Draven - Rivelv Demon

Szczegóły
Tytuł Draven - Rivelv Demon
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Draven - Rivelv Demon PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Draven - Rivelv Demon PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Draven - Rivelv Demon - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Draven RIVELV - DEMON 1. Rivelv uniósł wzrok znad czyszczonej szabli. Ostrze zalśniło w padającym przez okno blasku promieni słonecznych. Siedział na łóżku w małym, zakurzonym pokoiku wyścielonym niedźwiedzią skórą. Za nim w zmiętej pościeli leżała filigranowa postać o zgrabnych, okrągłych kształtach uwydatniających się spod białej cienkiej kołderki. Po tym jak dostał się do Viliany, sam nie mógł uwierzyć temu co się stało. Temu jak to wszystko się szybko potoczyło. Przybył tu na prośbę chłopca, pokonał czarownika i o mało nie stracił życia. A to wszystko działo się tak szybko. Za szybko. Wiedział kim jest, wiedział co musiał zrobić, wiedział że nie może zginąć. Choć gdy czarnoksiężnik Dewiusz dźgnął go nożem, gdy upadł i wykrwawiał się na ziemi, było mu wszystko jedno. Ale udało się.. I to się teraz liczy. Zerknął za siebie kładąc szablę na stoliku, obok sporego glinianego kubka i tacy z nadkrojonym chlebem. Spojrzał na niedokładnie przykrytą, spokojnie śpiącą dziewczynę- uosobienie ciszy. Jego ciszy. Uśmiechnął się pod nosem widząc ten niewinny wręcz obraz. Odgarnął z jej czoła kręcone kosmyki ciemnozłotych włosów, przykrył kocem aż po szyję. Podziwiał. Uśmiechnęła się nagle, poruszyła. - No pięknie- powiedział cicho, prawie szepcąc.- Obudziłem cię, Mina? Dziewczyna milczała. Uśmiechała się z zamkniętymi oczyma. - Nie chciałem. - Wiem że nie chciałeś, Naytrel- uśmiechnęła się szeroko ukazując szereg białych ząbków. - To dobrze, chciałem cię tylko przykryć. Mina wyciągnęła się pod kocem, obróciła się w jego stronę leżąc wsparła się na łokciu. - Późno już?- zapytała. - Prawie południe. - Ojciec mnie nie szukał? - Zdziwiona? - Ahm. Rzadko zdarza się, aby jedna z jego córek wychodziła ze swojego pokoju w środku nocy, zakradała się do pokoju rannego rivelva i .... - I została tam do południa- przerwał.- Ciekawe kiedy zauważy że cię nie ma? Mina uśmiechnęła się. - Jest wójtem. Jest naprawdę bardzo zajęty.- powiedziała. - Domyślam się. Naytrel wstał. Był na wpół nagi. - Kiedy założyłeś spodnie?- zapytała zdziwiona. Nie odpowiedział. Zaśmiał się. Dziewczyna spojrzała na czarny znak wypalony na torsie rivelva, na nic nie przypominającą wypaloną skórę, sprawiającą wrażenie bardziej bolesnej rany, niż magicznego Znaku Dharmonu. Nic nie powiedziała. Dopiero po dłuższej chwili, widząc zadowolenie rivelva zapytała: - Co cię tak bawi? - Nic- sięgnął po dzbanek wody stojący w rogu pokoiku.- Dziwię się sobie. Usiadł na łóżku, ściągną serwetkę okrywającą górną część dzbanka i nalał wody do stojącego na stole glinianego kubka. - Dziwię się sobie, Mina. - Hm? - Dziwię się temu, co zrobiłem. A bardziej tego, z kim. - Co ty gadasz?! - Nie ważne.- wypił wodę z kubka, nalał znowu.- Chcesz? - Nie.- zmarszczyła brwi dziewczyna.- Coś dziwnie się zachowujesz, rivelvie. Wszystko jest dobrze? - Sam nie wiem. Chyba za długo siedzę tu i nic nie robię. - Dwa tygodnie to nie tak dużo! Musisz wyzdrowieć. Naytrel chwycił się za brzuch. Po głębokiej ranie zadanej sztyletem pozostała tylko blizna. - Już wyzdrowiałem.- mruknął. Mina westchnęła. - Jak to mówi mój ojciec, nigdy tego nie zrozumiem. Rana zniknęła po niecałym tygodniu. - Tak. One bardzo szybko znikają, w każdym razie u mnie. Ale jeszcze szybciej przybywają. Wiesz? - Wiem.- usiadła otulając się kocem.- Teraz pewnie powiesz, że odjedziesz? - W końcu muszę. Nie mogę tak siedzieć bezczynnie. - To też wiem. A wrócisz? Naytrel nie odpowiedział. Drzwiczki do pokoiku uchyliły się z doniosłym skrzypem. Mina rozwarła szeroko swoje zielone oczy i w mgnieniu oka zniknęła pod kocem. Naytrel chwycił niepewnie szablę i ścierkę, udając że przed chwilą przerwał czyszczenie. Drzwi zaskrzypiały przeciągle. Zza nich, bardzo powoli wychyliły się kolejno: stożek czarnego kaptura, wystające spod niego kosmyki czarnych włosów, sprytne, wyraźne niebieskie oczka i kretyński uśmieszek. Naytrel patrzył na drzwi z niedowierzaniem. W końcu wykrztusił: - K... Kostek? Do pokoiku wszedł ( a raczej wskoczył) drobnej budowy mężczyzna w szerokich, ciemnoczerwonych spodniach, obcisłej, czarnej szacie z bardzo luźnymi rękawami, z czarnym, obszywanym ciemnobrązową skórą kapturem, do którego ręcznie doszyta była obdarta peleryna, sięgająca wysoko powyżej pasa, u którego miał długi puginał. Wyglądał na sztyleciarza. - Witaj Naytrel!- rozłożył ręce Kostek. Był nieogolony; jak zwykle zresztą. - Co ty tu robisz?- uśmiechnął się rivelv wstając. - Sam nie wiem szczerze mówiąc. Za Aplegate uciekł mi koń. A raczej nie koń. To był raczej osioł albo wyrośnięty pies bo nie chciał iść a jak go klepnąłem żeby jechał to narobił wrzasku i uciekł. Ot głupie stworzenie! - Jak się tu dostałeś? - To długa historia- kiwnął głową Kostek.- A co? - Nic. Obiecano mi, że nie wpuszczą tu nikogo. - Hie, hie! Mają problem! Bo ja TU jestem! Nie mów mi że się nie cieszysz?! - Jasne, że się cieszę, chodź, usiądź, porozmawiamy. Z drugiego kąta sali przyciągnęli spore drewniane krzesło z obijanym oparciem. - Masz jakieś piwo? Jakieś wino, czy co?- zapytał sztyleciarz zacierając ręce i lustrując pokoik rozbieganym wzrokiem. - Wodę źródlaną, dla drobnej odmiany. - Heh... Choć przy wodzie nie da się zbyt dobrze pogaworzyć.- zerknął na prawo i lewo.- A od tych krasnoludzkich gówien już mi łepetyna pęka. - Zawsze miałeś tęgą głowę, co się stało, Kostek? - Nadal mam tęgą głowę!- oburzył się sztyleciarz- Tylko nie mam dukata na dzban piwa, ani antałek wina. - Znowu przegrałeś wszystko w tawernie? - Ej! Nie mów tak nigdy! Ja nie przegrywam. Ja po prostu oddaję moje pieniądze na przechowanie. W pewnym sensie, oczywiście. - Hm? - Nie rozumiesz? Wczoraj przegrałem z takim jednym w dziuplę kopanym krasnoludem. Dałem mu na przechowanie moje trzydzieści dukatów. Bo widzisz, gdy następnym razem z nim zagram, wygram, a on nie dość, że odda mi moje trzydzieści, to jeszcze dorzuci jakieś trzysta ze swoich! Naytrel wypił wody. - Prawda- powiedział.- Przy tym nie można sobie porozmawiać. - No. A nie mówiłem ci? - Mówiłeś. Za plecami rivelva, spod zmiętolonego koca, wyjrzały zielone, dziewczęce oczy. Kostek wyszczerzył się wesoło, zerknął na Naytrela. - Gołąbeczka, co?- zapytał. - Co? A, tak. To jest Mina. Dziewczyna wyjrzała zza koca, uśmiechnęła się niepewnie. Kostek zrzucił kaptur. Miał kruczoczarne włosy, spięte w króciutką kitkę. - Witam gołąbeczkę!- chwycił ją elegancko za dłoń, pocałował. Wrócił na krzesło, wychłeptał wodę z naczynia. Mina spojrzała ze zdziwieniem na Naytrela. Rivelv wzruszył ramionami. - To mój przyjaciel- wyjaśnił.- nazywa się Kostek. Sztyleciarz odstawił dzban, przetarł usta rękawem i ukłonił się energicznie, o mały włos nie uderzając głową w stół. - Dziwnych masz przyjaciół, rivelvie- powiedziała Mina.-Bardzo dziwnych. Naytrel pokiwał głową, po czym zwrócił się do sztyleciarza: - O co chodzi, Kostek? Przybyłeś mnie tylko odwiedzić? Czy coś się stało? - No. - Co „no"? - Szczerze mówiąc, i to i to. Już niedługo zima, Naytrel.- chwycił kawał chleba i ugryzł kawałek.- Czas ruszać w drogę. Czas zarobić trochę pieniędzy na żarło i przeżyć zimę. Czas pojechać gdzieś do jakiegoś większego miasta. Rivelv zerknął na smutną minę dziewczyny. Potem spojrzał znów na Kostka. - Co masz na myśli? Jakieś konkretne miasto?- zapytał. Kostek przełknął, zapił wodą. - Talikard. - Chcesz jechać do Talikard? - Ahm. Szykuje się tam drobna robótka. - Jaka? - Powiem ci po drodze, możesz ruszać? Naytrel znów zerknął na Minę. Unikała jego wzroku. - Możesz?!- zapytał ponownie Kostek plując okruchami chleba. Rivelv nie odpowiedział. Do pomieszczenia wpadł wójt, przytrzymując na głowie wymięty beret z piórkiem. - Mości Naytrelu!- krzyczał.- Ktoś obcy jest we wsi! Ponoć ten złodziej, o którym tyle mówią! Kostek uniósł głowę znad chleba, spojrzał przed siebie okrągłymi, przestraszonymi oczyma. Naytrel zerknął na sztyleciarza, potem na wójta, na leżącą w łóżku Minę. - Mości Naytrelu.. Co się tu.. Co ona, co oni? To znaczy.. Kostek wstał od stołu, szparko podszedł do wójta. W jednej ręce trzymał kromkę chleba, w drugiej kubek wody. Nieudolnie udając złość zaczął odwracać uwagę wójta: - Co to ma być?! Co to ma być? Wy jeszcze się pytacie wójcie!? - A kim ty u licha jesteś? - Ja? Kim ja jestem? Jam jest.. Nie ważne kim jam jest! Naytrel uśmiechnął się paskudnie, otworzył okno, dał znak Minie. Dziewczyna zabrała ubranie, wsparła się o parapet i wyskoczyła do ogródka, za oknem. - I co to jest, wójcie!?- wrzeszczał Kostek.- Mojego przyjaciela o chlebie i wodzie trzymacie?! Co? To już lepiej w lochu by mu było! On wam dupy poratował, a wy mu wodę i chleb dajecie?! - Ale..- zająkał się wójt.- Przecież mości Nay.. - Nie ma żadnego „ale"! - Ależ mości Naytrel sam chciał wodę i chleb do pokoju! Kostek zamilkł. Zmrużył jedno oko, co zazwyczaj oznaczało, że w tym momencie myśli i nie wolno mu przeszkadzać. Spojrzał na wójta podejrzliwie, odgryzł kawałek chleba i popił łykiem wody, po czym odwrócił się do ubierającego się już Naytrela. - Naprawdę nie chciałeś wina? - Tak- przyznał rivelv. Kostek zdębiał, zaśmiał się z niedowierzaniem. - Mości Naytrelu- zająkał się znowu wójt.- A gdzie moja.. To znaczy tu w łóżku leżała.. To znaczy.. - Słucham, wójcie?- rivelv zapinał klamry w butach.- Co mówicie? - Tu była... - Hm? - Nie wiem.. Myślałem, że widziałem tu moją córkę. Kostek głośno zarechotał, aż zachłysnął się pitą wodą, zakaszlał. - Tu nikogo nie było- powiedział Naytrel z lekkim uśmieszkiem. Zapiął klamry pasów przecinających jego kamizelę. Do pochew włożył szable. - Chmm...- chrząknął wójt poprawiając kołnierz i wydymając wargi.- Możliwe, mości Naytrelu, całkiem, całkiem możliwe. Ależ, kim jest ten tutaj, w czerń odziany osobnik? - To Kostek, mój przyjaciel. Sztyleciarz skłonił się w pół żując chleb. - Kostek? Cóż za dziwne imię. - Bo to nie jest moje prawdziwe imię- wyjaśnił Kostek podchodząc do wójta szlacheckim krokiem: dostojnie i z gracją. - A więc jakie jest pana prawdziwe imię? - Findariel de Bonteht- ukłonił się przypadkiem wylewając wodę na podłogę.- „Kostek" to przezwisko, jakie zyskałem w przydrożnych tawernach i zajazdach. - Otrzymał je, bo ile razy grał w kości zawsze musiał przegrać- dodał rivelv. - Zamknij się! Wiesz że ja tylko... - Tak, tak. Dajesz na przechowanie. - No właśnie. - Nieważne- warknął Naytrel wchodząc między wójta a Kostka.- Muszę podziękować za gościnę i opuścić Vilianę. Wójt spojrzał na niego marszcząc brwi: - Odjeżdżasz już przyjacielu?- zapytał. - Odjeżdżam. - Chmm...- uśmiechnął się smutno.- Więc ruszaj. Lekkiego stepu życzę. - Dziękuję, wójcie.- kiwnął głową rivelv i wyszedł. Wójt spuścił głowę, zerknął za nim, jak znikał w korytarzu. - Chodź Kostek!- wrzasnął Naytrel. Sztyleciarz w pośpiechu przeżuł kęs chleba i wyszedł, wścibsko zezując na wójta. 2. Opuścili Vilianę późnym popołudniem. Najpierw prowadzili konie, wspinając się na wzniesienia, a gdy wioska zniknęła z pola widzenia, gdy widzieli już tylko mknące w niebo smugi szarego dymu z kominów- dosiedli koni. Naytrel jechał na swym karym ogierze, Kostek na tarantowatym sekielu. - Pytałeś mnie o robótkę, pamiętasz?- zapytał sztyleciarz. - No, mów. - W Talikard, chcą żeby ktoś zaopiekował się córką jednego z baronów, czy jakoś tak. Pomyślałem sobie że dalibyśmy radę. Tak tylko, żeby przetrzymać zimę. Co? Naytrel? - Jak to, zaopiekować się? - W mieście mają problemy. Właściwie, to ten baron ma problemy, ale nie o to chodzi. Wielu najemnych chce dobrać się do tej małej i na pewno im się to uda, ale jeśli tam będziemy, to kto wie? - Pomyślę. * Jechali długo, przez trawiaste równiny i stepy. Podróżowali przez pagórkowate polany i świerkowe lasy, przez łąki, wśród szumu rzek. Brodzili w szerokich, rwących potokach, przedostawali się z brzegu na brzeg, wśród tnących okolicę drobnych potoczków i wielkich, górskich rzek. Podziwiali wodospady, przy których zdarzyło im się zatrzymać, podziwiali górskie niedźwiedzie i orły. Opuszczając te krajobrazy, wjechali w niekończący się las, na zarośnięte paprociami wąskie ścieżki i nie wydeptane dróżki. Biwakowali na małych polankach, spali nad odsłoniętym niebem. Czasem zdarzyło im się zboczyć z drogi i spędzić noc w zajeździe, których w okolicy było sporo. Jednak noc, którą zapamiętali, spędzili przy ognisku właśnie na małej polance, w niekończącym się morzu paproci, w ogromnym, nie mającym końca świerkowym lesie. * - Zobacz- powiedział Kostek stając w strzemionach i wskazując ręką. Przed nimi, dróżka którą jechali kończyła się dość szerokim i głębokim ostępem. Ostęp wypełniony był po brzegi zeschłymi gałęziami i kamieniami. Nad nim, na drugą stronę prowadziły dwa szerokie, związane ze sobą powalone pnie drzew robiące tu za most. W „moście" nie było poręczy- zostały wyłamane. Na ubitej powierzchni pni, leżało ciało rosłego mężczyzny, odzianego w długie szaty, z hełmem na głowie. Mężczyzna leżał nieruchomo na brzuchu, w czymś co musiało być niedawno wielką kałużą krwi. Teraz pozostała tylko czerwona, ciemna plama. Drugie ciało, innego mężczyzny, leżało po drugiej stronie mostu. Ten nie miał głowy, ani sporej części brzucha. Inny, rosły i tyczkowaty leżał plackiem na dole, w ostępie. W sinej i granatowej już dłoni, trzymał cały czas drzewiec włóczni. Konie zarżały doniośle, tańcząc w miejscu, tupiąc kopytami. Kostek uspokoił sekiela i szepnął: - Tego tu nie było jak jechałem ostatnio. - Domyślam się. - Hm? - To co się tu wydarzyło- powiedział Naytrel- miało miejsce wczorajszego wieczora lub dzisiejszej nocy. Zwróć uwagę na ciała, jakie są sine i blade. - To tak jak twoja twarz- pokiwał głową Kostek.- Ale bez obrazy ma się rozumieć. Rivelv zerknął na niego z ukosa: - Zamknij się. Sztyleciarz zaśmiał się pod nosem mrużąc oczy. - Może to rozbójnicy?- zapytał.- Słyszałem o rozbitej opodal armii. Wiesz chyba, że takie niedobitki chwytają się pierwszego lepszego zajęcia? - Tak, wiem- Naytrel zszedł z siodła.- Podobnie było też ponad tydzień temu, w kasztelu przy Vilianie. Niedobitki połączyły się w jedną grupę i razem grabili karawany. - Było ich paru, co? Te! Nayt, gdzie idziesz? - Zobaczę co się tu stało. - Nie widzisz? Gościom wypruli flaki, tak trudno to zobaczyć?! - Cicho. Kostek wzruszył ramionami, rozejrzał się wokoło. - Założę się w pierwszej lepszej tawernie Naytrel, że ci tutaj, to ludzie z karawany, którą zaatakowali rozbójnicy. Rivelv stanął na środku mostu obok leżącego twarzą do ziemi mężczyzny w płaszczu, z wgniecionym hełmem na głowie. Po pniach mostu, na zakrzepłej plamie krwi wędrowały muchy, podobnie też po wełnianym płaszczu mężczyzny. Naytrel sięgnął do pasa, ze skórzanej pochwy wyciągnął tani sztylet, o drewnianej rękojeści. Końcem ostrza odchylił płaszcz okrywający mężczyznę w hełmie. - Przegrałbyś zakład!- krzyknął do Kostka. - Co? - Tego tutaj zżarło jakieś bydlę. - Jakie bydlę znowu?- sztyleciarz stanął w strzemionach. - Nie wiem. Ale to co tu widzę nie wygląda mi na robotę najemnych. - Hm? - Ten tutaj, co leży przede mną jest połamany w pół. - W pół? Naytrel kiwną głową, zawrócił, dosiadł konia. - Jedźmy stąd- powiedział dźgając konia piętami. - Nie będę się sprzeciwiał. Przejechali przez most. Kostek zmarszczył twarz w obrzydzeniu, wykrzywił się. Splunął za siebie. - Co ich tak załatwiło?- zapytał. - Żebym to ja wiedział. - Ohyda! Może wyverna albo jakiś wilkołak? - Kto wie?- wzruszył ramionami rivelv- Coś jest w tym lesie. Żyje tu jakieś dziwne stworzenie którego nie znam. Całkiem możliwe że przeszło przez góry w poszukiwaniu jadła i zaszyło się gdzieś tutaj. Ale to nas nie interesuje. - Aha!- wyszczerzył zęby Kostek.- Wiedziałem że jednak coś wiesz! - Po prostu wydedukowałem. - Hm? - Na moście leżały dwa ciała. Jedno leżało pośrodku i było złamane w pół, facet nie miał wątroby. Jego przyjaciel też. Ten stwór wyszedł z lasu nocą, lub też bardzo wczesnym rankiem. Musiał zaskoczyć tych ludzi i znienacka zaatakować. Zauważ, Kostek, że ten w ostępie trzyma kawałek włóczni. Chciał się bronić, ale nie zdążył. Coś wyrzuciło go w dół, niszcząc w drzazgi balustradę. Milczeli, cały czas jadąc. Trzymali się drogi prowadzącej na Talikard, coraz to bardziej zagłębiając się w las. - Dziwne.- powiedział w końcu Kostek. Rivelv nic nie powiedział, popatrzył tylko na sztyleciarza. - Gdyby to byli jacyś rybacy, zrozumiałbym to. Sprawa wyglądałaby inaczej: dwóch rybaków poszło sobie nad rzeczkę żeby połowić, a tu nagle na moście nad ostępem napada ich wyverna, albo ghul. Ale tych dwóch było uzbrojonych. Co się tu może dziać? - To co zwykle- uśmiechnął się kpiąco Naytrel.- Pewnie ten potwór porwał jakąś damę dworu z Talikard i teraz każdy szlachcic rusza z mieczem żeby ją uratować. Zawsze jest to samo. - Pewnie!- wyszczerzył się Kostek.- Żeby jeszcze chodziło o honor. A tu chodzi tylko o sławę, kobietę i dukaty! - Powiedział, wzór cnót- prychnął Naytrel. * Wśród drzew zamajaczyło ognisko. Wokół zatańczyły cienie wysokich świerków. Aksamit nieba, upstrzony setkami małych, bladych punkcików, mlecznym blaskiem rozświetlał blady księżyc w pełni. Wieczór był zimny. Kostek otulił się szczelniej płaszczem, przysunął się bliżej ogniska. - Paskudnie zimno- zauważył.- Brakuje mi tu jakiejś gospody. - Zapomniałeś jak to jest nocować pod gołym niebem, co Kostek? - Całkiem możliwe. Przez ostatnie trzy miesiące siedziałem na dworze baronowej Elblair, robiłem tam za tłumacza. - Tłumacza? - No.. Podawałem się za tłumacza i znawcę starych win. A ta baronowa przyjmowała wielu zacnych gości. Wszystkich spoza granicy. Byli to głównie jacyś nadęci kupcy, artyści, wielmoże, szlachta rodowa. - I co? Tłumaczyłeś? Kostek uśmiechnął się paskudnie, chowając twarz w cieniu rzucanym przez kaptur. - Tłumaczyłem tylko dla zachowania pozorów- powiedział.- Gdy tylko wszyscy poszli spać podkradałem się do ich komnat i „pożyczałem" co się da. - Tak jak myślałem- pokiwał głową rivelv. - No chyba. Nie wiem co ty tam sobie o mnie myślisz. - Chcesz trochę tego suszonego mięsa? - Nie, nie jem niezdrowych potraw. Rivelv powstrzymał się od komentarza. Ognisko zaczęło przygasać. Płomień stawał się coraz mniejszy. Naytrel dorzucił gałęzi. Posypały się iskry, zaskwierczało. Kostek zatrząsł się. Rozchylił płaszcz, wysunął rękę, nasunął sobie kaptur na oczy. - Dobranoc- powiedział. - Idziesz już spać? - Nie. Posiedzę tak sobie aż mi tyłek przyrośnie do ziemi! Co ty Naytrel, jasne że idę spać! U was w Dharmonie nie mówiono „dobranoc" przed snem? - Nie. U nas nikt nie życzył drugiemu dobrej nocy. Bo po co niby. - A to niby czemu? - Bo każdy wiedział, że lepiej być już nie może. Kostek pokręcił głową, zdjął kaptur. - Chyba wiem o co ci chodzi, Naytrel. - Ciekawe. - Jeśli dobrze myślę, traktujesz Dharmon jak swoje osobiste piekło, przez które musiałeś przejść i które zrobiło z ciebie to, czym teraz jesteś. Zrobiło z ciebie rivelva. Naytrel zmarszczył brwi. - Mam rację? Pamiętasz to czego nie powinieneś pamiętać i przeżyłeś to czego nie powinieneś przeżyć. - Co niby takiego? Na wszystko zasłużyłem. Wszystko jest w naturalnym porządku. Tak być powinno. - Pieprzenie! Nikt nie zasłużył na przykłucie do blaszanego słupa i wypalanie mu olbrzymiego znaku na torsie! Nikt! Chociażby był najgorszym mordercą na świecie, nawet gorszym od ciebie! - No właśnie... - Właśnie, Naytrel. Byłeś mordercą, najemnym, miałeś wrogów, złapali cię i zlali na śmierć. Aż dziw że uniknąłeś pala. Leżałeś umierający gdzieś na śmierdzącym wrzosowisku i wtedy zjawili się ci mnisi z Dharmonu. Mam rację? - Dali mi wybór. - Ha! To jest wybór: życie czy śmierć? Idiota wybrałby śmierć! Skąd mogłeś wiedzieć co z tobą zrobią? - Nie mogłem.. - Zrobili z ciebie kapłana magii, jesteś na ich usługach, masz wędrować po krainach i tropić magów, zabijać ich, odbierać im magię. Prawda? Wina leży po ich stronie. Pamiętaj o tym i nie myśl już, spróbuj zapomnieć. - Prawda jest taka, że to nie mnisi zrobili ze mnie rivelva. - A kto? - Chęć życia, Kostek. - No proszę.. Chciałeś żyć, więc jesteś rivelvem? - No właśnie. - O rany, Naytrel... - Co? - Chmm.. Nic- uśmiechnął się sztyleciarz.- Ale wiedz, że i ja nie miałem dobrze. - Jak rodowy szlachcic, żyjący w luksusach, może narzekać na to, że jest mu źle? - Jak widać może, jestem tego najlepszym przykładem. - No tak- pokiwał głową rivelv.- Uciekłeś z domu i pokazałeś światu swoje zamiłowanie do hazardu przegrywając cały swój majątek. - No i popatrz, Naytrel. Dużo o sobie wiemy. A najlepsze jest to, że siedzimy tu i gaworzymy a wokół nas, może nawet za tamtymi krzakami, siedzi jakaś bestia, która czeka tylko aż zasnę, żeby zjeść moją wątróbkę! Rivelv uśmiechnął się pod nosem. - No. Pozwolisz że pójdę spać. Chcę szybko zasnąć, a nigdy dobrze nie zasypiam w lesie, na jakiejś polance. Dobrze zasypiam w gospodach. A nie na polankach, psia ich mać! Obudź mnie na moją wartę. Sztyleciarz zarzucił kaptur na głowę, położył się na ziemi i otulił czarnym płaszczem. - Dobranoc, Naytrel. Rivelv patrzył w ogień. Milczał. * Obudził go krzyk. Gdy się otrząsnął i przysłuchał, zrozumiał że to nie krzyk. To płacz, płacz dziecka. Głośny szloch dziewczynki. Zerwał się z ziemi, sięgnął po szable. Ognisko zgasło. Polankę rozświetlał księżyc. Księżyc w pełni. - Co jest w mordę?- obudził się Kostek.- Naytrel? Co to jest? Rivelv nie odpowiedział. Rozglądał się, nasłuchiwał. - Co to jest?- zapytał ponownie sztyleciarz. - Nie wiem- syknął rivelv. Oczy płonęły mu gniewem. Wrzask i krzyk nie ustawał. Potężny charczący ryk, mknący w mroku wśród krzewów. Księżyc w pełni. Zatańczyły wierzchołki świerków w ciemnym borze. Płacz dziewczynki coraz dalej. Dalej. Cisza. - Co to ma być- szepnął Kostek.- Co to kurwa ma być?? - Cicho. Nastała grobowa cisza. Głośno zawył wiatr, rozdarł milczenie. Zagwizdał między świerkami, pomknął borem w dal, za oddalającym się w ciemność płaczem małej dziewczynki. - Cicho. - Co jest? - Cicho Kostek. - Ja chcę na dwór baronowej.. Obiecuję że nie będę więcej kradł. - Zamknij się. - Ale.. - Powiedziałem zamknij się. Nic nie słyszę. - Ja też nic nie słyszę. - Cicho. - Tego tu nie ma. - Zamilcz.. - Tego tu nie ma, Naytrel. - Chyba odeszło. - Odeszło... ... .. Co? 3. Droga przecinała rozległe pole falujące złotą pszenicą i dwa małe zagajniki, graniczące z ciemnym lasem. Na drodze, przy zagajnikach stała grupka wieśniaków wyglądających jak nieruchome posągi ze sterczącymi w górę widłami i kosami. Stali w milczeniu, ze zrezygnowaniem patrząc przed siebie, na swych „dowódców", zajadle kłócących się ze sobą. „Dowódców" było dwóch. Jeden- mężczyzna w sile wieku, krępy, gęsto zarośnięty o d stóp do głowy, drugi- podstarzały dziadunio, wspierający się na wysokiej, pokręconej lasce, o wiele od niego wyższej. - Jesteś idiotą, Henryku!- wrzasnął dziadunio trzęsąc z nerwów pokręconą laską.- Skoro ślady prowadzą tam, w las, to dlaczego mamy iść przez pole na wrzosowiska? - Bo wiem że potwór chciał nas zmylić- bronił się zwany Henrykiem.- I nie nerwój się tak, dziadu, bo zadyszki dostaniesz.. - Ja ci dam, baranku ty jeden! Zaraz ci no pokażę, co myślę o tobie i twoich zadyszkach! -Spokojnie, dziadu. Spokojnie! Na pewno stwór ruszył o tam, na wrzosowiska. Zaufajcie, mi dziadku, zaufajcie. Ja wiem, że wy i tak nie pójdziecie z nami, bo zadyszka i tak was z nóg zniesie.. Staruszek zamachnął się lagą, przeciągnął laską po twarzy Henryka. Mężczyzna runął na plecy kilka kroków dalej. Wieśniacy ohnęli chórem. - Masz! Ot, co myślę o twoich zadyszkach, kmiotku- powiedział dziadek i zrobił groźną minę. Kostek zobaczył wszystko pierwszy, zatrzymał się na skraju lasu i czekał na Naytrela, którego potrzeba zatrzymała z tyłu. Zarechotał wesoło, widząc jak przygarbiony staruszek okłada kijem o wiele młodszego od siebie w wieśniaka. - Z czego się śmiejesz?- usłyszał nagle za sobą. Odwrócił się. - Zobacz, tam w dole- wskazał ręką. - Hm? - Ten dziadu bije jakiegoś wieśniaka. Naytrel uśmiechnął się kpiąco. - Chodź, zobaczymy sobie. Sztyleciarz dźgnął konia piętami, galopem puścił się środkiem drogi. Rivelv wolno ruszył za nim. Staruszek wyciągnął rękę, pomachał do nadjeżdżającego Kostka. Kilku chłopów pomogło wstać poobijanemu Henrykowi. Sztyleciarz zatrzymał się przed dziadem, ściągnął wodze, wzbił tumany kurzu. - Witaj, zacny panie- powiedział staruszek.- Gdzie to zmierzacie? - Do Talikard, starcze. A za co to bijesz tego chłopa?- zaśmiał się pod nosem.- Czym zasłużył? - Aa.. Głupie nasienie, mleko pod nosem jeszcze ma a kłuci się ze mną. - Kłuci się? - Bo widzicie panie, tragedia się stała. Szukamy dziecka po lasach. - Zgubiło się? - Chyba tak. Zniknęło nam wczoraj maleństwo, z podwórza coś je porwało. Wiecie, panie. Tak jak lis kradnie kury. - No, to co? - No i coś zabrało nam dziecko z podwórza. Od niedawna się słyszy, że po lesie kręci się jakiś stwór przedziwny. Ni to ogr jest, a nawet i nie ghul. Wędruje paskudztwo leśnymi drogami, a śpi podobno na liściach zgniłych. Nocami wychodzi na pola i nam kartofle wyjada! Sztyleciarz uniósł brwi z niedowierzaniem. - Co wy gadacie, dziadu?- zapytał.- Jaki potwór wam kartofle wyjada? Przecież to się kupy nie trzyma.. - Nie słuchajcie go, mości rycerzu- chwiejnym krokiem zbliżył się do nich Henryk, trzymał się za nos.- Ten dziadu głupoty plecie. Toż to bestia jest sprytna, ale nie wyżera nam ziemniaków, bo po co by niby dziewczynkę porywała? - Zamknij gębę, chłopku roztropku!- uniósł lagę dziad. Henryk zasłonił się rękoma. - Spokojnie- powiedział Kostek.- Bez nerwów. - No- rzekł spokojniej Henryk zerkając na dziada z ukosa.- To jakem mówił, stwór ten porwał nam córkę wójta naszego, wójt wyjechał, do Talikard na targi pojechał, bo on najsławniejszą hodowlę koni ma. - A, pojechał na targ koni? - No przecie mówię- przełknął słyszalnie ślinę.- A wczoraj z wieczora, konie niespokojne jakieś były, psy ujadały jak oszalałe, już przypuszczałem, że co złego idzie. - A ja to czułem w kościach!- wtrącił się staruszek. Henryk zerknął na niego i powiedział: - No.. I jakem mówił, dziewczynka mała, córka wójta, którą ojciec zostawił pod naszą opieką, wyszła sobie w nocy na gwiazdy popatrzeć. Jak na nią coś wyskoczyło, to tylko mrugnąć okiem zdążyłem! Paskudztwo jakieś z boru wyszło, przeskoczyło płot jak żaba, dorwało małą i uciekło w las. A ryczało przy tym!! Kto by pomyślał. Powiedziałbym że to smok, albo jaki jaszczur! - I nie wiecie co to jest?- dopytywał się Kostek. - Nie. - No tak- powiedział dziadek.- Ja wiem jedno na pewno. Ten zwierz normalny nie był. Sztyleciarz usiadł wygodniej w siodle. - To znaczy?- zapytał. - Czuć od niego tym czymś.. - Czym? - Magią. - Magią? - No. Tropiciel powiedział nawet, że ten stwór zostawia ślady magiczne i że nie pomoże nam go znaleźć, bo życie mu jest miłe, a kieszenie jak na razie ma pełne. - Kieszenie?- Kostek zareagował szerokim uśmiechem. - Ano kieszenie. A bo co? - No, no.. Bo widzicie dziadku, ja to mam puste kieszenie. - Chmm... Ale my was nie potrzebujemy, panie. Wy nie tropiciel, wy podróżnik. Nam jakiś tropiciel jest potrzebny. - A skąd wiecie kim jestem? - Widzę po odzieniu. Jesteś panie kupcem. Kostek zarechotał wesoło: - Słyszałeś Naytrel?! Jestem kupcem!! Rivelv, który przez cały ten czas jechał sobie spokojnie w ślad za Kostkiem, dopiero teraz ukazał swoje oblicze. Wolniutko podjechał do rechoczącego sztyleciarza i zatrzymał się przy nim. - Słyszałeś?- śmiał się sztyleciarz. - Słyszałem. Wieśniacy zaszemrali między sobą. Ze strachem zerkali w stronę Naytrela. - A wy kto?- zapytał w końcu Henryk wysuwając się na przód, wypinając tors. - Chmm..- pomyślał staruszek mrużąc oczy, gładząc bródkę dłonią.- To jest rivelv- powiedział. Henryk cofnął się o krok, zmarszczył czoło. Wieśniacy zaszemrali jeszcze głośniej niż poprzednio. - Rivelv...- szepnął Henryk i popatrzał na staruszka.- Odsuń się dziadu! On promieniuje złą mocą! Staruszek spojrzał na niego krzywo: - Co ty gadasz, tępy baranku!? Oto jedyny, który może nam teraz pomóc. - Rivelv?! - Ano- pokiwał głową.- Oto jedyny, którego możemy teraz prosić, o pomoc. Kostek spojrzał na staruszka, potem na Naytrela, znowu na staruszka. Uśmiechnął się paskudnie. - Tak, tak- powiedział.- Oto jedyny, którego możecie prosić. Ale wiedzcie, że nie pomaga on za darmo. - Co? - Ja i mój drogi przyjaciel Naytrel, podróżujemy już od jakiegoś czasu. Jesteśmy głodni i spragnieni snu pod dachem; ale powiedzcie, starcze, gdzie ten stwór uciekł? Staruszek westchnął głęboko, zmrużył oczy. Szukał czegoś w swej pamięci.. W końcu powiedział: - To znaczy.. Tropiciel zgubił ślad właśnie tutaj. W tym miejscu. Podobno ślady idą w las, choć ja uważam, że stwór uciekł tam, na wrzosowiska. Zadudniły kopyta. W chwilę potem na drogę wpadli okuci w stal jeźdźcy, prowadzeni przez bogato wystrojonego jegomościa, w sporej czapie ze sterczącym z niej fantazyjnie długim piórem. - Hola!- zawołał szlachcic z piórem zatrzymując konia.- Zacni panowie! Witajcie na ziemiach króla Eryka! Naytrel zerknął na Kostka, ten kpiąco uśmiechnął się pod nosem- nie lubił szlachciców. - Zacni mężowie- mówił szlachcic szczerząc zęby- Widzę, że nasi wieśniacy już wam objaśnili o cóż chodzi? Doskonale. Jak wiecie szukamy potwora, który jakoby kryje się w tych lasach. Drań niszczy karawany idące do Talikard, sprawia tym problemy nam i naszemu władcy. Czy wy, zacni mężowie, zechcecie nas wspomóc. Kostek zerknął na Naytrela z ukosa i mimo tego, że rivelv kręcił głową, sztyleciarz powiedział: - Jesteśmy tu przejazdem, panie. Spieszymy się. - Ha!- klepnął się w udo szlachcic.-Jesteście na mojej ziemi, mężowie. Czyżbyście nie wiedzieli że mogę wam kazać płacić za przejazd po niej? Kostek prychnął: - Potwór nie płaci. - Potwór to potwór.. Jak brzmi odpowiedź? - Powtarzam. Jesteśmy przejazdem, nie planujemy tu zostawać, zaraz stąd odjeżdżamy. Ale jeśli jesteś mądry wiesz zapewne, panie, że nic nie trzyma podróżnika na miejscu tak bardzo jak brzęk monety. Szlachcic pokręcił głową. - Tak jak myślałem. Ile chcecie? Sztyleciarz zmarszczył brwi. - Należy się spytać- powiedział.- Ilu było łowców i najemnych przed nami? Ilu chciało tego potwora ubić? Ilu się to nie udało? - Ha!- szlachcic znowu klepną się w udo-Nie jestem taki głupi! Jeśli powiem, że było paru, podbijecie stawkę tłumacząc się, że skoro tamtym się nie udało to i niebezpieczeństwo jest większe! - Racja. Ale skoro nie chcecie powiedzieć, drogi panie, oznacza to, że było ich więcej niż mogę sobie wyobrazić, więc suma będzie jeszcze większa. - Psia wasza mać! - Skoro tak.. Proponuję sto monet. Nie muszą być najlepszej jakości, byleby złote. Ważne jest, aby je w karczmach przyjmowali. - Stu nie dam. Siedemdziesiąt. - Ha!- Kostek klepną się w udo, parodiując szlachcica.- Za siedemdziesiąt nie opłaca nam się nosa z lasu wystawiać! - Siedemdziesiąt pięć! Ale to koniec! - Wiecie kim jest ten tutaj? Mój przyjaciel? To rivelv. Wiecie kim jest rivelv? Jeśli wiecie, to od razu podbijcie do osiemdziesięciu, bo za siedemdziesiąt pięć nic nie zrobimy. - Zgoda! - Doskonale, zrobiliście dobry interes panie szlachcic. * Szary ryś odpoczywał na drzewie krzywo wyrosłym nad idącą tędy leśną dróżką, zerkał spode łba na każdego kto tędy przejeżdżał. Zwierzę uniosło łeb ze złączonych łap, nastawiło uszy, poruszało nosem, łypnęło wielkimi, kocimi oczyma i zwinie zeskoczyło z drzewa ginąć w zaroślach. - Wydawało mi się że widziałem kota- powiedział Kostek zerkając w krzaki w które wskoczył przed chwilą ryś.- Tak.. To na pewno był kot. Naytrel miał kamienny wyraz twarzy. Sztyleciarz to zauważył: - Co jest, Naytrel? - Wiesz dobrze, co jest. - Nie nie wiem.. Oświeć mnie. - Nie musiałeś naciągać tych ludzi. - Co?! O to ci chodzi? - A o co niby? Ci wieśniacy wyskrobią dla nas ostatniego grosza, żeby tylko uratować to dziecko. - Pheeh... To nie o to chodzi, Naytrel. - A o co niby? Teraz ty mnie oświeć. - Człowieku, ja wezmę pieniądze od szlachcica, a nie od zgrai tych obdartych baranków,spokojnie. - Akurat. Wiesz dobrze że ten szlachetka zapłaci pieniędzmi chłopów. - To już nie mój, ani twój problem. - Daj spokój. To jest właśnie nasz problem. - Głupiś czy co? Ty chyba zapomniałeś jakie jest życie Naytrel. Zapomniałeś że teraz liczy się moneta, bez monety nie ma życia. Wygrywają silniejsi i sprytniejsi i dlatego zarobimy na tym czy ci się to podoba czy nie. - Nie rozumiesz mnie. - Masz rację, nie rozumiem.. Jak można żyć tak jak ty? Bez grosza w kieszeni, bez miedziaka, bez dachu nad głową? Jak można walać się po krainie od zajazdu do zajazdu, walczyć za nic, po nic, bez celu. - Jest cel.. - Jaki? Wybić wszystkich magów? - Odebrać magię i ... - Głupi jesteś. A jeżeli nawet, mag też człowiek, jego ci nie żal? Nie żal ci? Rivelv nie odpowiedział. Nie zdążył, zatkało go. Rycerz pojawił się na drodze ni stąd ni zowąd, niczym zjawa. Był daleko, a z tej odległości rivelv dostrzegł, że mężczyzna ten miał na sobie pełną zbroję, odziany był jak na turniej rycerski. W ręce miał kopię. Jechał w ich stronę powoli. Bardzo powoli. Jego biały rumak, przystrojony pikowanym kropierzem, brzęczał postronkiem, gryzł wędzidło. W drugiej ręce rycerz miał tarczę. Na głowie miał hełm wielki, z zasłoną w kształcie szerokiego krzyża. - A to kto?- zapytał Naytrel. - Nie widzisz?- zaśmiał się niepewnie Kostek.- Rycerz. - A co robi w środku lasu? Hm? - Zbiera grzyby? Rycerz nie ponaglał konia. Jechał przed siebie spokojnie, bardzo spokojnie. Jego rumak szedł przed siebie z gracją, szedł w wyuczonym marszu, wysoko unosił kopyta. Rycerz patrzył w ich stronę. Siedział w siodle sztywno. Milczał, nie gestykulował. Zatrzymał konia w odległości trzydziestu kroków od nich. Rivelv milczał. Zobaczył że rycerz siedział w sporym siodle kopijniczym, oprócz kopii i tarczy miał nadziak przy siodle, toporek za pasem i miecz u boku. Był groźnym przeciwnikiem. Kostek zaczął rozmowę: - Witam waszmość. Co robicie tu w lesie panie? Sami? Rycerz poruszył hełmem. - Wy kto?- zabuczał z wnętrzności hełmu. - Podróżni. A wy ? Panie? - Na przód chcę wiedzieć czy li ze szlachcicami mam sprawę. - Ze szlachcicami, mości rycerzu- odparł Kostek kłaniając się w siodle.- Jam jest Findariel de Bonteht. A to mości Naytrel z Dharmonu. Rycerz poruszył hełmem. Zbrojną rękawicą uderzył się w prawą pierś. - Jam jest Hern z Talikard. Jestem tu w poszukiwaniu demona, który spokój kapłanów w świątyni Talikardzkiej zakłóca. - My także- odparł Kostek.- I sami panie tu jesteście? - Skądże. Skoro i wy szlachcice, zapraszam do obozu. Jest tam napitek i jadło. Za mną! Na miejsce dojechali w ciszy. Kostek i Naytrel, za plecami rycerza wymieniali ze sobą tylko spojrzenia, jakby bojąc się cokolwiek powiedzieć. Obóz znajdował się na rozległej polanie, przy wysokich skałach, na wydeptanej i ubitej trawie, otoczonej lasem. Nie rozpalone ognisko czekało na ogień nieopodal skał. Bardziej pod nimi stał wóz wyładowany po brzegi beczkami, futrami, przeróżnymi skrzyniami i bronią. Zaraz za nim, stała mała dwukółka, zaprzężona w osiołka, z którego wyprzężeniem męczyła się jakaś kobieta. Oprócz tego, na polance pasły się cztery konie, których właścicielami byli najpewniej mężczyźni siedzący przy ognisku: otyły grubasek w habicie o wyglądzie mnicha, mężczyzna odziany w kolorowe szaty, długowłosy, żujący prymkę tabaki i łysawy mężczyzna, z obandażowaną głową. - To twoi kompani, mości Hernie z Talikard?- przerwał milczenie Kostek. Rycerz odwrócił się do nich i dopiero teraz uniósł zasłonę w kształcie krzyża, odsłaniając twarz. Był mężem w sile wieku, o twarzy zapracowanego mężczyzny, naznaczoną wieloma niepotrzebnymi zmarszczkami. - Tak- powiedział.- Chodź nie ze wszystkimi wyruszyłem z Talikardu na poszukiwanie demona. Chodźcie. Kopię i hełm rzucił na ziemię, sam zgramolił się powoli z siodła, rozejrzał się dookoła i zagwizdał. Zza wozu wychyliła się ryża czupryna, potem piegowata buzia, a na końcu wybiegł zza niego mały chłopak w odzieniu giermka. - Chodź tu Felst, podrostku jeden!- zawołał Hern.- Com ci mówił chłopcze? - Wybaczy pan- przeprosił chłopak i zaczął odpinać pasy trzymające napierśnik rycerza. Potem wziął się za wspornik kopii, taszki i folgowy fartuch. Na końcu oswobodził rycerza z nakolanników i ciężkich butów z ostrogami, a zrobił to tak szybko, że nie wiadomo kiedy, z wielkiego blaszanego rycerza, sir Hern zmienił się w tylko dobrze zbudowanego mężczyznę. - Zapraszam- powiedział kierując się w stronę kompanii siedzącej przy ognisku. Naytrel i Kostek dopiero teraz zwrócili uwagę na to, że przez cały czas mieli otwarte gęby ze zdziwienia. Zsiedli z koni i ruszyli za rycerzem. - Oto mężowie Findariel de Bonteht i Naytrel z Dharmonu- przedstawił ich Hern. Z ludzi siedzących przy ognisku, tylko mnich uniósł się z miejsca i uśmiechnął przyjacielsko. - Brat Morten, panowie- powiedział ściskając ich dłonie.- Zawsze do usług. - To mój kompan.- wyjaśnił rycerz- Z nim i tym podrostkiem Felstem ruszyliśmy z Talikard w te lasy. Ci panowie i tamta dama, to napotkani tutaj poszukiwacze owego demona. A więc moi i wasi przyjaciele. Inni mężczyźni siedzieli na swoich miejscach. Zerkali na nowo przybyłych. Kobieta mocowała się z uprzężą osiołka. Kolorowo odziany mężczyzna, jeden z tych siedzących przy ognisku, miał kpiący wyraz twarzy, jego ubiór przypominał strój jaki zwykli nosić błaźni na dworach królewskich. Różniło ich tylko to, że ten mężczyzna miał u boku długą szpadę, a błaźni na dworach, zwykli nosić tylko zabawnie wyglądającą kukiełkę. - Witam- powiedział podając rękę. Nie wstał.- Nazywam się Milton E. Milton. Witam nowych. Skąd to wiatr przyniósł? - Z Viliany- uśmiechnął się Kostek. - Viliana?- zapytał nagle łysy z obandażowaną głową siedzący obok.- To tam gdzie ten rivelv jatkę urządził tak? Kostek zerknął na Naytrela. - No- powiedział. - Cholera- parsknął łysy.- Jestem Herfryn, „Sznyta" i byłem wtedy w Vilianie, razem z moimi druhami. Dowodził nami Castor zwany Krwawym, mocarz nad mocarzy. Gdy część moich druhów pojechała do wsi, ja zostałem w kasztelu, żeby pilnować czarownika nazywanego Dewiuszem. We wsi rivelv zabił mego przyjaciela. Prosto w pierś mu trafił. Pies jeden. A później sam Castor wrócił do kasztelu ze smutną nowiną, ze wściekłości zaczął nas wszystkich obijać. Więc uciekłem. - Ciekawe- podał mu rękę Kostek. - A wy panie?- sztyleciarz zwrócił się do kolejnego mężczyzny, tego długowłosego. - To Anzeer- przedstawił go Herfryn nazywany „Sznytą". Anzeer podziękował Sznycie przelotnym spojrzeniem, wypluł za siebie prymkę żutej tabaki i wstał. - Anzeer- przedstawił się wyciągając żylastą, pokaleczoną rękę- Łowca, tropiciel i najemnik. Jestem przywódcą tej drobnej gromadki. Naytrel stał z tyłu w milczeniu. Łowca miał poważną twarz. Szorstką nieogoloną brodę, wystające kości policzkowe, puste, czarne oczy. Bez wyrazu. Na czerwoną koszulę, narzucony miał kawał grubej ćwiekowanej skóry, sprawiającej wrażenie prymitywnego naramiennika. Koszulę spiętą miał szerokim pasem, a przy nim zwykły, wyszczerbiony miecz. Na nogach wysokie jeździeckie buty z ostrogami. - Mesfa!- zawołał Anzeer, najpewniej do kobiety mocującej się z uprzężą osiołka. Dziewczyna obróciła się w ich stronę. Kostek uśmiechnął się od ucha do ucha. Mesfa nie była pięknością, ale Naytrel wiedział że jego nierozgarnięty kompan i tak zrobi zaraz jakieś głupstwo. A odziana była w skórzany, obcisły strój jeździecki z czarną kurtą przyozdobioną paciorkami i łańcuszkami. U pasa miała mały sztylet i kord, którego rękojeść zdobiło doń przywiązane orle pióro. Spojrzała na nich zaskoczona. Jak na kobietę miała krótkie włosy; zakrywały jej zaledwie szyję. Ich kolor był nad wyraz dziwny. Naytrel stwierdził jednoznacznie, że kobieta nie raz je farbowała, czy to tylko dla zabawy, czy ku uciesze kompanii, czy też może należała wcześniej do jakiegoś szczególnego ludu, którego zwyczajem było farbowanie pasemek włosów, tak jak ona to robiła. Nie wiedział tego. Domyślał się jednak, że nie mogła być wojowniczką. Żadna blizna nie znaczyła jej twarzy; twarzy niezbyt pięknej, ale mającej swój własny urok. Tak jak ona. - Findariel de Bonteht- wyszczerzył się Kostek padając w ukłon przed idącą Mesfą. Dziewczyna nie zwolniła kroku, zignorowała go i wyminęła stając przy Anzeerze, obejmując go czule. - Miło mi, tak czy inaczej- wzruszył ramionami sztyleciarz. - To jest Mesfa, panowie- powiedział Anzeer: łowca, tropiciel i najemnik. - Ładna Mesfa- pomachał jej Kostek. Łowca zamilkł. Puścił mu wrogie spojrzenie. - Niedługo zmierzch nadejdzie- przerwał Hern.- Przygotujmy się więc na noc. Czas przygotować pieczeń i napitek wyciągnąć z juków. Dalej Felst! Wyskrobku jeden! Dalej! Wyjmij dzbany i antałki! A żwawo! 4. Ognisko płonęło. Jasne płomienie mknęły ku gwiazdom liżąc czerń nocy. Wszyscy wpatrywali się w ogień. Braciszek Morten stroił lutnię, rycerz Hern obgryzał nabity na kij kawał rozszarpanego mięsiwa, z tyłu za nimi mały Felst oblizywał palce kończąc właśnie swój kawałek kolacji. Czwórka pod komendą Anzeera siedziała po drugiej stronie ogniska. Herfryn „Sznyta" wycierał usta kawałkiem szmaty. Twarz umazaną miał w tłuszczu. Milton E. Milton spał. Mesfa zerkała na Naytrela, leżąc na kolanach swego mężczyzny. Rivelv jednak nie zwracał na nią uwagi. Nie spuszczał z oczu Herfryna. Dziwił się że go jeszcze nie rozpoznał. Wszak to on, nikt inny zabił strzałem z kuszy jednego z tych najemników w wiosce Vilianie. Wiedział, że prędzej czy później to nastąpi. Dlatego też zwrócił na niego swoją uwagę. Herfryn na szczęście zajęty był wyłącznie ocieraniem twarzy z tłuszczu. Kostek który cały czas siedział obok rivelva zniknął. Gdy Naytrel zwrócił na to uwagę, po sztyleciarzu została tylko wygnieciona trawa na której siedział. Anzeer żuł prymkę tabaki. Zauważył jego zdziwienie wywołane nagłym zniknięciem przyjaciela. - Poszedł gdzieś sobie- powiedział jedną ręką gładząc włosy Mesfy. - Zobaczę- odparł rivelv wstając. - Pewnie poszedł się odlać. Daj mu spokój. - Zobaczę. Anzeer zrobił wredną minę: - A co wy? Za rączki się prowadzacie? Mesfa patrzyła na rivelva. Naytrel spojrzał na nią. Na Anzeera, potem znów na nią. Nie spuszczała z niego wzroku. Nie minęła chwila, usłyszał w oddali głośne beknięcie, wtedy usiadł na miejsce. - Już jestem!- z ciemności wyłonił się Kostek.- Podlałem krzaki jak trzeba... Anzeer uśmiechnął się paskudnie. Splunął w ognisko. - Mówiłem- powiedział. - Co mówiłeś?- sztyleciarz usiadł na swoim miejscu. - Żeś krzaki podlał. - A ty skąd wiedziałeś? Anzeer odwrócił wzrok. Był zły. Braciszek Morten uderzył w struny lutni zwracając ich uwagę. Zaczął grać spokojną, cichą melodię. Mesfa uśmiechnęła się i położyła wygodniej na kolanach Anzeera. Kostek zbliżył się do Naytrela, podał mu kubek z winem: - Znalazłem kogoś w dwukółce – szepnął tajemniczo. - Co? - W dwukółce tych łowców. Znalazłem tam kogoś. - Kogo znalazłeś? - Ciszej, Nayt. Idź i zobacz. W dwukółce leży. Mały taki, chyba mocno go obili. Rivelv wypił wino, wstał, otrzepał spodnie i poszedł niknąc w czerni nocy. Wokół panował nieprzenikniony mrok, śpiewały cykady, huczały sowy. Tylko księżyc i ognisko dawały tu nikłe światło pozwalające dojrzeć co większy kamień i uniknąć ewentualnego potknięcia się. Doszedł do głazów. Usłyszał głośne chrapanie dochodzące ze stojącego tutaj wozu. To zapewne Milton E. Milton, pomyślał rivelv. Facet ubrany jest jak błazen. Kto wie czy śpi, czy tylko udaje. Z takimi nigdy nic nie wiadomo. W dwukółce leżał zakneblowany niziołek. W każdym razie przypominał niziołka. Był mały, beczkowaty i odziany w śmiesznie wyglądający zielony mundurek z mankietami na których wyszyty miał krótki napis: „Bereen". Jego pyzatą, obrośniętą twarz zniekształcały ciemnogranatowe siniaki; jeden zamienił jego oko w pulchną śliwę. - A jednak Kostek był trzeźwy- mruknął do siebie Naytrel. Poklepał go po twarzy, ocucił. Gdy niziołek otworzył zdrowe oko, rivelv nakazał palcem milczenie i wyciągnął z jego ust brudną szmatę. - Cicho- powiedział. Niziołek oblizał suche wargi: - Ty nie jesteś jednym z nich, panie- zaszeptał. - Ty chyba też nie. - Nazywam się Berfod Bereen, z Talikardu pochodzę.. Pomóżcie mi!! - Ciszej!! - Ajj.. Wybacz mi panie.. - Co ty tu robisz?- zapytał rivelv. - Wracam z Aplegate, z targów.. Wiozłem trunki, skóry i wybitą Aplegadzką stal do Talikard, gdzie mam w posiadaniu gospodę. - A co tu robisz? - Nie pamiętam zbyt wiele..- zmarszczył brwi Berfod- Gdyśmy przez most na ostępie przejeżdżali, napadli nas zbóje i ograbić chcieli... A to sprytne gady! - Nie miałeś ochrony karle? - Miałem Vighiego! Po co mi ochrona..- oburzył się niziołek- I żaden ze mnie karzeł ty.. Ty.. Coś ty w ogóle za jeden?! - Ciszej! Jeśli jeszcze raz się wydrzesz wetknę ci tą szmatę z powrotem w gębę. - Aj... Wybaczy pan.. Pomożesz mi? - Najpierw muszę się dowiedzieć co ty robisz w tej dwukółce. - Leżę w dwukółce!?- zakrzyknął niziołek. Naytrel szybkim ruchem zatkał mu usta wygniecioną szmatą. Rozejrzał się szybko. Berfod szamotał się jak szalony, próbował wypluć brudną tkaninę. Usłyszał kroki. Pech, pomyślał. Ktoś usłyszał krzyki tego małego kretyna. Powoli sięgnął po szable, nie wyciągnął ich z pochew. Ktoś szedł od ogniska. W świetle ognia, Naytrel zobaczył zgrabną, szczupłą kobiecą sylwetkę. - Spokojnie- usłyszał- Nie obawiaj się mnie. Rivelv zmrużył oczy. To była Mesfa. - Czego chcesz?- zapytał niepewnie- Ja już wracam do obozu. Mesfa podeszła do niego. Spojrzała mu w twarz. Uśmiechnęła się. - Pewnie, że tak. Nie bój się. Niczego nie powiem. - Niby czego nie powiesz? - Nie umiesz kłamać, podróżniku. Jak się tam nazywasz? - Naytrel. - Wiem że rozmawiałeś z karzełkiem. Słyszałam wszystko. Jest źle, pomyślał Naytrel. - Ale nic nikomu nie powiem- Mesfa podeszła do dwukółki- Nie narażę cię na gniew Anzeera. - Niby dlaczego miałabyś tego nie zrobić, pani? - Bo Anzeer, to zły człowiek a ja jestem jego łucz