ALGORYTM PUSTKI Ji ALGORYTM PUSTKI Ryszard Głowacki JJ ISKRY WARSZAWA 1988 Opracowanie graficzne: Kazimierz Hałajkiewicz Redaktor: Hanna Pusz Redaktor techniczny: Elżbieta Kozak Korektor: Jolanta Rososińska mm wito* Biblioteka Publiczna Wrocław, ul. Szewska 78 00075815 ISBN 83-207-1026-X © Copyright by Ryszard Głowacki, Warszawa 1988 PRINTED IN POLAND Państwowe Wydawnictwo „Iskry", Warszawa 1988 r. Wydanie I. Nakład 39 700 + 300 egz. Ark. wyd. 9,3. Ark. druk. 10. Papier offset. kl.V, 70g, 61 cm (rola). Wrocławskie Zakłady Graficzne, Zakład Główny, Wrocław ul. Oławska 11. Zam. nr 1282/87/00 K-29 Rozdział I ____________________ Kręgi, dużo czerwonych kręgów. Pojawiają się u wylotu ciemnego tu- nelu i rozprzestrzeniają na wszystkie strony ni to pełznąc, ni płynąc nad szklistą, spieczoną ziemią. Z początku jednakie, krwiste, pulsujące ta- jemniczym światłem — w nieuchwytnej dali tracą ostrość konturów i szkarłat barwy, uginają swe świetliste obręcze, stają się kłębowiskiem niepowtarzalnych pętli, serpentyn, meandrów, różowych ameb i ośmio- rnic, leniwych kaskad ceglastej poświaty, spływających z niewidzial- nych progów. Nagły błysk kłującej bieli wdziera się w senną krainę łagodnych krzywizn, aż staje się wszechogarniająca jasność. Kurczowo zaciskają się powieki na oszołomionych oczach, a ręka obronnym gestem zasłania głowę przed nie znanym niebezpieczeń- stwem. Fala miłego ciepła ogarnia twarz i piersi, narasta aż do przyje- mnego żaru, zmusza do leniwego odwrócenia się od przeczuwanego słońca — człowiek z wolna unosi powieki, by wpuścić w siebie dookol- ną rzeczywistość. W łagodnych muśnięciach ciepłego wiatru drży sklepienie z liści, a nad nim przeświecają skrawki pogodnego nieba. Gdzieniegdzie wnika odprysk śnieżnej bieli, by wnet odpłynąć i przepaść za powałą zwartej zieloności. Pęki słonecznych promieni znajdują sobie tylko wiadome ścieżki, by choć przez chwilę spocząć na ziemi i wyczarować zeń ulotny okruch drżącego złota. W oceanie zastygłej ciszy kiełkuje nikłe ziarno dźwięku, słabego jak echo marzenia sprzed lat, robiąc miejsce dla śpie- wu ptaków w gałęziach drzew, szelestu rozgadanych liści i miarowego ) oddechu. I dla fali dźwięków przypływającej z daleka, niosącej ledwie słyszalne zgrzyty i piski, głuche pomruki i tępe uderzenia, urywki melo- dii i strzępy ludzkich wołań. W nozdrza uderza zapach rozgrzanej gleby zmieszany z odurzającym aromatem nie znanych kwiatów — trwa przez chwilę niezmiennie, by pierzchnąć w silniejszym porywie wiatru, ustę- pując przed drażniącą wonią. Człowiek z trudem unosi głowę i wspiera się na łokciu. Niespokoj- nym spojrzeniem omiata najbliższe otoczenie — spękaną, prawie po- zbawioną trawy ziemię, pokryty pomarszczoną korą pień drzewa, ka- mień omszały po stronie wiecznego cienia i mrówkę wlokącą źdźbło słomy ku niewidocznemu mrowisku. Druga, swobodna ręka wędruje po suchej, ciepłej ziemi i nagle wchodzi w pole widzenia. Dłoń, zwykła dłoń pokryta na grzbiecie meszkiem jasnych włosów, gęstą siecią drob- nych spękań skóry tworzących labirynt ciągnący się od przegubu aż po krańce palców z zaniedbanymi paznokciami; wewnątrz trzy grube kre- chy poprzecinane gęstwą drobniejszych, krótszych. Wzrok ześlizguje się z dłoni na przegub pokreślony niebieskimi żył- kami, wypełzającymi spod wytartego rękawa swetra, spływa na biodra i podkurczone nogi, odziane w wymięte i poplamione spodnie nieokre- ślonego koloru, i w końcu na bose stopy o sękatych palcach. Człowiek gwałtownie siada i ze zdziwieniem wpatruje się w te roz- czapierzone brudne paluchy, jakby widział je po raz pierwszy w życiu. Wreszcie postanawia poruszyć wielkim palcem u prawej nogi, ale nie może zdobyć się na wysłanie rozkazu, bo nie jest pewny, czy ten obcy paluch go posłucha. Odkładanie decyzji staje się coraz trudniejsze, co- raz bardziej męczące, prawie nie do wytrzymania. Tak, to są jego nogi, słuchają jego poleceń. Uchwyciwszy najbliższą gałąź, staje na chwiejnych nogach, cofa się o dwa kroki, aby oprzeć się plecami o pień. Z wysiłkiem ściąga sweter przez głowę, patrzy na swoje ręce, na bladą skórę klatki piersiowej, z rzadka porośniętą włosami. Nerwowym ruchem wsuwa dłonie do na- kładanych kieszeni spodni w poszukiwaniu czegokolwiek. Są puste. Żadnej chusteczki, żadnego grzebienia, skrawka pa- pieru — niczego. Długie paznokcie nie wyczuwają nawet najdrobniej- szego okrucha chleba cży też tytoniu. Na powrót wkłada sweter i odgi- nając gałęzie rusza w stronę odległej tajemnicy. Po kilkunastu krokach musi się schylić, a po kilku następnych może już tylko pełznąć pod kłu- jącym baldachimem krzewów. Gąszcz urywa się nagle, przegrywając z betonowym pasem ścieżki, za którą wznosi się niewysoki mur. Za nim w dole gładka tafla wody z rzadka upstrzona lśniącą zielenią płaskich liści. Dalej nienaturalne złomiska skalne, platformy, półki, groty. W jednym miejscu rdzawa skała łagodnie przechodzi w betonową pochylnię, zbiegającą aż do sa- mej wody. Po dokładnym przyjrzeniu się załamaniom skalnego labiryn- tu widać w nich jaśniejsze pasma zaprawy na stykach wielkich bloków. Wzrok ześlizguje się po płytach, błądzi wśród kwiatów wodnych lilii przytulonych do ceglanego muru w omszałej zatoczce i wędruje coraz bliżej, zmuszając do wychylenia głowy ponad wodę. I wtedy spotykają się oczy z odbitym w wodzie wizerunkiem wychudłej twarzy, okolonej kosmykami potarganych włosów. Twarz... znajoma twarz... Jakie imię kryje się za nią? Kim jest ten odziany w łachman swetra na gołym ciele? Jakże pusto brzmi słowo: JA! Zbielałe z wysiłku palce wpijają się w spękany okap i kruszą zmur- szałe cegły na rdzawy pył. Pył opada na wodę i mąci obraz znajomej twarzy nieznajomego człowieka. Mężczyzna czuje na sobie czyjś wzrok i gwałtownie podnosi gło- wę — pod sztucznym skalnym okapem, po drugiej stronie wody, stoi biały niedźwiedź, jego małe oczka wpatrują się wyczekująco. Ręka sama odłupuje kawałek tynku i rzuca w kierunku zwierzęcia. Niedź- wiedź zsuwa się po betonie do wody i z zadziwiającą lekkością wypływa na środek sadzawki, oczekując pożywienia. Pływający wśród wodnych lilii polarny niedźwiedź, posklejana beto- nem imitacja skalnego gniazda, mdły zapach unoszący się w powietrzu — wszystko zaczyna układać się w logiczną całość. Gdzieś, kiedyś było już coś podobnego. A może to tylko przywidzenie, może nie zdarzyło się nigdy? Zza ściany zieleni dobiegają dziecięce głosy, zbliżają się. Trzeba uciekać, jak najprędzej uciekać od ludzi, trzeba schować się w zbaw- czym gąszczu, zanim otoczą kołem i będą oglądać jak dzikie zwierzę. Uciekać! Litościwe kępy wysokich kwiatów dały schronienie zdyszanym płu- com i głośno bijącemu sercu. Głosy przeszły gdzieś bokiem i rozpły- nęły się w cichym szumie drzew i świergocie ptaków. Uspokoił się od- dech i serce, a przyszło uczucie głodu i pragnienie, silniejsze niż niezro- zumiała obawa przed ludźmi. Otrzepał nędzne ubranie i ruszył w tę stronę, gdzie ucichły rozbawione głosy. Po kilkunastu krokach otworzył się przed nim rozległy widok na park porośnięty równo przyciętą trawą, pośród której z rzadka wystrze- lały grube pnie starych drzew o rozłożystych konarach. Pomiędzy drze- wami spokojnie pasły się stadka rogatych antylop, przykuwały wzrok pasiaste zebry, zachwycały gracją ruchów długonogie i długoszyje żyrafy. Z prawej strony, na tle ściany zieleni, widać było nieliczne sylwetki ludzi spacerujących wzdłuż kanału odgradzającego królestwo zwierząt od reszty parku. Wąskie pasmo wody biegło w jego stronę i znikało za niewielkim garbem terenu. Poszedł tam. Nie uczęszczana ścieżka, wysypana drobnym żwirem, zmierzała w stronę ściany zieleni i ginęła wśród drzew. Tam rozpełzła się na kilka zaledwie widocznych odnóg. Ciemny, pokryty gnijącymi gałęziami kanał kończył się piono- wą ścianą z betonu wyrastającą nad ziemię i ginącą w gęstwinie. Po chwili wahania ruszył środkowym śladem ścieżki w dół urwiska. Pomię- dzy koronami niżej rosnących drzew ukazały się zarysy wysokich bu- dynków na tle wyblakłego nieba nad horyzontem. Chwytając się powyginanych pni i gałęzi dotarł do ogrodzenia z sia- tki rozpiętej na betonowych, zagiętych u góry słupkach. Potrójny rząd kolczastego drutu nie pozwalał na przejście górą, przebiegł więc wzro- kiem wzdłuż siatki i dostrzegł w pobliżu otwór tuż nad ziemią. Aby nie zsunąć się po stromym gliniastym zboczu, uchwycił rękami siatkę i przeczołgał się poza ogrodzenie. Ostrożnie ruszył wypłukanym przez deszcze lejem. Nagle potknął się o wystający korzeń i runął w dół. Wpadając na trawiastą skarpę kątem oka dojrzał tłum ludzi w alei u podnóża i zbliżający się szybko rów. To był ostatni obraz, jaki zapa- miętał. Gdy się ocknął, leżał na boku, a z rozciętego przy upadku czoła spływał mu na policzek lepki i ciepły strumyk krwi. O kilka kroków dalej przechodzili mężczyźni i kobiety, biegały rozbawione dzieci, lecz nikt nie zwracał na niego uwagi, mimo iż niepodobieństwem było, aby go nie widzieli. Starając się zachować spokój wstał, otarł twarz rękawem swetra i korzystając z chwilowej przerwy między dwiema falami idących, wdrapał się na chodnik i usiadł na murku. Ludzie szli powoli, rozmawiali, gestykulowali. Zdumiewała różnoro- dność strojów, jakby nie obowiązywały tu żadne mody ani style — obok niebieskowłosej kobiety, strojnej w powłóczystą liliową szatę, szedł mężczyzna w białych obcisłych spodniach, żółtej koszulce gimna- stycznej i w fezie śliwkowego koloru, za nim majestatycznie kroczył starzec w mocno poplamionym surducie i spodniach od piżamy, spada- jących na pofałdowane buty z cholewami, troje dzieci w czarnych try- kotach podrzucało wielką piłkę pokrytą rysunkami piszczeli i czaszek, chudy młodzieniec w slipach niósł na ramieniu zardzewiałą dubeltówkę z urwaną kolbą, a blada dziewczyna o wielkich, smutnych oczach osła- niała się przed słońcem parasolem z samych tylko drutów. I tak bez końca płynęli w jednym kierunku, zamknięci w swoim światku i oboję- tni na wszystko, co ich otaczało. W pewnym momencie przyszła mu do głowy niedorzeczna myśl, że może jest dla tych ludzi niewidzialny, więc wstał i wysunął się na śro- dek chodnika, pokrwawiony i słaniający się na nogach. Nadchodząca grupka mężczyzn otulonych białymi prześcieradłami, z wieńcami sztu- cznych kwiatów na czołach, rozstąpiła się przed nim jak rzeka przed filarami mostu i zaraz zwarła na powrót; nie przerywając słuchania mówcy o rozbieganych, czarnych jak węgle oczach, kobieta z wielką kokardą w białe grochy na niebieskim tle zręcznie ominęła go skacząc na jednej nodze, a mały chłopczyk na chwilę schował się za nim przed goniącym go rówieśnikiem. Widzieli! A więc to wszystko działo się naprawdę. Nie znane miasto z dziwnym, obojętnym tłumem istniało na jawie, rozumiał mowę tych ludzi, chociaż niektóre wyrazy stanowiły dlań zagadkę. Woda! Trzeba znaleźć wodę i ugasić pragnienie. Bezwolnie poddał się ludzkiej fali i natychmiast stał się jednym z tłumu zdążającego w niewiadomym kierunku, cząstką niczym nie wyróżniającą się wśród setek i tysięcy podobnych w swej różnorodności. Jego bose stopy, wy- tarte spodnie i postrzępiony sweter na gołym ciele również stały się czymś naturalnym. Intuicja podszeptywała, że niedaleko powinna być fontanna albo studzienka. I rzeczywiście — po chwili z lewej strony ukazała się porośnięta bluszczem grota, a w niej mosiężny maszkaron wypluwający zwały wody do ocembrowanego basenu. Mokry pył wisiał w powietrzu, dając przyjemne uczucie ochłody i lekkości oddechu. Nikt się tam nie kręcił, jedynie w kącie drzemał ktoś skulony pod wiel- kim słomkowym kapeluszem, przystrojonym pękiem pawich piór. Twarzy nie było widać, a brudnopomarańczowa szata nie pozwalała domyślić się płci śpiącej osoby. Sadzawka kusiła obietnicą ugaszenia pragnienia, więc zaszył się w przeciwległym kącie sztucznej groty i uklęknąwszy na posadzce zanu- Q rzył twarz w rozfalowaną ochłodę i chciwie sycił się jej smakiem. Zanu- rzył dłonie i zmył z nich krew, a potem dotknął czoła w miejscu, gdzie pod palcami dawał się wyczuć niewielki wzgórek skrzepu. Wtem od strony wejścia dobiegł go jakiś szmer; stał tam wysoki barczysty mężczyzna w ciemnym garniturze i przyglądał mu się badaw- czo. Widocznie uznał go za mało interesujący obiekt, bo wnet odszedł z założonymi w tył rękoma w kierunku, skąd wszyscy inni przychodzili. Człowiek w kącie westchnął głęboko i osunął się jeszcze niżej. Wy- glądał teraz jak kupka szmat przykryta starym meksykańskim som- brerem. — Przepraszam, może w czymś pomóc... — głos był ochrypły, pra- wie obcy. Cisza. Podszedł i delikatnie dotknął ramienia siedzącego. Pod tym dotknięciem górna część tułowia osunęła się na posadzkę, a przekrzy- wiony kapelusz odsłonił nienaturalnie bladą twarz mężczyzny w wieku niemożliwym do określenia. Ręka sama sięgnęła do przegubu leżącego, usiłując wyczuć puls. Bezskutecznie. Ten człowiek przed chwilą wydał ostatnie tchnienie. W pierwszym odruchu chciał wybiec na zewnątrz, wołać ludzi, lecz zaraz pojawiły się wątpliwości. Po co? Temu człowiekowi nic już nie jest w stanie pomóc, więc trzeba stąd jak najprędzej odejść, aby nie narobić sobie kłopotów w tym nie znanym mieście. Pokonując lęk przysunął się do wyjścia i wcisnął pomiędzy grupę wyrostków, pchających ogromny bęben na kółkach, a idącą na rękach dziewczynę o wygolonej do skóry czaszce. Nie oglądając się przeszedł kilkadziesiąt metrów i skręcił w boczną uliczkę bez chodników, wybru- kowaną wyślizganymi do połysku kostkami granitu. Po obu stronach biegły wysokie pasy żywopłotów, ponad którymi w oddali majaczyły prostopadłościany domów. Za pierwszym zakrętem uliczka kończyła się ślepo wysokim murem z cegły, zwieńczonym gęstym zwojem kolcza- stego drutu. Wrócił więc na główną aleję i ukradkiem zerknął w kieru- nku groty ze zmarłym, spodziewając się ujrzeć żądne sensacji zbiegowi- sko, lecz tłum przebierańców obojętnie przepływał obok wejścia. Znów włączył się w ludzki potok sunący ku widocznej w oddali kolu- mnadzie zamykającej perspektywę. Patrząc na twarze pojawiające się w pobliżu miał wrażenie, że wszystkie charakteryzuje jakiś wspólny rys, jakaś cecha wszechobecna, której jednak nie potrafił zidentyfiko- wać. Mimo iż oczywiste, wymykało się opisowi, powodując niewytłu- maczalny, narastający niepokój. Wkrótce osiągnął taki stan, że nie mógł na niczym skoncentrować uwagi, odszedł więc na bok i stanął twarzą do ściany z pnącymi różami, rozpiętymi na kratach rusztowania. Olśnienie! Twarze tych ludzi pozbawione były uśmiechu; od początku nie dostrzegł ani jednego wesołego człowieka, nawet dzieci bawiły się w skupieniu, jakby zamyślone. Nie było też smutnych. Po prostu ich twarze nie wyrażały niczego, tak samo jak oczy — zimne, obojętne, nieobecne. Gdzieś, kiedyś, widział już takie twarze namalowane ręką artysty na prostokącie płótna, lecz gdzie to było... gdzie to było...? Widział? Kto widział? Ja. Ale kto to jest, ten ja? Skąd się tu wziął? Ukrył twarz w dłoniach i spuścił głowę, starając się zebrać rozbiegane myśli. Wtedy poczuł lekkie uderzenie w ramię. Odwrócił się i stanął twarzą w twarz z wysokim mężczyzną w czarnym ubraniu i nieskazitelnie białej koszuli. Spoza przyćmionych szkieł przeciwsło- necznych okularów patrzyły nań spokojne, uważne oczy. Mógł to być ten sam człowiek, który przed kilkoma minutami zajrzał do gro- ty, albo ktoś do niego podobny sylwetką i ubiorem. Bez słowa wska- zał kciukiem w kierunku, dokąd zdążał rzednący już tłum, po czym odszedł w przeciwną stronę. Przechodnie przyśpieszali kroku, więc mimo woli przyjął ich rytm i coraz szybciej szedł ku rzędowi kolumn potężniejących na tle nieba. Wkrótce dostrzegł nad chodnikiem cztery trójkątne tablice oznaczone kolejnymi numerami i zauważył, że ludzki strumień zaczyna się roz- dzielać na cztery węższe i wciskać pomiędzy bariery. Niezdecydowanie zwolnił, lecz kolejka naparła na niego i wepchnęła w lewy skrajny po- tok. Coraz wolniej zbliżali się do jaskrawo oświetlonej galerii, gdzie porwał ich ruchomy chodnik i wciągnął w czeluść wąskiego tunelu. U jego wylotu wszyscy wchodzili na pochylnię prowadzącą do oszklo- nego z trzech stron boksu. Tam każdy stawał na środku czerwonego kwadratu i wkładał prawą rękę do otworu w ścianie. Wtedy zapalało się zielone światło i odsuwały drzwi przepuszczając do następnego po- mieszczenia. Na opuszczone miejsce stawał ktoś następny i wszystko powtarzało się od początku. Jeszcze pięć osób dzieliło go od czerwonego kwadratu, nie, już tylko cztery! Co to jest? Trzeba koniecznie zapytać kogoś, wyjaśnić... Co wy- jaśnić? I komu? Temu odwróconemu plecami starcowi kręcącemu kor- bką staroświeckiego młynka do kawy, albo dziewczynce z tyłu, zajętej rozmową z lalką-kościotrupem? Przecież musi tu być jakaś służba porządkowa, ktoś obsługujący to urządzenie! Poprzedzający go starzec właśnie wchodził z trudem na podwyższe- nie. Przełożył młynek do lewej ręki, a prawą wsunął aż po łokieć do otworu. Światło, drzwi — koniec. Poczuł lekkie uderzenie w udo, kątem oka dostrzegł plastykowy szkielecik w ręku dziecka. Jeszcze tylko dwa kroki, czerwony kwadrat, otwór w ścianie. Ostrożnie wsunął rękę do środka i czekał. Nic się nie działo. Światło się nie zapaliło, a drzwi trwały na swoim miejscu. Wsu- nął rękę jeszcze głębiej, aż końcami palców dotknął chłodnego metalu. Nic. Nagle poczuł, że zaczyna się zapadać wraz z fragmentem pod- łogi. Rzuciło nim o ścianę i ujrzał nad głową szybko malejący kwadrat jasności. Ruch w dół ustał i zapanowała cisza, tylko w górze słychać było powtarzający się odgłos kroków i hurkot odsuwanych drzwi. Kiedy oczy przywykły do ciemności, zaczął rozróżniać kontury otoczenia. Znajdował się na dnie szybu z jednym maleńkim otworem na wysoko- ści jakichś trzech metrów. Sączyła się przezeń odrobina szarości pozwa- lającej dostrzec kontury rąk, lecz nic ponadto. Na metalowych ścianach nie dało się wyczuć żadnych nierówności, tylko jedna z nich zdawała się być nieco cieplejsza od pozostałych. Końcami palców stwierdził kil- kumilimetrową szparę między tą właśnie a dwoma prostopadłymi do niej. Stamtąd również sączyło się blade światło. Znowu poczuł głód. W odruchu złości zaczął łomotać pięściami w blachę. Przerywał co chwilę, aby posłuchać, czy nie dochodzą z ze- wnątrz jakieś głosy, a potem walił coraz mocniej, nie czując już ani głodu, ani bólu, nic tylko zwierzęcą wściekłość z własnej bezsilności. W kolejnej przerwie usłyszał za ścianą jakiś odgłos, jakby ktoś w pod- kutych butach szedł po żelaznym pomoście. — Hej! Jest tam kto? Cisza, tylko kroki coraz bliższe, coraz głośniejsze. — Otwórzcie! Trzask rygli i ściana ze zgrzytem odsunęła się w bok, odsłaniając wi- dok na wąski pomost, kończący się schodami. Na pomoście nie było nikogo. A jednak ktoś musiał otworzyć tę pułapkę! Wreszcie dostrzegł go — mężczyzna w czarnym, obcisłym uniformie stał z boku za siatką. W ręku trzymał przedmiot podobny do rewolweru. — Przed siebie! — Ale... — Marsz, mówię! Bose nogi śmiesznie klapały po żelazie, kiedy szedł osiatkowanym tunelem. U podnóża schodów tunel rozszerzał się, tworząc coś w ro- dzaju klatki zamkniętej ścianą. Po wejściu do środka usłyszał za sobą trzask zapadającej kraty i zaraz po nim przytłumiony głos strażnika zwróconego do niszy w ścianie. — Ja S-14; ja S-14. Odrzut na przejściu do Strefy Czwartej. — Sprawdzić! Meldować! — szczeknął ukryty głośnik. — Wykonuję! Umundurowany mężczyzna przysunął krzesło do siatki, oparł na nim nogę w ciężkim bucie i mrużąc oczy zaczął uważnie oglądać więźnia. — No, co z tobą? — Ja... ja nic nie rozumiem. Nie wiem, skąd się tu wziąłem. — Zawsze to samo; nic nie wiedzą, niczego nie rozumieją! — Ja naprawdę nie wiem. Coś mi się stało, chyba jestem chory. — Gdybyś był zdrów, bracie, siedziałbyś w klinice, a nie pętał się po wybiegu — odparł z ponurym uśmiechem. — Zachciało ci się Czwartej Strefy! A czy nie wiesz, że jeszcze przed wieczorem zostałbyś wykryty przez Migraton i dopiero by się zaczęły kłopoty. — Nie wiedziałem. Ja w ogóle nie wiem, gdzie jestem. Coś złego stało się z moją pamięcią. — W której strefie jesteś zarejestrowany? — Nie wiem... Ja nic nie wiem. Jestem głodny! — Wolnego! Nie chcesz gadać? Ja cię i tak znajdę, szybciutko. Podszedł do pulpitu przy biurku i nacisnął jakiś guzik. Natychmiast w ścianie ukazał się otwór, taki sam jak na górze, gdzie wszyscy wkła- dali ręce, stojąc na czerwonej płycie. — Daj, sprawdzimy twój zakres swobody. Człowiek w klatce bezwolnie wsunął rękę w otwór, a strażnik z nara- stającym zniecierpliwieniem zaczął manipulować przyciskami i pokręt- łami. W końcu wstał, podszedł do siatki i uchylił drzwi. — Pewnie zepsułeś — stwierdził z dezaprobatą. — Pokaż rękę! Odsunął wytarty rękaw swetra i uważnie zaczął wpatrywać się w okolicę łokcia, a potem wodzić po przedramieniu palcami, jakby szu- kał podskórnego zgrubienia. Na jego twarzy malowało się niedowierza- nie. Nerwowo pochwycił drugą rękę i powtórzył takie same czynności. — Chłopie — odezwał się ryglując uważnie drzwi. — Powiedz mi po dobroci, co zrobiłeś ze swoim permitorem? — Nie wiem, o czym mówisz i nie będę więcej odpowiadał na żadne pytania. Nie mam najmniejszego pojęcia, co się tutaj dzieje. Zawia- dom, kogo chcesz, aby mnie stąd zabrali, dali jeść, ubrać się przyzwoi- cie i powiedzieli nareszcie, co to wszystko znaczy, czy ja śnię, czy zwa- riowałem. — No, dobrze, zawiadomię kogo trzeba i będziesz cienko śpiewał za usunięcie permitora! Tylko jakżeś ty to zrobił, że nie ma ani śladu, co? Nie doczekawszy się odpowiedzi splunął przez ramię i podszedł do biurka. — Śluza czternasta do Kontroli! Meldunek nadzwyczajny! — Można. — Odrzut z wybiegu do Strefy Czwartej, mężczyzna około... około trzydziestki, normalny. Brak permitora. — Co?! Powtórz! — Nie ma permitora ani nawet blizny po nim. Przez chwilę panowała cisza, po czym odezwał się jakiś inny głos. — Turbid, piliście?! — Ależ panie majorze... Na służbie?! — Dajcie wizję na boks. — Tak jest! Umieszczona pod sufitem kamera zaczęła obmacywać swym szkla- nym okiem sylwetkę uwięzionego, a ten ostentacyjnie odwrócił się od niej plecami i odszedł w kąt. — W porządku, Turbid. Przyślemy po niego — głos umilkł z cha- rakterystycznym stuknięciem wyłączanego mikrofonu. Człowiek w czar- nym uniformie zaczął spacerować tam i z powrotem z rękami założony- mi do tyłu. Zdawał się nie zwracać na nic uwagi, oprócz miarowego przemierzania przestrzeni między dwiema przeciwległymi ścianami. — Panie Turbid... Strażnik zamarł w pół kroku, odwrócony bokiem do klatki. — Co takiego? — Kto przyjedzie po mnie? — Za dużo chcesz wiedzieć, a to niezdrowo. Czy ci nie wszystko jedno kto? Przecież i tak go nie znasz. — Mnie chodzi o to, z jakiej instytucji. — Człowieku, tyś chyba z księżyca spadł! Zadajesz cholernie dziw- ne pytania. Wiesz co, lepiej będzie, jak przestaniesz gadać i jak naj- szybciej zapomnisz moje nazwisko. — Nie potrafię. — Dlaczego? — Bo jest to jedyne nazwisko, jakie znam. Ostry dźwięk dzwonka wdarł się w ciszę podziemia i wypełnił ją przejmującym jazgotem. Strażnik rzucił się do pulpitu biurka, gdzie na rozjarzonym monitorze zapalał się i gasi symbol złożony z liter i cyfr. Równocześnie przestrzeń wypełnił wyraźny metaliczny głos: — Migraton do Nadzoru. Numer WAA175B2408 nie przeszedł S-14 w oznaczonym czasie. Koniec. — Gorąco dzisiaj — mruknął strażnik łącząc się z Kontrolą. — Ja S-14, czy odebraliście raport alarmowy? — To znów u ciebie, Turbid. — Może to ten sam? Wtedy liczba będzie się zgadzać. — Chwileczkę... Co? Wykluczone! Mam już jego dane, tamten jest dwa razy starszy. W tej chwili patrol zaczyna sprawdzanie wybiegu. — A co z moim? — Powinni być u ciebie za kilka minut; pozbędziesz się kłopotu. Turbid podszedł do lustra wiszącego na ścianie, krytycznie obejrzał swój dopasowany mundur, poprawił pas i zapiął guzik pod szyją. — Co za dzień! Dwa wykroczenia przeciw ustawie o stopniach swo- body, a do tego obydwa u mnie. Ty, czekaj... Skąd ty w ogóle się tu wziąłeś? W jaki sposób udało ci się przejść przez trzynastkę? Człowiek w klatce nie odpowiedział. Usiadł na podłodze oparty ple- cami o siatkę i rękami objął kolana podkurczonych nóg. Zdawało mu się, że w ten sposób zdoła oszukać głód szarpiący wnętrzności. Udało się! Dławiąca fala odpłynęła nie wiedzieć gdzie, lecz zdawał sobie spra- wę z jej nieuchronnego powrotu. — Milczeniem nic nie wskórasz. W Kontroli wyciągną z ciebie wszy- stko, co wiesz, a nawet trochę więcej. Pamiętam, byłem wtedy na obwodowej, jedna taka chciała nielegalnie wyjść z miasta, ale zaplątała się w zasiekach i nakrył ją patrol. Też nie chciała mówić, więc podłą- czyliśmy ją do takiego małego aparaciku. Chłopie, jaką ona miała przeszłość! Gdzieś w oddali rozległ się pisk hamulców, tupot nóg, trzasnęły drzwi, potem drugie i do środka weszło dwóch umundurowanych. Od Turbida różnili się tylko dystynkcjami na rękawach bluz. — A... to ten — odezwał się jeden z przybyłych. — Pierwszy raz takiego widzę. Wypuść go. Strażnik otworzył drzwi i skinął na człowieka skulonego w kącie celi. Równocześnie z tylnej kieszeni spodni wyciągnął kajdanki i spojrzał pytająco na członków patrolu. — Nie trzeba, Turbid, on mi wygląda na rozsądnego. No, wstawaj, jedziemy! Bosy mężczyzna w wymiętych spodniach i obwisłym, starym swetrze ciężko podniósł się z podłogi. Nie patrząc na nikogo, przeszedł przez próg celi i zatrzymał się obok drzwi wyjściowych. — A co z tym WAA, nie zarejestrowanym przez Migraton? — za- pytał Turbid. — Wszystko w porządku. Znaleźli go martwego w Źródlanej Grocie na wybiegu. Bywaj! Turbid strzelił obcasami podnosząc równocześnie dłoń do czoła i stał tak, aż tupot nóg zaczął cichnąć w korytarzu. Potem spojrzał na zega- rek i wrócił na swoje miejsce przy pulpicie czternastej śluzy migracyj- nej. r—~~ l Rozdział \l Szli długim, słabo oświetlonym korytarzem, zamkniętym masywnymi drzwiami z blachy. Zimny beton chodnika kłuł bose stopy żądłami chłodu, wywołując mgliste wspomnienie przeżycia tkwiącego jak cierń w torbieli niepamięci. Co to było? Roje myśli kłębiły się bezsilnie, usi- łując wydobyć wspomnienie, lecz za każdym razem tylko chłodny dreszcz przebiegał go od stóp aż do lędźwi. Korytarz skręcił w prawo i znaleźli się pod wiaduktem wspartym na dwóch rzędach żelbetowych kolumn. Tuż przy wyjściu stał samochód. Doskonała czerń wypolerowanej karoserii kontrastowała z nieprzejrzy- stymi z zewnątrz lustrami okien. Bezszelestnie otworzyły się boczne drzwi. Ledwie usiedli, samochód ruszył z dużą prędkością, wypadł spod wiaduktu w pełny blask popołudniowego słońca i popędził pustą szosą w stronę ściany wieżowców piętrzących się w oddali. Mijali długie szeregi jednakowych domków skrytych w zieleni, gdzieniegdzie migały niebieskie tafle basenów kąpielowych i szary asfalt prostopadłych uli- czek — zwykła willowa dzielnica wielkiego miasta. Wpadli w słabo oświetlony tunel, skąd właśnie wyjeżdżał, gasząc reflektory, taki sam pojazd. Kilkaset metrów dalej skręcili w podziemny labirynt sal i pa- saży, by w końcu stanąć przed zakratowanym wejściem. Niższy ze stra- żników wsunął rękę w otwór obok drzwi i krata podniosła się na chwi- lę, umożliwiając wejście do ponurego korytarza z czerwonej cegły. W kilku miejscach ze stropu sączyła się woda, tworząc na ścianach ciemne plamy zacieków. Potem były schody, jakaś sala, znowu schody i wy- łożony parkietem korytarz z drzwiami po obu stronach. Wyższy otworzył pierwsze z brzegu i, wpuściwszy eskortowanego do środka, zatrzasnął je z rozmachem. Pokój był mały i całkowicie pusty, tylko pod ścianą stało samotne krzesło z wytartym oparciem. Przez zakratowane okno widać było rachityczne drzewko na tle szarego muru. Człowiek usiadł na krześle i opuścił głowę na piersi, ręce bezwładnie zwisały mu wzdłuż tułowia. Nie czuł już głodu ani zmęczenia, nie czuł już niczego, oprócz całkowi- tej obojętności. — Jak się nazywasz? — znajomy glos spłynął ze wszystkich ścian naraz i jakby otoczył go szczelnym kordonem. — Ja... nie wiem — odparł nie podnosząc głowy. — Co się stało z twoim permitorem? — Nie mam pojęcia. Chyba nigdy nie miąłem czegoś takiego, panie majorze. — Skąd mnie znasz? — padło po krótkiej pauzie. — Zapamiętałem głos usłyszany w tamtym podziemiu. Wydaje mi się, że zapamiętuję wszystko, cokolwiek ujrzę lub usłyszę. — A swojego nazwiska nie pamiętasz. Dziwne... Powiedz mi cho- ciaż, w jaki sposób znalazłeś się na wybiegu. Albo nie, poczekaj! Po chwili do pokoju wszedł mężczyzna w jasnym flanelowym garni- turze i sandałach, na pierwszy rzut oka sprawiający wrażenie urzędnika na urlopie. — A więc, już wiesz, jak wyglądam. Ściągnij sweter! Długo i uważnie oglądał najpierw prawą, a potem lewą rękę, z nie- dowierzaniem kręcąc przy tym głową. — A teraz usiądź. Stanął za krzesłem i odgarnąwszy włosy na karku siedzącego, aż zagwizdał ze zdziwienia. — Numeru identyfikacyjnego też nie masz! Niewiarygodna historia! W jaki sposób zdołałeś przeżyć tyle lat nie mając niezbędnych dla czło- wieka rzeczy. Przecież bez permitora nie mogłeś poruszać się po mieś- cie. Gdzie mieszkałeś? Co jadłeś? Odpowiedz! — Nie wiem, nie pamiętam. — A co w takim razie pamiętasz? — Wydarzenia z ostatnich dwóch godzin. — Opowiedz o nich. Człowiek zaczął mówić o zielonym gąszczu i zwierzętach, o dziurze w płocie i upadku ze skarpy, o dziwacznym tłumie w spacerowej alei i o swoim uwięzieniu. Pominął tylko umierającego w grocie ze źró- dłem. — To wszystko? — Tak. — Sprawdzimy. Jeśli jesteś szpiegiem, nie chciałbym być w twojej skórze. Major wyszedł, a po chwili zjawił się umundurowany strażnik i za- prowadził więźnia najpierw do łaźni, gdzie po kąpieli wręczono mu dość przyzwoite ubranie, potem zaś do bufetu na posiłek. Łapczywie - zjadł nie znaną potrawę o mdłym smaku i popił jasnobrązowym pły- nem z plastykowego kubka. Zaledwie skończył, przeszli do pomiesz- czenia sprawiającego wrażenie laboratorium. Było tam kilkoro milczą- cych ludzi w białych kitlach, zajętych obsługą nie znanej aparatury. Je- dnemu z nich strażnik wręczył zapisany różowy kartonik, wskazując ru- chem głowy na przyprowadzonego człowieka, po czym usiadł na krze- śle stojącym w kącie i zaczął bawić się wyciągniętym z kieszeni scyzory- kiem. Mężczyzna w bieli przeczytał kartkę i otworzył drzwi do oszklo- nej kabiny z wielkim fotelem pośrodku. — Proszę siadać. Przypięli go pasami tak mocno, że nie mógł poruszyć ani ręką, ani nogą, głowę też unieruchomili mu całkowicie, a na oczy założyli czarną opaskę. W różnych miejscach na ciele poczuł zimny dotyk metalu. Wreszcie krzątanina ustała i usłyszał trzask zamykanych drzwi kabiny. Cisza. Cisza i ciemność. Błogi spokój spływa powoli. Nie istnieje nic oprócz bezpiecznego trwania pośród łagodnych półcieni rodzących się gdzieś w górze i niespiesznie wypełniających przestrzeń. Narasta świat- łość, a w jej strumieniu nikną stalowe obłoki i umykają ku krańcom, coraz prędzej, prędzej, aż nie ma już niczego prócz bladej niebieskości; stopniowo zaczynają wykwitać kształty, które z wolna nabierają wyra- zistości przeżytych scen, kłują oczy zabłąkanym słonecznym promie- niem, cieszą swobodnym wdziękiem zwierząt, przypominają wędrówkę wśród drzew, upadek i czerwień krwi, karnawałowy tłum spacerowej alei, człowieka umierającego z cichym westchnieniem, ciasnotę klatki, czarnych strażników, jazdę pustymi ulicami podziemia i oszkloną kabi- nę. Obrazy zaczynają się powtarzać, stawać coraz wyraźniejsze, gnać niepowstrzymanym pędem coraz szybciej i szybciej, coraz bardziej jaskrawe, prawie bolesne. Słychać potężniejący szum krwi w żyłach i miarowe wybuchy tętna. Oszalały kalejdoskop wspomnień miota się w otwartej ramie mózgu pośród eksplozji światłości i bólu, błyskawice wydobywają z czerwonego mroku strzępy zdarzeń, stale tych samych, aż wszystko staje się rozmazanym kręgiem jasności i cierpienia. — Niee! — zdławiony krzyk rozpaczy wyrwał się ze ściśniętego bó- lem gardła, człowiek zadrżał na całym ciele i znieruchomiał w fotelu. — Stop! Kiedy się ocknął, leżał w nie znanym pomieszczeniu, przykryty prze- ścieradłem. Zza ściany sączyły się przytłumione dźwięki muzyki, prze- rywane co chwilę skowytem pracującej, piły albo wiertarki. Powoli za- czynały napływać wspomnienia ostatnich godzin, zadziwiająco wyraźne i szczegółowe. Usiłował skoncentrować się i przeniknąć myślą poza ba- rierę ciemnego tunelu, lecz bezskutecznie. Całe jego istnienie zawiera- ło się między tym tunelem a szklaną kabiną, poza którą było już tylko cierpienie. Ostrożnie poruszył się unosząc głowę z poduszki — nic nie bolało. Ośmielony uniósł się na łokciach, a potem usiadł na łóżku i rozejrzał się wokoło. Biały szpitalny pokój z oknem na korytarz, stolik przy łóżku, a na nim niedbale rzucone ubranie, plastykowy kosz na śmieci z pokrywą unoszoną za naciśnięciem nożnego pedału. I jeszcze czerwo- ny przycisk dzwonka nad łóżkiem. Nagle dojrzał dwa kawałki plastra na prawej ręce, nieco poniżej łok- cia, przytrzymujące tampon z gazy. Palcem dotknął ręki obok opatrun- ku — zabolało. — Proszę nie dotykać! Nawet nie zauważył, kiedy weszła. Była jedną z dwóch kobiet obec- nych w laboratorium, gdy go tam wprowadzono. Zapamiętał jej sku- pioną twarz i znamię na lewym policzku. Wówczas była w białym kitlu, teraz miała na sobie czarny kostium wojskowego kroju. — Co mi się stało? — Proszę się położyć i czekać na przyjście majora — odparła zdu- miewająco bezbarwnym głosem. Kiedy odwracała się, by wyjść z poko- ju, na moment pochwycił szklane spojrzenie nadmiernie rozszerzonych źrenic. Zobaczył ją jeszcze, jak szła korytarzem uparcie wpatrzona w jakiś oddalony punkt. Długo szukał porównania, lecz im bardziej za- stanawiał się nad znalezieniem odpowiedniego określenia jej zachowa- nia, tym wyraźniej uświadamiał sobie braki w pamięci i utwierdzał się w przekonaniu, że pozostały mu tylko resztki z zasobu wiedzy, jaki kie- dyś musiał posiadać. Chciał wydobyć z mroku niepamięci chociaż jed- no słowo rozmyte, choć sylabę, do której mógłby, cegiełka po cegiełce, dołożyć inne i zbudować sensowne pojęcie stanowiące klucz do wspom- njen — bez skutku. Zamknął oczy i zatopił się w zmaganiach z oporną pamięcią, jednak prócz ułamków nierozpoznawalnych olśnień nie dało się wskrzesić niczego. Im głębiej zapadał w przeczuwaną przeszłość, tym głębszy mrok ją spowijał. Major zjawił się dopiero późnym wieczorem przynosząc teczkę z do- kumentami, rozłożył ją na stole i zapytał: — Jak się czujesz? — Dobrze, tylko trochę boli mnie ręka. Coście z nią zrobili? — Wszczepiono ci permitor. — Co to jest? — Jednostkowy identyfikator pełniący zarazem funkcję przepustki na śluzach kontrolnych. Dzięki niemu staniesz się pełnoprawnym człon- kiem naszej społeczności — tu major spojrzał do akt — NBB231W8717. To z początku będzie trudne do zapamiętania, lecz z czasem potrafisz swój numer wyrecytować nawet wyrwany z pierwsze- go snu. Gdybyś zapomniał, jest wytatuowany, o tu, pod plastrem, i jeszcze dodatkowo na karku, tak na wszelki wypadek. Mam nadzieję, że kiedyś będziesz mógł poruszać się po mieście, a może nawet uzys- kasz jeszcze wyższe stopnie swobody. Na razie masz zerowy, więc na- wet nie próbuj przekraczać jakiejkolwiek śluzy, bo miałbyś tylko kło- poty. Zresztą tam, gdzie cię zawieziemy, i tak nie będziesz miał okazji zbliżyć się do żadnej. — Ale skąd ja się tu wziąłem? Co tu robię? — Nie wiemy. Twój mózg zawiera wspomnienia tylko z ostatnich kilku godzin. Zdumiewający przypadek! Sprawdziliśmy — wszystko się zgadza. Wybaczę ci nawet zatajony pobyt w grocie; miałeś prawo prze- straszyć się nieboszczyka. — Co zamierzacie ze mną zrobić? — No cóż, badania wykazały, że jesteś w zasadzie zdrowy zarówno pod względem fizycznym, jak i psychicznym, wobec tego musimy cię na jakiś czas umieścić w zakładzie zamkniętym. — Nie rozumiem... — Nie przejmuj się tym, z początku wielu rzeczy nie będziesz rozu- miał, będą ci się wydawały dziwne i niepojęte, lecz w końcu przyzwy- czaisz się i zaczniesz brać świat taki, jaki będzie się podsuwał w nieusta- jącej codzienności, aż kiedyś może nie wywoła w tobie ani śladu emocji pojawienie się człowieka nie wiadomo skąd. Trzeba żyć chwilą, a ta mówi, że najważniejszą dla ciebie sprawą jest teraz wybór nazwiska. — Jak to? — Normalnie, przecież musisz się jakoś nazywać. Z reguły człowiek nie ma na to żadnego wpływu — nazwisko, dostaje niejako automatycz- nie, imię wybiera mu się, na chybił trafił, z kalendarza. Przed tobą otwarła się niepowtarzalna szansa nazwania się według własnej woli. — Kiedy... kiedy ja nie wiem, nie pamiętam żadnego imienia, żad- nego nazwiska z wyjątkiem: Turbid. — Nie szkodzi. U nas panuje zupełna swoboda w tym względzie, a mimo to obywatele nie potrafią z niej korzystać. Po początkowej euforii szybko powrócili do nadawania tradycyjnych imion i dziedzicz- nych nazwisk. No, jak chciałbyś się nazywać? — Nie wiem. — W takim razie ja ci pomogę. Czy podoba ci się imię: Mark? — Zupełnie niezłe. — A nazwisko: Grey? — Zgoda. A więc jestem Mark Grey NBB231W8717. — Masz wspaniałą pamięć, Grey. Musisz się tylko przyzwyczaić do podawania numeru na pierwszym miejscu. Po prostu jest ważniejszy od nazwiska. — Zapamiętałem. — W porządku — powiedział major kończąc wpisywanie danych do akt. — Za kilka minut wprowadzę twoje personalia do pamięci Migra- tonu i z tą chwilą staniesz się pełnoprawnym obywatelem naszego pań- stwa. Życzę ci dużo powodzenia! — złożył papiery i wyszedł nie obej- rzawszy się za siebie. Ludzie się rodzą, potem zachłannie wychwytują strzępki otaczające- go ich świata i dzięki nim stają się indywidualnościami, mają jakieś przyjaźnie, jakieś ulubione doznania, małe radości i smutki, przeżywa- ją euforie i upadki, aż wreszcie.4stają się dojrzałymi — jak major albo jak Turbid. Skąd ja to wiem? Mark Grey... Ten pierwszy dźwięk ozna- cza imię, moje imię, coś nieodłącznego jak bicie serca lub spokojny rytm oddechu, coś szeptanego do ucha, gdy nadchodzi chwila wielkiego wzruszenia, a wszystko zbiega się do tego jednego słowa. A więc mam imię... — Grey Mark, to ty? — w drzwiach stał strażnik, jeden z tych, któ- rzy przywieźli mnie z czternastej śluzy. • — Ja. — Ubieraj się! Trochę kręciło mi się w głowie, ale nie dawałem nic po sobie po- znać, nagle bowiem zapragnąłem jak najprędzej opuścić ten budynek. Zdawało mi się, że w każdym kącie czai się nieznane niebezpieczeń- stwo, że jeśli pozostanę tutaj choć minutę dłużej, zginę przytłoczony ciężkimi ścianami. Wbiwszy wzrok w podłogę ruszyłem nie kończącą się drogą do podziemi, a gdy wreszcie czarny samochód bezszelestnie ruszył w ciemność rozkrojoną światłami reflektorów, odetchnąłem z ulgą i zagłębiłem się w miękkim oparciu siedzenia. Rozjarzone mrowisko miasta odpłynęło w mrok i stało się tylko łuną na horyzoncie, coraz bledszą, coraz bardziej nierealną, aż i ona znikła w gęstej ciemności. Dopiero wtedy uprzytomniłem sobie, że przecież to miasto musi się jakoś nazywać, że żyje w nim wielka liczba ludzi, a każdy z nich ma imię i nazwisko, każdy ma swoje życie, sprawy, swo- je przedmioty, i że każdy z tych przedmiotów ma nazwę, a więc miasto pełne jest rzeczy i nie znanych mi ludzi. Może nawet istnieje jeszcze inne miasto, dlaczegóż by nie? Uświadomiłem sobie, jak mało wiem i jaki ogrom doznań spadać będzie na mnie dzień po dniu, godzina po godzinie. Równocześnie czułem, że kiedyś musiałem wszystko to znać, może nie to samo, ale z pewnością podobne, bliskie. Zza zakrętu wypełzło pomarańczowe światło i narastało w biegu zwalniającego samochodu, wyłaniając z mroku wylot bocznej drogi, zamkniętej bramą z kutego żelaza. Obok przycupnął niski budyneczek z czerwonej cegły; jedno z okien niewidocznych od strony szosy przy- ciągało wzrok prostokątem jasności. Strażnik zaprowadził mnie do środka, gdzie dwóch znudzonych mężczyzn bez przekonania grało w karty. — Co to za jeden? — zapytał siedzący na wprost drzwi, nie podno- sząc wzroku znad stołu. Przybrudzona gimnastyczna koszulka zdawała się pękać na jego potężnym torsie. — Pacjent, z zerowym stopniem. — To jakiś lepszy numer! — zawołał drugi z graczy i odwrócił się do drzwi, aby mnie obejrzeć. Krótko ostrzyżone włosy sterczały nad czołem nie wyższym niż na dwa palce, pod nim widać było malutkie rozbiegane oczy, czerwony nos i wielką kwadratową szczękę. Koniec języka niezmordowanie wędrował pomiędzy wilgotnymi wargami. — Podejść bliżej! — ten pierwszy kiwnął na mnie palcem. — A ty możesz już wracać. — Muszę poczekać, aż przejdzie przez śluzę rejestracyjną, przecież znasz przepisy. — To ci służbista! — zarechotał ten z niskim czołem i świńskimi oczkami. — Boisz się, żebyśmy ci go nie zjedli? Strażnik nie odpowiedział, lecz czekał dopóty, aż włożyłem obanda- żowaną rękę do otworu w ścianie i odskoczyła krata zamykająca wejś- cie do ogrodu. Odszedł dopiero wtedy, gdy znalazłem się po drugiej stronie, a krata śluzy ze zgrzytem powróciła na swoje miejsce. Z bocznych drzwi wyszedł człowiek w gimnastycznej koszulce i wkładając bluzę munduru obejrzał mnie z dezaprobatą. Dopiero teraz widać było, że to prawdziwy olbrzym. — Idziemy! — zawołał cienkim głosem, zupełnie nie pasującym do jego potężnej postaci. — Ty przodem — dodał cicho i już normalnie. Widocznie miał jakąś wadę nie pozwalającą mu podnosić głosu. Ruszyłem alejką w kierunku widocznego za drzewami wielkiego oświetlonego budynku. W ciszy słychać było tylko odgłosy naszych kroków i słaby szum wiatru w gałęziach drzew. — Jak się nazywasz? — zapytał olbrzym. — Mark Grey — odpowiedziałem zwracając się do niego. — Nie oglądaj się! — zapiszczał, a po chwili dodał: — Za co ta zerówka? — Jaka, zerówka? — Nie udawaj mądrzejszego, niż jesteś. Pytam, dlaczego dali ci naj- niższy stopień swobody. — Nie wiem, widocznie taki mi się należał. — A jaki miałeś przed wpadką? — Nie miałem żadnego. — Te, cwaniak... Tutaj nie takich prostujemy, zapamiętaj to so- bie! — umilkł i nie odzywał się aż do końca alei. Jedynie u podnóża schodów warknął coś, co mogło brzmieć jak rozkaz wejścia do środka. W kącie holu siedział za biurkiem mizerny mężczyzna w wytartym garniturze nieokreślonego koloru, całkowicie pochłonięty jakąś czyn- nością wykonywaną za stertą niedbale ułożonych książek i gazet. Ol- brzym nachylił się nad nim i coś mu szepnął do ucha, po czym oddalił się tą samą drogą zostawiając mnie na środku. Urzędnik zachowywał się tak, jakby poza nim nikogo nie było w pomieszczeniu — raz po raz pochylał się nad stołem, podnosił i opuszczał rękę uzbrojoną w wielki błyszczący nóż, kręcił głową z dezaprobatą lub gwizdał przeciągle. Chcąc zwrócić na siebie jego uwagę zakaszlałem dwukrotnie, lecz nie odniosło to żadnego skutku. Zacząłem więc rozglądać się po ścianach obwieszonych wyblakłymi plakatami, na których aż do znudzenia po- wtarzał się motyw strażnika prowadzącego za rękę zapłakane dziecko albo też wskazującego tłumom ludzi właściwy kierunek w labiryncie ślepych uliczek. — Umiesz naprawiać? — Proszę? — Pytam, czy umiesz naprawiać! — zawołał ze złością zza papiero- wej piramidy. — Zepsuł mi się jeszcze wczoraj i w żaden sposób nie mogę go uruchomić. Zajrzałem mu przez ramię — na kawałku pokrwawionej gazety leżał wróbel, a on wielkim nożem grzebał w jego wnętrznościach. — Nie, nie potrafię — odpowiedziałem prędko i wycofałem się na środek. — Numer! Twój numer — dorzucił wyjaśniająco, wycierając ręce w gazetę. — NBB231W8717. Zdawał się nie słuchać zajęty wydłubywaniem brudu spoza pazno- kci, lecz kiedy skończył, okazało się, że dokładnie zapamiętał, bo bez zastanowienia wystukał go na klawiaturze przyrządu stojącego obok biurka. W miarę wybierania kolejnych składników pojawiały się one na ekranie zawieszonym w rogu holu przywodząc mi na myśl cień wspo- mnienia czegoś podobnego. Gdzieś na dnie pamięci zatliło się prze- świadczenie, że powtarza się scena dawno przeżyta, zaczęło przeradzać się w pewność, gnębić, wyszydzać bezsiłę i ułomność skołatanego móz- gu, aż zapadło w ciemność i znikło w chaosie myśli. — Grey Mark... Co? Tylko tyle? Skromny masz życiorys, dziwnie skromny... Zresztą — nieważne. — Zawinął szczątki wróbla w świeży papier i włożył do szuflady, patrząc mi przy tym cały czas prosto w oczy. Przekręcił klucz w zamku, wrzucił go do kieszeni marynarki, po czym sprawdził, czy szuflada jest zamknięta. — Teraz mi nie ucieknie, prawda Grey? -— Na pewno. Na pewno! — Ostrożności nigdy za wiele. Sto dwadzieścia trzy C. — Proszę? 25 — Pójdziesz do pawilonu C, pokój 123. Łatwo zapamiętać. Wyszliśmy w ciemność lasu, czy też parku, pod nogami trzeszczały gałązki i szeleściły zeschłe liście, pachniało żywicą i jeszcze czymś nie- znanym. W oddali pomiędzy drzewami ukazały się oświetlone okna parterowego budynku; można w nich było dostrzec poruszające się sylwetki ludzi, słychać było chóralny śpiew kilku męskich głosów. Drzewa przerzedziły się jeszcze bardziej, ujrzałem długi barak z wejś- ciem w szczytowej ścianie. W świetle słabej żarówki można było do- strzec wielką literę C wymalowaną nad drzwiami. Mój przewodnik wyciągnął z kieszeni pęk kluczy i długo próbował, zanim trafił na właściwy. Za drzwiami ciągnął się długi pusty korytarz, po obu stronach którego znajdowały się płytkie nisze opatrzone kolej- nymi numerami poczynając od stu. W połowie długości budynku była przerwa w monotonnym ciągu pokoi. Po lewej stronie stał obity ceratą stolik, a obok niego dwa krzesła, po prawej zaś w oszklonej klatce drzemał jakiś niepozorny człowieczek. W ostatniej chwili widać usły- szał nasze kroki, bo zerwał się na równe nogi i zasalutował wydając przy tym jakieś nieartykułowane dźwięki. Sięgał mi najwyżej do piersi, a jego starcza pomarszczona twarz bez zarostu silnie kontrastowała z dziecięcą wręcz postacią. — Spocznijcie — powiedział z wyższością w głosie człowiek, który mnie tu przyprowadził. — To jest nowy pacjent, nazywa się Grey. Dasz go do 123. — Grey! Grey! — zachichotał przeraźliwie chwytając za pejcz wi- szący na ścianie. Zbliżył się na odległość wyciągniętej ręki i wbił we mnie świdrujące czarne oczy. — Zapamiętaj sobie, że jesteś we władzy Cesarza — zasyczał podsuwając mi pod nos trzonek pejcza. — Jak bę- dziesz grzeczny, to cię wyleczę bardzo szybko, a jak nie, to... —wymo- wnie przejechał kantem dłoni po gardle. Z głębi korytarza dobiegł zgrzyt klucza w zamku. Spojrzałem w tam- tą stronę i zdołałem tylko dostrzec oddalającą się sylwetkę naprawiacza zdechłych wróbli. — Za mną! — wybełkotał ruszając nieomal defiladowym krokiem. Wysoko wyrzucał swoje krótkie, krzywe nogi, starając się przy tym stą- pać jak najgłośniej. Komizmu postaci dopełniały staromodne, czarne buty z cholewami, nieskazitelnie czyste i lśniące. Kilkanaście metrów dalej zatrzymał się i odryglowal drzwi, po czym wskazał mi pejczem drogę Wszedłem do okratowanej klatki, a Cesarz zamknął za mną drzwi i widocznie zwolnił jakiś mechanizm, bo przód klatki odchylił się, dając mi przejście do pokoju. W świetle nocnej lampki ujrzałem zakra- towane okno, stół z krzesłami i cztery żelazne łóżka pod ścianami. Na trzech z nich siedzieli mężczyźni przyglądając mi się uważnie, czwarte zaś było wolne. — Dobry wieczór! — powiedziałem starając się, aby zabrzmiało to jak najbardziej naturalnie, lecz nikt się nie odezwał. — Nazywam się Mark Grey i przydzielono mnie do waszego pokoju. — Po co? — zapytał najstarszy. — Nie wiem, po prostu przysłano mnie tu z miasta i kazano zamie- szkać w tym pokoju. To wszystko. — Kto cię przysłał? — Mówili do niego: majorze. — Z Nadzoru — stwierdził rudy brodacz i zaczął podwijać rękawy koszuli. — Z jakiego miasta? — Nie wiem. Ludzie, ja nic nie wiem! — Kapuś — wycedził przez zęby młody człowiek spod okna. — Głupi kapuś. — Masz rację, Mały. Mogliby przysłać chociaż trochę mądrzejszych i z jakąś wiarygodną historią — zgodził się rudzielec. — Czekajcie! Co on winien? Nic. Chory człowiek. Co ci dolega, chłopie? Bo, że jesteś chory, widać na pierwszy rzut oka, znam się tro- chę na tym. Początki schizofrenii? A może paranoja? — Badali mnie za pomocą jakiegoś aparatu i powiedzieli, że jestem zdrowy i dlatego muszę być umieszczony w zakładzie zamkniętym. Czy wy coś z tego rozumiecie? — To zupełnie normalne, tylko że ty zdrów nie jesteś, bo gdybyś nim był, pamiętałbyś przynajmniej nazwę miasta, z którego cię tu przy- wieźli. No więc? — Nie pamiętam żadnych zdarzeń z mojego dotychczasowego życia, żadnych nazwisk — niczego. — Skąd więc ten Mark Grey? — Major mnie tak nazwał, żeby jakoś zarejestrować w pamięci Migratonu. Dali mi też numer i wszczepili permitor, o, tutaj — pokaza- łem obandażowaną rękę. — Czekaj... — najstarszy wstał i zaczął spacerować od okna do drzwi. — Opowiedz nam wszystko o sobie, tylko staraj się nie opuścić żadnego szczegółu. Znów zacząłem wywoływać z pamięci wszystkie wydarzenia dzisiej- szego dnia, a oni słuchali uważnie, nie przerywając mi ani słowem. Do- piero kiedy opisałem dwóch strażników przy bramie wjazdowej na te- ren zakładu, wtrącił się nachmurzony rudzielec. — Ten ostrzyżony na jeża, podobny do neandertalczyka, to Dingo, sadysta. Miej się przed nim na baczności. Drugiego nazywają Kurcząt- ko, a że jest tu dopiero od dwóch tygodni, dlatego niewiele jeszcze o nim wiemy. — Potem ten Kurczątko zaprowadził mnie do głównego budynku i przekazał jakiemuś wariatowi zajętemu właśnie dłubaniem w zde- chłym wróblu. — To z pewnością ten maniak Alonso — dorzucił najmłodszy z trójki. — A on przekazał cię Cesarzowi? — Tak było. I to jest wszystko, co potrafię opowiedzieć o sobie. Ni- czego więcej nie pamiętam. Zapanowała cisza przerywana jedynie skrzypieniem obluzowanej deski w podłodze, kiedy przechodzący się mężczyzna następował na nią w swojej monotonnej wędrówce tam i z powrotem. — To mi wygląda na powikłany przypadek niepamięci. Psychoanali- zator nie wlicza amnezji do chorób, wobec tego miał prawo uznać go za nienormalnego, a zatem major postąpił prawidłowo kierując go do kliniki. Tajemnicą pozostaje, w jaki sposób znalazł się w zoo i do tego bez permitora. — Ale strażnik czternastej śluzy składając o mnie meldunek do Kontroli użył określenia: normalny. Pamiętam dokładnie. — Wyjaśnij mu, Bird — rzekł rudy ściągając buty i kładąc się na łóżku. — Posłuchaj, chłopie! Nie dość, że przychodzisz nie wiadomo skąd, to na dodatek masz dość przestarzałe poglądy na temat stanu psychicz- nego ludzi. Wydaje ci się, że jeśli ktoś nie przejawia wyraźnych oznak obłędu, bez większego ryzyka można go przypisać do ogromnej więk- szości społeczeństwa i z czystym sumieniem przykleić mu etykietkę nor- malnego. Kiedyś, dawno temu, takie rozumowanie z pewnością było słuszne, ale te czasy już minęły. U pierwotnych ludów żyjących zdro- wym naturalnym rytmem przyrody obłąkani byli rzadkością, a społecz- ność otaczała ich opieką i pewnego rodzaju szacunkiem przemieszanym z obawą przed niepojętą tajemnicą tkwiącą w nawiedzonych. Potem, kiedy ludzie coraz szybciej, coraz łapczywiej zaczęli rzucać się na okru- chy władzy i nauki, wielu z nich w zaślepieniu przekroczyło granice własnej osobowości, co kończyło się załamaniem systemu nerwowe- go i chorobą. Coraz prędzej rozwijała się spirala szaleństwa rywali- zacji, aż wreszcie zabrakło szpitali, a obłęd stał się czymś tak pospo- litym, że aż normalnym. Bo i co to jest być normalnym? Znaczy to, nie odbiegać zbytnio od przeciętnej ani w jedną, ani w drugą stronę. Skoro teraz ogromna większość mieszkańców naszej wyspy jest cho- ra, zdrowi znaleźli się poza kreskami wyznaczającymi przeciętność, a tym samym stali się nienormalnymi, takimi, których należy izolo- wać od społeczeństwa. W czternastej śluzie zachowywałeś się dziwa- cznie, więc strażnik wziął cię za chorego, czyli normalnego. Potem jednak poddali cię badaniom połączonym z sondowaniem pamięci i wyszło, że nie masz żadnych zaburzeń, a więc jesteś nienormalnym i dlatego stanowisz niebezpieczeństwo dla skostniałego w szaleństwie ładu. Jedynym wyjściem dla nich było umieścić cię w którymś z za- mkniętych zakładów i w ten sposób trafiłeś tutaj. Ot i po całej ta- jemnicy! , Szumiało mi w głowie, a przed oczami pojawiły się żółte płaty, opa- dały coraz szybciej, coraz większą masą wciskały się w zakamarki móz- gu, aż złocista powódź zalała wszystko i zagłębiłem się w czeluść trwa- nia poza czasem i przestrzenią. Z dali dobiegały strzępy dźwięków sła- bych jak szept i było mi dobrze, po prostu dobrze. Nagle zimny dreszcz wstrząsnął całym moim ciałem, wracając je rze- czywistości wciskającej się nerwowym szmerem zmieszanych głosów, ciężarem podnoszonych powiek i rozmytymi konturami zaniepokojo- nych twarzy na tle białej płaszczyzny sufitu. — Lepiej ci? Co odpowiedzieć, aby jak najmniej skłamać? Że niepotrzebnie tru- dzili się wracając mnie życiu, że tam, za parawanem czucia króluje spo- kój będący szczęściem, że tutaj jest tylko ból i ustawiczna walka. — Lepiej. Leżałem na łóżku oparty o spiętrzone poduszki wypchane sianem; wokół unosił się zapach trawy umierającej w parnej spiekocie letniego dnia, ślad wspomnienia skrytego w niepamięci. Rudobrody troskliwie Poił mnie wystygłą herbatą, a dwaj pozostali z niepokojem wpatrywali się w moje oczy. — Może to z głodu? — zapytał najmłodszy i nie czekający na odpo- wiedź, podsunął mi kromkę chleba z marmoladą. Jadłem żarłocznie czując, jak z każdym kęsem wraca chęć życia, a żal za utraconym spo- kojem odpływa i niknie bezpowrotnie. — Można jeszcze? — Poczekaj... — odchylił obluzowaną deskę w ścianie obok okna i wydobył ze skrytki zawiniątko opakowane w srebrzystą metalową fo- lię. — Masz, jedz! Dwa zapleśniałe suchary, upstrzone regularną siatką drobnych otworków. Twarde jak kość! Jadłem rozmoczone w zimnej herbacie, delektując się ich nadzwyczajnym smakiem, przekonany, że nie zapom- nę go nigdy. — Dziękuję wam. Nie wiem, co jadłem ostatnio, lecz z pewnością nie było tak dobre jak to, co daliście mi tutaj. — Przesadzasz, Mark. To bardzo podłe jedzenie, musisz się jednak przyzwyczaić do niego, bo przez dłuższy czas możesz nic lepszego nie oglądać. Prawda, Jose? Rudy kiwnął potakująco głową, a potem otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, lecz tylko machnął ręką i odwrócił się do drzwi. — O czym myślałeś, Jose? — zapytałem. — No dobrze, niech ci będzie: chciałem powiedzieć, że równie do- brze możesz wyjść stąd bardzo szybko, nawet za kilkanaście dni. — A od czego to zależy? — Tylko i wyłącznie od ciebie. , — Ode mnie?! * — Wytłumacz mu, Bird. Ja nie jestem dobry w gadaniu. Ostatecz- nie masz za sobą świetną szkołę — zaśmiał się nerwowo i zaraz dorzu- cił: — Przepraszam... — Nie musisz. Słuchaj, Mark, jest tylko jedna możliwość wyjścia stąd: zwariować. Cały system tego zakładu nastawiony jest na jak naj- szybsze doprowadzenie pacjentów da stanu normalnego, stanu przecię- tnego, a co się za tym kryje — już wiesz. Nie, nikt nie będzie ci robił krzywdy, jesteś przecież w szpitalu i to w jednym z najlepszych na wy- spie, będziesz tylko leczony, to znaczy sprowadzany pomiędzy dwie nieostre kreski stanowiące granice przeciętnego obłędu. Tylko tyle. W marszu do choroby będą ci pomagać starymi jak świat środkami far- makologicznymi, elektrowstrząsami, ale niezbyt często, żebyś w dłuż- szych przerwach całkowitej bezczynności mógł się zastanowić, czy przy- padkiem nie jesteś już wolny od zarazy samodzielnego myślenia. Jeśli dojdziesz do tego wniosku, zgłoś się zaraz gdzie trzeba, a przyjmą cię jak marnotrawnego syna, wracającego na łono stęsknionej rodziny. — Ależ to absurd! Nie można oszaleć na zamówienie. Pierwsze lep- sze badanie wykryje mistyfikację. — Toteż nikt nie będzie cię badał. Tym z Nadzoru wystarczy tylko, żebyś mówił i zachowywał się jak większość. Nie jesteś chyba taki na- iwny, by dopuszczać istnienie społeczeństwa składającego się z samych szaleńców; wkrótce musiałoby ulec zagładzie. Musi istnieć liczna grupa ludzi wykonujących zwykłe codzienne obowiązki, aby reszta miała co jeść, gdzie mieszkać, ktoś musi dbać o zdrowie innych, pilnować spoko- ju, trzymać w ryzach demony prawdziwego obłędu. — A oni, ci z Nadzoru? — Wprawdzie większość z nich nie jest szaleńcami, jednak cierpią na schorzenie groźniejsze od innych, chociaż niewykrywalne najczul- szymi aparatami. Na imię mu bezwola. Bezwola wobec skostniałego porządku półprawd zapisanych na, twardszych od spiżu, ścianach gma- chu nawyków, odziedziczonych nie wiedzieć po kim, wobec mechaniz- mu dającemu człowiekowi mniej swobody, niż ma jej koło zębate wśród setek sobie podobnych, niemożność sformułowania myśli, która wyrasta ponad przystrzyżony trawnik zwykłego konformizmu. Tknięty zarazą bezwoli staje się niezdolny zrozumieć i uczynić cokolwiek odbie- gającego od schematu, ucieka więc w świat rutyny, sloganów i frazesów wyświechtanych od ciągłego używania, na koniec traci wielki dar wra- żliwości i od tej chwili stają przed nim otworem wszystkie drogi w górę, gdzie będzie mógł robić to samo co poprzednio, mając większą możli- wość czynienia spustoszeń przy coraz mniejszej odpowiedzialności. Mówię to z całą znajomością rzeczy, bo przez wiele lat nosiłem czarny mundur. Zrzuciłem go zdając sobie sprawę, gdzie wyląduję, zrzuciłem, czując" jak gubię resztki osobistej godności, zrzuciłem, aby nie stracić szacunku dla samego siebie. Rozmyślnie pozbawiłem się przywilejów i praw, przedmiotów gromadzonych przez dziesięciolecia, swobody poru- szania się dostępnej wybrańcom, skazałem się na zerowy stopień, zysku- jąc w zamian coś tak błahego jak wolność wewnętrzna. Wielu wzruszyło- by ramionami, słysząc mnie w tej chwili, rozumiem ich doskonale, lecz dla mnie możność przyglądania się własnym swobodnym myślom znaczy więcej niż wszystko inne. Do takiego wniosku doszedłem po latach we- wnętrznej walki o zachowanie resztek indywidualności i wreszcie ona przywiodła mnie tutaj, gdzie usiłują leczyć szaleństwo własnego zdania. Zapytasz, co mi przeszkadzało zachować niezależność myśli, nie wyrze- kając się równocześnie przywilejów? Próbowałem, próbowałem uśmie- chać się ustami, gdy oczy pozostawały smutne, chciałem nauczyć się odtwarzać zgrane slogany wkładając w tę czynność tyle uczucia, ile włożyłby w nią stary gramofon, usiłowałem żyć na dwóch równoległych torach przedzielonych nieprzejrzystą zaporą obojętności, bo wydawało mi się to możliwe do zrealizowania. Myślałem, że istnieją ludzie tak właśnie egzystujący, usprawiedliwieni wyrokiem chwili rozciągniętej na dziesięciolecia, że z czasem stanę się jednym z nich i nie będę już od- czuwał narastającego wstrętu do samego siebie. Jakże byłem naiwny! Nie można żyć w kłamstwie, nie przesiąknąwszy nim do szpiku kości, powtarzane wielekroć zatruwa umysł, głuszy zdrowy rozsądek, aż staje się własnością głosiciela, za którą gotów jest walczyć do końca, za któ- rą wolałby polec, niż przyznać się do uwierzenia w fikcję. Uciekłem w ostatniej chwili. Dużo czasu upłynie, zanim pozwolą mi poruszać się w pierwszym kręgu wewnętrznym, mnie, który miałem trzeci stopień swobody, a służbowo bywałem nawet w czwartym, najwyższym! Zamilkł z twarzą ukrytą w dłoniach, zgarbiony pod brzemieniem wspomnień i smutnych perspektyw rzeczywistości zredukowanej do miotania się w zaklętym prostokącie czterech ścian baraku, spleśniałe- go chleba i wrzasku dozorców pijanych szaleństwem zmieszanym z po- płuczynami władzy. Siedzieliśmy bez słowa, wsłuchani w wycie wiatru za oknem, dopóki przeraźliwe dzwonienie nie wezwało nas do snu. t Rozdział III Mijały dni podobne do siebie, jak strzępy szarej mgły, przewalające się przez wierzchołki drzew w czas ulewy. Każdego ranka Jose i Mały wychodzili do pracy, by wrócić dopiero późnym wieczorem. Obydwaj mieli pierwszy wewnętrzny stopień swobody, pozwalający poruszać się w obrębie baraku i na skrawku podwórza przylegającym doń bezpośre- dnio, otoczonym wysokim ogrodzeniem z siatki i kolczastego drutu. Mieli za zadanie nie dopuścić, aby choć jedno źdźbło trawy pokazało się na kawałku ogrodzonej ziemi i żaden ptak nie usiadł przypadkiem na błyszczącym dachu z falistej blachy. Dwóch innych ludzi starało się przychwycić ich na niedbalstwie, bo za to mogli otrzymać dodatnie punkty, a każdy taki punkt zwiększał szanse na uzyskanie drugiego sto- pnia swobody, z którym wiązało się mieszkanie w wygodniejszym baraku, trochę lepsze wyżywienie i przede wszystkim większy obszar spacerowy. Zdarzało się, że któryś zdołał przez siatkę dosięgnąć kępki trawy i niepostrzeżenie wetknąć gdzieś w kącie, wtedy wzywał nadzor- cę dowodząc niedbalstwa dyżurnych. Było to jednak pociągnięcie ry- zykowne, pielęgniarze bowiem drobiazgowo sprawdzali wszystkie zgłoszone wypadki i jeśli stwierdzili oszustwo, zamiast dodatnich pun- któw — leciały ujemne. W ten sposób można było szybciej zarobić na awans, ale równie do- brze stracić zgromadzone punkty i posiadany stopień swobody, zwłasz- cza że nikt nigdy nie wiedział, jaki jest stan jego konta zapisany w pa- mięciach wszechwładnego Migratonu. Niższy i średni personel Nadzoru mógł tylko wprowadzać do systemu dodatnie i ujemne punkty, nie miał J natomiast prawa wglądu w jednostkowy bilans. Decyzje o zmianach stopni swobody i stanowisk wydawał system informacyjny niespodzie- wanie, kierując się sobie tylko znanymi przesłankami, w postaci pisem- nych rozkazów z nadrukiem: „Do natychmiastowego wykonania". Wy- padały z końcówek dyspozycyjnych odnośnych placówek Nadzoru, a te ograniczały się do ścisłego ich wykonywania i meldowania o zrealizo- wanych zmianach. System nie mylił się nigdy, działał bowiem na zasa- dzie żelaznej logiki, narzuconej mu przez konstruktorów. Mając na uwadze obsadzenie dowolnego punktu w społecznej machinie wyspy, zawsze wybierał człowieka o parametrach najbliższych oczekiwanemu przez Nadzór ideałowi. ' W szóstym dniu zniknął Jose. Jak co dzień wyszedł z Małym odga- niać ptaki i szukać zielonych kiełków pod ścianami, jak co dzień mil- cząco pożegnał nas kciukiem uniesionym w geście tajemnego porozu- mienia, i tyleśmy go widzieli. Mały opowiadał potem, jak koło połud- nia wychylił się ze swojego kantoru Cesarz i, przerywając na chwilę dłubanie w nosie, wskazał palcem na"brodacza. Jose wszedł do baraku i ślad po nim zaginął. Jeszcze tego samego wieczoru przyprowadzili do nas niskiego, łysego człowieczka o cerze barwy spieczonej ziemi, rozbieganych oczach i wiecz- nie szukających czegoś rękach. Długie, kościste palce niezmordowanie wędrowały po wyświechtanym ubraniu, strząsając nie istniejące pyłki, to znowu przemierzały brudny blat stołu i załamania oparcia krzesła, by na- gle znieruchomieć w kurczowym uchwycie na poręczy łóżka. — Koledzy! — wykrztusił po chwili głębokiego namysłu. — Zły los rzucił mnie tutaj, tak samo jak i was. Bezduszna maszyna poniewiera nami, jakbyśmy byli zeschniętym śmieciem, a nie... a nie... — nagle zwolnione dłonie rozpoczęły gwałtowny taniec wo- kół głowy, aż złapały ją w kleszczowy uchwyt i szarpały w bezsilnej wściekłości. — Zapomniałeś, biedaku — Bird dotknął dłonią ramienia wstrzą- sanego konwulsjami. — Widocznie za trudne dla ciebie. A czy ty wiesz — zapytał sadzając nowo przybyłego na wolnym łóżku — czy wiesz, że za takie gadanie powinni cię ukarać? — Coś ty! — przeraził się łysy i skoczył w stronę drzwi. — Ja, ja tylko tak sobie. Nie miałem nic złego na myśli. — Uważaj, stary! Tym razem ci darujemy, ale na przyszłość zastana- wiaj się nad każdym słowem, bo powiemy Cesarzowi, a on już będzie wiedział, co z tobą zrobić. Jak się nazywasz? — zapytał ostro, nagle zmieniwszy ton. — Ja? — Przecież ciebie pytam. — Jestem ZLV924... — Nazwisko, imię — przerwał mu Bird. — Umberti, Paolo Umberti, trzeci stopień wewnętrzny — do wczo- raj. — Odpocznij, Dziewięćset Dwadzieścia Cztery, to ci dobrze zrobi na nerwy — Bird odwrócił się twarzą do ściany, a ponieważ Mały rów- nież nie zdradzał ochoty do rozmowy, Umberti pokręcił się trochę po celi i w końcu zasnął w ubraniu. Ze mną nie próbował nawiązać rozmowy. Śniła mi się jazda pustą autostradą w stronę fioletowych gór spię- trzonych na horyzoncie. Nagle gładki jak stół beton jezdni urywa się, a my z impetem wpadamy na świeżo zorane pole, po którym spokojnie spacerują wielkie czarne ptaki, wypatrujące tłustych larw na połyskują- cych bochnach skib. Rzuca mną na wszystkie strony, obijam się o po- duszki siedzeń, o wyklejony gąbczastą masą sufit furgonu, czuję twarde uderzenia o poręcz schodów. Wreszcie zatrzymujemy się w bezkresnym polu, pociętym plątaniną krzyżujących się bruzd, gdzie wiatr leniwie przewala tumany mgły, a czarne ptaki otaczają mnie coraz ciaśniejszym kręgiem, wysokie, poważne. Widzę szare obrączki wokół ich paciorko- watych oczu; nie, to nie obrączki, one noszą szkła w cienkich, drucia- nych oprawach, wspartych na nasadach dziobów, a za tymi szkłami tkwią badawcze znajome oczy. Znajome oczy... Tak! To oczy ma- jora z Kontroli, poznaję. Wszystkie ptaki mają jego oczy! Jestem sam w szarym polu, a wokół las wężowych szyi, mrowie wielkich dziobów. Poruszają się, łapią mnie za ramiona i szarpią, szarpią, szarpią! Przera- żająco dokładnie widzę okrwawione dzioby i strzępy mięsa w nich tkwiące, a z tyłu ścianę niecierpliwych dziobów, oczekujących swojej kolejki, słyszę rytmiczny klekot układający się w dwa jednosylabowe wyrazy. Powtarzany wielekroć zaczyna przypominać mi znajomy ze- staw dźwięków... Mark Grey... Mark Grey... Mark Grey... — Mark Grey! Obudź się wreszcie! — Co?! Kto? ¦— Wstawaj, idziemy! Zerwałem się nie wiedząc, gdzie jestem. W wąskim strumieniu światła elektrycznej latarki mignął znajomy kształt krzesła i dwie pary nóg obutych w służbowe sandały na podeszwie z zielonej gumy, jakie nosił personel kliniki. Od razu zastygła karuzela niedorzecznych rojeń. Wybity z pierwszego snu bezwolnie ruszyłem za oddalającym się snopem światła, przyciskając łokciem ubranie wepchnięte mi pod pa- chę. Wyszliśmy w bezksiężycową noc, roziskrzoną mrowiem gwiazd. Gdzieś w zaroślach zakwilił zbudzony ptak, nietoperz przekreślił noc błyskawicą czarniejszą od ciemności, zawibrował wysoki, przejmujący dźwięk, a po nim odległy, rozdzierający krzyk bólu i rozpaczy. — Co to było? Nie odpowiedzieli. Szliśmy w milczeniu ku ciemnej bryle głównego budynku, piętrzącej się coraz wyżej na tle rozgwieżdżonego nieba. Chrzęst żwiru pod nogami wdarł się w spokój upalnej nocy, by wnet ustąpić głuchemu dudnieniu kroków na metalowej pochylni. Żółte światło zakurzonej żarówki ledwie rozpraszało mroki podziemnego przejścia, na tyle jednak, że zauważyłem czarne maski na twarzach konwojentów. Na rozwidleniu korytarzy pierwszy zatrzymał się i ruchem ręki naka- zał mi iść w prawo. Po przejściu kilkunastu kroków usłyszałem za ple- cami zgrzyt metalu o beton, lecz nie odwróciłem się, jakby zamknięcie drogi powrotnej mnie nie dotyczyło. Pokonawszy kilka słabo oświetlo- nych stopni, znalazłem się w nieskazitelnie białym pomieszczeniu bez drzwi i okien. Sufit i podłoga też były białe, a ze ścianami łączyły je łagodne krzywizny sprawiające wrażenie, jakby pion i poziom stały się pojęciami z innego, nierealnego świata. Obejrzałem się. Nie było już schodów ani otworu w podłodze; śnie- żnobiała płaszczyzna wspinała się na ściany, a potem przechodziła w sufit, i znowu w ściany, w podłogę, w sufit... Zakręciło mi się w gło- wie, nie wiedziałem, gdzie góra, gdzie dół, słaniałem się na nogach, próbowałem usiąść na ścianie, aż wreszcie osunąłem się i znierucho- miałem oparty plecami"o wklęsłą powierzchnię. W potopie bieli roz- świetlonej blaskiem płynącym zewsząd i znikąd tkwiłem jak owad przy- kryty szklanką przez okrutne dziecko, patrzące z zainteresowaniem na mękę konania. Brakowało mi czegoś, zacząłem odczuwać duszność i nieokreślony lęk, z głębi wypełznął zwyczajny ból i ścisnął skronie nękającą obręczą. Nagle zdało mi się, że wiem, co trzeba zrobić — wciągnąłem do płuc potężny haust powietrza, po nim drugi, trzeci, dziesiąty — lecz ból nie ustępował. Dreszcz chłodu wstrząsnął mną przypominając o ubraniu wciśniętym pod pachę, więc włożyłem je czym prędzej. W pośpiechu szarpnąłem zbyt mocno i pękł szew na rękawie. Trzask rozrywanych nici zabrzmiał niczym seria z karabinu maszynowego i dopiero wtedy zrozumiałem, co było przyczyną mego lęku —- cisza. Idealna, przerażająca cisza, roz- wieszona pomiędzy ścianami śnieżnobiałej pułapki sączyła się jadem obezwładniającym ciało i wolę, niszczącym w zarodku każdą myśl. Chcąc się od niej uwolnić, ległem twarzą do podłogi i zamknąwszy oczy, usiłowałem wyobrazić sobie noc zaczajoną gdzieś za murami mo- jego więzienia, noc wypełnioną chaosem tajemniczych szeptów i odle- głych stuków, upajającym szumem morza za wałem wydm. Aby nie słyszeć ciszy, zatkałem uszy palcami i znalazłem się w świecie wypeł- nionym łomotaniem serca i szumem krwi płynącej w żyłach. Nie wiem, jak długo tak leżałem — może godzinę, dwie, a może tylko kilka minut; czas pozostał gdzieś na zewnątrz, nierealny, jak strzępy śladów dawno minionych zdarzeń, coraz częściej powracające ledwie wyczuwalnym, niepokojącym echem; kiedy ból wymusił rozpro- stowanie zdrętwiałych rąk, cisza runęła na mnie zwielokrotnioną lawi- ną wgryzając się w mózg, przytłaczając niemal namacalnie do podłogi. Broniąc się przed nią zacząłem gwizdać improwizowane melodie, pohu- kiwać dziko, klaskać w dłonie. Daremnie. Nikłe dźwięki natychmiast ginęły pochłonięte przez dookolną biel, a cisza stawała się-jakby głęb- sza, bardziej żarłoczna, nienasycona. Zlany potem w bezsilnej wściekłości waliłem pięściami o podłogę tak długo, aż zmorzył mnie sen. < Obudziłem się zmęczony i obolały. Wraz ze wspomnieniami wyda- rzeń minionej nocy wróciło pragnienie dźwięków, obojętnie jakich, byle tylko przestrzeń przestała torturować martwotą, byle cokolwiek zaczęło wibrować dokoła. Wzrok zatrzymał się na tacy stojącej pod ścianą — garnuszek z wy- stygłą kawą zbożową i kromka czarnego chleba. Śniadanie. Łapczywie pochłonąłem skromny posiłek i wróciłem na poprzednie miejsce. Nie byłem pewny, czy trafiłem w to samo, bo nigdzie nie było żadnego cha- rakterystycznego szczegółu, i z tego powodu znów zacząłem odczuwać niepokój. Wydawało mi się, że tylko tam mogę czuć się bezpiecznie. Jeśli leżałem tutaj, taca powinna być tam... Tacy nie było. Zniknęła. Obserwują mnie — pomyślałem. — Patrzą, kiedy kuracja spowoduje "wyniki i pacjent zacznie zdradzać pierwsze objawy normalności. Nie zawiodę was... Usiadłem na piętach i zacząłem kiwać się do przodu i do tyłu, tam i z powrotem, tam i z powrotem, monotonnie. Najpierw powoli, potem coraz szybciej, coraz głębiej skłaniałem tułów, aż do podłogi, za każ- dym razem energiczniej, niech widzą, jak opanowuje mnie szaleństwo, niech się cieszą z postępów leczenia. Pięści walą w nieskazitelną podłogę i już nie wie, czy posłuszne są jemu, czy też jakiejś innej, obcej sile, stara się je zatrzymać, lecz bezskutecznie walczy o panowanie nad nimi. Bez zdziwienia rejestruje czerwone plamy przybliżające i oddalające się w rytm skłonów, nie czu- je bólu okaleczonych dłoni, nie słyszy przyśpieszonego oddechu ani bi- cia zmęczonego serca. Resztką świadomości zdaje sobie sprawę, że nie panuje nad sytuacją, co miała być przedstawieniem. Idąc za głosem na- kazu zrywa się i pędzi wzdłuż ścian, wspina na nie i spada na podłogę, nie myśląc o niczym, byle szybciej, byle wyżej, dosięgnąć czegoś nie- zwykle ważnego zawieszonego gdzieś tam, wysoko. Wreszcie nie ma już sił i osuwa się na kolana, wydając długi żałosny skowyt. Wraz z nim wraca poczucie rzeczywistości i już wiem, kim jestem, to znaczy kim jestem teraz, a nie kim byłem przed rozwarciem się tune- lu pulsujących światłością kręgów, bo przecież musiałem kimś być, za- nim... Zanim co? Odczułem dziwną ulgę. Coś nieuchwytnego pojawiło się w prze- strzeni albo raczej przestrzeń stała się dopiero w tej chwili. Zacząłem wsłuchiwać się w nią i rozpoznałem napływające dźwięki, dobre, wytę- sknione odgłosy istnienia, bez których życie staje się męczarnią. Zrazu ciche jak myśl, ledwie wyczuwalne uchem, z biegiem czasu narastały do szmerów, wypełniały powietrze kojącym drżeniem; wkrótce był we mnie tylko spokój i wstydliwe wspomnienie minionego szału. Fala dźwięków narastała, aż gdzieś śmiało wybił się z niej muzyczny motyw, by spotężnieć w skończone piękno i bez reszty zawładnąć świa- tem bieli. Przymknąwszy oczy, pławiłem się w harmonii dźwięków nie pamiętając już o niczym, nie czując niczego prócz radości obcowania z pięknem. • Znowu wybuchła cisza. Przerażająca, śmiertelna cisza runęła ze wszystkich stron miażdżąc strzępy dźwięków. .— Nie!! — protest ugrzązł w drapieżnej bieli. — Dlaczego krzyczysz? — metaliczny głos spływał z sufitu, wydoby- wał się ze ścian, osaczał. — Nie chcę ciszy! — Kim jesteś? — Znacie moją historię, więc po co tyle razy wypytywać. Nie wiem, kim jestem, nie wiem, kim byłem, nie wiem nic. — Byłeś nikim, czyli nie było cię. Stałeś się dopiero w momencie wprowadzenia twoich danych do Systemu. Od tamtej chwili zaczyna się twoja przeszłość, radzę o tym pamiętać. A więc — kim jesteś? — NBB231W8717. — Brawo! Czynisz postępy, Grey. Jesteś na dobrej drodze do wyle- czenia i uzyskania wyższych stopni swobody. Co chciałbyś robić, gdy- byś kiedyś znalazł się na zewnątrz jako normalny członek naszego spo- łeczeństwa? — Nie zastanawiałem się nad tym. ' — A co potrafisz robić? — Chyba riic... — Świetnie! Właśnie takich ludzi najbardziej potrzeba naszej społe- czności, ludzi o świeżym i elastycznym umyśle, nie skażonym jadem wykształcenia i rutyny. Z pewnością zostaniesz ekspertem do spraw nie wymagających żadnych kwalifikacji, bo o takich najtrudniej — mówią- cy zaniósł się chichotem i umilkł, a równocześnie zniknął gdzieś frag- ment ściany, ukazując wejście do wąskiego korytarza. Z ulgą opuściłem salę ciszy, by wnet znaleźć się w niewielkim pomie- szczeniu, prawie w całości zajętym przez jakąś skomplikowaną maszy- nę. Obsługiwał ją trupioblady mężczyzna o wielkich czarnych oczach. Spojrzawszy w nie, przestałem dostrzegać cokolwiek oprócz błyszczą- cych, zda się trawionych gorączką źrenic. Zdawało mi się, że już kiedyś widziałem takie oczy badawczo wpatrzone w moje, ale gdzie i kiedy — nie mogłem sobie przypomnieć. — Ręka! Automatycznie wyciągnąłem prawą, a on z nie ukrywanym obrzy- dzeniem ujął za przegub i odsunąwszy rękaw poza łokieć, unieruchomił J4 w uchwytach urządzenia. Potem usiadł na obrotowym krześle ze sprężynującym oparciem i przymknąwszy powieki, zaczął się huśtać. Trwało to dobre kilka minut, podczas których zdawał się bez reszty za- jęty swoją czynnością. Nagle jednostajny rytm ustał, a mężczyzna otworzył oczy i spojrzał na mnie ze zdziwieniem przechodzącym w niechęć. Po namyśle pociąg- nął za rączkę z prawej strony pulpitu uruchamiając krótkotrwały brzę- czyk i zwalniając uchwyty trzymające moją rękę. — Drugi wewnętrzny — powiedział odchylając głowę do tyłu. — Nie rozumiem... — Co?! Nie rozumiecie? Chory człowiek! — złapał mnie za rękę i pociągnął do ściany z otworami. — Dalej nie rozumiesz? Bez słowa wsunąłem rękę w środkowy, oznaczony cyfrą 2. Natych- miast odskoczyły drzwi, ukazując w perspektywie korytarza zieleń trawnika i błękit nieba między koronami drzew. Wszedłem w słońce, w szum wiatru i w śpiew ptaków. Za mną wznosił się szary masyw głó- wnego budynku, a z lewej, między drzewami, błyszczał dach baraku. Byłem sam. Po raz pierwszy od wielu dni mogłem iść przed siebie nie troszcząc się o pozwolenie, mogłem kluczyć wśród drzew, radować się słońcem i wiatrem, mogłem zrobić coś z własnej woli, mogłem... A stałem na granicy cienia, nie wiedząc, co uczynić z namiastką swobo- dy darowanej mi przez Migraton. Od strony baraku dobiegły strzępy rozmowy zbliżających się ludzi, ruszyłem więc w przeciwną, aby choć trochę dłużej nacieszyć się samo- tnością wśród drzew. Wąska ścieżka wyprowadziła mnie na brzeg stawu pokrytego grubym kożuchem zieloności. Idąc wzdłuż niego, natrafiłem na solidne ogrodzenie z kolczastego drutu, rozpiętego na betonowych słupkach rozdwojonych u góry, za nim widać było drugie, pomiędzy pionowymi rzędami izolatorów, a dalej przyciągała wzrok zielona rów- nina aż po horyzont. Ślad ścieżki wiódł wzdłuż ogrodzenia, już to odda- lając się dla ominięcia kęp kłujących krzaków, już prześlizgując obok zardzewiałych drutów. W pewnym miejscu ostro skręcił w lewo, a za podwójnym kordonem widać było teraz pofałdowany krajobraz za- mknięty sinym masywem wulkanu. Potem jeszcze jeden zakręt i w od- dali ukazała się droga biegnąca równolegle do ogrodzenia. Klucząc wśród zieleni, dotarłem do kutej w żelazie bramy i wartowni z czerwo- nej cegły. Jeszcze jeden zakręt i znalazłem się ponownie w cieniu głów- nego budynku. Dopiero teraz przyjrzałem się uważnie ślepej ścianie, wśród szarości jaśniej odcinały, się dwa prostokąty śluz. Nie, jeszcze nie teraz! Zaszy- łem się w gęstwinę i leżąc na wznak, nasłuchiwałem odgłosów dobiega- jących od strony głównego budynku. Z rzadka rozlegał się hurkot ślu- zy, w pobliżu ktoś krzyknął niezrozumiale, słychać było tupot nóg po ubitej ziemi. I znowu cisza upalnego popołudnia, i zapach lasu. przymknąłem oczy i zdało mi się, że wszystkie wydarzenia ostatnich dni były wieszczym snem, a ja za chwilę wstanę i jeszcze raz odbędę całą drogę — od powodzi czerwonych kręgów do sali upiornej ciszy. Muszę ją przejść, bo za pierwszym razem przebył ją ktoś inny — obcy człowiek o wymyślonym nazwisku, który nie miał ze mną nic wspólnego, oprócz ciała. Mark Grey... Czy kiedyś przyzwyczaję się do tych dźwięków? Czy uznam je za cząstkę własnego ja? Pochłodniało. Na liściach zaszumiał deszcz, zerwał się wiatr i zaciął ulewą grubych kropel. Bez zastanowienia pobiegłem w stronę śluzy, gdzie już stało kilku ludzi z pierwszym stopniem wewnętrznym. Gdym wkładał rękę w otwór oznaczony dwójką, dostrzegłem zawiść w ich oczach. Wąski korytarz o zakratowanych oknach, wychodzących na podwó- rze, z prawej strony długi ciąg pozamykanych drzwi, oznaczonych ko- lejnymi numerami, w perspektywie schody wiodące na piętro. Cisza. Ruszyłem w tym jedynym możliwym kierunku, starając się czynić jak najmniej hałasu. Przy końcu korytarza znów była śluza do strefy pierw- szego stopnia, a także do trzeciego. Z piętra dobiegało stukanie garn- ków i szum wody, poszedłem więc tam i znalazłem się w jadalni. Dwóch ludzi krzątało się wokół stołów zbierając brudne talerze i gar- nuszki; nie zwracali na mnie uwagi. — Można tu coś zjeść? Wyższy przestał na chwilę zsypywać nie zjedzone resztki do plasty- kowego kubła i spojrzał na mnie z niechęcią. Przez chwilę zastanawiał się nad czymś, a potem wskazał ręką w kąt jadalni. —- Tam! Usiadłem przy stoliku przykrytym półprzezroczystą taflą szkła, przez którą przeświecały dwa białe prostokąty papieru. Z braku zajęcia nachyliłem się nad jednym — było to coś w rodzaju wizytówki z nume- rem identyfikacyjnym i nazwiskiem. Jakiś Roberto Monti. Na innych stolikach też widać było takie same karteczki. Wysoki przyniósł talerz z zupą, lecz postawił go po przeciwnej stro- nie stołu, obok aluminiowej łyżki i wyszczerbionego widelca, a palcem wskazał na drugie krzesło. Przesiadłem się zatem, i pierwszą rzeczą, jaka rzuciła mi się w oczy, była świeża biel papieru pod szkłem. Unie- siona łyżka zawisła w pół drogi, gdy treść napisu dotarła do mojej świa- domości: NBB231W8717 Mark Grey. Dyżurny podał mi drugie danie i kubek jakiegoś płynu, a kiedy skończyłem jeść, bez słowa zaczął sprzątać ze stołu. — Słuchaj, powiedz mi, co mam teraz robić. — Ja jestem od zmywania naczyń, a nie od dawania dobrych rad. Jeśli ci się nie podoba, zawsze możesz się powiesić albo zrobić sobie tak: — wymownym gestem przeciągnął palcem po szyi i odszedł chicho- cząc. W drzwiach kuchni zatrzymał się, mrugnął do mnie porozumie- wawczo i jeszcze raz pokazał na szyję. Wróciłem na parter i usiłowałem otworzyć jakiekolwiek drzwi — bezskutecznie. W końcu zdecydowałem się wypróbować śluzę do strefy pierwszego stopnia swobody. Przeszedłem bez kłopotu i znalazłem się na podwórzu. Deszcz padał w dalszym ciągu, dlatego posiedziałem tylko chwilę na ławce pod balkonem i wróciłem do Drugiej Strefy. U podnóża schodów wiodących do jadalni siedział mężczyzna w uniformie funkcjonariusza Nadzoru niskiego szczebla. Sądząc z wyglądu, mógł mieć równie do- brze trzydzieści, jak i pięćdziesiąt lat. Przez chwilę przyglądał mi się, a potem wyciągnął w moim kierunku wskazujący palec i wykrztusił ochrypłym głosem: — Nowy?! — Nowy — potwierdziłem. — Tabula rasa — zaśmiał się przeraźliwie. — Coraz więcej was ta- kich się pojawia, coraz... — umilkł nagle, spojrzawszy przypadkowo w głąb korytarza. Pojawił się tam wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna w szarym cywilnym ubraniu, musiał jednak być kimś ważnym, bo mun- durowy zerwał się i stanął na baczność. Tamten podszedł do nas, nie- dbałym ruchem ręki odprawił wyprężonego funkcjonariusza, a mnie polecił iść za sobą. Weszliśmy do niewielkiego pomieszczenia bez okien, wypełnionego poświatą płynącą z sufitu. Zielone półcienie kładły się na sprzętach, łączyły z zielenią dywanu i ścian; wszystko tutaj było lub zdawało się być nasycone kolorem więdnących roślin. Mężczyzna wskazał mi fotel ze sztucznego tworzywa, a sam usiadł za biurkiem, włączył lampę nie- zbędną przy pracy w tym półmroku i na dłuższą chwilę zastygł w bez- ruchu. Nagle w środku świetlnej plamy ukazały się jego ręce o długich pal- cach, ręce niespokojne, jakby należące do kogoś innego, żyjące włas- nym, powikłanym życiem. Niecierpliwie wertowały pokryte drobnym pismem kartki zeszytu w czarnej oprawie, aż zatrzymały się i znieru- chomiały w powietrzu. — Mark Grey, to ty? — Ja. Lewa ręka zniknęła w mroku, rozległ się stukot jakiegoś urządzenia i po chwili ukazała się powtórnie z kawałkiem papierowej taśmy. — Sto siedem minut w sektorze W i cztery w Pierwszej Strefie — palce zabębniły po zielonyfn blacie biurka. -7- Po co poszedłeś do' jedynki? — Tak zwyczajnie, z ciekawości. — To znaczy, że nie znasz powodu lub nie chcesz go podać. Tak źle i tak niedobrze. Nie powinno się robić niczego bez uprzedniego prze- myślenia, natomiast odmowa podania pobudek czynu jest zwykłym przestępstwem podlegającym stosownej karze. — Chciałem wypróbować działanie permitora, a zresztą — każde- mu wolno poruszać się we wszystkich niższych strefach. — Wolno, wolno, jednak tylko w uzasadnionych przypadkach. Gdyby wszyscy chcieli spacerować, gdzie się komu zamarzy, System nie nadążyłby rejestrować i analizować, a to oznaczałoby chaos i anarchię. Co ci dolega? — zmienił nagle temat. — W zasadzie nic, tylko... — Co: tylko? t — Nie pamiętam nic ze swojej przeszłości; to jest tak, jakbym uro- dził się dorosłym i ukształtowanym człowiekiem, a równocześnie świa- domość moja pełna jest pustych miejsc, w których coś musiało tkwić, zanim pewnego dnia ocknąłem się w niewiedzy. — To nie są objawy chorobowe! — ręka mojego rozmówcy wyko- nała gest zniecierpliwienia. — Czy nie wydaje ci się, na przykład, że ogromna większość ludzi zachowuje się dziwnie, nienaturalnie? Jakby ludzie ci zamiast żyć, grali niezbyt dobrze wyuczone role w wielkim przedstawieniu? — Tak... Chyba tak. Zwłaszcza w pierwszych dniach odnosiłem ta- kie wrażenie. Teraz już się trochę przyzwyczaiłem. — To oznaka wracającego zdrowia! — ucieszył się. — Nasze stara- nia zaczynają przynosić efekty. A czy nie odczuwasz przypływów nie- określonej tęsknoty, potrzeby posiadania kogoś bliskiego, z kim mógł- byś porozmawiać o swoich wątpliwościach i marzeniach, chęci zrobie- nia czegoś zupełnie niepotrzebnego? Nie wiedziałem, kim jest i do czego zmierza. Nie ulegało wątpli- wości, że rozmowa ta nie jest przypadkowa i że wiele może od niej za- leżeć, dlatego też zwlekałem z odpowiedzią, patrząc na jego ręce. W przedłużającej się ciszy znieruchomiały pośrodku świetlnej plamy, a tylko ledwie uchwytne drżenie zdradzało napięcie panujące w tym człowieku. Nie chcąc przeciągać ciszy ponad miarę, zacząłem z wa- haniem. — Chyba jest właśnie tak... — jego ręce posiniały w mocnym uścis- ku. — Prawie na pewno jest tak, jak pan mówi. Odetchnął z ulgą i wygodnie oparł się o krzesło, a ręce opuściły miejsce pod lampą. — Dobrze — odezwał się z satysfakcją w głosie. — Dobrze, że nie kłamiesz. My i tak wszystko wiemy o każdym, więc żadne kłamstwo nie potrafi nas wprowadzić w błąd, a tylko pogarsza opinię oszusta. Je- steś chory, może nawet nieuleczalnie, widzimy u ciebie w pełni rozwi- nięty syndrom rozbitka, ale nie przejmuj się, można z tym żyć, pod warunkiem uznania zjawisk otaczającego cię świata za normalne. Po- trzebujemy ludzi, dużo ludzi, dlatego staramy się leczyć wszystkich i wracać społeczeństwu. Jeśli nawet trafi się ktoś taki jak ty, nie pozwo- limy mu zginąć, a System znajdzie najwłaściwsze dla niego miejsce. Bo System ustawicznie klasyfikuje każdego człowieka i wie o nim wszyst- ko, co można zapisać w pamięciach, zna jego zalety i słabostki oraz potencjalne możliwości. — Jeśli jest tak uniwersalny, powinien wiedzieć, kim byłem, zanim nazwano mnie Markiem Greyem. — Nie zrozumiałeś! Dla Systemu stałeś się dopiero w momencie wprowadzenia twoich danych. Uprzednio nie mogłeś istnieć, nie mając numeru ani permitora, bo nie miałbyś gdzie mieszkać ani co jeść, nie mógłbyś się poruszać po kraju, kontaktować z ludźmi. Pozostałoby ci tylko oddychanie, a to za mało, by przeżyć choćby tydzień. — Jednak istniałem! — Jaki masz na to dowód? — Dowód? A po co tu dowód? Ja sam jestem tym dowodem! Te kości, mięśnie, włosy — wszystko to żyło przez co najmniej trzydzieści lat, poza rzekomo wszechogarniającą pamięcią Systemu, a on nic o mnie nie wiedział. Dosłownie nic! — Twoja choroba jest cięższa, niż sądziliśmy — powiedział ze smu- tkiem. — Zastanów się: gdybyś istniał od trzydziestu lat, musiałyby istnieć przedmioty będące twoją własnością lub wykonane twoją ręką, byliby gdzieś ludzie znający ciebie, a ty ich, miejsca ulubione lub niena- widzone, dokumenty wreszcie. Opisz lub narysuj jakiś znany ci pejzaż, wymień choć jedno nazwisko. Nie wysilaj się! Nie znajdziesz niczego takiego w swoim mózgu, bo nic tam nie ma, i z pewnością nigdy nie było. Tak mówi logika. — A przecież jestem, umiem mówić i pisać, więc musiałem mieć sporo czasu, aby się tego nauczyć. — Niedobrze z tobą, Grey. Zagłębiasz się w nieistotne szczegóły. Posłuchaj uważnie i powtórz: istniejesz od chwili wprowadzenia twoich danych do pamięci Migratonu. — Ale... •— Powtórz! — Istnieję od chwili wprowadzenia moich danych do pamięci Mi- gratonu. — Świetnie! Widzę, jak szybko wracasz do zdrowia. A teraz idź i zgłoś się w pokoju numer 8. Drzwi rozsunęły się bezszelestnie i znów znalazłem się na korytarzu. Przestało padać. Za oknami było słońce i rozkołysane wiatrem, ocieka- jące jeszcze wodą drzewa w parku. W głowie miałem pustkę. Zwątpiłem w realność otaczającego mnie świata. Oparty o parapet zacisnąłem powieki i postanowiłem, że jak je otworzę, skończy się korowód majaków i wrócę do rzeczywistości. Lecz zaraz przyszły refleksje. Kto wróci? Do jakiej rzeczywistości? Myśli biegły coraz prędzej, coraz natarczywiej kształtowały się pod czaszką. Muszę otworzyć oczy, muszę otworzyć! Drzewa za oknem niezmiennie chwiały się na tle czystego nieba, a ja dalej byłem sobą z upiornego snu. Zdawało mi się, że mknę nie- skończenie długą stromą rynną i będzie tak już zawsze, aż po kraniec moich dni, a rozmieszczone wzdłuż drogi bezosobowe oczy sprawdzać będą, czy w oznaczonym czasie mijam kolejne punkty. Powlokłem się korytarzem do drzwi oznaczonych numerem 8 i bez pukania wszedłem do środka. Pomieszczenie wyglądało na rupieciarnię lub warsztat pełen połamanych krzeseł, łóżek o porwanych siatkach, starych koszy na śmieci i popękanych garnków. Gdzieś z kąta dobiegały odgłosy stukania metalu o metal. — Jest tam kto? Stukanie umilkło, a spoza góry gratów wyjrzał stary człowiek w gra- natowym berecie. W ręku trzymał jakieś narzędzie o zakrzywionym końcu. — Jestem. A co? — Kazano mi się tu zgłosić. — Kto? — Taki wysoki, w szarym ubraniu. — Z zielonego pokoju? — zapytał z niedowierzaniem. — Tak. — Ho, ho! — powiedział kręcąc głową. — Musisz być nie byle kim, skoro dostąpiłeś takiego zaszczytu. Od dawna jesteś u nas? Nie widzia- łem cię w żadnej strefie... — Dzisiaj rano przeszedłem z zerowej, a tam byłem tylko przez kil- ka dni. Głowa zniknęła i znów rozległo się uparte stukanie. Nie wiedziałem, co mam robić, ale ponieważ w ciągu mojego krótkiego życia, jako Mark Grey, nauczyłem się, że najbezpieczniej jest nie wykazywać żad- nej inicjatywy, dlatego usiadłem na zrolowanym chodniku pod pira- midą śmierdzących materacy i usiłowałem przypomnieć sobie, do czego służy dziwne narzędzie w ręku starego. Przymknąłem oczy, żeby wy- obrazić sobie je w działaniu, lecz im bardziej wysilałem pamięć, tym większą czułem pustkę. W głowie zaczęły wirować jakieś koła, po- jawiły się roje świetlnych punktów i ciemne postaci za mgłą. Potem wszystko znikło i zagłębiłem się bez reszty w otchłań niepamięci. Nie wiem, ile upłynęło czasu, zanim wybawił mnie głos. Dobiegł z przepastnej dali wypełnionej chaosem błysków i szmerów. — Otwórz oczy, otwórz oczy... Posłuchałem tego głosu. Pomarszczona twarz, siwe włosy wystają spod śmiesznego beretu. To ten sam, znowu jestem w zagraconym po- mieszczeniu za drzwiami numer 8. Pamiętam dokładnie. — Już dobrze, już dobrze — podsunął mi pod głowę worek wypeł- niony czymś miękkim i podał garnek z wodą. — Pij! Smakowała nadzwyczajnie. Z każdym łykiem czułem, jak wracają mi siły, a równocześnie przypływa natrętna myśl sprzed omdlenia. Chcąc ją uprzedzić, zerwałem się i skoczyłem za stertę gratów. Leżało na stole. Lewą ręką wyjąłem z pudełka gwóźdź, a prawą za- cząłem z zapamiętaniem walić weń tym czymś. Ręce pamiętały te czyn- ności. Wbiłem gwóźdź aż po główkę, a potem rozdwojonym końcem wyciągnąłem z deski i wreszcie odetchnąłem z ulgą. __. Co to, nie widziałeś nigdy młotka? Młotek! Jakżeż mogłem zapomnieć! Wiedziałem, że gdzieś tkwi we mnie to słowo i wszystko z nim związane. Co mogło wyrwać mi je z pamięci? — W porządku, szefie — zwróciłem się do starego. — Już wszystko w porządku. Popatrzył na mnie ze współczuciem i podsunął stołek przykryty bru- dną wygniecioną gąbką. — Usiądź! Jesteś chory. — Nic mi nie jest, tylko ten cholerny młotek tak mnie rozstroił. Nie mogłem sobie przypomnieć, jak się nazywa i do czego służy. Słu- chaj — zmieniłem temat. — Nie wiesz przypadkiem, po co mnie tu przysłano? — Czekaj... — zamyślił się. — Może do pomocy. Już od dawna nie mogę się doprosić o kogoś, a roboty coraz więcej. A czym ty byłeś, zanim cię tu przywieźli? — Nie pamiętam. — Może w takim razie inaczej: co potrafisz albo co najbardziej lubisz robić? — Już mnie o to pytali. Nie wiem. — Więc nie masz żadnego konkretnego zawodu, nie ukończyłeś ża- dnej szkoły, nie masz żadnego dyplomu? — Nie mam. — To bardzo dobrze! Nauczę cię paru prostych czynności i będziesz mógł żyć jak człowiek. Bo widzisz, im ktoś wykonuje bardziej skompli- kowaną pracę, tym bardziej staje się zależny od innych, aż w końcu nie ¦ ma już możliwości żadnego wyboru. Wepchnięty w koleiny perfekcji, nie ma siły wydostania się z nich i brnie aż po kres. — Kim ty jesteś? — Pacjentem, jak każdy. Tyle tylko, że opornym w leczeniu, bo przyszedłem tu z wyboru i chcę pozostać jak najdłużej. Tutaj, za druta- mi, wreszcie czuję się swobodny i jestem zadowolony z życia, a tam byłem tylko częścią wielkiego mechanizmu, chociaż częścią ważną. Aż kiedyś, nagłe, rzuciłem wszystko i położyłem się na trawie, twarzą do chmur. Ot, i cała moja historia. —- Kim byłeś? — Nieważne. Nawet gdybym tam kiedyś wrócił, nie będę już tym samym człowiekiem, więc nie ma potrzeby rozgrzebywania przeszłości. Chodź, nauczę cię prostować gwoździe, bo to przyda ci się zawsze i wszędzie — przysunął kawałek grubej blachy i pudełko z zardzewia- łym żelastwem, a potem wyszukał najbardziej poskręcany i tak długo męczył się nad nim, aż gwóźdź znów nadawał się do użytku. Pracowaliśmy aż do kolacji, a po niej poszliśmy na krótki spacer do parku. Opowiedziałem mu o sobie, a on wcale nie wydawał się zdziwio- ny moją historią. Nie usłyszałem od niego ani jednego słowa, tylko kie- dy skończyłem, spojrzał w wyzłocone zachodzącym słońcem niebo i rzekł: — Jutro będzie pogoda. Rozdział IV Poprzez szum wody spływającej z pękniętej rury na posadzkę umywal- ni dobiegło mnie wezwanie z głośnika: — Grey Mark, do raportu! Narzuciłem koszulę na mokre ciało i pobiegłem zapinając w pośpie- chu guziki. Niedobrze było spóźnić się na takie zaproszenie; w najlep- szym wypadku można było dostać w zęby, a jak się trafiło na zły humor dyżurnego — stracić pięć punktów, co było prawie zawsze równoznacz- ne z obniżeniem stopnia swobody. W wezwaniach nie można było do- szukać się celu, ograniczały się bowiem do zameldowania i odstania kil- ku minut przed biurkiem. Potem wracało się do swoich zajęć. Czasem, ale to bardzo rzadko, zdarzało się, że wezwany nie wrócił i nikt go już więcej nie widział w klinice, dlatego też każdy z nas starał się zawsze nosić przy sobie drobiazgi, do których się przywiązał. Biegnąc korytarzem dotknąłem kieszeni spodni, gdzie tkwiły moje skarby: okrągły twardy kamyk w biało-czarne paski, ogryzek ołówka znaleziony w trawie i barwne ptasie pióro. Można było za nie zarobić kopniaka w czasie kontroli, ałe mało kto potrafił się wyrzec przyje- mności posiadania czegoś własnego. Drzwi ze szkła nieprzejrzystego od korytarza. Trzeba stać nierucho- mo i czekać, aż się rozsuną. Czasem trwa to dość długo. Dzisiaj nie. W środku nie ma nikogo, tylko głos: — Idź prosto! Drzwi, korytarz, znowu drzwi. Otwierają się przede mną i zamykają zaraz po przejściu. I cały czas uczucie, że jest się obserwowanym przez kogoś. Drewniane, obustronne wieszaki, ławki i szafy, drabinki na pod- łodze. — Rozebrać się! Kąpiel kabina numer 3! Postawiłem buty obok ławki, ubranie na wieszak, i wszedłem do środka. Normalny prysznic, zimna i ciepła woda, mydło, ręcznik na gwoździu. Po powrocie do szatni zamiast mojego wytartego kombinezonu znala- złem nowe, eleganckie ubranie, brązowe sandały i torbę na pasku. Był przywiązany do niej kartonik z moim nazwiskiem i numerem. — W porządku! Możesz wychodzić. V Znowu drzwi, korytarz bez okien, schody. Zdawało mi się, że już kiedyś szedłem tędy. Tak, na pewno! Znajome pomieszczenie, blady człowiek o płonących oczach. To już było. — Szybko awansujesz — powiedział, unieruchamiając mi rękę w uchwytach stołu. — Żeby ci tylko nie zaszkodziło — dodał, przestra- jając mi permitor. Nie odpowiedziałem. Zarzuciwszy torbę na lewe ramię, otworzyłem śluzę 3W/1Z i znalazłem się w holu. Te same plakaty na ścianach, ten sam urzędnik za stertą papierów na biurku. — Umiesz może... A, to ty! Szkoda, że nie potrafisz, bo znów mi się popsuło. Nauczysz się w mieście i mi pomożesz, kiedy tu wrócisz. Przysięgnij! — Pomogę ci, Alonso. — Jesteś dobry. Będę czekał na ciebie. A teraz idź już. — Dokąd? — Tam — pokazał ręką na otwarte drzwi wyjściowe. — Przecież masz trzeci stopień. Zapamiętałem dobrze tę drogę, chociaż była wtedy noc, i staro- dawną żelazną bramę, i wartownię z czerwonej cegły. Teraz siedział tam jakiś inny strażnik i przyglądał się obojętnie, jak przekraczam śluzę wyjściową. Swoboda! Jestem wolny i mogę robić, co chcę! Mogę iść prosto przed siebie nie pytając nikogo o zezwolenie, mogę położyć się w tra- wie i nie myśleć o niczym, mogę skręcić w pole i... Nie, tutaj się nie da. Może dalej, tam koło głównej drogi. Przyspieszyłem kroku, aby jak najprędzej dotrzeć do kępy drzew obok rozwidlenia. — Dokąd ci tak spieszno, Grey? Stali w cieniu na tle furgonetki Nadzoru. Obaj z podwiniętymi ręka- wami, bez czapek, pewni siebie. — Mam pierwszy zewnętrzny... — Wsiadaj! — rozkazał wyższy. — To nie upoważnia do włóczenia się po kraju. W ten sposób łatwo możesz stracić swój stopień. Znajome wnętrze, chociaż nie to samo. Tam była rysa na suficie, i jeszcze skrzywiony szew na oparciu prawej ławki. Pamiętam dokła- dnie. — Jak ty to sobie wyobrażałeś? Że pójdziesz do pierwszego lepsze- go miasta i tam już zostaniesz? Tak? Nie pomyślałeś, co będziesz jadł, gdzie spał. Jak można być takim naiwnym w twoim wieku! Cóż mogłem mu odpowiedzieć? Nic. Miał rację. Lecz jak ja żyłerrr przedtem, kim byłem? Nie, lepiej o tym nie myśleć, bo znów mi się coś stanie. — Dokąd mnie wieziecie? — Do Harltonu. — To duże miasto? — Dość duże. A co, nigdy o nim nie słyszałeś? — Chyba nie. — Lou, uważaj! Ten nieborak nie wie, co to Harlton! — Coś takiego! — dobiegło z kabiny kierowcy. — A gdzie ty się chowałeś przed chorobą? — Nie wiem, nic nie pamiętam. Pokręcił głową z niedowierzaniem i zajął się wydłubywaniem brudu spod paznokci. — Wiesz co — odezwał się Lou. — Ja już taką jedną wiozłem w zeszłym roku. Tyle można się było z nią dogadać, co i z tym frajerem. Umilkli. Ja też o nic więcej nie pytałem. W pozbawionym okien pu- dle furgonetki zaczęło się robić gorąco i duszno. Strażnik rozpiął koł- nierz koszuli, potem usadowił się wygodnie i zachrapał. Spał z otwarty- mi ustami, mamrocząc chwilami przez sen. Nie wiem, jak długo tak jechaliśmy — może dwie godziny, a może tylko kwadrans. Potem samochód skręcił kilka razy i zatrzymał się z piskiem opon. Strażnik odkaszlnął, zapiął kołnierzyk i wyszedł na ze- wnątrz. Po chwili przyszedł inny, sprawdził mój numer z zapisanym na kawałku papieru i polecił iść za sobą. Wiata z falistej blachy na stalowych podporach, niewielki budynek skryty w zieleni, szlaban w biało-czarne pasy, a nad nim tablica z napi- sem HARLTON. W obie strony płot z kolczastego drutu, ginący wśród drzew. W oddali spowita mgłą sylweta miasta. Cisza, upał. Znowu śluza, inny samochód, inni strażnicy. Jazda, chyba ulicami miasta, bo dużo zakrętów. Czuję się jak rzecz, jest mi zupełnie oboję- tne, dokąd mnie wiozą i co mnie tam czeka. Ktoś już opisywał taki stan... Bird! Tak, to on. Mówił, żeby się nie dać, trzymać na powierz- chni. Jakżeż to było dawno! Znów stajemy. Tym razem chyba w podziemnym garażu. Schody, korytarze, schody, drzwi, dużo drzwi. — Stój! Strażnik odszedł, zostawiając mnie na korytarzu, a po chwili wrócił i kazał wejść do pokoju 214. Przyćmione światło, puszysty dywan na podłodze, egzotyczne kwia- ty, fotele. — Możesz usiąść. Miękki, kobiecy głos spływał z sufitu albo ze ścian. W jednej chwili osaczył mnie burzą nieokreślonych wspomnień i strzępów zdarzeń czy też snów dawno prześnionych. Czy ja w ogóle słyszałem kiedyś taki glos? — Usiądź! — Oczywiście... — Nazywasz się Grey, prawda? — Tak. — Cieszę się mogąc cię na powrót powitać w społeczeństwie. Mam nadzieję, że czujesz się już dobrze? — Nic mi nie dolega. — To świetnie! Zresztą, gdyby było inaczej, nie wypisano by cię z kliniki i nie skierowano tutaj. Od dzisiaj stajesz się pełnoprawnym obywatelem z pierwszym stopniem swobody. Tylko od ciebie zależy dalszy twój los. Jeśli będziesz się starać, możesz zajść wysoko, jeśli zaś nie... Nie mówmy jednak o smutnych sprawach, bo nie pora po temu ani miejsce. — Co mam robić? — Pomału! Po skończonej rozmowie ze mną zostaniesz zaprowa- dzony do twojego mieszkania, gdzie otrzymasz dalsze instrukcje doty- czące pracy i zaspokojenia potrzeb bytowych. Twoje życie będzie się składać z dwóch warstw — pozornej i właściwej. Pozornie będziesz najzwyklejszym człowiekiem z określonym adresem, ze stałym, niezbyt absorbującym zajęciem, z bagażem obowiązków i przysługujących ci praw. Będziesz mógł swobodnie poruszać się we właściwej ci strefie miasta, raz w tygodniu zaliczyć wybieg, słowem — prowadzić normalne życie mieszkańca Harltonu. Druga warstwa twojej egzystencji, ta właś- ciwa, będzie znacznie ciekawsza. Zanim jednak cokolwiek o niej usły- szysz, musisz złożyć przysięgę zachowania całkowitej tajemnicy. — To jakiś specjalny rodzaj pracy. Skąd można mieć pewność, że się do niej nadaję? — Wytypował cię System, a on najlepiej zna predyspozycje każde- go numeru. — A jeśli się nie zgodzę? — Nie masz wyjścia. W takim wypadku zostaniesz natychmiast ode- słany na dłuższą kurację, przy której poprzedni pobyt wyda ci się szczy- tem marzeń. Jeśli szczęśliwie dotrwasz do jej końca, znów się tutaj spo- tkamy. Bo System nie myli się. A więc uważaj: przysięgam zachować w całkowitej tajemnicy wszystko, cokolwiek będzie się wiązało z moją właściwą pracą. — Przysięgam. — Od tej chwili jesteś członkiem Oddziału K. — Co oznacza ta nazwa? — Tego się nigdy nie dowiesz. Zresztą nie jest ci to do niczego po- trzebne. Praca polega na wykonywaniu pojedynczych zleceń otrzymy- wanych stale od tej samej osoby. Ten ktoś skontaktuje się z tobą sam lub za pośrednictwem łącznika, ustali sposób przekazywania zadań i roz- liczania się z nich. Za pierwszym razem wylegitymuje się połówką sta- rego banknotu, którego druga część leży na stoliku przed tobą. Zadania mogą być najrozmaitsze, niekiedy nawet dziwne, ale zawsze musisz je wykonać bez dyskusji. Nigdy nie próbuj ustalić żadnych danych doty- czących osoby zlecającej ci pracę. Wykonując ją, działaj tylko i wyłącz- nie w swoim własnym imieniu; w żadnym wypadku nie wolno ci powo- ływać się na przynależność do Oddziału. Jedynie gdybyś w czasie wyko- nywania zadania, powtarzam: w czasie wykonywania zadania, został zatrzymany przez Nadzór, zażądaj rozmowy z oficerem na osob- ności i wtedy wymień liczbę 212. On będzie wiedział, co zrobić. Pozo- stałym funkcjonariuszom podawaj tylko numer i nazwisko. Oprócz tego żadnych wyjaśnień. Na normalnej, czyli pozornej, płaszczyźnie swego życia masz zachowywać się jak każdy zwykły człowiek, a więc udzielać wszystkich żądanych informacji i wykonywać wszystkie polecę- nia Nadzoru. Ewentualna zmiana twego dysponenta może nastąpić tyl- ko tu, w tym pokoju. Otrzymasz wtedy nowe instrukcje. Jeśli będziesz dobrze wywiązywać się ze swych obowiązków, czeka cię życie przyjemne i pełne wrażeń, jeśli natomiast nie zechcesz wyko- rzystać naturalnych uzdolnień wykrytych u ciebie przez System, zagu- bisz się w szarym tłumie i chaosie codzienności. A teraz odpowiedz, czy zapamiętałeś wszystko, co mówiłam? — Każde słowo. — Gdyby było inaczej, nie trafiłbyś do Oddziału. Zapaliła się dodatkowa lampa pod sufitem. W jej świetle ujrzałem wyraźnie stolik, a na nim połówkę banknotu i małe plastykowe pudeł- ko z przykrywką. — Otwórz je! Pincetka, przezroczysta torebka wypełniona krystalicznymi okrucha- mi wielkości ziarnka grochu i krążek podobny do guzika, pokryty z je- dnej strony czarnym włosiem. — To jest zestaw SK-7. Przed każdą akcją wyjmiesz pincetą jeden kryształ, włożysz w gniazdo mikrodysku i całość umieścisz na potylicy. Pokrycie maskujące dobrane jest pod kolor twoich włosów. Po akcji wyjmiesz kryształ i przy najbliższym spotkaniu oddasz dysponentowi. Zrób próbę! Kryształ ciasno wchodził do wnętrza, a krążek raz przyciśnięty do skóry, z trudem dawał się oderwać. — W porządku. Staraj się zawsze mieć trochę dłuższe włosy, aby mikrodysk nie był widoczny, nawet z najbliższej odległości. To wszy- stko. Teraz możesz zabrać swoje rzeczy i wyjść na korytarz. — Chciałbym jeszcze o coś zapytać. — Wszystko zostało już powiedziane. — Ale ja w dalszym ciągu nie wiem, na czym ma polegać moja pra- ca i do czego służy ten zestaw. — Instrukcja nie przewiduje dalszych wyjaśnień. Zabrałem zestaw, połówkę banknotu i wyszedłem. Za drzwiami nie było strażnika, jedynie jakiś cywil z przesadnym zainteresowaniem oglądał obraz zawieszony przy klatce schodowej. Po chwili wyjął z kie- szeni kawałek papieru i obejrzał go uważnie przy oknie. — Pan Grey, prawda? — zapytał podchodząc. Pierwszy raz ktoś zwrócił się do mnie w ten sposób, dlatego nie od- powiedziałem natychmiast. Potwierdziłem dopiero wtedy, gdy zatrzy- mał się niezdecydowanie i powtórnie wyciągnął papier. — To ja. — Mam zaprowadzić pana na kwaterę przy Bulwarze Południo- wym. Czy możemy już iść? — Możemy. Po długim kluczeniu w labiryncie ciasnych korytarzy wyszliśmy na zalaną słońcem ulicę. Cisza i upał. Gdzieś w oddali stary zegar kończył wybijać przedpołudniową godzinę. Pusto. Przewodnik wyprzedził mnie o kilka kroków, omijając wyrwy w asfalcie. Dochodząc do przecznicy obejrzał się do tyłu, kiwnął porozu- miewawczo głową i skręcił w prawo. Znaleźliśmy się na jakiejś głów- niejszej ulicy, wśród nielicznych przechodniów o smutnych twarzach. Zdawało się, że niektórych widziałem już na wybiegu, w tamtym mieś- cie sprzed niewielu dni, lecz z pewnością było to złudzenie. Przeszliśmy na ukos skwer porośnięty pożółkłą trawą i chwastami, potem zaułek tak wąski, że można było, rozłożywszy ręce, dotknąć ścian domów stojących po obu stronach, aż rozwarła się przed nami szeroka przestrzeń nadbrzeżnej ulicy z rzeką za drzewami. Na drugim brzegu wznosił się zwalisty gmach z czerwonej cegły, w którym trudno byłoby się doszukać odrobiny dobrego smaku jego twórców. Szliśmy teraz wzdłuż rzeki, mijając po lewej stronie wille ukryte za wybujałymi żywopłotami. Przed jedną z nich przewodnik zatrzymał się i kilkakrotnie szarpnął za mosiężną rączkę, zawieszoną na drucie. Gdzieś wśród zieleni rozległ się głos dzwonka, a zaraz po nim stukot butów po bruku ścieżki. Po chwili zjawiła się stara kobieta z pękiem kluczy w jednej ręce i brudną ścierką w drugiej. — Czego chcecie? — prychnęła przez kratę furtki. Cywil z Nadzoru wręczył jej złożoną we dwoje kartkę i spokojnie czekał, aż przeczyta. ,— Proszę, proszę, panie Grey! — zaskrzeczała mocując się z za- rdzewiałym zamkiem. Kiedy weszliśmy do ogrodu, zamknęła za nami furtkę, a klamkę wytarła ścierką. ' Willa miała już dawno poza sobą okres świetności; powybijane tu i ówdzie okna zatkano niedbale tekturą, pod ścianami walały się pokru- szone płaty tynku i ułomki dachówek, ze szpar w obnażonym murze Wyrastały chwasty, a nawet anemiczne drzewka. Wewnątrz czuło się stęchliznę i jeszcze coś, co znałem, lecz nie mogłem sobie przypomnieć, jak się nazywa. W półmroku rozsiadły się stare meble z wyliniałymi obiciami, nieokreślonego koloru, jakieś kanapy, szafy — któżby zresztą spamiętał te wszystkie dziwaczne nazwy. Obok schodów rozłożyła swe liście palma sięgająca sufitu. Dopiero z bliska widać było, że jest od dawna martwa, a trzyma się tylko dzięki obręczom z drutu, obejmującym wyschniętą wiechę liści. — To tutaj. Tutaj będzie pan mieszkał — powiedziała, gdyśmy wy- dostali się po skrzypiących schodach na piętro, po czym zabrała się do czyszczenia poręczy. — Gdzie są sorty pana Greya? — zapytał cywil. — Gdzieś tam są, szukajcie. Ja się nie mieszam do nie swoich spraw. Byli, zostawili — nie moja rzecz. — Chodźmy! Najpierw była łazienka z pękniętą wanną i nieczynnymi kurkami. Dalej pięć pokoi. W największym, sprawiającym wrażenie zamieszka- nego, stały przy drzwiach dwie paczki opatrzone moim numerem oraz dużą czarną literą K. — W porządku — stwierdził przewodnik. — Tu jest wszystko, co potrzeba. Powodzenia, panie Grey! — Dziękuję. Odszedł. Nie pytałem o nic, bo już zdążyłem przywyknąć, że tu wszystko staje się wiadome w określonym czasie, a jeśli nie ma się stać, pytania i tak niczego nie wyjaśnią. Otworzyłem okno. Poprzez gałęzie widać było ścieżkę do ulicy. Moja gospodyni właśnie zatrzasnęła furtkę i wzięła się do czyszczenia klamki. Podmuch wiatru przyniósł do pokoju zapach rzeki, przegnał stęchli- znę i zrobiło się całkiem przyjemnie, swojsko. W moim pokoju... Metalowe łóżko przykryte kraciastym kocem, okrągły stół na trzech nogach, wyblakłe, sztuczne kwiaty w kryształowym pucharze, dwa krzesła misternej roboty, poobijana miednica na stołku w kącie, dwa sczerniałe ze starości obrazy w złoconych niegdyś ramach, ogromna rzeźbiona szafa z pękniętym lustrem. To wszystko. Chociaż nie, jeszcze na ścianie obok drzwi urządzenie z białą tarczą i numerami. Znałem je kiedyś, na pewno. Służyło do rozmów. Tylko zamiast tarczy miało trzy rzędy guzików. I jeszcze coś miało... Zdjąłem z wieszaka słuchawkę i przyłożyłem do ucha — wibrujący, ciągły sygnał przywołał falę nieokreślonych wspomnień. Jakieś mgliste twarze, rozmyte kontury osób i przedmiotów, nikłe echa dawno przebrzmiałych rozmów. A więc działa! Mogę za... Ale do kogo? Położyłem się na kocu i zamknąwszy oczy, starałem się odegnać mę- czący korowód cieni i szmerów z przeszłości. Udało się. Znów nastał spokój upalnego dnia przy Południowym Bulwarze w Harltonie, mieś- cie nad rzeką. Ty, Mark Grey z Oddziału K, leżysz na plecach i patrzysz w sufit, gdzie brunatne plamy zacieków otaczają pierścieniem odprysk tynku. I jest ci dobrze, bo masz nowe ubranie i buty, własny pokój z oknem na rzekę, skąd przychodzi wiatr, bo ktoś myśli i dba o ciebie, mimo iż wziąłeś się nie wiadomo skąd i niczego nie potrafisz zrobić porządnie, a myśli twe szarpią się czasami jak przerażone ogniem zwierzęta. I szybko przeskakujesz stopnie swobody, podczas gdy inni daremnie usiłują odzyskać utracone. Jeśli będziesz dobrze wypełniał swe obowią- zki, na pewno czekają cię wyższe strefy. Najważniejsze — zaufać Mi- gratonowi, bo on zna cię lepiej niż ty sam, nie pytać nigdy o nic, i nie myśleć, nie myśleć... Nie myśleć!! Rozdział V Sprawdziłem adres z podanym na szkicu w instrukcji. Zgadzało się. Zwykła, szara kamienica, jakich wiele w tej części miasta, okna parteru przeważnie zamalowane niebieską farbą, witryny sklepów zabite na krzyż deskami, I mała, ledwie czytelna tablica na murze: ARCHI- WUM I Piętro. Jakiś starszy mężczyzna wyszedł z bramy i przyjrzał mi się uważnie, zanim skręcił w stronę śródmieścia. Patrzyłem za nim, aż zniknął w bo- cznej uliczce opadającej ku rzece. Dopiero wtedy zagłębiłem się w pół- mrok sklepionej sieni, zakończonej schodami z kamienia wygładzonego stopami wielu pokoleń. Gdzieś na górze ktoś kaszlał, słychać było szum wody płynącej w rurach i gdakanie kur z podwórza. Na piętrze było troje drzwi. Do archiwum wiodły środkowe, obite blachą i zamknięte na kłódkę. Wyjąłem z kieszeni klucz dołączony do instrukcji i otworzyłem ją. Za drzwiami uderzył ciężki zaduch butwiejącego papieru. Były tu książki. Setki, tysiące książek! Piętrzyły się na półkach, wysypywały z szaf, leżały w stosach na podłodze, na parapetach, wszędzie. Chcąc dostać się do okna, musiałem po nich przejść. Dopiero kiedy świeże powietrze wtargnęło z ulicy i pozwoliło swo- bodnie oddychać, rozejrzałem się po zagraconym wnętrzu. Z masy książek zwalonych na podłogę wystawały połamane krzesła, składane drabinki, jakiś stół z pustymi miejscami po szufladach. Na nim odcinała się świeżą bielą koperta. Do mnie. Ktoś nieznany polecał mi uporząd- kować archiwum. Tylko tyle. Nie ograniczał mnie żadnym terminem ani czasem pracy, nie podawał systemu, w jakim mam tę pracę wyko- nać. Zostawił mi całkowitą swobodę działania. Na początek oczyściłem z książek wąski pas podłogi, aby móc poru- szać się między stołem a półkami. Potem zacząłem podnosić najbliżej leżące i układać w alfabetycznym porządku, a tytuły i nazwiska auto- rów zapisywać na pożółkłym papierze, odkrytym pod stołem. Tam też znalazłem kilka połamanych kredek i połówkę zardzewiałej żyletki. Nie wiem, ile czasu upłynęło, lecz zanim zapełniłem połowę pierw- szej półki, zdałem sobie sprawę, że jest to praca na miesiące. Każdą kolejną książkę wertowałem kartka po kartce, chłonąc urywki tekstu, fotografie i rysunki, z każdą przejrzaną stroną narastało we mnie zdu- mienie wobec mnogości spraw i światów zaklętych w czarnym mro- wisku liter. Było to jak błysk światła w nieprzejrzanych mrokach nocy, jak zapach dymu na pustyni. Czułem, jak kiełkuje we mnie ziarno chciwości wszelkiej wiedzy, drzemiącej w stosach powoli rozkładającego się papieru. Odeszła gdzieś rzeczywistość obcych miast, ludzi i wydarzeń, zapomniałem o głodzie i pragnieniu, nie czułem niczego oprócz gorączkowej pasji poznania. Jakieś niejasne przeczucie mówiło mi, że tu mogę odnaleźć siebie. Wraz z głosem syreny wróciła proza Pierwszej Strefy Harltonu. Na- stępny sygnał będzie dla mnie; tak mówi instrukcja. Zamknąłem okno, drzwi i udałem się do kantyny numer 6. Właśnie wychodziła pierwsza zmiana — sami starzy, milczący ludzie. Nieśli zawiniątka z produktami na kolację i jutrzejsze śniadanie. Wśród oczekujących też byłem naj- młodszym i najlepiej ubranym. Nowy człowiek. Ciekawe skąd przy- szedł — z góry czy z dołu? A może z Nadzoru? W każdym razie długo tu miejsca nie zagrzeje, w tej strefie bez nadziei — zdawały się mówić ich oczy. Przed wejściem śluza, żeby ktoś niepowołany nie wśliznął się na obiad. Włożyłem rękę do otworu z nadzieją, że nie odskoczy zapora, że ten szczegół z mojego życia jeszcze nie tkwi w ewidencji wszechwie- dzącego Migratonu. Rozczarowałem się. Barierka podniosła się przepuszczając mnie do wnętrza wąskiej sali, gdzie przy dwóch długich stołach siedzieli ludzie z miskami pełnymi jedzenia. Wydawano je w okienku naprzeciw wejścia. Starałem się zachowywać jak każdy, a mimo to wszystkie twarze zwróciły się w moją stronę i prowadziły wzrokiem przez całą salę, a potem aż do stołu. W pośpiechu pochłonąłem obiad składający się z jednego dania, wziąłem torbę z następnymi posiłkami i z ulgą opuści- łem kantynę. Trudno będzie się przyzwyczaić do tego siorbiącego i mla- skającego otoczenia. Od tej chwili rozglądałem się uważnie, szukając młodych ludzi, lecz do wieczora wypatrzyłem zaledwie kilka osób mniej więcej w moim wieku. Dzieci tutaj widocznie nie mieszkały. Dopóki słońce nie schowało się za domami, przewędrowałem cały dostępny mi obszar — od rzeki aż po mur na szczycie wzgórza, od siatki na styku ze Strefą Drugą, po kanał oddzielający od Trzeciej. Dotarłem też do mostu z silnie strzeżoną śluzą do Strefy Czwartej. Usiadłem na kamiennej balustradzie i patrzyłem, jak krwawe refleksy układają się drgającą łuską na wodzie. Nawet nie zauważyłem, kiedy podeszli — dwóch barczystych, jedna- kowych, w przepoconych koszulach. — Co tu robisz? — Patrzę na wodę. — Na wodę? A po co ci to patrzenie? — Ładna jest, kiedy tak lśni w zachodzącym słońcu. Spójrzcie! Wzruszyli ramionami i odeszli na bok rozmawiając po cichu. Po chwili jeden odwrócił się do mnie i kiwnął palcem. — Pójdziesz z nami! Wzięli mnie w środek i zaprowadzili do podziemnych pomieszczeń śluzy przy moście, gdzie dyżurny strażnik odnotował mój numer, po czym zażądał od Systemu danych szczegółowych. Zdziwiony ubóstwem informacji przypatrywał mi się przez chwilę podejrzliwie. — Skąd się tu wziąłeś? — Przyprowadzili mnie ci dwaj — wskazałem na mundurowych. Zagwizdał z udawanym przejęciem. — Widzieliście cwaniaka, chłopcy? Stary koń z życiorysem niemow- lęcia! Powiedz tym ze swojego wydziału, żeby lepiej przygotowywali operacje, bo w tej chwili jesteś spalony. A wy — zwrócił się jeszcze raz do nich — możecie odejść. Kiedy kroki ucichły w głębi korytarza, spojrzał na mnie zupełnie innym wzrokiem i wskazał krzesło. — Proszę usiąść. Jestem kapitan Ronny, komendant strefy. — Mark Grey. — Tak, tak, oczywiście... Widzi pan, lubię wiedzieć o wszystkim, co się dzieje na moim terenie. Ludziom z zewnątrz potrafię wiele pomóc, ale mogę też utrudnić. Wszystko zależy od ich lojalności względem do- wództwa strefy. Jaki jest numer drugiego poziomu informacyjnego pańskiej misji? — Proszę wybaczyć, ale zupełnie nie rozumiem, o czym pan mówi. — No cóż, w takim razie radzę mieć się na baczności, bo bardzo łatwo jest popaść w konflikt z regulaminem mojej strefy, a wtedy mogą być kłopoty! Do zobaczenia, panie... Grey. — Do widzenia, kapitanie. Wróciłem nad rzekę tonącą w przedwieczornej mgle i wpatrywałem się w nią tak długo, aż noc pochłonęła wodę, drzewa i miasto. I tak zaczęły się dni różniące się tylko pogodą i dziesiątkami coraz to innych książek, chciwie pochłanianych w samotności. Ktoś, kto pole- cił mi zająć się porządkowaniem archiwum, zdawał się nie interesować tym, co robię, gdyż nikt nie pojawiał się, aby doglądać postępu roboty, zapytać o cokolwiek, zwyczajnie sprawdzić, czy w ogóle przychodzę do pracy. Jedyną osobą, z którą zamieniłem parę słów, byta stara kobieta dy- sponująca kluczem do furtki. Nazywała się Erikson. Codziennie rano otwierała ją, gdy wychodziłem do pracy, a wieczorem wpuszczała mnie na nocleg. Kiedy ją zapytałem, czy nie ma zapasowego klucza, aby mi go wypożyczyć, odparła, że jak otrzyma polecenie, to i klucz się znajdzie. Z upływem czasu coraz bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że moja praca nie jest nikomu do niczego potrzebna, a jedynym jej skutkiem będzie fakt, że książki rozsypią się kiedyś w proch, ale upo- rządkowane alfabetycznie. W piątym dniu mojego pobytu w Harltonie, kiedy już zdążyłem do- kładnie poznać wszystkie smutne uliczki wspinające się mozolnie na wzgórze zwieńczone murem, i kiedy mogłem z pamięci narysować do- kładny plan strefy, niespodziewanie zjawiła się w archiwum kobieta. Weszła bez pukania i nic nie mówiąc usiadła na wolnym miejscu przy stole, gdyż właśnie układałem książki na półce oznaczonej literą B. Była w tym wieku, kiedy kobiety jeszcze walczą o utrzymanie ostatnich śladów młodości, lecz już widać beznadziejność tej walki. — Czym mogę służyć? Nie odpowiedziała, zajęta szukaniem czegoś w torebce z dermy imitującej skórę krokodyla. Przynajmniej kilkanaście takich samych widziałem na stołach w kantynie i w rękach kobiet na Południowym Bulwarze. Zastanawiałem się tylko, skąd one biorą te torebki, skoro w strefie nie ma ani jednego czynnego sklepu z wyjątkiem dwóch pun- któw, gdzie na talony wydawano niektóre podstawowe produkty spoży- wcze i przedmioty codziennego użytku. Wreszcie znalazła i wyciągnęła w moim kierunku. — Proszę! — była to połówka banknotu. Wyjąłem moją i poło- żyłem obydwie na stole obok siebie. Przylegały dokładnie. Kobieta wzięła swoją i włożyła pomiędzy kartki notatnika w zielonej oprawie, a ten schowała do torebki. — Zgadza się? — Zgadza. — W takim razie możemy zaczynać. Od tej chwili jesteś do dyspo- zycji na hasło: „Czterdziesty piąty narożnik". Zapamiętasz? — Oczywiście. Wstała, poprawiła włosy przeglądając się w lusterku i wyszła, tak jak się pojawiła — bez słowa. „Czterdziesty piąty narożnik" — wzruszyłem ramionami i powróci- łem do układania książek autorów na literę B. Dużo pozycji zawierają- cych krótkie utwory pisane w sposób, z jakim się dotychczas nie spot- kałem. Dziwnie skonstruowane zdania płyną jak wielka rzeka świado- ma swej spokojnej potęgi, to znów miotają się jak górski potok w ska- lnej gardzieli albo jak serce w czas trwogi, wciągają rytmem i melodią niesłyszalną. I niknie chaos, brud, niepokój. To nazywano poezją. Wiem, wiem z całą pewnością, że nigdy przed- tem nie zetknąłem się z nią, bo musiałoby tkwić we mnie wyczuwalnym wspomnieniem, wiem, że od tej chwili potrzebna mi będzie jak powie- trze i sen. Wychodząc zabrałem ze sobą dwie cienkie książeczki. Nie dane mi jednak było zatracić się w wierszach stworzonych przez, tych niereal- nych ludzi z czasów szerokich przestrzeni i pełnego oddechu, gdyż zale- dwie opuściłem kantynę i, jak codziennie, zagłębiłem się w chłód ulicz- ki bez nazwy, z mijanej właśnie sieni dobiegło mnie ciche wołanie: — Grey, zatrzymaj się! — był to głos mężczyzny. Spojrzałem w ciemność bramy, lecz ten, co się tam ukrył, był niewi- doczny za resztkami szyby, wczepionymi w drucianą siatkę o drobnych oczkach. — Tutaj jest czterdziesty piąty narożnik. Stań w bramie, twarzą do ulicy... Dobrze! — rozległ się szept tuż kolo mojego ucha. Wyraźnie słyszałem ciężki oddech mówiącego. — Twoje pierwsze zlecenie przed- stawia się następująco: kiedy zrobi się ciemno, pójdziesz na plac Rybny. Wiesz, gdzie to jest? — Wiem. — Dwupiętrowa kamienica pod numerem 12, szeroka brama, a za nią podwórze otoczone przybudówkami. Pamiętaj, będzie noc! Na wprost bramy, po przeciwnej stronie podwórza, jest wejście do piwni- cy. Zapukasz trzy razy i wtedy ktoś otworzy ci drzwi. Na dole będą ludzie. Usiądź gdzieś z tyłu i słuchaj. Nic więcej. Kiedy się zaczną rozchodzić, wrócisz do domu. Pamiętaj, że wprawdzie nie ma zakazu poruszania się nocą w obrębie strefy, jednak lepiej nie natknąć się na patrol. Spotkamy się tutaj jutro, o tej samej porze, a wtedy wręczysz mi kryształ z mikrodysku. Jeszcze jedna uwaga —- idąc tam ubierz się tak, aby wyglądać możliwie staro i nie rzucać się w oczy. Zrozumiałeś wszystko? — W zasadzie tak. Nie mogę jednak pojąć, na czym polega moja rola. Nie wiem też, jak się zachować, jeśli ktoś zapyta mnie, po co tam przyszedłem. — Oni nie pytają. Będąc tam staraj się zrozumieć, powtarzam: zrozumieć, co im dają te spotkania odbywane w tajemnicy, staraj się być jednym z nich, odczuwać to samo, co oni, a z pewnością dobrze wywiążesz się ze swojego zadania i potwierdzisz przydatność dla Od- działu. A teraz idź już. Do Rybnego placu nie było daleko. Brama kamienicy pod dwunast- ką wyróżniała się bielą ścian, niewprawną ręką pomalowanych w krzy- żujące się smugi wapna. Zajrzałem na podwórze, aby nie błądzić po nocy — było tak, jak mówił tajemniczy zleceniodawca. Zestaw SK-7 stale nosiłem przy sobie, lecz i tak musiałem przed ak- cją wpaść na kwaterę, aby włożyć znoszone ubranie z paczki. Zaraz po wejściu do pokoju zauważyłem, że ktoś tu był w czasie mojej nie- obecności i na pamiątkę zostawił na stole klucz, taki sam, jakim gospo- dyni otwierała furtkę. Tuż przed zachodem słońca wiatr przygnał chmury znad morza i za- czął siąpić drobny deszcz. Ciemność, bardziej gęstą niż kiedykolwiek, rozpraszało kilkanaście latarń ustawionych przy bulwarze, głębiej zale- gała czerń z nielicznymi plamami oświetlonych okien, zawieszonymi we mgle i ciszy. Wszedłem w tę czerń, mając w pamięci każdą bramę i każdy załom muru dzielące mnie od tajemniczej piwnicy, a mimo to w pewnej chwili straciłem orientację w labiryncie uliczek i pasaży. Zacząłem piąć się co- raz wyżej, aż do muru granicznego ze Strefą Drugą, i dopiero, skręci- wszy koło nieczynnej śluzy, znalazłem się na placu. Teraz już bezbłęd- nie trafiłem na podwórze pod dwunastkę i zastukałem do drzwi, spraw- dziwszy uprzednio położenie mikrodysku na karku. Otworzył mi mały, zasuszony staruszek i bez słowa wskazał ręką schody wiodące do piwnicy, tak jakby istniała jakaś inna droga. Było w nim coś uderzającego, coś, z czym jeszcze się tutaj nie zetknąłem. Schodząc, zastanawiałem się nad tym i nagle przyszło olśnienie: ten człowiek uśmiechał się! Uśmiechał się jak... jak kto? Kiedy? Może Bird? W twarzy Birda było coś podobnego, gdy opowiadał mi swoją historię. Jeszcze jedne drzwi na końcu korytarza, za nimi długa sklepiona piwnica. Dwie świece ledwie rozpraszają mrok przy wejściu, nikt nie zwraca na mnie uwagi. Ludzie rozmawiają szeptem, jakby w napięciu oczekiwali czegoś niezwykłego, czegoś co nadejdzie, by odmienić ich los. Nagle milkną. Spoza kotary wyłania się kobieta w brzydkiej, czarnej sukience, nawet z tej odległości widać jej nienaturalnie zgarbione ple- cy. Kaleka. W ręku trzyma instrument. Wiem, to na pewno jest instru- ment muzyczny, chociaż nie pamiętam jego nazwy. Wiem sam z siebie, nie z książek. Ten, kim byłem wtedy, widział go, a może nawet gładził dłonią i próbował wydobyć zeń dźwięki. Coś dziwnego zaczęło się dziać wokół mnie — zniknęły wilgotne mury, a przestrzeń bez granic wypełnił kojący dźwięk skrzypiec. Skrzy- piec! Były we mnie, czekały na tę chwilę, aby mi przypomnieć o tę- sknocie nie nazwanej, o ptaku zapamiętałym w śpiewie pośród chmur i słońca, o szumie drzew szepczących sobie tajemnice wielkiego lasu, mówiły o szczęściu samego życia i o bólu najgorszym, bez rany, sławiły wieczny powiew wiatru na szczytach gór i ryk wodospadu niknącego w rozpadlinie skalnej, zapłakały jak dziecko skrzywdzone przez los i umilkły w cichym szmerze oklasków. Nie wiem, jak długo trwał ten koncert ani ile utworów wykonała nie- pozorna kobieta w czerni — byłem w tym czasie poza rzeczywistością- Dopiero kiedy pierwsi ludzie zaczęli pojedynczo przechodzić koło mnie i znikać w drzwiach, wyrwałem się z oczarowania i podążyłem za nimi. Ciemność i mgła zgęstniały tak, że trzeba było sunąć ręką po murze, aby nie zabłądzić w zaułkach. Z ulgą powitałem żółtą poświatę latarni przy bulwarze, lecz zaledwie znalazłem się w jej zasięgu, zatrzymał mnie okrzyk stłumiony mgłą. — Stój! Patrol! Było ich dwóch, jak zwykle. Zatrzymali się na skraju jasności z pistoletami gotowymi do strzału. — Stopień swobody? — Pierwszy. — Dlaczego wałęsasz się po strefie o tej porze? — Sprawia mi to przyjemność. — Słyszysz, Bori? — odezwał się ten sam głos. — On lubi przyjemno- ści. Zrobimy mu malutką? — Czemu nie... Jeden z nich skrył się we mgle, lecz wyraźnie słyszałem jego kroki, najpierw z boku, a potem za plecami. Drugi przez cały czas trzymał mnie na muszce. Nagły świst — i piekący ból spłynął od karku aż po biodro. Odrucho- wo skoczyłem na środek jasności i ręką zasłoniłem tył głowy. Pod włosa- mi dawał się wyczuć krążek mikrodysku. Trzasnęły kajdanki. — Podobno lubisz spacery — zarechotał ten z pejczem i szarpnął za łańcuszek. — Bardzo proszę! Ból na plecach przygasł. Pozostała pręga ognia, przypominająca o sobie przy każdym gwałtowniejszym ruchu. Znowu podziemia, śluzy do Czwartej Strefy i ten sam kapitan Ronny. — Kogo ja widzę! Pan Grey we własnej osobie! Nie sądziłem, że spo- tkamy się tak prędko. Co on zrobił? — zwrócił się do strażników z patrolu. — Węszył w strefie po nocy. — Siedem punktów ujemnych, a to z pewnością wystarczy do obniże- nia stopnia swobody. Pójdziesz, bracie, do sanatorium. Albo do kopal- ni... Dokąd wolisz? — Nie ma takiego prawa, które by zabraniało poruszać się w obrębie strefy — odparłem siląc się na spokój. — Prawda?! Tutaj my jesteśmy prawem, inne nie istnieją. A więc jak — masz mi jeszcze coś do powiedzenia? ¦— Man], ale na osobności. Nie wyglądał na zdziwionego. Jednym ruchem ręki odprawił strażni- ków i zapytał zdejmując mi kajdanki: — Usłyszę coś ciekawego? — Dwieście dwanaście. — A jednak! — zapisał sobie mój pełny numer identyfikacyjny, po czym wprowadził go do końcówki Migratonu. Kiedy ukazały się dane, wystukał podaną przeze mnie liczbę. Ekranu nie widziałem, lecz wyraz jego twarzy powiedział mi wiele. — Trzeba było od razu, kolego Grey. Formacja specjalna! Ja się je- dnak trochę domyślałem. Proszę siadać! — Dziękuję. Czy mogę już wyjść? — Oczywiście! Gdyby pan miał jakieś problemy, zaraz proszę do mnie. A moim chłopcom przykażę, aby pana zostawili w spokoju. — A co z tymi siedmioma ujemnymi punktami? — Cha, cha, cha! Co za poczucie humoru! Pan doskonale wie, że wasze konta nie przyjmują minusów. Dopóki jesteście w specjalnej. — Dobranoc, Ronny. — Dobranoc, kolego Grey. Dobranoc! Kim ja w ogóle jestem? — zastanawiałem się idąc środkiem bulwa- ru. — Komendant strefy traktuje mnie co najmniej jak równego sobie. On, wysoki funkcjonariusz Nadzoru, nazywa kolegą człowieka bez przeszłości. Co się za tym kryje? Na pewno Oddział K... Lecz co to jest? Same pytania... W domu położyłem kryształ wyjęty z mikrodysku obok pozostałych. Nie różnił się niczym. Nazajutrz przekazałem go w tej samej bramie człowiekowi, który był dla mnie tylko głosem. Zapytał, czy nie było jakichś komplikacji w czasie wykonywania zadania. Zacząłem opowia- dać o incydencie z patrolem, łecz on zdawał się nie interesować tym, co mówiłem. Odprawił mnie, zanim zdołałem dobrnąć do połowy. Późnym wieczorem ostry głos dzwonka wtargnął w krainę ze słów i rytmów wyczarowaną z pożółkłych kart książki. Rozsypała się bez śla- du, jedynie gdzieś w głębi pozostał żal za światem ludzi umiejących pię- kno zakląć w słowa. Telefon! Zerwałem się, by nie pozwolić mu jeszcze raz rozerwać ciszy. Daremnie! — Słucham... — Grey? — Tak, to ja. — Jestem z ciebie zadowolony i dlatego postanowiłem powierzyć ci poważniejsze zadanie — był to głos człowieka z bramy. — Jutro rano zgłosisz się do Wydziału Ewidencji, pokój numer 6, a tam podwyższą ci stopień swobody. Następnie udasz się do Drugiej Strefy, by objąć pracę w Instytucie Kształtowania, przy końcu alei Róż. Stoją tam dwa samotne wysokie budynki; trafisz na pewno. Mieszkać będziesz w dal- szym ciągu tu, gdzie obecnie. — A zadanie? — Właśnie to jest zadaniem. Od jutra przez cały czas będziesz nosić dysk załadowany. Wymiana codziennie rano. Wykorzystane kryształy wkładaj do numerowanych kopert i zawsze miej przy sobie. Klucz do archiwum możesz na razie zatrzymać. Wyłączył się. Wróciłem do książki, chcąc powtórnie wywołać na- strój zburzony rozmową, lecz zamiast niego pojawił się niepokój, a wraz z nim przyszła długa noc przeorywana myślami. Dopiero świt przyniósł odrobinę snu bez majaków i lęku przed nieznanym. Rozdział VI Znudzony funkcjonariusz ożywił się wraz z moim wejściem do budynku śluzy oznaczonej numerem 2. Ruch tutaj prawie nie istniał, podobnie zre- sztą, jak i w pozostałych dwóch strefach. Jedynie przejście w kie- runku wybiegu ożywało raz w tygodniu, kiedy wszyscy, dosłownie wszys- cy, wychodzili na dwugodzinny spacer. Czując na sobie wzrok strażnika, wsunąłem rękę do otworu rejestrują- cego. Trzy sekundy, w czasie których System przeprowadzał identyfikację i wydawał zezwolenie na przejście, te trzy sekundy rozciągnęły się teraz nieomal w nieskończoność. Oczyma wyobraźni ujrzałem zapadającą się podłogę i siebie w ciemnej klatce odrzutów, słyszałem stukot podkutych butów na metalowym pomoście i głos kontrolera płynący ze ściany. Lecz nic takiego nie nastąpiło — odskoczyła natomiast zapora na przejściu i przeciąg przyniósł nie znany zapach, zapach stamtąd. Kilka kroków wąskim tunelem, zgrzyt zapadającej grodzi, baczne spoj- rzenie strażnika przechadzającego się wzdłuż oszklonej ściany i już ulica. Niby to samo miasto, ten sam nijaki styl budynków mieszkalnych, podob- ne wyboje w jezdni i dziury w chodnikach, fasady nie odnawiane od nie- pamiętnych czasów, pokryte kurzem witryny opuszczonych sklepów, a je- dnak na pierwszy rzut oka widziało się różnicę. Tkwiła w ludziach. Poruszali się szybciej, bardziej elastycznym kro- kiem, nosili lepiej dopasowane ubrania, daleko odbiegające krojem i barwą od szarzyzny strefy leżącej tuż za ogrodzeniem. Przede wszystkim zaś — byli młodsi. Idąc w stronę rzeki, spotykałem coraz więcej przecho- dniów w średnim wieku, a niekiedy nawet całkiem młodych. ) U wylotu ulicy na bulwar — ten sam Południowy Bulwar przegro- dzony jedynie zaporą z kolczastego drutu, skrytą w podwójnym szpale- rze ozdobnych krzewów — pośrodku skweru zobaczyłem dzieci. Troje. Skakały ze sterty desek nad zaniedbanym wykopem, o osypujących się ścianach z żółtej, tłustej gliny. Wycierały brudne ręce w jednakowe, bladoniebieskie kombinezony z barwnymi emblematami w kształcie elipsy. Na pierwszy rzut oka mogły sprawiać wrażenie rodzeństwa, jed- nak przy dokładniejszej obserwacji złudzenie pryskało, bo różniły się od siebie wszystkim, z wyjątkiem wieku. O kilkanaście kroków od nich siedziała na ławce młoda kobieta w mundurze takiego samego koloru, jak ubrania dzieci, i z takim samym emblematem na ramieniu. Na ma- łej składanej szachownicy sama ze sobą rozgrywała partię warcabów. Południowy Bulwar kończył się trójkątnym placem z sadzawką zatę- chłej wody pośrodku. W spękaniach betonowych postaci zgrupowanych wokół nieczynnej fontanny zieleniły się glony i trawa. Za fontanną wi- dać było ulicę wybiegającą z placu ku szczytowi wzniesienia górującego nad Harltonem. Po obu jej stronach, pomiędzy chodnikami a pustą je- zdnią, ciągnęły się zarośla zdziczałych róż o drobnych kwiatach i jas- nozielonych liściach — raj dla ptaków bezpiecznych w kolczastej kry- jówce. Nawet nie szukałem tablic, aby się upewnić, że gdzieś tam, przy końcu alei, był cel wyznaczony przez człowieka z bramy. Na jego wspo- mnienie zatrzymałem się w cieniu jednego z trzech filarów wspierają- cych potężny balkon, ozdobiony wykruszonymi sztukateriami i przygła- dziłem dłonią włosy z tyłu głowy — dysk tkwił we wgłębieniu u nasady czaszki. Z bocznej ulicy wyłonił się połyskujący furgon i bezszelestnie sunął środkiem jezdni w stronę placu z fontanną. Poprzez lustrzane płaszczy- ¦zny szyb nie widać było nawet konturów siedzących w nim ludzi, lecz każdy wiedział, że są tam i uważnie patrzą na mijanych przechodniów, ci zaś odruchowo przyśpieszali kroku, a ich twarze przybierały wyraz obojętności, by zamaskować napięcie. Ja również bezwiednie przyjąłem rytm wszystkich i zaczęło mi się wydawać, jakbym został porwany przez wezbraną rzekę bez możliwości zrobienia czegokolwiek wbrew jej potędze. Dopiero kiedy wóz zniknął wśród nadrzecznych drzew, przyszło odprężenie, a ludzie wrócili do przerwanych rozmów i swobodnego kroku. Za rogiem najbliższej ulicy natknąłem się na czynny sklep. Przez nie domytą szybę wystawy widać było tęgiego mężczyznę o grubym karku i szerokiej czerwonej twarzy, przekładającego towar z wielkiego pudła do koszyków ustawionych na kontuarze. Wszedłem do środka i stanąłem na końcu kolejki złożonej z kilku osób wpatrzonych w koszyki wypełnione drobnym pieczywem. Ludzie trzymali w rękach okrągłe plastykowe żeto- ny przypominające mi coś, co musiałem już kiedyś widzieć, czym z pew- nością posługiwałem się, zanim... Grubas otrzepał ręce, strącił pudło na podłogę i zaczął wydawać towar — za każdy żeton trzy sztuki. Wyszedłem odprowadzany jego bacznym spojrzeniem aż na drugą stronę uliczki. Zarośla zdziczałych róż ustąpiły miejsca zaniedbanym trawnikom, a te z kolei przeszły w pasma spękanej ziemi pokrytej liszajami gruzu i chwastów. Z obu stron ulicy pojawiły się puste place po wyburzonych dawno domach, resztki ozdobnych ogrodzeń na podmurówkach z kamie- nia i samotne drzewa pośród stert śmieci. Dalej, na tle zalesionego wzgó- rza, tkwiły dwa jednakowe prostopadłościany budynków Instytutu Kształ- towania. Wyglądały dokładnie tak, jak je sobie wyobrażałem: szare pu- dełka od zapałek powiększone tysiąckroć, upstrzone monotonnym ryt- mem pięter i okien, ślepe ściany zwrócone ku miastu, naznaczone owalny- mi dekoracjami od ziemi po dach. Dopiero kiedy podszedłem bliżej, sko- jarzyłem je z emblematami na ubraniach dzieci i ich opiekunki. Były do- kładnie takie same, jeśli nie brać pod uwagę barw spłowiałych od deszczu i słońca. Z bliska zatraciły się w szarości ścian i w płatach odpadającego tynku. Długo czekałem przed wejściem na ogrodzony teren instytutu, zanim zjawiła się kulawa dozorczyni i wpuściła mnie do środka. Okazało się, że oprócz chromej nogi jest także głucha i muszę sam poszukać kogoś, kto będzie zorientowany w mojej sprawie. Wąskim chodnikiem o wykruszonych płytach dotarłem do bramy pierwszego budynku, lecz ta była zamknięta z zewnątrz na wielką za- rdzewiałą kłódkę. Z bliska odkryłem, że ten olbrzymi prostopadłościan jest nie zamieszkany od dawna, albo w ogóle nigdy nie był zasiedlony. Szyby okien pokrywała gruba warstwa brudu, pod ścianami walały się sterty gruzu i śmieci, ogrodowe ławki zaś straszyły połamanymi oparciami i złuszczonym lakierem. Wokół drugiego budynku panował względny porządek. Nad wejściem przykuwała wzrok biała, marmurowa tablica z napisem: INSTYTUT KSZTAŁTOWANIA W HARLTONIE, wykutym ozdobnymi li- terami, noszącymi ślady złocenia. Mimo ciszy panującej wewnątrz czułem obecność wielkiej liczby ludzi, a przecież nie spotkałem tu jeszcze nikogo. — Czego tam? — zaskoczył mnie głos za plecami. Tęga kobieta w średnim wieku, wsparta pod boki, patrzyła wyzywa- jąco maleńkimi oczkami, skrytymi w fałdach tłuszczu. :— Kazano mi się tu zgłosić. — Po co? — Do pracy. — Tu?! — jej głos załamał się z niedowierzaniem. — Przecież tu nigdy żaden mężczyzna... — O co chodzi? Niski spokojny głos. Stała w otwartych drzwiach o kilka kroków ode mnie. Całe piękno istnienia, obraz wywołany z samego dna duszy. Zni- kły niepotrzebne dekoracje rzeczywistości, świat zawarł się w sylwetce na tle prostokąta jasności. Skurcz serca aż do granicy bólu, fala żaru spływająca wzdłuż ciała i wracająca chłodem do mózgu, czas rozkoły- sany rytmem pulsującej krwi. I przeświadczenie o wartości życia dla ta- kiej jednej chwili. — Słucham... Już tylko oszalały stukot w piersiach i słowa z trudem przeciskające się przez gardło. — Ja w sprawie... — Wiem — przerwała mi, cofając się do pokoju. — Proszę wejść! Nieruchoma twarz o zdumiewająco regularnych rysach i nieskazitel- nej cerze. W wielkich szaroniebieskich oczach nie ma nic prócz chłodu. Kobieta o takiej twarzy powinna odstraszać doskonałością, a ja nie mogę oderwać od niej oczu, gdy nieśmiertelnym gestem bezwiednie po- prawia włosy spływające na ramiona. — Nazywacie się Grey, prawda? — Mark Grey. — Wasze imię mnie nie interesuje, zwłaszcza że jest z pewnością fikcyjne, jak i nazwisko zresztą. Ponieważ lubię grać w otwarte karty, zapytam wprost: po co was tu przysłano? Zastanawiałem się, ile może mieć lat. Z dziewczęcą sylwetką, opa- nowaniem męża stanu i twarzą gotyckiej madonny ze starego sztychu zdawała się być ponadczasowym ideałem piękna, a nie kobietą z krwi i kości. — Mam tu pracować. — Dobrze o tym wiecie, Grey, że nigdy w żadnym instytucie nie pracował mężczyzna, bo nie nadajecie się do kształtowania osobo- wości. Jeśli przysłanie was tutaj ma być eksperymentem, może on przy- nieść naszym wychowankom tylko szkodę. Mam nadzieję, że ten, kto was tu przysłał, zrozumie swój błąd i odwoła was w możliwie krótkim terminie. Do tego czasu nie będziemy wam przeszkadzać w spełnianiu swoich obowiązków. — Co będzie do nich należało? — Jeśli o nas chodzi — nic. — Jak to?! — Normalnie: nie macie tu nic do roboty. Możecie przychodzić, kiedy chcecie, albo jeszcze lepiej — nie przychodzić wcale, możecie wychodzić o dowolnej porze, najlepiej wkrótce po przyjściu v- po- deszła do drzwi i położyła rękę na klamce. — Zrozumieliście mnie chy- ba, Grey? Nie wiedziałem, jak się zachować w tej dziwacznej sytuacji: z jednej strony jawna niechęć, jeśli nie wrogość, z drugiej bezdyskusyjne zlece- nie dysponenta i do tego tajemnicza siła emanująca z tej kobiety, siła nakazująca mi być w jej pobliżu za każdą cenę. — Postaram się być przydatnym... — zacząłem zdanie, nie wiedząc, jak będzie brzmiał jego dalszy ciąg, lecz nie musiałem kończyć, bo otwarła szeroko drzwi, dając mi niedwuznacznie do zrozurhienia, że mam opuścić pokój. Długo stałem w mrocznym korytarzu wpatrując się w tabliczkę z na- pisem: NADYA VILLER, aż czarne litery zaczęły się rozpływać przed oczami i poczułem potrzebę odetchnięcia pełną piersią, by wyrwać się z odrętwienia. Przymknąwszy oczy, z wdzięcznością przyjmowałem wiatr spadający ze szczytu wzgórza, co niósł odprężenie i zacierał obraz wyryty w móz- gu, lecz równocześnie jakaś inna część świadomości buntowała się prze- ciw temu, nie chciała pozbywać się wstrząsu. Ostry, przenikliwy dźwięk dzwonka przeorał ciszę krótkotrwałym jazgotem i zgasł równie nagle, jak nastał. Ale cisza już nie wróciła do gmachu — ożył narastającym stukotem kroków w korytarzach i na schodach. Dzieci! Dziesiątki, dziesiątki małych ludzi w jednakowych kombine- zonach z emblematami instytutu na piersiach. Wychodziły z bramy dwoma milczącymi rzędami i ustawiały się w karny czworobok na wy- betonowym placu przed wejściem. Zastygłe w obojętności dziecięce twa- rze, oczy wpatrzone w nie istniejący punkt gdzieś na horyzoncie, ręce nie- ruchomo zwisające wzdłuż tułowia. Za nimi przyszło kilkanaście młodych kobiet ubranych tak samo, jak opiekunka ze skweru grająca w warcaby. Poprzez gałęzie krzewów widziałem, jak stanęły przed frontem, a jedna z nich wystąpiła i zaczęła przemawiać do dzieci. Szum wiatru nie pozwalał mi zrozumieć, o czym mówiła, ale na dziecięcych twarzach nie było widać żadnej reakcji na jej słowa. W pewnym momencie przy- szła mi do głowy myśl, że-wszystkie one są głuchonieme, lecz zaraz odrzuciłem ją jako niedorzeczną, bo po co w takim przypadku byłoby do nich mówić. Wreszcie padła głośna komenda i czworobok rozdzielił się na bezła- dne grupki odchodzące w różnych kierunkach. Im dalej od miejsca zbiórki, tym bardziej ożywały twarze, rozlegały się rozmowy, a nawet okrzyki. Jedna z grup skierowała się w stronę mojej ławki, skrytej za kępą zeschniętych krzaków, a na jej czele biegł może dziesięcioletni chłopiec z grzywą popielatych włosów. Kiedy wypadł zza zakrętu ście- żki i ujrzał mnie siedzącego na ławce — zatrzymał się zdumiony. — Co tu robisz? Zanim zdołałem cokolwiek odpowiedzieć, nadbiegli inni i otoczyli mnie zdyszanym półkolem. Kilkanaście par oczu zaokrąglonych zdzi- wieniem wpatrywało się we mnie z najwyższą uwagą. — Będę tu pracował. Zbili się w ciasną gromadkę i przez chwilę naradzali szeptem, zanim ten sam, co poprzednio, odezwał się niepewnie. — Co będziesz robił? — A co byście chcieli? — odpowiedziałem pytaniem. — Żebyś z nami rozmawiał! — zawołał trzymający się trochę na uboczu blady malec. — Zgoda! A o czym będziemy mówić? — O wszystkim — powiedział nieomal szeptem i skrył się za pleca- mi kolegów, jakby przestraszony Własną śmiałością. — Cicho, Mały! — grubym głosem skarcił go popielatowłosy i wy- stąpił o krok przed grupę. — Jak się nazywasz? — zwrócił się do mnie, założywszy ręce do tyłu. — Jestem Mark. — Ja się nazywam Negrescu, ale możesz do mnie mówić: Siwy, jak wszyscy. Nasz zespół npsi imię Bariona. — Jaki zespół? — No, my... Nasz pluton — odwrócił się w stronę stłoczonych za nim chłopców. — On jest naszym patronem. — Kto? — Przecież ci mówiłem: Sandro Barion. Nie słyszałeś nigdy o nim?! — Chyba słyszałem... Ale już nie pamiętam. — On był z tych, co założyli Nadzór. Na samym początku. Dlatego codziennie rano i wieczorem śpiewamy o nim hymn. W sypialni wisi por- tret, żeby każdy wiedział, jaki był. — To wy tutaj sypiacie? — Przecież to nasz dom! — A wasi rodzice? Zamilkł i zmarszczył czoło, ja zaś zacząłem żałować tego pytania. Za- stanawiałem się, w. jaki sposób zmienić temat rozmowy, kiedy ode- zwał się Mały. — Co to znaczy: rodzice? — No... ojciec, matka. Milczeli, spoglądając jeden na drugiego. Widać było, że nie rozumieją, o czym mówię. Chcąc w jakiś sposób obejść niezręczną sytuację, podsze- dłem do Małego i położyłem mu rękę na głowie. Pozostali chłopcy oto- czyli nas ciasnym kręgiem. — Co się tu dzieje? Żaden z nas nie zauważył, kiedy podeszła. Jedna z kilkunastu opieku- nek w niebieskich mundurach. Miała szeroką twarz o lekko wystających kościach policzkowych. — Negrescu! Kim jest ten człowiek? — Nazywam się Mark Grey. — Skąd się pan tutaj wziął? — Od pół godziny jestem pracownikiem waszego instytutu, a zatem również pani kolegą. — Chłopcy, pójdziecie do czwartej sekcji i zajmiecie się ćwiczeniami zgodnie z instrukcją. — Tak jest — powiedział bez entuzjazmu Siwy i ruszył we wskazanym kierunku, a za nim cały zespół. — Kolego Grey — zwróciła się do mnie. — Czy rozmawialiście już z komendantem instytutu? — To znaczy z panią Viller? — Tak. — Rozmawiałem. Właśnie przed chwilą od niej wyszedłem. — Co powiedziała? 1 — Nie jest zachwycona moją obecnością. — Tak przypuszczałam. — Dlaczego? — Nieważne. Proszę mi powiedzieć, co pan ma zamiar tu robić? — Jeszcze nie wiem. Wydaje mi się jednak, że znajdziecie dla mnie zajęcie, zwłaszcza że dzieci już mnie zaakceptowały. Ile ich tutaj macie? — Nieco ponad setkę. — I wszystkie sieroty? — Panie Grey — odparła po chwili namysłu. — Nie wiem, kim pan jest i co go tu sprowadza, ale jestem całkowicie pewna, że poświęciłam panu zbyt wiele czasu. — Ja przepraszam, jeśli... Odeszła szybkim krokiem w stronę kępy drzew, gdzie przed chwilą skrył się zespół Sandro Bariona. Usiadłem na ławce i starałem się powiązać w jakąś logiczną całość wszystko, co usłyszałem od chłopców i od tej kobiety, doszedłem jednak do wniosku, że najciekawsze było to, czego nie powiedzieli. Postanowi- łem nie zrażać się niczym i udowodnić każdemu, kto tylko będzie miał wątpliwości, że Mark Grey przyda się tutaj. A najbardziej sobie samemu. Instytut Kształtowania, pusto brzmiąca jeszcze wczoraj nazwa, przyku- wał mnie coraz liczniejszymi więzami. Przed wejściem rządził mną tylko rozkaz dysponenta, potem doszedł wstrząs oczarowania, tajemnica ma- łych ludzi i wreszcie zwykła ambicja. Poszedłem na plac między budynkami i ze sterty połamanych ławek wydobyłem najmniej uszkodzoną. Posługując się znalezionym kamie- niem i kawałkiem zardzewiałej blachy doprowadziłem ją do stanu uży- walności,-a potem ustawiłem w cieniu rozłożystego drzewa na wprost wejścia. Kiedy po pewnym czasie, zgrzany i spocony z wysiłku, przycią- gnąłem następną, na pierwszej ławce leżała kolekcja zaschniętych pę- dzli, a na ziemi stos puszek po farbach. Resztki lakieru znalezione w kilku z nich, pod grubą skorupą, zmieszałem w ciemnopopielatą maź 1 pomalowałem nią obydwie ławki. Wyglądały dość przyzwoicie. Chciało mi się pić, wszedłem więc do budynku i zaraz natknąłem się "a tę samą kobietę o nalanej twarzy. Tym razem spojrzała na mnie nie- co łaskawszym okiem i zapytała: — Potrzeba czego? — Chciałbym napić się wody i umyć. — No pewnie, trzeba — wyjęła z kieszeni fartucha pęk kluczy i otworzyła obite blachą drzwi do umywalni. Kiedy rnyłem ręce, stała z boku i uważnie śledziła każdy mój ruch. — Kto przyniósł pędzle i farby? — Ja. A któżby inny! . — Szefowa kazała? Pokiwała głową, mrucząc przy tym niewyraźnie. Kiedy wyszedłem na korytarz, zamknęła drzwi, dwukrotnie przekręciwszy klucz w zam- ku, i ciężko zaczęła wspinać się po schodach. Wrzuciłem puste puszki w wyrwę za płotem wypełnioną do połowy śmieciami, pędzle owinięte w papier położyłem przy wejściu do budyn- ku i na tym postanowiłem zakończyć pierwszy dzień pracy w instytucie. Zaledwie jednak ruszyłem w stronę bramy, dobiegł mnie znajomy głos. — Grey, pozwólcie do mnie! — stała w oknie swojego pokoju na parterze. Znowu gwałtowne bicie serca i skurcz krtani. Zawracam do budynku, znajoma wizytówka na drzwiach, pukam. — Wejść! Minęły zaledwie dwie, może trzy godziny od czasu, gdy byłem tutaj poprzednio, a mnie się zdaje, że tygodnie albo miesiące. — Siadajcie, Grey. O, tam! Powiem otwarcie: nie mam nic przeciw- ko tego typu pracom, jakie wybraliście sobie, chociaż w dalszym ciągu, bynajmniej, nie wpadam w zachwyt na wasz widok. Jeśli więc nie bę- dziecie się mieszać do innych spraw, wasz pobyt u mnie może prze- biegać w miarę bezkonfliktowo. Dostałam właśnie miłą wiadomość, że jadać będziecie poza obrębem instytutu, w kasynie przy ulicy Szero- kiej 14, najlepszym w całej strefie. Słuchałem, a równocześnie zastanawiałem się, co było w niej takie- go, że mimo szorstkości, chłodu bijącego z twarzy i bezwzględności skrytej w oczach — przyciągała, starając się odpychać. Nagle zapragną- łem ujrzeć ją bez maski opanowania, roześmianą albo z oczami opu- chłymi od łez, biegnącą przez łąkę rozkwitłą wiosennymi kwiatami, bi- jącą pięścią w stół lub pochyloną z niepokojem nad łóżkiem chorego dziecka. — Grey, dlaczego nie odpowiadacie? — Przepraszam, nie dosłyszałem. — Pytałam, czy potrafilibyście naprawić buty. — Buty? Jeśli będę miał odpowiednie narzędzia i materiały, chyba dam sobie radę. — Jutro je dostaniecie. A teraz idźcie już sobie, bo narobiliście zbyt wiele zamieszania jak na jeden dzień. Chciałem jeszcze choć przez chwilę pozostać w jej pobliżu, dlatego stojąc już z ręką na klamce zapytałem: — Pani Viller, ile jest w Harltonie placówek podobnych do tego instytutu? , — Po pierwsze, mówi się do mnie: komendancie, a po drugie, wasze pytanie świadczy albo o kompletnej ignorancji, albo ma być pretekstem do przedłużenia pobytu w tym pokoju. — Obydwa domysły są słuszne. Podeszła do okna i mimo że przez chwilę stanowiła tylko sylwetkę kobiety odwróconej plecami, to nawet z tej sylwetki emanowała har- monia proporcji i wdzięk tkwiący w lekkim odchyleniu głowy do tyłu, w ręce spoczywającej na oparciu krzesła. — Dziwny z ciebie człowiek, Grey — powiedziała zwrócona twarzą do firanki. Zdawało mi się, że w jej głosie zabrzmiał trochę cieplejszy ton, że słowa te wymknęły się spod nieustającej kontroli, jaką sama sobie narzuciła. — Bardzo dziwny. Właśnie zastanawiam się, czy kpisz ze mnie, czy mówisz prawdę — odwróciła się do mnie. — Po prostu mówię ją, komendancie. — Daj spokój. Możesz zwracać się do mnie po prostu: pani Viller. Oczywiście, gdy nie będzie nikogo w pobliżu. A jeśli chodzi o twoje pytanie, nasz instytut jest jedynym w całym mieście; tutaj żyją wszyst- kie dzieci Harltonu. — Nawet te z Czwartej Strefy? — U nas, jak i wszędzie, dzieci mieszkają tylko w Drugiej, podob- nie jak starcy w Pierwszej. — Ale ja widziałem! Na śluzie! — Idź już, Grey. Odpocznij. Jutro czeka cię dużo pracy. Głucha dozorczyni dojrzała mnie z daleka i otworzyła bramę. Prze- chodząc uśmiechnąłem się do niej, a ona najpierw znieruchomiała z ręką na klamce, a po chwili — jakby przyporhinając sobie dawno za- pomniany odruch — odwzajemniła uśmiech. Będąc już na ulicy, od- wróciłem się i dostrzegłem ją, szarą i maleńką na tle pierwszego gma- chu, zastygłą w tej samej pozie. Przysiągłbym, że jeszcze uśmiechała się kącikami ust. Z dołu nadchodziła znajoma trójka dzieci, a kilkadziesiąt kroków za nimi opiekunka w niebieskim mundurze. Minęli mnie i skręcili ku budynkom instytutu, ja zaś przeszedłem na drugą stronę ulicy, aby przyjrzeć się ruinom dziwnej budowli z ciosanego kamienia. Przez wyrwę w murze i otwory po wypalonych oknach widać było wewnę- trzne ściany pokryte złuszczonymi malowidłami. Różnobarwne odłam- ki szkła chrzęściły pod butami, gdy kluczyłem pośród gruzów i kawał- ków przeżartej rdzą blachy, by popatrzeć na nie z bliska, doszukać się sensu w ocalałych fragmentach krajobrazów, ciał i przedmiotów. Niebezpieczeństwo wyczułem chyba o ułamek sekundy wcześniej, zanim usłyszałem gardłowy okrzyk i świst rozcinanego powietrza nad głową. Gwałtowny skręt tułowia, cień przelatujący tuż obok ramienia, chmura pyłu od uderzenia w gruzowisko. Skoczyłem butami na koniec stalowego prętu, a napastnik wypuścił go z rąk i rzucił mi się do gardła. Z łatwością trafiłem go pięścią w podbródek; obróciło go do mnie tyłem i bezwładnie osunął się na bruk. Leżał na plecach, dysząc ciężko i patrząc na mnie z nienawiścią — mały, zasuszony człowieczek w łachmanach. Zapamiętałem tylko jego paznokcie zakrzywione w długie szpony i wielkie, rozgorączkowane oczy. Widziałem je jeszcze idąc wzdłuż ściany zdziczałych róż, spoglą- dały z ciemnych sieni starych domów, spoza firanek i.zasłon. Uwolni- łem się od nich dopiero w podziemnym przejściu na skrzyżowaniu, gdy wzrok spoczął na ledwie czytelnej tablicy z nazwami ulic rozchodzący- mi się z pobliskiego placu. Szeroka... Nie wypytując nikogo o drogę, trafiłem pod właściwy adres i wkrótce stanąłem przed trzypiętrowym przeszklonym budynkiem z szyldem kasy- na nad bramą. Poprzez firanki parteru widoczne było wnętrze zastawione stolikami i kolejka ludzi przed okienkiem, gdzie wydawano posiłki. Bez emocji przeszedłem przez końcówkę rejestrującą i zająłem miejsce za przygarbionym mężczyzną, o twarzy pozbawionej zarostu i wytrzeszczonych rybich oczach. Czekając na otwarcie okienka obser- wowałem ludzi stojących przede mną; różnice między nimi a bywalcami kantyny w Pierwszej Strefie widoczne były na pierwszy rzut oka — tam schodził się szary tłumek ludzi stojących u schyłku życia, tutaj zaś prze- ważali ludzie młodzi i w średnim wieku. Przy samym okienku zebrała się milcząca grupka kobiet zapatrzonych w matową szybę, zza której dobiegały odgłosy kuchni. Usłyszałem skrzypienie wahadłowych drzwi, odgłos zbliżających się kroków i cichą rozmowę za plecami. Wkrótce umilkła, lecz miałem wrażenie, że ludzie stojący za mną wymieniają jakieś uwagi posługując się gestami i mimiką. Chcąc się upewnić, spojrzałem w lustro zawieszo- ne na ścianie i zobaczyłem dwóch młodych mężczyzn; jeden z nich trzy- mał palec na ustach w geście nakazującym milczenie,-drugi zaś wtulił głowę w ramiona i zanosił się tłumionym śmiechem. Ruch zrobił się koło okienka, czyjeś ręce unosiły drewnianą ramę i zaczęło się wydawanie obiadów. Zaledwie dotarłem z tacą w kąt sali, zjawili się ci dwaj z kolejki i usiedli obok mnie, mimo iż wokół stały same wolne stoliki i musieli przeciskać się obok nich, aby dotrzeć do najdalszego. Ten, który poprzednio nakazywał drugiemu milczenie, te- raz wyjął z kieszeni kawałek zatłuszczonego papieru i coś na nim noto- wał. Kiedy skończył, położył zapisany świstek koło mojego talerza i wskazał nań palcem. Kolego, chcemy ci coś powiedzieć. Zdejmij eskę i wyłącz. Nie wiedziałem, jak się zachować. Odłożyłem łyżkę i spojrzałem temu człowiekowi prosto w oczy. Spokojnie wytrzymał mój wzrok, po czym odwrócił się profilem, a końcami palców dotknął swojej głowy w miejscu, gdzie ja miąłem umocowany mikrodysk. Widząc moją nie- pewność, jeszcze raz sięgnął po papier i dopisał: Jesteśmy z Oddziału. Tak samo jak ty. Nie bez trudu zsunąłem zestaw na szyję i oderwałem od skóry. Kie- dy niezdecydowanie trzymałem go w zaciśniętej ręce, drugi wyciągnął z kieszeni niewielkie metalowe pudełko i podał mi bez słowa. Włoży- łem mikrodysk do środka, zatrzasnąłem wieczko i schowałem pudełko do wewnętrznej kieszeni marynarki. — Edward — przedstawił się ten, co przed chwilą pisał do mnie. Równocześnie sięgnął po papier i zaczął ugniatać go w małą kulkę. Miał wysokie czoło myśliciela i twarz wzbudzającą zaufanie. — Alu — powiedział drugi uśmiechając się kącikami ust. Był zdecy- dowanie młodszy od swego kolegi i sprawiał wrażenie człowieka pełne- go energii i pomysłów. — Nazywam się Mark — wyciągnąłem rękę w stronę Edwarda, lecz ten ściągnął usta i przecząco pokręcił głową. — Tutaj nie można, Mark. Ktoś może patrzeć. Rozmawiajmy tak, aby nie zwracać na siebie uwagi. Ty chyba dzisiaj po raz pierwszy jesteś na Szerokiej? — Pierwszy. — Zaczepiliśmy cię, bo twoja eska jest widoczna na tle włosów. Zwykły człowiek może niczego by nie zauważył, ale my, kaskaderzy, jesteśmy wyczuleni na maskowanie. Powinieneś zapuścić dłuższe włosy. — Wiem o tym. — Więc dlaczego nosisz takie krótkie? — zdziwił się Alu. Nie odpowiedziałem. Machinalnie przełknąłem kilka łyków zupy nie czując jej smaku, po czym odłożyłem łyżkę i dotknąłem kieszeni z pu- dełkiem. — W porządku, Mark — odezwał się starszy. — Nie ma powodu do obaw, bo pudełko ekranuje totalnie, a przerwy w seansach są nie do wykrycia bez badań laboratoryjnych. Zresztą, który dysponent odwa- żyłby się zlecić badanie ciągłości zapisu na krysztale własnego kaska- dera! Możemy spokojnie rozmawiać. — Coś mi się wydaje, że on jest zupełnie zielony w zawodzie — po- wiedział młodszy przysuwając do siebie talerz z drugim daniem. — No, przyznaj się! Jesteś zielony? — Jestem. Bardziej, niż się wam wydaje. x — Uspokój się, Alu! A ty, Mark, zajmij się jedzeniem i tylko słu- chaj. Jeśli jest to jedno z twoich pierwszych zleceń, masz prawo być nieufny wobec wszystkich. Każdy z nas na początku ciężko przeżywa okres przyzwyczajania się do nowej roli, chociaż nie wie, jaką pełnił poprzednio i czy była ona tą właściwą, czy przed okresem niepamięci na pewno był sobą, a nie kolejnym wcieleniem członka specjalnego Oddziału. Jesteśmy w założeniu skazani na ślepe posłuszeństwo dysponentowi, o którym przeważnie nie wiemy nic, na samotne miotanie się w niepe- wności jutra i stokroć gorszej niepewności tego, co było, gnębi nas brak sensu w tym, co każą nam robić i z pewnością oszalelibyśmy po kolei, stając się pełnowartościowymi obywatelami na chwałę Systemu, gdyby nie cudowny dar rozpoznawania sobie podobnych. Pozbywszy tożsamości i wspomnień, równocześnie naznaczono nas piętnem czytelnym tylko dla nas samych. Dlatego możemy kontakto- wać się i bezustannie zwiększać wiedzę o nas samych. Dzięki tej wiedzy rozpracowano kiedyś tajemnicę zapisu, a tym samym cel istnienia Od- działu, znaleziono sposób takiego ekranowania mikrodysków, by nie wzbudzały podejrzeń dysponenta. Przerwał i zabrał się do jedzenia, a jego towarzysz Alu właśnie skończył drugie danie i odstawił puste talerze na ostatni stolik. — Zatrzymaj sobie to pudełko — powiedział. — Może ci się przy- dać, skoro masz zlecenie ciągłe. Ja skombinuję sobie nowe. Musisz tyl- ko pamiętać, żeby początek i koniec ekranowania wypadały w zbliżo- nych warunkach akustycznych i psychicznych, bo inaczej syntetyzator wrażeń wykryje uskoki zapisu. I żeby suma przerw na jednym krysztale nie była większa niż pół godziny. A teraz muszę już iść, aby ktoś nie zwrócił na nas uwagi. Czołem, kaskaderzy! — Cześć! — mruknął Edward nie podnosząc głowy znad talerza. — Będziesz na kolacji? — Nie wiem, czy na pewno. — Dziękuję! — powiedziałem, kiedy już wstawał. — Nie wiem, jak mam ci dziękować. — Nie przejmuj się, stary! Każdy z nas przechodzi tę samą drogę. Kiedyś z pewnością pomożesz jakiemuś nowicjuszowi i w ten sposób zwrócisz dług. Patrzyłem, jak kluczy wśród stolików, stawia naczynie na obitym blachą kontuarze i znika w drzwiach kasyna. Nie wiadomo, dlaczego przypomniały mi się zapleśniałe suchary ze skrytki w baraku i smak zimnej herbaty pitej w aluminiowym kubku. — Teraz staraj się zapomnieć o wszystkim, co tu usłyszałeś, bo po- winieneś już założyć eskę. Nie należy kusić losu. — Ależ ja mam całą masę pytań! Muszę wiedzieć, co tu się właści- wie dzieje, co ja robię i dla kogo! — Przede wszystkim uspokój się i kończ obiad. Jak na pierwszy raz powiedzieliśmy ci i tak zbyt wiele. Musisz zepchnąć to wszystko w jakiś kąt świadomości, aby dysponent niczego się nie domyślił. Gdybym ci wyjaśnił trochę więcej, najpóźniej pojutrze znalazłbyś się w klinice albo w jakimś innym podobnym miejscu. Następnym razem znowu do- wiesz się czegoś nowego. — Gdzie was znajdę? — Chyba tutaj, ale nie ma niczego pewnego w naszym zawodzie. Gdybyś jednak żadnego z nas już nie zobaczył, pamiętaj, że są takie miejsca w Harltonie, gdzie w wolnych chwilach spotykają się kaskade- rzy — jedno obok wieży widokowej Ternera, drugie zaś pod Pustym Cokołem na wybiegu. Znakiem rozpoznawczym jest lewa ręka zaciś- nięta w pięść. Gdybyś potrzebował pomocy, dodatkowo oprzyj się ple- cami o mur albo o drzewo. A teraz idź już, bo za długo siedzimy razem. — Dziękuję! Zamknąłem oczy, by wyobrazić sobie, że stoję w kolejce przed za- mkniętym okienkiem i czekam, aż zaczną wydawać obiady. Potem ostrożnie wydobyłem z pudełka mikrodysk i osadziłem na szyi. Wstając uśmiechnąłem się do Edwarda, a ten odpowiedział mi uniesieniem ręki zaciśniętej w pięść. Rozdział VII Do domu wróciłem tylko po to, żeby umyć się i przebrać. Ciągnęło mnie do Drugiej Strefy, tak różnej od martwoty moich uliczek, na których z rzadka pojawiała się postać powłócząca nogami. Tam było życie — przygaszone, dziwne, jeszcze niezrozumiałe, czaiło się w ukradkowych spojrzeniach, w nie dopowiedzianych zdaniach, prze- mykało pod ścianami nieśmiałe i ciche. Ale było, i chciałem je chłonąć najpełniej i najgłębiej. Znowu śluza. Już trzeci raz w tym zdumiewającym dniu przekraczam granicę. Jakie to proste, a równocześnie miłe móc postanowić sobie przejść do innej strefy i patrzeć, jak System usuwa przed tobą zaporę, bo ty tego zapragnąłeś. Wszechwładny Migraton nie jest w stanie prze- szkodzić ci w realizacji twego zamierzenia, a strażnik śluzy tylko patrzy podejrzliwie, lecz nie zaczepia, bo wszystko dzieje się w zgodzie z pra- wem ustanowionym przez Nadzór. Tym razem poszedłem uliczką wzdłuż granicy między Pierwszą a Drugą Strefą. Domy z lewej straszyły bliznami niedbale zamurowa- nych okien i bram, jakby komuś bardzo śpieszyło się oślepić je i stwo- rzyć dwupiętrową zaporę, upstrzoną resztkami ozdobnych ongiś elewa- cji. Pośród wykruszonych gzymsów, kolumienek niczego nie dźwigają- cych, sztukaterii ledwie widocznych spod grubej warstwy kurzu, gdzie- niegdzie wysterczały balkony służące teraz tylko ptakom. Pordzewiałe rynny pionowymi krechami odmierzały rytm domów pozbawionych ży- da gruntowniej, niżby je wypalono do gołej cegły. Przed misternym portalem wykutym ręką zapomnianego artysty klę- czała kobieta otulona wielką czarną chustą. Wpatrzona w kamienny ) ornament mówiła sama do siebie, nie zwracając uwagi na przechodzą- cych z rzadka ludzi. Miała głęboki, dźwięczny głos, czysto brzmiący w ciszy zaułka. — ...schody, skrzypiące w dół schody, niosą coraz mniejsze, płaczą- ce. Nie wolno ci, nie wolno ci, nie wolno ci! Szumiących dachów ciem- na rozpacz kwili wśród nocy od brzegu do brzegu. Pisk opon nie wróży spoglądającym w niebo ufać. Szczęście moje, niepokój, ból i radość nieogarniona pełznie w zwały mroku fioletowego zielenią otchłanną. Co robić, żeby skowyt w trzewiach pęka w bezgłośnym rozprysku roz- paczy. Stłamszona miazga nadziei, schody, skrzypiące w dół schody... — Ona tak już z pięć lat — dobiegło z bramy za moimi plecami. Kaleka bez nogi wsparty na kulach patrzył na mnie z zaciekawie- niem. — Jak jej zabrali dziecko, co ukrywała na strychu. — Kto zabrał? — Oni! — powiedział z wyrzutem. —: Oni wszystko znajdą prędzej czy później — zaczął przekładać kule zamierzając odejść w głąb sieni. — Poczekaj! Nie odchodź! — Muszę już iść. Śledzą mnie dzień i noc! Chcą złapać i posłać tam, za mur! — zastukało drewno o kamień posadzki i mrok wchłonął go tak nagle, że już po chwili nie byłem pewny, czy widziałem go rzeczy- wiście, czy też stworzyła go moja wyobraźnia. Skręciłem w pierwszą uliczkę, idącą ku środkowi strefy. Pięła się za- kosami wśród domków przytulonych do zbocza, pomiędzy białymi że- brami skał, niby stado ptaków zmęczonych długim lotem. Z każdym krokiem coraz bardziej rozwierała się w dole misa Harltonu przecięta taśmą rzeki w obramowaniu pasów nadbrzeżnej zieleni, aż dotarłem do wierzchołka wzgórza z metalową wieżą w kształcie śruby z sześciokątną platformą na szczycie. Spod wieży wzrok ogarniał całe miasto — od postrzępionych dachów w pobliżu Rybnego placu, aż po szare bryły obydwu gmachów Instytutu Kształtowania. Widać było, jak rzeka rozwidla się przed pierwszymi zabudowaniami, by oplynąwszy odnogą całą Czwartą Strefę, znów się połączyć na przedmieściu. Trzy mosty w jednakowych odstępach spina- ły brzegi; tylko środkowy z nich znałem, ten ze śluzą między Pierwszą a Czwartą Strefą. Południowy Bulwar pocięty zasiekami biegł w dół rzeki, by stać się ledwie widoczną nitką drogi wśród płaskich pól za Trzecią Strefą. Tam skąd płynęła rzeka, piętrzyły się góry przykryte czapą czarnych, skłębionych chmur. Obszedłem wieżę dokoła szukając drzwi — były, ale zamknięte i to chyba bardzo dawno, bo kurz zdążył pokryć grubą warstwą schodki do nich wiodące. Jeszcze raz spojrzałem ku górom niknącym w rodzącej się burzy i zacząłem schodzić stromą ścieżką wykutą w wapieniu. Na pierwszym zakręcie dostrzegłem kobietę idącą ku wieży. Kiedy ją mijałem, uderzyło mnie coś dziwnego w wyrazie jej twarzy — jakby chciała o coś zapytać i w ostatnim momencie słowa uwięzły jej w gar- dle. Na następnym zakręcie spojrzałem w tamtą stronę; stała w tym samym miejscu zwrócona do mnie bokiem. Lewą rękę, lekko ugiętą w łokciu, miała zaciśniętą w pięść, prawej nie było widać. Znowu tarasy czerwonych dachów, białe domki z kamienia przytulo- ne do zbocza tak ściśle, że nie sposób rozróżnić, gdzie kończy się mur, a zaczyna lity wapień, stroma uliczka bez chodników, z brukiem wypłu- kanym przez wodę, w szparach pomiędzy kamieniami trawa trzymająca się kurczowo śladów rdzawej zwietrzeliny, okiennice zabite na krzyż deskami, w potopie chwastów niknące resztki grządek wydartych skale i ścieżek biegnących ku drzwiom pozbawionym klamek. Za skrzyżowaniem zaczął się świat domów zamieszkanych, pelar- gonii i wzorzystych zasłon w oknach, nielicznych przechodniów zaję- tych swoimi sprawami. Kluczyłem pośród uliczek, przecinałem place i podwórza starając się dotrzeć do alei Róż. Udało się! Wyszedłem gdzieś w połowie drogi między placem z fon- tanną a instytutem, którego budynki wyzłocone słońcem chylącym się ku "zachodowi górowały w oddali. Z drugiej strony przecznicę zamykał ogromny łuk wsparty na dwóch grubych filarach. Podobny, albo nawet taki sam, widziałem na zdjęciu, w którejś z książek zalegających podłogę mojego archiwum. Im bliżej podchodziłem, tym wyraźniej rysował się fryz biegnący przez całą jego szerokość, aż stanąłem przy krawężniku, skąd najlepiej widać było stłoczony korowód wykutych w kamieniu jeźdźców i pieszych, sztanda- rów powiewających w podmuchach kamiennego wiatru, włóczni kłują- cych marmurowe niebo i tłumów zwykłych ludzi, wiwatujących na cześć zwycięzców wkraczających triumfalnie do miasta. Światło łuku zamykała krata misternie wykuta w żelazie, a w obie strony od budowli ciągnęło się wykonane w tym samym stylu ogrodzenie wsparte na pod- murówce z ciosanego kamienia. Kłęby kolczastego drutu niedbale na- rzucone na jego szczyt mówiły wyraźnie, że z tamtej strony rozpościera się następna strefa Harltonu. Niewielki domek przy opuszczonym w dół szlabanie w czerwono- -żółte pasy był z pewnością śluzą wiodącą do tej dzielnicy białych willi, prześwitujących za drzewami. Od strony alei Róż dobiegał szmer pracującego silnika, a po chwili czarny kształt przemknął tak blisko krawężnika, że poczułem na policz- kach strugi powietrza. Zwolniwszy nieco na zakręcie, skierował się w stronę szlabanu, lecz nie dojechał doń, bo nagle z piskiem hamulców zatrzymał się w połowie drogi dojazdowej do śluzy. Był mniejszy i bar- dziej elegancki od typowych furgonów Nadzoru, miał białe opony i ozdobną listwę biegnącą od reflektora do tylnego koła. Strażnik śluzy czekał wyprężony przy zaporze, lecz wóz zamiast w kierunku Trzeciej Strefy ruszył do tyłu. Dwie kobiety o kilka kroków ode mnie rozeszły się w pół słowa, jakiś mężczyzna zniknął w najbliż- szej bramie, po drugiej stronie ulicy ludzie przyśpieszyli kroku. Samochód zatrzymał się tak blisko, że mogłem ręką dotknąć jego wypolerowanej karoserii lub szyby, spoza której czyjeś oczy z pewnoś- cią obserwowały mnie uważnie. Czułem to spojrzenie na sobie, lecz po- stanowiłem zachowywać się tak, jakbym nie widział żadnego samocho- du, a jedynym obiektem zaprzątającym moją uwagę była monumenta- lna kamienna brama. Nie wiem, jak długo trwały zmagania między mną, a tym kimś za taflą czarnego szkła — mogło to być kilkanaście lub kilkadziesiąt se- kund, mnie się jednak zdawało, że tkwię tam od wielu godzin. Wreszcie wysiadł drzwiami od strony kierowcy — zwalisty strażnik Nadzoru w czarnym mundurze ze złotymi naszywkami na kołnierzu i rękawach bluzy, jakich dotychczas nie widziałem. — Twój numer? — zapytał wyciągając z kieszeni notes i ołówek. — NBB231W8717 — odpowiedziałem nie przerywając oglądania płaskorzeźby na szczycie łuku. Powtórzyłem jeszcze dwukrotnie, cho- ciaż tego nie żądał. — A teraz tatuaż! Sprawdził numer z zapisanym w notesie i odszedł bez słowa. Samo- chód ruszył, by zaraz zatrzymać się na placu obok śluzy, gdzie strażnik oraz kierowca pomogli wysiąść starej kobiecie poruszającej się z tru- dem na schorowanych nogach i wejść do dyżurki. Po chwili wyszli dru- gimi drzwiami i odjechali w głąb kolejnej strefy. Skręciłem w ulicę równoległą do alei Róż. Stąd obydwa gmachy in- stytutu widoczne były ponad wierzchołkami drzew parku Trzeciej Stre- fy, wciskającej się zielonym klinem w gęstą zabudowę Drugiej. Za ogrodzeniem kilka osób spacerowało wokół sadzawki z wysepką po- środku, przypatrywało się parze białych ptaków o długich szyjach, su- nącej majestatycznie wzdłuż brzegu. Nieco dalej siedzący na ławce mężczyzna w jasnym ubraniu rzucał patykiem w stronę kępy drzew, a długonogi pointer za każdym razem odnajdywał go w trawie i aporto- wał merdając radośnie ogonem. Ze zdziwieniem uświadomiłem sobie, że jest to pierwszy pies, którego widzę w Harltonie. Zauważyłem ją w ostatniej chwili, mijając opuszczony dom naprze- ciw parkowego narożnika podchodzącego nieomal do samej alei Róż. Stała na najwyższym stopniu schodów wiodących do bramy zabitej de- skami i z napięciem wpatrywała się w wycinek strefy leżącej za ogro- dzeniem. Natychmiast zacząłem sobie wmawiać, że to nie ona, że to tylko przypadkowe podobieństwo, że trzeba pozbyć się urojeń i przestać w każdej napotkanej kobiecie dostrzegać ją. Bezskutecznie! Zaczęło mi się wydawać, że nie jestem już sobą, lecz składam się z dwóch anta- gonistycznych sił — jednej, ciągnącej do ludzi przechodzących aleją i usiłującej zatrzeć wstrząs wywołany niespodziewanym spotkaniem, oraz drugiej, co trzymała na miejscu, bo ona kiedyś wyjdzie z bramy i będę mógł choć przez moment ujrzeć ją na tle zieleni. Ujrzeć,.tylko ujrzeć, bo nie dopuszczę, aby wypowiedziane słowa, moje lub jej, stały się jutro czyjąś własnością. Stałem na rogu ulicy, a obok ludzie spieszyli się do domów po koń- czącym się dniu, raz i drugi, tuż przy krawężniku, przemknął furgon Nadzoru wzniecając tumany kurzu, aż czerwone słońce dotknęło szczy- tu wzgórza na przedłużeniu alei. Wtedy wyszła. Nasze spojrzenia na chwilę spotkały się, ale z pewno- ścią nie poznała mnie z tej odległości. Ruszyłem w stronę rzeki unosząc ze sobą jej obraz, a równocześnie narastające przeświadczenie o grożą- cym mi nieznanym niebezpieczeństwie. Przechodnie i domy, róże i drzewa za rzeką, miasto i niebo — wszystko to zbladło, zszarzało, stało się nieistotnym dodatkiem do świata skrytego we mnie, świata, którego istnienia jeszcze wczoraj nawet nie przeczuwałem. Mimo to miałem wra- żenie, że już kiedyś byłem w tym świecie i spotkało mnie tam coś strasz- nego, a pamięć tego wydarzenia tkwi nie w mózgu, lecz w sercu. — Grey! — dobiegło mnie wołanie jakby spoza mgły. — Grey! Czy to naprawdę wy? *7 — Cóż w tym dziwnego, Viller? — odpowiedziałem pytaniem, a zabrzmiało ono znacznie bardziej oschle, niż zamierzałem. — W pierwszej chwili nie poznałam was w tym ubraniu. Kim pan właściwie jest, Mark? — W instytucie — podwładnym pani komendant. Potrafię odnawiać stare ławki, naprawiać buty i zepsute zamki. Tutaj natomiast jestem przechodniem i nikim więcej. I nie lubię, jak ktoś wtrąca się do nie swoich spraw. Nie wiem, co mi się stało. Nagle doszedłem do wniosku, że muszę otoczyć się pancerzem nieuprzej mości, zrazić ją do siebie tak dalece, by odciąć wszystkie możliwości nawiązania bliższego kontaktu. Może dlatego, że zaczynała mi być potrzebna jak powietrze, a równocześnie bałem się jej. A może przez wzgląd na krążek mikrodysku? — Dlaczego chcesz zniszczyć coś, co jeszcze nie istnieje? — zapyta- ła spokojnie, jak gdyby czytając w moich myślach. — Przecież podo- bam ci się, nie zaprzeczysz! — Nieprawda! Może rzeczywiście jesteś ładna i parę razy udało ci się oszukać ludzi swoją powierzchownością, ale ja dostrzegam więcej niż przeciętny człowiek, widzę w tobie bezmiar pychy i egoizmu, a oprócz nich tylko pustkę. Jesteś z gruntu złą, zimną i wyrachowaną kobietą, jesteś zerem! — Dziwne... Znamy się dopiero od kilku godzin, nie zrobiłam ci nic złego, a ty nagle zapragnąłeś mnie obrazić. Bez powodu! I udało ci się. Gdybyś jednak zrozumiał, że twoje zachowanie było niewłaściwe — powiedz mi o tym. Nie wiem, w jakim celu zjawiłeś się w instytucie, może nawet ty sam nie wiesz, ale wiem jedno — nie jesteś człowiekiem od drobnych napraw, chociaż potrafisz je wykonywać. Odwróciła się i odeszła. Patrzyłem, jak jej sylwetka maleje na tle purpurowych chmur zacho- du i niknie w mroku nadchodzącej nocy. Nie byłem pewny, czy to nie gra wyobraźni, bo nagle wydało mi się, że przystanęła na skraju szaro- ści i czekała na jakiś gest z mojej strony, więc w pierwszej chwili chcia- łem biec, przepraszać, lecz zamiast tego odwróciłem się i poszedłem w stronę rzeki posłuszny wewnętrznemu głosowi, co nakazywał mieć się na baczności. Szedłem opustoszałym bulwarem starając się zapomnieć brzmienie jej głosu, przemóc skurcz gardła i ucisk w piersiach, myśleć tylko o rzece płynącej z gór na horyzoncie, tylko o rzece... Przy śluzie nie było żadnego strażnika, ale czujnik działał normalnie i przepuścił mnie do Pierwszej Strefy. Nie napotykając po drodze niko- go, dotarłem na kwaterę i z ulgą położyłem się w ubraniu na łóżku. Obrazy minionego dnia, zasłyszane zdania, potop nowych wrażeń, twarze i słowa, twarze i słowa wirowały w nieustającym pędzie, nie chciały odejść, zostawić mnie w spokoju. W końcu zapadłem w półsen wypełniony strzępami zdarzeń i trwałem w nim świadom upływającego czasu, aż ostry dźwięk dzwonka wtargnął weń i przywrócił mnie rzeczy- wistości ciemnego pokoju. — Halo! — wychrypiałem do słuchawki. — Czy to ty, Grey? — był to głos dysponenta. — Ja — odpowiedziałem, odchrząknąwszy. — Poznajesz mnie, czy mam podać hasło? — Nie trzeba. — Jak ci minął dzień? Miałeś może jakieś kłopoty? — Chyba tylko zbyt wiele wrażeń; nie jestem przyzwyczajony do ta- kiego tempa życia. — Powiedz mi, dlaczego nie byłeś na kolacji? Albo mnie śledzi, albo ma dostęp do danych Migratonu. Żeby tak wiedzieć, o co mu chodzi... — A więc... — Nie chciało mi się jeść, pewnie ze zmęczenia. — Niedobrze! Musisz dbać o siebie, żeby zawsze być w dobrej for- mie. Pamiętaj! A teraz opowiedz mi, jak cię przyjęto w instytucie. — Niechętnie i podejrzliwie. — Nic sobie z tego nie rób! — zaśmiał się gardłowo. Była w tym śmiechu nuta wzbudzająca niepokój, ukazująca jakiś mroczny rys cha- rakteru człowieka, którego byłem pomocnikiem czy też służącym. Ile może mieć lat? Z brzmienia głosu wyobrażałem sobie mężczyznę około pięćdziesiątki, lecz śmiech wibrował starczym chichotem. — A kto był ci najbardziej niechętny? — Komendant. — Widziałeś się z nią! Rozmawiałeś? ' — Tak, trzykrotnie. Z tamtej strony przewodu zapanowała cisza. Słychać było tylko cię- żki, przyśpieszony oddech. — Halo! — Jestem, jestem... Posłuchaj: zaraz wyjmiesz dzisiejszy kryształ i włożysz do koperty. Na wprost domu są schody do rzeki, a u ich pod- 89 noża stoi kosz na śmieci. Tam zostawisz kopertę i wrócisz do domu. Następny kryształ załóż dopiero jutro rano. Wyłączył się. Z uczuciem ulgi rozbroiłem mikrodysk i wyszedłem w mrok i ciszę ulicy. Kosz na brzegu rzeki znalazłem dopiero, gdy oczy przyzwyczaiły się do ciemności rozproszonej jedynie odbitą w wodzie poświatą z tamtego brzegu. Gwiazdy i księżyc zniknęły za mokrą watą mgły i chmur zwiastujących niepogodę. Położyłem kopertę na szczycie kopca śmieci, sterczącego nad koszem nie opróżnianym od niepamięt- nych czasów i rozejrzałem się wokoło — leniwy spokój wody cicho pły- nącej ku swojemu przeznaczeniu i pustka obetonowanego wybrzeża po- grążonego w mroku. Gdzieś w tej ciemności mógł kryć się człowiek, od którego był zależny każdy mój krok, dla którego pracowałem, nie wiedząc, co robię. Nagle zapragnąłem go ujrzeć, sprawić, aby nie był tylko głosem wy- dającym polecenia. Pogwizdując przez zęby wróciłem do furtki, zatrza- snąłem ją demonstracyjnie i poszedłem w kierunku domu. Tuż przed bramą wejściową skręciłem wzdłuż muru i bezszelestnie dotarłem w kąt ogrodu, a stamtąd przez dziurę w siatce, do kępy krzaków zwisa- jących nad brzegiem rzeki nieco powyżej miejsca, gdzie zostawiłem ko- pertę z kryształem. Cisza i ciemność zdawały się rozciągać czas w nieskończoność, gdym leżał wsparłszy głowę na dłoniach, ręce cierpły w bezruchu, a oczy łza- wiły od wpatrywania się w ciemność. Jakiś cichy dźwięk spłynął ze wszystkich stron naraz, alarmując na- pięte nerwy, ale to tylko drobne krople deszczu zaszemrały na krótko, i znów cisza parnej nocy, i zapach ziemi, i rzeka. Gdzieś na środku rozległ się cichy plusk, po nim drugi, trzeci. Kształt czarniejszy od nocy wyłonił się z mgły i płynął wprost na mnie. Człowiek skulony w łódce posługiwał się jednym krótkim wiosłem, trzymając je oburącz. Bezszelestnie dobił do brzegu dokładnie na wprost schodów, sznur od łodzi okręcił kilkakrotnie wokół kołka sterczącego tuż nad wodą i podszedł do kosza na odpadki. Widziałem tylko jego przygarbio- ną sylwetkę, jak schyla się nad stertą śmieci i zaraz wraca do łodzi. Odpłynął ku światłom Czwartej Strefy przebijającym opary wiszące nad rzeką. \ Rozdział VIII Dzień wstał mokry, ponury, ociekający deszczem bębniący gru- bymi kroplami w parapet przeżarty na wylot rdzą. Długo patrzy- łem na popielate chmury pełznące tuż nad dachami, ciężkie i po- wolne, jak kłęby dymu z ogniska podsycanego mokrym drewnem, na zamglone kontury drzew i domów za rzeką. Patrzyłem nie myśląc o niczym, nie słysząc niczego, aż zdawało mi się, że jestem jednym z tych strzępów mgły bezwolnie unoszonych wiatrem ku niewiadome- mu przeznaczeniu. Z odrętwienia wyrwało mnie dopiero trzaśniecie drzwi na par- terze i stukot obcasów przed domem — to stara gospodyni rozpo- czynała swą codzienną krzątaninę przy mosiężnych klamkach błysz- czących złotem. Ubrawszy się. załadowałem mikrodysk kolejnym kryształem i już zamierzałem umocować go na szyi, lecz ostatecznie zdecydo- wałem się odwlec ten moment, by mieć na własność chociaż cząstkę nadchodzącego dnia. Wiatr zacinał deszczem marszcząc kałuże na jezdni. Otulony prze- ciwdeszczowym płaszczem ruszyłem pustą ulicą rozkoszując się chło- dem, co nastał po spiekocie minionych dni, gdy pot zalewał oczy i nie było czym oddychać. — Proszę pana! Proszę pana! Dogoniła mnie zdyszana, ociekająca deszczem — bosa dziewczyna w żółtej pelerynie z kapturem. W jednej ręce trzymała sandały, dru- gą zaś ocierała mokre czoło i policzki zaróżowione biegiem. Samo zjawienie się kogoś takiego w Pierwszej Strefie było czymś zdumiewa- jącym, lecz nie to zaskoczyło mnie najbardziej. Najdziwniejsze były jej oczy — wielkie, roześmiane, przepełnione radością życia. Od tej rado- ści wszystko wokoło zdawało się jaśnieć i nabierać żywszych barw, a szum deszczu i świst wiatru w gałęziach drzew zlewały się w muzykę przyśpieszającą bicie serca. W zapamiętanym korowodzie twarzy bez uśmiechu o oczach zgaszonych, apatycznych te skrzyły się blaskiem rozpraszającym smutek i niepokój. — Przepraszam, jak stąd trafić do Drugiej Strefy? — zapytała. — Pomyliłam drogę — dodała chowając głowę w ramiona i rozkładając ręce. Przez chwilę wyglądała jak bezradna dziewczynka zabłąkana w obcym mieście, lecz jej oczy w dalszym ciągu śmiały się, rozbawione kłopotliwą sytuacją. — Masz szczęście, bo tam właśnie idę. Inaczej przyszłoby ci zginąć marnie ze zmęczenia i głodu — powiedziałem z najbardziej ponurą miną, na jaką mnie było stać, a ona podchwyciła grę i zastygła w uda- wanym przerażeniu, lecz nawet na moment nie potrafiła zmusić się do powagi. Widząc to, wybuchnąłem śmiechem i poszliśmy pustym bulwarem żartując i rozmawiając o wszystkim, i o niczym, jak para przyjaciół znających się od lat i rozumiejących się w pół słowa. Wkrótce po przejściu śluzy zatrzymała się nagle na rogu ulicy odcho- dzącej w lewo i wyciągnęła rękę na pożegnanie. — Cześć! — powiedziała. — Dziękuję za uratowanie mi życia. — Głupstwo! Nie takich czynów dokonuję przynajmniej dwa razy dziennie — odrzekłem przetrzymując jej dłoń w swojej. — Kiedy znów zabłądzisz na prostej drodze? — A chciałbyś mnie jeszcze raz uratować? — Marzę o tym! — Więc znajdź mnie — odpowiedziała, wysuwając rękę łagodnie, lecz stanowczo. — Gdzie? — Podobno nie z takimi trudnościami potrafisz się uporać, jak słyszałam. Patrzyłem, jak jej sylwetka maleje w głębi uliczki i znika za zakrę- tem. Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że nie znam nawet imienia tej dziewczyny ani też nie potrafię opisać jej wyglądu, oprócz tego, że miała żółtą pelerynę, uśmiech na twarzy i oczy pełne życia. I że minuty wypełnione jej obecnością trwają we mnie wbrew potokowi upływają- cego czasu. i Przestało padać. Szedłem bulwarem, mijając nielicznych przechod- niów o twarzach naznaczonych piętnem obojętności, oczach wpatrzo- nych w spękane płyty chodnika, i porównywałem z bosonogim trzpio- tem, którego śmiech jeszcze brzmiał mi w uszach. Jakże szaro wyglą- dali! Czy ja też jestem taki jak oni? W szybie ujrzałem twarz znajomą, lecz jakby nieco inną niż dotych- czas — było w niej trochę radości, a cień uśmiechu błąkał się w kąci- kach ust. Dobrze wiedziałem, komu zawdzięczam tę odmianę. Skręciwszy w aleję Róż, przypomniałem sobie o mikrodysku za- mkniętym w pudełku, przystanąłem więc na chwilę w bramie i umoco- wałem go na karku. W myśli błogosławiłem pomysł, co mi kazał użyć ekranu, bo dzięki temu niedawne spotkanie stało się moją wyłączną własnością. Z coraz większą jasnością zacząłem dostrzegać czekający mnie podział życia na długie okresy gry przed nie znaną widownią i chwile prawdziwego przeżywania dzięki ludziom, których postawił na mej drodze zwykły przypadek. Powinienem myśleć o nich z wdzięczno- ścią, lecz nie wolno mi było dopuszczać wspomnienia absorbującego uwagę. Dlatego zrozumiałem, że muszę nauczyć się żyć równocześnie w dwóch strumieniach świadomości — oficjalnym przeznaczonym dla kogoś, kto był tylko głosem i cieniem z mgły, moje ciało zaś z chwilą uruchomienia zapisu musi istnieć wyłącznie dla niego, i w tym włas- nym, ledwie zarysowanym gdzieś na peryferiach postrzegania. Mijałem ludzi śpieszących do pracy, przechodziłem wzdłuż domów pozornie jednakich nijaką szarością, zapamiętywałem kształty bram, zasłony w oknach i pęknięcia murów, lecz gdzieś daleko, bardzo da- leko, widziałem roześmiane oczy i krople deszczu spływające po po- liczkach. Zaledwie wszedłem do kasyna i pobrałem tacę z jedzeniem, rozległ się gong, a na świetlnej tablicy zapłonął mój numer. Pulsująca czerwie- nią strzałka nagliła wskazując korytarz wiodący na zaplecze, a tam taka sama płonęła nad drzwiami w głębi. Nacisnąłem klamkę i znalazłem się w małym zagraconym pokoju, gdzie przy biurku siedział mężczyzna mający głowę pozbawioną włosów do tego stopnia, że nawet brwi tylko z trudem można się było dopatrzeć. Na mój widok uniósł się nieco na krześle i zapytał: — Nazwisko? — Grey. — W porządku! — podniósł słuchawkę telefonu i wybrał jakiś pięciocyfrowy numer. Czekając na zgłoszenie, przyjął postawę pełną szacunku dla tego kogoś, kto miał z nim rozmawiać. — Tu kasyno w Drugiej Strefie, wezwany jest już u mnie w gabine- cie... Tak, oddaję. — Grey, słucham... — przedstawiłem się niepotrzebnie, bo w słu- chawce wibrował sygnał wzywania. Widocznie właściwy rozmówca nie był jeszcze połączony. — Czy to ty, Grey? Poznałem głos dysponenta. Z pewnością miał dostęp do pamięci Systemu i śledził moje przejścia przez śluzy i końcówki rejestrujące. — Tak, to ja. — Jestem z ciebie zadowolony! Pracuj tak jak dotychczas, a twoja sytuacja będzie ulegała stałej poprawie. Czy masz może jakieś życzenia? — Nie mam żadnych. — W takim razie: do usłyszenia. Odłożyłem słuchawkę i spojrzałem na człowieka siedzącego za biur- kiem; przyglądał mi się z zainteresowaniem, a może nawet z odrobiną szacunku. — Czy to już wszystko? Zamiast odpowiedzi wydobył z szuflady rulon owinięty w szary pa- pier, a z kieszeni bloczek pokwitowań. — Pięćdziesiąt — powiedział, podając mi ołówek. — Proszę tutaj podpisać. — Co to jest? — Żetony, a cóż by innego? Ważne we wszystkich strefach! Zlece- nie przyszło jakieś dwie godziny temu. Już nie pamiętam, kiedy wypła- całem tak dużą sumę! Machinalnie pokwitowałem odbiór w przeznaczonej do tego celu ru- bryce obwiedzionej podwójną, czarną kreską i położyłem ołówek na bloczku. W tym momencie spojrzałem na podpis uczyniony moją ręką i doznałem uczucia, jakby otaczająca mnie rzeczywistość nagle roz- padła się na dwie części, a w szczelinę między nimi wdarło się nieco światła przyprawiającego o ból głowy. Widziałem wyraźnie B, a po nim szereg malejących liter, niemożliwych do odczytania. Gdzieś za nimi kryłem się ja — prawdziwy. Człowiek zza biurka mówił coś, musiałem zamknąć oczy, żeby słowa dotarły do świadomości. — Proszę... — Pytałem, czy coś się nie zgadza. — Ach, nie! Nie... Wszystko w porządku. Trochę się tylko zamy- śliłem. — Proszę napisać także swój numer. — Oczywiście! Wyszedłem ściskając w ręku rulon żetonów, za które można kupo- wać sobie różne rzeczy w kilku sklepach przy alei Róż. Jedząc śniada- nie zastanawiałem się nad tym, co chciałbym mieć na własność, lecz żadna sensowna myśl nie przychodziła mi do głowy. Zresztą, nie wie- działem nawet, co można kupić, oprócz nieapetycznych ciastek po krą- żku za trzy sztuki. Po drodze do instytutu natknąłem się na stragan ustawiony w cieniu kamienicy, gdzie kobieta przystrojona w wieniec z dawno zwiędłych Jiści kiwała się nad słojem pełnym zielonkawych landrynek. W zamian za osiem plastykowych krążków całą zawartość przesypała do zmiętej papierowej torby, lecz spojrzawszy na pusty słój, zawahała się, czy mi ją oddać. Zostawiłem ją stojącą nieruchomo przy stole, jakby niezado- woloną z tego, że od razu pozbyła się zajęcia na cały dzień, a może nawet na dłużej. W bramie instytutu głucha dozorczyni przywitała mnie smutnym uśmiechem na pomarszczonej twarzy, zdawał się jednak być bardziej niewymuszony niż ten wczorajszy, co z trudem pokonał opór zasty- głych policzków i martwotę oczu. Nie wiem, dlaczego odpowiedziałem jej uniesieniem dłoni o rozstawionych szeroko palcach. Przed wejściem do drugiego budynku przechodziła właśnie opie- kunka o szerokiej twarzy, z wystającymi kośćmi policzkowymi. Ujrza- wszy mnie, najpierw przyspieszyła kroku, jakby chciała uniknąć roz- mowy, ale zaraz zrezygnowała z tego zamiaru i zatrzymała się przy drzwiach. — Dzień dobry! — powiedziałem wyciągając do niej rękę na przy- witanie. Po chwili wahania podała mi swoją,-spracowaną i mocną jak u mężczyzny. — Szczęśliwie się składa, bo właśnie przyniosłem trochę cukierków dla dzieci. Gdyby pani była tak dobra... — Będę, ale tylko ten jeden, jedyny raz. Nie wolno dawać im niczego, oprócz tego, co przewiduje regulamin. Zdążą zjeść, zanim ona wróci. — To jej nie ma? Spojrzała mi prosto w oczy i otworzyła usta chcąc coś powiedzieć, lecz zagryzła wargi i szybkim krokiem weszła do budynku. Zoba- czyłem, jak rozmawia przez chwilę ze sprzątaczką i wskazuje głową w moim kierunku. Tamta zaraz wyszła na zewnątrz i nic nie mówiąc, wskazała mi drogę do komórki w piwnicy. Zostałem sam przy stosie zniszczonych, dziecinnych butów. Leżące na samym wierzchu zachowały jeszcze kształt i kolor, im bliżej spodu natomiast, tym bardziej zlewały się w jednolitą plątaninę pokrytą gru- bym kożuchem pleśni. Długo wpatrywałem się z obrzydzeniem w ten śmietnik, aż wreszcie przemogłem się i zacząłem myć, a potem segrego- wać na zdatne do uratowania i takie, co się nadawały jedynie na mate- riał do napraw. Około południa dotarłem do najniższej warstwy cuchnącej zgnilizną i rojącej się od robactwa. Przezwyciężając wstręt, wyniosłem wszystko na śmietnik i doszedłem do wniosku, że zrobiłem już wystarczająco dużo jak na jeden dzień. Pozornie nikt nie interesował się moją pracą, kiedy jednak wymyty i przebrany zmierzałem do wyjścia, zjawiła się sprzątaczka i zastąpiła mi drogę. — Szefowa kazała się zgłosić — powiedziała zasapanym szeptem i wskazała ręką w kierunku gabinetu Viller. Zapukałem w znajome drzwi, opatrzone tabliczką z jej nazwiskiem i natychmiast przyszło wspomnienie wczorajszej chwili oczarowania. Stalą wtedy właśnie tu, w tym miejscu... — Proszę! Zwalczyć! Zwalczyć falę gorąca spływającą na sam dźwięk jej stłu- mionego głosu! Odepchnąć od siebie ten zdumiewający stan ucisku i rozedrgania! — Polecono mi zameldować się tutaj — powiedziałem nie patrząc jej w oczy. — Słucham... — Jest dla was wiadomość z Systemu — mówiła powoli, starając się wzbudzić we mnie niepokój. — Od dzisiaj nie będziecie już mieszkali tam, gdzie poprzednio. I co wy na to? — Nic. Gdzie mam się przenieść? — Druga Strefa, ulica Zielona numer 3. To niedaleko od miejsca naszego wczorajszego spotkania. Zapamiętasz adres? — Oczywiście. Czy to wszystko? — Dotychczas mieszkałeś w Pierwszej, prawda? — Tak. — To awans! Nie cieszysz się? Dziwne... Zrobiło mi się żal zaniedbanej willi nad rzeką i gospodyni wiecznie czyszczącej klamki, a nade wszystko obawiałem się, że już nie spotkam dziewczyny w żółtej pelerynie. Na jej wspomnienie przepadł gdzieś urok tej niesamowitej kobiety i już mogłem spokojnie spojrzeć jej w oczy. Jakby czekała, kiedy oderwę wzrok od podłogi, bo zaraz wyszła zza biurka i stanęła przede mną, nie dalej niż na odległość wy- ciągniętej ręki. — Chciałeś mnie przeprosić, prawda, Mark? Ten głos! I świetlne refleksy w przegięciach włosów spływających na ramiona. Wiedziała! Wiedziała, jak bardzo tego pragnę. — Nawet mi w głowie taka myśl nie postała! — Kłamiesz, biedaku — powiedziała z udawanym współczuciem, kładąc dłonie na moich barkach. — Nie mogę zrozumieć, dlaczego to robisz! Zresztą nie powiedziałeś nic takiego, co mogłoby mnie obrazić, a jeśli nawet — sam nie wierzyłeś w swoje słowa. Mimo to byłoby wskazane, abyś je czym prędzej odwołał, chociaż wcale mi na tym nie zależy. — Pomyślę i dam ci znać w odpowiedniej chwili. Odwróciła się i odeszła na swoje miejsce za biurkiem. Mimo iż nie dostrzegłem żadnej zmiany w jej zachowaniu, a twarz pozostała jak za- wsze nieruchoma, odniosłem wrażenie, że w pokoju jest teraz ktoś inny. — Oprócz wiadomości o zmianie mieszkania nie ma dla was żadnej innej, możecie więc odejść, Grey. Wiatr przegnał chmury i nawet najmniejszy strzęp bieli nie mącił nieba Harltonu, jedynie nad górami ostro rysującymi się w przezroczy- stym powietrzu wisiał skłębiony opar. Orzeźwiające podmuchy niosły ledwie wyczuwalny zapach czegoś, co kryło się za równiną, tam dokąd zmierzała rzeka. Tak pachniało morze w świecie za tunelem czerwo- nych kręgów, wiedziałem na pewno, ale co jeszcze składało się na po- jęcie morza, nie potrafiłem sobie przypomnieć. Jak wczoraj schodziłem ku miastu mijając znajome domy i drzewa, przeszedłem koło ruin, gdzie omal nie pozbawił mnie życia szalony ka- rzeł z paznokciami jak szpony, a potem obok straganu z cukierkami^ ¦7 Znowu czekałem. Czekałem długo, aż wreszcie pierwsi ludzie za- częli znikać w korytarzu, lecz nie było wśród nich znajomych sylwetek. Potem wychodzili, a po nich przybywali inni, aż ulica odetchnęła w cie- niu i znieruchomiały drzwi kasyna. Nie czułem głodu ani pragnienia, chciałem tylko usiąść gdzieś spokojnie i odpocząć. Ostatni krok ku ławce skrytej w zieleni zamknął krąg wydarzeń, co się tu właśnie zaczęły wdeptaniem naszych mikrodysków w piach ścież- ki, i choć deszcze już zmyły wszystkie ślady, potrafiłem przywołać z pamięci każde zagłębienie w ziemi i każdy okruch metalu połyskujący w słońcu, mogłem usłyszeć brzmienie pojedynczych słów zastygłych w trwaniu od tamtego dnia. Czas popołudnia płynął odmierzany przesuwaniem się plam światła przesianego przez liście. Kiedy zniknęły wraz z zajściem słońca za dachy niewidocznych stąd domów, wyszedłem w nienaturalną ciszę i pustkę wyludnionego miasta. Znów strome uliczki z klockami domów bez życia, wąska ścieżka wśród skał, i plac przekreślony cie- niem wieży. W miejscu, gdzie siedziałem przed południem, teraz widzę zgarbio- ne plecy człowieka opartego o balustradę. To on! Wkładam do ust nie- bieską ampułkę i idę licząc kroki dzielące mnie od kolejnego rozczaro- wania lub od niebezpieczeństwa. Odwraca się, osłaniając oczy przed wielkim słońcem za moimi pleca- mi i czeka, aż podejdę. — Czy chodziło ci o dziewczynę z Trzeciej Strefy? — Tak. — Wczoraj wywieźli ją do Kwatery Głównej Nadzoru w Onyx. Więcej nie potrafiłem się dowiedzieć... — Dziękuję! Zrobiłeś dla mnie bardzo dużo. Kiedyś może spotka- my się gdzie indziej i usłyszymy swoje imiona. Uścisnąłem jego dłoń i zbiegłem po serpentynach ścieżki w uliczki zapełniające się dziwacznie ubranymi ludźmi, wracającymi z wybiegu. Tam zwolniłem, aby wtopić się w odświętny tłum. Zobaczyłem ją na skrzyżowaniu tuż obok podziemnego przejścia na drugą stronę alei Róż. Jedynym moim pragnieniem było, aby nie odwróciła się, zanim zdołam przebyć schody wiodące do tunelu.Udało się! Viller (tak właśnie o niej pomyślałem: Viller) została na górze na- wet nie przeczuwając, jak bardzo ktoś pragnął nie ujrzeć jej. Za prostokątem okna, z zębami wytłuczonych szyb na obrzeżu, wsta- wał dzień. Płaska sylweta miasta zaczynała się niepostrzeżenie rozpa- dać na pojedyncze bryły gmachów, ostro rysujących się na tle nieba, a z półmroku wypływały wille za skarpą pustej autostrady. Gdyby zejść z tego strychu i stanąć na nasypie, mozaika dachów, uliczek i kąpielo- wych basenów ułożyłaby się we wzór widziany kiedyś przez moment... Olśnienie! Samochód pędzi uwożąc człowieka uchwyconego przez urządzenie Systemu. Za chwilę będzie wjazd do tunelu i gasnące reflek- tory z naprzeciwka. — Paul! — Co się stało? — Ja tu już byłem! — W Onyx? Kiedy? — Stąd się zaczyna moja świadomość. Tam, po prawej, jest wybieg i czternasta śluza, prawda? — Rzeczywiście! — A więc widzisz, że nie zmyślam. Jechaliśmy tą drogą — pamię- tam rytm prostopadłych uliczek i niebieskie tafle basenów kąpielo- wych . — To część mieszkalna Czwartej Strefy. My jesteśmy w rejonie wy- dzielonym, gdzie przebywają ludzie z różnych powodów pozbawieni prawa poruszania się po mieście, mimo iż mają najwyższe stopnie swo- body. Migraton nie ma wobec nich żadnych zastrzeżeń i przepu- ściłby w każdym kierunku, tylko że jedyna śluza, przez którą mogliby 153 opuścić odizolowany rejon, jest od wielu lat nieczynna. Za to tutaj nikt nie zwraca na nich uwagi i mogą robić, co im się podoba. Ty również możesz pochodzić sobie po ulicach, jeśli będziesz się nudził podczas mojej nieobecności; tutaj nic ci nie grozi. Patrzyłem na narodziny dnia budzącego nowe nadzieje. Który to dzień? Już nie pamiętam. Wszystko, co było, zanim opuściłem góry, majaczyło w pamięci, jak wydarzenia sprzed dziesiątków lat przesłonię- te upływem czasu. Może najbliższy mi, udręczony ponad wszelką miarę człowiek czeka w którymś z tych ponurych prostopadłościanów na po- moc, nie pamiętając już o moim istnieniu? Myślałem o lawinach jasno- ści i bólu spadających na jej mózg za sprawą zwyrodnialców usiłujących wydrzeć zeń wszystko, co czyni człowieka. Nawet nie zauważyłem, kiedy odszedł Viren. Samemu, w znanym sobie mieście, łatwiej będzie mu dotrzeć do ludzi mogących naprowa- dzić nas na ślad dziewczyny. Ja na razie musiałem zostać tutaj i czekać, aż wróci znanymi sobie drogami, których nie wolno mu było zdradzić nikomu. Słońce coraz mocniej nagrzewało blaszany dach, aż w końcu upał wpędził mnie na ulicę ocienioną szpalerem starych drzew. Szedłem w stronę wysokiego budynku z dwiema ściętymi wieżami, zresztą nie mia- łem innej możliwości, bo kilkadziesiąt kroków za naszą kryjówką wid- niał podwójny rząd drutów rozciągniętych na izolatorach, a za nim au- tostrady. Aleja wyprowadziła mnie na prostokątny plac z pięknie utrzy- manym trawnikiem i czynną fontanną pośrodku. Nieliczni przechodnie snuli się wśród ozdobnych krzewów obrzeżających plac, czterech męż- czyzn grało w karty na kocu rozłożonym w cieniu akacji, dwie starsze kobiety rozmawiały gestykulując zawzięcie, a kilka osób było pochło- niętych czytaniem książek. Chyba nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Zagłębiłem się w plątaninę uliczek za budynkiem z wieżami. Stare domy, chociaż puste i pozamykane, miały jednak wszystkie szyby w ok- nach, a ich fasady sprawiały wrażenie niedawno odnowionych. Ludzi tu nie było, jedynie za zakrętem mignęła mi sylwetka jakiegoś przygarbionego mężczyzny w słomkowym kapeluszu. Kiedy po chwili odwróciłem się, ujrzałem go pod ostrołukowym sklepieniem bramy, koło której dopiero co przeszedłem — stał z rękami założonymi na piersiach i przypatrywał mi się uważnie. Siwe włosy aureolą otaczały jego twarz pokrytą siatką drobnych zmarszczek. — O co chodzi? — zapytałem ostro. Nie bałem się; choćby nawet I był szaleńcem, potrafiłbym go obezwładnić jednym uderzeniem pięści. — Tak... tak... tak... —powtarzał zbliżając się- W ciszy zaułka sło- wa dobiegały mnie wyraźnie. — Pomyłka wykluczona. — Czego chcesz? — Żebyś mi powiedział, czy pamiętasz swoje dzieciństwo. — Dlaczego miałbym zwierzać się obcemu człowiekowi? — Nie chcę niczego za darmo: ty odpowiesz na pytanie, ja odwzaje- mnię się swoją wiedzą. Zgoda? — Dobrze. A więc — nie pamiętam. — Spodziewałem się tego — powiedział spokojnie i widać było po nim, że właśnie takiej odpowiedzi oczekiwał. — Nie możesz pamiętać, ponieważ niedawno zostałeś skasowany. — Co to znaczy? — Pomału... Teraz moja kolej! Od jak dawna trwa twoje świadome życie? — Od kilku tygodni. 't — Odpowiedziałeś, więc i ja odpowiadam: wymazano z twojej pa- mięci wszystko to, co czyni indywidualność. Najpewniej byłeś kimś nie- wygodnym, a może nawet niebezpiecznym... Po przejściu przez dezin- tegrator osobowości stałeś się nie zapisaną kartą do wykorzystania w dowolnym miejscu. — Nie prościej byłoby mnie unicestwić? — Oczywiście, że prościej! Pomyśl jednak o szkodliwości takiego postępowania — byłeś młodym zdrowym człowiekiem, którego ukształtowanie pochłonęło spore sumy; zmarnowanie ich byłoby zwy- kłą niegospodarnością. Weź również pod uwagę ciągły spadek rozrodczości, a dojdziesz do nieuniknionego wniosku, że fizyczne likwidowanie nonkonformistów jest fatalnym nieporozumieniem. Tak właśnie rozumowałem przed laty i to doprowadziło mnie najpierw do koncepcji dezintegratora, a póź- niej do jego urzeczywistnienia. Nie dziw się więc, że na pierwszy rzut oka rozpoznałem w tobie ska- sowanego, bo już wielu takich widziałem. Zawsze fascynowało mnie, co czuje człowiek, kiedy nagle pojawia się wokół niego nowy nie znany świat, a w tym świecie obca istota, która ma być nim samym. Winien mi jesteś odpowiedź, słucham. — Pustkę. Pustkę i strach — nic więcej. — Tak — potwierdził po namyśle. — To musi być prawda. W kilku słowach zawarłeś wszystko, co inni opisywali dziesiątkami nieudolnych zdań. Miałeś jednak nad nimi wielką przewagę,- bo wpierw powiedzia- łem ci o skasowaniu. — Domyślałem się tego. — Domyślać się, a wiedzieć, to wielka różnica. — Jestem więc wyróżniony! Dlaczego? — Bo nie wyniesiesz tej wiadomości na zewnątrz. Zresztą ja też. Wsadzili mnie tutaj, ponieważ jako „ojciec wynalazku" wiem o nim wszystko i stałem się niewygodnym świadkiem. W zasadzie powinni mnie już dawno skasować, ale chyba ktoś najważniejszy waha się z podjęciem decyzji, bo nagle mogę się okazać niezastąpionym. Interesuje mnie, za co izolowano ciebie, raz już przecież skasowane- go. Czyżbyś zdołał w krótkim czasie aż tak zepsuć sobie konto, że nie widzieli innej możliwości, jak ulokować cię tutaj? A jeszcze dziwniej- sze, w jaki sposób zdołałeś tak szybko wspiąć się do Czwartej Strefy... Zastanawiałem się, co począć z jego wątpliwościami: jeśli mu nie od- powiem, mogę utracić wspaniałą szansę dowiedzenia się czegoś o losie skasowanych, prawdy nie mogę wyjawić, bo nie wiadomo, jak by na nią zareagował. Pozostaje kłamstwo. Dzięki zbiegowi okoliczności od- dałem wielkie usługi komuś postawionemu bardzo wysoko. Niestety — rozłożyłem bezradnie ręce. — Jestem zobowiązany do milczenia. — Nie przejrhuj się! Z wdzięczności ten ktoś każe cię wymazać w pierwszej kolejności. I znowu zaczniesz od zera. Nagle rozmowa znalazła się w punkcie wymarzonym do postawienia decydujących pytań. — Ocknę się w jakimś odludnym miejscu głodny, obolały, niczego nie rozumiejący, w kałuży wody ujrzę obcą twarz i wielkie przerażone oczy. — Tak będzie! — Dokąd oni wywożą skasowanych? — Nocami podrzucają ich gdzieś na peryferie niskich stref. Gdzie? O tym nawet ja nie wiedziałem; to sprawa kilku zaledwie wtajemniczo- nych osób. Potem wyłapuje takiego patrol albo śluza i jest mała sensa- cja na niższych szczeblach Nadzoru. Ci z wyższych już tylko udają zdzi- wienie, bo zbyt często docierają do nich echa o pojawieniu się ludzi bez przeszłości i tożsamości, aby nie wzbudziło to ich zaniepokojenia. — Gdzie jest zainstalowany dezintegrator? — Nie mam pojęcia! Zresztą, po co ci to wszystko wiedzieć? Apara- tura pozostawi w twoim mózgu tylko pewien wybrany zasób neutral- nych wiadomości. Mówiąc to, obszedł mnie wokoło i zaczął się oddalać z powrotem w stronę ostrołukowej bramy. — Zaczekaj! Chciałem cię jeszcze o coś zapytać! — Już mnie nie interesujesz. Wkrótce znów znalazłem się na placu, gdzie dwie kobiety w dalszym ciągu z ożywieniem rozmawiały w tym samym co poprzednio miejscu, a mężczyźni pod drzewem byli pochłonięci grą w karty. Mimo zapew- nień Virena bałem się zbyt długo przebywać w rejonie, dlatego zaraz skręciłem w aleję wiodącą ku autostradzie i z ulgą dotarłem do kryjówki. Długo czekałem na jego powrót. Zjawił się, kiedy słońce przewęd- rowało już większość swej drogi, i nic nie mówiąc postawił przede mną koszyk z jedzeniem. — Co z nią? — zapytałem, chociaż wystarczyło spojrzeć w jego twarz, aby znać odpowiedź. — Ślad się urwał. Jest w Kwaterze Głównej ściśle tajny wydział zaj- mujący się podobnymi przypadkami, lecz na szczęście mamy tam kon- takt i może uda się coś zrobić, chociaż niczego nie mogę gwarantować. Mark... powiedziano mi jeszcze — umilkł i podszedł do okna, jakby coś nagle zaciekawiło go na dworze. Widać jednak było, że nie taki był powód, bo spuścił nisko głowę i podparł czoło dłonią. — Co ci powiedziano? — Że sprawa jest beznadziejna! Nikt nigdy nie ujrzał więcej czło- wieka skierowanego do tego wydziału. Znikają również z pamięci Sy- stemu wszystkie dane o tych ludziach. Viren, ten spokojny i zawsze opanowany Viren — płakał. Położy- łem rękę na jego ramieniu i powiedziałem: — Ona żyje i będzie żyć, a moją sprawą jest ją odnaleźć. — Ale w jaki sposób? — Zaprowadź mnie na wybieg. — Teraz to niemożliwe! Spróbujemy w nocy. — Dobrze. Na resztę dnia Paul gdzieś przepadł. W tym czasie ja usiłowałem za- snąć, lecz przeżycia ostatnich dni nie pozwalały mi na całkowite wyłą- czenie się. Przed oczami ciągle miałem Trzpiota — przerażone zwierzę — ciągnięte do furgonetki przez funkcjonariuszy Nadzoru. Viren wrócił dopiero, kiedy się ściemniło, a gdy zapadła głęboka noc, znów przyszedł czas przeciskania się pod kolczastymi drutami ogrodzeń, czas napiętych do ostateczności nerwów. Przekraczając kolejną granicę stref pomyślałem sobie, że ludzi dzie- lą nie mury i zasieki, bo te w końcu okazują się do pokonania, lecz marazm i strach, a ich siewcy chcą osiągnąć taki stan, by linia nakreślo- na kredą na asfalcie odgradzała pewniej niż ściany z betonu. Od sztucznej groty, gdzie kiedyś umarł w mojej obecności człowiek o numerze identyfikacyjnym zaczynającym się na litery WAA, ja obją- łem prowadzenie. Stromym gliniastym lejem wspiąłem się aż do ogro- dzenia z siatki i przez dziurę przedostałem się na teren ogrodu zoologi- cznego. Mimo ciemności odnajdywałem drogę bez zastanowienia, bo pamięć zdumiewająco wiernie przechowała pierwsze obrazy nowego życia. Przez cały czas Viren ani razu nie zapytał o cel naszej wędrówki, dopiero kiedy usiedliśmy w gęstwinie, gdzie kiedyś odkryłem siebie, za- gadnął: — Nie domyślam się, dlaczego przyszliśmy właśnie tutaj. — Bo nic innego nam nie pozostało, jak tylko liczyć na przyzwycza- jenie tych, co mnie tu zostawili nieprzytomnego. Jeśli się nie zjawię po upływie trzech dni — wracaj w góry, do swoich. — Przyjdę jutro w nocy — powiedział. —Bez względu na to, co się stanie, masz tu być. — I chyba się uśmiechnął. Odprowadziłem go aż na wybieg i pożegnałem mocnym uściskiem dłoni. Kiedy bezszelestnie wtopił się w ciemność za grotą, zawróciłem do miejsca, gdzie zaczęło się moje drugie istnienie. Ani przez moment nie wierzyłem, że przywiozą ją właśnie tutaj, a mimo to postanowiłem czekać, aby później nie mieć sobie nic do zarzucenia. Przecież mogłem, wiedziony jakimś instynktem, przywlec się tutaj nie wiadomo skąd, jak ranne zwierzę szukające bezpiecznego gąszczu. Już raczej Viren może wpaść na jakiś ślad, penetrując obie niskie strefy. Noc minęła nie wiedzieć kiedy. Wraz z pierwszą płowością nieba ru- szyłem wzdłuż siatki z zamiarem obejścia całego ogrodu. Wmawiałem sobie, że na wszelki wypadek należy dobrze poznać najbliższą okolicę, ale naprawdę chodziło o to, żeby cokolwiek robić, bo bezczynność sta- wała się nie do zniesienia. Kilkakrotnie okrążyłem cuchnące sterty na- wozu na tyłach klatek i za każdym razem słyszałem zwierzęta zaniepo- kojone moją obecnością. Potem zarośla niepostrzeżenie przeszły w zadbany trawnik z kępami krzewów, przegrodzony kamienną kolum- nadą porośniętą pnączami. Drugi szereg kolumn majaczył w szarości po przeciwnej stronie szerokiej wjazdowej alei zamkniętej teraz bramą z kutego żelaza. Należało zawrócić. Ostrożnie wycofałem się za najbliższy krzak, uniosłem na łokciach, żeby móc lepiej przyjrzeć się otoczeniu, i... za- marłem. O kilka kroków ode mnie był ktoś. Leżał na boku, z podkur- czonymi nogami. Chyba spał. Nieskończenie wolno zacząłem pełznąć do tyłu, nie patrząc w stronę leżącego i starając się nie pamiętać o jego istnieniu, jakby sama myśl mogła go obudzić. Dopiero kiedy zasłonił mnie gruby pień drzewa na skraju zarośli, odważyłem się stanąć na nogach i spojrzeć w tamtą stro- nę — w blasku wstającego dnia zobaczyłem bladą plamę twarzy, oto- czoną masą rozsypanych w nieładzie włosów... Nagle dostrzegam w tym profilu znajome rysy i rzucam się ku bra- mie zapominając kryć się przed jasnością świtu. To ona! Grzbietem dłoni dotykam twarzy — nie reaguje. Przeraża- jące przypuszczenie... Nie mogę zdobyć się na to, by końcami palców objąć przegub naznaczony sinymi kreskami żył, dlatego nachylam się nad tą nienaturalnie bladą twarzą i z przeogromną ulgą słyszę szmer płytkiego, urywanego oddechu. Teraz szybko zabrać ją z tego miejsca i zanieść tam, gdzie będziemy mogli bezpiecznie doczekać nowej nocy. Nie czuję zmęczenia ani bólu mdlejących rąk, nie czuję nic, oprócz strachu, by nie umarła teraz, kie- dy ją odnalazłem. Ostrożnie klękam obok pnia drzewa, co mi dało kiedyś schronienie, i dopiero wtedy słyszę oszalały łomot własnego serca, wypełniający bez reszty przestrzeń z wirujących kół i ciemności. Pierwszy promień słońca sobie tylko wiadomą drogą przedarł się aż do naszej kryjówki i wyrwał mnie z odrętwienia spowodowanego zmę- czeniem. Dopiero teraz uważniej spojrzałem na nieruchomą postać ubraną w znoszony, roboczy kombinezon z plamami farb i smarów — bose nogi pokryte czarną, zakrzepłą krwią z drobnych ran i zadrapań, twarz naznaczona piętnem wielkiego cierpienia, na rękach widoczne sine pręgi uderzeń. Z obawą odwijałem postrzępiony rękaw bluzy, lecz gładka, biała skóra wyglądała tak, jakby pod nią nigdy nie było metalowego guza permitora. Sprawdzanie lewego przedramienia było bezcelowe, a jed- nak zrobiłem to, by się przekonać, że też nie ma tam rany ani blizny. Numer wytatuowany na karku usunięto bez śladu... A przecież to ona! KO ^a pewno! Pamiętam profil jej twarzy, jaśniejsze pasmo włosów, pa- miętam maleńkie znamię za uchem i zgrubienie na dłoni. Nieskończenie wolno wlecze się czas oczekiwania, a równocześnie %asta lęk przed pierwszym spojrzeniem, pierwszym jej słowem. Cóż ztego, że ja potrafię ofiarować jej przeszłość, skoro dla niej będzie to tylko relacja o życiu obcego człowieka, trochę zmieniona, ubarwiona, a już na pewno niepełna, jak opowiadanie ślepca o ptaku uwięzionym w dłoniach. Coraz więcej świetlnych plam będzie drżeć na rękach i twarzy dziew- c*yny, aż któraś przywróci ją rzeczywistości. I choć wszystko buntuje Slc we mnie, wiem, że w oczach jej ujrzę smutek.