Mary Margaret Kaye Śmierć w Berlinie Death in Berlin Przełożył: Andrzej Keyha Wszystkim żonom wojskowych, które – jak ja – były wiernymi towarzyszkami swoim mężom. Słowo wstępne To wszystko mogło się wydarzyć w Berlinie w 1953 roku. Osiem lat po kapitulacji Rzeszy, osiem lat przed wzniesieniem haniebnego Muru, który podzielił miasto i mieszkańców na Wschodnie i Zachodnie sektory. Brytyjska jednostka wojskowa mojego męża stacjonowała wówczas w Niemczech. Miejscem dyslokacji był Berlin, skąd po dziesięciu dniach od naszego przybycia wezwano małżonka do Anglii. Rozkaz to rozkaz, nawet jeśli nie zapewnia zakwaterowania dla rodziny. Konkretnie dla mnie i naszych dwóch córeczek. Mąż wyjechał, my pozostałyśmy do czasu znalezienia odpowiedniego garnizonowego mieszkania. Rozłąka trwała kilka tygodni i właśnie wtedy powstał pomysł tej powieści. Zrodził się podczas długich spacerów po cienistych, zielonych przedmieściach między Herr Strasse a Grunewaldem, wśród opuszczonych, zdewastowanych rezydencji, zamieszkanych jeszcze nie tak dawno przez nazistowską elitę. Powstał z zadawanych sobie pytań, kim byli ich lokatorzy i co się z nimi stało. Berlin przedstawiony w tej powieści jest miastem, jakie zapamiętałam. Miałam niewiele obowiązków i dużo wolnego czasu, który wypełniałam sobie sporządzaniem podczas wędrówek dokumentacji, może z myślą o jej literackim wykorzystaniu. Gromadziłam dane o metropolii obróconej w ruinę, a zwłaszcza o jej części zajętej przez Rosjan. Kreśliłam szkice Maifeld – gigantycznego i pompatycznego centrum sportowego zbudowanego przez Hitlera na olimpiadę w 1936 roku, wykorzystywanego później na kolejne parteitagi, przejściowo przyznanego Rosjanom, a potem nam na kwaterę główną sektora brytyjskiego. Szkicowałam nie tylko zdewastowaną urbanistykę. Zapisywałam też drobne wydarzenia. Jak choćby to, gdy w kilka godzin po naszym przybyciu do zdewastowanego Hotelu Rodzinnego, skąd już na drugi dzień miano nas przenieść do brytyjskiego garnizonu, pojawiła się przydzielona nam gosposia. Jej nerwowe zachowanie sugerowało, że to nie my jesteśmy głównym celem jej wizyty. Mój mąż, Goff Hamilton, był równie uważnym obserwatorem. Do dziś wspomina mnie pochyloną nad cuchnącą wodą otwartej olimpijskiej pływalni. Dla ochrony przed mrozem basen przykryto słomianymi plecionkami, a ja wyglądałam na kogoś, kto z uporem próbuje zamaskować pod nimi zwłoki ofiary. Coś w tym jest, bo ta słoma była dla mnie już wtedy trochę podejrzana... Ciężki bywa los męża autorki powieści kryminalnych. Goff był wtedy majorem. Gdy po sześciu latach powrócił do Berlina jako szef jednostki wojskowej w brytyjskim sektorze, zamieszkaliśmy w uroczej rezydencji z podgrzewanym basenem i z widokiem na Hawelę. Z trudem rozpoznawałam wtedy opisane w tej powieści miasto. Większość ruin zniknęła, przynajmniej w naszym sektorze. Rosjanie wynieśli się z Rundfunk, chociaż pełnili wartę przy pomniku wzniesionym po zachodniej stronie Bramy Brandenburskiej. Stróżowali też na zmianę z pozostałymi aliantami w więzieniu Spandau – pozornie, by pilnować trzech ostatnich nazistowskich zbrodniarzy, a tak na serio, by mieć pretekst do pobytu w Berlinie Zachodnim. Z imponujących majestatem ruin Kaiser Wilhelm Kirche przy Kurfurstdamm pozostała nadkruszona wieża, nie dość że przemianowana na wojenny obelisk, to jeszcze włączona w na wskroś modernistyczny kościół. W nowym otoczeniu zatraciła romantyczny wymiar ruin Angkor Wat i wywołuje żałosne skojarzenia ze spróchniałym zębem, który od dawna doprasza się kleszczy stomatologa. Kilka miesięcy przed naszym wyjazdem z Berlina zaczęto budować Mur. Rósł w górę, a wraz z nim szły w gruzy marzenia o lepszej przyszłości Europy. Byłam naocznym świadkiem jego budowy i może właśnie dlatego do dziś wolę tamten Berlin z 1953 roku. Berlin, w którym było więcej ruin, ale i więcej nadziei. Prolog Z nastaniem nocy ustał wiatr dujący od rana w porastających wydmy kępach traw i janowca. Od morza nadeszła chłodna mgła, maskując linię brzegową i tłumiąc uderzające o plażę fale do pomruku nie głośniejszego niż dobiegająca od zachodu jednostajna artyleryjska kanonada. Godzina za godziną pełzły w ciszy, aż do wzejścia księżyca. Wtedy mgła się posrebrzyła i powiała nocna bryza, zbyt lekka jednak, by te mgłę rozproszyć. Coś, co wyglądało na karłowaty krzak, przesunęło się znienacka, urosło, po czym odezwało się ludzkim głosem – cichym jak szept, ale wyraźnym w nadmorskim pustkowiu. „No to ruszamy... Ani pary z ust. Ja pierwszy, reszta za mną. Wszyscy ręce na plecy poprzednika. Dzieci na barana. Gotowi? Naprzód...”. Nadmorska kępa zaszumiała, ale nikt nie domyśliłby się, że sprawcą tego nie jest wiatr, a grupka uciekinierów, bezkształtna i widmowa we mgle i wczesnym księżycu. Ukryta dotąd w krzakach janowca, zaczęła się skradać opadającą ku plaży kozią dróżką. Wstrzymywali oddech, ale nie mogli się skradać bezszelestnie. Kamyki i żwir urwiska umykały im spod stóp, lądując bardziej lub mniej donośnie na plaży w dole. Zakwiliło dziecko, a zaraz potem ciszę przerwał okrzyk kobiety, której spódnica zaczepiła się o kolczasty drut pasterskiego ogrodzenia. Nim dotarli na plażę, mieli za sobą gehennę przekradania się przez porastające urwisko kłujące chaszcze. Ale wreszcie osiągnęli morski brzeg. Za sobą pozostawili szalejące po Europie wilcze hordy, po obu stronach majowe nocne niebo pokrywały bitewne dymy Dunkierki i Rotterdamu, ale przed nimi, za wąską, teraz zamaskowaną mgłą cieśniną leżała Anglia. Z mgły wynurzyła się rybacka łódź. Pomimo ciemności nocy dostrzegli człowieka, który zanurzony po kolana brodził w przybrzeżnej wodzie, kierował dziób łodzi ku brzegowi, wypatrywał i nasłuchiwał. Patrzył nie na nich, ale w bok – na zakole zatoki przechodzące w pokryte zielskiem urwisko. – Coś tu nie gra. Szybciej, szybciej! – warknął donośnym szeptem, odwrócił się do majaczącej na łodzi postaci i dokończył: – Pierre, żagiel w gotowości! Dziecko znów zaczęło kwilić. Normalnie beczałoby na cały głos, ale czyjaś dłoń stłumiła płacz z doświadczeniem osaczonego zwierzęcia. – Ciszej tam, do cholery! – zaszeptano z łodzi i płaksa powędrowała na pokład. Tuż za nią holowano jeszcze trójkę dzieci. Ostatnie w kolejce tuliło w ramionach kształt przypominający sporą lalkę. Mężczyzna, który niósł dziecko, wspiął się na łódź i podał rękę drżącej kobiecie. – Szybciej! – ponaglał ktoś w wodzie. – Szybciej, na Boga! I właśnie wtedy ciemność przeszył ognisty blask, a cicha zatoczka zadrżała od serii pocisków, okrzyków i tupotu wojskowych butów zbiegających urwiskiem na plażę. Sternik i przewodnik bez słowa chwycili burty i skierowali łódź na głębszą wodę. Żagiel pojawił się w mgnieniu oka, złapał wiatr i łódka wyszła w morze. Dwaj rybacy wskoczyli jak na komendę do łodzi, a pozostali uciekinierzy desperacko uchwycili się jej burt i ostatecznie podążyli ich śladem. Nie wszyscy. Samotna postać przedzierała się pospiesznie przez gąszcz janowca. Była kobietą, której spódnica zaczepiła o kolczasty drut. Zatrzymała się, przerażona ciemnością, trzaskiem pękającego materiału i lękiem przed wywołaniem hałasu. Właśnie dlatego spóźniła się na plażę. Wbiegła do wody, potykając się o kamyki. Fala podcinała jej nogi. Łódź odpłynęła. Teraz przed sobą i za sobą miała tylko mgłę. Próbowała krzyczeć, by zatrzymali się lub wrócili, żeby nie zostawiali jej na tej spowitej nocą plaży. Ale nie była w stanie wydobyć z siebie głosu, jej zdławiony szept przytłumił szum fal. A potem do okrzyków i tupotu na brzegu dołączył się karabin maszynowy, mgła wokół kobiety zajaśniała od pocisków świetlnych. Odwróciła się od zdradzieckiego morza i jak ścigane zwierzę pobiegła w stronę urwiska, kłujących kęp janowca, w stronę wrogiego kraju. Rozdział 1 Miranda Brand klęczała na podłodze sypialni Hotelu Rodzinnego w Bad Oyenhausen, w brytyjskiej strefie okupacyjnej Niemiec. Klęczała, szukała pod łóżkiem mydła i przeklinała dzień, w którym dała się zaprosić przez swojego kuzyna Roberta Melville’a i jego rodzinę na wakacje w Berlinie. Cała rudera kojarzyła się jej z czymś bliskim, choć zarazem odstręczającym. Przytłumione szepty, gardłowe głosy, wilgoć i dyskomfort przemykające już wcześniej za oknami pociągu, którym jechała przez całe popołudnie. To nie Niemcy były temu winne, zwłaszcza jeśli zważyć, że przyjechała po latach do kraju, w którym spędziła tylko wczesne dzieciństwo. Jej niepokój i niepewność wynikały z czegoś niejasnego, z czegoś, co ją nurtowało, „chodziło za nią” już podczas podróży promem na kontynent. Co to było? Kiedy to się zaczęło? Na statku do Hook van Holland, a może już wcześniej w Harwich? Nie była pewna. Wiedziała, że coś ją trapi, wytrąca z równowagi, a może i niepokoi. – Tak, niepokój... to było właściwe określenie – pomyślała. Ale czym właściwie mam się niepokoić? Niczym! Niczym oprócz własnego niepokoju. Miranda pokręciła głową, czując, że zaczyna się upodabniać do cioci Hetty. Ciocia Hetty była wysokiej klasy panikarką i równie wysokiej klasy starą panną. Na wspomnienie cioci Miranda uśmiechnęła się, ale uśmiech zamarł jej na ustach, gdy ktoś nagle wszedł do pokoju, zatrzaskując donośnie drzwi. Tym kimś była Stella Melville. Miranda poderwała się, przytrzaskując sobie palce wiekiem walizki. – Czy wiesz, że o mało nie wpędziłaś mnie do grobu? – jęknęła Miranda, pokazując poszkodowany palec jako dowód winy małżonki swego kuzyna Roberta. Stella westchnęła i desperacko zacisnęła dłonie. – Nienawidzę armii... nienawidzę wojska! – wyrzuciła z siebie. – Że też musiałam poślubić oficera! Farmer, makler, świniopas... Każdy zawód lepszy niż żołdak! Stella padła na łóżko i wtuliwszy twarz w poduszkę, wybuchnęła szlochem. – Wielkie nieba – zareagowała Miranda dość opanowanym głosem. Wstała z klęczek i objęła czule Stellę. – Cóż się stało? Czyżby ta okropna Leslie znów zaszła ci za skórę? Drobiazg. Pewnie nałykała się na promie tylu pastylek przeciw morskiej chorobie, że jej wątroba wpadła w marskość. Weź się w garść, kochanie. – W garść? – wyrzuciła z siebie Stella, ukrywając twarz jeszcze głębiej w zakamarkach hotelowej poduszki. – Nic nie rozumiesz... Nikt nic nie rozumie! – Więc uspokój się i powiedz, o co chodzi. Wytrzyj nosek i zwierz się cioci Randzie. Twarz Stelli opuściła poduszkę, a rozwichrzone blond włosy wróciły do normalnej pozycji pod wprawnym ruchem dłoni. – Ciocia Randa. Ładnie to powiedziałaś, ale przecież mogłabym być twoją matką. – Nie jest aż tak źle, Stello. Za miesiąc skończę dwadzieścia jeden lat. – Miranda pomyszkowała w kieszeniach palta, znalazła czystą chusteczkę i podała ją Stelli. – Dwadzieścia jeden lat – powtórzyła Stella nieobecnym głosem. – Mój Boże, za miesiąc wybije mi czterdziestka! – Wytarła nos i usiadła na łóżku. Jej w miarę czerstwa karnacja i zdewastowany łzami makijaż potwierdzały ukryty sens końca wypowiedzi. Miranda zawahała się. – Czterdziestka? – rzuciła pojednawczo. – Wyszłaś za mąż jako osiemnastolatka, a ja do tej pory... Stello, o czym my właściwie mówimy? Co ma wiek do służby wojskowej twojego męża? – Może więcej niż sądzisz – odparła gorzko Stella. Dostrzegła zdziwione spojrzenie Mirandy i zdobyła się na niepewny chichot. – Rzecz w tym, że Robert spotkał tu swojego znajomego, a... och, Mirando, to naprawdę straszne! Ten człowiek powiedział mu, że pułk Roberta będzie wkrótce przeniesiony na Malaje. – Błękitne oczy Stelli znów wypełniły łzy spływające na policzki, podbródek i elegancką szarą kreację. – Na Malaje? – spytała Miranda. – I cóż w tym strasznego? Na twoim miejscu drżałabym z podniecenia. Słońce, palmy, dzwony kościelnej misji. Do tego tuziny służących zdmuchujących ci kurz spod stóp. Pomyśl tylko! Koniec kucharzenia, koniec kartek na benzynę. I czym tu się martwić? Zresztą sam Robert wyznał mi kiedyś, że Malaje są „miejscem strategicznym”, a więc pewnie będziesz żoną stratega. Już on tam zada bobu buntownikom. – Wciąż nic nie rozumiesz – przerwała zniecierpliwiona Stella. – Wiem, że dla ciebie byłaby to wycieczka, ale ja nie jestem tobą. Twoje pokolenie uważa Daleki Wschód za coś egzotycznego, ale dla mnie to dzicz i prymityw. Może dlatego, że ja sama nie jestem egzotyczną istotą. Nie lubię obcych miejsc. Moim krajem jest Anglia i nie chcę żyć nigdzie indziej. – Ale to da się połączyć – argumentowała Miranda. – Możesz żyć w Anglii, a czasami zwiedzać obce, romantyczne kraje. – To nie takie proste. Gdy poślubiłam Johnny’ego – chyba nigdy go nie poznałaś – też tak myślałam. Wydawało mi się, że takie małżeństwo jest nieustannym piknikiem. Też myślałam, że będziemy mieszkać sobie gdzieś w Kencie czy w Sussex, a reszta pójdzie jak z płatka. Myślałam, że dożyjemy spokojnej starości, jak to w bajkach bywa. Zdobyła się na gorzki śmiech, wstała, przeszła przez pokój, oparła głowę o okienną szybę i spoglądając na mroczną uliczkę snuła monolog, jakby nieświadoma obecności Mirandy. – Nie tak to było. Może nigdy nie jest tak. Musieliśmy wyjechać do Indii. On... powiedzmy, ja... nienawidziłam tego kraju. Tego brudu, gnoju, much, smagłych i chytrych twarzy. Tego upału i nieustannego przesiadywania w oficerskich klubach. Byłam tam chora... od pierwszego dnia pobytu. – Zadrżała i słychać było, że aż zgrzyta zębami. – Anglia była dla mnie niebem. Zobaczyć znów nasze zielone łąki, nasze szare niebo... a nie prażące przez okrągły rok słońce. A potem wybuchła wojna. Ja zostałam w Anglii, on wrócił do Indii i już nigdy go nie zobaczyłam. Gdy przyszła depesza... myślałam, że to już koniec. Ale jak długo można żyć w żałobie? Jest przecież miłosierdzie. Wojna się skończyła, a ja poznałam Roberta. Stella podniosła głos, spojrzała na Mirandę, na moment zacisnęła piękne usta, a jej smukłe palce zaczęły gwałtownie pełzać po gustownej podróżnej sukni. – I wszystko zaczęło się od nowa. Posłali go do Egiptu i nie pozwolili mi jechać tam z nim. Powiedzieli, że mam za mało „punktów”. Punktów! Tak jakby miłość i małżeństwo przydzielało się na kartki! Potem rodziny i tak powysyłano, ale cóż to miało za znaczenie. Gdy wrócił, jego jednostkę przeniesiono do Niemiec, a nas do Berlina. Stała placówka. Jaka placówka, taka stałość! A teraz dowiaduję się o Malajach. Tego już nie zniosę! Stella odwróciła się i znów patrzyła przez szybę w mrok. – Posłuchaj kochanie – Miranda przybrała ton matki uspokajającej krnąbrne dziecko – jesteś zdenerwowana, rozgoryczona i doskonale cię rozumiem. Wszystko przez tę podróż i przeprowadzkę. W Berlinie nie będzie przynajmniej much, upału i smagłych twarzy, a Robert wspominał mi, że będziecie mieszkać w jednym z najlepszych domów. A na Malaje pojedziecie na pewno we dwoje. – Nic nie rozumiesz – powtórzyła Stella matowym głosem. – Tego nikt nie zrozumie. Nie chcę mieszkać w Niemczech. Nienawidzę tego kraju. Gdy byłam sześcioletnim szkrabem, miałam niemiecką guwernantkę i nie znosiłam jej z całego serca. Moja matka uparła się, żeby posłać mnie na pensję do Brukseli i też znienawidziłam to miasto. Każdy dzień pobytu w nim. Nie chcę jechać na Malaje. Jestem jak ta dziewczynka z powieści Nancy Mitford, która nie znosiła „zagranicy”. Dokładnie taka sama. Chcę żyć w Anglii. Chcę mieć własny dom, własny pokój i własny ogródek. Nie potrafię żyć na walizkach, w separacji, z dnia na dzień w coraz innych hotelach garnizonowych. – Skoro tak, czemu właściwie nie mieszkasz w Anglii? – zauważyła nie bez racji Miranda. – Z dala od Roberta? Tego bym nie zniosła! I to jest najgorsze. Przysięgałam sobie, że już nigdy nie poślubię żołnierza, ale i tak wyszło inaczej. Nikt nie zaplanuje uczucia. Zakochasz się, a potem jest za późno, żeby wybierać między sercem a tym koszmarnym życiem koczowniczki. Można się i z tym pogodzić. Można i to przeżyć, zestarzeć się i osiąść u boku brzuchatego weterana na nędznej wojskowej emeryturze. Można, Mirando, ale nigdy nie wychodź za zawodowego! – Z tego wniosek, że najlepiej pozostać w panieńskim stanie – powiedziała Miranda, obejmując Stellę. – Zacząć od panieństwa, skończyć na dziarskim staropanieństwie... trochę tak, jak ja. Stella pokryła zakłopotanie wymuszonym śmiechem. – Ładnie muszę wyglądać, Mirando. Pewnie zachowałam się jak skończona idiotka. Tak to z wiekiem bywa. Wybacz, ale jestem zmęczona. Dla mnie dwa dni podróży to już długie tygodnie. Podeszła do umywalki, puściła równocześnie zimną i gorącą wodę i przez chwilę wpatrywała się niepewnym wzrokiem w równie niepewne odbicie w lustrze. – Co mam zrobić z twarzą? – spytała zakłopotana. – Przecież nie zejdę do jadalni w takim stanie. – Możesz zamówić kolację do mojego pokoju – zasugerowała Miranda. – Nie, muszę zejść. Robert zaprosił kogoś ważnego na dzisiejszy wieczór. Tego starszego pana, którego poznałyśmy w pociągu. – Brygadiera Brindleya – podpowiedziała Miranda. – Chyba jego. Nie sądzę, żeby marzył o kolacji w towarzystwie Lottie i Mademoiselle i może nawet zdążył się już wykręcić z obowiązku. Nie wygląda na człowieka lubiącego towarzystwo dzieci. Typowy stary kawaler. A kiedy odjeżdża nasz pociąg do Berlina? – Dokładnie o 22.55. Czytałam ogłoszenie w recepcji. Bardzo oficjalne. Pytanie tylko, czy dojedziemy tam prosto, czy może wysadzą nas i zakwaterują na pół doby w jakimś hotelu. – Ruscy? – spytała Stella, opryskując twarz zimną wodą. – O czym ty mówisz, Stello? – O Sowietach. Przecież nie pozwolą nam przejechać przez swój sektor za dnia. Boją się, że wychylimy się przez okno i zaczniemy fotografować naszymi kodakami. Powiedz, jak teraz wyglądam? – Bosko – potwierdziła Miranda, po czym szybko umknęła wzrokiem w bok, zaskoczona, że Stella wcale nie wygląda młodziej, niż z goryczą sama to przed chwilą przyznała. * * * Stella Carrell, primo voto Stella Radley, a obecnie Stella Melville, miała dwadzieścia siedem lat, gdy wychudzona sześcioletnia Miranda zobaczyła ją pierwszy raz. Przez następne lata Miranda uważała Stellę za kogoś z innego pokolenia. Dopiero od niedawna zaczęła dostrzegać w niej atrakcyjną kobietę w kwiecie wieku, podziwiać ją i nawet trochę naśladować, przynajmniej w kwestii mody. Miranda czuła, że to jej przybywa lat wraz z upływem lat Stelli, i może dlatego, na przekór kalendarzowi, wyrobiła w sobie nieco irracjonalny opiekuńczy odruch w stosunku do starszej, a mimo to niedojrzałej powinowatej. Teraz ujrzała Stellę w innym świetle. Rozpuszczone dziecko postarzało się w przeciągu kilku minut o dziesięć lat. Miranda pamiętała zawsze Stellę jako ideał urody i mody. Wprawdzie ów styl, lansowany swego czasu przez żurnale, kojarzył się Mirandzie z rasowymi końmi, ale trzeba było przyznać, że Stella jest „arabem czystej krwi”. Nagle Miranda spostrzegła, że w nieskazitelnej blond grzywie Stelli pojawiły się siwe pasemka, a puder i szminka z trudem maskowały zmarszczki i kurze łapki w okolicach oczu i zakoli warg. Mirandzie skojarzyło się to z ogrodowymi różami w rodzinnym Mallow. Wczoraj idealne w swojej aksamitnej perfekcji, a dziś przekwitnięte i chylące się na łodydze. Pomyślała, że Stella ma w sobie coś z tych róż i że tak jak one szybko zwiędnie. Jej uroda nie przetrwa młodości, wkrótce pozostaną po niej tylko ulotne wspomnienia. Nie była to optymistyczna refleksja, więc Miranda spojrzała przezornie w lustro. Odbicie sprostało wyzwaniu: oczy lśniły jak zimowe niebo, policzkom i podbródkowi niczego nie dało się zarzucić, a ciemne loki z klasą opadały na szyję barwy kości słoniowej. W sumie obraz przypominał portret Charlotty Bronte pędzla Thompsona. Wprawdzie w tamtych czasach twarz pisarki uznano za „pospolitą”, ale czasy się zmieniają, a przez ostatnie dwa lata Miranda Brand stwierdzała, że Thompson wybrał sobie całkiem atrakcyjny model. – Trzeba się szanować – pomyślała z chłodną kalkulacją Miranda. – Gdy stuknie mi siódmy krzyżyk, uznają mnie za wysoce szacowną damę. Wybuchnęła śmiechem. W jej wieku łatwo było się śmiać z czegoś tak abstrakcyjnego jak starość. – Co cię tak rozbawiło? – spytała Stella, poprawiając jak prawdziwa profesjonalistka makijaż przed lustrem nad umywalką. Spojrzała raz jeszcze na szklaną taflę, wyniosła, nieobecna i nie pasująca do hotelowej łazienki, niczym egzotyczna orchidea wpięta w obfity biust niemieckiej hausfrau. – Drobiazg – odparła pospiesznie Miranda. – Jeśli jesteś gotowa, zejdźmy na dół i sprawdźmy, czy nasza karawana nie dotarła do oazy, w której tryska przyzwoite sherry. Rozdział 2 Jadalnia była wielka, długa i wysoka, a woń pasty do podłóg i posiłków potęgowały ustawione na pełną moc kaloryfery. Miranda usiadła przy sporych rozmiarów stole, między swoim kuzynem Robertem Melville’em a brygadierem w stanie spoczynku skierowanym do Komendantury Sojuszniczej w Berlinie. Powiodła wzrokiem po sali. Przepastne pomieszczenie wypełniały w większości puste stoliki. Puste z racji grupowania się przybyszów z Anglii w zwartych oddziałach lub na skutek działań niemieckich kelnerek, komasujących gości w równie zwartym szyku, dla oszczędności czasu i stóp. Stół Melville’ów flankowały pozycje zajmowane przez pułkownika Leslie i jego małżonkę oraz stolik okupowany przez dwie inne oficerskie pary. Major Marson i porucznik Page, towarzysze broni Roberta, jechali do Berlina wraz z żonami. Sąsiadami pułkownika Leslie była pani Wilkin i jej pięcioro dzieci. Pani Wilkin, małżonka zaledwie sierżanta, którego oddział stacjonował w Berlinie była typem szarej myszy rozglądającej się na boki czujnym, mysim wzrokiem. Miała zresztą ku temu powody. Trudy podróży potęgował krnąbrny potomek, nieznośny od początku podróży, a teraz wręcz nie do wytrzymania. Miranda dosłyszała z ust pani Wilkin, że mały bies zabawiający się ciskaniem kulek z chleba ma na imię Wally. Zdegustowana Miranda pokręciła głową, a Wally odwdzięczył się jej tym samym i przerwał na chwilę chlebową kanonadę. Jego piegowate, aroganckie oblicze przestało na moment przypominać złośliwego chochlika. Wytrącony z równowagi, wahał się przez chwilę, po czym sięgnął po większą porcję chleba, a Miranda przezornie odwróciła wzrok. Pozostałe stoły były puste, co trochę ją rozczarowało. Nie wiedziała dlaczego, próbowała więc stłumić w sobie to dziecinne odczucie. Może oczekiwała, że spostrzeże w jadalni kogoś innego. Kogoś, kogo widziała pierwszy raz nie dalej niż wczoraj. Ale tego kogoś tu nie było. Skoncentrowała się na zupie, lecz niejasny niepokój powracał przy każdym łyku. Może też odczuwa trudy podróży, podobnie jak Stella? Może każdy w tej pustej, akustycznej jadalni odczuwa trudy podróży i może indywidualne nerwy oraz zmęczenie kumulują się w zbiorowy niepokój? Ale czy zmęczeniem można wytłumaczyć dziwne zachowanie pani Leslie? Miranda kruszyła bezmyślnie chleb i przyglądała się sąsiedniemu stołowi. Pułkownik Leslie był dowódcą stacjonującej w Berlinie jednostki, do której wracał wraz z żoną Norą po trzytygodniowym urlopie w Anglii. Nora Leslie mogła uchodzić za wzór oficerskiej żony. Mogłaby chyba zdobić plakaty wyborcze, gdyby żony oficerów wybierano tą metodą. Każdy odgadłby, że „mój pułk” to „pułk mojego męża”, a „nasze żony” oznaczają „żony naszych mężów” – żony solidarne z pułkiem w akcjach charytatywnych, w brydżowych licytacjach, na tenisowym korcie, na polu golfowym, w prenumeracie czasopism, a zwłaszcza w świadczeniu własnym przykładem, że „pułk mojego męża jest najlepszym pułkiem w Królewskich Siłach Zbrojnych”. Mellville’owie i państwo Leslie podróżowali z Londynu do Harwich we wspólnym przedziale i wszystko wskazywało na to, że Nora i Robert znają się od dzieciństwa. Ale o ile pułkownik podtrzymywał w pociągu przyjazną atmosferę, o tyle szorstkość jego żony przekraczała granice dobrych manier, czego szczytowym wyrazem było jej zachowanie się w czasie przesiadki w Harwich na prom do Hook van Holland. Prom był zatłoczony. Stellę, Mirandę, Mademoiselle i siedmioletnią Charlotte ulokowano w sześciołóżkowej kabinie razem z panią Leslie i Elzą Marson, której mąż, major Harry Marson, służył w jednostce Roberta. Pani Leslie poskarżyła się stewardessie. Oświadczyła, że jej mąż zamówił z wyprzedzeniem małżeńską kabinę na dwie osoby. Stewardessa próbowała pomóc, ale była bezradna. Wyjaśniała, że prom jest pełny pasażerów i trzeba się z tym pogodzić. Pani Leslie oznajmiła, że poskarży się władzom, połknęła siedem pastylek przeciw morskiej chorobie i wygodnie ułożyła się na koi. Nazajutrz Miranda ujrzała nowe oblicze pani Leslie. Podczas odprawy celnej w Hook towarzyszka podróży zasypała ją pytaniami: – Jedzie pani do Niemiec? Na wakacje? Dziwne miejsce, skoro wkrótce wybuchnie wojna... Powiem pani, że tam nie ma czego zwiedzać. Same zgliszcza i ruiny... Reichstag, Kancelaria Rzeszy, bunkier Hitlera... wszystko zaliczy pani w pół dnia. A państwo Melville to krewni czy znajomi? Ach, Robert jest pani kuzynem... No, no... Znam go od wieków. Jego rodzina mieszkała z moją – jak to mawiają – drzwi w drzwi... A ta Stella to jego żona? Jej nie pamiętam... och, ta pamięć... W tym momencie pojawili się Robert i Stella, a pani Leslie zrobiła w tył zwrot i ostentacyjnie się ulotniła. Zaskoczyło to Roberta i oburzyło wyczuloną na formy Stellę. Zacisnęła wargi, a jej błękitne oczy przypominały przez chwilę spojrzenie dziecka poczęstowanego klapsem. W Mirandzie oburzenie walczyło z ciekawością. Była oburzona zlekceważeniem jej kuzyna, a równocześnie zaciekawiona dziwnym zachowaniem pani pułkownikowej. Oczywiście, Robert i Stella nie mieli z tym nic wspólnego. Obserwującą jadalnię Mirandę ogarnęły teraz wątpliwości. – Coś tu nie gra. Ciekawe, co? – pomyślała. Nora Leslie wpatrywała się w swojego małżonka, ale Miranda czuła, że prawym uchem podsłuchuje, o czym rozmawia się przy stole Melville’ów. Jej podejrzenie potwierdziło się, gdy wzrok Nory powędrował w ich kierunku. Na kogo patrzyła? Na odwróconego do niej plecami Roberta, a może na Stellę słuchającą brygadiera Brindleya, wygłaszającego własne ogrodnicze teorie? Jedno nie ulegało wątpliwości. – złowione spojrzenie zionęło nienawiścią. Miranda odwróciła wzrok, skonsternowana i nieco spłoszona. Chyba nikt oprócz niej nie zauważył spojrzenia Nory. Brygadier Brindley przeszedł od ogrodnictwa do baletu, a Robert i podstarzała szwajcarska guwernantka, Mademoiselle Marie Beljame, byli zajęci Charlottą. Robert odpowiadał na pytania córeczki, a jej opiekunka nerwowo kontrolowała stołowe maniery swojej podopiecznej. Charlotte, w duchu nazywana przez Mirandę „Szarą Lotta”, była wyjątkowo bezbarwnym dzieckiem, któremu nie było dane odziedziczyć uroku i urody ojca. Jej matka, pierwsza żona Roberta, była kobietą wielkiej klasy, ale zmarła tuż po porodzie, a w rok później Robert poślubił Stellę Radley. Był od niej o kilka lat młodszy, ale Miranda nigdy nie zwracała na to uwagi. Teraz, w ostrym świetle jadalni, coś jej zaczęło świtać. Coś, co mogło mieć związek z niedawnym szlochem Stelli, a może z kontrastem między jej starannym makijażem a naturalną, młodzieńczą karnacją siedzącej tuż obok dziewczyny. Sally Page mogła śmiało uchodzić za „dziewczynę”. W wieku osiemnastu lat wyszła za mąż za podoficera z pułku Roberta, a i teraz po czterech latach małżeństwa wyglądała jak atrakcyjny podlotek. Przez dwa i pół roku mężnie dzieliła los swojego, wybrańca, Andy’ego w egipskich piaskach nad Kanałem Sueskim, a teraz wiernie podążała za nim do brytyjskiej strefy w Berlinie. Miranda pomyślała, że o ile Stella przypomina różę cieplarnianą, to Sally Page ma w sobie coś z róży polnej – dzikiej, świeżej, pachnącej prawdziwą Anglią. Różyczki uśmiechającej się teraz za plecami Stelli do Roberta. Miranda skojarzyła sobie ten uśmiech ze żmijowatym spojrzeniem pani Leslie i znów poczuła dreszcz. Pomyślała, że może te berlińskie wakacje nie były najlepszym pomysłem. * * * – Numer 28? – spytał brygadier Brindley. – Oczywiście, że znam ten adres i zapewniam państwa, że to jeden z lepszych domów w Berlinie. Charlottenburg to też niezła dzielnica, więc los wam sprzyja. – Robert wciąż mi to powtarza – odparła Stella – ale czy można ufać mężowi pana profesji? Oficerowie zawsze nadrabiają miną. – Pod tym względem można. To naprawdę uroczy dom i w niezłym stanie. Do tego historię też ma interesującą... – Co pan brygadier ma na myśli? – włączył się do rozmowy Robert. – Czyżby mieszkał tam ktoś z nazistowskiej elity? – Nie, ale należał kiedyś do matki Herr Riddera, Willego Riddera. Może nie zaliczał się on do elity, ale to ważna postać. Ważna, a przynajmniej dość zagadkowa. – A więc niech pan nam coś o nim opowie – zaświergotała Stella. – Uwielbiam zagadki. Brygadier Brindley cieszył się nie bez racji renomą gawędziarza i zawsze chętnie prezentował swój talent. Zamyślił się i przepłukał gardło skąpą racją wina. – Willi Ridder – zaczął, zawiesiwszy scenicznie głos – był ważną postacią w nazistowskich tajnych służbach. Był z tych, którzy nie pchali się na pierwszy plan, ale stali za kulisami i pociągali sznurki. Nawet z aparycji przypominał zamożnego berlińskiego mieszczucha nie najgorzej ustawionego w nomenklaturze NSDAP. – I mieszkał w naszym przyszłym domu? – spytała podniecona Stella. – Nie, tam mieszkała tylko jego matka. Ridder mieszkał wraz z żoną w sąsiedztwie. Teraz jest to ruina zbombardowana przypadkiem na początku wojny. Ridderowie wiedli dość skromne życie. Cała służba składała się z gospodyni i jej męża pełniącego równocześnie funkcje dozorcy i lokaja. Podejrzewam, że podczas reprezentacyjnych przyjęć Ridderowie zatrudniali personel z odpowiednimi rekomendacjami. Brygadier przerwał, znów zawiesiwszy głos, i uraczył się jeszcze jednym łykiem Niersteinera. – Dziwne, że człowiek na takim stanowisku ryzykował wynajmowanie przypadkowych osób – zauważył Robert. – Dwojga profesjonalistów nie zastąpi cały pluton podejrzanych ochotników, nawet kosztem przypalenia zupy i odrobiny kurzu na kominku w jadalni. – Ma pan rację – odparł brygadier. – Też tak sądziłem, ale pewne obserwacje kazały mi podejść do tego bardziej sceptycznie. Moim zdaniem była to część głębszego planu. – Planu? – spytała Stella. – To intrygujące. Czyżby poznał pan tego Riddera? Brygadier przytaknął i odczekał moment, po czym jął kontynuować swą opowieść: – Poznałem go w 1937 roku, gdy przebywał w Anglii na zaproszenie Gore-Houstonów. Lady Gore-Houston była moją kuzynką i wyznam, że podzielała wówczas – zresztą nie ona jedna – nieco profaszystowskie sympatie. W rok później wpadłem na krótko do Berlina i tym razem to ja skorzystałem z zaproszenia Herr Riddera. Spędziłem tam tylko jedną noc, ale pobyt ten zapadł mi w pamięć, a przynajmniej dał mi dużo do myślenia. Właściwie nie było w nim nic niezwykłego, ale późniejsze wydarzenia nie pozwoliły mi wykreślić go tak całkiem z pamięci. – Jakie wydarzenia? – wykrzyknęła Miranda, zbyt młoda i niecierpliwa, by zrozumieć znaczenie narracji w ujawnieniu puenty. – Wszystko w swoim czasie, panienko – skarcił ją brygadier, nieco zdegustowany wytrąceniem go z misternie skonstruowanej roli, co zrekompensował sobie kolejnym łykiem Niersteinera. – Może część z państwa... przynajmniej ta, której doświadczenie wykracza poza młodzieńczy wiek – tu, jak przystało dżentelmenowi, wzniósł kieliszek w stronę Mirandy – pamięta, że w 1940 roku Niemcy zaatakowały haniebnie Holandię. Otóż zbiegiem okoliczności dokładnie w tym czasie bezcenny depozyt ciętych diamentów czekał w Rotterdamie na transport do Anglii i USA. Niemcy wiedzieli o tym i nieoczekiwana inwazja miała z tym wiele wspólnego. Znali miejsce przechowywania depozytu i doborowa jednostka komandosów otoczyła ów dom. Rzecz w tym, że z całego oddziału tylko jedna osoba wiedziała, co właściwie mają przejąć, a tą osobą był Herr Ridder, odpowiedzialny za przerzucenie diamentów do Berlina. Akcja odbyła się w mgnieniu oka i w mgnieniu oka nasz bohater stał się posiadaczem bajecznej fortuny. Brygadier Brindley zawiesił głos, świadom, że opowieść znalazła słuchaczy również przy dwóch sąsiednich stołach, których użytkownicy skoncentrowali się natychmiast na deserze. – I co dalej? – ponaglała Stella. – To chyba nie koniec całej tej historii? – Koniec? To dopiero początek – rzucił brygadier, przyjmując wielkopańskim gestem cukiernicę z rąk równie zasłuchanego niemieckiego kelnera. – Do końca daleko. Danke. Celny chlebowy pocisk wylądował tuż obok jego kieliszka, co na moment znów wytrąciło narratora z równowagi. – Czy mogłabym spożyć deser z Wallym? – spytała Charlotta. – Mais non! – odpowiedziała Mademoiselle. – A więc zrezygnuję z deseru – tym samym tonem oświadczyła Charlotta. – Przecież jego mama na pewno się zgodzi. Tato, czy mogę zjeść deser z Wallym? – Lottie, chyba słyszałaś, co powiedziała Mademoiselle. – Ale ona nie lubi Wally’ego. Mówi, że to nieznośny, rozpuszczony brzdąc. Siądę przy nim i nie pozwolę mu rzucać chlebem. – A niech sobie idzie – rzuciła niecierpliwie Stella. – Może ten bies przestanie wreszcie obsypywać mnie pieczywem. Już dobrze, kochanie. Idź, ale najpierw zapytaj panią Wilkin o zgodę. Zapytaj, jak przystało dobrze ułożonej panience. Nie... pani może zostać z nami – poleciła Mademoiselle Stella, po czym zwróciła się znów do brygadiera. – Konam z ciekawości. Skończył pan na tym, jak Herr Ridder wszedł w posiadanie diamentów. – Dokładnie na tym. A więc już wiedzą państwo, że diamenty wpadły w ręce Niemców. Oczywiście, równie dobrze wiedział o tym nasz wywiad. I to znacznie, znacznie wcześniej... – Tu brygadier mrugnął konfidencjonalnie okiem. – Ale potem straciliśmy ślad, przynajmniej do końca wojny. Dopiero wtedy uzyskaliśmy pewne dokumenty i informacje, dzięki którym dopowiedzieliśmy sobie resztę historii. Brygadier znów zawiesił głos i spojrzał triumfalnie na audytorium pogrążone teraz w ciszy również przy dwóch sąsiednich stolikach. – Wally Ridder wrócił do Berlina przypuszczalnie wraz z diamentami. Leciał nocą i wylądował na lotnisku Tempelhof. Dyskretnie, jak było ustalone. Stamtąd pojechał prywatnym samochodem prosto do domu. Od tej pory po nim i po jego żonie zaginął wszelki ślad. – Myśli pan, że ich zlikwidowano? – spytała Miranda. – Musieli zniknąć, ponieważ wiedzieli o diamentach? – Wiem tylko, że nikt odtąd ich nie widział. – A co z diamentami? – Dokładnie to samo. – Sugeruje pan, że ulotnili się wraz z łupem? – spytał Robert. Brygadier spojrzał nań z dezaprobatą, przepłukał gardło i kontynuował: – Nic nie wskazuje na to, żeby Ridderowie planowali wcześniej skok, ani żeby skusiła ich nagła fortuna. Z dokumentów, do których miałem dostęp po latach, wydedukowałem jedno: Ridder wiedział z wyprzedzeniem o inwazji na Holandię i o powierzonej mu diamentowej misji. Do tego dochodzi nowy garaż budowany na tyłach jego ogrodu. – A cóż ma do tego garaż? – wykrzyknęła Miranda, częściowo z autentycznej ciekawości, częściowo żeby nie zawieść brygadiera, który raz jeszcze zawiesił teatralnie głos. – Cóż ma do tego garaż, panienko? Tyle, że zbudowano go z cegły i z kamienia, i że mógł pomieścić dwa samochody. To wymaga fundamentów, a fundamenty wymagają cementowej zaprawy, a cementową wylewkę robi się na miejscu w betoniarce. Były fundamenty, ściany, wszystko z wyjątkiem dachu. Taki był stan robót na dzień, gdy państwo Ridderowie raczyli zniknąć. Oczywiście, dom natychmiast przeszukano, ale nie znaleziono ani lokatorów, ani diamentów. Później znaleziono w pobliżu holenderskiej granicy szczątki samochodu ze zwłokami szofera. A jeszcze później odkryto zwłoki gosposi i lokaja zacementowane na tyłach nie wykończonego garażu w ogrodzie Ridderów. W ciszy, która zapadła w jadalni, niemal było słychać dreszcz grozy, która ogarnęła Stellę. – Czy doszliście do tego, co stało się z Ridderami? – przerwał milczenie Robert. – Nie. Są tylko pewne domysły, które sam podzielam. Być może Ridderowie uśmiercili parę służących, żeby posłużyć się ich paszportami i dowodami tożsamości. Nazwiska Herr i Frau Schumacherów nikomu nic nie mówiły, czego nie można powiedzieć o Herr i Frau Ridderach dobrze znanych SS. Kierowca też był funkcjonariuszem SS, ale zawiezienie swojego zwierzchnika i jego żony poza Berlin przyjął pewnie jako normalne polecenie służbowe. O diamentach nie miał pojęcia, bo o misji wiedział tylko wąski krąg osób. Przyjął rozkaz, a równocześnie posłał na pewno szczegółowy raport do głównych przełożonych. Ridderowie zlikwidowali go gdzieś na pustej szosie, ruszyli pełnym gazem w kierunku granicy holenderskiej, a samochód i zwłoki ulokowali na terenie objętym bombardowaniem. Potem Herr i Frau Ridder przeistoczyli się w małżeństwo uchodźców – Karla i Gretę Schumacherów. – Ale na co liczyli? – spytał Robert. – Gdzie właściwie chcieli uciec? Przecież nie mogli rozpłynąć się w powietrzu. Dlaczego pchali się między pancerne dywizje Trzeciej Rzeszy i tłumy uciekinierów? – Może dlatego, że coś zostawili w Holandii. Powiedzmy, że diamenty. Może Herr Ridder zabezpieczył je w miejscu akcji, a do Berlina przywiózł pustą walizkę. Może założył, że wróci, odnajdzie łup, a potem wraz z żoną umknie wśród uchodźców do Anglii lub do Hiszpanii, a stamtąd do neutralnej w tamtych czasach Ameryki. Wiele ryzykował, ale stawka była godna gry. W zamieszaniu tamtych lat łatwo było zostać uchodźcą. Ale SS też umiała iść za tropem. – A jednak zwierzyna umknęła. – Umknęła. Ukryła się tak skutecznie, że wywiady czterech mocarstw i niemiecka policja do dziś nie mogą jej wytropić. Nie mogą wytropić też dziecka... chyba dziewczynki. Ridderowie wysłali ją podobno wcześniej do Kolonii i tam zginęła wraz z ciotką w schronie podczas naszych nalotów. Nie tylko one... Zresztą, kto to wie? Wiemy, że matka pani Ridder zmarła w obozie koncentracyjnym, ale po córce, zięciu i diamentach ślad zaginął. – A jakieś plotki, wieści? – spytała Stella. – Plotki? – powtórzył brygadier. – Jest coś, co do dzisiaj nie daje mi spokoju. Dość dziwna sprawa. – Przeszedł na donośny szept i znów wszedł w główną rolę. – W maju 1940 grupka uchodźców przybyła do Anglii na rybackiej łódce. Wśród nich było dziecko... – Dziecko Ridderów? – Nie, to była mała Angielka. Jej rodzice mieszkali w Belgii i zginęli podczas inwazji. Nikt z uchodźców nie wiedział, kim jest ten dzieciak. Podejrzewali, że dziewczynka jest Francuzką, bo gwarzyła tylko w tym języku, dopóki ktoś z naszych nie zagadał do niej po angielsku. Odesłano ją do sierocińca w Sussex i czekano, aż ktoś się do niej przyzna. Pamiętam jak dziś, że nie chciała rozstać się ze swoją wielką lalką. Cisza przy stołach jadalni „zbudziłaby nieboszczyka”, ale brygadier Brindley nie zwrócił na to uwagi. – Minęło kilka lat, lalka się popsuła, a przyjazny pediatra obiecał, że trochę ją podleczy. Był zaskoczony, gdy z brzuszka zabawki wypadły szlachetne kamienie oraz ponad pięć tysięcy funtów i dolarów w wysokich nominałach. Dziewczynka nie wiedziała, jak i kiedy tam trafiły. Powtarzała, że lalkę dostała na gwiazdkę i że nikomu i nigdy by jej nie oddała. Za to my ustaliliśmy, że te świecidełka były własnością Frau Ilsy Ridder! Tym razem Brygadier nie musiał przerywać milczenia. Rozparł się wygodnie w krześle, jakby i czekał na reakcję słuchaczy. Robert przypominał człowieka rażonego gromem. Miranda i Stella wpatrywały się w niego z otwartymi ustami. – Niech skonam! – wydobył wreszcie z siebie. Stella pokraśniała pomimo dyskretnego makijażu i po chwili też odzyskała mowę: – Nie... to niemożliwe... to niewiarygodne! – Droga pani – odparł dość oschłym tonem brygadier – zapewniam, że wszystko, co opowiedziałem, jest w pełni wiarygodne! – Tak, wszystko tu pasuje, ale... – Miranda przerwała, wodząc po brygadierze rozszerzonymi źrenicami – ...ale trudno uwierzyć w taki zbieg okoliczności. Coś niebywałego! – Obawiam się, że nie śledzę toku myśli panienki – powiedział z lekką irytacją brygadier. – Proszę wybaczyć – wtrąciła się Stella. – Pańska opowieść jest dla nas prawdziwie niebywała. Wspomniał pan o sierocińcu w Sussex, a ja przed laty pracowałam tam jako wolontariuszka. Tym dzieckiem z lalką była zaś Miranda. Tym razem to brygadier Brindley rozwarł szeroko oczy. Sięgnął po chusteczkę i przetarł czoło, by ukryć wrażenie, jakie wywarła na nim ujawniona sensacja. – Chyba nie nabieracie mnie państwo? – Przysięgam, że to prawda. Robercie, spytaj Mirandę. Przecież musi to pamiętać! – Oczywiście, że pamiętam – odpowiedziała Miranda drżącym głosem. – Upuściłam Wilhelminę... tę lalkę... na taras i odpadła jej głowa. Zawsze kiepsko pasowała do tułowia. Rozbeczałam się, a wtedy młody doktor powiedział, że wyleczy Wilhelminę. Próbował dopasować obie części lalki, a wtedy z brzuszka wysypały się jakieś świecidełka i banknoty. Zawsze się dziwiłam, dlaczego Wilhelmina aż tyle waży... Miranda spochmurniała, widać było, że nie darzy tego wspomnienia szczególnym sentymentem. – Coś niebywałego! – oznajmił brygadier tonem aktora, którego niespodziewanie wywołano na oczekiwany w skrytości ducha bis. – Dziwna sprawa potwierdziła Miranda. – Do dziś nie wiem, skąd się wzięły te pieniądze i kamienie. Nie pamiętam, co działo się między bombardowaniem a moim przyjazdem do Mallow. Może dlatego, że nie chciałam tego zapamiętać. Pamiętam, jak zabierano mi zawartość Wilhelminy i że bardzo wtedy płakałam. Nie za banknotami, ale za świecidełkami. Sądziłam, że dadzą mi je do zabawy, skoro były częścią mojej lalki. W końcu dali mi jakąś ozdóbkę, żebym się uspokoiła. Nie była złota, ani nawet srebrna. Bransoletka z przywieszonym egipskim medalikiem odpędzającym uroki. Chyba nazywa się to ankh. Bransoletkę posiałam gdzieś przed laty, ale został mi mój ankh. Nawet teraz mam go przy sobie. Czy może służyć za dowód rzeczowy? Miranda pokazała z dumą przegub lewej ręki. Ze złotej bransoletki zwisała jarmarczna tandeta: znaki zodiaku, miniaturowe wiatraki – wszystko, co przekupnie wciskają turystom na bazarach, w portach i po zwiedzeniu latarni morskiej. Wśród całego tego chłamu dyndał dostojnie ankh – staroegipski symbol życia, wszechobecny w grobowcach i świątyniach ziemi faraonów, przypominający pętelkę wieńczącą literę T. Ankh był wykonany z bliżej nieokreślonego szarego metalu, pętelkę zaczepiono o bransoletkę, a na medaliku wyryto egipskie hieroglify i biegnące podłużnie równoległe nacięcia. – Noszę to od lat – powiedziała Miranda. – Bransoletkę dostałam od Stelli na dziesiąte urodziny i co rok dodaję do niej coś nowego. Pierwszy był mój ankh, bo wtedy był moim jedynym skarbem. – Ciekawa sprawa – pokiwał głową brygadier. – Bardzo ciekawa... Czy mógłbym przyjrzeć się z bliska tej bransoletce? – Oczywiście, że tak. Dawniej chciałam się go pozbyć, bo nie pasował do reszty, ale z czasem zmieniłam zdanie. Miranda, uporawszy się z zaciskiem bransoletki, podała ją brygadierowi. Ten oglądał ankh, maskując ciekawość rozczarowaniem. – Szkoda pańskich oczu – usprawiedliwiała się Miranda. – Ani śladu daty, nazwiska, a nawet inicjałów. Pamiętam, że gdy mi go dawano, wszyscy kręcili głowami i powtarzali, że to współczesna podróbka wykonana z jakiegoś stopu. Tylko jedna osoba próbowała przyjrzeć się znakom i nawet próbowała przełamać medalik. Pamiętam jak dziś, bo strasznie się wtedy rozbeczałam, a tamci powiedzieli, że to nic nie warte i oddali mi mój skarb. Bransoletka Mirandy krążyła wokół stołu. – To chyba faktycznie jakiś drobiazg – powiedziała po dłuższym namyśle Mademoiselle i oddała ozdobę właścicielce. – Takie sobie bajeczki – przytaknęła Miranda, mocując się z zaciskiem. – Takie sobie, ale trochę straszne, jak te braci Grimm. Nigdy w nich nie gustowałam. – Ale romantyczne i ciekawe... bardzo ciekawe – pokiwał głową brygadier. – Może nawet bardziej romantyczne, niż pan sądzi – roześmiała się Miranda. – Czy wie pan, że gdyby nie ja, być może nie siedzielibyśmy tu wspólnie? Gdy przebywałam w sierocińcu, którym opiekowała się Stella, władze próbowały odnaleźć moich krewnych i okazało się, że jednym z nich jest brat mojej matki, generał Melville. Wujek David pojawił się niezwłocznie, ale skierowano go na front. Ciocia Frances wkrótce zmarła, a ich jedyny potomek – obecny tu Robert – walczył na Bliskim Wschodzie. Wujek David skorzystał więc z oferty Stelli i przekazał mnie pod jej pieczę. Nigdy więcej nie widziałam generała, bo zginął w rok później na wojnie. Za to powrócił Robert. Powrócił, żeby przejąć funkcję głowy rodziny, a przy okazji poślubił Stellę. Teraz zaproponowali mi miesięczne wakacje w Berlinie i właśnie dlatego tu jesteśmy! – A więc wszystko dobre, co się dobrze kończy – spuentowała Stella. – Czego serdecznie państwu życzę – dodał brygadier. – Tylko że moja historia jeszcze nie dobiegła końca. Do finału brakuje drobnego elementu. – Domyślam się, że chodzi o odnalezienie Ridderów? – spytał Robert. – Być może nigdy ich nie odnajdziemy, a historia nie będzie miała zakończenia. Może nie żyją, może zginęli podczas bombardowań, co jest wysoce prawdopodobne. – Dlaczego tak pan sądzi? – Bo gdyby było inaczej, przynajmniej jeden człon pary nie uszedłby naszej uwadze. Frau Ilsa miała bardzo charakterystyczne znamię. Pierwszy i trzeci palec jej lewej dłoni były zrośnięte. Nigdy nie próbowała poddać się operacji, a nawet z dumą demonstrowała swoją przypadłość. Zamówiła nawet specjalną obrączkę i dzięki temu ustaliliśmy właścicielkę zawartości – jak jej tam było? – Wilhelminy. – Ale minęło wiele lat, dzisiaj operacje są powszechne. Sam słyszałem o dziecku, któremu... – Nie mówimy o dzieciach – z wyrozumiałym uśmiechem Brindley przerwał Robertowi. – Mówimy o dorosłych, którym na palcach pozostają blizny nie do usunięcia. Dlatego sądzę, że z dwojga małżonków przynajmniej jedno już nie żyje. Tego typu defekt działa jak reklama... przyciąga uwagę i w przeciwieństwie do reklamy zapada w pamięć naocznych świadków. Może to nieładne, ale dobrze zapamiętujemy wybryki natury. Miranda spostrzegła, że Mademoiselle sztywnieje, a jej przezroczysta twarz nabiera barwy fioletu. Guwernantka Charlotty należała do wielce obraźliwych osób i nic dziwnego, że uwagę brygadiera odebrała jako osobisty afront. Miała ku temu powody, ponieważ jej lewa tęczówka była błękitna, a prawa piwna. Stanowiło to zresztą nieustanny przedmiot żartów Lottie i jej okrutnych rówieśniczek. Trzeba przyznać, że Mademoiselle znosiła to ze stoickim spokojem i świadoma tego Miranda posłała jej przez stół uśmiech pełen ciepła i pociechy. Mademoiselle nie wyglądała mimo to na uszczęśliwioną. Zacisnęła wargi, odpowiedziała Mirandzie lodowatym spojrzeniem i zwróciła się do Stelli: – Jeśli pani pozwoli, pójdę się rozejrzeć za ciepłym mlekiem do termosu na drogę. Sądzę, że pannie Charlotcie zrobi to dobrze przed zaśnięciem w pociągu. – Wstała i wykonała zwrot wyrażający sponiewieraną godność. Miranda ukryła uśmiech i powróciła wzrokiem do brygadiera Brindleya. – Jaką była osobą? – spytała. – Frau Ridder? Dość przeciętną. Twarz czerstwa, włosy i oczy ciemne. Wzrost średni, tusza w normie, uroda nie odbiegająca od standardów, za to wybitnie zły gust co do ubiorów. Pod tym względem podejrzewałem ją nawet o daltonizm. Lubiła krzykliwe kolory. Zwłaszcza błękitne satyny, na widok których zgrzyta się zębami. – A Herr Willi? – Równie pospolity. Typowy płowowłosy Niemiec, którego nie sposób rozpoznać w tłumie. Może z wyjątkiem oczu... Miał je jasne i tak świdrujące, że przeszyłyby osłonę wojennego okrętu. W sumie kawał cwaniaka. Z tych, którzy zawsze wolą plątać się przy tronie, niż na nim zasiąść. – Zbyt dużo emocji jak na jeden dzień! – przerwała rozmowę Stella. – Robercie, czy pozwolisz, że w przyszłości będziemy się stołować osobno? Poproś kelnera, żeby kawę podał nam w hallu. Mam nadzieję, że Miranda dotrzyma nam towarzystwa? Rozdział 3 Pociąg kołysał się w rytmie stukotu kół, ale Stella nie potrzebowała dodatkowej kołysanki. Zapadła natychmiast w głęboki sen, spotęgowany emocjami dnia, trudami podróży i dwoma pigułkami nasennymi, które pożyczył jej z prywatnych zasobów nieoceniony brygadier Brindley. Spała na górnym łóżku sypialnego przedziału, a nocna lampka nad łóżkiem Roberta oświetlała z dołu jej twarz i nocną fryzurę tak dyskretnie, że wydawało się, że Stella śni w sypialni rodzinnego Mallow. Robert wstał i przez chwilę patrzył na żonę, dostosowując pozycję do jazdy kołyszącego się pociągu. Teraz, w świetle nocnej lampki, przypominała mu dziewczynę odsypiającą dzienne mozoły. – Biedna Stella – pomyślał Robert – nie ma ze mną łatwo. – Ale cóż mógł zrobić? Nie mógł przecież podać się z dnia na dzień do dymisji. Stella marzyła o tym, ale on wiedział, że jego kwalifikacje nie sięgają poza oficerskie szlify. Oczywiście, mógł doczekać awansu na zawodowego podpułkownika, ale co potem? – Gdybym teraz porzucił armię, mógłbym najwyżej zatrudnić się jako goniec lub portier – snuł rozmyślania. – Też niezły zawód, ale z czego utrzymamy naszą posiadłość i jak wyjaśnię to Stelli? Szkoda, że tak nienawidzi armii, bo w sumie dobra z niej żona. Ale ile jest żon kochających życie w garnizonach, dziś tu, a jutro tam? Ziewnął, przeciągnął się i przysiadł na dolnym łóżku, żeby wygodniej zzuć nocne pantofle. Zapomniał na chwilę, że tym samym składem podążają do Berlina młodzi państwo Page. – Głupia sprawa. Trzeba będzie się pilnować. Sally jest czarującą istotą, ale... – Robert zakopał się w koce i zgasił nocną lampkę. – Że też musiał się przyczepić ten Brindley... – myśli Roberta dalej się kołatały. – Nie widziałem go od ośmiu, powiedzmy od dziewięciu lat. Kiedy to było? Chyba wtedy, gdy jego ojciec poległ na plaży Anzio. Zawsze przynosi biedę. Dzisiaj też nieźle spanikował Mirandę swoją gadką o diamentach i ukrytym skarbie. Ciekawe, co sam zrobiłby z taką forsą? Pewnie to samo, co i ja... * * * W sąsiednim przedziale Mademoiselle Beljame wyjmowała z torby podróżnej szlafrok, którego wzór i wykrój przypominały czasy ostatniej dziewiętnastowiecznej kadencji liberałów, potem koszulę nocną i ręcznie szydełkowane papucie. Wyjmowała je bezszelestnie, żeby nie zbudzić Lottie. Mademoiselle umieściła to wszystko na górnym łóżku i napełniła do połowy ciepłą wodą małą umywalkę. Kran hałasował, ale dźwięki te zagłuszył szczęśliwie stukot kół na kolejowych podkładach. Mademoiselle spojrzała na zegarek i upewniła się, że sekundnik tyka, a skoro tak, czas nieubłaganie upływa. Umieściła zegarek na półce nad umywalką i uważnie przyjrzała się w lustrze. – Czas najwyższy, żeby zrobić coś z włosami – rozpostarła palcem starannie ułożoną fryzurę. – Jutro, a może i dziś rano trzeba będzie coś z tym zrobić. – Przed wojną byłaś młodą kobietą – westchnęła w myślach. – Teraz jesteś starą babą... starą, brzydką babą. Zacisnęła wargi i zaczęła się rozbierać. – Dobrze, że wpadłam na ten pomysł z mlekiem – pomyślała. – Jeszcze lepiej, że ten zwariowany Anglik poczęstował mnie pastylkami na sen, bo w pociągach rzadko kiedy można się wyspać. Tej nocy będzie inaczej i chwała za to brygadierowi. * * * – No to wracamy do starego Berlina! – Harry Marson ziewnął i naciągnął koc pod sam podbródek. – Żegnajcie kaloryfery – mruknął. – Jak ja nienawidzę tych przeciągów u Wuja Teda. Choć przyznam, że miło zawija się do jego portu. Major Marson mruczał coś jeszcze przez chwilę, ale jego żona milczała uparcie, więc to on musiał wznowić konwersację. – Coście tam nawijali wczoraj? Bajki dla grzecznych dzieci? O tym Ridderze też słyszałem, gdy wylądowałem w Berlinie jeszcze przed wojną. Może nawet zetknąłem się z nim. Najlepszy numer wykręciła ta kuzyneczka Melville’ów. Gdyby nie ona, pomyślałbym, że stary Brindley puścił jeszcze raz w obieg swój popisowy tekst. Postawiłbym cały żołd, że od lat opowiada o tym wszystkim młodym frajerom, takim jak ten Robert. Na dolnym łóżku przedziału panowała cisza. – Diamenty, brylanty... – kontynuował w półśnie Harry Marson. – Nic dziwnego, że ktoś się na to połakomił. Żebym to ja podłapał taką fortunę! Tylko że biednemu zawsze wiatr w oczy wieje. Hej, Elza... śpisz czy słuchasz? Elza Marson nie spała. Leżała z oczyma wbitymi w górne łóżko i marzyła, żeby ten pociąg nigdy nie dojechał do Berlina. Żeby nie musiała znów tam wracać, a przynajmniej żeby Harry pozostawił ją spokojnie w Anglii. Ale o tym nigdy się nie mówiło. – Czego ty chcesz Elso? Życie jak w bajce. Gosposia, zakupy o krok, a kochający mąż co wieczór w domu. Mało ci tego? – znała na pamięć te argumenty męża. – Zresztą, co bym zrobił bez ciebie i czy stać nas na dwa osobne gospodarstwa? Nie było ich stać i dlatego dygotała teraz na dolnym łóżku sypialnego wagonu zmierzającego rytmicznie do tej zrujnowanej, podzielonej byłej stolicy Niemiec. Elsa Marson, której delikatny i niepewny akcent zdradzał, że nie urodziła się w Anglii, wtuliła głowę w poduszkę i wypłakiwała tęsknotę za utraconym krajem. Równie boleśnie jak Stella, choć z nieco innych powodów. * * * – Ten George Brindley nigdy się nie zmieni – rozmyślał pułkownik Leslie. – Ciekawe, czy mnie poznał? Pewnie nie, bo sporo lat minęło. Stary osioł wciąż nie umie trzymać języka za zębami. Pastylki na sen! Kiedyś była to chinina. Zawsze faszerował się lekami i za każdym razem... – pułkownik wspiął się ostrożnie na górne łóżko. Nora Leslie zdjęła kapelusz, ściągnęła rękawiczki i zachmurzyła się na widok ich poczerniałych palców. Pociągi na kontynencie nie należały do czystych, a linie brytyjskie były jeszcze gorsze. Jeśli przepierze je teraz, do rana powinny wyschnąć. W przedziale było gorąco, a grzejniki ustawiono na pełną moc. Zdjęła płaszcz, sukienkę, włączyła spływającą do małej umywalki wodę i pomyślała, co robią w tej chwili jej pozostawieni w Anglii synowie. Pewnie śpią, bo pora już bardzo późna... Jej myśli krążyły jednak wokół innego problemu. – Robert. Robert i ta kobieta! Dlaczego to właśnie Robert? – bezustannie zadawała sobie to pytanie. – Dlaczego mężczyźni dają się usidlać właśnie takim? Rozpuszczonym, samolubnym egoistkom. Kobietom, które chcą zjeść ciastko i mieć ciastko i którym czasami to się udaje. Pani Leslie wzięła mydło i wyładowała swe oburzenie na niczemu winnych rękawiczkach. * * * Sally i Andy Page kłócili się. Ostatnio kłócili się zbyt często i o byle co. Byli młodą parą i nie wiedzieli jeszcze, że małżeńskich więzi lepiej nie poddawać ciągłym dynamicznym testom. – A więc nic w nim nie widzisz, oprócz tego, że jest czarujący i świetnie tańczy! W porządku, tylko dlaczego wpatrujesz się w niego jak podlotek w zdjęcia idola z ostatniej amerykańskiej listy przebojów? – Wydaje ci się. – Nic mi się nie wydaje. Wszyscy to widzą, a ja też mam oczy. To samo było w Egipcie. Wystarczyło spojrzeć, jak omdlewasz na sam widok jego uwodzicielskiej twarzy. – A ty – zareplikowała z furią Sally – jesteś pospolitym zazdrośnikiem cierpiącym na kompleks niższości. Nienawidzisz każdego, kto jest od ciebie przystojniejszy, lepiej wychowany i wyższy rangą. Co innego, gdyby był to brzydszy od ciebie twój podwładny. Wtedy nie miałbyś do mnie pretensji, prawda? Po co właściwie wyszłam za ciebie? Co z tego mam? Zmarnowane życie, zniszczone zdrowie, niemodne ciuchy, ani chwili zabawy, za to sceny zazdrości, ilekroć odezwie się do mnie ktoś przed sześćdziesiątką! – Sama w to nie wierzysz, Sally! – Wierzę i wiem, jak jest! Poślubiłam zazdrośnika i samoluba, który oszczędza na futrze dla mnie, ale lekką ręką funduje sobie najnowszy aparat fotograficzny. Milczka i gbura, który podnosi głos tylko wtedy, gdy ośmielę się porozmawiać z mężczyzną klasy Boba Melville’a. Kto tu właściwie zachowuje się jak podlotek? – To niesprawiedliwe, Sally. Wiedziałaś przed ślubem, że nie będzie nam łatwo, ale mimo to chciałaś, żebyśmy pobrali się jak najszybciej. – Tak... Chciałam, bo byłam głupia. Teraz podejrzewam, że ty wcale nie pragnąłeś tego ślubu... – Wiesz, że bardzo chciałem. To prawda, że nie stać mnie na futro dla ciebie, a co do aparatu, to chyba pamiętasz, że kupiłem go od Johna Ellery za dwa funty, plus myśliwskie grawiury, które tak ci się podobały. Nie będziemy zawsze musieli zaciskać pasa, kochanie. Rozrywek też nam nie brakuje. Bywamy na przyjęciach, czasem sami je wydajemy i właśnie dlatego jesteśmy stale pod kreską. Twoje kosmetyki i fryzjerki też trochę kosztują, a przecież i bez tego byłabyś zawsze najpiękniejszą. Więc czemu się dziwisz, że żyjemy tak, jak żyjemy? – Zostawmy już ten temat, Andy. Znów zeszliśmy na pieniądze, a dla mnie to bolesne. Szkoda, że nie mamy tych diamentów, o których mówił brygadier. Pomyśl tylko, jaki to majątek! Ciekawe, kto nim teraz obraca? Ale Andy nie odezwał się słowem. * * * – Ciekawe – mruknął do siebie sennym głosem brygadier Brindley. – Wręcz zastanawiające. Jedna szansa na tysiąc, a może i na sto tysięcy... – Zapadł w sen. Rozdział 4 Tiki-tak, tiki-tak, tiki-tak. Nocny pociąg zmierzał do Berlina, a monotonny, rytmiczny stukot kojarzył się Mirandzie z tekstem piosenki i z liczeniem owiec. Minęła północ, ale wciąż nie mogła zasnąć. Do domu, do domu, do domu – szyny przypominały jej głos Stelli. Miranda pomyślała, że Stelli trudno było połączyć jej wyjazd do wrogiego kraju z miłością do męża. Ale przecież miliony uchodźców przeżyły ten sam los. Jedni wracali, inni nie – być może Stella należała do pechowców. Nie chcę do łóżka, nie chcę spać – to chyba Szara Lotta? Cela suffit, cela suffit – to pewnie Mademoiselle. – Niezbyt miła osoba – pomyślała Miranda. – Zasuszona okularnica, żująca kminek dla poprawy trawienia. Czy była kiedyś młoda i kochana? Może i była, skoro wciąż próbuje się odmładzać. Choćby ta ukrywana w torebce farba do włosów w tubkach. Cóż z tego, że regularnie ją stosuje, skoro w jej wieku krucza czerń włosów bardziej postarza niż odmładza. Ale, co by nie powiedzieć, przeszła swoje. – Miranda pomyślała o niej cieplej: – Mieszkała w Lilie, gdy armia niemiecka zajęła Francję, stąd nie mogła wrócić do swojej ojczystej Szwajcarii. Oskarżona o działalność w ruchu oporu, trafiła do obozu koncentracyjnego, w którym spędziła większą część wojny. Żartowano, że jest dożywotnią kombatantką, a w żartach było więcej współczucia, niż sympatii. Miranda ziewnęła, owinęła się w koce i pożałowała, że nie skorzystała z pastylek nasennych oferowanych hojnie przez brygadiera. Może dlatego, że Brindley wręczał je aż tak ostentacyjnie. Rozpuścił dwie w swojej filiżance kawy i spojrzał na wszystkich wzrokiem asa wywiadu. – Zawsze mam to przy sobie – oznajmił. – Na służbie liczy się dobry sen. Dobry i czujny! Miranda przypomniała sobie, że Mademoiselle pochwyciła wtedy pastylkę wprawnym ruchem lekomanki, a Stella przyjęła dwie, oświadczając, że być może pomogą jej na migrenę po tej okropnej podróży z Harwich. Rozkruszyła pastylki i wypiła je w kawie. Miranda też powinna była pójść w ślady towarzyszek podróży. Pociąg był w połowie pusty. Mirandzie i brygadierowi przydzielono dwułóżkowe przedziały sąsiadujące przez ścianę. Ciszę zakłócał tylko rytmiczny stukot pociągu. Pomyślała, że brygadier zapadł w zasłużony sen, a cierpiąca na zapalenie migdałków Szara Lotta chrapie napojona ciepłym mlekiem. W sumie spali wszyscy, z wyjątkiem Mirandy... – Może lepiej przenieść się na górne łóżko – zastanawiała się – ale tam byłoby jeszcze cieplej, bo nagrzane powietrze idzie w górę – szybko odstąpiła od tego pomysłu. Odrzuciła koce i po chwili poczuła ziąb. Próbowała zasnąć, zamykając na siłę oczy. To też na nic się nie zdało. Po chwili zaskrzypiała klamka i w sąsiednim przedziale zabłysła lampka. Miranda pomyślała, że brygadier przesadnie ufa swoim pastylkom. Światełko zgasło, Miranda ziewnęła i poczuła pragnienie. Zatęskniła za czymś do picia i za lekturą. Nie ma niczego do czytania. Jedyną książkę pożyczyła Stelli, a pod ręką miała tylko czasopismo, o które poprosiła po południu Sally Page. Co gorsze, jedyną wodę wykorzystała do mycia zębów. – Paskudna sprawa! – westchnęła w ciemność zalegającą jej przedział. Usłyszała kroki na korytarzu, namacała klamkę uchyliła drzwi. Liczyła, że leciwy wagonowy, sprawdziwszy, że wszyscy podopieczni śpią spokojnie, nie odmówi jej szklanki wody, a może nawet czegoś ciepłego. Wymacała w ciemności nocne pantofle, włożyła zbyt obszerny jak na jej wiotką talię szlafrok i wyszła na korytarz, zamykając za sobą drzwi przedziału. Wagonowy już się oddalił. Korytarz był pusty. Po jednej stronie ciągnęły się monotonnie, jak rytm pociągu, zamknięte drzwi przedziałów, po drugiej za szybami zalegała matowa ciemność. Miranda poczuła chłód kontrastujący z ciepłym wnętrzem przedziału. Pociąg wibrował, obijał się o zdezelowane podkłady, ale na korytarzu panowała absolutna cisza, co nasunęło Mirandzie myśl, że za drzwiami każdego przedziału czai się podsłuchiwacz. Zadrżała, owinęła się w szlafrok i ruszyła mężnie na poszukiwanie wagonowego. Dienstraum – pomieszczenie, w którym powinien znajdować się wagonowy – było puste, podobnie jak kran w sąsiedniej toalecie. Miranda przypomniała sobie, że w jej przedziale musi być dzwonek i że czas najwyższy skorzystać z najprostszej metody przywołania wagonowego. Mimo to stała niezdecydowana w drzwiach oświetlonego jaskrawym światłem przedziału służbowego, czekając, aż pojawi się ktoś kompetentny, a może niezbyt skłonna do powrotu przez ten długi, chłodny i pusty korytarz. – Co się ze mną dzieje? – zadała sobie pytanie. – Czemu wyobrażam sobie jakieś bzdury? Nigdy nie była osobą obdarzoną nadmierną wyobraźnią, ani podlegającą nocnym zwidom, a mimo to korytarz sunącego do Berlina pociągu napełniał ją niepokojem. Cóż z tego, że w każdym przedziale spało smacznie kilka osób, a w sąsiednich wagonach było co najmniej kilka tuzinów uzbrojonych Brytyjczyków? Cóż z tego, jeśli czuła na plecach czyjś badawczy wzrok i korciło ją, żeby spojrzeć za siebie. Odwróciła się wreszcie i dostrzegła, na szczęście, tylko własne odbicie w lustrze służbowego przedziału. Przeklinając własną głupotę i nerwy, szybko ruszyła korytarzem na lekko drżących nogach. Pospiesznie otworzyła drzwi przedziału i zamknęła je za sobą. W ciemności spotęgowanej światłami korytarza straciła orientację i po omacku szukała kontaktu. Bez skutku, ale teraz nie było to ważne. Zapomniała o pragnieniu i chciała jedynie zaszyć się w bezpieczną pościel. Pociągiem zakołysało, Miranda straciła równowagę i próbowała oprzeć się dłonią o krawędź łóżka. Dłoń trafiła w pustkę i w ostatniej chwili napotkała jakiś zimny i owalny kształt. Zaskoczona Miranda stwierdziła, że jest to umywalka. Umywalka w jej przedziale? Przecież powinna być w sąsiednim? Zrobiła krok w przód i wyczuła drewniane przepierzenie. Łóżko najwyraźniej zniknęło. Dopiero wtedy uświadomiła sobie, że trafiła do sąsiedniego przedziału! Przedziały sypialne w berlińskich składach były połączone w pary. Wewnętrzne przejście umożliwiało rodzicom kontakt z dziećmi. Łóżka, umywalki, kontakty – wszystko to było ulokowane asymetrycznie. Miranda, z trudem tłumiąc śmiech, zrozumiała, że wtargnęła przez pomyłkę z korytarza do starokawalerskiego sanktuarium brygadiera Brindleya. – Dobrze, że połknął te nasenne pigułki – pomyślała. – Ciekawe, co by pomyślał, gdybym go zbudziła? Chyba jednak niezbyt uważnie przymknęła za sobą drzwi, bo szybko rozpoznała w ciemności kształt śpiącego pasażera. Brygadier leżał na plecach ze zwieszonym z łóżka ramieniem i spał jak przysłowiowy suseł. Miranda wycofała się dyskretnie i przymknęła drzwi. Po chwili siedziała bezpiecznie w swoim przedziale i chichotała w świetle nocnej lampki. – Ale z ciebie wariatka, panno Brand! Dobrze, że Stella tego nie widziała! – strofowała się w duchu. Dopiero teraz poczuła zdrową senność. Ziewnęła i rozluźniona zdjęła szlafrok. Na jednym z fałdów wyczuła dłonią wilgoć i pomyślała, że pewnie skaziła celibat brygadierowskiej umywalki. – Niezła historia! – pomyślała. – Gdyby tylko brygadier o tym wiedział... Przetarła dłonią wilgotny materiał, ale wilgoć nie ustępowała. Miranda zaczęła podejrzliwie przyglądać się dłoni. Pociąg kołysał, stukał, a światło nocnej lampki rzucało cień na dłoń i na szlafrok. – Może farba puściła, jak to na welwecie? – pocieszała się przez moment. – Ale farby – zreflektowała się – nie bywają aż tak czerwone i lepkie... To nie była farba, ale krew. Ruda plama sięgająca prawie do kolan Mirandy, wpatrzonej teraz już nie tylko w szlafrok, ale w podłogę przedziału. W coś, czego jeszcze przed chwilą tam nie było: w wilgotny odcisk czyjejś drobnej i na pewno nie bosej stopy. Miranda drżącymi dłońmi ściągnęła pantofle i przyjrzała się podeszwom. Obie były wilgotne i poplamione tym samym, co i szlafrok. Odrzuciła pantofle i wstała. Było tylko jedno wyjaśnienie. Krew pochodziła z przedziału brygadiera, który cierpiał na krwotoki z nosa, albo – nie daj Boże – na hemofilię. Mógł wykrwawić się na śmierć, więc trzeba mu pospieszyć z pomocą. Przecież w pociągu musi być doktor. Miranda wyszła z przedziału na pusty korytarz. Spojrzała na podłogę. Ślady jej nocnych pantofli biegły w kierunku przedziału brygadiera Brindleya. Zapamiętała położenie kontaktu i włączyła światło drżącym palcem. Lampki zabłysły podejrzanie jaskrawo, a stukot pociągu przypominał teraz przyłożoną do ucha morską muszlę. Nawet surrealiści nie wymyśliliby czegoś tak nierzeczywistego. Miranda uchwyciła klamkę i wpatrywała się w pewien szczegół obrazu. Nie była nim spoczywająca na łóżku nieruchoma postać, ale poplamiony czymś nóż leżący w lepkiej, czerwonej kałuży. Trzonek kołysał się w rytm pociągu, a wraz z nim kołysało się palto brygadiera. Pomyślała, że musi wezwać pomoc. Najlepiej Roberta. Ale gdzie jest jego przedział? Gdzie jest Robert... gdzie się podział wagonowy? Chyba już wrócił do swojego przedziału? Wybiegła na pusty korytarz. Ktoś szedł ku niej od strony służbowego przedziału. Młody, smukły mężczyzna w wojskowym płaszczu, którego widziała już na promie w Harwich. Ten sam, który oddał jej wtedy pozostawioną wśród stosów bagaży torbę. Miranda wpadła na niego i uchwyciła klapy jego wojskowego trencza. – Ach, to znów pan! Chodźmy... chodźmy szybko! Ten człowiek nie żyje! Mirandzie wydawało się, że krzyczy w pustym korytarzu, ale zmierzający w jej kierunku mężczyzna usłyszał z trudem przebijający się przez stukot pociągu paniczny szept. Złapał mocno uczepione jego uniformu dłonie i spojrzał na pobladłą twarz Mirandy. – Co się z panią dzieje? Kto nie żyje? – Brygadier! Ktoś go zabił! Mężczyzna nie odezwał się słowem, ale nie wypuszczał przegubów Mirandy. Dopiero po chwili obrócił ją w kierunku przedziału i poprowadził szybko przed sobą. Rzucił okiem na odciski na korytarzu, potem na jej bose stopy i szybko otworzył drzwi. Brygadier Brindley spoczywał w pozycji, w jakiej zastała go Miranda: leżał na plecach, a jego prawe ramię zwisało bezwładnie z łóżka i niemal dotykało podłogi. Ułożony starannie koc sięgał górnej części torsu. Przypuszczalnie nosił sztuczną szczękę, bez której jego oblicze zwęziło się i postarzało. Przód fioletowej piżamy nasiąkł krwią spływającą wzdłuż prawego rękawa na podłogę. Nieznajomy przez moment przypatrywał się przedziałowi. Nie dotknął ciała brygadiera ani leżącego na podłodze noża, ale jego szare oczy zalśniły niczym kocie, co Miranda przyjęła z dreszczem. Kocie spojrzenie: czujne, baczne, penetrujące każdy szczegół terenu. Nie ruszając się z miejsca, musnął dłonią policzek ofiary. Miranda poczuła, że szczęka zębami. Mężczyzna też musiał to usłyszeć pomimo hałasu pociągu, ponieważ obrócił się i wyprowadził ją na korytarz, zamykając drzwi przedziału. – Czy nie powinniśmy czegoś zrobić? – szepnęła. – Może wezwać lekarza lub zawiadomić kogoś... Może on jeszcze żyje? – Jest sztywny i nic mu nie pomożemy. Gdzie jest pani przedział? – Tutaj obok – wskazała Miranda i spostrzegła błysk zaskoczenia w oczach nieznajomego. – Kto oprócz pani go zajmuje? – Pytanie padło od niechcenia, ale ton sugerował odpowiedź. – Nikt – odparła i znów zadrżała, czując, że wzrok mężczyzny analizuje odciski stóp na podłodze. – To moje ślady – dodała niepewnie – ale to nie ja go zabiłam. Znalazłam go martwego. Mężczyzna nie skomentował tego i delikatnie, choć stanowczo wprowadził Mirandę do jej przedziału. – Proszę tu zostać, dopóki nie wrócę – szepnął. Rozejrzał się po przedziale i upewniwszy się, że jest pusty, oddalił się bezszelestnie, zamykając za sobą drzwi. Miranda przysiadła na skraju łóżka, zaciskając kurczowo dłonie. Jeszcze przed chwilą przedział wydawał się przegrzany, ale teraz dreszcz przypomniał jej, że to przecież pierwszy dzień marca. Tam za oknami pędzącego pociągu panowała zima, wciskająca się wszystkimi szczelinami do zacisznego pozornie wagonu. Wpadała wraz z zapachem wilgotnej ziemi i sadzą z komina lokomotywy. Było bardzo późno. Wkrótce dojadą do Helmstedt, a tam zaczyna się rosyjska strefa okupacyjna. Nie będzie już wolno podnosić okiennych żaluzji, a na korytarzach składu pojawią się „sojusznicze” patrole. Miranda zatęskniła za Anglią. Za tym może i przyziemnym, ale bezpiecznym krajem, nie podzielonym na strefy, wolnym od przemykających chyłkiem byłych nazistów i ordynarnej „milicji ludowej”. Za krajem, w którym nikt nie zakazuje podróżnym spoglądania nocą przez szybę, i gdzie pasażer jest gościem, a nie tropioną zwierzyną. Do domu... do domu... do domu... – stukały koła na podkładach. Tym razem wybijany rytm był skierowany do Mirandy, a nie do Stelli. Czy oskarżą ją o zabójstwo, tylko dlatego, że zabłądziła do przedziału brygadiera? Przecież to bez sensu. A jeśli tak, co im powie? Proszę wybaczyć, ale pomyliłam drzwi. Niezłe tłumaczenie... Kim właściwie jest ten człowiek i dlaczego jedzie z nimi do Berlina. Działał jak chłodny zawodowiec, ale z wyglądu niczym się nie wyróżniał. Był na promie i w pociągu do Hook. W wagonie restauracyjnym usiadł przy sąsiednim stoliku. Dlaczego to zapamiętała? Może dlatego, że, gdy podniósł wtedy wzrok i uśmiechnął się do niej, wywołał rumieniec na jej twarzy? Mirandzie nie spodobało się to spojrzenie, a jeszcze bardziej jej własna reakcja. Ktoś szedł przez korytarz i zaraz potem z sąsiedniego przedziału dobiegły odgłosy cichej krzątaniny. Trwało to kilka minut, które Mirandzie wydawały się godzinami. Klamka jej przedziału obróciła się i ten sam mężczyzna wszedł, przymknął drzwi i spojrzał na nią z góry. – A więc mam przyjemność z panną Miranda Brand? – spytał. – Czy mógłbym zadać kilka pytań? Głos był matowy, a równie matowa twarz skojarzyła się Mirandzie z szybami pociągu. – Zupełnie, jakby zaciągnięto na nią żaluzje – pomyślała. – Co właściwie robiła pani w sąsiednim przedziale? Miranda zadrżała. – Zmarzła pani? – spytał mniej oficjalnym głosem, zdjął koc z górnego łóżka, owinął nim ramiona Mirandy i ułożywszy jej nogi na łóżku, przykrył je drugim kocem. – Zabrudzi się – szepnęła infantylnie. – Co się zabrudzi? – Koc. Mam brudne stopy, bo chodziłam boso. Zdjęłam pantofle, bo były zakrwawione... – dodała niepewnie. Mężczyzna przyjrzał się pantoflom i położył je na podłodze. – Czy mógłbym usiąść? – spytał i nie czekając na zgodę, ulokował się na skraju łóżka. – Co właściwie pani tam robiła? – powtórzył pytanie, wskazując wzrokiem wewnętrzne drzwi sąsiedniego przedziału. – Tędy pani tam weszła? – Nie, z korytarza. Nie mogłam zasnąć, poczułam pragnie, a ponieważ wypiłam wodę z mojej karafki... – Miranda poczuła, że zaczyna zeznawać, jak spanikowany świadek i ugryzła się w język. – Proszę mówić dalej. – Przepraszam... to tylko nerwy. – Zwykła sprawa – uśmiechnął się mężczyzna, a jego uśmiech znów skojarzył się Mirandzie z wagonem restauracyjnym w pociągu do Hook. Był to w sumie całkiem sympatyczny uśmiech, a i twarz nieznajomego wydawała się teraz znacznie sympatyczniejsza. – Alec Guinness! – wypaliła Miranda. – Wreszcie wiem, kogo wciąż mi pan przypominał! – Dobre i to – mruknął nieznajomy, a Miranda zarumieniła się, czując, że palnęła głupstwo godne nastoletniej kinomanki. – Niestety, nie jestem Guinnessem – wyjaśnił nie bez odrobiny żalu nieznajomy. – Nazywam się Lang, Simon Lang. A więc nie mogła pani zasnąć... Miranda wzięła się w garść i w miarę spokojnym tonem opowiedziała, co się działo od momentu, w którym opuściła swój przedział. – I jest pani całkiem tego pewna? – spytał, gdy relacja dobiegła końca. – Żadnych dodatkowych szczegółów? Żadnych odgłosów z sąsiedniego przedziału, ani z korytarza? Miranda zastanowiła się i dodała szeptem: – Tak, było coś jeszcze... Usłyszałam dźwięk odmykanych drzwi, jak gdyby ktoś wchodził do jednego z przedziałów. Pamiętam, bo nawet trochę mnie to rozbawiło. – A cóż w tym zabawnego? – Pastylki... pastylki na sen, które zażył brygadier. – A skąd, do licha, pani o tym wiedziała? – głos Langa nabrał w jednej chwili oficjalnego tonu. – Widziałam, jak je połykał. Każdy z nas to widział. Jedliśmy kolację w Hotelu Rodzinnym i połknął je na naszych oczach. Powiedział, że bez nich nigdy nie zasypia w pociągu. Poczęstował nawet pastylkami Mademoiselle i Stellę. – Mówi pani, że wszyscy to widzieli? Wszyscy, to znaczy kto? – Każdy z nas... Robert, Stella... Mam na myśli państwo Melville... guwernantka – Mademoiselle Beljame... no i ta mała Lottie, czyli Charlotte... Mógł to widzieć praktycznie każdy, bo kawę piliśmy w małym barze tuż przy recepcji hotelu i wszyscy płacili wtedy rachunki. Zresztą brygadier uraczył nas wcześniej dłuższym wykładem na temat zalet pastylek nasennych i nikt nie mógł tego nie słyszeć. – Może wyjaśni mi pani, czy ten „nikt” ma konkretne nazwiska. – A czy to takie ważne? – żachnęła się Miranda, trochę zirytowana, a trochę wyczerpana wydarzeniami. Nie spała od Harwich, a i poprzedni dzień nie należał do łatwych. Było po północy, a przez ostatnie godziny przeszła prawdziwy koszmar. Teraz marzyła tylko o tym, żeby wtulić głowę w poduszkę i zapaść w kamienny sen. – Sądzę, że to ma duże znaczenie – naciskał Lang. – Ktoś, kto zabił brygadiera, musiał wiedzieć o tych pastylkach i że ofiara się nie obudzi. Nie tak łatwo zasztyletować kogoś w ciemnym przedziale, uderzając bezbłędnie w serce. Ten ktoś trafił w dziesiątkę, więc albo włączył światło, albo poświecił sobie latarką. W obu przypadkach musiał wiedzieć, że nie zbudzi ofiary. – Światło? – spytała sennym głosem Miranda. – Tak, coś mi się przypomina. Zgasiłam je przed wyjściem w moim przedziale, więc musiało błyskać z sąsiedniego, ale nie dłużej, niż przez kilkanaście sekund. – Kiedy to było? – Nie pamiętam. Kilka minut wcześniej, zanim wyszłam na korytarz. Pomyślałam, że to brygadier, którego zawiodły pastylki. Potem usłyszałam kroki na korytarzu i pomyślałam, że to raczej wagonowy, więc wstałam, wyszłam, ale korytarz był pusty. – A w którą stronę zmierzały te kroki? Miranda pokręciła bezradnie ociężałą głową. – Nie pamiętam. Wiem tylko, że były przytłumione... Może zresztą tylko mi się przesłyszało? – Obawiam się, że to nie było przesłyszenie – mruknął Simon Lang. – Proszę powiedzieć mi jeszcze coś o tych ludziach popijających kawę, a potem może pani spać spokojnie. Kto jeszcze był świadkiem tej sceny z pastylkami? Miranda próbowała policzyć na palcach rozmazujące jej się przez senność twarze. Dzika róża – Sally Page, posyłająca dyskretny uśmiech Robertowi. Rudowłosy, niebieskooki milczek Andy Page. Ciemnowłosa, czarnooka Elsa Marson z jej cudzoziemskim akcentem. Pyzaty, zawadiacki Harry Marson kwintesencja krzepkiego irlandzkiego Anglika. Pułkownik Leslie – dystyngowany, opanowany i jakby nieco znudzony manierami. Pani Leslie, której przyprószone siwizną włosy kontrastowały z krzykliwym tweedowym kostiumem... Pułkownikowa Leslie, wspominająca z dumą o „naszych żonach”, wpatrująca się w Mirandę bazyliszkowatym wzrokiem. Zaraz, zaraz, czy na pewno w Mirandę? A może w kogoś innego... Tylko w kogo? Tego nie była w stanie teraz zrekonstruować. Kto jeszcze tam był? Ta nieszczęsna wróbelkowata pani Wilkin ze stadkiem nieznośnych piskląt – z bezczelnym, piegowatym Wallym w roli herszta. Niemiecki kelner... właściwie, kilku kelnerów... no i brygadier Brindley. Oczywiście był też tam z nimi, tyle że ze sztuczną szczęką, z którą wyglądał zabawnie... staro i pociesznie... Przed klejącymi się oczyma Mirandy przesunęła się jeszcze jedna twarz, ale zbyt przelotnie, żeby wyrwać się z umykającej karuzeli. Twarz dziwna, chociaż skądś jej znana. Twarz, której nie rozpoznała, ale towarzysząca jej od dawna. – Powinna pani przespać się trochę – powiedziała teraz tajemnicza twarz. – Też tak sądzę – mruknęła Miranda. – Dobranoc, Guinness. – Uśmiechnęła się, ziewnęła i odpłynęła w objęcia Morfeusza. Rozdział 5 Miranda przebudziła się. Stwierdziła, że pociąg stoi, a przez szczeliny żaluzji sączy się szare światło dnia. Przez chwilę wydawało się jej, że jest w swojej domowej sypialni i dziwiły ją wąskie rozmiary łóżka. Złudzenie trwało krótko. Była przypuszczalnie w Berlinie, a za ścianą przedziału spoczywały zimne zwłoki nieboszczyka. Próbowała ze wszelkich sił usunąć sprzed oczu wizję brygadiera Brindleya takiego, jakim widziała go ostatni raz. Na próżno. Wspomnienie było zbyt mocne i towarzyszył mu cały łańcuch skojarzeń: inne martwe twarze, które dane jej już było oglądać, zapach śmierci, a nade wszystko przerażenie tamtej małej dziewczynki porzuconej w ogarniętym wojenną pożogą świecie. Przepędziła te myśli i zamknęła je w tej części mózgu, z której nigdy nie powinny się wydostawać. Podniosła się, uderzyła głową w nocną lampkę i poprawiając koce stwierdziła ze zdziwieniem, że ma wciąż na sobie szlafrok, a koców jak gdyby przybyło. – To pewnie ten... Simon Lang – przypomniała sobie. – To on musiał zadbać o odpowiednie przykrycie. Kim właściwie był? Skąd się znalazł na korytarzu w samym środku nocy i jakim prawem zasypywał ją pytaniami? Dlaczego zamiast wyprosić go z przedziału, odpowiadała na każde z nich? – Miranda zaczęła się w duchu zastanawiać. – Przecież powinna zadzwonić po wagonowego i kazać mu przywołać Roberta. Zamiast tego spełniała posłusznie polecenia nieznajomego – zganiła się – a na dodatek wygłupiła się z tym podobieństwem do Aleca Guinnessa. Miranda poczuła, że znów się rumieni i desperackim ruchem odrzuciła koce. Lang musiał ją wziąć za egzaltowanego podlotka porównującego każdego napotkanego mężczyznę do filmowego gwiazdora, a przecież jej uwaga wynikała nie tyle z fizycznego podobieństwa, ile raczej z czegoś aktorskiego w jego twarzy: na pozór dość przeciętnej, ale zdolnej przybrać w każdej chwili odmienną maskę w zależności od intencji jej właściciela raz przezroczystej, a w mgnieniu oka nabierającej dowolnego wyrazu. Odrzuciła pościel na skraj łóżka i odsunęła odrobinę na bok krawędź żaluzji. Na zewnątrz szarzało, a pociąg stał na stacji. Peron roił się od umundurowanych mężczyzn, z których jeden stał odwrócony plecami do jej przedziału, tuż przy oknie. Ktoś zapukał w drzwi. Miranda wpuściła Stellę i przy okazji zauważyła, że żaluzje w korytarzu są już podniesione, a za zasnutymi deszczem oknami widać kolejowy rozjazd i posępne budynki. – Widzę, że już nie śpisz – powitała ją Stella. – Proszono nas, żeby cię nie budzić. To straszne, Rando! A więc to ty go znalazłaś? Ubierz się szybko, bo czekają na nas. Nie... nie podnoś żaluzji. Cały peron roi się od policji. Włączę światło. Przyniosłam ci trochę herbaty, ale obawiam się, że już wystygła. Przekręciła kontakt, zamknęła za sobą drzwi, przysiadła na łóżku i nie przestawała mówić, podczas gdy Miranda ubierała się w pośpiechu, łykając letnią herbatę. Stella opowiadała z mieszaniną podniecania i oburzenia, że ich wagon skierowano zaraz po przyjeździe do Charlottenburga na boczny peron i że w przeciwieństwie do pozostałych pasażerów nie pozwolono nikomu opuścić pociągu. Peron obstawiono wartownikami, a umundurowany funkcjonariusz straży kolejowej dostarczył pasażerom herbatę i kanapki. Cóż z tego, skoro od dwóch godzin byli praktycznie uwięzieni, a policja trzaskała fleszami i myszkowała po wagonie w poszukiwaniu odcisków palców i dowodów rzeczowych. – Zabrali też cały nasz bagaż – poskarżyła się gniewnie. – Nie pozwolili nam nic zachować. Weszli, zabrali wszystko i powiedzieli, że odbierzemy to sobie w odpowiednim czasie. Zdaje się, że wszystko to zawdzięczamy jakiemuś człowiekowi nazwiskiem Lang. Jechał z nami od Hook i wygląda na tajniaka, lub kogoś z naszego MIS. Rozmawiał z Robertem i powiedział mu, że miałaś ciężką noc, więc należy ci się dłuższy sen. Mówił, że przesłuchają nas i zaraz potem będziemy wolni. Nazwał to „rutynową rozmową” czy równie idiotycznym określeniem. Pozwolił Robertowi i pułkownikowi Leslie skontaktować się z naszym przedstawicielstwem. Aha... Prosił, żebyś pozostawiła wszystkie swoje rzeczy w przedziale. Mówił, że dopilnuje, by dotarły szybko do twoich rąk. – Mam nadzieję! – żachnęła się Miranda – Wyłącz światło, Stello. – Podniosła żaluzję i wpuściła do przedziału wilgotny świt. – Czy torebkę też mam zostawić? Mam w niej paszport i wszystkie dokumenty. – Nie. Dokumenty pozwolono nam zatrzymać przy sobie, ale podejrzewam, że obejrzą je dokładnie, zanim nas stąd wypuszczą. – Istna komedia – pokręciła głową Miranda. – Czuję w tym ambitną rękę naszego Guinnessa. – Kogo takiego? – spytała zaskoczona Stella. Miranda ugryzła się w język. – Tego Langa. Czemu nie pozwolił nam udać się do domu? Przecież i tam mogliby nas przesłuchać. – Czy nie rozumiesz, że podejrzewają kogoś z nas? – Chyba żartujesz, Stello? Pewnie jakiś złodziej zakradł się do przedziału na jednej ze stacji. Jak mogłoby być inaczej? – Oni twierdzą, że to wykluczone. Nie wiem dlaczego, ale tak właśnie twierdzą. Mówią, że zabójcą jest ktoś, kto podróżował w naszym wagonie. Stella wykonała teatralny gest wyrażający mieszaninę odrazy i ekscytacji, a Miranda pomyślała, że wszystko to przypomina farsę. Jakąś absurdalną sztukę, w której realność Stella nie wierzy i w której tak naprawdę nie uczestniczy. Pewnie dawno opuściłaby już niewygodne miejsce na widowni, gdyby nie odrobina ciekawości, co wydarzy się w ostatnim akcie. Ale Stella miała do tego prawo. Przecież nie widziała z bliska martwej twarzy brygadiera i nie weszła własną stopą w lepką plamę na podłodze przedziału. Miranda poczuła znów dreszcz i odwróciła się do lustra, żeby pociągnąć szminką wargi. Dłoń miała niepewną, a uchwycone w lustrze odbicie Stelli bynajmniej nie dodało jej otuchy: twarz jeszcze bledsza niż mdłe światło poranka, rozszerzone strachem oczy. Podniosła kołnierz futerka z wiewiórek i oznajmiła: – Jestem gotowa. Idziemy czy poczekamy tutaj, aż przyjdą z kajdankami? – Uspokój się, Rando – próbowała pocieszyć ją Stella. – Przykro mi, że tak cię wystraszyłam. To ohydne z mojej strony, zważywszy, co przeszłaś tej nocy. Powinnam rozproszyć twoją uwagę, a nie opowiadać ci o tych idiotyzmach. Zostaw wszystko i chodź do naszego przedziału. Ci policjanci robią zupełnie przyzwoite wrażenie. – A co z dziećmi? – spytała Miranda, zamykając za sobą drzwi. – Co z Lottie i z małymi Wilkinami? To okrutne trzymać ich tutaj bez śniadania. – Wszystko w porządku. Jakaś sympatyczna kobieta ze straży kolejowej zabrała je na śniadanie na terenie stacji. Swoją drogą nie zazdroszczę jej tej misji, znając temperament gromadki Wilkinów. Mademoiselle szaleje, ponieważ nie pozwolono jej towarzyszyć Lottie. Łyka sole trzeźwiące i mamrocze bez przerwy po francusku. Skaranie boskie z tymi cudzoziemcami! Robercie, przyprowadziłam Mirandę i obie konamy z głodu. Jak sądzisz, kiedy wypuszczą nas z tego kolejowego karceru? Robert, stojący dotąd z rękami w kieszeniach przy oknie, odwrócił się i uśmiechnął do Mirandy, która pomyślała sobie po raz nie wiadomo który, że niezwykle przystojny z niego mężczyzna. Powtarzali to wszyscy, a niektórzy dodawali na stronie, że może jest aż zbyt przystojny. – Cześć, Rando. Słyszałem, że miałaś burzliwą noc. Jak to właściwie było i czemu mnie nie wezwałaś? – spytał, obejmując ją serdecznie, jak przystało starszemu kuzynowi. – Chciałam – odpowiedziała Miranda, przysiadając na dolnym łóżku – ale nie pamiętałam, gdzie jest wasz przedział. Jak długo jeszcze zostaniemy tutaj? – spytała, nie chcąc wracać do wypadków ostatniej nocy. – Sądzę, że już niedługo. Jeśli dobrze widzę, obierają właśnie zwłoki brygadiera. Ciekawe, czemu nie zrobili tego wcześniej? Stella stanęła przy oknie tuż obok Roberta i Miranda nie mogła zobaczyć noszy ani leżącego na nich, przykrytego kocem kształtu. Po kilku minutach wojskowy policjant oznajmił im, że mogą opuścić pociąg. Stella narzuciła na siebie srebrzyste futro z piżmaka i sięgnęła po torebkę. – Jesteś gotowa, Rando? Mężczyzna w średnim wieku, w granatowym mundurze z dystynkcjami zdradzającymi podpułkownika, przeprosił elegancko za zwłokę oraz podziękował za pomoc i wyrozumiałość. Panią Wilkin zaprowadzono do jej stadka, a Mademoiselle niczym sęp pochwyciła dłońmi w czarnych rękawiczkach cały ekwipunek popędziła do Charlotty, nadmieniwszy, że sama da obie radę. Jedynie Miranda czekała wciąż na swój bagaż. – Gdzie mogę go odebrać? – spytała umundurowanego dżentelmena. – Kazano mi zostawić wszystko w przedziale. Dwie walizki i pudło na kapelusze. – Sądzę, że mam przyjemność z panną Brand? – odparł po chwili wahania oficer. – Bagaż zaraz wróci. Jeszcze chwila cierpliwości. – W tym momencie ton oficera zatracił dżentelmeńskość, a Miranda ujrzała Simona Langa, kontemplującego uważnie jej obuwie. – Odeślę bagaże do hotelu, więc nie ma sensu czekać na nie tutaj. Sądzę, że pora na śniadanie. Lang patrzył na Mirandę, ale w jego głosie było coś tak bezosobowego, że pomyślała przez chwilę, iż słowa te skierowano w pustą przestrzeń. – Wolę poczekać – powiedziała, siląc się na równie oschły głos, chociaż złość potęgował niepokój. Dlaczego właśnie jej bagaż potraktowano w tak specyficzny sposób? Dlaczego Simon Lang traktuje ją jak nieznajomą? – Odradzałbym – powiedział, tym razem delikatnie, Lang. – Mamy trochę roboty i oczekiwanie może się przeciągnąć. Dostanie pani bagaż, gdy tylko będzie to możliwe. Miranda miała serdeczną ochotę spytać, czy otrzyma swój bagaż po sprawdzeniu jej grupy krwi i czy nie wystarcza im ta, którą obejrzeli sobie ostatniej nocy. Powstrzymała się z trudem i uczepiona ramienia Roberta wyszła z poczekalni. – Czemu tak się niepokoisz, Rando? – spytała idąca za nimi krok w krok Stella. – Na pewno wkrótce odeślą ci bagaż, a jeśli czegoś potrzebujesz, możesz zawsze sięgnąć do moich zapasów. – Ten podejrzliwy, mrukliwy ważniak! – wykrzyknęła bliska płaczu Miranda. – Mówisz o Langu? – spytał Robert. – Na mnie zrobił dość przyzwoite wrażenie. Dziś rano był dla nas szczególnie miły. Dlaczego tak się na niego uwzięłaś? – Nie uwzięłam się, ale...– nie dokończyła. – Czy to nasz samochód? – Tak, marki Volkswagen. Kapralu, proszę jechać do Hotelu Rodzinnego. – A co z Lottie i Mademoiselle? – spytała Stella. – Przecież w sześcioro nie zmieścimy się w tej puszce. – Wysłałem je wcześniej samochodem państwa Leslie. Pułkownik obiecał, że zboczy pod hotel. Państwo Page też tamtędy jadą i Andy zajmie się do naszego przyjazdu damami. Robert upchnął Stellę i Mirandę na tylnym siedzeniu zielonkawego, przypominającego chrabąszcza samochodziku i usiadł obok ubranego w wojskowy battledress kierowcy. Ruszyli z Charlottenburga przez zimną marcową mżawkę. * * * Miranda zapamiętała niewiele z pierwszych widoków Berlina. Wszystko było szare i zmęczone, podobnie jak jej wzrok. Szare były sklepy i domy stojące wśród pustkowi przerywanych ceglanymi rumowiskami i gołymi żebrami stalowych zbrojeń, które pewnie pozostały po dawnych sklepach i domach. Gdzieniegdzie przez szarość przebijały szyldy w obcym języku: Fleischerei, Friseur, Backerei, Eisengeschaft... Robert, który spędził już w Berlinie kilka miesięcy, wskazywał miejsca godne uwagi. – To Rundfunk – kontrolowana przez Sowietów radiostacja. Ich jedyna posiadłość w naszej strefę. Dość tajemnicza sprawa. Wygląda na martwą jak grobowiec. Nikt tu nie wchodzi, nikt stąd nie wychodzi i nigdy nie widziałem ludzkiej twarzy za żadnym z okien. Ale coś mi mówi, że gdzieś tam środku uwija się niezły zestaw towarzyszy. A to cyrk. Przyjechał tu na jeden sezon. Całkiem niezły cyrk. Byłem w nim z kolegami i musimy koniecznie wybrać się tam z Lottie. To Funkturm. Przyznacie, że przypomina trochę wieżę Eiffla. Na szczyt można wjechać windą, obejrzeć sobie Berlin i posilić się w restauracji w połowie drogi. Najwyższa budowla w Berlinie, ale ceny też nie są niskie. Dziesięć szylingów za filiżankę herbaty, ponad dwadzieścia za biszkopt. To stary budynek Naafi, gdzie pewnie będziecie często robić zakupy. Ten plac nosił kiedyś imię Adolfa Hitlera, ale teraz nazywają go Reichkanzler Platz. No i jesteśmy na miejscu. Wysiadajcie i ruszajcie szybko tą drogą, bo zaczyna mocno siąpić. Robert postanowił, że pierwszą noc spędzą w Hotelu Rodzinnym. Stella będzie miała z głowy posiłek i domową krzątaninę, a do własnej nowej kwatery przeniosą się dopiero nazajutrz. Hotel mieścił się w przepastnym, wyposażonym w windę budynku. Długi, kojarzący się ze szpitalem korytarz wiódł do dwupokojowego lokum na trzecim piętrze. Z sąsiedniej łazienki dobiegał plusk wody, szczebiotanie Lottie i głos Mademoiselle nucącej Malbrouck s’en va t’en guerre. Bagaż Melville’ów przeniesiono do większej sypialni. Mniejsza była już wypełniona zabawkami i pachniała ziarenkami kminku Mademoiselle. Stella poszła po Lottie, a Robert zwrócił się do niemieckiego bagażowego: – A co z tą panią? Potrzebujemy dodatkowego pokoju. Pojedynczego pokoju dla fraulein. – Ja, ja – przytaknął gorliwie Niemiec – Fraulein pójdzie ze mną. Ruszyli korytarzem i po kilku zakrętach Miranda znalazła się pokoju z widokiem na pusty wybetonowany placyk z resztkami ruin po bombardowaniach. Bagażowy oddalił się. Nie bez trudu otworzyła okno i spojrzała na szare niebo, deszcz i ruiny. A więc była w Berlinie! Jeszcze niedawno brzmiało to niesłychanie ekscytująco. „Gdzie spędzisz wakacje, Mirando?” „W Berlinie.” „W Berlinie? Cóż za pomysł! Przywieź nam jakiś ciekawy kordzik ze swastyką i nie daj przymknąć się Sowietom!” Teraz nie było w tym nic ekscytującego i zatęskniła za przytulnym apartamentem przy Sloane Street. Stella miała rację. Podróże po obcych krajach są ciekawe, dopóki wszystko przebiega gładko, ale gdy zaczynają się przygody takie, jak ta ostatniej nocy, egzotyka zamienia się w koszmar, a twarze tubylców nabierają złowieszczej aparycji. Nie doświadczała tego typu wrażeń od czasów, gdy jako mała dziewczynka błąkała się po obcych zrujnowanych ulicach, nawołując z płaczem rodziców, których już nigdy nie było jej dane ujrzeć. Czy wspomnienie powróciło tylko przez skojarzenie z widokiem zamordowanego przed kilkunastoma godzinami człowieka? Czemu właściwie wypełzło z mrocznej kryjówki w jej podświadomości? Po co przyjechała do tego zniszczonego wojną miasta, gdzie sama mowa mieszkańców przywoływała wspomnienia, których lepiej było nie budzić? Rozdział 6 Robert udał się do koszar, a Stella, Mademoiselle i Lottie wyjechały wraz z nim obejrzeć nowe mieszkanie. W volkswagenie nie starczyłoby miejsca dla Mirandy. – Czy na pewno możemy zostawić cię samą? – spytała przed wyjazdem Stella. – Może powinnam zostawić Mademoiselle i Lottie, ale mała zacznie zaraz szaleć z tym okropnym Wallym, a Mademoiselle powinna poznać od razu nasze mieszkanie. – Nie przejmuj się, Stello – odparła Miranda bez przekonania. – Posiedzę sobie w czterech ścianach i wezmę wreszcie gorącą kąpiel. Ale to nie było tak proste. Miranda wcale nie tęskniła za „czterema ścianami” w obcym pokoiku, gdzieś w głębi labiryntu pustych pachnących lizolem korytarzy. Nie tęskniła za szumem kaloryferów, za odorem przedwczorajszych posiłków, za widokiem szarych, pokiereszowanych bombami szczątków budynku za oknem. Jej bagaż wciąż nic dotarł, ale Melville’owie zostawili w sypialni kostkę mydła i kąpielowy ręcznik, więc mogła teraz wypoczywać w wannie, dopóki woda nie stała się zbyt chłodna. Wyszła z wanny, spojrzała na zegarek i stwierdziła, że do powrotu domowników jeszcze daleko. Rozczesała i ułożyła starannie lśniące włosy. Zastanawiała się, czy młodzi państwo Page są wciąż w hotelu. Przypomniała sobie, że Andy też pojechał do koszar, a Sally chciała obejrzeć ich leżące niedaleko hotelu mieszkanie. Państwo Leslie i Marsonowie pewnie od razu udali się do swoich rezydencji. Postanowiła zejść do klubowej sali i sprawdzić, czy nie znajdzie tam gazet lub czasopism. Nie chciała korzystać z windy, ale na pierwszym piętrze zawiodła ją orientacja. Schody biegły gdzieś w dół i nic nie wskazywało na bliskość klubu. Może pomyliła piętra? Zastanawiała się nad tym, gdy usłyszała zgrzyt jadącej w górę windy, która zatrzymała się na wyższej kondygnacji. Zamek szczęknął i Miranda usłyszała wypowiadane szybko po niemiecku słowa. Kiedyś paplała w tym języku z dziecięcą biegłością, ale po latach nie rozumiała nic z rozmowy toczonej na dodatek piętro wyżej. Wyczuła tylko, że w jednym z dwóch głosów brzmi desperacja. To musiała być kobieta i to kobieta bliska płaczu. Drugi głos był cichszy, ale wyraźniejszy i bardziej stanowczy. Ciszej! – prosił pierwszy głos, nieoczekiwanie po angielsku. Potem zapadła cisza, Miranda usłyszała czyjś przerażony oddech i uświadomiwszy sobie ze wstydem, że podsłuchuje cudzą rozmowę, ruszyła ostentacyjnie w górę. Ciemnowłosa kobieta w wilgotnym deszczowcu stała odwrócona plecami do Mirandy przy windzie, do której wchodziła właśnie jej rozmówczyni. Winda ruszyła, a kobieta w deszczowcu szybko skierowała się w stronę półpiętra, prawie ocierając się o Mirandę. Miranda patrzyła przez chwilę przez kratę mrocznego szybu windy i pomyślała, że wszystko to jest przywidzeniem. Może i było, ale kolor i krój palta kobiety, która zniknęła w windzie, zbyt natarczywie przypominał panią Marson. Tylko że pani Marson nie znała niemieckiego. Nawet na peronie w Bad Oyenhausen, gdy doszło do nieporozumienia z bagażowymi, musiała skorzystać z pomocy Stelli, której niemczyzna pozostawiała zresztą bardzo wiele do życzenia. Tamta mówiła płynnie, z czego wniosek, że ubiór pani Marson nie odbiegał od berlińskich standardów. Widać wiele kobiet nosiło tu rude palta z czarnymi lamówkami wokół kołnierza i rękawów, a czarne kapelusiki również nie były czymś wyjątkowym. Ale wszystko to wydawało się Mirandzie nieco podejrzane i wcale nie pomogło jej pozbyć się niepokojów ostatniej nocy. Co więcej, incydent ten nie był ostatni w łańcuchu przedpołudniowych niespodzianek. Schodząc na parter, Miranda spostrzegła, że ktoś zmierza od strony klubu na niższe półpiętro i znika za zakrętem korytarza. Tym kimś był Robert, a więc było już później, niż sądziła, i Stella pewnie też już wróciła. Miranda zeszła na półpiętro i stwierdziła, że tym razem nie pomyliła drogi. Spojrzała na zegarek, było dopiero kwadrans przed dwunastą, a na półpiętrze stała Sally Page. – Och! – szepnęła skonsternowana i zaczerwieniona Sally. – To ty, Mirando? – A któż by inny, Sally? – odpowiedziała równie zaskoczona Miranda. – Myślałam, że już rozgościłaś się na waszych włościach. – Tak... To znaczy, niezupełnie tak... Taki tam bałagan, że postanowiłam poczekać na Andy’ego. Kapral sprawdza listę lokatorów, dywany są w opłakanym stanie, a o firankach lepiej nie mówić. – Sally wypowiadała to wszystko jak automat, z trudem łapiąc oddech. – Wpadłam, żeby napić się kawy lub czegoś mocniejszego, ale chyba jednak wrócę z powrotem... Miranda nie skomentowała tego, a podniecona Sally zrobiła ręką „pa, pa” i ulotniła się szybkim krokiem. – Co miało to, oznaczać? – zachodziła w głowę. – Przecież Robert nie byłby aż takim głupcem, chociaż ta Sally jest całkiem, całkiem... – Miranda postanowiła stanowczo wziąć się w garść i nie dopuszczać do siebie myśli godnych rozplotkowanej starej panny. – Cóż z tego, że Sally może trochę leci na Roberta? Niejedna starsza od niej też patrzyłaby na niego jak na filmowego amanta, nie naruszając w niczym wierności własnemu, może i mniej atrakcyjnemu małżonkowi. – A Robert? Mógł wrócić do hotelu z setek przyczyn – pomyślała usprawiedliwiająco – więc po co od razu doszukiwać się w tym jakichś sercowych związków? Miranda dotarła do klubowej sali, sięgnęła po mocno zaczytany kobiecy magazyn i z determinacją pogrążyła się w lekturze opowiadania, które ku jej rozpaczy okazało się zaledwie pierwszym rozdziałem powieści w odcinkach. Mademoiselle i Lottie wróciły na lunch, przynosząc wiadomość, że Stella zje go u Marsonów i przypuszczalnie pojawi się dopiero na herbatę. Po chwili zatelefonował Robert. On z kolei postanowił spożyć lunch w oficerskim klubie, a przeprowadzka do nowej siedziby miała nastąpić dopiero nazajutrz. Dostarczony wreszcie do hotelu bagaż Mirandy trafił na właściwe piętro z pomocą Mademoiselle i Lottie. Guwernantka po stoicku przyjęła odmowę oferty dalszej pomocy i poszła się zająć swą podopieczną. Miranda znów była sama. Ktokolwiek penetrował walizki, zadbał o ułożenie ich zawartości w nienagannym porządku, tyle że z zupełną nieznajomością damskiej garderoby. Nawet bieliznę złożono w wojskowe kostki, nie przekraczające rozmiarem męskiej chustki do nosa. Miranda wyjęła tylko rzeczy potrzebne jej na wieczór, a walizki pozostawiła na podłodze. Poranna mżawka przeszła z upływem dnia w zawiesisty deszcz uderzający monotonnie w okienne szyby, ale oprócz odgłosu uderzeń kropel w pokoju i w całym zdezelowanym budynku panowała typowo popołudniowa cisza. Może właśnie dlatego skrzypienie zawiasów zabrzmiało tak donośnie. Patrząca właśnie w lustro Miranda spostrzegła w nim, jak drzwi za jej plecami otwierają się cal po calu, niczym popychane podmuchem wiatru, chociaż dzień był bezwietrzny. W szczelinie coś się poruszyło i pojawiła się twarz. Koszmarna, debilna twarz, zeszpecona białymi i czerwonymi plamami, z wywalonym jęzorem. Miranda zesztywniała na moment, po czym obróciła się na pięcie i skoczyła ku drzwiom. Twarz zdematerializowała się w mgnieniu oka i to coś drobnymi krokami popędziło w panice korytarzem. Ktoś niewielkich rozmiarów zniknął za zakrętem, a rozpędzona Miranda wpadła z impetem na kogoś zmierzającego w dokładnie przeciwnym kierunku i już drugi raz w przeciągu doby znalazła się w objęciach Simona Langa. – Znowu wchodzi mi pan w drogę! – wyrzuciła z siebie, tłumiąc wściekłość, przerażenie i łzy. – Gdyby nie pan, dopadłabym tego małego upiora! – Upiora? Ma pani na myśli chłopaczka, który właśnie przebiegł mi drogę? – Ładny mi chłopaczek! Jeszcze dorwę tego Wilkina i odechce mu się raz na zawsze straszenia ludzi! Jej głos załamał się, przechodząc niemal w szloch, gdy uświadomiła sobie, przed kim znów się wywnętrza. Wyrwała się z objęć Langa, a jej pobladła twarz przybrała barwę szkarłatu. – To wcale nie oznacza, że dorwałam też brygadiera, więc proszę darować sobie to spojrzenie! – dodała nieco nienaturalnym głosem. – Spokojnie, panno Brand – odparł flegmatycznie Lang. – Wygląda pani na nieco przygnębioną... – A pan by nie był, gdyby takie coś pojawiło się – drzwiach pana sypialni? – spytała, wskazując na leżącą w korytarzu błazeńską tekturową maskę zmajstrowaną ewidentnie z reklamy popularnych płatków owsianych. Simon Lang zacisnął wargi, a Miranda eksplodowała na całego. – Może pan pękać ze śmiechu, ale mnie to naprawdę przestraszyło! – Widzę i wcale nie pękam ze śmiechu. Ależ z pani nerwus. To ta ostatnia noc, czy coś innego? – Sama nie wiem – odpowiedziała cicho Miranda. Jej nagła złość wyparowała, ustępując miejsca zmęczeniu i rezygnacji. – Chyba głównie tamta noc, ale nie tylko. Żałuję, że w ogóle przyjechałam do Berlina. Myślałam, że to będzie atrakcja, ale teraz przeklinam ten pomysł. Przeklinam i drżę ze strachu. A co pan właściwie tu robi? – zmieniła gwałtownie ton. – Chciałem zamienić z panią kilka słów. Czy bagaż dotarł? – Tak, dotarł. Czy tylko to chciał pan wiedzieć? – Nie tylko to. Czy możemy przejść do sali klubowej? Jest teraz pusta i chyba będzie nam tam wygodniej niż w korytarzu i naturalniej niż w pani sypialni. W szarym świetle deszczowego popołudnia sala klubowa sprawiała dość odstręczające wrażenie. Ponura i opuszczona, nie odbiegała pod tym względem od całego hotelu. Simon Lang wybrał w miarę dyskretne fotele i poczęstował Mirandę papierosem. W płomieniu zapałki, oczy Simona przypominały bursztyn, w którym zamknięto przed wiekami robaczka. – A więc o czym mamy rozmawiać? – spytała Miranda – i kim pan właściwie jest? – Jestem chwilowo szefem 89 Sekcji Berlińskiej, odpowiedzialnym za wywiad i kontrwywiad w zastępstwie mojego D.A.M.P., który zapadł na świnkę i został poddany kwarantannie. Pewnie nic to pani nie mówi, ale zabójstwo brygadiera jest teraz właśnie moją działką. – D.A.M.P? – powtórzyła Miranda niepewnie. – A więc o czym chciał pan ze mną porozmawiać? – O pani – odparł Simon Lang, porzucając oficjalny ton. – O tym, co wydarzyło się tamtej nocy. O wszystkim, co pani z niej zapamiętała. Nawet o drobiazgach. – Nie mogłam zasnąć... – rozpoczęła niepewnie Miranda. Potem poszło jak z płatka, Simon Lang nie przerywał jej słowem, a gdy skończyła część pierwszą, spytał: – A więc już na korytarzu patrzyła pani za siebie. Dlaczego? Co panią tak przestraszyło? Może jakiś dźwięk, lub czyjaś postać? – Właściwie nic. Przynajmniej nie wtedy. Było cicho, jak makiem zasiał i pomyślałam sobie, że zachowuję się, jak ciocia Hetty... – Jak kto? – Głupstwa mówię – zreflektowała się Miranda, czując, że znowu się rumieni. – Ciocia Hetty to taka rodzinna legenda. Była krewną Mellville’ów i straszną panikarką. Podobno nie znosiła kotów i podczas wizyt co chwilę odwracała się, powtarzając: „Czy przypadkiem nie wpuściliście kota, bo może wskoczyć mi na plecy”. – A pani pewnie też się bała wtedy czegoś podobnego? – Nie, to było inne uczucie... – Miranda poruszyła się niespokojnie w fotelu. – Trudno to opisać, a zresztą i tak nic by pan z tego nie zrozumiał. – Może ma pani rację, więc zostawmy ten wątek. Czy był konkretny moment, w którym przypomniała się pani ta... ciocia Hetty? – Trudno powiedzieć – odparła Miranda po chwili wahania. – Byłam w kiepskiej formie już przed wyjazdem z Anglii. Umówiliśmy się z Robertem i Stellą na stacji przy Liverpool Street, wypiliśmy herbatę i wszystko było w porządku. Dopiero później coś się stało z moimi nerwami. – W Hook czy jeszcze w Anglii? – Chyba jeszcze w Anglii... – odparła po namyśle – Zresztą nie jestem pewna. Czy to aż tak ważne? – Może tak, może nie. Ciekawe, że była pani zdenerwowana, zanim wydarzyło się coś złego. Co tak panią zdenerwowało? Co, a może raczej, kto? Miranda nie miała ochoty opowiadać o dziwnej wymianie spojrzeń między Sally Page i panią Leslie. – To chyba ten kraj – odpowiedziała. – Mieszkałam w Niemczech, gdy byłam małym dzieckiem. Mój ojciec pracował tutaj i gdy wybuchła wojna, przenieśliśmy się do Belgii. Rodzice zginęli podczas inwazji, a mnie przerzucono do Anglii z grupą uchodźców. Mało z tego pamiętam, ale ten kraj zawsze kojarzy mi się z czymś niemiłym. Opowieść brygadiera też miała z tym coś wspólnego. – Opowieść brygadiera? Ciekawe o czym opowiadał? – Oczy Langa wciąż przypominały bursztyn, ale tym razem bursztyn oglądany pod światło. Miranda streściła opowieść Brindleya, nie pomijając swojego osobistego wątku. Simon Lang nie wydawał się szczególnie podniecony. Interesowało go, czy Miranda widziała, lub znała wcześniej brygadiera. Zadał mnóstwo pytań, z pozoru o sprawy nieistotne i przypadkowe: jak siedzieli przy stole, kto siedział przy sąsiednich, czy słyszeli rozmowy sąsiadów, kiedy opuścili jadalnię, kto pił kawę i przy którym stoliku, kiedy i w jakiej kolejności wrócili na stację, czy wydarzyło się coś charakterystycznego przy wsiadaniu do pociągu, czy pasażerowie odwiedzali się w przedziałach przed odjazdem? Miranda nie oszczędzała pamięci, a gdy Lang skończył, spytała: – Po co to potrzebne? Podejrzewa pan kogoś z nas? – Dokładnie tak – odparł Simon Lang, nie siląc się na uprzejmość. – Ciekawe dlaczego, skoro w pociągu było pół setki pasażerów? – Dlatego – wyjaśnił Lang – że nóż, którym zabito brygadiera, zabrano z hotelowej recepcji w Bad Oyenhausen. Szef hotelu używał go do rozcinania korespondencji i do ostrzenia ołówków. Trzymał go na ladzie i był tam, gdy spożywaliście posiłek. Pamięta to ktoś z obsługi, bo przecinał nim jakiś sznurek. A potem nóż zniknął. Dokładnie, zanim opuściliście hotel i udaliście się do pociągu. Przyzna pani, że to wyklucza pozostałych pasażerów? – Ale... przecież byli tam i inni ludzie? Niemieccy kelnerzy... obsługa? – Byli. Ale żaden z nich nie miał dostępu do pociągu. – Przecież mogli przekazać komuś nóż? Na przykład wagonowemu? – Gdy popełniono zabójstwo, wagonowy opiekował się chorym pasażerem w sąsiednim wagonie. Mam na to pięciu świadków. – A skąd pan wie, kiedy popełniono zabójstwo? – spytała Miranda mniej pewnym głosem, wciąż jednak nie dopuszczając do siebie myśli, że sprawcą może być ktoś, z kim jeszcze wczoraj spożywała kolację. – Z krwi – wyjaśnił krótko Simon Lang. – Krew krzepnie bardzo szybko. Ta na pani szlafroku i pantoflach była jeszcze wilgotna, gdy spotkaliśmy się na korytarzu, a ta w przedziale Brygadiera też nie zdążyła zakrzepnąć. Weszła pani do przedziału Brindneya najwyżej w kwadrans po popełnieniu zabójstwa. W kwadrans, a może nawet wcześniej, jeśli zważyć, że jego zwłoki nie zdążyły zesztywnieć. Gdyby morderca zostawił nóż w piersi brygadiera, wagonowy odnalazłby zwłoki dopiero podczas rannego budzenia, a wtedy trudniej byłoby ustalić moment zgonu. Ale nóż wyciągnięto, krew trysnęła i dzięki temu natrafiła pani na ślad zbrodni. Sądzę, że sprawca chciał się pozbyć narzędzia zbrodni, ale zakrwawiony nóż pozostawia ślady. Upuścił więc go na podłogę i uciekł. – To nie ma sensu! – żachnęła się Miranda. – Musi być jakieś inne wytłumaczenie. Rozmawiałam z tymi ludźmi i wiem, że to przyzwoite osoby... Wszyscy troje! – Wszyscy troje? – podchwycił Lang, unosząc brwi. – Jeśli podejrzewa pan Roberta, oświadczam, że znam go od lat! – Spokojnie, panno Brand – odparł pojednawczo Simon. – A któż podejrzewa pani kuzyna? Proszę tylko pamiętać, że perspektywa dużego zysku może wywołać w niejednym z nas nietypowe reakcje. Doświadczenie uczy, że nawet seryjni mordercy uchodzili w oczach swoich bliskich za przyzwoitych ludzi, którzy nawet nie skrzywdziliby muchy. – Zapomniał pan o Stelli – rzuciła pogardliwie Miranda. – Gdyby Robert wyszedł nocą z przedziału, musiałaby coś słyszeć. – Jak pamiętam, pani Melville zażyła nasenne pastylki – przypomniał delikatnie Lang. – Mało kto oprócz pani był tego świadkiem, ale Robert mógł o tym wiedzieć. – Chyba sam pan w to nie wierzy? – Powiedzmy, że nie wierzę, ale wróćmy do sprawy. Dlaczego wymieniła pani trójkę osób, a nie pełną jedenastkę? Powiedzmy, tuzin, jeśli liczyć tego małego szatana, którego ścigaliśmy nie tak dawno na korytarzu? – Łącznie z kobietami? To już przesada! – A czemu nie? – Lang zmrużył porozumiewawczo oko. – Naprawdę sądzi pani, że kobiety to wątłe lilie niezdolne do zadawania bólu? Nie czytała pani Makbeta! Bywają sytuacje, w których każdy sięgnie po broń. – O jakich sytuacjach pan mówi? – Przyjmijmy, że brygadier Brindley miał dwie fiolki z mocnymi pastylkami na sen i że zabójca wiedział o tym. Nóż był ostry i posłużenie się nim nie wymagało szczególnej siły fizycznej. Wystarczyło spuścić żaluzje, zsunąć koc, nacisnąć kontakt nocnej lampki, a nawet posłużyć się zapalniczką i... wymierzyć cios. Śpiący kamiennym snem starszy pan kontra wypolerowane ostrze. Nawet dziecko potrafiłoby to zrobić. Nawet Wally, zakładając, że miałby odpowiednio mocne nerwy i znałby się trochę na anatomii. Ale Wally’ego wyłączmy chwilowo z kręgu podejrzanych, bo i tak mamy ich jedenastu. Państwo Marson, państwo Melville, państwo Page, państwo Leslie, Mademoiselle Beljame, pani Wilkin... no i panna Miranda Brand. – Albowiem ostatni będą pierwszymi... – dokończyła Miranda. – Ładnie pan to wywiódł. – Nic nie wywiodłem. Po prostu chłodno to analizuję. Ktoś, kto zabił Brindleya, musiał nosić rękawiczki albo owinąć rękojeść noża w chusteczkę, a w wagonie i w bagażach nie znaleźliśmy żadnego i tych rekwizytów ze śladami krwi. A więc ten ktoś musiał mieć ślady krwi, powiedzmy na rękach... – Tak jak ja? – spytała szeptem Miranda. – Wycierałam dłonie w szlafrok i właśnie wtedy spostrzegłam krew. – Tyle też wiem – przytaknął Lang. Ujął zimne dłonie Mirandy, jak gdyby chciał je ogrzać. – Proszę zachować spokój. Wszystko będzie dobrze, dopóki będzie pani mówić prawdę. – Przecież mówię prawdę. – W to nie wątpię... przynajmniej pod pewnymi względami. – Simon Lang puścił jej dłonie i uśmiechnął się trochę dwuznacznie. – Zresztą nie miała pani motywów, ale to samo dotyczy każdego z was. W tej fazie najważniejszą rzeczą jest wiarygodne alibi. – A tylko ja go nie mam – Miranda próbowana żartem zamaskować zakłopotanie. – Cała reszta spała smacznie w przedziałach, a więc ma dobre alibi. – Różnie z tym bywa. Mężowie i żony często świadczą na swoją korzyść z rozmaitych powodów: z przywiązania, z obaw przed włączeniem w sprawę... zwłaszcza gdy w grę wchodzi coś tak paskudnego, jak morderstwo. – A więc Stellę może pan natychmiast wykluczyć z kręgu podejrzanych. – Dlaczego? – Sam pan przed chwilą powiedział, że Robert mógł wiedzieć o pastylkach, które Stella przyjęła od brygadiera i wykorzystać to. A więc albo jedno, albo drugie. – Czyżby? A może pani Melville udawała tylko, że połyka pastylki? Całkiem prawdopodobne. – Po co miałaby to robić? – Żeby zapewnić sobie alibi. Mocne i trudne do podważenia. – Podobnie jak Mademoiselle? – spytała zimnym głosem Miranda. – Podobnie i niepodobnie – odparł Simon. – Mademoiselle wzięła mniej pastylek. – Lub udawała, że bierze ich mniej. – Może i udawała. Sama pani widzi, że mamy wciąż jedenastu podejrzanych i nikt z nich nie ma stuprocentowego alibi. – I tu się pan myli! – zalakowała Miranda. – Stella ma i zaraz je przedstawię. Wiem, że zażyła środek nasenny. Nienawidzi łykania pigułek, więc pokruszyła je i wsypała do kawy. Każdy z nas to widział. Teraz może pan najwyżej założyć, że brygadier celowo podsunął Stelli fałszywe pastylki, wiedząc, że ona sama wie o ich fałszywości i tak dalej... a to wszystko nie ma najmniejszego sensu. – Zakładając, że mówi pani prawdę, prawdę i tylko prawdę? – odparł bez cienia ironii Simon Lang. – Takie pytania się zadaje, jak wiem, w sądzie, a nie na przesłuchaniu – odparowała Miranda. – Mówię prawdę i może pan zapytać o to każdego: Mademoiselle, Roberta, Stellę, a nawet Lottie! A jak to panu nie wystarcza, proszę zatelefonować do Bad Oyenhausen i przesłuchać kelnera, który podawał nam kawę! – Dobrze, wygrała pani – mruknął pojednawczo Lang. – I proszę nie myśleć, że szukam niewinnej ofiary, by dostać awans. Miranda poczuła ulgę, rozparła się wygodnie w fotelu i zachichotała. – Z tą miną bardziej pani do twarzy – zaakceptował to Simon. Spojrzał na zegarek i wstał na odgłos dobiegających z korytarza kroków. – Osobiście nie mam więcej pytań, ale obawiam się, że w najbliższych dniach może być pani proszona o dodatkowe wyjaśnienia i znów zajmę pani czas. Cieszę się, że wytrzymała pani tak mężnie moje towarzystwo. Ostatnie słowa wymówił mniej oficjalnie, a jego twarz znowu zaczęła przypominać całkiem sympatycznego młodego człowieka. Po chwili sala klubowa wypełniła się gośćmi hotelu, pośród których nie było już Simona Langa. * * * Miranda wyszła na korytarz, gdzie spostrzegła bawiących się przy windzie Wally’ego i Lottie. Wally na jej widok próbował dać nogę, ale tym razem Miranda była szybsza. – Słuchaj, mały diable – ostrzegła trzymając za ucho małego urwisa. – Jeśli jeszcze raz przyłapię cię zamaskowanego pod moimi drzwiami, dostaniesz manto! – Mówi się „mam to” – poprawił ją Wally. – Moja mama mówi tak zawsze, gdy pokłóci się z tatą. Miranda dopowiedziała sobie pozostałe słowa pani Wilkin i nie zdołała powstrzymać śmiechu. – Nie powinieneś podsłuchiwać rodziców – skarciła chłopca – a manto to rodzaj chińskiej tortury, więc lepiej trzymaj się ode mnie z daleka! – Wsunęła palce w kąciki ust i wyszczerzyła zęby, niedwuznacznie sugerując chłopcu, że potrafi straszyć równie skutecznie, jak jego tekturowa maska. – Niezłe – przyznał fachowo Wally. – Zna się pani na chińskich torturach? – Nie tylko na chińskich, a więc uważaj, Wally. Uważaj, żebyś się kiedyś o tym nie przekonał. – Dobry tekst – rzucił z uznaniem Wally. – Nawijasz, jak zawodowiec. – A teraz spływaj stąd, bo sprowadzę kierownika hotelu – dodała Miranda. – A ty, Lottie, co tu robisz? Czekasz na mamę? – Mama już wróciła – wyjaśniła potulnie Charlotte. – Mama wróciła przed kilkoma godzinami. – A więc zaraz ją poszukam i wszystko jej powiem. Stella była w sypialni. Wyglądała zaskakująco świeżo jak na kogoś po dwóch dobach podróży, policyjnym przesłuchaniu i po oględzinach nowego domu w obcym mieście i kraju. Była znów typową Stellą: kwitnącą, optymistyczną, promienną. – Ach, to ty Mirando – zaszczebiotała. – Podobno strasznie cię maltretowano? Nam też nie dawano przez pół dnia spokoju. Przepytywano nawet Madmoiselle i Lottie. Chyba poprosimy Roberta, żeby zabrał nas gdzieś wieczorem. Cieszmy się życiem, bo kto wie, czy jutro nie będziemy oglądać go z więziennej perspektywy... – Mademoiselle miała crise de nerfs – kontynuowała Stella, mrugając okiem. – Powiedziała, że przyczepili się do niej, ponieważ jest niewinną, bezbronną cudzoziemką, którą najłatwiej posłać na gilotynę, żeby ocalić głowę Anglika zbrodniarza. Lottie przypomniała jej, że gilotyna to francuski wynalazek. – u nas stosuje się szubienicę (skąd te dzieciaki wiedzą o takich rzeczach?), a wtedy Mademoiselle wybiegła z pokoju, porywając swoje sole trzeźwiące... – Kucharka nie mówi słowa po angielsku, a lokaja zmogła żółtaczka i przez tydzień będzie w szpitalu. Nie widziałaś przypadkiem Roberta? – spytała Stella i nie czekając odpowiedzi, monologowała dalej: – Szukam go od kilku godzin. Chwała Bogu, że podwiózł mnie tu Harry Marson. Co powiedziałabyś na łyk szampana, Rando? Mnie zupełnie zaschło w gardle, a poza tym wypadałoby uczcić nasz pierwszy dzień w Berlinie! Perlisty śmiech Stelli przeszedł w łkanie i Miranda doszła do wniosku, że pora przerwać ten monolog. – Potrzebujesz herbaty z aspiryną, a o szampanie pomyślimy później. Skorzystamy z tego dzwonka i poczekamy. Może przyniosą nam herbatę do pokoju, a jeśli nie, przejdziemy się do restauracji. * * * Minęła szósta, gdy Miranda wróciła do swojej sypialni. Sally Page proponowała, żeby zjeść kolację w Klubie Oficerskim, co Stella przyjęła z entuzjazmem i pomknęła na górę przebrać się i ucałować na dobranoc Lottie. Miranda włączyła światło i zasunęła okienne story. Pokój wyglądał podobnie jak przed kilkoma godzinami, gdy ruszyła w pościg za Wallym Wilkinem. Podobnie, choć niezupełnie podobnie. Nieproszony gość, który pod jej nieobecność przetrząsał walizki, działał w ewidentnym pośpiechu i błędnie poukładał ich zawartość. Nie zdążył też domknąć szuflady toaletki, ani powiesić porządnie futra z wiewiórek na wieszaku w szafie. Wygląd łóżka wskazywał na równie pospieszną rewizję. Poduszki i materac, pod którymi grzebano, przykryto byle jak kocem. – A więc dlatego wyciągnął mnie do klubowego saloniku – pomyślała. – Niezłe, ale dość naiwne, a poza tym czego jeszcze mogli tu szukać? Pewnie czegoś, co miałam przy wyjściu z pociągu przy sobie. Na przykład poplamionej krwią chusteczki lub rękawiczek... – Miranda gorąco rozważała zaistniałą sytuację. – A może rewizja miała głębszy podtekst? Może Simon Lang wcale jej nie uwierzył? Może odegrał tylko bezstronną rolę? Ale, jeśli tak, to w czyim imieniu? Nieboszczyka? Miranda przypomniała sobie wypowiedziane przez Langa słowa: „A więc ten ktoś musiał mieć ślady krwi, powiedzmy na rękach”. Tylko że jedyną osobą ze śladami krwi na dłoniach była... Miranda Brand. „Dowód poszlakowy” – przeszło jej myśl. Czemu przypomniał się jej ten fachowy termin o niezbyt jasnym znaczeniu? Odwróciła wzrok od naruszonych czyjąś ręką walizek i zaczęła drżącymi dłońmi zdejmować sukienkę. Gdy się przebierała w wieczorową kreację, w jej głowie snuła się rymowanka, monotonna jak rytm stukotu kolejowych podkładów: Miranda Brand, na rękach krew... Miranda Brand, na rękach krew... Miranda Brand... Rozdział 7 Niebo tego ranka było pogodne, rześkie powietrze zapowiadało wiosnę, a Robert nie musiał włączać wycieraczek podczas jazdy przez Bundes Allee i Herr Strasse. Sądząc po luźnej zabudowie, musiała być to jedna z lepszych dzielnic Berlina. Zachowane rezydencje kryły się wśród sosen i liściastych drzew puszczających pierwsze pąki. Sąsiadowały z posesjami przypominającymi porośnięte dziką różą i chwastami bezpańskie grobowce. – To nie nasze lotnictwo – wyjaśnił Robert, wyczuwając spojrzenie Mirandy. – To Sowieci. Palili wszystko, co należało do „wrogów władzy ludowej”. Tak przynajmniej to określali. Skręcił z Herr Strasse i zatrzymał samochód w cichej uliczce przy krytym czerwoną dachówką domu z ogródkiem przed wejściem. – Jesteśmy na miejscu. Rozgośćcie się same, bo ja już jestem spóźniony. Wpadnę na lunch. – Ucałował Stellę i ruszył ostro do oddalonej o dobre kilka mil jednostki. Dom pomimo lichego umeblowania sprawiał przytulne wrażenie. Z hallu wchodziło się na półpiętro, a stamtąd do czterech sypialni. Okna przepastnej bawialni i jadalni wychodziły na leżący na tyłach domu ogród, a właściwie trawnik ogrodzony żywopłotem, kępami bzu i wysoka trzcinową palisadą. Rosły tam dwie sosny i kilka wiśni ocieniających mocno zaniedbane kwiatowe grządki. Kwitnące już wiśnie i pojedynczy migdałowiec nadawały ogrodowi kolorytu. Z hallu wchodziło się też do małego pomieszczenia telefonicznego, a przez wąski korytarz do kuchni i na kuchenne schody. Tam też mieścił się gabinet Roberta i miniaturowa szatnia. – Nie oszczędzali na piwnicach – pokręciła głową Stella. – Ciekawe po co, jeśli nie ma tam niczego z wyjątkiem pieca i sterty koksu? Na szczęście mamy dwie łazienki! Ty, Mirando, zamieszkasz tutaj, ja i Robert tam, a w tym pokoju Lottie i Mademoiselle. Na poddaszu jest dodatkowa łazienka i pomieszczenia dla dwojga służących, ale na razie korzysta z nich tylko pokojówka. Robi niezłe wrażenie i dzięki Bogu można się z nią dogadać po angielsku. Mój niemiecki już całkiem zardzewiał. Gdy opuścisz nas, Mirando, oddam twój pokój Lottie, żeby miała gdzie się bawić i uczyć, ale na razie będzie musiała korzystać z parteru. Przecież Robert i tak rzadko będzie tam gościł... Schodami przemknęła objuczona pościelą kobieta w białym nakrochmalonym fartuchu. Miranda uchwyciła ramię Stelli. – Kto to był? – Friedel. – Słucham? – spytała kobieta, zatrzymując się na dźwięk swojego nazwiska. – Es ist nichts, Friedel – odparła Stella, odprawiając ją gestem dłoni. – Co cię tak zaskoczyło, Rando? – Widziałam już kiedyś tę kobietę... Wczoraj w hotelu. – Pewnie odbierała referencje, bo pracowała tu już kiedyś. Na mnie już czas. Rozpakujesz się sama, bo muszę wydać polecenia kucharce. Jak jest po niemiecku „dusić”? Oczywiście coś, a nie kogoś? Stella zbiegła na parter, a Miranda wpatrywała się przez chwilę w ścianę. Wyjaśnienie Stelli było przekonujące. Ta Friedel mogła pojawić się w hotelu po referencje. Wszystko pasowało, tylko że... pasowało niczym w zaplanowanej z góry układance. W układance zaprogramowanej przed kilkoma dniami, jeszcze zanim wyjechali z Liverpool Station. W układance, której właściwy wzór dałoby się odczytać z wyprzedzeniem, gdyby tylko spojrzeć na nią z dystansu. Ale jak go odczytać, skoro też jest się częścią tej układanki? Nitką w tkaninie tkanej przez nie wiadomo kogo. – Kłania się ciocia Hetty – pomyślała zdegustowana Miranda. – Jeszcze gorzej – skonstatowała po chwili: – Ciocia Hetty bała się autentycznych kotów, a ja boję się tych wyimaginowanych. Pora na tonic albo na coś mocniejszego... Około południa wpadła na pogawędkę pani Lawrence, a Friedel podała w bawialni kawę i ciasteczka. Pani Lawrence była żoną zwierzchnika Roberta, nie ustępującą wzrostem i majestatem swojemu małżonkowi. Miranda zauważyła, że pretekstem jej wizyty jest nie tyle sąsiedztwo, co śmierć brygadiera Brindleya, bo gdy Stella dyskretnie podziękowała jej za pomoc, pani Lawrence przeszła z wyraźną ulgą do ciekawszego tematu. Oznajmiła, że o zabójstwie poinformowało już BBC, a brytyjska i niemiecka prasa poświęciły mu pełne kolumny. Stella i Miranda słuchały jej relacji równie milcząco, choć z różnych powodów. Pierwsza – zbyt zmęczona, by skoncentrować się na konwersacji, druga – zbyt zaangażowana w temat. Pani Lawrence wyraziła współczucie, choć wyglądała na lekko rozczarowaną. Oświadczyła, że policja wkrótce potwierdzi jej tezę, „iż było to ewidentne samobójstwo” i przypomniała, że zawsze mogą na nią liczyć w potrzebie. Poinformowała też Stellę, że spotkania oficerskich żon odbywają się w jej apartamentach w każdy poniedziałek o piętnastej i że liczy na jej obecność, po czym oddaliła się, rezygnując z małego sherry. Resztę popołudnia wypełniła bardziej oficjalna wizyta, którą złożyli dwaj przedstawiciele miejscowej policji. Przepytywali kolejno Stellę, Mirandę i Mademoiselle, próbując nadać rozmowie maksymalnie nieformalny charakter, i nawet Mademoiselle przyznała, gdy już sobie poszli, że byli tres gentils, tres comme il faut! Potem dzień toczył się bez zakłóceń, jeśli nie liczyć drobnego incydentu. Stella, zajęta wykładaniem szuflad kredensu papierem, poprosiła Mirandę, by zadzwoniła do Roberta i przypomniała mu o przyniesieniu kuponów żywnościowych. Miranda leżała właśnie na jej łóżku, pogrążona w lekturze „Vogue”. Sięgnęła po słuchawkę pokojowego aparatu i machinalnie przyłożyła ją do ucha. Usłyszała rozmowę. Szybką, prowadzoną po niemiecku. Pomyślała, że to telefonistka i cierpliwie czekała na pytanie o numer, ale kobiecy głos przeszedł nagle na mieszaninę niemieckiego i angielskiego. – Mów po angielsku... Es wdre mir sehr angenehm?... Musimy spotkać się dziś wieczór... Jeśli nie, przyjdę i możesz mieć kłopoty... Nein, danke!... wie du willst... Dobrze, trzeci dom, ten ciemny... Das ist Gut!... – Czy to centrala? – spytała poirytowana Miranda. Usłyszała czyjś pospieszny oddech i trzask odkładanej słuchawki. – Centrala? – powtórzyła. – Co się z tobą dzieje, Mirando? – spytała oderwana od swych zajęć Stella. – Przecież to nasza domowa linia. – Ale ktoś rozmawiał po niemiecku. – Pewnie źle cię połączono. Wykręć telefon Roberta, masz go pod ręką. Miranda spojrzała na numer, wykręciła go, ale w słuchawce panowała cisza. – Nie działa. – Ale ze mnie wariatka – żachnęła się Stella, odkładając „nożyce – Jak może działać, skoro to nasza domowa linia i trzeba przełączyć ją na parterze. Zejdę sama i skontaktuję się z Robertem. Wybiegła, a Miranda przyjrzała się uważnie aparatowi. – Na parterze? Jeśli tak, musiał rozmawiać ktoś z domowników. Pewnie ta Friedel, bo kucharka nie mówiła słowem po angielsku. – Mirandzie nie dawała spokoju ta zagadka. – Ale z kim rozmawiała tak nerwowo i tak pospiesznie? * * * Robert pojawił się przed szóstą wraz z majorem Marsonem. Marsonowie mieszkali przy tej samej ulicy, a ich domy oddzielała tylko posesja państwa Leslie. Robert przyrządził trunki, a Harry Marson od razu poruszył tematy wojskowe. Wydawał się być w gorszej niż zazwyczaj formie. Zmęczony i markotny, narzekał na podły los oficera. Stella wspomogła go wyreżyserowanym ziewnięciem i rozmowa z miejsca nabrała tempa. Harry znał Berlin jeszcze sprzed wojny. Spędził tu trzy tygodnie na zaproszenie zatrudnionego w brytyjskiej ambasadzie wujka i pamiętał miasto obwieszone hitlerowskimi flagami, tętniące od defiladowego kroku paradujących przez Kaiserdamm doborowych formacji Trzeciej Rzeszy. Wspomniał, że dom Ridderów, o którym opowiadał brygadier Brindley, leżał nie dalej niż o kilkaset metrów. Teraz był wypaloną ruderą, ale garaż na tyłach ogrodu istniał nadal. Przejeżdżał tam nawet dziś rano i rzucił okiem przez zardzewiałą kratę bramy. – Zabiorę was tam w niedzielę – zaproponował. – Oczywiście, jeśli lubicie takie starocie. On też nie uniknął przesłuchania, podobnie jak Elza, państwo Leslie, państwo Page i nieszczęsna pani Wilkin. Elza źle zniosła przesłuchanie i według słów męża, wyszła z niego „cała roztrzęsiona”. Mirandzie skojarzyło się to z Mademoiselle. Stella dostrzegła to skojarzenie i zamarkowała miną „oburzenie cudzoziemki”. Miranda kupiła aluzję i stłumiła śmiech dość sztucznym kaszlem. Nazajutrz Robert zadzwonił z jednostki i spytał, czy nie reflektowałyby na autokarową przejażdżkę po Berlinie. Załatwił trzy miejsca, a czterogodzinne zwiedzanie obejmowało brytyjski, amerykański i rosyjski sektor. Zaraz potem pojawiła się pani Leslie, proponując Mirandzie wspólny wypad na zakupy. Zaproszenie to wydawało się Mirandzie nieco dziwne, zwłaszcza, że przypomniała sobie zachowanie pani pułkownikowej na promie, ale przyjęła ofertę, nie chcąc zakłócać Stelli powinności pani domu. Nora Leslie i za kierownicą była dużej klasy profesjonalistką. Ruszyła przez Herr Strasse, objechała Reichkanzler Platz i mknąc przez Masuren Allee i Kant Strasse, wjechała w sklepowe eldorado Kurfurstendamm. Zahamowała przy imponujących ruinach kościoła pamięci Cesarza Wilhelma, a Miranda, patrząc na ozłocone rannym słońcem strzaskane wieże i prześwitujące przez oczodoły murów mozaiki, nie mogła nasycić się urodą zdruzgotanej wojną świątyni. Być może, to właśnie bombardowaniom zawdzięczała ona swój majestat. Strzelała w niebo ponad trywialność sklepów, kin, hoteli, ocalałych mieszkalnych domów, ponad jazgot tramwajów i pisk samochodowych hamulców. Trwała niczym starożytne, pogrążone w dżungli ruiny Angkor Wat, w niczym nie przypominając szczątków statecznego miejskiego kościoła z przełomu wieków. Pani Leslie wyrwała Mirandę z zadumy i obie ruszyły przez wypełnioną tłumem przechodniów i samochodów jezdnię. Miranda szybko uświadomiła sobie, że zaproszenie nie dotyczy wyłącznie zakupów, choć pani Leslie i te miała na uwadze. Porcelana, antyki, tekstylia i konfekcja – wszystko to miało swój powab, ale wystawowe szyby odbijały spojrzenie kogoś, kto bardziej niż towarami interesował się rodziną Melville’ów... Pani Leslie znała Roberta od wielu lat. Przyjaźnili się od dziecka, a kontakt stracili około 1935 roku, gdy ojciec Roberta sprzedał swoją posiadłość zaraz po śmierci żony. Nora mieszkała wtedy w Indiach, towarzysząc poślubionemu niedawno małżonkowi. Tak przynajmniej Mirandzie się wydawało, ponieważ pani pułkownikowa o sobie mówiła niewiele, zasypując pytaniami o Melville’ów Mirandę, zbyt młodą i niedoświadczoną, by mogła dorównać jej w tej słownej rozgrywce. Pozostawała czujność wywołana zbyt natarczywymi pytaniami. – O co właściwie jej chodzi? Jakaś zadra, uraza? – Miranda nie potrafiła tego zdefiniować, ale coś jej mówiło, że pani Leslie przyjęłaby z satysfakcją wieści o nie najlepszym pożyciu małżeńskim Roberta i Stelli. Najbardziej interesowała ją Stella: jej charakter, hobby, ubiory. Słyszała o niej, ale osobiście poznała ją dopiero na Liverpool Station. – Urocza, jak na swoje lata – przyznawała pani Leslie dość chłodnym tonem. – Nie wygląda na o tyle starszą od Roberta. Inaczej ją sobie wyobrażałam. Myślałam, że jest... twardsza, ale zgodzi się pani, panno Brand, że pozory często mylą? Oczywiście my kobiety kierujemy się wrodzonym instynktem, ale mężczyźni często dają się zwieść pozorom. Przystanęły przed wystawą sklepu oferującego nowoczesną porcelanę i nagle pani Leslie rzuciła od niechcenia: – Oczywiście, to ona zabiła Johnny’ego. Miranda wydała okrzyk, na dźwięk którego stojąca obok nich stateczna niemiecka hausfrau odskoczyła i oddaliła się pospiesznie, mamrocząc coś pod nosem, ale nie to było teraz ważne. Miranda wpatrywała się w panią Leslie stalowym wzrokiem, nie mogąc stłumić cisnących się jej na usta słów: – Skoro znała go pani na tyle dobrze, żeby mówić o nim po imieniu, dlaczego udawała pani, że to wasze pierwsze spotkanie? – Przepraszam, o kim pani mówi? – O brygadierze Brindleyu. Oskarżyła pani Stellę o jego zabójstwo. – Zabójstwo Brindleya? Pani chyba oszalała! Mówiłam o Johnnym Radleyu, jej pierwszym mężu, a co do tego nie mam żadnych wątpliwości. – Sądzę, że to jednak nie ja z nas obu oszalałam – odparła lodowatym głosem Miranda. – Pierwszy mąż Stelli zginął w Libii w 1941 roku i otrzymał pośmiertnie Krzyż Wiktorii. I to właśnie nie ulega wątpliwości, droga pani! – Że też my, kobiety, zawsze musimy kruszyć kopie – powiedziała pani Leslie z uśmiechem pozbawionym wesołości. – O takich jak Johnny, lub Robert... o takich, których inne prowadzą do ołtarza... Jej głos przeszedł niemal w łkanie i Mirandzie nagle zrobiło się jej żal. A więc pani pułkownikowa nie była kobietą z marmuru. Pewnie i w niej coś kiedyś pękło. Coś, co miało związek może z Robertem, może z Johnnym Radleyem, a może z oboma, odebranymi jej kolejno przez anonimową Stellę. Miranda impulsywnie wzięła pod ramię starszą towarzyszkę. – Teraz widzę, że nie zna pani Stelli. Nic dziwnego, skoro poznała ją pani kilka dni temu. Stella to cudowna osoba i wkrótce sama się pani o tym przekona. Pani Leslie uśmiechnęła się. Może próbowała to ukryć, ale jej głos stracił nagle ironiczny ton: – Przykro mi. Nie powinnam była tego mówić. W końcu jest pani jej kuzynką i jej gościem. Sama nie wiem, co mnie podkusiło... Zapomnijmy o tym. Wejdźmy do sklepu i poszperajmy w tych uroczych drobiazgach. Zakupy przebiegły w przyjaznej atmosferze, a nazwisko Melville nie padło już ani razu. Pani Leslie odwiozła Mirandę do domu i nawet pozwoliła zaprosić się na drinka. W bawialni zastały Stellę zajętą układaniem świeżych kwiatów wiśni w seledynowym wazonie. Pasowały jak ulał do kremowych firanek, którymi zdążyła zastąpić standardowy kreton z wojskowych zasobów. Na ścianach pojawiły się przywiezione z Anglii obrazy i teraz pokój tchnął wykwintem godnym Stelli. Gospodyni rozlała sherry i skomplementowała porcelanowe różyczki zakupione przez Mirandę. Pani Leslie rozpływała się w uśmiechach, być może pragnąc zrekompensować nimi scenę na Kurfurstendamm. Wszystko to trwało do powrotu Roberta, kiedy to zerwała się z krzesła i przepraszając oschłym tonem za aż tak długą wizytę, wycofała się bezszelestnie. – Całkiem miła osoba – powiedziała Stella. – Chyba jednak źle ją oceniłam przy pierwszym spotkaniu. – Nora naprawdę jest urocza – przytaknął Robert. – Że też musiała wyjść za tego Leslie. Zacny chłop, ale straszny nudziarz. To śmieszne, ale zawsze sądziłem, że poślubi cudzoziemca. Może sprawdziło się to w przypadku Sue, jej młodszej siostry. Ciekawe, co się z nią dzieje? Muszę spytać Norę. Rozdział 8 Dwa wypełnione turystami autobusy wyruszyły spod budynku Naafti przy Reichskanzler Platz. Anglojęzyczni przewodnicy zapowiedzieli, że pokażą pasażerom wszystko, co godne uwagi w Berlinie. Od Kaiserdamm po kolumnę Zwycięstwa. Dotrzymali słowa. „Oto gmach opery, a tu ruiny politechniki. Z jej schodów Hitler pozdrawiał wyruszające na front oddziały. Na prawo Brama Charlottenburska...” Miranda patrzyła przez szybę z mieszanymi uczuciami. Było to ciekawe, ale i przygnębiające. Majestatyczne budowle wznoszone z myślą o naukach i sztukach leżały w gruzach. Pomniki dawnej chwały nie przetrwały niedawnej artyleryjskiej kanonady. Kolumna Zwycięstwa, wzniesiona jako symbol pruskiej potęgi, przypominała pokiereszowaną dłoń z odstrzelonym palcem. „Nikła zaiste mądrość rządzi tym światem” – przypomniało się Mirandzie. Za szybą autokaru mignęły patetyczne pomniki dawnych piewców siły oręża – Moltkego i Bismarcka, a zaraz potem monument ku czci ich bezosobowych sowieckich następców. Miranda poczuła dreszcz, mimo że w zatłoczonym autokarze panował zaduch. Nad Bramą Brandenburską powiewała czerwona flaga. – Wjeżdżamy do sektora rosyjskiego – poinformował przewodnik. – Na lewo ruiny Reichstagu. Naziści podpalili go, żeby mieć pretekst do rozpętania antykomunistycznej nagonki. Pałac marszałka Blüchera, francuska ambasada, hotel Adlon... Ruina po ruinie, mila za milą. Szkielety domów, okna niczym oczodoły. Tak samo, jak wszędzie, gdzie spuszczone ze smyczy psy wojny dokonały zagłady: w Coventry, w Londynie, w Rotterdamie, nad Loarą, na Krecie... W tysiącach miast i miasteczek całej Europy, a w końcu i u siebie w domu... Miranda pomyślała z przerażeniem, że upłyną wieki, nim wszystko to uda się odbudować. – Sami tego chcieli – mruknęła siedząca obok Mirandy postawna dama w bordowym palcie i pąsowym kapelusiku. – Dobrze im tak... ale paskudnie to wygląda. – Westchnęła i nie odezwała się już słowem. Plac Marksa i Engelsa, z którego wyparował portret Stalina. Aleja Lenina i kwatera główna wschodnioniemieckiej bezpieki. Aleja Stalina i ulica Socjalizmu – nowa utopia i nowa wiara, w postaci szeregowych bloków mieszkalnych – betonowych, budowanych pod sznurek miejskich kołchozów. Unter den Linden – niegdyś tętniąca życiem arteria, teraz pozbawiona nawet sławnych lip szosa, przez którą przemykali chyłkiem anonimowi „obywatele”. Pomnik Waterloo – żałosne wspomnienie czasów, gdy prekursorzy Luftwaffe i SS byli podziwianymi przez Brytyjczyków sojusznikami. Autokary zatrzymały się przy ozdobionej metaloplastyką parkowej bramie i przewodnik oznajmił: – Znajdujemy się przed Mauzoleum Pamięci Żołnierzy Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich. W tym parku pochowano całe ich tysiące. Można wysiąść i wejść na teren parku. Zabrania się palenia, głośnych rozmów, a mężczyźni proszeni są o odkrycie głów. Siedzący w autobusie za Mirandą Robert i Stella wyszli pierwsi i zatrzymali się przed bramą. – Przyznasz Stello, że Miranda wyrosła na dziewczynę z klasą – powiedział konfidencjonalnie Robert, biorąc kuzynkę pod ramię. – I kto by pomyślał? Gdy wyjeżdżałem do Egiptu była zahukanym podlotkiem, a teraz... – A teraz jest olśniewająca – przytaknęła Stella, ściskając porozumiewawczo drugie ramię Mirandy. – Tak jak i ty, Stello – odwdzięczyła się Miranda. – Czy aby nie przesadnie? Przyznasz, że w tej części Berlina możesz uchodzić za kuszący symbol zgniłego kapitalizmu. – Co dowodzi, że pozory mylą – zachichotała mile ugłaskana komplementem Stella. Był to żart, ale Miranda przypomniała sobie wczorajsze słowa pani Leslie i przyjrzała się Stelli kątem oka. Zmieniła się, ale trudno było sprecyzować tę zmianę. Może miało to coś wspólnego z bacznym spojrzeniem kierowanym na Roberta: spojrzeniem łączącym niepokój, napięcie, opiekuńczość i zaborczość? – Czyżby powodem była Sally Page? – próbowała odgadnąć Miranda. Sally dołączyła do nich i paplała coś radośnie do Roberta. Jej prosty dziewczęcy strój kontrastował, nie tylko ceną, z wystudiowanym, dobranym pod kolor kapeluszem i futrem Stelli. Mirandą zerknęła na twarz kuzyna i spostrzegła, że nie jest to szczęśliwe oblicze. – Robert nie gra fair – pomyślała. – Mężczyźni typu Roberta nabierają klasy z wiekiem. My starzejemy się jak Stella, albo więdniemy jak Sally. Takim jak Robert, nawet z siwizną do twarzy, a zmarszczki pod oczami zawsze zamaskują dociekliwym spojrzeniem, lub wyrozumiałym męskim uśmiechem. Sally też daje się na to złapać. Robert był zawsze idealnym kandydatem na męża: nienaganne maniery, wdzięk, męska uroda, skromność. Miranda od dawna doceniała te zalety, ale teraz zrobiło się jej żal Stelli. Zatrzymani przez przewodnika, przystanęli przy cmentarnym pomniku, wyrastającym ponad sąsiednie schludne kwatery. Pomnik przedstawiał przygiętą ku ziemi żałobnicę. – To Matka Rosja, opłakująca swoich synów – wyjaśnił stłumionym głosem przewodnik. Monument stał na skrzyżowaniu alei i górował nad cmentarzem. Prowadzące w górę stopnie otaczały marmurowe ściany. Czerwony marmur pochodził z posadzek Kancelarii Trzeciej Rzeszy. Z części budulca wykonano też dwie toporne czerwone flagi pochylone nad mauzoleum. Pod flagami, na szczycie stopni, klęczał równie topornie wyrzeźbiony rosyjski żołnierz, pochylający w poddańczym geście ogoloną na zero głowę. Rozmiary stopni, rzeźb i sanktuarium, sprowadzały odwiedzających do wymiarów pigmejów. Robert aż gwizdnął z wrażenia, a Sally zadrżała, przypomniawszy sobie postacie z filmów grozy. Co by nie powiedzieć, mauzoleum działało na wyobraźnię. Weszli po stopniach i w milczeniu popatrzyli w dół na panoramę jednolitych nagrobków. Jednolitych, jak kwatery ozdobione laurowymi wieńcami z kutego żelaza. Jednolitych, jak wyrzeźbione na otaczających kwatery murach reliefy przedstawiające sowiecki czyn zbrojny: sowiecki naród bombardowany przez faszystowskie lotnictwo, sowiecka armia wyzwalająca zajęte przez faszystów miasta. Na rozgraniczających sektory cmentarza obeliskach wyryto po rosyjsku cytaty z przemówień Stalina, a przy samym końcu nekropolii wznosił się wysoki, porośnięty trawą kurhan. Na jego szczyt wiodły strome kamienne stopnie prowadzące do właściwego mauzoleum: małej rotundy zwieńczonej na przekór architektonicznym proporcjom gigantycznym spiżowym pomnikiem rosyjskiego żołnierza. Zwycięzca dzierżył w jednej dłoni miecz, w drugiej „oswobodzone” dziecko, a obutą nogą deptał skruszoną swastykę. – Lubią patos – mruknął Andy Page, patrząc w lustrzankę swojego aparatu. – Ciekawe, jak długo będzie to tutaj stało? – Nie dłużej niż kwadrans, gdy wyniosą się ze Wschodnich Niemiec – odparł Robert. – Ale nie pytaj mnie, kiedy to nastąpi. – Trochę szkoda, bo jest w tym coś. Turyści waliliby tu, jak do Luksoru, Karnaku, na Akropol... Chodźmy i obejrzyjmy to mauzoleum od wnętrza. Zeszli zaciekawieni. Miranda dyskretnie uwolniła ramię Stelli, nie mając ochoty towarzyszyć wycieczce zmierzającej dziarsko do mauzoleum. Sama budowla kojarzyła się jej z czymś klaustrofobicznym, nie mówiąc o gigantycznym posągu żołnierza, grożącym w każdej chwili zawaleniem i uwięzieniem zwiedzających pod gruzami. Wolała zostać na zewnątrz, cieszyć się wiosennym słońcem i wiatrem. Wędrowała między kwaterami, przyglądając się płaskorzeźbom, aż zabłądziła w wąską, porośniętą krzakami ścieżkę w bocznej części cmentarza. Nie było tu nikogo, z wyjątkiem jakiejś kobiety w czarnym kapelusiku i bordowym płaszczu z czarną lamówką. Tym razem była to niewątpliwie Elza Marson. – Co w tym dziwnego? – pomyślała Miranda. – Przecież mogła przyjechać drugim autokarem. Ale dlaczego zachowuje się tak tajemniczo? Stała na skrzyżowaniu dwóch ścieżek, rozglądając się czujnie na boki, jak ktoś, kto zgubił drogę. Nasłuchiwała czyichś kroków i na każdy dźwięk patrzyła to w lewo, to w prawo. Trochę z niepokojem, trochę z wyczekiwaniem. Miranda chciała w pierwszej chwili przywitać się z Elzą, ale wrodzona dyskrecja kazała jej wycofać się za kępę krzaków. – Jeśli nawet ktoś nadejdzie, zakaszlę i ujawnię w porę swoją obecność – postanowiła. Pomysł był niezły, ale rzeczywistość przerosła oczekiwania. Usłyszała szybkie kroki, a zaraz potem na ścieżce pojawił się mężczyzna w znoszonym prochowcu i równie sponiewieranej typowo berlińskiej cyklistówce. Mignął za plecami Mirandy, a pani Marson powitała go niespokojnym spojrzeniem. Powinien spostrzec Mirandę, skoro przeszedł tuż obok niej, ale nic na to nie wskazywało, a więc może byłoby lepiej nie wychodzić z ukrycia. Elza była trupio blada, a mężczyzna mówił do niej tak cicho, że rozmowy nie dało się odczytać nawet z ruchu ust. Można było śledzić tylko mimikę i gesty. Mężczyzna rozglądał się na boki, a potem szybko przekazał Elzie wyciągniętą z kieszeni paczuszkę i oddalił się bezszelestnie. Pani Marson otworzyła przepastną torebkę i drżącymi palcami ukryła w niej przesyłkę. Drżenie jej rąk było widać nawet spoza krzaków. Z trudem zapięła zamek i pospiesznie oddaliła się w kierunku przeciwnym niż ten, z którego przyszedł nieznajomy. Miranda spoglądała przez chwilę z ukrycia na opuszczoną ścieżkę. – Co właściwie kombinuje ta pani Marson? – zastanawiała się. – Spekuluje na berlińskim czarnym rynku? Ciekawe, czy jej małżonek też ma coś z tym wspólnego, a jeśli nie, gdzie się teraz podziewa? Wiosenne słońce przesłoniła chmura i Miranda poczuła, że dzień nie jest aż tak ciepły. – Podglądamy ptaki? – usłyszała cichy głos tuż za plecami. Odwróciła się, jak ukłuta szpilką. – Kapitan Lang? – Dla pani, Simon. – Co pan tu robi? – Może też lubię podglądać ptaki. – A przy okazji podglądać mnie – rzuciła gniewnie Miranda. – Skoro już się tak złożyło... – przytaknął Lang, patrząc w bok z mieszaniną zaciekawienia i sympatii, choć trudno było dociec, czy jest tu prywatnie, czy służbowo. – Czemu właściwie wybrał sobie pan ten zawód? – spytała Miranda. – Miło jest być gliniarzem? – Czasem bywa miło. Ciekawa robota, pozwalająca uwolnić się od szarzyzny życia. Pewnie chce pani wiedzieć, czy dochodowa. Osobiście nie narzekam. Miranda ruszyła ścieżką w asyście Simona Langa. – Ale pani zasuwa – mruknął Lang. – Trenuje pani średnie dystansy czy maratony? Miranda nie potrafiła ukryć uśmiechu. – Przejdźmy na chód sportowy – rzucił Lang, spoglądając na zegarek. – Autokary odjeżdżają dopiero za pięć minut. – A pan czym tu dojechał? – Autokarem, którym i pani podróżowała. – Przecież nie widziałam tam pana. – Widać, nie rzucam się w oczy – pokręcił głową Lang. – Zależy komu – odpaliła oschłym głosem Miranda. – Mnie zawsze, i to wtedy, gdy nie mam na to ochoty. Dlaczego musimy się wciąż kłócić? – Kłócić? – spytał nieco zaskoczony Lang. – Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek kłócił się z panią. – Bo z panem nawet nie można się kłócić. Jak na kłótnie jest pan zbyt... – Nudny? – Powiedzmy, że chłodny, lub... wyrachowany. – Nazwijmy to umiarkowanym temperamentem – powiedział Lang. Wziął ją pod ramię i poprowadził ścieżką w stronę muru z marmurowymi sowieckimi flagami. – To pani kłóci się ze mną, przyjmując obronną postawę. Sama pani wie, że nie jestem wrogiem. – A więc dlaczego tak się pan zachowuje? Skoro nie jestem na czarnej liście, czemu nie powie pan tego wprost? – Na jakiej czarnej liście? – Na liście podejrzanych, którym przeszukuje się pokoje, pozorując wcześniej przyjacielską konwersację. – O czym pani mówi? – spytał Simon zmienionym w jednej chwili głosem. – Kiedy przeszukano pani pokój? – Wtedy, gdy rozmawialiśmy w hotelowym klubie. I proszę nie udawać, że nic pan o tym nie wie. Chyba, że w moich walizkach i szufladach grzebały krasnoludki... – A więc w środę popołudniu – mruknął jakby sam do siebie, w zamyśleniu. Spojrzał w oczy Mirandy, ale jego przezroczysty wzrok zdawał się teraz błądzić gdzie indziej. Grupa obywateli Berlina Wschodniego w przetartych prochowcach przeszła obok nich, spoglądając z maskowanym zaciekawieniem, ale Simon nie zwrócił na nich uwagi. – Co się z panem dzieje? – spytała Miranda. – Ze mną nic – odparł Simon, nie spuszczając wzroku z Mirandy. – Ze mną nic, ale coś tu nie gra. Posłuchaj, Mirando... Jeśli jeszcze raz zdarzy ci się coś podobnego, zadzwoń do mnie i to natychmiast. Obiecasz mi, że zadzwonisz? I nie traktuj tego jako rutynowy policyjny tekst. To naprawdę ważne. Nie czekając na odpowiedź, wyjął z kieszeni palta notesik, zapisał kilka cyfr, wyrwał karteczkę i wręczył ją Mirandzie. – To mój prywatny numer. Jeśli nie będę pod telefonem, dadzą mi zaraz znać. Spojrzał na zegarek i rzucił szybko: – A teraz w drogę, bo już jesteśmy spóźnieni na autokar i mogliby zostawić nas za żelazną kurtyną. Zresztą widzę, że ruszyli na poszukiwania. – Szukamy was wszędzie, a kierowca szaleje! – wołała nadbiegająca Sally Page. – Myśleliśmy, że uprowadzono was na Kreml! Podróż powrotna przebiegła bez emocji. Nie było już przystanków, a tylko podczas, mijania lotniska Tempelhof kierowca wskazał na trójpalczasty, skierowany bezradnie w niebo monument. Wyjaśnił, że jest to pomnik „mostu powietrznego” – abstrakcyjna rzeźba upamiętniająca trzy korytarze, którymi zaopatrywano Berlin Zachodni podczas sowieckiej blokady. I kolejne ruiny... kolejne rumowiska, okienne oczodoły, przypominające dantejskie piekło w nowoczesnych teatralnych dekoracjach. Kurfurstendamm, Haffensee Brucke, wyniosła stalowa konstrukcja Funkturm. Znów Reichkanzler Platz i zaparkowane samochody czekające na turystów, którzy powrócą nimi w domowe zacisze w szybko zapadającym zmierzchu. Rozdział 9 Nazajutrz, w niedzielę znów się zachmurzyło i Robert wiózł rodzinę do Kościoła Świętego Jerzego w strugach deszczu. Stella wtuliła głowę w srebrzyste futro, jakby się bała, że berlińskie szare krople przedostaną się przez szyby wozu na wytworną szarość jej okrycia. Wyglądała na zmęczoną i przygnębioną. Nawet cień rzucany przez dyskretne rondo kapelusza nie mógł przysłonić ukrytych pod makijażem bezsennych nocy. Sztywna, odziana w czerń Mademoiselle również nie wyglądała na wyspaną. Miała ku temu powody. Wilkinów ulokowano o pół mili od rezydencji państwa Melville, a ten mały diabeł Wally zdążył już buszować po ich ogrodzie. Nie dalej niż wczoraj wysmarował twarz Charlotty sadzą z piwnicznego pieca. Mademoiselle ścigała go uzbrojona w pogrzebacz, ale Wally okazał się szybszy. Kwatery Melville’ów, państwa Leslie i Marsonów nie tak dawno temu zajmowały zaprzyjaźnione niemieckie rodziny. Nic dziwnego, że żywopłoty i trawniki przecinały ścieżki umożliwiające sąsiadom i ich potomstwu szybki kontakt bez wychodzenia na szosę. Wally wyczuł to swoim szczeniacko-indiańskim instynktem i szybko trafił na przetarty szlak. Czmychnął przez posiadłość Melville’ów na bezpańskie włości, umykając przez dobrze oznakowany teren. Mademoiselle dała za wygraną, choć niezbyt ufała Charlotcie powtarzającej, że to ona pozwoliła małemu biesowi wysmarować sobie twarz węglem. Madmoiselle nieźle się znała na wymuszonych zeznaniach. W kościele panowała solidarna atmosfera. Podczas śpiewania psalmu Miranda zauważyła, że nie brakuje nawet Simona Langa. Pomyślała, że to on jest kapelmistrzem kierującym chórem podejrzanych. Chórem, w którym jeden głos fałszuje. Nie zauważyła Simona, gdy wychodzili z kościoła. W cywilnym ubraniu umiał, jak mało kto rozpłynąć się w tłumie. Pomyślała, że tego typu ludzie, potrafią podglądać bliźnich nawet z ambony i przypomniała sobie jego wczorajsze słowa o ochronnej postawie. Za to Stella rozpoznała bezbłędnie Simona, gdy Robert poszedł po samochód. – Ładniej panu w cywilu – oznajmiła, mierząc go wzrokiem. – W niedzielę mamy wychodne – odparł Simon obojętnym głosem, zrobił w tył zwrot i odszedł, pozostawiając skonsternowaną Stellę i zawstydzoną Mirandę. Ruszyli samochodem Roberta. Rozpogodziło się, ale wilgotne powietrze było wciąż nasycone zapachem Berlina. Mieszaniną wiosennego deszczu i wypalonych ruin. Zboczyli do rezydencji państwa Lawrence, gdzie Robert dał się zaprosić przez panią domu na szybkiego drinka. Pułkownik Lawrence nie przypominał wzrostem ani wyglądem swojej małżonki. Niepozorny mężczyzna kojarzył się z fizykiem przygotowującym atomową broń w zaciszu naukowego laboratorium, a nie z dowódcą sił brytyjskich w oblężonym Berlinie. Nie miał pojęcia, kim jest Miranda, ale przywitał ją z wytworną serdecznością, poczęstował trunkiem i odszedł zabawiać gości pani domu. – Pewnie strasznie rozcieńczony? – spytał Robert, odbierając podejrzanie różowy gin z rąk Mirandy. – Cały pułkownik. Częstuje tym gości, ale on sam ma mocną głowę. Zwłaszcza gdy rozmawia o konkretnych sprawach. – Zupełnie jak Simon – dodała Miranda. – Jak kto? Ach, ten, który też woli rozmawiać po cichu. – Nie to miałam na myśli – powiedziała lekko zarumieniona Miranda. – Chodziło mi o to, że on też ma mocną głowę. – Mocną i trudno rozpoznawalną. O to ci chodzi? – Dokładnie o to – odpowiedziała, wysuwając rękę spod ramienia Roberta. – Ty jesteś inny, ale nie potrafię ci tego wytłumaczyć... – Może jesteśmy spod innego znaku – uśmiechnął się Robert. – Widzę, kuzynko, że ten Simon wpadł ci w oko. – To raczej ja jemu. I nie tak, jak sądzisz, kuzynie! – Myślisz, że podejrzewa cię o sprzątnięcie brygadiera? Zapomnij o tym. Ten facet węszy za czymś innym. Zresztą nigdy nie uchodził za asa w naszej alianckiej policji. Spytaj starego Hanka Deckera. Opowie ci, jak zjadł zęby na takich sprawach i łapał sprawców w sieci, zanim zdążyli mu się przedstawić. Było to dowcipne, ale Mirandzie wcale nie było do śmiechu. – A twoim zdaniem, Robercie, kto to mógł zrobić? Robert nie odpowiedział, wpatrzony w kogoś przechodzącego za plecami Mirandy. Srebrzysty głos Sally Page wtórował dźwiękom konwersacji i brzęczącym w wysokich kieliszkach kostkom lodu. – Znów jesteśmy spóźnieni! Andy musiał jak zawsze zatrzymać się w pracy... – Przepraszam, Mirando... O co pytałaś? – spytał Robert. Powtórzyła ostatnie zdanie. – Pytasz, kto zabił brygadiera? A któż to może wiedzieć? Pewnie jakiś zdesperowany nazistowski chłystek. Na twoim miejscu wcale bym się tym nie przejmował. – Ale Simon Lang twierdzi, że do przedziału brygadiera miał dostęp tylko ktoś z nas. Ktoś, kto zabrał ten nóż. A to oznacza, że zabójca jadł z nami kolację w Bad Oyenhausen. – Też to słyszałem i sądzę, że to bardzo kiepska hipoteza. A co z dzieciakami? Przecież każde z nich mogło zwinąć z recepcji taki nożyk. Wiesz jak fascynuje ich biała broń. Potem nóż się znudził, jak każda zabawka, i porzucono go na peronie lub na korytarzu wagonu. Uspokój się, Mirando – dokończył z pokrzepiającym uśmiechem, ściskając ramię kuzynki. Miranda odwdzięczyła się półuśmiechem, dostrzegając kątem oka czujne spojrzenie stojącego na uboczu Simona Langa. Nie wiedziała, że przyplątał się tu z nimi i poczuła przyspieszone bicie serca. Simon zaszył się w kącie pokoju i nawet nie próbował ukrywać czujnego spojrzenia. Patrzył nieobecnym, a równocześnie wszechobecnym wzrokiem, jak gdyby w jego umyśle szachisty zakiełkowała nowa, interesująca koncepcja. Próbowała wytrzymać jego spojrzenie, ale po chwili dała za wygraną, wczepiając się w bezpieczne ramię Roberta. – Dlaczego rozmawiamy o takich ponurych sprawach, skoro wpadliśmy tu tylko na skromnego niedzielnego drinka? – spytał Robert. – Porozmawiajmy o czymś przyjemniejszym. Patrz, Mirando, jest tu i Nora. Miranda puściła ramię kuzyna, na widok pani Leslie ubranej w dystyngowany, jak na niedzielę przystało, tweedowy kostium. – Widziałem cię w kościele – powiedział do Nory Robert. – Jesteś z mężem? – Oczywiście, że tak. Aktualnie bawi z twoimi towarzyszami broni na salonach. Pewnie omawiają ostatnie zakupy. Witam, panno Brand. Pani Leslie uścisnęła serdecznie Mirandę i przysiadła na poręczy fotela. – Czy znajdzie się tu łyk sherry, Robercie? Piwo przed lunchem to już nie na moje lata. Robert pospieszył do jadalni, a pani Leslie zajęła się Mirandą. – No i jak się pani podoba Berlin? Podobno byliście wczoraj na zbiorowej wycieczce? – Ciekawy, ale przygnębiający – odparła Miranda. – Chyba miną setki lat, nim doprowadzą go do dawnego stanu. To musiało być kiedyś piękne miasto. – Piękne? Powiedzmy, że imponujące, przynajmniej częściowo. A co do tych setek lat, myli się pani. Nie zna pani Niemców. To przerażający naród. – Przerażający? – Nie mam na myśli polityki, ale ekonomię. Nie zauważyła jeszcze pani tego? Posłuchaj mnie Mirando – przepraszam za poufałość, ale chyba możemy przejść na ty. – Naszą ostatnią kwaterę malowano byle jak, ale przez miesiąc, z czego większość czasu poświęcano spożywaniu napojów. Brama ogrodowa zajęła im trzy dni, a zebranie narzędzi dodatkowy dzień. Nie mogli usunąć ich zaraz, bo skończyli po południu, a wtedy autobusy są zatłoczone. – Ale przynajmniej nie płaciłaś im z własnej kieszeni – roześmiała się Miranda. – A niby z czyjej? Czy naprawdę tego nie rozumiesz? Płacąc z własnej kieszeni, wykonałabym to dwa razy szybciej i trzy razy taniej. Ale my żyjemy w Anglii, gdzie robotnikom przysługuje przerwa na posiłek i prawo do zniżkowych biletów po godzinach pracy. Tu, w Niemczech, nikt nie patrzy na zegarek. Zakasują rękawy, nie oglądając się na związki zawodowe nadzorujące ze stoperem „sprawiedliwy społecznie” czas pracy. Widziałam brygadę, której robota paliła się w rękach i przyznam, że podle się czułam. Nikt ich nie pilnował, nikt nie wyliczał im akordu, a tempo było zawrotne. Sami je sobie narzucali i wkrótce narzucą je każdemu z nas. Dzięki za sherry, Robercie. – Obawiam się, że uroniłem kilka kropel. – Nic nie szkodzi – odparła łaskawie pani Leslie, zdejmując z dłoni białą rękawiczkę. – Nie widziałem cię od wieków Noro – powiedział Robert, zajmując opuszczone przez rozmówczynię miejsce na poręczy fotela. – Szukałem cię w Egipcie, ale powiedziano mi, że wróciłaś do Anglii, żeby posłać do szkoły potomstwo, a potem już nie było okazji. Takie czasy. Sąsiedzi spotykają się po latach, a wszystkiemu winna ta wojna. – Może nie tylko wojna. Wiele podróżowałam, ale nigdy nie spuszczałam cię z pola widzenia. Czytałam nawet w „Telegraph” wasze zapowiedzi. – To wasz damski przywilej – zażartował Robert. – My, ludzie oręża, nie mamy czasu na lekturę kroniki towarzyskiej. Jeśli ją przeglądamy, to najwyżej rubrykę „zgony”. Kiedy wyszłaś za mąż, Noro? – Poślubiłam Edwarda w 1948 roku. – A więc jesteś niemal panną młodą! Myślałem, że już od dawna jesteś mężatką. – I dobrze myślałeś. Mój pierwszy mąż zginął na wojnie. Wiem, czym jest wdowieństwo, podobnie jak i ty. – Tak... To bolesne sprawy – zmienił ton Robert. – Czy nie widziałaś Lottie, Rando? – spytał lekko zbity z tropu. – Mam nadzieję, że nie zdążyła zdewastować domu naszych gospodarzy. – Bawi się w ogrodzie z dziećmi państwa Lawrence, pod czujnym okiem Madmoiselle – wyjaśniła Miranda. – I dzięki Bogu. – Widzę Robercie, że i ciebie dotknęły rodzicielskie obowiązki – rzuciła niby żartem Nora Leslie. – Taki już nasz los, Noro. A co u twoich rodziców... I co się dzieje z Sue? Nora milczała przez dłuższą chwilę, po czym odparła krótko: – Nie żyją. – Wstała i bez słowa podała Robertowi pusty kieliszek. – Przykro mi, Noro – powiedział skonsternowany Robert. – Taki już nasz los – zacytowała cierpko pani Leslie, ukłoniła się Mirandzie, podniosła z podłogi opuszczoną rękawiczkę i oddaliła się, niknąc wśród gości. – Że też musiałem się wyrwać z tym pytaniem – zachmurzył się Robert. – Ale skąd mogłem wiedzieć? – Odszedł szybko i po chwili rozmawiał o czymś z Sally Page. Miranda spoglądała nań przez plecy gości i drugi raz w tym dniu przyszło jej na myśl, że dystyngowany styl Roberta pokrywa rozdrażnienie i niepokój. Teraz była sama i mogła rozejrzeć się po salonie. Może dlatego spostrzegła, że nie tylko ona śledzi wzrokiem Roberta. Miała co najmniej troje konkurentów: wzrok Stelli zdradzał zdenerwowanie, Andy Page spoglądał wilczym wzrokiem, a Nora Leslie patrzyła czujnie, niczym peryskop. Co ciekawsze, Nora była sama obserwowana analitycznym spojrzeniem jej męża zajmującego taktyczną pozycję w drzwiach jadalni. Mirandzie nie podobała się ta gra spojrzeń i postanowiła dołączyć do towarzystwa, a przynajmniej do Stelli. Była już blisko, gdy jej uwagę przykuł nieoczekiwanie Andy Page. Andy był smukłym młodzieńcem, przypominającym na oko malarza, pisarza lub wojennego korespondenta. Włosy opadały mu na czoło w nieładzie, przywołując skojarzenie z romantycznym aktorem przebranym dla niepoznaki w wojskowy mundur. Ale Andy Page miał w sobie niewiele z romantyka. W istocie był przeciętnym, w miarę sympatycznym, w miarę rozgarniętym chłopakiem i wszyscy się dziwili, jakim cudem udało mu się złowić ślicznotkę klasy Sally Barclay. Zapominali, że Andy był pierwszym chłopcem, który wzbudził w niej poważniejsze niż flirt uczucia. Poderwał Sally, gdy nie miała jeszcze siedemnastu lat i pomimo sprzeciwu rodziców zaprowadził ją do ołtarza w niespełna rok później. – Cześć Andy – powiedziała serdecznie Miranda. – Udała ci się wczorajsza wycieczka? Widziałam, że sporo fotografowałeś. Andy odwrócił się i przybrał oficjalną postawę. Pomyślała, że byłby z niego całkiem przystojny młodzieniec, gdyby nie podejrzliwość stale goszcząca na jego obliczu. Posłała mu uwodzicielskie spojrzenie, na które zwróciłby uwagę nawet sam Rossetti, gdyby żył i szukał aktualnie inspiracji do kolejnego obrazu. Doceniłby też zestaw barw: ciemne włosy wijące się pod kapelusikiem w kolorze topazu, wyzywająco popielatą sukienkę, oczy niby szare, ale odbijające niedopitą szklaneczkę wiśniowego sherry. Andy Page nie był wprawdzie Rossettim, ale był bez wątpienia mężczyzną, toteż jego gburowata mina szybko przeistoczyła się w uśmiech. – Strzeliłem kilka niezłych zdjęć – przytaknął. – To stary grat, ale na lepszy na razie mnie nie stać. Czasem korci mnie, żeby pokręcić się po tutejszym czarnym rynku i wymienić go na coś porządnego. Mają tutaj prawdziwe cacka. Wtedy byłbym szybko ustawiony. Jego markotna twarz nabrała życia, oczy zalśniły i nagle wydał się Mirandzie równie młody, a może nawet młodszy, niż Sally. – Żeby tylko wyrwać się z woja i zająć się poważnie fotografowaniem. Tak jak Beaton, Schiavone, Olins... To są faceci! Kupuję te wasze żurnale tylko po to, żeby pooglądać ich zdjęcia. Najlepsi są Włosi. Ci to mają pomysły. Pstrykają w plenerze, pod słońce, a ile w tym akcji! Duża klasa! Westchnął i znów przeszedł na cierpiętniczy ton. – Szkoda gadać... Gdzie mi tam do nich. – Nie wiem, czemu innych drażnią te twoje sukienki i wisiorki – powiedział niespodziewanie. – Nie lubię kobiet obwieszonych świecidełkami, ale na tobie wyglądają całkiem do rzeczy. – To miłe, Andy – roześmiała się Miranda. – Po prostu nie stać mnie na drogie ciuchy i noszę to, co przyjemne i wygodne. – Żebyś jeszcze umiała przekonać do tego Sally – mruknął zasępiony. – Mnie też nie stać na luksusy, ale gdy już coś sobie wybierze, wygląda w tym bosko w sklepie, a zaraz potem ląduje to w szafie. – Nie przesadzaj, Andy. Ktoś taki, jak Sally może włożyć na siebie wszystko, a i tak będzie najpiękniejszy – pocieszyła go Miranda, nie bez odrobiny goryczy. – Sam wiesz, że wyglądałaby bosko nawet w pokutniczym worku. – Wiem, ale obawiam się, że wkrótce tylko na to będzie mnie stać. Chyba, że... – Spojrzał w bok i urwał, a Miranda, chcąc zmienić temat, spytała o ich nowe mieszkanie. Bezskutecznie. Markotny Andy burknął, że mieszkanie jest kiepskie i niewygodne, ale może przez najbliższy rok coś się da z nim zrobić. W tym momencie pojawiła się Stella, oświadczając, że Mademoiselle i Lottie są już w samochodzie, a Robert też czeka, żeby odwieźć wszystkich do domu. Miranda obdarzyła Andy’ego krzepiącym uśmiechem i oddaliła się. Popołudnie było deszczowe, ale pod wieczór się rozpogodziło i Robert zaproponował wspólną przechadzkę. Ruszyli ulicą w przypadkowym kierunku i po kilku minutach napotkali państwo Leslie spacerujących, jak i oni, przed spoczynkiem. Drzewa zdążyły już rozkwitnąć, zieleń liści była świeża, a dzielnica na pozór nie przypominała zdziesiątkowanego wojną Berlina. Dopiero po dłuższej wędrówce spostrzegli ukryte między wybielonymi willami porośnięte krzakami i chwastem pustkowia, na których stały kiedyś obrócone teraz w ruinę domy. – Co to jest? – spytała Miranda, wskazując na podłużny nasyp widoczny nad czubkami drzew. – Czy tam też stały kiedyś domy? Pułkownik Leslie, do którego skierowała pytanie, przytaknął. – W pewnym sensie, są to domy. – Są, czy były? – Nie było ich, ale są. Codziennie ciężarówki przywożą tu gruz z berlińskich ruin i wysypują go na tę hałdę. Tam obok widzi pani drugą taką, już nieco zalesioną. Zimą berlińczycy jeżdżą tu na nartach, a wkrótce zapomną, jak powstały te wzgórza i uznają je za naturalną część krajobrazu. – To okropne – westchnęła Stella. – Tak pani sądzi? Przecież nasz Londyn też powstał na gruzach dawnych budowli i przedmieść. – Miasta i trony nie przetrwają czasu dłużej niż kwiaty... – wyrecytowała cicho Miranda. – Zwiewne, jednodniowe... – dokończył pułkownik. – Nie możemy patrzeć na to z naszej ludzkiej perspektywy, a tylko z perspektywy historii. – A jednak to okrutne – zaprotestowała Stella. – Powiedziałbym, że chłodne – odparł pułkownik. – Proszę pamiętać, że to ludzie o gorącym usposobieniu wywołali dwie trzecie wojen w naszych dziejach. Ludzie w „gorącej wodzie kąpani”, zawsze gotowi sięgać bez namysłu po broń. Ci „kąpani w chłodnej wodzie” przynajmniej kalkulują na zimno i chyba dobrze, że są tacy na świecie. – A tacy jak ja nie nadają się do chłodnej dyskusji – skapitulowała Stella. – Lottie, przestań wreszcie włazić w kałuże! Czy to przypadkiem nie państwo Marsonowie, Robercie? Skręcili w cienistą uliczkę. Z jednej strony ciągnął się wysoki mur, spoza którego widać było tylko wierzchołki drzew, a z drugiej ruiny domu stojącego w niegdyś pielęgnowanym ogrodzie, oddzielonego teraz od chodnika niskim obmurowaniem i krzakami wawrzynka. Spoza bramy z kutego żelaza spoglądali Harry i Elza Marsonowie. – Widzę, że wszyscy zmierzamy na miejsce zbrodni – zawołał radośnie Harry Marson na widok przybyszów. – O czym pan mówi? – spytała niepewnie Miranda. – A o kim miałbym mówić? O tych – jak im tam było – którzy zabetonowali służących i rozpłynęli się wraz z niezłą porcją holenderskich diamentów. – A więc tutaj mieszkali? Wejdźmy i rzućmy okiem. Wszyscy sforsowali resztki bramy i ruszyli zarośniętą trawą ścieżką w stronę willi. Z drzwi wejściowych nie pozostał ślad, ale na kamiennym oblicowaniu trwał porcelanowy krążek, w którym pewnie tkwił kiedyś dzwonek. Willa ucierpiała nie tyle od bombardowań, co od późniejszych pożarów, a znaczna jej część przetrwała w nienaruszonym stanie. – Lepiej tam nie wchodzić – ostrzegł Mirandę pułkownik Leslie. – Takie ruiny mogą się w każdej chwili zawalić. Właśnie dlatego wywieszono na nich znaki zakazu wstępu. – Wskazał laską tablicę ukrytą pod chwastami pokrywającymi wejściowe stopnie. Słońce i deszcze zamazały ostrzegawczy napis, i reszty dopełniła rdza. Dociekliwy czytelnik odczytałby jednak czerwony napis ACHTUNG!, a poniżej, dobrze znane każdemu tubylcowi słowo Verboten. Nie było tylko jasne, czego właściwie „się zakazuje”. – To nieistotne – wyjaśnił pułkownik. – Każdy, kto spędził w tym mieście więcej niż pół godziny, wie, że lepiej trzymać się stąd z daleka. – Całkiem słusznie – dodała Stella. – Poza tym zapada zmierzch, a Lottie już pewnie zmarzła. Proszę odprowadzić małą do domu, panno Beljame. A na nas, Mirando, już też czas – dodała stanowczym tonem. Harry Marson nie dał za wygraną i zaproponował obejrzenie garażu. Był ukryty w chaszczach, ale czujne oko Marsona wypatrzyło go pomimo zmroku. – Pewnie tutaj stała ta betoniarka – zauważył z triumfem, rozgarniając gąszcz. Nikt nie podzielał jego entuzjazmu. Stali w milczeniu, patrząc martwym wzrokiem na nie zadaszone szczątki murów. Słońce już zaszło, a wieczorne cienie pełzały po porośniętym krzakami kamiennym rumowisku. – Ciekawe, czy kiedyś tu się zjawią? – mruknął Harry Marson. – Mam na myśli tych Ridderów. – Chyba w postaci duchów – szepnęła Miranda. – Duchów? Chyba żartuje pani. Ciekaw jestem, czy wrócą tu za życia. Podobno mordercy zawsze wracają na miejsce zbrodni. Coś ich pewnie tam przyciąga. Kto wie, czy nie ulokowali się tu w Berlinie. Może przechodzą tędy co wieczór i czekają na sprzyjający moment, by dokończyć dzieła. Ściszył głos, a Miranda z niepokojem spojrzała przez ramię w kierunku oddzielającego ruinę od ulicy ogrodzenia. Nie zawiodła jej intuicja. W cieniu krzaków wawrzynka dostrzegła widmowy, nieruchomy kształt stojący tuż za bramą. Po chwili kształt rozpłynął się w mroku, tak szybko i bezszelestnie, że pomyślała, iż to tylko spotęgowane wieczornymi cieniami przywidzenie. – Dość tego, Harry! – rzuciła gwałtownie Elza Marson. – Wracajmy do domu. To okropne miejsce. – Masz rację, Elzo – przytaknęła równie gwałtownie Stella. – Chyba dość wrażeń jak na jeden dzień. Wzięła Roberta pod ramię i oboje ruszyli przez pogrążony w ciszy ogród ku równie cichej uliczce. Rozdział 10 – Czy mówiłam, że wybieram się dzisiaj na podwieczorek do pani Lawrence? – spytała Stella, sięgając po plasterek sera. – Dostałam propozycję nie do odrzucenia, jak większość oficerskich żon. Wieczorem też będziemy musiały radzić sobie same, ponieważ nasza kucharka, Frau Herbach, ma wychodne. Poprosiłam ją, żeby przygotowała zupę, którą same sobie odgrzejemy. A jak pani zamierza spędzić popołudnie, Mademoiselle? – Wybiorę się do Brytyjskiej Biblioteki. Podobno mają tam sporo dobrych książek i czasopism. – Cudowny pomysł – rzuciła obojętnie Stella. – Lottie, jeśli już zjadłaś, idź się bawić. Tylko bądź grzeczna, bo ja i Mademoiselle i tak dowiemy się o wszystkim po powrocie. Stella wyszła z domu przed trzecią. – Muszę już pędzić, ale wrócę szybko, jeśli nie aresztuje mnie drogówka – rzuciła na pożegnanie. – Robert zostawił mi wóz, ale ten ruch prawostronny to czyste szaleństwo. Jeśli nie zjawię się przed ósmą, dzwońcie na policję i zgłoście kolejny śmiertelny wypadek. Wybiegła, zatrzaskując za sobą drzwi, a Miranda sięgnęła na wszelki wypadek do kieszeni swojego palta. Karteczka z numerem telefonu do Simona Langa była tam, gdzie ją włożyła podczas rozmowy na sowieckim cmentarzu. Wygładziła ją, zwinęła w rulonik i z ulgą wrzuciła do kosza na makulaturę. Drzwi bawialni otworzyły się i weszła Nora Leslie. – Przepraszam za to najście, Mirando, ale pozwoliłam sobie skorzystać z wyrwy w naszym sąsiedzkim żywopłocie. Czy nie dałabyś się zaprosić do nas na kolację? Będzie kilku uroczych podchorążych i chcielibyśmy uprzyjemnić im wieczór. Sally Page też wpadnie, bo Andy wybrał wieczór w męskim gronie, a do kompletu będziemy miały kuzynkę generała. Tylko nie mów, że nie możesz zostawić państwa Melville! I bez ciebie świetnie dadzą sobie radę. – Też tak sądzę – ze śmiechem odparła Miranda. – Przyjdę z radością. – A więc bądź kwadrans przed ósmą. Strój nieoficjalny. Pani Leslie wycofała się dyskretnie, a Miranda próbowała powrócić do lektury. Usłyszała dzwonek. Odłożyła książkę i niepewna, czy jest to telefon, czy dzwonek do drzwi, czekała z nadzieją na reakcję Frau Friedel. Był to telefon. Odebrała go Mademoiselle. – Ullo? Oui?... Pan major Melville?... Nie, Madame nie ma w domu... Jest na podwieczorku u madame Lawrence... Czy mam przeliterować?... Tak, pani pułkownikowa Lawrence... Tego nie wiem... Panna Brand?...Tak, jest w domu... Oui... Merci. Słuchawkę odłożono. Po chwili w drzwiach bawialni pojawiła się Mademoiselle. Rękawiczki, kapelusz i parasolka wskazywały, że już wychodzi. – Dzwonił Monsieur Major – wyjaśniła. – Mówił, że nie wróci na kolację, bo zatrzymały go obowiązki. Powiedział, że poinformuje o tym Madame. – Dziękuję, Mademoiselle Beljame. Proszę powiedzieć Frau Herbach, że nie musi się troszczyć o mnie, bo wybieram się na kolację do państwa Leslie. – Bien – dygnęła Mademoiselle. Oddaliła się i po chwili Miranda usłyszała szczęk zamykanej furtki. Dom był teraz cichy i mogła wreszcie usiąść wygodnie przy oknie, cieszyć się popołudniowym słońcem i zapomnieć o towarzyszącym jej od przyjazdu do Berlina napięciu. Przymknęła oczy i już miała zapaść w drzemkę, gdy sjestę przerwał dobiegający z ogrodu dźwięk. Był to szmer dochodzący z krzaków tuż za oknem bawialni. Miranda uniosła się, przykucnęła i czatowała ukryta za parapetem. Trud nie poszedł na marne. Po chwili krzepko trzymała w dłoni szelki krótkich spodni bezskutecznie wyrywającego się intruza. – Widzę, że zmieniłeś maskę, panie Wally Wilkin. Tym razem nie ujdzie ci to na sucho! Sztuczne wąsy i broda legły w krzakach, a ich niedawny właściciel pokręcił zdegustowany głową: – Zepsułaś kawałek dobrej roboty! – Zepsuję ci i uszy, jeśli nie powiesz, czemu pełzasz jak padalec po cudzym ogrodzie. – Nie pełzam, tylko węszę. – Za kim? – Nie za kim, tylko za czym. Za poszlakami. – Bawisz się w detektywa? – W nic się nie bawię! Próbuję zebrać parę spraw do kupy. – Jakich spraw, Wally? – Nic nie kapujesz? Chodzi o tego staruszka, którego kropnęli w pociągu. – Dobra, panie Holmes. A teraz proszę wynosić się z mojego ogrodu! Z natury jestem gościnna, ale w tej chwili mam inne plany dnia. Miranda rozluźniła uścisk, ale Wally wcale nie miał ochoty pierzchać w krzaki. Oparł się łokciami o parapet i poinformował ją donośnym szeptem, że zamierza zatrudnić się w tajnych służbach, a tam zawsze przydaje się trochę praktyki. – Praktyki nigdy za mało – przytaknęła Miranda. – No i jak ci idzie w „naszej” sprawie? Wally spojrzał na nią kątem oka, a jego arogancka pyzata twarz przybrała nagle czujny wyraz. – Różnie... za wcześnie o tym nawijać... – Masz jakieś poszlaki? A jeśli tak, komu je opchniesz? – Za słabe na opchnięcie. Na razie trzeba pogłówkować. – I główkujesz sobie w naszym ogrodzie, czy może szukasz tu lepszego materiału? Wally przytaknął i wyjaśnił, że dobrze się złożyło, bo większość podejrzanych mieszka drzwi w drzwi. Dodał, że gęste krzaki i otwarte okna ułatwiają ten etap śledztwa. – Czy chcesz powiedzieć, że myszkujesz po naszych mieszkaniach? – nie wytrzymała Miranda. – Nie chciałabym być w twojej skórze, gdy przyłapie cię na tym pułkownik Leslie, lub major Marson! Twój tato też nie oszczędzi pasa. – Marsonowie – odpadają wyjaśnił Wally. – Ich balkon jest dla mnie niedostępny. Z balkonem Leslie wczoraj się uporałem. – O czym ty mówisz, Wally? Przysięgnij, że już nigdy tego nie zrobisz! – Różnie może się zdarzyć... – A więc słuchaj, panie detektywie Wilkin. Jeśli jeszcze raz zobaczę cię na cudzym balkonie, lub na parapecie cudzej sypialni, wezmę kij i pogonię cię, gdzie pieprz rośnie. Zrozumiano? – Wy, kobiety, zawsze pękacie – mruknął Wallly. – Może pękamy – przytaknęła Miranda, tłumiąc śmiech. – Ale to, co robisz, zakradając się do cudzych domów, nie jest... – zawahała się, nie mogąc znaleźć odpowiedniego słowa... – nie jest brytyjskie. – Nasze tajne służby są brytyjskie – pouczył ją Wally. – Gdyby nie dobierały się do cudzych mieszkań, dostawałyby lanie od ruskich, od japońców i od FBI. – Powiedzmy, że masz rację – skapitulowała Miranda. – Ale chyba wiesz, że nasza policja może przeszukiwać prywatne domy tylko z nakazem sądowym. – Wygrała pani – mruknął Wally. Pogrzebał w krzakach, podniósł swoją sztuczną brodę i przyjrzał się jej sceptycznie, widząc, że nie maskuje go nawet przed kimś tak naiwnym, jak Miranda. – Następnym razem nie udawaj wiosną Świętego Mikołaja – dobiła go na pożegnanie. – Masz rację. W krzakach lepsza będzie zielona farba. Komandosi mówią na to „kamuflaż”. Marsonowie mają całą puszkę w garażu. Trzeba będzie tam wrócić i trochę sobie pożyczyć. – Głupi pomysł, Wally. Na tle murów i na ścieżkach będzie cię w niej widać na sto kroków. Jeśli chcesz działać jak zawodowiec, nie wyróżniaj się niczym. – Może i ma pani rację – przytaknął Wally, wpychając sztuczną brodę do kieszeni krótkich spodni. – Cześć, Wally. Przyszedłeś się pobawić? – spytała wychodząca zza węgła domu Lottie. – Pogadałem sobie z twoją ciocią – wyjaśnił z wyższością Wally. – Ona nie jest moją ciocią. Miranda jest moją kuzynką. – Gdyby ciocia miała wąsy! – wykrzyknął triumfalnie Wally i umknął w gąszcz, ścigany przez przekomarzającą się z nim Lottie. Przed piątą Friedel podała herbatę, a w godzinę później zatelefonowała Stella z informacją, że nie wróci na podwieczorek. – Robert ma mnóstwo pracy, więc zjemy kolację w klubie – wyjaśniła. – Aha, Friedel pytała mnie, czy mogłaby wyjść na dwie godziny dziś wieczorem. Pozwoliłam jej, nie wiedząc, że wrócę późno. Czy mogłabyś rzucić okiem na Lottie? Friedel ułoży ją do snu, więc chodzi tylko o to, żeby ktoś był w domu. To tyle, kochanie, bo naprawdę muszę już kończyć... Pa, Rando. Miranda położyła słuchawkę na widełki. – No to po zabawie – mruknęła do siebie, zastanawiając się, jak wyjaśni pani pułkownikowej nieobecność na proszonej kolacji. Wyszukała w książce telefonicznej numer państwa Leslie. Słuchawkę podniósł pułkownik i bez większych obiekcji przyjął tłumaczenie Mirandy. Pozostało jeszcze powiadomienie Friedel. – Położę małą do łóżka i wyskoczę na najwyżej godzinę – zapewniła gosposia. – Będę przed dziewiątą. Zamknę z klucza odtylne drzwi, a frontowe niech sobie będą nie zamknięte zanim nie wrócę – dodała w dokładnej, choć mocno cudzoziemskiej angielszczyźnie. * * * – Czy podłożysz mi kołderkę? – spytała Lottie. – Te szwabskie materace strasznie gniotą. – Nigdy nie nazywaj Niemców „szwabami” – skarciła ją Miranda. – Niejedna twoja niemiecka rówieśniczka chciałaby mieć taki brytyjski, wojskowy materac. Chcesz biszkopta? – Wojskowego suchara? – Nie, takiego, jakie lubisz jeść do poduszki. – Żeby ci wojacy zrobili jeszcze coś z materacami. – Zrobią coś, Lottie. Pomyślą o tym, zanim się zbudzisz. – I żeby coś się nie stało mojemu nakręcanemu misiowi. Miranda przyjrzała się zabawce. Porcelanowy miś z kluczykiem w pewnej części ciała był dość tandetnym prezentem, ale nie dla Lottie. Trzymała go przy łóżku, a przed snem wkładała pod poduszkę. – On też nie lubi tych materaców – wyjaśniła dziewczynka. – Widzisz, jak chudnie? Dobranoc, Rando. Karaluchy pod poduchy... – Dobranoc, pchły na noc, Lottie. – Miranda zgasiła nocną lampkę i wyszła z pokoju, pozostawiając nie domknięte drzwi. Zerknęła na uchylone drzwi sypialni Roberta i Stelli i zauważyła, że zapomnieli zgasić światło. Weszła i już chciała wcisnąć kontakt, gdy uświadomiła sobie, że przecież w pokoju jest ciemno. Może zawiódł ją wzrok, a może złudzenie spowodowały światła przejeżdżającego ulicą samochodu? Przymknęła drzwi, wyłączyła wpadające do pokoju Lottie światło na półpiętrze, weszła do swojego pokoju i rutynowo zmieniła szary kostium na wieczorową, seledynową sukienkę. Zeszła do bawialni. Zasłony były rozsunięte, a z ogrodu sączyło się światło księżyca. Gdzieś we wnętrzu domu skrzypnęły drzwi. Miranda obróciła się i ruszyła do hallu. Wychodząca z kuchni Frau Friedel poinformowała ją, że kolacja jest gotowa, wędliny leżą „na kredens”, a ona osobiście zamknie „odtylne drzwi” i wróci „za jedną godzinę”. Miranda weszła do jadalni, poczęstowała się wędlinami i na dźwięk zamykanych przez Friedel drzwi uzmysłowiła sobie, że jest teraz sama. – Sama w pustym domu... – przemknęło jej przez myśl. Brzmiało to głupio, ale intymny nastrój słonecznego popołudnia ulotnił się, nie wiedzieć dlaczego, w jednej chwili. Nie była sama, bo piętro wyżej spała Lottie. Spróbowała chłodnej zupy, powróciła do wędlin i sałatek. Hałasowała, żeby wypełnić konkretnym dźwiękiem zalegającą wokoło ciszę. Szczęk talerzy i sztućców brzmiał naturalnie i swojsko. Doprawiała przyprawami sałatę, gdy usłyszała dochodzące z półpiętra ciche kroki. Poczuła, że serce podchodzi jej do gardła, ale po chwili strach przeszedł w oburzenie. Wstała, wyszła z jadalni do hallu i zawołała w górę: – Wracaj natychmiast do łóżka, Lottie! Już cię tu nie ma albo ukołyszę cię klapsem! Usłyszała tupot pospiesznych kroczków, a potem zapadła cisza. Odczekała jeszcze trochę i wróciła do posiłku. Moc własnego głosu i świadomość, że w pustym domu czuwa oprócz niej choćby siedmioletnie dziecko, przywróciły Mirandzie pewność siebie. Ale nie na długo. Znów zapadła cisza, a wraz z nią zaczęła pracować wyobraźnia. Zegar w jadalni tykał w podejrzanym, przypominającym przeznaczenie rytmie, dziwnie podobnym do stukotu zmierzającego do Berlina pociągu. Tam był pusty korytarz, tu jest pusty dom. Z trudem powstrzymała się od spojrzenia przez ramię za siebie. Odłożyła nóż i widelec, świadoma, że robi to nienaturalnie cicho i że wstrzymuje oddech. Nie wiedziała, czemu robi to aż tak cicho? Czyżby się bała, że każdy dźwięk wywoła złe moce? Zatrzeszczała podłoga na piętrze. Miranda zagryzła wargi. Cichy dom zaczął mówić własnym głosem. Najpierw zegar, po nim drewniany strop, jeszcze później uderzająca o szybę ćma. Do szeptanki przyłączyły się kaloryfery zasilane gdzieś z piwnicy. Dla Mirandy nie to było teraz ważne. Ważny był korytarz za plecami i drzwi prowadzące do pogrążonej w ciemności telefonicznej kabiny. Odpędziła idiotyczne myśli, sięgnęła po sztućce, ale nie potrafiła zająć się kolacją. Apetyt skapitulował przed wyobraźnią. Rozejrzała się po jadalni, ale wypoliturowane meble nie pospieszyły jej z pomocą. Ich połysk odbijał tylko kredowobladą twarz, zaciśnięte do bólu wargi i zjeżone ciemne włosy wystraszonej dziewczyny w seledynowej sukience. Wisząca lampa, zamiast koić, potęgowała ostrym blaskiem samotność. Okienne zasłony sięgały parapetu i nie stanowiły kryjówki nawet dla kota. Były za to idealnym kamuflażem dla kogoś, kto stał na zewnątrz i stamtąd śledził jadalnię. Miranda wiedziała, że to bez sensu, ale czuła, że instynkt jej nie okłamuje. Wstała i odsunęła krzesło tak gwałtownie, że upadło z trzaskiem na podłogę. Hałas uświadomił jej, że musi wziąć się w garść, bo jeszcze chwila, a wpadnie w histerię i wybiegnie z wrzaskiem do ogrodu. Przecież dom był zamknięty na wszystkie spusty, a jedyne otwarte z klucza frontowe drzwi były w zasięgu jej wzroku. Podniosła krzesło i pokrzepiona konkretnym działaniem wyszła do hallu. Nikogo tam nie było. Półpiętro też było puste i pogrążone w ciszy. Przeszła do bawialni. W przeciwieństwie do jaskrawo oświetlonej jadalni i hallu, bawialnię pokrywały cienie i blade światło księżyca. – Idealna pora dla tego małego drania – pomyślała Miranda i od razu zrobiło się jej raźniej. – Tym razem, panie Wally, ojcowski pas będzie w robocie. – Zgasiła światło i cichcem wyszła do ogrodu. Noc była chłodna i bezwietrzna. Cisza powstrzymała przez chwilę Mirandę, próbującą dostosować wzrok do ciemności, w której krył się gdzieś niedaleko mały detektyw Wally Wilkin. Pomyślała, że gdy dopadnie go teraz, ojcowski pas będzie w robocie, a desery będzie miał przez miesiąc z głowy. Nadsłuchiwała bezskutecznie. – Być może Wally, jeśli był to Wally, czmychnął, gdy zgasiła światło? A może słyszała trzepot skrzydeł sowy lub nietoperza? Jedno było pewne: nie mogła stać tak w nieskończoność. Trzeba rozejrzeć się po ogrodzie, a potem wrócić do domu. Włączyć radio i wszystkie lampy. Siedzieć cicho, zanim nie wróci Friedel, lub Robert i Stella. Przeszła ścieżką pod okna jadalni. Chciała obejść trawnik, ale gdy doszła do kępy bzów na skraju ogrodu, coś ją zatrzymało. Usiadła na ławeczce pod wiśniowym drzewem... Niebo było czyste, a prawdziwe gwiazdy nakładały się na światła kontrolne lotniska Tempelhof, ostrzegawcze światła masztu radiostacji i pozycyjne światła samolotów zmierzających do Berlina i startujących z Berlina. Dodatkową atrakcją była księżycowa poświata i zapach wiosny. W porównaniu z pustym domem, ogród wydawał się oazą bezpieczeństwa. Był bezpieczny, jak światła bawialni państwa Leslie, zza których dobiegał gwar i radiowa muzyka. Miranda oparła się o pień drzewa i bawiła się płatkami, które spadły z podmuchem wiatru w jej dłonie. Przypomniała sobie Simona Langa, lecz samo wspomnienie było równie niemiłe, jak i jego osoba. Nie wiedziała, dlaczego właśnie teraz myśli o nim. Jakby stanął na ścieżce i zepsuł jej spokój wiosennej nocy. Przymknęła oczy i stwierdziła, że nie potrafi przypomnieć sobie jego twarzy. Miała dobrą pamięć wzrokową, ale Simon nie kojarzył się z żadnym obrazem. Był – jak sam powiedział – „nie rzucający się w oczy”. Chłodny, układny, ukrywający pod sympatyczną maską prawdziwego Simona Langa. Miranda podejrzewała, że pod tą maską kryje się wyrachowany agent, gotowy posłużyć się każdym środkiem i każdą osobą dla osiągnięcia celu. Ona też dała się na to nabrać już przy pierwszym spotkaniu, chociaż nie bardzo wiedziała, dlaczego. Ale teraz kołatało jej się w głowie inne ważne pytanie: dlaczego to właśnie jej przypadła ta rola? – Gdyby Simon był typowym mężczyzną – pomyślała – odpowiedź byłaby prosta. Tylko że nic nie wskazywało, żeby miało to cokolwiek wspólnego z jej urodą. A więc z czym? Z zabójstwem brygadiera, i z tym, że podejrzewa ją o jakieś zatajone fakty? A może z tym, że – jak wspomniał Robert – Simon to ambitny nieudacznik? Tropi zwierzynę, a ją upatrzył sobie jako przynętę? Była to ciekawa, ale niezbyt miła hipoteza. Jeśli nawet słuszna, to dlaczego aż tak zapadł jej w pamięć? Miranda pokręciła bezradnie głową. Ktoś w domu państwa Leslie wyłączył radio, a zaraz potem zgasły światła w oknach. Usłyszała warkot zapalanych silników samochodów i wywnioskowała, że towarzystwo przenosi się do nocnego klubu. Trzy wozy przemknęły ulicą. Znów było cicho i poczuła, że wieczorowa seledynowa sukienka nie jest odpowiednim strojem na nocne przechadzki po ogrodzie. Zawiał wiatr, spadły kolejne płatki kwiecia, strzepnęła je z sukienki i pomyślała, że pora wracać do domu. Ale najpierw trzeba było dokończyć obchód ogrodu. Rozdział 11 Miranda spojrzała przezornie za plecy. Jeśli nawet był to Wally, pewnie dawno zwiał, bo w ogrodzie panowała cisza. Słyszała tylko własny oddech i daleki szum samochodów na Herr Strasse. Gwiaździste niebo przeczesywały sowieckie reflektory, blade i czujne, jak światło księżyca. Ruszyła wzdłuż żywopłotu oddzielającego sąsiednią posesję. Okna domu państwa Leslie były ciemne i Miranda zatęskniła za blaskiem lamp w domowym zaciszu. Ścieżka miała teraz lekko trupi kolor, przechodzący w czerń tam, gdzie kępy bzu wyrastały ponad żywopłot. Czerń, na którą natrafiła, nie była zwykłym cieniem. Była ciałem kobiety leżącej z twarzą ku ziemi, z nogami wyciągniętymi w kierunku domu Melville’ów, z głową skierowaną w stronę wyrwy w żywopłocie. Miranda zesztywniała na chwilę, która wydawała się nie mieć końca. Wpatrywała się w nogi w jedwabnych pończochach i w srebrzyste futro. Potem padła na kolana i rozpaczliwie próbowała odwrócić leżącą kobietę na plecy. Głos uwiązł jej w gardle, a własny krzyk słyszała jak przez watę: – Stella?... Co się stało?... Stello, odezwij się! Zmagała się z bezwładnym ciałem, ale niespodziewany ciężar i wczepione w trawę palce rąk ofiary przekroczyły jej siły. W końcu udało się. Na ramię Mirandy bezwładnie opadła oświetlona teraz księżycową poświatą głowa kobiety. To nie była Stella. To była Friedel. W pierwszej chwili Miranda przyjęła to z idiotyczną ulgą. – A więc to nie Stella! – Roześmiała się, puściła ciało, wstała, znów padła na kolana i nie była już w stanie kontrolować histerycznego chichotu. Twarz Friedel nie pozostawiała żadnych wątpliwości. Dodatkiem do makijażu było coś lepkiego i ciemnego. Coś, co biegło wąską strużką od jej skroni w kierunku matowego oka. Ciało gosposi było sztywne. Miranda wyczuła to już wcześniej, ale dopiero teraz nazwała to po imieniu. Poderwała się i pobiegła przez trawnik do domu. Zatrzasnęła drzwi, zamknęła okno bawialni, dopadła do telefonu i próbowała sztywnym palcem wykręcić numer. Chyba udało się, bo z drugiej strony odezwał się przytłumiony głos: – Lang, o co chodzi? – Simon? – wydusiła z siebie, myśląc, że krzyczy w słuchawkę, ale głos pod drugiej stronie był chłodny i bezosobowy. – Kto mówi? Proszę podać nazwisko. Miranda uchwyciła słuchawkę obu dłońmi tak mocno, że spod paznokci popłynęła krew. – To ja, Miranda... Przyjeżdżaj zaraz... Friedel nie żyje, a ja jestem tu sama... Simon, słyszysz mnie? – Będę tam zaraz – odpowiedział znajomy głos. – Dzwoń do doktora Elversa... Już ci przeliteruję, a numer znajdziesz w książce telefonicznej. Dzwoń i to zaraz! Jeśli Elversa nie będzie pod telefonem, dzwoń do najbliższego lekarza. – Do lekarza? Przecież ona nie żyje! Dostała w skroń i sama widziałam krew... – krzyknęła Miranda do głuchej słuchawki. Przez chwilę trzymała ją przy uchu. Linia milczała, ale w domu coś się działo. Ktoś skradał się bardzo cicho. Miranda wpatrywała się równocześnie w ciemność i w czarną, niemą słuchawkę. Powiedziała Simonowi, że jest sama, a to nie było prawdą. Nie była sama. Miała pod opieką Lottie i chyba jeszcze kogoś. Kogoś, kto podsłuchał jej rozmowę z Simonem i rozłączył linię z aparatu w pokoju Roberta na piętrze. Odłożyła słuchawkę, rozejrzała się na boki i na miękkich nogach wyszła do hallu. Schody były mroczne i ciche, a na piętrze panował jeszcze większy mrok. To nie miało sensu. Pomyślała o szatni. Jej drzwi miały wewnętrzny rygiel, więc mogłaby się tu nieźle bronić aż do przyjazdu Simona. A co z Lottie? Przecież ten ktoś jest na piętrze, dokładnie tam, gdzie mała śpi sobie spokojnie. Miranda ruszyła schodami. Teraz nie liczyły się cienie, ani ktoś, kto czaił się tam na górze. Teraz ważna była Lottie. Wpadła do jej sypialni i nacisnęła kontakt. W przyćmionym świetle spostrzegła smacznie śpiące na boku dziecko. Wyrwała panicznie klucz z zamka i zamknęła się od środka. Może trzeba było zgasić światło, żeby nie zbudzić małej, ale czuła, że nie wytrzyma dłużej w ciemności. Sięgnęła po zielony pulower Lottie i owinęła nim lampę. Sine światło było też trupie, ale przynajmniej nie kłuło w oczy. Oparła się o drzwi i czekała, słuchając nierównego bicia własnego serca. Usłyszała skrzypienie schodów i kroki w głębi domu, ale dźwięki te były tak ulotne, że nie potrafiła ich zlokalizować. Jeśli nawet ktoś buszował po sypialni Roberta i Stelli, robił to szybko i ukradkiem. Przecież mógł się dostać do domu na sto tysięcy sposobów. Przez balkon, od ogrodu, tylnymi schodami... Mógł wejść i wyjść, bo przecież Friedel zostawiła klucze w zamku kuchennych drzwi, a główne też były nie domknięte. – Gdzie jest ten Simon? – denerwowała się. Odeszła od drzwi i zerknęła przez okno. Ani śladu nadjeżdżającego samochodu. Tylko księżycowa poświata i drzewa uginające się pod coraz mocniejszym wiatrem. Zasunęła zasłony i spostrzegła własne odbicie w lustrze nad małą toaletką. Twarz była blada, za to na seledynowej sukience w okolicy rękawa widniało coś ciemnego. Dotknęła i wyczuła dobrze jej znaną lepką wilgoć. – Nieźle... Miranda Brand ma znów na rękach krew. Na rękach i na sukience... Dowód poszlakowy! – pomyślała przerażona. Kto jej tym razem uwierzy? Musi przebrać się, schować sukienkę, zniszczyć, a najlepiej spalić! Zamiast tego zaczęła wycierać rozpaczliwie dłonią poplamione miejsce. Zaczepiła czymś o tkaninę, rozdarła ją, spojrzała z przerażeniem na roztrzęsione ręce i na dyndającą na przegubie bransoletkę z amuletem. Zdjęła przez głowę sukienkę i odrzuciła ją w kąt, jak pełzającego po plecach pająka. Wyczuła przyspieszone tętno i pot na dłoniach. W tym momencie usłyszała za oknem hamujący samochód, a zaraz potem kroki na ścieżce i otwierane frontowe drzwi. – Simon Lang! Ładnie się podłożyłam. – Miranda zaczęła wpadać w popłoch. – Wezwałam faceta, który właśnie mnie podejrzewa o morderstwo. Powinnam siedzieć cicho, wyprać sukienkę i czekać cierpliwie, aż ktoś inny odkryje zwłoki w ogrodzie – rozważała teraz chłodno. – Zamiast tego dopadłam do telefonu i wystawiłam się na strzał, dokładnie jak wtedy w pociągu do Berlina... – Miranda! – Głos Simona odbił się echem w pustym domu. – Miranda? Lottie obróciła się przez sen, a Miranda natychmiast zapomniała o poszlakach i o konspiracji. Zeszła na półpiętro, przymykając delikatnie drzwi sypialni dziewczynki. W hallu stał Simon. Z perspektywy schodów przypominał gotowego do skoku kota, który wszedł z ciemności do oświetlonego pokoju. Nawet jego oczy zmieniły barwę. Trwał przez chwilę w bezruchu, wpatrując się w Mirandę, po czym pomknął na górę, przeskakując stopnie. Uchwycił ją za łokcie, jak wtedy w korytarzu pociągu. – Wszystko w porządku? – spytał ostro. – Ciszej! Obudzisz Lottie – szepnęła i straciłaby przytomność, gdyby nie świadomość jego bliskości. – Szybko na dół! – warknął i sprowadził ją na parter, nie czekając na wyjaśnienia. – Co się stało? – spytał, patrząc jej w oczy. W przyćmionym świetle półpiętra wziął jej negliż za wieczorową sukienkę. Wzrok Mirandy powędrował za jego spojrzeniem. Miała ochotę zapaść się pod ziemię i pewnie zrobiłaby to, gdyby nie mocny uchwyt Simona. Analizował chłodnym okiem jej rozwichrzone włosy, białe ramiona, przebijające przez przezroczystą halkę kształty, niezłe nogi w nocnych pantoflach na wysokich obcasikach. Obejrzał sobie to wszystko dokładnie i pokręcił głową. – To chyba nie jest twoja wieczorowa sukienka? – spytał zaskakująco cichym głosem. – Włóż coś na siebie, bo się przeziębisz. – Właśnie... chciałam ją spalić – szepnęła resztkami sił. – Co chciałaś spalić? – Sukienkę. Jest na niej krew... tak, jak wtedy w pociągu, a teraz już nikt mi nie uwierzy... – Można i tak – odparł z ulgą. Puścił jej ramię i Miranda przysiadła skulona na najniższym stopniu schodów. Simon ruszył w stronę szatni, zdjął z wieszaka pierwsze z brzegu palto i rzucił je w jej stronę. – Lepiej włóż coś na siebie, bo trochę tu zimno. Była to jesionka Roberta, dość obszerna jak dla niej, ale niemal w sam raz, żeby się nią owinąć. – Gdzie ona jest? – spytał Simon. – W ogrodzie. Przy żywopłocie, tam gdzie rosną bzy... – odpowiedziała, wskazując wzrokiem w stronę okna bawialni. Simon oddalił się bez słowa. Słyszała, jak otwiera balkonowe drzwi, a potem na długo zapadła cisza. Oparła głowę o balustradę schodów i przymknęła oczy. Ogarnęła ją senność i apatia. To wszystko wydawało się jej zwariowanym snem, bo przecież takie rzeczy nie zdarzają się normalnym ludziom. Najwyżej podejrzanym typom, których fotografie trafiają na pierwsze strony niedzielnych brukowców. Pomyślała, że zaraz się zbudzi i z ulgą odetchnie po tym sennym koszmarze. Otworzyła oczy, lecz nie było to radosne przebudzenie, a Simon Lang z pewnością nie należał do świata nocnych urojeń. – Nie żyje. Co to za kobieta? – Friedel, nasza gosposia. Simon podniósł Mirandę i poprowadził ją do bawialni. Lampa nad stołem świeciła się dokładnie tak, jak wtedy, gdy wychodziła do ogrodu. Od tej chwili minęły już wieki, ale kolacja i sztućce trwały nie naruszone, a zegar wskazywał pięć po dziewiątej. Friedel wspomniała, że wróci przed dziewiątą, ale teraz leżała sztywna w ogrodzie, kilka metrów za okrytym zasłonami oknem bawialni. Mirandę znów przeszył dreszcz. Simon przysunął jej do ust szklankę. Przełknęła i zakrztusiła się ognistym płynem. – A więc, jak to było? – spytał, odczekawszy, aż dojdzie do siebie. – Zostałam sama – zaczęła, ważąc słowa. – Mademoiselle miała wychodne, a Robert zadzwonił i powiedział, że wróci późno. Potem telefonowała Stella. Powiedziała, że zjedzą kolację w klubie i prosiła, żebym dopilnowała Lottie, bo Friedel chce wyskoczyć gdzieś na dwie godziny. Ułożyłam do snu Lottie, Friedel przygotowała mi zimne dania i wyszła. – Kiedy to było? – Chyba kwadrans przed ósmą, ale nie potrafię dokładnie powiedzieć. Spojrzała na zegar. Pomyślała, że to nie mogło być zaledwie przed godziną z minutami. – A co wydarzyło się potem? – głos Simona przywołał ją do rzeczywistości. – Usłyszałam jakiś szmer na piętrze i pomyślałam, że to Lottie. Zawołałam, żeby wracała do łóżka i... – I co? – I przestraszyłam się. – Czego? – Sama nie wiem. Wydawało mi się, że ktoś mnie obserwuje. Właściwie... byłam tego pewna, choć trudno powiedzieć dlaczego. Wyszłam do hallu, ale tam nie było nikogo. Potem coś poruszyło się za oknem bawialni i pomyślałam, że to Wally. – Ten mały Wilkin? – Przyłapałam go wczoraj po południu, gdy zakradał się do naszego domu i ostrzegłam, że następnym razem spuszczę mu porządne lanie. Wyszłam do ogrodu i tam ją znalazłam. Miranda przerwała i wpiła dłonie w poręcze fotela. – Gdzie? – Pod kępą bzów przy wyrwie w żywopłocie. Przecież już to mówiłam! – Leżała na skraju trawnika. Czy przesuwałaś jej ciało? – Tak... zapomniałam o tym. Próbowałam ją podnieść. Myślałam, że to Stella. – Stella? Myślałaś, że to pani Melville? Dlaczego? – Leżała z twarzą do ziemi, głowę miała w cieniu i miała na sobie jej futro. Simon Lang milczał długo, spoglądając na Mirandę matowym wzrokiem. Znów uświadomiła sobie obecność zegara odmierzającego czas miarowym rytmem wskazówek. Odrzuciła palto Roberta, które zaczęło uwierać jej – A więc myślałaś, że to pani Melville – odezwał się Simon. – A co zrobiłaś, gdy przekonałaś się, że to nie ona? – Zostawiłam ciało, pobiegłam do domu i wykręciłam twój numer. – Dlaczego mój, a nie pogotowia albo pana Melville’a? – Nie wiem odparła znużonym głosem. – Może dlatego, że byłam w szoku i przyszedł mi do głowy twój numer. Nie wiem, naprawdę nie wiem, dlaczego... Simon przeniósł wzrok z Mirandy na stół. – Która mogła być wtedy godzina? Wtedy, gdy wyszłaś do ogrodu? – Nie mam pojęcia, nie patrzyłam na zegar. – W przybliżeniu? Zupa nie zajęła ci więcej niż pięć minut. Kiedy usłyszałaś ten szmer na piętrze? Miranda próbowała zebrać myśli. – Odłożyłam talerz na kredens, wzięłam z półmiska wędliny i sięgnęłam po sałatę. To było już po krokach, które przypisałam Lottie. – Powiedzmy, że to też trwało pięć minut. A co później? – Wyszłam do hallu i kazałam jej wracać do łóżka. – Potem znów usiadłaś przy stole, ale już nie tknęłaś jedzenia. Dlaczego? – Przecież mówiłam ci, że poczułam lęk i zaczęłam nadsłuchiwać. – Jak długo nadsłuchiwałaś? – Najwyżej pięć minut, ale to bardzo długo, gdy przeraża cię każdy dźwięk. – A więc była już ósma. Powiedzmy, pięć po ósmej. Do mnie zadzwoniłaś dokładnie o ósmej trzydzieści. A więc co robiłaś w ogrodzie? Dwadzieścia minut to bardzo długo, Mirando? Spojrzała na niego szklistym wzrokiem i znów poczuła ucisk w okolicach gardła. – Nic... Rozglądałam się za Wallym, stałam i czekałam, czy nie wypełznie gdzieś z krzaków. Potem słuchałam muzyki dochodzącej z domu państwa Leslie, aż do chwili gdy party się skończyło i zgasły światła. – A więc wiedziałaś, że w sąsiedztwie nie ma nikogo – powiedział Simon bardziej oznajmująco, niż pytająco. Miranda nie wyczuła tej różnicy w tonie jego głosu, ponieważ brandy zrobiło swoje i teraz czuła się rozluźniona. – Dokładnie tak, jak mówisz. Zmarzłam i postanowiłam obejść do końca ogród, a potem zamknąć się w domu i też słuchać radia do powrotu gospodarzy. Zrobiłam kilka kroków... A resztę już znasz. – Dwadzieścia minut to bardzo dużo czasu, Mirando. Zbyt dużo, jak na kilka kroków. Czy o niczym nie zapomniałaś? – O niczym – przytaknęła, czując zarazem, że się rumieni. Głupi, szczeniacki nawyk, którego nie potrafiła się pozbyć od lat mimo usilnych starań. – A więc przespacerowałaś się po ogrodzie? – Na chwilę przysiadłam, żeby przemyśleć pewne sprawy. – Jakie sprawy? – Moje prywatne. Simon wzruszył ramionami i puścił to mimo uszu. – Czy jesteś pewna, że w domu nie było nikogo oprócz ciebie i Lottie? – Przyjrzał się uważnie twarzy Mirandy i dodał: – Wcale nie byłaś tego pewna. Kto to mógł być? – Sama nie wiem – wydobyła z siebie drżącym głosem. – Wtedy, gdy dzwoniłam do ciebie, wydawało mi się, że ktoś w sypialni Stelli odkłada słuchawkę. Jak gdyby podsłuchiwał naszą rozmowę... – Kto? – Nie mam pojęcia. Byłam przerażona, pobiegłam do pokoju Lottie, zamknęłam się od wewnątrz, a potem przyjechałeś. – I nie słyszałaś, żeby ktoś wychodził z sypialni Stelli? – Skąd mogę wiedzieć? Ten ktoś mógł wyjść frontowymi, albo tylnymi drzwiami. Może i coś słyszałam, ale gdy zobaczyłam krew na mojej sukience, straciłam zupełnie głowę. – Że też właśnie do ciebie musiałam zadzwonić! – dodała z histerycznym śmiechem przechodzącym w łkanie. – Czy to szaleństwo nigdy się nie skończy? Pamiętasz, co powiedziałeś wtedy w pociągu? „Ktoś, kto zabił brygadiera, musi mieć na sobie ślady krwi”. Dokładnie, jak ja, wtedy i teraz! Wszystko pasuje? – Dość tego, Mirando! – uciął Simon. – Przepraszam, głupio to wyszło. – Więcej niż głupio – zbył ją cierpko. Wstał i przez chwilę patrzył na nią z góry, trzymając ręce w kieszeniach. – Idź na górę i włóż na siebie coś przyzwoitego. Muszę wykonać kilka telefonów i wkrótce będziemy mieli tu nieco gości. Zadadzą ci kilka pytań i jeśli mówisz prawdę, nie widzę powodu, żebyś ukrywała przed nimi sukienkę, w której znalazłaś ofiarę. Na twoim miejscu ubrałbym się zaraz w tę sukienkę. Czy nie wiesz pod jakim numerem znajdę majora Melville’a? Miranda nie odpowiedziała na pytanie. Poderwała się tak gwałtownie, że znów przewróciła krzesło, ale tym razem nawet nie zauważyła tego. – Jeśli mówię prawdę? – powtórzyła. – A niby dlaczego miałabym kłamać? – Wcale tak nie twierdzę. Pytam tylko, gdzie jest w tej chwili major Melville. – Nie wiem. Stella wspominała coś o klubie oficerskim. Simon wyszedł z pokoju, a Miranda podniosła przewrócone krzesło. Jej serce biło jak młot, a w uszach brzmiały słowa Simona: Dwadzieścia minut to bardzo długo, Mirando... Zastanawiała się, czy niewinni ludzie mogą zawisnąć na stryczku, i jak udowodnić niewinność, jeśli fakty świadczą przeciw niej? Znała z lektur przypadki, gdy osoby odnajdujące zwłoki, w panice je ukrywały, bądź zacierały ślady, a potem lądowały na ławie oskarżonych. Zawsze traktowała z pogardą histeryków lękających się wykręcić numer najbliższego komisariatu. Teraz przyszło jej na myśl, że ci histerycy mogli kierować się zdrowym rozsądkiem. Zdrowszym niż Mirandy Brand, wzywającej po obywatelsku policję w osobie Simona Langa. Czy nie powinna raczej siedzieć cicho, wyprać sukienkę i udawać, że nie ma o całej sprawie bladego pojęcia? Rozdział 12 Nazajutrz Miranda obudziła się z migreną i psychicznym kacem. Spojrzała na budzik i pomyślała z nadzieją, że to dopiero 22.50, ale sączące się przez zasłony światło dnia przekonało ją, że jest w błędzie. Dochodziła jedenasta i trzeba było opuścić zacisze pościeli. Wstała i ruszyła niepewnym krokiem do łazienki. Odkręciła krany z zimną i ciepłą wodą i przemyła twarz nad umywalką. Lustro odbijało zaczerwienione z niewyspania oczy, w głowie biły dzwony, a mózg pracował na zwolnionych obrotach. Ubierając się, próbowała zrekonstruować wydarzenia ostatniego wieczoru. Friedel Schultz nie żyje... Ktoś zabił ją pogrzebaczem do pieca z domowej kotłowni... Może chciał ją tylko ogłuszyć, ale w ciemności trafił w skroń... Sprawcy sprzyjała pogoda. Wieczorem zerwał się wiatr, a przed północą przeszła krótka ulewa. Deszcz rozmył ślady na ścieżce i przy kępie bzu. Jeśli nawet jakieś pozostały, ona sama je zatarła, przesuwając ciało Friedel z miejsca zbrodni. Przesłuchanie trwało ponad godzinę. Pytania zadawali Simon Lang, siwy mężczyzna, którego pamiętała jeszcze ze stacji Charlottenburg i ktoś trzeci, kogo przypominała sobie jak przez mgłę. Ten ktoś chyba przesłuchiwał Stellę i Mademoiselle w berlińskim hotelu. Był też lekarz i dwóch sanitariuszy, którzy wynieśli na noszach zwłoki Friedel. Do tego kilka osób z aparatami i lampami błyskowymi. Byli zawiedzeni, bo przed ich przybyciem lunął deszcz, zatarł ślady i mogli najwyżej sfotografować Friedel leżącą na skraju trawnika – dokładnie tam, gdzie ją zostawiła. Simonowi nie udało się dodzwonić do Roberta i Stelli. Wrócili do domu osobno. Stella po dziesiątej, Robert godzinę później. Mademoiselle pojawiła się pół godziny przed północą. Była w kinie przy Reichkanzler Platz, a po wieczornym seansie, pokrzepiwszy się filiżanką kawy i biszkoptem, wracała pieszo do domu. Wszyscy trafiali kolejno na scenę godną filmowego horroru. Ostre światło, stół z nie dojedzoną przez Mirandę kolacją, ona sama przepytywana przez trzech mężczyzn. Najgorzej miała Stella. Weszła do domu dokładnie w momencie, gdy wynoszono nosze ze zwłokami Friedel. Simon próbował załagodzić sytuację i wyjaśnić pani domu na osobności, co się wydarzyło. Nie słuchała go, wpatrzona w twarz martwej Friedel. – Moje futro! Dlaczego włożyła moje futro? Gdzie jest Randa? – wyrzucała z siebie Stella głosem przechodzącym w pisk. – Jestem tutaj! – zawołała Miranda. Uwolniła się jednym ruchem ręki od towarzyszącego jej siwego gliniarza i wpadła do hallu. – Pewnie wypożyczyła sobie twoje futro i chciała powiesić je w szatni, zanim wrócisz do domu. Wiesz, co przeżyłam, Stello, gdy znalazłam ją tam w ogrodzie? Poznałam twoje futro i pomyślałam, że to ciebie... – nie dokończyła, bo puenta była jasna. Stella wpatrywała się w Mirandę tak intensywnie, że nawet makijaż nie był w stanie zatuszować trupiej bladości jej twarzy. – Myślałaś, że to mnie...? – Też nie dokończyła, próbowała zrobić krok, ale zawirowała i padła bez zmysłów na podłogę. Po kilku minutach, które dla Mirandy trwały wieki, wniesiono Stellę do jej sypialni na piętrze. Dostała zastrzyk morfiny i zapadła w głęboki sen, ale dopiero po powrocie Roberta. Zamierzał popracować do późna w swoim biurze i zjeść kolację w oficerskiej kantynie, lecz jego przełożony wezwał go przed ósmą w pilnych służbowych sprawach. Zasiedzieli się kilka godzin, a potem Robert pożyczył wóz od kolegi z jednostki i pojechał nim do państwa Lawrence. Wysłuchał chłodno policyjnych relacji z nocnych zdarzeń, ale na widok przesłuchiwanej w bawialni Mirandy stracił cierpliwość. – Co chcecie od tej dziewczyny? Nie mogliście poczekać z tym do jutra? – rzucił stanowczo. Okrążył stół i objął ramieniem Mirandę, która uczepiła się jego palta i wybuchnęła niekontrolowanym płaczem. Robert obdarzył policjantów słowami, których nie używa się przy damach, po ojcowsku przytulił kuzynkę i poprowadził ją przez hali na piętro. W nie domkniętych drzwiach sypialni stała Stella. Jej platynowe włosy przyciemniały, przetarte wilgotnym ręcznikiem przez cucącego ją lekarza. Sina twarz zapowiadała kolejne omdlenie. Robert potrząsnął Mirandą i widząc, że sama trafi do swojego pokoju, wpadł do sypialni żony. Objął Stellę, lekarz przymknął drzwi, a przebudzona Lottie zaczęła głośno domagać się czegoś do picia. Miranda musiała znów wziąć się w garść. Weszła do dziecięcej sypialni, przetarła dłonią rozgorączkowane policzki Lottie, podniosła z podłogi nakręcanego misia, pogłaskała czoło dziewczynki i ruszyła znów na parter. Ekipa wyniosła się, ale niezawodny Simon Lang trwał na posterunku. Służbę umilał sobie pasjansem stawianym talią miniaturowych kart, które roztrzepana Lottie musiała zostawić na okiennym parapecie. Ułożył z namysłem królową karo na treflowym królu i spojrzał na Mirandę. – Czegoś nam tu brak – powiedział jakby do siebie. – Co cię tu sprowadziło? Twój kuzyn miał rację. Przesadziliśmy trochę z tym nocnym przesłuchaniem. – Sama nie wiem, czemu tu jestem – odparła, siadając na krześle i podpierając wspartymi o stół rękami skołowaną głowę. – I tak nie zasnę. Mademoiselle jeszcze nie wróciła i ktoś musi otworzyć jej drzwi. – I ktoś to zrobi. Obawiam się, że posiedzę tutaj aż do powrotu tej pani. – Po co? – Policyjna rutyna. Muszę zapytać, gdzie była, co robiła? Zwykłe formalności. – Nie możesz przesłuchać jej jutro rano? Simon namyślił się i przełożył trójkę trefl. – Jutro mogłaby opowiedzieć mi całkiem inną wersję – odparł. Miranda wstała, podeszła do kredensu i powróciła do stołu z napełnioną szklanką. – Zawsze rozcieńczasz whisky lemoniadą? – spytał obojętnym tonem Simon. – Nie zawsze. A jeśli chcesz wiedzieć, nie zawsze popijam w środku nocy. Robert mówi, że czasami stawia to na nogi. – Mam inne zdanie, więc odłóż to i strzel sobie ciepłe mleko albo mocną kawę. Nie posłuchała jego rady. Demonstracyjnie wysączyła trunek, skrzywiła się i dopiero wtedy odłożyła szklaneczkę. – Gdzie są twoi ludzie? – spytała. – Poszli sobie. – A Friedel? – Też poszła sobie. Na zawsze, Mirando. – Nazywam się Brand. – Przepraszam, ale zdążyłem się przyzwyczaić do twojego imienia – odparł z zakłopotaniem Lang. – A teraz do rzeczy. Kto ci przedstawił brygadiera? Pytanie było tak niespodziewane, że przez chwilę nie rozumiała, o co mu chodzi. Simon zapomniał o pasjansie i wpatrywał się w nią czujnym wzrokiem. – Nie pamiętam... Chyba Robert... a może Stella. Nie, to musiał być pułkownik Leslie. Wiem, że to było w wagonie restauracyjnym do Hook. Brindley siedział naprzeciw państwa Leslie i obok mnie. Stoliki były czteroosobowe, więc przysiadłam się do nich, bo przy naszym siedzieli Robert, Stella, Mademoiselle i Lottie. – Czy twoim zdaniem państwo Leslie znali już wcześniej brygadiera, czy poznali go w pociągu? – Trudno powiedzieć. Ci wojskowi mają tylu wspólnych znajomych i tyle wspólnych wspomnień, że zawsze przypominają szkolną paczkę. Ale pani Leslie musiała znać wcześniej brygadiera, bo wspomniała, że Stella... – Miranda urwała w pół słowa. – Przepraszam, coś mi się pokręciło... – Co ci się pokręciło? – Nic. Pomyliłam brygadiera z Johnnym. – Z Johnnym? A kto to taki? – spytał cierpliwie Simon. – Johnny Radley, pierwszy mąż Stelli. Zginął rod Tobrukiem. – Miranda uświadomiła sobie, że relacjonuje Simonowi intymną rozmowę z Norą na Kurfurstendamm. Może sprawiła to whisky, a może musiała się wygadać, żeby odpędzić wspomnienie zwłok Friedel w zalanym księżycową poświatą ogrodzie i zrzucić z barków ciężar jej bezwładnego, holowanego na trawnik ciała? Simon słuchał uważnie, nie odwracając teraz wzroku od stawianego pasjansa. Przestawiał ostrożnie i z namysłem karty, a gdy skończył, złożył je szybkim ruchem w talię, pokręcił głową i mruknął, że zabrakło mu dwójki. Z hallu dobiegły głosy i do jadalni weszli Robert i lekarz. Pierwszy z nich zignorował Simona i głosem zdradzającym poirytowanie spytał Mirandę, dlaczego jeszcze nie śpi. – Czekałam na Mademoiselle – odpowiedziała wyczerpana. – Co ze Stellą? – Śpi – rzucił Robert. – Ty też powinnaś już dawno pójść w jej ślady. Panem Langiem i Mademoiselle zajmę się sam. Czy mógłby pan dać mojej kuzynce coś lekkiego na sen? – zwrócił się do lekarza. – Może raczej na kaca – wtrącił obojętnie Lang. – O czym pan, do diabła, mówi? – warknął Robert. – O tym, że środki nasenne bywają szkodliwe dla młodych dam, które przez ostatnie kilka godzin wlały w siebie prawie pół litra. Doktor puścił to mimo uszu i podał Mirandzie dwie tabletki aspiryny. Posłusznie je połknęła i wstała. – Zaprowadzę cię do pokoju, Mirando. – Robert wziął ją pod ramię. – Wszystko w porządku, Robercie – odparła niezbyt pewnie. Spostrzegła, że Simon również wstaje z krzesła i przygląda się jej uważnie. Nigdy w życiu nie widziała tak uważnego, a równocześnie nieprzeniknionego spojrzenia. Czy zupełnie nieprzeniknionego? Za matową szybą wyczuła coś w rodzaju zainteresowania, a może i ukrywanej złości. Uwolniła delikatnie ramię z uścisku Roberta i wycofała się z jadalni. Poszła do sypialni, ale zamiast się położyć, czuwała z głową wspartą na rękach. Słyszała dobiegające z jadalni głosy, słyszała otwierane drzwi, słyszała lawinę słów wypowiadanych na pewno przez Mademoiselle. Trudno było je zrozumieć, bo składnia była angielska, ale wymowa przypominała mieszaninę niemieckiego i francuskiego, co często się zdarza Szwajcarom, gdy będąc w obcych krajach wpadną w złość. Miranda słuchała tej paplaniny z zakłopotaniem. Uświadomiła sobie, że Mademoiselle wywołuje w niej równie nieprzychylne uczucia, jak koty w sercu cioci Hetty. Już sam zapach kminku miażdżonego pożółkłymi zębami wzbudzał odrazę. Mademoiselle towarzyszyła wiernie Stelli i Lottie od trzech lat. Melville’owie zatrudnili ją, gdy mała skończyła piąty rok i był to trafny wybór. Panna Beljame z wojskową dokładnością dbała o panienkę, o dom, rzadko kiedy prosiła o wychodne, a o niezbyt wygórowanym jak na jej kwalifikacje wynagrodzeniu nigdy nie wspomniała słowem. Stella często mówiła, że bez Mademoiselle nie potrafiłaby prowadzić domu i błogosławiła dzień, w którym znalazła tej klasy guwernantkę. Mirandzie przypomniały się jej własne, nie tak odległe czasy. Przed trzema laty skończyła szkołę średnią i waletując w żeńskim akademiku, rozglądała się za pracą. Zatrudniła się w agencji modelek, a niewysokie, ale stałe wynagrodzenie pozwoliło jej wynająć garsonierę do spółki ze studiującą zaocznie rówieśnicą. Z Melville’ami, nie mówiąc o Mademoiselle, miała bardzo luźny kontakt do dnia, gdy po zaproszeniu na wakacje w Berlinie spotkała ich na stacji przy Liverpool Street. Dziwne, że od razu poczuła antypatię do tej maskującej staropanieństwo czarną farbą do włosów, pachnącej kminkiem szwajcarskiej sekutnicy. Antypatia przeszła szybko w odrazę potęgowaną teraz dobiegającym z jadalni butnym szwargotem. Na szczęście Mademoiselle udała się do sypialni, a wkrótce potem jadalnię opuścili Robert, lekarz i Simon Lang. Miranda nie słyszała, o czym mówią, Je zmęczony i niepewny głos Roberta nakładał się na łagodzący ton doktora i słowa Simona matowe, jak jego twarz. Dochodziła druga w nocy. Miranda zrzuciła jeszcze raz seledynową sukienkę poplamioną krwią Friedel i zapadła w niespokojny półsen. Gdy po przebudzeniu zeszła na parter, stwierdziła, że lampy już się nie palą, więc chyba jest już dzień. Usłyszała dobiegający z bawialni głos Stelli. Już miała wejść, ale zatrzymał ją dochodzący z półpiętra odgłos szybkich kroków. Zobaczyła panią Leslie w wyjściowym kapelusiku i w roboczych rękawiczkach, trzymającą małą paczuszkę. Nora zatrzymała się na widok Mirandy w pół kroku. – Przepraszam, ale powiedziano mi, że jeszcze spisz. Pewnie nawet nie zjadłaś śniadania? Czeka na ciebie. Pomagałam spakować się waszej guwernantce. – Mademoiselle się wyprowadza? – spytała Miranda, próbując zebrać myśli w obolałej głowie. – Chyba żartujesz. Przeprowadzamy Lottie do domu państwa Lawrence, zanim wasze sprawy się nie ułożą. Katy Lawrence dzwoniła do mnie dziś rano i zleciła mi całą akcję. Zakazała, mi budzić ciebie i Stellę, więc weszłam od ogrodu i już ustaliłam wszystko z Robertem. Sama przyznasz, że to nie jest teraz miejsce dla waszej małej. Mademoiselle zostaje u was i będzie dojeżdżać do Lottie na rowerze. To tylko kilka kroków. – A z kim rozmawia Stella? – spytała Miranda, niewiele z tego rozumiejąc. – Z kapitanem Langiem, a może z którymś z tych miejscowych przebranych za policję gestapowców – odparła cierpko pani Leslie. – Od rana nie dają nam spokoju. Przesłuchiwali mnie i Roberta, nie pozwalając nam nawet zjeść śniadania. Nawet pokojówce i lokajowi nie przepuścili! Zażądali pełnej listy naszych wczorajszych gości i pytali, w jakiej kolejności przyjeżdżali. Czysty faszyzm! Powiem kucharce, że już wstałaś, i zaraz przyniesie ci śniadanie do jadalni. – Nie jestem głodna – powiedziała Miranda, tłumiąc złość. – Chyba żartujesz! Musisz zaraz coś zjeść i napić się kawy. Wyglądasz jak trzy ćwierci do śmierci lub jeszcze gorzej. Miranda zdobyła się na uśmiech, a rozpromieniona własnym aforyzmem pani Leslie udała się do kuchni, aby popastwić się nad Frau Herbach. – Zwariowana baba – oświadczyła po powrocie. – Mówi, że zwalnia się, bo nie chce być kolejną ofiarą. Boże, co za naród! Wypij kawę, a ja zajmę się bagażami. – Czy Lottie jest już u państwa Lawrence? – spytała przez ramię Miranda, idąc do jadalni za Frau Herbach niosącą tacę w drżących dłoniach. – Nie, jest u nas – odparła Nora. – Bawi się z tym piegowatym diabłem, który umilał nam życie w pociągu. Katy Lawrence wpadnie po nią później. Trzymaj się, Mirando, bo na mnie już czas. Odmaszerowała, pozostawiając Mirandę sam na sam ze śniadaniem. Ktoś zapomniał wyłączyć ogrzewanie w jadalni. Słońce grzało i pokój przypominał teraz cieplarnię. Miranda otworzyła okno i usłyszała, że przez otwarte okno sąsiedniej bawialni dobiega głos Stelli. Głos, który nagle się załamał i przeszedł w płacz. – Wiem... Wiem, że zachowałam się jak idiotka! Co w tym dziwnego? Przecież poznali się w Egipcie, a potem pisała do niego. Czemu miałam udawać, że nic o tym nie wiem? Simon Lang spytał o coś tak cicho, że Mirandzie nie udało się podsłuchać jego słów, ale Stella wyrzucała je z siebie, jak karabin maszynowy: – Pani Marson? Oczywiście, że też była u Lawerence’ów. Byłyśmy tam wszystkie. Żartowałyśmy, że Sally – pani Page – jest słomianą wdową, bo jej mąż popija pewnie z amerykańskimi towarzyszami broni w ich sektorze. Potem pani Bradley zaprosiła Sally na kolację, a ta ślicznotka powiedziała, że już ktoś ją dzisiaj zaprosił. Pani Bradley powiedziała, że wcale się temu komuś nie dziwi, a potem zadzwonił mój mąż i powiedział, że nie wróci na kolację, bo coś go zatrzymało, a ja... Stella nie dokończyła zdania, ale po chwili kontynuowała monolog opanowanym głosem: – Nie ciągnęło mnie do domu, bo są chwile, gdy człowiek chce być sam i przemyśleć sobie pewne sprawy. Miranda to miła dziewczyna, ale nie ona była mi wtedy potrzebna. Wsiadłam do samochodu, wysiadłam z wozu przed tym olimpijskim basenem i przechadzałam się nad brzegiem. Potem zadzwoniłam do biura Roberta, a jeszcze potem wpadłam do oficerskiego klubu. Nie było go ani tu, ani tam... Simon Lang pewnie podszedł do okna, bo tym razem Miranda wyraźnie usłyszała jego pytanie: – Kiedy to było? – Około wpół do ósmej. – Około czy dokładnie? – Dokładnie. Spojrzałam na zegarek, odkładając słuchawkę. Była siódma trzydzieści sześć. – A co potem? – Potem wsiadłam do samochodu i pojechałam pod dom państwa Page – odparła Stella, pokrywając zakłopotanie podniesionym głosem. – Zaparkowałam w ustronnym miejscu, z którego widziałam, jak Sally opuszcza dom i wsiada do taksówki. Próbowałam jechać za taksówką, ale zgubiłam ją na ulicznych światłach. – Jak długo stała pani pod ich domem? – spytał Simon obojętnie, jakby chodziło o przedwczorajszą prognozę pogody. Zabrzmiało to dyskretnie, ale skutecznie, bo Stella przeszła z monologu na krótkie odpowiedzi. – Minutę, może dwie... To niespełna mila od klubu, więc pewnie było po w pół do ósmej. – Pani Page była na kolacji u państwa Leslie i musiała dojechać tam co najmniej dziesięć minut przed ósmą. – Oczywiście, że tak. Znów mówię bzdury... – Zostawmy to. Co robiła pani po zgubieniu jej taksówki? – Zatrzymałam wóz w bocznej uliczce i rozmyślałam. – Jak długo? – Nie wiem. W takich sytuacjach czas płynie szybko. Może godzinę, może dwie... Kto to policzy? Poczułam głód, wpadłam pokrzepić się w jakimś nocnym barze i przyjechałam do domu. Co było potem, wie pan dobrze. – Wiem – odparł Simon. – Czy przypadkiem między wyjściem z klubu a godziną ósmą nie spotkała pani kogoś znajomego? – Nie – odpowiedziała Stella znużonym głosem. – Niestety nie, i moje alibi jest kiepskie, kapitanie Lang... – Alibi? – Chciałam tylko wiedzieć, czy Robert też się o tym dowie? – Najwyżej od pani – mruknął Simon. – Może zresztą byłby to niezły pomysł – dodał pojednawczo. – Wykluczone! – rzuciła ostro Stella. – Pytał mnie dziś rano, jak spędziłam wieczór i powiedziałam mu, że wpadłam dla rozrywki na kolację do typowej niemieckiej restauracji. Sama nie wiem, dlaczego to panu mówię? – Bo i tak by się o tym dowiedział – pomyślała podsłuchująca rozmowę Miranda. – Choćby od pańskich szpiclów, kapitanie Simonie Lang. Oparła się o parapet i spojrzała na zalany wiosennym słońcem trawnik. Nocna ulewa sponiewierała wiśniowe drzewka, ale pokrywające trawnik blade płatki zdążyły już zastąpić świeże pączki na gałązkach. Ogród wyglądał wiosennie, świeżo i zacisznie. Kto by pomyślał, że przed kilkoma godzinami na słonecznym trawniku leżały zwłoki uśmierconej pogrzebaczem kobiety? Mademoiselle wyjechała przez tylną furtkę na ulicę, spostrzegła w oknie Mirandę i nie zsiadając z roweru, spytała, czy odespała ostatnią noc. Ona sama nawet nie zmrużyła oka i wciąż myśli o tej nieszczęsnej kobiecie. Rzecz jasna, zrobili to Sowieci. To za ich sprawą ciągle ktoś tu ginie lub znika, nawet wczoraj usłyszała coś o tym z kompetentnych ust. Stella wychyliła się z okna bawialni i spytała Mademoiselle, czy trafi do domu państwa Lawrence. Guwernantka przytaknęła i powiedziała, że byłaby tam już dawno, gdyby nie ci głupi żandarmi zasypujący ją od rana równie głupimi pytaniami. Z impetem nacisnęła pedały i ruszyła w równym tempie jak doświadczona cyklistka. – Myślałam, że jeszcze śpisz, Rando – zawołała Stella. – Jak się czujesz? – Koszmarnie! Tobie pewnie też przydałaby się kawa, więc chodź tu szybko. – Nie mogę – powiedziała Stella pozornie wesołym głosem – Trwa przesłuchanie trzeciego stopnia i walczę o życie. – Czyżby ci głupi żandarmi zasypywali cię nadal równie głupimi pytaniami? – spytała głośno Miranda, naśladując wymowę Mademoiselle. – Chyba żartujesz, Mirando! – usłyszała odpowiedź, a po niej śmiech Simona Langa. Okno bawialni zamknęło się gwałtownie. Nalała sobie kawy, ale tym razem sączyła ją powoli, starając się wyjaśnić sobie pewne sprawy. – A więc podejrzana Miranda Brand zatarła część dowodów rzeczowych zamiast zatelefonować od razu na policję. Działała w afekcie, co może, ale nie musi, świadczyć na jej korzyść. – Miranda próbowała wejść w położenie prowadzących śledztwo i przewidzieć ich rozumowanie. – Działała w stanie podniecenia. Gdy zrzuciła z siebie poplamioną krwią sukienkę, była noc. Ale teraz jest dzień, więc czemu znów nawija o dowodach rzeczowych czy poszlakowych? Może dlatego, że jest niepoczytalna? Może zabija nocą obcych ludzi, ot tak, dla zabawy, jak Mr Hyde? Przecież nawet najgłupszy sędzia śledczy nie poszedłby tym tropem. Ale jeśli nikt w to nie uwierzy, czego właściwie się obawia? Czego, a może kogo? – Simon Lang! – podpowiedziane myślą imię i nazwisko padły tak donośnie, jakby wymówił je ktoś za jej plecami. Miranda pomyślała, że ten człowiek mógł podejrzewać ją o motywy pozbycia się brygadiera i Friedel. Motywy niejasne, ale nie dające się wykluczyć, bo przecież w przeciwnym razie nie marnowałby czasu na nocne rozmowy. A jeśli tak sądził, musiał istnieć jakiś związek między brygadierem Brindleyem, Frau Friedel i Mirandą Brand. Usłyszała dobiegające z bawialni kroki. Stella weszła na piętro i po chwili zatrzasnęła gwałtownie drzwi sypialni. Miranda odstawiła filiżankę i weszła desperacko do bawialni. Simon Lang stał przy oknie i wpatrywał się w ogród. Odwrócił się, obdarzył Mirandę w miarę przyjaznym spojrzeniem i znów skupił uwagę na ogrodzie. Zapomniała, co właściwie chciała mu powiedzieć. Podeszła do okna i przez chwilę towarzyszyła mu w kontemplacji ogrodu, przywołując w pamięci jego nocny obraz. Chyba oboje pomyśleli o tym samym, bo nagle zacytował: „Dzień dzisiaj jasny, byle do wieczora...” – „A gdy noc przyjdzie, nam do domu pora” – dopowiedziała, jak przy tablicy. Simon zapomniał na chwilę o ogrodzie i spojrzał na nią zaciekawionym wzrokiem. – Taki ładny ogród, taki zaciszny dom – powiedziała, czując chłód. – Kto by pomyślał, że to mogło się tutaj zdarzyć? – Chyba zapomniałaś pierwszy wers tego wiersza – rzucił Simon. – Pamiętam: „Strzeż się, wędrowcze!” Teraz pamiętam, ale skąd mogłam wtedy wiedzieć? Simon zbył to milczeniem. Bawialnia i ogród trwały w niczym nie zmąconej przedpołudniowej ciszy. – Chciałam cię o coś zapytać – powiedziała Miranda, przerywając nieznośne milczenie. – Wiem, że mnie podejrzewasz. Wiem, że masz jakąś teorię wyjaśniającą, dlaczego mogłam zabić dwie osoby. Spojrzała mu w twarz, ale matowy wzrok Simona znów był nieprzejrzysty jak zasunięta okienna żaluzja. Nie odezwał się słowem i odbił jej spojrzenie. – Jakie mogłam mieć powody? – nie ustępowała – Przecież nawet ich nie znałam? – Wcale nie musiałaś ich znać. – To bez sensu. – Różnie bywa. Ludzie popełniają morderstwa z bardzo różnych przyczyn – powiedział po długim namyśle. – Kobiety przeważnie z dwóch, a czasem z ich połączenia. Wystarczy skojarzyć je i przetestować. – Dalej nic nie rozumiem. – A więc nie masz powodów do niepokoju. – Przecież brygadiera poznałam przed wejściem do pociągu. – A kto mówi, że było inaczej? – rzucił niespodziewanie Simon. – Więc sam widzisz. A co do Friedel, to zamieniłam z nią parę zdań. Simon zamyślił się, spojrzał w bok i powiedział cicho: – Ten, kto zabił brygadiera mógł znać go zaledwie od kilku godzin. – A Friedel? – To mogła być pomyłka – odparł i popatrzył na zegarek. – Na mnie już czas – dodał i ruszył w stronę drzwi. – Nie odpowiedziałeś na moje pytanie – zawołała Miranda, zatrzymując go w progu. – Tak, na to pytanie nie mam jeszcze odpowiedzi – przytaknął, patrząc z góry na jej palce uczepione jego rękawa. Uwolnił rękaw delikatnie, ale stanowczo, jak ktoś, kto strąca z siebie nachalne stworzonko, któremu nie chce wyrządzić szkody. Wyszedł z bawialni, dyskretnie przymykając drzwi. Miranda zatrzasnęła ostentacyjnie i tak przymknięte drzwi i pomknęła na piętro do Stelli. Rozdział 13 Stella zamknęła się na klucz. Miranda zapukała delikatnie, a potem nacisnęła klamkę. – Kto tam? – zadźwięczał ostry głos, niezbyt przypominający Stellę. – To ja. Chciałam tylko zapytać, jak się czujesz. Zgrzytnął klucz i drzwi się uchyliły. – Przepraszam, że nie dosłyszałam pukania – powiedziała Stella. – Czy kapitan Lang już się wyniósł? Miranda przytaknęła, a Stella usiadła przy toaletce i bezcelowo przebierała palcami we flakonikach, pędzelkach i tuszach. Ujrzała jej odbicie w lustrze i stwierdziła z przerażeniem, jak bardzo Stella się postarzała. Żółta skóra, worki pod oczami. Stella pewnie też dostrzegła badawcze spojrzenie kuzynki, bo szybko poderwała się z taboretu, rozlewając w panice płyn kosmetyczny. Miranda podbiegła do Stelli i objęła ją ramionami. – Co ci jest, Stel? Czy coś się stało? – Boję się, Rando. Strasznie się boję! – wyszeptała Stella, patrząc nie tyle na Mirandę, co na własne odbicie w lustrze. Miranda szukała sensownych słów, żeby przekonać przerażoną kobietę, że Robert nigdy nie porzuci jej dla jakiejś Sally Page, ani dla innej, młodszej rywalki. – Czego się boisz, kochanie? – spytała, by skupić myśli. – Boję się, że następnym razem morderca już się nie pomyli – szepnęła Stella. – O czym ty mówisz? – spytała zaskoczona Miranda i instynktownie spojrzała za siebie. – Czy nie rozumiesz, że ten ktoś pomylił mnie z Friedel? – wybuchnęła Stella, zaciskając kurczowo dłonie na toaletce. Miranda chciała roześmiać się jej w twarz, ale nagle przypomniała sobie niedawną rozmowę z Simonem i odechciało się jej żartów. Cały czas koncentrowała się na własnych przeżyciach, ale teraz spojrzała na to z innej perspektywy. – To mogła być pomyłka – zabrzmiały jej w uszach niedawno wypowiedziane przez Simona słowa. – Nonsens, Stello – powiedziała bez przekonania. – Nonsens? – rzuciła gniewnie Stella. – Była noc, a Friedel miała na sobie moje palto. Nawet mogłabyś nas pomylić w ciemności. Przecież ty wybierałaś się do państwa Leslie, a ja miałam wrócić do domu! Nic z tego nie rozumiesz, Rando? – Ale dlaczego ktoś miałby cię zabijać? Co z tego, że ta Friedel skorzystała ukradkiem z twojego futra? – Miranda próbowała przybrać rzeczowy ton, ale hipoteza Langa nie dawała jej spokoju. Simon wyglądał na człowieka, który wie, co mówi, lecz jaki miało to związek ze Stellą? Nie zabija się bez przyczyny. Wspominał wprawdzie coś o dwóch kobiecych motywach, ale nie określił ich konkretnie. Nienawiść? A kto mógł aż tak nienawidzieć Stelli, żeby chcieć usunąć ją z tego świata? Przez myśl przebiegły Mirandzie dwa nazwiska Nora Leslie i Sally Page... – Nie, to wykluczone! – powiedziała głośno. – Dla ciebie może tak, ale ja wiem, że ktoś chciał mnie zabić – zaprzeczyła drżącym głosem Stella. Miranda już niczego nie wykluczała, a Stella na szczęście nie mogła się domyślić, kogo dotyczyły jej podejrzenia: zalotnego, może trochę zabujanego w Robercie, przedwcześnie dojrzałego podlotka, czy twardej jak stal kobiety, która niejedno potrafiłaby opowiedzieć. Ale żeby miały aż zabijać? Simon posunął się w swych kombinacjach chyba za daleko, a zabójca Friedel kierował się zupełnie innymi motywami. Próbowała uspokoić Stellę, ale bez rezultatu. Niechęć do cudzoziemców i obcych krajów, zazdrość o Sally, świadomość dwóch kolejnych morderstw dokonanych praktycznie o krok od niej – wszystko to doprowadziło Stellę na skraj rozstroju nerwowego. – To miałam być ja – powtarzała, głucha na racjonalne argumenty Mirandy, która zniecierpliwiona, postanowiła zastosować terapię wstrząsową. – W porządku – powiedziała cichym głosem godnym Simona Langa. – Skoro upierasz się, że to ciebie miano sprzątnąć, pewnie kogoś o to podejrzewasz? Stella skinęła głową i szepnęła coś, czego Miranda nie była w stanie dosłyszeć. Nie potrafiła też dociec, gdzie patrzy w tej chwili Stella i dlaczego jej źrenice aż tak się zwęziły. – Jeśli masz na myśli Sally Page, możesz spać spokojnie – strzeliła na oślep. – Sally? – przerwała wyrwana z transu Stella. – Ach, ta mała Page... A cóż ona może mieć z tym wspólnego? – Nic – wyjaśniła pospiesznie Miranda. – Po prostu pytałam, kogo się tak boisz. Stella doprowadziła twarz do porządku, poprawiła makijaż przed lustrem i sięgając pewniejszą ręką po puder, powiedziała równie pewnym głosem: – Nikogo się nie boję. Po prostu ta kobieta miała na sobie moje palto. Zostawmy ten temat i porozmawiajmy o czymś innym. Pewnie wyglądam jak nocna zmora i wolałabym, żeby Robert nie zastał mnie po powrocie w takim stanie. – A gdzie się podziewa małżonek? – spytała żartobliwie Miranda, chcąc zmienić temat rozmowy. – Przez tę Friedel ma mnóstwo roboty, ale obiecał, że wpadnie na lunch. Zejdź na dół i sprawdź, czy kucharka zdążyła coś przygotować, bo od wczoraj biega po domu jak wariatka. Ciekawe, kiedy ci Niemcy wezmą się w garść? Wystarczy zadać im pytanie, i już rozklejają się i wpadają w histerię. Nie jestem dzisiaj w nastroju do takich scen, więc rzuć okiem, bo Robert będzie lada moment. Okazało się, że Robert jest już w domu i rozmawia w bawialni z państwem Marson. Mówili ściszonymi głosami, a gdy Miranda weszła do pokoju, przerwali rozmowę i poderwali się z krzeseł. Ich twarze pasowały do wybranych przez Stellę kremowo-zielonkawych zasłon, ale to było chyba wywołane zmęczeniem oczu złudzenie, bo gdy Miranda przyjrzała się uważniej całej trójce, spostrzegła, że zasłony są mimo wszystko barwniejsze niż twarze. – Ach, to ty Rando – powiedział Robert. – Myślałem, że to znów... – Nie dokończył i zaproponował Elzie Marson coś mocniejszego od sherry. – Sądzę, że każdemu z nas dobrze to zrobi – dodał. – Nie, dziękuję. Na nas już czas – odpowiedziała pani Marson. Miranda pomyślała, że twarz Elzy postarzała się przez ostatnie kilka dni. Zupełnie, jak twarz Stelli. Może nie tyle się postarzała, co nabrała niezbyt angielskiego kolorytu, pokrytego zresztą obfitym makijażem. Szminka, tusz i puder wyostrzały rysy, zamiast je tonować, a wszystko to – podobnie jak u Stelli – przypominało niepokój aktora, który boi się, czy nie zapomniał roli. Zastanawiała się przez moment, czy jej twarz też tak wygląda. – Czołem, Mirando – przerwał milczenie Harry Marson. – Aleśmy umoczyli – dodał po wojskowemu, dopijając jednym łykiem brandy. – Jak nie polizei to FBI. Wychodzi żandarmeria, wchodzi jakiś Sherlock Holmes z całą kupą Watsonów. Maglowali nas od bladego świtu. Do pełni szczęścia brakuje tylko NKWD, ale chłopcy też już są pewnie na tropie. – Przestań, Harry – powiedział delikatnie Robert. Harry zorientował się, że palnął gafę, wysączył resztki trunku, oznajmił błyskotliwie, że komu w de, temu ce i zaproponował Robertowi, że podrzuci go po południu do biura własnym wozem. – Będę gotowy o trzeciej. – No to zwijamy się, Elza! Wyszli przez drzwi do ogrodu, a stamtąd ruszyli do siebie skrótem przez ogród państwa Leslie. Stella zeszła na lunch zupełnie odmieniona. Była znów jak z żurnala i nikt by się nie domyślił, że jeszcze przed kilkoma minutami przypominała zaszczute zwierzątko. Teraz jej makijaż i fryzura były nienaganne, a tylko drżenie rąk i zaczerwienione oczy zdradzały niedawne przeżycia. Robert wybiegł z jadalni, przytulił ją czule w hallu, musnął jej policzek i wprowadził do pokoju. – Jesteś wielka – powiedział z aprobatą. Stella zarumieniła się i rozluźniła. Posłała mu ciepły uśmiech i znów była dawną panią domu. Tuż po trzeciej usłyszeli klakson. – To pewnie Harry – powiedział Robert. – Przykro mi Stello, ale coś się pogmatwało w wielkiej polityce i mamy pełne ręce roboty. Wrócę, gdy się uda, ale obawiam się, że nie przed ósmą. Rozchmurz się, bo burza minęła, a ja wkrótce zabiorę cię do Włoch w ramach zaległego urlopu. Co powiedziałabyś na Włochy, kochanie? – Szczerze mówiąc – odparła niby żartem – wolałabym dziesięć dni w pokojach gościnnych w Blackpool, a nawet na polu namiotowym w Butlin. Lepsza Anglia w garści, niż podejrzani cudzoziemcy w ogrodzie! Robert docenił żart i ucałował ją czule na pożegnanie. – Masz rację, Stello. Ja też wolałbym hodować nasze brytyjskie kury, niż uganiać się służbowym wozem po Berlinie. Obiecuję ci, że kiedyś, gdy zaoszczędzimy trochę grosza, wynajmiemy nie namiot, ale domek i będziesz mogła codziennie zajmować się ogródkiem i drobiem. – To brzmi bosko – roześmiała się Stella. – Ale dlaczego mielibyśmy go wynajmować, skoro mamy własne Mallow? – Obawiam się, kochanie, że zanim stać mnie będzie na utrzymanie Mallow, nasz rząd wykupi je za psie pieniądze i odda klasie pracującej oczywiście za „sprawiedliwy społecznie” czynsz. I tak cud, że Mallow nie poszło jeszcze pod młotek przy takich kosztach utrzymania. Klakson zatrąbił donośniej, a Robert jeszcze raz objął Stellę i przez chwilę trwali policzkiem w policzek. – Uważaj na nią, Rando – powiedział już w drzwiach. – To raczej ja powinnam uważać na Mirandę – zażartowała Stella. – Jest w samym oku cyklonu. – A więc obie uważajcie na siebie – powiedział pojednawczo Robert. Zwichrzył kasztanowe włosy Mirandy, ucałował ją po kuzynowsku i tyle go widziały. Jeszcze tego samego popołudnia Stellę przesłuchało dwóch oficerów. Pierwszym był pułkownik Cantrell, którego Marson porównał szyderczo do wiernego Watsona i którego pamiętała jeszcze z dworca Charlottenburg, drugim – ktoś z niemieckiej policji. Nie chcieli rozmawiać z Mirandą, więc wyszła do ogrodu i śledziła okna bawialni, przysiadłszy na piaskownicy Lottie. – Czemu znów niepokoją Stellę? – zastanawiała się. – Czyżby dlatego, że nie ma alibi? Przecież nie chciała popełnić samobójstwa pogrzebaczem? A może podejrzewają ją o bardziej wyrafinowany plan? Chciała się pozbyć Friedel, więc podsunęła jej pod pierwszym lepszym pozorem własne palto, sprzątnęła ją i ze sprawcy stała się potencjalną ofiarą. Równie głupie, ale bardziej przekonujące dla policji. Mogli tak myśleć, bo nie widzieli Stelli dziś rano w jej sypialni. Drżała ze strachu, jak ktoś, kto wie, że cudem uniknął śmierci. Tego nie podrobi nawet najlepszy aktor. Drżała i choć nadrabiała miną, musiała mieć swoje powody... Dialog, jaki Miranda toczyła z samą sobą, zdawał się nie mieć końca. Co rusz wyobraźnia podsuwała jej kolejne pytania i wątpliwości, na które nie potrafiła znaleźć odpowiedzi, choć bardzo chciała je poznać i uwolnić się wreszcie od męczącego koszmaru. – Pani Marson? Czyżby to jednak ona rozmawiała z Friedel przed windą w berlińskim hotelu? Gdzie właściwie była tej nocy i co robiła na sowieckim cmentarzu? Miranda westchnęła i zatęskniła za bezpieczną londyńską garsonierą przy Sloane Street. Pułkownik Cantrell i jego niemiecki partner wyszli po trzydziestu minutach. Przed piątą Stella zaproponowała Mirandzie przejażdżkę na olimpijską krytą pływalnię, gdzie Lottie i dzieci państwa Lawrence pobierały lekcje pływania. Stella nie wspomniała słowem o popołudniowej wizycie, ale jej rozbiegany wzrok i zaróżowione policzki zaniepokoiły Mirandę. Zamiast wspomnieć o niedawnych gościach, paplała podniecona o spotkaniu oficerskich żon w domu Lawrence’ów. – Żeby tylko starczyło nam benzyny – przypomniała sobie, hamując zaraz po wyjeździe z garażu. – Chyba wpadnę po zapasowy kanister! – Masz dwa w bagażniku – uspokoiła ją Miranda. – Przecież nie wybieramy się do Anglii? – Dzięki, Rando. W tam kraju nawet własny wóz staje się obcy. Pamiętasz, kiedy kupiliśmy tego grata? W 1950 roku, gdy Robert miał wreszcie osiąść w Anglii. Pojechaliśmy nim do Dorset. Proste drogi, eleganckie żywopłoty. Boże, jak ja nie znoszę tych autobahnów i prawostronnego ruchu, gdzie każdy się pogubi! – Nie jest tak źle, Stello. Wasz grat ma jeszcze przed sobą długie życie. Przejechał dokładnie 17332 mil i chyba wytrzyma zjazd na autobahn i jeszcze dowiezie was do Dorset. – Jeśli w ogóle tam pojedzie – rzuciła sceptycznie Stella. – Może wylądować na Malajach, przemalowany na zwiadowczego dżipa. Wschodnia brama olimpijskiego stadionu, goszczącego niegdyś sportowców całego świata i młodzież przodującej rasy, prowadziła na krętą aleję. Serpentyna wiła się wokół stadionu między porośniętymi świeżą trawą boiskami i docierała do kompleksu budynków, z których jeden był chyba krytą pływalnią. Stella zaparkowała i weszły po kamiennych stopniach na teren otwartego basenu, w dwóch trzecich pogrążonego w mroku. Woda w otwartym basenie była cuchnąca i mętna, ale wejścia na krytą pływalnię broniły mężnie dwa spiżowe byki brodzące w spiżowej wodzie. Ich twórcy nie narzekali na brak materiału. Miranda i Stella sforsowały byki i w pierwszej chwili omal nie udusiły się od ciepła i pary. Temperatura pływalni odbiegała mocno od chłodnego berlińskiego wieczoru, ale przetrwały trzy kwadranse w towarzystwie pani Lawrence śledzącej uważnie pływackie postępy własnej i cudzej dzieciarni. Nagrodą było zaproszenie na skromny damski drink. Tak szybki, że Stella na pewno zdąży nawet ułożyć do snu Lottie. Państwo Lawrence mieszkali blisko stadionu, więc dojechali tam przed siódmą. Katy Lawrence przejęła obowiązki Mademoiselle i zapędziwszy dzieciaki do kolacji, przeprosiła za nieobecność męża. – Nieszczęśnik pracuje od świtu do zmroku – wyjaśniła, rozlewając sherry. – Wszystko przez tę politykę. George mówi, że sprawy idą w dobrym kierunku, ale ja wiem swoje. Wezwano ich na pilną konferencję – nazywają to teraz briefing. Mowę ma wygłosić Toddy Pilcher z Kwatery Głównej. Poznałam go kiedyś. Nadęty ważniak. George wspominał mi, że ten Pilcher ma mieć jutro publiczny wykład i że zażyczył sobie projektor i zasunięte rolety. Chyba powariowali! Zupełnie jak w szkole! To chyba dzwonek. Pewnie Monika Bradley z zaopatrzeniem dla naszej oficerskiej spółdzielni! Przybyszem okazała się jednak Sally Page, wpuszczona przez kamerdynera w białej liberii. Sally nie przypominała tym razem polnej różyczki, a Mirandzie przypomniała się Stella i Elza Marson. Ale twarz Sally nie zestarzała się, lecz przypominała wystraszone oblicze lękliwego, wyrwanego ze snu dziecka. Nawet oczy o barwie niezapominajek trwożliwie wodziły po pokoju. Wyjąkała, że strasznie przeprasza i że nie może jutro pełnić dyżuru w spółdzielni oficerskiej, a nadrobiła to w ubiegłym tygodniu z Esme Caroll. Pani Lawrence przyjęła to wyrozumiale i zaproponowała jej kieliszek sherry, ale Sally zamiast docenić wiśniówkę, zaprosiła Stellę i Mirandę do swojego domu. – Może wpadłybyście do nas? – zapytała przymilnym tonem. – Andy też się ucieszy, bo chce wam pokazać zdjęcia, które niedawno mi zrobił. Poradzicie mi, jak pomalować nasze mieszkanie, bo o państwa kolorach, pani Melville, krążą już legendy. Miranda spostrzegła nagłą bladość na twarzy Stelii i usłyszała jej metaliczny głos: – Panna Brand chętnie odwiedzi dziś panią, ale w moim wieku ma się już domowe obowiązki. Sally przyjęła odpowiedź z właściwą swojej inteligencji dobrą wiarą i ucieszona, że będzie gościć Mirandę, przeszła spokojnie na zabójstwo Friedel. Stella nie podtrzymała konwersacji, wstała, przeprosiła wszystkich i powiedziała, że chce ułożyć do snu Lottie. Miranda próbowała rozpaczliwie skierować rozmowę na neutralny grunt, ale pani Lawrence preferowała zdecydowanie temat Frau Friedel. – Przesłuchiwano nas przez cały ranek – powiedziała Sally, – Sami cywile. Ten uroczy Lang, a z nim jakiś miejscowy milczek przebrany w garnitur. Ciemnowłosy, nawet dość przystojny. Chcieli wiedzieć, co robiliśmy ostatniej nocy. Prosili o szczere odpowiedzi. Pewnie sądzą, że ulubionym zajęciem Anglików jest mordowanie niemieckich pokojówek pogrzebaczami! Trochę się im nie dziwię, skoro tak łatwo trafić teraz do tego kraju z podrobionym paszportem... – Choćby nasza kucharka – kontynuowała Sally. – Mówi, że ma na imię Sonia, i przysięgłabym, że jest sowieckim szpiegiem. Nosi przydziałowe buciory i chyba nigdy się nie myje. Skierowano ją do nas jako kucharkę, ale nie potrafi nawet ugotować ziemniaków. Gdy ją spytałam, co właściwie umie przyrządzić, powiedziała, że nie zna się na angielskiej kuchni. „A więc proszę podać nam jakieś niemieckie danie’”, poprosiłam, bo sama lubię egzotyczne potrawy. Okazało się, że ta niemiecka kuchnia jest jeszcze gorsza niż nasza. Tłuczone ziemniaki i mnóstwo tłuszczu. Ładna mi egzotyka! Miranda uszczęśliwiona, że zabójstwo Friedel zeszło chwilowo z wokandy, próbowała kontynuować kulinarny wątek. – Wszystko lepsze, niż obieranie ziemniaków i mycie zatłuszczonych talerzy. Pani Lawrence nie miała jednak ochoty pozostać przy tematyce gospodarskiej. – O co was pytano, Sally? – zaciekawiła się. – Czy o coś konkretnego? – Zadawali dość pospolite pytania. Czy ktoś nie widział tej nocy kogoś obcego, czy nie słyszał czegoś podejrzanego... Takie tam przepytywanki. Oczywiście, sprawdzali nasze alibi. Ten Simon Lang wspomniał, że dobre alibi przyda się każdemu z nas. – Każdemu? – spytała ze zdziwieniem pani Lawrence. – Przecież Andy jadł kolację w amerykańskim sektorze? – Miał ją tam zjeść – wyjaśniła niepewnym głosem Sally. – Wiem, że to brzmi głupio, ale wyszło coś nie tak, więc wrócił i poszedł spać. – A więc jego alibi nie jest aż tak mocne? – Jest słabe, jak i moje – przytaknęła z bólem Sally. Miranda pomyślała, że ta słodka idiotka byłaby lepsza w sądzie jako świadek. Ale naczytała się kryminałów i pewnie marzy o roli oskarżonej w głośnym procesie o morderstwo. Tam by dopiero zadała szyku swoją niewinną buzią. – Z Andym nie ma tak źle – wyjaśniła Sally. – Gdy wrócił do domu, nie mógł uruchomić windy. Zadzwonił do dozorczyni, a ta podesłała mu męża. Oboje starsi i strasznie zacni ludzie. Wjechali na górę, Andy zaprosił staruszka na piwo i przypadkiem spojrzał na zegar w naszej jadalni. Pamięta to dobrze, bo nawet powiedział temu panu Hubbe, że rozminął się ze mną o kwadrans i będzie musiał sam przygotować sobie kolację. – A co z twoim alibi, Sally? – spytała pani Lawrence, przerywając potok paplaniny. – Też jest dobre. Przyjechałam do państwa Leslie kwadrans przed ósmą i przeprosiłam w drzwiach za spóźnienie. Wiedziałam, że jestem na czas, ale tak wypada. Wtedy pan pułkownik spojrzał na zegarek powiedział, że jest dopiero za dziesięć ósma i że wcale się nie spóźniłam. Powtórzyłam to podczas przesłuchania temu przystojnemu brunetowi. Spojrzał w notes i powiedział, że zeznania się pokrywają, a więc musieli przepytywać wcześniej panią i pana Leslie... – Ciekawe, dlaczego? – zastanawiała się pani Lawrence, jakby to ona prowadziła śledztwo. – Czemu podejrzewają kogoś z was o zabójstwo niemieckiej pokojówki? Czyste szaleństwo! – Też tak sądzę, ale Andy mówił mi coś o swojej teorii. Wspomniał, że nasza policja wojskowa, wywiad, czy kontrwywiad, próbują połączyć zabójstwa brygadiera i tej Niemki. – Śmiechu warte – oznajmiła pani Lawrence. – To nie w stylu naszych służb! – A więc dlaczego przesłuchują w kółko te same osoby? – O kim mówisz, Sally? – O jedenastce Langa – wtrąciła się Miranda i zaraz pożałowała własnych słów. – Jedenastka Langa? Cóż to takiego? – Nic istotnego. Jedenaście osób podejrzanych o zabójstwo brygadiera, z których większość ma teraz do czynienia z policją. – Nie większość, ale wszyscy – poprawiła Sally Page. – Skąd wiesz, że wszyscy? – spytała Miranda. – Sama pytałam – odpowiedziała Sally i zaczęła odliczać na palcach, jak wywołana do odpowiedzi uczennica: – Ja i Andy, Elza i Harry Marsonowie, państwo Leslie, Miranda, ta Mademoiselle, pani Melville, Bob... – Bob? – przerwała wyliczankę Miranda, zaskoczona dziwnym zdrobnieniem. – ...Robert – zarumieniła się Sally. – Tak nazywaliśmy go jeszcze w Egipcie. No i ta pani Wilkin. Nie uwierzycie, że jej też nie dają spokoju. – Wilkin? – spytała pani Lawrence, puszczając mimo uszu perlisty śmiech Sally. – Czy to nie przypadkiem matka tego piegowatego potwora? – Ma na imię Wally – wyjaśniła Miranda. – Wygląda jak mały zbir z ilustracji do Dickensa. Czyżby i pani dał już szkołę? – Nawet uniwersytet – westchnęła pani Lawrence. – Najgorsze, że uczepił się tej biednej Charlotte i wciąż tu się wałęsa. Mademoiselle pędzi go za drzwi, ale dla niej ten szatan potrafi wejść nawet przez lufcik. Z piętra dobiegł dziecięcy jęk, a po chwili w drzwiach salonu stanęła Stella. – Przepraszam, to Lottie – powiedziała. – Zostawiła swojego porcelanowego misia na basenie i rozpacza, że będzie mu tam smutno. – Biedactwo! – krzyknęła pani Lawrence. – Odesłałam nasz wóz po męża, ale gdy tylko wróci, każę szoferowi wpaść na basen i odnaleźć zabawkę. – Naprawdę nie trzeba! Sama bym tam wpadła, ale Mademoiselle już obiecała, że pojedzie na rowerze. To przecież kilka kroków, a sama wie najlepiej, gdzie to może leżeć. Zresztą przejażdżka dobrze jej zrobi. Mam nadzieję, że wpuszczą ją na pływalnię. – Oczywiście. Najwyżej zatrzymają ją przy bramie, ale przecież znają ją już z widzenia. Była już tam z dziećmi popołudniu, a George wypisał jej nawet przepustkę. Za kilka miesięcy trudno będzie się tam dostać, ale teraz traktują nas wyrozumiale. Kontrolują pojazdy z niemiecką rejestracją, ale na nasze brytyjskie patrzą przymkniętym okiem. – Pocieszyła mnie pani – powiedziała Stella. – Szczerze mówiąc, nie miałam ochoty penetrować po zmroku pływalni w poszukiwaniu groszowej zabawki. Mademoiselle ma na szczęście mocniejsze, niż ja, nerwy. Mam nadzieję, że jej rower jest oświetlony. No, Rando, skoro chcesz wpaść jeszcze do pani Page, musimy się zbierać. Ja marzę tylko o gorącej kąpieli, zanim wróci Robert. Przepraszamy za najście, pani Lawrence, i wielkie dzięki za opiekę nad Lottie. Pani Lawrence odprowadziła Stellę do drzwi, a Sally poszła do telefonu powiadomić męża, że przywiezie Mirandę. Rozmowa zajęła jej dziwnie dużo czasu, a gdy wróciła z rozpromienionej miny pozostał tylko rumieniec na policzkach. Miranda uświadomiła sobie, że jest tylko zasłoną dymną w małżeńskiej wojnie państwa Page. Andy miał być od drinków i konwersacji, zanim skoczą sobie po jej wyjściu do oczu. Mieszkanie Page’ów okazało się spore i przygnębiające. Wbrew paplaninie Sally, nie było w nim widać ręki gospodyni. Bawialnia pomimo przeciągów pachniała terpentyną. – Malarze przed chwilą się wynieśli – wyjaśnił cierpko Andy. Sally zasugerowała Mirandzie kolację w domu lub wspólny wypad do klubu. Andy nie podtrzymał żadnej z propozycji i gdy Miranda wytłumaczyła się zmęczeniem, zaoferował się odwieźć ją do domu. Dodał, że Sally mogłaby zadbać o kolację przynajmniej w dniu, gdy Sonia ma wychodne. W drodze do domu Melville’ów nie odezwał się słowem. Wysadził Mirandę przed furtką i ruszył pełnym gazem, nawet nie czekając, aż wejdzie do środka. Zadzwoniła i drzwi otworzył Robert. – Zdążyłaś na kolację, Rando. Frau Herbach powiedziała, że nie zostanie tutaj po zmroku, więc przejąłem funkcję kucharza. Luksusów nie będzie, ale chyba nie otrujemy się. Powiedz Stelli, żeby zaraz schodziła, a ja zajmę się resztą. Zniknął w drzwiach kuchni, a Miranda ruszyła na piętro. W połowie schodów przypomniała sobie, że podczas wyprawy na basen zostawiła torebkę w samochodzie Melville’ów. Była w niej szminka i puder, więc przeszła przez hall, zdjęła klucze do garażu z haczyka przy wejściu i wyszła, nie domykając drzwi. Podmuch wiatru uderzył ją w twarz, a nocna lampa omal jej nie oślepiła. Niechętnie i pospiesznie skręciła za narożnik domu. Zimny garaż pachniał cementem i pleśnią. Nie osłonięta, zwisająca z sufitu żarówka dawała niewiele światła i trudno było zobaczyć wnętrze samochodu. Zapaliła światełko na tablicy rozdzielczej i nie znalazłszy torebki, pomyślała, że Stella musiała zabrać ją do domu. Wyłączyła światełko, zamknęła drzwi wozu i w tym momencie usłyszała za plecami podejrzany szmer. Obróciła się, kurczowo uczepiona klamki samochodu. Znów było cicho i nawet wiatr na zewnątrz jakby się uspokoił. Maska wozu rzucała cień na stertę pustych skrzynek zwalonych przy tylnej ścianie garażu. Małe okienko w pobielonym byle jak murze pokrywały pajęczyny. Za drzwiami wjazdowymi była ciemność, w której majaczyły kępy bzu i betonowy, przysypany liśćmi podjazd prowadzący do bramy. Przypominało to teatralny horyzont w przygaszonych światłach rampy. Cisza w garażu i cisza na zewnątrz akompaniowały biciu serca Mirandy. Coś zatrzepotało o metr od niej, ale na szczęście była to tylko ćma. Poczuła, że chyba oszaleje. Wyłączyła drżącą dłonią kontakt, zatrzasnęła drzwi i popędziła do domu. Stella schodziła właśnie na parter. Na widok bladej twarzy uczepionej poręczy schodów Mirandy spytała panicznym głosem: – Rando, co się stało? – Nic... Byłam w garażu po moją torebkę i wydawało mi się, że słyszę coś... lub kogoś. Pewnie kot lub sowa. Po tym wszystkim jestem trochę rozkojarzona, więc spietrałam się trochę. Stella zakołysała się i Miranda pobiegła jej z pomocą. – Wybacz, ale o mało nie zemdlałam na twój widok – przeprosiła Stella. – Myślałam, że znów stało się coś strasznego. – I dobrze myślałaś – przerwał jej wychodzący z kuchni Robert. – Wykipiała mi zupa i kuchnia jest w opłakanym stanie. Czy mogłabyś wspomóc męża ścierką, kochanie? Stella wybuchnęła śmiechem i puszczając ramię Mirandy zbiegła do kuchni. – Wszyscy za mną – rozkazała. – Zjemy kolację w warunkach polowych, a mycie naczyń zostawimy wrogowi. – Kiepski pomysł, bo kuchnia przypomina pobojowisko. Pachnie jak po bitwie, więc chodźmy lepiej do jadalni – pokręcił głową Robert. – Chyba po bitwie pancernej – powiedziała, węsząc nosem Miranda. – Czuję tu benzynę. – Nie benzynę, ale terpentynę, a czujesz ją ode mnie – wyjaśnił Robert. – Wylałem sobie na spodnie prawie litr. Nasza niezastąpiona Mademoiselle odstrasza terpentyną mole, zostawiła nie zakorkowaną butelkę na parapecie w łazience i oto skutki. – Zapach godny przypalonej zupy – skomentowała Miranda i pobiegła na piętro, żeby ogarnąć się przed kolacją. Chyba część zupy nie uległa zagładzie, bo gdy wróciła do jadalni, trzy talerze były już napełnione, a Stella pracowała dyskretnie nad jednym z nich. – Co cię tak wystraszyło w naszym garażu? – spytał Robert. – Szukałam mojej torebki i nie przesadzaj z tym strachem. – Następnym razem, gdy wybierzesz się na nocne łowy, weź mnie ze sobą. Mam broń osobistą w szufladzie na bieliznę. Załadowałem ją nawet dziś rano i to nie przydziałem wojskowych gatków... – Czy to prawda, Robercie? – spytała pobladła Stella. – Powiedzmy, że to żart. Ale wolałbym, żebyście nie łaziły same po nocy. Znalazłaś torebkę, Rando? – Szukałam jej przy lampce z tablicy rozdzielczej, ale... – Ale nie znalazłaś, bo wzięłam ją do domu i już dawno bym ją ci oddała, gdyby nie kulinarne talenty mojego małżonka – nie pozwoliła jej dokończyć Stella. – Dzięki za torebkę. Miałam w niej tylko szminkę, ale i ta się przydaje, co widać z mojego trupiego oblicza. – Stara kokietka! – Robert puścił oko. – Komu, jak komu, ale tobie, Mirando, naprawdę nie potrzeba szminki. I bez niej wyglądasz jak z obrazka. Widziałem taki w Tate Gallery. Ktoś z prerafaelitów. Portret Mony czy jak jej tam było. Cała w brokatach, tiurniurach, strusich piórach... – Zadziwiasz mnie, Robercie – przerwała mu Stella. – Nigdy nie posądzałam cię o spędzanie czasu w Tate. – I słusznie – wyjaśnił, odstawiając opróżnione talerze po zupie i sięgając po zimną baraninę. – Nie ja wpadłem na to porównanie i nie w Tate. Byłem w niedzielę u Katy Lawrence i przeglądałem jej albumy sztuk pięknych. Palnąłem, że jedna z reprodukcji kogoś mi przypomina, a wtedy nasz wspólny znajomy Simon Lang pospieszył z wyjaśnieniem. Powiedział, że ta dama ma twoje usta i jak zawsze miał rację. Miranda zaczerwieniła się, a Stella spojrzała na nią z ukosa, ale bez komentarza. – A tak, bez żartów, Rando – spytał Robert podając zimne mięsa – skąd znałaś jego zastrzeżony numer i dlaczego właśnie do niego wtedy zadzwoniłaś po pomoc? – Dał mi go – wyjaśniła Miranda, próbując bezskutecznie ukryć rumieniec. – I pewnie od tej pory nosiłaś go stale w zaciśniętej prawej dłoni? – mrugnął porozumiewawczo Robert. – Nie musiałam – odparła chłodno. – Mam dziwną pamięć do liczb. Wystarczy, że raz się im przyjrzę, a pamiętam jak fotografię. – Kolejna tragedia! – jęknęła Stella. – Najpierw twoja zupa, teraz mój majonez! Robercie, biegnij do kuchni po serwetkę! Ratowanie sukni Stelli odwróciło uwagę od Simona Langa, a gdy było już po wszystkim, Mirandzie udało się szczęśliwie zmienić temat rozmowy. Rozdział 14 – Gdzie jest Mademoiselle? – spytał Robert, ustawiając brudne talerze na kredensiku. – Czyżby zatrzymała się na kolację u Lawrence’ów? Myślałem, że zje ją u nas. – Też tak myślałam – przytaknęła Stella. – Mam nadzieję, że zostawiłeś jej choć odrobinę zupy. – Ani łyżki – nie licząc tego, co wylało się na linoleum. Zostało trochę zimnej baraniny i sałaty. – Dochodzi dziesiąta i już dawno powinna wrócić. Może jest już w kuchni? – spytała niespokojnie Stella. – W kuchni nie ma nikogo. Sam sprawdziłem. – Zajrzę do jej sypialni. Może wróciła cichaczem. Wiesz, że czasem ma swoje humory. – Ja tam pójdę, Stello – zaproponowała Miranda. – Ty wyciągniesz się na kanapie, a Robert zrobi nam kawę. Miranda zapukała w drzwi pokoju Mademoiselle nie doczekawszy się odpowiedzi, weszła do środka. Wcisnęła kontakt i rozglądnęła się. Pokój mógł uchodzić za wzór schludności. Łóżko zasłane, koce ułożone w kostkę, jaśki wygładzone, szczotka do włosów, grzebień i pudełeczko ze szpilkami ułożone na toaletce w idealnym szyku. Żadnych zdjęć, żadnych osobistych pamiątek. Pokój hotelowy oczekujący na przyjęcie nowego gościa. Miranda zgasiła światło i zeszła na parter. – Nie ma jej w sypialni – powiedziała. – Chyba jednak zadzwonię do Lawrence’ów – odparła z niepokojem Stella. Rozmowa nic nie wyjaśniła. Mademoiselle nie pokazała się, a Charlotte musiała zasnąć bez porcelanowego misia. – Pewnie przebiła dętkę i – jak ją znam – była zbyt dumna, żeby prosić kogoś o pomoc. Pojadę i rozejrzę się – zaoferował się Robert. Zdjął palto i wyszedł do garażu. Wrócił sam po półgodzinie. – Strażnicy przy bramie stadionu zmieniali się, gdy powinna wyjechać, a nowa zmiana nie pamięta kobiety na rowerze. Może spotkała kogoś znajomego, albo zatrzymała się na jakiejś prelekcji? Co w tym dziwnego, skoro Lottie jest teraz pod pieczą Lawrence’ów? – Dziwne, że nie podrzuciła małej jej misia? – rzuciła niepewnie Stella. – Wiedziała, że Lottie nie zaśnie bez niego. Robercie, czy nie powinniśmy czegoś zrobić? – A co mamy zrobić? – Nie wiem... Zadzwonić do szpitala. Mogła mieć wypadek. – Nonsens. Gdyby coś jej się stało, już dawno by nas poinformowano. Pewnie gdzieś się zasiedziała. Zostawimy frontowe drzwi otwarte, a jutro powiemy jej, żeby następnym razem zatelefonowała i uprzedziła nas o nocnej eskapadzie. Ale nazajutrz sypialnia Mademoiselle była wciąż pusta i tylko łóżko wskazywało, że ktoś na nim przysiadł. Zniknął grzebień, szczotka do włosów, szczoteczka do zębów, a drzwi wejściowe były zamknięte na klucz. Wyglądało na to, że Mademoiselle – wpadła nocą po niezbędne rzeczy i oddaliła się równie cicho, jak weszła. Pozostawiła jednak po sobie ślad. Na pustej teraz toaletce stał porcelanowy miś. Przy drzwiach leżało na podłodze coś białego. Miranda pomyślała w pierwszej chwili, że to list, ale niestety papierek okazał się chusteczką do twarzy firmy Elizabeth Arden. Zdziwiła się, ponieważ Mademoiselle nigdy nie kojarzyła się jej z tak wyszukanymi gustami. Podejrzewała, że twarz wyciera raczej frotowym ręcznikiem, a cerę traktuje przydziałowym mydłem. – Nic z tego nie rozumiem – powiedziała rozdrażniona Stella. – Jeśli chciała się zwolnić, mogła nam wcześniej powiedzieć. Przecież dalibyśmy jej najlepsze rekomendacje, a poza tym zalegaliśmy z jej wynagrodzeniem za co najmniej trzy tygodnie. Czy nie sądzisz, Robercie, że to trochę podejrzane? – Tak i nie – odparł niepewnie Robert. – Mogła mieć dość tych ciągłych wizyt policji, a ktoś mógł jej zaproponować lepiej płatną posadę. Płaciliśmy jej w sumie dość kiepsko i kto wie, czy jakaś dama z amerykańskiego sektora nie podbiła stawki i nie złapała jej na haczyk. – Ale przecież byliśmy jej winni pieniądze? – Gdyby zapytała cię o zgodę, musiałaby złożyć normalne wypowiedzenie, a to oznaczałoby dla niej dodatkowy miesiąc pracy u nas. Może propozycja wymagała natychmiastowej decyzji. Nie aprobuję tego, ale potrafię zrozumieć rozumowanie panny Beljame. – Dla mnie to podłe! – rzuciła gniewnie Stella. – W końcu nie miała u nas aż tak źle. Czy nie należałoby zgłosić tego na policję i powiadomić nasze władze? Przecież jesteśmy poszkodowani... – Droga Stello – powiedział łagodnie Robert. – W dzisiejszych czasach „władze” zawsze przymykają oczy na roszczenia pracodawcy. Nie mam czasu ani ochoty, żeby ścigać tę kobietę, więc dajmy sobie z nią spokój! * * * Robert mylił się. Władze okazały się bardzo zainteresowane losami Mademoiselle Beljame. Już nazajutrz dzwonek do drzwi domu Melville’ów oznajmił kolejną wizytę Simona Langa. Tym razem wszedł bez ceregieli, rzucił kapelusz na stół w hallu i spytał, jakby nigdy w życiu nie widział Mirandy: – Co to za historia z guwernantką państwa Melville? – Proszę zapytać mojego kuzyna – odpowiedziała równie lodowato Miranda. – Próbowałem, ale jest gdzieś na naradzie. Chciałbym zamienić kilka słów z jego żoną. – Wyszła. – A więc może od ciebie czegoś się dowiem... panno Brand. Czy ta wasza guwernantka zniknęła? – Mademoiselle Beljame raczyła porzucić nas bez wypowiedzenia pracy, panie kapitanie Lang – wyjaśniła oficjalnie Miranda. – Kiedy? Miranda zawahała się, a Simon rzucił równie szorstko, ale mniej służbowo: – Przestańmy się zgrywać, bo to poważna sprawa. – Poważna? – Bardzo poważna! Mam na karku dwa zabójstwa, a ta kobieta była jednym z podejrzanych. – Myślisz, że ona mogła naprawdę...? – Nie ważne, co myślę. W tej chwili chcę wiedzieć, gdzie jest i dlaczego nie powiadomiono mnie natychmiast o jej zniknięciu! – A skąd mamy wiedzieć, gdzie jest? – Miranda osiadła na krześle w hallu i opowiedziała o okolicznościach zniknięcia Mademoiselle. Gdy skończyła, Simon poprosił, żeby zaprowadziła go do pokoju guwernantki. Niestety, pokój wysprzątano już wcześniej, zmieniając przy okazji pościel i koce. – Kto to zrobił? – warknął Simon. – Ja i Stella. Od śmierci Friedel same zajmujemy się domem. Mademoiselle sprzątała swój pokój, ale gdy odeszła, przejęłyśmy jej obowiązki. Walizkę znajdziesz pod łóżkiem. Chciałam spakować jej rzeczy, ale Stella poradziła, żeby zostawić je tak, jak leżały, bo może jeszcze wpaść po nie. Simon otworzył szafę, przejrzał szuflady, ale skromny dobytek Mademoiselle niewiele mu powiedział. – A więc dlaczego nie zgłosiliście zaraz jej zniknięcia? – spytał. – Nie pomyśleliśmy o tym. Sądziliśmy, że znalazła sobie lepszych pracodawców i opuściła nas. W Berlinie często tak bywa i połowa pań domu ci to powie. Stella chciała powiadomić policję ale chodziło jej tylko o finansowe rozliczenia. Simon nie skomentował tego. Przysiadł na łóżku Mademoiselle, obrzucił pokój podejrzliwym wzrokiem i powiedział po namyśle: – Jeśli była tamtej nocy na stadionie, łatwo określimy czas jej przyjazdu i wyjazdu, przepytując strażników. Chyba że uciekała przez płot, ale to groziłoby skręceniem karku. A gdzie jest pani Melville? – spytał, wstając. – Poszła na zakupy do Naafi – wyjaśniła Miranda. Simon zamknął za sobą drzwi sypialni Mademoiselle i dość obcesowo włożył do kieszeni klucz. – Może wpadnie do państwa Lawrence – dodała Miranda, gdy byli już na parterze. Podziękował jej, włożył kapelusz, zatrzymał się w wejściu i przyglądając się zamkowi, spytał: – Jak jeszcze można się tu dostać? Oczywiście, nie licząc okien. – Od podwórza i przez taras bawialni, ale zasuwamy tam co wieczór rygle. O co ci chodzi? – spytała z trudem łapiąc oddech. – Przecież Mademoiselle... lub morderca i tak nie wydostałby się z Berlina? Przepustki, kordony... – Zapomniałaś o sowieckim sektorze – powiedział Simon, odwracając wzrok od zamka yale. – To idealne miejsce, gdzie można się rozpłynąć. – Myślisz, że jest we Wschodnim Berlinie? – Nie – odparł, patrząc w bok. – Myślę, że... Zresztą nie ważne, co myślę – przerwał. Wyszedł, poszedł na skróty do furtki i szybko odjechał. Stella wróciła przed lunchem. Spotkała Simona Langa u Lawrence’ów i widać było, że rozmowa dodała jej sił i wigoru. – Wszystko jasne – pokrzepiła od drzwi Mirandę. – Jeśli podejrzewano Mademoiselle, mamy wreszcie spokój z policją i całym tym kołowrotkiem. Czas odpocząć, bo ten koszmar już minął. Cieszmy się życiem, Rando! – Chyba sama w to nie wierzysz. Skąd wiesz, że to ona? – A kto by inny? Dlaczego uciekła, gdy grunt zaczął się jej palić pod stopami? – Może wcale nie uciekła, a tylko znalazła sobie lepszą pracę? – Bzdura! Jasne, że to ona. Dziwię się, że tak jej bronisz. – Nikogo nie bronię. Jeśli zabił ktoś z nas, niech już to będzie ona. Ta kobieta zawsze budziła we mnie odrazę, choć sama nie wiem, dlaczego. To tak, jak z pająkami, ale pająki przynajmniej nie pachną kminkiem. Coś obrzydliwego! Przypomina mi się dzień, gdy twoja mama poczęstowała mnie przed wyjazdem na piknik porcją syropu na kaszel, a potem przez cały dzień nie mogłam nawet spojrzeć na ciastka oblewane czekoladą. – Jesteś okrutna, Mirando! – wybuchnęła śmiechem Stella. – Przecież to było sto lat temu. Nie znaliśmy wtedy Mademoiselle, Robert nie był jeszcze moim mężem, a o Lottie nawet nikomu się nie śniło. – Wiem, ale chodziło mi o ten kminek. Oprócz kminku, nic właściwie nie mogłam jej zarzucić. Niech już sobie siedzi u Sowietów, byle daleko od nas. Ale kto wie, czy nie będzie uczyć dobrych manier małych Jankesów z sąsiedniego sektora? Jeśli wpadła na ten pomysł, nasze władze szybko to ustalą i znów będziemy w kręgu podejrzenia. Do południa nic nie wskazywało, że samotna cyklistka została odnaleziona. Po piątej zadzwonili z berlińskiej policji kryminalnej i funkcjonariusz powiedział umiarkowanie poprawną angielszczyzną, że chciałby zadać jeszcze kilka pytań i przesłuchać kucharkę. Po szóstej przyszedł mocno przygaszony Robert. Simon Lang dał mu tym razem spokój, za to na dywanik wezwał Roberta pułkownik Cantrell. Chodziło o nie powiadomienie na czas policji o zniknięciu Mademoiselle Beljame. Spór przeszedł w pyskówkę i wyglądało na to, że Robert pragnie odreagować upokorzenie w domowych pieleszach. Miranda przyjęła z ulgą nieoczekiwany telefon państwa Leslie, którzy zaprosili ją na pływalnię. Wolała przeczekać domową burzę poza polem rażenia. Kryta pływalnia świeciła pustkami. Woda była ciepła, pomieszczenie dobrze ogrzewane, ale wczesna pora roku odstraszała amatorów kąpieli. Główną atrakcją dla nielicznych tu mężczyzn była Sally Page, która siedziała na skraju basenu i rozmawiała z Elzą Marson. Jej wyzywająco skromny kostium kąpielowy dorównywał nogom zanurzanym tylko chwilami w wodzie. Kostium pani Marson był krzykliwy, podobnie jak czepek i sama właścicielka. Mirandę zaskoczyło, że Elza potrafi się śmiać. Zawsze kojarzyła się jej z bladością i zaniepokojonym wzrokiem. Teraz była rozluźniona, jakby zdjęto jej z ramion stufuntowy ciężar. Spostrzegła Mirandę wraz z panią Leslie i ruszyła mężnie strzałką w ich kierunku. – Jaka dziś woda? – spytała przezornie Nora. – Chyba zbyt ciepła – wyrzuciła z siebie Elza i odzyskawszy oddech zwróciła się do Mirandy: – Sally mówi, że już wiedzą, kto to zrobił. Podobno tej guwernantce Melville’ów udało się zwiać do Ruskich? – Do kogo? – spytała cierpko pani Leslie, patrząc kątem oka na zaskoczoną Mirandę. Miranda spytała Elzę, skąd Sally zaczerpnęła te informacje, ale Nora nic dała się tak łatwo zbić z tropu. – Do Sowietów? – spytała. – Czy to pewne? Jak do tego doszli? – Nic jeszcze nie wiedzą – zaprzeczyła Miranda. – Może Sally coś się pomieszało? – A więc ta wasza Mademoiselle zniknęła! – Nie wróciła do domu – przytaknęła niechętnie Miranda. – Myśleliśmy, że może znalazła sobie innych chlebodawców. Podobno to częste w Berlinie. Niby bezrobocie, ale służące i kucharki przebierają w ofertach. Kto da więcej, ten wygrywa, a pani domu dowiaduje się o wszystkim ostatnia. Mademoiselle mogła się na to połakomić. – Tak czy inaczej, zniknęła! – powtórzyła pani Leslie. Miranda nie była w stanie temu zaprzeczyć. Spojrzała na przeciwległy brzeg basenu udekorowany olśniewającymi kończynami Sally Page i zastanawiała się skąd ta laleczka ma najświeższe informacje. Może to ją trzeba o to spytać. Wyprostowała się i zanurkowała z krótkiego rozbiegu w wodę. Pokonała szerokość basenu w jednej chwili, ale Sally nie miała chyba ochoty na konwersację, bo gdy Miranda wynurzyła się z wody, Sally zdążyła już umknąć w stronę trampoliny. Miranda popłynęła wzdłuż basenu i przyglądała się Sally wbiegającej na najwyższą kondygnację wieży, dobre trzydzieści stóp nad poziomem wody. Z dołu wydawała się miniaturowa. Miranda patrzyła z przerażeniem, jak zwinne ciało przesuwa się na skraj deski. Sally wypróbowała jej sprężystość, spojrzała w błękitną wodę daleko w dole i zamarła w bezruchu na oczach widzów. Przyznać trzeba, że było to efektowne wejście. Głowy pływających uniosły się, a wtedy Sally odwróciła się i gdy wszyscy pomyśleli, że jednak nabiera ich z tym skokiem, zrobiła od niechcenia półobrót, podbiegła na krawędź deski, wybiła się i skoczyła, kręcąc w powietrzu klasycznego delfina. Weszła w wodę jak srebrna strzała, nawet nie rozpryskując kropel, a skromna widownia przyjęła to oklaskami. Nawet Miranda musiała przyznać, że był to dużej klasy wyczyn. Sama pływała nieźle i nie bała się skakać do wody, ale nigdy nie zdobyłaby się na coś takiego. To, co zrobiła Sally, wymagało idealnej koordynacji elastycznego ciała i stalowych nerwów. Sally wypłynęła, wspięła się po drabince na brzeg basenu i pomknęła jak łania do szatni. Pułkownik Leslie podpłynął żabką do Mirandy i utrzymując pozycję ciała w pionie, powiedział przez nos: – Nora mówi, że wasza guwernantka zniknęła. Mamy to wreszcie z głowy... – Co mamy z głowy? – Podejrzenia... – Nie byłabym taka pewna. – Ja też, ale skoro zniknęła, wszystko spada na nią. W tym mieście znika się za żelazną kurtyną. Miranda przyznała mu rację, chociaż coś tu nie do końca pasowało. Skąd wiedział, że policja postawiła już krzyżyk na Mademoiselle? Pokiwała głową, ale bez przekonania. Pani Leslie podpłynęła do nich i zaproponowała Mirandzie wyścigi. Wysiadła po kilku metrach, wyszła na brzeg i wraz z mężem zajęła się rozmową ze znajomymi na drugim końcu basenu. Miranda pograła przez pół godziny w piłkę wodną i poszła do szatni. Powiedziano jej, że państwo Leslie poszli już na parking, ale poczekają na nią przy głównej bramie pływalni. Wieczorne powietrze na zewnątrz pachniało wiosną i benzyną. Spiżowy nagus trwał mężnie przy murze ozdobionym wykutym w spiżu napisem „Herren”. Nie było jasne, czy napis dotyczy germańskiego atlety, czy schodków prowadzących do intymnego pomieszczenia na zapleczu. Posąg i mur były pokiereszowane kulami i Miranda przeszła obok, kręcąc głową. Twórcy stadionu nie skąpili dłuta golasom obojga płci, co zaskoczyło słabo zaznajomioną z nazistowską estetyką Mirandę. Na szczęście samochód państwa Leslie stał po drugiej stronie otwartej pływalni, w cieniu spiżowego byka. Nora i jej mąż rozmawiali z instruktorem szkółki pływackiej, do którego zwracali się zawsze per Herr Kroll. Teraz Herr Kroll szwargotał coś zawzięcie do pułkownika, wskazując ręką na ciemną wodę otwartego basenu. Pułkownik Leslie kręcił z niedowierzaniem głową, a Kroll przekonywał go, że „to nie bzdura, ale sehr gut”. Chodziło o grube słomiane plecionki, którymi pokryto powierzchnię basenu. Instruktor wyjaśniał, że dzięki nim zielona powierzchnia wody nie zamarznie nawet podczas zimowych mrozów i nie zmętnieje przy wiosennych roztopach. Była też druga wersja, o której wspominał kiedyś Harry Marson. Podobno Sowieci po zajęciu Berlina wykorzystywali kompleks basenowy jako stajnie, a wyłożoną kafelkami pływalnię jako składowisko obornika. – Herr Kroll mówi, że coś tam pływa – powiedział z irytacją pułkownik Leslie. – Ja nic nie widzę! Mówi, że widzi nawet twarz. Czas do domu, Noro! – Poczekaj, Ted. Też coś widzę... Popatrz, Mirando... Chyba przywidziało mi się, ale przysięgłabym, że widziałam twarz... – Pewnie własne odbicie w wodzie – mruknął Leslie. – Rozsądź ty, Mirando, bo masz lepszy od nas wzrok. Słońce już zaszło, ale ostatni błysk oświetlił mętną wodę pomarszczoną podmuchem wiatru. Miranda spojrzała i między odbiciami rosnących nad basenem sosen dostrzegła twarz. Bladą i zniekształconą jak odbicie w krzywym lustrze. Wiatr ucichł i uspokoiło się lustro wody. Nie... To nie było odbicie Mirandy. Z basenu patrzyła inna twarz. Patrzyła z wody niczym koszmar z pogrzebanej przeszłości. Blada maska z otwartymi ustami, świdrującymi oczami, otoczona wieńcem włosów w kolorze słomy. Obca, ale skądeś znana... Znów powiało, woda zmarszczyła się i spod słomianych wiechci wyłoniły się czarne włosy. Farbowane, przerzedzone włosy Mademoiselle Beljame. Miranda nie wiedziała, jak długo stoi na brzegu basenu, ponieważ czas cofnął się i znów była dzieckiem. Była dziewczynką rzuconą o kilkaset mil dalej i o piętnaście lat wstecz na bombardowaną szosę. Słyszała szmer liści, ale ich szelest niósł teraz inne, przerażające znaczenie. Dobiegające z krytej pływalni śmiechy zamieniły się w paniczny krzyk uciekinierów. Spadające liście przypominały szept przewodnika z wydm. Przejeżdżający samochód zamienił się w warkot bombowca, a plusk wody w pływalni brzmiał jak morska fala uderzająca o brzeg kamienistej plaży... – A nie mówiłem? – krzyknął ktoś. Może Herr Kroll, może pułkownik, a może Nora. Na szczęście, wszystko to rozlało się w głosach dobiegających z pływalni. Niebo nad pajęczymi nogami radiostacji przybrało barwę zmierzchu, a spiżowy byk skrył wykrzywiony resztkami słońca pysk w cieniu nadchodzącej nocy. Miranda odsunęła się o krok od krawędzi basenu. Uważnie, jak ktoś, kto stąpa po cienkim lodzie. Przeszła przez zbiegowisko gapiów i ruszyła powoli stopniami w mrok. Minęła resztki porośniętej wiosenną zielenią bramy wjazdowej i zatrzymała się na betonowym placyku nieopodal hydrantu. Usłyszała nadjeżdżający w kierunku stadionu samochód i pobiegła na oślep przed siebie. Simon Lang zahamował w porę, spojrzał jej w twarz i wsadził bez słowa do wozu. Ruszył, ale szybko zatrzymał samochód, nie wyłączając silnika. – Szukają mnie – wyszeptała Miranda, słysząc dobiegające spoza bramy głosy państwa Leslie i pozostałych świadków wydarzenia. Poczuła idiotyczną ulgę, gdy Simon wrzucił bieg i ruszył przed siebie, pewnie żeby zawieźć ją do domu. – Myślą, że cię aresztowałem – powiedział swobodnie. Po kilkuset metrach zatrzymał wóz przy kępie zarośli i spytał rzeczowo, czy nie ma ochoty się przewietrzyć. Miranda zaprzeczyła ruchem głowy. Zmrok okrył już stadionowy kompleks. Simon zapalił papierosa, oparł się o sponiewieraną tapicerkę i nie odzywał się słowem. – Mademoiselle Beljame... – przerwała ciszę Miranda. Lang milczał, a jego nie przeniknioną twarz rozjaśniał tylko ognik papierosa. – Znałam ją! – powiedziała głośno. – Że też do tej pory na to nie wpadłam! Pewnie przez te włosy. Bardzo ją postarzały. Teraz wiem, dlaczego nigdy jej nie lubiłam... – Kim była? – spytał Simon po długiej ciszy. – Nie wiem. Pamiętam tylko, że moi rodzice zginęli gdzieś w Belgii podczas ewakuacji. Bomba trafiła w nasz samochód i tylko tyle wiem. Ojca i matkę pamiętam jak przez mgłę. Chyba zginęło wtedy mnóstwo ludzi. A potem zapamiętałam czyjąś twarz. Twarz kogoś przy drodze... Kogoś, kto uważnie patrzył na mnie. Zapomniałam tę twarz i dopiero teraz... ... Pamiętam też, że nie podobała mi się ta twarz i że przytuliłam do siebie moją lalkę. Wtedy ta osoba powiedziała coś do mnie po francusku. Był z nią mężczyzna. Nakarmili mnie, kobieta wskazała na lalkę i powiedziała: „no to mamy ją”. Przestraszyłam się, że chcą zabrać moją lalkę, ale zostawili mi ją. Bałam się ich, ale nie miałam wyboru. Szliśmy bardzo długo i tylko nocami. Przyłączyliśmy się do grupy innych ludzi i doszliśmy nad morze. Potem pamiętam strzelaninę, noc, mgłę i to, że zgubiliśmy tę kobietę... ...Gdy dobiliśmy do brzegu, mężczyzna zachorował i znów byłam sama. Mówiono do mnie po angielsku, odpowiedziałam w tym języku, a ktoś się zdziwił, że jestem Angielką. Nie wiem co się stało z mężczyzną, a o tamtej kobiecie szybko zapomniałam. Dopiero dziś przypomniałam sobie, że była to Mademoiselle. – Dlaczego dopiero dzisiaj? – spytał Simon. – Przez te włosy – szepnęła Miranda, jakby zaskoczona tym odkryciem. – Tamta miała gęste, jasne włosy i wiązała je w kok. Zupełnie inaczej niż Mademoiselle. Może nie tyle jasne, co słomiane. Była pulchniejsza i młodsza. Miała też coś dziwnego z oczami. Każde było innej barwy. Dziwię się, że mogłam nie zwrócić na to uwagi. Ktoś mówił mi niedawno, że nigdy nie zapomina się cudzych fizycznych defektów. Może to prawda, ale ja przypomniałam ją sobie dopiero dzisiaj. – Gdzie jest teraz? – spytał Simon. Miranda spróbowała odpowiedzieć, ale głos uwiązł jej w gardle. – Powiedz mi, proszę – spytał łagodnie, ujmując jej zdrętwiałe palce w dłonie. – Jest... w otwartym basenie na olimpijskiej pływalni. Wyczuła instynktownie, że Simon zadrżał, chociaż nie dał tego po sobie poznać. – A więc nie żyje – powiedział, nie siląc się na pytanie. – Znalazł ją instruktor... Herr Kroll. A może pani Leslie? Dyskutowali nad wodą i poprosili mnie, żebym popatrzyła sama. Najpierw sądziłam, że to moje własne odbicie, ale wiatr zmarszczył wodę, przesunął słomę i zobaczyłam jej twarz... Simon nie zadawał więcej pytań. Puścił dłonie Mirandy, zapalił silnik i ruszył w kierunku Herr Strasse. Chyba łamał rygorystyczne berlińskie przepisy o ograniczeniu szybkości, bo zajechali pod dom Melville’ów w kilka minut. Podczas jazdy nie odezwał się słowem, ale teraz obrzucił Mirandę dziwnym spojrzeniem, spotęgowanym przez odblask reflektorów wozu. – Ani słowa o tym, że ją rozpoznałaś. Nikomu ani słowa, Mirando! Przytaknęła. Patrzył na nią przez chwilę i musnął jej policzek. Był to intymny gest, jak pocałunek. Miranda wyszła z wozu i zatrzymała się przy bramie domu. – Wchodź! Pamiętasz, co ci powiedziałem? – upewnił się Simon. Drzwi otworzył Robert. Spojrzała jeszcze przez ramię i omiotła wzrokiem odjeżdżający samochód. – Kto cię przywiózł? – zainteresował się Robert. – To nie był służbowy wóz państwa Leslie? – To był służbowy wóz Simona Langa i to on mnie przywiózł – wyrzuciła z siebie Miranda. – Przepytywał mnie w drodze. – A więc wciąż jesteś główną oskarżoną? – spytał żartobliwie. – Moim zdaniem Lang interesuje się bardziej tobą, niż całą sprawą i przyznam, że wcale mu się nie dziwię. – Robert objął ją i pogładził po włosach na oczach spoglądającej przez poręcz schodów Stelli. – Czy państwo Leslie wpadną na drinka? – spytała Stella. Miranda zaprzeczyła. Z kłopotliwej sytuacji wybawił ją telefon. Robert podszedł do aparatu. Podniósł słuchawkę, zacisnął zęby, ale po chwili jego twarz przybrała rozluźniony wyraz. – Tak, już ją daję – powiedział przywołując wzrokiem Mirandę. W pierwszej chwili pomyślała, że to Lang, ale Simon nie mógłby tak szybko dopaść nawet najbliższego telefonu. Przyłożyła do ucha słuchawkę, doceniając takt Roberta, który dyskretnie się oddalił. Rozczarowała się, gdy usłyszała głos Sally Page. Sally pytała, czy nie wpadłaby na kolację i skromne party w klubie przy Grunewald Strasse. Będzie ona, Andy, młody Amerykanin i wpadną po nią za dwadzieścia minut. Skromne party było ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowała teraz Miranda, a więc wytłumaczyła się migreną i odłożyła słuchawkę. Poszła do sypialni, padła na łóżko, ale pomimo zmęczenia nie mogła zasnąć. W półśnie powracała twarz kobiety. Miała słomiane włosy, nietypowe oczy, pachniała kminkiem. Uchwyciła Mirandę za rękę i prowadziła ją przez mgłę szosą podziurawioną przez niemieckie bombowce, a może myśliwce... Rozdział 15 – Psst! Szept dochodził z ogrodu, a ktoś, kto go wydał, umiał dobrze trafiać w cel ułamanymi gałązkami. Miranda odłożyła trafioną gazetę i wyjrzała przez okno bawialni. – Psst! – szepnął rudowłosy czort uczepiony parapetu. – Jak idzie śledztwo, inspektorze Wilkin? – spytała, odkładając gazetę. Wally przytknął palec do ust i kazał jej bez słowa przymknąć drzwi do hallu. Miranda wykonała polecenie i wróciła do okna. – Co słychać w świecie przestępczym? – spytała żartobliwie. – Wyłowili zwłoki waszej Mademoiselle. Mirandzie odechciało się żartów. – Skąd wiesz? – spytała, zaciskając kurczowo ręce na parapecie. – Byłem tam. Widziałem, jak wyciągali ją z basenu. Dobra robota. – Przestań, Wally! – Spokojnie, panno Brand. Stary podrzucił mnie na basen, ale urwałem mu się w szatni. Przyczaiłem się na zewnątrz, bo czułem, że coś jest tu grane. Przyjechał cywilny, a zaraz potem gliny obstawiły bramę. Siedzę w krzakach i filuję. Wyjęli ją z wody razem z rowerkiem. Paskudnie to wyglądało, ale mam namierzonego sprawcę, bo... Z hallu dobiegły kroki. Wally zapadł się pod ziemię, a zaraz potem w drzwiach bawialni pojawiła się Elza Marson i tonąca w kiściach świeżych bzów Stella. – Czujesz, jak pachną, Rando? To od pani Marson. Bądź tak dobra i włóż je do wody. Elza podwiozła mnie do domu. Robert zabrał samochód i gdyby nie Elza, nie poradziłabym sobie z kwiatami, nie mówiąc o łaszkach Lottie, które musiałam podrzucić do Lawrence’ów. Elza Marson przyjrzała się bacznie Mirandzie, a jeszcze baczniej oknu wychodzącemu na ogród. Podeszła do parapetu i powiedziała z wymuszonym śmiechem, że od dawna tak się nie zmordowała. – Przecież wasz ogród tonie w kwiatach, Stello – żachnęła się. – Same wiśnie, a ja szaleję na punkcie bzów. Jest tu kilka krzaków, ale jeszcze nie kwitną. Może wasz ogród jest bardziej nasłoneczniony... – Pewnie jest – odparła Elza, rozglądając się po ogrodzie Melville’ów. Miranda poszła za jej wzrokiem, ale Wally zdążył się zamaskować jak dużej klasy specjalista. Ktoś zadzwonił do drzwi i Stella wybiegła do hallu. – Mam nadzieję, że to nasza nowa gosposia – rzuciła w drzwiach. – To biuro pracy jest strasznie opieszałe! Chyba że przyszli po rzeczy Mademoiselle? – Wydawało mi się, że rozmawiałaś z kimś w ogrodzie, Mirando? – spytała Elza po jej wyjściu. Miranda zaprzeczyła, a Elza zmieniła temat. Pochwaliła wystrój wnętrza i nawiązała do ostatnich uprowadzeń mieszkańców Zachodniego Berlina do sowieckiego sektora. – Piszą, że tutaj aż roi się od ich agentów. To straszne, że nie potrafimy się przed nimi obronić! Kiedy to się skończy? Jej głos zadrgał szlochem, a ręce straciły samokontrolę. Wypuściła z dłoni porcelanowego konika, przyklęknęła i próbowała rozpaczliwie pozbierać okruchy stłuczonej figurki. – Zostaw to, Elzo! – uspokajała ją Stella, która właśnie wróciła do pokoju. – Czemu przejmujesz się takim drobiazgiem? Mamy gościa – dodała, kierując wzrok na Mirandę. – Przyszedł pan Lang. Simon nie zmrużył chyba oka przez ostatnią dobę, ale jak zwykle nie dał tego po sobie poznać. – Pan Lang mówi, że znaleziono Mademoiselle – oznajmiła Stella. Okruchy porcelanowego konika wypadły znów z dłoni Elzy Marson na podłogę. – Może ja to pozbieram – zaproponował Simon i zabrał się ochoczo za robotę. – Gdzie ją znaleźliście? – spytała Stella. – Proszę nie trzymać nas w niepewności, kapitanie Lang! Znalazła innych pracodawców czy może umknęła do Sowietów? – Mademoiselle Beljame nie żyje – odparł Simon, układając szczątki konika na popielniczce. – Nie żyje? O czym pan mówi? – Stella zasłoniła rozwarte usta dłonią i nawet nie zauważyła obojętnego spojrzenia Mirandy. – Zróbcie coś z tym! – krzyknęła histerycznie Elza Marson. – Zróbcie coś, bo wszystkich nas to czeka! Ci czerwoni nikomu nie przepuszczą! – Uspokój się Elzo! – przywołała ją do porządku Stella. – Co się jej stało? – spytała Langa. – Utopiła się. – Zawsze to lepsza lepsza śmierć, niż... – nie dokończyła, opadła na fotel i ukryła twarz w dłoniach. – Wiem, że to podłe – powiedziała po chwili. – Podłe i głupie, ale myślałam, że to kolejne morderstwo. – I dobrze pani myślała – odparł Simon. Stella wbiła pobielałe dłonie w poręcze fotela. Nie była w stanie wydobyć z siebie głosu. – Dostała w głowę tępym narzędziem – wyjaśnił Simon. – Łyżka samochodowa albo coś w tym rodzaju. Wpadła do basenu, a może tam ją wrzucono. W każdym razie, wydarzyło się to we wtorek. Późnym popołudniem, góra wieczór... Zawiesił głos i zaczął się przyglądać wiszącej na ścianie oprawionej w szkło reprodukcji Damy z wachlarzem Velasqueza. – Ręce miała poplamione zieloną farbą – dodał po chwili. Milczenie przerwał histeryczny śmiech pani Marson, która zerwała się z krzesła i przemierzała teraz pokój od ściany do ściany. Stella też się poderwała i próbowała ją uspokoić. – Chyba powinnam odwieźć panią Marson do domu – rzuciła, kierując niepewny wzrok w stronę Simona. – Też tak sądzę. Radzę zostać z nią do powrotu jej męża, lub kogoś kompetentnego. Później chciałbym zamienić z panią jeszcze kilka słów na temat wtorkowego wieczoru. Przykro mi, ale to konieczne. – Oczywiście. Idziemy, Elzo! – Stella wyprowadziła panią Marson z bawialni i przymknęła drzwi. – Co się tu dzieje? – spytała Miranda po ich wyjściu. – U was na szczęście nic. – Pytam o tę zieloną farbę. Dlaczego tak ją przeraziła? – Może dlatego, że znaleźliśmy puszkę w garażu Marsonów. Podobno malowali ogrodowe meble. – Mów, o co chodzi! – Miranda przysiadła bezradnie na parapecie okna. – Przecież wiesz już wszystko! – Wiem sporo, ale jeszcze nie wszystko. Powiedzmy, że coś mi świta. Przyglądał się jej długo badawczym wzrokiem godnym dużej klasy szeryfa. Oni pewnie też przyglądali się tak ujętym przestępcom, albo kartom, gdy po robocie odprężali się przy pokerze. W końcu, nie wyjmując rąk z kieszeni usiadł przy Mirandzie. – Co chcesz wiedzieć? – spytał. – Powiem ci tyle, ile wiem. Powiedzmy, że większość z tego, co wiem. – Powiedz mi o Mademoiselle. Wciąż o niej myślę i nawet śniła mi się dziś w nocy. Czy to ta sama kobieta, czy mam jakieś zwidy? – Nie masz żadnych zwidów. – Skąd wiesz? Przecież mogłam się pomylić? – Ty mogłaś, ale nie sztab ludzi przetrząsających kartoteki przez ostatnie kilkanaście godzin. Że też nikt nie wpadł na to wcześniej. – Na co? – Pamiętasz, co opowiadał wam brygadier w Bad Oyenhausen? – O tym niemieckim małżeństwie, które zamordowało służących i zwiało z diamentowym łupem? – Tak, o państwie Ridder. Ale to nie oni sprzątnęli służących. Było dokładnie odwrotnie. Ridderów zakatrupili Karl i Greta Schumacherowie. Może planowali to od dawna, a może pomysł ten nasunął się im podczas prac betoniarskich przy budowie garażu? Rozważmy taki scenariusz: Herr Ridder wraca do Berlina z diamentami i ginie. Frau Ridder jest już sztywna, a jej biżuteria i inne precjoza spoczywają w walizeczce. Schumacherowie przebierają zwłoki we własne łachy, a na wypadek identyfikacji podrzucają metalowe drobiazgi. Takie, które nie rozpuszczają się w zaprawie. Guzik z liberii lokaja, łańcuszek pokojówki. Pani Greta strzyże martwą Frau Ridder i wrzuca do zaprawy pukiel jej włosów. Tak na wszelki wypadek... Zapomnieli tylko o tym, że zaprawa nie rozpuszcza też kości, a pani Ridder miała zrośnięte palce jednej z dłoni. Wpadliby szybko, gdyby nie szczęśliwy zbieg okoliczności. Brytyjska armia ewakuowała się z Dunkierki, Belgia błagała o zawieszenie broni, Francja była wykończona, a Trzecia Rzesza miała ciekawsze zajęcia niż przejmowanie się losem państwa Ridder. – Brygadier wspominał o dziecku – przerwała Simonowi Miranda. – Myślisz, że też je zamordowali? – Tego nikt nie wie. W tym czasie dziecko mogło przebywać poza Berlinem. Mogli też zabrać je ze sobą dla lepszego kamuflażu. Podejrzewam, że tak właśnie zrobili, a gdy dziecko zginęło podczas nalotu, wzięli do wozu pierwszą napotkaną przy szosie sierotkę. Też bym tak zrobił na ich miejscu. – A więc pokojówka Schumacher stała się panią Ridder – pokiwała głową Miranda. – Co właściwie planowali? – Wątpię, czy kiedykolwiek dowiemy się tego. Szofer mógł uczestniczyć w spisku, mogli przyłożyć mu pistolet do głowy, albo i na to nie marnować czasu. Może zamierzali zwiać do Lizbony, a stamtąd do Południowej Ameryki? W sumie niebezpieczna droga, więc mogli wybrać Anglię. Nie sądzę, by wiedzieli, że jesteś Angielką. Wspominałaś, że kobieta odezwała się do ciebie po francusku, a ty odpowiedziałeś jej w tym samym języku. – Zgadza się – przytaknęła Miranda. – W tamtych czasach angielski był dla mnie dość obcym językiem. – Wszystko pasuje. Potrzebowali dziecka i znaleźli je przy szosie. Dziewczynka tuliła lalkę. To była duża lalka i w jej brzuszku można było ukryć niezły majątek. – Nawet te holenderskie diamenty? – spytała Miranda. – Zapomnijmy o diamentach. Zabójcy dobrze je ukryli. Nie byli pospolitymi rabusiami. Wiedzieli, że nawet z tym, co zrabowali, kupią sobie obywatelstwo każdego kraju. Ale, póki co, potrzebowali ciebie, Mirando... Czy można tu zapalić? – Pal i mów dalej. Simon wyjął z kieszeni marynarki złotą papierośnicę i poczęstował Mirandę. Odmówiła. Wyrzucił niedopaloną zapałkę do ogrodu. – Co było potem? – spytała. – Potem? To wiem od ciebie. Greta Schumacher została na brzegu, gdy ty i jej mąż zdążyliście wskoczyć do łodzi. Pan Schumacher umarł szybko na obustronne zapalenie płuc, a dziecko oddano do domu opieki, bo dziewczynka mówiła po angielsku. Miała też lalkę, ale kto zwracał wtedy uwagę na zabawki. Kto mógł połączyć wyłowioną z morza dziewczynkę z akcją Ridderów? Kto sprawdzał związki dziecka z uciekinierem, który wykorkował zaraz po przyjeździe do Anglii? Nikt! Kto pamiętał, że dziewczynka ściskała na angielskim brzegu swoją lalkę i że nikomu nie chciała jej oddać? Ustalono, że osoby podające się za Ridderów były w grupie uchodźców. Ukryły łup w twojej lalce, chcąc odzyskać go później, ale zginęły podczas nalotów. Wszystko pasuje, a jednak coś mi tu nie gra... – Mademoiselle? – spytała Miranda. – Czy to była Frau Schumacher? Kim właściwie była ta prawdziwa? – Próbujemy to rozpracować. Wiemy, że Szwajcarka o nazwisku Beljame była więźniarką w hitlerowskim obozie koncentracyjnym. Wiemy, że spała prycza w pryczę z Frau Schumacher i że zmarła lub trochę jej w tym pomogli. A potem w Anglii pojawiła się Mademoiselle... Frau Mademoiselle miała solidny paszport. Szukała męża, dziecka, a zwłaszcza lalki z brzuszkiem wypełnionym cennym towarem. Ci holenderscy jubilerzy wiedzieli, co dobre. Szła za tropem i nieźle węszyła. Twój kuzyn, pan Melville, powiedział mi, że znaleźli ją z ogłoszenia. – Mocno naciągane – powiedziała Miranda. – Mocno? W tamtych czasach trudno było o guwernantki i gosposie, a dzieci przychodziły na świat i wymagały opieki. – Pracowała ciężko za liche pieniądze – westchnęła Miranda. – Może dlatego byli tak do niej przywiązani? – Kiedy ją poznałaś? – Chyba przed dwoma laty – odparła po namyśle. – Nie wiem, czy zamieniłam z nią więcej niż kilka zdań. Pracowałam wtedy w Londynie i rzadko wpadałam do Mallow. Nigdy mi się nie podobała... te jej włosy, ruchy... Czarna wdowa. Do tego ten kminek, który wciąż coś mi przypominał. Coś paskudnego, co skojarzyłam sobie dopiero tutaj w Berlinie... – Kłania się ciocia Hetty – mruknął Simon. – Tak, dokładnie tak... Ale skąd wiesz o cioci Hetty? – Od ciebie. – Zgoda. Powiedzmy, że zawsze bałam się tej kobiety. Mademoiselle, a nie cioci. Bałam się, ale przypisywałam to własnej wyobraźni. – Niesłusznie. Greta Schumacher, alias Mademoiselle Beljame była wytrawnym graczem. Nie wiemy tylko, dlaczego uczepiła się Melville’ów. Może trafiała na ślepo. Może myślała, że łapie nitkę, która zaprowadzi ją do kłębka. Czasami los sprzyja. Twój kuzyn spotyka towarzysza broni swojego ojca. Brygadier Brindley jest gadułą i podczas kolacji opowiada o Ridderach i ich skarbie. Pewnie opowiadał to setki razy. – A tamta siedzi przy sąsiednim stole i podsłuchuje – dopowiedziała cicho Miranda. – Podsłuchuje i zagryza wargi. Ale najgorsze ma dopiero nastąpić. Stary gawędziarz wspomina coś o fizycznym defekcie Frau Ridder i o tym, że takie skazy każdy zapamiętuje. – Chyba coś mu się pomieszało – przerwała Miranda. – Jemu? Może raczej tobie? Byłaś wtedy przestraszonym dzieckiem i jak mogłaś to pamiętać? Guwernantka miała lepszą pamięć i wiedziała, że brygadier rozmawiał z nią przed laty w domu Ridderów! Rozmawiał, więc mógł ją sobie zapamiętać. Brindley nie był orłem, ale mógł specjalnie wygłosić całe to kazanie. Mademoiselle wpadła w panikę, bo wyczuła, że zadenuncjuje ją zaraz po przyjeździe do Berlina. Szansą były pastylki nasenne, którymi wszystkich częstował. – A więc myślisz, że to ona...? – nie dokończała Miranda. – Wszystko na to wskazuje. Sama powiedziałaś, że pigułkami poczęstował się sam, a resztę wręczył pani Melville i guwernantce. Ale tylko pani Mehdlle i Brindley połknęli je przed wejściem do pociągu. Podejrzewam, że Mademoiselle wrzuciła swoją do ciepłego mleka dla Lottie. Chciała być pewna, że dziecko zapadnie w mocny sen. – A Friedel? Co ona mogła mieć z tym wspólnego? – Tego jeszcze nie wiem. Myślę, że Friedel była przypadkową ofiarą i że to ktoś inny miał wąchać trawę. – Stella? – szepnęła Miranda. – Może Stella. Ale, zakładając trafność podejrzenia, na celowniku byłaś raczej ty. – Ja? Chyba żartujesz? – To nie jest okazja do żartów. – Ale dlaczego ja? Co ja mam z tym wspólnego? – Może coś, co ten ktoś bardzo chciał odzyskać. Coś, co masz zawsze przy sobie – powiedział Simon, dotykając bransoletki Mirandy. – Choćby ten egipski ankh znaleziony w twojej lalce. Dla ciebie to bibelot, ale komuś mogło bardzo na nim zależeć. Miranda spojrzała przerażonym wzrokiem na metalową blaszkę. – Zabijać ludzi dla takiego drobiazgu? – spytała. – Różnie bywa. Zresztą to tylko moja hipoteza. Ciekawa, ponieważ nie miałaś tego na ręce od przyjazdu do Berlina. Przynajmniej wtedy, gdy rozmawialiśmy w hotelu. – Musiałam mieć – podniosła głos Miranda. – Nigdy nie zdejmuję tej bransoletki, chociaż... poczekaj! Zdjęłam ją, gdy porządkowałam pokój i bałam się, że gdzieś się zakleszczy. Pamiętam, że włożyłam ją do kieszeni... – A ktoś zauważył jej brak i zaczął „porządkować” twój pokój pod twoją nieobecność. – Skąd wiesz? – Jak zawsze od ciebie. Wspomniałaś, że ktoś grzebał w twoich rzeczach. Jeśli mówiłaś prawdę, szukał czegoś ważnego. Skojarzyłem to z opowieścią brygadiera i domyśliłem się, czego mógł szukać nasz nieznajomy. Miranda popatrzyła na amulet, a potem na twarz Simona. – To nie ma sensu – powiedziała. – Przecież łatwiej ukraść taki drobiazg, niż zabijać właścicielkę. – Nie zawsze. Zwłaszcza jeśli właścicielka ma go stale na ręce. Czasami zabójca też działa w pośpiechu. – A futro? – spytała Miranda. – Przecież Friedel miała na sobie futro Stelli? – Wiem o tym. Wiem, też, że twoje futerko jest z wiewiórek. Czy tak trudno pomylić je w świetle księżyca? Trudniej pomylić włosy. Ty masz ciemne, podobnie jak świętej pamięci Friedel, a pani Melville jest blondynką. – Stella sądzi, że to ją chciano zabić – odpowiedziała cicho Miranda. – O tym też wiem. Była na granicy histerii. To już minęło, ale wolałbym, żeby nie wpadła teraz w przesadny optymizm. Niech umiarkowanie drży, a może morderca pomyśli, że jesteśmy na fałszywym tropie. – Mówiła, że ten ktoś mógłby mieć powody... – zaczęła Miranda i ugryzła się w język. – Powody? Co powiedziała ci pani Melville? – Nic istotnego. Była przerażona i gdy spytałam ją, czy ktoś mógłby czyhać na jej życie, przytaknęła... – Przytaknęła, czy coś powiedziała? – Powiedziała, ale szeptem i jakby do siebie. Powiedziała, że kogoś się obawia, ale potem zaprzeczyła temu. Była strasznie rozkojarzona. – Nie dziwię się – oznajmił Simon obojętnym głosem i przez chwilę przyglądał się uważnie dymkowi z własnego papierosa. – Więc jeśli to Mademoiselle zabiła brygadiera i Friedel, sprawa jest zamknięta? – przerwała milczenie Miranda. – Byłaby, gdyby nie to, że ktoś sprzątnął Mademoiselle. – Tak, zapomniałam o tym – pokręciła głową. – Elza Marson? – próbowała odgadnąć, patrząc w ogrodowe okno. – A niby dlaczego ona? – spytał drwiąco Simon. – Widziałam ją w hotelu zaraz po naszym przyjeździe. Podsłuchałam jej rozmowę z Friedel. Mówiły po niemiecku. Wtedy nie byłam pewna, ale teraz już wiem. To była Elza Marson! Potem widziałam ją na rosyjskim cmentarzu. Przyszła tam, żeby z kimś się spotkać. – O tym też wiem – powiedział obojętnie Lang. – Właśnie dlatego podejrzewamy, że zabójstwo Friedel nie miało nic wspólnego z pozbyciem się brygadiera Brindleya i że tym razem morderca działał z innych powodów. – Kim była ta Friedel? – Siostrą Elzy Marson. Jeszcze na to nie wpadłaś? – Wiedziałeś o tym od dawna? – Dowiedziałem się wczoraj. Pani Marson wszystko nam opowiedziała. Jej matka była Francuzką, a ojciec Niemcem. Rozstali się w 1938 roku. Matka wróciła do panieńskiego nazwiska i sąd przyznał jej opiekę nad młodszym dzieckiem. Starsza siostra i brat – bo był i taki – zostali w Niemczech pod pieczą ojca. Potem wybuchła wojna. Rodzina Elzy załatwiła jej lewe papiery. Wymyślono nawet francuskich dziadków, wystawiono odpowiednią metrykę i wywieziono ją do Anglii. Matka Elzy zmarła z końcem wojny, a panienka zatrudniła się jako sekretarka w firmie nawiązującej kontakty z wyzwoloną Europą. Tam poderwał ją Marson. Myślał, że jest Francuzką i nie miał pojęcia, że ma rodzeństwo w Niemczech. Oczywiście nie wspominała mu słowem o bracie i siostrze, nie mówiąc już o tatusiu, który pewnie schował odznakę NSDAP, gdy przestało to być modne. Minęły lata, brygadę Marsona przerzucono z Anglii do Berlina i pewnego poranka siostra rozpoznała siostrę w sklepie. Friedel miała zdjęcie matki i pewnie często się w nie wpatrywała. Podeszła do Elzy i szybko się dogadały. Elza zaczęła paplać i pokrewieństwo szybko zmieniło się w szantaż. – Straszyła ją, że powie wszystko panu Marson? Wredne babsko! – Takie też bywają. Elza zaczęła od drobnych sum, ale Friedel podbijała stawkę. Mówiła, że wydostanie się z Berlina kosztuje dziś niebotyczne pieniądze. Pani Marson zadłużyła się, ale gdy wrócili do Berlina, stwierdziła, że siostrzyczka nadal tu mieszka. Spotkały się i Elza usłyszała, że trzeba będzie jeszcze wykupić brata od Sowietów. Sukinsyn miał z nimi jakieś układy, ale gdy zmienił się wiatr, postanowił wybrać wolność. Takie sprawy kosztują, a Elza była już spłukana. Cwaniaczek wiedział, jak się sprzedać. Miał coś, za co Amerykanie, lub my nie poskąpimy grosza. Dostał swoje, bo towar był niezły – dokończył lapidarnie Simon. – Co wam sprzedał? – spytała naiwnie Miranda. – O tym nie rozmawia się przy damach – uciszył ją Lang. – A skoro jesteś taka bystra, chyba zauważyłaś, jak przekazywano przesyłkę? – Zauważyłam, ale myślałam, że wymieniają walutę, lub jakiś czarnorynkowy detal. Jeśli ten brat Elzy jest takim cwaniakiem, czemu normalnie nie zwiał do naszego sektora? – Zawiodły go nerwy. Miał powody. Może jest pospolitym cwaniakiem, ale i tacy domyśla się czasem, co przenoszą. Do nas wchodził bezpiecznie, ale gdyby przyłapano go z towarem po tamtej stronie, nie skończyłoby się na zwykłej egzekucji. Mają swoje sposoby i dobrze go rozumiem. Pani Marson była łącznikiem. Pojechała na wycieczkę, żeby odebrać fanty i przekazać je Friedel. Namierzyliśmy ją, bo nie byliśmy pewni, czy przypadkiem nie działa na obie strony. Chcieliśmy wiedzieć, kto jest jej dostawcą. – Mnie też namierzyliście? – spytała Miranda. – Gdy wychodziliśmy wieczorem z willi Ridderów, ktoś czatował przy drodze. To też twoi ludzie? – Mam nadzieję. Pamiętasz, że gdy wspomniałem o śmierci Friedel, pani Marson wpadła w histerię? To było hasło do ewakuacji jej brata. – Uciekł? – Nic o tym nie wiemy i obawiam się, że tamci dopadli go szybciej. – Biedna Elza – westchnęła Miranda. – Współczuję tej kobiecie. Dobrze, że przynajmniej nie ma nic wspólnego z Ridderami i Mademoiselle. – Ale, co namotała, to jej. – A co z tą zieloną farbą? Wymyśliłeś ją czy to prawda? – Z jaką farbą? – Przecież wspominałeś przy Elzie o zielonej farbie! Czy wtedy też blefowałeś? – Obawiam się, że pan Lang ma sklerozę, a panna Brand powinna poszukać młodszego szpicla – mruknął Simon. – Więc jak było z tą farbą? – Znasz się trochę na malarstwie? – spytał niespodziewanie, wskazując na reprodukcję Velasqueza. – Ten obraz jest za szkłem, a ludzie, patrząc w szkło, widzą często tylko własne odbicie i nie podejrzewają, że ktoś ich obserwuje. Wspomniałem o śmierci Mademoiselle. Pani Marson wpadła w panikę, myśląc, że sprzątnęli ją Sowieci i że to oni penetrowali jej garaż. Patrzyłem w szkło i nie zawiodłem się, bo nie interesowała mnie reakcja pani Marson, lecz pani Melville! Ciekawe, czemu tak ją przeraziła ta zielona farba? – Chyba oszalałeś! – krzyknęła Miranda. – Tętno mam umiarkowane. – O co ci chodzi? Kogo właściwie podejrzewasz? Simon podszedł do parapetu i cisnął kolejny niedopałek w krzaki. – Nikogo nie podejrzewam. Po prostu kojarzę fakty. – Spojrzał na ogród a potem, nie wyjmując rąk z kieszeni, na Mirandę. – Pani Melville zareagowała dość dziwnie na tę farbę. Przez chwilę myślałem, że znowu nam zemdleje, ale szybko się opanowała. Może pomogła jej trochę histeria pani Marson, ale wydaje mi się, że miało to coś wspólnego z moją osobą. Ciekawe, bo byłem wtedy odwrócony do niej plecami, mając przed oczyma pannę Brand i panią Marson. – Dlaczego oskarżasz ją o hipokryzję? – Nie myl hipokryzji z aktorstwem, Mirando. Nie każdy z nas jest hipokrytą, ale w każdym z nas drzemie aktor. Czasem lepszy, czasem gorszy. – Nie znasz Stelli – rzuciła gniewnie Miranda. – A ty znasz aż tak dobrze panią Melville? Przestań krzyczeć, zacznij myśleć – dodał, podprowadzając ją do okna. – Przecież nie oskarżam o nic tej pani. Zauważyłem tylko, że zareagowała gwałtownie, gdy wspomniałem o zielonej farbie na dłoniach Mademoiselle. Może to przypadek, a może nie. I pamiętaj, że morderca wraca nie tylko na miejsce zbrodni. Czasami potrafi dopaść i świadka. – Czy myślisz, że ten ktoś mógłby usunąć każdego z nas? – Nie myślę, ale wiem. Ty znasz to z kryminalnych książek, a ja z codziennej praktyki. – Wally! – wypaliła z siebie Miranda, chwytając rękaw marynarki Simona. – Ten piegowaty urwis? A cóż on ma z tym wspólnego? – Był tu dziś rano i mówił mi, że czatował przy basenie. – Mnie też to powiedział. Zeznał też o pomalowaniu zieloną farbą gumowych uchwytów kierownicy roweru Mademoiselle. Słodka zemsta za to, że przepędziła go z ogrodu państwa Lawrence. Podejrzewam, że wybrał się do tej waszej Lottie. Guwernantka dopadła go i poczęstowała kijem. Chłopcy nie lubią tego, więc Wally odwdzięczył się jej zieloną farbą. Tak... To musiało zdarzyć się tamtego wieczora. – Więc po co odstawiłeś cały ten cyrk przy Stelli i Elzie Marson? – Przecież mówiłem ci, że chciałem sprawdzić, jak zareagują na ten kolor. O farbie wiedziała wtedy tylko policja, no i oczywiście Wally. Rower pomalowano wieczorem, więc skąd ktoś inny mógł o tym wiedzieć? Mademoiselle jechała po zabawkę Lottie o zmroku. Mogła czuć coś lepkiego na uchwytach kierownicy, ale guma często się lepi do dłoni. Może nie zauważyła farby, a może zauważyła ją i postanowiła umyć ręce już w domu. W domu, do którego nie dojechała. – Wciąż nie rozumiem, dlaczego podejrzewałeś Stellę? – Pomyśl, Mirando. Gdy Mademoiselle wyjeżdżała na basen, o farbie wiedziały tylko trzy osoby: ona sama, Wally i morderca. Chyba, że ktoś, kto zauważył rower pod domem państwa Lawrence. – Wally mógł się komuś wygadać. – Wątpię. Przyłapałem małego drania, gdy wyciągaliśmy zwłoki Mademoiselle z wody. Portki miał wysmarowane farbą i powiedziałem mu, że jeśli piśnie komuś słowem o swoim kawale, czeka go stryczek! – Nawet mnie nic mi o tym nie powiedział. Wspomniał tylko, że wie, kto zabił Mademoiselle. Może bujał, jak to chłopcy w jego wieku... Simon poderwał się i zesztywniał, – Czy podał nazwisko? – spytał ostrym tonem. – Nie, przerwano nam i zwiał w krzaki. Simon rzucił słowo, które lekko zaskoczyło nawet wychowaną w kręgach wojskowych Mirandę. Adresatem była nie ona i nie Wally Wilkin, ale chyba on sam. – Że też o tym nie pomyślałem – dodał już spokojniej. – Powinienem domyślić się, czemu ten gałgan pęta się przy basenie! Zamiast straszyć go stryczkiem, mogłem zaproponować mu pracę w naszej firmie i miałbym nazwisko zabójcy. No, kapitanie Lang, za taką gafę to pana powinni powiesić albo rozerwać końmi... – Może chłopak zmyślał – próbowała pocieszyć go Miranda. – Dowiemy się – mruknął Simon i ruszył w stronę drzwi, ale zatrzymał się w progu. – Pamiętasz, co powiedziałem ci wczoraj wieczór? Masz siedzieć w domu, chyba że sam zadzwonię. Zrozumiano? Miranda przytaknęła bez przekonania. Zawrócił, przyjrzał się jej niepewnym wzrokiem i powiedział coś, czego nie dosłyszała. Dostrzegła tylko jego plecy i znów była sama. Rozdział 16 Po kilku minutach wróciła Stella, blada i wyczerpana. Zdziwiła się, że Simona już nie ma. – Myślałam, że chciał ze mną porozmawiać – powiedziała, padając na sofę i przykładając dłonie do głowy. – Powinnaś połknąć aspirynę i wyspać się, Stello – zaproponowała Miranda. – Wyglądasz jak widmo. – Tak sądzisz? – Stella wstała jak na komendę i przejrzała się w lustrze nad kominkiem. – Może nie jak widmo, ale jak stara wiedźma. Od przyjazdu do Berlina postarzałam się o dziesięć lat. Wszystko przez tę nieszczęsną Elzę. – Jak się czuje? – Dzwoniłam do jej męża i zaraz przyjechał. Pułkownik Lawrence pewnie się wścieka, że jego oficerowie bez przerwy są wzywani na przesłuchania lub do znerwicowanych żon. – Powiedz coś o Elzie. – Nie jest z nią dobrze. Ma obsesję na punkcie sowieckich szpiegów. Mówi, że Mademoiselle była jednym z nich i że teraz na nią przyjdzie kolej. Bredzi jak w malignie! Wszystko przez tę zieloną farbę, o której wspomniał kapitan Lang. Pani Marson wywnioskowała, że Mademoiselle musiała penetrować ich dom i wpadła w przerażenie. Powiedziała to mimochodem, ale Miranda spostrzegła z niepokojem, że Stella śledzi równocześnie jej reakcję, patrząc ukradkiem w lustro. Zarumieniła się i odwróciła głowę. – Czyżby Simon miał rację? Czy mogła wiedzieć coś o tej farbie i czy podejrzewała ją o to samo? Dlaczego wpatrywała się w lustro, jak Simon w szkło reprodukcji Velasqueza? – Co właściwie wiem o Stelli? – zamyśliła się, kierując wzrok na ogród. – Powiedziałam Simonowi, że jej nie zna, ale czy ja sama znam ją na wylot? Stella towarzyszyła jej od dzieciństwa i przez szkolne lata. Była znacznie starsza, ale zawsze kojarzyła się Mirandzie z trochę rozpuszczonym, czarującym, szczerym i niezbyt rozgarniętym podlotkiem. Roześmiana, gdy sprawy szły dobrze – zapłakana i zagubiona, gdy coś się popsuło. Czy była piękna? Raczej ładna, co nie jest trudne, gdy większość czasu poświęca się strojom i kosmetykom. Straciła wcześnie pierwszego męża i szybko znalazła sobie drugiego. Trochę dziwne, że pomimo antypatii do armii i stałych przemieszczeń, wybrała znów oficera. Kochała Anglię, posiadłość w Mallow, a nade wszystko Roberta. Mirandzie przyszło nagle na myśl, że miłość Stelli miała w sobie coś fanatycznego. Za Roberta oddałaby życie, mogłaby kłamać, oszukiwać, zrobić wszystko, gdyby wymagała tego konieczność. Simon wspomniał, że ludzie są zdolni do różnych rzeczy, gdy zmuszą ich do tego okoliczności. Wtedy zanegowała ten sąd w odniesieniu do Stelli, ale teraz nie była aż tak pewna swoich racji. Przecież nawet ptak potrafi kuleć i rozpaczliwie trzepotać skrzydłami, byle tylko odwrócić uwagę agresora od gniazda. Czy Stella mogła lękać się o Roberta? Czy ten lęk mógłby być silniejszy niż jej instynkt samozachowawczy? Jeszcze wczoraj drżała o własne życie i była kłębkiem nerwów. Teraz nie była bezradną ptaszyną. Zerkała w lustro czujnie i z wyrachowaniem. – Terpentyna! – przeszło przez myśl Mirandzie. – Kiedy to było? We wtorek wieczorem. Robert wspominał, że wylał ją sobie przez nieuwagę na spodnie. Terpentyna i zielona farba! Czyżby pomyślała, że chciał zmyć wtedy jej ślady? Czy wie coś, czy może tylko coś podejrzewa? Miranda pomyślała, że raczej to drugie i że Stella na pewno się myli. Robert nie mógł być uwikłany w zabójstwo Mademoiselle, i to z jednej podstawowej przyczyny. Skąd mógł wiedzieć, że guwernantka wróci tamtego wieczora na basen? Gdy Lottie spostrzegła zgubienie misia, był na konferencji. Wrócił przed ósmą, podwieziony przez Marsona. Potem nie wychodził z domu i był cały czas w towarzystwie Stelli i jej samej. Ale nawet gdyby jego alibi okazało się niewystarczające i gdyby jakimś cudem był w tamten wieczór w pobliżu basenu, to też nic by nie znaczyło. Co innego poszlaki, co innego intuicja. Znała go, jak mało kogo. Był czarującym, atrakcyjnym lekkoduchem, czasami wpadającym w złość lub w rozdrażnienie. Miranda wolała zdecydowanie słowo „lekkoduch” niż „słabeusz” i wypędziła to drugie z własnych spekulacji. Robert nie pasował do roli zabójcy. Gdyby nawet miał powody, zabrakłoby mu determinacji. Zawsze wybierał kompromisy – jeśli nie z przekonania, to dla czystej wygody. Kochał Stellę, ale jego uczucie do niej było pozbawione jej fanatyzmu. Wolał brać sprawy takimi, jakie są, niż wpływać na bieg zdarzeń. – Ale skoro ja wiem o tym, dlaczego nie wpadła na to Stella? – zastanawiała się Miranda. Odpowiedź była kwestią chwili. – Stella jest zaślepiona miłością i zamiast rozumować, kieruje się emocjami. – Nad czym się tak zastanawiasz, Rando? – Głos Stelli przeciął niespodziewanie ciszę w pokoju. – Nad niczym... Pomyślałam sobie, jakie to wszystko powikłane i... – Nie dokończyła. Z hallu dobiegły głosy i śmiechy. Jeśli to Robert, musiało być później, niż sądziła. – Mam nadzieję, że w domu znajdzie się kilka butelek piwa – zaniepokoiła się Stella. – Podejrzewam, że Robert przyprowadził kogoś z pracy. – Miranda odwróciła wzrok od ogrodu i stwierdziła, że Stella zesztywniała na widok wchodzących do bawialni państwa Leslie i państwa Page w asyście Roberta. – Czy mamy w garażu zapasowy kanister benzyny? – spytał od progu Robert, muskając policzek Stelli. – Andy chciał podwieźć mnie do domu, skończyła się mu nawet rezerwa, więc zostawiliśmy naszą łajbę pół mili stąd i skorzystaliśmy z łodzi ratunkowej pułkownika Leslie. Chyba mamy w garażu co najmniej dwa galony? – Też tak sądzę – przytaknęła Stella. – Ale najpierw rozbitkowie zwilżą spalone gardła – zaproponował Robert. – Konam za piwem, choć dżin też dobrze by nam zrobił. Ty, Noro, pewnie wolisz sherry? – I tak sprawiamy dość kłopotu – odparła pani Leslie, patrząc na Stellę. – Przepraszam za to najście, ale pani mąż był nieugięty. Stella zdobyła się na uśmiech i wygłosiła typową w podobnych sytuacjach formułkę. Nora usiadła na kanapie, a Sally Page przysiadła na poręczy fotela, prezentując przy okazji swoje imponujące nogi – To wszystko z naszej winy – tłumaczyła się Stelli. – Wciąż powtarzam staremu, żeby zrobił coś z tym bakiem, ale on wie lepiej, a potem musimy chodzić po prośbie! – Nonsens – mruknął Andy. – To zdarzyło się tylko raz. Wtedy, gdy mieliśmy wyciek. Nie mam pojęcia, co stało się dzisiaj. Dwa dni temu zatankowałem do pełna. To te twoje przejażdżki z prywatki na prywatkę tak pożerają nam paliwo. – Paliwo pożera ten przedwojenny, kupiony z piątej ręki grat. Tłumaczę mężowi, że co tanie, to drogie – wyjaśniła rozbrajająco Stelli. – Chyba zgodzi się pani ze mną? Stella miała ochotę zapaść się pod ziemię, ale z opresji wyratowało ją nieoczekiwane entree Harrye’ego Marsona. – Witam, o zdrowie pytam! – rzucił rymowanką od drzwi. – Zdaje się, że zakłóciłem wam party? – zreflektował się. – Wręcz przeciwnie – odparł gościnnie Robert. – To tylko improwizacja. Nie pogardzisz piwem? – Nawet dwoma – oświadczył Marson. – Elza przysłała mnie tutaj po coś do czytania – zwrócił się do Stelli. – Jakieś czasopisma, powieścidła? Ułożyłem biedaczkę do snu, ale licho to wygląda. – Poszukam czegoś odpowiedniego – uspokoiła go Stella. – Serdeczne dzięki – odparł Marson i podniósł napełnioną piwem szklankę. – No to za zabójców! – wzniósł toast. Wysączył piwo i nie zwrócił uwagi na ciszę, która nagle zapanowała w bawialni. Miranda rozejrzała się dyskretnie. Sally Page przestała kołysać nogami. Nora Leslie nie spostrzegła, że popiół z papierosa spada na jej sukienkę. Andy Page ścisnął szklankę tak mocno, że omal nie skruszył szkła. Pułkownik Leslie skrzywił się, jakby podano mu potrawę, której nie wybrał z karty dań. Stella spojrzała z przerażeniem na Roberta, a on, odrzucając jej spojrzenie, zacisnął na moment wargi. Kłopotliwą ciszę przerwała Nora. – Sally, wylewasz sherry na fotel! Sally Page zerwała się jak ukłuta. – Och, jak mi przykro, pani Melville! – Wydobyła z torebki papierową chusteczkę i zaczęła intensywnie wycierać plamę. – Nie przejmuj się tym, Sally – zażartował Robert. – Szkoda chusteczki, a jak wywiercisz w tapicerce dziurę, obciążymy cię kosztami. Sally zachichotała i cisnęła chusteczkę w stronę kominka. Wszyscy docenili żart Roberta i wrócili do konwersacji. Wszyscy z wyjątkiem Mirandy. Zauważyła, że gdy Harry Marson wygłupił się ze swoim toastem, państwo Page zamarli. Musieli wiedzieć o śmierci Mademoiselle, a od kogo, jeśli nie od państwa Leslie? Teraz gawędzili wesoło, ale w ich głosach wyczuwało się coś sztucznego. A więc wiedzieli już rano! Miranda pomyślała, że igrają z ogniem i włączyła się do rozmowy. – Może wrócimy do trzeciego morderstwa? – zaproponowała. Siedem twarzy skierowało się w jej stronę, jak za pociągnięciem sznurka w kukiełkowym teatrzyku. Wszystkie twarze były blade, a usta zaciśnięte. – Przestań, Mirando! – wyszeptała Stella. – Dlaczego? Przecież tak naprawdę wszyscy myślimy o tym samym? – Uspokój się, kochanie – powiedział Robert. Wstał i objął ją ramieniem. – Wiem, co przeszłaś, a nam też nie jest łatwo. – Co przeszłam, to moje, i nie histeryzuję. Dziwię się tylko, że można popijać piwo i żartować po takich wydarzeniach. Robert usiadł i na przekór Mirandzie napełnił swoją szklankę. – Wszyscy przeszliśmy swoje – powiedział po namyśle. – Przesłuchiwano nas wspólnie i na osobności. Jesteś za młoda, by wiedzieć, że czasami takie rzeczy trzeba odreagować. Nikt nie chowa głowy w piasek, ale mamy już tego serdecznie dość. A więc prześpij się, odpocznij, a my jeszcze trochę pogawędzimy. – Dobrze powiedziane – przytaknął Harry Marson. – Mnie też pęka głowa i mam ochotę dobrze się wyspać. Jeśli Bóg da, a kapusie mi w tym nie przeszkodzą. Dopił piwo i zapadł w fotel. – Przepraszam – powiedziała Miranda. – Chyba jednak jestem rozstrojona. Nie to miałam na myśli... – Nie dokończyła, choć bardzo ją korciło. – Piwo stygnie, Harry – rzucił żartem Robert. – Wytrzyma w lodówce – mruknął Marson. – Pora do domu. Stella przyniosła czasopisma i książkę dla Elzy i wszyscy przyznali rację pomysłodawcy. Harry i państwo Leslie wyszli przez ogród, a Robert, Andy i Sally ruszyli do garażu w poszukiwaniu kanistra. Pułkownik wyszedł ostatni. Zatrzymał się w hallu i próbował pocieszyć Mirandę: – Głowa do góry, panno Brand. Ten Lang i jego niemieccy odpowiednicy mogą demonizować sprawy. To mógł być nieszczęśliwy wypadek. Mademoiselle wjechała rowerem na basen, bojąc się zostawić pojazd przed bramą. Podjechała nad wodę, nie opanowała kierownicy i poszła w wodę. Spadając, mogła uderzyć głową w krawędź pływalni. Jeśli nawet nie straciła przytomności, mogła zaplątać się w słomę, a wtedy nie miała szansy, żeby wypłynąć na powierzchnię. Pech, że ten Kroll nie zauważył jej wcześniej... albo później, już po naszym wyjeździe. Wszystko przez niego. Trochę i przez nas, bo to my zaprosiliśmy wtedy panią na pływalnię. Czuję się współwinny... – Niepotrzebnie – powiedziała Miranda, siląc się na uśmiech. – Nieważne, czy był to Kroll, czy sam burmistrz Berlina z żoną i potomstwem. Mademoiselle była guwernantką Lottie i mieszkała pod jednym dachem z Robertem, Stellą... no i ze mną. – Ma pani rację, ale trochę nieprzyjemnie to wyszło – pokręcił głową Leslie. – Zapomniałem na śmierć o tym kanistrze! Stella i Robert odprowadzili gości do furtki, a Miranda wróciła do bawialni. Pokój wydawał się teraz ciepły i zaciszny, a tylko zza okna dobiegały głosy Marsona i Nory Leslie. Miranda przypomniała sobie o przyniesionych przez Elzę bzach. Zdążyły przywiędnąć i poczuła wyrzuty sumienia, że w porę nie zmieniła im wody. Podniosła wazon i gdy płatki opadły jej na ręce, pomyślała z irytacją, że pani Marson mogła wpaść na lepszy pretekst penetrowania domu Melville’ów. Przecież z własnego okna widziała, że pod ich płotem rosną kępy dzikiego bzu. Schyliła się, żeby podnieść z podłogi zwiędłe płatki i powstrzymała dłoń tuż przy kominku. Uniosła się powoli, zapomniała o płatkach i usiadła na kanapie, próbując zebrać myśli. Ta podłoga i kominek kojarzyły się jej z czymś, co wydarzyło się nie tak dawno temu. Z czymś, czego była świadkiem, ale co wydawało się tak nieistotne, że wtedy nie poświęciła temu uwagi. Siedziała i absurdalna myśl zaczęła kiełkować w jej mózgu... Analizowała drobne szczegóły ostatnich dni, które zaczynały teraz pasować do siebie jak części dziecięcej układanki. Pomyślała, że wszystko to przypominało lustro. Obraz prawdziwy, ale prawa i lewa strona odwrócone w odbiciu. – Simon też patrzył w lustro. Nie... Simon był zbyt chytry, żeby się na to nabrać, chociaż... kto wie? – Miranda znów toczyła w myślach dyskusję. – Jeśli śmierć Friedel była nieporozumieniem, w ogrodzie miała jednak zginąć Stella. Diamenty i przesyłka wręczona na cmentarzu Elzie Marson tylko zaciemniły sprawę. Były kamuflażem, który zatarł prawdziwy trop. A czego nie zatarł, zatarła śmierć Mademoiselle. Coś się skończyło, ale coś innego ma dalszy ciąg. Pomyślała, że musi – i to jak najszybciej – powiedzieć o tym Simonowi. W hallu panowała cisza i tylko z kuchni dobiegały odgłosy krzątaniny Frau Herbach przygotowującej lunch. Miranda wbiegła do hallu, dopadła telefonu i wykręciła numer Simona. Obcy głos odpowiedział, że kapitan Lang jest nieobecny i że nie wiadomo, kiedy wróci. Ktoś poprosił o nazwisko rozmówcy i o pozostawienie wiadomości. Miranda przedstawiła się, ale nie zdążyła powiedzieć, o co chodzi, bo usłyszała z ogrodu głos Roberta. – Proszę powiedzieć, że to bardzo pilne! – rzuciła do słuchawki i natychmiast odłożyła ją na widełki. Rozdział 17 Popołudnie wydawało się nie mieć końca, a Simon nie telefonował. Stella kartkowała żurnale, Miranda próbowała skupić się na lekturze książki, ale rozpraszała ją przedpołudniowa koncepcja. Powtarzała sobie w myślach, że to nie ma sensu i że trzeba porozmawiać z Simonem, a on rozważy to wszystko na chłodno. Telefon zadzwonił o wpół do czwartej. Miranda zerwała się i odłożyła książkę. Stella zaproponowała, że sama odbierze, ale Miranda była szybsza. Dopadła słuchawki w hallu, ale to nie był Simon Lang. – Kto telefonował? – spytała po jej powrocie do bawialni Stella. – Nikt. Pomyliłyśmy telefon z dzwonkiem do drzwi. Jedno z dzieci Wilkinów pytało, czy nie wiemy, gdzie jest Wally. – Pewnie znów zakradł się do Lawrence’ów i bawi się z Lottie. – Też tak powiedziałam – przytaknęła Miranda i nagle przeszedł ją dreszcz. – Wally? Dlaczego go szukają? Czyżby i na niego przyszła kolej? – Przypomniała sobie mętną wodę basenu i pomyślała, że tym razem nie wytrzyma. – Nie... Każdy, byle nie Wally! – krzyczała w myślach. – Ci Niemcy są okropni – wyrwała ją z zamyślenia Stella. – Niby uzdolniony technicznie naród, a nie potrafią zakładać dzwonków do drzwi, które nie myliłyby się z telefonami. Żeby już wreszcie być w domu! W Mallow kwitną już pewnie żonkile i pierwiosnki... Wyszła z bawialni. Słychać było, jak zatrzaskuje za sobą drzwi sypialni, próbując opanować szloch. O czwartej Miranda znowu zadzwoniła do Simona. Ten sam obcy głos poinformował ją, że kapitan Lang jeszcze nie wrócił, ale wiadomość zostanie mu przekazana. O piątej pojawił się Robert. Oznajmił bez entuzjazmu, że zje coś szybko, bo czeka go długi wieczór. Dowódca północnej grupy wojsk brytyjskich zwołał pilną konferencję w sprawie „sojuszniczej strategii na Kontynencie”. – W tym całym galimatiasie zupełnie zapomniałem wam o tym powiedzieć – dodał. – Nasiadówka zaczyna się przed ósmą i nie sądzę, żebym wrócił przed jedenastą, więc nie czekajcie na mnie z kolacją. – Pojedziesz naszym wozem, czy ktoś cię podrzuci? – spytała Stella. – Brakowałoby tylko, żebym wypalał naszą benzynę! – żachnął się Robert. – Od czego mamy służbowe volkswageny? – Przykro mi, kochanie – dodał, całując dłonie Stelli. – Myślisz, że to miłe zostawiać was same w domu? Na szczęście mój ordynans podobno już wrócił do zdrowia i od jutra będę miał pewność, że nic wam nie grozi. Ten Davis to kawał chłopa i nie chciałbym być w skórze niepożądanych wieczornych gości. – Dbaj o Stellę, Rando – powiedział trochę żartem, trochę poważnie, opierając dłonie na jej ramionach. – Będę na posterunku – odwzajemniła się podobnym tonem. – Ty też jesteś w nie najlepszej formie – dodał, patrząc jej w twarz. – Niezłe zafundowaliśmy ci wakacje. – Przestań, Robercie – pocieszyła go, patrząc w bok. – Któż mógł to przewidzieć? Zresztą – jak znam siebie – nawet gdybym wiedziała, co się szykuje, jeszcze bardziej upierałabym się na ten wyjazd. Człowiek mądrzeje z wiekiem i dopiero teraz wiem, że powieści kryminalne to nie to samo, co prawdziwe morderstwa. – Obiecuję wam podróż statkiem do Anglii i wakacje na wsi. Tam przynajmniej konstable ścigają urwisów, którzy podłożyli kaznodziei pineski na ambonę przed niedzielnym gniewnym kazaniem. Ucałował czule Mirandę i zniknął w mroku. – Chyba zmarzłaś? – spytała drżącą Stellę. – Polecam gorącą kąpiel i ciepłe łóżko. – Nie jest mi zimno. Po prostu boję się i nie mogłabym zasnąć. – Przekręciła klucz w zamku i zasunęła oba rygle. Miranda spostrzegła drżenie jej rąk i bladość twarzy. Stella musiała to zauważyć, bo zdobyła się na uśmiech. – Wiem, że to głupie, ale teraz czuję się bezpieczniej. Robert pozamykał tylne drzwi i okna tak dokładnie, że nawet kot by się nie prześliznął. Szkoda, że nie uprzedził mnie o tej konferencji. Zaprosiłabym kilka osób na brydża. – Nigdy za późno – zaproponowała Miranda. – Możemy wpaść do państwa Leslie i zaproponować im kilka robrów. – Nie wyszłabym za nic do ogrodu! – zadrżała Stella. – Ciebie też nie wypuszczę z domu. Zresztą pułkownika pewnie też wezwano na konferencję, a w trójkę gra się kiepsko, zwłaszcza z kimś takim, jak jego małżonka. Lepiej zapalmy wszystkie światła w bawialni i posłuchajmy radia. Gdy włączyły lampy, bawialnia wydała się Mirandzie większa i mniej przytulna. Radio też okazało się kiepskim pomysłem. Kręciły gałką, ale repertuar był mało krzepiący: kakofonia kompozycji modnego awangardzisty, słuchowisko o wymuszaniu okupu w nowojorskich dokach, czytane przez lektora „Zabójstwo przy Rue Morgue”, bieżące wiadomości, no i słowotok podnieconych spikerów paplających w zależności od stacji po francusku, niemiecku, włosku i rosyjsku. Stella wyłączyła radio i desperacko sięgnęła po książkę. Nie miała ochoty na rozmowę, ale Miranda dostrzegła, że machinalnie przerzuca kartki, a tak naprawdę patrzy nieobecnym wzrokiem w bliżej nie określone miejsce. Był to wzrok, od którego bawialnia zrobiła się jeszcze mniej bezpieczna i przytulna. Po wyjściu Roberta dom był pusty, ale Mirandę nie opuszczało wrażenie, że nie są w nim same. Zupełnie jakby śledziła je dodatkowa para oczu. Nie potrafiła określić, czy złudzenie wywoływał ogród za oknem, czy może zamknięty na cztery spusty hall. Nie potrafiła też umiejscowić rzeczywistych – a może i nie – odgłosów. Postanowiła wziąć się w garść, bo jej czujność zaczęła chyba udzielać się Stelli, której palce zaczęły coraz pospieszniej przerzucać stronice książki. Czy Stella czuła to samo, co i ona? Czy przed jej oczami majaczył identyczny widmowy kształt, którego doświadczyła przed południem? Gdzie się podział Simon i dlaczego nie telefonuje? Czy przekazano mu informację? Jeśli tak, musiało zatrzymać go coś bardzo pilnego. Na przykład Wally! Czyżby Simon szukał chłopaka i czy mały urwis naprawdę zniknął? Poczuła, że jej dłonie drżą, jak dłonie Stelli. Pomyślała, że jeszcze chwila, a obie zwariują w tej bawialni. Popatrzyła kątem oka na Stellę, próbowała posłać nawet jej uśmiech, ale nic z tego nie wyszło. Stella upuściła książkę na podłogę i wstała gwałtownie. – Nie mam dziś głowy do lektury – wyrzuciła, jak automat. – Może poszydełkuję. To przynajmniej uspokaja! – Wyszła z bawialni, pozostawiając nie domknięte drzwi. Miranda też odłożyła książkę i zastanowiła się, czy nie powinna jeszcze raz zatelefonować do Simona. Ale co by to dało? Usłyszała dobiegające z hallu kroki Stelli. Wydawało się jej, że drzwi bawialni odchylają się i że pozostawiona na parapecie okna gazeta szeleści w przeciągu. Wstała, zagryzła wargi i sięgnęła po papieros. Rzadko kiedy paliła, ale teraz papieros wydawał się być środkiem uspokajającym. Zupełnie jak szydełkowanie dla Stelli. Telefon zadzwonił tak ostro, że wypuściła paczkę z dłoni, rozsypując papierosy na dywanie. Pomyślała z ulgą, że to Simon i pobiegła w stronę hallu, ale Stella była wcześniej przy aparacie – Tak... Słucham? Miranda stała w drzwiach, czekając, aż Stella odda jej słuchawkę, ale to chyba nie był Simon. – Nie dosłyszałam? – padło z hallu. – Ach, teraz przypominam sobie. – Zapadła cisza i Miranda pomyślała, że może jednak wypadałoby dyskretnie przymknąć drzwi bawialni. Powstrzymywał ją od tego nienaturalnie podniecony głos Stelli. – Wykluczone! Teraz nie mogę!... Czemu nie jutro? Przecież mówię, że nie o tej porze... Czy jest tam Robert? Chciałabym z nim porozmawiać... Tak, rozumiem. Chwila ciszy i znów rozległ się jeszcze bardziej paniczny głos Stelli: – A skąd mam wiedzieć, kto dzwoni? Aha... dobrze... zaraz to sprawdzę. Słuchawka opadła, a szelest kartek wskazywał, że Stella wertuje pospiesznie książkę telefoniczną. – Tak... teraz wszystko jasne – odezwała się po chwili. – Oczywiście, że przyjadę, ale musiałam się upewnić... Zaraz tam będę! Rzucona na widełki słuchawka i szybkie kroki wskazywały, że dzieje się coś niedobrego. Obawy Mirandy potwierdziło rozbiegane spojrzenie i przyspieszony oddech Stelli. – Muszę natychmiast jechać! Wrócę niedługo. Przepraszam, że cię zostawiam. Zadzwoń do Lawrence’ów, albo do kogokolwiek, jeśli nie chcesz być sama! – Gdzie jedziesz? Kto dzwonił? Co się dzieje, Stello? – Miranda nie potrafiła zapanować nad własnym głosem. – Pułkownik Cantrell. Mówił, że musi natychmiast widzieć się ze mną. Powiedziałam, że może jutro, ale kazał mi przyjechać natychmiast. Mówił, że jest tam Robert i kapitan Lang, a ja mam wsiadać w samochód i jechać bez zwłoki. – Ale dokąd i po co? Nie mów, że znowu znaleźli czyjeś zwłoki! – Przecież mówię ci, że nic nie wiem! Wrócę niebawem. Stella przebiegła przez hall i wpadła do szatni. Sięgnęła po tweedowy żakiet, przez chwilę mocowała się z rękawami, a potem wymacała drżącymi dłońmi wiszące na haczyku klucze garażu. Miranda, widząc, że Stella nie potrafi nawet uporać się z guzikami żakietu, chwyciła ją za ramię. – Nie możesz jechać w takim stanie! Czemu oni tutaj nie przyjadą? Nie możesz jechać sama o tej porze! – Muszę. Wszystko będzie dobrze. Jest tam Robert! – Nigdzie nie pojedziesz! – zaprotestowała Miranda, ale Stella była już przy drzwiach. – A jeśli już musisz, nie pojedziesz sama – dodała z desperacją Miranda. – Dziękuję, Rando – powiedziała Stella z mieszaniną ulgi i niepokoju. – Dziękuję, ale to nie ma sensu. Robert miał rację. Zafundowaliśmy ci i tak dość emocji, więc zamknij od środka drzwi i nie wychodź z bawialni do mojego powrotu. – Dość tych bzdur! – zdecydowała stanowczo Miranda, wkładając palto. – Jedziemy razem albo obie zostajemy w domu. Przecież obiecałam coś Robertowi. Przydałaby się nam latarka. Tak, ale... – Żadne ale i przestań się upierać, bo szkoda na to czasu. Zresztą, nie zostałabym w tym domu sama nawet przez minutę. – Twoja wola! – zachichotała histerycznie Stella. Odsunęła rygle i Miranda poczuła powiew wiatru. Zaskoczyło ją to, bo przecież Stella nie zdążyła jeszcze otworzyć drzwi. Spojrzała w bok i spostrzegła, że okienko przy drzwiach jest uchylone. Była to wąska, biegnąca wzdłuż framugi drzwi szyba z mocnego szkła, osadzona w stalowej ramie. Pewnie była kiedyś dodatkowym zabezpieczeniem domu. Gospodarze i gosposia widzieli przez nią, kto naciska dzwonek. Jeśli był to listonosz lub doręczyciel, przyjmowali przez szparę przesyłki. Frau Herbach zachowała ten zwyczaj. Mirandzie wydawało się to zawsze absurdalne, ale była Brytyjką, a kucharkę ukształtowała Trzecia Rzesza. Okienko było uchylone, chociaż po wyjściu Roberta było na pewno zablokowane od wnętrza domu. Stella sprawdzała wszystkie zamki i zasuwki. Frau Hebrach wyszła wcześniej, a więc kto mógł otworzyć okienko? Ktoś, kto chciał sięgnąć przez nie dłonią do wewnętrznej zasuwy... Nonsens! Przecież okienko otwierało się w lewo i ten ktoś musiałby mieć ręce koszykarza. Chyba, że szukał zasuwy na ślepo i po omacku... Stella uporała się z ryglami i spojrzała przerażonym wzrokiem na Mirandę. – Na co tak patrzysz? – Na to okienko. To ty je otworzyłaś? – Nie, musiał otworzyć je ktoś inny. – Było zamknięte, gdy Robert wychodził. – Może zasuwkę wyrwał wiatr? O co ci chodzi, Rando? – O nic. Poczekaj chwilę. Zamknij drzwi. Zaraz tu będę – rzuciła i wbiegła do hallu. – Gdzie pędzisz? – zawołała histerycznie Stella. – Idę po rewolwer Roberta. Po chwili wróciła, z trudem trzymając przydziałową broń w drżącej dłoni. Stella omal nie zemdlała na ten widok. – Po co ci to? – wyszeptała. – Na wszelki wypadek. Możemy przynajmniej kogoś tym postraszyć. Stella spojrzała na broń, potem na twarz Mirandy i znów wybuchnęła histerycznym śmiechem: – Przecież nawet nie umiemy się tym posługiwać! – Ten ktoś może pomyśleć, że umiemy – pokrzepiła ją niepewnym głosem Miranda. – Co za sztuka nacisnąć spust? Zawsze możemy powiedzieć, że działałyśmy w obronie własnej. Ruszamy, Stel! Bzy przy wejściu do garażu były gęste i pachniały cmentarzem. Stella poświeciła latarką i próbowała trafić kluczem w zamek. Coś zaszeleściło w krzakach. Miranda zacisnęła szczęki i wmawiała sobie, że to tylko wiatr. – Szybciej, Stel! – szepnęła, odwracając się w kierunku bzów i ściskając w dłoni broń Roberta. – Nie popędzaj mnie... Robię, co mogę! – Stella uporała się z zamkiem i zawiasy drzwi garażu skrzypnęły. W ciemności trzasnęła znów gałązka, a za murem garażu przesunął się cień. Tym razem na pewno nie był to cień kępy bzów... Stella wsiadła do wozu, włączyła stacyjkę i wyjechała z mroku. Warkot silnika stłumił dobiegające z ciemności szmery. – Wskakuj, Rando! – popędziła ją. Wyjechała na drogę i natychmiast wcisnęła gaz do dechy. Ruszyły ostro. Gdy umilkł warkot silnika, z mroku wyłoniła się przyczajona za ogrodzeniem sylwetka. Ktoś wszedł do ogrodu, przyjrzał się uchylonemu oknu przy wejściowych drzwiach i szybko wślizgnął się do środka. Skorzystał z roztargnienia Stelli, która zapomniała zamknąć wejście na klucz. W domu panowała niezmącona cisza i tylko przypadkowy, obdarzony dobrym słuchem przechodzień mógłby usłyszeć podnoszenie słuchawki i zgrzyt tarczy telefonu. * * * Miranda wskoczyła do wozu i przez chwilę dyszała, jak maratończyk po biegu. Dłonie miała spocone, a wilgotna kolba pistoletu ciążyła niczym młyński kamień. Wytarła broń w palto i położyła ją w zasięgu ręki. Od momentu, gdy wyjechały z domu, jej mózg znów pracował analitycznie, na najwyższych obrotach, ale na żadne z dziesiątek nasuwających się pytań nie było jednoznacznej odpowiedzi. – Kto i dlaczego otworzył okienko? Czy w bzach przy garażu krył się człowiek, czy tylko hulał wiatr, lub buszował kot? – rozważała bezgłośnie. – Czemu pułkownik Cantrell wezwał tylko Stellę, a pominął mnie? Czy był to na pewno Cantrell, czy może ktoś, kto chciał wywabić z domu Stellę? Przecież głos łatwo podrobić... – Skąd wiesz, że to był Cantrell? – Miranda przerwała milczenie. – Nie byłam pewna i dlatego powiedziałam, że oddzwonię i sprawdzę numer – odparła Stella, tracąc przez chwilę panowanie nad kierownicą. – A teraz jesteś pewna? Stella przytaknęła i skoncentrowała się na drodze. Ale Miranda miała nadal wątpliwości. – Jeśli tym kimś nie był mimo wszystko pułkownik Cantrell – rozmyślała – ale ktoś, kto chciał wyciągnąć Stellę z domu, to dlaczego zadawał sobie aż tyle trudu z okienkiem? Chyba, że nie chodziło mu o wyjście Stelli, a o własne wejście do domu! ...Ale czemu miałby tam wchodzić pod nieobecność Stelli? Dlatego, że chciał zabić nie ją, tylko... To było koszmarne, ale logiczne. Czyżby, wyjeżdżając niespodziewanie ze Stellą, zepsuła czyjś misterny plan? Przymknęła oczy, chcąc odpędzić prześladujące ją od tygodnia obrazy. Nie uciekały, a uchylone okienko w hallu dalej przywodziło niejasne skojarzenie. Z okienkiem było coś nie tak. Nerwy... Wszystko przez te nerwy! Opanowała je i nagle wszystko stało się tak jasne, że już miała krzyknąć, lecz głos uwiązł jej w krtani. Spojrzała w przednią szybę. Zorientowała się, że Stella wyłączyła przednie reflektory i wjechała w cienistą, oświetloną rzadko stojącymi lampami podmiejską ulicę. Domy po obu stronach były nie zamieszkane, a berlińskie światła migotały przez ciemność spoza nocnego pustkowia wymarłej dzielnicy. Samochód zatrzymał się i zanim Stella wyłączyła światła pozycyjne, Mirandzie udało się rozpoznać zardzewiałą bramę willi. Silnik umilkł, tablica rozdzielcza zgasła i teraz siedziały w ciszy i w ciemności. Po chwili Miranda usłyszała uchylające się drzwi wozu. Stella wyszła na zewnątrz. W świetle odległej ulicznej lampy jej blond włosy przypominały teraz dogasającą aureolę. Miranda opanowała się i wysiadła z samochodu. Chciała przywołać Stellę, ale z jej ust wydobył się tylko szept: – To chyba dom Ridderów? – Wiem. Tu kazali mi przyjechać. Ani żywej duszy – dodała szeptem, patrząc na boki. – Zwiewamy, Stel! – szepnęła Miranda. – To pewnie podstęp lub prowokacja! – Nie sądzę. Cantrell kazał mi wejść do środka. Powiedział, że tam wszystko mi wyjaśnią. Ty możesz oczywiście zostać, jeśli się boisz. – Pójdziemy razem! – zadecydowała Miranda. – Poczekaj tylko, aż znajdę w wozie rewolwer Roberta. Gdzie się to cholerstwo zapodziało? – zaklęła, myszkując na przednim siedzeniu. – Mam go przy sobie – wyjaśniła równie panicznym szeptem Stella. Żelazna brama skrzypnęła. Weszły i przystanęły bez tchu w potęgującym mrok cieniu krzewów. Niebo nad Berlinem rzucało nieco światła, ale przemykające po nim chmury nadawały opuszczonej rezydencji jeszcze bardziej upiorny wygląd. Wiatr w krzakach też robił swoje i Stella wczepiła się kurczowo w rękaw palta Mirandy. – Idziemy – wyszeptała po chwili. Ruszyły ścieżką i po trwającej w nieskończoność chwili dotarły do porośniętych zielskiem stopni wejściowych drzwi. Miranda wyczuwała za każdym krzakiem ukrytego człowieka, ale wmawiała sobie, że to tylko wyobraźnia. Ruszyła pierwsza i teraz słyszała już tylko bicie własnego serca oraz oddech podążającej za nią Stelli. Widziała zarys drzwi, ponieważ księżycowa poświata odbijała się w kawałkach okiennego szkła, którymi pokryte były stopnie. Dalej była ciemność i trzeba było poruszać się po omacku. Wyczuła palcami porcelanową płytkę i pomyślała, że to pewnie dawny dzwonek domu państwa Ridderów. Przemknęło jej przez myśl, że naciśnięcie dzwonka obudzi ukrywające się wewnątrz demony. Wyobraziła sobie Frau Schumacher alias Mademoiselle Beljame, spoglądającą martwym okiem przez wybite okienko przy drzwiach. Okienko przy drzwiach! Zamarła w bezruchu, a części układanki ułożyły się nagle w logiczną całość. – Przecież okienka przy drzwiach wejściowych otwierają się tylko od wewnątrz! – przypomniała sobie. – A więc tamto mogła otworzyć tylko... – Stello, czy to ty je otworzyłaś? – spytała, odwracając się w stronę stopni. – Okienko w naszym domu! Otworzyłaś je, żeby sięgnąć do dzwonka! Odpowiedzią był ciemny przedmiot w ręku Stelli. Jej ręka już nie drżała, a ciemny przedmiot był rewolwerem Roberta. Miranda uniosła wzrok i zobaczyła zupełnie obcą twarz. Białą maskę, tygrysie oczy i zaciśnięte szczęki. Widziała już kiedyś taką nienawiść w kobiecej twarzy. Wtedy była to Nora Leslie. Za każdym razem wzrok mówił to samo: zabiłabym! Ale Stella, zamiast wystrzelić, wybuchnęła perlistym, zimnym jak stal śmiechem, odbitym przez echo pustej rudery. – Sama mi to podsunęłaś, Rando. Myślałaś, że dzwoni telefon? Mogłam i tak zrobić, ale na słuchawce zostawia się ślady. Poza tym nie dałabym rady wynieść z domu twoich zwłok. Dzwonek do drzwi był lepszym rozwiązaniem... Znam cię dobrze i wiedziałam, że nabierzesz się na ten numer, bo zawsze lubiłaś podsłuchiwać cudze rozmowy telefoniczne. Gdybym powiedziała ci tylko, że obie mamy gdzieś jechać, zaczęłabyś coś podejrzewać. Ale przyznasz, że telefon i mój przerażony głos był dobrym haczykiem. Pojechałyśmy, no i jesteśmy na miejscu. Głos Stelli miał w sobie coś z przechwałek dziewczynki, której udało się samodzielnie przyszyć guzik, ale Mirandzie wcale nie było do śmiechu. Patrzyła osłupiała na białą maskę i czarny rewolwer. Milczenie Mirandy musiało rozwścieczyć Stellę, pragnącą jeszcze przez chwilę kontynuować monolog. – Myślałaś, że jesteś taka cwana? Przyznaj, że tak myślałaś. Wkradłaś się do naszego samochodu, szukając niby torebki, a tak naprawdę chciałaś sprawdzić licznik. Panna Brand zawsze miała „pamięć do liczb”! Do barw też, więc z pewnością połapała się, że zostawiłam ślady zielonej farby na klamce garażu. Śledziłaś mnie w moim własnym domu, bo chciałaś zabrać mi Roberta. Widziałam, jak całowaliście się, gdy tylko odwróciłam głowę! Nieźle to wykombinowałaś, ale trafiła kosa na kamień. Robert nie będzie ani twój, ani tej długonogiej dziwki, Sally Page! Gdy zdobędę pieniądze, wykupię go z armii i będę miała go tylko dla siebie. A ty znikniesz i wszyscy pomyślą, że nawiałaś, bojąc się aresztowania! Łapała oddech, a Mirandzie przyszło na myśl, że z całego tego monologu rozumie tylko jedno zdanie. – Zielona farba? – wyjąkała. – A więc to ty? – A jak myślałaś? – spytała Stella, znów tonem niedocenionej dziewczynki. – Załatwiłam ją kluczem francuskim i wrzuciłam do basenu. Miałam do tego prawo! – zapiszczała. – Przecież chciała mnie zabić i przywłaszczyć sobie cały łup. Zasłużyła sobie na taką śmierć! – Pieniądze... Jakie pieniądze? – spytała tępym głosem Miranda. – Diamenty... Diamenty ukryte w tym domu. Właśnie dlatego przywiozłam cię tutaj. Dobrze, że wzięłaś ze sobą ten rewolwer. Znów zachichotała, a broń zadrżała w jej dłoni. Miranda zaryzykowała krok w przód. – Nawet o tym nie myśl – warknęła Stella. – W tył zwrot i jazda do środka! – rozkazała. – Z tej odległości trafi każdy, więc nic nie kombinuj. – Chyba oszalałaś, Stel. Pamiętasz, co mówił pułkownik Leslie? Mówił, że te stropy ledwo się trzymają i że... – Powiedziałam, jazda do środka! Głos Stelli był równie obcy jak wyraz jej twarzy i Mirandzie pozostało tylko zanurzyć się w spowitą ciemnością sień. To wszystko było absurdalnym snem, bo przecież nic takiego nie mogło się zdarzyć w rzeczywistym świecie. Rzeczywisty był tylko metal przytknięty do pleców Mirandy, idącej przed siebie w wiązce światła latarki, którą Stella trzymała w lewej dłoni. Przeszły przez jeden, potem drugi korytarz i znalazły się w pomieszczeniu oświetlonym księżycową poświatą wpadającą przez wyrwę w suficie. Potem ruszyły gdzieś w dół. Wyglądało to na piwnicę, a właściwie na szereg rozgałęziających się piwnic. Potykały się o kawałki cegieł i gruz, aż wreszcie doszły do kolejnych, prowadzących w górę schodów. Echo i chrzęst rumowiska pod stopami sugerowały, że w ślad za nimi podążają kroki zwiadowców poruszających się w ciemności z indiańską sprawnością. Dotarły do pomieszczenia u stóp kolejnych schodów. Gdzieś z góry sączyło się nocne światło, ale zalegającą dokoła ciemność rozjaśniał tylko snop latarki Stelli. – A teraz dawaj bransoletkę – usłyszała Miranda. – I nie waż się odwracać! Ostatnie słowa odbiły się echem, któremu towarzyszył podejrzany odgłos trzeszczących stropów. Próbowała rozpaczliwie rozpiąć zatrzask, ale instynkt samozachowawczy przywrócił jej w miarę opanowany głos: – Jeśli naciśniesz spust, zginiemy tu obie, Stello. Stropy zawalą się i będziemy żywcem pogrzebane. Nie tylko ja. Ty też! Marnowała słowa. Stella wpadła w stan, w którym nie przyjmuje się już racjonalnych argumentów. – Tracisz czas... Przestań mnie straszyć i dawaj bransoletkę! – krzyknęła, nie panując nad głosem. Mirandzie przeszło przez myśl, że oddając Stelli bransoletkę mogłaby wytrącić jej z dłoni latarkę. W ciemności Stella nie trafiłaby nawet we własny palec, a to stwarzało pewną szansę. Próbowała skoncentrować się, ale zawiodły ją nerwy. Zdjęła posłusznie bransoletkę i podała ją za siebie. – Teraz pod ścianę! – rozkazała Stella. Miranda ruszyła przed siebie, ale coś nakazało jej wykonać zwrot i spojrzeć w blask latarki. – Nie odwracaj się! – krzyknęła Stella. – Nie patrz mi w oczy! – Krzyk przeszedł niespodziewanie w bek przyłapanego na gorącym uczynku dziecka. – To wszystko przez ciebie... Czemu szpiegowałaś mnie w domu... Czemu dostawiałaś się do Roberta... Czemu przez ciebie musiałam zabić Mademoiselle... Czemu mam przez was wisieć? Sama tego chciałaś! Uniosła drżącą ręką rewolwer, a Miranda, żegnając się z życiem, spostrzegła, że mrok za plecami Stelli nabiera jeszcze mroczniejszych kształtów. Kształty były ludzkie, a więc odgłos kroków mógł być nie tylko przesłyszeniem. – Diamenty są moje, a ty... ty też nigdy stąd nie wyjdziesz! – wybełkotała Stella. Wycelowała, ale nie zdążyła nacisnąć na spust, bo czyjaś dłoń unieruchomiła jej przegub. – Pozwoli pani, że wezmę tę zabawkę, Mrs Melville – powiedział delikatnie Simon Lang. Stella pisnęła jak schwytany w sidła królik i wypuściła latarkę, która natychmiast zgasła. Miranda poczuła, że ktoś ociera się o nią w biegu. Coś błysnęło i usłyszała huk, od którego omal nie popękały jej bębenki. Na krótko zapadła cisza. – Ty głupi palancie! – krzyknął Simon, a zaraz potem rozległ się szmer, po nim szum, a po chwili łoskot nadciągającej burzy. Miranda poczuła, że na jej głowę sypie się najpierw tynk, a potem coś cięższego. Ktoś mówił o schodach, ktoś porwał ją za ramię, ktoś ciągnął ją przez labirynt korytarzy do ogrodu oświetlonego bezpiecznym księżycem. Dopiero tam spojrzała za siebie, żeby przekonać się, co to było. Ujrzała drżące ściany i zapadający się dach willi. Wszystko to działo się powoli, jak na zwolnionym filmie, a sądząc z łoskotu, nie był to niemy film. Potem ogród ucichł i tylko czyjś dobiegający spod jedynej ocalałej ściany domu głos powtarzał niczym zdarta płyta: „Uciekła mi i sama tam pognała... mówię panu, że sama tam pognała... powtarzam, że mi uciekła i że sama tam...” Rozdział 18 – Wszystko przez tych Niemców – pokręcił głową Simon. – Powinienem przewidzieć, że zawsze wystrzelą, zanim pomyślą. Dobry policjant, ale pewnie wystraszył się, że nam zwieje i wezwą go na dywanik. Że też nie przyjrzał się nawet tablicy ostrzegawczej przed tą ruderą. – Czy odnaleźliście ją żywą? – spytała Miranda. Simon przyjrzał się wymizerowanej twarzy niedoszłej ofiary i uciekł wzrokiem w bok, po czym odpowiedział beznamiętnym głosem: – Żyła, ale niedługo. Może i lepiej. Pewnie też tak uważała, bo jej ostatnie słowa brzmiały: „Kto by pomyślał, że będę wdzięczna Niemcowi...”. Miranda zacisnęła usta i zajęła się walizką, żeby ukryć łzy. Od śmierci Stelli minęły już dwa dni i była przesłuchiwana wielokrotnie przez liczne służby, ale dopiero dziś rano zobaczyła Simona. Wszedł jak zawsze znienacka do jej chwilowej sypialni w domu Lawrence’ów i zastał ją klęczącą na podłodze, dociskającą kolanem podróżną walizkę. – Nie roń łez – powiedział sucho. – Nie żyje, a zresztą i za życia nie była tego warta. Doprowadziła do jednej śmierci, a drugą ma na swoim sumieniu. Popełniłaby i trzecie zabójstwo, gdybyśmy nie byli na miejscu. Jeśli już musisz kogoś opłakiwać, to raczej jej nieszczęsnego męża. Mocno to przeżył. Chyba kochał ją mocniej, niż myślała. Poprosił o urlop okolicznościowy i wraca do Anglii. Miranda pochyliła się nad walizką i gorliwie zaczęła owijać w papier wieczorowe pantofelki. Pewnie kiepsko jej to szło, bo Simon przysiadł na łóżku i przybrał mniej służbową pozę. – Kiedy się połapałaś, że to Stella? – spytał niespodziewanie. Miranda upuściła pantofelek i usiadła na podłodze. – Przy okienku w naszym hallu, ale skojarzyłam to dopiero później. Pamiętałam, że okienko było zamknięte, a w domu byłam tylko ja i Stella, więc myślałam, że ktoś musiał dobierać się do nas od zewnątrz. Dopiero u Ridderów coś mi zaświtało. Przecież te niemieckie pionowe lufciki otwierają się tylko od wewnątrz! Nie zwróciłabym na to okienko uwagi, gdyby nie przeciąg. Oczywiście okienko mógłby otworzyć ktoś inny, ale Stella musiałaby to zauważyć z hallu, odbierając telefon. Nie wiem dlaczego, ale właśnie wtedy wyobraziłam sobie jej dłoń sięgającą w stronę dzwonka naszych drzwi. Pewnie dziwisz się, czemu z nią potem pojechałam? – spytała, kręcąc głową. – Też się dziwię, a jeszcze bardziej dziwię się, dlaczego ludzie zabijają? – Sama znajdź odpowiedź. – Nie mam żadnej. Nic z tego nie rozumiem. – My też nie wszystko wiemy, ale mamy niezłych pomocników – powiedział Simon, gładząc ją po włosach. – Lottie i Wally sporo nam pomogli. – Odczep się przynajmniej od Lottie! Chyba nie podejrzewasz, że ona mogła mieć coś z tym wspólnego? – Pozwól mi skończyć, Mirando. Frau Schumacher miała powody sądzić, że brygadier ją rozpoznał. Ratunkiem były pastylki nasenne, które jej podsunął. Sama mówiłaś, że wzięła jedną, ale równie dobrze mogła podać ją Lottie w gorącym mleku. W mleku, które mała wylała do umywalki, gdy jej opiekunka opuściła na chwilę przedział. – A więc Lottie nie spała? – Nie spała. Udawała, że śpi. Widziała jednym okiem, jak Mademoiselle opuszcza przedział i jak do niego wraca. Widziała coś więcej. Czarne rękawiczki, które Mademoiselle miała na rękach, wychodząc z przedziału, i które prała szybko po powrocie. Zgadnij, Mirando, jaki miała kolor woda w umywalce? – Ale dlaczego Lottie nie powiedziała o tym nikomu z nas? – Nigdy nie byłaś dzieckiem? Mleko wypija się duszkiem, a nie wylewa po kryjomu do umywalki! Lottie to posłuszna panienka, więc musiała znaleźć powiernika. Pierwszym był jej rówieśnik Wally, drugim jej macocha. Pani Melville wyczuła wiatr i postanowiła spenetrować twój berliński hotelowy pokój. Przy okazji, nakryła na tym samym Mademoiselle. – Czego szukała tam Mademoiselle? Mojej bransoletki? – Trafiłaś prawie w dziesiątkę. Myśleliśmy, że to ona i jej mąż załatwili Ridderów, chcąc przejąć resztę banknotów i diamentów, ale wygląda na to, że nie mieli o nich pojęcia. Knuli skok od dawna, ale o prawdziwym skarbie nawet się im nie śniło. Podglądali przez lata Riddera otwierającego sejf w piwnicy, ale skąd mieli wiedzieć, że sejf ma podwójną tylną ścianę. Ridder nie był głupi i maskował ją butelkami z rzadkimi trunkami. Pewnie tuż przed śmiercią wyciągał butelkę Napoleona, której nie zdążył już wypić. Gdy zdejmowali z niego ubranie, wpadła im w ręce bransoletka z egipskim amuletem. – Czemu ją zabrali? Sądzili, że to coś ważnego? – Wątpię. Ukryli ją z resztą łupu, bojąc się, że ktoś rozpozna przez nią ofiarę. Potem pan Schumacher dotarł do Anglii, gdzie szybko zmarł, a Greta trafiła z fałszywymi papierami do obozu koncentracyjnego. W obozie siedziała jej daleka kuzynka, Roza Muller. Roza i jej mąż, Kurt, byli czasami wynajmowani przez Ridderów jako dodatkowa służba podczas reprezentacyjnych przyjęć. Roza pełniła rolę podkuchennej, a Kurt pikolaka. Mullerowie nie mieli pojęcia, za co ich przymknięto, ponieważ sprawa Ridderów była otoczona ścisłą tajemnicą. Może kojarzyli tylko, że ma to jakiś związek z Herr Willim i jego małżonką. Kurta zakatowano przy wstępnym przesłuchaniu i wystawiono mu akt zgonu na „zawał serca”. Greta Schumacher i Roza przylgnęły do siebie, jak to kuzynki, do tego kobiety i wdowy. Greta wyciągnęła z Rozy wszystko, co chciała wiedzieć, a Roza przysięgła, że nigdy nie zdradzi jej tożsamości. Na wspólnej pryczy dużo się gada i pewnej nocy Roza opowiedziała kuzynce, jak to w dobrych czasach Herr Ridder otwierał na oczach jej męża sejf, w którym trzymał alkohole. Wspomniała, że nieboszczyk Kurt zauważył, jak Ridder sięga głębiej, i trochę go to zastanowiło. Zauważył też w ręku chlebodawcy dziwny kluczyk, który nie kojarzył mu się z żadnym zamkiem. Herr Ridder strasznie się zdenerwował, widząc, że ktoś go podgląda, ale Kurt zrobił głupią minę i udawał, że gapi się w sufit. Stulił dziób i opowiedział jej o tym dopiero po roku, gdy Niemcy wkroczyli do Polski i już nikt nie zajmował się głupimi kluczykami... Greta puściła to w pierwszej chwili mimo uszu. Wiedziała, że Ridder trzymał trunki w sejfie, a jeśli nawet sejf miał tylną ścianę, pewnie przechowywał w nim ważne dokumenty. Ponieważ polityka niewiele ją interesowała, więc zapomniała o rozmowie. Zapomniała do momentu, gdy brygadier Brindley postanowił uszczęśliwić wasze towarzystwo opowieścią o skarbie Ridderów. Wtedy Frau Schumacher alias Mademoiselle Beljame powiązała fakty, przypomniała sobie kuzynkę Różę i weszła po latach do akcji. – A więc chodziło o diamenty? – spytała Miranda. – Znaleźliście je? – dodała z właściwym swojej płci zainteresowaniem błyskotkami. – Chodziło o diamenty, ale żeby teraz do nich dotrzeć, trzeba by było spychacza i kilku koparek – rozczarował ją Simon. – Twój ankh otwierał tylne drzwi skarbca. Hieroglify odpowiadały kodowi w zamku. Mam nadzieję, że nadal pasują, bo jeśli nie, będziemy musieli posłużyć się ładunkami wybuchowymi, a to nie wyszłoby zawartości skrytki na dobre. – Skąd to wszystko wiesz? – spytała Miranda. – Skąd wiesz o Rozie Muller i o Mademoiselle... chciałam powiedzieć o Grecie Schumacher? Czy ta Roza jeszcze żyje? – Zmarła w obozie w rok po tamtej rozmowie. Mademoiselle wyznała to sama pani Melville. Nie wiedziała tylko, że pod łóżkiem ukrywa się nasz niezawodny detektyw, Wally Wilkin! – Chyba zwariowałeś! – Powiedzmy, że zgłupiałem na stare lata, bo już wcześniej powinienem na to wpaść. Ten chłopak i ta mała musieli wiele wiedzieć, a Wally to kot, który zawsze chodzi własnymi drogami. Tacy nie lubią zwierzać się dorosłym. Nic dziwnego, że zamknął się jak ostryga, gdy straszyłem go, zamiast „zwerbować”. – Ale dlaczego Mademoiselle opowiedziała o tym Stelli? – spytała Miranda. – Tu pojawia się Lottie – odparł Robert. – To właśnie ona opowiedziała pani Melville o nocnej toalecie Mademoiselle, a Stella pobiegła do twojego pokoju, żeby się naradzić. Weszła bez pukania, zastała Mademoiselle przetrząsającą walizki. Zagroziła jej, że zadzwoni na policję. – Więc czemu nie zadzwoniła? – Pieniądze, Mirando. Stella dała się przekupić. Tamta opowiedziała jej wszystko i kupiła milczenie w zamian za udział w gigantycznym zysku. Miranda podeszła do okna i wpatrywała się przez chwilę w ogród. – Pieniądze? Co chciała za nie kupić? – spytała. – Nie co, ale kogo – poprawił ją Simon. – Roberta. O tym dowiedzieliśmy się trochę od pani Leslie. – Pani Leslie nagadała wam bzdur, bo zawsze nie znosiła Stelli! – I miała ku temu powody. – Masz na myśli Roberta? – Mam na myśli Johnny’ego Radleya, pierwszego męża Stelli. Gdy skończył mu się pierwszy oficerski urlop, Stella oświadczyła, że zostaje w Anglii. Nie znosiła obcych stron i sądziła, że uda się jej zjeść ciastko i mieć ciastko. Ale Radley nie był mięczakiem i doszedł do wniosku, że żona, która przedkłada „cywilizację” nad męża, jest mało warta. Mocno to przeżył, a gdy zakochał się w innej kobiecie, zaproponował Stelli rozwód za porozumieniem stron. Nie chciała o tym słyszeć. Poszedł jako ochotnik na straceńczą akcję i już z niej nie wrócił. Ta kobieta – właściwie dziewczyna – popełniła samobójstwo. Była młodszą siostrą pani Leslie. – Siostrą Nory? Teraz coś mi się przypomina... Mów dalej! – Stella została wojenną wdową, a gdy wojna się skończyła, poznała Roberta. On nie przypominał Radleya i zakochała się w nim na całego. Przepraszam za ten zwrot, Mirando. – Nie musisz przepraszać. Mnie też przyszło to do głowy tamtego ranka. Pomyślałam, że dałaby za niego głowę. – Może nie swoją, ale na pewno cudzą. Chociaż może i swoją, gdyby stawką był Robert. Bała się, że on też zakocha się w kimś młodszym i wszystko powtórzy się od nowa. Wolała nie ryzykować i zgodziła się na wyjazd do Berlina. W drodze poznała Sally Page i wpadła w panikę. Pomyślała, że jedynym sposobem zatrzymania przy sobie Roberta jest wykupienie go z wojska i wydobycie z długów Mallow. Mademoiselle spadła jej jak dar z nieba. Malaje i utrata męża albo bajeczny skarb Ridderów, za który można było utrzymać Mallow i zatrzymać Roberta. Stella działała – nazwijmy to – w stanie wyższej konieczności. – A ja podejrzewałam tę głupią Sally. Wszystko mi pasowało – westchnęła Miranda. – Konkretnie co? – Choćby to, że gdy Mademoiselle ruszyła na poszukiwanie misia Lottie, Sally poszła zatelefonować i nie wracała przez wieki. Przynajmniej tak długo, jak czas, który według twojej wersji wystarczył Stelli. To nie koniec! Potem Andy i Sally wpadli do nas samochodem państwa Leslie i spierali się, kto z nich wypala więcej benzyny. Andy powiedział, że zatankował do pełna przed dwoma dniami i że to ona jeździ gdzieś pod jego nieobecność. Dopiero potem skojarzyłam to z Robertem i Mademoiselle. Nie, to było już wtedy, gdy wylała sherry. – Miranda nie dokończyła, próbując skupić się, lub odegnać dłonią natrętną muchę. – O czym ty mówisz? – wybił ją z koncentracji Simon. – Kto i kiedy rozlał sherry? Mademoiselle? – Nie, Sally – zarumieniła się Miranda. – Wybacz, ale trochę się pogubiłam. Sherry rozlała Sally. Wtedy, gdy cała twoja drużyna była u nas na przedpołudniowym drinku. – Moja drużyna? – wytrzeszczył oczy Simon. – Jedenastka Langa. Jedenastu podejrzanych z pociągu. Sam policz: państwo Marson, państwo Leslie, państwo Melville, państwo Page, Mademoiselle, pani Wilkin i ja. Simon wybuchnął śmiechem, wyjaśniając, że pani Wilkin nie była uwzględniona w składzie drużyny, ale co do reszty miał spore wątpliwości. Wciąż interesował go motyw Sally i rozlanego sherry. – Wiem, że teraz brzmi to głupio – próbowała wyjaśnić Miranda. – Sally rozlała sherry na fotel. Wytarła plamę papierową chusteczką, którą próbowała wrzucić w kominek, ale chusteczka odbiła się od kraty i spadła na dywan. To była chusteczka ze znakiem firmowym Elizabeth Arden. Zapamiętałam ją dobrze, bo widziałam taką na podłodze pokoju Mademoiselle wieczorem, gdy zniknęła. Pewnie wiedziałeś o tym! – fuknęła na widok miny Simona. – Tak. Wiedziałem też, że podrzuciła ją tam pani Melville i że pożyczyła ją od Sally. – Ale dlaczego to zrobiła? – Dlatego, żeby skierować podejrzenia na panią Page. Wyprzedziła tok twojego rozumowania. Przecież Sally miała motyw, by pozbyć się żony Roberta, a Friedel zabito, biorąc ją za panią Melville. Rzecz w tym, że Mademoiselle zabiła Friedel, biorąc ją za ciebie, Mirando. – Za mnie? Cóż jej zawiniłam? – Podsłuchała przez telefon, że wybierasz się do państwa Leslie, a nie było jej w domu, gdy musiałaś odwołać wizytę. Zawiniła twoja bransoletka. Mademoiselle próbowała przechytrzyć panią Melville i zgarnąć całą pulę, ale zagalopowała się i w tym momencie sama wystawiła się na strzał. Bo Stella wiedziała już dobrze, że gra idzie o życie. Podkradła misia Lottie, posłała Mademoiselle na jego poszukiwanie i pojechała za nią samochodem. Ryzykowała niewiele. Samochodów z brytyjską rejestracją nie zatrzymuje się z reguły w naszym sektorze, a po zmroku mało kto sprawdza ich numery. Nie uwzględniła tylko zielonej farby z uchwytów kierownicy roweru. – Czy aż tak bardzo się pobrudziła? – A jak mogło być inaczej po wrzuceniu Mademoiselle i jej roweru do basenu? Działała w ciemności i nie patrzyła ani na rękawiczki ani na klamkę wozu. Spostrzegła to dopiero w garażu, ale nieoceniony Wally czuwał w trawie pod oknem i zauważył, jak przygląda się zielonym plamom. Pochwyciła butelkę terpentyny, którą Mademoiselle czyściła swój rower, umyła nadgarstki, a rękawiczki spaliła. – Przecież to Robert rozlał terpentynę! – A byłaś przy tym? – Nie byłam, ale sam mi to mówił! Myślałam nawet, że zaaranżował to z Sally. Simon nie zareagował. – Podejrzewałam, że Mademoiselle przyłapała go na schadzce z Sally i szantażowała – tłumaczyła Miranda. – Rozważałam to, ale przecież Robert nie byłby aż tak... – Zdeterminowany? – Nazwij to, jak chcesz. Może jest lekkoduchem, ale to zacny człowiek. W sumie żal mi go. Czy wiesz, że przeznaczył swoje wojskowe oszczędności na ufundowanie w Mallow fundacji dla upośledzonych dzieci? Państwo Leslie obiecali mu pomoc, gdy pułkownik przejdzie w stan spoczynku. Jedno z ich dzieci ma niedowład kończyn. Jest już nawet nazwa: „Fundacja imienia Stelli Melville”. Miranda włożyła dłonie w kieszenie żakietu, aby ukryć ich drżenie i spytała trochę z ciekawości, trochę, żeby zmienić temat: – Wiedziałeś od początku, że to Stella? – Nie od początku. – A kiedy się domyśliłeś? – Przykro mi, ale dopiero tamtej nocy. Podejrzewałem już wcześniej, że ktoś w waszym domu musi mieć coś wspólnego ze zniknięciem Mademoiselle. Wróciła nocą, zostawiła porcelanowego misia i zabrała swoje rzeczy. Zdarza się, ale jakim cudem nikt tego nie słyszał, a drzwi były zamknięte od środka? Przecież zatrzaskiwanie takich drzwi i przekręcanie klucza w zamku słychać o tak późnej porze. Poza tym trudno wyjść z domu, w którym wszystkie rygle są pozasuwane od środka i nie brakuje ani jednego klucza. Sam to sprawdziłem. – Ale od kiedy podejrzewałeś Stellę? – Od chwili, gdy wspomniałem o zielonej farbie. Widziałem jej odbicie w szkle obrazu i byłem już pewny. Bywają sytuacje, gdy każda twarz zdradzi swego właściciela. – Tylko nie mów, że nie podglądałeś wtedy i mojej twarzy – powiedziała cicho Miranda, kiwając smutnie głową. – Twojej twarzy? – spytał Simon lekko zbity z tropu. – Powiedzmy, że podglądałem... I co z tego? – Nic, chciałam tylko wiedzieć... – nie dokończyła, znów się rumieniąc. – Wiem, co masz na myśli – powiedział ze śmiechem Simon. – Nie, to nie dla twoich pięknych oczu. Powiedzmy, że raczej dla twoich szczerych oczu. Nie potrafisz ukrywać uczuć i pod tym względem kiepska z ciebie aktorka. Chciałem się przekonać, jak się sprawdzisz w roli prawdziwej Mirandy Brand. W roli tej, która wie za dużo. – Po co ci to było? – Potrzebowałem dowodu. Czułem, że pani Melville złapie się na to i odsłoni się. – Miło mi to słyszeć – powiedziała Miranda, próbując opanować drżenie głosu. – Wybacz. Wiem, że to było podłe, ale wtedy miałem tylko poszlaki. Nie wiedziałem nic o Wallym, a gdybym nawet wiedział, co warte są w sądzie zeznania dziewięciolatka i młodszej o dwa lata dziewczynki. Pierwszy lepszy adwokat zrobiłby z nich sieczkę. Nie wiedziałem, że pani Melville o coś cię podejrzewa, ale wyczuwałem, że czegoś się obawia. – Czegoś, czy mnie? – spytała zaskoczona Miranda. – Czemu miałaby obawiać się właśnie mnie? Zawsze byłyśmy przyjaciółkami. – A Robert? – spytał Simon, przyglądając się uważnie swoim paznokciom. – Robert? Przecież to bez sensu. – Może dla ciebie, ale nie dla Stelli. Ja też poważnie to rozważałem. Przystojny mąż, niezłe pieniądze... Czemu nie połączyć jednego z drugim? Miranda wyjęła dłonie z kieszeni żakietu i zacisnęła je w pięści. Miała serdeczną ochotę przywalić jedną z nich Simonowi. – Myślałeś, że ja i on...! – Uspokój się, kochanie. Nic nie myślałem. To była tylko hipoteza. Jedna z wielu, ale przyznasz, że często serdecznie cię przytulał? – Przecież, do licha, jest moim kuzynem! – Kuzyn to nie brat – mruknął Simon. – Zabójstwo Friedel i lęk Stelli, że to ona miała być ofiarą, dało mi wiele do myślenia. Dodajmy jej miłość do Roberta i kontrast między twoją młodością a jej – jak mawiała służąca mojej mamy – „zaawansowanym wiekiem”. Dodajmy jej nienawiść do cudzoziemców i obcych krajów, zazdrość o Sally Page, lęk przed tym, że to ty możesz zająć jej miejsce, i strach, że Mademoiselle ma powody, by się jej pozbyć. Kto zniósłby taki stres? – Ale dlaczego miałaby zabijać mnie? Przecież zawsze pozostawała Sally? – Nie domyślasz się? Sama wyjaśniła ci to tamtej nocy. – Mówiła coś o szpiegowaniu w jej domu i o liczniku samochodu. Nic z tego nie zrozumiałam. – Czy naprawdę nie zauważyłaś wieczorem, gdy zabito Mademoiselle, że z tym wozem jest coś nie tak? – Co miałam zauważyć? – A więc przeceniła cię i omal nie przypłaciłaś tego życiem. Przypomnij sobie dokładnie: wchodzisz do garażu wkrótce po jej powrocie z basenu. Szperasz w wozie, a więc powinnaś dostrzec trzy dziwne sprawy. Po pierwsze: silnik jest rozgrzany, choć Stella wróciła przed trzydziestoma minutami. Po drugie: na klamce jest zielona farba, chociaż to mogło ci się wtedy z niczym nie kojarzyć. Po trzecie: licznik wskazuje podejrzanie wysoki przebieg. Na drugi dzień wspominasz niby przypadkiem o twojej pamięci do liczb. Co mogła wtedy pomyśleć? To, że masz ją w garści, ale chwilowo nie chcesz tego ujawniać. – I wtedy postanowiła pozbyć się mnie – dokończyła gorzko Miranda. – Może nie wtedy – uspokoił ją Simon. – Dopiero następnego wieczora, gdy Robert ucałował cię, wychodząc z domu. Tak przynajmniej sądzę. – Przecież to był tylko kuzynowski całus? – Dla ciebie. Dla niej była to kropla, która przepełniła czarę. Powiedziała nam, że nie mogła się po tym pozbierać. Nazajutrz miał pojawić się ordynans Roberta, więc nie mogła dłużej zwlekać. Musiała zdobyć natychmiast twój talizman i pozbyć się ciebie. To drugie dałoby się zatuszować twoją ucieczką do Sowietów. Musiała tylko wydostać cię z domu i zwabić w odpowiednie miejsce. Przypomniała sobie, że dzwonek do drzwi i dzwonek telefonu brzmią w waszym domu bardzo podobnie. Odchodziła od zmysłów, ale ludzie w takim stanie potrafią czasami rozumować zupełnie logicznie. – A ty wiedziałeś o tym i pociągałeś za sznurki! – nie wytrzymała Miranda. – Jesteś zimnym, wyrachowanym... – nie mogła znaleźć odpowiedniej inwektywy. – Nic ci nie groziło – uspokoił ją. – Wally wyśpiewał mi już wszystko i czułem, co się szykuje. Wasz dom był obstawiony przez policję. Nie byliśmy tylko do końca pewni, gdzie wywiezie cię Stella, więc śledziliśmy wóz. Gdy zajechałyście pod dom Ridderów, wszystko było jasne. Od waszego wejścia szliśmy za wami krok w krok. Oczywiście, trochę pomógł nam w ciemności gruz, wasze obcasiki i wielki monolog pani Melville. – A gdyby nacisnęła spust o sekundę szybciej? O tym pewnie nie pomyśleliście, dranie! – Szybciej, później... cóż za różnica? – wzruszył ramionami. Miranda spojrzała mu w twarz już nie ze złością, ale z wielkim smutkiem i zrezygnowaniem. Simon dostrzegł to spojrzenie i zdobył się na uśmiech równocześnie wyrozumiały, serdeczny i lekko ironiczny. – Zawsze sądziłem, że zła z ciebie aktorka, droga Mirando – i właśnie to ogromnie mi się w tobie podoba. Nie pomyślałaś, że zdążyłem zmienić amunicję w rewolwerze Roberta na ślepe naboje? Ot tak, na wszelki wypadek. – Nie pomyślałam! – wybuchnęła. – Nie pomyślałam, bo jestem właśnie zajęta pakowaniem bagaży. Poza tym nie znoszę, gdy ktoś wchodzi bez pukania do mojej sypialni i nazywa mnie „drogą Miranda”! – Przepraszam za to ostatnie, a co do bagaży... Sądzę, że marnujesz czas. Chyba, że lubisz pakować je i rozpakowywać na przemian. Sypialnię pomińmy, bo i tak będziesz musiała przyzwyczaić się do moich wizyt bez pukania. Jak wiem, jest to jednym z przywilejów małżonka. – Tak jest pan tego pewny, kapitanie Lang? – Na sto procent, panno Brand. * * * – Czy wiesz, Mirando, że ten Lang gdzieś znów zniknął? – spytała pani Leslie, wchodząc bez pukania do pokoju. – Och, przepraszam! Przymknęła pospiesznie drzwi. Zeszła na półpiętro i spojrzawszy na ułożoną tam w kostkę pościel i oficerski bagaż, pokręciła głową i rzuciła do siebie: – Kto by pomyślał? Że też chce się im po tych trzech morderstwach. Chociaż... Czemu nie? Przecież życie jest silniejsze niż śmierć. Pokręciła wyrozumiale głową, zeszła na parter i wyjaśniła kucharce w języku, który uważała za niemiecki, że der Herr Polzisten Capitan Lang zostanie przypuszczalnie na lunch.