenia staje blisko obok męża i chwyta obie jego dłonie. - Ludwiku - mówi poważnym, głębokim głosem - cesarz zależny jest od mocy potężniejszych aniżeli opinia publiczna. Czujesz to na pewno sam doskonale. Dlaczegoż byś szukał wskazówek i rad u pani Frossart, naszej wróżki i jasnowidzącej? Na twoim stanowisku żaden twój oddech nie jest obojętny, nie ma też dla ciebie oportunistycznej ucieczki. Nawet twój sen tworzy historię. Sam nieraz mówiłeś, że władza nie może lekceważyć nieba. I właśnie teraz chciałbyś to zrobić. Teraz, kiedy stoisz u progu największego roku twego panowania? Pomyśl! We Francji wytrysnęło źródło łaski, przynoszące jedno uzdrowienie za drugim. Sam dałeś się zeń napić swemu synowi w chwili niebezpieczeństwa... - Prawdę mówiąc, madame - zgrzytnął Napoleon - Bóg świadkiem, że nie ja to zrobiłem. - Mniejsza z tym - odpowiada Hiszpanka - Loulou jest zdrów. Moc, która za pośrednictwem niewinnej, obdarzonej łaskami dziewczynki w jednej chwili wyprowadziła cudowne źródło, ta sama moc okazała się łaskawa dla ciebie. I ty śmiesz odmawiać jej należnego podziękowania. Czy uważasz rzeczywiście, że mniej niebezpieczne jest wymierzenie policzka Bogu i Najświętszej Dziewicy aniżeli tak zwanemu duchowi czasu? Tym bardziej że ślubowałeś złożyć podziękowanie! - Nie ja ślubowałem, tylko ty - broni się beznadziejnie Napoleon. - Wszystko jedno! Ślub jest ślubem i musi być spełniony! Nie tylko ze względu na mnie, ile na ciebie... Twoje państwo jest zagrożone!... Cesarz bez słowa już odprowadza Eugenię do jej apartamentów. Przez cały dzień czuje się bardzo nieswojo. Ta piękna kobieta posiada przedziwne zdolności pozbawiania go spokoju. Staje się zimna, coraz zimniejsza, aż w końcu tak lodowata, że chciałby uciec przed nią choćby do samego Paryża. Zwłaszcza, jeżeli w takich dniach wykorzystuje jako broń przeciwko niemu sprawki, które on ma wobec niej na sumieniu. Kąpiel nie sprawia mu przyjemności. Nie może pracować. Nawet jego piękna nocna godzina twórczej samotności została zepsuta. Najbardziej dokucza mu cierń, który słowami swymi wbiła mu w serce własna żona. Eugenia ma słuszność. Ona nie może złamać ślubu. Jemu także nie wolno go złamać, choć osobiście go nie składał. Gdyż jakakolwiek moc stoi za objawieniami i uzdrowieniami w Lourdes, może być tą samą siłą, która kieruje światową polityką, a wobec tego i włoskim przedsięwzięciem. Łatwo być wolnomyślicielem człowiekowi nic nie znaczącemu. Bo cóż taki ryzykuje? Ale najpotężniejszy na kuli ziemskiej monarcha czy może odważyć się, by dla pozyskania liberałów narazić się potędze nieskończenie wrażliwszej, decydującej o zwycięstwach i klęskach narodów? - Już samo zastanowienie się nad tym jest nieostrożnością - rozmyśla dalej cesarz krążąc pomiędzy dwoma biurkami - bo któż może wiedzieć, czy te chytre myśli nie są znane wszechwładnej mocy, która żąda całkowitego oddania? Mizerny skryba lub kupczyk może sobie drwić z tych tak zwanych przesądów. Lecz on, który rządzi światem, wie z własnego doświadczenia, że dziwne nieraz dzieją się rzeczy na ziemi, że nie wszystkie wydarzenia i komplikacje od niego zależą. Wie, że sam jest piłką w ręku tajemniczych, zwalczających się wzajemnie potęg, wymagających stałych hołdów i ofiar, którymi wciąż od nowa trzeba je sobie zjednywać. Czy kula zamachowca dosięgnie swej ofiary, zależy nie tyle od praw balistyki, ile od owych niezbadanych mocy i wszystko jedno, czy one nazywają się Bogiem w Trójcy Jedynym, czy przeznaczeniem pisanym w gwiazdach. Panujący wiedzą najlepiej, jak często ich losy wbrew prawom natury, a przez cudowne zrządzenie niespodzianie zmieniają swe koleje. Dlatego też od wieków wiara królów i mocarzy graniczyła z zabobonem. Trzeciego wieczoru milczącej wojny z kobietą mężczyzna uznaje się za pokonanego. Teraz chodzi mu już tylko o formę, w jaką ubrać swą kapitulację. Po długim rozważaniu wszelkich , za i przeciw, cesarz decyduje się na krok niezwykły. Omija utartą urzędową drogę. Wstydzi się po prostu swych ministrów i nie uwiadamia nikogo o swej decyzji. Ani Fould, ani Koulland czy Delangle nie wiedzą nic o jego postanowieniu. Cesarz redaguje osobiście depeszę do prefekta w Tarbes: - Grota na zachód od Lourdes ma być natychmiast otwarta dla publiczności. - Napoleon. - To wszystko. Depesza wędruje do urzędu telegraficznego, a cesarz z kopią w ręku do żony. Eugenia oblewa się radosnym rumieńcem: - Wiedziałam zawsze, że masz wielkie serce, Louis, i że potrafisz zwyciężyć samego siebie... Na ten dramatyczny wykrzyknik cesarz odpowiada wysoce ceremonialnie: - Faktem jest, madame, że Pani z Lourdes znalazła w tobie doskonałą sojuszniczkę... BERNADETTA POMIĘDZY MĘDRCAMI Baron Massy trzyma w ręku depeszę od cesarza. Po pierwszych chwilach szalonego wzburzenia, kiedy zadraśnięta ambicja podszeptywała mu natychmiastowe złożenie prośby o dymisję, powoli odzyskuje swoją zwykłą zimną krew i z właściwą sobie bystrością zaczyna rozważać sytuację. A więc najpierw sama depesza. Treść jej jest krótka i sucha jak rozkaz wojskowy. Nie zgadza się z metodą praktykowaną przez Ludwika Napoleona, który zwykł swe zarządzenia do władz cywilnych ubierać w uprzejmą formę, a nawet często je uzasadniać. Zwięzłość depeszy zdradza skrępowanie. Jeśli telegram okaże się autentyczny, to niewątpliwie został na cesarzu wymuszony. Zapewne jakieś sprzysiężenie dworskie, na którego czele stoi Eugenia, mając do pomocy kilka dewotek i wpływowych księży, którzy z dnia na dzień coraz lepiej pojmują, jakie znaczenie propagandowe mogą mieć objawienia w Lourdes. Jedynie zainteresowany biskup jest nieporuszony. Inni bowiem księża od pewnego czasu zaczynają płynąć z prądem jak topniejąca na rzece kra. Cud udowodnionego, a nie dającego się wytłumaczyć uzdrowienia stwarza tak olbrzymi wyłom w oficjalnym deizmie, oraz nieoficjalnym nihilizmie stulecia, że wstrząsa do głębi zarówno zatwardziałych niedowiarków, jak i niedostatecznie ugruntowanych katolików. Wymownym tego dowodem jest cesarska depesza. Pozostaje zasadnicze pytanie: czy jest autentyczna? - Zanim nie zesłanie potwierdzona, nie mogę. jej uznać ani za sfałszowaną, ani za prawdziwą - decyduje baron. .Dworską depeszę bez oryginalnego podpisu może nadać na poczcie każdy lokaj. Aby uchronić cesarza od możliwego oszustwa,' należy odczekać potwierdzenia przez własnoręczny jego podpis. Poza tym postępek cesarza stoi w takiej sprzeczności z urzędowymi zwyczajami, że już to samo całkowicie usprawiedliwia zwłokę. Tak. się więc dzieje, że prefekt, dla którego wygranie sprawy Lourdes stało się wprost obsesją, bez obawy zatrzymuje telegraficzny rozkaz w szufladzie, nie dając przez cały tydzień odpowiedzi. Dopiero ósmego dnia przesyła depeszę do ministra Roullanda z prośbą o dokładniejsze instrukcje. Minister wyznań religijnych wraz z całym swoim sztabem jest wściekły za tchórzostwo i zdradę cesarza. Typowy "Napoleon Mały". Najpierw przez swoje niezdecydowanie i schlebianie masonom uwikłał nas w aferę, która bez naszego przeciwdziałania prawdopodobnie już dawno przestałaby być zagadnieniem, a teraz rozdmuchawszy ją do takich rozmiarów zadaje nam podstępny cios w plecy. Oh, żeby jeszcze nie ta nieszczęsna Hiszpanka, która tak nim rządzi! Gdyby nie odwaga i ostrożność niezrównanego barona Massy'ego, rząd francuski byłby dziś wystrychnięty na dudka, ośmieszony w oczach całego świata, no i oczywiście musiałby się w komplecie. podać do dymisji. Cenzura prasowa zostaje w tych dniach znacznie zaostrzona, a prefekt Wysokich Pirenejów otrzymuje z ministerstwa pełne uznania pismo. - Dobrze - myśli Massy - trzeba wygrać na czasie. Aby się nie dać złapać w biurze, wyjeżdża z Tarbes na objazd inspekcyjny, w trakcie którego spędza kilka dni również i w Lourdes. Rozmawia z Adolfem Lacadem, którego zawiadamia o swoim zamiarze wzięcia urlopu w październiku. Mer, jak wiadomo, osobiście wydał swego czasu zarządzenie o zamknięciu groty. Toteż gdyby w następnych tygodniach zaszły pewne zmiany, byłoby wskazane, a nawet przez prefekta mile widziane, aby w czasie jego nieobecności pan mer, korzystając ze swych uprawnień, samodzielnie przeprowadził ponowne otwarcie groty. Lacade wystraszony odmawia. Wobec zasięgu sprawy krok taki przekracza jego kompetencje. Lourdes zostało już wciągnięte w krąg wyższej polityki. On przecież jest zaledwie skromnym naczelnikiem gminy. Poza tym od chwili otrzymania światłej analizy profesora Filhola zmienił całkowicie pogląd na grotę i źródło. A więc jego zdaniem rząd, który swoim vidi zalegalizował zamknięcie groty, musi tym samym vidi swe zarządzenie odwołać. Baron Massy przygląda się z wielkim zainteresowaniem wąskim czubkom swoich lakierków. Końcami palców wysuwa mankiety z rękawów i bez słowa opuszcza gabinet burmistrza. Patrząc na niego Lacade myśli: - To już nieboszczyk. A trzeba przyznać, że ma czuły nos w tych sprawach. Vital Dutour i komisarz Jacomet zostają kolejno zawezwani przez prefekta do hotelu Cazenave'a. We- właściwy sobie obraźliwy sposób, wśród wielu uszczypliwych uwag czyni ich odpowiedzialnymi za opłakany stan rzeczy. Przy czym wie doskonale, że żaden z nich nie zawinił niczym innym, jak tylko tym, że obaj bardziej energicznie i nieustępliwie niż on, który aż do końca ukrywał, się w cieniu, walczyli przeciwko skandalicznemu wybrykowi w Massabielle. W tej przeklętej aferze każdy poczyniony krok okazał się w następstwie fałszywy. Baron Massy, którego własna odwaga zaczyna z dnia na dzień napawać coraz większym niepokojem, marzy już tylko o jednym, o odwróceniu kompromitującej osobistej porażki. Zmienia więc taktykę. Teraz jest to już taktyka odwrotu. Prokurator i komisarz otrzymują rozkaz złagodzenia postępowania wobec niestosujących się do zakazu picia wody ze źródła. Również znosi się pieniężną karę za to przestępstwo. Zagroda z desek i tablice ostrzegawcze mają zostać nadal przed grotą. Państwo nie odwołuje niczego. Jednakże w tym samym czasie posterunki żandarmerii zostają wycofane, a pełnienie straży zleca się wyłącznie organom gminnym. Wysoka, władza stwarza tym samym pozory, że przeprowadziła swoją wolę do tego stopnia, do jakiego zamierzała. Rzesze pielgrzymów i ciekawych będą zapewne tłoczyć się na zakazany lewy brzeg rzeki i z czasem znowu wezmą grotę w posiadanie. Taką cichą nadzieję żywi pan baron. Formalnie zakaz pozostanie utrzymany, w praktyce zaś jako stracona pozycja po trochu pójdzie w zapomnienie. A pan prefekt, co najważniejsze, nie będzie zmuszony kłaść swego podpisu pod własną hańbę. Pomysł jest dobry i godny pana Massy'ego. Niestety, wróg nie sprawia mu tej przyjemności i pomysłu nie wprowadza w czyn. Wrogiem jest tym razem lud zebrany koło Massabielle. Nie dostrzegając już twarzy żandarmów ani notesu Calleta, w którym zacny policjant uwieczniał nazwiska przestępców, pijących wodę ze źródła, ludzie natychmiast zaczynają podejrzewać, że zgotowano im pułapkę. Antoni Nicolau, wierny sąsiad groty, rzuca hasło: - Trzymać się prawego brzegu! I tak się też dzieje. Od czasu zamknięcia groty nigdy tak nie przestrzegano tego zakazu, jak w tych właśnie dniach, kiedy prefekt najchętniej przymknąłby oczy na wszystko. Zagroda z desek, lina zamykająca wejście, tablice z ostrzeżeniami, wszystko to w oświetleniu jesiennego słońca robi wrażenie narzędzi tortur jakiegoś nieznanego kultu. I nawet obojętny przechodzień nie interesujący się wcale Panią i jej źródłem, na ten widok oburza się ze złością: - Niesłychane! Żeby zamykać grotę jak jakieś miejsce zbrodni i wolnych ludzi traktować jak złoczyńców. Pewnego razu prefekt wraz z komisarzem przechodzą placem Marcadale, gdy Jacomet przywołuje skinieniem jakąś młodą dziewczynę w białym capulet. - To jest Bernadetta Soubirous, Ekscelencjo! - Ach tak? Hm, hm - odpowiada zmieszany baron, a serce zaczyna mu bić mocniej. Wstydzi się tego podenerwowania, którego zresztą nie umie sobie wytłumaczyć. Opuszcza go zwykła pewność siebie i nie wie, co powiedzieć. Bernadetta patrzy na niego, jak patrzy zwykle na wszystkich tego świata, skupionym wzrokiem, a ostrożna czujność maluje się w jej wielkich oczach. Po chwili zakłopotany dostojnik podaje dziewczynie rękę i zdejmując swój świecący cylinder w dziwnie głębokim ukłonie odchodzi z Jaeometem. Po paru krokach zwraca się do niego: - Opisywaliście mi dziewczynę zupełnie fałszywie. Nie jest wcale ordynarna ani pospolita... - Gdyby Ekscelencja znał ją przedtem - broni się Jacomet. - Ona się całkowicie zmieniła od czasu objawień. - Wspaniałe oczy ma to dziecko - odpowiada w zamyśleniu baron Massy. Podczas ostatniego dnia pobytu prefekta w Lourdes, minister Fould i Roulłand udają się do Biarritz, gdzie następuje bardzo przykra rozmowa, między cesarzem a jego ulubionymi doradcami. Cesarz czuje się schwytany na gorącym uczynku. A nawet najsilniejszy mocarz nie jest tak silny, aby móc przebaczyć obnażenie swej słabości tym, którzy ją odkryli. Ludwik Napoleon liczył na to, że prefekt Wysokich Pirenejów wykona jego zlecenie natychmiast i że rząd postawiony przed faktem dokonanym nie będzie podnosił żadnych zastrzeżeń. Tymczasem ten bezwstydny Massy odważył się zlekceważyć rozkaz i posłać go do przejrzenia rządowi, jakby to było pełne błędów wypracowanie domowe głupiego uczniaka. Twarz cesarza jest żółta jak pigwa, a końce długich wąsów drgają nerwowo. W dodatku ci idioci zaczynają wyśpiewywać mu jego własne piosenki na cześć, liberałów i wolno-mularzy, których właśnie teraz należy ugłaskać. Czy ma może krzyknąć im w oczy Monarcha ma wszelkie prawo być zabobonnym. Monarcha spotyka się dniem i nocą z ciemnymi potęgami, od których zależą przyczyny i skutki. Wasze płaskie mózgi nie domyślają się nawet istnienia tych potęg. Opanowuje się jednak i mówi tylko: - Czynię panów odpowiedzialnymi za lekceważenie, z jakim puszczono z wiatrem moje zarządzenie. Szczęśliwie dla obu stron, że ministrowie są tchórzami, a cesarz specjalnie w tym wypadku również nie grzeszy odwagą. Toteż przy końcu tej sceny godzą się wszyscy na wspólną ofiarę. Tą ofiarą jest baron Massy. Następnego dnia prefekt otrzymuje równie niespodziewaną jak przygnębiającą odpowiedź rządu: rozkaz Jego Cesarskiej Mości ma być natychmiast wykonany. Baronowi robi się ciemno w oczach. - Jestem zgubiony - zdaje sobie sprawę. Niezwłocznie wysyła depeszę do burmistrza i Jacometa- Jest dzień siódmy października. A ósmego o wczesnej godzinie porannej Callet odbębnia we wszystkich uliczkach Lourdes odwołanie zakazu, oznajmiając piskliwym głosem co następuje: Zarządzenie tyczące groty Massabielle zostaje z dniem dzisiejszym odwołane. Ratusz w Lourdes. A. Lacade, mer. Vidi. Prefekt, baron Massy. I tak samo jak kiedyś przy ustawianiu zagrodzenia, tak i teraz przy jego rozbieraniu robotnicy z Lourdes odmawiają pomocy. Jacomet musi udać się wraz z Calletem i dwoma innymi policjantami do groty i osobiście dopilnować przypieczętowania swej hańby. Tysiąc świadków przygląda się tej scenie kapitulacji po tak długim oblężeniu. Tłum stoi po drugiej stronie rzeki i zachowuje złowieszcze milczenie. Komisarz staje na tym samym bloku kamiennym, z którego w ów czwartek zgorszenia wołał do zgromadzonych pielgrzymów, że cud rozpłynął się w wodzie. Krótko zaś potem z wody wypłynął cud. Jacomet zdobywa się na małe przemówienie, którym chce ratować z sytuacji tyle, ile się da uratować: - Kochani ludzie, jak widzicie, znosimy bariery, które rząd kazał ustawić. Jestem urzędnikiem, co znaczy to samo, co żołnierzem. Żołnierz nie pyta, tylko słucha. Nie walczyliśmy przeciwko wam, jak wam się mogło wydawać, lecz walczyliśmy dla was. Dopóki nie dowiedzieliśmy się, czy woda ze źródła nie jest szkodliwa, nie mogliśmy dopuścić, abyście z niej pili. Teraz jednak po naukowym orzeczeniu uniwersytetu w Tuluzie wszelkie obawy są zbyteczne. Rząd osiągnął swój cel. Dlatego postanowiliśmy pan prefekt i ja otworzyć grotę i nie robić wam już żadnych trudności w tym względzie- Trzeba przyznać, że mowa godna i wykazująca dobitnie dobrą wolę i staranność władz. Wpada jednak ciężko w tłum, jak kamień rzucony w bagno tu i ówdzie słychać zjadliwe uwagi. Po powrocie do domu Jacomet mówi do żony i córki, wnoszącej śniadanie: - Całe szczęście, że wynosimy się z tej podłej dziury. Komisariat w Alais to dla mnie wyraźny awans. Po Nimes jest Alais drugim największym miastem departamentu Gardes i podprefek-tura ma tam swoją siedzibę. Dostaniemy wspaniałe mieszkanie służbowe. Po Madame la Sous - Prefect będzie Madame la Com-missaire de Police pierwszą damą w mieście. Tymi słowami Jacomet oznajmia rodzinie o swoim przeniesieniu, którego dekret zastał na biurku po powrocie do domu. Jego radość z powodu opuszczenia Lourdes jest mimo wszystko szczera. Gazety rozpisują się w ostatnich tygodniach o bohaterskich wyczynach bandyckiej szajki, grasującej między Nimes i Alais. Specjalnością opryszków są napady na pociągi. Brzmi to stanowczo lepiej, jak cudowne źródła i objawienia. Niewątpliwie też policja kryminalna skuteczniej może działać przeciwko bandytom kolejowym aniżeli przeciwko Pani. Pierwszego listopada w urzędowym Monitorze ogłoszono wiadomość, że baron Massy został mianowany prefektem w Grenoble. "Wiadomość jest prawdziwa. W przystępie wstydu cesarz zaniechał poprzedniego zamiaru, aby go całkowicie usunąć i wtrącić w nicość. Lecz objęcie prefektury departamentu Isere z miastem Grenoble jest zgodnie z tajną tradycją, przyjętą w francuskiej administracji, przejściem do nicości. Grenoble jest stacją końcową. Nie ma stąd już drogi do wspaniałych pałaców rządowych Paryża. To marzenie barona już się ostatecznie rozwiało. Mimo wszystko pozostaje mu na pociechę prefektura. Zemsta Pani nie jest zbyt okrutna. Najgorzej wychodzi z tej afery cesarski prokurator Vital Du-tour. Jego stanowisko pozostaje niezmienione. Nie otrzymuje urzędowego przeniesienia, lecz musi pozostać na miejscu. Dzień po dniu nieszczęsny łysek obnosi swoją wyblakłą, odrażającą fizjonomię przez plac Marcadale do gmachu sądu i z powrotem. Dwa razy dziennie wysiaduje w Cafe Francais, zmuszony wysłuchiwać popisów oratorskich Durana, skazany na trywialne towarzystwo prowincjonalnych prawników, oficerów i małomiejskich łyków. Uważa za święto, jeśli od czasu do czasu zastanie tam Clarensa czy Estradę'a i może na tych renegatach wyładować wrodzoną złośliwość. Siedemnastego listopada o godzinie 11 poczynają niespodziewanie dzwonić dzwony u św. Piotra w Lourdes. Zwiastują one, że jego Biskupia Mość, Ekscelencja Laurence, mimo najlepszych ku temu chęci nie może już dłużej utrudniać życia Pani. Wszystkie postawione przez niego warunki zostały punktualnie spełnione. Wbrew wszelkim oczekiwaniom cesarz został pokonany. Rząd skapitulował. Prefekt został przeniesiony na drugi koniec Francji. Padły szranki zamykające grotę. Nie ma już żadnych urzędowych przeszkód, które by uprawniały biskupa do dalszego zwlekania ze zbadaniem owych świętych i tak drażliwych wydarzeń. Jako naj-znaczniejszy przeciwnik musi Ekscelencja uznać się za pokonanego. To znaczy, że nie uważa się za całkowicie pobitego, lecz wycofuje się za ostatnią linię obronną. Jeszcze wczoraj zwoławszy członków komisji badań, w krótkim przemówieniu podkreślił z całym naciskiem, że cudowne uzdrowienie nie zostaje zakwalifikowane jako takie jedynie przez niemożność wytłumaczenia go przez medycynę. Aby uczynić je niewątpliwym, potrzeba jeszcze czegoś więcej, specyficznego elementu, a mianowicie owej tamującej oddech błyskawiczności, owego ewangelicznego: "Wstań i chodź". Biorąc to pod uwagę, biskup zachowuje dla siebie prawo ostatecznej decyzji we wszystkich przypadkach uzdrowień, uznanych już przez komisję. Przestudiowano dokładnie obrządki obowiązujące przy inauguracji podobnych komisji. Stoją one pod specjalną opieką Ducha Sw., którego natchnienie jest niezbędne dla powodzenia ich pracy. Działalność ta zostaje zapoczątkowana uroczystością kościelną u św. Piotra, aby kiedyś później, o wiele później, jeśli badania potwierdzą obecność sił nadprzyrodzonych, rozbrzmieć o wiele potężniejszą uroczystością końcową u potężniejszego św. Piotra. Dzisiaj skupiają się teologowie, wchodzący w skład komisji biskupiej wokoło skromnego ołtarza głównego w kościele farnym w Lourdes. Dla świeckich uczonych, lekarzy, chemików i geologów ustawiono honorowe fotele przy najniższym stopniu ołtarza. W pierwszym rzędzie za nimi siedzą najważniejsi świadkowie objawień: pani Millet z przyjaciółkamii promienieją jak paladyni niebieskiej chwały. Panna Peyret, krawcowa, przygotowała dla nich na tę uroczystą okazję dostojne ciemne szaty. Również i ona znajduje się dziś w pierwszym rzędzie obok sędziwego Filipa. Koleżanki Bernadetty są w komplecie, oczywiście z Janką Abadie na czele, która ongiś pierwsza rzuciła kamień na wizjonerkę, a dzisiaj czuje się jakby w roli pierwszej druhny. Stawiły się również siostry z Nevers, oprócz Marii Teresy Vauzous, która już przed kilku miesiącami wróciła do domu macierzystego. Stłoczeni cisną się sąsiedzi, wuj i ciotka Sajou. Dalej Bourriette, pani Bouhou-horst, promieniejąca z uzdrowionym dzieckiem na ręku, stara Piguno, Ourous, Raval i Gozos. Między nimi króluje mądra Bernarda Casterot, obok niej cicha, usłużna Lucylla. W dalszych rzędach ławek siedzą matka Nicolau z synem Antonim. Ksiądz kanonik Nogaro z Tarbes intonuje Veni Creator. Szmer zdziwienia rozchodzi się po ławkach kościelnych. A gdzież jest Bernadetta? Gdzie jest rodzina Soubirous? Nareszcie ukazuje się Bernadetta, wtłoczona daleko z tyłu w bezimienny tłum, ściśnięta między rodzicami a Marysią. Wzbrania się, lecz zostaje popchnięta do przodu. Pani Millet wyciąga ku niej stęsknione ramiona. Jacyś ludzie ustępują jej miejsca i Bernadetta dotarłszy do swojej pierwszej adoratorki siada obok niej, tonącej we łzach szczęścia. Wzruszenie Bernadetty dalekie jest od radości. Odczuwa raczej lęk. Najpierw dręczyli ją przesłuchaniami Jacomet, Rives i Du-tour, a teraz będą to zapewne robić ci księża i lekarze. Boi się. Po co to wszystko? Jej obawa nie jest bezpodstawna. Po nabożeństwie komisja biskupia gromadzi się w prezbiterium na pierwsze posiedzenie plenarne. Około dwudziestu panów duchownych i świeckich zasiada w półkolu przy okrągłym stole. Ławki dla świadków przygotowano pod ścianami. Bernadetta zostaje wywołana jako pierwsza, nie tyle jako świadek, lecz raczej jako oskarżona. Wciąż od nowa musi powtarzać swoje opowiadanie. Nie robi tego obojętnym mechanicznym tonem jak już tyle razy, lecz również nie stara się tak porywająco i wiernie odtworzyć rzeczywistości, jak kiedyś przed biskupem Thibaut. Opowiada ogromnie zwięźle i sucho, lecz z dużym ożywieniem. Tak mówi przed sądem człowiek walczący o swoje życie. Co pewien czas zeznanie jej zostaje przerwane, aby inni świadkowie mogli je potwierdzić lub sprostować: Marysia, Janka Abadie, Antonina Peyret, matka, ciotka Bernarda, pani Nicolau i Antoni. Okazuje się jednak, że dorosłych świadków pamięć często zawodzi, podczas gdy Bernadetta nie zapomniała ani jednego, nawet najdrobniejszego szczegółu z tych na zawsze minionych dni. Mogłoby się wydawać, że dziewczyna żyje bez poczucia czasu, zatopiona wyłącznie w przeżywaniu swej wielkiej miłości. Każde skinienie, każde spojrzenie, każdy ruch głowy Pani zachowały się głęboko w jej pamięci. Więcej nawet, wszystkie gesty i poruszenia Pani są dla Bernadetty wciąż żywe i świeże i nie tylko to, lecz nawet wszystko, co się działo przed i po ekstazach. Niezaprzeczalna wyższość jej pamięci jest pierwszym silnym wrażeniem, jakie odnosi badająca ją komisja. Bernadetta daje wciąż swoje zadziwiające odpowiedzi. Gdy kanonik Nogaro zapytuje ją o tajemnicę, jaką powierzyła jej Pani, dziewczynka odpowiada ze zniecierpliwieniem: - Przecież to było tylko dla mnie. Gdybym księdzu powiedziała, przestałoby być tajemnicą. Ktoś inny wyraża często już powtarzane wątpliwości o jedzeniu trawy i ziół. -- Nie mogę zrozumieć, jak Pani mogła zażądać od ciebie czegoś tak wstrętnego. Nie zgadza się to wcale z opisem jej osoby, danym nam przez ciebie, aby cię zmuszała do robienia tego, co robią zwierzęta... - A czy pan, jedząc sałatę, uważa się może za zwierzę? - od-Powiada obojętnie Bernadetta. Panowie spoglądają po sobie niepewni, czy mają tę odpowiedź uważać za bezczelną. Lecz spokojne oczy dziewczynki zaprzeczają temu posądzeniu. Tylko Antonina Peyret, siedząca na ławie świadków, wydaje cichy pisk. Jedynym człowiekiem spomiędzy świeckich wielkości Lourdes, który prowadził walkę przeciwko Pani i nie załamał się, to mer Lacade. Ten elastyczny łakomczuch posiada przedziwną zdolność, z. najtrudniejszej nawet sytuacji potrafi zawsze wyssać także i trochę słodyczy. A poza tym, kto tu w ogóle mówi o ciężkiej sytuacji? Niech tam sobie massabielskie cuda zapędzają w kozi róg panujące dziś prądy filozoficzne. Zadaniem człowieka praktycznego nie jest na pewno- przelewanie krwi w obronie słuszności praw natury. Czasy są dziwne, a świat szaloną bańką mydlaną Lourdes zaś miasteczkiem z przyszłością, a Adolf Lacade w żadnym razie nie jest głupcem. Po owym pamiętnym wieczorze letnim, w czasie którego potajemnie wypróbował na własnej głowie skutki zbawiennego działania źródła, łuski spadły mu z oczu. W każdym człowieku istnieje możliwość w różnym rodzaju i stopniu nawrócenia się do spraw ducha. Otóż Adolf Lacade nawrócił się w swoim rodzaju. Mianowicie, pan mer zostaje nagle przekonany, że źródło łaski nie jest wcale gorsze od źródła mineralnego, a pod niektórymi względami nawet bardziej odrębne i wydajniejsze. Osobiście panu Lacademu odpowiadałaby elegancka miejscowość kuracyjna sto razy więcej aniżeli najbardziej nawet uświęcone miejsca pielgrzymek. Lecz co można na to poradzić? Uczony Clarens miał rację, gdy mu kiedyś w kawiarni wykładał, że Lourdes już w zamierzchłych czasach pogańskich było miejscem świętym i że takie miejsca nie zatracają już nigdy swego mistycznego charakteru. Lacade musiał się z tym pogodzić i zrezygnować z ulubionych marzeń, o kasynie w parku kuracyjnym, o muzycznym pawilonie, kawiarni z tarasami, placach krokietowych. Wesołe życie bogatych i szczęśliwych letników pod bokiem cudownej groty byłoby niewłaściwe. Nie będzie tu już koncertów, sztucznych ogni, ani balu maskowego, nie będzie pięknych kobiet w rozkosznych toaletach, ani dzieci w koronkowych majteczkach, grających w piłkę. - Szkoda, wielka szkoda - myśli Lacade. Kocha życie i z żalem widzi już oczyma duszy, jak radosne bogactwo kolorów ustępuje przed ponurymi, czarnymi pochodami pielgrzymów. A że woda lecznicza stała się już wodą świętą, cudowną, przeto trzeba się pożegnać z projektami towarzystwa kuracyjnego, wypuszczenia akcji i z myślą o kwitnącej spółce eksportowej. Butelki z etykietami, na których Najświętsza Dziewica przywraca wzrok niewidomemu chłopcu, byłyby naprawdę w złym stylu... i zresztą Kościół zaraz by przeciwko nim zaprotestował. Tak, z tym wszystkim trzeba się pożegnać kto wie jednak, czy nie uda się zarobić na tej zamianie, trzeba tylko znaleźć właściwe podejście do całej rzeczy. Na szczęście jeszcze nie jest za późno. Należy tylko uprzedzić Kościół, który nie wyrzekł dotąd swego uroczystego tak, i tym samym stać się pionierem całej akcji. Stary Filip jest niemało zdziwiony, meldując swojej pani wizytę mera. Lacade rozwija przed pobożną wdową swój pobożny plan. Zanim w dniu jutrzejszym komisja wybierze się po raz pierwszy do groty, należałoby cudowne miejsce zarzucić kwiatami, zamienić w oranżerię, aby nieufnym przedstawicielom biskupa naocznie pokazać gorącą wiarę miejscowej ludności w prawdziwość cudu. Wprawdzie teraz, po Wszystkich Świętych można w ogrodach pana Cazenave'a dostać tylko astry, lecz ten efektowny kwiat cmentarny, kwitnący w tylu kolorach, nadaje się świetnie do dekoracji. Komisja ma się udać do groty punktualnie o godzinie jedenastej. Dlatego należałoby zorganizować pochód reprezentacyjnych kół miasta, oczywiście z władzami na czele, i o godziną wcześniej wyruszyć do Massabielle. Przez udział w procesji lub jej bojkot każdy może zadokumentować, czy jest przyjacielem Pani, czy wrogiem. Na pewno zaś nikt nie jest bardziej przez Opatrzność wybrany do zainicjowania tej akcji jak właśnie pani Millet. Poczciwa wdowa, zachwycona zbawienną przemianą w duszy dawnego niedowiarka, natychmiast z całą gorliwością zabiera się do dzieła. I rzeczywiście, następnego dnia o dziewiątej rano, przed merostwem na Rue du Bourg gromadzi się znaczna część miejscowego towarzystwa. Panowie we frakach, panie w .skromnych welonach na głowach. Pogoda jest piękna. Adolf Lacade z adiutantem u boku, w otoczeniu członków rady gminnej uroczyście wychodzi z gmachu. Gładko wygolone policzki mają odcień fioletowy, a szara bródka wysuwa się naprzód ostrym klinem. Jest opasany trójkolorową wstęgą, w lewej ręce trzyma wysoki cylinder, w prawej zapaloną świecę. - Czy nie zaintonujemy jakiejś pieśni? - zwraca się mer do poczmistrza Cazenave'a przed daniem znaku do rozpoczęcia pochodu. - Może by tak: Nous youlons Dieu?... Procesja przechodzi ze śpiewem obok Cafe Francais. Jak rażony piorunem przygląda się temu duch czasu ucieleśniony w osobie właściciela kawiarni, Durana... OSTATNIA POKUSA Kiedyś, gdy dziekan w rozmowie z biskupem powiedział ze współczuciem: - Bernadetta jest jeszcze taka młoda - ksiądz biskup odrzekł krótko: - Dorośnie. I rzeczywiście biskup stara się o to usilnie, aby Bernadetta dorosła, zanim ostateczny wyrok w jej sprawie zostanie wydany. Pomiędzy cud a jego uznanie wkłada biskup najbardziej niezawodną warstwę izolacyjną, a mianowicie: czas. Kieruje się w tym wypadku światłymi radami Benedykta XIV, zawartymi w pięćdziesiątym drugim rozdziale trzeciego tomu jego wielkiego dzieła "O beatyfikacji i kanonizacji Świętych". Czas to najostrzejszy na świecie kwas, woda królewska, w której ostoi się jedynie najszczersze złoto- Każdy zaś mniej szlachetny metal, choćby nawet posiadał swoją wartość, zostaje w niej zniszczony i rozpuszczony. Jakże często jakieś zdarzenie doprowadza pewnego dnia ludzi do niebywałego podniecenia po to, aby już nazajutrz stać się jakby minionym snem. Nawet wspomnienia najwspanialszych czy najczarniejszych dni w życiu narodów bledną wobec nowych sensacji. Wypadki w Lourdes ponad miarę skupiły na sobie zainteresowanie całej prasy. Biskup ma prawo przypuszczać, że nareszcie przy końcu roku zainteresowanie osłabnie. Może już z upływem następnego roku nikt nie będzie mówił o Massabielle, a historia objawień i uzdrowień będzie już tylko miłym wspomnieniem, bez poważniejszych następstw. Z tych więc powodów biskup Bertrand Severe wyznaczył swojej komisji okres czterech lat na wykonanie poleconego zadania. Przed upływem tego terminu cały materiał ma być przejrzany, zbadany i rejestrowany, jednak bez ostatecznego orzeczenia. W rozległej przestrzeni czasu leży więcej możliwości poznania aniżeli w najbystrzejszym umyśle ludzkim. Będzie można stwierdzić na przykład, czy cudowne uzdrowienia będą się powtarzać nadal, czy też ustaną. Będzie można się przekonać, czy poruszenie wśród ludności, szerzące się z Lourdes na całą Francję, będzie objawem trwałym, czy też okaże się jedynie przelotnym kaprysem znudzonych nihilizmem wyższych sfer społeczeństwa. Wreszcie, przez wyznaczenie tak długiego okresu wyczekiwania, biskup poddaje najsurowszej próbie samą nadprzyrodzoność zjawiska. Jeśli chodzi o uzdrowienia, to nie tylko że nie ustają, lecz wprost przeciwnie mnożą się z miesiąca na miesiąc. Należący do komisji lekarze, już choćby tylko ze względów zawodowych, mało są skłonni do protegowania niebieskiej fuszerki, toteż badają jak najskrupulatniej każdy przypadek. Ich orzeczenia zostają przez komisję zebrane i przedstawione biskupowi. Ten znów przesiewa je i segreguje na trzy klasy: na pierwszym miejscu stawia uzdrowienia najbardziej dziwne i niezwykłe, wobec których wiedza medyczna przyznaje się do niemożności zrozumienia organicznego procesu uzdrowienia ani jego wytłumaczenia. Jednak biskup uważa, że to, czego nauka wyjaśnić nie potrafi wcale nie musi być cudem. Na drugim miejscu stoją przypadki, których zagadkowość jest tak potężna, że cała komisja jednogłośnie skłonna jest przypisać im cechy cudu. Do takich zaliczone są na przykład guzy wielkości głowy ludzkiej, które po dłuższym leczeniu wodą ze źródła zmniejszają się stopniowo aż do zupełnego zniknięcia. Do tej samej kategorii zaliczane są paraliże, które w przeciągu kilku dni wybitnie 'ustępują. Biskup nie odejmuje tym fenomenalnym zjawiskom ich znaczenia, lecz nie chce swojego orzeczenia opierać wyłącznie na nich. Własności lecznicze źródła nie są decydującym dowodem. Kiedyś później mogłaby je nauka sprowadzić do naturalnego wytłumaczenia, odkrywając w nim nieznane dotąd składniki. Nawet owa niepojęta wszechstronność cudownego źródła, użyczającego swej mocy każdemu schorzałemu organowi ludzkiemu, nie wystarcza księdzu biskupowi. I na to może się w przyszłości znaleźć jakiś przyrodzony powód. Tylko i jedynie, zdaniem Ekscelencji, element błyskawicznego działania pozostanie po wszystkie czasy niewyjaśnioną zagadką. Gdy oślepłe oko w jednej sekundzie odzyskuje wzrok, gdy obumarły nerw w jednej chwili napręża zanikający muskuł, natenczas usprawiedliwione wątpienie ludzkie dochodzi do swej ostatniej granicy i musi się ugiąć. Ksiądz biskup nie spodziewał się wcale, że napotka kilka takich niezbitych przypadków, które będzie musiał zaliczyć do ostatniej klasy ustalonego przez siebie podziału. W końcu liczba owych błyskawicznych uzdrowień, których nawet i najostrzejsza krytyka nie może zaczepić, dochodzi do piętnastu. Dwa z tych przypadków datują się już od dość dawna. Bohaterką pierwszego jest Maria, córka rodziny Moreau w Tartas. Szesnastoletnia dziewczynka, uczennica szkoły w Bordeaux, zostaje nagle nawiedzona ciężką chorobą oczu. Doktor Bermond, oftalmologiczna sława uniwersytetu w Bordeaux, stwierdza: od-klejenie siatkówki na obydwu oczach, nieuchronna ślepota. Diagnoza sprawdza się aż zbyt prędko. Już po kilku tygodniach na jasne oczy ładnej dziewczyny zaciąga się krwawa zasłona, która po każdym przebudzeniu stopniowo się zaciemnia. I jak to się zwykle dzieje w przypadkach beznadziejnych, rodzina chorej walczy uparcie i nie chce się poddać okrutnemu losowi. Męczą oślepłą dziewczynę coraz to nową bolesną kuracją, a gdy nic nie skutkuje, decydują się zawieźć ją do Paryża i zasięgnąć rady tamtejszych luminarzy. Jest to już ostatnia próba. Na dzień przed wyjazdem wpada ojcu Moreau do ręki gazeta, która opisuje cudowne uzdrowienie niejakiej madame ,Rizot wodą ze źródła w Lourdes. I wtedy nagle Moreau przypomina sobie urodzenie swojej nieszczęsnej córki. Był to bardzo ciężki połóg. Lekarz i akuszerka uważali dziecko za stracone. W owej ciężkiej godzinie ślubował sobie, że jeśli niemowlę przyjdzie na świat żywe i będzie dziewczynką, nada jej imię Maria, mimo że zestawienie Maria Moreau brzmi Zzbyt twardo i rani jego muzykalne ucho. Zmienia więc cel podróży i jedzie z córką do Lourdes. Dopiero niedawno grota została ponownie otwarta. Na oślepłe oczy. Marii Moreau kładą chusteczkę umoczoną w źródle. Gdy ją po kilku minutach zdejmują, dziewczynka wydaje tak przeraźliwy krzyk, że wszyscy, którzy go słyszą, długo nie będą mogli go zapomnieć. Krwawa zasłona przed oczyma jest zerwana: Maria widzi. Podają jej zadrukowany arkusz papieru. Maria czyta. Delegacja 'komisji biskupiej udaje się do Bordeaux do doktora . Bermonda z prośbą o pozwolenie przejrzenia jego zapisków z ostatniego badania. Marii Moreau, w których stwierdza beznadziejny stan pacjentki. Cała ta historia zirytowała profesora do tego stopnia, że długo się namyśla, nim zgodzi się wydać swój notatnik. Drugie uzdrowienie jest niemniej błyskawiczne. W 'tym wypadku chodzi o młodego chłopca, również z Bordeaux. Jest to dwunastoletni Juliusz, syn urzędnika celnego .Rogera Lacassagne'a. Pan. Lacassagne o marsowym wyglądzie, w przeciwieństwie do pana Moreau, nie ulega najmniejszym, nawet religijnym nastrojom. Otóż mały Julek pada ofiarą bardzo dziwnej i bardzo rzadkiej choroby, nazwanej w języku ludowym tańcem św. Wita. Straszne to cierpienie jest niebezpieczne dla pacjenta nie tyle z powodu chorobliwego wykręcania członków, ile przez puchnięcie i zgrubienie przełyku, co uniemożliwia z czasem przyjmowanie jakiegokolwiek stałego pokarmu. Lekarz domowy doktor Nogues d wezwany na konsylium profesor Roquer stosują wszelkie wewnętrzne i zewnętrzne środki, o jakich. tylko gdziekolwiek w literatuże medycznej wyczytali, a później nawet i takie, których ta literatura raczej nie wymienia.' Jest to polipragmazja, typowa dla lekarzy, którzy nawet przed sobą nie chcą 'się przyznać do bezsilności. Przełyk chłopca zacieśnia się coraz bardziej. W końcu staje się już takwąski, że grubość jego jest nie większa od drutu do robienia pończoch. Z wielkim trudem przepuszcza zaledwie kilka kropel mleka lub zupy. Julek Laicassagne wygląda jak cień i jest skazany na śmierć głodową. Matka wywozi go nad ocean może morskie powietrze pomoże. Nie pomaga nic. Leżąc na plaży, dokąd go co dzień wynoszą, Julek widzi obok siebie strzęp pożółkłej gazety. Słabiutkimi rękami chwyta papier i czyta sprawozdanie o cudownym uzdrowieniu Marii Moreau. Biedny chłopiec chowa gazetę, lecz nie ma odwagi, aby wyrazić swoje życzenie. Zna dobrze charakter i nastawienie ojca i obawia się, że go wyśmieje. O wiele później dopiero, gdy go jako kandydata na śmierć przywieziono z powrotem do Bordeaux, nieśmiało opowiada matce o Lourdes i o Marii Moreau. Pani Laoassagna zaklina męża, aby wyruszyć w podróż natychmiast, jeszcze tego samego dnia. Mąż zgadza się bez protestu, gdyż tak już to bywa, że w obliczu śmierci niewiara staje się daleko mniej pewna siebie aniżeli wiara. We własnych ramionach niesie Roger Lacassagne swego syna do groty. Jako dawny oficer nie uznaje babskich bajek. Jeśli cuda w ogóle istnieją, no to teraz cud musi się stać. W tym nastawieniu kupuje po drodze dużą torebkę miękkich biskwitów. I zaledwie Julek z nieopisanym trudem męcząc się, łyk po łyku zdołał wlać w siebie szklankę cudownej wody, ojciec podaje mu biskwit i rozkazuje krótko: - Masz, zjedz! - I to, co teraz następuje, jest zupełnie nieprawdopodobne. Julek je. Odgryza po kawałku, żuje i łyka.bez żadnych trudności jak każdy normalny człowiek. Olbrzymi Lacaśsagne odwraca szpakowatą, ostrą szczotką porośniętą głowę, zatacza się jak pijany i bijąc się 'pięścią w piersi dyszy: - Julek je... Julek je... Tłum przed grotą wybucha płaczem. A.Julek w niemym zamyśleniu je spokojnie dalej, aż się wielu widzom wydaje, że pierwsza jutrzenka uzdrowienia zaróżowiła jego policzki. Maria Moreau i Juliusz Lacassagne to tylko dwa z piętnastu wypadków, uznanych przez biskupa Laurence'a za uzdrowienia nadprzyrodzone i odpowiadające wszystkim przez niego podanym warunkom. Za miarodajne uważa zawsze ostatnie świadectwo lekarza, wystawione bezpośrednio przed uzdrowieniem. Najchętniej zaś widziani są przez ekscelencję lekarze-innowiercy lub otwarci wrogowie Kościoła. W tym pierwszym okresie piętnaście osób zostaje uzdrowionych w mgnieniu oka, setki zaś odzyskuje zdrowie w sposób równie niepojęty, lecz w czasie dłuższym. Tysiące i dziesiątki tysięcy zjeżdżają do Lourdes po zdrowie i życie. Podobnie jak Pani, która w czasie objawień nie zrobiła nigdy nic takiego, czego się po niej spodziewano, tak i jej źródło zachowuje się dziwnie samowolnie. Trudno odgadnąć motywy decydujące o wyborze uprzywilejowanych. W samym środku tych wydarzeń,- wśród napływających stale do Lourdes tłumów, żyje sobie Bernadetta tak, jakby to wszystko nic ją nie obchodziło. Bo naprawdę nie obchodzi ją nic. Powstanie źródła nie jest jej dziełem. Ona była tylko łączniczką pomiędzy Panią a światem. I gdy ludzie błogosławią ją, Bernadettę, za źródło łask i cudów, nie może tego zrozumieć. Rzeczywistość Pani staje się dla niej z biegiem czasu coraz pewniejsza. Bernadetta nie lubi fałszywych sytuacji. Gdy ludzie jej dziękują, wydaje jej się to tak śmiesznie, jak gdyby ktoś dziękował listonoszowi za przyniesione pieniądze, a nie temu, kto je przysłał. Nieustannie zasypywana jest podziękowaniamii, pochwałami i objawami czci. Ludzie rzucają się przed nią na kolana i dotykają jej sukien. Najgorzej bywa w dni jakichś znaczniejszych uzdrowień. Zdarza się, że udręczona tymi demonstracjami wpada w złość i wtedy odzywa się w niej cała wrodzona rezolutność. Pewna kobieta, w gronie innych rozgorączkowanych kumoszek biegająca za Bernadettą po ulicach Lourdes, woła: - O ty błogosławiona! O ty wybrana! o ty święta! - dziewczyna odwraca się ku niej i z płonącymi oczyma syczy: - Mój Boże, jaka też pani jest głupia! Bernadetta żyje jakby poza czasem, a raczej żyje we własnym czasie. A jej czas to monotonne wyczekiwanie, choć nie zna wcale treści rozmowy biskupa z dziekanem. Żyje w stanie prowizorycznej świadomości, z ową domieszką obcości i wstrętu, jaki następował po każdej ekstazie. Teraz jednak tymczasowość przechodzi w stan stały, gdyż Bernadetta z niezachwianą pewnością wie, że na tej ziemi Pani nie przyjdzie do niej już nigdy. Czas płynie wolno, a jednak prędko mija. Wszyscy w nim się poruszają i z nim płyną. Tylko Bernadetta ma wrażenie, że czas przechodzi obok niej, podczas gdy ona stoi w miejscu. I choć staje się Starsza, nie czuje tego wcale. Spotkanie z Najpiękniejszą nie pozostało też bez wpływu na jej wygląd zewnętrzny. Chorowita Bernadetta, teraz, mając lat szesnaście, stała się- bardzo ładna. Żaden szczegół w jej twarzy nie przypomina już pospolitych rysów Ludwiki czy Franciszka Soubiroois. Jakaś nowa subtelność, pierwotnie wcale nie zamierzona przez naturę, uszlachetnia jej rysy. Dawna okrągłość dziecinnej twarzyczki zamieniła się w łagodny owal, a spod pięknie sklepionego czoła spoglądają jeszcze dziwnie obojętnie duże, ogromne oczy dziewczynki. Szlachetność jej urody odbija się od chłopskiego stroju, jaki stale nosi. Bernadetta nie chce wyglądać inaczej jak jej matka i siostra. Mieszka częściowo przy rodzinie, częściowo w szpitalu, gdzie ma pokoik dla siebie przeznaczony. Dzieje się to dlatego, ponieważ biskup zarządził stałą obserwację dziewczynki oraz aby uchronić ją przed natrętami, których ciekawość w pewnych okresach staje się nie do zniesienia. Niestety, są tacy, zwłaszcza jeśli noszą wielkie nazwisko lub piastują wysoki urząd, którzy i ze szpitala nie dają się odpędzić. - Och, jak to wspaniale być czasem chorą w łóżku - wzdycha raz Bernadetta. Niestety, niebawem przychodzi ją odwiedzić jakiś pedantyczny ksiądz z Tuluzy i wprowadza z sobą kilka pań, którym najwyraźniej chciał zaimponować. Bernadetta nie odnosi się do duchownych ze specjalną czcią. Dosyć już ją namęczyli. A jeszcze niedawno komisja biskupia dokuczyła jej ostatecznie. W sposobie bycia dziewczyny nie ma cienia nieszczerości czy fałszywej pobożności. Jak tylko otworzy usta, jest pewna każdego słowa. Jest szczera aż do niegrzeczności. - Chciałbym się przekonać, Bernadetto, czy można ci wierzyć - zaczyna gość z Tuluzy. - To nie jest ważne, czy wasza wielebność mi wierzy - odpowiada dziewczynka z przygniatającą otwartością. Ksiądz podnosi głos: - Jeśli jesteś oszustką, wiedz, że przez ciebie niepotrzebnie naraziliśmy się wszyscy. na tak męczącą podróż. Bernadetta patrzy na niego z najuczciwszym zdumieniem w oczach, wreszcie odpowiada: - Ależ proszę księdza, ja bym chętnie wyrzekła się tego, aby być powodem tej podróży. Innym razem kierownik prowincjonalnej szkoły, nazwiskiem Loyson, szydzi z niej: - Pani powinna była cię nauczyć lepszej francuszczyzny. - To jest właśnie różnica między Nią a panem. Ona starała się mówić- ze mną w patois, choć sprawiało Jej to wielką trudność, tylko dlatego, aby mi było łatwiej zrozumieć. Rodzina jej mieszka jeszcze ciągle w dawnym więzieniu. Mają jednak o jeden pokój więcej, odstąpiony im przez wuja Saijou. W czwartym roku działalności komisji, Marysia wychodzi za mąż. Narzeczony jest gospodarzem z okolicy Saint-Peide Bigorre. Tak to bywa w życiu. Przecież Marysia spoglądała zwykle z pogardą na wiejskie zamiłowania Bernadetty. Starsza siostra bierze udział w uroczystości weselnej, śmieje się i bawi ze wszystkimi, lecz zachowuje się trochę jak krewna, 'która przyjechała z. bardzo dalekich stron i zaraz znów tam odjedzie. Zdarza się w tym dniu chwila, że siostry zostają same. I wtedy niespodziewanie Marysia wybucha spazmatycznym płaczem. Z całych sił tuli Bernadettę do siebie i szlocha: - O Boże, o jej, dlaczego nie możemy ciebie zatrzymać. Przecież- i ja też tam byłam z tobą, a teraz cię tracę, o siostro kochana... Również i Janka Aibadie opuszcza Lourdes. Wyjeżdża do Bor-deaux na posadę pokojówki. Za to Katarzyna Mengot, przedwcześnie dojrzewająca nimfa poety Lafite'a, urzęduje teraz, w charakterze całkiem już dojrzałej nimfy, w Tarbes. Także i wiele innych koleżanek i pierwszych świadków rozprasza się po świecie. Po śmierci starego Filipa, Bernadetta ma ochotę zostać służącą u pani Millet. Dziekan Peyraimafe, któremu się zwierzyła, jest przerażony: - Na Boga, to nie 'jest odpowiednie zajęcie dla ciebie, Bernadetto! - Jestem już przecież taka stara, a wcale jeszcze nie pomagam rodzicom. Tę pracę mogłabym bardzo dobrze wykonywać. - Czy może myślisz, że Pani wybrała Cię sobie po to, aby z ciebie zrobić służącą? - kręci głową Peyramale. Bernadetta rzuca na dziekana długie i głębokie spojrzenie, w którym kryje się tajemniczy uśmiech - Byłabym bardzo zadowolona, gdyby mnie zechciała wziąć za służącą, kiedyś... - Czyś może sobie to już od niej wytargowała? - pyta ksiądz. Bernadetta spogląda smutnie i mówi: - Pani mnie nie zechce... jestem zbyt niezdarna... Pod koniec ostatniego roku z wyznaczonego okresu czteroletniego, ksiądz Maria Dominik Peyramale zostaje zawezwany do Tarbes. Biskup odbywa z nim długą naradę, tym razem znów w zimnym i nieprzytulnym pokoju prywatnym ekscelencji. Zbliża się adwent. Natychmiast po powrocie dziekan sprowadza Bernadettę na probostwo. Gruba warstwa śniegu otula gałęzie platanów i akacji w ogrodzie. Fale okrutnego zimna przenikają aż do kości. Są to lodowate westchnienia Pirenejów, ścinające krew w żyłach, poselstwo stłoczonych szczytów kryształowych od Pic du Midi aż hen do demonicznego Vignemal. Również i w byłym areszcie zimno jest niemiłosiernie, za to w gabinecie księdza Peyramale'a panuje rozkoszne ciepło. Słychać wesołe trzaskanie ognia, pracowicie pochłaniającego modrzewiowe szczapy. Bernadetta staje skostniała na progu pokoju. Zimą chodzi tak samo owinięta tylko w swój 'biały kapulet, lecz nie jest to już ten sam Wprzed laty. - Urosłaś, Bernadetto - wita ją dziekan. - Nie można już wcale nazywać cię: ma petite. Myślę jednak, że twemu staremu, niedobremu proboszczowi pozwolisz mówić sobie ty. Przysuwa jej fotel do kominka i nalewa dwa kieliszki jałowcówki, po czym siada naprzeciwko niej. - Posłuchaj teraz, moja droga - zaczyna. - Wiesz już może, że prace komisji biskupiej dobiegają końca. Po Nowym Roku całość zostanie doręczona Jego Ekscelencji. A ty Bernadetto, czy masz chociaż jakie takie wyobrażenie o działalności tej komisji? - Ależ tak, księże proboszczu - odpowiada Bernadetta tonem uczennicy szkolnej. - Ci panowie badają wszystkich uzdrowionych. - Oczywiście robią i to. Ale czy myślisz, że to jest całe zadanie komisji? - Komisja ma bardzo ciężką robotę - odpowiada Bernadetta wymijająco. - Dochodzą przecież wciąż nowi uzdrowieni... Peyramałe zafrasowany dłubie przy swojej fajce. - A ty, moje dziecko - pyta - co będzie z tobą? Czy nie uważasz, że i twoja osoba należy do prac komisji? - Przecież odpowiedziałam już tym panom na wszystkie pytania - odpowiada z nagłym przestrachem dziewczynka. - I mam nadzieję, że już nigdy nic ode mnie nie będą potrzebowali. - Oh Bernadetto - wzdycha Peyramale - nie rób z siebie naiwnej. Jesteś bardzo rozsądną osóbką, rozsądmiejszą od wielu innych kobiet., Pani upatrzyła sobie ciebie spomiędzy wielu. Pani przez twoje ręce wywołała źródło z ziemi. A źródło staje się potokiem łask i cudów, który codziennie nowe przynosi uzdrowienia. Pani rozmawiała z tobą o pewnych sprawach, powierzyła ci swe 'tajemnice, Powiedziała ci nawet swoje imię. Słowa jej pod przysięgą powtórzyłaś [komisji. Jesteś ośrodkiem zdarzenia, jakiegośmy jeszcze nie przeżywali. Czy sądzisz, że wszystko, co się stało, to takie sobie zwykłe życiowe sprawy i że mogłabyś teraz powiedzieć: Zrobiłam swoje i dajcie mi żyć w spokoju? - Ależ przecież... ja swoje już zrobiłam - mówi szeptem Bernadetta, a krew ucieka jej z warg. Dziekan wskazującym, palcem pokazuje w przestrzeń. - Bernadetto, jesteś jak wystrzelona kula, której biegu nikt już zmienić nie może. Uważaj teraz dobrze, moja droga. Komisja napisała o tobie... tak, dziecko, o-tobie... bardzo obszerne i bardzo ważne sprawozdanie! W tym sprawozdaniu przyjmuje się za wysoce prawdopodobne, że jesteś wybranką niebieskich mocy i że tylko i jedynie twoim rękom, które źródło wydobyły, zawdzięczamy wielką ilość potwierdzonych cudów. Czy pojmujesz dobrze? Taki jest protokół, który opatrzony podpisem naszego biskupa, zostanie wysłany do Ojca Świętego i kardynałów. Najwięksi i najświatlejsi mężowie naszego Kościoła będą cię mieli na oku przez całe lata i dziesiątki lat, aby wreszcie... W tym miejscu przerywa, gdyż pięćdziesięcioletni mężczyzna czerwienieje aż po korzenie siwiejących włosów: - Z wielkim trudem, ma petite, przechodzą mi te słowa przez gardło - mówi dalej ochrypłym głosem. - Nigdy bym nie uwierzył, że mnie kiedyś do tego Pan Bóg przeznaczy. Ale nie jest rzeczą niemożliwą, że. Bernadetta Soubirous, która siedzi tu przede mną, córka Franciszka Soubirous, ta sama dziewczynka, którą kiedyś miotłą chciałem wypędzać z mego domu... Jezusie, Maryjo, toż język człowiekowi staje kołkiem w gardle... nie jest więc niemożliwe, że to naiwne stworzenie, najgorsza uczennica z katechizmu... no, jakby to powiedzieć..., że ty przez długi, długi czas... kiedy już wszyscy pomrzemy, nie zostaniesz zapomniana jak my, lecz.-. Bernadetta zrozumiała. Zrywa się blada jak kreda. - To okropne - krzyczy - to nie może być... ja tego nie chcę... - Ja cię rozumiem, biedne dziecko. - Proboszcz kiwa głową, nie patrząc na nią. - To nie jest drobnostka... Bernadetta opada na fotel, dysząc ciężko, szlocha i powtarza w kółko: - Ja tego nie chcę... nie, ja nie chcę... - Tak, tak, wiem - mówi proboszcz - ale co można na to poradzić!... Wstaje i z rękoma założonymi na plecach zaczyna krążyć po pokoju. Tylko trzask ognia i dziecinne szlochanie dziewczynki przerywa długą ciszę. Wreszcie Peyramale staje przed Bernadettą: - Czy siostry zakonne w szpitalu i w szkole nie wydają ci się dobre i miłe? - pyta. - O tak, są bardzo, bardzo dobre... - jąka się Bernadetta. - A czy nie mogłabyś sobie wyobrazić siebie pomiędzy nimi, jako jedną z nich? - O Boże, nie, jest to za wysokie dla mnie - woła ze łzami Bernadetta. - Dlaczego ksiądz nie pozwolił mi być służącą u pani Millet? Peyramale kładzie delikatnie rękę na jej głowę. - Wiem wszystko, drogie dziecko. Życie w świecie, to jest życie w świecie... Nikogo nie wolno zmuszać do składania potrójnych ślubów. Składa je tylko taka dusza, która uczciwie i gorąco pragnie ofiarować się Bogu. Jest to twarde wymaganie. Zwłaszcza trzeci ślub, ślub posłuszeństwa byłby dla ciebie najtrudniejszy, duszko. Byłaś posłuszna Pani, owszem... Ale poza tym jesteś uparta i lubisz chodzić swoimi drogami. Ksiądz biskup ma rację, gdy stawia mi pytanie: - Czy możemy pozwolić małej Soubirous, do której Matka Najświętsza raczyła się zniżyć, aby biegała po świecie jak mała dzikuska? Ojciec Święty i kardynałowie odbywają narady nad jej objawieniami i cudami, a ona chce żyć dalej jak żyją wszystkie inne kobiety. Nie, nie, powiedział ksiądz biskup. Bernadetta jest rzadkim kwiatem, który musimy pielęgnować... Czy uznajesz to, moje dziecko? Bernadetta siedzi z nisko opuszczoną głową i nie daje odpowiedzi. - Kiedyś, bardzo już dawno, ostrzegałem cię - przypomina Peyramale - że igrasz z ogniem, Bernadetto! Lecz nie twoją było winą, że bawiłaś się ogniem. Twoja Pani jest ogniem z nieba, Bernadetto! Wyniosła cię ponad innych ludzi. Jest bardzo możliwe, że twoje imię żyć będzie aż poza śmierć. Jak sądzisz, czy to nie zobowiązuje? Chciałabyś nagle wykręcić się z przeznaczonego ci losu, jak wykręcałaś się ze szkoły, i zadowolić się rolą służącej u starej wdowy? Niebo sobie ciebie wybrało i na Boga, Bernadetto, nic ci już innego nie pozostaje, jak wybrać sobie niebo i to całą duszą. Czy nie tak, dziewczyno? Powiedz sama... - O tak, to prawda - westchnęła Bernadetta po długim milczeniu. Peyramale przechodzi na weselszy ton. - W najbliższym czasie zjawi się tu biskup Forcade z Neyers. To bardzo miły pan, ani w połowie nie tak drapiąca szczotka jak nasz biskup. Będzie cię zapytywał o to i tamto, a ty mu to i tamto odpowiesz. Całkiem szczerze, nawet o tym, jak ci jest na sercu. W jego diecezji leży macierzysty dom sióstr z Nevers, które znasz przecież tak dobrze od dzieciństwa. Reguła tego zakonu jest piękna i doskonała, a zakonnice nie są bynajmniej jakimiś piwnicznymi roślinami, lecz znają i rozumieją życie. Nie myślisz chyba poważnie, że byłoby ci lepiej iść na służbę do obcych ludzi i prać ich bieliznę... Bernadetta, która się już całkowicie uspokoiła, nie spuszcza swych uważnych oczu z Peyramale'a, który znów zaczyna chodzić wielkimi krokami po pokoju. - Jeszcze jedno - mówi nagle dziekan. - Wiem, że raczej byś sobie odgryzła język, niż poprosiła mnie o cokolwiek. Lecz wiem również, że warunki życia twoich bliskich leżą ci kamieniem na sercu. Rodzice twoi zapracowują się, lecz nie mają szczęśliwej ręki i nie umieją gospodarzyć. Więc, Bernadetto, masz tu moje słowo! Przyrzekam ci, że jeszcze zanim opuścisz Lourdes, rodzice twoi obejmą młyn Lapaca i już ja sam będę nad tym czuwał, aby znów nie pokpili sprawy... Peyramale wyciąga ku niej swoją olbrzymią prawicę, w której jej drobna dłoń zupełnie się chowa. Nagle dziewczynka nachyla się nad ręką proboszcza i całuje ją. - Tak, to by było wszystko - mruczy Peyramale. Gdy jednak Bernadetta chce się żegnać, zatrzymuje ją ze zmarszczonym czołem: - Nie, to jednak jeszcze nie wszystko, Bernadetto... - Głos jego brzmi teraz głucho. Już przedtem było mu tak trudno mówić, że czerwienił się aż po uszy. Teraz jest jeszcze trudniej. Chcąc' pokryć zmieszanie, niezręcznie zapala naftową lampę. - Zrozum mnie dobrze, Bernadetto - mówi odchrząknąwszy. - Ja ci wierzę. Naprawdę ci wierzę. Przekonałaś mnie. Jeszcze tylko w.jednym jedynym punkcie nie mogę pozbyć się wątpliwości. Chodzi mi mianowicie o słowa L'immaculada Councepciou. Wszystko to, o czym Pani mówiła do ciebie poza tym, jest nie do naśladowania jak życie samo, i nikt nie potrafiłby sobie tego z palca wyssać. Jednak te dwa słowa mają w sobie tyle świadomego patosu i gotowej propagandy, że wydają się raczej pomysłem jakiegoś kutego teologa, a nie tej Najmilszej, którą widywałaś. Zbierz teraz wszystkie siły, droga duszo, natęż swoją pamięć i rozważ w sumieniu. Czy te dwa słowa nie doleciały do ciebie skądkolwiek ze świata, a tyś je potem w ekstatycznym uniesieniu po prostu przypisała Pani? To straszliwie ważne pytanie, Bernadetto! Jako proboszczowi z Lourdes i członkowi komisji nie wolno mi właściwie wcale w ten sposób z tobą rozmawiać. Gdybyś jednak zdołała sobie przypomnieć, kto ci pierwsze te dwa słowa podsunął, gdybyś uznała za możliwe, że byłaś zmęczona czy rozmarzona lub roztargniona, i dlatego mogło ci się później tylko tak wydawać, że 'to Pani sama wypowiedziała te słowa, wtedy niejedno by się może dla ciebie zmieniło. Musiałabyś tylko to jedno jedyne twoje zeznanie przed komisją odwołać. Nie można by wtedy z taką niezachwianą pewnością określić istoty Pani i protokół musiałby być napisany od nowa. Rozumiesz mnie? O, jesteś dostatecznie mądra, aby zrozumieć i zaiste nie ja jestem powołany, aby tak z tobą rozmawiać. Jeśli jednak odwołasz ten jedyny punkt, natenczas, kto wie, czy nie będzie możliwe znaleźć na szerokim świecie jakiejś mysiej dziury dla ciebie, w którą będziesz mogła się schować i żyć jak zwykły człowiek... Czy chcesz mieć czas do namysłu? Ogień na kominku trzaska, naftowa lampa śpiewa. Słychać ciężki oddech dwojga ludzi. Przez szparę w drzwiach wdziera się zimny powiew. Bernadetta siedzi z oczami wlepionymi w lampę, jak gdyby nie obchodziło ją nic innego, jak tylko jej zbyt wysoki płomień, od którego już czarne sadze osiadają na szkle. - Nie potrzebuję czasu do namysłu - odpowiada wreszcie. - Ja księdzu nigdy nie skłamałam, księże dziekanie... Peyramale przykręca knot. - Kto tu mówi o kłamstwie? Bernadetta kończy z uśmiechem: - I wcale nie chcę się schować w mysią dziurę... BIAŁA RÓŻA A więc najnieufniejszy przeciwnik, biskup z Tarbes został pokonany. Skłania głowę przed pięciu sprzecznościami, cechującymi wielkie uzdrowienia massabielskie. Sprzecznościami, które, jak brzmi w orzeczeniu sekcji przyrodniczej komisji śledczej, nie dadzą się ludzkim rozumem wytłumaczyć. Pierwsza to sprzeczność między niepozornością środka uzdrawiającego a wielkością wyniku. Druga sprzeczność to stosowanie tego samego środka z rezultatem dodatnim przy najróżnorodniej-szych chorobach. Trzecia sprzeczność leży w krótkości okresu stosowania źródlanej terapii w zestawieniu z poprzednio długotrwałym używaniem przepisanych przez wiedzę medyczną leków. Czwarta to natychmiastowe działanie tego środka wobec czasem długoletniej bezskuteczności wszystkich innych. Wreszcie piąta to chroniczny charakter badanej choroby, a błyskawiczne wyleczenie jej przez wymieniony środek uzdrawiający. Owe sprzeczności mogą nie być uznane tylko przez umysły, które z wiedzą i wolą nie dopuszczają do siebie stwierdzonych faktów i zarówno pacjentów, jak i lekarzy uważają za nieuczciwych propagatorów wiary w cuda. Dla księdza Bertranda Severe Laurence'a tych pięć sprzeczności tworzy mocny grunt, na którym buduje swój list pasterski, uznający nareszcie nadprzyrodzony charakter objawień i uzdrowień w Lourdes. Mimo to, jak brzmi wyraźnie w skrzącym się ostrymi i logicznymi argumentami liście pasterskim, biskup poddaje swój sąd "sądowi Namiestnika Chrystusowego na ziemi, powołanego do rządzenia Kościołem Bożym". Chociaż sprawy zaszły już tak daleko, księdzu Peyramale'owi udaje się uzyskać dla Bernadetty jeszcze jedną zwłokę. Powoduje badanie lekarskie dziewiętnastoletniej dziewczyny, które stwierdza nie tylko chroniczną astmę, ale i poważne osłabienie całego organizmu. Wkrótce potem zdarza się nowa sensacja, która odwraca uwagę ogółu od osoby Bernadetty. Biskup do listu pasterskiego dołączył odezwę do diecezjan. Z pomocą narodu chce spełnić wyraźne życzenie Pani, domagającej się zbudowania świątyni. To przedsięwzięcie ze względu na trudności terenowe Góry Espelugues pociągnie za sobą olbrzymie koszty, których biskup bez pomocy swoich wiernych nie będzie mógł sam pokryć. To, co potem następuje, można też uważać za cud, do tego stopnia bowiem sprzeciwia się naturalnemu prawu zamkniętej kieszeni. W ciągu kilku tygodni około dwóch milionów franków napływa do Tarbes prawie z całego świata. A ponieważ wpływają przeważnie od najuboższych w postaci skromnych sous, olbrzymi ten sukces wyraża się dokładnie sumą czterdziestu milionów sous. Dwadzieścia pięć takich sous otrzymał owego 11 lutego Franciszek Soubirous od poczmistrza Cazenave'a za wywiezienie i spalenie w grocie szpitalnych nieczystości i kwota ta wydała mu się wtedy opatrznościową. Biskup, znający dobrze granice swoich możliwości, powierza dziekanowi z Lourdes kierownictwo budowy. Dla Peyramale'a rozpoczyna się szczytowy okres jego życia. Targuje się z merem Lacadem o cenę Góry Spelunek i otaczających ją terenów gminnych. Burmistrz jest człowiekiem zbyt pobożnym, aby być nierozsądnym w swoich żądaniach. Jego ruchliwy umysł nie potrzebuje już snuć marzeń o przyszłości. Sześć nowoczesnych hoteli i zajazdów zdążyło już wyrosnąć na błogosławionej glebie Lourdes w ich powstaniu i dochodach burmistrz jest zainteresowany. Największe dzieło jego życia, linia kolejowa z Tarbes do Lourdes jest już w budowie. Kto świadomie dąży do swego celu i umie żeglować wśród, życiowych burz, ten nigdy nie osiądzie na mieliźnie. Sukces nie jest w oczach pana Laćadego wcale cudem ani nawet sukcesją cudu. Na plebanii aż się roi od architektów. Nie można powiedzieć, aby ci artyści mieli łatwą robotę z dziekanem. Kiedy jeden z nich przyniósł model cukierkowego kościoła, siedzącego na górze groty jak dekoracja na torcie weselnym, proboszcz po prostu go rozbił. Artystyczny smak człowieka ma pewien związek z jego fizyczną konstytucją. Kto ma obszerną klatkę piersiową, lubi głośno śpiewać. Ciężki olbrzym Peyramale lubi masywniejszą architekturę. Nowa katedra potężna, lecz zarazem strzelista ma wyrosnąć ze skalnego skrzydła Massabielle, jak gdyby góra była jej częścią składową. Przecież świątynia ta została dosłownie wywalczona od państwa i Kościoła, jako znak zwycięstwa nad niewzruszonym: Dwa, Razy Dwa Jest Cztery. Plany Peyramale'a kolejno urzeczywistniają się. Odsunięto częściowo koryto rzeki Gave i zasypano strumień młyński. Szeroka, równa płaszczyzna roztacza się teraz przed grotą. Ogrodnicy i robotnicy zamieniają Górę Massabielską w kwiecisty stok parkowy, z którego jak dwa wyciągnięte ramiona spadają ku dolinie, dwie ulice. Również i Bernadetta zostaje w tych dniach nawiedzona przez sztukę. Dwie szlachcianki z Tarbes, siostry de Lacour złożyły specjalnie hojny datek. Komitet pań pod przewodnictwem pani Millet otrzymał od nich polecenie znalezienia godnego artysty, który by wykonał statuę Madonny, przeznaczoną do niszy. Tym godnym artystą jest monsieur Fabich z Lyonu. Zjawia się w pokoiku Bernadetty w aksamitnym berecie na głowie i z szkicownikiem w ręku. Mrużąc oczy, odginając kciuk u lewej ręki prosi la charmante voyante o podanie mu wszystkich póz, w jakich ukazywała, .się Pani. Prosi również o jak najdokładniejszy opis jej twarzy, rąk,, nóg, sukni, welonu i paska, o podanie najdrobniejszych nawet szczegółów. Bernadetta stara się, jak tylko umie i musi mu powtarzać "setki razy. Węgiel szura po grubym papierze, arkusze pokrywają podłogę. - Czy może tak wyglądała? - pyta gorliwie artysta. - Nie, panie, tak nie wyglądała... -- Lecz przecież zrobiłem wierną kopię tego, co mi pani opisała. Gdzie więc leży błąd?... - Nie wiem, proszę pana, gdzie leży błąd... Kilka dni później rzeźbiarz przedstawia ukończoną statuetkę,, model przyszłego arcydzieła. Jest bardzo dumny z siebie, że według antycznych wzorów namalował pasek Pani wodnistą niebieską farbą, a na róże na stopach nałożył złocisty brąz. Panie Millet, Baup, Cenac, Gęsta i inne są pełne entuzjazmu. - Jaki szczęśliwy wybór! Znalazłyśmy mistrza, który nie tylko zna swoje rzemiosło, ale posiada tyle subtelności uczuć! - Poza tym panie chwalą pilność zdolnego rzeźbiarza, który nawet na szkicu nie pominął ani jednego paznokcia ani też żadnej fałdki. Jakże uszczęśliwiona będzie la petite voyante, to naiwne dziecko, gdy ujrzy znów swoją Panią. Lecz Bernadetta, którą zaproszono do jury, nie tylko nie wydaje się uszczęśliwiona, lecz jest najwyraźniej skonfundowana. - Czy nie jest podobna do twojej Pani, drogie dziecko? - pyta pani Millet, całkowicie przejęta artystą i jego dziełem. - Nie, wcale nie jest podobna - musi odpowiedzieć Bernadetta nie chcąc skłamać. Mistrz Fabich spogląda na nią z rozpaczą w oczach. Cóż bowiem na ziemi można porównać z bólem i oburzeniem artysty, któremu wprost w oczy zaprzecza się wartości jego dzieła? Rzuca więc jakby linę ratunkową dla siebie i swej przeciwniczki: - Podobieństwo, którego jak w tym wypadku w żadnym razie nie da się stwierdzić, nie było moim głównym zadaniem. Moim. celem jest odtworzenie choć w przybliżeniu nieziemskiego piękna - i z błaganiem w oczach zwraca się do Bernadetty: - Czy może moja Pani nie jest też bardzo piękna, panienko? - O tak, proszę pana, jest bardzo piękna - odpowiada z największą gotowością Bernadetta. Zdaje sobie zresztą doskonale sprawę z tego, że jest tutaj niczym, biednym dzieckiem z dawnego więzienia i właściwie nie ma żadnego prawa do zabierania głosu. Mistrz ociera pot z czoła, oddycha z ulgą i wyraźnie nabiera animuszu: - A następnie, byłbym pani bardzo wdzięczny, moja panno, gdyby mi' pani zechciała wykazać różnicę między jej Panią a tą moją. Z zamyślonym uśmiechem Bernadetta patrzy daleko ponad statuetkę. - O, moja Pani - mówi prawie szeptem - jest o wiele bardziej naturalna i ani trochę nie taka zmęczona... i też nie modli się ciągle. Tą nieporadną, lecz trafną odpowiedzią chce wyrazić: - To jest taka Matka Boska, jakich setki widuje się po wszystkich kościołach. A moja Pani jest jedna, jedyna na całym świecie i nikt nie potrafi jej sobie wyobrazić i należy tylko do mnie. - I to jest prawda. Artysta Fabich, pani Millet i wszyscy inni odtwarzają w swej wyobraźni tylko to, co już dawno, po wiele razy zostało odtworzone. I to im wystarcza. Ich wiara czy wątpliwości, ba, nawet ich patrzenie i słuchanie jest tylko kliszą. Co jednak ma począć dusza, która stanęła twarzą w twarz z prawzorem... Na długo przed wykończeniem bazyliki na skale, lud z Bigorre występuje z żądaniem, aby grota, którą zdobył przed czterema już laty, została oficjalnie poświęcona. Biskup, który przez tyle czasu zatruwał życie Pani, postanawia dać jej zadośćuczynienie godne księcia Kościoła i urządzić na jej cześć uroczystość największą i najwspanialszą, jaką kiedykolwiek oglądała jego diecezja. Chce osobiście stanąć na czele procesji, liczącej około stu tysięcy pielgrzymów. Również dla Bernadetty ma to być chwila jej największego tryumfu. Zostaje wyznaczony wiosenny dzień czwartego kwietnia, kiedy kraina pirenejska zaczyna się pokrywać obfitością wszelakiego kwiecia. Lacade zarządza, wywieszenie sztandarów w całym mieście. Już w wieczór poprzedzający ten wielki dzień w oknach wszystkich domów płoną tysiące świeczek. Tego samego wieczoru zjeżdża do Lourdes biskup Bertrand Severe w asyście wszystkich kanoników i prałatów kapituły. W dniu jutrzejszym pięciuset księży złączy swe głosy w najpotężniejszym Te Deum jego życia. Pod dowództwem pułkownika będzie defilowało wojsko w galowych mundurach. Członkowie wszystkich zakonów będą otaczali biskupa, karmelici, karmelitanki, siostry szarytki, siostry z Neyers i siostry od św. Józefa. Sam zaś biskup będzie kroczył w najbogatszym ornacie, w rokiecie i stule, w infule na głowie i-ze złotym pastorałem w ręku. W uroczystym dniu Bernadetta chce już wczesnym rankiem podnieść się z łóżka. Nie może. Nogi ma jakby obumarłe. Po wielu próbach zmęczona osuwa się na poduszki. Oddech jej staje się krótki i Bernadetta pada ofiarą tak gwałtownego ataku astmy, jakiego nie miewała od lat. W dodatku występuje nagła temperatura. Doktor Dozous zmuszony jest zawiadomić komitet obchodu, że mowy nie ma, aby dziewczyna mogła wziąć udział w pochodzie. Zaczynają dzwonić wszystkie dzwony. Więcej niż sto tysięcy ludzi napełnia ulice i dolinę Gave- Cały naród pragnie gorąco zgotować małej Soubirous, dziecku ludu, wspaniałą owację. Bernadetta leżąc w łóżku słyszy radosny gwar tysiącznych głosów, lecz nie obchodzi ją to wcale. Jest całkowicie zajęta mozolnym łapaniem oddechu. Obchód kończy się punktualnie o dwunastej w południe. I również punktualnie o tej samej godzinie Bernadetta wraca do zdrowia. Atak trwał dokładnie tak długo, jak było trzeba, 'aby wedle przepowiedni Pani przeszkodzić ziemskiemu szczęściu. Jego Ekscelencja ksiądz biskup Forcade wypytywał o to i tamto, a. Bernadetta Soubirous o tym i tamtym mu opowiadała. Na końcu oświadcza, że uważa nie tylko za konieczne, ale i wysoce pożądane, aby wycofać się ze świata i wstąpić do klasztoru sióstr W Nevers, które od dziecinnych lat uwielbia. Dostojny pan z życzliwością przytakuje temu postanowieniu i deklaruje swą gotowość dalszego przeprowadzenia sprawy. W zadziwiającym tempie spełnia obietnicę i Bernadetta wkrótce otrzymuje wezwanie. Dwie zakonnice z Lourdes dostają polecenie odwiezienia jej do domu macierzystego do Nevers. Rodzice Soubirous gospodarują już od roku na górnym młynie Lapaca. Powodzi im się wcale nieźle. Byłoby też zresztą sztuką klepać biedę przy takim żwawo terkoczącym młynku, teraz, kiedy Lourdes jest stale zalane przyjezdnymi. Co pół roku nowy hotel otwiera podwoje. Restauracje kwitną. Gruby piekarz Maisongrosse ma już wielu konkurentów. Franciszek Soubirous wstępuje czasem do Maisongrosse'a i bywa teraz wybitnie inaczej przyjmowany niż anno 58. Grubas najuprzejmiej zaprasza go do prywatnego pokoju za sklepem, i natychmiast częstuje szklaneczką dobrej starki. Również poczmistrz i hotelista Cazenave,' dawny chlebodawca, odnosi się do niego jak do przyjaciela i dobrego klienta. Rzadko też dostanie mu się od Franciszka tytuł mon capitaine. Miejscowa siła zbrojna w postaci żandarmów nie odważyłaby się już na niskie zaczepki, choć i teraz spotykają się czasem u ojca Babou. Brygadier D'Angla, żandarm Belhache i policjant Callet wstają z uszanowaniem na widok ojca Bernadetty i salutują służbiście-Soubirous wyrósł wysoko ponad wszystkich swych sąsiadów z Rue des Petites Fosseęs. Więzienie stoi puste.. Wuj Sajou nie wynajmuje go nikomu. Jednakże pewnego deszczowego dnia letniego wszyscy starzy znajomi tłoczą się przed starym, walącym się dawnym aresztem. Bernadetta wyjeżdża, aby rozpocząć nowicjat. Przyjaciele i dawni wrogowie, entuzjaści i eksprzeciwnicy, wszyscy nowo pozyskani stawiają się dzisiaj w komplecie, aby ją pożegnać. Dowcipny pomysł urządzenia pożegnania w dawnym mieszkaniu wyszedł odt ułomnej Antoniny Peyret i ma swoje uzasadnienie. Jest to bowiem zwykły dzień roboczy. Nadszedł właśnie nowy transport, z chorymi. Wszyscy mają pełne ręce roboty, a do młyna Lapaca jest spory kawał drogi. Ostatnie tygodnie Bernadetta spędziła tam ze swoimi. Oni też przekonali ją, że trzeba wujostwu Sajou i innym sąsiadom z tamtych czasów zrobić tę przyjemność i zgodzić się na pożegnanie w dawnym, powięziennym mieszkaniu. Wilgotna izba o grubych murach i zakratowanych okienkach jest pusta. Opuszczony areszt robi wrażenie domu żałoby, z którego właśnie wyniesiono nieboszczyka. Rodzina Soubirous stoi w uroczystym rzędzie. Obok Franciszka i Ludwiki obaj malcy Jan Maria i Justyn, którzy już wcale nie są malcami. Trzynastoletni Janek i dwunastoletni Justyn są pomocnikami ojca w młynie, co zresztą wyraźnie widać po ich kurtkach, noszących białe ślady szlachetnego trudu. Dziwaczny jest ten pożegnalny obchód, od którego Bernadetta nie mogła się wykręcić. Ludzie kolejno przechodzą koło niej i podają rękę, inni zaś usiłują jej rękę ucałować niektórzy obejmują ją',, a "wielu ma łzy w oczach. Sąsiadka Bouhouhorts przyszła z synkiem, który ma już lat osiem i jest zdrów jak rydz, choć nóżki ma zawsze jeszcze krzywe- - Popatrz na tego anioła, mój mały - szlocha pani Bouhouhorts. - Do końca życia będziesz pamiętał tę chwilę, choćbyś dożył stu.lat... Dziecko Bouhouhorts przygląda się Bernadetcie z nieśmiałą ciekawością, robi coś w rodzaju ukłonu i prędko ucieka. Długi jest korowód żegnający, przewijający się przed nieruchomymi choć przyjaznymi oczami Bernadetty: - Au revoir, Mon-sieur Bourriette, au revoir tante Piguno, au revoir Madame Ravalt au revoir monśieur Barringue... Antonina Peyret drży ze wzruszenia: - Nie zapomnij, że byłam pierwsza, która w ciebie uwierzyła. Pani Millet zaś przyciska ją do potężnej piersi. - Módl się, proszę, za mną, opuszczoną... Na końcu ukazuje się burmistrz Lacade z pudełkiem kandyzowanych owoców: - Trochę słodyczy na drogę dla błogosławionego dziecka Loutf-des. Bernadetta dziwi się, że między żegnającymi nie ma Antoniego Nicolau. Wreszcie wszystko się skończyło i rodzina jest znów sama. Odprowadzają Bernadettę do szpitala, przed którym czeka już powozik, mający zawieźć ją oraz dwie inne siostry do TarbeS. Pożegnanie jest dość krótkie. Franciszek Soubirous, w którym godność ojcowska toczy ciężką walkę z nieokreślonym jakimś bólem, zachowuje jak zwykle w uroczystych momentach namaszczoną, lecz ponurą postawę. I choć usta mu .drgają, czuje się w obowiązku dać córce.ostatnie upomnienie na drogę: - Bądź dzielna, moja córko, i przynieś, zaszczyt rodzicom również tam w klasztorze. ,. Matka, która w ostatnich latach straciła przednie zęby, wygląda staro i biednie. Jak wiele innych matek w bolesnej chwili rozstania z dziećmi, Ludwika ratuje się przed wzruszeniem zajmując się gorliwie drobiazgami podróżnymi. Prędko przepakowuje jeszcze raz skromniutki tobołek zawierający całe mienie Bernadetty i wyciąga z niego jedwabną chusteczkę na głowę, jej pożegnalny dar dla córki. Bernadetta ubrana jest w nową czarną suknię o miejskim kroju. - Weź tę chustkę na głowę, kochanie - prosi matka - niech zobaczą, jaką ładną mam córkę. Posłusznie spełnia Bernadetta to życzenie. W pewnej chwili twarz matki staje się zupełnie szara: - Nie zobaczymy się już, Bernadetto!.., - Ależ, mamo - próbuje uśmiechnąć się córka - dlaczego nie miałybyśmy się zobaczyć? - Praoubo de jou, przecież będziesz tak daleko, tak strasznie daleko ode mnie. - Ludwika wybucha długo powstrzymywanym płaczem. Bernadetta usiłuje mówić lekkim tonem: - Odwiedziny są przecież dozwolone, mamo, a koleją przyjedziecie w mig do Nevers. A papa zarabia teraz dosyć pieniędzy, żeby sobie pozwolić na taką piękną podróż. Dopiero gdy powozik ruszył i Bernadetta! straciła z oczu najbliższe sobie istoty, okrutny ból ściska jej serce. Jest to nie tylko ból rozstania, lecz nagle ogarnia ją niepojęta, bezbrzeżna litość nad rodzicami i rodzeństwem, litość, dla której nie ma pocieszenia. Towarzyszki widzą, jak Bernadetta wyprostowana, z zamkniętymi oczyma chowa się w kąt powozu. Spoglądają po sobie... Już przedtem umyśliły, że zrobią dziewczynie ostatnią przyjemność i zboczą na chwilę do jej ukochanej groty. Niech się z nią pożegna i niech się ostatni raz przez niszą pomodli do Niewidzialnej. Woźnica, zawczasu uprzedzony, zatrzymuje konie przy nowej esplana-dzie, od której już tylko trzy minutki drogi do Massabielle. Jakież jest zdziwienie dobrych siostrzyczek, gdy Bernadetta zamiast namiętnie rzucić się na kolana, jak kiedyś w owym wielkim czasie, żegna się tylko całkiem zwyczajnie. Stoi przed grotą, jak uczciwy człowiek zwykł stawać przed czyimś grobem. Bo dla Bernadetty to wielbione przez tysiączne rzesze miejsce cudów jest grobem, grobem jej miłości. Inni otrzymują to, co ona straciła. Nie zobaczy już prawdziwej Pani. Za to na jej miejscu w skalnej niszy stoi tuzinkowa Madonna mistrza Fabicha, jedna jeszcze powtórka milionowych, bezdusznych kopii, mniej podobna do naj-cudniejszego oryginału, aniżeli rzeźba na grobie do spoczywającego pod nią nieboszczyka. Dość już było ciężko po ostatnim pożegnaniu nad pożegnania wpatrywać się w opustoszałą niszę. Lecz mimo to ciemna opuszczona wnęka była jakby ramą dawnej obecności i kryła w sobie możliwość Jej powrotu. Za to teraz panoszy się w niej ta obca z kararyjskiego marmuru, który stał się gliną w ręku mistrza Fabicha. Stoi z pomalowanym na niebiesko paskiem, dostępna dla wszystkich w każdej sekundzie i zasłania sobą tę prawdziwą i żywą, jakiej obraz zachował się w oczach, które miały szczęście Ją oglądać. Udręczona Bernadetta odwraca się i prędko odchodzi. Zgorszone siostrzyczki skłonne są przypisać to dziwne zachowanie oziębłości religijnej. Przy wyjeździe z miasta muszą raz jeszcze przerwać podróż, gdyż nagle tuż obok powozu zjawia się Antoni Nicolau z bukietem białych róż, które z wielkim zakłopotaniem wręcza Bernadetcie. - Przyszłej oblubienicy bożej i wybranemu dziecku Królowej róż - recytuje jednym tchem, rad, że bez potknięcia wypowiedział z trudem wyuczone zdanie. - O panie Antoni, one są- za piękne dla mnie i zwiędną w czasie długiej drogi - mówi wystraszona Bernadetta, podczas gdy jedna z zakonnic bierze bukiet na kolana. - Nie chciałem przyjść dziś razem z wszystkimi, panno Bernadetto - jąka się Antoni - gdyż mam pani coś do powiedzenia... - Co pan mi chce powiedzieć, panie Antoni? - Tak... co to ja chciałem pani powiedzieć?... Mademoiselle... to jest bardzo trudno... Długa cisza. Obie towarzyszki siedzą sztywno, jakby kij połknęły. Bernadetta zaciekawiona patrzy na Antoniego. Ten z zażenowaniem szarpie czarny wąsik, a pot grubymi kroplami występuje mu na czoło. - Chciałem powiedzieć'- zdobywa się na ostatni wysiłek - że moja matka już jest bardzo stara i że obojgu nam dobrze z sobą. A ja mam już trzydzieści cztery lata. I postanowiłem nie brać sobie kobiety, panno Bernadetto. Bo to matka i synowa nie zawsze się z sobą zgadzają, prawda? I ja też nigdy się nie ożenię... to chciałem powiedzieć. A teraz, wiele szczęścia na drogę, Bernadetto... Bernadetta wyjmuje jedną różę z bukietu i daje mu ją: - Bądź zdrów, panie Antoni... MISTRZYNI NOWICJATU - Matka Józefina Imbert, przeorysza klasztoru św. Hildegardy, schodzi na dół do pokoju przyjęć, gdzie już od godziny czeka na nią Bernadetta Soubirous. Nikt by nie odgadł, że czcigodna zakonnica dopiero co zakończyła w swej celi gorące modły i że niepokojącym przedmiotem tych modłów była właśnie sławna cudotwórczyni z Lourdes, która dziś jako nowicjuszka wstępuje w progi klasztoru. Jakby nie wiedząc, kto na nią czeka, matka Imbert rzuca pobieżne spojrzenie na przyjezdną, która natychmiast wstaje z krzesła. - A więc to pani jest postulantką, przywiezioną dzisiaj z Lourdes? - pyta surowym tonem i wystraszona Bernadetta domyśla się zaraz, że czeka ją znów nowe przesłuchanie. Cichym głosem odpowiada: - Oui, madame la Superieure. - A jak się pani nazywa? - Boże drogi, przecież ona wie, jak ja się nazywam. Ale widocznie postępuje tak jak wszyscy inni - myśli Bernadetta. Najlepiej nie dać nic poznać po sobie. - Bernadetta Soubirous, madame la Superieure. - Ile lat pani ma? - Dwadzieścia przeszło, madame la Superieure. - A co pani umie? - Ohj pas grand-ćhose, madame la Superieure - mówi Bernadetta i daje tym samym znów jedną z swoich odpowiedzi tak szczerych, że można by je uważać za lekceważące. Przeorysza podnosi na chwilę na nią wzrok i patrzy badawczo w spokojne, ciemne oczy Bernadetty. - Mais alors, mon enfant - pyta - co mamy wobec tego z panią począć?... Bernadetta uważa, że nie jej rzeczą jest odpowiadać na takie pytanie. Milczy więc. Przewielebna po chwili ciszy widzi się zmuszona podjąć rozmowę: - Jaki zawód chciała pani sobie obrać tam, w świecie? - Oh, madame la Superieure, myślę, że nadawałabym się tylko na służącą. - I w tym zdaniu dźwięczy znów jakaś ukryta, uboczna nuta, która dezorientuje matkę przełożoną. Co należy sądzić o tej dziewczynie? Dwie zmarszczki koło surowych ust pięćdziesięcioletniej mniszki pogłębiają się. Następne pytanie brzmi już prawie obraźliwie: - A kto panią polecił naszej kongregacji? - Myślę, że jego wielebność ksiądz biskup z Nevers... - Ach, biskup Forcade... - zwraca się przełożona z odcieniem pobłażliwej ironii do smukłej, wysokiej zakonnicy, która ukazuje się właśnie w drzwiach. - Czy matka słyszy? Biskup Forcade, ce cher et saint homme! Jego dziecinnemu sercu zawdzięczamy zawsze podobne polecenia... To jest ta postulantka z Lourdes. Jakie jest nazwisko pani, droga córko? - Bernadetta Soubirous, madame la Superieure... - A to jest wielebna matka, mistrzyni nowicjatu, pod której opiekę przejdzie pani teraz. - Znamy się już - mówi matka Teresa VauzouŁ, nie zdradzając najmniejszego zdziwienia. Regularna twarz dawnej nauczycielki z Lourdes, nazwanej przez księdza. Pomiana amazonką Chrystusową, wydłużyła się nieco w ostatnich latach i można by ją nazwać końską. Wąskie wargi odkrywają coraz więcej dziąseł. W małych, głęboko osadzonych oczach nie można wyczytać spokoju i zadowolenia, płynącego z osobistego wyrzeczenia się, lecz raczej jakąś tajemną udrękę. Bernadetta przygląda się matce Vauzous w ten sam sposób, jak to robiła ongiś tak często, stojąc przed nią samotnie w czasie egzaminowania- - Przecież ostatnio nowicjuszka Angelina na własne życzenie powróciła do życia światowego. Kto przejął jej zajęcia? - Nowicjuszka Angelina opuściła nasz dom zaledwie wczoraj - odpowiada matka Vauzous - miejsce po niej w kuchni nie jest jeszcze obsadzone. - Tym lepiej. W takim razie mogłaby nowa postulantka od jutra już przystąpić do pracy. - Potem, daleko łagodniej zwraca się do Bernadetty: - Pod warunkiem, moje dziecko, że nie będzie pani jutro jeszcze zbyt zmęczona podróżą i o ile stan zdrowia jej na to pozwoli. Głównym zajęciem jest zmywanie naczyń, płukanie jarzyn, obieranie kartofli, szorowanie podłóg, zamiatanie korytarzy i schodów, słowem, wszystkie niskie posługi, które są do zrobienia. Proszę dobrze się zastanowić, nie rozkazuję, podaję, tylko propozycję. Jeśli nie czuje się pani na siłach, aby się tego podjąć, lub jeśli ten rodzaj pracy nie odpowiada jej ze względów duchowych czy fizycznych, proszę mi to zaraz otwarcie powiedzieć. - O nie, madame la Superieure - wyrywa się Bernadetcie. - Praca ta wcale mnie nie odstrasza i będę szczęśliwa, mogąc objąć zajęcie dziewczyny kuchennej. Nie uświadamia sobie wcale, że tą odpowiedzią zdaje na celująco egzamin z pokory. Lecz i tym razem wystawienie jej przez przełożoną na taką właśnie próbę pokory jest grubym nieporozumieniem, jakie zachodzi (często między Bernadettą a jej otoczeniem. Nie jest ona ani córką generała jak mistrzyni nowicjatu, ani córką obszarnika jak matka Imbert. Zmywanie statków, szorowanie podłogi i czyszczenie schodów to zajęcia, które codziennie wykonuje jej matka. Nie oznaczają dla niej ani upokorzenia, ani poniżenia, lecz są najzwyklejszą pracą bliską i znaną od dzieciństwa. Zakonnice spodziewały się zobaczyć w niej próżne i upojone sławą dziecko świata. Po wszystkich tryumfach massabielskich należało tak przypuszczać. Tymczasem Bernadetta jest szczerze uszczęśliwiona, że chcą ją zatrudnić najniższymi w domu posługami. Uśmiecha się tak wesoło, że przełożona odzywa się z zadowoleniem: - No już dobrze. Teraz proszę się udać za matką mistrzynią do refektarza. Może tam pani zjeść wieczerzę przy stole sióstr z Lourdes... - Za pozwoleniem matki przełożonej - odzywa się Maria Teresa Vauzous. - Trzeba się jeszcze zastanowić nad jedną sprawą. Postulantka nosi nazwisko, które zwróciło wiele uwagi w świecie, które wciąż jeszcze pojawia się w gazetach i nawet w listach pasterskich księdza biskupa było kilkakrotnie chwalebnie wymieniane. Dla nas wielkie nazwiska nie są atrakcją, nawet jeśli ich wielkość zdobyta jest wielkim trudem. Wyzbywamy się wszystkiego tego, co w nas miało znaczenie dla świata, oraz tego, co świat dla nas znaczył. W dodatku imię Bernadetta jest zbyt dziecinnym zdrobnieniem i spieszczeniem. - Bardzo słusznie - przyznaje matka Józefina. - Przed wstąpieniem do nowicjatu niech sobie postulantka obierze inne imię. Najlepiej zaraz. Czy może, moja córko, pomyślałaś już o jakimś klasztornym imieniu dla siebie? Bernadetta nie pomyślała. - Jak imię twej matce chrzestnej? - Ciotka Bernarda Casterot jest moją chrzestną matką, ,'ma-dame la Superieure. - W takim razie myślę, że miło pani będzie przybrać sobie imię Marii Bernardy, drogie dziecko - rozstrzyga przeorysza. Lekko i radośnie składa Bernadetta pierwszą ofiarę, wyrzekając się imienia, którym nazywali ją wszyscy, co ją kochali. Następnego dnia około czterdziestu kobiet zebranych jest w refektarzu przy obiedzie. Między dziewięcioma nowicjuszkami, ubranymi już w habity, na samym końcu stołu siedzi Bernadetta. W chwili gdy siostra lektorka za pulpitem otwiera jakąś budującą książkę, aby zacząć czytać, występuje mistrzyni nowicjatu i na życzenie matki Józefiny Imbert zabiera głos: - Drogie siostry, wiecie zapewne, że od wczoraj w naszym gronie znajduje się nowa postulantka. Nazywa się Bernadetta Soubirous, pochodzi z Lourdes. W najbliższych dniach zostanie przyjęta do nowicjatu i otrzyma imię Marii Bernardy. Pewnie niejedna z sióstr słyszała już o objawieniach i mistycznych przeżyciach panny Soubirous, których błogosławione skutki sprawiły tyle poruszenia w świecie. List pasterski biskupa z Tarbes również tą sprawą się zajmuje... Proszę podejść do mnie, moja córko, i opowiedzieć nam krótko i po prostu o swoich doświadczeniach... Z przerażeniem staje Bernadetta za pulpitem i rozgląda się wokoło po wszystkich zebranych. Siedzą stare i młode o twarzach spokojnie obojętnych, bezbarwnych, lecz widocznie zmęczonych pracowicie spędzonym rankiem. Niektóre przyglądają się nowej postulantce z dziecinną ciekawością, inne wzrokiem dawno już wygasłym, a tylko trzy lub cztery pary oczu ogarniają ją ciepłą życzliwością. Bernadetta, która już tyle razy opowiadała swoją historię, w obliczu tej dziwnej, skamieniałej łagodności nie umie słowa z siebie wydobyć. Wreszcie, opanowawszy się trochę zaczyna mówić urywanymi zdaniami, jak siedmioletnie, jąkające się dziecko. - Rodzice posłali nas kiedyś w zimie po chrust, moją siostrę Marysię i mnie.,, i jeszcze jedną. Ona nazywała się Janka Abadie. Marysia i Janka zostawiły mnie na wyspie Chalet przy strumieniu młyńskim, naprzeciwko groty. I tam nagle zobaczyłam bardzo piękną Panią, stojącą w skale, dosyć wysoko i była wspaniale ubrana. Opowiedziałam o tym później Jance i Marysi, a potem i mamie. Matka zabroniła mi chodzić tam więcej. Ale ja jednak poszłam. I Pani była tam zawsze, ile razy poszłam. A za trzecim razem przemówiła do mnie i prosiła mnie, abym przychodziła do niej przez piętnaście dni z rzędu. I przychodziłam przez piętnaście dni z rzędu i tylko dwa razy Pani nie zastałam. A było to raz w poniedziałek, a drugi raz w piątek. Trzeciego czwartku kazała mi napić się i umyć w źródle. Tam jednak nie było żadnego źródła, i dopiero następnego dnia popłynęła woda z dołka, który wygrzebałam rękami w prawym kącie groty. I po tych piętnastu dniach Pani przyszła do mnie jeszcze trzy razy. Ostatni raz wyszła z groty i nigdy już jej więcej nie widziałam. W takim oto suchym bezbarwnym opowiadaniu z wielokrotnie powtarzanym "i" Bernadetta streszcza swoją wielką przygodę. Słowa jej padają na opokę. Na żadnej twarzy nie widać wrażenia. - Dziękujemy pani, drogie dziecko - zabiera znów głos matka mistrzyni. - Ufam, że tak drogie siostry i nowicjuszki jak i pani, Mario Bernardo, zrozumiecie mnie dobrze, jeśli wyrażę teraz swoje przekonanie, że od tej chwili nikt w naszym klasztorze nie będzie już poruszał tego tematu ani my nie będziemy pani zanudzać pytaniami, ani pani nie zechce już wracać do tych wspomnień... Dobrze, a teraz możemy się zabrać do posiłku. Gdy Bernadetta wróciła na swoje miejsce za stołem, sąsiadka pyta po cichu: - Czy to wszystko, mademoiselle? I nic więcej nie było? Bernadetta potakuje: - Tak, to wszystko, mademoiselle. I nic więcej nie było... W wieczór poprzedzający rozpoczęcie nowicjatu dnia dwudziestego ósmego czerwca po adoracji w kaplicy domowej Bernadetta zostaje zawezwana do matki Marii Teresy. Mistrzyni przyjmuje ją we własnej celi, bardziej jeszcze surowej i ogołoconej niż cele innych sióstr. Jedyną ozdobą jest żelazny krucyfiks wiszący nad drewnianą pryczą. Spanie na niej wymagało osobnego pozwolenia matki generalnej- - Słuchaj, moja córko - zaczyna matka Vauzous. - Od jutra wstępujesz na nową uciążliwą drogę. Jest to droga wyrzeczenia i samozaparcia, mająca cię zaprowadzić do wieczności. Wprawdzie nowicjat jest dopiero ścieżką do głównej drogi, lecz dla wielu jest to etap najuciążliwszy. Po złożeniu profesji znajdujemy w niej jakby tarczę, chroniącą nas przed wieloma wątpliwościami. Poleciłam panią zawołać, gdyż chciałabym wyjaśnić niektóre sprawy między nami. Przede wszystkim nie wiem, czy pani ma właściwe wyobrażenie o urzędzie, jaki piastuję, o urzędzie mistrzyni nowicjatu? Bernadetta patrzy spokojnie na zakonnicę i nie odpowiada ani słowa. - Otrzymałam od moich władz pewne zadanie do wykonania - mówi dalej matka Maria Teresa. - Mam być rzeźbiarką twej duszy, Mario Bernardo, oczywiście w tym sensie, jak powinna nią być każda matka, opiekująca się swoim nieletnim dzieckiem, umacniająca je na .duszy i ciele przeciwko wszelkim niebezpieczeństwom świata. Wszystko, czego w najbliższym czasie będziemy od ciebie wymagały, będzie miało ten jedyny święty cel: uformowanie twej duszy, oddzielenie w niej ziarna od plew. Czyś mnie dobrze zrozumiała? - O tak proszę matki, myślę, że zrozumiałam. - Jestem więc wyznaczona na twoją kierowniczkę duchową. I to jest powód, dla którego jeszcze raz wracam do twoich objawień, choć wiem, że nie lubisz o tym mówić. Otwarcie przyznaję, że bardzo długo ci nie dowierzałam i że uważałam twoje widzenie 'za zmyślone. Potem jednak na skutek cudownych okoliczności wysocy książęta Kościoła rozstrzygnęli sprawę na twoją korzyść. Skłaniam głowę przed, ich wyrokiem. Nic innego nie wypada mi uczynić. Bo kimże ja jestem? Wierzę więc, że w okresie objawień byłaś wybrana przez niebo i że niepojęta dla mnie łaska zstąpiła na ciebie, Mario Bernardo. Zdaje się, że nie uważasz wcale na to, co mówię, albo nie możesz mnie zrozumieć.-. - Ależ tak, mogę zrozumieć, proszę matki. - Musisz wczuć się w moją sytuację, jak bardzo twoje wstąpienie do nowicjatu utrudnia mi moją rolę. Ogólnie biorąc, nowicjat jest po to, aby wychować godne i dzielne zakonnice. Do jakiego stopnia młode te dusze, zdołają się do przyszłego życia przygotować, zależy ostatecznie od ich osobistego wkładu. Jednakże twoja rola, Mario Bernardo, nie jest rolą przeciętnej zakonnicy. Jeśli jesteś wybrana przez niebo, wtedy moja odpowiedzialność wzrasta nie tylko w stosunku do ciebie, ale również i wobec Boga. Jako czternastoletnia dziewczynka otrzymałaś niepojętą łaskę. Spadła na ciebie, jak na bawiące się dziecko pada promień słońca. To jest właśnie tajemnica łaski, że zostaje nam udzielana dla zasług Zbawiciela, a bynajmniej nie dlatego, żeśmy jej godni. Czy rozumiesz to, moja córko? Jeśli jesteś zmęczona, to nie krępuj się i usiądź na mojej pryczy. - O nie, matko, nie jestem zmęczona. - Zaczyna się więc dla ciebie nowy rozdział życia - mówi dalej z ciężkim westchnieniem matka mistrzyni. - Obowiązkiem twoim jest własnymi zasługami choć do pewnego stopnia odwdzięczyć się za otrzymany już dar. O ile to w ogóle leży w ludzkiej mocy. I to jest zapewne powodem, dla którego pragnęłaś włożyć habit. 'Nasza nieśmiertelna dusza żyje dalej na tamtym świecie i zabiera z sobą to, co sobie tu zdobyła, lub odwrotnie łaknąć będzie tam tego, czego sobie na ziemi nie zaskarbiła., Ty, jako wybrana, będziesz tam przyjęta inaczej niż my, którzyśmy tego zaszczytu nie dostąpili. Byłby to jednak prawdziwy wstyd, gdyby nagle zjawiła się w niebie ta dawna Bernadetta, którą, jako jej nauczycielka, tak dobrze mogłam obserwować to leniwe, roztargnione, obojętne stworzenie, bez najmniejszego zainteresowania sprawami religii, ledwie umiejące pisać i czytać, obijające się przez życie jak ćma. W dodatku stworzenie bardzo lekkomyślne, które mimo pozorów skromności kryło w sobie spory zapas złośliwości i uporu. Dziewczynka, która każdej chwili miała na ustach gotową odpowiedź zarozumiałą a nawet bezczelną. Ta dawna Bernadetta, która najchętniej widziałaby cały świat u swoich stóp. Oto jaki sąd o tobie wyrobiłam sobie przed laty, Mario Bernardo. Po tak długim czasie jednak masz prawo powiedzieć: Matko Vauzous, matka się myli. Nie jestem taka, za jaką mnie matka uważa. Nie posiadam wcale tych wad... - Mam bardzo wiele wad, matko - odpowiada Bernadetta spiesznie. Zakonnica nagle zmienia temat: - Czy nasz lekarz domowy, doktor SaintCyr badał cię już? - Tak, wczoraj. - I co ci powiedział, moje dziecko? - Powiedział, że jestem zupełnie zdrowa. - Czy wyraził to rzeczywiście tymi słowami? - Tak.' Jedynie astma. Ale przecież mam ją już od niepamiętnych czasów. Matka mistrzyni uśmiecha się słabo, odkrywając przy tym dziąsła. - Łapię cię na pierwszym kłamstwie, Mario Bernardo. Doktor SaintCyr powiedział ci otwarcie, że twoje płuca nie są zupełnie W porządku. - To nic Z- uśmiecha się Bernadetta. - Czuję się zupełnie dobrze. - Cieszy mnie to małe, szlachetne kłamstwo, moja córko. Dowodzi ono, że zaczynasz pojmować, do jakiego stopnia nasze cierpienia i ułomności mogą stać się nam narzędziem nadprzyrodzonej pomocy- Toteż obowiązkiem naszym jest uważać choroby i inne ziemskie dolegliwości, które są następstwem grzechu pierworodnego, za takie właśnie narzędzie. Czy rozumiesz mnie? - Myślę, proszę matki, że nie rozumiem... - Kiedyś wszystko to stanie się dla ciebie jasne, Mario Bernardo. Na razie jednak należy przyjąć, że nie tylko masz prawo, ale obowiązek wyrzec się każdej pracy, która by przewyższała twe siły. - Ależ praca w kuchni robi mi tyle przyjemności, proszę matki. Jestem do tego przyzwyczajona... Maria Teresa Vauzous prostuje swoją smukłą postać i mówi przyciszonym głosem: - Najważniejszą rzeczą, Mario Bernardo, jest, abyś pojęła znaczenie posłuszeństwa, które jest naszym trzecim przyrzeczeniem. Nie ma ono nic wspólnego z posłuszeństwem w świecie ani w wojsku, które jako córka żołnierza doskonale znam. Nasze posłuszeństwo nie jest ślepe ani przymuszone, ani martwe. Jest dobrowolne, świadome i żywe. Stale zdajemy sobie sprawę, że spełnianie trzeciego przyrzeczenia jest pracą nad celem ostatecznym, nad uświęceniem naszej istoty i przygotowaniem jej dla wieczności. Ty i ja, droga córko, stajemy się od dzisiaj jedno i wspólnie nad tym celem będziemy pracować. Proszę cię najgoręcej, abyś nie przypuszczała, że jako uparta nauczycielka chcę cię prześladować swoją surowością. Dobra wola jest wszystkim. Bez dobrowolnego oddania się każda ofiara staje się bezowocna, przykra i niepotrzebna. Klasztor nie jest więzieniem. Nie ma u nas przymusu. Zanim złożysz śluby, możesz swobodnie dom ten opuścić. Twej poprzedniczce, nowicjuszce Angelinie, nikt nie robił najmniejszych trudności. Drzwi przed nią stały otworem. Nie żyjemy w miejscu cierpienia, lecz w przybytku najszczerszej radości wewnętrznej, która bez porównania przewyższa wszystkie radości świata. W każdej jednak minucie, przy pracy czy przy wypoczynku pamiętajo wielkiej łasce, którą musisz okupić ofiarą. To już wszystko, Mario Bernardo. Dobranoc. - Dobranoc, matko. Już z ręką na klamce Bernadetta zostaje jeszcze raz zatrzymana przez matkę Vauzous, która daje jej. na drogę jeszcze jedną radę: - Naucz się zawczasu prędko zasypiać. Prawidłowy sen jest wielką sztuką ludzi zakonnych. Przy tych słowach matka mistrzyni rzuca krótkie spojrzenie na swoje twarde posłanie, przykryte szorstką derką. A Bernadetta, nie wiedząc dlaczego, myśli o pięknej okrągłej brzoskwini, która kiedyś pewnej księżycowej nocy leżała nienaruszona na talerzyku siostry Vauzous. NIE NADESZŁA JESZCZE MOJA GODZINA Bernadetta nie może jakoś nauczyć się prawidłowego snu, tej wielkiej sztuki ludzi zakonnych. Na sienniku, wypchanym słomą, spędza bezsennie jedną noc po drugiej. Lecz to nie twarde posłanie płoszy jej sen z powiek. Przecież łóżko, na którym sypiała wspólnie z Marysią w domu, było o wiele gorsze. Również i ciężka praca codzienna, przerywana na zmianę wspólnymi modlitwami, rozmyślaniem i rachunkiem sumienia, nie jest powodem wytężonego napięcia sił i nerwów. Przyczyną jest walka wewnętrzna, tocząca się w duszy Bernadetty, płomień życia, broniący się przed stłumieniem. Matka Maria Teresa posługuje się ciężkim młotem, którym stara się swoją gromadkę obciosać i ogładzić. Jej wzniosłym celem jest co prawda urobienie powierzonych sobie dusz i doprowadzenie ich uszlachetnionych do życia wiecznego. W rzeczywistości jednak, młode te stworzenia, mimo doskonałego programu generalskiej córki, tworzą coś w rodzaju dobrze wymusztrowanej kompanii. Jeśli ta kompania miałaby kiedyś przekroczyć progi przybytku prawdy, życia i radości, musiano by ją zapewne przedtem odzwyczaić od stawania na baczność i odczuwania według rozkazu. Jest to ta sama powszechna bolączka w wychowywaniu młodego pokolenia. Niekrępowana swoboda daje w rezultacie bezsensowną dziką puszczę, wtłoczenie zaś w szablon - jałową pustynię. Może Hiacynt da Lafite miał i trochę racji dowodząc kiedyś w Cafe Francais, ku przerażeniu Estrade'a, że świat został stworzony tylko dla nielicznych wybranych: jedynie oni potrafią uciec przed puszczą i wybrnąć z pustyni. I choć Bernadetta pełna jest jak najlepszych chęci, nie od razu udaje się siostrze mistrzyni ogładzić ją i urobić na ogólną modłę. - Mario Bernardo, marudzisz tak, jakbyś spacerowała dla przyjemności. Nie mamy teraz rekreacji, pracujemy wszyscy. - siostro Bernardo, czy nigdy nie nauczysz się panować nad oczami? Nie należy ich tak szeroko otwierać, lecz spuszczać powieki. - Nie przyglądaj mi się, proszę, z taką ciekawością, jakbym była dziwolągiem. - Mario Bernardo, jesteś dzisiaj znowu bardzo roztargniona. Czy ciągle jeszcze nie pojmujesz, że to odbieganie myślą jest wielce szkodliwe? Nie po to tu jesteśmy, aby śnić i fantazjować, lecz po to, by się skupić. - Mario Bernardo, co za ton ordynarny i pospolity! Przez twoją francuszczyznę przebija wciąż jeszcze gwara. I dlaczego tak głośno? Ciekawam, co byś zrobiła, gdybyś się znalazła w którymś z zakonów kontemplacyjnych, na przykład u kartuzek, które składają przysięgę milczenia? Odpowiedzi dajemy głosem przyciszonym. - Niestety, Mario Bernardo, w swoich postępach zostajesz daleko poza swoimi współsiostra-mi... I to jest prawda. Bernadetta stoi daleko za swoimi towarzyszkami. Tamte nauczyły się już dreptać po korytarzach drobnym kroczkiem mniszek- Nie patrzą już na świat wielkimi, zdziwionymi oczami Bernadetty, lecz spuszczają wzorowo powieki przed matką Vauzous." Myśli ich nie bujają w obłokach, a odpowiedzi dają przyciszonymi głosami. W ciągu kilku tygodni przybierają zahukaną, nieśmiałą postawę, jakiej od nich wymaga matka Vauzous, podobnie jak się w koszarach żąda sprężystości. Wszystkie zastosowują się z łatwością i nawet wcale tego nie czują. Jedynie tej wybrance niebios sprawia tyle trudu wdrożenie się w konwencjonalne metody uświęcenia duszy. Nadal nie sypia po nocach. Pierwszy raz w życiu ma żal do Pani. Bynajmniej nie dlatego, aby rościła sobie pretensje do nowych objawień. Ale dlaczego Pani nie przyjdzie do niej nigdy w czasie snu? Śni o tysiącu rzeczy o dawno zapomnianych ludziach i przedmiotach. Dlaczego nie może widywać choć we śnie tej najrealniejszej postaci swego życia, tej jedynej wiecznej miłości? Gdyby się Pani zjawiła i poleciła jej opuścić klasztor, wrócić z powrotem do Bartres i tam paść owce pani Lagues - posłuchałaby mimo swych lat dwudziestu: Jednak Pani świadomie i umyślnie nie nawiedza jej.snów i Bernadetta czuje się jak niepotrzebne, porzucone narzędzie. W dodatku w czasie długich nocnych godzin inny jeszcze ból ściska serce małej nowicjuszki. Jest to troska o matkę, to samo przeszywające uczucie litości, jakie ją przeniknęło w chwili rozstania. Boleje nad nią tym bardziej, że matka nie jest skłonna do uzewnętrzniania swych uczuć i rzadko tylko objawia swoją tkliwość. A tyle jest jeszcze między nimi niedopowiedzianego, niewyżytego. Wspomina setki razy nędzę więziennego mieszkania, matkę chodzącą do prania po różnych domach, jałowy milloc w garnku i ojca chrapiącego w biały dzień w łóżku. Wprawdzie obecnie matka ma o wiele, wiele łatwiejsze życie, ale mimo to Bernadetta nie może pozbyć się niejasnego poczucia winy, że zamiast jej pomagać, pracuje wyłącznie nad doskonaleniem swojej duszy. Poranny dzwonek o wpół do piątej zastaje ją nieraz z twarzą mokrą od łez. Należy prędko wstawać, aby zaraz udać się w zamkniętym szeregu do kaplicy na wspólną modlitwę poranną sióstr. Po czym matka Imbert lub któraś inna z starszych zakonnic prowadzi krótkie rozważanie. Tematem jest jakieś zdarzenie z życia Chrystusa, reguła lub śluby zakonne albo rozmyślanie nad drogą do doskonałości. Następnie ksiądz odprawia mszę św., w czasie której wszystkie przyjmują komunię św. Na zakończenie odmawiają wspólną modlitwę na cześć Matki Najświętszej, sprawiającą Bernadetcie szczególną radość. Po śniadaniu zaczyna się zwykła codzienna praca. Bernadetta lubi swoje zajęcia, takie podobne do krzątaniny mamy w domu. Nosi wodę, obiera kartofle, buraki i sałatę. Kartofle, buraki i sałata są takie rzeczywiste, czuje się na nich wilgotny zapach ziemi. Tak samo pachniała ziemia w Bartres, gdy się zanurzało twarz w trawę. Po obiedzie znowu wspólna adoracja w kaplicy. Po czym matka Vauzous zbiera swoje nowicjuszki na poważną rozmowę, czasem przemawia do wszystkich razem, częściej jednak odbywa się to w cztery oczy, z każdą kandydatką osobno. Pogadanki te poruszają wszystkie zagadnienia życia duchowego, nie wchodzące w zakres spowiedzi. - Moja droga Mario Bernardo. Praca nad uświęceniem duszy naszej, do której jesteśmy zobowiązani, dotyczy - jak wiesz - zarówno naszych cnót jak i ułomności. O jakiej twojej wadzie mówiłyśmy ostatnim razem? Dopomóż mojej pamięci. - Mówiłyśmy o mej zarozumiałości, proszę matki, o tym, że uważam się za coś lepszego od innych. - A co daje ci prawo, moja córko, do uważania się dziś jeszcze za coś lepszego od drugich? Bernadetta odpowiada ze spuszczoną głową, tak jak kiedyś w szkole: - Jestem wciąż jeszcze taka dumna z tego, że mi się Pani ukazywała. - Po rozstrzygnięciu sprawy przez biskupa z Tarbes możesz, drogie dziecko, spokojnie mówić o Najświętszej Dziewicy. Powiedz mi, jak zwalczasz twoją pychę? Czy poznałaś już, jak bezwartościowe są zachwyty i hołdy ludzkie, których byłaś przedmiotem? Bernadetta podnosi nagle rozbłyśnięte oczy- - O to nigdy nie dbałam, proszę matki. - To nie jest właściwa odpowiedź, Mario Bernardo - mówi siostra mistrzyni, podkreślając niezwykle łagodnym tonem swoją niewyczerpaną cierpliwość. - O twoim niegrzecznym sposobie odpowiadania mówiłyśmy już przecież tyle razy. Byłabym szczęśliwa, gdyby mi było dane usłyszeć odpowiedź w innym, rodzaju. Bernadetta dawno już spuściła głowę. - Tak, matko, poznałam już bezwartościowość ludzkich hołdów. - A jakie umartwienie nałożyłaś na siebie, by złamać swoją pychę? Po krótkim namyśle Bernadetta odpowiada cichym głosem: - Od kilku dni nie zbliżam się wcale do nowicjuszki Natalii. - Hm, to bardzo dobrze, droga córko - aprobuje matka Teresa. - Stosunki z nowicjuszką Natalią, którą zresztą bardzo cenię, powinnaś ograniczać coraz więcej. Obawiam się, że pociągają cię ku niej powody czysto światowe, gdyż Natalia jest ładną i wesołą dziewczyną. To jest do wybaczenia, drogie dziecko, i nie robię ci z tego powodu zarzutu. Poza tym nowicjuszka Natalia ma usposobienie łagodne i potulne, co bardzo pochlebia twojej żądnej władzy naturze. Przyznaj sama, Mario Bernardo, czy nie zależało ci zawsze, aby mieć rację wobec innych ludzi? - Ależ tak, matko, zawsze chciałam mieć rację. - Wobec tego byłoby bardziej wskazane, abyś zbliżyła się do jakiejś innej nowicjuszki, odznaczającej się twardym i nieustępliwym charakterem. Co myślisz o tym, moje dziecko? Czy nie byłoby lepiej? - O tak, proszę matki, na pewno byłoby lepiej... - A teraz pomówmy o cechach dodatnich - zmienia temat matka mistrzyni. - Jaką z posiadanych cnót zamierzasz rozwijać i doskonalić? Bernadetta rumieni się z zawstydzenia, wreszcie uśmiecha się i ożywia: - Przepraszam matkę bardzo, ale myślę, że mam trochę zdolności do rysunków. Zrobiłam ostatnio podobiznę Natalii i wszystkim się bardzo podobała- Maria Teresa zaciska ręce: , - Chwileczkę, moja droga. Mam wrażenie, że my się jeszcze wciąż nie rozumiemy. Jesteś na fałszywej drodze. Twoje zdolności do rysunków, czemu zresztą nie zaprzeczam, nie są wcale cnotą, tylko talentem. Talent jest to przyrodzone uzdolnienie, którego pielęgnowanie nie sprawia nam specjalnych trudności. Cnota zaś nie jest taką całkowicie przyrodzoną skłonnością i rozwijanie jej w sobie nie jest wcale, ale to wcale łatwe. Cnotą nazywamy na przykład cierpliwe znoszenie bólu bez jęku. Inną znów cnotą jest wstrzemięźliwość. A o rysowaniu nie będziemy już chyba więcej mówiły, prawda? A może jednak? - O nie, proszę matki, o rysowaniu nie będziemy już więcej mówiły. - Nasz klasztor nie jest Akademią Sztuk Pięknych - mówi matka Vauzous z bladym uśmiechem. - Naszym zadaniem jest pielęgnowanie chorych i nauczanie dzieci. Ty zaś, Mario Bernardo, wracasz wciąż do tego samego. Cała twoja istota rwie się do nadzwyczajności i blasku. Byłoby bardzo pocieszające, gdybyś mi w następny piątek mogła wymienić cnotę, nad pogłębieniem której chcesz popracować... Te pedagogiczne pogadanki nie są jeszcze dla Bernadetty rzeczą najtrudniejszą do zniesienia. Najcięższe dla niej to rekreacje, godziny wypoczynku nowicjuszek. Jest to codziennie czas między pierwszą a drugą po południu. Do klasztoru św. Hildegardy należy piękny, rozległy ogród, z dużym okrągłym i zdeptanym trawnikiem, przeznaczonym na plac zabaw dla młodych kandydatek- Maria Teresa, córka oficera, kładzie wielki nacisk, słusznie zresztą, na ruch na świeżym powietrzu. Jest w tej dziedzinie pionierką-nowatorką i wyjątkiem na owe czasy. Ćwiczenia fizyczne uważa za doskonałą przeciwwagę dla modlitw, nauki i rozmyślania. Lecz również i zabawa ma być kontrolowana wolą i rozsądkiem, a nie zapamiętałym oddaniem się cielesnej rozrywce. Nowicjuszki, zobowiązane przez cały dzień do rozważnych, opanowanych ruchów, do stale skrzyżowanych rąk, do spuszczania oczu i ściszania głosu, w tej jednej godzinie między pierwszą a drugą po południu w myśl dietetycznej recepty swej mistrzyni mają być wesołe i swobodne. Matka Vauzous ma zwyczaj osobiście wyprowadzać swą gromadkę na plac gier i zachęcać dziewczęta: - Teraz bądźcie wesołe, dzieci, bawcie się swobodnie i beztrosko... Na ten sygnał wielka piłka zaczyna "krążyć w powietrzu, albo mniejsza odbijana drewnianymi rakietkami. Niektóre dziewczęta grają w cerceau chwytając zręcznie kolorowe obrączki, inne skaczą przez sznur lub wymyślają podobnie dziecinne zabawy. Matka mistrzyni pragnie, aby nowicjuszki czuły się w tej godzinie swobody prawdziwymi niewinnymi pisklętami zakonu, którym pozwala się nawet na najbardziej swawolne figle. Zdumiewające poczucie taktu wychowawczyni określa granice tej swawoli, czuwa bacznie, aby przyszłe wybranki Chrystusowe niepohamowanymi wybuchami temperamentu nie uraziły Niebieskiego Oblubieńca. Chociaż Bernadetta nie była nigdy wielką dzikuską, to jednak razem z Marysią, Janką Abadie i Magdaleną Hillot oraz innymi dziewczętami bawiła się chętnie we wszystkie gry i zabawy dostępne dla dzieci biedaków. Teraz jednak, gdy ma już lat dwadzieścia, obraża ją zalecane przez matkę Vauzous dziecinne zachowanie w czasie rekreacji. Dlaczego ci, którzy rozkazują, żądają wciąż kłamstwa? Czy jest to potrzebą ich serca? Nowicjuszki w długich sukniach, niektóre z szczerej ochoty, inne z wymuszoną wesołością podskakują na okrągłym trawniku. Widok ten razi po prostu Bernadettę. - Droga Mario Bernardo - woła ku niej matka mistrzyni - dlaczego tak smutnie zwieszasz głowę? Przecież zwykle lubisz nosić ją wysoko! Teraz jest czas na wypoczynek. Czy nie mogłabyś i ty okazać trochę radości? Wtedy Bernadetta robi, co może, aby okazać trochę radości. Jednak !nie bardzo jej się to udaje. Jest już późna jesień, dzień zimny i ponury. Właśnie skończyła się adoracja i grozi nieszczęsna godzina wypoczynku. O tym samym czasie rozdaje się pocztę domownikom. Maria Teresa Vauzous woła Bernadettę do siebie. Ma wyraz twarzy uroczysty, lecz bardzo łagodny. Kościstymi, szczupłymi rękami obejmuje głowę Bernadetty i mówi cicho: - Moje kochane, dobre dziecko, nadszedł dzień, w którym Bóg żąda od ciebie ciężkiej ofiary. Sama dobrze wiem, jakie to trudne. Wszystkie najrzetelniejsze próby oderwania się od świata nie zdołają przeciąć pewnych naturalnych więzów. I ja do dziś myślę o swoim ojcu z najczulszą, pełną lęku o niego miłością.., Oczy Bernadetty stają się jeszcze większe niż zwykle. - Mój ojciec... czy stało się co mojemu ojcu? - Nie, ojcu twojemu nic się nie stało... Droga Mario Bernardo, zbierz wszystkie swe siły i nie poddaj się! Matka twoja zasnęła w Panu, bez bólu, opatrzona świętymi Sakramentami. Umarła w dniu Niepokalanego Poczęcia. Niech to będzie dla ciebie prawdziwą pociechą i tajemnym potwierdzeniem. - Moja matka - szepcze Bernadetta - mama... - Staje się nagle taka słaba, że surowa mistrzyni dusz chwyta ją w ramiona i przytula do piersi. - Połóż się, moje dziecko, na chwilę na tej pryczy... Bernadetta siada i opiera się o ścianę. W ciągu kilku minut trwa głęboka cisza. Potem, gdy już krew napływa na nowo do pobladłych policzków dziewczyny, matka Vauzous odzywa się: - Jest rzeczą zupełnie jasną, że na następne dni zwalniam cię od wszystkich obowiązków, których nie chciałabyś czy nie mogłabyś wykonywać. Jeśli w tej żałobie potrzeba ci samotności, pozostawiam ci swobodę przebywania tam, gdzie ci będzie najlepiej, w kaplicy, w ogrodzie lub gdzie zechcesz. Jeśli jednak miałabym ci coś radzić, to wierz mi, że nie polecałabym ci odosobnienia, droga córko. Na blade policzki zakonnicy występują z podniecenia wyraźnie zarysowane plamy. - Mario Bernardo, możesz teraz przejść samą siebie. Matka twoja nie żyje. Ale śmierci nie ma. Zobaczysz znowu swoją matkę. Nasz Zbawiciel przez swoją śmierć zwyciężył śmierć wszystkich ludzi. Okaż swoją wiarę w tę prawdę. Złóż Bogu swoją stratę jako świadomą ofiarę. Daj przykład. Idź na rekreację. Przez niewzruszoną wiarę przemień swoje łzy na wzniosłą radość. Zrozum mnie dobrze, to jest tylko rada, jaką ci daję, drogie dziecko... Czy pójdziesz na rekreację? Po chwili Bernadetta odpowiada: - Dobrze, matko, pójdę. Gdy już nowicjuszki ustawiły się parami na trawniku, matka Vauzous daje znak ręką: - Naszą drogą Marię Bernardę spotkał ciężki smutek. Straciła matkę. Jest to najboleśniejszy cios, jaki tu na ziemi może spaść na kochające serce dziecka. Jednak Maria Bernarda gotowa jest złożyć ofiarę ze swego bólu. Dopomóżcie waszej siostrze ochoczą zabawą. Matka mistrzyni wsuwa w rękę Bernadetty drewnianą rakietę i woła: - Zagramy razem partię wolanta, kochana córko - i przez kilka minut osobiście bierze udział w grze, co się jeszcze dotąd nie zdarzyło i nie powtórzy się nigdy więcej. Bernadetta odbija piłkę, chwyta kolorowe obręcze, ściga się do mety, skacze" przez sznur. Zwłaszcza to ostatnie powtarza tyle razy, skacze tak prędko z jakąś mechaniczną zapamiętałością, że zaniepokojona matka Yauzous przerywa grę. - Dosyć, Mario Bernardo, dosyć! Jesteś bardzo spocona... Całe towarzystwo zbiera się do odwrotu. Mroźny wiatr strąca z drzew ostatnie pożółkłe liście. Chyba nie będzie już rekreacji na dworze - myślą nowicjuszki. W ostatniej parze idzie Bernadetta ze swoją przyjaciółką Natalią. Gdy mijają bramę i wchodzą w ciemny korytarz, Bernadetta załamuje się nagle i osuwa na kamienne płyty posadzki. Wstrząsa nią gwałtowny kaszel. Natalia klęka obok niej i woła z przerażeniem: - Ratunku... Maria Bernarda... krew płynie jej z ust... Jest godzina pierwsza po północy. Przez puste, słabo oświetlone uliczki Nevers, kroczy samotny mężczyzna, borykając się z gwałtowną wichurą. Płaszcz plącze mu się koło nóg. Obydwiema rękami przytrzymuje na głowie płaski kapelusz o szerokim rondzie. Jedynie po tym kapeluszu z fioletowym sznurkiem można poznać dostojnika kościelnego, księdza Forcade, biskupa z Nevers. Choć bardzo przyspiesza kroku, niemało potrzebuje czasu, aby dotrzeć do klasztoru świętej Hildegardy. Popędza go obawa, aby nie przyjść za późno. Wyrwano go ze snu dla bardzo ważnej przyczyny- Bliska śmierć cudotwórczym z Lourdes wymaga obecności biskupa. Historia uczy, że w obliczu śmierci istot wybranych zdarzają się cuda. Poza tym jest rzeczą konieczną, aby ktoś reprezentujący autorytet Kościoła wysłuchał ostatnich zleceń czy wyznań błogosławionej. A że sprawy świata są skomplikowane, a serce ludzkie niezgłębioną przepaścią, nie wydaje się rzeczą nieprawdopodobną, że owa dziewczyna stojąca na progu śmierci i wieczności odwoła i cofnie niektóre swe zeznania, na których komisja biskupia oparła swój sąd. W bramie klasztoru matka Józefina Imbert czeka już na biskupa. Korpulentny starszy pan nie może złapać tchu i wyciera spocone czoło: - Jak się miewa chora? Matka przełożona, uosobienie spokoju, jest dziś widocznie głęboko wstrząśnięta. Nocna lampka, którą trzyma w ręce, oświeca jej zwiędłą twarz z ostro wystającymi kośćmi policzkowymi. - Doktor Saint-Cyr stracił wszelką nadzieję, Ekscelencjo - odpowiada. - Matko Boża, jakie doświadczenie Bóg na nas zsyła. - Co zostało dotąd zrobione? - pyta biskup ze zmarszczoną brwią. - Przed godziną Maria Bernarda miała otrzymać święty wiatyk, lecz z powodu ciągłych torsji było to niemożliwe. Została więc tylko zaopatrzona ostatnimi olejami świętymi. - Czy chora ma przytomność, matko? - Jest bardzo słaba, Ekscelencjo, ale zupełnie przytomna. Biskup, orientujący się dokładnie w rozkładzie domu, wchodzi razem z przełożoną do pokoju przyjęć. Zdejmuje płaszcz i siada, aby chwilkę odsapnąć. - Jak to się mogło stać, dobry Boże? - pyta. - Czy nie miała dostatecznej opieki? Matka przełożona odpowiada, trzymając ręce złożone na krzyż: - W porozumieniu i za zgodą Waszej Ekscelencji zatrudniałyśmy nowicjuszkę w kuchni. Lecz idąc za radą doktora Saint--Cyra, odsunęłyśmy ją już w pierwszym tygodniu od wszystkich cięższych robót. Wiemy poza tym, że służba w kuchni daje nowi-cjuszce wielkie zadowolenie... Biskup rzuca na przeoryszę podejrzliwe spojrzenie. - Czy może w dziedzinie duchowej, wewnętrznej nie przeciągnięto struny? - pyta zupełnie otwarcie. Matka Imbert sztywnieje. - Matka Vauzous otrzymała ode mnie polecenie zajęcia się nowicjuszką jak najtroskliwiej i z największą sumiennością. -- Donoszą mi z różnych stron - mówi dalej biskup - że godziny rekreacji nowicjuszek tego domu odbywają się trochę niezwykle... Przełożona zaciska wargi i odpowiada ze spuszczoną głową: - Mistrzyni naszego nowicjatu jest zdania, że gry i ruch na świeżym powietrzu są najlepszym lekarstwem na chwilowe zniechęcenie tych młodych istot. I doktor Saint-Cyr osobiście to podkreślał, że nie należy Marii Bernardy wyłączać z tych dziecinnie niewinnych rozrywek. Biskup Forcade wzdycha ciężko. - Droga matko, jestem bardzo przygnębiony, naprawdę, bardzo przygnębiony. Latem powierza wam się Bernadettę Soubirous i jeszcze się nawet rok nie skończył, a... Na Bernadettę Soubirous zwrócone są teraz oczy całego świata! Niech sobie matka wyobrazi, jakie skutki będzie miała ta nagła śmierć! Ile to będzie gadania, Boże wielki! Ile pisaniny! I jakie straszne podejrzenie! Mój kolega, biskup Laurence z Tarbes jest człowiekiem prawym i godnym podziwu... Biskup Forcade woli nie dokończyć tego zdania. Natomiast wstaje i każe się zaprowadzić do pokoju umierającej. Jest to dość obszerna izba, przeznaczona dla chorych zakonnic. Ułożona wy-: soko na poduszkach, leży Bernadetta wyprostowana, bez ruchu. Twarzyczka jej aż się skurczyła po ciężkim krwotoku i wielogodzinnych torsjach. Błyszczące oczy zachowały właściwy sobie wyraz wyniosłej apatii. Lecz oddech przerywany, krótki i rzężący wskazuje, że agonia już się rozpoczęła. Doktor Saint-Cyr bada puls. Kapelan domowy, ksiądz Febvre, półgłosem odmawia modlitwy za konających i również półgłosem odpowiadają mu klęczące wokoło zakonnice. Matka mistrzyni stoi wyprostowana, skamieniała ze złożonymi rękoma. Jej twarz ma barwę szarozieloną a zapadnięte, głęboko osadzone oczy z tragicznym napięciem wpijają się w chorą. Biskup Forcade podchodzi do łóżka. - Czy możesz mnie zrozumieć, moja córko? - pyta. Bernadetta potakuje. - Czy masz może coś do powiedzenia twojemu biskupowi? Bernadetta z lekka potrząsa głową. - Czy masz tyle siły, aby mówić? Chora zaprzecza po raz drugi. Biskup klęka i odmawia modlitwy. Potem wstaje i do głębi poruszony prosi przełożoną o jakiś pokoik na tę noc. Gdy już się znalazł na korytarzu i podąża za matką Imbert, słyszy nagle za sobą stuk ciężkiego buta. To matka mistrzyni. - Wasza Ekscelencjo - zaczyna drżącym głosem Maria Teresa. - Czy Najświętsza Panna nie będzie się na nas zbytnio gniewała, gdy będzie musiała przyjąć swoją wybrankę jeszcze bez ślubów? - Tak matka myśli? - pyta biskup jakoś twardo. Wzbiera w nim bowiem nieokreślone uczucie niechęci do tej mniszki. - A czy matka chciałaby, aby umierająca złożyła śluby? - Pragnęłabym tego najgoręcej, Ekscelencjo - odpowiada w podnieceniu matka Vauzous, oddychając szybko. Biskup Forcade, człowiek bardzo rozumny, odczuwa wielki niepokój na myśl o prostolinijnym, godnym wszelkiego uznania i czci starcu z Tarbes. Nowicjuszka to ani ryba ani mięso. Może da się nieco złagodzić okropną katastrofę, przyjmując Bernadettę prawowicie do szeregów zakonnych, które przez złożenie ślubów zyskują sobie pewne przywileje. Po chwili odzywa się: - Jako biskup mam prawo odebrać od umierającego profesję. I nie robię tego bynajmniej po raz pierwszy. Wracają do łoża Marii Bernardy, w której stanie nie zaszła żadna zmiana. Biskup nachyla się głęboko nad nią i łagodnym głosem przemawia: - Zbierz teraz wszystkie swe siły, moje dziecko. Ta, która ci się tak łaskawie ukazała, ucieszy się, jeśli jeszcze zawczasu złożysz na ręce twego biskupa potrójne święte śluby, ubóstwa, czystości i posłuszeństwa. Proszę tylko na moje pytania odpowiadać znakiem potakiwania. Czy mnie zrozumiałaś i czy życzysz sobie tego? ,Bernadetta z pewnym ożywieniem skinęła głową. Po czym z największą ostrożnością przyciszonym głosem ksiądz biskup dokonuje niezwykłej ceremonii przyjęcia ślubów. Wszystkie zakonnice znajdujące się w infirmerii z matką Vauzous na czele leżą krzyżem na podłodze. Po zakończeniu obrzędu zbliża się lekarz i wlewa wyczerpanej Bernadetcie kilka kropli wody do ust. Jest to pierwsza rzecz, którą od wielu godzin zdolna jest połknąć bez zwymiotowania. Biskup uśmiecha się do niej. - Składam najserdeczniejsze życzenia z powodu nowego stanu, moja siostro. Przysuwają mu fotel do łóżka. Biskup spogląda na doktora Saint-Cyra. Wzrok'jego pyta: jak długo jeszcze? Lekarz wzrusza ramionami. Przez piętnaście minut panuje śmiertelna cisza. Ekscelencja nie spuszcza uważnych oczu. z twarzy dziewczyny, na której każdy oddech odbija się bolesną męką. - Koniec jest chyba już bardzo bliski - myśli biskup. Podejmuje jeszcze jedną próbę. - Może masz coś na sercu, droga siostro? Jestem tu po to, aby ci pomóc. Wszyscy wyjdą z pokoju... Zaledwie biskup wypowiedział te słowa, gdy staje się coś nieoczekiwanego. Bernadetta oddycha kilka razy bardzo głęboko. Wszyscy myślą, że to już ostatnie tchnienia. Ksiądz Febvre wznawia pacierze za konających. Lecz nie są to' wcale ostatnie, lecz pierwsze swobodne oddechy, jakie następują zwykle po ataku astmy. I nagle Bernadetta odzywa się wprawdzie cichym, ale normalnym głosem: - Moja matka umarła... ale ja jeszcze nie umrę... I jak zwykle, tak i tym razem powiedziała prawdę. Już po sześciu dniach może wstać z łóżka. I doktor Saint-Cyr stwierdza poprawę w płucu stanowczo mniej słychać podejrzanych szmerów, Część piąta ZASŁUGA CIERPIENIA RĘCE CZARODZIEJKI Obok kaplicy domowej u świętej Hildegardy znajduje się obszerny pokój. Służy za zakrystię i składnicę dzieł sztuki. Na ścianach wiszą liczne poczerniałe obrazy nazbierane od czasu istnienia klasztoru, z którymi nie wiadomo właściwie co począć. Panie z Nevers są już przecież bardzo starym zgromadzeniem, założonym nieomal przed dwustu laty przez Jana Baptystę de Laveyne. Wprawdzie po burzach Wielkiej Rewolucji musiano klasztor budować od nowa, zdołano jednak uratować wiele skarbów przeszłości. Największe z płócien, zdobiących ściany zakrystii, to obraz Świętej Rodziny, pochodzący z ubiegłego wieku, dzieło niezbyt piękne i bez wyrazu. Matka i dziecko na słomie, wół, osioł i rozmodleni pasterze, całość tak dobrze Bernadetcie znana i bliska. Jeden tylko szczegół jest dla niej niezwykły święty Józef na przekór wszystkim tradycjom nie ma brody, za to na głowie nosi coś w rodzaju beretu. W szafach piętrzą się prześliczne ornaty, obrusy i paramenty. Złote i srebrne naczynia kościelne stoją na półkach za szkłem. Schowane w osobnej skrzyni, jaskrawo pomalowane figurki szopki betlejemskiej czekają na święta Bożego Narodzenia. Zakrystia jest królestwem Bernadetty. W rok po krwotoku po raz wtóry złożyła profesję na ręce biskupa z Nevers. Okres nowicjatu nie został jej darowany. Jednak wkrótce potem biskup nalegał na zwolnienie jej od pielęgnowania chorych, którą to dziedzinę pracy sama sobie wybrała. Matka Imbert na polecenie księdza biskupa musiała powierzyć siostrze Marii Bernardzie najdelikatniejszy i najlżejszy urząd w klasztorze. Jest to urząd zakrystianki, która co dzień rano napełnia cyborium komunikantami.. Przypadek zrządził, że sędziwa siostra Zofia nie może już dłużej sprawować tych funkcji. Atak paraliżu odebrał jej mowę i władzę w połowie ciała. Siostra Zofia ma dziecinną jasną duszę, jakich się niewiele spotyka na świecie. I chociaż usta starej kobiety wydają już tylko niezrozumiałe dźwięki, oczy jej promienieją takim spokojem i radością wewnętrzną, że Bernadetta jest ogromnie zadowolona, gdy siostra Zofia godzinami przygląda się jej pracy. A praca ta przedstawia się następująco: Swego czasu matka mistrzyni ze szczerym oburzeniem odrzuciła życzenie Bernadetty, chcącej doskonalić swoją zdolność do rysunków "jako cnotę, nad którą chciała popracować". Otóż teraz zostawszy zakrystianką, młoda zakonnica natychmiast z zapałem oddaje się pracy w dziedzinie pokrewnej. Na szczęście haftowanie obrusów, ornatów i innych szat liturgicznych nawet w oczach matki Vauzous nie jest uważane za zadowolenie artystycznej próżności. Wprost przeciwnie, jest to praca cicha i zbożna, w sam raz odpowiednia dla słabowitej zakonnicy. Bernadetta, która dopiero jako nowicjuszka nagle odkryła w sobie pęd do tworzenia i kształtowania, znalazła teraz najwdzięczniejsze pole do działania. I zawsze powtarza się w jej duszy ta sama historia. Na zewnątrz wydaje się roztargniona, obojętna i ospała. Gdy jednak powodowana tajemną siłą wewnętrzną cały-wysiłek woli skieruje ku pewnemu celowi, wtedy nie pozwoli się już nikomu odwieść z wytkniętej drogi. Nie odstraszy jej już ani Faeomet, ani Dutour, ani Massy, ani Peyramale, ani nawet biskup czy sam cesarz, ani wreszcie żelazny opór matki Vauzous. A więc Bernadetta osiągnęła tyle, że wolno jej na poświęconych materiałach rękoma dobrej wróżki wyczarowywać kształty i barwy, jakie się jej snują po głowie. Oprócz przeznaczonych pod haft materiałów dostarczono jej papieru rysunkowego i kolorowych ołówków, aby mogła wymyślone przez siebie wzory najpierw szkicować na papierze. Pomysły te zaś są tak oryginalne, a nawet niezwykłe, że dopiero zachwyty kilku znających się na sztuce księży zdołały uspokoić poważne obawy matki Imbert i chłodne zdziwienie matki Vauzous. Od tej chwili ten i ów wyraża ochotę obejrzenia haftów siostry Marii Bernardy. Matka Imbert przychyla się jednak do tej prośby tylko w tym wypadku, jeśli artystka jest nieobecna w zakrystii. Gdyż obie kierowniczki Zgromadzenia wciąż jeszcze nie doceniają jej szczerych, naturalnych impulsów, biorąc je za pogoń za nadzwyczajnością. Toteż Bernadetta nawet się nie domyśla, jakie wrażenie wywierają jej haftowane sny. Z całym zapałem oddaje się swemu dziełu. Czasu ma bardzo dużo, gdyż na wyraźny rozkaz biskupa zwolniono ją od wszelkiej innej pracy oraz od najsurowszych przepisów reguły klasztornej. I oto dziewczyna, która nigdy w życiu nie brała lekcji rysunków, klęczy na podłodze wśród porozrzucanych arkuszy papieru. Z początku stosowała się i naśladowała.różne gotowe wzory. Lecz już w krótkim czasie jej małe, nieuczone ręce zaczynają szkicować najdziwaczniejsze kwiaty, jakich oko jej nigdy nie oglądało, ornamenty, które są jakby barwnymi symbolami jakiejś nieznanej jeszcze wiary. Tam oto wznosi się ku liliowej tęczy nieba sznur ptaków czy aniołów. Tu znów baranek z krzyżem na czole podobny do jednorożca. Wizjonerka, która dzięki nadprzyrodzonej mocy zdolna była oglądać ubóstwione ciało Pani, nosi w swej duszy niezliczone wyobrażenia najróżnorodniejszych postaci i kształtów. Zresztą nie zdaje sobie z tego wcale sprawy. Tak jak i nie wie, skąd jej to wszystko spod palców wychodzi. Gdy tylko ukończy kilka szkiców, kładzie je starej siostrze Zofii na kolana. Biedna paralityczka doskonale rozróżnia dobre od mniej dobrych. Porównuje, przytakuje i trafny wybór dokonany. Kanwę naciąga się na ramę i zaraz zaczyna się praca żmudna i bez końca jak praca Penelopy. Bernadetta nie poddaje się zniecierpliwieniu. Wydaje się jej, że barwnymi jedwabnymi nitkami wszywa w tkaninę sekundę po sekundzie swojego życia z pogodną obojętnością pozostawiając je za sobą, jedną po drugiej. Przerywa swoją pracę tylko w czasie wspólnych modlitw, posiłków, adoracji, różańca, drogi krzyżowej, no i oczywiście w nocy. Na rekreacje sióstr Bernadetta zjawia się tylko wtedy, kiedy ma ochotę. W wolnych chwilach wpada czasami do zakrystii siostra Natalia. I ona również lubi popatrzeć i ocenić postępującą pracę. Któregoś dnia zadaje Bernadetcie pytanie: - Siostro, przecież siostra widziała na własne oczy Najświętszą Panienkę. Dlaczego siostra nie wyhaftuje swojego widzenia na jakim obrusie? - O nie, moja siostro, to niemożliwe - odpowiada Maria Bernarda. - Pani nie można narysować czy namalować ani wyhaftować. - Czy może dlatego, że siostra już dokładnie nie pamięta, jak ona wyglądała? - O, pamiętam dokładnie, o jak dokładnie... - mówi z uśmiechem Bernadetta i patrząc znieruchomiałym wzrokiem przez okno ucina rozmowę. Nevers jest ponurym, średniowiecznym miasteczkiem. Nawet jeszcze w marcu, krótko po czwartej po południu w zakrystii klasztornej robi się już zupełnie ciemno. O godzinie trzeciej Bernadetta przysuwa krosno do okna, aby skorzystać z reszty dziennego światła. Jest to godzina ciszy, w czasie której część zakonnic odprawia codzienny rachunek sumienia. W ostatnich latach rekreacja została przesunięta o godzinę. Czasem słyszy Bernadetta rozlegające się na korytarzu kroki dziewcząt powracających parami, do uszu jej dolatuje strofujący głos matki mistrzyni. Obok zaś w kaplicy siostra organistka rozpoczyna ćwiczenia na organach. Ktoś puka do drzwi. To furtianka donosi, że są odwiedziny do siostry Marii Bernardy. Jest to mężczyzna, którego matka przełożona poleciła jej przyprowadzić do zakrystii. Zaraz wejdzie. Bernadetta ze zdziwieniem podnosi głowę. Odwiedziny? Przecież prawie nikt tu nie przychodzi. Co to za mężczyzna? Bernadetta musi z wdzięcznością przyznać, że matka Imbert nie dopuszcza do niej żadnych ciekawych natrętów. Dowiaduje się przeważnie tylko przypadkiem od innych sióstr, że była jakaś ważna osobistość czy nawet całe towarzystwo, które koniecznie chciało obejrzeć sławną pannę Soubirous, tak jak ogląda się rzadkie zwierzę. Prosiła o pozwolenie pozostania w swej celi za każdym razem, kiedy obcy zwiedzają klasztor. Jakie więc to być mogą odwiedziny? Bernadetta wstaje. Przemęczone szyciem oczy zaledwie rozróżniają w ciemnej ramie drzwi postać wysokiego mężczyzny, który nie ma odwagi postąpić naprzód. - Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus - pozdrawia urzędowo cichym głosem przybyły. - Na wieki wieków - odpowiada siostra Maria Bernarda. - Czym mogę panu służyć? Mężczyzna bezradnie obraca w palcach swoją baskijkę. - Przychodzę tylko, aby się dowiedzieć, jak się siostra miewa... Robi wielki krok ku niej i kłania się nisko. W Bernadetcie serce zamiera. W zakłopotanym gościu poznaje własnego ojca, którego nie widziała od wielu, wielu lat. Z wyciągniętymi ramionami podchodzi do niego i szepcze: - Tatusiu, to ty jesteś... Czy to możliwe? - Tak, tak, to ja... przyjechałem koleją, Mario Bernardo... Bernadetta zagryza wargi i usiłuje się uśmiechnąć. - Dlaczego mówisz do mnie: Mario Bernardo i siostro... Przecież dla ciebie jestem dawną Bernadettą... Ściska go i zakwefioną głowę przytula do jego twarzy. Młynarz Franciszek Soubirous wciąż jeszcze nie ma odwagi, aby roztajać. Od czasu kiedy jego rodzona córka, cudo twórczyni z Lourdes, stała się w dodatku surową zakonnicą, jego ojcowskie zaambarasowanie przybrało zastraszające rozmiary. Chwilami przypomina sobie z przerażeniem, jak to kiedyś groził tej błogosławionej córce oddaniem do Cyganów i kuglarzy. Pełnym uszanowania uściśnieniem odpowiada na jej serdeczność. - Jak to pięknie, że przyjechałeś, tatusiu! - woła Bernadetta, która już się trochę zdołała opanować. - Dopytywałem się o pozwolenie już przed laty... Ale wtedy było to niepożądane, Bernadetto. No, a po śmierci matki, wiesz, byłem zupełnie do niczego, nie ruszałem się nigdzie... Bernadetta przymyka powieki i głos jej brzmi cicho, pełen za-?stanowienia: - Powiedz mi o mamie... jak mama umarła? Młynarz Soubirous posiwiał. Ma teraz pięćdziesiątkę na karku Jego dawna pełna namaszczenia godność, która nie opuszczała go nawet w okresach największej nędzy, nabrała teraz dodatkowych jeszcze cech pobożności. Na wzmiankę o matce robi znak krzyża. - Matka twoja, droga Bernadetto, miała bardzo lekką śmierć. Chorowała zaledwie kilka dni i nie wiedziała, że tak z nią jest źle. Święty Józef, który oby i nam dopomógł do tak szczęśliwej śmierci, nie opuścił jej. A ty, drogie dziecko, byłaś jej największą radością, tylko ty jedna. Obrazek twój nosiła stale na piersiach. Bo teraz już wszędzie można dostać twój obrazek. Imię twoje było wciąż na jej ustach, aż do końca... - Mama wiedziała już wtedy, że się nigdy więcej nie zobaczymy. Ja nie wiedziałam - mówi Bernadetta ze smutkiem i po cichu powtarza matczyne: Praoubo de jou. - Kazaliśmy zrobić'jej małe podobizny - opowiada z dumą ojciec. - Nazywają się miniatury i malarze każą sobie za nie drogo płacić. Jeden taki obrazek przywiozłem dla ciebie, dziecko. Franciszek podaje córce pozłacany medalion z łańcuszkiem: pospolite rysy biednej Ludwiki są na tuzinkową modłę wyidealizowane. - Czy wolno ci to przyjąć? - pyta Soubirous, pomny na przyrzeczenie ubóstwa. - Jestem przekonana, że matka przełożona pozwoli mi to zatrzymać - odpowiada Bernadetta z dziecinną radością, wpatrując się w portrecik. Po chwili przysuwa ojcu krzesło. - Opowiedz mi, tatusiu, nareszcie, jak wam się wszystkim tam w domu powodzi? -. Soubrous odsapnął głośno na znak zadowolenia, że przebrnął już przez tak trudny dla obojga początek. - Hm, nie mogę narzekać, moje drogie dziecko. Interes idzie. Byłem przecież zawsze doskonałym młynarzem, o czym sama dobrze wiesz, a pogrążyły mnie jedynie te ciężkie lata posuchy. Zresztą nie mnie jednego. Za to teraz my, młynarze, nie możemy nadążyć. Do ostatniej jesieni stanęło, już w Lourdes piętnaście hoteli, dosłownie piętnaście, ni mniej ni więcej!... A Lacade wybudował olbrzymi szpital miejski z wieloma setkami łóżek. Nosi on nazwę Siedmiu Boleści. Część dostaw dla tego szpitala zlecono młynowi Lapaca. Obaj twoi bracia, Jan Maria i Justyn, wyrośli na całkiem pożytecznych młynarczyków nie daję im już czasu na łazęgowanie. Polecili mi najpiękniej pozdrowić swoją siostrzyczkę. A Marysia ma dwie córeczki i jednego chłopaka. Jutro też tu przyjedzie do ciebie razem z innymi znajomymi z Lourdes. I, niech Bogu będą za to dzięki, odłożyłem już trochę grosza dla moich dzieci i wnuków, aby kiedyś, jak mnie już nie będzie... Bernadetta słucha z takim natężeniem, jak zwykli słuchać ludzie z przytępionym słuchem. - Och, tatusiu - mówi wreszcie - jak mi teraz lekko na sercu, gdy wiem, że wam wszystkim tak dobrze się wiedzie... Franciszkowi oczy nagle wilgotnieją. - A mnie znowu, Bernadetto, robi się bardzo smutno na sercu, gdy sobie czasem w nocy rozmyślam o .tym, że tak mało dobrego mogłem ci dać wtedy w tym areszcie A teraz mógłbym ci dać o tyle, tyle więcej... - Przecież wtedy ja sobie wcale z tego nie zdawałam sprawy, tatusiu - uśmiecha się Bernadetta - a teraz, teraz mam wszystko, czego mi potrzeba... - Czy naprawdę nic ci nie brakuje, drogie dziecko? - pyta Soubirous przygnębionym tonem. - Wydajesz mi się przeraźliwie blada... 173 - O, to tylko przez ten czepek wszystkie wyglądamy tak blado. Jestem zupełnie zdrowa. Nigdy nie czułam się lepiej. Nawet astmy już nie miewam... - I jakby chcąc odwrócić uwagę od tego tematu, pyta mimochodem: - O której przyjechał twój pociąg, tatusiu? - Dokładnie godzinę temu. A ci drudzy przyjadą jutro... - Mój Boże, w takim razie musisz być głodny i spragniony - lituje się nad nim Bernadetta i nie zważając na jego grzecznościowe protesty jednym skokiem wybiega za drzwi, zdobywa się na odwagę i puka do celi przeoryszy. - Proszę Matki Przełożonej - mówi dysząc głośno po prędkim biegu. - Ojciec mój przyszedł właśnie z kolei. Cały dzień nie miał nic w ustach. Czy mogę.... - Ależ oczywiście, kochanie... Poproś siostrę asystentkę o kawę z ciastem i likier... Bernadetta sama zjawia się z tacą i nakrywa dla ojca mały stoliczek w swojej pracowni. Policzki jej płoną ze szczęścia, że wolno jej znowu spełniać te kobiece posługi, które były codziennym obowiązkiem jej matki. Z rozczuleniem przypatruje się ojcu, który jest wprawdzie głodny, ale zarazem trochę zażenowany tym, że ma jeść w otoczeniu świętych obrazów i ornatów. Na końcu córka nalewa mu kieliszek likieru. Soubirous broni się słabo i bez przekonania. - W ostatnich czasach - oświadcza dumnie - zdarza mi się jedynie, i to bardzo rzadko, wypić kilka kropel wina. Wódki nie pijam w ogóle. Nie można tego pogodzić z ciężką pracą... - Ależ, tatusiu - uśmiecha się Bernadetta - przecież dzisiaj nie masz żadnej ciężkiej pracy... A w pamięci jej staje niebezpieczna nalewka ziołowa, którą matka tak skrzętnie musiała chować pod zamknięciem. - Naprawdę tak sądzisz? - pyta młynarz z ulgą w głosie. - Co prawda podróż zrobiłem ogromną... - No widzisz, przepiję do ciebie - zachęca go wesoło. - Ja się wcale nie boję... I bez najmniejszego skrzywienia wychyla małą szklaneczkę. - No,w takim razie... - myśli Soubirous i po trzecim kieliszku czuje się już całkiem przyjemnie w tym świętobliwym otoczeniu, które jest królestwem jego córki. Nie rozmawiają już wiele ze sobą. Właściwie nie mają sobie nic do powiedzenia. Bernadetta zapala kilka świec. Sczerniały obraz Świętej Rodziny rozjaśnia się nowymi barwami. Młoda mniszka siada przed obrazem a nad nią z ciemnego tła występuje wyraźnie postać św. Józefa, patrona szczęśliwej śmierci. Matka Boża z uśmiechem pochyla się nad Dziecięciem. Ojciec Soubirous nie może się powstrzymać od myśli: przecież to do pewnego stopnia jest i rodzina mojej córeczki. Zapomniał już dawno o bluźnierczej indagacji brygadiera d'Angla. LICZNE ODWIEDZINY NARAZ Następnego dnia zjawia się w klasztorze świętej Hildegardy-liczna grupa odwiedzających. I choć goście nie sprawiają wrażenia jednolitego towarzystwa, to jednak tworzą zorganizowane poselstwo miasta Lourdes do swego najsławniejszego dziecka. Burmistrz Lacade wysłał sekretarza Courreges'a, a dziekan Peyrąmale wydelegował księdza Pomiana, aby osobiście się przekonali, jak się miewa siostra Maria Bernarda. Gdyż na świecie nie słychać już nigdy nic o Bernadetcie. Gazety przestały pisać o niezwykłej dziewczynie z groty i nawet wieść o jej cudownym wyzdrowieniu z śmiertelnej choroby zaledwie dotarła na zewnątrz. Ksiądz Pomian stoi na czele wycieczki, której uczestnicy odważyli się na tę długą i uciążliwą podróż. Do burmistrzowskiego wysłannika dołączył się ojciec i siostra Bernadetty, obecnie żona małego gospodarza z Saint Pe de Bigorre, ciotka Bernarda Casterot, nieomylna wyrocznia rodzinna, która mimo wieku nie straciła nic z swej sławnej bystrości. Obok niej cicha ciotka Lucylla i dwoje znajomych, reprezentujących dwa skrajnie różne obozy, mianowicie: uzdrowiony kaleka Ludwik Bourriette i właścicielka największego w Lourdes domu mód, Antonina Peyret. 'Obydwie te osobistości zostały również wydelegowane przez swoich patronów, aby zdać dokładne sprawozdanie o zdrowiu i samopoczuciu Bernadetty i to krawcowa przez panią Millet, a Bourriette przez młynarza Antoniego Nicolau. Pani Millei jest już bardzo starą i schorowaną kobietą, a poza tym odczuwa zabobonny strach przed podróżą koleją. Z tego powodu' mimo wielkiej tęsknoty za Bernadettą nie odważyła się na tę męczącą podróż, lecz wysłała w zastępstwie swoją dawną i wypróbowaną powiernicę. Również i Antoni nie mógł się zdecydować na tę podróż, co prawda z powodów całkowicie odmiennych, i zmuszony był obrać zastępcę nie tak wytrawnego i pewnego. Towarzystwo wykorzystało liczne przystanki i miejsca przesiadania w czasie podróży na zwiedzanie sławnych miejscowości, leżących na tej drodze. Tylko ojciec Soubirous zniecierpliwiony przerwami samodzielnie wyruszył naprzód z ostatniej stacji. Bernadetta nie może usnąć przez całą noc. Zobaczenie się z ojcem wzruszyło ją do głębi. Jej wyobraźnia, z takim trudem opanowywana i kosztem tylu wysiłków kierowana na inne tory, pracuje gorączkowo. Obrazy z przeszłości cisną się jej do głowy. Lecz wizyta zapowiedziana na dzień jutrzejszy napawa ją nie tyle radością, ile niepokojem. Matka Józefina Imbert i matka Maria Teresa Vauzous uważają za swój obowiązek podejmować osobiście delegację z Lourdes. Na polecenie przeoryszy podaje się gościom orzeźwiający posiłek. Bernadetta jest bardzo zmieszana obecnością tylu ciekawych i przyjęciem urządzonym przez matkę przełożoną. Sztywno siedzą wszyscy wokoło w wielkim pokoju recepcyjnym. Jest to ponury salon z czerwonymi pluszowymi fotelami i niezgrabną ciężką kanapą. Szary krucyfiks i niebieski obraz Madonny tworzą całą jego ozdobę. Nie upiększa go natomiast żelazny piecyk, który w dodatku prawie zawsze dymi. Powitanie odbywa się tak ceremonialnie, jak gdyby całe towarzystwo widziało się po raz pierwszy w- życiu. Ksiądz Pomian, który najwidoczniej stracił cały swój dawny humor, starannie dobierając słów rozpoczyna przemówienie: - - Mam polecenie, droga siostro, wyrazić jej najserdeczniejsze pozdrowienia od naszego księdza dziekana. Mimo nawału pracy, ksiądz Peyramale czuje się znakomicie. Może sobie siostra wyobrazić, ile tej pracy przybyło od czasu, kiedy siostra nas- opuściła. Bywają takie dni, kiedy nie tylko ściągają tysiące pielgrzymów, ale i całe pociągi.z ciężko chorymi przybywają z wszystkich stron świata. Nawet nasz ksiądz dziekan traci już czasami głowę. Będzie uszczęśliwiony, jeśli mu przywiozę kilka słów od siostry Marii Bernardy. Co siostra każe powiedzieć swojemu staremu proboszczowi? - Och, proszę księdza - odpowiada cicho Bernadetta po małej przerwie - taka jestem wdzięczna księdzu dziekanowi, że pamięta o mnie... Matka przełożona słysząc te słowa kiwa głową z całym uznaniem. Podoba jej się nienaganna forma odpowiedzi, a nie' myśli wcale o naiwnej szczerości słów Bernadetty. Z kolei zabiera głos sekretarz Oourreges, przekazując pozdrowienia burmistrza. - Siostra sobie wcale nie zdaje sprawy, jacy z niej dumni jesteśmy. Gmina wykupiła areszt z rąk Andrzeja Sajou i dom ma być zachowany w takim stanie, w jakim był wtedy... - Powinno się go raczej zburzyć - przerywa mu wystraszona Bernadetta. - Podwórze jest takie brudne... - To niemożliwe, proszę siostry - uśmiecha się z pobłażliwą wyrozumiałością sekretarz miejski. - To już dziś historyczny dom. Z czasem ma tam być umieszczona tablica, pamiątkowa.. Bernadetta rzuca spłoszone spojrzenie na matkę Marię Teresę. "Boże drogi, co ona sobie pomyśli! A przecież to nie moja wina!" I aby zmienić temat pyta pośpiesznie: - A jak się powodzi pańskiej córce, kochanej Anetce? - O, Anetka wyszła dawno za mąż jak większość dziewcząt w jej wieku, 'oprócz panny Katarzyny Mengot, o której, niestety, niewiele słyszy się dobrego... W ciągu tej mało ożywionej rozmowy, ślizgającej się zaledwie po powierzchni różnych spraw, najskromniejszy z odwiedzających, Ludwik Bourriette zdobywa, się na odwagę i wykonuje swoje zlecenie. Młynarzowi Antoniemu powodzi się dobrze. Mieszka razem z matką, która wciąż jeszcze jest bardzo żwawa i ruchliwa. Jako jeden z najważniejszych obywateli w Lourdes, Antoni chodzi z wielką chorągwią na czele procesji do Massabielle. Zasłużył sobie chyba na to, jako jeden z pierwszych męskich świadków objawień. Bernadetta uśmiecha się z roztargnieniem, słuchając naiwnej relacji Bourriefcte'a, lecz nie odpowiada wcale na pozdrowienia od Antoniego Niefortunny poseł rad by przekazać jej choć cząstkę uczuć swojego zleceniodawcy. Zaczyna więc na pół gwarą, na pół po francusku wychwalać małą Bernadettę z rue des Petites Fossees: - Jaka szkoda, że siostra nie może zobaczyć nowego Lourdes. Jak Boga kocham, zdębiałaby siostra. Mamy teraz moc wielkich sklepów, gdzie można kupić figurę Najświętszej Panny. I świece, i kubki do cudownej wody, i różańce we wszystkich wielkościach, no i obrazki siostry. Te obrazki siostry można już dostać za dwa sous. - Więcej też nie jestem warta - odpowiada Bernadetta krótko. Bouraiette zmieszał się. Czy czasem jako poseł Antoniego nie popełnił jakiegoś nietaktu? Dodaje więc spiesznie: - Są też i droższe obrazki siostry. Te duże kolorowe kosztują nawet dwa i pół franka... Bernadetta wbija wzrok w ziemię. Kiedyż on wreszcie przestanie, ten nieszczęsny? Ale kamieniarz Louis Bourriette to nie Antoni Nicolau. Niczego się nie domyśla. Coraz dalej i głębiej brnie w zachwytach: - Całe książki o siostrze można kupić, jeśli się umie czytać. Wszystko w nich jest napisane, jak to się wtedy odbyło... Bernadetta nerwowo wyłamuje sobie palce, jak zwykła to czynić zawsze w chwilach największego zakłopotania. Lecz nie może powstrzymać rozpędzonego Bourriette'a, który w imieniu swego patrona pragnie uradować serce jego uwielbianej: - I jeszcze ma być zbudowana panorama, na której cała ta historia będzie namalowana, wszyściutko dokładnie. Będzie nazywać się "Panorama Bernadetty Soubirous". Po tych słowach matka Imbert wstaje. - Wydaje mi się, droga siostro Mario Bernardo, że nasi goście chętnie obejrzeliby teraz kaplicę. Jeśliby ktoś był ciekaw przyjrzeć się haftom siostry, może je siostra oczywiście pokazać. Bo musicie państwo wiedzieć, że siostra Maria Bernarda ma bardzo zręczne ręce. Później będzie siostra zapewne chciała pogawędzić ze swoimi bliskimi. Może więc siostra zaprosić obie ciotki i siostrzyczkę do celi. Bernadetta oprowadza gości po klasztorze opowiadając o jego osobliwościach zrutynowanym tonem zawodowego przewodnika. Zachowuje się tak jak zwykle wobec niedzielnych wycieczkowiczów, zwiedzających klasztor. O jej pięknych haftach słyszano już w Lourdes. Najbardziej chciałaby je zobaczyć wytworna krawcowa Antonina Peyret. Lecz Bernadetta daje się długo prosić, zanim z wyraźną niechęcią rozkłada niektóre swe roboty na stole zakrystii. - Matko Boska - wykrzykuje zaskoczona Antonina - to wszystko siostra, własnoręcznie? Według jakich wzorów siostra to wyhaftowała? Bernadetta odpowiada obojętnie: - Bez wzorów w ogóle, panno Peyret. Na takie rzeczy nie ma żadnych wzorów. - Więc te wszystkie przedziwne kwiaty, ptaki, zwierzęta i inne ozdoby wzięła siostra z własnej głowy? - Tak, wszystkie pochodzą z mej własnej głowy. - Zawsze wiedziałam, co tam w tej główce tkwi - potakuje z uznaniem garbuska. Wmawia teraz wszystkim, że to ona właściwie odkryła cudotwórczynię z Lourdes. - Proszę, proszę... a ja, widzi pani, do tej chwili jeszcze nie wiem, co w tej główce siedzi - mówi żartobliwie matka Vauzous, która właśnie weszła drzwiami od kaplicy. - Cóż to za praca! Jaka piękna praca - chwali krawcowa. - Zdaje się, że dla siostry nie ma nic trudnego. Wszystko, czego się siostra chwyci, musi się udać. - Zapewniam panią, że wcale mi to łatwo nie przyszło, panno Peyret... - broni się Bernadetta. Sekretarz Courreges, prawdziwy uczeń, swego mistrza, przygląda się z zachwytem, przekrzywiając głowę raz w tę, raz w drugą stronę. - Gdyby tak można kilka tych rzeczy wystawić na sprzedaż w naszych reprezentacyjnych sklepach z dewocjonaliami... setki można by na tym zarobić... - O nie - wtrąca Bernadetta prędko - to jest tylko dla naszego klasztoru. - I pośpiesznie składa swoje arcydzieła. W kilka chwil później prowadzi po schodach do swej celi Marysię i obie ciotki. Cztery kobiety, wliczając w to kwadratową Bernardę Casterot, zapełniają malutką izdebkę tak szczelnie, że prawie nie ma już gdzie stanąć. - I tu żyjesz, moje dziecko? - pyta ciotka Bernarda. - Tak, tu żyję, ciociu, tutaj się modlę, rozmyślam i sypiam. - Widzę po tobie, że więcej się modlisz i rozmyślasz, aniżeli jesz, droga córuchno - orzeka wyrocznia, nieskora do wyrzeczenia się dawnego autorytetu i nie tak potulna jak reszta gości. - Tu w klasztorze mamy bardzo dobre jedzenie - zapewnia Bernadetta - i wszystko mi bardzo smakuje. Pani Casterot jakoś nie może uwierzyć zapewnieniom o doskonałym apetycie. Potrząsa głową i mówi: - Powinnaś się lepiej odżywiać. Muszę porozmawiać z matką przełożoną. Jako chrzestna i zastępczyni twej nieboszczki matki mam do tego prawo. Uważaj na siebie, dziecko. Wprawdzie ród Casterot, to zdrowy gatunek, mimo nieszczęścia z twoją matką, ale za rodzinę ojca niewiele bym dała... Bernadetta przyciąga do siebie Marysię, która niezgrabna i ociężała stoi nieśmiało z boku. - Niczego się jeszcze o tobie nie dowiedziałam, siostrzyczko kochana... - Bo też o mnie niczego ciekawego nie można opowiedzieć, Bernadetto. Jestem sobie ot żoną prostego chłopa... - Ojciec mi mówił, że jesteś szczęśliwa i że masz dzieci... - Szczęśliwa... - śmieje się Marysia. - Jeśli ma się co w garnek włożyć i żniwa są dobre i wszyscy w domu zdrowi i nie ma specjalnego nieszczęścia, no to pewnie, że jest się szczęśliwym. Dzieciaków mam troje i czwarte w drodze... - I mimo to przyjechałaś do mnie, droga siostro... - Wiejskie kobiety, moja kochana, pracują jeszcze i w dziewiątym miesiącu, a ja to i owo potrafię wytrzymać. Za to podróż była tak piękna, no i zobaczyłam ciebie. Nie myśl jednak, że ja zawsze tak wyglądam jak beczka. - Nie myślę wcale, i zresztą wyglądasz, ładnie, siostrzyczko - odpowiada Bernadetta, obejmując spojrzeniem jej ociężałą postać i czerwone zgrubiałe dłonie. Ręce młodej zakonnicy nie są rękami robotnicy, lecz są białe i bardzo wychudłe. Patrzy na Marysię i myśli, że to jest to samo ciepłe ciało, z którym ongiś musiała dzielić łóżko, i które po objawieniach budziło w niej tyle wstrętu. Nagle z nieświadomym bezwstydem kobiety ciężarnej Marysia chwyta delikatnie rękę Bernadetty i przyciska ją mocno do swego brzucha: - Czujesz - śmieje się - jak się porusza? Bernadetta wyczuwa przez suknię rozgrzane ciało, potem jakieś lekkie drgnięcie, które przeszywa ją na wskroś. Cofa prędko rękę. Odjazd gości wyznaczono na następne przedpołudnie. Przełożona poleca Bernadetcie odprowadzić swoich krewnych i znajomych aż na kolej. Daje jej do towarzystwa zakonnicę. Wszyscy stoją przez długi czas na peronie. Jak zwykle przed rozstaniem, rozmowa rwie się, wynajdywanie tematu staje się coraz uciążliwsze. Obie strony zachowują się tak, jakby żegnano się tylko na krótko. - Przyjedziemy znowu, Bernadetto. Bardzo niedługo znów przyjedziemy, drogie dziecko... Czy nie możesz się tak urządzić, aby cię wysłano kiedy do Lourdes? Tyle tam jest waszych sióstr... - O tak, bardzo możliwe, że mnie wyślą do Lourdes... W każdym razie niedługo znów się zobaczymy, tatusiu, Marysiu, czy tu, czy tam... Mimo takich zapewnień Bernadetta wie z całą pewnością, że to nie jest rozstanie na jakiś czas, lecz pożegnanie na zawsze. Ma zawroty głowy. Od tylu już lat nie była między ludźmi ani na ożywionym miejscu publicznym. Jest jej tak słabo, że ledwie trzyma się na nogach. W chwili gdy pociąg wjeżdża na peron, ksiądz Pomian bierze ją na bok i mówi cicho: - Mam jeszcze jedno polecenie do siostry od księdza dziekana, ale tylko w cztery oczy. Otóż kazał mi wręczyć siostrze ten obrazek Matki Bożej - jest to taki sam, jaki rozdaje dzieciom szkolnym - i powiedzieć, że gdyby go siostra kiedykolwiek potrzebowała, niech po prostu przyśle ten obrazek... Bernadetta dziękuje z roztargnieniem i chowa go. Chodzenie po ruchliwych ulicach nie jest dla zakonnic specjalną przyjemnością. Niektórzy przechodnie kłaniają się im, inni przyglądają się wrogo, a zabobonni nierzadko chwytają się za guzik. W drodze powrotnej idąc spiesznym krokiem Bernadetta zamyśla się głęboko: Oderwanie się od świata powiodło się lepiej, niżbym się spodziewała. Z wszystkimi tymi, co teraz siedzą w pociągu, nie łączy mnie już nic. Z całego serca jestem za to wdzięczna naszej mistrzyni. O, jaki męczący był dzisiejszy dzień... W domu zbierają się właśnie siostry w refektarzu na posiłek. I znów, jak w drugi dzień pobytu Bernadetty w klasztorze, matka Maria Teresa wygłasza krótkie przemówienie: - Nasza droga siostra Maria Bernarda miała wizytę ze świata. Po raz pierwszy po wielu latach ujrzała znów swoją rodzinę i znajomych. Byłoby dla nas wielkim pożytkiem usłyszeć, jakie wrażenie wywarło to spotkanie na jej duszy, pracującej nad oderwaniem się od świata. Byłabym siostrze ogromnie wdzięczna, gdyby nam zechciała na ten temat powiedzieć kilka budujących słów. Bernadetta nie ruszając się nawet z miejsca odpowiada spokojnie'. - Proszę matki, jakie budujące słowa można wykrzesać z kanienia? ZNAK Umarła siostra Zofia. Była to cicha, uśmiechnięta śmierć z widocznym współudziałem świętego Józefa. Nie przeniesiono chorej do infirmerii, gdyż wyraźnie objawiała swe pragnienie pozostania w domu. W ciągu ostatnich dni stara zakonnica nie chciała mieć przy sobie nikogo prócz Bernadetty. Siostra Zofia była najbardziej szanowaną i lubianą osobą w konwencie, toteż widoczne uprzywilejowanie przez nią Bernadetty dało powód do drobnych konfliktów i zazdrości. I znów, po raz nie wiadomo który, charakter dziewczynki z Lourdes krzyżuje dalekowzroczne plany wychowawcze matki Imbert i matki Vauzous. Plan ten chce sprowadzić jej osobowość do pewnego określonego typu, do wyrównanego typu wszystkich pań Zgromadzenia, łączącego w sobie benedyktyńską pobożność z wytężoną pracą w dziełach miłości bliźniego. Więcej nawet. Wybranka z Massabielle ma się stać stosownie do życzenia i oczekiwania przełożonych urobionym Wzorem prostej, biernej duszy dziecięcej bez żadnych wybitnych cech. Taka Bernadetta jednakże nie potrafiłaby toczyć walki o swoją Panią. Oryginalna, wybrana istota ma się podporządkować i zrównać z tymi, które posiadają najmniej indywidualności. Bernadetta byłaby szczerze gotowa ponieść i tę ofiarę, gdyby to tylko było możliwe. Lecz tak jak wszędzie przedtem tak i teraz podświadomie staje się powodem rozdwojenia dusz tu ożywia wiarę, tam pobudza wątpliwości, jest przedmiotem zachwytu jednych a niechęci drugich, a wszystko to bez słowa o sobie. Bezwiednie zdobywa zagorzałe stronniczki. Do nich należy też siostra Natalia, obecnie dojrzała już i dzielna zakonnica, którą matka Imbert przeznacza w przyszłości na drugą asystentkę. Umierająca siostra Zofia wyróżnia Bernadettę do tego stopnia, że gdy tylko dziewczynka z Lourdes zjawia się w pokoju, chora skinieniem ręki oddala od siebie wszystkich. Śmierć w klasztorze jest zawsze czymś zupełnie niepodobnym do śmierci w świecie. Śmierć w świecie jest jakby nieszczęśliwym wypadkiem: przy budowie drapacza chmur spocony robotnik spada z wysokiego rusztowania. Koledzy wyjmują na parę sekund fajki z ust i patrzą z przerażeniem w dół, świadomi, że dziś lub jutro spotka ich to samo rZa to śmierć w klasztorze jest podobna do uroczystego wieńca, jaki urządzają robotnicy na budowli w dniu wywiązania dachu. Nie szczędząc trudu pracowali wytrwale, aby doczekać tej chwili, w której wolno im odetchnąć z przeświadczeniem, że zbudowali mieszkanie bezpieczne i trwałe. Śmierć w klasztorze budzi trochę sensacyjną, ale uroczystą ciekawość. Zakonnice tłoczą się naokoło umierającej, aby się za nią modlić żarliwie. Wierzą, że pomagają tym swojej siostrze w ostatnich bólach. Czują się trochę jak położne, czuwające nad nadprzyrodzonym rozwiązaniem, nad urodzeniem duszy dla nowego świata. Tym bardziej że chodzi tu o siostrę Zofię, najstarszą i najbardziej doświadczoną spomiędzy nich, która w dodatku obchodziła już 50-lecie swego powołania zakonnego. Z takiej śmierci spływają nieraz wielkie łaski nowego męstwa i podtrzymania dla ducha. Łaski te stają się również udziałem Bernadetty. Jest to pierwsza śmierć, na jaką patrzy własnymi oczyma i choć jest lekka i spokojna, wstrząsa nią do głębi.'Młodość człowieka kończy się dokładnie z tą chwilą, w której pojęcie "śmierć" staje się dla niego rzeczywistością. t Nie odrywa wzroku od jasnych oczu konającej, która z całą świadomością stara się do niej uśmiechnąć. Uśmiech ten ma zapaść w duszę patrzącej. Bernadetta rozumie z całą pewnością, że oniemiała staruszka mówi jej o Pani: - Niech cię nic nie zdoła zachwiać, Mario Bernardo - leci ku niej wraz z ostatnim uśmiechem. - Pani wie dobrze, czego chce. Wie, dlaczego przyszła właśnie do ciebie, a nie do kogo innego. I to wie również, dlaczego teraz skazała cię na takie życie. Widocznie inaczej nie można i tak być musi. Gdy ktoś dojdzie już tak daleko jak ja, czuje się lekko, radośnie, jest szczęśliwszy od wszystkich innych. Ale ty, moja mała, będziesz jeszcze szczęśliwsza ode mnie, bo przy tobie stoi Pani, w życiu i śmierci. Po pogrzebie siostry Zofii, Bernadetta próbuje zabrać się znowu do swoich ręcznych robót. Nie może. Ręce jej jakby zesztywniały. Oczy przestają odróżniać kolory jedwabnych nici. Wydaje się, jakby Pani osobiście się w to wmieszała i zapowiedziała: - Dosyć tej zabawy! Bernadetta rozumie. Bernadetta zaprzestaje zabawy. Mija rok, w ciągu którego matka Imbert i kapelan domowy ksiądz Febvre obserwują zmiany w duszy Marii Bernardy. Ona sama nie zwierza się nikomu. Z wolna dokonuje się przewrót w jej życiu duchowym. Przestaje traktować pracę wewnętrzną jak dziecinna uczennica szkolne zadania, które trzeba odrobić, aby jak najprędzej mieć je poza sobą. W skupieniu wstąpiła na drogę, którą z coraz większą świadomością musi przejść aż do końca. I chociaż, stosownie do pełnego troskliwości zarządzenia księdza biskupa, korzysta nadal z różnych swobód i ułatwień, to jednak z wzmożoną gorliwością i uwagą bierze udział w rozlicznych ćwiczeniach. Zgromadzenie świętej Hildegardy nie jest zakonem kontemplacyjnym jego członkinie pracują ciężko w szpitalach i w szkole. Stąd też modlitwy nocne nie są tu ani regułą, ani zwyczajem. Jedynie kilka starszych lub zwolnionych z dziennej pracy sióstr wstaje już ' o trzeciej nad ranem i odprawia w kaplicy matutinum. Coraz częściej dołącza się do nich Maria Bernarda, aż jej w końcu przełożona ze względu na wątłe zdrowie zakazuje rannego wstawania. Wydaje się, jakoby Bernadetta z największym wysiłkiem walczyła teraz przeciwko czemuś, co jej z wszystkich stron grozi okrążeniem W klasztorze abonuje się tylko jedną gazetę i to w jednym egzemplarzu. Jest nią L'Univers, organ sławnego Louis Veuillot, który kiedyś kruszył kopie w obronie Bernadetty i cudu w Massabielle. Właściwie to tylko matka przełożona i mistrzyni nowicjatu czytają tę gazetę. Inne zakonnice nie interesują się aktualnymi wydarzeniami w świecie i są przeważnie zbyt zmęczone, aby w rzadkich chwilach wolnych zdobyć się na studiowanie prasy Nadszedł jednak dzień, w którym L'Univers wędruje z rąk do rąk. Olbrzymie nagłówki obwieszczają wypowiedzenie wojny. - Zbrodnia Prus! Na Berlin! - Najpierw nadchodzą wiadomości o wielkich zwycięstwach. Potem o zwycięstwach mniejszych. Później ze zgrozą wyczytuje się już tylko nazwy zajętych przez wroga miast francuskich. A wreszcie przychodzi wieść, że cesarz Napoleon został wzięty do niewoli, a Prusacy oblegają Paryż! Już w ciągu pierwszych tygodni wojny prędko opróżnia się dom macierzysty świętej Hildegardy. Pierwsza grupa najwytrawniej-szych pielęgniarek wyjeżdża do różnych szpitali wojennych, urządzanych w Paryżu i innych miastach. Wojna jest krwawa, wybuchają epidemie, pielęgniarek potrzeba coraz więcej. Nawet siostry z wykształceniem nauczycielskim opuszczają klasztor i spieszą na pomoc. Nieliczne pozostałe w domu macierzystym i w dwustu filiach Zgromadzenia z Nevers, skubią szarpie i zwijają bandaże. Między nimi Bernadetta. Z dnia na dzień młoda zakonnica staje się bardziej niespokojna. Nieustannie kładzie w uszy matce Imbert, aby ją, na miłość boską, wysłała do jakiegoś szpitala, przecież w czasie nowicjatu przeszła szkołę pielęgniarstwa. Przełożona pociesza ją, że przy następnej sposobności przedstawi jej życzenie księdzu biskupowi. Jednak ekscelencja nie bardzo jest skłonny narazić na niebezpieczeństwo cenny klejnot, powierzony mu przez Laurence'a z Tarbes. Tymczasem następują nowe powikłania Opróżnia się jedna ze stolic arcybiskupich i obejmuje ją biskup Forcade. Biskupstwo w Nevers jest przez dłuższy czas osierocone. Sprawujący w zastępstwie rządy wikariusz generalny wysłuchuje prośby Bernadetty. Szpital w Nevers jest przepełniony, gdyż nawet tak daleko, o sto trzydzieści mil od Paryża, zwozi się rannych Znaczna część dawnego zespołu pielęgniarek została wysłana na północ i zachód. Każda para rąk a zwłaszcza zręcznych rąk, jest gorąco pożądana. Bernadetta Soubirous zostaje zatem przydzielona jako pielęgniarka do szpitala w Nevers. Również i matka Maria Teresa nie chce pozostać bezczynna. Dom świętej Hildegardy opustoszał. Mistrzyni nowicjatu, choć jest tylko wykwalifikowaną nauczycielką, oddaje się również do dyspozycji szpitala. Zostaje przyjęta w charakterze siostry nadzorującej. I tu objawia się znowu nowa Bernadetta. Ciotka Bernarda lubiła podkreślać, że wszyscy Casterot są z urodzenia półlekarzami. Mają szczęśliwą rękę do chorych. Prawdziwość tego twierdzenia udowodniła nieraz Ludwika Soubirous, ratując małego syna Bouhouhorts oraz różne inne dzieci z sąsiedztwa przy rue des Petites Fossees. Teraz znów Bernadetta okazuje się z kolei prawdziwą Casterot. Nasuwa się przy tym uparcie myśl, że Pani, chcąc się przyczynić swym objawieniem do uzdrowienia świata, i pod tym względem trafny uczyniła wybór. Nikt w szpitalu nie domyśla się, że siostra Maria Bernarda jest sławną dzieweczką z Lourdes. Wszyscy widzą w niej zakonną pielęgniarkę, taką jak i inne. Co prawda wyróżnia się niezwykłymi, wielkimi oczami i miłym wyrazem twarzy. Z czasem wszyscy chorzy i ranni, nawet z tych sal, które nie są pod jej opieką, pragną mieć ją koło siebie. Przez całe dnie słychać głosy wzywające siostrę Marię Bernardę. Dotknięcie jej rąk ma kojący wpływ. Spojrzenie jej oczu jest pokrzepieniem. Wrodzona rezolutność, odziedziczona po ciotce Bernardzie Casterot a przygaszona życiem klasztornym, znów bierze w niej górę. W szpitalu znajduje się wielu żołnierzy z pułków z Tarbes, Pau i innych miast pirenejskich. Z nimi rozmawia Bernadetta w rodzinnej gwarze, którą zawsze jeszcze' uważa za milszą i łatwiejszą niż poprawną francuszczyznę. Gawędzi wesoło, dowcipnie odpowiada i zna się nawet na ich chłopskich żartach. Wszędzie, gdzie choć na chwilę się zjawi, pozostawia za sobą pogodniejszy nastrój i pociechę dla serc. Gdy trzeba ułagodzić niesfornego pacjenta, woła się natychmiast siostrę Marię Bernardę. Pracy jest ogromnie dużo, lecz im jej więcej, tym więcej sił przybywa Bernadetcie. Wygląda lepiej niż kiedykolwiek. Na policzki wracają rumieńce. Lekarze i księża opiekujący się szpitalem śpiewają hymny pochwalne na jej cześć, które docierają aż -do nowego biskupa, księdza Lelonge'a. Również i Maria Teresa Vauzous daje z siebie wszystko, daje więcej niż ją na to stać i zamęcza się aż poza granice swoich sił. Poświęca noce, zrzeka się odpoczynku. Niezmordowanie czuwa, aby przepisy lekarzy były ściśle wykonywane, posiłki podawane punktualnie, a jedzenie obfite i dobrze przyrządzone. Godzinami stoi w kuchni lub pralni i wydaje,-i przelicza, i zlicza po wiele razy z właściwą sobie nienasyconą skrupulatnością. Potem znów obchodzi wszystkie sale szpitalne od łóżka do łóżka i z troską w jasnych, głęboko osadzonych oczach pochyla się nad chorymi. Lecz ani jeden głos, domagający się jej obecności, nie odzywa się, choć bez najmniejszej wątpliwości rezultaty jej pracy są sto razy bardziej rzeczywiste aniżeli posługi Bernadetty. Zwraca się w najserdeczniejszy sposób do rannych i chorych, pisze za nich listy, obiecuje najbiedniejszym zatroszczyć się o ich przyszłość. A jednak mimo wszystko, gdy postać jej ukazuje się w drzwiach, cichy niepokój prześlizguje się między rzędami łóżek. Żołnierze mają wrażenie, że to oficer wysokiej rangi przychodzi na inspekcję, aby karać winnych. Pewnego wieczora Maria Teresa i Maria Bernarda siedzą same w pokoju, przeznaczonym na odpoczynek dla pielęgniarek. Nagle dawna mistrzyni przerywa milczenie: - Znam już teraz siostrę od wielu lat i proszę mi wierzyć, że mój szacunek dla niej rośnie z dnia na dzień. Zastanawiam się, jak siostra potrafi oczarowywać ludzi i w jednej chwili ujarzmiać nawet najbardziej opornych. Byłam kiedyś w Lourdes nauczycielką siostry. Teraz jednak uważam, że powinnam być jej uczennicą i zdobyć od niej trudną' umiejętność obchodzenia się z biednymi duszami ludzkimi, jakimi wszyscy jesteśmy. Jak siostra to robi, proszę mi powiedzieć, Mario Bernardo? Bernadetta odpowiada wielce zdziwiona: - Ależ proszę matki, co ja takiego robię? Wydaje mi się, że nie robię nic. - Otóż to właśnie, droga siostro - kiwa smętnie głową matka Vauzous. - O to właśnie mi chodzi. Siostra nie robi nic... Rozchodzi się wieść, że cesarz z cesarzową udali się do Anglii na wygnanie. Nowe nazwisko wyrasta olbrzymimi głoskami w nagłówkach gazet: Gambetta. Rozpętują się nowe walki, przywożą nowych rannych. Potem i to mija, jak mija wszystko. Lecz wypadki toczą się prędzej, aniżeli zrastają się pogruchotane kości, goją ropiejące jelita i inne rany wojenne. Upływa jeszcze kilka miesięcy, zanim klasztor świętej Hildegardy zaludnia się powracającymi siostrami. Maria Bernarda i Maria Teresa zostają również zwolnione. Pewnego wieczora wracają obydwie ostatni raz drogą ze szpitala do domu. Każda z małą walizeczką w ręku. Matka Vauzous spostrzega, że Bernadetta powłóczy z lekka lewą nogą. Nie mówi nic, gdyż' serce jej zaczyna trapić dawna podejrzliwość: - Aha, chce mi pokazać, jak bardzo jest zmęczona i wyczerpana długą służbą dla chorych. Przez kilka następnych nocy matkę Teresę Vauzous nawiedza pewien sen, który powtarza się z całą dokładnością. Widzi przed sobą grotę Massabielle. Nie jest to jednak ta dobrze znana grota, lecz otwarta czeluść, która mimo licznych płonących, świec prowadzi do piekielnych otchłani. W przepastnej głębi czai się wielki potwór, wtrącony tam przez pychę, zły duch. Obok groty szumi nie Gave, lecz inna rzeka, potężniejsza od Loary. Unosi się mgła. W płytkiej wodzie wzdłuż brzegów stoją setki postaci z brudnymi bandażami o kijach i o kulach, kaleki o drewnianych nogach. Wszyscy z utęsknieniem wpatrują się w grotę. Na jej tle ukazuje się Bernadetta, niedorosła dziewczynka, bawiąca się z innymi dziećmi. Tańczy z nimi w koło i klaszcze wesoło w ręce. Co chwila Bernadetta wybucha śmiechem tak głośnym i przenikliwym, że siostra mistrzyni nawet we śnie rumieni się ze wstydu. Wydaje się uśpionej, że rozbawione dziecko wyśmiewa się z całego świata. Sen ten, prześladujący ją przez szereg nocy, doprowadza Marię Teresę do głębokiego rozstroju. Czyżby w czternaście lat po objawieniach w Massabielle miała w tych przytłaczających serce nocnych marach dopatrywać się proroczego znaku, potwierdzającego jej dawne wątpliwości? Całymi nocami modli się o oświecenie. Prosi Boga, aby Maria Bernarda nie była tym, o co ją podejrzewa. Modli się, aby Maria Bernarda nie z chęci zwrócenia na siebie uwagi udawała kulawą, co wywołuje w duszy jej nauczycielki coraz to nowe fale ukrytej niechęci. Któregoś wieczora Maria Teresa wchodzi do celi Marii Bernardy. Twarz ma mizerną i poszarzałą jak po ciężkiej chorobie. - Niech mi siostra pomoże, Mario Bernardo - prosi, a całe jej zachowanie zdradza takie wzburzenie, o jakie nigdy by jej Bernadetta nie'podejrzewała. - Najchętniej, matko. Ale jak mogłabym matce dopomóc? - Tylko siostra może to zrobić, bo chodzi tu właśnie o siostrę. - O mnie? - pyta Bernadetta z przerażeniem. - Czy może zrobiłam coś złego? - Gdybym ja to wiedziała... - wybucha tamta. - Nie mam prawa przemawiać w ten sposób. Nie jestem spowiednikiem siostry, ani matką przełożoną, a nawet oni nie mieliby prawa do tego. Ale ja przecież proszę siostrę o pomoc, bo ta niepewność mnie zabija... - Jaka niepewność? O czym matka mówi? Maria Teresa opiera się o ścianę jak gdyby nie mogła utrzymać się na nogach. - Bernadetto Soubirous! Pomóż mi! Wciąż jeszcze nie mogę ci uwierzyć!... - Czy kiedyś w ostatnim czasie zdarzyło mi się powiedzieć nieprawdę? - dopytuje się Bernadetta cała drżąca. ?- Siostra nigdy nie mówi nieprawdy... a jednak wielka zagadka prawdy czy kłamstwa twego życia, szarpie moją duszę. - Nie rozumiem tego, matko - mówi cicho Bernadetta i spuszcza oczy. - Dotrzymałam danego sobie przyrzeczenia, siostro Mario Bernardo, i od początku nie rozmawiałam z siostrą już nigdy o jej objawieniach. Zdaję sobie sprawę, że złamanie tego postanowienia jest dowodem wielkiej mej słabości. Wiem też, jak niewybaczalnym błędem jest trwanie w wątpliwościach wbrew decyzji teologicznej komisji śledczej, wbrew sądowi biskupa a nawet wbrew opinii Ojca świętego. Bóg widzi przewrotność mego serca, ale i to, że nic na to nie mogę poradzić. I dlatego przychodzę do ciebie, siostro, prosić o ratunek. Bernadetta wolno i poważnie podnosi oczy na matkę Vauzous. - A w co matka nie wierzy? - O, to jest dobre pytanie, Mario Bernardo! Otóż wierzę ci, że miałaś wizje i to nawet kilkakrotnie. Nie mogę jednak uwierzyć, aby te wizje zwracały się do ciebie w patois i nazywały siebie po imieniu. Od wielu lat kłopoczę się o ciebie, modlę się za. ciebie i zastanawiam się nad tobą i mogę z tego zdać rachunek przed Bogiem. Poznałam twoje miłe, dziecinne, marzycielskie usposobienie. Twoją, że się tak wyrażę, artystyczną duszę. Twoja nieokiełznana fantazja objawiła mi się w szkicach, na których wzorowałaś swoje hafty. I myślę sobie, że może ta właśnie bujna fantazja dorzuciła swoje czary do rzeczywistych objawień, jakie miewałaś i potem ty sama nie mogłaś już oddzielić prawdy od imaginacji. Może nawet wtedy w owych sławnych dniach lutego babskie plotki, krążące koło twojej osoby, podsycały tę wyobraźnię do tego stopnia, że mogło ci się wydawać, żeś widziała i słyszała to, co ci po prostu wmówiono. Wiem już teraz, że potrafisz czarować dusze ludzkie jak nikt inny. Jest to dar Boży, lecz dar bardzo niebezpieczny. Byłaś wtedy dzieckiem. I dziś jeszcze nim jesteś. Nie umiałaś przeciągnąć linii między prawdziwą wizją a fantazją. Wielokrotnie opowiadana przez ciebie historia stawała się dla ciebie samej coraz to bardziej rzeczywista. I gdyś już raz, weszła na tę drogę, nie było z niej powrotu. Dzięki wrodzonej umiejętności zdobywania serc, pozyskałaś dla swej sprawy panów z komisji, tak jak już poprzednio swym opowiadaniem potrafiłaś wzruszyć do łez czcigodnego biskupa z Montpellier. Czy nie tak mogłaby się przedstawiać prawda w całej tej historii? Przyznaj sama, drogie dziecko! - Nie! Nie tak było, matko - odpowiada Bernadetta spokojnie. - O, gdybyś mogła mnie przekonać, wybawiłabyś mnie ze strasznych katuszy. Niegodna ja kobieta, poza zwykłymi niedowiarkami, jestem prawdopodobnie jedyną istotą, która jeszcze wątpi! Jest mi niesłychanie trudno mówić w ten sposób, ale.. Mario Bernardo, daj mi jakiś znak, który by mnie zdołał przekonać! - Czy uzdrowienia przez źródło nie są znakiem? - pyta Bernadetta po długim milczeniu. - Są, droga siostro, są. Największym, jakiego można żądać. Lecz ja wciąż jeszcze szukam znaku, który by się odnosił osobiście do ciebie, Mario Bernardo... Niech, siostra posłucha. Opowiem zdarzenie z okresu mego nowicjatu. Żyła wtedy jeszcze w naszym Zgromadzeniu stara siostra Rajmunda. Była bardzo podobna do naszej zmarłej niedawno siostry Zofii, lecz w swoim czasie pracowała o wiele więcej i ciężej. Pielęgnowała niedołężnych starców w przytułku i szpitalu w Nimes, a przyzna siostra, że jest to najokropniejszy rodzaj pracy. Lecz siostra Rajmunda była oprócz tego zawsze pierwsza w modlitwie i rozmyślaniu. A przy tym cicha i wesoła jak dziecko. Świat nie wiedział o niej nic. Nie opowiadała o sobie, że miewa objawienia. Gazety o niej nie pisały ani nie wychwalali jej biskupi. Nikt, oprócz może spowiednika, nie znał jej pełnej łaski duszy. Aż do chwili jej śmierci nikt z nas się nie domyślał, że otrzymała najpiękniejszą z wszystkich łask: stygmaty na wnętrzach dłoni. Bernadetta potrząsa głową gwałtownie a nawet ze Zzniecierpliwieniem. - Myślę, że nie mogę matce nic pomóc - mówi krótko. Potem siada na brzegu swego łóżka i trwa nieporuszona. Również i matka Vauzous wpatruje się "W nią bez słowa. Mija długa chwila. Wreszcie Bernadetta podnosi głowę, jakby nagle wpadła na jakąś myśl, i uśmiechając się słabo szepcze. - Może jednak znalazłam dla matki znak. - Wolno podnosi suknię i odkrywa lewą nogę. Pokazuje kolano okropnie zniekształcone guzem wielkości głowy dziecka. Starszej zakonnicy robi się słabo na ten straszny widok. Cofa się ku drzwiom, znów wracaj chce coś powiedzieć, otwiera usta, lecz żadne słowo nie chce przejść jej przez wargi. Nagle pada na kolana u stóp Bernadetty, jakby rażona poznaniem tajemniczego związku. NIE DLA MNIE PŁYNIE ŹRÓDŁO... A taki oto jest mistyczny związek rzeczy, którego poznanie jak błyskawica olśniło Marię Teresę Vauzous, w chwili gdy padła na kolana przed okrutnym znakiem, pokazanym jej przez Bernadettę. Dziewica z Massabielle wybrała sobie niewinne stworzenie za narzędzie i jako pierwsze zlecenie włożyła mu w usta z uporem powtarzane nawoływanie do pokuty, choć to nieświadome dziecko nie może nawet zrozumieć tego wołania do grzeszników całego świata. Pokuta, pokuta, pokuta! Wciąż to samo! Świat jest brudny! Świat jest chory! Niech się Pani modli za grzeszników i za chory świat! Pokuta zmywa grzech, grzech, który zaciemnia chorobę. Wołanie o pokutę jest tylko przygotowaniem dla właściwego planu Pani. W okolicznościach niesamowitych dławienie się ziemią, wymioty nie domyślająca się niczego dziewczynka wygrzebuje z ziemi cudowne źródło. Źródło to przez niepojęte uzdrowienia objawia światu swoją moc i wprowadza w poruszenie niemal całą kulę ziemską. Rozpoczyna się walka z a lub przeciw niemu. Przez odkrycie źródła rola dziecka jest skończona i Bernadetta wydaje się być zwolniona ze służby u Pani. Władza kościelna poddaje niezwykłe zjawiska najskrupulatniejszym, a nawet nieprzychylnym badaniom trwającym całe cztery lata. Dopiero potem Kościół uważa się za pokonanego i uznaje nadprzyrodzony charakter owych zjawisk. A co dzieje się z Bernadettą, pośredniczką między Panią a światem? Biskup z Tarbes prędko zrozumiał swój obowiązek opieki Kościoła nad tym cudownym kwiatem Bożym. Zasadza go w jednym z najsłynniejszych ogrodów klasztornych Francji, aby kwitł tam w ukryciu i dążył do doskonałości, osiągalnej jedynie dla ludzi Bogu poświęconych, dostosowanej choć w pewnej mierze do otrzymanej niegdyś łaski.. Pomiędzy ogrodniczkami tego zakonu, dziwnym zrządzeniem Opatrzności znajduje się także matka Maria Teresa, córka generała Vauzous. Zadaniem jej jest wychowanie i urobienie pewnego typu zakonnicy, jakiego życzy sobie tysiącletnia mądrość Kościoła, znająca tak dobrze człowieka oraz' jego możliwości. W dziewięćdziesięciu pięciu wypadkach na sto udaje się choć nieraz różne indywidualności sprowadzić do tego jednego wypróbowanego szablonu. Tak jednak dziwnie się dzieje, że matka Vauzous, na zewnątrz najdoskonalsza przedstawicielka tego typu, walczy w swej nienasyconej, gorącej duszy z samowolnym i silnym ja, które mimo całej ascezy i dyscypliny zaledwie zewnętrznie i pozornie dostosowuje się do przeciętności. Jej pochodzenie i krew, wykształcenie, inteligencja i wrodzona energia, są nieustanną -pokusą dla jej głęboko ukrywanej pychy. Nieugięta siła jej osobowości jest powodem,' dla którego matka Vauzous nie może się uporać ani z sobą, ani z Bernadettą. Bo i Bernadetta jest twarda jak diament. Konfliktu tego nie można jednak ująć w jakąś duchową arytmetyczną formułkę. A więc po omacku odbywa się proces przyciągania i odpychania. Nikt o tym nie wie, nawet spowiednik, a najmniej zdaje sobie z tego sprawę sama matka mistrzyni. Wciąż na nowo znajduje w Bernadetcie coś gorszącego. Gorszyła się nią już w Lourdes. Wtenczas jednak gorszyli się nią wszyscy, nie tylko władze świeckie, ale i księża, dziekan Peyramale i biskup Bertrand Severe. Aż do ostatecznego orzeczenia komisji nie mieli tak samo jak jej nauczycielka zaufania do małej Soubirous. Na swoje nieszczęście Maria Teresa Vauzous mimo jasnej jak słońce wymowy faktów jest skazana nadal na dręczące wątpliwości w stosunku do istoty wybranej. Szuka ratunku "w nieustannej modlitwie. Wydaje się jednak, że modły jej nie zostają wysłuchane. Każde nieopatrzne choćby najniewinniejsze słówko czy postępek Bernadetty na nowo wytrąca ją z równowagi. Niech sobie wszystko będzie sto razy udowodnione, lecz ona w.najgłębszej skrytości ducha nie może i nie chce pojąć, dlaczego ta, jakby się zdawało zwykła, powierzchowna i w gruncie rzeczy uparta istota miałaby być wybrana spośród ludzi? W najciemniejszych zakamarkach jej duszy krwawi okrutne pytanie: Dlaczego ona, a nie ja? I drugie jeszcze okropniejsze: Czy wobec tego moja droga, droga wiecznego rozpaczliwego wysiłku woli jest właściwa, jeśli ktoś inny bez najmniejszej świadomej ofiary lekko może wytańczyć sobie niebo? W ciągu długich lat udaje się Marii Teresie ukryć to dręczące rozdwojenie duszy przed Bernadettą i wszystkimi innymi, a nawet przed własnym sumieniem. Dopiero powtarzający się kilkakrotnie sen o piekielnej otchłani w "Massabielle rozdziera ukrywającą je zasłonę z mgły. I wtedy ona, uosobienie hartu załamuje się i żąda od biednego dziecka dowodu łaski, której rzekomo dostąpiło. I o dziwo, dowód ten otrzymuje i w nagłym olśnieniu pojmuje go. Bernadetta nosi stygmat. Stygmat śmiertelnej choroby. Ta, która mocą Najświętszej Dziewicy wywołała z niczego źródło tysiąca cudownych uzdrowień, przez tę chorobę staje się protagonistką wszystkich chorych świata. Do wszystkich cudów, których Bóg przez, jej ręce dokonał, dorzuca jeszcze jedną łaskę, łaskę cierpienia, łaskę naśladowania Chrystusa. Matka Vauzous jest bliska zemdlenia. Leży na podłodze z twarzą ukrytą w kościstych dłoniach. Myśl jej nie może objąć straszliwego, a zarazem wspaniałego losu dziewczynki Bernadetty. Druzgocąca siła i niesamowitość cudu zmiażdżyły ją i rzuciły o ziemię. Lecz ta, na którą spadła ta straszliwa łaska, -zakryła już kolano i siedzi ze spokojnym uśmiechem, "jakby to wszystko było samo przez się zrozumiałe i nie mogło inaczej. Matka Vauzous w chwili nagłego olśnienia trafną postawiła diagnozę. Guz na kolanie Bernadetty nie powstał z przejściowej infekcji. Jest i pozostanie oznaką śmiertelnej choroby. Gruźlica kości jest jedną z najdłużej wlokących się i zarazem najboleśniejszych nieuleczalnych chorób. Dłuższe przerwy podkreślają jeszcze ostateczną beznadziejność. W okresach nasilenia choroby jako dodatkowa okrutna komplikacja występuje zapalenie nerwów. Męka dziewczynki z Lourdes trwa nie siedem dni, lecz siedem lat. A siedem lat oznacza dwa tysiące pięćset pięćdziesiąt dni. Bernadetta znosi chorobę w podobny sposób, w jaki znosiła wszystko, co życie jej przyniosło, bez zastanawiania się i z całkowitym poddaniem. Tak samo spełniała życzenia Pani, jedząc gorzkie zioła, łykając mokrą ziemię i zdobywając się na dwukrotne ciągu jednego dnia pójście do jaskini lwa, czyli na probostwo do -yramale'a. Z równym poddaniem znosiła przesłuchania sądu, ba-ia psychiatry, głupie wypytywania ciekawych, obelgi, wyzwiska i inne przykrości. A więc i teraz przyjmuje chorobę jako rzecz całkiem naturalną, ani jednym słówkiem nie wspomina tajemnicy, która jej sercu została objawiona i którą przeniknęła matka Vauzous. Któregoś dnia mówi do Natalii: - Zesłano na mnie tę chorobę, bo rzeczywiście nic innego nie można ze mną począć... W tych żartobliwych słowach nie ma ani śladu szablonowej pokory. Nie różnią się niczym od odpowiedzi, jaką Bernadetta dała przełożonej, matce Imbert pierwszego dnia swego pobytu w klasztorze, gdy ją stara zakonnica zapytała, co umie: Oh, pas grand cłiose, Madame la Superieure. Odpowiedź ta wcale nie wypłynęła z pokory, lecz z cnoty jeszcze rzadszej, z najtrzeźwiejszego i najsurowszego sądu o sobie, którego zachwiać nie zdołały ani łaska niebios ani zachwyt świata. W czasie długiej choroby Bernadetta ani przez chwilę nie gra roli bohaterki czy mężnej cierpiętnicy. Gdy bóle stają się nie do zniesienia, skarży się i żali i prosi o uśmierzające leki. Gdyby matka Vauzous była kiedykolwiek chora - ale nigdy nie bywa - mimo najstraszliwszych cierpień nie wydałaby z siebie jęku, lecz jak sztywna i blada królowa średniowieczna znosiłaby swe męki w milczeniu, składając je Bogu w ofierze. Inaczej Bernadetta. Nie myśli wcale o składaniu ofiary z rzeczy nieuniknionych i nie liczy skrycie na nagrodę. Tylko dlatego ukrywała tak długo okropny guz na kolanie, aby nie zwolniono jej z pracy w szpitalu. Teraz nie potrzebuje już dłużej milczeć. Jeśli jednak powstrzymuje się o ile tylko może od głośnych skarg, robi to ze strachu, aby jej nie wysłano do infirmerii. Chce koniecznie zostać w domu, tak jak jej zmarła przyjaciółka, siostra Zofia. Choroba leży przed Bernadettą jak potężna góra, przez którą własnymi słabymi rękami musi się przekopać, aby dotrzeć do światła. Przekopuje się przez setki dni nie tracąc odwagi, z pogodną wytrwałością dobrego robotnika. Pracuje niezmordowanie, bez wytchnienia. Leżenie staje się trudną sztuką tak samo zresztą jak siedzenie, jak każdy ruch w łóżku, oddychanie, zasypianie czy przebudzenie. Z całkowitą wyłącznością, z jaką kiedyś uprawiała hafty, oddaje się teraz chorobie. Nie okazuje zniecierpliwienia. Ani razu nie wypowiedziała życzenia, aby to się już raz skończyło. Siostry zakonne stwierdzają z największym zdziwieniem, jak bardzo Maria Bernarda jest przywiązana do życia, mimo że stało się ono dla niej jedynie pasmem okrutnych cierpień. Próchnienie kości w nogach i łopatkach wymaga od czasu do czasu zabiegów chirurgicznych, w takich okresach Bernadetta musi być przenoszona do infirmerii. Kiedy po dokonanej operacji wolno jej wrócić do domu macierzystego, mimo wielkiego wycieńczenia z całą radością obchodzi tę uroczystą chwilę. Dawna umiejętność Bernadetty przemieniania dusz ludzkich potęguje się jeszcze w czasie choroby. Siostry z Nevers poznały już teraz, jak cenny skarb został im powierzony. Cela Marii Bernardy, mimo że nic się w niej nadzwyczajnego nie dzieje, staje się ośrodkiem całego domu. Tak jak i przedtem dziewczynka z Lourdes nie mówi nigdy nic takiego, co by wykraczało poza ramy zwykłej, uchwytnej rzeczywistości. Z ust jej nie płyną żadne budujące napomnienia ani mistyczne wskazówki. Jednak tu i ówdzie w najprostszych jej odpowiedziach przebłyskuje ukryte znaczenie, które dopiero o wiele później zostaje zrozumiane i wyciska łzy z oczu siostry Natalii, a nawet natki Imibert. Na czele takich przemienionych dusz znajduje się Maria Teresa Vauzous. Choć przemiana ta jest również wynikiem surowej dyscypliny wewnętrznej. Po porażce 'poniesionej za sprawą Bernadetty, matka Vauzous widzi niewłaściwość swojej własnej, żelazną wolą zakreślonej, drogi do zbawienia. Wyrzeka się jej i obiera inną, skromniutką ścieżkę najprostszej pokory, tak przeciwnej jej naturze. Przede wszystkim ta generalska córka bierze na siebie spełnianie wszystkich posług przy wciąż nad nią górującym dziecku ludu. Z żarliwą zachłannością służy Bernadetcie we dnie i w nocy-Na skutek tego matka przełożona bywa nieraz zmuszona łagodzić spory między dawną mistrzynią nowicjatu a drugą asystentką Natalią, która nie chce się dać odpędzić od ukochanej siostry Marii Bernardy. Niestety, o ironio! Bernadetta wcale nie czuje się szczęśliwa, kiedy jej była nauczycielka i mistrzyni z właściwą sobie nieustępliwością spełnia przy niej wszystkie posługi. Wprost przeciwnie, jest zawstydzona i zmieszana tą niestosowną zamianą ról. Wobec tego dawna plaga mimo całego poświęcenia i nawrócenia staje się nową plagą i nadal wisi jej mad głową. Postęp choroby sprawia, że Bernadetta już w drugim roku nie może chodzić. A że chce brać udział we wspólnych modlitwach i posiłkach, trzeba ją nosić do kaplicy i refektarza. I znowu powstaje konkurencja między Marią Teresą a siostrą Natalią. Tym razem jednak nietrudno jest matce Imbert rozstrzygnąć spór między nimi. Natalia jest delikatnym i słabym stworzeniem. Matka. Vauzous, silna i muskularna, posiada dość siły, aby unieść w swych ramionach też takie ciężary jak Bernadetta. Kilka razy dziennie bierze dziewczynę na ręce i niesie ją z największą ostrożnością po schodach, przy czym chora wygląda zwykle na ogromnie zmieszaną. Już od dość dawna omawiały siostry między sobą pewną sprawę, lecz z nieokreślonych powodów żadna z nich nie odważyła się jeszcze wystąpić otwarcie z wyraźną propozycją. Od kilku tygodni Bernadetta miewa się znacznie lepiej i nawet przybrała na wadze. Pewnego dnia po skończonym obiedzie zwraca się do niej matka Imbert: - Jestem zupełnie pewna, drogie dziecko, że i ty nieraz myślałaś o tym samym, co i my wszystkie. Byłaś jednak zbyt cierpiąca, aby można było brać pod uwagę możliwość dalszej podróży- - Nie wiem naprawdę, co przewielebna matka ma na myśli - odpowiada ostrożnie Bernadetta. Matka Imbert uśmiecha się z przymusem: - Czyżbyś nie pomyślała o tym, aby dobrodziejstwo, które za twoim pośrednictwem spłynęło na świat, wykorzystać również i.dla siebie? - Co matka chce przez to powiedzieć? Jestem przecież taka głupia... - W stanie obecnego polepszenia, kiedy siostra czuje się trochę silniejszą, można by z całym spokojem zaryzykować jazdę do Lourdes.' - O nie, proszę matki, to' niemożliwe - odpowiada prędko i jakby z przestrachem Bernadetta. - Dlaczego niemożliwe, droga córko? - Bo źródło jest nie dla mnie, wielebna matko. Zakonnice siedzą przy stołach w zupełnym milczeniu. Wreszcie odzywa się Natalia: - Nie rozumiem tego. Dlaczego źródło miałoby właśnie dla siostry okazać się bezskuteczne? - Nie, nie, źródło jest nie dla mnie - z uporem powtarza Bernadetta. - Skąd siostra o tym wie?, - pyta Maria Teresa Vauzous, ogarniając chorą długim spojrzeniem. - Po prostu wiem - kiwa głową Bernadetta. - Czy to Pani siostrze o tym powiedziała? - pyta matka Vauzous. - Pani nie rozmawia już ze mną... - A może Pani dała to jakoś do zrozumienia? - O nie, Pani nie zajmuje się już tymi sprawami... I zanim skieruje rozmowę na inny temat, raz jeszcze powtarza krótko: - Po prostu wiem... DIABEŁ PRZEŚLADUJE BERNADETTĘ W czasie dwóch ostatnich lat życia Bernadetta wychudła przeraźliwie i wygląda jak cień. Jednak choroba wydaje się jakby zahamowana, a raczej można by sądzić, że doszła do stadium samo-wyczerpania. Coraz rzadsze są ataki straszliwych, nocnych bólów. Za to zaczynają ją niepokoić nieznane dotąd duchowe przypadłości. W okresie zdrowia Bernadetta nigdy nie bywała ofiarą skrupułów ani przesadnego poczucia winy. Przeciwnie. Zniewalającymi czarem tej duszy była jej' niezmącona pogoda i pewność całkowitego bezpieczeństwa. Teraz jednak Bernadetta staje się nagle najczulszym i najwrażliwszym instrumentem własnego sumienia. W pozornej bezsensowności życia kaleki coraz jaskrawiej występują obrazy przeszłości, wspomnienia Lourdes i zdarzeń sprzed lat, lecz równocześnie tym silniej dręczą ją jakieś dziwne wyrzuty sumienia i wątpliwości. Powoli teraźniejszość stapia się w jedno z tym, co było kiedyś. Zdarza się na przykład, że siostra Natalia podchodząc do łóżka chorej zastaje ją zalaną gorącymi łzami. - Na Boga! Co się siostrze stało? - O, ja się przecież tak szkaradnie zachowałam, siostro... - Co tam opowiadasz, moja przyjaciółko? Wobec kogo zachowałaś się tak brzydko? - Ależ tak, Natalio! Zachowałam się tak okropnie wobec mojej matki. Dopiero co... - Mario Bernardo! Przecież matka siostry nie żyje już od dziesięciu lat! - Była właśnie zupa cebulowa na obiad i. mama podsunęła mi pełny talerz. A ja się rozzłościłam, Bóg wie czemu, i zaczęłam jej wymyślać: Zabieraj sobie swoją zupę cebulową, mam jej już potąd. Zapachu jej wprost nie znoszę. I naprawdę tak powiedziałam... - Ale to było już tak dawno, co najmniej przed szesnastu laty... - dziwi się kiwając głową Natalia. - Nic nie było dawno, nic nie minęło, wszystko to ciągle jest... - szlocha Bernadetta. - O, moja biedna matka. Jak ciężkie miała życie, a ja byłam dla niej wprost okropna... Innym razem zerka ku Marii Teresie Vauzous. - Matka wcale nie wie o tym, że kiedyś wydarłam dwie strony z katechizmu. - O jakim katechizmie siostra mówi? - No przecież o moim własnym ze szkoły. - Jeszcze go pamiętasz, drogie dziecko? - Czy pamiętam? Ależ proszę matki, on jest między moimi rzeczami, a te dwie kartki wydarłam tylko ze złości. Gniewałam się okropnie na Jankę Abadie, że się tak popisywała swoją mądrością. Wszędzie, na każdym kroku... Obok matki zjawia się w jej myślach postać starej siostry Zofii, której jasne przypomnienie zostaje również zaciemnione podobnymi wyrzutami sumienia. - Oj, siedziała obok mnie przez kilka godzin - opowiada Bernadetta niejeden raz siostrze Natalii. - A ja rysuję i haftuję jak opętana, a przecież ona biedaczka nie może mówić ani się wypowiedzieć. I porusza wciąż wargami, bo chce coś powiedzieć. A ja nie zwracam na nią najmniejszej uwagi i myślę sobie, że i tak jej nie zrozumiem i nie staram się jej pomóc, Natalio, nie pomagam jej. Jezusie, Maryjo, jak można być tak złym... Wiele podobnych małych grzechów występuje na światło dzienne jak krople krwi jej serca. Jakąkolwiek inną osobę, zadręczającą się boleśnie takimi drobiazgami, można by posądzić o afektację i przesadę. Bernadetta wyrzuca je z siebie z taką żywiołową szczerością, że Natalia i inne siostry słuchają tego ze łzami w oczach. W miarę jak przeszłość nabiera coraz żywszych barw, teraźniejszość staje się blada i nieważna. Po otrzymaniu depeszy od braci, donoszących o śmierci młynarza Franciszka Soubirous, Bernadetta w milczeniu robi znak krzyża i nie odzywa się ani słowem. Czeka ją jednak jeszcze jedna niezwykła próba, która wywołuje niemałe przerażenie w klasztorze świętej Hildegardy. Dusza ludzka, choć tak bardzo tęskniąca do światła, zapuszcza korzenie w ciemność i grozę. Dusza Bernadetty ,nie jest wyjątkiem pod tym względem. Już w odległych czasach dzieciństwa, zanim jeszcze dostąpiła szczęścia oglądania Niebiańskiej Dziewicy, jej oczy wizjonerki miały dar widywania przeróżnych twarzy i kształtów w ramach najzwyklejszych przedmiotów. Plamy wilgoci na ścianach więziennego mieszkania, chmury w Bartres, białe.kamienie w rzece Gave i innych strumieniach, liście poruszane lekkim wiatrem, języki ognia w kominku - wszystko tworzyło ramy dla kłębowiska obrazów, wyzwalających się z wnętrza tego dziecka. Większość tych obrazów nie należała jednak do krainy dobra, wdzięku ani nie przedstawiała rzeczy zwykłych, obojętnych, lecz, przeciwnie, powstawały one chyba w królestwie złego ducha. Trudno to zrozumieć, zważywszy, jakie dążenie do piękna promieniowało z całej istoty Bernadetty. Plamy na ścianie tworzyły postać kozła. Rozedrgana luka między listowiem przybiera kształt złośliwego gnoma-potworka. Kamienie w rzece stawały się czaszkami topielców. A wszystko razem składało się na rydwan dla nieWypowiedzianego strachu, rozpierającego serce pirenejskiego dziecka. Już w bardzo wczesnych latach nauczyła się Bernadetta kojarzyć ów strach z istotą i imieniem złego ducha. I oto teraz, kiedy prąd jej życia przebija się przez ostatnią już cieśninę, zdradliwe wiry tego strachu spiętrzają się nad jej głową, by w końcu spaść na nią huczącym wodospadem. Mogłoby się wydawać, że dusza ogarnięta łaską, zanim opuści ziemię na wyższy rozkaz, musi w mękach wydać z siebie wszystkie wstrętne twory wyobraźni, jakie czyhają również i na jej dnie. Jak nigdy przedtem, ożywione są teraz biało tynkowane ściany celi czy infirmerii, sylwetki drzew widocznych przez okno, kształty i cienie wyłaniających się z półmroku przedmiotów. Czyż grota Massabielle nie była zbiorowiskiem brudu i nieczystości, zanim została wyzwolona i wywyższona? Czyż i rzeka Gave nie protestowała wściekłym rykiem przeciwko wywłaszczeniu z niej szatana? Czyż nawet Pani sama nie musiała surowym spojrzeniem ujarzmiać szatańskich mocy, które mimo jej obecności rozpętały się na rozpędzonej rzece. Zły duch krążył ciągle koło jej duszy i straszył. Innymi słowy Bernadetta znów jest nagabywana przez szatana. Jest to mizerny diabeł, który nic jej nie może ofiarować. Nie roztacza przed nią bogactw tego świata, gdyż dziecko biednych Soubirous nie zrozumiałoby tej pokusy. Nie nęci jej soczystą brzoskwinią ten chwyt udałby się może jeszcze z matką Vauzous. Dogorywające ciało Marii Bernardy nie pragnie już niczego innego, jak tylko ulgi w cierpieniach. Szatan ma z nią trudne zadanie. Nie pozostaje mu nic innego, jak wysłanie do niej całkiem zwykłego diabła w prymitywnym wydaniu, diabła, który ukrywa się w czeluściach pdrenejskich, pod lodowcami Pic du Midi, czy Vignemal. Ten nie stosuje finezyjnej sztuki uwodzicielskiej, lecz pospolitym strachem i groźbami nęka swe ofiary. I tak się dzieje, że Bernadetta, dziecko ludu, mimo że osiągnęła najwyższy stopień wyrobienia duchowego, narażona jest na ataki zwykłego diabła z rogami i ogonem, takiego jaki od setek lat żyje w wyobraźni prostego ludu z Bigorre. Z hukiem szumi koło jej łóżka jako rzeka Gave i ryczy swoje groźne: uciekaj, ratuj się! Pod postacią czarnych świń chrząkając i kwicząc przewala się przez jej zdyszaną pierś. Przybiera najohydniejsze ludzko-zwierzęce kształty i połączenia. Czasami zjawia się jako pstrokaty pajac z pochodnią w ręku i chce ją podpalić. To znów upodabnia się do Vitala Dutoura, prokuratora cesarskiego, któremu z żółtawej łysiny wyrastają dwa zakrzywione koźle rogi. Dziwne, że z wszystkich jej prześladowców diabeł upatrzył sobie właśnie osobę Dutoura, od którego Bernadetta bezpośrednio mniej ucierpiała, aniżeli od Jacometa, sędziego Rives'a, szpicla-prowokatora, czy rudego psychiatry. - Zastanów się dobrze, co mówisz, mała - radzi diabeł-Dutour z piekielnie czerwonym, zakatarzonym nosem. Bernadetta jęczy. Diabeł-Dutour jest bardzo przyjacielski. - Mam nadzieję, że nie odtrącisz ręki, którą ci podaję, jako ostatnią deskę ratunku... - Apage satanas - krzyczy Bernadetta, tak jak ją nauczono i obolałą ręką kładzie znak krzyża na twarzy i piersi. Raz po raz "taki rozpaczliwy okrzyk przeszywa mocną ciszę uśpionego domu! Zaraz zjawiają się zakonnice. Jedna po drugiej wchodzą do pokoju chorej, aby wypróbowanymi modlitwami wspomagać ją w walce z wielkim napastnikiem, - O, drogie siostry - szepcze Bernadetta szczękając zębami. - Jak on mnie dziś znów.dręczy... Matka Vauzous jest odważną bojowniczką. I za jej modlitwę, wypowiadaną tonem wojskowej komendy, chowa Bernadetta swoją drżącą duszę. Tego samego roku po uroczystości Trzech Króli lekarz domowy doktor Saint-Cyr oświadcza .matce Józefinie Irńbert, że "w najbliższym czasie należy się liczyć ze śmiercią biednej męczennicy. Matka przełożona udaje się natychmiast do biskupa Lelonge'a. Biskup z Nevers zawiadamia biskupa z Tarbes. Nie jest nim już Bertrand Severe Laurence, lecz jego następca nazwiskiem Pichenot. Gdy biskup Laurence wraz z biskupami całego świata został zawezwany przez Piusa IX na Sobór Watykański, był już osiemdziesięcioletnim schorowanym starcem. Usiłowano go powstrzymać od tej uciążliwej podróży. Jednak biskup, który swego-czasu tak długo zatruwał życie Pani, odpowiedział swoim doradcom: - Czy uważacie panowie, że grób w Rzymie jest zbyt marnym, celem podróży, dla którego nie warto się przejechać trzydzieści godzin koleją? - Starzec osiągnął ten właśnie cel podróży. Następca jego Pichenot wysyła dwóch uczonych teologów seminarium, w Tarbes do Nevers,. którzy wraz z dwoma uczonymi teologami tamtejszego seminarium tworzą znów rodzaj nowej komisji. Zadaniem ich jest sporządzić ostatnie zestawienie cudownej historii, póki jeszcze główny świadek ma zupełną przytomność. Zniekształcone pogłoski o trapiących Bernadettę wyrzutach sumienia i napaściach złego ducha nie wiadomo jaką drogą dotarły przez mury klasztoru do świata. .Jedna z gazet pozwala sobie napisać, że skrupuły sumienia umierającej cudotwórczyni z Lourdes są wyraźnym, dowodem, jak bardzo się boi zbliżającego się rozrachunku z niebem za oszukańczą historię z cudami. Pewnego mroźnego dnia zimowego matka Józefina Imfoert z tymi słowami zbliża się do łóżka chorej Bernadetty: - Moje drogie dziecko, księża biskupi z Nevers i z Tarbes pragnęliby raz jeszcze usłyszeć z twoich ust potwierdzenie tego, co Najświętsza Panna przez ciebie i dla ciebie uczyniła. Przysłali więc czterech uczonych księży, którzy dzisiaj po południu mają przyjąć od ciebie uroczyste wyznanie o objawieniach, którymi zostałaś zaszczytnie wyróżniona. Na twoją cześć obecna przy tym będzie przewielebna matka generalna oraz Rada naszej kongregacji. Gdyby Bernadetta miała jeszcze choć kroplę krwi w twarzy, zbladłaby na tę wiadomość. Lecz zamyka jedynie oczy i oddycha z trudem. Przełożona stara się ją uspokoić i dodać odwagi: - Przyjmij to, Mario Bernardo, jako obowiązek posłuszeństwa. Będę czuwała nad tym, aby cię zbyt nie zmęczyli. Masz na to moje słowo... Uroczysty akt odbywa się w obszernej zimnej komnacie, w której ustawiono w półkole dwadzieścia cztery fotele. W chwili gdy poprzedzana przez matkę Imbert i matkę Vauzous ukazuje się w pustej sali Bernadetta niesiona na noszach, wszyscy podnoszą się z miejsc. Pierwsza wstaje pochylona wiekiem matka generalna, za nią osiem czcigodnych sióstr z kapituły Zgromadzenia, wikariusz generalny z Nevers, wysłannicy biskupów i pozostali księża.. Zakonnice miejscowe tłoczą się skromnie pod ścianami. Najstarszy z uczonych teologów pochyla się z troskliwą delikatnością nad Bernadettą. - Będziemy się starali unikać wszystkiego, co mogłoby siostrę zmęczyć. Ma być odczytany protokół komisji śledczej, sporządzony w roku 1858. Są w nim spisane wszystkie ówczesne wypowiedzi siostry sprzed lat dokładnie dwudziestu. Prosimy siostrę jedynie o potwierdzenie tamtych zeznań. Czy siostra czuje się na siłach? Bernadetta spogląda na niego wielkimi, pełnymi lęku oczami i zaledwie dostrzegalnie kiwa głową. Czy to jeszcze jedno przesłuchanie? Monotonny głos czytającego obija się o jej uszy. Jakby z niezmierzonej dali dociera do niej opowiadanie o czternastoletnim dziecku, które szukając chrustu spotkało jakąś piękną panią. Długie, bardzo długie to opowiadanie, a lodowate zimno coraz więcej obezwładnia członki chorej. Słaby oddech unosi się parą z jej ust. Bernadetta natęża wszystkie siły, aby sprostać temu przesłuchaniu. Po pierwszym rozdziale opowiadania odzywa się łagodny głos przewodniczącego: - Siostro Mario Bernardo, czy może siostra raz jeszcze potwierdzić prawdziwość tego, co siostra w tej chwili usłyszała? Błagalnymi oczyma patrzy Bernadetta w pustą przestrzeń, po czym słabym, dziecinnym głosikiem szepcze: - O tak, o tak, widziałam Ją... Głos czyta dalej. Czas zdaje się nie posuwać wcale. I wciąż na nowo stary kapłan zapytuje ostrożnie: - Siostro Mario Bernardo, czy może siostra potwierdzić prawdziwość tego, co siostra w tej chwili słyszy? I wciąż z oczami błagalnie wpatrzonymi w dal powtarza Bernadetta te same słowa: - Widziałam Ją, tak, widziałam Ją... Gdy po godzinnym przesłuchaniu zaniesiono ją z powrotem do celi i zostawiono sam na sam z siostrą Natalią, sztywność jej członków zaczyna ustępować i biedna Bernadetta wybucha straszliwym spazmatycznym płaczem wydaje się, że mizerne resztki jej ciała rozpłyną się w tych gorzkich łzach. - O Boże mój - szlocha rozpaczliwie, gdy już jest zdolna coś Wymówić - będą przychodzili jeszcze i jeszcze, jutro i pojutrze i będą pytali, pytali aż do ostatniego dnia... Natalia klęczy obok niej i kładzie rękę na jej czole. - Złożyłaś już teraz uroczyste wyznanie prawdy, droga przyjaciółko. Nikt nie będzie ciebie więcej dręczył.,. - O nie, wiem o tym lepiej niż ty - jęczy Bernadetta. - Będą mnie dręczyć tak długo, póki żyć będę. I będą minie pytać wciąż na nowo... Jak tylko stąd wyjdą, zdążą już zapomnieć i znów będą chcieli usłyszeć od początku. I wreszcie, gdy się już zmęczyła płaczem, mówi żałośnie: - Oni nie chcą, nie chcą mi uwierzyć... Zresztą ja to rozumiem... Za dużo było łaski dla takiej, jak ja... Po tym wybuchu Bernadetta wydaje się zasypiać. Siostra Natalia siedzi cicho obok niej. Lecz wtem chora podnosi głowę. - Czy mogę prosić siostrę o podanie mi mego białego woreczka? Siostra Natalia wyjmuje z szuflady odwieczny, wypłowiały woreczek, który Bernadetta jako uczennica nosiła stale przy sobie. Był w nim kiedyś elementarz, katechizm, skórka chleba, kawałek rozpoczętej pończochy, kryształek lodowatego cukru i mały osiołek z ułamaną nogą. I gdy teraz Natalia wysypuje na kołdrę zawartość sakiewki, wypada z niej elementarz i osiołek z ułamaną nogą. Bernadetta kiwa głową z zadowoleniem. Bo tak jak niestałe i zmienne są upodobania bogaczy, tak dla biedaków każda drobnostka warta jest przywiązania. Bernadetta wyjmuje obrazek Matki Boskiej, przysłany jej kiedyś przez Peyramale'a, i prosi: -- Niech siostra weźmie ten obrazek, włoży go w kopertę i zaadresuje: Do przewielebnego Księdza Dziekana Marii Dominika. Peyramale'a w Lourdes. - Tylko ten obrazek i nic więcej? - pyta zdziwiona siostra Natalia. - To wystarczy - odpowiada Bernadetta. Gdy jednak Natalia wychodzi z pokoju, chora woła ją z powrotem: - Siostro, może siostra coś dopisze: - Drogi Księże Proboszczu, Bernadetta Soubirous myśli o Księdzu. W godzinę później siostra Maria Bernarda zasłabła. Jeszcze tego samego wieczora przenoszą ją do infirmerii. Tym razem - na zawsze.. PIEKŁO CIAŁA W tym samym dniu, w którym stary dziekan Peyramale może się nareszcie wybrać do Nevęrs, zjawia się w Lourdes nowy przybysz. Jest nim Hiacynt de Lafite, literat, który od owej pamiętnej wiosny sprzed dwudziestu jeden laty ani razu nie zawitał do tego. miasta. Są trzy powody, dla których pan de Lafite zdecydował się na tę podróż. Dwa z nich są jawne, a trzeci ukryty. Jeden z jego siostrzeńców odwiedził go w Paryżu i zapraszał najserdeczniej, aby spędził kilka tygodni przed Wielkanocą w jego willi koło Lourdes. Rodzina Lafite'ów od dawna nie jest już właścicielem starego pałacu na wyspie Chalet. Cała wyspa została wykupiona przez biskupstwo w Tarbes i wraz z pałacem padła ofiarą regulacji rzeki Gave i nowo założonych parków. Poszczególni członkowie tej rodziny pobudowali sobie w pięknej okolicy wygodne letnie rezydencje, odpowiednio oddalone od szalonego ruchu pielgrzymek i chorych, zjeżdżających do tego dziwnego miejsca. Hiacynt de Lafite,jest jeszcze wciąż tym samym ubogim i nieznanym poetą, jakim był przed laty dwudziestu. Jego młodzieńcze dążenia, aby klasyczne aleksandryny ożywić nowym tchnieniem i tym samym zakuć romantyczną duszę w marmurowe ciało, zostały żałośnie porzucone. Nikt już dziś nie dba o aleksandryny, klasyćyzm czy romantyzm. Literaturze brak po prostu tchu z pośpiechu, z jakim musi podążać za rozwojem ludzkości, aby dotrzymać kroku nowej rzeczywistości. Opisuje się teraz życie palaczy okrętowych, maszynistów, robotników fabrycznych i górników w kopalniach węgla. Rozwałkowuje się seksualne konflikty małomiejskich żon i analizuje powikłania uczuciowe komiwojażerów. Szlachetny język francuski, ku niezadowoleniu pana de .Lafite'a, tuła się po podmiejskich jarmarkach, Sklepikach i barach bezczeszczony, przez służalczą gorliwość najbardziej prostackim argot. I cała ta trywialność nurza się w przestarzałej i wyblakłej metafizyce postępu i wiedzy. Nic więc dziwnego, że w takich czasach niezwykłe dzieło pod tytułem "Kamień węgielny pod Tarbes" nie może doczekać się nawet ukończenia, nie mówiąc już o rozgłosie. Pisarz, żyjący wspomnieniem dawno przebrzmiałej pochwały Wiktora Hugo, a poza tym ze sporadycznych artykułów do gazet, nie może sobie pozwolić na odrzucenie tak wspaniałego zaproszenia, zapewniającego mu byt na 'kilka tygodni. Drugim powodem jest spotkanie starego znajomego z Lourdes. Jest nim Jan Baptysta Estradę, zajmujący już od dłuższego czasu stanowisko dyrektora urzędu podatkowego w Bordeaux. Pan Estradę zwykł spędzać swój doroczny urlop w Lourdes, w okresie wiosennym koło Wielkiejnocy. Z natarczywą wprost serdecznością wyraził życzenie oprowadzenia dawnego towarzysza z Cafe Francais po zmienionym nie do poznania mieście cudów, tak że ten uległ i obiecał swój przyjazd. Trzeci, tajemniczy powód, pozostaje ukryty nawet przed nim samym. Hiacynt de Lafite czuje się chory, więcej nawet, wie, że jest śmiertelnie chory. Zło tkwi w krtani. Wielokrotnie już powstawały tam owrzodzenia, które jednakże ustępowały. Na wyraźne pytanie pacjenta, czy może to być rak, lekarz nie wyłączył tej możliwości. Melancholijny z natury pisarz Lafite traktuje tę możliwość jako zupełną pewność, uważa się za człowieka skazanego. Nie wierzy, aby mu jeszcze cośkolwiek mogło pomóc, czy Wiedza medyczna, czy cud w Lourdes. Jego pycha odrzuca i jedno, i drugie. Wprawdzie Lourdes posiada źródło lecznicze, którego stokrotnie wypróbowaną skuteczność opisują nie tylko klerykalne gazety. Człowiek tak trzeźwy jak Estradę również chwali się, że był naocznym świadkiem kilku uzdrowień natychmiastowych. Od czasu rozmowy z dyrektorem urzędu skarbowego nurtuje Lafite'a jakiś nieokreślony niepokój, którego nie może zrozumieć. W ciągu podróży rozmyśla: Posiedzi sobie człowiek znów pewien czas w tym starym gnieździe pirenejskim i odświeży trochę wspomnień. Więcej nic. Hiacynt de Lafite ma lat pięćdziesiąt dziewięć. Dawni znajomi, po tylu latach niewidzenia, robią ciche uwagi, że wygląda o wiele starzej. Jednocześnie jednak uważają, że piękna, siwa głowa poety, z ostro zarysowanymi skroniami i bladymi zapadniętymi policzkami, stała się jeszcze bardziej wyrazista, interesująca, i bez wątpienia nosi cechy genialności. Nie wszyscy z dawnych znajomych są jeszcze przy życiu. Nie żyje dyrektor szkoły Clarens, inteligentny przeciwnik w błyskotliwych dyskusjach, nie żyje stary, sławny Lacade, odnoszący się ongiś do poety z jowialną pobłażliwością. W swej ostatniej godzinie doczekał się, że rzeczywistość daleko prześcignęła jego najśmielsze marzenia o wyniesieniu Lourdes do rzędu sławnych uzdrowisk. Hiacynt de Lafite, mając obok siebie z jednej strony Estrade'a, a z drugiej doktora Dozous, kroczy nową główną ulicą miasta. Jest to Boulevard de la Grotte, prowadzący przez niedawno zbudowany Pont Michel do świętych miejsc. Dzień jest piękny, słoneczny Lafite zerka na wszystkie strony, wyraźnie oszołomiony zmianami, jakie się dokonały w tym Skalnym gnieździe. Hotel stoi przy hotelu. Gmachy te bynajmniej nie odznaczają się klasztorną prostotą, spokojem i godnością, odpowiadającą powadze miejsca. O niei Na przeładowanych sztukateriami fasadach kłębią się jakieś wynaturzone twory zatrutej fantazji architektów, odbywa się jakiś sabat czarownic, z trudem kryjących za pobożnymi napisami swe wykrzywione maski. Przyglądając się temu otoczeniu, można by je łatwo wziąć za jakieś trzeciej kategorii uzdrowisko albo dzielnicę rozrywkową wielkiego portowego miasta, ale 'nie za Lourdes, miejsce cudów. Wszystko naokoło zbudowane jest w guście tandetnego kasyna kuracyjnego, prowincjonalnego teatrzyku-wodewilu czy ujeżdżalni. W suterenach kamienic spostrzega zgorszony Lafite jeden przy drugim kram ze świętościami. Aż go zatyka na widok wystawionej w nich tandety religijnej. Przed wielu już laty udało się mistrzowi Fabichowi z Lyonu dokazać tej sztuki, że postać Pani, rzeźbiona przez niego w prawdziwym kararyjskim marmurze, wygląda jak figura z margaryny. I oto teraz w tysiącach egzemplarzy wystawione są na sprzedaż wierne gipsowe kopie owego arcydzieła, od których Bernadetta odwracała się swego czasu z niesmakiem. Jaskrawy, krzyczący błękit paska podkreśla jeszcze mocniej ich pospolitość. Wszędzie naokoło wznosi się Babilon religijnej konfekcji, w którym Bernadetta gra główną rolę. Klęczy w białym kapulecie, ze złożonymi rękoma przed lukrowaną Madonną. W tej pozie przedstawiona jest nie tylko na oleodrukach, litografiach i innych obrazkach, ale wyhaftowana również w całej okazałości na serwetach, chustach, obrusach, a nawet wyrzeźbiona na przyciskach do papieru i zastawach stołowych. Hiacynt de Lafite nie może powstrzymać się od wyrażenia swego oburzenia. - Pomyślcie, przed dwudziestu laty rozegrała się tu czarodziejska bajka. Niewinne dziecko ujrzało Świętą Dziewicę i opisało swe przeżycia w najbardziej naturalny i świeży sposób. Lecz niestety, miesza się w tę historię nasze podłe stulecie w asyście współczesnych wielkości i ściąga oryginalną bajkę do brudnego poziomu własnego konwencjonalizmu. A Kościół patronuje tej ohydzie... - Jeśli chodzi o tamte obrzydliwości, ma pan na pewno rację - mówi Estradę. - Może jednak Kościół, który to toleruje, jest mądrzejszy, niż przypuszczamy. Silne umysły odwróciły się od niego. Została przy nim wyjałowiona arystokracja i zwykły lud wiejski. Kościół więc pozostawia temu ludowi jego niewybredny gust wiedząc, że inny by mu nie odpowiadał. A może pan uważa, że Kościół powinien zamawiać swoje święte obrazy u jakiegoś nowoczesnego malarza, straszącego swoim kunsztem naszych filistrów? - Protestuję, drogi Estradę - unosi się poeta. - Gdy Kościół był jeszcze coś wart, najwznioślejsza sztuka stała przy jego boku. Bo nic ludzkiego na tej ziemi nie jest bardziej święte jak piękno wcielone w najwyższą sztukę. W moich oczach nie jest już świętym taki Kościół, który wyrzeka się piękna, aby schlebiać gustom jaskiniowców, lub boi się urazić ich smak. - Czy nie można by pańskiego zdania, drogi przyjacielu, odwrócić - uśmiecha się Estradę - i powiedzieć w ten sposób: Dopóki sztuka była jeszcze coś warta, KościóJ stał przy niej...? Doktor Dozous, który nie odzywał się przez cały czas ani jednym słowem, wskazuje ręką na wielki budynek po drugiej stronie miasta: - Za chwilę ujrzymy rzecz najdziwniejszą, jaką można na świecie zobaczyć. Stary lekarz prowadzi swoich towarzyszy przez podwórze szpitala "Siedmiu Boleści". W długich rzędach czekają małe wózki w rodzaju riksz, na których pielęgniarze nazywani brancardiers przewożą chorych do groty, do kąpieli w basenach lub do bazyliki. Z przedsionka trzej panowie wchodzą przez szeroki korytarz do olbrzymiej sali. Przy długich stołach zasiadają właśnie setki osób do posiłku. Porządek panuje wzorowy. Robi to wrażenie, jakby każdy z tych biedaków, w imię nadziei, którą nosi w sercu, starał się bez słowa skargi spełniać codzienne obowiązkowe czynności. Między gęsto obsadzonymi stołami, w długim rzędzie kroczą gęsiego usługujące siostry, nalewając zupę na talerze i napełniając szklanki czerwonym winem. Pacjenci nie robią wcale wrażenia smutnych, lecz są dziwnie podnieceni. Gawędzą i śmieją się. Zapewne opowiadają sobie zdarzenia z codziennego pola bitwy o cud. Gdyż cud jest w Lourdes chlebem powszednim. - To są ci, którzy nie mają żadnych bóli - mówi cicho Dozous do Lafite'a. - Znajdujemy się do pewnego stopnia w pierwszym kręgu dantejskiego piekła. Są to kulawi i niewidomi. Gdy krótkowzroczny Lafite zdążył się już trochę rozejrzeć w tym tłumie, widzi, że naprawdę zebrani są tu wyłącznie ślepcy i kaleki. Wsparci na kulach i laskach kusztykają koło stołu, ten i ów ze zwisającą bezwładnie kończyną. Z bladym uśmiechem mrugają w pustą przestrzeń pozbawione światła oczy. Lafite stara się opanować wrażenie. - Ilu z tych nieszczęśliwych odzyskuje zdrowie? - pyta lekarza. - - W ostatnich dwóch dziesiątkach lat zostało uzdrowionych bardzo wielu. Jednak uzdrowienia niezaprzeczalnie cudowne są rzadkie. Wypadki te muszą być specjalnie opracowywane i potwierdzone przez lekarską komisję badań. I może pan być pewny, przyjacielu, że sceptycyzm nas lekarzy ani o jotę nie stał się mniej odporny. Oczywiście, często zdarzają się wypadki polepszenia i ulgi w ciężkich schorzeniach. Niech pan przyjrzy się tym ludziom! Jeśli kiedyś chociaż jeden spomiędzy stu lub tysiąca mocą oczywistego cudu nagle przejrzy lub odzyska władzę w nogach, dusze wszystkich innych ogarnia nieopisane uniesienie. Nadzieja dosięga szczytu. Co się nie udało w tym roku, może się udać w następnym. Pan rozumie? - Dozous otwiera jakieś drzwi. - I ci również nie mają żadnych bólów, lecz są unieruchomieni... Trzy dalsze sale. Ciasno przy sobie ustawione rzędy łóżek. Cicho, pod białymi kocami leżą chorzy. Tu i ówdzie widać ortopedyczne aparaty. Obok niejednego łóżka siedzi matka, mąż, żona lub jakiś krewny. Spod łóżek wystają nędzne bagaże szarych ludzi, walizki po sześć sous. W przeciwieństwie do sali jadalnej tutaj panuje niezakłócone milczenie. Te nieruchome istoty robią wrażenie nieskończenie zmęczonych, jakby wciąż jeszcze wyczerpanych długą jazdą koleją do stacji: Ostatnia Nadzieja. Niektóre z tych bladych twarzy zamyślonymi oczyma wpatrują się w dal, inni znów śpią dziwnie głębokim snem. Nadeszła chwila, w której pan Hiacynt de Lafite musi się wziąć mocno w karby, gdyż docierają już do samego wnętrza domu. Wrażliwy poeta przez całe życie bojaźliwie unikał widoku choroby i szpetoty. Chociaż jako romantyk z upodobaniem opisywał ciemne stamy życia, to jednak w praktyce starał się je zawsze omijać. Nie miał pojęcia, że mogą istnieć takie potworności, na jakie w tej chwili patrzy. Co chwila zamyka oczy. Nie udaje mu się, niestety, zamknąć uszu na docierające do niego falami przeraźliwe krzyki, żałosne jęki i szalone wybuchy nieprzytomnych. Leżą tu chorzy wewnętrznie: ludzie z rozkładającymii się płucami, którym trzeba ścierać krwawą pianę z warg ludzie z wnętrznościami zżartymi przez nowotwory, nie mogący zatrzymać kału. Lafite chciałby jak najprędzej stąd uciec. Lecz nieubłagany lekarz wprowadza ich do małego bocznego pokoju. W wysokim krześle, specjalnie skonstruowanym siedzi chłopiec mniej więcej jedenastoletni. Wyrazu jego oczu Lafite nie zapomni już nigdy. Zniekształcone nogi dziecka od ud aż do stóp prezentują wszystkie odmiany czerwieni, począwszy od jasnego koloru łososiowego aż do ciemnopurpurowej barwy laku. Z otwartych zgangrenowanych ran cieknie krew i ropa, na ziemi leżą zwoje cuchnących mokrych bandaży. Obok chłopca siedzi stara, pomarszczona kobieta, jedyna osoba, która w czasie podróży koleją mogła znieść ohydny fetor jego gnijących nóg. - Jakże tan, młodzieńcze, jak się miewamy? - pyta Dozous z niezmąconą pogodą. - Święta Dziewica pomogła mi - odpowiada chłopiec dysząc. - Niektóre miejsca już zaschły. Proszę, niech pan zobaczy... - To doskonale, kochanie. Jutro znów ci pomoże. I tak dzień po dniu, przez cały tydzień, aż wszystko nie zaschnie... - O, tak, panie, wierzę w to święcie - mówi chłopiec, a oczy jego patrzą łagodnie, chociaż z wyrazem śmiertelnego znużenia. Lafite wybiega z pokoiku, aby wpaść tuż obok do pokoju umierających. Tutaj leżą ci nieszczęśliwcy, którzy załamali się u progu ostatniej nadziei. Większość z nich została już zaopatrzona ostatnimi sakramentami. Księża stoją obok łóżek. Z przerażeniem myśli Lafite o swojej śmierci, która tkwi w jego krtani. Wypróbowuje swoje gardło. Przed godziną mógł jeszcze połykać. Teraz czuje twardy guz w przełyku. Ze śmiercią, otaczającą go zewsząd, idzie ku niemu jego własny kres. Wie, że i on należy do tego długiego korowodu skazańców, choćby nie wiem jak dobrze grał rolę zwiedzającego tylko to piekło, wytwornego przybysza, któremu osobiście nic nie zagraża. Oddycha z trudem. Boi się, że zemdleje i ośmieszy w oczach towarzyszy... Idą dalej. Wchodzą do sali kobiet chorych na wilka. Siedzą na łóżkach bez ruchu i bez słowa głowy mają zakryte czarnymi gęstymi zasłonami, gdyż nawet między sobą nie znoszą widoku swoich twarzy. Lekarz prosi jedną z kobiet- o zdjęcie szala. Lafite i Estradę odwracają na chwilę wzrok. Kształt trupiej czaszki. Kolor surowej szynki. W 'krwawych otworach nienormalnie płonące oczy. Nos zżarty, zżarte wargi. Rozszerzone dziurki od nosa zatkane tamponami waty. Kobieta ta wypiła przed chwilą filiżankę 'kawy, musiała więc zapobiec, aby napój nie dostał się do niewłaściwego otworu. Doktor Dozous rozmawia z szkarłatną trupią główką tak naturalnie' i rzeczowo, jak z każdą inną normalną istotą. - Poprzedniego roku mieliśmy tu o wiele cięższy przypadek aniżeli pani. I ogromnie się polepszyło pacjentce, pomogło zupełnie. Czy pani mnie rozumie? Więc niech mi pani da słowo, że będzie cierpliwa i nie zrobi już żadnego głupstwa. Szkarłatna trupia główka potakuje gorliwie. Przy wyjściu Dozous mówi szeptem do swoich przyjaciół: - Wczoraj usiłowała popełnić samobójstwo... - A ile w tym jest prawdy, że taka twarz została kiedykolwiek uleczona, że w ogóle taką rzecz można wyleczyć?... - pyta z widocznym wysiłkiem Lafite. - Jest to istotnie prawda - odpowiada lekarz - może- pan w biurze sprawdzić na fotografiach. Uzdrowiona ostatnio tego rodzaju pacjentka nie zdawała sobie z początku wcale sprawy, że nagle ma.znowu nos i usta... W jednym z bocznych pokoików w kącie z twarzą do ściany stoi nieporuszenie niska kobieta. Stoi tak przez cały dzień. Wygląda jak zmartwione, niegrzeczne dziecko, które za karę postawiono w kącie i które teraz na przekór całemu światu odwraca się plecami. - Jestem lekarzem i przychodzę panią odwiedzić - wita ją Dozous. Ostrożnie kobieta odwraca się ku miemu. Twarz jej nie jest już ani nawet tak ludzka, jak owa przeżarta trupia główka koloru surowej szynki. Jest to brązowa masa, rozdęty twór, przecięty dwiema wargami, które już nie są wargami, lecz olbrzymimi fioletowymi płatami, jak pleśń drzewna, rozrastająca się na wszystkie strony. Ta niesamowita twarz Meduzy 'zaczyna spiesznie mówić. Brzmi to jak głuche mruczenie zza wyściełanych drzwi, Dozous rozumie i potakuje uprzejmie: - Życzeniu pani stanie się zadość. O północy, kiedy nikogo nie będzie, zaprowadzi się panią do kąpieli, nikt tam pani nie zobaczy. Hiacynt de Lafite schodzi wolno po schodach z ręką przyciśniętą do gardła. Nie może myśleć jasno. Pełne przerażenia pytania powstają w jego mózgu. - Czy jest możliwe, aby natura sama z siebie nie uznająca żadnych wartości, bogini bezduszna i bez serca, nie tylko wyniszczała swoje stworzenia przez nieustanny proces rozrodczy, ale również z całą obojętnością skazywała je na gnicie za życia. Dla niej radosna tęcza barw na skrzydłach brazylijskiego motyla, czy wesołe odmiany czerwieni na zżartej wilkiem twarzy, to jedno i to samo. Natura nie odróżnia piękna od brzydoty, są to tablice 'orientacyjne tylko dla człowieka, tego najlichszego jej tworu. A może to jakiś barbarzyński bóg ziemi w rodzaju azteckiego Huitlipochtli czerpie perwersyjne rozkosze z tych ofiar o szkaradnych twarzach i udręczonych członkach? Albo może jest to naprawdę Bóg z hebrajskiej Biblii i chrześcijańskiego Kościoła, który dopuszcza te straszliwe, absurdalne choroby jako niezrozumiały sylogizm między pierwszym grzechem obdarzonej duchem materii {która stała się człowiekiem, a jej odkupieniem. Gdy tylko wyszli znów na świeże powietrze, doktor Dozous mówi do Lafite'a: - Teraz pan się naocznie przekonał, kochany przyjacielu, jak daleko sięga piekło w nasze życie. :- Tak, moi panowie - przyznaje Estradę. - a Lourdes jest. na naszej planecie tym geometrycznym punktem, w którym to piekło przecina się z niebem. Idą dalej. Lekarz prowadzi Lafite'a pod rękę. - Zobaczył pan zaledwie mały wycinek cierpień, których pełno jest na świecie, o wiele więcej, aniżeli ludzie przypuszczają. I w nieustannej pielgrzymce wszystko to ściąga do nas. Jutro oczekujemy pięciu nowych pociągów z chorymi, a przy tym musi pan wiedzieć, że nie tylko nabożni prostaczkowie szukają ratunku w Lourdes przyjeżdżają tu nie tylko katolicy, ale również i protestanci i Żydzi. Sprowadza ich rozpacz, chwytająca się ostatniej już deski ratunku.- - I o wiele częściej niż choroba zostaje uleczana rozpacz... - mówi cicho Estradę. Doktor Dozous staje i pokazuje ręką na otoczenie: - Kto by z nas był to pomyślał lat temu dwadzieścia - mówi z uśmiechem - gdyśmy przesiadywali w kawiarni Ducrana i prowadzili dysputy literackie i naukowe? 'Czyż moglibyśmy przypuszczać, że jak pod dotknięciem różdżki czarodziejskiej powstanie takie Lourdes? I wszystko 'dlatego tylko, że dziecko nędzarzy z zawszawionej rue des Petites Fossees ujrzało w massabielskiej jaskini przecudną Panią i dla niej walczyło? Jeśli są tu cuda, to Bernadetta Soubiirous jest niewątpliwie największym. Co pan na to powie, Lasfite, jako poeta? Hiacynt de Lasfite, który posiadał dar słowa, nie mówi nic. BŁYSKAWICA W LOURDES Już o trzeciej po południu riksze z chorymi popychane przez sanitariuszów zajeżdżają na wspaniały plac przed bazyliką, unoszącą się na massabielskiej skale jak okręt o wysokich masztach na fali. Pielęgniarze ustawiają setki tych wózków, zaopatrzonych w ochronne daszki, w szerokie półkole, tworząc tym samym pierwszy rząd chóru, biorącego udział w przedstawieniu. Jest to jedyne w swoim rodzaju szalone przedstawienie, jeśli sobie wyobrazić, że ktoś z uczestników tego chóru może stać się bohaterem cudu. Że oto nagle z czyjejś zżartej wilkiem twarzy spadnie wieloletni zeskorupiały strup, jak odpada zeschły tynk ze ściany, a zdrowa nowa skóra ukaże się oczom ludzkim. I przedstawienie to nie jest grą w teatrze ani fałszywą reklamą, ani propagandową sensacją, lecz najoczywistszą rzeczywistością, o której każdy z obecnych może się przekonać na własne oczy. I naprawdę, wszystko razem jest tak całkowicie nieprawdopodobne i ludzkiemu rozumowi daje tak ogłuszający policzek, że trudno uwierzyć, słysząc tylko opowiadanie o tym, co się stało. Ba, zdarza się nawet, że naoczni świadkowie nie dowierzają później własnym wspomnieniom. Tuż za rzędami wózków ze sparaliżowanymi cierpiącymi ustawiają się garbaci, ślepi i kulawi, którzy mogli dowlec się sami na miejsce. Za nimi tłoczą się dziesiątki tysięcy pielgrzymów i widzów oczekujących wstrząsającego przeżycia, jakiego im żadne inne miejsce na kuli ziemskiej nie może zgotować. Jedne serca goreją tęsknotą, inne palą się z ciekawością. W środku tego zgiełku stoi Dozous z Lafite'em i Estrade'em. Lekarz specjalnie wprowadził poetę w tę kłębiącą się masę ludzką chcąc, aby w samym sercu tłumu mógł przeżywać tę wielką godzinę. Wybrał doskonałe miejsce, Skąd wszystko widać jak na dłoni. - Dziś jest tu wielki dzień - mówi Estradę. - Ma pan szczęście, Lafite. Biskup Piehenot z Tarbes przyjedzie, aby osobiście poprowadzić procesję z Najświętszym Sakramentem: - Czy zwykle jest to funkcja dziekana Peyramale'a? - pyta Lafite. Lekarz spogląda na niego ze zdziwieniem: - Czy pan nie słyszał, że Peyramale został właściwie zupełnie usunięty w cień? Chłop jest za gorąco kąpany, nawet jeszcze teraz na starość. Nie znosi zakonnego kleru i oni jego tak samo. Już swego czasu biskup Laurence, wielki jego zwolennik, nie mógł go utemperować. Ojcowie z groty rządzą teraz wszystkim. Na pierwszym miejscu ojciec Sempet, dawny wikary, do którego dziekan miał takie całkowite zaufanie... Lafite nie okazuje zbytniego zainteresowania stosunkami osobistymi tutejszego kleru. Wypytuje,raczej o znaczenie takiej procesji z Najświętszym Sakramentem w Lourdes. - Ksiądz biskup błogosławi monstrancją każdego chorego - objaśnia go Estradę. - Najliczniejsze uzdrowienia dokonują'się właśnie po tym błogosławieństwie. . - Po błogosławieństwie, a nie po użyciu wody ze źródła? - pyta dalej Lafite., - W obydwóch tych okolicznościach - odpowiada Dozous. - Osobiście dla minie najwspanialsze są te uzdrowienia, które dokonują się bez żadnych teatralnych efektów. Na przykład przed kilkoma dniami pewna kobieta z beznadziejnie zesztywniałymi stawami kolanowymi została uzdrowiona, nagle i niespodziewanie, podczas gdy bezmyślnie siedziała na ławce w parku i przyglądała się rzece. Nie była przedtem ani u źródła, ani też się nie modliła. Było to zupełnie niespodziewane zaskoczenie przez cud... Popołudniowe cienie zaczynają się już wydłużać, a tłumu wciąż jeszcze przybywa. Przedziwne napięcie rośnie z minuty na minutę. Dozous i Estradę, starzy świadkowie z okresu objawień, twierdzą, że jest to dokładnie ten sam rodzaj podniecenia, jaki ongiś w ów czwartek wielkiego zgorszenia wstrząsnął tłumem, czekającym na różany cud. Pełni niepokoju ludzie zmieniają miejsca. Od brebońskiego krzyża, ustawionego na dalekim końcu świętego parku aż do placu przed bazyliką przypływa falami gwar 'wielotysięcznych głosów, jak szum oceanu na wybrzeżu, i rozbija się o śmiertelną ciszę, w jakiej trwają nieruchomo na swoich wózkach ciężko chorzy. Nic na całym świecie nie potrafi ucichnąć w takim milczeniu, jak te pochylone na piersi czy ramiona głowy, opadłe pod zbyt wielkim ciężarem losu i czekania. Lafite obserwuje tłoczących się ze wszystkich stron ludzi. Nie jest to w żadnym razie wyłącznie prosty lud, tak dobrze mu znany lud południowej Francji. Zniszczone stare kobiety w tanich' czarnych sukniach i w nicianych, bez palców, rękawiczkach na spracowanych rękach. Źle ogoleni wieśniacy w niedzielnych ubraniach wyblakłymi od słońca oczami zapatrzeni w przestrzeń. I choć wiele podobnych postaci znajduje się w tłumie, to jednak nie tworzą one większości. Aż dziwne, ile dobrze ubranych ludzi wmieszało się w ten prosty lud. W pobliżu Lafdte'a stoi pan w średnim wieku, wyglądający na uczonego. Krzaczaste brwi, gęsty wąs i w złoto oprawione binokle na czarnym sznureczku. Owa uduchowiona twarz z pewnością do niedawna jeszcze na największe z pytań świata dawała w odpowiedzi uczciwe ignorabimus. Nie inaczej zresztą jak Hiacynt de Lafite, który według własnego oświadczenia uważa materialistyczny ateizm też za rodzaj religii, choć gorszej od wszystkich innych. Teraz jednak pan z gęstymi brwiami nerwowo przestępuje z nogi na nogę. Chyba z dziewięć razy zdejmuje binokle, przeciera je, wkłada na nos, wzdycha ciężko. Ociera pot z czoła. Wydaje się oczekiwać czegoś, o czym nie wie czy ma Się tego obawiać, czy pragnąć. Podobne nieokreślone uczucie przepełnia pierś poety. Zaczynają bić dzwony na znak, że procesja pod przewodnictwem biskupa, posłusznego życzeniu Pani, wyrusza do groty. Tam w złocistej monstrancji umieszcza biskup Ciało Chrystusowe. Poruszenie przechodzi przez tłum. Wszyscy zaczynają się cisnąć ku barierze odgradzającej chorych i w chwilę potem słychać okrzyki: - Już idą! I oto te nieprzeliczone tysiące ludzi nagle milkną, robi się zupełna cisza, wszyscy jakby powstrzymywali oddech. Na plac przed bazyliiką wychodzi mały człowieczek ze sztandarem Matki Boskiej i prowadzi za sobą szereg mężczyzn z chorągwiami. - Czy widzi pan tego małego z krzywymi nogami? - pyta doktor Dozous. - Niesie chorągiew pierwszy nawet przed Antonim Nieolau, gdyż jest niejako pierworodnym massabielskiego cudu. Nazywamy go wszyscy wciąż jeszcze "dzieckiem Bouhouhorts", choć ma już lat dwadzieścia pięć. Zapewne pan pamięta ten wstrząsający wypadek, kiedy to pewna robotnica w jednym z pierwszych dni zanurzyła w źródle swe umierające dziecko... Hiacynt de Lafite nie pamięta. Pod brokatowym baldachimem ukazuje się biskup. Mienią się w jaskrawym słońcu, czerwonawe fiolety jego szat, odbijając od białych komży licznie asystującego duchowieństwa. Wychodzi spod baldachimu. Trzymając w obu rękach błyszczącą monstrancję, książę Kościoła zbliża się do ustawionych w półkole wózków z chorymi. Na chwilę milkną dzwony. Dźwiięczy tylko mały dzwoneczek w momencie, gdy biskup doszedłszy do prawego końca półkola nad pierwszym chorym czyni znak. krzyża Ciałem Chrystusowym. Wszyscy padają na kolana, również Estradę i Dozous. Lafite zerka na stojącego w pobliżu obcego pana. Ten waha się chwilę, zanim decyduje się uklęknąć na jedno kolano. Poeta nie czynił tego od czasów najwcześniejszej młodości. W ogóle nie lubi występować w chórze. Jest przecież zaproszony przez Boga do dworskiej loży. Wobec siebie samego wstydzi się uklęknąć, a przed drugimi wstyd mu, że nie klęka. I dlatego pochyla się bardzo głęboko i w tej pozycji pozostaje. Błogosławiąc przechodzi biskup od jednego chorego do następnego. Długa jest jego droga. Nagle spomiędzy zebranych tłumów wyrywa się ku niebu przenikliwy krzyk: Panie, daj, aby widzieli! Panie, daj, aby chodzili! To błagalne wołanie, to magiczne zaklęcie zostaje natychmiast podchwycone przez rzesze. Ze wszystkich stron bije w niebo, aby~ je ściągnąć na ziemię. Całość robi wrażenie nie Europy, ojczyzny matematyków i wynalazców, lecz pierwotnej 'krainy, w której masy ludzkie nie straciły jeszcze czarodziejskiej siły zniewalania wyższych potęg żywiołowością swoich uczuć: Latfife czuje jak i jego poczyna unosić ta fala. Nie dziwi się już nawet widząc, jak ów Obcy pan nagle zaczyna się 'bić w piersi i do fanatycznego, żarliwego błagania dołącza swój głos: Panie, spraw, abyśmy przejrzeli! Panie, spraw, abyśmy chodzili! Biskup wolno obchodzi całe olbrzymie półkole. Po czym uroczyście staje na środku wznoszącego się ku górze placu przed bazyliką. Niewypowiedzianie melodyjnym ruchem unosi wysoko złocistą monstrancję ponad zebranym tłumem i kreśli nią szeroki znak krzyża. Srebrzyście dzwięczy znów mały dzwoneczek i zaraz też rozlegają się potężne głosy wielkich dzwonów. Błogosławieństwo skończone. Nic nie wskazuje na to, że stało się coś niezwykłego. Biskup i całe duchowieństwo znikają w drzwiach bazyliki. Tłum, który pod potężnym urokiem chwili jakby się stopił w jedną całość, budzi się powoli. Tworzą się grupy, zaczyna się ogólny ruch. Sanitariusze ustawiają się przy swoich wózkach. Czekają na opróżnienie się placu, aby móc powierzonych sobie chorych odwieźć do poszczególnych szpitali. - Chodźmy i my - mówi doktor Dozous. Lafite ociąga się. Czy stało się coś? Owszem stało się. Wyczuwa się coś 'nieokreślonego. I w tej samej chwili na drugim końcu półkola z wózkami powstaje jakieś zamieszanie. Dziesiątki rąk wyciągają się w jednym kierunku, robi się zamęt i ścisk. Lafite i dwaj towarzysze zostają porwani w ten wir. Dozous energicznie przepycha się naprzód i ciągnie za sobą dwóch pozostałych. Docierają aż do linii wózków. Tam już doświadczani w podobnych wypadkach pielęgniarze, schwyciwszy się za ręce, utworzyli ochronną zaporę. Na placu przed bazyliką, który nagłe pustoszeje, widać samotną postać kobiecą... Kobieta ta wygląda jak ogromna bryła tłuszczu i mięsa. Z lekka unosi suknię, jakby chciała przejść przez brudną kałużę. Nogi jej to dwa bezkształtne, napuchnięte walce, a stopy robią wrażenie uciętych kikutów. I na tych nieszczęsnych kikutach posuwa się owa wieża tłuszczu, wolniutko, krok za krokiem, ruchem marionetki sztywno i mechanicznie, pochłonięta bez reszty 'aktem chodzenia. Kobieta idzie z odrzuconą do tyłu głową, przy czym mizerny, kwiatkami upstrzony kapelusik spada jej aż na szyję. Opuszcza spódnicę. Ręce wyciąga na boki dla zachowania równowagi, tak jakby nie szła po ziemi, lecz balansowała na linie. Tuż za nią kroczy troskliwie wytrawny pielęgniarz, aby w razie potrzeby schwycić ją w ramiona. Drugi popycha za nią jej wózek. Idzie "wciąż naprzód, jakby w niewidzialnej szklanej kuli, odgradzającej ją od czasu i przestrzeni, a posuwającej się wraz z nią. Tłum patrzy z zapartym oddechem. Ktoś stojący obok Lafłte'a szepcze: - Znam ją dobrze. Od dziesięciu lat nie mogła zrobić ani jednego kroku... - Kiedy też się. przewróci? - myśli Lafite. Kobieta jednak się nie przewraca, lecz na swych rozdętych nogach oddala się odmierzonym, ucinanym krokiem, staccato, aż wreszcie postać jej maleje coraz bardziej i znika z oczu widzów w portalu bazyliki. Teraz dopiero wybucha wrzawa. Jakiś mały człowieczek z policzkami mokrymi od łez intonuje drżącym wysokim głosem Magnificat: Magnificat anima mea Dominum. - Et exultavit spiritus meus - podchwytuje grupa księży, znajdujących się wśród widzów. I ponad całym wielkim tłumem unoszą się słowa hymnu o Bogu, "który złożył mocarzy ze stolicy, a podwyższył niskich. Przyjął Izraela, sługę swego, wspomniawszy na miłosierdzie swoje, jako mówił do ojców naszych Abrahamowi i nasieniu jego na wieki". Lafite ma wrażenie jakby mu się przewracały wszystkie wnętrzności. Aby tylko usłyszeć dźwięk własnego głosu pyta lekarza: - Czy to prawdziwe uzdrowienie? Dozous robi nieokreślony ruch ręką: - Musi minąć wiele dni, często nawet tygodni, zanim będzie można wydać ostateczny sąd. Trzeba wpierw zebrać wszystkie orzeczenia lekarskie o danym przypadku chorobowym... Lekarz zaprasza Lafite'a i Estrade'a, aby mu towarzyszyli do biura i zajrzeli z nim do akt. Lafite jednym spojrzeniem obejmuje pokój, który mu przypomina nie tyle gabinet lekarski, ile kabinę nawigatora na żaglowym jachcie. Jednak już od drzwi zawraca. Czuje się podle. Chce być sam. NIE KOCHAŁEM Zmierzch zagląda do groty. Pirenejskie niebo przesycone jest jeszcze blaskiem i barwami zachodzącego słońca. Lecz tu na dole zapada już mrok. Wielki żelazny postument, ustawiony pod miszą jak dziwaczna jarząca się palma, lśni setkami zapalonych świec, wypierających z wnętrza groty resztki dziennego światła. Taniec wirujących cieni okrąża postać Pani w niszy. Cierniowy krzak i gałązka dzikiej róży, pokrywające się świeżą zielenią, nie zmieniły się od lat dwudziestu. Ciemna skała pod niszą lśni od wilgoci. Kropla spływa za kroplą. Żółty występ skalny po przeciwległej stronie groty wygląda jak olbrzymia trupia czaszka. Ktoś, kto tak jak w tej chwili Hiacynt de Lafite, zbliża się wolnym krokiem od brzegu Gave ku grocie, mógłby sądzić, że żółtawa czaszka zasłonięta jest pociętą w pasma kurtyną czy dywanem, lub też gotycką makatą. Tymczasem jest to gęsty rząd lasek, kul, butów ortopedycznych i szyn, zawieszonych tutaj przez uzdrowionych. Grota nie przypomina już wcale brudnej nory, jaką Lafite pamięta ze swych spacerów, choć niczego w niej nie zmieniono. Odgrodzono ją tylko pięknym, wysokim parkanem, przeciętym dwiema wąskimi furtkami, prowadzącymi do wnętrza. Wzdłuż parkanu umieszczono drewniany stopień, służący jako klęcznik dla komunikujących w czasie mszy świętej, jak również i dla tych, którzy przedkładając Pani swe udręki, pragną być jak najbliżej cudownej niszy. Dwadzieścia rzędów ławek, stojących tuż za tym stopniem, przegrodzonych w środku szerokim przejściem, może pomieścić setki pobożnych. W godzinie zmierzchu ławki są przepełnione ludźmi. Z lewej strony przed grotą na wysokiej ambonie stoi młody kapłan i łagodnym 'głosem odmawia Litanię Loretańską. Lafite podchodząc bliżej słyszy coraz wyraźniej francuskie słowa wezwań: - Matko łaski Bożej - Matko najczystsza. Po każdym wezwaniu wznosi się chór głosów pobożnie odpowiadającego tłumu. - Matko niepokalana - Matko nienaruszona - Matko najmilsza - Matko przedziwna - Matko dobrej rady - módl się za nami. - .Jakie piękne wiersze - myśli Lafite - i ile w nich ukojenia. I rzeczywiście, przyciszony głos księdza i melodyjne brzmienie odpowiedzi wiernych zlewają się w senną kołysankę, która wraz z coraz bardziej gęstniejącym mrokiem uciszy zmysły ludzkie. Wielu pielgrzymów klęczy z wyciągniętymi ramionami. W ten sposób nadają własnemu ciału kształt krzyża i przejmują na siebie choć cząstkę jego bólu. W ciągu długich kwadransów zmuszają swoje członki do trwania w tej męczącej pozycji i zagryzając z wysiłku wargi czynią w ten sposób zadość żądaniu pokuty, do której Bernadetta w imieniu Pani wielokrotnie nawoływała. W przyzwoitej odległości, za ostatnim rzędem ławek staje Hiacynt de Lafite. Najzwyklejsza nieśmiałość powstrzymuje go od zbliżenia się do groty. Czuje się jak intruz, który przez przypadek dostaje się w zżytą ze sobą kompanię, nie zaproszony przez nikogo. Dziesiątki lat minęły od czasu, kiedy ostatni raz odwiedzał święte przybytki w innym, celu niż obejrzenie dzieł sztuki. - Nie jestem podobny do tamtych, myśli, i nie posiadan ich prostej wiary. Mój mózg został przeorany wszystkimi 'rozsadzającymi teoriami, jakie kiedykolwiek powstały w ludzkiej głowie. Mój rozsądek potyka się bezradnie, krocząc na czele pochodu ludzkości poprzez mroczne krainy. Wiem, że jesteśmy tylko nędzną rasą zwierząt, odróżniającą się od insektów i amfiibii zaledwie niektórymi ośrodkami nerwów i umiejętnością wysnuwania błędnych wniosków. Prawda jest dla nas milion razy więcej niedostępna niż dla wszy rachunek różniczkowy. Nasza współczesna forma myślenia, krytyczna i wolna od dogmatycznych założeń, uważa siebie za doskonalszą od dawnych form religijnych. W swoim ograniczeniu zapomina, że i ona jest tylko formą. Przeczuwam jednak, że dawne formy myślenia staną się z czasem formami myślenia przyszłości i będą mogły z pobłażliwym uśmiechem spoglądać na całą naszą krytykę. Życzyłem sobie nieraz umiejętności kontentowania się małymi wynikami, lecz moje pożądliwe serce nie jest stworzone, aby poprzestawać na małym. Wiem dobrze, że wszyscy bogowie są tylko odbiciem naszej cielesnej natury i że gdyby pelikany wierzyły w jakiegoś boga, bóg ten musiałby być pelikanem. Nie jest to żadnym zaprzeczeniem istnienia Boga, lecz przykładem ciasnoty naszego ziemskiego rozumu, ograniczającego się tylko do słów. i wyobrażeń. Nie potrafiłbym pogodzić się z myślą, że jestem już na wieki odsunięty od możności poznania Boga, z którym' mimo wszystko czuję się spokrewniony. Nie należę do was, którzy wierzycie w niebo w niebie. Lecz równie nie należę i do tych półgłówków, którzy wierzą, że przez ulepszone ustawodawstwo i udoskonalone maszyny można stworzyć niebo. na ziemi. O nie! To już raczej wolę stanąć przy was, którzy wierzycie w niebo - w niebie... Lafite zbliża się o 'kilka kroków do groty Massabielle. - Panno roztropna - Panno czcigodna - Panno wsławiona - Panno można - Panno łaskawa - Panno wierna - Zwierciadło sprawiedliwości... - Gdyby stanął tu koło mnie stary Clarens, nie omieszkałbym dokuczyć mu trochę. Czy słyszy pan, drogi przyjacielu, tę przecudną litanię? Nie inaczej pobożni mieszkańcy Efezu wielbili kiedyś swoją Dianę. Nieprawda, mój panie? - Jestem historykiem, drogi Hiacyncie, i dlatego nie przeceniam historii. Jest ona niczym innym jak załamywaniem się odwiecznych zdarzeń w bieżącej wodzie czasu. Każda epoka widzi przedmioty pod innym kątem nachylenia, podmywane prądem tej rzeki. Apollo czy Chrystus, Diana czy Maryja, zmieniają się tylko imiona i wyobrażenia jednego i tego samego od wieków przez człowieka wyczuwanego Istnienia. Ty sam, przyjacielu, czujesz tę Obecność w tej chwili więcej niż ktokolwiek inny... Czy myślisz tak naprawdę, drogi Clarens? Powiem ci szczerze, że mimo mego zmysłu krytycznego, jestem właściwie człowiekiem staromodnym. Poeci są zresztą zawsze trochę staroświeccy. Lecz po nas przyjdą może ludzie, którzy już nie będą nawiedzani przez podobne uczucia. - O to się nie martw, drogi Hiacyncie. Zawsze na nowo pojawi się jakaś Bernadetta, która swoją niewidzialną Panią ukaże światu per saecula saeculorum... Lafite zbliża się jeszcze o krok do groty Massabielle. Stoi teraz tuż za ostatnim rzędem ławek. - Przyczyno naszej radości - Naczynie duchowne - Naczynie poważne - Naczynie osobliwego nabożeństwa. - Posłuchaj, Clarens! Nie chcę się dłużej zgrywać przed tobą. Mam raka w ciele. Bezlitosny lekarz otwarcie mi o tym powiedział. Zresztą niepotrzebny mi był do tego lekarz. Sam wiem. Obecnie zło tkwi jeszcze w krtani. Później nastąpią przerzuty do żołądka, wątroby i jelit, tak zwane metastazy. Zapoznałem się dokładnie z tym tematem. Dni moje są policzone i niewiele ich już mi zostaje. Nie staraj się we mnie wmówić, Clarens, że jeszcze po ludzku wyglądam. Za rok, a może już nawet za kilka miesięcy będę taką samą nieszczęsną bryłą mięsa, jakie musiałem dziś oglądać w szpitalu "Siedmiu Boleści". I nie myśl, mój drogi, że jestem bohaterem, wcale nie, raczej trzęsącym się tchórzem. Tak, dni moje są policzone, a noce coraz cięższe. Jednak nie strach przed śmiercią jest tym najokropniejszym złem. To można jeszcze od biedy wytrzymać. Po prostu trzebawyciągnąć nogi i czekać. Lecz podczas mych bezsennych nocy poznałem coś o wiele okropniejszego. Ty mnie nie wyśmiejesz, Clarens, bo należysz do tych, którzy uwierzyli. Otóż z wiekiem nabrałem rozumu. Poznałem, że jestem największym na świecie grzesznikiem, ja, Hiacynt de Lafite, bezimienny pisarz, zero nikomu niepotrzebne. Nie posądzaj mnie, Claręns, w tej godzinie o kokieterię a la Byron. Nie mówię o brudnych grzechach rozpusty i tysiącznych słabościach, którymi dusza moja codziennie się plami. Mam na myśli ten główny grzech rodzaju ludzkiego, w którym jestem pogrążony, ten najgłupszy, najśmieszniejszy i najbardziej absurdalny grzech pychy, który stał już u kołyski mego ducha. Jako dziesięcioletni chłopiec byłem przez nią całkowicie opanowany. Z pychy nie chciałem nikomu nic zawdzięczać, nawet własnej matce. Z pychy pragnąłem być czymś odrębnym, samodzielnym i samowystarczalnym. Nie do zniesienia była dla mnie myśl, że jestem zwykłym płodem człowieczym, uzależnionym od pochodzenia, kraju, krwi, od języka i przemiany materii. Byłem opętany na punkcie niezależności, przysięgałem sobie być jedynie istotą ludzką nie związaną z żadną społecznością. Doszedłem do przekonania, że nikt i nic mnie nie wychowało, nikt i nie-nie.miało na mnie wpływu, nic mną nie powodowało. Stałem się owocem samego siebie. Zarozumiałość moja i próżność przechodziła wszelkie wyobrażenie. Jeśli nie uznawałem Boga, to tylko dlatego, iż nie mogłem się z tym pogodzić, że ja nie jestem Nim. Toteż ciągłe analizowamie stało się dla mnie tronem, z którego rządziłem światem. Wydaje mi się dzisiaj, że stoję za swoimi własnymi plecami i że po raz pierwszy mogę obserwować siebie dokładnie jak kogoś obcego. Grzech mój, Clarens, jest grzechem Lucypera, choć jestem tylko gnijącym zerem i w dodatku z rakiem. Podczas strasznych nocy w ciągu ostatniego roku doszedłem do poznania, że grzech nasz mniej szkodzi Bogu aniżeli nam samym. Dziś jest już jasne dla mnie, że zgubiła mnie moja własna pycha... Niektórzy z modlących się pielgrzymów patrzą na niego z zaciekawieniem, gdyż Lafite stoi teraz już w przejściu między rzędami ławek. - Różo duchowna - Wieżo Dawidowa - Wieżo z kości słoniowej - Domie złoty - Arko przymierza - Bramo niebieska - Gwiazdo zaranna... .- Dokąd zaszedłem, Wieżo z kości słoniowej? I ja jestem wieżą, ale wieżą w ruinie, pełną szczurów i robactwa. Tak, Domie złoty. I moje ja jest domem danym mi w dzierżawę. Zrobiłem z niego świński chlew. A teraz dostałem wypowiedzenie i to w krótkim terminie wypędzają mnie z niego, tak że nie zdążę już nic w nim uporządkować. O Gwiazdo zaranna! Co uczyniłem ze swego życia. Dobre to było życie mimo całej biedy. Nigdy nie byłem pokarany gniciem kończyn, tak jak ten niewinny chłopiec w szpitalu. Moja twarz nie została zżarta przez wilka, choć zasłużyłem na to tysiąc razy więcej niż. te nieszczęsne, nieszkodliwe niewiasty. Nie byłem nigdy zmuszony stać w kącie, jak owa kobieta, aby ze wstydem ukrywać swoją fizjonomię przed światem. A właściwie powinienem sto razy wstydliwiej niż ona zasłaniać swoje oblicze, bo gdyby było wiernym odbiciem tego, co naprawdę jest we mnie, byłoby jeszcze potworniejsze od jej głowy Gorgony. Marnowałem każdą sekundę na dogadzanie swym najniższym instynktom, na oszałamianie swoich zmysłów. Jest to po pysze drugi mój grzech, nurzający się w błocie jak hipopotam. Co mi zostało z tych milionów sekund mego dobrego życia? Kobiety, które obejmowałem, stawały się we mnie zbutwiałymi wspomnieniami. A gdzież ekstazy piękna i myśli jakie dane mi było przeżywać? Nie dosyć byłem nimi pochłonięty i nie dosyć pilny, aby przyprawić im skrzydła. Został mi tylko gorzki, bardzo gorzki osad, o Gwiazdo zaranna. - Uzdrowienie chorych - Ucieczko grzesznych - Pocieszycielko strapionych - Wspomożenie wiernych... - Czy właściwie jestem jeszcze chrześcijaninem? Sam nie wiem. Wiem tylko, że wszystkie błyskotliwe wywody mego ducha niewiele się różnią od rechotu żab i ćwierkania świerszczy. Tak, dla mnie zostaje już tylko samotność. Przez moją pychę ludzie odwrócili się ode mnie. Gdy w moim ciele utworzy się nowy guz, nie zwierzę się z tego moim krewnym ani nie będę szukał ratunku, lecz wrócę do Paryża i skryję się w jakąś norę, aby umrzeć. Nikogo tam przy mnie nie będzie, w tych chwilach umierania, o Ucieczko grzesznych, Pocieszycielko strapionych! Nie skarżę się jednak, bo nie świat mnie zostawił samego, ale ja chciałem obyć się bez świata... Barankiem Bożym kończy się litania. Chór głosów powtarza za księdzem jedno Zdrowaś po drugim. Żelazna palma świec jarzy się coraz jaśniej w rosnącym mroku. Figura Pani jest już tylko białą plamą we wnętrzu niszy. Rozmodleni wierni z wyciągniętymi ramionami wyglądają jak cienie wielu krzyżów. - To jest zupełnie logiczne - wzdycha Lafite półgłosem. Westchnienie to jest zakończeniem poplątanego rozumowania i ostatecznego wniosku: Moje opuszczenie przez Boga i ludzi jest całkowicie logicznym skutkiem. Gdyż ja... nie kochałem. Nikogo i niczego nie ukochałem, nawet siebie samego. W tym czasie bezwiednie podszedł Lafite tuż do groty stoi teraz tak blisko, że mógłby się głową oprzeć o kratę parkanu. Pustymi oczyma patrzy w zanikające w cieniu wnętrze skalne. Im dłużej i im bardziej beznadziejnie się wpatruje, tym wyraźniej poprawia się jego fatalne samopoczucie fizyczne, dręczące go od wielu godzin owo wrażenie, że wnętrzności w nim się oberwały i opadły, opuszcza go zupełnie. Oddycha swobodniej i poddaje się pewnego rodzaju miłemu znużeniu, które pozwala mu zapomnieć o swoim własnym ja. Monotonnie, równo brzmi mu w uszach łagodny głos młodego kapłana. I równo, monotonnie odpowiadają wierni. Nie rozróżnia już prawie słów tej kojącej kołysanki: - Módl się za nami... teraz i w godzinę śmierci naszej... Rytmiczne mruczenie staje się dobroczynnym oszołomieniem, miękką podporą, na której można oprzeć plecy. Jednocześnie Hiacynt de Lafite ma uczucie, że otacza go jakaś serdeczna pomoc, otula go i bierze w opiekę. To okrąża go modlitwa ludzi. Budzi się w nim coś jakby resztki dawnej ironii. Pyszny i bez miłości? Tak. Ale czy naprawdę jestem taki opuszczony, bardziej opuszczony niż inni? Czy nie byłoby wskazane, wobec całej niedoskonałości wszelkiej wiedzy, aby być tylko tyle zarozumiałym jak tamci? Jaka jest różnica pomiędzy mną a nimi? Trochę błyskotliwego daru wymowy, za którym skrzętnie ukrywam swoją całkowitą ignorancję, żonglując nim lekkomyślnie i nieuczciwie. Czyż może upadłem tak nisko dlatego tylko, że nie wierzyłem, aby były ramiona zdolne mnie podźwignąć? O można Matko nieba i ziemi! O Gwiazdo zaranna! - Pomoc zbliża się. Wydaje mu się, że modlitwa za jego plecami dotyka go wieloma łagodnymi rękami. I on, który gardził każdym zespołem ludzkim jako zbiorowiskiem niskich instynktów i niskich interesów, czuje wyraźnie, że rozmodleni za jego plecami ludzie są jedyną, pełną miłości bezcielesną siłą, która mu niesie pomoc w tej ciężkiej godzinie. Przestaje się zastanawiać. Uświadamia sobie jeszcze tylko tyle, że opuszczają go resztki wstydliwego zakłopotania i... pisarz Lafite pada na kolana. Szeptem posyła ku Pani w grocie słowa anielskiego pozdrowienia, ulubioną modlitwę matki i pacierz dzieciństwa. Nic nowego nie powstaje w jego świadomości. "Wie tylko, że owa pustka, gorzki owoc krytycznych dociekań, z której był kiedyś taki dumny, mimo wszystko zawsze kryła w sobie podświadomą pewność. Pewność ta wyłania się dziś i jaśnieje jak słońce wynurzające się zza chmur. Nie ma nawrócenia do wiary, jest tylko powrót do niej. Gdyż wiara nie jest funkcją duszy - lecz duszą samą. Nigdy dotąd niezaznane uczucie spokoju ogarnia LafiZte'a. Trwa tak aż do zapadnięcia nocy, kiedy wszyscy prawie podnosząc się z kolan kolejno odchodzą i tylko olbrzymi świecznik jarzy się w ciemnościach. Zanim jednak poeta wstanie, wyrywa się z jego ust wezwanie, sam nie wie jak i dlaczego: - Bernadetto Soubirous, módl się za mną! Bernadetta Soubirous żyje jeszcze w tej godzinie. Od kilku dni cierpi znowu najsroższe męczarnie. Zapalono lampy w infirmerii. Wzrok Bernadetty przywarł kurczowo do krzyża wiszącego na przeciwległej ścianie. Nie przeczuwa wcale, że w tej samej chwili najpyszniejszy przeciwnik Pani korzy się przed Nią na kolanach. KOCHAM Maria Dominik Peyramale mimo swych 68 lat jest wciąż jeszcze olbrzymem. Tylko oczy nie płoną już tak jak dawniej i z szerokiej, trochę obwisłej twarzy księdza spoglądają z wyrazem spokojnego opanowania. Ze wszystkich czyhających nań wrogów własny temperament przyczynił księdzu dziekanowi najwięcej biedy. Gdy przed siedemnastu laty ukazał się list pasterski księdza biskupa Severe Laurence'a, wynoszący Lourdes do zaszczytnej roli nowego ośrodka katolickiego chrześcijaństwa, wydawało się księdzu Peyramale'owj, że jedynie on jest przeznaczony na naturalnego władcę przemienionego Lourdes. Kłócił się z architektami, odrzucał ich projekty, wysuwał własne plany bazyliki, krypt i przyszłego kościoła różańcowego, mającego powstać w podziemiu bazyliki. Jego megalomania zrażała do niego ludzi, którzy ze skargami na niego cisnęli się do drzwi starego biskupa. Ten prawy i według słów biskupa Forcade'a podziwu godny starzec nie był człowiekiem skorym do przebaczenia dziekanowi, sprawcy powtarzających się nagabywań. - Peyramale zachorował widocznie na manię wielkości po tak niespodziewanym obrocie sprawy - myśli. - Trzeba będzie dać mu po łapach. I proboszcz z Lourdes dostaje po łapach i to wcale nie byle jak. Duma jego serca, monumentalne projekty zostały częściowo skreślone, częściowo zmienione i przystosowane do gustu małych ludzi. Zwyciężyli intryganci i plotkarze i zwyciężył zmysł artystyczny posługaczy kościelnych i bigotek wszelkiego rodzaju i płci. Maria Dominik, potomek trzech pokoleń lekarzy i uczonych człowiek głębokiej wiedzy i z artystycznym polotem, wymarzył sobie potężny kompleks kościelnych budynków, które swoim rozmachem usuną w cień wszystko, co w tej dziedzinie w ostatnim stuleciu zostało zbudowane. Tymczasem rzeczywistość zniszczyła jego plany. Cukiernicy kościelnej architektury i sztuki zwyciężyli na całej linii. Ambitny dziekan pragnął z Lourdes uczynić drugi Rzym. Gdyby wziąć pod uwagę fale pielgrzymów płynące rok po roku do cudownego miejsca, można by je poniekąd nazwać drugim Rzymem. Jednak w tym Rzymie wojowniczy dziekan był wszystkim innym tylko nie papieżem. Miliony chorych i pielgrzymów przyjeżdżających corocznie potrzebowały pomocy całej armii duchownych. A tych mogły dostarczyć tylko zakony. Toteż one wzięły na siebie opiekę nad szpitalami i przejęły starania około świętych miejsc. Peyramale zmuszony był dożyć chwili, w której zaliczono go do kościelnych rekwizytów i odsunięto od wszelkiego wpływu na kształtujące się nowe Lourdes. Kiedyś jeszcze przed historią z grotą był nieograniczonym władcą swojego królestwa. Ludzie, kłaniający mu się nisko, spełniali tylko należną powinność. Teraz zaś czuł się jak król zdetronizowany. Jeśli mu się ktoś kłaniał, to było to już jego sprawą osobistą. Największą goryczą napełnia go przeświadczenie, zresztą niezupełnie słuszne, że sprawcą jego okrutnej porażki jest chytry pochlebca, wąż, którego wyhodował na własnym łonie. Ojciec Sempet, kapłan zakonny, spełniał przy nim przez długi czas funkcję trzeciego wikarego. I właśnie jego dziekan stawiał wyżej aniżeli dwóch pozostałych pracowników. Byli to ksiądz Pomian o ciętym języku i nieszkodliwy ksiądz Penes. Bóg widzi, że Sempet wydawał się jeszcze bardziej nieszkodliwy aniżeli Penes. Jednakże chociaż trzeci wikary płaszczył się i giął przed proboszczem, chytry ten mnich potrafił z niezrównaną przebiegłością i energią zagarnąć ' po trochu całą władzę w swoje ręce. Obecnie jest kuratorem groty i najpierwszym człowiekiem w Lourdes, a zarazem zmorą i cierniem w sercu starego dziekana. I teraz, gdy Maria Dominik Peyramale ze swoją zniszczoną torbą podróżną w ręce opuszcza dworzec w Nevers, przypomina mu się wypowiedziana szeptem złośliwość ojca Sempet, który spośród trzech wikariuszy najdłużej i zarazem najdokuczliwiej wyśmiewał się z Marii Bernardy: - Czy ksiądz dziekan wie, co to ta sławna święta robi, gdy budzi się z ekstazy? Otóż natychmiast zaczyna wydrapywać wszy ze swojej zmierzwionej czupryny. Peyramale jest skłonny uważać niesławny koniec swej kariery dziejowej za sprawiedliwą karę. Zachowywał się przecież jak niewierny Tomasz i to nawet w trakcie ostatniej rozmowy z Bernadettą, w okresie adwentu roku sześćdziesiątego trzeciego. Ale niezbadane są wyroki Opatrzności. Przecież ten nędznik Sempet, o wiele bardziej nieufny niż on, został wyniesiony na takie szczyty. Olbrzym z kuferkiem w ręku, stąpający ciężkim krokiem przez ulice Nevers, jest mocno podenerwowany. Bliskie spotkanie z tą, którą chciał miotłą wymieść ze świątyni, napełnia drżeniem jego serce. Bernadetta Soubirous była najbłogosławieńszym zdarzeniem jego życia. Był ślepym, głupim osłem, bez żadnych ze swej strony zasług, dopuszczonym do kołyski wspaniałego, współczesnego cudu. Do niego zwróciła się Pani z poleceniem wybudowania kaplicy i urządzania procesji. Z wdzięczności za to ośmieszał ją kontrpropozycjami żądał od niej pieniędzy na budowę i róż w marcu. Miała więc rację, że przekreśliła wszystkie jego plany i komu innemu zleciła odprawianie procesji. Ale jak w tym wszystkim wygląda Sempet? Dlaczego ona znosi koło siebie Sempeta? Widocznie ten łobuz jest zbyt zręczny. Nigdy nie wysuwał się na pierwszy plan. Peyramale nieraz już pragnął odwiedzić Bernadettę. Jednak powstrzymywała go myśl, że jego widok mógłby być dla niej niepożądany. I wtedy, przed wielu już laty wpadł na pomysł posłania jej obrazka Matki Boskiej. O jej chorobie mówiono już od dłuższego czasu, lecz dokładnych wiadomości nie można było znikąd otrzymać. Dopiero dziwne słowa: - Drogi Księże Proboszczu, myślę o Księdzu, oddana B. - wstrząsnęły proboszczem do tego stopnia, że natychmiast zdecydował się na tę długą podróż. Miał już nawet kupiony bilet kolejowy, gdy zaszły niemiłe wypadki zmuszające go do odłożenia wyjazdu na pewien czas. Podczas gdy był zniewolony rozplątywać owe skomplikowane powikłania, ani na chwilę nie mógł pozbyć się uczucia głębokiego niepokoju, wewnętrznego niezadowolenia, które się potęgowało z dnia na dzień, aż urosło do dręczącego poczucia winy. Nie mógł obronić się przed natrętną myślą, że Bernadetta Soubirous wzywała swego starego opiekuna na pomoc. Gdy wreszcie skończył swoje kłopotliwe obowiązki, zaczął się już Wielki Tydzień. I naprawdę bardziej niż niezwykłym należałoby nazwać postępek proboszcza, opuszczającego swoją trzodę w przededniu największych świąt w roku. A Peyramale to uczynił. - A co by było, gdybym już w ogóle nie istniał - mówi do swojego zastępcy, przejmującego jego funkcje. - Jestem starym, schorowanym człowiekiem i żyję tylko przez przeoczenie, gdyż dobry Bóg patrząc na mnie przymyka jedno oko... Matka Józefina Imbert wita proboszcza z Lourdes z serdecznością i czcią. Kanonickie fioletowe wypustki wskazują, że zdetronizowany dziekan piastuje mimo to różne godności i ma prawo do tytułu "przewielebny". Matka przełożona już na wstępie przyjmuje go z uprzejmą gościnnością. Następnie opowiada mu o siostrze Marii Bernardzie. Jest rzeczą niepojętą, że jeszcze żyje, gdyż zdaniem ogółu lekarzy choroba już dawno strawiła wszystkie siły żywotne organizmu. Jedynie niezwykle silny i uparty duch nieszczęsnej dziewczyny utrzymuje ją jeszcze przy życiu. Może w wyrokach niebieskich postanowiono, że ulubienica Matki Bożej ma jeszcze tegoroczny tydzień męki Pańskiej przebyć na ziemi. Doktor orzekł już przed, trzema dniami, że w najbliższych godzinach należy oczekiwać śmierci wizjonerki z Lourdes. Od wczoraj Maria Bernarda nie odczuwa już żadnych cierpień. Biskup Lelonge zakazał dopuszczania do umierającej jakichkolwiek odwiedzin, chyba za specjalnym jego zezwoleniem. Wobec tego więc ona, matka Imbert, obawia się, że nawet w stosunku do księdza proboszcza z Lourdes nie można zrobić wyjątku. Natychmiast jednak wyśle zapytanie w tej sprawie do kancelarii biskupiej. - Tymczasem zechce ksiądz kanonik wygodnie odpocząć i posilić się po męczącej podróży. Peyramale, słysząc o konieczności ubiegania się o pozwolenie biskupa, ma już ochotę wybuchnąć po staremu. Opanowuje się jednak i mówi swoim dawnym szorstkim, trochę ochrypłym głosem: - Bernadetta Soubirous jest dzieckiem mojej parafii. Opatrzność oddala ją na długie lata pod moją niegodną opiekę. - Któż by o tym nie wiedział - uśmiecha się z uprzejmym pochyleniem głowy przeorysza. - Chociaż w naszym domu, na skutek zarządzeń wyższych władz, nie wolno nam się było zajmować owymi wielkimi wydarzeniami, to jednak znamy je dokładnie, ze wszystkimi szczegółami... Zaraz po obiedzie matka Vauzous i siostra Natalia prowadzą proboszcza z Lourdes do infirmerii. Stare jego serce bije niespokojnie. - Czy też mnie pozna? - pyta. - O, jest dziś tak przytomna i spokojna jak nigdy - odpowiada Natalia z oczami pełnymi łez. Obszerny pokój dla chorych, z dwoma wysokimi oknami i trzema łóżkami. Nad każdym wznosi się spiczasto zakończony baldachim. Dwa łóżka są puste. W trzecim, stojącym w prawym narożniku pokoju leży Bernadetta. Naprzeciw niej, pod ścianą stoi wąska komoda z figurą Matki Najświętszej. Nie jest to jednak kopia Fabicha. Nad nią krzyż. To wszystko. Obok łóżka fotel i malutkie drewniane krzesełko. Ciężkim krokiem, od którego aż trzeszczy w uszach, zbliża się Peyramale do łóżka w prawym kącie. Widzi przed sobą nie 35-letnią zakonnicę, lecz młodziutką dziewczynę o wąskiej alabastrowej twarzy. Delikatnie zarysowane nozdrza poruszają się przy oddechu. Dziecinne usta są lekko zaróżowione. Dość wysokie czoło jest do połowy zakryte kompresem. Wielkie ciemne oczy patrzą uważnie a zarazem apatycznie. Są to oczy Bernadetty Soubirous. Siedemdziesięcioletni dziekan rumieni się z zakłopotania. Wreszcie odchrząknąwszy odzywa się krótko: - A więc przyjechałem... Ktoś podsuwa mu owe miniaturowe krzesełko. Z największą ostrożnością olbrzym lokuje się na nim. Ma uzasadnione obawy, że się załamie pod jego ciężarem. Na kołdrze spoczywają dwie drobne, żółtawe ręce, wyglądające jak rzeźby z kości słoniowej. Próbują podnieść się na powitanie gościa. Lecz próba się nie udaje. I wtedy, z najtroskliwszą ostrożnością, proboszcz z Lourdes ujmuje w swoją dłoń olbrzyma jedną z tych drobnych rąk i składa na niej pełen czci pocałunek. Mijają całe dwie minuty, zanim daje się słyszeć cichutki głos Bernadetty. Słowa brzmią jednak wyraźnie: - Księże proboszczu, ja księdza nie okłamałam... Peyramale musi zdławić szloch. - Sam Bóg to wie, że siostra nie kłamała - mówi szeptem. - To tylko ja, ja byłem siostry niegodny... Coś jakby lęk przemknął przez dziewczęcą twarz. - Wciąż mnie wypytują, wciąż od nowa... Potem po długiej przerwie nabrawszy głębokiego oddechu Bernadetta wyznaje raz jeszcze: - Widziałam Ją. Tak, widziałam Ją. Dziekan nie zdaje sobie sprawy, jak i kiedy zaczyna mówić do niej po imieniu. Tak, jakby nie minęło dwadzieścia lat, jak gdyby leżała przed nim nie siostra Maria Bernarda z aureolą doskonałości na obliczu, lecz dawna mała Bernadetta Soubirous, to stworzonko przezroczyste jak źródełko, a które jednak tak trudno było przejrzeć. Peyramale nachyla ciężką swą głowę ku umierającej: - Tak, widziałaś Ją, drogie dziecko - przytakuje - i zobaczysz Ją znowu... W przepaścistych oczach dziewczyny zjawia się wyraz zamyślenia. Budzą się wspomnienia. Widzi znów proboszcza w swoim gabinecie. Siedzi przy kominku. Ona Bernadetta ma na sobie kapulet, bo jest bardzo zimno. Chciałaby zostać służącą u pani Millet. Po czym proboszcz pyta, czy myśli, że Pani nie ma dla niej lepszej posady?... Ciężkie westchnienie pada z ust Bernadetty. - O, księże proboszczu, nie jestem wcale pewna, czy Pani zechce mnie wziąć za służącą... Nareszcie może dziekan uderzyć w lżejszy ton, co mu się od początku nie udawało. - Jeśli w ogóle jest coś pewnego, moje dziecko - mówi - to właśnie to. Będzie to najmniejsza z rzeczy, które dla ciebie zrobi... Błysk wesołości rozjaśnia na chwilę oczy chorej. Jacy ći wszyscy ludzie są teraz mili i dobrzy. Czy też robią to szczerze, czy tylko z litości? - Nie, nie jestem wcale taka pewna, zupełnie nie... -mówi jasnym głosem, nieprzekupna jak dawniej. - Nie dokonałam niczego nadzwyczajnego, byłam tylko chora. I może nawet nie dosyć cierpiałam... Tym razem trudno już proboszczowi stłumić łkanie: - Na miłość boską, wierz mi, drogie dziecko, cierpiałaś aż nadto... Jakby leciutki uśmiech zarysował się na sekundę na tej nieporuszonej dziewczęcej twarzy. I nagle jasny głos odzywa się już nie po francusku jak dotąd, lecz w prostym patois jej dzieciństwa i stron rodzinnych. - Ale gdzie tam, księże dziekanie - mówi mała Soubirous z rue des Petites Fossees. - Znam się dobrze na chorych. Wszyscy trochę lubimy przesadzać. Wcale nas znowu tak bardzo nie boli... Zabrakło jej tchu kończy przerywanym głosem: - Myślę, że miałam o wiele mniej... bólu... niż szczęścia... wtedy... wtedy... Zbyt wiele wysiłku dla niej. Alabastrowa twarzyczka kurczy się boleśnie. Doktor Saint-Cyr, stojący przez cały czas blisko drzwi, daje księdzu znak ręką. Ciężko podnosi się Peyramale z lilipuciego krzesełka. Jego wiejskie buty skrzypią... Jest dzień szesnasty kwietnia. Środa. Piękna, słoneczna środa. Jutro, w Wielki Czwartek, siostry od św. Hildegardy będą miały sporo zajęcia z potężną liturgią tego dnia. Około południa wraca siostra Natalia z jakiegoś służbowego obchodu. Już w bramie klasztoru ma uczucie, że coś każe jej się cofnąć. Jakaś tajemnicza siła nie pozwala jej wejść. - Maria Bernarda - przychodzi jej na myśl. Nie zastanawiając się biegnie do infirmerii, leżącej w kompleksie budynków klasztornych. Pielęgniarki posadziły Bernadettę w fotelu, gdyż w łóżku nie mogła już wcale oddychać. Zwisa bezwładnie na jedną stronę fotela i z oczami rozwartymi przerażeniem woła do Natalii: - Siostro... boję się... boję się... siostro... Natalia klęka przy niej i ujmuje jej ręce. - Dlaczego się boisz, kochana, czego się lękasz, siostrzyczko? Pierś chorej podnosi się gwałtownie i ciężko opada. Mówić może już tylko urywanym szeptem: - Otrzymałam tyle łask... muszę na nie zasłużyć... ale nie potrafię... Natalia za wszelką cenę chce się powstrzymać od płaczu. - Niech siostra pomyśli o naszym słodkim Zbawicielu. Lecz Bernadetta uparcie wraca wciąż do tej samej myśli o wielkiej łasce swego życia, do której nie dorosła. Z jękiem powtarza znowu: - Boję się, siostro... boję się, boję się... Natalia szuka uspokajających leków, lecz nic nie znajduje. Aby więc ją jakoś pocieszyć, obejmuje jej głowę obiema rękami. - Znów siostra ma okropne bóle - stwierdza zaciskając zęby. - Za mało... za mało - dyszy Bernadetta. Natalia nachyla twarz ku jej twarzy: - Wszystkie będziemy siostrze pomagać, droga Mario Bernardo. Będziemy się bardzo, bardzo pilnie modliły przez cały czas. Teraz i potem... - O tak, siostro, proszę bardzo, zróbcie tak koniecznie... - prosi dziecinnym tonem Bernadetta. Siostra Natalia każe zawiadomić matkę Imbert o pogorszeniu w stanie chorej. Należy natychmiast sprowadzić doktora SaintCyra i kapelana Febvre'a. Jeszcze w ciągu kilku minut przeszywające bóle wstrząsają Bernadettą. Potem nagle oddech jej staje się równy i. głęboki i zupełnie trzeźwym głosem, jak ktoś informujący się o godzinę, Bernadetta pyta: - Jaki dziś dzień mamy? - Wielka Środa, siostro - odpowiada Natalia. - W takim razie jutro jest czwartek - dziwi się Bernadetta. - Tak, jutro jest czwartek. I to Wielki Czwartek! - I to Wielki Czwartek - powtarza Bernadetta i z oczu jej zaczyna bić szczęście, szczęście z osiągniętego celu. Natalia nic z tego nie rozumie. Nie przychodzi jej wcale do głowy, że jedenastego lutego też było w czwartek, kiedy to małe Soubirous poszły po drzewo do lasu, a Bernadetta z jedną pończochą na nodze, a drugą w ręce siedziała-na. kamieniu koło strumienia Savy, trąc oczy ze zdumienia czy to sen, czy rzeczywistość. I tak samo w pewien czwartek powiedziała jej Pani: - Niech pani idzie do źródła napić się i umyć. - I znowu był to czwartek, kiedy Pani wyjawiła jej swoje imię. Czwartek jest dniem Pani. Czwartek jest dniem wielkich darów. A jutro znów jest czwartek... - Już się wcale nie boję, siostro, będę teraz zupełnie spokojna... - mówi Bernadetta jak świadome swej winy dziecko, obiecujące niecierpliwej pielęgniarce poprawę. W chwilę potem osuwa się nagle na krześle. Przenoszą ją na łóżko. Robi wrażenie umarłej. Lecz znów zaczyna oddychać, krótkimi, ciężkimi westchnieniami. Zaroiło się w pokoju. Lekarz i ksiądz pełnią swoją powinność. Matka przełożona i matka Vauzous klęczą wraz z wszystkimi innymi siostrami. Matka Maria Teresa sama wygląda na umierającą. Tuż przy drzwiach stoi ksiądz Peyramale, zbyt olbrzymi i zbyt ciężki na ten pokój i wobec tej delikatnej śmierci. Ręce ma złożone błagalnym ruchem. Bernadetta otwarła oczy. Rozumie wszystko. Z zadziwiającą siłą, jakiej nie posiadała już od wielu dni, kreśli nagle poprzez całe oblicze jeden z tych dostojnych, świetlanych krzyżów, jakich nauczyły ją objawienia. Ksiądz Febvre rozpoczyna modlitwy za konających. Intonuje "Pieśń nad pieśniami" Salomona słowami, jakimi dusza dziewczęca wita oblubieńca: "Ja śpię, a serce me czuje głos miłego mego kołaczącego: Otwórz mi, siostro moja, gołębico moja, przyjaciółko moja, niepokalana moja boć głowa moja pełna jest rosy, a kędzierze moje kropli nocnych." Bernadetta błyszczącymi oczyma patrzy przed siebie. Siostry sądzą, że szuka krucyfiksu i kładą go na jej piersi. Przytula go namiętnie. Lecz oczy jej nadal wpatrują się w przestrzeń."W pewnej chwili ciało jej drgnęło. Jakieś nowe siły Unoszą ją na łóżku. I nagle dźwięczny pełny głos kobiecy płynie z jej piersi i usta wypowiadają słowa: - .. Kocham!... Głębokim, donośnym dźwiękiem rozlega się to kocham po pokoju, brzmi jak uderzenie dzwonu. Jest tak potężne, że modlitwy cichną i wszyscy zastygają w milczeniu. Tylko matka Vauzous z szeroko rozkrzyżowanymi ramionami, na kolanach posuwa się ku łóżku konającej, chcąc jak najbliżej być błogosławionej. Twarz jej wygląda rozdzierająco. Mało kto z ludzi widział matkę płaczącą. Lecz teraz jest przekonana: Pani jest w pokoju. Najświętsza, Najmilsza przyszła osobiście po swoje dziecko, aby ułatwić.mu przejście... W cztery oczy w potężnym osamotnieniu śmierci spragnione dziecko zawołało do powracającej Pani: Kocham. Kocham Cię. I teraz nawet matka Vauzous, wroga i nieufna, staje się świadkiem objawienia. Wierzy w to święcie i błaga gorąco: - Spójrz i na mnie zatwardziałą, odtrąconą, pozbawioną łaski, a pełną zazdrości. Rozdzierający szloch wyrywa się z piersi Marii Teresy. Głos jej się łamie, gdy zaczyna mówić Zdrowaś. Bernadetta patrzy na starą nauczycielkę wzrokiem pełnym wytężonej uwagi jak uczennica, która stara się być, posłuszna wie, że żądają od niej, aby powtarzała słowa modlitwy. Zużyła jednak już ostatki sił na owe wielkie wołanie miłości. Rusza więc tylko pilnie ustami. W drugiej części modlitwy udaje jej się szepnąć: - Teraz i w godzinę... Dalej nie może mówić. Na ogół śmierć, jakby jednym dmuchnięciem, gasi twarz człowieka. Lecz twarz Bernadetty rozjaśnia się w chwili zgonu. Dokładnie w tym samym momencie, w którym wydaje ostatnie tchnienie, przybiera wyraz dawnego zachwycenia, kiedy to mimo wszystkich spraw i widoków tego świata pozostawała w najściślejszej łączności z Tą, na którą patrzały jej oczy. I wszyscy obecni wpatrujący się w jej oblicze czują to samo, co ongiś czuł Antoni Nicolau i co wyraził słowami: Nawet dotknąć się nie powinno takiego stworzenia. J'aime. To wyznanie miłości dźwięczy wciąż jeszcze w uszach Peyrama!e'a. Wciąż jeszcze klęczy nieruchomo w pobliżu drzwi. Otworzono okna. Modlące się koło łóżka zakonnice sprawiają wrażenie cieni. Inne poruszają się jak cienie. Ubierają zwłoki w habit i kornet, ustawiają na świecznikach wysokie, grube świece i zapalają je. Niewiele z tej bezgłośnej krzątaniny dochodzi! do świadomości klęczącego, któremu nikt nie ośmiela się przeszkodzić w skupieniu. Od czasu do czasu zwraca wzrok ku oknu, za którym srebrzy się wiosenna poświata. Spostrzega kilka drzew owocowych w kwieciu i chmury, przelatujące chmury. Nagle całe życie wydaje się księdzu Peyramale'owi tak niewypowiedzianie lekkie, że lekkim wydaje mu się nawet olbrzymi ciężar własnego ciała. Nie czuje wcale, że wciąż jeszcze klęczy na swoich starych, zreumatyzowanych kolanach. Po trochu dopiero zaczyna sobie zdawać sprawę, ile wzniosłej otuchy spłynęło na niego przez tę śmierć. Wszystko się dla niego teraz zmieniło. Czy może go jeszcze kiedykolwiek zatruwać jakaś gorycz, czy kłuć jaki cierń? Srebrzyste jak światło dnia i złote są płomienie świec. I tak te srebrne i złote blaski igrają wokoło zastygłej w zachwycie twarzy Bernadetty. Peyramale nie może oderwać oczu od tego oblicza i ze zdziwieniem słyszy własne słowa: - O Bernadetto, zaczyna się życie dla ciebie. Słowa te mówią nie tylko: Jesteś teraz w niebie, Bernadetto. Mówią one także: Jesteś teraz w niebie i na ziemi, Bernadetto. Oczy twoje widziały więcej, niż mogły dojrzeć nasze. W twoim sercu było więcej miłości, niż kiedykolwiek mogłyby objąć nasze serca. I dlatego jesteś żywa i obecna każdego dnia, każdej godziny nie tylko u źródła massabielskiego, lecz i w każdym z tych kwitnących drzew. O Bernadetto, życie zaczyna się dla ciebie. Ze zdumiewającą lekkością olbrzym Peyramale podnosi się z kolan. Rzuca ostatnie spojrzenie na Bernadettę Soubirous i żegna się z nią ostatnim znakiem krzyża, po czym wychodzi. PIĘĆDZIESIĄTE AVE W tym wielkim, uroczystym dniu zebrała się spora gromada członków rodziny Soubirous. Są to dzieci i wnuki, siostrzeńcy i bratankowie rodzeństwa Bernadetty. Największe zainteresowanie wzbudzają jednak nie krewni i powinowaci, lecz pierworodne dziecię cudu, tak zwane dziecko Bouhouhorts. Dokładne nazwisko jego brzmi Justyn dolar Duconte Bouhouhorts, ma lat siedemdziesiąt siedem i jest miłym staruszkiem z wesołym błyskiem oczu i sprytnym wyrazem ust, ocienionym bujnym jeszcze wąsem. Dziecko Bouhouhorts mimo poważnego wieku pracuje jeszcze żwawo jako ogrodnik-kwiaciarz w zakładzie ogrodniczym w Pau. Otóż teraz wręczono staruszkowi bilet kolejowy drugiej klasy do Rzymu i do tego przekaz na utrzymanie i kwaterę. Pierworodny cudu w Lourdes ma również wziąć udział i radować się uroczystą chwilą, w której papież Pius XI zaliczy małą Bernadettę Soubirous w poczet świętych. Wspanialszej ceremonii jak kanonizacja przez zastępcę Chrystusa na ziemi nie zna całe chrześcijaństwo. Ludzie opowiadają sobie o dziecku Bouhouhorts. Dzisiejsza nowa Święta przed 75 laty często nosiła je w ramionach podczas sąsiedzkich odwiedzin. Tego sobie jednak stary ogrodnik z Pau nie może dokładnie przypomnieć. Co prawda z biegiem czasu przez wielokrotne opowiadania i powracania do tych wspomnień usłużna fantazja nieraz przychodzi z pomocą i łata dziury pamięci. Stary lubuje się w drobiazgowym i przewlekłym opisywaniu wyglądu, głosu, charakteru i zachowania tej, której zawdzięcza swoje cudowne ocalenie i skromne błogosławieństwo swego długiego życia. - Jako dziecko miewałem konwulsje i byłem sparaliżowany, jak to pewnie państwo czytali - zaczyna zwykłe swe opowiadanie. - Bernadetta i' jej matka obnosiły mnie często na rękach i trzęsły mną tak długo, aż atak minął. I widywałem ją stale dopóty, dopóki się nie pożegnała i nie pojechała do klasztoru do Nevers. Miałem wtedy osiem czy dziewięć lat. Byli to nasi najlepsi przyjaciele, jak słyszałem nieraz od moich rodziców. I teraz po więcej jak siedemdziesięciu latach pozostałem, jako. jedyny żyjący na świecie bliski osobisty znajomy naszej słodkiej orędowniczki z czasów, kiedy sama była jeszcze prawie dzieckiem. Wciąż jeszcze widzę przed sobą jej kochaną twarz, jak gdyby odeszła przed kilku godzinami zaledwie. .Szanowna rodzina Soubirous nie może się ze mną równać pod tym względem. Nie mają już żadnych osobistych wspomnień. Dowiedzieli się o wszystkim tylko z książek, obrazków i z opowiadania. Na kanonizację Bernadetty zjechało do Rzymu około pięćdziesiąt tysięcy ludzi, należących do czterdziestu różnych narodowości. Piętnaście tysięcy Francuzów tworzy najliczniejszą grupę. Składa się ona z księży i świeckich, przy czym przedstawiciele krainy Bigorre stanowią jądro tej pielgrzymki. Nic dziwnego, że wszyscy odnoszą się ze szczególną ciekawością do tego jedynego z żyjących, który widział Bernadettę na własne oczy jeszcze przed wielkimi wydarzeniami lutego i był pierwszym, na którym cudowne źródło okazało swoją błyskawiczną i niezaprzeczalną moc. Stary ogrodnik z Pau jest stale otoczony i rozchwytywany. Zaambarasowany potrząsa tysiące obcych rąk. Zostaje przedstawiony najrozmaitszym duchownym i świeckim znakomitościom. Poseł Francji, monsieur Charles Roux, wciąga go do rozmowy i osobiście czyni starania, aby otrzymał dobre miejsce na trybunie honorowej. W tej chwili dziecko Bouhouhorts siedzi w środku pomiędzy dostojnikami u. Świętego Piotra w Rzymie i nieśmiało zerka wokoło. To święty rok, ten trzydziesty trzeci tego stulecia. Jest 8 grudnia, dzień Niepokalanego Poczęcia, godzina dziewiąta rano. Obok. dziecka Bouhouhorts siedzi uprzejmy i dobrze poinformowany pan, rodak z Francji mieszkający w Rzymie. Z rozrzutną hojnością udziela wszelkich wyjaśnień. - Tylko przy kanonizacjach, kochany panie Bouhouhorts, wszystkie te olbrzymie okna w kościele Sw. Piotra zostają zasłonięte czerwonym adamaszkiem. Niech pan spojrzy, nawet te. małe okienka, w kopule są pozakrywane, aby światło dzienne nie mogło zaglądać do wnętrza. Jest to wrażenie, jakiego się nie zapomina. Choć jestem przez pół rzymianinem, byłem dotychczas świadkiem jednej jedynej kanonizacji. Niech pan tylko pomyśli: Nie licząc już reflektorów, świeci się sześćset żyrandoli z dwunastu tysiącami żarówek, z których każda ma co najmniej sto świec. Z tego wynika, że oświeca nas tu milion dwieście tysięcy świec. Po tym dokładnym wyliczeniu, statystyk spogląda z tryumfem na dziecko Bouhouhorts, które z podziwem kiwa głową. Uprzejmy rodak nie ma jednak wcale zamiaru skończyć na tym swoich wywodów. - Niech pan tylko popatrzy na te falujące tłumy. San Petro może pomieścić osiemdziesiąt tysięcy ludzi. Jestem pewien, że dziś znajduje się tu co najmniej o dziesięć tysięcy więcej. A przy tym niech pan zwróci uwagę, jakie szerokie przejście pozostawiono w środku dla orszaku Jego Świątobliwości. Będzie go tworzyć całe kolegium kardynalskie. Wymienię panu choć kilku tylko spomiędzy nich... A więc sławny Gaspari, Granito di Belmonte, Pacelli, Marchetti. Nazwisk arcybiskupów i biskupów nikt by nie spamiętał, bo jest ich aż stu osiemnastu. No i co pan powie na ten wspaniały widok, panie Bouhouhorts? - Wspaniały widok - odpowiada jak echo dziecko Bouhouhorts. - I jakże też panu musi być na duszy, szanowny panie. Już jako dziecko byłeś tak bliskim rodzinie Soubirous. Własnymi oczyma patrzył pan na ich ubóstwo i nędzę. Na pewno wszystko ma pan jeszcze żywo w pamięci, gdyż wrażeń z dzieciństwa nie zapomina się tak łatwo... - Przyznaję, że nądre było to życie - wzdycha szczerze staruszek. - A teraz w nagrodę za to tyle przepychu, tyle bogactwa - rozkoszuje się gadatliwy sąsiad. - Przepych, jakiego nikt inny na kuli ziemskiej nie może ofiarować. I to w pięćdziesiąt cztery lata po śmierci. Czym jest wobec tej świetności świetność prezydenta, władcy czy dyktatora? Wypłynie taki z prądem i zapada z powrotem w nicość. Co po nim zostanie? Nazwisko na pożółkłych kartach historii. Niech pan pomyśli o naszym Napoleonie III. Nic na świecie nie jest tak nietrwałe jak władza i nic nie ma śmieszniejszego nad mocarza, który władzę stracił i już dla nikogo nie może być niebezpieczny., Śmierć jest dla niego ostateczną już porażką. Z umysłami wielkimi dzieje' się już nieco lepiej. Lecz, mówiąc językiem profanów, najtrudniejsza z wszystkich jest cierniowa kariera prowadząca do nieba. Chyba pan przyzna, panie Bouhouhorts? Dziecko Bouhouhorts kiwa i potrząsa głową, z czego nie można wysnuć wniosku o jego ostatecznym poglądzie na ten problem. Zadźwięczały srebrne trąbki. Wnoszą Papieża w lektyce, zwanej sedia gestatoria, otoczonego gwardią szwajcarską i gwardią szlachecką. Dalszy orszak tworzą maestri di camera, sediari w purpurowo czerwonych strojach, adwokaci konsystorscy w czarnych aksamitach, prałaci sygnatury i penitencjarze z długimi, uwieńczonymi laskami. Uczynny ziomek pokazuje wszystkich po kolei staremu ogrodnikowi z Pau i uzupełnia ten pokaz dokładnymi wyjaśnieniami. Staruszek mrugając ze znużenia oczami stara się jak najwięcej zobaczyć i spamiętać. W głębi absydy, pod Glorią Berniniego stoi papieski tron. Po obu jego bokach zasiada szesnastu kardynałów, a u jego nóg na . stopniach zajmują miejsce prałaci, należący do dworu papieskiego. Dziecko Bouhouhorts dowiaduje się nie tylko nazwy, ale i znaczenia dostojnych obrzędów, jakie teraz powoli następują, jeden po drugim. Jakaś czarna postać podchodzi do tronu Jego Świętobliwości, klęka i wymawia kilka słów po łacinie. Jest to adwokat konsystorski, który jako zastępca swojej klientki prowadził na końcu proces kanonizacyjny Bernadetty Soubirous. Proces ten toczy się już od wielu lat, z wszystkimi dokładnie zgłębianymi za i przeciw, nieubłaganie poddany próbie czasu, który jak kwas na metale ma podziałać na rozróżnienie prawdy od fałszu. Między adwokatami konsystorza obecnymi W kościele znajduje się również ten, który w procesie zastępował w pewnym sensie stronę przeciwną, stronę wątpienia i dlatego nosi wulgarne przezwisko advocatus diaboli. Ten advocatus diaboli nie miał łatwiejszej roli niż kiedyś prokurator Vital Dutour wobec żyjącej Bernadetty. Nawet jej zwłoki, z obojętnym uporem, przyczyniały się do osłabienia zarzutów. Już od początku działy się z jej ciałem niezwykłe rzeczy. Gdy czwartego dnia po jej śmierci zaniesiono zwłoki na wieczny spoczynek do kaplicy Świętego Józefa, nie wykazywały mimo długoletniej, wyniszczającej choroby najmniejszego nawet śladu czy woni zepsucia. Zdumieni świadkowie zauważyli nawet dziecinną różowość paznokci. W 39 lat później sąd kanonizacyjny powołał w Nevers komisję, która otwarła grobowiec, ekshumowała zwłoki i poddała je szczegółowym oględzinom. Obecni przy tym byli liczni lekarze, a także urzędowy lekarz miejski. Dziewczęce ciało Bernadetty nie uległo zepsuciu i było prawie nie zmienione. Twarz, ręce i ramiona były białe, a ciało miękkie. Lekko rozchylone usta zdawały się jeszcze oddychać. Można było dojrzeć lśniącą biel. zębów. Powieki na lekko wpadniętych gałkach ocznych były zamknięte. Na twarzy wizjonerki wciąż jeszcze malował się wyraz rozmarzonego zachwycenia. Poza tym całe ciało było sztywne i jędrne, tak że zakonnice z Nevers, obecne przy badaniu komisji, mogły bez trudu je unieść i nietknięte jak ciało świeżo zmarłego przełożyć do nowej trumny. Protokół z tej wizji narobił wiele hałasu. W prasie podniosły się głosy dowodzące, że cała historia o nie psującym się ciele jest pospolitym oszustwem. Na pewno w kilka godzin po śmierci zostało zabalsamowane według najlepszych recept w tym celu, aby zwykła mumia mogła grać rolę cudownie wyróżnionego, błogosławionego ciała. Strona przeciwna w procesie Bernadetty, czyli advocatus diaboli, posługiwała się również i tym argumentem. Na jego wniosek po siedemnastu latach powołano nową komisję, otworzono grobowiec po raz drugi i ponownie zbadano niezmienione zwłoki. Żaden najmniejszy objaw nie potwierdził tego podejrzenia. Działo się to w roku 1925. Przeciwnik Bernadetty nie wysuwał już nowych zastrzeżeń. Nastąpiła beatyfikacja. I oto teraz, po dalszych ośmiu latach w głębi absydy pod Glorią Berniniego, wygrawszy proces we wszystkich instancjach, adwokat Bernadetty w pokorze prosi Papieża, aby raczył wpisać do katalogu świętych imię dziewczynki z Lourdes. Papież nie odpowiada osobiście, lecz przez usta swego mówcy speakera monsiniora Baeei, siedzącego profilem do Papieża na stołku u stóp tronu. - Nic bardziej nie leży na sercu Ojcu Świętemu - mówi Bacci - jak ta kanonizacja. Zanim jednak nastąpi uroczyste jej ogłoszenie, należy raz jeszcze wezwać światła Bożego. Wszyscy zebrani klękają i śpiewają litanię do Wszystkich Świętych. Po czym Papież daje znak do rozpoczęcia Veni Creator Spiritus. Pieśń do Ducha Świętego we wspaniałym wykonaniu księży i chłopięcego chóru sykstyńskiego bije radośnie o potężne sklepienie. Po odśpiewaniu hymnu, adwokat Bernadetty powtarza swoją prośbę. Monsinior Baccz podnosi się, klęka przed Jego Świątobliwością i wyciągając ramiona wymawia następujące słowa: - Powstań, Piotrze, który żyjesz w twoim następcy i przemów! Potem zwracając się do nieprzeliczonych tłumów, donośnym głosem woła: - Wy zaś wysłuchajcie ze czcią nieomylnego wyroku PiotroWego. Przed Papieżem ustawiono mikrofon. Wzmocniony przez megafony, dźwięczny, głos Piusa XI dociera do najodleglejszych zakątków Świętego Pdotra. - Oświadczamy i orzekamy, że błogosławiona Maria Bernarda Soubirous jest świętą. Wpisujemy jej nazwisko do katalogu świętych. Postanawiamy, że na jej pamiątkę w imię Najświętszej Dzie-"wicy ma być pobożnie obchodzony corocznie dzień 16 kwietnia jako dzień jej narodzin dla niebios. Taka jest formuła. Zaledwie przebrzmiały te słowa, gdy tysiącem głosów wzbija się ku stropom świątyni potężne Te Deum, z akompaniamentem srebrnych trąb. i głośnych dźwięków dzwonów Świętego Piotra. Dołączają się dzwony z trzystu kościołów rzymskich oraz niezliczone dzwony całej kuli ziemskiej, zwiastując światu wieczną chwałę małej Bernadetty Soubirous z uliczki des Petites Fossees. Jest godzina jedenasta. Papież rozpoczyna sumę. Celebruje w języku łacińskim i greckim, ażeby zadokumentować cały świat obejmującą powszechność Kościoła. Po ewangelii wygłasza kazanie. I znów-rozlega się przez megafony jego silny, ciepły męski głos. - Świętych - mówi Pius - można porównać do teleskopów używanych w astronomii. Przez nie dostrzegamy gwiazdy, których by nie uzbrojonym okiem nikt dojrzeć nie mógł. Przez świętych zaś uczymy się patrzeć na wieczne prawdy, które szarość dnia poszedniego zasłania przed naszym słabym wzrokiem. - Papież sławi czystość i prostotę Bernadetty, jej nieustraszoną odwagę, z jaką broniła prawdziwości swoich objawień przeciwko całemu światu "wątpiących, zazdrosnych i szyderców. - Nie tylko błogosławione cuda w Lourdes, lecz i całe życie naszej świętej zawiera poselstwo niewyczerpanych łask. Pius XI mówi również o demonicznej wrzawie, jaką Bernadetta słyszała w czasie objawień. Od owych dni diabelski tumult ogromnie wzrósł na sile. Świat jest nim przepełniony, a znaczna część ludzi opętana przez szatana. Gorączkowe tempo nowych herezjii zagraża duszy ludzkiej wtrąceniem w krwawe szaleństwo. I w tej ciężkiej walce o ostateczne zwycięstwo nie tylko Lourdes stoi jak niewzruszona skała, lecz i życie Bernadetty Soubirous po wszystkie czasy działać będzie jak pełen obietnic drogowskaz. Głowa dziecka Bouhouhorts zaczyna chwiać się zdradziecko, oszołomiona bogactwem świateł, słów, barw i muzyki. Przyjacielski komentator przetłumaczył mu kazanie Papieża.-Daleko jest jednak jeszcze do końca uroczystości. Teraz kardynał Verde śpiewa po raz pierwszy modlitwę do świętej Bernadetty. Musi już być chyba godzina dwunasta. Dopiero po pierwszej wciśnięte w falujący tłum dziecko Bouhouhorts może opuścić San Petro. Plac zalany jest mrowiem ludzkim. Bouhouhorts zgubił w tłoku towarzysza. Bezwolny, wyczerpany pozwala się wypchnąć w jedną z bocznych ulic. Słońce nie zwracając uwagi na grudniowy dzień świeci wspaniale na niebie bez chmur. Staruszek jest nie tylko zmęczony wrażeniami, lecz poza tym głodny i spragniony. Zasiada więc w małej osterii, w której z powodu pięknej pogody stoliki są jeszcze poustawiane na ulicy. Zjada pełen talerz makaronu i popija fioletowym winem z Kampanii. Po skończonym posiłku dziecko Bouhouhorts czuje się doskonale. Z zadowoleniem przygląda się barwnemu życiu ulicy wielkiego miasta. - Kto by to pomyślał - mówi do siebie dziecko Bouhouhorts. - Ten pan obok mnie miał rację. To jest dopiero kariera. I Bernadetta Soubirous nosiła mnie na ręku. I ja należałem do tego wszystkiego. Jeszcze dziś dokładnie pamiętam, jak wyglądał ten obrzydliwy areszt.. A teraz Bernadetta jest wysoką osobistością w niebie i Papież razem z kardynałami modli się do niej. Ale, ponieważ ostatecznie i ja należałem do tych z aresztu, więc będę może niedługo należał do nich i w niebie... jeśli naturalnie w ostatniej chwili nie zafunduję sobie kilku soczystych grzechów... Stary podnosi wzrok ku jasnemu błękitowi rzymskiego nieba. Jest mocno przekonany, że tam na górze w kwadracie lazuru nad Rzymem mieszkają sobie -wszyscy święci Kościoła siedząc jeden przy drugim na złotych tronach. I zresztą, słusznie im się to należy. Może Bernadetta Soubirous spogląda na niego z góry właśnie w tej chwili i cieszy się, że tak sobie siedzi w rozkosznym słońcu, zupełnie sam wśród tej wesołej ulicy, zdrów i żwawy mimo siedemdziesięciu siedmiu lat. I nagle opanowuje go serdeczna ochota połączenia się z Bernadettą. Stosuje dawną wypróbowaną metodę. Palce jego szukają różańca w kieszeni. Wprawdzie należy modlić się w kościele, a nie na ulicy, ale czy ten cały wielki Rzym nie jest właściwie jednym ogromnym kościołem? Ogrodnik z Pau wybiera sobie część różańca odpowiednią do dzisiejszego nastroju. A więc nie bolesna i nie radosna, lecz zwraca swoje myśli ku części chwalebnej, która unosi i porywa serca ludzkie do zwycięstwa, chwały i wniebowstąpienia. Wargi jego szepczą jedno Zdrowaś po drugim, przy czym staruszek walczy dzielnie z ogarniającą go sennością. Wciąż jeszcze uśmiechnięte, małe oczka patrzą w dalszym ciągu na tętniącą życiem ulicę. Bezszelestnie suną samochody. Sprzedawca lodów niewielkim dzwoneczkiem zdzwania sobie klientelę i sprzedaje swój mrożony towar małym ulicznikom i pokojówkom. Z bocznych uliczek dochodzą dramatyczne okrzyki przeróżnych przekupniów zachwalających pomarańcze, kminek i cebulę. A pod jasnym rzymskim niebem, w którym wszyscy święci przyjmują dziś do swego grona nową świętą, groźnie warczy wojskowy samolot. Po czterdziestej Zdrowaśce uśmiechnięte oczka zaczynają się przymykać coraz częściej, coraz ciężej i dokładnie przy pięćdziesiątej dziecko Boubouhorts zasypia. Nawet we śnie serce jego jest pełne radości.