12084
Szczegóły |
Tytuł |
12084 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12084 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12084 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12084 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
R. A. SALVATORE
LE�NE ZACISZE
Przeciwniczka ZAb^nia!
Czarodziejka fukn�a ze z�o�ci� i zarzuci�a po�� swego czarnego
p�aszcza wysoko nad rami�. Gdy opada�, Ceridwen wydawa�a si�
pod nim topnie�. Kurczy�a si�, gdy materia� zbli�a� si� do ziemi.
Odzienie i czarodziejka z��czy�y si� w jedno i wielki kruk wzni�s�
si� z miej sca, w kt�rym przed chwil� sta�a Ceridwen.
Czarodziejka unios�a si� wysoko ponad zakl�ty las i ruszy�a
w stron� Dilnamarry, rozgl�daj�c si� w czasie lotu, aby odnale��
prowadzon� przez elfa grup�. Ceridwen nie by�a ca�kowicie roz-
czarowana niepowodzeniem Leshiye. Nigdy specjalnie nie wierzy-
�a, �e tak �atwo mo�na by powstrzyma� elfiego lorda w wype�nieniu
�yciowego zadania.
Ceridwen by�ajednak przewiduj�c� wied�m�. Wprowadzi�a ju�
w �ycie inne, mniej subtelne plany...
Trylogia
LE�NE ZACISZE
Opowie�� w��cznika
Sztylet Smoka
Powr�t Zab�jcy Smok�w
R. A. Salvatore
Opowie�� W��cznika
Le�nie Zzcisze
Tytu� orygina�u: THE WOODS OUT BACK
PAmieci ]. Tl. Tl. T�lkiem i Fleetwooo Mac
za ofiArowAtiie mi elf�w i smok�w, wiebrm
i Anio��w, a tAkfe za pokAZAMie mi sposobu
w ]a1o sAmemw mo�tiA je otmAle��.
�^WWOTittTrfWraWVK*^/T^^
Prelucium
- Zosta�e� schwytany w spos�b czysty, zgodnie z twoimi w�asnymi
zasadami - powiedzia� niewzruszonym tonem Kelsey. Jego przeni-
kliwe oczy o z�otym odcieniu, bezustannie mieni�ce si� niczym tak
ukochane przez niego gwiazdy, �widrowa�y mniejsz� istot�, nie da-
j�c �adnej szansy na kompromis.
- Mo�e przyszed� czas, by zmieni� zasady - mrukn�� pod nosem
leprechaun Mickey.
Z�ote oczy Kelseya, o takim samym odcieniu jak jego swobo-
dnie opadaj�ce w�osy, zmru�y�y si� niebezpiecznie, a w�skie brwi
u�o�y�y si� w liter� �V" nad drobnym, lecz ostro zarysowanym
nosem.
Mickey zgani� si� w my�li. M�g� sobie tak mamrota� w�r�d tych
wa�niak�w ludzi, lecz, jak ponownie sobie przypomnia�, nigdy nie
powinno si� lekcewa�y� ostro�ci s�uchu elfa. Leprechaun rozejrza�
si� po otwartej ��ce, szukaj�c drogi ucieczki. Wiedzia�, �e to pr�ny
wysi�ek. Nie m�g� �ywi� �adnej nadziei, �e zdo�a przegoni� elfa,
kt�ry by� od niego niemal dwukrotnie wy�szy, a najbli�sza os�ona
by�a ca�e sto metr�w dalej.
Niezbyt obiecuj�ce po�o�enie.
Zawsze got�w do improwizacji Mickey postanowi� si� targowa�.
By�a to druga z kolei spo�r�d ulubionych rozrywek, kt�rym lepra-
chaunowie oddawali si� w wolnych chwilach (pierwsz� by�o wyko-
rzystywanie iluzji do oszukiwania �cigaj�cych ich ludzi, aby ci roz-
bijali sobie twarze o drzewa).
- One s� pradawne - stara� si� wyja�ni� leprechaun. - Zasady
chwytania stworzone dla ludzi i chciwego ludu. To mia�a by� gra,
no wiesz - Mickey kopn�� swoim butem o zakr�conym nosku
w trzonek grzyba, za� gdy ko�czy� ow� my�l, w jego g�osie brzmia-
�a niew�tpliwa nuta sarkazmu. - Elfy nie by�y przewidziane
w po�cigu, poniewa� s�honorowym ludem, a ich serca nie po��da-
j�garnca ze z�otem. Przynajmniej tyle powiedziano mi o elfach.
-Nie po��dam twojego bezcennego garnca - przypomnia� mu
Kelsey. - Chodzi mi tylko o ma�e zadanie.
-Nie takie ma�e.
- Wola�by�, �ebym zabra� twoje z�oto? - ostrzeg� Kelsey. - To
jest zwyczajowa zap�ata za schwytanie.
Mickey zacisn�� z�by, po czym wsun�� ogromn� (zwa�ywszy
na jego wzrost) fajk� do ust. Nie m�g� si� spiera�. Kelsey schwy-
ta� go w czysty spos�b. Mimo to Mickey zastanawia� si� nad uczci-
wo�ci� po�cigu. Zasady chwytania istotnie by�y pradawne oraz
dok�adnie okre�lone, napisa� je sam ma�y lud, zdecydowanie na
korzy�� leprechaun�w. Najwi�ksza przewaga, jak�leprechauno-
wie mieli w wymykaniu si� ludziom, le�a�a jednak w ich niezwy-
k�ej zdolno�ci tworzenia iluzji. Napotykasz Kelseya elfa i prze-
waga znika. Nikt w krainie Faerie, �aden z krasnolud�w z Dver-
gamal, ani nawet spo�r�d wielkich smok�w, nie m�g� przenika�
wzrokiem iluzji, oddziela� rzeczywisto�ci od sztucznych twor�w,
tak dobrze jak elfy.
- Nie takie ma�e, jak ju� powiedzia�em - powt�rzy� Mickey. -
Chcesz znale�� kogo�, na kogo b�d� pasowa� buty Cedrica. Nikt,
kogo widzia�em w Dilnamarze, nie nadawa�by si� do takiego zada-
nia! Ten cz�owiek by� gigantem...
Kelsey wzruszy� ramionami, a jego spok�j zdusi� w zarodku na-
rastaj�c�w Mickeyu ch�� do k��tni. Ludzie w Faerie rzeczywi�cie
stracili na swej liczebno�ci i perspektywy odnalezienia m�czyzny,
na kt�rego pasowa�aby pradawna zbroja noszona kiedy� przez kr�la
Cedrica Donigartena, nie by�y pomy�lne. Kelsey oczywi�cie o tym
wiedzia�. Gdyby by�o inaczej, po c� traci�by czas na chwytanie
Mickeya?
- B�d� musia� si� rozejrze� - powiedzia� grobowo Mickey.
- Jeste� najsprytniejszy spo�r�d swoich - odpowiedzia� Kelsey
wcale nie protekcjonalnym tonem. -Nie w�tpi�, �e znajdziesz spo-
s�b. Niech wi�c faerie, kt�re tak dobrze znasz, wykonaj� sw�j ta-
niec. Z pewno�ci� s� winne Mickeyowi McMickeyowi jedn� czy
dwie przys�ugi.
Mickey poci�gn�� mocno ze swojej fajki. Taniec faerie! Kelsey
naprawd� oczekiwa� od niego, �e si� rozejrzy, �e znajdzie kogo�
z przeciwnej strony, z Prawdziwej Ziemi.
-Na moim garncu ze z�otem zrobi�by� lepszy interes - mrukn��
leprechaun.
- A wi�c daj mi go - odpowiedzia� u�miechaj�c si� Kelsey, roz-
poznaj�c blef. - A ja wykorzystam z�oto, by z innego �r�d�a zaku-
pi� to, czego potrzebuj�.
Mickey przygryz� fajk� z�bami, pragn�c umie�ci� sw�j zakrzy-
wiony but w zadowolonej twarzy elfa. Kelsey z r�wn� �atwo�ci�
rozpozna� blef, jak przenika� wzrokiem iluzje Mickeya podczas kr�-
tego po�cigu. �aden leprechaun nie odda�by dobrowolnie swojego
garnca ze z�otem, je�li nie mia�by szansy na to, �e wykradnie go
z powrotem. Chyba, �e jego �ycie wisia�oby na w�osku. Mimo za�
wszelkich niedogodno�ci, jakie spowodowa� mu Kelsey, Mickey
wiedzia�, �e elf nie zrani�by go.
- Nie�atwe zadanie - powiedzia� znowu leprechaun.
- Gdyby zadanie by�o �atwe, wzi��bym na siebie zwi�zane z nim
k�opoty - odpowiedzia� pewnym g�osem Kelsey, cho� b�ysk
w jednym z jego z�otych oczu oznacza�, �e ko�czy�a mu si� cier-
pliwo��.
- Wzi��e� na siebie k�opoty zwi�zane ze schwytaniem mnie -
powiedzia� kpi�co Mickey.
-Nie takie znowu wielkie - zapewni� go Kelsey.
Mickey cofn�� si� i zn�w zacz�� rozwa�a� mo�liwo�ci ucieczki
przez ��k�. Kelsey rzuca� ka�d� swoj� sugesti� nie zostawiaj�c miej-
sca na sprzeciw ani na targowanie si�. Mierz�c wed�ug zasad lepre-
chaun�w, Kelsey nie gra� uczciwie.
- A wi�c przyjmiesz moj� ofert� - rzek� Kelsey. - Albo tu i teraz
dasz mi sw�j garniec ze z�otem.
Przerwa� na kilka chwil, aby da� Mickeyowi szans� na wydoby-
cie garnca, czego leprechaun oczywi�cie nie zrobi�.
- Doskonale - kontynuowa� elf. - A wi�c znasz zasady naszej
umowy. Kiedy mog� si� spodziewa� cz�owieka?
Mickey zn�w kopn�� swymi zakr�conymi butami i przesun�� si�,
aby zaj�� miejsce na ogromnym grzybie.
- Z pewno�ci�to pi�kny dzie� - powiedzia� i nawet w najmniej-
szym stopniu nie przesadza�. Wiatr by� ch�odny, lecz nie ostry i ni�s�
ze sob� tysi�c wiosennych zapach�w, aromat budz�cych si� kwia-
t�w i wzrastaj�cej trawy.
- Uwa�am, �e zbyt pi�kny, by rozmawia� o interesach - zauwa-
�y� Mickey.
- Kiedy? - zn�w spyta� Kelsey, nie daj�c si� sprowadzi� na bocz-
ny tor.
- Ca�y lud Dilnamarry bawi si�, gdy my tu siedzimy, spieraj�c
si�...
- Mickeyu McMickey! - oznajmi� Kelsey. - Zosta�e� schwyta-
ny, z�apany, pokonany w czasie po�cigu. W tej kwestii nie ma si�
o co spiera�. Jeste� wi�c wobec tego ze mn� zwi�zany. Nie rozma-
wiamy o interesach, my... ja ustalam warunki twojej wolno�ci.
-Z pewno�ci� tw�j j�zyk jest r�wnie ostry jak s�uch -wymam-
rota� cicho Mickey.
Kelsey us�ysza� oczywi�cie ka�de s�owo, lecz nawet nie zmar-
szczy� brwi. Ze zrezygnowanego tonu g�osu Mickeya wnioskowa�,
�e leprechaun ju� si� ca�kowicie podda�.
- Kiedy? - spyta� trzeci raz.
- Nie mog� by� pewien - odpowiedzia� Mickey. - Polec� moim
przyjacio�om, by zacz�li nad tym pracowa�.
Kelsey uk�oni� si� nisko.
- A wi�c ciesz si� swoim pi�knym dniem - powiedzia�, odwra-
caj�c si�.
Pomimo ca�ego swojego lamentowania, Mickey nie by� a� tak
niezadowolony z biegu wydarze�. Jego duma zosta�a zraniona -
ka�dy szanuj�cy si� leprechaun by�by zawstydzony po schwytaniu
- lecz w ko�cu Kelsey by� elfem, a z tego powodu po�cig nie by�
w pe�ni uczciwy. Poza tym, Mickey wci�� mia� sw�j drogocenny
garniec ze z�otem, a pro�ba Kelseya nie by�a niewyobra�alnie trud-
na i zostawia�a Mickeyowi du�o miejsca na w�asn� interpretacj�.
Mickey my�la� o zadaniu, siedz�c na grzybie, a jego nogi, skrzy-
�owane w kostkach, dynda�y swobodnie i dochodzi� do wniosku, i�
owo zadanie, jak wszystko inne w �yciu leprechauna, mo�e okaza�
si� niez�� zabaw�.
* * *
- To nie mo�e by� - oznajmi�a czarodziejka, odsuwaj�c si� od
swej zwierciadlanej sadzawki i zarzucaj�c d�ugie, kr�te i niewyo-
bra�alnie g�ste w�osy z powrotem na delikatne ramiona.
- Co widzie� moja Pani? - spyta� chrapliwie goblin.
Ceridwen odwr�ci�a si� do niego gwa�townie i goblin zda� sobie
spraw�, �e nie pozwolono mu si� odezwa�. Pochyli� si� w przepra-
szaj�cym uk�onie, opad� na pod�og� i skuli� si� na ziemi przed pi�k-
n� czarodziejk�, skamlaj�c i �a�o�nie ca�uj�c jej stop�.
- Wstawaj, Geek! - rozkaza�a, a goblin nadstawi� uszy. -
W krainie pojawi�y si� problemy - ci�gn�a Ceridwen, a wjej g�o-
sie brzmia�a szczera troska. - Kelsenellenelvial Gil-Ravadry podj��
swoje �yciowe zadanie - chce przeku� z�aman� w��czni�.
Twarz goblina wykrzywi�a si�.
- Nie chcemy, �eby ludzie z Dilnamarry my�leli o zmar�ych
kr�lach i dawnych bohaterach -wyja�ni�a Ceridwen. -Maj�kiero-
wa� my�li na swoj��a�osn�egzystencj�, na swoj�m�k� i mozolne
uprawianie b�ota, na naj�wie�sz� chorob�, kt�ra pustoszy ich zie-
mie i utrzymuje ich s�abymi.
- S�abymi i skamlaj�cymi - doda�a Ceridwen, a jej jasnob��kit-
ne oczy, tak kontrastuj�ce z kruczoczarnymi w�osami, zal�ni�y ni-
czym b�yskawice. Sta�a si� nagle wysoka i przera�aj�ca, a Geek skuli�
si� zn�w na pod�odze. Ceridwen uspokoi�a si� jednak natychmiast
i ponownie wydawa�a si� by� cich�, pi�kn�kobiet�. - Podobnie jak
ty, drogi Geeku - powiedzia�a delikatnym g�osem. - S�abymi, skam-
laj�cymi i pod kontrol�Kinnemore'a, mojego marionetkowego kr�la.
- Czy my zabija� elfa? - spyta� z nadziej� Geek. - Goblin tak
lubi� zabija�!
- To nie jest takie proste - odpowiedzia�a Ceridwen. -Nie mam
zamiaru wzbudza� gniewu Tylwyth Teg - drgn�a wypowiadaj�c te
s�owa. Nie mo�na lekcewa�y� Tylwyth Teg, elf�w z Faerie. Troska
Ceridwen jednak szybko ulecia�a, zast�piona wyra�aj�cym pewno��
siebie u�miechem. - S�jednak inne, subtelniejsze sposoby - mruk-
n�a czarodziejka, bardziej do siebie ni� do skulonego goblina.
U�miech Ceridwen tylko si� poszerzy�, gdy pomy�la�a jak wielu
plugawych sprzymierze�c�w, jak wiele mrocznych stworze�
z mglistych nocy Faerie, mo�e wezwa�.
ROZDZIA�
1
Rozdrabniarka
Whrrrrl
Ha�as by� og�uszaj�cy, pochodzi� od dwudziestokonnego silnika
obracaj�cego o�mioma ci�kimi ostrzami. Sta� si� jeszcze g�o�niej-
szy, gdy wystrz�piony kawa�ek plastiku prze�lizgn�� si� przez skrzy-
pi�c� klap� wlotow� i wyl�dowa� na wiruj�cej mgle, gdzie zosta�
poci�ty i rozdrobniony. Po kilku sekundach skrawek, zredukowany
do malutkich cz�stek, zostanie wypluty z dna rozdrabniarki do cze-
kaj�cej poni�ej beczki.
Gary Leger nasun�� s�uchawki na uszy i za�o�y� grube, nie prze-
puszczaj�ce ciep�a r�kawice. Wydawszy z siebie pe�ne zrezygno-
wania westchnienie, wszed� na stoj�cy za rozdrabniark� sto�ek
i z roztargnieniem przechyli� nast�pn� beczk�, wysypuj�c wystrz�-
pione skrawki na metalowy blat. Rzuci� jeden z nich na platform�
wlotow� i wsun�� go przez klap�, s�uchaj�c uwa�nie jak ostrza roz-
drabniarki go miel� by upewni� si�, �e plastik nie jest zbyt gor�cy,
by go rozdrabnia�. Gdyby tak by�o, wn�trze skrawk�w wci�� by�o-
by gor�ce i rozdrabniark� szybko zaci�aby si�, zmuszaj�c Gary 'ego
do czasoch�onnej i brudnej pracy, zwi�zanej z rozbieraniem i czysz-
czeniem maszyny.
Skrawek przeszed� g�adko, a jego szcz�tki wpad�y do pustej
beczki pod rozdrabniark� daj�c Gary'emu znak, �e mo�e powa�-
nie wzi�� si� za robot�. Zatrzyma� si� na chwil�, by przemy�le�
jakie przygody oczekuj�na niego tym razem, nast�pnie u�miech-
n�� si� i poprawi� s�uchawki oraz r�kawice. Przedmioty te chroni-
�y przed ha�asem oraz przed ostrymi kraw�dziami plastikowych
skrawk�w, lecz g��wnie oddziela�y Gary'ego od rzeczywisto�ci.
Ca�y �wiat - ca�y rzeczywisty �wiat - sta� si� odleg�ym miejscem
dla Gary'ego, stoj�cego na tym sto�ku za rozdrabniark�. Rzeczy-
wisto�� odesz�a, nie mog�c r�wna� si� z podnieceniem wywo�a-
nym przez bujn� wyobra�ni�.
Plastikowe skrawki sta�y si� wrogimi �o�nierzami - nie, my�liw-
cami, odmianami Mig�w 29. Oko�o setki wielokszta�tnych, grana-
towych kawa�k�w, niekt�re zaledwie kilkucentymetrowe, inne do-
chodz�ce do trzydziestu centymetr�w d�ugo�ci, cho� osi�gaj�ce za-
ledwie po�ow� tego w szeroko�ci, le�a�y luzem na stole i wewn�trz
przechylonej beczki.
Sto do jednego, zar�wno bombowce, jak i my�liwce.
Przyt�aczaj�ca przewaga jak na racjonalne szacunki, lecz nie
w umys�ach specjalnie wyselekcjonowanego szwadronu, dowodzo-
nego oczywi�cie przez Gary'ego, wys�anego, by si� z nimi zmie-
rzy�.
Wrogi my�liwiec b�ysn�� na platformie i znikn�� w klapie wloto-
wej.
Trzask! Uderzenie i p�omie�.
Za nim kolejne. Nast�pnie jeszcze dwa.
Dobre strza�y.
Praca doprawiona przygod�. Wyzwanie polegaj�ce na wrzuca-
niu skrawk�w tak szybko jak to mo�liwe, aby zestrzeli� wrogie si�y,
zanim zdo�aj� wyrz�dzi� szkody na twoich ty�ach. Tak szybko jak
to mo�liwe, lecz nie a� tak szybko, by zablokowa� rozdrabniark�.
Oznacza�oby to zestrzelenie. Trzask!
Koniec gry.
Gary stawa� si� w tym dobry. Rozdrobni� p� beczki w kilka mi-
nut, a ostrza wci�� si� g�adko obraca�y. Gary zmieni� zasady. Teraz
wrogie my�liwce zda�y sobie spraw� z przeciwnika i nieuniknionej
zag�ady, zawr�ci�y wi�c i ucieka�y. Szwadron Gary'ego przyspie-
szyi i zacz�� po�cig. Je�li wr�g ucieknie, wr�ci nast�pnym razem
z posi�kami. Gary spojrza� na d�ugi szereg wype�nionych skrawka-
mi bary�ek, rozci�gaj�cych si� na po�owie pomieszczenia i j�kn��.
Zawsze by�o wi�cej beczek, wi�cej wrog�w. Posi�ki przyjd� nieza-
le�nie od tego co zrobi.
By�a to wojna, kt�rej m�odzieniec nigdy nie sko�czy.
Bitwa ta by�a zbyt rzeczywista, by da�o si� j� naprawd� wy-
gra� za pomoc� wyobra�ni. Bitwa przeciwko nudzie, przeciwko
pracy, kt�r� cia�o wykonywa�o, lecz przy kt�rej umys� pozosta-
wa� wy��czony lub te� bezustannie skierowany w inn� stron�.
Bitwa, kt�ra by�a od dziesi�cioleci rozgrywana przez mr�wki zin-
dustrializowanego spo�ecze�stwa - m�czyzn i kobiety, robi�-
cych to, by prze�y�.
To wszystko wydawa�o si� Gary'emu Legerowi tak bardzo nie-
w�a�ciwe. O czym jego ojciec marzy� przez czterdzie�ci pi�� lat
swego �ycia zawodowego? Najprawdopodobniej o baseballu. Jego
ojciec uwielbia� t� gr�. Gary wyobrazi� go sobie, stoj�cego przed
przegr�dkami na poczcie, ustawiaj�cego listy i rzucaj�cego pi�ka-
mi. Jak wiele meczy wygra� w tym pocztowym pomieszczeniu?
Tak bardzo niew�a�ciwe.
Gary odrzuci� od siebie te my�li i powr�ci� do swej podniebnej
bitwy. Zwolni� tempo, cho� wr�g wci�� stanowi� zagro�enie. Ko-
lejnego szerokoskrzyd�ego my�liwca spotka�a zag�ada za skrzypi�-
c� klapk�. Gary pomy�la� o pilocie. Kolejna osoba robi�ca to, co
musi?
Nie, tak dziwaczne pomys�y nie oddzia�ywa�y na Gary'ego. Wi-
zja m�czyzny zabitego przez jego prac� zniszczy�a fantazj�
i wzbudzi�a w nim ch�odne odczucia. By�a to jednak pu�apka wyo-
bra�ni, poniewa� dla Gary'ego nie istnia�y samoloty obsadzone pi-
lotami . By�y tam roboty - pozaziemskie roboty. Lub te� jeszcze le-
piej, by�y to pozaziemskie samoloty - niewa�ne, �e przypomina�y
rosyjskie Migi - pilotowane przez potwornych obcych, przesi�k-
ni�tych z�em i przyby�ych by podbi� �wiat.
Trzask i p�omie�.
-Hej, g�upku!
Gary ledwo us�ysza� krzyk przez dudni�cy ha�as. �ci�gn�� s�u-
chawki i obr�ci� si�, r�wnie zawstydzony jak nastolatek z�apany na
udawaniu gry na gitarze.
U�mieszek Leo i kierunek w jaki skierowany by� jego wzrok,
powiedzia�y Gary'emu wszystko, co musia� wiedzie�. Zszed� ze
swojego sto�ka i spojrza� pod rozdrabniark�, na przepe�nion�becz-
k� i kupk� plastikowych skrawk�w na pod�odze.
- Jest tu facet od kawy - powiedzia� Leo i odwr�ci� si�, chicho-
cz�c i potrz�saj�c g�ow�.
Czy Leo wiedzia� o grze? Gary zastanawia� si�, czy Leo gra�? Co
mog�a przyzywa� jego wyobra�nia? Najprawdopodobniej baseball
jak w przypadku ojca Gary'ego.
By�y w ko�cu powody, by nazywa� go gr� wszystkich Ameryka-
n�w.
Gary poczeka�, a� ostatnie skrawki spadn� z wiruj�cych ostrzy,
po czym wy��czy� silnik. By� tu kawiarz, zacz�o si� dwudziestomi-
nutowe odroczenie. Gdy zacz�� odchodzi�, spojrza� ponownie na
plastik spi�trzony na brudnej pod�odze. B�dzie musia� to zebra� po
przerwie.
Dzisiejsze zwyci�stwo nie by�o czyste.
Rozmowy oko�o dwudziestu pracownik�w zebranych wok� ci�-
�ar�wki z kaw� dotyczy�y wszystkiego, od polityki, do zbli�aj�ce-
go si� turnieju softballa. Gary przeszed� obok grupek, ledwo s�y-
sz�c ich g�osy. Uzna�, �e jest to zbyt �adny wiosenny dzie�, by da�
si� uwik�a� w dyskusj�, kt�ra zawsze ko�czy�a si� w ponurym na-
stroju. Mimo to, g�o�niejsze okrzyki i podekscytowane stwierdze-
nia wci�� przebija�y si� przez jego oboj�tno��.
- Hej, Danny, my�lisz, �e dwie kanapki ze stekiem i serem wy-
starcz�? - dobieg� kolejny sarkastyczny okrzyk, najprawdopodob-
niej od strony Leo. - Lunch jest za p�torej godziny. S�dzisz, �e
wytrzymasz?
-... a j a mam ich g��boko - powiedzia� inny m�czyzna, starszy
robotnik, kt�rego Gary zna� tylko jako Tomo. Gary wiedzia�, �e Tomo
i jego ponura grupka rozmawiali o ostatniej wojnie, albo o nast�pnej
wojnie, albo o wybranej na dzisiaj grupie mniejszo�ciowej.
Gary potrz�sn�� g�ow�.
- Zbyt �adny dzie� na wojny - mrukn�� pod nosem. Wyda� swoje
p�tora dolca i odszed� od sklepiku, nios�c p�kwaterk� mleka i dwie
paczki Ring Dings. Gary zrobi� szybkie obliczenia. M�g� rozdrob-
ni� sze�� bary�ek na godzin�. Zwa�ywszy na jego pensj�, ta przek�-
ska by�a warta dwie beczki, dwie�cie wrogich my�liwc�w.
Musi przesta� tak du�o je��.
- Grasz w tym tygodniu? - spyta� go Leo, gdy dotar� do platfor-
my za�adunkowej, kt�rej za�oga u�ywa�a jako tarasu do wygrzewa-
nia si�.
- Chyba - Gary obr�ci� si� i podskoczy�, by zaj�� miejsce na
kraw�dzi tarasu. Zanim wyl�dowa�, pusty karton po mleku odbi� si�
od jego potylicy.
- Co to znaczy chyba? - dopytywa� si� Leo.
Gary podni�s� karton i wykona� nim kontratak. Opakowanie zo-
sta�o schwytane przez wiatr, min�o Leo, odbi�o si� od g�owy Dan-
ny'ego (kt�ry by� zbyt poch�oni�ty swoim posi�kiem, by to zauwa-
�y�) i wpad�o do kosza na �mieci.
Wydarzenie dnia.
- Zamierzam to zrobi� - wyja�ni� Gary.
- Je�li potrafisz zaplanowa� taki rzut, lepiej zagraj w ten wee-
kend - zauwa�y� kto� inny z grupy.
- Lepiej zagraj - zgodzi� si� Leo, cho� z jego strony zabrzmia�o
to bardziej jak ostrze�enie. - Je�li tego nie zrobisz, wezm� jego -
wskaza� na swego brata, Danny'ego.
Rzuci� drugim pude�kiem, tym razem w Danny'ego. Danny uchy-
li� si�, lecz w wyniku ruchu stek spad� mu na ziemi�. Spogl�da� na
niego przez chwil�, po czym skierowa� wzrok na Leo.
- To moje jedzenie!
Leo �mia� si� zbyt mocno, by go us�ysze�. Cofn�� si� do sklepiku,
a Gary potrz�sn�� g�ow� dziwi�c si� nienasyconemu apetytowi Dan-
ny'ego -kt�ry mimo wielkiego apetytu by� najszczuplejszy z grupy -
i do��czy� do Leo. Dwadzie�cia minut. Odroczenie si� sko�czy�o.
Gdy Gary wraca� do pomieszczenia z rozdrabni ark� jego my�li
by�y skierowane na turniej. Podoba�o mu si�, �e Leo, jak r�wnie�
wielu innych, chcieli by gra�. Uwa�a� ich zainteresowanie za wyna-
grodzenie za liczne godziny, jakie sp�dzi� w miejscowej sali gim-
nastycznej . By� wielki i silny. Mia� ponad metr osiemdziesi�t i wa�y�
dobrze ponad sto kilogram�w. Nie znaczy�o to wiele wed�ug Ga-
ry'ego, lecz najwidoczniej liczy�o si� w oczach innych, a Gary mu-
sia� przyzna�, �e podoba�o mu si� ich zainteresowanie, status po-
mniejszej gwiazdy.
Werwa w jego krokach znikn�a natychmiast, gdy wszed� do
pomieszczenia rozdrabniania.
- A teraz zamierzasz zrobi� sobie przerw� od pracy? - spyta�
kpi�co Tomo. Gary spojrza� na zegar. Jego grupa sp�dzi�a kilka
dodatkowych minut na zewn�trz.
- A to co? -wypytywa� Tomo, pokazuj�c na ba�agan przy bary�-
ce. - Jeste� za g�upi, by wiedzie�, kiedy trzeba zmieni� bary�k�?
Gary powstrzyma� pragnienie ostrej odpowiedzi. Tomo nie by�
jego szefem, nie by� niczyim szefem, lecz tak naprawd� nie by� taki
z�y. Patrz�c za� na jego wyci�gni�t� d�o�, z trzema palcami odci�-
tymi w pierwszym knykciu, Gary by� w stanie zrozumie�, sk�d
w starym zawodowcu od plastiku wzi�o si� �r�d�o goryczy.
- Nie nauczyli ci� w college'u zdrowego rozs�dku? - mrukn��
odchodz�c Tomo. Jego g�os by� pe�en jadu, gdy powt�rzy� -
W college'u.
Tomo by� skazany na do�ywocie, przepracowa� pe�ne dwadzie-
�cia lat w fabrykach plastiku zanim Gary w og�le si� urodzi�. Pod-
kre�la�y to brakuj�ce palce. Wielu starszych m�czyzn w Lancashire
mia�o takie uszczerbki, rezultat starszych maszyn modeluj�cych. Te
sk�onne do zacinania si� potwory mia�y par� �elaznych drzwiczek,
kt�re zatrzaskiwa�y si� z si�� szcz�k rekina, a ich ulubionym posi�-
kiem wydawa�y si� palce.
Gary'ego ogarn�� g��boki smutek, gdy spogl�da� za chwiej�cym
si� lekko, odchodz�cym starym m�czyzn� u kt�rego boku zwisa�a
r�ka z dwoma palcami. Nie by�o w tym wsp�czucia dla Tomo -
Gary nie czu� si� w tej chwili upowa�niony do okazywania wsp�-
czucia - by� to po prostu smutek zwi�zany z og�lnym stanem cz�o-
wieczym.
Jakby wyczuwaj�c b��dz�cy po nim wzrok Gary'ego, Tomo
obr�ci� si� nagle.
- B�dziesz tu przez ca�e �ycie, wiesz o tym! - rykn�� starzec. -
B�dziesz pracowa� w brudzie, a p�niej umrzesz!
Tomo odwr�ci� si� i znikn��, leczjego s�owa wisia�y w powietrzu
obok Gary'ego niczym czarnoskrzyd�a kl�twa.
- Nie, nie b�dzie tak - stwierdzi� cicho Gary, cho� z wyczuwal-
nym b�lem. Na tym etapie swego �ycia Gary nie mia� odpowie-
dnich �rodk�w, by spiera� si� z cynizmem Tomo. Gary robi� wszy-
stko prawid�owo, wszystko zgodnie z regu�ami, kt�re mu wyja�nio-
no. Czo��wka klasy w college'u, podw�jna specjalizacja, summa
cum laude. Celowo skoncentrowa� si� na dziedzinie, kt�ra obiecy-
wa�a lukratywn� posad�, nie za� na sztukach wyzwolonych, kt�re
by wola�. Nawet do przedmiot�w fakultatywnych, kt�rymi wi�k-
szo�� jego koleg�w z college'u zbytnio si� nie przejmowa�a, Gary
podchodzi� z powag�. Je�li mo�na by�o osi�gn�� 4.0, Gary'ego nie
zadowala�o nic poni�ej.
Wszystko zgodnie z regu�ami, wszystko zrobione prawid�owo.
Sko�czy� nauk� niemal rok wcze�niej z przekonaniem, �e zawojuje
�wiat.
Nie wysz�o do ko�ca tak, jak oczekiwa�. Nazwali to recesj�. Zbyt
�adne s�owo jak na gust Gary'ego. Zaczyna� uwa�a� to za rzeczywis-
to��.
By� wi�c zn�w tutaj, w sklepie, w kt�rym pracowa� na p� etatu,
by m�c p�aci� za sw� edukacj�. Rozdrabnia� kawa�ki plastiku, ze-
strzeliwa� wrogie samoloty.
I umiera�.
Wiedzia� o tym. By� przekonany, �e przynajmniej ta cz�� kl�-
twy Tomo by�a prawdziwa. Ka�dy dzie�, kt�ry tu przepracowa�,
by� straconym czasem. By� kolejnym dniem oddalaj�cym go od
wymarzonej pracy i przybli�aj�cym do �mierci.
Nie by�y to przyjemne my�li dla dwudziestodwulatka. Gary wr�ci�
do rozdrabniarki, zbyt poch�oni�ty poczuciem �miertelno�ci i �alu
nad sob� by m�c wyobra�a� sobie bitwy lub podkr�cone pi�ki
w mistrzostwach.
Czy, gdy patrzy� na zgorzknia�ego Tomo, spogl�da� w prorocze
lustro? Czy stanie si� takim siedmiopalczastym starcem, wykrzy-
wionym i z�ym, obawiaj�cym si� �mierci i nienawidz�cym �ycia?
Musia�o istnie� co� wi�cej, jakie� powody, dla kt�rych m�g�by
kontynuowa� sw� egzystencj�. Gary widzia� tuziny wywiad�w
z lud�mi, kt�rzy otarli si� o �mier�. Wszyscy z nich m�wili, o ile
wi�cej ceni�teraz swoje �ycie, jak ich pragnienie istnienia znacz-
nie si� zwi�kszy�o, a ka�dy nowy dzie� sta� si� wyzwaniem i zabaw�.
Zamiataj�c plastik wok� bary�ki, gdy tak blisko, tu� za otwartym
oknem by� pi�kny dzie�, Gary niemal pragn�� zbli�enia si� do �mier-
ci. Chcia� czego�, co nim wstrz��nie lub przynajmniej zaburzy t�
marn� egzystencj�, kt�r� wiedzie. Czy warto�� jego �ycia mia�a by�
powi�zana ze wspomnieniami o softballu lub tym momentem na
platformie za�adunkowej, gdy niecelowo odbi� karton po mleku od
g�owy Danny'ego i skierowa� go prosto do kosza na �mieci?
Wtedy przeszed� przez pomieszczenie do rozdrabniania Tomo,
�miej�c si� i �artuj�c z innym m�czyzn�. Jego �miech zakpi�
z odczuwanego przez Gary'ego �alu nad sob� i wzbudzi� wstyd
z mrocznych my�li. By�a to w ko�cu uczciwa praca, za kt�r� otrzy-
mywa� zap�at�, a pomimo swoich narzeka�, Gary musia� w ko�cu
przyzna� sam przed sob� �e do niego nale�a�a decyzja, czy zaak-
ceptuje swoje �ycie, czy te� je zmieni.
Mimo to stanowi� �a�osny widok, gdy tej nocy szed� do domu.
Zawsze szed� - nie chcia� pozostawi� plastiku na siedzeniach swo-
jego nowego Jeepa. Mia� brudne ubranie, brudne d�onie (krwawi�-
ce w kilku miejscach), a oczy szczypa�y go od granatowego py�u,
groteskowej parodii makija�u, kt�ry zebra� si� w nich i wok� nich.
Dwie przecznice dziel�ce go od domu rodzic�w przeszed� z dala
od g��wnej drogi. Nie chcia�, by kto� go zobaczy�.
ROZDZIA�
2
Cmentarz, Jeep i Hobbit
Cmentarz zajmowa� wi�ksz� cz�� odcinka drogi pomi�dzy skle-
pem a domem. Nie by�o to dla Gary'ego nieprzyjemne miejsce. Nic
z tego. Wraz ze swoimi przyjaci�mi sp�dzi�na tym cmentarzu nie-
zliczone godziny, graj�c w Lisa i Ogary lub Z�ap Flag�, wykorzy-
stuj�c du�e puste pole w odleg�ym rogu do gry w baseball i pi�k�
no�n�. Miejsce to nie utraci�o swojej wa�no�ci, gdy grupa sta�a si�
starsza. To w�a�nie tu przyprowadza�e� swoj� dziewczyn�, �ywi�c
nadziej�, modl�c si� o odkrycie tych �tajemnic" z piosenki Boba
Segera. To tutaj przynosi�e� Playboye, kt�re tw�j przyjaciel wyci�-
gn�� ojcu z szuflady lub sze�ciopak zakupiony przez czyjego� ma-
j�cego ju� dwadzie�cia jeden lat brata (przy stuprocentowej op�acie
za dostaw�!). Z miejscem tym zwi�zane by�y tysi�ce wspomnie�,
wspomnie� o istotnych latach m�odo�ci i o poznawaniu �ycia.
Z cmentarzem.
Ironia tego faktu nie dociera�a do Gary'ego, gdy ka�dego poran-
ka i wieczora szed� do i z rozdrabniarni. Widzia� z cmentarza dom
swoich rodzic�w, dwukondygnacyjny budynek stoj�cy na wzg�rzu
za siatk� ogrodzenia. Cholera, widzia� st�d ca�e swoje �ycie - zaba-
wy, pierwsz� mi�o��, swe ograniczenia i marzenia. Teraz za�, kilka
lat p�niej, Gary widzia� r�wnie� sw�j nieunikniony los. M�g�
uchwyci� powag� tych rz�d�w nagrobk�w i rozumia�, �e pogrzeba-
ni tu ludzie, te� kiedy� mieli nadzieje i marzenia, zastanawiali si�
nad sensem i warto�ci� swojego �ycia.
Mimo to, miejsce owo nie by�o przygn�biaj�ce, lecz wy wo�ywa-
�o g��bok� nostalgi�. By�o odleg�e w czasie i przestrzeni, znajdo-
wa�o si� na kraw�dzi dostrzegalnej �miertelno�ci. Gary za� sta� na
sto�ku przy metalowym blacie, wrzucaj�c kawa�ki postrz�pionego
plastiku do wiruj�cej rozdrabniarki i kolejny dzie�, kolejny bezcenny
dzie�, przelatywa� obok niego.
Gdzie� musia�o istnie� co� wi�cej.
Nagrobki i smutek zosta�y z ty�u, gdy Gary przeskoczy� dwume-
trowy p�ot, dziel�cy go od domu. Jego brunatny Wrangler sta� przed
�ywop�otem, cicho i spokojnie jak zazwyczaj. Gary �mia� si� do sie-
bie, z siebie, za ka�dym razem, gdy przechodzi� obok czteroko�o-
wej zabawki. Kupi� samoch�d obiecuj �c sobie przygod� - tak m�wi�
sobie i innym w chwilach, gdy czu� si� winny. W Lancashire nie
by�o zbyt wielu szlak�w. W ci�gu sze�ciomiesi�cznego okresu po-
siadania Jeepa, Gary zabra� go w tras� jedynie dwukrotnie. Sze��
miesi�cy i tylko pi�� tysi�cy kilometr�w na liczniku - niemal nie-
warte ceny.
Cena by�a jednak prawdziwym powodem, dla kt�rego Gary ku-
pi� Jeepa i w g��bi duszy wiedzia� to. Zda� sobie spraw�, �e potrze-
bowa� powodu, by sta� na tym sto�ku i brudzi� si� ka�dego dnia.
Powodu, by co dzie� wita� wschodz�ce s�o�ce. Gdy kupi� Jeepa,
przy��czy� si� do og�lnoameryka�skiej gry, po�wi�cania drogocen-
nego czasu na rzeczy, o kt�rych kto�, jaki� pozorny autorytet
w pozornym �wiecie, powiedzia� mu, �e chce je mie�. Wydawa�o
si�, �e podobnie jak wszystko inne, �w Jeep by� ko�cowym rezulta-
tem jednej z tych zasad, zgodnie z kt�rymi Gary szed� przez �ycie.
- Ach, droga do przygody - mrukn�� Gary, klepi�c przedni b�ot-
nik. Padaj�cy zesz�ej nocy deszcz pozostawi� na ca�ym Jeepie br�-
zowe plamy, lecz Gary'ego to nie obchodzi�o. Jego brudne palce
pozostawi�y granatowe pasmo drobinek plastiku nad �wiat�em, lecz
nawet tego nie zauwa�y�.
Us�ysza� s�owa zanimjeszcze jego matka, zd��y�a je wypowie-
dzie�.
- O m�j Bo�e -j�kn�a, gdy wszed� przez drzwi. - Sp�jrz na
siebie.
- Jestem duchem zesz�ych �wi�t! - zawy� Gary, wyci�gaj�c przed
sob� sztywne r�ce o wygi�tych palcach, otwieraj�c szeroko obra-
mowane granatem oczy i podchodz�c do niej o krok.
- Id� st�d! - krzykn�a. -1 zanie� to brudne ubranie do prania.
- Pi�tna�cie s��w -wyszepta� Gary do ojca, gdy przechodzi� obok
niego w drodze na schody. To by� ich wsp�lny �art. Ka�dego dnia
jego matka wypowiada�a te same pi�tna�cie s��w. By�o co� przy-
jemnego w tej niezwyk�ej przewidywalno�ci, co� wiecznego i nie-
�miertelnego.
Kroki Gary'ego zel�a�y znacznie, gdy kierowa� si� po pokrytych
dywanem schodach do �azienki. To by� jego dom. Przynajmniej ta
cz�� j ego �ycia by�a rzeczywista, taka j ak powinna by�. Matka wci��
narzeka�a i skar�y�a si� na jego prac�, lecz wiedzia�, �e robi to, po-
niewa� si� o niego szczerze troszczy i poniewa� chcia�a czego� wi�-
cej dla swego najm�odszego dziecka. Nie mog�a sobie wyobrazi�,
�ejej dziecko mog�oby straci� palce w jakiej� �ar�ocznej maszynie,
albo �e brudzi si� i nape�nia p�uca jakim� granatowym proszkiem,
kt�ry najprawdopodobniej by� rakogenny lub co� tam genny (A czy
wszystko takie nie by�o?). To by�o wsparcie Mamy, dawane w jedyny
spos�b, za pomoc�jakiego Mama potrafi�a je da�, a Gary Leger nie
puszcza� go mimo uszu.
Jego ojciec r�wnie� by� przyjazny i wspiera� go. Gary wiedzia�,
�e starszy Leger lepiej ni� matka rozumia� jego rzeczywisto��.
W ko�cu Tata tam by�, graj�c w baseball z przegr�dkami na listy.
Cz�sto obiecywa� Gary'emu, �e �b�dzie lepiej", a je�li Tata tak
m�wi�, dla Gary'ego by�o to prawd�.
Czas.
Gary sp�dzi� du�o czasu przed lustrem, staraj�c si� przy po-
mocy zimnego kremu, pozby� si� granatowego proszku
z kraw�dzi swoich zielonych oczu. Zastanawia� si�, czy pozo-
stanie on tam na zawsze, niczym profesjonalny makija�. Zdu-
miewa�o go, w jaki spos�b praca mo�e zmieni� jego wygl�d.
W�osy nie mia�y ju� swego dotychczasowego po�ysku, jakby ich
l�ni�ca czer� zmatowia�a w r�wnym stopniu jak nadzieje i marze-
nia Gary'ego.
Prysznic sp�uka� znacznie wi�cej ni� tylko granatowy plastik.
Odpowiedzialno��, nuda, Tomo, nawet my�li o nie�miertelno�ci
i straconym czasie, sp�yn�y razem z brudnym proszkiem. Teraz
dzie� nale�a� do Gary'ego, tylko do Gary'ego. Nie do zasad, wiru-
j�cych rozdrabniarek i cynicznych starc�w szukaj�cych towarzy-
stwa w swojej bezradnej n�dzy.
Prysznic oznacza� zmian�.
-Dzwoni� Dave -jego ojciec krzykn�� z podstawy schod�w, gdy
opu�ci� �azienk�. - Chce, �eby� zagra� z nim w weekend.
Gary wzruszy� ramionami - wielka niespodzianka - i poszed� do
swojego pokoju. Wy�oni� si� z niego po chwili, maj�c na sobie ko-
szulk�, szorty i tenis�wki. Uwolniony od obitych stal� bucior�w,
sztywnego od smaru kombinezonu i ci�kich r�kawic. Doszed� do
schod�w, po czym strzeli� palcami i wr�ci� do swojego pokoju, by
zgarn�� znoszone wydanie Hobbita J. R. R. Tolkiena. Tak, reszta
dnia nale�a�a do Gary'ego i mia� zwi�zane z ni�plany.
- Zadzwonisz do niego? - spyta� ojciec, gdy przemyka� przez
kuchni�. Gary zatrzyma� si� nagle zbity z tropu ponagleniem obe-
cnym w tonie ojca.
W chwili gdy spojrza� na tat�, czyli na siebie za czterdzie�ci lat,
Gary przypomnia� sobie powag� turnieju. Nie zna� tak naprawd�
swojego ojca jako m�odego m�czyzny. Gary by� najm�odszy
z si�demki, a gdy si� urodzi�, ojciec by� bli�ej pi��dziesi�tki ni�
czterdziestki. Gary s�ysza� jednak opowie�ci i wiedzia�, �e Tata by�
bliski stania si� graczem.
- M�g� by� zawodnikiem, tw�j ojciec - twierdzi�y stare wied�-
my w okolicznych barach. - Wtedy jednak gra nie przynosi�a pie-
ni�dzy, a on mia� rodzin�.
Auuu!
Graj wed�ug zasad, rzucaj swoje pi�ki w przegr�dki na poczcie.
- Nie ma go teraz w domu - sk�ama� Gary. - Porozmawiam z nim
wieczorem.
- Zagrasz dla niego?
Gary wzruszy� ramionami.
- Sklep wystawia dru�yn�. Leo chce mnie jako lewego centro-
wego.
To usatysfakcjonowa�o Tat�, a Gary'ego, wype�nionego szacun-
kiem i podziwem dla ojca, nie zadowoli�oby nic innego. Mimo to
my�li o softballu opu�ci�y go zaraz, gdy wyszed� z domu, podobnie
jak my�li o pracy sp�yn�y z niego wraz z prysznicem. Dzie� by�
rzeczywi�cie pi�kny. Gary widzia� to teraz wyra�nie, poniewa� gra-
natowy proszek nie zak��ca� mu j u� pola widzenia, a ponadto mia�
pod pach� ulubion� ksi��k�.
Ruszy� �lep� dr�k� maj�c po prawej r�ce ogrodzenie cmenta-
rza, a po lewej s�siad�w, kt�rych zna� od urodzenia. Droga ko�czy-
�a si� kilka dom�w dalej ma�ym laskiem, kolejnym z tych specjal-
nie sadzonych zagajnik�w.
Las wydawa� si� Gary 'emu rzadszy i mniejszy ni� ten, kt�ry za-
pami�ta� z odleg�ych dni. Cz�ciowo by�o to spowodowane faktem,
�e dor�s�, sta� si� fizycznie wi�kszy. Z drugiej za� strony las na-
prawd� by� rzadszy i mniejszy ni� za m�odych lat Gary'ego. Trzy
nowe domy wdar�y si� w ten kraniec zagaj nika, j ego zachodni� stro-
n�. Wschodnia za� zosta�a wyci�ta, by zrobi� miejsce dla stanowe-
go basenu i nowej szko�y. P�nocna sta�a si� nowym placem zabaw.
Nawet cmentarz odegra� swoj� rol�, rozszerzaj�c si� na po�udnio-
wy kraniec. Las Gary'ego by� szturmowany ze wszystkich stron.
Zastanawia� si� cz�sto, co znalaz�by, gdyby si� wyprowadzi� i wr�ci�
po dwudziestu latach. Czy ten las, jego las, b�dzie czym� wi�cej ni�
tylko garstk�drzew otoczonych asfaltem i cementem?
My�l ta niepokoi�a Gary'ego w r�wnym stopniu jak wizja utraty
palc�w w �ar�ocznej maszynie.
Wci��jednak mo�na by�o odnale�� w lasku spok�j i prywatno��.
Gary przeszed� kilkadziesi�t metr�w, po czym skr�ci� na p�noc,
celowo utrzymuj�c wzrok na drzewach, gdy mija� nowe domy, no-
wych przechodni�w. Dotar� do jednego z kra�c�w, oczyszczonego
z ro�linno�ci, nie licz�c kilku wypalonych drzew i wysokich do pasa
krzak�wjag�d. Trzyma� si� z dala od niego, nie z powodu niebez-
piecznych spadk�w terenu, poniewa� nie by�o takich w tym lesie,
lecz dlatego, ze za kraw�dzi� znajdowa�a si� nowa szko�a, gnie�-
d��ca si� tam, gdzie kiedy� by�a ulubiona dolina Gary'ego.
�cie�ka by�a teraz zaledwie w�skim szlakiem pomi�dzy jagoda-
mi. Opada�a stromo w mroczniej szy teren, ku zboczu, otoczonemu
g�stymi d�bami i wi�zami. To by� �rodek lasu. Po�o�ony zbyt dale-
ko od dr�g, by da�o si� s�ysze� ruch uliczny i wype�niony wystar-
czaj�c�ilo�ci�drzew i krzak�w, by zas�oni� niepo��dane �lady po-
st�pu. O tej porze popo�udnia nie dociera�o tu �adne �wiat�o s�o-
neczne, nie licz�c jednego miejsca, na pokrytej mchem, skierowa-
nej na zach�d skarpie.
Prywatno�� i spok�j.
Gary opad� na g�sty mech i wyci�gn�� ksi��k�. Zak�adka poka-
zywa�a, �e by� najednym z ostatnich rozdzia��w, otworzy� jednak
ksi��k� na pocz�tku, jak zawsze to robi�, by pomy�le� nad wst�-
pem, napisanym przez nie znanego Gary'emu, Petera S. Beagle'a.
Wst�p by� datowany na 14 lipca 1973 roku i pe�en my�li �radykal-
nych" z lat sze��dziesi�tych. Jak�e pasowa�y Gary'emu te idee �po-
st�pu" i �ucieczki", gdy siedzia� w swoim kurcz�cym si� lesie, po-
nad pi�tna�cie lat p�niej.
Ostatnia linijka, �Z��my w ko�cu ho�d kolonizatorom marze�",
wzbudza�a w Garym szczeg�lne zainteresowanie, usprawiedliwia�a
jego w�asn� wyobra�ni� i eskapizm. Gdy Gary przeczyta� to wpro-
wadzenie i jego ostatni� linijk�, nie czu� si� ju� tak dziwnie, my-
�l�c o staniu przy rozdrabniarce i zestrzeliwaniu obcych samolo-
t�w.
Jego westchnienie by�o wyrazem podzi�kowania dla pana Tol-
kiena, z czci�otworzy� ksi��k� na zaznaczonej stronie i zag��bi� si�
w przygody pewnego hobbita, pana Bilbo Bagginsa.
W czasie lektury czas nie mia� dla Gary'ego znaczenia. Tylko,
gdy patrzy� ile stron przeczyta�, m�g� domy�la� si� czy min�y mi-
nuty, czy te� godziny. Wiedzia�, �e o tej porze roku pokryta mchem
skarpa otrzymywa�a wystarczaj�c� ilo�� �wiat�a s�onecznego, by da�o
si� czyta� dwie lub trzy godziny, zanim zapadnie zmierzch. Tak
wi�c, gdy zaniknie �wiat�o, nadejdzie czas na kolacj�. By� to jedyny
zegar, kt�rego Gary potrzebowa�.
Przeczyta� dwa rozdzia�y, nast�pnie przeci�gn�� si� i ziewn��
g��boko, za�o�y� r�ce za g�ow� i po�o�y� na naturalnym dywanie.
Przez g�ste li�cie dostrzega� skrawki b��kitnego nieba. Jeden
z bia�ych ob�ok�w p�yn�� z zachodu na wsch�d, nad Boston i le��cy
osiemdziesi�t kilometr�w dalej Atlantyk.
- Osiemdziesi�t kilometr�w? - spyta� na g�os Gary, chichocz�c
i zn�w si� rozci�gaj�c. Tutaj, gdy mia� przy sobie swoj� ksi��k�,
mog�o to by� r�wnie dobrze osiem tysi�cy kilometr�w. Wiedzia�
jednak, �e te chwile wolno�ci ulatuj�. �wiat�o zanika�o ju� i uzna�,
�e ma czas na jeszcze jeden rozdzia�. Zmusi� si� do zaj�cia pozycji
siedz�cej - zaczyna�o mu by� zbyt wygodnie - i podni�s� ksi��k�.
Wtedy us�ysza� z boku cichy szmer. Podni�s� si� natychmiast
i skulony rozejrza� si� dooko�a. To mog�a by� mysz polna lub, co
bardziej prawdopodobne, chipmunk. Lub te� w��. Gary mia� nadzie-
j�, �e nie. Nigdy nie przepada� za tymi wij�cymi si� stworzeniami,
cho� w okolicy mo�na by�o znale�� niejadowite gatunki, bez k��w
i trucizny, z kt�rych wi�kszo�� by�a zbyt ma�a, by ich ugryzienie
wyrz�dzi�o jak�� krzywd�, a z pewno�ci� mniejsz� ni� z�by myszy
lub chipmunka. Mimo to Gary �ywi� nadziej�, �e to nie by� w��.
Gdyby znalaz� tutaj jednego z nich, najprawdopodobniej nie m�g�-
by ju� nigdy wygodnie le�e� na pokrytej mchem skarpie.
Dok�adny przegl�d otoczenia ujawni� mu co� ca�kiem nieoczeki-
wanego. - Lalka? - mrukn��, spogl�daj�c na ma��posta�. Zastana-
wia� si�, jak m�g� j� wcze�niej przeoczy� lub te�, kto m�g� j� tu
pozostawi�, w miejscu, kt�re uwa�a� za swoj� w�asno��. Pochyli�
si� bardziej i podszed� o krok, chc�c j�podnie��. Nigdy wcze�niej
nie widzia� czego� takiego. - Robin Hood? -wyszepta�, cho� figur-
ka bardziej przypomina�a elfa. Mia�a ostre rysy (niezwykle szcze-
g�owo przedstawione!), odziana by�a w le�ne zielenie i br�zy, na
ramieniu mia�a zawieszony d�ugi �uk (oczywi�cie bardzo kr�tki d�ugi
�uk), a g�owa nakryta by�a spiczast� czapk�.
Gary wyci�gn�� r�k� w jej stron�, lecz szybko cofn�� j� ze zdu-
mieniem.
Istota zdj�a �uk z ramienia. Gary pomy�la�, �e wyobra�nia p�ata
mu figla, lecz nawet gdy pr�bowa� przekona� si� o swojej g�upocie,
wci�� spogl�da� na �yw� lalk�. Nie okazywa�a �adnego strachu przed
Garym. Po prostu w milczeniu wyci�gn�a strza�� z ko�czanu
i na�o�y�a j�na ci�ciw�.
- O m�j Bo�e! - twarz Gary'ego zmarszczy�a si� ze zdumienia,
spojrza� z wyrzutem na swoj� ksi��k�, jakby mia�a ona z tym co�
wsp�lnego.
- Sk�d do diab�a przyszed�e�? -wyj�ka� Gary. - O m�j Bo�e! -
rozejrza� si� woko�o po drzewach i krzakach szukaj�c kogo�
z projektorem. -O m�j Bo�e!
Wygl�da�o to jak trik z filmu z efektami specjalnymi - �Pom�
mi, Obi-Wan Kenobi, jeste� moj�jedyn� nadziej�."
-O m�j Bo�e!
Lalka, elf, czymkolwiek to by�o, wydawa�o si� nie zwraca� wi�k-
szej uwagi na jego dzia�ania. Wymierzy�o w Gary'ego i wystrzeli�o.
- Hej! - krzykn�� Gary, wyci�gaj�c d�o�, by zablokowa� pocisk.
Jego poczucie rzeczywisto�ci m�wi�o mu, �e to tylko kolejny trik,
kolejny obraz z niewidocznego projektora. Poczu� jednak uk�ucie
w d�o�, r�wnie rzeczywiste, jak gdyby zada�a je pszczo�a, po czym
spojrza� ze zdumieniem i ujrza� ma�a strza�k� wystaj�c�z r�ki.
-O m�j Bo�e!
- Dlaczego to zrobi�e�? - zaprotestowa� Gary. Spojrza� zn�w na
ma��figurk�, bardziej z ciekawo�ci�ni� ze z�o�ci�. Ma�a posta� opar�a
si� niedbale na swoim �uku, rozgl�daj�c si� i gwi�d��c wysokim,
mysim g�osikiem. Jak�e spokojna si� wydawa�a, zwa�ywszy, �e Gary
m�g� podnie�� nog� i zgnie�� j aj ak niedopa�ek papierosa.
- Dlaczego... - zacz�� zn�w Gary, lecz przerwa� i stara� si� zwal-
czy� fal� zawrot�w g�owy, kt�ra go nagle ogarn�a.
- Czy s�o�ce ju� zasz�o?
Szara mg�a opad�a na las (czy te� by�a to tylko mg�a w jego
oczach?). Wci�� s�ysza� piskliwy gwizd, teraz wyra�niej, lecz re-
szta �wiata wydawa�a si� oddala�.
- Czy s�o�ce ju� zasz�o?
Instynktownie Gary skierowa� si� do domu, z powrotem piaszczy-
st� drog�. To... to co� - o m�j Bo�e, co to do cholery by�o? - strze-
li�o do niego! Po prostu do niego strzeli�o!
- To co�, co to do cholery by�o?
Gdy Gary wyszed� na nasyp, ogarn�� go zapach jag�d. Pr�bowa�
zosta� na s'cie�ce, lecz cz�sto zapuszcza� si� w spl�tane krzaki.
Nag�y podmuch powietrza by� dla Gary'ego jedynym znakiem,
�e upada. Mi�kkie, trawiaste pod�o�e os�abi�o uderzenie, lecz Gary,
pogr��ony w letargu wywo�anym trucizn� chochlika, i tak nic by
nie zauwa�y�, nawet gdyby upad� na betonow� p�yt�.
* * *
By�a noc - czy przegapi� zach�d s�o�ca?
Gary zmusi� si� by wsta� i stara� si� odzyska� orientacj�. Aro-
mat jag�d przypomnia� mu, gdzie jest. Wiedzia� jak dosta� si� do
domu. By�a jednak noc i najprawdopodobniej przegapi� kolacj� -
ciekawe jak wyja�ni to swojej zirytowanej matce!
Wci�� odczuwaj�c os�abienie w ko�czynach, spr�bowa� si� po-
dnie��.
Wtedy zastyg� w zdziwieniu i zadumie. Przypomnia� sobie cho-
chlika �ucznika, poniewa� chochlik zn�w by� tu� przed nim, tym
razem z gromad�swoich ma�ych przyjaci�. Ta�czyli i wirowali na
trawiastym poszyciu, otulaj�c Gary' ego l�ni�cym kokonem piskli-
wej pie�ni i migocz�cego �wiat�a.
O m�j Bo�e!
Migotanie! �wiat�o zla�o si� w jednolit� kurtyn�, wywo�uj�c�
spok�j. Pie�� fairie wp�yn�a mu do uszu, nak�aniaj�c go, by zn�w
si� po�o�y�.
Zn�w si� po�o�y� i zasn��.
ROZDZIA�
By� dzie� - co si� do cholery dzia�o?
Gary czu� pod policzkiem traw�. Z pocz�tku s�dzi�, �e po pro-
stu zasn�� i spa� spokojnie, le��c w tak wygodnym miejscu. Na-
st�pnie przypomnia� sobie ma�ego �ucznika i taniec fairie, a jego
oczy otworzy�y si� szeroko. Sporo wysi�ku wymaga�o od niego
podniesienie g�owy i oparcie si� na �okciach. Trucizna, lub cokol-
wiek to by�o, ci��y�a mu w ko�czynach. Zdo�a� jednak to zrobi�
i rozejrza� si�, wskutek czego ogarn�o go jeszcze wi�ksze zdu-
mienie.
Wci�� by� przy jagodach. Wszystkie drzewa i krzaki by�y
w miejscach, w kt�rych je zapami�ta�. W jaki� spos�b by�y jednak
odmienne - Gary zauwa�a� to instynktownie. Chwil� zaj�o mu okre-
�lenie, co tak naprawd� by�o inne, lecz gdy ju� do tego doszed�, nie
mia� �adnych w�tpliwo�ci.
Kolory by�y odmienne.
Drzewa by�y br�zowe i zielone, trawa i mech zielone, a ziemia
szarobr�zowa, lecz nie by�y to br�zy, zielenie i szaro�ci ze �wiata
Gary'ego. W tych kolorach by� blask, wewn�trzne wibrowanie
i bogactwo przewy�szaj�ce wszystko, co Gary kiedykolwiek widzia�.
Nie by� nawet w stanie zacz�� sobie tego t�umaczy�. Widok by� zbyt
wyra�ny, aby m�g� by� prawdziwy. By� niczym las w uj�ciu surre-
alisty cznego malarza, j ak pierwotna wizj a �wiata nie przy t�umione-
go rzeczywisto�ci� i ludzkimi zanieczyszczeniami.
Gary dozna� kolejnego szoku, gdy odwr�ci� uwag� od najbli�-
szego otoczenia i skierowa� j� na kraw�d� lasu, na krajobraz roz-
ci�gaj �cy si� za szko��, kt�ra skrad�a jego ulubion�dolin�. Nie do-
strzeg� dom�w - cho� by� pewien, �e widzia� je wcze�niej z tego
miejsca - lecz jedynie odleg�e, strzeliste g�ry.
- Sk�d one si� wzi�y? - spyta� sam siebie pod nosem. Uzna�, �e
wci�� jest troch� zdezorientowany i powiedzia� sobie, �e nigdy wcze-
�niej nie spogl�da� poza t� kraw�d�, nigdy nie pozwala� sobie do-
strzec tego wspania�ego widoku. Oczywi�cie g�ry zawsze tam by�y.
Po prostu Gary nigdy nie zauwa�y�, jak s� one wielkie i spekta-
kularne.
S�ysz�c trza�niecie ga��zki, Gary zerkn�� przez rami�. Sta� tam
chochlik, wysoki na kilkana�cie centymetr�w, nie zwracaj �c na niego
uwagi i opieraj�c si� niedbale na swoim d�ugim �uku.
- Czym jeste�? - spyta� Gary, zbyt zmieszany by kwestionowa�
swoje zdrowie psychiczne.
Drobniutkie stworzenie nie odpowiedzia�o, nie da�o nawet �ad-
nego znaku, �e w og�le us�ysza�o pytanie.
- Czym... - chcia� zn�w zada� pytanie Gary, lecz zmieni� zda-
nie. Czym tak naprawd� by�o to stworzenie i ten sen? Poniewa�
musia� to by� sen, jak racjonalnie powiedzia� sobie Gary, podobnie
jak powiedzia�aby sobie ka�da, szanuj�ca si�, inteligentna osoba
oczekuj�ca nadej�cia dwudziestego pierwszego wieku.
Nie czu� si� jednak jak taka osoba. By�o tu zbyt wiele rzeczywi-
stych d�wi�kowi kolor�w, �adnej skupionej na jednym elemencie
perspektywy tak charakterystycznej dla koszmar�w. Gary by� �wia-
dom swego otoczenia, m�g� si� obr�ci� w dowolnym kierunku
i wyra�nie widzie� las. Opr�cz tego nigdy dot�d nie do�wiadczy�
snu, ani te� nie s�ysza�, by kto� do�wiadczy� snu, w kt�rym mia�by
�wiadomo��, �e �ni.
- Nadszed� czas, by si� dowiedzie� - mrukn�� pod nosem. Za-
wsze s�dzi�, �e ma szybkie r�ce, nawet uprawia� boks w szkole. Jego
cios w stron� chochlika by� jednak �a�o�nie powolny. Stworzenie
znikn�o zanim zdo�a� zbli�y� do niego d�o�. Pod��y� natychmiast
za szelestem, nas�uchuj�c ka�dego d�wi�ku, przetrz�saj�c ramio-
nami sterty suchych li�ci i niskie krzaki jag�d.
- Au! - krzykn��, czuj�c uk�ucie w plecy. Obr�ci� wzrok. Cho-
chlik by� niedaleko za nim - nie mia� poj�cia, w jaki spos�b to g�u-
pie co� tam si� znalaz�o - trzymaj�c sw�j �uk i na�miewaj�c si�
z niego!
Gary obr�ci� si� powoli, nie spuszczaj�c ze stworzenia swego
b�yszcz�cego spojrzenia. Pochyli� si� do przodu, napinaj�c mi�nie
do skoku, kt�ry umie�ci go za stworzeniem, odcinaj�c mu prawdo-
podobn� drog� ucieczki.
Wtedy Gary znowu opad� na �okcie, otworzywszy szeroko ze
zdumienia oczy, poniewa� do pierwszego stworzenia do��czy�o dru-
gie, wy �s ze, maj �ce przynaj mniej sze��dziesi�t centymetr�w od st�p
do g�owy. T� istot� Gary rozpozna�.
Gary nie wywodzi� si� z Irlandii, lecz to nie mia�o znaczenia.
Tysi�ce razy widzia� wizerunki tego stworzenia i zdumiewa�a go
teraz ich dok�adno��. Stworzenie nosi�o brod� - jasnobr�zow� -
podobnie jak jego kr�cone w�osy. Mia�o szary p�aszcz o takim sa-
mym odcieniu co jego b�yszcz�ce, figlarne oczy, zielone bryczesy
i l�ni�ce, czarne buty o zakr�conych noskach. Gdyby wystaj�ca mu
z ust fajka o d�ugim ustniku nie by�a wystarczaj�c� podpowiedzi�
by� nim z pewno�ci� znaj duj�cy si� na g�owie szkocki beret.
- Nazwij to wi�c snem - powiedzia�o do niego stworzenie -
i niech ci� to zadowoli. To nie ma znaczenia.
Gary spogl�da� z oszo�omieniem jak ten nowy skrzat, ten lepre-
chaun - ten cholerny leprechaun! - podchodzi do �ucznika.
- Ten jest du�y - powiedzia� leprechaun. - Pytam, czy b�dzie
pasowa�?
�ucznik za�wiergota� co� zbyt piskliwie, by Gary zdo�a� go zro-
zumie�, lecz leprechaun wygl�da� na zadowolonego.
- To za fatyg� - rzek� leprechaun, wyci�gaj�c czterolistn�koni-
czyn�, najwyra�niej zap�at� za sprowadzenie Gary'ego.
Chochlik �ucznik uk�oni� si� nisko, doceniaj�c nagrod�, zachi-
chota� pogardliwie spogl�daj�c w stron� Gary'ego i znikn��, czmy-
chaj�c w poszycie tak szybko, �e Gary nie m�g� nad��y� za jego
ruchami.
- Mickey McMickey do twoich us�ug - powiedzia� grzecznie
leprechaun, sk�aniaj�c si� nisko i salutuj�c do swego beretu.
O m�j Bo�e!
Sko�czywszy powitanie leprechaun czeka� cierpliwie.
-Je�li rzeczywi�cie jeste� do moich us�ug - wyj�ka� Gary, kt�re-
go przera�a� nawet d�wi�k jego w�asnego g�osu - to odpowiedz mi
mo�e na kilka pyta�. Na przyk�ad, co si� do cholery dzieje?
-Nie pytaj -poradzi� Mickey. -Nie zadowol� ci� moje odpo-
wiedzi. Jeszcze nie. W odpowiednim czasie jednak wszystko zro-
zumiesz. Wiedz teraz, �e masz tu wykona� pewn� przys�ug�, a gdy
j� zako�czysz, b�dziesz m�g� wr�ci� do siebie.
- A wi�c j a jestem do twoich us�ug - uzna� Gary. - Nie odwrotnie.
Mickey poskuba� swoj�pieczo�owicie przyci�t� brod�.
- Nie do moich us�ug - odpowiedzia� po chwili namys�u. - Cho�
b�d�c tutaj, wyrz�dzasz mi przys�ug�, je�li wiesz o co mi chodzi.
Jeste� do us�ug elfa.
- Tego ma�ego? - spyta� Gary, pokazuj�c na krzaki, w kt�rych
znikn�� stworek.
- Nie chochlika - odpowiedzia� Mickey. - Elfa. Tylwyth Teg -
przerwa�, jakby te dziwne s�owa powinny co� znaczy� dla Gary'ego.
Gdy zdumionemu spojrzeniu nie towarzyszy�a odpowied�, Mickey
ci�gn�� dalej troch� rozgoryczony.
- Tylwyth Teg - powt�rzy�. - Honorowa Rodzina. Nie s�ysza�e�
o nich?
Gary potrz�sn�� g�ow� trzymaj�c rozdziawione usta.
- W smutnych czasach �yjemy, m�j biedny ch�opcze - wymam-
rota� Mickey. Wzruszy� bezradnie ramionami, jak na tak ma�e stwo-
rzenie dziwnie wygl�da� �w konwulsyjny ruch, i doko�czy� wyja-
�nienia. - Te elfy s� nazywane Tylwyth Teg, Honorow� Rodzin�.
S�najszlachetniejsz�ras�z ludu faerie, cho� nie za bardzo podpo-
rz�dkowuj�si� zwyczajom innych. Ten wielki elf, kt�rego wkr�tce
poznasz, jest podobny i nie nale�y go lekcewa�y�. Widzisz, to on
mnie z�apa� i zmusi� mnie, abym ciebie z�apa�.
- Dlaczego mnie? - Gary zastanawia� si�, dlaczego zada� to py-
tanie, dlaczego w og�le rozmawia� z tym... czymkolwiek to by�o.
Czy zaraz wyskoczy na niego Alan Funt, �miej�c si� i pokazuj�c na
ukryt� kamer�?
- Poniewa� b�dziesz pasowa� do zbroi - powiedzia� Mickey
w spos�b, jakby mia�o to wszystko wyja�nia�. - Chochliki wzi�y
twoje wymiary i powiedzia�y, �e b�dziesz pasowa�. Jeste� r�wnie
dobry jak ka�dy inny, to by�y jedyne wymagania - Mickey przerwa�
na chwil�, wpatruj�c si� Gary' emu w oczy.
- Zielone oczy? - zauwa�y� leprechaun. - Jak u Cedrica. Dobry znak.
Skinieniem g�owy Gary ukaza�, �e przyj�� uwag�, lecz zdecydo-
wanie nie ro