11873

Szczegóły
Tytuł 11873
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

11873 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 11873 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

11873 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Max Frisch Stiller I Przekład: Jacek Fruhling Część pierwsza Notatki Stillera w więzieniu Widzisz, dlatego tak trudno jest wybrać siebie samego, że w tym wyborze absolutna izolacja identyczna jest z największą ciągłością, że dzięki niemu każda możliwość stania się czym innym, a raczej przekształcenia się w co innego zostaje bezwarunkowo wykluczona. ...gdy budzi się w nim żądza wolności (a budzi się ona w wyborze, tak jak on ją z góry warunkuje), wybiera sam siebie i walczy o tę własność jak o swoje szczęście, i w tym jest jego szczęście. Kierkegaard - „Albo - albo” Zeszyt pierwszy Nie jestem Stillerem! Dzień w dzień od chwili zamknięcia mnie w tym więzieniu, któ- re później opiszę, powtarzam to, przysięgam i żądam whisky, bez której odmawiam dalszych zeznań. Wiem bowiem z doświadczenia, że bez whisky nie jestem sobą samym, lecz skłaniam się do tego, by ulegać wszelkim dobrym wpływom i grać rolę, która by tamtym odpowiadała, ale nie ma ze mną nic wspólnego. A ponieważ teraz, w mojej absurdalnej sytuacji (uważają mnie za zaginionego obywatela tego miasteczka!) chodzi jedynie i wyłącznie o to, żeby się nie dać zagadać i mieć się na baczności przed wszystkimi ich uprzejmymi próbami ubrania mnie w cudzą skórę oraz o to, by pozostać nieprzekupnym, oświadczam z całą brutalnością: wobec tego, że chodzi jedynie i wyłącznie o to, żebym nie był nikim innym, niż tym, kim - niestety - jestem naprawdę, nie przestanę domagać się głośno whisky, ilekroć ktoś zbliży się do mojej celi. Nawiasem mówiąc, kazałem już cztery dni temu zameldować, że może to nie być najprzedniejsza marka, ale w każdym razie nadająca się do picia. W przeciwnym wypad- ku pozostanę trzeźwy i mogą mnie przesłuchiwać, ile chcą, nic z tego nie wyjdzie, przynajm- niej nic prawdziwego. Na próżno! Dziś przynieśli mi ten zeszyt pełen czystych kartek: mam opisać swoje życie! Chyba po to, żebym dowiódł, iż posiadam je i jest inne niż życie ich zagi- nionego Stillera. - Niech pan po prostu napisze prawdę - powiada mój obrońca - tylko szczerą prawdę. Świeżego atramentu może pan nabrać do pióra w każdej chwili. Dziś minął tydzień od policzka, który doprowadził do mego uwięzienia. W myśl pro- tokołu byłem solidnie wstawiony i dlatego mam trudności z opisem zewnętrznego przebiegu sprawy. - Pójdzie pan z nami! - rzekł celnik. - Proszę mi nie robić trudności - odparłem - mój pociąg odjedzie lada chwila... - Ale bez pana - powiedział celnik. Sposób, w jaki mnie ściągnął ze stopnia, odebrał mi całkowicie chęć udzielania odpo- wiedzi. Miał w ręku paszport. Drugi urzędnik, który stemplował paszporty podróżnych, znaj- dował się jeszcze w pociągu. Zapytałem: - Dlaczego ten paszport jest nie w porządku? Żadnej odpowiedzi. - Spełniam tylko swój obowiązek - powtórzył kilkakrotnie - pan o tym dobrze wie. Nie odpowiadając na moje pytanie, dlaczego paszport nie jest w porządku - chodziło o paszport amerykański, z którym objechałem pół świata! - powtórzył w dialekcie szwajcar- skim: - Proszę iść z nami! - Panie - oświadczyłem - jeżeli nie chce pan dostać po gębie, proszę mnie nie trzymać za rękaw. Nie znoszę tego. - No, proszę naprzód! Wymierzyłem policzek, kiedy młody celnik, mimo mego równie uprzejmego jak wy- raźnego ostrzeżenia, upierał się z miną ustawowo chronionej wyniosłości, że wkrótce mi po- wiedzą, kim jestem naprawdę. Jego granatowa czapka zatoczyła nad peronem łuk dalszy, niż tego należało oczekiwać. Młody celnik, pozbawiony czapki i dzięki temu przez chwilę bar- dziej ludzki niż dotychczas, był do tego stopnia zaskoczony, nawet nie zły, tylko zbity z tro- pu, że mógłbym spokojnie wskoczyć. Pociąg właśnie ruszył, w oknach tłoczyli się pasażero- wie machający chustkami, drzwi wagonu były jeszcze uchylone. Nie wiem, dlaczego nie wskoczyłem. Mogłem wyrwać mu paszport z ręki, tak mi się przynajmniej wydaje, gdyż, jak powiedziałem, młody człowiek był tak ogłupiały, jak gdyby całą duszą tkwił w owej toczącej się czapce. Dopiero kiedy sztywna czapka przestała się toczyć, ogarnęła go zrozumiała furia. Schyliłem się w tłoku, usiłując przed oddaniem mu granatowej czapki, ozdobionej szwajcar- skim krzyżem, odkurzyć ją nieco. Uszy miał purpurowe. Rzecz dziwna: ruszyłem za nim jak- by pod presją przyzwoitości. Bez słowa, nie dotykając mnie, co wcale nie było potrzebne, zaprowadził mnie na wartownię, gdzie kazano mu czekać pięćdziesiąt minut. - Proszę - powiedział komisarz - niech pan siada! Paszport leżał na stole. Od razu zdziwił mnie zmieniony ton, rodzaj gładkiej, niezbyt zręcznej uprzejmości, z którego wycią- gnąłem wniosek, że po prawie godzinnym przyglądaniu się paszportowi moje amerykańskie obywatelstwo uznane zostało za niewątpliwe. Aby naprawić arogancję młodszego celnika, komisarz przysunął mi nawet krzesło. - Jak słyszę, mówi pan po niemiecku - powiedział. - A dlaczegóż by nie? - zapytałem. - Proszę - uśmiechnął się - niech pan siada. Stałem w dalszym ciągu. - Jestem pochodzenia niemieckiego - oświadczyłem. - Jestem Amerykaninem nie- mieckiego pochodzenia. Wskazał mi krzesło. - Proszę - powiedział, ociągając się chwilę z zajęciem miejsca. Gdybym nie rozmawiał w pociągu po niemiecku, może oszczędziłbym sobie tego wszystkiego. Jakiś pasażer, Szwajcar, przemówił do mnie. Ten człowiek, który mi działał na nerwy od samego Paryża, był również świadkiem wymierzonego przeze mnie policzka. Nie wiem, kim jest. Nigdy tego pana nie widziałem. Wszedł do przedziału w Paryżu, obudził mnie potykając się o moje nogi. Ulokowawszy swój bagaż przepchnął się do otwartego okna, przepraszając po francusku - żeby w narzeczu szwajcarskim pożegnać się z jakąś panią. Led- wie pociąg ruszył, ogarnęło mnie uczucie, że mnie obserwuje. Ukryłem się za nieco podartym „New Yorkerem”, którego dowcipy już znałem, w nadziei że ciekawość mego towarzysza podróży wyczerpie się w końcu. I on czytał gazetę, zuryską. Po uzgodnieniu w języku francu- skim, że okno będzie zamknięte, wystrzegałem się każdego zbędnego spojrzenia na krajobraz. Pan ów, który mógł być zresztą człowiekiem czarującym, czekał tak wyraźnie na okazję roz- mowy i był równocześnie tak zakłopotany, że nie pozostało mi wreszcie nic innego, jak pójść do wagonu restauracyjnego, w którym przesiedziałem pięć godzin i nieco wypiłem. Dopiero między Miluzą i Bazyleą, zmuszony bliskością granicy, wróciłem do przedziału. Szwajcar zaczął mi się znowu przyglądać, jak gdyby mnie znał. Nie wiem, co go nagle ośmieliło do zwrócenia się do mnie; może okoliczność, że znajdowaliśmy się teraz na jego ojczystej ziemi. - Proszę wybaczyć - powiedział nieco stropiony. - Czy nie pan Stiller? Jak powiedziałem, wypiłem trochę whisky. Nie zrozumiałem go, trzymałem w ręku mój amerykański paszport, tymczasem Szwajcar, wpadając w rodzime narzecze, rozłożył ja- kieś pismo ilustrowane. Za nami stali dwaj urzędnicy, celnik i jakiś drugi, trzymający w ręku pieczątkę. Podałem swój paszport. Czułem teraz, że sporo wypiłem - przyglądano mi się nie- ufnie. Mój niewielki bagaż był w porządku. - Czy to pański paszport? - zapytał ten drugi. Roześmiałem się oczywiście. - Jak to - zapytałem po chwili rozdrażniony - co w tym paszporcie jest nie w porząd- ku? Po raz pierwszy zakwestionowano mój paszport, i to tylko dlatego, że ów pan wziął mnie omyłkowo za człowieka z fotografii w jego piśmie ilustrowanym... - Panie doktorze - rzekł komisarz do tego właśnie pana - nie chcę pana dłużej zatrzy- mywać. W każdym razie dziękuję panu za informacje. Znalazłszy się przy drzwiach - wdzięczny komisarz nacisnął klamkę - pan ów skinął mi głową, jak gdybyśmy się znali. Był doktorem, jakich są tysiące. Nie odczuwałem naj- mniejszej potrzeby odwzajemnienia ukłonu. Potem wrócił komisarz i powiedział wskazując mi znowu krzesło: - Jak widzę, panie Stiller, jest pan w trochę nietrzeźwym stanie. - Stiller? - zapytałem. - Nie nazywam się Stiller! - Mam nadzieję - ciągnął dalej beztrosko komisarz - że mimo to zrozumie pan, co mam panu do powiedzenia, panie Stiller. Potrząsnąłem głową. Poczęstował mnie szwajcarskim cygarem. Oczywiście odmówi- łem, gdyż wyraźnie zwrócił się z tym nie do mnie, lecz do jakiegoś pana Stillera. Nie usia- dłem również, choć komisarz rozparł się na krześle, jak gdyby przygotowując się do dłuższej rozmowy. - Dlaczego wpadł pan w takie rozdrażnienie - powiedział - kiedy urzędnik spytał, czy to pański prawdziwy paszport? Zabrał się do przerzucania kartek mego amerykańskiego paszportu. - Panie komisarzu - powiedziałem - nie znoszę, kiedy ktoś chwyta mnie za rękaw. Kilkakrotnie ostrzegałem pańskiego młodego celnika. Bardzo żałuję, że posunąłem się do wymierzenia mu policzka. Oczywiście jestem gotów natychmiast uiścić obowiązującą grzyw- nę. To się rozumie samo przez się. Ile wynosi opłata? Uśmiechnął się nie bez życzliwości. Niestety, oświadczył, nie jest to takie proste. Za- palił cygaro; czynności tej dokonywał z wielką starannością, powoli, jak gdyby czas nie od- grywał w ogóle żadnej roli. - Wydaje się, że jest pan człowiekiem dosyć znanym... - Ja? Skądże znowu? - Nie orientuję się w tych sprawach - odparł - ale wydaje mi się, że ów doktor, który pana poznał, jest o panu wysokiego mniemania. Nie było rady. Pomyłka była oczywista. Wszystko, cokolwiek bym teraz powiedział, wyglądałoby na certowanie się lub przesadną skromność. - Skąd to nazwisko White? - spytał. Mówiłem i mówiłem bez końca. - Skąd pan ma ten paszport? Zachowywał się niemal jowialnie, zaciągał się resztką nieco śmierdzącego cygara, oba kciuki wsadził pod szelki. Było skwarne popołudnie. Komisarz, który przestał uważać mnie za cudzoziemca, od- piął kilka guzików swej dość niewygodnej kurtki. Patrzył na mnie, nie słuchając w ogóle, co mówię. - Panie komisarzu - rzekłem - jestem pijany, ma pan co do tego zupełną rację, ale wy- praszam sobie, żeby jakiś byle doktor... - Twierdzi, że pana zna. - Skąd? - Z pisma ilustrowanego. - Wykorzystując moje pogardliwe milczenie dodał: - Pan ma żonę zamieszkałą w Paryżu? Prawda? - Ja? Żonę? - Na imię jej Julika. - Nie przybywam z Paryża. Przyjeżdżam z Meksyku, panie komisarzu. Podałem mu nazwę statku, czas trwania przejazdu, godzinę zawinięcia do Hawru, go- dzinę wyjazdu z Vera Cruz. - To możliwe - powiedział - ale pańska żona mieszka w Paryżu. Jeżeli dobrze zrozu- miałem, jest tancerką. Podobno prześliczna kobieta. Milczałem. - Julika to jej pseudonim artystyczny - poinformował mnie komisarz. - Podobno była kiedyś chora na płuca i przebywała w Davos. Ale teraz prowadzi szkołę baletową w Paryżu. Zgadza się? Od sześciu lat. Spojrzałem nań tylko. - Odkąd pan zaginął. Jednak usiadłem mimo woli, żeby usłyszeć, co czytelnicy magazynu ilustrowanego wiedzą o człowieku, który widocznie jest do mnie podobny, przynajmniej w oczach pewnego doktora. Wyciągnąłem papierosa. Komisarz, zarażony szacunkiem dla mojej osoby, okazy- wanym przez owego doktora, podał mi ogień. - A więc jest pan rzeźbiarzem. Roześmiałem się. - Zgadza się? - zapytał. I nie dopuszczając do odpowiedzi ciągnął dalej. - Dlaczego podróżuje pan pod fałszywym nazwiskiem? - Nie uwierzył również mojej przysiędze. - Przy- kro mi - powiedział; pogrzebawszy w szufladzie, wyciągnął z niej niebieski formularz. - Przykro mi, panie Stiller, ale jeżeli w dalszym ciągu będzie pan odmawiał okazania prawdzi- wego paszportu, będę zmuszony przekazać pana policji kryminalnej. Musi pan zdawać sobie z tego sprawę. Strząsnął popiół z cygara. - Nie jestem Stillerem! - powtórzyłem, kiedy zaczął z całą sumiennością wypełniać obszerny formularz; miałem wrażenie, że mnie już w ogóle nie słucha. Próbowałem na różne sposoby. Powiedziałem uroczyście i trzeźwo: - Ależ, panie komisarzu, ja nie mam innego paszportu! - Potem z uśmiechem: - Prze- cież to bzdura! - Mimo że byłem pijany, czułem bardzo wyraźnie, że słucha tym mniej, im częściej to powtarzam. Wrzasnąłem więc wreszcie: - Do diabła, nie nazywam się Stiller! - Wykrzyknąwszy to walnąłem pięścią w stół. - Dlaczego pan się tak denerwuje? Podniosłem się. - Panie komisarzu - powiedziałem - niech mi pan teraz odda mój paszport. Nawet nie spojrzał na mnie. - Jest pan aresztowany - powiedział i zaczął lewą ręką przerzucać kartki paszportu, żeby przepisać numer, datę wystawienia, nazwisko konsula amerykańskiego w Meksyku - wszystko, co w tego rodzaju wypadkach chce wiedzieć niebieski formularz. Po chwili rzekł dosyć uprzejmie: - Niech pan siada. Cela moja - zmierzyłem ją właśnie butem, którego długość wynosi niespełna trzydzie- ści centymetrów - jest mała, jak wszystko w tym kraju, czysta, że człowiek ledwie dyszy od higieny, i przygniatająca, właśnie dlatego, że wszystko jest na miejscu, odpowiednie i wystar- czające. Ani mniej, ani więcej! Wszystko ma w tym kraju przytłaczającą dostateczność. Zmierzyłem: długość trzy metry dziesięć, szerokość dwa metry czterdzieści, wysokość dwa metry pięćdziesiąt. Humanitarne więzienie, nie można narzekać, i w tym właśnie tkwi cała nikczemność. Ani śladu pajęczyn na ścianach, ani pleśni, nic, co mogłoby usprawiedliwić oburzenie! Są więzienia, które lud, słysząc o nich, bierze szturmem; tu nie ma nic do sztur- mowania. Wiem, że miliony ludzi mieszkają gorzej ode mnie. Prycza ma sprężyny. Zakrato- wane okno przepuszcza ranne słońce, o tej porze roku mniej więcej do jedenastej. Stół ma dwie szuflady, leży na nim Biblia i stoi lampa. Jeżeli chcę się załatwić, wystarczy nacisnąć biały guzik, a prowadzą mnie do ubikacji, gdzie nie ma starych gazet, które się już czytało, tylko miękki papier toaletowy. A jednak jest to więzienie i są chwile, w których chciałoby się wyć. Człowiek nie robi tego, tak samo jak nie zrobiłby tego w domu towarowym, tylko wy- ciera ręce ręcznikiem, chodzi po linoleum, mówi: dziękuję, kiedy go znowu zamykają w celi. Oprócz jesiennych już liści kasztana nie widzę nic, nawet wtedy, kiedy włażę na sprężynową pryczę, co zresztą (w butach) jest zabronione. Najbardziej dręczą oczywiście szmery niewia- domego pochodzenia; odkąd wiem, że mają jeszcze w tym miasteczku tramwaje, udaje mi się omal nie słyszeć ich hałasu. Bardzo natomiast dają się we znaki: spiker bełkocący w radiu gdzieś w sąsiedztwie, codzienny rumor przy wywożeniu śmieci oraz dziki hałas, powodowa- ny trzepaniem dywanów na podwórzach. Ma się wrażenie, że w tym kraju panuje niemal cho- robliwy lęk przed brudem. Wczoraj dla odmiany zabawiali mnie turkotem świdra pneuma- tycznego; gdzieś zrywają stare bruki, żeby je zamienić na nowe. Mam często wrażenie, że w tym miasteczku jestem jedynym człowiekiem próżnującym. Sądząc z głosów dochodzących z ulicy, kiedy świder cichnie na chwilę, wiele się tu wymyśla, a mało śmieje. O północy awan- turują się pijacy, gdyż wszystkie knajpy są zamknięte. Od czasu do czasu studenci śpiewają tak, jak gdyby człowiek był w głębi Niemiec. Około pierwszej robi się cicho. Ale zgaszenie światła nie na wiele się przydaje; daleka latarnia uliczna oświeca moją celę, cienie krat kładą się na ścianie, załamują się na suficie; a kiedy na dworze jest wietrzno i wiatr kołysze latarnią uliczną, można od tych kołyszących się cieni krat oszaleć. Rano, kiedy świeci słońce, cienie leżą przynajmniej na podłodze. Gdyby nie mój strażnik, który przynosi jedzenie, nie wiedziałbym do dziś, o co tu właściwie chodzi. Wydaje się, że każdy czytelnik gazet wie, kim był Stiller. Wskutek tego dowiedzenie się czegoś dokładniejszego jest prawie niemożliwe. Każdy zachowuje się tak, jakby to musiało być wszystkim wiadome, ale sam zorientowany jest niedokładnie. - Podobno jakiś czas szukali go w jeziorze - mówi strażnik. - Ale bez skutku. A póź- niej rozeszła się pogłoska, że jest w Legii Cudzoziemskiej. - Nalewa mi zupę. - Wielu Szwaj- carów tak robi, kiedy tutaj nie mogą nerwowo wytrzymać. - Wstępują do Legii Cudzoziemskiej? - Po trzystu rocznie! - Dlaczego właśnie do Legii? - Bo tutaj nie wytrzymują nerwowo. - Rozumiem, ale dlaczego Legia Cudzoziemska? Przecież to jeszcze gorsze. - A co mnie to obchodzi. - A więc - mówię - po prostu zostawił żonę w Davos, chorą? - Może było to dla niej zrządzenie opatrzności! - Tak pan sądzi? - A co mnie tam ona obchodzi. Od tego czasu mieszka w Paryżu. - Wiem! - Tancerka. - A jej choroba płuc? - pytam z zainteresowaniem. - Wyleczona. - Kto tak powiedział? - Ona sama. - A skąd pan wie o tym wszystkim? - Skąd? Z pisma ilustrowanego. Więcej trudno się dowiedzieć. - Niech się pan zabiera do zupy, póki gorąca, i niech pan nie traci nerwów, mister White. Ci panowie doktorzy tylko na to czekają, ja ich znam! Zupa, minestra, jest niezła, w ogóle jedzenie nie daje powodu do narzekań, poza tym mam wrażenie, że mój strażnik jest mi przychylny. W każdym razie nie mówi do mnie (jak wszyscy) panie Stiller, lecz mister White. Mam opowiadać! I to prawdę mego życia, nic, tylko prostą, szczerą prawdę. Blok białego papieru, wieczne pióro, które w każdej chwili mogę napełnić atramentem na koszt państwa, odrobina dobrej woli - cóż może począć prawda, jeżeli się do niej zabiorę moim piórem! Jeżeli, twierdzi mój obrońca, będę się uczciwie trzymał faktów, mamy prawdę jak znalazł, da się, że tak powiem, ująć rękami. Gdzieżby mogła umknąć ta prawda, kiedy ją tu spiszę? Wydaje mi się, że pod pojęciem faktów obrońca mój rozumie przede wszystkim nazwy miejscowości, dane, które można sprawdzić, na przykład, dotyczące zawodu i dochodów, czasu trwania pobytów w różnych miejscowościach, ilości dzieci, rozwodów, wyznania itd. PS Gdzie byłem 18 I 1946 roku? Spacer po dziedzińcu więziennym. Nie jest to wcale takie straszne i poniżające, jak się oczekuje. W gruncie rzeczy jestem rad, że mogę znowu chodzić, choćby w kółko. Dziedziniec jest dosyć obszerny; między brukiem prześwieca mech, pośrodku rośnie ładny klon; dalej wznosi się mur obrośnięty bluszczem. Duże znaczenie ma oczywiście okoliczność, że jeszcze nie nosimy ubrań więziennych, lecz jesteśmy w tych samych ubraniach cywilnych, w których nas aresztowano. Kiedy poszerzamy nieco krąg, po którym mamy spacerować, widzimy szczyt domu z łopoczącą na nim bielizną; poza tym nad dachami, pełnymi gruchających gołębi, rozpościera się tylko niebo. Niestety, musimy posuwać się gęsiego, wskutek czego rozmowy są niemożliwe. Przede mną kroczy grubas z łysiną (jak moja), na karku ma fałdy tłuszczu, wiosłuje ramionami. To zapewne nowicjusz. Zamknięty w sobie, zarazem zmieszany, rozgląda się dookoła, kiedy uprzejmy strażnik wzywa go na spacer; przychodzi mu to z trudem, szuka niemym wzrokiem oparcia i pomocy. Przeciw czemu? Za mną kroczy Włoch, który przy braniu natrysku śpiewa ochoczo. Strażnicy nie mogą wstrzymać się od śmiechu, kiedy mnie przedrzeźnia. Oglądam się, żeby zobaczyć swoją podobiznę. Jest naprawdę śmieszna: ręce założone na plecach, poza myśliciela, z roztargnienia wypada raz po raz z szeregu. Krąży tęsknym wzrokiem ponad najbliższym murem. Człowiek, który lękliwie wmawia w siebie, że tu nie jego miejsce. Zachowanie nacechowane nieśmiałą niezdarnością zdradza intelektualistę. Musi mnie dobrze małpować, gdyż udaje mu się rozbawić nawet Żyda, jedynego intelektualistę wśród uwięzionych, który niestety spaceruje po przeciwnej stronie kręgu. Porozumiewamy się więc jedynie za pomocą min i gestów. Wydaje się, że w sprawiedliwości szwajcarskiej nie pokłada żadnych nadziei... Nagle z czyjejś inicjatywy rozpoczyna się gra w piłkę nożną surowym kartoflem. Dochodzi do kilku szybkich kombinacji, aż wreszcie starszy strażnik, który czuje się osobiście dotknięty, kiedy się zdarza coś niestosownego, przechwytuje kartofel. Wszyscy stać! Pytanie pierwsze: skąd się wziął kartofel? Milczymy, uśmiechamy się. Strażnik, trzymając w ręku skopany kartofel, kroczy od jednego więźnia do drugiego, patrzy każdemu w oczy. Wszyscy wzruszają ramionami. Starszy strażnik nie skorzystał z okazji odrzucenia kartofla; wbrew jego życzeniu sprawa stała się nagle ważna, zasadnicza. Odczuwam to wszystko jako farsę, wydaje mi się, że strażnik z wysiłkiem powstrzymuje się od śmiechu i uwolnienia nas wszystkich od podejrzeń. Równocześnie ogarnia mnie inne uczucie: może jednak mają w pogotowiu jakieś narzędzie tortur i ukradziony kartofel wystarczy, żeby się zjawili z rozpalonymi cęgami. Nagle zgłasza się mój Żyd. Ogólny śmiech! Nawet strażnik czuje, że to przyznanie się (nigdy jeszcze nie widział Żyda grającego w piłkę nożną) może być tylko szyderstwem, co jest gorsze od kradzieży surowego kartofla. Żyd, blady z podniecenia, musi wystąpić z szeregu. Reszta: pięć minut biegiem marsz! Biedny grubas przede mną, nadęty jak worek gumowy do gorącej wody, odpada już w pierwszym okrążeniu, ścina zakręty, by sobie skrócić drogę. Wreszcie strażnik daje mu polecenie, żeby się zatrzymał. Nie jest nieludzki! Tylko, rzecz zrozumiała, musi być porządek, no i pewna powaga. Ostatecznie jesteśmy w więzieniu śledczym... Chwilami, kiedy jestem sam w celi, doznaję wrażenia, że wszystko to sen. Że mógłbym wstać w każdej chwili, oderwać, ręce od twarzy i byłbym na wolności. Że więzienie jest tylko we mnie. Starałem się - mówi mój obrońca z urzędu - umilić panu, miejmy nadzieję, krótki pobyt w więzieniu śledczym. Whisky nie jest dozwolona, ma pan natomiast najlepszą celę w całym budynku, nie największą, ale jedyną ze słońcem od wschodu, z widokiem na stare kasztany. Co się tyczy dzwonów katedralnych, to przyznaję, że są bardzo głośne. Ale czego się pan po mnie spodziewa - przecież nie mogę postawić katedry gdzie indziej! Jest to słuszne, jak wszystko, co mówi mój obrońca, ale słuszne w sposób, który mnie nie przekonuje, a jednocześnie dowodzi, że ja nie mam racji. Dzwony ich katedry, metaliczne dudnienie, rozlegające się dwa razy dziennie - co najmniej dwa razy, jeżeli nie ma ślubów czy pogrzebów - hałas, w którym człowiek nie słyszy własnych myśli, drżenie powietrza, bezdźwięczne dygotanie, szmer, jak gdyby człowiek skoczył do wody ze zbyt wysokiej trampoliny, wszystko to ogłusza mnie, wywołuje zawroty głowy, robi ze mnie idiotę. Ale mój obrońca ma rację: nie może postawić katedry gdzie indziej! Kiedy więc milczę z powodu tej beznadziejności, sięga po swoje akta i powiada: - Dobrze, przejdźmy do rzeczy. Obrońca mój jest człowiekiem z gruntu dobrym, w każdym razie godnym zaufania. Pochodzi z dobrego domu, starannie się ubiera. Jest nieco skrępowany, ale nawet jego skrępowanie robi wrażenie dobrych manier. Przede wszystkim jednak jest sprawiedliwy, bez wątpienia sprawiedliwy, nawet w drobiazgach, sprawiedliwy z wrodzonego już niemal przekonania, że sprawiedliwość istnieje, przynajmniej w praworządnym państwie, przynajmniej w Szwajcarii. Nie jest przy tym głupi. Dużo umie, jest chodzącą encyklopedią, przede wszystkim w sprawach szwajcarskich, wskutek czego rozmawianie z nim o Szwajcarii nie ma właściwie sensu. Każdy pogląd krytykujący Szwajcarię zostaje zdławiony mnogością faktów historycznych, nie dających się zakwestionować. W rezultacie, kiedy się jego Szwajcarii nie wychwala, jest się zawsze w błędzie, naprawdę, podobnie jak z dzwonami katedralnymi. Może drażni mnie tak bezgranicznie jego brak temperamentu, poprawność i umiar. Góruje nade mną inteligencją, ale używa jej wyłącznie do tego, żeby nie robić błędów. Moim zdaniem tacy ludzie są potworni! Nie mogę mu nic zarzucić, uważa mnie za człowieka dobrego, w każdym razie godnego zaufania, w gruncie rzeczy całkiem rozsądnego, za człowieka dobrej woli, za Szwajcara. W tym sensie broni mnie i za każdym razem doprowadza mnie do ostateczności. Obracam się wtedy na pięcie, zostawiam go siedzącego na pryczy, pokazuję mu plecy, milczę impertynencko, patrzę na stare kasztany, z rękami w kieszeniach, po prostu dlatego, że na dłuższą metę nie znoszę ludzi jego pokroju, którzy ani sobie, ani nikomu, a więc i mnie nie potrafią przypisać morderstwa. - Całkowicie pana rozumiem - oświadcza - całkowicie! Jest pan oburzony na Szwajcarię, ponieważ przyjmuje pana aresztem śledczym. To zrozumiałe, gdyż gorzko jest oglądać ojczyznę przez kraty... - Co to znaczy: ojczyzna? - zapytuję. - Tylko - pomija milczeniem moje dosyć istotne pytanie - niech mi pan nie utrudnia obrony. Niestety, pewne pańskie oświadczenia, złożone przez pana w związku z aresztowaniem, dostały się do prasy. Po co drażnić ludzi? W pańskim własnym interesie proszę pana o zaniechanie wszelkiej krytyki naszego kraju, który jest ostatecznie również i pańską ojczyzną. - Cóż takiego powiedziałem? - Ludzie są tu bardzo wrażliwi - odpowiada z piękną szczerością, wstrzymując się wyraźnie od wypowiedzenia własnymi ustami jakiejkolwiek uwagi na temat Szwajcarii, i ciągnie dalej: - Przechodząc do naszej sprawy, przeczytałem wszystkie akta. Gdyby pan był tak dobry przynajmniej ogólnie poinformować mnie, gdzie i jak spędził pan ostatnie sześć lat... Pyta mnie o to za każdym razem. Tymczasem poprzysiągłem sobie nie składać bez whisky żadnych zeznań. Wyciąga z teczki skórzanej cały stos akt. Segregator jest tak nabity, że bez otworzenia przytrzymywaczy nie można przeglądać dokumentów. Śmieję się w twarz memu obrońcy. Przeświadczony, że te akta mnie dotyczą, odczytuje mi je godzinami. Jak gdyby nuda, którą mnie częstuje dzień w dzień, nie była również swoistym rodzajem tortury. - Panie doktorze - przerwałem mu dzisiaj - przybywam wprost z Meksyku... - Wiem, tak pan twierdzi. - Przybywam wprost z Meksyku - powtarzam - i może mi pan wierzyć, że osławione ofiary Azteków, którzy wyrzynali serca ludzkie z żywego ciała, by je złożyć na ołtarzu bożków, są dziecinną zabawką w porównaniu z traktowaniem na granicy szwajcarskiej człowieka bez dokumentów lub z fałszywym dowodem. Powtarzam: dziecinną zabawką! Uśmiechnął się tylko. - A więc, panie Stiller, przyznaje pan, że coś jest z pańskimi dokumentami amerykańskimi nie w porządku? - Nie nazywam się Stiller! - Poinformowano mnie - mówi ze spokojem, jak gdybym przed chwilą nie wrzeszczał - że prawdopodobnie jest pan nie kim innym, tylko Anatolem Ludwikiem Stillerem, urodzonym w Zurychu, rzeźbiarzem, ożenionym z Juliką Stiller-Tschudy, od lat sześciu zaginionym, ostatnio zamieszkałym w Zurychu, Steingartengasse 11. Podjąłem się... - Obrony Anatola Stillera. - Tak. - Nazywam się White. Nie mogę go o tym przekonać, choćbym powtarzał to setki razy. Nasza rozmowa przypomina kręcącą się płytę gramofonową, kiedy igła raz za razem wpada w ten sam rowek. - Jak to? - zapytuje. - Jak to, nie jest pan Stillerem? - Nie jestem i kwita. - Jak to! Poinformowano mnie... Wreszcie milknę. Czas jego jest ograniczony. To mój jedyny ratunek przed tym poczciwcem, który uważa się za mego obrońcę i wskutek tego jest obrażony, że po odczytaniu mi wszystkich akt nie idę mu na rękę. Wreszcie wpycha je do teki, bez słowa mocuje się z zamkiem, podnosi się, sprawdza, czy zabrał wszystko, wieczne pióro i okulary, podaje mi rękę jak po przegranej partii tenisa, komunikuje, kiedy zjawi się dnia następnego... PS Jest przeświadczony o mojej niewinności. Co to znaczy? Nagle przychodzi mi do głowy myśl, że istnieje w stosunku do zaginionego Stillera jakieś podejrzenie. A więc stąd owa gwałtowna chęć tutejszych władz, aby odnaleźć zaginionego obywatela, gdyż wówczas będzie można coś wyjaśnić. Knobel (tak się nazywa mój strażnik), poczciwiec, że można by go przyłożyć do rany, to jedyny człowiek, który mi wierzy, kiedy coś opowiadam. W czasie sprzątania celi leżę na pryczy. Myje podłogę dopóty, dopóki woda przy wyżymaniu szmaty nie stanie się kryształowo czysta, jak do picia. Oni są tu bardzo skrupulatni we wszystkim, co dotyczy porządku zewnętrznego. W tym kraju odkurza się nawet kraty więzienne. - Skoro pan sam utrzymuje - mówi mój strażnik - że zamordował pan swoją żonę... Dawniej, czternaście lat temu, handlował warzywami, miał wózek i konia, o którym mówi z czułością, nazywając go Rózią. Z początku myślałem, że mówi o swojej żonie. Odkąd owdowiał, pracuje jako strażnik. Utrzymuje, że jestem w ciągu całej jego kariery pierwszym więźniem, który nie zapewnia go o swej niewinności, za każdym razem, kiedy on sprząta celę. Nie może już, zwierza mi się, słuchać tej gadaniny samych ludzi honoru. Musi to być obrzydliwe. Dowiaduję się, że w celi obok siedzi bankier, który całymi godzinami szlocha. Jedną z dalszych cel zajmuje sutener, którego zwierzenia obracają się również wyłącznie w kręgu pojęć o honorze. Mam wrażenie, że strażnik mój jest rad ze mnie. Jako sprzedawca warzyw, kiedy tkwił jeszcze pod pantoflem żony, zupełnie inaczej wyobrażał sobie więzienie śledcze. Był przekonany, że człowiek nasłucha się tam niebywałych rzeczy! Tymczasem nic podobnego! Jeżeli chce usłyszeć coś od zbrodniarza, musi (tak przynajmniej twierdzi) biec do kina jak każdy inny... Rozumie, że niechętnie mówię o moim pierwszym morderstwie, ponieważ chodzi o moją żonę. - Ale pańskie drugie morderstwo? - zapytuje. - Moje drugie morderstwo - oświadczam ściągając skórkę z kiełbasy - było bagatelką. Wtedy wiedziałem już, że jestem mordercą, nie potrzebowałem już specjalnego nastroju. Było to w dżungli. - Pan był w dżungli, mister White? - Pewnie! - Tam do licha! - mówi - tam do licha! - Pan wie, co to dżungla? - Tylko z filmów oświatowych, mister White. Po umyślnej pauzie ciągnę dalej: - Wiedziałem przecież, że ten Schmitz kręci się po Jamajce; przez wiele miesięcy nosiłem sztylet w lewym bucie. - Co to za Schmitz? - Dyrektor Schmitz! - Nie znam. - To gangster od brylantyny. Wie pan, taki milioner, z którym w praworządnym państwie trudno się porachować. - I tego pan sztyletem...? - Jasne! - Tam do licha! - Indiańskim. Ma, niestety, osiem cel do sprzątania, więc czas jego jest ograniczony. I tak przebywa tu dłużej niż u tamtych ludzi honoru. To naprawdę anioł. Za każdym razem, kiedy pasą więźniów serem szwajcarskim, przynosi mi kiełbasę serdelową (piwną), i to za własne pieniądze. Choć co prawda za kiełbasą serdelową również nie przepadam, zwłaszcza bez piwa - ma w sobie trochę czosnku, którego zapach czuje się przez długie godziny, kiedy myśli się już zupełnie o czym innym - odruch jego wzrusza mnie. Pani Julika Stiller-Tschudy, małżonka zaginionego, zażądała lepszych zdjęć, żeby sobie oszczędzić zbędnej podróży z Paryża tutaj. Trzy kwadranse obstawiali mnie swoimi lampami. Oczywiście spociłem się jak ruda mysz. I te ciągłe pouczania! - Proszę zachować pozę zupełnie swobodną! Siedząc naprzeciw ściany mojej celi widzę pustynię. Na przykład pustynię Chihuahua. Widzę ogromne pustkowie, pełne kwitnących kolorów tam, gdzie nic już nie kwitnie, widzę barwy rozpalonego południa, zmierzchu, nocy nie do opisania. Kocham pustynię. Nie ma ani jednego ptaka w przestworzach, ani szemrzącej wody, ani owada. Dookoła nic prócz ciszy, piachu i piachu. Piach ten nie jest gładki, lecz wyczesany przez wiatr i falisty, lśni w słońcu jak matowe złoto lub mączka kostna. Są w nim zagłębienia pełne cieni, niebieskawe jak ten atrament, jakby wypełnione atramentem. Nigdy nie ma chmury, żadnej, ale to żadnej mgiełki ani szmeru wywołanego przez uciekające zwierzą. Tu i ówdzie pojedyncze kaktusy, prostopadłe, podobne do piszczałek organowych lub siedmioramiennych świeczników, ale wysokie jak domy. Rośliny, ale nieruchome jak architektura, właściwie nie zielone, raczej brązowe jak bursztyn, dopóki świeci słońce, i czarne jak cięcia nożyc w siną noc. Wszystko to widzę otwartymi oczyma, nie śniąc, na jawie, choć nigdy nie potrafiłbym tego opisać, i za każdym razem, kiedy to widzę, uderza mnie niewiarygodność naszego istnienia. Dawniej nie wiedziałem, ile jest pustyń na tej planecie, której gośćmi jesteśmy, czytałem tylko o tym; nigdy nie uświadamiałem sobie, że wszystko, z czego żyjemy, jest darem wąskiej oazy, niewiarygodnym jak łaska. Pewnego razu, w morderczo upalne, bezwietrzne południe, zatrzymaliśmy się. Był to pierwszy zbiornik wody od wielu dni, pierwsza w naszej podróży oaza. Podeszło kilku Indian, żeby obejrzeć nasz wehikuł, bez słowa, zalęknionych. Znowu kaktusy, prócz nich parę zeschniętych agaw, parę więdnących palm - oto oaza. Nasuwa się pytanie, co robią tutaj ludzie? Nasuwa się w ogóle pytanie, co właściwie robią ludzie na tej ziemi, i człowiek jest zadowolony, że musi zająć się przegrzanym motorem. W cieniu, pod kawałkiem zardzewiałej blachy falistej, stał osioł, odpadek dalekiej, niemal już niewyobrażalnej cywilizacji, a dookoła pięciu chat z niewypalonej gliny, pozbawionych okien, jak przed tysiącem lub dwoma tysiącami lat, roiło się oczywiście od dzieciaków. Ruszyliśmy po jakimś czasie. W oddali widać było czerwone szczyty, ale nie zbliżały się; choć słychać było warkot rozgrzanego motoru, nie wiedziałem, czy posuwamy się naprzód, czy nie. Miałem wrażenie, że przestrzeń już nie istnieje; na to, że jeszcze żyjemy, wskazywała tylko zmiana pór dnia. Pod wieczór wyciągnęły się cienie kaktusów i nasze; długie na sto metrów przemykały obok nas po piasku, który miał teraz barwę miodu. Światło dzienne stawało się coraz bardziej wiotkie, przezroczysty welon osłaniający pustkę. Ale słońce jeszcze świeciło. Z fioletowego zmierzchu wypłynął olbrzymi księżyc tej samej barwy co kopce piasku, muskane ostatnimi promieniami słońca. Jechaliśmy z szybkością, jaką można było wydobyć z naszego jeepa, w owej uroczystej świadomości, że oczy nasze są jedynymi, które to wszystko widzą. Bez nich, bez naszych śmiertelnych ludzkich oczu, które jechały przez pustynię, nie istniało Słońce, była tylko nieskończona suma ślepej energii, nie istniał bez nich Księżyc ani Ziemia, nie było w ogóle świata, świadomości, że został stworzony. Przypominam sobie, że wypełniła nas uroczysta duma; wkrótce potem pękła tylna opona. Nigdy nie zapomnę pustyni! Siedzę w celi ze wzrokiem utkwionym w mur, widzę Meksyk, pływające ogrody Meksyku, gondole na brunatnych wodach, lśniących odbiciem błękitu. Gondole, które suną niemal bezgłośnie, wszystkie ozdobione świeżym kwieciem, korso na kanałach, dookoła ogrody pełne wiecznej wiosny, Arkadia, ale indiańska. W wąskiej łodzi, której brzeg ledwie wystaje ponad brązową wodę falującą pod wiosłami, podpływa stara Indianka z uwiązanym do pleców niemowlęciem. Miękkim, cichym głosem proponuje bukiecik orchidei. Nigdy takich nie widziałem, są ułożone z mistrzowskim smakiem, odziedziczonym po dawnych pokoleniach. Aztekowie nie uznawali święta bez kwiatów. Inny mieszaniec chciałby sprzedać pulque, popularną meksykańską wódkę, robioną z soku agaw; zanurza kubek w mętnym płynie i podaje mi napój. Ma smak fermentu, dusznego gorąca i słodyczy tropiku. Dokoła siedzą w gondolach rodziny z całym przychówkiem. Jest niedziela (jak dzisiaj), wszyscy jedzą, piją, są zadowoleni. Para miłosna w stadium początkowym, siedzą wyprostowani obok siebie, trzymając się za ręce. Wynajęli gondolę, zapełnioną muzykantami, gitarami, olbrzymimi meksykańskimi kapeluszami, ciemne zbójeckie oblicza, głosy jak miód. To korso ludowe, na pół autentyczne, na pół kiczowate. Wracam myślami do pustyni: to właśnie robią na ziemi ludzie! Młoda dziewczyna leży na dziobie gondoli na brzuchu, zanurzyła obie ręce w leniwie płynącej wodzie, milczy, gdzie indziej wybuchają głośne śmiechy. Większość jednak jest, jak mówiłem, cicha, prawie otępiała, senna. Widzę twarze, piękne, jakby pochodziły z utraconego raju, obce, ostatnia pozostałość wielkiego miasta Azteków. Otoczone jeziorem, prawdziwa Wenecja indiańska - tak je nazywali kronikarze hiszpańscy - dostępne było tylko przez dwie tamy. Dla Indian, którzy przecież nie znali koła, woda stanowiła najdogodniejszą drogę, a jezioro musiało być rajskie. Mówią, że część jego brzegów oderwała się i pływała jako ukwiecona wyspa. Indianie, lud kwiatów, wyplatali tratwy z trzciny, pokrywali je ziemią i morszczynem, a nawet sadzili na nich małe drzewka i pływali dookoła na tych kwitnących wyspach. Stąd nazwa pływające ogrody. Jezioro zabagniło się, później wyschło, pozostała z niego tylko niewielka kałuża, na której niedzielne gondole, na pół autentyczne, na pół kiczowate, przypominają upadek cudownego narodu, a nowoczesny Meksyk, centrum handlowe z brzydkimi i ładnymi drapaczami chmur, stoi dosłownie na grzęzawisku, widać, jak budowle dosłownie zapadają się w ziemię, niepowstrzymanie, co roku o kilka centymetrów głębiej... Widzę czerwonawy krajobraz dookoła, piramidy, lawę, martwego węża na ulicy, rozgniecionego przez oponę samochodową, oraz sępy, które czekają. Widzę orchidee oblepiające druty telefoniczne, widzę wielkie, podobne do grzybów kapelusze Meksykanów, ich białe, bawełniane bluzy, czerwonawą skórę twarzy. Targ w Meksyku! Przypomina filmy kolorowe. Jest dokładnie taki jak one, bardzo malowniczy, a jednak naprawdę bywają momenty, kiedy człowieka nagle ogarnia strach. Cuchnie psie ścierwo. Dzieciaki siedzą nagimi tyłkami na kupach śmieci, na gnijących przejrzałych owocach. Towary leżą na ziemi. Widzę je jeszcze dzisiaj: fasola i groch, orzechy, owoce, które widzę po raz pierwszy, gdzieniegdzie słodycze, nad którymi uwijają się roje much, oraz ryby psujące się w skwarnym słońcu. Obok cieśla zbija dziecinne trumienki, całe stosy, nie oheblowane i tanie. Wieśniaczki przysiadły na bruku, sprzedają garnki - wspomnienie indiańskich wzorów, ale prymitywne i tanie. Cudowna jest ta masa kwiatów, których zapachu jednak nie czuć. Tam, gdzie nie cuchnie straszliwie mięsem, psującym się na słońcu, śmierdzi kloaką i trzeba mocno wziąć się w karby, żeby swego obrzydzenia nie przenosić na ludzi. To, co widzę, nie jest slumsem, lecz targiem pod gołym niebem, a osada, zdaje mi się, zwie się Amecameca; piękny to targ, nie smutny, ale jakiś niesamowity. To niechlujstwo ma w sobie coś demonicznego, coś z klątwy, która wszystko, co mogłoby tutaj kwitnąć i pachnieć, zamienia w smród, zgniliznę i rozkład. Człowiek zaś już się nie broni. Nikt nie usuwa z ulicy martwego psa; tylko od czasu do czasu odpędza się zmęczonym ruchem muchy, zanim się wsunie do ust tortillę. A do tego kuternogi i kaleki - słońce i błękit robią wrażenie szyderstwa. Uczucie: co tu się dzieje? budzi się we mnie rzadko. Nic się nie dzieje! Wszystko jest bardzo malownicze, łagodne bursztynowe lśnienie pod wielkimi chustami, pod nimi twarze obcych kobiet, nad tym rozsypujący się barok hiszpańskiego kościoła, krzyż pokryty grynszpanem i wszędzie orchidee. A poprzez zielone liście palm bananowych, które zwisają jak wielkie, postrzępione chorągwie, widzę wieczny śnieg na Popocatepetl, dymiącej górze, która już nie dymi, cudowny biały namiot. Gdzie tkwi ta niesamowitość? Ile razy zatrzymujemy samochód, aby nabrać benzyny, widzę ślepca, który wyciąga rękę. Na plantacjach kawy są muchy, których ukłucie wywołuje z początku tylko napełniony ropą bąbel; dałoby się go usunąć, ale nie ma lekarza, nie ma pieniędzy na lekarza. Więc czerwie dostają się do krwi, później do oczu, które rozpływają się jak sadzone jaja w białożółtawą maź. Stoją tak obok siebie starcy i dzieci, ślepi, z pustymi rękami. Jeden śpiewa przy akompaniamencie katarynki. Na dachach przysiadły sępy, ogromne, śmierdzące ptaki; kiedy się jedzie po samotnych drogach, wzlatują chmarami znad ścierwa rozgniecionej żmii, rozkładającego się osła lub znad zamordowanego człowieka, którego zniknięcia nikt jeszcze nie spostrzegł. Wszędzie widać te ptaki; czarne, paskudne, ociężałe tkwią na dachach ponad malowniczym targiem. To ścierwniki, ptactwo Meksyku. A jednak to było piękne! Dlaczego tam nie zostałem?... Na szczęście, mój prokurator (czy też sędzia śledczy, nie znam się na tych sprawach) jest człowiekiem sympatycznym, sceptykiem, który i sobie samemu wierzy nie we wszystkim, poza tym on jeden jest tak uprzejmy, że puka, zanim przekroczy próg celi. - Przypuszczam - mówi z uśmiechem - że pan wie, kim jestem. - Pan prokurator? Nie mogę sobie wytłumaczyć jego uśmiechu. Trzyma obie ręce w kieszeniach marynarki, jest jakiś zakłopotany. W pierwszej chwili mam wrażenie, że człowiek ten chce mi coś wyznać. Przygląda mi się długo, jakby zatopiony w tajemnych myślach, które jego dotyczą, przez jakiś czas sprawia wrażenie głuchego. Lustruje mnie otwarcie - dorośli czynią to rzadko - w każdym razie dłużej, niż na to pozwala przyzwoitość, tak że w pewnej chwili, uświadomiwszy to sobie, czerwieni się nieco. - Pan pali? - zapytuje. Odpowiadam, że nie. Szukając zapalniczki, by sobie zapalić papierosa, dodaje: - Przychodzę tu prywatnie. Proszę w żadnym razie nie uważać tego za przesłuchanie. Czułem potrzebę poznania pana... Pauza. - Pan naprawdę nie pali? - Tylko cygara. - Moja żona przesyła panu pozdrowienia - mówi i siada na pryczy jak stary znajomy. Szuka popielniczki, mam wrażenie, że tylko po to, aby na mnie nie patrzeć. - Oczywiście, jeżeli przyjmiemy, że jest pan istotnie panem Stillerem! - Nazywam się White! - oświadczam. - Nie chcę wyprzedzać śledztwa - mówi z akcentem tłumaczenia się i ulgi, zaciąga się papierosem. Widocznie nie wie na razie, co ma w tych warunkach dalej mówić. Dopiero po kilku minutach, po pogawędce, nagle całkowicie nieosobistej i jakby rozcieńczonej jego roztargnieniem, na temat hałasu ulicznego, w szczególności skuterów, oraz whisky, która, jak każdy alkohol, jest „niestety” w areszcie śledczym jak najsurowiej wzbroniona, oświadcza: - Jeżeli o mnie chodzi, nigdy nie widziałem Stillera. W każdym razie nigdy świadomie. Raz miała miejsce rozmowa telefoniczna, jak panu może wiadomo, był to telefon z Paryża, ale nie wiem, czy to był pan. Potem zmienia nagle ton, staje się poufały. - Pan zamordował swoją małżonkę, mister White? Mam wrażenie, że i on mi nie wierzy. Uśmiecha się. Ale kiedy spoglądamy na siebie bez słowa, uśmiech znika. Zapytuje, dlaczego zamordowałem swoją żonę. - Ponieważ ją kochałem - mówię. - Czy to może być przyczyną? - Widzi pan - wyjaśniam - życie przy moim boku było z jej strony ofiarą. Tego samego zdania byli wszyscy moi znajomi, nie mówiąc o kręgu jej znajomych. Ona sama prawie nie mówiła o tym, jak bardzo cierpi z mojego powodu. Była człowiekiem bardzo szlachetnym, może pan, panie prokuratorze, zapytać o to, kogo pan zechce, wszyscy tak uważali. Mówili, że człowieka tak szlachetnego, tak subtelnego jak moja żona nigdy jeszcze nie widzieli. A obracaliśmy się wyłącznie w środowisku ludzi wykształconych. Sam byłem zresztą tego zdania, wie pan, podziwiałem ją. Szlachetność jej pociągała mnie. Było to jej nieszczęściem. Nie umiem panu powiedzieć, jak często mi ta kobieta przebaczała. - Co przebaczała? - Że jestem taki, jaki jestem. Od czasu do czasu rzucał pytania. Na przykład: - Często spieraliście się? - Nigdy. - Przed samym morderstwem również nie? - Ale skądże - powiadam - wtedy nie doszłoby do tego. Pan prokurator nie może sobie widocznie wyobrazić mojej zamordowanej żony. Każde głośne słowo było dla niej czymś tak niezwykłym, że i ja nie ważyłem się na nie. Mówiłem już panu, że była człowiekiem szlachetnym, że nasi znajomi nigdy nie spotkali człowieka tak szlachetnego. Czy pan prokurator może sobie wyobrazić, co to znaczy być ożenionym z takim człowiekiem? Przez dziewięć lat pot mnie oblewał z powodu wyrzutów sumienia. A kiedy raz na tydzień nie mogłem już z tym nieczystym sumieniem wytrzymać i na przykład rozbijałem talerz o ścianę, wydawałem się sam sobie w stosunku do żony mordercą. Tak, mordercą. Ta delikatna kobieta miała ze mną ciężkie życie! - Hm - mruknął. - Nie ma w tym nic śmiesznego. Kosztowało mnie to lata życia, zanim zrozumiałem, że jestem jej mordercą, i wyciągnąłem wreszcie z tego konsekwencje. - Hm - powtórzył. - Niczego się nie zapieram, ale niech pan nie czeka na moje wyrzuty sumienia, nie mam już sumienia. Zużyło się w jakiś sposób. Tyle wyrzutów sumienia odczuwałem, dopóki ona żyła. Tak, życie przy moim boku musiało być dla niej straszne, po prostu straszne. - I dlatego ją pan... zamordował? Kiwam głową. - Rozumiem - mówi. - Tego nie można wytrzymać. Nie można mieć latami wyrzutów sumienia, panie prokuratorze, nie rozumiejąc, dlaczego się je ma! I tak dalej... Nie wiem, czy mnie rozumie. Raz na tydzień, co piątek, mamy prawo brać natryski, każdy przez dziesięć minut, po dziesięciu więźniów jednocześnie. Widuję więc swoich sąsiadów jedynie nagich, wśród syku pary, tak że trudno zamienić kilka słów. Jeden z nich, uważając się za niewinnego, nie namydla się na złość. Mały Włoch podśpiewuje za każdym razem. Trudno odczytać coś w fizjonomiach pod natryskiem, zniekształconych przez pasma wilgotnych włosów i pianę mydlaną; do tego dochodzi nagość całego ciała. Ponieważ przywykliśmy do widoku jedynie nagiej twarzy, jesteśmy zmuszeni lustrować całe ciała, co nie sprawia wielkiej przyjemności. Można co najwyżej zgadywać: robotnik, intelektualista, sportowiec, urzędnik. Nasze nagie ciała są raczej nieprzyjemne, brak im wyrazu, w najlepszym razie są naturalne, przeważnie nieco śmieszne. Sprzymierzyłem się z pewnym niemieckim Żydem; mydlimy sobie nawzajem plecy, ponieważ i on nie wszędzie może dosięgnąć, i obaj jesteśmy zdania, że należałoby brać natrysk codziennie. Po chłopięcych niemal piskach z powodu nagłego zetknięcia z zimną wodą, której strumieniami strażnik zapędza nas do suchego pomieszczenia, wszyscy bardzo cichną, wycierają się, mają twarze różowe jak niemowlęta, włosy jak chłopcy. Zdaje mi się, że nie ma tu oprócz mnie wielkich zbrodniarzy. Dzięki temu, że (jako „Stillera”) umieszczają mnie na końcu alfabetu, za każdym razem mogę jeszcze chwilę pogawędzić z niemieckim Żydem. Uważamy, że higiena fizyczna w Szwajcarii pozostaje w godnej uwagi sprzeczności ze skłonnością do robienia wszelkiego rodzaju porządków. Opowiada mi o swoim tutejszym mieszkaniu, w którym w myśl umowy wolno mu również tylko w sobotę korzystać z ciepłego natrysku. Maszerujemy w pojedynkę do cel, z ręcznikami zawieszonymi na szyi. Otrzymałem dziś następujący list: Drogi bracie! Możesz sobie chyba wyobrazić, że od czasu owej wiadomości, zakomunikowanej mi przez tamtejszą policję kantonalną, niemal nie zmrużyłem oka. Również i Anny jest bardzo poruszona. Anny to moja ukochana żona, z pewnością przypadniecie sobie do serca! Nie bierz mi za złe, że nie przyjechałem zaraz do Zurychu, ale to w tej chwili zupełnie niemożliwe. Mamy nadzieję, że nie jesteś chory, drogi bracie. Na zdjęciu wyglądasz taki chudy, że zobaczywszy je przestraszyłem się; ledwie można cię poznać. Czy byłeś już u ojca w domu dla starców? Nie daj mu się wyprowadzić z równowagi, po prostu zestarzał się, a zresztą znasz go. Wiesz już z pewnością, że matka umarła. Mniej cierpiała, niż można było