12243

Szczegóły
Tytuł 12243
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12243 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12243 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12243 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Tomasz Pacyński Noc i mgła Z gór spływała mgła. Postrzępione welony opadały coraz niżej, jakby jakaś niewidzialna siła ściągała je w doliny, wypełniane coraz bardziej taflą białego oparu. Spływające mgły odsłaniały niekiedy skały, zbrunatniałe wrzosowiska, małe, rachityczne, górskie sosenki i świerki. Tylko skały nad mgłami lśniły matowo w szarym świetle dnia. Szarym, jak zwykle tu, na północy. Przestało padać, co było rzadkim zjawiskiem. Przez całe tygodnie, odkąd tu przybyli, padał deszcz. Rozpylony na maleńkie kropelki, które jednak po długim czasie potrafiły przemoczyć do cna wełniane, samodziałowe pledy. Po długim czasie, ale deszcz najwyraźniej miał czas. Zupełnie nie wiedział, kiedy przestać. Czasem z drobnych kropelek przeradzał się w gwałtowne strugi, czasem był zaledwie zawieszoną w powietrzu mgiełką. Tym niemniej był tu zawsze. Aż do dzisiaj. W zamian nadchodziła mgła. Dziś wyraźniej było słychać huk fal, rozbijających się o niedaleki klif. Match wiedział, że mgła potrafi oszukiwać zmysły, łudzić słuch. Potrafi tłumić wysokie dźwięki, krzyki i szelesty, znakomicie przenosząc odgłos szturmujących brzeg fal. Wiedział, że niskie, głębokie dźwięki słychać w niej doskonale, na wiele mil. Tak jak dźwięk rogu. Róg zahuczał w dolinie, niewidocznej teraz pod taflą oparów. Nie odbił się, jak zwykle, od gór, nie powrócił wielokrotnym echem. Mgła robiła swoje. Match popatrzył jeszcze na wystające ponad spływającą ze szczytów mgłę czarne wierzchołki świerków, sprawiających wrażenie zawieszonych nad bielą. Mgła gęstniała, jeszcze trochę, a zamknie cały świat w nieprzeniknionej szarości. W nieprzejrzystej bańce, w której jedynym konkretem będzie krąg ziemi pod nogami. Poprawił wrzynający się w ramię pas przewieszonego przez plecy miecza, otarł wilgoć osiadającą kropelkami na twarzy. Mgła sprawiała się nie gorzej niż deszcz, przenikała mokrym chłodem całe ciało. Nie pomagał gruby pled. Począł schodzić w dolinę, do niewidocznej pod całunem mgły wioski. Uważnie stawiał stopy, patrząc pod nogi, by nie skręcić kostki na ścieżce, dobrej dla pędzonych na wypas owiec. Specjalnych owiec chyba, pomyślał, gdy po raz kolejny podeszwa buta omsknęła się na śliskiej, wilgotnej powierzchni kamienia. Specjalnych owiec górskich, przystosowanych do miejscowych warunków terenowych. Jakoś nie widział wśród nich wielu okulawionych, tak naprawdę nie widział żadnej. Nie mieściło mu się to z początku w głowie, po przepędzeniu stada taką ścieżką wszystkie powinny leżeć z połamanymi nogami, wzdychając do rzeźnickiego noża. Nie wiedział, że nie mija się specjalnie z prawdą. Owce rzeczywiście były specjalne. Małe, o niespotykanie obfitym runie. Zaś barany śmierdziały jeszcze bardziej, niż te nizinne. Tafla mgły leżała płasko, wypełniając dolinę. Sprawiała wrażenie czegoś solidnego, czegoś, po czym, oderwawszy stopy od ścieżki można śmiało stąpać. Dopiero gdy zbliżył się, wrażenie rozwiało się, mgła nie była już taflą, stała się zwykłym, szarym oparem, otaczającym idącego ze wszystkich stron, ograniczającym widoczność do kilkudziesięciu kroków. Gdy szedł dalej wąską ścieżką, od czasu do czasu z boków wyłaniały się ciemne, nierealne sylwetki karłowatych świerków, lśniące od wilgoci głazy, jak grzbiety leżących potworów o nagiej, połyskującej skórze. Róg zahuczał znów, zdawało się, że dmący w niego człowiek jest o wyciągnięcie ręki. Match nie zatrzymał się. Wiedział, że mgła zmienia odgłosy, przybliża je zwodniczo, myli kierunki. Jeszcze spory kawałek do przejścia. Ścieżka opadała gwałtowniej. Zwolnił, pamiętając, że przekracza piarg, a właściwie kończy się przed nim. Pod nogami zachrupały drobne kamienie. Szedł jeszcze ostrożniej, nie chcąc zmylić kierunku. Nie zmylił. Wyszedł prosto na głaz, z rosnąca obok niego powykręcaną przez wiatry sosną. Wchodząc na ścieżkę uśmiechnął się do siebie. Przypomniał sobie, jak z początku dziwił się kształtom drzew, rosnących w odsłoniętych miejscach. Gdy powiedziano mu o sile jesiennych i zimowych wiatrów uwierzył od razu. Po lewej usłyszał bełkotanie strumyka, przelewającego się przez głazy. Już niedaleko. Spadek ścieżki nie był już tak uciążliwy, sama ścieżka stała się szersza, nie tak kamienista. Zbliżał się do wioski. Znów uśmiechnął się krzywo. Nie mógł się przyzwyczaić do nazywania kilku kamiennych chat wioską. Chat o ścianach ułożonych z płaskich kamieni, z sięgającymi prawie do samej ziemi dachami, krytymi darnią. Nawet zagroda dla owiec otoczona była niskim kamiennym murkiem. Nie przypominało to w niczym wsi z południa czy chociażby centrum wyspy, wsi z chatami z belek, nierzadko bielonymi, przestronnym majdanem, cembrowanymi studniami. Z polami podchodzącymi pod granice, z płotami z żerdzi, na których suszyły się gliniane naczynia. Tej wioski można było nawet nie dostrzec, jeśli nie wiedziało się, że jest właśnie w tym miejscu. I nie potrzeba było mgły, kryte darnią dachy przypominały niskie, trawiaste pagórki. Jeden z pagórków wyrósł nagle po prawej, porastająca go trawa, poszarzała już o tej porze roku ociekała wilgocią. Gdyby nie ciemny otwór tuz nad ziemia, przesłonięty zwisająca skórą, można by wziąć go za to, co w istocie przypominał – w najlepszym przypadku niedźwiedzią gawrę. Match spojrzał z niechęcią na rozmyte przez opar, ciemne kontury prymitywnej sadyby. Splunął pod nogi. Wrażenie niedźwiedziej gawry psuły tylko unoszące się z dymników w szczytach szare pasma, mieszające się z mgła. Niedźwiedzie w gawrach nie palą ognisk. Mgła zrzedła nagle, rozpędzana przez płonące w żelaznym koszu bryły torfu. Niewielki płaski placyk w dolinie otaczały ciemne kopce zabudowań. Żadnego ruchu, widać ten, co jeszcze niedawno dął w róg, uznał swój obowiązek za spełniony i schronił się w przytulnym wnętrzu którejś z kamiennych sadyb. Przytulnym... Match wstrząsnął się na samą myśl. Rudy, nieprawdopodobnie kudłaty i niezgrabny pies łypnął spod oka, wydał z siebie leniwe szczeknięcie. Po czym tez uznając, iż spełnił obowiązek wsadził z powrotem nos pod ogon i zasnął. Przynajmniej takie sprawiał wrażenie, kupa brudnej, długiej, rudej sierści, pod która trudno było nawet zobaczyć, czy oddycha. Match spoglądał na niego przez chwilę, po czym uznał, że jednak śpi. Trudno było przypuszczać, by zdechł tak od razu, od jednego szczeknięcia. Match wstrząsnął się. Pieprzona mgła, mruknął pod nosem, prawie na głos. Jeszcze gorsza od deszczu. Ruszył w stronę otworu wejściowego, ledwo widocznego pod sięgającym prawie do ziemi okapem, mrucząc pod nosem klątwy. Klął wciąż, gdy schylał się, gdy podnosił przesłaniającą wejście wyleniała skórę. Zaklął głośniej, gdy wystająca znad ramienia rękojeść miecza zawadziła o nadproże, gdy za kołnierz posypały się śmieci. Pieprzona mgła, pieprzony deszcz, pieprzone wszystkie owce po kolei. Ponoć to ostatnie było prawdą, przynajmniej tak utrzymywały wszystkie powiastki o góralach. Pieprzona mgła... Klnąc Match miał świadomość, że tymi przekleństwami chce dodać sobie otuchy. Bo wciąż gdzieś głęboko pod czaszka tkwiły słowa, które usłyszał nie tak dawno. Słowa, których nie mógł zapomnieć, czekając tak od wielu, wielu dni. Czekając na coś, czego nie znał, czego mógł się tylko domyślać. Czekając na niebezpieczeństwo, które nawet nie miało swojej nazwy, przynajmniej takiej, którą można było bezkarnie wymówić. Czekając na niebezpieczeństwo, którego skutki widział, a którego natury nawet się nie domyślał. Słowa tkwiły głęboko, obracane w myślach przez wszystkie deszczowe, zgniłe, szare dni. Słowa, których sens mógł już niedługo poznać. Niebezpieczeństwo przychodzi z mgłą. · W izbie, o ile taką norę, zdatną dla niedźwiedzi, można nazwać izbą, było jasno. Match zmrużył oślepione oczy. W środku mógł się wyprostować, to tylko otwór wejściowy uczyniony był na wzrost przeciętnego psa. Było jasno i ciepło. I smrodliwie, czego zresztą należało się spodziewać. Wilgotne skóry, dwa mokre psy, cieszące się nadspodziewaną tolerancją mieszkańców. Tlące się bryły torfu, kopcące łuczywa. I okopcony kociołek, zwieszający się na łańcuchu nad paleniskiem. Mach pociągnął nosem, i już nawet nie musiał pytać, co się gotuje. Haggis. Tak niedawno poznał to słowo, a już zdołał go do szczętu znienawidzić. Niespiesznie rozpiął klamrę na piersi, zdjął miecz. Wysunął z pochwy, niedużo, na jakieś dwa cale, skrzywił się na widok czerwonego nalotu pokrywającego klingę. Ta wilgoć, pomyślał, przeżera wszystko. Stal broni, skórzany ekwipunek. I nas samych. Sam rankiem czuł strzykanie w stawach. Ktoś stuknął go w ramię, podając natłuszczony kawałek skóry. Match spojrzał na ogorzałą, brodatą twarz pod strzechą jasnych, przetykanych siwizną włosów. Popatrzył w niebieskie, skryte w sieci zmarszczek oczy. Angus McLeod jak zwykle uśmiechał się wesoło, co Matcha przejęło jeszcze większą niechęcią. Do tego miejsca, do tej kamiennej chaty, a zwłaszcza do gotowanych baranich żołądków. Przyjął jednak kawałek skóry, sam zmuszając się do uśmiechu. Jego niechęć nie rozciągała się na Angusa. Znał go od niewielu dni, od czasu, gdy przybyli do tej zgubionej w dolinie wioski. Match nigdy nie ufał ludziom od samego początku. Większości nie ufał do końca. Ale ten niemłody już człowiek, sprawiający wrażenie zdeklarowanego barbarzyńcy szybko zaskarbił sobie jego zaufanie. I szacunek. To było dziwne, Match kilkakrotnie sam się nad tym zastanawiał. Poznał Angusa niedawno, nigdy nie widział go w sytuacji ekstremalnej, nigdy dotąd nie musiał mu zawierzyć. Ale wiedział już, że zawierzy bez wahania, bez zastanowienia. Że zawierzy wszystko, z własnym życiem włącznie, o życia hrabiego nie wspominając nawet. I Gisbourne nie powinien mieć pretensji, będzie to dobry wybór. Dziwne, pomyślał po raz któryś Match, przecierając starannie pokrytą nalotem klingę. Poznał Angusa jako gospodarza, jako przywódcę klanu. Widział, jak pije i upija się zgodnie ze zwyczajem, jak dogląda owiec. Jak bierze udział w miejscowych turniejach i rozrywkach. Match uśmiechnął się pod nosem, bezwiednie pokręcił głową. Miejscowe rozrywki polegały głownie na turniejach w rzucaniu głazami czy ciężkim palem, pojedynki na naprzemiennym waleniu się po mordach. Angus brał udział we wszystkich, i mimo wieku wielokroć wychodził zwycięsko. Pocieszał nawet Matcha, który usiłował dźwignąć ciężki pal, że wszystko jest sprawą techniki, a nie siły. Match chętnie czuł się pocieszony, zwłaszcza gdy pal wymsknął mu się z rak, o mało nie spadając na nogi. Gospodarz posunął się nawet dalej, namawiając Matcha i hrabiego do stoczenia przyjacielskiego pojedynku. Match był nawet nie od tego, ale niestety, hrabia wyniośle odmówił. Tak, sprawa techniki, wspomniał Match, starannie wycierając ostrze, patrząc, jak pod natłuszczoną skórą zaczyna znikać rdzawy nalot, jak klinga zaczyna znów błyszczeć, jak zaczyna odbijać czerwony żar tlących się brył torfu. Ćwiczą tymi głazami i palami od małego, sam widział kilkuletnich chłopców oddających się ulubionej rozrywce. Angus nie pokazał jeszcze jednej tradycyjnej konkurencji, polegającej na rzucie kotem na odległość. Żywym kotem. Match nie widział w tym nic specjalnie trudnego, dopóki nie pokazano mu jednego z miejscowych kotów. Wtedy uwierzył, że ta konkurencja jest najtrudniejsza technicznie. Bydlę miało rozmiar półtora zwykłego kota, bardziej przypominało żbika, z charakteru też, co można było wywnioskować z wściekłego parskania i plucia. Niestety, nie można było rozegrać tej konkurencji, z powodu trudności w pozyskaniu niezbędnego sprzętu. Po jednym rzucie kot nie nadawał się do powtórnego wykorzystania, zazwyczaj nie pojawiał się w okolicy przez kilka tygodni. Kotów musiało być więc co najmniej tyle, co uczestników. Zaś miejscowe koty słowa „kici, kici” uważały za wredną prowokację. Match odegnał wspomnienia, skupiając się na czyszczeniu klingi. Przecierał teraz niebezpiecznie blisko ostrza, a wolał mieć nadal wszystkie palce. Leżąca w kącie izby sterta skór i wełnianych pledów poruszyła się, zajęczała głucho. Match podniósł głowę. - Dzień dobry, panie hrabio – powiedział uprzejmie. Angus zawtórował cichym chichotem. Korzystając z tego, iż Match odłożył natłuszczoną szmatkę podał mu gliniane naczynie. Match potrząsnął przecząco głową. - Nie dziś – mruknął niechętnie. Angus pokiwał głową. I sam nie wypił, co było niecodzienne. Sterta skór zadrgała, wysunęła się spod nich ręka, odrzuciła pled. Spod tego wszystkiego wyjrzała blada twarz Gisbourne’a. - Hee... – zachrypiał hrabia. Odkaszlnął, krzywiąc się od wszechobecnego dymu. – Hej, niech no da mnie... Hrabia nie mógł się odzwyczaić od mówienia do Angusa inaczej, niż w trzeciej osobie. Nie pomagały tłumaczenia Matcha i jeszcze szeryfa, że przywódca klanu to taki hrabia bez mała. A już na pewno szlachcic. Jakoś w pojęciu Gisbourne’a nie mieścił się szlachcic o włochatych łydach wystających spod kraciastej spódnicy. Angus nie dał nic po sobie poznać. Porozumiewał się z Matchem i Gisbournem normańską francuszczyzną, prawie bez obcego akcentu. Na angielski nie reagował, twierdząc, że go nie zna i nie zamierza znać. Match nie dałby jednak złamanego pensa za to, że nie rozumie, choć Angus nigdy nie dał po sobie czegokolwiek poznać. Nawet wtedy, gdy opinie hrabiego pod jego adresem przekraczały granice dobrego smaku. Match nie mógł się oprzeć wrażeniu, że przekraczają także granice instynktu samozachowawczego. Z początku hamował hrabiego, teraz już mu się nie chciało. Ostatecznie, jego zmartwienie. Skrzywił się. Nie tylko, powtórzył w myśli. Odpowiadał za hrabiego, którego pyskowanie nie po raz pierwszy sprowadzało kłopoty. A także, do czego ciężko było mu się przyznać, w jakiś sposób polubił tego cynicznego, sprytnego wielmożę. Ostatecznie sporo razem przeszli, po tym, kiedy już przestali być tym, czym byli na początku – najpierw śmiertelnymi wrogami, potem więźniem i panem, potem podwładnym i zwierzchnikiem. Hrabia miał coś, co nieżyczliwi nazywali tchórzostwem, a Match wolał nazywać rozsądkiem. Gisbourne rzadko pakował się w sytuacje bez wyjścia, powodowany irracjonalnym honorem, który to honor tylu już szlachty wygubił. Wiedział zazwyczaj, gdzie przebiega granica, za którą nie warto się zapuszczać, bo może to być ostatni raz. Konformista, ale na swój sposób lojalny, zawsze dbał przede wszystkim o własny interes. Ale hrabia miał jedną wadę, gdy chodziło o coś innego niż życie i śmierć potrafił się zapominać. Z natury próżny i zarozumiały traktował wszystkich na wszelki wypadek z góry. I parę razy się na tym przejechał. A wszystko wskazywało, pomyślał Match niewesoło, że tym razem też się to zdarzy. Cóż, może skończy się na tradycyjnym pojedynku, bez wyciągania tych wielkich, noszonych przez górali na plecach mieczy. W takim przypadku hrabia miałby mizerne szanse. Angus popatrzył na Matcha, znakomicie udając, iż nie rozumie słów hrabiego. Match zaprzeczył ruchem głowy. - Nie dziś - powtórzył. Góral nie protestował. Odstawił pełne naczynie, sam też nie zamoczył warg. Po raz pierwszy, odkąd Match go poznał. To też było znaczące. Miejscowi nie pili wina, nawet piwa mało. Zamiast tego mieli piekielny wynalazek, destylat z jęczmienia, pędzony na torfie. O znakomitym, przydymionym smaku i diabelskiej mocy. Hrabia szybko zasmakował w miejscowym specjale, Match zresztą też, mimo iż pijał w zasadzie mało. Ale destylat działał szybko, w każdym razie na nieprzywykłych. A dziś nie mogli sobie na to pozwolić. Z gór spływa mgła. O dziwo, hrabia nie zaprotestował. Wpatrywał się tylko przed siebie niewidzącym wzrokiem. Po chwili zaklął, zaczął się wygrzebywać spod skór. Po chwili siadł obok Matcha na przykrytej skórami ławie. - Mgła – w jego głosie nie zabrzmiało pytanie. Potrząsnął głową, odpędzając resztki snu. Match kiwnął głową. Nie musiał mówić nic więcej, wystarczył widok gospodarza, przeciągającego starannie szmatka po klindze wielkiego miecza. Wystarczył widok jego oczu, nie chowających się już w sieci zmarszczek, nagle poważnych i czujnych. Gisbourne przetarł twarz. - Jak... – zaczął. - Jeszcze trochę – przerwał mu Match, odłożywszy miecz, zabierając się teraz do ostrzenia noszonego zwykle za cholewą sztyletu. – Przespaliście do południa, panie hrabio. Tak sądzę, bo koguta tu żadnego nie ma, nic nie pieje. Mgła gęstnieje, ale do zmierzchu nic nie powinno się stać. Angus, zapominając, iż nie rozumie po angielsku, kiwnął głową. Hrabia nic nie spostrzegł, zajęty własnymi myślami. Niezbyt wesołymi, jak można było wywnioskować widząc zaciśnięte pięści, pobielałe kostki. Podniósł po chwili głowę. - A reszta? – spytał. – Na posterunkach? - Nie – zaprzeczył Match. – Też śpią. - Czy to rozsądne? – spytał hrabia spokojnie. Bez wyrzutu w głosie, bez pretensji, mimo iż było to wbrew jego rozkazom. Match chwile spoglądał na niego z aprobatą. Gisbourne taki był. Nieznośny i rozkapryszony na co dzień, wyniosły, z pańska traktujący wszystkich, wtrącający się do wszystkiego, w chwilach realnego niebezpieczeństwa stawał się nad podziw rozsądny. I zawierzał tym, co mieli więcej doświadczenia, wiedząc, iż z nimi ma większe szanse przeżycia. Rozsądek brał górę nad pańskimi kaprysami. - Przed nocą nic się nie stanie – odparł w końcu Match. Hrabia spojrzał z ukosa. - Zgoda, nie wiem na pewno – przyznał Match, uprzedzając pytanie. – Ale oni tak twierdzą, nie widzę powodu, żeby nie wierzyć... Wskazał brodą Angusa i jego trzech synów, siedzących bez słowa pod samą kamienną ścianą. - Sami widzieliście, hrabio, jak patrzyli na nas, kiedyśmy co noc posterunki wystawiali... Mówili, że bez sensu, że w takie noce nic się... - Rzeczywiście – hrabia wpadł mu w słowo. – Śmiali się z nas, że stoimy po nocach jak idioci, w deszczu... Match popatrzył uważnie na hrabiego. Kto stał, to stał, pomyślał, tyś nawet nosa z chaty nie wychylił od świtu do zmierzchu. Gisbourne pod spojrzeniem Matcha zmieszał się. - No dobrze – zmienił temat. – Niech się wyśpią, może rzeczywiście niepotrzebnie ich tam trzymałeś... Match mruknął cos pod nosem, ale powstrzymał się od komentarza. Nie miało sensu wypominanie, iż conocne warty były pomysłem hrabiego. Co do Matcha, to szybko doszedł do wniosku, że jeśli mieszkańcy zagrożonej wioski, przetrzebieni już przy poprzednich napadach śpią spokojne, to wystawianie wart nie ma sensu. Ostatecznie to oni tu żyją, oni wiedzą. Ale tłumaczenie tego hrabiemu nie dawało rezultatów. Match podejrzewał, że sam lepiej śpi, mając świadomość, iż pilnują go zbrojni. I sam Match. Match nie spodziewał się, że Gisbourne wyruszy na tę ryzykowną wyprawę. Po raz kolejny nie docenił jego chciwości. - Zjadłbym coś – mruknął po chwili hrabia. Zabrzmiało to tak, jakby chciał po prostu zająć się czymś innym, niż tylko czekanie na zmierzch. - Tylko nie to – uprzedził propozycję Matcha, który nawet nie zdążył wskazać na okopcony, wiszący nad żarem kociołek. - Jest jeszcze zimna pieczeń, wczorajsza. – Match ledwie powstrzymał śmiech na widok urazy na twarzy Angusa. Haggis było najlepsza potrawą na świecie, Ąngus nigdy nie mógł się nadziwić, że ktoś nie chce tego jeść. I nie tylko zresztą dziwić, niechęć do jego ulubionej potrawy była jak dotąd jedyną rzeczą, która wywoływała jego gniew. W każdym razie innych przyczyn Match jak dotąd nie dostrzegł. - Barania... – stwierdził z rezygnacją Gisbourne. - A jaka ma być? – rozzłościł się nagle Match, sam nie wiedząc dlaczego. Prawdopodobnie z tego powodu, że baranina wychodziła mu już gardłem. – Krów nie mają, już nie mają. Do wyboru macie, panie hrabio, psa, albo pieprzone świstaki. Jeśli złapiecie którego... - Dobrze już, dobrze – stęknął Gisbourne. – Nie musisz się wściekać... Gdzie ta pieczeń? · Gisbourne po posiłku poweselał wyraźnie. Nie krzywił się nawet na miejscowe piwo. Nawet się rozgadał. - Co tam, Match, damy radę... Te ćwoki się boją, ale my, we dwóch, z wierną drużyną... Nam to i smok nie straszny, co, Match? Klepnął Matcha z rozmachem w plecy, aż ten zakrztusił się piwem, z trzymanego w dłoniach dzbanka chlusnęła piana. Match otarł tylko wąsy. - Nie rozlewaj waszmość piwa... – mruknął, odsuwając się nieznacznie. Gisbourne nie przerwał nawet na chwilę. - Smok niestraszny, powiadam – ciągnął z ożywieniem. – Pamiętasz, Match, jekeśmy mu koniec zgotowali? Jak bestia się prze... - Dajcie spokój, panie hrabio – Match pociągnął z dzbanka. - Dobry mieliśmy pomysł z tym dołem! Bestia głupia i plugawa, gdzie je tam się z rozumem mierzyć... Pamiętasz, jak się nadział? Trącił Matcha w bok. Tym razem Match był przygotowany, piwo nie wychlusnęło. Pamiętał, a jakże, do śmierci nie zapomni. Zwłaszcza tego, że było zgoła inaczej, niż Gisbourne zwykł opowiadać. A opowiadał zawsze, mimo surowego zakazu szeryfa. Na szczęście nikt mu nie wierzył. Bo smoka to przecież tylko rycerz prawy, bez zmazy i skazy pokonać zdoła... Match popatrzył z ukosa, dostrzegł błyszczące oczy, rozszerzone źrenice. Nadmierną gestykulację. Nie oceniał, wiedział, że tak jest zawsze. Jedni siedzą jak słupy z kwadratowymi oczyma, inni wpadają w słowotok. Zawsze tak jest, gdy czeka się na nieznane, na coś, co spłynie z gór wraz z mgłą. Na coś, co zaatakuje z oparu i ciemności, nienazwane i nierozpoznawalne. Widywał już takie objawy, przed każdą bitwą. Sam też odczuwał, a jakże. Zawsze ziębły mu końce palców. Popatrzył na Angusa. Stary siedział nieruchomo, jak posąg, wpatrując się w tlący torf. W oczach pełgały mu czerwone ogniki, ogorzała twarz wyglądała jak miedziana maska. Dopiero po chwili Match dostrzegł ruch palców, zaciskających się miarowo na rękojeści miecza. - Nadział się, a flaki z kałduna wypływały! Dobić było trudno. Ach, szkoda, że te kmioty nic nie rozumieją, nie wiedzą, z kim... - Zamknij się, Guy! – warknął Match bezceremonialnie. Musiał jakoś przerwać tez słowotok, hrabia nakręcał się coraz bardziej, a do wieczora jeszcze trochę czasu. Jak zwykle poskutkowało. Gisbourne zamarł wpół zdania z półotwartymi ustami. Ale nie wybuchnął potokiem przekleństw, nie próbował przywołać Matcha do porządku. Zawsze był wrażliwy, mimo cienkiej nici porozumienia, która ich połączyła, zawsze zwracał uwagę na konwenanse. Zawsze pamiętał o różnicy stanu. Tym razem nie. Zamknął usta, popatrzył jakby z wdzięcznością. I zabrał się z kolei to przecierania klingi swojego miecza. Match popatrzył z aprobatą. Z czynności zastępczych ta była najlepsza. Gisbourne nie wytrzymał długo w ciszy, przerywanej tylko potrzaskiwaniem płomieni i bulgotaniem kociołka. - Myślisz, że dziś? Pytanie zawisło w powietrzu na dłuższą chwilę. Match milczał, bo i co było mówić. - Ech, a może to jakaś bzdura? – Gisbourne jeszcze nie rezygnował, próbował wykrzesać z siebie swój zwykły optymizm. – Może to tak, jak mówię? Popatrzył na Matcha, w jego wzroku można było dostrzec błaganie o potwierdzenie. - Może te dzikusy leją się między sobą? Popatrz, skłócone klany, władza korony tu nie sięga. Sam Angus opowiadał... Podrzutem głowy wskazał starego górala, który niczym nie dał po sobie poznać, że to zauważył, siedząc dalej z kamienną twarzą. Tylko palce zacisnęły się na rękojeści i tak pozostały dłuższą chwilę. - Opowiadał, jak to złupili wioskę tych, no, z tego innego klanu. Jak wyrżnęli mężczyzn i zgwałcili kobiety, zabrali owce. Może i też zgwałcili... Może i to, te napady, to też... Match pokręcił głową. Nie zamierzał hrabiego oszczędzać, tym bardziej, że ten zaczynał się niebezpiecznie zapędzać, co można było poznać po błyskach w oczach Angusa i jego trzech milczących synów. - Inny klan, powiadacie, panie hrabio? – odezwał się już ze złością i politowaniem w głosie. – Inny klan wybił większość mężczyzn? - Może... - I wyrwał ręce, temu tam... - Connerowi. Match drgnął, zaskoczony. Angus po raz pierwszy wtrącił się do rozmowy, już nie udając, że nic nie rozumie. Hrabia nie załapał. - Zaraz urwał... A zresztą, widziałeś te ich maczugi, mogli i urwać... Żar zasyczał. Angus tylko splunął w palenisko, nie powiedział już nic. - Nie pieprzcie, panie hrabio, i tak nie zrobi się wam lepiej – przyciął Match złośliwie. – Urwane, i już. Głowy tez zabrali. A zwyczaju takiego tu nie ma. - Kto ich tam wie, dzikusów... Co te owcojeby robią, to tylko ich... Match chwycił hrabiego za kołnierz, szarpnął. Oczy błysnęły mu wściekłością. - Zamknij się, bo jak ci zaraz... – wysyczał. – Pomyśl, kurwa, że w nocy musimy stanąć razem, inaczej nic twojego dupska nie uratuje. A już na pewno nie ja. Puścił Gisbourne’a, który opadł na ławę. Po twarzy Angusa nie było widać, że cokolwiek rozumie z rozgrywającej się przed nim sceny. Tylko oczy w sieci zmarszczek błysnęły weselej. - Przestań pieprzyć, bo sam w to nie wierzysz. – Match mówił już spokojniej, widząc wreszcie w oczach hrabiego błysk zrozumienia. – Przypomnij sobie, ucięte głowy... Tylko nie mów, że zmyślają, sam wiesz, że nie. Przypomnij sobie te urwane ręce, przypomnij sobie tego, którego uprowadzili. Co to go później znaleźli, w górach, w ognisku. Upieczonego. - Może sam... – zaczął hrabia z rozpędu. Matchowi opadły ręce. - Sam się, kurwa, upiekł? I sam ogryzł? - Nnie... – wyjąkał hrabia. – Co ty, za głupiego mnie masz? Match nie zaprzeczył. - No co ty! – zeźlił się Gisbourne. – Ja tylko chciałem powiedzieć, że sam wpadł w ognisko. Uchlał się, i wpadł... Urwał na chwilę. - No tak, ale by się nie ogryzł... – dodał po chwili z rezygnacją. - Ech, kurwa... Powrócił do przerwanej czynności. Do przecierania klingi. Match nie zamierzał go oszczędzać i tym razem. - Trzeba być gotowym. Przyjdą dzisiaj. Jest... - ...noc i mgła – dopowiedział Angus. Noc i mgła. Match poczuł, jak palce ziębną mu coraz bardziej. Noc i mgła, złowrogie połączenie. Gisbourne po raz kolejny pożałował swej niedawnej decyzji. O dziwo, nie był sam. Match tez chciał się znaleźć tam, gdzie ta cała historia się zaczęła, przynajmniej dla nich. W sali zamku Nottingham. · Match grzebał nożem w resztkach pieczystego na drewnianej tacy. Nie znosił takich uczt, mimo iż zasiadanie przy niskim stole, posród pomniejszych ze szlachty, wielu poczytałoby za zaszczyt. Wielu zresztą ten zaszczyt wypominało, poczynając od Gisbourne’a, który z początku każdej uczty, zanim jeszcze solidnie podpił, świdrował wzrokiem rozpartego za stołem Matcha. W głowie hrabiego nie mieściło się, by ktoś taki zasiadła za stołem, nawet niskim. Co prawda Match chętnie zrezygnowałby z zaszczytu. Nie bawiło go towarzystwo okolicznej szlachty, odnoszącej się do niego z mieszaniną lekceważenia i lęku. Zresztą, w miarę opróżniania dzbanów wina i baryłek piwa lekceważenie brało górę. Gdy zaczynało się kurzyć z czupryn zawsze znajdował się ktoś, kto kwestionował głośno prawa Matcha do zasiadania przy stole, wskazując jego właściwe miejsce. Najczęściej jako właściwe miejsca wymieniano loch, szafot ewentualnie samo piekło. Dlatego Match nie znosił uczt. Nie bawiły go publiczne upokorzenia, które zawsze długo znosił, udając, że nie widzi kpiącego spojrzenia szeryfa. Nie lubił też mieć poobijanych kostek, czym nieodmiennie się to kończyło. Tym razem miał nadzieję, że skończy się inaczej. Nadzieję tę pozwalało budzić sąsiedzi, po jednej stronie spoczywający już zgodnie pod stołem, w towarzystwie powarkujących na siebie, wydzierających ogryzione kości psów. Po drugiej stronie siedział zaś jowialny szlachcic, prawdziwy brat- łata, któremu imponowało widocznie towarzystwo byłego banity. Szlachcic był denerwujący, ale nieszkodliwy, nie szukał zaczepki. Przepijał tylko nieustannie, co budziło obawy Matcha. Bał się, że nie strzyma, zwłaszcza porównując swój brzuch do monstrualnego brzucha szlachcica. Lekko licząc, mieściły się w nim ze dwie baryłki, jak oceniał. Nastroju Matcha nie poprawiał minstrel, zawodzący znana do znudzenia balladę o smoku srogim i jego pogromcy, sir Mortimerze. Na szczęście Gisbourne przechodził właśnie pierwsze stadium pijaństwa, siedział z głową podpartą na łokciach i wpatrywał się szklistym wzrokiem w przestrzeń. Na szczęście zwykle, bowiem gdy minstrel dochodził do zwrotki, w której dzielny rycerz wraził kopię w kałdun bestii, po czym dorzynał smoka mizerykordią, hrabia nie wytrzymywał. W zależności od stanu upojenia rzucał się na grajka z mieczem lub gołymi rękoma. Doszło do tego, że za wykonywanie owej ballady w przytomności hrabiego minstrele żądali dodatkowego wynagrodzenia, za niebezpieczne warunki pracy. Tym razem obyło się bez incydentów. Śpiewak przebrnął przez zwrotkę, w której bestia w przedśmiertnych drgawkach dosięgła rycerza swym palącym oddechem, a ów ducha oddał z imieniem damy swego serca na ustach. Zaczynał właśnie tę najbardziej wzruszająca, o tym, jak wierni towarzysze kurhan czapkami sypali, a rumak bojowy niezrównany nad mogiła stał. Match zmuszony do wypicia kolejnej kolejki – no to pod tego smoka, panie! – poczuł, że też ma dość. Przypomniał sobie, jak odziane w zbroję ciało rycerza spychał obcasem do wykopanego dołu. Musiał sam, hrabia rzygał opodal, zgięty w pół, otoczony brzęczącymi muchami, unoszącymi się nad rozkładającymi się w upale zwłokami. Musiał sam, bo chłopi odmówili stanowczo, zajęci dobijaniem smoka, co trwało dwa dni. Trzeba było bestii przyznać, twarde miała życie. Nie dziwił się hrabiemu. Sir Mortimer, opiewany w balladach pogromca smoka był idiotą, nie pozbawionym wprawdzie odwagi, ale za to kompletnie wypranym z wyobraźni. A zasług też żadnych w zgładzeniu bestii nie miał, samych kłopotów przyczynił. Co prawda hrabia tez miał mizerne zasługi, całe laury należały się chłopom. Chłopi też szemrali. Pastuszkowie opowiadali historyjki o dzielnym koledze po fachu, który bestię sposobem zgładził, podsuwając jej owce wypchaną. Sarkali na rycerstwo, co wszelkie zasługi sobie przypisywało. Należy oddać sprawiedliwość minstrelom, ich wersja była jednak ciekawsza, a w każdym razie bardziej oryginalna. Ale szeryf stanowczo zakazał prawdę głosić. Przyrodzoną rzeczą rycerza jest pokonać smoka, mówił. I na drugi raz, jak się bestia zalęgnie, nikt od władz lokalnych zgładzenia jej nie będzie wymagać, tylko zaraz rycerze nadciągną. A i niedobrze byłoby, jakby się rozniosło, że coś dużego, agresywnego i złośliwego można łatwo w wilczy dół schwytać. Na przykład rycerza. Match posłuchał bez szemrania. Sam chciał jak najszybciej o całej sprawie zapomnieć. Gisbourne też się stosował, na trzeźwo. Wreszcie jowialny szlachcic wdzięcznie osunął się pod stół. Match poweselał, okazało się, że wymiary nie są najważniejsze. Nawet imponujący brzuch nie daje oczywistej przewagi. Mógł już spokojnie czekać końca uczty. Pieczone w całości dziki zamieniły się w klatki sterczących żeber, psy dorwały się do nienaruszonych, baranich udźców, które nie cieszyły się jakoś powodzeniem wśród ucztujących. Służba coraz jawniej pociągała z dzbanów, nie kryjąc się specjalnie. Minstrel też sobie podchmielił, zaczął śpiewać nieprawomyślną balladę, jeszcze z czasów Robina. Match słuchał nieuważnie, znał ją na pamięć. Nie był pijany, manewry z wychlustywaniem wina za ramię przynosiły efekty, jowialny towarzysz nie zorientował się. Popatrzył na wysoki stół. Jego wzrok nagle skrzyżował się ze spojrzeniem szeryfa. Spostrzegł, że szeryf tez jest zupełnie trzeźwy, tak jak i jego gość, szpakowaty szlachcic o przeciętej paskudną blizną twarzy. Robert de Reno, szeryf Nottingham też przestał już dbać o pozory. Zniknęły gdzieś szerokie gesty, poklepywanie po ramionach, przepijanie na lewo i prawo. Nie było już do kogo przepijać, uczta kończyła się jak zwykle. Biesiadnicy spoczywali na pozalewanych winem i sosami stołach, chrapali w słomie wyścielającej podłogę, opierając głowy na ciałach towarzyszy lub leżących, objedzonych do granic możliwości psach. Psom to nie przeszkadzało. Puszczały bąki jak zwykle, pilnowały niedogryzionych kości, powarkując dla zasady. Uczta była dla zasady. Nie może być inaczej, gdy znamienity gość przybywa do zamku. Nawet, gdy przybywa w całkiem konkretnym celu. Match był już pewien, że właśnie tym razem tak jest. Podejrzewał już wcześniej, gdy szeryf z naciskiem wydał mu polecenie przybycia, nie bacząc na niechętne skrzywienie. Wydał polecenie tonem nie dopuszczającym dyskusji. Teraz Match, widząc, jak szeryf szepce coś do ucha gościa, równie trzeźwego, miał nieprzyjemne wrażenie, że i jego to będzie dotyczyć. Wkrótce okazało się, iż się nie mylił. · Agnus wstał, przeciągnął się, aż zatrzeszczały stawy. Rzucił jakiś rozkaz synom, podnieśli się bez słowa. Gdy opadła za nimi przesłaniająca wejście skóra, stary podszedł do Matcha. - Wiem, już czas – skinął głową Match. – Pójdę ich zbudzić... Angus pokręcił głową. - Nie musisz – mruknął. – Posłałem synów... Zresztą, w taki dzień się nie śpi długo, uwierz mi. Match uwierzył bez zastrzeżeń. Coś było w tym dniu, coś, co nie pozwalało spać i odpoczywać, coś, co kazało czekać. Czekać na nieznane, czające się we mgle. Czekające na nadejście mroku. - Pójdę do nich – powiedział mimo to. – Tak trzeba, muszą wiedzieć... Nie dokończył. Zarzucił na ramię pas z mieczem, schylił się wychodząc. W otworze wejściowym zajaśniało światło dnia. Coraz ciemniejsze już, przechodzące nieuchronnie w zmierzch. Hrabia popatrzył na starego. Spróbował dumnie i wyniośle. Nie wyszło mu. - Cóż, nie masz się czego bać – stwierdził Angus czystą angielszczyzną. – Wszystko jest przeznaczone. Odwrócił się, pochylił przechodząc przez niskie wyjście. - Jeśli masz umrzeć dzisiaj... Opadła skóra, zasłaniając wejście. Hrabia zacisnął rękę na rękojeści miecza. Miał nadzieję, że doda mu to otuchy. - ... to umrzesz! – dobiegł z zewnątrz stłumiony głos. I tubalny oddalający się śmiech. Hrabia wyciągnął przed siebie dłoń. Miał nadzieję, że nie drży. Płonną, jak się okazało. Wszystko skurwysyn rozumiał, pomyślał, bardziej rozżalony, niż przestraszony. Cap górski jeden... Dzięki za dobre słowo, chciał krzyknąć. Zaklął głośno, na samą myśl o tym, jak się to zaczęło. Po raz setny przeklinając swą chciwość. Po raz setny obiecując sobie umiar w piciu. · Gisbournne stał na blankach muru, wystawiając twarz na rzeźwiące podmuchy wiatru. Docierało do niego, że przesadził. Szeryf zakazał pić, ale nie mógł do końca dopilnować. A teraz, kiedy zaczynały się ważne sprawy, Gisbourne wciąż widział podwójnie. Co prawda kilka słów, które usłyszał na samym początku, gdy na polecenie szeryfa Match wywlekał go zza stołu, podziałało znakomicie. Ale nie do końca. Wciąż miał trudności ze skupieniem uwagi. Rozmowa toczyła się na murach. To niespotykane miejsce wybrano ze względu na hrabiego, licząc na zbawienne działanie świeżego powietrza. Co prawda szeryf miał wątpliwości, obawiał się, że hrabiego rozbierze, ale postanowił zaryzykować. Czasu było mało, wszystko musiało być załatwione jeszcze dziś. Jeśli nie zostanie, oznaczało to kłopoty. Poważniejsze, niż hrabiemu mogłoby się zdawać. Match stał z boku. Nie brał udziału w rozmowie, która na razie zresztą była monologiem. Mówił tylko gość, posunięty już w latach szlachcic o twarzy przeciętej blizną. Gość, do którego szeryf zwracał się z widocznym szacunkiem. Poczatek rozmowy umknął zarówno Matchowi, jak i hrabiemu. Z winy hrabiego, który bardzo niechętnie opuszczał salę, czepiając się wszystkiego, co wpadło mu pod ręce. Trwało trochę czasu, zanim udało się go dostarczyć na blanki. Ale i to, co teraz słyszał, było wystarczająco niepokojące. - I tak, Robercie, sprawa jest delikatna – starszy szlachcic spoglądał w ciemność za murem z nieprzenikniona twarzą. W jego głosie było coś, co budziło niepokój. Była rezygnacja. - Wiesz, jak jest na północy – ciągnął dalej. – Nie chcę cię zanudzać szczegółami, znasz je zresztą dobrze. Nie mogę zebrać ludzi, nie mogę ruszyć cała siła. Klany są niezależne, to mogłoby zacząć wojnę... - Nawet teraz, kiedy, jak sam mówisz... – szeryf próbował wtrącić. - Nawet teraz – uciął gość. – To delikatna sprawa. Jeżeli ruszymy siłą, wszystko wyjdzie na jaw. Wszystkie przygotowania. A jeszcze... Urwał, zaciskając zęby. - Jeśli nie ruszymy, jeśli nie zrobimy nic, to wszystko dojdzie... Nie musiał mówić, do kogo dojdzie. Wszyscy wiedzieli, nawet Match, z zasady nie interesujący się polityką, którą uważał za knowania wielmoży. Które to knowania i tak odczują na własnym grzbiecie tacy, jak on. Szeryf gwizdnął cicho. Wiedział znakomicie, o co chodzi, jaką grę prowadzi jego osiadły na północnej granicy krewniak. Wiedział też, co będzie, gdy ta gra się wyda. Podbijanie ziem sąsiadów przy użyciu szkockich klanów było bardzo źle widziane, aczkolwiek nagminne. - Nieważne – szlachcic machnął ręką. – Przyjechałem do ciebie, Robercie. Wiesz, więzy krwi... Szeryf zmrużył oczy. Więzy więzami, ale nie spodziewał się tego po Arnulfie, zwanym Rzeźnikiem. Nawet, jeśli to krewny. - Czego więc oczekujesz? – spytał ostro. Zawsze miał na to ochotę, nie znosił Arnulfa od dzieciństwa, kiedy to musiał nazywać go wujem. – Ja mam ruszyć, ze swoimi ludźmi? Myślisz, że jakby co, to ma być na mnie? - Nie – zaprzeczył Arnulf zwany Rzeźnikiem. – To nic nie da. Tam można posłać tylko kilku. Po to, żeby wiedzieć, co się dzieje. Nie mogę swoich, nie pójdą. Boją się... Szeryf roześmiał się. - Bardziej niż ciebie? – spoważniał nagle, pokręcił głową w zamyśleniu. – Jeśli tak, to chyba rzeczywiście jest się czego bać... - Próbowałem – żachnął się Arnulf. – Nawet musiałem dwóch obwiesić. Czyste marnotrawstwo. Zamilkł na chwilę, posapując cicho. Musiał być poruszony. Szeryf spoglądał beznamiętnie. Ciekawe, co krewniak ma do zaoferowania, pomyślał. Dowiedział się szybko. - Wynagrodzę – powiedział cicho, z wysiłkiem Arnulf. Szeryf uśmiechnął się. Skąpstwo Arnulfa dorównywało okrucieństwu. – Po królewsku wynagrodzę. Ty dasz kilku ludzi, pięciu, może sześciu. I kogoś zaufanego, poświęcisz go. Nie martw się, zapłacę, znajdziesz nowego. Nie ma niezastąpionych. Ja swoich nie mogę, mówiłem. A nowych szukać, ryzykowne... Widzisz, ja wciąż nie wiem, czy te górskie capy nie łżą w żywe oczy. Może tylko cenę chcą podnieść? Nie wiem, nie mogę sprawdzić. A tak, sprawdzimy. Nie wrócą, znaczy prawdę górale mówią. A wrócą, to łżą, a ja ich wtedy... Zgrzytnął zębami, twarz ściągnęła się. Stara blizna nadała jej upiorny wygląd. - Po królewsku wynagrodzę... – zgrzytnął jeszcze raz. To przekonało szeryfa. Wyduszanie pieniędzy z krewniaka było zawsze bolesne. Skinął głową. - Zgoda – powiedział. Twarz gościa rozluźniła się. Stała się prawie ludzka. - Zgoda? – upewnił się jeszcze. Szeryf kiwnął głową. - Match, wybierz ludzi. Dobrych ludzi – polecił krótko.- Jutro ruszasz. Gisbourne i Arnulf zgodnie wybałuszyli oczy. Match nawet nie drgnął. Arnulf odciągnął szeryfa za rękaw. -... słyszał... – docierały do Matcha strzępki słow. Arnulf starał się mówić cicho, był jednak zbyt zaskoczony i wzburzony. - ...słyszał... będzie niepewny... – szeryf przecząco kręcił głową. - ... Ucieknie... pobuntuje... Arnulf został dalej, z niedowierzaniem spoglądając na Matcha. Szeryf wrócił. - Zrobiłem błąd – zaczął bez wstępu. – Myślałem, że chodzi o coś trochę innego. Zniżył głos do szeptu. - Wygadał się, stary dureń. Gdybyś nie wiedział, wybrałbyś kogoś. Ale teraz tego nie zrobisz, prawda? Nie teraz, kiedy wiesz, o co idzie. Znam cię, Match... Mruknął cos pod nosem, jak przekleństwo. - Wybierzesz najlepszych. I bez żadnych wygłupów, rozumiesz? To rozkaz. Pojedziesz, zobaczysz i wrócisz. Odwrócił się nagle, zwiniętą pięścią uderzył w mur. - Niech go diabli wezmą! – wybuchnął, nie przejmując się, że krewniak może usłyszeć. – Niebezpieczeństwo z mgły! Ludojady, niewidzialne i niedotykalne! Wierzysz w to, Match? Match nie odpowiedział. - Wierzysz – stwierdził szeryf. – I ja, niestety, też... Nic w tym dziwnego. Niedawno musiał uwierzyć w smoki. Arnulf wrócił. - Nie bój się, krewniaku – pocieszył szeryfa, traktując Matcha jak powietrze. – Zapłacę, skoro mówisz, że to twój najlepszy człowiek. Zapłacę, mimo, że nie wygląda... Szeryf spojrzał tylko na Arnulfa. Tak, że ten od razu zamilkł. · Co mnie wtedy podkusiło, myślał Gisbourne. Co mi strzeliło do głowy. Wrócili wtedy do komnat. Gisbourne już trzeźwiejszy, spróbował szeryfowi tłumaczyć. To Match był winien pustki w szkatule, pustki, której od lat nie można było zapełnić. Więc niech on teraz załata dziury, których był sprawcą. Hrabia mówił to dziwnie bez przekonania. Arnulf z lubością przypiął się do dzbana. Nadrabiał wszystko, co stracił podczas uczty, w nieprawdopodobnym tempie. Rozgadał się, nie zwracając uwagi, iż szeryf stał się milkliwy. Opowiadał o swych północnych dziedzinach. O podporządkowanych sobie klanach, straszliwych wojownikach, z radością wyrzynających niewygodnych sąsiadów. Gisbourne słuchał, coraz trzeźwiejszy. Jeszcze nie dojrzał do decyzji, jeszcze tylko słuchał. Szeryf zajęty był własnymi, niewesołymi myślami. Królewska zapłata, obiecana przez krewniaka ciążyła mu na sumieniu. Hrabia spoglądał na niego z niepokojem. - Panie... zaczął w pewnej chwili, jakby zgadując myśli szeryfa. – On sobie poradzi, on sam z tych odmieńców... On... Przerwał, spiorunowany przez szeryfa wzrokiem. Szeryf wymownie spojrzał na krewniaka. - Co? A, tak... – połapał się hrabia. Match będzie miał atut, którego Arnulf nie pozna. To nie będzie do końca straceńcze zadanie. On sam z odmieńców, zna tych wszystkich, tfu, stare ludy, o których tu, na południu dawno słuch zaginął. Hrabia, prawie całkiem już trzeźwy, przypomniał sobie opowiadania druida. O pamięci pokoleń, do której Match może się odwołać, jeśli zdoła. W zamroczonym jeszcze wypitym winem umyśle hrabiego zaczęła dojrzewać decyzja. Z pijackim sprytem pomyślał, że później będzie jej żałować, że nie zdobędzie się nigdy. Bogata północ, ziemie do podboju. Nie to, co tutaj, wciąż u boku szeryfa, bez szans i perspektyw. Zanim trzeźwa, drzemiąca w głębi umysłu część jego jaźni zdążyła zaprotestować, decyzja została podjęta. - Ja też – powiedział zdecydowanie. Szeryf popatrzył na niego uważnie. - Co ty też? – spytał. – Tez się uchlałeś? Nie musisz mówić, to widać. - Ja tez ruszam – nieci zbity z tropu, lecz wciąż pewnym głosem powiedział hrabia. Czekał na podziw, ale się nie doczekał. - Jednak się uchlałeś... – stwierdził szeryf tylko. Jeżeli Gisbourne miał jeszcze jakieś wątpliwości, to w tej chwili było po wszystkim. Trzeźwa część umysłu została zepchnięta głęboko, stłumiona urażoną ambicją. - Też ruszam - powiedział Gisbourne twardo i tak głośnio, że Arnulf zwany Rzeźnikiem o mało nie zakrztusił się winem. Kaszlał chwilę. - No, no – popatrzył drwiąco na hrabiego. – Kto by się spodziewał... Ale zapłaty nie zwiększę! – zastrzegł szybko. Wsadź se gdzieś zapłatę, pomyślał hrabia. Też mi coś, twoje pieniądze. Poczekaj, ja też pociągnę na północ, też będę miał swoich Szkotów. Lepszych, niż twoi. A może właśnie twoich, jak już razem z nimi zwyciężymy ludojadów... Zagalopował się beznadziejnie. Popatrzył w przekreśloną blizną twarz. - Honor ze złem walczyć nakazuje – powiedział surowo, mając tylko nadzieję, że język mu się nie zaplącze. Zepsułoby to niewątpliwie efekt twardych, wyniosłych słów. – Nawet z nienazwanym i niedotykalnym. Rzecz to rycerska... Szeryf z rezygnacją pokręcił głową. Popatrzył na hrabiego. Dopiero następnego dnia do Gisbourne’a dotarło, iż nie było w tym spojrzeniu podziwu. · Mgła nie gęstniała już. Match zobaczył swoich zbrojnych, wybranych ze wszystkich, najlepszych. Żaden nie odmówił wyruszenia tutaj, mimo iż Match powiedział im wszystko. Wszystko, co sam wiedział. Wtedy, jak pamiętał, wprowadziło go to w zakłopotanie. Mieli do niego zaufanie. Ciążyło mu to do dzisiaj. Sam nie był zdziwiony, iż szeryf wysłał właśnie jego. Nic innego nie oczekiwał. Żołnierzu, nie pytaj... Rozejrzał się dokoła. Jego zbrojni. Angus z synami. Czterech pozostałych mężczyzn z wioski. I kilku niedorostków, wprawdzie jak sami zapewniali, mogących stawać w walce na równi z dojrzałymi mężami. Angus potwierdził ich przechwałki. Były jeszcze kobiety. Nawet ładne, ale dziś o spojrzeniach wilczyc, broniących dzieci. Wszystkie uzbrojone. Był problem. Wioska nie była umocnione. Nic by to nie dało, gdyby nawet otoczyć ją częstokołem, obrońców byłoby zbyt mało. Poprzednie ataki wykrwawiły klan, nawet z ludźmi Matcha obrona będzie rozpaczliwie słaba. Jeszcze raz popatrzył na swoich ludzi, stojących w zwartej grupie, milczących, jak zwykle przed walką. Oni nie mieli wątpliwości, że coś dzisiaj się stanie. Stary żołnierz to wie. Match pomyślał, że dokonał dobrego wyboru. Najlepsi szermierze, jakich mógł wybrać. Dwóch łuczników. O tym pomyślał jeszcze przed wyruszeniem. We mgle nie jest ważna donośność, jaką dają kusze, ważna jest szybkostrzelność. Z zadowoleniem pomyślał, że nie zawiodła go intuicja. Tu strzelać się będzie z kilku kroków. Angus stanął opodal, zanurzył palce w kamiennym naczyniu, podanym przez syna. Przeciągnął palcami po jego twarzy, malując ją w granatowe smugi. Potem podszedł następny, po chwili najmłodszy. Ten, gdy stary zakończył już swój rytuał, sam nabrał barwnika na palce, z szacunkiem dotknął twarzy ojca. Góral pytająco spojrzał na Matcha. Ten początkowo odmówił, po chwili jednak podszedł do Angusa. Poczuł na twarzy tłuste dotknięcie, przymknął oczy. Było w tym coś symbolicznego. - Teraz jesteś jednym z nas – usłyszał. Pochylił głowę. - Żebyś tak jeszcze nosił kilt, zamiast tych głupich spodni – Angus roześmiał się, rozładowując napięcie. Match poczuł, że też się uśmiecha. - Niezwyczajnym... –