Jacąueline Wilson Malowana mama Jacąueline Wilson urodziła się w hrabstwie Somerset w Wielkiej Brytanii. Swoją karierę zawodową rozpoczęła od pracy w wydawnictwie, następnie przez dwa lata zajmowała się dziennikarstwem, ostatecznie zaś podjęła decyzję o tym, by bez reszty poświęcić się pisaniu książek i odniosła sukces jako pisarka. Jest autorką wielu książek dla dzieci, a także całej serii powieści detektywistycznych i kilku sztuk, które zaadaptowało brytyjskie Radio 4; prowadzi też kursy twórczego pisania dla dziecięcych słuchaczy. Zapalona czytelniczka, jest właścicielką biblioteki liczącej ponad 10 000 tytułów. Ma dorosłą córkę; mieszka w hrabstwie Surrey. Jacąueline Wilson ma rzadki dar pisania lekko i zabawnie o sprawach budzących wiele emocji. „Bookseller" Błyskotliwa pisarka, władająca dowcipnym, acz subtelnym stylem, której niejednokrotnie bardzo złożone i wielopłaszczyznowe opowieści nigdy nie grzeszą natrętnym moralizatorstwem. „The Times" Jacąueline Wilson cieszy się ogromną popularnością wśród czytelników w przedziale wiekowym od siedmiu do dziesięciu lat—jej książki powinno się przepisywać jako lek dla wszystkich cierpiących na niechęć do czytania. „Independent on Sunday" Jacąueline Wilson pisze o trudnej rzeczywistości społecznej, lecz jej powieści cechuje oryginalne i pełne ciepła spojrzenie. „Independent" Jacąueline Wilson ma niezwykły talent do przedstawiania nurtujących dzieci problemów z humorem, ale i wrażliwością. „Books for Your Children" Czytając jej powieści, które subtelnie, ale i dowcipnie opowiadają o różnych problemach związanych z rozpadem rodziny, obserwujemy, jak biegle autorka wykorzystuje i przetwarza wątki, które dręczyły ją w jej własnym dzieciństwie. Pisze w pierwszej osobie, co sprawia, że jej opowieści są bardziej przystępne. Naturalnie dzieci cenią sobie te książki — i żywo na nie reagują. „Guardian Education" Ilustrował Nick Sharratt Przełożyła Ewa Rajewska MEDIA RODZINA Tytuł oryginału THE ILLUSTRATED MUM Copyright © 1999 by Jacąueline Wilson. Ali rights reserved. Illustrations copyright © 1999 by Nick Sharratt Copyright © 2005 for the Polish edition by Media Rodzina Wszelkie prawa zastrzeżone. Przedruk lub kopiowanie całości albo fragmentów książki — z wyjątkiem cytatów w artykułach i przeglądach krytycznych — możliwe jest tylko na podstawie pisemnej zgody Wydawcy. ISBN 83-7278-137-0 W?& Harbor Point Sp. z o.o. Media Rodzina ul. Pasieka 24, 61-657 Poznań tel. (061) 827-08-50, faks 827-08-66 mediarodzina@mediarodzina.com.pl www. mediarodzina .com. pi Łamanie i diapozytywy perfekt, ul. Grodziska 11, 60-363 Poznań tel. (061) 867-12-67 dtp@perfekt.pl http://dtp.perfekt.pl Druk i oprawa www. opolgraf. com.pl Dla Giny i Murray, a także Caroline i Georginy W dniu swoich urodzin Marigold znowu zaczęła dziwaczyć. Stella nie zapomniała o tym, że urodziny już nieraz bywały dla Marigold szczególnie trudnym doświadczeniem, dlatego też tym razem naprawdę się postarałyśmy. Stella przygotowała dla niej śliczną kartkę w kształcie olbrzymiego nagietka — chociaż to były przecież urodziny Marigold*, a nie jej imieniny -p- i zużyła cały wkład pomarańczowego pisaka, żeby ją pokolorować. Specjalnym srebrnym cienkopisem wyrysowała na nagietku dwie połyskliwe trójki i opatrzyła całość najstaranniej wykaligrafowanymi życzeniami „Stu lat z okazji urodzin!". Uczniowie ósmej klasy mają lekcje kaligrafii — Stella jest z niej po prostu bezkonkurencyjna. Ja chodzę jeszcze do podstawówki i smaruję jak kura pazurem, toteż moja kartka była w całości rysunkowa. Na trzydzieste trzecie urodziny postanowiłam podarować Marigold obrazek z trzydziestoma trzema rzeczami, które lubi najbardziej. Narysowałam Micky'ego (wprawdzie nigdy go nie widziałam, ale Marigold opisywała go wystarczająco często), a także Stellę i mnie; uwieczniłam też Studio Tęczowego Tatuażu oraz Klub Nocnych Marków i pub Victo- * marigold (ang.) — nagietek 7 ria Arms. Wymienione ulubione rzeczy Marigold stłoczyłam pośrodku kartki, a na brzegach narysowałam Londyn, wybrzeże i rozgwieżdżone niebo. W tym momencie zostało mi już naprawdę niewiele miejsca, ale jakoś zdołałam wcisnąć jeszcze wieżę wraz z całą kolekcją płyt zespołu Eme-rald City, kilka par butów na wysokich obcasach, bikini, dżinsy, zestaw obcisłych bluzeczek w rozmaitych kolorach, jak również szeroki asortyment kolczyków, pierścionków i bransoletek. Powoli zaczynało mi brakować pomysłów, a na dodatek tak hojnie szafowałam gumką do mazania, że moja kartka zaczęła się strzępić. Poddałam się i zabrałam za kolorowanie. Planowałam, że mój obrazek otoczy ramka z nagietków, ale Stella zużyła już cały pomarańczowy, więc chcąc nie chcąc zdecydowałam się na szkarłatne róże. Czerwone róże symbolizują miłość; Marigold zna się na symbolach jak 8 nikt inny, toteż miałam nadzieję, że się domyśli. Na odwrocie narysowałam wielki snop czerwonych róż, oznaczający całą furę miłości, i podpisałam się moim imieniem. Oprócz kartek wręczyłyśmy Marigold prezenty. Na sobotnim pchlim targu Stella wyszperała płytę ze składanką największych hitów Emerald City za jedyne dwa funty; ja wybrałam lśniącą klamrę do włosów, zieloną, pod kolor oczu Marigold. Kupiłyśmy nawet specjalny, cieniutki zielony papier do pakowania prezentów i zieloną satynową wstążkę. — Myślisz, że się jej spodoba? — zapytałam Stellę. — Jasna sprawa — odparła Stella. Wzięła moją klamrę i otworzyła ją; plastikowe kolce wyglądały jak wyszczerzone kły. —Jestem genialnym prezentem! — powiedziała prowadzona ręką Stelli klamra, po czym uszczypnęła mnie w czubek nosa. Marigold przytuliła nas obie z całej siły i oświadczyła, że jesteśmy kochane, ale jej piękne, zielone oczy napełniły się łzami. — No to dlaczego płaczesz? — zapytałam. — Ze szczęścia — powiedziała Stella. — Czy nie tak, Marigold? — Yhm — bąknęła Marigold. Głośno pociągnęła nosem i wytarła oczy wierzchem dłoni. Drżała od tłumionego płaczu, jednak zdobyła się na uśmiech. — Już dobrze, wcale nie płaczę, Finuś, widzisz? Wszystko w najlepszym porządku. Ale nic nie było w porządku. Marigold przepłakała — z przerwami — cały dzień. Zalewała się łzami, słuchając płyty Emerald City, która przypomniała jej ponoć stare, dobre czasy. Szlochała, kiedy układałam jej włosy w specjalny, szykowny kok, który spięłam nową, zieloną klamrą. — Boże, spójrzcie tylko na moją szyję! Wkrótce będzie jedną wielką zmarszczką! — wykrzyknęła. Z najwyższym niepokojem opukiwała palcami swoją gładką, białą skórę, 9 podczas gdy my ze wszystkich sił starałyśmy się ją pocieszyć. — Wyglądam okropnie staro! — Wcale nie wyglądasz staro. Jesteś młoda! — zapewniła ją Stella. —- Mam już trzydzieści trzy lata! — stwierdziła Marigold ponuro. — Naprawdę nie musiałaś wypisywać tego taki-mi Wołami na środku kartki, kochanie. Trzydzieści trzy! Aż trudno w to uwierzyć! Tyle samo miał Jezus, kiedy umarł, wiedziałyście o tym? Marigold doskonale znała Biblię, ponieważ mieszkała kiedyś w kościelnym przytułku. — Trzydzieści trzy — mruczała do siebie. — Jemu też nie było lekko. Lubił dzieci, przyjaźnił się z upadłymi kobietami, bronił odmieńców wszelkiej maści. W ogóle był fantastyczny. I co? Przybili go do krzyża i zamęczyli na śmierć. — Marigold! — przerwała jej ostro Stella. — Obejrzyj kartkę Finki. — A tak; jest prześliczna, skarbie — powiedziała Marigold, rzucając ?? nią okiem. Zamrugała. — Co to takiego? — Same głupoty, takie sobie gryzmoły — wykręciłam się od odpowiedzi. — To rzeczy, które najbardziej lubisz — wyjaśniła jej Stella. — Naprawdę piękna — pochwaliła mnie Marigold. Przez dłuższą chwilę przyglądała się mojej kartce i znowu zaczęła płakać. — Marigold! — Przepraszam, ja tylko... I jak tu nie mieć poczucia winy: ten pub, wysokie obcasy, wszystkie te seksowne bluzeczki... To nie są ulubione rzeczy wzorowej matki! Finka powinna była narysować... sama nie wiem, co: może małego kotka, elegancką sukienkę, i do tego dom towarowy Marks and Spencer's? W takich rzeczach gustują matki z prawdziwego zdarzenia. 10 — Ty nie, a jednak jesteś moją mamą — zauważyłam. — Finka całe wieki ślęczała nad tą kartką — powiedziała Stella. Jej policzki lekko zarumieniły się z gniewu. — Wiem, wiem. Kartka jest śliczna, przecież mówiłam. Tu nie chodzi o kartkę, tu chodzi o mnie! Jestem beznadziejnym przypadkiem. Rozumiecie? — Marigold znów pociągnęła nosem. — Mniejsza z tym, siadajmy do śniadania. Ale, ale — a może zacznę dzień od tortu? Tort urodzinowy na śniadanie! Świetny pomysł, co? Wlepiłyśmy w nią oczy. — Nie kupiłyśmy ci tortu — odezwała się Stella. — I dobrze o tym wiesz! Chciałyśmy, ale powiedziałaś, że tort jest ostatnią rzeczą na świecie, na jaką masz ochotę, pamiętasz? — Nie —.odparła oschle Marigold. Wcześniej nudziła w nieskończoność, żebyśmy pod żadnym pozorem nie kupowały jej tortu, ponieważ jest przekonana, że zaczyna przybierać na wadze; poza tym od lukru tylko rozbolałyby ją zęby, a zresztą i tak nie cierpi tortów urodzinowych. — Uwielbiam dostawać torty urodzinowe! — oświadczyła teraz Marigold. — Co roku dostawałam! Wiecie, ile to dla mnie znaczy — kiedy byłam mała, nigdy nie miałam własnego tortu. Ani prawdziwego przyjęcia urodzinowego. Nie mogę się nadziwić, że nie zależy wam na urodzinach z prawdziwego zdarzenia i zamiast tego wolicie pójść do jakiegoś głupiego McDonalda czy Laserowej Przygody. — McDonald i Laserowa Przygoda wcale nie są głupie! — sprzeciwiłam się. Stellę zapraszano na dziesiątki takich imprez urodzinowych, ale ja jeszcze nigdy nie byłam na urodzinach ani w McDonaldzie, ani w Laserowej Przygodzie. Mam nadzieję, że znajdę sobie przyjaciół, kiedy wreszcie pójdę do gimnazjum. W klasie nie jestem szczególnie lubiana, zresztą wcale mi nie zależy na zaproszeniach na te ich imprezy; nie zaprzyjaźniłabym się z tą ban- 11 dą, choćby mi za to zapłacili. Chociaż może dla Taszy zrobiłabym wyjątek. — W porządku, pójdę po ten twój tort — poddała się Stella. — W soboty Marks i Sparks wcześnie otwierają. Zaraz wracam. Wzięła kuchenną portmonetkę i wybiegła z domu, trzaskając drzwiami. — Jest na mnie wściekła — stwierdziła Marigold. — Nie, wcale nie, pobiegła tylko po tort dla ciebie — uspokoiłam ją. — Jest wściekła; dziewczyna ma ze mną krzyż Pański — mruknęła Marigold, marszcząc czoło. — Tak mawiały siostry z mojego przytułku: „Marigold, mamy tu z tobą krzyż Pański". Jedna stara wiedźma przysuwała twarz do mojej twarzy, jakby mnie chciała ukrzyżować wzrokiem, i powtarzała: „Krzyż Pański, krzyż Pański, krzyż Pański", pryskając na mnie śliną. Była prawdziwym potworem. Nigdy nas nie uderzyła, wiedziała, że jej nie wolno, ale każdy widział, że z trudem się powstrzymuje. Karciła nas tylko. Krzyż Pański, krzyż Pański, krzyż Pański. — Marigold... — Nie wiedziałam, co powiedzieć. Zawsze trochę się bałam, kiedy zaczynała opowiadać takie rzeczy, mamrocząc jak szalona i bawiąc się słowami. Modliłam się, żeby Stella wróciła jak najszybciej. — Karciła nas ustnie. Krzyżowała słowem. Ustne krzyżówki. Zachichotałam, niepewna, czy Marigold nie żartuje. Była zaskoczona. — Krzyżówki rozwiązujemy w szkole — wyjaśniłam szybko. — Ale kompletnie mi to nie wychodzi, jestem beznadziejna z ortografii i takich tam. — Ja też — powiedziała Marigold. — Nie znosiłam szkoły, zawsze miałam kłopoty. — To całkiem tak jak ja — przyznałam z nadzieją, że Marigold już się poprawiło. Byłam głodna jak wilk; się- 12 gnęłam po garść płatków kukurydzianych i zaczęłam je jeść na sucho, żeby jakoś oszukać głód. Marigold zrobiła to samo. — Za to Stella jest taka zdolna — podjęłam. — Odkąd poszła do gimnazjum, robi coraz większe postępy, jest prawdziwym bystrzakiem. — No cóż, wdała się w ojca, to oczywiste — stwierdziła Marigold. — Micky był najmądrzejszym facetem, jakiego w życiu spotkałam: inteligentny, pomysłowy, artystyczna dusza. A przy tym kuty na cztery nogi. — Szkoda, że nie jest także moim tatą — westchnęłam. Marigold poklepała mnie pocieszająco po ramieniu. — Zresztą nieważne, mam przecież ciebie, jesteś moją mamą — powiedziałam, żeby się rozchmurzyła, ale sprowokowałam ją tym znowu do łez. — I co ze mnie za matka? — wyszlochała. — Najlepsza na świecie! Nie płacz znów, proszę. Bo będziesz miała czerwone oczy. — Czerwone oczy, zwiędła szyja i wisielczy humor, niezły zestaw! Jest się czym popisać na swoje trzydzieste trzecie urodziny, co? Na szczęście mam jeszcze dwie wspaniałe córki. Co by powiedział Micky, gdyby teraz wrócił? Zawsze twierdził, że mam w sobie taki potencjał — a jednak nic w życiu nie osiągnęłam! — Jak to nic? Robisz przecież mnóstwo rzeczy. Malujesz, szyjesz piękne ubrania, tańczysz, pracujesz w tym studiu i... i... — Albo teraz zmienię swoje życie, albo nigdy. Starzeję się błyskawicznie! Gdyby Micky wrócił... Przy nim byłam zupełnie inną osobą, on sprawiał, że czułam się taka... — Zrobiła nieokreślony gest w powietrzu, aż zabrzęczały bransoletki na jej szczupłych rękach. — Nie mogę znaleźć słowa. Och, Finuś! Przyciągnęła mnie do siebie, żeby mnie przytulić. Wtuliłam się w jej objęcia, wdychając czarodziejski, piżmowy 13 zapach jej perfum. Jedwabiste, rude włosy Marigold trochę mnie łaskotały; pogłaskałam je, pozwalając im przesypywać się przez moje palce. — Niedługo będziesz sobie musiała ufarbować odro-sty. I gdzieniegdzie rozdwajają ci się końcówki — mogłabym je obciąć, gdybyś chciała. — Nadal zamierzasz zostać fryzjerką? — No jasne. — Uśmiechnęłam się, udając palcami zamaszyste ciachnięcia nożyc. — Pamiętam, jak ostrzygłaś na zero swoją lalkę Barbie — zaśmiała się Marigold. — I Barbie Stelli też. Ale była wściekła! — Obie jesteście niemożliwe. Strasznie żałuję, że sama nie miałam siostry. — Przecież jesteś całkiem jak nasza starsza siostra. — Mam wrażenie, że znalazłam się na życiowym rozdrożu, Finuś. Na skrzyżowaniu. Znów krzyż. O właśnie! A gdybym tak zrobiła sobie nowy tatuaż w kształcie krzyża? — Nie zostało ci już zbyt dużo wolnego miejsca — zauważyłam, głaszcząc jej wytatuowane ramiona. Marigold poddała samą siebie uważnym oględzinom. — Może tu, na łokciu? Znakomity pomysł! Ramiona krzyża zachodziłyby na moje ramię i przedramię. Nie masz pod ręką jakiejś kartki? — Użyła mojej kartki urodzinowej, rysując na jej odwrocie, ale nie sprawiła mi tym przykrości. Szkicowała gorączkowo, w skupieniu przygryzając dolną wargę. Zerknęłam jej przez ramię. — Kapitalnie rysujesz — westchnęłam z zazdrością. Ręka Marigold jeszcze ciągle lekko drżała, ale kreska rysowanego przez nią wyrafinowanego, podłużnego celtyckiego krzyża oplecionego różami i bluszczem była pewna i precyzyjna. — Widzisz? Róże. — Marigold podniosła na mnie wzrok. — Takie jak te na twojej kartce. 14 Poczułam wielki przypływ dumy. A także niepokoju — dobrze wiedziałam, co powie Stella, kiedy wróci. — Obrazek jest przepiękny — pochwaliłam. — Ale czy nie może zostać na papierze? Mogłybyśmy kupić specjalną ramkę i powiesić go nad twoim łóżkiem. — Nie, to będzie obrazek na mojej skórze — powiedziała Marigold z błyskiem w zielonych oczach. — Ciekawe, czy Steve ma umówione wizyty na dziś rano? Nie mogę z tym czekać! Poproszę go, żeby odrysował mój projekt i wytatuował mi go od razu! To będzie zupełnie wyjątkowy prezent urodzinowy! — Zerwała się na równe nogi. — Idziemy! — A co ze Stellą i twoim tortem?! — No nie! — Twarz Marigold wykrzywił grymas rozczarowania. — A niech to! Ruszaj się, Stello, szybciej! Gdzie ona się podziewa? Co ją naszło, żeby wybrać się po ten tort akurat teraz?! To była krzycząca niesprawiedliwość; nie potrafiłam spojrzeć Marigold w oczy. Kiedy tak wszystko przekręcała, była po prostu okropna — a zdarzało jej się to za każdym razem, gdy wpadła w zdenerwowanie. Wiedziałam, że powinnam jej powiedzieć, jaka jest dla Stelli niesprawiedliwa, ale nie mogłam się zmusić. Miałam teraz Marigold tylko dla siebie i uważałam to za wielki przywilej. Stelli nie było strasznie długo. Marigold chodziła po mieszkaniu w tę i z powrotem, postukując obcasami, teatralnie załamując ręce i spoglądając na zegarek. Kiedy Stella wróciła wreszcie do domu, niosąc przed sobą ostrożnie papierową torbę, Marigold musiała zdobyć się na nieludzki wysiłek. — Stello, ależ to trwało, kochanie! — Przepraszam, w sklepie były tłumy. Poza tym musiałam bardzo uważać w drodze powrotnej, nie chciałam, żeby tort się zgniótł. Mam nadzieję, że będziesz zadowolona. Nie wiedziałam, czy wybrać owocowy, czy biszkopt; 15 wzięłam biszkopt, bo był tańszy, ale może wolałabyś jednak owocowy? — Wszystko jedno — odparła Marigold niedbale. — No to cyk, spróbujmy po kawałku. Wyciągała już tort z pudełka, nie zaszczyciwszy go bodaj jednym uważnym spojrzeniem; nie zadała sobie nawet tyle trudu, żeby położyć go na paterze. W poszukiwaniu ostrego noża przewróciła szufladę do góry nogami i zabrała się do krojenia. — A twoje życzenie?! — zawołała Stella. Marigold zmarszczyła brwi, ale zamknęła oczy i skupiła się na swoim życzeniu. Nie musiałyśmy pytać, czego sobie życzyła — zauważyłam, że jej wargi układają się w słowo „Micky". Porznęła tort na wielkie kawały i spałaszowała swój tak łapczywie, aż okruchy posypały się na podłogę. — Skąd ten pośpiech? — spytała Stella. Przerwałam jedzenie swojego kawałka. — Zamierzam złapać Steve'a, zanim zacznie przyjmować klientów. Właśnie zaprojektowałam sobie nowy, fantastyczny, symboliczny tatuaż! — wyjaśniła jej Marigold. — O nie! — zaprotestowała Stella. — Znowu?! Przecież obiecałaś! — Ale ten jest naprawdę prześliczny, skarbie. Krzyż — ponieważ znalazłam się na życiowym rozdrożu. Sama zobacz! — Marigold pomachała jej obrazkiem przed nosem. — Zniszczyłaś kartkę urodzinową od Finki! — wytknęła jej Stella. — Nie, wcale nie — powiedziałam szybko. — Sama mówiłaś, że pokrywanie skóry coraz to nowymi tatuażami jest żałosne i chore. Mówiłaś, że uzbierasz pieniądze na zabieg i usuniesz je wszystkie laserem. Tak mówiłaś! — Stella podniosła głos. — Mówiłam różne rzeczy, które chciałaś usłyszeć, kochanie. Jestem bardzo przywiązana do moich tatuaży, 16 wszystkie są dla mnie wyjątkowe i sprawiają, że ja jestem wyjątkowa. — Nie, sprawiają, że wyglądasz jak dziwadło prosto z cyrku! — wypaliła Stella. Zapadła cisza. Stałyśmy jak skamieniałe, spoglądając na siebie z zakłopotaniem i nie dowierzając własnym uszom. Nawet Stella była chyba zdumiona tym, co powiedziała. — Proszę bardzo, oto zostałam dziwadłem — obwieściła Marigold drżącym głosem. — No i co z tego? Nie mam obowiązku dostosowywać się do twojej jednowymiarowej wizji społeczeństwa, Stello. Zawsze żyłam na jego marginesie. — I po co ten patos jak z taniego melodramatu? Dlaczego nie możesz zachowywać się normalnie? — Bo wcale nie chcę być „normalna" — stwierdziła Marigold. — I nie mogę pojąć, dlaczego ty ni stąd, ni zowąd chcesz! O co ci właściwie chodzi? — Może zaczynam dorastać? A kiedy ty zamierzasz dorosnąć, Marigold? — Stella sięgnęła po swój kawałek tortu i rozkruszyła go na drobne kawałeczki. Otrzepała ręce i uciekła do naszego pokoju. Marigold i ja wymieniłyśmy spojrzenia. Marigold starała się udawać, że nie zrobiło to na niej najmniejszego wrażenia. Podniosła rękę do czoła takim gestem, jakby chciała poskładać do kupy obluzowane części. — I co teraz? — spytała mnie szeptem. — Stella wcale tak nie myślała — odszepnęłam. — Zdenerwowała się, bo doszła do wniosku, że nie smakuje ci tort. — Dobrze wiem, że nie znosi moich tatuaży — ale za ten krzyż oddałabym wszystko! Bezradm^łgffljjteyłam ramionami. To Stella doradzała zawsze M&igpld, ja9tóWleży postąpić — ja zupełnie nie nadawałpgp ??? ycrtej f-©li. — BeSzie u^ląd«tf/ rewelacyjnie, jestem tego pewna X. fu — s ????? ? I «powrotem. I bWkowpormtktf I «nasfafc. I / $io, nie, tySjąe I »???,??????? ? [ fab i Stell». I Rzuciłam się pędem na dół. Pani Luft, w szlafroku i z włosami poskręcanymi w srebrne pierścionki i przy-szpilonymi do głowy, wyszła na próg. 35 — Tyle razy mówiłam: przestańcie ganiać po tych schodach w tę i z powrotem! Moje mieszkanie trzęsie się w posadach! Poza tym schody nie wytrzymają tych harców, są spróchniałe na wylot — zgłaszałam to w spółdzielni z piętnaście razy, ale nadal nie ruszyli palcem. Jak nie będziesz uważała, któregoś dnia ugrzęźnie ci w nich noga, zobaczysz! N Stanęłam jak wryta, wbijając wzrok w stare, drewniane schody. Wyobraziłam sobie, jak zawalają się pod moim ciężarem i spadam w czarną otchłań cuchnącą zgnilizną. Na dół zeszłam na palcach, wstrzymując oddech. — Ruszaj się, Finka, bo się spóźnimy! — przynaglała mnie Stella. Gdy wreszcie do niej zeszłam, wyszeptała: — Nie przejmuj się tak tym starym próchnem. Zachichotałam; pani Luft prychnęła z dezaprobatą, krzyżując ramiona na swojej wyschłej, starczej piersi. — Co słychać u waszej matki? — zapytała. Znów stanęłam jak skamieniała. — Wszystko w porządku — skłamała Stella. — Żadnych nowych wyskoków? — dopytywała się natarczywie pani Luft. — Nie rozumiem, co ma pani na myśli — odparła Stella i schwyciła mnie za rękę. — Finka, idziemy. — Finka. Stella — wymamrotała z ironią pani Luft, kręcąc głową. — Głupia, stara krowa! — nie żałowała sobie Stella, kiedy tylko wyszłyśmy z domu. — Właśnie! — zgodziłam się, wyobrażając sobie panią Luft z rogami wystającymi spośród papilotów i z wymionami rozpychającymi przód jej koszuli nocnej ze sztucznego aksamitu. Stella wstąpiła do kiosku i kupiła dla nas po batoniku Mars. Zatopiłam zęby w gęstej, lepiącej się słodyczy, odgryzając wielkie kawały, tak żeby usta zalała mi rozkoszna fala czekolady. 36 — Uwielbiam marsy! — oświadczyłam niewyraźnie. — Ja też — przyznała Stella. — To dobry pomysł, co? Słuchaj, a może po lekcjach przyjdziesz tutaj i zaczekasz na mnie pod szkołą? — Zgoda — powiedziałam i spróbowałam się uśmiechnąć. Tak jakbym nie miała żadnych, nawet najmniejszych zmartwień. — Możesz zjeść resztę mojego marsa, jeśli masz ochotę — Stella wcisnęła mi do ręki ostatni kawałeczek batona. Podbiegła do gromadki dziewczyn, która właśnie wysypywała się z autobusu. Powlokłam się w stronę mojej podstawówki. Prawie wszystkich uczniów, nawet szósto-klasistów, odprowadzały matki. Marigold nigdy nie odprowadza mnie do szkoły; rano przeważnie zostaje jeszcze w łóżku. Nie przeszkadza mi to, a nawet jest mi to poniekąd na rękę: na samą myśl o tych wszystkich razach, kiedy Marigold musiała przyjść do szkoły i porozmawiać z nauczycielami, robi mi się zimno. Żeby przestać o tym myśleć, zmusiłam się do biegu i siedem razy dotknęłam szkolnej bramy na szczęście. Nie zadziałało. Mieliśmy podzielić się w pary i zająć się pisaniem listu; nikt nie chciał pisać w parze ze mną. Moim partnerem z przydziału został Ronnie Churley. „A niech to!", burknął i usiadł tak daleko ode mnie, jak tylko mógł, odwracając wzrok. Chcąc nie chcąc, napisałam długi list do siebie samej, zamiast wykonać zadanie jak należy. Panna Hill powiedziała, że muszę się nauczyć uważnie słuchać jej poleceń i dała mi zero punktów na dziesięć możliwych. Ronnie Churley był na mnie •wściekły, ponieważ on też dostał zero punktów. Protestował, że to niesprawiedliwe, bo to wszystko moja wina. Zapowiedział mi szeptem, że on i jego kumple jeszcze mnie dorwą na dużej przerwie. — Już się boję. Umieram ze strachu! — powiedziałam dzielnie najbardziej zaczepnym tonem Stelli. 37 Tylko że ja się go naprawdę bałam; Ronnie Churley ma mnóstwo kumpli. Podczas przerwy na lunch zabunkrowa-łam się w szatni. Stanęłam na ławce i wyglądałam oknem na boisko; Ronnie Churley i jego banda znaleźli sobie inną ofiarę: zaczepiali Ollego Okularnika. Było mi trochę żal biedaka, ale nie mogłam mu pomóc. Spacerowałam po szatni, spoglądając na rzędy smutnych, szarych kurtek i płaszczy i zastanawiając się, jakie cuda wyczarowałaby z nich Mari-gold: tu dodałaby aksamitną lamówkę, tam purpurową, satynową podszewkę, drobne ćwieki układające się w celtycki motyw albo wyhaftowanego, ziejącego szkarłatnym ogniem szmaragdowego smoka. W tym momencie koło szatni przeszła pani Dunstan, wicedyrektorka szkoły, prowadząc chłopca, który przewrócił się na boisku. Puściłam rękaw czyjegoś płaszcza, jakby był z rozżarzonego żelaza. Pani Dunstan zapytała, co tu robię i czy nie wiem, że podczas przerw nie wolno zostawać w szatni? Zaczerwieniłam się; nie cierpię, kiedy ktoś mi zwraca uwagę. Pani Dunstan zmarszyła brwi. — Dlaczego dotykałaś tego płaszcza? Mój rumieniec przybrał ceglasty odcień. — Chyba nie przeszukiwałaś kieszeni? Stałam jak skamieniała, patrząc na nią oczyma wielkimi jak spodki. — Nie jestem złodziejką! — wykrztusiłam wreszcie. — Wcale nie powiedziałam, że jesteś — odparła pani Dunstan. — Zmykaj i żebym cię tu więcej nie przyłapała! Omal nie uciekłam prosto do domu. Ale w pustym mieszkaniu czułabym się jeszcze gorzej — i miałam przecież zaczekać po szkole na Stellę. Przypomniałam sobie o mojej obietnicy. Podniosłam głowę wysoko, rozciągnęłam wargi w uśmiechu i odma-szerowałam beztrosko, jakbym nie miała żadnych, nawet najmniejszych zmartwień. Spojrzenie pani Dunstan paliło mnie w plecy. 38 Na boisko wyszłam trzydzieści sekund przez dzwonkiem. Trzydzieści sekund to cała wieczność, kiedy Ronnie Churley i jego banda boksują cię w brzuch i wykręcają ci obie ręce naraz. Przez całą resztę popołudnia zupełnie nie mogłam się skupić. Zastanawiałam się, czy Marigold wróciła już do domu. Narysowałam sobie jej tatuaż w kształcie nagietka, starannie odwzorowując pełną ostro zakończonych płatków koronę i wygiętą łodyżkę. Pogryzałam stalówkę i rysowałam jeden nagietek za drugim. Pochyliłam głowę i zaczęłam szeptać do siebie jej imię, wmawiając sobie, że to jedyny sposób, żeby uchronić Marigold przed niebezpieczeństwem. — Z kim ona rozmawia? — Gada sama do siebie! — Zwariowała! — Tak samo jak jej matka! Odwróciłam się do Kayleigh Richards i Yvonne Mason i splunęłam; moja ślina wylądowała na podręczniku do matematyki Kayleigh. Ponieważ wcześniej ssałam pióro, na kartce powstało nieduże, niebieskie bajorko. Kayleigh wrzasnęła jak opętana. — Uuuch!!! Napłuła mi na książkę! O mało nie trafiła we mnie! Mogłabym złapać od niej jakiegoś syfa! Co za ohydna dziewucha! Panna Hill kazała Kayleigh uspokoić się i przestać dramatyzować. Plamę usunęła osobiście za pomocą bibułki i stanęła nade mną. — Co dzisiaj w ciebie wstąpiło? Zacisnęłam pięści z całej siły, wystawiłam podbródek i uśmiechnęłam się do niej promiennie, tak, jakbym nie miała żadnych, nawet najmniejszych zmartwień. W efekcie panna Hill wyrzuciła mnie z klasy za bezczelność, a po dzwonku wygłosiła pod moim adresem niemożliwie długie kazanie. Mówiła i mówiła, a ja musia- 39 łam przecież już pędzić pod szkołę Stelli. Gdyby Stella mnie tam nie zastała, mogłaby pomyśleć, że poszłam do domu sama — i wróciłaby beze mnie! — Zupełnie mnie nie słuchasz! — straciła cierpliwość panna Hill. Przyjrzała mi się uważnie. — I wyglądasz na bardzo zmartwioną. Co się stało? — Martwię się, że spóźnię się do domu, proszę pani. Panna Hill zamilkła z otwartymi ustami; wyglądała całkiem jak pływająca w akwarium złota rybka. — Czy w domu wszystko w porządku? — zapytała. — W najlepszym. — A twoja matka...? — Czuje się znakomicie! — odpowiedziałam rozradowanym, dźwięcznym głosem. Panna Hill nie dała się chyba przekonać, ale machnęła ręką na znak, że mogę już iść. Zerwałam się do biegu, zanim zdążyłaby zmienić zdanie. Przed szkołę Stelli przybiegłam równo z dzwonkiem. Stella wyszła jako jedna z pierwszych; była sama. Spojrzała na mnie. — Powiedziałaś! — Nie, przysięgam, że nie! — Już dobrze, przepraszam cię. Wiedziałam, że nikomu nie powiesz. W drodze do domu prawie nie odzywałyśmy się do siebie. Kiedy skręciłyśmy w naszą ulicę, chwyciłam Stellę za rękę. Nie odtrąciła jej. Dłoń Stelli była równie spocona jak moja. Wróciła. Kiedy tylko otworzyłyśmy drzwi, poczułam zapach jej perfum. Marigold uwielbia słodkie, mocne, piżmowe zapachy; nawet gdyby paradowała po mieszkaniu całkiem nago, nie zapomniałaby się obficie skropić swoimi ulubionymi perfumami. Oprócz jej pachnideł mieszkanie wypełniała jeszcze inna woń. Zaskakujący, domowy, mile łechtający nozdrza aromat wydobywał się z kuchni. Puściłam się tam pędem. Marigold stała przy stole i zagniatała ciasto, uśmiechając się od ucha do ucha. Byłam taka szczęśliwa, że ją widzę, że nie uderzyła mnie nawet osobliwość tego widoku. — Och, Marigold! — zawołałam i rzuciłam się jej na szyję. — Moje słoneczko! — powiedziała Marigold i objęła mnie mocno szczupłymi ramionami, próbując trzymać ręce z dala ode mnie. Były całe oblepione ciastem, tak jakby założyła rękawice. — Och, Marigold! — powtórzyłam, kładąc głowę na jej nagim ramieniu. Spod ramiączka jej bluzki wyglądał delikatny, kolorowy tatuaż w kształcie nagietka, wykończony elegancką, czarną kreską. 41 — Hej, nie bucz, on nie wymaga podlewania! — zażartowała Marigold. — Chodź tutaj, skarbie. Ujęła ściereczkę w dwa oblepione ciastem palce i wytarła mi buzię. — Nie płacz, Finuś. Co się takiego stało? — A jak myślisz?! — W drzwiach kuchni stała Stella. — Umierała z niepokoju, bo nie było cię całą noc! — Ale już wróciła — powiedziałam szybko, niemo błagając Stellę, żeby wszystkiego nie psuła. Stella wpatrywała się w Marigold spod zmrużonych powiek. — Skąd wytrzasnęłaś te gadżety? — zapytała, wskazując na blachy do pieczenia, miski i wałki do ciasta. Cała kuchnia, jak jakaś czarodziejska cukiernia, była zastawiona paczkami mąki, cukru pudru i mnóstwem bajecznie kolorowych buteleczek z malinowym barwnikiem, srebrnymi kulkami, tęczowymi posypkami do tortów i czekoladowymi kleksami. — Postanowiłam upiec dla was ciasteczka — wyjaśniła Marigold, wracając do zagniatania. — Tak, teraz będą doskonałe. Pierwsza partia miała pełno grudek i musiałam je wyrzucić. Z kolei druga odrobinę się przypaliła. Ta po prostu musi się udać. Uwaga, teraz najlepsza część zabawy! — Czy to będą ciasteczka z czekoladą? — zapytałam, pełna nadziei. — Dużo, dużo lepiej! To będą anielskie ciasteczka! — oświadczyła Marigold, rozwałkowując ciasto i nadając mu kształt. Jej smukłe, zręczne palce poruszały się tak szybko, jakby tkała tego anioła z powietrza. — Anielskie ciasteczka! — powtórzyłam radośnie. — Dla nas! Czy to skrzydła? Czy mój anioł może mieć długie włosy? — Jasne, że tak — zgodziła się Marigold. — A skoro masz taką ochotę na czekoladę, twój anioł będzie miał czekoladowe pieprzyki na całej skórze! 42 Zachichotałyśmy obie. Marigold zerknęła na Stellę, która wciąż stała w drzwiach. — Jakieś życzenia odnośnie do twojego anioła, Stello? — Nie jestem dzieckiem. Jak w ogóle możesz?! Wychodzisz, spędzasz całą noc poza domem, nie wracasz nawet na śniadanie, Finka zamartwia się o ciebie na śmierć, a potem nagle zjawiasz się z powrotem, bez słowa przeprosin, nie mówiąc już nawet o słowie wyjaśnienia — i zgrywasz Megamatkę Roku, piekąc jakieś kretyńskie ciasteczka! Dziękuję bardzo. Możesz zjeść moje ciastko, mam nadzieję, że stanie ci kością w gardle! Stella demonstracyjnie odmaszerowała do naszego pokoju, głośno trzaskając drzwiami. W kuchni zapadła cisza. Wiedziałam, że Stella ma rację. Wiedziałam, że powinnam postąpić tak samo. Po błysku w oczach, gorączkowych ruchach palców i całym tym kuchennym bałaganie poznawałam, że Marigold wcale nie czuje się dobrze. To było pierwsze stadium nowego cyklu — ale nie chciałam tego psuć. — Tak naprawdę Stella ma ochotę na twoje ciastka — odezwałam się. — Naturalnie, że ma — powiedziała Marigold. — Zrobimy dla niej pięknego anioła, takiego samego jak twój. A ponieważ jest na mnie taka wściekła, upieczemy ciastko i dla mnie. To będzie anioł upadły. Mały diabełek, z ogonem i rogami. Myślisz, że to ją rozbawi? — No pewnie! — Naprawdę tak się o mnie martwiłaś, Finuś? Pewnie powinnam była zadzwonić. Że też tego nie zrobiłam! — I tak nie mogłabyś zadzwonić. Odłączyli nam telefon, bo nie płaciłyśmy rachunków, pamiętasz? — przypomniałam jej, skubiąc surowe ciasto. — No właśnie! I tak nie mogłabym zadzwonić! — rozpromieniła się Marigold. — Gdzie byłaś? — zapytałam szeptem, tak cicho, że 43 mogłaby udawać, że mnie nie słyszała, gdyby nie chciała odpowiadać. — Wyskoczyłam sobie do pubu, a później pomyślałam, że wpadnę z wizytą do znajomych i rozkręciliśmy całkiem niezłą imprezę — zachichotała Marigold. — Przecież wiesz, jak lubię się bawić — zaczęła formować upadłego anioła, bardzo precyzyjnie mimo drżących rąk. — A potem zrobiło się strasznie późno, nie wróciłam na noc do moich dziewczynek i byłam bardzo niegrzeczna — ciągnęła Marigold. Wycelowała oskarżycielsko palec w diabełka z ciasta i mocno go uderzyła. — Bardzo, bardzo niegrzeczna. Ja też zachichotałam, lecz Marigold wyczuła moją niepewność. — Myślisz, że jestem zła? — zapytała, wpatrując się we mnie wielkimi, zielonymi oczyma. — Myślę, że jesteś najcudowniejszą matką na świecie — odparłam, uchylając się od odpowiedzi. Do piekarnika włożyłyśmy prawdziwe dzieła sztuki, ale wyciągnęłyśmy stamtąd ogromne, niekształtne bryły. Nic nie zostało z wypracowanych fryzur naszych aniołów; ich wysmukłe ciała spuchły, a pierzaste skrzydła zmieniły się w grube płaty ciasta. — O nie! — Marigold była wstrząśnięta. — Zobacz, co ten głupi piekarnik zrobił z moimi aniołami! — I tak są pyszne — uspokajałam ją, gryząc łakomie mojego i parząc sobie język. — Spróbujemy jeszcze raz. — Marigold nie dawała za wygraną. — Nie, daj spokój. Te są naprawdę dobre. — No to teraz zabierzemy się za ciasta. — Za ciasta? — Tak, postanowiłam upiec różne ciasta. Anielskie i diabelskie ciasteczka już były. Teraz sernik, ekierki, ciasto marchewkowe, pączki i cokolwiek tylko zapragniesz. — Ale... 44 — Przecież lubisz słodkie. — Uwielbiam, tylko... — No to pieczemy! — powiedziała Marigold i sięgnęła po kolejną miskę. Pomagałam jej przez dłuższą chwilę, a potem wyniosłam miskę do naszego pokoju. Stella siedziała na swoim łóżku i odrabiała lekcje. — Chcesz wylizać miskę? Ja już nie mogę — zaproponowałam. — Myślałam, że upiekła ciasteczka. — To jest ciasto. Ciasteczka nie do końca się udały. — A to ci dopiero niespodzianka! W dodatku na te wszystkie rzeczy musiała wydać całą górę forsy! — Wiem, wiem; nie powinna była. Ale zrobiła to z myślą o nas! — Jesteś zadeklarowanym, płacącym pełną składkę członkiem fanklubu Marigold, co? — zauważyła złośliwie Stella. Zamrugałam z zaskoczenia. Aż dotąd to Marigold i Stella były nierozłączne, ja zawsze byłam tylko kimś na do-czepkę, pętającym się za nimi i próbującym dotrzymać im kroku. One gruchały jak dwa gołąbki i piły sobie z dziobków — ja przypominałam raczej brzydkie kaczątko. — Pewnie nie pamiętała o tym, żeby kupić coś normalnego do jedzenia, jak przypuszczam? — spytała Stella, wodząc palcem po ściankach miski. Okropnie, niemal do żywego mięsa poobgryzała sobie paznokcie. — A komu zależy na normalnym jedzeniu? Tak jest o wiele zabawniej. Hej, pamiętasz, jak zeszłego lata było straszliwie gorąco i Marigold powiedziała, żebyśmy zerknęły do lodówki, a tam lody aż się wysypywały? Było fantastycznie, może nie? Jadłyśmy rożki Cornetto, lody Mars, Solero i Magnum, jednego za drugim, a kiedy nasze lodowe zapasy zaczęły 45 się topić, Stella wrzuciła je do miski do zmywania, wymieszała i oświadczyła, że to lodowy chłodnik. — A potem przez resztę tygodnia żywiłyśmy się starym chlebem i marchewkami, bo Marigold wydała na lody cały zasiłek — przypomniała mi Stella. — No tak, ale po takiej ilości pysznych lodów to było akurat mało ważne. Zresztą jedzenie suchego chleba miało swoje dobre strony, pamiętasz tę zabawę, którą wymyśliłaś? Każdą kromkę kroiłyśmy na malutkie kawałki i bawiłyśmy się w kaczki. A Marigold rzeźbiła w marchew- j kach. Marchewka-totem była po prostu wspaniała! A pamiętasz tę nieprzyzwoitą?! — Marigold podekscytowała się tym jak wariatka, aż ucięła się w kciuk, ale za nic nie chciała iść do szpitala, jak normalny człowiek, zresztą akurat ją na pewno z miejsca odesłaliby do czubków. No i wywiązało się poważne zakażenie, pamiętasz, jaka była wtedy chora? Pamię- i tasz?! — syknęła Stella. Zatkałam uszy, ale jej głos i tak wwiercał mi się j w mózg. — Cicho bądź! — zawołałam. Nigdy, nawet wówczas, gdy z Marigold było naprawdę bardzo niedobrze, nie używałyśmy słowa „wariatka". — Szkoda, że jednak nie powiedziałyśmy dziś o tym , któremuś z nauczycieli — stwierdziła Stella. — Co takiego?! — Przecież wiesz, że z Marigold jest coraz gorzej. Przestaje nad sobą panować, jest kompletnie niepoczytalna. Nie umiem przewidzieć, co wymyśli za chwilę — i ona też tego nie potrafi. Równie dobrze może się znowu wyrwać z domu dziś wieczorem i nie wracać przez dwa tygodnie. — Nie, na pewno nie. Już wszystko w porządku, przecież troszczy się o nas. — Ciesz się tym, póki możesz. Sama wiesz, co będzie dalej. 46 — To nie jej wina, że taka jest — powiedziałam. Stella sama powtarzała mi to zdanie tyle razy, że zaczęło funkcjonować na prawach wersetu biblijnego. Nikt nigdy go nie kwestionował. To prawda, że Marigold zachowywała się czasem tak, jakby była lekko stuknięta (oczywiście nikt nigdy nie określał tego w sposób tak bezceremonialny), lecz my musiałyśmy dopilnować, żeby nikt się o tym nie dowiedział — i cały czas pamiętać, że nie dzieje się tak z winy Marigold. Po prostu zwoje jej mózgu były skręcone w inną stronę niż w mózgach innych ludzi. Wyobraziłam sobie taki przeciętny mózg, pofałdowany, szary i zwyczajny. A potem pomyślałam o mózgu Marigold — pewnie lśnił szkarłatną czerwienią we wnętrzu jej głowy; niemal widziałam iskry na łączach — to stąd się brały srebrne błyski jej oczu. — W takim razie czyja? — zapytała zaczepnie Stella. — Przecież mogłaby pójść do szpitala i zacząć się leczyć. — Chyba to ty oszalałaś! — natarłam na nią z furią. — Dobrze wiesz, jak jest w szpitalach. To gabinety tortur! Lekarze fundują pacjentom elektrowstrząsy, przepuszczając im prąd przez głowę, i trują ich jakimiś chemikaliami, po których człowiek rzyga dalej, niż widzi, trzęsie się jak galareta i nie pamięta nawet własnego imienia! Marigold opowiedziała nam to wszystko ze szczegółami. Wzdrygała się na samo wspomnienie. — Przesadzała! — Wcale nie! Dobrze pamiętam, jak to było. A ty powinnaś pamiętać jeszcze lepiej, bo byłaś wtedy starsza. Marigold naprawdę wymiotowała i naprawdę się trzęsła. Nie bawiła się z nami, nie wymyślała gier, w ogóle nie miała żadnych pomysłów. Nawet wyglądała nieswojo: nosiła w kółko stare dżinsy i podkoszulek jak pierwsza lepsza mamuśka! — Marzę o tym, żeby zachowywała się dokładnie tak, jak mówisz. Jak pierwsza lepsza mamuśka — oświadczy- 47 ła Stella. Odepchnęła miskę do wyrabiania ciasta. — Nie mogę już patrzeć na to świństwo. Wychodzę do McDo-nalda. — Przecież nie masz pieniędzy? — Przesiaduje tam połowa mojej szkoły; idę o zakład, że znajdzie się chłopak, który postawi mi colę i frytki. Ten zakład Stella wygrałaby bez problemu: oglądali się za nią wszyscy chłopcy. Chociaż dopiero ósmoklasistka, miała mnóstwo wielbicieli z dziewiątej i dziesiątej klasy. Na myśl o McDonaldzie ślinka sama napłynęła mi do ust. — Mogę pójść z tobą? Kiedyś Stella zabierała mnie ze sobą wszędzie, bez pytania, byłam częścią jej planów. Jednak ostatnimi czasy musiałam ją prosić i błagać, żeby wzięła i mnie, a mimo to często mi odmawiała. Tak jak teraz. — Dlaczego już mnie nie chcesz? — Wcale nie powiedziałam, że cię nie chcę. Po prostu nie możesz ciągle łazić za mną jak cień, Finka. Nikt nie zabiera ze sobą młodszego rodzeństwa. — Nie zawracałabym ci głowy. A do twoich przyjaciół nie odezwałabym się ani słowem. — Nie. — Stella była nieubłagana. — Musisz znaleźć sobie własnych przyjaciół. I poszła, a ja zostałam z Marigold i jadłam na przemian surowe, nie wyrośnięte i spalone ciasto, aż zrobiło mi się niedobrze. — Ale zabawa, co? Prawdziwa uczta! — dopytywała się niepewnie Marigold. — Absolutna rewelacja — powiedziałam. — Mogłabym upiec jeszcze jedno, zostało mi mnóstwo ciasta. — Ja już naprawdę nie mogę, nie zmieszczę ani okru-szynki — wydusiłam z siebie, ocierając okruchy z zatłusz-czonych warg. Mój brzuszek wylewał mi się ponad gumką od za ciasnych majtek; jestem wprawdzie chuda jak 48 świerszcz, ale na ich metce napisano, że to bielizna dla dzieci w wieku od sześciu do ośmiu lat. Gumki wrzynały mi się w ciało i zostawiały czerwone ślady; kiedy wieczorem je zdejmowałam, jeszcze długo wyglądałam tak, jakbym cały czas miała na sobie przezroczyste figi. — Zostawiłam po kawałku dla Stelli, na wypadek, gdyby zmieniła zdanie — odezwała się Marigold. — Miałam nadzieję, że sprawię jej radość tymi ciastami. — Nie przejmuj się — powiedziałam szybko. — Po prostu wstała dziś lewą nogą. — Wdała się we mnie — westchnęła Marigold. Próbowałam się uśmiechnąć. — Rozchmurz się, Finuś — zwróciła się do mnie. — A może jeszcze cia... Nie, nie, nie. Zamknij dziób, Marigold! Sama nie spróbowała ani kawałeczka, wypiła za to kilka kieliszków wódki. Nalała sobie jeszcze jeden. Zauważyła mój wyraz twarzy. — Wszystko pod kontrolą, słowo. Jeszcze tylko jeden szczeniaczek na poprawę humoru i kończę. Ale tak na wszelki wypadek nie powiemy o tym Stelli, kiedy wróci. — Schowała butelkę z powrotem do szafki pod zlewem. Z kurka nadal kapała woda. — Przestań kapać! — pogroziła mu Marigold. Spróbowała dokręcić kran siłą i zraniła się w rękę. — Auuu! — Ojej! Bardzo cię boli? Nie ruszaj tego kurka, i tak nie przestanie ciec. Stella mówi, że trzeba wymienić kran. — Skaleczoną dłoń Marigold zawinęłam w niechlujny kuchenny ręcznik. — Dziękuję, kochanie. — Marigold niespodziewanie zachichotała. — Spójrz tylko! — Owiniętą rękę zwinęła w pięść, zostawiając palec wskazujący i kciuk, które miały wyobrażać usta. — To dzidziuś! Cicho, malutki, nie płacz! — Buzia z ręcznika wykrzywiała się żałośnie od 49 płaczu. Marigold kołysała ręcznikowe niemowlę. — Potrzebujemy smoczka! Włożyłam palec w usta z ręcznika, które uśmiechnęły się z zadowoleniem i zaczęły gaworzyć po niemowlęcemu. — Uwielbiam się z tobą bawić, Marigold. — Stella nie ma już dla ciebie tyle czasu, co? — Ma swoich przyjaciół. I mówi, że powinnam poszukać sobie własnych — westchnęłam. — Może ma rację — stwierdziła Marigold. — Nie chciałabyś zaprosić kogoś do domu? Pomógłby nam zjeść te ciasta. — Nie! Nie chcę tu żadnych gości. — Nie masz przyjaciółki? — Mam całą masę znajomych — skłamałam. — Ale na nikim mi tak naprawdę nie zależy. Zawieranie przyjaźni nigdy nie było moją mocną stroną. Dawno, dawno temu, w pierwszej klasie, miałam prawdziwą przyjaciółkę. Nazywała się Diana; nosiła dwa kucyki związane gumką z różowymi pomponikami i ba- ] wiła się pluszową myszką Minnie. Siedziałyśmy w jednej ławce, pożyczałyśmy sobie świecowe kredki i plastikowe nożyczki, grałyśmy razem w klasy na szkolnym boisku i razem chodziłyśmy do przerażającej, śmierdzącej ubikacji, gdzie czekałyśmy na siebie nawzajem pod drzwiami toalet. Na myśl o Dianie, jej słodkim zapachu gumy do żu- j cia, jej różowych majtasach w kwiatki i stopach w czerwonych sandałkach, które stawiała na zewnątrz, całkiem jak myszka Minnie, czuję w sercu lekkie ukłucie. Niestety, wyprowadziłyśmy się stamtąd; w tamtych czasach często zmieniałyśmy mieszkania, przenosiłyśmy się nawet kilka razy do roku. Nigdy nie spotkałam drugiej Diany. Za każdym razem, kiedy trafiałam do nowej szkoły, wszystkie dzieci miały już przyjaciół i zawsze zostawałam bez pary. Stella mogła być w klasie nowa, a i tak już na pierw- j szej przerwie otaczał ją wianuszek koleżanek, łowiących 50 czujnie każde jej słowo — ale ona była inna. Miała do tego wrodzony dryg. Teraz już od dawna się nie przeprowadzałyśmy, ponieważ spółdzielnia mieszkaniowa przyznała nam obecne lokum. Z początku sądziłyśmy, że będziemy miały cały dom dla siebie, bo wcale nie jest taki duży, ale okazało się, że pod nami, w mieszkaniu na parterze, czyha już pani Luft, a w kawalerce nad nami aż do śmierci mieszkał pan Rowling. Nigdy wcześniej nie zajmowałyśmy takiego dobrego mieszkania, ale wiązało się to z tym, że utknęłam w najgorszej szkole, do jakiej w życiu chodziłam. Niemal wszyscy mnie nie cierpieli. — Az kim chciałabyś się zaprzyjaźnić? — dopytywała się Marigold. Musiałam się poważnie zastanowić. Kilku dziewuch, szczególnie Kayleigh i Yvonne, po prostu nie mogłam znieść. Ale poza nimi było jeszcze wiele dziewczyn, których nawet nie brałam pod uwagę. Chociaż czasem myślałam o Taszy. Tasza była trochę podobna do Stelli, oczywiście nie taka ładna, lecz włosy miała prześliczne, jasne i jeszcze dłuższe niż Stella — sięgały jej aż do bioder. Gapiłam się na nie, kiedy słońce wpadało do sali przez okno, lśniły wtedy jak blond wodospad. Miałam taką wielką ochotę wyciągnąć rękę i je pogłaskać, że aż pociły mi się dłonie. — Chciałabym się zaprzyjaźnić z Taszą — powiedziałam. — No to załatwione — stwierdziła Marigold, tak jakby to było takie proste. — Wcale nie, Tasza ma mnóstwo przyjaciółek. A do tego wcale mnie nie lubi — westchnęłam ciężko. — Jak można nie lubić mojej małej Fineczki? — zdziwiła się Marigold. Przyciągnęła mnie na swoje kolana i zaczęła kołysać w ramionach, tak jak wcześniej niemowlę 2 ręcznika. Przytuliłam się do niej ostrożnie, tak, żeby nie 51 opierać się na nowym tatuażu, który wciąż był silnie zaczerwieniony i obolały. Dotknęłam niebieskiego łuku na jej bicepsie. Był to mój tatuaż: piękny, turkusowy delfin wyprężony do skoku na grzbiecie połyskliwej fali. — Zrób, żeby pływał! — poprosiłam. Marigold napięła mięśnie i delfin zanurkował, żeby po chwili wypłynąć na powierzchnię. — A teraz ty, moja mała Delfinka! — zawołała Marigold i zaczęła mnie kołysać w górę i na dół. Zamknęłam oczy i wyobraziłam sobie chłodne morze i tęcze migocące w wodnym pyle, zapalane przez oślepiające promienie słońca. Ślizgałam się na falach. Kiedy tak się do siebie przytulałyśmy, wróciła Stella. Wyglądała na trochę zasmuconą i zazdrosną. — Chodź i przytul się do nas, chociaż jesteś tak niewiarygodnie piękna i dorosła, Stello, gwiazdo mego serca! — powiedziała Marigold. — Piłaś — stwierdziła Stella lodowato, chociaż Marigold mówiła całkiem wyraźnie. — Finka, czas do łóżka. Marigold zachichotała. — Zachowujesz się tak, jakbyś to ty tu była mamą. Czy ja też mam odmaszerować do łóżka? Stella zignorowała jej pytanie i wycofała się do naszego pokoju. Poszłam za nią. Przeglądała podręczniki. — Znowu się uczysz? Jeszcze? Przecież jesteś już najlepsza w klasie? — Jestem i zamierzam utrzymać tę pozycję, pozdawać wszystkie egzaminy i wywiać stąd na uniwersytet najszybciej, jak to tylko możliwe. Nie mogę się doczekać, kiedy się będę mogła wynieść z tej nory! — To nie żadna nora, to całkiem przyzwoite mieszkanie. W drogiej dzielnicy. Najlepsze, jakie kiedykolwiek miałyśmy, przecież wiesz. — I najlepsze, jakie będziemy miały, jeśli zostaniemy z nią. 52 — Stello, przestań. I co, dostałaś te frytki? — Jasne. I lody. — Chyba nie te w plastikowym kubku, z sosem karmelowym? — zapytałam zazdrośnie. — Właśnie te; pychota! — przytaknęła Stella. Spojrzała na mnie. — Następnym razem, kiedy podejmie zasiłek, podprowadzę jej trochę pieniędzy i zabiorę cię do McDo-nalda, chcesz? — Jesteś kochana! — Nie, wcale nie jestem. Nie ma się czym aż tak podniecać: inne dzieciaki uważają, że wizyty w McDonaldzie po prostu im się należą. Dziwna jesteś, Finka; zgadzasz się na to wszystko, tak jakby ci to zupełnie nie przeszkadzało! Kiedyś „to wszystko" nie przeszkadzało także Stelli; uwielbiała Marigold, kochała mnie i nasze wspólne życie, i uważała, że wszyscy inni ludzie są szarzy, przeciętni i pozbawieni wyobraźni. Tylko my trzy wiodłyśmy prawdziwie barwny żywot, tak kolorowy, jak tatuaże pokrywające skórę Marigold. — Wolałabym, żebyś była taka jak dawniej — powiedziałam. — Zmieniłaś się. — No cóż, to chyba naturalne: dorastam. Ty też dorośniesz. Tylko ona ani myśli wydorośleć! — Stella kiwnęła głową w kierunku kuchni. Marigold zdecydowanie za głośno słuchała starej taśmy zespołu Emerald City, pobrzękując blachami — piekła dalsze ciasteczka. — Nienawidzę jej! — wyszeptała Stella. Zabrzmiało to tak, jakby splunęła. — To nieprawda — zaprotestowałam szybko. — Prawda! — Kochasz Marigold. — Jest beznadziejną matką. — Nie, wcale nie. Bardzo nas kocha. I tyle z nią uciechy, wymyśla takie rewelacyjne zabawy. Spójrz na nią — 53 ma wyrzuty sumienia z powodu wczorajszej nocy i piecze I dla nas hałdy ciast i ciastek. — Których w ogóle nie chcemy! Dlaczego nie upiecze jednego, jak każdy normalny człowiek? Skąd te wszystkie wariackie pomysły? Ha, ha. Odpowiedź jest prosta: bo ona jest wariatką! — Przestań! — Ona nas nie kocha. Gdyby nas kochała, starałaby się I wyzdrowieć. Obchodzimy ją tyle, co zeszłoroczny śnieg! Stella się myliła. Kiedy następnego dnia wyszłam ze szkoły, na boisku czekała na mnie Marigold. Stała razem z innymi matkami, ale wyróżniała się już na pierwszy rzut oka. Niektóre dzieciaki wytykały ją palcami, nawet Ollie Okularnik zamrugał za szkłami grubymi jak denka od butelek i stanął jak wryty. Przez moment poczułam się tak, jakbym miała na nosie jego okulary i po raz pierwszy zobaczyła Marigold wy-1 raźnie. Ujrzałam rudowłosą kobietę w szortach i plażowej bluzeczce bez ramion i pleców, o białej, jaskrawo wytatuowanej skórze — tatuaże pokrywały jej ramiona i barki, uda, kostkę, nawet stopę. Wiedziałam, że niektórzy ojcowie noszą tatuaże. Jedna ze stojących pod szkołą matek miała maleńkiego motylka wytatuowanego na łopatce. Ale niczyje tatuaże nie mogły się umywać do tatuaży Marigold. Była piękna. Była dziwaczna. Najwyraźniej nie zauważyła, że żadna z matek nie zagadnęła jej choćby słowem. Na mój widok zaczęła podskakiwać i wymachiwać ramionami. — Finka! Fineczka! Heeeeej! Ludzie przestali się gapić tylko na Marigold. Teraz gapili się także na mnie. 54 Myślałam, że spalę się ze wstydu. Szłam w kierunku Marigold i próbowałam się do niej uśmiechnąć. Wargi przywarły mi do zębów. Miałam wrażenie, że brodzę w gęstym syropie. — No dalej, Finka! — zawołała Marigold. Robiła taki harmider, że natychmiast przyspieszyłam kroku. — Która to Tasza? — spytała. Poczułam się słabo. Nie! Proszę, nie! Zerknęłam na Taszę, która przechodziła właśnie przez boisko, odrzucając do tyłu swoje śliczne włosy. Dostrzegłam jej matkę, przeciętną, lecz elegancką, w kwiecistej spódnicy i dopasowanej bluzeczce, z jasnymi włosami upiętymi w wysoki kok. — Nie widzę jej; pewnie już poszła do domu — zaczęłam trajkotać, ale Marigold zauważyła moje spojrzenie. — Czy to nie ona? Ta mała z długimi włosami? Tasza? Witaj, kochanie, chodź tu do nas! — Marigold, cicho! Proszę, nie! — błagałam, umierając z upokorzenia. — Wszystko w porządku — uspokoiła mnie Marigold. Nic nie było w porządku. Tasza zatrzymała się bez słowa. Matka Taszy zmarszczyła brwi; podbiegła do córki i w ochronnym geście objęła ją ramieniem. — Hej, proszę poczekać! — zawołała Marigold i popędziła do nich. Musiałam pójść w jej ślady. — Czego pani chce? — zapytała matka Taszy. Jej niepokój i wrogość były tak ewidentne, że nawet Marigold nie mogła tego nie zauważyć. — Ze spokojem, proszę się nie obawiać — zaczęła Marigold. — Chciałam się tylko przedstawić: jestem matką Delfiny. Moja córka i pani Tasza są przyjaciółkami. — Wcale nie! — zaprotestowała Tasza. — Nie, nie jesteśmy! — syknęłam do Marigold. — Te dzieciaki! — zaśmiała się Marigold. — Przygoto- 55 wałam pyszny podwieczorek, mnóstwo ciasteczek wszelakiego rodzaju, i chciałybyśmy zaprosić Taszę, żeby wpadła do nas z wizytą, czy nie tak, Finuś? — Nie będzie chciała — bąknęłam. — Jak to: nie będzie chciała? — zdziwiła się Marigold. — Taszo, jakie ciasto lubisz najbardziej? Przygotuję, cokolwiek zechcesz. — To bardzo miłe z pani strony, niestety, Tasza nie będzie mogła dzisiaj przyjść, ma lekcję baletu — powiedziała matka Taszy. — Chodźmy, córeczko. — W takim razie może jutro? A jutro? — Marigold nie dawała za wygraną. — Nie, dziękujemy. — Matka Taszy ucięła dyskusję, nie kwapiąc się, żeby znaleźć kolejną wymówkę. Wzięła Taszę za rękę i pociągnęła ją do domu tak szybko, jakby właśnie zostały świadkami jakiegoś przerażającego wypadku. Marigold patrzyła za nimi, gryząc dłoń. — Nic się nie stało — powiedziałam szybko. — Już jej nie lubię. — No dobrze; to kogo jeszcze zaprosimy? — spytała Marigold. — Nikogo! Chodźmy do domu i objedźmy się tym pysznym ciastem, tylko ty i ja! — zaproponowałam, chwytając Marigold za rękę. Kiedy wychodziłyśmy, gapiła się na nas połowa szkoły. Mrugałam powiekami, marząc, żeby stały się jeszcze bardziej zielone, jak oczy prawdziwej wiedźmy, tak żebym mogła rzucać zaklęcia za sprawą jednego błysku lśniącej, szmaragdowej tęczówki. Błysk: Tasza i jej matka w jednej chwili tracą wszystkie włosy i rzucają się biegiem do domu, zakrywając rękoma różowe, łyse głowy. Błysk: Kayleigh i Yvonne niespodziewanie popuszczają w majtki na oczach wszystkich i uciekają drobnym kroczkiem, zostawiając za sobą mokre ślady. Błysk: Ronnie Churley potyka się, przewraca i wybucha płaczem jak mały dzi- 56 dziuś, bu-bu-buuu, i od tej pory musi nosić maleńki, różowy śpioszek z falbankami. Błysk. Lecz kiedy spojrzałam na Ollego Okularnika, oślepił mnie błysk jego okularów. Marigold nalegała, żebyśmy odebrały ze szkoły także Stellę, ale udało mi się to jej wyperswadować. Wiedziałam, że Stella umarłaby, gdyby jej wszystkie nowe przyjaciółki z gimnazjum zobaczyły Marigold, zwłaszcza w takim za-J kręconym stanie. — Nie, dajmy sobie spokój z czekaniem na Stellę pod szkołą, pewnie i tak ma dzisiaj koszykówkę. Chodźmy do domu. — Nie chcę iść do domu, to nudne! Sprawmy sobie jakąś przyjemność! — upierała się Marigold. Otoczyła mnie ramieniem; jej piękne, rude włosy łaskotały mnie w policzek. — Wybierzmy się na zakupy! Co ty na to? Stella od j dawna wyrzeka na twoje ubrania; mówiła mi, że potrzebujesz nowych dżinsów, podkoszulków i adidasów. — Nie, wcale nie. Dobrze wiesz, że nie noszę takich rzeczy — zaprotestowałam, szeleszcząc moją zakurzoną, czarną, aksamitną spódnicą i obciągając palce w lakierowanych sandałkach do tańca, pamiętających lata pięćdziesiąte. — To w takim razie kupimy ubrania, które ci się spodobają — stwierdziła Marigold. — Co powiesz na pierwszą w życiu parę wysokich obcasów? Szansa na posiadanie prawdziwych butów na wysokim obcasie oślepiła mnie niczym fajerwerk, jednak zdrowy 58 rozsądek szybko zgasił mój zapał: wiedziałam, że wysokich obcasów nie wolno nosić do szkoły. Panna Hill miała poważne zastrzeżenia już co do moich butów do tańca. — Są takie... niepraktyczne, raczej nieodpowiednie do szkoły. Nie możesz nosić zwykłych sandałów? Spojrzałam jej prosto w oczy. — Obawiam się, że w tej chwili nie możemy sobie pozwolić na nowe buty dla mnie, proszę pani — powiedziałam. — Te musiałyśmy kupić w sklepie z używanymi rzeczami. To nie było tak do końca kłamstwo: moje sandałki faktycznie były używane, ale jako oryginalne obuwie z lat pięćdziesiątych, zachowane w znakomitym stanie, kosztowały aż dziesięć funtów. — Tak więc wysokie obcasy dla ciebie, jakaś nowa para dla mnie... Jaki rozmiar nosi Stella? Kupimy nowe buty dla nas wszystkich! — cieszyła się już Marigold. — Przecież nie mamy pieniędzy, Marigold. Przynajmniej dopóki nie przyjdzie nowy zasiłek. — A kuku! — zawołała Marigold, wyciągając lśniącą, plastikową kartę z kieszeni szortów. — Myślałam, że... Stella powiedziała, że twoja karta kredytowa jest już nieważna. — Dostałam nową! — Marigold ucałowała plastikowy brzeg karty i schowała ją z powrotem do kieszeni, zanim zdążyłam przeczytać nazwisko, ma które karta została wydana. — Chodźmy na zakupy. I rozchmurz się, Finuś, proszę! Chcę ci sprawić frajdę! Byłam w poważnej rozterce. Chciałam iść na zakupy. Wiedziałam, że kiedy Marigold wpadała w taki humor, wystarczyło jej tylko napomknąć o jakiejś rzeczy, żeby kupiła ją dla mnie natychmiast. I wcale nie skończyłoby się na wysokich obcasach. Dostałabym także sandałki, eleganckie lakierki, baletki i skórzane glany, a potem poszłyby śmy do działu z odzieżą, gdzie Marigold skompletowa- 59 łaby dla mnie całą czarodziejską garderobę. Może gdybym zaczęła nosić markowe podkoszulki i dobre dżinsy, Tasza zechciałaby się ze mną zaprzyjaźnić? Wiedziałam jednak, że Marigold nie ma na koncie pieniędzy, żeby zapłacić za zakupy zrobione kartą kredytową. Jeśli to w ogóle była jej karta! Raz czy dwa razy Marigold zdarzyło się już pożyczyć sobie karty należące do innych ludzi. Stella mówiła, że Marigold może za to skończyć w więzieniu. I co wtedy stałoby się z nami? — Nie mam ochoty na łażenie po sklepach, to takie nudne. A może... A może byśmy... — Rozpaczliwie próbowałam wymyślić coś, co nie wymagałoby żadnych nakładów finansowych. — A może poszłybyśmy na spacer nad Buczynowy Strumyk? — Nad strumyk? — Właśnie tak. Kiedy byłyśmy małe, zabierałaś nas na spacery nad rzekę. — Jaką rzekę? — Nie wiem, dokładnie nie pamiętam. Ale karmiłyśmy tam kaczki, ty, ja i Stella. Pamiętasz? Marigold miewała czasem kłopoty z pamięcią, lecz teraz jej twarz rozjaśnił uśmiech. — Pewnie, że pamiętam! Chodziłyśmy, a jakże. To było jeszcze na długo, zanim poszłaś do szkoły, aż dziwne, że pamiętasz, woziłam cię wtedy w wózeczku. Zgoda, wybierzemy się na spacer i będziemy karmić kaczki. Potrzebujemy tylko chleba. — A może weźmiemy te ciastka, które nie bardzo się udały? — Znakomity pomysł! Sprawimy kaczkom niezapomnianą ucztę! — uściskała mnie Marigold. — Hej, pyszczku, ciągle jesteś okropnie spięta. Co jest, Fineczko? — Wszystko w porządku. — I naprawdę chcesz pójść karmić kaczki? — Tak! 60 — Więc tak właśnie zrobimy. Finuś... ja wiem, że czasami zachowuję się trochę dziwacznie i bywam przygnębiona. Myślisz, że jestem naprawdę złą matką? — Nie, oczywiście, że nie! Jesteś wspaniałą mamą. — Stella powiedziała... — Zapomnij, co powiedziała Stella. Chodźmy po ciasto, szkoda czasu. Ruszyłyśmy raźno do domu, zabrałyśmy wielkie reklamówki pełne ciasta i poszłyśmy piechotą nad Buczynowy Strumyk. Wysokie obcasy Marigold szybko zaczęły jej się dawać we znaki, zrzuciła więc buty i zapakowała je do torby. Dalej poszła boso; jej delikatne, szczupłe stopy stąpały lekko po chodniku. Dookoła lewej kostki Marigold ma wytatuowany łańcuch ze stokrotek, białych z żółtym oczkiem; ich listki zwieszają się na jej stopę. Łańcuch kończy się śliczną stokrotką z różowym brzegiem, wytatuowaną na dużym palcu u nogi. Stokrotki mają bogatą symbolikę i potężną moc, a cały ich łańcuch ma chronić przed nieszczęściem. Łańcuch Marigold nie zawsze bywał skuteczny, ale wytykanie jej tego byłoby złośliwe. Buczynowy Strumyk zawiódł moje oczekiwania. Kay-leigh i Yvonne rozmawiały przy mnie o tym, że fajnie byłoby wybrać się tam na piknik, wyrażając się o okolicy tak, jakby była najpiękniejszym miejscem na świecie. Tymczasem strumyk wysechł niemal doszczętnie, a wąską strużkę wody pokrywał gęsty, zielony kożuch, pieniący się na brzegach. — Nie ma kaczek — zauważyłam z ciężkim westchnieniem. — Na pewno jeszcze znajdziemy — pocieszała mnie Marigold. Nastąpiła niechcący na kępę pokrzyw i zaklęła szpetnie. — Liść szczawiu złagodziłyby swędzenie — przypomniała sobie, ale szczawiu też nigdzie nie było. 61 — Kaczek nie ma, szczawiu nie ma. Masz ci los! — powiedziała Marigold, drapiąc się w podeszwę. — Będę teraz szła trochę wyżej, po trawie. Wyciągnęła rękę, a ja podskoczyłam ku niej z wielką torbą ciastek obijającą mi się o nogę. Marigold z roztargnieniem skubnęła ciasta ze swojej torby, a potem zaczęła zostawiać ścieżkę z okruchów. — Pamiętasz tę baśń o dzieciach, które zgubiły się w lesie i zostawiały za sobą ścieżkę z okruszków? — spytała. — Wyczytałam ją w jakiejś książce, kiedy byłam w twoim wieku. Sama nie miałam żadnych książek, więc tę pewnie podprowadziłam ze szkolnej biblioteki. — Nie lubię baśni. Dobre rzeczy zdarzają się w nich tylko tym, którzy są piękni, a brzydale to same czarne charaktery — stwierdziłam. — No to nie masz się czym martwić: ty jesteś piękna — oświadczyła Marigold. — Gdyby to była baśń, za opowiadanie takich głupot twój język zrobiłby się czarny jak smoła — powiedziałam, ale uścisnęłam jej rękę. — Może Jacek i Agatka? Te dzieci miały dosyć popularne imiona — ciągnęła Marigold. — Ja też nie lubiłam baśni, podobały mi się tylko obrazki. Szczególnie księżniczki, syreny i wróżki z długimi lokami, ubrane w zwiewne suknie — hej, to przecież świetny pomysł na tatuaż! — Byłaś dziś u Steve'a robić tatuaże z matryc? — Skąd! To takie nudne! — Przecież mu obiecałaś. — Pójdę jutro. Mogę popracować nad tym baśniowym wzorem. Na całe plecy! Kobiece. Z kwiatowymi ornamentami będzie wyglądał po prostu cudnie! Westchnęłam. Obie dobrze wiedziałyśmy, że jedynymi klientami Studia Tęczowego Tatuażu, którzy życzyli sobie indywidualnego wzoru, byli wyrośnięci i napakowani rockersi, marzący o tatuażu przedstawiającym kościotrupa 62 na harleyu davidsonie. Kwiatowe ornamenty były absolutnie wykluczone. — Dzisiaj na zajęciach z czytania namalowałam sobie na ramieniu wszystkie cztery teletubisie — pochwaliłam się. — To łatwizna, bo są nieduże i okrągłe. Miałam czerwony, żółty i zielony pisak, brakowało mi tylko fioletu, więc poprosiłam Ołlego; ma gigantyczny zestaw szwajcarskich mazaków Caran dAche. — Co to za Ola? — Nie Ola, tylko Ollie — Oliwier Okularnik. Nazywamy go tak, bo nosi strasznie grube szkła. Wszyscy okropnie mu tym dokuczają. — Biedny mały. Czy tobie też ktoś dokucza, Finuś? — Nie. Przecież ja nie noszę okularów — powiedziałam szybko. — No więc namalowałam sobie na ramieniu wszystkie cztery teletubisie, ale zobaczyła je panna Hill i kazała mi pójść do łazienki i się umyć. Nie cierpię panny Hill! Błysnęłam groźnie moimi wiedźmowymi oczyma, potrząsnęłam czarną spódnicą i panna Hill rozdęła się do rozmiarów olbrzymiego, burego teletubisia ze spiralną an- tenką wystającą z głowy. — W tej baśni była też wiedźma, to ona porwała dzieci. — Marigold nie schodziła z tematu. — Teraz sobie przypominam, Stella czytała mi o tym, kiedy byłam mała. To okropna historia — powiedziałam. — Racja, wiedźma była naprawdę przerażająca, ale jej wielki, haczykowaty nochal, rozczochrane włosy i długie, sękate palce na obrazku mi się podobały. — Ale to nie wiedźma była najbardziej przerażająca. Najstraszniejsi byli rodzice. To oni zabrali Jasia i Małgosię — a nie Jacka i Agatkę — na wycieczkę; umyślnie zaprowadzili własne dzieci do lasu i specjalnie je tam zostawili, żeby się zgubiły, a sami uciekli. A na końcu, który miał być niby szczęśliwym zakończeniem, Jaś i Małgosia 63 zdołali uciec złej wiedźmie i wrócić do domu, do mamy i taty, którzy zachowali się jakby nigdy nic, hurra, znowu jesteśmy szczęśliwą, kochającą się rodziną! — Ja nigdy nie zostawiłabym ciebie i Stelli — powiedziała Marigold. — Wiem. — Zdarzało mi się nie wracać na noc i robić różne złe rzeczy, ale nigdy, przenigdy nie chciałabym was stracić. ? — Wiem. To przecież tylko głupia bajka. — A pamiętasz, gdzie mieszkała wiedźma? Czy to nie był przypadkiem mały domek z piernika? — Z piernika był dach. A szybki w oknach — z cukru. — Ale zasadniczym budulcem było ciasto. Ciasto, Finka, ciasto! Kichać na jakieś utrapione kaczki, zbudujmy naszą własną wersję baśniowego domku z piernika! — Świetny pomysł! Marigold wysypała cały zapas ciasta na trawę i zaczęła nadawać mu pożądane kształty. — Potrzebujemy noża — oświadczyła. — I czegoś, co sprawiłoby, żeby nasza budowla trzymała się kupy. — Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem, o piękna, piernikowa profesjonalistko! — powiedziałam, zsuwając 2 ramienia szkolną torbę. Moja linijka z powodzeniem zastąpiła nóż, chociaż była trochę tępa, a klej Pritt posłużył za lepiszcze. Siedziałam po turecku na trawie, przyglądając się, jak smukłe, białe palce Marigold błyskawicznie wyczarowują domek z ciasta, i systematycznie wyjadałam budulec. — Nie jedz mojego dachu! — zaprotestowała Marigold, szturchając mnie palcem u nogi. — Nazbieraj lepiej trochę jaskrów i stokrotek, mogłybyśmy spleść z nich fantastyczne zasłony. Zerwałam się z miejsca i rozpoczęłam poszukiwania. .— Finka! Gdzie jesteś? Zbudowałam już prawie cały dom, a ty jeszcze szukasz zasłon! — zawołała Marigold. 64 .— Nie znalazłam ani jaskrów, ani stokrotek — powiedziałam. — Czy zamiast nich mogą być te? — Wręczyłam jej kilka wilgotnych od soku mleczy. — Nie należy zbierać mleczy, ponoć sika się potem w łóżko — zaśmiała się Marigold. Zauważyła mój wyraz twarzy. — Przepraszam, Finuś, żartowałam. Przecież już ci się to nie zdarza! — Ciii! — Rozejrzałam się wokół w panice, że w pobliżu mógłby się kręcić ktoś ze szkoły. — To żaden wstyd. — Marigold ostrymi paznokciami rzeźbiła starannie spiralny komin z biszkoptowego ciasta. — Mieszkałam kiedyś u rodziny zastępczej, gdzie zakładali mi mokre prześcieradło na głowę, kiedy zmoczyłam się w łóżko. Cuchnące, cieknące prześcieradło, na mojej twarzy, na włosach. I te wszystkie dzieciaki, które pękały ze śmiechu. — Okropność. — Matka zastępcza była wredną suką — stwierdziła Marigold, a jej paznokieć niechcący przeciął komin na pół; zaklęła. — A niech to! To już ostatni kawałek różowego biszkopta — zauważyła, wzdychając. — Nasz komin wymaga natychmiastowego remontu; podaj mi klej, Finuś. Milczałam, dopóki komin nie został naprawiony i nie trafił na swoje miejsce na spadzistym, żółtym dachu. — Bardzo byłaś nieszczęśliwa, kiedy byłaś mała? — zapytałam wreszcie. . — Bywało. — Nie mieć mamy, to musiało być okropne — powiedziałam, tuląc się do niej. — Ale ja miałam matkę — tylko że ona mnie nie chciała; zresztą wcale mnie to nie obchodziło. Wiesz, na czym zależało mi naprawdę? — Marigold spojrzała na mnie bardzo błyszczącymi, zielonymi oczyma. — Chciałam mieć siostrę. Marzyłam o siostrze. Dlatego tak bardzo się cieszę, że ty i Stella macie siebie nawzajem. 65 — Mamy też ciebie; jesteś dla nas jak starsza siostra — oświadczyłam. — A twój domek jest po prostu prześliczny! — Co myślisz o zasłonach z liści koniczyny? Będą wyglądały jak bardzo elegancki, zielony aksamit — zaproponowała Marigold, ozdabiając okna łukami z placka z dżemem. — Malutkie listki powtykaj w lukier na brzegach. Udało mi się znaleźć kępę koniczyny i zerwać całą garść. Przykucnęłam i zaczęłam pieczołowicie odrywać pojedyncze listki. — Ciekawe, kto zamieszka w tym domku. Może królik? — myślałam głośno. — Nie, króliki byłyby za duże i zbyt niezgrabne. Ale dwie malutkie polne myszki przyglądają się nam już od dłuższej chwili, ruszając noskami. Szukają swojego wymarzonego domku. Jeśli będziemy się zachowywały naprawdę cichuteńko... — HEJ, ZOBACZ, ZOBACZ TYLKO!!! — Finka! To nie było „cichuteńko"! Spłoszysz je! — Ale zobacz, co mam! — Wyciągnęłam rękę z łodyżką. — To czterolistna koniczyna! — A to dopiero! — zawołała Marigold. Obejrzała koniczynkę; jeden z listków wyglądał tak, jakby był przedarty na pół, lecz Marigold z dumą podniosła roślinkę. — Prawdziwa czterolistna koniczyna! — powiedziała. — Czuję, jak aż tętni od szczęścia. Szczęściara z ciebie, Finuś! — Chciała mi oddać koniczynkę. — Nie, to ty jesteś tą szczęściarą! — stwierdziłam, odpychając jej rękę. —Jest twoja. I nie możesz odmówić, bo inaczej szczęście się na ciebie obrazi. — No tak, a na to przecież pozwolić nie możemy — powiedziała Marigold i zachichotałyśmy obie. Marigold podniosła koniczynkę do oczu, okręciła ją, po czym troskliwie owinęła w chusteczkę i schowała do kieszeni szortów. — Wszystko się może zdarzyć — zanuciła. 66 Zawiesiłyśmy koniczynkowe zasłony w oknach i usiadłyśmy przed domkiem, w milczeniu i bez najmniejszego ruchu oczekując myszek. Czekałyśmy długo. Domkiem zainteresowało się tylko kilka much i żuczków, a na spiralnym kominie na chwilę przysiadł motyl. — Myślę, że nasze myszki są bardzo nieśmiałe — stwierdziła Marigold. — Mają straszną ochotę wprowadzić się natychmiast, ale dopóki patrzymy, nie potrafią się zdobyć na odwagę. Może już pójdziemy, żeby się dłużej nie krępowały? — Zgoda. Ale jeśli króliki będą od nich szybsze? Albo jakieś większe zwierzęta? Gronostaje albo lisy, albo czy ja wiem, co? Rozwalą nasz domek jednym ruchem, może nie? — Otoczymy go specjalnym zaklęciem — powiedziała Marigold. — I kamieniami! Nazbierałyśmy mnóstwo kamyków i ułożyłyśmy z nich krąg wokół domku, zostawiając tylko niedużą szparę przed drzwiami wejściowymi, dokładnie mysich rozmiarów. — Teraz jest tip top! — cieszyłam się. — Tipes topes! — stwierdziła Marigold. Odeszłyśmy stamtąd, trzymając się za ręce. Po dziesięciu czy dwunastu krokach Marigold obejrzała się przez ramię. — Są! Nasze myszki! Właśnie wślizgnęły się do środka, aż brykają z podekscytowania — szturchnęła mnie Marigold. — Serio? — Serio, serio — potwierdziła z przekonaniem Marigold. Szłyśmy sobie spacerem, wymachując torbą po cieście, w której teraz stukotały buty Marigold. Po pewnym czasie strumyk nieco się rozszerzył, a kiedy minęłyśmy zakole, był już całkiem przyzwoitym strumieniem, po którego obu brzegach rozciągał się zadbany park. 67 — Kaczki! — Marigold dała mi sójkę w bok. — Mają wyraźną nadwagę, powinny raczej przejść na dietę. Po takiej porcji ciastek chybaby pękły! — A nasze myszki naprawdę potrzebowały własnego domku — dodała Marigold. — Myślisz, że są siostrami? — Jasne, że tak. Nazywają się Dora i Dafne. Dora to ta starsza — spojrzała na mnie Marigold. — Ale młodsza, Dafne, jest ładniejsza. Ma piękne, wyraziste oczka jak paciorki i wyjątkowej urody uszka, miękkie i pokryte milutkim, delikatnym puszkiem na zewnątrz, a prześlicznie perłoworóżowe w środku. — Jakie ładne imię: Dafne. Czy Dafne może być także mądrzejsza, chociaż jest młodsza? — Jakże mogłoby być inaczej. W mysiej szkole Dafne jest najzdolniejsza z całej klasy, ma też duży talent plastyczny. Ostrymi ząbkami rzeźbi posążki z orzechów laskowych, a jej drewniane koty nie mają sobie równych — działają na zasadzie wańki-wstańki, tak że można je przewrócić jednym ruchem łapki czy ogona. Wszystkie mysie dzieciaki uwielbiają się bawić w „Dołóż sierściu-chowi". niej ostatnio tak krytycznie, że Marigold staje się bardzo spięta i nerwowa. A w moim towarzystwie promienieje. — Kocham cię — powiedziałam, obejmując jej smukłą talię- .— Ja też cię kocham, moja Finko-Delfinko — odparła Marigold i mocno mnie przytuliła. Pod jej gładką skórą wyczułam delikatne żebra. Ostrożnie poklepałam Marigold po długim, szczupłym ramieniu z nowym tatuażem na spiczastym łokciu. Wydała mi się niesłychanie wątła i krucha, prawie tak filigranowa jak łańcuch stokrotek wokół jej kostki. Ale to było tylko złudzenie: stokrotki zostały wytatuowane w skórze Marigold już na zawsze. Ucieszyłam się, że przetrwają. Wędrowałyśmy dalej wśród starannie utrzymanej miejskiej zieleni, wzdłuż strumyka, który zmienił się w regularną parkową rzeczkę. Odeszłyśmy już całe mile od domu. Marigold nadal była pochłonięta opowiadaniem swojej mysiej sagi, a ja nie chciałam psuć nam tej przyjemności przypominaniem jej o upływającym czasie. Marigold zawsze żyła chwilą. Zupełnie zapomniała o Stelli. Stella na pewno zastanawiała się, dlaczego nie zaczekałam na nią pod szkołą. Pewnie pokręciła się tam chwilę i poszła do domu. Siedzi teraz sama w mieszkaniu, czekając na Marigold i na mnie i niepokojąc się, czy coś się nam nie stało. Dobrze wiedziałam, jakie to okropne uczucie. Starałam się skupić na przygodach Dory i Dafne, wybuchając śmiechem, kiedy Marigold dała się ponieść i wczuła w rolę tak bardzo, że zaczęła ruszać nosem, wyszczerzyła przednie zęby i zwinęła ręce w mysie łapki — ale myśl o Stelli nie dawała mi spokoju. — Stella będzie się zastanawiała, gdzie się podziałyśmy — powiedziałam w końcu. Marigold wyglądała na zaskoczoną. — Myślałam, że ma koszykówkę. — No tak, ale jest już wpół do szóstej. 69 •— Niemożliwe! -— A zanim wrócimy do domu, miną całe godziny. -— Pojedziemy autobusem — oświadczyła Marigold i zaczęła szukać drobnych. Z kieszeni wyciągnęła chusteczkę z czterolistną koniczyną i uśmiechnęła się promiennie. Przystanek autobusowy był cały oblepiony plakatami zespołów rockowych. Marigold opisywała właśnie ze szczegółami letnią i zimową garderobę Dafne, gdy nagle straciła wątek. — Co jest? — zapytałam. — Emerald City daje koncert po latach! Dobry Boże, Emerald City! W latach osiemdziesiątych byłam na ich dwóch koncertach. Micky uwielbiał ten zespół. Mój żołądek ścisnął się z niepokoju. Kiedy Marigold zaczynała opowiadać o Mickym, był to przeważnie zły znak. Jednak teraz wpatrywała się w afisz jak urzeczona, obracając w palcach koniczynkę. Kiedy wreszcie wróciłyśmy do domu, Stella nie odzywała się do żadnej z nas. Byłam pewna, że umierała z niepokoju. Miała zaczerwienione oczy, może płakała? Poczułam się winna, ale przecież robiłam, co mogłam, żeby Stella nie musiała się wstydzić za Marigold przed swoimi przyjaciółkami i właśnie z myślą o tym zabrałam ją na spacer. Wieczorem, kiedy leżałyśmy już w łóżkach, próbowałam to Stelli wytłumaczyć płaczliwym szeptem, ale ona tylko prychnęła pogardliwie i odwróciła się do mnie plecami. Nie cierpię, kiedy Stella nie chce się do mnie odzywać, czuję się wtedy tak, jakby mnie nie było. Dotknęłam swojego lodowatego, chudego brzucha, okrytego niechlujną kołdrą, żeby się upewnić, że nie zniknęłam. Zakryłam twarz moim jedwabnym szalikiem, wdychając jego słodki zapach; delikatna tkanina wydymała się lekko przy każdym moim oddechu. Jednak mimo że ze wszystkich sił starałam się uspokoić i ułożyć do snu, nie mogłam zasnąć. Powtarzałam sobie, że spędziłam wspaniałe popołudnie z Marigold, która czuje się naprawdę dobrze, lecz ciągle byłam podenerwowana i spięta. Słyszałam Marigold, która chodziła niespokojnie po kuchni, mrucząc pod nosem stare rockowe szlagiery i pobrzękując kieliszkiem. 71 Skuliłam się głębiej pod kołdrą i chyba w końcu udało mi się usnąć, ponieważ znalazłam się w piernikowym domku razem z moją mysią siostrą. Siedziałyśmy przy stole z biszkopta i ostrymi ząbkami obgryzałyśmy grubą warstwę lukru, który był słodki do obrzydzenia. Chciałyśmy umyć łapki i wąsiki w biszkoptowym zlewie, ale z kranu pociekł syrop i oblepił nas słodką, złocistą mazią. Klejąc się od syropu, poczłapałyśmy biszkoptowymi schodami na górę i położyłyśmy się na naszych łóżeczkach z drożdżówek przełożonych dżemem, lecz nagle ściany z ciasta owocowego zaczęły się kruszyć, a marcepanowy dach się zawalił. Z góry spoglądała na nas olbrzymia, ruda lisica z groźnym błyskiem w oku. Kiedy otworzyła szeroko paszczę, zaczęłam krzyczeć wniebogłosy. — Finka, przestań! To tylko zły sen — zawołała Stella, potrząsając mną. — Och, przyśnił mi się taki straszny koszmar! Coś okropnego! — przerażona przytuliłam się do Stelli. — Przestań! Wbijasz mi paznokcie w skórę; najwyższy czas je obciąć. — Mogę przyjść do twojego łóżka? — Nie. Przecież z tobą nie rozmawiam. — Właśnie rozmawiasz! Stello, proszę! — Nie! Zamknij dziób i śpij. — Idę do Marigold — oświadczyłam, gramoląc się z łóżka. — Świetnie się dziś bawiłyśmy. Ty tylko ją denerwujesz i sprawiasz, że się jej pogarsza. Przy mnie Marigold jest zdrowa jak ryba. Stella nie odezwała się ani słowem. Nie pozostało mi nic innego, jak wyjść na palcach z pokoju. Bardzo wolno, lilipucimi kroczkami przeszłam przez korytarz. W kuchni nadal paliło się światło, więc bardzo ostrożnie skierowałam się w tę stronę. Marigold siedziała przy stole, ciągle w dżinsach i podkoszulku, i spała kamiennym snem, ze zwieszoną bezwładnie głową i rozchylony- 72 ??? ustami. W ręku wciąż dzierżyła pusty kieliszek. Pusta była także butelka. — Marigold? — szepnęłam. — Marigold, miałam zły sen. Schwyciłam ją za ramię. Było bardzo zimne. — Marigold, chodź do łóżka. Proszę. Marigold jęknęła, ale nie odpowiedziała. Patrzyła w przestrzeń półotwartymi, nic niewidzącymi oczyma. Wiedziałam, że obstawanie przy swoim nie ma sensu. Poszłam po jej kołdrę i szczelnie ją opatuliłam. Potem poklepałam Marigold po lodowatej ręce: — Dobranoc, pchły na noc, karaluchy pod poduchy — wyszeptałam i wróciłam do siebie. Stella ciągle się nie odzywała, ale kiedy po omacku próbowałam znaleźć drogę w ciemnościach, wyciągnęła rękę i przygarnęła mnie do swojego łóżka. Przytuliła mnie mocno; była cieplutka i miękka. Następnego ranka nadal ze mną nie rozmawiała, ale jej uparte milczenie straciło na znaczeniu. Marigold wymiotowała w łazience, zamknięta na klucz; nie mogłyśmy się nawet umyć, a do szkoły musiałam pójść z bolącym brzuchem, powstrzymując się ostatkiem sił, tak bardzo potrzebowałam wizyty w ubikacji. Umierałam ze strachu, że nie zdążę; straszliwe były zwłaszcza decydujące, ostatnie sekundy, kiedy wpadłam jak bomba do dziewczęcej łazienki i otworzyłam drzwi kabiny, drugą ręką ściągając majtki. Uff, naprawdę niewiele brakowało. Potem umyłam się szybko w umywalce, żeby odpędzić sen z powiek. Na tej czynności przyłapały mnie Kayleigh i Yvonne. — Fuj, w szkolnych umywalkach nie należy się kąpać! Chyba nie wpakowałaś tam swoich śmierdzących gir, Bu-tlonosie? — zapytała Kayleigh. Yvonne zachichotała; to było zupełnie nowe przezwisko. — Wszystko przez to, że Butlonos mieszka w jakiejś ruderze jako dziki lokator. Pewnie nie mają nawet zlewu! 73 — Nie mieszkam w ruderze, Kobyli Zadzie! — oburzyłam się, chociaż w przeszłości faktycznie kilka razy zamieszkiwałyśmy na dziko domy przeznaczone do rozbiórki. I w jednym z nich rzeczywiście nie było zlewu, bo ktoś go rozwalił, toaletę zresztą też, tak że musiałyśmy korzystać z wiadra. W tej ruderze Marigold mieszkała z najgorszym ze wszystkich swoich chłopaków... — Rozbeczała się! — zawołała Kayleigh. — Wcale nie, po prostu mydło weszło mi do oczu, więc lepiej zamknij dziób, Wypierdku Mamuta! — zaprotestowałam, szybko ocierając oczy wierzchem dłoni. — Butlonos mieszka w ruderze! — powtórzyła Yvon-ne. Z ubikacji wyszła jej koleżanka i podjęła hasło, a do nich przyłączyła się jeszcze jakaś głupia siusiumajtka z niższej klasy. — To nieprawda; zamknijcie się! Mieszkam w super-eleganckim, edwardiańskim domu przy Beacon Road, a wy jesteście głupie jak but z lewej nogi! — ryknęłam i odgarnęłam moje przyklapnięte włosy za uszy, żeby tym lepiej stawić czoło napastnikowi. — Nie stać cię na mieszkanie przy Beacon Road! — stwierdziła Kayleigh. — Butlonosie, jesteś kłamczucha! — Zawsze możesz pójść ze mną do domu i przekonać się sama — powiedziałam. — Ani mi się śni, dziękuję bardzo! Jesteś żałosna z tymi swoimi wiecznymi zaproszeniami do domu. Słyszałam, jak twoja mama zapraszała Taszę na podwieczorek — wytknęła mi Kayleigh. — A ta jej mama! — zaczęła Yvonne. Wszystkie wydały złośliwy rechocik. Pięści zacisnęły mi się same. — Widziałyście jej tatuaże? — zapytała Kayleigh. — Na całej skórze! Moja mama mówi, że tatuaże są okropnie wulgarne — powiedziała Yvonne. — Twoja mama jest zwyczajnie zazdrosna o Marigold, 74 t>o sama jest wstrętną, grubą torbą, tak jak ty! — odparowałam i dałam jej solidnego kuksańca w ten jej obwisły, trzęsący się brzuch. — Uderzyłaś ją! — zawołała Kayleigh. — Bingo; a teraz uderzę ciebie! — oświadczyłam i walnęłam ją mocno prosto w podbródek. Po czym wymaszerowałam z łazienki; przyglądające się temu dziewczyny rozstąpiły się przede mną błyskawicznie. Kayleigh i Yvonne oczywiście na mnie naskarżyły i panna Hill przed całą klasą zrugała mnie za wszczynanie bójek. — Bójki między chłopcami są godne potępienia, ale żeby pięści używała dziewczynka?! To skandaliczne! — grzmiała panna Hill. — To seksistowska dyskryminacja — wtrąciłam trzeźwo, choć niekoniecznie roztropnie. — Nie bądź bezczelna, Delfino! — zwróciła mi uwagę panna Hill, moje imię wymawiając z nienawistnym, złośliwym przekąsem, jak zwykle zresztą. Po czym kontynuowała swoje kazanie, długo ważąc słowa w ustach, zupełnie jakby były słodyczami o niezwykle wyrafinowanym smaku. Nic jej tak nie cieszyło jak pretekst do tego, żeby się na mnie wyżyć. — Pod żadnym pozorem nie wolno ci już nigdy więcej nikogo uderzyć, Delfino; rozumiesz, co do ciebie mówię? Skutki twojego wyskoku mogły być doprawdy opłakane, mogłaś przecież wyrządzić Kayleigh i Yvonne poważną krzywdę! Mrugnęłam moimi wiedźmowymi oczyma i wyrządziłam im dotkliwą, śmiertelnie poważną krzywdę. Oto moja pięść z litego żelaza uderza w żołądek Yvonne tak mocno, że jej brzuch pęka i wylewają się z niego wnętrzności niczym sznurki kiełbasek. Następnie żelazna ręka zadaje szczęce Kayleigh cios tak miażdżący, że Kayleigh połyka co do jednego swoje ząbki jak perełki i zaczyna się nimi krztusić. Po tej rozgrzewce czas na zasadniczą akcję. Jed- 75 no mrugnięcie moich wiedźmich powiek i panna Hill zmienia się w olbrzymi worek treningowy. Buch! Bach! Trach! Ciach! — Mam nadzieję, że weźmiesz sobie moje słowa do serca, Delfino — zakończyła panna Hill. — Tak, proszę pani. Łup! Trzask! Ryms! Wizg! Podczas krótkiej przerwy Kayleigh i Yvonne łaziły za mną krok w krok i ubliżały mi, jak tylko mogły, w nadziei, że znów stracę panowanie nad sobą i przyłożę im drugi raz, pakując się tym samym w naprawdę duże kłopoty. Wiedziałam, że na przerwie na lunch będą mi dokuczały jeszcze bardziej, a poza tym mogą się do nich przyłączyć także inni. Wprawdzie nie musiałam siedzieć w stołówce razem z nimi, bo ich mamy, tak jak mamy większości dzieci, robiły im do szkoły kanapki, a ja musiałam jeść ohydny, szkolny obiad, tylko dlatego, że jest darmowy. Ale akurat dziś było mi to bardzo na rękę. Spałaszowałam kiełbaskę, ziemniaczane puree, ciastko z dżemem i słodkim sosem i wybiegłam, gdy one przeżuwały jeszcze pierwszą kanapeczkę. Błyskawiczny rekonesans na boisku uświadomił mi, że nigdzie nie znajdę bezpiecznej kryjówki. Jeśli zabarykaduję się w toalecie czy w szatni, na pewno znów przyczepi się do mnie jakiś nauczyciel. A w klasie nie wolno zostawać na przerwach. I wtedy wpadłam na genialny pomysł: biblioteka! Nigdy nie przyjdzie im do głowy, żeby mnie tam szukać. Z czytania nie jestem orłem. Puściłam się pędem do biblioteki. Zastałam tam tylko pana Harrisona, który czytał gazetę przy biurku, i jakichś dwóch malców, którzy wygłupiali się przed komputerem. — Witam. W czym mogę pomóc? — spytał pan Harrison. Oddałabym wszystko, żeby w mojej klasie uczył pan Harrison, a nie ta okropna panna Hill. Pan Harrison jest 76 dosyć młody, dość tęgi i dowcipny; ma bardzo krótkie, gęste i mocne włosy oraz brązowe oczy jak paciorki, a poza tym często chodzi w swetrze. Wygląda jak bardzo duży, pluszowy niedźwiadek, tyle że nie mruczy. — Chciałabym prosić o jakąś książkę — powiedziałam. — Dobrze pani trafiła, panno...? — Delfino. Nazywam się Delfina Westward. Czekałam na złośliwy uśmiech. Pan Harrison rzeczywiście się do mnie uśmiechnął. — I swawoli pani po południowych morzach? Zamrugałam ze zdumienia. — I czy ja co? — Proszę mi wybaczyć moją słabostkę, panno Westward — nie mogę żyć bez poezji, tak jak delfiny nie mogą żyć bez wody. Cytowałem Wordswortha, z pewnością zna go pani, napisał poemat Żonkile. Nie znałam. Ale panu Harrisonowi wcale to nie przeszkadzało. — Czy mogę zwracać się do pani po imieniu, panno Delfino Westward? Zachichotałam. — Ależ proszę. — Czy szukasz konkretnej książki, którą mógłbym ci podać? Czy też masz ochotę po prostu pobuszować sobie na półkach? — Wolałabym sobie pobuszować, jeśli można. — W takim razie zapraszam; czuj się jak u siebie w domu. Wędrowałam między regałami, to tu, to tam sięgając po książkę i przekartkowując ją w poszukiwaniu obrazków. W zasadzie umiem czytać, ale widok tych wszystkich stron czarnych od gęstego druku mnie przeraża; słowa wiercą się na kartkach i nie chcą się złożyć w żadną sensowną całość. Zerknęłam na pana Harrisona, żeby sprawdzić, czy mnie obserwuje, ale zatonął w lekturze swojej ga- 77 zety. Przyklękłam i dobrałam się do dziecinnych książeczek z obrazkami. Jedna z nich, pełna potworów wszelkiej maści, była nawet trochę straszna; Marigold na pewno wpadłaby w zachwyt i chciałaby przerobić potwory na gigantyczny tatuaż. Inna, wesoła i bardzo kolorowa opowieść o mamie i tacie, też mi się spodobała. Żywe barwy jaśniały, wypełniając delikatną siatkę konturów; powiodłam po nich palcem. Zastanawiałam się, jakby to było żyć w takim książkowym świecie, w którym dzikie bestie można poskromić jednym spojrzeniem, a potem wrócić bezpiecznie do własnego łóżka, i mieć mamę w sukience w groszki oraz tatę w koszuli w prążki, oboje z szerokimi uśmiechami na różowych twarzach, którzy rozśmieszaliby cię do łez. — Co czytasz? — Nic! — odparłam, pospiesznie wpychając obie książki z powrotem na półkę. Na szczęście był to tylko Ollie Okularnik — kto jak kto, ale o n na pewno nie wyśmiewałby mnie za to, że przeglądam książeczki z obrazkami. — Musisz się tak skradać?! — ofuknęłam go gniewnie, żeby sobie za wiele nie wyobrażał. — Wcale się nie skradałem; mam gumowe podeszwy i to dlatego mnie nie słychać — powiedział Ollie. Sięgnął po książkę z najwyższej półki i otworzył ją na połowie; miejsce miał zaznaczone biletem autobusowym. — Dlaczego jej nie wypożyczysz? — zdziwiłam się. — Przecież możesz chyba wypożyczać książki do domu? — Ale tę chcę przeczytać w bibliotece — odparł Ollie, zasiadając przy stoliku. — No tak, znalazłeś tu sobie kryjówkę — domyśliłam się. Ollie rzucił mi przelotne spojrzenie, błyskając okularami. — A ty nie? — Ja tam się ich nie boję — zadeklarowałam. — A ja tak — przyznał Ollie. 78 — Musisz się nauczyć stawiać im czoło, spróbować odpowiedzieć na atak. — I na co ci się to zdało? Masz tylko dodatkowe kłopoty z panną Hill. — No i co? — No i to, że ja nie lubię być ani publicznie upominany, ani prześladowany. — Jasna sprawa, jesteś przecież obrzydliwym kujonem, nauczycielskim pupilkiem, może nie, Ollie Okularniku? — Nie nazywaj mnie tak, nie mam tak na imię. Zreflektowałam się szybko. — Przepraszam cię, Oliwierze. — Nie ma za co, Delfino. — Przezywają mnie teraz Butlonosem, nie mam pojęcia, dlaczego. Czy z moim nosem jest coś nie tak? — zastanawiałam się, intensywnie się po nim drapiąc. — Nie jest przecież za duży ani nie ma jakiegoś śmiesznego garba. — Chodzi o delfina butlonosa, to taki gatunek. Ten, który robi tak. — I tu Ollie zademonstrował kilka przenikliwych delfinich pisków. — Rewelacja! Kapitalnie naśladujesz delfiny, Ollie. — Oliwier. — Przepraszam, znów się zapomniałam. Oliwier zagwizdał i zapiszczał z wyraźnym upodobaniem, wkładając w to tyle serca, że aż zaparowały mu okulary. — Panie Morris? — Podszedł do nas pan Harrison. — Ćwiczy pan przed występem w roli człowieka-orkiestry? — Nie, on mówi po delfiniemu, proszę pana. — Rozumiem. — Pan Harrison wziął głęboki wdech i wydał z siebie niesamowitą serię skrzekotów, którą zakończył dziwnym kląśnięciem. — To też było w języku delfinów. Przetłumaczyć? To znaczy: „Uprzejmie proszę zachować ciszę w bibliotece; w innym wypadku za sprawą grubego nauczyciela potoczą się wasze głowy". 79 Oliwier i ja wybuchnęliśmy głośnym chichotem. — Chichotanie też jest zabronione — zmarszczył się pan Harrison, udając zagniewanego. — Skoro oboje tak się interesujecie delfinami, spróbujcie lepiej coś o nich przeczytać. W dziale z książkami popularnonaukowymi pan Harrison wyszukał dla nas wielką księgę i położył ją przed nami. Dużym zdjęciom różnych gatunków delfinów towarzyszyły fragmenty tekstu. Ja uważnie przyglądałam się fotografiom, Oliwier czytał. I było całkiem przyjemnie. Znaleźliśmy delfina butlonosa. —Mój wcale nie ma takiej paszczy. I jest znacznie ładniejszy. — Twój? — zdziwił się Oliwier. — Och, taki jeden. Na obrazku — powiedziałam szybko. — Wytatuowanym na skórze twojej mamy? Po sekundzie wahania przytaknęłam. — Masz bardzo piękną mamę — oświadczył Oliwier. Spojrzałam na niego badawczo, żeby się upewnić, czy sobie ze mnie nie kpi — ale wyglądało na to, że mówi zupełnie poważnie. Gwałtownie mrugał powiekami; długa, kępiasta grzywka wpadała mu aż za oprawki okularów. — Też tak myślę — przyznałam. — Zachwycają mnie zwłaszcza jej tatuaże — są fantastyczne! Wcale nie przypominają tych zwykłych, czerwo-no-niebieskich, które często się widuje. — Bo tamte robi się z gotowych matryc: w salonie tatuażu na ścianach wiszą gotowe wzory, wybierasz swój i przerysowują ci go na ramię. Nuda. Tatuaże mojej mamy są robione na specjalne życzenie, sama je zaprojektowała. Wszystkie upamiętniają coś szczególnie ważnego w jej życiu. — I delfina wytatuowała sobie na twoją cześć? — Właśnie tak. To czarodziejski, mityczny delfin, nie żaden tam butlonos. 80 .— Myślisz, że mógłbym... go zobaczyć? — zapytał Oliwier, wstrzymując oddech. -— Co takiego? Na mojej mamie? — zwątpiłam. Przyzwyczaiłam się do myśli, że Oliwier to po prostu stary nudziarz Ollie, i fakt, że Ollie może być interesującym partnerem do rozmowy, zdumiał mnie niesłychanie. Zaprzyjaźniać się z nim byłoby nieroztropnie: dokuczały mu wszystkie dzieciaki, które teraz zaczęłyby dokuczać także i mnie. Ale to przecież i tak już przerabiałam. — Może chciałbyś wpaść kiedyś do mnie do domu? — Bardzo chętnie! — A co z twoją mamą? Puści cię bez problemu? — Będzie uszczęśliwiona, że znalazłem sobie przyjaciółkę — oświadczył Oliwier. — No niezupełnie — sprostowałam, uznając w duchu, że Oliwier bywa trochę bezczelny. — To mogę przyjść dzisiaj po szkole? — zapytał Oliwier. Błyskawicznie zebrałam myśli. Nie byłam pewna, czy do tej pory Marigold poczuje się lepiej. — Może jeszcze nie dzisiaj. Moja mama miewa czasem swoje humory — wyjaśniłam. — To całkiem tak jak moja — powiedział Oliwier. — Bóle głowy, napady płaczu, te sprawy. Muszę się wtedy zachowywać cichuteńko jak myszka, robić jej herbatę i przynosić aspirynę. — Poważnie? — spytałam z walącym głośno sercem. Nie miałam pojęcia, że inne mamy też mogą się zachowywać w taki sposób. — To się zaczęło po rozwodzie z moim tatą. Który ma teraz dziewczynę! — Słowo „dziewczyna" Oliwier wyszeptał tak, jakby to było coś gorszącego. — Nie lubię jej. — I co z tego? Moja mama miała masę chłopaków; Stella i ja nienawidziłyśmy prawie wszystkich. — A twój tata? Widujesz się z nim w soboty? 81 — Nie. Nigdy się nie widujemy. — Ja też nie zawsze mam ochotę oglądać swojego ojca — stwierdził Oliwier. — Obiecujesz, że któregoś dnia będę mógł przyjść do ciebie na podwieczorek? — Zgoda, obiecuję. Kiedyś na pewno. Ale to nie są normalne, regularne podwieczorki. I na kolację też możesz dostać tylko ciasteczka. — To świetnie, uwielbiam ciasteczka! — Albo rybę z frytkami ze smażalni, albo pizzę na wynos, albo coś w tym guście. Zwykle nie jadamy normalnych, przygotowanych w domu, ciepłych kolacji, tak jak inni ludzie. — Szczęściara z ciebie — oświadczył Oliwier. Naprawdę wcale sobie nie kpił. — Może rzeczywiście moglibyśmy zostać przyjaciółmi — stwierdziłam. Po lekcjach popisywałam się przed Stellą opowieściami o moim świeżo upieczonym przyjacielu Oliwierze. Nie zrobiły na niej specjalnego wrażenia. Otwierając drzwi frontowe i wchodząc po schodach, obie byłyśmy bardzo zdenerwowane. Kiedy Marigold pije codziennie i wpada w ciąg alkoholowy, zdarzają jej się napady szału. Lecz tym razem nie zastałyśmy jej rozwalonej bezwładnie na sofie ani wymiotującej w łazience. Marigold kręciła się po kuchni, podśpiewując; rude włosy miała świeżo umyte, a oczy starannie podkreślone kredką, tak że wydawały się jeszcze większe i bardziej zielone. Włożyła swoje najlepsze czarne dżinsy i czarną, obcisłą bluzeczkę, uwydatniającą jej zgrabną figurę. Oliwier miał rację: Marigold była najpiękniejszą matką na świecie. — Słoneczka moje! — powitała nas radośnie. — Jesteście głodne? Mam dla was sok i trochę czekoladowych ciasteczek. Ze sklepu, Stello. — Rewelacja! — ucieszyłam się i od razu zabrałam do jedzenia. 82 Stella niepewnie skubała swoje ciasteczko. — Smakuje? — dopytywała się Marigold. — Na kolację będzie kurczę na zimno i cała góra sałatki. Przygotujesz ją dla was, Stello? Stella przestała jeść. — Dlaczego? Dokąd się wybierasz? — Zaplanowałam sobie, że wyskoczę wieczorem do miasta. Chyba nie macie nic przeciwko temu? — Jasne, że nie — powiedziałam szybko. — Owszem, ja mam. Ja też wychodzę dziś wieczorem .— oświadczyła Stella. — Umówiłam się ze znajomymi w McDonaldzie. — No cóż, może mogłabyś przełożyć to na jutro? To dosyć ważne, żebym wyszła akurat dziś, bardzo mi zależy — perswadowała jej Marigold słodkim głosem. — To nie w porządku! — stwierdziła Stella, zaciskając dłoń w pięść. Naśmieciła na podłogę — jej ciastko pokruszyło się w drobny mak. Moje ciastko pochłonęłam trzema kęsami, mimo że zaczynało mi się robić niedobrze. Nie znoszę kłótni. Marigold robiła wszystko, żeby jej uniknąć. — Wiem, że to nie w porządku, kochanie — przyznała, próbując objąć Stellę ramieniem. Stella odtrąciła je ze złością. — Tylko ten jeden wieczór, zgódź się. To dla mnie bardzo ważne. A może się okazać istotne i dla ciebie, skarbie. — Niby w jaki sposób twoje pijackie balangi w jakimś pubie czy klubie, robienie z siebie idiotki i podrywanie różnych podejrzanych typów miałyby wpłynąć na moje życie? — zapytała ironicznie Stella. Jej słowa brzęczały w kuchni jak rój rozzłoszczonych pszczół. — Au! — zawołała Marigold i zaśmiała się niepewnie. — Posłuchaj, Stello, to naprawdę ważne. Nie wybieram się do żadnego pubu ani klubu, nie upiję się i nie zrobię 83 nic nieodpowiedzialnego. Zobacz. — Z kieszeni dżinsów wyciągnęła bilet i pomachała nim Stelli przed nosem. — Idę na koncert, widzisz? — Z kieszeni Marigold wypadła także szczęśliwa czterolistna koniczynka, zawirowała w powietrzu i wylądowała na jej stopie. — Uważaj, żeby nie podeptać swojej koniczynki — powiedziałam, podnosząc ją za nią. — Dziękuję, pyszczku. Szczęście będzie mi teraz potrzebne jak nigdy. — Marigold ucałowała koniczynkę i schowała ją troskliwie z powrotem do kieszeni. Stella przyglądała się biletowi. — Wybierasz się na koncert? — Chciałam was zabrać ze sobą; na pewno bawiłybyście się znakomicie, mimo że ty tak ostro krytykujesz moje muzyczne gusta, Stello. Niestety, wszystkie bilety były już wyprzedane; to szczęśliwy traf, że udało mi się dostać ostatni. Kto wie, może to sprawka czterolistnej koniczynki, Finuś. — Co to za koncert? — Emerald City. Pamiętasz, widziałyśmy plakaty? — To oni jeszcze grają? — zdumiała się Stella. — Muszą być bandą prawdziwych dinozaurów, łysiejących playboyów z rozrośniętymi mięśniami piwnymi. I nadal pokazują się na scenie? Niesłychane! — To pierwszy wspólny koncert po latach; zespół rozpadł się dawno temu, a jego muzycy zrobili kariery solowe. I wyobraźcie sobie, że dla mnie to też może być pierwszy wspólny koncert po latach! — obwieściła Marigold z błyszczącymi oczyma. — Co takiego? — nie zrozumiała Stella. — Nie chciałabyś poznać swojego ojca? — naprowadziła ją Marigold. — Też mi coś! Zrób mi przysługę: daj spokój! — wzruszyła ramionami Stella. — Emerald City to jego ulubiony zespół — powiedzia- 84 ja Marigold. — Micky będzie tam na pewno. Po prostu vviem, że tam będzie! — imię Micky'ego Marigold zawsze ^yymawiała z uwielbieniem i błyszczącymi oczami, tak jakby on sam był obiektem jakiegoś dziwnego kultu, a ona pierwszą arcykapłanką. Imię „Micky" Marigold nosi wytatuowane na piersi, pośrodku wystylizowanego, czarnego celtyckiego serduszka pełnego zakrętasów, które bije ponad jej własnym sercem. Specjaliści od tatuażu odradzają uwiecznianie cudzych imion na ciele, ponieważ raz wytatuowane, są później nie do usunięcia, chyba że laserem. Lecz imię Micky'ego wryło się na zawsze w prawdziwe serce Marigold i żaden laser świata nie byłby w stanie go stamtąd usunąć. — Nie chciałabyś poznać swojego ojca, Stello? — powtórzyła Marigold. — Zwariowałaś! — powiedziała Stella. Zakazane słowo wymówiła z lodowatym chłodem i celowo. Marigold aż się wzdrygnęła. Po chwili wzruszyła ramionami. — Jak uważasz. Jeszcze zobaczymy. Stella pozostała niewzruszona jak głaz i nie pozwoliła Marigold pocałować się na pożegnanie. W jej zastępstwie ucałowałam Marigold dwa razy. — Ale wrócisz, prawda? Nie zostaniesz całą noc poza domem? — dopytywałam się, dając jej jeszcze kilka małych buziaków. Siedem — na szczęście. — Oczywiście, że nie, moja mała, niemądra Fineczko — zapewniła Marigold. Wspomnienie tamtej strasznej nocy najwyraźniej wyleciało już jej z głowy. — Jeszcze przed północą będę z powrotem — zerknęła na Stellę. — Razem z Mickym. Wymaszerowała z domu w stukoczących butach na bardzo wysokim obcasie. Pozostawiła po sobie tak kamienną ciszę, że usłyszałyśmy marudne jęki pani Luft, która, stojąc w swoich drzwiach, biadała, że szpilki Marigold strasznie niszczą schody. Stella stała, gapiąc się tępo w przestrzeń i obgryzając zadartą skórkę u paznokcia kciuka. Kręciłam się po pokoju bez celu, przemyśliwując, czyby się już nie dobrać do kurczaka z sałatką. Nie byłam głodna, ale przynajmniej miałabym jakieś zajęcie. — Wróci przed północą! — zamruczała gniewnie Stel- 86 ja__Jak jakiś zakichany kopciuszek, który wybrał się na poszukiwania podstarzałego księcia z bajki! — A jeśli ona naprawdę znajdzie Micky'ego? — No jasne! — stwierdziła Stella z sarkastycznym przekąsem. — Auuu! Kaktus wyrósł mi na dłoni! — Naprawdę nie chciałabyś go spotkać? Co byś mu powiedziała? — Zapytałabym, co z niego za ojciec, skoro porzucił Marigold, doprowadzając ją do tego, że straciła rozum! — Stella urwała. — Marigold jest szalona. — Bywa szalona, ale nie jest wariatką. To znaczy, nie wygląda jak wariatka, nie słyszy głosów, nie twierdzi, że jest księżną Dianą albo Pocahontas. Po prostu ma talent do wymyślania różnych rzeczy. — Ma talent do wydawania całych gór kasy, której nie mamy. Ma niezwykłą rękę do kieliszka. Jest szczególnie uzdolniona, jeśli chodzi o wpadanie na kompletnie idiotyczne pomysły. I ma prawdziwy dryg do wmawiania ci, że jest doskonałą, czułą mamunią! — Ale i tak woli ciebie! Nawet teraz, kiedy jesteś dla niej taka niedobra. Kocha nas obie po równo, ale ty masz specjalne prawa, bo jesteś córką Micky'ego. Chciałabym, żeby on był także moim tatą — o moim ojcu Marigold nie opowiada nigdy, zupełnie jakby nie był wart tego, żeby go zapamiętać. Nawet nie uczciła go specjalnym tatuażem. — Jeszcze możesz to nadrobić; uprzejmie proszę. — Stella sięgnęła po różowy mazak i zaczęła szybko pisać po moim czole. — Spadaj! — Spojrzałam w lustro. Na mojej skórze widniało już T i prawie całe A. — Ty prosiaku! Co będzie, jeśli ten pisak się nie zmyje?! Panna Hill dostanie jutro ataku szału! — Ze spokojem, wystarczy tylko trochę śliny. — Stella pośliniła palec i potarła nim mocno moje czoło. — Panna Hill ciągle się ciebie czepia? 87 — Nienawidzę jej. Nienawidzę też Kayleigh i Yvon-ne. W zasadzie nienawidzę całej mojej klasy — z wyjątkiem Ollego Okularnika... To jest Oliwiera. On jeden jest w porządku. — Czyli ten Oliwier to twój chłopak, tak? — Skąd! — Bo ja mam chłopaka. — Poważnie?! — Poznałam go wtedy, kiedy umówiłam się ze znajomymi w McDonaldzie. Nazywa się Mark. Ma szesnaście lat. — Szesnaście! Jest dla ciebie grubo za stary! — Bzdura! Jest cudowny. Niewiarygodnie przystojny, brunet, piękne oczy, fantastyczne, wyłącznie markowe, sportowe ciuchy. Szaleją za nim wszystkie dziewczyny, ale to do mnie powiedział „Cześć". — Chyba nie umówiłaś się z nim na randkę? — I owszem, spotkaliśmy się w McDonaldzie, a potem poszliśmy na spacer. — Ale nie sami? — Pocałował mnie. — Żartujesz! — Ńie, poważnie. Wygłupialiśmy się na huśtawkach, a większość jego kumpli uganiała się za piłką na trawniku. I wtedy mnie pocałował. — I jak było? Stella zastanawiała się przez moment. — Nie wiem, chyba jak przy pocałunku. — No tak, ale jakie to było uczucie? — Mokre! — oświadczyła Stella i obie wybuchnęły-śmy śmiechem. — I to z nim miałaś się dzisiaj spotkać? — Tak. I z paroma innymi znajomymi. Będzie też Ja-nice Taylor, która chodzi do wyższej klasy i jest wyjątkowo ładna, a Mark wpadł jej w oko. Boję się, że może się z nim za bardzo spoufalić, jeśli mnie nie będzie w pobliżu. 88 Zaczęła wygryzać zadartą skórkę jeszcze zajadlej, aż do krwi. ?— Przestań, zjadasz własną skórę! W porządku, idź na tę randkę z Markiem. — Przecież boisz się zostawać sama w domu. — Dam sobie radę. — Dzięki! — Uradowana Stella uśmiechnęła się do mnie od ucha do ucha i pobiegła do naszego pokoju, żeby się przebrać. — Jesteś pewna, Finka? — zawołała, wyskakując ze swojego szkolnego mundurka. — Pewnie, że jestem pewna — odparłam. — Pod warunkiem, że nie będziesz tam siedziała w nieskończoność. — Przed dziesiątą będę już w domu, obiecuję. I możesz zjeść moją porcję sałatki z kurczakiem, jeśli chcesz. Właśnie zaczynałam żałować, że się zgodziłam. Siedziałam w milczeniu, zaplatając palce aż do bólu i zastanawiając się, co zrobić z czasem. Ani żywej duszy, z którą mogłabym pogawędzić. Telewizora brak. Mogłabym wprawdzie rysować, oglądać obrazki, przymierzać różne ubrania albo bawić w salon fryzjerski, ale żaden z tych pomysłów jakoś nie przypadł mi do gustu. — Finka, nie rób takiej żałosnej miny — poprosiła Stella, wkraczając do dużego pokoju. Miała na sobie bluzeczkę Marigold, a oczy podkreśliła jej czarną kredką. Wyglądała niesłychanie dorośle i obco, zupełnie nie przypominała mojej siostry. — Wcale nie robię — odparłam, biorąc się za gryzmo-lenie po tylnej okładce szkolnego brudnopisu. Naszkicowałam długowłosą dziewczynę w obcisłej bluzce, otoczoną kręgiem gwiazdek. Jej oczy obrysowałam grubą kreską. — No to idę — powiedziała Stella. Zerknęła mi przez ramię. — To ja? Przytaknęłam burkliwie. — Wyglądam, jakby mi ktoś podbił oczy — stwierdziła. 89 — To na razie; będę przed dziesiątą. Dasz sobie radę sa-' ma, prawda? Skinęłam głową, nie odważając się wydobyć głosu. Stella zmierzwiła żartobliwie moją czuprynę i wyszła. Usłyszałam zatrzaskujące się za nią drzwi i miękki odgłos jej oddalających się kroków w sportowych butach. Bez niej w mieszkaniu zrobiło się cicho nie do wytrzymania, i zaczęłam się zastanawiać, czyby sobie nie włączyć którejś ze starych kaset Marigold. Z drugiej strony, nie chciałam myśleć o Marigold, bo wtedy zaczęłabym się o nią niepokoić. I tak już się wystarczająco niepokoiłam. Rozglądałam się czujnie po pokoju, nieustannie zerkając za siebie. Nie mogłam się pozbyć wrażenia, że za moimi plecami czai się jakiś szaleniec. Poza tym lada chwila na moją stopę mógł przecież wpełznąć olbrzymi, włochaty pająk. Przystawiłam krzesło do ściany i usiadłam na nim z podkulonymi nogami, ale wcale nie poczułam się przez to lepiej. Obok Stelli dorysowałam kogoś jeszcze: małą postać ze szkaradną, rybią twarzą o butelkowatym nosie. Z tego żałosnego wymoczka ściekały krople wody. Wtem na schodach usłyszałam zbliżające się kroki. Serce zaczęło mi walić jak oszalałe; ołówek ścisnęłam w ręce tak mocno, że zostawił rowek we wnętrzu mojej dłoni. Czekałam na pukanie do drzwi — zdecydowałam, że się nie odezwę. Marigold pożyczyła mnóstwo pieniędzy od różnych ludzi; niektórych z nich naprawdę można się było 90 bać. Nie wspominając nawet o jej byłych chłopakach. Zwłaszcza o tym najgorszym. Trzęsłam się już jak galareta. Próbowałam samą siebie przekonać, że wszystko jest w porządku: a niech się dobijają choćby całą noc, i tak za nic im nie otworzę. W końcu się przecież zniechęcą i sobie pójdą. Ale nikt nie zastukał. Wytężyłam słuch: może się przesłyszałam i żadnych kroków nie było? Lecz wtedy dobiegł mnie odgłos krótkiej szamotaniny i szczęk klucza w zamku. Mieli klucze! Któryś z byłych chłopaków Marigold miał klucze! Zaraz tu wtargnie i zastanie mnie zupełnie samą... Drzwi wejściowe otworzyły się z trzaskiem, ktoś wszedł na korytarz. Ugryzłam się mocno w pięść, zbyt przerażona, żeby próbować się schować albo rzucić do ucieczki. — Finka? — Do pokoju weszła Stella i obrzuciła mnie zaniepokojonym spojrzeniem. — Finka, co się stało?! — Ale mnie nastraszyłaś! — zawołałam, zrywając się na równe nogi i dając jej kuksańca, ale zaraz się do niej przytuliłam. — Co ty tu robisz? — Doszłam do końca ulicy i poczułam się jak wstrętny samolub, który zostawił cię samą w domu. — Przecież daję sobie radę. — Właśnie widzę! O mało nie popuściłaś w majtki ze strachu! Zbieraj się. — Co? — Idziesz ze mną. — Na spotkanie z twoimi przyjaciółmi? — Tak jest. — Ale mówiłaś... — Ale teraz mówię, że możesz pójść ze mną. Byle nie w tej okropnej, starej kiecce; włóż dżinsy. — Już się robi. — Przystałam na to z radością. Stella pożyczyła mi swój T-shirt i związała mi włosy w koński ogon na czubku głowy, żebym wyglądała na 91 trochę starszą, niż jestem. Moja kitka sterczała sztywno jak antenka Dipsy'ego. — Może lepiej rozpuszczę je z powrotem — zaproponowałam. — Jak myślisz? — Nie, tak jest dobrze — uznała Stella. — Zbierajmy się, bo szkoda czasu, niedługo nie będzie sensu w ogóle wychodzić. Tylko się nie wygłupiaj i nie wygaduj żadnych bzdur, dobrze? I nie zgrywaj dziwaczki. Po prostu staraj się zachowywać normalnie. Tak do końca nie byłam pewna, jak właściwie powinien wyglądać normalny sposób bycia, ale okazało się, że to nie ma znaczenia. Kiedy dotarłyśmy do miasta i przyłączyłyśmy się do sporej grupy okupującej wejście do McDo-nalda, nikt nie zwrócił na mnie najmniejszej uwagi. Stelli też nie poświęcono jej zbyt wiele. Janice Taylor i pozostałe dziewczyny nawet się z nią nie przywitały. Wprawdzie młodsi chłopcy uśmiechnęli się do niej szeroko i z miejsca zaczęli się popisywać, ale ci starsi i przystojniejsi nie zaszczycili jej nawet spojrzeniem. Od razu zgadłam, który z nich to Mark; wyglądało na to, że wdał się w ożywioną dyskusję ze swoimi kumplami. Stella podeszła do niego i ustawiła się najbliżej, jak tylko mogła, ja przyczaiłam się za jej plecami. Przeraźliwie burczało mi w brzuchu; zastanawiałam się, dlaczego nikt się nie kwapi, żeby wejść do McDonalda i coś przekąsić. Pomyślałam o sałatce z kurczakiem, która została w domu. — Jestem już głodna — zwierzyłam się Stelli z nadzieją. Lecz Mark absorbował ją do tego stopnia, że chyba mnie nawet nie usłyszała. Za każdym razem, kiedy wybuchał śmiechem, Stella też odsłaniała ząbki i parskała z uciechy. Kiedy odrzucił do tyłu swoje dość długie włosy, głowa Stelli powtórzyła jego ruch. Gdy oparł rękę na biodrze, szczupłe ramię Stelli mogłoby być jej cieniem. 92 Dwaj młodsi chłopcy wdali się w jakąś głupią bójkę i jeden z nich wpadł na Stellę, która zdzieliła go ostro łokciem i zmęłła w ustach wyzwisko. Mark odwrócił wzrok. — Kogo my tu widzimy! Migotka! Migotka! Spodziewałam się, że Stella wybije mu zęby jednym ciosem, ale ona rozpłynęła się w przymilnym uśmiechu. — Cześć, Mark — powiedziała głosikiem słodkim jak miód. Pomachał do niej końcami palców i rzucił coś półgłosem do swoich kumpli. Wszyscy zarechotali. Nie wiem, czy Stella usłyszała, co powiedział, ale się zaczerwieniła. Pochyliła głowę, kryjąc twarz we włosach, jednak nadal tam stała. I czekała. Kiedy wreszcie prawie wszyscy kumple Marka weszli do środka, Mark otoczył Stellę ramieniem — Dasz się zaprosić na frytki, Migotko? — Może poczęstuję się twoimi? — Nie chcesz własnej porcji? Ja płacę. —Jaki ty jesteś kochany! — Z rozbrajającym uśmiechem przyjęła propozycję; miód niemal ściekał po jej podbródku. — Albo wiesz, co? Mógłbyś mi kupić deser lodowy? — Jasna sprawa. Weszła do McDonalda, ciągle z ramieniem wciśniętym pod jego pachę. Nawet na mnie nie spojrzała. Kopnęłam listwę przypodłogową w progu. A co ze mną?! To szczyt niesprawiedliwości! Ja też uwielbiam desery lodowe. Stella lubi czekoladowe, osobiście wolę karmelowe. Oblizałam się na samą myśl o lodach, taką straszną miałam na nie ochotę. — I komu pokazujesz ten język, mała? — spytała opryskliwie wyraźnie zirytowana Janice Taylor. Pod jej adresem wywaliłam jęzor tak daleko, jak umiałam. 93 — Bezczelna gówniara! Co to za jedna? — zapytała koleżanka Janice. — Młodsza siostra tej całej Stelli; ciągle włóczy się pod naszą szkołą. — A Stella to ta z długimi włosami, tak? — Koleżanka kiwnęła głową w stronę Stelli i Marka, którzy stali przy ladzie. — Nie mam pojęcia, co Mark w niej widzi — skrzywiła się Janice. — Szczerzy się do niego jak idiotka przez cały czas, aż się niedobrze robi. Czemu on się prowadza z taką małolatą? Koleżanka szepnęła jej coś na ucho i obie zachichotały. Jeszcze raz wywiesiłam w ich kierunku cały język, gorliwie wymachując nim na boki. — Uważaj, bo cię zamkną w wariatkowie — ostrzegła mnie Janice. Objęła swoją koleżankę w pasie i poszły sobie. Jak na komendę schowałam jęzor; wyraz „wariatkowo" był jak uderzenie obuchem w głowę. Ugryzłam się w język, żeby odpędzić tę myśl. — Co ty wyprawiasz? — syknęła Stella. Wciągnęła mnie do McDonalda i posadziła przy stoliku w kącie; przede mną postawiła deser lodowy. — To dla ciebie — powiedziała. — Siedzę z Markiem kawałek dalej, w porządku? Pobiegła do niego z powrotem i przykleiła się do jego boku. Sama nie miała nic do jedzenia. Gapiłam się tępo w mój deser. Zamówiła karmelowy. Delektowałam się każdą łyżeczką, oblizując ją obolałym językiem. Byłam pewna, że Stella jest tak samo głodna jak ja. Od czasu do czasu Mark częstował ją frytką, ale kazał jej prosić o nią jak psu. Stella robiła to z prawdziwym wdziękiem, przechylając głowę na bok, błagalnie zwijając przed sobą ręce w piąstki i udając psie posapy-wanie, a jednak cierpła mi od tego skóra. 94 A później było jeszcze gorzej. Stella i Mark wybrali się na spacer alejką na tyłach Bootsa, przy którym musiałam z0stać, całą wieczność gapiąc się na szampony i okulary. Ciągle byłam głodna, a język pulsował mi z bólu. Wystawanie przed witryną w końcu mnie zmęczyło, więc przysiadłam na kamiennym krawężniku, chociaż chłód przenikał przez materiał moich dżinsów. Czułam się tak, jakbym siedziała na brzegu gigantycznej kadzi lodów. Kiedy Stella wreszcie wróciła, trzęsłam się z zimna. — Finka, wstawaj, bo dostaniesz wilka od siedzenia na chodniku. — Gdzie Mark? — Poszedł na spotkanie z jakimiś innymi kolegami. I co o nim myślisz? Czy nie jest fantastyczny? — Nie. — A właśnie, że tak! To najprzystojniejszy chłopak w całym Londynie! Każda chciałaby z nim chodzić! Janice Taylor wścieka się z zazdrości! — I co tam robiliście? — A jak myślisz? — Stella odpowiedziała pytaniem na pytanie. Zauważyła mój wyraz twarzy. — Nic się nie martw, Finka, naprawdę. Obściskiwaliśmy się tylko. Słowa „obściskiwać się" napełniły mnie obrzydzeniem; brzmiały obleśnie, wręcz świńsko. Stelli i Markowi natychmiast wyrosły świńskie ryje, obwisłe sadło i wstrętne, zakręcone ogonki. Wyobraziłam sobie, jak się nawzajem czochrają tymi ryjami i zrobiło mi się niedobrze. — Finka? — Stella objęła mnie ramieniem. — Spadaj! — O co ci chodzi? — Nie podoba mi się to, co wyprawiasz z tym Markiem! — Zwyczajnie mi zazdrościsz! — Skąd! I nie chodzi mi tylko o Marka, ale o całe to towarzystwo. Bardzo się zmieniłaś. 95 — Po prostu wydoroślałam. — Ciągle nie jesteś wystarczająco dorosła, żeby ten Mark obśliniał cię od góry do dołu. Powiem wszystko Ma-rigold! Stella tylko się zaśmiała. — I co mi zrobi, jak sądzisz? Założę się, że sama pozwalała sobie na dużo więcej, kiedy była w moim wieku. — Myślisz, że wróci dziś na noc do domu? Obiecała. — Obiecanki-cacanki, w kółko ta sama śpiewka. Wszystko wskazywało na to, że Marigold złamie kolejną obietnicę. W domu byłyśmy przed dziesiątą; zjadłyśmy sałatkę z kurczakiem i przygotowałyśmy się do snu. Po zmyciu makijażu i przebraniu się w starą koszulę nocną z misiaczkiem Stella podobała mi się dużo bardziej; była w tak świetnym humorze, że jeszcze pobawiła się ze mną pluszowymi misiami, udając ich mrukliwe głosy. — A pamiętasz mojego misia? Tego dużego, żółtego, w kubraczku w kratkę? — zapytałam, głaszcząc się po nosie moim jedwabnym szalikiem. — Tak bardzo mi go brakuje. — Kupię ci nowego na Gwiazdkę. — Nie, nie chcę nowego misia. Chciałabym mieć z powrotem mojego Uszatka. I różne inne rzeczy: stare książeczki z obrazkami i moją lalkę Barbie, i wszystkie jej ubranka. — Uwielbiałam moją Barbie — a ty obydwie ostrzygłaś na zero! Rany, ale byłam wtedy wściekła! A później nawet mi się spodobało, że moja Barbie jest skinheadem i z czarnej plasteliny zrobiłam dla niej parę malutkich oficerek, pamiętasz? — Pamiętam. Ale już ich nie mamy. A ja chciałabym mieć je z powrotem, tutaj... — Bezradnym gestem wskazałam nasz pokój. Był to najlepszy pokój, w jakim kiedykolwiek mieszkałyśmy, i bardzo się nam podobał. Nie było w nim wpraw- 96 dzie zasłon ani dywanu, lecz Marigold kupiła ogromny kubeł ciemnoniebieskiej emulsji, którą pomalowałyśmy ściany i sufit. Na ścianach Marigold wyczarowała ocean z wielorybami, rekinami, rafą koralową, na której siedziały syrenki, i całą ławicą rozbrykanych delfinów, a sufit przerobiła na niebo — wdrapała się na drabinę i spędziła na niej cały dzień i pół nocy, wymalowując Drogę Mleczną, Syriusza, Plejady, Wielką i Małą Niedźwiedzicę oraz dużą i bardzo jasną Gwiazdę Polarną, lecz i tak największą i najjaśniejszą gwiazdą na naszym suficie była gwiazda pięcioramienna, taka sama, jaką Marigold nosi wytatuowaną nad sercem. Był to najpiękniejszy pokój, jaki dwie dziewczyny mogłyby sobie wymarzyć. Tak naprawdę wcale nie zależało mi na tym, żeby został zagracony starymi zabawkami nadgryzionymi przez mole, żałowałam tylko, że nie udało nam się zachować więcej naszych rzeczy. Bywało, że drogie, nowe zabawki musiałyśmy oddawać z powrotem do sklepu. Bywało, że nasze rzeczy padały łupem złodziei. Bywało i tak, że różne mieszkania trzeba było opuścić nocą, po kryjomu, zabierając ze sobą jak najmniej bagaży. Pomyślałam o wszystkich naszych porzuconych zabawkach, rozsianych po całym Londynie i okolicy, i zrobiło mi się ciężko na sercu. — Ciekawe, co się z nimi stało? — zapytałam głośno. Wyobraziłam sobie, jak trafiają do śmieciarki, zostają wywiezione na jakieś wstrętne wysypisko i wyrzucone na stertę śmieci; leżą tam teraz, całe ubabrane w cuchnącej mazi wyciekającej z kartonowych pudełek po daniach na wynos, mewy wydziobują Uszatkowi jego szklane oczy, a szczury zżerają resztki włosów Barbie. Kiedy usłyszałyśmy, jak zegar wybija północ, a Marigold nadal nie było w domu, Stella pozwoliła mi przyjść do swojego łóżka. Zasnęłam, wtulając się w misiaczki na jej plecach i śniłam, że wrzucono nas obie do śmieciarki. 97 Śmieciarze gładzili brudnymi paluchami włosy Stelli i wy. lizali jej twarz do czysta, po czym posadzili ją na desce rozdzielczej jak maskotkę przynoszącą szczęście. Mnie rzucili na górę śmieci; zapadłam się w tych brudach p0 pachy, wrzeszcząc imię Marigold na całe gardło. Nie przyszła. Nie przychodziła mi na pomoc, chociaż wołałam ją tyle razy i wydzierałam się wniebogłosy... — Marigold! — Jestem, Finuś, jestem; już wszystko dobrze, jestem przy tobie, kochanie. Co ja mówię, jest o niebo lepiej niż dobrze! Obudź się. Stello, skarbie, ty też się obudź! Marigold zapaliła światło; zrobiło się tak jasno, że z początku nie widziałam zupełnie nic. Przylgnęłam do niej z całej siły, mrużąc oczy, tak że wyglądały jak maleńkie szparki. W jej oddechu wyczułam alkohol, ale wyglądało na to, że Marigold jest w dobrej formie, chociaż lekko drżała. Tuliłam się do niej mocno, lecz ona nie poświęcała mi wiele uwagi. — Stello! Stello, słoneczko, wstawaj! No już! — Marigold przechyliła się nade mną i odgarnęła włosy z twarzy Stelli. — Stello, chciałabym ci kogoś przedstawić. — Głos Marigold łamał się z emocji, ledwie udawało jej się wymówić poszczególne słowa. — To jest właśnie Micky, twój ojciec! Obie aż się poderwałyśmy i usiadłyśmy na łóżku, robiąc na Micky'ego wielkie oczy. Było tak, jakby na specjalną przepustkę z nieba wpadła do nas z wizytą księżna Diana we własnej osobie — odkąd sięgam pamięcią, Marigold zawsze opowiadała nam o Mickym, ale nigdy tak do końca w niego nie wierzyłyśmy. — To naprawdę ty? — odezwała się niepewnie Stella, gapiąc się na nieznajomego. Chociaż, szczerze powiedziawszy, Micky wyglądał dosyć znajomo. Był wysoki i szczupły, tak jak Stella, z dłuższymi, opadającymi na ramiona, jasnymi włosami. Miał oczy niebieskie jak bławatki, prosty nos, sympatyczny uśmiech od ucha do ucha i dołek w tylko jednym policzku. Ubrany był w czarny T-shirt i czarną, skórzaną kurtkę, czarne dżinsy i czarne buty. Na nadgarstku jednej ręki nosił cienką, srebrną bransoletę, a na palcu drugiej — ozdobny, srebrny sygnet. — Mój... tata? — zapytała szeptem Stella. Nie wyglądał na niczyjego tatę. Wyglądał jak rockman. Zerknął na Marigold. Skinęła głową. — Twój tata, Stello — odpowiedział. — O rany — wybąkała Stella. — Nie mogę w to uwierzyć! 99 — Ja też — przyznał Micky. — W ogóle nie miałem pojęcia, że zostałem ojcem! To niesamowite! Spotkałem dziś ciebie, Marigold, a teraz spotykam moją córkę! — Przez moment zatrzymał wzrok na mnie. — Hej, malutka, ty też jesteś moja? — Nie, to jest Delfina — przedstawiła mnie Marigold. — Cześć, Delfino. Fajne masz imię — powiedział Micky, wpatrując się już z powrotem w Stellę. Był nią wyraźnie urzeczony. — A nie mówiłam?! — wytknęła Marigold ?????'???. — A nie mówiłam?! — powtórzyła do Stelli. Była taka podekscytowana, że prawie skakała po mieszkaniu na swoich wysokich obcasach. Stella i Micky nie odrywali od siebie oczu, zupełnie jakby chcieli nauczyć się siebie nawzajem na pamięć. Wyglądało to tak, jakby oboje razem z Marigold znaleźli się we wnętrzu olbrzymiej, tęczowej bańki mydlanej unoszącej się w powietrzu. Ja zostałam na zewnątrz bańki, na ziemi. Nie byłam częścią tej rodziny. — Nie wstaniecie, dziewczynki? — zaproponowała Marigold. — Mogłabym przygotować dla nas coś na ząb. A ty nie jesteś głodny, Micky? — Kurczaka już zjadłyśmy z Finką — uświadomiła jej Stella. — Ale, ale: jak wy się w ogóle odnaleźliście? Na koncercie musiały być przecież tysiące ludzi! — I były — powiedziała Marigold. — A jednak go znalazłam. Wiedziałam, że mi się uda! Wiedziałam nawet, gdzie go szukać! — No tak, spojrzałaś w swoją kryształową kulę — zażartował Micky. Marigold zaśmiała się cicho. — Pamiętałeś! Na środku brzucha Marigold ma wytatuowaną piękną, długowłosą czarownicę w powłóczystych szatach. Cza- 100 f0wnica wpatruje się w skupieniu w kryształową kulę, l^órą tak naprawdę jest pępek Marigold, otoczony precyzyjną, czarną kreską. — Ta czarownica z kryształową kulą to był mój pomysł __pochwalił się Micky. — Sprawdźmy, jak się miewa. Marigold podciągnęła bluzkę, chichocząc. My też zerknęłyśmy. — Jest wspaniała. Sobie też taką zrobiłem, ale moja przegina się w inną stronę i jest bardziej celtycka — powiedział Micky, prezentując nam swój sygnet. — Sam go zrobiłeś! — wykrzyknęła Stella. — Micky zajmuje się teraz jubilerstwem, ma własną firmę — zakomunikowała nam z dumą Marigold. — Sam projektuje wszystkie wzory. Micky wręczył swój pierścień Stelli. — Jaki piękny! — zachwyciła się, trzymając go z należytym respektem i badając uważnie każdy szczegół. Też chciałam zobaczyć, ale odepchnęła mnie łokciem na bok. — Zasłaniasz mi światło, Finka. — Delikatnie wodziła palcem po wyrafinowanym wzorze sygnetu; dotknęła nawet wnętrza pierścienia, jeszcze ciepłego od palca właściciela. — Mogę przymierzyć? — Jasne. — Jest dużo za duży — uśmiechnęła się, obracając sygnet na palcu. — Bo ty jesteś bardzo malutka — uśmiechnął się Micky. — Ile masz dokładnie lat, Stello? Naprawdę trzynaście? Wydajesz się taka maleńka! — Twoja mała córeczka — wyszeptała Marigold modlitewnie. Stella dokładała wszelkich starań, żeby wyglądać dorośle, więc pomyślałam, że teraz się zirytuje, ale, o dziwo, uwagi Micky'ego najwyraźniej nie sprawiły jej przykrości. Spoglądała na niego spod grzywy swoich jasnych włosów. Ściskało mi się serce, ledwie mogłam oddychać. 101 Wiedziałam, że powinnam się cieszyć, że Stella odnalazła swojego ojca, jednak nie potrafiłam znieść wzroku, jakim na nią patrzył. — Nie mogę uwierzyć własnemu szczęściu! — cieszył się Micky. Może nie chodziło mu tylko o to, że jest szczęśliwy, bo dowiedział się, że ma córkę. Może wyrażał radość z faktu, że jego córką jest śliczna jak elf blondyneczka, a nie karlica o wyglądzie głupiej, szarej myszy. — Wszystko się może zdarzyć! — zaintonowała Mari-gold, tańcząc po pokoju. Prężąc się jak czarownica wytatuowana na jej brzuchu i wyrzucając w górę ramiona, Marigold z rozwianymi rudymi włosami wyglądała wyjątkowo pięknie, lecz mimo to Micky rzucił jej dziwne spojrzenie. — Wszystko może zdarzyć się! U-uuu! — śpiewała Marigold. Zauważyła mój wyraz twarzy i wyciągnęła mnie z łóżka, próbując mnie nakłonić do wspólnych pląsów. Potykałam się i zataczałam, czując się strasznie głupio i martwiąc się o moją koszulę nocną, która nie dość, że za krótka, żeby w niej tak fikać, to jeszcze do tego była okropnie brudna. — Zatańcz ze mną, Finuś, nie daj się prosić! Masz swój udział w tym wydarzeniu! — wołała Marigold. — To przecież ty znalazłaś szczęśliwą czterolistną koniczynkę! Zaraz, zaraz, a może zrobię sobie nowy tatuaż w kształcie koniczynki o czterech listkach? Czwórka będzie moją nową szczęśliwą liczbą, wyraża równowagę doskonałą, tak jak doskonale zrównoważona jest cała nasza wesoła gromadka, czy nie tak, skarbie? — szczebiotała, obracając mnie dokoła coraz szybciej i szybciej. — Myślę, że powinniśmy coś zjeść, Marigold. Jesteś odrobinkę, fakt, że doprawdy zachwycająco, wstawiona — stwierdził Micky. 102 — Nie jestem wstawiona, nie zostałam wystawiona, nie :estem wstrząśnięta, ani nawet zmieszana, całe życie mi się rozsypało, ale znowu wyszłam z tego cało, czuję się jak nowo narodzona, ba, lepiej! — paplała Marigold. .— Zobaczę, co da się zrobić — powiedziała szybko Stella, chociaż obie dobrze wiedziałyśmy, że w lodówce zostało tylko kilka listków sałaty, a chleba ledwie starczy na grzanki na jutrzejsze śniadanie. — To może zjemy pizzę? — zaproponował Micky. Był środek nocy, lecz Micky znał numer pizzerii czynnej przez całą dobę; zadzwonił ze swojego telefonu komórkowego i zamówił pizzę do domu. — Jaką lubisz najbardziej, malutka? — zapytał Stellę. — Z dodatkową porcją sera i podwójnym ananasem. Aż cofnął się ze zdumienia. — Dokładnie tak, jak ja! To po prostu nie do wiary! — I jak ja — oświadczyła Marigold, która wcale nie lubi pizzy. — A ty, Delfino? Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Też lubię pizzę z serem i ananasem, zawsze taką zamawiałyśmy, ale gdybym teraz i ja o nią poprosiła, wyszłabym na żałosną, małą pa- pugę. — Chciałabym... pizzę z pieczarkami. I papryką. Jeśli można — bąknęłam. Był to poważny błąd. Na nasze pizze musieliśmy czekać całe wieki. Czułam to mdlące, wewnętrzne rozdygo-I tanie, które dopada mnie zawsze, kiedy wstaję w nocy. Zapach ostro przyprawionego ciasta był dosłownie obezwładniający. Stella i Micky z apetytem zabrali się za swoje pizze, prowadząc długą i ożywioną dyskusję o swoich kulinarnych sympatiach i antypatiach, z radością witając każdą, nawet najbardziej oczywistą, zbieżność upodobań. No bo kto nienawidzi czekolady, a przepada za brukselką? -- 103 O tym, że nienawidzę pieczarek, przekonałam się zbyt późno. Grzyby na mojej pizzy były brunatne, obśli-zgłe i do połowy zanurzone w sosie; wyglądały jak kolonia ślimaków, które wpełzły do pudełka z pizzą i zagnieździły się na cieście. Próbowałam jeść tak, żeby je ominąć — z gardłem ściśniętym na wypadek, gdybym jednak któregoś połknęła. Papryka też nie okazała się trafnym wyborem. Jaskrawe czerwone i zielone paski wyglądały ładnie, ale smakowały wstrętnie i były okropnie ostre. — Daj spokój — syknęła do mnie Stella. Spojrzała przepraszająco na Micky'ego. — Jest po prostu śpiąca. Marigold ledwie skubnęła swojej pizzy. Podeszła do szafki i schyliła się. Stojąc plecami do nas, pociągnęła zdrowy łyk wódki. Może myślała, że robi to dyskretnie. Nie mogłam na nią patrzeć. — W takim razie ja później też sobie golnę — oświadczył Micky, patrząc na Marigold i z dezaprobatą kręcąc głową. — To tylko szczeniaczek na dobranoc — powiedziała Marigold. — Czas do łóżek. Spójrz na biedną Finkę, oczy zamykają jej się same. — Tak, chyba już czas. — Micky przełknął ostatni kawałek pizzy i wstał z miejsca. Wyciągnął rękę i pogłaskał Stellę po jej długich, lśniących włosach. — Kiedy będę mógł wpaść, żeby znów się z tobą zobaczyć? — zapytał, jakby umawiał się z nią na randkę. — Co takiego? — nie mogła uwierzyć Marigold. Następny kieliszek wychyliła całkiem otwarcie. — Micky, o czym ty w ogóle mówisz? Chyba nie wychodzisz?! — Skarbie, jest druga w nocy. — Przestań! Zostajesz! — zażądała. — Zostajesz z nami na dobre. — Przyjdę jutro — obiecał Micky. — Nie! — Marigold mówiła zdecydowanie za głośno. 104 I__Nie możesz teraz odejść! — podniosła głos prawie do krzyku. Micky rzucił jej kolejne dziwne spojrzenie. Nie kwapił się usiąść z powrotem. Ale wtedy Stella schwyciła go za rękę. — Zostań, proszę — szepnęła. Jego twarz złagodniała. — No dobrze — powiedział. Zauważyłam, że mocno uścisnął jej rączkę. Gdyby poprosiła go, żeby wyskoczył przez okno, nawet by go przedtem nie otworzył. Marigold wyprowadziła Micky'ego z naszej sypialni. Stella i ja wróciłyśmy do łóżka, ale żadna z nas nie mogła zasnąć. Opatuliłam się kołdrą po same uszy i schowałam twarz w jedwabnym szaliku. — To nie do wiary — szeptała Stella. — Myślę, że Micky jest... dokładnie taki, jak nam opowiadała. — Jest lepszy! Nigdy jej nie wierzyłam, a tu się okazuje, że jednak miała rację. Nic dziwnego, że nudziła o nim bez przerwy. I to jest właśnie mój tata! — Ale przez cały ten czas niezupełnie zachowywał się jak ojciec, prawda? — zauważyłam kwaśno, po części pod wpływem dokuczliwego ściskania w żołądku. — O co ci chodzi? — Nie utrzymywał z tobą żadnych kontaktów, nie zabierał cię do siebie i nie robił wszystkich tych rzeczy, które są zwykle domeną ojców. Wcale go nie krytykuję, mój tata też się nie wykazał, tylko że... — Tylko że wygadujesz bzdury! — stwierdziła Stella. — Przecież nawet nie wiedział, że istnieję, sama słyszałaś. Był w ciężkim szoku! Założę się, że w ogóle nie miał pojęcia, że Marigold spodziewa się dziecka. Musieli się rozstać, zanim zdążyła mu powiedzieć. — Rzucił ją — powiedziałam. Skuliłam się jeszcze bar- 105 dziej, naciągając szalik na twarz tak mocno, że aż spłaszczał mi nos. Stella z początku nie odezwała się ani słowem, już my. siałam, że zasnęła. Jednak po jakiejś minucie oświadczyła; — Ale mnie nie porzuci. Wkrótce potem rzeczywiście zapadła w sen. Ja za nic nie mogłam zasnąć. Słyszałam Marigold i Micky'ego. Schowałam się z głową pod kołdrę, w szaliku jak w jedwabnej masce. Szalik falował i łaskotał mnie za każdym razem, kiedy brałam oddech. Leżałam tak długo w noc, wdychając i wydychając powietrze. Stella wyrwała mnie ze snu bladym świtem. — Finka, co ty wyprawiasz?! Chyba zgłupiałaś, udusisz się! Wyłaź zaraz! — Chcę spać. — Obudź się, no dalej! Nie pamiętasz? Mój tata tu jest! — Może już sobie poszedł. — Nie, na pewno nie! — A jednak w jej głosie słychać było nagłą obawę. Wyskoczyła z mojego łóżka. Usłyszałam miękki szelest szczotkowanych włosów. Potem jej stopy zaplaskały na podłodze. — Nie możesz pójść i sprawdzić — wymamrotałam sennie. — Nie jeśli jest w sypialni Marigold. Ona się wścieknie. — To przecież mój tata! — syknęła Stella i wymasze-rowała z pokoju. Usiadłam na łóżku i nadstawiłam uszu. Zamknęła za sobą drzwi, tak że niewiele było słychać. Dobiegło mnie jej poszeptywanie. A potem jego głos. Poczułam skurcz w żołądku. Miałam nadzieję, że Micky da po kryjomu nogę, choć wiedziałam, że to podłe z mojej strony. Poczułam kolejny skurcz — jak mi nie wstyd być taką wyrodną siostrą. Nie słyszałam głosu Marigold, ale ona ma przeważnie duże kłopoty z porannym wstawaniem. Stella i Micky naj- 106 ^raźniej poszli do kuchni — było słychać buczenie w ru-rach, kiedy ktoś odkręcił kurek. W wyschniętych ustach uiiałam smak wczorajszej pizzy. Marzyłam o tym, żeby się napić wody. Pomyślałam, że może nie powinnam się teraz pakować jo nich do kuchni; wiedziłam, że Stella chciała pobyć z Mickym sama. Z drugiej strony, to była także moja kuchnia. I straszliwie chciało mi się pić. Wstałam i poszłam do kuchni, czując się niewyraźnie i głupio. Micky zaparzał sobie kawę; w swoim czarnym ubraniu wyglądał świeżo i rześko, chociaż jego policzki przyprószył ciemny zarost. Stella siedziała na stole, popijając wodę ze szklanki i machając gołymi nogami. Rozmawiali o czymś z ożywieniem, ale umilkli, kiedy weszłam. — Zachciało mi się pić — wyjaśniłam jak jakiś przedszkolak. — Proszę uprzejmie — powiedział Micky, nalewając mi szklankę wody. — Stella i ja rozmawialiśmy właśnie o śniadaniu. — Mamy płatki kukurydziane. Ale mleka zabrakło — powiedziałam. — Mogę skoczyć do spożywczaka na rogu — zaproponowała Stella. — Wydaje mi się, że w soboty wcześnie otwierają. — Przecież nie pójdziesz sama po zakupy! — zaprotestował czule Micky. Chyba sądził, że jest za mała, żeby samodzielnie pójść do sklepu. Miałam ochotę uświadomić mu, że Stella robi dla nas zakupy odkąd tylko sięgam pamięcią, i że wychodzi jej to znacznie lepiej niż Marigold, ale kiedy otworzyłam usta, Stella spiorunowała mnie wzrokiem. Wyraźnie podobało jej się to, że Micky uważa ją za naiwną, małą dziewczynkę. — Myślałem, że moglibyśmy zjeść na mieście — powiedział Micky. 107 Spojrzałyśmy na niego z niedowierzaniem. Na mieście można zjeść obiad albo kolację, ale śniadanie? Nigdy wcześniej nie przyszło nam to do głowy. — A gdzie dokładnie? — spytałam. I nagle nabrałam nadziei. — Może w McDonaldzie? — Nie, nie chcemy hamburgerów, chcemy śniadania z prawdziwego zdarzenia! — oświadczył Micky. — Wiern dokąd pójdziemy. Dziewczynki, wy się strójcie, a ja spróbuję obudzić waszą mamę. Kiedy ostatnio sprawdzałem spała jak zabita. Byłyśmy gotowe w okamgnieniu. Stella odpuściła sobie makijaż; włożyła czarne dżinsy — żeby wyglądać tak, jak jej ojciec — a na szyi zawiązała czarną, aksamitną wstążkę. — Wyglądasz idiotycznie — skwitowałam zrzędliwym tonem. Czerń aksamitu ślicznie kontrastowała z jej jasną skórą. Ja włożyłam moją czarną, haftowaną bluzkę i spódniczkę w czarno-białą kratę, z resztki materiału, którą Ma-rigold kupiła za 50 pensów. Na części kwadratów wyhaftowała czarne i białe symbole jin i Jang, ale szycie znudziło ją, zanim doprowadziła rzecz porządnie do końca, więc moją spódnicę musiałam spinać agrafkami, żeby się trzymała. Chętnie podkreśliłabym mój strój zawiązaną na szyi, czarną, aksamitną wstążką, ale nie mogłam przecież papugować po Stelli. Marigold obudziliśmy wspólnymi siłami. — Micky? — zapytała, nie otworzywszy jeszcze oczu. — Ciągle tu jest. I chce nas zabrać na śniadanie — zakomunikowała jej z dumą Stella. — To świetnie — wymamrotała Marigold, wyciągając nogi z łóżka. Zatoczyła się przy wstawaniu. — O Boże — jęknęła, chwytając się kurczowo za głowę. — Chyba zaraz wykorkuję. Kąpiel pod prysznicem, ubieranie się i nakładanie makijażu zabrały jej całe wieki. Kiedy wreszcie zjawiła się 108 L kuchni, twarz miała bladą jak ściana, oczy przekrwione, a jej włosy zwisały w strąkach, odstając w okolicach uSzu. Tatuaż w kształcie krzyża jeszcze się nie wygoił, skóra na nim była zaczerwieniona i pokryta strupami. Marigold włożyła kusy top z cekinami i krótką spódniczkę, które miała na sobie poprzedniego wieczoru. W dziennym świetle nie wyglądała w nich dobrze. Przyglądałam się jej z niepokojem. Aż do tej chwili byłam święcie przekonana, że Marigold jest piękna. Teraz nie byłam już tego taka pewna. Micky też się jej przyglądał, a na jego czole rysowała się drobna zmarszczka. — Wszystko w porządku, skarbie? Próbowałam odetchnąć z ulgą. „Skarbie". Najwyraźniej naprawdę mu na niej zależy. Ale wymówił to słowo tak niezobowiązująco i od niechcenia, jakby nazywał tak wszystkie swoje dziewczyny. — No to zbierajmy się, Stello — powiedział, delikatnie obejmując ją za ramiona. Jej imię wypowiedział zupełnie szczególnie, jak gdyby prawdziwa mała gwiazdka zamigotała mu na wargach. Pod naszym domem stał czerwony jaguar Xj6. Stella aż zapiszczała z zachwytu. — Ojejku! — zawołała. — Jeszcze nigdy nie siedziałam w jaguarze! — W takim razie koniecznie usiądź ze mną z przodu — zaproponował Micky. Stella zerknęła na Marigold. Marigold skinęła przyzwalająco głową i założyła ciemne okulary. — Tak, usiądź z przodu z tatą — powiedziała. Micky roześmiał się ze szczęścia. — „Z tatą"! Nie mogę się nasłuchać! Dziwna rzecz, bo ostatnio, to jest mniej więcej w ciągu minionego roku, zacząłem zdawać sobie sprawę z upływającego czasu i... — Ty też znalazłeś się na rozdrożu! — zawołała trium- 109 falnie Marigold, gramoląc się do samochodu i odsłaniając przy okazji spory kawał swoich wytatuowanych ud.__ Och, Micky, jesteśmy bratnimi duszami! Właśnie dlatego musiałam sobie zrobić ten krzyż. Zaraz, zaraz, może namówię Steve'a, żeby na ramionach krzyża dołożył twoje i moje imię? Albo wypisał je jakimś ozdobnym krojem pisma, z zakrętasami, splecione ze sobą po obu końcach? — Jak tam sobie chcesz — powiedział Micky. — Mówiłem o tym, jak doszedłem do wniosku, że bardzo chciałbym zostać ojcem, i zacząłem się nad tym poważnie zastanawiać, choć przyznaję, że myśl o niemowlaku z wieczną cofką trochę mnie zniechęcała. A teraz nie mogę uwierzyć własnemu szczęściu! Mam śliczną, odchowaną córę, to najcudowniejsza niespodzianka w moim życiu! Stella chichotała, kiedy Micky pomagał jej ustawić z powrotem jej fotel. Obróciła się do mnie przez ramię i wyszeptała bezgłośnie: — A widzisz?! Tego dnia zobaczyłam jeszcze niejedno. Rozmaitych atrakcji było tyle, że w tak potężnej dawce przeszkadzały mi cieszyć się dniem, który z definicji miał być najszczęśliwszym w moim życiu. Micky zawiózł nas do centrum Londynu, gdzie w ekskluzywnym hotelu zjedliśmy śniadanie. Były croissanty, kawa i fantastyczny napój z bąbelkami, przygotowany z soku pomarańczowego i prawdziwego szampana. Zastanawiałam się, czy się nim upiję. Stella wyglądała na lekko podpitą, zanim jeszcze go spróbowała. Siedziała tuż obok Micky'ego i pozwalała mu się obsługiwać — otworzył za nią jej słoiczek z dżemem i smarował masłem jej pieczywo. Mojego croissanta posmarowałam sama i zjadłam go wyjątkowo nieporadnie — okruchy z masłem zaplamiły mi cały przód mojej aksamitnej spódniczki. Bąbelki w Porannym Drinku Bogacza były dla mnie kompletnym zaskoczeniem, zakrztusiłam się i wykipiały mi nosem. Marigold wy- 110 ciągnęła rękę, żeby mnie walnąć w plecy i przy okazji rozlała swoją kawę. Stella i Micky patrzyli na nas tak, jakby nie mogli sobie darować, że zabrali nas ze sobą. Po śniadaniu wybraliśmy się na Oxford Street do Ham-jeya, gigantycznego sklepu z zabawkami. Micky zabrał nas tam, żeby pokazać nam lalki, chociaż nawet on nie mógł nie zauważyć, że Stella dawno z nich wyrosła. Wiedziałam, że ja też jestem już za duża, żeby bawić się lalkami, ale kiedy patrzyłam na wszystkie te zjawiskowe, istniejące tylko w jednym jedynym egzemplarzu księżniczki, zamknięte w szklanych gablotach, serce ściskało mi się z tęsknoty i żalu. Lalki miały śliczne, delikatne rysy i wspaniałe, dłuuugie włosy; marzyłam o tym, żeby je czesać, palce wyciągały mi się do nich same. Ubrane były w cudowne, romantyczne stroje, ręcznie szyte, powłóczyste suknie, kunsztownie plisowane fartuszki i perfekcyjne, miniaturowe, skórzane buciki. Oparłam czoło o chłodne szkło i pożerałam je wzrokiem, nadając im imiona i osobowości. Wszystkie wyciągały do mnie smukłe, białe rączki. Wyglądały jak prawdziwe i byłam pewna, że ich dotyk nie może być zimny i nieprzyjemny. Wybrałam tę, która podobała mi się najbardziej: miała długie, jasne loki, błękitne oczy, różową suknię i fartuszek niebieski jak hiacynty, jedwabne, różowe skarpetki i niebieskie buciki z perłowymi guziczkami. Nazwałam ją Nataszą i pomyślałam, że mogłybyśmy zostać prawdziwymi przyjaciółkami... — Finka, idziemy. — Stella pociągnęła mnie za łokieć. Kiedy wreszcie udało jej się oderwać mnie od gabloty, w miejscu, gdzie tak tęsknie wzdychałam do Nataszy, na szkle pozostała mgiełka. Tymczasem Marigold biegała między półkami z lalkami Barbie, piejąc z zachwytu piskliwym, podekscytowanym głosikiem, tak jakby sama była małą dziewczynką. W dziale z pluszowymi zwierzątkami było jeszcze gorzej: ściągała z półek misie, lwy i małpki 111 i udawała ich pomruki, ryki i nawoływania. Przeraziła^ się, że któryś ze sprzedawców podejdzie i zwróci ??? uwagę. Wiedziałam, że Stella też się tego boi, rzucała ?, ???'??? zaniepokojone spojrzenia. Micky wyglądał na zaskoczonego, ale podszedł do sprawy z humorem i sarn wydał goryli okrzyk bojowy, udając, że rzuca się na Stellę która zapiszczała wniebogłosy. Ociągałam się, myśląc o Nataszy, która została na górze. — Podziękuj ładnie Micky'emu, Finuś! — szturchnęła mnie Marigold. Z początku nie dotarło do mnie, o co chodzi — okazało się, że Micky postanowił kupić pluszaka dla każdej z nas. Stellę namawiał na olbrzymiego pluszowego goryla, ale roześmiała się i powiedziała, że goryl jest zbyt przerażający. Wybrała misia z lekko spłaszczonym pyszczkiem i aksamitnymi łapkami, w ślicznym, miodowym kolorze. Szukając pluszaka dla siebie, Marigold dała prawdziwe przedstawienie; żonglowała hipopotamami i misiami panda, zastanawiała się nad dorodnym pluszowym pytonem, lecz ostatecznie zdecydowała się na pomarańczowego, pręgowanego tygrysa o wielkich, zielonych oczach. — To cała ty! — uśmiechnął się Micky. Zwrócił się do mnie. — Ty też musisz wybrać coś dla siebie, Delf inko. Co myślisz właśnie o delfinie? W sklepie były też spasione, turkusowe delfiny z czarnymi pyskami i wyszczerzonymi białymi zębiskami. Wcale mi się nie podobały, ale uznałam, że niegrzecznie byłoby się do tego przyznać. Desperacko pragnęłam odciągnąć Stellę na bok i zapytać, czy nie mogłabym poprosić jednak o Nataszę; zdawałam sobie sprawę, że Natasza jest dużo droższa niż pluszowy delfin, ale było oczywiste, że Micky ma furę pieniędzy — chciał przecież kupić Stelli goryla za prawie dwieście funtów. Tyle że Stella była jego córką. I w końcu wybrała znacznie tańszego, pluszowego misia. 112 Nie odważyłam się otwarcie poprosić o Nataszę. .— Strasznie trudny wybór. Wszystkie są takie śliczne! I lalki też — dodałam, siląc się na aluzję. Ale tak naprawdę nikt mnie nie słuchał. No i wmanewrowano mnie w delfina. Płynął tuż przy mnie w plastikowej torbie z napisem „Hamley's", obijając się o moje nogi przy każdym kroku i groźnie kłapiąc na mnie ostrymi zębiskami. Marigold niosła swojego tygrysa ostentacyjnie przewieszonego przez ramię, co sprawiało, że ludzie gapili się na nią jak jeszcze nigdy. Stella delikatnie ulokowała swojego pluszaka pod pachą i wdała się z Mickym w długą rozmowę o pluszowych misiach. Micky miał ukochanego pluszowego niedźwiadka, kiedy był mały. — Ja też zawsze chciałam mieć ukochanego misia — oświadczyła Stella. — I teraz już go mam! Udałam, że zbiera mi się na wymioty. Stella i Micky zignorowali mnie całkowicie. Marigold miała twarz białą jak prześcieradło i wyglądała tak, jakby faktycznie mogła zaraz zwymiotować. Paplała bez przerwy. Micky kiwał głową i od czasu do czasu wtrącił jakąś uwagę, ale prawie na nią nie patrzył. Lunch zjedliśmy w restauracji Planet Hollywood i dostaliśmy trzy firmowe podkoszulki; potem zwiedziliśmy galerię Trocadero i obeszliśmy całe centrum rozrywki Sega World. W myśli próbowałam podliczyć, ile to wszystko kosztowało. Czyżby Micky był milionerem? Następny w kolejności był spacer po Soho; Stella i ja chichotałyśmy na widok sex shopów. Później poszliśmy do Chinatown, gdzie Micky kupił dla nas haftowane chińskie pantofle, czarne dla mnie, zielone dla Marigold i purpurowe dla Stelli. Ciągle byliśmy objedzeni po uszy po lunchu, lecz mimo to zatrzymaliśmy się na podwieczorek we francuskiej herbaciarni. Marigold nie chciała ciastek, zamówiła herba- 113 tę z cytryną. Popijała ją łapczywie drobnymi łykami; ?0, że chciało jej się pić po tym, jak tyle nagadała. Ja wybrałam wielkie ciacho z bitą śmietaną i różowym marcepanowym lukrem. Wyglądało rewelacyjnie, ale zawstydziłam się na myśl, że Micky uzna mnie za obżartucha. On i Stella poprosili o babeczki z truskawkami. Stella nawet nie naszyła ciasta, wydłubała z niego tylko co dorodniejsze truskawki i delektowała się nimi, oblizując je do czysta z kremu i od niechcenia skubiąc ich czerwony miąższ. Micky przyglądał się jej z rozbawieniem. — Nie baw się jedzeniem, Stello. Jedz jak należy -— zwróciła jej uwagę Marigold. — Pozwól jej jeść, jak chce. Nie psuj jej przyjemności — uśmiechnął się Micky. — Przyjemność to mało powiedziane — rozpromieniła się Stella. — To najpiękniejszy dzień w moim życiu! Chciałabym, żeby nigdy się nie skończył. Na Leicester Sąuare rozstawiło się wesołe miasteczko, a w nim zwariowana machina obracająca w kółko ludzi poprzypinanych pasami do siodełek. — Hej, chodźmy spróbować! — zawołała entuzjastycznie Marigold. Micky spojrzał na Stellę. Skrzywiła się. — Marigold, przystopuj trochę. Dzieciaki się pochorują, dopiero co spałaszowały ciastka. — Nie daj się prosić! To chodźmy tam we dwoje! — namawiała go Marigold. — No, kochanie? Dziewczynki pomachają nam z dołu, dobrze? Chodź że, zabawmy się trochę! Nawet bez wchodzenia do tej wirówki Marigold wyglądała na nieźle zakręconą. Jej włosy lśniły jak płomienie, oczy błyszczały, cała aż trzęsła się z podekscytowania. Schwyciła Micky'ego za rękę, próbując pociągnąć go za sobą. — Ale ja nie cierpię tych urządzeń, słonko — wyma- 114 wiał się Micky. — Poza tym nie możemy zostawić dziew-cZynek samych, kręcą się tu różne podejrzane typy. Może lepiej wszyscy wybierzemy się na karuzelę? — Tak, koniecznie! Uwielbiam karuzele! — ucieszyła Się Stella. —Ja też — powiedziałam, chociaż nikt mnie nie słuchał. Wyobraziłam sobie, że Natasza kopnięciami miniaturowych, niebieskich bucików zbiła szybę, wydostała się ze swojej gabloty i przebiegła całą Regent Street, żeby mnie odnaleźć. — My też uwielbiamy karuzele, co, Finka? — powiedziała, wkładając swoją malutką łapkę do mojej ręki i podskakując z uciechy, aż fruwały jej jedwabiste loki. Marigold zaczynała tracić cierpliwość. Nie chciałam na to patrzeć, więc przytuliłam Nataszę z całej siły i poprosiłam, żeby została ze mną na zawsze. Każdego wieczoru rozbierałabym ją i otulała troskliwie w mój specjalny, jedwabny szalik; leżałybyśmy razem w moim łóżeczku i zwierzałybyśmy się sobie z różnych sekretów. Każdego ranka chodziłybyśmy razem do szkoły i wszystkie dziewczyny chciałyby się z nią zaprzyjaźnić, ale Natasza rozmawiałaby tylko ze mną. No, może łaskawie odpowiadałaby na „cześć" Ollego, ale absolutnie nikogo więcej. Pracowałybyśmy w parze, Natasza byłaby świetna ze wszystkich przedmiotów, pisałaby za mnie wypracowania i tym sposobem zawsze byłybyśmy najlepsze z klasy... — Marigold, na miłość boską! — Micky oswobodził się z jej uchwytu. Marigold na moment zamarła, stojąc z pustą ręką. Po chwili wybuchnęła śmiechem. — Zamierzam się zabawić, z tobą czy bez ciebie! — stwierdziła i sama popędziła w stronę wirówki. Micky spojrzał na Stellę. — Czy ona często się tak zachowuje? — zapytał. Stella się zawahała. 115 — Nie, i nic jej nie jest — powiedziała w końcu. — ?0 jak, idziemy na karuzelę? Wybrałam karego rumaka z czerwonymi chrapami i fioletowym siodłem. Usiadłam za ozdobną, złoconą p0_ ręczą, żeby Natasza zmieściła się z przodu. Stella dosiadła białego wierzchowca ze szkarłatnym siodłem, z przodu-Micky wspiął się za nią. Obserwowałam ich i czułam, że kręci mi się w głowie, chociaż karuzela jeszcze nie ruszyła. Zerknęłam na drugą stronę placu, szukając wzrokiem Marigold. Siedziała w wirówce, prezentując uda wszem i wobec i nadal tuląc się do swojego tygrysa. W wirówce było pełno ludzi, a jednak siedzenia po obu stronach Marigold były puste. Karuzela ruszyła. Za każdym razem, kiedy przejeżdżałam koło wirówki, wyciągałam szyję, wypatrując Marigold. Jej diabelska machina też się włączyła, miotając pasażerami w tył i w przód i coraz szybciej kręcąc się w kółko. Krzyczeli wszyscy, ale to rozdziawione usta Marigold układały się w wielkie „Aaaa!" i wydobywał się z nich wrzask głośniejszy niż wszystkie pozostałe. Ścisnęłam karmelowe lejce tak mocno, aż rozbolała mnie ręka. Karuzela zwolniła, lecz Micky wykupił dla nas jeszcze dwie kolejne jazdy. On i Stella rozmawiali bez przerwy. Było tak, jakby ich biały wierzchowiec zerwał się z karuzeli i pogalopował przed siebie, uwożąc ich w siną dal. Próbowałam porozmawiać z Nataszą, ale ta zabawa przestała już działać. Siedziałam na koniu sama, dzień chylił się ku końcowi, zaczynało się ściemniać, a ja nie wiedziałam, co się jeszcze wydarzy — i byłam przerażona. Lecz Marigold była przerażona jeszcze bardziej. Kiedy wysiadła z tej idiotycznej maszyny, dygotała na całym ciele. Micky objął ją, żeby ją podtrzymać; przylgnęła do niego, pieszczotliwie wtulając twarz w jego szyję. — Chodźmy, najwyższy czas do domu — powiedział Micky. 116 — Twojego domu? — zapytała z nadzieją Marigold. — Nie — odparł. — Przecież wiesz, że mieszkam teraz w Brighton. — No tak, do naszego domu — powiedziała. — Nieważne, przynajmniej dopóki jesteśmy razem. Och, Micky, nawet nie wiesz, jak się cieszę, że się odnaleźliśmy. Tyle cudownych chwil jeszcze przed nami! Nie wiem, kogo chciała oszukać. Chyba nawet nie siebie samą. Szczebiotała, podśpiewywała i dokazywała przez całą drogę do domu, ale w jej głosie słychać było rozpacz. Micky czekał z obwieszczeniem oczywistej nowiny aż do momentu, kiedy zaparkował pod naszym domem. Upewnił się, że wysiadłyśmy z samochodu. — Muszę już wracać — ale to był naprawdę cudowny dzień i wkrótce znowu do was wpadnę. Pogładził mnie lekko po ramieniu, Stellę nieśmiało ucałował w policzek i zatrzymał się bezradnie przed Marigold. Zaczęła płakać. — Nie płacz, słonko. Niedługo wrócę, obiecuję — powiedział, cmokając ją w policzek, zupełnie jakby była małą dziewczynką, tak jak my. A potem wskoczył do samochodu i odjechał. Spojrzałam na Stellę. Patrzyła za samochodem, dopóki nie zniknął jej z oczu. Długo stała bez ruchu i wpatrywała się w przestrzeń, jakby nadal go widziała. Nie płakała jak Marigold. Twarz Stelli nie zdradzała żadnego wzruszenia, lecz jej oczy lśniły jak gwiazdy. Micky codziennie przysyłał prezenty — i to nie tylko dla Stelli, pamiętał także o mnie i o Marigold. Niektóre z nich były zabawnymi drobiazgami, jak śliczne, haftowane w kwiatki chusteczki dla Stelli i dla mnie, i olbrzymia czerwona chusta w białe grochy dla Marigold — dla otarcia łez. Niektóre były praktyczne, jak telefon komórkowy — Micky dowiedział się, że nasz własny telefon został wyłączony. Niektóre były naprawdę drogie, jak naszyjniki w malutkich, czarnych, aksamitnych woreczkach. Ja dostałam srebrnego delfina na srebrnym łańcuszku; naprawdę chciałabym, żeby tych utrapionych delfinów czasem mi oszczędzono. Marigold dostała wielką kroplę bursztynu, w kolorze niemal takim samym jak jej włosy. A Stelli Micky podarował zawieszony na wąziutkiej, czarnej aksamitce okrągły, czarny, połyskliwy kamień, który lśnił jak gwiazda, kiedy tylko padło na niego światło. — Czarny onyks — orzekła Marigold. — Nie, to szafir gwiaździsty — poprawiła ją Stella, z prawdziwą czcią wymawiając nazwę kamienia. — Bzdury. Szafiry są niebieskie, każde dziecko ci to powie — powątpiewałam. — Szafiry gwiaździste są inne. Są czarne i wyglądają 118 tak, jakby miały w środku uwięzioną gwiazdę. Tak mi powiedział Micky — wyjaśniła Stella. Najwyraźniej zdążyła już omówić z Mickym najróżniejsze tematy. Kilka razy ukradkiem wrzuciła telefon do swojej szkolnej torby, zanim jeszcze Marigold wstała. Prezent, który dostarczono nam w sobotę wcześnie rano, też nie zaskoczył jej ani trochę. Były to dwa ulgowe bilety do Brighton i z powrotem, pierwszy do zrealizowania tego samego dnia. — Co to takiego? — zapytałam tępo. — Finka, nie nudź, tylko wstawaj. No dalej, musimy się pośpieszyć! Zapakuj koszulę nocną, zostajemy tam do jutra. Fuj, albo lepiej nie, zostaw ją, jest straszliwie brudna. Po prostu będziesz spała w majtkach. Dobrze, szczoteczka do zębów, szczotka do włosów, czysta bielizna... — Rzeczy Stelli były już pod ręką, podejrzanie starannie poukładane i lśniące czystością. O wszystkim wiedziała wcześniej. — Nie ma tam jeszcze jednego biletu? — zapytałam, zaglądając do koperty. — Obydwa są w kopercie, z listem od Micky'ego — odparła Stella. — Mam na myśli trzeci bilet. Dla Marigold. — Dla mnie? — powtórzyła Marigold, wtaczając się do naszego pokoju. Była w fatalnym stanie. Od ubiegłej soboty dużo piła, a jeszcze więcej mówiła o Mickym. Mówiła też bez końca do niego, kiedy tylko udało jej się wyrwać słuchawkę Stelli. Stella potrząsnęła przecząco głową. Marigold zbladła jak ściana i pobiegła do łazienki. Usłyszałyśmy, że wymiotuje do muszli. — Jest wstrząśnięta — powiedziałam. — Jest chora z przepicia — powiedziała Stella. — Finka, zbieraj się, proszę. Będzie nam dużo łatwiej, jeśli Wyjdziemy zaraz. Zadzwonimy do Micky'ego z dworca 119 i powiemy mu, którym pociągiem jedziemy, a on po nas wyjdzie. — Przecież nie możemy jej tak zostawić! — Możemy. Ona ciągle zostawia nas same. Stella miała rację. A jednak okrucieństwem byłoby odpłacać Marigold pięknym za nadobne. Kiedy Marigold wyszła wreszcie z łazienki, wyglądała gorzej niż kiedykolwiek przedtem. Obejmowała się ciasno ramionami i dygotała w swojej cienkiej halce. Spojrzała na rzeczy, które Stella pośpiesznie wrzucała do podręcznej torby. — Wybieramy się na weekend do Brighton — odezwała się Marigold. — Micky dał mi znać przez telefon. — Do Brighton wybieramy się tylko Finka i ja — powiedziała Stella roztrzęsionym głosem, ale z kamiennym wyrazem twarzy. — Ja też jadę — oświadczyła Marigold. — Rany! Nie wiem, co się ze mną dzieje, chyba się czymś strułam. Mam nadzieję, że wam nic nie zaszkodziło. No dobrze, pora wziąć się w garść i zabrać za pakowanie. — Marigold, mamy tylko dwa bilety. Dla Finki i dla mnie — tłumaczyła jej Stella. — No cóż. — Marigold wzięła kopertę, zajrzała do środka, a potem ją przedarła. — Mówi się trudno. W końcu mogę przecież sama wybulić na swój bilet. — Marigold, zaproszone jesteśmy tylko Finka i ja! Myślałam, że Micky ci to wyjaśnił. — Co tu wyjaśniać? — Że na weekend zostaniemy u niego. — Równie dobrze ja też mogę u niego przenocować — wzruszyła ramionami Marigold. Stella westchnęła głęboko. Zacisnęła pięści. Przełknęła ślinę. — Będzie z nami jego dziewczyna. — Jego dziewczyna?! — zatkało mnie. 120 — Ja jestem jego dziewczyną — stwierdziła Marigold, przeczesując włosy palcami i starając się doprowadzić je do ładu. .— Micky ma inną dziewczynę, Marigold. Mieszkają razem. Ma na imię Sian. — Sian? — powtórzyła Marigold takim tonem, jakby to było jakieś okropne przekleństwo. — Mówił mi, że ci o niej powiedział! — Racja, wspominał o jakiejś dziewczynie. Ale to jedyny mężczyzna, którego naprawdę kochałam, więc nie przejmuję się jego dziewczynami — jest w końcu tylko człowiekiem, trudno, żeby ich nie miał. Jednak to ja jestem tą, której szukał, jestem matką jego dziecka! To oczywiste, że muszę pojechać. Muszę przecież dopilnować, żeby nic się wam nie stało, czy nie mam racji? — Nic nam nie będzie — zapewniła ją Stella. — Powinnyśmy już iść, Micky mówił, że dobrze by było, gdybyśmy złapały pociąg o dziesiątej. — Zaczekajcie na mnie, proszę. Zabierzcie mnie ze sobą! — Marigold rzuciła się pędem do swojego pokoju i na starą halkę włożyła swój najładniejszy sweterek wyszywany koralikami. W pośpiechu pomyliły jej się dziurki i zapięła go krzywo. — Dlaczego nie możemy jej zabrać? — syknęłam do Stelli. — Bo Micky powiedział, że nie ma dla niej miejsca. — „Micky powiedział, Micky powiedział", ciągle ten Micky i Micky! Powoli zaczynam mieć go dosyć — zdenerwowałam się. — Nie jest właścicielem kolei. Nie jest właścicielem całego Brighton! — Ale jest właścicielem mieszkania, które jest bardzo malutkie. Kupił dla nas dwa łóżka polowe, będziemy spały w salonie, a on i Sian w sypialni. Dla Marigold nie ma już miejsca. — Mogłabym spać na sofie. Albo ta Sian mogłaby. Ni- 121 by do czego ona jest ci tam potrzebna, skoro pojadę z tobą? Obejdziesz się chyba bez niańki! — Ale ona mieszka u niego prawie przez cały czas. Są razem ponad dwa lata. — To ja jestem jego dziewczyną — powtórzyła Marigold, wkładając swoje szpilki na bose stopy i próbując wyprostować na sobie sweterek. — Nie bądź niemądra, Marigold. Byłaś z Mickym ledwie kilka tygodni! Wszystko mi opowiedział! — Tydzień temu został u mnie na noc! — Bo chciał się zobaczyć ze mną! — wypaliła Stella. — I teraz też chce się ze mną zobaczyć, a ja nie pozwolę ci tego zepsuć! Nie jedziesz! — Ja też nie jadę — powiedziałam. Obie aż zamrugały ze zdumienia. — Nie jadę — powtórzyłam. — Nie bądź głupia, oczywiście, że jedziesz. — ?????'??? wcale nie zależy na moim towarzystwie, i z wzajemnością. Uważam, że jest okropny. I ty też, Stello. Marigold i ja zostaniemy w domu, a ty smamj do Brighton do tego swojego cudownego Micky'ego. Mamy was w nosie! — No i dobrze — powiedziała Stella. — I bardzo dobrze. Chwyciła swoją torbę i wymaszerowała z pokoju. Usłyszałyśmy głośny trzask drzwi do naszego mieszkania, kroki zbiegające po schodach i huk zamykanych drzwi wejściowych. W mieszkaniu zapadła cisza. Do połowy ubrana Marigold drżała, nadal obciągając na sobie sweter. — Finuś? — odezwała się z oczami pełnymi łez. — Nic się nie martw — powiedziałam. — Zobacz, zapięłaś się całkiem krzywo. Chodź tutaj. Zapięłam jej sweter jak należy. Marigold ciągle była roztrzęsiona, łzy spływały jej po twarzy. 122 — Będziemy się świetnie bawić we dwie, tylko ty i ja L. obiecałam i przytuliłam się do niej tak mocno, ?e koraliki jej swetra odcisnęły mi się na skórze. Miałam cichą nadzieję, że Stella lada chwila przybiegnie z powrotem i powie, że Marigold też może jechać. ???? że będzie nalegała, żebym pojechała razem z nią. Albo że zostanie w domu z nami obiema. Niestety, nic z tych rzeczy. Marigold i ja zostałyśmy same. Chciałam, żeby Sję cje. szyła, że nie pojechałam ze Stellą, ale Marigold zaczęła przekręcać fakty i zachowywać się tak, jakby to była mo-ja wina, że nie zaproszono jej do Brighton. Posprzeczałyśmy się, Marigold porządnie się rozzłościła i zaczęła wrzeszczeć na całe gardło, i to tak, jakby w ogóle nie zamierzała przestać. Jej oczy zmieniły się w zielone szparki, usta ziały jak wielka, szkarłatna pieczara, a p0 Dro_ dzie ściekała jej ślina. Wymachiwała ramionami w powietrzu i przeraziłam się, że mnie uderzy, chociaż nigdy wcześniej tego nie zrobiła. Próbowałam na nią nakrzyczeć ale robiła taki harmider, że nawet mnie nie słyszała. Wtedy rozległo się walenie do drzwi. Na to tez Marigold nie zwróciła uwagi, więc nie pofatygowałam się otworzyć. Dobrze wiedziałam, kto to. — Jeśli ten piekielny hałas w tej chwili nie ucichnie wezwę policję i zamkną panią w wariatkowie, tarą gdzie pani miejsce! — syknęła przez otwór na listy pani Luft. To akurat Marigold dosłyszała. Doskoczyła do drzwi i otworzyła je gwałtownie. Pani Luft cofnęła się w panice o mało się nie przewracając. Marigold ciągle wymachiwała ramionami. — Marigold, przestań! — wrzasnęłam. Marigold, wyprężona na czubkach palców, z ramionami wyrzuconymi w powietrze, wciąż rozciągała usta w przeraźliwym krzyku. — Przestań! — wołałam. — Przestań zaraz! 123 Spojrzała na mnie tak, jakby dopiero teraz mnie zauważyła. Opuściła ręce i zatoczyła się na ścianę, ciężko dysząc. Pani Luft cofnęła się jeszcze bardziej, ciągle w kucki. — To wariatka! Prawdziwa wariatka, zupełnie obłąkana! I to z dwójką dzieciaków pod opieką! — wymamrotała. — Dajemy sobie radę — odparłam ostro. — Mama zezłościła się na mnie, bo byłam wyjątkowo niegrzeczna, to wszystko. Nakrzyczała na mnie. I co z tego? Zresztą wcale nie jesteśmy tylko pod jej opieką, mamy przecież ojca, powiedz jej, Marigold! Stella jest teraz u niego. Jeśli ojciec się dowie, że przygadywała pani Marigold i wyzywała ją od wariatek, poda panią do sądu o zniesławienie, zobaczy pani, wstrętna, stara wiedźmo! Pani Luft aż się wyprostowała. — Nie wdaję się w zatargi z pospólstwem, do którego wszyscy należycie. Proszę zachowywać się ciszej, albo wezwę policję. Zatrzasnęłam jej drzwi przed nosem. Czułam, że krew tętni mi w żyłach, jakbym przebiegła maraton. Chciałam, żeby Marigold poklepała mnie po plecach i pogratulowała mi zwycięstwa, ale ona najwyraźniej znowu się wyłączyła. Podciągnęła rękaw i zaczęła rozdrapywać paznokciami swój nowy tatuaż w kształcie krzyża. — Przestań, bo dostaniesz zakażenia! Znalazłam jej maść odkażającą, którą powoli wtarła w skórę; to ją chyba uspokoiło. Umyła się i starannie ubrała. Uczesałam ją osobiście: jej włosy zwinęłam w szykowny, ślimakowaty kok, który spięłam moją zieloną klamrą. — Zamknij oczy — zakomenderowałam, po czym starannie spryskałam fryzurę lakierem, tak żeby każdy kosmyk pozostał na swoim miejscu. Trzecie oko Marigold wpatrywało się we mnie bez jednego mrugnięcia. Marigold ma wytatuowane na karku dodatkowe zielone oko, które zwykle przykrywają jej długie 124 włosy. Teraz pod jego spojrzeniem poczułam się trochę dziwnie. Kiedy chodziłam do zerówki — nie pamiętam nawet patrona tej szkoły, tak często je zmieniałam — moja nauczycielka miała zwyczaj głośno cmokać, kiedy byliśmy niegrzeczni, zwykła też mawiać, że potrzebowałaby dodatkowej pary oczu z tyłu głowy, żeby widzieć, co wszyscy wyprawiamy. Powiedziałam jej, że moja mama ma takie oko na karku, duże i zielone, na co ona odparła: „Oczywiście, kochanie", tonem, jakby nie uwierzyła ani jednemu mojemu słowu. Wyciągnęłam palec i dotknęłam zabarwionej na zielono skóry. Oko nadal nie mrugnęło, ale poczułam, że Marigold drży. — Nie wtykaj mi palca do oka — powiedziała. To był nasz stary żart; wspaniale było znów go od niej usłyszeć. Marigold wyraźnie się uspokoiła, ale jej przeraźliwy krzyk ciągle dźwięczał mi w uszach, naprawdę przerażający. Może i dobrze, że wszystko to z siebie wykrzyczała. Przynajmniej nie była już na mnie wściekła. — Co będziemy dziś ciekawego robiły, Marigold? Poważny błąd. — Jak to co? — zapytała. — Pojedziemy do Brighton! Zrobiłam wszystko, żeby wyperswadować jej ten pomysł. Przede wszystkim nie wiedziałyśmy nawet, gdzie Micky mieszka. — Odszukamy go. Kiedy tylko znajdę się w pobliżu, będę wiedziała, że to tu — oświadczyła Marigold. — Ale skąd będziesz wiedziała? — zerknęłam na telefon komórkowy. — Może mogłabyś zadzwonić i zapytać go o adres? Lecz Marigold nie znała numeru. Zawsze tylko odbierała telefony od Micky'ego. Stella znała jego numer. Ale zachowała go dla siebie. Obie gapiłyśmy się na wyświetlacz telefonu, tak jakby sam mógł wybrać właściwy numer. Kiedy niespodziewa- 125 nie zaczął dzwonić, aż podskoczyłyśmy z wrażenia, a p0, tem obie wyciągnęłyśmy po niego ręce. Byłam szybsza. — To ty, Finka? — odezwała się Stella. Dzwoniła z budki; w tle słyszałam komunikaty ogłaszane przez megafon. — Jesteś na dworcu? — Tak. Jak ona się czuje? — Czuje się... zupełnie dobrze — odpowiedziałam. Nie chciałam opowiadać Stelli o ataku Marigold. Zresztą było już po wszystkim. —Jesteś pewna? Słuchaj, za minutę mam pociąg, dzwonię tylko, żeby się upewnić, czy wszystko w porządku. — Poczekaj na nas, my też jedziemy do Brighton. — Nie, nie możesz zabrać Marigold! Nie pozwól jej jechać. — Stello, proszę. Usłyszałam coś, co brzmiało jak cichy szloch. — Nie wiem, co zrobić! — mówiła dalej Stella. — Dlaczego po prostu nie pojechałaś ze mną? Och, Finka, czy ona naprawdę dobrze się czuje? Muszę już iść, zrozum, spóźnię się na pociąg. Muszę zobaczyć się z Mickym. To mój ojciec! — Jaki jest do niego numer? — Co takiego? — Numer telefonu. Potrzebny mi jego numer. — Nie mogę ci go dać, Micky mi nie pozwolił — tłumaczyła mi Stella. — Sama do ciebie zadzwonię. Jeszcze dziś wieczorem, zgoda? A jutro będę już z powrotem. Marigold wyrwała mi telefon. — Stello, aniołku, muszę porozmawiać z Mickym. To wyjątkowo pilna sprawa. Proszę, podaj mi natychmiast numer jego telefonu. Stella się rozłączyła. Twarz Marigold wykrzywił bolesny grymas. Pasmo włosów wymknęło się z koka i spłynęło w dół, zawijając się wokół jej ucha. Próbowałam przypiąć je z powrotem. 126 — Możemy zadzwonić do biura numerów i podać im nazwisko Micky'ego — wymyśliłam. — Genialnie! — ucieszyła się Marigold. Ale numer Micky'ego był zastrzeżony. — Nieważne — stwierdziła Marigold. — Nie jest mi potrzebny. Wiem o Mickym wszystko, co jest tak naprawdę ważne: w jaki sposób mruży oczy, kiedy się uśmiecha, ile 01? pieprzyków na plecach, co śpiewa pod prysznicem, jakiej muzyki słucha. No właśnie, wiedziałam, że będzie na koncercie Emerald City, Finuś. I był; znalazłam go jak po sznurku! Teraz pojedziemy do Brighton, znajdziemy Micky'ego od razu, jak po sznurku, a on ucieszy się na nasz widok — i będzie dokładnie tak jak zeszłej soboty. Cudownie spędziliśmy wtedy czas, prawda? Wszyscy czworo, jak prawdziwa rodzina. — Ale Stella mówiła, że Micky jest ze Sian. — Zapomnij o Sian, pozbędziemy się jej w mgnieniu oka — powiedziała Marigold. — Zbieraj się, Finuś, jedziemy do Brighton. I po co nam były te wszystkie twoje krzyki? Zmarnowałyśmy tylko masę czasu! Spojrzałam na nią bacznie. Czyżby wszystko pomieszało jej się do tego stopnia, że sądzi, że to ja krzyczałam? Marigold uciekła mi wzrokiem i odwróciła się, żeby jej trzecie oko mogło patrzyć na mnie bez mrugnięcia. Tak więc pojechałyśmy do Brighton. Wykorzystałyśmy mój bilet, a Marigold użyła swojej nowej karty kredytowej, żeby zapłacić za drugi. Miałam kolejny powód do zmartwienia. Nie mogłam sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek wcześniej byłam w Brighton. Gdy wysiadłyśmy z pociągu, Marigold pewnie ruszyła przed siebie, lecz sama najwyraźniej też nie znała miasta. Droga na nadmorską promenadę nie była zbyt skomplikowana, ponieważ morze migotało w oddali — znajdowało się jednak znacznie dalej, niż się nam z początku wydawało. A Marigold miała na nogach Wysokie obcasy. 127 — Pojedziemy taksówką — oświadczyła, zauważywszy nadjeżdżający samochód. Taksówka zatrzymała się, kierowca zmierzył Marigo^ wzrokiem. — Proszę nas zawieźć do Micky'ego — rzuciła mu Ma-rigold, gramoląc się na tylne siedzenie. — Dokąd? — Do Micky'ego. — To jakiś klub czy pub, czy co? Jaki jest dokładny adres? — Nie jestem pewna, ale kiedy podwiezie nas pan kawałek, na pewno sobie przypomnę. — A czy ma pani gotówkę? — Naturalnie, że tak. To znaczy, mam przy sobie kartę kredytową. — O nie, dziękuję bardzo! Proszę wysiąść! Ty też, malutka. Nie zabieram was na żadną objazdówkę po tym cholernym Brighton, postradała pani rozum, czy jak?! — Co proszę? — zdenerwowała się Marigold. Musiałam błyskawicznie odciągnąć ją od taksówki. Poszłyśmy na piechotę — aż na sam bulwar. Na wybrzeżu nie było piasku, lecz morze mieniło się głębokim, turkusowym błękitem, a zawieszona na molo olbrzymia, metalowa kula lśniła w promieniach słońca. Marigold też się rozpromieniła. Wzięła mnie za rękę i powędrowałyśmy na molo, gdzie znalazła stoisko z przepowiedniami astrologicznymi, pozwalającymi ustalić, czy ty i twój obecny partner jesteście sobie przeznaczeni. Chociaż Marigold nie znała numeru telefonu Micky'ego ani też jego adresu, znała jednak datę jego urodzin, więc nasze ostatnie pieniądze wydała, żeby sprawdzić, czy ona i Micky są bratnimi duszami. Wydruk komputerowy poświadczał, że charaktery Marigold i Micky'ego są zgodne w 75 procentach, znacznie powyżej średniej; Marigold przeczytała go trzykrotnie, z uszczęśliwionym uśmiechem na twarzy. Później przespa- 128 cerowałyśmy się wzdłuż budek z atrakcjami dla turystów, aż na koniec mola i z powrotem. Żałowałam, że nie zostało nam trochę gotówki, za którą mogłybyśmy spróbować szczęścia przy maszynie z zabawkami — może udałoby mi się złapać szczypcami tego jasnozielonego pluszowego misia albo puchatą pandę w muszce w kropki. Zamarzyła mi się też porcja lodów — pora lunchu minęła już dawno, podekscytowana Marigold rzadko bywała głodna. Pośrodku molo znajdowała się smażalnia ryb; płynący z niej zapach przyprawił mnie o ślinotok. Na długim szeregu leżaków wylegiwali się wczasowicze, zajadając frytki i skubiąc złocistą panierkę. Jakaś chuda dziewczyna prawie nie tknęła swojej porcji na polistyrenowej tacce, rzuciła tylko mewom kilka frytek, po czym odeszła ze swoim chłopakiem. Popatrzyłam za nimi. Popatrzyłam na rybę z frytkami, którą zostawiła. Na barierce przysiadły wyczekująco mewy o oczach jak paciorki i ostrych, pomarańczowych dziobach. Przy tacce byłam przed nimi i łapczywie rzuciłam się na jedzenie. — Finka! — skarciła mnie Marigold, ale nie odebrała mi tacki. Zwężonymi oczyma wpatrywała się w dal. Za każdym razem, kiedy dostrzegła osobę z jasnymi włosami, zamierała, ściskając w dłoni moje zatłuszczone palce, lecz jak dotąd nie wpadłyśmy na ślad Micky'ego i Stelli. — Ale na pewno ich znajdziemy — twierdziła Marigold. Chodziłyśmy i chodziłyśmy, bez końca; Marigold porobiły się takie pęcherze, że owinęła stopy starymi chusteczkami i dopiero na nie włożyła swoje sandałki na obcasach. Obeszłyśmy całe olbrzymie, nowoczesne centrum handlowe, wypytując o Micky'ego we wszystkich sklepach jubilerskich, jednak nikt nie znał jego prac. — Zbyt nowomodne, tandetne i masowe jak na jego gust — uznała Marigold. 129 Długo krążyłyśmy krętymi uliczkami pełnymi sklepików z antykami i starą biżuterią. — Zbyt staroświeckie — stwierdziła Marigold, kiedy sprawdziłyśmy już wszystkie. Poszłyśmy dalej i znalazłyśmy się na tętniącym życiem deptaku, gdzie można było posłuchać gry na piszczałkach, zapleść sobie włosy w warkoczyki albo kupić bursztynowy naszyjnik na straganie. — To może być tutaj — powiedziała Marigold. Weszłyśmy do kilku sklepów jubilerskich, nie sprzedawano w nich jednak ani sygnetów podobnych do sygnetu Micky'ego, ani naszyjników takich jak nasze. Nikt też nie słyszał o Mickym — albo nikt nie chciał nam udzielić informacji o nim. — Nie znajdziemy go, Marigold — odezwałam się, zdejmując buty i wyginając w łuk moje biedne, obolałe stopy. — Ależ oczywiście, że znajdziemy! — upierała się Marigold, ciągnąc mnie za sobą, zanim jeszcze zdążyłam porządnie włożyć buty z powrotem. Włóczyłyśmy się po okolicy aż do zamknięcia sklepów. — Wracajmy już do domu, co? — Nie wrócimy, dopóki nie spotkamy się z Mickym i Stellą. — Marigold twardo obstawała przy swoim. Chyba myślała, że jej życzenie się spełni, pod warunkiem, że powtórzy je wystarczającą ilość razy. Puby mijałyśmy coraz wolniejszym krokiem. Wiedziałam, że Marigold bardzo chce się napić, sama też byłam okropnie spragniona. Próbowałam pić zimną wodę z kranu w damskiej toalecie, ale nie była to łatwa sztuka; oblałam się tylko i przód mojej koszulki zrobił się nieprzyjemnie mokry. Ochłodziło się, zerwał się zimny wiatr od morza. — Proszę, wracajmy już... — błagałam. — Nie marudź, Finka. Musisz zmienić to swoje negatywne nastawienie — może to właśnie przez ciebie jeszcze ich nie znalazłyśmy! 130 Przeraziłam się, że Marigold znowu się zdenerwuje, gyłam zmęczona i głodna, bolały mnie nogi. Po prostu dłużej już tak nie mogłam. Nagle rozryczałam się na cały głos, zachłystując się od płaczu jak małe dziecko. — Przestań — uspokajała mnie Marigold. Nie potrafiłam. — Przestań! — powtórzyła. — Znajdziemy ich i wszystko się ułoży, zobaczysz. Micky zabierze nas gdzieś na obiad i wspaniale spędzimy razem czas. Będzie jak w bajce, obiecuję. Musisz tylko przestać się mazać, Finka, bo ludzie się na nas gapią. Pójdziemy jeszcze tylko kawałek — założę się, że natkniemy się na nich za pierwszym rogiem! Jestem pewna, że ich znajdziemy, jeśli tylko się postaramy. — To szaleństwo — wyszlochałam. Marigold wymierzyła mi siarczysty policzek. Zatoczyłam się do tyłu, z trudem łapiąc oddech. Ona też była oszołomiona. Wpatrywała się we własną rękę, tak jakby nie mogła uwierzyć w to, co właśnie zrobiła. — Do czego to podobne, bić własne dziecko! — odezwał się ktoś głośno. — Należałoby zgłosić to na policję! — powiedział inny głos. — Wszystko w porządku, malutka? — Na ramieniu poczułam czyjąś rękę. Spojrzałam na nich tępo. Spojrzałam tępo na Marigold. — Szybko, Finuś! — zawołała, łapiąc mnie za rękę. Zerwała się do biegu, pociągając mnie za sobą. Ktoś wołał za nami, ale nikt nie próbował nas ścigać. Gdy znalazłyśmy się w bezpiecznej odległości, Marigold wciągnęła mnie do najbliższej bramy. — Przepraszam cię, Finuś, tak strasznie cię przepraszam! — powiedziała i sama zaczęła płakać. — Wcale nie chciałam cię uderzyć! Dobry Boże, w tym świetle nic nie widzę. Cały policzek masz czerwony? Biedactwo ty moje 131 małe, jak mogłam być dla ciebie taka okropna? Oddaj ? zaraz! Naprawdę, uderz mnie w twarz, no już! Schwyciła moją rękę i próbowała mnie skłonić, żebym ją uderzyła. Moje ramię opadło bezsilnie. — Nie chcę, żeby cię bolało — oświadczyłam, głośno pociągając nosem. — Przestań, czuję się tylko jeszcze gorzej! — Marigold rozszlochała się na całego. Płakała jak mała dziewczynka, z otwartymi ustami i zasmarkanym nosem. Pogmerałam w jej torebce i znalazłam chusteczkę. — Już dobrze — powiedziałam, delikatnie ocierając jej twarz. — Zachowujesz się tak, jakbyś to ty była mamą — buczała Marigold. Lubiła tę zabawę. Uznałam, że to świetna okazja, żeby nakłonić ją do powrotu do domu. — Naturalnie, ja jestem mamą, a ty moją małą córeczką, Marigold. Ojejku-jej, i po co było aż tyle płakać, kochanie? Mamusia raz jeszcze wytrze ci nosek, pozwól tylko — zaczęłam. — Bądź grzeczną dziewczynką, daj łapkę i chodźmy już stąd, a po drodze opowiem ci bajkę, dobrze, skarbie? — Tak, mamusiu — odpowiedziała Marigold dziecinnym głosikiem. — W takim razie zaczynam, kochanie. Uwaga: dawno, dawno temu była sobie mała dziewczynka o imieniu Marigold. Mała Marigold miała oczy jak szmaragdy i włosy w odcieniu zachodzącego słońca. Jednak pewnego dnia do jej domu przyszli źli ludzie i uwieźli ją ze sobą w nieznane... To była bardzo, bardzo stara historia wymyślona przez samą Marigold, która jednak słuchała jej teraz tak, jakby robiła to po raz pierwszy w życiu. Szłyśmy powoli pod górę, miałam wielką nadzieję, że w kierunku stacji kolejowej. W pewnym momencie Marigold potknęła się i skręciła nogę w kostce. Otoczyłam ją ramieniem; przytuliła się 132 jo mnie i naprawdę poczułam się tak, jak gdyby była moją małą córeczką. Żałowałam, że nie mogę jej wziąć na ręce i zanieść do domu. Znowu płakała, łzy spływały jej po policzkach. •— Chyba się nie poddajemy, co? — zapytała. — Nie, kochanie, oczywiście, że nie! Wrócimy tu przecież i znajdziemy ich, i będzie jak w bajce, dokładnie tak, jak mówiłaś. Ale teraz jesteśmy już zmęczone, ty jesteś bardzo zmęczona, dlatego mamusia zabierze cię do domu, położy cię do łóżeczka i utuli do snu. Marigold aż przystanęła. Pomyślałam, że przerwie naszą zabawę, że zamknie mi usta. Czekałam na atak jej złości. Lecz ona spojrzała mi prosto w oczy, tak jakby mogła zajrzeć do środka mojej głowy i dostrzec tam wszystkie moje zmartwienia i lęki. — Finuś — odezwała się z westchnieniem tak ciężkim, jakby miało jej zaraz pęknąć serce. — Finuś, jak mogłam ci to zrobić? Znalazła stację i złapałyśmy pociąg. Zasnęła. Objęłam ją i ułożyłam jej głowę na mojej ciągle wilgotnej piersi. Kiedy przyszedł konduktor, musiałam ją obudzić; dała sobie z nim radę, a nawet chwilę z nim poflirtowała. Konduktor miał tatuaże na ramionach — zwykłe serduszko i sztylet, z matrycy. Na skórę Marigold patrzył z prawdziwym respektem. Kiedy wreszcie dotarłyśmy do domu, zastałyśmy w nim urywający się telefon. Dzwonił i dzwonił. Odebrałam. Stella szalała z niepokoju po drugiej stronie. — Finka, tak się bałam! Dlaczego nie odbierałyście?! — Wyszłyśmy z domu. — Nie zabrałyście telefonu ze sobą? — Nie pomyślałyśmy o tym. — No właśnie. To przecież komórka! Boże, Finka, ty to jesteś dopiero głuptasem. I co słychać? U Marigold Wszystko w porządku? Gdzie się podziewałyście tak długo? 133 Stella nagle umilkła. Ja też milczałam. Marigold przyglądała mi się, gryząc kciuk. — Nie, to niemożliwe! Chyba nie pojechałyście do Brighton, żeby nas odszukać?! — Jasne, że nie — zaprzeczyłam szybko. — Właśnie, że tak! Finka, powinnaś była ją powstrzymać! Słuchaj, nawet gdyby Marigold go znalazła, i tak na nic by się to nie zdało — Micky jest teraz ze Sian. I z Marigold nie chce mieć więcej nic wspólnego! Uważa, że powinna poddać się leczeniu; mówi, że ona przesadza, że to wcale nie jest takie straszne, żadnych elektrowstrząsów ani nic. Dadzą jej tylko takie pigułki, po których się uspokoi. Ale Micky mówi też, że Marigold nie powinna się nami opiekować, skoro nie potrafi zadbać nawet sama o siebie! Przyciskałam telefon do ucha tak mocno, że kształt słuchawki odcisnął mi się na skórze. Mimo to głos Stelli sączył się z niej całkiem wyraźnie, Marigold mogła słyszeć każde słowo. — Zamknij dziób! — Finka, Micky poważnie się o ciebie martwi. Powinnaś była pojechać ze mną! Rozumiesz, on uważa, że Marigold naprawdę zwariowała! Rozłączyłam się. Marigold wpatrywała się w przestrzeń, a potem poczłapała do swojego pokoju i rzuciła się na łóżko. Rozpłakała się w poduszkę, na której spał Micky. Leżała tam w swojej wygniecionej spódniczce, z obolałymi, krwawiącymi stopami całymi w pęcherzach. Potargane włosy Marigold wymknęły się z koka, ale spomiędzy rudych kosmyków wciąż patrzyło na mnie jej trzecie oko, suche, bez jednego mrugnięcia. Znalazłam mój jedwabny szalik i zabrałam go ze sobą do łóżka Marigold. Spędziłyśmy tam cały ranek, nie zadając sobie trudu, żeby wstać. Koło południa przygotowałam dla nas płatki kukurydziane i tosty, ale po śniadaniu Marigold wróciła pod kołdrę, a ja zaczęłam snuć się z kąta w kąt. Trochę rysowałam. Na odwrocie pustego kartonu po płatkach próbowałam narysować Nataszę. Pokolorowałam ją i wycięłam nożyczkami, a potem pożyczyłam sobie kartkę ze szkolnego zeszytu Stelli i zaprojektowałam dla Nataszy mnóstwo różnych strojów. Na ramionach papierowych ubrań zaznaczyłam długie paski do mocowania ubiorów na sylwetce Nataszy i wycięłam je bardzo powoli i starannie, tak żeby o żadnym nie zapomnieć. Mimo to sukienki, płaszczyk i koszula nocna z falbankami za nic nie chciały leżeć jak należy — miały ramiona w niewłaściwych miejscach i różowe, kartonowe ramiona Nataszy wystawały zza pustych rękawów, poza tym źle narysowałam dekolty, i ubrania odstawały sztywno pod różnymi dziwnymi kątami. Zdałam sobie sprawę, że powinnam była najpierw obrysować sylwetkę Nataszy na papierze, a dopiero później projektować stroje, tak żeby były dokładnie w jej rozmiarze — ale zniechęciłam się już i nie miałam serca do ko- 135 lejnych prób. Zamiast tego zaczęłam się z Nataszą bawić wymyślając najrozmaitsze gry. Marigold musiała nas usłyszeć, bo weszła do pokoju, przecierając oczy. — Czy Stella już wróciła? — Nie. — A mówiła, kiedy wróci? — Nie. — Myślę, że może wrócić lada chwila — powiedziała. — Pewnie Micky ją odwiezie. I wstąpi na górę. Może lepiej trochę tu posprzątajmy, Finuś. Boże, jak ja wyglądam! Czas na kąpiel. Ty też chodź, przyda ci się trochę szorowania. Uwielbiam kąpać się razem z Marigold, ponieważ w wodzie jej skóra wydaje się tak jasna, że niemal przezroczysta, a sama Marigold wygląda jak żywa książka z obrazkami. Lubię przyglądać się tym jej tatuażom, które przeważnie zakrywają ubrania. Wzdłuż kręgosłupa Marigold wije się niebieskozielony wąż — jego długi, rozwidlony język liże ją po plecach między łopatkami, a koniec jego ogona sięga do miejsca, gdzie zaczynają się jej pośladki. Powiodłam po nim palcem, a Marigold skuliła ramiona i wąż bardzo sugestywnie się poruszył. Nigdy mu tak do końca nie ufałam — miał maleńkie, przebiegłe oczka do połowy przykryte powiekami i wyjątkowo źle mu z nich patrzyło. Znienacka wąż wydał mi się do złudzenia prawdziwy, tak jakby za chwilę miał spełznąć z pleców Marigold i wślizgnąć się na moją skórę. Szybko wyszłam z wanny. Za to Marigold kąpała się całe wieki. Ubieranie się, a raczej przymierzanie i odrzucanie prawie wszystkich ubrań po kolei trwało jeszcze dłużej. W końcu zdecydowała się na parę podniszczonych dżinsów i bladoróżowy podkoszulek z krótkim rękawem, należący do Stelli. Usta umalowała pod kolor bladoróżową szminką i sczesała włosy za uszy, z czym wcale nie było jej do twarzy. Gdy- 136 by nie jaskrawe tatuaże, Marigold wyglądałaby zupełnie przeciętnie. Zrozumiałam, w czym rzecz. Postanowiła pokazać Micky'emu, że nie jest szalona. Nie ośmieliłam się jej przypominać, że Stella dostała przecież bilet kolejowy w dwie strony, więc Micky się u nas nie pojawi — nie chciałam, żeby znowu się na mnie wściekła za moje negatywne nastawienie. Zresztą okazało się, że się myliłam. Kiedy długo oczekiwana Stella wróciła wieczorem do domu, pierwsze, co zrobiła, to podeszła do okna i skinęła komuś ręką. Usłyszałyśmy pomruk zapalanego i oddalającego się silnika. Marigold też popędziła do okna, ale Micky zdążył już odjechać. — Przywiózł cię tu z samego Brighton? — zapytałam Stellę bezgłośnie. — Chciał się upewnić, że nic mi nie jest — odparła z dumą Stella. — Ani wam. — Świetnie dajemy sobie radę — powiedziałam ostro. Marigold nadal tkwiła przyklejona do szyby. Przyglądałyśmy się jej z obawą. Wyglądała, jakby chciała przez nią wyskoczyć. — Marigold? — odezwała się Stella. Marigold wyprostowała się i odwróciła do nas, szybko mrugając powiekami, z oczyma pełnymi łez. Widziałam żyłkę pulsującą na jej skroni. Wzięła bardzo głęboki wdech i rozciągnęła bladoróżowe wargi w wymuszonym uśmiechu. — Dobrze się bawiłaś, skarbie? — zapytała. — Owszem, znakomicie — odpowiedziała Stella buntowniczo. — To świetnie, bardzo się cieszę — brnęła dalej Marigold. — Myślę, że to naprawdę cudownie, że masz okazję poznać swojego ojca. Czy Micky odwiózł cię z powrotem? Dlaczego nie zaprosiłaś go na górę na drinka, kochanie? — Musiał już wracać. 137 — Rozumiem — powiedziała Marigold. — No cóż. Czy wspominał, kiedy znów chciałby cię zobaczyć? — Za tydzień — odparła Stella. — To wspaniale — rozpromieniła się Marigold i schwyciła Stellę w objęcia. Stella najpierw zesztywniała, lecz po chwili niespodziewanie objęła Marigold za szyję i mocno się do niej przytuliła. — Jasne, że zaprosiłam go na górę! I powiedziałam mu, jak bardzo ci na nim zależy. Och, Marigold, naprawdę bardzo bym chciała, żeby to wszystko ułożyło się p0 twojej myśli: ty, on, Finka i ja. Tak mi przykro! Czułam się okropnie — ale musiałam się z nim zobaczyć! — Oczywiście, że musiałaś — uspokajała ją Marigold, tuląc ją w ramionach. — To przecież twój ojciec! Który jest wspaniałym mężczyzną, tak jak ci to zawsze mówiłam. Nie możesz czuć się winna, moja gwiezdna księżniczko, powinnaś czuć się szczęśliwa! Po prostu w ten weekend Mi-cky najwyraźniej chciał cię mieć tylko dla siebie. A Sian była mu potrzebna w charakterze przyzwoitki, czy nie tak? Wszystko rozumiem. Nie masz się czym przejmować, naprawdę, Finka i ja spędziłyśmy razem bardzo miły weekend, prawda, kochanie? — Tak, jasne, że tak. Bardzo miły weekend — powtórzyłam. Kiedy poszłyśmy do łóżek, Stella poddała mnie osobnemu przesłuchaniu. — Odczep się! Tak jakby cię to w ogóle obchodziło! Nie wróciłabyś nawet wtedy, gdybym ci powiedziała przez telefon, że Marigold rzuciła się na mnie z tasakiem! — wyszeptałam z goryczą. — Co za makabryczny pomysł! A ja się tak martwiłam — szczerze mówiąc, zepsuło mi to całą przyjemność z wyjazdu, jeśli już musisz wiedzieć. Nic tylko dzwoniłam do was i dzwoniłam, i zastanawiałam się, czy nie stało ci się coś złego! — Ale nie wróciłaś wcześniej, żeby się przekonać. 138 — Słuchaj, to nie w porządku. Nie jestem przecież twoją mat ? ą! Niby z jakiej racji miałabym się wiecznie o ciebie troszczyć? -— No to się nie troszcz! Sama potrafię się o siebie zatroszczyć — i o Marigold też. Zaczęła się dziwnie zachowywać i wpadła w szał, ale potrafiłam sobie z tym poradzić. Wiedziałam, co zrobić, żeby się uspokoiła. — W szał?! Co przez to rozumiesz? Co takiego zrobiła? — Nic. Zdążyłam ją powstrzymać. — W następną sobotę jedziesz ze mną. — Ani mi się śni! — Właśnie że pojedziesz! Nie masz wyjścia. Musisz lepiej poznać Micky'ego. — A to dlaczego? Nie jest przecież moim ojcem. — Wiem. Ale mimo to zamierza się tobą zaopiekować. — Co masz na myśli? — To musi pozostać między nami dwiema, Finka. Przysięgasz? — Przysięgam. No więc o co chodzi? Stella wyszła ze swojego łóżka i przyszła do mnie na palcach. Pochyliła się nade mną, tak że jej oddech łaskotał mnie po twarzy. — Chyba przeprowadzę się do Micky'ego — szepnęła mi na ucho. — Przeprowadzisz się?! — Ciii! Tak. Micky mówi, że ty też możesz z nami zamieszkać. Przedyskutowaliśmy to wspólnie, Micky, ja — no i Sian. Oni nie do końca mieszkają razem, Sian ma własne mieszkanie, ale Micky myśli o tym, żeby kupić coś większego, gdzie moglibyśmy zamieszkać w czwórkę. — Z Marigold? — Nie żartuj. Od tej myśli aż zakręciło mi się w głowie. To brzmiało zupełnie jak bajka: nie, wcale nie musisz siedzieć zamknięta w lochu, zdana na łaskę i niełaskę złej wiedźmy 139 — oto przystojny książę przybywa na ratunek, obydwie małe żebraczki (tak, tego brzydkiego patyczaka, też) zmienia w księżniczki i jest gotów zamieszkać z nimi w nowym, baśniowym zamku. Tyle że Marigold nie była złą wiedźmą. Była naszą mamą. — Przecież nie możemy jej zostawić! — Będziemy mogły widywać się z nią, kiedy tylko zechcemy. Ale Micky powiedział, że powinna pójść na trochę do szpitala. Mówi, że zna świetną klinikę, w której przeprowadza się takie terapie. — Marigold nigdy w życiu nie pójdzie do szpitala! — Gdyby tylko zaczęła brać lekarstwa... — Ale nie weźmie. — W takim razie to już nie nasz problem. To Marigold powinna opiekować się nami, a nie odwrotnie! Jesteśmy jej dziećmi, ale to ja muszę niańczyć ją. Koniec z tym, teraz mam dwoje rodziców — i chcę być z moim ojcem. — Moim zdaniem to szczyt niegodziwości i sobkostwa. — Co takiego?! — Stella schwyciła mnie za ramiona i mocno mną potrząsnęła. — Jak możesz tak mówić?! Powiem ci coś, Finka: mogłam zostać z Mickym już dzisiaj, bardzo tego chciał i ja też tego chciałam — ale musiałam wrócić, żeby poukładać twoje sprawy. Równie dobrze mogłabym po prostu wzruszyć ramionami i z całym spokojem, bez zbędnego zamieszania zamieszkać z moim tatą. Jednak nie potrafiliśmy zapomnieć o tobie, o tym, że być może nie będziesz umiała dać sobie z tym wszystkim rady tak jak ja... — Dam sobie znakomicie radę. — Micky naprawdę chce, żebyś zamieszkała razem z nami — czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę, jaka to poważna decyzja? Nie jesteś przecież jego córką, ale mimo to on jest gotów zaopiekować się tobą i wychowywać cię tak, jakby był twoim ojcem. — Wcale nie chcę, żeby był moim ojcem. Nie zależy mu na mnie ani trochę, robi to tylko dla ciebie. 140 — Bo jestem jego córką. — Tak jest, i powtarzaj mi to bez końca, to może areszcie zwymiotuję! — Wiesz co, Finka, robi mi się niedobrze od samego patrzenia na ciebie! Myślałam, że będziesz zachwycona! — Ale nie jestem. Nie chcę mieszkać z Mickym, chcę zostać z Marigold. — No to w porządku. Jak tam sobie chcesz — naburmuszyła się Stella. Wyszła z mojego łóżka i wróciła do siebie. Leżałyśmy w ciemnościach, bez słowa. Głaskałam się po nosie moim szalikiem, wdychałam jego zapach i głośno przełykałam ślinę. Miałam nadzieję, że Stella pomyśli, że płaczę. Chciałam, żeby dopadły ją wyrzuty sumienia. Żeby powiedziała, że nie przeprowadzi się do Micky'ego beze mnie. Żeby została z nami i żebyśmy dalej żyły sobie tylko we trzy, Marigold, Stella i ja, zupełnie jak dawniej. Przez cały następny tydzień Marigold zachowywała się bez zarzutu. Nie wypiła ani kropli. Nie krzyczała, nie obrzucała nikogo wyzwiskami, darowała sobie szalone (pod kątem wydatków) wyprawy po sklepach, nie wylegiwała się w łóżku do południa po nieprzespanej nocy. "Wytrwale nosiła swój mundurek wzorowej mamy — dżinsy i podkoszulek z krótkim rękawem — i dbała o to, żebyśmy codziennie dostawały porządną kolację: tosty z fasolką po bretońsku, kiełbaski z frytkami, paluszki rybne, makaron zapiekany z serem. — Myślę, że cię usłyszała — zwierzyłam się Stelli. — I teraz próbuje cię przekonać, żebyś została z nami. — Nie. Jest taka przymilna, żeby mnie obłaskawić, bo chce, żebym jej podała adres Micky'ego. — Właściwie dlaczego nie chcesz jej go podać? — Bo Micky nie chce jej widzieć! Tłumaczę ci bez końca, że jest teraz ze Sian. Tamtej nocy został tylko ze względu na mnie. — Stella pokręciła energicznie głową, aż jej włosy rozpostarły się jak wachlarz. Miałam straszną ocho- 141 tę schwycić ją za dwa jedwabiste pasma i mocno wytargać — Nie wlewaj sobie, że jesteś taka wyjątkowa — wtrąciłam kwaśno. — Micky uważa, że jestem — stwierdziła Stella. — ?: własny tata! Między nami układa się jak w bajce. — Och, och. — Jesteś po prostu zazdrosna! — Nie, wcale nie — wyparłam się w żywe oczy, mimo że zazdrościłam jej tak bardzo, że zmuszałam się, żeby z nią w ogóle rozmawiać. — I Marigold tak samo. Przygląda mi się ostatnio jakoś dziwnie, zauważyłaś? — ciągnęła Stella. — A wiesz, co mnie najbardziej wkurza? Że ona jednak potrafi się opanować! Przez cały tydzień jest słodka jak malina; kiedy naprawdę chce się zachowywać jak normalna matka, umie się kontrolować przez cały czas! — Zawsze mówiłaś, że to nie jej wina, że traci panowanie nad sobą. — Wiem. Wymyślałam dla niej tysiące wymówek. Wyręczałam ją dosłownie we wszystkim. Kiedy byłaś mała, a Marigold dostawała ataku szału albo upiła się do nieprzytomności, zajmowałam się tobą jak matka. Marigold wycinała takie numery, o których nawet ty nie wiesz, Finka. Starałam opiekować się tobą najlepiej, jak umiałam. Starałam opiekować się nią. I wiesz co? Wiecznie robiłam coś nie tak. Wszystkiego było jej mało. Marigold zachowuje się całkiem jak rozkapryszona mała solenizantka na własnym przyjęciu urodzinowym: znosisz dla niej kolejne prezenty, ale one zawsze okazują się nie tym, co chciała. — Przecież zielona klamra się jej spodobała. Nosi ją prawie bez przerwy. — Nie mówiłam tego dosłownie. Finka, jesteś jeszcze za mała, żeby to zrozumieć. Faktycznie, czułam się za mała, żeby to pojąć. Nie byłam też pewna, czy Stella naprawdę mówi to, co myśli. To 142 cjiyba niemożliwe, żeby zupełnie serio postanowiła wyprowadzić się od nas na zawsze już następnej soboty? ? co z jej cenną szkołą? — Przecież mogę się przenieść do jakiejkolwiek szkoły w Brighton — odparła beztrosko. — Szczerze mówiąc, Micky myśli o tym, żeby posłać mnie do szkoły prywatnej; twierdzi, że wyszłoby mi to tylko na dobre. — A co z twoimi przyjaciółkami? — Znajdę sobie inne. — A Mark? — Daj spokój! — prychnęła pogardliwie Stella. Wszystko wskazywało na to, że Stella mówi poważnie. Micky dawał jej najwyraźniej pokaźne kieszonkowe, ponieważ któregoś wieczoru zabrała mnie ze sobą do McDo-nalda i postawiła mi cheeseburgera z frytkami, truskawkowego shake'a i dwie porcje lodów karmelowych. Koło naszego stolika kręcili się różni znajomi chłopcy, próbując poderwać Stellę, lecz ona nie zwracała na nich najmniejszej uwagi. Sądziłam, że po prostu czeka na Marka, który brylował na zewnątrz w towarzystwie swoich kumpli. Janice Taylor była razem z nimi. — A niech go sobie bierze, jak chce — rzuciła mi Stella. Kiedy wyszłyśmy z McDonalda, Mark nagle sobie o niej przypomniał. — Hej, Migotko! Stella nawet się nie odwróciła. — Panno Migotko! Halo! — Mark zabiegł jej drogę. — Dokąd to? — Do domu — odparła Stella, ciągnąc mnie za sobą. — Może najpierw wybierzemy się na mały spacer, co? — Śnij dalej! Mark stanął jak wryty. — Co?! No nie, zostaw tę swoją siostrunię i idziemy! — Chyba powiedziałam wyraźnie?! Głuchy jesteś, czy co? — podniosła głos Stella. 143 — Co cię ugryzło? — Uświadomiłam sobie, że wcale nie muszę zadawać się z facetami takimi jak ty! — wycedziła Stella i odrna-szerowała tak szybko, że ledwie mogłam za nią nadążyć, Mark zapomniał języka w gębie, ale po chwili zaczął wykrzykiwać za nią różne wyzwiska. Jego kumple przyłączyli się do zabawy. Obelgi, którymi obrzucali Stellę, były naprawdę wulgarne. Poczułam, że się czerwienię, lecz Stella zachowała całkowity spokój. — Lepiej licz się ze słowami, żałosny fagasie! Jeśli mój ojciec się dowie, jak mnie nazwałeś, udławisz się tymi swoimi żółtymi zębami! — zagroziła. — Teraz nie będziesz już mogła chodzić do McDonal-da — zauważyłam. — Wcale mi na tym nie zależy. Nie w tym towarzystwie. — Myślałam, że Mark jest twoim chłopakiem. — Nie jest. Zresztą Micky uważa, że jestem jeszcze za młoda, żeby umawiać się z chłopakami — dodała, tak jakby to ostatecznie rozwiązywało kwestię. Najwidoczniej wcale się nie przejęła tym, że ja też nie będę już mogła bywać w McDonaldzie. — Nie chcesz już mieć chłopaka? — zapytałam. — Nie takiego. Zaraz, zaraz — a jak się miewa twój chłopak? — Jaki chłopak? — Ten mały okularnik. — Oliwier. — No właśnie, właśnie, Oliwier. Opowiedz mi o nim ze szczegółami. — Po prostu jest w porządku — stwierdziłam, wzruszając ramionami. „W porządku" to naprawdę mało powiedziane. Oliwier też przeżył fatalny weekend — miał pojechać do Legolan-du ze swoim tatą i jego przyjaciółką, ale jego mama dostała migreny i został jednak w domu. 144 — Naprawdę bardzo chciałem pojechać, miało być fantastycznie! Od dziecka uwielbiam klocki Lego; kiedyś zaprojektowałem własne roboty z klocków — prowadziły między sobą wojnę na lasery, też z klocków, mówię ci, prawdziwa jatka, a ja byłem inżynierem-specjalistą od napraw, musiałem w dramatycznie krótkim czasie postawić roboty na nogi, żeby mogły znów wrócić do walki! Jakiś chłopak siedzący na drugim końcu biblioteki zachichotał złośliwie. Oliwier zamrugał za szkłami okularów. — Oczywiście byłem wtedy jeszcze bardzo mały — dodał szybko. — Sama wymyślam sobie czasem podobne zabawy — powiedziałam. — I co, uda ci się pojechać do Legolandu za tydzień? — Nie wiem. Mój tata trochę się na mnie zdenerwował; powiedział, że mama po prostu udaje i nie powinienem zwracać na nią uwagi. — A rzeczywiście udawała? Tu Oliwier się zawahał. Zmarszczył nos, aż okulary podjechały mu do góry i po chwili zjechały z powrotem. — Naprawdę często miewa te swoje migreny. Musi wtedy położyć się na sofie, a ja mam obowiązek zupełnie ściszyć telewizor, żeby jej nie przeszkadzać. — Przynajmniej masz telewizor. Nasz musiałyśmy oddać do sklepu. — Położyła się i zasnęła, mogłem spokojnie pojechać do Legolandu! Delf ino, czy twoja mama też miewa migreny? — Raczej nie. To znaczy, miewa okropne bóle głowy, jeśli poprzedniego wieczoru za dużo wypije. — Twoja mama pije?! — nie mógł uwierzyć Ollie. Okulary podskakiwały mu na nosie jak oszalałe. — A co dokładnie? Piwo, wino — czy co? — Przeważnie wódkę. Ale to tylko wtedy, kiedy... Widzisz, moja mama miewa czasem dziwne ataki. — Poczuwam się podle natychmiast, kiedy to powiedziałam. Zakry- 145 łam usta ręką, jak gdyby od wypowiedzianych właśnie słów wyskoczyła mi straszliwa opryszczka. — Tylko nikomu o tym nie mów, Ollie, dobrze? — Oli wierze. Jasne, że nikomu nie powiem — ??-wier westchnął głęboko. — Twoja mama jest po prostu fascynująca! Czy w najbliższym czasie mogę przyjść do ciebie na podwieczorek? — Hmm — przeanalizowałam sytuację. Marigold bardzo się ostatnio pilnowała. Ale w przyszłym tygodniu, jeśli Stella naprawdę się wyprowadzi... Potrząsnęłam głową, żeby odpędzić przerażające widmo przyszłego tygodnia. Nie mogłam sobie tego nawet wyobrazić. Oliwier źle zinterpretował mój gest. — Przepraszam, znowu ci się naprzykrzam. — Nie, wcale nie. Jeśli masz ochotę, wpadnij do mnie jutro po szkole. — O rany! Rewelacja! A będę mógł zobaczyć wszystkie jej tatuaże? — Wszystkie nie, chyba że zakradniesz się do łazienki, kiedy będzie brała kąpiel. — No wiesz co! — zachichotał Oliwier, oblewając się rumieńcem. — A czy będzie się zataczała jak pijana? — Nie! Poza tym Marigold nigdy się nie zatacza. Nawet na wysokich obcasach. — Twoja mama cudownie się ubiera, wygląda jak gwiazda rocka! — Powinieneś zobaczyć ojca Stelli — on naprawdę wygląda jak rockman. — Myślałem, że ty nie masz ojca? — Bo to nie jest mój ojciec, tylko Stelli. On i Marigold spotkali się przypadkiem na koncercie Emerald City. — I co, i co?! — Ollie słuchał z otwartymi ustami, zupełnie jakbym streszczała mu ostatni odcinek jego ulubionej telenoweli. — I Stella uważa, że jest cudowny; nawija o nim bez 146 leońca. Ja tam za nim nie przepadam. Stella mówi, że jej zazdroszczę, ale to nieprawda. Wcale nie potrzebuję ojca. — Ja też nie, zwłaszcza wtedy, kiedy się na mnie naburmuszą i złości — zadeklarował Oliwier. — Przecież ja naprawdę chciałem jechać do Legolandu! To był mój Cel Życiowy Numer Dwa. — A jaki jest numer jeden? — Podwieczorek u ciebie w domu, to chyba jasne! Dałam mu ostrożną sójkę w bok, uważając, żeby nie szturchnąć go zbyt mocno moim spiczastym łokciem. Oddał mi natychmiast, po czym sięgnął po piórnik i rozpakował swój sekretny zapas miniaturowych batoników czekoladowych. — Jeden dla mnie, jeden dla ciebie — powiedział. W harmonijnej zgodzie uraczyliśmy się czekoladą. — Hola, hola, to biblioteka, a nie stołówka! — zawołał krzątający się w pobliżu pan Harrison. — Wykażcie chociaż tyle przyzwoitości, żeby mnie poczęstować, Del- fino i Arionie; musicie wiedzieć, że tłumię w sobie skrytą namiętność do białej czekolady. — Mam na imię Oliwier, a nie Arion — sprostował Oliwier, odstępując mu własny batonik. — Wielkie nieba, cały batonik dla mnie! Mój łaskawco! Doskonale pamiętam, że nosisz imię Oliwier, pozwoliłem sobie tylko na małą erudycyjną aluzję literacką dla własnej przyjemności. Otóż pewna stara legenda głosi, że był sobie kiedyś poeta imieniem Arion, który potrafił grać na harfie tak słodko, że delfiny przypływały, żeby go posłuchać. Czy jesteś muzykalny, Oliwierze? — Prawie umiem zagrać Jak pięknie żyć na świecie" na flecie. — Cóż, to już coś, zawsze to jakiś punkt wyjścia — stwierdził pan Harrison. Oblizał wargi. — Mmm, co za delicje! Odwiedzajcie moją bibliotekę częściej, zapraszam serdecznie. 147 Nie potrzebowaliśmy dalszej zachęty. Zaczęłam wyczekiwać na przerwy obiadowe, spędzane z Oliwierern w bibliotece; całą resztę szkolnego dnia trzeba było oczywiście spisać na straty. W klasie próbowałam zamienić się miejscami, tak żeby siedzieć z Oliwierern w jednej ławce. Namówiłam Briana, żeby usiadł przy moim stole — a właściwie musiałam go trochę przekupić: na przedramieniu namalowałam mu pisakiem klasyczną trupią czachę i harleya. „Śmierć Rockersa" to najbardziej oklepany tatuaż w katalogu — na całym świecie miliony facetów prężą bicepsy z identycznym wzorem — lecz Brian uznał, że jego dziara jest superoryginalna i naprawdę odlotowa. Inni chłopcy też zaczęli mnie nękać o tatuaż i kiedy panna Hill weszła do klasy, kłębił się przy mnie spory tłumek. Usiadłam na miejscu Briana, a on poszedł do mojej ławki, przysiąść się do Ronniego Churleya. Wyglądało na to, że wszystko załatwione. A jednak! Panna Hill nie pozwoliła na wprowadzenie żadnych zmian. Sprawdziła obecność, po czym jeszcze raz obrzuciła nas uważnym spojrzeniem. — Brianie, Delfino, proszę natychmiast przesiąść się z powrotem na swoje miejsca. — Ależ, panno Hill...! — „Ależ, proszę pani", Delfino — poprawiła mnie panna Hill z takim sykiem, jakby chciała zgasić świeczki na urodzinowym torcie. — W mojej klasie nie pozwolę na zabawę w znikające krzesła, niechże się wam nie wydaje! Proszę wrócić na swoje miejsca. — Ale... — Cisza! — wrzasnęła panna Hill. Wrzeszczała zawsze, kiedy chciała zaprowadzić ciszę w klasie. I kiedy już ta cisza zapadła, panna Hill była jedyną osobą robiącą hałas. . — Brianie Barley! Cóż to za czarne bohomazy widzę na twoim przedramieniu? 148 Panna Hill nie doceniła wyrafinowanego wzoru Briana. Odesłała go do łazienki, żeby wyszorował rękę mydłem. — Wszystkich tych, którzy w głupocie swojej zapragną wymalowywać sobie na skórze jakieś niemądre obrazki, ostrzegam: jestem gotowa przynieść do szkoły kostkę karbolowego mydła i ostrą szczotkę — i wyszorować ich osobiście! — Przy szorowaniu Butlonosa panna Hill będzie miała mnóstwo roboty! Spójrzcie tylko na jego szyję — jest prawie tak czarna, jak ten beznadziejny, wystrzępiony łach, który nosi! Poczułam, że moja szyja płonie żywym ogniem. Nie byłam pewna, czy one tylko mnie podpuszczają, czy też mój kark rzeczywiście jest brudny — przecież nigdy go nie widziałam. Próbowałam sobie przypomnieć, kiedy ostatnio myłam szyję. A moja sukienka wcale nie była wystrzępiona, brzeg starannie podpięłam agrafkami. I nie była beznadziejna — była pełna mocy. Moja wiedźmowa kreacja. Zebrałam w sobie wszystkie moje tajemne moce. Niby od niechcenia odwróciłam głowę i jednym mrugnięciem moich wiedźmich powiek posłałam Kayleigh i Yvonne szczupakiem na korytarz i dalej, do damskiej toalety, gdzie każdą z nich wrzuciłam do ubikacji głową naprzód, przykazując im wyszorować ich własne brudne szyje. Później spojrzałam na pannę Hill i w mgnieniu oka całe jej ciało pokryłam tatuażami: brzuch, ręce, każdy najmniejszy skrawek skóry. Dorzuciłam też kilka kolczyków tu i ówdzie — ćwieki wzdłuż tych jej wiecznie uniesionych brwi i kółko w tym jej wysoko zadartym nosie. — Dlaczego tak mi się przyglądasz, Delfino? — zapytała z najwyższą irytacją panna Hill. — Natychmiast zabieraj się do pracy! Z całej klasy właśnie ty najbardziej potrzebujesz wprawiać się w pisaniu. Próbowałam pisać. Potrafiłam wymyślić najróżniejsze historie, ale potok słów w mojej głowie nie chciał się za- 149 trzymać, tak żebym mogła je przenieść na papier. Te, które udało mi się zapisać, hasały po całej kartce, zamiast stać spokojnie w swojej linijce, a połowę liter zapisałam tyłem do przodu. Panna Hill przepołowiła moją pracę grubą, ukośną, czerwoną krechą i kazała mi napisać wszystko od początku. Oliwier zaoferował mi swoją pomoc podczas naszej bibliotecznej przerwy na lunch. — Możesz mi powiedzieć, co chciałaś napisać, ja to spiszę, a potem ty przepiszesz całość jeszcze raz — zaproponował. Zabraliśmy się do pracy, ale było to okropnie nudne i zdarzało mi się pogubić i przepisywać źle całe wyrazy. — Musisz wiedzieć, że wcale nie jestem taka głupia! — zdenerwowałam się, odpychając zeszyt. — Przecież wiem — powiedział Oliwier. — Masz tylko dysleksję. — To znaczy, że po prostu nie umiem poprawnie pisać, tak? — Tak. Potrzebujesz specjalnej pomocy. — Wcale nie jestem „specjalna"! Masz rację, słowo „dys-leksja" słyszałam już od nauczycieli w mojej przedostatniej szkole. Jak to się w ogóle pisze? — Mnie o to nie pytaj; wprawdzie z ortografii jestem najlepszy w klasie, ale zielonego pojęcia nie mam. To po prostu głupi termin oznaczający nieumiejętność poprawnego pisania. — Ty w ogóle jesteś najlepszy ze wszystkich przedmiotów, Panie Mądraliński! — Ale to ty powinnaś być najlepsza z plastyki. Ten tatuaż, który narysowałaś dla Briana, był po prostu rewelacyjny! Przyznaj się, chyba nie wykonujesz sama tatuaży dla swojej mamy, co? — Jasne, że nie! Zresztą żeby tatuować ludzi, trzeba najpierw zrobić praktykę zawodową i skończyć kurs, któ- 150 iy wymaga mnóstwo nauki, i trzeba naprawdę skrupulatnie sterylizować igły. Ale na twojej skórze mogę rysować bezkarnie bez uprawnień — jeśli tylko chcesz. — To może po szkole? Kiedy przyjdę do ciebie w odwiedziny? — Boisz się kłopotów z panną Hill, co? A tymczasem pod tą bezpłciową, starą szarą bluzą i granatową spódnicą panna Hill jest kolorowa jak kreskówka, słowo honoru! — Odwróciłam kartkę na drugą stronę i zaczęłam szkicować gołe, jaskrawo wytatuowane ciało panny Hill. — Ojej, na odwrocie jest twoje opowiadanie, teraz nie będziesz mogła go oddać! — westchnął Oliwier, ąle kiedy zobaczył, co rysuję, zakrztusił się z uciechy. — Niesamowite! Jest naprawdę bardzo podobna. A te rysunki na jej klatce piersiowej! Malutkie twarze, a usta mają z... o rany! — Okulary Oliwiera zaczęły parować z podekscytowania. Poczułam nagły przypływ natchnienia. Jeszcze nigdy nie narysowałam takich szalonych, tak nieprzyzwoitych i takich pomysłowych wzorów, pokrywając nimi dokładnie całe ciało panny Hill. — Jesteś okropna! — zgorszył się Oliwier. — Już nigdy nie będę mógł spokojnie spojrzeć na własną nauczycielkę! I w tym momencie do biblioteki wkroczyła panna Hill we własnej osobie. Oliwier aż się zachłysnął, a ja błyskawicznie porwałam rysunek ze stołu i położyłam go sobie na kolanach. — Dzień dobry panu, panie Harrison. Przyszłam po książki potrzebne mi do lekcji o wiktorianach — odezwała się panna Hill. Zauważyła nas. — Oliwierze? Co się stało? Usta Oliwiera były gapowato półotwarte z wrażenia, a oczy — wytrzeszczone za szkłami okularów. — To ze zmartwienia, bo Oliwier pomaga mi właśnie napisać moje opowiadanie, panno Hill. To jest, proszę pa- 151 ni. I zmartwił się, że to się pani nie spodoba, ale uspokoiłam go, że na pewno będzie pani zadowolona z naszej współpracy. To bardzo miłe z jego strony, że mi pomaga prawda, proszę pani? — Tak, to rzeczywiście ładnie z jego strony. Chociaż tak naprawdę powinnaś pracować samodzielnie, Delfino. Czy właśnie to opowiadanie ściskasz teraz na kolanach? Pozwól, że zobaczę, jak ci idzie. Oliwier o mało nie zakrztusił się na śmierć. — Lepiej nie, to tylko pierwsza próba, w dodatku zupełnie do niczego — odparłam, błyskawicznie mnąc kartkę w ręku. — Ale teraz już na poważnie zabieram się do pracy, prawda, Oliwierze? Oliwier skinął głową, niezdolny wydusić z siebie słowa. — To doskonale. Czekam na tę historię z zapartym tchem — oświadczyła panna Hill i energicznie przeszła do działu z literaturą wiktoriańską. Pan Harrison poszedł za nią. Kiedy tylko skrzypienie butów panny Hill na wyfroterowanej podłodze umilkło i zamknęły się za nią drzwi biblioteki, pan Harrison odwrócił się do nas i mrugnął porozumiewawczo. — Nie wiem, co dokładnie jest na tej kartce, którą trzymasz w ręce, Delfino, ale na twoim miejscu dobrze bym ją schował. I to zaraz. — Ma pan absolutną rację — przyznałam, chowając kartkę do kieszeni. — O rany! — odetchnął Oliwier, ocierając czoło pod swoją za długą, wpadającą mu do oczu grzywką. — Słuchaj, weźmy się lepiej solidnie do pracy, bo stara biuść-dziara teraz już na pewno nie zapomni o moim zaległym opowiadaniu — zakomenderowałam. Oliwier omal nie zasłabł ze śmiechu. — Szanowni państwo, cisza! — zwrócił nam uwagę pan Harrison. — Proszę o spokój. Koniec tych niegodziwych żartów, Delfino. 152 Zamilkłam, zasiadłam prosto i zaprzestałam dokazywała. Pana Harrisona lubię tak bardzo, że zrobiłabym dla niego wszystko. Najbardziej na świecie chciałabym chodzić do jego klasy, ale pan Harrison uczy tylko trzecioklasistów, a na trzecioklasistkę jestem już za duża. Uczniowie pana Harrisona uwielbiają go bezgranicznie; kiedy tylko pełni dyżur na boisku, zbiegają się do niego całą gromadą, żeby spacerować z nim za rękę, zupełnie jakby był ich tatą. Sama chciałabym, żeby był moim tatą. Napisałam pracę, którą zatytułowałam Mój tata. To znaczy, opowiedziałam ją Oliwierowi, który ją spisał, a ja ją przepisałam. Myślałam, że odpadnie mi ręka! Mój tata Mój tata jest naprawdę wspaniały. Tata może mnie odwiedzać tylko raz albo dwa razy do roku, ponieważ przez eafy czas pływa po wszystkich morzach świata i zajmuje się badaniem życia delfinów. Właśnie dlatego mam na imię Delfina. Mój tata rozumie język delfinów i umie pływać w stadzie razem z nimi, i kiedy przyjedzie do mnie następnym razem, zabierze mnie ze sobą i pozwoli mi się przejechać na grzbiecie delfina, i idę o zakład, że wszyscy będą mi zazdrościć, a mój najlepszy przyjaciel Oliwier pewnie będzie mógł się przejechać na delfinie razem ze mną. — Serio? — zapytał Oliwier. — Z tą przejażdżką na delfinie? No, może nie tak serio serio. upewniłam się. 153 — Nie, serio jestem twoim najlepszym przyjacielem? — No tak. Przecież przychodzisz dziś do mnie na podwieczorek, może nie? — odpowiedziałam pytaniem na pytanie. O ten podwieczorek zaczynałam się coraz bardziej niepokoić. Po szkole spotkaliśmy się ze Stellą, która z miejsca zapałała do Oliwiera nadzwyczajną sympatią i zagadywała go bez przerwy, zupełnie jakby był jej ulubionym młodszym bratem, snując jakąś przydługą anegdotę o swoich perypetiach z kijem do hokeja. Oliwier zaśmiewał się do łez. Szłam o krok za nimi, czując się trochę wykluczona, ale Oliwier też zaczął się ociągać i zostawać ze mną z tyłu. Kiedy Stella wstąpiła na moment do pobliskiego kiosku, Oliwier wyznał nieśmiało: — Fajną masz siostrę. — Wiem, każdy mi to mówi. Jest taka ładna, prawda? A te jej włosy! — Są śliczne — przyznał Oliwier. — Ale nie takie ładne jak twoje — dodał po chwili. Jego komplement był tak uroczo niemądry, że oblałam się ceglastym rumieńcem. — Co z tobą, Finka? — zdziwiła się Stella, wychodząc ze sklepu z dużą papierową torbą. — Nic. — Co ty jej powiedziałeś, że jest taka czerwona, Oli-wierze? — Nic. — Ech, wy, zachowujecie się jak para papużek-nieroz-łączek, „nic, nic, nic"! — przedrzeźniała nas Stella. — Poczęstujcie się lepiej cukierkami. Podsunęła nam papierową torbę. Kupiła pomarańczowe landrynki, bananowe ciągutki, musujące buteleczki o smaku coli, lukrecjowe kółka i długie, czerwone żelki w kształcie wężyków. — Ale pycha! — ucieszył się Oliwier. 154 Ciamkaliśmy i chrupaliśmy wesoło przez całą drogę do domu, jednak kiedy przeszliśmy przez połamaną bramę i ruszyliśmy ścieżką w stronę drzwi frontowych, zrobiło 0ii się trochę niedobrze. Lepka słodycz w moich ustach 0abrała metalicznego posmaku. — Wasz dom jest naprawdę olbrzymi — powiedział grzecznie Oliwier. — My mieszkamy w połówce bliźniaka, a w najbliższym czasie pewnie będziemy zmuszeni przenieść się do jakiegoś mieszkania. — My mamy tu tylko mieszkanie — na pierwszym piętrze. Pod nami mieszka wredna stara jędza, a nad nami — duch. — Prawdziwy? — Oliwier zachichotał z nadzieją. — Najprawdziwszy. Żaden tam głupi strach w białym prześcieradle, tylko prawdziwy, okropny, rozkładający się zombie, z którego zarobaczone ciało odpada płatami przy każdym kroku. Oliwier aż zamrugał i zatrzymał się na schodach. — Zamknij dziób, Finka — zbeształa mnie Stella, otwierając drzwi swoim kluczem. — Oliwierze, nie zwracaj na nią uwagi. Po prostu staruszek, który mieszkał nad nami, umarł, i jak dotąd nikt się nie zjawił po jego rzeczy, a któregoś razu Fince i mnie wydawało się, że go słyszymy, jak chodzi na górze. — Poważnie? — koniecznie chciał wiedzieć Oliwier. — Jasne, że nie — odparłam. — W ogóle nie znasz się na żartach! Weszłam do domu za Stellą i wciągnęłam za sobą Oliwiera. Aromat świeżo upieczonego ciasta było czuć już na samym dole. Stella i ja wymieniłyśmy spojrzenia. Ona też wyglądała na spiętą — i pewnie też zastanawiała się, czy Marigold i tym razem upiekła sto jeden ciastek. Na szczęście na górze okazało się, że ciasto jest tylko jedno — pięknie polukrowany biszkopt, udekorowany brązową sówką z marcepanu. 155 — Specjalnie dla Ollego Okularnika — rozpromieniła się Marigold. — Marigold, on ma na imię Oliwier, a nie Ollie -^ wtrąciłam. Ale Oliwierowi najwyraźniej wcale to nie przeszkadzało — Bardzo dziękuję — wyszeptał, podziwiając ciasto Bombardował spojrzeniami Marigold, podziwiając także i ją, chociaż wiedziałam, że musi być rozczarowany, p0_ nieważ do oglądania było naprawdę niewiele — Marigold miała na sobie dżinsy i koszulę z długim rękawem, której kołnierz postawiła tak, żeby zakrywał jej trzecie oko. — Ale na kolację będzie chyba coś oprócz ciasta, Marigold? — dopytywała się Stella. — Naturalnie, skarbie. Będą kiełbaski z fasolką po bre-tońsku i frytkami. Do tego jogurt owocowy. I owoce: jabłka, banany i mandarynki. — Marigold niepewnie wyrecytowała menu, czekając na naszą aprobatę. Pochłonęliśmy wszystko co do okruszynki. Oliwierowi przypadł kawałek ciasta z sówką. A potem zjedliśmy jeszcze resztę cukierków Stelli. — Wydawało mi się, że mówiłaś, że niezbyt dużo jadacie — szepnął mi Oliwier na stronie. — Tymczasem ja opchałem się jak dzikie prosię! — Pomagając uprzątnąć naczynia ze stołu, Oliwier międlił jeszcze w dziobie czerwonego, żelatynowego wężyka. — Naprawdę nie trzeba, kochanie — dziękowała mu Marigold, kursując pomiędzy kuchnią i pokojem, ciągle w roli normalnej matki. — Ale ja bardzo lubię pomagać w domu; to żaden kłopot. Dziękuję pani za wspaniałą kolację — powiedział trochę niewyraźnie Oliwier, przytrzymując zębami swojego wężyka, tak żeby mieć obie ręce wolne do noszenia naczyń. — Ty i ja, kawalerze, doskonale rozumiemy się bez słów — oświadczyła Marigold, podwijając rękawy, żeby zabrać się za zmywanie. 156 Zauważyła, że Oliwier przygląda się jej rękom i natych-miast opuściła rękawy. — Oliwier jest zachwycony twoimi tatuażami — wyjaśniłam jej. — Proszę, pokaż mu mojego delfina! Marigold wyraźnie się zawahała. Zerknęła do tyłu przez ramię. Stella zaszyła się wcześniej w naszym pokoju, mówiąc, że musi zasiąść do odrabiania lekcji. — Dobrze, niech będzie — zgodziła się Marigold i pokazała Oliwierowi delfina. — A-a-ale super! — zapowietrzył się Oliwier, z lśniącym, czerwonym ogonem wężyka wystającym mu z ust. — To pokaż mu też węża — poprosiłam. Marigold raz jeszcze zerknęła przez ramię, upewniając się, że Stelli na pewno nie ma w pobliżu, a potem podciągnęła tył koszuli aż po same pachy i zaprezentowała Oliwierowi zielone sploty swojego węża. — Aaaach! — Oliwier nie miał słów. Marigold zakołysała się lekko w tył i w przód, tak że wąż podpełznął miękko w górę i w dół jej kręgosłupa. — OOOOCH! — wyjęczał Oliwier i zamarł z ustami otwartymi tak szeroko, że jego własny wężyk mu z nich wypadł, ześlizgnął się po jego koszulce i zatrzymał dopiero na jego gołym, różowym udzie. — A to mój wężowy tatuaż! — oświadczył Oliwier. — Rany, już się nie mogę doczekać, aż dorosnę — chcę mieć tatuaże na całej skórze! — Finka, skocz tylko po swoje pisaki — zakomenderowała Marigold. — Oliwierze, twoje życzenie jest dla nas rozkazem! Usadziłyśmy Oliwiera między sobą na sofie. Na jego lewej ręce Marigold rysowała dinozaury, węże i smoki, podczas gdy ja ozdabiałam prawą jednorożcami, syrenkami i gwiazdami. Oliwier patrzył to w lewo, to w prawo, w lewo, w prawo, zupełnie jak na meczu tenisowym. Uśmiechał się przy tym od ucha do ucha. 157 Stella na chwilę wynurzyła się z naszego pokoju, żeby pójść do łazienki. Marigold natychmiast zrobiła się nerwowa, lecz Stella pokręciła tylko głową i powiedziała' „Okropność". — Naprawdę wyglądam okropnie? — Radość Oliwiera nie miała granic. Kiedy przyszła pora wracać do domu i musiałyśmy zmyć jego tatuaże, o mało się nie rozpłakał. — Proszę, proszę mi je zostawić! — błagał, chociaż przyznał, że jego mama byłaby zaszokowana ich widokiem. — I mogłaby ci zabronić przyjść do mnie następnym razem — przekonywałam go. — No dobrze, zgoda. Ale tylko dlatego, że tak bardzo zależy mi na następnym razie. Nigdy w życiu się tak nie bawiłem! Stella i ja odprowadziłyśmy Oliwiera do domu. Uszczęśliwiony, gadał jak najęty, dopóki nie znaleźliśmy się pod jego bliźniakiem. Matka Oliwiera wyglądała na niego spoza zaciągniętych firanek, a cały dom był alarmująco czysty — nawet kwiaty w ogródku przypominały żołnierzy wyprężonych podczas musztry. Teraz przyszła moja kolej na podwieczorek u Oliwiera, ale wcale nie byłam pewna, czy będzie to przyjemne doświadczenie. Kiedy wróciłyśmy do domu, przyłapałyśmy Marigold na popijaniu alkoholu. Przez cały wieczór wymykała się do kuchni, żeby pociągnąć z butelki kolejny ukradkowy łyk, chociaż było jasne, że nie zdoła nikogo oszukać. — Małemu Ollemu naprawdę się u nas podobało — odezwała się. — Oliwierowi. Ale racja, był zachwycony — przyznałam. — Dzięki, że byłaś dla niego taka miła. Oliwier uważa, że jesteś fantastyczna. — Poważnie? — zapytała Marigold, rozglądając się, żeby sprawdzić, czy Stella to usłyszała. Wyciągnęła się leniwie na sofie, udając spokojną i odprężoną. — Jutro sobo- 158 L — zauważyła. Umilkła. Zapatrzona w przestrzeń Stella nie podjęła tematu. — Stello, jakie masz plany na jutro, skarbie? — spytają Marigold. Stella przygładziła włosy, oblizała wargi, złączyła kolana. — Wybieram się do Brighton. — Tak myślałam — powiedziała Marigold. — To znaczy, że jesteś w stałym kontakcie z Mickym, tak? — Tak. — To świetnie — stwierdziła Marigold. — Po prostu znakomicie. Zwlokła się z sofy i poszła do kuchni. Usłyszałyśmy brzęk butelki o szklaną krawędź. Marigold wróciła z pełną szklanką w dłoni. — Marigold, przestań! — powiedziałam ochryple. — Kochanie, daj spokój, to tylko woda. — Marigold wypiła duszkiem kilka łyków. — Tak więc, Stello, zapowiada się nam jutro piękny, słoneczny dzień. Finka i ja też pewnie wyjedziemy. Do Brighton. — Przestań — powiedziała łagodnie Stella. — Zabierzemy się z tobą, kochanie. Pojedziemy we trzy i spotkamy się z Mickym. — Nie — sprzeciwiła się Stella. — Tak — upierała się Marigold. — My też jedziemy, nie możesz nas powstrzymać! Stella nawet nie odpowiedziała, popatrzyła tylko na nią ze współczuciem. — Nie patrz na mnie takim wzrokiem! — oburzyła się Marigold. — Nie rozumiem, dlaczego ty zawsze patrzysz na mnie z politowaniem. Tak bardzo się staram, robię, co tylko mogę, chcę być dobrą matką... — Jesteś dobrą matką. Najlepszą na świecie — wtrąciłam, podchodząc do Marigold i odbierając jej szklankę, tak żebym mogła się do niej przytulić. — S-Stello? — powiedziała Marigold bełkotliwie. 159 Stella podeszła wolno do sofy, usiadła przy Marigold i objęła ją ramieniem. Przytuliła się do niej i ja też się d0 nich przytuliłam. Długi czas trwałyśmy tak w milczeniu -—. a jednak wszystkie byłyśmy takie spięte, że nasze przytulanie nie miało w sobie nic z prawdziwej czułości; zamiast delikatności wyczuwałam w nim sztywność i chłód, zupełnie jakbyśmy były grupą kamiennych posągów. W pewnej chwili Marigold zaciążyła mi mocniej na ramieniu i zaczęła głębiej oddychać. Zasnęła. Stella wyślizgnęła się z jej uścisku i uciekła do naszego pokoju. Pod głowę Marigold delikatnie wsunęłam jasiek, otuliłam ją pledem i poszłam do Stelli. Jej szkolna torba i dwie reklamówki były już spakowane i gotowe na jej wyjazd. — Ty naprawdę nie wrócisz! — zawołałam i wybuch-nęłam płaczem. — Finuś, przestań, proszę. Tego już nie wytrzymam — powiedziała Stella, zalewając się łzami. — Nie jedź! — Muszę. Ale ty możesz jeszcze pojechać ze mną. — Nie, nie mogę. — Zobaczymy, jak się sprawy potoczą. Zostawię ci komórkę i będę codziennie dzwoniła, żeby się upewnić, czy u ciebie wszystko w porządku. Jeśli będziesz chciała przyjechać, wystarczy jedno słowo. — Zostaw mi numer do Micky'ego. — Nie mogę. — Nie powiem Marigold! — Nie umyślnie, wiem. Ale ona wyciągnęłaby go od ciebie. — W jaki sposób zamierzasz ją jutro powstrzymać? — To akurat będzie łatwizna — stwierdziła Stella. I rzeczywiście była. Stella przyszła do mnie do łóżka i utulała mnie do snu tak długo, aż w końcu zasnęłam. Kiedy obudziłam się koło szóstej, już jej nie było. 160 Czekałam, aż Marigold też się obudzi. Miałam nadzieję, że prześpi całe rano — ale ona też wstała wcześnie, mimo straszliwego kaca. — Mamy dziś śliczny, słoneczny ranek, dziewczynki! — powiedziała, wkraczając do naszego pokoju. Rozcierała sobie skronie, żeby złagodzić ból głowy, kiedy zauważyła, że łóżko Stelli jest puste. Zamarła z ciągle uniesioną ręką. Nie powiedziała ani słowa, położyła się tylko na jej łóżku i zaczęła szlochać. Łkała rozdzierająco, przeraźliwie, krztusząc się od płaczu. Całkiem tak, jakby jej wąż owinął się ciasną pętlą wokół jej szyi. Byłam przekonana, że Marigold znów pogna nas obie do Brighton, ale najwyraźniej zrezygnowała z tego pomysłu. Ból głowy dawał jej się dotkliwie we znaki, a płacz tylko pogorszył sprawę, toteż wróciła do łóżka. Nie miałam pojęcia, co robić. Nie chciałam bawić się sama w naszym pokoju, tak okropnie pustym bez Stelli. Sama czułam się pusta, zupełnie wydrążona, tak jakby ktoś wyssał ze mnie wszystkie wnętrzności. Snułam się po salonie w tę i z powrotem, wydając się sobie tak niesamowicie lekka, jakbym za chwilę miała wzlecieć pod sam sufit. Potem pomyślałam o panu Rowlingu, przechadzającym się na swoich rozkładających się stopach po pokoju dokładnie nad moją głową. Spojrzałam w górę na nasz brudny sufit — wyobrazić sobie na nim makabryczne ślady stóp wcale nie było trudno. Zobaczyłam je wręcz tak wyraźnie, że z przerażenia obudziłam Marigold, chociaż wiedziałam, że będzie najprawdopodobniej w fatalnym humorze. I z początku rzeczywiście była okropna. Ubzdurała sobie, że spiskowałam ze Stellą i dobrze wiedziałam, że wymknie się z domu wczesnym rankiem. To było takie niesprawiedliwe, że nie mogłam powstrzymać łez. Marigold 162 też się rozpłakała. Potem było przytulanie na zgodę. Marigold cuchnęła alkoholem, ale nie bardzo mi to przeszkadzało. — Moja Fineczka — odezwała się Marigold, już spokojna i słodka. — Przepraszam, że byłam dla ciebie taka wstrętna. Wynagrodzę ci to, skarbie, obiecuję. Spędzimy razem cudowny weekend, tylko ty i ja. A potem wróci Stella i znów wszystkie trzy będziemy razem. W tym właśnie cały problem: że tak bardzo za nią tęsknimy. Zaszlochałam głośniej. Nie wiedziałam, co zrobi Marigold, kiedy się dowie, że Stella wyjechała na dobre. Nie wiedziałam też, jak sama sobie z tym poradzę. Czułam się przeraźliwie pusta — jak balonik, tułający się gdzieś po pustym niebie i ciągnący za sobą osierocony sznurek. Tuliłam się do Marigold, która kołysała mnie w ramionach. Wymamrotałam coś o mojej pustce; Marigold zrozumiała, że jestem głodna. —Ja też bym coś zjadła — umieram z głodu! Wyskoczymy sobie gdzieś na lunch, a potem rzucimy się w wir zakupów. Tak jest, kupimy mnóstwo rzeczy! Na powrót Stelli przygotujemy uroczystą kolację — a na wypadek, gdyby Micky ją odprowadził, kupimy dla niego trochę piwa. W zasadzie mogłybyśmy nawet wydać małe przyjęcie... Podekscytowana Marigold znów była w swoim żywiole — i nie miałam żadnych szans, żeby ją powstrzymać. Zapragnęła zabrać mnie do McDonalda — i tego też nie potrafiłam jej wyperswadować („Nie bądź niemądra, Finka, przecież uwielbiasz McDonaldy!"); ku mojej wielkiej uldze nie było tam Marka ani jego kumpli, tylko tłum matek z dziećmi. Marigold prawie nie tknęła jedzenia, chociaż twierdziła przecież, że jest strasznie głodna; kupiła za to olbrzymi zestaw dla mnie, a na deser zafundowała mi aż dwa desery karmelowe — zupełnie tak samo, jak wcześniej Stella. Zatęskniłam za nią jeszcze bardziej. 163 Czy na pewno mówiła poważnie? I nie wróci do nas już nigdy? Jak mogła zostawić Marigold? Jak mogła zostawić mnie? Mój żołądek zacisnął się jak pięść. W przełyku poczułam nagle kwaśny smak lodów i musiałam w te pędy po_ biec do łazienki. Po wszystkim wydałam się sobie jeszcze bardziej pusta. Marigold zabrała mnie na obiecaną wyprawę po sklepach, płacąc za wszystko kartą, która budziła we mnie tyle obaw. Kupiłyśmy mnóstwo jedzenia i picia — picia stanowczo za dużo — a także nowe ubrania: czarne dżinsy i czarną satynową bluzkę z długim rękawem dla Marigold, niebieskie dżinsy i niebieskie bluzeczki dla mnie i dla Stelli, oraz nowe nocne koszule: czarną koronkową dla Marigold i wykończone białą koronką, niebieskie w drobną białą kratkę dla Stelli i dla mnie. Marigold kupiła nawet niebieską i białą farbę, żeby rozjaśnić nasz pokój, jak powiedziała. Daremnie próbowałam ją powstrzymać. Kiedy wróciłyśmy do domu, Marigold padała z nóg, lecz mimo to wypiła drinka albo dwa. Później zadzwonił telefon. Ze Stellą udało mi się porozmawiać tylko przez dwie sekundy, potem Marigold wyrwała mi słuchawkę — i tak bardzo się starała mówić normalnie i głosem pełnym macierzyńskiej słodyczy, aż na jej białym czole wystąpiły żyły. — Dobrze się bawisz, złotko? To wspaniale! Ale, ale: jak mogłaś wymknąć się z domu tak wcześnie, niedobra! I pojechać na stację całkiem sama! Ładne rzeczy! Ale Mi-cky odebrał cię z dworca, tak? A mogłabym zamienić z nim słówko, skarbie? Tylko żeby dowiedzieć się, co słychać i uzgodnić szczegóły, zapytać, o której będziecie z powrotem — zamierzamy wydać dla was małe przyjęcie. Dopilnuj, żeby Micky przyszedł na górę, zgoda? Stello? Stello? Po tym, jak Stella odłożyła słuchawkę, Marigold wypiła naprawdę sporo. Nieszczególnie mi to przeszkadzało, ponieważ kupiła dla mnie jeszcze jeden prezent: nowe 164 pudełko pisaków i wielki szkicownik. Narysowałam samą siebie w mojej czarnej, wiedźmowej, aksamitnej sukience; moją sylwetkę otoczyłam pierścieniem specjalnej, migotliwie srebrnej aury, która miała mnie chronić przed każdym zagrożeniem i dodawać mi mocy. Potem naszkicowałam siebie w akcji, rzucającą urok po kolei na wszystkich tych, którzy mi dokuczają; sporządziłam też następny nagi akt panny Hill, ozdabiając jej ciało jeszcze bardziej pomysłowymi tatuażami. Moje rysunki zaczęły przypominać komiks; zdecydowałam, że w poniedziałek pokażę je Oli- wierowi w bibliotece. Mogłabym dorysować komiksowe dymki i poprosić Oliwiera, żeby wpisał w nie odpowiednie kwestie postaci. Narysowałam też portret Oliwiera, ale tym razem moje wiedźmowe moce pomagały, zamiast szkodzić: rysunkowy Oliwier był rosły i potężnie zbudowany, a jego oczy zyskały moc laserową — palącym spojrzeniem zza swoich szkieł Oliwier mógł porazić każdego, kto znalazł się w zasięgu jego wzroku. Zmieniłam mu też fryzurę, obcinając tę jego za długą grzywkę i niesforne kosmyki opadające mu już prawie na ramiona — zdecydowany, męski jeżyk zupełnie odmienił jego twarz. 165 Później namalowałam Stellę — i jej też zmieniłam fryzu, rę: ostrzygłam ją na okropnego, wyjątkowo nietwarzoweg0 pazia, który odsłaniał jej żyrafią szyję i nadmiernie eksponował jej pociągłą buzię. Na skórze Stelli narysowałam mnóstwo pryszczy i pogrubiłam jej sylwetkę — teraz jej cielsko dosłownie wylewało się z ubrań. Rysunkowa Stella toczyła się rozpaczliwie za rysunkowym Mickym, który w panice uciekał od swojej potwornej córki, gdzie pieprz rośnie. Na twarzy Stelli zaznaczyłam łzy wielkie jak grochy i kapkę wiszącą u nosa — i nagle się przestraszyłam. Jej rozpacz była zbyt realistyczna. Prędko wydarłam kartkę ze szkicownika i podarłam ją na drobne strzępki. Próbowałam narysować Stellę jeszcze raz, jednak przestałam ufać we własne umiejętności. Zamiast tego zabrałam się za portret Marigold, ale zmęczyłam się już i nie miałam cierpliwości na cyzelowanie wszystkich jej tatuaży. Bez nich Marigold wyglądała naprawdę dziwnie, całkiem tak, jak większość ludzi wygląda po rozebraniu do bielizny. — Marigold, zobacz, co narysowałam — podsunęłam jej mój obrazek. Spała z głową na stole. — Ślicznie, Finuś, ślicznie — wyszeptała. Poszłam położyć się spać. Następnego ranka Marigold wstała przede mną i przyniosła mi śniadanie do łóżka. Przecierałam oczy ze zdumienia. Spojrzałam na Marigold — wystroiła się w znoszoną koszulę i majtki, a włosy upięła wysoko i owinęła starą szyfonową chustą. — Wstawaj, śpiochu, sztućce w dłoń i na koń! — powiedziała. — Musisz zjeść solidne śniadanie, bo czeka nas dziś mnóstwo pracy. — Pracy? Jakiej? — Fizycznej, moja Śpiąca Królewno. Jak myślisz, po co kupiłyśmy wczoraj farbę? Bo przemalujemy wasz pokój! 166 Stella uważa, że jest dziecinny, gwiazdy i cała reszta przestały się jej podobać. Wolałaby mieć pokój ładny, ale bardziej konwencjonalny. — A ja lubię gwiazdy — wtrąciłam z niepokojem. — I delfiny też. Mój sok pomarańczowy wylał się na kołdrę, zostawiając na niej jaskrawą plamę. — Sierotka z ciebie — powiedziała Marigold, ale się nie rozgniewała. — Zresztą tej pościeli i tak należy się już pranie — dodała i zabrała się do pracy, zaczynając od skrobania ścian. — Marigold, proszę... Chciałabym, żeby wszystko zostało tak, jak jest. To także mój pokój! — Kochanie, po remoncie będzie jeszcze ładniejszy, zobaczysz. Stella będzie zachwycona. Pomalujemy go na niebiesko — spójrz, jaki piękny odcień! — z białą emaliowaną lamperią dookoła. Ale jej zrobimy niespodziankę! Jeśli pójdzie nam to sprawnie, wszystko będzie gotowe na jej powrót. — A jeśli... — nie potrafiłam dokończyć tego zdania. Wmusiłam w siebie kilka łyżek płatków śniadaniowych. Kukurydziana pulpa zakleiła mi usta. Najpierw upchałam ją do jednego policzka, później do drugiego. Za nic nie mogłam jej przełknąć. Poddałam się i wyplułam ją z powrotem do miski, kiedy Marigold nie patrzyła. Pomagałam jej przez cały dzień, skrobiąc ściany, przykrywając wszystkie nasze graty starymi prześcieradłami i gazetami, wreszcie malując wałkiem. Bałam się, że Marigold odkryje brak części rzeczy Stelli, ale niczego nie zauważyła. Stella nie zabrała ze sobą dużo bagaży, tylko swoje ulubione dżinsy, buty na obcasie, adidasy, najładniejszą spódniczkę, kilka bluzek, kurtkę, parę książek, szczotkę do włosów, lakier do paznokci i nowego pluszowego misia. Może wcale się nie wyprowadziła. Może wieczorem wróci? 167 Jednak nie wróciła. Kiedy tylko skończyłyśmy z malowaniem, Marigold rozpoczęła przygotowania do kolacji. Układając smakołyki na talerzach, podśpiewywała pod nosem, ciągle w koszuli i majtkach. Tańczyła i wygłupiała się, słuchając głośno płyty Emerald City. Zauważyła, że się jej przyglądam. — No co? Ach tak, lepiej się ubiorę, zanim wrócą. ?— Zmarszczyła brwi. — Czemu tak się na mnie gapisz, Finka? — Zlustrowała siebie samą. — Chyba nie wyglądam jak odrażająca, stara szkapa, co? — Jasne, że nie. Jesteś młoda. I ładna. — Ładna jak stara Jagna, hmm? — Marigold przyglądała się sobie z niepokojem. Obejrzała badawczo swoje długie nogi. Z jej prawego uda wzbijało się do lotu stado nietoperzy z szeroko rozpostartymi skrzydłami; największy miał wielkość paznokcia mojego kciuka, najmniejszy był niemalże rozmiaru czarnej kropki. — Kiedy byłam z tobą w ciąży, porobiły mi się okropne rozstępy. Strasznie wtedy utyłam i czułam się fatalnie, tymczasem kiedy spodziewałam się Stelli, prawie do samego końca nic nie było widać. Spójrz tylko na te blizny! — Podrapała je swoimi długimi paznokciami, tak jakby chciała zeskrobać je z powierzchni skóry. — Może mogłabym wytatuować sobie więcej nietoperzy? Ale Stella nie byłaby z tego zadowolona. — Ciągle tylko Stella i Stella! — westchnęłam. — Dlaczego musisz o niej mówić przez cały czas? — Nie bądź niemądra, Finuś — odparła Marigold, wkładając dżinsy. — Myślisz, że mogę zostać w tej koszuli? Są na niej plamki od farby, ale może tak jest bardziej po domowemu? — Kochasz ją bardziej niż mnie — oświadczyłam. — Kocham was obie! — powiedziała Marigold. Zawahała się. — Ale Stella jest córką Micky'ego. — Tak, i jest teraz u niego — przypomniałam jej. — 168 pojechała do niego, a ja zostałam z tobą. Dlaczego to ????? nie kochasz bardziej? -— Nie histeryzuj, Finka. — Marigold energicznie przecięła dyskusję i włożyła sandały na wysokim obcasie. — Stella i Micky mogą tu być lada chwila. Przestań wygadywać głupoty i pomóż mi przygotować wszystko na ich przyjazd. Poszłam do naszego świeżo pomalowanego pokoju i przysiadłam na moim łóżku. Wszystkie gwiazdy znikły pod warstwą błękitu. Zaczęłam płakać. — Słoneczko-Fineczko, rozchmurz buzię — pocieszała mnie Marigold. Ale kiedy godziny mijały, i ona zaczęła tracić panowanie nad sobą. — Gdzie oni się podziewają tak długo?! Co się mogło stać?! Boże, chyba nie mieli wypadku, jak myślisz?! Znienacka zadzwonił telefon, zaskakując ją do tego stopnia, aż uniosła ramiona w panice. Sięgnęłam po niego, ale Marigold była szybsza. — Stello, kochanie! Bogu dzięki! Nic ci się nie stało? ? ?????'???? Dlaczego się tak grzebiecie? Gdzie jesteście? Co takiego? Co ty w ogóle opowiadasz? Nic nie rozumiem. Co masz na myśli? Zostajesz w Brighton? Chyba nie chcesz wrócić do domu późną nocą? Co?! Nie mówisz tego poważnie, skarbie. Nie chcesz wrócić?! Co ty mówisz?! Marigold bełkotała do telefonu bez ładu i składu, przyciskając słuchawkę tak mocno, jakby chciała ją sobie wdu-sić w skroń. — Co ty mówisz?! — powtarzała bez końca. Nagle cała jej postawa zmieniła się tak diametralnie, jakby przez jej ciało przepuszczono prąd elektryczny. — Micky! Najdroższy, co też ta Stella wygaduje? Dlaczego jeszcze nie wyjechaliście z Brighton? Przecież podróż zajmie wam długie godziny! Nie. Nie! Ona z tobą 169 nie zostanie! Nawet na tę jedną noc. Na miłość boską, zapakuj ją do samochodu i natychmiast tu przyjeżdżajcie porozmawiamy na miejscu. Nie, nie może zostać. Nie ?? ze sobą swoich rzeczy. Co?! A co ze szkołą? Przecież nie może jej zaniedbywać! Odłóżmy to do wakacji, to już niedługo, wtedy będzie mogła przyjechać do ciebie na parę dni, to znakomity pomysł. Ale teraz nie, nic z tego. Nie zgadzam się. Jestem jej matką. Micky! Micky, proszę... Marigold zgięła się w pół, łzy ciekły jej po twarzy. — Stello — wyszeptała. — Stello, proszę cię, wróć do domu. Nie rób mi tego. Finka i ja mamy dla ciebie niespodziankę. Co takiego? Nie, Stello, powtarzam ci przecież, proszę... Potrząsnęła głową, ale chwilę później oddała mi jednak słuchawkę. Jej zarys wyraźnie odcinał się na jej twarzy jak nowy, straszny tatuaż. Wzięłam od niej telefon. Stella szlochała po drugiej stronie. — Finka? Dobrze się czujesz? — Tak. To jest nie. Och, Stello, proszę, wróć do domu. Nie dam sobie rady bez ciebie! — Nie mogę. Nie pogarszaj całej sprawy, czuję się wystarczająco okropnie. Przykro mi, Finka, tak strasznie mi przykro. Będę dzwoniła codziennie, obiecuję. Nie zerwę kontaktu. Dasz sobie radę. Ja musiałam dawać sobie z nią radę jeszcze kiedy byłam mała — już wtedy opiekowałam się wami obiema. Sama mówiłaś, że z tobą Marigold czuje się lepiej. Myślę, że wszystko przez to, że jestem córką Micky'ego. Słuchaj, Finka, przecież nie rozstajemy się na wieki. Niedługo wrócę, przyrzekam, ale teraz muszę zostać tutaj. Muszę pobyć z Mickym. To mój ojciec! Mam jedną jedyną szansę, żeby spędzić z nim trochę czasu — jeśli teraz wrócę, Marigold nie wypuści mnie już nigdy, dobrze o tym wiesz. Och, Finka, czuję się ohydnie, ale ty przecież mnie rozumiesz, prawda? 170 — Nie, nie rozumiem! Wracaj! Nie możesz mnie tak zostawić! — Nie mam innego wyjścia — powiedziała Stella i telefon zamilkł. Wypuściłam słuchawkę z klejącej się od potu dłoni. — Nie! Uważaj! Daj go mnie! — zawołała Marigold, rzucając się w jej kierunku na czworakach. Zaczęła do niej wrzeszczeć, powtarzając imię Stelli. — Rozłączyła się. Nie słyszy. Przestań! Zostawiła nas same — na zawsze. Nienawidzę jej, nienawidzę, mam nadzieję, że już nie wróci! — krzyczałam. Wyszarpnęłam słuchawkę Marigold i zaczęłam nią z całej siły walić w ścianę. — Zepsujesz! — ryknęła Marigold. Zamarłam. Potrząsnęłam telefonem i spróbowałam wybrać jakiś numer. Nic z tego. Był zepsuty. — Kupimy sobie inny — powiedziałam szybko. — Możesz za niego zapłacić twoją kartą. Marigold pokręciła głową. — Stella nie zadzwoni na żaden inny telefon — nie będzie znała numeru. A my nie znamy numeru do niej. — O nie! O nie, Marigold! — Nogi ugięły się pode mną i osunęłam się na podłogę. Marigold wyciągnęła do mnie rękę. Skuliłam się, przekonana, że zaraz mnie uderzy, ale ona tylko otarła palcami moje łzy. — Ale ja nie chciałam! — wyłkałam. — Wiem. Nic się nie stało, to nie twoja wina. Wiedziałaś, że Stella wyjeżdża na dobre? — Tak bardzo cię przepraszam — szlochałam. — Nic nie szkodzi — powiedziała Marigold. — Nic nie szkodzi, nic nie szkodzi. Powtarzała to tyle razy, aż słowa zupełnie straciły sens. Wtedy zaczęła pić. Chwilę z nią posiedziałam, a potem powlokłam się do swojego pokoju. Ciągle śmierdziało 171 w nim farbą. Nie mogłam zamknąć za sobą pomalowanych białą emalią drzwi, bo jeszcze się lepiły. Położyłam się do łóżka, ale nie mogłam zasnąć. Tęskniłam za Stellą tak bardzo, że poszłam do jej łóżka, żeby się przytulić do jej poduszki, ciągle przepojonej jej dusząco słodkim, pudrowym zapachem. Po czym rozzłościłam się sama na siebie i zaczęłam bezlitośnie okładać poduszkę pięściami. Raz chybiłam i trafiłam w ścianę. Bolało tak bardzo, że zwinęłam się w kłębek, obolałą pięść wciskając sobie pod pachę. Zachowywałam się jak prawdziwa wariatka, która niszczy wszystko wokół. Może w przyszłości oszaleję jak Mari-gold. I obie wylądujemy w wariatkowie. Tymczasem Stella będzie wiodła nowe, szczęśliwe życie u boku swojego ojca. Rano nie mogłam dobudzić Marigold. Wprawdzie poprzedniego wieczoru zdołała zawlec się do łóżka, ale butelka wódki była pusta. Patrzyłam na nią i dygotałam na całym ciele. Marigold miała niedomknięte powieki i oddychała z trudem. Mocno nią potrząsnęłam. Wymamrotała coś bez sensu. Przygotowałam się do wyjścia do szkoły, krzątając się po domu na palcach. Porzucony na podłodze, zepsuty telefon omijałam szerokim łukiem, tak jakby mógł mnie ukąsić. Poczęstowałam się resztkami wyschniętego jedzenia, które zostały na stole od wczoraj, i wyszłam z mieszkania. Po schodach zeszłam cichutko jak myszka, ale pani Luft i tak wypadła zza swoich drzwi jak błyskawica. — Hej, ty! Cóż to była za karczemna awantura wczorajszej nocy?! Ryki, łomoty, dzikie wrzaski! Zamierzam doprowadzić do waszej eksmisji, jeszcze zobaczymy, kto tu będzie górą. Gdzie twoja siostra? — To nie pani sprawa — odparłam i wybiegłam z domu. Czułam się tak dziwnie, maszerując ulicą bez Stelli — zupełnie jakbym postradała cząstkę mnie samej. Za rogiem natknęłam się na Ronniego Churleya. Stanęłam jak 172 wryta, jednak Ronnie szedł do szkoły nie w towarzystwie swoich kumpli, ale własnej mamy — i jedyne, co mógł zrobić w tej sytuacji, to pokazać mi język, kiedy nie patrzyła. Wyglądał na trochę zawstydzonego — Klasowy Twardziel przyłapany na spacerku z mamusią. W odpowiedzi też pokazałam mu język i wyprzedziłam ich w podskokach, skandując „Maminsynek, maminsynek!". Ronnie Churley nie puści mi tego płazem, ale i tak było warto. Poczułam się samodzielna. Fajnie jest chodzić samemu do szkoły! Mama Ronniego Churleya była po prostu okropna — surowa, zasępiona paniusia w takich śmiesznych spod-niach-narciarkach z paskami na podbiciu stopy, mającymi zapobiegać fałdowaniu nogawek. Przydałby się jej też taki pasek pod brodą, żeby wyprostować wszystkie jej zmarszczki. O matkach moich kolegów z klasy nie miałam zbyt wysokiego mniemania. Nawet o mamie Taszy. Marigold była od nich wszystkich znacznie młodsza i ładniejsza. Oli-wier też był tego zdania. Czekał już pod szkołą, opierając się o ogrodzenie na samym środku boiska. Było to jedno z jego ulubionych miejsc — tak bardzo na widoku, że nikt nie mógł go tam zaczepiać bezkarnie. — Cześć, Delfino! — Pomachał do mnie jak opętany. Oliwier ma strasznie krótki wzrok i sądzi, że wszyscy inni też nie widzą wiele dalej niż czubek własnego nosa. — Cześć — odpowiedziałam, przełażąc zwinnie przez płot, żeby się nie fatygować aż do głównej bramy i z powrotem. Moja wiedźmowa spódniczka zahaczyła się o ogrodzenie; odczepiłam ją, wypatrując maleńkich ropuch, czarnych kotów i nietoperzy, które przy tej okazji musiały wyrwać się na wolność. Nad moją głową i tak krążyło całe stado nietoperzy, ledwo widziałam na oczy. 173 — Delfinko? Co się stało? Uderzyłaś się? — dopytywaj się Oliwier. — Nie chodzi o mnie, tylko o moją mamę — wyjaśniłam i zaczęłam buczeć. — Nie płacz! — prosił Oliwier. — Nie płacz, Delfinko proszę. Niezgrabie objął mnie chudym ramieniem za szyję. Z drugiej strony ogrodzenia dobiegły nas piski podekscytowania. — Patrzcie, Butlonos i Ollie Okularnik prawie się ob-ściskują! Fuuuj! — Na tyły łazienek, szybko! — zakomenderował Oliwier błyskawicznie. Pomiędzy toaletą dla dziewcząt i tą dla chłopców jest wąska szpara w murze. Oliwier wciągnął mnie tam za sobą. Stanęłam obok niego wyprężona na baczność, ze łzami wciąż spływającymi mi po twarzy. — Nie masz chusteczki? — spytał Oliwier. — Nie — powiedziałam, wycierając oczy wierzchem dłoni. Głośno pociągnęłam nosem. — Przestań się na mnie gapić! — Nie ma się czego wstydzić, ja też czasem płaczę. Rozpłakałem się nie dalej jak w ten weekend, bo moja mama płakała, kiedy tata odwiózł mnie do domu. — Ja nawet taty nie mam. Za to Stella ma, właśnie się do niego wyprowadziła, a ja zepsułam telefon i teraz nie mamy ze sobą żadnego kontaktu, a Marigold... Marigold jest zalana w pestkę. Dziś rano w ogóle się nie obudziła! Nie masz pojęcia, jakie to okropne. Zawsze kiedy z Marigold było naprawdę źle, zajmowała się nią Stella, myła ją i jej doglądała. Ja tego nie umiem. Bez Stelli w ogóle nic nie umiem. Stella jest nie tylko moją siostrą, ona jest dla mnie jak prawdziwa mama. I jak moja najlepsza przyjaciółka też. A teraz puściła mnie kantem i nie mam już nikogo! 174 Znów zaczęłam szlochać. .— Masz jeszcze mnie — powiedział Oliwier. Na boisku rozdzwonił się dzwonek. -— Lepiej już chodźmy — odezwałam się. — Nie możemy przecież siedzieć tu przez cały dzień. — Mówię poważnie. Naprawdę bardzo chciałbym być twoim najlepszym przyjacielem — oświadczył Oliwier, obrócił głowę i pocałował mnie w mój okropny, zapłakany policzek. I uciekł. Zanim jego śladem wygramoliłam się z dziury w murze, minęło kilka sekund, ale Oliwier ciągle był czerwony jak cegła i miał całkiem zaparowane okulary. Wyglądał niemożliwie głupio, lecz mimo to zdołałam posłać mu niepewny uśmiech. — No dobrze, mój najlepszy przyjacielu, idziemy na lekcje. A na przerwie bibliotecznej możemy narysować nasz własny komiks. — Zgoda, koniecznie! — A... a Stella może wróci do domu dzisiaj wieczorem. — Wróci na pewno, idę o zakład — powiedział Oliwier. Przez cały dzień trzymałam za to kciuki, wyrażałam w kółko to samo życzenie, robiłam zakłady sama ze sobą i przyzywałam moje tajemne moce. W drodze do domu dotknęłam każdej latarni i przy każdej siedem razy wyszeptałam imię Stelli, żeby tylko czekała na mnie w naszym nowym, biało-niebieskim pokoju, kiedy wrócę ze szkoły. Nie czekała. Marigold, ciągle w nocnej koszuli, leżała w łóżku. Spędziła tam całe popołudnie i wieczór, wstając tylko po to, żeby poczłapać do łazienki jak jakiś zombie. — Może weźmiesz kąpiel i umyjesz zęby? — zaproponowałam. — Kąpiel? Zęby? — powtórzyła Marigold, zupełnie jakbym mówiła do niej w obcym języku. — A po co? 175 — Myślę, że poczułabyś się lepiej. Nie zareagowała i wyjęła z szafki następną butelkę. — Nie pij. Zjedz coś — powiedziałam i zaparzyłam dla nas herbatę. Marigold upierała się, że nie chce. Próbowałam oprzeć ją wysoko na poduszkach i napoić, ale połowa herbaty ściekła jej po brodzie. — Proszę, Marigold, postaraj się — błagałam. — Nie chcę się starać — odparła. — Zostaw mnie w spokoju. — Wślizgnęła się z powrotem pod kołdrę. Przez jakiś czas czuwałam przy jej łóżku. Wydawało mi się, że zasnęła. Nie wiedziałam, czy jest pijana, czy nie. Wierciłam się, spoglądając na jej zamknięte oczy, potargane włosy, jaskrawo wytatuowaną skórę. Z dołu dobiegło mnie ciche dzwonienie. Minutę później usłyszałam walenie w drzwi. — Hej, wy tam! Otwórzcie drzwi! Była to pani Luft. Zdecydowałam, że nie będę zwracać na nią uwagi, ale ona się nie poddawała i waliła dalej. — Boże, moja głowa — jęknęła Marigold i schowała się głębiej pod kołdrę. — Pozbądź się tej starej kwoki, Finka. — Nie lubię jej, zawsze jest dla mnie taka okropna. Ty idź! — zaprotestowałam. Równie dobrze mogłabym namawiać jej kołdrę, żeby wstała, podpełzła do drzwi i rozmówiła się z panią Luft. Musiałam zrobić to sama. — Wielkie nieba, wreszcie! — fuknęła pani Luft, kiedy uchyliłam drzwi na cal. — Co się tam w ogóle wyprawia? — Nic — odparłam. Otworzyłam drzwi, wyszłam na zewnątrz i zamknęłam je starannie za sobą. Nie mogłam przecież pozwolić na to, żeby pani Luft wtargnęła do środka i zobaczyła Marigold w stanie zamroczenia. — Robię to pierwszy i jedyny raz, żeby mi to było jasne. Wyłącznie z dobrej woli — mam znacznie ważniejsze 176 sprawy na głowie niż wspinanie się tu po tych wszystkich schodach. A ty nawet nie otwierasz drzwi od razu, jak normalni sąsiedzi! Tak czy inaczej, to mi blokuje telefon ^- przecież ktoś może chcieć zadzwonić do mnie! I wtedy zrozumiałam. — Moja siostra! Zadzwoniła do pani! — rzuciłam się na dół po schodach. — Hej, zaczekaj na mnie! Nie waż się wejść do mojego mieszkania beze mnie, młoda damo! Co za bezczelność! Musiałam poczekać pod drzwiami, aż sama zeszła i wpuściła mnie za sobą do swojego mrocznego, polituro-wanego królestwa. Zmusiła mnie do wytarcia nóg na wycieraczce. Kiedy tylko skończę rozmawiać, najpewniej pieczołowicie zdezynfekuje słuchawkę. — Stello? — Och, Finka, Finka, Finka! — łkała Stella. — Co się stało? Co zrobiłyście z komórką? Tak się martwiłam, że nie mogę się do was dodzwonić — i wtedy przypomniałam sobie o pani Luft. Co znowu wymyśliła Marigold? Roztrzaskała słuchawkę? Chyba nie zrobiła ci nic złego?! Błyskawicznie zebrałam myśli, tocząc wzrokiem po ohydnym, brązowym salonie pani Luft. Stała w nim cętko-wana, brązoworóżowa lampa i dopasowany do niej kolorem wazon, który wyglądał całkiem jak ludzka wątroba. Wyciągnęłam rękę, żeby sprawdzić, czy przypomina wątrobę także w dotyku, lecz oburzona pani Luft dała mi po łapie. — Finka! Odpowiedz mi! Co się stało?! — To było piekło — powiedziałam. Odwróciłam się tyłem do pani Luft i zaczęłam szeptać do słuchawki. — Okropnie się upiła. — To akurat nic nowego — stwierdziła Stella. — Nieprawda. W ogóle nie ma porównania. Była strasznie agresywna. Zepsuła telefon. I... i okropnie mnie 177 zbiła. Ciągle krwawię. Chyba mi coś złamała — wyszeptałam. — A teraz... teraz wypiła duszkiem całą butelkę, nie dwie, i zapadła w śpiączkę... Może nawet nie żyje!... — Boże, Finka! Już dobrze. Zaraz do ciebie jadę i... Ale do mieszkania pani Luft wpadła bez zaproszenia odziana w nocną koszulę trąba powietrzna i wyrwała mi słuchawkę, zanim zdążyłam ją powstrzymać. — Stello? Och, Stello, kochanie, jak wspaniale, że wpadłaś na pomysł, żeby zadzwonić do pani Luft! — powiedziała Marigold głosem dźwięcznym jak kryształ. — To była zwykła bezczelność, która z pewnością nie powtórzy się już nigdy! — zawołała pani Luft. — A teraz proszę się rozłączyć! — Jedną minutkę — mruknęła Marigold, najwyraźniej próbując się skupić na tym, co mówiła Stella. — Czy co zrobiłam, skarbie? Nie, to Finka, przez przypadek. Kupimy sobie nowy telefon. Ale dlaczego ty i Micky nie przestaniecie się wygłupiać i nie podacie mi jego numeru? Skądże, słońce, oczywiście, że nie jestem pijana! A brzmię tak, jakbym była? Co takiego? No dobrze, daję ci Finkę, ale koniecznie musimy jeszcze zamienić słówko. — Nie przez mój telefon! — nie zdzierżyła pani Luft. — Proszę się już pożegnać. Co za maniery, to po prostu nie do wiary! Marigold wcisnęła mi słuchawkę do ręki. Trzymałam ją w pewnej odległości od ucha — słowa Stelli świstały jak kule. — Finka! Jak mogłaś tak mnie okłamać?! Marigold nie jest w śpiączce, nie jest nawet wstawiona! Przestraszyłaś mnie prawie na śmierć! Jak w ogóle mogłaś?! — A właśnie, że jest — wymamrotałam, chociaż Marigold stała przede mną i nie spuszczała ze mnie oczu. — Kłamałaś, żeby ściągnąć mnie do domu! I to ty zepsułaś telefon, tak? — Nie. Tak. Słuchaj, Stello, proszę, wróć do domu... 178 — Niby dlaczego? To nie w porządku. Chociaż raz zrobię to, na co mam ochotę. Posłuchaj, Finka: przyślemy wam nowy telefon, zgoda? Ale nie waż się więcej tak kłamać. — Stello... — Nie. Odkładam słuchawkę. — Proszę! Usłyszałam stuknięcie i sygnał wolnej linii. — Teraz daj ją mnie — niecierpliwiła się Marigold. — Nie, tego już za wiele! Proszę natychmiast odłożyć moją słuchawkę! — rozsierdziła się pani Luft. Marigold wyszarpnęła mi słuchawkę z ręki i sama usłyszała sygnał. — Proszę ją odłożyć! — zażądała pani Luft. Marigold spełniła jej prośbę tak drżącą ręką, że ledwie trafiła słuchawką na widełki. — Dziękuję uprzejmie — powiedziała sarkastycznie pani Luft. — A teraz, jeśli nie proszę o zbyt wiele, czy zechciałyby panie wrócić do siebie na górę? I nie ważyć się więcej na traktowanie mojego mieszkania jak prywatnej budki telefonicznej?! Niechże sobie pani podłączy z powrotem swój własny telefon, zamiast wyrzucać pieniądze na te obrzydliwe nałogi. Proszę tylko na siebie spojrzeć, włóczy się pani po domu w tej kusej koszuli, pokazując wszem i wobec swoje wulgarne tatuaże. Jaki przykład daje pani własnym córkom? Jak tu się dziwić, że jedna z nich już dała drapaka? Kto chciałby mieć taką matkę? Spodziewałam się, że Marigold odpowie stekiem przekleństw, jednak nie odezwała się ani słowem. Wyglądała na oszołomioną. Odwróciła się i na bosaka ruszyła w stronę drzwi. — Ależ ma pani brudne stopy! Pobrudzi mi pani cały dywan! — gderała pani Luft. Marigold nie zwracała na nią uwagi. — Ja chcę mieć taką mamę. Jest najlepszą mamą na świecie — powiedziałam. 179 — Co za bzdura, przecież sama słyszałam, jak mówiłaś, że cię bije! Słuchając tych waszych krzyków, zawsze mam ochotę zadzwonić po ludzi z opieki społecznej. — Tylko nie to! Proszę tego nie robić. Nie dzieje się nic złego. Marigold nigdy, przenigdy mnie nie bije! — zapewniałam ją gorączkowo. — Proszę nic nikomu nie mówić! Pani Luft triumfalnie skrzyżowała ręce na piersiach. — Zastanowię się, jeszcze zobaczymy — powiedziała. — To przecież dla twojego dobra. — Marigold, powiedz jej! Wyjaśnij, że nigdy mnie nie tknęłaś! Trochę nazmyślałam, ale chciałam dobrze! Marigold! Marigold była już w połowie schodów; puściłam się za nią pędem. Złapałam ją za rękę. — Marigold, musimy jej wytłumaczyć, że wszystko jest w porządku. Przecież nie możemy pozwolić na to, żeby zadzwoniła do opieki społecznej! — Dlaczego? — spytała Marigold beznamiętnie. — Bo mogą mnie oddać do sierocińca! — Może tam byłoby ci lepiej? — powiedziała Marigold. — Ta stara wiedźma ma rację, nie jestem dobrą matką. — Jesteś! — protestowałam. Kiedy wróciłyśmy do mieszkania, bardzo chciałam się do niej przytulić. Objęłam ją mocno, ale wciąż wydawała mi się obca i daleka. Oplotłam się jej ramionami, lecz po kilku sekundach opadły bezwładnie. Błagałam ją, żeby się do mnie odezwała, ale jej głos brzmiał tak, jakby należał do kogoś innego. Oczy Marigold były ciemne i puste, nie miały w sobie cienia zieloności. — Chcesz się położyć z powrotem? — zapytałam. — Wyglądasz na bardzo zmęczoną. Posłusznie wróciła do łóżka i natychmiast zamknęła oczy. Pochyliłam się nad nią i ucałowałam jej czoło. — Wygadywałam o tobie straszne głupstwa, ale zrobiłam to tylko po to, żeby Stella do nas wróciła — szepnęłam. 180 Marigold nie odpowiedziała. Łza spłynęła jej po policzku. — Chyba też już pójdę do łóżka — oznajmiłam. Sama w moim dziwnie opustoszałym pokoju, zwinęłam się w kłębek. Zaczęłam się bawić w wymyślone gry, wyobrażając sobie, że odkryłam sekretną maszynę do przenoszenia się w czasie. Wystarczyło dotknąć specjalnego guzika w moim materacu, żeby w mgnieniu oka minęło dziesięć lat i żebym przeistoczyła się w wiotką piękność ze wspaniałymi lokami do samego pasa. Ale nie jasnymi jak włosy Stelli. Rudymi jak Marigold? Nie, kiedy dorosnę, moja myszowata czupryna ściemnieje i jako dwudziestolatka będę brunetką o zielonych oczach i długich, czarnych jak smoła rzęsach. Będę miała nieskazitelną skórę z jednym tylko, delikatnym tatuażem na ramieniu — maleńką, czarną wiedźmą. Zrobię sobie kolczyk w nosie, szmaragdowy, pod kolor oczu, ale będę g° zdejmowała do pracy i ubierała się elegancko, chociaż na luzie, i upinała moje długie, czarne włosy w szykowny kok. Będę nosiła czarne dżinsy i czarny kitel — bo będę właścicielką własnego, ekskluzywnego salonu fryzjerskiego: Zajmę się wymyślaniem najbardziej fantastycznych i egzotycznych fryzur dla różnych sławnych ludzi. Będę ozdabiała ich włosy kwiatami, kryształkami i koralikami, i farbowała je na fantazyjne odcienie fioletu, turkusu i głębokiego błękitu. Całymi dniami będę strzygła, farbowała i karbowała, dzieła mojego grzebienia będą uwieczniane przez sławnych fotografów, a modelki, gwiazdy rocka i projektanci mody będą jeść mi z ręki. Każdego wieczoru inny interesujący mężczyzna będzie mnie zabierał na kolację i obdarowywał mnie kwiatami, drogimi winami i najróżniejszymi smakołykami, na co będę mu łaskawie pozwalała. Ale do mojego pięknego, stylowego mieszkanka — utrzymanego w kolorach czarnym i srebrnym, z obracającą się, rzucającą świetlne bły- 181 ski szklaną kulą zawieszoną u sufitu w każdym pokoju__ będę wracała sama. Stella i Marigold będą już niecierpliwie wyczekiwały na mój powrót, prześcigając się, żeby ?? dogodzić. Jeżeli nie będę zbyt zmęczona, może dam się namówić, żeby je uczesać albo zrobić im artystyczny manicure. Będą mi bezgranicznie wdzięczne i będą mnie błagały, żebym im przyrzekła, że zostanę z nimi na zawsze... Marząc o tym wszystkim, zapadłam w błogi sen. Jednak w nocy co chwilę się budziłam, niepewna, czy śnię; czy nie. Wydawało mi się, że słyszę Marigold krzątającą się po kuchni, lecz kiedy zawlokłam się tam, żeby napić się wody, nie zastałam nikogo. Żłopałam wodę jak smok; szklanka dzwoniła mi o zęby. Przeraźliwie zaburczało mi w brzuchu i przypomniałam sobie, że nie jadłam kolacji. Zaczęłam się zastanawiać, czy teraz czegoś nie przekąsić, ale od zapachu farby zrobiło mi się niedobrze. Wydawał się silniejszy niż wcześniej, gryzło mnie od niego w nosie i łzawiły mi oczy. Opiłam się jak bąk i musiałam pójść do łazienki. Otworzyłam drzwi — i w bladym świetle księżyca zobaczyłam ducha. Prawdziwego. Jarzącego się niesamowitym blaskiem. Wrzasnęłam na całe gardło. Duch też aż się zachłysnął z przerażenia. Dobrze znałam ten głos. I ten zapach. Zapaliłam światło i przyjrzałam się białej postaci stojącej przede mną. — Marigold? Nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Całe ciało Marigold było śnieżnobiałe — jej szyja, ramiona, goły brzuch, nogi, nawet część jej włosów. Pomalowała się białą emalią! Gruba warstwa farby pokrywała każdy jej tatuaż, chociaż te większe i ciemniejsze prześwitywały przez jej nową, białą skórę niczym żylaki. Wyciągnęłam rękę, żeby namacalnie sprawdzić, czy na pewno nie śnię. 182 — Nie. Przestań. Jeszcze nie wyschła — odezwała się ftlarigold. — Nie wyschła. Jest ciągle mokra. I nie mogę usiąść. Ani się położyć. Nie mogę. Ale to nic. Farba wyschnie i ja też wyschnę. A potem wszystko się ułoży. Będę biała. Będę dobrą matką i dobrą kochanką, i Micky przywiezie Stellę z powrotem, i już zawsze będziemy razem, jak prawdziwa rodzina, moja rodzina, wszystko się ułoży, ułoży się, ułoży, bo ja tak chcę, musi się ułożyć! Gorzej już być nie może, to jakieś przekleństwo. Ale wszystko się ułoży, na pewno, i żadnych tatuaży, Stella ich nie znosiła, nie znosiła mnie, ale teraz już ich nie ma, a potem laser, a może brzytwą? Nie, brzytwą nie, będzie krew, a przecież ma być biel, czysta biel, jak pościel... Mamrotała do siebie pod nosem, bez przerwy, wymyślając dziwne rymy-nierymy. Stałam przy niej i trzęsłam się jak osika. Marigold naprawdę zwariowała. I to z kretesem. Biała gorączka. Co za obłęd. Napełniłam wannę gorącą wodą, lecz Marigold za nic nie chciała do niej wejść. Próbowałam wyszorować ją jej myjką, ale zaczęła krzyczeć. Schwyciłam ją za jej widmowe ramię, starając się zaciągnąć ją do łóżka, jednak nie chciała ruszyć się z miejsca, jej białe stopy mocno stały na zimnych kafelkach, zupełnie jakby zapuściły tam korzenie. Bałam się zostawić ją samą — nie wiedziałam, co znów wymyśli. W końcu wypuściłam wodę, wannę wytarłam do sucha ręcznikiem Marigold i ułożyłam się w niej do snu z głową na moim ręczniku. Czułam się tam jak w kołysce odlanej ze stali i patrząc na moją szaloną matkę, połyskującą blado w ciemnościach, pewna byłam, że nie zasnę. Zdrzemnęłam się, kiedy zaczynało świtać. Obudziłam się wkrótce potem, podrywając się z przerażenia i waląc głową w kran. Marigold ciągle tam była, kołysząc się lekko z zamkniętymi oczami. — Marigold? Otworzyła oczy. Były szkliste. — Marigold, proszę cię — wygramoliłam się z wanny i schwyciłam ją za białe ramiona. — Śpisz? Zamrugała, ale jej spojrzenie pozostało nieobecne. — Zeskrobmy to z ciebie wreszcie — powiedziałam. W świetle dziennym sytuacja przedstawiała się jeszcze gorzej. Nawet rzęsy Marigold były posklejane farbą, wy- 184 glądały jak pomalowane specjalnym, śnieżnym tuszem. Nitki farby Marigold miała także na delikatnej skórze wewnątrz ucha. — Och, Marigold, coś ty zrobiła?! Jesteś dosłownie cała w farbie! Co będzie, jeśli od niej oślepniesz albo ogłuchniesz? To bardzo niebezpieczne! Proszę, pozwól mi to z siebie zetrzeć! Trzęsłam się ze zdenerwowania, wyrzucając sobie moją głupotę: jak mogłam zostawić ją tak przez pół nocy?! To było jak koszmarny sen, który teraz okazał się koszmarną jawą. Byłam taka przerażona, że musiałam natychmiast skorzystać z toalety — w obecności Marigold. Chyba nawet tego nie zauważyła. Napełniłam znowu wannę, najszybciej, jak się tylko dało. Marigold ciągle była taka sztywna, że nie mogłam jej zmusić, żeby weszła do wody. Próbowałam szorować ją tak jak stała, ale to nic nie dało — zeskrobałam ledwie kilka płatków farby. Zdesperowana, przeszukałam po omacku szafkę pod zlewem i natrafiłam na starą butelkę terpentyny. Wylałam trochę na szmatkę i zabrałam się za czyszczenie stopy Marigold, która wzdrygała się przy każdym moim dotknięciu. Farba nadal nie chciała zejść jak należy, lecz tam, gdzie udało mi się trochę zetrzeć, wyglądająca spod spodu skóra Marigold była szkarłatna. Nie wiedziałam, czy to reakcja na terpentynę. Może szkodziłam jej tylko jeszcze bardziej? — Nie wiem, co robić! — zawołałam. — Marigold, powiedz mi! Proszę! Wargi Marigold drgnęły, jakby coś szeptała, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. — Boli cię? Zmyję tę terpentynę, boję się, że wypali ci skórę! — Kilkakrotnie przemyłam jej stopę wodą, tak obficie, że Marigold stanęła pośrodku wielkiej kałuży. Farba na jej stopie dalej tworzyła obrzydliwą skorupę, z wyjątkiem lekko rozpuszczonego miejsca, spod którego prze- 185 bijała zaogniona skóra. Przy dużym palcu Marigold dostrzegłam ciemniejszą plamę i przeraziłam się, że to gangrena — na szczęście zauważyłam też malutką, płetwiastą łapkę i przypomniałam sobie o tatuażu w kształcie maleńkiej, zielonej żabki, który Marigold ma na stopie. Kiedy go dotknęłam, Marigold zadrżała. Jej usta znów się poruszyły. — Co? Nic nie słyszę, możesz powtórzyć trochę głośniej? Wyprężyłam się na czubkach palców, żeby zbliżyć się do jej ust. Przyglądałam się uważnie jej wargom, ale ich ruchy nie układały się w żadne rozpoznawalne słowa. Spojrzałam jej w oczy. Zobaczyłam, że ona też jest przerażona. — Biegnę sprowadzić pomoc! — powiedziałam. — A ciebie położymy do łóżka. Marigold ani drgnęła, więc owinęłam ją ręcznikiem. Ucałowałam jej biedny, biały policzek i wybiegłam z łazienki. Wypadłam z mieszkania i rzuciłam się pędem na dół. Nie, nie do pani Luft. Przez drzwi wejściowe wybiegłam na ulicę i pognałam na złamanie karku w kierunku sklepów na rogu. Do któregoś ze sklepikarzy? Nie. Do szkoły, do Oliwiera? Może do pana Harrisona? Nie. — I co ja teraz zrobię? Stello, dlaczego cię tu nie ma, ty wstrętna, samolubna świnio?! Jesteś mi potrzebna! Nie wiem, co robić! Tak naprawdę wiedziałam, co robić. Wiedziałam, że nie mam wyjścia — a mimo to, wybierając trzycyfrowy numer alarmowy w pobliskiej budce telefonicznej, czułam się jak zdrajczyni. — Pogotowie ratunkowe, słucham? — Potrzebuję pomocy! — powiedziałam. — Chyba nie obejdzie się też bez karetki. Połączono mnie z kimś, kto zarzucił mnie gradem pytań. — Chodzi o osobę pokrytą farbą emulsyjną — wyjaśniłam. — Która nie chce zejść. Nie, to nie mój młodszy brat 186 ani siostra. To moja mama. Nie, nie może podejść do telefonu. Ona... ona nie może się ruszyć z miejsca. Tak jakby się przykłeiła. I nie odzywa się do mnie ani słowem, boję się, że może ogłuchła, bo farbę ma nawet w uszach. Mieszkamy przy Beacon Road, 35 B. Czy państwo przyjadą? Bardzo proszę! Odłożyłam słuchawkę i popędziłam z powrotem do domu. Wbiegłam po schodach i wpadłam do środka jak bomba. Marigold niczym marmurowy posąg nadal stała w łazience. Rzuciłam się jej na szyję, o mało jej nie przewracając. — Och, Marigold! Szybko, musimy cię ubrać, zaraz przyjedzie pogotowie. Wiem, że będziesz na mnie wściekła, przepraszam, ale cała jesteś w farbie, którą trzeba z ciebie zmyć. Spójrz tylko na swoje biedne oczy i uszy! Ale kiedy tylko cię umyją, będzie po wszystkim, wrócisz do domu i zaopiekuję się tobą. Damy sobie znakomicie radę we dwie, zobaczysz, trzeba tylko usunąć z ciebie tę farbę. Nie gniewaj się na mnie, proszę! Wiem, że nie cierpisz szpitali. Kiedy wymówiłam słowo „szpital", Marigold zaczęła dygotać. Nic nie powiedziała, nie odepchnęła mnie, nie zaczęła się ubierać. Trzęsła się tylko na całym ciele. — Przepraszam, tak bardzo cię przepraszam! — wy-szlochałam. Pobiegłam po jej ubranie, jednak trafić drżącymi rękami Marigold w rękawy, a nogami w nogawki okazało się zadaniem tak trudnym, że byłam zadowolona, kiedy jej pomalowane ciało udało mi się w końcu opakować w szlafrok i ciasno obwiązać paskiem. Wiedziałam, że na swoich wysokich obcasach Marigold nie da sobie rady, więc przyniosłam stare adidasy Stelli. Były o rozmiar za małe, ale mimo to zdołałam wcisnąć do nich usmaro-wane białym klajstrem stopy Marigold. Zanim zdążyłam opracować jakąkolwiek strategię, rozległo się stukanie do drzwi. 187 — Będę musiała ich wpuścić. Nie chcemy przecież, zęby pani Luft się gapiła — powiedziałam. — Och, Marigold! Nie dygocz tak strasznie! Wszystko będzie dobrze przysięgam. Zmyją z ciebie farbę i będziesz mogła wrócić do domu. Marigold spojrzała mi w oczy. Poczułam się tak, jakbym dźgnęła ją nożem prosto w serce. — Musiałam! — usprawiedliwiłam się i pobiegłam otworzyć drzwi. Pod domem czekało dwoje sanitariuszy. — Jest na górze — wyszeptałam, lecz kiedy weszli do holu, pani Luft otworzyła drzwi i wyjrzała na zewnątrz. Miała całą głowę w wałkach, które wyglądały jak metalowe gąsienice. Na widok kitli aż ją zatkało z wrażenia. — Boże drogi, co też ta wariatka zrobiła tym razem? — zapytała w przestrzeń. Sanitariusze nie zwrócili na nią uwagi. Kiedy weszliśmy na piętro, sanitariuszka poklepała mnie po ramieniu. — Nic się nie martw, słoneczko — powiedziała pocieszająco. Na widok mojej biednej, szalonej matki pokrytej farbą nawet nie mrugnęła. — Spokojnie, kochanie, oczyścimy cię z tego raz dwa. Pojedziesz z nami. Czujesz się na siłach, żeby zejść na dół? Czy wolałabyś, żebyśmy cię znieśli na specjalnym fotelu? Marigold przewróciła oczami, ale nic nie powiedziała. Sanitariuszka schwyciła ją delikatnie za łokieć i próbowała zmusić do zrobienia kroku. Bezskutecznie. — No chodź. Moja droga, nie chcemy cię przecież zabierać siłą, a już na pewno nie na oczach twojej córeczki — sanitariuszka spojrzała na mnie. — A co z tobą, koleżanko? Ma się kto tobą zająć? Pospiesznie zebrałam myśli. Jeśli przyznam, że nie, sanitariusze skontaktują się z opieką społeczną i wyląduję w sierocińcu. — Tak — skłamałam. — Jasne, że tak. 188 Nie zabrzmiało to zbyt przekonująco. Sanitariusze wymienili spojrzenia. — Mój tata — dodałam. Przyjęli to z ulgą. — A gdzie jest teraz twój tata? — drążyła jednak sanitariuszka. — W pracy. Na nocnej zmianie. Powinien wrócić lada chwila — szło mi coraz lepiej. Popatrzyłam na Marigold. Nie wiedziałam, czy dociera do niej to, co mówię. Ciągle drżała. Kiedy próbowałam ją pocałować na pożegnanie, zrobiła nerwowy grymas. — Kocham cię — szepnęłam. Chciałam usłyszeć od niej to samo. Chciałam, żeby objęła mnie swoimi pomalowanymi ramionami i mocno przytuliła. Chciałam, żeby wyrwała się z otępienia i wyjaśniła tym ludziom, że nigdy nie widziałam swojego ojca. Chciałam, żeby uparła się, że nie zostawi mnie samej. Marigold spojrzała na mnie swoimi zielonymi oczyma, ale nie powiedziała ani słowa. Sanitariusze dali spokój próbom obłaskawienia Marigold, posadzili ją na przenośnym fotelu i przypięli do niego paskami. Jej szlafrok rozchylił się, pokazując jej białe piersi wszem i wobec. — Opatulimy cię, żebyś wyglądała przyzwoicie, kochanie — powiedziała sanitariuszka i starannie poprawiła szlafrok Marigold, zbierając jego poły aż pod samą jej brodą. Wyglądało to tak, jakby Marigold znowu była małą dziewczynką. Sanitariusze wynieśli ją z naszego mieszkania i znieśli na dół do holu. Poszłam za nimi. Pani Luft ciągle czaiła się na swoim posterunku; kiedy zobaczyła, w jakim stanie jest Marigold, aż syknęła z podekscytowania. — Czy ta mała mogłaby zostać z panią do powrotu jej ojca? — zapytała sanitariuszka. 189 Pani Luft przełknęła ślinę, mruknęła i zacmokała, tak jakby zakrztusiła się swoją sztuczną szczęką. Sanitariusze uznali to za wyraz zgody. Wynieśli Marigold przed dorn. Na widok białego ambulansu jej twarz wykrzywił grymas i łzy pociekły jej po policzkach. Kiedy sanitariusze wnieśli ją do środka, nie spuszczała ze mnie oczu. — Przepraszam — powiedziałam. Co za głupie, mało znaczące słowo, mające się nijak do tego, co czułam. Zamknęli za nią drzwi karetki. Sanitariusz pokazał mi dłoń z uniesionym kciukiem. — Nie martw się, malutka, wszystko będzie dobrze. Szybko sobie poradzimy z problemem twojej mamy — obiecał. Wsiadł do ambulansu i odjechali. — Z jej problemem nie poradzą sobie nawet za sto lat! — prychnęła pani Luft. — Przymknij się, wstrętna, stara wiedźmo! — No proszę! — Pani Luft aż się wyprostowała, zaciskając nozdrza, tak jakby ode mnie cuchnęło. — I to jest wdzięczność! Po tym, jak się zgodziłam mieć na ciebie baczenie, zanim pojawi się ktoś, kto się tobą zajmie! — Nie potrzebuję opieki, sama umiem o siebie zadbać — powiedziałam ostro. — Naturalnie, Panno Złośnico. Bardzo zabawne. Ile ty masz w ogóle lat? Dziesięć? Nie bądź niemądra. Zadzwońmy lepiej po opiekę społeczną. — Nie! Proszę tego nie robić. — Głośno przełknęłam ślinę. — Proszę. Kiedy wrócę ze szkoły, moja mama na pewno będzie już z powrotem, a poza tym jest jeszcze mój tata. Właśnie, mój tata. — No nie wiem; odkąd tu mieszkacie, jeszcze się nie pokazał. Owszem, kręciło się tu wielu wujków, ale im mniej o nich powiemy, tym lepiej. Jak się domyślam, twoim ojcem jest ten długowłosy piękniś w śmiesznych ubraniach, tak? Wszystko widziałam. To ten? 190 Przytaknęłam, marząc o tym, żeby Micky naprawdę był moim tatą. Zaopiekowałby się mną i powiedziałby mi, co zrobić w sprawie Marigold. Musiałam błyskawicznie zejść z oczu pani Luft, bo znów zbierało mi się na płacz. — Idę do szkoły — oświadczyłam szybko. — Muszę już biec, zrobiło się bardzo późno, będę miała kłopoty. I tak miałam kłopoty. Kiedy tam dotarłam, panna Hill była już w połowie pierwszej lekcji. — Delfino, na miłość boską! Dlaczego się tak spóźniłaś? Stałam bez słowa, zastanawiając się, co odpowiedzieć. — Bardzo, bardzo niedobrze! Zaspałaś? Uznałam, że to najlepsza opcja, i przytaknęłam. — Musisz wcześniej chodzić spać. O której położyłaś się wczoraj do łóżka? Zastanowiłam się głęboko. Nie mogłam sobie przypomnieć. Pół nocy i tak spędziłam poza łóżkiem, kuląc się w wannie i pilnując Marigold. Jej blade widmo stanęło mi nagle przed oczami; nie mogłam powstrzymać łez. Pociągnęłam nosem i wytarłam go wierzchem dłoni. — Coś podobnego! Nie masz chusteczki?! Spójrz tylko na siebie: wyglądasz tak, jakbyś dopiero co zwlokła się z łóżka! Nie zadałaś sobie nawet tyle trudu, żeby się umyć i uczesać, prawda? Yvonne i Kayleigh zachichotały, szczęśliwe, że panna Hill znowu się mnie czepia. Zaciskałam usta z całej siły, żeby się nie rozpłakać. Pod palcami czułam mój wiedźmowy, czarny aksamit i próbowałam zebrać w sobie moje złe moce, ale nie wychodziło. Panna Hill ciągnęła swoje kazanie, ostrzegając mnie, że to bardzo, bardzo niedobrze i wytykając mi, że jestem leniwym flejtuchem, który nie ma wstydu za grosz, i jeśli w tej chwili nie przestanę się tak bezczelnie uśmiechać, wyśle mnie prosto do dyrektora. Obróciłam głowę, usiłując zmienić wyraz twarzy. Klasę widziałam jak za mgłą; większość moich koleżanek i ko- 191 lęgów szczerzyła się i chichotała. Nagle dostrzegłam błys^ jakby lusterka. Zamrugałam i zobaczyłam wyraźnie bladą, spiętą twarz Oliwiera i jego wielkie oczy za szkłami okularów. Miał taką współczującą minę, że nie potrafiłam tego znieść. Znienacka rozbuczałam się na cały głos. — Delfino, doprawdy! Nie ma przecież powodu do łez! — zganiła mnie panna Hill. W jej głosie nadal było słychać pogardę, ale i nutkę strachu, tak jakby zdała sobie sprawę, że tym razem posunęła się za daleko. — Natychmiast przestań się mazać! Nie mogłam przestać. Szlochałam i pociągałam cieknącym nosem. — Proszę. — Ktoś wcisnął mi chusteczkę do ręki. Otworzyłam zapłakane oczy. Oliwier. — Oliwierze, wróć na swoje miejsce. Ty też usiądź, Delfino. I bierzmy się już wszyscy do pracy. Uścinęłam rękę Oliwiera i poszłam na swoje miejsce, wycierając twarz. Kayleigh i Yvonne natychmiast obrzuciły mnie stekiem przezwisk, wyzywając mnie szeptem od przedszkolaków, zasmarkańców i brudasów. — Zasmarkany Butlonos! — szydziła Kayleigh. Obie wybuchnęły śmiechem. — Yvonne i Kayleigh, dosyć tego. Uspokójcie się w tej chwili! — zwróciła im uwagę panna Hill. Nawet się nie odwróciłam, żeby pokazać im język na znak, że cieszę się z ich kłopotów. Szkoła przestała mnie obchodzić. Przez cały czas myślałam tylko o Marigold i martwiłam się, co się z nią dzieje. Dlaczego nie pojechałam do szpitala razem z nią?! Na pierwszej przerwie dałam nogę z klasy, żeby nie musieć oglądać nikogo, nawet Oliwiera — ale on i tak mnie dogonił i przyparł do muru. — Nie sądziłem, że ktokolwiek może cię skłonić do płaczu — odezwał się. 192 — No i wcale się nie pomyliłeś. Zołza Hill nie ma z tym nic wspólnego, płakałam z innego powodu, jasne? — powiedziałam, zaciskając pięści. — Z jakiego innego powodu? — dopytywał się Oliwier. — Hej, nie wściekaj się na mnie, jestem twoim przyjacielem. — Wiem. I przepraszam cię. To tylko... Och, Ollie, nie mam pojęcia, co robić! — Oliwierze! — Przepraszam, to z roztargnienia. Chodzi o moją mamę. — Tak przypuszczałem. — Wezwałam do niej karetkę. Musiałam, była cała w farbie, miała ją nawet w uszach, oczach i w ogóle wszędzie! Ona mi tego nigdy nie wybaczy! — Nie całkiem rozumiem? — Oliwier mrugał ze zdumienia. Wyjaśniłam mu. — Czuję się podle! Marigold nienawidzi szpitali. — Przecież nie miałaś wyboru. Postąpiłaś słusznie, naprawdę. — Myślisz, że mogłabym pójść teraz na wagary i pojechać do niej do szpitala? — Mogą cię do niej nie wpuścić — zwłaszcza jeśli ze-skrobują właśnie farbę. Wstrzymaj się trochę i daj mi pomyśleć. Masz jeszcze moją chusteczkę? Chyba znów będzie ci potrzebna. — Jesteś taki kochany. — Z braku kogokolwiek innego przytuliłam się do Oliwiera. — Fuuuj! Patrzcie! Butlonos i Okularnik znowu się ob-ściskują! — Yvonne, Kayleigh i cała gromada innych dziewczyn zbliżały się w naszym kierunku. — Zamknij się, Obszczana Siusiumajtko! — ryknęłam. ?— Jeszcze jedno słowo i wybiję ci te wszystkie idiotyczne zęby, a wtedy nikt nigdy nie zechce obściskiwać ciebie! 193 Natarłam na nie z taką determinacją, że rozpierzchły się na wszystkie strony. — Naprawdę ostra jesteś! — zauważył Oliwier. — Cieszę się, że mam cię po mojej stronie. — A ja się cieszę, że mam ciebie po mojej — powiedziałam. — Poradzisz mi, co robić? — Nooo... Spróbuję. — Przecież jesteś klasowym megamózgiem, tak czy nie? — Tak — oświadczył Oliwier. — Zgoda. Zostaw to mnie. Przedpołudnie mijało w tak ś-1-i-m-a-c-z-y-m t-e-m-p-i-e, że kiedy dzwonek obwieścił przerwę obiadową, wydawało mi się, że już najwyższa pora na letnie wakacje. Spojrzałam wyczekująco na Oliwiera. — Zadzwonimy do szpitala — oznajmił. Nie brzmiało to jak antidotum na wszystkie czarne myśli, które kłębiły się w mojej głowie, ale uznałam, że od czegoś trzeba zacząć. Nie miałam pieniędzy, jednak Oliwier dysponował całym zapasem dziesięcio- i dwudzie-stopensówek. Większość z nich zużyłam, ponieważ szpitalna recepcjonistka, poszukując w rejestrze nazwiska Marigold, trzymała mnie przy telefonie przez całe wieki. Przełączyła mnie do izby przyjęć, gdzie też długo sprawdzano nazwisko i powiedziano mi w końcu, że Marigold już tam nie ma. — To znaczy, że wróciła do domu! — ucieszyłam się. Poczułam się tak, jakby ciasna obręcz wokół mojego serca wreszcie się rozluźniła, a wyzwolone serce zabiło radośnie. — Niestety nie... Serce ścisnęło mi się na powrót. — A gdzie teraz jest? — Przyjęto ją do Tennysona. — Do Tennysona? — Połączę panią. 194 Znowu musiałam czekać, niepokojąc się, co się mogło stać. Może Termyson to oddział laryngologiczny, na którym sprawdzają, czy farba nie wyrządziła żadnych szkód w organizmie Marigold? A może okulistyczny, gdzie lekarze próbują właśnie usunąć farbę z jej rzęs przy użyciu specjalnych płukanek? Może. A może dobrze wiedziałam, jaki to oddział. — Oddział Psychiatryczny imienia Tennysona, w czym mogę pomóc? Przycisnęłam słuchawkę do ucha. Nie chciałam, żeby Oliwier to usłyszał. — Jest chyba u państwa... jest u państwa kobieta o nazwisku Marigold Westward. Czy.-- czy została już poddana leczeniu? — A tak, tak, przyjęliśmy panią Westward dziś rano. — Czy ona szybko wyzdrowieje? — Myślę, że to może trochę potrwać. A kto mówi? Córeczka pani Westward? — Nie, jestem dorosłą osobą, tylko głos mam dziecinny — powiedziałam, starając się mówić niżej. Odwróciłam się do Oliwiera plecami, żeby mnie nie rozpraszał. — O stanie pani Westward będziemy musieli porozmawiać z dorosłym członkiem jej rodziny — powiedział łagodnie głos w słuchawce. — Ale ja jestem dorosła. 1 jestem członkiem rodziny. Jestem... jestem jej siostrą. Czy Marigold będzie mogła wrócić dziś wieczorem do domu? Chętnie się nią zajmę i będę jej podawała wszystkie niezbędne leki. Widzi pani, chodzi o to, że Marigold nienawidzi szpitali, naprawdę bardzo źle się w nich czuje. Więc skoro usunęliście już z niej państwo farbę, czy nie mogłaby wrócić do domu? Od razu? — Obawiam się, że nie, kochanie. Pani Westward jest ciężko chora. 1.95 — Na co? Czy to zatrucie farbą? — Nie, nie. I to naprawdę nie jest rozmowa na telefon. Czy nie mogłaby pani przyjść do szpitala i porozmawiać z lekarzem? — Ja... Proszę, proszę mi po prostu powiedzieć, kiedy Marigold wróci do domu?! Jutro? Pojutrze? Kiedy? — Tego jeszcze nie wie nikt, nie można dokładnie przewidzieć, kiedy ją wypiszemy. Sądzę jednak, że leczenie nie będzie trwało zbyt długo, to kwestia kilku tygodni. — Kilku tygodni?! — Podejrzewam, że jest pani jednak bardzo młodą osobą, kochanie. Skąd dzwonisz, skarbie? Czy jest z tobą ktoś dorosły? Posłuchaj... Nie odważyłam się słuchać tego ani chwili dłużej; z trzaskiem odłożyłam słuchawkę. Zamknęłam oczy i starałam się wymazać tę rozmowę z pamięci. Na korytarzu panowała prawie zupełna cisza, wszyscy wcinali właśnie lunch w stołówce. Słyszałam tylko ciężki oddech Oliwie-ra, który stał obok mnie. — Kilka tygodni? — zapytał szeptem. — Tak — otworzyłam oczy. Nie było sensu go oszukiwać. — Jest na oddziale dla psycholi. Pewnie ją zamknęli. Och, Ollie, i co ja teraz zrobię? Niechcący użyłam jego przezwiska, ale Oliwier ani mrugnął. — Coś wymyślimy — odparł, próbując mnie pocieszyć. — Nie mogę całymi tygodniami mieszkać sama, bo pani Luft zadzwoni do opieki społecznej. Nie mam ani grosza — i nie mogę odebrać zasiłku na poczcie, bo tylko Marigold jest do tego uprawniona, jej dzieci nie, wiem, bo Stella już kiedyś próbowała. — Wymieniłam imię Stelli i zaczęłam dygotać. — A nie mogłabyś się przeprowadzić do Stelli i jej ojca? — zapytał Oliwier. — Mówiłaś, że sama ci to proponowała. 196 — Oni tak naprawdę wcale mnie nie chcą. Poza tym nie wiem nawet, gdzie mieszkają! Stella miała mi przysłać nowy telefon komórkowy; kiedy to zrobi, będę mogła zapytać ją o adres. A może sama wróci, jeśli mi uwierzy? Tak bardzo bym chciała, żeby tu ze mną była! — Ja tu jestem — przypomniał mi Oliwier, poklepując mnie nerwowo po ramieniu, zupełnie jakby chciał się zaprzyjaźnić z agresywnym ratlerkiem. Spojrzałam na niego z nadzieją. — Oliwier? Myślisz, że mogłabym pomieszkać trochę u ciebie? Oliwier wytrzeszczył oczy. — Oczywiście nie w nieskończoność, tylko przez parę dni, do czasu, kiedy uda mi się skontaktować ze Stellą. Zgódź się, proszę... — Ale... ale ja... — Byłeś u mnie na podwieczorku i mogłeś zostać tak długo, jak chciałeś. Czy nie mogłabym teraz ja wpaść z wizytą do ciebie? Tylko na dzisiejszą noc, wyjątkowo? — Naprawdę bardzo bym tego chciał, Delfinko — powiedział Oliwier. — Ale o tym decyduje moja mama, która nie życzy sobie żadnych gości. Chce, żebyśmy byli tylko we dwoje: ona i ja. Pytałem ją już, kiedy mógłbym zaprosić cię na podwieczorek — odpowiedziała, że jeszcze nie teraz, że w tej chwili temu nie sprosta. Odkąd mój tata od nas odszedł, mama zrobiła się trochę dziwna. — Słuchaj, moja mama to jest dopiero dziwna! Jestem przyzwyczajona do dziwnych matek — nie będę się z niej nabijała ani nic. Będę grzeczna jak anioł. Wezmę ze sobą śpiwór i obejdę się nawet bez łóżka. Proszę... — No dobrze, zadzwonię i zapytam. Ale jestem prawie pewien, że się nie zgodzi. Oliwier zatelefonował do domu. Usłyszałam zdenerwowany głos jego mamy. — Oliwier, skarbie? Na miłość boską, co się stało?! Dla- 197 czego dzwonisz? Powiedz zaraz, o co chodzi? Jesteś ranny?! — Zarzuciła go dziesiątkami pytań, w ogóle nie dopuszczając do głosu. Oliwier musiał wejść jej w słowo więc za pierwszym razem zupełnie nic nie zrozumiała. Powtórzył wszystko od początku. — Mamo, mam pytanie: czy moja koleżanka Delfina —-wiesz, która: byłem z wizytą u niej w domu — mogłaby wpaść do mnie dzisiaj na podwieczorek? — I przenocować? — dodałam bezgłośnie. Lecz mama Oliwiera nie wyraziła zgody nawet na podwieczorek. — Nie ma mowy, kochanie, i dobrze o tym wiesz. Zwłaszcza dzisiaj, kiedy znów mam migrenę. Będę się musiała wybrać do lekarza, to nie może przecież trwać tak bez końca! — Ale mamo, Delfina nie ma gdzie zostać na noc. Proszę, zgódź się! — Co w ciebie wstąpiło, Oliwierze? Powiedziałam ci chyba wyraźnie, co myślę o tej małej dziwaczce i całej jej zwichrowanej rodzinie. Nie rozumiem, dlaczego musisz się przyjaźnić akurat z nią! Oliwier wił się jak piskorz, uciekając mi wzrokiem. Ponawiał swoją prośbę jeszcze kilka razy, ale było oczywiste, że nic nie wskóra. Kiedy odłożył słuchawkę, nastąpiła chwila ciszy. — Obawiam się, że mama się nie zgadza — wybąkał wreszcie. — Wiem. Słyszałam. W porządku. — Nic nie jest w porządku! — stwierdził Oliwier. — Och, Delfinko... Słuchaj, może powinniśmy powiedzieć któremuś z nauczycieli? — Co takiego?! — fuknęłam. — Chyba żartujesz! Najlepiej od razu chodźmy z tym do panny Hill! — Nie, wiadomo, że do niej nie. Ale do pana Harriso-na? Jest miły. Pomógłby nam. 198 — Jest miły, to fakt. Ale co niby miałby zrobić? Przecież nie powie: „No dobrze, Delfino, możesz przekimać u mnie te kilkadziesiąt nocy, dopóki twoja mama nie wyzdrowieje". — No nie, ale może wiedziałby, co zrobić. — I nawet wiem, co by zrobił. Zadzwoniłby do opieki społeczniej i zgarnęliby mnie do domu dziecka. Albo oddaliby mnie do jakiejś rodziny na przechowanie. — Może to nie byłoby wcale takie złe? Ktoś by się tobą zaopiekował; miałabyś pewnie całkiem niezłą zabawę. — Naoglądałeś się chyba Rodziny zastępczej! Moja mama całe dzieciństwo spędziła w sierocińcach i przy różnych rodzinach, i twierdzi, że nie ma nic gorszego, to zupełny kanał. Opowiadała nam takie historie... Zresztą i tak byś nie uwierzył. — Ale gdybyś miała tam zostać tylko tydzień albo dwa? — Ale na tym przecież by się nie skończyło, może nie? Skoro zamknęli Marigołd w wariatkowie, powiedzą teraz, że jest niepoczytalna. Opieka społeczna przeprowadzi specjalne dodchodzenie i dowie się, że Marigołd dość często miewa różne szusy, lubi sobie wyskoczyć na drinka — albo na dwa, albo na trzy — i czasem przyprowadza swoich chłopaków do domu... No i przywłaszcza sobie cudze karty kredytowe. I skończy się tak, że już nigdy nie będę mogła do niej wrócić! A ja jej potrzebuję, Oliwierze, to moja mama! Oliwier zamrugał. Zawsze mruga, kiedy musi się bardzo skupić. Niemal słyszałam wytężoną pracę jego mózgu, tik-tik-tik-tik. Nagle Oliwier wpadł na pomysł i wyrzucił z siebie cały potok słów: — Już wiem, to przecież oczywiste: twój tata! — Co? — Twój tata! Stella jest u swojego ojca. Dlaczego ty nie skontaktujesz się ze swoim? — Przecież już ci mówiłam, że nie mam ojca. 199 — Ale kiedyś musiałaś mieć. — To była przelotna znajomość, Marigold ledwie go znała. Taki facet nie liczy się jako ojciec. — Prawie go nie znała? — Znała jego imię — i to dlatego dała mu się poderwać. Mój ojciec też miał na imię Micky. — Umówiła się z nim, bo miał na imię Micky? — powtórzył niedowierzająco Oliwier. — Tak. No i co z tego? Dobrze wiesz, że Marigold jest dziwna. — I to już wszystko, co wiesz o swoim ojcu? Że miał na imię Micky? — No właśnie, to chyba nie wystarczy, żeby go odszukać, co? Wszyscy mężczyźni o imieniu Micky, którzy jedenaście lat temu przeżyli płomienny, choć krótkotrwały romans, wystąp! Oliwierze, to się nie uda. — Twoja mama nigdy ci o nim nie opowiadała? — Raczej nie. — A ty jej nigdy nie pytałaś? To przecież twój ojciec. — Tłumaczę ci przez cały czas, że taki ojciec to żaden ojciec. Tata Stelli to co innego, ten Micky i Marigold naprawdę za sobą szaleli. To była wielka miłość, spędzili razem całe wieki... — Urwałam, przypomniawszy sobie nagle słowa Micky'ego, że on i Marigold byli razem tylko przez kilka tygodni. W takim razie ile czasu Marigold spędziła z moim ojcem? Pół godziny? — Gdzie się poznali? — Nie mam pojęcia. Chociaż nie, zaraz, zaraz. Pływanie. Myślę, że ten mój Micky musiał być dobrym pływakiem, w przeciwieństwie do mnie. Nienawidzę pływania i któregoś razu Marigold powiedziała, że to zabawne, bo mój Micky pływał doskonale. Możliwe, że nawet był instruktorem pływania. — Uczył pływać twoją mamę? — Nie wiem. 200 Usiłowałam sobie przypomnieć, co dokładnie powiedziała Marigold. To było dawno temu, kiedy po raz pierwszy poszłam na basen razem z moją klasą, w poprzedniej szkole. Bałam się zanurzyć głowę i wszystkie dzieciaki się ze mnie śmiały, a jeden chłopak próbował mnie podtopić. Kiedy jej o tym opowiedziałam, Marigold była dla mnie pełna zrozumienia i współczucia i stwierdziła, że ona też zawsze bała się wody, ale w końcu nauczyła się pływać już jako dorosła osoba i teraz pływa jak ryba najróżniejszymi dziwnymi stylami — więc może i ja się nauczę któregoś dnia, bo mój ojciec był znakomitym pływakiem... — Może faktycznie ją uczył — powiedziałam. — Może nawet uczy dalej! Hej, moglibyśmy przecież wybrać się na nasz basen i sami sprawdzić! — Nie, nie da rady. To nie był ten basen, mieszkałyśmy wtedy gdzie indziej. Mieszkałyśmy... — próbowałam ustalić nasz ówczesny adres. Tak często zmieniałyśmy mieszkania! — Nie pamiętam, gdzie. A zresztą co za różnica? — Znajdziemy go, zobaczysz. Myśl, Delfino, myśl! — Niby jak mam sobie przypomnieć co było, zanim się urodziłam? Wiedziałam, że kiedy się urodziłam, mieszkałyśmy gdzieś pod Londynem. Na południe od Tamizy. Ale nie miałam pojęcia, gdzie. Oliwier zaczął mi podsuwać nazwy miejscowości. Pasjonuje się rozkładem jazdy — co za hobby! — i bez problemu wyrecytował mi nazwy wszystkich podmiejskich stacji począwszy od Waterloo. Niektóre brzmiały znajomo, inne nie. — Ollie, to nie ma sensu. — Oliwierze. A właśnie, że ma. Możemy sprawdzić je wszystkie, pytając, czy na miejscowym basenie nie pracuje jakiś Micky. — Co takiego?! Chcesz tam wszędzie pojechać? 201 — Chcę tam zadzwonić! Biuro numerów udzieli ??? wszystkich potrzebnych informacji. — I co dalej? — zapytałam. — Załóżmy, że go znajdziemy. Co wtedy zamierzasz zrobić? — No cóż. To w końcu twój ojciec. Mówiłaś, że ojciec Stelli szalał z radości, kiedy ją zobaczył. I że koniecznie chciał się nią zająć. — Tak. Ale Stella to Stella. Kto przy zdrowych zmysłach chciałby się zająć mną? Poza tym, tak jak ci już mówiłam, ten Micky nawet dobrze nie znał Marigold. Najprawdopodobniej w ogóle jej nie pamięta! — Twojej mamy nie można zapomnieć, choćby się ją znało tylko przez pięć minut — oświadczył poważnie Oli-wier. Musiałam przyznać, że ma sporo racji. Zastanawiałam się, czy jego plan też ma rację bytu. Skrycie marzyłam o tym, że pewnego dnia spotkam mojego ojca, mojego Micky'ego, który okaże się prawie tak wspaniały jak Micky Numer 1 i pokocha mnie za to, że jestem jego córeczką, jego małą Delfinką... To było tak żenujące marzenie, że wstydziłam się do niego przyznać nawet sama przed sobą. Poczułam, że się czerwienię. Wiedziałam, że to żałosne; Stella zawsze szydziła z pomysłu, że którakolwiek z nas mogłaby spotkać swojego ojca. I dlatego kiedy poznała swojego, który na dodatek okazał się księciem z bajki, a Stella — jego dawno utraconą księżniczką, uważałam to za szczyt niesprawiedliwości. Mój tata pewnie jest zupełnie inny, jak żaba, która nigdy, nawet po stu pocałunkach, nie zdołała przeistoczyć się w królewicza. Nie, nie — to ja jestem tą żabą, smętną brzydulą, której nie zechce żaden ojciec na świecie. — Nigdy go nie znajdziemy — mamy jedną szansę na milion. A jeśli nawet nam się uda, to on i tak mnie nie zechce. — Chociaż spróbujmy — upierał się Oliwier. 202 Podniósł słuchawkę, wystukał 913 i zapytał o numery telefonów do wszystkich pływalni w Londynie i okolicy. Było ich całe mnóstwo. Ponieważ nie miał żadnej kartki, zapisywał je sobie na ręce. Kiedy jego przedramię zapełniło się rzędami rozmazanych, niebieskich cyferek, Oliwier poszedł do szkolnej sekretarki i poprosił ją o rozmienienie swojego sekretnego pięciofuntowego banknotu, który trzymał na czarną godzinę w malutkiej portmonetce ukrytej w kieszeni. Wrócił z garścią dziesięcio- i dwudzie-stocentówek. — No to zaczynamy — oznajmił, zezując na swoje przedramię i wybierając pierwszy numer. — I co im powiesz? — Ha, myślałem, że to ty im to powiesz? — Ale ja nie wiem, jak to ująć. Przecież nie mogę powiedzieć: „Dzień dobry, czy ma pan na imię Micky? A to się świetnie składa, jestem pana dawno zaginioną córką". — Właściwie dlaczego nie? — nie mógł zrozumieć Oliwier, lecz trud rozmowy wziął jednak na siebie. A było tych rozmów mnóstwo. Zapas monet kurczył się w zastraszającym tempie, ponieważ wiele pływalni miało automatyczne sekretarki z nagranymi idiotycznymi, niemożliwie długimi informacjami o czasie otwarcia basenu, i dopiero po ich odsłuchaniu można się było połączyć z biurem. Zostało nam już tylko kilka monet, kiedy Oliwier nagle zamarł i schwycił mnie swoją spoconą ręką za ramię. Zaraz okazało się jednak, że rzeczonym instruktorem pływania jest nie Micky, ale Nicky, który na domiar złego jest dziewczyną. — To czyste szaleństwo. Zmarnowaliśmy wszystkie twoje pieniądze na czarną godzinę na jakieś głupie poga-duszki! — jęczałam. — To jest czarna godzina — powiedział Oliwier. — Jeszcze jeden telefon. 203 Wybrał następny numer. Czekał cierpliwie, wysłuchując nagranych wiadomości, a minuty mijały. Zaczęłam obgryzać moje pozadzierane skórki przy paznokciach, aż oddarłam sobie całe pasemko naskórka i palec zaczął krwawić. — Przestań zaraz! — zganił mnie Oliwier. Zakrwawiony palcec włożyłam sobie do ust. — Ty wampirzyco! Fuj! Uniosłam górną wargę, żeby mu pokazać moje wampirze kły, i udałam, że rzucam się na jego tętnicę szyjną. I wtedy ktoś podniósł słuchawkę. Mężczyzna. — Pływalnia New Barnes, słucham? — Dzień dobry. To chyba zabrzmi dość głupio, ale czy mógłby mi pan powiedzieć, czy na państwa basenie nie pracuje instruktor o imieniu Micky? — Niestety nie — odparł głos. — A nie mówiłam? — powiedziałam bezgłośnie do Oliwiera. — Na pewno? — drążył Oliwier. — No cóż, sam mam na imię Michael. Kiedyś nazywano mnie Micky, ale to było dawno temu. — O rany! — zawołał Oliwier. — Czy mogę jeszcze spytać, od jak dawna pracuje pan na tym basenie? — To bardzo proste pytanie — odkąd go wybudowano piętnaście lat temu. — O rany, rany! — zapiszczał podekscytowany Oliwier. — A czy nie spotkał pan tam kiedyś przypadkiem pewnej pięknej, rudowłosej kobiety z mnóstwem tatuaży? — Chodzi o... Marigold? Oliwier wręczył mi słuchawkę. Cofnęłam się. — To on! — syknął do mnie. Dobrze wiedziałam, że to on. Wzięłam słuchawkę z rąk Oliwiera i przysunęłam ją sobie do ucha. Usłyszałam głos Micky'ego na własne uszy — i to tak blisko, że aż łaskotał. Odłożyłam słuchawkę z trzaskiem. Przerywając połączenie, zrywając tę więź. Oliwierowi opadła szczęka. — No nie! To przecież on, jestem pewien, że to on! Wymienił imię Marigold! — Wiem. — Musi być twoim ojcem. — Być może. — To dlaczego nie chciałaś z nim porozmawiać?! — Nie wiem. Nie chciałam, po prostu. Och, zamknij już dziób, Ollie! — Oliwier! I nie odzywaj się do mnie w ten sposób! Chcę ci pomóc. — Zatrzęsła mu się broda. — Przepraszam. — Nic nie rozumiem. Akurat wtedy, kiedy go odszukaliśmy! — Po prostu nie miałam ochoty się odezwać. Nie sądziłam, że go znajdziemy i za milion lat! Zresztą to wcale 205 nie musi być on, moja mama nie jest przecież jedyną Ma-rigold na świecie. — Daj spokój! — A poza tym, co wynika z tego, że ją znał? To nie jest jeszcze dowód, że to mój ojciec. Marigold mogła kłamać, ma wielki talent do zmyślania różnych rzeczy. Kiedy pomyślę o tym, co jej robią w tym szpitalu... — Słuchaj, Delfino, teraz musisz przez chwilę pomyśleć o sobie. Skoro nie chcesz się spotkać ze swoim ojcem... — Skąd mam wiedzieć, czy to na pewno mój ojciec? — No dobrze, zgoda. Ale jeśli nie zwrócisz się o pomoc do niego, to co zrobisz? Kto się tobą zajmie? — Sama się sobą zajmę — powiedziałam. —Jeśli... jeśli tylko mógłbyś mi pożyczyć trochę gotówki, bo wydaje mi się, że nasza lodówka jest prawie całkiem pusta. Poza tym dam sobie radę sama. Będę chodziła po mieszkaniu i ciężko tupała, żeby pani Luft sądziła, że jest ze mną ktoś dorosły. Poradzę sobie, minie kilka dni i może wypuszczą Marigold ze szpitala? — Próbowałam mówić o tym jak o czymś zupełnie prostym i całkowicie naturalnym, lecz na samą myśl o samodzielnym i samotnym życiu w pustym mieszkaniu, z panią Luft czającą się piętro niżej i duchem pana Rowlinga straszącym na górze, mój głos stawał się coraz bardziej piskliwy. Zamilkłam. Oliwier patrzył na mnie ze smutkiem. Nawet jego nie zdołałam oszukać. — Nie masz babci, ani żadnej cioci, ani nikogo z rodziny? — Nie. Zresztą nie wiem, może i mam. Ale ten ktoś oddał Marigold do domu dziecka, i Marigold nie chciała z nim później utrzymywać żadnych kontaktów. Moją całą rodziną są Marigold i Stella. — I twój tata. Mógłbym zadzwonić do niego jeszcze raz. — Nie. Nie mogę... nie możesz powiedzieć mu tego tak po prostu, przez telefon. 206 — W takim razie złóżmy mu wizytę. — Jak to? — Pojedźmy do niego. Pociągiem. — Przecież nie mamy pieniędzy. — Aha! — Oliwier pogmerał w swoim bucie i wyciągnął z niego kolejny banknot pięciofuntowy, pieczołowicie poskładany i odrobinę śmierdzący. — To moja specjalna piątka na czarną godzinę, na wypadek, gdybym zgubił tamtą piątkę na czarną godzinę. — Ty to masz fioła! — Wcale nie! Zbieraj się, jedziemy. I to zaraz. — Nie rozumiem: chcesz pójść na wagary? — Właśnie tak — odparł Oliwier. — No dalej, wiejemy stąd! Byłam tak zdumiona faktem, że Oliwier, mięczakowa-ty mądrala, kujon i pupilek wszystkich nauczycieli jest gotów zrobić dla mnie rzecz tak doniosłej wagi, że aż się zgodziłam. — W porządku, zgoda. I tak ramię w ramię wyszliśmy ze szkoły. Kiedy przemierzaliśmy korytarz, mijaliśmy główne wejście, przechodziliśmy przez boisko i szkolną bramę, nikt nie powiedział ani słowa. To było dziecinnie łatwe; zastanawiałam się, dlaczego nie zrobiłam tego nigdy wcześniej. Oliwier opuszczał szkołę trochę chwiejnym krokiem, ale uśmiechał się do mnie dzielnie, zaciskając zęby. — Dziwne uczucie — powiedziałam. — Nie mogę uwierzyć, że to naprawdę robimy. Czuję się jak we śnie — i może to rzeczywiście jest sen. — Mam cię uszczypnąć? — Oliwier delikatnie uszczypnął mnie w rękę. — Poczułaś? — Ledwo, ledwo. Nie jesteś szczególnie okrutną szczy-pawką. — Jak Ronnie Churley, na przykład. Ten to dopiero potrafi uszczypnąć! 207 — Nooo. A jak wykręca rękę! — Któregoś razu w męskiej ubikacji kopnął mnie mocno prosto w brzuch. Rozpłakałem się i wyzwał mnie od przedszkolaków. — Sam zachowuje się jak przedszkolak — mamusia odprowadza go do szkoły. — Ja też chodzę do szkoły z mamą. O rany, właśnie mi się przypomniało: mama przyjdzie odebrać mnie o wpół do czwartej! — Ojej. To może lepiej wracaj? — Nie, jadę z tobą. Może uda mi się wrócić na czas. Albo zadzwonię do niej i powiem, żeby się nie martwiła. To znaczy, martwiła się będzie i tak, ale na to już nic nie poradzimy. — Pewnie powie, że to zły wpływ tej małej dziwaczki. — O nie! Słyszałaś! — Tak. Ale to nic nie szkodzi — i tak wszyscy uważają, że jestem dziwna. — Jesteś. Ale mi to się bardzo podoba. — Szczerze mówiąc, z ciebie akurat też jest niezły kawał dziwaka. Tworzymy wyjątkowo dobraną parę, nie uważasz? — Tak, raczej tak. Słuchaj, Delfino, a co zrobimy, jeśli ktoś nas zatrzyma i zapyta, dlaczego nie jesteśmy w szkole? — To żaden problem: powiemy mu, że idziemy do dentysty. — A na dworcu? — Na pewno nikt nas o nic nie zapyta. Niby dlaczego miałoby to kogoś interesować? — Bo nie ma z nami żadnego dorosłego. Czuję się z tym trochę dziwnie. — Oliwier zamachał rękami w powietrzu, wykonując nieokreślony gest, żeby mi pokazać, jak się czuje. — Ja całkiem często wychodzę z domu bez opieki. — A ja nie. Może będziesz się ze mnie śmiała, ale tak naprawdę to mój pierwszy raz. 208 — To już faktycznie trochę dziwne. Ale nic nie martw, zaopiekuję się tobą. Lecz mimo tej mojej deklaracji to właśnie Oliwier opracował plan podróży pociągiem, bo rozkład jazdy okazał się dużo bardziej skomplikowany, niż przypuszczałam-Musieliśmy się przesiąść na stacji w Wimbledon i wskoczyłabym do złego pociągu, gdyby Oliwier mnie nie powstrzymał. Oliwier kupił dla nas po batoniku Mars, paczce czipsów i puszce coli, wydając co do pensa swoją piątkę na czarną godzinę. Kiedy dojechaliśmy do New Barnes, zaczęło mi się robić niedobrze. — Nie jestem przekonana, czy marsy dobrze się komponują z czipsami — wyjęczałam. — Popite colą prawie na pewno nie — po tych słowach odbiło mi się głośno i sromotnie. — Zaraz na pewno poczujesz się lepiej__powiedział Oliwier. Zapytał jakąś kobietę o drogę na pływalnię; odpowiedziała, że to niedaleko i że z pewnością się nie zgubimy. Ruszyliśmy w kierunku, który nam wskazała. Przeszliśmy spory kawał drogi, prawie się do siebie nie odzywając. Wyglądało na to, że pływalnia jest daleko. I wszystko wskazywało na to, że się zgubiliśmy. Nie przeszkadzało mi to ani trochę. Oliwier zapytał o drogę innego przechodnia. Musieliśmy zawrócić i wtedy zobaczyliśmy okazały, nowoczesny", pomalowany na biało budynek na końcu ulicy. — To będzie chyba to — stwierdził Oliwier. Nic nie powiedziałam. — Zrobiłaś się jakaś milcząca — zauważył Oliwier. — Niedobrze mi, już ci mówiłam. — To pewnie z nerwów przed spotkaniem z twoim tatą- — Nie, wcale nie! — zaprzeczyłam z irytacją.__I przestań się wreszcie wymądrzać! Nie pozjadałeś jeszcze wszystkich rozumów. 209 — A właśnie że tak — powiedział czule Oliwier. — Ty tchórzu! — I wplótł swoje chude palce pomiędzy moje. Spiorunowałam go wzrokiem, ale mocno uścisnęłam jego rękę. W miarę jak zbliżaliśmy się do pływalni, ściskałam ją coraz mocniej. Kiedy weszliśmy do środka, zapach chloru był tak intensywny, że zaczęłam się poważnie zastanawiać, czy przypadkiem nie zwymiotuję. — Weź głęboki oddech — poradził mi Oliwier. Stałam tam i dyszałam, zupełnie jakbym pracowała w sekstelefonie. Recepcjonistka obejrzała nas uważnie od stóp do głów. — Czy oboje ukończyliście dziesięć lat? — Oczywiście, że tak — odparł Oliwier. — Ale tak naprawdę nie przyszliśmy popływać. — W takim razie kawiarnia jest tam. — Kawiarni w zasadzie też nie szukamy. — Jeśli chodzi o toaletę, niestety mogą z niej korzystać wyłącznie klienci pływalni, ale ponieważ twoja przyjaciółka rzeczywiście nie wygląda najlepiej, może pobiec do damskiej łazienki, przymknę na to oko. — To bardzo miłe z pani strony, ale ona nie potrzebuje pójść do toalety. — A jednak — wtrąciłam zgodnie z prawdą i puściłam się pędem do damskiej łazienki. Kiedy stamtąd wróciłam, trzęsąca się i blada, recepcjonistka i Oliwier przeżyli szok. — Wyglądasz strasznie! — przeraził się Oliwier. — Może lepiej usiądziecie na chwilę w biurze, a ja zadzwonię w tym czasie do twojej mamy? — zaproponowała recepcjonistka. — To nic nie da — powiedziałam i zaczęłam płakać. I wtedy zrobiło się prawdziwe zamieszanie. Recepcjonistka zaprowadziła nas do biura. Oliwier znów złapał mnie za rękę, co było bardzo miłe z jego strony, lecz oznaczało, że nie mam jak wytrzeć cieknącego nosa. Ja- 210 kiś chudy mężczyzna w szarym dresie i okularach z grubymi, czarnymi oprawkami popatrzył na mnie i pokręcił głową. — Ojej, a cóż to za kupka nieszczęścia?__zapytał- — Co się stało, malutka? — Mała naprawdę źle się poczuła. Michael, czy mogę zostawić te dzieciaki na minutkę u ciebie mam całą kolejkę klientów przy kasie? Dzięki. Spojrzałam na niego jak cielę na malowane wrota. Michael. Mój tata. Wcześniej nie miałam pojęcia, jak mógłby wyglądać — Marigold zawsze opisywała go jako zupełnego przeciętniaka, co nie było szczególnie pomocne. W ciągu ostatnich paru godzin dokonałam jednak zasadniczej rewizji jego wizerunku i nastawiłam się na spotkanie umięśnionego, opalonego osiłka w kąpielówkach z lycry. Prawdziwy Michael zupełnie mnie zaskoczył — To pan jest tym Michaelem! — zawołał Oliwier. Michael przeniósł wzrok ze mnie na Oliwiera i zbladł. — To ty jesteś tym chłopcem, który do mnie dzwonił! — powiedział. Oliwier przytaknął. — I zapytał, czy pamiętam Marigold__ciągnął Michael dziwnym głosem, tak jakby imię Marigold było czarodziejskie i wypowiedzenie go głośno mogło spełnić wszystkie jego marzenia. — Jak ci na imię, synu? — zapyta} szeptem. — Oliwier — odparł Oliwier. Michael schylił się i delikatnie schwycił Oliwiera za jego wąskie ramiona. — Wiedziałem! — oświadczył. — Wiedziałem to od razu, kiedy tylko usłyszałem twój głos! I spójrz tylko na siebie: niedaleko pada jabłko od jabłoni. Och oliwierze> chcesz mi powiedzieć, że jestem twoim ojcem prawda?! — Szykował się już, żeby porwać Oliwiera w objęcia. 211 — Nie!!! — zawołał Oliwier, wyrywając się z jego uścisku. — Najmocniej cię przepraszam — stropił się Michael, puszczając go natychmiast. — Wiem, że nie powinienem niczego przyspieszać, to musi być dla ciebie bardzo trudne. Ale odkąd Marigold ode mnie odeszła, nie mogę się uwolnić od myśli o tobie. — Nie! Nie o mnie! — protestował Oliwier. — Ja już mam ojca, przyszedłem tu tylko dla towarzystwa. Chodzi o nią! Oliwier schwycił mnie za nadgarstek i zmusił do wstania. Ciągle czułam się trochę słabo, toteż od razu zakręciło mi się w głowie. Oliwier i Michael natychmiast rzucili się, żeby udzielić mi pomocy. — Usiądź i włóż głowę między nogi — zakomenderował Michael. — Gdzie? — wymamrotałam. — Między kolana. Żebyś nie zemdlała. — Ujął mnie za łokcie i posadził. Delikatnie umieścił moją głowę we wskazanym miejscu, aż moje uszy dotknęły kolan. — O właśnie! — powiedział, kiedy latające mi przed oczyma mroczki zmniejszyły tempo. — Teraz możesz spróbować podnieść głowę z powrotem. — Do góry i na dół, do góry — na dół; czuję się jak jo-jo! — oświadczyłam drżącym głosem. — No dobrze — powiedział Michael, przysiadając na poręczy mojego krzesła. — Chcesz mi powiedzieć, że to ty jesteś dzieckiem Marigold, tak? — Nie jestem żadnym dzieckiem, niedługo skończę jedenaście lat! — sprostowałam. Dopiero po chwili dotarło do mnie, o czym mówi Michael. — Ale skąd pan wie, że Marigold w ogóle spodziewała się dziecka? — Bo właśnie z tego powodu odeszła. Byłem taki szczęśliwy, ale Marigold nie wiedziała, czy da sobie z tym wszystkim radę. Stella była jeszcze malutka. Marigold nie chciała, żeby... — Tu zamilkł. 212 Gapiłam się na niego, przecierając oczy, żeby zobaczyć go wyraźniej. — To znaczy, że pan i Marigold mieszkaliście razem przez jakiś czas? — Przez jedenaście miesięcy. Zdębiałam. — Bardzo ją kochałem — opowiadał Michael. — Chociaż wiedziałem, że tak naprawdę jej na mnie nie zależy. Chciała wrócić do tamtego Micky'ego — ale on tego nie chciał. — Nie zmieniła się ani trochę — powiedziałam. — Czy ona wie, że tu jesteś? — ożywił się nagle Michael. — Chyba nie czeka na zewnątrz?! — Nie. Marigold... Marigold jest w szpitalu. — Co się stało? — Jest w kiepskim stanie. Psychicznym. — Rozumiem. — A Stella jest u Micky'ego. — Coś podobnego! Jak do tego doszło? Micky odszedł przecież od Marigold na długo przed urodzeniem Stelli. — Ale wrócił. I zabrał Stellę ze sobą. — Tak więc Stella odnalazła swojego ojca. A ty zaczęłaś szukać swojego. Mnie. Poczułam, że się czerwienię. Michael odegrał już scenę nadzwyczaj czułego powitania z Oliwierem; jeśli powtórzy ją ze mną, będzie to wyglądało po prostu idiotycznie. Najdziwniejsze było to, że Michael i Oliwier naprawdę wyglądają tak, jakby byli ze sobą spokrewnieni, natomiast Michael i ja wcale nie jesteśmy podobni. On jest brunetem, ja — myszowatą szatynką. On ma oczy brązowawe, ja — intensywnie zielone. Michael ma zdrowe, zaróżowione policzki, a ja zawsze jestem blada, no, chyba że się akurat zarumienię. — Może wcale nie jesteś moim ojcem — powiedziałam. — Nie jesteśmy do siebie podobni. 213 — Koledzy z klasy wołają na mnie „Butlonos". — To oni są niemądrzy, nie twoje imię. Delfiny to piękne zwierzęta. — Ryby! — Nie, to ssaki, na dodatek bardzo inteligentne. I wspaniale poruszają się w wodzie. Umiesz pływać, Delfinko? — Nie. — Nie umiesz pływać? — Michael bez mrugnięcia okiem zaakceptował swojego fałszywego syna i rzekomą córkę, ale to już nie mieściło mu się w głowie. — Niewiarygodne! Marigold nie nauczyła cię pływać?! Przecież umie, sam ją nauczyłem! — Nigdy nie chodzimy na basen. Kiedyś byłam na pływalni z moją klasą, ale tylko się pluskaliśmy. — Nauczę cię — obiecał Michael. Przełknęłam ślinę. Znów zaczęło mi się kręcić w głowie. — Czy to znaczy, że mogę zamieszkać z tobą? Tylko na trochę, dopóki Marigold nie poczuje się lepiej? Michael też przełknął ślinę. Jego jabłko Adama podskoczyło jak na sprężynie. — Tak, jasne, że tak. Ale najpierw trzeba będzie załatwić wszystkie formalności. Dla Micky'ego i Stelli sprawa była prosta jak drut. Dla Michaela i dla mnie — bardzo, ale to bardzo skomplikowana. — Delfinko, musimy to zrobić jak należy. Jak należy" oznaczało, że Michael musi nas zawieźć z powrotem do szkoły, pojechać do szpitala, spotkać się z pracownikiem opieki społecznej, a potem z jeszcze jednym, zajmującym się opieką na dziećmi, a najlepiej w ogóle obejść wszystkie biura urzędników opieki społecznej po kolei, żeby się dowiedzieć, jakie są procedury. — Nie! — zaprotestowałam płaczliwie. — Proszę, nie! Wszystko, tylko nie opieka społeczna! 215 — Musimy to zalegalizować, nie mogę cię tak po prostu zabrać do domu. Jesteśmy dla siebie obcy, nawet jeśli jesteśmy ojcem i córką — wyjaśnił Michael sztywno, lekko się czerwieniąc. — Micky zabrał Stellę tak po prostu! — Domyślam się; to do niego podobne: Micky ma zwyczaj robić, co mu się żywnie podoba, i zostawiać za sobą wielki zamęt. Ja chcę to zrobić po swojemu. — Ale to zupełnie nie po mojemu! Nie chcę widzieć żadnych pracowników opieki! Oddadzą mnie do sierocińca, albo Bóg wie komu, i na tym ta ich cała opieka się skończy! Ci ludzie z opieki społecznej biją dzieci, krzyczą na nie i zakładają im na głowę mokre prześcieradła, jak zmoczą łóżko! — Moczysz łóżko? — zapytał Oliwier z zainteresowaniem. — Nie! Ale w sierocińcach takie rzeczy się zdarzają, Marigold mi opowiadała. A ona na pewno dobrze wie, bo była w niejednym. — To było dawno temu, od tamtej pory wiele się zmieniło. A poza tym ciebie nikt nie odda do sierocińca, Del-finko — jeśli opieka społeczna wyrazi na to zgodę, zamieszkasz ze mną. Oczywiście będę to musiał wcześniej skonsultować z moją rodziną. Słowo „rodzina" było jak uderzenie obuchem w głowę. — Z twoją rodziną? — Tak. Mam żonę, Meg, i dwie córki, Grację i Alicję. Co zdanie, to cios. Żona, łup! Córki, buch-bach! To dlatego Michael tak się cieszył, myśląc, że Oliwier jest jego synem. Następna córka była mu potrzebna jak dziura w moście. — W porządku — powiedziałam. — To był naprawdę głupi pomysł, żeby tu przyjechać. Nie mój zresztą. Nie musisz nas nigdzie odwozić, mamy bilety powrotne, prawda, Oliwierze? 216 — Mamy — odparł Oliwier. — Prawdę mówiąc, ja też wolałbym, żebyśmy nie wracali do szkoły, bo właśnie powiedziałem mojej mamie, że jestem na szkolnej wycieczce w kompleksie rekreacyjnym — co nie było tak do końca kłamstwem — i że szkolny autokar podrzuci mnie prawie pod sam dom, tylko że nie wiem jeszcze dokładnie, o której godzinie. Mama chyba nie tak do końca mi uwierzyła i bardzo się zdenerwowała, wiesz, jaka ona jest. Oliwier dalej nawijał o swojej mamie; słuchałam go jednym uchem. Michael też słuchał go niezbyt uważnie, grzebiąc w małym, plastikowym portfelu. — Zobacz — powiedział i pokazał mi swoje zdjęcie w idiotycznym kombinezonie do jazdy na rowerze. U jego boku stały blondynka w różowych szortach i dwie jasnowłose dziewczynki o dużych oczach i spiczastych podbródkach, wystrojone w kolorowe podkoszulki i kwieciste legginsy. — To właśnie one: Gracja ma siedem lat, a Alicja pięć. Nie odezwałam się ani słowem. — Twoje przyrodnie siostry. Spojrzałam na te obce dziewczyny. Naprawdę nie wyglądały, jakbyśmy miały ze sobą coś wspólnego. — Zrobiliśmy sobie to zdjęcie na zupełnie szalonej wyprawie rowerowej w zeszłym roku. Przejechaliśmy na rowerach całą trasę, nawet mała Alicja dała sobie radę. — Nie umiem jeździć na rowerze — oświadczyłam. — Mógłbym cię nauczyć. I wtedy na następną wyprawę mogłabyś pojechać z nami. — Meg raczej nie byłaby zachwycona. Michael spojrzał mi prosto w oczy. — Możliwe, że na początku nie będzie nam łatwo. Meg wie o Marigold, ale w stosunku do niej zawsze żywiła... współczucie. Nagle przed oczyma wyobraźni stanęła mi Marigold, a raczej cały ich tłum. Marigold wysmarowana białą farbą 217 i wyglądająca jak widmo; Marigold zrobiona na bóstwo wybierająca się wieczorem do miasta; Marigold wykrzywiona z bólu podczas tatuowania nowego wzoru; Marigold wrzeszcząca na mnie na cały głos; Marigold chowająca się z głową pod kołdrę; Marigold budująca biszkoptowy domek na łące... Wszystkie moje Marigold. — Chcę do Marigold! — zażądałam. — W takim razie pojedziemy do niej — zgodził się Mi-chael. — Powiem tylko wszystkim, że muszę już wyjść z pracy i odwiozę was do domów. Spokojna głowa, synu, wysadzimy cię pod domem. Nadal uważałam, że słowo „syn" Michael wymawia tęsknie, tak jakby koniecznie chciał wtrącić przed nim wyraz „mój". Wolałby Oliwiera ode mnie. Dla nikogo nie byłam najważniejsza, zawsze zajmowałam najwyżej drugie miejsce. Kiedy Michael na chwilę wyszedł, żeby dać znać kolegom, że wyjdzie wcześniej z pracy, Oliwier pośpiesznie mnie wyściskał. — Jest bardzo sympatyczny, Delfinko, naprawdę. Zaopiekuje się tobą jak należy. Wszystko się ułoży, zobaczysz. Miałem dobry pomysł, żeby go odszukać, prawda? — Zgoda, miałeś świetny pomysł — przyznałam i też go uściskałam. Oliwier jest ode mnie znacznie niższy, toteż jego puszysta czupryna połaskotała mnie w nos. — Hej, twoje włosy wchodzą mi do nosa! Oliwier zrobił błyskawiczny unik, nieśmiało przygładzając włosy. Grzywkę miał już taką długą, że zasłaniała mu okulary. — Dlaczego nie pójdziesz wreszcie do fryzjera? — Ciągle przypominam o tym mojej mamie, ale jakoś nie możemy się wybrać. — To dlaczego sama cię nie ostrzyże? — Trzęsą jej się ręce, miałbym zygzakowatą grzywkę i obcięte uszy. 218 — Mogłabym cię ostrzyc któregoś dnia — zaproponowałam. — Jestem profesjonalistką, słowo. Schwyciłam pasmo jego włosów i udałam, że je energicznie cieniuję dwoma palcami. — Bawicie się w salon fryzjerski? — zapytał Michael, wkraczając z powrotem do biura. — Meg jest stylistką fryzur, Delfinko. — Naprawdę? — powiedziałam obojętnie, tak jakby w ogóle mnie to nie obchodziło. Nie było sensu podniecać się myślą, że może Meg zechce mnie zabrać ze sobą do swojego salonu i pokazać mi wszystkie swoje skarby. Zresztą Michael sam przyznał, że mogą z nią być problemy. Meg na pewno mnie znienawidzi. Droga powrotna ciągnęła się w nieskończoność. Oliwier siedział z przodu obok Michaela; nie przestawali gawędzić. Okazało się, że obydwaj są wielkimi fanami komputerów i zaczęli wymieniać informacje na temat interne-tu, najrozmaitszych gier i systemów. Znudziło mnie to do tego stopnia, że skuliłam się na swoim tylnym siedzeniu, udając, że śpię. — Delfina zasnęła — zauważył po chwili Oliwier. — Możliwe — odparł Michael. — To wspaniale, że pana odnalazła. To był mój pomysł. — Wiem, Oliwierze. Miałeś znakomity pomysł. — Mówi pan poważnie? — Bardzo. I naprawdę bardzo się z tego cieszę — chociaż trochę trudno mi się do tej myśli przyzwyczaić. Już od bardzo dawna nie myślałem o Marigold. Kiedy odeszła, nie przestawałem jej szukać, ale po mniej więcej roku uświadomiłem sobie, że muszę zacząć życie od nowa, bo inaczej zwariuję. Poznałem Meg, pobraliśmy się, urodziły się dziewczynki. A teraz się okazuje, że mam jeszcze jedną dziewczynkę. 219 — Ale Delfina jest zupełnie wyjątkowa — wtrącił ??-wier. — Polubi ją pan jak nikogo innego. Tak jak ja. Pod zamkniętymi powiekami poczułam łzy napływające mi do oczu. Może dla Oliwiera byłam najważniejsza. Kiedy dojechaliśmy do miasta i Oliwier zaczął instruować Michaela, jak dojechać do ulicy, na której mieszkamy, musiałam otworzyć oczy. Nie chciałam, żeby wysiadł; bałam się zostać z Michaelem całkiem sama. — Do zobaczenia — powiedział grzecznie Oliwier po wyjściu z samochodu. — Bardzo miło było pana poznać. Czy ja też mógłbym brać u pana lekcje pływania? — Jasna sprawa, synu. — Myślisz, że dasz sobie radę, Delfinko? — No pewnie — odparłam, chociaż jeszcze nigdy nie byłam niczego mniej pewna. — To świetnie. Muszę już iść; nie jestem pewien, czy moja mama uwierzy w chociaż jedno słowo z całej mojej historii. No to na razie, Delfinko, spotkamy się w szkole, tak? — Jasne. — Trzymaj się dzielnie. Oliwier nadal się ociągał, wpatrując się we mnie przez szybę. Po chwili zaczął machać do mnie jak szalony, mimo że samochód wcale się nie poruszył. W odpowiedzi pomachałam mu końcami palców i Michael pojechał dalej. — Najpierw pojedziemy do szpitala. Nie wiesz przypadkiem, gdzie to może być? — zapytał Michael. Byłam zadowolona, że znam drogę i mogę go pilotować, bo to oszczędzało nam wysiłku nawiązywania i podtrzymywania rozmowy. Poza tym niepokoiłam się naszą wyprawą do szpitala. — Jak tam jest? — zapytałam nerwowo. — Na tym oddziale dla psycholi? — Nie wiem, ale myślę, że nie powinnaś go tak nazywać. — Czy wszyscy pacjenci chodzą tam w tych specjalnych koszulach z paskami? 220 — W kaftanach bezpieczeństwa? Nie, jestem pewien, że nie. Ten oddział na pewno nie różni się niczym od innych. — Tylko że wszyscy będą się na nas gapić, mamrotać do siebie i robić różne dziwne rzeczy? — Myślę, że nie. Ale jeśli się tego naprawdę obawiasz, nie musisz wchodzić ze mną. Możesz zostać w samochodzie. Zresztą możliwe, że dzieci w ogóle nie mają prawa wstępu na ten oddział. — Nie, chciałabym jednak pójść. Chcę się zobaczyć z Marigold — powiedziałam, chociaż nie byłam pewna, czy ona chce się zobaczyć ze mną. Znalezienie właściwego oddziału zajęło nam całe wieki. Kiedy wreszcie tam dotarliśmy, przechodząca obok pielęgniarka na mój widok zmarszczyła brwi. — To chyba nie najlepszy pomysł, zabierać ze sobą tę małą — powiedziała. — Zwykle wpuszczamy tylko młodzież powyżej czternastego roku życia, poza wyjątkowymi sytuacjami. — To właśnie jest zupełnie wyjątkowa sytuacja. Mama Delfiny trafiła do szpitala dzisiaj rano, Delfinka bardzo się o nią martwi i koniecznie musi ją zobaczyć — wyjaśnił Michael. — Ach, chodzi panu o panią Marigold, tak? Kobietę z tymi... — Zrobiła płynne gesty wzdłuż swoich rąk i nóg, tak jakby chciała je błyskawicznie pokryć tatuażami. Po czym niespodziewanie uśmiechnęła się do Michaela. — Zaraz, czy to pan jest tym Mickym, o którym ona opowiada bez końca? — Bardzo chciałbym być — westchnął Michael. Spojrzałam na niego. Może jemu też było trudno zajmować zawsze drugie miejsce? — W takim razie kim pan jest? — spytała pielęgniarka. — To mój tata — oświadczyłam. Pielęgniarka powiedziała nam, że Marigold leży na samym końcu korytarza. 221 — Jest jeszcze trochę oszołomiona, ponieważ musieliśmy jej podać dosyć silny środek, żeby móc usunąć z niej całą farbę. A poza tym nadal jest silnie pobudzona. — Pobudzona? — zapytał Michael. — Pijana — wyjaśniłam mu. — Nie, nie. Podekscytowana, wzburzona, ulegająca halucynacjom. Ale proszę się nie martwić, po licie, lekarstwie, które jej podajemy, bardzo szybko nastąpi poprawa. — Marigold nie będzie chciała go brać! — powiedziałam. —Już się o tym przekonaliśmy; musieliśmy prawie stoczyć z nią walkę — przyznała pielęgniarka. — Ale jeśli tylko będzie regularnie brała lit, szybko przyzwyczai się do efektów ubocznych i odczuje wielką ulgę. Wielu pacjentów z psychozą maniakalno-depresyjną prowadzi zupełnie normalne życie. — Życie mojej mamy nigdy nie było normalne — powiedziałam i poszłam jej poszukać. Wiele łóżek stało pustych. Po jednej stronie korytarza dostrzegłam duży pokój, w którym ludzie siedzieli w kręgu; ktoś coś opowiadał, ktoś inny płakał. Marigold tam nie było, nigdzie jej nie widziałam. Pomyślałam o kącie na końcu korytarza, odgrodzonym białymi zasłonami. Przyłożyłam oko do szpary między nimi. Zauważyłam błysk koloru. — Marigold! — weszłam do środka. Leżała w łóżku, ubrana w białą koszulę o dziwnym kroju. Sama nie była już biała; pomiędzy tatuażami jej skóra była mocno zaróżowiona od szorowania. Jej całe ramię było pokryte tuszem; Marigold rysowała na nim długopisem w kółko ten sam wzór, zupełnie jakby projektowała tapetę. Nowy tatuaż przedstawiał skuloną kobietę z ustami otwartymi do straszliwego krzyku. — Marigold? — szepnęłam. Nie zareagowała. 222 — Marigold! — powiedziałam głośniej. Nie przerwała rysowania. Skończyła jedną postać i natychmiast zabrała się za następną. Zaczęłam się zastanawiać, czy farba nie uszkodziła jej słuchu. — Zobacz, kto do ciebie przyszedł — odezwałam się. Marigold podniosła głowę i rozejrzała się wokół. Było oczywiste, kogo chciała zobaczyć. Kiedy dostrzegła stojącego za mną mężczyznę, który nie był Mickym, od razu odwróciła głowę i wróciła do rysowania. Wcale nie ogłuchła, po prostu nie miała ochoty wysłuchać ani mnie, ani Michaela. — Witaj, Marigold. To ja, Michael. Kiedyś nazywałaś mnie Micky. Jestem... jestem ojcem Delfiny? — Powitanie Michaela przerodziło się w pytanie. Marigold nie zamierzała udzielić mu odpowiedzi. Dalej rysowała tatuaże. — Nie powinnaś tego robić. Po tym całym szorowaniu masz podrażnioną skórę, może ci się zrobić zakażenie — powiedziałam. W odpowiedzi Marigold dźgnęła się w rękę czubkiem długopisu. Najwyraźniej właśnie o to jej chodziło. Może mnie też chciałaby tak dziabnąć, przecież to właśnie ja sprawiłam, że znalazła się w miejscu, którego nienawidziła najbardziej na świecie. — Przepraszam cię — wyszeptałam. — Musiałaś pojechać do szpitala. Nie wiedziałam, co robić. Nie złość się na mnie, proszę. Poczułam czyjąś dłoń na moim ramieniu. — To nie twoja wina, Delfinko — odezwał się Michael. — Ani wina Marigold. Jest teraz bardzo ciężko chora, ale wyzdrowieje. Słyszysz, Marigold? Wyzdrowiejesz i będziesz mogła dalej opiekować się swoimi córeczkami. A do tego czasu Delfinką zajmę się ja, więc nie musisz się o nią martwić. 223 Marigold wcale nie wyglądała na zmartwioną moim losem. Michael uścisnął moje ramię jeszcze raz i pochylił się nad chorą. — Tak bardzo żałuję, że ode mnie uciekłaś — szepnął. — Zwłaszcza że sama dobrze wiedziałaś, jak to boli. Ale ogromnie się cieszę, że urodziłaś Delfinę. Wiem, że masz swoje życie, a ja mam swoje, jednak oboje jesteśmy rodzicami Delfinki i mam nadzieję, że któregoś dnia zostaniemy też przyjaciółmi. Marigold wydała dziwny dźwięk. To mógł być stłumiony szloch — albo prychnięcie. — Niedługo znów przyprowadzę do ciebie małą — powiedział Micky. — Strasznie za tobą tęskni. Może postarasz się wyzdrowieć jak najszybciej — specjalnie dla niej? Moim zdaniem Marigold nie wyglądała tak, jakby miała wyzdrowieć kiedykolwiek. Po wyjściu ze szpitala zalałam się łzami. — Pewnie pomyślisz sobie, że jestem okropnym mazgajem, ale ja prawie nigdy nie płaczę. — Głośno pociągnęłam nosem. — Wiem — stwierdził Michael. — Miałaś dzisiaj naprawdę ciężki dzień. Każdy by się rozpłakał. Wyciągnął do mnie ręce. Miałam nadzieję, że mnie przytuli, ale uścisnął mnie tylko jeszcze raz za ramiona. Poczułam się jak sztuka bielizny przypinana klamerkami do sznura. — I co my teraz z tobą zrobimy? — zapytał. No i nie zgadniecie: wylądowałam w rodzinie zastępczej. — Tylko przejściowo, dopóki nie załatwimy wszystkich formalności — wyjaśniła mi Lizzie, pracowniczka opieki społecznej. — Będę cię odwiedzał tak często, jak będę mógł — obiecał Michael. — Nie rób takiej przerażonej miny, Delfin-ko. Jak tylko porozmawiam z Meg i dziewczynkami, będziesz mogła wpaść do nas z wizytą, zostać u nas na noc, a nawet trochę z nami pomieszkać, jeśli będziesz chciała. — Ale ja chcę już teraz! — wymamrotałam. — Teraz jest na to jeszcze za wcześnie, jesteśmy dla siebie zupełnie obcy. Poza tym Meg i ja spędzamy całe dnie poza domem; mieszkamy za daleko, żebyś mogła podróżować sama w tę i z powrotem między twoją szkołą i szpitalem. — Michael ma rację, Delfino. To jedyne wyjście z sytuacji. Wiem, że twoja siostra samowolnie wyprowadziła się do swojego ojca, ale z nią też musimy się jak najszybciej skontaktować i całą sprawę wyjaśnić. — Nigdy nie uda się wam jej odnaleźć — skwitowałam. W domu czekała na mnie paczka od Stelli — pojechaliśmy do naszego mieszkania po moją koszulę nocną, szczoteczkę do zębów i inne rzeczy. 225 Otworzyłam kartonowe pudło i zobaczyłam telefon komórkowy. Dołączono do niego kartkę z informacją, że jest już naładowany, i z poleceniem, żebym go natychmiast włączyła. Nie widziałam takiej potrzeby: Stella najprawdopodobniej i tak nie uwierzyłaby w moją opowieść; poza tym chciałam, żeby teraz ona się trochę pomartwiła, dlaczego nie może się do mnie dodzwonić, i żeby poczuła się podle. Już i tak miała za dobrze, wiodąc swoje baśniowe życie w domu Micky'ego, podczas gdy ja siedziałam zamknięta w lochu przez złą wiedźmę, żyjąc o chlebie i wodzie. — A twoja ulubiona przytulanka? — zapytała Lizzie. — Och, jaki śliczny delfin! — Nienawidzę go — oświadczyłam i rzuciłam nim z całej siły o ścianę. Zamiast niego spakowałam szybko mój jedwabny szalik, mając nadzieję, że oni pomyślą, że to zwykła chustka. — A twoje dżinsy i adidasy? Legginsy i podkoszulki? Czyste skarpetki? Ciepły sweterek? — dopytywał się Mi-chael, rozglądając się ze smutkiem po moim pokoju. Wyobraziłam sobie jego córki, Grację i Alicję, w ich markowych dżinsach Gap i prawdziwych adidasach, w legginsach w kwiatki, podkoszulkach ze ślicznym nadrukiem, śnieżnobiałych skarpetkach i puchatych sweterkach, zrobionych dla nich na drutach przez ich mamę... — Nie noszę takich rzeczy, wolę swój własny styl — oświadczyłam, wygładzając na sobie pieszczotliwie moją wiedźmową sukienkę i krzyżując ręce na piersiach. — No tak, rozumiem. Jest bardzo... atrakcyjny — zdobył się na komplement Michael. Oczywiście uważał, że moja sukienka jest ohydna. Sama chyba też tak uważałam. Najwyraźniej nie zostało w niej już ani trochę czarodziejskich mocy. — W porządku, w takim razie chodźmy — zakomenderowała Lizzie. — Jeśli zajdzie taka potrzeba, zawsze możemy przecież po coś wrócić za parę dni. 226 Lizzie pozwoliła mi zamknąć drzwi i zatrzymać klucze. — To przecież twój dom, Delfino, nie mój — powiedziała. — Jestem przekonany, że naprawdę niedługo będziesz mogła tu wrócić — pocieszał mnie Michael. — Odwiedzę cię jutro, dobrze? Lizzie dała mi twój nowy adres. Delfin-ko? Chyba nie boisz się zamieszkać u rodziny zastępczej, prawda? Uznałam, że nie muszę mu odpowiadać. Oboje dobrze wiedzieliśmy, że jestem przerażona. — Chyba już się pożegnam — zawahał się Michael. Spojrzał na Lizzie tak, jakby prosił ją o zgodę. — Dobrze; proszę się o nic nie martwić i wracać do domu — powiedziała. Przez następne pięć minut Michael wypytywał ją o to i o tamto, sprawdzał numery telefonów i adresy i trzy razy upewniał się, czy na pewno dobrze się czuję, chociaż było wiadomo, że czuję się najfatalniej na świecie. Wreszcie wetknął głowę przez okno samochodu Lizzie i powiedział nam ostateczne „Do zobaczenia". Niezgrabnie wziął na cel mój policzek i wycisnął mi na nim suchego całusa. Nie zadałam sobie trudu, żeby też go pocałować na pożegnanie — w końcu porzucał mnie na pastwę losu. Nie chciał mnie, mimo że był moim tatą. W ogóle nie zachowywał się jak mój tata. — Masz naprawdę bardzo miłego tatę — powiedziała Lizzie, kiedy ruszyłyśmy. Pociągnęłam nosem. — Tak, chyba jest w porządku. — Zaczęłam obgryzać skórkę przy paznokciu. — Założę się, że już nigdy więcej się nie pokaże. — I tu się mylisz, Delfino. Naprawdę masz na imię Delfina, czy to tylko takie przezwisko? Nie, twój tata traktuje tę sprawę bardzo poważnie, dlatego chce zrobić wszystko zgodnie z procedurami. To oczywiste, że bardzo mu na to- 227 bie zależy, chociaż wypadki potoczyły się tak szybko. Potrzebuje tylko trochę czasu, żeby się oswoić z myślą o tym, że istniejesz, i musi przygotować swoją rodzinę. — A co ze mną? Ja też muszę się z tym oswoić — wtrąciłam. — Dla mnie też to wszystko dzieje się za szybko. — Wiem. Jesteś naprawdę bardzo dzielna. Wcale nie czułam się dzielna. Kuliłam się na moim siedzeniu i myślałam o Matce Zastępczej. Wyobraziłam sobie wysoką, chudą paniusię z wiecznie zmarszczonym czołem i surowo zaciśniętymi ustami. Miała ręce stwardniałe od wymierzania policzków i pachniała środkiem dezynfekcyjnym. Pomyślałam o tym, że spędzę noc w obcym łóżku. Nie byłam całkowicie szczera z Oliwierem. Zaczęłam się zastanawiać, czy nie należałoby zrobić dwóch dużych dziur w mojej plastikowej reklamówce, tak żebym ją mogła założyć na majtki przed położeniem się spać — na wszelki wypadek. Chociaż dzieciaki na pewno by to zauważyły i mnie wyśmiały. Próbowałam je sobie wyobrazić — z pewnością przypominają Ronniego Churleya, Yvonne i Kayleigh, tylko są większe i jeszcze bardziej agresywne i wredne. Wyobraziłam też sobie dom zastępczy — ogromny, pusty i ponury, ze straszliwą, ciemną piwnicą, w której zamyka się niegrzeczne dzieci. — Jesteśmy prawie na miejscu — powiedziała Lizzie wesoło, podając mi paczkę karmelków Rolo. — Weź od razu dwa. Czekolada i toffi skleiły mi szczękę i zaczęło mi się robić niedobrze. Popatrzyłam prosto przed siebie, czując pot spływający mi po plecach. Wyobraziłam sobie spotkanie z Matką Zastępczą: „To właśnie twoja Matka Zastępcza, Delfino. Przywitaj się grzecznie". I wtedy otwieram usta i pokrywam jej spódnicę czekoladowym pawiem, po czym zostaję obficie zlana środkiem dezynfekcyjnym i błyskawicznie zesłana na odsiadkę do piwnicy. 228 — To tutaj — oznajmiła Lizzie. — Jesteś jakaś zielona na buzi, źle się czujesz? — Yhm. — Poczujesz się lepiej, jak tylko wysiądziesz z samochodu. Weź kilka głębokich wdechów. Zaczęłam głęboko oddychać; wdech-wydech, wdech--wydech, wdech-wydech. Kiedy wysiadłam z samochodu, zrobiło mi się tak słabo, że musiałam się oprzeć o drzwi. Dom zastępczy widziałam jak przez mgłę. — To naprawdę tutaj? Był to nieduży, szeregowy domek z drzwiami i ramami okiennymi w odcieniu strażackiej czerwieni. Zasłony na dole były żółte, na górze — niebieskie. Domek otaczał zielony żywopłot i — od frontu — niezbyt zadbany ogródek, w którym rosły stokrotki, mlecze i zdecydowanie za długa trawa. Wszystko razem zupełnie nie wyglądało na domostwo złowieszczej Matki Zastępczej. Bardzo podobne domki sama rysowałam kredkami. Lizzie zapukała do jaskrawo czerwonych drzwi. Dobiegły nas radosne okrzyki i przeciągłe buczenie, po czym drzwi się otworzyły i w progu stanęła sama Matka Zastępcza. Była niska, okrąglutka i stara. W dodatku raczej brzydka — miała siwe włosy obcięte na pazia, jakby była małą dziewczynką, bardzo rumianą twarz i wydatny nos, który był prawie fioletowy. Miała też jasnoniebieskie oczy i szeroki uśmiech. Kiedy mnie zobaczyła, uśmiechnęła się jeszcze szerzej. — I kogo my tu mamy? Jak ci na imię, słoneczko? — Delfina. — Delfina? A to dopiero, jesteś pierwszą Delfina, jaką spotkałam w życiu. Jakie ładne imię! Moje jest takie zwyczajne: mam na imię Jane. Kiedy się urodziłam, moja mama spojrzała na mnie i stwierdziła, że nadawać mi jakiekolwiek inne, bardziej wyrafinowane, byłoby zwykłym marnotrawstwem. Możesz mnie nazywać ciocią Jane. — 229 Ciocia Jane popatrzyła na Lizzie. — Cześć, Lizzie. Delfin-ka wygląda na dosyć wyrośnięte dziecko, prawda? — Nie jestem dzieckiem! — zaprotestowałam. — Całkowicie się z tobą zgadzam — powiedziała ciocia Jane. — Zajmuję się niemowlętami i małymi szkrabami do lat pięciu. A ty, Delfinko, na moje oko masz trochę więcej niż pięć, no, chyba że jesteś bardzo dużą dziewczynką jak na swój wiek. — Proszę cię, Jane, przymknij na to oko, co? Delfina zjawiła się u nas dosłownie w ostatniej chwili, wszystkie moje stare znajome mają już pełne domy. — Jestem najstarsza z twoich starych znajomych, Lizzie, a mój dom pęka w szwach... Ale zawsze znajdzie się miejsce dla jeszcze jednej osoby. A zwłaszcza o imieniu Delfina. Wejdź, kochanie, poznasz moją rodzinę, a ty możesz już zmykać, Lizzie, świetnie damy sobie radę same. Tak więc Lizzie uciekła, a ja zostałam. — Delfinko, pozwól, że ci przedstawię mojego malusz-ka — powiedziała ciocia Jane, prowadząc mnie do swojej słonecznie żółtej kuchni, gdzie w specjalnym krzesełku siedziało bardzo zaśłinione i żółtawe na buzi niemowlę. Na nasz widok wyciągnęło żółte łapki i radośnie potrząsnęło pękiem grzechotek. Ciocia Jane połaskotała je w tłuściutki brzuszek i uszczęśliwione niemowlę zagulgotało z zadowolenia, śliniąc się jeszcze bardziej. — To mój najmniejszy skarb — uśmiechnęła się ciocia Jane. — Chodź, przedstawię ci resztę rodziny. Reszta rodziny znajdowała się w salonie. Duży ekran telewizora wyświetlał przygody teletubisiów, podczas gdy dwa szkraby o teletubisiowym wyglądzie, ubrane w miniaturowe podkoszulki i ogrodniczki, dokazywały wokół. Większy szkrab powiedział do mnie „Hej!" i pomachał mi pulchną rączką. Mniejszy usiadł znienacka na dywanie i zrobił na mnie wielkie oczy, wyraźnie zastanawiając się, czy się rozpłakać, czy nie. 230 Sama zaczęłam się zastanawiać, czy się nie rozpłakać. Czułam się jak Dorotka, która trafiła do krainy Oz. — I gdzie my cię położymy? — odezwała się ciocia Jane. — Do dziecięcego łóżeczka raczej się nie zmieścisz! Najlepiej będzie, jeśli zamieszkasz w pokoju Marka. Mark to najmłodszy syn cioci Jane. Wyjechał już na studia, ale jego pokój pozostał bardzo dziecinny — cały oblepiony plakatami piłkarzy i gwiazd rocka, ze spłowiałym zdjęciem Pameli Anderson zawieszonym nad łóżkiem. — Niezbyt dziewczęcy pokoik, niestety — powiedziała ciocia Jane, strzepując kołdrę w dinozaury. Poczułam się nagle taka zmęczona, że zapragnęłam natychmiast wślizgnąć się pod tę kołdrę i zasnąć, jednak najpierw musiałam zrobić jeszcze całe mnóstwo innych rzeczy. Musiałam zjeść jajko z frytkami na kolację i pomóc cioci Jane wtłoczyć dwa jajka na miękko w dwa rozdziawione dzioby szkrabów, a także podać maluchowi jego butelkę. Musiałam poznać wujka Eddiego, który był równie stary i siwy jak ciocia Jane i nazywał mnie Fineczką. Musiałam wziąć kąpiel i pozwolić cioci Jane umyć mi włosy i obciąć paznokcie. Kiedy ciocia Jane zapakowała mnie wreszcie do łóżka, czułam się wyszorowana do czysta jak mały rondelek. Zasnęłam natychmiast i przyśnił mi się dinozaurowy sen, zupełnie jakby wszystkie dinozaury zeskoczyły z kołdry i przez moje ucho dostały się do środka mojej głowy. W moim śnie byłam przyjaciółką ślicznej dinozaurzycy o lśniącej skórze. Niestety, moja przyjaciółka pobiegła do lasu i gdzieś się zagubiła; nie mogłam jej znaleźć i czułam się okropnie samotna. Na próżno nasłuchiwałam jej znajomego porykiwania, nie odzywała się. Wtedy zaprzyjaźniłam się z grupą mniejszych dinozaurów, które pasły się na łące; były łagodne, sympatyczne i pozwalały mi się głaskać. Znienacka pojawiły się jednak także te duże i groźne, z ogromnymi ogonami porośniętymi i łuską i wielkimi 231 zębiskami, które mogłyby mnie przeciąć na pół jednym kłapnięciem. Jeden z tych dinozaurów, z pięknymi, błyszczącymi oczami, okazał się zdradziecki. Z początku myślałam, że jest miły i roślinożerny, ale kiedy próbowałam pogłaskać jego długą szyję, kłapnął na mnie paszczą. Rzuciłam się do ucieczki i zgubiłam się. Błądziłam w ciemnym lesie, ciągle się o coś potykając, i z chwili na chwilę byłam coraz bardziej przerażona. Za sobą słyszałam ciężkie stąpnięcia ścigających mnie wielkich gadzich nóg, zgrzytanie ostrych pazurów i uderzenia tych okropnych ogonów. Zbliżały się coraz bardziej. Nagle las się skończył i zobaczyłam przed sobą olbrzymią, ciemną taflę jeziora. Przy jego drugim brzegu pływały jakieś zwierzęta; zaczęłam się zastanawiać, czy uda mi się tam dostać: może te stworzenia wzięłyby mnie na hol? Pamiętałam, że nie umiem pływać, ale straszliwe dinozaury były już za moimi plecami, już chwytały pazurami moją sukienkę, próbując ją ze mnie zedrzeć — nie miałam wyjścia: wskoczyłam do jeziora. Było dziwnie ciepłe i takie mokre, zanurzyłam się cała w wodzie... Obudziłam się i zdałam sobie sprawę, co się stało. Leżałam mokra w łóżku, paląc się ze wstydu. Wstałam, zdjęłam cieknące prześcierało, zwinęłam je w kłębek i poszłam na palcach do łazienki. Napełniłam wannę zimną wodą i zanurzyłam w niej prześcieradło, zastanawiając się, w jaki sposób zdołam je wysuszyć. I wtedy usłyszałam kroki. — Delfinko? Wszystko w porządku, skarbie? Potrzebowałaś tylko wyjść na siusiu? Odmruknęłam coś, modląc się, żeby sobie poszła. Nie zrobiła tego. Odczekała minutę pod drzwiami i oświadczyła: — Wchodzę, kochanie. I weszła. Zobaczyła mnie w mokrej koszuli. I mokre prześcieradło w wannie też. Podeszła do mnie i mocno mnie przytuliła. 232 — Nic się nie martw, słoneczko, to się może przydarzyć każdemu. Zapakujemy cię do wanny — z ciepłą wodą — a potem znajdziemy dla ciebie czystą koszulę. Bardzo możliwe, że moją. Będzie na tobie gigantyczna, więc będziesz wyglądała trochę śmiesznie, ale chyba dasz radę, co? — Nie jesteś na mnie zła! — zauważyłam ze zdziwieniem. — Nawet najbardziej tycią odrobinkę — odparła ciocia Jane. Wykąpała mnie i owinęła w duży ręcznik. A potem opuściła klapę sedesu, usiadła na niej i wzięła mnie na kolana, tuląc mnie do siebie tak, jakbym była jednym z jej szkrabów. Miałam nadzieję, że następnego ranka pozwoli mi nie pójść do szkoły, ale była nieugięta. — Odprowadzę cię, kochanie. Tak będzie najlepiej: będziesz miała zajętą głowę i nie będziesz mogła się zamartwiać. — Nie wiesz, jak tam jest, ciociu Jane! W szkole będę się czuła jeszcze gorzej. — Niemożliwe. — Możliwe. Nie idę dziś do szkoły! Nie zdołasz mnie do tego zmusić! Ciocia Jane się roześmiała. — Przestań zaraz, ty mała złośnico! Usiadłam, zbierając fałdy jej wielkiej koszuli nocnej, i oświadczyłam, że nie zamierzam się umyć ani ubrać. Ciocia Jane śmiała się dalej. — No to będziesz przedstawiać niezły widok, wleczona do szkoły w tej koszuli! Zaraz, zaraz: akurat pada deszcz, myślę, że możemy z niej zrobić wielki baldachim i schować pod niego wszystkie dzieciaki, przynajmniej mi nie zmokną! — Niezbyt mądry pomysł. — Taki jak twoje zachowanie. Myj się i ubieraj, ale już. Wyprałam twoją sukienkę. 233 Kiedy zobaczyłam moją biedną, wiedźmową sukienkę, o mało nie doszło do kolejnej kłótni. W praniu jej głęboka czerń spłowiała i stała się brudnoszara; poza tym sukienka bezpowrotnie straciła swojski zapach. Resztki czarodziejskich mocy też się sprały. — Ale odszykowana, co? — zapytała z zadowoleniem ciocia Jane. — I zobacz, co do niej mam: znalazłam stare podkolanówki Marka, będą pasowały jak ulał! Podkolanówki były długie i czarne. Na samym dnie garderoby Marka odkryłam też parę czarnych martensów. Przymierzyłam: wyglądały po prostu niesamowicie, mimo że były na mnie o wiele za duże. W takich buciorach wiedźmowe moce nie byłyby mi w ogóle potrzebne — jeden kopniak i Ronnie Churley poszybowałby jak rakieta aż na sam koniec korytarza. Kiedy ciocia Jane zobaczyła, jak się wystroiłam, o mało nie pękła ze śmiechu. — Nie możesz w nich pójść, motylku, są na ciebie o dobre sześć rozmiarów za duże! — Można by je wypchać skarpetkami. — Zawsze masz na wszystko odpowiedź. To miła odmiana po wszystkich moich szkrabach — nie ma to jak rzeczowy spór! Ten spór również wygrała ciocia Jane i w efekcie musiałam pomaszerować do szkoły w moich własnych, znoszonych tenisówkach. Tego ranka wujek Eddie musiał wcześniej wyjechać do pracy i zabrał samochód, toteż wszystkie dzieciaki trzeba było ubrać, zapakować do wielkiej spacerówki i zabrać ze sobą, co okazało się kłopotem nie lada. — Przecież mogę pójść do szkoły sama, to dla mnie bułka z masłem — stwierdziłam, ale ciocia Jane nie chciała o tym słyszeć. Dziwnie się czułam, idąc do szkoły inną drogą, z przeciwnej strony miasta. Kiedy skręciłyśmy w ulicę, przy któ- 234 rej mieści się szkoła, niektórzy uczniowie zaczęli się na nas gapić. Z samochodu zaparkowanego przy szkolnej bramie wysiadła Yvonne i wlepiła oczy w spacerówkę, otwierając buzię jak karp. — Cześć, Delfinko. Przyjdziemy po ciebie dwadzieścia po trzeciej — powiedziała ciocia Jane, poprawiając na mnie sukienkę. — Kim ona w ogóle jest? — Yvonne niegrzecznie i głośno wyraziła swoje zdumienie. — Jestem ciocią Delfiny, mam na imię Jane — wyjaśniła jej uprzejmie ciocia Jane. Pocałowała mnie w policzek na pożegnanie i ruszyła z powrotem do domu, zagadując swoje szkraby. — Te wszystkie dzieci są jej?! — nie mogła uwierzyć Yvonne. — Tak, ciocia Jane jest żywym dowodem postępu, jaki uczyniła współczesna medycyna — oświadczyłam. Minęłam ją, zauważywszy na boisku Oliwiera. Z początku byłam za daleko, żeby mógł mnie zobaczyć, ale potem najwyraźniej skapował, że ta zbliżająca się do niego ciemna plama to ja — i puścił się ku mnie pędem. Scena jak na idiotycznych, romantycznych filmach, kiedy orkiestra zrzyna smyczki, nawet wyciągnęliśmy do siebie ramiona, ale w ostatniej chwili zatrzymaliśmy się i wyszczerzyliśmy głupio. Przecież nie mogliśmy rzucić się sobie w objęcia na oczach tego całego szkolnego tłumu zgromadzonego na boisku. — Wszystko dobrze? Tak się o ciebie martwiłem! Gdzie teraz mieszkasz, Delfinko? — U rodziny zastępczej. Która jest naprawdę w porządku — odpowiedziałam. — I są tam małe dzieci. Aż troje. — Lubię małe dzieci — oświadczył Oliwier. — Może mógłbyś wpaść i pobawić się z nimi, ciocia Jane nie będzie pewnie miała nic przeciwko temu. — Twoja ciocia? 235 — Tak naprawdę to nie. Ale jest tak kochana jak prawdziwa. —- Super, bardzo się cieszę! To znaczy, że możesz zostać u niej? — Nie wiem. Na razie tak. Dopóki... dopóki moja mama nie wyzdrowieje. Nie chciałam nawet wymawiać imienia Marigold, to byłoby nie do zniesienia bolesne. Ale nie mogłam przestać o niej myśleć, kiedy zaczęły się lekcje. Cały czas miałam przed oczami Marigold, leżącą w szpitalnym łóżku i zamalowującą sobie skórę tatuażami. Pragnęłam położyć się obok niej, odebrać jej długopis i mocno schwycić ją za ręce, tak żeby nie mogła zrobić sobie krzywdy. Na przerwie panna Hill przywołała mnie do swojego biurka. —Jak się dziś czujesz, Delfino? — zapytała głosem ociekającym słodyczą, zupełnie jakby połknęła słoik miodu. Wybałuszyłam na nią oczy ze zdumienia. — Zawsze, kiedy masz jakiś problem, możesz przyjść z nim do mnie na małą pogawędkę, kochanie. Kochanie?! Także pani Dunstan, którą spotkałam na korytarzu, skinęła mi głową w zaskakująco przyjacielski sposób. I wtedy nagle zrozumiałam, w czym rzecz: widocznie Lizzie zadzwoniła do szkoły i powiedziała, jak się sprawy mają, dlatego teraz wszyscy nauczyciele starają się być mili dla tej biednej małej, która wylądowała w rodzinie zastępczej. Nie byłam pewna, czy pan Harrison dowiedział się, czy nie. Zachowywał się dokładnie tak samo, jak podczas wszystkich naszych bibliotecznych przerw obiadowych. Kiedy Oliwier i ja przyszliśmy do biblioteki, pomachał nam na powitanie, ale nie robił z tego powodu niepotrzebnego szumu. Rozsiedliśmy się wygodnie z naszą książką o delfinach. Pan Harrison zaczął gmerać w swojej aktówce; usłyszeliśmy obiecujący szelest — i okazało się, 236 że odpakowuje właśnie gigantyczną tabliczkę czekolady Cadbury. — Wielki czas przegryźć coś dobrego! — powiedział i podzielił czekoladę równo pomiędzy nas troje. Sprawy szkolne wyraźnie szły ku lepszemu. Jeśli to tempo się utrzyma, już wkrótce Ronnie Churley będzie mi przesyłał całusy, Yvonne i Kayleigh splotą dla mnie z kor-donków bransoletki przyjaźni, a Tasza zacznie mnie błagać, żebym się do niej wprowadziła i została na zawsze jej najlepszą przyjaciółką. Jednak nie; Ronnie, Yvonne, Kayleigh i Tasza nie zmienili w stosunku do mnie swojego wrednego nastawienia, lecz nauczyciele naprawdę dokładali wszelkich starań. A zwłaszcza panna Hill. Po południu zajmowaliśmy się pisaniem opowiadań. Panna Hill powiedziała, że mamy sobie wyobrazić, że jesteśmy dziennikarzami: jedno z nas będzie opowiadało swoją historię, a drugie ją spisze. I kazała nam podzielić się w pary. Ronnie Churley jęknął ze zgrozy. — A niech to gęś kopnie! Znów będę w parze z głupią Delfina, co nie umie nawet dwóch zdań złożyć! — A właśnie, że nie! — zawołałam i pobiegłam do Oli-wiera, żeby pracować z nim w parze. Panna Hill spojrzała na nas... i nic nie powiedziała! Pozwoliła mi zostać z Oliwierem. Tak więc Oliwier wziął na siebie rolę reportera, który przeprowadzi ze mną wywiad. Wszyscy wcielili się w słynnych aktorów albo gwiazdy piłki nożnej i przechwalali się, ile zarabiają; ja zdecydowałam się zostać jedyną ocaloną ofiarą morskiej katastrofy. Udając, że leżę w szpitalu, opowiedziałam Oliwierowi o straszliwych obrażeniach, jakich doznałam, i o tym, jaka się czuję winna i samotna, będąc jedynym pozostałym przy życiu pasażerem statku. Oliwier zabazgrał kilka ładnych stron. Reporterzy musieli odczytać głośno swoje wywiady; Oliwier też został wywołany do odpowiedzi. Yvonne i Kay- 237 leigh z początku chichotały, kiedy Oliwier zaczął czytać o katastrofie na morzu i o tym, że wszyscy oprócz mnie utonęli, a moje płuca ucierpiały do tego stopnia, że moją dramatyczną historię mogłam mu opowiedzieć tylko szeptem — ale nie zgadniecie! Panna Hill uznała, że nasz wywiad jest znakomity i odznaczyła nas oboje złotą gwiazdką! Nigdy wcześniej nie zdobyłam jeszcze złotej gwiazdki z żadnego przedmiotu. — Dała ci ją tylko dlatego, że tak się dziś nad tobą trzęsie! — syknęła do mnie Kayleigh. — Co jest, Butlonosie? Matka ci umarła, czy jak? Wyobraziłam sobie Marigold ułożoną na wznak w swojej dziwnej, szpitalnej koszuli, z rękoma splecionymi na piersi i twarzą stężałą jak maska. Poczułam, że oczy napełniają mi się łzami. — Och, Kayleigh, jak mogłaś powiedzieć coś takiego?! — oburzyła się Yvonne. — To chyba nieprawda, co, Dełfino? — Przepraszam cię, Delfino. Nie płacz! — bąknęła Kayleigh. Obie zerknęły nerwowo na pannę Hill: gdyby zauważyła, że płaczę, miałyby poważne kłopoty. Wytarłam oczy. — Nie, na szczęście nieprawda. Ale jest bardzo ciężko chora. Leży w szpitalu — wyszeptałam. Spojrzały na mnie oczyma wielkimi jak spodki. Po chwili Yvonne wyciągnęła rękę. Sądziłam, że zamierza mnie uszczypnąć, ale ona poklepała mnie tylko po ramieniu. — Mam nadzieję, że szybko wyzdrowieje — powiedziała. — Ja też. Wcale nie myślałam tego, co powiedziałam. Gadałam całkiem od rzeczy — dodała Kayleigh. To była spora satysfakcja zobaczyć, jak się przede mną kajają, lecz nie mogłam się pozbyć natrętnego obrazu martwej Marigold. Wiem, że Marigold kiedyś już próbowała popełnić sa- 238 mobójstwo; na nadgarstku ma dwie poprzeczne blizny. Wciąż można je wyczuć, chociaż ich nie widać — wytatuowała sobie na nich dwa bliźniacze, równoległe do siebie diamenty o kształcie rombu, otoczone promieniami, wyobrażającymi bijący od nich blask. Marigold zawsze mawiała, że jej prawdziwymi diamentami jesteśmy Stella i ja. Tymczasem Stella ją zostawiła, a ja oddałam ją do szpitala! Wybiegłam ze szkoły natychmiast po dzwonku, nie zaczekałam nawet na Oliwiera. Planowałam od razu popędzić do szpitala, ale ciocia Jane czekała już na mnie przy bramie ze spacerowym wózkiem pełnym szkrabów. — Wolnego, wolnego, Panno Pędziwiatrówno! — zawołała. — A dokąd to? Chyba nie uciekasz? — Nie. Biegnę tylko do szpitala. — Wiem, kochanie, chcesz zobaczyć mamę. Zadzwonił do mnie twój tata, przyjdzie do nas po podwieczorku i zawiezie cię tam osobiście. Przyznaję, że zrobiło to na mnie spore wrażenie, lecz i tak nie zamierzałam się poddać. — Ale ja muszę zobaczyć ją teraz, ciociu Jane. Nic nie rozumiesz! — Wszystko rozumiem, skarbie, rzecz w tym, że nie mogę cię puścić samej. Wiem, że bystra z ciebie dziewczynka i że trafisz do szpitala bez problemu, ale oficjalnie jesteś teraz pod moją opieką, co oznacza, że muszę chodzić za tobą krok w krok. A jak mam to zrobić, wlokąc za sobą wózek pełen dzieciaków, które lada moment zaczną się z rykiem domagać swojego podwieczorku? Spróbujesz wczuć się w moją sytuację? Nie miałam wyjścia. — Ale obiecujesz, że później będę mogła pójść do szpitala? Nawet jeśli mój tata się nie pojawi? — Jeśli nie przyjedzie, zawiezie cię tam wujek Eddie. Lecz twój tata sprawia wrażenie człowieka, na którym można polegać. 239 Wtedy dogonił mnie Oliwier, trochę urażony, że go zostawiłam, ale jednocześnie zachwycony, że ma okazję poznać ciocię Jane i maluchy. Których zresztą wcale nie traktował jak maluchy — od razu zapamiętał, które z nich jest Celinką, które Martinem, a które malutkim Darylem, i każdemu z nich uścisnął z powagą lepką piąstkę. Martin akurat popłakiwał, lecz przestał, bo zafascynowały go okulary Oliwiera, a kiedy Oliwier delikatnie połaskotał Daryla pod zaślinioną brodą, ten radośnie zachichotał. — Znakomicie dajesz sobie radę z dziećmi, młody człowieku — pochwaliła go ciocia Jane. — Może wpadniesz do nas z wizytą? Ty będziesz zabawiał towarzystwo, a ja wreszcie sobie odsapnę? — Czy Oliwier naprawdę może przyjść, ciociu Jane? Na podwieczorek? — Oczywiście, że tak, pod warunkiem, że jego mama nie ma nic przeciwko temu. — Niestety, raczej będzie miała — powiedział Oliwier, wzdychając. — Wczoraj okropnie się zdenerwowała. I mam teraz areszt domowy. Pożegnał się i pobiegł z powrotem — ze zbyt długimi włosami, które rozdzieliły mu się na pół i podskakiwały po obu stronach jego głowy niczym psie uszy, wyglądał jak mały spaniel. — Bardzo miły chłopiec — orzekła ciocia Jane. — To twój najlepszy przyjaciel? — Tak. I wie ciocia, co? Któregoś dnia go ostrzygę. — Mówisz poważnie, kochanie? Z jej tonu wywnioskowałam, że ciocia Jane sądzi, że żartuję. — Naprawdę umiem strzyc, mam nawet prawdziwe fryzjerskie nożyczki. To znaczy... mam je w domu. — Głos mi lekko zadrżał. — Faktycznie, chłopcu przydałoby się porządne strzyżenie, ledwo widzi, gdzie idzie. 240 — Myślę, że świetnie by mu było w bardzo krótkiej fryzurze. Takiej trochę jak skinhead. Od razu zacząłby wyglądać jak prawdziwy twardziel. — Uważam, że powinnaś to wcześniej skonsultować z jego mamą — poradziła mi ciocia Jane. — A czy będę mogła pójść po moje nożyczki? — Naturalnie, słoneczko, kiedy tylko będziemy miały wolną chwilę. — Ciocię też mogłabym ostrzyc, gdyby ciocia chciała. — Też na skinheada? — zapytała ciocia Jane. Obie wybuchnęłyśmy śmiechem. Pozwoliłam się zaprowadzić do jej domu bez żadnych zbędnych kłótni. Po powrocie maluchy dostały mleko, jajko na miękko i kanapki z drożdżową pastą Marmite. Mój podwieczorek składał się z tych samych rzeczy, ale nigdy przedtem nie jadłam pasty Marmite — sądziłam, że to masło czekoladowe, toteż nie żałowałam jej sobie, grubo smarując moją kanapkę. Po pierwszym kęsie o mało nie zakrztusiłam się na śmierć. Ciocia Jane nie pogniewała się, pomimo że wszystko wyplułam z powrotem na talerz. Przewidując, że nie przełknę już nic pikantnego, zrobiła dla mnie dwa tosty z dżemem truskawkowym własnej roboty. Były takie pyszne, że pochłonęłam je w mgnieniu oka. Zrobiła mi zatem dwa kolejne tosty, a potem jeszcze dwa. — Pewnie myśli ciocia, że jestem najbardziej łakomą dziewuchą na świecie! — Skądże znowu, myślę, że to świetnie, że apetyt ci dopisuje. Żeby rosnąć, musisz jeść, skarbie, taka kruszynka z ciebie. — Moja mama nigdy nie była dobrą kucharką, nawet kiedy się dobrze czuła — powiedziałam, zwalniając nieco tempo jedzenia. — Zapewne miała ważniejsze sprawy na głowie — stwierdziła ciocia Jane. — Z tego, co opowiadasz, wydaje 241 mi się, że jest typem artystycznym. Twój tata też najwyraźniej uważa ją za zupełnie wyjątkową osobę. Przeżuwałam tosty w głębokim zamyśleniu. — Bo ona naprawdę jest wyjątkowa — oświadczyłam. — Tyle że nie zna się zupełnie na domowych sprawach i nie jest w nich taka znakomita jak ciocia. — A w czym jest znakomita? — spytała ciocia Jane. Zastanowiłam się poważnie, nadal żując. — Jest niezrównana w wymyślaniu różnych rzeczy. — Tylko pozazdrościć. Na tym polu jestem beznadziejna, nie mam wyobraźni za grosz. Nie zdołałabym wymyślić ciekawej historii, choćby miało mi to ocalić życie. — A ja i owszem — pochwaliłam się. — W takim razie wdałaś się w swoją mamę. — Czy to znaczy, że kiedyś zwariuję, tak jak ona? — Nigdy nie odpuszczasz, co? Nie bądź dla mnie zbyt wymagająca intelekualnie, aniołku, pamiętaj, że zwykle niańczę małe dzieci. No cóż... Myślę sobie, że zbyt mocno stoisz nogami na ziemi, żeby kiedykolwiek zgubić głowę w chmurach — jeśli rozumiesz, o co mi chodzi. Wyobraziłam sobie moje stopy maszerujące po podłodze i zaczęłam się zastanawiać, czy moja głowa mogłaby kiedykolwiek spaść mi z karku i potoczyć się w swoją stronę. Uznałam, że Marigold mogła myśleć całkiem podobnie, uważała przecież najwidoczniej, że to wszyscy dookoła zwariowali, a nie ona. Martwiłam się o to, jak sobie radzi w szpitalu. Była na mnie taka wściekła — a jeśli moje wizyty tylko pogorszą jej stan? Zaczęłam zajadle obgryzać skórki przy paznokciach. — Przestań zjadać własne paluchy, motylku — powiedziała ciocia Jane. — Zrobię ci tosta, jeśli jesteś jeszcze głodna. — Myśli ciocia, że Michael naprawdę przyjedzie? — Jestem tego pewna. — Ale ja wcale nie jestem pewna, czy chcę z nim pojechać. Może moja mama będzie dla mnie opryskliwa 242 i okropna? Czasami to się jej zdarza. — Próbowałam mówić spokojnie i rzeczowo, ale głos mi się trochę łamał. — To dlatego, że jest chora, kochanie. Może w szpitalu całkiem się wyleczy? Nie dręcz się tym i nie myśl teraz o złych rzeczach. Chodź, przylepko, przytulę cię. — A wie ciocia, jaka byłam głupia? — powiedziałam niewyraźnie, z nosem wciśniętym w obfitą pierś cioci Jane. — Myślałam, że to ciocia będzie opryskliwa i okropna! — Oooch, jeszcze nic straconego! — oświadczyła ciocia Jane. Odsunęła mnie na odległość ramienia, wyszczerzyła zęby i warczała na mnie tak długo, aż wybuchnęłam nieopanowanym chichotem. Michael zapowiedział się na osiemnastą. Przyjechał punktualnie co do minuty, dokładnie po zakończeniu kolejnego odcinka Sąsiadów, w chwili, gdy Big Ben wybijał początek telewizyjnych wiadomości. — Oto i twój tata — powiedziała ciocia Jane. — Cześć — odezwałam się do niego, walcząc ze straszliwym onieśmieleniem. Wyglądał inaczej: miał na sobie garnitur i starannie przyczesał włosy. Z początku wydał mi się trochę surowy, ale kiedy zauważyłam, że nieustannie mruga za szkłami okularów, zupełnie jakby był dorosłym Oliwierem, przestałam się go bać. — Gotowa, żeby pojechać do mamy? — zapytał. Mówił takim głosem, jakby też był zdenerwowany. Po drodze rozmawialiśmy trochę o Marigold; Michael powiedział mi, że wypytał dokładnie jej lekarkę o psychozę raa-niakalno-depresyjną. — Ale oczywiście opowiadała mi o standardowym przebiegu choroby, a Marigold nie jest typowym przypadkiem, zawsze była osobą niezwykłą. — Kochałeś ją? — zapytałam, zadowolona, że jedziemy samochodem i Michael musi patrzeć na drogę. — Bardzo — odparł. 243 — A kochasz ją jeszcze? — Minęło sporo czasu. Teraz kocham Meg, a także Grację i Alicję. Opowiedziałem im o tobie i wszystkie nie mogą się już doczekać, żeby cię poznać. — Nie żartuj! — Byłam sceptyczna. — Mówię poważnie. To wszystko dzieje się dosyć szybko, ale mimo to zastanawiamy się, czy nie miałabyś ochoty przyjść do nas w niedzielę? Jeśli twoja opiekunka społeczna i zastępcza matka wyrażą zgodę? I jeżeli ty ją wyrazisz, naturalnie? — Czy ja wiem...? — Byłam ciekawa, czy mu na tym naprawdę zależy. Zerknęłam na jego profil; Michael ciągle mrugał powiekami. Zaczęłam się zastanawiać, czy kiedykolwiek mnie pokocha. I czy ja pokocham jego. Dziwnie się czułam z tymi myślami. Zapomniałam odpowiedzieć na jego pytanie. — Mógłbym cię zabrać na basen. Ale oczywiście nie musisz przychodzić, jeśli nie chcesz. —Jeśli chodzi o basen, to jeszcze nie wiem — powiedziałam. — Ale mogłabym was odwiedzić w niedzielę. Chętnie. Nasza wyprawa do szpitala okazała się stratą czasu — wcześniej tego dnia Marigold bardzo się zdenerwowała i teraz „musiała odpocząć". — Na pewno zapakowali ją w kaftan bezpieczeństwa! — Przeraziłam się, ale kiedy zajrzałam za zasłonę, zobaczyłam, że Marigold leży spokojnie w łóżku, z zamkniętymi oczyma i rudymi włosami rozsypanymi na poduszce. Wszystkie krzyczące postaci namalowane na jej ręce zostały zmyte. — Wygląda teraz tak spokojnie — zauważył Michael, zaglądając za zasłonę wraz ze mną. — Trudno, odwiedzimy ją innym razem. Pochyliłam się nad Marigold i ucałowałam jej blady policzek. — Kocham cię — szepnęłam. 244 Poruszyła się przez sen i powiedziała coś bardzo cicho. — Nie, to Delfina, nie Stella. Stella też cię kocha — powiedziałam, chociaż mówiąc te słowa, czułam się tak, jakby miały mi stanąć kością w gardle. Michael nie odwiózł mnie prosto do domu. Zabrał mnie do McDonalda i kupił mi shake'a i lody. — Jaki sos lubisz najbardziej, Delfinko? Alicja i Gracja to miłośniczki czekolady, ale ja uwielbiam karmelowy. — To całkiem tak jak ja! Uśmiechnęliśmy się do siebie nieśmiało. Jedliśmy nasze lody i szukaliśmy wspólnego tematu. Michael zaczął rozmowę o szkole; ze zrozumiałych względów trochę się wykręcałam. — To znaczy, że nie przepadasz za szkołą, tak? — A można za nią przepadać? — Gracja uwielbia chodzić do szkoły; zrywa się bladym świtem, żeby tylko pójść do niej jak najprędzej. Alicja jest trochę mniej entuzjastyczna; okropna z niej trajkotka i lubi się wygłupiać, toteż nauczyciele wiecznie zwracają jej uwagę — ale jest bardzo lubiana, przez nauczycieli również. — Czy obie są bardzo zdolne? — Tak, to bystre dziewczynki. — Stella jest wyjątkowo zdolna; jest jedną z najlepszych uczennic w swojej klasie. To znaczy była. Nie tak jak ja. — Wzięłam głęboki oddech. — Tak naprawdę to nie bardzo idzie mi czytanie. — Książki cię nudzą? — Nie, ja lubię książki. Kłopot tylko z wyrazami: tych długich i trudnych nie umiem przeczytać. — Rozumiem. — Wcale nie jestem głupia! To dysleksja. Tak to się nazywa. — Aha. Myślę, że mógłbym spróbować ci pomóc, jeśli chcesz. Chętnie słucham Gracji i Alicji, kiedy czytają swoje czytanki. 245 Wszystko wskazywało na to, że z Michaelem nie będę miała lekko. Zastanawiałam się, co będzie gorsze: lekcje pływania czy sesje głośnego czytania. Na szczęście Michael nie wyglądał na człowieka, który mógłby się jakoś strasznie rozsierdzić. Był w porządku. Bardzo sympatyczny facet. Wprawdzie nie taki efektowny jak Micky — ale przecież nie chciałabym chyba mieć ojca rockersa? Michael odwiózł mnie do domu cioci Jane i zapowiedział, że przyjedzie po mnie w niedzielę. Później pomogłam wujkowi Eddiemu wykąpać maluchy, a ciocia Jane przygotowywała w tym czasie kolację. Otrzymałam przywilej zapakowania każdego szkraba do jego łóżeczka; uśpiłam nawet małego Daryla, kołysząc go i zatykając mu buzię smoczkiem. A potem ciocia Jane, wujek Eddie i ja zasiedliśmy przed telewizorem z tacami na kolanach i spałaszowaliśmy wspólnie kurczaka z frytkami. Ciocia Jane robi fenomenalne frytki; nałożyła mi na talerz wielką porcję. Już prawie ośmieliłam się poddać uczuciu wszechogarniającej błogości, kiedy nagle odezwał się dzwonek do drzwi. — Holender! — odezwała się ciocia Jane. — Kto to może być o tej porze? Żołądek zawiązał mi się na supeł. Odłożyłam sztućce. Zaniepokoiłam się, co się mogło stać. Zaczęłam obgryzać skórki. W korytarzu słyszałam głosy cioci Jane i Lizzie. Nagle ciocia mnie zawołała. — Delfinko, nigdy nie zgadniesz, jakiego gościa mamy! Na korytarzu stała Stella. Wyglądała jeszcze ładniej niż zwykle: jasne włosy miała zaplecione w drobniutkie warkoczyki, przetykane kolorowymi tasiemkami i koralikami — a w jej nosie migotał maleńki, diamentowy ćwiek. ; f ? i I i 1 ^ Podbiegłyśmy do siebie i rzuciłyśmy się sobie w objęcia. Ciocia Jane rozpłynęła się w uśmiechu, a wujek Eddie miał mokre oczy i musiał wytrzeć nos. Lizzie wpadła tylko na chwilę, zapytać, czy ciocia i wujek przyjmą do siebie także Stellę, tylko na parę dni, zanim wszystkie kwestie prawne zostaną należycie uregulowane. I tym sposobem Stella i ja zostałyśmy zmuszone dzielić wspólnie łóżko Marka. Trochę się rozkleiłam, a potem Stella też się rozpłakała, aż wreszcie zasnęłyśmy przytulone do siebie. Wdychałam jej słodki, pudrowy zapach i owijałam na palcu jeden z jej jedwabistych warkoczyków, a ona tuliła się do mnie tak mocno, że zostawiła mi na ramionach malutkie siniaki od uścisku palców. Rano, kiedy zaczęłyśmy sobie wszystko wyjaśniać, sytuacja przedstawiała się już nie tak różowo. Stella obudziła mnie szturchnięciem w ramię. — Dlaczego, u licha, nie włączyłaś nowego telefonu?! — natarła na mnie z furią. — Tak się o ciebie martwiłam! Umierałam ze strachu, że coś się stało! Zachowałaś się po prostu podle: najpierw zepsułaś pierwszy telefon, potem naopowiadałaś mi tych strasznych kłamstw, a na koniec nawet nie włączyłaś drugiego! Nie wiedziałam, co się wydarzyło, myślałam, że oszaleję z niepokoju! Zmusiłam nawet Micky'ego, żeby wysłał ci jeszcze jeden telefon, na wypadek, gdyby ten drugi zginął gdzieś ha poczcie! Mi-cky powtarzał mi, że ty i Marigold jesteście na mnie wściekłe i robicie to umyślnie, żebym się o was martwiła, i że powinnam zachować spokój i cieszyć się moją wizytą w Brighton — ale nie potrafiłam. I pomiędzy mną i Mickym wszystko się popsuło. Tego właśnie chciałyście, może nie?! Nie mogłyście strawić, że miałabym chociaż trochę szczęścia tylko dla siebie! — Jak w ogóle możesz wygadywać takie bzdury?! — zawołałam i oddałam jej kuksańca. — I nie waż się na mnie złościć! To ty się na mnie wypięłaś i zostawiłaś mnie 248 samą z Marigold, która jeszcze nigdy nie czuła się tak fatalnie! Miałaś to wszystko w głębokim poważaniu! Marigold dostała ataku i naprawdę mnie uderzyła! A potem pomalowała się farbą, byłam taka przerażona, że musiałam wezwać karetkę! Po co niby miałabym włączać twój zakichany telefon, skoro i tak nie chciałabyś mnie wysłuchać, ani wrócić, żeby mi pomóc, ani dać mi tego utopionego numeru do Micky'ego?! To nie ja zepsułam ci zabawę. I nie jesteś mi już do niczego potrzebna, mam własne życie, nowe i tylko dla mnie. Nie masz prawa mi się tu wtiyniać! To mój zastępczy dom, nie twój! Wszystko to musiałam załatwić sobie sama, bo ty zostawiłaś mnie na lodzie! Kiedy Marigold poszła do szpitala, nie miałam zupełnie nikogo. Ty miałaś to w nosie, żyłaś sobie przecież wygodnie u swojego cacanego Micky'ego! — Nieprawda! Nie miałam tego w nosie! Tak bardzo się o was martwiłam, że zupełnie nie potrafiłam myśleć trzeźwo! Micky był dla mnie naprawdę słodki i bardzo wyrozumiały, ale Sian zaczęła mi przygadywać i czepiać się mnie bez przerwy. Nie mam pojęcia, co Micky w niej widzi: ona tylko plącze się nam wiecznie pod nogami i nie zostawia nas samych nawet na chwilę. Skończyło się wielką kłótnią — i tego już było dla Micky'ego za wiele. Powiedział, że zawiezie mnie do domu, żebym mogła sprawdzić, co się u was dzieje. Nie zastaliśmy ani ciebie, ani Marigold. Wpadłam w panikę, myślałam, że zwariuję! Pani Luft powiedziała mi, że Marigold zabrano do szpitala, a ty wyjechałaś gdzieś ze swoim ojcem. I to było najgorsze ze wszystkiego: przecież wiadomo, że ty nie masz ojca! — A właśnie, że mam! Mam swojego własnego ojca. Sama go odnalazłam. No, może nie tak całkiem sama — z Oliwierem. Mój tata jest po prostu wspaniały, ciągle tu do mnie przychodzi i zaprosił mnie do siebie na niedzielę. Zabiera mnie do szpitala, żebym mogła odwiedzać Marigold. 249 — Jak w ogóle mogłaś ją oddać do szpitala?! Przecież wiesz, jak ona się tam czuje! Dlaczego nie pielęgnowałaś jej w domu, nie mogłaś poczekać, aż wrócę? — Skąd miałam wiedzieć, że w ogóle wrócisz?! Musiałam coś zrobić: Marigold pomalowała się cała farbą, stała i nie chciała się ruszyć z miejsca, nie odzywała się do mnie ani słowem! Zachowywała się jak prawdziwa wariatka, nie miałam innego wyjścia! — Kiedy próbowałaś mnie namówić do powrotu, też mówiłaś, że Marigold zachowuje się jak prawdziwa wariatka. I kłamałaś! — Uważasz, że jestem kłamczucha?! — Tak jest. Kłamczucha! Kłamczucha! Wstrętna kłamczucha! Wzięłam w garść te jej warkoczyki i szarpnęłam z całej siły. Stella wyrwała mi się i kopnęła mnie tak mocno, że 0 mało nie spadłam z łóżka. Zacisnęłam pięść i zamierzyłam się na nią. — Uważaj na mój diament! — wrzasnęła. — Pewnie myślisz sobie, że twój kolczyk jest Bóg wie jak odlotowy — ale się mylisz: wyglądasz po prostu idiotycznie! — Za to ty zawsze wyglądasz idiotycznie, nawet bez diamentu! Niedobrze mi się robi na myśl, że znowu gdzieś z tobą utknęłam! — No to spadaj, na co czekasz?! Zmiataj do swojego tatusia! Ja za tobą płakać nie będę! — Znakomicie. Po prostu świetnie. Tak właśnie zrobię. 1 to jeszcze dziś! — oświadczyła Stella, ale nie brzmiało to przekonująco. — Pewnie już cię nie chce, co? — Właśnie, że chce! Oczywiście, że mnie chce! Tylko że... — Że już się tobą znudził, tak samo jak wcześniej znudził się Marigold! 250 — Przestań!!! Przestań zaraz i zamknij dziób, ty złośliwa, mała krowo! Micky mnie chce! I wróci po mnie. Sama zobaczysz. Nie waż się mówić, że będzie inaczej! Wymierzyła mi policzek. Oddałam jej natychmiast, trącając przy tym jej obolały nos. Zaczęłyśmy się bić nie na żarty, kotłując się na łóżku tak długo, aż z niego spadłyśmy i przeniosłyśmy się na dywan, dalej wymieniając ciosy i kopniaki. — Co tu się dzieje! Dziewczynki! Na miłość boską, spójrzcie tylko na siebie! W tej chwili przestańcie się bić! — W drzwiach stanęła ciocia Jane, ubrana w swój obszerny, pikowany szlafrok. Przestałyśmy. Sapałyśmy głośno, szkarłatne z gniewu. — Wielkie nieba, czy to te same siostry, które całą noc przespały w swoich objęciach jak dwa aniołki? — zapytała retorycznie ciocia Jane, siadając na dywanie pomiędzy nami. Próbowała objąć nas obie. Nie posiadałam się z radości, kiedy Stella wykręciła się z jej uścisku, potrząsając warkoczykami. Ciocia Jane była tylko moja i nie zamierzałam się nią dzielić. — To ona zaczęła! — poskarżyłam się jej. — Obudziła mnie i zaczęła się bić! — No nie, nie opowiadaj! — powiedziała ciocia Jane. Wybuchnęłam płaczem, nie mogąc znieść, że ciocia Jane mnie strofuje. — Hej, moja biedna, mała przylepko — przytuliła mnie mocno ciocia Jane. — Naprawdę nie ma powodu do płaczu, kochanie. — Rany, czy ty zawsze musisz się zachowywać jak małe dziecko?! — zirytowała się Stella. Ostrożnie obmacała swój nos i poprawiła sobie fryzurę. — Jestem przyzwyczajona do małych dzieci — oświadczyła ciocia Jane, kołysząc mnie w objęciach. — Fineczka robi to tylko z dobrego serca. Jesteś pewna, że nie chcesz uszczęśliwić starszej pani i też się do niej przytulić, Stello? 251 — Nie, dziękuję. Nie lubię takich niemądrych zabaw. — I kto to mówi?! Wielka, wyrachowana dziewucha, która zgrywa słodką, małą dziewczyneczkę na użytek Micky'ego? Musiał się chyba jednak na tobie poznać, bo w końcu oddał cię do sierocińca, co? — szydziłam. — Ostrzegam cię po raz ostatni: przestań! — zagroziła mi Stella. — Najlepiej będzie, jeśli w ogóle zmienimy ten temat — zaproponowała ciocia Jane. Któryś ze szkrabów zaczął płakać. — Ojej! Chyba ktoś się obudził i prosi o śniadanie; muszę do niego zajrzeć. Dziewczynki, czy możecie mi obiecać, że się nie pozabijacie w ciągu najbliższej pół godziny? Spojrzałyśmy po sobie i nagle obydwie zaczęłyśmy się śmiać. Ciocia Jane potrząsnęła potępiająco głową i pobiegła do małego, a my dalej zanosiłyśmy się histerycznym chichotem, chociaż nie zdarzyło się przecież nic śmiesznego. — Chyba zwariowałyśmy do reszty! — wyrzęziła Stella. — Myślisz, że skończymy tak jak Marigold? Stello, ja musiałam ją oddać do szpitala. — Na twoim miejscu zrobiłabym to samo. Przepraszam, że mnie wtedy przy tobie nie było. Tak bardzo chciałam być z Mickym! — Wiem. — On mnie wcale nie oddał. To znaczy, musieliśmy się skontaktować z opieką społeczną, ale to tylko dlatego, że szukaliśmy ciebie. A potem oni jakoś tak sami przejęli inicjatywę. Micky po mnie wróci, zobaczysz. Jasne, że mamy pewne drobne problemy — na przykład Sian. Ale Micky powiedział mi w sekrecie, że jestem dla niego znacznie ważniejsza niż ona — i że szybko się jej pozbędzie. Słuchałam, przytakując, dopóki Stella nie skończyła opowiadać. — Masz kapitalną fryzurę — pochwaliłam ją. 252 — Pewien uliczny fryzjer tak mnie uczesał. — Zobaczmy, jak to jest zrobione. — Obejrzałam uważnie jeden z warkoczyków. — Aha. Już wszystko wiem. No tak — stwierdziłam, rozpracowawszy zagadnienie. — Mogłabyś mnie tak kiedyś uczesać? — Myślę, że tak. — Naprawdę uważasz, że mój kolczyk wygląda idiotycznie? — Nie. Jest piękny. — To najprawdziwszy diament! Ten kolczyk zrobił dla mnie Micky. Przekłuwanie trochę bolało, ale nie płakałam. Naprawdę ci się podoba? — Jasne, jest super. Ale powiem ci jedno: Marigold chyba oszaleje, jak cię zobaczy. — Marigold już jest szalona! — przypomniała mi Stella. Znów zaczęłyśmy chichotać, tym razem z poczuciem winy. — Mówisz, że bardzo z nią źle? — zapytała Stella. — Tak źle jeszcze nie było. Jednak kiedy wieczorem wujek Eddie zawiózł nas obie do szpitala, Marigold była zupełnie odmieniona. Nie leżała już w łóżku — siedziała na krześle, ubrana w szpitalny szlafrok frotte, i zajmowała się szyciem. Pomarańczowe, zielone i czarne paski szlafroka niekorzystnie podkreślały jej jaskrawe tatuaże. Marigold miała bardzo przetłuszczone włosy i rozwalała się bezwładnie na krześle, ale na nasz widok natychmiast pozbierała się i usiadła prosto. Wujek Eddie poszedł napić się kawy, a Stella i ja ruszyłyśmy w stronę naszej matki po wypolerowanej, skrzypiącej podłodze. — Dzięki Bogu! Gdzieście się podziewały?! — I wtedy sobie przypomniała. — Czy Micky przyjechał z tobą, Stello? — Marigold miała dziwny głos i niewyraźnie cedziła słowa. Zaczęłam się zastanawiać, czy nie udało jej się przemycić wódki na oddział. 253 Stella potrząsnęła przecząco głową. — Nie, wrócił już do Brighton. — Ach tak. — Marigold znów opadła bezwładnie na krzesło i wypuściła robótkę z rąk. — A co tu robił drugi Micky? Ilu byłych chłopaków przyjdzie mi jeszcze złożyć wizytę po łatach? Akurat kiedy jestem w takim beznadziejnym stanie! — pociągnęła za pasek szlafroka i puściła go ze wstrętem. — Co za ohyda! Chciałabym mieć tu moje własne rzeczy. — Nie ma sprawy, przywiozę ci je jutro — obiecała Stella. — A nie możecie mnie stąd jakoś wyciągnąć? To istna sala tortur! — jęknęła Marigold. — Ci ludzie próbują mnie otruć! — Co ty mówisz, kochana? — wtrąciła się wesoła pielęgniarka, doglądająca starszej pani, leżącej na sąsiednim łóżku. — Próbujecie mnie otruć! — oświadczyła z przekonaniem Marigold. — Spójrzcie tylko, dziewczynki — Wyciągnęła przed siebie obie ręce. Rzeczywiście mocno drżały. — Trzęsą mi się ręce, mam dziwny głos, gruby, stary i okropny, a na dodatek wymiotuję dalej niż widzę! Mówię wam, próbują mnie tu otruć! — To tylko reakcja na lit — wyjaśniła pięlgniarka. — No właśnie: podajecie mi trujące leki! — Lit jest naturalną solą i potrafi zdziałać cuda, jeśli tylko mu pani pozwoli. Jeżeli będzie go pani grzecznie co dzień łykać, ani się pani obejrzy, kiedy wróci pani do domu, do swoich córek — zapewniła ją pielęgniarka. — A przecież tego właśnie pani chce, czy nie tak? Marigold otworzyła szeroko oczy, tak jakby zobaczyła nas wyraźnie po raz pierwszy w życiu. — Tak. Właśnie tego chcę — powiedziała i jej oczy napełniły się łzami. — Tego właśnie chcę. Chcę być z moimi córkami — powtórzyła i wyciągnęła do nas ramiona. 254 Podeszłyśmy do niej, a ona mocno nas przytuliła, przygarniając każdą z nas do jednego boku i kurczowo ściskając fałdy naszych ubrań. — Przepraszam — wyszeptała. — Przepraszam, że cię zostawiłam — szepnęła Stella. — Przepraszam, że wezwałam karetkę — szepnęłam ja. — Nie, to ja was przepraszam. Jestem fatalną, żałosną, wyrodną matką! — wyłkała Marigold. — Musiałam poddać się dzisiaj jakiejś głupiej terapii, która miała polegać na wygadaniu się i sprawić, że poczuję się lepiej i przestanę pić. Ale bynajmniej nie poczułam się lepiej, jest mi jeszcze gorzej niż przedtem! Pochorowałam się, ale nie pozwolili mi wrócić do łóżka. Nie chcieli mi dać spokoju, nudzili i nudzili, zadawali mi najróżniejsze pytania o moje dzieciństwo, no więc w końcu zaczęłam wyrzucać z siebie różne okropne rzeczy o mojej matce, o tym, jaka była dla mnie niegodziwa i jak jej nienawidziłam. I wtedy zdałam sobie sprawę z tego, że jestem taka sama! Byłam dla was prawie równie niegodziwa, jak ona dla mnie! Musicie mnie nienawidzić z całego serca! — Wcale nie, my cię kochamy, ty niemądra kobieto! — oświadczyła Stella i mocno ją uściskała. — Kochamy cię jak szalone! — dodałam i ukłułam się w palec robótką Marigold. — Auuu! Co to ma w ogóle być? Marigold zszywała kwadraciki, kółka i romby ze ścinków różnokolorowych materiałów. — To część mojej zakichanej, obowiązkowej terapii — wyjaśniła mi Marigold. — Ta wstrętna herod-baba psycholog kazała mi uszyć narzutę na łóżko, tylko dlatego, że zwierzyłam się jej, że lubię szyć! Narzuta, też mi coś! To przecież zupełnie nie w moim stylu! — W dodatku te kawałki nie całkiem do siebie pasują — zauważyłam. — No właśnie, właśnie! — podekscytowała się Marigold. 255 — Bo nie zgadniecie, jak się nazywa nazywa ten wzór narzuty. Nie uwierzycie: to „Patchworkowa wariacja"! Stella parsknęła takim śmiechem, że musiała wytrzeć nos. Marigold spojrzała na nią uważnie. Po ułamku sekundy wróciła do niej wzrokiem. I wrzasnęła jak oparzona. — Dobry Boże, co się znowu stało?! — przybiegła do nas zaalarmowana pielęgniarka. — Proszę tylko spojrzeć! Przekłuła sobie swój prześliczny, zgrabny nosek! Stello, jak mogłaś?! Jak ty teraz wyglądasz?! Marigold wygłosiła Stelli kazanie tonem najbardziej konwencjonalnej i staroświeckiej matki na świecie, obdarzonej skórą bez skazy. Patrzyłam na nią, na moją mamę z obrazkami. Zrozumiałam, jak bardzo nas kocha. Stella i ja mamy ojców, którzy mogą być przy nas, ale równie dobrze mogą przy nas nie być — jednak naszą mamę, Marigold, będziemy miały zawsze. Szaloną czy fatalną, nieważne. Marigold jest nasza, a my jesteśmy jej. Wszystkie trzy tworzymy jedyną w swoim rodzaju rodzinę: Marigold, Stella, Delfina. 4 4? «7|l!S» wyobraźni. Tylko my trzy wiodłyśmy prawdziwie barwny żywot, tak kolorowy jak tatoaże aa skona Marigold". „Znakomicie zobrazowana, miejscami wstrzqsajqca, lecz mimo ło podnoszqca na duchu" — „BOOKSEUER" „Wspaniała, wzruszająca opowieść [...] jak dołqd najlepsza ksiqżka Jacqueline Wilson" — „DAIIY TE1EGRAPH" 9788372781376