Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16612 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Jacąueline Wilson
Malowana mama
Jacąueline Wilson urodziła się w hrabstwie Somerset w Wielkiej Brytanii. Swoją
karierę zawodową rozpoczęła od pracy w wydawnictwie, następnie przez dwa lata
zajmowała się dziennikarstwem, ostatecznie zaś podjęła decyzję o tym, by bez
reszty poświęcić się pisaniu książek i odniosła sukces jako pisarka. Jest
autorką wielu książek dla dzieci, a także całej serii powieści
detektywistycznych i kilku sztuk, które zaadaptowało brytyjskie Radio 4;
prowadzi też kursy twórczego pisania dla dziecięcych słuchaczy. Zapalona
czytelniczka, jest właścicielką biblioteki liczącej ponad 10 000 tytułów. Ma
dorosłą córkę; mieszka w hrabstwie Surrey.
Jacąueline Wilson ma rzadki dar pisania lekko i zabawnie o sprawach budzących
wiele emocji.
„Bookseller"
Błyskotliwa pisarka, władająca dowcipnym, acz subtelnym stylem, której
niejednokrotnie bardzo złożone i wielopłaszczyznowe opowieści nigdy nie grzeszą
natrętnym moralizatorstwem.
„The Times"
Jacąueline Wilson cieszy się ogromną popularnością wśród czytelników w
przedziale wiekowym od siedmiu do dziesięciu lat—jej książki powinno się
przepisywać jako lek dla wszystkich cierpiących na niechęć
do czytania.
„Independent on Sunday"
Jacąueline Wilson pisze o trudnej rzeczywistości społecznej, lecz jej powieści
cechuje oryginalne i pełne ciepła spojrzenie.
„Independent"
Jacąueline Wilson ma niezwykły talent do przedstawiania nurtujących dzieci
problemów z humorem, ale i wrażliwością.
„Books for Your Children"
Czytając jej powieści, które subtelnie, ale i dowcipnie opowiadają o różnych
problemach związanych z rozpadem rodziny, obserwujemy, jak biegle autorka
wykorzystuje i przetwarza wątki, które dręczyły ją w jej własnym dzieciństwie.
Pisze w pierwszej osobie, co sprawia, że jej opowieści są bardziej przystępne.
Naturalnie dzieci cenią sobie te książki — i żywo na nie reagują.
„Guardian Education"
Ilustrował Nick Sharratt
Przełożyła Ewa Rajewska
MEDIA RODZINA
Tytuł oryginału
THE ILLUSTRATED MUM
Copyright © 1999 by Jacąueline Wilson. Ali rights reserved.
Illustrations copyright © 1999 by Nick Sharratt
Copyright © 2005 for the Polish edition by Media Rodzina
Wszelkie prawa zastrzeżone. Przedruk lub kopiowanie całości albo fragmentów
książki — z wyjątkiem cytatów w artykułach i przeglądach krytycznych — możliwe
jest tylko na podstawie pisemnej zgody Wydawcy.
ISBN 83-7278-137-0
W?&
Harbor Point Sp. z o.o.
Media Rodzina
ul. Pasieka 24, 61-657 Poznań
tel. (061) 827-08-50, faks 827-08-66
[email protected]
www. mediarodzina .com. pi
Łamanie i diapozytywy
perfekt, ul. Grodziska 11, 60-363 Poznań
tel. (061) 867-12-67
[email protected]
http://dtp.perfekt.pl
Druk i oprawa www. opolgraf. com.pl
Dla Giny i Murray, a także Caroline i Georginy
W dniu swoich urodzin Marigold znowu zaczęła dziwaczyć. Stella nie zapomniała o
tym, że urodziny już nieraz bywały dla Marigold szczególnie trudnym
doświadczeniem, dlatego też tym razem naprawdę się postarałyśmy. Stella
przygotowała dla niej śliczną kartkę w kształcie olbrzymiego nagietka — chociaż
to były przecież urodziny Marigold*, a nie jej imieniny -p- i zużyła cały wkład
pomarańczowego pisaka, żeby ją pokolorować. Specjalnym srebrnym cienkopisem
wyrysowała na nagietku dwie połyskliwe trójki i opatrzyła całość najstaranniej
wykaligrafowanymi życzeniami „Stu lat z okazji urodzin!". Uczniowie ósmej klasy
mają lekcje kaligrafii — Stella jest z niej po prostu bezkonkurencyjna.
Ja chodzę jeszcze do podstawówki i smaruję jak kura pazurem, toteż moja kartka
była w całości rysunkowa. Na trzydzieste trzecie urodziny postanowiłam podarować
Marigold obrazek z trzydziestoma trzema rzeczami, które lubi najbardziej.
Narysowałam Micky'ego (wprawdzie nigdy go nie widziałam, ale Marigold opisywała
go wystarczająco często), a także Stellę i mnie; uwieczniłam też Studio
Tęczowego Tatuażu oraz Klub Nocnych Marków i pub Victo-
* marigold (ang.) — nagietek
7
ria Arms. Wymienione ulubione rzeczy Marigold stłoczyłam pośrodku kartki, a na
brzegach narysowałam Londyn, wybrzeże i rozgwieżdżone niebo. W tym momencie
zostało mi już naprawdę niewiele miejsca, ale jakoś zdołałam wcisnąć jeszcze
wieżę wraz z całą kolekcją płyt zespołu Eme-rald City, kilka par butów na
wysokich obcasach, bikini, dżinsy, zestaw obcisłych bluzeczek w rozmaitych
kolorach, jak również szeroki asortyment kolczyków, pierścionków i bransoletek.
Powoli zaczynało mi brakować pomysłów, a na dodatek tak hojnie szafowałam gumką
do mazania, że moja kartka zaczęła się strzępić. Poddałam się i zabrałam za
kolorowanie. Planowałam, że mój obrazek otoczy ramka z nagietków, ale Stella
zużyła już cały pomarańczowy, więc chcąc nie chcąc zdecydowałam się na
szkarłatne róże. Czerwone róże symbolizują miłość; Marigold zna się na symbolach
jak
8
nikt inny, toteż miałam nadzieję, że się domyśli. Na odwrocie narysowałam wielki
snop czerwonych róż, oznaczający całą furę miłości, i podpisałam się moim
imieniem.
Oprócz kartek wręczyłyśmy Marigold prezenty. Na sobotnim pchlim targu Stella
wyszperała płytę ze składanką największych hitów Emerald City za jedyne dwa
funty; ja wybrałam lśniącą klamrę do włosów, zieloną, pod kolor oczu Marigold.
Kupiłyśmy nawet specjalny, cieniutki zielony papier do pakowania prezentów i
zieloną satynową wstążkę.
— Myślisz, że się jej spodoba? — zapytałam Stellę.
— Jasna sprawa — odparła Stella. Wzięła moją klamrę i otworzyła ją; plastikowe
kolce wyglądały jak wyszczerzone kły. —Jestem genialnym prezentem! — powiedziała
prowadzona ręką Stelli klamra, po czym uszczypnęła mnie w czubek nosa.
Marigold przytuliła nas obie z całej siły i oświadczyła, że jesteśmy kochane,
ale jej piękne, zielone oczy napełniły się łzami.
— No to dlaczego płaczesz? — zapytałam.
— Ze szczęścia — powiedziała Stella. — Czy nie tak, Marigold?
— Yhm — bąknęła Marigold. Głośno pociągnęła nosem i wytarła oczy wierzchem
dłoni. Drżała od tłumionego płaczu, jednak zdobyła się na uśmiech. — Już dobrze,
wcale nie płaczę, Finuś, widzisz? Wszystko w najlepszym porządku.
Ale nic nie było w porządku. Marigold przepłakała — z przerwami — cały dzień.
Zalewała się łzami, słuchając płyty Emerald City, która przypomniała jej ponoć
stare, dobre czasy. Szlochała, kiedy układałam jej włosy w specjalny, szykowny
kok, który spięłam nową, zieloną klamrą.
— Boże, spójrzcie tylko na moją szyję! Wkrótce będzie jedną wielką zmarszczką! —
wykrzyknęła. Z najwyższym niepokojem opukiwała palcami swoją gładką, białą skórę,
9
podczas gdy my ze wszystkich sił starałyśmy się ją pocieszyć. — Wyglądam
okropnie staro!
— Wcale nie wyglądasz staro. Jesteś młoda! — zapewniła ją Stella.
—- Mam już trzydzieści trzy lata! — stwierdziła Marigold ponuro. — Naprawdę nie
musiałaś wypisywać tego taki-mi Wołami na środku kartki, kochanie. Trzydzieści
trzy! Aż trudno w to uwierzyć! Tyle samo miał Jezus, kiedy umarł, wiedziałyście
o tym?
Marigold doskonale znała Biblię, ponieważ mieszkała kiedyś w kościelnym
przytułku.
— Trzydzieści trzy — mruczała do siebie. — Jemu też nie było lekko. Lubił dzieci,
przyjaźnił się z upadłymi kobietami, bronił odmieńców wszelkiej maści. W ogóle
był fantastyczny. I co? Przybili go do krzyża i zamęczyli na
śmierć.
— Marigold! — przerwała jej ostro Stella. — Obejrzyj
kartkę Finki.
— A tak; jest prześliczna, skarbie — powiedziała Marigold, rzucając ?? nią okiem.
Zamrugała. — Co to takiego?
— Same głupoty, takie sobie gryzmoły — wykręciłam się od odpowiedzi.
— To rzeczy, które najbardziej lubisz — wyjaśniła jej Stella.
— Naprawdę piękna — pochwaliła mnie Marigold. Przez dłuższą chwilę przyglądała
się mojej kartce i znowu zaczęła płakać.
— Marigold!
— Przepraszam, ja tylko... I jak tu nie mieć poczucia winy: ten pub, wysokie
obcasy, wszystkie te seksowne bluzeczki... To nie są ulubione rzeczy wzorowej
matki! Finka powinna była narysować... sama nie wiem, co: może małego kotka,
elegancką sukienkę, i do tego dom towarowy Marks and Spencer's? W takich
rzeczach gustują matki z prawdziwego zdarzenia.
10
— Ty nie, a jednak jesteś moją mamą — zauważyłam.
— Finka całe wieki ślęczała nad tą kartką — powiedziała Stella. Jej policzki
lekko zarumieniły się z gniewu.
— Wiem, wiem. Kartka jest śliczna, przecież mówiłam. Tu nie chodzi o kartkę, tu
chodzi o mnie! Jestem beznadziejnym przypadkiem. Rozumiecie? — Marigold znów
pociągnęła nosem. — Mniejsza z tym, siadajmy do śniadania. Ale, ale — a może
zacznę dzień od tortu? Tort urodzinowy na śniadanie! Świetny pomysł, co?
Wlepiłyśmy w nią oczy.
— Nie kupiłyśmy ci tortu — odezwała się Stella. — I dobrze o tym wiesz!
Chciałyśmy, ale powiedziałaś, że tort jest ostatnią rzeczą na świecie, na jaką
masz ochotę, pamiętasz?
— Nie —.odparła oschle Marigold.
Wcześniej nudziła w nieskończoność, żebyśmy pod żadnym pozorem nie kupowały jej
tortu, ponieważ jest przekonana, że zaczyna przybierać na wadze; poza tym od
lukru tylko rozbolałyby ją zęby, a zresztą i tak nie cierpi tortów urodzinowych.
— Uwielbiam dostawać torty urodzinowe! — oświadczyła teraz Marigold. — Co roku
dostawałam! Wiecie, ile to dla mnie znaczy — kiedy byłam mała, nigdy nie miałam
własnego tortu. Ani prawdziwego przyjęcia urodzinowego. Nie mogę się nadziwić,
że nie zależy wam na urodzinach z prawdziwego zdarzenia i zamiast tego wolicie
pójść do jakiegoś głupiego McDonalda czy Laserowej Przygody.
— McDonald i Laserowa Przygoda wcale nie są głupie! — sprzeciwiłam się. Stellę
zapraszano na dziesiątki takich imprez urodzinowych, ale ja jeszcze nigdy nie
byłam na urodzinach ani w McDonaldzie, ani w Laserowej Przygodzie. Mam nadzieję,
że znajdę sobie przyjaciół, kiedy wreszcie pójdę do gimnazjum. W klasie nie
jestem szczególnie lubiana, zresztą wcale mi nie zależy na zaproszeniach na te
ich imprezy; nie zaprzyjaźniłabym się z tą ban-
11
dą, choćby mi za to zapłacili. Chociaż może dla Taszy zrobiłabym wyjątek.
— W porządku, pójdę po ten twój tort — poddała się Stella. — W soboty Marks i
Sparks wcześnie otwierają. Zaraz wracam.
Wzięła kuchenną portmonetkę i wybiegła z domu, trzaskając drzwiami.
— Jest na mnie wściekła — stwierdziła Marigold.
— Nie, wcale nie, pobiegła tylko po tort dla ciebie — uspokoiłam ją.
— Jest wściekła; dziewczyna ma ze mną krzyż Pański — mruknęła Marigold,
marszcząc czoło. — Tak mawiały siostry z mojego przytułku: „Marigold, mamy tu z
tobą krzyż Pański". Jedna stara wiedźma przysuwała twarz do mojej twarzy, jakby
mnie chciała ukrzyżować wzrokiem, i powtarzała: „Krzyż Pański, krzyż Pański,
krzyż Pański", pryskając na mnie śliną. Była prawdziwym potworem. Nigdy nas nie
uderzyła, wiedziała, że jej nie wolno, ale każdy widział, że z trudem się
powstrzymuje. Karciła nas tylko. Krzyż Pański, krzyż Pański, krzyż Pański.
— Marigold... — Nie wiedziałam, co powiedzieć. Zawsze trochę się bałam, kiedy
zaczynała opowiadać takie rzeczy, mamrocząc jak szalona i bawiąc się słowami.
Modliłam się, żeby Stella wróciła jak najszybciej.
— Karciła nas ustnie. Krzyżowała słowem. Ustne krzyżówki.
Zachichotałam, niepewna, czy Marigold nie żartuje. Była zaskoczona.
— Krzyżówki rozwiązujemy w szkole — wyjaśniłam szybko. — Ale kompletnie mi to
nie wychodzi, jestem beznadziejna z ortografii i takich tam.
— Ja też — powiedziała Marigold. — Nie znosiłam szkoły, zawsze miałam kłopoty.
— To całkiem tak jak ja — przyznałam z nadzieją, że Marigold już się poprawiło.
Byłam głodna jak wilk; się-
12
gnęłam po garść płatków kukurydzianych i zaczęłam je jeść na sucho, żeby jakoś
oszukać głód. Marigold zrobiła to samo.
— Za to Stella jest taka zdolna — podjęłam. — Odkąd poszła do gimnazjum, robi
coraz większe postępy, jest prawdziwym bystrzakiem.
— No cóż, wdała się w ojca, to oczywiste — stwierdziła Marigold. — Micky był
najmądrzejszym facetem, jakiego w życiu spotkałam: inteligentny, pomysłowy,
artystyczna dusza. A przy tym kuty na cztery nogi.
— Szkoda, że nie jest także moim tatą — westchnęłam. Marigold poklepała mnie
pocieszająco po ramieniu.
— Zresztą nieważne, mam przecież ciebie, jesteś moją mamą — powiedziałam, żeby
się rozchmurzyła, ale sprowokowałam ją tym znowu do łez.
— I co ze mnie za matka? — wyszlochała.
— Najlepsza na świecie! Nie płacz znów, proszę. Bo będziesz miała czerwone oczy.
— Czerwone oczy, zwiędła szyja i wisielczy humor, niezły zestaw! Jest się czym
popisać na swoje trzydzieste trzecie urodziny, co? Na szczęście mam jeszcze dwie
wspaniałe córki. Co by powiedział Micky, gdyby teraz wrócił? Zawsze twierdził,
że mam w sobie taki potencjał — a jednak nic w życiu nie osiągnęłam!
— Jak to nic? Robisz przecież mnóstwo rzeczy. Malujesz, szyjesz piękne ubrania,
tańczysz, pracujesz w tym studiu i... i...
— Albo teraz zmienię swoje życie, albo nigdy. Starzeję się błyskawicznie! Gdyby
Micky wrócił... Przy nim byłam zupełnie inną osobą, on sprawiał, że czułam się
taka... — Zrobiła nieokreślony gest w powietrzu, aż zabrzęczały bransoletki na
jej szczupłych rękach. — Nie mogę znaleźć słowa. Och, Finuś!
Przyciągnęła mnie do siebie, żeby mnie przytulić. Wtuliłam się w jej objęcia,
wdychając czarodziejski, piżmowy
13
zapach jej perfum. Jedwabiste, rude włosy Marigold trochę mnie łaskotały;
pogłaskałam je, pozwalając im przesypywać się przez moje palce.
— Niedługo będziesz sobie musiała ufarbować odro-sty. I gdzieniegdzie
rozdwajają ci się końcówki — mogłabym je obciąć, gdybyś chciała.
— Nadal zamierzasz zostać fryzjerką?
— No jasne. — Uśmiechnęłam się, udając palcami zamaszyste ciachnięcia nożyc.
— Pamiętam, jak ostrzygłaś na zero swoją lalkę Barbie — zaśmiała się Marigold.
— I Barbie Stelli też. Ale była wściekła!
— Obie jesteście niemożliwe. Strasznie żałuję, że sama nie miałam siostry.
— Przecież jesteś całkiem jak nasza starsza siostra.
— Mam wrażenie, że znalazłam się na życiowym rozdrożu, Finuś. Na skrzyżowaniu.
Znów krzyż. O właśnie! A gdybym tak zrobiła sobie nowy tatuaż w kształcie krzyża?
— Nie zostało ci już zbyt dużo wolnego miejsca — zauważyłam, głaszcząc jej
wytatuowane ramiona.
Marigold poddała samą siebie uważnym oględzinom.
— Może tu, na łokciu? Znakomity pomysł! Ramiona krzyża zachodziłyby na moje
ramię i przedramię. Nie masz pod ręką jakiejś kartki? — Użyła mojej kartki
urodzinowej, rysując na jej odwrocie, ale nie sprawiła mi tym przykrości.
Szkicowała gorączkowo, w skupieniu przygryzając dolną wargę. Zerknęłam jej przez
ramię.
— Kapitalnie rysujesz — westchnęłam z zazdrością. Ręka Marigold jeszcze ciągle
lekko drżała, ale kreska
rysowanego przez nią wyrafinowanego, podłużnego celtyckiego krzyża oplecionego
różami i bluszczem była pewna i precyzyjna.
— Widzisz? Róże. — Marigold podniosła na mnie wzrok. — Takie jak te na twojej
kartce.
14
Poczułam wielki przypływ dumy. A także niepokoju — dobrze wiedziałam, co powie
Stella, kiedy wróci.
— Obrazek jest przepiękny — pochwaliłam. — Ale czy nie może zostać na papierze?
Mogłybyśmy kupić specjalną ramkę i powiesić go nad twoim łóżkiem.
— Nie, to będzie obrazek na mojej skórze — powiedziała Marigold z błyskiem w
zielonych oczach. — Ciekawe, czy Steve ma umówione wizyty na dziś rano? Nie mogę
z tym czekać! Poproszę go, żeby odrysował mój projekt i wytatuował mi go od razu!
To będzie zupełnie wyjątkowy prezent urodzinowy! — Zerwała się na równe nogi. —
Idziemy!
— A co ze Stellą i twoim tortem?!
— No nie! — Twarz Marigold wykrzywił grymas rozczarowania. — A niech to! Ruszaj
się, Stello, szybciej! Gdzie ona się podziewa? Co ją naszło, żeby wybrać się po
ten tort akurat teraz?!
To była krzycząca niesprawiedliwość; nie potrafiłam spojrzeć Marigold w oczy.
Kiedy tak wszystko przekręcała, była po prostu okropna — a zdarzało jej się to
za każdym razem, gdy wpadła w zdenerwowanie. Wiedziałam, że powinnam jej
powiedzieć, jaka jest dla Stelli niesprawiedliwa, ale nie mogłam się zmusić.
Miałam teraz Marigold tylko dla siebie i uważałam to za wielki przywilej.
Stelli nie było strasznie długo. Marigold chodziła po mieszkaniu w tę i z
powrotem, postukując obcasami, teatralnie załamując ręce i spoglądając na
zegarek. Kiedy Stella wróciła wreszcie do domu, niosąc przed sobą ostrożnie
papierową torbę, Marigold musiała zdobyć się na nieludzki wysiłek.
— Stello, ależ to trwało, kochanie!
— Przepraszam, w sklepie były tłumy. Poza tym musiałam bardzo uważać w drodze
powrotnej, nie chciałam, żeby tort się zgniótł. Mam nadzieję, że będziesz
zadowolona. Nie wiedziałam, czy wybrać owocowy, czy biszkopt;
15
wzięłam biszkopt, bo był tańszy, ale może wolałabyś jednak owocowy?
— Wszystko jedno — odparła Marigold niedbale. — No to cyk, spróbujmy po kawałku.
Wyciągała już tort z pudełka, nie zaszczyciwszy go bodaj jednym uważnym
spojrzeniem; nie zadała sobie nawet tyle trudu, żeby położyć go na paterze. W
poszukiwaniu ostrego noża przewróciła szufladę do góry nogami i zabrała się do
krojenia.
— A twoje życzenie?! — zawołała Stella.
Marigold zmarszczyła brwi, ale zamknęła oczy i skupiła się na swoim życzeniu.
Nie musiałyśmy pytać, czego sobie życzyła — zauważyłam, że jej wargi układają
się w słowo „Micky". Porznęła tort na wielkie kawały i spałaszowała swój tak
łapczywie, aż okruchy posypały się na podłogę.
— Skąd ten pośpiech? — spytała Stella. Przerwałam jedzenie swojego kawałka.
— Zamierzam złapać Steve'a, zanim zacznie przyjmować klientów. Właśnie
zaprojektowałam sobie nowy, fantastyczny, symboliczny tatuaż! — wyjaśniła jej
Marigold.
— O nie! — zaprotestowała Stella. — Znowu?! Przecież obiecałaś!
— Ale ten jest naprawdę prześliczny, skarbie. Krzyż — ponieważ znalazłam się na
życiowym rozdrożu. Sama zobacz! — Marigold pomachała jej obrazkiem przed nosem.
— Zniszczyłaś kartkę urodzinową od Finki! — wytknęła jej Stella.
— Nie, wcale nie — powiedziałam szybko.
— Sama mówiłaś, że pokrywanie skóry coraz to nowymi tatuażami jest żałosne i
chore. Mówiłaś, że uzbierasz pieniądze na zabieg i usuniesz je wszystkie laserem.
Tak mówiłaś! — Stella podniosła głos.
— Mówiłam różne rzeczy, które chciałaś usłyszeć, kochanie. Jestem bardzo
przywiązana do moich tatuaży,
16
wszystkie są dla mnie wyjątkowe i sprawiają, że ja jestem wyjątkowa.
— Nie, sprawiają, że wyglądasz jak dziwadło prosto z cyrku! — wypaliła Stella.
Zapadła cisza. Stałyśmy jak skamieniałe, spoglądając na siebie z zakłopotaniem i
nie dowierzając własnym uszom. Nawet Stella była chyba zdumiona tym, co
powiedziała.
— Proszę bardzo, oto zostałam dziwadłem — obwieściła Marigold drżącym głosem. —
No i co z tego? Nie mam obowiązku dostosowywać się do twojej jednowymiarowej
wizji społeczeństwa, Stello. Zawsze żyłam na jego marginesie.
— I po co ten patos jak z taniego melodramatu? Dlaczego nie możesz zachowywać
się normalnie?
— Bo wcale nie chcę być „normalna" — stwierdziła Marigold. — I nie mogę pojąć,
dlaczego ty ni stąd, ni zowąd chcesz! O co ci właściwie chodzi?
— Może zaczynam dorastać? A kiedy ty zamierzasz dorosnąć, Marigold? — Stella
sięgnęła po swój kawałek tortu i rozkruszyła go na drobne kawałeczki. Otrzepała
ręce i uciekła do naszego pokoju.
Marigold i ja wymieniłyśmy spojrzenia. Marigold starała się udawać, że nie
zrobiło to na niej najmniejszego wrażenia. Podniosła rękę do czoła takim gestem,
jakby chciała poskładać do kupy obluzowane części.
— I co teraz? — spytała mnie szeptem.
— Stella wcale tak nie myślała — odszepnęłam. — Zdenerwowała się, bo doszła do
wniosku, że nie smakuje ci tort.
— Dobrze wiem, że nie znosi moich tatuaży — ale za ten krzyż oddałabym wszystko!
Bezradm^łgffljjteyłam ramionami. To Stella doradzała zawsze M&igpld, ja9tóWleży
postąpić — ja zupełnie nie nadawałpgp ??? ycrtej f-©li.
— BeSzie u^ląd«tf/ rewelacyjnie, jestem tego pewna
X. fu — s<pS
__tłumaczyła mi Marigold. — Muszę pójść zaraz, bo inaczej Steve nie znajdzie dla
mnie czasu. Pójdziesz ze mną? Zawahałam się. Stella dawno temu zapowiedziała, że
jej noga nigdy nie przestąpi progu Studia Tęczowego Tatuażu. Ja nie mogłam tego
obiecać; studio mnie fascynowało, chociaż na widok niektórych jego klientów
oblatywał mnie strach. Sam Steve z wyglądu też był dosyć odstręczający: miał
lśniącą, zupełnie łysą głowę, długą brodę i ćwiek nabity na końcu języka. Ten
srebrny błysk w jego ustach wydawał mi się szczególnie wstrętny, o czym Steve
doskonale wiedział i kiedykolwiek mnie zobaczył, pokazywał język.
— Proszę! — nalegała Marigold. — Chcę, żebyś była przy mnie, kiedy będzie
bolało.
__Przecież mówiłaś, że tatuowanie jest bezbolesne.
-. __Na łokciu będzie bolało, zawsze boli na stawach.
— No to dlaczego...?
— Jeśli trochę pocierpię, mój tatuaż będzie jeszcze bardziej wyjątkowy —
argumentowała Marigold.
— To głupie! — uznałam.
— Będziesz mi potrzebna, żebym mogła cię trzymać za rękę i być dzielna — prosiła
Marigold. — Jeśli ze mną nie pójdziesz, możliwe, że naprawdę mi odbije i zmuszę
Ste-ve'a, żeby wytatuował mi ten krzyż na twarzy: na czole, nosie i obu
policzkach! — Spojrzała na mnie i pokręciła głową. — Przecież żartuję, Finka,
głuptasie!
Wcale nie byłam tego taka pewna. Marigold, kiedy wpadała w taki nastrój, ulegała
swoim najbardziej zwariowanym zachciankom. Może naprawdę powinnam być przy niej?
Martwiłam się; z drugiej strony, spotykało mnie wyróżnienie, poczułam się
dorosła i odpowiedzialna. Marigold potrzebowała mnie, a nie Stelli.
Jednak na myśl o Stelli odczuwałam wyrzuty sumienia.
— No dalej, chodźmy już! — marudziła Marigold, gotowa wyjść natychmiast.
18
— Jeszcze sekundę — powiedziałam i poszłam zajrzeć do naszego pokoju.
Zawahałam się i postanowiłam zapukać, na wypadek gdyby Stella płakała i nie
chciała, żebym to zauważyła. Nie odezwała się ani słowem. Nieśmiało zerknęłam do
środka przez uchylone drzwi. Stella siedziała w nogach łóżka, z zaciśniętymi
pięściami na kolanach. Jej twarz zasłaniały długie włosy.
— Stello? Stello, ona chce, żebym z nią poszła.
Stella wzruszyła ramionami, jakby nie obchodziło jej to ani trochę.
— Może Steve będzie już miał jakiegoś klienta — usprawiedliwiałam się. — I nie
znajdzie czasu dla Marigold? A może ona po drodze zmieni zdanie? Sama wiesz,
jaka jest.
— Wiem, jaka jest — powiedziała wolno Stella. Szczęki też miała zaciśnięte.
— Stello?
— Przestań już miauczeć w kółko „Stello, Stello", to takie wkurzające!
— Będziesz zła, jeśli z nią pójdę? Nie powinnam, prawda?
— Rób, jak uważasz.
— To może wybierzesz się z nami? Stella rzuciła mi potępiające spojrzenie.
— Moja noga nigdy nie postanie w tej spelunie. Stałam w drzwiach, próbując
wymyślić jakiś sposób na
to, żeby wszystko się poukładało.
— Tort jest naprawdę przepyszny.
Niczego nie osiągnęłam. Nagle usłyszałam trzask zamykanych drzwi wejściowych;
musiałam zostawić Stellę. Pognałam za Marigold na łeb, na szyję. Była już w
połowie schodów.
— Zaczekaj na mnie!
— Już myślałam, że nie idziesz! — powitała mnie rado-
19
śnie Marigold. Roześmiała się. — A jednak, a jednak, a jednak!
Na pierwszym podeście schwyciła mnie w objęcia i okręciła wokół siebie.
__jak rakieta! — burknęła pani Luft, która zeszła na
dół, żeby przejrzeć pocztę. Najwyraźniej zwracała się do jakiegoś niewidzialnego
słuchacza. — Czy one muszą zawsze robić taki rumor na schodach? Do góry i na dół,
w tę i z powrotem, grubo po zmroku i o pierwszym brzasku. Niektórzy ludzie nie
mają sumienia za grosz!
__jest coś dla mnie? — spytała Marigold. Urodziny
i święta Bożego Narodzenia zawsze napełniały ją nową nadzieją na to, że Micky
się odezwie. Odkąd spółdzielnia mieszkaniowa przyznała nam obecne mieszkanie,
Marigold co trzy miesiące, regularnie jak w zegarku, odnawiała umowę
przekazywania poczty, która przychodziła na nasz poprzedni adres. Była to jedyna
rzecz, o której nie zapominała nigdy.
__Rachunek za prąd — odparła pani Luft, wręczając
go Marigold.
— No cóż, nim raczej nie będę zaprzątała sobie głowy.
__Marigold wzruszyła ramionami i nawet nie otwierając
koperty, rzuciła ją na stary stół w holu.
Popatrzyłam na rachunek z obawą. Pani Luft prychnę-
ła drwiąco.
__Wyjątkowo odpowiedzialne podejście do obowiązków obywatelskich, nie ma co! —
obwieściła. — Niektórzy ludzie płacenie swoich rachunków w terminie uważają za
punkt honoru. A inni są rażąco nierzetelni. W głowie im tylko wydawać, wydawać,
wydawać, a państwo niech łoży na nich i na ich dzieci!
Marigold przykazała pani Luft oddalić się i na przyszłość pilnować swojego nosa.
Nie powiedziała tego w sposób grzeczny, użyła bardzo ostrych słów.
__Właśnie takiego słownictwa należy się spodziewać
20
po niej i jej podobnych! — warknęła pani Luft i poczłapała do swojego mieszkania.
Jej kapcie bez pięt plaskały głośno na każdym stopniu.
— Wstrętna, stara wiedźma! — skrzywiła się Marigold i schwyciła mnie za rękę. —
Wiesz, co? Sprawdźmy, czy zdołamy przebiec całą drogę!
Biegała szybciej niż ja — mimo wysokich obcasów. Zostawałam z tyłu i walcząc z
bolesną kolką w boku, musiałam się zatrzymywać na każdej przecznicy, żeby złapać
oddech. Kiedy dotarłyśmy do Studia Tęczowego Tatuażu, ledwo zipałam. Na drzwiach
wisiała tabliczka „Zamknięte", lecz gdy Marigold zastukała końcami palców w ich
matowe szkło, w progu zjawił się Steve.
— A to dopiero — powiedział, obrzuciwszy ją jednym spojrzeniem. — Nie zabieram
się teraz za żadną wyrafinowaną dłubaninę według twojego projektu, złotko, nie
ma mowy. O dziesiątej mam klienta.
— Och, Steve, nie bądź taki! Jakiego znów klienta? Jeśli to jakiś rockers, na
pewno nie wstanie wcześniej niż
0 jedenastej. A jeśli to ktoś nowy, pewnie w ogóle się nie pojawi. Steve,
złociutki, proszę! Dziś moje urodziny!
1 mam po prostu fantastyczny projekt, będziesz zachwycony. Spójrz tylko!
Pomachała mu przed nosem moją kartką.
— Trochę zawiły, co? — skomentował moje rysunki Steve.
Zaczerwieniłam się z obawy, że mnie wyśmieje.
— Steve! — zawołała niecierpliwie Marigold.
— Ładnie rysujesz — skomplementował mnie Steve. Odwrócił kartkę. — Już widzę,
widzę.
— Jest wspaniały, przyznaj! Myślałam o tym, żeby go dać tutaj. — Marigold
poklepała się po prawym łokciu.
Steve gwizdnął przez zęby; srebrny ćwiek na jego języku zamigotał.
— Należność gotówką, jak rozumiem?
21
— Potrącisz mi z pensji — zaproponowała Marigold.
— Przecież zatrudniamy cię tylko okazjonalnie, na zlecenie, kiedy klient domaga
się oryginalnego wzoru.
— Będę wpadała częściej i tatuowała z gotowych matryc, cokolwiek zechcesz.
— Nie wierzę, że zrobisz to jak należy, złotko. Pamiętasz tego gościa, który
chciał mieć naramiennik z motywem samurajskim, a ty zamiast ust wykrzywionych
dałaś szeroko uśmiechnięte?
Marigold sama uśmiechała się teraz szeroko. Przysunęła się do Steve'a, objęła go
za szyję i zaczęła szeptać mu coś do ucha.
Odwróciłam się do niej plecami i spojrzałam na ścianę z gotowymi wzorami tatuaży.
Jedna wielka masówka, nic ciekawego: jak okiem sięgnąć tylko smoki, tygrysy,
czaszki i ograne motywy celtyckie. Nuda. Trudno się dziwić Marigold, że
przerysowywanie w kółko tych samych wzorów wychodziło jej bokiem i od czasu do
czasu przydawała smokowi płomień z paszczy, tygrysowi — małe ty-grysiątko, a
czaszce — filuterną peruczkę.
Ciągle przymilała się do Steve'a. Wkrótce spuścił z tonu.
— Dobrze już, dobrze, zrobię ci ten twój krzyż. Tylko bez żadnych wrzasków! Nie
pozwolę, żebyś mi odstraszyła potencjalnych klientów.
— Ani pisnę — obiecała Marigold.
Steve zaczął majstrować przy igłach, mocując je pod różnym kątem.
— Jesteś niezrównany! — powiedziała Marigold, przerysowując swój projekt na
specjalną kalkę. — Nikt nie potrafi tatuować tak jak ty!
— Stara wazeliniara — odparł, przemywając jej ramię alkoholem, a potem
spryskując je wodą z mydłem. Ostrożnie przyłożył kalkę na miejsce, potarł ją i
odkleił, zostawiając rysunek na skórze.
— Jesteś pewna, złotko?
22
— Absolutnie — przytaknęła Marigold, chwytając moją dłoń wolną lewą ręką.
Steve natarł jej ramię wazeliną, wlał zakrętkę barwnika, włożył lateksowe
rękawiczki i włączył maszynę.
Przez dłuższą chwilę nie mogłam patrzeć. Z całej siły ściskałam dłoń Marigold;
jej paznokcie boleśnie wbijały mi się w rękę. Oczy Marigold łzawiły, mocno
zagryzała dolną wargę, lecz dotrzymała danego słowa i ani pisnęła.
Maszyna buczała głośno. Steve gwizdał fałszywie przez zęby, co widocznie
pomagało mu się skupić. Od czasu do czasu zatrzymywał maszynę, spryskiwał ramię
Marigold wodą z mydłem i znów je osuszał.
Odważyłam się zerknąć. Czarny zarys krzyża powoli nabierał kształtu. Trwało to
ponad godzinę; w kolejce czekało już dwoje następnych klientów, ale Steve
pozwolił im przyglądać się jego pracy — obserwowali go, zafascynowani.
— No i gotowe! — obwieścił wreszcie.
Marigold bardzo wolno wstała z fotela, ostrożnie prostując prawe ramię. Przód
jej koszulki był cały mokry od potu. Twarz miała bladą jak prześcieradło, lecz
gdy tylko zobaczyła w lustrze swój nowy tatuaż, aż pokraśniała z zadowolenia.
— Och, Steve, będzie po prostu cudowny!
— To twój wzór, złotko — powiedział Steve, smarując go specjalną maścią.
Chciał zabandażować jej rękę, ale Marigold się cofnęła.
— Daj popatrzeć, jeszcze tylko minutkę! — Wyciągała szyję, żeby obejrzeć każdy
szczegół.
— Niezły, naprawdę niezły — pochwalił ją następny klient. — Myślę sobie, że
nieźle by wyglądał i na mojej pani; mogłabyś zrobić jej dokładnie taki sam?
— Zaprojektuję dla niej nowy krzyż, jeśli sobie tego zażyczy — powiedziała
Marigold. — Ale ten jest tylko mój!
23
Pozwoliła Steve'owi założyć sobie opatrunek i uśmiechnęła się do mnie szeroko.
— Ta mała też jest tylko moja — oświadczyła, wichrząc mi włosy. — Chodźmy,
Finuś. Na razie, Steve, ko-chaneczku!
Steve w pocie czoła usuwał właśnie zużyte igły z maszyny i wkładał sprzęt do
sterylizatora.
— Nie zapomnijcie o tym. — Wskazał na moją kartkę.
— Nie potrzebuję wzoru, mam go już przecież na stałe. — Marigold wrzuciła ją do
kosza na śmieci.
— Narysowałaś go na odwrocie kartki z życzeniami urodzinowymi! — przypomniał
jej Steve.
— Oj! — Marigold szybko wyciągnęła kartkę z powrotem. — Przepraszam, Fineczko.
— Nic się nie stało — wymruczałam.
— Hej, chyba i ty nie zaczniesz się na mnie boczyć, co? Mam przecież urodziny!
Będziemy świętować na całego!
— zapowiedziała Marigold.
Urodziny niezupełnie się udały. Kiedy wróciłyśmy do domu, Stella prawie się do
nas nie odzywała. Na widok opatrunku na ramieniu Marigold wykrzywiła twarz ze
wstrętem.
Na lunch zjadłyśmy resztę tortu. Marigold kupiła butelkę wina dla siebie, a dla
Stelli i dla mnie sok.
— Żebyśmy mogły wypić razem zdrowie solenizantki!
— powiedziała.
W niespełna pół godziny było po winie; Marigold oznajmiła nam, że czuje się
trochę senna. Skuliła się na sofie, ostrożnie układając z boku obolałe ramię.
Zasnęła, nie dokończywszy zdania.
Stella gapiła się na nią w milczeniu.
— Wypiła tyle tylko z powodu bolącej ręki — usprawiedliwiłam ją przed Stellą.
— No i czyja to wina? — zapytała retorycznie Stella. Kiedy Marigold nam nie
przeszkadzała, Stella była
24
o wiele bardziej rozrywkowym kompanem. Poza tym odrobiła już wszystkie swoje
zakichane lekcje na poniedziałek i miała czas, żeby się ze mną pobawić.
—-Straszna szkoda, że nie możemy pooglądać sobie telewizji! — żałowałam.
W zeszłym tygodniu nasz telewizor i wideo odjechały z powrotem do sklepu,
ponieważ Marigold nie spłacała rat na czas. Obiecała, że postara się załatwić
nam nowy telewizor, lecz jak dotąd nic jeszcze w tym kierunku nie zrobiła.
— A nie mogłybyśmy się pobawić w telewizję? — błagałam.
— Daj spokój, Finka, ty i te twoje idiotyczne zabawy! — jęknęła Stella.
— Proszę...
— No dobrze, zgoda, ale tylko dziesięć minut. Poszłyśmy do naszego pokoju i
starannie zamknęłyśmy
za sobą drzwi, żeby nie obudzić Marigold. Z początku Stella nie miała serca do
zabawy, twierdziła, że czuje się głupio, ale w końcu i ona się wciągnęła.
Zaproponowałam, że możemy się pobawić w „Idola", bo wiem, że Stella lubi się
wcielać w różne popularne piosenkarki. Potem odegrałyśmy reportaż z wizyty w
szpitalu dziecięcym; ja byłam małą pacjentką umierającą na raka, a Stella
opiekującą się mną pielęgniarką. Następnie kamera przeniosła się do poradni
weterynaryjnej; stary pluszowy niedźwiadek Stelli, mój porcelanowy piesek i
troll, którego wygrałyśmy w wesołym miasteczku, grały role cierpiących
zwierzaków.
Stella zaczynała się nudzić, więc powiedziałam, że możemy się teraz przerzucić
na opery mydlane; Stella świetnie imituje głosy i akcent rozmaitych aktorów.
Przez dłuższą chwilę bawiłyśmy się w „Sąsiadów", później w „Hotel Zacisze", a
potem Stella sama zaproponowała „Przyjaciół". Obie chciałyśmy być Rachel, po
czym wywiązała się dys-
25
kusja o fryzurach, wreszcie dałyśmy sobie spokój z telewizją i zaczęłyśmy się
bawić w salon fryzjerski.
Stella poświęciła mi czas dziesięciokrotnie dłuższy niż dziesięć minut — i było
cudownie. Niemal zapomniałyśmy o Marigold.
Marigold obudziła się w podłym nastroju; mamrotała do siebie, rozwodząc się bez
końca nad krzyżem i rozdrożem i ściskając swoje zabandażowane ramię. Po kolacji
na całe wieki zniknęła w swoim pokoju.
— Marigold, dobrze się czujesz? — zawołałam w końcu przez drzwi.
— Doskonale, jak nigdy! — odpowiedziała. Wynurzyła się stamtąd wystrojona w
swoją najkrótszą
spódniczkę i najwyższe obcasy, w czarnym sweterku z szenili, którego rękawy
zasłaniały zabandażowaną rękę.
— Wychodzisz — zauważyła obojętnie Stella.
— Oczywiście, że wychodzę, skarbie. Muszę uczcić moje urodziny! — odparła
Marigold.
Stella westchnęła ciężko.
— Nie burmusz się, chcę tylko wyskoczyć do Victoria Arms, za parę godzin będę z
powrotem, obiecuję.
Spojrzałyśmy na nią obie.
— Obiecuję — powtórzyła. Ostrożnie pogładziła się po spuchniętym ramieniu. —
Jestem na rozdrożu; tym razem wybiorę tę właściwą drogę, zobaczycie. Do
dziesiątej będę z powrotem. No, do wpół do jedenastej góra.
Czekałyśmy na nią do północy. Potem poddałyśmy się i poszłyśmy spać.
\
Obudziłam się bardzo wcześnie, nawet nie było jeszcze całkiem jasno. Serce
zaczęło mi walić jak młotem.
Po omacku próbowałam znaleźć mój specjalny, jedwabny szalik, który zawsze
zabieram ze sobą do łóżka. Stella mówi, że to rodzaj kocyka do przytulania, i
kiedy chce mi naprawdę dokuczyć, chowa go przede mną.
Ani śladu szalika, tylko zbity w kulkę jasiek i zmięte prześcieradło. Zwinęłam
się w kłębek w głowach łóżka i uświadomiłam sobie, że szalik cały czas leżał
pode mną. Szybko wtuliłam w niego twarz, wdychając jego słodki, pudrowy zapach.
Ciągle byłam przerażona. I wtedy sobie przypomniałam.
— Stello! — wychyliłam się z łóżka i szturchęłam ją w ramię. — Obudź się! Jest
już rano. No, prawie. Myślisz, że Marigold wróciła?
— Idź i przekonaj się sama — mruknęła Stella spod kołdry.
Bałam się. Marigold mogła być nie w humorze. Mogła sobie kogoś przyprowadzić.
Mogła w ogóle nie wrócić do domu!
— Lepiej ty idź — błagałam ją. — Jesteś starsza!
— Mam już po dziurki w nosie bycia starszą! Mam już
27
powyżej uszu odgrywania roli tej, która musi o wszystko zadbać! Mam już tego
wszystkiego serdecznie dosyć! — zawołała Stella. Miała zachrypnięty głos; może
płakała?
.— W porządku, ja pójdę — powiedziałam i wyszłam z łóżka.
Moje serce było jak drobna, zaciśnięta pięść, która raz za razem waliła o ścianę
klatki piersiowej.
— Nie bądź niemądra! — upomniałam samą siebie głosem Stelli. — Na pewno wróciła,
leży w łóżku i śpi. Po prostu idź i sama się przekonaj.
Wyślizgnęłam się z naszego pokoju i przekradłam na palcach przez korytarz.
Stanęłam pod otwartymi drzwiami Marigold. Wczoraj wieczorem zostawiłyśmy je
otwarte czy zamknięte? Nie mogłam sobie przypomnieć. Z tego miejsca widać było
krawędź jej łóżka, ale pod kołdrą nie rysował się żaden kształt, niczyja blada
stopa nie wystawała z pościeli.
— Pewnie zwinęła się w kłębek, z podkulonymi nogami, i to dlatego jej nie
widzisz. Zawsze tak sypia. Idź i sprawdź! — szepnęłam do siebie.
Stałam bez ruchu jeszcze ponad minutę. Potem zawołałam ją cichutko po imieniu.
Nic. Weszłam do pokoju. Był pusty; wystarczyło mi jedno spojrzenie, żeby się o
tym przekonać, ale mimo to odchyliłam kołdrę i podniosłam poduszkę, tak jakby
Marigold mogła się skulić pod nimi. Sprawdziłam pod łóżkiem, rękoma, dla
pewności. Lepiąc w palcach kulki z kurzu i nerwowo łapiąc oddech, zastanawiałam
się w panice, co teraz.
Sprawdziłam w łazience i w ubikacji. Poszłam do kuchni, żeby zobaczyć, czy jej
tam przypadkiem nie ma — przez głowę przemknęła mi szalona wizja Marigold
robiącej grzanki, chociaż do śniadania zostało ładnych kilka godzin. W kuchni
nie było nikogo. Z kurka kapała woda, plim--plim-plim; żadna z nas nie umiała
wymienić kranu. Obserwowałam ją, mrugając, aż oczy wypełniły mi się łzami.
28
Wróciłam do Stelli. Nadal leżała pod kołdrą, ale z jej oddechu można było
wywnioskować, że już nie śpi i nasłuchuje.
— Nie wróciła.
Stella usiadła na łóżku. Głośno przełknęła ślinę. Niemal mogłam usłyszeć ruch
jej myśli.
— Sprawdź w ubikacji — zakomenderowała.
— Sprawdziłam. Nigdzie jej nie ma.
— Która godzina?
— Wpół do szóstej.
— Rany. — Teraz głos Stelli też zdradzał zdenerwowanie. — Może... może wróci
dopiero na śniadanie?
— A jeśli ona... w ogóle nie wróci?
— Wróci!
— A jeśli stało jej się coś złego?
— Coś ty, diabeł swojego nie ruszy — skrzywiła się Stella. Wyciągnęła rękę i
schwyciła mnie za nadgarstek. — Nie martw się, nic jej nie będzie. Pewnie
poznała jakiegoś faceta i poszli do niego.
— Ale nie zostałaby tam przecież przez całą noc — wyraziłam swoje wątpliwości,
gramoląc się do łóżka Stelli.
— Najwyraźniej tak właśnie zrobiła. Hej, jesteś zimna jak sopel lodu!
— Przepraszam.
— Nic nie szkodzi. Chodź tutaj. — Stella przysunęła się do moich pleców i z
podkulonych nóg zrobiła dla mnie specjalny stołeczek. Była cieplutka. Objęła
mnie i mocno przytuliła.
— Och, Stello! — zaczęłam buczeć.
— Ciii... Pomoczysz i zasmarkasz mi poduszkę!
— Marigold jest cała i zdrowa, prawda?
— Jest kompletnie chora! Ale wróci do domu lada chwila, zobaczysz. Teraz się
zdrzemniemy, a pierwszą rzeczą, jaką usłyszymy po przebudzeniu, będzie kolejna
idiotyczna piosenka Marigold, założysz się?
29
— Nie. Ale lubię, kiedy jesteś dla mnie taka kochana.
— No cóż, dokuczanie ci to żadna frajda. To tak, jakby skopać jelonka Bambi.
Śpijmy już.
— Uwielbiam jelonka Bambi! — powiedziałam i postanowiłam przypomnieć sobie
ulubione fragmenty filmu. Pomyślałam o Bambim, który bawi się ze skunksem
Kwiatkiem przy wtórze radosnego świergotu ptaków, i o śpiewającym króliku
Tuptusiu, który wystukuje rytm łapką. Potem wybiegłam myślą naprzód i...
— Co znowu? — spytała Stella, wyczuwszy, że zesztywniałam z przerażenia.
— Mama Bambi umarła!
— Finka, ty to ale wymyślasz! Śpij!
Jednak nie mogłam zasnąć. Stella też nie, chociaż z początku udawała. Co
dziesięć minut przewracałyśmy się na drugi bok, znów tuląc się do siebie jak
dwie łyżeczki. Próbowałam liczyć barany, wmawiając sobie, że kiedy doliczę do
setki, Marigold będzie z powrotem. Dwieście baranów. Trzysta.
Zapragnęłam przytulić się do jedwabnego szalika, ale niestety został w moim
łóżku. Z braku laku zakryłam nos rogiem prześcieradła, zaciskając palce na jego
brzegu. Świtało. Zamknęłam oczy, ale w tej pozornej ciemności przez głowę
zaczęły mi przelatywać obrazy wszystkich okropieństw, które mogły się przytrafić
Marigold. Były takie straszne, że z desperacji róg prześcieradła wetknęłam sobie
prosto w oko; bolało okropnie, jednak nastawiony na same złe wiadomości
telewizor we wnętrzu mojej głowy nie zaczął nawet śnieżyć. Próbowałam nucić pod
nosem, żeby zagłuszyć fonię. Zaczęłam walić głową o poduszkę, w nadziei, że ten
koszmar uda się wyłączyć.
— Co ty wyprawiasz?! — nie wytrzymała Stella.
— Próbuję ułożyć się wygodnie do snu.
— Wybrałaś sobie dosyć dziwny sposób.
— Mam okropne myśli; to po to, żeby się ich pozbyć.
30
— W takim razie poopowiadajmy sobie przerażające historie. Próbujemy? Ja
zaczynam: kiedy nocowałam u koleżanki, oglądałyśmy na wideo pewien film. Był o
dziewczynach, które zostały same w domu i w sposób naprawdę wredny dokuczały
swojej koleżance: na przykład, wychodząc z łóżka, biedaczka wdepnęła w wielkie,
ohydne, wijące się kłębowisko węży, pająków i ślimaków; wrzasnęła i rzuciła się
do ucieczki, ale wtedy na głowę spadły jej kolejne węże, owinęły się wokół jej
szyi, wślizgnęły za koszulę i...
— Przestań, przestań!!! — zaczęłam piszczeć wniebogłosy — i pomogło.
Nieobecność Marigold stała się jakby elementem naszej zabawy. Prawie zabawnej.
Nigdy nie oglądałam żadnych horrorów, ale z łatwością potrafiłam je sobie
wyobrazić. Stella opowiedziała mi okropną historię o nieboszczyku, który wrócił,
żeby mordować małe dzieci; miał palce jak sztylety i potrafił roze-drzeć nimi
człowieka na pół.
— Znam dużo lepszą opowieść o duchach. Prawdziwą. Przypomnij sobie tylko pana
Rowlinga! — zawołałam triumfalnie.
Pan Rowling to staruszek, który mieszkał dawniej nad nami. Gdy się
wprowadziłyśmy, był już ciężko chory i wiedział, że niedługo umrze. Oświadczył,
że swoje ciało przekaże adeptom sztuki medycznej. Musiałam zapytać Stellę, co to
właściwie znaczy, i kiedy mi wyjaśniła, zaczęły mi się śnić koszmary o
studentach medycyny siekających pana Rowlinga na drobne kawałeczki.
— Pan Rowling nie mógłby być straszny, to był bardzo sympatyczny emeryt! —
zaprotestowała Stella.
— No tak, za życia tak. Ale teraz, kiedy studenci medycyny wyłupili mu oczy, tak
że zostały mu tylko straszliwe, krwawiące oczodoły, z pewnością jest prawdziwym
potworem. Obdarli go ze skóry i wyrwali mu wątrobę i nerki, pozostawiając mu
tylko poplątane, oślizgłe i cuchnące jelita,
31
wylewające się na zewnątrz; jego ciało już się psuje i odpada całymi kawałami,
więc kiedy pan Rowling chodzi, zostawia za sobą ścieżkę czegoś, co wygląda jak
ohydny, krwawy łupież. Okropnie żałuje, że zostawił swoje zwłoki szpitalowi, bo
sekcja była bardzo bolesna, dlatego każdej nocy wstaje ze stołu w szpitalnych
podziemiach i człapie do swojego dawnego mieszkania, gdzie był kiedyś taki
szczęśliwy. Może nawet jest w tej chwili na górze? Jest, na pewno jest, i myśli
sobie właśnie: „Ciekawe co też słychać u Stelli, tej sympatycznej dziewuszki,
która była dla mnie zawsze taka miła? Wpadnę i sprawdzę". I idzie tu do nas,
sunie po schodach na dół, gubiąc robaki, jest coraz bliżej... Coś skrzypnęło, a
my wrzasnęłyśmy jak oparzone. Usiadłyśmy na łóżku, nadstawiając uszu, w nadziei,
że może to Marigold wreszcie wróciła do domu — lecz dobiegł nas tylko szum wody
w rurach; po prostu włączył się kuchenny bojler.
— Uff! — odetchnęła Stella. — Znakomicie, za chwilę będziemy mogły się wykąpać.
— Rozejrzyjmy się po mieszkaniu jeszcze raz, może Marigold wróciła, kiedy
spałyśmy? Mogłyśmy tego nie usłyszeć — nalegałam.
Obeszłyśmy wszystkie kąty, mimo że dobrze wiedziałyśmy, że nie ma szans, żeby
Marigold wślizgnęła się do domu nie zauważona. Potem wzięłyśmy wspólną kąpiel,
ponieważ na dwie wanny nie wystarczyłoby ciepłej wody. Czułam się tak, jakbyśmy
znów były całkiem małe. Stella umyła mi głowę, a potem zamieniłyśmy się rolami.
Zawsze chciałam wyglądać tak, jak Stella, a pięknych, długich, jasnych włosów
zazdrościłam jej szczególnie. Moje są jakieś takie mysie, cienkie i strasznie
się plączą, chociaż ledwie sięgają ramion.
Podejrzewam, że Stella jest podobna do swojego ojca, a ja wdałam się w mojego.
Żadna z nas nie przypomina Marigold, chociaż obie mamy zielonkawe oczy.
32
— Jak wiedźmy — zwykła mawiać Marigold.
Oczy Stelli są niebiesko-, a moje raczej szarozielone. Marigold ma tęczówki w
odcieniu głębokiej, połyskliwej, szmaragdowej zieleni, całkiem jak łąki latem,
albo jak wodorosty, albo jak tajemnicze jeziorka. Czasami jej oczy rzucają
błyski niczym fajerwerki, wirujące koła św. Katarzyny, miotające iskry.
— A jeśli Marigold... — zaczęłam.
— Przestań gdybać! — fuknęła Stella. — Ponoć chciałaś zostać fryzjerką? Ciągle
mam pełno piany we włosach! — Starannie spłukała sobie głowę kilkoma dzbankami
wody i zaczęła się wycierać.
Przyglądałam się jej.
— Przestań się gapić! — oburzyła się Stella.
Nie mogłam oderwać od niej oczu — z biustem wyglądała tak dziwnie. Zerknęłam w
dół na moją własną klatkę piersiową, która nadal była płaska jak deska.
— Jak para piegów! — Stella bezlitośnie szydziła z moich piersi. — Odwróć się,
umyję ci plecy.
Włożyłyśmy szkolne mundurki — czy może naszą wersję szkolnych mundurków. Ja
nosiłam przerobioną suknię Marigold, czarną, ze srebrnym haftem wyobrażającym
księżyc i gwiazdy. Nazywałam ją swoją wiedźmową kreacją i uważałam, że jest
piękna. Jeszcze ciągle trochę pachniała perfumami Marigold. Powąchałam ją.
— Jest przepocona? — zaniepokoiła się Stella.
— Nie!
— Nie mogę pojąć, co ty widzisz w tym starym łachu. Dzieciaki cię wyśmieją.
— Już mnie wyśmiewają — stwierdziłam.
Kiedy Stella chodziła jeszcze do mojej szkoły, ubierała się znacznie bardziej
ekstrawagancko, jednak jej nikt nigdy nie ośmielił się dokuczyć. Zmieniła się,
gdy poszła do szkoły średniej: zaczęła nosić prawdziwy mundurek. Dobrowolnie.
Kiedy tylko Marigold podjęła zasiłek na po-
33
czcie, Stella wzięła pieniądze i na specjalnej szkolnej wyprzedaży nabyła
szkaradną, szarą spódniczkę i marynarkę, białe bluzeczki, a nawet krawat.
W ósmej klasie postanowiła swój ubiór nieco zreformować: spódnicę ucięła dużo
nad kolanem, a wyłogi marynarki ozdobiła kolorowymi plakietkami, tak jak