12051
Szczegóły |
Tytuł |
12051 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12051 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12051 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12051 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
ALGORYTM
PUSTKI
Ji
ALGORYTM PUSTKI
Ryszard G�owacki JJ
ISKRY WARSZAWA 1988
Opracowanie graficzne: Kazimierz Ha�ajkiewicz
Redaktor: Hanna Pusz
Redaktor techniczny: El�bieta Kozak
Korektor: Jolanta Rososi�ska
mm
wito*
Biblioteka Publiczna
Wroc�aw, ul. Szewska 78
00075815
ISBN 83-207-1026-X
� Copyright by Ryszard G�owacki, Warszawa 1988
PRINTED IN POLAND
Pa�stwowe Wydawnictwo �Iskry", Warszawa 1988 r.
Wydanie I. Nak�ad 39 700 + 300 egz.
Ark. wyd. 9,3. Ark. druk. 10.
Papier offset. kl.V, 70g, 61 cm (rola).
Wroc�awskie Zak�ady Graficzne,
Zak�ad G��wny, Wroc�aw ul. O�awska 11.
Zam. nr 1282/87/00 K-29
Rozdzia� I
____________________
Kr�gi, du�o czerwonych kr�g�w. Pojawiaj� si� u wylotu ciemnego tu-
nelu i rozprzestrzeniaj� na wszystkie strony ni to pe�zn�c, ni p�yn�c nad
szklist�, spieczon� ziemi�. Z pocz�tku jednakie, krwiste, pulsuj�ce ta-
jemniczym �wiat�em � w nieuchwytnej dali trac� ostro�� kontur�w
i szkar�at barwy, uginaj� swe �wietliste obr�cze, staj� si� k��bowiskiem
niepowtarzalnych p�tli, serpentyn, meandr�w, r�owych ameb i o�mio-
rnic, leniwych kaskad ceglastej po�wiaty, sp�ywaj�cych z niewidzial-
nych prog�w.
Nag�y b�ysk k�uj�cej bieli wdziera si� w senn� krain� �agodnych
krzywizn, a� staje si� wszechogarniaj�ca jasno��.
Kurczowo zaciskaj� si� powieki na oszo�omionych oczach, a r�ka
obronnym gestem zas�ania g�ow� przed nie znanym niebezpiecze�-
stwem. Fala mi�ego ciep�a ogarnia twarz i piersi, narasta a� do przyje-
mnego �aru, zmusza do leniwego odwr�cenia si� od przeczuwanego
s�o�ca � cz�owiek z wolna unosi powieki, by wpu�ci� w siebie dookol-
n� rzeczywisto��.
W �agodnych mu�ni�ciach ciep�ego wiatru dr�y sklepienie z li�ci,
a nad nim prze�wiecaj� skrawki pogodnego nieba. Gdzieniegdzie wnika
odprysk �nie�nej bieli, by wnet odp�yn�� i przepa�� za powa�� zwartej
zielono�ci. P�ki s�onecznych promieni znajduj� sobie tylko wiadome
�cie�ki, by cho� przez chwil� spocz�� na ziemi i wyczarowa� ze� ulotny
okruch dr��cego z�ota. W oceanie zastyg�ej ciszy kie�kuje nik�e ziarno
d�wi�ku, s�abego jak echo marzenia sprzed lat, robi�c miejsce dla �pie-
wu ptak�w w ga��ziach drzew, szelestu rozgadanych li�ci i miarowego
)
oddechu. I dla fali d�wi�k�w przyp�ywaj�cej z daleka, nios�cej ledwie
s�yszalne zgrzyty i piski, g�uche pomruki i t�pe uderzenia, urywki melo-
dii i strz�py ludzkich wo�a�. W nozdrza uderza zapach rozgrzanej gleby
zmieszany z odurzaj�cym aromatem nie znanych kwiat�w � trwa przez
chwil� niezmiennie, by pierzchn�� w silniejszym porywie wiatru, ust�-
puj�c przed dra�ni�c� woni�.
Cz�owiek z trudem unosi g�ow� i wspiera si� na �okciu. Niespokoj-
nym spojrzeniem omiata najbli�sze otoczenie � sp�kan�, prawie po-
zbawion� trawy ziemi�, pokryty pomarszczon� kor� pie� drzewa, ka-
mie� omsza�y po stronie wiecznego cienia i mr�wk� wlok�c� �d�b�o
s�omy ku niewidocznemu mrowisku. Druga, swobodna r�ka w�druje
po suchej, ciep�ej ziemi i nagle wchodzi w pole widzenia. D�o�, zwyk�a
d�o� pokryta na grzbiecie meszkiem jasnych w�os�w, g�st� sieci� drob-
nych sp�ka� sk�ry tworz�cych labirynt ci�gn�cy si� od przegubu a� po
kra�ce palc�w z zaniedbanymi paznokciami; wewn�trz trzy grube kre-
chy poprzecinane g�stw� drobniejszych, kr�tszych.
Wzrok ze�lizguje si� z d�oni na przegub pokre�lony niebieskimi �y�-
kami, wype�zaj�cymi spod wytartego r�kawa swetra, sp�ywa na biodra
i podkurczone nogi, odziane w wymi�te i poplamione spodnie nieokre-
�lonego koloru, i w ko�cu na bose stopy o s�katych palcach.
Cz�owiek gwa�townie siada i ze zdziwieniem wpatruje si� w te roz-
czapierzone brudne paluchy, jakby widzia� je po raz pierwszy w �yciu.
Wreszcie postanawia poruszy� wielkim palcem u prawej nogi, ale nie
mo�e zdoby� si� na wys�anie rozkazu, bo nie jest pewny, czy ten obcy
paluch go pos�ucha. Odk�adanie decyzji staje si� coraz trudniejsze, co-
raz bardziej m�cz�ce, prawie nie do wytrzymania. Tak, to s� jego nogi,
s�uchaj� jego polece�.
Uchwyciwszy najbli�sz� ga���, staje na chwiejnych nogach, cofa si�
o dwa kroki, aby oprze� si� plecami o pie�. Z wysi�kiem �ci�ga sweter
przez g�ow�, patrzy na swoje r�ce, na blad� sk�r� klatki piersiowej,
z rzadka poro�ni�t� w�osami. Nerwowym ruchem wsuwa d�onie do na-
k�adanych kieszeni spodni w poszukiwaniu czegokolwiek.
S� puste. �adnej chusteczki, �adnego grzebienia, skrawka pa-
pieru � niczego. D�ugie paznokcie nie wyczuwaj� nawet najdrobniej-
szego okrucha chleba c�y te� tytoniu. Na powr�t wk�ada sweter i odgi-
naj�c ga��zie rusza w stron� odleg�ej tajemnicy. Po kilkunastu krokach
musi si� schyli�, a po kilku nast�pnych mo�e ju� tylko pe�zn�� pod k�u-
j�cym baldachimem krzew�w.
G�szcz urywa si� nagle, przegrywaj�c z betonowym pasem �cie�ki,
za kt�r� wznosi si� niewysoki mur. Za nim w dole g�adka tafla wody
z rzadka upstrzona l�ni�c� zieleni� p�askich li�ci. Dalej nienaturalne
z�omiska skalne, platformy, p�ki, groty. W jednym miejscu rdzawa
ska�a �agodnie przechodzi w betonow� pochylni�, zbiegaj�c� a� do sa-
mej wody. Po dok�adnym przyjrzeniu si� za�amaniom skalnego labiryn-
tu wida� w nich ja�niejsze pasma zaprawy na stykach wielkich blok�w.
Wzrok ze�lizguje si� po p�ytach, b��dzi w�r�d kwiat�w wodnych lilii
przytulonych do ceglanego muru w omsza�ej zatoczce i w�druje coraz
bli�ej, zmuszaj�c do wychylenia g�owy ponad wod�. I wtedy spotykaj�
si� oczy z odbitym w wodzie wizerunkiem wychud�ej twarzy, okolonej
kosmykami potarganych w�os�w.
Twarz... znajoma twarz... Jakie imi� kryje si� za ni�? Kim jest ten
odziany w �achman swetra na go�ym ciele? Jak�e pusto brzmi s�owo:
JA! Zbiela�e z wysi�ku palce wpijaj� si� w sp�kany okap i krusz� zmur-
sza�e ceg�y na rdzawy py�. Py� opada na wod� i m�ci obraz znajomej
twarzy nieznajomego cz�owieka.
M�czyzna czuje na sobie czyj� wzrok i gwa�townie podnosi g�o-
w� � pod sztucznym skalnym okapem, po drugiej stronie wody, stoi
bia�y nied�wied�, jego ma�e oczka wpatruj� si� wyczekuj�co. R�ka
sama od�upuje kawa�ek tynku i rzuca w kierunku zwierz�cia. Nied�-
wied� zsuwa si� po betonie do wody i z zadziwiaj�c� lekko�ci� wyp�ywa
na �rodek sadzawki, oczekuj�c po�ywienia.
P�ywaj�cy w�r�d wodnych lilii polarny nied�wied�, posklejana beto-
nem imitacja skalnego gniazda, md�y zapach unosz�cy si� w powietrzu �
wszystko zaczyna uk�ada� si� w logiczn� ca�o��. Gdzie�, kiedy� by�o
ju� co� podobnego. A mo�e to tylko przywidzenie, mo�e nie zdarzy�o
si� nigdy?
Zza �ciany zieleni dobiegaj� dzieci�ce g�osy, zbli�aj� si�. Trzeba
ucieka�, jak najpr�dzej ucieka� od ludzi, trzeba schowa� si� w zbaw-
czym g�szczu, zanim otocz� ko�em i b�d� ogl�da� jak dzikie zwierz�.
Ucieka�!
Lito�ciwe k�py wysokich kwiat�w da�y schronienie zdyszanym p�u-
com i g�o�no bij�cemu sercu. G�osy przesz�y gdzie� bokiem i rozp�y-
n�y si� w cichym szumie drzew i �wiergocie ptak�w. Uspokoi� si� od-
dech i serce, a przysz�o uczucie g�odu i pragnienie, silniejsze ni� niezro-
zumia�a obawa przed lud�mi. Otrzepa� n�dzne ubranie i ruszy� w t�
stron�, gdzie ucich�y rozbawione g�osy.
Po kilkunastu krokach otworzy� si� przed nim rozleg�y widok na
park poro�ni�ty r�wno przyci�t� traw�, po�r�d kt�rej z rzadka wystrze-
la�y grube pnie starych drzew o roz�o�ystych konarach. Pomi�dzy drze-
wami spokojnie pas�y si� stadka rogatych antylop, przykuwa�y wzrok
pasiaste zebry, zachwyca�y gracj� ruch�w d�ugonogie i d�ugoszyje
�yrafy. Z prawej strony, na tle �ciany zieleni, wida� by�o nieliczne
sylwetki ludzi spaceruj�cych wzd�u� kana�u odgradzaj�cego kr�lestwo
zwierz�t od reszty parku. W�skie pasmo wody bieg�o w jego stron�
i znika�o za niewielkim garbem terenu. Poszed� tam. Nie ucz�szczana
�cie�ka, wysypana drobnym �wirem, zmierza�a w stron� �ciany zieleni
i gin�a w�r�d drzew. Tam rozpe�z�a si� na kilka zaledwie widocznych
odn�g. Ciemny, pokryty gnij�cymi ga��ziami kana� ko�czy� si� piono-
w� �cian� z betonu wyrastaj�c� nad ziemi� i gin�c� w g�stwinie. Po
chwili wahania ruszy� �rodkowym �ladem �cie�ki w d� urwiska. Pomi�-
dzy koronami ni�ej rosn�cych drzew ukaza�y si� zarysy wysokich bu-
dynk�w na tle wyblak�ego nieba nad horyzontem.
Chwytaj�c si� powyginanych pni i ga��zi dotar� do ogrodzenia z sia-
tki rozpi�tej na betonowych, zagi�tych u g�ry s�upkach. Potr�jny rz�d
kolczastego drutu nie pozwala� na przej�cie g�r�, przebieg� wi�c wzro-
kiem wzd�u� siatki i dostrzeg� w pobli�u otw�r tu� nad ziemi�. Aby
nie zsun�� si� po stromym gliniastym zboczu, uchwyci� r�kami siatk�
i przeczo�ga� si� poza ogrodzenie. Ostro�nie ruszy� wyp�ukanym przez
deszcze lejem. Nagle potkn�� si� o wystaj�cy korze� i run�� w d�.
Wpadaj�c na trawiast� skarp� k�tem oka dojrza� t�um ludzi w alei
u podn�a i zbli�aj�cy si� szybko r�w. To by� ostatni obraz, jaki zapa-
mi�ta�.
Gdy si� ockn��, le�a� na boku, a z rozci�tego przy upadku czo�a
sp�ywa� mu na policzek lepki i ciep�y strumyk krwi. O kilka krok�w
dalej przechodzili m�czy�ni i kobiety, biega�y rozbawione dzieci, lecz
nikt nie zwraca� na niego uwagi, mimo i� niepodobie�stwem by�o, aby
go nie widzieli.
Staraj�c si� zachowa� spok�j wsta�, otar� twarz r�kawem swetra
i korzystaj�c z chwilowej przerwy mi�dzy dwiema falami id�cych,
wdrapa� si� na chodnik i usiad� na murku.
Ludzie szli powoli, rozmawiali, gestykulowali. Zdumiewa�a r�noro-
dno�� stroj�w, jakby nie obowi�zywa�y tu �adne mody ani style �
obok niebieskow�osej kobiety, strojnej w pow��czyst� liliow� szat�,
szed� m�czyzna w bia�ych obcis�ych spodniach, ��tej koszulce gimna-
stycznej i w fezie �liwkowego koloru, za nim majestatycznie kroczy�
starzec w mocno poplamionym surducie i spodniach od pi�amy, spada-
j�cych na pofa�dowane buty z cholewami, troje dzieci w czarnych try-
kotach podrzuca�o wielk� pi�k� pokryt� rysunkami piszczeli i czaszek,
chudy m�odzieniec w slipach ni�s� na ramieniu zardzewia�� dubelt�wk�
z urwan� kolb�, a blada dziewczyna o wielkich, smutnych oczach os�a-
nia�a si� przed s�o�cem parasolem z samych tylko drut�w. I tak bez
ko�ca p�yn�li w jednym kierunku, zamkni�ci w swoim �wiatku i oboj�-
tni na wszystko, co ich otacza�o.
W pewnym momencie przysz�a mu do g�owy niedorzeczna my�l, �e
mo�e jest dla tych ludzi niewidzialny, wi�c wsta� i wysun�� si� na �ro-
dek chodnika, pokrwawiony i s�aniaj�cy si� na nogach. Nadchodz�ca
grupka m�czyzn otulonych bia�ymi prze�cierad�ami, z wie�cami sztu-
cznych kwiat�w na czo�ach, rozst�pi�a si� przed nim jak rzeka przed
filarami mostu i zaraz zwar�a na powr�t; nie przerywaj�c s�uchania
m�wcy o rozbieganych, czarnych jak w�gle oczach, kobieta z wielk�
kokard� w bia�e grochy na niebieskim tle zr�cznie omin�a go skacz�c
na jednej nodze, a ma�y ch�opczyk na chwil� schowa� si� za nim przed
goni�cym go r�wie�nikiem.
Widzieli! A wi�c to wszystko dzia�o si� naprawd�. Nie znane miasto
z dziwnym, oboj�tnym t�umem istnia�o na jawie, rozumia� mow� tych
ludzi, chocia� niekt�re wyrazy stanowi�y dla� zagadk�.
Woda! Trzeba znale�� wod� i ugasi� pragnienie. Bezwolnie podda�
si� ludzkiej fali i natychmiast sta� si� jednym z t�umu zd��aj�cego
w niewiadomym kierunku, cz�stk� niczym nie wyr�niaj�c� si� w�r�d
setek i tysi�cy podobnych w swej r�norodno�ci. Jego bose stopy, wy-
tarte spodnie i postrz�piony sweter na go�ym ciele r�wnie� sta�y si�
czym� naturalnym. Intuicja podszeptywa�a, �e niedaleko powinna by�
fontanna albo studzienka. I rzeczywi�cie � po chwili z lewej strony
ukaza�a si� poro�ni�ta bluszczem grota, a w niej mosi�ny maszkaron
wypluwaj�cy zwa�y wody do ocembrowanego basenu. Mokry py� wisia�
w powietrzu, daj�c przyjemne uczucie och�ody i lekko�ci oddechu.
Nikt si� tam nie kr�ci�, jedynie w k�cie drzema� kto� skulony pod wiel-
kim s�omkowym kapeluszem, przystrojonym p�kiem pawich pi�r.
Twarzy nie by�o wida�, a brudnopomara�czowa szata nie pozwala�a
domy�li� si� p�ci �pi�cej osoby.
Sadzawka kusi�a obietnic� ugaszenia pragnienia, wi�c zaszy� si�
w przeciwleg�ym k�cie sztucznej groty i ukl�kn�wszy na posadzce zanu-
Q
rzy� twarz w rozfalowan� och�od� i chciwie syci� si� jej smakiem. Zanu-
rzy� d�onie i zmy� z nich krew, a potem dotkn�� czo�a w miejscu, gdzie
pod palcami dawa� si� wyczu� niewielki wzg�rek skrzepu.
Wtem od strony wej�cia dobieg� go jaki� szmer; sta� tam wysoki
barczysty m�czyzna w ciemnym garniturze i przygl�da� mu si� badaw-
czo. Widocznie uzna� go za ma�o interesuj�cy obiekt, bo wnet odszed�
z za�o�onymi w ty� r�koma w kierunku, sk�d wszyscy inni przychodzili.
Cz�owiek w k�cie westchn�� g��boko i osun�� si� jeszcze ni�ej. Wy-
gl�da� teraz jak kupka szmat przykryta starym meksyka�skim som-
brerem.
� Przepraszam, mo�e w czym� pom�c... � g�os by� ochryp�y, pra-
wie obcy.
Cisza. Podszed� i delikatnie dotkn�� ramienia siedz�cego. Pod tym
dotkni�ciem g�rna cz�� tu�owia osun�a si� na posadzk�, a przekrzy-
wiony kapelusz ods�oni� nienaturalnie blad� twarz m�czyzny w wieku
niemo�liwym do okre�lenia. R�ka sama si�gn�a do przegubu le��cego,
usi�uj�c wyczu� puls. Bezskutecznie. Ten cz�owiek przed chwil� wyda�
ostatnie tchnienie.
W pierwszym odruchu chcia� wybiec na zewn�trz, wo�a� ludzi, lecz
zaraz pojawi�y si� w�tpliwo�ci. Po co? Temu cz�owiekowi nic ju� nie
jest w stanie pom�c, wi�c trzeba st�d jak najpr�dzej odej��, aby nie
narobi� sobie k�opot�w w tym nie znanym mie�cie.
Pokonuj�c l�k przysun�� si� do wyj�cia i wcisn�� pomi�dzy grup�
wyrostk�w, pchaj�cych ogromny b�ben na k�kach, a id�c� na r�kach
dziewczyn� o wygolonej do sk�ry czaszce. Nie ogl�daj�c si� przeszed�
kilkadziesi�t metr�w i skr�ci� w boczn� uliczk� bez chodnik�w, wybru-
kowan� wy�lizganymi do po�ysku kostkami granitu. Po obu stronach
bieg�y wysokie pasy �ywop�ot�w, ponad kt�rymi w oddali majaczy�y
prostopad�o�ciany dom�w. Za pierwszym zakr�tem uliczka ko�czy�a
si� �lepo wysokim murem z ceg�y, zwie�czonym g�stym zwojem kolcza-
stego drutu. Wr�ci� wi�c na g��wn� alej� i ukradkiem zerkn�� w kieru-
nku groty ze zmar�ym, spodziewaj�c si� ujrze� ��dne sensacji zbiegowi-
sko, lecz t�um przebiera�c�w oboj�tnie przep�ywa� obok wej�cia.
Zn�w w��czy� si� w ludzki potok sun�cy ku widocznej w oddali kolu-
mnadzie zamykaj�cej perspektyw�. Patrz�c na twarze pojawiaj�ce si�
w pobli�u mia� wra�enie, �e wszystkie charakteryzuje jaki� wsp�lny
rys, jaka� cecha wszechobecna, kt�rej jednak nie potrafi� zidentyfiko-
wa�. Mimo i� oczywiste, wymyka�o si� opisowi, powoduj�c niewyt�u-
maczalny, narastaj�cy niepok�j. Wkr�tce osi�gn�� taki stan, �e nie
m�g� na niczym skoncentrowa� uwagi, odszed� wi�c na bok i stan��
twarz� do �ciany z pn�cymi r�ami, rozpi�tymi na kratach rusztowania.
Ol�nienie! Twarze tych ludzi pozbawione by�y u�miechu; od pocz�tku
nie dostrzeg� ani jednego weso�ego cz�owieka, nawet dzieci bawi�y si�
w skupieniu, jakby zamy�lone. Nie by�o te� smutnych. Po prostu ich
twarze nie wyra�a�y niczego, tak samo jak oczy � zimne, oboj�tne,
nieobecne. Gdzie�, kiedy�, widzia� ju� takie twarze namalowane r�k�
artysty na prostok�cie p��tna, lecz gdzie to by�o... gdzie to by�o...?
Widzia�? Kto widzia�? Ja. Ale kto to jest, ten ja? Sk�d si� tu
wzi��? Ukry� twarz w d�oniach i spu�ci� g�ow�, staraj�c si� zebra�
rozbiegane my�li. Wtedy poczu� lekkie uderzenie w rami�. Odwr�ci�
si� i stan�� twarz� w twarz z wysokim m�czyzn� w czarnym ubraniu
i nieskazitelnie bia�ej koszuli. Spoza przy�mionych szkie� przeciws�o-
necznych okular�w patrzy�y na� spokojne, uwa�ne oczy. M�g� to
by� ten sam cz�owiek, kt�ry przed kilkoma minutami zajrza� do gro-
ty, albo kto� do niego podobny sylwetk� i ubiorem. Bez s�owa wska-
za� kciukiem w kierunku, dok�d zd��a� rzedn�cy ju� t�um, po czym
odszed� w przeciwn� stron�.
Przechodnie przy�pieszali kroku, wi�c mimo woli przyj�� ich rytm
i coraz szybciej szed� ku rz�dowi kolumn pot�niej�cych na tle nieba.
Wkr�tce dostrzeg� nad chodnikiem cztery tr�jk�tne tablice oznaczone
kolejnymi numerami i zauwa�y�, �e ludzki strumie� zaczyna si� roz-
dziela� na cztery w�sze i wciska� pomi�dzy bariery. Niezdecydowanie
zwolni�, lecz kolejka napar�a na niego i wepchn�a w lewy skrajny po-
tok. Coraz wolniej zbli�ali si� do jaskrawo o�wietlonej galerii, gdzie
porwa� ich ruchomy chodnik i wci�gn�� w czelu�� w�skiego tunelu.
U jego wylotu wszyscy wchodzili na pochylni� prowadz�c� do oszklo-
nego z trzech stron boksu. Tam ka�dy stawa� na �rodku czerwonego
kwadratu i wk�ada� praw� r�k� do otworu w �cianie. Wtedy zapala�o
si� zielone �wiat�o i odsuwa�y drzwi przepuszczaj�c do nast�pnego po-
mieszczenia. Na opuszczone miejsce stawa� kto� nast�pny i wszystko
powtarza�o si� od pocz�tku.
Jeszcze pi�� os�b dzieli�o go od czerwonego kwadratu, nie, ju� tylko
cztery! Co to jest? Trzeba koniecznie zapyta� kogo�, wyja�ni�... Co wy-
ja�ni�? I komu? Temu odwr�conemu plecami starcowi kr�c�cemu kor-
bk� staro�wieckiego m�ynka do kawy, albo dziewczynce z ty�u, zaj�tej
rozmow� z lalk�-ko�ciotrupem?
Przecie� musi tu by� jaka� s�u�ba porz�dkowa, kto� obs�uguj�cy to
urz�dzenie!
Poprzedzaj�cy go starzec w�a�nie wchodzi� z trudem na podwy�sze-
nie. Prze�o�y� m�ynek do lewej r�ki, a praw� wsun�� a� po �okie� do
otworu. �wiat�o, drzwi � koniec.
Poczu� lekkie uderzenie w udo, k�tem oka dostrzeg� plastykowy
szkielecik w r�ku dziecka. Jeszcze tylko dwa kroki, czerwony kwadrat,
otw�r w �cianie. Ostro�nie wsun�� r�k� do �rodka i czeka�. Nic si� nie
dzia�o. �wiat�o si� nie zapali�o, a drzwi trwa�y na swoim miejscu. Wsu-
n�� r�k� jeszcze g��biej, a� ko�cami palc�w dotkn�� ch�odnego metalu.
Nic. Nagle poczu�, �e zaczyna si� zapada� wraz z fragmentem pod-
�ogi. Rzuci�o nim o �cian� i ujrza� nad g�ow� szybko malej�cy kwadrat
jasno�ci.
Ruch w d� usta� i zapanowa�a cisza, tylko w g�rze s�ycha� by�o
powtarzaj�cy si� odg�os krok�w i hurkot odsuwanych drzwi. Kiedy
oczy przywyk�y do ciemno�ci, zacz�� rozr�nia� kontury otoczenia.
Znajdowa� si� na dnie szybu z jednym male�kim otworem na wysoko-
�ci jakich� trzech metr�w. S�czy�a si� przeze� odrobina szaro�ci pozwa-
laj�cej dostrzec kontury r�k, lecz nic ponadto. Na metalowych �cianach
nie da�o si� wyczu� �adnych nier�wno�ci, tylko jedna z nich zdawa�a
si� by� nieco cieplejsza od pozosta�ych. Ko�cami palc�w stwierdzi� kil-
kumilimetrow� szpar� mi�dzy t� w�a�nie a dwoma prostopad�ymi do
niej. Stamt�d r�wnie� s�czy�o si� blade �wiat�o.
Znowu poczu� g��d. W odruchu z�o�ci zacz�� �omota� pi�ciami
w blach�. Przerywa� co chwil�, aby pos�ucha�, czy nie dochodz� z ze-
wn�trz jakie� g�osy, a potem wali� coraz mocniej, nie czuj�c ju� ani
g�odu, ani b�lu, nic tylko zwierz�c� w�ciek�o�� z w�asnej bezsilno�ci.
W kolejnej przerwie us�ysza� za �cian� jaki� odg�os, jakby kto� w pod-
kutych butach szed� po �elaznym pomo�cie.
� Hej! Jest tam kto?
Cisza, tylko kroki coraz bli�sze, coraz g�o�niejsze.
� Otw�rzcie!
Trzask rygli i �ciana ze zgrzytem odsun�a si� w bok, ods�aniaj�c wi-
dok na w�ski pomost, ko�cz�cy si� schodami. Na pomo�cie nie by�o
nikogo. A jednak kto� musia� otworzy� t� pu�apk�! Wreszcie dostrzeg�
go � m�czyzna w czarnym, obcis�ym uniformie sta� z boku za siatk�.
W r�ku trzyma� przedmiot podobny do rewolweru.
� Przed siebie!
� Ale...
� Marsz, m�wi�!
Bose nogi �miesznie klapa�y po �elazie, kiedy szed� osiatkowanym
tunelem. U podn�a schod�w tunel rozszerza� si�, tworz�c co� w ro-
dzaju klatki zamkni�tej �cian�. Po wej�ciu do �rodka us�ysza� za sob�
trzask zapadaj�cej kraty i zaraz po nim przyt�umiony g�os stra�nika
zwr�conego do niszy w �cianie.
� Ja S-14; ja S-14. Odrzut na przej�ciu do Strefy Czwartej.
� Sprawdzi�! Meldowa�! � szczekn�� ukryty g�o�nik.
� Wykonuj�!
Umundurowany m�czyzna przysun�� krzes�o do siatki, opar� na nim
nog� w ci�kim bucie i mru��c oczy zacz�� uwa�nie ogl�da� wi�nia.
� No, co z tob�?
� Ja... ja nic nie rozumiem. Nie wiem, sk�d si� tu wzi��em.
� Zawsze to samo; nic nie wiedz�, niczego nie rozumiej�!
� Ja naprawd� nie wiem. Co� mi si� sta�o, chyba jestem chory.
� Gdyby� by� zdr�w, bracie, siedzia�by� w klinice, a nie p�ta� si�
po wybiegu � odpar� z ponurym u�miechem. � Zachcia�o ci si�
Czwartej Strefy! A czy nie wiesz, �e jeszcze przed wieczorem zosta�by�
wykryty przez Migraton i dopiero by si� zacz�y k�opoty.
� Nie wiedzia�em. Ja w og�le nie wiem, gdzie jestem. Co� z�ego
sta�o si� z moj� pami�ci�.
� W kt�rej strefie jeste� zarejestrowany?
� Nie wiem... Ja nic nie wiem. Jestem g�odny!
� Wolnego! Nie chcesz gada�? Ja ci� i tak znajd�, szybciutko.
Podszed� do pulpitu przy biurku i nacisn�� jaki� guzik. Natychmiast
w �cianie ukaza� si� otw�r, taki sam jak na g�rze, gdzie wszyscy wk�a-
dali r�ce, stoj�c na czerwonej p�ycie.
� Daj, sprawdzimy tw�j zakres swobody.
Cz�owiek w klatce bezwolnie wsun�� r�k� w otw�r, a stra�nik z nara-
staj�cym zniecierpliwieniem zacz�� manipulowa� przyciskami i pokr�t-
�ami. W ko�cu wsta�, podszed� do siatki i uchyli� drzwi.
� Pewnie zepsu�e� � stwierdzi� z dezaprobat�. � Poka� r�k�!
Odsun�� wytarty r�kaw swetra i uwa�nie zacz�� wpatrywa� si�
w okolic� �okcia, a potem wodzi� po przedramieniu palcami, jakby szu-
ka� podsk�rnego zgrubienia. Na jego twarzy malowa�o si� niedowierza-
nie. Nerwowo pochwyci� drug� r�k� i powt�rzy� takie same czynno�ci.
� Ch�opie � odezwa� si� rygluj�c uwa�nie drzwi. � Powiedz mi
po dobroci, co zrobi�e� ze swoim permitorem?
� Nie wiem, o czym m�wisz i nie b�d� wi�cej odpowiada� na �adne
pytania. Nie mam najmniejszego poj�cia, co si� tutaj dzieje. Zawia-
dom, kogo chcesz, aby mnie st�d zabrali, dali je��, ubra� si� przyzwoi-
cie i powiedzieli nareszcie, co to wszystko znaczy, czy ja �ni�, czy zwa-
riowa�em.
� No, dobrze, zawiadomi� kogo trzeba i b�dziesz cienko �piewa� za
usuni�cie permitora! Tylko jak�e� ty to zrobi�, �e nie ma ani �ladu, co?
Nie doczekawszy si� odpowiedzi splun�� przez rami� i podszed� do
biurka.
� �luza czternasta do Kontroli! Meldunek nadzwyczajny!
� Mo�na.
� Odrzut z wybiegu do Strefy Czwartej, m�czyzna oko�o... oko�o
trzydziestki, normalny. Brak permitora.
� Co?! Powt�rz!
� Nie ma permitora ani nawet blizny po nim.
Przez chwil� panowa�a cisza, po czym odezwa� si� jaki� inny g�os.
� Turbid, pili�cie?!
� Ale� panie majorze... Na s�u�bie?!
� Dajcie wizj� na boks.
� Tak jest!
Umieszczona pod sufitem kamera zacz�a obmacywa� swym szkla-
nym okiem sylwetk� uwi�zionego, a ten ostentacyjnie odwr�ci� si� od
niej plecami i odszed� w k�t.
� W porz�dku, Turbid. Przy�lemy po niego � g�os umilk� z cha-
rakterystycznym stukni�ciem wy��czanego mikrofonu. Cz�owiek w czar-
nym uniformie zacz�� spacerowa� tam i z powrotem z r�kami za�o�ony-
mi do ty�u. Zdawa� si� nie zwraca� na nic uwagi, opr�cz miarowego
przemierzania przestrzeni mi�dzy dwiema przeciwleg�ymi �cianami.
� Panie Turbid...
Stra�nik zamar� w p� kroku, odwr�cony bokiem do klatki.
� Co takiego?
� Kto przyjedzie po mnie?
� Za du�o chcesz wiedzie�, a to niezdrowo. Czy ci nie wszystko
jedno kto? Przecie� i tak go nie znasz.
� Mnie chodzi o to, z jakiej instytucji.
� Cz�owieku, ty� chyba z ksi�yca spad�! Zadajesz cholernie dziw-
ne pytania. Wiesz co, lepiej b�dzie, jak przestaniesz gada� i jak naj-
szybciej zapomnisz moje nazwisko.
� Nie potrafi�.
� Dlaczego?
� Bo jest to jedyne nazwisko, jakie znam.
Ostry d�wi�k dzwonka wdar� si� w cisz� podziemia i wype�ni�
j� przejmuj�cym jazgotem. Stra�nik rzuci� si� do pulpitu biurka,
gdzie na rozjarzonym monitorze zapala� si� i gasi symbol z�o�ony
z liter i cyfr. R�wnocze�nie przestrze� wype�ni� wyra�ny metaliczny
g�os:
� Migraton do Nadzoru. Numer WAA175B2408 nie przeszed�
S-14 w oznaczonym czasie. Koniec.
� Gor�co dzisiaj � mrukn�� stra�nik ��cz�c si� z Kontrol�. � Ja
S-14, czy odebrali�cie raport alarmowy?
� To zn�w u ciebie, Turbid.
� Mo�e to ten sam? Wtedy liczba b�dzie si� zgadza�.
� Chwileczk�... Co? Wykluczone! Mam ju� jego dane, tamten jest
dwa razy starszy. W tej chwili patrol zaczyna sprawdzanie wybiegu.
� A co z moim?
� Powinni by� u ciebie za kilka minut; pozb�dziesz si� k�opotu.
Turbid podszed� do lustra wisz�cego na �cianie, krytycznie obejrza�
sw�j dopasowany mundur, poprawi� pas i zapi�� guzik pod szyj�.
� Co za dzie�! Dwa wykroczenia przeciw ustawie o stopniach swo-
body, a do tego obydwa u mnie. Ty, czekaj... Sk�d ty w og�le si� tu
wzi��e�? W jaki spos�b uda�o ci si� przej�� przez trzynastk�?
Cz�owiek w klatce nie odpowiedzia�. Usiad� na pod�odze oparty ple-
cami o siatk� i r�kami obj�� kolana podkurczonych n�g. Zdawa�o mu
si�, �e w ten spos�b zdo�a oszuka� g��d szarpi�cy wn�trzno�ci. Uda�o
si�! D�awi�ca fala odp�yn�a nie wiedzie� gdzie, lecz zdawa� sobie spra-
w� z jej nieuchronnego powrotu.
� Milczeniem nic nie wsk�rasz. W Kontroli wyci�gn� z ciebie wszy-
stko, co wiesz, a nawet troch� wi�cej. Pami�tam, by�em wtedy na
obwodowej, jedna taka chcia�a nielegalnie wyj�� z miasta, ale zapl�ta�a
si� w zasiekach i nakry� j� patrol. Te� nie chcia�a m�wi�, wi�c pod��-
czyli�my j� do takiego ma�ego aparaciku. Ch�opie, jak� ona mia�a
przesz�o��!
Gdzie� w oddali rozleg� si� pisk hamulc�w, tupot n�g, trzasn�y
drzwi, potem drugie i do �rodka wesz�o dw�ch umundurowanych. Od
Turbida r�nili si� tylko dystynkcjami na r�kawach bluz.
� A... to ten � odezwa� si� jeden z przyby�ych. � Pierwszy raz
takiego widz�. Wypu�� go.
Stra�nik otworzy� drzwi i skin�� na cz�owieka skulonego w k�cie celi.
R�wnocze�nie z tylnej kieszeni spodni wyci�gn�� kajdanki i spojrza�
pytaj�co na cz�onk�w patrolu.
� Nie trzeba, Turbid, on mi wygl�da na rozs�dnego. No, wstawaj,
jedziemy!
Bosy m�czyzna w wymi�tych spodniach i obwis�ym, starym swetrze
ci�ko podni�s� si� z pod�ogi. Nie patrz�c na nikogo, przeszed� przez
pr�g celi i zatrzyma� si� obok drzwi wyj�ciowych.
� A co z tym WAA, nie zarejestrowanym przez Migraton? � za-
pyta� Turbid.
� Wszystko w porz�dku. Znale�li go martwego w �r�dlanej Grocie
na wybiegu. Bywaj!
Turbid strzeli� obcasami podnosz�c r�wnocze�nie d�o� do czo�a i sta�
tak, a� tupot n�g zacz�� cichn�� w korytarzu. Potem spojrza� na zega-
rek i wr�ci� na swoje miejsce przy pulpicie czternastej �luzy migracyj-
nej.
r�~~
l Rozdzia� \l
Szli d�ugim, s�abo o�wietlonym korytarzem, zamkni�tym masywnymi
drzwiami z blachy. Zimny beton chodnika k�u� bose stopy ��d�ami
ch�odu, wywo�uj�c mgliste wspomnienie prze�ycia tkwi�cego jak cier�
w torbieli niepami�ci. Co to by�o? Roje my�li k��bi�y si� bezsilnie, usi-
�uj�c wydoby� wspomnienie, lecz za ka�dym razem tylko ch�odny
dreszcz przebiega� go od st�p a� do l�d�wi.
Korytarz skr�ci� w prawo i znale�li si� pod wiaduktem wspartym na
dw�ch rz�dach �elbetowych kolumn. Tu� przy wyj�ciu sta� samoch�d.
Doskona�a czer� wypolerowanej karoserii kontrastowa�a z nieprzejrzy-
stymi z zewn�trz lustrami okien. Bezszelestnie otworzy�y si� boczne
drzwi. Ledwie usiedli, samoch�d ruszy� z du�� pr�dko�ci�, wypad�
spod wiaduktu w pe�ny blask popo�udniowego s�o�ca i pop�dzi� pust�
szos� w stron� �ciany wie�owc�w pi�trz�cych si� w oddali. Mijali d�ugie
szeregi jednakowych domk�w skrytych w zieleni, gdzieniegdzie miga�y
niebieskie tafle basen�w k�pielowych i szary asfalt prostopad�ych uli-
czek � zwyk�a willowa dzielnica wielkiego miasta. Wpadli w s�abo
o�wietlony tunel, sk�d w�a�nie wyje�d�a�, gasz�c reflektory, taki sam
pojazd. Kilkaset metr�w dalej skr�cili w podziemny labirynt sal i pa-
sa�y, by w ko�cu stan�� przed zakratowanym wej�ciem. Ni�szy ze stra-
�nik�w wsun�� r�k� w otw�r obok drzwi i krata podnios�a si� na chwi-
l�, umo�liwiaj�c wej�cie do ponurego korytarza z czerwonej ceg�y.
W kilku miejscach ze stropu s�czy�a si� woda, tworz�c na �cianach ciemne
plamy zaciek�w. Potem by�y schody, jaka� sala, znowu schody i wy-
�o�ony parkietem korytarz z drzwiami po obu stronach. Wy�szy
otworzy� pierwsze z brzegu i, wpu�ciwszy eskortowanego do �rodka,
zatrzasn�� je z rozmachem.
Pok�j by� ma�y i ca�kowicie pusty, tylko pod �cian� sta�o samotne
krzes�o z wytartym oparciem. Przez zakratowane okno wida� by�o
rachityczne drzewko na tle szarego muru. Cz�owiek usiad� na krze�le
i opu�ci� g�ow� na piersi, r�ce bezw�adnie zwisa�y mu wzd�u� tu�owia.
Nie czu� ju� g�odu ani zm�czenia, nie czu� ju� niczego, opr�cz ca�kowi-
tej oboj�tno�ci.
� Jak si� nazywasz? � znajomy glos sp�yn�� ze wszystkich �cian
naraz i jakby otoczy� go szczelnym kordonem.
� Ja... nie wiem � odpar� nie podnosz�c g�owy.
� Co si� sta�o z twoim permitorem?
� Nie mam poj�cia. Chyba nigdy nie mi��em czego� takiego, panie
majorze.
� Sk�d mnie znasz? � pad�o po kr�tkiej pauzie.
� Zapami�ta�em g�os us�yszany w tamtym podziemiu. Wydaje mi
si�, �e zapami�tuj� wszystko, cokolwiek ujrz� lub us�ysz�.
� A swojego nazwiska nie pami�tasz. Dziwne... Powiedz mi cho-
cia�, w jaki spos�b znalaz�e� si� na wybiegu. Albo nie, poczekaj!
Po chwili do pokoju wszed� m�czyzna w jasnym flanelowym garni-
turze i sanda�ach, na pierwszy rzut oka sprawiaj�cy wra�enie urz�dnika
na urlopie.
� A wi�c, ju� wiesz, jak wygl�dam. �ci�gnij sweter!
D�ugo i uwa�nie ogl�da� najpierw praw�, a potem lew� r�k�, z nie-
dowierzaniem kr�c�c przy tym g�ow�.
� A teraz usi�d�.
Stan�� za krzes�em i odgarn�wszy w�osy na karku siedz�cego, a�
zagwizda� ze zdziwienia.
� Numeru identyfikacyjnego te� nie masz! Niewiarygodna historia!
W jaki spos�b zdo�a�e� prze�y� tyle lat nie maj�c niezb�dnych dla cz�o-
wieka rzeczy. Przecie� bez permitora nie mog�e� porusza� si� po mie�-
cie. Gdzie mieszka�e�? Co jad�e�? Odpowiedz!
� Nie wiem, nie pami�tam.
� A co w takim razie pami�tasz?
� Wydarzenia z ostatnich dw�ch godzin.
� Opowiedz o nich.
Cz�owiek zacz�� m�wi� o zielonym g�szczu i zwierz�tach, o dziurze
w p�ocie i upadku ze skarpy, o dziwacznym t�umie w spacerowej alei
i o swoim uwi�zieniu. Pomin�� tylko umieraj�cego w grocie ze �r�-
d�em.
� To wszystko?
� Tak.
� Sprawdzimy. Je�li jeste� szpiegiem, nie chcia�bym by� w twojej
sk�rze.
Major wyszed�, a po chwili zjawi� si� umundurowany stra�nik i za-
prowadzi� wi�nia najpierw do �a�ni, gdzie po k�pieli wr�czono mu
do�� przyzwoite ubranie, potem za� do bufetu na posi�ek. �apczywie
- zjad� nie znan� potraw� o md�ym smaku i popi� jasnobr�zowym p�y-
nem z plastykowego kubka. Zaledwie sko�czy�, przeszli do pomiesz-
czenia sprawiaj�cego wra�enie laboratorium. By�o tam kilkoro milcz�-
cych ludzi w bia�ych kitlach, zaj�tych obs�ug� nie znanej aparatury. Je-
dnemu z nich stra�nik wr�czy� zapisany r�owy kartonik, wskazuj�c ru-
chem g�owy na przyprowadzonego cz�owieka, po czym usiad� na krze-
�le stoj�cym w k�cie i zacz�� bawi� si� wyci�gni�tym z kieszeni scyzory-
kiem. M�czyzna w bieli przeczyta� kartk� i otworzy� drzwi do oszklo-
nej kabiny z wielkim fotelem po�rodku.
� Prosz� siada�.
Przypi�li go pasami tak mocno, �e nie m�g� poruszy� ani r�k�, ani
nog�, g�ow� te� unieruchomili mu ca�kowicie, a na oczy za�o�yli czarn�
opask�. W r�nych miejscach na ciele poczu� zimny dotyk metalu.
Wreszcie krz�tanina usta�a i us�ysza� trzask zamykanych drzwi kabiny.
Cisza. Cisza i ciemno��. B�ogi spok�j sp�ywa powoli. Nie istnieje nic
opr�cz bezpiecznego trwania po�r�d �agodnych p�cieni rodz�cych si�
gdzie� w g�rze i niespiesznie wype�niaj�cych przestrze�. Narasta �wiat-
�o��, a w jej strumieniu nikn� stalowe ob�oki i umykaj� ku kra�com,
coraz pr�dzej, pr�dzej, a� nie ma ju� niczego pr�cz bladej niebiesko�ci;
stopniowo zaczynaj� wykwita� kszta�ty, kt�re z wolna nabieraj� wyra-
zisto�ci prze�ytych scen, k�uj� oczy zab��kanym s�onecznym promie-
niem, ciesz� swobodnym wdzi�kiem zwierz�t, przypominaj� w�dr�wk�
w�r�d drzew, upadek i czerwie� krwi, karnawa�owy t�um spacerowej
alei, cz�owieka umieraj�cego z cichym westchnieniem, ciasnot� klatki,
czarnych stra�nik�w, jazd� pustymi ulicami podziemia i oszklon� kabi-
n�. Obrazy zaczynaj� si� powtarza�, stawa� coraz wyra�niejsze, gna�
niepowstrzymanym p�dem coraz szybciej i szybciej, coraz bardziej
jaskrawe, prawie bolesne. S�ycha� pot�niej�cy szum krwi w �y�ach
i miarowe wybuchy t�tna. Oszala�y kalejdoskop wspomnie� miota si�
w otwartej ramie m�zgu po�r�d eksplozji �wiat�o�ci i b�lu, b�yskawice
wydobywaj� z czerwonego mroku strz�py zdarze�, stale tych samych,
a� wszystko staje si� rozmazanym kr�giem jasno�ci i cierpienia.
� Niee! � zd�awiony krzyk rozpaczy wyrwa� si� ze �ci�ni�tego b�-
lem gard�a, cz�owiek zadr�a� na ca�ym ciele i znieruchomia� w fotelu.
� Stop!
Kiedy si� ockn��, le�a� w nie znanym pomieszczeniu, przykryty prze-
�cierad�em. Zza �ciany s�czy�y si� przyt�umione d�wi�ki muzyki, prze-
rywane co chwil� skowytem pracuj�cej, pi�y albo wiertarki. Powoli za-
czyna�y nap�ywa� wspomnienia ostatnich godzin, zadziwiaj�co wyra�ne
i szczeg�owe. Usi�owa� skoncentrowa� si� i przenikn�� my�l� poza ba-
rier� ciemnego tunelu, lecz bezskutecznie. Ca�e jego istnienie zawiera-
�o si� mi�dzy tym tunelem a szklan� kabin�, poza kt�r� by�o ju� tylko
cierpienie.
Ostro�nie poruszy� si� unosz�c g�ow� z poduszki � nic nie bola�o.
O�mielony uni�s� si� na �okciach, a potem usiad� na ��ku i rozejrza�
si� woko�o. Bia�y szpitalny pok�j z oknem na korytarz, stolik przy
��ku, a na nim niedbale rzucone ubranie, plastykowy kosz na �mieci
z pokryw� unoszon� za naci�ni�ciem no�nego peda�u. I jeszcze czerwo-
ny przycisk dzwonka nad ��kiem.
Nagle dojrza� dwa kawa�ki plastra na prawej r�ce, nieco poni�ej �ok-
cia, przytrzymuj�ce tampon z gazy. Palcem dotkn�� r�ki obok opatrun-
ku � zabola�o.
� Prosz� nie dotyka�!
Nawet nie zauwa�y�, kiedy wesz�a. By�a jedn� z dw�ch kobiet obec-
nych w laboratorium, gdy go tam wprowadzono. Zapami�ta� jej sku-
pion� twarz i znami� na lewym policzku. W�wczas by�a w bia�ym kitlu,
teraz mia�a na sobie czarny kostium wojskowego kroju.
� Co mi si� sta�o?
� Prosz� si� po�o�y� i czeka� na przyj�cie majora � odpar�a zdu-
miewaj�co bezbarwnym g�osem. Kiedy odwraca�a si�, by wyj�� z poko-
ju, na moment pochwyci� szklane spojrzenie nadmiernie rozszerzonych
�renic. Zobaczy� j� jeszcze, jak sz�a korytarzem uparcie wpatrzona
w jaki� oddalony punkt. D�ugo szuka� por�wnania, lecz im bardziej za-
stanawia� si� nad znalezieniem odpowiedniego okre�lenia jej zachowa-
nia, tym wyra�niej u�wiadamia� sobie braki w pami�ci i utwierdza� si�
w przekonaniu, �e pozosta�y mu tylko resztki z zasobu wiedzy, jaki kie-
dy� musia� posiada�. Chcia� wydoby� z mroku niepami�ci chocia� jed-
no s�owo rozmyte, cho� sylab�, do kt�rej m�g�by, cegie�ka po cegie�ce,
do�o�y� inne i zbudowa� sensowne poj�cie stanowi�ce klucz do wspom-
njen � bez skutku. Zamkn�� oczy i zatopi� si� w zmaganiach z oporn�
pami�ci�, jednak pr�cz u�amk�w nierozpoznawalnych ol�nie� nie da�o
si� wskrzesi� niczego. Im g��biej zapada� w przeczuwan� przesz�o��,
tym g��bszy mrok j� spowija�.
Major zjawi� si� dopiero p�nym wieczorem przynosz�c teczk� z do-
kumentami, roz�o�y� j� na stole i zapyta�:
� Jak si� czujesz?
� Dobrze, tylko troch� boli mnie r�ka. Co�cie z ni� zrobili?
� Wszczepiono ci permitor.
� Co to jest?
� Jednostkowy identyfikator pe�ni�cy zarazem funkcj� przepustki
na �luzach kontrolnych. Dzi�ki niemu staniesz si� pe�noprawnym cz�on-
kiem naszej spo�eczno�ci � tu major spojrza� do akt �
NBB231W8717. To z pocz�tku b�dzie trudne do zapami�tania, lecz
z czasem potrafisz sw�j numer wyrecytowa� nawet wyrwany z pierwsze-
go snu. Gdyby� zapomnia�, jest wytatuowany, o tu, pod plastrem,
i jeszcze dodatkowo na karku, tak na wszelki wypadek. Mam nadziej�,
�e kiedy� b�dziesz m�g� porusza� si� po mie�cie, a mo�e nawet uzys-
kasz jeszcze wy�sze stopnie swobody. Na razie masz zerowy, wi�c na-
wet nie pr�buj przekracza� jakiejkolwiek �luzy, bo mia�by� tylko k�o-
poty. Zreszt� tam, gdzie ci� zawieziemy, i tak nie b�dziesz mia� okazji
zbli�y� si� do �adnej.
� Ale sk�d ja si� tu wzi��em? Co tu robi�?
� Nie wiemy. Tw�j m�zg zawiera wspomnienia tylko z ostatnich
kilku godzin. Zdumiewaj�cy przypadek! Sprawdzili�my � wszystko si�
zgadza. Wybacz� ci nawet zatajony pobyt w grocie; mia�e� prawo prze-
straszy� si� nieboszczyka.
� Co zamierzacie ze mn� zrobi�?
� No c�, badania wykaza�y, �e jeste� w zasadzie zdrowy zar�wno
pod wzgl�dem fizycznym, jak i psychicznym, wobec tego musimy ci�
na jaki� czas umie�ci� w zak�adzie zamkni�tym.
� Nie rozumiem...
� Nie przejmuj si� tym, z pocz�tku wielu rzeczy nie b�dziesz rozu-
mia�, b�d� ci si� wydawa�y dziwne i niepoj�te, lecz w ko�cu przyzwy-
czaisz si� i zaczniesz bra� �wiat taki, jaki b�dzie si� podsuwa� w nieusta-
j�cej codzienno�ci, a� kiedy� mo�e nie wywo�a w tobie ani �ladu emocji
pojawienie si� cz�owieka nie wiadomo sk�d. Trzeba �y� chwil�, a ta
m�wi, �e najwa�niejsz� dla ciebie spraw� jest teraz wyb�r nazwiska.
� Jak to?
� Normalnie, przecie� musisz si� jako� nazywa�. Z regu�y cz�owiek
nie ma na to �adnego wp�ywu � nazwisko, dostaje niejako automatycz-
nie, imi� wybiera mu si�, na chybi� trafi�, z kalendarza. Przed tob�
otwar�a si� niepowtarzalna szansa nazwania si� wed�ug w�asnej woli.
� Kiedy... kiedy ja nie wiem, nie pami�tam �adnego imienia, �ad-
nego nazwiska z wyj�tkiem: Turbid.
� Nie szkodzi. U nas panuje zupe�na swoboda w tym wzgl�dzie,
a mimo to obywatele nie potrafi� z niej korzysta�. Po pocz�tkowej
euforii szybko powr�cili do nadawania tradycyjnych imion i dziedzicz-
nych nazwisk. No, jak chcia�by� si� nazywa�?
� Nie wiem.
� W takim razie ja ci pomog�. Czy podoba ci si� imi�: Mark?
� Zupe�nie niez�e.
� A nazwisko: Grey?
� Zgoda. A wi�c jestem Mark Grey NBB231W8717.
� Masz wspania�� pami��, Grey. Musisz si� tylko przyzwyczai� do
podawania numeru na pierwszym miejscu. Po prostu jest wa�niejszy od
nazwiska.
� Zapami�ta�em.
� W porz�dku � powiedzia� major ko�cz�c wpisywanie danych do
akt. � Za kilka minut wprowadz� twoje personalia do pami�ci Migra-
tonu i z t� chwil� staniesz si� pe�noprawnym obywatelem naszego pa�-
stwa. �ycz� ci du�o powodzenia! � z�o�y� papiery i wyszed� nie obej-
rzawszy si� za siebie.
Ludzie si� rodz�, potem zach�annie wychwytuj� strz�pki otaczaj�ce-
go ich �wiata i dzi�ki nim staj� si� indywidualno�ciami, maj� jakie�
przyja�nie, jakie� ulubione doznania, ma�e rado�ci i smutki, prze�ywa-
j� euforie i upadki, a� wreszcie.4staj� si� dojrza�ymi � jak major albo
jak Turbid. Sk�d ja to wiem? Mark Grey... Ten pierwszy d�wi�k ozna-
cza imi�, moje imi�, co� nieod��cznego jak bicie serca lub spokojny
rytm oddechu, co� szeptanego do ucha, gdy nadchodzi chwila wielkiego
wzruszenia, a wszystko zbiega si� do tego jednego s�owa. A wi�c mam
imi�...
� Grey Mark, to ty? � w drzwiach sta� stra�nik, jeden z tych, kt�-
rzy przywie�li mnie z czternastej �luzy. �
� Ja.
� Ubieraj si�!
Troch� kr�ci�o mi si� w g�owie, ale nie dawa�em nic po sobie po-
zna�, nagle bowiem zapragn��em jak najpr�dzej opu�ci� ten budynek.
Zdawa�o mi si�, �e w ka�dym k�cie czai si� nieznane niebezpiecze�-
stwo, �e je�li pozostan� tutaj cho� minut� d�u�ej, zgin� przyt�oczony
ci�kimi �cianami. Wbiwszy wzrok w pod�og� ruszy�em nie ko�cz�c�
si� drog� do podziemi, a gdy wreszcie czarny samoch�d bezszelestnie
ruszy� w ciemno�� rozkrojon� �wiat�ami reflektor�w, odetchn��em
z ulg� i zag��bi�em si� w mi�kkim oparciu siedzenia.
Rozjarzone mrowisko miasta odp�yn�o w mrok i sta�o si� tylko �un�
na horyzoncie, coraz bledsz�, coraz bardziej nierealn�, a� i ona znik�a
w g�stej ciemno�ci. Dopiero wtedy uprzytomni�em sobie, �e przecie�
to miasto musi si� jako� nazywa�, �e �yje w nim wielka liczba ludzi,
a ka�dy z nich ma imi� i nazwisko, ka�dy ma swoje �ycie, sprawy, swo-
je przedmioty, i �e ka�dy z tych przedmiot�w ma nazw�, a wi�c miasto
pe�ne jest rzeczy i nie znanych mi ludzi. Mo�e nawet istnieje jeszcze
inne miasto, dlaczeg� by nie? U�wiadomi�em sobie, jak ma�o wiem
i jaki ogrom dozna� spada� b�dzie na mnie dzie� po dniu, godzina po
godzinie. R�wnocze�nie czu�em, �e kiedy� musia�em wszystko to zna�,
mo�e nie to samo, ale z pewno�ci� podobne, bliskie.
Zza zakr�tu wype�z�o pomara�czowe �wiat�o i narasta�o w biegu
zwalniaj�cego samochodu, wy�aniaj�c z mroku wylot bocznej drogi,
zamkni�tej bram� z kutego �elaza. Obok przycupn�� niski budyneczek
z czerwonej ceg�y; jedno z okien niewidocznych od strony szosy przy-
ci�ga�o wzrok prostok�tem jasno�ci. Stra�nik zaprowadzi� mnie do
�rodka, gdzie dw�ch znudzonych m�czyzn bez przekonania gra�o
w karty.
� Co to za jeden? � zapyta� siedz�cy na wprost drzwi, nie podno-
sz�c wzroku znad sto�u. Przybrudzona gimnastyczna koszulka zdawa�a
si� p�ka� na jego pot�nym torsie.
� Pacjent, z zerowym stopniem.
� To jaki� lepszy numer! � zawo�a� drugi z graczy i odwr�ci� si�
do drzwi, aby mnie obejrze�. Kr�tko ostrzy�one w�osy stercza�y nad
czo�em nie wy�szym ni� na dwa palce, pod nim wida� by�o malutkie
rozbiegane oczy, czerwony nos i wielk� kwadratow� szcz�k�. Koniec
j�zyka niezmordowanie w�drowa� pomi�dzy wilgotnymi wargami.
� Podej�� bli�ej! � ten pierwszy kiwn�� na mnie palcem. � A ty
mo�esz ju� wraca�.
� Musz� poczeka�, a� przejdzie przez �luz� rejestracyjn�, przecie�
znasz przepisy.
� To ci s�u�bista! � zarechota� ten z niskim czo�em i �wi�skimi
oczkami. � Boisz si�, �eby�my ci go nie zjedli?
Stra�nik nie odpowiedzia�, lecz czeka� dop�ty, a� w�o�y�em obanda-
�owan� r�k� do otworu w �cianie i odskoczy�a krata zamykaj�ca wej�-
cie do ogrodu. Odszed� dopiero wtedy, gdy znalaz�em si� po drugiej
stronie, a krata �luzy ze zgrzytem powr�ci�a na swoje miejsce.
Z bocznych drzwi wyszed� cz�owiek w gimnastycznej koszulce
i wk�adaj�c bluz� munduru obejrza� mnie z dezaprobat�. Dopiero teraz
wida� by�o, �e to prawdziwy olbrzym.
� Idziemy! � zawo�a� cienkim g�osem, zupe�nie nie pasuj�cym do
jego pot�nej postaci. � Ty przodem � doda� cicho i ju� normalnie.
Widocznie mia� jak�� wad� nie pozwalaj�c� mu podnosi� g�osu.
Ruszy�em alejk� w kierunku widocznego za drzewami wielkiego
o�wietlonego budynku. W ciszy s�ycha� by�o tylko odg�osy naszych
krok�w i s�aby szum wiatru w ga��ziach drzew.
� Jak si� nazywasz? � zapyta� olbrzym.
� Mark Grey � odpowiedzia�em zwracaj�c si� do niego.
� Nie ogl�daj si�! � zapiszcza�, a po chwili doda�: � Za co ta
zer�wka?
� Jaka, zer�wka?
� Nie udawaj m�drzejszego, ni� jeste�. Pytam, dlaczego dali ci naj-
ni�szy stopie� swobody.
� Nie wiem, widocznie taki mi si� nale�a�.
� A jaki mia�e� przed wpadk�?
� Nie mia�em �adnego.
� Te, cwaniak... Tutaj nie takich prostujemy, zapami�taj to so-
bie! � umilk� i nie odzywa� si� a� do ko�ca alei. Jedynie u podn�a
schod�w warkn�� co�, co mog�o brzmie� jak rozkaz wej�cia do �rodka.
W k�cie holu siedzia� za biurkiem mizerny m�czyzna w wytartym
garniturze nieokre�lonego koloru, ca�kowicie poch�oni�ty jak�� czyn-
no�ci� wykonywan� za stert� niedbale u�o�onych ksi��ek i gazet. Ol-
brzym nachyli� si� nad nim i co� mu szepn�� do ucha, po czym oddali�
si� t� sam� drog� zostawiaj�c mnie na �rodku. Urz�dnik zachowywa�
si� tak, jakby poza nim nikogo nie by�o w pomieszczeniu � raz po raz
pochyla� si� nad sto�em, podnosi� i opuszcza� r�k� uzbrojon� w wielki
b�yszcz�cy n�, kr�ci� g�ow� z dezaprobat� lub gwizda� przeci�gle.
Chc�c zwr�ci� na siebie jego uwag� zakaszla�em dwukrotnie, lecz nie
odnios�o to �adnego skutku. Zacz��em wi�c rozgl�da� si� po �cianach
obwieszonych wyblak�ymi plakatami, na kt�rych a� do znudzenia po-
wtarza� si� motyw stra�nika prowadz�cego za r�k� zap�akane dziecko
albo te� wskazuj�cego t�umom ludzi w�a�ciwy kierunek w labiryncie
�lepych uliczek.
� Umiesz naprawia�?
� Prosz�?
� Pytam, czy umiesz naprawia�! � zawo�a� ze z�o�ci� zza papiero-
wej piramidy. � Zepsu� mi si� jeszcze wczoraj i w �aden spos�b nie
mog� go uruchomi�.
Zajrza�em mu przez rami� � na kawa�ku pokrwawionej gazety le�a�
wr�bel, a on wielkim no�em grzeba� w jego wn�trzno�ciach.
� Nie, nie potrafi� � odpowiedzia�em pr�dko i wycofa�em si� na
�rodek.
� Numer! Tw�j numer � dorzuci� wyja�niaj�co, wycieraj�c r�ce
w gazet�.
� NBB231W8717.
Zdawa� si� nie s�ucha� zaj�ty wyd�ubywaniem brudu spoza pazno-
kci, lecz kiedy sko�czy�, okaza�o si�, �e dok�adnie zapami�ta�, bo bez
zastanowienia wystuka� go na klawiaturze przyrz�du stoj�cego obok
biurka. W miar� wybierania kolejnych sk�adnik�w pojawia�y si� one
na ekranie zawieszonym w rogu holu przywodz�c mi na my�l cie� wspo-
mnienia czego� podobnego. Gdzie� na dnie pami�ci zatli�o si� prze-
�wiadczenie, �e powtarza si� scena dawno prze�yta, zacz�o przeradza�
si� w pewno��, gn�bi�, wyszydza� bezsi�� i u�omno�� sko�atanego m�z-
gu, a� zapad�o w ciemno�� i znik�o w chaosie my�li.
� Grey Mark... Co? Tylko tyle? Skromny masz �yciorys, dziwnie
skromny... Zreszt� � niewa�ne. � Zawin�� szcz�tki wr�bla w �wie�y
papier i w�o�y� do szuflady, patrz�c mi przy tym ca�y czas prosto
w oczy. Przekr�ci� klucz w zamku, wrzuci� go do kieszeni marynarki,
po czym sprawdzi�, czy szuflada jest zamkni�ta.
� Teraz mi nie ucieknie, prawda Grey?
-� Na pewno. Na pewno!
� Ostro�no�ci nigdy za wiele. Sto dwadzie�cia trzy C.
� Prosz�?
25
� P�jdziesz do pawilonu C, pok�j 123. �atwo zapami�ta�.
Wyszli�my w ciemno�� lasu, czy te� parku, pod nogami trzeszcza�y
ga��zki i szele�ci�y zesch�e li�cie, pachnia�o �ywic� i jeszcze czym� nie-
znanym. W oddali pomi�dzy drzewami ukaza�y si� o�wietlone okna
parterowego budynku; mo�na w nich by�o dostrzec poruszaj�ce si�
sylwetki ludzi, s�ycha� by�o ch�ralny �piew kilku m�skich g�os�w.
Drzewa przerzedzi�y si� jeszcze bardziej, ujrza�em d�ugi barak z wej�-
ciem w szczytowej �cianie. W �wietle s�abej �ar�wki mo�na by�o do-
strzec wielk� liter� C wymalowan� nad drzwiami.
M�j przewodnik wyci�gn�� z kieszeni p�k kluczy i d�ugo pr�bowa�,
zanim trafi� na w�a�ciwy. Za drzwiami ci�gn�� si� d�ugi pusty korytarz,
po obu stronach kt�rego znajdowa�y si� p�ytkie nisze opatrzone kolej-
nymi numerami poczynaj�c od stu. W po�owie d�ugo�ci budynku by�a
przerwa w monotonnym ci�gu pokoi. Po lewej stronie sta� obity cerat�
stolik, a obok niego dwa krzes�a, po prawej za� w oszklonej klatce
drzema� jaki� niepozorny cz�owieczek. W ostatniej chwili wida� us�y-
sza� nasze kroki, bo zerwa� si� na r�wne nogi i zasalutowa� wydaj�c
przy tym jakie� nieartyku�owane d�wi�ki. Si�ga� mi najwy�ej do piersi,
a jego starcza pomarszczona twarz bez zarostu silnie kontrastowa�a
z dzieci�c� wr�cz postaci�.
� Spocznijcie � powiedzia� z wy�szo�ci� w g�osie cz�owiek, kt�ry
mnie tu przyprowadzi�. � To jest nowy pacjent, nazywa si� Grey.
Dasz go do 123.
� Grey! Grey! � zachichota� przera�liwie chwytaj�c za pejcz wi-
sz�cy na �cianie. Zbli�y� si� na odleg�o�� wyci�gni�tej r�ki i wbi� we
mnie �widruj�ce czarne oczy. � Zapami�taj sobie, �e jeste� we w�adzy
Cesarza � zasycza� podsuwaj�c mi pod nos trzonek pejcza. � Jak b�-
dziesz grzeczny, to ci� wylecz� bardzo szybko, a jak nie, to... �wymo-
wnie przejecha� kantem d�oni po gardle.
Z g��bi korytarza dobieg� zgrzyt klucza w zamku. Spojrza�em w tam-
t� stron� i zdo�a�em tylko dostrzec oddalaj�c� si� sylwetk� naprawiacza
zdech�ych wr�bli.
� Za mn�! � wybe�kota� ruszaj�c nieomal defiladowym krokiem.
Wysoko wyrzuca� swoje kr�tkie, krzywe nogi, staraj�c si� przy tym st�-
pa� jak najg�o�niej. Komizmu postaci dope�nia�y staromodne, czarne
buty z cholewami, nieskazitelnie czyste i l�ni�ce. Kilkana�cie metr�w
dalej zatrzyma� si� i odryglowal drzwi, po czym wskaza� mi pejczem
drog� Wszed�em do okratowanej klatki, a Cesarz zamkn�� za mn�
drzwi i widocznie zwolni� jaki� mechanizm, bo prz�d klatki odchyli� si�,
daj�c mi przej�cie do pokoju. W �wietle nocnej lampki ujrza�em zakra-
towane okno, st� z krzes�ami i cztery �elazne ��ka pod �cianami. Na
trzech z nich siedzieli m�czy�ni przygl�daj�c mi si� uwa�nie, czwarte
za� by�o wolne.
� Dobry wiecz�r! � powiedzia�em staraj�c si�, aby zabrzmia�o to
jak najbardziej naturalnie, lecz nikt si� nie odezwa�. � Nazywam si�
Mark Grey i przydzielono mnie do waszego pokoju.
� Po co? � zapyta� najstarszy.
� Nie wiem, po prostu przys�ano mnie tu z miasta i kazano zamie-
szka� w tym pokoju. To wszystko.
� Kto ci� przys�a�?
� M�wili do niego: majorze.
� Z Nadzoru � stwierdzi� rudy brodacz i zacz�� podwija� r�kawy
koszuli.
� Z jakiego miasta?
� Nie wiem. Ludzie, ja nic nie wiem!
� Kapu� � wycedzi� przez z�by m�ody cz�owiek spod okna. �
G�upi kapu�.
� Masz racj�, Ma�y. Mogliby przys�a� chocia� troch� m�drzejszych
i z jak�� wiarygodn� histori� � zgodzi� si� rudzielec.
� Czekajcie! Co on winien? Nic. Chory cz�owiek. Co ci dolega,
ch�opie? Bo, �e jeste� chory, wida� na pierwszy rzut oka, znam si� tro-
ch� na tym. Pocz�tki schizofrenii? A mo�e paranoja?
� Badali mnie za pomoc� jakiego� aparatu i powiedzieli, �e jestem
zdrowy i dlatego musz� by� umieszczony w zak�adzie zamkni�tym. Czy
wy co� z tego rozumiecie?
� To zupe�nie normalne, tylko �e ty zdr�w nie jeste�, bo gdyby�
nim by�, pami�ta�by� przynajmniej nazw� miasta, z kt�rego ci� tu przy-
wie�li. No wi�c?
� Nie pami�tam �adnych zdarze� z mojego dotychczasowego �ycia,
�adnych nazwisk � niczego.
� Sk�d wi�c ten Mark Grey?
� Major mnie tak nazwa�, �eby jako� zarejestrowa� w pami�ci
Migratonu. Dali mi te� numer i wszczepili permitor, o, tutaj � pokaza-
�em obanda�owan� r�k�.
� Czekaj... � najstarszy wsta� i zacz�� spacerowa� od okna do
drzwi. � Opowiedz nam wszystko o sobie, tylko staraj si� nie opu�ci�
�adnego szczeg�u.
Zn�w zacz��em wywo�ywa� z pami�ci wszystkie wydarzenia dzisiej-
szego dnia, a on