16579

Szczegóły
Tytuł 16579
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

16579 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 16579 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

16579 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

WANDA ŻÓŁKIEWSKA JESTEM ŁADNĄ DZIEWCZYNĄ Czytelnik • 1976 • Warszawa Obwolutę, okładkę ł kartę tytułową projektowała MARIA WIECZOREK-HEIDRICH „Czytelnik", Warszawa 1976. Wydanie I, Nakład 20 290. Ark. wyd. 8,3; ark druk. 13. Papier druk. m/gł. 82X104, ki. V, 70 g. Oddano do składania 2.?.1975. r. Podpisano do druku 6.?.1976 r. Druk ukończono w marcu 1976 r. Szczecińskie Zakłady Graficzne. Zam. wyd. 764, druk. 3109. J-124/43. Cena zł 20,— Printed in Poland ROZDZIAŁ I NIESZCZĘSNY PREZENT Z pamiętnika Maryśki Też pomysł! Ciekawe, skąd się to mamie wzięło? Pewno dopiero w ostatniej chwili przypomniała sobie o imieninach. Ale przecież nieraz robiłam aluzje. Może nie słuchała albo nie uważała? Może miała akurat w głowie te swoje „pilne zadania"? Wtedy nic do niej nie trafia. Ufff! Zycie rodzinne — to żadna frajda. Rzadko kiedy można się porozumieć. Oni mają ważne sprawy. Wciąż i wciąż te ważne sprawy. Nawet babcia. Biega po żłobkach i przedszkolach, sprawdza, czy nie czuć zanadto pieluchami, smażeniną i czymś tam jeszcze. Jak ona to rozpoznaje, czy zanadto, czy w sam raz? Ciekawe... Zawsze jednak pamiętała, żeby mamie przypomnieć. Tym razem i ona musiała mieć „coś bardzo ważnego". Nie warto zresztą rozważać, jak to się stało, fakt, że zamiast golfa, takiego jak się obecnie nosi, krótkiego, z przykrótkim rękawem, w najmodniejszym kolorze dojrzałej pomarańczy, dostałam pamiętnik. — Moda na pamiętniki. Przyda ci się, co? — mama poklepała mnie po policzku. — Spójrz, jakie cacko. Takich już teraz nigdzie nie kupisz. Gruby, w skórzanej oprawie i co najważniejsze, z kluczykiem. Weź do ręki, spróbuj. Widzisz, jak leciutko się otwiera i zamyka. Nie wiem, co ona widziała w tym pamiętniku, ale najwidoczniej coś widziała, bo była rozpromieniona. 5 Brała go do rąk, gładziła, przymierzała kluczyk do zamka. —? Śliczny kolor — chwaliła. — Prawie pomarańczowy. — Pomarańczowy... Tylko, że to miał być golf... — Pomarańczowy, prawda? Cieszę się, że i ty go tak widzisz, bo koleżanka w przychodni powiedziała: „koniakowy". Dziwisz się na pewno, gdzie taki piękny wynalazłam? O, to długa opowieść. Kilka miesięcy szukałam. W sklepach są tylko byle jakie: ani wielu kartek, ani mocnej oprawy, ani zamknięcia, jakby nikt nie traktował serio tego, że ktoś chce zapisywać swoje myśli. — Skąd go wzięłaś, mamo? — spytałam wreszcie, żeby jej nie zrobić zawodu moją całkowitą obojętnością wobec tego niewątpliwie ładnego, ale bezużytecznego przedmiotu. — Nie domyślisz się nigdy. — Dlaczego? Byłaś w Krakowie. — Akurat! — przerwała mi machając lekceważąco ręką. — Tam są takie same, jak u nas, tyle że większy wybór. Wcale nie w Krakowie. Nie domyślisz się. Było mi właściwie wszystko jedno, skąd wytrzasnęła ten pamiętnik. I tak na nic się nie przyda. Nie powinna była zapomnieć, że chciałam golf. Zwiesiłam głowę. Mama mi ją podniosła tym swoim szybkim ruchem, jak kiedyś, gdy byłam mała i coś tam mocno kręciłam, więc chciała mi spojrzeć prosto w oczy. — No dobrze! Już ci się przyznam: znalazłam na strychu u babci. Ten strych to wciąż jeszcze kopalnia staroci, o których babcia sama często-gęsto nie pamięta. Aż dziw, że się do tego pamiętnika myszy nie dobrały. Lubią skórę, cóż dopiero taką mięciutką, safianową. Jak nic, mogły ją zgryźć do końca. Wtedy nie miała- 6 byś tego pamiętnika, a ja przyjemności, żeby ci go dać. — A babcia co na to? — wykrztusiłam, żeby coś powiedzieć. — Babcia? Tak jak to ona. Najpierw broniła się, że to pamiątka rodzinna, bo dostała go od swoich rodziców, a ty go nie uszanujesz. Potem uważała, że najwyższy czas, aby sama zaczęła pisać pamiętniki. I znów wróciła do pierwszej myśli. „Ona jest za smarkata, za przemądrzała, a do tego nawet nie wie, co to safian". Oburzające! Za smarkata! Za przemądrzała! Nie wiem, co to safian... Na dobrą sprawę, nie wiedziałam. Ale teraz wiem: miękka skórka. Więc o co chodzi? Zresztą dla mojej przyjemności babcia może sobie zabrać swój pamiętnik i z powrotem schować go na strychu. Nic mi po nim. Nawet do niego nie zajrzę. Kto by się tam marynował przy bazgrotach, gdy tyle się w życiu dzieje? To zajęcie w sam raz dla Inki Pracuś, tak ją nazywamy, bo ślęczy nad lekcjami nie wiadomo dokąd, wszystko notuje, wszystko zapisuje, a to dlatego, że jest brzydka i zakompleksiona. Ona by miała używanie. Pisałaby i pisała, ciągnąc ten swój długi nos po kartkach, aż by go dociągnęła do końca. Ale nie ja! Ja mam co innego do roboty. — Nie cieszysz się? Pewno ci przykro, że babcia tak mówiła... Ale zaraz zapaliła się do „naszego wspólnego projektu", jak go nazwała, i już tylko starała się, żeby pudełko odczyścić i przewiązać najładniejszą wstążką. Z serca ci ofiarowała, możesz mi wierzyć. Ale co to? Już szósta! Twoi goście się spóźniają. — Nie ma obawy. Przyjdą. Ciekawam tylko, w co ja się ubiorę? — Żartujesz chyba — zlekceważyła mama moją przy-mówkę. — A nowe spodnie, te z elastyku? A kasak w kwiaty? — Eee... w tym już byłam u Elki. — Jeden jedyny raz, pozwolę sobie zauważyć. 7 — Ale to są moje imieniny, mamo! Najważniejszy dzień.1 Znów mnie klepnęła, tym razem w łopatkę. — Dla mnie też bardzo ważny, więc nie dąsaj się. Spodnie pięknie leżą, a w kasaku tak ci ładnie. No cóż? Włożyłam te spodnie i ten kasak, ale daleko mi do szczęścia. Chciałam coś zupełnie nowego. W dniu moich imienin mogłabym mieć przyjemność pokazania się tak, aby wszyscy zwrócili na mnie uwagę. Postanowiłam zostać artystką, a babcia opowiadała kiedyś, że dla aktorki bardzo ważne jest wejście na scenę, czyli „entree". Często ten pierwszy moment decyduje o dalszym powodzeniu. Uśmiałam się wtedy z babci, bo ona przy różnych rodzinnych okazjach zawsze coś dziwacznego przypomni, ale teraz było mi głupio, strasznie głupio, popłakałabym się chętnie. Kiedy układałyśmy z mamą, co będzie do jedzenia i picia, babcia machnęła ręką: — Za moich czasów sprawa była prosta. Dawajło się dzieciom kakao z pianką, tort czekoladowy i lemoniadę, a potem gościom robiło się niedobrze, więc co chwila ktoś szukał toalety. Ostawali się tylko najwytrzymalsi. Do takich należał twój dziadek. Rekordowo kasował pełne filiżanki, a kawał tortu brał na jeden ząb. — Dlategoś go sobie wybrała na męża? — pokpiwała mama. — Pewnie, że dlatego. Aboż on miał jakieś inne zalety? — odcięła się babcia. Goście przyszli po chwili. Chłopcy od razu rozglądali się za adapterem i ani im w głowie było podziwianie mojego pamiętnika. Tylko Fredek zwrócił na niego uwagę. — Będziesz pisała? — Eeee... nie. 8 — Dlaczego? To może być fajne takie spisywanie swoich dziejów. A potem czytanie ich po latach. — Szkoda czasu. Chodź, nastawię nową płytę Niemena. — Wolałbym Marylę Rodowicz. — Będzie i Maryla, nie nudź. Potem tańczyliśmy na naszej dużej werandzie. Tylko Inka Pracuś nie tańczyła. Stała z moim pamiętnikiem, wgapiała się w niego jak w jakie cudo. — Ale masz szczęście! Taki pamiętnik. Taki pamiętnik — powtarzała. Elka Korska, moja najlepsza przyjaciółka, też na niego patrzała z podziwem. — Niezły! — Zgrywasz się. — Wcale nie. Są różne prezenty. Ale to wreszcie coś zupełnie innego. Takich już nie ma. A ja lubię stare rzeczy. One podkreślają nowoczesność, rozumiesz mnie? I już jej nie było. Już tańczyła z Alkiem. Ach, ta Elka! Lubi popisywać się przy chłopcach. Chłopcom to imponuje. Liczą się z nią. Zrobiliśmy sobie w przerwie między tańcami piętnaście minut szczerości i Alek przyznał się nareszcie, że to on wysłał Fredkowi pisemne wezwanie do stawienia się z psem na obowiązkowe szczepienia. Ale się Fredek wtedy nalatał po mieście, ale szalał potem ze złości, że go tak paskudnie nabrano! Całe wielkie śledztwo przeprowadzał w poszukiwaniu winowajcy. Szczęście, że od tej pory minęły już dwa miesiące i Fredkowi złość wywietrzała, gotów by się jeszcze porachować z Alkiem akurat na moich imieninach. A tak, to skończyło się tylko na kilku — jak babcia mówi — niecenzuralnych słowach. Właśnie chłopcy zabierali się do szturmu na Elkę, aby wyjawiła, skąd ściągnęła ostatnie wypracowania z polaka — bo, że ściągnęła, to pewne — gdy w drzwiach 9 prowadzących z pokoju na werandę pokazał się tata i skinął na mnie z tajemniczą miną. „Czyżby?..." — przemknęło mi radośnie przez głowę. — Życzę ci, żebyś mądra i ładna rosła — powiedział. — Chciałbym mieć twoje lata... A ja tymczasem ledwo zipię po tej delegacji służbowej w Warszawie. Miejsce trafiło mi się na kole, ekspres szarpał, jakby zęby chciał ludziom powyrywać. W hotelu spaliśmy w siódemkę, mój sąsiad chrapał całą noc bez sekundy przerwy. Spraw do załatwienia było moc, wszędzie czekałem pod czyimiś drzwiami, na nic innego nie było czasu... To znaczyło, że i tata też nie kupił mi wymarzonego golfa. Ale dlaczego w takim razie trzymał ręce za plecami i czymś szeleścił? — Co tam chowasz? — zapytałam z lekką nadzieją, że może jednak... — Nic takiego. Gazetę. Byłam zła. Nie pokażę się moim gościom w nowym swetrze — przepadło. Nawet nie miałam ochoty wracać na werandę, choć Elka urządzała właśnie jakąś przeraźliwą galopadę, w której najwidoczniej wszyscy brali udział, bo odgłosy hopsania stawały się coraz gwałtowniejsze, aż podłoga trzeszczała i szyby podzwaniały. Nagle coś miękkiego otarło mi się o policzek. Wzdrygnęłam się, bo było to jak dotknięcie mysiej skórki. — Przestraszyłaś się, Maryj ko? — tata rozpromienił się, że tak łatwo mnie nabrał. Przerzucony przez moje ramię zwisał pomarańczowy golf. Golf jak słońce. Golf jak pomarańcza. Mięciutki, przytulny i piękny, ach, jaki piękny! Rzuciłam się tacie na szyję. Nie przygotowany na mój gwałtowny atak radości, zachwiał się i klapnął na fotel. 10 — Jesteś fantastyczny! Jesteś cudowny! — wykrzykiwałam. — Ale nie taki, jak ten sweter? — Prawie taki. Zaraz się przebiorę. Kwiecisty kasak poszedł w kąt. Zostały tylko brązowe spodnie. Golf pasował jak model na modelce. Sympatycznie łechtał szyję, ciepło przylegał do rąk. Rzucał na twarz blask, jakiego nie dałby żaden kosmetyk. „Będę miała wejście! Będę miała babcine entrśe — marzyłam. — Jak oni się wszyscy zdziwią! To dobrze, że najpierw byłam w kasaku. Zrobię większe wrażenie". — Uspokój się — szeptałam do siebie zbliżając się do drzwi werandy. — Musisz być zupełnie opanowana. Jakby nigdy nic. Przez szparkę zerknęłam, co robią moi goście. Zabawa beze mnie chyba trochę przygasła. Adapter ucichł. Elka coś tam przy nim majstrowała z Alkiem. Fredek wypatrywał czegoś za oknem. Inka wciąż nie rozstawała się z moim pamiętnikiem. Ktoś się śmiał, ktoś bawił się prztykaniem w kieliszki. Dobry moment. Umyślnie dość głośno otworzyłam drzwi. Stanęłam w progu, oparłam się o ścianę. — Ratujcie mnie, chłopaki! —? wrzasnęła Elka. — Spójrzcie tylko, co za bóstwo! Już była przy mnie, już dotykała golfa. — Ale kolor! Ale fason! Ale masz szczęście, Maryja! — ???, hip, hura, hura, hura! — poparli Elkę chłopcy- Fredek patrzył na mnie tak, jakby mnie dopiero dziś po raz pierwszy zobaczył. — Zatańczysz ze mną? — wyjąkał szybko, żeby go ktoś nie ubiegł. Ruszyliśmy do jakiegoś tańca pomysłu Elki, która lubi mieszać przeróżne możliwe pas, z czego jej wycho- II dzą szaleńcze kompozycje. Wszyscy usiłowali ją naśladować. Zabawnie było i gorąco, wirowaliśmy jak wariaci. — Śliczna jesteś — mówił mi Alek przez ramię Elki. — Jakaś ty ładna — szeptała Inka przytulając do siebie mój pamiętnik. — To przyjemnie być taką, prawda, Maryjko? Tańczyłam, tańczyłam. Piłam koktajl z odrobiną wina. I znów tańczyłam. Widziałam się od czasu do czasu w lustrze. Jaka jestem? Nie mogę teraz o tym pisać. Później. Jaka jestem? Mam akurat trochę czasu. Mogę się dokładnie obejrzeć i dokładnie opisać. Mam długie czarne włosy. Czeszę się gładko, z przedziałem pośrodku głowy i z grzywką na czole. Staram się, aby moje włosy lśniły, i lśnią. Lubię je myć, szczotkować, pielęgnować. Kiedyś Elka powiedziała coś, co zapamiętałam. — Włosy powinny stanowić ramę dla twarzy. I powinna to być rama ozdobna. Więc mam taką właśnie ramę. A ponieważ jest ona czarna, blada twarz dobrze od niej odbija. Nienawidzę czerwonych twarzy. Żadnych rumieńców, żadnych takich brązowych opalenizn. To wulgarne! Bladość jest bardziej interesująca i nie tryska zdrowiem. Bo tryskanie zdrowiem też jest wulgarne. W bladości jest coś z zagadki, a ja uwielbiam zagadki. Jeśli dodać do tego zagadkowy uśmiech, dziewczyna od razu nabiera uroku i bardziej się podoba. Czarne włosy? Z tym kojarzą się czarne oczy i tak najczęściej bywa: czarne włosy, czarne oczy. Ale nie u mnie! Ja mam oczy szafirowe. Właśnie tak, szafirowe! O długich czarnych rzęsach i łukowatych brwiach. To świetnie, nic nie trzeba będzie domalowywać. Zapomniałam o kształcie twarzy, a to takie ważne. 12 Więc mam twarz owalną, z dość wysokim czołem — to podobno znak mądrości — i ładnie zaokrągloną brodą. A nos? O właśnie! Nos to pięta Achillesowa lwiej części kobiet. Często się zdarza, że wszystko jest ładne, aż tu nagle na środku twarzy zjawia się nos- upiór, nos--klucha, nos-kartofel, nos-gasiświeca, nos-kapeć, nos--szczątek, nos- gwóźdź, nos-podfruwajka, nos-nieszczę-ście. Mój nos jest prościutki, nie za duży, nie za mały, nie leci do góry, nie spada w dół, nie odchyla się na boki ani nie rozdyma na pół twarzy, mój nos jest po prostu ładny. Pasuje do całej twarzy. Fredek powiedział, że mam nos grecki, ale Elka go wyśmiała: „Co ty się tam znasz na starożytności! Ona ma nos najbardziej nowoczesny, jak sobie tylko można wyobrazić". Bo Elka ma manię nowoczesności. Tylko to, co nowoczesne, naprawdę ją obchodzi. Mój nos także. Więc mam nos ładny, nowoczesny, foremny, nozdrza lekko zarysowane drgają mi, kiedy się śmieję. A usta? Twarz ma być blada, za to usta muszą być czerwone. Jeśli nie są, trzeba je trochę naciskać zębami, a zaraz poczerwienieją. Ale moje są na ogół dość czerwone. I mają takie dziwne linie, to wygięte w dół, to wygięte w górę, to wypukłe, to wklęsłe, bo ja łubie robić miny. Miny są też interesujące. Kamienne, nieruchome twarze bywają nudne, ja dbam, żeby moja twarz była żywa, coś wyrażała, do tego bardzo dobrze służą mi usta. Czasem nawet ćwiczę w lustrze różne miny: pogarda, lekceważenie, zniechęcenie, ciekawość — to wszystko trzeba umieć pokazać w odpowiedniej chwili. — Na twojej twarzy wszystko się maluje, Maryjko — mówi mi od czasu do czasu Inka Pracuś. — Jak ty to robisz? Nawet nie warto jej tłumaczyć. Cóż by miała wyrażać twarz Inki Pracuś? To, że drży, aby nie oberwać / 18 dwói? To, że jej zależy na piątkowaniu? To, że* jest brzydka i zakompleksiona? A cóż w tym ciekawego i kto by chciał patrzeć na coś takiego? Czasem żal mi Inki. Dlatego ją zapraszam na imieniny. Znam ją przecież od pierwszej klasy podstawówki. To chyba niewesoło być brzydką, choćby się miało piątki i zbierało pochwały nauczycieli. Uroda to nie-błaha sprawa — cóż ją właściwie może zastąpić? Co za los czeka brzydką dziewczynę? Brrr... Strach pomyśleć. Ale co tam Inka! Muszę się raczej zająć moją figurą. To dziś bardzo ważne, ważniejsze niż dawniej. Scarlett ?'???? (bo ja „Przeminęło z wiatrem" przeczytałam dwa lata temu. Elka to skądś zdobyła, czytałyśmy na raty i po kryjomu „przedwczesną lekturę" według stwierdzenia rodziców. Dlaczego przedwczesną? Najgorsze, że nie było końca. Brakowało coś ze stu stron — jaka szkoda!... Więc ta cudna Scarlett mogła sobie pozwolić na gorszą czy lepszą figurę, i tak ścisnąłby ją gorset. Co innego moje pokolenie dziewcząt: my chodzimy w mini, w szortach, pokazujemy nogi, biodra, musimy być zgrabne bez gorsetów. Zaraz wezmę centymetr. Jeszcze raz się zmierzę, żeby podać na bieżąco moje wymiary. Więc mam 170 cm wzrostu, ważę 50 kg, w talii 60 cm, w biodrach 80, w biuście też 80. Nogi mam długie, szczupłe, rozmiar buta 36. Jestem zadowolona z mojej powierzchowności i z mojej figury. Nie mam się czego wstydzić. Brigitte Bardot też się nie wstydzi. I Scarlett się nie wstydziła. Ach, jak to miło, kiedy słyszy się co chwila: ładna ta Maryjka. Nawet tata tak mówi, kiedy myśli, że ja nie słyszę. Mama się też uśmiecha, trochę jakby z dumą, a babcia przygląda mi się od czasu do czasu i kiwa głową. Ojej! Tak było cicho, tak mi się dobrze pisało, a tu słyszę już zgrzyt klucza w zamku i kroki... 14 — Maryjko, jesteś? Dziewczyna szybkim ruchem wsunęła pamiętnik do szuflady. — Uczysz się? To dobrze, córeczko. Pędziłam po schodach. Spieszę się. Rzuciła się na krzesełko odgarniając z czoła pasmo włosów. — Mam do ciebie prośbę. Chciałabym pójść dziś z koleżanką do kina. Grają „Love story". Przypomniałoby się coś z dawnych dobrych czasów! — Weź mnie ze sobą, mamo. —' Maryjko! Nie masz 16 lat. — Ale z tobą wpuściliby mnie na pewno. — Nie pleć głupstw. I posłuchaj. Spieszy mi się. Chodzi o to, żebyś mnie zastąpiła... — A babcia? — Jest bardzo zajęta. Mowy nie ma, żeby do nas wpadła. Więc odgrzejesz ojcu zrazy z kaszą gryczaną... — Ależ, mamo, nie odgrzeję! Umówiłam się z Elką. Matka zerwała się z krzesła. — Ela może przyjść do ciebie. — O to chodzi, że nie może. Musi być w domu. — Ona musi, a ty? — Zostaw kartkę do taty. On sobie sam te zrazy odgrzeję. Matka chciała jeszcze coś powiedzieć, ale machnęła tylko ręką, a potem napisała kartkę. d.c. pamiętnika Miałyśmy z Elką ważną sprawę do załatwienia. Ważną i trudną. Bo my też wybierałyśmy się na „Love sto- 15 ry". Tylko na wcześniejszy seans. Wszystko poszłoby gładko. Ani kasjerka, ani bileter w kinie nie patrzą na publiczność przez lupę, ale teraz plany pokrzyżowały nam mama z tą koleżanką. Mogły nas spotkać przy wyjściu, a to groziłoby rodzinną draką. Że też człowiek nigdy nie ma swobody! Ta zależność. Ciągle tylko zależność. I dogadać się nie można, bo nikt nie ma czasu. Nawet babcia, choć jest na emeryturze. Ciągle powtarza: „żebym to ja miała twoje młode nogi". Mam te młode nogi i też mi ich nie starcza, wciąż się śpieszę. Na „Love story" to najpierw leciałyśmy z Elką, a potem tośmy się skradały. Na filmie siedziałyśmy jak myszy pod miotłą. Już myślałam, że wlezę pod fotel i tak zostanę przez cały następny seans, bo mama rozglądała się, jakby pierwszy raz znalazła się w tym kinie, a ta koleżanka tak wypatrywała miejsca, że wreszcie obią mogły wypatrzyć mnie. Wszystko przez Elkę. Posiała gdzieś apaszkę. Nie chciała się bez niej ruszyć. Zgarbiona jak kaleka, z nosem w kołnierzu, latała między rzędami foteli, wreszcie znalazła. Jakoś nam się udało wymknąć za plecami biletera, który otwierał boczne drzwi, żeby wywietrzyć salę. Ale mi było gorąco! Elka miała całkiem mokre ręce. — No i co? I co? — szarpała mnie za rękaw, gdyśmy się szczęśliwie oddaliły od kina. — Chodźmy do parku. Pogadamy spokojnie. Rozpięłyśmy palta dopiero co zapięte. Park był blisko, jak wszystko w naszym mieście, ale mnie wydawało się tym razem daleko. Rzuciłyśmy się na ławkę. — Masz pojęcie — westchnęła Elka — jakie to nowoczesne. A Fredek powiedział: miłość stara jak świat. On się nic a nic nie zna. — Ale to nieprawda — przerwałam jej. — Co nieprawda? — Ta cała miłość. Nie wierzę. 18 — Dlaczego? — Widziałaś kiedyś coś takiego? Słyszałaś? — Nie, ale mogę sobie wyobrazić. Już sobie wyobraziłam. Przez ten film. I wiesz co? — Co? — Chciałabym kogoś tak kochać, jak ta dziewczyna tego chłopca. To musi być fantastyczne uczucie. — Nie wiem. Może. Siedziałyśmy cicho. Park był prawie pusty. Słońce zachodziło za Dunajec. Elka kręciła się na ławce, wachlowała twarz odzyskaną apaszką. — Przeżyć coś takiego i umrzeć — szeptała. — Nie, nie, to przecież okropne. Po co zaraz umierać? Lepiej żyć i kochać. Tylko czy gdyby ona nie umarła, miłość trwałaby i trwała? O czym myślisz? — zwróciła się do mnie. — Może mnie ktoś kiedyś tak pokocha? Elka przyglądała mi się z boku. — Dlaczego nie? Jesteś taka ładna, masz szansę. Korciła mnie pewna myśl, odkąd usiadłyśmy w tym parku. — Podobała ci się ta aktorka? — No pewno! Świetnie grała i była taka wzruszająca. A do tego piękna. — A mnie nie. — Niemożliwe! Dlaczego? — Miała tępy wyraz twarzy. I za gruby nos. — Myślisz? — Ależ tak! Jak pokazywała profil. Stanowczo mogła być ładniejsza! — Czy ja wiem...? Nie zauważyłam. Pst... ktoś idzie... Ależ to Fredek! Oczywiście on. Na pewno przywlókł się za mną. ???? — szepnęła Elka. — To przyjemne, nie? ''nie wiem. Wolałabym, żeby był starszy, żeby 17 się lepiej prezentował. Zawsze mi się wydaje, że to „ogon", po prostu „ogon". I nic więcej. Fredek był podniecony. Wymachiwał rękami długimi jak skrzydła wiatraka. Biegał oczami od Elki do Maryjki. — Oj, dziewczęta, dziewczęta — jęknął, jakby go nagle zęby zabolały. — Co się stało? — Elka skoczyła z ławki, podczas gdy Maryjka pogrążona w swoich myślach nie podniosła nawet głowy. — Bombowa nowina, mówię wam. — E, tam! Zawsze przesadzasz. Fredek cofnął się w kierunku krzewu bzu, którego liście zaczynały już podsychać. — Jak nie, to nie! Mogę nic nie mówić. Wykonał efektowny półobrót, śledząc spod oka Maryj kę. Jego długie nogi w wytartych dżinsach wyraźnie odwracały się „tyłem" do dziewcząt. — Mimoza nowosądecka, nic nie można powiedzieć, zaraz się obraża. Stój, dokąd się wleczesz? Elka ciągnęła Fredka za rękaw, Maryjka zwróciła niespiesznie głowę. — Chciałeś nam coś powiedzieć... Fredek już siedział na ławce między koleżankami. — Do pani Jasnoty przyjechała siostrzenica. — No to co? — Nasz rocznik. — Przyjechała, wyjedzie. Wielkie rzeczy. Chodźmy, Maryjko... — Ale ona przyjechała na stałe. Będzie chodziła do naszej budy. 18 — Do L.O.? — I do naszej klasy. Moja mama dopiero co wróciła od pani Jasnoty. Widziała tę siostrzenicę. — Jaka ona? Ładna? — Maryjce zaiskrzyły się oczy. — Jakaś nieswoja podobno. Może po podróży. — Skąd ona się tu wzięła? I po co? — Nie wiem. Pani Jasnota nie mówiła. — Zobaczymy jutro w budzie. Elka poderwała się z ławki. —? Siedzimy tu, a klasówka z matmy na karku. Idziecie, dzieci, czy zostajecie? . — Ja bym chciał... Ja bym miał... — plątał się Fredek. — Ależ nie bełkocz, powiedz, że chcesz zostać z Maryją i kropka. No, to cześć... państwo młodzi. Elka machnęła im na pożegnanie apaszką, wykonała kilka efektownych a domyślnych min i poszła sobie. — Może byśmy zeszli nad Dunajec? — zaproponował Fredek, zdyszany, jakby biegł lub jakby mu się nagle duszno zrobiło w parku. — Możemy zejść — zgodziła się Maryjka. Wygładziła płaszcz, zerknęła na obcasy swoich półbutów — miała taki zwyczaj. — Lato minęło. Na szczęście nad rzeką nie mrowią się tłumy. —' Nie. Będzie można połazić, pogadać. Ja mam ci coś, Maryjko, do powiedzenia. Wypadałoby się zaczerwienić, bo nietrudno odgadnąć, o czym to ma zamiar mówić Fredek. Albo zrobi scenę zazdrości o tę kartkę, którą Maryjka dostała od chłopaka z czwartej licealnej, albo będzie chciał wiedzieć, co ten 19 chłopak pisał, albo w ogóle zbierze mu się. na wyznania. To ostatnie najbardziej by Maryjce odpowiadało. Niechby ten rzeczowy, zawsze na piątkę matematyk, zabrnął trochę w lirykę miłosną. O, to, to! W to Maryjce graj! Ona sobie wtedy z nim pogada! Nic nie powie, bo któż by poważnie rozmawiał z szesnastoletnim Fred- kiem, ale powodzić za nos, pouśmiechać się domyślnie, pozostawić partnera w gryzącej niepewności... to będzie całkiem przyjemne zajęcie na dzisiejsze popołudnie. Już wyobrażała sobie, jak Fredek czerwieni się i blednie, jak o mało nie spada do Dunajca, jak prosi, nalega, błaga. — Czego się śmiejesz? — wpadł w miłe rozmyślania głos Fredka. — Ja? Wcale się nie śmieję. Najwyżej może się uśmiecham, bo tu tak ładnie. Lubię rzekę o zachodzie słońca. Patrz, jaka czerwona! Fredek nachylił się, podniósł z ziemi płaski kamyk, wymyty przez wodę i wypolerowany. — Ciekawym, ile on ma lat i skąd tu przypłynął? Pewno z gór. Gładki, jakby go kto oszlifował. Rozmowa skręcała na dziwne tory. Maryjka, chcąc ją nawrócić właściwie, uklękła na brzegu nad niewielkim spokojnym zakolem, przygięła się nisko. W wodzie odbiła się jej twarz, a leciutkie kręgi to zacierały rysy, to nadawały im kolisty ruch, jakby je fałdując i prostując. Teraz Fredek powie: piękna jesteś, Maryjko, ach, jaka piękna. I tu zaczną się porównania. Ciekawe do kogo czy do czego ją porówna? — Poznałem pewnego człowieka — powiedział Fredek. Głos jego dobiegał trochę z daleka. Maryjka dopiero teraz zauważyła, że nikogo koło niej nie ma, że jej towarzysz o kilka metrów dalej oparł nogę o ławkę i wpatruje się w drzewo. — Poznałem pewnego człowieka. To chyba ktoś bardzo interesujący. Maryjka patrzyła w wodę. Powiał wiatr. Odbicie zachwiało się, wklęsło, uwypukliło i znów wklęsło. Poruszyła głową. Posypały się włosy, prawie zupełnie zakrywając twarz. Burza pasemek i nitek wsiąkała w fale Dunajca. — Starszy od nas, wiele starszy, a rozmawiał ze mną jak z równym. Przy tym, wiesz, jest trochę jak młody chłopak, zapalony, wesoły. Może dlatego nie czułem różnicy i rozgadałem się. Nie zgadniesz, kto to taki. — Nie zgadnę — przytaknęła machinalnie. — Dyrektor naszego muzeum. — Taki mały różowy blondyn! — Znasz go? — Widziałam, jak rozmawiał kiedyś z ojcem. — A mnie, wyobraź sobie, poniosło wczoraj do muzeum. Żałowałem, że nie z tobą, ale to był przypadek: zobaczyłem afisz z anonsem: „Wystawa nagrodzonych rzeźb z konkursu amatorów". Nie wiadomo kiedy, a wiązałem na nogach te okropne szmaciane kapcie i lazłem po schodach na piętro. Maryjka wstała z klęczek. Nie ma co liczyć na nic ciekawszego: Fredek będzie truł tym muzeum i tym facetem, na pewno nudnym jak Inka Pracuś. Westchnąwszy cicho, usiadła na ławce. Fredek potraktował to widocznie jako zachętę do dalszego ciągu opowieści. — Pierwszy raz przyjrzałem się rzeźbom tak naprawdę i z bliska. Przeważnie były takie zna- 21 ne, świątki, ale nad jedną jak stanąłem, tak stałem i gapiłem się, bo było się na co pogapić. „Sąd Ostateczny" się nazywała. Wyrzeźbił ją jakiś szewc, zupełnie nieuczony człowiek. Kawał drzewa płaski jak plaster podzielił na trzy części poziome. W górze niebo, w środku czyściec, na dole piekło. Przez środek po pionie usadowił Trójcę Świętą i ta Trójca wiąże razem te części. Niebo to niebo, niebieskie, trochę chmurek, ludzie jak anioły stoją, grają, śpiewają. Czyściec ciekawszy, bo tam się coś dzieje, jakby ci czyśćcowi parli do nieba. Ale to wszystko nic. Dopiero piekło, mówię ci, Maryjka, to jest coś, na co można patrzeć a patrzeć. Kogo tam nie ma! I wielcy, i mali, i głupi, i mądrzy, obdartu-sy i eleganci, sędziowie, jacyś urzędnicy, duchowni i cała chmara tłoczących się jeden przez drugiego, a wszyscy źli, wściekli, jakby zgrzytali zębami. A jak to zrobione! Fredek, nie zmieniając pozycji, zapatrzony gdzieś w bok, jakby tam jeszcze dotąd oglądał swoją rzeźbę, uśmiechał się. — Nie rozumiem, jak taki człowiek z wioski sądeckiej, który nigdy nic nie widział, nie jeździł po świecie, potrafi coś takiego zrobić. Jakby znał tych wszystkich ludzi, jakby widział ich ubrania, stroje, urzędy, jakby przejrzał ich na wylot. I to wszystko w kolorach, trochę jakby niezupełnie prawdziwych. Spojrzał na Maryjkę. Wyciągnęła właśnie lusterko z torebki. — Wpadło ci coś do oka? A ja gadam jak najęty. Daj chusteczkę, pokaż. — Ależ nic mi nie jest. — To dobrze. Więc, jak tak stałem i gapiłem się, podszedł do mnie ten, jak go nazwałaś, ró- żowy blondyn. Zapytał, czy mi się rzeźba podoba, z jakiej jestem szkoły. A potem to mi pokazał jeszcze jedną pracę tego cholewkarza: „Pokłon Trzech Króli". W okrągłym klocu drzewa trzy twarze królów pochylające się nad żłobkiem. Nie wiem dlaczego, może to przez tę okrągłość drzewa, ale wydawało mi się, że to wszystko porusza się, obraca. Maryjka schowała lusterko do torebki. Wstała. — Fredek, aleś ty dziś wymowny! Jeszcze cię takiego nie widziałam. — Właśnie dlatego szukałem ciebie... Przyszedłem do parku i tu nad rzekę. Chciałem ci opowiedzieć... Tylko tobie. Poczerwieniał. Już nie był wymowny. Maryjka zerknęła na niego. — Dlaczego właśnie mnie? — zapytała przechylając na bok głowę. Chłopak chciał coś odpowiedzieć, otworzył usta, zamknął. — Wiesz przecież — wymruczał z rezygnacją. Parsknęła śmiechem. — Nic nie wiem — oznajmiła sznurując usta. Fredek odrzucił głowę. W tym ruchu jego długie jasne włosy skoczyły w przód, w tył. — Ech — machnął ręką. — Nie umiem tak gadać. To Alek od tego specjalista. Dziewczyny słuchają go jak zaczarowane. — Niepewnie patrzył na Maryjkę. — Chciałabyś pójść na koncert? — spytał nagle, ni z tego, ni z owego. — To zależy, na jaki. A skąd ci ten pomysł przyszedł do głowy? — Dyrektor urządza koncerty w muzeum. Obiecał mi bilety. 23 — Ale ich jeszcze nie masz. Może to gruszki na wierzbie. A Ełka i Alek, zabierzemy ich? — Postaram się. Słońce było już za rzeką, a potem za górami. Nic z niego nie zostało prócz różowozłotej aureoli. — Rany, powiedziałam mamie, że idę do Ełki. Ona już dawno poszła. Jeszcze gotowa do nas dzwonić. Wpadnę jak śliwka w kompot. A do tego klasowa! Też sobie wymyśliła ta Wielka Niedźwiedzica. Wracamy. Szybko wspięli się na skarpę. — Pójdziemy na skróty, Fredek. Będzie prędzej. Szła nie oglądając się, a Fredek myślał, że ma szczęście: idzie z najładniejszą w mieście dziewczyną. — Maryjka — powiedział cicho. — No? — Idziesz jak tancerka. — Co ty powiesz? I co jeszcze? — zachichotała. — I jesteś... jesteś podobna do jednej z rzeźb. — Czyli do kawałka drewna. Dziękuję. — Nie śmiej się. Ja nie umiem tego wyrazić. Bo jesteś przecież ładniejsza niż to, co ja mogę powiedzieć. — Ho, ho! Jak na ciebie, to i tak dużo powiedziałeś. Ni to westchnął, ni to prychnął. — Masz rację. Zatrzymali się przy furtce. W ogródku stał piętrowy dom z werandą na parterze. — No, to cześć, Fredek — zajrzała mu zalotnie w oczy. — Cześć, muzealniku! — Cześć, Maryjka. Patrzył za nią, jak wchodziła do ogrodu, jak zręcznie przemykała wąskimi ścieżkami. Odwróci się? Pomacha ręką? Nie. Widocznie bardzo się spieszyła. Margines dla autorki Obory koło Warszawy Klamka zapadła. Napisało się Maryjkę, Elkę, Fredka, Alka, Inkę Pracuś. Napisało się pamiętnik i pomarańczowy golf. Namotało się kilka różnych wątków. Co będzie dalej? Prawdę powiedziawszy, niewiele wiem. Więcej nie wiem. Czyż mogę być pewna, dokąd mnie zawiodą moi bohaterowie? Taka Maryjka na przykład. Bardzo bym ją chciała dobrze poznać. Chciałabym, żeby ją poznali moi Czytelnicy. Ale nie tak powierzchownie: ładna, nieładna, mądra, niemądra i kropka. Chciałabym zrozumieć jej postępowanie, a to nie będzie łatwa sprawa, bo ona ma swoje kaprysy i przyzwyczaiła się wodzić ludzi za sobą. Trzeba się będzie mieć na baczności. Fredek też może być niebezpieczny. Bo jeśli okaże się pozytywny, a na dodatek stanowczy, czyż nie zechcę iść jego tropem? A Alek-szaławiła? A Elka, o której prawie nic jeszcze nie wiadomo? A jeśli Inka Pracuś postanowi zostać główną postacią książki i ja nagle zobaczę w niej kogoś zupełnie innego, niż widziałam dotąd? Wszystko to może się stać. I wiele innych rzeczy nie do przewidzenia, od początku do końca pisania. Na razie — i to jedno jest pewne — popadłam już w zależność od sikorek. Przylatują co rano. Przetrzepują piórka kiwając się na wąziutkich ramach okien. Coś tam między sobą poćwierkują w oczekiwaniu na śniadanie. Nie jadają byle czego. Delikatna słoninka, tłuszczyk od wędliny — owszem. Bułkę i chleb zostawiają wróblom. Czasem skubną odrobinę żółtego sera — bez większego entuzjazmu. Ale zjawiają się co chwila. I są piękne. 25 Najpierw podziwiałam szarobrunatną w żółtozielonych ozdobach. Potem te z przewagą całej gamy żółcizn przy czarnych kamizelkach, kołnierzach, krawatach, zausznicach i czapkach, z białymi akcentami to tu, to tam. Ale przyleciały też niebieskie, jakby spadły prosto z nieba i tylko z jakiejś im właściwej swawoli podobierały po drodze tu kawałek barwy liścia, tam kawałek barwy cytryny. Aż wreszcie przyleciała ta jedyna, najwspanialsza — pięknisia, kokietka, czarodziejka. Trudno ją przedstawić, była bowiem tak niezwykła, aż wydawała mi się nieprawdziwa, przebrana we wszystko, co daje się zdjąć z palety malarza- kolorysty. Szafirową główkę na wysokości oczu kończyła ciemnogranatowa lamówka. Niebieskość grzbietu była mnogością przeróżnych niebieskości, od tych najjaśniejszych na brzuszku, poprzez lazury znów ku szafirom i granatom na skrzydłach i ogonie. Skąd mi też przyszła do głowy ta paleta malarska? To przecież nie przypadek. To przecież wspomnienia filmu o Leonardo da Vinci, który nie rozstawał się prawie nigdy z aksamitnym beretem. Moja sikorka wypożyczyła go sobie chyba i wymogła na mistrzu, z uporem modnisi, że ten beret ma być koniecznie w kolorze najciemniejszych szafirów. Dopiero po kilku dniach, chyba wczoraj, zauważyłam, że moja sikoreczka zafundowała sobie staniczek okrywający wypukłą pierś i że ten staniczek jest jak piórkowa skórka banana. Ta sama sikorka czy to już inna? Ach, wszystko jedno. Chodzi przecież o wrażenie, o piękność. Szare, brązowe, szarobrązowe wróble kłóciły się i spychały z okna, najszybsze w jedzeniu, najodważniejsze w bójce do upadłego, zaciekłe, to złe, to wesołe, to bezczelne andrusy. I jeszcze jeden komik pokazywał mi się od czasu do czasu bynajmniej nie co dzień. Duży, brązowy, z dziobem długim, jakby przyklepanym na końcu. Blisko tego dzióbska osadzone oczki jak czarne ćwieczki wwiercały się w głąb mego pokoju i z całym spokojem spotykały mój wzrok. Poważny, śmieszny ptak. Ej, dzięciołku, nie boisz się? Nic sobie ze mnie nie robił. Wszczynał popłoch wśród wróbli i sikorek, bo był od nich większy, szumiał skrzydłami, spadał na okno z głośnym klapnięciem. Zostawał sam na placu, by stukać, bez pośpiechu, w parapet i zerkać ku mnie paciorkowato, trochę jakby głupawo. I żeby mi kto powiedział, jak to się stało, że to ptaki za oknem pomogły mi zobaczyć nagle moich bohaterów? ROZDZIAŁ II POD ZNAKIEM WIELKIEJ NIEDŹWIEDZICY Z pamiętnika Maryjki To był dopiero dzień! Pełen nerwów i niespodzianek. Zaczął się jak zwykłe bieganiną, dobijaniem się do łazienki, bzykaniem maszynki do golenia, gwizdaniem czajnika w kuchni i pokrzykiwaniem mamy, żebyśmy się nie spóźnili, nie zapomnieli, ubrali odpowiednio, zakręcili gaz, zamknęli drzwi, i te od werandy także. Tata był najpierw okropnie zaspany, potem nagle wpadł w wisielczy humor, zaczął się odgryzać, że się spóźni, że zapomni, że się nie ubierze odpowiednio, nie zakręci, nie zamknie, tylko rozwiesi hamak na werandzie i zostanie tam na zawsze, Po czym pierwszy wyszedł do pracy. Mama za nim, ja na końcu, bo czekałam na Elkę. Zjawiła się w ostatniej chwili, jak to ona, czymś okropnie podminowana. — Spóźniłam się? Nic nie szkodzi. Przelecimy się. Rozruszamy nogi i głowy. To nam dobrze zrobi przed klasową. Cała ta historia matematyczna coś mi pachnie gałami — śmiała się, jakby mowa była co najmniej o piątkach. — Uczyłaś się, Maryjko? — Tyle o ile. Licho wie, co Wielkiej Niedźwiedzicy strzeli do głowy. A nuż przejedzie się po zeszłorocznym materiale? — Niewykluczone. Wciąż gada o brakach, lukach, niedouczeniu itp. Jezu, to by był klops! Pamiętasz coś? — Piąte przez dziesiąte, czyli guzik. — Masz zawróconą głowę, co? 27 — Ja? Czym? — Nie: czym, tylko: kim? — Wygłupiasz się. Chociaż nam się okropnie śpieszyło, Elka zwolniła. — Nie chcę się pchać w twoje sprawy, ale Fredek jest w tobie zabujany. To widzi każdy, nawet dziecko. A ty też go chyba lubisz. Zresztą, nic dziwnego. W naszym wieku trzeba już pomyśleć o chłopaku. Żeby nie odbiegać od nowoczesności. Powiedz, co on gada, kiedy zostaje z tobą sam na sam? Chciałabym porównać z Alkiem. Bo ten to plecie niestworzone rzeczy. Że jestem na medal, że mam klasa nogi, że tańczę jak Pli-siecka, że mogłabym zostać modelką zagraniczną, i czego on tam jeszcze nie wymyśla. Byłoby to nawet przyjemne, żeby nie kiełkujące wciąż podejrzenie. — Jakie znów podejrzenie? — Że on to nie tylko mnie mówi. Fredek jest poważniejszy. Ogarnęła mnie nagle złość. Czy mam powtarzać Elce wywody Fredka o muzeum i dyrektorze? Ani mi się śni. — Masz rację, poważniejszy. Zwłaszcza gdy prowadzi te swoje dzieci: jedno do przedszkola, drugie do podstawówki. Elka parsknęła. — Co chcesz? Dobry brat, ale rzeczywiście, śmiesznie to wygląda. Mijałyśmy Kapliczkę Szwedzką. Jakieś dwie kobiety, z kwiatami w ręku, zaglądały przez kratę do środka. Jedna powiedziała do drugiej: — Zły dzień, sąsiadko, piątek i trzynasty na dokładkę. Ale głupie przesądy! Teraz już biegłyśmy prawie bez tchu i ledwo wpadłyśmy przez planty do budy, już był dzwonek. Gubiłyśmy kapcie śmiejąc się jak wariatki jedna przez drugą. Pierwsza lekcja minęła na taryfie ulgowej. Pani An- 28 na Stocka od polaka, przezwana Łodyżką, nie pastwiła się nad nami. Miała wychowawstwo w naszej klasie, pewno wiedziała o klasówce, nie chciała nas naciskać. Niezła właściwie ta Łodyżka, tylko zanadto trusio-wata. W tym roku przyszła do budy. Niezbyt młoda. Tak koło dwudziestu pięciu lat. Nie oblatana jeszcze po szkołach. Patrzy na nas spod oka, chce chyba rozgryźć, jacy jesteśmy, co w nas siedzi. Czasem mi się wydaje, że ma przed nami maleńkiego boja. Nie umie chyba krzyczeć i złościć się. Mówiła o wzorze średniowiecznego człowieka: o ascecie i o dobrym rycerzu. Dobry rycerz — to jeszcze da się pojąć, ale asceta? „Boże, jakie to nienowoczesne" — jęczała mi w ucho Elka, a ja usiłowałam ją sobie wyobrazić w czarnych szatach klęczą-cą przed Szwedzką Kapliczką, rozmodloną ascetkę średniowieczną. Chłopcy w ogóle zignorowali temat. Alek rysował esy- floresy w notesie i szczerzył zęby do Elki. Inni robili zakłady totalizatora klasowego (nie mam pojęcia, na czym to polega). Tylko Fredek słuchał albo udawał, że słucha. „A gdzie twoja nowa?" — napisałam mu na kartce. Wzruszył ramionami. „Coś widocznie nawaliło" —• odpisał. ? Na przerwie było sporo zamieszania. Ferajna spiskowała, kto komu da ściągę i jak akcję zorganizować, żeby grało. Alek wziął to na siebie. Pokpiwano z niego: — Aboś ty taki mocny w matmie? — Nie chodzi o mocnego, ale o łebskiego. Trzeba mieć tu — klepnął się w swoje niezbyt wysokie czółko. Wielka Niedźwiedzica zdawała się dziś jeszcze większa niż zwykle. Może dlatego, że wbiła się w spódnicę midi, a może kamizela trzy czwarte ją wydłużyła? Koścista, chuda, płaska i szeroka, wkroczyła do klasy triumfalnie, jakby była Liz Taylor w roli Kleopatry i jechała rydwanem. Wąskie usta ściągnęła w złowróżbnym uśmiechu. 29 — Da nam szkołę — chuchnęła mi w ucho Elka. — Już się cieszy. Wielka Niedźwiedzica podeszła ochoczo do tablicy. — Nie tracąc czasu podaję tematy zadań klasowych — powiedziała słodziutko. — Przypominam, źe wykształcenie matematyczne jest dziś zasadniczym elementem wykształcenia człowieka współczesnego, o czym nie lubicie myśleć. Algebra zaś, choć najstarsza z nauk matematycznych, ma dziś szczególne zastosowanie i przydatność. — Słyszysz, Elka? — Słyszę, ale to właśnie zupełnie mi nie odpowiada. No, i zaczęło się: suma zbiorów, iloczyn zbiorów, różnica zbiorów, podzbiór danego zbioru —? jak z rozprutego worka leciały przykłady, wzory, zadanka i zadania. A potem Wielka Niedźwiedzica zasiadła za stołem i patrzyła na nas jak zaklinacz wężów na blade i tępe ofiary. Coś tam pogryzmoliłam, ale niewiele, bo nagle głowa zrobiła mi się tak pusta, jak beczka po kwaszonych ogórkach, z której w dodatku wyleciały klepki, a kiedy Wielka Niedźwiedzica stanęła nade mną, ręka mi zdrętwiała na patyk. Elka miała oczy okrągłe i głupie. — Dalej, panienki, dalej — zachęcała Niedźwiedzica — na co czekacie? Wiadomo, na ściągi — powiedziałabym jej najchętniej. Nie powiedziałam, bo taka szczerość skończyłaby się w wiadomy sposób. Inka Pracuś wodziła długopisem po papierze, jakby ją kto gonił. Znów złapie piątkę. Tej to dobrze! Nikt jej nie zawraca głowy, uczy się i uczy, wszystko umie. O, już składa zeszyt, oddaje Wielkiej Niedźwiedzicy. Robi mi się gorąco. — Elka, co będzie? — W chłopakach ostatnia deska ratunku. Jeśli zawiodą, klapa. Spójrz na nich po swojemu, żeby zmiękli. 30 Wielka Niedźwiedzica ma teraz sto par oczu, sto par uszu. Żaden szelest, żaden ruch nie uchodzi jej uwagi. — Kto skończył, proszę wyjść na korytarz — mówi. — Ciebie to też dotyczy, Aleksandrze. I ciebie, Alfredzie. To do Alka i Fredka. Alek, chcąc nie chcąc, zbiera się do wyjścia. Fredek za nim. Rzucam im obu rozpaczliwe spojrzenia — czy to coś pomoże? Przepadłyśmy. Jestem w takich nerwach, że już nic nie wymyślę, nic sobie nie przypomnę. Zaledwie jeden przykład rozwiązałam. Ten sam, co Elka. A dalej? — Ile do dzwonka? — Dziesięć minut. Koniec. Gała. Gała jak w banku. Oparłam głowę na ręku, tak mi nagle zaciążyła. Nawet nie zauważyłam, kiedy otworzyły się drzwi, kiedy ktoś wszedł. Ocucił mnie dopiero głos Łodyżki. — Bardzo przepraszam, że przeszkadzam. Ale dyrektor polecił mi przedstawić nową uczennicę. Eliza Zdanowicz. Gdzie jest wolne miejsce? Koło Urszuli Zarębskiej, zdaje się. Przyjmij koleżankę, Ula. Mam nadzieję, że i cała klasa ci w tym pomoże. A gdybyś miała jakieś kłopoty, Elizo, zwróć się do mnie. Jeszcze raz przepraszam za przerwę w lekcji. Nie zdążyłam spojrzeć na tę Elizę, bo nagle zupełnie jak z nieba spadła mi zwinięta w kulę kartka. Hura! To Alek pod pozorem zainteresowania nową koleżanką wsunął się za Łodyżką do klasy i rozrzucił umiejętnie ściągi, w momencie gdy wstaliśmy na powitanie nauczycielki. O, ściągać to ja umiem. Niedźwiedzica nic nie zauważy, zajęta ceregielami z nową. W mig mi to poszło. I rozumiałam, co piszę, wszystko mi się rozjaśniło w głowie, nie jestem taka ciemna, minęło chwilowe otępienie, trzeba było tylko pierwszego rozruchu. Oczywiście, nie ma cudu — musiałam przerwać w połowie 31 ostatniego przykładu, bo Wielka Niedźwiedzica nie chciała za nic dłużej czekać. Ale i tak dobrze. Nie muszę mieć piątki. Uf! Już po wszystkim! — Spójrz na tę Elizę, miła, nie? — powiedziała Elka na przerwie. Ula już ją zapoznawała ze swoją paczką. — Jak ona się nazywa? Eliza? A cóż to za imię? Elka tym razem nie zgadzała się ze mną, jej się ono wydawało oryginalne. Mogłaby być po prostu Liza, i to byłoby banalne. — Eliza... brzmi o wiele lepiej, o wiele nowocześniej — dowodziła. I poleciała za Ulą do tej nowej. Ja tam nie jestem znów taka wyrywna. Nigdy nie wiadomo, czy warto. A tu na pewno nie miałam się co fatygować, bo ta Eliza była po prostu szara. Szarowło-sa, szarooka, w szarej sukience. Blada, niezbyt wysoka, niezbyt rozmowna. Mimo to Ula wpadła w zachwyt: „Ona jest nadzwyczajna — obwieściła — Jak Beata Tyszkiewicz. Niby nic, a nagle pani Hańska i wielka miłość Balzaka". Zupełnie zwariowała. Taka mysz? Taka przeciętność? Coś się zdawało, że Ulka gada mnie na przekór. — Tobie się nie podoba, za to ty jej się spodobałaś — opowiadała mi Elka w powrotnej drodze do domu. — Zmyślasz. — Wcale nie. Powiedziała: macie w klasie piękną dziewczynę, i spojrzała na ciebie. Alek na to: wiadomo, a Fredek się tak jakoś zmieszał... Zmieszał się. Dobre sobie. Alek zawsze lepiej się umie znaleźć. A ten się tylko zmiesza i kropka. Nie chce mi się już o nim myśleć. Ani pisać. Po co ja w ogóle zaczęłam to pisanie? Klasówka z głowy — to najważniejsze. 82 Anna Stocka do matki, Stefanii Droga Mamo! Nie mam czasu pisać do Ciebie, a bardzo mi jesteś potrzebna. Wydaje mi się, że nic nie umiem. Choć głowa wypchana wiadomościami z uniwersytetu, pusto się w niej robi, kiedy stają wobec chmary moich niedorostków. Boją sią, że całkiem mnie zadziobią. Pierwsza klasa L.O. Ty wiesz najlepiej, co to znaczy. Tu jak wszędzie: zbieranina z różnych szkół, nie zżyta, nie dopasowana. Grasują wśród nich kliki i kliczki, niełatwo się dopatrzyć, kto co wart. Już mam przezwisko, nawet nieprzykre: Łodyżka. Dlaczego? Nie wiem. Może z powodu długiej szyi albo cienkich nóg? Pokój wciąż mi obiecują, na razie go nie ma, mieszkam w hoteliku, walizki dotąd nie rozpakowane, trudno porządnie przygotować się do lekcji. Za to okolica piękna i miasto ślicznie położone. Lekkie wgłębienie w widłach dwóch rzek. Dookoła zielone wzgórza, wyżej góry zalesione. A do tej urody jeszcze Krzyż Grunwaldu III klasy za bohaterstwo wojenne i odznaka „1000-lecia Państwa Polskiego", i złota odznaka „Zasłużonego w Rozwoju Województwa Krakowskiego''. Czyli miasto-historia wczoraj i miasto-pionier dziś. Jeszcze go dobrze nie znam, jeszcze o nim wiele nie wiem, podobnie jak o mojej solidnej szkole z tradycjami, jak o koleżankach i kolegach, przeważnie starszych ode mnie stażem nauczycielskim i wiekiem. Ale z tym się na pewno uporam, tego się nie boję, chodzi głównie o to, abym nie zawaliła jako polonistka i wychowawczyni. Pamiętasz, mówiłaś mi: „Jesteś z nauczycielskiej rodziny, otrzaskałaś się z pedagogicznymi probłemami niemal od dziecka, to ci pomoże w pracy". Obyś miała rację! Na razie jakoś tego nie widzę. i —Jestem... 33 Wiesz, Mamo, co mi najbardziej przeszkadza? Ze jestem stara. Nie śmiej się! Tak jest — dla nich, dla tych moich piętnastolatków, jestem niemal wykopaliskiem, wapniakiem, nietoperzem. Kiedy się to stało? Ten przeskok? Ta różnica? Przecież tak niedawno sama siedziałam w ławce szkolnej, wymyślałam przezwiska moim pedagogom, liczyłam dni do wakacji, marzyłam o wagarach, czegoś tam uczyłam się z pasją, a czegoś nie znosiłam. Dziś mam zaledwie 24 lata, a oni, piętnastoletni, nie widzą we mnie młodej kobiety, tylko podręcznik literatury średniowiecza i odrodzenia z trudnym, nie przystającym do ich pojęć i języka, Kochanowskim na czele. Kiedy mówiłam im o ascezie jako idea