R. A. SALVATORE LEŚNE ZACISZE Przeciwniczka ZAb^nia! Czarodziejka fuknęła ze złością i zarzuciła połę swego czarnego płaszcza wysoko nad ramię. Gdy opadał, Ceridwen wydawała się pod nim topnieć. Kurczyła się, gdy materiał zbliżał się do ziemi. Odzienie i czarodziejka złączyły się w jedno i wielki kruk wzniósł się z miej sca, w którym przed chwilą stała Ceridwen. Czarodziejka uniosła się wysoko ponad zaklęty las i ruszyła w stronę Dilnamarry, rozglądając się w czasie lotu, aby odnaleźć prowadzoną przez elfa grupę. Ceridwen nie była całkowicie roz- czarowana niepowodzeniem Leshiye. Nigdy specjalnie nie wierzy- ła, że tak łatwo można by powstrzymać elfiego lorda w wypełnieniu życiowego zadania. Ceridwen byłajednak przewidującą wiedźmą. Wprowadziła już w życie inne, mniej subtelne plany... Trylogia LEŚNE ZACISZE Opowieść włócznika Sztylet Smoka Powrót Zabójcy Smoków R. A. Salvatore Opowieść Włócznika Leśnie Zzcisze Tytuł oryginału: THE WOODS OUT BACK PAmieci ]. Tl. Tl. Tólkiem i Fleetwooo Mac za ofiArowAtiie mi elfów i smoków, wiebrm i Aniołów, a tAkfe za pokAZAMie mi sposobu w ]a1o sAmemw możtiA je otmAleźć. ł^WWOTittTrfWraWVK*^/T^^ Prelucium - Zostałeś schwytany w sposób czysty, zgodnie z twoimi własnymi zasadami - powiedział niewzruszonym tonem Kelsey. Jego przeni- kliwe oczy o złotym odcieniu, bezustannie mieniące się niczym tak ukochane przez niego gwiazdy, świdrowały mniejszą istotę, nie da- jąc żadnej szansy na kompromis. - Może przyszedł czas, by zmienić zasady - mruknął pod nosem leprechaun Mickey. Złote oczy Kelseya, o takim samym odcieniu jak jego swobo- dnie opadające włosy, zmrużyły się niebezpiecznie, a wąskie brwi ułożyły się w literę „V" nad drobnym, lecz ostro zarysowanym nosem. Mickey zganił się w myśli. Mógł sobie tak mamrotać wśród tych ważniaków ludzi, lecz, jak ponownie sobie przypomniał, nigdy nie powinno się lekceważyć ostrości słuchu elfa. Leprechaun rozejrzał się po otwartej łące, szukając drogi ucieczki. Wiedział, że to próżny wysiłek. Nie mógł żywić żadnej nadziei, że zdoła przegonić elfa, który był od niego niemal dwukrotnie wyższy, a najbliższa osłona była całe sto metrów dalej. Niezbyt obiecujące położenie. Zawsze gotów do improwizacji Mickey postanowił się targować. Była to druga z kolei spośród ulubionych rozrywek, którym lepra- chaunowie oddawali się w wolnych chwilach (pierwszą było wyko- rzystywanie iluzji do oszukiwania ścigających ich ludzi, aby ci roz- bijali sobie twarze o drzewa). - One są pradawne - starał się wyjaśnić leprechaun. - Zasady chwytania stworzone dla ludzi i chciwego ludu. To miała być gra, no wiesz - Mickey kopnął swoim butem o zakręconym nosku w trzonek grzyba, zaś gdy kończył ową myśl, w jego głosie brzmia- ła niewątpliwa nuta sarkazmu. - Elfy nie były przewidziane w pościgu, ponieważ sąhonorowym ludem, a ich serca nie pożąda- jągarnca ze złotem. Przynajmniej tyle powiedziano mi o elfach. -Nie pożądam twojego bezcennego garnca - przypomniał mu Kelsey. - Chodzi mi tylko o małe zadanie. -Nie takie małe. - Wolałbyś, żebym zabrał twoje złoto? - ostrzegł Kelsey. - To jest zwyczajowa zapłata za schwytanie. Mickey zacisnął zęby, po czym wsunął ogromną (zważywszy na jego wzrost) fajkę do ust. Nie mógł się spierać. Kelsey schwy- tał go w czysty sposób. Mimo to Mickey zastanawiał się nad uczci- wością pościgu. Zasady chwytania istotnie były pradawne oraz dokładnie określone, napisał je sam mały lud, zdecydowanie na korzyść leprechaunów. Największa przewaga, jakąleprechauno- wie mieli w wymykaniu się ludziom, leżała jednak w ich niezwy- kłej zdolności tworzenia iluzji. Napotykasz Kelseya elfa i prze- waga znika. Nikt w krainie Faerie, żaden z krasnoludów z Dver- gamal, ani nawet spośród wielkich smoków, nie mógł przenikać wzrokiem iluzji, oddzielać rzeczywistości od sztucznych tworów, tak dobrze jak elfy. - Nie takie małe, jak już powiedziałem - powtórzył Mickey. - Chcesz znaleźć kogoś, na kogo będą pasować buty Cedrica. Nikt, kogo widziałem w Dilnamarze, nie nadawałby się do takiego zada- nia! Ten człowiek był gigantem... Kelsey wzruszył ramionami, a jego spokój zdusił w zarodku na- rastającąw Mickeyu chęć do kłótni. Ludzie w Faerie rzeczywiście stracili na swej liczebności i perspektywy odnalezienia mężczyzny, na którego pasowałaby pradawna zbroja noszona kiedyś przez króla Cedrica Donigartena, nie były pomyślne. Kelsey oczywiście o tym wiedział. Gdyby było inaczej, po cóż traciłby czas na chwytanie Mickeya? - Będę musiał się rozejrzeć - powiedział grobowo Mickey. - Jesteś najsprytniejszy spośród swoich - odpowiedział Kelsey wcale nie protekcjonalnym tonem. -Nie wątpię, że znajdziesz spo- sób. Niech więc faerie, które tak dobrze znasz, wykonają swój ta- niec. Z pewnością są winne Mickeyowi McMickeyowi jedną czy dwie przysługi. Mickey pociągnął mocno ze swojej fajki. Taniec faerie! Kelsey naprawdę oczekiwał od niego, że się rozejrzy, że znajdzie kogoś z przeciwnej strony, z Prawdziwej Ziemi. -Na moim garncu ze złotem zrobiłbyś lepszy interes - mruknął leprechaun. - A więc daj mi go - odpowiedział uśmiechając się Kelsey, roz- poznając blef. - A ja wykorzystam złoto, by z innego źródła zaku- pić to, czego potrzebuję. Mickey przygryzł fajkę zębami, pragnąc umieścić swój zakrzy- wiony but w zadowolonej twarzy elfa. Kelsey z równą łatwością rozpoznał blef, jak przenikał wzrokiem iluzje Mickeya podczas krę- tego pościgu. Żaden leprechaun nie oddałby dobrowolnie swojego garnca ze złotem, jeśli nie miałby szansy na to, że wykradnie go z powrotem. Chyba, że jego życie wisiałoby na włosku. Mimo zaś wszelkich niedogodności, jakie spowodował mu Kelsey, Mickey wiedział, że elf nie zraniłby go. - Niełatwe zadanie - powiedział znowu leprechaun. - Gdyby zadanie było łatwe, wziąłbym na siebie związane z nim kłopoty - odpowiedział pewnym głosem Kelsey, choć błysk w jednym z jego złotych oczu oznaczał, że kończyła mu się cier- pliwość. - Wziąłeś na siebie kłopoty związane ze schwytaniem mnie - powiedział kpiąco Mickey. -Nie takie znowu wielkie - zapewnił go Kelsey. Mickey cofnął się i znów zaczął rozważać możliwości ucieczki przez łąkę. Kelsey rzucał każdą swoją sugestię nie zostawiając miej- sca na sprzeciw ani na targowanie się. Mierząc według zasad lepre- chaunów, Kelsey nie grał uczciwie. - A więc przyjmiesz moją ofertę - rzekł Kelsey. - Albo tu i teraz dasz mi swój garniec ze złotem. Przerwał na kilka chwil, aby dać Mickeyowi szansę na wydoby- cie garnca, czego leprechaun oczywiście nie zrobił. - Doskonale - kontynuował elf. - A więc znasz zasady naszej umowy. Kiedy mogę się spodziewać człowieka? Mickey znów kopnął swymi zakręconymi butami i przesunął się, aby zająć miejsce na ogromnym grzybie. - Z pewnościąto piękny dzień - powiedział i nawet w najmniej- szym stopniu nie przesadzał. Wiatr był chłodny, lecz nie ostry i niósł ze sobą tysiąc wiosennych zapachów, aromat budzących się kwia- tów i wzrastającej trawy. - Uważam, że zbyt piękny, by rozmawiać o interesach - zauwa- żył Mickey. - Kiedy? - znów spytał Kelsey, nie dając się sprowadzić na bocz- ny tor. - Cały lud Dilnamarry bawi się, gdy my tu siedzimy, spierając się... - Mickeyu McMickey! - oznajmił Kelsey. - Zostałeś schwyta- ny, złapany, pokonany w czasie pościgu. W tej kwestii nie ma się o co spierać. Jesteś więc wobec tego ze mną związany. Nie rozma- wiamy o interesach, my... ja ustalam warunki twojej wolności. -Z pewnością twój język jest równie ostry jak słuch -wymam- rotał cicho Mickey. Kelsey usłyszał oczywiście każde słowo, lecz nawet nie zmar- szczył brwi. Ze zrezygnowanego tonu głosu Mickeya wnioskował, że leprechaun już się całkowicie poddał. - Kiedy? - spytał trzeci raz. - Nie mogę być pewien - odpowiedział Mickey. - Polecę moim przyjaciołom, by zaczęli nad tym pracować. Kelsey ukłonił się nisko. - A więc ciesz się swoim pięknym dniem - powiedział, odwra- cając się. Pomimo całego swojego lamentowania, Mickey nie był aż tak niezadowolony z biegu wydarzeń. Jego duma została zraniona - każdy szanujący się leprechaun byłby zawstydzony po schwytaniu - lecz w końcu Kelsey był elfem, a z tego powodu pościg nie był w pełni uczciwy. Poza tym, Mickey wciąż miał swój drogocenny garniec ze złotem, a prośba Kelseya nie była niewyobrażalnie trud- na i zostawiała Mickeyowi dużo miejsca na własną interpretację. Mickey myślał o zadaniu, siedząc na grzybie, a jego nogi, skrzy- żowane w kostkach, dyndały swobodnie i dochodził do wniosku, iż owo zadanie, jak wszystko inne w życiu leprechauna, może okazać się niezłą zabawą. * * * - To nie może być - oznajmiła czarodziejka, odsuwając się od swej zwierciadlanej sadzawki i zarzucając długie, kręte i niewyo- brażalnie gęste włosy z powrotem na delikatne ramiona. - Co widzieć moja Pani? - spytał chrapliwie goblin. Ceridwen odwróciła się do niego gwałtownie i goblin zdał sobie sprawę, że nie pozwolono mu się odezwać. Pochylił się w przepra- szającym ukłonie, opadł na podłogę i skulił się na ziemi przed pięk- ną czarodziejką, skamlając i żałośnie całując jej stopę. - Wstawaj, Geek! - rozkazała, a goblin nadstawił uszy. - W krainie pojawiły się problemy - ciągnęła Ceridwen, a wjej gło- sie brzmiała szczera troska. - Kelsenellenelvial Gil-Ravadry podjął swoje życiowe zadanie - chce przekuć złamaną włócznię. Twarz goblina wykrzywiła się. - Nie chcemy, żeby ludzie z Dilnamarry myśleli o zmarłych królach i dawnych bohaterach -wyjaśniła Ceridwen. -Mająkiero- wać myśli na swojążałosnąegzystencję, na swojąmękę i mozolne uprawianie błota, na najświeższą chorobę, która pustoszy ich zie- mie i utrzymuje ich słabymi. - Słabymi i skamlającymi - dodała Ceridwen, a jej jasnobłękit- ne oczy, tak kontrastujące z kruczoczarnymi włosami, zalśniły ni- czym błyskawice. Stała się nagle wysoka i przerażająca, a Geek skulił się znów na podłodze. Ceridwen uspokoiła się jednak natychmiast i ponownie wydawała się być cichą, pięknąkobietą. - Podobnie jak ty, drogi Geeku - powiedziała delikatnym głosem. - Słabymi, skam- lającymi i pod kontroląKinnemore'a, mojego marionetkowego króla. - Czy my zabijać elfa? - spytał z nadzieją Geek. - Goblin tak lubił zabijać! - To nie jest takie proste - odpowiedziała Ceridwen. -Nie mam zamiaru wzbudzać gniewu Tylwyth Teg - drgnęła wypowiadając te słowa. Nie można lekceważyć Tylwyth Teg, elfów z Faerie. Troska Ceridwen jednak szybko uleciała, zastąpiona wyrażającym pewność siebie uśmiechem. - Sąjednak inne, subtelniejsze sposoby - mruk- nęła czarodziejka, bardziej do siebie niż do skulonego goblina. Uśmiech Ceridwen tylko się poszerzył, gdy pomyślała jak wielu plugawych sprzymierzeńców, jak wiele mrocznych stworzeń z mglistych nocy Faerie, może wezwać. ROZDZIAŁ 1 Rozdrabniarka Whrrrrl Hałas był ogłuszający, pochodził od dwudziestokonnego silnika obracającego ośmioma ciężkimi ostrzami. Stał się jeszcze głośniej- szy, gdy wystrzępiony kawałek plastiku prześlizgnął się przez skrzy- piącą klapę wlotową i wylądował na wirującej mgle, gdzie został pocięty i rozdrobniony. Po kilku sekundach skrawek, zredukowany do malutkich cząstek, zostanie wypluty z dna rozdrabniarki do cze- kającej poniżej beczki. Gary Leger nasunął słuchawki na uszy i założył grube, nie prze- puszczające ciepła rękawice. Wydawszy z siebie pełne zrezygno- wania westchnienie, wszedł na stojący za rozdrabniarką stołek i z roztargnieniem przechylił następną beczkę, wysypując wystrzę- pione skrawki na metalowy blat. Rzucił jeden z nich na platformę wlotową i wsunął go przez klapę, słuchając uważnie jak ostrza roz- drabniarki go mielą by upewnić się, że plastik nie jest zbyt gorący, by go rozdrabniać. Gdyby tak było, wnętrze skrawków wciąż było- by gorące i rozdrabniarką szybko zacięłaby się, zmuszając Gary 'ego do czasochłonnej i brudnej pracy, związanej z rozbieraniem i czysz- czeniem maszyny. Skrawek przeszedł gładko, a jego szczątki wpadły do pustej beczki pod rozdrabniarką dając Gary'emu znak, że może poważ- nie wziąć się za robotę. Zatrzymał się na chwilę, by przemyśleć jakie przygody oczekująna niego tym razem, następnie uśmiech- nął się i poprawił słuchawki oraz rękawice. Przedmioty te chroni- ły przed hałasem oraz przed ostrymi krawędziami plastikowych skrawków, lecz głównie oddzielały Gary'ego od rzeczywistości. Cały świat - cały rzeczywisty świat - stał się odległym miejscem dla Gary'ego, stojącego na tym stołku za rozdrabniarką. Rzeczy- wistość odeszła, nie mogąc równać się z podnieceniem wywoła- nym przez bujną wyobraźnię. Plastikowe skrawki stały się wrogimi żołnierzami - nie, myśliw- cami, odmianami Migów 29. Około setki wielokształtnych, grana- towych kawałków, niektóre zaledwie kilkucentymetrowe, inne do- chodzące do trzydziestu centymetrów długości, choć osiągające za- ledwie połowę tego w szerokości, leżały luzem na stole i wewnątrz przechylonej beczki. Sto do jednego, zarówno bombowce, jak i myśliwce. Przytłaczająca przewaga jak na racjonalne szacunki, lecz nie w umysłach specjalnie wyselekcjonowanego szwadronu, dowodzo- nego oczywiście przez Gary'ego, wysłanego, by się z nimi zmie- rzyć. Wrogi myśliwiec błysnął na platformie i zniknął w klapie wloto- wej. Trzask! Uderzenie i płomień. Za nim kolejne. Następnie jeszcze dwa. Dobre strzały. Praca doprawiona przygodą. Wyzwanie polegające na wrzuca- niu skrawków tak szybko jak to możliwe, aby zestrzelić wrogie siły, zanim zdołają wyrządzić szkody na twoich tyłach. Tak szybko jak to możliwe, lecz nie aż tak szybko, by zablokować rozdrabniarkę. Oznaczałoby to zestrzelenie. Trzask! Koniec gry. Gary stawał się w tym dobry. Rozdrobnił pół beczki w kilka mi- nut, a ostrza wciąż się gładko obracały. Gary zmienił zasady. Teraz wrogie myśliwce zdały sobie sprawę z przeciwnika i nieuniknionej zagłady, zawróciły więc i uciekały. Szwadron Gary'ego przyspie- szyi i zaczął pościg. Jeśli wróg ucieknie, wróci następnym razem z posiłkami. Gary spojrzał na długi szereg wypełnionych skrawka- mi baryłek, rozciągających się na połowie pomieszczenia i jęknął. Zawsze było więcej beczek, więcej wrogów. Posiłki przyjdą nieza- leżnie od tego co zrobi. Była to wojna, której młodzieniec nigdy nie skończy. Bitwa ta była zbyt rzeczywista, by dało się ją naprawdę wy- grać za pomocą wyobraźni. Bitwa przeciwko nudzie, przeciwko pracy, którą ciało wykonywało, lecz przy której umysł pozosta- wał wyłączony lub też bezustannie skierowany w inną stronę. Bitwa, która była od dziesięcioleci rozgrywana przez mrówki zin- dustrializowanego społeczeństwa - mężczyzn i kobiety, robią- cych to, by przeżyć. To wszystko wydawało się Gary'emu Legerowi tak bardzo nie- właściwe. O czym jego ojciec marzył przez czterdzieści pięć lat swego życia zawodowego? Najprawdopodobniej o baseballu. Jego ojciec uwielbiał tę grę. Gary wyobraził go sobie, stojącego przed przegródkami na poczcie, ustawiającego listy i rzucającego piłka- mi. Jak wiele meczy wygrał w tym pocztowym pomieszczeniu? Tak bardzo niewłaściwe. Gary odrzucił od siebie te myśli i powrócił do swej podniebnej bitwy. Zwolnił tempo, choć wróg wciąż stanowił zagrożenie. Ko- lejnego szerokoskrzydłego myśliwca spotkała zagłada za skrzypią- cą klapką. Gary pomyślał o pilocie. Kolejna osoba robiąca to, co musi? Nie, tak dziwaczne pomysły nie oddziaływały na Gary'ego. Wi- zja mężczyzny zabitego przez jego pracę zniszczyła fantazję i wzbudziła w nim chłodne odczucia. Była to jednak pułapka wyo- braźni, ponieważ dla Gary'ego nie istniały samoloty obsadzone pi- lotami . Były tam roboty - pozaziemskie roboty. Lub też jeszcze le- piej, były to pozaziemskie samoloty - nieważne, że przypominały rosyjskie Migi - pilotowane przez potwornych obcych, przesiąk- niętych złem i przybyłych by podbić świat. Trzask i płomień. -Hej, głupku! Gary ledwo usłyszał krzyk przez dudniący hałas. Ściągnął słu- chawki i obrócił się, równie zawstydzony jak nastolatek złapany na udawaniu gry na gitarze. Uśmieszek Leo i kierunek w jaki skierowany był jego wzrok, powiedziały Gary'emu wszystko, co musiał wiedzieć. Zszedł ze swojego stołka i spojrzał pod rozdrabniarkę, na przepełnionąbecz- kę i kupkę plastikowych skrawków na podłodze. - Jest tu facet od kawy - powiedział Leo i odwrócił się, chicho- cząc i potrząsając głową. Czy Leo wiedział o grze? Gary zastanawiał się, czy Leo grał? Co mogła przyzywać jego wyobraźnia? Najprawdopodobniej baseball jak w przypadku ojca Gary'ego. Były w końcu powody, by nazywać go grą wszystkich Ameryka- nów. Gary poczekał, aż ostatnie skrawki spadną z wirujących ostrzy, po czym wyłączył silnik. Był tu kawiarz, zaczęło się dwudziestomi- nutowe odroczenie. Gdy zaczął odchodzić, spojrzał ponownie na plastik spiętrzony na brudnej podłodze. Będzie musiał to zebrać po przerwie. Dzisiejsze zwycięstwo nie było czyste. Rozmowy około dwudziestu pracowników zebranych wokół cię- żarówki z kawą dotyczyły wszystkiego, od polityki, do zbliżające- go się turnieju softballa. Gary przeszedł obok grupek, ledwo sły- sząc ich głosy. Uznał, że jest to zbyt ładny wiosenny dzień, by dać się uwikłać w dyskusję, która zawsze kończyła się w ponurym na- stroju. Mimo to, głośniejsze okrzyki i podekscytowane stwierdze- nia wciąż przebijały się przez jego obojętność. - Hej, Danny, myślisz, że dwie kanapki ze stekiem i serem wy- starczą? - dobiegł kolejny sarkastyczny okrzyk, najprawdopodob- niej od strony Leo. - Lunch jest za półtorej godziny. Sądzisz, że wytrzymasz? -... a j a mam ich głęboko - powiedział inny mężczyzna, starszy robotnik, którego Gary znał tylko jako Tomo. Gary wiedział, że Tomo i jego ponura grupka rozmawiali o ostatniej wojnie, albo o następnej wojnie, albo o wybranej na dzisiaj grupie mniejszościowej. Gary potrząsnął głową. - Zbyt ładny dzień na wojny - mruknął pod nosem. Wydał swoje półtora dolca i odszedł od sklepiku, niosąc półkwaterkę mleka i dwie paczki Ring Dings. Gary zrobił szybkie obliczenia. Mógł rozdrob- nić sześć baryłek na godzinę. Zważywszy na jego pensję, ta przeką- ska była warta dwie beczki, dwieście wrogich myśliwców. Musi przestać tak dużo jeść. - Grasz w tym tygodniu? - spytał go Leo, gdy dotarł do platfor- my załadunkowej, której załoga używała jako tarasu do wygrzewa- nia się. - Chyba - Gary obrócił się i podskoczył, by zająć miejsce na krawędzi tarasu. Zanim wylądował, pusty karton po mleku odbił się od jego potylicy. - Co to znaczy chyba? - dopytywał się Leo. Gary podniósł karton i wykonał nim kontratak. Opakowanie zo- stało schwytane przez wiatr, minęło Leo, odbiło się od głowy Dan- ny'ego (który był zbyt pochłonięty swoim posiłkiem, by to zauwa- żyć) i wpadło do kosza na śmieci. Wydarzenie dnia. - Zamierzam to zrobić - wyjaśnił Gary. - Jeśli potrafisz zaplanować taki rzut, lepiej zagraj w ten wee- kend - zauważył ktoś inny z grupy. - Lepiej zagraj - zgodził się Leo, choć z jego strony zabrzmiało to bardziej jak ostrzeżenie. - Jeśli tego nie zrobisz, wezmę jego - wskazał na swego brata, Danny'ego. Rzucił drugim pudełkiem, tym razem w Danny'ego. Danny uchy- lił się, lecz w wyniku ruchu stek spadł mu na ziemię. Spoglądał na niego przez chwilę, po czym skierował wzrok na Leo. - To moje jedzenie! Leo śmiał się zbyt mocno, by go usłyszeć. Cofnął się do sklepiku, a Gary potrząsnął głową dziwiąc się nienasyconemu apetytowi Dan- ny'ego -który mimo wielkiego apetytu był najszczuplejszy z grupy - i dołączył do Leo. Dwadzieścia minut. Odroczenie się skończyło. Gdy Gary wracał do pomieszczenia z rozdrabni arką jego myśli były skierowane na turniej. Podobało mu się, że Leo, jak również wielu innych, chcieli by grał. Uważał ich zainteresowanie za wyna- grodzenie za liczne godziny, jakie spędził w miejscowej sali gim- nastycznej . Był wielki i silny. Miał ponad metr osiemdziesiąt i ważył dobrze ponad sto kilogramów. Nie znaczyło to wiele według Ga- ry'ego, lecz najwidoczniej liczyło się w oczach innych, a Gary mu- siał przyznać, że podobało mu się ich zainteresowanie, status po- mniejszej gwiazdy. Werwa w jego krokach zniknęła natychmiast, gdy wszedł do pomieszczenia rozdrabniania. - A teraz zamierzasz zrobić sobie przerwę od pracy? - spytał kpiąco Tomo. Gary spojrzał na zegar. Jego grupa spędziła kilka dodatkowych minut na zewnątrz. - A to co? -wypytywał Tomo, pokazując na bałagan przy barył- ce. - Jesteś za głupi, by wiedzieć, kiedy trzeba zmienić baryłkę? Gary powstrzymał pragnienie ostrej odpowiedzi. Tomo nie był jego szefem, nie był niczyim szefem, lecz tak naprawdę nie był taki zły. Patrząc zaś na jego wyciągniętą dłoń, z trzema palcami odcię- tymi w pierwszym knykciu, Gary był w stanie zrozumieć, skąd w starym zawodowcu od plastiku wzięło się źródło goryczy. - Nie nauczyli cię w college'u zdrowego rozsądku? - mruknął odchodząc Tomo. Jego głos był pełen jadu, gdy powtórzył - W college'u. Tomo był skazany na dożywocie, przepracował pełne dwadzie- ścia lat w fabrykach plastiku zanim Gary w ogóle się urodził. Pod- kreślały to brakujące palce. Wielu starszych mężczyzn w Lancashire miało takie uszczerbki, rezultat starszych maszyn modelujących. Te skłonne do zacinania się potwory miały parę żelaznych drzwiczek, które zatrzaskiwały się z siłą szczęk rekina, a ich ulubionym posił- kiem wydawały się palce. Gary'ego ogarnął głęboki smutek, gdy spoglądał za chwiejącym się lekko, odchodzącym starym mężczyzną u którego boku zwisała ręka z dwoma palcami. Nie było w tym współczucia dla Tomo - Gary nie czuł się w tej chwili upoważniony do okazywania współ- czucia - był to po prostu smutek związany z ogólnym stanem czło- wieczym. Jakby wyczuwając błądzący po nim wzrok Gary'ego, Tomo obrócił się nagle. - Będziesz tu przez całe życie, wiesz o tym! - ryknął starzec. - Będziesz pracował w brudzie, a później umrzesz! Tomo odwrócił się i zniknął, leczjego słowa wisiały w powietrzu obok Gary'ego niczym czarnoskrzydła klątwa. - Nie, nie będzie tak - stwierdził cicho Gary, choć z wyczuwal- nym bólem. Na tym etapie swego życia Gary nie miał odpowie- dnich środków, by spierać się z cynizmem Tomo. Gary robił wszy- stko prawidłowo, wszystko zgodnie z regułami, które mu wyjaśnio- no. Czołówka klasy w college'u, podwójna specjalizacja, summa cum laude. Celowo skoncentrował się na dziedzinie, która obiecy- wała lukratywną posadę, nie zaś na sztukach wyzwolonych, które by wolał. Nawet do przedmiotów fakultatywnych, którymi więk- szość jego kolegów z college'u zbytnio się nie przejmowała, Gary podchodził z powagą. Jeśli można było osiągnąć 4.0, Gary'ego nie zadowalało nic poniżej. Wszystko zgodnie z regułami, wszystko zrobione prawidłowo. Skończył naukę niemal rok wcześniej z przekonaniem, że zawojuje świat. Nie wyszło do końca tak, jak oczekiwał. Nazwali to recesją. Zbyt ładne słowo jak na gust Gary'ego. Zaczynał uważać to za rzeczywis- tość. Był więc znów tutaj, w sklepie, w którym pracował na pół etatu, by móc płacić za swą edukację. Rozdrabniał kawałki plastiku, ze- strzeliwał wrogie samoloty. I umierał. Wiedział o tym. Był przekonany, że przynajmniej ta część klą- twy Tomo była prawdziwa. Każdy dzień, który tu przepracował, był straconym czasem. Był kolejnym dniem oddalającym go od wymarzonej pracy i przybliżającym do śmierci. Nie były to przyjemne myśli dla dwudziestodwulatka. Gary wrócił do rozdrabniarki, zbyt pochłonięty poczuciem śmiertelności i żalu nad sobą by móc wyobrażać sobie bitwy lub podkręcone piłki w mistrzostwach. Czy, gdy patrzył na zgorzkniałego Tomo, spoglądał w prorocze lustro? Czy stanie się takim siedmiopalczastym starcem, wykrzy- wionym i złym, obawiającym się śmierci i nienawidzącym życia? Musiało istnieć coś więcej, jakieś powody, dla których mógłby kontynuować swą egzystencję. Gary widział tuziny wywiadów z ludźmi, którzy otarli się o śmierć. Wszyscy z nich mówili, o ile więcej ceniąteraz swoje życie, jak ich pragnienie istnienia znacz- nie się zwiększyło, a każdy nowy dzień stał się wyzwaniem i zabawą. Zamiatając plastik wokół baryłki, gdy tak blisko, tuż za otwartym oknem był piękny dzień, Gary niemal pragnął zbliżenia się do śmier- ci. Chciał czegoś, co nim wstrząśnie lub przynajmniej zaburzy tę marną egzystencję, którą wiedzie. Czy wartość jego życia miała być powiązana ze wspomnieniami o softballu lub tym momentem na platformie załadunkowej, gdy niecelowo odbił karton po mleku od głowy Danny'ego i skierował go prosto do kosza na śmieci? Wtedy przeszedł przez pomieszczenie do rozdrabniania Tomo, śmiejąc się i żartując z innym mężczyzną. Jego śmiech zakpił z odczuwanego przez Gary'ego żalu nad sobą i wzbudził wstyd z mrocznych myśli. Była to w końcu uczciwa praca, za którą otrzy- mywał zapłatę, a pomimo swoich narzekań, Gary musiał w końcu przyznać sam przed sobą że do niego należała decyzja, czy zaak- ceptuje swoje życie, czy też je zmieni. Mimo to stanowił żałosny widok, gdy tej nocy szedł do domu. Zawsze szedł - nie chciał pozostawić plastiku na siedzeniach swo- jego nowego Jeepa. Miał brudne ubranie, brudne dłonie (krwawią- ce w kilku miejscach), a oczy szczypały go od granatowego pyłu, groteskowej parodii makijażu, który zebrał się w nich i wokół nich. Dwie przecznice dzielące go od domu rodziców przeszedł z dala od głównej drogi. Nie chciał, by ktoś go zobaczył. ROZDZIAŁ 2 Cmentarz, Jeep i Hobbit Cmentarz zajmował większą część odcinka drogi pomiędzy skle- pem a domem. Nie było to dla Gary'ego nieprzyjemne miejsce. Nic z tego. Wraz ze swoimi przyjaciółmi spędziłna tym cmentarzu nie- zliczone godziny, grając w Lisa i Ogary lub Złap Flagę, wykorzy- stując duże puste pole w odległym rogu do gry w baseball i piłkę nożną. Miejsce to nie utraciło swojej ważności, gdy grupa stała się starsza. To właśnie tu przyprowadzałeś swoją dziewczynę, żywiąc nadzieję, modląc się o odkrycie tych „tajemnic" z piosenki Boba Segera. To tutaj przynosiłeś Playboye, które twój przyjaciel wycią- gnął ojcu z szuflady lub sześciopak zakupiony przez czyjegoś ma- jącego już dwadzieścia jeden lat brata (przy stuprocentowej opłacie za dostawę!). Z miejscem tym związane były tysiące wspomnień, wspomnień o istotnych latach młodości i o poznawaniu życia. Z cmentarzem. Ironia tego faktu nie docierała do Gary'ego, gdy każdego poran- ka i wieczora szedł do i z rozdrabniarni. Widział z cmentarza dom swoich rodziców, dwukondygnacyjny budynek stojący na wzgórzu za siatką ogrodzenia. Cholera, widział stąd całe swoje życie - zaba- wy, pierwszą miłość, swe ograniczenia i marzenia. Teraz zaś, kilka lat później, Gary widział również swój nieunikniony los. Mógł uchwycić powagę tych rzędów nagrobków i rozumiał, że pogrzeba- ni tu ludzie, też kiedyś mieli nadzieje i marzenia, zastanawiali się nad sensem i wartością swojego życia. Mimo to, miejsce owo nie było przygnębiające, lecz wy woływa- ło głęboką nostalgię. Było odległe w czasie i przestrzeni, znajdo- wało się na krawędzi dostrzegalnej śmiertelności. Gary zaś stał na stołku przy metalowym blacie, wrzucając kawałki postrzępionego plastiku do wirującej rozdrabniarki i kolejny dzień, kolejny bezcenny dzień, przelatywał obok niego. Gdzieś musiało istnieć coś więcej. Nagrobki i smutek zostały z tyłu, gdy Gary przeskoczył dwume- trowy płot, dzielący go od domu. Jego brunatny Wrangler stał przed żywopłotem, cicho i spokojnie jak zazwyczaj. Gary śmiał się do sie- bie, z siebie, za każdym razem, gdy przechodził obok czterokoło- wej zabawki. Kupił samochód obiecuj ąc sobie przygodę - tak mówił sobie i innym w chwilach, gdy czuł się winny. W Lancashire nie było zbyt wielu szlaków. W ciągu sześciomiesięcznego okresu po- siadania Jeepa, Gary zabrał go w trasę jedynie dwukrotnie. Sześć miesięcy i tylko pięć tysięcy kilometrów na liczniku - niemal nie- warte ceny. Cena była jednak prawdziwym powodem, dla którego Gary ku- pił Jeepa i w głębi duszy wiedział to. Zdał sobie sprawę, że potrze- bował powodu, by stać na tym stołku i brudzić się każdego dnia. Powodu, by co dzień witać wschodzące słońce. Gdy kupił Jeepa, przyłączył się do ogólnoamerykańskiej gry, poświęcania drogocen- nego czasu na rzeczy, o których ktoś, jakiś pozorny autorytet w pozornym świecie, powiedział mu, że chce je mieć. Wydawało się, że podobnie jak wszystko inne, ów Jeep był końcowym rezulta- tem jednej z tych zasad, zgodnie z którymi Gary szedł przez życie. - Ach, droga do przygody - mruknął Gary, klepiąc przedni błot- nik. Padający zeszłej nocy deszcz pozostawił na całym Jeepie brą- zowe plamy, lecz Gary'ego to nie obchodziło. Jego brudne palce pozostawiły granatowe pasmo drobinek plastiku nad światłem, lecz nawet tego nie zauważył. Usłyszał słowa zanimjeszcze jego matka, zdążyła je wypowie- dzieć. - O mój Boże -jęknęła, gdy wszedł przez drzwi. - Spójrz na siebie. - Jestem duchem zeszłych świąt! - zawył Gary, wyciągając przed sobą sztywne ręce o wygiętych palcach, otwierając szeroko obra- mowane granatem oczy i podchodząc do niej o krok. - Idź stąd! - krzyknęła. -1 zanieś to brudne ubranie do prania. - Piętnaście słów -wyszeptał Gary do ojca, gdy przechodził obok niego w drodze na schody. To był ich wspólny żart. Każdego dnia jego matka wypowiadała te same piętnaście słów. Było coś przy- jemnego w tej niezwykłej przewidywalności, coś wiecznego i nie- śmiertelnego. Kroki Gary'ego zelżały znacznie, gdy kierował się po pokrytych dywanem schodach do łazienki. To był jego dom. Przynajmniej ta część j ego życia była rzeczywista, taka j ak powinna być. Matka wciąż narzekała i skarżyła się na jego pracę, lecz wiedział, że robi to, po- nieważ się o niego szczerze troszczy i ponieważ chciała czegoś wię- cej dla swego najmłodszego dziecka. Nie mogła sobie wyobrazić, żejej dziecko mogłoby stracić palce w jakiejś żarłocznej maszynie, albo że brudzi się i napełnia płuca jakimś granatowym proszkiem, który najprawdopodobniej był rakogenny lub coś tam genny (A czy wszystko takie nie było?). To było wsparcie Mamy, dawane w jedyny sposób, za pomocąjakiego Mama potrafiła je dać, a Gary Leger nie puszczał go mimo uszu. Jego ojciec również był przyjazny i wspierał go. Gary wiedział, że starszy Leger lepiej niż matka rozumiał jego rzeczywistość. W końcu Tata tam był, grając w baseball z przegródkami na listy. Często obiecywał Gary'emu, że „będzie lepiej", a jeśli Tata tak mówił, dla Gary'ego było to prawdą. Czas. Gary spędził dużo czasu przed lustrem, starając się przy po- mocy zimnego kremu, pozbyć się granatowego proszku z krawędzi swoich zielonych oczu. Zastanawiał się, czy pozo- stanie on tam na zawsze, niczym profesjonalny makijaż. Zdu- miewało go, w jaki sposób praca może zmienić jego wygląd. Włosy nie miały już swego dotychczasowego połysku, jakby ich lśniąca czerń zmatowiała w równym stopniu jak nadzieje i marze- nia Gary'ego. Prysznic spłukał znacznie więcej niż tylko granatowy plastik. Odpowiedzialność, nuda, Tomo, nawet myśli o nieśmiertelności i straconym czasie, spłynęły razem z brudnym proszkiem. Teraz dzień należał do Gary'ego, tylko do Gary'ego. Nie do zasad, wiru- jących rozdrabniarek i cynicznych starców szukających towarzy- stwa w swojej bezradnej nędzy. Prysznic oznaczał zmianę. -Dzwonił Dave -jego ojciec krzyknął z podstawy schodów, gdy opuścił łazienkę. - Chce, żebyś zagrał z nim w weekend. Gary wzruszył ramionami - wielka niespodzianka - i poszedł do swojego pokoju. Wyłonił się z niego po chwili, mając na sobie ko- szulkę, szorty i tenisówki. Uwolniony od obitych stalą buciorów, sztywnego od smaru kombinezonu i ciężkich rękawic. Doszedł do schodów, po czym strzelił palcami i wrócił do swojego pokoju, by zgarnąć znoszone wydanie Hobbita J. R. R. Tolkiena. Tak, reszta dnia należała do Gary'ego i miał związane z niąplany. - Zadzwonisz do niego? - spytał ojciec, gdy przemykał przez kuchnię. Gary zatrzymał się nagle zbity z tropu ponagleniem obe- cnym w tonie ojca. W chwili gdy spojrzał na tatę, czyli na siebie za czterdzieści lat, Gary przypomniał sobie powagę turnieju. Nie znał tak naprawdę swojego ojca jako młodego mężczyzny. Gary był najmłodszy z siódemki, a gdy się urodził, ojciec był bliżej pięćdziesiątki niż czterdziestki. Gary słyszał jednak opowieści i wiedział, że Tata był bliski stania się graczem. - Mógł być zawodnikiem, twój ojciec - twierdziły stare wiedź- my w okolicznych barach. - Wtedy jednak gra nie przynosiła pie- niędzy, a on miał rodzinę. Auuu! Graj według zasad, rzucaj swoje piłki w przegródki na poczcie. - Nie ma go teraz w domu - skłamał Gary. - Porozmawiam z nim wieczorem. - Zagrasz dla niego? Gary wzruszył ramionami. - Sklep wystawia drużynę. Leo chce mnie jako lewego centro- wego. To usatysfakcjonowało Tatę, a Gary'ego, wypełnionego szacun- kiem i podziwem dla ojca, nie zadowoliłoby nic innego. Mimo to myśli o softballu opuściły go zaraz, gdy wyszedł z domu, podobnie jak myśli o pracy spłynęły z niego wraz z prysznicem. Dzień był rzeczywiście piękny. Gary widział to teraz wyraźnie, ponieważ gra- natowy proszek nie zakłócał mu j uż pola widzenia, a ponadto miał pod pachą ulubioną książkę. Ruszył ślepą dróżką mając po prawej ręce ogrodzenie cmenta- rza, a po lewej sąsiadów, których znał od urodzenia. Droga kończy- ła się kilka domów dalej małym laskiem, kolejnym z tych specjal- nie sadzonych zagajników. Las wydawał się Gary 'emu rzadszy i mniejszy niż ten, który za- pamiętał z odległych dni. Częściowo było to spowodowane faktem, że dorósł, stał się fizycznie większy. Z drugiej zaś strony las na- prawdę był rzadszy i mniejszy niż za młodych lat Gary'ego. Trzy nowe domy wdarły się w ten kraniec zagaj nika, j ego zachodnią stro- nę. Wschodnia zaś została wycięta, by zrobić miejsce dla stanowe- go basenu i nowej szkoły. Północna stała się nowym placem zabaw. Nawet cmentarz odegrał swoją rolę, rozszerzając się na południo- wy kraniec. Las Gary'ego był szturmowany ze wszystkich stron. Zastanawiał się często, co znalazłby, gdyby się wyprowadził i wrócił po dwudziestu latach. Czy ten las, jego las, będzie czymś więcej niż tylko garstkądrzew otoczonych asfaltem i cementem? Myśl ta niepokoiła Gary'ego w równym stopniu jak wizja utraty palców w żarłocznej maszynie. Wciążjednak można było odnaleźć w lasku spokój i prywatność. Gary przeszedł kilkadziesiąt metrów, po czym skręcił na północ, celowo utrzymując wzrok na drzewach, gdy mijał nowe domy, no- wych przechodniów. Dotarł do jednego z krańców, oczyszczonego z roślinności, nie licząc kilku wypalonych drzew i wysokich do pasa krzakówjagód. Trzymał się z dala od niego, nie z powodu niebez- piecznych spadków terenu, ponieważ nie było takich w tym lesie, lecz dlatego, ze za krawędzią znajdowała się nowa szkoła, gnież- dżąca się tam, gdzie kiedyś była ulubiona dolina Gary'ego. Ścieżka była teraz zaledwie wąskim szlakiem pomiędzy jagoda- mi. Opadała stromo w mroczniej szy teren, ku zboczu, otoczonemu gęstymi dębami i wiązami. To był środek lasu. Położony zbyt dale- ko od dróg, by dało się słyszeć ruch uliczny i wypełniony wystar- czającąilościądrzew i krzaków, by zasłonić niepożądane ślady po- stępu. O tej porze popołudnia nie docierało tu żadne światło sło- neczne, nie licząc jednego miejsca, na pokrytej mchem, skierowa- nej na zachód skarpie. Prywatność i spokój. Gary opadł na gęsty mech i wyciągnął książkę. Zakładka poka- zywała, że był najednym z ostatnich rozdziałów, otworzył jednak książkę na początku, jak zawsze to robił, by pomyśleć nad wstę- pem, napisanym przez nie znanego Gary'emu, Petera S. Beagle'a. Wstęp był datowany na 14 lipca 1973 roku i pełen myśli „radykal- nych" z lat sześćdziesiątych. Jakże pasowały Gary'emu te idee „po- stępu" i „ucieczki", gdy siedział w swoim kurczącym się lesie, po- nad piętnaście lat później. Ostatnia linijka, „Złóżmy w końcu hołd kolonizatorom marzeń", wzbudzała w Garym szczególne zainteresowanie, usprawiedliwiała jego własną wyobraźnię i eskapizm. Gdy Gary przeczytał to wpro- wadzenie i jego ostatnią linijkę, nie czuł się już tak dziwnie, my- śląc o staniu przy rozdrabniarce i zestrzeliwaniu obcych samolo- tów. Jego westchnienie było wyrazem podziękowania dla pana Tol- kiena, z czciąotworzył książkę na zaznaczonej stronie i zagłębił się w przygody pewnego hobbita, pana Bilbo Bagginsa. W czasie lektury czas nie miał dla Gary'ego znaczenia. Tylko, gdy patrzył ile stron przeczytał, mógł domyślać się czy minęły mi- nuty, czy też godziny. Wiedział, że o tej porze roku pokryta mchem skarpa otrzymywała wystarczającą ilość światła słonecznego, by dało się czytać dwie lub trzy godziny, zanim zapadnie zmierzch. Tak więc, gdy zaniknie światło, nadejdzie czas na kolację. Był to jedyny zegar, którego Gary potrzebował. Przeczytał dwa rozdziały, następnie przeciągnął się i ziewnął głęboko, założył ręce za głowę i położył na naturalnym dywanie. Przez gęste liście dostrzegał skrawki błękitnego nieba. Jeden z białych obłoków płynął z zachodu na wschód, nad Boston i leżący osiemdziesiąt kilometrów dalej Atlantyk. - Osiemdziesiąt kilometrów? - spytał na głos Gary, chichocząc i znów się rozciągając. Tutaj, gdy miał przy sobie swoją książkę, mogło to być równie dobrze osiem tysięcy kilometrów. Wiedział jednak, że te chwile wolności ulatują. Światło zanikało już i uznał, że ma czas na jeszcze jeden rozdział. Zmusił się do zajęcia pozycji siedzącej - zaczynało mu być zbyt wygodnie - i podniósł książkę. Wtedy usłyszał z boku cichy szmer. Podniósł się natychmiast i skulony rozejrzał się dookoła. To mogła być mysz polna lub, co bardziej prawdopodobne, chipmunk. Lub też wąż. Gary miał nadzie- ję, że nie. Nigdy nie przepadał za tymi wijącymi się stworzeniami, choć w okolicy można było znaleźć niejadowite gatunki, bez kłów i trucizny, z których większość była zbyt mała, by ich ugryzienie wyrządziło jakąś krzywdę, a z pewnością mniejszą niż zęby myszy lub chipmunka. Mimo to Gary żywił nadzieję, że to nie był wąż. Gdyby znalazł tutaj jednego z nich, najprawdopodobniej nie mógł- by już nigdy wygodnie leżeć na pokrytej mchem skarpie. Dokładny przegląd otoczenia ujawnił mu coś całkiem nieoczeki- wanego. - Lalka? - mruknął, spoglądając na małąpostać. Zastana- wiał się, jak mógł ją wcześniej przeoczyć lub też, kto mógł ją tu pozostawić, w miejscu, które uważał za swoją własność. Pochylił się bardziej i podszedł o krok, chcąc jąpodnieść. Nigdy wcześniej nie widział czegoś takiego. - Robin Hood? -wyszeptał, choć figur- ka bardziej przypominała elfa. Miała ostre rysy (niezwykle szcze- gółowo przedstawione!), odziana była w leśne zielenie i brązy, na ramieniu miała zawieszony długi łuk (oczywiście bardzo krótki długi łuk), a głowa nakryta była spiczastą czapką. Gary wyciągnął rękę w jej stronę, lecz szybko cofnął ją ze zdu- mieniem. Istota zdjęła łuk z ramienia. Gary pomyślał, że wyobraźnia płata mu figla, lecz nawet gdy próbował przekonać się o swojej głupocie, wciąż spoglądał na żywą lalkę. Nie okazywała żadnego strachu przed Garym. Po prostu w milczeniu wyciągnęła strzałę z kołczanu i nałożyła jąna cięciwę. - O mój Boże! - twarz Gary'ego zmarszczyła się ze zdumienia, spojrzał z wyrzutem na swoją książkę, jakby miała ona z tym coś wspólnego. - Skąd do diabła przyszedłeś? -wyjąkał Gary. - O mój Boże! - rozejrzał się wokoło po drzewach i krzakach szukając kogoś z projektorem. -O mój Boże! Wyglądało to jak trik z filmu z efektami specjalnymi - „Pomóż mi, Obi-Wan Kenobi, jesteś mojąjedyną nadzieją." -O mój Boże! Lalka, elf, czymkolwiek to było, wydawało się nie zwracać więk- szej uwagi na jego działania. Wymierzyło w Gary'ego i wystrzeliło. - Hej! - krzyknął Gary, wyciągając dłoń, by zablokować pocisk. Jego poczucie rzeczywistości mówiło mu, że to tylko kolejny trik, kolejny obraz z niewidocznego projektora. Poczuł jednak ukłucie w dłoń, równie rzeczywiste, jak gdyby zadała je pszczoła, po czym spojrzał ze zdumieniem i ujrzał mała strzałkę wystającąz ręki. -O mój Boże! - Dlaczego to zrobiłeś? - zaprotestował Gary. Spojrzał znów na małąfigurkę, bardziej z ciekawościąniż ze złością. Mała postać oparła się niedbale na swoim łuku, rozglądając się i gwiżdżąc wysokim, mysim głosikiem. Jakże spokojna się wydawała, zważywszy, że Gary mógł podnieść nogę i zgnieść j aj ak niedopałek papierosa. - Dlaczego... - zaczął znów Gary, lecz przerwał i starał się zwal- czyć falę zawrotów głowy, która go nagle ogarnęła. - Czy słońce już zaszło? Szara mgła opadła na las (czy też była to tylko mgła w jego oczach?). Wciąż słyszał piskliwy gwizd, teraz wyraźniej, lecz re- szta świata wydawała się oddalać. - Czy słońce już zaszło? Instynktownie Gary skierował się do domu, z powrotem piaszczy- stą drogą. To... to coś - o mój Boże, co to do cholery było? - strze- liło do niego! Po prostu do niego strzeliło! - To coś, co to do cholery było? Gdy Gary wyszedł na nasyp, ogarnął go zapach jagód. Próbował zostać na s'cieżce, lecz często zapuszczał się w splątane krzaki. Nagły podmuch powietrza był dla Gary'ego jedynym znakiem, że upada. Miękkie, trawiaste podłoże osłabiło uderzenie, lecz Gary, pogrążony w letargu wywołanym trucizną chochlika, i tak nic by nie zauważył, nawet gdyby upadł na betonową płytę. * * * Była noc - czy przegapił zachód słońca? Gary zmusił się by wstać i starał się odzyskać orientację. Aro- mat jagód przypomniał mu, gdzie jest. Wiedział jak dostać się do domu. Była jednak noc i najprawdopodobniej przegapił kolację - ciekawe jak wyjaśni to swojej zirytowanej matce! Wciąż odczuwając osłabienie w kończynach, spróbował się po- dnieść. Wtedy zastygł w zdziwieniu i zadumie. Przypomniał sobie cho- chlika łucznika, ponieważ chochlik znów był tuż przed nim, tym razem z gromadąswoich małych przyjaciół. Tańczyli i wirowali na trawiastym poszyciu, otulając Gary' ego lśniącym kokonem piskli- wej pieśni i migoczącego światła. O mój Boże! Migotanie! Światło zlało się w jednolitą kurtynę, wywołującą spokój. Pieśń fairie wpłynęła mu do uszu, nakłaniając go, by znów się położył. Znów się położył i zasnął. ROZDZIAŁ Był dzień - co się do cholery działo? Gary czuł pod policzkiem trawę. Z początku sądził, że po pro- stu zasnął i spał spokojnie, leżąc w tak wygodnym miejscu. Na- stępnie przypomniał sobie małego łucznika i taniec fairie, a jego oczy otworzyły się szeroko. Sporo wysiłku wymagało od niego podniesienie głowy i oparcie się na łokciach. Trucizna, lub cokol- wiek to było, ciążyła mu w kończynach. Zdołał jednak to zrobić i rozejrzał się, wskutek czego ogarnęło go jeszcze większe zdu- mienie. Wciąż był przy jagodach. Wszystkie drzewa i krzaki były w miejscach, w których je zapamiętał. W jakiś sposób były jednak odmienne - Gary zauważał to instynktownie. Chwilę zajęło mu okre- ślenie, co tak naprawdę było inne, lecz gdy już do tego doszedł, nie miał żadnych wątpliwości. Kolory były odmienne. Drzewa były brązowe i zielone, trawa i mech zielone, a ziemia szarobrązowa, lecz nie były to brązy, zielenie i szarości ze świata Gary'ego. W tych kolorach był blask, wewnętrzne wibrowanie i bogactwo przewyższające wszystko, co Gary kiedykolwiek widział. Nie był nawet w stanie zacząć sobie tego tłumaczyć. Widok był zbyt wyraźny, aby mógł być prawdziwy. Był niczym las w ujęciu surre- alisty cznego malarza, j ak pierwotna wizj a świata nie przy tłumione- go rzeczywistością i ludzkimi zanieczyszczeniami. Gary doznał kolejnego szoku, gdy odwrócił uwagę od najbliż- szego otoczenia i skierował ją na krawędź lasu, na krajobraz roz- ciągaj ący się za szkołą, która skradła jego ulubionądolinę. Nie do- strzegł domów - choć był pewien, że widział je wcześniej z tego miejsca - lecz jedynie odległe, strzeliste góry. - Skąd one się wzięły? - spytał sam siebie pod nosem. Uznał, że wciąż jest trochę zdezorientowany i powiedział sobie, że nigdy wcze- śniej nie spoglądał poza tę krawędź, nigdy nie pozwalał sobie do- strzec tego wspaniałego widoku. Oczywiście góry zawsze tam były. Po prostu Gary nigdy nie zauważył, jak są one wielkie i spekta- kularne. Słysząc trzaśniecie gałązki, Gary zerknął przez ramię. Stał tam chochlik, wysoki na kilkanaście centymetrów, nie zwracaj ąc na niego uwagi i opierając się niedbale na swoim długim łuku. - Czym jesteś? - spytał Gary, zbyt zmieszany by kwestionować swoje zdrowie psychiczne. Drobniutkie stworzenie nie odpowiedziało, nie dało nawet żad- nego znaku, że w ogóle usłyszało pytanie. - Czym... - chciał znów zadać pytanie Gary, lecz zmienił zda- nie. Czym tak naprawdę było to stworzenie i ten sen? Ponieważ musiał to być sen, jak racjonalnie powiedział sobie Gary, podobnie jak powiedziałaby sobie każda, szanująca się, inteligentna osoba oczekująca nadejścia dwudziestego pierwszego wieku. Nie czuł się jednak jak taka osoba. Było tu zbyt wiele rzeczywi- stych dźwiękowi kolorów, żadnej skupionej na jednym elemencie perspektywy tak charakterystycznej dla koszmarów. Gary był świa- dom swego otoczenia, mógł się obrócić w dowolnym kierunku i wyraźnie widzieć las. Oprócz tego nigdy dotąd nie doświadczył snu, ani też nie słyszał, by ktoś doświadczył snu, w którym miałby świadomość, że śni. - Nadszedł czas, by się dowiedzieć - mruknął pod nosem. Za- wsze sądził, że ma szybkie ręce, nawet uprawiał boks w szkole. Jego cios w stronę chochlika był jednak żałośnie powolny. Stworzenie zniknęło zanim zdołał zbliżyć do niego dłoń. Podążył natychmiast za szelestem, nasłuchując każdego dźwięku, przetrząsając ramio- nami sterty suchych liści i niskie krzaki jagód. - Au! - krzyknął, czując ukłucie w plecy. Obrócił wzrok. Cho- chlik był niedaleko za nim - nie miał pojęcia, w jaki sposób to głu- pie coś tam się znalazło - trzymając swój łuk i naśmiewając się z niego! Gary obrócił się powoli, nie spuszczając ze stworzenia swego błyszczącego spojrzenia. Pochylił się do przodu, napinając mięśnie do skoku, który umieści go za stworzeniem, odcinając mu prawdo- podobną drogę ucieczki. Wtedy Gary znowu opadł na łokcie, otworzywszy szeroko ze zdumienia oczy, ponieważ do pierwszego stworzenia dołączyło dru- gie, wy żs ze, maj ące przynaj mniej sześćdziesiąt centymetrów od stóp do głowy. Tę istotę Gary rozpoznał. Gary nie wywodził się z Irlandii, lecz to nie miało znaczenia. Tysiące razy widział wizerunki tego stworzenia i zdumiewała go teraz ich dokładność. Stworzenie nosiło brodę - jasnobrązową - podobnie jak jego kręcone włosy. Miało szary płaszcz o takim sa- mym odcieniu co jego błyszczące, figlarne oczy, zielone bryczesy i lśniące, czarne buty o zakręconych noskach. Gdyby wystająca mu z ust fajka o długim ustniku nie była wystarczającą podpowiedzią był nim z pewnością znaj dujący się na głowie szkocki beret. - Nazwij to więc snem - powiedziało do niego stworzenie - i niech cię to zadowoli. To nie ma znaczenia. Gary spoglądał z oszołomieniem jak ten nowy skrzat, ten lepre- chaun - ten cholerny leprechaun! - podchodzi do łucznika. - Ten jest duży - powiedział leprechaun. - Pytam, czy będzie pasował? Łucznik zaświergotał coś zbyt piskliwie, by Gary zdołał go zro- zumieć, lecz leprechaun wyglądał na zadowolonego. - To za fatygę - rzekł leprechaun, wyciągając czterolistnąkoni- czynę, najwyraźniej zapłatę za sprowadzenie Gary'ego. Chochlik łucznik ukłonił się nisko, doceniając nagrodę, zachi- chotał pogardliwie spoglądając w stronę Gary'ego i zniknął, czmy- chając w poszycie tak szybko, że Gary nie mógł nadążyć za jego ruchami. - Mickey McMickey do twoich usług - powiedział grzecznie leprechaun, skłaniając się nisko i salutując do swego beretu. O mój Boże! Skończywszy powitanie leprechaun czekał cierpliwie. -Jeśli rzeczywiście jesteś do moich usług - wyjąkał Gary, które- go przerażał nawet dźwięk jego własnego głosu - to odpowiedz mi może na kilka pytań. Na przykład, co się do cholery dzieje? -Nie pytaj -poradził Mickey. -Nie zadowolą cię moje odpo- wiedzi. Jeszcze nie. W odpowiednim czasie jednak wszystko zro- zumiesz. Wiedz teraz, że masz tu wykonać pewną przysługę, a gdy ją zakończysz, będziesz mógł wrócić do siebie. - A więc j a jestem do twoich usług - uznał Gary. - Nie odwrotnie. Mickey poskubał swojąpieczołowicie przyciętą brodę. - Nie do moich usług - odpowiedział po chwili namysłu. - Choć będąc tutaj, wyrządzasz mi przysługę, jeśli wiesz o co mi chodzi. Jesteś do usług elfa. - Tego małego? - spytał Gary, pokazując na krzaki, w których zniknął stworek. - Nie chochlika - odpowiedział Mickey. - Elfa. Tylwyth Teg - przerwał, jakby te dziwne słowa powinny coś znaczyć dla Gary'ego. Gdy zdumionemu spojrzeniu nie towarzyszyła odpowiedź, Mickey ciągnął dalej trochę rozgoryczony. - Tylwyth Teg - powtórzył. - Honorowa Rodzina. Nie słyszałeś o nich? Gary potrząsnął głową trzymając rozdziawione usta. - W smutnych czasach żyjemy, mój biedny chłopcze - wymam- rotał Mickey. Wzruszył bezradnie ramionami, jak na tak małe stwo- rzenie dziwnie wyglądał ów konwulsyjny ruch, i dokończył wyja- śnienia. - Te elfy są nazywane Tylwyth Teg, Honorową Rodziną. Sąnajszlachetniejsząrasąz ludu faerie, choć nie za bardzo podpo- rządkowująsię zwyczajom innych. Ten wielki elf, którego wkrótce poznasz, jest podobny i nie należy go lekceważyć. Widzisz, to on mnie złapał i zmusił mnie, abym ciebie złapał. - Dlaczego mnie? - Gary zastanawiał się, dlaczego zadał to py- tanie, dlaczego w ogóle rozmawiał z tym... czymkolwiek to było. Czy zaraz wyskoczy na niego Alan Funt, śmiejąc się i pokazując na ukrytą kamerę? - Ponieważ będziesz pasować do zbroi - powiedział Mickey w sposób, jakby miało to wszystko wyjaśniać. - Chochliki wzięły twoje wymiary i powiedziały, że będziesz pasować. Jesteś równie dobry jak każdy inny, to były jedyne wymagania - Mickey przerwał na chwilę, wpatrując się Gary' emu w oczy. - Zielone oczy? - zauważył leprechaun. - Jak u Cedrica. Dobry znak. Skinieniem głowy Gary ukazał, że przyjął uwagę, lecz zdecydo- wanie nie rozumiał, o co chodziło Mickeyowi. Nie stanowiło to jed- nak w tej chwili dla Gary'ego większego problemu, ponieważjedy- nym co mógł zrobić, było pogodzenie się z tymi całkowicie niewia- rygodnymi wydarzeniami i całkowicie niewiarygodnymi stworze- niami. Jeśli śnił, to bardzo dobrze, może być ciekawie. Jeśli nie... cóż, Gary uznał, że lepiej nie myśleć na razie o takiej możliwości. Gary myślał natomiast o swoich wiadomościach na temat lepre- chaunów i związanych z nimi legend. Znał nagrodę za schwytanie leprechauna i niezależnie od tego, czy był to sen, czy też nie, wy- glądało to na ciekawy kierunek rozwoju wydarzeń. Sięgnął ręką za głowę, udając, że się drapie, po czym rzucił się w stronę Mickeya i chwycił małe stworzenie. - Ha - oznajmił triumfalnie Gary. - Schwytałem cię, a ty dopro- wadzisz mnie do swojego garnca ze złotem! Znam zasady, panie Mickeyu McMickey. - Psst, psst - usłyszał z boku. Odwrócił się i ujrzał Mickeya, opierającego się niedbale o pień drzewa i trzymającego przed sobą otwartą książkę Mickeya, Hobbiła. Gary skierował powoli wzrok na swój ą zdobycz i zauważył, że trzyma oburącz Mickeya. - Skur- wysyn -mruknął pod nosem, ponieważ zaczęło mu się to wszystko wydawać zbyt dziwne. - Jeśli znasz zasady, powinieneś również znać grę - Mickey, ten Mickey, który opierał się o drzewo - rzekł w odpowiedzi na zdu- mione spojrzenie Gary'ego. - J ak? - wyj ąkał Gary. - Przypatrz się dokładniej, chłopcze - powiedział Mickey. - A następnie puść ten grzyb zanim zabrudzisz sobie całe ręce. Gary obejrzał dokładnie swojązdobycz. Z tego co widział, wciąż była leprechaunem, lecz nie poruszała się za bardzo - tak naprawdę wcale. Powrócił wzrokiem do opartego leprechauna i wzruszył ra- mionami. - Dokładniej - poprosił Mickey. Gary trochę dłużej popatrzył na postać. Obraz zaczął się stop- niowo przekształcać i zdał sobie sprawę, że trzyma duży i brudny grzyb. Potrząsnął głową z niedowierzaniem i wypuścił grzyba na ziemię, po czym zauważył, żeHobbitleży u jego stóp, tam gdzie go zostawił. Zerknął z powrotem na Mickeya, ale w miej scu gdzie stał leprechaun, był tylko grzyb, następnie z powrotem na upuszczony grzyb, ale zamiast niego dostrzegł czyszczącego swe ubranie lepre- chauna. - Myślisz, że to tak łatwo złapać leprechauna? - spytał z kwaśną minąMickey. - Cóż, gdyby tak było, sądzisz że którykolwiek z nas miałby jeszcze jakieś złoto, które mógłby rozdawać? - podszedł do Gary'ego, by podnieść dziwną książkę. Gary pomyślał, by jeszcze raz spróbować go chwycić i tym razem przytrzymać, lecz leprechaun zadziałał pierwszy. -Nie wyciągaj po mnie rąk - polecił Mickey. - To ja cię schwy- tałem, pamiętasz? Poza rym, chwytając kogoś takiego jak Mickey McMickey, nigdy nie wiesz, w co wkładasz ręce! Robię durni z wielkiego ludu dłużej, niż ty chodzisz po świecie! Powiem ci, że kiedyś... j ak ty się nazywasz?... i nie każ mi powtarzać! - Gary - odpowiedział Gary prostując się i cofając się zapobie- gawczo od nieprzewidywalnego skrzata. - Gary Leger. - A więc miło mi cię poznać, Gary Legerze - powiedział w zadumie Mickey. Jego myśli były teraz skupione na okładce książ- ki. Znajdował się tam oryginalny rysunek samego Tolkiena, „Bilbo przybywa do elfów". Mickey pokiwał z aprobatą głową i otworzył dzieło. Jego twarz natychmiast się zmarszczyła, wymamrotał pod nosem kilka słów i machnął dłoniąnad otwartą stroną. -Znacznie lepiej - powiedział. - Co robisz z moją książką? - zaprotestował Gary, nachylając się, by jąodebrać. Zanim jednak jej dosięgnął, zdał sobie sprawę, że wkłada dłoń w uzębioną paszczę jakiejś przerażającej, demo- nicznej istoty, cofnął się więc natychmiast, niemal upadając. -Nigdy nie wiesz, w co wkładasz ręce - powtórzył w zadumie Mickey, nie zadając sobie trudu, aby spojrzeć na wystraszonego mężczyznę. - Gary Legerze, naprawdę musisz nauczyć się widzieć wyraźniej, jeśli mamy zakończyć to zadanie. Nie możesz zabierać się za zabawę ze smokami, jeśli nie potrafisz przejrzeć prostej ilu- zji. Chodź więc - i Mickey ruszył, czytając w trakcie marszu. - Smoki? -mruknął Gary do pleców leprechauna, nie otrzymu- jąc odpowiedzi. - Smoki? - spytał ponownie, tym razem siebie. Naprawdę, powiedział sobie, nie powinien być tak zdziwiony. Ścieżka również wyglądała tak, jak ją zapamiętał Gary, nie li- cząc oczywiście kolorów, które wciąż surrealistycznie wibrowały. Jednak gdy podążali niąw stronę głównej drogi, Gary'emu wyda- wało się, że las robi się gęściejszy. Przychodząc tu, widział z tego miejsca nowe budynki, których zawsze starał sienie zauważać. Te- raz chciał je ujrzeć, chciał znaleźć coś normalnego w tej szalonej sytuacji. Lecz choć starał się jak mógł, nie mógł przeniknąć wzro- kiem gąszczu liści i gałęzi. Gdy dotarli do końca ścieżki, Gary zdał sobie ponad wszelką wątpliwość sprawę, że świat wokół niego zmienił się nie tylko w zakresie niewidocznych dotąd gór, gęstych drzew i dziwnych kolorów. Tym razem jego wzrok nie mógł się mylić. W Lancashire ścieżka kończyła się piaszczystąkontynuacjągłów- nej drogi, która biegła obok domu jego rodziców. Tuż za miejscem ich połączenia znajdowało się siatkowe ogrodzenie cmentarza. Tutaj jednak nie było ogrodzenia, tylko drzewa, nie kończące się drzewa. Mickey przystanął, by poczekać na Gary'ego, który wciąż wpa- trywał się z otwartymi ustami w las. - No, idziesz już? - spytał leprechaun po długiej bezczynnej chwili. - Gdzie jest ogrodzenie? - spytał Gary, z trudem zdoławszy odzy- skać oddech. - Ogrodzenie? - powtórzył Mickey. - O czym ty mówisz, chłop- cze? -Ogrodzenie cmentarza-próbował wyjaśnić Gary. - Kto umieściłby cmentarz w środku lasu? - odpowiedział ze śmiechem Mickey. Leprechaun przerwał nagle, widząc, że Gary nie cieszy się z jego dowcipu, po czym pokiwał głową ze zrozumie- niem. -Posłuchaj mnie, chłopcze -leprechaun zaczął miłym tonem. - Nie jesteś u siebie -już ci to powiedziałem. Jesteś teraz u mnie, w hrabstwie Dilnamarra, w lesie zwanym Tir na n'Og. - Ale pamiętam kępę jagód - zaprotestował Gary, sądząc, że schwytał leprechauna w logicznąpułapkę. Co dziwne, Mickey wy- dawał się być niemal zasmucony, słysząc słowa Gary'ego. - Owszem, pamiętasz - zaczął leprechaun. - Pamiętasz jagody ze swojej krainy, z Prawdziwej Ziemi, pamiętasz kępę bardzo podob- ną do tej, w której cię znalazłem. - Były takie same - upierał się Gary. -Nie, chłopcze - odpowiedział Mickey. - Istniejąmosty pomię- dzy twoim światem a tym światem, miejsca jak twoja kępa jagód, które wyglądają tak samo w obydwu krainach. -Tym światem? - Z pewnościąo nim słyszałeś - odrzekł Mickey. - Światem Fa- erie. Gary zmarszczył z niedowierzaniem brwi, po czym spróbował ułagodzić leprechauna i ukryć uśmiech. - W takich miejscach - ciągnął Mickey, nie zauważając oczywi- stego sceptycyzmu Gary'ego - niektóre ludy, głównie chochliki, mogą przechodzić, a wewnątrz swego tanecznego kręgu mogą przy- ciągnąć za sobąkogoś takiego jak ty. Niestety jednak z każdym dniem jest coraz mniej mostów, obawiam się, że twój świat wkrótce utraci wszelkie więzi z Faerie. - To już się działo wcześniej? - spytał Gary. - To znaczy, ludzie z mojego świata przechodzili... -Nie słuchasz? Nie znasz opowieści? - spytał Mickey. Chwycił fajkę w dłoń, położył ręce na biodrach i pokręcił z niesmakiem gło- wą. - Słyszałem o leprechaunach - zaoponował Gary. - No cóż, myślisz, że skąd się wzięły te historie? - spytał Mic- key. - Wszystkie te opowieści o malutkim ludzie, tańczących el- fach i smokach drzemiących w pełnych złota legowiskach? Czy nie wierzyłeś w nie, chłopcze? Czy uważasz je za historie, które opo- wiada się dzieciom zimą przy kominku? - To nie jest tak, że nie chcę w nie uwierzyć - próbował się tłu- maczyć Gary. -Nie chcę? -powtórzył Mickey. -Z pewnością miałeś zamiar powiedzieć „nie chciałem". Nie masz wyboru, musisz teraz uwie- rzyć w opowieści o faerie, w końcu znajdujesz się na terenie jednej z nich! Gary tylko uśmiechnął się wymijająco, choć tak naprawdę, wszy- stko to zaczynało mu się podobać - czymkolwiek to było. Potrzą- snął głową zdawszy sobie sprawę ze swych myśli. - Czymkolwiek to było? O mój Boże! Nie zadawał już więcej pytań, gdy szli ścieżką poprzez wspa- I niałe kolory i aromaty srebrnego lasu. Gary zatrzymał się raz, by bliżej przyjrzeć się leprechaunowi. W tym celu wysforował się przed niego. Mickey przeszedł przez kupkę zeschłych, brązowych liści, nie spowodował jednak najlżejszego dźwięku. Gary podążał za nim najostrożniej jak mógł, słysząc powodowany przez siebie chrzęst i czując się niezdarnie oraz niezręcznie przy zwinnym Mickeyu. IJeśli jednak Gary rzeczywiście był tu intruzem, las nie wywoły- wał w nim takiego uczucia. Ptaki, wiewiórki, szop i młody jeleń zajmowały się niedaleko od niego swoimi sprawami, nie poświęca- ijąc mu więcej uwagi ponad szybkie i zaciekawione spojrzenie. Gary II nie mógł nic poradzić na to, że czuł się tutaj jak w domu. Miejsce to było ciepłe i wydawało się pochodzić z krainy marzeń. Było pełne życia i swobody. Dla Gary' ego zaś, wciąż znajdowało się ono tylko I IBw JeS° wyobraźni, było całkowicie bezpieczną fantazją, snem. Wiele minut później dotarli do małej polanki rozciągającej się wokół starego dębu. Gary uznał, że w centrum Lancashire miejsce to zajmuje Dunkin' Donuts. Najwyraźniej leprechaun ustanowił ten punkt za cel, ponieważ podszedł do drzewa, rozciągnął się na mchu i wyciągnął pakunek z tytoniem fajkowym. - Odpoczynek? - spytał Gary. - To jest to miejsce - odpowiedział Mickey. - Kelsey ma się tu z nami spotkać, a wtedy on się tobą zajmie, ja zas' odejdę. - Nie idziesz z nami? Mickey zaśmiał się, niemal się krztusząc, gdyż jednocześnie próbował zapalić fajkę. - Ty i Kelsey - wyjaśnił. - To jego wyprawa, nie moja. Odpo- czywaj i nie obawiaj się. Dam ci parę wskazówek, jak sobie z tym poradzić - przerwał, by skończyć zapalanie fajki, a jeśli później kontynuował wypowiedź, Gary go nie słyszał. Z konarów wielkiego dębu spłynęła utrzymana w wysokiej tona- cji czarująco słodka pieśń. Unosiła się na krawędziach słuchu Ga- ry'ego, kusząc... kusząc. Wzrok Gary'ego podążył w górę masywnego dębu, poszukując źródła. Kusząc... kusząc. Wtedyjąujrzał, wyglądającązzagrubej, niskiej gałęzi. Byładrob- nąistotąjak na ludzkie standardy, miała może półtora metra i daleko jej było do pięćdziesięciu kilogramów. Miała twarz chochlika, oczy zbyt przejrzyste, a włosy zbyt złote. A głos zbyt słodki. Chwilę trwało, zanim Gary zdał sobie sprawę, że jest ona naga - nie, nie naga - miała na sobie cieniuteńkie okrycie z babiego lata, które zaledwie okrywało mgiełkąjej sylwetkę. Znów kuszenie na granicy percepcji. - Co się z tobą dzieje? - Gary usłyszał Mickeya mówiącego z jakiegoś odległego miejsca. Melodia była czymś więcej niż tylko pieśnią była wezwaniem dla Gary'ego. „Chodź do mnie" prosiły nuty. Nie trzeba mu tego było mówić dwa razy. - Och- mruknął Mickey, zdając sobie sprawę ze źródła, które zakłócało uwagę Gary'ego. Leprechaun ściągnął swój beret i uderzył nim o kolano, zły na siebie. Powinien był wiedzieć, że lepiej nie zabierać tak wrażliwego człowieka w pobliże terenów łowieckich Leshiye, leśnej nimfy. - Otrząśnij się, chłopcze - zawołał do Gary'ego. - Nie ma tam na górze nic, czego byś chciał. Gary nie zadał sobie trudu, by odpowiedzieć. Było oczywiste, że ma na ten temat odrębne zdanie. Przerzucił nogę przez najniższą gałąź i podciągnął się. Nimfa była teraz blisko, pachniała słodko, śpiewała słodko i była tak powabna w swojej przejrzystej sukni. Pieśń jej była zaś tak zapraszająca, obiecująca, kusząca, że Gary nie mógł się jej oprzeć. - Odejdź, Leshiye! -krzyknął z dołu Mickey, wiedząc, że wszy- stkie dalsze skierowane do Gary'ego wezwania, pozostanąpuszczone mimo uszu. - Mamy sprawy ważniej sze niż twoje polowanie. Wkrót- ce będzie tu Kelsey i nie będzie z ciebie zadowolony. Ani trochę! Nimfa ciągnęła swąpieśń, nie przeszkadzając sobie. Gary spraw- dził kilka dróg przez plątaninę gałęzi i znalazł w końcu taką która doprowadzi go do celu. Na gałęzi przed nim pojawił się wielki wąż, wijąc się i sycząc oraz wystawiając groźne kły. Gary zatrzymał się nagle i próbował cofnąć tak gwałtownie, że niemal spadł z gałęzi. Mimo to Leshiye wciąż śpiewała, wzmacniaj ąc swą słodycz śmie- chem. Machnęła ręką i wąż zniknął, a jeśli chodzi o oczarowanego Gary'ego, wydawało mu się, że stwór nigdy nie istniał. Natychmiast podj ął wspinaczkę, lecz teraz gałęzie zaczęły się pod nim poruszać, wijąc się i mnożąc. Gary spojrzał w dół na Mickeya, odgadując, że zarówno wąż jak i gałęzie to były iluzyjne sztuczki leprechauna. - Co robisz? - zawołał ze złością. - Chcesz, żebym spadł? - Zostaw ją chłopcze - odpowiedział Mickey. -Nie powinieneś się łączyć z takimi jak ona. Gary spoglądał na nimfę przez długą chwilę, po czym gwałtow- nie odwrócił się do Mickeya. -Ześwirowałeś? Anielska twarz Mickeya wykrzywiła się na chwilę ze zdziwie- nia, gdy usłyszał tę dziwną wypowiedź, lecz wydawał się rozumieć jej ogólne znaczenie. - Zasłoń uszy, chłopcze - ciągnął uparcie. -Nie pozwól, by ogar- nął cię jej urok. Musisz być silny, bo to drzewo jest jej domem. Nie mam magii mogącej pokonać jej iluzje. Ostrzeżenia leprechauna zaczęły nabierać dla Gary'ego sensu - do momentu, gdy nie spojrzał z powrotem na nimfę, wyciągniętą teraz niedbale na poziomej gałęzi. Gary rozejrzał się bezradnie, próbując znaleźć jakiś bezpieczny sposób, by się do niej dostać. Leshiye znów się zaśmiała - w ramach melodyjnych granic swej pieśni. Przyzwała z drzewa swe moce - był to w końcu jej dom - i z łatwością pokonała iluzoryczną plątaninę Mickeya, otwierając przed pożądliwymi oczyma Gary'ego prawidłową drogę. Mickey znów uderzył swym beretem o kolano i padł pokonany na mech. Nie był w stanie odciągnąć uwagi młodego człowieka od wdzięków leśnej nimfy. - Kelseyowi się to nie spodoba - wymamrotał cicho i z opano- waniem, nie bojąc się tego, że będzie musiał stawić czoła niewzru- szonemu i niecierpliwemu elfowi, aby przekazać mu kolejne złe wiadomości. W tym momencie Leshiye wzięła Gary'ego za rękę i zaprowadziła go wyżej na drzewo, tuż ponad drugie rozwidlenie grubego pnia, do małego, pokrytego liśćmi otworu. - No cóż - wzruszył ramionami Mickey, gdy zniknęli z pola wi- dzenia. - Muszę iść i znaleźć innego, na którego będzie pasować zbroja. - Stuknął fajką o drzewo i wsunął ją do ust, po czym wziął książkę Gary'ego i usiadł, aby poczytać. ROZDZIAŁ Elf zrobił kwaśną minę, gdy zbliżył się do małej polanki otaczają- cej ogromny dąb. Był tam Mickey, takjak się umówili, i opierał się o drzewo, czytając z uwagą książkę. Mickey był jednak sam, a to nie zgadzało się z planem. Banda krasnoludów szuka jakiegoś dawno zaginionego skarbu - elf z łatwością wychwycił za pomocąswoich czułych uszu beztro- skie pomrukiwanie Mickeya. - Nigdy nie mogą się oprzeć klejnoto- wi czy odrobinie złota i zawsze twierdzą, że od początku to wszyst- ko należało do nich! Mickey uniósł wzrok, wyczuwając zbliżającego się elfa. - Dzień dobry, Kelseyu! - oznajmił, nie trudząc się wstawaniem. - Gdzie on jest? - spytał Kelsey. - Miałem ogromne trudności, by zorganizować wszystko na czas, a baron Pwyll nie jest cierpliwą osobą. Powiedziałeś, że będziesz go miał dzisiaj. -1 tak jest - odpowiedział Mickey. Z góry dobiegł piskliwy chichot. Kelsey znał las równie dobrze jak Mickey, widząc zaś, że leprechaun trzyma dziwną książkę i słysząc dochodzące z wyższych partii drzewa odgłosy, spojrzał na wyniosły dąb i szybko rozwiązał zagadkę. - Leshiye - mruknął Kelsey. Odwrócił się do Mickeya, który wciąż był zajęty książką. - Od j ak dawna tam j est? Mickey przysłonił dłonią oczy, by spojrzeć na pozycję zajmowa- ną przez słońce. - Już dwie godziny - rzekł. - Twardziel z niego! Kelsey nie podzielał beztroski Mickey a, nie gdy chodziło o jego życiowe zadanie. - Dlaczego go nie powstrzymałeś? - spytał elf, a jego złote oczy zajaśniały złością. - Zastanów się, o co pytasz - odwzajemnił się Mickey. - Mia- łem powstrzymać wyrośniętego młodzieńca przed otrzymaniem ofe- rowanych przez nimfę wdzięków? Szybciej udałoby mi się złapać smoka w mojączapkę - ściągnął swój beret i trzymał go odwróco- ny przed sobą. -1 przekonać bestię, aby zrobiła mi obiad. Kelsey nie mógł się spierać z oświadczeniem leprechauna o bezsilności. Nimfy były potężnymi przeciwniczkami, jeśli cho- dziło o młodych mężczyzn, zaś ta, Leshiye, była równie biegła w sztuce uwodzenia jak każda inna w Tir na n'Og. - Czy ma odpowiednie wymiary, by nosić zbroję? - spytał Kel- sey z wyraźnym niesmakiem. Widząc, że Mickey przytaknął, elf zdjął z ramienia swój długi łuk i zaczął się wdrapywać na drzewo. Mickey powrócił do lektu- ry. Jeśli Kelsey sobie poradzi, to dobrze, będzie to oznaczać mniej wysiłku dla leprechauna. Jeśli zaś nie, jeśli Gary zaszedł już za daleko, by dało się go uratować, to Kelsey nie może obwiniać Mickeya o niepowodzenie, a Mickey przynajmniej osiągnie to, że elf da mu więcej czasu na polowanie na innego, odpowiedniego człowieka. Obydwie możliwości nie obchodziły zbytnio leprechau- na - tak naprawdę niewiele obchodziło jakiegokolwiek leprechau- na. Był słoneczny ciepły dzień, z przyjemnymi zapachami, przy- jemnymi widokami i przyjemną lekturą. O co jeszcze mógłby pro- sić leprechaun? Oparł się znów o drzewo i odnalazł miejsce w którym skończył, lecz zanim zdążył ponowić lekturę, w głowę uderzyła go tenisówka i spadła obok na ziemię. - Hej! - krzyknął, spoglądając w górę. - Co tam się dzieje? Prosto na Mickeya zaczęła lecieć druga tenisówka, lecz szybko wyciągnął palec, wypowiedział jedno słowo i but zatrzymał się po- wietrzu nad jego głową wisząc tam bez ruchu. Z góry dobiegły odgłosy szamotaniny, skarga, w której Mic- key rozpoznał głos Gary' ego - przynajmniej twardziel wciąż był żywy - i w końcu śpiew Leshiye, który nie brzmiał już tak rado- śnie. Leprechaun wiedział, że nimfy nie miały zbyt dużej wła- dzy nad Tylwyth Teg, ponieważ elfi lud nie poddawał się zaklę- ciom i iluzjom tak łatwo jak ludzie. Mickey skinął głową i potrząsnął niąbezradnie w sympatii dla nimfy -właśnie ta od- porność pozwoliła Kelseyowi schwytać Mickeya i rozpocząć całą historię. Chwilę później Gary wysunął się przez krawędź zasłoniętej liść- mi dziury, tuż za nim podążał Kelsey. Gary spojrzał żałośnie na to, co zostawiał za sobą lecz dźgnięcie czubkiem miecza w plecy prze- ważyło nad powabem Leshiye. Poruszał się wolno, schodząc w dół drzewa i wciąż zerkał przez ramię. Kelsey, najwyraźniej wzburzo- ny i zdecydowany odciągnąć Gary'ego jak najdalej od nimfy, popy- chał go niezbyt delikatnie raz za razem. Wtedy wyszła za nimi Leshiye, wciąż śpiewając. - Wracaj do swojej nory! -krzyknął do niej Kelsey. Obrócił się, trzymając w górze swój lśniący miecz. Naga i wystawiona na ciosy Leshiye nie poruszyła się. -Nie zrań jej! -warknął Gary. -Nawet się nie waż! Kelsey odwrócił się i spokojnie wsunął stopę za Gary'ego. Lekki obrót spowodował, że Gary spadł z gałęzi i wylądował trzy metry niżej na ziemi. Nie zwracając uwagi na człowieka, elf znów skiero- wał się w stronę Leshiye i ponowił ostrzeżenie. - Wracaj do swojej jamy! Leshiye zaśmiała się z niego. I ona, i Kelsey wiedzieli, że to była czcza pogróżka. Żaden członek Tylwyth Teg nie zaatakowałby nig- dy stworzenia z Tir na n' Og, a leśna nimfa Leshiye była w równym stopniu częściąlasu co jakiekolwiek drzewo lub zwierzę. Kelsey schował miecz do wysadzanej klejnotami pochwy, jeszcze raz spojrzał groźnie na nimfę, jedynie dla efektu, po czym ześli- zgnął się po drzewie z taką łatwością, że dochodzący do siebie Gary zamrugał zdziwiony. Niemal natychmiast rozbrzmiał znów śpiew Leshiye. - Cicho bądź! - krzyknął do niej Kelsey. - A ty - ryknął na Ga- ry'ego - popraw swoje ubranie i chodź za mną! Gary zerknął na Mickeya, który skinieniem głowy potwier- dził, że lepiej wykonać to polecenie. Podniósł jeden but, po czym uderzył głowąw drugi, dopiero teraz go zauważając. Wciąż znaj- dował się on tam, gdzie Mickey go magicznie zawiesił. Gary spodziewał się znaleźć jakąś niewidzialnąlinkę, która by go pod- trzymywała, lecz gdy go badawczo dotknął, spadł mu swobo- dnie do ręki. - Jak? - zaczął pytanie Gary, lecz wziął chytre mrugnięcie Mic- keya za jedyne wyjaśnienie, które może otrzymać. - Pospiesz się! - polecił Kelsey. - Kim on do diabła jest? - Gary spytał Mickeya. Kelsey natych- miast się obrócił i podszedł spiesznie. Jego przejrzyste oczy bły- szczały żarliwie, a długie do ramion włosy, nawet bardziej złote niż oczy, połyskiwały w świetle słońca. Kelsey był o głowę niższy od Gary'ego i o pięćdziesiąt kilo lżejszy, lecz teraz wydawał się góro- wać nad młodzieńcem, powiększony przez pewność siebie i widoczny gniew. - Znowu moja wina - powiedział Mickey, uderzając się w skroń. - Wybaczcie moje maniery. Gary, chłopcze, poznaj Kelseya... Kelsey rzucił w stronę Mickeya spojrzenie, które zahaczało o morderstwo. -Poznaj Kelsenellenelviala Gil-Ravadry -poprawił się szybko Mickey. - Elfiego lorda Tylwyth Teg. - Kełsen... - wyjąkał Gary, nie będąc w stanie powtórzyć dziw- nego imienia. Mickey ujrzał możliwość zakpienia z tego, który go schwytał. - Nazywaj go Kelseyem, chłopcze - powiedział z widocznym zadowoleniem leprechaun. - Każdy tak mówi. - Brzmi dobrze - rzekł dobitnie Gary, dostrzegając wściekłe spoj- rzenie elfa. W tej chwili wszystko co drażniło elfa - elfa, który prze- rwał mu przyjemność - brzmiało dla Gary'ego dobrze. - Kto zapro- sił cię na drzewo, Kelseyu? - spytał pewnym głosem Gary. Natychmiast zdał sobie sprawę, że przeciągnął strunę. Kelsey nic nie powiedział, nawet nie położył ręki na rękojeści swego niezwykłego miecza. Spojrzenie, które skierował w stronę Gary'ego, uciszyło jednak młodzieńca w takim stopniu, w jakim mógłby to zrobić ów miecz. Kelsey spoglądał na niego jeszcze przez chwilę, po czym od- wrócił się gwałtownie i odszedł. - On jest dość dobry -wyjaśnił Gary'emu Mickey. - Możesz się z tego śmiać, lecz wiedz, chłopcze, że on ci ocalił życie. Gary skierował w stronę leprechauna niedowierzające spojrzenie. - Nigdy by cię nie wypuściła - kontynuował Mickey. - Umarł- byś tam, choć nie przeczę, że byłaby to przyjemna śmierć. Gary nie wydawał się być przekonany. - Przepadłbyś - ciągnął Mickey. - W sidłach Leshiye zapomniał- byś jak sieje lub pije. Mógłbyś też zapomnieć jak się oddycha, chłop- cze! Twój umysł byłby nastawiony tylko na jedno zadanie, dopóki ciało nie umarłoby z wysiłku. Gary wsunął tenisówkę na stopę i szybko jązawiązał. - Potrafię o siebie zadbać - oznajmił. - Tak powiedziała setka mężczyzn w objęciach nimfy - odpo- wiedział Mickey. - Tak powiedziało stu martwych mężczyzn - le- prechaun zachichotał i ruszył za elfem, wyciągającHobbita. Gary stał przez chwilę, potrząsając głową i zastanawiając się, czy powinien wrócić na drzewo. Aby utrudnić mu wybór, nad kra- wędzią dziupli znów pojawiła się Leshiye, uśmiechając się skro- mnie. Nimfa spoglądała jednak w stronę Kelseya, który nie odszedł jeszcze daleko i trzymał w ręku swój długi łuk, nie przyzywała więc tym razem człowieka. Gary również ujrzał Kelseya i doszedł do wniosku, że jeśli za- cznie się wspinać na drzewo, elf z pewnością umieści mu strzałę w nadgarstku lub jakimś innym, wrażliwszym miejscu. - W drogę - powiedział do siebie rozważnie i zerkając w stronę Kelseya, zapiął spodnie. Odchodząc, skierował jeszcze jedno żało- sne spojrzenie na drzewo, na Leshiye wyciągniętą wy godnie na ga- łęzi w swojej przejrzystej sukni. Nawet Kelsey go za to nie winił. * * * Elf narzucił szybkie tempo marszu przez las, choć z tego co był w stanie zauważyć Gary, nie podążał on żadnym tropem. Kelsey wydawał się jednak wiedzieć, gdzie idzie, a Gary uznał, że lepiej go o to nie pytać. Mickey nie był zbytnio pomocny w podróży. Mknął przed siebie, wykonując niewiarygodnie lekkie kroki, zaś twarz miał zanurzoną w Hobbicie i śmiał się bez przerwy lub mamrotał coś zdziwionym tonem. Gary cieszył się, że leprechaunowi podobała się książka. Nawet pomimo tego, że Mickey sam poświadczył, iż go porwał, Gary lubił tego malca. Kolejny wybuch śmiechu zwrócił uwagę Gary'ego na Mickeya. Zerknął leprechaunowi przez ramię (co nie było trudne), starając się dostrzec, na którym jest rozdziale. - Co? -wybełkotał Gary, gdy ujrzał otwartąksiążkę. To, co kie- dyś było zwyczajnym drukiem, stało się teraz płynnym pismem w języku całkowicie niezrozumiałym dla Gary'ego. Duże, posuwi- ste linie zastąpiły zwarte litery, formując runy nie przypominające żadnego widzianego kiedykolwiek przez Gary'ego alfabetu. - Co z tym zrobiłeś? - spytał. Mickey podniósł wzrok, a w kącikach jego szarych oczu błyszcza- ła radość. - Zrobiłem z czym? - spytał niewinnie. - Z moją książką- powiedział Gary, sięgając po nią. Przekart- kował strony i na każdej z nich znajdowało się to samo niezrozu- miałe pismo. - Co zrobiłeś z mojąksiążką? - Uczyniłem jązdatną do czytania-wyjaśnił Mickey. - Była zdatna do czytania. - Dla ciebie - odpowiedział Mickey, wyrywając książkę. - Lecz ty ją możesz przeczytać w każdej chwili, a skąd wiadomo, jak dłu- go ja będę miał do niej dostęp? Uczyniłem ją więc zdatną do czyta- nia dla mnie i przestań się zadręczać. Dostaniesz ją z powrotem, gdy skończę. -Zapomnij o książce-z przodu rozległ się głos. Podnieśli wzrok i ujrzeli Kelseya, jak zwykle z kamienną twarzą, stojącego przy gru- bym wiązie. - Książka nie jest ważna - ciągnął elf mówiąc do Ga- ry'ego. - Masz na głowie ważniejsze sprawy niż beztroskie czyta- nie - Kelsey zerknął podejrzliwie na Mickey a. - Czy poinformowa- łeś go o zadaniu? - Miałem taki zamiar - odpowiedział Mickey. - Naprawdę. Chciałem jednak stopniowo przełamać chłopaka, przyzwyczaić go do wszystkiego po kolei. - Nie mamy na to czasu - rzekł Kelsey. W Dilnamarze uzgo- dniono już postanowienia. Znajdziemy się tam wkrótce, by zabrać artefakty, a wtedy wyprawa rozpocznie się w pełni. - Dobrze więc - uznał Mickey, zamykającHobbita i wrzucając go do niemożliwie głębokiej kieszeni swej szarej kurtki. - Prowadź, a ja w czasie marszu wtajemniczę chłopaka. - Zatrzymamy się teraz - odrzekł Kelsey. - Powiesz mu wszyst- ko, zanim ruszymy. Mickey i Kelsey spoglądali na siebie podejrzliwie przez kilka chwil. Leprechaun wiedział, że Kelsey zarządził przerwę w marszu tylko po to, by móc przysłuchiwać się opowiadanej Gary'emu hi- storii. - Z pewnością Tylwyth Teg to niezwykle ufny lud - mruknął cicho Mickey, lecz uśmiech Kelseya wskazywał, że wszystko wyra- źnie usłyszał. - Powiedziałem ci, że znaleźliśmy się tutaj by oddać przysługę elfowi - zaczął Mickey, mówiąc do Gary 'ego. - Tak więc napotka- łeś elfa, Kelsenel... - zająknął się, wymawiając długie imię, spoj- rzał z frustracjąna Kelseya i powiedział: - Kelseya - odczuł znacz- ną satysfakcję, widząc grymas urażonego elfa. - Kelsey schwytał mnie, abym schwytał ciebie, wiesz już o tym - ciągnął Mickey. - On jest w trakcie życiowego zadania -Tylwyth Teg biorą takie rzeczy poważnie, musisz to zrozumieć - i potrzebuje do tego człowieka o odpowiednich rozmiarach. Gary spojrzał na Kelseya, który stał niewzruszony i dumny, i poczuł się wykorzystany. Chciał krzykiem zaprotestować przeciwko takiemu traktowaniu, upomniał siej ednak, choć bez większego prze- konania, że to w końcu tylko sen. - Kelsey chce przekuć włócznię Cedrica Donigartena - wyjaśnił Mickey. -Niełatwe zadanie. - Nie powinniście wezwać kowala? - spytał sarkastycznie Gary. - Kowal będzie następny - wtrącił się Kelsey, kieruj ąc swe sło- wa do Mickeya. Gary spostrzegł, że przyniosło to efekt, ponieważ leprechaun jąkał się, próbując wypowiedzieć następne słowa. - Jesteś jej dzierżawcą- zdołał w końcu wyrzec. - Gdy włócz- nia zostanie połączona, musi znajdować się w rękach człowieka, który będzie miał na sobie zbroję Cedrica Donigartena - właśnie dlatego zostałeś zmierzony. Gary nic z tego nie rozumiał. - Kim jest Cedric Donigarten? - spytał. -1 dlaczego nie może po prostu założyć swojej zbroi? - Kim jest Cedric Donigarten? - powtórzył z niedowierzaniem Kelsey. - Skąd go wziąłeś, leprechaunie?! - ryknął na Mickeya. - Powiedziałeś, że potrzebujesz człowieka, na którego będzie pasowała - odburknął Mickey. - Nie miałeś żadnych innych wyma- gań - spojrzał z powrotem na Gary'ego, sądząc, że odpowiednio potraktował Kelseya. - Sir Cedric był najpotężniejszym królem Fa- erie - zaczął z czcią. - Połączył ze sobą wszystkie dobre ludy w czasie wojen przeciwko goblinom - wojen, które gobliny z pewnością wygrałyby, jeśli nie Cedric. On też był człowiekiem! Możesz to sobie wyobrazić?! Wszystkie dobre ludy ze wszystkich krain - duchy, elfy, ludzie i krasnoludy - opowiadają legendę o Cedricu Donigartenie i przekazująją z szacunkiem i podziwem swoim dzieciom. Z pewnością to szkoda, że ludzie nie żyjądłużej. - Niektórzy ludzie - poprawił Kelsey. - Aha - zgodził się chichocząc Mickey, lecz gdy podjął wypo- wiedź, jego głos znów był pełen czci. - Cedric nie żyje już od trzy- stu lat. Zabił go smok w ostatniej bitwie wojen goblinów. Kelsey chce zaś teraz, uczcić pamięć zmarłego, za pomocą swego życio- wego zadania. Ma zamiar przekuć potężną włócznię, złamaną w tejże ostatniej bitwie. WGary przytaknął. - Dobrze więc - zgodził się. - Zabierzcie mnie do zbroi i do kowala, a uczczę pamięć zmarłego. - To jest słuszne! - zaśmiał się Mickey. Spojrzał na Kelseya i krzyknął - Prowadź! -mając nadzieję, żejego entuzjazm zadowoli elfa i oszczędzi mu nieprzyjemnego zadania dokończenia opowieści. Kelsey skrzyżował szczupłe ramiona na piersi i stał w miejscu. - Powiedz mu o kowalu - rozkazał elf. - Ach tak - powiedział Mickey, udając, że przeoczył ten nie- ważny szczegół. - Kowal. Będziemy do tego potrzebować krasno- luda. Legenda o włóczni mówi o „największym kowalu z całej kra- iny", a tacy zawsze należeli do brodatego ludu. Gary nie wydawał się zatroskany z tego powodu, Mickey klasnął więc w ręce i znów ruszył w stronę Kelseya. - Wyj aśnij problem - powiedział kamiennym tonem elf. Mickey zatrzymał się nagle i odwrócił z powrotem do Gary'ego. - Widzisz, chłopcze - rzekł. - Elfy i krasnoludy nie przepadają za sobą, zresztą krasnoludy za nikim nie przepadają. Będziemy musieli schwytać potrzebnego nam kowala. - Schwytać? -spytał podejrzliwie Gary. - Porwać - wyjaśnił Mickey. Gary przytaknął, po czym potrząsnął głową i niemal roześmiał się w głos, w myśli chwaląc się za dziwacznąi bogatą wyobraźnię. - Jesteś zadowolony? - Mickey spytał Kelseya. - Powiedz mu o przekuciu - odpowiedział elf. Mickey westchnął i obrócił się do Gary'ego. Tym razem twarz leprechauna miała grobowy wyraz. - Włócznia jest wyjątkowa - wyjaśnił Mickey. - Żaden miech nie rozpaliłby wystarczająco gorącego ognia, nawet gdyby pompo- wały nim dwa górskie trolle! Przekucie musi więc być dość niezwy- kłe, tak głosi legenda - spojrzał na Kelseya i zmarszczył brwi. - Męczy mnie ta przeklęta legenda - powiedział. - Powiedz mu! - domagał się kamiennym tonem Kelsey. Mickey milczał, jakby wyjaśnienia nie mogły mu przej ść przez usta. - Niezwykłe przekucie - przypomniał po długiej ciszy Gary. - Mówiłem ci wcześniej, że będziesz się zabawiał ze smokami - wybuchnął Mickey. Gary zakołysał się w tył na piętach i zastanawiał się przez dłuż- sząchwilę. - Wyjaśnijmy to sobie - powiedział, chcąc ułożyć wszystkie za- wiłe słowa Mickeya w sensowną całość. - Chodzi ci o to, że mam trzymać włócznię jakiegoś martwego króla, w czasie gdy smok bę- dzie na niąziać ogniem, a jakiś schwytany krasnoludzki kowal, bę- dzie ją składał? - Właśnie! - zakrzyknął triumfuj ąco Mickey. - Chłopak wie o co chodzi! Chodźmy, Kelseyu -Mickey znówruszył w drogę. Widząc, że Kelsey się nie poruszył, Gary również nie miał zamiaru kontynu- ować marszu. - Co znowu, chłopcze? - spytał z rozgoryczeniem leprechaun. Gary nie zwrócił na niego uwagi. Uderzył się kilka razy lekko w policzki i uszczypnął raz czy dwa. - No dobrze - powiedział, nie kierując słów do nikogo szczegól- nego. - Jeśli to sen, to czas się z niego obudzić. Kelsey potrząsnął głowąi zmierzył wzrokiem Mickeya. - Skąd go wziąłeś? - spytał. Mickey wzruszył ramionami. -Powiedziałem moim przyjaciołom, by sprowadzili takiego, który będzie pasował do zbroi. Zupełnie tak jak mi poleciłeś - odpowie- dział. - Czyżbyś stawał się drobiazgowy? Kelsey spoglądał przez chwilę na Gary'ego. Był wysoki i dobrze umięśniony, większy niż ktokolwiek w Dilnamarze i najprawdo- podobniej równie wielki jak sam Cedric Donigarten. Mickey za- pewnił go, że zbroja będzie pasować na Gary'ego i Kelsey w to nie wątpił. Mickey miał również słuszność mówiąc o „stawaniu się dro- biazgowym". Legendy nie mówiły nic o charakterze, po prostu zbroję musiał przywdziać człowiek. Kelsey podszedł do Gary'ego. - Chodźcie -nakazał im obu elf. -Nie śnisz i chcemy być z tobą w równie małym stopniu, jak ty chcesz być tutaj. Wykonaj zadanie i wrócisz do siebie. - A zakładając, że odmówię pójścia z wami? - ośmielił się spy- tać Gary, niezadowolony z władczego tonu elfa. - Oho - mruknął Mickey, a jego grobowy ton sprawił, iż Gary zaczął się zastanawiać, czy nie przeciągnął struny. Złote oczy Kelseya zwęziły się, a wargi wygięły w doskonale paskudny uśmieszek. - Wtedy obwołam cię wyrzutkiem - powiedział pewnym głosem elf. - Za złamanie zasad schwytania. A także nazwę cię tchórzem zasługującym na napiętnowanie - przerwał na chwilę dla wywoła- nia na Garym większego efektu. - Później cię zabiję. Gary wybałuszył oczy i spojrzał na Mickeya. - Mówiłem ci, że Tylwyth Teg podchodzą poważnie do swoich zadań - to było jedyne poparcie, które leprechaun mógł zaofero- wać. - Idziemy? - spytał Kelsey, kładąc dłoń na rękojeści swego wspa- niałego miecza. Gary ani przez chwilę nie wątpił w posępną obietnicę elfa. - Prowadź, dobry elfie - rzekł. - Do Dilnamarry. Kelsey skinął głowąi odwrócił się. - Dobrze, że wszystko ustaliliśmy - powiedział Mickey do elfa, gdy ten przechodził obok niego. - Masz już swojego człowieka. Będę się zbierał. Kelsey w mgnieniu oka wyciągnął miecz. -Nie, nie będziesz -powiedział. - Odpowiadasz za niego i przez jakiś czas to odczujesz. Gary'emu nie spodobał się ironiczny ton, którym Kelsey o nim mówił, cieszył się jednak, że leprechaun będzie się trochę dłużej kręcił w pobliżu. Wizja przebywania z samym Kelseyem, bez Mic- keya, który mógłby zaoferować subtelnąporadę i miłąpogawędkę, dość mocno niepokoiła Gary'ego. - Schwytałem cię, Mickeyu McMickey - oznajmił Kelsey. - I tylko ja mogę cię wypuścić. - Postawiłeś warunki i ja ich dotrzymałem - spierał się Mickey. - Jeśli odejdziesz, podejmę wszelkie środki, żeby znowu cię schwytać - obiecał Kelsey. -Następnym razem, a złapię cię znów, wezmę twój garniec ze złotem, a poza tym, twój wykręcający słowa język. - Tylwyth Teg poważnie podchodzą do swoich zadań - zakpił z tyłu Gary. - Owszem - zgodził się Mickey. - Prowadź więc, mój dobry elfie, do Dilnamarry, choć jestem pewien, że wolałbym uciekać przed stoma parami chciwych rąk w ludzkiej fortecy! Kelsey ruszył, a Mickey znów wyciągnątHobbita. - Martwi cię smok? - spytał Gary, idąc obok niskiego skrzata. - Zapomnij o smoku - odpowiedział Mickey. - Spotkałeś kiedyś krasnoluda, chłopcze? Może być z nimi więcej kłopotów niż ze sta- rym jaszczurem, a mająniemal równie nieświeży oddech! - Zawsze jednak powtarzam, że trzeba patrzeć na dobre strony - ciągnął Mickey. -Mam na drogę dobrą książkę, choć gorsze towa- rzystwo. Gary był zbyt zdumiony, by się obrazić. * * * - Nie toleruję porażek! - warknęła Ceridwen. - Dostałaś zadanie i została ci przyrzeczona za nie zapłata, a jednak obcy jest wolny. Nimfa zachichotała zawstydzona. Leshiye nie obawiała się Ceri- dwen, nie tutaj, w Tir na n'Og, źródle mocy nimfy, lecz miejscu obcym dla czarodziejki. Ceridwen przestała mówić i utkwiła złowrogie spojrzenie w Leshiye. Jej jasnobłękitne oczy zwężały się i rozszerzały na prze- mian. Był to jedyny znak, że przyzywa magiczną energię. Nagle pojawiły się ciemne obłoki i zerwał się wyjący wicher. Leshiye miała kilka własnych sztuczek. Pozwoliła czarodziejce pogrążyć się głębiej w zaklęciu, czekała aż oczy Ceridwen, zamkną się całkowicie. Wtedy Leshiye spojrzała na swój dąb i dała mu się poprowadzić wzdłuż pnia w głąb ziemi i dalej, wzdłuż jego dłu- gich, rozłożystych korzeni. Inne pobliskie dęby wyciągnęły zapra- szająco swoje korzenie i nimfa z łatwością wymknęła się przez ro- ślinne wrota, unikając niebezpieczeństwa. Ceridwen mimo to wyzwoliła furię swojej burzy. W pień wiel- kiego dębu uderzyło, w krótkich odstępach, kilka błyskawic. Pomi- mo swojej zajadłości zdołały one, ledwo zadrasnąć pradawny dąb, który wciąż żył, a przez jego ogromne odgałęzienia dalej płynęła siła ziemi. Pełen zadowolenia śmiech Ceridwen umilkł chwilę później, gdy usłyszała, dobiegający zza małej polanki chichot Le- shiye. Wiedźma nie puściła za niąw pogoń swojej burzy. Zdawała so- bie sprawę, że tutaj, w Tir na n'Og, nie posiada przewagi. - Rozsądnie zrobisz, jeśli pozostaniesz na zawsze w tym lesie - ostrzegła nimfę, lecz Leshiye nie przejęła się zbytnio tągroźbą. Gdzie indziej mogłaby być? Czarodziejka fuknęła ze złościąi zarzuciła połę swego czarnego płaszcza wysoko nad ramię. Gdy opadał, Ceridwen wydawała się pod nim topnieć. Kurczyła się, gdy materiał zbliżał się do ziemi. Odzienie i czarodziejka złączyły się w jedno i wielki kruk wzniósł się z miejsca, w którym przed chwiląstała Ceridwen. Czarodziejka uniosła się wysoko ponad zaklęty las i ruszyła w stronę Dilnamarry, rozglądając się w czasie lotu, aby odnaleźć prowadzoną przez elfa grupę. Ceridwen nie była całkowicie roz- czarowana niepowodzeniem Leshiye. Nigdy specjalnie nie wierzy- ła, że tak łatwo można by powstrzymać elfiego lorda, Kelsenellene- lviala Gil-Ravadry, w wypełnieniu życiowego zadania. Ceridwen byłajednak przewidującą wiedźmą. Wprowadziła już w życie inne, mniej subtelne plany i pomimo pierwszej porażki, nie postawi złamanego centa na Kelseya. ROZDZIAŁ Dilmamarra W chwili, gdy wyłonili się z lasu, okolica, a nawet powietrze, zmieni- ły się na ich oczach. Tir na n'Og było jasne i słoneczne, wypełnione wiosennymi zapachami i śpiewem ptaków, lecz tutaj, poza lasem, okolica okryta była posępnym całunem. Mgła wisiała nisko nad po- krytymi kurzem drogami oraz wzdłuż pagórkowatych pól i małych, nie zdobionych chat, zbudowanych z krytego strzechą kamienia. Otoczone żywopłotami i kamiennymi murami pola wznosiły się i opadały w górzystym terenie. Pokryte były gęsto trawą oraz pasą- cymi się owcami i bydłem. Okolica przetkana była drzewami. Nie- które z nich stały w szeregach niczym milczący strażnicy, inne sku- piały się w gęstych lub małych grupach, spiskując we własnym gro- nie. Logicznie rzecz ujmując, była to piękna okolica, pogrążonajed- nak w melancholii, jakby posępność była wywołana czymś więcej niż tylko zwyczajnąmgłą. - Uważaj gdzie idziesz - leprechaun ostrzegł Gary'ego. Gary nie rozumiał, droga biegła prosto i równo. -Nie chciałbyś wejść w pozostałości po górzystej kowie - wyja- śnił Mickey. - Górzystej kowie? -spytał Gary. - Wielkiej, włochatej bestii z rogami - odpowiedział Mickey. Gary rozejrzał się nerwowo. - Wszy scy rolnicy je trzymaj ą- ciągnął Mickey próbuj ąc go uspo- koić. - Nie są niebezpieczne, chyba że je niepokoisz. Niektórzy chłopcy lubią przewracać je, gdy śpią a niektóre kowy nie reagują na to zbyt przyjemnie. - Przewracać je? - Gary zaczynał rozumieć o co chodzi i nie był całkowicie zaskoczony, gdy Mickey pokazał na odległe pole i na, żującą z zadowoleniem trawę, potarganą krowę. Gary rozpatrzył kilka razy w myślach opis Mickeya. - Górska krowa - powiedział w końcu. -No przecież powiedziałem - odpowiedział Mickey. - Górzysta kowa. A nie znajdziesz pozostałości, które mogą równać się z odchodami górzystej kowy! Gary nie mógł powstrzymać się przed chichotem. Mickey i Kelsey wymienili zaciekawione spojrzenia i Kelsey znów ruszył w drogę. Wszystkie romantyczne wspomnienia, jakie pozostały Gary'emu po Tir na n'Og lub po melancholijnej okolicy, godzinę później zo- stały zmyte przez brutalną rzeczywistość pełnej błota Dilnamarry. Dla nieprzygotowanego podróżnika zmiana była równie dramatycz- na, jak dramatyczne było dla Gary'ego jego pojawienie się w kramie Faerie. Jakby jego sen lub czymkolwiek to było, skręcił w zdecydo- wanie niewłaściwą stronę. Na górującym nad osadą wzgórzu stała kwadratowa kamienna wieża, otoczona tuzinami niskich kamiennych chat. Niektóre z nich były niewiele lepsze niż zadaszenia zgromadzone w cieniu wieży. Po ulicach chodziły swobodnie świnie i wychudzone krowy. Ich odchody mieszały się z wyjeżdżonym przez wozy błotem, a smród był po prostu kolejnym nieprzyjemnym składnikiem we wszecho- garniającym odorze. Ludzie w różnym wieku wałęsali się wszędzie. Byli równie przy- garbieni, brudni i śmierdzący jak zwierzęta. - Podnieś mnie, chłopcze - poprosił Mickey Gary'ego. Gary spojrzał w dół i ujrzał nie leprechauna, lecz małego ludzkiego dzie- ciaka, stojącego tam, gdzie przed chwilą był Mickey. Gary patrzył przez chwilę z zaciekawieniem na brzdąca, który trzymał jego książkę. - Spoglądaj przez nią, mówiłem ci! - powiedział dość gniew- nie dzieciak, gdy Gary popatrzył na niego zmieszany. Gary wy- tężył wzrok, przypominając sobie, kto powinien stać obok niego i nie wierząc w to, co pokazywały mu własne oczy. Wtedy znów ujrzał za iluzją Mickeya, skinął głową i chwycił leprechauna w ramiona. - Schwytałem cię - wyszeptał uśmiechając się Gary. - Czy znów zaczynasz te bzdury? - spytał Mickey, a na twarzy leprechauna również widniał uśmieszek. - Dla każdego, kto będzie się pytał, chłopcze, jestem twoim bratem. Miej tylko nadzieję, żeby nikt z tych ludzi nie spojrzał przez przebranie tak, j ak ty to zrobiłeś. Z pewnością wtedy miecz Kelseya będzie przecinał ludzkie ciało. Uśmiech Gary'ego zniknął. - Kelsey nie zrobiłby tego -powiedział bez przekonania. - Tylwyth Teg okryli się niełaską u ludzi - rzekł Mickey. - Kel- sey jest tu tylko z powodu swego życiowego zadania i w najmniej- szym stopniu nie obchodzągo ci nędznicy z Dilnamarry. Każdy kto wejdzie mu w drogę, będzie wrogiem. Gary spojrzał na Kelseya, martwiąc się, że proroctwo Mickeya ziści się. Przy kim stanie podczas takiej walki?. Nie był winien lo- jalności Kelseyowi, ani nawet Mickeyowi. Jeśli elf wyciągnie broń przeciwko członkom rasy Gary'ego... Gary odrzucił mroczne myśli, dochodząc do wniosku, że w decydującej chwili odpowiedź sama się znajdzie. Każdy żałosny mieszkaniec Dilnamarry odwracał się, by popa- trzeć na dziwną grupę, idącąpokrytymi gnojem uliczkami. Wśród nędzarzy w tym mieście Gary nie wzbudzał większej sympatii niż Kelsey, ponieważ nie nosił blizn po chorobach, nie miał otwartych ran, a palce nie sczerniały mu od wieloletniej pracy w błocie. Z każdego kąta każdej chaty widać było gniewne spojrzenia, zaś żebracy, niektórzy kulejąc lub czołgając się w błocie, poruszali się, by zablokować im drogę plątaninąpowykrzywianych palców oraz wychudłych, brudnych rąk. Gary wstrzymał oddech, gdy Kelsey dotarł do pierwszego z owej grupy, decydując w tym momencie, że nie pozwoli elfowi zabić tego nieszczęsnego człowieka. Jeśli Kelsey wyciągnie miecz, wtedy Gary przewróci go, uderzy lub zrobi cokolwiek innego, aby tylko zapo- biec masakrze. Nie chodziło o to, że dawał sobie jakąś szansę prze- życia w starciu z posępnym elfem - po prostu nie mógł stać i bezradnie patrzeć. Nie doszło jednak do tego, ponieważ dokonana przez Mickeya charakterystyka Kelseya okazała się trochę przesadzona. Elfowi nie podobała się rzecz jasna blokada, lecz nawet na centymetr nie wy- sunął miecza z pochwy. Kelsey po prostu odtrącił wyciągnięte dło- nie i szedł przed siebie, nie spoglądając żebrakom w oczy. Falanę- dzarzy była jednak nieugięta. Podążali oni za obcymi, jęcząc i czołgaj ąc się, by dotrzymać im kroku. Mickey również unikał błagalnych spojrzeń, gnieżdżąc się głę- boko w objęciach Gary'ego i zamykając oczy. Był to dla leprechau- na powszechny widok i już dawno nauczył się, przytępiać swoją wrażliwość. Gary widział jednak żebraków i nie mógł się od nich odgrodzić, a ich desperacja kłuła go w serce. Nigdy wcześniej nie widział ta- kiej biedy. Tam, gdzie się urodził, ubóstwo oznaczało, że twój sa- mochód miał ponad dziesięć lat. Brudny, było zaś określeniem, które- go Gary używał wobec siebie, by opisać swój wygląd po całym dniu pracy w sklepie. Teraz, gdy patrzył na tych ludzi, owo znaczenie wydawało się być zdecydowanie nie na miej scu. Jeśli więc była to fantazja Gary'ego, jego „ułuda zmierzchu" jak pan Peter Beagle napisał w przedmowie do Hobbita, w takim razie otaczające rzeczywistość światło zaczęło nagle mocniej płonąć w oczach Gary'ego. Tłum rozstąpił się, gdy Kelsey zbliżył się do kamiennej fortecy. Po obu stronach pojedynczych, okutych żelazem wrót stali strażni- cy o ponurych twarzach, mierząc długi szereg nędzarzy spojrzenia- mi pełnymi czystego zadowolenia. - Wyżyny arystokracji - Gary usłyszał, jak Mickey cicho mam- rocze. Skrzyżowane piki zastąpiły drogę Kelseyowi, gdy zbliżył się do wrót. Zatrzymał się i spoglądał przez chwilę na strażników. - Jestem Kelsenel... - Wiemy kim jesteś, elfie - powiedział szorstko jeden ze strażni- ków, krępy, brodaty mężczyzna. - A więc pozwólcie mi przejść - odrzekł Kelsey. - Mam do za- łatwienia sprawy z waszym baronem. - Zatrzymaliśmy cię tutaj na jego rozkaz - odpowiedział straż- nik. - Stój spokojnie za włóczniami. Kelsey skierował wzrok na Gary'ego i Mickeya, a wyraz jego twarzy wskazywał, że kipi w nim gniew. - Sądziłem, że dokonano już ustaleń - powiedział Gary, a przynajmniej wyglądało to tak, jakby powiedział to Gary. Tak naprawdę był to Mickey, stosujący brzuchomówstwo, by utrzymać iluzję dzieciaka. - Podobnie jak ja - odpowiedział Kelsey, dostrzegając sztuczkę leprechauna. - Rozmawiałem z baronem Pwyllem tydzień temu. Był niezwykle chętny do zgody, sądząc, że przekucie włóczni Donigar- tena podczas jego panowania, zapewni mu miej sce w opowieściach bardów. - A więc ktoś inny musiał z nim rozmawiać - powiedział przez Gary'ego Mickey, ucinając nadchodzącą odpowiedź młodzieńca. Gary spojrzał groźnie na Mickeya, dając mu do zrozumienia, że nie lubi być w ten sposób wykorzystywany, lecz Mickey nie dał się zbić z tropu i ciągnął swą rozmowę z Kelseyem. - Kto chciałby cię powstrzymać? - spytał leprechaun. Kelsey potrząsnął głową, odrzucając tę możliwość, lecz on również zaczynał się martwić. Nie zaczęli jeszcze tak naprawdę swojej wyprawy, a natknęli się już na nieprzewidziane przeszko- dy. Okute żelazem wrota otworzyły się, skrzypiąc i pojawił się czy- stszy oraz lepiej ubrany strażnik. Wyszeptał kilka słów do pozosta- łej dwójki, po czym skinął Kelseyowi i jego towarzyszom, by we- szli do fortecy. Zamglone światło słoneczne zniknęło zupełnie, gdy zamknęły się za nimi ciężkie wrota. Jedyne okno na najniższym poziomie wieży było zbyt małe, by mogło przecisnąć się przez nie coś więcej niż strużka światła. W czterech rogach umieszczono płonące pochodnie. Ich przyćmione migotanie rzucało niesamowity poblask na pokry- wające wszystkie ściany brutalne wizje krwawych, wypełnionych dymem bitew. Naprzeciw drzwi, nawysadzanym klejnotami tronie, siedział baron w szatach, które kiedyś były kosztowne, lecz w paru miej- scach zostały znoszone. Był wielkim, krzepkim mężczyzną z kilkudniowym zarostem i pełnymi wyrazu ustami, które w rów- nym stopniu przedstawiały wesołość i wściekłość. Za nim stało dwóch nie wyróżniających się strażników oraz szczupła postać w znoszonym płaszczu powalanym błotem z drogi. Mężczyzna miał naciągnięty kaptur, był on jednak wystarczająco cofnięty, by Gary mógł widzieć matowe czarne włosy i podejrzliwe, prze- nikliwe oczy. Przy jego szerokim pasie wisiał sztylet, a dłoń spo- czywała na nim w taki sposób, jakby zawsze było tam jej miej- sce. Gary podążał za wzrokiem Mickeya aż do bocznej strony tronu, gdzie stał pusty, kamienny piedestał oraz żelazny stojak. - Takoż mówi król Kinnemore - powiedział pod nosem kpiącym tonem Mickey i Gary zdał sobie sprawę, że pusty piedestał był praw- dopodobnie miejscem, gdzie spoczywały zbroja i włócznia. Kelsey również nie wydawał się zbytnio zadowolony. Skupiał się bardziej na piedestale i znużonej drogą postaci stojącej za baronem niż na samym Pwyllu. Elf zachował jednak spokój. Podszedł z dumą do tronu i przyklęknął na jedno kolano w niskim, pełnym szacunku ukło- nie. - Moje pozdrowienia, baronie Pwyllu - przywitał się Kelsey. - Wróciłem, takjak zostało to ustalone przy naszym poprzednim spo- tkaniu. Pwyll spojrzał z niepokojem za siebie, na zasłoniętą postać, po czym znów na Kelseya. - Sporo się zmieniło od naszego poprzedniego spotkania - po- wiedział. Kelsey stał prosto, nawet nie mrugnąwszy okiem. - Obecny tutaj, dobry książę Geldion - niech żyje król! - (spo- sób, w jaki Pwyll wypowiedział te słowa, nie był zbyt entuzjastycz- ny) - przyniósł rozkaz, który mówi, że zbroja i włócznia Cedrica Donigartena nie mogą opuścić moich posiadłości. - Dałeś mi słowo - przypomniał Kelsey. Oczy Pwylla zabłysły bezradną złością. - Moje słowo zostało uchylone! - odparł. Strażnicy barona wy- szli przed niego, jakby spodziewając się jakichś nagłych kłopotów, Książę Geldion nawet nie próbował ukryć swego władczego uśmiechu. - A więc jesteś pachołkiem Kinnemore? - ośmielił się spytać Kelsey. Oczy Pwylla zabłysły złością. - A niech to! - Gary usłyszał wydobywający się z siebie pomruk. Pwyll zerwał się groźnie ze swojego miejsca, lecz Kelsey nawet nie mrugnął i nadęty baron wkrótce usiadł z powrotem. Pwyll nie był w stanie odbić obrazy Kelseya -nie w tych okolicznościach. - Gdzie znajduje się edykt, dobry baronie? - powiedział przez Gary'ego Mickey. Gary ze złością spojrzał w dół, lecz dzieciak wydawał się spać i nie odwzajemnił wzroku. Na Gary'ego padło gniewne spojrzenie Pwylla. - A kim jesteś ty, który mówisz bez zapowiedzi i bez mojego pozwolenia? - spytał. - Gar... - zaczął Gary, lecz przerwał mu głos Mickeya. - Będę tym, który nosi zbroję! - usłyszał swojąproklamację Gary i zaczął się zastanawiać, czy nikt nie zauważył, że jego wargi nie poruszają się zgodnie ze słowami. Czy tak jednak istotnie było? Wszystko to było zbyt dziwne. - Tym, który wypełni proroctwo, przybyłym z odległych krain - ciągnął swoje brzuchomówstwo Mickey. - Tym, który będzie niósł włócznię i spojrzy smokowi w oczy! Wojownikiem, który nie powróci, dopóki nie wypełnią się legendy i nie spełni zadania. Pytam więc, gdzie znajduje się edykt? I jaki król ośmiela się wy- stępować przeciwko przepowiedniom czarodziejów sir Cedrica Do- nigartena? Pwyll siedział przez chwilę w absolutnym niedowierzaniu z otwartymi ustami, a Gary sądził, że ów mężczyzna z pewnością zabije go za ten wybuch. Wtedy jednak z ust wielkiego mężczy- zny wydostał się głośny śmiech. Wyciągnął za siebie, w stronę księcia, otwartądłoń i otrzymał zwinięty pergamin, związany pur- purowymi wstążkami służącymi za wyłączną pieczęć króla Kin- nemore. - A twoje imię, dobry sir Wojowniku? - spytał z uśmiechem Pwyll. Minęła długa chwila ciszy i Mickey stuknął swojego tragarza. - Gary - odpowiedział z wahaniem Gary, oczekując, że jego wypowiedź może zostać w każdej chwili przerwana. - Gary Le- ger. Pwyll podrapał siew gruby podbródek. - A skąd pochodzisz? - Z Bretanii, zza Gór Cancarron - odpowiedział głos Mickeya. Wyglądało na to, że zarówno baronjak i książę wychwycili subtel- ną zmianę akcentu, lecz wydawało się, że książę przejął się tym bardziej niż Pwyll. - Dobrze więc, Gary Legerze z Bretanii - powiedział Pwyll. - Oto edykt od samego króla Kinnemore. - Rozwiązał i rozwinął per- gamin, i chrząknął. - Do barona Pwylla z twierdzy Dilnamarra - zaczął czytać, wy- sławiając się starannie w języku arystokracji. - Niech stanie się wiadomym, że my, król Kinnemore, usłyszeliśmy z godnych zaufa- nia źródeł, że zbroja i włócznia Cedrica Donigartena, naszego naj- bardziej poważanego bohatera, opuszczą wkrótce twierdzę Dilna- marra w ekspedycji, która z pewnością doprowadzi do ich zniszcze- nia. Tak więc, na mocy naszego słowa, a nasze słowo jest prawem, nie pozwalamy ci wydać owych artefaktów. - Pwyll mrugnął i nagle wygładził pergamin, jakby pomyślał, że jest tam nie zauważone poprzednio zagięcie. - ...chyba że ty, w swoim szanowanym osądzie, zdecydujesz, że rzeczone artefakty zostają powierzone w odpowiednie ręce - tak jak mówiąprzepowiednie. - Pwyll znów mrugnął zdziwiony i zanim zdążył zareagować, książę Geldion wyciągnął rękę, by wydrzeć mu pergamin. Pwyll sprzeciwił się i przytrzymał pergamin, by książę mógł go obejrzeć. - Pod zagięciem - poinstruował go, a w jego głosie brzmiało zdziwienie w związku ze zmianą wyrazu twarzy Geldiona. - Nie widziałem wcześniej tej fałdy ani tego zdania. Wargi księcia poruszały się, gdy czytał owe słowa - słowa, których on również wcześniej nie widział. - Tuż nad osobistym podpisem twojego ojca - powiedział dobit- nie Pwyll. - Cóż, powiedziałbym, że to stawia sprawy w odmiennym świetle. - Co to za podstęp? - spytał książę Geldion, ruszając w stronę Kelseya i Gary'ego. Zatrzymał się jednak, zanim zdołał obejść tron. Jego dłoń pozostała jednak na rękojeści sztyletu, a Kelsey przesu- nął swoją w kierunku elfiego miecza. Geldion słyszał wystarcza- jąco dużo opowieści o Tylwyth Teg, by zaprzestać czczych po- gróżek. - Co to za podstęp? - powtórzył, tym razem kierując słowa do barona. Pwyll wzruszył ramionami i roześmiał się. -Weźcie zbroję-nakazał strażnikom. -Włóżcie jąna Gary'ego Legera z Bretanii. Zobaczymy, czy pasuje. - Zbroja nie może opuścić twierdzy Dilnamarra - zaprotestował Geldion. - Chyba, że za moim osądem - odpowiedział spokojnie Pwyll. - Tak rzecze twój własny ojciec. Pamiętasz o nim, prawda? - Tu jest jakaś magia! - sprzeciwił się Geldion. - Tego nie było w edykcie, sam go pisałem... pod dyktando mojego ojca - dodał szybko, widząc skierowane ze wszystkich stron podejrzliwe spoj- rzenia. - Magia? - wtrącił się przez Gary'ego głos Mickeya. - Mój do- bry baronie Dilnamarry. Jestem obcy na twoich ziemiach, lecz czy to nie edykt twojego własnego króla ustanowił magię rzeczą nie- możliwą? Narzędziem zdrajców i czcicieli diabła - czy tak właśnie nie powiedział król Kinnemore? Możliwe, że się przesłyszałem, lecz przebyłem góry z myślą, że cała magia została za mną. - Nie - odpowiedział baron Pwyll. - Nie przesłyszałeś się. Nie ma magii w Dilnamarze, ani nigdzie indziej w Królestwie Kinne- more, jak postanowił król Kinnemore. - Spojrzał chytrze na Gel- diona. - Chyba, że książę ma dostęp do większych tajemnic niż reszta z nas. - Podążasz niebezpieczną ścieżką, baronie Pwyll! -ryknął Gel- dion, po czym zgniótł pergamin i włożył go do kieszeni płaszcza. - Mówię, żebyś trzymał zbroję do chwili, gdy król będzie mógł usto- sunkować się do sytuacji. - Mamy umowę - wtrącił się Kelsey, a jego złote oczy skierowa- ne były w czarne tęczówki Geldiona. - Nie opóźnię moj ej wyprawy o tydzień, jaki zajmie posłańcowi dotarcie do Connachtu i kolejny, potrzebny na powrót. Masz edykt swojego króla - powiedział do Pwylla. - Czy uważasz, że ów Gary Leger jest odpowiedni, by wziąć na siebie brzemię przepowiedni? -Najpierw zbroja-rzekł Pwyll, mrugając do Kelseya. - Później wydam decyzję. Wściekły nie do opisania Geldion kopnął pusty piedestał i wybiegł z komnaty. * * * - Czy naprawdę oczekujecie, że będę w tym chodził? - spytał Gary, gdy służący dopasowali ciężkie płyty i metalowe ogniwa do jego klatki piersiowej. Nogi miał już okryte kolczugą i czuł pew- ność, że gdy z nim skończą, będzie ważył pół tony. - Ciężar jest dobrze rozłożony - odpowiedział Kelsey. - Szybko przywykniesz do tego stroju, gdy tylko twoje słabe mięśnie urosną pod jego wagą. Gary rzucił gniewne spojrzenie w stronę elfa, lecz zachował swe myśli dla siebie. Ważył dwa razy więcej niż Kelsey, bez wątpienia był od niego silniejszy i nie przepadał za obelgami Kelseya, zwłaszcza że elf nosił pieczołowicie splecioną kolczu- gę, znacznie lżejsząi giętsząniż masywna zbroja Cedrica Doni- gartena. - Rozchmurz się, chłopcze - zaproponował Mickey. - Będziesz zadowolony, gdy pierwszy raz twój pancerz spotka się z mieczem goblina lub silnym ciosem trolla! - Jak mam to ciągle zdejmować i zakładać z powrotem, jeśli mamy być w drodze przez wiele dni? - zastanawiał się Gary. - Nie możecie oczekiwać, że będę w tym spał. - Pierwszy raz w zbroi jest najtrudniejszy - wyjaśnił Kelsey. - Gdy służący dopasująjuż odpowiednio miękką, spodnią war- stwę, będziesz mógł znacznie szybciej zdejmować i zakładać pancerz. - Taa - zakpił Mickey. - Zajmie ci to tylko godzinkę lub dwie. Kelsey i ja powstrzymamy wrogów aż będziesz gotowy. Gary'emu coraz mniej podobał się sarkazm Mickeya. - Skończone - oznajmił jeden ze służących. - Tarcza i hełm są tam. - Wskazał pod ścianę, gdzie leżała sterta kilku tarcz i hełmów. - Będziecie musieli porozmawiać z baronem, jeśli chcecie włócz- nię. Nie było trudno określić, które przedmioty ze stosu pasują do zdobionej zbroi, ponieważ tylko jedna tarcza miała na sobie insy- gnia zmarłego króla Cedrica, przedstawiające gryfa trzymającego włócznię, i tylko jeden hełm, obramowany kutym złotem i zwień- czony pojedynczym, purpurowym piórem jakiegoś ogromnego pta- ka, mógł w odpowiedni sposób dopełnić ów wyszukany strój. Mickey podniósł hełm i gdy służący opuścili pomieszczenie, uniósł go znad sterty i przeniósł w powietrzu w pobliże twarzy Ga- ry'ego. Gary sięgnął po niego, lecz jego ruchy można było w najlepszym przypadku określić jako ospałe. Leprechaun odcią- gnął więc z łatwością hełm z jego zasięgu. Gary znów zmierzył wzrokiem leprechauna, lecz to Kelsey poło- żył koniec figlom Mickeya. -Nosisz przebranie ludzkiego dziecka, lecz wciąż zachowujesz się jak głupiec - ryknął Kelsey. - Jeśli weszliby teraz baron albo książę, jak wyjaśniłbyś tę sztuczkę? Nie ma tutaj magii, jak mówią, chyba że to magia spłodzona w piekle. W Dilnamarze palączarow- nice. Mickey strzelił palcami i hełm spadł. Gary, z dłońmi na biodrach i rękoma obciążonymi metalem, nie mógł zareagować wystarczają- co szybko, by usunąć się z drogi lub zablokować spadający na nie- go element zbroi. Hełm uderzył go w głowę i ześlizgnął się po uszach, osiadając na stalowym kołnierzu. Gary zachwiał się oszoło- miony, a głos Mickeya wydał mu się odległy i zniekształcony. - Łap go, elfie! - krzyknął leprechaun. - Jeśli upadnie, trzeba będzie sześciu mężczyzn, żeby go podnieść! Szczupłe palce Kelseya owinęły się wokół nadgarstka Gary'ego i pociągnęły prostując młodego mężczyznę. Gary sięgnął do hełmu, lecz Kelsey stuknął w niego, obracając go mocno, by młodzieniec mógł widzieć. Gary czuł się, j akby trzymał głowę w garnku z małym otworem na wysokości oczu. Hełm był dość luźny - Gary zastana- wiał się, jak wielka musiała być głowa Cedrica Donigartena - lecz uznał, że lepiej luźny niż ciasny. - Wyglądasz trochę jak król - zauważył Kelsey. Gary wziął to za komplement, lecz elf dokończył myśl. - Zachowujesz się jednak trochę jak głupiec. -Podał Gary'emu wielką i ciężkątarczę i odszedł, by dołączyć do leprechauna. Gary wsunął ramię w uchwyt tarczy i, z pewnym wysiłkiem, uniósł ją z podłogi. Była szeroka w górnej części , zwężając się do zaokrąglonego końca - Gary uznał, że jest to po to, aby postawić ją na ziemi - i mierzyła więcej niż połowę wzrostu Gary'ego. - Baron Pwyll będzie musiał się zgodzić - Kelsey powiedział do Mickeya. - Zbroja pasuje doskonale do ciała, nie tylko do wzro- stu. Zmęczony obelgami i chcąc ukazać swoje własne zdanie (a tak- że chcąc ulżyć zmęczonej ręce), Gary, opuścił koniec tarczy na podłogę. Niestety, zamiast brzęknąć donośnie o kamień, jak to pla- nował Gary, spoczęła mu na czubku stopy. Gary zagryzł wargi, by powstrzymać się przed krzykiem, wdzięcz- ny, że osłania go hełm. Kelsey tylko potrząsnął z niedowierzaniem głową przeszedł obok opancerzonego mężczyzny i opuścił pomieszczenie, aby porozma- wiać z baronem Pwyllem. - Przyzwyczaisz się - powiedział z ufnością Mickey, mrugając do Gary'ego, gdy wychodził za Kelseyem. * * * - Pani dać nam prezenty, co? - wycharczał wielki goblin prosto w twarz Geekowi. - Dużo prezentów - odpowiedział Geek, kiwając głupawo gło- wą. - Mościapani Ceridwen chcieć nas nie zranić elf, ale zatrzymać go nas chcieć! Wielki goblin dołączył do kiwania głową, jego przerośnięte kły zakręcały się groteskowo wokół mokrych od śliny warg. Spojrzał podekscytowany na znajdujący się za nim tłumek, który zaczął po- trząsać głowami i poszturchiwać się nawzajem. - Nie lubić - powiedział inny członek bandy. - Za daleko od gór. Za dużo ludzi. Nie lubić. - Ty nie lubić, ty wracać! - ryknął Geek, podchodząc do dysy- denta. Wielki, zębaty goblin przysunął się, by wesprzeć Geeka, a pozostali zgromadzili się wokół nich, ściskając kurczowo toporne włócznie i pałki. - Czy Pani nas wysyłać? - spytał szorstko dysydent. - Czy Pani mówić Geekowi żeby zabić i złapać? Geek chciał odpowiedzieć, lecz wielki goblin stanął w jego obro- nie, przesuwając się przed Geeka i ucinając jego wypowiedź. - Geek wiedzieć, czego Pani Ceridwen chcieć! - oznajmił osi- łek, zwinął pięść i uderzył dysydenta prosto w usta. Mniejszy goblin przewrócił się, lecz został złapany przez znaj- dujących się z tyłu i brutalnie postawiony na nogi. Chwiał się le- dwo przytomny, lecz z typowym dla goblinów uporem i głupotą zdołał powiedzieć -Nie lubić. Słowa te wyzwoliły w podekscytowanej jużbandzie gwałtowny i brutalny szał. Wielki goblin uderzył pierwszy, kierując swą wiel- ką pięść prosto w głowę dysydenta. Tym razem, mniejszy goblin padł na ziemię, lecz ci, którzy znajdowali się wokół niego, zamiast go wesprzeć, zaczęli kłuć go włóczniami i okładać pałami. Leżący goblin wydał z siebie kilka krzyków protestu i kilka żałosnych pi- sków, które szybko zmieniły się w krwawy gulgot. Banda biła go długo po tym, jak zginął. - Geek wiedzieć, czego Pani Ceridwen chcieć! - oznajmił po- nownie wielki goblin i tym razem nikt mu się nie sprzeciwił. Tłum otoczył z szacunkiem Geeka, by wysłuchać jego rozkazów. - Oni iść do miasta - wyjaśnił Geek. - Szybko jednak oni wyjść. Pani mówić, że oni iść w góry. My ich łapać na drodze, w drzewach, łapać elfa i zabić ludzie. Pozostałe gobliny potrząsnęły swymi tłustymi głowami i ryknęły na znak zgody, potrząsając włóczniami i okładając pałami drzewa oraz kamienie lub stojące w pobliżu gobliny, albo też cokolwiek innego, na co się natknęły. Przekonanie gobłinów, by „zabiły i złapały" nigdy nie jest trud- ne. * * * Gary rzeczywiście uznał, że zbroja staje się wygodniejsza, gdy skakał wraz z Mickeyem po drodze prowadzącej z Dilnamarry na wschód. Pancerz był również zdumiewająco cichy, zważywszy, że ponad połowa jego elementów była metalowa i nie był używany od stuleci. Wyruszyli z twierdzy zaraz po tym, jak baron Pwyll zgodził się tytułem próby, wbrew gwałtownym protestom księcia Geldiona, aby mogli zabrać artefakty. Słońce chyliło się już wtedy mocno ku za- chodowi, lecz Kelsey nie chciał czekać do rana. Nie, gdy książę był tak zdeterminowany, by go powstrzymać, a baron znajdował się w dylemacie, który szybko doprowadzi go do nieprzychylnych wnio- sków. Teraz słońce opadło już poniżej horyzontu i podniosła się zwyczajowa na południowych wrzosowiskach mgła, snując się le- niwie po drodze i jeszcze bardziej zasłaniając im pole widzenia. Kelsey nie zwolnił jednak tempa, pomimo ciągłego narzekania Mickeya. - Powinniśmy byli zostać na noc w twierdzy - powtarzał lepre- chaun. - Ciepłe łóżko i porządny posiłek wyszłyby nam na dobre. Gary przez cały czas milczał, wyczuwając, że Kelsey był na skraju wybuchu. W końcu, po chyba stu takich skargach ze strony Micke- ya, elf odwrócił się gwałtownie do niego. -Nigdy nie wyszlibyśmy z twierdzy Dilnamarra, gdybyśmy zo- stali w niej na noc! - wycedził. - Geldion chciał nas zatrzymać i miał sporo strażników do dyspozycji. -Nie przeciwstawiłby się nam otwarcie - spierał się Mickey. - Nie w twierdzy Pwylla. - Być może nie - przyznał Kelsey. - Mógłby jednak przekonać Pwylla, by zatrzymał nas do chwili, gdy edykt zostanie w odpowiedni sposób poświadczony. Doceniam twoje czyny w komnacie audien- cyjnej, leprechaunie, lecz iluzoryczne pismo nie ogłupi ich na za- wsze. - Nie oceniaj tak wysoko ludzi - odpowiedział Mickey, po czym chrząknął zawstydzony, gdy Gary odwrócił się w jego stronę z obrażoną miną. Wydarzenia w twierdzy wywołały jednak w Garym spory zamęt i miał zbyt wiele pytań, by martwić się nieumyślną obelgą Mickeya. - Jakie iluzoryczne pismo? - spytał Kelseya. - A nie mówiłem? - zakpił Mickey, puszczając do Kelseya oko. Nawet Kelsey pozwolił sobie na uśmiech. - Książę rzeczywiście napisał edykt - elf wyjaśnił Gary'emu. - Mickey dodał po prostu kilka słów. Gary skierował niedowierzające spojrzenie na zadowolonego z siebie leprechauna. - A fakt ten stawia nas poza prawem - ciągnął Kelsey, bardziej do Mickeya niż do Gary 'ego. -Naszym schronieniem jest teraz dro- ga, a im bardziej oddalimy się od księcia Geldiona, tym większe będą nasze szanse. - Wasze szanse, chciałeś powiedzieć - mruknął Mickey. Kelsey nie zareagował. Pomimo całego narzekania leprechauna, Kelsey nie mógł zaprzeczyć wkładowi Mickeya w wyprawę. Bez jego iluzji Kelsey nie wydostałby zbroi i włóczni z twierdzy Dilnamarra. - Jeszcze trzy godziny i będziemy mogli odpocząć - powiedział elf, podnosząc skórzany pokrowiec, w którym znajdowała się pra- dawna włócznia. Broń była złamana niemal dokładnie w połowie, a części leżały obok siebie, lecz mimo to pakunek był niemal tak długi jak Kelsey. Gary był bardzo ciekawy legendarnej broni, ponieważ tylko elf widział ją w twierdzy, lecz wolał teraz nie naciskać na elfa. Pod- niósł ciężką tarczę i zwyczajną włócznię, którą otrzymał, i poczłapał za Kelseyem. Mickey stał samotnie przez kilka chwil, kopiąc kamienie swym zakręconym butem. - Tym razem siedzisz w tym wszystkim głęboko, Mickeyu Mc- Mickey - powiedział cicho, po czym wzruszył bezradnie ramiona- mi i ruszył za pozostałymi. K0ZDZ1AŁ Rozdroże Rozłożyli obóz z dala od drogi, obawiając się, że książę i jego lu- dzie mogą ich wypatrywać. Kelsey stanął na warcie i powiedział, że będziejątrzymał przez całąnoc. Siedział więc z ponurąi niewzru- szoną miną, trzymając w objęciach gotowy do użycia wąski miecz. Żadne poczucie rycerskości nie nakazywało Gary'emu spierać się z nim. Był całkowicie wyczerpany odbywaną z obciążeniem podróżą, był również gotów, po ujrzeniu zalanej błotem Dilnamar- ry, zostawić całątą szaloną fantazję za sobą. Dilnamarra różniła się od wszystkich miast, o których Gary kiedykolwiek marzył. Miała w sobie tak wiele cierpienia i prawdziwej biedy, że uznał, iż po po- wrocie do Lancashire nigdy nie będzie go już postrzegał w dotych- czasowy, negatywny sposób. Jak tam jednak wrócić? Gary próbował przekonać się, że jedy- nym logicznym sposobem na obudzenie się w rzeczywistości jest zaśnięcie w środku snu. - Idź spać - wyszeptał cicho do siebie -jeśli chcesz się obudzić. Mickey słyszał tę osobistą rozmowę Gary'ego rozkładającego koce i ściągającego najuciążliwszeelementy zbroi. - Tak zawsze było i tak zawsze będzie z dużym ludem z Praw- dziwej Ziemi - zachichotał leprechaun i pociągnął mocno ze swo- jej fajki. Gary wiedział, że Mickey śmieje się z niego. Wiedział również, że jego nadzieje nie mają żadnych realnych podstaw w tej sytuacji. Mimo całego swojego logicznego podejścia Gary zaczynał zdawać sobie sprawę ze swojego rzeczywistego położenia. Mimo to odwrócił się gwałtownie do Mickeya i uparcie trzymał się dotychczasowego poglądu na rzeczywistość. - Wkrótce znikniesz- oznajmił skrzatowi. Mickey znów zachichotał, przyzwał mała kulę światła i otworzył Hobbita. Gary spoglądał na niego jeszcze przez chwilę, po czym opadł na koce i starał się usunąć leprechauna ze swoich myśli. Za każdym razem, gdy mgła rozmywała się, Gary widział króciutkie przebłyski wieczornego nieba. Było ono upstrzone mi- lionami gwiazd, dając niesamowity widok, lecz Gary rzadko wi- dział coś więcej, niż tylko jego cząstkę widniejącą za kapryśną zasłoną. Mgła była uparta, wisiała nad okolicą niczym całun, przy- słaniając żywe i wspaniałe widoki, które tak naprawdę tworzyły ów świat wizji. Nie tracił on jak na razie swoich cech. Tir na n'Og było jasne, radosne, ciepłe i wypełnione pieśnią- zaiste wszystko to pasowało do lasu. Takich zaklętych miejsc nie było w świecie Gary'ego - przynajmniej on ich nie znał. Zaś pola Faerie, choć cokolwiek pła- skie, były nieskalane i niezaprzeczalnie ciekawe. Surowość Dilnamarry kładła jednak cień na las i pola, sprowa- dzała ponurą rzeczywistość, która kradła harmonię leśnej pieśni i wiejskiej drogi. Gary otrząsnął się z tych wszystkich myśli. Skupił się na swoim Jeepie, cmentarzu i stołku przy rozdrabniarce i żywił nadzieję, że gdy się obudzi, nie będzie za późno przynajmniej na chłodną kola- cję, aby jego rodzice nie martwili się zbytnio. Wtedy znów ujrzał mgłę, srebrnawąw świetle gwiazd, i Kelseya czuwającego w milczeniu, i Mickeya zajętego czytaniem. Od jak wielu godzin tu był? Nie przerywanych i epizodycznych, lecz praw- dziwych godzin, wypełnionych zarówno ekscytującymi jak i zwyczajnymi doświadczeniami, z tymi wszystkimi drobnymi szcze- gółami, których nigdy nie uważał za część krainy snów. Gary wiedział, że to nie był sen. Po prostu. Zastanawiał się, czy umarł, czy też zwariował. Czyjego zamiłowanie do powieści fanta- sy i snów na jawie pochłonęło mu umysł? Czy rozczarowanie rze- czywistością doprowadziło go do szaleństwa? Pomyślał o filmie z Jackiem Nicholsonem, o psychotykach błąkających się bezradnie, beznadziejnie zagubionych i zastanawiał się, czy oni też weszli do własnej krainy Faerie. Co teraz z nim będzie? Jakie „rzeczywistości" oczekiwały na Gary'ego Legera? Czy napotka długi szereg podobnych do Dilna- marry przerażających miast, czy też zaklęty świat, świat Tir na n'Og, pełen leprechaunów, niewzruszonych elfów i leśnych nimf? Mgła znów się przerzedziła i Gary otrzymał doskonały widok na migoczące gwiazdy. Zaczął on zanikać, gdy fizyczne wyczerpanie zmogło zamęt w umyśle młodzieńca i pogrążyło go we śnie. W momencie otwarcia oczu Gary wiedział już, że znajduje się na otwartej przestrzeni. Pomyślał - miał nadzieję - przez krótką chwilę, że znowu jest w znajomym lesie niedaleko domu, pomię- dzy szkołą, cmentarzem, a zakłócającymi krajobraz domami. Lecz ta nadziej a prysła, gdy wyczuł zapach śniadania i usłyszał głos Mic- keya. - Grzyby dobrze napełnią ci brzuch - leprechaun powiedział do Kelseya. - Przyrządź je szybko - odpowiedział Kelsey. - Musimy tego dnia przejść wiele kilometrów i będzie gorąco. Spodziewam się, że nasz przyjaciel będzie musiał zatrzymywać się i odpoczywać co kilka minut - Kelsey nie mówił zbytnio pochwalnym tonem. - Jesteś za ostry dla tego chłopaka - powiedział Mickey. - Sam chciałbyś odpocząć, gdybyś musiał chodzić w tej wielkiej puszce. - Ja też noszę metalowy pancerz - przypomniał mu Kelsey. - Kolczugę wykutą przez Tylwyth Teg? - przekomarzał się Mic- key. - Z pewnościącała waży mniej niż sam hełm Donigartena! - Przyrządź szybko jedzenie - nakazał ponownie Kelsey, a gniewny ton sygnalizował, że skończyły mu się argumenty. - Chcę być na drodze, zanim słońce wyłoni się w pełni zza horyzontu. - A, wstałeś już! - Mickey przywitał Gary'ego, widząc, że sie- dzi on na kocach i przeciąga się. - Bardzo dobrze, zaraz będziesz miał w brzuchu pyszne jedzonko. Gary rozejrzał się z trwającym wciąż niedowierzaniem. Jego twarz przedstawiała zdumienie i narastający gniew. - Mówiłem ci, że wrócisz do domu j ak tylko zakończysz zadanie - wyjaśnił ze szczerą sympatią leprechaun. - Mówiłem ci, że nie śnisz, nie skłamałbym ci. Wciąż nie mogąc się z tym wszystkim pogodzić, Gary potrzą- snął powoli głową i przygryzł górną wargę. - Nazwij to snem, jeśli poprawi ci to humor - poradził lepre- chaun. -1 jakkolwiek będziesz to nazywał, ciesz się tym! - Nie wiem, czym można było się cieszyć w tym mieście - po- wiedział ponuro Gary. - Pomyśl więc o Leshiye w lesie - zaproponował z chytrym mru- gnięciem Mickey. - Wiem, że ta część ci się podobała. Wzmianka ta przywołała na twarz Gary'ego uśmiech, zaś po- trawa z grzybów okazała się naprawdę przepyszna i istotnie na- pełniła mu żołądek. Chwilę później znów znajdowali się na dro- dze. Kelsey prowadził ich w szybkim tempie, zaś Gary starał się z całych sił utrzymać prosto luźny hełm i nie wlec ciężkiej tarczy po ziemi. Niedługo później Gary nie starał się już unosić tarczy. Dzień był gorący i ponury, wilgotny od mgły i boleśnie jaskrawy. Pot spływał po spodniej warstwie ubioru Gary'ego i szczypał go w oczy. Wciąż zatrzymywał się i wsuwał palce w otwory hełmu, aby zetrzeć wil- goć, lecz niewiele to dawało, ponieważ palce były równie mokre jak twarz. - Zdejmij hełm i zawieś go na włóczni - poradził mu Mickey, widząc jego kłopoty. Idący z przodu Kelsey obrócił się. - Och, pozwól mu - wyrzucił z siebie leprechaun, przerywając nadchodzącą ze strony elfa tyradę. - On padnie z gorąca w tym pan- cerzu i nie pomoże ci wtedy w zadaniu. Kelsey odwrócił się i ruszył naprzód, a Mickey uśmiechnął się zadowolony z siebie. Pomógł Gary'emu umieścić nieporęczny hełm na włóczni i znów ruszył, a za nim czujący się znacznie le- piej Gary. Poprawiony nastrój podtrzymywał go przez resztę poranka, lecz w okolicach południa dotarli do rozdroża, dwóch przecinających się błotnistych szlaków na nie wyróżniającym się niczym innym polu. W ziemię wbito cztery długie tyczki, każda w jednym z rogów skrzy- żowania. Wisieli na nich powieszeni mężczyźni, od dawna już martwi i wydęci, kołysząc się powoli na delikatnym wietrze. Gary opuścił włócznię i tarczę i złapał się za wzburzony żołą- dek. Nawet Kelsey, wstrzymawszy swój pełen determinacji marsz i spoglądając bez mrugnięcia okiem, wydawał się poruszony tym wstrętnym widokiem. - Biedni nędzarze - zauważył Mickey. - Odetniesz ich, prawda? - spytał Kelseya. Kelsey sięgnął do rękojeści miecza, lecz nagle zatrzymał się i potrząsnął głową. - Odetnij ich! - wykrzyknął Gary, choć ten wysiłek niemal ko- sztował go utratę śniadania. - Nie mogę! - odkrzyknął mu Kelsey. - Nikt w Faerie, oprócz Tyl- wyth Teg, nie odważyłby się tego zrobić, więc jeśli ich teraz odetnę, przekażę w ten sposób księciu Geldionowi wiadomość, że szliśmy tą drogą. Będzie to wyglądać tak, jakbym napisał na ścieżce swoje imię. Gary i Mickey nie mogli się spierać z tak praktycznym rozumo- waniem. - Co oni zrobili? - spytał ponuro Gary. - Czy byli przestępcami? Dlaczego wiszą tutaj, tak daleko od miasta? -Najprawdopodobniej nie mogli zapłacić podatków - odpowie- dział Mickey. - Albo też powiedzieli coś, co nie spodobało się księ- ciu. Lub ukradli kawałek chleba, by nakarmić swoje dzieci. Przy- zwyczaj się do tego widoku, chłopcze. Będziesz się na niego naty- kał na wielu skrzyżowaniach. - Zawsze wieszają ich na skrzyżowaniach - wyjaśnił Kelsey. - Dzięki temu, jeśli żądna zemsty dusza powróci szukając sprawie- dliwości, nie będzie wiedziała w którąstronę się udać. - Żądna zemsty dusza - wymamrotał Mickey. - Ci biedni nę- dzarze nie mieli dość siły, by walczyć za życia, nie mówiąc już po śmierci. - Oddalmy się od tego miejsca - zaproponował Kelsey, a pozostali nie wyrazili sprzeciwu. Długo po tym jak zostawili za sobą rozdroże, Mickey zauważył, że wyraz twarzy Gary'ego nie złagodniał. - Nie pozwól, by cię to kłopotało, chłopcze - rzekł leprechaun. - Z pewnością był to okropny widok, ale jest już za nami. Twarz Gary'ego nie zmieniła się. - Nazwij to snem, mówisz - odpowiedział pewnym głosem. - Czy powinienem jednak nazywać to snem czy też koszmarem? Po raz pierwszy słowa Gary'ego pozostały bez odpowiedzi ze strony leprechauna. - Powiedziałeś, że słyszałem o tej krainie Faerie - ciągnął Gary, próbując utrzymać pewność głosu i ukryć narastającą złość. - Owszem, słyszałem, w starych opowieściach - ludowych bajkach. Jednakże według tych opowieści świat elfów i leprechaunów miał być zaklętym miej scem, spokojnym i pięknym, nie zaś krainą gdzie człowiek wisi na rozdrożu za kradzież chleba, którym chciał nakar- mić głodne dzieci. - Tak - zgodził się ponuro Mickey. Jego szare oczy zamgliły się smutkiem i odwrócił wzrok. - Tak kiedyś było - ciągnął - zanim człowiek o imieniu Kinnemore zasiadł na tronie... - Dość! - krzyknął Kelsey, który zwolnił, by mogli się do niego zbliżyć i podsłuchał rozmowę. Zmierzył wzrokiem Mickeya, po czym spojrzał na Gary'ego. - Nie powinna cię obchodzić polityka i zwyczaje tej krainy -warknął. -Zostałeś tu sprowadzony, by ode- grać małą rolę w zadaniu, nic ponadto. Niezależnie od tego, czy widoki Faerie cieszą cię, czy też wykręcająci żołądek, nic mnie to nie obchodzi. Gary bez słowa przyjął naganę elfa, rozumiejąc, że jego i Mickeya spostrzeżenia poruszyły w elfie czułą nutę. Nie mógł nic poradzić, że widział narastającą frustrację Kelseya. Widok wiszących męż- czyzn dotknął elfa równie silnie jak pozostałych, może nawet bar- dziej. Gary wiedział, że takie obrazy, podobnie jak tłumy nędzarzy z Dilnamarry, kłóciły się z wygórowaną wizją tego, jak według Kelseya powinien wyglądać świat. Mickey i Gary wzruszyli ramionami, gdy Kelsey znów ruszył naprzód i na przestrzeni najbliższych kilometrów nie odezwali się słowem. Dla Gary'ego były to gorące, samotne i przerażające kilo- metry. Cofał Siemyślami do własnego świata, a także do Tirnan'Og i nie zauważył swoim pustym spojrzeniem, że Kelsey zatrzymał się i pochylił tak nisko, jakby badał coś na drodze. Na szczęście Mickey zdążył złapać Gary'ego, zanim wszedł na skulonego elfa. - Co znalazłeś? - spytał leprechaun. - Tropy - odpowiedział cicho Kelsey. Spojrzał w górę na Mic- keya i Gary'ego, a jego twarz miała grobowy wyraz. - Tropy gobli- nów. - Gobliny tutaj? - spytał Mickey. Przysłonił dłonią oczy i spoj- rzał na odległe góry. - Pięć dni stąd - mruknął. - Za daleko, aby gobliny tu się zabłąkały. - Popatrzył na Gary'ego, jakby spodzie- wając się, iż niedoświadczony mężczyzna potwierdzi jego podej- rzenia. - Tropy goblinów - powtórzył Kelsey, tym razem stanowczym tonem. Mickey rozejrzał się, najpierw patrząc na góry, później znów na Kelseya. Wtedy zrozumiał. - Sądzisz, że to nie jest zbieg okoliczności? - spytał. Kelsey nie odpowiedział natychmiast, choć wyraz jego twarzy ujawniał, iż uważał pytanie Mickeya za słuszne. Dopiero zaczęli drugi dzień wyprawy, a na każdym kroku napotykali przeszkody. Najpierw nimfa, później książę, teraz zaś ślady bandy goblinów (i to niemałej, sądząc po liczbie tropów), sto pięćdziesiąt kilometrów od ich górskich jam. - Wkrótce się dowiemy - odpowiedział Kelsey, spoglądając na przesuwające się ku zachodowi słońce. - Jeśli gobliny wciąż są w pobliżu, najprawdopodobniej w nocy się pokażą. - A my siedzimy na środku równiny -jęknął Mickey. - Nie tak bardzo - rzekł Kelsey. - Las, Krowia Gęstwina, jest zaledwie kilka kilometrów dalej. Musimy pospieszyć się, żeby do- trzeć tam, zanim zniknie całe światło słoneczne. Gary'emu nie spodobała się wzmianka o pośpiechu, jeszcze mniej jednak pragnął napotkać gobliny. Włożył z powrotem hełm i ruszył tak szybko, jak tylko mógł. Kelsey i Mickey pomagali mu w miarę możliwości. Kelsey nawet niósł z nim na zmianę ciężkątarczę. W momencie, gdy dotarli do celu, było tak późno, że drzewa wydawały się jedynie ciemnymi kształtami na ciemnoszarym tle. Dzięki swemu bystremu wzrokowi Kelsey z łatwością wprowadził ich jednak w gąszcz i szybko znalazł polankę, na której względnie bezpiecznie mogli założyć obóz. -Nie rozpalajcie ognia -nakazał Kelsey, po czym spojrzał wy- mownie na Mickeya. -1 nie zapalaj zaklętych kul. - Do Gary'ego zaś dodał - Miej na sobie pancerz i trzymaj blisko włócznię. Jeśli będziemy musieli uciekać, nie zapomnij nawet o kawałku tej pra- dawnej i bezcennej zbroi. - Las nas skryje - dodał cicho Kelsey, starając się przekonać nie tylko swoich towarzyszy, ale również siebie. Zarówno Mickey jak i Gary nie mogli przestać myśleć o tym, że drzewa Krowiej Gęstwiny mogą skrywać również inne istoty. * * * Z płytkich głębin przyjemnego snu Gary usłyszał pełen zasko- czenia krzyk Kelseya. Otworzył oczy, by akurat zobaczyć sylwetkę uciekającą przed elfem w zarośla. Teren zalało widmowe światło - Gary wiedział, że to robota Mickeya - i wszystko wydawało się poruszać zbyt wolno. - Biegnij! - wrzasnął Kelsey, odwracając się do Gary'ego, a Mickey dodał - Ratuj życie, chłopcze! Umysł Gary'ego był już w pełni przebudzony i czujny, lecz cia- ło poruszało się niemrawo, gdy starał się wstać w nieporęcznej zbroi. Podbiegł do niego Kelsey. Z każdej strony dobiegały odgłosy ru- chu, krzyki i dzikie pohukiwania. Gary chwycił wolną dłoń elfa i zaczął się podnosić, zatrzymując się na chwilę, gdy zauważył, że miecz Kelseya ocieka krwią. Jakby wyczuwając wywołane przerażeniem wahanie, Kelsey podciągnął go ze zdumiewającą siłą, nasunął mu hełm na głowę, podał włócz- nię i tarczę, po czym popchnięciem skierował za Mickeyem. Gary zauważył, że jedynie ułamek sekundy później elf już brał udział w walce. Spróbował odwrócić się i zerknąć przez ramię, lecz hełm nie był odpowiednio umocowany paskami i nie obrócił się wraz z głową. - Tędy! - wrzeszczał z przodu Mickey. - Nie obawiaj się o Kelseya! Gdy Gary wyszedł z polany i z kręgu magicznego światła Mic- keya, wszystko wydawało mu się zamglone. Potykał się i prze- dzierał przez liczne drobne gałęzie, desperacko starając się do- trzymać kroku zwinnemu leprechaunowi. Zbroja z łatwością odbi- jała siłę uderzeń i Gary dogonił w końcu Mickeya. Leprechaun siedział niedbale na niskiej gałęzi i spoglądał w stronę, z której przyszedł. Mickey z roztargnieniem pomachał Gary' emu, gdy wystraszony mężczyzna potykał się, nie widząc drogi i nie ośmielając się zwol- nić. Każde drzewo wydawało mu się złowrogą sylwetką gałęzie wydawały mu się trzymającymi miecze ramionami goblinów, się- gającymi w jego stronę. Każdy krzak był skulonym demonem, przy- czajonym, by skoczyć mu do twarzy i połknąć go. Starał się przeła- mać strach, starał się złapać oddech. Starał się. * * * Mickey starannie rozważał następne posunięcia. Jeśli Kelsey miał zbyt rozproszoną uwagę, by przeniknąć wzrokiem sztuczkę, to le- prechaun mógł sprowadzić na niego zagrożenie. Gobliny były jed- nak wszędzie, miotając się i wrzeszcząc, a potrafiły widzieć w ciemnościach. Kelsey mógł uciec. Mickey z pewnością też mógł to zrobić, lecz jeśli nie podejmie odpowiednich działań, Gary Leger będzie skaza- ny na zagładę. - Mewa, mewa, we mgle drzewa - zaintonował leprechaun, ma- chając rękoma, by stworzyć najprostszy trik stosowany w celu po- wstrzymania domorosłych łowców leprechaunów. Nieskompliko- wana, lecz paskudna iluzja. Wszystkie drzewa pomiędzy Mickeyem a polaną wydawały się przesunąć metr w lewo. * * * Niewiele czasu zajęło Kelseyowi określenie co się stało. Ujrzał, jak spieszący w jego stronę goblin, wpadł twarząw dąb i przewrócił się oszołomiony. Kolejny goblin, wielki i zębaty, biegł prosto na Kelseya, lecz w ostatniej chwili skręcił w prawo i wpadł na niską gałąź. Szyja stworzenia złamała się z paskudnym trzaskiem i goblin znieruchomiał. W tej chwili Kelsey ponownie doszedł do wniosku, że towarzy- stwo leprechauna nie jest taką złą rzeczą. Ruszył krętą drogą lecz zatrzymał się, gdy kolejny goblin odbił się od drzewa. Stworzenie stało zdumione, drapiąc się w głowę, a Kelsey, nie martwiąc się o zasady, gdy w grę wchodziły gobliny, dźgnął go pomiędzy nagie żebra. Wtedy elf wślizgnął się w gąszcz, starannie wybierając drogę w iluzji Mickeya. * * * Pierwszy raz w swoim życiu Gary Leger naprawdę się bał. Sły- szał gobliny, wiele goblinów - wydawały się szczypać go w stopy. A teraz stracił przyjaciół! Co zrobi jeśli gobliny go dopadną? Nie potrafił walczyć włócznią i ledwo mógł się poruszać w zbroi. Gary był daleko poza zasięgiem sztuczki Mickeya, lecz to niewiele znaczyło, ponieważ i tak nie mógł widzieć w ciemności. Zwłaszcza, gdy luźny hełm obijał mu się o ramiona, a on sam ledwo mógł przebić się myślami przez paraliżujące przerażenie. Zawadził tarcząo jakiś krzak i potknął się. S zybko odzyskał równowagę, lecz gwałtowny ruch obrócił mu hełm tak, że wizjer znalazł mu się z tyłu głowy. Gary zdał sobie sprawę, że znalazł się w kłopotach, spróbował więc sięgnąć do hełmu i obrócić go na odpowiednią pozycję. Roz- legające się bez przerwy pochrząkiwania i krzyki goblinów prze- ważyły nad decyzją by zwolnić. Potknął się o korzeń i poleciał przed siebie. W jakiś sposób utrzymał się na nogach. Odczuł ulgę, gdy udało mu się wyprostować. Poprawił w końcu hełm, lecz wytchnienie trwało jedynie sekundę, ponieważ spostrzegł na swojej drodze niską i grubą gałąź. Gary zaczął żałować, że obrócił hełm. Wolałby nie widzieć tego, co go miało spotkać. Usłyszał głuche uderzenie i poczuł nagły odrzut, zaś następną rzeczą, której był świadom, było to, że leży na plecach i zastanawia się, j ak piękne są gwiazdy tej nocy. Dziwne, ale wciąż widział gwia- zdy, milion gwiazd, choć uderzenie obróciło mu hełm, zakrywając oczy. - Leź spokojnie i nie ruszaj się! - usłyszał kilka chwil później Mickeya. Gary zdołał unieść głowę i na tyle poprawić swój ogrom- ny hełm, by dostrzec przebiegającego obok leprechauna, mruczą- cego kilka cichych inkantacji i machającego swą małą lecz pulch- ną dłonią w stronę Gary'ego. -Leż spokojnie i nie ruszaj się! -powtórzył Mickey z większym naciskiem, po czym zniknął w gęstych krzakach. Oszołomiony Gary ledwo cokolwiek rozumiał, dopóki nie usły- szał krzyków, pohukiwań i miękkich uderzeń stóp i nie przypo- mniał sobie potwornego pościgu. Pierwszą jego myślą było pod- nieść się i uciekać, lecz na podstawie bliskości odgłosów mógł oceniać, że zbliżające się gobliny z pewnością dopadłyby go, za- nim stanąłby na nogach. W jego myślach dźwięczały słowa Mic- keya, a Gary był na tyle rozsądny, by rozumieć, że nie ma prak- tycznie wyboru. Musiał zaufać leprechaunowi. Leżał bardzo spo- kojnie na plecach. Zbiwszy się w grupę, gobliny, z każdym krokiem i z każdym bezpiecznie miniętym drzewem, nabierały pewności siebie. Prze- szły przez obszar pierwszej iluzji Mickeya, choć całkowicie straci- ły trop zwinnego elfa. Nie martwiło to jednak Geeka i jego nieo- krzesanych przyjaciół, ponieważ znali przybliżony kierunek, w którym udał się uciekający człowiek, a w okolicy była tylko jed- na ścieżka wiodąca przez gęste krzaki. Gobliny mogły widzieć w ciemności podobnie jak elfy, lecz ludzie byli po zachodzie słońca całkiem bezradni w gęstym i mrocznym lesie. Właśnie jednak owa zdolność widzenia w nocy znowu zawiodła gobliny. Geek prowadził je, pohukujące i młócące w każdą poten- cjalną kryjówkę w krzakach obok szlaku. Przeskakiwały nad ko- rzeniami i schylały się pod niskimi gałęziami, w końcu przeszły po nie wyróżniającej się niczym szczególnym stercie. * * * Gary - nie wyróżniająca się niczym szczególnym sterta - starał się usilnie powstrzymać jęki, gdy przechodziła po nim gromada goblinów. Jeden z nich zaczepił stopąo przerwę pomiędzy hełmem a napierśnikiem i przewrócił się na nogi Gary'ego. Gary sądził, że jest zgubiony, lecz stworzenie tylko się podniosło, otrzepało wyo- brażony pył z brudnej tuniki i podążyło ścieżką. Zniknęli. Z oddali słychać było echo ich pohukiwań. Gary nawet nie próbował się podnieść. Leżał nieruchomo i bezradnie, pierś mu ciążyła, gdy bezowocnie starał się uspokoić. Nie miał pojęcia, co powinien zrobić, gdzie iść, a ponad wszystko obawiał się, że jego to warzy s ze s ą martwi. - Wstawaj! - chwilę później dobiegł ostry krzyk. Gary rozpo- znał głos Kelseya, po czym usłyszał jakieś lekkie kroki i wyczuł, że elf się nad nim pochyla. Westchnienie Kelseya zawierało w sobie równie wiele złości, jak troski. - Cóż za potężna bestia ci to zrobiła, biedna duszyczko? - mruk- nął Kelsey, wpatrując się w odwrócony o sto osiemdziesiąt stopni hełm Gary'ego. - Tak bardzo skręcić kark... Gary wyciągnął ręce, by poprawić wielki hełm, a elf przewrócił się na plecy z wyrazem przerażenia na twarzy. - Wszystko w porządku - próbował wyjaśnić Gary, zdoławszy w końcu obrócić nieporęcznąosłonę. - Po prostu po nim przeszły, to wszystko - dodał Mickey, wyła- niając się z poszycia u boku Kelseya. - Dla oczu głupich goblinów był po prostu pagórkiem na drodze. - A więc wstań - warknął Kelsey, zawstydzony i wściekły. Wy- ciągnął rękę i szorstko podniósł Gary'ego. - Nie zabawiątam długo - zauważył Mickey. - Dlaczego w ogóle tu byli? - spytał ponuro Kelsey. Mickey skinął głową rozumiejąc, do czego prowadzi pytanie Kelseya. Zbyt wiele rzeczy wydawało się dziać przypadkiem na ich drodze. Zarówno nimfa, jak i książę, lub nawet gobliny, jeśli roz- ważać je z osobna, mogłyby być uznane za jedno z wielu niebez- pieczeństw, jakie mogąsię przytrafić podczas takiej podróży. Ra- zem jednak wzbudzały podejrzliwość. -1 kto mógłby rozmawiać z nimi wszystkimi? - spytał Mickey. - Z kim? - zaciekawił się Gary, próbując włączyć się do tej mgli- stej konwersacji. - Kto ma posłuch zarówno u królów, jak i u goblinów? - ciągnął Mickey, ignorując Gary'ego. -1 kto na tym świecie byłby w stanie zasugerować coś Leshiye? Kelsey nie musiał odpowiadać, ponieważ na pytania Mickeya istniała tylko jedna możliwa odpowiedź. - A więc masz swoją odpowiedź - warknął Mickey, stając się nagle opryskliwy i spochmurniały. Gary spojrzał z zaciekawieniem na leprechauna, ponieważ nie widział nigdy tej strony zazwyczaj radosnego skrzata. Kelsey wciąż milczał. Prowadził ich w ciszy, by znaleźć nowe miejsce na obóz. Usadowili się pod wiszącymi nisko konarami wielkiej pinii moc- no oddalonej od krawędzi lasu. Pomimo względnego bezpieczeń- stwa ani Kelsey, ani Mickey nie przestali być czujni. Mickey przy- wołał malutki skrawek światła i wziął książkę, lecz Kelsey znalazł się przy nim w mgnieniu oka. - Rozprosz to! - nakazał elf cichym, lecz ostrym szeptem. - Nie można go dostrzec przez gałęzie - spierał się Mickey. - Chcesz tu siedzieć w ciemnościach? - wskazał na Gary'ego. - Z pewnościąon nie jest w stanie przejść przez noc, nie odnosząc szkód. Gary był bardziej przejęty widocznym w twarzy Kelseya napię- ciem niż słowami Mickeya. Elf wydawał się ledwo zdolny do odpo- wiedzi, rysy jego podłużnej twarzy pofałdowały się wokół zaciśnię- tej szczęki. Spojrzał na Gary'ego i zaczął mówić, lecz jego złote oczy rozszerzyły się i uśmiechnął się, potrząsając głową. - Może choć trochę poczytam? - spytał Mickey, świadom tego co zauważył Kelsey i mając nadzieję, że ten humorystyczny widok - błotniste ślady goblina biegnące przez przód zbroi Gary'ego - rozładuje trochę napięcie. Kelsey przysunął się do naturalnej ściany, odsunął kilka gałęzi i wyjrzał przez plątaninę zieleni. Mickey wziął to za pozwolenie, wsunął szybko fajkę do ust i znalazł odpowiednie miejsce w książce. Gary chciał porozmawiać z leprechaunem lub Kelseyem i dowiedzieć się, co postanowili w związku z tym tajemniczym spi- skiem. Nie ośmielił się jednak nic powiedzieć, a noc się pogłębiała. Siedział oparty o pień drzewa, starając się zająć jak najwygodniej- sząpozycję, wiedział jednak, że lepiej nie zdejmować niczego poza hełmem. Miał nadzieję, że znów zaśnie i że tym razem zostanie prze- niesiony w odpowiednie miejsce. Nie wierzył w to jednak. Cokolwiek to było - szaleństwo, śmierć, a może niezwykła, lecz rzeczywista podróż - Gary był teraz w pełni przekonany, że to nie sen. Zaczął się kiwać, gdy Kelsey go szturchnął. Spoglądając na nie- wzruszone rysy elfa, Gary zaczął się zastanawiać, co tym razem zrobił źle. - Ty to weź - powiedział Kelsey, podaj ąc Gary' emu długi skórza- ny pokrowiec mieszczący legendarną włócznię. Kelsey rozwiązał go z jednego końca i wysunął cudowną broń. Była atramentowoczarna - zarówno drzewce jak i ostrze. I nawet w słabym świetle jej wypole- rowany czubek lśnił, jakby mieścił w sobie wewnętrzny blask. Gary nie mógł oderwać wzroku od starannie wykonanego ostrza. Oparte było na planie trójkąta, równie długie i niemal tak szerokie jak jego przedramię. Po obydwu stronach biegły małe zadziory, zaś tylne wierzchołki były przedłużone i zagięte do przodu. Pradawne i dokładnie wyrzeźbione runy, wraz z wizerunkami szlachetnych wojowników i przerażających bestii, pokrywały czarny metal ostrza i drzewca. - Gdy zostanie przekuta, będzie mieć połowę twojej wysokości - powiedział Kelsey. Podał nagą broń Gary'emu, aby mężczyzna mógł poczuć siłę jej żelaza. Gary chwycił ją mocno. Wydawało się, że powinna ważyć z pięćdziesiąt kilo, lecz gdy Kelsey jąpuścił, Gary zauważył, że jest zadziwiająco lekka. - Magia - wyjaśnił Kelsey, widząc zdumioną twarz Gary'ego. Chyba pierwszy raz, od kiedy spotkał Gary'ego, elf się szczerze uśmiechnął. Wziął broń, wsunął ją z powrotem do pokrowca i zawiązał troczki. - Chcesz, żebym jąniósł? - spytał go Gary. - Nasze próby jeszcze się nie zakończyły - odpowiedział Kel- sey. - Nawet jeśli wymkniemy się goblinom, wiem, że na naszej drodze znajdą się inne niebezpieczeństwa. Poświęciłem się moje- mu zadaniu, lecz dałem również słowo, że będę strzec artefaktów króla Cedrica. Jeśli opadnąnas gobliny, odciągnę je. Musisz wtedy odnieść włócznię i zbroję z powrotem do barona Pwylla -w głosie Kelseya nie było miejsca na sprzeciw. - Daj mi słowo honoru - nakazał. Gary przytaknął i Kelsey odszedł. Gary cieszył się, że Kelsey zaufał mu, powierzając tak ważne zadanie, lecz nietypowe zachowanie elfa wzmocniło tylko niepokój Gary'ego związany z bieżącymi wydarzeniami. W pobliżu działo się coś bardzo niebezpiecznego. Coś, czego nawet jego przyjaciele niezwykle się obawiali. Mickey nie zmniejszył troski Gary'ego, gdy rzucił młodzieńco- wi na pierś Hobbita i wydał z siebie dźwięczne - Phi! - Co się stało? - spytał Gary, podnosząc książkę. -1 on nazywa się historykiem. Czy ten J. R. R. Tolkien to twój znajomy? - spytał z niedowierzaniem Mickey. -1 co to za preten- sjonalny zwyczaj posługiwać się takimi inicjałami! Boi się używać całego imienia? - Co? - to było wszystko, co Gary mógł z siebie wydobyć. -Przeczytaj zaznaczoną stronę! -odpowiedział Mickey. Gary z łatwością znalazł zakładkę, lecz nie mógł odczytać płynnych ru- nów, które Mickey umieścił w miejscu druku. - Światło słoneczne zmieniające trolle w kamienie? - wypalił Mickey, widząc zagubiony wyraz twarzy Gary'ego. - Stek bzdur! Każdy głupiec wie, że to plotka rozpowszechniana przez same trol- le. To one rzeźbią posągi, dzięki czemu ludzie wierzą, że to trolle zamienione przez światło słońca. Jak wielu głupich podróżnych odwróciło się do ścigających ich trolli, wskazując na nie palcem i śmiejąc się, gdy wschodziło słońce? Jak wielu głupich podróżnych stało się następnie posiłkiem w paszczy głodnego trolla? - O czym ty do diabła mówisz? - krzyknął Gary. Kelsey wskoczył pomiędzy nich, a jego błyszczące oczy przypo- mniały im, że cisza była ich sojusznikiem. Mickey zamachał szaleńczo ręką, jego magia wyrwała Hobbita z objęć Gary'ego i przeniosła książkę do jego oczekującej dłoni. - Panie J. R. R. Tolkien, historyku - mruknął sarkastycznie. - Jak wielu głupich podróżnych zostanie zjedzonych po przeczytaniu tego twojego steku bzdur? Gary spojrzał tylko na Kelseya i uśmiechnął się nieśmiało. Nerwowy elf nie odwzajemnił uśmiechu. K0ZDZ1AŁ 7 Mokry od krwi Trzech dziwnych towarzyszy zjadło posiłek składający się z jagód oraz chleba i wyruszyło tuż przed świtem. Kelsey prowadził ich przez gąszcz krzewów, zdała od głównej drogi. Zarówno elf, jak i leprechaun pokonywali ciężki teren bez większych trudności, wy- wołując jedynie czasami lekki szelest. Lecz Gary, w swojej ciężkiej zbroi, potykał się na każdym kroku, łamał gałęzie i popełniał maso- we morderstwa na licznych pechowych roślinach rosnących mu na drodze. - Lepiej doprowadźmy go do drogi - powiedział Mickey. - Gobliny mogą ją obserwować - odpowiedział posępnie Kel- sey. - Lepiej jak zabijągo gobliny, niż jak zrobi to sam -odparł Mic- key. - Poza tym, dzięki czynionemu przez niego hałasowi cały las wie, że przechodzimy! Kelsey skierował na Gary'ego kolejne ze swoich coraz częst- szych ironicznych spojrzeń. Gary chciał się odgryźć, aby upewnić elfa, że jest w stanie sobie poradzić, lecz jego stopa nieszczęśli- wie wybrała akurat tę chwilę, by znów zaczepić o korzeń. Z chrzęs- tem upadł na ziemię, a wzburzony elf, zanim jeszcze zdążył pod- nieść Gary'ego, oznajmił, że droga wydaje się być bezpieczniej- szą trasą. Pomimo zranionej dumy i choć dzień stawał się gorący, co było zwłaszcza odczuwalne pod grubym pancerzem, Gary rzeczywiście czuł się lepiej na płaskiej drodze niż w gęstwinie. Gary zauważył, że jego ciało przyzwyczajało się do zbroi i że nie licząc ciepła, za- czynał czuć się w pewnym sensie wygodnie w tym żelastwie. Krót- ką chwilę później doszedł jednak do przekonania, że zbroja jest je- szcze cięższa i gorzej wyważona niż dzień wcześniej. Gary nie ro- zumiał natury tej zmiany, dopóki nie pojawił się nagle Mickey, sie- dzący mu wygodnie na ramieniu. - Siedziałeś tu przez cały czas -poskarżył się Gary. -Nawet nie zauważyłeś - odpowiedział Mickey. - Ważę tylko drobinkę w porównaniu ze zbroją, którą masz na sobie. Gdybym pozostał niewidzialny, niósłbyś mnie przez całą drogę do Dverga- mal bez słowa skargi! - Dvergamal? -to dziwne słowo osłabiło gniew Gary'ego. - Głos krasnoludów - wyjaśnił Mickey. - Nazwa nadana ka- miennym zboczom, na których znajdziemy chciwy lud, krasnolu- dów. Gary rozmyślał przez chwilę nad nowinami, zastanawiając się, czy słyszał tę dziwną nazwę gdzieś w swoim świecie. - No dobrze, ale dlaczego nie zostałeś niewidzialny? - spytał kpiąco Mickeya, niedbale próbując zepchnąć leprechauna z ramienia, a było to niewykonalne zadanie zważywszy na niezwy- kłą zwinność Mickeya i przeszkadzające naramienniki pancerza. - Mam trochę do przeczytania - odpowiedział spokojnie Mickey i szybko wyciągnął Hobbita. - Nie mógłbym tego zrobić, gdyby- śmyja i książka pozostali niewidzialni, czyż nie? Gary poważnie zastanawiał się nad upadnięciem bokiem na zie- mię, żeby zdenerwować leprechauna, lecz Kelsey odwrócił się do nich raptownie. - Cisza! - rozkazał elf stłumionym, lecz bardzo stanowczym to- nem. - Jesteśmy w niebezpieczn... - Kelsey przerwał nagle i Gary ujrzał, jak rozbudowane mięśnie elfa napinająsię. Ruchem zbyt szybkim, by Gary mógł za nim nadążyć wzrokiem, Kelsey wyszarpnął miecz z pochwy i skoczył, trzymając przed sobą śmiercionośne ostrze. Z pokrytych gęstym listowiem, wiszących nad drogą gałęzi dobiegł pisk, po czym z góry zleciał goblin i padł mar- twy u stóp Kelseya. Gary poczuł uderzenie w bok. Spojrzał w dół i ujrzał leżącą na ziemi, topornie wykonaną strzałę, z grotem spłaszczonym od ude- rzenia w metalową zbroję. - Mickey - zaczął mówić, lecz nie widział już ani nie czuł lepre- chauna. Ze wszystkich stron dobiegły okrzyki i pohukiwania, po czym opadły ich gobliny. To, co Gary do tej pory dostrzegł, jeśli chodzi o umiejętności walki Kelseya, nie odzwierciedlało precyzji i doskonałości ruchów elfiego lorda. Kelsey walczył w ciszy, przerywanej świsnięciami jego wspaniałego miecza i krzykami ranionych wrogów. Najpierw wypadł na elfa wielki i gruby goblin, chwytając go z tyłu w niedźwiedzim uścisku. Jakby przewidziawszy ten ruch, Kelsey wyciągnął przed siebie ramię z mieczem, trzymając je z dala od nie- zgrabnych łap stwora. Ostrze zanurkowało pomiędzy nogami elfa i wbiło się w podbrzusze goblina. Potwór natychmiast zwolnił uchwyt. Z drogi, z naprzeciwka, zaszarżowały dwa gobliny, trzymając pomiędzy sobą sieć. Kelsey przykucnął i pozwolił im zbliżyć się do siebie, po czym podskoczył, unosząc stopy ponad sieć. Pozbawione równowagi gobliny zakołysały się, a miecz Kelseya śmignął naj- pierw w lewo, później w prawo. Lśniące srebrne ostrze stało się te- raz karmazynowe i kolejne dwa gobliny padły na ziemię. Oczarowany rozgrywającym się przed nim spektaklem, Gary le- dwo zdawał sobie sprawę z własnej sytuacji. Nie mógł prześcignąć goblinów. Nie mógł nawet mieć nadziei na to, że dostanie się na skraj drogi i schowa w krzakach. Strzała odbiła się od ścianki hełmu. Obrócił się szybko w tę stro- nę (choć nie zrobił tego luźny hełm). Mimo to ujrzał wystarczająco wiele, by zacząć się bać. Gobliński łucznik szarżował teraz na nie- go, wrzeszcząc dziko i trzymając nabijanąpałę wysoko nad potworną głową. Coś stuknęło Gary'ego w drugą stronę głowy, w locie prostując mu hełm i młodzieniec ujrzał wyraźnie przelatujący obok niego kamień, który uderzył prosto w twarz szarżującego goblina. Głowa potwora odchyliła się w tył z głośnym trzaskiem, po czym stwór padł na ziemię. - Och, dobry strzał! - Gary usłyszał gdzieś za sobą, gratulujące- go sobie Mickeya. Kolejne trzy gobliny otoczyły Kelseya, trzymając się jednak na odległość od morderczego elfa. Czas biegł na korzyść goblinów, które miały wielu sprzymierzeńców czających się w okolicy. Ich pohukiwania i okrzyki dobiegały z każdej strony. Plugawe stworze- nia spieszyły, by włączyć się do walki. - Biegnij! - rozkazał Gary'emu Kelsey. - Wracaj do Dilnamar- ry! -Następnie elf natarł na trzech przeciwników, szybko zmienił kierunek, uwalniając się od prześladowców i ruszył w stronę Ga- ry'ego. Gary odwrócił się i zaczął uciekać, zastanawiając się, co do cho- lery zrobi, gdy dotrze do niego Kelsey, a później gobliny. Kelsey miał jednak pomysł. Niemal dogonił Gary'ego, celowo pozwalając goblinom dotrzymywać mu tempa, nagle jednak obrócił się i rzucił w gąszcz stworów. Zaskoczone gobliny nie opuściły włóczni, nie miały więc szans. Uderzenie tarczą powaliło goblina po lewej stronie Kelseya. Cięcie mieczem trafiło kolejnego potwora z prawej prosto w gardło. Trzeci napastnik został zduszony w ciasnym uchwycie i rzucony na ziemię. Kolejne gobliny wyłaniały się z krzaków, lecz wszystkie znajdo- wały się w sporej odległości. Pułapka została uruchomiona za szyb- ko, zanim trzej towarzysze przedostali się przez pierwsze szeregi stworzeń. To dawało Gary'emu otwartą drogę ucieczki, od strony z której przybył wraz z kompanami. Gary rzeczywiście biegł, naj lepiej jak potrafił i długą chwilę trwa- ło, zanim zauważył, że Kelsey nie pospieszył za nim. Gary ośmielił się zatrzymać i odwrócić, by ujrzeć elfa zmagającego się w pyle z jednym przeciwnikiem, podczas gdy drugi, oszołomiony goblin właśnie starał się podnieść. Następny zaś tuzin potworów nacierał drogą. - Biegnij! - krzyknął z bocznych krzaków Mickey. - Nie mo- żesz nic dla niego zrobić, chłopcze, lecz możesz ocalić bezcenne przedmioty! Gary nie dbał wcale o zbroję ani nawet o legendarną włócz- nię, która wydawała się tak cenna dla osób z tej krainy. Wzrok miał skierowany jedynie na Kelseya, który może nie był do koń- ca prawdziwym przyjacielem, lecz jednak kimś, kto nie przej- mując się sobą, rzucił się na gobliny, aby Gary mógł uciec. Gary nigdy nie uważał się za szczególnie odważnego, a w tej brutal- nej chwili był śmiertelnie przerażony, lecz nie mógł pozosta- wić Kelseya swojemu losowi. Podniósł włócznię do pełnego desperacji rzutu. - Nie rzucaj nią - zabrzmiał w jego głowie głos. -Jaką bronią walczył będziesz, gdy włóczni się pozbędziesz? Nie tracąc czasu na sprzeczki, Gary opuścił włócznię i ruszył do szarży, a z jego warg wydostał się pierwotny krzyk, w którym było równie wiele strachu, co wściekłości. Oszołomiony goblin z lewej strony Kelseya, który właśnie ruszył na walczącego elfa, ujrzał na- gle nadciągającego Gary'ego i pisnął zdumiony, zmieniając raptow- nie kurs. - Co teraz? - mruknął Gary, który starał się skoiygować kieru- nek, lecz potknął się i uderzył w grube drzewo. Gdy się wyprosto- wał zdesperowany, znów uniósł włócznię, by powstrzymać szarżu- jącego potwora. - Nie rzucaj nią! - znów dobiegł wewnętrzny głos. - Co więc mam robić? - spytał cicho Gary. - Walcz nią! - nakazał głos. Gary oparł włócznię o swoją ciężką tarczę i zaczął się zastana- wiać, czy będzie w stanie wystarczająco dobrze manewrować bro- niąza pomocąjednej ręki. Potwór był już niemal przy nim. Gary był w stanie dostrzec ślinę wypływającą spomiędzy ostrych, żółtych zębów i spływającą po mięsistej dolnej wardze. - Nie tak! - krzyknął wewnętrzny głos. Bezradność Gary'ego najwyraźniej posłużyła za odpowiedź, po- nieważ głos pospieszył z wyjaśnieniami. - O drzewo - powiedział spokojnie. - Oprzyj koniec włóczni o drzewo. Gary zastanowił się nad słowami. Skończył mu się czas, goblin był przy nim. - Teraz! - krzyknął głos. Gary nie myślał nawet o swoich ru- chach, gdy wykonywał rozkaz. Goblin bezmyślnie gnał na niego, trzymając przed sobą własną włócznię. Gary szybko oparł swoją broń o drzewo, a jego tarcza odbiła włócznię goblina w górę i w bok. Potwór był tuż obok, zie- jąc mu w twarz gorącym, smrodliwym oddechem i wpatrując się w niego wyłupiastymi, nabiegłymi krwią oczyma. * * * Geek prowadził na drodze szarżę goblinów. Elf zyskiwał prze- wagę w zmaganiach, lecz goblin wiedział, że nawet jeśli elf wygra, nie zdoła uciec przed nadciągającą hordą. Plan wydawał się być tak wspaniale wykonany. Czy Pani Ceridwen nie będzie poruszona? Nagle droga została całkowicie zablokowana przez ogromnąpaję- czynę. Geek wrzasnął (nawet gobliny czująprzerażenie przed bezli- tosnymi wielkimi pająkami), upuścił włócznię i rzucił się w poszu- kiwaniu kryjówki, wpadając głowąw chaszcze. Pozostali biegnący na przodzie, doświadczyli podobnego losu, zaś postępujące za nimi gobliny wstrzymały szarżę i zaczęły się rozglądać bezradnie. * * * Kelsey w końcu znalazł się nad goblinem, przygważdżając jego włócznię swoją tarczą. Wydostał się z zaciekłego uścisku stwora, przyklęknął i wyciągnął przed siebie miecz. Skazany na zagładę goblin jęknął i desperacko zasłonił ramie- niem twarz. Miecz Kelseya przebił rękę i wbił się w głowę. Kelsey spojrzał na drogę, oczekując, że zaraz zostanie przytło- czony tłumem napastników. Widok, który ujrzał, wywołał uśmiech na jego pokrytych pyłem wargach. Tuzin goblinów miotał się i rzucał szaleńczo, schwytany w iluzorycznąsieć. Kolejna dwudziestka sta- ła z tyłu, szturchając się nawzajem i drapiąc w tłuste głowy. Wtedy Kelsey usłyszał za sobądźwięk rogu i stukot kopyt o drogę. - Sieć nie powstrzyma ich długo - szepnął z boku Mickey. - Powinniśmy iść. * * * Usta stworzenia otworzyły się szeroko w cichym, nabrzmiałym agoniąkrzyku. Wpatrując się w rozwartą, żółtozębnąpaszczę, Gary obawiał się, że zaraz zostanie ugryziony. Rysy goblina wykrzywiły się dziwnie, seria nagłych konwulsji spowodowała wypływ z ust strumyczka krwi. Wtedy Gary zrozumiał. Wciąż trzymał przed sobą wyprostowa- ną włócznię, a ciężki brzuch goblina był tuż przy jego dłoni. - O mój Boże -wymamrotał bez zastanowienia Gary. Goblin szarpnął się, spryskując Gary'ego krwią, po czym zwiot- czał. Gary wypuścił włócznię, jak zahipnotyzowany patrząc, jak martwa istota pada na bok, a przednia część włóczni wystaje jej z pleców, pokryta krwią, żółcią i wnętrznościami. Młodzieniec stał przez długą chwilę nieruchomo, zapomniaw- szy nawet o oddychaniu. - Dobra robota, młody śmiałku - złożył mu gratulacje głos, lecz Gary nie chciał pochwał, nie czuł się bohaterem, nie czuł niczego poza chorobliwym ssaniem w żołądku. Schował głowę w spoconych dłoniach i starał się odnaleźć w sobie siłę, by podnieść skrwawionąbroń. Odgłos zbliżających się jeźdźców, sprowadził go z powrotem do rzeczywistości. Dwudziestka opancerzonych rycerzy nadciągała drogą, z powiewającymi chorągwiami i opuszczonymi lancami. Gary zapomniał na krótką chwilę o przerażeniu i pomyślał, że pojawił się ratunek. Podniósł dłoń i głośno pozdrowił przybyszy, przekrzy- kując wzmagający się tętent. Coś uderzyło go mocno w plecy, a okoliczne krzaki wydawały się łapać go i wsysać w swągęstwinę. Z początku myślał, że prze- wrócił go goblin, lecz dłoń, która pojawiła się pod jego podbród- kiem, nie była sękata i szorstka jak u goblina, lecz delikatna choć silna. - Co? - zaczął pytanie, lecz głowa odskoczyła mu nagle do tyłu, a jego szyi dotknął ostry, pokryty krwią miecz. - Cisza - wyszeptał mu do ucha Kelsey, lecz rozkaz nie wyda- wał się zbytnio potrzebny. Dotykające gardła Gary'ego ostrze, było wystarczającym ostrzeżeniem. - Książę Geldion - oznajmił Mickey. - Sądzę, że to powinna być uczciwa walka. - Leprechaun spojrzał w stronę drogi i zmrużył oczy. Gobliny przestały się miotać, gdy zniknęła iluzoryczna sieć i nie poświęcały jej więcej uwagi, gdyż oto książę Geldion szarżo- wał w ich kierunku. Pierwsze chwile bitwy przebiegały na korzyść rycerzy. Lance trafiały w cel, a konie tratowały bezradne, rozbiegające się gobliny. Wiele goblinów wciąż wylewało się jednak z lasu, by dołączyć do bitwy i książę Geldion i jego rycerze szybko zostali oplatani przez sieć goblińskich ciał. Jeden z jeźdźców runął pod ciężarem tuzina stworzeń i został pochłonięty wraz z koniem, zanim zdążył dotknąć ziemi. - Musimy im pomóc! - krzyknął Gary i zaczął walczyć z uściskiem Kelseya. Kelsey uderzył go w tył hełmu i przycisnął młodzieńca całym swoim ciężarem. - Ktokolwiek wygra, z pewnościąbędzie szczęśliwy mogąc nas dostać - powiedział ponuro elf. - Jeźdźcy przybyli po nas? - Tak się wydaje, chłopcze - odpowiedział Mickey. - Jakie inne sprawy mogłyby ściągnąć księcia Geldiona na wschodnią drogę? Nie było tajemnicą w Dilnamarze, że zamierzamy udać się w góry. Na drodze gobliny kontynuowały natarcie, lecz rycerze byli bie- głymi wojownikami i wydawali się czynić więcej, niż tylko utrzy- mywać swoje pozycje. - Powinniśmy ruszyć w drogę - uznał Kelsey. - Gobliny mogą uciec w każdej chwili, a jeśli ramiona księcia sięgająaż tutaj, nieła- two będzie nam uciec. - Uwolnił Gary'ego z uścisku i czołgając się, wciągnął go głębiej w krzaki. Wkrótce wstali i ruszyli ostroż- nie, kierując się na wschód równolegle do drogi, lecz trzymając się w cieniu gęstego lasu. - Sądzę, że wybrane przez ciebie zadanie może wymagać trochę wysiłku - zauważył Mickey, gdy w końcu ucichły odgłosy toczącej się za nimi bitwy. - Wygląda na to, że masz wrogów z obydwu stron. - Dlaczego książę miałby... - zaczął pytanie Gary, lecz Kelsey mu przerwał. - Obie strony chcąpodobnego rezultatu, zgadzam się - elf odpo- wiedział Mickeyowi. - Nie współpracują jednak ze sobą i w tym leży nasza nadzieja. - Tak - odrzekł Mickey. - Jedna ręka pęta drugą - O czym mówicie? - spytał Gary. -1 dlaczego książę miałby... - To nie twoja sprawa - znów przerwał mu Kelsey. - Jeśli ktoś próbuje mnie zabić, uważam to za moją sprawę - Gary odparł równie stanowczo, jak zawsze, gdy rozmawiał z ponurym elfem. Dziwne, lecz Kelsey nie zakpił z niego ani nawet nie zmierzył go ostrzegawczym spojrzeniem. - Dobrze się spisałeś w walce - powiedział szczerze elf. - Two- ja odwaga mnie zadziwiła, podobnie jak biegłość w posługiwaniu się włócznią. Gary wzruszył ramionami, czując się trochę zawstydzony. - Dzięki Mickeyowi - wyjaśnił. - Mówił do mnie przez całą walkę. Spojrzenie, jakim Kelsey obdarzył leprechauna, było nie mniej zdziwione, niż wyraz twarzy samego Mickeya. - Czyżby? - spytał z zaciekawieniem leprechaun. - Cóż, mimo wszystko pomogłeś - odpowiedział Gary, lecz jego własna twarz wykrzywiła się zdumieniem, gdy zdał sobie sprawę, że się pomylił. - Ciekawe, że zmienia ci się akcent, gdy porozumie- wasz się telepatycznie - ciągnął Gary, starając się logicznie wyja- śnić sytuację. -Nigdy o tym wcześniej nie myślałem, sądzę jednak, żęto ma sens. Wszyscy myślimy w ten sam sposób, nawet jeśli ina- czej mówimy, a ja tak naprawdę nie słyszałem słów. Słyszałem myśli, jeśli to majakiś sens. Mickey pociągnął mocno ze swojej fajki i skinął głowąKelsey- owi. - To nie byłem ja w twojej głowie - wyjaśnił Gary'emu lepre- chaun. - Kiedy zaczęły się te wewnętrzne głosy? - spytał Kelsey. - Dopiero w czasie bitwy - odpowiedział Gary, stając się coraz bardziej zaciekawiony. - A co niesiesz na plecach? - Tylko włó... - Gary sięgnął za siebie, by chwycić skórzany pokrowiec i przeciągnął go na przód. - To coś mówi? - spytał, a jego głos byłjedynie szeptem. - Coś ? - rozbrzmiał w j ego głowie wzburzony głos. -Oczywiście, żeniemówi-wyjaśniłMickey,jednakjej magia jest silna, jedna z najsilniejszych w tej krainie. - Jest świadoma? - wydedukował Gary. - Tak, ale odczuwa to tylko jej posiadacz - odrzekł Mickey. - Uważaj, by robić to, co do ciebie mówi. Ta włócznia widziała wię- cej bitew niż ktokolwiek z nas. Gary odwiesił skórzany pokrowiec na plecy, jakby się go oba- wiając. - Ciesz się - powiedział do niego Kelsey. - Masz teraz sprzy- mierzeńca, który wielce ci pomoże podczas czyhaj ących na nas prze- ciwności. - Na drodze rozbrzmiał róg, raz i drugi, a Kelsey się obrócił. -1 czyhających za nami - dodał ponuro elf. - Książę zwyciężył - zauważył Mickey. - Żaden goblin nie za- grałby tak czystej nuty. - Musimy więc mieć nadzieję, że Geldion doznał zbyt wielu strat, by kontynuować pościg - rzekł Kelsey. - Krowia Gęstwina skończy się wkrótce, a przestrzeń pomiędzy lasem a górami jest pusta. Wizja biegu przez ogrodzone pola wkradła się w myśli Gary'ego. Wyobraził sobie siebie, potykającego się o każdą barierę, i ścigających go rycerzy, z łatwością przeskakuj ących przeszkody na swoich rumakach. Z pewnością ta przygoda, z Garym biegną- cym wolno, zbyt wolno, by uciec przed zdeterminowanymi łowca- mi, nabierała wszystkich cech koszmaru. Chwilę później, tak j ak przewidział Kelsey, wyłonili się z Krowiej Gęstwiny. Góry majaczyły teraz znacznie bliżej i wydawały się znacznie mniej odległe niż pięć dni wcześniej, gdy Kelsey odkrył tropy goblinów. Z biegiem dnia Gary zdał sobie jednak sprawę z mirażu. Ziemia była tutaj nierówna, wznosiła się i opadała regu- larnie, często pod ostrym kątem, i po kilku godzinach marszu góry wydawały się nie bliższe, niż gdy Gary wyszedł z lasu. Kelsey skręcił na północ od drogi, wyjaśniając, że nie ma zamia- ru zbliżać się do miasta Braemar. - Z pewnością natrafilibyśmy tam na więcej pułapek - ochoczo zgodził się z nim Mickey. Chwilę później dotarli nad brzeg rzeki, płynącej od strony gór wartko na zachód. - Rzeka Oustle - wyjaśnił Mickey. - Zaprowadzi nas w pobliże Dvergamal, choć sądzę, że zanim tam dotrzemy, będziemy musieli oddalić się od niej, by okrążyć miasto Drochit. Kelsey skinął głową słysząc rozumowanie leprechauna. Wprawdzie nie była to droga, mieli jednak przewagę czasu, a żaden widoczny pościg goblinów czy rycerzy, nie szedł ich śla- dem. * * * Geek wydostał się z Krowiej Gęstwiny i człapał na południe, w rejon bujnych mchów i parujących trzęsawisk. Goblin wiedział, że niewielu z j ego bandy pozostało przy życiu, być może był j edy- ny. Padł na kępę mchu i chwycił spiczasty podbródek w szorstkie ręce. - A niech to diabli - mruknął. Nie obmyślił jeszcze, co powie pani Ceridwen, która z pewnością nie będzie zadowolona. - A niech to diabli - splunął znów goblin. - Gupi ksionże. Usłyszał z boku szmer i wstał raptownie, sądząc, że znaleźli go rycerze. Nic jednak nie dostrzegł i uznał, że to tylko wiatr szumiący w brzozach. Gdy się odwrócił, niemal zemdlał. Nad ziemią w miejscu gdzie jeszcze przed chwilą siedział, unosiło się lśniące błękitno-białe świa- tło, stopniowo nabierające kształtu. Geek przełknął głośno ślinę, rozpoznając widok. Stała przed nim Pani Ceridwen. - Drogi Geeku - zaczęła czarodziejka, a jej głos brzmiał jak mruczenie kota. - Powiedz mi, co się stało. Kto skrzywdził mojego drogiego Geeka? - Ludzie - odpowiedział Geek. - Dużo ludzie. Ksiencia ludzie. Co oni w lesie robić? - Być może - odparła Ceridwen, wydymając wargi i odwracając gorejące oczy. - Być może pracowali dla mnie. - Jej spojrzenie padło z pełną siłą na trzęsącego się Geeka. - Być może robili to, co im poleciłam, zamiast przeszkadzać! - Geek zrobić to dla Pani - skamlał goblin, padając na kolana i pokrywając delikatną dłoń Ceridwen mokrymi pocałunkami. Czarodziejka odepchnęła go z odrazą. - Co tu robiłeś? - spytała spokojnie. - Geek łapać elf i zabijać człowiek - wyjąkał goblin. - Dla Pani. Geek brać zbroja - dla Pani. - Czy Pani powiedziała, aby Geek to zrobił - zapytała spokoj- nym głosem Ceridwen. Goblin potrząsnął głową. - Geekmyślał... - Czy Pani powiedziała Geekowi, żeby myślał? - spytała gło- śniej Ceridwen, tym razem z lekkim gniewem. Goblin nie znalazł odpowiedzi. Ceridwen cofnęła się o krok i wyciągnęła z rękawa wąskąróżdż- kę. - Pani! - zaskomlał błagalnie Geek, po czym już nic nie powie- dział, ponieważ żaby nie władajądobrze żadnym językiem. Ceridwen podeszła i ostrożnie podniosła żałosne stworzenie. Zbliżyła się do najbliższej sadzawki, by je tam wrzucić, jednak roz- ważyła jeszcze raz sprawę i ruszyła przed siebie, głaszcząc Geeka i obiecując mu liczne przygody. Bezlitosna czarodziejka zaniosła goblina-żabę na drugi koniec małego trzęsawiska, w miejsce, o którym wiedziała, że uczynił so- bie z niego dom tłusty wąż. ROZDZIAŁ Dvergamal W czasie następnych kilku dni podróż przebiegała im z łatwością, choć Kelsey narzucił szybkie tempo i zatrzymywał się na obóz dłu- go po zachodzie słońca, wyruszając znów na szlak przed świtem. Po bitwie w Krowiej Gęstwinie Gary rozumiał pośpiech elfa, lecz Mickey wciąż mruczał pod nosem uwagi dotyczące każdego wyko- nanego kroku. Trasa przebiegała przez pofałdowany teren, a po początkowym cierpieniu związanym ze zbroją Gary zauważył, że przywykł do nie- poręcznego stroju. Przybyli do Dvergamal. Strome, wystrzępione, nagie skaliste góry wydawały się barierą, której nikt nie jest w stanie pokonać. Klify wznosiły się na setki metrów, znajdujące się za nimi przepaście opadały na jeszcze więk- szą głębokość, a droga wydawała się krzyżówką wąskich i niebez- piecznych ścieżek. Kelsey zdawał się być ufny w swoje kroki, gdy odnalazł szlak i zaczął się nim wspinać. O długość leprechauna za nim podążał Mickey, nie odrywając oczu odHobbita. Gary czuł szczery wstyd z powodu własnych obaw, a to mobili- zowało go, by trzymać się szeregu. Pokonane przeszkody wcale nie podnosiły jego pewności siebie i wciąż zastanawiał się, w jakim stop- niu zbroja osłabi siłę upadku z takiej wysokości. Przez miejsca, które Kelsey przeskakiwał, Mickey gramolił się z roztargnieniem, a Gary czołgał. Przy stromych podejściach, które elf pokonywał jednym skokiem, uchwytem lub podciągnięciem się, a Mickey uniesieniem się w górę, Gary'emu trzeba było grozić, na- stępnie wciągać go i podtrzymywać, żeby był w stanie iść dalej. Przez cały czas Gary wyobrażał sobie kończące się śmiercią upad- ki, tym okropniej sze, im mała grupka wdzierała się wyżej w głąb Dvergamal. Czasami szlak otwierał się z obydwu stron w postaci stromych urwisk. Innym razem znikał w niewyobrażalnie wąskich szczelinach, głębokich na siedem metrów, a szerokich ledwie na trzydzieści centymetrów, otoczonych wysokimi skalnymi ścianami. Pierwszej nocy w górach obozowali na otwartym terenie (z bra- ku wyboru), na zboczu góry, w najszerszym miejscu półki skalnej, która miała w tym miej scu półtora metra. Dokuczał im ostry wiatr, który niweczył wszelkie próby rozpalenia ognia i groził, że zepchnie ich z półki, jeśli nie będą uważać. Gdy niebo łaskawie się rozjaśniło, a Kelsey zarządził wymarsz, oczy Gary'ego otoczone były ciemnymi obwódkami świadczącymi o bezsennej nocy. - Zwolnij dzisiaj trochę tempo - Mickey poprosił Kelseya, wi- dząc stan Gary'ego. - Zmęczenie nie jest sposobem na pokonanie Dvergamal. Kelsey zerknął na Gary'ego i prychnął głośno. - Podróż jest ciężka - powiedział niewzruszonym głosem elf. - Dlaczego nie spałeś? Na twarzy Gary'ego pojawił się wyraz bezradności. - Nie przywykł do takich wysokości - odpowiedział za niego leprechaun. - Nie martw się, chłopcze. W czasie minionych dni to ty zadawałeś mu sporo pytań, na które to on nie odpowiadał. Kelsey znów prychnął i ruszył, lecz zwolnił tempo. * * * Tego samego dnia wielki kruk dostrzegł grupę i z troskąprzyjął dokonany przez nią zdumiewający postęp. Leshiye, Geldion i Geek - wszyscy zawiedli - teraz Ceridwen, w swojej czarnopiórej posta- ci, musiała znaleźć inny sposób, by zatrzymać Kelseya. Znała cel, do którego dążył elf, a rosnący szacunekjaki do niego czuła, jedy- nie pogłębiał obawy, że może on pokonać również kolejne trudno- ści - echa krasnoludów, spadające głazy i cieki wodne. - Jak daleko dostaniesz się jednak elfie, jeśli kamienny lud bę- dzie wiedzieć, że chcesz porwać Geno? - zakrakał kruk. -1 co zro- bi Kelsey, jeśli Geno zniknie? - Kilka diabelskich możliwości prze- mknęło Ceridwen przez głowę, gdy leciała wzdłuż szczytów gór- skich, rozpoczynając własne poszukiwania krasnoludów. - Od tej chwili nie rozmawiamy - wyszeptał Mickey do Gary'ego, gdy przeszli przez wysokąi poszarpanąperc. - Okoliczne góry mają uszy, a są one bardziej wrogie niż przyjacielskie - leprechaun poło- żył pulchny palec na wargach, mrugnął do Gary'ego i ruszył przed siebie, idąc pomiędzy Garym a Kelseyem. Długie cienie padały na poszarpane góry, gdy skłębione ciemne obłoki płynęły wraz z wiatrem ponad ich głowami, choć czasami i pod nimi. Szczyty zniknęły pod szarym całunem. Szczeliny i poszarpane wyniesienia skalne wyrastały we wszystkich kierun- kach, a strumyczki wody, pochodzące z porannych deszczy i mgieł, spływały po każdym zboczu. Niektóre były ciemne od złowrogich chmur, inne zaś lśniły w świetle słońca, przemykając z łatwością pomiędzy kamieniami. Gary zastanawiał się, jaka potęga ukształtowała ten region, jaka siła tak poszarpała i rozdarła ziemię. Widział taką scenerię wcze- śniej we własnej wyobraźni i na ilustracjach wykonanych przez uzdolnionych artystów do książek na temat prehistorii, w których była mowa o gwałtownych wstrząsach, które dzieliły kontynenty i wynosiły góry. Ponadnaturalne skały wyglądały tak, jak te ze świata Gary'ego musiały wyglądać przed całymi eonami, zanim wiatr i woda pokonały je i ujarzmiły. Owa pierwotna, majestatyczna sceneria rozciągała się teraz przed nim. Towarzyszące jej rozproszone światło słoneczne i ostrzeżenia Mickeya przyczyniały się do pogłębienia lęku nie pochodzącego stąd człowieka. Jak niewiele znaczył w porównaniu z klifami Dver- gamal! Gary przyklęknął przy kamieniach, leżących wzdłuż wąskiej ścieżki, czując potęgę tej krainy, która mogłaby go zniszczyć w mgnieniu oka. Jakie stworzenia mogły nazywać tę okolicę domem? - zastana- wiał się, wyobrażając sobie niesłychanie potężne bestie przyczajo- ne za każdym głazem, lub też obserwujące go z pobliskich półek skalnych. Strach spowolnił jego kroki i w momencie, gdy się rozejrzał, Mickey i Kelsey byli już daleko przed nim, okrążając załom i znikając przed wzrokiem młodzieńca. - Zaczekajcie! - krzyknął Gary, zapominając o słowach lepre- chauna. -Zaczekajcie! -nadeszła z boku odpowiedź. - Czekajcie! - odparł kolejny odległy kamień. - Kaj- cie...kajcie...kajcie...kajcie?...kajcie! Gary rozejrzał się, wystraszony i zdumiony gwałtownościąecha i zmianami jego brzmienia. - Mówiłem, żebyś powstrzymał słowa! - warknął Mickey, od- wracając się. - Słowa... słowa... sło... sło... słowa... wa... wa... - odparło echo, rozbrzmiewając w każdej dolinie. Kelsey i Mickey rzucili się w tył, by dotrzeć do Gary'ego. - Co to jest? - wyszeptał Gary, z wyrazu twarzy towarzyszy wnioskując, że to coś więcej niż zwykłe echo. - To - odpowiedział ukryty głos. - To... totototo... to? - Dvergamal - powiedział pod nosem Mickey. - Głos krasnolu- dów. Bawiąsię z nami. Robiątak ze wszystkimi, którzy mówiąw ich górach. - Podniósł głos, gdy mówił i echo zaczęło odpowiadać. - Och, zamknijcie wasze mordy! - krzyknął Mickey. - Zamknijcie wasze mordy... wasze mordy... zamknijcie je na dobre!... wasze mordy. -Zamknijcie je na dobre? - spytał z niedowierzaniem Gary. - Krasnoludy lubią wtrącać własne przemyślenia - wyjaśnił su- cho Mickey. - Chodźmy więc - wtrącił się Kelsey. -1 zachowajcie ciszę, albo będąśledzić każdy nasz ruch. - Tak, idźcie - odpowiedziało echo, które nie było echem. - I zachowajcie ciszę... ciszę... ciszę... szę! Niepokój Gary'ego tylko się wzmógł, lecz tym razem znacznie bardziej się starał, by dotrzymać kroku Kelseyowi i Mickeyowi. * * * Na dnie głębokiego parowu, wśród rumowiska kamieni, krasno- ludzcy przedrzeźniacze składali sobie gratulacje. - To była kupa zabawy - Dvalin, sprytny krasnolud z gęstwiną czarnych włosów na czubku pękatej głowy, lecz nawet bez jednego włoska na policzkach i podbródku, zagadał do swojego brata Duri- na, osobnika starej daty, z siwymi włosami i brodą tak długą, że gdyby chciał, mógłby jąwsunąć w buty. Obydwaj krasnoludowie mieli sporo zabawy, słysząc przechodzących przez góry obcych. W tym miesiącu oni strzegli przejść, co zazwyczaj było dość nud- nym obowiązkiem, a bawienie się echem z przechodzącą grupą, było ochoczo powitaną odmianą. - Jeśli będą trzymać się wysokich perci, dogonimy ich jak będą przechodzić stronę północną- uznał Dvalin, rozcierając swoje twar- de krępe pięści (wydające przy tym odgłos uderzających o siebie kamieni). - A jeśli skręcą w dół, ścieżka poprowadzi ich obok nas - dodał Durin, poprawiając swój szeroki pas, aby napinał brodę. - Może powinniśmy zebrać paru innych... - I śledzić każdy ich krok! - dokończył Dvalin, uważając po- mysł za wart wprowadzenia w życie. Dvalin odwrócił się, by odejść, lecz zatrzymał się nagle, gdy wielki kruk opadł z góry i wylądował na skale zaledwie kilkanaście centymetrów od jego sporego nosa. Obydwaj zaskoczeni krasnoludowie zahuczeli i ruszyli naprzód, uderzając o siebie i o głazy (obydwa rodzaje kolizji wywołały podobnie brzmiące dźwięki) i chwytając szaleńczo za zatkniętą za pasami broń - motykę w przypadku Durina, topór zaś jeśli cho- dzi o Dvalina. - A niech to kamienie! - zaryczał chwilę później Durin, odzy- skawszy zdolność logicznego myślenia i po raz kolejny poprawia- jąc pas. - To tylko ptak! - Rzeczywiście, tylko ptak! - odparła ostro Ceridwen, powodu- jąc ponowne poruszenie wśród krasnoludów. - Bracie - zaczął bardzo wolno Dvalin, przejeżdżając palcem po małym, lecz paskudnie wyglądającym toporze. - Czy ten ptak do nas przemówił? - Nigdy nie spotkaliście mówiącego kruka? - spytała Ceridwen, przekrzywiając swąmałą, ptasią główkę. - Pamięć krasnoludów nie jest tak długa jak przekazywane przez nich opowieści! - Mówiące kruki! - zaryczeli do siebie bracia, a kamienie roz- brzmiały prawdziwym echem. - Tysiąckrotne przeprosiny - wymamrotał Durin, pochylając się tak nisko, że zamiótł swą srebrną brodą ziemię. - Nikt z twojej rasy nie był widziany w Dvergamal od czasów naszych dziadów - dodał Dvalin, wykonując podobny, wydawało- by się niemożliwy do zrobienia ukłon. - No cóż, jeden jest właśnie widziany - powiedziała Ceridwen trochę ostrzej, niż zamierzała. - Jeden z nich przyleciał, by powie- dzieć wam, że macie się wystrzegać elfa, człowieka i skrzata, których z taką radością wystraszyliście. Najbardziej elfa. Nazywa się Kel- senellenelvial... - Elfy majątakie głupie imiona - zauważył sucho Durin. -... i przybył tu w poszukiwaniu kowala - dokończyła Ceridwen. - O nie! -odparł Dvalin. -Nie dopuścimy do tego! Nic dla elfa, za żadną cenę! - On nie zamierza płacić - wyjaśniła Ceridwen. - On chce ko- wala porwać. A kowal, o którego mu chodzi... - Geno! -huknęli razem bracia i podskoczyli, obijając się o głazy, dopóki się nie uspokoili. - Zajmiemy się tym! - oznajmił Dvalin. -1 dziękujemy ci, o wielki mówiący kruku - dodał Durin, wyko- nując kolejny głęboki ukłon, gdy odchodził. Ceridwen obserwowała, jak znikająpośród rzucanych przez skały cieni, po czym wzleciała, by w jeszcze większym stopniu zagwa- rantować sobie sukces. * * * Chwilę później, Kelsey podciągnął się do płytkiej jaskini, osło- niętej Jak miał nadzieję, przed oczyma i uszami gór. - Jesteśmy blisko - oznajmił elf, gdy do środka weszli Mickey i Gary. - Widziałem krasnoznak. - Krasnoznak? - spytał Gary. - Rysy na skale - wyj aśnił Mickey. -Nigdy nie spotkałem krasno- luda, który przeszedłby obok porządnego kamienia, nie kosztując go. Tym razem Gary zachował pytania dla siebie. - Wiedzą że jesteśmy w okolicy - ciągnął Kelsey, po czym prze- rwał i spojrzał na Gary'ego, jakby oczekiwał, że ów ponownie się wtrąci. - W związku z tym, że jeden z nas postanowił ujawnić na- sze położenie - dokończył chwilę później, a jego złote oczy wpa- trywały się w człowieka. - Podróżni nie są jednak czymś niezwy- kłym w Dvergamal, a większość przechodzi wielkie odległości, by ominąć krasnoludów. -Nie będą nas oczekiwać -wtrącił Mickey. -Nikt rozsądny nie szukałby ich. Nieugięte spojrzenie Kelseya spoczęło na leprechaunie. Wycią- gnął z kieszeni mapę, po czym rozłożył jąna ziemi. - Jesteśmy tutaj -wyjaśnił, wskazując jednąz wielu gór. Wszyst- kie wydawały się Gary'emu podobne, lecz nie kwestionował twier- dzenia Kelseya. Kelsey przesunął palec kawałek dalej. - Tutaj leży Ujście Głazów, wodospad -powiedział. - A gdzieś tutaj powinniśmy znaleźć Geno Hammerthrowera. - Gdzieś tutaj ? - ośmielił się spytać Gary. - Skąd będziesz wie- h dział gdzie? Kelsey przez długą długą chwilę nie zareagował. Złożył mapę i skierował się ku wejściu do jaskini. - Chodźcie -poprosił towarzyszy. - Musimy dotrzeć do kowala Ii wrócić, zanim cienie pokryjągóry. Nie chciałbym być w tej okoli- cy po zachodzie słońca, gdy będę miał więźnia. - Co się stanie, jeśli natkniemy się na jakieś inne krasnoludy niż ten Geno? - Gary spytał Mickeya, zanim leprechaun ruszył za Kel- seyem. - Mówiłem ci wcześniej - odpowiedział ponuro Mickey. - Elfy i krasnoludy nie przepadająza sobą. Towarzysze ledwo zdołali wrócić na szlak, gdy zboczem wstrzą- snął huk. Pochodził z wewnątrz kamiennego podłoża, j ednak prze- taczał się niczym grzmot. Kelsey i Mickey wymienili zatroskane spojrzenia, lecz elf parł przed siebie, przyspieszając tempo. Byli teraz odsłonięci, pokonywali perć pomiędzy wierzchołkami dwu- szczytowej góry. Od pierwszej ścieżki odchodziła druga, niknąc w dole pomiędzy bliźniaczymi szczytami. Kelsey zastanawiał się przez chwilę, po czym uznał niższy szlak za bezpieczniejszy. Zrobił jedynie tuzin długich kroków, gdy ziemia otworzyła się nagle pod jego wysuniętą do przodu nogą. Sekundę później ziemia zamknęła się niczym zwie- rzęca paszcza. Kelseya ocaliła jego niezwykła zwinność. Pomimo, że zaskoczyła go niespodziewanie otwierająca się rozpadlina, to jednak zdołał się obrócić i zahamować. Paszcza znów się otworzyła i zamknęła, niczym głodne dziec- ko starające się dosięgnąć do smakołyku, który przykleił mu się do brody. - Czy to możliwe, żeby wiedzieli, dlaczego tu jesteśmy? - spytał Mickey. Kelsey nie odpowiedział. Obszedł kłapiącąpaszczę i ruszył w dół ścieżki, wyciągając miecz i mrucząc coś przy każdym kroku. -Chodź, chłopcze! -ponaglił Mickey. -I nie zbliżaj się zanadto do paszczy! Gary spoglądał przez jakiś czas na kłapiącą ziemię, zanim wy- krzesał z siebie dość odwagi do podjęcia marszu. Nie mógł sobie wyobrazić potęgi, która mogła zamanifestować swą siłę w taki spo- sób. Przypuszczał, że paszcza jest iluzją. Podejrzenie nie było jed- nak na tyle silne, by przemaszerował przez otwór dla udowodnienia swojej teorii. Gdy kontynuowali wędrówkę, Gary starał się zachować tempo, lecz ciężka zbroja nie pozwalała mu dorównać pospiesznym kro- kom Kelseya. Gorsze od uczucia osamotnienia, były teraz dla Ga- ry'ego stuknięcia i uderzenia dobiegające do niego z każdej strony. Był pewien, że owe echa nie pochodziły z naturalnych formacji skalnych. Usłyszał chichot. W miejscu, z którego dochodził, zoba- czył jednak tylko rozłupany głaz. Potrząsnął głową wmawiając so- bie, że to tylko jego wyobraźnia. Wtedy jeden z głazów podniósł się z ziemi. -Mickey! Wrzask Gary'ego zabrzmiał w samą porę. Głaz wystrzelił w powietrze i z pewnościąuderzyłby Kelseya w tył głowy, lecz le- prechaun obrócił się i wymierzył palec w nadciągający kamień, kontrując magię i zawieszając go w powietrzu. - Biegnijcie! -rozkazał Kelsey i ruszył naprzód. Kolejne głazy zadrżały, jakby nabierając życia, po czym uniosły się, a trzej towa- rzysze zaczęli zawzięcie szukać jakiejś osłony, próbując usunąć się poza zasięg. Gary poczuł się lepiej, gdy Mickey pojawił się na jego ramieniu. - Trzymaj się, chłopcze - szturchnął go leprechaun, machając palcem w powietrzu. -Złapię wszystko, co będzie nadlatywać z tyłu! Ku przerażeniu Gary'ego, za chwilę znajdowali się z powrotem na odsłoniętej półce skalnej, po lewej stronie mając głęboką prze- paść. Po prawej stronie grunt opadał łagodniej i Gary zastanawiał się nad pobiegnięciem w tamtą stronę. Mickey jednak, najwyraźniej odgadując myśli Gary'ego, powiedział mu, by trzymał się Kelseya i wierzył w osąd elfa. Po chwili usłyszeli przytłumiony, przeciągły ryk, a następnie w polu widzenia pojawiła się mgła z olbrzymiego wodospadu Uj- ścia Kamieni - niezbyt daleko, w lewo od idącego prosto szlaku. Gary nie ważył się spojrzeć za siebie. Mamrotanie Mickeya oraz jego szamotanie się, mówiło mu, że wciąż byli ścigani przez latają- ce kamienie. Przed nimi Kelsey zatrzymał się nagle i uderzył mieczem w głaz, leżący z boku ścieżki. Gary nie rozumiał, co się stało, dopóki nie doszedł na tyle blisko, by ujrzeć, że kamień wyciągnął rękę, by chwy- cić przechodzącego elfa. - Krasnoludzka magia - wymamrotał Mickey, po czym wrza- snął: - Padnij, chłopcze! Gary wystrzelił do przodu, lecz potknął się, nie mogąc zachować równowagi. Kamień przeleciał obok niego, pudłując, po czym uderzył w głaz trzymający Kelseya. Obydwa kamienie rozłupały się, a siła uderze- nia posłała elfa na ziemię. Gary starał się odzyskać równowagę i pomóc leżącemu elfowi. Kolejny kamień przemknął ocierając się o jego goleń. Ziemia zary- czała i zatrzęsła się, a Mickey spadł Gary'emu z ramienia. - Kelsey! - krzyknął Gary, zdoławszy zatrzymać się w końcu na skraju ścieżki. Odwrócił się, by spojrzeć na swego elfiego towarzy- sza i zauważył, że sam ma problemy. Skała pękała mu pod nogami. - Złap go! - Kelsey krzyknął do Mickeya, lecz leprechaun, utrzy- mując w bezruchu dwa kamienie, nie miał już magii, którą mógłby wspomóc Gary'ego. Powietrze świszczało obok niego, tarcza boleśnie wykręciła rękę. Poczuł parującą wilgoć, gdy wraz z przelewającymi się przez skal- ną półkę strumieniami wody, spadał pod poziom wodospadu. Ten straszny moment nie wydawał się Gary'emu Legerowi snem. Mgła, podmuch powietrza, wszystko było zbyt rzeczywiste. Wie- dział, że nie obudzi się bezpiecznie we własnym łóżku. Bezustanny ryk Ujścia Kamieni stłumił jego żałosne okrzyki. Wtedy uderzył, z siłą wystarczającą by zgruchotać każdą kość w jego ciele, w taflę sadzawki osłoniętej skałami. Wszystko wyda- wało się poruszać w zwolnionym tempie dla zanurzonego Gary'ego. Nie wiedział, gdzie jest góra. Zakuta w hełm głowa otarła się o kamienie. Prąd wody, ból i ciężar broni przeszkadzały mu w każdym ruchu. Wtedy jego stopa zawadziła o głaz, a pęd wody obrócił go, wynosząc głowę i ramiona nad chłodną toń. Gary ciężko dyszał i potrząsał głową by wylać wodę z hełmu. Zachował wystarczająco rozsądku, by zarzucić rękę z tarczą na któryś z okolicznych głazów, zabezpieczając tam nieporęczny przedmiot. Wisiał tak przez długie minuty, a przynajmniej tak od- czuwał przepływ czasu, lecz w końcu wyciągnął się do połowy z sadzawki, na tyle układając się na kamieniach, by ciało nie zsu- wało mu się przynajmniej do wody. Nie słyszał nic oprócz ryku wodospadu, nie czuł nic oprócz twar- dych kamieni i mroźnej wody, a długie mokre włosy zakrywały mu oczy. Zdołał jakoś wsunąć zdrętwiały palec w wizjer i odsunąć włosy na bok. I wtedy objawił mu się naprawdę cudowny widok. Wszędzie wokół niego woda opadała po trzydziestometrowej ścianie w tuzinach odrębnych wodospadów ledwo widocznych przez nigdy nie opadającą mgłę. Spore kamienie wylatywały z sadzawek, niepowstrzymani uczestnicy trwającej wciąż walki. W tym zbiorni- ku liczne, utworzone z topniejących lodowców strumienie, łączyły się ze sobą, zbierając się poniżej w miejscu narodzin rzeki Oustle. Z załomu, w którym leżał, Gary mógł również spojrzeć za naj- większy wodospad. Zamiast oczekiwanej kamiennej ściany maja- czyła tam jednak jaskinia oświetlona wewnątrz gorejącym ogniem otwartego paleniska. Gary przesunął się kawałek z wysiłkiem, by zyskać lepszy widok. W małym pomieszczeniu znajdował się stół, na którym leżał pusty półmisek i stał duży dzban. Była tam także półka wypełniona narzędziami do obróbki żelaza - szczypcami, młotami i tym podobnymi przedmiotami. Jedyny mieszkaniec, o koślawych nogach, lecz szerokich ramio- nach, stał przy palenisku, machając z łatwością młotem tkwiącym w jednej ze smukłych, żylastych rąk. Jego włosy w kolorze piasku zwisały spod wełnianej czapki i wciąż potrząsał głową j akby chciał odsunąć z twarzy kosmyki. Stworzenie nie mogło mieć więcej niż połowę wysokości Gary'ego, lecz widać w nim było siłę, potęgę, którą Gary wyraźnie wyczuwał nawet z tej odległości. Gary wiedział, że to krasnolud, choć nie mógł być pewien czy to ten krasnolud. Cóżjednak, jeśli był to ów osławiony Geno? - zasta- nawiał się Gary. Co powiedziałby ten arogancki Kelsey, gdyby Gary wszedł do środka i schwytał kowala? Gary zdał sobie sprawę, że w czasie upadku zgubił włócznię. Obrócił się, by spojrzeć na wyso- ki klif. Zdumiało go, że przeżył takie nurkowanie i zrozumiał rów- nież, że stracił wszelki ślad po swoich towarzyszach. - To nie może być aż tak trudne - Gary powiedział do siebie, niezdarnie wciągając się dalej na kamienie. Zamierzał wślizgnąć się do środka i złapać kowala gołymi rękoma, lecz zatrzymał się, zanim zdołał opuścić wodę, spoglądając z zaciekawieniem na du- żego kruka, który opadł wzdłuż wodospadu i wylądował w małym pomieszczeniu, za nieświadomym jego obecności krasnoludem. Gary zdumiał się, widząc, j ak kruk zmienia kształt, spłaszczaj ąc się, gdy dotknął podłogi i przemieniając się w długiego, czarnego węża. Ruszył on w stronę krasnoluda, lecz najwyraźniej zmienił zamiar i skierował się do stołu. Wciągnął się po środkowej nodze i popełznął po płaskiej powierzchni do dzbana. - Co do diabła? -to było wszystko, co oszołomiony Gary mógł wymamrotać, gdy wąż zaczepił swoje długie kły o krawędź naczy- nia i zaczął sączyć jad do napoju krasnoluda. Gary zdołał w końcu znaleźć zaczepienie dla nóg. Spróbował wstać, lecz zamiast tego zaczął się czołgać, wiedząc, że musi przedo- stać się nie zauważony za wodospady. Opadł na ziemię z głośnym brzękiem i leżał bez ruchu. Ani krasnolud, ani wąż jednak go nie usłyszeli - nie mogli go usłyszeć pośród ryku wody. Wąż skończył do tego czasu, spełzł na ziemię i wijąc się przebył pomieszczenie, znikając w szparze w ścianie. Krasnolud również skończył. Obrócił się -jego twarz była gład- ko ogolona, a oczy duże i szaroniebieskie - i skierował się do stołu. Gary krzyknął do niego, lecz on nie słyszał. -Nie można mu pozwolić tego wypić! - warknął do siebie Gary, podniósł kamień i rzucił się do przodu, czołgając się i tocząc przez ostatnich kilka metrów dzielących go od krawędzi groty. Obawa o krasnoluda była silniej sza niż szczery respekt przed potęgą wodo- spadu. W chwili, gdy Gary osiągnął odpowiednią odległość, krasnolud podniósł dzban, lecz mężczyzna mimo to cisnął kamień, modląc się o trafienie. Pocisk odbił się od skroni krasnoluda, nie wyrządzając większych szkód i wytrącił mu zatruty dzban z rąk. - Co? - ryknął krasnolud, a Gary, osłonięty w pewnym stopniu od szumu wodospadu przez krawędźjaskini, usłyszał go wyraźnie. Mło- dzieniec podniósł się i padł na ścianę groty, podrapany i wyczerpany, wiedząc, że jest winien niskiemu kowalowi wyjaśnienia. Krasnolud, nie wydając się nawet oszołomiony od uderzenia, odwrócił się do Gary'ego i oparł krzepkie dłonie na biodrach, po obu stronach szerokiego, wysadzanego klejnotami pasa. - Zatruty - wydyszał bezradnie Gary, starając się przebić du- dniące echo, a stalowooka istota nawet nie mrugnęła. Gary oderwał się od ściany i ruszył naprzód, uznając, że niejest wystarczająco dobrze słyszany, by mógł wyjaśnić. Wtedy dowiedział się, czemu Geno Hammerthrower zawdzię- cza swój przydomek. - Rozlałeś mój miód! - zaryczał krasnolud i cisnął młotem z tak niewielkim wysiłkiem, że Gary nawet nie zauważył jego lotu. Młot trafił go idealnie w płytę czołową hełmu. Młodzieniec jęknął i odbił się od ściany. Gdy oczy przestały mu się miotać na wszystkie strony, ujrzał wirującą końcówkę drugiego młota, potem trzeciego i czwartego, zanim drugi zdążył do niego dotrzeć. - Czekaj! -wrzasnął Gary, bezowocnie próbując podnieść cięż- ką tarczę i zasłonić się nią. Młoty uderzyły - pierwszy, drugi, trzeci - znowu prosto pomiędzy oczy. Gary'ego zalała fala zawrotów głowy, a uderzenia dudniły mu bez końca w uszach. Kolejny młot trafił w cel - czy ten piekielny krasnolud ma nieograniczone zapasy? Gary zdał sobie sprawę, że siedzi. Spojrzał przez mały wizjer hełmu - nie znajdował on się już naprzeciwjego oczu - i ujrzał, jak niski krasnolud podnosi niewyobrażalnie wielki młot. Nawet ma- giczny hełm Cedrica go nie zatrzyma, uznał Gary - lecz oszołomio- ny mężczyzna nie mógł zrobić zbyt wiele, by powstrzymać krasno- luda przed wykończeniem go. Wtedy z boku rozległ się świst i Kelsey wpadł do jaskini na koń- cu liny. Pęd zaniósł go prosto przed krasnoluda i obydwaj potoczyli się na ziemię. Następnie w pomieszczeniu pojawił się Mickey, przeleciawszy przez wodospad na parasolce! Leprechaun wylądował z łatwością strzelił palcami, by złożyć parasolkę, która zniknęła w jego rękawie i mrugnął niedbale do Gary'ego. Kelsey pierwszy się pozbierał, kierując miecz w twarz krasno- luda. - Mam cię! - oznajmił elf. Krasnolud, wciąż klęcząc, splunął Kelseyowi w oko. Jego sękate ręce wczepiły się w podłogę i potrząsnęły nią tak, jakby pokojówka mogła strzepywać dywan. Ziemia sfałdowała się pod Kelseyem, powodując, że wykonał ko- ziołka do tyłu. Przetoczył się z powrotem na nogi, już bez swego bezcennego miecza, po czym grzmotnął o ścianę. Gary poczuł stuknięcie w plecy. Ujrzał ze zdziwieniem, że skórza- ny pasek na jego piersi rozwiązuje się. Znów poczuł stuknięcie i pokrowiec mieszczący włócznię Cedrica Donigartena wysunął się spod niego. Gary zrozumiał, co powoduje te dziwne efekty, gdy dostrzegł Mickeya, wyciągającego rękę w stronę pokrowca i ciągnącego go za pomocą magii. Kelsey wciąż stał oparty o ścianę, a Gary pomyślał, że oszoło- miony elf zostanie zmiażdżony, gdyż dziki krasnolud pochylił twar- dąjak stal głowę i ruszył do szarży. Jednak do Mickeya należał następny ruch. Pokrowiec z włócznią przeleciał przez pomieszczenie, zaledwie kilkanaście centymetrów nad podłogą, i wbił się pomiędzy biegnące nogi krasnoluda. Stwo- rzenie pochyliło się, a Kelsey chwycił się skały ponad głową i podciągnął nogi. Z okropnym trzaskiem krasnolud trafił twarzą w ścianę. Odbił się z impetem, leczjakoś zdołał utrzymać równowagę. - Mam cię, Geno Hammerthrowerze! - krzyknął ponownie Kel- sey i podbiegł do niego, wyciągając spod swojej zielonej peleryny łańcuch z kajdanami na końcach. Oszołomiony krasnolud wciąż się jeszcze nie poruszał, gdy Kelsey owijał wokół niego łańcuch i zatrzaskiwał kajdany na nadgarstkach. ROZDZIAŁ 9 Zasady są zasadami - Mam cię - powtórzył Kelsey. -1 musisz spełnić moje życzenie, aby odzyskać wolność. Krasnolud spoglądał przez chwilę na kajdany oraz luźno owinię- ty łańcuch. Miał względną swobodę ruchu, ponieważ łańcuch cią- gnął się za nim po podłodze. Skierował wzrok na Kelseya i uśmiechnął się szeroko, pokazując sporąprzerwę w miejscu, gdzie kiedyś był jeden z jego zębów. Kelsey wydawał się czytać jego myśli. -Biellen - wyszeptał elf, gdy nogi Geno zaczęły się poruszać. Krasnolud ledwo zdołał zrobić krok, zanim magiczny łańcuch skrócił się, wykręcając mu ręce za plecy. Jego szczerbaty uśmiech zniknął wraz z równowagą zastą- piony przez zdziwioną minę, z którą upadł na ziemię. - Teraz pójdziemy - obwieścił zwycięski elf, podnosząc miecz i przykładając jego ostrze do krępego karku Geno. - Według prawomoc- nych zasad schwytania jesteś mi podporządkowany. Nie będę tolerował żadnego oporu. -Podniósł krasnoluda zaś Mickey zajął się Garym. - Paskudne wgniecenia w hełmie - zauważył leprechaun. - Mam nadzieję, że twoja głowa nie wygląda tak samo. - Tak... ehem, nie - odpowiedział Gary z roztargnieniem. Jego myśli wciąż były pełne wiruj ących młotów i pięknych gwiazd - w tej krainie było tak wiele wspaniałych gwiazd! Z pomocą Mickeya młodzieniec zdołał niepewnie stanąć na nogi i wtedy zdał sobie sprawę, jak bardzo jest obolały - od upadku, od młotów, a także od czołgania się po kamieniach. Każda kończyna w jego ciele dostarczała uczucia, jakby została rozciągnięta poza granice swoich możliwości. Nie było jednak czasu na użalanie się nad sobą, nie, gdy schwytali Geno, a znajdujący się w pobliżu inni krasnoludowie, bez wątpienia wprawiali już w ruch jakieś diabel- skie głazy, by zablokować im drogę ucieczki. Kelsey szybko pozbierał młoty Geno, zabrał spod paleniska ciężkie rękawice i grupa zaczęła się przygotowywać do wymar- szu. - Zgubiłem włócznię - zauważył Gary, gdy Mickey ruszył. Skie- rowały się na niego trzy pary oczu. - Podczas upadku - wyjaśnił. - Jest najprawdopodobniej w rzece, pewnie odpłynęła już z kilometr. Mickey spojrzał na Geno. - Włócznia? - spytał. Krasnolud kiwnął głową w stronę wnęki, niewiele większej niż zwykła szpara w ścianie. Mickey rzucił na niego podejrzli- we spojrzenie, po czym machnął palcem w kierunku pęknięcia. Tuzin różnych broni wpadło do pomieszczenia na magiczną ko- mendę leprechauna. Miecze, topory, długa halabarda i jedna włócznia. - Lepsza niż ta, którą zgubiłeś - mruknął Mickey i skierował broń o żelaznym drzewcu w ręce Gary'ego. Czuj ąc wyważenie wykutej przez krasnoluda broni, Gary nie mógł się z nim nie zgodzić. - Teraz musimy wyruszyć w drogę - rzekł stanowczo Kelsey. Spojrzał krasnoludowi prosto w niebieskoszare oczy. - Którę- dy? Geno kiwnął głową w stronę wąskiego tunelu po przeciwległej stronie małej groty. Gary spoglądał na niego przez chwilę z zaciekawieniem, porównując go w myśli do widoku, który ujrzał, gdy po raz pierwszy spojrzał do oświetlonego paleniskiem pomie- szczenia. - Tego otworu nie było tam wcześniej - zaczął protestować, oba- wiąjąc się kolejnej sztuczki i pamiętając o kłapiącej szczęce, która otworzyła się w ziemi na górskim szlaku. Mickey zerknął na niego, po czym kiwnął głową Kelseyowi. Następnie, ku niedowierzaniu Gary'ego, Kelsey podjął marsz, kie- rując się prosto do tunelu. Elf ledwo zdołał przestąpić próg, gdy ściany zamknęły się na nim z trzaskiem, niczym kamienne zęby. Geno Hammerthrower pisnął zachwycony. - Nie! - krzyknął Gary i ruszył naprzód. Mickey zatrzymał go. - Nie nauczyłeś się patrzeć przez mgłę? - Gary nie rozumiał, dopóki prawdziwy Kelsey, wciąż stojąc obok Geno, klepnął go w ramię. Diabelski uśmieszek krasnoluda zniknął, zastąpiony przez śmier- telnie poważny grymas. - Zasady są zasadami - Mickey kpiąco powiedział do krasno- luda. - Sprzeciwiasz się zasadom schwytania? -dodał ze złością Kel- sey. - Okrywasz hańbą swój lud i profesję? Jesteś najlepszym ko- walem w całej Faerie, Geno Hammerthrowerze. Powinieneś znać swoje związane z tym obowiązki. - To nie było uczciwe schwytanie! - fuknął krasnolud. Tupnął ciężkim butem i spróbował skrzyżować ręce na piersi, lecz kaj dany mu na to oczywiście nie pozwoliły. - Jak to? - spytali zgodnie Kelsey i Mickey. - Schwytaliście mnie - Geno powiedział do Kelseya. - Ale ża- den z was nie był pierwszym napastnikiem. Zasady są zasadami! - oznajmił drwiąco, naśladując intonację Mickeya. - Zaś zgodnie z zasadami jedynie pierwszy napastnik może dokonać schwytania! - Kto... - zaczął zadawać pytanie Mickey, lecz zdał sobie spra- wę z odpowiedzi, gdy spojrzał na Gary'ego, jedyną osobę, która była w pomieszczeniu przed Kelseyem. - Wszystko zepsułeś! - ryknął Kelsey na biednego, zmieszanego Gary'ego. -Jakim prawem śmiałeś... - Nic nie zrobiłem! - zaprotestował Gary. - Brednie! - wrzasnął Geno, kierując podbródek w stronę Ga- ry'ego. - Trafił mnie kamieniem prosto w twarz! Krasnolud przeszedł krok w lewo i kopnął ów kamień, kryjący się konspiracyjnie za leżącym na środku podłogi dzbanem. - Wyjaśnij swoje czyny! - Kelsey zażądał od Gary'ego. -Nie próbowałem go schwytać -wyjąkał Gary. - A więc zabić? - prychnął Geno. To również odmawia elfowi prawa do schwytania... - Nie! - krzyknął Gary. Spojrzał bezradnie na Mickeya, jedyną osobę w jaskini, która mogła go wesprzeć. - Ja tylko chciałem go powstrzymać przed wypiciem miodu. - To gorsze niż zabicie! - ryknął Geno. - Był zatruty - wyj aśnił Gary. - Zatruty? - nie dowierzał Mickey. - Ej, chłopcze, skąd mógłbyś wiedzieć coś takiego? - Widziałem - odpowiedział Gary i teraz każdy, nawet wście- kły krasnolud, słuchał z uwagą. - Kruk... to znaczy wąż. No do- brze, to był kruk, gdy tu wleciał, ale stał się wężem i wpełzł na stół do dzbana. Najpierw skierował się do ciebie - powiedział, wskazując na krasnoluda. -Nie wiem, może uznał, że nie będziesz mu smakował. - W to da się uwierzyć - wtrącił kpiąco Mickey. - Później zbliżył się do dzbana - ciągnął Gary. - Widziałem to, przysięgam. Wąż zaczepił zęby o krawędź dzbana i wsączył do środ- ka j ad. Przy sięgam! - Bujdy! - zadrwił Geno. -1 kto to mówi - odgryzł się Gary. Kelsey i Mickey przez długi czas spoglądali na siebie z uwagą. Jeśli ich podejrzenia na temat źródła ciągłych problemów były słu- szne, opowieść Gary'ego wcale nie była tak nieprawdopodobna. Kwestia ta całkowicie jednak straciła swoją wagę, ponieważ tylna ściana małej groty rozsunęła się i do środka wdarł się tuzin krzywonogich krasnoludów, dzierżących wszelkie rodzaje pasku- dnie wyglądających motyk. W mgnieniu oka otoczyli grupę, a jeden z nich, garbaty, siwowłosy i siwobrody, spytał niedbale Geno - Którego mamy zabić najpierw? - Poczekaj, Durinie - odpowiedział Geno, nie mając ochoty ryzykować swej reputacji, choć niezbyt wierzył w opowieść Ga- ry'ego. Kelsey ścisnął mocno rękojeść miecza, przysuwając go bliżej nagiej szyi Geno. Mickey jednakże, wyciągający właśnie swą długą fajkę, zachowywał się swobodnie. - Powiedzcie mi - poprosił leprechaun, dopasowując nagle ostatni element układanki. - Kto powiedział wam, że tu jeste- śmy? Durin i jego czarnowłosy brat wymienili zaciekawione spojrze- nia. - Sami was zobaczyliśmy - odpowiedział szczerze Dvalin, celo- wo omijając pytanie. - Gdy szliście wysoką przełęczą. -1 zawsze atakujecie wędrujących podróżnych? - spytał Mic- key. - Ponieważ, aby wszystko było jasne, ja i moi przyjaciele zo- staliśmy zaatakowani, i to za pomocąkrasnoludzkiej magii. - Porywacze! - warknął gniewnie Dvalin. -1 skąd wiedzieliście o naszych zamiarach? - nie dawał za wy- graną Mickey, pociągając mocno z fajki i nie przejmując się sytua- cją. - Kto wam powiedział, że przyszliśmy po Geno? Krasnoludzcy bracia znów spojrzeli na siebie i wzruszyli ramio- nami, uznając, że nie ma czego ukrywać. - To był wielki, mówiący ptak - odpowiedział Durin. - Kruk? - spytał Mickey, po czym zerknął na Gary'ego i skinął. Obydwaj krasnoludowie pokiwali głowami. Mickey zgiął palec i podniósł leżący dzban. - W środku zostało trochę miodu - rzekł leprechaun, podając naczynie Geno. - Chciałbyś się napić? Geno kopnął leżący u jego stóp kamień, a ten przeleciał przez jaskinię. - Niech to! - warknął. - O co chodzi, skalny krewniaku? - krzyknął Durin i wszyscy krasnoludowie chwycili za broń. - Kogo mamy zabić? - Nikogo! - ryknął Geno. - Wygląda na to, że zostałem schwyta- ny uczciwie, więc jestem związany umową z tym elfem - słowo to nie zabrzmiało zbyt przyjaźnie - i zawdzięczam życie temu nędz- nemu człeczynie. -Nie!- rozległo się jednocześnie kilka krasnoludzkich głosów, a krasnoludy chwyciły broń i podeszły bliżej w stronę grupy. Geno znał jednak dobrze zasady schwytania, a była to odpowiedzialność, której najlepszy kowal w Faerie nie mógł zrzucić ze swoich twar- dych jak kamień barków. Krótko później podróżnicy opuścili Ujście Kamieni, eskortowa- ni przez zbrojną straż złożoną z dwudziestu zdecydowanie nieza- dowolonych krasnoludów. Krzywonodzy wojownicy nie próbowali jednak powstrzymywać odejścia Kelseya, nawet pomimo tego, że elf ciągnął tuż za sobą zniewolonego Geno. Gary nie rozumiał zbytnio tego wszystkiego, a owa ciągła nie- wiedza dręczyła go jeszcze po tym, jak krasnoludowie opuścili ich i towarzysze znów znaleźli się na otwartym szlaku. - Dlaczego pozwolili nam odejść? - spytał Mickeya, który znów czytał Hobbita, wygodnie siedząc na jego ramieniu,. - Dlaczego ten hobbit czuje się winny za to, że zabrał pierścień temu paskudztwu w jaskini? - odpowiedział bez wahania Mickey. Trzymał książkę otwartąw stronę Gary'ego. Gary rozmyślał tylko przez chwilę, ponieważ doskonale znał tę opowieść. - Bilbo nie grał uczciwie podczas gry na zagadki - odparł. - Oszukiwał, więc zatrzymanie magicznego pierścienia mogło być uznane za kradzież. Jednakże - Gary dodał szybko, broniąc swego ulubionego bohatera - jeśli by go oddał, zostałby zaproszony na kolację, jeśli wiesz co mam na myśli. -1 o to chodzi - powiedział Mickey. - Ponieważ mimo wszystko czuł się winny. Faerie również jest krainą o pradawnych zasadach. A zasady są zasadami, chłopcze. Złamanie ich oznaczałoby hańbę w oczach innych. Pytam cię, czym byłbyś bez swojego honoru? Na- wet to paskudztwo, ten Gollum, morderca i złodziej sto razy gorszy niż nasz Geno, dobrze przemyślał oszukiwanie w grze na zagadki. Gary rozmyślał nad odpowiedzią, zastanawiając się, jak wie- lu ludzi z jego własnego świata poddałoby się takiemu schwyta- niu tylko z powodu tak nienamacalnej rzeczy jak ich honor, jak to zrobił Geno, mając tak oczywistą przewagę w kategoriach si- łowych. - Jeszcze jedno pytanie - poprosił Mickeya, który z powrotem zatopił się w lekturze. Leprechaun podniósł wzrok. -Powiedziałeś, że iluzje nie działają na krasnoludów, a w jaskini Geno, ogłupiłeś go kompletnie wizjąKelseya, wchodzącego do fał- szywego tunelu. - Owszem, iluzje nie działają zbyt dobrze na krasnoludów - odrzekł Mickey. - Pokazałem jednak Geno tylko to, co bardzo chciał zobaczyć. Sztuczki działajądużo lepiej, gdy współgrająz pragnie- niami oszukiwanej osoby. Nawet jeśli tąosobąjest krasnolud. Gary przytaknął, ponieważ wydawało się to logiczne. - Gdzie teraz? - spytał, patrząc na Kelseya i krasnoluda. - Mówiłeś o jednym pytaniu - przypomniał mu Mickey. Gary popatrzył na niego błagalnie. - Prosto przez góry na wschód - odpowiedział Mickey. - Szlaki są proste i nie będą takie uciążliwe, gdy Geno będzie rozmawiać z kamieniami. Następnie na północ do Gondabuggan, aby wynająć gnomiego złodzieja. Gnomy są drugimi w kolejności złodziejami na świecie. Gary podejrzewał, że wie, która rasa znajduje się przed gnoma- mi, zachował jednak te myśli dla siebie. - Później znów na południowy kraniec Dvergamal - ciągnął Mickey. - Następnie przez równinę i Crahgi do miejsca zwanego Kciukiem Giganta. - Kończąc zniżył głos do tajemniczego szeptu. - Gdzie spotkasz się z jaszczurem. * * * Ceridwen spojrzała na leżące kilka mil dalej Dvergamal, gdzie jak wiedziała, grupa Kelseya robiła znaczne postępy. Czarodziej- ka opuściła fortecę krasnoludów zaraz po tym, jak towarzysze od- dalili się od wodospadów. Zważywszy na stróżujących krasnolu- dów oraz na to, że te góry były ich ojczyzną, Ceridwen nie mogła zdziałać zbyt wiele przeciwko Kelseyowi. Musiała jakoś zawrócić grupę, skierować ją na zachód od gór i zyskać dla siebie trochę czasu. Stała pod ostrokrzewem obok niewyróżniającego się szarego gła- zu, w miejscu, które dobrze oznaczyła w dawnych latach. - Przebudź się, Stara Żono - poprosiła delikatnie czarodziejka. - Wiem, że to kamuflaż. Potrzebuję cię. Minęła długa chwila, podczas której nic się nie wydarzyło. - Przebudź się, Stara Żono! - tym razem Ceridwen odezwała się głośniej. Sięgnęła do kieszeni swej czarnej szaty i wyciągnęła małą torebkę. Przerzucała ją z ręki do ręki, ponieważ była śmiertelnie zimna. - Lato przeszło, jesień się zaczyna - skłamała czarodziejka i otworzyła torebkę nad kamieniem, rozsypując błyszczące, lodo- wate kryształy. Niemal natychmiast głaz zaczął drżeć. Jego kolor zmienił się z szarego na jasnobłękitny, po czym kamień zaczął ro- snąć i przekształcać się. Wkrótce górował nad czarodziejką, miał sześć metrów wysoko- ści i wciąż się powiększał. Przybrał kształt starej kobiety z siwymi włosami, jednym okiem i skórą równie błękitną jak zimowy lód w bezchmurny dzień. Pomimo swojego wzrostu olbrzymka wyda- wała się niezwykle szczupła. Odziana była w poszarpaną opończe. - Cailleac - wyszeptała Ceridwen, wyraźnie oczarowana. Olbrzymka rozejrzała się z zaciekawieniem. - Wszystkich Świętych jeszcze nie minęło - powiedziała przez brązowawe zęby. - Co to za sztuczka? - Następnie spojrzała w dół, dopiero teraz zauważając Ceridwen. - Ach, czarodziejka - powiedziała Cailleac, jakby te słowa wszy- stko wyjaśniały. - Potrzebuję cię - wyjaśniła Ceridwen. - Mój czas jeszcze nie nadszedł - odpowiedziała kamiennym tonem Cailleac. - Tylko w Dvergamal - dodała szybko Ceridwen. - W górach, gdziemroźny wiatr wieje nawet w środku lata. Proszęjedynie o małą przysługę, później będziesz mogła wrócić do drzemki. Cailleac spojrzała na świeżo zakwitłe kwiaty i zielony wiosenny kobierzec, czując się niepewnie. Ceridwen cisnęła w nią kolejną garść mroźnego proszku i to najwyraźniej ją zadowoliło. - Zrobisz to dla mnie, a ja będę zajmować się twoim łożem przez ten czas - obiecała Ceridwen. - Moi słudzy utrzymają je zimnym i dadzą ci znak, gdy minie już Wszystkich Świętych. - Tylko w górach? - upewniła się Ceillaec. Ceridwen uśmiechnęła się i przytaknęła, pewna, że właśnie za- pewniła sobie niezbędny czas. * * * Towarzysze obozowali na płaskiej skale w zagłębieniu pomię- dzy dwoma szczytami. Tej nocy, drugiej od Ujścia Kamieni, dął ostry, trochę mroźny wiatr, lecz działał on orzeźwiająco na zmę- czoną grupę. Gary, Mickey i Geno siedzieli wokół ogniska. Gary był zadowolony, mogąc zrobić sobie przerwę w dźwiganiu niezgrab- nej zbroi. Kelsey uznał, że są wystarczająco bezpieczni w Dverga- mal, mając krasnoludzkiego przewodnika, zaś pozostali krasnolu- dowie przyrzekli, że nie będą ich niepokoić. Kamienie powiedzą Geno, że wróg się zbliża na długo przed tym, zanim stanie się za- grożeniem. Elf zdjął nawet Geno kajdany, wiedząc, że więź odpo- wiedzialności przytrzyma krasnoluda silniej, niż mógłby to zrobić jakikolwiek metal. Gary nie spuszczał wzroku z krasnoluda. Geno zdecydowanie różnił się od swoich pobratymców (przynajmniej od tych, których Gary widział). Wyglądał młodziej, niemal chłopięco, pomimo swo- jej oczywistej siły. Jego rozwiane włosy były lśniące, a szaronie- bieskie oczy przejrzyste, błyszczące i przenikliwe. Brakujący ząb przypominał Gary'emu o jego złośliwym siostrzeńcu z tamtego świa- ta, chłopcu, którego uśmiech zawsze zapowiadał kłopoty. - Od jak dawna jesteś kowalem? - spytał Gary, nawet siebie dziwiąc tymi słowy. Starał się w ciszy określić przybliżony wiek zagadkowego krasnoluda. Geno zmierzył go pozbawionym mrugnięć spojrzeniem i nie od- powiedział. Mickey przerwał lekturę, by również popatrzeć na Ga- ry'ego. - To znaczy - wyj ąkał Gary, nagle czuj ąc się niepewnie - czy to wszystko, co robisz? Krasnolud wstał i odszedł od ogniska. - Co? - zapytał Gary, kierując wzrok na Mickeya. Leprechaun zachichotał i wrócił do książki. - Czy powiedziałem coś, za co mógł się obrazić? - naciskał Gary, nie chcąc, by ten temat umknął. - Myślisz, że on ma ochotę rozmawiać? - odrzekł Mickey. - On został schwytany, chłopcze. - Podobnie jak ty, a wydawałeś się przyjazny - powiedział z oburzeniem Gary, odgarniając czarne włosy z oczu. - Jestem leprechaunem - odpowiedział Mickey. - Mam być chwy- tany. Czyni to życie bardziej ekscytującym, nie uważasz? - Nonsens - rzekł Gary. - Byłeś równie nieszczęśliwy jak Geno - pewnie wciąż jesteś - ale przynajmniej miałeś... masz... na tyle przyzwoitości, by rozmawiać ze swoimi towarzyszami -powiedział to głośno, chcąc, by Geno usłyszał. - Ja również jestem schwytany, jeśli to zmienia sytuację. - Geno ma u ciebie dług - wyjaśnił Mickey. - To nie jest coś, z czym mu wygodnie. Gary nie rozumiał. - Ocaliłeś mu życie - ciągnął Mickey, chichocząc cicho, gdy ujrzał zmieszanie Gary'ego. Ten młodzieniec nie chwytał tego, co się dzieje w Faerie. - Zasady są zasadami - wyjaśnił Mickey. - A istniejąrównież zasady związane z ratowaniem życia. - Idzie z nami. Sądziłem, że to jest moja zapłata - odpowiedział Gary. - On idzie w odpowiedzi na schwytanie przez Kelseya, nie cie- bie - wyjaśnił Mickey. - To zadanie elfa, nie twoje. Geno wrócił do ogniska, wciąż spoglądając na Gary'ego. - Nie chcę żadnych przysług! - warknął nagle Gary, nie mogąc już wytrzymać tego wzroku. Geno ryknął i wszedł w tańczące płomienie. Zaraz później był już na Garym, z łatwością przygważdżając młodzieńca plecami do ziemi. - Nie powinieneś był tego mówić - zauważył Mickey i wrócił do lektury. Gary nie mógł uwierzyć w siłę żelaznego uścisku krasnoluda. Walczył i wyszarpywał się, lecz bez skutku, a przez cały czas Geno szczerzył się na niego, pokazując przerwę w lśniących zę- bach. - Puść mnie.. - zaczął mówić Gary, lecz Geno uciszył go ude- rzeniem głową. - Co tu się dzieje? - spytał ostro Kelsey, wpadając do obozu z wyciągniętym mieczem. - Chłopak obraził krasnoluda - odpowiedział niedbale Mickey. Geno zeskoczył z Gary'ego, warknął na Kelseya i wrócił na swoje miejsce przy ogniu, znów przechodząc przez płonące iskry. Obrócił się i usiadł, ponownie kierując na Gary'ego swe oskarżające, gro- źne spojrzenie. Tkwił tak bez końca. Gary zasnął widząc ów nieprzyjemny obraz. Młodzieniec obudził się na trochę przed świtem, drżąc, ponie- waż wiatr stał się niezwykle mroźny. Mickey i pozostali również się już krzątali, starając się przywrócić ogień do życia w smagających podmuchach. - Czy jesteśmy aż tak wysoko? - spytał Gary podchodząc do nich. Geno i Kelsey zignorowali go jak zwykle, a Mickey, również jak zwykle, spróbował wytłumaczyć. -Nie tak wysoko - odparł leprechaun. -Nawet jeśli znajdowali- byśmy się pośród najwyższych szczytów Dvergamal, to jak na tę porę roku i tak byłoby za zimno. Nie obawiaj się jednak. Zaraz roz- palimy ogień, a później wyjdzie poranne słońce. Świt nastał krótko potem, był jednak szary i nie niósł ze sobą ciepła. Wiatr trochę osłabł, lecz powietrze wokół towarzyszy wciąż było zimne, a ich oddech przybierał kształt widzialnych obłocz- ków. - Czuć śnieg - zauważył Mickey. Nie wyglądało na to, by Kelse- yowi spodobała się ta ponura obserwacja. Ruszył w drogę, nie my- śląc nawet o śniadaniu. Godzinę później zaczęły opadać na nich pierwsze płatki. Kelsey spojrzał na Geno - była to w końcu ojczyzna krasnoluda - oczekując jakiegoś wyjaśnienia, lecz kowal nie odezwał się i wydawał się równie zdziwiony jak reszta. - Idziemy dalej, czy wracamy? - spytał Mickey. - Mamy tydzień drogi przed sobą a tylko dwa dni za nami. - Taka pogoda nie może trwać wiecznie -nalegał Kelsey. - Zbliża się lato. Nawet Dvergamal ogrzewa się pod jego delikatnym odde- chem. Jakby w odpowiedzi wiatr zawył donośnie w górskich doli- nach. Do południa śnieg leżał już całkiem widoczną warstwą i wiele kamieni stało się niebezpiecznie pokrytych niemal niewidzialnym lodem. To wtedy towarzysze odkryli odpowiedź. Geno wystrzelił nagle, j akby przemówił do niego jakiś niezna- ny głos. Pospieszył do wyniesienia, przez które grupa właśnie prze- szła i przez zbierającą się wciąż burzę, przyjrzał się czemuś w oddali. - Cailleac Bheur! - krzyknął krasnolud. Były to pierwsze słowa, jakie wypowiedział, odkąd opuścił swój dom pod wodospadem. Mickey i Kelsey niemal przewrócili się, słysząc te nieoczekiwa- ne wieści. Gdy w końcu otrząsnęli się, pospieszyli do krasnoluda, a Gary deptał im po piętach. Gary przyglądał się przez burzę dalekim szczytom. Wydawało mu się, że coś zobaczył, lecz nie mógł się zmusić, by w to uwie- rzyć. - Cailleac Bheur! -krzyknął znów krasnolud. - Stara Żona - przetłumaczył Gary'emu Mickey. Gary wytężył bardziej wzrok, zaczynając rozumieć, że to co wi- dział, nie było sztuczką pogody. Pomiędzy szczytami, ledwo wi- doczna przez śnieżną zasłonę, majaczyła postać opierającej się na ogromnej lasce wielkiej kobiety, za którą podążało kilka dużych czapli. -Z pewnościąsłyszałeś o Błękitnej Wiedźmie -powiedział Mic- key do Gary'ego. -To ona sprowadza zimę, niszczy zasiewy i skuwa lodem ziemię. Jej dotykjest śmiercią chłopcze, dla żyjących i dla okolicy. - Jej czas nadejdzie dopiero za kilka miesięcy - spierał się Kelsey. Słowa elfa brzmiały jednak pusto, ponieważ Błękitna Wiedźma sunęła w ich kierunku, pozostawiając na trasie swego śmierciono- śnego pochodu ośnieżone szczyty tam, gdzie przed zaledwie chwilą znajdowały się nagie skały. ROZDZIAŁ 10 Zimowe ZAtaywf - Zostaniemy na niższych szlakach - upierał się Kelsey, prowadząc ich wprost we wzbierającąburzę. Mickey i Geno wymienili spojrzenia, które nie spodobały się zbytnio Gary'emu Legerowi. Sądził, że słyszał wcześniej o Błękitnej Wiedźmie, najpewniej w jakiejś baśni i mgliście przypominał so- bie, że to, co usłyszał, nie było zbyt przyjemne. Temperatura wciąż opadała. Kelsey zaprowadził ich na niższe szlaki, lecz nawet tam śnieg szybko się spiętrzał. Grzęźli w nim i z mozołem parli dalej, ślizgając się na pokrytych lodem kamie- niach oraz walcząc z ostrym i mroźnym wiatrem. W końcu nawet elf zdał sobie sprawę, że nie zdoła utrzymać ustalonego kierunku. - Zagłębiamy się coraz bardziej w burzę - zauważył Mickey. - Nawet jeśli Cailleac tylko zgubiła się podczas przechadzki, zmie- rzamy prosto pod jej zabójcze stopy! - Jeszcze jedno Kelseyu - dodał złowróżbnie leprechaun. - Oby- dwaj wiemy, że ona nie zgubiła się podczas przechadzki. Kelsey odwrócił się do Geno. - Zabierz nas z powrotem na zachód - polecił. - Najszybszymi szlakami, jakie znasz. - Wykraczasz poza ramy umowy - odpowiedział krasnolud, sta- rając się ukryć ulgę. - Ocalając nas, ocalisz siebie - przypomniał mu zachęcająco Kelsey. - Krasnoludy nie doznająlepszego losu niż elfy, gdy Cail- leac nie śpi. Mruknięcie Geno było przepełnione nienawiścią lecz krasnolud pospieszył na koniec szeregu, a reszta grupy odwróciła się za nim. Geno poruszał się szybkim, stałym tempem i biedny Gary znówmiał trudności z dotrzymaniem kroku. Mickey usadowił mu się na ra- mieniu i przedstawiał ponure wizje tego, co się z nim stanie, jeśli zostanie zbyt daleko z tyłu. Z początku wydawało się, że mała grupka prześcignęła burzę, ponieważ szlaki były puste i gładkie. Gdy jednak zaczęli się mę- czyć i weszli w cięższy teren, doścignął ich wicher, uderzając w ich grzbiety, wyjąc niczym sfora głodnych wilków i obiecując zagładę. Wszędzie wokół wirował śnieg, ograniczając pole widzenia do kil- ku kroków. W pewnym momencie zaczęli ześlizgiwać się po stro- mym podejściu, po kamieniach śliskich od lodu, mając po prawej stronie przepaść. Kelsey wykrzykiwał ostrzeżenia, Gary wrzeszczał, a leprechaun niemal zadusił młodzieńca, trzymając się go kurczowo. Wydawało się, że polecąw przepaść. Geno znał jednak dobrze okolicę i zamiast polegać na wzroku, słuchał głosu kamieni. Krasnolud wezwał górę i nad krawędzią wyrosła zakrzywiona, gładka płyta, zasłaniając urwisko i kierując pozbawionych kontroli nad własnymi ruchami towarzyszy na wła- ściwy szlak. Za każdym razem, gdy droga gwałtownie skręcała, kra- snoludzka magia wznosiła kamienną barierę. Ich tempo bezustannie się jednak zmniejszało wraz z pogłębia- niem się śniegu. Gary'emu omdlewały ręce i nogi i wiele razy miał po prostu ochotę paść na ziemię i czekać, aż śnieżyca go pogrzebie. Wtedy Geno obwieścił coś, co wszyscy powitali z radością. - Jaskinia! - krzyknął krasnolud i prześlizgnął się wokół głazu do wąskiego otworu. - Możemy odpoczywać tylko przez chwilę - rzekł Kelsey. - Nogi mi zdrętwiały - odparł Gary. - Nie będę mógł iść, jeśli zechcesz tam wrócić. - Ja również wolałbym odpocząć - odpowiedział elf. - Rozpa- lić ogień i czekać tu, aż burza się skończy. - Spojrzał na Mickeya, który pokiwał twierdząco głową. - Obawiam się jednak, że Cail- leac jest tutaj z jakiegoś powodu. Głęboko w górach szlaki zosta- ną zasypane, zanim zapadnie noc, a wtedy nie będziemy mieli gdzie iść. -Nie możemy zostać tu i czekać - zgodził się Mickey. - Kto powiedział, że tak ma być? - fuknął Geno, który węszył w pobliżu tylnej części groty. - Ja tam nie wrócę - oznajmił, poka- zuj ąc na biel kłębiącą się za wej ściem do j askini. Cała trójka spojrzała na niego z ciekawością. - Rozpalcie ogień - nakazał Geno. Znów przeszedł do tylnej czę- ści płytkiej groty, oparł bark o wystający kawałek skały i naparł z całej siły. Ku zdziwieniu i uldze jego towarzyszy skała odsunęła się, odsłaniając ciemny tunel, skręcający w dół i na zachód. - Mo- żecie też rozgrzać się, gdy będziemy odpoczywać - powiedział non- szalancko Geno. Kelsey zawsze miał w kieszeni coś na podpałkę, wkrótce więc zapłonął mały ogienek. Wiedzieli, że nie będzie palił się długo, stło- czyli się więc wokół niego, czerpiąc jak najwięcej ciepła. - Jak daleko biegnie tunel? - spytał elf. Gdy minęło bezpo, dnie zagrożenie, elf zaczął się troszczyć, co może przynieść ze sobą przyszłość. To rzeczywiście będzie tymczasowy postój, jeśli wyło- nią się, mając wciąż wiele kilometrów od krańca Dvergamal, a wokół nich będzie szaleć burza Cailleac. - Daleko - odparł Geno. - Ocaliłeś nas wszystkich - zauważył szczerze Gary. - Zamknij się - odszczeknął krasnolud. - Ocaliłem siebie. - Po prostu tak się złożyło, że my zostaliśmy ocaleni razem z tobą - dodał Mickey, rozumiejąc uczucia krasnoluda. Geno energicznie potarł swymi krzepkimi dłońmi o siebie, od- garnął włosy z twarzy i odsunął się od ognia. - Milcz, chłopcze - leprechaun wyszeptał do Gary'ego. -Nie zaprzyjaźnisz się z nim, a jeśli za bardzo go rozzłościsz, z pewnością zostawi nas zagubionych w ciemności. - Czas w drogę - powiedział Kelsey, zauważając przed pozosta- łymi, że Geno zniknął w tunelu. Elf popatrzył na zamierający ogień, zastanawiając się, czy uda się uratować na tyle dużą gałąź, by mo- gła posłużyć za pochodnię. Nie zostało jednak zbyt wiele, więc Kelsey zrobił niepocieszoną minę i bezradnie wzruszył ramionami. - Trzymaj się blisko krasnoluda - poradził mu Mickey. Kelsey spojrzał na swój długi łuk i błyszczące iskry. - Spali się w kilka chwil - przypomniał mu pospiesznie Mickey. - A później zostaniesz bez światła i bez łuku. Kelsey wzruszył ramionami, czując się wyraźnie niepewnie i skierował się w ciemność. - Elfy nie przepadają zbytnio za jaskiniami. - Mickey wyjaśnił Gary'emu, dryfując w powietrzu na swojązwyczajową pozycję na ramieniu młodzieńca. - Wiem o tym - odpowiedział cicho Gary. Głęboko i ciemno. Tak ciemno, że Gary nie mógłby dostrzec swojej dłoni, nawet, gdyby machał nią kilka centymetrów przed twarzą. Nie widziałby nawet jej kawałka. Głęboko i ciemno. Gary wydał z siebie głośne westchnienie, gdy Mickey, usado- wiony na jego ramieniu, przyzwał małe światło, by móc czytać. - Zgaś to! - ryknął z przodu Geno. - Nie wszyscy jesteśmy krasnoludami - odgryzł się Mickey. - Nasze oczy nie pokazująnam zbyt wiele w ciemności .Jeśli chcesz... Geno cofnął się gwałtownie, niemal przewracając Kelseya i podskoczył, by umieścić swą twarz na poziomie kolan Mickeya. I- Zgaś to! - warknął krasnolud. Kelsey, również zadowolony ze światła, chciał się wtrącić, lecz Geno nie chciał go słuchać. I- Tutaj śpią mroczne istoty - ostrzegł krasnolud. - Wielkie i mroczne. Chciałbyś je obudzić? Mickey i Gary spojrzeli na Kelseya, który pocił się i czuł się w tunelu wyraźnie niewygodnie. Nie przypominał już zbytnio wy- niosłego elfa, do którego się przyzwyczaili. Gdy Geno również zmierzył elfa spojrzeniem, Kelsey tylko wzruszył ramionami i odwrócił się. Mickey z wahaniem zgasił światło. - Dobrze - mruknął Geno. - A teraz trzymajcie się blisko mnie. Jeśli się tu zgubicie, nigdy nie znajdziecie drogi na zewnątrz. Szli powoli i z mozołem. Gary, a nawet zwinny Kelsey, poty- kali się często. Gary pomyślał, że Geno z pewnością cieszy się z tego wszystkiego. W pewnej chwili Gary trafił na nagłe obniże- nie i uderzył hełmem w niski strop. Mickey pisnął i spadł mu z ramienia. - Schyl głowę - powiedział Geno, spóźniając się trochę z ostrzeżeniem. Mickey rozpalił kolejną kulę, utrzymując jąna tyle długo, by wrócić do Gary'ego, zaś krasnolud, zbyt rozbawiony, by z niego kpić, ledwo powstrzymywał się od rżenia. Gary nigdy dotąd nie był tak głęboko pod ziemią. Nigdy nie cier- piał na klaustrofobię, lecz każdy krok zaczął mu przychodzić z trudem, gdy uświadomił sobie, ile ton skały znajduje się nad jego głową. Powietrze znów stało się przyjemnie ciepłe - to przynaj- mniej było coś - lecz Gary oddychał płytko i w urywany sposób. Był zbyt przerażony, by wziąć głębszy wdech. Miał ochotę krzy- czeć, lub po prostu rzucić się na ślepo w ciemność. - Wszystko w porządku, chłopcze? - spytał Mickey, słysząc jego mozolny oddech. Gdy Gary nie odpowiadał, Mickey rozpalił kulę światła. - Zgaś to! - dobiegł z przodu oczekiwany ryk. - Poczekaj - rzekł Kelsey, który również miał dość ciemności. - Utrzymaj zaklęcie. - Odwrócił się do Geno. - Wolę przebudzić hordę demonów, niż poruszać się dalej na ślepo. Nie obchodzi mnie za bardzo twoja krasnoludzka kraina, dobry kowalu. - Dobrze więc - odwarknął Geno. - A gdy przebudzimy mrocz- ne istoty, z przyjemnościąodejdę na bok, abyście sami mogli z nimi walczyć! - Utrzymaj zaklęcie - powtórzył Kelsey do Mickeya, a leprechaun wzruszył ramionami i wyciągnął Hobbita, sądząc jak zwykle, że należy korzystać z sytuacji. Gdy w końcu ruszyli w dalszą drogę, Gary nie był już taki pew- ny, czy woli iść ze światłem, czy też bez niego. Za każdym razem, gdy ściany i strop zacieśniały się wokół nich, czuł, jakby się dusił, zaś gdy przejście otwierało się szeroko i wysoko, stalaktyty gapiły się na niego, a stożki stalagmitów przypominały te demony, o których wspominał Kelsey. Szli jednak szybciej, ponieważ nie musieli posuwać się na ślepo i nie obijali sobie stóp przy każdym kroku. Nawet Geno stał się spo- kojniejszy, zwłaszcza, gdy tunel zaczął w końcu znów piąć się w górę. Jedynie krasnolud mógł wiedzieć, ile kilometrów przeszli w trakcie mijających godzin. Korytarz teraz szedł niemal prosto i wszyscy, poza Geno, byli dość zdumieni, gdy w końcu ujrzeli przed sobą światło dnia i wyłonili się na zachodnich obrzeżach Dverga- mal, niezbyt daleko od wzgórz. -Niemal dwa dni wędrówki po szlakach pokonaliśmy w pół dnia - zauważył z nieskrywanym podziwem Mickey. Stwierdzenie leprechauna było słuszne, lecz nie zostawili nie- bezpieczeństwa całkowicie za sobą. Burza Błękitnej Wiedźmy do- szła nawet tutaj i śnieg wokół wylotu tunelu był głęboki i wciąż więcej padało z zachmurzonego, szarego nieba. - Nic nie osiągniemy czekając - powiedział Geno. - Ruszaj- my się szybko, zanim chłód znów nas osłabi. - Nie znając do- kładnego położenia, elf pozwolił Geno zachować pozycję prze- wodnika. Świeżo opadły śnieg łatwo ustępował pod ciężkimi butami Geno Hammerthrowera. Krasnolud chwycił w obydwie dłonie młoty i zaciekle przebijał się do przodu, przedzierając się przez dwa razy wyższe od siebie zaspy i roztrzaskując bryły lodu, gdy tylko na nie natrafił. Pozostałym łatwiej było poruszać się wydeptanym przez niego szlakiem, choć śnieżyca wzmogła się, wiatr utrudniał poru- szanie i zmuszał szczupłego Kelseya do wykonania jednego kroku w bok, za każdy, jaki przeszedł do przodu. Mickey roztropnie odło- żył książkę (strony by się zmoczyły) i zacisnął ręce na hełmie Ga- ry'ego. Widząc niższe wzgórza i posuwając się wydeptaną przez Geno ścieżką grupa parła do przodu, a w jej członkach zwiększała się nadzieja. Najpewniej to szybkie tempo i rosnąca pewnos'ć siebie spowodowały w Garym zmniejszenie ostrożności i na jednym ze śliskich stoków wydarzyła się katastrofa. Osłonięty wysoką górską ścianąprzed naporem wiatru szlak nie był tak głęboko pokryty śniegiem. Towarzysze posuwali się nim z niepokojem. Geno prowadził, później szedł Kelsey, a na końcu Gary z trochę bardziej zrelaksowanym Mickeyem na ramieniu. Leprechaun pożałował, że osłabił uchwyt, gdy Gary upadł na plecy i zaczął zjeżdżać po stoku, nabierając tempa. Niczym prze- wrócony na grzbiet żółw, zakuty w zbroję młodzieniec bezradnie wymachiwał rękoma. Kelsey zwinnie zeskoczył mu z drogi, lecz Geno, zaj ety przywoływaniem blokuj ącego szlak głazu, j ak robił to wcześniej na targanych wiatrem odcinkach, zauważył Gary'ego dopiero w ostatniej chwili. Krasnolud obrócił się i zaparł, napinając mięśnie, gdy Gary w niego uderzył. Siła uderzenia spowodowała że Mickey przewrócił się do góry nogami. Wszyscy w końcu zatrzymali się. Mickey leżał teraz na Geno, którego stopy zwisały nad głębokim parowem. -Niemal zabiłeś nas obu! -krasnolud ryknął na Gary'ego.» - Wszystkich trzech, chciałeś powiedzieć - dodał szybko Mic- key. Zamierzał powiedzieć coś więcej, lecz jego słowa zmieniły się we wrzask, gdy uderzył w niego podmuch wiatru i strącił go z grzbietu Geno. - Mickey! - krzyknął Gary, obracając się, by wychylić głowę nad krawędzią parowu. Ujrzał, że staczający się leprechaun zdołał otworzyć parasol, co dawało mu pewnąnadzieję. W wąskim parowie zagwizdał jednak wiatr, a parasol Mickeya odwrócił się na drugą stronę i złożył. Odgłos ponownego wrzasku i widok spadającego Mickeya zanikły w oddali, pogrzebane pod tar- ganym podmuchami wichru śniegiem. - Mickey - wyszeptał Gary. - Leprechaun zna wiele sztuczek - pocieszył go Kelsey, choć w jego głosie nie było zbyt wiele pewności. Gary spoglądał pustym wzrokiem w otchłań. - Jak się tam dostaniemy? - Kelsey spytał Geno. Krasnolud wskazał dłonią ponad wąskim parowem. Ścieżka cią- gnęła się dalej po trzymetrowej przerwie. Rozpadlina była tak na- prawdę szczeliną w miejscu, gdzie rozszczepiła się góra. Nie mówiąc ani słowa krasnolud skulił swoje krzywe nogi pod podobnym do głazu torsem i skoczył. Uderzył twarząw stok po prze- ciwległej stronie, znalazłjednak swymi potężnymi dłońmi solidne oparcie i z łatwością wdrapał się na ścieżkę. Kelsey był następny - dwa krótkie kroki i pełen gracji skok, którym z łatwościąpokonał parów z zapasem kilku kroków. Gary spojrzał na nich z zachwytem, po czym skierował wzrok na wysokie urwisko. Wiedział, że rozpadlina miała zaledwie trzy me- try, lecz zdumiewało go, jak daleka wydawała się ta odległość w porównaniu z wysokością upadku, liczącą sobie ponad sto me- trów. Gdyby nie było śniegu i nie miał na sobie zbroi, najprawdopo- dobniej skoczyłby - gdyby wykrzesał w sobie potrzebną do takiego czynu odwagę. - Musisz się przedostać! - krzyknął do niego Kelsey. Jego za- głuszany przez śnieżycę głos, wydawał się bardzo odległy. - Jeśli będziemy się grzebać, burza Cailleac nas pogrzebie. - Zapomniałeś, co mam na sobie! - odkrzyknął Gary. - Nie do- lecę nawet do połowy! - Słyszał, jak Geno i Kelsey rozmawiają ze sobą, lecz nie mógł rozpoznać słów. -Rzucę ci linę-powiedział Kelsey po tym, co Gary'emu wyda- wało się długą długą chwilą. - Zawiąż ją wokół siebie. Gary nie wiedział, w czym to mogło pomóc. Jeśli skoczy i nie doleci zbyt daleko, uderzy po prostu w ścianę rozpadliny, najpraw- dopodobniej łamiąc sobie wszystkie kości. - Poczekaj na falę! - dobiegł grobowy głos Geno. - Falę?! - w tonie Gary'ego nie odzwierciedlał się nawet naj- mniejszy wzrost pewności siebie. - Będziesz wiedział, kiedy skoczyć! - obiecał krasnolud i wtedy Gary usłyszał, jak kowal śpiewa delikatnie, tak delikat- nie, jak tylko to było możliwe przy jego zgrzytliwym, dudnią- cym jak piorun głosie. Ziemia ożyła Gary'emu pod stopami, pul- sując niczym ocean. Gary czuł zwiększające się tempo, każde kolejne kołysanie było silniejsze od poprzedniego. Kamień jęczał z wysiłku, a Gary zamru- gał ze zdumienia widząc, jak z tyłu pędzi w jego kierunku wysoka fala. Rozumiejąc teraz sens polecenia krasnoluda, poczekał, aż spię- trzy ona znajdującą się tuż za nim ziemię. Wiedząc, że jeśli nic nie zrobi, to z pewnością zostanie wtrącony w przepaść, zebrał całą swojąodwagę i wybił się z całej siły. Doskonale wymierzył czas. Poszybował wysoko i daleko, z łatwością przebywając szczelinę, nawet przelatując obok Kelseya i Geno. Gary czuł tak wielkąulgę, że pokonał otchłań, że nawet nie pomyślało nowym problemie-o lądowaniu. Spadał wierzgając nogami i rękoma. Zdawszy sobie sprawę, że nie zdoła wylądować na nogach, szybko zmienił kierunek lotu w stronę zaspy przypominającej poduszkę. Wygląd często bywa zwodniczy, o czym przekonał się Gary, gdy zderzył się z kilkucen- tymetrową warstwą śniegu pokrywającą głaz. Leżał nieruchomo na twardym podłożu, nie czując zimna, nawet nie widząc wypełnionego śniegiem nieba. Znowu tylko gwiazdy. Po okresie, który wydawał się godziną poczuł, jak mała dłoń brutalnie zaciska mu się na ręce i szarpie go, stawiając na nogi. Nie miał wyboru, musiał zwalczyć zawroty głowy, ponieważ, gdy zdał sobie sprawę, że stoi, Kelsey i Geno już zaczęli od- chodzić. Cała trójka maszerowała jedynie przez kilka minut, nagle Geno zatrzymał się raptownie i przyłożył ucho do zbocza górskiego. Kra- snolud cofnął się o krok, jakby zastanawiając się nad tym, co mu powiedziała góra. Sięgnął po luźnąkamiennąpłytę, przypominają- cą miskę i podniósł ją spod ściany. Gary potrząsnął głową widząc ten wyczyn. Choć głaz musiał ważyć ponad dwieście kilo, potężny Geno z łatwościągo uniósł. - Wchodźcie - nakazał krasnolud, kładąc przed sobą płytę. - Szlak jest od tego miejsca w dół pokryty lodem. Kelsey wskoczył na pokład, lecz Gary nie był pewny, czy chce saneczkować na wąskim górskim szlaku, zwłaszcza, gdy z jednej strony majaczył stromy spadek. - Zostań, jeśli chcesz - powiedział Geno, zaczynając się odpy- chać. - Nie obiecuję, że wrócę i zabiorę twoje zamrożone ciało, gdy skończy się burza. Gary dogonił go trzy kroki dalej, padając szczupakiem na płytę i trzymając się jej kurczowo. Do chwili, gdy Gary zdołał się cały wciągnąć na kamień i zająć miejsce pomiędzy Kelseyem a krasno- ludem, przejechali ze trzydzieści metrów. Geno pozostał z tyłu, ledwo widząc coś ponad Garym. W związku z tym, że Gary uważał krasnoluda za pilota, nie był zbyt pewny słu- szności takiego układu. Kowal jednak i tak miał zamknięte oczy, wzywając górę, by ich prowadziła. Zkażdym mijanym metrem nabierali prędkości, zjeżdżając po coraz bardziej stromym, krętym szlaku. Przy każdym skręcie w prawo wjeż- dżali trochę pod górę, a z brzegu trasy wznosiła się barierka (celo- wo?), by uniemożliwić im przelecenie przez lewą krawędź. Wiatr porykiwał wewnątrz luźnego hełmu Gary'ego, a wizjer nie dawał na tyle ochrony, by powstrzymać wywołane wichrem łzy przed swobodnym rozpryskiwaniem się. Cały świat stał się surrealistycz- ną mgłą, szczyty górskie zlały się ze sobąi pędziły obok. Czasami szlak zagłębiał się w skale, sanie wjeżdżały w ciemność ograniczo- ną kamiennymi ścianami. Nagle, w mgnieniu oka wracało światło, gdy wyłaniali się z drugiej strony. Gdy sunęli przez rumowisko głazów, Gary wyobrażał sobie, że ktoś skierował na nich stroboskop. Światło migotało, gdy przemy- kali pomiędzy kamieniami, pod naturalnym mostem i poprzez krót- ki, wąski tunel. - Trzymajcie się! - krzyknął Geno, choć było to całkowicie nie- potrzebne polecenie, gdy wyłonili się w kolejnym wąwozie. Następ- nie lecieli w powietrzu, a góra wydawała się znikać za nimi. Gary nie odnalazł jeszcze swego żołądka, gdy uderzyli w ziemię. Przy- spieszyli teraz na otwartym i płaskim zboczu. Wiatr szamotał nimi, grożąc, że ich wywróci. - Wychylić się! - ryknął Geno i razem nakierowali płytę z powrotem na półkę skalną. Ich ciężar zwyciężył nad upartym wi- chrem. Cały świat cofnął się nagle obok nich, gdy szlak niespodziewa- nie opadł. Nachylenie skierowało ich w bok, pozbawiając kontroli. Gary ześlizgnął się i ujrzał, jak Kelsey swobodnie zeskakuje. Spo- strzegł również z przerażeniem, że Geno i podskakująca płyta pę- dzą w stronę kamiennej ściany. Krasnolud skulił się i odbił energicznie, posyłając sanie w powietrze. Trzask! Płyta trafiła w ścianę i roztrzaskała się na tysiąc odłamków. Geno uderzył tuż za nią, lecz uderzył pięściami i zdołał wstać, zanim na- wet Gary i Kelsey zdołali się otrząsnąć. - Niezła jazda - skomentował Kelsey. Gary spojrzał na niego niedowierzająco. - Ile czasu zajęłoby nam zejście po tym oblodzonym szlaku? - spytał w odpowiedzi elf. - Jesteśmy teraz blisko podstawy, a wkrótce wydostaniemy się z Dvergamal. - Co z Mickeyem? - zapytał Gary, spoglądając na obydwu to- warzyszy. - Szlak robi koło - odpowiedział Geno. - Wkrótce będziemy w pobliżu miejsca, w którym wylądował leprechaun. Kelsey spojrzał na posępne niebo, a jego wątpiący wyraz twarzy powiedział Gary'emu, że odnalezienie zaginionego przyjaciela nie będzie proste. Słońce nie zachodziło wcześnie o tej porze roku, lecz zachmurzenie było tak duże, że światło w późne popołudnie było już bardzo słabe. Śnieg był głębszy tutaj na dole, lecz w związku z tym, że Geno oczyszczał szlak, towarzyszom szło się całkiem dobrze. Po około godzinie Kelsey znalazł beret Mickeya, nie odnaleźli jednak innych śladów leprechauna, a wołania były zagłuszane przez burzę. Prawie zapadł już ciemny zmierzch i Gary niemal stracił nadzieję. Wtedy z boku ścieżki ujrzeli jasny blask - nie migota- nie ognia, lecz stabilny blask magicznego światła. Pospieszyli tam i znaleźli zaspę - świecącą zaspę z otworem w kształcie le- prechauna. - Mickey! - wrzasnął Gary i wraz z Kelseyem, choć ich ręce znów były odrętwiałe, zaczęli szaleńczo przekopywać śnieg. Od upadku leprechauna minęły ponad dwie godziny i nie musieli na- wet wyrażać na głos swoich obaw, że Mickey mógł nie przeżyć uwięziony pod śniegiem. - Myślicie, że bym tam został? - dobiegł z tyłu głos. Z chronionej przed wiatrem płytkiej szczeliny skalnej ściany, wyłonił się lepre- chaun w całej swojej krasie. - Musiałbym czekać miesiąc do odwil- ży! - Opuścił wzrok do pasa Kelseya i uśmiechnął się szeroko. - Ach, bardzo dobrze. Znaleźliście mój kapelusz! - Niewiarygodne - to było wszystko, co Gary zdołał z siebie wydobyć i było to jedyne słowo, które wyszło ze strony trzech zdu- mionych towarzyszy. Wkrótce zdali sobie sprawę, że najgorszą część burzy zostawili za sobą. Krótko potem, zeszli ze wzgórz, wchodząc z zimy w lato. Jak się okazało, nawet Cailleac nie miała zbyt dużej władzy nad równinami o tej porze roku. Gary mógł to przyrównać jedynie do lotu z Bostonu do Los Angeles w grudniu. Rozłożyli wygodny obóz, a Kelsey oddalił się ze swoim łukiem, wracając niedługo później z kilkoma królikami. - Ocaliłeś mnie tam - Gary odezwał się do Geno, spoglądając ku szczytom Dvergamal. W niebieskoszarych oczach Geno błysnęła złość. - Ocaliłem siebie - upierał się krasnolud. - Nie - poprawił go Gary. - Przy parowie, do którego spadł Mic- key. Nie byłem w stanie go przeskoczyć, a ty mogłeś odejść beze mnie. Użyłeś swojej magii, by pomóc mi przejść. Geno przez chwilę coś mamrotał, po czym splunął Gary'emu na tenisówkę i odszedł. Pojawił się Kelsey i zmierzył wzrokiem zmieszanego młodzieńca. - Uważaj, żebyś nie wyzwolił go ze zbyt wielu więzów! - elf warknął Gary'emu w twarz, a słowa te zabrzmiały jak groźba. Na- stępnie Kelsey również odszedł. Gary spojrzał bezradnie na Mickeya, który siedział ze skrzyżo- wanymi rękoma i nie wyglądał na zbyt szczęśliwego. - Teraz masz, czego chciałeś -powiedział kpiąco leprechaun. - Uwolniłeś krasnoluda z odpowiedzialności i nic już nie jest ci wi- nien. Nie radziłbym ci mówić zbyt wiele do Geno, chłopcze - może ci wyrwać język z ust. -Dlaczego on jest taki nieszczęśliwy? - odparł Gary. - Jest krasnoludem - odpowiedział szybko Mickey, j akby to wszy- stko wyjaśniało. - Krasnoludy nie lubiątych, którzy nie sąkrasno- ludami! - dodał leprechaun widząc, że Gary wciąż nie rozumie. - Poza tym on jest schwytany, a to nie jest zbyt przyjemny stan. Gary w myśli nie zgodził się z twierdzeniami Mickeya. Z j akiegoś powodu Geno podjął trudności związane z uratowaniem go, z uratowaniem ich wszystkich, a argument, jest krasnoludem" nie był w stanie oprzeć się tym faktom. ROZDZIAŁ 11 Trolle Mięśnie węża falowały, powoli wciągając bezradną żabę głębiej do pyska. Żaba miotała się żałośnie, lecz była tylko bezbronną, małą istotą, nie mogącąsię równać z wielkim wężem. Taka była natural- na kolej rzeczy, lecz dla Geeka, goblina zmienionego w żabę, nie było to wcale naturalne. Wiedział, że wkrótce rozwarta paszcza wciągnie jego głowę i cały świat stanie się ciemnością. Widział wcześniej najedzone węże i wiedział, że minie długi czas zanim zostanie strawiony. Jak długo będzie żył w tej żałosnej formie? - Drogi Geeku - usłyszał kogoś. - Czy była to Pani Ceridwen? - spytał sam siebie. -Nie mamy czasu na takie zabawy! -kontynuował głos. -Zabawy! -chciał odkrzyknąć złośliwej czarodziejce, lecz jego krzyk zabrzmiał jedynie jak stłumione kumknięcie, ponieważ wąż zamknął szczęki za swojąuczciwie zdobytą ofiarą. Wtedy Geek ujrzał przed swymi wyłupiastymi oczyma czubekróżdż- ki. Wąż zaczął się wić, odciągając ze sobą bezradną żabę. Ceridwen wypowiedziała kilka słów, rozległ się odgłos pękania i rozdzierania, po czym Geek znowu był goblinem, leżącym twarzą na bagnistej ziemi. - Bądź błogosławiona, moja pani! - wyrzucił z siebie, czołga- jąc się do stóp Ceridwen. Zauważył, że jest owinięty ciałem trzy- metrowego węża, którego głowa i pierś zostały rozdarte podczas przemiany, a który wciąż uparcie trzymał się talii i nóg Geeka. Goblin wzdrygnął się i strząsnął go z siebie z widocznym niesma- kiem. - Przestaniesz bawić się z tym wężem? - spytała spokojnie Ceri- dwen. - Mamy wiele spraw do załatwienia. I wstań z tego błota! Jesteś osobistym służącym Pani Ceridwen! Postaraj się doprowa- dzić do porządku! Geek przełknął klątwy, jakimi chciał cisnąć w czarodziejkę, za- miast tego kontynuując czołganie i składanie pocałunków na zabło- conej stopie Ceridwen. Kopnęła go w twarz, a on bez końca dzię- kował. - Zawróciłam ich z Dvergamal - wyj aśniła czarodziejka. - Mu- simy dostać ich na równinach, zanim dotrą na południe od gór, kie- rując się w stronę Crahgów. -Zmierzyła goblina swym morderczym, lodowatym wzrokiem. - Musisz ich schwytać! Geek niemal się przewrócił, zdawszy sobie sprawę, co go czeka, jeśli mu się nie powiedzie. Spojrzał za siebie, na rozdarte szczątki czarnego węża, wiedząc, że na bagnach żyje więcej takich stwo- rzeń, a nawet jeszcze gorszych. - Geek iść wziąć goblinów na pomoc - wyjąkał. - Goblinów? - zaśmiała się Ceridwen. - Zostałbyś ponownie pokonany, tak samo jak na drodze. -Te jasnobłękitne, obiecujące śmierć oczy, znowu rozbłysnęły. - Potrzebujemy większych istot niż gobliny, by powstrzymać Kelsenellenehdala i jego przyjaciół - wśród których terazjest i krasnolud. - Większych? - ośmielił się spytać Geek, choć szczerze obawiał się usłyszeć odpowiedź. - Pójdziesz w moim imieniu do Dvergamal - wyjaśniła Ceri- dwen. - Do północnej doliny, której obawiająsię podróżni, a nawet krasnoludy. Geek zbladł, zaczynając rozumieć, dlaczego został uratowany. - Mam paru przyjaciół, z którymi musisz się skontaktować - rzekła spokojnie wiedźma, jakby było to zaledwie drobne zada- nie. -Pani... -zaczął Geek, zdając sobie sprawę, że wolał być żabą. - Są wystarczająco wielcy, by schwytać takichjak ten kłopotli- wy elf- ciągnęła Ceridwen, całkowicie ignorując jęczącego gobli- na. - I wystarczająco sprytni, by nie zostać ogłupieni przez tego leprechauna. - Jej opis nie był w tej chwili potrzebny, Geek wie- dział, że mowa jest o trollach. Przerażających trollach, z którymi nawet Ceridwen nie chciała stanąć twarząw twarz. - Pani... - znowu wydyszał. - Obiecaj im sto sztuk złota i tuzin tłustych owiec - mówiła dalej Ceridwen. - Sakiewka i baranina - to powinno ich pobudzić do dzia- łania. Dwieście sztuk złota i dwa tuziny owiec, jeśli nie zabijąelfa, ani żadnego z jego przyjaciół. Niech ich po prostu złapią i przy- prowadzą do mnie. - Trolle mnie zjeść! - krzyknął Geek. - Och, Geeku - zaśmiała się Ceridwen. - Zawsze myślisz o zabawie! Nie zostaniesz zjedzony, nie, jeśli obiecasz im wystar- czająco dużo. - Geek zabrać złoto? - spytał z nadziejągoblin. Ceirdwen znów się zaśmiała, tym razem głośniej. - Zabrać złoto? - powtórzyła niedowierzającym tonem. -Nie, obiecać złoto, drogi Geeku. - No dobrze - powiedziała Ceridwen, gdy Geek nie porzucił swojej błagalnej postawy. Goblin uśmiechnął się z ufnością jednak wesołość zniknęła z jego twarzy, gdy Ceridwen podała mu poje- dynczą złotą monetę. - Daj im to i obiecaj resztę - poleciła czarodziejka. Geek spojrzał na zachód, na wyniosłe, pokryte śniegiem góry, po czym powrócił wzrokiem do rozdartego węża, zastanawiając się, jaki los bardziej mu odpowiadał. Nie do niego należał wybór. Ceridwen wyszeptała kilka słów i wykonała jeden czy dwa ge- sty ręką a Geek znalazł się, w mgnieniu zdumionego goblińskie- go oka, daleko od bagna i równin. Otaczały go poszarpane, pokry- te śniegiem góry, rozciągające się, gdzie tylko mógł sięgnąć wzro- kiem. - Nie, pani, nie -jęknął przez klekoczące zęby, choć zdawał sobie sprawę, że Ceridwen go nie słyszy, a zresztą i tak by się nie przejęła. Człapał ścieżką w odosobnionej dolinie południowej części Dver- gamal. Burza Cailleac Bheur ustała, a temperatura stała się bardziej stosowna do pory roku, lecz szlaki wciąż były grubo pokryte śnie- giem. Tempo nieszczęśliwego Geeka słabło z każdym krokiem, co w równym stopniu spowodowane było strachem, jak i pokrytą lo- dem drogą. Geek zauważył, że niemal tęskni za zamkniętą paszczą węża. Rzadko miał do czynienia z trollami. Zwłaszcza wielkimi i paskudnymi górskimi trollami, które zawsze były głodne i nie przejmowały się zbytnio, co lub kogo, wkładajądo swych żółto- zębnych paszcz. Biedny goblin wyłonił się zza załomu skalnego, starając się być tak cichy i niewidoczny, jak tylko było to możliwe. Słyszał w oddali narzekania i kłótnie trolli (trolle zawsze narzekały i kłóciły się) i widział migoczące światło ich ogniska. Nagle świat stał się dla niego ciemny, ponieważ na głowę spadł mu worek. Został uniesio- ny wysoko w górę i przerzucony przez wielkie ramię. - Dziesięć tysięcy sztuk złota i milion owiec! - wrzasnął przera- żony Geek, wyczuwając paskudny oddech trolla przez brudny wo- rek. Zdołał wyciągnąć jedną rękę, pokazując trollowi złotąmonetę, za pomocą której Ceridwen nęciła obietnicami wielkich bogactw. Towarzysze wcześnie założyli obóz następnego dnia. Opadła ich niepożądana apatia, podsycana obawami przed ich potężnąneme- zis i powiększającą się opryskliwościąkrasnoluda. Nikt nie ośmie- lił się poprosić Geno o pomoc w rozbiciu obozu, a krasnolud sam nie zaoferował swoich usług. Z niewzruszoną twarzą i nie mówiąc ani słowa, Kelsey odpro- wadził ich na bok. Elf ledwo zdołał ujść tuzin kroków, gdy Mickey potruchtał przed niego i odwrócił się raptownie. - Gdzie idziesz? - spytał leprechaun. - Potrzebujesz gnoma, a Gondabugganie, gnomi kopacze, sana północy, nie na południu. Kelsey spoglądał na niego nieruchomym wzrokiem. - Gnomy są drugimi co do kolejności najlepszymi złodziejami - ciągnął Mickey, choć z pewnym wahaniem, ponieważ zaczynał do- strzegać o co chodzi. - Drudzy co do kolejności nie wystarczą- odpowiedział pew- nym głosem Kelsey. Błyszczące, szare oczy Mickeya zwęziły się do małych szparek. - Przekraczasz granice - mruknął. - Uciekaj więc - zaproponował Kelsey głosem, który nie niósł ze sobąnic dobrego i spojrzał w sposób sugerujący, że potrafi uczy- nić życie Mickeya bardzo nieprzyjemnym. Mickey nie był całkowicie zdumiony. Od samego początku podejrzewał, że Kelsey zmusi go do zapewnienia mu towarzy- stwa. Elfy były zazwyczaj radosnym ludem, zwłaszcza w kon- taktach z skrzatami, lecz życiowe zadania pozbawiały ich weso- łości. Leprechaun zaciągnął się mocno ze swojej fajki i pozwolił, by Kelsey go wyminął. Poczekał, aż go minie Gary i wkrótce później powrócił do swego miejsca na ramieniu młodzieńca, trzymając w rękach książkę. Gary nie przejmował się swobodnymi poczynaniami leprechau- na. Po błędach zeszłej nocy i złości, jaką okazali mu Kelsey i Geno, cieszył się z towarzystwa. Szli z mozołem przez cały dzień, nie wymieniając między sobą zbyt wielu słów. Kelsey ustalał kierunek, idąc daleko z przodu, a jego ręka często spoczywała na rękojeści miecza. Pozostali nie posuwali się w jakimś określonym porządku. Geno mamrotał bez przerwy coś pod nosem i często spluwał, zazwyczaj w stronę Gary'ego. Wszyst- ko to nie miało dla Gary'ego większego znaczenia i nużyło go, poza kilkoma przypadkami, gdy Mickey przykładał do ust coś, co przy- pominało gwizdek. Żaden dźwięk, przynajmniej nie taki, który Gary mógłby usłyszeć, nie wydobywał się ze srebrnego instrumentu, lecz młodzieniec nie wypytywał leprechauna i pozwolił sobie szybko zapomnieć o całym zdarzeniu. Zamiast tego, starał się skoncentrować na swoim niewygodnym położeniu. Nie miał już żadnych złudzeń, że to wszystko jest snem. Czymże więc? Jedyną odpowiedzią, jaka przychodziła Gary'emu do głowy, jedynym możliwym rozwiązaniem, mogło być tylko to, że zwariował. Kilka razy starał się przeniknąć wzrokiem swoich towarzyszy, by ujrzeć w nich ludzi z własnego świata. Dość szybko dał za wygraną, nie widząc żadnej zmiany. Jeśli oszalał, to najwyraźniej nie mógł świadomie pozbyć się tego sza- leństwa. Uznał więc, że będzie ciągnął to dalej i obiecał sobie, że przy- najmniej spróbuje cieszyć się tym szaleństwem. Wciążmyślałjednako swoich rodzicach i o kłopotach, jakie bez wątpienia im sprawia. * * * Gary zaczął podejrzewać, że coś jest nie w porządku, gdy późnym wieczorem ujrzał wymykającego się z obozu Mickeya ze swym za- gadkowym gwizdkiem w dłoni. Poszedł okrężnądrogąza leprechau- nem, nie chcąc być zauważony, lecz starając się nie stracić wymy- kającego się Mickeya z pola widzenia. Mickey zrobił jednak to co zazwyczaj, i to, jak Gary podejrzewał, bez większej trudności. Mło- dzieniec znalazł się wkrótce sam, rozglądaj ąc się bezradnie po ciem- nej plątaninie drzew. Gary miał zamiar dać za wygraną i wrócić do obozu, gdy usły- szał zagadkowy, brzęczący dźwięk i głos leprechauna. Podpełznął powoli w ich kierunku, a jego oczy stały się szersze ze zdziwie- nia, gdy w świetle księżyca ujrzał towarzysza Mickeya - tego sa- mego chochlika, który ugodził go zatrutą strzałą i zaczął całą hi- storię. - Wiesz co należy zrobić - usłyszał szept Mickeya. Piskliwa odpowiedź chochlika była zbyt szybka, by Gary zdołał rozpoznać któreś ze słów. - Jest to strata - zgodził się Mickey. -Nie jestem jednak w stanie wydostać się stąd, nie rozwścieczając tych z Tylwyth Teg, a nie mam zamiaru wchodzić do legowiska Roberta, nie mając w rękawie kil- ku biorących kart. Gary bezgłośnie wymamrotał imię Robert, sądząc, że Mickeyo- wi chodziło o smoka. Chochlik znów zabzyczał w odpowiedzi, której Gary nie mógł zrozumieć. - Przyniosę to z powrotem, nie musisz wątpić! - nalegał Mickey równie silnie, jak słabo słyszał go Gary. - Przede wszystkimjednak obchodzi mnie zachowanie własnej skóry. Chochlik zabzyczał i skłonił się, po czym zniknął w krzakach. Mickey spoglądał jakiś czas przed siebie, następnie westchnął gło- śno i wyciągnął fajkę. Gary uznał, że lepiej nie wypytywać Mickeya na temat dziwne- go spotkania, nie powiedział więc nic, gdy Mickey wrócił do obozu ani też przez cały następny dzień, który spędzili maszerując wśród łagodnych wzgórz na wschód od gór. Pogoda była doskonała i tego oraz następnego dnia grupa prze- szła kawał drogi. Gdy południowy kraniec Dvergamal pojawił się w końcu w polu widzenia, Kelsey przyspieszył kroku. Niedługo potem Geno zatrzymał się nagle i zaczął węszyć. Mic- key rozprostował nogi i uniósł wzrok znad książki, nawet Kelsey spojrzał z zaciekawieniem na krasnoluda. Geno nie wydawał się zauważać żadnego z nich. Stał bez ruchu, z głową odchyloną do tyłu, a nosem zadartym do góry, węsząc w powietrzu. - Co się dzieje? - spytał Kelsey, wyciągając miecz. Gary czuł, jak rośnie napięcie. - Oho - wyszeptał Mickey. Geno zerknął na prawo, następnie na lewo, po czym zacza/obra- cać się, kierując swoje szerokie szaroniebieskie oczy w każdą moż- liwą stronę. Złote oczy Kelseya lśniły narastającąniepewnością. - Co się dzieje? - spytał znów elf. Geno wytrzymał jego spojrzenie. - Trolle - oznajmił krasnolud. - Oho - powtórzył Mickey. Gary odwrócił się do leprechauna. - Dość - warknął. - Odkąd opuściliśmy Dilnamarrę mam uczu- cie, że ty i Kelsey wiecie więcej, niż mi mówicie. Co się dzieje? Kto nas ściga i dlaczego? -Nie zrozumiałbyś -odparł Mickey. -To nie twoja... - Powiesz mi teraz, albo kończę z tą całą wyprawą i odeślecie mnie do mojego świata -warknął Gary. Cisnął włócznię na ziemię, zdjął z ramienia pokrowiec z włócznią Donigartena i ją również opuścił, po czym butnie skrzyżował opancerzone ramiona na piersi. - Powiedz mu, gdy będziemy uciekać - Kelsey poprosił Micke- ya. Geno wciąż się nie ruszał i węszył, a wyraz jego twarzy stawał się coraz bardziej alarmujący. Widząc, że nawet kryjący się z emocjami krasnolud jest tak zde- nerwowany, Gary stracił ochotę do kłótni. Schylił się po swojąwła- sność i ruszył wraz z pozostałymi. Geno prowadził ich dalej od gór. - Sądzimy, że to Ceridwen - zaczął Gary'emu wyjaśniać Mic- key, zająwszy swoje zwyczajowe miejsce. -Rozgniewaliście czarodziejkę? -krzyknął Geno, słysząc te sło- wa. Zatrzymał się i obrócił z błyszczącymi oczyma i zaciśniętymi zębami. -1 to ona obudziła Cailleac - powiedział ze złością. Mickey pokiwał głową z grobowąminą. Geno obrócił się do Kelseya. - Nie mówiłeś nic o walce z takimi jak Ceridwen! - ryknął. - W ogóle nie wspomniałeś o wiedźmie. Gary nie słuchał dokładnie tej wymiany zdań, jego myśli zwią- zane były z imieniem wiedźmy. Tak wiele nazw w tej zaklętej kra- inie wydawało mu się znajomych i był pewien, że już wcześniej słyszał o Ceridwen, gdzieś w swoim świecie. -Nie wiedziałem, że wiedźma jest w to zaangażowana - odpo- wiedział szczerze Kelsey. - Dopiero gdy wyśledziłem Cailleac, wędrującą swobodnie wśród szczytów Dvergamal, przekonałem się, że niebezpieczeństwa, jakie nas spotykają nie sąprzypadkowe. - Bo tylko ona mogła obudzić Cailleac - przyznał ponuro Geno. - A trolle - wtrącił się Mickey, zmuszając ich do zdania sobie sprawy, że być może siedzenie i rozważanie tej kwestii, nie jest naj- lepszą rzeczą którą mogą zrobić. Ta uwaga otrzeźwiła Geno. Obrócił się, węsząc nerwowo we wszystkich kierunkach. - Trolle - powtórzył. -1 to niedaleko. Jakby nakierowani jego wskazówką, pozostali również uchwy- cili paskudny zapach. - Biegiem! - krzyknął Kelsey i wraz z Geno zaczął ich prowa- dzić, zatrzymując się co parę kroków, by zachęcić Gary'ego do do- trzymywania tempa. Czując się teraz wygodniej w zbroi, Gary był w stanie poruszać się szybko, jednak odór trolli pogłębiał się, do- chodził z każdej strony. Geno zaprowadził ich na mały, nagi pagórek. - Są wszędzie dookoła! - oznajmił krasnolud, chwytając swoje dwa ulubione młoty i zatykając pozostałe za swoim szerokim pa- sem. - Przygotować się do obrony! Kelsey ściągnął z ramienia swój długi łuk i szybko napiął cięci- wę, zaś Mickey zeskoczył ze swego siedziska i obejrzał okolicę, zastanawiając się, jakich sztuczek może użyć. Gary starał się wy- glądać na zajętego, nie miał jednak pojęcia, co mógłby zrobić. Chwy- cił mocno oburącz włócznię, czując jej wyważenie i głupio przeje- chał palcem po ostrzu (zamiast wzdłuż niego), roniąc kropelki krwi. Jeśli Kelsey, Geno, a nawet Mickey tak się przejmowali trollami, Gary mógł się jedynie modlić, żeby zaklęta broń na jego plecach pomogła mu, gdy zacznie się walka. Gary obserwował i czekał, zastanawiając się, jak wygląda troll. Zaspokojenie ciekawości nie zajęło mu dużo czasu. Z tyłu, spo- między pofałdowanych wzgórz wyłoniła się wielka, humanoidalna sylwetka, człapiąca w ich stronę na nogach grubych jak dorodne dęby. - Trzech z nich na północy - zauważył Gary przez wizjer hełmu. - Trzech z tej strony - poprawił go Mickey. Podążając za ge- stem leprechauna, Gary odwrócił się w lewo i dostrzegł kolejnego trolla, tym razem znajdującego się wystarczająco blisko, by można mu się dokładnie przyjrzeć. Stwór miał trzy metry wysokości, może więcej, a jego zielona, pokryta brodawkami skóra osłonięta była brudnymi szmatami. Wprawdzie nogi i tors były niewiarygodnie szerokie, jednak ramiona były długie i szczupłe, stworzone do chwy- tania uciekającej zdobyczy długimi, zakrzywionymi pazurami. Po- targane włosy, żółte oczy i jeszcze bardziej żółte zęby dopełniały tego przerażającego obrazu. Gdy Gary zdołał już się otrząsnąć z widoku nadciągającego zjawiska, dokończył oglądu panoramy okolicy. Kolejne dwa trolle wysforowały się przed towarzyszy i szły teraz z przodu, z południa, a siódmy stwór, któremu towarzyszyła jakaś mniejsza istota, zbliżał się do pagórka od wschodu. -Zauważyłeś światło słoneczne? - spytał sarkastycznie Mickey. - Gdy wrócisz do swojego świata, powiedz panu Tolkienowi, że widziałeś trolle chodzące w świetle słońca! - To nie zwyczajna banda łowiecka - zauważył Geno, spogląda- jąc na otaczającą ich formację. - Ta grupa jest wyćwiczona w chwytaniu zdobyczy. - Jako część tej zdobyczy nie jestem zbyt szczęśliwy, słysząc te słowa - wtrącił się Mickey. - Jeszcze nas nie schwytali - oznajmił Kelsey, mierząc sarka- stycznego leprechauna groźnym spojrzeniem. Wymierzył w najbliż- szego trolla, tego z zachodu, i jego wielki łuk brzęknął kilkakrotnie, posyłając w potwora serię strzał. Jeśli Gary był pod wrażeniem szermierczych umiejętności, jaki- mi elf wykazał się w walce z goblinami, teraz był jeszcze bardziej zdumiony. Kelsey posłał piątą strzałę w powietrze, zanim pierwsza trafiła w zbliżającego się trolla. Elf wymierzał w sposób niemal doskonały, ale cienkie pociski nie wydawały się wywoływać większego efektu. Jedna strzała zła- mała się na ramieniu trolla, inna zagłębiła się w szyi stwora, utacza- jąc trochę krwi. Troll chwycił ją jednak i odrzucił wraz z pozos- tałymi, jakby przeszkadzały mu nie bardziej niż Gary'emu kilka gry- zących komarów. Wtedy jednak Kelsey przeszedł od niemal doskonałości do per- fekcji i wbił strzałę prosto w oko trolla. Stwór zawył z bólu, zato- czył się i zwinął w kłębek, wrzeszcząc i miotając się, a jego zakoń- czone pazurami ręce i wierzgające nogi wydzierały wielkie dziury w trawiastej murawie. Geno zajął się dwoma trollami atakującymi od północy. Młoty zawirowały i uderzyły z ogromną siłą w napastników. - Au! - krzyknął pierwszy, dostając w czubek sękatego kciuka. - Moja nos! - krzyknął zniekształconym głosem drugi. - On zła- mać moja nos! - Nawet znajdując się dwadzieścia metrów dalej, Gary usłyszał trzask chrząstki, gdy potwór chwycił oburącz swój wielki organ powonienia i obrócił go, starając się zatamować stru- mień płynącej krwi. Obydwa trolle zaczęły się kulić i uchylać, nagle stając się bar- dziej zainteresowane unikaniem wartkiego strumienia młotów niż atakowaniem wzgórza. Gary spojrzał na swoją włócznię oraz na trolle zbliżające się z tyłu i ze wschodu. Trójka z tyłu nie była bezpośrednim zagroże- niem, ponieważ omijała szerokąrozpadlinę, która nagle pojawiła się pomiędzy nimi a pagórkiem. Gary nie musiał szpiegować le- prechauna, by domyślić się, że to właśnie iluzja Mickeya stworzy- ła szczelinę. Troll ze wschodu, zostawiwszy swojego mniejszego towarzysza (którego Gary rozpoznał jako goblina) daleko za sobą parł wciąż do przodu, a zważywszy na to, że Kelsey i Geno byli zaangażowani we własną walkę, a Mickey zajmował się iluzją tylko Gary mógł stanąć potworowi na drodze. Znów spojrzał na włócznię. -Nawet nie myśl o rzucaniu nią- rozległ się wjego głowie głos. -Nie zamierzałem tego robić! - odparł głośno Gary. - Tysiąckrotne przeprosiny- odpowiedział cichy głos. -Nabierz odwagi, młody wojowniku. Poprowadzą cię. Gary był wdzięczny za pomoc, lecz nabieranie odwagi nie szło mu zbytnio. Troll nie zaczął jeszcze wdzierać się na zbocze pagór- ka, ale jego złowrogie żółte oczy skierowane były na Gary'ego. Potwór parł w górę, trzymając u boku wielkąpałkę. - Uderz, zanim znajdzie dobre miejsce! - nakazała włócznia Cedrica Donigartena, a Gary uczynił to, dźgając czubkiem swo- jej krasnoludzkiej włóczni w masywną pierś trolla. Broń wbiła się tylko kawałek, po czym jej długie ostrze zaczęło się wygi- nać. -Zaraza! -wrzasnął troll, przestając się wspinać i spoglądając ze zdumieniem w dół. Gary nie zawahał się. Kierując się własnym instynktem, podkur- czył nogi i podskoczył, uderzając swą ciężką tarczą w twarz i pierś trolla. Głupi młodzieniec odbił się w tył, oszołomiony, nie mogąc zła- pać oddechu, a każda metalowa część jego zbroi dźwięcząco wi- browała. - Nigdy nie uderzaj tarczą górskiego trolla! - pouczyła włócz- nia Cedrica. Klęczący Gary ledwo zrozumiał jej wypowiedź. Zauważył, że jego własna włócznia leży obok, po czym dostrzegł niemożliwie wielkie stopy i niewiarygodnie szerokie kostki. Zrozumiał, gdzieś w otchłani swego wirującego umysłu, że rozkraczony nad nim troll trzymał pałkę w górze, chcąc go zmiażdżyć. - W górę! W górę! - krzyczała myśląca włócznia na jego ple- cach. Wezwanie to mogło oznaczać kilka rzeczy, jak zauważył Gary, lecz znów postąpił zgodnie z instynktem, chwytając oburącz kra- snoludzką włócznię i kierując ją nad swoją głowę. Usłyszał nie- przyjemne plaśnięcie i zobaczył, jak potwór podskakuje. Troll jęk- nął słabo, po czym przewrócił się, wytrącając Gary'emu włócznię z rąk. Pełen ulgi Gary wiedział, że dobrze zrobił, lecz gdy rozejrzał się w poszukiwaniu pochwał, zdał sobie sprawę, że nie ma czego gra- tulować. Geno wyczerpał zapas młotów i teraz walczył z dwoma trollami. Trzymając w każdej dłoni duży młot, krasnolud uwijał się pomię- dzy nogami trolli, uderzając i miażdżąc wszystko, co nie było osło- nięte. Kelsey nie przyłączył się jednak do krasnoluda, ponieważ dwa trolle z tyłu znalazły drogę przez iluzję Mickeya i napierały na elfa. - Dwa trolle? - mruknął Gary. - Tylko dwa? - Doznał paskud- nego odczucia i obrócił się, odruchowo unosząc tarczę. Właśnie tam, za sobą, odnalazł brakującego trolla i ujrzał opada- jącą pałkę. Potężna broń uderzyła w górną część tarczy Gary'ego, zrywając paski i niemal łamiąc młodzieńcowi rękę, po czym stuk- nęła Gary'ego w bok głowy. Hełm młodzieńca obrócił się kilka razy, zatrzymując się w końcu wizjerem do tyłu. Włócznia Donigartena wymuszała na nim działanie. Krzyczała, by pochylił się i rzucił w bok lub też padł na plecy i ześlizgnął się w dół wzgórza. Nic to nie znaczyło, ponieważ Gary w tej chwili niczego nie wi- dział ani nie słyszał. Ziemia biegła mu na spotkanie, lecz on o tym nie wiedział. * * * Miecz Kelseya obracał się i śmigał, zataczając szerokie łuki, kierował się prosto w ręce i twarze trolli lub też w cokolwiek in- nego, co tylko elf mógł dosięgnąć. Obydwa starające się schwytać Kelseya trolle, odniosły już po tuzinie ran, lecz były to nieznaczne zadrapania. Miecz elfa był wykwintną bronią, bardziej przezna- czoną do walki z mniejszymi, mniej przypominającymi góry prze- ciwnikami. Mimo to Kelsey, broniąc się zaciekle, zdołał powstrzymywać trol- le kilka minut. Wiedział jednak, że jeśli on i jego towarzysze mają przetrwać, musi się stać coś dramatycznego. Dwa trolle padły - ten, którego Kelsey oślepił strzałąi drugi, któremu Gary przebił pachwinę - lecz pozostało pięć kolejnych. Jeden był teraz zajęty owijaniem Gary'ego prymitywną siecią zaś Geno walczył z dwoma pozosta- łymi. Nadszedł czas, aby Kelsey uderzył mocniej. -Zajdź go od tyłu! -krzyknął jeden z jego przeciwników, prze- suwając się na flankę Kelseya. Drugi, po chwili zastanowienia, po- ruszył się w przeciwną stronę, stając po przeciwległej flance elfa. Kelsey z mozołem starał się kontrolować posunięcia obydwu napa- stników. Trolle podeszły, wymachując maczugami w poszukiwaniu odsłoniętego miejsca do zadania ciosu. Kelsey uchylił się przed niezdarnym zamachem pałką lecz za- miast cofnąć się i utrzymać defensywnąpostawę, rzucił się naprzód. Zaskoczony troll nie był w stanie cofnąć pałki, aby uzyskać choć częściową osłonę. Zamachał szaleńczo swobodną ręką starając się utrzymać Kelseya z dala od siebie. Elf uderzył z furią. Jego miecz niemal zgiął się wpół, gdy trafił w kamiennąpierś trolla, jednak magicznie utwardzone ostrze nie zła- mało się. Usłyszał, jak stwór sapnął, gdy klinga prześlizgiwała mu się pomiędzy żebrami, po czym padł na plecy, chwytając się za pierś. Towarzysz skazanego na zagładę trolla ryknął i cisnął swojąpał- ką, lecz Kelsey, słysząc ów odgłos, był przygotowany na odparcie ataku. Pochylił głowę i odtoczył się na bok, ledwo unikając ciężkie- go pocisku. Troll rzucił się za Kelseyem, chwytając go wielką dło- nią za nogę. Po czym podniósł się i pociągnął Kelseya z całej siły, zamierzając nim zakręcić młynka. Elf rzeczywiście oderwał się od ziemi, lecz Kelsey, weteran se- tek walk, zachował kontrolę, na przekór sile odśrodkowej zgiął się wpół i trafił trolla z całej siły w rękę. Palce potwora upadły na zie- mię, zaś Kelsey, uwolniony z jego chwytu poleciał w powietrze. Wylądował zwinnie niczym kot i natychmiast powrócił do walki. Wtedy jednak na jego grzbiecie spoczął but i przycisnął go do trawy. Kelsey czuł się, jakby spadła na niego góra. Nie mógł się nawet wić pod tym strasznym ciężarem. - Zgnieć go, Earl! - wrzasnął troll, który nim rzucił. - Odciął moja palce! * * * Wałka z trollami nie była dla Geno Hammerthrowera pierwszy- zną. Trolle były zdecydowanie największymi wrogami krasnoludów z Dvergamal i za każdym razem, gdy ich łowieckie bandy zbliżały się w okolice potężnego wodospadu Ujście Kamieni, Geno osobi- ście dowodził obroną. Zawsze jednak okoliczności były korzystniejsze niż teraz. Po raz pierwszy trolle miały nad Geno przewagę liczebną dwa do jednego, a przewagę ciężaru przynajmniej dwadzieścia do jednego. Krasno- lud jednak nie poddawał się, ryczał i pluł oraz wykorzystywał każ- dą sztuczkę, j akąpoznał w walce z ich krewniakami. - Ja cię wsadzić w kanap... - zaczął mówić jeden z potworów, lecz przerwał raptownie, gdy ciśnięty przez Geno młot wybił mu dwa zęby. Troll wypluł narzędzie, a Geno postanowił szybko go podnieść, by móc walczyć oburącz. Drugi troll, widząc, że Geno schyla się po młot, rzucił się w jego stronę z rozczapierzonymi rękoma. - Głupi! - zaśmiał się Geno, obracając się, po czym zaśmiał się jeszcze głośniej, gdy zdał sobie sprawę, że palce trolla były wypro- stowane. - To zaboli! - obiecał Geno i opuścił obydwa młoty, jeden za dru- gim, prosto na opuszki palców potwora. Nagle troll stracił wszelką ochotę na chwytanie krasnoluda, a raczej na chwytanie czegokolwiek. Geno na tym j ednak nie skończył. Przemknął pomiędzy rozwar- tymi nogami trolla, zawrócił i wyłonił się z przodu. Jego podstęp zadziałał perfekcyjnie i głupi potwór wciąż spoglądał przez ramię, gdy Geno walnął go młotem w rzepkę kolanową. * * * Kelsey patrzył tępo, jak jego własne ramiona stająsię wijącymi mackami, zakończonymi przerażającymi, haczykowatymi pazura- mi. Stojący nad nim troll rzucił się zdziwiony w tył, a jego stopa uniosła się wystarczająco wysoko, by elf mógł odetchnąć. Kelsey dostrzegł Mickeya, stojącego obok masywnego ciała trolla którego powalił Gary. Elf bezgłośnie podziękował, po czym wrza- snął ostrzegawczo, gdyż zauważył goblina, podkradającego się od tyłu do leprechauna, z workiem w ręce. Kelsey miał jednak własne kłopoty. Worek opadł na Mickeya i iluzja macek zniknęła. Troll zaryczał i znów przycisnął elfa z jeszcze większąsiłą - Zgnieć go, Earl! - krzyczał jego ranny towarzysz, a Kelsey pomyślał, żejego życie dobiega końca. Wtedy jednak Earl chwycił go, odrzucił jego miecz daleko w bok i wrzucił elfa do tej samej sieci, w której znajdował się Gary. * * * - Moja go mieć, moja go mieć! - skrzeczał uradowany Geek, trzymając worek z leprechaunem za troczki. Jednak wór oklapł, wywołując wrażenie, że Mickey w jakiś sposób zniknął. Oszoło- miony goblin rzucił się do worka i bezmyślnie go otworzył. Pojawiła się fajka na długim trzonku i walnęła Geeka pomiędzy oczy, następnie zaś sak stał się pusty. Mickey uznał się za dość sprytnego i trwał w tym stanowisku, dopóki wielka dłoń nie uniosła go w powietrze, - O nie, ty magiku! - ryknął troll, trzymając się jedną ręką za rozciętą pachwinę, a drugą zaciskając na leprechaunie. Potwór ści- snął go nieprzyjemnie. - Jakieś sztuczki, a zgniotę twoja na dobre - ostrzegł. Mickeyo- wi nie trzeba było tego powtarzać. * * * Troll złapał się za zmiażdżone kolano i zaczął podskakiwać na zdrowej nodze. Za każdym jednak razem, gdy opadał, Geno uderzał go młotem w palce u stopy. Za krasnoludem pojawił się szczerbaty troll z pałąw dłoni. - Cichy jak burza! - złajał go Geno, odsuwając się z linii ciosu trolla. Pałka potwora trafiła podskakującego towarzysza w bok zdro- wej nogi, posyłając nieszczęsnego potwora w dół wzgórza z prędkością lawiny. Szczerbaty troll wpadł we wściekłość i wymachując szaleńczo swojąbronią, wyrywał ciosami duże połacie murawy. Pomimo ca- łej swojej furii ani razu jednak nie zdołał trafić Geno. Krasnolud czołgał się, rzucał na ziemię i wykorzystywał każdy swój manewr, by przyjąć dogodną pozycję do kontrataku. W ten sposób udało mu się uderzyć trolla w rękę, innym razem wykorzystać opadającąbroń potwora dla własnej korzyści i cisnąć młotem w jego bezmyślną twarz, wybijając mu kolejny ząb. Troll stał się ostrożniejszy. Pochylił się w stronę krasnoluda, wznosząc pałkę pomiędzy swojątwarząa twarzą Geno. Geno wzruszył ramionami i rzucił młotem w pałę, która z kolei stuk- nęła potwora w twarz. Stwórryknąłi podniósł broń w górę, takjaktego oczekiwał krasnolud. Geno podskoczył mu do twarzy, chwycił się ko- smyka skołtunionych włosów i zaczął uderzać szaleńczo pozostałąmu bronią. Geno znał, a nawet przewidywał, każdy ruch trolla, odskoczył więc, zanim ciężka pała skierowała się w jego stronę. Głowa trolla odchyliła się w tył, a maczuga upadła na ziemię. Potwór stał nieruchomo przez długą chwilę, spoglądając na Geno zezowatymi oczyma, po czym padł jak ścięte drzewo. Wtedy jednak dudniącym krokiem ruszył w jego stronę Earl, a za nim podążał jego siedmiopalczasty kompan oraz niepewnie poru- szający się troll, trzymający mały worek. - Przykro mi, że muszę was opuścić - krzyknął Geno do swoich schwytanych towarzyszy. -Uczciwość jestjednak uczciwością! - Krasnolud uznał, że jego usługi zakończyły się. Nigdy nie zgadzał się na to, by umrzeć u boku elfa. Jednak gdy Geno odwrócił się z zamiarem odejścia, spostrzegł, że ucieczka nie będzie taka prosta. Kolejny troll, z wystającą mu z oka złamaną strzałą i morderczym błyskiem w drugim oku, pojawił się za krasnoludem, zaś potwór, którego Geno powalił jako pierwszego, kulał i trzymał się za kola- no, lecz blokował drogę. Pościg i walka ciągnęły się przez kilka minut. Geno tu zakręcił młotem, tam uderzył młotem, przynajmniej raz trafiając każdego z trolli. Przeciwników było jednak zbyt wielu i w końcu Earl na- rzucił worek na głowę upartego krasnoluda. ROZDZIAŁ 12 Yriis Gwysrim Minęło sporo czasu zanim Gary Leger znów otworzył oczy. Był związany z Kelseyem. Wisieli w sieci zawieszonej na drągach, opar- tych na ramionach dwóch trolli. Pierwszą rzeczą, jaką zauważył Gary, pomimo okropnego, pulsującego bólu głowy, była kondycja ich strażników. Wprawdzie trolle zwyciężyły, ale nie obeszły się bez szwanku. Było ich teraz sześciu, nie siedmiu i każdy miał na sobie świeże blizny. Jeden z niosących sieć stracił palce u prawej ręki, drugi miał przewiązaną głowę, a opatrunek zakrywał mu jed- no oko. Trolle osłaniały sieć z obydwu stron. Gary rozpoznał tego po lewej, człapiącego jak kaczka, którego ugodził włócznią między nogi. Troll po prawej jeszcze bardziej kulał i często sięgał dłonią ku roztrzaskanemu kolanu. Ze swojej pozycji Gary nie widział zbyt dobrze grupy, zauważył jednak, że jeden z trolli niósł duży worek, którym uderzał o każde drzewo, które rosło przy drodze. Z gróźb, przeklinania i szamotania, które dochodziły z worka przy każdym trafieniu, Gary wnioskował, że podróż Geno była gorsza niż jego. - Nie wygraliśmy, co? -jęknął, gdy uznał, że jest w stanie mówić. Czuł się, jakby miał usta wypchane watą i miał wysuszone gardło. Jak długo był nieprzytomny? Kelsey poruszył się, wykręcając Gary'emu nogę. - Powiodło nam się lepiej, niż większości tych, którzy mieli do czynienia z trollami! - oznajmił gniewnie dumny elf. - Te, zamknij się! - warknął troll z tyłu, po czym brutalnie po- trząsnął żerdziami, plącząc sieć. Szorstkie węzły wbiły się w Gary'ego z każdej strony, odnajdując szczeliny w pancerzu i rozcinając mu skórę. - Przynajmniej Mickey uciekł - wyszeptał z nadzieją po kilku minutach Gary. Kelsey potrząsnął głową. -Nie uciekł - wyjaśnił elf. - Ma go wielki troll z przodu. - Earl go ma! - powiedział szyderczo troll z prawej, podsłuchaw- szy rozmowę. - W kieszeni. Nawet mały magik nie wyjść Earlowi z kieszeni! Troll z tyłu znów potrząsnął drągami i Gary umilkł, czując się niezwykle nieszczęśliwy. Czy zostanie ugotowany w wielkim ko- tle? Cóż zaś będzie oznaczać śmierć w Faerie w świecie rzeczywi- stym? Gary słyszał, że ludzie, którzy umierali we śnie, tak napraw- dę ginęli z szoku. Nigdy w to nie wierzył, lecz nie miał zamiaru sprawdzać tej teorii. Jeszcze gorsze było to, że Gary absolutnie nie uważał tego wszy- stkiego za sen. Drobne szczegóły, jak na przykład lina wbijająca mu się w nogę, były zbyt dokładne i zbyt rzeczywiste. Zresztą jak długo mógłby trwać sen? Czy więc te trolle były pracownikami szpi- tala, przysłowiowymi „ludźmi w białych kitlach"? Gary odrzucił te absurdalne myśli, zastępując je płynącym z serca odczuciem, że wszystko było takie, jakie się wydawało i że napraw- dę był w magicznej krainie Faerie. I kto tu mówi o absurdalnych myślach! Trolle poruszały się z ogromną prędkością (nawet ranne potwo- ry mogły pokonywać duże odległości swoimi wielkimi krokami) przez falujące równiny, mały lasek, po czym jeszcze wiele kilome- trów po otwartej przestrzeni. Nie rozbili obozu, biegli przez noc, zaś następnego poranka weszli w kolejny górski region. Gary czuł się zagubiony, był jednak pewien, że szczyty te nie są częścią Dver- gamal. Były mniej poszarpane i złowieszcze, choć wystarczająco nieprzyjemne. - Pennlyn - mruknął ponuro Kelsey. Nazwa ta coś Gary'emu przypominała, nie mógł jej jednak dokładnie umiejscowić. Kelsey zamilkł, gdy trolle parły dalej przez wąskie przełęcze, przez jeden tunel i przez ścieżki nad przepaściami, na których przebycie Gary musiałby poświęcić pół godziny, a trolle po prostu nimi przebiega- ły. Biedny Geno miał się coraz gorzej. W pewnej chwili, niosący go troll upuścił worek na ziemię i ciągnął go za sobą na długiej linie, celowo obijając go o najbardziej kanciaste głazy, co wywoływało paskudny śmiech jego towarzyszy. Geno przez cały ten czas wydobywał z siebie przytłumiony stru- mień przekleństw, obiecuj ąc rewanż i nie okazuj ąc bólu. - Gwydrin! Gwydrin! - goblin Geek zaskrzeczał chwilę później. Słysząc to trolle stały się zauważalnie nerwowe, lecz to związany z Garym Kelsey, wydawał się najbardziej wystraszony. Gary jeszcze takim go nie widział. - Co to jest Gwydrin? - szeptem spytał Gary, lecz elf nie udzielił odpowiedzi. Grupa okrążyła wielki głaz i wtedy pojawiło się przed nimi gór- skie jezioro, odbijające w swojej krystalicznej powierzchni otacza- jące je szczyty. Na środku majaczyła daleka i ledwo widoczna wy- spa, która pomimo swoich niewielkich rozmiarów napawała Ga- ry'ego przerażeniem. Skądś wiedział, że jest to ich cel, jakby sama wyspa wydzielała z siebie jakąś złowróżbną energię. - Gwydrin! - zaskrzeczał znów Geek. Skierował się do brzegu i poprowadził trolle do kilku małych łodzi ukrytych w wysokiej trawie. - Wsadzić ich w łodzie - zaskrzeczał Geek. - My ich zabierać do pani. - Gdzie moja zapłata, co goblin? - zadudnił Earl, mierząc łodzie niezbyt przychylnym spojrzeniem. Były zdecydowanie za małe we- dług trollowych standardów! - Pani płacić - obiecał Geek. - Goblin płacić! - poprawił go Earl. - Albo Earl zjeść goblin! - Dwieście? - odparł piskliwie Geek. - Dziesięć tysięcy, ty mówić! - ryknął siedmiopalczasty troll, upuszczając swój koniec sieci. Geek odsunął się od olbrzyma, lecz nie miał gdzie uciec. - Taa - dodał Earl, stukając goblina w plecy tak mocno, że ten padł na twarz. -1 milion owce! - Earl sięgnął w dół i chwycił nie- szczęsnego Geeka za głowę, potrząsając nią dla uciechy. - Gdzie moja owce? Gobłin nawet nie starał się opierać. Dłoń Earla zakrywała Gee- kowi całą głowę i wiedział, że jeśli potężny troll lekko naciśnie, pęknie mu czaszka. Z oddali, z jeziora dobiegł wrzask, krzyk wielkiego ptaka. Za- równo trolle, jak i więźniowie spoglądali na czarnąplamkę wzbija- jącą się wysoko w powietrze i powiększającą się w miarę jak się zbliżała. Wielki czarny ptak przeszedł w ślizg ze złożonymi skrzy- dłami i skierował się w stronę lustrzanej powierzchni jeziora. W ostatniej chwili wyrównał lot i pozwolił, by pęd zaniósł go na brzeg, gdzie wylądował przed Earlem i jego więźniem. - Co się... - zaczął mówić Earl, lecz przerwał mu nagły i oślepiający błysk światła. Gdy wielkiemu trollowi powróciła zdol- ność widzenia, stała przed nim Pani Ceridwen, zimna i niewzruszo- na, niewiarygodnie piękna w swojej lśniącej, czarnej sukni. - Co się... - chciał powtórzyć Earl, lecz zapomniał, o co chciał się zapytać i słowa utkwiły mu w gardle. - Dobrze - wycedziła Ceridwen. - Przyprowadziliście ich ży- wych. - Przyjrzała się bliżej Kelseyowi i Gary'emu, starając się określić, czy jeszcze ktoś ukrywa się w plątaninie lin i kończyn. Następnie spojrzała na wielki worek i sączącą się z niego krew. Jakby otrzymał ponaglenie, troll trzymający worek potrząsnął nim, co wywołało kolejną falę bluźnierstw. - Leprechaun też tam jest? - spytała Ceridwen. - Jest w moja kieszeń - mruknął Earl, stając się coraz bardziej podejrzliwy i coraz mniej oczarowany. -Żywy? - Ja to wiedzieć - odparł Earl. - A ty wiedzieć, jak ty mi zapła- cić złoto i owce! - Dwieście sztuk złota i dwa tuziny owiec - zaproponowała Ce- ridwen. - Dziesięć tysięcy, on mówić! -poprawił Earl, szturchając moc- no Geeka. - 1 milion owie... - zaczął zgłaszać swoje pretensje siedmio- palczasty, lecz lodowate spojrzenie Ceridwen uwięziło mu słowa w gardle. Ceridwen spojrzała stanowczo na swojego goblińskiego niewol- nika. - Moją stawką było sto sztuk złota i tuzin owiec - wyjaśniła, zwracając się w równym stopniu do przerażonego goblina, co do trolli. - Dwa razy więcej, jeśli wszyscy będążywi. Taka była moja oferta i taką pozostaje. Trolle zaczęły się awanturować i narzekać. Jeden spoglądał na drugiego w oczekiwaniu, kto wykona pierwszy ruch przeciwko bez- czelnej wiedźmie. Reputacja Ceridwen nie była jednak czymś, co się lekceważy, nawet jeśli się jest grupągórskich trolli. - Dziesięć tysięcy! - ryknął w końcu jeden z potworów, ten, które- go ugodził Gary. - Albo my zjeść was wszystkich! - Troll podszedł o krok do Ceridwen, lecz wiedźma wypowiedziała jedno zdanie i troll zauważył, że skacze, a nie chodzi. - Ona zmienić go w królik! - pisnął siedmiopalczasty awanturnik. Istotnie, tam, gdzie jeszcze przed chwilą stał trzymetrowy troll, sie- dział teraz długouchy króliko-troll, nie większy niż tłusty kciuk Earla. Gary zamrugał zdumiony, gdy trolle zaczęły mamrotać i miotać się zmieszane. Potwory nie były zdziwione. Żaden z nich nie wykonał jednak żadnego ruchu przeciwko kru- czowłosej wiedźmie. - Czy leprechaun żyje? - Ceridwen znów spytała Earla. Earl wsunął dłoń do kieszeni i wyciągnął oszołomionego, lecz wyraźnie żywego Mickeya McMickeya. Trzymając otępiałego le- prechauna kciukiem i palcem wskazującym, potrząsnął nim brutal- nie, mówiąc - Odezwać się! Mickey nie był w stanie odpowiedzieć i Earl zaczął znów nim szamotać, lecz Ceridwen powstrzymała trolla uniesieniem dłoni. - Dwieście sztuk złota i dwa tuziny owiec - oznajmiła wiedźma. -Dziesięć... -zaczął narzekać siedmiopalczasty troll, leczspoj- rzenie Earla i trzech pozostałych towarzyszy położyło temu kres. - Móc my zatrzymać krasnal? - spytał Earl. - Moi kumple chcieć ciasto. - Zatrzymajcie krasnoluda - odpowiedziała Ceridwen i Earl uśmiechnął się szeroko. Nic nie smakowało lepiej niż ciasto z krasnoluda, nawet dwa tuziny wypasionych owiec. Jednak wiedźma raptownie zmieniła zdanie, zdając sobie spra- wę z możliwości posiadania do swojej dyspozycji najlepszego ko- wala na świecie. - Ja zabiorę krasnoluda - oznajmiła. Gary wiedział, co się szykuje, wzdrygnął się jednak, gdy Earl spytał błagalnie - My zatrzymać człowiek? - O nie! -powiedziała Ceridwen. - Ani człowieka, ani elfa, ani leprechauna! Przykro mi! - Co z moja ciasto? - wymamrotał Earl. Ceridwen rozmyślała przez chwilę, rzuciła na Geeka spojrzenie, w wyniku którego goblin stracił przytomność, po czym znalazła roz- wiązanie. -Z królików są dobre ciasta - zaproponowała. Z typową dla trolli lojalnością cztery potwory stojące za Earlem, rzuciły się z żądzą mordu w oczach na długouchego króliko-rrolla. -Nieduży! -narzekał siedmiopalczasty troll i chwilę później on również skakał po ziemi, przemykając pomiędzy rękoma pożądli- wych trolli. - Teraz wystarczy? - spytała Ceridwen Earla, gdy drugi króliko- troll był już trzymany za uszy. Earl zbladł, wymusił uśmiech i głupawo pokiwał głową. Ceridwen strzeliła palcami i dwie łodzie wypłynęły z traw. - Włóżcie więźniów do tej prostokątnej - poleciła. Trolle ro- zejrzały się, ponownie czekając, aż któryś z nich zrobi pierwszy krok. - Już! - krzyknęła Ceridwen i potwory rzuciły się do więźniów. Geno poleciał pierwszy, lądując z hukiem, za nim podążyli Gary i Kelsey, zaś na końcu Mickey, który w ostatniej chwili zdołał wy- ciągnąć parasol, by spowolnić upadek. Ceridwen machnęła rękąi znad burt łodzi wyłoniły się linie błę- kitnego światła, magiczna klatka. -1 włóżcie ich ekwipunek do drugiej łodzi - powiedziała Ceri- dwen. Earl wzruszył ramionami, co dość dziwnie wyglądało u kancias- tego olbrzyma, jakby nie zrozumiał. - Ekwi... ? - wyjąkał, mając nadzieję odejść z drogocennymi przedmiotami. - Hop, hop - zaczarowała Ceridwen. Natychmiast do łódki wpadł miecz, dwie tarcze, włócznia, skórzany pokrowiec, pakunki i tuzin młotów. -Rzućcie jeszcze kapelusz trefnisia! -Ceridwen usłyszała swój głos, choć wcale tego nie powiedziała. Zanim zdążyła zareagować, Earl wrzucił beret Mickey a do łódki. Jasnobłękitne oczy Ceridwen błysnęły w stronę Mickeya, lecz chochlik jedynie wzruszył ramionami w odpowiedzi i mina wiedź- my złagodniała, wyrażając niemal podziw ze sprytnej sztuczki. Towarzysze nawet nie starali się wydostać ze swojego więzie- nia, gdy Geek skierował ich na jezioro. - Znów schwytany - mamrotał Geno. - I teraz pracuję dla tej paskudnej wiedźmy. - Brzemię sławy - wtrącił Mickey, wywołując u krasnoluda gro- źną minę. -Nie będziemy długo na wyspie Ceridwen - obiecał Kelsey. Gary pozwolił im się spierać bez swojego udziału, wykazując większe zainteresowanie wyspą. Znajdował się na niej zamek, które- go mury błyszczały w słońcu, jakby zrobiono je ze szkła. Gary przez długą chwilę wpatrywał się we wspaniałą budowlę oczarowany jej pięknem. - Wyspa Szkła - wyjaśnił Mickey, siadając obok niego. - Ynis Gwydrin - odrzekł bez zastanowienia Gary. Dopiero na- głe poruszenie Mickeya przypomniało młodzieńcowi, że jego wie- dza o tym miejscu nie była oczekiwana. - Gdzie o niej słyszałeś? - spytał leprechaun. - Opowieść ludowa - odpowiedział Gary. - Musiałem przeczy- tać o niej w jakiejś książce. Jest jak wiele tutejszych rzeczy i miejsc, wliczając w to ciebie. - Gary zmarszczył brwi próbując sobie to wszystko poukładać, a w jego zielonych oczach odbijały się poły- skliwe wody Loch Gwydrin. -Nazwy sądla mnie obce -wyjaśnił jakiś czas później. - Wiem jednak, że już je wcześniej słyszałem. - Zerknął na Mickeya, szu- kając odpowiedzi. - Czy to ma jakiś sens? - Aha - odpowiedział ku uldze Gary'ego Mickey. - Wielu z twojego świata zachodziło do Faerie i wracało z „opowieściami ludowymi", jak je nazywasz. -1 Pennlyn - ciągnął Gary. - Ta nazwa również jest znajoma. Sądzę jednak, że to rzeczywiste miejsce z mojego świata. - Nie wątpię - odrzekł leprechaun. - Wiele miejsc w Faerie i w twoim świecie ma wspólne granice, a jeszcze więcej wspólne nazwy, choć nie tak wiele jak niegdyś. To smutne. - A co słyszałeś o Ynis Gwydrin? - spytał Kelsey, słysząc roz- mowę. - Przypominam sobie tylko nazwę - odpowiedział Gary. -1 to, że to było zaklęte miejsce. - To jest zaklęte miejsce - sprostował Mickey. - Jednak nie w takim stopniu jak kiedyś. Ta wyspa należy teraz do Ceridwen, a to nie jest dobra rzecz dla takich jak ja i ty. - Nie będziemy długo na wyspie Ceridwen! - powtórzył Kelsey z większym naciskiem, lecz wszystkim z nich przysięga ta wyda- wała się teraz bezwartościowa, ponieważ łódź Geeka szorowała już o dno, a przerażająca plaża była tylko cztery metry dalej. Ceridwen pojawiła się przy nich, gdy wylądowali. Gdy machnęła swą delikatną dłonią obydwie łodzie wjechały na piasek. Drugi gest usunął klatkę z błękitnego światła i towarzysze wyszli na brzeg. - Witaj na Ynis Gwydrin, Kelsenellenelvialu Gil-Ravadry - po- wiedziała z wytwornym dygnięciem wiedźma. - Możesz wziąć swoją własność i cieszyć się całą wyspą. - Oddasz mi mój miecz? - spytał podejrzliwie elf. - Nie skrzywdzi jej - wyjaśnił Mickey. - Żadna wykuta przez śmiertelne ręce, nawet przez elfie ręce, broń, nie może zranić Pani Ceridwen. - Jakże prawdziwe - wycedziła wiedźma. - I jakie dla mnie wygodne! Kelsey nic nie powiedział, lecz rozmyślał o sposobach zniszcze- nia Ynis Gwydrin i ucieczki z wyspy. Ceridwen uśmiechnęła się, jakby czytała elfowi w myślach. Gwałtownym ruchem obróciła się, zamachała rękoma i zakrzyknęła z nutą wesołości w głosie: Elf i człowiek, skrzat i krasnal, Za dnia i gdy wszyscy zasną, Gdy zechcecie toń przepłynąć, W kwasie wnet wam przyjdzie zginąć. Zaś gdy łódź znajdziecie co by, Nią pokonać moje wody, W drobne drzazgi się. obróci, I was w kwasu kipiel wrzuci! A gdy sposób odnajdziecie, Aby w nieba przestwór wzlecieć, Wtedy wicher was pochłonie, Wrzuci w kwasu żrące tonie! -Niezbyt dobrze - skomentował sucho Mickey. Ceridwen przestała się śmiać i zmierzyła wzrokiem bezczelnego leprechauna. - Jednak bez wątpienia skutecznie - zapewniła, a żaden z nich, nawet Geno, nie zechciał sprawdzić wody. - Jak długo będziemy tu trzymani? - zagrzmiał krasnolud. - Mam pracę do wykonania, kontrakty do wypełnienia. - Sto lat - odpowiedziała Ceridwen. - Albo dopóki on -wskaza- ła na Gary'ego - nie umrze. Teraz waszym domem jest Ynis Gwy- . Rozgośćcie się. Są tu jaskinie, które powinny cię zadowolić, ei krasnoludzie, a moi cenni niewolnicy zdołali nawet zbudo- ć kilka małych chat. Z twoimi umiejętnościami walki, potężny ifi lordzie, będziesz w stanie zaanektować jedną czy dwie dla sie- bie. - Dlaczego się wtrąciłaś? - spytał Kelsey. - To nie była twoja sprawa, wiedźmo Ceridwen! - Była nią- odpowiedziała Ceridwen. - Nie mogę wam pozwo- lić przekuć włóczni i zakłócić myśli o pradawnych bohaterach. - Sznurki, na których podskakuje Kinnemore, nie są tak silne? - spytał filuternie Mickey. - Król owszem. - wywnioskował Kelsey, przypominając sobie przeszkodę w postaci księcia Geldiona. - Jednak nie zwykły lud. Ona się obawia, że ludzie zaczną szukać swojego dziedzictwa i wydostaną się z bagna. - Jesteś głupcem, Kelsenellenelvialu Gil-Ravadry - wycedziła Ceridwen. -Nazywaj go Kelseyem - zaproponował Mickey, lecz wiedźma nie zwróciła na leprechauna uwagi. - Lordowie elfów zFaerie zawsze byli głupcami! - ciapnęła Ceridwen. - Śpiewacie stare pieśni i zabawiacie się legendami pod- czas, gdy ja... -przerwała nagle, zdając sobie sprawę, że może zbyt dużo wyjawić więźniom. - Chodź, Geek! - warknęła Ceridwen, po czym chwyciła pokro- wiec mieszczący w sobie włócznię Cedrica i odeszła ze skulonym ze strachu goblinem. Towarzysze nie mogli zbyt wiele zrobić. Geno wyciągnął z łódki goblina młot i cisnął go w stronę Ceridwen, lecz na długo przed trafieniem w wiedźmę, zmienił się on w kruka i wzniósł się w niebo. Tak więc znużeni towarzysze rozłożyli obóz i usiedli na piasku, wpatrując się ze skwaszonymi minami w brzeg. Nie wydawał się odległy, a za skrajem wody wznosiły się gwałtownie góry, lecz prze- prawa łódką zajęłaby wiele minut, ponieważ odległość dochodziła do kilometra. Zważywszy na czar Ceridwen, brzeg mógł się równie dobrze znajdować w innym świecie. Przerwa dała Gary'emu czas na zastanowienie się nad swoim losem oraz konsekwencjami tej dziwnej przygody. Usiadł obok Mickeya, który właśnie kończyłHobbita. - Szkoda, że nie mam reszty serii - powiedział. - Miałbyś zaję- cie na następny tydzień lub dwa. - Ten twój pan Tolkien jest hojny, jeśli chodzi o słowa - zgodził się leprechaun, nie podnosząc wzroku znad książki. - Mickey - zaczął znów ponuro Gary, kładąc leprechaunowi rękę na ramieniu. Mickey spojrzał na niego i od razu poznał, że coś głę- boko martwi schwytanego przez niego człowieka. -Jak wiele dni...to znaczy, jestem tu już trochę... Nagły wybuch śmiechu Mickeya wydłużył oczekiwanie Gary'ego na odpowiedź. -Nie martw się, chłopcze -wyjaśnił leprechaun. - Czas biegnie inaczej w Faerie. Gdy chochliki tańczyły wokół ciebie, tańczyły w stronę przeciwną do wskazówek zegara. - Przeciwną do wskazówek? - nie rozumiał Gary. - Jeśli poruszająsię w stronę przeciwną do wskazówek, to czas w Faerie biegnie szybciej niż w twoim świecie - wyj aśnił Mickey. - Jeśli idą zgodnie z nimi, to dzieje się na odwrót. Wtedy, dzień tutaj może oznaczać tuzin lat w twoim świecie. Gdy cię przyprowa- dzały, poruszały się jednak przeciwko wskazówkom, a więc jeszcze długo nikt w domu nie będzie za tobą tęsknił. - Ale co się stanie... - wyjąkał Gary, szukając odpowiednich słów. - To znaczy, jeśli umrę tutaj, czy tam się obudzę? Nigdy o tym tak naprawdę wcześniej nie myślałem... cóż... może podczas bitwy z goblinami i w chwili, gdy spadałem w przepaść. Co się jednak sta- nie? Uśmiech Mickeya zniknął. -Nie, chłopcze - odpowiedział cicho. - Jeśli tu umrzesz, to na- prawdę umrzesz. Nie znajdą twojego ciała. Chyba, że znajdę jakiś sposób, by sprowadzić cię z powrotem do lasu, gdzie zabiorąje moje chochliki. To nie sen, mówiłem ci już wcześniej. Gary spędził kilka minut rozważając ponurą możliwość, że tutaj umrze, i zastanawiając się jaki sprawi tym ból swoim rodzicom. Wyobraził ich sobie kompletnie zakłopotanych, spoglądających na jego leżące w leśnym zaciszu, pocięte mieczami ciało. A za nimi połowę policji z Lancashire, nie mogącą znaleźć wyjaśnień. Jak wiele niewyjaśnionych zgonów...? Gary odrzucił, ten wyda- wałoby się niekończący szereg wprawiających w zakłopotanie po- mysłów, woląc skoncentrować się na własnych kłopotach. - Załóżmy, że Ceridwen będzie nas trzymać przez rok lub dzie- sięć lat - rozmyślał Gary. - Czy później sprowadzisz mnie z powrotem? - Jak już powiedziałem, minie zaledwie chwila, choć spędzisz dziesięć lat w Faerie. - Ale czy się zestarzeję? - Teraz Gary dostrzegł interesujące możliwości związane z nieśmiertelnością. Mickey natychmiast roz- wiał te nadzieje. - Tak - odpowiedział leprechaun, chichocząc, gdy o tym rozmy- ślał. - Będzie po tobie widać te dziesięć lat. Wielu z tych, którzy wrócili do twojego świata po spędzeniu wielu lat w Faerie, starało się wyjaśnić, że w ciągu jednej nocy posiwiały im włosy. - Ale to nie będzie dziesięć lat ani sto - powiedział z naciskiem Gary, spoglądając na Kelseya, siedzącego kawałek dalej i przyglą- dającego się ciemniejącemu niebu. - Wydostaniesz mnie stąd. - Ceridwen jest potężnąprzeciwniczką- zaczął Mickey, nie bę- dąc wcale przekonany. Nie było jednak trudno dostrzec, że Gary potrzebował jakiegoś pocieszenia. - Tak, chłopcze - dokończył le- prechaun najradośniej, j ak tylko mógł. - Kelsey znajdzie sposób na pokonanie wiedźmy. Gary uśmiechnął się i gestem pokazał Mickeyowi, by wrócił do lektury, po czym przyłączył się do Kelseya w milczącej obserwacji nieba o zmierzchu. K0ZDZ1AŁ 13 Szef wyspy Spędzili cichą noc - niemal cichą noc. Trochę przed świtem Gary obudził się z niespokojnego snu i zauważył żółte oczy spoglądające na obóz z każdej strony. Kelsey i Geno byli już na nogach. Gary mógł rozpoznać ich majaczące w pobliżu sylwetki. Żółte oczy powoli zbliżały się. - Daj nam trochę światła - wyszeptał. Leprechaun strzelił palca- mi i cała okolica została skąpana delikatnym blaskiem. Niechlujni słudzy z wyspy Ceridwen odskoczyli wystraszeni w tył, po czym zaczęli stukać sękatymi pałkami w prowizoryczne tarcze i rzucać piaskiem w powietrze. Nawet Kelsey czy Mickey nie widzieli nig- dy takiej zbieraniny. Brudni ludzie, gobliny, troll, a nawet krasno- lud stali ramię w ramię (lub ramię w biodro) w groźnym kręgu wo- kół obozu. Gary nie był pewien, czy chcą walczyć, czy też może dopisać nowych niewolników w szeregi swojej armii. Nie wiedział też, którąz tych możliwości wolał. Motłoch uciszył się i uspokoił, gdy początkowe, wywołane świa- tłem zdumienie znikło, po czym znowu zacieśnił swoje szeregi. Napastnicy rozejrzeli się po sobie z wahaniem i w końcu jeden paskudny, potężnie zbudowany mężczyzna, całkowicie opance- rzony (choć jego zbroja była dość zardzewiała) wychylił się śmia- ło z kręgu. - Jacek - oznajmił, uderzając się w podobną do baryłki pierś. Obwieszczając swą wyższość, wielki mężczyzna wbił swój ciężki miecz w miękkąglebę. - To jest wyspa Jacka. - Wygląda na to, że ten jest dla Kelseya - zauważył Mickey i ponury elf pokiwał twierdząco głową. Nie okazując w swych zde- cydowanych ruchach śladu strachu, Kelsey ruszył w stronę Jacka. - Powiedziano mi, że to wyspa Ceridwen - odpowiedział na prze- chwałki elf. - Zamek jest Ceridwen - odparł Jacek bez chwili wahania. - Wyspa należy do Jacka. Niechlujny krasnolud wyszedł wtedy z szeregu, spoglądając za- ciekle na Geno i skubiąc gęstą niebieską brodę. - Znasz go? - spytał Mickey. - Nie z mojego klanu - odrzekł Geno, nie spuszczając wzroku z pobratymca. Podobnie jak Geno, ten obcy również miał za pa- skiem kilka młotów. Przemyślanymi ruchami Geno wyciągnął dwa młotki i posłał je w powietrze ponad sobą. Złapawszy je kilka razy, dodał trzeci. Drugi krasnolud zrobił podobnie i dodał czwarty zaraz po Geno, po czym dołożył piąty, zanim nawet Geno zdążył mu od- powiedzieć. - Krasnoludy mają własne sposoby rozstrzygania sporów - wy- jaśnił Gary'emu Mickey. - Cóż, Jacku - odezwał się pewnym głosem Kelsey. - Wygląda na to, że musisz się teraz podzielić swoją wyspą ponieważ Ceri- dwen nas tu uwięziła. - Przyłączycie się do Jacka! - zaryczał brzydal. - Będziecie słu- żyć Jackowi i Jacek pozwoli wam żyć. Kelsey spojrzał na Mickeya i Gary'ego. Z jego przelotnego uśmie- chu obydwaj wywnioskowali, że Jacek otrzyma nauczkę. - Nie sądzę - odpowiedział Kelsey. Jacek zaczął biec w stronę swoich oddziałów, lecz w powietrzu błysnął miecz Kelseya i drasnął mężczyźnie ucho. Brzydal obrócił się i zanurzył palec we własnej krwi, wykrzywiając twarz z narastającej wściekłości. Gary zdał sobie sprawę, że Kelsey mógł zabić człowieka, gdy ten był odwrócony, lecz rozumiał rozwagę elfa i jego plan. Kelsey nie chciał, by cały motłoch, zwłaszcza troll, rzucił się do walki i zakładał, że pokonanie Jacka położy kres wszystkiemu. Draśnięcie w ucho podziałało. Zbyt wściekły, by zajmować się swoimi sojusznikami, Jacek ryknął i zamachnął się potężnie w stronę Kelseya. Elf był zbyt zwinny, by zostać trafiony ciężkąbronią. Z łatwością cofnął się, po czym wykonał proste pchnięcie, które wycięło kawałek zniszczonego napierśnika Jacka, pozostawiając nie osłonięty, czuły punkt. Kelsey nie mógł jednak dokończyć ciosu, ponieważ niezwykle silny Jacek ponowił zamach z drugiej strony, odpychając elfa. Jacek napierał, trzymając miecz oburącz przed sobą. Kelsey prze- sunął się na bok i Jacek odwrócił się w jego stronę, rozsądnie trzy- mając zwinnego elfa na długość miecza. Brutalne pchnięcie zakołysało Kelsey em. Upadł na jedno kola- no, a Jacek ryknął, wykonując zamach. Gary wrzasnął, sądząc, że Kelsey jest zgubiony. Elf jednak pochylił się i przetoczył do Jacka pod wzniesionym w zamachu ramieniem, po czym stanął obok męż- czyzny, tnąc go w trakcie ruchu w nogę. Jacek ryknął, lecz wydawał się nie przejmować raną. Z jego szram Gary wnioskował, że brzydal przeżył wiele gorszych obrażeń. Poza głównym polem walki Geno i niechlujny krasnolud wciąż żonglowali pięcioma młotami. Nieprzyjacielski krasnolud, widząc, że jego przywódca ma kłopoty, cisnął jeden ze swoich młotów w stronę Kelseya. Zajęty walką Kelsey tego nie zauważył. Zrobił to jednak Geno. On również rzucił młotem, który uderzył w locie w pocisk niechlujnego krasnoluda, odbijając go daleko od Kelseya. Gary i Mickey, nawet Kelsey i Jacek, odwrócili się, by obserwo- wać krasnoludy. Niezwykle szybkimi ruchami, za którymi nikt nie był w stanie podążać wzrokiem, niscy przeciwnicy rzucili w siebie swymi młotami. Pojawiły się iskry, gdy pociski zetknęły się w locie. Geno sapnął, gdy przyjął jeden z nich na pierś. Niechlujny krasno- lud sapnął, gdy oberwał od Geno. Nagle ze środka zamieszania dobiegł ostry trzask i obydwa kra- snoludy stały przez długą milczącą chwilę, spoglądając na siebie. Każdy trzymał ostatni pozostały mu młot. Gary nie był pewien, co się stało, lecz zrozumiał, gdy zauważył strużkę krwi płynącą z czoła niechlujnego krasnoluda. Nie wydając z siebie żadnego dźwięku, padł on twarzą na piasek. Goblin wychylił się z szeregu, lecz Geno machnął swoim mło- tem w stronę stwora i ten natychmiast zawrócił. Gary wiedział jed- nak, że motłoch nie da się długo powstrzymywać. Niektórzy zaczy- nali już wiercić się niespokojnie i rozglądać. -Przygotuj się do walki-powiedział u boku Gary'ego Mickey. - Zabiję cię, a później twojego krasnoluda! - zapewnił Jacek. Wykonał szereg dzikich, zamaszystych cięć, pod których naporem Kelsey musiał się cofać, lecz które nie wyrządziły mu krzywdy. Ja- cek kontynuował swój brutalny szturm, wymachując, tnąc i mrucząc przekleństwa. Wkrótce jednak Kelsey znudził się tągrą. Ciężki miecz sunął nisko, gdy zwinny elf przeskoczył nad nim, po czym zaatako- wał, wbijając swą tarczę w skroń Jacka, zanim mężczyzna zdołał zareagować. Kelsey znalazł się przy brzydalu tuż przed zbliżającym się szybko cięciem. Padł na kolana, odwracając uchwyt na rękoje- ści miecza. Ciężka broń Jacka świsnęła niebezpiecznie blisko głowy Kelseya, lecz elf przewidział, że chybi i nie starał się ro- bić uniku. Błyskawicznie przełożył własny miecz pod ramieniem i pchnął nim do tyłu, wbijając go głęboko w płuco samozwań- czego szefa wyspy. Jacek zaczął gwałtownie chwytać powietrze i cofnął swoją broń. Kelsey podniósł się i obrócił, uderzając tarcząw ręce Jacka, by nie dopuścić do zadania mu pchnięcia. Kelsey stał teraz twarzą w twarz z brzydalem, zaledwie kilka centymetrów od niego, czując jego gorą- cy oddech. Kelsey skrzywił się i naparł na rękojeść miecza, rozdzierając je- szcze bardziej wnętrzności mężczyzny. - Zabiję cię - obiecał wielki człowiek, lecz groźba zagubiła się w pozbawionym oddechu świście i strumieniu krwi. Zatrząsł się gwałtownie kilka razy, po czym Kelsey bezceremonialnie pchnął go na ziemię, gdzie spoczął dość nieruchomo. - Czy jeszcze ktoś twierdzi, że to jego wyspa? - spytał stanow- czo Kelsey. Z szeregów ponownie wyłonił się goblin, patrząc w stronę trolla, i zaczął coś mamrotać. Geno uznał, że mały działa mu na nerwy. Młot krasnoluda zarurkotał w powietrzu, trafiając paskudnego goblina w skroń i łamiąc mu kark. - Udawaj, że masz więcej - Mickey wyszeptał do Geno, a kras- nolud zaśmiał się w odpowiedzi i zaczął wymachiwać swymi (pu- stymi) rękoma, rzucając w tłum iluzyjne młoty. Obszarpańcy za- częli unikać pocisków, chować się przed nimi i uciekać, a ścigające ich młoty leciały niemożliwie daleko w głąb nocy. Wkrótce cała gromada rzuciła się do dzikiej ucieczki, biegnąc z całych sił na południe. Geno wciąż się śmiał. Dołączył do niego Mickey, a na twarzy Kelseya błysnął uśmiech, gdy wycierał swój miecz z krwi o spodnie Jacka. -Zamknijcie się! -nakazał Gary, a jego zielone oczy zmrużyły się, gdy patrzył na dziko rozbawionego krasnoluda. Geno odwrócił się do niego gwałtownie. - Masz prawdziwy?! - krasnolud ryknął do Mickeya, wyciąga- jąc jedną dłoń, jakby spodziewał się, że leprechaun da mu prawdzi- wy młot, którym będzie mógł rzucić w Gary'ego. - Oni nie żyją- odpowiedział Gary, uważając, że te słowa wszy- stko wyjaśnią. -Prosili o śmierć-wtrącił się Kelsey.-Czułbyś się lepiej, gdy- by moje i Geno ciała leżały tam na piasku? -Nie musicie się tak tym cieszyć - sprzeciwił się Gary. - Był tylko człowiekiem - splunął Kelsey. - Jeśli tak się o niego troszczysz, wrzuć go do jeziora albo zakop go. -Nie spuszczając z Gary'ego wzroku elf odszedł, a za nim ruszył Geno. Gary spojrzał na Mickeya, lecz leprechaun nie miał dla niego tym razem odpo- wiedzi. Tak więc Gary pogrzebał Jacka, podobnie jak martwego kra- snoluda i goblina. W międzyczasie rozmyślał o swoich rodzicach i zastanawiał się, jaki sprawi im ból, jeśli nigdy do nich nie wróci. Wyobraził sobie swoje zdjęcia na słupach telefonicznych i kartonach z mlekiem, ulotki rozdawane na ulicy oraz jego rodzi- ców desperacko starających się odszukać jakąś informację, co się z nim stało. Gdy następnego poranka Gary wrócił do pozostałych, jego oczy były nabiegłe krwią. Nikt go jednak o to nie zapytał i zaczynał są- dzić, że ich to w ogóle nie obchodzi. Dzień przeszedł bez incydentów. Następnej nocy również nic się nie zdarzyło, nie było żadnych hałasów w ciemności ani żółtych oczu wpatrujących się w obóz. Kolejnego poranka Gary doszedł do wniosku, że ich najwięk- szym wrogiem będzie nuda. Nuda, która doprowadzi towarzyszy do takiego samego stanu, jaki reprezentował Jacek i jego plugawa ban- da. Gary obawiał się, że wiele, wiele dni i nocy upłynie w spokoju. Widział Kelseya w nie sprzyjających okolicznościach, ścierającego się z przeważającymi liczebnie goblinami i trollami, lecz nawet, gdy wszystko wydawało się stracone, elf walczył z ogniem w swoich złotych oczach. Teraz jednak Kelsey wyglądał na naprawdę poko- nanego. Siedział na plaży patrząc. Po prostu patrząc. Mickey tego dnia skończył czytaćHobbita. - Sympatyczna bajeczka - mruknął, gdy oddawał go Gary'emu, lecz gdy Gary spróbował odpowiedzieć, nakłonić leprechauna do rozwinięcia myśli, Mickey po prostu odszedł. Geno był najgłośniejszy z grupy. Tupał i przeklinał, rzucając młotkami w każdy cel, jaki się tylko nadarzył. Krasnolud nie chciał jednak rozmawiać bezpośrednio z Garym, Kelseyem albo Mickey- em, a za każdym razem, gdy Gary się do niego zbliżał, ostrzegaw- czo podnosił młot. Tym razem było tak samo. Gary parsknął na niego i odwrócił się zły i wystraszony. Czuł się tak, jakby zbudowano wokół niego klatkę. Niemal chciał wypróbo- wać czar Ceridwen i wskoczyć do wody, lecz nie mógł wykrzesać w sobie dość odwagi. - Mogę iść na spacer? - spytał Mickeya jakiś czas później. - Idź na północ - poradził leprechaun. -1 lepiej, żebyś założył zbroję. - Leprechaun skinął w stronę leżącej na plaży sterty. Coś dziwnego uderzyło wtedy Gary'ego Legera. Ceridwen za- brała mu złamaną włócznię, choć nie obchodziła ją dzida wykuta przez krasnoluda. Pozwoliła również pozostałym zachować broń. Dlaczego nie wzięła zbroi? Z pewnością była równie cenna jak włócznia. - Ceridwen ma wszędzie niewolników oraz stwory paskudniej- sze niż te, z którymi walczyliśmy - ciągnął Mickey, nie zauważając osłupiałej miny Gary'ego. Gary przytaknął, lecz odszedł zostawiając pancerz na plaży. - I trzymaj się z dala od zamku! - wykrzyknął ostrzegawczo Mickey. - Jest bez wątpienia strzeżony! Choć zamek o szklistych murach rzeczywiście intrygował Ga- ry'ego, nie miał zamiaru zbliżać się tym razem do tego miejsca. Stał samotnie na plaży, badając brzeg, szukając jakiegoś rozwiązania łamigłówki Ceridwen oraz myśląc o tajemnicy otaczającej zagar- niętą włócznię. Odległość przezjezioro była znacznie mniejsza na północy i zachodzie wyspy, lecz Gary nie widział żadnych szans ucieczki tamtędy. Prosto z jeziora wyrastały pionowe zbocza i nawet gdyby Gary wraz z przyjaciółmi zdołał przebyć krótszy odcinek wody, nie wydostałby się z jeziora. Gary wiedział, że jedyna droga powrotna prowadziła w tym samym kierunku, z którego przyszli, lecz nie miał pojęcia, w jaki sposób mogąjąprzebyć. Godzinę później Gary wspinał się na poszarpane skały wycho- dzące w jezioro. Znalazł się niebezpiecznie blisko wody. Zbyt przy- gnębiony, by się tym przejmować, splunął tylko w jej toń, która miała palić niczym kwas i parł dalej, uparcie zbliżając się do skraju skał. Nagle Gary padł na brzuch i z szeroko otwartymi oczyma wpatry- wał się w lagunę rozciągającą się za skałami. Wiele metrów od brze- gu, lecz jedynie do pasa w wodzie, stał potwór, który górowałby nad trollami. Gigant był trzy razy większy od Gary'ego. Potwór był szczupły, choć mimo to potężny i najwidoczniej szu- kał ryb, przetrząsając dłońmi wodę, lecz nic nie wyciągając. Gary obserwował go przez kilka minut, przepełniony mieszanką zdumienia i przerażenia, po czym ośmielił się podnieść na kolana i na klęczkach ruszył w drogę powrotną. Wiedział, że to tylko kwe- stia czasu, zanim behemot spojrzy w jego stronę, a czuł się wręcz nagi na tych skałach bez swojej włóczni i zbroi (choć nie wiedział co taka mizerna broń, niezależnie od tego, że wykuta przez krasno- luda, zrobiłaby takiemu potworowi!). Niemal dotarł do piasku i sądził, iż to dobrze, że nie ma na sobie nieporęcznej zbroi, gdy gigant go ujrzał. - Da, hej! - krzyknął grzmiącym barytonem. Gary nie zatrzymał się, by odpowiedzieć. Przedarł się przez ostat- nie kamienie, zeskoczył na piasek i rzucił się do biegu, popędzany pluskami rozlegającymi się, gdy behemot człapał przez lagunę. Piasek pod stopami spowalniał ruchy Gary'ego, a on czuł się, jakby był w tym śnie, gdzie nie można uciec przed prześladowcą. Błysnął mu w wyobraźni wizerunek rodziców spoglądających z niedowierzaniem na swojego syna zmiażdżonego w krzakach ja- gód w leśnym zaciszu. Wtedy pluski skończyły się i Gary ośmielił się spojrzeć przez ramię, w nadziei, że potwór zmienił kierunek. Gigant nie porzucił jednak pościgu. Ku zdziwieniu i przestrachowi Gary'ego wielka isto- ta dotarła już na plażę i niemal przeszła przez skały. - Głupio było tu przychodzić - złajał się Gary. Pochylił głowę i biegł, wiedząc, że długie kroki giganta wkrótce go dogonią. Oddychał w sposób urywany. Skierował się do wody, po czym rozważnie przypomniał sobie klątwę i zdał sobie sprawę, że tądro- gąnie ucieknie. Terazjego znużone stopy jeszcze bardziej zapada- ły się w piasku. Słyszał, jak ciężkie kroki zbliżająsię, nieuchronnie zbliżająsię. Były tuż za jego plecami! Gary obrócił się, by stawić czoła swojemu prześladowcy. Gigant górował nad nim, lecz nie wykonywał żadnych zaczepnych ruchów, a jego oddech był niemal równie ciężki jak Gary'ego. - Da, ty biegać szybko - skomentował potwór. - Niewystarczająco szybko - mruknął pod nosem Gary, rozglą- daj ąc się po okolicy w poszukiwaniu możliwej drogi ucieczki. Na- gle wskazał z powrotem na wodę, krzycząc - Wieloryb! - i wziął nogi za pas, gdy niezbyt bystry potwór obrócił się. - Gdzie? - spytał nieświadomy oszustwa gigant, lecz gdy obrócił się z powrotem, Gary był już dużo dalej. -Hej, poczekaj! -zawołał potwór i pościg znów się rozpoczął. Gary wiedział, że jedyną jego nadziejąjest znalezienie jakiejś osłony, zaczął się więc oddalać od linii wody, kierując się ku nagim głazom w głębi wyspy. Gigant podążał za nim, a jego wielkim stopom nie przeszkadzał miękki piasek. - Da, hej! - zawołał kilka razy. Pierwszy z ogromnych głazów był zaledwie sześć metrów dalej. Przed Garym pojawił się Kelsey z mieczem w dłoni. Geno wy- chylił się po drugiej stronie kamienia, żonglując trzema młotami. Gary niemal zemdlał z ulgi. Odwrócił się, by spojrzeć na giganta. Wciąż się zbliżał, lecz teraz szedł zachowując ostrożność. - Da, hej! - powtórzył. Geno cisnął mu młotem w piszczel. - Da... au! - ryknął behemot, chwytając się za nogę. Kolejny młot odbił mu się od ramienia, a Kelsey i Geno okrążyli go z przeciwległych stron i powoli się zbliżali. Rozległ się wrzask wielkich ptaków, które sfrunęły z niebios, by dziobać giganta w głowę. Ogromne kraby wykopały się spod pia- sku i szczypały go w nagie palce u nóg. Potwór piszczał, krzyczał, kopał i uderzał. Gary był zaskoczony jedynie przez sekundę, jaka była mu po- trzebna na zdanie sobie sprawy, że w pobliżu musi być również Mickey. - Gdzie jesteś, Mickey? - spytał. Leprechaun zmaterializował się, usadowiony na kamieniu z prawej strony Gary'ego. - Ten jest większy od trolli - zauważył. - Ale nie tak trudny do ogłupienia. Masz szczęście, że przyszliśmy po ciebie, chłopcze. Gary nie był taki pewny słuszności twierdzenia leprechauna. Kolejny młot odbił się od głowy giganta i ten znów zawył. Za jego plecami stał Kelsey z pochylonym mieczem, określając wrażliwe miejsca potwora, by zadać rozstrzygający cios. Nieszczęsny gigant był tak pochłonięty i zmieszany iluzjami Mickeya i pociskami Geno, iż nie wiedział, że za nim stoi elf. - Przestań! - Gary wrzasnął na Mickeya. Leprechaun zmierzył go zaciekawionym spojrzeniem. - O co ci chodzi? Gary znów zauważył, że nie wie co odpowiedzieć. Gigant nie skrzywdził go. Czuł teraz, że być może nie wisiało nad nim żadne niebezpieczeństwo, że może potwór wcale nie chciał mu nic zrobić. - Po prostu przestań! - krzyknął Mickeyowi w twarz, wystar- czająco głośno, by zwrócić również uwagę Kelseya i Geno, po czym obrócił się i ruszył w stronę walczących. Gary w myśli pogratulo- wał sobie, gdy iluzja Mickeya zniknęła, lecz gigant nie był jeszcze całkowicie bezpieczny. - Za tobą! - Gary usłyszał ku własnemu niedowierzaniu swój krzyk, który rozległ się, gdy Kelsey nadstawił miecz i zamierzał wykonać pchnięcie. Gigant obrócił się, a Kelsey cofnął swój atak i odskoczył defensywnie w tył, kierując na Gary'ego mordercze spoj- rzenie. Gary'ego to nie obchodziło. Podbiegł do giganta i zatrzymał się na piasku, stając z rozłożonymi ramionami. Geno uniósł kolejny młot do rzutu, lecz Gary wymierzył palec w stronę krasnoluda i ostrzegł go - Nie! - Zadziwiające, ale opryskliwy krasnolud opuścił broń i podrapał się w pozbawioną zarostu brodę. Gary i gigant znów spojrzeli na siebie. - Co robisz? - Kelsey spytał Gary'ego. -Nie sądzę, by on chciał mnie zranić - odpowiedział Gary. - On tylko łowił ryby, gdy się na niego natknąłem. Również jest wię- źniem, prawda? - Ale bez wątpienia niebezpiecznym - odezwał się Mickey, prze- suwając się na pozycję, znajdującą się kilka bezpiecznych kroków za Garym. - Giganty lubiąrobić sobie posiłki z takich jak ty. - Da, zjeść go? - odezwał się z wyraźną niechęcią w głosie gi- gant i jego szorstkie, lecz niemal chłopięce rysy wykrzywiły się w wyrazie niesmaku. Miał dołki w policzkach, grube wargi i oczy koloru bezchmurnego, zimowego nieba. - Tak myślałem - powiedział Gary, zauważając minę potwora i wyraźnie się rozluźnił. - Jak to jest, że nie widziałem was wcześniej? - spytał gigant swoim powolnym, wyważonym głosem. - Elf i krasnolud? - Gigant podrapał się w skołtunione, czarne włosy. -Nie jesteśmy tu długo - odparł Gary. - Jestem Gary Leger, a to sąmoi... - Dość! - odezwał się Kelsey, po czym powiedział do giganta - Twoje życie zostało oszczędzone. Teraz odejdź, zanim poczujesz ostrze mojego miecza. - Mam jeszcze więcej młotów! - dodał Geno, zaczynając żon- glować trzema z nich. - Zapomnij o nich! - warknął Gary, przyciągając uwagę behe- mota. - Jak się nazywasz? - Da, Tomcio - odpowiedział gigant, spoglądając nerwowo na elfa i krasnoluda. Podniósł swoje wielkie ręce, pokazując, że bra- kuj e mu jednego palca. - Tomcio Paluch. - No cóż, Tomciu Paluchu - mruknął sarkastycznie Geno. - Wydaje mi się, że powinieneś już sobie iść. - Witaj, Tomciu Paluchu - powiedział Gary, bardziej do uparte- go krasnoluda niż do giganta. - Przepraszam cię za walkę. - On jest gigantem, chłopcze - ostrzegł Mickey. -Łotrem, za- bójcą nie miej złudzeń. Giganci nie są tak źli jak trolle, lecz mogą być paskudnymi i potężnymi przeciwnikami. Daj mu odejść i chodź z nami - dla dobra wszystkich. Gdy Gary spojrzał na Mickeya, ujrzał w szarych oczach lepre- chauna jedynie troskę. - Może powinieneś wrócić do łowienia ryb, Tomciu Paluchu - zaproponował Mickey. - Gdzie jest wieloryb? - Tomcio spytał Gary'ego. - Tomcio nie widział wieloryba. -Nie było żadnego wieloryba -przeprosił Gary. - Obawiam się, że próbowałem cię tylko oszukać. - Da, o - mruknął Tomcio. - Większość osób obawia się Tom- cia. - Cóż, możesz ich za to winić? - spytał Mickey. Gigant wzruszył ramionami, odwrócił się i zaczął powoli odcho- dzić. Gary chciał zaprotestować, lecz Geno i Kelsey stanęli przed nim. Geno celowo przykrył swymi ciężkimi buciorami czubki teni- sówek Gary'ego. - Zaprosisz go do nas, a mój następny młot uciszy cię na dobre! - obiecał Geno, stukając sękatym palcem w nos Gary'ego, by zaak- centować swoje stwierdzenie. Gary starał się odepchnąć krasnolu- da, lecz Geno pierwszy się odsunął, a Gary, upadł na piasek. Prze- toczył się w bok, by uniknąć strumienia plwociny Geno. Kelsey nic nie powiedział, lecz jego zmrużone oczy sugerowały podobne odczucia, a Mickey, podobnie jak w przypadku walki po- przedniego dnia, nie miał dla Gary'ego żadnej odpowiedzi. Gdy wrócili do obozu, Ceridwen czekała na nich, a dokładnie mówiąc na Kelseya. - A więc pokonałeś Jacka - wycedziła, kładąc poufale dłoń elfo- wi na ramieniu. Kelsey strząsnął ją ale nie spojrzał czarodziejce w oczy. - Miałam nadzieję, że tak się stanie - ciągnęła Ceridwen. - Ja- cek był taką brutalną bestią. Niewolnicy będą pracować lepiej, gdy ty będziesz im przewodził. -Nie będę przewodził twoim nędznym niewolnikom - odparł Kelsey. - Zobaczymy -powiedziała spokojnym tonem Ceridwen. Jej dłoń wróciła na ramię Kelseya i odgarnęła z jego twarzy długie pukle lśniących złotych włosów. - I nie będę ci służył w żaden sposób! - krzyknął do niej elf, uciekając spod jej niezaprzeczalnie kuszącego dotyku. - Nie mogłam ci pozwolić dokończyć twojego zadania - wyja- śniała Ceridwen, a Gary'emu wydawało się, że wiedźma niemal przeprasza. - Zrozumiesz to oczywiście. - Rozumiem bardziej, niż sądzisz - odparł filuternie Kelsey. - Nie tak bardzo - rzekła Ceridwen, znów stając przy elfie. - Nie masz pojęcia, jak długo może biec sto lat na pustej wyspie, Kelsenellenelvialu Gil-Ravadry. Twój lud nie przyjdzie po ciebie - nie tutaj. Masz tylko mnie. - Dłoń Ceridwen wróciła do złotych loków Kelseya, pieszcząc je delikatnie. Kelsey znów starał sieją odsunąć, lecz tym razem wiedźma chwyciła go mocno za włosy i przyciągnęła do siebie z taką łatwością jakby był zrobiony z papieru. Gary był przerażony, widząc siłę Ceridwen. Kelsey wydawał się nic przy niej nie znaczyć. Mickey i Geno odwrócili się, lecz Gary nie mógł oderwać wzroku. Ceridwen wygięła głowę Kelseya pod ostrym kątem, jakby chciała mu złamać kark. - Wyciągnij miecz i uderz mnie! - zła wiedźma wysyczała Kel- seyowi w twarz. Dłoń Kelseya powędrowała do rękojeści broni, lecz cofnął ją natychmiast, a całe ciało oklapło mu ze smutku. - Jesteś moim niewolnikiem - zagrzmiała Ceridwen głosem, który wydawał się nie ziemski, a demoniczny. - Moją zabawką. Zrobię z tobą to, co będę chciała i kiedy będę chciała! - Jedną ręką Ceri- dwen cisnęła Kelseya w powietrze, w stronę brzegu. Upadł na pia- sek, niebezpiecznie blisko krawędzi wody, a gdy się obrócił, jego łokieć dotknął jeziora. Kelsey zawył chwytając się za poparzoną rękę. Jeśli Gary lub ktoś z pozostałych wątpił w czar Ceridwen, teraz był już pewien, ponieważ kurtka Kelseya i jego doskonała zbroja były wypalone tam, gdzie łokieć zaledwie musnął śmiercionośną wodę. - Będę wkrótce miała dla ciebie pracę -powiedziała wiedźma do Geno, nie zwracając uwagi na rannego elfa. - Jak sobie życzysz, moja pani - odpowiedział brązowowłosy krasnolud, wykonując niski ukłon. Ceridwen zaśmiała się i narzuciła swoją czamąpelerynę na ramiona. Gdy opadała, jej kształt zmienił się i znów była krukiem, wracającym do zamku ze szkła. ROZDZIAŁ 14 Tomcio Paluch Posiłki były pozbawione smaku, słońce gorące, dni długie, a noce puste. Każdy mijający dzień pogłębiał w Garym uczucie samotności. Nie pamiętał ostatniego dowcipu, który spalił Mickey ani też nawet ostatniego razu, gdy leprechaun mówił coś do niego, bez zadania mu wcześniej bezpośredniego pytania. Mickey wydawał się być nie- pokojony przez coś, co wykraczało poza ich oczywiste dylematy. Gary'emu przychodziła na myśl tylko pierwsza noc po opuszczeniu Dvergamal, gdy Mickey wchodził w tajemnicze kontakty ze skrza- tem. Czymkolwiek to było, Mickey nic nie mówił. I Kelsey. Gdy Gary pierwszy raz spotkał złotowłosego elfa na drze- wie Leshiye, spoglądał na Kelseya z podziwem, ze szczerym uwielbie- niem, które tylko rosło po kolejnych dramatycznych wydarzeniach. Teraz jednak Kelsey wydawał się Gary'emu całkiem zwyczajnąosobą, bez- radną i pozbawioną nadziei, godzącą się z porażką. Kelsey siedział, spoglądając na wodę i niebo. Siedział i nie mówił o niczym, co mogło- by pomóc im w ucieczce. Gary nie mógł jeszcze zapomnieć, nigdy nie zapomni, o nonszalancji z jaką Kelsey zabił Jacka. Zrobił to - zabił ludzkąistotę bezjakiegokolwiek śladu wyrzutów moralnych. W czasie tych posępnych dni Gary zauważył, że tak naprawdę najbardziej odpowiadało mu towarzystwo Geno. Opryskliwy kra- snolud częściej odpowiadał śliną niż słowami na pytania Gary'ego, a raz nawet rzucił młotem w stronę młodzieńca (choć Gary wystar- czająco napatrzył się na umiejętności krasnoluda, by wiedzieć, ze Geno tak naprawdę nie zamierzał go zranić, bo gdyby tak było, zo- stałby zmiażdżony). Geno jednak nie godził się z sytuacją, nie chciał się poddać. Pomimo udawanej służalczości, jaką kilka dni wcze- śniej okazał wiedźmie, krasnolud obiecał, że znajdzie jakiś sposób, by odpłacić się Ceridwen. Gary ani przez chwilę w to nie wątpił. W końcu pewnego szarego, lecz nieprzyjemnie gorącego dnia, Gary Leger napatrzył się już na wystarczająco wiele. - Jaki mamy plan? - spytał Kelseya, siedzącego w swojej typo- wej pozycji na brzegu. Elf spojrzał na niego pustym wzrokiem. Gary zauważył, jak bla- do wyglądał Kelsey, jaki był chudy i brudny. Kelsey jadł ledwo tyle, by utrzymać się przy życiu. - Jaki mamy plan? - spytał ponownie Gary. - Plan czego? - odezwał się z roztargnieniem Kelsey i ponownie zapatrzył się w dal. - Plan wydostania się z tej wyspy! - odparł Gary ostrzej niż za- mierzał. - Nie rozumiesz natury naszej przeciwniczki - wtrącił się sie- dzący z boku Mickey. - Ceridwen ma nas w garści, chłopcze. Nie znajdziemy drogi przezjej ciasny uścisk. - A więc to tak? - powiedział rozczarowanym głosem Gary. - Wszyscy się poddajecie? Będziemy tu siedzieć, dopóki nie umrze- my? - Gary przez chwilę rozmyślał nad swymi słowami, po czym bardziej stanowczym tonem zauważył - Czy też powinienem po- wiedzieć, dopóki ja nie umrę? Wszyscy będziecie żyć dłużej ode mnie, prawda? A więc możecie zaczekać sto lat... - Nie mam zamiaru siedzieć tu sto lat, chłopcze - rzekł bez prze- konania Mickey. - Ani ja! - ryknął Geno. Krasnolud stał rozstawiwszy szeroko swoje koślawe nogi i oparłszy dłonie na szerokim pasie (za którym wisiało teraz więcej młotów, zabranych niechlujnemu krasnoludo- wi), a jego szaroniebieskie oczy zwęziły się niebezpiecznie. - Od- płacę się wiedźmie! - Ach, powstrzymaj swój gniew - odezwał się kpiąco Mickey. - Nie możesz nic zrobić przeciwko zachciewajkom Ceridwen i dobrze 0 tym wiesz. - Nie przyjmuję tego do wiadomości! - warknął Gary, po czym wymierzył palec w stronę Kelseya. - Jesteś mi to winien! - oznajmił. - Niczego nie jestem ci winien - w tonie elfa brzmiało więcej rezygnacji niż gniewu, a to również powodowało w Garym chęć uduszenia go. - Zostałem tu sprowadzony na twój rozkaz - złościł się Gary. - 1 za twoim udziałem - dodał, kieruj ąc oskarżający palec na Micke- ya. - Obydwaj odpowiadacie za zapewnienie mi tutaj bezpieczeń- stwa i odprowadzenie tam, skąd pochodzę. Kelsey uniósł głowę i spojrzał na Gary'ego, a w jego oczach za- płonęło nagle więcej ognia, niż było tam od wielu dni. - Uderz mnie - zaproponował Gary, szczerze nie będąc pewien, czy Kelsey tego nie zrobi. - Właśnie taki jesteś, czyż nie? Odważny Kelsey - wycedził sarkastycznie. - Jednak odważny tylko wtedy, gdy wie, że może pokonać przeciwnika. - Jesteś związany regułami schwy... - zaczął Kelsey, lecz Gary nie chciał słuchać tego kolejny raz. - Oszczędź sobie - warknął. - Nie jestem niczym z tobą związa- ny! - Uspokój się, chłopcze - powiedział cicho Mickey, wyraźnie oszołomiony wybuchem Gary'ego i pełen obawy, że Kelsey go za- bije. - Dźgniesz go, a wiedźma pozwoli reszcie z nas odejść - rozu- mował logicznie Geno. - Porwałeś mnie, tylko tak można to określić - ciągnął Gary, ignorując protekcjonalność leprechauna i przerażający sposób ro- zumowania krasnoluda. - Możesz to nazywać różnymi pięknymi określeniami, ale porwałeś mnie z mojego świata i mojego domu. Uderz mnie więc teraz, Kelsenellene... jakkolwiek do diabła się nazywasz. Uderz mnie i powiększ swojązbrodnię! Złote oczy Kelseya błysnęły, zęby zacisnęły się, a ręka zaczęła przesuwać się powoli w stronę rękojeści miecza. Gary pokonał go jednak, ponieważ elf istotnie czuł się odpowiedzialny za ich kłopo- ty. Kelsey odwrócił się w kierunku jeziora i usiadł na piasku. - Tego się spodziewałem - mruknął odchodząc Gary. Mickey szybko do niego doszedł. - Nie bądź zbyt ostry dla elfa - odezwał się leprechaun, gdy odeszli kawałek dalej. - Ceridwen dała mu gorzkąpigułkę. - Musimy walczyć - odparł Gary. - Jeśli myślisz, że to takie proste, to czytasz zbyt wiele książek tego typu - powiedział Mickey, poklepując kieszeń Gary'ego, w której znajdował się Hobbit. - Nie wszystko w Faerie ma takie szczęśliwe zakończenie, nie wszystkie smoki padajądo góry noga- mi od dobrze wymierzonej strzały. - A więc nawet nie spróbuj emy ? - odparł Gary z sarkazmem. Mickey nie miał odpowiedzi. - Zabieram zbroję i moją włócznię - obwieścił Gary. - Na tyle zasłużyłem, a wy nie będziecie już tego potrzebować. - Idziesz gdzieś? - teraz Mickey wydawał się naprawdę zatro- skany. - Jak najdalej stąd - odpowiedział Gary. - Może Tomcio mi po- może. -Nie przyprowadzaj tu tego giganta - ostrzegł Mickey. - Zapo- mnij o Kelseyu i zacznij się martwić Geno - krasnoludy i giganci nie przepadają za sobą. - Krasnoludy za niczym nie przepadają- Gary przypomniał le- prechaunowi i pierwszy raz od wielu dni uśmiechnęli się obaj. * * * Gary odnalazł giganta w tej samej lagunie, łowiącego z zado- woloną miną lecz tym razem używającego tyczki zamiast monstru- alnych rąk. - Złapałeś coś? - zawołał Gary, a wielka twarz Tomcia rozjaśni- ła się, gdy olbrzym ujrzał młodzieńca. - Chodź łowić ze mną ryby - zaoferował z radościągigant. Gary podszedł do skraju wody i niemal wskoczył do niej, lecz na szczę- ście przypomniał sobie o klątwie. Zastanawiał się, dlaczego Ceri- dwen nie przeklęła giganta w podobny sposób. Nie mógł sobie wy- obrazić, by ktoś tak sympatyczny jak Tomcio mógł być dobrowol- nym sługą złej wiedźmy. Gary przeszedł po kamieniach w stronę plaży i tam spotkał się z Tomciem, wychodzącym z wody z naręczem ryb. - Tomciowi teraz lepiej poszło - oznajmił gigant. - Używał kle- jącego patyka. - Klejącego patyka? - powtórzył Gary, spoglądając na wędkę giganta. Była wąska i wydrążona, miała ponad dwa metry i Gary zrozumiał sens opisu Tomcia, gdy zobaczył, że jej koniec pokryty jest lepkąsubstancją. Tomcio uśmiechnął się i przyłożył drąg do leżącego w pobliżu kamienia. Gdy gigant uniósł kij, kamień podniósł się wraz nim, przy- mocowany do mazi. - Gdzie to znalazłeś? - wypytywał Gary, uważając, że można znaleźć jakiś sposób użycia tej substancji. Tomcio wskazał na plażę, na gęstą kępę trzcin i traw po prze- ciwległej stronie laguny. Gary natychmiast ruszył wokół plaży, a gigant szedł za nim. Znajdowały się tam głównie dwa rodzaje trzcin: zielone z kleistą substancją i brązowe, puste w srodkujakta, której Tomcio używał do łapania ryb. - Tomcio zrobi jedną dla ciebie - zaproponował gigant. - Bę- dziemy mogli razem łowić ryby. Gary uśmiechnął się i potrząsnął głową. -Nie mogę wchodzić do wody - wyjaśnił. -Nie jest zimna. Gary tylko znów się uśmiechnął i nic już nie starał się wyjaśniać. Spędzili resztę dnia na rozmowie, podczas której Tomcio poka- zywał Gary'emu wszystkie tajemnice rejonu zatoki, którą uważał za swój dom. Gary czuł się całkiem bezpiecznie, nawet zanim Tom- cio upewnił go, że nikt inny tu nie przyjdzie i nie będzie im prze- szkadzał. Rozmowny gigant był dla Gary'ego przyjemnąodmianą, podob- nie jak młodzieniec dla samotnego Tomcia. Gigant z ochotą opo- wiedział Gary'emu wszystko, co pamiętał o sobie. Mówił o życiu jako gigant w świecie zajeziorem. O tym, jak jego rodzice byli ści- gani przez przerażonych chłopów i zabici. Tomcio uciekł straciw- szy jeden palec, lecz nie miał gdzie iść, ponieważ był wtedy tylko młodym gigantem. Zagubiony i samotny Tomcio natknął się na Ceri- dwen, a ona zabrała go na wyspę, mówiąc, że będzie tu bezpieczny. Z początku Gary nie wiedział co myśleć o nietypowej dla wiedź- my litości, lecz gdy Tomcio podjął opowieść, przypominając sobie o pierwszych „żołnierzach", u boku których Ceridwen poprosiła go o walkę, Gary zrozumiał, że Tomcio miał być po prostu kolejnym nabytkiem do kolekcji niewolników wiedźmy. - Wtedy Ceridwen dała Tomciowi nowego szefa, człowieka zwanego Jacek, i krasnoluda - śmierdzącego - o imieniu Gomer. - Tomcio ciągnął dalej, a jego wielka twarz wykrzywiła się. - Nie są mili - wyjaśnił gigant. - Jacek jest nikczemny. Lubi ranić. - Już nie - zapewnił go Gary, pewny, że Tomcio nie przyjaźnił się z łotrami. - Próbował zranić Kelseya, mojego przyjaciela elfa. Kelsey zabił go w walce na miecze. Tomcio rozmyślał przez dłuższy czas nad tymi wiadomościami, po czym uznał, że to dobre wieści. - Teraz żyjesz całkiem sam - wywnioskował Gary. - Od jak dawna? Tomcio zaczął liczyć na swoich dziewięciu palcach, lecz wkrót- ce się skończyły. - Dziesięć lat - zdecydował, a jego twarz wykrzywiła się w wyrazie zmieszania. - Nie, dwadzieścia. - Wzruszył bezradnie ramionami. -Długo. - Nie znudziło ci się to? Gigant znowu tylko wzruszył ramionami. -A więc dlaczego zostałeś?-spytał Gary.- W górach za jezio- rem musząbyć inne podobne do ciebie giganty. Gigant uznał to za śmieszne pytanie. - Tomcio nie umie pływać - wyjaśnił. - A nie ma łodzi wystar- czająco dużych dla Tomcia. - Jakie to wygodne dla drogiej Ceridwen - mruknął pod nosem Gary. Tomcio nie usłyszał go. Gigant rozejrzał się, jakby spodzie- wając się, że ktoś podsłuchuje, po czym przysunął twarz do Ga- ry'ego. - Tomcio raz zszedł z wyspy - wyszeptał, jak tylko gigant potra- fi szeptać. - Woda sięgała Tomciowi nad głowę, ale Tomcio pod- skoczył naprawdę wysoko i odetchnął, wyskoczył i odetchnął. -Przebyłeś całą drogę? - Gary'emu zaczynało coś świtać. Gigant znów spojrzał przez ramię, po czym odwrócił się uśmiech- nięty od ucha do ucha. - Tak! - odpowiedział. - Ale Tomcio szybko wrócił -nie chciał wprowadzić Pani w szał! - Oczywiście, że nie! - zgodził się ochoczo Gary, lecz to, o czym w tej chwili myślał młodzieniec, z pewnością nie uszczęśliwiłoby Ceridwen. Gary spał tej nocy w jaskini Tomcia, a przynajmniej tam prze- bywał, ponieważ spał bardzo mało. Jednego dnia z Tomciem Palu- chem nauczył się wielu rzeczy i w sercu czuł, że jest w stanie w jakiś sposób spożytkować tę wiedzę, by uciec. Gdy usłyszał, że Tomcio przebył jezioro, niemal poprosił giganta, by wziął go i przeniósł na drugą stronę. To jednak by się nie udało. Nawet gdyby uzyskał zgo- dę Tomcia, w co wątpił, opis skakania naprawdę wysoko, aby wznieść głowę ponad wodę, nie wróżył dobrze pasażerowi, nie, gdy każda kropla wody z jeziora mogła spalić Gary'emu skórę! Gary wiedział jednak, że odpowiedź leży przed nim. Podobnie jak kawałki łamigłówki, trzeba było po prostu wszystko odpowie- dnio ułożyć. Młodzieniec w końcu zasnął późno w nocy, ze swymi wizjami przed oczyma. Gdy otworzył oczy, zauważył, że nie czeka na niego Tomcio, lecz Ceridwen. Z początku Gary pomyślał, że wiedźma w jakiś spo- sób przeniknęła jego myśli i że zamierza zmienić go w królika lub jakieś inne niegroźne małe stworzenie. Chwilę później zdał sobie jednak sprawę, że wiedźma była równie zdziwiona, >vid>.ąc go, jak on ją. Zawołała Tomcia, który pojawił się u wejścia do jaskini. - Co on tu robi? - Ceridwen ostro spytała giganta. - Przyszedłem odwiedzić Tomcia - odpowiedział Gary, zanim Tomcio zdołał coś z siebie wydusić. - Nigdy wcześniej nie znałem giganta i byłem ciekawy. Ceridwen przemyślała to, po czym błysnęła w stronę Gary'ego swym rozbrajającym uśmiechem. - To dobrze, że poznałeś nowego przyjaciela - powiedziała tym samym kuszącym tonem, jaki zastosowała kilka dni wcześniej na Kelseyu. - Będziesz tutaj bardzo długo. Szczerze mówiąc, całe ży- cie. Równie dobrze możesz cieszyć się swoim pobytem. Gary'emu nie spodobały się subtelne podteksty tego ostatniego stwierdzenia, zwłaszcza, że Ceridwen stała tak blisko niego. Jego pogarda natychmiast ukazała mu się na twarzy, a mina wiedźmy zmieniła się z uśmiechu w grymas i Ceridwen szybko odwróciła się od niego. - W zamku jest ściana do naprawienia - skinęła na Tomcia. - Zajmij się tym. - Tomcio to naprawi - zapewnił ją gigant. -1 przyprowadź krasnoluda - powiedziała po chwili Ceridwen. - Niech ci pomoże. Chcę zobaczyć, czy Geno Hammerthrower za- służył sobie na swojąreputację, zanim dam mu ważniejsze zadanie, które dla niego przygotowałam. Tomcio zaczął się sprzeciwiać, nie chcąc mieć nic wspólnego z zapalczywym Geno, lecz Gary wskazał mu gestem, by zachował milczenie. Ceridwen ujrzała zmieszanie na twarzy giganta i z łat- wością odgadła, że jego przyczynąbył stojący obok niej Gary. - Dobrze - wycedziła, odwracając się do Gary'ego. - Zagrasz rolę dyplomaty i wszystkich pogodzisz. - Zrobię, co będę mógł - odezwał się pewnym głosem Gary. - Bardzo długo - przypomniała mu swym kuszącym głosem Ce- ridwen, a jej pełne wargi wygięły się w lubieżnym uśmiechu. Przez dłuższą chwilę błąkała się wzrokiem po krzepkiej sylwetce mło- dzieńca, po czym odwróciła się z powrotem do Tomcia. - Nie bę- dzie mnie przez kilka dni. Oczekuję, że gdy wrócę, ściana będzie naprawiona. - A gdy wrócę - ciągnęła, spoglądając nieśmiało przez ramię na Gary'ego. -Może zaprzyjaźnimy się bardziej. Przez umysł Gary'ego przemknęło stare powiedzenie o śnieżkach i piekle, lecz roztropnie zachował swe myśli dla siebie. Znowu za- czął obawiać się, że wiedźma będzie mu czytać w myślach, lecz już jej nie było, w mgnieniu oka zmieniła się w wielkiego kruka i wzbiła się nad gładkie jezioro. Wymagało to długiego przekonywania, lecz Tomcio zgodził się w końcu iść z Garym po Geno. Gigant naprawdę nie chciał znów stykać się z porywczym krasnoludem, albo z grubiańskim elfem, lecz rozpaczliwie poszukujący towarzystwa Tomcio zaczął już ufać Ga- ry'emu, a ten obiecał mu, że nie stanie się nic złego. Gdy w ich polu widzenia pojawił się obóz, Gary zaczął żałować, że uczynił tę przysięgę. Pierwszym, co ujrzał on i Tomcio, był Kel- sey z łukiem w dłoni i Geno żonglujący swymi młotami, zerkający na Tomcia z wyraźną nienawiścią. -Lepiej tu zaczekaj -zaproponował Gary, a Tomciowi nie trze- ba tego było dwa razy powtarzać. Nawet pomimo tego, że Gary przebył resztę drogi sam, Kelsey nie opuścił łuku. - Ceridwen chce, by Geno poszedł pomóc gigantowi naprawić ścianę - wyjaśnił Gary, gdy wszedł do obozu. Geno parsknął i splunął. - Chłodny dzień w krasnoludzkiej kuźni - mruknął. Gary zamrugał i przerwał na chwilę, by zastanowić się nad podo- bieństwem tej ciekawej wypowiedzi do frazy, o której myślał wcze- śniej. Rozmyślał, jak wiele powiedzeń z jego świata ma swoje od- powiedniki w Faerie. Jak wiele powiedzeń z jego świata tak napraw- dę pochodzi z Faerie i zostało zaadaptowanych, by lepiej brzmieć w jego świecie? - Sądzę, że powinieneś iść - powiedział w końcu Gary, przypo- minając sobie, by nie dać się sprowadzić na boczny tor. Mickey przysunął się bliżej, ponieważ gładki ton Gary'ego wzbudził w nim podejrzliwość, a Kelsey opuścił nareszcie łuk. - Tak naprawdę - ciągnął Gary. - Sądzę, że wszyscy powinni- śmy iść. - Do zamku? - spytał z niedowierzaniem Mickey. - Tam, gdzie znajduje się włócznia Cedrica - odpowiedział Gary, jakby odpowiedź była oczywista. - Nie chcemy przecież opuścić Ynis Gwydrin bez włóczni Cedrica. - O czym ty mówisz? - teraz w tonie Mickeya było więcej cie- kawości niż niedowierzania. - Jeśli wiesz o czymś, to powiedz to wyraźnie - zażądał Kelsey. - Jaką łamigłówkę masz nam do zaoferowania? -Znam sposób na wydostanie się z wyspy -powiedział bezcere- monialnie Gary. Nawet Geno przysunął się do nich, by lepiej słyszeć. Cała trójka - krasnolud, leprechaun i elf- spoglądała na siebie i na Gary'ego, czekając niecierpliwie, aż młodzieniec rozwinie swą myśl. -Nie dopracowałemjeszcze szczegółów-rzekł Gary, nie chcąc ujawniać swego, jak na razie niedokończonego, planu. -Mogę jed- nak nas stąd wydostać, jestem tego pewien. Mickey wydawał się zaintrygowany, lecz Kelsey i Geno zmar- szczyli brwi i odwrócili się. - Chłodny dzień w krasnoludzkiej kuźni - powtórzył Geno. Gary warknął i podbiegł przed nich, odcinając im drogę. - Czy którykolwiek z was ma lepszy pomysł? - spytał ze złością. - Czy pomyśleliście o czymś konkretnym, w czasie godzin, które zmarnowaliście wpatrując się w wodę? Znając Tylwyth Teg lepiej niż ktokolwiek, kto nie był Tylwyth Teg, Mickey wzdrygnął się słysząc śmiałe kpiny Gary' ego. Kelsey nie podjął jednak środków odwetowych, ani fizycznych, ani we- rbalnych. Spoglądał wraz z Geno na młodzieńca i żaden z nich na- wet nie mrugnął. - Mogę nas stąd wydostać - oznajmił pewnym głosem Gary. Kelsey spojrzał na Geno, który tylko wzruszył ramionami. - Chodźmy do zamku - zgodził się elf. - A jeśli zdołamy wykraść z powrotem włócznię - wtrącił się Mickey - a później nie uda nam się wydostać z wyspy, kto stawi czoła Ceridwen? - To mój plan - odezwał się Gary. - Zgadzam się ponieść odpowiedzialność - oznajmił nagle Kel- sey. - Czy może zrobić mi coś gorszego, niż pozostawić na wygna- niu na tej przeklętej wyspie? Mickey spojrzał na elfa z osłupieniem. - Zawsze byłeś trudny do rozgryzienia - skomentował leprechaun. Pierwszy raz od wielu dni na twarzy Kelseya błysnął jeden z jego i^adkich uśmiechów. - Jestem z Tyl wyth Teg - wyj aśnił Mickey owi. - Czy nie ocze- kuj e się po mnie, że będę trudny? - Zawsze tego od ciebie oczekiwałem - ochoczo przytaknął Mic- key. ROZDZIAŁ 1f Siefczita Certowen Gdy zbliżyli się do zamku, wydał im się wspanialszy niż z plaży. Wysokie, krystaliczne mury przechodziły w jeszcze wyższe wie- życzki, wznoszące się spiralnie w niebo, a każdy ich skrawek migotał w porannym słońcu. Rozliczne załamania oraz kancia- ste kamienie odbijały światło w setkach kierunków, zmuszając Gary'ego i jego towarzyszy do mrużenia oczu przed palącym bla- skiem. Był to zamek dla dobrego króla, uznał Gary, nieodpowiedni dla złej wiedźmy. Jakże smutne było dla krainy Faerie, że Ceridwen nazwała Ynis Gwydrin swym domem. Towarzysze napotkali przy frontowej bramie Geeka, zerkające- go na nich podejrzliwie i rzucającego zaniepokojone spojrzenia na schowany miecz Kelseya. - Pani powiedzieć, że ja spotkać Tomcio i krasnolud - stwier- dził goblin. - Tylko Tomcio i krasnolud. - Poprosiła... powiedziała... żebyśmy wszyscy pomogli - odpo- wiedział Gary. Żółte oczy Geeka zmrużyły się z powątpiewaniem. - Odmówiliśmy, oprócz krasnoluda - łgał Gary. - Tak więc Ce- ridwen najprawdopodobniej nie powiedziała ci, że masz nas ocze- kiwać. Przemyśleliśmy to jednak i uznaliśmy, że lepiej będzie na- prawić ścianę, niż stawić czoła gniewowi Pani, gdy wróci ze swej wyprawy. - A jak ja was nie wpuścić, Ceridwen was ukarać? - spytał go- blin i wyglądało na to, że służalczemu potworkowi spodobał się ten pomysł. - W takim razie możemy równie dobrze cię zabić, ponieważ my i tak bylibyśmy zgubieni - stwierdził pewnym głosem Kelsey. - Przynajmniej trochę się zabawię, zanim gniew Ceridwen spa- dnie na mnie. - Dłoń elfa przesunęła się w stronę wiszącego u pasa miecza. Twarz Geeka zmarszczyła się na chwilę, po czym głupawo ski- nął głowąi pokazał gestem, aby szli za nim. - Dobra robota - Kelsey pogratulował Gary'emu, lecz to mina Mickeya, jaką skierował w stronę młodzieńca, wyrażaj ąca zarówno podziw, jak i zdumienie, była dla Gary'ego największym komple- mentem. Szli przez ogromną salę audiencyjnąoraz labirynt korytarzy o ścianach wyłożonych lustrami. Stropy znajdowały się dość wy- soko, choć Tomcio i tak musiał się schylać, a nawet czołgać w niektórych miejscach, by się przedostać. Gary wysunął się na prowadzenie, by przeprowadzić krótką pogawędkę z Geekiem i postarać się pozyskać zaufanie goblina, lecz Geek nie powie- dział zbyt wiele i więcej niż raz stwierdził, że nienawidzi smro- du ludzi. Wciąż podążali labiryntem - schodami w dół, później przez kil- ka pomieszczeń o nieregularnych kształtach, schodami w górę oraz kilkoma korytarzami. Gary podejrzewał, wiedząc jednocześnie, że nie tylko on ma takie odczucia, że Geek celowo prowadzi ich okrężną drogą, jakby starając się nie dopuścić, by zdołali zidentyfikować swoje położenie w zamku. Miało to sens -było mniejsze prawdo- podobieństwo, że zrobią coś złego, jeśli nie mogliby odnaleźć drogi powrotnej na zewnątrz. Weszli w końcu do pomieszczenia podobnie wyłożonego zwier- ciadłami jak korytarze, poza jedną ścianą, gdzie szkło było potłu- czone. Towarzysze byli dość zaskoczeni, widząc za popękanym fragmentem mur. Z każdego zakątka zamek wydawał się niemal przejrzysty, choć niezaprzeczalnie solidny. W jednym miejscu kamienie również były popękane - bez wątpienia Ceridwen chciała, by to miejsce zostało naprawione, ponieważ krasnolud nie był szklarzem. Za dziuraw ścianie znajdowało się kolejne pomieszczenie, za- stawione mosiężnymi piecami, na którego podłodze narysowano pentagram. Nawet Gary znał wystarczająco wiele legend na temat magii, by wiedzieć, że druga komnata służy do przywoływania cze- goś. Nie mógł powstrzymać się przed wzruszeniem ramion, zasta- nawiając się, jakąbestię Ceridwen mogła przyzwać i co za piekiel- ne stworzenie mogło tak roztrzaskać ścianę. Właśnie tutaj - wyjaśnił Geek. - Naprawić kamienie. Pani poło- ży na nie nowe szkło. - Gary chciał o coś zapytać goblina, lecz Geek obrócił się i natychmiast wyszedł, dając wyraźnie do zrozumienia, że czuł się w tym miejscu niezręcznie. - Sprowadziła wielkiego - skomentował Mickey, patrząc na roz- trzaskaną ścianę. - Wielkiego kogo? - ośmielił się zapytać Gary. - Demona, chłopcze - odpowiedział leprechaun. - Ceridwen zawsze zabawia się z demonami. Gary chciał stwierdzić, że nie wierzy w demony, lecz wydawało się głupie mówić coś takiego leprechaunowi, zwłaszcza że w leprechauny również nie wierzył. - A więc jesteśmy w zamku - zauważył Kelsey. - Teraz musimy znaleźć włócznię i stąd odejść. I szybko... - przerwał, widząc, że Gary przykłada palec do wydętych warg, drugą ręką machając dys- kretnie w stronę Tomcia. Tomcio nie był jednak świadom rozmowy. Gigant zaczął już przedzierać się przez rumowisko, podczas gdy Geno mierzył dziurę i zastanawiał się nad najlepszym sposobem jej załatania. Kelsey zawołał Gary'ego i Mickeya do przeciwległego krańca komnaty na prywatnąnaradę. - Pozwolimy im nad tym pracować? - spytał elf. - Obawiam się, że ten goblin wróci, by sprawdzić nasze postępy. - Mogę uczynić, by ten nieszczęśnik widział, jak to naprawiamy -odrzekłMickey. -Musiałbym jednak stać tutaj. - Mógłbyś więc to zrobić? - spytał Kelsey. - Chciałbym, by przynajmniej krasnolud towarzyszył mi w poszukiwaniach włóczni. - Ja z tobą pójdę - zaproponował Gary. Kelsey spojrzał na niego krzywo. - Będę potrzebować jeszcze jednego wojownika - ciągnął elf, zwracając się do Mickeya. - Jeśli, tak jak oczekuję, Ceridwen po- stawiła przy włóczni straż. Gary przyjął obrazę, nie komentując jej i uważając, że posiada- nie przy sobie dwóch przyjaznych, a przynajmniej nie wrogich wo- jowników, nie będzie takie złe. - Zabierz go - odpowiedział Mickey, patrząc na Geno. - Gigant będzie myślał, że krasnolud jest tu i pracuje, podobnie jak goblin, jeśli to głupie stworzenie wróci. - Dam wam jednak tylko godzinę - mówił dalej Mickey. - Jeśli wpadniecie w kłopoty, albo ktoś się na was natknie, nie mam za- miaru zostać schwytany w tym zamku! - Dwie godziny - targował się Kelsey. - To miejsce jest ogromne. Mickey zgodził się. - Drzwi są zamknięte - przypomniał mu Gary. Mickey zaśmiał się i machnął ręką po czym zawołał Tomcia. -Łatwiej byłoby ci łatać, gdybyś użył tamtej kraty opartej o ścianę - rzekł leprechaun. Tomcio i pozostali podążyli wzrokiem za ge- stem Mickeya w stronę drzwi, a przynajmniej tam, gdzie kiedyś były drzwi. Teraz przejście wyglądało jak oparte sztaby i drągi, dosko- nały materiał na ścianę. - Taa, weź to - zgodził się Geno, a Gary nie był całkowicie pe- wien, czy krasnolud dostrzegł iluzję, czy też cieszył się widząc, że większość pracy zostanie już wykonana. Gary obawiał się, że Tomcio wykryje podstęp - w końcu przed chwiląprzeszli przez te drzwi. Gigant nie był jednak wielkim my- ślicielem, podszedł więc do iluzorycznych prętów i poszukał z obydwu stron uchwytów. Pociągnął, lecz iluzja nie poruszyła się. Tomcio rozstawił szeroko stopy i pociągnął silniej, po czym odwrócił się od ściany, trzymając w wielkich dłoniach swojąna- grodę. - Drzwi nie sąjuż zamknięte - powiedział zadowolonym z siebie tonem Mickey. Gary spojrzał przez iluzję na ziejącą w ścianie dziu- rę. Tomcio wyrwał drzwi z framugą. Chwilę później podszedł Geno, by dołączyć do Gary'ego i Kelseya, choć gdy Gary zerknął przez ramię, ujrzał, że krasnolud pracuje ciężko u boku Tomcia, starając się wstawić drzwi, które wciąż wyglądały jak sztaby i deski, do dziury w ścianie. Mickey przesunął się na bok, usiadł i wsadził fajkę do ust, zakładając swe małe dłonie za głową. - Czy załatwianie czegokolwiek z leprechaunem zawsze jest ta- kie dziwne? - Gary bezradnie spytał Kelseya. - Tak, chłopcze - odparł kpiąco prawdziwy Mickey, stojąc nie- widzialny za elfem. - Powinieneś kiedyś spróbować schwytać które- goś. Gary mrugnął i spojrzał w bok, gdzie iluzyjny Mickey ćmił z zadowoleniem fajkę. - A teraz idźcie - powiedział im prawdziwy Mickey. - Macie dwie godziny i ani minuty dłużej! - Złapał Gary'ego, gdy młodzie- niec zaczął już odchodzić i wsunął mu coś w dłoń. - Weź to - po- wiedział leprechaun. - Sprowadzi cię z powrotem do mnie i przy- niesie szczęście w poszukiwaniach. Gdy Gary otworzył dłoń, znalazł czterolistną koniczynkę. Nie był zdziwiony. Gary, Kelsey i Geno znów znaleźli się w labiryncie, lecz tym ra- zem nie mieli goblina, który wskazywałby im drogę. Kelsey objął dowództwo, prowadząc na przemian w lewo i prawo, by uniknąć chodzenia w kółko. Elf starał się wyglądać na pewnego swoich kro- ków, lecz Gary uznał, że Kelsey po prostu zgaduje. - Znalazłbym drogę, gdybyśmy byli pod ziemią- przynajmniej raz mruknął Geno. Również więcej niż raz krasnolud obszedł róg i rzucił młotem we własne odbicie, sądząc, ku własnemu przestra- chowi, że wróg ich odnalazł. - Głupie lustra - mamrotał, idąc dalej i pozostawiając za sobą za każdym razem pajęczynę potłuczonego szkła. Gdy w końcu naprawdę natknęli się na jednego ze strażników Ceridwen, nieszczęsnego goblina, długą chwilę zajęło im zdanie sobie sprawy, że to nie kolejne odbicie podstępnych luster. Goblin pisnął i rzucił się do ucieczki, lecz miecz Kelseya i młot Geno świ- snęły w powietrzu i powaliły go na posadzkę, zanim zdążył ujść dwa kroki. Szli więc dalej na ślepo, skręcając na zakrętach i przechodząc przez identyczne pomieszczenia z identycznymi meblami. Pew- ność siebie Kelseya wydawała się zanikać. Dotarli do rozbiegają- cego się w cztery strony skrzyżowania i elf zawahał się, po czym zerknął w każdym kierunku, zanim zdecydował się na marsz na wprost. - Nie, w lewo - poprawił go nagle Gary. Kelsey i Geno popa- trzyli na niego zdziwieni. Gary nie miał zdecydowanej odpowiedzi na ich pytające spoj- rzenia. Po prostu, z jakiegoś nie dającego się wyjaśnić powodu, uważał, że w tym miejscu powinni pójść w lewo. Kelsey zmierzył go niedowierzającym wzrokiem i znowu ruszył naprzód, lecz Gary był pewien swojego tajemniczego olśnienia. - W lewo - powtórzył z większym naciskiem. - Skąd wiesz? - spytał Kelsey. Gary potrząsnął głową. - Wiem tylko, że musimy iść w lewo - odpowiedział szczerze. - Straciliśmy pół godziny idąc w twoją stronę - Geno przypo- mniał elfowi. Poszli w lewo, a na najbliższym rozwidleniu, gdy Geno i elf spoj- rzeli na Gary'ego w oczekiwaniu na nową wskazówkę, rzekł szyb- ko-Prosto. Na każdym rogu przeczucie Gary'ego stawało się coraz bardziej określone. Obawiał się tylko, że może to być sztuczka Ceridwen, która wprowadzi ich w pułapkę. Wtedyjednak, z głośnym westchnieniem ulgi, odkrył o co cho- dzi. - To włócznia - obwieścił nieoczekiwanie. - Włócznia Cedrica mnie wzywa! - Dobra włócznia - mruknął Geno, a Kelsey nie spierał się, po- nieważ nie wątpił już w instynkt Gary'ego. Kilka zakrętów później zauważyli, że zbliżaj ą się do prywatnych komnat Ceridwen. Na ścianach nie było już luster, a umeblowanie w tej części zamku było znacznie bogatsze. Znajdowało się tu jed- nak więcej strażników, maszerujących w ciasnych, zorganizowa- nych oddziałach. Towarzysze przeszli przez podwójne dwuskrzydłowe drzwi do przestronnego pomieszczenia, gdzie znajdowały się wygodne fote- le oraz długi dębowy stół. Za nimi były kolejne podwójne drzwi, jeszcze bardziej ozdobne niż te, przez które tutaj weszli, aw obydwie strony szerokiej komnaty biegły korytarze. - Sala spotkań - uznał Geno. - A za nią komnata Ceridwen - dodał Kelsey. Spojrzał na Ga- ry'ego, szukając potwierdzenia. Gary zamknął oczy i usłyszał krzyk włóczni. Bardzo blisko, prosto. - Tak - oznajmił Gary. Ruszył naprzód, lecz Kelsey szarpnął go nagle, wciągając do poprzedniego korytarza. Geno również wyśli- zgnął się z pomieszczenia, a zanim Gary zdążył zaprotestować, usły- szał tupot wielu par butów. Zaglądając przez lekko uchylone drzwi, zobaczyli dwa zdenerwo- wane gobliny, wpadaj ące do sali spotkań z lewego korytarza. Stwory szybko poprawiły swoje zbroje i hełmy i zajęły pozycje po obu stro- nach podwójnych, ozdobnych drzwi. Chwilę później pojawiła się gru- pa, szeroka na trzy osoby i długa na pięć, maszeruj ąca przez salę spo- tkań i dowodzona przez krzepkiego goblina oraz trolla. Goblin za- trzymał się, by obejrzeć dwóch strażników. Zerknął na nich podejrz- liwie, zanim dołączył do swego wciąż maszerującego oddziału. - Musimy szybko ich wykończyć - wyszeptał Kelsey, żałując, że zostawił łuk na plaży. Geno uniósł w odpowiedzi dwa młoty w powietrze. Kelsey chwycił klamkę i wyszeptał: - Raz... dwa... trzy -po czym gwałtownie otworzył drzwi, pozwalając Geno wpaść do środka. Pierwszy młot trafił w płytę czołową hełmu goblina z lewej, rzucając stwora na ścianę. Drugi goblin zerwał się do ucieczki, lecz dostał następnym młotem w ramię. Cios zaledwie go mu- snął, mimo to był dotkliwy. Goblin jednak wciąż trzymał się na nogach. Kelsey ruszył do ataku, a Geno przygotował kolejny młot. Wte- dy jednak przyłączył się do nich Gary, ciskając swą włócznią w uciekającego stwora. Goblin dostał w biodro i padł skrzecząc. Pierwszy goblin zdążył się do tego czasu otrząsnąć, zetknął się jednak z Kelseyem, a ściślej mówiąc, z mieczem Kelseya. Stworze- nie sięgnęło z desperacjąpo swojąbroń, po czym straciło wszelkie czucie. Nie czuło bólu, lecz widziało, jak podłoga się podnosi, a pomieszczenie zaczyna szaleńczo wirować. W ostatnim przebły- sku życia goblin zdał sobie sprawę, co mu się stało, spoglądając na swoje bezgłowe ciało wciąż opierające się o drzwi. Drugi goblin przestał skrzeczeć zaraz po tym, jak Geno zaczął rzucać wjego głowę młot za młotem. Gary uznał, że stworzenie musiało zginąć po drugim trafieniu, lecz krasnolud cisnął jeszcze w nie trzy młoty, po czy podbiegł do niego i kopnął kilka razy na wszelki wypadek. - Dobry rzut - skomentował Geno, wyciągając okrwawioną włócznię Gary'ego i podając ją młodzieńcowi. Gary wiedział, że krasnolud nie powiedziałby mu komplementu, gdyby sobie na to nie zasłużył. - Następnym razem traf w płuca, żeby nie mógł krzyczeć - warknął Geno. - Jego krzyki pewnie sprowadzana nas wszystkie siły! - Następnym razem postaraj się dobrze trafić przy pierwszym rzucie - odgryzł się Gary. Geno wzruszył ramionami i „przypad- kiem" upuścił Gary'emu młot na stopę. Młodzieniec skrzywił się i przygryzł wargę, lecz nie dał krasnoludowi satysfakcji i nie okazał bólu. - Drzwi bez wątpienia mają w sobie pułapkę - powiedział do nich Kelsey, przypominając im, że nie mają zbyt dużo czasu do stracenia. Wciąż mamrocząc coś pod nosem, Geno podszedł bliżej i zbadał wejście. Mruknął i podrapał się po pozbawionym zarostu podbród- ku, po czym przeszedł na drugą stronę, mruknął i znów podrapał się po podbródku. Wyciągnął zza swego zaopatrzonego w nies- kończonąilość kieszeni pasa dłuto i zabrał się do pracy, uderzając w duże wybrzuszenie po jednej stronie, a później po drugiej. Na- stępnie cofnął się o trzy kroki, ukłonił przed Kelseyem (zerkając przez cały czas na Gary'ego), po czym cisnął młot w środek drzwi. Padły niczym ścięte drzewo, uderzając o podłogę z donośnym trza- skiem. - Dyskretnie - zauważył z sarkazmem Gary i roztropnie odsko- czył, zanim Geno zdążył mieć następny wypadek z młotem. Pokój Ceridwen, ponieważ to istotnie była prywatna komnata wiedźmy, byłjednym ze szczególniejszych miejsc, jakie Gary Le- ger kiedykolwiek widział. Przy jednej ścianie stało ogromne biur- ko, pokryte pergaminami i kałamarzami, piórami i książkami, nie- którymi zamkniętymi, niektórymi spiętymi ciasno skórzanymi pa- skami. W równych odstępach znajdowały się metalowe lichtarze pieczołowicie zaprojektowane, choć było w nich coś zakłócającego harmonię. W każdym z nich zatknięta była płonąca odmiennym kolorem ognia świeca. Łoże wiedźmy stało na środku naprzeciwle- głej ściany, wielkie i pokryte baldachimem z purpurowego jedwa- biu. Trzej towarzysze odetchnęli z ulgą, gdy Kelsey wszedł do środka i odsunął kotarę, pokazując, że łóżko jest puste. Elf zauważył pokrowiec z włócznią zawieszony na ścianie za parawanem stojącym naprzeciwko biurka. Schował miecz i podszedł tam natychmiast, wyciągając pożądliwie dłonie. - Pułapka! - zabrzmiał głos w głowie Gary'ego. - To nie to! - krzyknął Gary. Ostrzeżenie nadeszło za późno. Gdy Kelsey chwycił pokrowiec, rozpadł mu się w rękach, a z ukrytej w ścianie wnęki wypadło jajo. Trzej towarzysze zamarli w bezruchu, spoglądając na rozbitą sko- rupę z ciekawością i uczuciem przerażenia. Jajko pękło na pół i uniosła się z niego chmura czarnego dymu. Kelsey zakrył usta dłonią, a Geno odskoczył, podobnie jak Gary, który uznał, że opary mogą być trujące. To byłoby jednak za pro- ste. Obłok podnosił się i nabierał kształtu. Pojawiły się błyszczą- ce, czerwone oczy i otworzyła się szeroko wielka paszcza. Czarna mgła wciąż wisiała wokoło, zasłaniając sylwetkę potwora, który i tak wydawał się nie mieć określonego kształtu. Zmieniał się, wciąż tworząc nowe kończyny. Był kotłującą się ciemnością. Ja- kikolwiek był jego kształt, był wielki i potężny, i wydzielał z siebie strasznąmoc. Gary Leger uznał, że już nigdy nie będzie twierdził, iż nie wie- rzy w demony. Z wciąż nabierającego kształtu obłoku wystrzeliła w stronę Kelseya ogromna, gruba, czarna ręka. Elf uniósł tarczę, by się zasłonić. Ramię zdrętwiało mu od siły uderzenia, lecz nie zwa- żając na to, skontrował swoim mieczem, a magiczne ostrze za- syczało, stykając się z ciałem demona. Potwór zawył - choć mógł to być śmiech - i pojawiła się kolejna ręka, następnie trzecia, a za nią czwarta. - Tylwyth Teg! - ryknął potwór głosem, który Gary mógł przy- równać tylko do odgłosu ciężarówki z silnikiem Diesla. - Od stule- ci nie zabiłem żadnego Tylwyth Teg! Czy mięso elfów jest wciąż tak smakowite, jak je zapamiętałem? Obok Kelseya przeleciał młot i zniknął we mgle, lecz upadł na podłogę, nie napotykając na swojej drodze nic namacalnego, w co mógłby ugodzić. Chwilę później Kelsey znalazł się w opałach, zmuszony walczyć ze wszystkimi czterema ramionami demona. Tarcza i miecz elfa współpracowały ze sobą w doskonałej harmonii. Kelsey robił co mógł, by uniknąć trafienia i przyjąć kolejny cios na tarczę. Przy całej swojej biegłości Kelsey nie mógł jednak mieć nadziei na wy- prowadzenie kilku własnych trafień. Gary wiedział, że musi wspomóc swego towarzysza, jednak stopy przyrosły mu do podłogi z przerażenia. Bez przekonania podniósł oburącz włócznię, szykując się do natarcia, lecz zmie- nił zdanie, uważając, że będzie rozsądniej, jeśli rzuci bronią. Czerwone oczy demona skierowały się na niego i schwytany w ich piekielne spojrzenie Gary poczuł, że jego broń waży pięć- dziesiąt kilo. Potwór wciąż na niego patrzył, walcząc jednocześnie z Kelseyem, jakbyjego umysłmógł z łatwościąpracować jednocześnie w kilku kierunkach. Gary zauważył, że Geno padł na ziemię, a młot spryt- nego krasnoluda z furią uderza w skorupę jaja, roztrzaskując ją na drobne cząsteczki. Po raz pierwszy demon wydawał się ucierpieć, jego przeciągły ryk wyraźnie spowodowany był bólem. Z mgły wy- łoniła się wielka, upazurzona stopa i opadła na Geno, lecz uparty krasnolud wciąż rozbijał kawałki skorupy. Demon znów zaryczał z bólu i wściekłości, po czym z jego oczu wystrzeliły w stronę Gary'ego bliźniacze strumienie ognia. Gary zdołał na czas zasłonić przedramieniem twarz, lecz palące iskry oparzyły go, a siła podmuchu cisnęła przez pokój. Zauważył, że sie- dzi oparty o coś twardego, trzymając się za rękę i spoglądając na dwa otwory wypalone w zbroi Cedrica Donigartena. * * * Pomimo uwagi, którą poświęcił Gary'emu i Geno, demon nie osłabił wcale ataków przeciwko Kelseyowi. Ciężka łapa uderzyła w tarczę elfa, a drugie miażdżące ramię pojawiło się w tej samej chwili z drugiej strony, zmuszając Kelseya do odsłonięcia się pod- czas parowania ciosu. Trzecia łapa wdarła się pomiędzy miecz a tarczę, a jej długie, straszne pazury sięgnęły do serca elfa. Kelsey rzucił się do tyłu, lecz ramiona, wyciągając się na nie- prawdopodobną długość, podążały za nim. * * * Geno był stworzony z tego samego tworzywa co góry, lecz na- wet ta krasnoludzka wytrzymałość wydawała się nic nie znaczyć przy ciężarze wielkiej stopy demona. Krasnolud miażdżył, a gdy cząstki jaja były już zbyt małe, by dawało się w nie trafić, wpy- chał najwięcej ile mógł do ust i połykał. Poczuł, jak ciężar na jego grzbiecie maleje, jakby działania Geno zmniejszały rozmiar po- twora. Rozochocony sukcesem krasnolud rzucił młot na bok i sięgnął obiema dłońmi, starając się odnaleźć każdącząstkę sko- rupy. Wtedy j ednak ciężar powrócił, przyciskaj ąc go i czyniąc bezrad- nym. Geno trzymał spory kawałek jaja, lecz nie był w stanie przy- sunąć go w pobliże ust. Zamiast tego ugryzł stopę, lecz to nie wywarło większego efek- tu. A nawet Geno, który jadł bardziej niekonwencjonalne posiłki niż koza ze śmietnika, musiał przyznać, że mięso demona jest jedną z naj okropniej szych rzeczy, j akich w życiu kosztował. * * * Demoniczny wzrok padł na Kelseya, a elf rozluźnił mięśnie, wie- dząc, że jest zgubiony. Opierając się o biurko Ceridwen, z jedną ręką wiszącą bezwła- dnie przy boku, Gary znów myślał o rodzicach. Gdzie ucieknie, gdy Kelsey zginie, a Geno zostanie zmiażdżony? Gdzie ukryje się przed tym zrodzonym w piekle potworem? Nadeszło dla nich tymczasowe odroczenie, gdy do pokoju nie- świadomie wkroczył patrol goblinów. Demon uniósł głowę i wystrzelił płonące strumienie w nowych intruzów. Masywny go- blin, który dowodził, podniósł rękę, podobnie jak zrobił to Gary, lecz jego zbroja nie mogła się równać z pancerzem Cedrica. Ogień przeszedł przez rękę goblinai przez jego głowę, po czym stwór upadł, dymiący i martwy, na podłogę. Błyski ognia szły dalej przez szeregi goblinów, powalając na ziemię kilku innych. Gobliny zaczęły się miotać, wpadając na sie- bie i splatając ze sobą gdy próbowały oswobodzić się i uciec. Znaj- dujący się pomiędzy nimi troll odważnie, lub też bezmyślnie, ru- szył do ataku, nie zdając sobie sprawy z kim walczy. Ręka demo- na chwyciła go za gardło i uniosła w górę, zanim zdołał zbliżyć się do mglistego obłoku. Wielka, zakończona pazurami łapa opa- dła w dół - Gary usłyszał dźwięczny gruchot - i troll nagle prze- stał się szamotać. Demon potrząsnął kilka razy wielką sylwetką po czym cisnął nią w środek skotłowanych goblinów, miażdżąc jednego. Wtedy zaś demon znów przybrał formę chmury. Ogarnął gobliny w sali spo- tkań i przeniknął przez ich szeregi. Jeden obłok stał się trzema i potwór blokował teraz każde wyjście. Słysząc wrzaski z sali spotkań, wrzaski czystego przerażenia i bezgranicznego bólu, Gary chwycił się kurczowo nogi biurka. Nawet Kelsey, ścigający odważnie potwora, zatrzymał się i cof- nął. W jednej chwili krzyki zamilkły i trzy gobliny wpadły do po- koju. Strumienie ognia powaliły dwa z nich, a trzeci wbiegł tuż przed Kelseya, chwytając rękę oszołomionego elfa i chowając się za nim. - Prosić! Prosić! -jęczał goblin. - Zabić to! Och, zabić to! Kelsey strząsnął goblina i pewnie stanąwszy, czekał na starcie z przeciwnikiem. Geno wsunął ostatni kawałek skorupy do ust, po- dniósł ulubiony młot i stanął przy elfie. Gary również wiedział, że musi przyłączyć się do swoich przyja- ciół i zginąć u ich boku. Z determinacją zarzucił rękę na biurko i podciągnął się. Zamierzał ruszyć do walki, lecz jego uwaga zosta- ła nagle przyciągnięta przez rysunki w otwartej książce leżącej na biurku Ceridwen. Gary zamrugał kilka razy, zerkając przez ramię, po czym z powrotem spoglądając na te dziwne rysunki. W książce zobaczył Kelseya i Geno stojących na środku pokoju! W kącie za nimi kulił się goblin. - Zaszczytem było dla mnie walczyć u twego boku - Kelsey po- wiedział do krasnoluda, a Gary znów zamrugał, gdy wypowiedzia- ne słowa pojawiły się w formie płynnego pisma (choć w niezrozu- miałym dla niego języku) na górze strony! - Dziennik? - sapnął z niedowierzaniem Gary. Wciąż patrzył ogłupiałym wzrokiem, gdy strona sama się prze- wróciła. Następna scena pokazywała demona stojącego w drzwiach i nacierającego na jego przyjaciół. Gary chwycił leżące w pobliżu pióro i stuknął nim w wizerunek demona, lecz przedmiot pękł, gdy dotknął magicznej księgi. Zde- sperowany Gary chwycił strony i zaczął przerzucać je wstecz, ży- wiąc nierozsądnąnadzieję, że może odwrócić czas. Wtedy jednak do akcji wkroczył demon i książka zaczęła wal- czyć z ruchami Gary'ego. Jej strony starały się otworzyć na aktual- nych wydarzeniach. Gary oparł się całym ciężarem na stronie, którą akurat trzymał otwartą. Znajdujące się tam rysunki przedstawiały Kelseya sięgającego po pokrowiec z włóczniąi jajo wylatujące na podłogę. Gary nie widział walki, jaka rozgorzała na nowo za jego pleca- mi, lecz usłyszał trzask nakrytego baldachimem łoża oraz jęki i pomrukiwania Geno, dochodzące z tamtej strony. Nie myśląc na- wet o możliwych konsekwencjach, zdesperowany młodzieniec chwycił stronę z nietkniętym demonicznym jajem i pociągnął ją z całej siły. Nagle Gary znalazł się w ciemności. Unosił w przestrzeni, lecz nie było gwiazd ani słońca, które mogłyby wskazać drogę. K0ZDZ1AŁ 16 Rozklejony czas Gary unosił się w mglistej szarości, szukając jakiegoś znaku, jakie- goś punktu odniesienia w tym nieokreślonym uniwersum. Widział daleko przed sobą szczelinę, być może otwór w tkaninie tworzącej egzystencję. Gary skierował myśli na tę szczelinę, rozumiejąc, że nie wpadł w żadne fizyczne miejsce, lecz do innego wymiaru, do siedziby umysłu. Sięgnął palcami do szczeliny, chcąc się przez nią przeci- snąć, ponieważ rozumował, że za niąmoże być tylko lepiej. Jeden palec przeszedł na drugą stronę. Nagle Gary przestał być pewny swoich czynów. Co się stanie, jeśli stał u bram piekła? Albo też, czy przedarcie się, nie rozpruje tkaniny fizycznego uniwersum? Zdecydował jednak w końcu, że nie może czekać. Z determinacją przełożył dłoń przez barierę, następnie drugą po czym zaczął z całej siły rozpychać szare ściany. Krew napłynęła mu do głowy - czuł to wyraźnie, zwiększało się jej ciśnienie, choć nie był pewien, czy jego świadomość nie jest w jakiś sposób odłączona od fizycznej formy. Gary skoncentrował się i pociągnął. Obawiał się, że nie okaże się wystarczająco silny, i rzeczywiście, poły kurtyny, bo za nią to teraz uważał, ledwo się poruszyły. Poprzez szczelinę przedostało się oślepiające światło, drażniąc Gary'emu oczy. Pomyślał, że zaraz padnie. Pomyślał, że cały świat może zostać zniszczony, jeśli będzie ciągnął dalej. Pomyślał, że może wpuścić do krainy Faerie tysiąc innych demonów. Pomyślał... Jednak, gdy Gary myślał, przez cały czas ciągnął, uparcie napie- rał i kurtyna zaczęła się stopniowo rozchylać. Zalało go światło. Nagle znów był w pokoju Ceridwen, trzymając stronę wydartą z magicznej księgi. Kelsey i Geno stali ramię w ramię na środku pomieszczenia obok spalonych i roztrzaskanych ciał kilku goblinów i trolla, a jedyny żyjący goblin kulił się w kącie. Demon zniknął, lecz nad głową goblina znajdowało się jajo, kolejne jajo (czy też może to samo?), chwiejące się na skraju wnęki zbyt wąskiej, by je pomieścić. - Jajo! - to było wszystko, co zdesperowany Gary zdołał wy- krzyknąć. Kelsey wydawał się zrozumieć. Elf obrócił się akurat na czas, by ujrzeć spadające jajo. Owalny przedmiot wylądował na pochyłym ramieniu goblina. Nie potłukł się wprawdzie, jednak zaczął się toczyć. Głupie stwo- rzenie instynktownie złapało jajo, lecz gdy Kelsey rzucił się w jego stronę, goblin zaskrzeczał i rzucił w niego jakiem. Miecz i tarcza Kelseya poleciały na bok. Elf upadł na kolana, a jego ręce żonglowały bezcennym jajkiem, poruszając się niezwykle szyb- ko, by złagodzić impet uderzenia, zanim w końcu zdołały uzyskać kontrolę nad jajem. Kelsey szybko obejrzał delikatną skorupę, po czym westchnął z ulgą nie widząc żadnych widocznych pęknięć. Kłopoty towarzyszy nie zakończyły się jednakjeszcze. Ciało trolla podniosło się nagle i przeleciało w powietrzu z powrotem do miej- sca, z którego rzucił je demon. Zatrzęsło się kilka razy i spadło na nogi, całkiem żywe. Jeden z młotów Geno, leżący na podłodze, wrócił wirując do krasnoluda, który zachował wystarczającąprzy- tomność umysłu, by go złapać. Ciała martwych goblinów zaiskrzy- ły się i wyleciał z nich ogień, a niektóre z nich znów zaczęły się poruszać. - Co się dzieje? - krzyknął Gary. Łatwiej mu jednak było odgad- nąć odpowiedź, niż komukolwiek z jego oszołomionych towarzy- szy. Rozdarł tkaninę czasu, a przynajmniej magiczny dziennik Ce- ridwen. Poczuł, że znów opada w szarość, w pustkę. Wyciągnął rękę i zamknął książkę. Martwe gobliny znów upadły, troll zwalił się na podłogę z połamanymi kończynami, a ognie zgasły. Zaś Kelsey, wciąż na kolanach, trzymał kruchejajo. - Co zrobiłeś? - wydyszał Geno. Gary nie miał odpowiedzi, lecz nigdy nie widział, by twardy kra- snolud był tak wyprowadzony z równowagi. - Prosić! Prosić! - zaczął błagać jedyny żyjący goblin, czołgając się na podłodze przed Kelseyem. Zdenerwowany i oszołomiony Geno ruszył w jego stronę, podnosząc młot, lecz powstrzymał go Gary. - Goblin może nam pokazać drogę na zewnątrz - rzucił. - Ale nie znaleźliśmy jeszcze włóczni - odparł Kelsey. Gary zagłębił się w sobie, starając się sięgnąć świadomością do włóczni. Wiedział, że była tutaj, że to ona ostrzegła go, gdy Kelsey sięgał po fałszywy pokrowiec. - W górze, nad pokojem - dobiegła odpowiedź. Gary spojrzał na nie wyróżniający się niczym strop, sądząc, że musi być tam ukryta jakaś klapa. Nagle jego wzrok spoczął na wysokim baldachimie roz- ciągniętym nad zasłanym jedwabiem łożem Ceridwen. - Baldachim - wyjaśnił. - Włócznia jest na baldachimie. Jedna z podpórek została już zniszczona w czasie walki, a Geno szybko zajął się pozostałymi, roztrzaskując je za pomocą młota. Baldachim opadł ukośnie na podłogę i stoczył się z niego pokro- wiec z drogocenną włócznią, zatrzymując się kilka kroków przed Kelseyem. Elf sięgnął po niego, lecz tym razem ostrzeżenie Gary'ego nade- szło odpowiednio wcześnie, by go powstrzymać. - Nie! - wrzasnął Gary. Chwycił ze znajdującego się za nim lichtarza płonącą na niebiesko świecę i, ku przerażeniu Kelseya, przytknął płomień do pokrowca. Skóra wybuchła z sykiem, a z roz- palonego do białości ognia uniosły się zgniłozielone opary. - Co robisz? - zakrzyknął Kelsey i odepchnął Gary'ego. Podbiegł do ognia, dmuchając na niego, tłumiąc stopami, szaleńczo starając się ocalić legendarną włócznię - choć gdyby Kelsey nie był tak bar- dzo wstrząśnięty, gdyby poświęcił chwilę na uspokojenie się i rozważenie sytuacji, zdałby sobie sprawę, że zwykły ogień nie byłby w stanie zniszczyć legendarnej broni. Ogień zniknął chwilę później, pochłonąwszy całkowicie skórza- ny pokrowiec. Pozostała jednak naga włócznią a Kelsey uznał swoje obawy za głupie. - Pokrowiec był zatruty - wyjaśnił Gary. - Trucizna kontakto- wa. Gdybyś go dotknął... - Gary pozwolił, by niedokończona myśl wisiała w powietrzu, gdy z wahaniem podnosił włócznię. Zauwa- żył, że jest zadziwiająco chłodna w dotyku. - Witaj ponownie - powiedział, po czym, nie zdając sobie tak naprawdę sprawy dlaczego, dodał - Brakowało mi ciebie. -Również cię witam, młody wojowniku - dobiegła telepatyczna odpowiedź włóczni. Gary rozmyślał przez chwilę nad tym tytułem i uśmiechnął się wyraźnie zadowolony. - Co zamierzasz zrobić z jajkiem? - Geno spytał Kelseya. -Nie sądzę, żebyśmy mieli je zabrać ze sobą. Kelsey zbladł, słysząc tę sugestię. - Daj mi je - rzekł Gary, niemal śmiejąc się na głos ze swoje- go planu. Kelsey wahał się przez chwilę, lecz nagle, najwidocz- niej zdając sobie sprawę, że Gary zasłużył na zaufanie, podał mujajo. Gary znów podszedł do biurka Ceridwen i wyciągnął jedną z bocznych szuflad. Niezwykle ostrożnie umieścił jajo w otworze, w którym się znajdowała, po czym wsunął szufladę do połowy, uważając, by nie zmiażdżyć kruchego jajka. - Gdy Ceridwen zamknie tę szufladę, będzie na nią czekać mała niespodzianka - zakpił Gary, ujawniwszy przed nimi naturę dow- cipu. - Po raz kolejny okazałeś się cenniejszy, niż sądziłem - zauwa- żył Kelsey łagodniejszym, niemal beztroskim tonem. Spojrzał na leżącąna biurku Ceridwen księgę. - Z demonem, z włóczniąi z tym. Przypuszczam, że niewielu mogło zajrzeć w tomy Ceridwen i odnaleźć tam siłę... - Dziękuję - przerwał Gary, z czciąwsuwając włócznię w pętlę z boku pasa. - Czy możesz mi to jednak powiedzieć później? Na razie chcę się stąd tylko wydostać. - W ciekawy sposób to ująłeś - odezwał się Geno, choć zgadzał się całym sercem. - Znasz drogę na zewnątrz? - warknął do goblina. Goblin rozmyślał przez chwilę, po czym odpowiedział: -Nie znać. - Zabiję go - Geno powiedział stanowczym tonem do Kelseya, a nikt z obecnych w pokoju nie wątpił w szczerość zamiarów kra- snoluda. - Znać drogę na zewnątrz? - krzyknął goblin, jakby źle zrozu- miał poprzednie pytanie. - Taaak, och taaak. Jesper pokazać wam na zewnątrz, och taaak! - Sądzę, że wiesz j ak z nimi rozmawiać - zauważył Gary, a Geno przytaknął i uśmiechnął się, zaś jego brakujący ząb znowu przypo- mniał Gary'emu o nieznośnym siostrzeńcu. Ich uśmiechy jednak nagle zniknęły, a Geno zajrzał pod łóżko i zamachnął się młotem. Podążając wzrokiem za torem lotu broni, Gary i Kelsey ujrzeli pod łóżkiem czarny błysk. - Kot - powiedział Gary, słysząc przeciągłe miauczenie. - Chowaniec wiedźmy! - poprawił go Kelsey, po czym padł na brzuch i pchnął mieczem pod łóżko. Wtedy jednak miauczenie kota stało się rykiem lwa i pojawiła się wielka paszcza, łapiąc Kelseya za łopatkę. Ułamek sekundy później elf zniknął pod łóżkiem, na zewnątrz wystawały tylko jego stopy. Geno zaryczał i naparł na łóżko, naprężając swoje przypomina- jące postronki muskuły. Mebel podniósł się i wypadł lew, przewra- cając Geno i rzucając się na Gary'ego. Świadoma włócznia wykrzyczała telepatycznie sto różnych po- leceń w tej jednej przerażającej chwili, lecz Gary nie usłyszał żad- nego z nich. Padł na plecy - nie mógł nigdzie indziej iść - unosząc w obronie krasnoludzką włócznię. Nie mogąc zahamować swego pędu, lew nabił się na niąpiersią. Wykute przez krasnoluda drzew- ce wygięło się, lecz nie złamało, gdy dwieście pięćdziesiąt kilo lwiej wagi spadło na Gary'ego. Bestia szamotała się i ryczała. W przeciwieństwie jednak do goblina, którego Gary przebił przed wieloma dniami, ten przeciwnik wciąż się szamotał, a jego wielkie pazury coraz bardziej zbliżały się do Gary'ego, w miarę jak lew przesuwał się po drzewcu. Młodzieniec uznał, że jest zgubiony. Jedna łapa uderzyła go w pierś, a pazury zazgrzytały na metalowej zbroi. Geno znów zaryczał i rzucił się z pochyloną głową na przebite- go kota, przewracając go na bok. Lew wciąż się szamotał, lecz nikt nie był już w jego zasięgu, ponieważ krasnolud pobiegł dalej, a Gary szybko przeczołgał się w inne miejsce. Kelsey pomógł Gary'emu wstać. Elf nie wydawał się być mocno ranny, choć jeden z jego rękawów został rozdarty, a na nagim ra- mieniu widniało kilka głębokich zadrapań. - Włócznia dokończy sprawę - powiedział niepewnie Kelsey, wyraźnie wstrząśnięty sekundą lub dwoma, które spędził w towa- rzystwie lwa. - Jak wiele zwierzątek trzyma Ceridwen? - spytał Gary. - Zbyt wiele - dobiegła odpowiedź Geno. Chwilę później kot znieruchomiał. Otoczyła go szara mgła i wydawał się rozpuszczać. Ku zaskoczeniu przyjaciół, z oparów wyskoczył czarny kot i rzucił się do wnęki utworzonej przez prze- wrócona łoże. Geno ruszył za nim, lecz zmienił zdanie. - Wydaje mi się, że powinniśmy już iść - zaproponował krasno- lud i nikt się z nim nie spierał, nawet wciąż skulony goblin. Ledwo przeszli przez przyległą salę spotkań, roztropnie zamy- kając za sobą drzwi, gdy z komnat Ceridwen dobiegł ryk kolejnego lwa. - Uparte kocisko - zauważył sucho krasnolud. ROZDZIAŁ 17 Czytanie pomiędzy wierszami Mickeya znaleźli jakiś czas później, po kilku błędnych skrętach i po otarciu się o goblińskich strażników. Leprechaun siedział oparty o ścianę, podobnie jak robił to - a przynajmniej jego iluzja - gdy wychodzili. Tomcio wciąż pracował ciężko przy ścianie obok ilu- zorycznego krasnoluda. - Czas w drogę - Kelsey powiedział do leprechauna. - Czy nasz przyjaciel goblin wrócił? - Dwukrotnie - odpowiedział Mickey, pociągając mocno z fajeczki. - Sądzi, że wszystko jest tak, jak powinno być. Gdzieś z korytarzy dobiegł ryk lwa. - Czas w drogę - powtórzył Kelsey, wciągając za sobą do poko- ju wystraszonego goblińskiego więźnia. - Mamy przewodnika. Gary spojrzał na Mickeya i skinął w stronę giganta, który wciąż był nieświadomy faktu, że grupa weszła w ogóle do pomiesz- czenia. -Nie skończy, dopóki nie uzna, że wszystko zrobił -wyjaśnił Gary. - A więc pozwól mu zostać - wyszeptał Geno. - Kto chce, żeby gigant kręcił się w pobliżu? -Potrzebujemy go -powiedział stanowczo Gary, obawiając się, że będzie musiał przejść do długich i szczegółowych wyjaśnień planu ucieczki. Wyjaśnień, które z pewnością nie miałyby większego sensu dlajego towarzyszy. Mickey zaufał mu jednak. Leprechaun mrugnął do młodzieńca i iluzoryczny krasnolud zmienił się w huragan aktywności, który w kilka sekund załatał dziurę. Tomcio zamrugał, nie wiedząc co się stało. - Wy musieć już iść! - usłyszał swój głos gobliński więzień, choć nawet nie poruszył wargami. Rozejrzał się pytająco po pomie- szczeniu, lecz zaraz pojawił się przy nim miecz Kelseya. - Jeśli wydasz z siebie jakiś inny odgłos niż oddech, to zetnę ci głowę - obiecał elf. - Da, czy ściana jest naprawiona? - spytał bezradnie Tomcio. Wyglądał, jakby nie wierzył własnym oczom. - Ściana nie jest na- prawiona. - Już! - wrzasnął goblin głosem leprechauna. - Pani chcieć was wyjść z jej dom! Iluzyjny krasnolud podszedł i zlał się z Geno. - Ściana jest naprawiona - krasnolud oznajmił Tomciowi, wy- czuwając o co chodzi, choć zwracając się do giganta, rzucił Ga- ry'emu gniewne spojrzenie. - Chodź, Tomciu - dodał Gary. - Pokażę ci coś innego, co ucie- szy Panią. - To zwróciło uwagę giganta, który wzruszeniem ramion zbyłjakoś naprawioną ścianę, podrapał się ostatni raz w wielkągłowę i dołączył do szeregu za Garym. - Jeden zły zakręt będzie cię kosztował głowę - zapewnił Kel- sey, szepcząc goblinowi do ucha, by gigant nie mógł podsłuchać. Przerażony goblin nie potrzebował jednak ponagleń. Widział już zbyt wiele, by stawiać jakikolwiek opór. Prowadził ich w ogrom- nym tempie, zatrzymując się na każdym rozwidleniu, by spraw- dzić, gdzie są. Nieoczekiwanie natknęli się na grupę strażników, wybiegających przez otwarte drzwi. Towarzysze nie zdążyli zauważyć, że pomie- szczenie nie jest puste. - Musieć wyprowadzić te szubrawce z zamek - wyjaśnił wydo- bywający się z ust goblina głos Mickeya, zanim Kelsey zdążył wkro- czyć z mieczem do akcji. Mickey nie chciał tu żadnej walki, nie, ze ścigającym ich zwierzątkiem Ceridwen oraz niepewnym i nieprze- widywalnym gigantem u boku. Gdzieś za nimi rozległ się ryk, a oczy goblińskich strażników rozszerzyły się. - Kot Pani nie być zadowolony, że oni wciąż się kręcić - ciągnął Mickey. - Więc wyprowadź ich stąd! - krzyknął jeden z goblinów, po czym wraz z pozostałymi rzucił się do bocznego korytarza, ucieka- jąc z całych sił przed zbliżającym się kotem. - To jest Alicja - powiedział Tomcio. Pozostali spojrzeli na nie- go z zaciekawieniem. - Kot Pani -wyjaśnił gigant. - Alicja. Pani pozwala mi się czasami z niąbawić. -No to idź i pobaw się z Alicją- zaproponował Geno. - Zamknij się! - Gary warknął na krasnoluda, po czym uznał, że niesłychanie głupio zrobił, odzywając się w ten sposób do poryw- czego kowala. Kelsey poparł go jednak tym razem. -Nie mamy czasu na sprzeczki - powiedział elf, znowu popę- dzając goblina. - Przedyskutujemy wszystko, gdy będziemy już bezpieczni na zewnątrz. Biegli długim korytarzem, widząc zewnętrzne wrota, lecz nagle za nimi pojawił się goblin Geek. - Gdzie wy iść? - spytał. - Wy tu wracać! Tomcio obrócił się ogłupiały, lecz Mickey był szybszy, nakłada- jąc za nimi iluzję pustego korytarza. - Chodź, Tomciu - nalegał Gary, chwytając kciuk giganta w rękę i ciągnąc go z całej siły. -Da-to było wszystko, co odpowiedział Tomcio, dając się pro- wadzić. Znajdujący się w oddali goblin wrzeszczał, dopóki nie przerwał mu ryk. -Nie, Alicja! - usłyszeli krzyk Geeka, gdy szli dalej w stronę drzwi. - Dobry kotek, Alicja! A wtedy znaleźli się na zewnątrz. Geno zamknął za nimi wrota i na wszelki wypadek podparł je kołkiem. - Jeśli mają jakiś sposób, by skontaktować się z Ceridwen - ostrzegł Kelsey, lecz nie dokończył myśli, widząc, że Tomcio nadmiernie zainteresował się jego słowami. Odciągnął Mickeya i Gary'ego na bok, a gobliński więzień, widząc szansę, nie tracił czasu. Zaraz, gdy Kelsey odszedł, a Geno był zajęty drzwiami, stwór uciekł. - Jak wydostaniemy się z wyspy? - spytał bezceremonialnie Kelsey, nie zwracając uwagi na biegnącego goblina. Gary wciąż nie obmyślił jeszcze dokładnie, co powinni w tej chwili zrobić, ponieważ odzyskiwanie włóczni i wydostawanie się z zamku było wykonywane w szaleńczym pośpiechu. Niezależnie jednak od szczegółów, które trzeba było dopracować, Gary wie- dział, jaką rolę muszą odegrać jego towarzysze. - Wróćcie do obozu i weźcie wszystkie nasze rzeczy - polecił. - 1 przynieściejednąłódź. Idźcie plażąnapółnoc, dopóki nie dotrze- cie do skał. Tam się z wami spotkam. - A co z gigantem? - Idzie ze mną- odpowiedział Gary. Spojrzał na Mickeya, stara- jąc się wszystko przemyśleć i okresiić, czego może potrzebować, by udobruchać Tomcia. - Ty też lepiej chodź ze mną- rzekł. Gary nie miał większych problemów z przekonaniem Tomcia, by poszedł z nim do laguny. Poruszony przygotowaniem kolejnej niespodzianki dla Pani, gigant nawet podniósł Gary'ego i Mickeya, po czym ich zaniósł. Gary kolejny raz był zdumiony siłą giganta oraz zadowolony, ponieważ wiedział, że Tomcio będzie potrzebo- wał dużo siły, by plan się udał. Gdy dotarli do laguny, Gary polecił Tomciowi, by przyniósł trzci- ny, brązowe i zielone. Gigant wzruszył ramionami i zrobił co mu kazano, choć nie miał pojęcia, co chodzi po głowie człowiekowi. Pełen podziwu uśmiech Mickeya ukazywał, że leprechaun zaczyna łapać. Gary wyciągnął ze sterty najszersze puste tuby i połączył je ze sobą kleistą substancją z zielonych roślin. - No dobrze, Tomciu - powiedział głosem wyrażającym pew- ność siebie. - Włóż to do ust. - Ja nie chcę jeść wodnych roślin - wyjaśnił Tomcio. - Nie jedz ich - rzekł Gary. - Oddychaj przez nie. - Stojący z boku Mickey zagwizdał i nie mógł powstrzymać chichotu. Tomcio podrapał się w wielkągłowę. -Da? - Nie rozumiesz? - spytał Gary, jakby powinno to być oczywi- ste. Wiedział, że jeśli ma przekonać giganta, wciąż musi okazywać pewność siebie. - Dzięki nim będziesz mógł przejść jezioro. - To nie ucieszy Pani - uznał Tomcio. - Och, oczywiście, że ucieszy! - odparł natychmiast Gary. - Je- śli będziesz mógł przechodzić z jednej strony na drugą nie musząc skakać i czołgać się, będziesz mógł przenosić rzeczy dla Ceri... dla Pani. Tomcio podrapał się w głowę. - Gdy Pani będzie miała rzeczy do przeniesienia na wyspę, nie będzie j uż musiała pływać w tę i z powrotem małymi łódkami - cią- gnął Gary, okazując szczere zadowolenie. - Będzie miała ciebie, a ty będziesz dla niej przenosił te rzeczy. -Dajanie... -zacząłpowoli gigant. - Tylko spróbuj - poprosił Gary. - Przejdź raz, a później wróć. Tomcio spojrzał z ukosa na sklejone trzciny i potrząsnął głową. Gary wiedział, że czas ucieka. A zważywszy na wszystkie szkody, jakie zrobili w zamku oraz to, że włócznia znów znajdowała się w ich posiadaniu, nie miał ochoty przebywać na wyspie, gdy wróci Ceridwen. - Już raz przeszedłeś - powiedział ponuro Gary, a w j ego głosie brzmiało widoczne ostrzeżenie. - Jeśli Pani się dowie, będzie zła. - Nie powiesz jej? - błagał Tomcio. Gary wzruszył wymijająco ramionami. - Jednak jeśli to zadziała, będziesz mógł wyjaśnić Pani, że prze- szedłeś na drugą stronę tylko dlatego, iż starałeś się znaleźć jakiś sposób, by jej pomóc. Czy to nie uczyni jej szczęśliwą? Tomcio rozmyślał przez chwilę, po czym chwycił rurę. - Po prostu wsuń tubę do ust i zanurz się w wodzie - wyjaśnił Gary. -Zachowaj spokój i oddychaj swobodnie. Tomcio wszedł do laguny i zrobił to, o co prosił Gary, lecz wcią- gnął całą tubę za sobąpod wodę i wyłonił się kilka sekund później, krztusząc się. - To nie działa - poskarżył się. - Mamy kłopoty, chłopcze - zauważył Mickey. Gary wskazał Tomciowi, by poszedł za nim, po czym pokazał gigantowi, w jaki sposób trzymać koniec tuby nad jeziorem, by mogło do niej wpływać powietrze. Gigant wrócił pod wodę. Znów wyłonił się po kilku sekundach, wystraszony i plujący wodą. - Mamy kłopoty - powtórzył Mickey. Gary zdał sobie sprawę, że usta Tomcia sapo prostu za duże do tuby. Zawołał giganta z powrotem na brzeg, po czym ponownie zło- żył trzciny, tym razem oklejając solidnie ostatnią, by umocować ją gigantowi w ustach. Używając obydwu rąk, zacisnął Tomciowi nos, by pokazać gigantowi, że naprawdę może wdychać powietrze przez tubę. Tomcio wzruszył ramionami i spróbował jeszcze raz, i jeszcze raz, a za każdym razem pozostawał pod wodą trochę dłużej i wyłaniał się z mniej wystraszonym wyrazem twarzy. - Daleko do brzegu - zauważył Mickey. - Sądzisz, że gigant może na tyle długo zachować spokój, by przejść całą drogę i nas przenieść? - Wolisz zostać tutaj i spróbować swoich szans z Ceridwen? - odparł sucho Gary. - Dobra uwaga, chłopcze - zgodził się leprechaun. Spojrzał na pla- żę obok skał i stwierdził, że zbliżają się Kelsey i Geno. Kelsey obłado- wany był ekwipunkiem, zaś Geno dźwigał na głowie ciężkąłódź. - Jak on to robi? - spytał Gary, zdumiony nieprawdopodobną siłą drobnego krasnoluda. - To od jedzenia kamieni - odpowiedział Mickey, a Gary nie mógł wywnioskować z tonu leprechauna, czy żartuje, czy nie. Tomcio wrócił do Gary'ego i Mickeya niemal w tej samej chwi- li, w której dołączyli do nich towarzysze. Tomcio zerknął podejrz- liwie na łódkę, zastanawiając się, co Gary chce zrobić i o co w tym wszystkim chodzi. - Dla próby - wyjaśnił Gary, odczytując myśli giganta (nie było to trudne zadanie). - Przeniesiesz łódkę nad głową, lecz uważaj, by nie dotknęła powierzchni wody! - Da, dlaczego oni sątutaj? - spytał Tomcio, pokazując głównie na Geno. - Pani nie chce, żebyście opuścili wyspę. Nie powinniście mieć łódki. Tomcio stał bez ruchu, zakłopotany, starając się przypomnieć sobie wszystko, co wiedział o kłopotach swych towarzyszy. Gigant chwytał powoli, lecz nie był tak głupi, j ak sądziła większość osób. - Chcecie, by Tomcio przeniósł was przez wodę? - wywniosko- wał, a jego oczy stały się szersze. - Przeniósł nas? Nie bądź niemądry! - skłamał Gary, rzucając rozbrajający uśmiech. - Kelsey i Geno pomogą mi włożyć kamie- nie do łódki, gdy ty będziesz przechodził pod wodą do krańca skał. Musimy zobaczyć, jak jesteś silny i ile możesz przenieść, zanim będziesz mógł iść do Pani i powiedzieć jej o swojej niespodziance. - Jestem silny! - zapewnił gigant, a żaden z towarzyszy nie za- mierzał spierać się z tym oczywistym faktem. Gary kiwnął głową. - Musimy jednak dokładnie wiedzieć, ile możesz przenieść, zanim będziesz mógł powiedzieć Pani o swojej niespodziance. Na końcu skał woda jest wystarczająco głęboka, by załadować łódkę. - Gary mógł tylko żywić nadzieję, iż nie chwytający zbyt szybko gigant nie wpadnie na prosty fakt, że można napełnić łódkę, za- nim się zanurzy. Tomcio stał drapiąc się w głowę i spoglądając na jezioro oraz znajdujące się za nim góry, następnie na łódkę, w końcu zaś, podejrzliwie, na Geno i Kelseya. W końcu, ku od- prężeniu Gary'ego, Tomcio wsunął trzcinę do ust i uniósł łódkę nad głową. Gary klasnął dłońmi i uśmiechnął się do swoich przyjaciół, lecz Geno i Kelsey nie wydawali się podzielać jego entuzjazmu. - Chcesz, byśmy weszli do łódki, gdy gigant będzie przechodził obok nas? - wypalił krasnolud, gdy Tomcio już się wystarczająco oddalił. - Żyję już za długo - i mam nadzieję wciąż żyć jeszcze raz tyle -by nabrać się na taką głupią sztuczkę! - Zapominasz, że jezioro jest dla nas kwasem - dodał gorzko Kelsey. Gary skinął Mickeyowi, by odpowiedział, ponieważ uważał, że poparcie leprechauna może mu się teraz przydać. - Wolicie zostać tutaj i spróbować swoich szans z Ceridwen? - spytał Mickey. Wszyscy znajdowali się na końcu skalistego cypla, gdy Tomcio przechodził obok, wciąż trzymając w górze łódź. Była to najbar- dziej ryzykowna część planu, ponieważ Gary nie mógł być pewien, czy woda wystarczająco zakrywa głowę giganta i osłania przed nim ich prawdziwe zamiary. Ramiona giganta trzymały łódkę ponad przyjaciółmi, ponieważ Gary nie miał jak powiedzieć Tomciowi, by ją opus'cił. Wrzucili swój ekwipunek do środka, po czym Gary podskoczył i chwycił się burty. Miał zamiar powiedzieć towarzyszom, by wspinali się po nim, lecz nie potrzebowali zachęty. Kelsey zgrabnie przemknął mu po plecach, Mickey, wyrzucony przez Geno, ledwo dotknął ramion Gary'ego, gdy nad nim przelatywał, zaś krasnolud przeszedł ostatni - Gary był zdumiony, j ak wiele wagi znaj dowało się w tym nie tak dużym ciele! Wciągnęli Gary'ego i usiedli ciasno przy sobie. Obawiali się wody, którą jak obiecała Ceridwen, będzie ich palić jak kwas, a która znajdowała się zaledwie dwa metry niżej. Spoglądając za burtę, gdy któryś z nich zdołał się do tego zmusić, mogli zobaczyć czubek gło- wy Tomcia, kołyszący się miarowo. Gdy gigant wszedł głębiej w głąb jeziora, jego głowa całkowicie zniknęła, a obawa towarzyszy powiększyła się, ponieważ niebez- pieczna woda znajdowała się coraz bliżej. - Jeśli zegnie ręce, jesteśmy zgubieni - skomentował Mickey, a nikomu nie spodobała się ta uwaga. - Głupi plan - mruknął Geno. - A ja jestem głupim krasnolu- dem, bo się na niego zgodziłem! Piętnaście minut później Tomcio wciąż szedł. Byli znacznie bli- żej górskiego brzegu niż wyspy, czuli si^ więc swobodniej. Twarde jak żelazo ręce Tomcia nie drżały, a łódź miarowo, choć powoli, podnosiła się z powrotem, ponieważ gigant przeszedł już najgłęb- szy punkt jeziora. - Sprytnie, chłopcze, znalazłeś drogę przez czar Ceridwen - sko- mentował Mickey, kierując tę uwagę bardziej do Kelseya i Geno niż do Gary'ego. - Obawiałem się, że gigant wpadnie w panikę na długo przed tym, zanim dotrze do brzegu, lecz wkrótce będzie mógł oddychać bez pomocy tego twojego... jak to nazywasz? - Ustnika - odpowiedział Gary, wychylając się przez burtę. - Gdy głowa Tomcia wynurzy się z wody, pozostańcie na s'rodku łód- ki - ostrzegł Gary. - Nie wiem, jak zareaguje, gdy odkryje, że go oszukaliśmy. Jezioro stawało się coraz płytsze z każdym krokiem giganta i wkrótce nad wodą znajdowała się nie tylko głowa Tomcia, lecz połowajego ciała. Zatrzymał się i spojrzał w stronę wyspy równie zdumiony jak pozostali, że zaszedł tak daleko. Łódźzakołysała się nagle, gdy Tomcio uwolnił jedną rękę. Nie pochyliła się jednak zbytnio, tak silny był uchwyt nawet jednej ręki giganta. Towarzysze nie wiedzieli, co zamierza gigant, lecz usły- szeli, jak Tomcio wyciąga ustnik. - Da, Pani będzie ze mnie zadowolona - usłyszeli ku swojej uldze towarzysze. Wtedy jednak, ku ich zdziwieniu i przestrachowi, Tomcio znów chwycił łódkę oburącz, obrócił się i skierował w stronę wyspy. - Zatrzymaj go! - wyszeptał Kelsey do Gary'ego, a twarz elfa pokryła się zdenerwowaniem. Gary rozejrzał się zdesperowany. Ucieczka nie była możliwa. Ląd był po prostu za daleko, by nawet próbować skoku. Gary wziął głęboki oddech i wychylił się za burtę. - Nie, Tomciu - zawołał. - Idź najpierw na brzeg, później bę- dziemy mogli wrócić. Tomcio ze zdziwienia wypluł ustnik. - Da, co robisz w mojej łódce? - spytał zmieszany. -Ja... my-wyjąkał Gary. Mickey zaczął czar, lecz zanim zdążył go dokończyć, Tomcio opuścił łódkę do piersi i niemal z przestrachem spojrzał na znajdu- jących się w środku czterech towarzyszy. -Hej!-krzyknął. - Trzymałeś łódkę za wysoko, gdy przechodziłeś obok skał - wypalił nagle Gary. - Nie mogliśmy wrzucić kamieni do środka, więc sami weszliśmy. Ciężar jest odpo... - Oszukaliście Tomcia! - ryknął gigant. - Pani chce, abyście przebywali na wyspie! - Zaczął się obracać, leczGeno, przerażony myśląo powrocie i konieczności stawienia czoła wiedźmie, cisnął mu młot w pierś. Broń odbiła się, nie wyrządzając żadnych poważ- nych obrażeń, po czym, jako przypomnienie dla towarzyszy, wpa- dła do wody i rozpłynęła się na ich oczach. Kelsey znalazł się przy gigancie z obnażonym mieczem i wymierzył ostrze w serce Tomcia. - Na brzeg! - polecił elf. Jego życzenie niemal się spełniło. Z donośnym rykiem Tomcio cisnął łódź w stronę brzegu, lecz nie dotarła aż tam, z głośnym plu- skiem spadła w wodę kilka kroków od plaży. Czar Ceridwen nie- mal natychmiast zaczął paskudnie działać - łódź zaczęła trzeszczeć i dymić, a z jej desek uniósł się biały dym. Kelsey i Geno rzucili się do działania, chwytając sprzęt i wyrzu- cając go na brzeg. Geno złapał Mickeya i cisnął go na plażę, po czym chwycił Gary'ego i zanim oszołomiony młodzieniec zdążył zaprotestować, uniósł go nad głowę, zakręcił nim dwukrotnie, by nabrać pędu i również nim rzucił. Gary wylądował ciężko na kamienistym brzegu. Przetoczył się do pozycji siedzącej, wytarł piasek z ust i spojrzał na siedzącego obok Mickeya. - Od jedzenia kamieni, co? - zauważył Gary. I Kelsey bez problemu przeskoczył trzymetrową odległość, lecz krasnolud nie podążył zanim. Geno przemyślał skok oraz konsekwen- cje zostania w rozpadającej się szybko łodzi. Wiedział, że jego kośla- Iwe nogi nie wybijągo wystarczająco mocno, by dosięgnął brzegu. - Kto jest drugim najlepszym kowalem na świecie? - Kelsey, wieczny pragmatyk, zapytał Geno. Geno nie mógł przeskoczyć trzech metrów, lecz jego ślina z łatwościąpokonała ten dystans. - Pomóż mu, Tomciu! - krzyknął Gary. - Woda go zabije! Gigant spojrzał z zaciekawieniem na łódkę, drapiąc się w głowę. Geno nie mógł czekać, aż sobie wszystko uporządkuje. - Chodź i zabaw się, zakuta pało! - ryknął krasnolud, rzucając kolejny młot w stronę Tomcia. Ze wszystkich obelg, jakie można skierować do giganta, żadna nie może go rozwścieczyć bardziej niż „zakuta pała". Tomcio ryk- nął i ruszył do ataku, a Geno przeszedł na dziób, by znaleźć się jak najbliżej brzegu. Gdy Tomcio uderzył w rufę rozpadającej się ło- dzi, dziób uniósł się wysoko w górę. Krasnolud doskonale wymie- rzył czasowo swój skok, wykorzystując pęd przechylonej łodzi. Podobniejak Gary w przypadku kamiennej fali w Dvergamal, Geno z łatwościąminął swoich przyjaciół. Przeleciał obok nich i uderzył twarzą w wielki głaz, śmiejąc się dziko przez całą drogę, nawet, gdy już się odbił. Ich kłopoty były jednak jeszcze dalekie od końca, ponieważ na brzeg wdarł się Tomcio, zaciskając z wściekłością pięści. - Powiedziałeś Tomciowi, że to ucieszy Panią! - warknął gi- gant. - Przepraszam, Tomciu - odpowiedział szczerze Gary, nie wy- konując żadnego kroku, by uciec lub się bronić. - Musieliśmy jed- nak wydostać się z wyspy. Ceridwen zabiłaby nas wszystkich. - Będzie na mnie zła. - A więc wróć do jeziora i utop się - zaproponował Geno. Na- stępne słowa Tomcia były nierozpoznawalnym, gardłowym warko- tem, po czym natarł na krasnoluda. Po raz pierwszy od czasu, gdy poznał Geno, Gary zauważył, że krasnolud się boi. - Dlaczego, Tomciu? - spytał go prosto Gary, podskakując, by złapać się pięści giganta. Tomcio spojrzał na niego. - Dlaczego? - Jesteś teraz wolny - wyjaśnił Gary. - Nie musisz wracać na wyspę, zaś jeśli wrócisz, nie musisz mówić Ceridwen, w jaki spo- sób się wydostaliśmy. - Będzie na mnie zła - powtórzył gigant. -Nie, nie będzie-nalegał Gary. -Nie, jeśli nie dowie się, co się stało. - Spoglądali na siebie z gigantem przez długą chwilę. W końcu Gary zsunął się z pięści Tomcia z powrotem na ziemię. Tomcio nie zajmował się już Geno. Podszedł do krawędzi wody i usiadł, opie- rając brodę na wielkich dłoniach. Kelsey zatrzymał Gary'ego, zanim ten zdołał się zbliżyć do swe- go pogrążonego w rozpaczy przyjaciela. - Zostaw go, chłopcze - powiedział Mickey, zgadzając się z elfem. -Nie możemy tu czekać, a jeśli ktoś znajdzie nas w pobliżu giganta, tym gorzej dla niego. Gary nie chciał odejść, nie mógł się jednak nie zgodzić. Podnie- śli swój ekwipunek i ruszyli górskim szlakiem, zostawiając pogrą- żonego w rozmyślaniach giganta. K0ZDZ1AŁ 1S Smorsgasboro - Zaszliśmy za daleko na południe - wyjaśnił Kelsey, gdy weszli w dolinę, która pozwoliła im spojrzeć poza szczyty Pennlyn. Elf pokazał z powrotem na północ, na odległe góry Dvergamal. - Jeste- śmy teraz jednak bliżej Kciuka Giganta, niż gdy schwytały nas trol- le, a odległość do szczytu będzie łatwa do pokonania, gdy już wy- dostaniemy się z tych gór. - Nie tak łatwo w Crahgach - zauważył Geno, lecz nikt nie po- kazał po sobie, że go usłyszał. - Kciuk Giganta? - Gary spytał Mickeya. - Tam Robert zrobił sobie siedzibę - wyj aśnił leprechaun. - Nie- zbyt duża ta góra - nie taka, jak te w Dvergamal - lecz ma płaski szczyt i wystarcza, by smok czuł się wygodnie. - Robert? - spytał Gary. - Kim jest ten Robert? - Już drugi raz Gary słyszał, jak leprechaun wymawia to imię, uznał jednak, że le- piej nie wspominać o podsłuchiwaniu. Mickey spojrzał na niego niedowierzająco. - Smok - odpowiedział. -Nie słyszałeś? - Smok o imieniu Robert? - Gary musiał sobie przypomnieć o powadze sytuacji, o wszystkim przez co przeszli i pomyśleć o wszystkim, czego mogli się jeszcze spodziewać, by powstrzymać się przed wybuchnięciem śmiechem. - Robert Sprawiedliwy, jak sam się nazywa -wtrącił się Kelsey. - Choć większość woli mówić Robert Nędzny - dodał z wrednym uśmieszkiem Mickey. -Nie jest to prawdziwe imię, to nie imię dla smoka. Tamto jest trudne, trudniejsze niż Klesenellenelll... no wiesz o co mi chodzi. - Jedyną rzeczą trudniejszą do wymówienia niż imię elfa jest prawdziwe imię smoka -wyjaśnił opryskliwie Geno. Spojrzał na Kelseya z ironią. - Przynajmniej smoki są na tyle uprzejme, by nadawać sobie łatwiejsze określenia, którymi można się do nich zwracać. - Zanim zostanie się zjedzonym - musiał dodać Mickey. Gary przenosił wzrok z jednego towarzysza na drugiego, równie zagubiony w tej rozmowie i wszystkich niedomówieniach, których sens jednak instynktownie łapał, j ak w tym dziwnym świecie. Pierw- szy raz Gary zaczął się zastanawiać nad bestią z którą będzie mu- siał się spotkać. Gdy Mickey z początku wspomniał o wyprawie i o smoku, Gary sądził, że ta cała przygoda okaże się snem i nie poświęcał jej zbyt dużo myśli. Do teraz młodzieniec po prostu nie miał zbyt wiele czasu, by zastanawiać się, co leży na końcu drogi. Teraz jednak, gdy wyspa Ceridwen była już za nimi, a Kelsey obie- cywał gładką drogę do Kciuka Giganta, smok - Robert Sprawiedli- wy, Nędzny, czy jakikolwiek inny - nieustannie unosił się w myślach Gary'ego. - Jak duży jest ten smok? - Gary spytał krótką chwilę później. Mickey znów był na jego ramieniu, leprechaun nie miał szans, by za pomocą swych małych nóżek nadążyć za szybkim, narzuconym przez elfa krokiem. - Przeczytaj swojego pana Tolkiena, chłopcze - odpowiedział Mickey. - Wygląda na to, że przynajmniej smoka dobrze opisał. Tak, on był w Faerie. To nie jest relacja z drugiej ręki o tym Smau- gu. Jestem tylko zdziwiony, że widział go i był jeszcze w stanie wrócić do twojego świata, by o tym napisać! Gary zamierzał powiedzieć - Chyba żartuj esz - lecz zmienił zda- nie, zdając sobie sprawę, że leprechaun mówił z całąpowagą. Zwa- żywszy zaś na jego własną nieprawdopodobną sytuację, czy Gary mógł z całą pewnością twierdzić, że Tolkien nie odwiedził Faerie? Albo tak wielu innych pisarzy fantasy, których uwielbiał czytać? A co z ludowymi opowieściami z tuzina różnych krajów, zwłaszcza Irlandii i Szkocji? Czy te legendy o elfach, skrzatach, smokach i krzywonogich krasnoludach mogą być oparte na rzeczywistych doświadczeniach prostych chłopów? - O czym myślisz? - spytał go leprechaun, widząc, że twarz wykrzywiła mu się w zadumie. - Nawet nie wiem - odparł szczerze Gary, ponieważ ta wizja go przytłoczyła. - Cóż, jeśli myślisz o starym Robercie, to nie kłopocz się -po- wiedział Mickey, a Gary nie mógł nie zauważyć, że w głosie lepre- chauna pojawiła się posępna nuta. -Nie możesz sobie wyobrazić smoka, chłopcze. Twój umysł nigdy nie stworzy niczego bliskiego prawdzie. - Przeczytaj znowu swojego pana Tolkiena, chłopcze - ciągnął Mickey. - Czytaj i obawiaj się. Ceridwen uczyniła nam dzień cie- mniejszym, lecz Robert zrobi go jeszcze bardziej ciemnym! Gary wziął/foWwta i pomyślał o otwarciu go na pierwszym spo- tkaniu Bilba z przerażającym smokiem. Uznał jednak, że lepiej nie, po czym schował książkę do kieszeni. Uznał, że nie ma sensu się straszyć. Robert zrobi to za niego. - Mówiłem ci, że oni bedom wracać z wyspy wiedźmy -jeden troll rzucił do drugiego, widząc towarzyszy idących nisko położo- nymi szlakami w pobliżu krawędzi Pennlyn. - My musieć powie- dzieć Earl! - Jedzenie na stół - zgodził się drugi. - Te zające być dobre, ale ciasto z krasnoluda smakować lepiej! -1 człowiek i elf na patyku! -rzekł pierwszy. - A mały oszust iść do moja morda, zanim Earl położyć na nim tłuste łapy! Drugi troll uderzył go pięściąw oko. - W moja morda, ty ogrowy pomiocie! - zaprotestował troll. - Ja zobaczyć go pierwszy. -Ja zobaczyć go pierwszy! - kłócił się pierwszy troll, lecz nie wykonał żadnych gestów zaczepnych, bardziej przejmując się w tej chwili kolacjąniż walką. - Aleja podzielić oszusta z tobą-prosto w środku! Drugi troll oblizał wargi wielkim tłustym językiem i zacisnął sę- kate dłonie. - Chodźmy złapać Earl - zaproponował. - Mój brzuch się zło- ścić. * * * Towarzysze szli jeszcze długo po zachodzie słońca. Nikt z nich nie skarżył się, że powiększająodległość między sobąa wyspąCe- ridwen i wszyscy niecierpliwili się, by opuścić ciemne góry. Gdy w końcu rozłożyli obóz na wysokiej płaskiej skale, z której widać było pustą równinę, a za nią porozrzucane pagórki, które były Crah- gami, zgodzili się, również bez protestu (poza piśnięciem ze strony Mickeya, lecz Kelsey powiedział, że to się nie liczy, ponieważ Mic- key zawsze narzeka), iż nie będą rozpalać ognia. Noc była zimna jak na tę porę roku, a od strony Dvergamal wiał poprzez pustąrów- ninę zimny wiatr - ostatni ślad letniej burzy Cailleac Bheur, jak domyślił się Gary. Nad nimi przesuwał się po niebie księżyc w pełni, zalewając całą okolicę srebrnym światłem. Gary często wstawał, rozcierając ręce i przechadzając się raźnie wokół obozu, by zachować krążenie krwi. Wiedział, że tej nocy nie będzie zbyt długo spał, lecz nie dbał o to. Doszli do ostatniej fazy podróży, na dobre czy złe, i wiedział, że lekkie znużenie nie prze- szkodzi mu w niczym. Czuł się również lepiej, mając świadomą włócznię z powrotem przy pasie. Wyczuwał, że broń niemal bez przerwy komunikuje się z nim, choć nie na poziomie, na którym mógłby świadomie jej od- powiadać. Było to tylko odczucie, podświadoma więź. Cokolwiek się działo, Gary trzymał swojązwyczajną włócznię z rosnącąpew- nością siebie, uważając, że jeśli znowu przyjdzie do walki, będzie wiedział, co zrobić. Mimo to, nie był zbyt zadowolony, gdy okazało się, że znowu będzie mógł sprawdzić swą umiejętność walki. Kelsey ujrzał ciemne sylwetki krótko po północy, otaczające obóz szerokim łukiem, przemykające pomiędzy cieniami poszarpanych głazów i skał. Elf i krasnolud zgodzili się, że wielkie kształty były trollami, a fakt, iż było ich czterech prowadził do przekonania, że spotkali już tę bandę. - Czterech na czterech - wyszeptał Gary, przyklękając obok Kelseya i Mickeya oraz poprawiając na głowie swój luźny hełm. - Równe szanse. - Każdy, kto kiedykolwiek walczył z trollami, powie ci, że na- wet liczba nie wyrównuje szans - sprzeciwił się Mickey. - Przedtem niemal ich pokonaliśmy! - ryknął Geno. - A było ich wtedy siedmiu! -jakby chcąc zaakcentować swoje zdanie, kra- snolud cisnął młot w ciemność, usłyszał uderzenie i mruknął z zadowoleniem, gdy jeden z trolli jęknął. - Widzicie? - spytał zadowolony krasnolud, znów przypomina- jąc tego niesfornego dzieciaka z jednym brakującym zębem i uśmiechem mówiącym „kot zjadł kanarka". Wydarzenia nie potoczyły się dokładnie kursem, którego oczeki- wał Geno. Kelsey naciągnął łuk, a Geno przygotował kolejny młot, lecz zanim zdążyli zaatakować, w stronę obozu poleciało kilka spo- rych kamieni. Jeden z nich uderzył Gary'ego w pierś, wydmuchu- jąc mu powietrze z płuc i rzucając w tył. Kelsey zdołał schylić się przed drugim pociskiem, lecz ten manewr skierował go prosto na drogę trzeciego. Starał się go również ominąć, lecz kamień uderzył go prosto w kolano i posłał na ziemię. Mickey rozłożył jeden ze swoich parasoli. Leżąc obok leprechau- na, Gary zastanawiał się, co mu to da, lecz w zadziwiający sposób kamień lecący prosto na skrzata trafił w parasol i nie czyniąc żad- nych szkód, odbił się od niego. - Masz też coś takiego dla mnie? - spytał z wysiłkiem Gary, sta- rając się wstać. Geno rzucił młotem i uzyskał kolejne trafienie (a przynajmniej inny troll jęknął, jakby został trafiony), lecz pojawiła się druga ule- wa kamieni. Tym razem krasnolud był głównym celem i został ude- rzony dwukrotnie, choć pociski nie wyrządziły mu widocznych szkód i ledwo nim poruszyły. Jeden przeleciał jednak obok Geno i znów trafił Kelseya, rozkładając go na ziemi. A wtedy natarły na nich trolle. Mickey oświetlił teren drażniącym oczy błyskiem. - Idź do Kelseya! - Gary poinstruował Mickeya. Leprechaun wydawał się wahać przed opuszczeniem niedoświadczonego czło- wieka, lecz Kelsey, leżący na ziemi, miał chyba większe proble- my. Mickey podskoczył do elfa i rzucił na niego iluzję, dzięki której wyglądał jak część płaskiej skały. Następnie leprechaun szybko stał się niewidzialny, żywiąc nadzieję, że trolle nie zauważyły, co zrobił. Geno przeszedł do swoich zwyczajowych w walce z trollami manewrów, rzucał młoty pomiędzy nogi, uderzał nimi w stopy trol- li i generalnie rzecz biorąc, starał się uprzykrzyć życie, ścierającym się z nim napastnikom. Jeden z trolli - Gary rozpoznał go jako Earla - podszedł w pobliże miejsca w którym leżał Kelsey, węsząc i podejrzliwie badając grunt. Z iluzji wyłonił się trzymający w dłoni miecz Kelsey i Earl oberwał za swoje wysiłki głębokie cięcie w rękę. Gary naszykował się na czwartego z grupy. Trzymał przed sobą włócznię i tarczę, czując ich wyważenie. Troll pędził prosto na nie- go, nie żywiąc żadnych obaw i wymachując swąciężkąpałą, chcąc trafić Gary'ego w głowę. Gary schylił się przed ciosem i odwzajemnił się pchnięciem włócznią którą ugodził trolla w brzuch, wskutek czego stworzenie odskoczyło do tyłu. Gary wykorzystał przerwę, by przejść na stronę przeciwną do tej, gdzie troll miał broń. Potwór obracał się wraz z nim, nabrawszy teraz większej czujności. Drugie zamachniecie trolla było nieszkodliwie krótkie. Gary za- mierzał się odwzajemnić, uznał jednak, że lepiej nie, ponieważ po- twór tym razem szybciej się otrząsnął. Troll napiął mięśnie, a Gary wiedział, że zbliża się kolejne ude- rzenie. Gdy ręka potwora uniosła się w górę, Gary opadł na kola- na, oparł tarczę o ramię i nachylił ją by odbić cios na bezpiecznej wysokości. W tej samej chwili nakierował włócznię na rękę troi- la, nachyliwszy ją tak, że koniec drzewca opierał się mocno o ziemię. Troll zawył z bólu, gdy wbił dłoń na ostrze włóczni Gary'ego. Nawet młodzieńca zdumiała przebiegłość własnego manewru, nie miał jednak czasu, by się zachwycać sobą. Podniósł się z klęczek, naparł do przodu i zdążył wykonać dwa lub trzy dobre pchnięcia, zanim troll się otrząsnął, po czym wycofał. Stwór stał patrząc na Gary'ego ogłupiałym wzrokiem, trzymając się za ranną dłoń, a po jego brudnym odzieniu spływało kilka stru- myczków krwi. * * * Dwa walczące z Geno trolle dostawały zawrotów głowy, gdy krasnolud, przy każdym kroku wykonujący cios i klnący, ciągnął swój szalony taniec. Kontrataki potworów zawsze trafiały o krok za Geno. Ten natomiast wciąż prześlizgiwał się pomiędzy potworami i ich szeroko rozstawionymi nogami. - Ej, patrzaj gdzie uderzać! -jeden z trolli ostrzegł drugiego, mając nieszczęście walczyć z krasnoludem również podczas pierw- szej walki. - On chcieć, żeby ty mnie trafić! Krasnolud naparł na mówiącego, zaś troll, sądząc, że rozszyfro- wał taktykę niewielkiego przeciwnika, szybko złączył nogi. Geno był poprzedzany przez swój młot, którym strzaskał trollowi lewe kolano. Nogi znów się rozwarły, a krasnolud przemknął pomiędzy nimi, po drodze uderzając również w prawe kolano. Drugi troll zbliżył się, by go przechwycić. Krasnolud obrócił się w postawie obronnej, lecz poślizgnął się na płaskim kamieniu i upadł. Obydwa trolle podeszły do niego, unosząc maczugi i uśmiechając się szeroko, pokazując żółte zęby. * * * Kelsey walczył dzielnie, przez wiele sekund wymachując swoim mieczem na tyle szybko, by Earl nie mógł wyprowadzić kontrataku. Elf był jednak ranny, krwawił ze skroni i nie był w stanie zmusić nóg do utrzymania go poza zasięgiem Earla. Earl natychmiast zauważył tę przewagę i cisnął maczugę na zie- mię, wyciągając obydwie ręce. Kelsey drasnął jedną później dru- gą, następnie wykonał kolejne cięcie w pierwsze ramię. Earl wyda- jąc się tego nie zauważać, owinął wielką dłoń wokół nadgarstka Kelseya. Znikąd pojawiła się rzutka, lecąc przez powietrze i znajdując miejsce spoczynku na wielkim nosie Earla. Kelsey był znów wolny, a Earl starał się wyciągnąć żądło. - Trzy lata z rzędu wygrywałem mistrzostwa - pochwalił się Mickey, znów stając się widzialny i rzucając kolejną rzutkę w twarz Earla. Kelsey uśmiechnął się i przyłączył do zabawy, pragnąc wy- korzystać to, że przeciwnik ma rozproszoną uwagę. Podszedł i wyprowadził mieczem cięcie pod kolano Earla. # * * - Ty rozciąć moja dłoń - zaskomlał potwór. -1 zrobię jeszcze więcej - obiecał Gary. Ustawił rękę niczym do rzutu, po czym wyskoczył do przodu, upuszczając ciężki i spiczasty koniec tarczy na stopę trolla. Wiedział, że znajdując się tak blisko górującego nad nim gigantajest narażony na ciosy, miał jednak rów- nież świadomość, że ma przewagę szybkości. Troll, wydawszy z siebie ryk, właśnie zaczynał wyciągać ręce, by go złapać, gdy w jego stronę pospieszyła włócznia, wybijając potworowi ząb i poszerzając mu uśmiech. Troll cofnął się zataczając, a Gary z jakiegoś powodu był pe- wien, że wygra tę walkę. Mimo to był zdumiony, gdy troll rozsze- rzył oczy, po czym odwrócił się nagle i zaczął uciekać. Gdyby Gary nie był w tej chwili tak pochłonięty gratulacjami dla samego siebie, zdałby sobie sprawę, że przerażony troll patrzył mu ponad ramieniem. * * * Geno miał nadzieję, że jeden z trolli podniesie go i zechce wrzu- cić do worka. Wtedy przynajmniej byłby w stanie, zadać jeszcze kilka porządnych uderzeń, zanim zostałby wyłączony z walki. Trolle nie zamierzały jednak tym razem chwytać towarzyszy, jak szybko zdał sobie sprawę krasnolud. Doszedł również do wnio- sku, że nie zna żadnego sposobu, by uciec przed ich wielkimi ma- czugami. Wtedy jednak jeden z trolli podniósł się i uciekł w ciemność. Drugi spoglądał pustym wzrokiem przed siebie, a jego wzrok po- woli podnosił się, dopóki nie napotkał spojrzenia Tomcia Palucha. Na liście wymieniającej rzeczy, których trolle powinny unikać, giganci znajdowali się tuż za smokami, a w krzyku trolla słyszalne było przerażenie, gdy rzucał maczugąw Tomcia. Gigant drgnął troszkę, gdy pocisk odbił się od jego masywnej piersi, nie przewrócił się jednak. Tomcio wymierzył w odpowiedzi cios, który trafił trolla w skroń. Gary widział wiele wspaniałych rzeczy, odkąd przybył do Fae- rie, żadna z nich nie mogła się jednak równać z widokiem wysokie- go na trzy metry trolla lecącego w powietrzu. Usłyszał dźwięczne uderzenie, gdy stwór wylądował, po czym ciężkie kroki oddalające się w ciemność. - On ma moje rzutki! - Gary usłyszał wrzask Mickeya, po czym przeskoczył nad nim Earl. Kierowany instynktem Gary padł na zie- mię i nawet nie zdając sobie sprawy ze swoich ruchów, wykonał paskudne pchnięcie włócznią, które ugodziło uciekającego trolla w dół podkolanowy (jedynego pozostałego mu zdrowego kolana) i posłało twarzą na ziemię. Bez najmniejszego wahania Gary wbiegł potworowi na plecy i uderzył w dół. Jego włócznia trafiła Earla w potylicę i przebiła jego twardączaszkę. Earl zwiotczał, wzdrygnął się raz czy dwa, po czym znierucho- miał. Gary długo leżał na grzbiecie trolla, trzymając się kurczowo włóczni i niemal nie mogąc uwierzyć, że tak skutecznie poradził sobie z tak potężną istotą. Gdy w końcu spojrzał przez ramię, uj- rzał, że Mickey i Kelsey podzielająjego zdumienie. - Kiedy nauczyłeś się tak walczyć? - spytał leprechaun. Gary nie miał dla niego odpowiedzi, dopóki w jego głowie nie rozległ się głos. - Dobrze się spisałeś. -Nauczyłem się od ciebie - odpowiedział głośno Gary, spoglą- dając na złamaną broń przy swoim pasie. - Nie zrobiłem niczego takiego - odparł Mickey. -Nie ty -wyjaśnił Gary. - Włócznia prowadziła cię podczas walki? - spytał Mickey. Gary rozmyślał przez chwilę, po czym wzruszył ramionami, nie będąc pewny, co dokładnie się stało. W czasie poprzednich walk włócznia komunikowała się z nim w oczywisty sposób, lecz jeśli pouczała go teraz, to tego nie zauważył. Mimo to, Gary zdawał so- bie sprawę, że sam nie byłby w stanie tak dobrze walczyć. Zastana- wiał się, jak silna była więź pomiędzy nim a rozumną włóczniąi które z nich kontrolowało sytuację podczas walki. - Cokolwiek to było, chłopcze, odwaliłeś dobrą robotę - ciągnął Mickey, zaś Kelsey, znowu wzdrygnąwszy się z bólu, pokiwał po- woli twierdząco głową. - A ocalił nas Tomcio - rzekł Gary, mówiąc bezpośrednio do Geno. Krasnolud nic nie powiedział, przeszedł tylko obok Gary'ego i splunął mu na tenisówkę. - Wezmę to za podziękowanie - powiedział Gary, uśmiechając się. Odsunął się szybko (rozsądnie) od krasnoluda, zbliżając się do Tomcia. - Masz nasze podziękowania, Tomciu - oznajmił, wyciągając rękę, by chwycić wielką dłoń giganta. - Dlaczego jednak poszedłeś zanami? - Pewnie chce nas zabrać z powrotem do tej głupiej wiedźmy - prychnął Geno. - Tomcio nie ma gdzie iść - odpowiedział prosto gigant. Gary wpadł na pomysł, lecz Mickey, widząc jego rozjaśnioną twarz, szybko mu go wyperswadował. - Gigant nie pójdzie do legowiska Roberta - odezwał się lepre- chaun. -1 lepiej, żeby z nami nie szedł! - On dobrze walczy - odpowiedział Gary, przekonany, że wygra spór. - Możemy potrzebować... -Niewystarczająco dobrze przeciwko takim jak Robert - prze- rwał mu Mickey. - Jeśli przyjdzie do walki, chłopcze, padnie rów- nie szybko jak reszta. - O czym ty mówisz? - wrzasnął Gary w odpowiedzi. - Idziemy radośnie walczyć ze smokiem, a ty nie chcesz sprzymierzeńców? Jeśli to jest beznadziejne, to po co w ogóle idziemy? Jak możemy sądzić, że jesteśmy w stanie wygrać? - Ty nie będziesz walczyć ze smokiem - odezwał się pewnym głosem Kelsey. - Ja będę. - Ledwo stoisz na nogach - odparł Gary ostrzej, niż zamierzał. - Muszę walczyć ze smokiem w pojedynkę - wyjaśnił Kelsey. - 1 podporządkować go sobie. Jeśli zabralibyśmy giganta -jeśli za- bralibyśmy armię - i zniszczyli bestię, co by nam to dało? Nie, mu- simy uzyskać współpracę Roberta, a to możemy osiągnąć tylko przez honorowy pojedynek. - A więc dlaczego Tomcio nie może iść z nami? - spytał Gary. - Ponieważ smoki boją się gigantów - odpowiedział Kelsey. - A jeśli Robert będzie się bał, to zacznie walczyć z nami wszystkimi i zabije nas, zanim zdążę zaproponować pojedynek. - Elf odwrócił się do Tomcia. - Istotnie masz nasze podziękowania, szlachetny gigancie. Możesz również iść z nami przez brunatne równiny oraz Crahgi aż do Kciuka Giganta, jeśli się nie obawiasz. Gdy jednak dotrzemy do legowiska smoka, pójdziemy sami. Tomcio tylko spojrzał na Gary'ego i znów wzruszył ramionami. Gdy o poranku zwinęli obóz i zaczęli podróż przez faluj ące wzgórza, było ich nie czterech, lecz pięciu. ROZDZIAŁ 19 Crahsi Towarzysze bez przeszkód przeszli przez pofalowane pola pomię- dzy Dvergamal a Pennlyn, na noc kryjąc się w starych, kamiennych, od dawna opuszczonych gospodarstwach, pod których strzechami nic nie zostało. W szczęśliwszych czasach, gdy Ynis Gwydrin była siedzibą dobrej władzy, a nie znajdowała się w posiadaniu złej Ce- ridwen, gospodarstwa te należały do naj lepszych w Faerie, jak Mic- key wyjaśnił ponuro Gary'emu. Gary dostrzegł nostalgię w szarych oczach leprechauna, tęskno- tę za dawno minionymi czasami. Nagle Gary zdał sobie sprawę, że chciałby ujrzeć Faerie w całej magicznej chwale, by mógł przecha- dzać się po krainie fantazji i baśni. Tak jednak nie było, a jeśli Gary choć przez chwilę zwątpiłby w ten fakt, wystarczyłoby, aby przywołał z pamięci obraz zalanej błotem Dilnamarry lub biednych ciał wiszących na rozdrożu i obracających się powoli pod naporem przesyconego ich smrodem wiatru. Gdy towarzysze posuwali się dalej na wschód, falujące wzgórza i kamienne ogrodzenia ustąpiły miejsca wyższym, robiącym więk- sze wrażenie pagórkom. - Crahgi - oznajmił Mickey, wyraźnie niezbyt zadowolony z ich widoku. Góry wyglądały jak usiane głazami wielkie sterty zielonej trawy, wznoszące się w nieregularnym wzorze z pofalowanych pól. Sięgały siedmiuset, tysiąca metrów, a ich szczyty osłonięte były ni- sko płynącymi chmurami, gęstymi, szarymi i tajemniczymi. Na zbo- czach wielu Crahgów widać było małe, lecz gęste skupiska drzew, zazwyczaj chroniące się w zagłębieniach terenu przed nieprzerwa- nym wiatrem, z każdego stoku spływały również strumienie krysta- licznej wody, tańczące po nagich kamieniach w dość gładkim spad- ku. Gary z początku nie wiedział, co sądzić o tym miejscu. Wyda- wało się krainąparadoksów, robiło wrażenie, było cudownie pięk- ne, a jednocześnie niesamowite i nie poskromione. Nawet światło było tutaj inne, niepewne. Pojedyncze zbocze dwóch połączonych ze sobą pagórków niknęło u szczytu we mgle, zaś jedynie sto me- trów niżej mokra trawa lśniła, a rzeczułki błyszczały wyraźnymi nitkami słonecznego światła. Zaledwie kawałeczek niżej blask słońca był przysłonięty cieniem innej chmury, ciemnej i złowróżbnej. Pełne życia, choć pełne melancholii. Paradoks samej egzysten- cji, pomyślał Gary. Pełne wigoru życie i cicha śmierć. Towarzysze nie odzywali się do siebie zbyt dużo, przedziera- jąc się przez Crahgi, ponieważ wiatr zagłuszał wszystko poza naj- głośniejszymi krzykami, a żaden z nich nie czuł się wystarczająco bezpieczny, by wrzeszczeć. W ciszy wspinali się i schodzili, pod pędzącymi chmurami, pod ulewami trwającymi zaledwie kilka minut oraz promieniami słońca, które cieszyły się równie krótkim życiem. Pierwszy dzień nie był taki zły i Gary pomyślał, że drugi będzie lepszy, jeśli nie dlajego ciała, to dla duszy. Crahgi nie były jednak mniej niesamowite niż dzień wcześniej, a Gary miał wyraźne prze- czucie, że on i jego przyjaciele są obserwowani na każdym kroku przez oczy, które nie sąprzyjazne. - Loch Devenshire - oznajmił Mickey porankiem trzeciego dnia, gdy grupa otoczyła skaliste wzniesienie i w polu widzenia pojawiło się długie i wąskie jezioro. Wody ciągnęły się na wschód aż za ho- ryzont, przedzierając się pomiędzy złowieszczymi Crahgami. Gdy Gary spoglądał na przetykaną słońcem okolicę, cały świat wydawał mu się zielono-szarątkaniną. Poniżej wody Loch Devenshire mar- szczyły się pod podmuchami wiatru, były głębokie i ciemne, i zimne - mógł to stwierdzić, czując nagłe oziębienie i wilgotny wicher. - Czy czujemy się wystarczająco bezpiecznie, by przejść? - Mic- key spytał Kelseya. Elf spojrzał na niebo, po czym znów na jezioro, w końcu zaś skierował wzrok na Tomcia. - Wody jeziora są zdecydowanie za głębokie, by przeszedł przez nie gigant - wyjaśnił szybko Kelsey, widząc, że Tomcio wyciąga swój prowizoryczny ustnik. - Przechodząc wszerz oszczędzilibyśmy całe dnie marszu - rzekł Mickey i nie musiał dodawać, że wszyscy, a szczególnie ich znużo- ne stopy, chętnie powitaliby przerwę w męczącej podróży. - A więc spędźmy dzień na robieniu tratwy, która utrzyma gi- ganta - wtrącił się Geno, kierując na Tomcia niezbyt radosne spoj- rzenie. - Albo zostawmy go tutaj. Zdecydowaliśmy już, że nie za- bierzemy go do Kciuka Giganta. Gary zaniepokoił się, widząc zrezygnowane spojrzenia, jakie wymienili między sobąKelsey i Mickey, ponieważ obawiał się, że sugestia Geno może zostać zaakceptowana. -Nie możecie go tak po prostu zostawić - zaprotestował Gary. - Nie da się tu znaleźć dużo drzewa, chłopcze - powiedział po- nuro Mickey. -Nie przypuszczam, żeby udało nam się zbudować łódź, która go utrzyma. Gary nie był w stanie spierać się z takim rozumowaniem. Zre- sztą on również nie miał ochoty kontynuować uciążliwego marszu, jeśli można tego było uniknąć. Nie chciał jednak, zostawić Tomcia samego w tak dziwnym i niesamowitym miejscu. - Pójdźmy na kompromis - odezwał się w końcu. - Zbudujemy łódź dla nas i będziemy się trzymać blisko brzegu. Tomcio będzie nam dotrzymywał kroku i pozostanie w polu widzenia. Może iść wokół tych wzgórz szybciej niż my. Mickey przytaknął, podobnie jak Kelsey, akceptując kompromis. Przez ostatnie dwa dni Tomcio wiele razy przeprowadzał ich przez przeszkody, przy których bez niego musieliby nadkładać drogi, Laś bez swoich małych towarzyszy gigant bez wątpienia mógł iść je- szcze prostszą drogą. - Dasz sobie radę? - Mickey spytał giganta. - Teren z pewnością będzie ciężki. - Tomcio lubi góry - dobiegła wyrażona pewnym głosem odpo- wiedź giganta. Kelsey przytaknął, ponieważ nie opuściłby tak łatwo ich cenne- go towarzysza. Nawet Geno nie wydawał się zbytnio zły z powodu, że gigant będzie przemieszczał się równolegle z nimi i odwzajemnił skinięcie Kelsey a wymijającym wzruszeniem swych szerokich ra- mion. Z potężną pomocą Tomcia grupa szybko złączyła ze sobą dwa duże pnie, wiążąc je ze sobą, po czym umieściła na wodach Deven- shire. Gary i Kelsey starali się wygładzić pokład tratwy i zmniejszyć jej wagę, zaś Geno strugał dulki na wiosła oraz konstruował ka- mienny ster. Cieńsze kawałki drewna zostały szybko zamienione w wiosła, a towarzysze zdołali nawet postawić żagiel, korzystając z zielonego jak las płaszcza Kelseya. Tomcio wypchnął ich mocno i zaczęli rejs z Garym przy żaglu (który nie okazał się zbyt skuteczny) i Geno napierającym bez śla- du zmęczenia z wielkąsiłąna wiosła (dzięki którym tratwa mknęła z wielką prędkością). Ich droga, w przeciwieństwie do drogi Tom- cia, była gładka i prosta, lecz gigant, przeskakujący ostre parowy i przechodzący nad wielkimi głazami, nie miał problemów z dotrzymaniem kroku. Gary zaczął się martwić, gdy Kelsey zbył jego prośbę o zacu- mowanie na noc, co umożliwiłoby Tomciowi odpoczynek. - Gigant dotrzyma nam tempa - oznajmił elf, nie chcąc słyszeć żadnych argumentów Gary'ego. Nie musiał przypominać młodzień- cowi o pościgu, który z pewnością się wkrótce pojawi. Płynęli z łatwością przez noc, zostawiając za sobą wiele kilome- trów. Gdy w końcu wróciło słońce, jaśniejsza mgiełka za szarymi chmurami, Gary z dość dużą ulgą stwierdził, że wytrwały Tomcio istotnie dotrzymał im kroku podczas nocnych godzin. Gigant poru- szał się z łatwościąi niewiarygodną gracją pośród kamieni leżących wzdłuż brzegu. Na twarzy Tomcia nie było widać ani śladu zmę- czenia, a nawet, jak usłyszał z pewnym rozbawieniem Gary, gigant nucił do siebie. Gdy Gary odrzucił swoje obawy o Tomcia, jego myśli stały się spokojne i gładkie niczym chłodne, ciemne wody cichego jeziora. Przeżuł poranny posiłek i celowo powstrzymał się przed jakimikol- wiek rozmyślaniami o smoku Robercie. Zamiast tego, młodzieniec z odległego świata w ogóle na niczym się nie koncentrował, pozwa- lając sobie pławić się w melancholii i majestacie otaczającej go pięk- nej krainy. Czymkolwiek była ta przygoda - nawet szaleństwem - Gary nie chciał stracić takich niesamowitych widoków, chciał wy- ryć je w umyśle i nosić przy sobie do końca życia. Zmarszczka z boku tratwy odwróciła jego uwagę od przesuwa- jących się gór. Gary zamrugał wielokrotnie, ponieważ nad wodami jeziora pojawiła się wężowa głową uniosła się najakies trzy metry, zaś w krętym ruchu towarzyszyły jej dwa ciemne wybrzuszenia. Gary otworzył usta a z dłoni wypadł mu suchar i wpadł do wody. - Nie karm jej - warknął na niego nagle Mickey. Leprechaun wychylił się za tratwę i wyciągnął suchar z wody. - Z pewnością podążałaby za nami przez całą drogę! - Ona? - ledwo zdołał wyjąkać Gary. Kontynuując swój kurs w stronę środka jeziora, z dala od tratwy, szyja i wybrzuszenia płyn- nie wślizgnęły się pod powierzchnię. - Nessie? - z wciąż rozszerzonymi oczyma Gary spojrzał na Mickeya. Nie wydawało się, by leprechaun zrozumiał, a jego pucołowata, brodata twarz zmarszczyła się z zainteresowaniem. Gary nie naciskał. Odwrócił się do otwartego jeziora, którego wody znów były spokojne, nie licząc zmarszczek wywołanych wia- trem, i obserwował wystraszony, choć zaintrygowany. Naszło go zbyt wiele pytań, zbyt wiele wątpliwości. Znajdując się na wysta- wionej na niebezpieczeństwo prowizorycznej tratwie, Gary zatęsk- nił za przewidywalnym życiem w domu. Mimo to, w młodzieńcu pozostawało dręczące pragnienie przy- gody, ten płonący w duszy ogień, który wywoływał mu na grzbiecie ciarki, gdy wpatrywał się w ciemne wody, szukając potwora w tym głębokimi ciemnym jeziorze odległej i nieujarzmionej krainy. Nie ujrzał już więcej tajemniczej Jej", lecz ciarki na grzbiecie nie zniknęły jeszcze przez długi, długi czas. Gdy okrążyli jeden z zakrętów na jeziorze, blisko świtu następ- nego dnia, Crahgi rozstąpiły się przed nimi i Gary miał okazję po raz pierwszy ujrzeć odległą przerażającągórę. Wydawała się bardziej przypominać obelisk niż górę. Była wiel- kim skalnym walcem wzniesionym dawno temu z równiny przez wulkaniczne ciśnienie. Z tej odległości Gary nie był w stanie nawet zgadywać, jak wielki w istocie jest Kciuk Giganta lecz to nie umniej- szało wrażenia wywoływanego przez jego widok. Nagle Gary zdał sobie sprawę, iż chce wrzeszczeć na Kelseya i Mickeya, że przy- prowadzili go ze sobą mocno nimi potrząsnąć i powiedzieć im, że nie ma żadnego sposobu, by dostać się na zbocza tej gigantycznej kamiennej wieży. Nic jednak nie powiedział, a widok zniknął rów- nie raptownie, jak się pojawił, gdy przed nimi pojawiła się kapryśna zasłona szarej mgły. Żaden z towarzyszy, poza Tomciem, nie był poruszony, gdy przy- byli na wschodni brzeg Loch Devenshire. Gary z wahaniem włożył tenisówki z powrotem na zbolałe i spocone stopy, po czym zacisnął liczne paski zbroi Donigartena. Rozłożyli obóz przed zachodem słoń- ca, niedaleko od jeziora, zaś zwinęli go przed świtem, po skrom- nym i pospiesznym śniadaniu. W górę i w dół, wzdłuż krętych szlaków, obok wielkich głazów i chłodnych, tańczących strumieni. Jedynie świadomość, że zbliża- ją się do końca Crahgów, pozwalała Gary'emu stawiać jedną stopę przed drugą. Widząc jego zmęczenie, uczynny Tomcio zapropono- wał, że go poniesie, lecz Gary odmówił, uważając, że gigant, nie doświadczywszy krótkiej przerwy związanej z wygodnym płynię- ciem przez jezioro, miał jak na razie najbardziej uciążliwą podróż. Nieoczekiwanie teren wkrótce się wygładził, przechodząc w płaską podstawę doliny - Glen Druitch, jak nazwał ją Mickey - idącą przez ponad kilometr, zanim przekształcała się w ostatnią ba- rierę przed leżącą dalej równiną. - Wiedźma jest dzisiaj skromna - Mickey powiedział ponuro do Kelseya. - Ceridwen? - spytał Gary, myśląc, że się przesłyszał. -Nie ta wiedźma - wyjaśnił Mickey. Leprechaun wskazał na widoczny przed nimi kraniec doliny i Crahgów. Na dwa bliźniacze, stożkowate szczyty osłonięte od połowy w górę przez grubą war- stwę mgły. - Cycki Wiedźmy - oznajmił leprechaun. - Ma na sobie zasłonę, a to oznacza kłopoty dla wędrowców w Glen Druitch i w całych Crahgach. - Czy nie możemy pójść wokół... nich? - spytał Gary, nagle prze- stając lubić widoktej ostatniej przeszkody. - Zbyt stromo - odpowiedział Geno. - Z tego miejsca jest tylko jedna ścieżka. Prosto przez szczelinę Cycków. - A przynajmniej blisko ich podstawy - dodał ponuro Mickey. Kelsey zasugerował, żeby zatrzymali się i zjedli lunch w Glen Druitch, zanim pójdą dalej, choć dopiero niedawno minął poranek. Nikt się nie sprzeciwił, tak więc minęła ponad godzina, zanim w końcu dotarli do bliźniaczych stromych gór, wznoszącej się zie- leni znikającej w wiszących nisko chmurach, upstrzonej gęsto ka- wałkami nagiej skały widocznej pomiędzy trawą oraz poprzecina- nej kilkoma wartkimi strumieniami. Kelsey spędził długą chwilę spo- glądając na Crahgi zagadkowym, a według Gary'ego, również trochę wystraszonym wzrokiem. Gary naprawdę nie widział żadnej różnicy pomiędzy tymi pagórkami, a setkami innych, które zostawili za sobą. Nie mógł jednak zignorować uczucia przestrachu, które w widoczny sposób ogarnęło jego bardziej uświadomionych towarzyszy. Mimo to, Gary był dość zdumiony, gdy Kelsey oznajmił, że przej- dą wokół podstawy obydwu Crahgów zamiast ich środkiem. - Ta trasa będzie nas kosztować dwie godziny - mruknął Geno, zastanawiając się nad sporym obwodem Cycków Wiedźmy. - Ominiemy j e - powtórzył Kelsey, rzucaj ąc zaniepokój one spój - rżenie na chmury okrywające szczyty. Mickey i Geno wymienili niepewne spojrzenia, po czym ruszyli przed siebie. Geno zboczył trochę w bok, kierując się do małego wodospadu przedzierającego się przez rumowisko kamieni. Gary poświęcał więcej czasu na spoglądanie za siebie, na Geno, niż przed siebie i nieuważnie zahaczył stopą o kamień, wskutek cze- go przewrócił się na ziemię. Kełsey natychmiast się przy nim poja- wił i szorstko go podniósł. - Nie mamy czasu na potykanie się - powiedział szybko elf, ostrzej niż Gary oczekiwał. -Niechciałem... - Nie liczy się, co chciałeś - odparł Kelsey najgłośniej, jak się ośmielił. -Nie tutaj. Tutaj liczy się tylko to, co zrobiłeś. Zdziwienie Gary'ego tylko się pogłębiło, gdy chwilę później Geno głośno mruknął. Odwrócili się wraz z Kelseyem i ujrzeli krasnolu- da z uchem przyciśniętym do kamienia za wodospadem, z ponurym wyrazem twarzy. W końcu Geno wstał i spojrzał na towarzyszy, potrząsając ze zrezygnowaniem głowąi wyciągając dwa młoty. Ta chwila wydawała się niewiarygodnie cicha, nawet wiatr nie mógł zakłócić spokoju. Ich wyłonienie się z zasłony chmur zostało powitane przez serię mrożących krew w żyłach wrzasków, które skradły z ciała Gary'ego Legera całą siłę. - Wilki z Crahgów! - usłyszał jednoczesny krzyk Mickeya i Kelseya. Nie musiał pytać, o czym mówią ci dwaj. W dół zbocza pędził tuzin stworzeń, przypominających z wyglądu hieny, choć zgrabniejszych, z ciemnoszarą lśniącą sierścią oraz długimi i wąskimi pyskami. Ich wycie było częściowo wilcze, częściowo brzmiało jak płacz ludzkiego dziecka. Była w nim również jakaś nienaturalna, zła nuta. Wilki pędziły w dół zbocza z pełną prędkością a ich niemal dwa razy dłuższe od tylnych przednie łapy pozwalały im zachować cał- kowitą równowagę. Na długo przed dotarciem do towarzyszy, od przebiegłej watahy oddzieliły się małe grupki, otaczając zdobycz z prawej i lewej strony. Geno wyłonił się spomiędzy głazów wokół wodospadu i podbiegł do kolejnej sterty kamieni na zboczu Crahgów, kryjąc się za nią. Spoglądając na krasnoluda, Gary z początku sądził, że Geno się chowa. Szybko jednak odrzucił tę myśl, przypominając sobie, że tchórzostwo nie było częścią charakteru krzepkiego krasnoluda. Geno bez strachu walczył z każdym wrogiem, nie zważając na jego przewagę. Jak groźne są wilki z Crahgów, Gary dowiedział się ze zmartwionych twarzy dwóch swoich widocznych towarzyszy (oczy- wiście Mickeya nigdzie nie było). Kelsey nie tracił czasu, naciągając łuk do śmiercionośnej pracy. W górę leciała strzała za strzałą a elf koncentrował się na wilkach okrążających ich z lewej strony. Jeden z nich oberwał solidnie w ło- patkę i zaskowyczał, drugi dostał strzałą prosto w głowę i padł na ziemię. Z góry dobiegło więcej wrzasków i kolejna grupa wilków wyło- niła się z szarej mgły. Gary usłyszał za sobą głośny trzask i odwróciwszy się ujrzał Tomcia, trzymającego wyrwane drzewo. Gigant wzruszył ramiona- mi, niemal przepraszająco, po czym przesunął stopę po miejscu, z którego wyciągnął drzewo, starając się wygładzić wielki otwór. Uderzyło Gary'ego, że część gęstych, czarnych włosów Tomcia stała do góry i szybko zrozumiał, gdzie znajdował się niewidzialny i oportunistyczny Mickey. Kelsey wciąż strzelał do zachodzącej z flanki sfory, a każdy po- cisk trafiał w cel. Obserwując zbliżającą się główną grupę, Gary doszedł do wniosku, że największe niebezpieczeństwo grozić bę- dzie z przodu. Największa zgrajawilkówz Crahgów zbliżała się wyjąc i powar- kując, żądna zdobyczy. Zwierzęta z łatwościąprzeskakiwały kamie- nie i spadki terenu, niemal nie zwalniając i nie zbaczając z drogi prowadzącej je ku ofiarom. Prowadzące grupę wilki dotarły do wielkiego i płaskiego głazu, za którym znajdowało się dwumetrowe, pionowe urwisko. Wilki wbiegły na niego, nie zauważając drobnej sylwetki tkwiącej w wąskiej szczelinie za skalną płytą. Oparłszy się solidnie o kamień, Geno przepuścił kilka pierwszych wilków, po czym zaparł się swymi potężnymi nogami i pchnął z całej siły. Płyta zsunęła się ze zbocza z taką siłą że biegnące wilki nie zdążyły zmienić kierunku ruchu. Długie przednie łapy wpadły w nowo utworzoną szczelinę i pierwszy wilk uderzył karkiem o ostrą krawędź. Pęd stworzenia pchnął je do przodu, obracając, gdy toczyło się po kamieniu i dalej po zboczu. Trzy postępujące za nim wilki, zdołały skręcić lub uchy- lić się wystarczająco, by uniknąć podobnego losu, lecz mocno ude- rzyły w tylną część głazu i wpadły do szczeliny tuż obok znajdują- cego się w szale krasnoluda. Gary potrząsnął z niedowierzaniem głową, słysząc wycie i skowyt, który dochodził zza kamienia. Jeden wilk wgramolił się na skałę, lecz za nim wyłoniła się krzepka ręka, chwyciła go za ogon i wciągnęła z powrotem w otwór. Za krawędzią kamienia po- jawiały się czubki młotów, po czym opadły z wielką siłą w dół. Z jednej strony pojawiła się wilcza paszcza, z drugiej ogon. Jeden z wilków wyleciał nad kamień, obrócił się, robiąc pełne salto i spadł z powrotem na plac zabaw krasnoluda. Jednak mimo tego, że te cztery wilki były martwe lub zajęte, zaś z prawej strony licząca cztery sztuki wataha została wystrzelana przez Kelseya, walka była j eszcze daleka od wygranej. Z lewej strony pędziła trzecia grupa z pierwszej fali, również licząca cztery wilki, zaś wyżej pędziło dziesięciu osobników z drugiej fali, kierując się do szczeliny Geno. Tomcio uniósł swoje drzewo i ruszył na najbliższych napastni- ków. W górze dziesięć stało się dziewięcioma, gdy Kelsey wystrzelił ostatnią strzałę przed upuszczeniem łuku i chwyceniem miecza. Elf spojrzał na Gary'ego i ponuro pokiwał głową. - To nie są głupie bestie, starają się nas rozdzielić - wyjaśnił Kelsey. - Będąpróbować dostać się do ciebie z tyłu. Przemieszczaj się, oglądając za siebie. Przewidzenia Kelseya okazały się boleśnie prawdziwe, gdy pierwszy wilk, pędzący prosto na Gary'ego, skręcił w ostatniej chwili, by skoczyć pomiędzy młodzieńca a Kelseya. Stworzenie otrzymało za swoje wysiłki poważne cięcie szybkiego miecza elfa, lecz jego manewr spełnił zamierzenie, oddalając od siebie towa- rzyszy. Wtedy wilki pojawiły się wszędzie wokół nich, po cztery na każ- dego, otaczając ich i szukając słabych punktów w obronie. - Musisz zająć się bestiami jedna... -magiczna włócznia zaczę- ła instruować Gary'ego. - Wiem jak z nimi walczyć - usłyszał swój głos Gary, mówiący ze zdumiewającą (nawet dla Gary'ego) pewnością siebie. Włócznia wypowiedziała jeszcze jedną myśl, zanim zakończyła komunikację. -Istotnie. * * * W ciasnej przestrzeni małej rozpadliny sztywnonogie wilki z Crahgów dostrzegły dla siebie sporą niedogodność. Krasnolud nie mógł dosięgnąć zbyt daleko młotami, lecz Geno tego nie potrzebo- wał. Uderzał w wilki krótkimi i silnymi ciosami. Jeden z wilków zaklinował się głową do dołu pomiędzy skałą a ziemią- wierzgał i wył żałośnie. Gdy Geno znalazł ku temu sposobność, zatopił mu młot w boku, wbijając go aż do trzonka. Inny wilk zdołał obrócić się i zacisnąć szczęki na przedramieniu Geno, wskutek czego po twardej jak skała skórze krasnoluda popły- nęły strumyczki krwi. Geno zacisnął pięść tak mocno, j ak tylko mógł, napinając kowalskie mięśnie tak silnie, że wilk nie mógł się głębiej wgryźć. Stworzenie mogłoby równie dobrze starać się przedostać przez litą skałę! Geno uderzył trzymanym w drugim ręku młotem, by utrzymać w odpowiedniej odległości ostatniego napastnika, po czym, gdy pojawiła się sposobność, zastosował taktykę samych wilków, gry- ząc w nos stworzenie, które trzymało jego rękę. Bestia pisnęła, zaczęła się szamotać i puściła Geno. Jednakże krasnolud, rycząc przez cały czas, wciąż zaciskał szczę- kę. Podniósł wręcz znajdującego się przed nim wilka w zębach i przycisnął do kamiennej ściany własną, ciężką sylwetką by unie- możliwić mu wierzganie. Uważając, że niebezpieczny krasnolud jest w pełni zajęty, ostat- ni wilk ruszył do ataku. Młot Geno już czekał. * * * Tomcio Paluch nie miał tyle szczęścia. Powolne zamachy gigan- ta wyrwanym drzewem nie mogły się równać z prędkością i zręcznościąnapierających wilków. Zwierzęta podgryzały Tomcio- wi stopy, przebiegały mu pomiędzy nogami i zmuszały go do obra- cania się, tak więc wkrótce giganta ogarnęły silne zawroty głowy. Tomcio pochylił się wjednąstronę, a później w drugą. Wilkrzucił się na jego udo, starając się go przewrócić, inny podskoczył i ugryzł Tomcia w rękę. Tomcio wiedział, że nie może upaść. Wilki mogły zadawać mu ból, lecz nie były w stanie wyrządzić poważnych obrażeń jego ma- sywnym nogom. Jeśli jednak upadnie, odsłoni bardziej wrażliwe miejsca. Poczuł ból w łydce, lecz zignorował go, koncentrując się na utrzy- maniu równowagi, na zatrzymaniu kręcącego się wokół niego świa- ta. Stopniowo zaczął dochodzić do siebie. Skoczek znów się poja- wił, trafiając w dłoń Tomcia. Głupia istota. Tomcio zacisnął dłoń wokół nosa wilka. Obrócił się i cisnął nim w całej siły, posyłając zwierzę w zbocze góry. Pocisk lekko minął głaz, lecz nie było to ważne, ponieważ uderzył głową w stok, skrę- cając się tak dziwacznie, że ogon wystawał mu zza głowy. Tomcio nie miał jednak czasu na złożenie sobie gratulacji. W jego łydce znów pojawił się ból, a chwi lę później poczuł następne ugry- zienie, w udo. Gigant desperacko starał się złapać napastników, lecz to tylko zmusiło go do następnych obrotów, co z kolei zaczęło po- nownie mu kręcić światem przed oczyma. * * * Gary obrócił się i i pchnął tarczą akurat w porę, by odbić wilka szarżującego z boku. Młodzieniec nie miał czasu na planowanie jakichkolwiek manewrów. Musiał w pełni zawierzyć swoim instynk- tom, a te jak na razie nie zawiodły go. Obracając się, wykonując pchnięcia i uniki, Gary wciąż utrzymywał wilki w bezpiecznej od- ległości, lecz nie zadał im jeszcze poważniejszych ran. Wiedział, że czas działa przeciwko niemu, że zmęczy się znacz- nie wcześniej niż zażarci napastnicy. Wrzask spowodował, że obrócił się na chwilę w bok, gdzie leżał martwy wilk z niemal obciętągłową. Teraz Kelsey również ścierał się z czterema osobnikami, z których jeden nie był zbyt ruchliwy, oberwawszy w bok podczas swej początkowej szarży, która oddzie- liła elfa od Gary'ego. Gary odrzucił jednak wszelkie nadzieje, że Kelsey przyjdzie mu wkrótce na pomoc. Nawet gdyby elf zdołał sobie poradzić z przewagą liczebną Gary wątpił, by Kelsey zdołał do niego dotrzeć, zanim wilki z Crahgów zmieniągo w stertę pozbawionych życia szczątków. Co więcej, Gary Leger był zmęczony służeniem za dodatkowy bagaż w tej wyprawie. Tym razem, aby się ocalić, nie będzie spo- glądał dalej niż na koniec własnej włóczni. Wilk zaatakował nisko, lecz Gary padł na jedno kolano i pochylił tarczę w stronę zbliżającego się przeciwnika. Wyczuwając nagły zwrot stworzenia, Gary uniósł tarczę i pod jej krawędzią wykonał pchnięcie. Zaskoczony wilk trzymający wysoko głowę, właśnie gdy miał przeskoczyć nad nachyloną tarczą, oberwał włócznią pomię- dzy podstawę szyi a pierś. Napastnik wydał z siebie gwiżdżący dźwięk, gdy Gary zdawszy sobie sprawę, że odsłonił się na atak pozostałych wilków, wyrwał broń i starał się podnieść oraz obrócić. Jego nieporęczna tarcza zahaczyła o kamień, spowalniając jego ruchy, a życie ocaliła mu tylko doskonała zbroja, ponieważ na ple- cy wskoczył mu wilk i ugryzł go w kark. * * * Wilcze szczęki zaatakowały, a Geno uderzył, trafiając młotkiem w gardło stworzenia. Krasnolud uśmiechnął się ponuro, słysząc pę- kające kości szczęki. Pozwolił wilkowi ześlizgnąć się z młota, lecz posłał go za uciekającym zwierzęciem. Trafił wilka w głowę, wybijając mu jedno oko. Geno zacisnął ciężką rękę na wilku, którego wciąż przyciskał do skały. Zdołał mu oderwać kawałek nosa swymi zdolnymi do kru- szenia kamieni zębami. - Żegnaj, mały piesku - zaśmiał się krasnolud i po chwili, którą poświęcił na obejrzenie zranionej ręki, stwierdził z satysfakcją, że obrażenia nie są poważne, po czym opuścił drugi młot, miażdżąc stworzeniu czaszkę. Znów wolny Geno, wyszarpnął zza pasa następny młot i ruszył na półślepego wilka. Stworzenie ze złamaną szczękanie miało za- miaru kontynuować walki i niemal zdołało wspiąć się na kamienną ścianę, gdy Geno zacisnął zęby na jego ogonie zatrzymując go w miejscu. Wilk kopał go swymi krótkimi tylnymi łapami, lecz wte- dy do pracy zabrały się młoty krasnoluda, uderzając na zmianę w odsłonięte boki. Wilcze kości zmieniały się w pył pod tymi bru- talnymi ciosami i wkrótce zwierzę przestało wierzgać. Geno odwrócił się do jedynego żyjącego wilka, wciąż bezradnie wciśniętego w szczelinę. -Nie chciałbym być teraz na twoim miejscu - powiedział kra- snolud pewnym głosem, równie pewnie zbliżaj ąc się do wilka. * * * Gary rzucił się całym ciałem do tyłu, padając swoim obciążo- nym zbrojąciałem na napastnika. Stworzenie zaskowyczało krótko - miało powietrze w płucach tylko przez ułamek sekundy. Gary sto- czył się z niego, w jakiś sposób zdoławszy stanąć na nogach, zanim dopadły go pozostałe dwa wilki. Leżące na ziemi stworzenie kopało i wiło się, lecz nie mogło wstać, co oznaczało, że Gary upadając, złamał mu jakieś ważne kości. Pozostałe wilki natarły jednak na Gary'ego z przeciwległych stron. Nadstawił tarczę, by powstrzymać jednego, po czym starał się odwrócić na tyle szybko, by odbić atak drugiego. Ciężka tarcza jednak znów zawadziła o ziemię, odsłaniając Gary'ego. Rzucił się naprzód, o włos wymykając się zatrzaskującej szczę- ce lecącego wilka. - W jaki sposób Cedric walczył włóczniąi tą cholerną tarczą! - krzyknął w myślach Gary. - Nie walczył - odpowiedziała myśląca włócznia u pasa Ga- ry'ego. -Król Cedric walczył samą włócznią. Tarcza była do ce- lów ceremonialnych i na chwile, gdy Cedric wołał dzierżyć swój miecz. Gary zamrugał i potrząsnął głową. Potrząsnął również ręką za- dowolony, że może się pozbyć nieporęcznej tarczy. - Dziękuję, że mi powiedziałaś - pomyślał z sarkazmem. - Jestem tu, aby służyć - odpowiedziała szczerze włócznia, nie obrażając się. * * * Wilki z Crahgów nie były specjalnie wielkimi stworzeniami. Uścisk ich szczęk również nie był tak silny jak u zwyczajnych wil- ków. Wilki z Crahgów polegały na przewadze liczebnej, na swojej szybkości i gwałtownych manewrach wzmacnianych przez dziwne proporcje nóg. W walce z Kelseyem wilki z Crahgów nie miały jednak żadnej przewagi. Za każdym razem, gdy przy piętach elfa poj awił się wilk, dosta- wał na ślepo wspaniałym mieczem Kelseya. W przeciwieństwie zaś do Tomcia, Kelsey mógł się obracać i wirować bez końca, nie do- świadczając nawet najmniejszych zawrotów głowy. Doskonale za- chowywał równowagę, przesuwając ciężar z jednej stopy na drugą i zawsze miał miecz gotowy do ataku pod takim kątem, który był niezbędny, by ugodzić najbliższego wilka. Kelsey wiedział jednak również, że nie może zbyt długo utrzy- mywać postawy defensywnej. Wprawdzie elf nie obawiał się, że szybko ogarnie go zmęczenie, zdawał sobie jednak sprawę, że jego mniej uzdolnieni i zręczni towarzysze mogąnie wytrzymać. Zaś jeśli Geno lub Gary zostaną zabici, śmierć dosięgnie również zadanie Kelseya. Wilk okrążał Kelseya z prawej. Elf obrócił się i wykonał krok naprzód, lecz cofnął się natychmiast, gdy stworzenie odskoczyło poza jego zasięg. Drugi wilk ruszył za pierwszym, wykonując łuk jeszcze dalej, również z prawej strony Kelseya. Tym razem Kelsey zauważył coś, czego stworzenie nie dostrzegło. Obrócił się i natarł, a wilk odskoczył. Kelsey nie zatrzymał się jednak. Kolejny śmiały krok zmusił zwierzę do następnego od- skoku, zaś tym razem wpadł na swego rannego towarzysza, tego, którego Kelsey trafił na początku, gdy wpadł pomiędzy niego a Gary'ego. Ranny wilk przewrócił się, próbując zejść z drogi towarzyszowi, ponieważ rozcięte biodro nie pozwalało mu na skomplikowane ma- newry. Zdrowy wilk wierzgał, lecz nie mógł uciec. Wbił się w niego miecz Kelseya. Wiedząc, że jeszcze dwa stworzenia zbliżają się z tyłu, Kelsey przemknął obok świeżej ofiary, dobijając rannego wilka. Obrócił się tuż za ciałami zwierząt, unosząc miecz w stronę najbliższego napastnika. Wilk zmienił tor ruchu, lecz zbyt późno - Kelsey roz- ciął mu tylną łapę. Postawiony w sytuacji jeden na jednego ocalały wilk nie miał zamiaru kontynuować walki. Warknął w bezsilnym proteście i uciekł. Kelsey ruszył w stronę kulejącej trzynogiej bestii, lecz zmienił zdanie i skierował się po upuszczony łuk. * * * Tomcio przestał się obracać, lecz świat nie. Również ból w nodze giganta nie osłabł, gdyż uparty wilk trzymał uścisk. Gigant zaczął się schylać, zamierzając chwycić napastnika i odrzucić go. Świat zakręcił się zbyt szybko i ziemia ruszyła na spotkanie z Tomciem. Nagle leżał na plecach, z zaciekawieniem spoglądając na prze- mykające szybko po niebie chmury. Spadła na niego ciemna sylwetka. Instynktownie Tomcio uderzył obydwoma pięściami, trafiając na tyle solidnie, by odrzucić wilka z Crahgównabok. Jego ręce były jednak rozłożone bezradnie szero- ko, gdy kolejna ciemna sylwetka rzuciła mu się do odsłoniętej szyi. Kłapiąca paszcza wilka z pewnościązacisnęłaby się w zabójczym uchwycie, gdyby jej lotu nie zakłócił ciśnięty przez krasnoluda młot, obracając stworzenie w powietrzu. Gigant wydał z siebie stłumio- ny okrzyk zdziwienia, gdy szara bestia spadła mu na twarz. Znów kierując się instynktem, ręce Tomcia podniosły się, chwy- tając bestię w niedźwiedzim uścisku. Wilk ugryzł grubą szyję gi- ganta, a w odpowiedzi Tomcio zacisnął swe wielkie ręce. W takiej sytuacji nie było nawet mowy o rywalizacji. Tomcio wygrał. * * * Bez swej nieporęcznej tarczy Gary stał się wirującym huraga- nem ruchu, obrotów, pchnięć i uderzeń tępym końcem swej krasno- ludzkiej włóczni. I okazał się na tyle skuteczny, że dwa pozostałe wilki nie były w stanie zbliżyć się na tyle, by go ugryźć. Nie myślał o zmęczeniu, nie zastanawiał się, czy te ruchy były kierowane przez włócznię, czy nie. Gary nie myślał o niczym szcze- gólnym w tym krytycznym momencie. Postępował zgodnie z czystym instynktem, pozwalał swemu sercu kierować ruchami znacznie szybciej, niżmógłby to zrobić umysł. Niemal potknął się, lecz odzyskał równowagę. Hełm ukrył pa- skudny uśmieszek Gary'ego, nie pokazując przeciwnikom, że pa- nuje nad ciałem, że trzyma nogi dokładnie pod sobą. Trzymał na- wet włócznię z dala od siebie, wyglądając na bezbronnego. Zgodnie z oczekiwaniami wilk z Crahgów natarł na niego. Gary zaczekał do ostatniej chwili, po czym podskoczył, kurcząc w powietrzu nogi. Zaskoczony wilk zatrzymał się raptownie, a Gary spadł mu na grzbiet. Stworzeniu rozjechały się nogi, a Gary zasta- nawiał się, czy ten trzask to odgłos pękającego kręgosłupa. Gary nie czekał, by się o tym przekonać. Przyciągnął włócznię i opuścił jąna grzbiet wilka, napierając na nią całym swoim cię- żarem. Drugie stworzenie nie było daleko za pierwszym. Gary wyrwał włócznię i odwrócił chwyt, gdy padał na ziemię. Niczym lwica Ali- cja w komnacie Ceridwen, wilk również wpadł na włócznię Ga- iry'ego całym swoim pędem. I Gary zachował dość przytomności umysłu, by odsunąć włócz- nię, gdy wilk się po niej zsuwał, kłapiąc z determinacją paszczą. Miotał się jeszcze przez kilka chwil, po czym znieruchomiał. I Wyczerpany, pozbawiony całej energii Gary podniósł się. Po jego prawej, Kelsey, wymierzywszy dokładnie, wypuścił strzałę, trafia- jąc w uciekającego wilka. Martwiąc się o leżącego giganta, Gary pokuśtykał do Tomcia i Geno. Tomcio trzymał na piersi zmiażdżonego wilka z Crahgów, podczas gdy młoty krasnoluda pracowały nad stworzeniem wciąż uparcie wczepionym w łydkę giganta. -Nie żyje - zauważył Gary, przechodząc obok krasnoluda. Geno zatrzymał się na wystarczająco długo, by potwierdzić jego słowa. - Uparty - odpowiedział krasnolud, stwierdzając, że śmierć nie osłabiła uścisku szczęk bestii. Geno wzruszył ramionami, wsunął je- den z młotów w pętle przy pasie, sięgnął do sakwy i wyciągnął dłuto. - Wszystko w porządku? - Gary spytał Tomcia. Gigant przytaknął. Geno uderzył młotkiem w dłuto. Tomcio wrzasnął i odruchowo kopnął, posyłając Geno wysoko w powietrze. W umyśle Gary'ego przemknęły myśli o efekcie Dopplera, gdy lecący krasnolud również wydał z siebie gwałtownie zanikające wycie. Gary roztropnie spojrzał w górę, gdy krzyk krasnoluda znów się nasilił, po czym odskoczył w bok, obok głowy Tomcia, gdy kra- sno ludzka kula armatnia Geno uderzyła w ziemię, odbijając się od niej trzykrotnie. Geno skoczył na nogi, rozglądając się dookoła jakby był zdzi- wiony. Gary został na ziemi, zastanawiając się, czy krasnolud roz- pocznie wybuchową tyradę. - Hej, gigancie - powiedział zamiast tego wyrażaj ącym podnie- cenie głosem Geno, zaraz po tymjak wypluł mieszaninę pyłui trawy. - Zapamiętaj tę sztuczkę. - Znów spojrzał w górę i podrapał się pomiędzy brązowymi włosami, dziwiąc się, jak wysoko poleciał. - Możemy jej użyć w następnej walce! Odpowiedź Tomcia doskonale odzwierciedlała myśli Gary'ego. -Da? Gary zaczął się podnosić, lecz zatrzymał się nagle, gdy zdał so- bie sprawę, że coś jest nie tak z pozycjąTomcia. Głowa giganta nie leżała płasko na ziemi, choć trawa pod niąbyła zdecydowanie spła- szczona i pochylona na bok. Gary przypomniał sobie, że kogoś brakuje. Chwilę później pojawił się w polu widzenia Mickey, wyglądając niezwykle żałośnie przygnieciony masywną czaszką Tomcia. - Nigdy byście nie zgadli, jak dużo może ważyć głowa giganta - zauważył sucho leprechaun. Słysząc skrzata, Tomcio spiesznie podniósł głowę i Mickey wy- czołgał się spod niej. - Biegiem! - krzyknął nagle Kelsey, a jego ostrzeżeniu towarzy- szyły dalekie wycia licznych wilków z Crahgów. Gary nie wiedział, co z tym wszystkim zrobić. Wilki były po- ważnymi przeciwnikami, lecz towarzysze stawili czoła tak wielu tym stworzeniom - i pokonali je. Dlaczego więc na twarzach Kel- sey a i Mickey a, a nawet Geno, malował się tak wielki strach? -IJAJIPJIPJIP! Okrzyk ten rozdarł powietrze niczym j ednoczesny chór setki sy- ren i stu armat. Gary poczuł się tak, jakby pod naporem jego ude- rzenia topił mu się kręgosłup i niemal upadł na ziemię. - Co to do diabła jest? - wydyszał, otrząsnąwszy się trochę. - Biegnij, chłopcze - powiedział do niego Mickey. - Lepiej, że- byś nie wiedział. ROZDZIAŁ 20 Skalna cytadela -IJAJIPYIPYIP! Rozbrzmiewało z każdego kamienia, dobiegało do towarzyszy z każdej strony. - Co to jest? - krzyknął znowu Gary, tym razem z większym przestrachem. Ciągnął i szarpał włócznię, lecz nie chciała wyjść z nabitego na nią wilka. Podbiegł Geno i naparł na tępy koniec włóczni, przepychając ją niemal całą przez krwawąmasę. Krasnolud wyrwał jąz ciała zwie- rzęcia i, ociekającą krwią rzucił Gary'emu. Młodzieniec złapał ją z wahaniem i zaczął kucać, by wytrzeć drzewce o mokrą trawę, lecz Tomcio podniósł go i pobiegł za Kelseyem. -UAJIPJ1PJIP! - Co to jest? - Gary pytał Mickeya, siedzącego tuż nad nim na masywnym ramieniu Tomcia. Leprechaun, ze zszarzałą twarzą i miną bardziej grobową niż kie- dykolwiek widział u niego Gary, zignorował go i wyszeptał coś Tom- ciowi do ucha. Nie zwalniając, gigant wyciągnął rękę, gdy mijali Geno i podniósł krasnoluda. Nawet niosąc trzech, gigant nie miał problemu z dotrzymaniem kroku Kelseyowi, który biegł morderczym tempem. Nie mając czasu na zamierzonąpierwotnie drogę wokół podsta- wy obydwu Crahgów, Kelsey wdrapał się na przełęcz pomiędzy Cyckami Wiedźmy. Poruszanie się było utrudnione z powodu cięż- kiego terenu, lecz za każdym razem, gdy Kelsey docierał do krawę- dzi lub rozpadliny, która spowolniłaby go, Tomcio wyłaniał się z tyłu i przerzucał go, czy też nawet ciskał, na drugą stronę. - Wilki z Crahgów! - krzyknął Geno, wychylając się nad wiel- kim ramieniem giganta, by spojrzeć do tyłu. - Szybciej! - ponaglił Kelsey. - Wilki nie potrafią dobrze się wspinać! Gary obejrzał się i ujrzał prawdę stwierdzenia elfa. Wilki istot- nie prowadziły pościg, lecz znajdowały się niżej na zboczu niż to- warzysze. Ze swoimi długimi przednimi łapami miały znacznie ogra- niczoną szybkość, niektóre z nich nawet kłusowały tyłem w górę stoku i był to j eden z ciekawszych widoków, j akie Gary Leger kie- dykolwiek widział. Pomimo przewagi jaką mieli nad watahą wilków, żaden z towarzyszy Gary'ego nie odetchnął lżej. Młodzieniec zdawał so- bie sprawę, że nie uciekali przed zwykłymi wilkami z Crahgów, lecz przed czymś znacznie potężniejszym. Czymś znacznie straszniejszym. Biegli w górę i w dół, wokół głazów i przez poszarpane szczeli- ny w osłabionej erozją skale. Dotarli do krawędzi przepaści, może piętnastometrowej, ponad brunatnym zbiornikiem błotnistej wody - a może to było tylko błoto? Gary nie był pewien. Ścieżka skręcała w bok, była stroma i podstępna, a także niezwy- kle wąska. Obiecywała zdecydowanie powolnąprzeprawę. -1 JA JIP JIP J1P! - to dobiegało z każdego kamienia. Stworze- nie wydające ten dźwięk było za nimi, obok nich, przed nimi - nie wiedzieli! Kelsey wrzasnął i skoczył. Wciąż ściskając kurczowo Gary'ego i Geno (Mickey ściskał kurczowo jego), Tomcio ślepo podążył zanim. Uderzyli w mieszaninę błota i bagna. Brudna woda chlusnęła aż pod krawędź za dużego hełmu Gary'ego, osiadając mu na twarzy i wlatując do nosa. Ściągnął hełm i ujrzał, jak Mickey dostojnie spada w dół na parasolu, tak kołysząc nietypowym spadochronem, by zła- pał wiatr i przeniósł go poza bajoro. Gary potrząsnął głową, ponieważ leprechaun zawsze go zadzi- wiał. Nie narzekał jednak, bo tak naprawdę on także nie był zbyt mokry. Podobnie jak Geno. Tomcio wciąż trzymał ich obu wysoko, z dala od błotnistej wody. Tomcio zanurzył sięjednak głęboko, tyl- ko jego głowa i ręce znajdowały się nad poziomem wody, zaś Kel- sey, choć zdołał szybko wydostać się z wody, był brązowy od góry do dołu. - Ruszaj cie się - polecił im elf. - Wciąż jesteśmy w pobliżu Crah- gów i nie możemy sobie pozwolić na przestoje. Geno i Gary czekali przez chwilę, po czym krasnolud spojrzał z ciekawością na Tomcia. - Zamierzasz iść, czy nie? Ich gigantyczny przyj aciel wydawał się naprawdę zakłopotany. - Tomcio nie może się ruszać - przyznał gigant po krótkiej wal- ce z błotem. Nawet się nie zastanawiając, Gary ześlizgnął się z ręki giganta do sadzawki. Woda była dla niego tylko do ramion, co umiejsca- wiało jągdzieś w okolicach kolan Tomcia. Mimo to Gary spoglądał gigantowi prosto w oczy. - A niech to - mruknął Mickey, dotarłszy do krawędzi zbiornika i natychmiast rozumiejąc najświeższy problem. - Zanurzył się trzy metry w błocie - stwierdził ponuro Gary. - Przynajmniej. - A niech to - mruknął znowu Mickey. Kelsey spojrzał z przestrachem w stronę przełęczy, po czym od- wrócił się, by obejrzeć majaczące na wschodzie brunatne równiny. -Nie martw się -poradził Geno, gdy Tomcio ostrożnie postawił go na krawędzi sadzawki. Krasnolud doskoczył do przeciwległego skraju bajora, badając kamienną ścianę tworzącąjego wschodnią krawędź. - Mogę go wydostać - stwierdził Geno, kiwając porozu- miewawczo głową do Tomcia. Upewniony w ten sposób Tomcio uśmiechnął się szeroko, prze- nosząc Gary'ego na skraj wody. - Nie wyciągniesz go z tej breji - Mickey powiedział do krasno- luda. -Nawet gdybyś miał tuzin lin i stu krasnoludów. Geno całym sercem zgadzał się ze stwierdzeniem leprechauna, lecz nie miał zamiaru próbować wyciągnąć Tomcia -jeszcze nie. Krasnolud chwycił swój największy młot i zaczął uderzać nim za- ciekle w skalistą ścianę za zbiornikiem. Kelsey krzywił się przy każdym dźwięcznym trzasku, spoglądając nerwowo na przełęcz. - Bestie nie wyjdą z Crahgów - powiedział Mickey, by uspokoić elfa. - Cycki Wiedźmy oznaczająkraniec ich domeny. - Jakie bestie? - spytał Gary. - Słyszałeś je - odpowiedział niedbale Mickey. - Słyszałem co? - odparł Gary, a w jego bliskim przestrachowi głosie przebijała frustracja. - Haggisy - wyszeptał cicho Kelsey. - Dzikie włochate haggisy - dodał ponuro Mickey. - Haggisy? - powtórzył niedowierzająco Gary. - Haggisy? - Nazwa nie była dla Gary'ego niczym nowym. W swojej szafie w domu miał nawet koszulkę, przedstawiającą trzy małe karykatu- ry Szkotów, podpisanych jako „Łowcy Haggisów". - Macie na myśli te małe włochate stworzenia, które biegająpo szkockich górach? - spytał Gary. -Nie takie małe - zauważył Kelsey. -1 dość mocno włochate - dodał Mickey. -1 nikczemne, chłop- cze. Nigdy nie widziałeś niczego tak nikczemnego jak dzikie, wło- chate haggisy. Z twarzy Gary'ego nie zniknęło niedowierzanie. Kilka razy uszczypnął się w rękę, mrucząc - Obudź się. Zwycięski pomruk Geno sprawił, że się odwrócili. Krasnolud wybił otwór w skalnej ścianie, przez który szybko uchodziła woda z błotnistej sadzawki, zostawiając breję, w której gigant pogrążony był do bioder. Kelsey wyciągnął mocną linę, a Geno zaczął wokół giganta ukła- dać kamienie, dając Tomciowi jakieś solidne oparcie, zaś przedsię- biorczemu krasnoludowi podstawę, z której mógł zacząć wykopy- wać swego uwięzionego gigantycznego towarzysza. Gary ledwo mógł uwierzyć w to, co widzi - opryskliwy krasno- lud pracuje zaciekle i z determinacją, by uwolnić giganta. Giganta, którego jeszcze nie tak dawno temu Geno uważał za wroga. Gary wiedział, że działaniami Geno kieruje coś więcej niż tylko zwykły pragmatyzm, choć nikt w grupie nie zaprzeczyłby, że Tomcio jest cennym kompanem. Determinacja Geno przekraczała to, co kra- snolud zrobiłby dla zwyczajnego tragarza. W niebezpiecznych Crah- gach tworzyło się właśnie coś wspaniałego. Niezaprzeczalna więź przyjaźni. Nawet przy pracy drużynowej ponad godzinę zajęło im wycią- gnięcie Tomcia z błota. Z Crahgów nie dochodziło jużjednak wię- cej mrożących krew w żyłach wrzasków. Nie widać też było pości- gu ani wilków z Crahgów, ani haggisów. Zadowoleni, że zostawiają Crahgi za sobą towarzysze wyczyścili siebie i swój ekwipunek tak dobrze jak tylko mogli, po czym ruszyli przez brunatnąi spustoszonąrówninę, z Kciukiem Giganta - legowi- skiem Roberta, doskonale widocznym na każdym kroku ich drogi. W całym swoim życiu Gary nigdy nie widział takiego spustosze- nia. Kraina ta została obdarta brutalnie i całkowicie. Minęli długi i szeroki szereg zwęglonych szkieletów drzew - niegdyś zielony las, po czym weszli na płaski teren, gliniane podłoże upstrzone długimi kałużami i małymi kępkami splątanej trawy oraz wyrastającymi co jakiś czas nędznymi chwastami. Glina była zasłana licznymi zbielałymi kośćmi i niedużo czasu zajęło Gary'emu stwierdzenie, że teren ten był niegdyś wielkim je- ziorem, najprawdopodobniej równie szerokim jak Loch Devenshi- re, choć nie tak długim. - Tak, tak było - potwierdził Mickey, gdy Gary spytał go o to. - Loch Tullamore, tak się nazywało. Pełne ryb i pełne piękna. - Ale Robertowi nie podobało się - ciągnął Mickey, a w jego tonie brzmiała kombinacja złości i smutku. Leprechaun przerwał, a w jego oczach znów pojawiła się nostalgia. - Co zrobił? - spytał Gary po chwili, mocno zaintrygowany. W końcu co mogła zrobić z jeziorem jakakolwiek bestia, smok czy nie smok? - Wyparował je, chłopcze - wyjaśnił Mickey. - Chuchał swo- im ognistym oddechem na wody, dopóki nie zniknęły. Dzień po dniu Robert Nędzny przybywał tutaj i wyparowywał wody Tulla- more. Gary nie wiedział, co odpowiedzieć. Myślał o tym, co według Mickeya zrobił smok, a poczucie przerażenia tylko zwiększało się, gdy znów spoglądał na odległą górę w kształcie obelisku. Każdy krok przychodził im coraz trudniej, każdy krok zbliżają- cy ich do Roberta Nędznego. Na szczęście dla wstrząśniętych uczuć Gary'ego, wkrótce stracili górę z oczu, ponieważ Kelsey wprowadził grupę w długą i wąską rozpadlinę - wielką szczerbę w gliniastym gruncie. Ściany, w niewielkiej odległości od ramion Tomcia, wznosiły się na siedem metrów po obu stronach towa- rzyszy, zaś szlak ciągnął się w ten sposób przez wiele kilome- trów. Obozowali tej nocy na równinie nad parowem, zaś bezwład oko- licy służył za testament dokonanego przez smoka spustoszenia. Ża- den świerszcz się nie odezwał, a mgła pojawiła się wcześnie, na- pływając gęstym oparem, zasłaniając każdy promień ofiarowany przez wieczorne niebo. Następny dzień, podobnie jak pierwszy, był gorący i suchy, a także denerwuj ąco cichy. Góra była znacznie więk- sza, gdy grupa spojrzała na nią przed ponownym zejściem do roz- padliny. Gary zwracał na nią tak mało uwagi, jak tylko mógł, woląc trzymać myśli z dala od smoka i leżących przed nimi niebezpie- czeństw. Nie mógł jednak zlekceważyć widoku, j aki pojawił się przed nimi po południu, gdy grupa wychynęła z parowu, wykonując ostatni skręt, który znów ustawił ich w linii prostej z Kciukiem Giganta. Tuż przed nimi leżała mała dolina, otoczona przez zwęglone pozostałości mar- twych od dawna drzew oraz kilku kęp chwastów i trawy. Zaś za dolinąmajaczyła góra. Gary musiał sobie przypominać o konieczności oddechu, gdy podnosił wzrok oglądając obelisk. Zaś jeśli niemal pionowe zbocza nie robiłyby wystarczająco wielkiego wrażenia, na szczycie góry znajdował się zamek, którego kamienne mury i wieże wyglądały, jakby wyrastały prosto z naturalnych kamieni jako przedłużenie zboczy góry. - Idziemy tam na górę? - oszołomiony młodzieniec skierował to pytanie do kogokolwiek, kto mógłby udzielić mu racjonalnej odpo- wiedzi. - Jest łagodniejsza droga wokół przeciwległej strony góry - od- powiedział Kelsey. - Ale wtedy przechodzilibys'my obok koszar niewolniczych żołnierzy Roberta. To jest nasza ścieżka. - Musi mieć ze sto pięćdziesiąt metrów - zaprotestował Gary. -Nie wejdziemy tam. Co się stanie, jeśli na tych murach sąstraż- nicy? - Gary wyobraził sobie wylewane na niego wiadra gorące- go oleju, albo ulewę strzał spadających ze zbocza, na które nie miał zamiaru się wspinać, nawet gdyby Kelsey zapewnił go, że na szczycie nie ma potworów. - Zresztąjaki smok potrzebuje zamku? - Nasza ścieżka prowadzi w górę - oznajmił Kelsey, nie mając czasu na wywołane strachem narzekania Gary 'ego. - A światło sło- neczne szybko zanika. Elf prowadził ich dalej, prosząc Geno, by sprawdził, co kamie- nie mogąmu powiedzieć o najszybszej i najłatwiejszej drodze. Tomcio stał zakłopotany na skraju małej dolinki. Gdy Gary spoj- rzał na nieszczęsnego giganta, zrozumiał, że Tomcio nie ma szans wspiąć się na stok aż do zamku smoka. Nawet gdyby zdołał znaleźć zdolne do utrzymania giganta miejsca oparcia, wspinający się Tom- cio stanowiłby łatwy i oczywisty cel dla zamkowych strażników. Wielki gigant odstawałby daleko od ściany, więc znajdującym się na górze strażnikom trudno by było go nie trafić, nawet pod osłoną nocy. - Chodź! -polecił Gary'emu ostro Kelsey. - Tomcio nie może iść z nami - spierał się Gary. - Tomcio nigdy nie miał iść z nami - odparł Kelsey. - Pozwoli- liśmy mu iść aż do podstawy góry - to wszystko. - Kelsey ma rację, chłopcze - wtrącił się Mickey. - Mówiliśmy ci już, dlaczego gigant nie powinien zbliżać się do legowiska Ro- berta. Uczyniłby smoka niespokojnym i niebezpiecznym. - Nie możemy go tak po prostu tu zostawić - rzekł Gary. - Będzie bezpieczniejszy niż reszta z nas - stwierdził Mickey. Spoglądając na imponujący klif i wiedząc, co czeka na jego szczy- cie, Gary nie był w stanie spierać się z tym rozumowaniem. Spoglą- dał przez długą chwilę na swego wielkiego przyjaciela. - Tomcio poczeka - zapewnił go gigant. Podrapał się w wielką głowę, po czym wskazał z powrotem na rozpadlinę. - Tam. Gary przytaknął, zmusił się do słabego uśmiechu, po czym po- biegł, by dołączyć do pozostałych. Kelsey prowadził ich za wszelkimi osłonami, jakie mógł znaleźć w dolince. Nie było ich zbyt dużo, lecz elf nie martwił się zbytnio, ponieważ gdyby po tej stronie zamku byli jacyś strażnicy, jego by- stre oczy nie mogłyby ich przegapić. Bez przeszkód towarzysze, teraz znów czterej, dotarli do podsta- wy skalnej ściany i zaczęli się wspinać. Odkryli, że zbocze, które z doliny wyglądało na gładkie, było poprzecinane małymi półkami skalnymi i dróżkami, lecz wszystkie one wydawały się prowadzić donikąd i po półgodzinie podciągania się do następnego uchwytu i przedzierania po niezwykle wąskich półkach doszli do wniosku, że posunęli się w naprawdę małym stopniu. - Czy kamienie coś ci mówią? - Kelsey wyszeptał do krasnoluda ze zdenerwowaniem. - Czy nie ma drogi na górę? Geno mruknął i przyłożył ucho do skały. Wziął mały młotek i wykonał szereg lekkich stuknięć, które dla Gary'ego brzmiały ni- czym dziwny kod. Krasnolud słuchał przez chwilę, następnie znów stukał i ponownie nasłuchiwał. - Hmmm -mruknął krasnolud, spoglądając na odległe mury za- mku, po czym z powrotem na swoich przyjaciół. - Skała nie jest solidna - powiedział pewnym głosem, choć zbyt głośno jak na gust Gary'ego lub Mickeya. Obydwaj zerknęli nerwowo na zamek, spodziewając się, że spadnie na nich ulewa strzał. - Mnie wydaje się wystarczająco krzepka - odpowiedział cicho Kelsey. - Oczywiście, że jest - prychnął Geno i uderzył czołem w kamień, by podkreślić swoje zdanie. - Chodzi mi o to, że ta skała nie jest solidną bryłą. Jest poprzetykana jaskiniami i tunelami. - To miałoby sens - stwierdził Gary, a jego nieoczekiwany wy- wód spowodował, że i Mickey, i Kelsey odwrócili się do niego. - To od tego samego ciśnienia wulkanicznego, które uformowa- ło górę - wyjaśnił Gary. - Od pary i ciśnienia gorącej lawy. - Mic- key i Kelsey spojrzeli na siebie i wzruszyli niedowierzająco ramio- nami, po czym znów skierowali wzrok na Geno, oczekując wyja- śnień. - On mówi prawdę - powiedział krasnolud, spoglądając na Ga- ry'ego z ukosa. -Jeszcze zanim zaczęliśmy się wspinać, wiedzia- łem, że tu sąjaskinie, nie sądziłem jednak, że mogąnam tak pomóc. Teraz jednak uważam, że niektóre z nich prawdopodobnie wcinają się daleko w głąb góry. To może być lepsza droga niż ta na widoku. Te słowa znów zwróciły ich uwagę na zamek. W jednej z wież płonęła lampa, a nawet Kelsey musiał szczerze przyznać, że na tej półce skalnej czuł się odsłonięty. Wprawdzie elf nie przepadał za jaskiniami, musiał również przyznać, że wspinaczka będzie długa, a w nadciągającej ciemności nie będzie łatwo znajdować oparcie dla rąk i nóg. - Ty prowadzisz, elfie - odezwał się Mickey. - Uważam jednak, że świt zastanie nas wiszących w połowie zbocza. - Gdzie znajdziemy wejście? - Kelsey spytał Geno. Geno przyłożył ucho do ściany i znów stuknął, niezwykle lekko. - W dół i dookoła na południe - oznajmił chwilę później. Następnych kilka minut spędzili schodząc na dół i przedzierając się do podstawy góry. Po przejściu wyniesienia skalnego wznoszą- cego się na trzech podobnych do drzew kolumnach z pokruszonych kamieni, dotarli do krawędzi kolejnego zbiornika, tym razem szero- kiego, parującego i karmazynowoczerwonego, nawet w szybko za- nikającym świetle. Geno i prowadzący pochód Kelsey nie ośmielili się dotknąć wody. - Czerwona od krwi ofiar Roberta, nie ma wątpliwości - stwier- dził Mickey, a Gary podejrzewał, że właśnie narodziła się legenda. On również wiedział, że najprawdopodobniej było jakieś naturalne wytłumaczenie koloru wody, nadmiar tlenku żelaza lub coś w tym stylu, jednak po spojrzeniach, jakie otrzymał po wygłoszeniu swo- jego wykładu o „ciśnieniu wulkanicznym", uznał, że zachowa swo- je myśli dla siebie. Poza tym, jak doszedł do wniosku Gary, wyja- śnienie Mickeya wydawało się bardziej romantyczne i bardziej pa- sowało do krainy Faerie. - Mamy mały problem, elfie - powiedział Geno, wskazując na skos, na znaj dującą się za sadzawką ścianę góry. -Tam jest wejście do jaskini. Kelsey z determinacjąprzyklęknął i zanurzył dłoń w złowieszczej wodzie. - Jest ciepła, ale nie za gorąca - rzekł, jakby zamierzał do niej wskoczyć i przedostać się dalej. - Ale jak głęboka? - szybko spytał Mickey. Kelsey ostrożnie się obrócił i opuścił nogę do zbiornika. Zanu- rzyła się do biodra, a jeszcze nie dotknęła dna. - Będziemy mieć trudności z przedostaniem się - zauważył drob- niutki leprechaun, kierując się głównie do Geno. - Tomcio mógłby to przejść! - pisnął dość głośno Gary. - Ćśś! - skarcił go Kelsey, lecz gniew elfa zniknął, gdy dotarła do niego słuszność pomysłu Gary'ego. - Przyprowadź swojego gi- gantycznego przyjaciela - poprosił Gary'ego, a uśmiechniętemu młodzieńcowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Tomcio nie miał większych trudności z przeniesieniem całej czwórki przez ciepłą sadzawkę. Trzymał ustnik pod ręką za swoim szerokim pasem, lecz nie musiał go używać, ponieważ woda nie sięgała mu dalej niż do środka piersi. Mimo to towarzysze byli tym razem zadowoleni z giganta, a Geno nawet poklepał Tomcia w głowę (gdy sądził, że nikt nie patrzy). Już po kilku minutach znajdowali się przed wejściem do tunelu, zaś tam, niewiele powyżej poziomu wody, musieli się znów poże- gnać z gigantem. Tomcio ponownie obiecał, że będzie na nich cze- kać w rozpadlinie. Obrócił się w karmazynowej wodzie i zaczął się oddalać, zostawiając za sobąwielkie zmarszczki na powierzchni. Towarzysze spoglądali na niego przez chwilę, dopóki nie znik- nął we wzbierającym mroku, po czym odwrócili się w stronę wła- snej ścieżki do krętej jaskini. Kelsey, bardziej przyzwyczajony do otwartego nieba, już czuł się nerwowo. Wyciągnął z sakwy krzesiwo oraz pochodnię i szybko ją zapalił, pomimo ostrzeżeń Geno, że światło „przyciągnie każde- go stwora z tej całej cholernej góry". Kelsey zignorował go i ruszył. Jaskinia była ciekawym tworem. Jej pochylone ściany załamywały się i zakręcały. - Jak wnętrze robaka - Gary mruknął pod nosem, nie chcąc, by pozostali usłyszeli ten nieprzyjemny, choć odpowiedni opis. Światło odbijało się pod tuzinem kątów, migocząc złowieszczo, a Gary wstrzymywał oddech przed każdym załomem, wyobrażając sobie, że czeka tam skarbiec wielkiego smoka wraz z wielkim smo- kiem. Gdy poświęcił trochę czasu na uświadomienie sobie, że wciąż znajdująsię w dolnej części góry, niezbyt daleko od wejścia, uznał się za niewiarygodnie głupiego. Dopóki nie zdał sobie sprawy, że jego towarzysze również wstrzy- mują oddech. Grupa nie uszła jeszcze daleko, gdy ujrzała leżące w korytarzu porozrzucane kości. - To tylko ości - zapewnił ich Kelsey po bliższym przyjrzeniu się. - Ale co je tu sprowadziło? - nie mógł nie spytać Gary, a odpo- wiedź nie dobiegła od żadnego z jego towarzyszy, lecz od wielkie- go kraba, który nagle wyłonił się zza następnego zakrętu. * * * Tomcio parł powoli z powrotem przez karmazynowa sadzawkę, nie zwracając zbytniej uwagi na otoczenie i nie myśląc o niczym (Tomcio był w tym dobry). Nawet gdyby jednak gigant był czujny, miałby spore trudności z dostrzeżeniem okrytego czerwoną skorupąkraba poruszającego się bez wysiłku pod czerwoną wodą. Wielkie szczypce zacisnęły się wokół talii Tomcia kolejne chwy- ciły jego ramię. Gigant chciał krzyczeć w nadziei, że jego towarzy- sze nie zaszli jeszcze daleko w głąb tunelu, lecz zanim zdał sobie sprawę, co się stało, został wciągnięty pod już nie tak spokojne kar- mazynowe wody. K0ZDZ1AŁ 21 Muchy na ścianie Wyglądał jak wzięty z filmu science-fiction klasy B z lat pięćdzie- siątych. Jego klekoczące, opancerzone skorupą nogi chwiały się, staraj ąc się zachować równowagę w krzywym tunelu - tunelu, który ogromny krab bez problemu wypełniał. Wielkie, wyszczerbione kle- szcze zatrzaskiwały się złowieszczo. Kelsey zareagował pierwszy, wykonując mieczem cięcie w naj- bliższe, groźne odnóże. Doskonała broń odbiła się nie wyrządzając szkód, a kleszcze potwora zbliżyły się szybciej, niż Kelsey się spodziewał, rozwierając się na tyle szeroko, by pochwycić elfa. Ocalił go Geno. Krasnolud wpadł na Kelseya, odpychając go bezpiecznie na bok, po czym nieoczekiwanie ruszył naprzód w objęcia zatrzaskujących się szczypiec. Krasnolud uniósł ręce wysoko w górę, gdy potwór go chwytał, zachowując trzymające młoty ręce swobodne, by ukarać starającego się go zmiażdżyć kraba. Gary i Mickey westchnęli jednocześnie, lecz twardy krasnolud znał swojątwardąjak skała budowę lepiej niż oni. Gigantyczne kle- szcze zaciskały się bez przerwy, lecz nie robiło to wrażenia na Geno, który nucił piosenkę i uderzał młotami o skorupę upartego potwora. Kelsey, widząc, że krasnoludowi nie zagraża bezpośrednie nie- bezpieczeństwo, przedostał się przez szczypce, by zbliżyć się do twarzy kraba. Jego doskonały miecz świsnął w powietrzu i na podło- że tunelu wypadło oko. Jakiekolwiek myśli o szybkim i łatwym zwycięstwie rozwiały się jednak, ponieważ ranny potwór wpadł w szał, uderzaj ąc swymi za- jętymi szczypcami elfa od tyłu i przewracając go w zasięg drugiego śmiercionośnego odnóża. Kelsey padł na ziemię, przewrócił się na plecy i wykonał cięcie, starając się utrzymać drugie kleszcze nad sobą. Próbował podnieść się, lecz nacisk potwornej kończyny był zbyt wielki, a krab zbyt szybki. - Teraz nadszedł czas na twoją odwagą, młodzieńcze - zabrzmiało w głowie Gary'ego. Nie potrzebował jednak za bardzo zachęty, a jedyne co zauważył w wypowiedzi myślącej włóczni, to ciągłe nazywanie go „młodzieńcem". Chwycił oburącz swojąkrasnoludzką włócznię, opuszczając przed siebie jej żelazne ostrze, i zaraz gdy zauważył lukę, wydał z siebie ryk i naparł przed siebie pomiędzy śmiercionośne kle- szcze. Wiele minut minęło dla znajdującego się w ciasnym uścisku ogromnego kraba Tomcia. Gigant walczył z narastającą paniką, zmuszał się do cierpliwości. Wsunął ustnik, zaraz gdy krab wcią- gnął go pod wodę, a choć nie umieścił instrumentu zbyt dokładnie w ustach i wydobywały się z niego bąbelki powietrza, oddychało mu się wystarczająco swobodnie. Tomcio nie był zbyt dobrym myśli cielem, j ednak w walce wyka- zywał się sprytem, potrafił zadbać o siebie w dzikich górach od dzie- ciństwa. Wiedział, że nie może wydostać się z uchwytu kraba, nie, gdy jedna z jego rąk była tak mocno przygwożdżona, sądził jednak, że stworzenie osłabi chwyt, gdy uzna, że Tomcio utonął. Kolejny krab, znacznie mniejszy, uszczypnął Tomcia w palec przez jego ciężki but. Gigant skrzywił się i przecierpiał ból, wie- dząc, że jeśli teraz się poruszy, przekona tylko trzymającego go stwo- ra, że jeszcze nie utonął. Zaś Tomciowi kończyła się cierpliwość. W myślach uwięzionego i przerażonego giganta woda zaczynała go ściskać równie silnie jak krab. Gdy szczypce w końcu osłabiły uścisk wokół ręki Tomcia, gi- gant wkroczył do akcji. Oswobodził kończynę, uderzając pięścią i kopiąc, po czym ruszył w stronę brzegu. Uwolnił się tylko na chwil- kę, bo nagle niezmordowany krab znów go chwycił, tym razem za kostkę. Tomcio skrzywił się i zaczął ciągnąć. Zgubił ustnik i musiał walczyć nie tylko, by dostać się na brzeg, lecz również, by utrzy- mać głowę nad wodą. W nagłym przypływie zakłopotania niemal skręcił w złą stronę, przekonany, że paskudne kleszcze kraba odcinają mu stopę, lecz jakoś w jego zasięgu znalazły się podobne do drzew kolumny na brzegu. Gdy potężny gigant zacisnął ręce wokół namacalnego uchwy- tu, krab nie miał szans na wciągnięcie go z powrotem. Potwór wy- szedł za Tomciem z sadzawki, starając się chwycić nogi uciekają- cego giganta. Tomcio ryknął i odwrócił się, łapiąc jedne z wielkich kleszczy. Obracając się dookoła, uniósł kraba w powietrze, po czym nagle wypuścił. Stwór uderzył z dźwięcznym łoskotem w ścianę góry i plusnął ciężko w karmazynowe wody. Wysoko w górze Tomcio usłyszał okrzyki zamkowych strażni- ków. Odwrócił się do biegu, zauważył jednak, że ranna kostka nie utrzyma jego wagi. Tak więc przerażony gigant, skacząc i czołgając się, starał się dotrzeć do bezpiecznej rozpadliny. Czubek włóczni, wciąż lekko wygięty od walki z górskim trol- lem, odbił się od skorupy kraba, lecz później trafił obok paszczy stwora. Zdeterminowany Gary naparł, naciskając na broń całym swoim ciężarem. Uśmiechnął się ponuro, gdy całe ostrze zniknęło w ciele potwora. Szczypce kraba miotały się zaciekle -jedne z nich trzymały Geno i uderzały krasnoludem o strop, ściany i podłogę. Stworzenie sza- motało się, wymachiwało wszystkimi kończynami, obracało się do- okoła własnej osi, nawet próbowało obrócić się na grzbiet. Wyma- chujące nad Kelseyem kleszcze cofnęły się, skupiając się na Ga- rym, groźniejszym niebezpieczeństwie. Młodzieniec poczuł wokół talii szczypce, lecz powiedział sobie, by trzymać włócznię, wierzyć w zbroję i swoich towarzyszy. Gary wiedział, że poświęcił się tym atakiem. Nie miał odwrotu. Skrawki skorupy latały po korytarzu, gdy niezmordowany kra- snolud nękał ściskające go kleszcze. Za skorupą pojawiły się ka- wałki ciała i wkrótce żelazny uchwyt zelżał. Natychmiast pojawił się Kelsey, wiedząc, że Gary oswobodził go od szczypiec i że teraz on potrzebuje pomocy. Elf nie myślał zupełnie o swoim ważnym zadaniu, gdy wskakiwał do walki u boku człowieka, przeświadczony o tym, że musi pomóc swojemu towa- rzyszowi. Pomóc człowiekowi, który, choć było to nieprawdopo- dobne, w jakiś sposób stał się przyjacielem Kelseya. Jego pierwszym celem było drugie oko kraba, i zaraz, w błysku magicznego miecza, wypadło ono na ziemię. Kleszcze natychmiast wypuściły Gary' ego, lecz miotanie się kraba tylko się zintensyfikowało. Hełm Gary'ego obrócił mu się na ra- miona, oślepiając go równie skutecznie jak pozbawionego oczu kra- ba. Uderzył łokciem o ścianę, co spowodowało falę bólu, po której nastąpiło odrętwienie ręki. Trzymał uchwyt. Za całe swoje życie, Gary Leger trzymał uchwyt. Był na ziemi, a nad nim znajdował się wielki ciężar. Coś uderzy- ło go w bok głowy, lecz jego włócznia zagłębiła się jeszcze bardziej w potworze. Wciąż trzymał uchwyt. Nagle wszystko się skończyło. Gary nie mógł widzieć, nie wie- dział, jak bardzo jest ranny. Słyszał jednak gratulujących sobie Kel- seya i Geno i poczuł, jak ciężar na nim zmniejsza się, gdy jego przy- jaciele ściągali z niego ogromnego kraba. Po okresie, który wydawał się wieloma minutami, Geno posta- wił Gary'ego na nogi, a Kelsey poprawił mu hełm. Gary mrugnął z niedowierzaniem, widząc martwego potwora, po czym zmusił się do słabego uśmiechu, słysząc jak Geno, oblizując wargi, opisuje sto różnych sposobów na przyrządzenie dania ze skorupiaka. - Z pewnością wy trzej zaczęliście ze sobądobrze współpraco- wać w czasie walki - odezwał się Mickey z głębi korytarza. Uśmiech Gary'ego zniknął. Ruszył w stronę leprechauna, mrużąc swe zielone oczy. - A ty gdzie byłeś? - krzyknął. - To już drugi raz, druga walka, w której Mickey McMickey nie odgrywa żadnej roli i nawet nie stara się jej odgrywać! Po raz pierwszy od czasu, gdy poznał leprechauna, Gary doszedł do wniosku, że jego gniew naprawdę zranił Mickeya. - Tomcio prawie zginął, walcząc z wilkami z Crahgów - ciągnął Gary, wciąż w złości. - A ty pozwoliłbyś mu umrzeć, jeśli tylko mógłbyś się chować za jego głową! - Wilki z Crahgów nie zwracają uwagi na iluzje - wyjaśnił po- tulnie leprechaun. - Nie denerwuj się, przyjacielu - powiedział do Gary'ego Kel- sey, kładąc młodzieńcowi uspokajająco dłoń na ramieniu. Słowa i gest elfa niezwykle zaskoczyły Gary'ego, ponieważ nigdy nie spodziewałby się ich od posępnego i powściągliwego Kelseya. - A co mógłbym zdziałać przeciwko takiemu krabowi? - spytał Mickey, nabrawszy siły w związku z interwencją Kelseya. - To tyl- ko zwierzę, w dodatku głupie! Nie mam broni... - Dość! - rozkazał Kelsey, kończąc bezowocną dyskusję. - Żyje- my i zaszliśmy daleko, ale najważniejsza próba dopiero nas czeka. -Nie sądzisz, że moglibyśmy się zatrzymać i zjeść małą kolację, zanim staniemy do tej próby? - spytał z nadziejąGeno, znów obli- zując wargi i wpatrując się w widoczne przez roztrzaskany pancerz mięso kraba. Kelsey uśmiechnął się - znówrobiąc coś, co zaskoczyło Gary'ego, zważywszy na ich sytuację i nadciągające spotkanie z Robertem - i zaczął przedzierać się obok martwego kraba do leżącego dalej tu- nelu. Gdy pokonał gąszcz nóg, wskazał Geno i pozostałym, by szli zanim. - Mięso pozostanie dobre przez parę godzin - mruknął krasno- lud, przechodząc obok Gary'ego. - Idźmy więc do Roberta i szybko załatwmy nasze sprawy. Mickey przemknął obok, gdy Gary starał się wyciągnąć włócz- nię. Leprechaun nawet nie spojrzał w stronę Gary'ego, zaś Gary, choć zdawał sobie teraz sprawę, że jego poprzednia ocena wkładu Mickeya była śmieszna, nie mógł się zdobyć na przeprosiny. Kręty tunel wił się w głąb góry, głownie wznosząc się i to w niektórych miejscach tak stromo, że nawet Kelsey miał problemy ze wspinaczką. Korytarz rozwidlał się tylko raz, a Kelsey poprowa- dził ich w lewo, głębiej w górę. Na szczęście nie napotkali już wię- cej potworów ani strażników, a chwilę później dotarli do małego, kwadratowego otworu zasłoniętego żelazną kratą. Kelsey spojrzał na płaskie, żwirowe podłoże oraz wysokie na pięć metrów ściany. - Wysuszony kanał - wyszeptał elf. - Mogę wyrwać kratę - stwierdził Geno, lecz Kelsey powstrzy- mał go, gdy sięgał po młot. - Na zewnątrz bez wątpienia są strażnicy - zauważył cicho elf. Zaczekali w milczeniu i wkrótce usłyszeli kroki wielu maszerują- cych nad nimi żołnierzy. Geno wzruszył ramionami i odłożył narzędzie. - Wrócimy drugą drogą- polecił szeptem Kelsey i wraz z grupą zawrócił do rozwidlenia. Gdy dotarli do końca korytarza, nie byli już tak pewni, czy do- brze wybrali. Wyjście było zasłonięte żelazną kratą lecz znajdowa- ło się na odsłoniętej stronie zdradzieckiego klifu, wciążjeszcze ja- kieś siedem metrów od podstawy zamkowych murów i ponad sto metrów nad ziemią. Kelsey westchnął spoglądając w dół, na czubki wysokich drzew. - Z powrotem do kraty? - spytał go Geno, gdy elf wrócił. Gro- bowy głos krasnoluda był stłumiony przez wyjący w korytarzu wi- cher. Kelsey znów się wychylił, szukając jakiejś ścieżki do zamko- wych murów. - Ta droga jest lepsza - zdecydował elf. Odpiął miecz i podał go Gary'emu, po czym zdjął sakwę. Gary wychylił się, by spojrzeć na zbocze. Uznał, że zręczny Kel- sey sobie poradzi, lecz nie był tak pewny względem siebie. Nie był pewny, czy w ogóle dobrowolnie tam pójdzie. Nigdy nie bał się wysokości, lecz to było szaleństwo, z gładkimi ścianami, silnym wiatrem i czubkami drzew czekającymi w dole. Kelsey nie wahał się. Trzymając się czasami zaledwie na dwóch palcach, silny i zwinny elf dobierał drogę przez górski klif. Stopień trudności jeszcze się powiększył, gdy Kelsey dotarł do podstawy muru, ponieważ kamienie były ciasno dopasowane i wygładzone przez wiatr. Mimo to, mur nie był taki wysoki - nie więcej niż pięć, siedem metrów - a Kelsey potrzebował tylko dwóch dobrze umie- szczonych uchwytów na ręce, by położyć palce na jego szczycie. Usłyszał zamieszanie, chrapliwe głosy kilku strażników, nieda- leko w bok od miejsca, w którym zamierzał przejść przez mur. Po- czekał chwilę, by upewnić się, że nie on jest tematem ich rozmowy, po czym ostrożnie wyjrzał. Grupka trzech strażników, pokrytych łuską humanoidów o cechach ludzkich i gadzich (Kelsey wiedział, że są to lawotra- szki), stanęła przy murze niedaleko od Kelseya. Najwidoczniej nie mieli pojęcia, że elf jest w pobliżu, ponieważ wciąż spoglądali w okolice karmazynowej sadzawki. Kelsey pozostawał w bezruchu, wstrzymując oddech. Podniecenie lawotraszek wkrótce osłabło i dwóch z nich odeszło, wracając na odległe posterunki, zaś trzeci zaczął iść powolnym, krę- tym krokiem w stronę miejsca, w którym ukrywał się Kelsey. Elf nie miał gdzie uciec ani gdzie się schować. Wyciągnął z buta wąski sztylet i włożył go między zęby, po czym zawisł na samych palcach. Ledwo zachowujące czujność stworzenie przeszło obok wiszą- cego elfa, w ogóle go nie zauważając. W mgnieniu oka Kelsey po- jawił się za nim, jedną ręką zatykając mu pysk, drugą zaś wbijając sztylet w gardło. Strażnik, znacznie silniejszy od Kelseya, szarpnął się potężnie do tyłu, po czym pochylił do przodu, by unieść elfa z ziemi, czym niemal wyzwolił się z uścisku Kelseya. Sztylet elfa zanurzał się raz za razem i w końcu stwór oklapł Kelseyowi w ramionach. Elf rozejrzał się nerwowo, modląc się w duchu, by żaden inny strażnik tego nie widział. Noc była jednak ciemna i zamek pozostawał w ciszy. Kelsey ostrożnie wciągnął stworzenie na mur, po czym zepchnął na dół, pozwalając mu spaść i zatonąć w ciemności oraz żałobnym wietrze. Elf szybko przywiązał linę nad wyjściem z jaskini, spu- szczając jeden koniec swoim oczekującym towarzyszom, po czym przyjął obronną pozycję, przyciskając się ciasno do ściany z wyciągniętym i gotowym do użycia sztyletem. * * * Gary spojrzał wątpiąco na zwisającą linę, a z jeszcze większym zwątpieniem na znajdującą się w dole ziemię. To powinno być pro- ste, stwierdził wbrew wszelkim instynktom. Widział dziesiątki fil- mów przygodowych, których bohaterowie skakali na liny i poko- nywali na nich wielkie odległości. To nie było proste. Tak naprawdę, jak uznał Gary, wychylając się i chwytając linę ostrożnie w ręce, to było cholernie trudne. Cofnął się do tunelu, potrząsając bezradnie głową. - Musisz iść, chłopcze - powiedział do niego Mickey. - Kelsey nie może długo czekać. Gary znów potrząsnął głową. - Zejdź mi z drogi! -prychnął Geno, szorstko odsuwając Ga- ry'ego na bok. Krasnolud doszedł do wylotu tunelu i bez najmniej- szego wahania i bez spoglądania w dół, wskoczył na linę i zaczął przekładać jedną rękę nad drugą silnie i miarowo, niczym bohate- rowie wspomnianych filmów przygodowych. - Widzisz? - powiedział przymilnie Mickey. - To nie jest takie trudne. - Nie mogę tego zrobić - odpowiedział Gary. - Zwłaszcza nie w tej zbroi. Mickey wiedział, że to tylko wymówka. - Przyzwyczaiłeś się do niej - stwierdził leprechaun. - Nie jest już taka ciężka, prawda? - Ach, no idź, chłopcze - ciągnął Mickey. -Nie możesz spaść, jak ja będę pod tobą. Pamiętasz kamienie w Dvergamal? Złapałem je i utrzymywałem w powietrzu. Myślisz, że dałbym ci spaść? - Mickey wyciągnął przed siebie palec i wskazał Gary'emu, by szedł. Gary rozważał te słowa przez długą chwilę, po czym znów do- szedł do wylotu tunelu i ujął oburącz linę. Nie widział z tej odległo- ści szczytu murów zamkowych, lecz nagle lina przestała się koły- sać, co oznaczało, że Geno już się wspiął. - Muszę zacząć jeść kamienie -mruknął sucho Gary, sprawdził, czy obydwie włócznie wiszą mu bezpiecznie przy pasie, po czym podciągnął się na linie. Ręce bolały go na każdym metrze drogi, jedynie świadomość, że Mickey jest pod nim, gotów utrzymać go w powietrzu, jeśli zacznie spadać, dawała Gary'emu Legerowi odwagę, by iść dalej. Usłyszał na górze gwałtowny syk, zaś po nim trzask, który roz- poznał jako efekt trzymanego przez krasnoluda młota. Rzeczywi- ście, chwilkę później z góry spadł kolejny pokryty łuskąhumanoid. - Szybciej! - dobiegł z góry zduszony krzyk Kelseya. Gary próbo- wał odpowiedzieć, lecz jego już zmęczone ręce nie zareagowały na mentalny impuls nakazujący im przyspieszyć. W końcu, po czasie jaki wydawał się wieloma minutami, Gary położył pierwszą dłoń na szczycie. Geno chwycił jąnatychmiast i wciągnął zmęczonego mło- dzieńca. - Szkoda, że Mickey nie popchnął mnie trochę magią-wysapał Gary. - Z tąjego magiąnie wiem, po co w ogóle potrzebowaliśmy liny. - Telekinetyczne moce leprechauna sąograniczone, jeśli chodzi o żyj ące istoty - odpowiedział Kelsey. - Mickey może z łatwością podnieść kamień, ale miałby spore kłopoty ze wzniesieniem w górę nawet żaby. - O co chodzi? - spytał Mickey z parasolem w dłoni, wlatując z łatwościąna szczyt muru. Gary jeszcze raz spojrzał w przepaść, po czym zmierzył lepre- chauna groźnym spojrzeniem. Mickey wzruszył niewinnie ramionami. - Nazwij to kłamstwem, chłopcze - powiedział. - Ale podziała- ło, czyż nie? Pokonali zewnętrzny mur zamku, lecz to była dopiero pierwsza przeszkoda w dwuczęściowej budowli. Zaledwie kilka kroków od towarzyszy znajdował się otwarty dziedziniec, otaczający wyższy zespół kamiennych budynków. Zamek został zbudowany wokół naturalnych górskich formacji, a w wielu miejscach murowane ścia- ny łączyły się w harmonii z kamieniami. Na szczęście podwórze nie było zbytnio zatłoczone. Główny roz- gardiasz pochodził z prawej strony, z drogi, która wychodziła pod portykiem z właściwego zamku, obok licznych, ciasno ustawionych budynków. - Boczna brama - wyjaśnił szeptem Kelsey. - Prowadzi do ko- szar. - A tam w górze - spojrzał na ściany majaczące ponad nimi - znajdziemy Roberta. Gary'emu nie spodobała się ta perspektywa. Zapomniał już na- wet, że na końcu ich drogi czeka smok. Z miejsca, w którym byli, dostrzegali dwie drogi na górę - wąskie schody po lewej stronie ma- sywnej, znajdującej się bezpośrednio przed nimi budowli oraz na- chyloną wybrukowanąścieżkę z prawej strony tego samego budyn- ku, odchodzącą od drogi, która prowadziła do bocznej bramy zamku. - Schody? - spytał cicho Mickey. Kelsey przytaknął. - Bramy od strony drogi najprawdopodobniej będą zamknięte, a na pewno strzeżone. - Kelsey gestem polecił im zaczekać, po czym wziął od Gary'ego swój miecz i przemknął przez dziedziniec do podstawy schodów. Nie zaczął się natychmiast wspinać. Przesunął się wzdłuż ściany, biegnącej na lewo od schodów i zniknął towa- rzyszom z oczu. Elf wrócił niemal w tej samej chwili, machając szaleńczo pozo- stałym, by biegli w jego stronę, a Gary wiedział, że szykująsię kło- poty. Rzeczywiście, zanim dotarli do schodów, pojawiło się przed nimi kilka lawotraszek z mieczami. Na widok Geno, znajdującego się przed Garym i Mickeyem, potwory zawyły dziko (podobnie jak wiele innych ras w Faerie, do- brych lub złych, lawotraszki nienawidziły krasnoludów) i ruszyły do ataku, nie zauważając Kelseya, czekającego za masywną porę- czą kilka stopni nad nimi. Trzy wirujące w powietrzu młoty poleciały na spotkanie na- cierających na krasnoluda napastników, powalając dwie z trzech traszek. Trzecia nabiła się na czubek ciśniętej przez Gary'ego włóczni. - Czy nią rzuciłeś? - myśląca broń u pasa Gary'ego krzyknęła z niedowierzaniem w jego głowie. Przekonany o słuszności tego co robi, Gary nie zadał sobie trudu odpowiedzenia. Był pewny, że Kelsey i Geno szybko poradzą sobie z pozostałą czwórką i wiedział, że nawet gdyby wciąż trzymał swo- jąbroń, najprawdopodobniej nie miałby okazji, by jej użyć. Rzeczywiście, Kelsey wskoczył w środek grupki pozostałych potworów, a jego wspaniały miecz lśnił, gdy wykonywał cięcia w każdą możliwą stronę. Geno wbił się w tłum trochę później. Po kilku sekundach wymachiwania młotami i mieczem wszyscy straż- nicy byli martwi. Gary skierował się po swoją włócznię, lecz nie dotarł do niej. Wokół schodów zaroiło się od żołnierzy, a wszędzie obok towarzy- szy zabrzmiały rogi. Gary poczuł, j ak silna ręka - wiedział, że to Geno - chwyta go za ramię i ciągnie za sobą. - Moja włócznia... - zaczął protestować, lecz przerwał niemal natychmiast, gdy usłyszał Kelseya, stojącego przed nimi na lekko zakręcających schodach, znów rozpoczynającego walkę. Geno pu- ścił Gary'ego i dołączył do elfa, zaś Gary z wahaniem sięgnął do pasa i wyciągnął ostrą połowę magicznej broni Cedrica. Była nie- wyważona i nieporęczna. Gary mógł tylko żywić nadzieję, że uda mu się wykorzystać jąw jakiś sposób w walce. - Nie obawiaj się, młodzieńcze - usłyszał uspokajającą myśl. - Nie jesteś sam. Kelsey walczył zaciekle o każdy następny krok, lecz stłoczył się nad nim szereg lawotraszek, blokując mu drogę. Na końcu grupy Geno stawiał czoło podobnej grupie. Gary wierzył w swoich dwóch wojowniczych towarzyszy, zaś ko- nieczność stawiania czoła tylko jednej lub dwóm lawotraszkom na raz, z pewnościączyniło sytuację mniej katastrofalną. Szeregi straż- ników były jednak długie, a Gary wiedział, że jeszcze się wydłużą. Kolejna jaszczurza sylwetka wychynęła zza schodów prosto na miecz Kelseya. Gary mrugnął, a nawet miał zamiar przetrzeć oczy, ponieważ gdy spojrzał na Kelseya, ujrzał nie elfa, lecz górskiego trolla stojącego w miejscu, gdzie jeszcze chwilę wcześniej był Kelsey. Lawotraszki z góry najwidoczniej również zauważyły zmianę, ponieważ zanie- chały ataku. Co więcej, wiele z nich odwróciło się i uciekło w górę schodów, inne zaś wspinały się na niską balustradę i spadały pięć, siedem metrów na zewnętrzny dziedziniec. Odgadując powód nagłej transformacji, Gary odwrócił się do sto- jącego u jego boku Mickeya. - Robię, co mogę - stwierdził zadowolonym głosem leprechaun, przypominając Gary'emu, jak śmieszne były jego uwagi dotyczące przydatności Mickeya. Posunęli się sporo do przodu, iluzoryczny troll Kelsey prowadził natarcie w górę aż na wewnętrzny dziedziniec. To miej sce było bar- dziej zatłoczone niż dolne podwórko. Wyłożone było brukiem ota- czającym liczne naturalne, kamienne płyty, i otoczone kilkoma bu- dynkami, niektórymi wysokimi i wysmukłymi, innymi niskimi i długimi. Traszki wciąż uciekały od trolla, lecz wiele innych wlewało się na dziedziniec, zagrażając małej grupce okrążeniem ze wszystkich stron. Kelsey spojrzał na ukos przed podwórze na dalekie drzwi ni- skiej, lecz zdecydowanie solidnej budowli. Gdy jednak elf chciał ruszyć w tamtą stronę, szybko zmienił zdanie, ponieważ z upatrzo- nych drzwi zaczęły się wydobywać dziesiątki traszek. Z braku lep- szego wyboru Kelsey poprowadził swoich towarzyszy w lewo, do najwyższego budynku. Wpadł przez drzwi, zręcznie rozcinając gar- dło zaskoczonej traszce stojącej wewnątrz, po czym rzucił się do wąskich, spiralnych schodów. Słysząc za sobątrwającąwalkę, Gary cieszył się, że Geno wziął się za tyły. Ściany klatki schodowej ocierały się o szerokie ramio- na Gary'ego, który nie mógł sobie wyobrazić, jak mógłby tu wal- czyć. Geno również miał mało miejsca, lecz wymachując swymi mło- tami potrzebował dużo mniej przestrzeni do wykonywania manew- rów. Jedna z traszek wychyliła się, śmiało kłapiąc jaszczurcza pa- szczą, a Geno szybko roztrzaskał jej czaszkę. Inne potwory prze- szły jednak prędko po martwym kompanie. Pomieszczenie u szczytu schodów mogłoby okazać się dla towa- rzyszy ostatnim, gdyby znajdujące się tam traszki były lepiej przy- gotowane. Najwidoczniej nie zwracając uwagi na to, co dzieje się na zewnątrz, niezdyscyplinowany motłoch nie podjął nawet wysił- ku, by się uzbroić. Kelsey wpadł pierwszy, znów wyglądając na elfa (iluzja Mickeya była bardzo przekonująca, jednak troll nie zmieściłby się w tak ni- skim pomieszczeniu!) i nacierając na szamoczące się potwory. Musnął jednego, kierującego się do wspaniale zdobionego sztyletu, który wisiał na ścianie, lecz go nie zabił. Pojedyncze spojrzenie objawiło Gary'emu magię tej pradawnej, wysadzanej klejnotami broni. Wiedział, że nie może pozwolić traszce jej wziąć. Wysko- czył obok Kelseya, odepchnął barkiem jedną traszkę i skierował się do tej, która sięgała po sztylet. Zły żołnierz chwycił broń i obrócił się, lecz Gary zdążył uderzyć pierwszy, trafiając traszkę w ramię. Nie była to głęboka rana ani też włócznia nie ugodziła w żadne wrażliwe miej sce, Gary odepchnął ramię przeciwnika i uchylił się, oczekując odwetu. Lawotraszka nie uderzyła jednak, ani nie rzuciła ozdobnym sztyletem. Wcale się nie poruszyła poza otwarciem uzę- bionej paszczy w bezgłośnym krzyku. - Smak krwi! - poj awiła się w głowie Gary 'ego empatyczna myśl. Poczuł, jak przez włócznię Cedrica, drzemiącą od długiego czasu, przepływa moc. Przerażony Gary starał się wyciągnąć broń, lecz jej haczykowate ostrze opierało się, tkwiąc uparcie w ranie przeciwni- ka. Gdy Gary zdołał w końcu wyciągnąć ostrze, nie kontrolując swoich ruchów, uderzył nim ponownie w umierającą traszkę, tym razem przebijając stworzeniu serce. Przez umysł i ciało Gary'ego przetoczyły się telepatyczne fale niezmiernej satysfakcji. Młodzie- niec nie mógł się jednak nad nimi zastanowić, ponieważ pojawił się przy nim Kelsey i pchnął go w stronę drugich drzwi małego pomie- szczenia. Gary zdołał jeszcze wyciągnąć rękę i zabrać martwej traszce szty- let, zanim Kelsey zaciągnął go dalej. Elf, skoncentrowany na uciecz- ce, nie zauważył pradawnej broni. Nie poświęcając sztyletowi wię- cej myśli, Gary wsunął go za swój szeroki pas. Wyszli z pomieszczenia i zeszli w dół klatkąschodowąpodobną do tej, jaka zaprowadziła ich na górę wieży. Z boku, na poziomie gruntu znajdował się korytarz i towarzysze usłyszeli idące tamtędy lawotraszki. Kelsey zaprowadził grupę w prawo, następnie przeszli przez drzwi i wyłonili się z powrotem na górnym dziedzińcu, nie- daleko od drzwi, którymi weszli do wieży. Ten krótki odcinek dał towarzyszom wszystko, czego chcieli, ponieważ ścigające ich traszki wciąż tłoczyły się bezmyślnie przy pierwszych drzwiach. Mickey wdrapał się Gary'emu na ramię. Młodzieniec zaczął protestować, obawiając się, że wkrótce będzie musiał znów wal- czyć, lecz zdał sobie sprawę, że leprechaun potrzebuje bezpiecz- nego miejsca, by używać swojej magii. Wkrótce Gary, Kelsey i Geno wyglądali jak górskie trolle, a ich kroki brzmiały niczym grzmot oddziału tych stworzeń. Traszki gwałtownie odsuwały się z drogi, gdy prowadzący grupę Kelsey szedł przez dziedzi- niec w stronę widzianych wcześniej drzwi w niskiej i solidnej budowli. Elf znów wdarł się do środka i dwie niezbyt zaskoczone traszki zerwały się do ucieczki na wprost małym i ciemnym korytarzem. Kelsey nie ścigał ich. Kilka kroków w głąb budynku, za wiszącym gobelinem, skręcił i wszedł do dużej i ozdobnej sali. Stało tam tylko kilka traszek, które nie wykonały żadnego ruchu, by zatrzymać towarzyszy. Pozostawały na swoich posterunkach, umieszczone w regularnych odstępach wzdłuż udekorowanych ścian. Te zaś traszki, które miały na tyle odwagi, by ścigać grupę, nie we- szły nawet do niskiego budynku. Gary miał nieprzyjemne uczucie, że to wszystko zostało zaplanowane, że wraz ze swoimi przyjaciół- mi został celowo skierowany do tej komnaty. Trzymając gotowe do zabawy młoty, Geno ruszył w stronę najbliższej traszki, lecz Kelsey go powstrzymał. Ku krasnoluda i Gary'ego zdumieniu, elf schował miecz i skinął głową do Mic- keya. Iluzje trolli zniknęły. Grupa znów była tylko elfem, krasnolu- dem, człowiekiem i leprechaunem. Jakby to stanowiło znak, wielki mężczyzna, rudowłosy i rudo- brody, wyszedł zza zbroi płytowej na odległym końcu sali. Nawet z tej odległości Gary mógł stwierdzić, żejest on przynajmniej o gło- wę od niego wyższy i pięćdziesiąt kilo cięższy. - Kelsenellenelvialu, jak to dobrze, że w końcu się pojawiłeś - zakrzyknął rudowłosy głosem, który odbił się echem od każdej ściany. Odwzajemnione przez Kelseya powitanie potwierdziło to, co Gary w pewnym stopniu podejrzewał, czego się obawiał, choć nie mógł z niczym porównać oczywistej sprzeczności w wyglądzie dziwne- go mężczyzny. -Witaj, Robercie. ROZDZIAŁ 22 W owczej skórze Gary zamrugał wielokrotnie ze zdziwienia, gdy przemierzał wzro- kiem wielką, oświetloną pochodniami salę. Zestawy pieczołowicie wykonanych i ozdobnych pancerzy, zarówno skórzanych jak i metalowych, stały w milczeniu - dlaczego nie nosili ich żołnie- rze? -lśniąc jak świeżo wypolerowane. Miecze, włócznie, halabar- dy, broń w wielu kształtach i rozmiarach, wisiała na ścianach wraz z barwnymi gobelinami. Zwłaszcza jedna grupa włóczni przycią- gnęła uwagę Gary'ego. Były identycznej konstrukcji, zawieszono je w połowie komnaty w ten sposób, że stykały się końcami, więc całość wyglądała niczym półkole, jak górna połowa słońca wyła- niającego się zza wschodniego horyzontu. Również jeden miecz wzbudził absolutny podziw Gary'ego, za- równo z powodu mistrzostwa wykonania, jak i rozmiaru. W prze- ciwieństwie do pozostałych znajdujących się w pomieszczeniu bro- ni ten miecz nie wisiał na żadnej ścianie, nie był również trzymany przez którąś z ozdobnych zbroi. Był oparty swobodnie o ścianę, jakby czekał na swojego właściciela i na walkę. Gary nie mógł sobie wy- obrazić, by ktoś był w stanie podnieść tę potworność, nie mówiąc już o dzierżeniu podczas walki. Gdyby nie brać pod uwagę pancerzy, broni i gobelinów oraz in- nych wspaniałych ozdób, sama komnata również przedstawiała spek- / takularny widok. Grube, kamienne ściany biegły prosto i gładko, ustępując na górze stropowi z ciemnego drewna z wielkimi, po- przecznymi belkami. Gary zastanawiał się, jak wysokie były te ścia- ny. Siedem metrów? Dwadzieścia? Wymiary wydawały się tutaj kapryśne - pomieszczenie było bardziej odpowiednie dla giganta niż dla człowieka - i niezależnie od tego, j ak naprawdę było wyso- kie, sama masa jego stropu wprawiała Gary'ego w zachwyt i sprawiała, że czuł się niezwykle mały. - Twojemu przyjacielowi podoba się moja sala spotkań - za- grzmiał wielki, rudowłosy mężczyzna, przenosząc wzrok z Kelseya na Gary'ego. - Czy on jest tym, który wypełni proroctwo? - Robert podszedł kilka kroków bliżej, przyglądając się Gary'emu. Jego twarz rozjaśniła się nagle jakby w objawieniu i, ku szczerej uldze Ga- ry'ego, Robert zatrzymał się. - Tak - Robert odpowiedział na swoje pytanie. - Widzę, że nosi zbroję Cedrica Donigartena, choć nie wygląda w niej tak dobrze jak kiedyś Cedric! - Ryknął śmiechem, który wydobywał mu się prosto z żołądka. - Czy jest ktoś, kto nie wie o twojej wyprawie? - Geno, który nie był tak rozbawiony, spytał złośliwie Kelseya. Kelsey odwrócił się gwałtownie do krasnoluda, a Gary ujrzał w złotych oczach elfa prawdziwy ból. Sarkazm Geno dotknął go. Najwyraźniej Kelsey nie spodziewał się, że Robert będzie tak do- brze poinformowany. - Zdajecie sobie sprawę, że mógłbym was wszystkich teraz za- bić -powiedział nagle rudowłosy mężczyzna, a sama siła jego gło- su powodowała, że Gary nie wątpił w jego słowa. - To przechwałki prawdziwego smoka - odparł sucho Mickey, a śmiech Roberta, który wtedy nastąpił, wstrząsnął saląniczym ude- rzenie pioruna. W tym momencie Gary był jeszcze bardziej zakłopotany. Gdy pierwszy raz usłyszał mężczyznę określanego jako Robert, uznał, że jest to inny Robert, być może ludzki odpowiednik przerażającego smoka. Albo też, jak Gary zdał sobie sprawę, miał nadzieję, że ten Robert jest inny, ponieważ w sercu od początku znał prawdę. Gary nie mógł nie zauważyć aury potęgi, jaka otaczała tę istotę, siły znacz- nie większej, niż jakikolwiek człowiek mógłby w sobie pomieścić. Jeśli jednak to był naprawdę ten Robert, który był przerażaj ącym smokiem, z pewnością nie pasował do opisu w książce Gary'ego, ani do jakiegokolwiek opisu smoka jaki Gary kiedyś słyszał. Mimo to Mickey powiedział młodzieńcowi, by przeczytał w swej książce te fragmenty, które są związane ze smokiem, by zyskać świado- mość, jaki będzie Robert. -No cóż. Wiem, dlaczego tu jesteście -rzekł Robert. - A przy- najmniej znam część powodów. Bez wątpienia przyszliście rów- nież, by mnie okraść - widzę, że przyprowadziliście ze sobą kra- snoluda. Geno zacisnął zęby, słysząc obrazę, lecz, ku zdumieniu Gary'ego, w żaden sposób nie zareagował. - Przyszliśmy tylko z j ednego powodu, wielki jaszczurze - oznaj- mił pewnym głosem Kelsey, wychodząc przed towarzyszy i uderzając ręką o przypięty do pasa miecz. - Jaszczurze? - Gary wyszeptał do Mickeya, lecz leprechaun wskazał mu gestem, by pozostał cicho. Robert, nie wyglądając na to, by przemowa Kelseya zrobiła na nim wrażenie, przemierzył pozostałąmu odległość i stanął przed elfem. Gary gwizdnął cicho. Rudowłosy mężczyzna miał dwa metry dziesięć, szerokie, silne ramiona i umięśnione ręce, które rozdarły- by Kelseya na pół. Jeśli siła Geno pochodziła od jedzenia kamieni, to ten Robert musiał zjadać góry - w całości. - Zgodnie z zasadami naszych przodków - powiedział Kelsey, a głos ani trochę mu nie drżał -jak zostało uczynione przez Ten- Temmerę z Tir na n'Og przeciwko smokowi Rehirowi, jak zostało uczynione przez Gilforda z Drochit przeciwko smokowi Wobego- ne, jak zostało uczynione przez... - Lista ciągnęła się przez wiele minut. Kelsey wymieniał pradawnych bohaterów walczących w legendarnych pojedynkach z najstraszniejszymi smokami Faerie. - Tylwyth Teg nigdy nie mogą się obej ść bez formalności - Mic- key wyszeptał do Gary'ego, a Geno, stojący tuż przy leprechaunie, parsknął, wyrażając całym sercem swojązgodę. - Tak więc, mając na uwadze te precedensy i zgodnie ze wszyst- kimi postanowionymi zasadami - dokończył Kelsey - wyzywam cię na honorowy pojedynek! Przez całą przygotowaną przez Kelseya przemowę Robert na- wet nie mrugnął. - Ponownie, zgodnie z wymienionymi precedensami i ustano- wionymi zasadami - dodał Kelsey -jeśli zostaniesz pokonany, bę- dziesz musiał wykonać dla mnie jedną małą przysługę. Znasz do- brze to zadanie, smoku Robercie - musisz rozpalić ogień, by prze- kuć pradawną włócznię Cedrica Donigartena. Robert przytaknął, jakby w pełni zgadzał się z tym warunkiem. - Żaden rozpalony przez śmiertelnika ogień nie zmiękczy jej metalu - odparł, j akby recytował j akąś pradawną maksymę. - Musisz również -kontynuował w ukłonie Kelsey -podporządko- wać się zasadom wygnania i pozostać w swojej fortecy przez sto lat. Robert znowu przytaknął niedbale. W końcu co znaczy dla smo- ka sto lat. - A jeśli wygram? - spytał zbyt nonszalancko rudowłosy gigant, a jego szczera pewność siebie wywołała u Gary'ego dreszcze. -Istniejąprecedensy na takąewentualność... -zaczął Kelsey. - Pieprzyć twoje precedensy, elfie! - ryknął nagle Robert, a Kelsey, mimo swojego opanowania, cofnął się o krok. - Chcesz, żebym z tobą walczył zgodnie z zasadami, które nie pozwalająmi wykorzystać mojej oczywistej przewagi. - Spojrzał na swoich straż- ników, a jego uśmiech przypomniał towarzyszom, że gdy tylko strzeli palcami, pojawi się następna setka lojalnych żołnierzy. - A ty mówisz mi o nagrodzie - ciągnął Robert. - Bezczelny idiota! Czy naprawdę wierzysz, że masz szansę mnie pokonać. Kelsey zacisnął zęby i zmrużył swe złote oczy. - Tak więc nie mów o precedensach, elfie - ciągnął smok, nie- mal chichocząc na widok elfa. - Powiedz mi, co zyskam przyjmu- jąc twoje honorowe wyzwanie, powiedz mi, dlaczego mam się zmu- szać do wysiłku związanego z tak nędznym przeciwnikiem. - Nie tak nędznym, żebyś nie zadał sobie kłopotu poznania jego imienia - zauważył Mickey, a Gary przytaknął, uważając, że lepre- chaun postąpił roztropnie, dając Kelseyowi tak potrzebne mu w tej chwili wsparcie. Robert uśmiechnął się, lecz nie odpowiedział. - Jeśli wygrasz, moje życie będzie należeć do ciebie - oznajmił w końcu Kelsey. - Stwierdzasz rzecz oczywistą- odparł Robert. -Nie przeżyjesz walki. Kelsey wyciągnął swój wspaniały miecz. -1 to - powiedział. - Wykuty przez Tylwyth Teg, może służyć tylko temu, kogo wyznaczy jego właściciel. Jeśli wygrasz i moje życie przepadnie, to dam ci mój miecz! - Miernota - odpowiedział Robert, a Kelsey zmarszczył brwi i Gary pomyślał, że elf z pewnością zaatakuje Roberta tu i teraz. Robert odwrócił głowę, kierując wzrok Kelseya przez pomie- szczenie do ogromnego i wspaniałego miecza, który opierał się o ścianę. - Przyjmę jednak twoją miernotę - odezwał się nagle Robert, odwracając się plecami do elfa. - Twoje życie i twój miecz, elfie, a także życie twoich przyjaciół. Mickey i Geno zaczęli protestować, a Gary był zbyt zaskoczony, by wypowiedzieć choć jedno słowo, lecz Kelsey się nimi nie przej- mował. - Zgodnie z precedensem - powiedział. - A więc osiągnęliśmy zgodę. - Nie uważasz, że mamy coś do powiedzenia na ten temat? - spytał Mickey. - Nie - dobiegła krótka i bezpośrednia odpowiedź Roberta, a w związku z tym, że Kelsey nie zgłosił sprzeciwu, było dla pozo- stałych oczywiste, że uznawał żądanie smoka za dość rozsądne. Wielki mężczyzna przeszedł przez komnatę i niedbale podniósł masywny miecz. - Silny jest - stwierdził Mickey, widząc osłupienie Gary'ego, ponieważ Robert nie tylko podniósł miecz, który młodzieniec uwa- żał za odpowiedni dla giganta, lecz zrobił to z taką łatwością a na dodatek jednąręką! - Ty wybierasz miecze? - spytał Kelsey, wyraźnie zmieszany. - Myślałem... - Wybieram moją broń w taki sposób, jak mi się to podoba - odparł z ironicznym chichotem Robert. - Ten miecz będzie odpo- wiedni - na początek. - Podszedł do kominka na tylnej ścianie. Po- chyliwszy się nisko, rudowłosy mężczyzna bez najmniejszego wa- hania ani grymasu wywołanego bólem za pomocą gołych dłoni od- sunął na bok żarzące się węgle. - Idziecie? - spytał, ciągnąc zajeden z pogrzebaczy - ukrytą dźwi- gnię, która otwierała sekretne drzwi. -1 ostrzegam was tylko raz - dodał. - Jeśli ukradniecie choć jedną monetę albo przedmiot ze zgro- madzonego przeze mnie skarbu, wtedy zasady przestaną obowiązy- wać, a wasze życia z pewnością zostaną wam odebrane! Nie przy- chodziłem tu od wielu dziesięcioleci, być może znowu nastąpi chwi- la, gdy Robert Sprawiedliwy pożywi się mięsem człowieka! Gary ledwo mógł złapać oddech, gdy spoglądał na Mickeya. Le- prechaun pokiwał posępnie głową, ani trochę nie wątpiąc w groźby smoka. Czterech towarzyszy, z Kelseyem na przedzie, podążało za Ro- bertem długimi i krętymi schodami, kończącymi się szeregiem prze- stronnych i pustych komnat. Mickey zatrzymał się, gdy przechodzi- li obok niskiego i zasłoniętego wiszącym gobelinem łuku, jedynym stworzonym przez człowieka przedmiotem, jaki widzieli pod za- mkiem. - Skarbiec-wyjaśnił leprechaun, widząc dociekliwe spojrzenie Gary'ego. Z wyrazu twarzy Mickeya młodzieniec mógł stwierdzić, że w świetle ostrzeżenia Roberta leprechaun nie ma zamiaru nicze- go ukraść, podobnie jak żaden z jego towarzyszy. W oczach Mic- keya widać było jednak ogromny i oczywisty smutek, gdy powracał wzrokiem do zasłoniętego przejścia. Gary przyjrzał się bliżej lepre- chaunowi, nie rozumiejąc. Nie pytał jednak Mickeya o to, ponieważ zbyt był zajęty tym, co leży przed nimi, by zastanawiać się, co zostało z tyłu. Zapach siarki narastał, dopóki całkowicie nie wypełnił Gary'emu nosa. Z początku myślał, żejest to pozostałość po wulkanie, który wzniósł Kciuk Giganta, lecz gdy Robert wszedł do jakiegoś pomie- szczenia i zapalił pochodnie, Gary zauważył na ścianach, stropie i podłodze wiele wypalonych miejsc. Smoczy ogień? Gary dostrzegł również zadrapania na kamiennej podłodze, głę- bokie i szerokie. Jeśli smocze kły wyryły te... Wzdłuż grzbietu Gary'ego znów przebiegły nie dające się z niczym pomylić dreszcze. - Skąd Robert wiedział o naszym przybyciu? - Kelsey wyszep- tał do Mickeya, gdy smok przeszedł na drugą stronę komnaty, by dokończyć rozpalanie pochodni. - Może wiedźma mu powiedziała - zaproponował Gary, uważa- jąc to za logiczny wniosek. Skierowały się na niego j ednak trzy scep- tyczne spojrzenia. - Nie, chłopcze - wyjaśnił Mickey. - Ceridwen nie rozmawiała- by z takimi jak Robert. Podobnie jak żaden zjej sług. Nie przepa- dająza sobą, a wiedźma z równąchęciąstanęłaby u boku Kelseya w nadciągającej walce, jak przy Robercie. - Ona nie chce, by włócznia została przekuta - przypomniał mu Gary. -Nie chce również, by włócznia i zbroja Cedrica wpadły w szpo- ny smoka - stwierdził Geno. - Przypuszczam, że Ceridwen wolała- by dogadywać się z Kelseyem, trzymającym naprawioną włócznię, niż kiedykolwiek rozmawiać z Robertem. - Ta dwójka zrobiłaby wiele, by trzymać się z dala od siebie - powiedział Mickey z rozbawioną miną. To, że leprechaun po- trafił znaleźć coś wesołego w ich sytuacji, dawało Gary'emu tylko do zrozumienia, jak bardzo Ceridwen i Robert nienawidzili się nawzajem - bez wątpienia ku radości wielu mieszkańców Fae- rie. Kelsey powrócił do swego pierwotnego pytania. - Skąd Robert wiedział? - spytał ponownie, zaś Gary'emu wy- dawało się, że tym razem elf skierował na leprechauna bardziej za- ciekawione spojrzenie. Mickey tylko wzruszył ramionami i wsunął fajkę do ust. - Lepiej weź tarczę chłopaka - poradził łeprechaun, omijając pytanie. - Legendy mówią, że może zablokować smoczy ogień. Kelsey znów spojrzał na Roberta, idącego teraz wyważonym kro- kiem przez komnatę, i wiedział, że jego pytanie będzie musiało po- czekać. Odwrócił się do Gary'ego po tarczę, lecz młodzieniec, wpatrzo- ny w zbliżającego się Roberta, nie zauważył go. Gary'emu nie pa- sowała wizja rudowłosego mężczyzny ziejącego ogniem - zresztą kto słyszał o smoku walczącym mieczem? -No i? - niecierpliwy ton Kelseya wytrącił Gary'ego z jego pry- watnych rozmyślań. Rozglądał się przez chwilę z zaciekawieniem, po czym zdał sobie sprawę, o co chodzi Kelseyowi, i mruknął, zdej- mując z pleców wielką tarczę Cedrica. - Niektóre paski mogą być luźne - wyjaśnił Gary. - Gdy troll wniąuderzył... Przerwało mu machnięcie ręki Kelseya. -Nie użyję jej w walce -rzekł elf, kujeszcze większemu zdzi- wieniu Gary'ego. -Jest zbyt nieporęczna do szermierki, a nie sta- nowi zbyt dużej osłony przeciwko tak potężnemu mieczowi, zwła- szcza w rękach Roberta. Smok przebije mieczem tarczę, nawet jeśli będę wystarczająco szybki, by podnieść ją do bloku. - Kelsey wziął tarczę i odwrócił się, by zacząć pojedynek, by spotkać się ze swoim przeznaczeniem. - A więc dlaczego jąwziął? - Gary spytał Mickeya. - Jakjużpowiedziałem, tarcza odbije smoczy ogień - odpowie- dział niedbale Mickey, zapalając fajkę. - Jeśli Robert zdecyduje się zionąć, wtedy Kelsey szybko jąpodniesie. - Ale on nie jest smokiem! - krzyknął sfrustrowany Gary gło- śniej niż zamierzał. Rozbrzmiał kpiący śmiech Geno. - Patrz tylko, chłopcze - odparł Mickey. - Patrz. * * * Kelsey i Robert podeszli na środek wielkiej komnaty. Elf poło- żył magicznątarczę na podłodze przy stalagmicie z utrąconym czub- kiem i ujął oburącz miecz. Robert również chwycił swą broń obiema dłońmi, z łatwością wykonując nią okrągły zamach nad głową. - Nie zgiń zbyt szybko, elfie - ryknął wielki mężczyzna. - Od wielu lat nie cieszyłem się walką. Tuzin lawotraszek ginie zbyt szyb- ko, by mi to sprawiło przyjemność! - Potworny miecz świsnął na- gle jako wzmocnienie przechwałek Roberta, a Kelsey ledwo zdołał cofnąć się z jego dwumetrowego zasięgu. Pomimo siły zamachu Robert z łatwością zatrzymał miecz i skierował go z powrotem w stronę elfa. Kelsey roztropnie nie prze- stawał się cofać, przekoziołkował i pojawił się z prawej strony wro- ga, lecz daleko poza jego zasięgiem. - Ach, bardzo dobrze - ryknął Robert. - Wprawdzie łatwy do zabicia, ale trudny do złapania! Rudowłosy potwór ruszył do przerażającego natarcia. -Uciekaj stamtąd! -usłyszał swój krzyk Gary, lecz Kelsey miał inne plany. Gdy Robert rzucił się do szarży, on zrobił podobnie, padając w ostatniej chwili na kolana i prześlizgując się pod opie- szałym gigantem. Gdy Kelsey mijał Roberta, jego miecz uderzył dwukrotnie w masywne udo, zaś gdy pojawił się po drugiej stronie, Robert nie zdążył się jeszcze obrócić w jego kierunku. Rudowłosy spojrzał na zranioną nogę, a na jego twarzy wyra- źnie odmalowało się zdumienie. Gary uśmiechnął się szeroko, widząc doskonały manewr Kelse- ya, leczjego uśmiech zniknął natychmiast, gdy zerknął na Mickeya, który nie wydawał się taki pewny, - Ach - ryknął znowu Robert. - Bardzo dobrze! - Wtedy się zaśmiał tak głośno i dobitnie, że echo odbiło się od każdego kamie- nia w komnacie, brzmiąc, jakby smok przyprowadził ze sobąnie- widzialny, zagrzewający go do walki chór. Nie zwracając więcej uwagi na ranę, znów ruszył na Kelseya, tym razem powoli, dokła- dnie, wymachując przed sobą wielkim mieczem. - Przynajmniej zobaczę, jak ten cholerny elf ginie, zanim przyj- dzie na mnie kolej zmierzyć się z jaszczurem - mruknął ponuro Geno. K0ZDZ1AŁ 23 Wojownik i jaszczur Wielki miecz świsnął tuż obok, później jeszcze raz i drugi, a każdy zamach przyciągał szalejącego Roberta trochę bliżej do ofiary. Kel- sey nawet nie próbował parować potężnych ciosów, wiedząc, że gdyby kąt nachylenia jego własnego miecza nie był doskonały, po- tężne cięcia Roberta przebiłyby się przez mizernąosłonę. Zazwyczaj w walce z większym przeciwnikiem elf miał wielką przewagę szybkości, zwłaszcza jeśli wróg dzierżył tak ogromny i nieporęczny miecz, jednak nie tym razem. Robert wymachiwał owym ostrzem z równą swobodą jak Kelsey swoim wąskim elfim mieczem, a olbrzymi mężczyzna okazał się zwodniczo szybki i zawsze zachowywał równowagę. Kolejny potężny zamach, a tym razem elf ledwo zdołał usunąć się z drogi ciosu. Robert uśmiechnął się kpiąco, widząc cofającego się Kelseya. Elf był jednak daleki od poddania się. Wiele przeszedł, by dostą- pić tej chwili i teraz, gdy był tak blisko wypełnienia swego zadania, wielkiego celu, jakiemu poświęcił życie, jego elfia krew płynęła przez wszelkie członki z odnowioną siłą. Poza tym, jak elf przypo- minał sobie przez cały czas, gdy rudowłosy gigant napierał, wie- dział od zawsze, że walka z Robertem będzie największąpróbąjego życia. Miecz Roberta znowu świsnął poziomo i kolejny raz Kelsey cof- nął się przed nim. Wielki mężczyzna naparł żarliwie, nagle obraca- jąc uchwyt, by skierować broń w górę, po czym przekładając broń celem zadania potężnego ciosu z dołu. Kelsey podniósł miecz nad siebie, trzymając go pochyło. W zwyczajnej walce przebiegły elf odwróciłby swoje ostrze pozio- mo, przyjmując na nie broń przeciwnika i wychwytując w pełni pęd ataku. Wtedy prosty obrót odrzuciłby miecz napastnika na bok i odsłonił go na kontratak Kelseya. Kelsey roztropnie nie stosował swojej zwyczajowej taktyki prze- ciwko nieludzko silnemu Robertowi. Gdy atak rudowłosego zbliżał się, elf, zamiast obrócenia miecza poziomo, ustawił go pionowo i natychmiast przeszedł krok w lewo, z dala od odbitego ciosu. Ro- bert szybko odzyskał prawidłową pozycję, lecz nie wystarczająco szybko, by nie ulec oczywistej przewadze Kelseya. Gdy miecz Ro- berta znajdował się daleko z lewej strony, Kelsey przemknął obok prawego boku rudowłosego mężczyzny, zadając raptowną serię dotkliwych cięć i pchnięć. - Och, wspaniały ruch! - skomentował Mickey przez swoją faj- kę, uderzając w małe dłonie. Każdy obserwator, w tym Robert, uznał, że Kelsey następnie znowu umknie poza zasięg, kierując walkę z powrotem na pewny grunt. Żaden z nich, zwłaszcza smok, nie doceniał w pełni ognia, który płonął w żyłach szlachetnego elfa. Gdy Robert obrócił się, by skierować się w stronę przemykają- cego elfa, Kelsey wykonał zamach o małym promieniu, trzymając się przed ostrzem Roberta i utrzymując jego bok odkrytym i wraż- liwym na ciosy. W następnych szalonych chwilach miecz elfa trafił około tuzina razy, zanim Robert nie zaprzestał swego bezowocnego pościgu i nie cofnął się o kilka kroków. - Och, jeszcze wspanialszy ruch! - krzyknął Mickey, dodając kolejny szereg klaśnięć. Robert skierował wściekłe spojrzenie na leprechauna, uciszając go momentalnie, nie licząc donośnego prze- łknięcia śliny. Gary uznał, że wielki mężczyzna z pewnościąpodbiegnie i zabije Mickeya. I nie sądził, by potworny rudowłosy na tym poprzestał. Nagle na ramionach zaciążyło mu widmo zguby. Gary spojrzał na Geno, szukając wsparcia. Nie uszczęśliwiło go to, co zobaczył, po- nieważ krasnolud roztropnie odsunął się o tuzin długich kroków od Mickeya. Obawa przed atakiem okazała się jednak płonna. Robert był zbyt zajęty walką by podjąć w tym czasie jakiekolwiek działania prze- ciwko innym. Odwrócił wzrok w stronę Kelseya, po czym spojrzał z pogardą na swój zraniony bok. Jego prawa ręka była rozcięta w kilku miejscach, a przez jedną szramę wystawały spod grubej skóry napięte jak postronki mięśnie. - Sądziłem, że cię oszczędzę - Robert wycedził do Kelseya. - Kłamstwo -mruknął w odpowiedzi elf. - Ale teraz zginiesz! - ryknął Robert i ruszył do natarcia, tnąc mieczem z jednej strony na drugą. Pomimo poprzednich światłych chwil Kelseya, Gary uznał, że całkowicie wierzy w zapowiedź Roberta, gdy rozpoczął on kolejny szturm. Jak mógł ktokolwiek, zwłaszcza ktoś tak szczupły i delikatny jak Kelsey, uciec przed miażdżącą potęgą zamachów Roberta? Na- wet zaś, jeśli Kelsey zdołałby utrzymać bezpieczną odległość, jak mógł żywić nadzieję na wygraną? Naznaczył Roberta wieloma bez- pośrednimi trafieniami, które zabiłyby lub przynajmniej spowolni- ły każdego ludzkiego przeciwnika, a Robert nie okazywał najmniej- szych śladów zmęczenia. Kelsey przycupnął za jednym ze stalagmitów, mając nadzieję, że osłabi intensywność ataków. Robert nie zwolnił, nie wstrzymał wcale swego dźwięczącego mie- cza. Poszły iskry, gdy ogromna broń uderzyła o kamień, a gdy znik- nęły, stalagmit miał zaledwie połowę swej oryginalnej wysokości. Ku niedowierzaniu towarzyszy, miecz Roberta nie tylko się nie złamał, lecz nie miał również żadnych widocznych szczerb. Ru- dowłosy potwór ruszył do ataku, wykrzywiając twarz ze wściekło- ści, a jego miecz znowu zaśpiewał, gdy zaczęła się kolejna seria obiecujących śmierć świsnięć przez powietrze. Kelsey nie obawiał się ciągłego cofania w przestronnym pomie- szczeniu, nie sądził jednak również, że uzyska dzięki temu jakąś przewagę, że wielki Robert zmęczy się. Elf wiedział, że wciąż musi wykazywać się pomysłowością a jedna pomyłka z pewnością bę- dzie go kosztować życie. Kelsey niemal zaśmiał się na tę myśl. Jego życie nic nie znaczyło, gdy porównać je z pomyślnym zakończeniem życiowego zadania. Kelsey cofnął się i obserwował uważnie ruch palców Roberta, zaciśniętych wokół owiniętej skórąrękojeści. Gary chciał odwrócić wzrok, nie miał ochoty patrzeć, jak jego przyjaciela spotyka ten sam los, co przepołowiony stalagmit. Do- szedł jednak do wniosku, że nie może porzucić niezapomnianego widowiska, a usta otworzyły mu się ze zdziwienia, gdy znów spoj- rzał na walczących i zobaczył roześmianego Kelseya, na którego twarzy malowała się niewzruszona pewność siebie. Gary nie mógł wtedy wiedzieć, że elf odkrył, w czym tkwi jego prze- waga. Pomimo siły Roberta i jego niezwykłej szybkości, smok nie był szermierzem -przynajmniej nie według elfich standardów. Ataki Ro- berta były proste. Jego ruchy, nawet zwody stawały się coraz bardziej przewidywalne dla doświadczonego wojownika Tylwyth Teg. Kelsey wciąż wpatrywał się w te sękate, wielkie palce, czekając na wiele wyjaśniający obrót. Kilka kroków, kilka zamachnięć później Robert obrócił się i skierował miecz w górę. Kelsey był na to przy- gotowany. Podobnie jak za pierwszym razem, gdy próbował ciąć od dołu, trzy szybkie kroki zbliżyły rudowłosego do elfa. Kelsey nie wykonał jednak podobnej obrony jak za pierwszym razem. On również ruszył naprzód, trzymając miecz przed sobą zdecydowany pokonać Roberta szybkością. Wielki miecz Roberta wciąż był wysoko nad jego głową gdy czubek elfiego ostrza dotknął gardła Roberta. - Przegrałeś! - krzyknął elf. Robert ryknął i opuścił miecz na elfa. Kelsey mógł wbić swoje ostrze w gardło Roberta - instynkt nie- mal go do tego popchnął. Co jednak by mu przyszło z martwego smoka? Padł zamiast tego na bok, przetoczył się i stając na nogi, wymierzył oskarżający palec w jego stronę. - Oszustwo! - krzyknął, spoglądając na swych towarzyszy, świad- ków, szukając u nich wsparcia. - Pokonałem cię. - Nie padłem! - ryknął Robert. - Nic nie masz! - Co to za uczciwość?! - krzyknął Kelsey, zwracaj ąc się ze swo- jąsprawądo Mickeya i pozostałych, do kamieni w jaskini, do każ- dego i wszystkiego, co tylko mogło usłyszeć jego głos. Odwrócił się tyłem do Roberta. - Czy muszę cię zabić, by wygrać? Co wtedy uzyskam w tym honorowym pojedynku? - Nic nie masz! - ryknął Robert, a Gary'emu wydawało się, że w jego głosie coś się zmieniło, stał się bardziej gardłowy. - Mój miecz był przy twój ej szyi! - A mój nad twojągłową- dodał szybko Robert. - Gdybyś do- kończył swój ruch, pozwoliłbyś mi również dokończyć mój. - Ro- bert popukał się palcem we własne gardło. - Mała dziurka - wyce- dził z sarkazmem. - Być może śmiertelna, ale nie tak bardzo jak elf przecięty na pół! Kelsey wiedział, że dokonana przez Roberta ocena walki była daleka od prawdy. Mógłby przebić mieczem szyję Roberta i mimo to, uchylić się przed opadającym cięciem. Wiedział jednak rów- nież, że argumenty Roberta były przekonujące, wystarczająco prze- konujące, by smok mógł uniknąć hańby, jaką pociągało za sobą wycofanie się z walki. - On bawi się w grę Bilba - mruknął pod nosem Gary. Mickey spojrzał na niego z zaciekawieniem, przypominając sobie opowieść, po czym przytaknął. - Półprawdy - ciągnął Gary. - Kelsey go miał. - Powiedz to Robertowi - mruknął Mickey. - Poczekaj jednak wystarczająco długo, żebym zdążył się od ciebie daleko odsunąć, chłopcze. Gary'emu nie umknęła uwaga leprechauna. - Dość tych bzdur! - ryknął nagle Robert. Jedną ręką cisnął mie- czem przez pomieszczenie. Z oślepiającym błyskiem broń wbiła się w ścianę i wisiała tam, zagłębiona do połowy w litej skale. Gary pomyślał przez chwilę, ż Robert skapitulował, przyznał, iż Kelsey uczciwie wygrał. Kelsey jednakże wyczuł prawdę i pobiegł do tyłu, by chwycić magiczną tarczę Cedrica Donigartena i teraz szaleńczo starał się, umieścić jąna szczupłym ramieniu. Gary zaczął się zastanawiać nad ruchami elfa, lecz gdy znów spojrzał na Roberta, zrozumiał, dobrze zrozumiał. Robert zaczął się zmieniać. Ludzka powłoka wykrzywiała się i wybrzuszała, czerwone wło- sy owinęły się Robertowi wokół głowy i złączyły ze zmieniającą się skórą. Wyrosło wielkie skrzydło, następnie drugie, a wielkie pazu- ry zdarły buty ze stóp stwora. W komnacie zabrzmiały donośne trza- ski przekształcających się kości. Na podłogę za stworem padł po- tworny, pokryty łuskąogon, po czym zaczął się poszerzać i wydłużać, wyglądając niczym druga istota. - O mój Boże! - wyjąkał Gary Leger. - Skurwy... O kur... O mój Boże! - Gary'emu skończyły się słowa. Jego usta wciąż się poruszały, lecz nie wydobywały się z nich żadne dźwięki. Gdyby obok niego stał Tomcio i wypowiedział zwoje zwyczajo- we „Da", Gary z pewnością poklepałby go po nodze, dziękując za właściwe słowo. Nic w życiu Gary'ego Legera, żadne sterty lektur fantasy ani widoki, na które kiedykolwiek spoglądał we własnym świecie lub w Faerie, nie przygotowały go do tego, co działo się przed nim. Komnata nie wydawała się już taka wielka - smok osiągnął pięt- naście metrów i wciąż rósł, rozciągał się. Gary przypomniał sobie wyschnięte jezioro, Loch Tullamore. Teraz wiedziałjuż, wjaki spo- sób smok mógłje „wyparować". Chwycił znajdującego się w sakwie przy pasie Hobbita, jakby to byłjakiś amulet ochronny, źródło siły i przypomnienie, że inni stanęli przed takim stworzeniem i przeżyli, by móc o tym opowiedzieć. Nawet jednak amulet Gary'ego nie chronił go przed przeraże- niem na widok Roberta Nędznego. Przemiana już się zakończyła - Robert miał niemal trzydzieści metrów długości, przypominające ostrza włóczni, zdolne do rozrywania kamieni pazury oraz paszczę, którą mógł przeciąć mężczyznę na pół albo połknąć go w całości. Zależy, na co smok miałby akurat ochotę. Gary poczuł, jak słabną pod nim kolana. Nie pragnął niczego poza ucieczką stąd. Wiedział jednak, że nogi go nie poniosą. Nie pragnął niczego, poza zamknięciem oczu, lecz nie mógł tego uczy- nić, trzymany w objęciach wspaniałego widoku majestatu i grozy prawdziwego smoka. - Dość! - ryknął znów smok. Jeśli głos Roberta w postaci ludzkiej trząsł kamieniami, to pod mocą tego podmuchu z pewnościąpękały na pół. - Gra się skończyła, Kelsenelleneh/ialu Gil-Ravadry! Geno spojrzał niedbale w stronę Gary'ego i Mickeya. - Przypuszczam, że włócznia będzie musiała trochę poczekać, zanim znów złoży się ją w jedną całość - mruknął sarkastycznie krasnolud. - Głupi elf- dodał, a jego ironiczny chichot natychmiast uwol- nił Gary'ego z wywołanego zachwytem transu. - Nie wyglądasz na zbytnio przejętego - mruknął w kierunku Geno, a głos zadrżał mu kilka razy, gdy starał się cedzić słowa. Geno wzruszył z rezygnacjąramionami. - Robert nie zje mnie - odpowiedział z pewnością. - Smoki nie przepadaj ąza smakiem krasnoludów, a poza tym lubiąmałe cacu- szka, jakie mogą wyjść spod krasnoludzkiego młota - kpiny Geno dotykały Gary'ego aż do szpiku kości. - Ciebie jednak zje. Gary skierował uwagę z powrotem na walkę, która teraz wyda- wała się bardziej preludium do masakry. Uśmiech Kelseya dawno zniknął, podobnie jakjego pewność siebie, a nawet determinacja. Czy ktoś jednak mógł go za to winić? - Możemy mu pomóc? - wyszeptał Gary do Mickeya, choć wie- dział, że jeśli Mickey kazałby mu stanąć u boku Kelseya, drżące nogi zatriumfowałyby nad szlachetnymi intencjami. Leprechaun parsknął niedowierzająco, a Gary już się nie odzy- wał. Zdołał w końcu zamknąć oczy i skierować myśli do wewnątrz. Przywoływał swoją myślącą włócznię, swojego najbardziej lojal- nego w walce sprzymierzeńca, by znaleźć jakieś rozwiązanie tego koszmaru. * * * Kelsey zebrał siły i chwycił mocniej miecz, próbując przypomnieć sobie o celu, dla którego tu jest, o fakcie, że od początku wyprawy wiedział, z jakim stworzeniem będzie musiał w końcu się zmierzyć. Racjonalność nie wydawała się jednak antidotum na grozę wy- wołaną widokiem niezwyciężonego smoka. Wężowy Robert sunął z nisko opuszczonym brzuchem w stronę Kelseya. Machnął swą wielką łapą lecz był to niemal zabawowy cios, taki jaki mógłby zadać kociak kłębkowi włóczki. Kelsey na- parł całąmasąna tarczę, by go zablokować, lecz mimo to przeleciał wiele metrów po kamiennej podłodze. - O cholera - mruknął Geno i odwrócił się, uważając walkę za skończoną. - Och - poprawił słabo krasnolud, gdy znów spojrzał na Kel- seya. Wciąż stojący i w jakiś sposób nietknięty elf, ruszył naprzód i wykonał serię trzech krótkich pchnięć w wyciągniętąłapę smoka. Podmuch wiatru wywołanego przez śmiech Roberta przewrócił Kelseya na ziemię. - Nie ułatwiaj mi - ryknął smok. - Chcę się bawić tak długo, j ak będę mógł. Kto wie, kiedy pojawi się kolejny, równie głupi jak ty bohater, Kelsenellenelvialu Gil-Ravadry. * * * - Jak mógłbym pomóc mojemu przyjacielowi? - Gary spytał w myśli rozumną włócznię. Brak odpowiedzi. Wezwał mentalnie kilka razy włócznię, nalegając, by zaczęła się z nim porozumiewać. - Ta walka nie jest twoja - odpowiedziała w końcu włócznia. - Muszę pomóc Kelseyowi! -Nie możesz -dobiegła empatyczna odpowiedź. -Ta walka jest honorowym pojedynkiem, a wydarzenia rozgrywają się w dokładnie taki sposób jak postanowiono, zanim rozpoczęła się wyprawa elfa. Gary zaczął protestować, spierać się, że pojedynczy wojownik nie może pokonać takiej bestii i że zadanie musi zostać poniechane dla dobra życia Kelseya. Nagle jednak zrozumiał. Włócznia nie dbała o Kelseya. Walka, przeprowadzona dokładnie według pradawnych zasad, była jedynąszansą, by rozumna broń została ponownie prze- kuta. Bezradny Gary Leger otworzył oczy. Kelsey znów atakował, znajdował się za przednimi łapami Ro- berta i uderzał z całej siły w łuskową zbroję smoka. Wielka, rogata głowa zatrzęsła się w donośnym śmiechu, kpiąc z Kelseya. W tej samej chwili Robert niedbale przysunął łapę do elfa, odrzucając go na bok. Uparty, niezwykle uparty Kelsey był nieugięty, a jego upór opła- cił się. Gadzie rysy Roberta skrzywiły się nagle z bólu, gdy miecz Kel- seya wbił się pomiędzy płyty pancerza i zatopił głęboko w ciele smoka. Potwór zaczął szaleńczo łopotać skrzydłami, a wywołany nimi podmuch odrzucił Kelseya, podnosząc jednocześnie Roberta. Kelse'y uparcie zachowywał równowagę, korzystając z wielkiej tarczy, by choć trochę odbić podmuch. Niemal przewrócił się, gdy smok wciągnął powietrze, odwracając kierunek wiatru. - Oto nadchodzi - Gary usłyszał pomruk Mickeya. I rzeczywiście nadszedł podmuch ognia, który wydawał się po- łykać nieszczęsnego Kelseya i ogrzał komnatę w takim stopniu, że Gary, stojący wiele metrów dalej, poczuł jak pod luźnym hełmem spalająmu się brwi. Robert ział nieprzerwanie przez wiele sekund, a rozpalone do białości płomienie zalewały Kelseya, topiąc kamienną podłogę wokół nóg. Nagle wszystko się skończyło, a Kelsey wciąż stał! Skała wrzała wokół niego, a zewnętrzna warstwa tarczy Cedrica błyszczała czer- wienią lecz elf, a nawet jego ubranie oraz ziemia w ochronnym cie- niu tarczy wydawały się nietknięte. - Cholernie dobra tarcza - powiedział z niedowierzaniem Geno. Robert również wydawał się poruszony, spoglądał na elfa, który w jakiś sposób przetrzymał podmuch, mogący topić kamienie. - Musisz się bardziej postarać, potężny jaszczurze - złajał go Kelsey, najwyraźniej zyskując pewność siebie, gdy okazało się, że legendarna tarcza mogła, jak obwieściło pióro barda, „odwrócić ogień smoczego oddechu". Robert ponownie zionął, a Kelsey tym razem ledwo zdążył scho- wać się za osłoną tarczy. Teraz skała wokół elfa syczała i kipiała, a pomieszczenie było przesiąknięte siarkowym zapachem. Gdy jednak ogień zniknął, Kelsey wysunął głowę zza tarczy - i był na niej uśmiech. Przetrwanie oddechu Roberta było wystarczającą obrazą, lecz kpiny elfa, a teraz jego uśmiech, wprawiły smoka we wściekłość przekraczającą wszystko, co Gary był sobie w stanie wyobrazić. - O kurna - wyszeptał Mickey, po czym rozległ się chrobot i łomot smoczej szarży, która rozdzierała podłogę jaskim. Szpony spadły na Kelseya z siłą, która według Gary'ego mo- gła oznaczać tylko śmierć elfa. Kelsey jednak jakoś wciąż się trzymał. Wtedy wszelako uderzyła straszna paszcza, szybko ni- czym kot, chcąc go ugryźć. Znów w jakiś sposób - wydawało się to Gary'emu niemożliwe - Kelsey zdołał się uchylić, nawet tra- fić Roberta kilka razy, zanim smok odsunął swą masywną, roga- tą głowę. Pazury szerzyły zniszczenie, tylnie nogi kopały, skrzydła łopota- ły bezlitośnie, a raz nawet smoczy ogon uderzył z siłązdolnąpowa- lić gruby dąb. Kelsey omijał jednak niemal każdy atak, zaś te, które trafiały, jedynie spowalniały obronę elfa. Uderzenia miecza Kelse- ya brzmiały niczym rytm tańca. Były rytmiczne i nieprzerwane. Tra- fiały w każdy cel, jaki odsłonił Robert. Smok znów zionął z rykiem, lecz tarcza odbiła ogień, a Kelsey nawet zdołał zbliżyć się pod osłoną ognia i zadać trzy paskudne uderzenia. - To niemożliwe! -jęknął Gary, odwracając się do Mickeya. Leprechaun był zbyt pochłonięty akcją, by mu odpowiedzieć, lecz zrobił to Geno, niedbale rzucając młotem w hełm Gary'ego. - Zamknij mordę! - warknął krasnolud, a jego nieoczekiwany gniew tak oszołomił Gary'ego, że młodzieniec zamilknął. Szał Roberta nie osłabł. Gary zaczął się obawiać, że cała góra legnie w gruzach od tupotu smoka. Nie rezygnował jednak również Kelsey, uderzał, ciął, pchał, trafiał w smoka z każdego miejsca, po- ruszając się z taką szybkością i precyzją, że czasami wyglądał jak ulotna mgiełka. Solidne uderzenie łapą posłało go w tył, a gdy znów naparł do przodu, spadła na niego wielka paszcza. Gary niemal zemdlał wi- dząc, że głowa smoka podnosi się z Kelseyem w pysku. Kelsey jednak jeszcze nie skończył. Wjakiś niewyobrażalny spo- sób elf wepchnął tarczę pomiędzy szczęki smoka i manewr Roberta działał teraz na j ego niekorzyść, ponieważ Kelsey miał teraz w swoim zasięgu jedyną wrażliwączęść bestii. Wymachując swoim wąskim mieczem dwa centymetry przed żółtym, gadzim okiem, Kelsey spytał pewnym głosem. -Poddajesz się? - Mogę spalić cię na popiół! - syknął przez zablokowany pysk smok. -1 stracisz oko - obwieścił Kelsey. Robert nie poruszył się, rozważając swoje możliwości. -Nie mogę w to uwierzyć - westchnął Gary, a jego głos był pe- łen oszołomienia i zachwytu. Potrząsnął tylko głową i wpatrywał się pustym wzrokiem w podobnego bogom smoka, który posłusznie opuścił elfa na podłogę i uwolnił go. -Przynieś pradawną włócznię i skończmy z tym! -ryknął smok, uderzając łapą w ziemię, a kilka kamieni w rozległej jaskini rze- czywiście popękało od siły gniewu Roberta. -Nieprawdopodobne -mruknął znowu Gary. - Zachowaj ciszę, chłopcze - poprosił go Mickey. - Nie mów nic i skończ swojączęść tak szybko, jak będziesz mógł. Gary spojrzał z zaciekawieniem na leprechauna, zastanawiając się, dlaczego Mickey był taki wyczerpany i zaniepokojony. Czy z czoła Mickeya spływała strużka potu? Dlaczego? - zastanawiał się Gary, przecież największa próba została zakończona, Kelsey wygrał. Elf przetrwał gniew Roberta, przyjął na siebie ciosy, które powaliłyby prastare drzewa i spłaszczyły drzewa... Gary powstrzymał nagle swoje zakłopotane myśli. -1 stracisz oko? -mruknął pod nosem, imitując akcent, którego Kelsey użył żądając od Roberta poddania się. Rozumiał teraz gniew Geno, gdy stwierdził, że wyczyny Kelseya są nieprawdopodobne.. Gary skierował uwagę na rozgrywającą się przed nim scenę. Robert odchodził. Kierował swoje wielkie, pokryte łuską ciało w stronę szerokiego i wysokiego tunelu odchodzącego od głównej komnaty. Kelsey stał w tym samym miejscu, gdzie go wypuścił Robert - nieruchomy, najwyraźniej pogrążony w myślach o zwycięstwie. Gary przeszył wzrokiem iluzorycznego elfa. - Pierwsze trafienie - wyszeptał do niego Mickey, widząc, że w końcu rozszyfrował grę. Gary szybko przypomniał sobie wydarzenia z bitwy, pierwszy potężny cios, którym Robert odtrącił Kelseya, po czym spojrzał w odpowiednią stronę. Skulony za stalagmitem leżał Kelsey, zwi- nięty w kłębek i pokryty krwią. Gary widział, że elf żyje i stara się nie poruszać ani nie wydawać żadnych dźwięków. - Będziesz potrzebował tarczy - Geno powiedział do Gary'ego. Gdy iluzyjna sceneria uległa przed nim rozproszeniu, Gary zau- ważył tarczę leżącą tam, gdzie elf z początku położył jąna ziemi, obok plam po smoczym ogniu i szybko stygnącej skały. Zastana- wiał się, jak ją weźmie nie zwracając uwagi Roberta na oszustwo, jednak Mickey już się tym zajął. Iluzoryczny Kelsey podszedł do prawdziwej tarczy i położył na niej iluzoryczną. Wszystko to było dla Gary'ego bardzo dziwne. Nie rozumiał, dlaczego smok nie widział przez iluzję leprechauna. Podszedł jed- nak do tarczy, podniósł jąi poszedł za Geno oraz Robertem do bocz- nego pomieszczenia. Wychodząc z komnaty, spojrzał przez ramię i zobaczył jak ilu- zoryczny elf Mickeya siada przy prawdziwym Kelseyu za stalagmi- tem. Leprechaun miał zamiar zająć się prawdziwym Kelseyem i jego bardzo prawdziwymi ranami. * * * Gary pochylił się jeszcze bardziej za tarczą gdy usłyszał, jak smok wciąga powietrze. Czuł się, jakby chciał iść do łazienki. Oba- wiał się, że okryje się wstydem. Nie mógł jednak nic powiedzieć. Włócznia leżała przed nim na płaskim kamieniu i on, tak jak głosiła przepowiednia, trzymał silnie dolnąpołowę. Geno związał obydwie części drzewca ze sobą za pomocą rzemienia i posypał w miejscu łączenia jakąś drobną substancją- Gary nie był w stanie stwier- dzić, czy to opiłki metalu, czy też rozkruszone klejnoty. Teraz Geno stał daleko z tyłu, trzymając w jednej, osłoniętej ciężką rękawicą, dłoni młot, zaś w drugiej tę samą sypką substancję. Gary przypomniał sobie, że tak naprawdę nie był świadkiem odbi- cia przez tarczę strasznego smoczego zionięcia, ponieważ widział tylko jedną z wielu iluzji Mickeya. Wychylił się nad krawędzią tar- czy, chcąc wyrazić protest, zobaczył jednak, że nie ma już na to czasu. Wtedy pojawiły się płomienie, a Gary nie wiedział, czy zmoczył spodnie, czy też nie - w takiej temperaturze i tak wszystko natych- miast by wyparowało! Ogromne jęzory ognia lizały krawędzie tar- czy, a ręka trzymająca magiczną włócznię najpierw poczuła ciepło, a później zaczęła płonąć bólem. Gary ściskał jednak drzewce, po- nieważ Geno obiecał mu coś bardzo nieprzyjemnego, jeśli tego nie będzie robić. Wszystko się raptownie skończyło. Gary zamrugał oczyma i niemal zemdlał z ulgi widząc, że tarcza rzeczywiście odepchnęła na bok białe płomienie. Na leżącym przed nim płaskim kamieniu magiczna włócznia błyszczała pomarańczowym światłem w zatopionym w półmroku pomieszczeniu. Krasnoludzki kowal natychmiast pochylił się nad nią, posypując proszkiem i kując. Geno mruczał liczne tajemne formuły, których Gary nie mógł zrozumieć, lecz z rytualnych ruchów krasnoluda oraz pełnego czci tonu mło- dzieniec słusznie wnioskował, że jest to jakaś forma kowalskiej magii, czar, który miał wzmocnić więź zwykłego metalu. Praca ciągnęła się przez wiele minut. Geno stukał i kuł, śpie- wał i rozsypywał więcej sypkiej substancji na wciąż gorące meta- lowe drzewce. W pewnym momencie krasnolud podniósł włócz- nię i spojrzał na drzewce, chcąc się upewnić, czy jest idealnie proste. Opuścił je z powrotem na kamień, stuknął jeszcze kilka razy, po czym ponownie podniósł celem obejrzenia. Uśmiech Geno był je- dyną odpowiedzią jakiej Gary Leger potrzebował. Krasnolud cof- nął się i wsunął młot w pętlę przy pasie. Blask zanikł, a włócznia wydawała się niezwykle chłodna. - A więc znów znalazłeś się w legendach, potężny Robercie - Geno zawołał do smoka. - Cały świat będzie wiedział, że to Robert, największy z jaszczurzego rodzaju, dał ogień do przekucia pradaw- nej włóczni. Starania krasnoluda, mające na celu ułagodzenie smoka, nie wywarły większego efektu. -Znikajcie z mojej góry! -ryknęłabestia. Gary zgodził się ze skinieniem Geno. Nie trzeba im było dwa razy powtarzać. - Podnieś ją- Geno polecił Gary'emu, wskazując na włócznię. Gary z łatwością podniósł jedną ręką broń. Wydawała się teraz lżejsza niż wcześniej któraś z jej części, a nawet lepiej wyważona. Jeśli wcześniej Gary uważał, że może nią rzucić na pięćdziesiąt metrów, teraz czuł, że mógłby niącisnąć na sto. Rozumna włócznia nie komunikowała się z Garym żadnymi okre- ślonymi słowami, lecz młodzieniec wyraźnie czuł przepełniaj ące j ą zadowolenie. ROZDZIAŁ 24 Kruki Cztery dziesiątki służących za eskortę lawotraszek szło zwartym szeregiem tuż za towarzyszami, a ich pochylone włócznie wska- zywały rannemu Kelseyowi i pozostałym drogę z niższych tuneli. Smok ostrzegł ich, by wychodząc nie kręcili się nigdzie w okolicy zamku. -1 nigdy więcej! - ryknął Robert, a Gary'emu wydawało się, że skierował to ostrzeżenie głównie do Mickeya McMickeya. Gary zastanawiał się, czy Robert odgadł sztuczkę, lecz odrzucił tę myśl, dochodząc do wniosku, że gdyby tak było, bestia nigdy by ich nie wypuściła. Gary był niezwykle szczęśliwy, znikaj ąc z pola widzenia budzą- cego podziw smoka i nie miał zamiaru zbliżać się kiedykolwiek do jego zamku. Nie otrząsnął sięjednak jeszcze ze wszystkich obaw. Podtrzymując Kelseya, wciąż spoglądał przez ramię, bojąc się na- głego ataku ze strony lawotraszek. - Nie martw się, chłopcze - powiedział mu Mickey, zauważając jego niepokój. - Robert nie ośmieli się złamać przysięgi. - Nigdy nie ufaj smokowi - dodał Geno. - Chyba, że pokonałeś go w walce. Nawet jaszczury mająpewne poczucie honoru. To o to zawsze chodziło w tym dziwnym magicznym świecie, stwierdził Gary. O honor. -Nie ma wyboru, musi nas wypuścić - dokończył zadowolonym głosem Mickey. Szare oczy leprechauna zabłysnęły zwycięsko, gdy pociągnął ze swojej fajki. Gary cieszył się, słysząc to, leczjego twarz, w przeciwieństwie do leprechauna, nie wyrażała nawet śladu radości. Kelsey krzywił się z bólu przy każdym kroku, a Gary sądził, że elf może zemdleć. Jedna z rąk Kelseya była wykręcona, najprawdopodobniej złama- na, zaś na boku znajdowała się głęboka szrama, w miejscu gdzie smocze pazury przebiły się przez zbroję i skórę. Krew sklejała złote włosy i pokrywała delikatną twarz elfa i jedynie blask w złotych oczach Kelseya oraz wyraz głębokiej satysfakcji zdradzał, że elf jest świadom tego, co dzieje się wokół. Znaleźli się na zewnątrz o świcie następnego dnia. Byli na niż- szych szlakach wschodniego zbocza, znacznie poniżej koszar gar- nizonu lawotraszek Roberta. Połowa eskorty pozostała, by zabloko- wać tunel, druga zaś przyjęła pozycje obronne na pochyłej drodze. - Jakby się obawiali, że wrócimy - zadrwił Mickey, widząc za- porę. Słowa leprechauna i ich ton uderzyły głęboko w Gary'ego. Byli wolni - nawet Gary zdał sobie z tego w pełni sprawę. Byli wolni od Roberta, a Gary był wolny od Faerie, ponieważ trzymał przekutą włócznię. Warunki schwytania zostały dotrzymane i Gary mógł wrócić do domu. Do domu. Słowo to brzmiało dziwnie dla Gary'ego, idącego wzdłuż wyso- kiej góry w krainie tak niepodobnej do jego własnej. Czuł się, jakby minęło wiele lat odkąd był w Lancashire, niemal jakby tamten świat był tylko długim snem, jakby ta kraina Faerie była bardziej rzeczy- wista. Bardziej rzeczywista niż fabryka plastiku. Bardziej rzeczywista niż nuda związana ze staniem przy buczącej rozdrabniarce, wrzu- caniem do niej skrawków plastiku i marzeniem o absurdalnych przy- godach. Gary musiał powstrzymać chichot, gdy o tym pomyślał. Absur- dalne przygody? Nie wydawały się już tak absurdalne dla Gary'ego Legera, zwłaszcza, że o jego ramię opierał się ciężko elf, a obok szli leprechaun i krasnolud. Gary nie mógł już dłużej wstrzymywać chichotu, pomimo ran Kelseya. Spojrzał w tył, na górską drogę, na pokryte czerwoną łu- ską lawotraszki pełniące na niej wartę. - Powiedz mi, jak - poprosił Mickeya, gdy odległos'ć pomiędzy nimi a lawotraszkami jeszcze bardziej się zwiększyła. Mickey podniósł wzrok w jego stronę, by rozważyć to niejasne pytanie. Wyglądał tak, j akby nie miał poj ęci a, o co chodzi młodzień- cowi. - Powiedziałeś, że iluzj e nie będą działać przeciwko smokom - uściślił Gary, choć słusznie myślał, że Mickey odgadł już, co ma na myśli. - Powiedziałem, że nie będą działać dobrze - poprawił Mickey. - To tak, jak z krasnoludami. Niezbyt dobrze. - Mrugnął do Ga- ry'ego. - Zawsze jednak mogę znaleźć dla nich jakiś użytek. - Podziałało doskonale - zauważył Gary, a jego ton i mina uj aw- niały spore podejrzenia. - Zbyt doskonale. - To była walka - przypomniał mu Mickey. - Z pewnością Ro- bert przeniknąłby moje sztuczki, gdyby tylko miał czas, by się nad nimi zastanowić! - Miał jednak przed sobąpotężnego przeciwnika i wiedział o tym - zapewniał Mickey. - Poza tym, moja magia była tam najsilniej- sza. - Mickey przerwał nagle i skierował wzrok z powrotem na dro- gę, jakby żałował, że to powiedział. Gary'emu nie spodobały się jednak zbytnio wyjaśnienia lepre- chauna. - A więc oszukiwaliśmy -powiedział w końcu. - Robert napraw- dę wygrał i nie miał żadnego obowiązku przekuć włóczni ani nawet wypuścić nas stamtąd. Geno kopnął go mocno w łydkę. Cios ten niemal przewrócił Ga- ry'ego i Kelseya. - Daj mi więc elfa! -krasnolud warknął szyderczo na Gary'ego. - A potem wróć tam i poddaj się smokowi! Uspokaj aj swój e sumie- nie, gdy będziesz zżerany. Gary nie spuszczał lśniących oczu z krasnoluda, gdy sięgnął w dół i potarł bolącą łydkę. - Rozumujesz słusznie, chłopcze - wtrącił Mickey. - Podobnie jednak jak krasnolud. Nie można postępować uczciwie z taką be- stią jak Robert. Trzeba zacząć od tego, że to nie była uczciwa walka. - Cel uświęca środki? - odparł Gary. Mickey rozmyślał kilka chwil nad tą dziwną frazą, po czym przy- taknął. - Gdy masz do czynienia ze smokiem - stwierdził. - Poza tym, chłopcze, prawdziwy Kelsey pokonał Roberta, zanim on zmienił się w smoka. To Robert wybrał miecze do pojedynku, a w tamtej walce Kelsey naprawdę wygrał. Gary pozwolił, by to zakończyło sprawę, zadowolony, że może się zgodzić z rozumowaniem Mickeya. Z jakiegoś powodu miał uczucie, że w tej walce został naruszony honor. Kelsey puknął go nagle w ramię, był to nieznaczny ruch, lecz zwrócił całą uwagę Gary'ego. Spojrzał na rannego elfa i, ku własnemu zdziwieniu, od- nalazł w złotych oczach Kelseya potwierdzenie. Szli w dół góry w najszybszym tempie, na jakie mógł sobie po- zwolić na wpół niosący Kelseya Gary. Wkrótce zamek znalazł się daleko za nimi, ku uldze Gary'ego, lecz nie mógł nie dostrzec, że Mickey wciąż zerka w tamtą stronę. Nie wyglądało to tak, jakby leprechaun obawiał się nagłego ataku (znów ku uldze Gary'ego), lecz raczej w jego wzroku widać było tęsknotę, ból serca. Mickey spoglądał jak młoda matka może spoglądać przez ramię za dziec- kiem idącym pierwszy raz do szkoły. Gary chciał to sobie wszystko sam ułożyć, wiedząc, że Mickey nie przedstawi mu wyjaśnień. Przypomniał sobie spotkanie lepre- chauna z chochlikiem pierwszej nocy poza Dvergamal i wtedy zdał sobie sprawę z uwagi Mickeya, że jego magia była w legowisku Roberta najsilniejsza. To była naprawdę najdoskonalsza iluzja, ja- kiej świadkiem do tej pory był Gary. Wizerunek walczącego elfa przypominał Kelseya w każdym szczególe i poruszał się doskona- le, wykonując manewry stosowane w czasie walki. Nie wyjaśniało to jednak, dlaczego Robert został tak ogłupiony. Jedynym powodem, dla którego iluzje Mickeya mogły oszukać Geno, gdy w jaskini krasnoluda wyglądało, jakby Kelsey wszedł w pułapkę w ścianie, było to, że Mickey pokazał Geno to, co krasnolud miał nadzieję ujrzeć. Nie było tak w walce Kelseya z Robertem. Najprawdopodobniej smok oczekiwałby tego, co się napraw- dę stało. Oczekiwałby, że Kelsey legnie połamany po pierwszym uderzeniu łapą. Jeśli Robert naprawdę był starym i mądrym ja- szczurem, bestią pasującą do znanych i najwyraźniej prawdzi- wych legend o smoczym rodzaju, powinien przeniknąć wzrokiem iluzję, jeśli nie od razu, to przynajmniej później, zanim popro- wadził Gary'ego i Geno do bocznej komnaty, by przekuć włócz- nię. A więc dlaczego Robert pozwolił się oszukać? I dlaczego Mic- key wciąż zerkał na zamek? Nieważne jak mocno Gary się starał, kawałki układanki nie chcia- ły się dopasować. Szlak rozwidlał się na kilka odgałęzień, gdy zbliżyli się do pod- stawy góry w kształcie obelisku. Mickey objął dowodzenie i skierował się na północ. - Tą drogą szybciej dostaniemy się do rozpadliny giganta - wy- jaśnił leprechaun. -1 do Crahgów? - spytał sucho Geno. Mickey potrząsnął głową. -Nie ma potrzeby wracać tą drogą- skrzat odpowiedział pew- nym głosem, a jegp i krasnoluda twarz rozjaśniły się na tę de- klarację. Mickey podskoczył i zamachał swymi bucikami o zakrę- conych czubkach. - Zadanie zostało wykonane, czyż nie? - po- wiedział wylewnie, spoglądając głównie na Kelseya. - Możemy poświęcić teraz czas na spacerowanie i cieszenie się ładną po- godą. Gdy Mickey wylądował, z jego twarzy zniknęła radosna mina i popatrzył z troską w górę. Gary zrozumiał wtedy, dlaczego lepre- chaun zachowywał się nagle tak wesoło - dla dobra Kelseya. Spo- glądając zaś na cierpiącego elfa, Gary skinął pochwalająco w stronę Mickeya. Gary przytrzymał przed nim włócznię, by Kelsey mógł ją ujrzeć w całym przekutym splendorze. Twarz Kelseya istotnie roz- jaśniła się i Gary'emu wydawało się, że jego elfi bagaż lekko ze- lżał, jakby do kroków Kelseya wróciła nagle wiosna. - A ty znajdziesz się w legendach - Gary powiedział do Geno, chcąc, by krasnolud przyłączył się do świętowania. - Jako krasno- lud, który przekuł legendarną włócznię. Poczuł, jak na jego nodze ląduje plwocina i nic już więcej nie powiedział. Znów pomyślał o perspektywie powrotu do domu, za- stanawiał się, jak to będzie obudzić się w jakimś białym pokoju z miękkimi ścianami, albo może we własnym łóżku, i dowiedzieć się, że to wszystko było tylko rozbudowanym snem. Przypomniał sobie w myślach cała wyprawę, od Tir na n 'Og do Kciuka Giganta, starając się zapamiętać liczne widoki, które ujrzał, wspaniałe zapachy, które poczuł, obawy i radości, których zaznał. Powinien był sobie przypomnieć, że droga do domu była jeszcze długa, że był daleko od Tir na n' Og, a przygoda j eszcze się nie skoń- czyła. Kelsey krzyknął z bólu. Gary spojrzał na słabnącą sylwetkę elfa i ujrzał mały kawałek ruchomej skały, przypominający humanoida, choć mniejszego niż połowa wysokości Gary'ego, trzymający się kurczowo nogi Kelseya. Instynktownie Gary zwolnił uchwyt na Kelseyu, starając się wykorzystać własną nogę, by złagodzić nieu- nikniony upadek elfa, lecz bardziej przejmował się przygotowaniem włóczni. - Krasnoludzka magia? - krzyknął Gary z niedowierzaniem. Dziabnął włócznią kamień, wzdrygając się przy tym, ponieważ oba- wiał się, że skała może znów jązłamać. Gdy metalowy czubek do- tknął celu, poleciały iskry, a włócznia Cedrica rozcięła kamień. Jej magia zmieniła zagadkowe małe stworzenie w kupkę osypującego się gruzu. - Krasnoludzka magia? - krzyknął ponownie Gary, lcz gdy spoj- rzał na Geno, zdał sobie sprawę, jak śmiesznie musi brzmieć jego oskarżenie. Kilku kamiennych ludzi otoczyło krasnoluda, uderzając go i chwytając za ręce oraz nogi. Młoty Geno ruszyły do akcji, a każdy cios nimi odrąbywał fragmenty przeciwników. - Mój miecz! - zawołał słabo Kelsey, gdy nagle wzdłuż ścieżki ożywiło się więcej kamieni i ruszyło do ataku. Gary chwycił włócz- nię oburącz i stanął nad leżącym elfem, wiedząc, że Kelsey nie może sam się bronić. -Mickey! -wrzasnął Gary. Bezustannie ciął i dźgał, a powietrze wokół niego stało się deszczem wielokolorowych iskier. - Nie mogę nic z nimi zrobić! - odkrzyknął Mickey. Gary do- strzegł leprechauna, unoszącego się w górę na swoim parasolu i podciągającego pod siebie zakręcone buciki, by nie dostać się w zasięg stworów. Metal uderzał o kamień, iskry wypełniały powietrze, lecz nieu- straszone stworzenia pojawiały się nieustannie. Było ich zbyt wie- le, by dało sieje pokonać. Kamienny człowiek prześlizgnął się obok włóczni Gary'ego i zaczął okładać młodzieńca i elfa. Gary nie miał gdzie uciec, nie mógł się nawet cofnąć, by móc uderzyć włócznią. Pojedynczy cios młotem roztrzaskał kamiennego człowieka na setki części. Gary podniósł wzrok znad sterty gruzu i ujrzał Geno, mającego na twarzy ten złośliwy uśmiech bez jednego zęba, przedzierającego się przez morze pokruszonych kamieni. Kamienne ludziki zbliżyły się do krasnoluda z obydwu stron i na ścieżce znów rozległy się uderzenia. - To tylko kamienie - mruknął Geno, zaś aby jeszcze bardziej okazać swą wyższość, chwycił rękę najbliższego stworzenia i odgryzł z niej kamienne palce. - Co ci mówiłem o jego posiłkach, chłopcze? - dobiegł z góry głos Mickeya, a w głosie leprechauna słyszalna była ulga. Obok Gary'ego przeleciał młot, trafiając w stwora, który zbliżał się do niego od tyłu. - Trzymaj ich z dala od siebie - polecił Geno. - Zachowuj się defensywnie i chroń elfa. - Geno uśmiechnął się, gdy w jego zasięg wszedł kolejny kamienny człowieczek. Niedbale wyciągnął rękę i roztrzaskał go. - Tylko trzymaj ich z dala -powtórzył do Gary'ego. -1 pozwól krasnoludowi robić to, do czego krasno ludowi e są zro- dzeni! Gary zamachnął się swą włócznią szerokim łukiem, w tę i z powrotem, rozbijając tych skalnych ludzików, którzy podeszli za blisko. Geno, postępując zgodnie z dumnymi przechwałkami, przemierzał obwód sanktuarium, wydając się niedostępny dla wy- konywanych kamiennymi rękoma ataków oraz rozbijając każdego przeciwnika jednym uderzeniem. - Trzeba wiedzieć, gdzie w nie trafiać! -powiedział do Gary'ego, gdy za którymś razem przechodził obok i mrugnął radośnie. Jakby chcąc potwierdzić słuszność swojej wypowiedzi, krasnolud na ślepo uderzył za siebie, wydając się tylko zadrasnąć następne stworzenie. Wybuchło i rozbiło się na części. Więcej okolicznych kamieni ożywało i bez strachu podchodziło do towarzyszy, lecz gdy Mickey na górze kierował Geno w odpo- wiednie miejsca, stworzenia nie miały żadnej szansy. Wtedy jednak Gary poczuł, jak ziemia porusza mu się pod noga- mi, jakby całe zbocze górskie się przesuwało. Spojrzał z zaciekawie- niem na Geno, oczekuj ąc wyj aśnienia, lecz krasnolud wzruszył tylko swymi szerokimi ramionami, nie wiedząc więcej niż młodzieniec. - Oho - usłyszeli z góry pomruk Mickeya. Leprechaun wpatry- wał się gdzieś oszołomionym wzrokiem i pokazywał coś z tyłu na ścieżce. Gary i Geno również otworzyli usta, spoglądając do tyłu, ponieważ podnosił się tam ogromny, humanoidalny w kształcie głaz, który był piętnaście metrów dalej, a mimo to górował nad towarzy- szami. - Prowadź! - Gary krzyknął do Geno. Chwycił szorstko Kelseya i przerzucił go sobie przez ramię, zaś Geno ruszył naprzód, wyra- źnie przestraszony w tym samym stopniu co Gary, szaleńczo czy- szcząc ścieżkę z mniejszych ludzików. Ziemia zatrzęsła się od grzmotu gigantycznych kroków. Gary nie musiał spoglądać przez ramię, by wiedzieć, że z tyłu zbliża się ka- mienny behemot. - Wiesz gdzie trafić tamtego? - Gary krzyknął do Geno. - Nawet gdybym wiedział, nie dosięgnąłbym! - ryknął w odpowiedzi krasnolud. Kolejny mały kamienny człowieczek pojawił się przed prącym zażarcie przed siebie Geno, kolejny kamienny człowieczek zamie- nił się w stertę roztrzaskanych kamieni. - Istnieje tylko jedna rzecz, która jest głupsza niż blokowanie krasnoludowi szarży - Mickey wyjaśnił Gary'emu, podlatując w pobliże ramienia młodzieńca. - Co takiego? - nie mógł nie spytać Gary, zdając sobie sprawę, że Mickey czekałby cały dzienna udzielenie odpowiedzi. Przed Geno wyrósł następny kamienny człowieczek, wyciągając groźnie ręce przez ułamek sekundy, który był potrzebny krasnoludowi, by zmie- nić go w kupkę gruzu. - Blokowanie krasnoludowi ucieczki - odparł sucho Mickey. Gary potrząsnął głowąi spojrzał ponad Kelseyem na leprechauna. Doce- niał humor Mickeya w tak czarnej chwili, zauważył jednak, że Mic- key, zerkający na ścigającego ich behemota, nie uśmiecha się. Geno bezustannie czyścił przed nimi ścieżkę, wycinając wzdłuż szlaku wolną przestrzeń, a nawet roztrzaskując niektóre głazy, które nie poruszały się. Nawet jednak na gładkiej i czystej ścieżce, obcią- żony przez Kelseya Gary, nie mógł mieć nadziei na prześcignięcie kamiennego giganta. - Nie możesz mną rzucić! - dobiegł empatyczny krzyk od strony rozumnej włóczni, wyczuwającej zamiary Gary'ego. Gary nie trudził się odpowiedzią. Gdy dotarli do małego wznie- sienia - niezbyt wielkiej przeszkody, lecz mogącej ich spowolnić w większym stopniu, niż ścigającego ich giganta - odwrócił się i zważył potężną włócznię w jednym ręku. - Ja jestem przyczyną! - zaprotestowała włócznia Cedrica. - Muszą być chroniona! - Spóźniłaś się-mruknął Gary. Wymierzył w pierś zbliżającego się giganta, po czym zdał sobie sprawę, że wprawdzie broń była potężna, jednak najprawdopodobniej nawet nie wbije się wystar- czająco głęboko, by zaszkodzić potworowi. Gary lekko zmniejszył kąt i rzucił. Wyważona włócznia pole- ciała i jej magiczne ostrze wbiło się głęboko w kolano kamienne- go giganta. Od wibrującego drzewca rozeszły się pęknięcia, po- krywając całą nogę potwora. Gigant zatrzymał się i zachwiał nie- bezpiecznie. Gary odwrócił się i zaczął uciekać. - Nie możesz... zostawić... włóczni - prosił go Kelsey, znaj duj ą- cy się na skraju przytomności. - Chcesz iść i jązabrać? - nadeszła natychmiastowa odpowiedź Gary'ego. Biegło mu się teraz łatwiej i starał się mniej trząść Kelse- yem, myśląc jednocześnie o znajdującym się z tyłu gigancie. Wte- dy jednak dobiegł donośny trzask, a chwilę później następny. Gary odwrócił się i ujrzał, że gigant podjął pościg, przeskakując ogrom- ne odległości na zdrowej nodze. - Cholera! - splunął Gary, po czym pochylił głowę i przyspie- szył. - Ostrzegałam cię -pojawił się w jego umyśle odległy głos, przy- pominając, że nie miał już żadnej broni. Gary częściej oglądał się za siebie niż do przodu. Wtem usłyszał zaskoczony okrzyk Geno. Zerknął w przód i ujrzał kolejną gigan- tyczną sylwetkę spieszącą w ich stronę. Z początku Gary sądził, że sązgubieni, że następny kamienny gigant odcina im drogę ucieczki. Druga sylwetka przemknęła jednak obok towarzyszy, pochyliła sze- rokie ramiona i zaszarżowała na ścigającego giganta. -Tomcio! Tomcio nie był tak wielki j ak kamienny gigant i oczywiście wa- żył jedynie ułamek tego, co ożywiony potwór. Większy gigant był jednak pozbawiony równowagi przez ranną nogę i nie zareagował wystarczająco szybko, by zaprzeć się w obronie, przed zamierzają- cym go pchnąć ramieniem Tomciem. Dwa behemoty złączyły się w lawinę ciała i kamieni, roztrza- skując głazy wokół siebie. - Biegnij! - dobiegł z przodu krzyk Geno, lecz Gary zignorował wezwanie. Delikatnie położył Kelseya na ziemi i skierował się z powrotem. -Nie, chłopcze -krzyknął z tyłu Mickey. - Och, kurna - dodał leprechaun, gdy Geno również przemknął obok niego, idąc przyjaciołom na pomoc i z każdym krokiem mam- rocząc przekleństwa. W chwili, gdy Gary kładł ręce na drzewcu włóczni Cedrica, za- stanawiał się, czy wystarczająco pospieszył się w powrocie. Sza- motanie mocujących się gigantów miotało drzewcem na wszystkie strony. Gary tylko hełmowi zawdzięczał, że jeden z ciosów nie roz- płatał mu czaszki. Ku swojemu zdziwieniu, młodzieniec zdołał wyciągnąć włócznię, po czym cofnął się kilka kroków, szukając wrażliwego celu. Geno zajmował się już pracowicie ramieniem kamiennego gi- ganta, roztrzaskując jedną z rąk ściskających Tomcia. Na szczęście Tomcio znajdował się nad większym gigantem, ponieważ bez wąt- pienia zostałby zmiażdżony, gdy potworność położyłaby się na nim. Mimo to zaciśnięte ręce nie działały na korzyść nieszczęsnego Tom- cia, który nie mógł zaczerpnąć oddechu. Gary uwijał się i wymykał, trzymając się z dala od wymachują- cej stopy. Dźgał włócznią, gdziekolwiek mógł, wiedział jednak, że takie niedbałe ataki nie zadadząpoważnych szkód. W dole ścieżki Mickey krzyknął, a Gary usłyszał brzęk cięci- wy. Spojrzał tam i ujrzał leprechauna i elfa przytłoczonych de- szczem czarnoskrzydłych kruków. Kelsey leżał na plecach, wy- machując łukiem, by odgonić ptaki i starając się pośród tego cha- osu umieścić na cięciwie kolejnąstrzałę. Mickey przykucnął przy elfie, zasłaniając go parasolem pełniącym funkcję prowizorycz- nej tarczy. - Biegnij! - krasnolud polecił Gary'emu, gdy ręka kamiennego giganta w końcu odpadła. Gary zerwał się, zatrzymując się tylko po to, by dziabnąć włócz- nią drugie kolano giganta. Gdy biegł w dół zbocza, przeleciał obok niego młot, strącając w locie dwa ptaki. W chwili, gdy Gary dotarł wystarczająco blisko, by przebić jed- nego z kraczących ptaków, obok przemknęły trzy kolejne młoty Geno, zaścielając teren czarnymi piórami. Wolny od bezpośredniego niebezpieczeństwa Kelsey zdołał wy- konać kilka skutecznych strzałów. Kruki nie były jednak same, kolejne kamienie ożywiły się i zaczęły nacierać na grupę. - Słowo Roberta nie jest takie dobre - mruknął Gary. Mickey zaczął odpowiadać, chcąc poprawić młodzieńca, lecz zmienił zdanie. Leprechaun wiedział, że tylko krasnoludy z Faerie oraz jedna osoba, pewna wiedźma, potrafią tak skutecznie ożywiać kamienie. Mickey rozumiał również znaczenie kruków podlatują- cych do góry Roberta. Gary chwycił Kelseya za rękę i podniósł go, zaś Geno zajął się zbliżającymi kamiennymi ludzikami. - Weź hełm - zaproponował Gary i zanim Kelsey zdążył zapro- testować, założył mu go na głowę i zarzucił sobie elfa na plecy. Pościg znów się rozpoczął, a teraz był nawet gorszy, ponieważ na każdym kroku ptaki pazurami chciały orać twarz, zaś dziobami wyłupywać oczy. Mickey usadowił się Gary'emu na ramieniu, osło- nięty sylwetką Kelseya. Jakie to dla niego wygodne, pomyślał Gary, odganiając dokucz- liwego kruka. Coś mniejszego i znacznie szybszego niż kruk przeleciało Ga- ry'emu obok głowy. Rozejrzał się i zobaczył sokoła przedzierają- cego się przez stado kruków i trzymającego w swych śmierciono- śnych pazurach jednego czarnego ptaka. Pojawił się kolejny drapieżny ptak, a za nim następny. - Sokoły? - wyszeptał Gary. To nie miało sensu. Zaś gdy coś nie miało sensu, Gary mógł być pewien, że jest w to zaangażowany Mickey. - Zawsze lubiłem drapieżne ptaki - stwierdził leprechaun. Jego iluzja okazała się dość skuteczna w odgonieniu stada, zaś Geno wkrótce znowu opanował sytuację, jeśli chodzi o kamiennych lu- dzików. Jego młoty roztrzaskiwały ich na drobniutkie kawałki. Jeszcze lepsze wiadomości pojawiły się chwilę później, gdy ścież- ką przyczłapał Tomcio, w końcu uwolniwszy się z upartego uści- sku kamiennego giganta, zaś za nim nie widać było żadnego pości- gu. Nawet kulejąc, gigant nie miał problemu z dogonieniem towa- rzyszy. Podszedł do Gary'ego i delikatnie wziął Kelseya w swoje wielkie ramiona, trzymając rannego elfa przed sobą. Gary zacisnął zwycięsko pięść. Wszędzie wokół nich nieprzyja- cielskie szeregi topniały i całkowicie zanikały. Mickey nie był taki radosny. Nie był również zaskoczony, kiedy pokonawszy zakręt na górskiej ścieżce, stanęli twarzą w twarz z kipiącągniewem Ceridwen. ROZDZIAŁ 15 Koniec t>rc>5i Gdy leprecłiaun stawał się niewidzialny, Gary usłyszał, jak z jego ust wydobywa się ciche, pełne rezygnacji westchnienie. Gary nie mógł obwiniać Mickeya za taktyczne wycofanie się. Spoglądając na stoją- cąnapółce skalnej Ceridwen, pięknąi strasznąjednocześnie w swojej czarnej, zwiewnej sukni, Gary wiedział, że sązgubieni. - Cóż gigancie, co masz mi do powiedzenia w związku ze swoją zdradą? - syknęła wiedźma. Tomcio zbladł i zaczął się trząść tak moc- no, iż Gary pomyślał, że gigant z pewnościąprzewróci się na ścieżkę. Kelsey wydostał się z osłabionego uchwytu Tomcia i opadł na ziemię, w jakiś sposób odnajdując w sobie siłę, by wstać i podejść do wiedźmy. Elf wyprężył się dumnie przed złą czarodziejką i wyciągnął swój magiczny miecz. - To nie twoja sprawa! - warknął. Ceridwen zaśmiała się tak mocno, że łzy pociekły jej po białych jak porcelana policzkach. Strzeliła palcami i Kelsey zniknął - a przynajmniej zniknęła stworzona przez Mickeya iluzja Kelseya. Wtedy Gary zobaczył prawdziwego elfa, czołgającego się uparcie w stronę wiedźmy. Ceridwen nie przejęła się nim. Znów strzeliła palcami i pojawił się Mickey, znajdujący się teraz z boku ścieżki i siedzący na pła- skim głazie. - Warto było spróbować - stwierdził leprechaun, starając się nie wyglądać na zatroskanego. Wyciągnął fajkę i stuknął niąo kamień. Ceridwen wydawała się zachwycona jego ruchami. - Wiesz, że nie możesz wygrać - ciągnął z roztargnieniem Mic- key. - Pomimo wszystkich twoich sztuczek i pułapek włócznia jest znowu cała. Nawet ty nie możesz jej złamać. Uśmiech Ceridwen zniknął, zastąpiony spojrzeniem tak zimnym, że zatrzymało Gary'emu serce w połowie uderzenia. - To nie ma znaczenia - odpowiedziała kruczowłosa wiedźma. - Włócznia jest przekuta, lecz nikt już jej nie ujrzy w rozległej krai- nie Faerie. - Puste obietnice - odparł Mickey, przywołując na swoich pal- cach mały płomień. Zapalając swą fajkę, pociągnął z niej mocno. - Wiesz, że rozejdą się wieści. Gdy mieszkańcy Faerie dowiedzą się, że włócznia znów jest cała, zwrócą się do króla Kinnemore. Zmu- szągo, by udał się na poszukiwania. Ceridwen uśmiechnęła się i wzruszyła ramionami. - Tak więc król rozpocznie poszukiwania, podobnie jak najwię- ksi rycerze. Czy przybędąjednak do Ynis Gwydrin? A jeśli tak, czy naprawdę sądzisz, że kiedyś ją opuszczą? - Spojrzała na Kelseya, wciąż uparcie pełznącego w jej stronę i mruczącego niemal niesły- szalne przekleństwa tą odrobiną powietrza, którą mogło wciągnąć jego poranione ciało. Mickey odwzajemnił wzruszenie ramionami, lecz nie uśmiechał się. - Jednak wieści się rozniosą- powiedział. - Włócznia jest cała! zakrzykną na ulicach Dilnamarry. Włócznia jest cała! wyszepczą w Connachcie, w korytarzach zamku twojej marionetki króla. Zaś Tylwyth Teg, Pani, nie zapominaj o ludzie z Tir na n'Og. Zadanie Kelseya zostało wykonane. Gdy jego krewni usłyszą wieści i dowiedząsię o twojej interwencji, z pewnościązjednocząsię prze- ciwko tobie. Tylwyth Teg są tolerancyjną bandą lecz nie chciał- bym, żeby się na mnie pogniewali! Ceridwen znów się zaśmiała, tym razem złowieszczym chicho- tem. - A więc nie wróci nikt, kto mógłby dostarczyć wieści! - od- parła. - Niech cię! -krzyknął Kelsey, wstając z wysiłkiem i rzucając się przez odległość dzielącą go od wiedźmy. Jego miecz błysnął na twarzy Ceridwen, lecz uderzenie nawet nie zmusiło czarodziejki do przekrzywienia głowy, nie miało efektu innego niż tylko wzmoże- nie kpiącego śmiechu wiedźmy. Odważny, ogłupiały, wściekły Kel- sey znów zaatakował, tym razem zadając pchnięcie. Ceridwen chwyciła ostrze nagą ręką i trzymała je nieruchome przed sobą. -Mówiłam ci już, głupi elfie-wyjaśniła wiedźma. -Twojabroń, nawet broń wykuta magią Ty lwyth Teg, nie może mnie skrzywdzić. - Puściła raptownie miecz Kelseya i uderzyła elfa w twarz z taką siłą że przeleciał trzy metry i uderzył ciężko o zbocze górskie, pod którym legł nieruchomo. - Brednie! - ryknął Geno. - Co zrobisz z mojąbronią paskudna wiedźmo? - Krasnolud zebrał razem swoje młoty i cofnął rękę, jak- by chciał nimi cisnąć. Lekkie machnięcie ręki Ceridwen obluzowało wielki głaz tuż nad głową Geno. Krasnolud natychmiast upuścił swój e młoty i zdołał podnieść ręce w górę akurat na czas, by złapać spadający kamień. Wprawdzie jed- nak wyhamował pęd głazu, był on zbyt duży, by nawet Geno mógł go utrzymać. Stał pod nim, a ręce i nogi drżały mu z ogromnego wysiłku. - Jakie to ironiczne, że krasnolud z Dvergamal zginie w taki spo- sób ! - zachichotała wiedźma. - Krasnolud zmiażdżony przez ka- mień! Cóż za doskonałe zakończenie! Gary spojrzał na Geno, a później na Kelseya, nie wiedząc, które- mu powinien pomóc. - Stój spokojnie, chłopcze - wyszeptał Mickey, podchodząc do niego i najwidoczniej odgadując zamiary. -Spróbujemy jąprzeko- nać, by przyjęła nasze poddanie się. Gary chciał tysiąc razy zakrzyknąć leprechaunowi w twarz-Nie!, a milion razy w twarz Ceridwen. Tak wiele przeszkód zostało po- konanych - w końcu biedny Kelsey nie powinien umrzeć ze świa- domością, że jego życiowe zadanie nie powiodło się. Gary nie wi- dział jednak innego sposobu, nie wiedział, w jaki sposób zranić stra- szną wiedźmę. - Musisz być bardzo zdesperowana, jeżeli przyszłaś tak blisko góry Roberta - stwierdził Mickey, starając się uzyskać jakiś przy- czółek w dyskusji z upartą czarodziejką. -Nawet wysyłasz kruki - twoją wizytówkę, jeśli kiedyś jakąś miałaś. Nie sądzę, by Roberto- wi podobało się, że jesteś w pobliżu. - Ale to już za mnie załatwiliście, czyż nie, leprechaunie - od- parła Ceridwen. - Włócznia jest przekuta, tak więc smok przegrał pojedynek. Zanim Robert będzie mógł wyjść ze swego zamku, mi- nie sto lat, prawda? Mickey myślał szybko, jak ominąć tę logicznąpułapkę. - Ale jego słudzy - zaczął odpowiadać leprechaun. Przerwał mu ponowny śmiech Ceridwen. - Lawotraszki? - zadrwiła. -1 co jeszcze, leprechaunie? Powiedz mi, jakie inne potężne sługi przygotował Robert Sprawiedliwy, by mnie odpędzić? - To nie będzie takie proste - Mickey mruknął do Gary'ego. - Zrobiliście dla mnie tak wiele - ciągnęła wiedźma, ignorując uwagę Mickeya. -Dostarczyliście przekutą włócznię i skazaliście Roberta na sto lat banicji. Sto lat! Crahgi znów będą moje, a dziesięciolecia miną, zanim smok będzie mógł w ogóle wyjść ze swego zamku, by się ze mną zmierzyć. - A więc puść nas i wyjdziemy na czysto - stwierdził Gary. Uśmiech Ceridwen zniknął w mgnieniu oka. - Puścić was? - mruknęła niedowierzająco. - Jeśli tak ci się przysłużyliśmy - zaczął Gary. - Cisza! - zagrzmiała wiedźma. - Wszystko co zrobiliście, by mi pomóc, nie było celowe. Nie zapomniałam o waszym nieposłuszeń- stwie. - Powiedziawszy to, spojrzała bezpośrednio na Tomcia i gigant nagle przestał wydawać się Gary'emu taki wielki. - Powiedziałam ci, że masz zostać na Ynis Gwydrin - złościła się wiedźma. -Zaś kiedy wracam, moich gości nie ma! - Musisz przyznać, że chłopak pomysłowo znalazł drogę przez twój czar - wtrącił się Mickey w nadziei, że Ceridwen zastanowi się, czy nie lepiej jest zachować Gary'ego żywym przy swoim boku. Jeśli nawet usłyszała słowa leprechauna, nie dała tego po sobie poznać. - Nie ma! - zagrzmiała znowu, a jej gniew niebezpiecznie wzmógł się. - A ty gigancie - wycedziła. - Znalazłam cię i dałam ci dom! Tak mi się odpłacasz? - Wygięła jedenpalec i na jego czubku poja- wił się mały płomień, tańczący w powietrzu, który stawał się więk- szy i gorętszy. - Spalę twojąskórę, niewdzięczna bestio - obiecała wiedźma. -1 nakarmię tobą moje gobliny, jak na razie bardziej lo- jalne. Jakże żałosną istotą wydawał się teraz Tomcio Paluch. Gigant, który niedbale rzucał górskim trollem w powietrze, który bez stra- chu zaatakował kamiennego behemota znacznie większego niż on sam, padł na kolana przed groźbami czarodziejki. Próbował coś mówić, lecz spomiędzy drżących warg wydobywał się tylko niezro- zumiały bełkot. Ceridwen strzeliła palcami i płomień pojawił się obok głowy Tomcia, zapalając mu włosy. Zaczął się po nich szaleńczo klepać, bełkotał i krzyczał błagalnie. - On nikogo nie zranił - wysapał Gary. - Spokojnie, chłopcze - poprosił leprechaun. - Nie chcemy podzielić podobnego losu. Poddamy się. W umyśle rozgniewanego młodzieńca pojawiła się nagła myśl. Spojrzał na Mickeya i wygiął wargi w paskudnym uśmiechu. - Kto zrobił włócznię? Mickey wyruszył ramionami wyraźnie zmieszany. - Tak myślałem - odparł Gary. Było coś więcej w pragnieniu posiadania przez Ceridwen włóczni niż tylko pozbycie się obaw, jakie mogła mieć względem uczuć i bohaterskich wspomnień swo- ich żałosnych i nieświadomych poddanych. - Poczekaj! - Gary krzyknął do Ceridwen, ku przestrachowi Mickeya. - Przyszłaś tu po włócznię, a w mojej gestii leży oddanie jej. - Trzymał włócznię przed sobą ignorując jej nagły strumień telepatycznych protestów. - Przebyliśmy wiele przeszkód, by prze- kuć tę broń. Wiele z nich bez wątpienia zorganizowanych było przez ciebie. Dokonalis'my tego jednak, a Kelsey, odważny Kelsey, poko- nał smoka - uczciwie. Pomimo jednak swojej wartości, ten kawa- łek metalu nie jest wart życia moich przyjaciół. - Daj mija! - zagrzmiała Ceridwen, a głos łamał jej się na wi- dok wspaniałej broni. - Tak, zrób to - zgodziła się włócznia, nagle zadowolona. Jasnobłękitne oczy Ceridwen rozszerzyły się ze zdumienia, gdy Gary cofiiął włócznię, a jego twarz wykrzywiła się nagle jawnąnie- nawiścią. Wiedźma machnęła ręką, posyłając ze swoich palców stru- mień ognia w stronę zagrożenia. -Nie, chłopcze! - krzyknął Mickey, starając się uciec. Wrzask Gary'ego pochodził z głębinjego żołądka. Wydobywał się z każdego mięśnia i każdego nerwu jego ciała. Cała jego złość, cała frustracja, wzmocniły jego siłę, gdy ciskał potężną bronią. Włócznia zatonęła w płomieniach, będących wtedy zaledwie parę kroków od Gary'ego, i zniknęła za pomarańczową i szarąjak dym kulą. Ognie wiedźmy zniknęły, zanim zdążyły otoczyć Gary'ego i Mickeya, zaś gdy towarzysze znów spojrzeli na Ceridwen, w jej brzuch wbita była włócznia, przygważdżającjądo skały. Przerażo- na wiedźma chwyciła drgające drzewce dłońmi, które nie miały w sobie nawet dość siły, by się na nim zacisnąć. Z rany wylała się paskudna czerń, rozpływając się po sukni wiedź- my i jej nagich rękach. - Odpłacę ci się! - wycedziła w stronę Gary'ego pustągroźbę, gdy czerń rozszerzała się na jej szyję i twarz. Usta skrzywiły się w bezgłośnym krzyku, a dłonie wciąż drżały na wibrującym drzew- cu z czarnego metalu. Nagle Ceridwen nie była już niczym więcej poza cieniem na ścia- nie. Gary widział tylko końcówkę ostrza, zatopionej głęboko w skale, włóczni,. - Widzisz to? - wydyszał Mickey. Powietrze rozdarł ostatni, agonalny wrzask Ceridwen, a później był już tylko żałobny odgłos wiatru, zaś włócznia oraz naznaczo- ny kamień wciąż były pokryte, pokryte na zawsze, cieniem wiedź- my. - Skąd wiedziałeś? - Mickey spytał Gary'ego. Młodzieniec wzruszył ramionami. -Nie wiedziałem - odpowiedział szczerze. - Lecz Robert twier- dził, że żaden rozpalony przez śmiertelnika ogień nie zmiękczy jej metalu. Jeśli mówił prawdę... - Ach, cóż za wspaniałego chłopaka tu mamy - zachichotał Mic- key. Gary spojrzał na leprechauna, a jego zielone oczy schwytały Mickeya przebiegłym spojrzeniem. -Nie wiedziałem -powtórzył. - Musiałem jednak uwierzyć. - Jeśli skończyliście już składać sobie tam gratulacje... - dobiegł z tyłu wyczerpany głos. Zaskoczeni towarzysze odwrócili się i ujrzeli Geno, którego krzywe nogi zaczęły się jeszcze bardziej wykrzy- wiać pod ogromnym ciężarem głazu. Tomcio pierwszy dopadł do krasnoluda i, z pomocą Gary'ego oraz Geno, zdołał odsunąć kamień na bok, z dala od krasnoluda, gdzie pozwolił mu spaść na ścieżkę. - Chłopcze! - zawołał z boku Mickey. Odwrócili się i ujrzeli Kelseya, starającego się podnieść z niewielkąpomocąleprechauna. Gary podbiegł tam i zarzucił sobie rękę Kelseya na ramię. Elf był mocno ranny i niezwykle wyczerpany, lecz jeśli widziało się błysk w jego oczach, gdy patrzył na wciąż tkwiącąw nagiej ska- le włócznię, było oczywiste, że przeżyje i wyzdrowieje. - Tra la la, wiedźma martwa jest - zanucił Gary, sprowadzając na zakrwawione usta Kelseya uśmiech. -Nie jest martwa, chłopcze - poprawił Mickey. - Spędzi jednak sto lat na Ynis Gwydrin, zanim znów odnajdzie drogę na zewnątrz, a ta kraina będzie lepsza, gdy nie będzie w niej Ceridwen i Roberta! * * * - Teraz ostatnia sprzączka z tej nogi - powiedział Mickey, by ucieszyć Gary'ego, gdy leprechaun pomagał młodzieńcowi zdej- mować nieporęczną zbroję. Dilnamarra była w polu widzenia, to- warzysze doszli do końca swojej długiej drogi. - Gdzie jest ten cholerny elf? - mruknął Geno, niezadowolony z nieoczekiwanego opóźnienia. Przybyli w te okolice wiele godzin wcześniej, lecz Kelsey, widząc w pobliżu niezwykłą liczbę królew- skich żołnierzy zdecydował, że pozostaną poza miastem, ukryci za wysokim żywopłotem (musiał być wyskoki, ponieważ Tomcio wciąż był z nimi) dopóki nie zbada, co się dzieje. Przybrawszy wygląd powszechnego w tej biednej okolicy żebraka, elf wymknął się, gdy zanikało światło słoneczne. - Kolejna - oznajmił Mickey, rozluźniając dolną sprzączkę na plecach Gary'ego. Leprechaun zauważył wtedy coś ciekawego i po chwili zastanowienia bezgłośnie wyjął przedmiot zza pasa Gary'ego i wsunął go pod własny płaszcz. - Cholerny elf- splunął Geno, nie zwracając uwagi na Mickeya albo Gary'ego. Geno był dość przyjazny po pokonaniu wiedźmy, na bezpiecznej drodze na północ od przerażających Crahgów oraz na wąskiej przełęczy pomiędzy nimi a Dvergamal. Wtedy jednak Kel- sey poinformował krasnoluda, że nie wypuści go prosto do górskie- go domu, że będzie musiał towarzyszyć grupie przez całą drogę do Dilnamarry na wypadek, gdyby pojawiły się pytania dotyczące au- tentyczności przekucia. Ruch z boku zwrócił uwagę wszystkich. Uspokoili się natych- miast, rozpoznając szczupłą sylwetkę Kelseya. - Królewscy strażnicy - potwierdził. - Wszyscy wokół twierdzy. Wygląda na to, że jestem bandytą, podobnie jak ty, Gary Legerze, a także ty, leprechaunie, jeśli kiedykolwiek odkryją, że to ty udawa- łeś dziecko na rękach Gary'ego, gdy braliśmy przedmioty. - Sami dali nam zbroję - zaprotestował Gary. - Tak - zgodził się Mickey. - Później jednak moja iluzja na edyk- cie króla zniknęła i książę Geldion zdał sobie sprawę z prawdy. Kelsey przytaknął potwierdzająco. - Jak długo więc? - wtrącił się opryskliwie Geno. - Mam sto kontraktów do wypełnienia przed pierwszymi śniegami! Kelsey nie miał dla krasnoluda odpowiedzi. - Baron Pwyll pozostał w posiadaniu tylko swojej twierdzy - wyjaśnił. - Okoliczne ziemie są silnie strzeżone. Nie wiem, jak możemy się przebić, by dostarczyć przekutą włócznię. Chwila ciszy zawisła między nimi, gdy każdy z osobna rozważał możliwości. - Jeśli jednak oddamy Pwyllowi włócznię - stwierdził Gary -to co później? - Geldion nie będzie zbyt szczęśliwy - odpowiedział Mickey. - Jednak najprawdopodobniej książę nie będzie mógł zbyt wiele zrobić - stwierdził Kelsey. - Mając w swoim posiadaniu włócznię oraz zwróconą zbroję i tarczę, baron Pwyll dowiedzie, że miał ra- cję, dając mi te przedmioty. Prawda uwolni Pwylla ze złego uścisku Geldiona. - Niech więc Geno to dostarczy - powiedział niedbale Gary. Geno zmierzył młodzieńca wzrokiem. - Szukają człowieka, elfa i leprechauna, nie zaś krasnoluda - rozumował Gary. - zakryjmy przedmioty i niech Geno wniesie je prosto do barona Pwylla. - To może zadziałać - mruknął Mickey. - Geno prowadzący załadowanego muła, wiozącego garnki. - Podniósł hełm Donigar- tena, który nagle zaczął wyglądać j ak podniszczony kociołek i inne przedmioty znacznie mniej interesujące Geldiona niż magiczna włócznia oraz zbroja. - Muł? - odezwali się razem Kelsey i Geno. - Chodź tu, dobrze? - Mickey poprosił Tomcia. -1 uklęknij na czworakach. Geno parsknął. - To może być warte wysiłku - powiedział. - A później będę mógł wrócić do domu? Kelsey rozejrzał się i nie widząc problemów, przytaknął. - Tomciowi to się nie podoba - wtrącił gigant, odgaduj ąc w końcu swojąjucznąrolę w całym przedsięwzięciu. - Ach, wszystko będzie w porządku - zapewnił go Mickey. - Tak będzie - dodał Geno, spoglądaj ąc na Tomcia pewnym wzro- kiem. - Będę cię pilnował. A gdy skończymy, pójdziesz ze mną do Dvergamal. W moich górachjest wiele jam. Znajdę ci odpowiednie miejsce dla giganta -niezbyt blisko mojego ludu, ma się rozumieć! Twarz Tomcia rozjaśniła się i przyjął postawę muła, czekając, aż Mickey wykona kolejną ze swoich sztuczek. Kilka chwil później krasno ludzki kupiec i j ego juczny muł wy- ruszyli w drogę, przechodząc obok licznych strażników, którzy istot- nie nie byli zbytnio zainteresowani „zwyczajnymi" wiezionymi przez Geno rzeczami. * * * - Nigdy bym się tyle po tobie nie spodziewał - przyznał Kelsey, gdy on, Mickey i Gary doszli do wielkiego dębu w Tir na n'Og - miejsca, w którym elf pierwszy raz spotkał Gary'ego Legera. Kel- sey spojrzał z podziwem na drzewo, na siedzibę Leshiye. Gary w pełni zgadzał się z obserwacjami elfa. On również przy- pomniał sobie pierwsze spotkanie, kiedy Kelsey pozbawił go przy- jemności. Był to proroczy początek, leczteraz, gdy wyprawajużsię skończyła, nikt nie mógłby zaprzeczyć ich przyjaźni, publicznie czy prywatnie. - Jestem zadowolony, że twoje zadanie tak dobrze się powiodło - odparł Gary. - Mam również nadzieję, że obawy Ceridwen zwią- zane z włóczniąCedrica spełniąsię. Ludzie z Diłnamarry będąmogli skorzystać z nowej możliwości. Kelsey przytaknął, klepnął Gary'ego w ramię i odszedł, znikając w ciemnościach gęstego poszycia tak szybko i całkowicie, że Gary niemal musiał się zastanawiać, czy elf w ogóle tam był. - Jesteś gotowy, chłopcze? - spytał Mickey. - Chochliki będą tańczyć w kępie jagód. Mogę sprowadzić cię do domu jeszcze tej nocy. Gary spojrzał z tęsknotą na drzewo Leshiye. - Jeszcze godzina? - spytał pół serio. - Nie przeciągaj struny - dobiegło ostrzeżenie Mickeya. - Nad- szedł czas, żebyś wrócił do siebie. Gary wzruszył ramionami i odszedł od drzewa. - Prowadź więc - powiedział, lecz w głębi serca nie był taki pew- ny, czy chce wracać do domu. Gary nie mówił zbyt wiele podczas drogi przez Tir na n'Og do polanki z jagodami. Zastanawiał się, jaka będzie podróż powrotna. Czy po prostu się obudzi, może nawet w swoim łóżku? Czy też może wyłoni się z szaleństwa, ku zaskoczeniu otaczających go zatroska- nych ludzi? Tak naprawdę Gary nie wierzył w żadną z tych możliwości. Wydawały mu się nie mniej nieprawdopodobne niż wszystko to, co się wydarzyło. Czy to nie było jednak dokładnie tak, jak u szalonej osoby? Nie- pokojące pytania, pytania o samąrzeczywistość, dręczyły Gary'ego, nie miał jednak czasu, by się nad nimi zastanawiać. Wszędzie wo- kół niego były krzaki jagód. W polu widzenia znajdowało się rów- nież małe źródło światła wewnątrz taj emniczego kręgu tańczących małych istotek. Rzucił ostatnie spojrzenie na Dvergamal, gdzie księżyc wyłaniał się zza ogromnych, zaśnieżonych szczytów. Wtedy zaś, na znak Mickeya, wszedł w krąg. Zaraz, gdy Gary zniknął w mroku zaklętej nocy, Mickey Mc- Mickey wyciągnął spod płaszcza zagadkowy przedmiot - wysadza- ny klejnotami sztylet, stary i wspaniale wykonany, który Gary Le- ger musiał niecelowo zabrać z zamku Roberta. Konsekwencje kradzieży, celowej bądź nie, były dość poważne, lecz Mickey starał się nie patrzeć na to w ten sposób. Zastanawiał się teraz, w jaki sposób może wykorzystać ten nie- fortunny zwrot wydarzeń dla własnej korzyści w wyprawie o odzyskanie swojego garnca ze złotem ze skarbca paskudnego ja- szczura. Epilog Gary Leger jęknął, przewracając się na szorstkiej ziemi. Gałązki krzaków wbijały się w niego z każdej strony. Zdołał przekręcić się do pozycji siedzącej. Czuł wszędzie wokół siebie zapachjagód, lecz trochę czasu zajęło mu określenie, gdzie jest. W jego świadomości, tuż poza zasięgiem, tańczyły obrazy skrzatów, elfów, smoków i krzywonogich krasnoludów. - A więc to był tylko sen - stwierdził, staraj ąc się uchwycić przy- najmniej część wielkiej przygody. Jednak jak w każdym śnie obrazy były w najlepszym przypadku ulotne, a całych fragmentów brakowa- ło lub nie znajdowały się na odpowiednim miejscu. Pamiętał wszela- ko ogólne szczegóły, coś z włóczniąi straszliwym smokiem. I noszenie zbroi - Gary j ak przez mgłę przypominał sobie uczucie noszenia zbroi. Gary spojrzał w bok i zobaczył leżącego na ziemi obókHobbita. Wiedział, już, co zainspirowało jego wieczorną przygodę. Zdał sobie wtedy sprawę, że przegapił kolację i zaczął się mar- twić, ile godzin (dni?) minęło. Gary mrugnął na tę myśl i rozejrzał się, oglądając krajobraz pod światłem wschodzącego księżyca. Tak, był w leśnym zaciszu, nie w Tir na n'Og. - Tir na n' Og - mruknął z zaciekawieniem. Skąd znał tę nazwę? Nie żywiąc żadnej nadziei na ułożenie sobie tego wszystkiego w logiczną całość, Gary podniósł książkę i wstał. Ruszył ścieżką, lecz zmienił kierunek i poszedł przez kępę jagód, do krawędzi wy- chodzącej... Wychodzącej na co? Gary szedł dalej, przesuwając wzrok z rozszerzającego się kra- jobrazu na odległe wzgórza. Wzgórza, pomyślał, nie góry, a na dodatek upstrzone światłami licznych domów. Mimo to Gary wstrzymał oddech, gdy doszedł na szczyt niskiego wzgórza i odczuł szczerąulgę -a także, w pewnym stopniu, szcze- re rozczarowanie. Południowowschodnia Szkoła Podstawowa. -Jakiś sen-wymamrotał do siebie, biegnącjak najszybciej w stronę ścieżki. Kolejne widoki, znajome widoki, przywitały go, gdy znalazł się dalej - ogrodzenie cmentarza, domy na końcu ulicy j ego rodziców, następnie jego własny Jeep, stojący pod lampąprzed żywopłotem. - Gdzie ty do diabła byłeś? - spytał go ojciec, gdy wpadł przez kuchenne drzwi. Na kuchence i blacie stały pozostałości kolacji. - Będziesz musiał to odgrzać. - Odgrzać? - wymamrotał z zaciekawieniem Gary, a przez umysł przemknął mu obraz włóczni oraz białych płomieni liżących kra- wędzie tarczy. - Tak, wystygło. Będziesz musiał jeszcze raz zagrzać - powie- dział sarkastycznie ojciec. - Hej, ugotowałam to kiedyś - dodała kamiennym tonem jego matka, grająca w samotnika przy stole w jadalni. - Jeśli nie możesz przyjść na czas, żeby... -Nie uwierzycie w to-przerwał Gary. -Zasnąłem w lesie. - Zasnąłeś? - spytał kpiąco ojciec. - Za dużo pracuj es z - pi snęła matka, znowu staj ąc się zatroska- ną kurą. Potrząsnęła głową i wyszczerzyła zęby. -Nienawidzę tego miejsca. Wszystko to wydawało się Gary' emu takie zwyczajne i takie prze- widywalne - powiedz piętnaście słów, mamo. Nie było go przez bardzo długi czas i był zdumiony, że tak długą przygodę pomieścił w tak krótkiej drzemce. Zjadł szybko coś i poszedł do łóżka, oznajmiając, że musi iść spać, a prywatnie żywiąc nadzieję, że przypomni mu się jeszcze coś z tego dziwnego snu. Gary naprawdę nie wiedział, w jaki spo- sób uda mu się wyjść następnego dnia z łóżka, w jaki sposób uda mu się wrócić do codziennej rzeczywistości otaczającego go życia, z powrotem do rozdrabniarki. - No cóż - powiedział sobie, rozbierając się i kładąc do łóżka. - Przynajmniej będę miał o czym myśleć, gdy będę wrzucał te skraw- ki do rozdrabniarki. Niemal refleksyjnie Gary wziął Hobbita i otworzył go, by zało- żyć miejsce, w którym skończył. Oczy prawie wyskoczyły mu z orbit. Ponieważ Gary Leger spoglądał nie na oczekiwany druk, lecz na dziwne i płynne pismo Mickeya McMickeya. Księga 11 - sziyiei śniona Gary tęsknił za powrotem do krainy Fae- rie od dnia, w którym ją opuścił. W tym mistycznym świecie, kryjącym się za jego domem, życie było zupełnie inne. Było tam pięknie i spokojnie. Od ostatniej wizyty Gary'ego sytuacja się jednak zmieniła. Święta zbroja oraz magicz- na włócznia największego bohatera krainy zniknęły. Niegodziwy król grozi miastom wojną. Skazana na wygnanie wiedźma snuje intrygę, natomiast smok, który powinien być na wygnaniu, pali okolicę. Gary musi przemierzyć zaklętą krainę, by pokonać złe cienie. Tym razem jednak trafi tam, gdzie nie dotarł jeszcze żaden człowiek - do samego legowiska smoka! Ciąg dalszy Leśnego Zacisza, napisanego przez R. A. Salvatore. OPOWIEŚĆ WŁÓCZNIKA Księga III - Powrót Zabójcy Smoka OSTATECZNA BITWA! Minęły cztery lata, odkąd Gary Leger za- bił smoka i wrócił do domu z Faerie. A także niemal pół roku, odkąd umarł jego ojciec. Od tego pamiętnego dnia Gary dąży do tego, by zabrać swą żonę Dianę, pozo- stawić za sobą Ziemię i wrócić do Faerie, by zobaczyć się z przyjaciółmi i uciec od tego wszystkiego. Oni również pragną, aby wrócił - i to szybko. Groźba wojny wisi nad krainą niczym ciemna chmura. Król brutalnie uciska swych poddanych, zachowując się bardziej bezlitośnie niż kiedykolwiek przedtem. Zaś najpotężniejsza wiedźma w Faerie, wygnana na odległą wyspę, nie pozwala, by to po- wstrzymywało ją przed sianiem ziaren zniszczenia. Gary chce uciec przed problemami własnego życia. Jednak bohaterski zabójca smoka znów ma los świata w swoich rękach... Ostatnia Opowieść Włócznika autorstwa R.A. Salvatore'a, twórcy Leśnego Zacisza i Sztyletu Smoka. STRAŻNICY PŁOMIENIA Księga I WIĘŹNIOWIE MAGII... Zaczęło się zwyczajnie - wieczorną grą fantasy. Ja- mes, Karl, Andrea i inni przygotowywali się do wej- ścia w role czarodzieja, ka- płanki, wojownika czy zło- dzieja. Ale mistrz gry, pro- fesor Deighton, zaplano- wał coś innego dla nicze- go nie podejrzewającej grupy studentów. Gra sta- ła się wkrótce sprawą ży- cia i śmierci, kiedy sied- mioro poszukiwaczy przy- gód zostało przeniesio- nych do innego świata, w ciała postaci, które odgry- wali... Porzuceni w świecie, gdzie magia działała aż za do- brze, smoki były ziejącym ogniem zagrożeniem, a prze- życie umożliwiały tylko mocny miecz i spryt, młodzi gra- cze stanęli przed przerażającym zadaniem. Mogli bo- wiem powrócić na Ziemię jedynie przez legendarną Bra- mę Pomiędzy Światami, miejsce strzeżone przez naj- bardziej przerażającego i niebezpiecznego wroga... ŚPIĄCEGO SMOKA Przeczytaj koniecznie MIECZ I ŁAŃCUCH, drugą księgę cyklu. STRAŻNICY PŁOMIENIA Księga II WOJOWNIK, CZARODZIEJ, KRASNOLUD, ZŁODZIEJ I MISTRZ BUDOWNICZY... Wszyscy wybrali ten świat jako swoje przezna- czenie. Wybrali krainę, gdzie smoki rzeczywiście istniały, zaś magia, a nie nauka, stanowiła podsta- wowe prawo nią rządzące. Karl, Andrea, Ahira, Walter i Lou wiedzieli, że nie mogą wrócić do dwudziesto- wiecznej Ameryki. Trafili w miejsce i czas, gdzie tylko zaklęcia leczące i ich wła- sna inteligencja stały pomiędzy nimi a morderczym ostrzem mieczy łowców niewolników. Gdyby nawet jakimś czarodziejskim sposobem byli w stanie wrócić do domu, wszyscy odmówiliby. Obie- cali bowiem przynieść tej niesamowitej krainie jedyny dar, którego jej brakowało - wolność. Przeciwko nim zwróciły się połączone siły dwóch gildii - czarodziejów i łowców niewolników. Czy Karl i jego drużyna będą w stanie przeżyć na tyle długo, by wypełnić swoje przy- rzeczenie, w świecie, w którym fałszywy krok lub zaklę- cie mogą zmienić przyjaciela we wroga? Przeczytaj koniecznie SREBRNA KORONĘ, trzecią księgę cyklu. STRAŻNICY PŁOMIENIA Księga III ŚMIERTELNIE NIEBEZPIECZNA MAGIA Warownia zwana Do- mem szybko się rozwijała. Marzenie Karla o niesieniu wolności wszystkim zamie- szkującym tę krainę wo- jownikom i czarodziejom, panom i niewolnikom, kra- snoludom, elfom i smo- kom zaczęło się spełniać. Atakując karawany łowców niewolników i ofiarowując Dom jako bezpieczną przy- stań dla każdego, kto zrzu- cił kajdany, Karl, Andrea, Ahira i ich towarzysze przysporzyli sobie wielu potęż- nych wrogów. Gildia łowców niewolników, z okrutnym Ahrminem na czele, podżegała królestwa do krwawej wojny, w któ- rej Karl będzie zmuszony opowiedzieć się po jednej ze stron. Jednocześnie elfie królestwo Therranj uznało dolinę Karla za część swojego terytorium i zażądało od mieszkańców Domu hołdu i przysięgi lojalności. Karl i jego sprzymierzeńcy znaleźli się między siłami łowców niewolników wyposażonymi w nową, magiczną broń a elfami pragnącymi wykraść sekret produkcji pro- chu. Czy uda im się obronić swoją krainę? Koniecznie przeczytaj ŚPIĄCEGO SMOKA oraz MIECZ I ŁAŃCUCH, dwa poprzednie tomy cyklu. Zasady sprzedaży wysyłkowej Wysyłka realizowana jest za pobraniem L) Po uprzednim złożeniu zamówienia telefonicznego, listownego lub przez e-mail. LI Niezależnie od wartości zamówienia, doliczany jest koszt wysyłki w wysokości 7,00 zł. L) Przypominamy o czytelnym wpisaniu imienia, nazwiska i danych adresowych oraz tytułów zamawianych pozycji. ISA Sp. z o.o. Al. Krakowska 110/114 02-256 Warszawa tel./fax (0-22) 846 27 59 e-mail: isa@isa.pl ZAPRASZAMY do odwiedzenia naszej strony internetowej: http://www.isa.pl ^