Konopnicka Maria - Nowele, wiersze

Szczegóły
Tytuł Konopnicka Maria - Nowele, wiersze
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Konopnicka Maria - Nowele, wiersze PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Konopnicka Maria - Nowele, wiersze PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Konopnicka Maria - Nowele, wiersze - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk , który da ci pełny dostęp do spisu treści książki. Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym LITERATURA.NET.PL kliknij na logo poniżej. Strona 2 MARIA KONOPNICKA NOWELE, WIERSZE Strona 3 Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdañsk 2000 Strona 4 ROTA Nie rzucim ziemi, sk¹d nasz ród, Nie damy pogrzeœæ mowy! Polski my naród, polski lud, Królewski szczep Piastowy, Nie damy, by nas zniemczy³ wróg... – Tak nam dopomó¿ Bóg! Do krwi ostatniej kropli z ¿y³ Broniæ bêdziemy Ducha, A¿ siê w rozpadnie w proch i w py³ Krzy¿acka zawierucha. Twierdz¹ nam bêdzie ka¿dy próg... – Tak nam dopomó¿ Bóg! Nie bêdzie Niemiec plu³ nam w twarz Ni dzieci nam germani³. Orê¿ny wstanie hufiec nasz, Duch bêdzie nam hetmani³, Pójdziem, gdy zabrzmi z³oty róg... – Tak nam dopomó¿ Bóg! 3 Strona 5 NOWELE 4 Strona 6 DZIADY – A wy, Miko³ajko, nie pójdziecie to dziœ na Zaduszki? – zapyta³am staj¹c w progu ogrod- niczej izby, do po³owy zawalonej œwie¿o wyciêt¹ kapust¹. W izbie szarza³ ju¿ po k¹tach wczesny mrok listopadowy, surowa woñ jarzyn i ogrodowizny nape³nia³a jej wnêtrze. Pod za- tkanym s³om¹ okienkiem siedzia³a na niskim zydlu „stara”, jak j¹ zwykle zwano we dworze, w przepasanym grub¹ p³acht¹ to³ubku, z szeroko wy³o¿onym na ramiona ko³nierzem zajê- czym, obieraj¹c wielkie, przemarz³o nieco kapuœciane g³owy. Rêce jej, zgrabia³e z zimna, trzês³y siê przy tej pracy, ¿elazny w¹ski no¿yk skrzypia³ w soczystych g³¹bach, a g³owy pada- ³y z g³uchym ³oskotem na coraz rosn¹c¹ kupê. Bia³a królica przysiad³a na nogach „starej”, grzej¹c je swym puchem i ogryzaj¹c lec¹ce spod no¿yka liœcie: kilkoro m³odych goni³o siê z piskiem i tupotem po ubitej z gliny pod³odze. Smyrgnê³y, gdym wesz³a, pod przycieœ, a „stara” podnios³a g³owê i wypatrzy³a siê na mnie zblak³ymi oczyma. – Nie pójdziecie to dziœ na zaduszki? – powtórzy³am g³oœniej, wiedz¹c. ¿e Miko³ajka nie dos³yszy nieco. Rzuci³a ramionami. – A mnie co po zaduszkach? – rzek³a. – Bêdzie tam i beze mnie gawronów doœæ... – No, przecie¿ pacierz zmówiæ, popatrzeæ... – Iii... Paciorek œwiêty to ja i tu sobie, nie wymawiaj¹c Panu Jezusowi, odmówiê; a pa- trzeæ na co ja ta bêdê? Jak siê baby popij¹, albo i ch³opy? Uderzy³a energicznie no¿ykiem po g³¹bie, kilka liœci opad³o jej z kolan. Naraz westchnê³a. – Oj, widzia³am ja, pani moja, zaduszki nie takie! – przemówi³a po chwili. – Ale to nie tu, nie tu! Tam siê to ono nawet inaczej nazywa. „Dady” tam siê nazywa, nie zaduszki. Ju¿ takie ludzie tam ¿yj¹, co wszystko inaczej nazywaj¹. Przysiad³am siê do starej. – I gdzie to Miko³ajka te „Dady” widzia³a? – Ono to, proszê ³aski pani, jest Wo³ynie takie, a tam wieœ taka Kanonicze. niby taki kraj. na podób naszego; ale ¿e nie ze wszystkim... To jak my na owo Wo³ynie z nieboszczk¹ pani¹ z Zielonek, œwieæ Panie nad jej dusz¹, wyci¹gali, to siê tam cz³owiek ró¿nych rzeczy napa- trzy³! Bo to i naród inszy jest, i obrz¹dzenie wszelkie tako¿ insze... Na cmentarzu, na ten przyk³ad, to nie tak, jak u nas, co to krzy¿ jeden du¿y na wpoœrodku. a ju¿ te mogi³ki wedle niego, jak mog¹, tak siê tul¹ Tam krzy¿ przy krzyzie sterczy, jakoby las jaki. co go œmieræ z liœcia otrzês³a i z zielonoœci wszelakiej; a wysokie to wszystkie jeden w jeden, z soœnie takich wyrobione, ¿e to ha, jako ¿e lasów tam dostatek i o drzewo nie ma skrêtu. To drugi krzy¿ stoi, stoi, a¿ i zgnije, i obaliæ by siê rad, a nie majak i którêdy; to siê ino na ramieniach tych inszych zeprze i tak trwa... A na ka¿dym krzyzie, proszê ³aski pani, 5 Strona 7 przewi¹zana p³ócienna zapaska, ot, fartuch taki, czasem d³ugi, jak zwyczajnie dla niewiasty, a czasem jakby dzieciñski, taki krócieñki... Ot, jak siê tam kto przepomóc mo¿e ze swoj¹ bied¹. Ale ¿e na ka¿dym wyszyty w rogu albo na wpoœrodku krzyzik, albo i dwa, i trzy krzy- ziki czerwon¹ we³n¹, jako ¿e to niby ochfiara jest za tego nieboszczyka, co tam le¿y. To jak siê czasem wiater pod noc porwie, a tymi krzy¿ami skrzypieæ zacznie a zapaskami ³opotaæ, to taki œwist, taki jêk, taki lament, ¿e a¿ psi wyj¹. To nie daj Bo¿e iœæ cz³owiekowi w pobli- skoœci, taki strach. A w cichoœæ, jak miesi¹c zejdzie, to tak one p³ótna bielej¹ jak ¿ywe... W³aœnie jakby te duszyczki spod ziemi wynik³y i w giez³eczkach œmiertelnych po onych mo- gi³kach swoich sta³y... Ot, nie trza pod wieczór wspominaæ... Prze¿egna³a siê stara no¿ykiem w rêku trzymanym, szepcz¹c ,,Wieczny odpoczynek”. Po chwili tak mówi³a dalej: – A ¿e choæ i mogi³y, to tam sobie naród inaczej funduje. Tu sobie mogi³ka zwyczajna, z piasku sypana, zaroœnie darni¹, to i dobrze, a nie zaroœnie, to siê w ziemiê wdepce i do cna rozsypie... A tam, pani moja, to sobie ma³y du¿y „przyk³adziny” funduje. – Có¿ to za „przyk³adziny”? – Ano, to taki, proszê ³aski pani, kloc sosnowy albo i dêbowy, siekier¹ z gruba ociosany po wierzchu, jakoby to wieko trumienne, maj¹cy u góry ga³¹Ÿ jedn¹ ostawion¹ i przyciêt¹ w g³owach nieboszczyka na maluœki krzyzik, co z onej przyk³adziny samorodnie wynika, ja- koby rosn¹³. To jak na on cmentarz cz³owiek zajdzie, a po onych przyk³adzinach pojrzy, to w³aœnie jakoby ziemia siê otworzy³a i trumny na wierzch wysz³y, a umarli wstawaæ mieli... A jeszcze spod onej przyk³adziny sterczy wiechetek ze ¿ytniej s³omy, co nim trumnê pokro- puj¹ œwiêcon¹ wod¹... To z jednej strony k³osy stercz¹, a z drugiej s³oma, a w poœrodku przy- kopane ziemi¹, a nad wiechetkiem ga³¹Ÿ od onego kropide³ka. Drugi raz, jak ga³¹Ÿ wierzbo- wa je, a mokry czas przyjdzie, to i basiorów dostanie jak ¿ywa, i liœæ puœci, w³aœnie jako ta ró¿d¿ka Aronowa, co to o niej w godzinkach stoi. ¿e siê sta³a kwitn¹ca i owoc rodz¹ca... Spuœci³a g³owê i zaszepta³a z cicha: „Zdrowaœ Panno Mario”. Mrok po k¹tach coraz gêst- nia³, króliki posz³y spaæ w jamê, rêce starej opad³y. Chwilê trwa³a cisza. – No dobrze, moja Miko³ajko, ale te ,,Dziady”? – zapyta³am, gdy skoñczy³a szeptaæ zdro- waœkê. – A có¿, „Dziady”, jak „Dziady”... Nie daj Bo¿e takich „Dziadów” nikomu – I jak¿e to by³o? – nalega³am, widz¹c, ¿e stara w zadumê zapada. – A to, proszê ³aski pani, tak by³o, ¿e jak my tam z nieboszczk¹ pani¹ do owej Kanonicze wyci¹gli. to tam przy dworze by³o ch³opczysko, niby do pasenia. Niedolelnie to jeszcze by³o, ze szesnaœcie lat mo¿e, chude, delikatne, bladawe, ¿e to nie z ch³opskiego stanu sz³o, tylko z takich Mazurów, co tam koloniami z dziada pradziada siedz¹ i do szlachty siê pisz¹ wsze- laki oporz¹dek inszy ni¿ ten prosty naród maj¹, czy to w imieniach, czy w ubierach swoich, czy w ka¿dej najmniejszej rzeczy. Tak temu ch³opakowi by³o Justyn, ale ¿e na niego czeladŸ wo³a³a po prostemu „Ustim”. Z pó³ roku ju¿ ono ch³opaczysko s³u¿y³o przy dworze, kiedy mu matka, z onych Mazurów szlachcianka, od rodu, mê¿a odbieg³a i z dwojgiem dziatek ma³ych do Cygana, co w trzeciej wsi kowalowa³, mieszkaæ posz³a. Gdzie ona ta tego Cygana uzna³a, tego nie powiem, bo nie wiem; ale ¿e okrutnie siê w nim rozmi³owa³a, choæ tam ludzie powiadali, ¿e i nie by³o ni- czym, bo to Cygan jako Cygan, czarny na gêbie, a jeszcze ¿e by³ i dziobaty. Ano, jak siê te¿ to do nas donios³o, tak mego Ustima jakby z nóg œci¹³. To caluœki dzieñ, pani moja, w cze- 6 Strona 8 ladni siê nie pokaza³, ani na po³udnie. ani na kolacjê, tylko jak byd³o przygna³, tak siê r¿n¹³ o ziemiê w oborze, ko¿uchem siê z g³ow¹ nakry³, musi p³aka³, bo siê ono ko¿uszysko tylko na nim trzês³o, ale ¿e g³osu nic z siebie nie puœci³. tak¹ ambicjê mia³. Dopiero na drugie po- ³udnie jeœæ przyszed³– To a¿ mnie coœ przenik³o, jakim na niego spojrza³a, taki na twarzy ble- dziuœki by³, taki zmizerowany, a te oczy to mu siê tylko œwieci³y spode ³ba, choæ ich ta wiel- ce od miski nie podnosi³. Ale co! A bo mu to dali spokojnie zjeœæ? Zara go ta obsiedli, zara przeœmieszki, zara dogadywki, tak te¿ r¿n¹³ ³y¿kê, zabra³ siê i poszed³. Wylecia³am za nim. wo³am: „Ustim! Ustim!” Chcia³am mu ta kawa³ek sera pódetknaæ na pocieszenie... Ale gdzie! Ani siê obejrza³, tylko czapkê nacisn¹³, oczy piêœci¹ zatka³ i dalej do obory... I tak sumowa³, pani moja, wiêcej ni¿ przez dwie niedziele; to wyschn¹³ jak ta drzazga, sczernia³ jak ta œwiê- ta ziemia, a gadaæ to jakby zapomnia³... Jednej niedzieli urwa³a siê ona matka od swego Cy- gana i przylecia³a do syna. Jak j¹ najrza³ z daleka, tak wlaz³ na strych w s³omê i siedzi. Ch³o- paki za nim: „Ustim! z³az do matki. Matka przysz³a”. On nic. „Cyganicha przysz³a!” – krzykn¹³ któryœ. On nic! A¿ i ona matka do drabiny podesz³a. „Justyœ! – wo³a – Justyœ, syn- ku! A zleŸ ino! Niech ciê moje oczy uwidz¹!” On nic. Zap³aka³o sobie tedy ono kobiecisko, niech j¹ ta Bóg s¹dzi, po³o¿y³o na szczebelku bu³kê pszenn¹ i parê jab³ek dla syna, zabra³o siê i posz³o. Pod wieczór dopiero ch³opak ze strychu zlaz³, bu³kê i jab³ka dzieciakom odda³, a sam jak siê nie puœci goœciñcem, jak siê nie rzuci na drogê, co ni¹ matka odesz³a, jak nie zacznie tê œwiêt¹ ziemiê ca³owaæ, jak nie ryknie: „mamo! mamo!...”, to, pani moja, a¿ siê wnêtrznoœci przewraca³y w cz³owieku s³uchaj¹cy... Ano nic. Przeszed³ znów tydzieñ, prze- szed³ drugi. Co ono ch³opaczysko trochê porzeŸwieje w sobie, to znów mu tam który oczy owym Cyganem wykluje, to znów mój Ustim nie je, nie pije, od ludzi ucieka, a po k¹tach p³acze tak, ¿e w tych ³zach swoich umyæ by siê móg³. Oj, nie daj Bo¿e takiego ¿ycia nikomu! A ona kowalicha równo musia³a syna tego bardzo mi³owaæ, bo co i raz to do niego zabiega³a, to mu p³ótniankê przynios³a, to now¹ koszulê, a to posilenie jakie... Ale siê z ch³opakiem nigdy zobaczyæ nie mog³a, bo jak tylko zas³ysza³, ¿e matka, tak ucie- ka³ w ostatnie k¹ty, dziw, ¿e siê pod ziemiê nie wkrêci³. Dopiero¿ kiedy odesz³a, to w pole jak zapomnia³y lecia³ i po swojemu wo³a³: „mamo! mamo!” A jedzenia, co przynios³a, to ni- gdy nie tkn¹³, ani tego obleczenia na siebie nie bra³... Obdar³ siê, ob³achmani³, a nie bra³. A ta ¿orota to go tak zjad³a, zniszczy³a, ¿e chodzi³ jak ten cieñ, sam sobie niepodobny, skóra tylko a koœci. A te oczy to mu siê tak œwieci³y, jak to próchno leœne. To insze ch³opaki id¹ w œwiê- to do koœcio³a, a potem do karczmy na tañce albo w krêga graj¹, albo tam jakie nieb¹dŸ prze- powiadki gadaj¹, a on nic. Ani jemu pacierz w g³owie, ani kompanija, tylko siê z tym swoim ¿alem jak z wilkiem mocuje, od ludzi stroni¹cy. nijakiego pocieszenia nie szukaj¹cy. Przy- chodzi³a matka – Ÿle; przesta³a przychodziæ – jeszcze gorzej. Ten cierñ kol¹cy wiêcej w so- bie miazgi ma ni¿eli on cia³a. Dziw, mu te koœci skóry nie przebij¹. Mocowa³o siê tak ono ch³opaczysko w sobie, mocowa³o, a¿ te¿ pod jesieñ jakoœ wziê³o siê i utopi³o, nie mog¹cy zwyciê¿yæ tej swojej ¿a³oœci. Ano, dobyli go ta koniarki dr¹gami z onej wody, zjecha³a komisyja, opisa³a, co i jak. i do- brze. Z piêæ dni to ta by³o tego rejwachu, a¿ go te¿ i pochowali na rozstaju pod lasem w nie œwiêconej ziemi, zwyczajnie, jak takiego samozbójnika, co sam sobie œmieræ robi. Ino ¿em mu obrazik da³a w rêce, ¿eby ju¿ tak ca³kiem bez Pana Jezusa z tego œwiata nie schodzi³, i w tê koszulê now¹ go oblek³am, co mu matka przynios³a i co jej za ¿ywota nosiæ nie chcia³. Ot. ¿al siê Bo¿e takiego pochowu! Mogi³y mu te¿ ta wielce nie fundowali, tylko wedle tamtego 7 Strona 9 obyczaju siaki taki narêcze chrustu przyniós³ i cisn¹³. A dzieci, ch³opaki, to ga³êzie ci¹ga³y suche, to badyle wszelakie, co kto móg³. A nie opodal sta³ krzy¿ choleryczny, zwyczajnie jak na rozstaju, ¿e tam mór kiedyœ by³ i ludzie siê od nag³ej œmierci krzy¿em warowali. Prze¿egna³a siê stara i znów szeptaæ pacierz zaczê³a. – A có¿ matka? – Matce to my ta nijakiego orêdzia nie dawali. Nie przychodzi³a, to i nie przychodzi³a. A co? Chora mo¿e, a mo¿e siê ju¿ tak od onego nieboraka odbi³a, ¿e to do niej gadaæ nie chcia³. Ano, wysz³o tak kilka niedziel, a ona Ustimowa mogi³a jak ros³a, tak ros³a. Kto do lasu albo i z lasu szed³, to ka¿dy bodaj ga³¹zkê, bodaj szyszkê dorzuci³. Taki ju¿ tam obrz¹dek ludzie maj¹. A¿ te¿ przysz³y Zaduszki, niby te ich „Dziady”, co siê w ten dzieñ po cmentarzach naród tamten modli za ojców-rodzicieli, za dziadów, pradziadów... Szli na one „Dziady” pañscy ze dworu, posz³am i ja, bo to w takim dniu zawsze lepiej kup¹ siê trzymaæ, broñ Bo¿e jakiego przestrachu. A droga na cmentarz wypada³a jak raz ko³o onego cholerycznego krzy¿a i onej Ustimo- wej mogi³y. Dochodzim, patrzê, kopiec okrutny. Tak ludzie do niej. Powiadaj¹, ¿e Ustimo- wa duszê oczyœciæ trzeba. Ano, nie wiedzia³am nic, jakie to oczyszczenie. Chrustu nanie- siono tyle, ¿e to wiêcej ni¿ pó³sto¿e siana. A pod krzy¿em na przydro¿u dziad pacierz mówi g³oœno i krzesiwem o krzesiwko krzesze. Tak go zaraz ludzie obst¹pili dokolusieñka, dzie- ciaków siê te¿ tam nabra³o sk¹dciœ jak mrowia. A mnie zara coœ tknê³o. Tak pytam starego Neœciora, co to bêdzie? Jeszczem przerzec nie zd¹¿y³a, a tu mi, pani moja, w oczach coœci zaœwieci³o... Pojrzê ja, a tu z onego dziadowego krzesiwa pad³a iskierka jedna, potem dru- ga, zatrzeszcza³y badyle, spe³g³y w górê, jakby kto pióro osmali³. Dziad znów ognia krze- sze, a modli siê g³osem... Lec¹ iskry w chrust, jak te ptaki z³ote, lec¹, przelatuj¹, chrustu siê chwytaj¹, a gdzie szczelinka jaka, tam siê dobywa dym siny, gryz¹cy... Trzeszcz¹ ga³ê- zie, tlej¹, zwijaj¹ siê w sobie jakoby gadziny, skwiercz¹ szyszki, smolna ¿ywica syczy, ka- pie... A¿ jak nie buchnie naraz ca³e p³omienisko, jak nie ogarnie onej mogi³y, jak siê nie zaczn¹ iskry siaæ, trzeszczeæ, pryskaæ, jak nie wywal¹ siê dymy czarnym s³upem, a¿ pod samo niebo... To, pani moja, drugi raz i cha³upa siê pali, a takiej ³uny, takiego ognia nie ma. Pojrzê ja na on krzy¿, w czerwieni ca³y stoi, a te rany Chrystusowe jakby ¿ywe, a ten bok jakby krwawi¹- cy... A ludzie te¿ czapki pozdejmowali, pacierz mówi¹cy. Tak mnie zaraz ogarnê³a taka ¿a³oœæ, taka skrucha, ¿em na kolana pad³a, jakby mi kto nogi podci¹³, i biæ siê w piersi zaczê³am. Bo¿e, b¹dŸ mi³oœciw grzesznej duszy jego! Bo¿e, b¹dŸ miloœciw... Wo³am ja tak do tego Pana Jezusa, pani moja. kajaæ siê za duszê onego chudziatka, a tu wrzask: Justyœ! Justyœ! Synku! Justyœ! Patrzê ja, leci ona kowalicha nieboga, jakby j¹ wicher niós³, koszula na piersiach rozerwana. chustka z g³owy spad³a, rêce rozci¹gniête... Na po¿ar leci wprost, na on¹ ognist¹ mogi³ê synowska. Rozst¹pili siê ludzie, ten i ów szepce: „maty” – ¿e to niby matka, wiêc jej przystêp wolny. A ona jak nie krzyknie raz jeszcze: „Justyœ! Ju- styœ!” – jak siê nie zaniesie wielkim, nieludzkim rykiem, jak siê nie rzuci w ono p³omieni- sko... Pani moja, ¿em ja tam trupem, patrz¹c na to, nie pad³a, to cud boski! Runê³a tak jak ta k³oda – w sam œrodek ognia, w sam œrodek, jak ta powiêŸ s³omy... Zrobi³ siê wrzask, krzyk; odci¹gnêli j¹ ta ludzie, zaczêli wod¹ z rowu laæ, ale co... G³ownia to ju¿ tylko by³a. Na twa- rzy, na rêkach, na piersiach sczernia³a jak sadze. Ju¿ tam w niej nie sta³o ani tchu... Tylko te nogi bose, niedogorza³e, co nimi te swoje dró¿ki odprawowa³a do syna. z daleka siê bieli³y... 8 Strona 10 A spod onego mogilnego chrustu, spod ostatniej warszty. kiedy to ju¿ dobrze przygrza³o, wype³zn¹³ ¿mij– rozci¹gn¹³ siê. skurczy³, znów siê rozci¹gn¹³, podniós³ ³ba i do boru po- szed³... Tak zara ludzie powiadali, ¿e to on grzech przeklêty... Takie to ja, pani moja, „Dziady” widzia³am. Podpar³a rêk¹ stara zwiêd³¹ swoja g³owê i zaszepta³a: „Wieczny odpoczynek”. 9 Strona 11 MENDEL GDAÑSKI Obrazek Od wczoraj jakiœ niepokój panuje w uliczce. Stary Mendel dziwi siê i czêœciej ni¿ zwykle nak³ada krótk¹ ³ajkê patrz¹c w okno. Tych ludzi nie widzia³ on tu jeszcze. Gdzie id¹? Po co przystaj¹ z robotnikami, œpiesz¹cymi do kopania fundamentów pod nowy dom niciarza Greu- licha? Sk¹d siê tu wziê³y te obszarpane wyrostki? Dlaczego patrz¹ tak po sieniach? Sk¹d maj¹ pieni¹dze, ¿e id¹ w piêciu do szynku? Stary Mendel krêci g³ow¹, smokcz¹c ma³y. silnie wygiêty wiœniowy cybuszek. On zna lak dobrze tê uliczkê cich¹. Jej fizjonomiê, jej ruch. jej g³osy, jej têtno. Wie, kiedy zza którego wêg³a wyjrzy w dzieñ pogodny s³oñce; ile dzieci przebiegnie ran- kiem, drepc¹c do ochronki, do szko³y; ile zwiêd³ych dziewcz¹t w ciemnych chustkach, z ma- ³ymi blaszeczkami w rêku przejdzie po trzy, po cztery, do fabryki cygar na robotê; ile kobiet przystanie z koszami na starym, wytartym chodniku, pokazuj¹c sobie zakupione jarzyny, skar- ¿¹c siê na drogoœæ jaj, miêsa i mas³a; ilu wyrobników przec³apie œrodkiem bruku, ciê¿kim chodem nóg obutych w trepy, nios¹c pod pach¹ wêze³ki, a w rêku cebrzyki, kielnie, liny. sie- kiery, pi³y. Ba, on i to nawet wie mo¿e. ile wróbli gnieŸdzi siê w gzymsach starego browaru– który panuje nad uliczk¹ wysokim, poczernia³ym kominem – w ga³êziach chorowitej, rosn¹- cej przy nim topoli, która, nie ma ani si³y do ¿ycia, ani ochoty do œmierci i stoi tak czarnia- wa, przez pó³ uschniêta, z pniem spustoszonym, z którego na wiosnê wynika nieco bladej zie- lonoœci. On, mo¿e nawet nie patrz¹c w okno, samym uchem tylko rozpozna³by, czy Pawe³, stró¿, zamiata ulicê now¹ swoj¹, czy te¿ star¹ miot³¹. I jak tego wszystkiego nie ma Mendel Gdañski wiedzieæ, kiedy ju¿ od lat dwudziestu i siedmiu w tej samej izbie pod tym samym oknem swoi warsztat introligatorski ma i tak ju¿ przesz³o æwieræ wieku przy nim w fartuchu swoim skórzanym stoi. a podczas kiedy sucha, ¿ylasta, a dziœ ju¿ nieco dr¿¹ca rêka dociska drewnian¹ œrubê prasy, oczy jego spod brwi gê- stych, nawis³ych, siwych, patrz¹ w tê uliczkê, która jest wœród wielkiego miasta jakby odrêb- nym, zamkniêtym w sobie œwiatem. Œwiata tego drobne tajemnice zna Mendel na wylot. Wie, kiedy siê powiêksza, a kiedy zmniejsza kaszel starego archiwisty, który mu przynosi do oprawy grube, pe³ne kurzu folia³y zatêch³ych papierów, wie, jak pachnie pomada ma³ego dependenta, któremu zszywa akta pana mecenasa; wie. kiedy przyjdzie Joasia od pani radczyni z ¿¹daniem, aby jej za „œk³o piêknie wsadzi³” laurkê z powinszowaniem, na której z³ocisty anio³ odkrywa siê i pokazuje kawalera z bukietem ró¿ w rêku; wie, kiedy nie je obiadu student mieszkaj¹cy na strychu, wie, z której strony nadbiegnie zdyszana pensjonarka ¿¹daj¹c, aby jej „niebiesko i ze z³otymi sznurkami” oprawi³ przepisane na listowym papierze poezje Czes³awa i Gawalewicza. 10 Strona 12 On wszystko wie. Wszystko, co mo¿na widzieæ na lewo i na prawo siwym, bystrym okiem, co mo¿na na prawo i na lewo us³yszeæ uchem i co przemyœleæ mo¿na d³ugimi godzinami, stu- kaj¹c jak dziêcio³ m³otkiem introligatorskim, równaj¹c i obcinaj¹c wielkie arkusze papieru, warz¹c klej, mieszaj¹c farby. I jego te¿ znaj¹ tu wszyscy. Obcy cz³owiek rzadko zajrzy; ka¿dy jakby swój, jakby domowy. Stary, ³ysy zegarmistrz z przeciwka przez otwarte okno krzyczy mu latem ,,dzieñ dobry” i pyta o Bismarcka; suchotniczy powroŸnik zaczepia o jego klamkê swoje d³ugie, konopne sznurki, które dysz¹c krêci w w¹skiej wpó³widnej sionce kamieniczki; chudy student z facjat- ki, z nogami jak cyrklowe no¿yce, wsadza zmierzchem w jego drzwi g³owê na d³ugiej, cien- kiej szyi i po¿ycza od niego ³ojówkê, któr¹ ,,zaraz odda, tylko jeszcze z godzinkê popisze”... Straganiarka poda mu czasem przez okno rzodkiew czarn¹ w zamian za kolorowe skrawki papieru, z których sobie jej ch³opaki sporz¹dzaj¹ latawce, s³ynne na ca³¹ ulicê; synek gospo- darza ca³ymi godzinami przesiedzi u niego, czekaj¹c na woln¹ chwilê, w której Mendel da mu tektury do podklejania wyciêtych z arkusza ¿o³nierzy, a tymczasem dziwuje siê wielkim uszom no¿yc, wa¿y w rêku m³otek, wtyka nos w garnczek z klajstrem, próbuj¹c go niemal. Wszystko to tworzy jak¹œ atmosferê ciep³¹, poufal¹, atmosferê wzajemnej ¿yczliwoœci. Sta- remu Mendlowi dobrze w niej byæ musi. Mimo szeœædziesiêciu i siedmiu lat rzeœki jest jesz- cze w sobie. Spokój i powaga maluje siê na jego typowej, zawiêd³ej w trudach twarzy. W³osy jego s¹ mocno siwe. a d³uga broda zupe³nie bia³a. Pierœ zaklês³a pod pikowanym kaftanem czêsto zadychuje siê wprawdzie, a grzbiet zgarbiony nigdy jakoœ nie chce siê roz- prostowaæ, ale tym nie ma siê co trapiæ, póki nogi i oczy starcz¹, póki i w rêku si³a jest. Kie- dy mu dusznoœæ dech zapiera, a w zgiêtym grzbiecie ból jakiœ krzy¿e ³amie, stary Mendel na- k³ada w ma³¹ fajeczkê tytoñ z poczernia³ego, zwi¹zanego sznurkiem pêcherza i kurz¹c j¹, wy- poczywa chwilê. Tytoñ, którego u¿ywa, nie jest zbyt wyborny, ale daje laki piêkny, siny dy- mek i tak Mendlowi smakuje. Siny ten dymek ma i to jeszcze w sobie szczególnego, ¿e wi- daæ w nim ró¿ne rzeczy oddalone i takie, które ju¿ dawno minê³y. Widaæ w nim i Resiê. ¿onê jego, z któr¹ dobrze mu by³o na œwiecie trzydzieœci lat, i sy- nów, którzy siê za chlebem rozbiegli jak te liœcie wichrem gnane, i dzieci synów tych, i smut- ki ró¿ne, i pociechy, i troski; a ju¿ najd³u¿ej to w nim widaæ jego najm³odsz¹ dziewczynê Lijê, tak wczeœnie wydan¹ i tak wczeœnie zgas³¹, po której mu tylko jeden wnuk pozosta³. Gdy sta- ry Mendel rozpala swoj¹ fajeczkê, jakieœ ciche mruczenie dobywa siê z ust jego. W miarê jak pali i jak dymek siny przynosi mu dalekie obrazy i takie, które ju¿ nigdy nie wróc¹, mrucze- nie to roœnie, potê¿nieje, staje siê jêkiem niemal. Ta dusza ludzka, dusza starego ¯yda, ma te¿ smutki swoje i têsknoty, które zag³usza prac¹. Tymczasem s¹siadka przynosi w jednej rêce garnczek z roso³em, w którym p³ywaj¹ kawa³- ki rozmiêk³ej bu³ki, a w drugiej przykryty talerz z miêsem i jarzyn¹. Stary Mendel odbiera od niej ten skromny obiad; nie je go wszak¿e, tylko postawiwszy na ma³ym, ¿elaznym piecyku, czeka. Czekanie to trwa nied³ugo. O samej drugiej drzwi izdebki otwieraj¹ siê g³oœno, ha³a- œliwie, a w nich ukazuje siê ma³y gimnazista; w d³ugim, na wyrosi sporz¹dzonym szynelu, w du¿ej, zsuniêtej na ty³ g³owy czapce, z tornistrem na plecach. Jest to ch³opak dziesiêciolet- ni mo¿e, który po matce, najm³odszej córce starego Mendla, wzi¹³ piwne, o z³ocistych bla- skach oczy, d³ugie, ciemne rzêsy i drobne usta, a po dziadzie nos orli i w¹skie wysokie czo³o. Szczup³y i ma³y, ch³opak mniejszym siê jeszcze i szczuplejszym wydaje, kiedy zrzuci szynel 11 Strona 13 i zostanie tylko w szkolnej, szerokim pasem przepasanej bluzie. Stary Mendel jest w ci¹g³ej o niego obawie. Przezroczysta cera ch³opca, jego czêsty kaszel, jego w¹t³e piersi i pochylone barki budz¹ w dziadzie nieustann¹ troskê. Wybiera te¿ dla niego najlepsze kawa³ki miêsa, dolewa mu i dok³ada na talerz, a kiedy ch³opak siê naje, klepie go po ramieniu i zachêca do zabawy z dzieæmi w podwórku. Malec rzadko kiedy namówiæ siê pozwala. Jest zmêczony lekcjami, ciê¿kim szynelem, sie- dzeniem w szkole, drog¹, dŸwiganiem tornistra; ma te¿ du¿o zadañ na jutro. Pow³óczy noga- mi chodz¹c, a nawet wtedy, kiedy siê uœmiecha, piwne jego oczy patrz¹ z melancholi¹ jak¹œ. W kilka chwil po obiedzie malec zasiada przy prostym sosnowym stole, dobywaj¹c z tor- nistra ksi¹¿ki i zeszyty, a stary Mendel zabiera siê do swego warsztatu. Choæ ch³opak cicho siê sprawia i tylko szeptem pó³g³oœnym powtarzaj¹c lekcje, kiedy niekiedy zaledwie stuknie sto³kiem, na, którym siê buja podpar³szy na stole oba chude ³okcie, znaæ przecie, ¿e staremu introligatorowi przeszkadza coœ w robocie. Co i raz odwraca on g³owê, by spojrzeæ na ch³op- ca, a choæ po klajster rêk¹ siêgn¹æ mo¿e, obchodzi z boku warsztat, gdy mu go potrzeba, aby po drodze uszczypn¹æ wnuka w liczko blade, przejrzyste, lub pog³askaæ go po krótko przy- ciêtych, miêkkich i ciemnych jak krecie futerko w³osach. Ch³opiec przyzwyczajony jest wi- daæ do tych pieszczot, nie przerywa przy nich bowiem ani swego ¿arliwego szeptu, ani ko³y- sania siê na sto³ku. Stary introligator wszak¿e zupe³nie i tym jest zadowolony, a przyciszaj¹c klapanie pantofli, powraca na palcach do swego warsztatu. W pi¹tek przed wieczorem scena siê odmienia: malec uczy siê przy oknie, ko³ysz¹c siê mozolnie na sto³ku, nie maj¹cym tu swojego rozpêdu, a na sosnowym, pokrytym serwet¹ sto- le s¹siadka zastawia rybê, makaron i tylko co przyniesion¹ od piekarza t³ust¹, piêknie zru- mienion¹ kaczkê. Cynowy, o dziwnie powykrêcanych ramionach œwiecznik z ga³kami oœwie- ca izbê uroczyœcie, œwi¹tecznie. Stary Mendel ma na sobie wytarty ju¿ nieco, ale jeszcze piêkny ¿upan czarny, przepasany szerokim pasem, za który z luboœci¹ zak³ada spracowane rêce. Siwe jego w³osy pokrywa jar- mu³ka, a skrzyp nowych z d³ugimi cholewami butów– nape³nia izbê jakimœ radosnym szme- rem. Gdy ju¿ stó³ zastawiony zosta³, ch³opak siê myje, przyczesuje swoje krecie futerko na drobnej, pod³u¿nej g³owinie, zapina œwie¿y ko³nierzyk i czyste mankiety, a za³o¿ywszy rêce w ty³ stoi powa¿ny i wyprostowany, podczas kiedy dziad siêga na policê po zwiniêty ta³es i po modlitewnik. W chwilê potem rozlega siê wargowy, brzêcz¹cy œpiew modlitewny starego ¯yda; g³os jego przechodzi wszystkie spadki od niskich, spi¿em brzmi¹cych, do wysokich, na których œpiew jego przechodzi w jêk i w ¿arliwy jakiœ lament, w akcenty namiêtne, b³agalne, tkaj¹- ce. Pod wp³ywem œpiewu tego ma³ego gimnazistê ogarnia dreszcz nerwowy, blada jego twarzyczka staje siê bledsz¹ jeszcze, wielkie oczy to rozszerzaj¹ siê nad miarê, to mru¿¹ siê i zachodz¹ ³zami; patrzy na dziada jakby urzeczony, a spazmatyczne ziewanie otwiera mu usta. Na szczêœcie dziad zamyka wkrótce stary modlitewnik i b³ogos³awieñstwem roz- poczyna szabasow¹ ucztê. Zdarzy³o siê raz latem, ¿e ch³opaki od Ko³odziejskiego œlusarza i od szewca Pocieszki ze- brali siê przed otwartym oknem starego introligatora, a zagl¹daj¹c przez nie do oœwietlonej szabasowym œwiat³em izby, robili sobie z tej modlitwy œmiechy i g³upi¹ uciechê. W tej chwili wszak¿e przechodzi³ tamtêdy stary proboszcz, a spojrzawszy przelotnie w okno i widz¹c modl¹cego siê ¯yda, który z takim jêkiem wo³a³ po swojemu do Boga, uchy- 12 Strona 14 li³ kapelusza. Scena by³a niema, ale nad wyraz wymowna. Ch³opaki zemknê³y, jakby ich wiatr zdmuchn¹³, i nie by³o odt¹d wypadku, aby spokój tej ubogiej izby zak³ócony zosta³. Przedwczoraj dopiero... W³aœciwie i przedwczoraj nie sta³o siê nic. Tylko malec powróci³ ze szko³y bez czapki, zdyszany, jak zaj¹c zgoniony. Zrazu nic mówiæ nie chcia³; dopiero po d³ugich badaniach wy- zna³, ¿e jakiœ obdartus krzykn¹³ na niego: ,,¯yd!... ¯yd!...”, wiêc on ucieka³ i czapkê zgubi³, i nie œmia³ wracaæ po ni¹. Fala gniewu uderzy³a staremu Mendlowi do twarzy. Wyprostowa³ siê, jakby urós³ nagle, splun¹³, a polem ch³opaka twardo za ramiê uj¹wszy, do sto³u pchn¹³ i obiad w milczeniu spo¿y³. Po obiedzie nie wróci³ do warsztatu i fajki nie nak³ada³, tylko sapi¹c, po izbie chodzi³. Malec tak¿e do lekcji siê nie bra³, ale patrzy³ na dziadka zalêknionym wzrokiem. Nigdy go jeszcze tak gniewanym nie widzia³. – S³uchaj, ty! – przemówi³ wreszcie, staj¹c przed ch³opcem, Mendel – Jak ja ciebie ma³e- go sierotê wzi¹³ i chowa³, i za niañkê tobie by³, i za matkê tak¿e by³, i piastowa³ ciebie, nu, to nie na to ja ciebie chowa³ i nie na to ciebie piastowa³, co by ty g³upi by³! I jak ja ciebie uczyæ da³, jak ja ciebie do szko³y posy³a³, jak ja tobie ksi¹¿ki kupowa³, to te¿ nie na to, co by ty g³upi by³! A ty ze wszystkim g³upi roœniesz i nie ma u ciebie ¿adnej m¹droœci! Jakby u cie- bie m¹droœæ by³a, to by ty tego nie wstydzi³ siê, nie p³aka³, nie ucieka³, ¿e kto na ciebie „¯yd” krzyknie. A jak ty tego p³aczesz, jak ty uciekasz i jeszcze tak¹ piêkn¹, now¹ czapkê gubisz, co piêæ z³otych bez szeœciu groszy kosztuje gotowymi pieniêdzmi, nu, to ty ze wszystkim g³upi jesteœ, a te szko³y, te ksi¹¿ki, te nauki to wszystko na nic! Odsapn¹³ i znów mówiæ zacz¹³, ale ju¿ ³agodniejszym g³osem: – Nu, co to jest ¯yd? Nu, jaki ty ¯yd? Ty siê w to miasto urodzi³, toœ ty nie obcy, toœ swój, tutejszy, to ty prawo masz kochaæ to miasto, póki ty uczciwie ¿yjesz. Ty siê wstydziæ nie masz, ¿eœ ¯yd. Jak ty siê wstydzisz, ¿eœ ty ¯yd, jak ty siê sam za pod³ego masz, dlatego ¿eœ ¯yd, nu, to jak ty mo¿esz jakie dobro zrobiæ dla to miasto, gdzie ty siê urodzi³, jak ty jego kochaæ mo¿esz?... Nu?... Zach³ysn¹³ siê i znów przed ch³opakiem stan¹³. Tym razem jednak patrzy³ na jego zlêk- nion¹ twarzyczkê z jakimœ rozrzewnieniem. Po³o¿y³ mu na g³owie rêkê i rzek³ z naciskiem: – Uczciwym ¯ydem byæ jest piêkna rzecz! Ty to pamiêtaj sobie! A teraz siê ucz, ¿eby ty g³u- pim nie by³, a czapkê to ja tobie insz¹ kupiê, to ty nie potrzebujesz p³akaæ, bo to g³upstwo jest! Malec poca³owa³ w rêkê dziada i wzi¹³ siê do ksi¹¿ek. Stary introligator bardziej jednak by³ poruszony t¹ spraw¹, ni¿ to chcia³ dziecku okazaæ. D³ugo bowiem po izbie chodzi³, nie koñcz¹c pilnej, zaczêtej roboty i spluwaj¹c po k¹tach, jakby siê gorycz¹ jak¹ nakarmi³. Nie przetrawi³ on tej goryczy w sobie i przez noc widocznie, gdy¿ bardziej zgarbiony i postarza³y ni¿ zwykle nazajutrz wsta³; kiedy ch³opiec podpi¹wszy rzemienie tornistra do szko³y ruszy³, stary poszed³ do okna i patrzy³ za nim niespokojnie, d³ugo. Niepokój ten nie opuszcza³ go i przy pracy nawet. Czêœciej ni¿ zwykle pod wp³ywem ja- kiegoœ rozdra¿nienia nak³ada³ krótk¹ fajeczkê i podchodzi³ do okna, i patrza³ podejrzliwie w tak dobrze, tak dawno znan¹ sobie uliczkê. Pod wp³ywem te¿ tego rozdra¿nienia zapewne ruch jej, jej g³osy, jej têtno inne mu siê jakieœ ni¿ zwykle wyda³y. Gdy jednak malec powróci³ ze szko³y wesó³, bo pi¹tkê dosta³, rozbawiony now¹ czapk¹, która mu na oczy wje¿d¿a³a, stary o swoich przywidzeniach zapomnia³ i czy to sam dla sie- bie, czy dla uciechy dziecka gwizda³ przy robocie jak za m³odych czasów. 13 Strona 15 Po obiedzie wpad³ po akta dependent pachn¹cy pi¿mem. – Co s³ychaæ? – spyta³. – Wszystko dobrze, broñ Bo¿e od z³ego! – odrzek³ Mendel Gdañski. – Podobno ¯ydów maj¹ biæ?... – rzuci³ pachn¹cy dependent z g³upkowatym uœmiechem. – Nu, jak biæ, to biæ! – odrzek³ Mendel pokrywaj¹c wra¿enie. Jakie na nim te s³owa wy- war³y. – A kto ich ma biæ? Urz¹d?... – I... Urz¹d by tam – rozœmia³ siê ma³y dependent. – Nu, jak nie urz¹d, to i chwa³a Bogu! – rzek³ Mendel. Rozœmieli siê obaj. M³ody dependent g³upkowato. ¯yd z przymusem widocznym. Z³y by³, ¿e ta rozmowa toczy³a siê przy dziecku. Spojrza³ na ch³opca spod brwi nasuniê- tych. Malec wlepi³ w dependenta wielkie swoje oczy i dopiero kiedy ten za progiem by³, spu- œci³ je na karty ksi¹¿ki pociemnia³e, pa³aj¹ce. Stary Mendel jakby nie widzia³ tego, zacz¹³ znowu gwizdaæ. Ale gwizdanie to mia³o coœ w sobie ze œwistu przyt³oczonej wielkim ciê¿a- rem piersi, nuta przycicha³a, g³uch³a, zasypia³a, a¿ urwa³a siê zgrzytem czy jêkiem. Zmierzcha³o ju¿ w izbie, kiedy przez niskie drzwi wcisn¹³ siê gruby zegarmistrz w popie- latym haweloku, jakiego stale u¿ywa³ w tej porze. – S³ysza³eœ pan nowinê? – zapyta³ siadaj¹c na brzegu sto³u, przy którym uczy³ siê malec. – Nu – odpar³ Mendel – co mnie po nowinê? Jak una bêdzie dobra, to una i wtedy bêdzie dobra, kiedy una nie bêdzie nowina, a jak z³a, nu, to na co ja j¹ s³uchaæ mam? – Podobno ¯ydów maj¹ biæ – rzek³ t³usty zegarmistrz kiwaj¹c nog¹ w wyciêtym trzewiku z b³yszcz¹c¹ stalow¹ sprz¹czk¹. Stary Mendel zamruga³ kilka razy nerwowo, ko³o ust przebieg³o mu nag³e drgniêcie. Wnet opamiêta³ siê jednak i przybrawszy ton jowialnej dobrodusznoœci rzek³: -¯ydów? Jakich ¯ydów? Jeœli tych, co uni z³odzieje s¹, co uni ludzi krzywdz¹, co uni po drogach rozbójstwo robi¹, co uni z tego biednego skórê ci¹gn¹, nu, to czemu nie? Ja sam pójdê ich biæ! -Ale nie! – rozœmia³ siê zegarmistrz. – Wszystkich ¯ydów... W siwych Ÿrenicach Mendla zapali³ siê b³ysk nag³y. Przygasi³ go jednak wpó³spuszczon¹ powiek¹ i niby obojêtnie zapyta³: – Nu, za co uni maj¹ wszystkich ¯ydów biæ? – A za có¿ by? – odrzuci³ swobodnie zegarmistrz. – Za to. ¿e ¯ydy! – Nu – rzek³ Mendel mru¿¹c siwe oczy – a czemu uni do lasa nie id¹ i nie bij¹ brzeziny za to. ¿e brzezina, albo jedliny za to, ¿e jedlina?... – Ha! ha! – rozœmia³ siê zegarmistrz – ka¿dy ¯yd ma swoje wykrêty! Przecie¿ ta jedlina i ta brzezina to nasze, w naszym lesie, z naszego gruntu wyros³a! Mendel a¿ siê zach³ysn¹³, tak mu odpowiedŸ na usta nagle wykipia³a. Pochyli³ siê nieco ku zegarmistrzowi i g³êboko zajrza³ mu w oczy. – Nu, a ja z czego wyrós³? A ja z jakiego gruntu wyrós³? Pan dobrodziej mnie dawno zna? Dwadzieœcia i siedem lat mnie pan dobrodziej zna! Czy ja tu przyszed³ jak do karczmy? Zjad³, wypi³ i nie zap³aci³? Nu, ja tu nie przyszed³ jak do karczmy! Ja tu tak w to miasto urós³, jak ta brzezina w lesie! Zjad³ ja tu kawa³ek chleba, prawda jest. Wypi³ te¿ wody, i to prawda jest. Ale za tego chleba i za tej wody ja zap³aci³. Czym ja zap³aci³? Pan dobrodziej chce wiedzieæ, czym ja zap³aci³? Wyci¹gn¹³ przed siebie obie spracowane, wysch³e i ¿ylaste rêce. 14 Strona 16 – Nu – zawo³a³ z pewn¹ porywczoœci¹ w g³osie – ja tymi dziesiêciu palcami zap³aci³! Pan dobrodziej widzi te rêce? Znów siê pochyli³ i trz¹s³ chudymi rêkami przed b³yszcz¹c¹ twarz¹ zegarmistrza. – Nu, to takie rêce s¹, co ten chleb i te wodê pró¿no do gêby nie nosi³y! To takie rêce s¹, co siê pokrzywi³y od no¿a, od obcêgów, od œruby, od m³ota. Nu, Ja nimi zap³aci³ za ka¿dy kês chleba i za ka¿dy kubek wody, co ja tu zjad³ i wypi³. Ja jeszcze i te oczy przy³o¿y³, co ju¿ dobrze patrzeæ me chc¹, tego grzbietu, co nie chce ju¿ prosty byæ, i te nogi, co nie chc¹ mnie ju¿ nosiæ! Zegarmistrz s³ucha³ obojêtnie, bawi¹c siê dewizk¹. ¯yd sam siê roznamiêtnia³ sw¹ mow¹. – Nu, a gdzie ta zap³ata moja jest? Ta zap³ata moja jest w szkole u dzieci,, u tych pani- czów, u te panienki, co siê ucz¹ na ksi¹¿kê, co pisz¹ na kajetu, nu. Una i w koœció³ jest, jak tam z ksi¹¿kami ludzie id¹... Nu, una i u wielmo¿nego proboszcza jest, bo ja i jemu oprawia³ ksi¹¿ki, niech un zdrowy ¿yje! Tu uchyli³ jarmu³ki. a potem doda³: – Moja zap³ata w dobrych rêkach jest. – Tak siê to mówi’ – odpar³ dyplomatycznie zegarmistrz – ale ¯yd zawsze ¯ydem!.,. Nowe iskry zagorza³y w oczach starego introligatora. – Nu. a czym un ma byæ? Niemcem ma byæ? Francuzem ma byæ?... Mo¿e un koniem ma byæ? Nu, bo psem to un ju¿ dawno siê zrobi³, to un ju¿ jest! – Nie o to chodzi! – rzek³ patetycznie zegarmistrz. – Chodzi o to. ¿eby nie by³ obcym... – O to chodzi? – odpar³ ¯yd przechylaj¹c siê w ty³ i cofaj¹c ³okcie. – Nu, to niech mi tak od razu pan dobrodziej powiada. To jest m¹dre s³owo! Ja lubiê s³yszeæ m¹dre s³owo M¹dre s³owo to jest jak ojciec i jak matka cz³owiekowi. Nu, ja za m¹dre s³owo to bym milê drogi szed³. Jak ja m¹dre s³owo us³yszê, to mnie za chleb siarczy, jakby ja wielki bogacz by³, wielki bankier, nu, to ja by za ka¿de m¹dre s³owo dukata da³. Pan dobrodziej powiada, coby ¯yd nie by³ obcy? Nu, i ja tak samo powiadam. Czemu nie? Niech un nie bêdzie obcy. Na co un obcy ma byæ– co ma obcym siê robiæ, kiedy w i tak swój? Pan dobrodziej myœli, co jak tu deszcz pada. to un ¯yda nie moczy, bo ¯yd obcy? Albo mo¿e pan dobrodziej myœli, co jak tu wiatr wieje, to un piaskiem nie sypie w oczy temu ¯ydowi, bo ¯yd obcy? Albo mo¿e pan dobrodziej myœli, ¿e jak ta ceg³a z dachu leci, to una ¯yda ominie, bo un obcy? Nu, to ja panu dobrodziejowi powiem, ¿e una jego nie ominie. I wiatr jego nie omi- nie, i deszcz jego nie ominie’ Patrz pan dobrodziej na moje w³osy, na moje brodê... Uny siwe s¹, uny bia³e s¹... Co to znaczy? To znaczy, co uny du¿o rzeczy widzia³y i du¿o rze- czy pamiêtaj¹. To ja panu dobrodziejowi powiem, co une widzia³y wielgie ognie i wielgi po¿ar i wielgie pioruny na to miasto biæ,a tego. coby od te ognie i od ten po¿ar, i od te pio- runy ¯ydy by³y uwolnione, to uny tego nie widzia³y! Nu, a jak noc jest na miasto, to una i na ¯ydów jest. to i na ¯ydów wtedy nie ma s³oñce! Odetchn¹³ g³êboko, ciê¿ko. – Pan dobrodziej na zabawy chodzi? Pan dobrodziej na tañce bywa? Gruby zegarmistrz skin¹³ g³ow¹ i zako³ysa³ siê na stole, brzêcz¹c dewizka. Pochlebia³o mu to, ¿e introligator uwa¿a go za cz³owieka œwiatowego i mog¹cego jeszcze zabawiaæ siê tañcami. ¯yd gorej¹cymi oczami patrzy³ w jego twarz p³ask¹, ozdobion¹ szero- kim. miêsistym nosem. 15 Strona 17 – A smutku swego, swego k³opotu pan dobrodziej ma? Zegarmistrz podniós³ brwi, przybieraj¹c minê niezdecydowan¹. W³aœciwie pragn¹³ siê on okazaæ wy¿szym nad podobne drobnostki, jak k³opot i smutek, ale ¿e nie wiedzia³, do czego ¯yd zmierza, milcza³ wiêc dyplomatycznie. Stary introligator odpowiedzi te¿ nie czeka³, tylko mówi³ dalej g³osem wezbranym, pe³nym: -Nu, jak pan dobrodziej na tañce bywa i swego smutku te¿ ma, to panu dobrodziejowi wia- domo jest, ¿e siê ludzie do tañca, do weso³oœci zejd¹ i po weso³oœci siê rozejd¹, i nic. Ale jak te ludzie do smutku siê zejd¹, tak siê uni do p³akania zejd¹, nu, to ju¿ nie jest nic. To ju¿ ten jeden temu drugiemu bratem siê zrobi³, to ju¿ ich ten smutek jednym p³aszczem nakry³. To ja panu dobrodziejowi powiem, co ja w to miasto wiêcej rzeczy widzia³ do smutku ni¿ do tañca i ¿e ten p³aszcz to bardzo du¿y jest. Ajaj, jaki un du¿y!... Un wszystkich nakry³, i ze ¯ydami te¿! Odwróci³ siê bokiem i spojrza³ za siebie w okno. – Mój panie Mendel! – rzeki zegarmistrz tonem wy¿szoœci. – Gada siê to tak i owak, ale ka¿dy ¯yd, byle pieni¹dze mia³... Stary introligator nie da³ mu dokoñczyæ, ale podniós³szy rêkê trz¹s³ ni¹, jakby siê od na- trêtnego owadu opêdza³. – Niech mi pan dobrodziej nie powie te mowê! To jest mowê od wszystkie g³upie ludzie. Jakby ¯ydowi pieni¹dz za wszystko mia³ byæ, toby jemu Pan Bóg od razu kieszeñ w skórê zrobi³, abo i dwie. A jak jemu Pan Bóg kieszeñ w skórê nie zrobi³, nu, to na to, ¿e ¯ydowi pieni¹dz tyle ma byæ, co i ka¿demu. -Ma byæ! – zawo³a³ triumfalnie zegarmistrz podnosz¹c t³usty podbródek i muskaj¹c siê po nim. -Ale nie jest! W tym sêk, ¿e nie jest... Uœmiechn¹³ siê Mendel wpó³ smêtnie, a wpó³ filuternie. – A ja panu dobrodziejowi powiem, co tam w³aœnie sêka nie ma, tylko jest dziurê. Ajaj, jakie dziurê! Spowa¿nia³ nagle i kiwa³ g³ow¹ patrz¹c w ziemiê. – Pan dobrodziej myœli, co ja te dziurê nie widzê? Ja j¹ widzê, ¿e una siê zrobiæ mog³a, to jest Ÿle, ale ¿e una dot¹d nie za³atana jest, to jeszcze gorzej. W te dziurê to du¿o mocy wpada i w s³aboœæ siê obraca. I du¿o rozumu wpada, a w g³upstwo siê obraca. I du¿o dobroci wpa- da, a w z³oœæ siê obraca... Chce mi pan dobrodziej wierzyæ? Te dziurê to nie ¯ydki zaczê³y pierwsze drzeæ. Nu, ¿e uni j¹ potem darli, to ja wiem, to ja nie sk³amiê, nie powiem, ¿e nie! Ale najpierw to j¹ zaczê³a drzeæ zapomnia³oœæ na to, co wszystkie ludzie od jednego Boga stworzone s¹. Z³o¿y³ dwa pierwsze palce u prawej rêki. jakby tabakê bra³, a wystawiwszy ma³y. dodawa³ tym gestem precyzji dowodzeniu swemu. – To by³a pierwsza nitka, co tam w to i-miejsce pêk³a– Nu, tak jedni zaczêli do siebie ci¹- gn¹æ, a drudzy mów do siebie, i tak siê ju¿ dalej rwa³o. Pan dobrodziej powiada, co dla ¯yda pieni¹dz wszystko jest? Nu, niech i tak bêdzie! A wie pan dobrodziej czemu? Nie wie pan dobrodziej? Pan dobrodziej myœli, temu. co ¯ydki chytre s¹?” To siê pan dobrodziej myli. Pan dobrodziej zna ten s³up na Ujazdów? Nu pan dobrodziei siê œmieje’ To jak tam na ten s³up po³o¿ony bêdzie hunor i m¹droœæ, i wielga s³awnoœæ, i wielgie herby, i wielga familia, i wielgie urzêdy, i pieni¹dze te¿. nu. to jeden wlizie na siup po ten hunor ,y drugi po te m¹- droœæ a trzeci po te herby, a czwarty po te s³awnosæ. a i taki siê znajdzie, co po te pieni¹dze 16 Strona 18 wlizie. choæ msze rzeczy przy nich s¹, Ale jak na ten s³up po³o¿one bêd¹ tylko pieni¹dze, a nie bêdzie ani hunoru ani s³awnoœci, ani m¹droœci. to po co ludzie bêd¹ na ten s³up liŸæ? Jak pan dobrodziej myœli? Po pieni¹dze uni bêd¹ liŸæ i po nic wiêcej? A te z do³u co siê przy- patruj¹, to bêd¹ krzyczeæ: Ajaj, jaki to chytry naród, po pieni¹dze tylko lizie, pieni¹dze u nie- go wszystko! A im kto mniejszy bêdzie albo na g³êbszym do³u sta³, to mniej widzieæ bêdzie, a g³oœniej jeszcze krzyczeæ. A tylko te wysokie ludzie, te na górze stoj¹ce, widzieæ bêd¹, co na ten s³up nic innego po³o¿one nie jest, i tym, co po to li¿¹, co ta po³o¿one jest, nie bêd¹ siê dziwowali, a krzyczeæ to uni te¿ nie bêd¹. Co na nasz s³up le¿y? Pieni¹dze tylko le¿¹, tak my po pieni¹dze liziem. Ale to nie jest pierwsze z³e. Pierwsze z³e to jest takie, co dwa s³upy s¹ i co na nich nierówne rzeczy le¿¹. – Jeszcze by – rozœmia³ siê impertynencko zegarmistrz. – W teorii zreszt¹ – doda³ powa¿- niej – masz pan mo¿e i s³usznoœæ. Ale w praktyce inaczej to siê okazuje. Was, ¯ydów, lêgnie; siê jak tej szarañczy, a zawsze to ¿ywio³ cudzy... Stary introligator znów zamruga³ nerwowo razy kilka i znów siwe swoje oczy w po³owie rzêsami przys³oni³. – M¹dry cz³owiek, choæby w garœci dwa kamienie mia³ i trzy choæby mia³, to tylko jed- nym w psa ciska. A pan dobrodziej dwoma kamieniami od razu cisn¹³ na starego ¯yda... Ale to nic nie szkodzi. Ja ten jeden podniosê i ten drugi te¿ podniosê. Mój grzbiet ju¿ siê sam do ziemi schyla... Musn¹³ dwa razy bia³¹ sw¹ brodê i pomyœlawszy chwilkê rzek³: – Pan dobrodziej wie, jak ja siê nazywam? Nu, ja siê nazywam Mendel Gdañski. ¯e ja siê Mendel nazywam, to przez to, co nas by³o dzieci czternaœcie, a ja siê piêtnasty urodzi³, tu, na Stare Miasto, w te w¹skie uliczkê. zara za te ¿ó³te kamienice, gdzie apteka. pan dobrodziej wie? Nu. jak ja siê tam urodzi³, to nas by³o dzieci piêtnaœcie, ca³y mendel. Przez to ja siê Mendel nazywam1'. Czy nas ojciec nieboszczyk potopiæ mia³? Nie mia³ nas potopiæ! Raz. ¿e siê un Pana Boga ba³, a drugi raz. ¿e un te swoje piêtnaœcie dzieci tak kocha³, ¿e jak matka przynios³a œledŸ, to un tylko g³ówkê sobie urwa³, a ca³ego œledzia to dzieciom dal, coby siê najad³y, coby nie by³y g³odne. Tak ich kocha³. Zach³ysn¹³ siê. Poczerwienia³, oczy mu siê zapali³y nag³ym przypomnieniem. Wnet siê jed- nak pohamowa³ i mówi³ dalej z jowialnym uœmiechem, w którym gorzk¹ ironiê dostrzec by³o mo¿na. – Ale ja, Mendel, widzia³, co mendlowi ca³emu Ÿle na œwiecie, tak sam ju¿ tylko pó³ tuzi- na dzieci mia³, a moja córka– Lija, nu, una tylko jednego syna mia³a i od boleœci wielkiej umar³a. ¯eby una ¿y³a, a szeœæ synów mia³a, a patrza³a, na co ja patrzê, nu, to ima by szeœæ razy od boleœci umieraæ musia³a! Mówi³ szybko, coraz szybciej, g³osem namiêtnie przyciszonym, pochylaj¹c siê ku zegar- mistrzowi i przenikaj¹c go pa³aj¹cym wzrokiem. Po chwili wyprostowa³ siê. wci¹gn¹³ w star¹ pierœ g³êboki, ciê¿ki oddech i uœmiechn¹wszy siê smêtnie rzek³: – To ju¿ my go nie nazywali Mendel, to ju¿ my go nazwali Jakub. – Kubuœ, pójdŸ tu! – zawo³a³ jakby pierwszy raz przypominaj¹c sobie obecnoœæ ch³opca. A gdy malec wsta³ ze sto³ka i szastn¹wszy buciêtami przed zegarmistrzem do dziada siê przy- tuli³, stary pog³aska³ go po g³owie i rzek³: -Kubuœ to takie imiê. co go i pan dobrodziej, na ten przypadek, godnemu synkowi mo¿e daæ. To jest takie imiê, co to jak na tym s¹dzie króla Salomona; niech nie bêdzie ani mnie, 17 Strona 19 ani tobie. To dobre imiê jest! Po te imiê to jak po te k³adkê przejd¹ ludzie z te niedobre czasy do te dobre czasy, kiedy jeden drugiemu nie bêdzie liczy³ w domu, du¿o ma ko³yski... Bo w te du¿o ko³yski du¿o pracy jest i du¿o g³odu jest. i du¿o mogi³ki te¿... I nie na tym m¹droœæ jest, coby ma³o ludzi by³o. ale na tym m¹droœæ jest, coby uni du¿o dobrego zrobili, du¿o ziemi obsiali, du¿o obkopali, du¿o obsadzili. Coby uni du¿o przemy- s³ów mieli, du¿o rozumu siê uczyli, du¿o dobroœci znali w sercu jeden dla drugiego. Mnie jeden stary ch³op powiada³, co jak bocian wiêcej dzieci ma, ni¿ ich wy¿ywiæ mo¿e, to jedno albo i dwa z gniazda precz zruci. Tak niech ju¿ pan dobrodziej k³opotu o to nie ma. To i nad ludŸmi taka moc musi byæ. co te gêby liczy i te ziarna w k³osie te¿... Trz¹s³ siw¹ brod¹, coraz silniej tul¹c malca do swego boku. – Nu, ja nie tylko nazywam siê Mendel, ja jeszcze nazywam siê Gdañski. Nu, co to jest Gdañski? To taki cz³owiek albo taka rzecz, co z Gdañska pochodz¹ca jest... Pan dobrodziej wie?... Wódka gdañska jest i kufer gdañski jest, i szafa gdañska jest... Jak uny gdañskie mog¹ byæ. tak ja jestem Gdañski. Nie jestem paryski, ani nie jestem wiedeñski, ani nie jestem berliñski -jestem Gdañski. Pan dobrodziej powiada, co ja cudzy. Nu, jak to mo¿e byæ? Jak ja Gdañski, to ja cudzy? Tak pan dobro- dziej powiada? Czy to tam ju¿ wysch³a Wi³sa? Czy tratwy tam nie id¹ od nasze miasto? Czy tam te lapciuchy nasze flisy ju¿ nie s¹?-.. To ju¿ wszystko cudze?... To pan dobrodziej taki hojny? Nu, szko- da, co ja przód nie wiedzia³ o tym. co pan dobrodziej taki hojny, bo ja bym prosi³ pana dobrodzieja choæ o po³owê sklepu, choæ o potowe te wszystkie zegarki, co tam s¹... Zegarmistrz œmia³ siê i chwyta³ za boki. – A niech¿e pana nie znam A toœ pan wywiód³ sztukê, ¿e i Bosko lepiej nie potrafi! ¯e Gdañski, to ju¿ swój! Cha, cha. cha’.... Stary ¯yd kiwa³ g³ow¹ i uœmiecha³ siê tak¿e. Filuteria sofisty b³yszcza³a mu w oczach, ale uœmiech by³ gorzki, kol¹cy... – Mendel Gdañski i Jakub Gdañski – rzek³ po chwili z powag¹ zwracaj¹c siê do wnuka i jakby przekazuj¹c mu dostojnoœæ swojego nazwiska i swojej tradycji. – Nu, co un jest ten Mendel Gdañski? Un ¯yd jest, w to miasto urodzony jest, w to miasto un ¿yje. ze swojej pracy, w to miasto ma grób ojca swego i matki swojej– i ¿ony swojej, i cór- ki swojej. Un i sam w to miasto koœci swoje po³o¿y. – Nu. co un jest ten Kubuœ Gdañski? – ci¹gn¹³ dalej odsun¹wszy od siebie ch³opca na œro- dek izby na d³ugoœæ swej rêki i nie puszczaj¹c jego ramienia. – Nu, un uczeñ jest. Un w szkole siedzi, w ³awkê, przy swoich kolegi un siedzi, w ksi¹¿kê patrzy, pisze, uczy siê. Nu, na co un siê uczy? Un siê na to uczy, coby rozum mia³. Nu, czy un ten rozum gdzie poniesie, jak un go bêdzie mia³? U n go nigdzie nie poniesie w obce miej- sce. Un go nie poniesie do wody utopiæ ani do ognia spaliæ, ani do ziemi zakopaæ. Un tu m¹dry bêdzie. na ten kraj. na to miasto bêdzie rozum mia³. To bêdzie w ten kraj ca³y rozum– co by bez niego by³, i jeszcze ten rozum bêdzie w ten kraj, co un go Kubuœ bêdzie mia³. Czy pan dobrodziej myœli, co to bêdzie zadoœæ? Za du¿o? Nu, pan dobrodziej takie g³upstwo nie mo¿e myœleæ. Nu. jak un rozum bêdzie mia³. to un bêdzie wiedzia³ takich rzeczy. jakie ja nie wiem i pan dobrodziej nie wie. Un mo¿e i to bêdzie wiedzia³. co wszyscy ludzie dzieci s¹ od jednego Ojca i co wszyscy ludzie kochaæ siê maj¹ jak te bracia... Przyci¹gn¹³ do siebie na powrót ch³opca, a obj¹wszy jego szyjê pochyli³ siê do zegarmi- strza i szepn¹³: – Bo to delikatne dziecko jest... sierota jest... bardzo miêtkiego serca... 18 Strona 20 Pog³aska³ ch³opca po twarzy i doda³: – IdŸ, kochanku, po³ó¿ siê spaæ. bo jutro do szko³y pójdziesz. Malec znów szastn¹³ buciêtami przed zegarmistrzem, dziada rêkê do ust przycisn¹³ i znikn¹³ za persow¹ firank¹, dziel¹c¹ izbê od ma³ej alkowy. Stary ¯yd ³ysn¹³ oczami raz i drugi, zach³ysn¹³ siê i unosz¹c brodê spyta³: -. Nu. z przeproszeniem pana dobrodzieja, kto to powiada³, co ¯ydów maj¹ biæ? Ja siê przy to dziecko pytaæ nie chcia³, ¿eby go broñ Bo¿e nie przestraszyæ, bo to bardzo delikatne dziecko jest. ale teraz to ja siê pana dobrodzieja o to bez urazy spytam... Uœmiechn¹³ siê pochlebnie, ujmuj¹co, siwe jego oczy patrzy³y z przymileniem. Zegarmistrz, zbity nieco z tropu poprzednimi wywodami ¯yda. natychmiast uczni swoj¹ przewagê. – Powiadaj¹... – b¹kn¹³ niedbale, wydymaj¹c wargi. – Nu, kto powiada? – pyta³ ¯yd, a oczy ju¿ z aksamitnych stawa³y siê ostre, k³uj¹ce. – Ludzie powiadaj¹... – b¹kn¹³ tym samym tonem zegarmistrz- Stary ¯yd odskoczy³ nagle na dwa kroki ze zwinnoœci¹, której by siê nikt. w nim nie do- myœla³. Wzrok jego pa³a³, wargi parska³y, g³owê postawi³ jak kozie³. – Ludzie?... Ludzie powiadaj¹? – pyta³ g³osem sycz¹cym, w coraz wy¿sze wpadaj¹cym tony. – Ludzie?... I za ka¿dym wymówionym wyrazem pochyla³ siê coraz bardziej naprzód. przysiada³ niemal. Zegarmistrz patrzy³ obojêtnie, bawi¹c siê dewizk¹ i kiwaj¹c nog¹ w trzewiku. Uwa¿a³ Jed- nak, ¿e ta postawa ¯yda jest wobec niego nie– w³aœciw¹ i œmieszn¹. – Có¿ to pana tak dziwi? – zapyta³ ch³odno. Ale stary introligator ju¿ siê uspokoi³. Rozprostowa³ siê, rêce wpar³ w biodra, brodê wy- rzuci³ do góry, oczy zmru¿y³. – Pan dobrodziej siê myli – rzek³. – Ludzie tego nie powiadaj¹. To powiada wódka, to powiada szynk, to powiada z³oœæ i g³upota, to powiada z³y wiatr, co wieje. Wzniós³ rêkê i machn¹³ ni¹ wzgardliwie. – Niech pan dobrodziej œpi spokojnie, l ja bêdê spokojnie spa³, i to dziecko bêdzie spokoj- nie spa³o! Nasze miasto bardzo du¿o smutku ma, bardzo du¿o ciemnoœci, i bardzo du¿o nie- szczêœcia. ale na nasze miasto jeszcze to nie przysz³o, coby siê w nim ludzie gryŸli jak psy. O to mo¿e pan dobrodziej spokojny byæ! Zacisn¹³ usta i siêgn¹³ z powag¹ po ciê¿ki, cynowy lichtarz, jakby chcia³ zaraz œwieciæ go- œciowi do sieni. Zsun¹³ siê pan zegarmistrz ze sto³u– nacisn¹³ hawelok, umocni³ na g³owie kapelusz. który mu gdzieœ na kark zjecha³, i rzuciwszy dobranoc, wyszed³. Wtedy ¯yd ode drzwi wróci³, lichtarz na stole umieœci³, a przeszed³szy na palcach ku al- kowie, persowcj firanki uchyli³ i ucha nadstawi³. Z wnêtrza alkowy s³ychaæ by³o oddech dziecka gor¹czkowy, nierówny. chrypliwy. Ma³a lampka o zielonej szklanej banieczce pali³a siê tam na sto³ku. Stary pantofle zrzuci³, do ³ó¿ka podszed³ i zapatrzy³ siê w rozognion¹ twarzyczkê ch³opca niespokojnie, badawczo. Chwilkê tak sta³ wstrzymuj¹c dech w piersi. po czym westchn¹³ i wysun¹wszy siê z alkowy, na sto³ku ciê¿ko siad³, opar³ d³onie o kolana i zako³ysa³ siw¹ swoj¹ g³ow¹. Zgarbiony byt teraz i jakby postarza³y o jaki lat dziesi¹tek– Usta jego porusza³y siê bez- dŸwiêcznie, pierœ dysza³a ciê¿ko, oczy utkwione by³y w pod³ogê. Cienka œwieca dogasa³a, skwiercz¹c w cynowym lichtarzu. 19