12693
Szczegóły |
Tytuł |
12693 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12693 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12693 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12693 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
P.L. TRAVERS
MARY POPPINS OTWIERA DRZWI
(Przełożyła: Irena Tuwim)
PULS
1994
ROZDZIAŁ PIERWSZY
DZIEŃ PIĄTY LISTOPADA
Był to jeden z owych ponurych i chłodnych poranków, które zwiastują nadchodzącą
zimę. Na ulicy Czereśniowej panowała cisza i spokój. Gęsta mgła spowijała park.
Domy po
obu stronach ulicy otulone kłębiastym tumanem stały się bliźniaczo do siebie
podobne. A
maszt teleskopu na szczycie domu admirała Buma był zupełnie niewidoczny.
Mleczarz, który skręcił właśnie w ulicę Czereśniową, z trudem rozpoznawał przed
sobą drogę.
- Mle-ko! - zawołał, stając przed furtką domu pana admirała, a głos jego
zabrzmiał tak
obco i głucho, że mleczarz przestraszył się trochę samego siebie.
- Nie wrócę chyba do domu, póki mgła się nie podniesie - powiedział. - Hej,
patrz pan,
gdzie idziesz! - zawołał, gdy nagle jakaś postać wynurzyła się z ciemności i
trąciła go w
ramię.
- U... u... br... r... r... - odezwał się na to cichy, stłumiony głos.
- Ach, to pan! - powiedział mleczarz z westchnieniem ulgi.
- Br... r... r... - dał się słyszeć ponownie ów głos. Był to kominiarz, który
trzymał swe
kominiarskie szczotki tuż przy twarzy, by mgła nie zamoczyła mu wąsów.
- Wcześnie pan dziś do pracy, co? - spytał mleczarz.
Kominiarz wskazał dużym, zasmolonym palcem dom panny Skowronek.
- Mam tam dzisiaj komin przeczyścić, zanim pieski zjedzą śniadanie, bo one
podobno
dostają kaszlu od sadzy - wyjaśnił mleczarzowi.
Mleczarz roześmiał się gburowato, co zresztą robił każdy, gdy tylko była mowa o
pieskach panny Skowronek.
Mgła gęstniała coraz bardziej, spowijając w kłębiasty tuman ulicę Czereśniową.
- Uuch... - odezwał się znowu mleczarz, drżąc na całym ciele. - Cicho tu, aż
strach
bierze.
I kiedy to powiedział, ulica Czereśniowa jak gdyby nagle ożyła. Raptem z jednego
z
domów dał się słyszeć okropny hałas i stąpanie czyichś kroków.
- To spod Siedemnastego! - rzekł kominiarz. - No, ale muszę już iść. Czekają na
mnie.
Po czym ostrożnie posuwając się naprzód, dotarł do furtki i wszedł na ogrodową
ścieżkę.
W domu pod Numerem Siedemnastym pan Banks chodził zdenerwowany po
przedpokoju tam i z powrotem, roztrącając meble.
- Nie, tego już doprawdy nie wytrzymam dłużej! - krzyczał wymachując gwałtownie
rękami.
- Wciąż powtarzasz to samo w kółko - mówiła pani Banks - ale dlaczego nie chcesz
mi powiedzieć, o co ci właściwie chodzi?
I pełna niepokoju spojrzała na pana Banksa.
- Chodzi mi o wszystko! - wrzeszczał. - Spójrz, proszę cię, na to!
I wysunął naprzód prawą nogę.
- I na to! - mówił dalej, wysuwając w stronę pani Banks lewą nogę.
Pani Banks przyjrzała się bliżej nogom swojego męża.
Była trochę krótkowzroczna, a poza tym mgła panująca na dworze przeniknęła nawet
do przedpokoju.
- Ja... doprawdy... nie widzę tu... nic złego - bąknęła nieśmiało.
- Oczywiście, ty nie widzisz! - rzekł pan Banks zjadliwie. - Może to moja
fantazja,
może mi się tylko zdaje, że Maciuś przyniósł mi jeden but czarny, a drugi
brązowy.
I znowu zaczął wysuwać na przemian to lewą nogę, to prawą.
- Ach! - wyszeptała pani Banks.
Teraz dopiero zobaczyła dokładnie, co się stało.
- Dobrze ci mówić „ach”! To samo powie Maciuś, jak dziś wieczorem każę mu
zabierać się, skąd przyszedł.
- To nie jego wina, tatusiu! - odezwała się Janeczka, schodząc ze schodów. - On
naprawdę mógł się pomylić. Taka dziś straszna mgła, że nic nie widać. A prócz
tego Maciuś
nie jest bardzo zdrów ani silny...
- Jest dostatecznie zdrów i silny, żeby obrzydzić mi życie - powiedział pan
Banks ze
złością.
- On musi koniecznie trochę odpocząć, tatusiu - wmieszał się do rozmowy Michaś,
schodząc za Janeczką na dół.
- Już on odpocznie, nie bój się - obiecywał pan Banks, chwyciwszy teczkę. -
Kiedy
pomyślę, ile rzeczy mógłbym w życiu zrobić, gdybym się nie ożenił! Może bym
zamieszkał
w jaskini albo odbyłbym podróż dookoła świata.
- A co my byśmy wtedy zrobili? - spytał Michaś.
- Musielibyście sami troszczyć się o siebie i sami sobie radzić. Gdzie jest mój
płaszcz?
- Masz go na sobie, Jerzy - powiedziała pani Banks potulnie.
- Tak! - odpalił. - I tylko jeden guzik mi został! Ale kto by się mną
przejmował! Ja
jestem tylko po to, żeby płacić rachunki. Nie będę dziś w domu na obiedzie.
Rozległ się płacz dzieci, które gwałtownie przeciw temu zaprotestowały.
- Ależ, Jerzy, dziś jest Święto Prochowe* [W 1605 r. sprzysiężenie katolickie,
którego
przywódcą był Guy Fawkes, zawiązało spisek, zwany później „prochowym”, przeciwko
królowi Jakubowi I. Postanowiono wysadzić w powietrze gmach parlamentu w
Londynie
wraz z królem i posłami i w tym celu umieszczono w piwnicy trzydzieści beczek
prochu.
Dnia piątego listopada spisek został wykryty. Rocznicę tego wydarzenia obchodzi
się w
Anglii, paląc kukły spiskowców i puszczając fajerwerki.] - mówiła przymilnie
pani Banks - i
obiecałeś nam fajerwerki.
- Żadnych fajerwerków nie będzie! - odpowiedział pan Banks. - Nic w tym domu nie
mam prócz przykrości od rana do nocy.
Pani Banks łagodnie położyła mu rękę na ramieniu, ale odsunął ją i wybiegł z
domu.
- Szanowny pan pozwoli, że uścisnę panu dłoń - powiedział kominiarz przyjaznym
głosem. - Mówią, że to przynosi szczęście.
- Daj mi pan święty spokój! - zawołał pan Banks, mocno zdenerwowany. - Ładne mi
szczęście!
Kominiarz popatrzył na niego przez chwilę, po czym uśmiechnął się do siebie i
zadzwonił do drzwi...
- Czy tatuś mówił na serio, że nie wróci do domu? Powiedz, mamo, czy mówił na
serio, że nie będzie dziś fajerwerków? - uczepiwszy się spódnicy mamy dopytywali
się
Janeczka i Michaś.
- Cóż ja wam mogę powiedzieć, moje dzieci? - westchnęła pani Banks, przyglądając
się swemu odbiciu w lustrze w przedpokoju. I pomyślała sobie w duchu:. „Tak,
wyraźnie
chudnę. Już jeden dołeczek na policzku zniknął mi całkowicie i tylko patrzeć,
jak stracę drugi.
Nikt teraz na mnie nie spojrzy. I to wszystko z jej winy”.
Przez słowo jej miała na myśli Mary Poppins, wychowawczynię swoich dzieci. Póki
Mary była w domu, wszystko szło jak z płatka. Ale odkąd opuściła ich - tak nagle
i bez
wypowiedzenia - jedno nieszczęście zaczęło walić się za drugim.
„I na to mi przyszło - rozmyślała pani Banks ze ściśniętym sercem - że zostałam
sama
z gromadą dzieci bez żadnej pomocy. Dałam już ogłoszenie do gazety, wypytywałam
znajomych, ale wszystko bez skutku. A Jerzy staje się coraz bardziej nerwowy i
zły; i Amelka
ząbkuje; a Janeczka, Michaś i Bliźnięta są po prostu niemożliwe, nie mówiąc już
o tych
okropnych podatkach dochodowych”.
Popatrzyła na łzę, która stoczyła się jej po policzku na miejsce, gdzie kiedyś
był
dołeczek.
- Nie, to wszystko jest po prostu nie do wytrzymania - powiedziała z nagłą
decyzją. -
Będę musiała posłać po pannę Duduś.
Cała czwórka dzieci wybuchnęła płaczem, a z dziecinnego pokoju rozległ się krzyk
Amelki. Panna Duduś była to dawna guwernantka tatusia i dzieci wiedziały już,
jaka ta panna
Duduś jest okropna.
- Nie odezwę się do niej ani słowem! - zawołała Janeczka gniewnie.
- A ja napluję na nią, jak do nas przyjedzie - odgrażał się Michaś.
- Nie! Nie! My nie chcemy! - lamentowały Bliźnięta.
Pani Banks zatkała sobie uszy.
- Dzieci, zlitujcie się! - wołała w rozpaczy.
- Przepraszam panią - powiedziała Helenka, pokojowa, lekko dotykając ramienia
pani
Banks - przyszedł kominiarz i powiada, że ma przeczyścić przewody w kominku w
salonie.
Ale muszę panią uprzedzić, że mam dzisiaj wychodne, więc nie będę sprzątała po
nim.
To mówiąc z hałasem wytarła sobie nos.
- Przepraszam - odezwał się z uśmiechem kominiarz, który stanął na progu
objuczony
szczotkami.
- A co to takiego? - zabrzmiał głos Jakubowej, kucharki, która przybiegła z
kuchni. -
Kominiarz? Dzisiaj pan przychodzi? Kiedy się piecze ciasto? O, nie. Nic z tego.
Muszę panią
uprzedzić, że jeśli ten smoluch zacznie dłubać w kominku, zabieram się i idę.
Pani Banks, zrozpaczona, rozejrzała się dokoła bezradnie.
- Kiedy ja go wcale nie wzywałam - tłumaczyła się - i wcale nie wiem, czy
kominek
trzeba czyścić!
- Kominek, jak każdy komin, proszę pani, szczotką nigdy nie pogardzi -
powiedział
kominiarz. Po czym wszedł spokojnie do salonu i zaczął rozkładać na podłodze
ceratę.
Pani Banks spojrzała z niepokojem na Jakubową.
- A może Maciuś mógłby pomóc? - spytała nieśmiało.
- Maciuś przykrył się pani koronkowym szalem i śpi w najlepsze w spiżarni. I nie
ma
takiej siły, która by go obudziła - rzekła Jakubowa - chyba tylko trąby
archanielskie. W takim
razie, proszę pani, ja pakuję moje manatki, zabieram się i idę. Panie, niech
mnie pan puści!
Dzikus!
Bowiem kominiarz złapał Jakubowa za rękę i mocno ją uścisnął. Na twarzy
Jakubowej
pojawił się niechętny uśmiech.
Teraz kominiarz podszedł do Helenki.
- Nie dotykaj mnie, ty diable rogaty! - zawołała Helenka przerażonym głosem.
Ale kominiarz chwycił jej rękę w mocny uścisk i Helenka też lekko się
uśmiechnęła.
- Tylko żeby mi pan nie posmolił dywanu! - ostrzegła go i szybko wybiegła z
pokoju.
- No, dzieci, a teraz wy podajcie mi rączki! Niech je uścisnę! - rzekł
kominiarz,
zwracając się do Janeczki i Michasia. - Na pewno przyniosę wam szczęście.
I zostawił każdemu z nich czarną plamę na dłoni, a dzieciom zrobiło się jakoś
lżej na
sercu.
Wreszcie wyciągnął rękę do pani Banks. A kiedy jego ciepłe, czarne palce
dotknęły
dłoni pani Banks, wstąpiła w nią nagle otucha.
- Zrobimy wszystko, co się da, moje dzieci - powiedziała. - Poślę ogłoszenie do
gazety
i może znajdziemy inną wychowawczynię. I wszystko dobrze się skończy.
Janeczka i Michaś odetchnęli z ulgą. W każdym razie pewne, że mama nie sprowadzi
panny Duduś.
- A co pan robi, kiedy pan chce, żeby panu zdarzyło się coś dobrego? - spytała
Janeczka, idąc za kominiarzem do salonu.
- Samego siebie ściskam za rękę - odpowiedział kominiarz wesoło, wsadzając
szczotkę w przewód kominka.
Przez cały dzień dzieci przypatrywały się robocie kominiarza, spierając się, kto
będzie
mu podawał szczotki. A pani Banks co jakiś czas wchodziła do pokoju, aby uciszyć
dzieci i
popędzić kominiarza.
Gęsta mgła przez cały dzień zasnuwała ulicę Czereśniową. Z zewnątrz nie słychać
było żadnego odgłosu. Ptaki gdzieś odfrunęły. Jedynie stary, wyleniały Szpak
zaglądał przez
szpary żaluzji, jak gdyby wypatrywał kogoś w pokoju.
Wreszcie kominiarz wygramolił się z czeluści kominka i uśmiechnął się,
zadowolony
ze swego dzieła.
- Bardzo panu dziękuję - rzekła szybko pani Banks. - A teraz chyba pozbiera pan
swoje rzeczy i pójdzie do domu.
- Tak bardzo to mi się nie spieszy, proszę pani - odpowiedział kominiarz. -
Obiad jem
dopiero o szóstej i mam jeszcze godzinę czasu.
- Ale przecież nie będzie pan tu siedział przez całą godzinę! - zawołała pani
Banks. -
Muszę sprzątnąć pokój, zanim mąż wróci z miasta.
- Coś pani powiem - odrzekł kominiarz spokojnie. - Jeśli ma pani parę
fajerwerków, to
poszedłbym z tą pani dzieciarnią do parku i puściłbym je. Niech się dzieciaki
zabawią.
Szanowna pani trochę sobie odpocznie, a dla mnie to będzie uciecha. Od małego
lubiłem
fajerwerki.
Dzieci wydały okrzyk zachwytu. Michaś podbiegł do okna i podniósł żaluzję.
- Zobaczcie, co się dzieje! - zawołał olśniony.
I doprawdy było na co patrzeć. Ulica Czereśniowa jak gdyby się odmieniła. Szara,
wilgotna mgła rozpłynęła się. A domy jaśniały łagodnym, ciepłym blaskiem.
Gdzieś w oddali jasno i różowo zachodziło słońce.
- Tylko nie zapomnijcie o płaszczykach! - wołała pani Banks, gdy uradowane
dzieci
wypadły z pokoju. Po czym pobiegła do szafy pod schodami i wyjęła z niej
starannie
zawiniętą sporą paczkę.
- Proszę - powiedziała wręczając ją kominiarzowi. - Tylko niech pan uważa przy
zapalaniu, żeby gdzie iskra nie padła.
- Iskra? - powiedział kominiarz. - Iskry to moja specjalność.
Dzieci jak małe pieski skakały wokół kominiarza, który prowadził je ogrodową
ścieżką ku furtce. Pani Banks, chcąc wypocząć przez parę chwil, siadła na jednym
z krzeseł
okrytych prześcieradłem.
Szpak popatrzył na nią przez chwilę, pokręcił łebkiem z rozczarowaniem i
odleciał.
Już się zmierzchało, gdy dzieci szły ulicą. Przy wejściu do parku sprzedawca
papierosów, Bobi, otwierał swoje pudło. Zapalił świeczkę i zabrał się do
rysowania obrazków
na chodniku. Ujrzawszy dzieci, które hurmem wbiegły przez bramę do parku, skinął
im
wesoło.
- No, a teraz - powiedział kominiarz, najwidoczniej przejęty swoją rolą - musimy
wyszukać kawałek wolnego miejsca na trawie.
- To się panu nie uda - odezwał się nagle jakiś głos za jego plecami. - Bo park
zamykamy o piątej trzydzieści.
Z mroku wyłonił się dozorca parku z bardzo wojowniczą miną.
- Ale dziś jest święto, piąty listopada! - odpowiedziały mu dzieci chórem.
- Porządek musi być! - odparł. - Dla mnie nie ma żadnego wyjątku, czy to ten
dzień,
czy inny.
- Więc gdzie puścimy fajerwerki? - spytał Michaś niecierpliwie.
Oczy dozorcy zabłysły.
- Co? Macie fajerwerki? - spytał ciekawie. - Czemuście nie powiedzieli od razu?
To mówiąc, wyrwał z rąk kominiarza paczkę i zaczął odwiązywać sznurek.
- A teraz czego nam trzeba, to zapałek - powiedział kominiarz z wielkim
przejęciem.
- Tu są - odrzekł sprzedawca papierosów spokojnie.
Przyszedł za dziećmi do parku i stał za nimi z zapaloną świecą.
Dozorca wydobył z pudełka wiązkę fajerwerków.
- To nasze fajerwerki, proszę pana - przypomniał mu Michaś.
- Ale ja wam pomogę, dobrze? - spytał dozorca. - Już tak dawno nie puszczałem
fajerwerków! Od czasów kiedy byłem chłopakiem.
I nie czekając na pozwolenie, zapalił fajerwerk od świecy sprzedawcy papierosów.
Rozległ się huk. Ogniste języki z sykiem strzeliły w górę. Dozorca chwycił Koło
Katarzyny i powiesił je na gałęzi drzewa. Świetlne kręgi iskrząc się zaczęły
kołować w
powietrzu. Dozorca był tak rozgorączkowany i przejęty, że nic nie mogło go
powstrzymać.
Jak nieprzytomny, zapalał fajerwerki, jeden po drugim.
Iskrzące się Doniczki z Kwiatami wystrzelały z pokrytej rosą trawy, Złoty Deszcz
spadał z góry kaskadą poprzez ciemność. Cylindry zapalały się jaskrawo na chwilę
i gasły.
Kolorowe Baloniki unosiły się ponad gałęziami drzew, a Ogniste Węże wiły się w
mroku.
Dzieci skakały, piszczały i krzyczały z uciechy, a dozorca szalał między nimi
niczym wielki,
rozhukany pies. A pośród całego tego zgiełku i wybuchających świateł sprzedawca
papierosów stał i cierpliwie czekał. Płomień świecy, którą trzymał w ręku, palił
się równym,
niezmiennym światłem.
- A teraz - zawołał dozorca głosem zachrypłym od krzyku - uwaga! Puszczamy
rakiety!
Nic już nie zostało z fajerwerków, które były w paczce, prócz kilku długich,
czarnych
patyczków.
- O nie, przepraszam! - rzekł kominiarz, widząc, że dozorca sięga po nie. -
Trzeba
sprawiedliwie! Każdy będzie puszczał po kolei. - To mówiąc wręczył dozorcy jedną
rakietę, a
resztę zostawił dla siebie i dla dzieci.
- Proszę się usunąć na bok! Proszę na bok! - mówił dozorca z powagą,
przytknąwszy
lont do płomienia świecy. Po czym wetknął patyczek w ziemię.
Iskierka sycząc biegła jak cieniutka, złota niteczka. W następnej chwili rakieta
wybuchła. Dzieci usłyszały idący gdzieś wysoko po niebie niezbyt głośny, daleki
huk. I
jednocześnie wystrzeliło w powietrze całe mnóstwo czerwono-błękitnych gwiazd,
które jak
deszcz spadły na park.
- Och! - zawołały dzieci.
- Och! - zawołał kominiarz. Jest to bowiem jedyne słowo, jakie można
wypowiedzieć
na widok wybuchającej, gwiaździstej rakiety.
Teraz przyszła kolej na kominiarza. Światło świecy pełgało po jego czarnej
twarzy,
gdy zapalał lont rakiety. I znów, patrząc w górę, wszyscy krzyknęli: „Och!”, i
znów rozległ
się huk, i deszcz tym razem biało-zielonych gwiazd trysnął promieniście z nieba,
i wyglądał
jak pręty nagle otwartej kolorowej parasolki. A przypatrujący się temu widowisku
znowu
zawołali: „Och!”, szalejąc po prostu z radości.
- A teraz my! Teraz my! - zawołali Janeczka i Michaś. I drżącymi palcami
zapalili
lont.
Złocisty ogień buchnął w górę. Uiii! I rakieta ze świstem strzeliła w powietrze,
aż do
samego nieba.
Janeczka i Michaś z zapartym tchem czekali na wybuch.
Wreszcie, gdzieś z oddali, doszedł ich uszu ledwie uchwytny huk.
„Teraz - pomyśleli sobie - wystrzelą za chwilę w powietrze różnobarwne gwiazdy”.
Ale, niestety, nic takiego się nie stało.
- Och! - znowu wykrzyknęli wszyscy, ale tym razem nie z radością, ale z
rozczarowaniem w głosie. Ani jedna gwiazda nie wystrzeliła bowiem z trzeciej
rakiety.
Dokoła były tylko ciemności i puste niebo.
- Zwyczajna granda, i tyle! - powiedział kominiarz. - Są takie, co nie
wybuchają, i nic
na to człowiek nie poradzi. No, to chodźmy do domu. Już dziś nic z tego nie
będzie.
- Zamykamy park. Proszę wychodzić! - wołał z namaszczeniem dozorca.
Ale Janeczka i Michaś nie zwracali na to uwagi. Stali i czekali trzymając się za
ręce,
ich oczy bowiem, pełne nadziei, spostrzegły coś, czego nikt nie widział. Wysoko
na niebie, w
ciemnościach, chwiała się, z lekka kołując, maleńka iskierka. Co też to mogło
być? Nie był to
fajerwerk, bo fajerwerk już dawno wybuchnąłby i spalił się. I z pewnością nie
była to także
gwiazda, gdyż owa maleńka iskierka najwyraźniej poruszała się.
- A może to jakiś taki fajerwerk, w którym zapala się tylko jedna iskierka? -
powiedział Michaś.
- Może - odpowiedziała Janeczka spokojnie, wpatrując się w maleńkie światełko.
Stali dalej, spoglądając w górę. Gdyby to nawet była tylko jedna jedyna
iskierka, będą
stali i patrzyli, dopóki nie zniknie. Ale - dziwna rzecz - iskierka nie znikała.
Przeciwnie, z
każdą chwilą stawała się coraz większa.
- No, chodźcie, dzieci - naglił kominiarz.
A dozorca znowu zawołał:
- Zamykamy!
Dzieci ciągle czekały. A tymczasem światełko stawało się coraz większe i większe
i
lśniło coraz wyraźniej i mocniej.
Wtem Janeczce coś zaparło oddech, a Michaś szeroko otworzył usta.
„O Boże! Czy to możliwe? Czy to możliwe, żeby to była?...” - pytali się
wzajemnie w
milczeniu.
Iskierka spadała coraz niżej, i stawała się coraz szersza i dłuższa. A w miarę
jak
spadała, przybierała kształt, który nagle wydał się dzieciom dziwny i
jednocześnie jakby
znajomy!
Z kłębka światła wyłaniała się powoli jakaś osobliwa postać - w czarnym
słomkowym
kapeluszu i w granatowym płaszczu ze srebrnymi guzikami - postać trzymająca w
ręce coś, co
przypominało dywanikową torbę, a w drugiej - och, czyż to możliwe? - parasolkę z
rączką w
kształcie papuziej główki.
Stojący za dziećmi sprzedawca papierosów wydał gwałtowny okrzyk i wybiegł przez
bramę parkową.
Owa niezwykła postać spływała teraz ku szczytom nagich drzew. Stopy jej dotknęły
wierzchołka najwyższego dębu i z gracją zaczęły zstępować w dół po gałęziach.
Przystanęła na chwilę na najniższym konarze, z lekka się kołysząc.
Janeczka i Michaś zdyszani puścili się pędem w jej stronę.
- Mary! Mary! Mary! - wołali, na wpół śmiejąc się i na wpół płacząc.
- Na... na... reszcie... jesteś! Przy... szłaś... do... nas... z po... wrotem! -
bełkotał Michaś
półprzytomny, dotykając jej starannie obutej stopy.
Była ciepła, koścista i żywa i pachniała czarną pastą do obuwia.
- Wiedzieliśmy, że wrócisz. Wierzyliśmy ci - mówiła Janeczka chwytając Mary za
drugą nogę i dotykając jej bawełnianej pończochy.
W kącikach ust Mary Poppins zaigrał na chwilę cień uśmieszku. Ale trwało to oka
mgnienie. Spojrzała na dzieci surowo.
- Bądźcie łaskawe zostawić w spokoju moje buciki, dobrze? - fuknęła. - Nie
jestem
towarem na sprzedaż.
Odsunęła dzieci na bok i zeszła z drzewa, gdy tymczasem Jaś i Basia miaucząc jak
młode kocięta biegli ku niej trawnikiem.
- Hieny! - powiedziała z gniewnym błyskiem w oczach, uwalniając się od uścisku
Janeczki i Michasia. - I powiedzcie mi, proszę - mówiła dalej - co wy robicie w
parku o tej
porze? Wyglądacie obydwoje jak dwa smoluchy.
Dzieci szybko wyjęły chusteczki do nosa i zaczęły energicznie wycierać sobie
policzki.
- To moja wina, panno Mary - przepraszał kominiarz. - Czyściłem przewody w
kominku w salonie i wymiatałem sadze.
- Mam wrażenie, że ktoś pana stąd wymiecie, zanim się pan obejrzy - odpaliła.
- Jak to? Co to? Kto to? - wybełkotał dozorca zastępując jej drogę.
- Usuń się pan na bok, dobrze? - rzekła z wyniosłą miną, odsuwając go i
popychając
dzieci przed siebie.
- To się zdarza już drugi raz - powiedział dozorca zdyszany, odzyskawszy
nareszcie
głos. - Najpierw był latawiec, a teraz... Nie wolno wyczyniać takich dziwów,
słyszy panna?
To jest wzbronione, a oprócz tego to jest przeciwko naturze.
Gwałtownym ruchem wyciągnął przed siebie rękę, a Mary Poppins wetknęła w nią
małą tekturkę.
- A co to takiego? - spytał.
- Mój bilet powrotny - odpowiedziała ze spokojem.
Janeczka z Michasiem spojrzeli po sobie i, jakby pomyśleli o tym samym, skinęli
porozumiewawczo głowami.
- Bilet? Jaki znów bilet? Bilety się kupuje w tramwaju, w autobusie albo żeby
pojechać koleją. Ale panna przyleciała licho wie jak, a skąd, tego, za Boga, nie
wiem. Ale
muszę wiedzieć, i basta!
- Ciekawość pierwszy stopień do piekła - powiedziała Mary oschle.
Odsunęła dozorcę na bok, a on stał i wpatrywał się w mały zielony bilet, jakby
to był
jaki duch.
Dzieci skakały dokoła Mary, czepiając się jej spódnicy.
- Idźcie, jak należy - powiedziała gniewnie. - Zachowujecie się jak dwie
tresowane
świnki morskie. I które to z was, może mi powiecie, zabawiało się zapalaniem
świec?
Sprzedawca papierosów zerwał się na równe nogi.
- To ja, ja zapalałem, Mary - powiedział patrząc jej w oczy. - Chciałem napisać
ci...
Tu wskazał ręką na nie dokończony napis na chodniku. Było to jedno słowo:
WITAM
Mary Poppins uśmiechnęła się do kolorowych liter.
- To prześliczne powitanie, Bobi - rzekła cichutko.
Sprzedawca papierosów schwycił ją za rękę w czarnej rękawiczce i spojrzał na nią
z
uwielbieniem.
- Czy zobaczymy się w czwartek, Mary? - zapytał.
Mary Poppins skinęła głową.
- Tak, Bobi - odrzekła - w czwartek.
Po czym oschłym tonem zwróciła się do dzieci:
- Proszę iść i nie marudzić.
Szybkim krokiem ruszyła w kierunku domu pod Numerem Siedemnastym, a dzieci za
nią.
Na górze w dziecinnym pokoju Amelka darła się wniebogłosy. Pani Banks wbiegła na
górę, by ją uspokoić. Ale nim zdążyła się odezwać, w drzwiach frontowych ukazały
się dzieci
z Mary Poppins. Na jej widok pani Banks o mało nie zemdlała.
- Mary, czy to możliwe, żebyś to była ty? - wykrztusiła.
- Tak, to możliwe, proszę pani - odrzekła Mary z całym spokojem.
- Ale skądżeś ty się wzięła, na Boga? Chyba spadłaś z nieba! - zawołała pani
Banks.
- Tak, mamusiu, ona naprawdę spadła z...
Michaś miał właśnie zamiar wytłumaczyć mamie, jak to się stało, ale poczuł na
sobie
wzrok Mary. Wiedział dobrze, co ten wzrok znaczy. Zaczął więc bąkać coś
niezręcznie i
zamilkł.
- Przyszłam z parku, proszę pani - powiedziała Mary Poppins z miną męczennicy.
- Bogu dzięki! - odetchnęła pani Banks z głębi serca. I zaczęła przypominać
sobie to
wszystko, co się wydarzyło po odejściu Mary. „Nie powinnam pokazywać po sobie,
do
jakiego stopnia jestem zadowolona z jej powrotu - pomyślała sobie w duchu - bo
będzie
jeszcze bardziej harda niż przedtem”.
- Odeszłaś bez słowa uprzedzenia, Mary - powiedziała z godną miną. - Powinnaś
mnie
zawsze uprzedzać, kiedy masz zamiar odejść i kiedy wrócić. Bo nigdy nie wiem, na
jakim
świecie żyję.
- Tego nikt nie wie, proszę pani - rzekła Mary Poppins ze spokojem odpinając
rękawiczki.
- I ty też nie wiesz, Mary? - spytała pani Banks w zamyśleniu.
- Och! Ona wie na pewno! - wtrącił się Michaś odważnie, na co Mary zmierzyła go
piorunującym spojrzeniem.
- Zresztą, tak czy inaczej, jesteś u nas z powrotem! - powiedziała pani Banks.
Poczuła szaloną ulgę, że nie będzie musiała już dawać ogłoszenia do gazety ani
posyłać po pannę Duduś.
- Tak jest, proszę pani. Przepraszam - powiedziała Mary Poppins.
I ruszyła z gracją po schodach za panią Banks, kładąc swą dywanikową torbę na
poręczy schodów. Torba natychmiast zaczęła sunąć ze świstem w górę i wpadła do
dziecinnego pokoju. Następnie Mary dotknęła lekko parasolki, a ta rozwinęła swe
czarne,
jedwabne fałdy niczym ptasie skrzydła i również pofrunęła na górę, w ślad za
torbą, wydając
pisk jak papuga.
Na ten widok dzieci oniemiały ze zdumienia. Spojrzały na matkę, aby zobaczyć,
czy i
ona to zauważyła. Ale pani Banks była zanadto przejęta tym, co się stało, aby
zwracać na
cokolwiek uwagę. Pobiegła do telefonu.
- Kominek w salonie już wyczyszczony. Mamy na obiad baranie kotlety z zielonym
groszkiem. I Mary wróciła! - wyrzuciła z siebie jednym tchem w tubę telefonu.
- Nie wierzę - trzeszczał w telefonie głos pana Banksa. - Przyjdę i sam się
przekonam!
Pani Banks uśmiechnęła się uszczęśliwiona i odwiesiła słuchawkę...
Mary Poppins weszła po schodach na górę do dziecinnego pokoju, a dzieci wpadły
za
nią.
Na półeczce kominka stała dywanikowa torba, a w kącie, jak zwykłe, parasolka z
rączką w kształcie papuziej główki. I obydwie, zarówno torba, jak i parasolka,
miały układny
i zadowolony z siebie wygląd, jakby stały tam od lat.
Amelka w kołysce zanosiła się od płaczu. Ale na widok Mary uśmiechnęła się
bezzębnymi ustami. I z rozpromienioną twarzyczką, niczym niewinny aniołek,
zaczęła pchać
sobie nóżkę do buzi i rozkosznie gaworzyć.
Mary Poppins groźnie pociągnąwszy nosem, włożyła swój słomkowy kapelusz do
papierowej torby, zdjęła płaszcz i powiesiła go na kołku za drzwiami. Po czym
przejrzała się
w lustrze i otworzyła dywanikowa torbę.
W torbie był tylko zwinięty w rolkę centymetr.
- A na co ci centymetr? - spytała Janeczka.
- Żeby was zmierzyć - odparła Mary. - Chcę zobaczyć, ileście urośli.
- Wcale nie musisz nas mierzyć - powiadomił ją Michaś - wszystkim nam przybyło
po
trzy centymetry, tatuś nas mierzył niedawno.
- Stań prosto - rzekła ze spokojem Mary Poppins, puszczając mimo uszu tę jego
uwagę. Zmierzyła go od góry do dołu i głośno pociągnęła nosem.
- To, co przewidywałam - fuknęła. - Wyrosłeś na psotnika i zbytnika.
Michaś szeroko otworzył oczy.
- Centymetry nie pokazują słów, tylko mierzą - próbował się bronić.
- Od kiedy to? - spytała Mary tonem wyższości, podsuwając mu pod nos centymetr,
na
którym widniały słowa wypisane dużymi, niebieskimi literami:
PSOTNIK I ZBYTNIK
- Ojej! - wyrwał się Michasiowi pełen przerażenia szept.
- Podnieś głowę do góry - rzekła Mary przykładając centymetr do Janeczki.
- Janeczka wyrosła na Uparte, leniwe i samolubne dziecko - odczytała tryumfalnie
Mary Poppins.
W oczach Janeczki ukazały się łzy.
- Och, wcale tak nie jest, Mary! - powiedziała z płaczem, ponieważ pamiętała
tylko te
chwile, kiedy była dobra i grzeczna.
Mary przyłożyła centymetr do Bliźniąt.
Kłótniki - taki był ich wymiar, a Rozkapryszona płaksa - Amelki.
- Tak sobie myślałam - powiedziała Mary pociągając nosem. - Niech tylko odwrócę
się na chwilę, a od razu z dziecinnego pokoju robi się menażeria.
Wreszcie sama zmierzyła się w pasie i na jej twarzy ukazał się uśmieszek
zadowolenia.
- Niezrównana. Idealna. Wzór doskonałości - odczytała z dumą. I dodała z groźną
miną: - A teraz marsz do łazienki! Raz-dwa!
Janeczka i Michaś pospieszyli na jej rozkaz. Teraz bowiem, gdy Mary Poppins
wróciła, wszystko odbywało się w błyskawicznym tempie. Dzieci rozebrały się i
wykąpały w
mgnieniu oka. Nikt nie marudził przy kolacji, nikt nie uronił ani okruszyny, ani
jednej
kropelki nie wylał na stół. Krzesła zostały porządnie przysunięte do stołu, a
serwetki starannie
złożone i dzieci nie wiedząc kiedy i jak znalazły się w łóżkach.
Mary krążyła po dziecinnym pokoju, opatulając kołderką każde z nich, a one z
lubością wdychały tak dobrze im znany, zmieszany zapach grzanek i sztywno
nakrochmalonego fartucha. Wpatrywały się w ukochaną postać, tak bliską im i
drogą, w
milczeniu i z uwielbieniem wodząc za nią oczyma.
W chwili gdy Mary Poppins przeszła obok Michasia, chłopiec przechylił się przez
krawędź łóżka i zajrzał pod nie. Nie było tam nic prócz kurzu i pary rannych
pantofli.
Potem zajrzał pod łóżko Janeczki. I tam również nic nie było.
- Ale na czym ty będziesz spała, Mary? - spytał ciekawie.
Gdy to powiedział, Mary Poppins dotknęła drzwi szafy z ubraniem. Szafa otworzyła
się z hałasem i wyskoczyło z niej jak na sprężynie stare łóżko polowe, na którym
kiedyś
sypiała. Łóżko było posłane jak do spania. A na łóżku leżały, ułożone w
równiutki stos,
rzeczy Mary. Było tam mydło glicerynowe, szpilki do włosów, flakonik perfum,
składane
krzesełko, szczotka do zębów i pastylki od kaszlu. Koszule nocne, flanelowe i
płócienne,
leżały ułożone porządnie na poduszce, jedne na drugich. A obok nich botki,
domino, czepki
kąpielowe i album na pocztówki. Dzieci z szeroko otwartymi oczyma siadły na
łóżkach.
- Nie rozumiem, skąd się to wszystko wzięło? - rzekł Michaś. - Jeszcze dziś rano
nic
w szafie nie było. Wiem na pewno, bo schowałem się tam przed Helenką.
Nie miał odwagi pytać o nic więcej, ponieważ spoczęło na nim tak piorunujące
spojrzenie, że słowa zamarły mu na ustach.
Mary pociągnąwszy nosem odwróciła się tyłem do niego i rozłożyła na kołdrze swą
flanelową nocną koszulę.
Dzieci spojrzały po sobie. I oczy ich powiedziały to wszystko, czego nie mogły
uczynić usta: że nie ma co czekać, by Mary cokolwiek wyjaśniła.
Janeczka i Michaś obserwowali jej ruchy, zabawne niczym stracha na wróble - gdy
rozbierała się pod nocną koszulą. Cyk-cyk - wyskakiwały z dziurek guziki. Szur-
szur - opadła
z niej spódniczka. W dzieci wstąpiło rozkoszne uczucie ulgi i spokoju.
Wiedziały, że sprawiła
to Mary. Wniebowzięte i rozmarzone, obserwując jej ruchy pod nocną koszulą,
myślały o tym
wszystkim, co się stało. O tym, jak po raz pierwszy zjawiła się w domu,
przywiana wiatrem
ze wschodu. I jak odfrunęła pewnego dnia na parasolce, gdy powiał wiatr
zachodni.
Przypomniały sobie, jak potem wróciła do nich znowu, w dniu kiedy puściły w
parku latawca,
i jak odjechała od nich jeszcze raz i zostawiła je same, a one tęskniły za jej
kojącą obecnością.
- A teraz - westchnęły uszczęśliwione - Mary wróciła znowu i znowu w taki sam
dziwny sposób jak zawsze. - I znowu była z nimi w dziecinnym pokoju, jak gdyby
nigdy ich
nie opuściła. Myśli, które chodziły Michasiowi po głowie, zjawiały się nagle jak
pęcherzyki
w wodzie sodowej i zanim zdążył je pochwycić i zatrzymać, pękały w oka mgnieniu
i już
było po nich.
- Ach, Mary - zawołał Michaś z żarem - gdybyś wiedziała, jak nam okropnie było
bez
ciebie!
Jej usta zadrżały ledwo dostrzegalnie. Zdawało się, że lada chwila zjawi się na
nich
coś w rodzaju uśmiechu. Ale widocznie zmieniły nagle zamiar i stało się inaczej.
- Sami byliście okropni, to wam powiem. Ten dom to istny zwierzyniec. Dziwię
się,
że ktoś tu może z wami wytrzymać.
- Ale ty zostaniesz z nami, Mary, prawda? - powiedział Michaś przymilnie.
- Będziemy dobrzy jak aniołki, bylebyś tylko została! - obiecywała Janeczka
solennie.
Mary Poppins spokojnie przenosiła wzrok z jednego na drugie, jak gdyby
zaglądając
im na samo dno serc i zdając się wszystko rozumieć.
- Zostanę - rzekła po krótkiej chwili milczenia - zostanę tak długo, póki się
drzwi nie
otworzą.
Kiedy wymówiła te słowa, spojrzała w zamyśleniu na drzwi dziecinnego pokoju.
Janeczka wydała okrzyk trwogi.
- Ach, nie mów tak, Mary - powiedziała na wpół z płaczem. - Te drzwi wciąż się
otwierają.
Mary Poppins spojrzała na nią przenikliwie.
- Nie o tych drzwiach mówię. Mam na myśli Inne Drzwi - odparła zapinając nocną
koszulę.
- Co ona miała na myśli? - szepnęła Janeczka do Michasia.
- Ja wiem, co miała na myśli - odpowiedział Michaś z chytrą miną. - Tu przecież
nie
ma żadnych innych drzwi. A drzwi, których nie ma, nie mogą się otworzyć. Więc
Mary
zostanie u nas na zawsze!
I aż oczy mu zabłysły na tę myśl. Jednakże Janeczka nie podzielała jego
pewności.
„Ciekawa jestem - zastanawiała się - co też to może znaczyć?”
Ale Michaś wesolutko paplał dalej:
- To dobrze, że podałem dziś rękę kominiarzowi, to przynosi szczęście. Może ten
kominiarz przyjdzie do dziecinnego pokoju i tobie też poda rękę, Mary!
- Phi - odpowiedziała Mary Poppins lekceważąco - ja nie potrzebuję szukać
żadnego
szczęścia, już ty się o to nie troszcz!
- No pewnie - odparł Michaś w zamyśleniu - ktoś kto wyskakuje z rakiety, jak ty
dzisiaj wieczorem - na pewno urodził się pod jakąś szczęśliwą gwiazdą. To
znaczy... chciałem
powiedzieć, że... Och, tylko nie patrz tak na mnie, Mary! - zawołał błagalnie,
ponieważ Mary
Poppins spojrzała na niego w taki sposób, że aż zadrżał cały. Kiedy tak stała w
swojej
flanelowej nocnej koszuli, wyglądała, jak gdyby usiłowała zamrozić go w jego
przytulnym,
cieplutkim łóżeczku.
- Chciałabym wiedzieć, czy aby dobrze cię usłyszałam - spytała lodowatym tonem.
-
Czy dobrze usłyszałam, że mówiłeś coś o mnie w związku z jakąś rakietą?
I słowo „rakieta” wymówiła w taki sposób, jakby było ono czymś kompromitującym.
Michaś, przerażony, rozejrzał się dokoła. Ale żadna pomoc od reszty rodzeństwa
nie
nadchodziła. Zrozumiał, że sam będzie musiał się z tym uporać.
- Ale tak przecież było, Mary - bronił się odważnie. - Rakieta wybuchła i ty z
niej
wystrzeliłaś i zeszłaś z nieba!
Mary Poppins zdawała się olbrzymieć z chwili na chwilę, gdy zbliżała się do
niego.
- Wybuchła? - spytała z furią. - Ja wybuchłam i wystrzeliłam z rakiety?
Michaś skurczył się cały w sobie i przylgnął do poduszki.
- Tak przecież... wyglądało... no, powiedz... Janeczko, czy nie?
- Psst!. - szepnęła Janeczka, potrząsając głową. Wiedziała, że nie trzeba się
Mary
sprzeciwiać.
- Ale przecież myśmy cię widzieli - nalegał prawie ze łzami w oczach Michaś. - I
jeśli
nie ty wystrzeliłaś z rakiety, to co z niej wybuchło i spadło? Przecież na
niebie nie było
gwiazd...
- Wybuchło z rakiety? - powtórzyła Mary. - I spadło? Często obrażałeś mnie, mój
drogi, ale tym razem to już szczyt wszystkiego. I jeśli usłyszę jeszcze raz o
jakichś
wybuchach i rakietach...
Mary Poppins nie powiedziała Michasiowi, co by wtedy nastąpiło, ale on wiedział,
że
byłoby to coś straszliwego.
- Tiju-tiju-tiju! - rozległ się nagle czyjś cieniutki głosik z parapetu
okiennego. Do
dziecinnego pokoju wpadł stary Szpak, z przejęciem trzepocąc skrzydłami.
Mary podeszła do okna.
- Pójdziesz precz, ty ptaszysko? - rzekła ze złością.
A gdy Szpak odfrunął, zgasiła światło i położyła się do łóżka. Dzieci słyszały,
jak
mruczała do siebie: „Wybuchło! Wybuchło!”
Owionęła je cisza niczym miękki, łagodny obłok. I już, już prawie ukołysała je
do snu,
gdy rozległ się cichutki szept Janeczki:
- Michasiu!
Michaś usiadł na łóżku i spojrzał w kierunku, w którym Janeczka wskazywała
palcem.
Z kąta pokoju, obok kominka, migotały jakieś światełka i dzieci ujrzały, że
fałdy
czarnego jedwabiu parasolki Mary Poppins pełne były kolorowych, jarzących się
gwiazdeczek - gwiazdeczek, które ukazują się na niebie przy wybuchu fajerwerków.
Janeczka
i Michaś oniemieli ze zdumienia, gdy papuzia główka schyliła się i zaczęła
zbierać dziobem z
fałdów, jedną po drugiej, migotliwe gwiazdeczki i rozsypywać je po podłodze.
Gwiazdeczki
jarzyły się przez chwilę złotem i srebrem i zgasły. Potem papuzia główka
wyprostowała się i
parasolka Mary stanęła sztywno i spokojnie w swoim kąciku.
Dzieci popatrywały po sobie z uśmiechem. Ale nie odezwały się ani słowem.
Wszystko, na co mogły się zdobyć, to dziwić się i milczeć. Dobrze wiedziały, że
nie
starczyłoby słów w słowniku, aby opisać wszystko, co wydarzało się Mary.
- Tik-tak! Tik-tak! - tykał zegar na kominku. - Dzieci spać! Tik-tak! Tik-tak!
I obydwoje zamknęli senne oczy w tym szczęśliwym dla nich dniu, a zegar tykał
miarowo, jakby do taktu ich spokojnych oddechów.
Pan Banks z twarzą przykrytą gazetą siedział na fotelu w gabinecie i chrapał.
Pani Banks przyszywała nowe czarne guziki do swego starego płaszcza.
- Czy ciągle rozmyślasz o tym, co byś mógł w życiu robić, gdybyś się nie ożenił?
-
spytała.
- Co? Jak? - powiedział pan Banks, budząc się nagle. - Nie. Na co mam sobie
głowę
łamać? Teraz, kiedy Mary wróciła, nie będę musiał się o nic troszczyć.
- To dobrze - odparła pani Banks, szybko śmigając igłą. - A ja postaram się
poduczyć
trochę Maciusia.
- Poduczyć czego? - spytał pan Banks sennie.
- Żeby ci nie dawał jednego buta czarnego, a drugiego brązowego.
- Daj spokój - odrzekł pan Banks. - U mnie w biurze wszyscy to podziwiali jako
coś
bardzo oryginalnego. W przyszłości zawsze będę wkładał buty w ten sposób.
- Doprawdy? - z uśmiechem powiedziała pani Banks, uszczęśliwiona, gdyż w gruncie
rzeczy ogromnie się cieszyła, że pan Banks się ożenił. A teraz, kiedy Mary
wróciła, będzie
mu mogła częściej mówić o tym, jak bardzo się z tego cieszy.
Na dole w kuchni siedziała kucharka Jakubowa. Właśnie przed chwilą policjant
odprowadził do domu Helenkę i został na herbacie.
- Ależ ta panna Mary! - mówił, popijając małymi łykami herbatę. - Jest i naraz,
patrzcie, a już jej nie ma... Znika jak ten błędny ognik.
- Niech pan tak nie mówi! - powiedziała Helenka, siąkając nosem. - Myślę, że tym
razem przyszła, żeby już zostać na dobre.
Policjant podał Helence swoją chusteczkę do nosa.
- Może zostanie - powiedział zamyślony. - Co to człowiek może wiedzieć?
- Pewna jestem, że tak - westchnęła Jakubowa. - Ten dom staje się wzorem domu,
jak
tylko znajdzie się w nim Mary.
- Oj, i ja tak myślę - powiedział Maciuś do szczotek. - Ja też muszę mieć
wreszcie
trochę spokoju. - I owinąwszy się w szal pani Banks zasnął znowu.
Ale co myślała sobie Mary Poppins, tego nikt z nich nie wiedział, ponieważ Mary,
jak
wiadomo, nikomu z niczego się nie zwierzała.
ROZDZIAŁ DRUGI
ŻYCZENIA PANA GAŁĄZKI
- Och, chodź już, Mary! - mówił Michaś, stojąc na chodniku i niecierpliwie
przestępując z nogi na nogę.
Mary Poppins nie zwracała na to najmniejszej uwagi. Stała na ulicy, podziwiając
swe
własne odbicie w mosiężnej tabliczce umieszczonej na furtce domu doktora
Simpsona.
- Wyglądasz zupełnie jak należy - zapewniła ją Janeczka.
- Jak należy! - żachnęła się Mary. „Jak należy, w nowym czarnym kapeluszu z
niebieską wstążką? Także coś! Wyglądam prześlicznie - myślała sobie - to byłoby
właściwe
określenie”. Z głową zadartą do góry Mary szybko ruszyła naprzód, a dzieci
pospieszyły za
nią, żeby dotrzymać jej kroku.
I tak we troje w pogodne, majowe popołudnie poszli do pana Gałązki. Fortepian w
salonie był rozstrojony i pani Banks prosiła Mary, aby postarała się o
stroiciela.
- Mam kuzyna, proszę pani - oświadczyła. - Mieszka niedaleko, trzecia przecznica
od
naszej ulicy.
A gdy pani Banks powiedziała, że nie słyszała o nim nigdy, Mary Poppins jak
zwykle
pociągnęła nosem i zwróciła uwagę pani Banks, że członkowie jej, Mary, rodziny
stanowili
zawsze prawdziwą śmietankę towarzyską.
I teraz właśnie Janeczka z Michasiem, którzy znali już dwie osoby spośród
członków
rodziny Mary, zastanawiali się, jak też może wyglądać pan Gałązka.
- Myślę, że jest wysoki i chudy jak pan Naopak - rzekł Michaś.
- A ja myślę, że jest okrąglutki i tłusty jak pan Perukka.
- Jak długo żyję, nie widziałam jeszcze takiej pary myślicieli, jak wy oboje.
Indyk też
myślał i zdechł. Skręcamy tutaj, proszę za mną!
Dzieci pospieszyły za Mary, i gdy wszyscy troje skręcili za róg ulicy, znaleźli
się
nagle w wąskim zaułku, obrzeżonym z obu stron małymi, staroświeckimi domkami.
- Co to? Co to za dziwna uliczka? Z jednej i z drugiej strony stoją takie
zabawne
domki. Nigdy ich przedtem nie widziałam. A tyle razy tędy przechodziłam! -
wykrzyknęła
Janeczka.
- No, ale o to nie możesz mieć pretensji do mnie - zrzędziła Mary. - Chyba ja
tej
uliczki nie stworzyłam.
- Kto to wie? A może? - powiedział Michaś, patrząc na dziwaczne, małe domeczki.
Po
czym dodał z przymilnym uśmieszkiem: - Jesteś przecież taka mądra!
Mary Poppins pogardliwie pociągnęła nosem, ale na jej ustach ukazał się pełen
zadowolenia uśmieszek.
- Że mądrzejsza od ciebie, to nie żadna sztuka.
I znowu pociągnąwszy nosem, poprowadziła dzieci dalej uliczką, aż wreszcie
zadzwoniła do drzwi jednego z domków.
- Dzyń! - odezwał się dzwonek donośnie. W tej samej chwili otworzyło się okienko
w
górze i czyjaś głowa z ogromnym kokiem na czubku wystrzeliła nagle z okna jak
diabeł z
pudełka.
- Co się tam dzieje? Kto się tak dobija? - rozległ się w tej samej chwili ostry
głos.
Właścicielka ogromnego koka spojrzała w dół, mierząc podejrzliwym wzrokiem Mary
Poppins.
- Aha, to panienka? - rzekła gniewnie. - Może panienka od razu zabrać się z
powrotem
tam, skąd przyszła. Nie ma go w domu!
Okno zamknęło się z hałasem i głowa znikła. Dzieci były bardzo rozczarowane.
- To może byśmy przyszli jutro? - spytała Janeczka z niepokojem.
- Dziś albo nigdy, to moja zasada! - odpaliła Mary Poppins. I zadzwoniła znowu.
Tym razem drzwi frontowe otworzyły się na rozcież. Przed nimi, czerwona jak rak,
stała właścicielka koka. Nosiła duże, czarne buciki, fartuch w biało-granatową
kratkę, a na
ramionach miała czarny szal. Janeczka i Michaś pomyśleli sobie, że była to chyba
najbrzydsza osoba, jaką kiedykolwiek w życiu widzieli. I bardzo zrobiło się im
żal pana
Gałązki.
- Co? Wy znowu tutaj? - wrzasnęła potężna postać. - Powiedziałam już, że nie ma
go
w domu. Zapewniam was, że go nie ma, albo nie jestem Hermenegilda Ropuszko.
- Ach, więc pani nie jest panią Gałązkową? - zawołał Michaś z ulgą.
- Jeszcze nie - odpowiedziała kobieta nieco udobruchana. - A co to takiego? Pcha
się
panienka na siłę? Proszę się natychmiast zbierać! - wrzasnęła nagle. Bowiem Mary
Poppins
zwinnie jak wąż wśliznęła się przez drzwi, popychając przed sobą dzieci, po czym
cała trójka
zaczęła wspinać się po schodach na górę.
- Słyszeliście, co mówiłam? To skandal, żeby wpychać się na siłę do domu Bogu
ducha winnej i zacnej osoby! Zupełnie jak stado szakali!
- Bogu ducha winnej i zacnej! - parsknęła Mary. - Jeżeli pani jest Bogu ducha
winna i
zacna, to w takim razie ja jestem wielbłąd!
I zastukała trzy razy w drzwi z prawej strony.
- Kto tam? - spytał czyjś lękliwy głos.
Janeczka i Michaś drżeli ze wzruszenia. A może jednak się okaże, że pan Gałązka
jest
w domu?
- To ja, kuzynku Alojzy. Otwórz, proszę, drzwi!
Zapadła chwila ciszy. Po czym rozległ się zgrzyt klucza w zamku. Drzwi otworzyły
się, Mary pociągając dzieci za sobą, weszła do pokoju i przekręciła klucz.
- Wpuśćcie mnie, wy zbóje! - ryczała panna Ropuszko, wściekle łomocąc klamką.
Mary Poppins roześmiała się szyderczo, a dzieci rozejrzały się dokoła.
Znajdowały się
na poddaszu w obszernym pokoju, pełnym kawałków drewna, puszek z farbami i
butelek z
klejem. Dokoła widniało mnóstwo najróżniejszych instrumentów muzycznych. W
jednym
kacie stała harfa, w drugim - cały komplet bębnów wszelkiego rodzaju. Z belek
sufitu zwisały
trąby i skrzypce; flety i świstawki zalegały półki. Zakurzony warsztat stolarski
pod oknem
pełen był rozmaitych narzędzi. Na brzegu warsztatu widniało niewielkie
lakierowane
pudełko, a obok maleńki śrubokręcik.
Na środku podłogi stało pięć na wpół wykończonych katarynek, połyskujących
świeżą
farbą. Nad nimi zatknięta była deska z napisem zrobionym kredą:
OSTROŻNIE,
ŚWIEŻO MALOWANE!
Pachniało rozkosznie trocinami, farbą i klejem. I tylko nie było tu jednej,
jedynej
rzeczy, za jaką dzieci rozglądały się dokoła, to znaczy pana Gałązki.
- Wpuścicie mnie albo zawołam policję! - krzyczała panna Ropuszko, dobijając się
gwałtownie do drzwi. Ale Mary Poppins nie zwracała na to najmniejszej uwagi.
Po chwili dzieci usłyszały tupot nóg zbiegających szybko po schodach.
- Już jej nie ma? - rozległ się po chwili czyjś cienki, drżący głos.
- Zeszła na dół, a ja zamknęłam drzwi na klucz. Ale co też ty wyprawiasz,
Alojzy? - I
Mary Poppins, zdenerwowana, pociągnęła nosem.
Janeczka i Michaś rozejrzeli się dokoła po zakurzonym poddaszu. Gdzie też mógł
być
pan Gałązka?
- Ach, Alojzy, nie mów tylko, że to... W takim razie odwołaj to życzenie i pokaż
się
wreszcie, gdziekolwiek jesteś! Nie mam zamiaru marnować przez ciebie całego
dnia.
- No, dobrze już, dobrze. Idę. Tylko się nie denerwuj!
Rozległy się dźwięki skrzypiec. I wtem, nie wiadomo skąd, z góry - jak się
dzieciom
zdawało - spłynęła para czyichś krótkich nóg w luźnych, szerokich spodniach. Za
nimi ukazał
się tułów w starym surducie. A wreszcie długa, siwa broda, pomarszczona twarz z
okularami
na nosie i łysa głowa w mycce.
- Doprawdy, mój Alojzy - powiedziała Mary gniewnie - jesteś już dostatecznie
dorosły, żeby zachowywać się jak należy.
- Ech, Mary - odparł pan Gałązka - nikt nie jest dostatecznie dorosły, żeby
zachowywać się całkiem jak trzeba. Mam nadzieję, że podzielasz moje zdanie,
młodzieńcze?
- Tu staruszek spojrzał, mrugając oczyma, na Michasia. A Michaś nie mógł się
powstrzymać,
aby nie odmrugnąć.
- Ale gdzie pan był schowany? - dopytywał się. - Przecież nie mógł się pan wziąć
z
powietrza?
- A dlaczego nie? Właśnie tak było - odparł pan Gałązka. - Jeśli tylko wyraziłem
takie
życzenie - dodał, krążąc po pokoju.
- To znaczy, że pan powiedział, że chciałby pan zniknąć, i już pana nie było?
Pan Gałązka spojrzał w stronę drzwi i skinął głową.
- Musiałem to zrobić, żeby się pozbyć jej.
- Ale dlaczego? Co ona panu takiego zrobiła? - dopytywała się Janeczka.
- Dobre pytanie! Po prostu dlatego, że ona chce koniecznie wyjść za mnie za mąż.
Chce zostać panią Gałązkową i w ten sposób jako moja żona chce ciągnąć korzyści
z moich
życzeń.
- Czy pan może mieć wszystko, czego pan tylko zapragnie? - zapytał Michaś
ciekawie.
- Wszystko. Ale tak się dzieje tylko wtedy, kiedy księżyc jest w nowiu, po
drugiej
deszczowej niedzieli, po trzecim kwietnia. A ona - tu pan Gałązka wskazał na
drzwi - a ona
chce mieć ni mniej, ni więcej, tylko złoty pałac i co dzień na obiad pasztet z
pawia. A co bym
ja zrobił ze złotym pałacem? Jedyne, czego bym chciał, to...
- Uważaj, kuzynku Alojzy! - ostrzegła go Mary Poppins.
Pan Gałązka zasłonił sobie usta dłonią.
- Cyt... cyt... Masz rację. Muszę być rozsądny i dobrze się zastanowić przedtem.
Zużyłem już dwa życzenia...
- A ile życzeń może pan wypow