Dąbrowska Maria - Dzienniki powojenne 1955-59

Szczegóły
Tytuł Dąbrowska Maria - Dzienniki powojenne 1955-59
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Dąbrowska Maria - Dzienniki powojenne 1955-59 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Dąbrowska Maria - Dzienniki powojenne 1955-59 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Dąbrowska Maria - Dzienniki powojenne 1955-59 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Maria Dąbrowska DZIENNIKI POWOJENNE 1955 -1959 t. 3 Wybór wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski Czytelnik Warszawa 1996 1955 13 I 1955. Czwartek Przeszło dwa tygodnie bez notatek. Cały czas nad tym przeklętym opowiadaniem.' Wyrosła kolubryna na 67 stron i nie wiem, czy coś war- te. Pisałam to cztery razy, choć odrzucając całkiem pierwszy szkicowy brulion liczę to, co teraz skończyłam, za trzecie przepisywanie. Tekst ustaliłam na dobre trzeciego stycznia. Do dziesiątego ostatecznie przepi- sałam. Ale właściwa robota twórcza robiona była przez listopad i gru- dzień. Jeśli śród tortury zwanej twórczością istnieje jakaś możliwość przyje- mności, to jej ślad można znaleźć w owym tzw. trzecim przepisywaniu. Ale w sumie pracą nad tym opowiadaniem tak się przemęczyłam, tak sobie sforsowałam serce, że dwa dni leżałam potem ziając. Dopiero dziś rano zaczynam patrzeć przytomnie. Czemu więc piszę? Otóż tu mogła- by znaleźć zastosowanie def#micja: wolność jako przyjęcie konieczności. Pisanie jest dla mnie koniecznością, często wprost nienawistną (to rze- miosło wydaje mi się niedżentelmeńskie, niedyskretne i nieprzyzwoite), której jednak muszę się poddawać, gdyż tylko podjęcie i jakie takie spro- stanie zadaniu twórczemu przynosi mi króciutką chwilę poczucia wolności, czyli szczęścia. To mgnienie... dla tego mgnienia się żyje... Sylwestra i Nowy Rok spędziłam z Ewą Teslarówną. Prócz tego na herbacie w sylwestra był jeszcze Erazm. Potem poszłyśmy z Ewą do "białej sali", czyli do łóżek. Kilka tylko osób dzwoniło z życzeniami. Ja z mojej strony - do nikogo. Zbyt byłam zatruta pracą nad tym opowia- daniem. Prosiłam tylko Kowalewa, żeby w moim imieniu odwiedził Franię, zaniósł jej ode mnie 200 złotych i życzenia wszystkiego dobre- go. Przyniósł mi od niej niezłe wiadomości. Dom rencistów na Słupec- kiej 6, gdzie Frania teraz się znajduje, jest znacznie lepszy od domu starców na Krakowskim. Frania mieszka w pokoju tylko na cztery oso- by, nie ma tam żadnych przepustek na wyjście, i towarzystwo podobno lepsze. 3 stycznia skończyłam pisać opowiadanie "Na wsi wesele", a 12 5 :i=i I #`. r a Tu odbywało się Na wsi wesele. Grzegorzewice, zagroda pana młodego, widok obecny Fot. J. Szumski skończyłam je po raz trzeci przepisywać. Na razie mam o tym opinię Anny, która mówi, że to "bardzo piękne", ale jak do wszystkiego, co pi- szę, i do tego ma stosunek chłodny. Ja znajduję o wiele więcej upodoba- nia w jej twórczości niż ona w mojej. Sądzę, że pisałaby olśniewająco, gdyby mogła żyć jak chce i lubi; cóż, kiedy na takie życie nie zarobi, a nadto samochcąc i "na własne żądanie" związała się z osobą tak diame- tralnie od siebie różnąjakja. Moje opowiadanie podobało się pani Orłowskiej z radiaz i w ogóle, ku mojemu zdumieniu, w radiu, gdzie mają to całe czytać w dziewięciu odcinkach. Natomiast pani Wilczkowa, która sama przyjechała, by za- brać to opowiadanie - znilczy, snadź w "Czytelniku" nie wiedzą, czy ma się im podobać; tak samo nie podobało się widać w "Twórczości", bo nic mi nie pisnęli, choć przyjęli i już nawet przysłali korektę. Co myślę ja sama? Najpierw, że gdy piszę, osiągam już teraz cośkol- wiek tylko nadmiernym wysiłkiem, na pewno skrócającym mi życie. Potem - zaznaję mgnienia ulgi wyzwalającej z przerażenia, że już nie umiem pisać i nie mam nic do powiedzenia. Lecz żadnej w tym już nie ma radości. A że nie daje mi już radości nic prawie na tym świecie, a bez radości niepodobna jest żyć - często myślę, że to chyba oznacza bli- ską podróż do gwiazd. 1 Na wsi wesele, "Twórczość" 1955, z. 2, przedruk w: Gwiazda zuranna,1956. z B r o n i s ł a w a O r ł o w s k a (1908-1988). Ukończyła polonistykę na Uniwer- sytecie im. St. Batorego; nauczycielka, również na okupacyjnych kompletach. Po woj- nie od 1950 wieloletnia redaktorka działu literackiego PR; w 1.1950-70 redaktorka dzia- łu prozy PR; przez nią i nierzadko zjej inicjatywy Dąbrowska utrzymywała żywe konta- kty z radiem. 20 I 1955. Czwartek W ostatnią niedzielę odwiedziła nas Frania. Ucieszyłam się, bo jest w dobrej formie i z przejęciem żyje życiem swego nowego środowiska. Domy starców są wielką zdobyczą tego czasu, choć nikt ich nie rekla- muje, ja tylko przypadkowo wiem coś o nich. Wizyta Frani zresztą w ogóle zrobiła mi przyjemność - ktoś stamtąd, z Polnej, z utraconego, zatopionego świata. Na dworze mamy mniej więcej zimę - dość dużo śniegu, na wsi po- # dobno bardzo dużo; około 4o mrozu, ale prawie nic słońca. Bezsłonecz- ność naszego klimatu jest mordercza. Wczoraj była Ela. Jest zakochana z wzajemnością, ale waha się z wyjściem za mąż, bo "on" jest od niej o sześć lat młodszy, ma dopiero 20 lat! I oczywiście nie mają mieszka- i nia ani żadnej na nie nadziei. # 9111955. Środa Przedwczoraj prasa przyniosła wiadomość o upadku rządu Mendes- -France'a, a wczoraj o upadku... Malenkowa. Na jego miejsce przy- szedł... Bułganin. ; Na miejsce stosunkowo młodego - starzec. Na miejsce cywila (o ile w tym kraju ktośkolwiek jest cywilem) - generał. Dziwne to czasy, w które głoszona jest chwała młodości, a rządy w rękach trzymają zło- 7 śliwi starcy; gdy zaś ich odrzucą, wnet do nich powracają. Narody sie- dzą dziś niby w workach trzymanych rękoma złych starych czarodzie- jów. Malenkow zrzekł się swej władzy w słowach małego chłopca z pier- wszej klasy: "Nie nauczyłem się lekcji, przepraszam, już nigdy więcej nie będę". Pięćdziesięcioletni byk szczebiotał o swym braku doświad- czenia życiowego! To jest bez precedensu, a ma być niby tą nową mo- ralnością socjalistyczną, przyznającą się do błędów. W istocie rzeczy to jest czysto rosyjska właściwość. Rosjanie są specjalistami od publiczne- go kajania się. Słyszałam nowe dowcipy o Pałacu Kultury. Jeden, że to wieża ciś- nień rosyjskiej kultury na polską. Drugi: "Dlaczego Pałac Kultury? Bo kultura może być tylko w pałacu". Trzeci: "Co to jest Pałac Kultury? Zemsta Rosji za rozbiórkę soboru na placu Saskim". W "Życiu Warszawy" olbrzymia mowa Mołotowa, w której mówi, że obozowi pokoju, socjalizmu i demokracji przywodzi Związek Radzie- cki, dodał: "ściślej mówiąc - Związek Radziecki i Chińska Republika Ludowa". To novum. W radiu w tym tygodniu skończy się czytanie mego opowiadania "Na wsi wesele". Kreczmar dobrze je czyta. To opowiadanie ma nie- oczekiwany sukces, choć jeszcze nie było nigdzie drukowane, już dużo się o nim mówi. Wieczorem przyszedł Erazm. Powiedział mi ważną i radosną nowinę, że zwolniona została z więzienia Michalina Krzyżanowska. Podobno tłumy ludzi ją odwiedzają, kupują jej obrazy, tak że na razie nie jest w kłopotach materialnych. To już druga osoba zwolniona w tej samej sprawie, czy raczej - z tej samej paczki, boć żadnej określonej sprawy tu nie było - tylko szło o osobę Henryka. 11 II 1955. Piątek Wieczorem miałam jakąś taką zapaść, że nie słuchałam najcieka- wszego rozdziału mego opowiadania, tego z księdzem. Byłam bardzo ciekawa, czy mi czego w ostatniej chwili z taśmy nie wycięli - i prze- padło. Pościeliłam łóżko, żeby po audycji od razu się położyć, bo źle się czułam z sercem, i nagle - nie wiem, co się stało. Straciłam przyto- mność i obudziłam się dopiero dziś o piątej rano z uczuciem, że zmar- twychwstałam. Cały dzień też musiałam leżeć z bólami w piersiach i tęt- nem ponad 100. Dopiero wieczorem serce się uspokoiło, ale uczucie 8 przykrego jakieś ataku pozostało w organizmie. Jestem toucheel i jakaś okrutnie przerażona. 1 T o u c h e e (fr.) - tu: trafiona 14 II 1955. Poniedziałek Dziś już i noc i dzień lepszy, wstałam i pracowałam, ale nie nazbyt wydajnie. Bardzo boli mnie w stopie lewa noga. Jednym słowem - roz- kleiłam się. Ela ze swoim narzeczonym, Andrzejem Lipką na kolacji. Podobno mają brać ślub cywilny 18 marca, w dzień urodzin i imienin Eli. 22 II 1955. Wtorek i Przez cały tydzień trwa zima. Spadły duże śniegi, dużo chmur. Nic godnego uwagi. Jestem opanowana przez monstrualne lenistwo, wręcz karygodne; dotąd nie zdołałam przygotować dla "Czytelnika" tego tomu esejów, choć na dobrą sprawę potrzeba by na to 10 dni pracy. Stan zdro- wia taki sobie. Anna trochę wydajniej teraz pracuje i zaczyna odgrywać ! należną jej rolę w tzw. świecie literackim, którego wkrótce stanie się na pewno ulubienicą. Poraża ich jej śmiałość i oryginalność myśli. # Przeczytałam sławną książkę Samuela Butlera "The Way of All Flesh"'. To bardzo specyf#icznie angielska walka z pastorstwem, puryta- nizmem i religijnym wychowaniem. Ten sam co u Dickensa motyw nie- szczęśliwych dzieci, nad którymi znęcają się wychowawcy. Ciekawe , jednak, że to znęcające się wychowanie dało koniec końców najlepiej wychowany naród świata, ba, zgołajedynie dobrze wychowany, i społe- cznie dobrze wychowany. Co do mnie, to nie jestem aż taką apologetką sprawy dzieci. Znam bardzo wymyślne i okrutne sposoby znęcania się dzieci nad rodzicami. # Dzieci to na ogół istoty koszmarne w swym egoizmie, instynktach nisz- czycielskich, oschłości serca. Jak i wśród dorosłych są tylko czarowne i wyjątki. Dzieci wymagają opieki, ale nie uważam, żeby były o włos bar- dziej godne litości czy współczucia jak dorośli. Jak nie istniała dla mnie nigdy odrębna sprawa kobieca, tak nie istnieje dla mnie odrębna sprawa dziecka. Istnieje sprawa ludzka. Ale jest w książce Butlera sporo do- brych "cytat". 1 Samuel Butler - The Way ofAll Flesh, London,1946 (wyd. pol. Droga czlowiecza, I 960). 9 I 1111955. Wtorek Wczoraj była pani Wilczkowa i oddałam jej ów tom esejów' - ale nie jestem pewna, czy to pójdzie i czy nie wywoła co najmniej zastrzeżeń. M A R I A D#BRO#SKA Gwlazda NlARZA DQBF#lt#I SKA V11 O SPRAVDA#H 1 LLlDIiIACi# GLYTFLtVIK WARSZAWA 1956 Karta tytułowa zbioru opowiadań i okładka zbioru esejów Jednak jestem na jakiś czas wolna i mogę trochę odpocząć. W ciągu dwu dni uporządkowałam biurko i załatwiłam część zalegającej kore- spondencji, co mi także ulżyło. Zapadło postanowienie, że wyjadę na dwa tygodnie do Bukowiny z Tulcią, ażeby Anna mogła trochę naprzód pchnąć Frycza2. i M. Dąbrowska - Myśli o sprawach i ludziach,1956. 2 Prawdopodobnie mowa o drugiej (po Wójcie wolborskim) części powieści o A. Fryczu-Modrzewskim pt. Astrea, wydanej w roku 1956. 10 ' 25 III 1955. Piątek Minął tydzień od naszego powrotu, a ja jeszcze nie zabrałam się do nowej pracy, co wprawia mnie w zły humor. Tulcia przez cały czas od powrotu jest grzeczna, że do rany ją przyłóż. Czy tak się umie przy An- nie maskować? Czy ma dwie natury? Która w niej zwycięży? Ten tydzień minął pod znakiem Konkursu Chopinowskiego, na który przybyła królowa Elżbieta Belgijska. # W pierwszej fazie konkursu, słyszany tylko przez radio, najbardziej zachwycił mnie Adam Harasiewicz', przewidziałam od razu, że on do- stanie pierwszą nagrodę. Ale kiedy już po konkursie usłyszałam w "Koncercie laureatów" Francuza Ringeissena2, zawahałam się w moim sądzie, chyba jemu dałabym palmę pierwszeństwa, a już co najmniej drugą nagrodę; publiczność przyjmowała go też owacyjnie, a dostał tyl- ko IV nagrodę. Aszkenazi3 gra świetnie, ale nie tak przejmująco jak Ringeissen; Chińczyk4, którego wysoko wyróżniono i dostał jeszcze osobną nagrodę za mazurki, wcale mi się nie podobał; mazurki grał niby kołysanki. Anna dobrze się wyraziła: "gra, jakby unikał fortepianu". Elżbieta Belgijska (wdowa po wielkim Albercie)5 ma 79 lat. Trudno i o bardziej królewską niezmordowaność, niepożytość, wytrzymałość i młodzieńczość w tym wieku. Doprowadzała naszych przemęczonych, wynerwowanych [sic!] panów do tego, że padali na nos, a ona wciąż je- # szcze nie miała dosyć zwiedzania, oglądania. Myślano, że zabawi parę dni po konkursie, została około trzech tygodni. W końcu zastanawiano się żartami, czy nie "poprosi o azyl".[...] Jest bardzo śmieszne, że właśnie w ustroju socjalistycznym pierwszy I raz w życiu jadłam obiad z królową. A ileż pikanterii w tym, że Iwasz- kiewiczowi dopiero w ustroju socjalistycznym przydały się naprawdę bogaty ożenek i pańska rezydencja, nadająca się do przyjmowania kró- lowej. Iwaszkiewicz zna ją z czasów, gdy był w naszym poselstwie w Belgii. Na obiedzie u niego prócz Elżbiety i paru osób jej świty, oraz obojga Iwaszkiewiczów, byli tylko: Parandowski, prof. Michałowskib, Eibisch', Mycielskis i Lutosławski. Obiad był wyśmienity[...]. Elżbieta # jest pełna wdzięku, rozmowa toczyła się łatwo i gładko, był to chyba najprzyjemniejszy circle towarzyski, w jakim uczestniczyłam w ciągu tego dziesięciolecia - choć bez większego znaczenia, leciutki jak pian- ka. Za sąsiada przy stole miałam towarzyszącego królowej belgijskiego i muzykologa, który dość interesująco mówił o afrykańskiej muzyce mu- rzyńskiej. Okazał się moim kolegą, studiował w tych samych latach co 11 zaranna ja przyrodę na uniwersytecie brukselskim. Elżbietę pamiętam młodą, gdy z Albertem wstępowała na tron. Warszawa miała dużo zabawy i wesołych anegdot z tej wizyty, która cieszyła komunistów, a gorszyła reakcjonistów. Dziwne. 1 A d a m H a r a s i e w i c z (ur. 1932), pianista, uczeń prof. Z. Drzewieckiego w Krakowie. Zdobył I nagrodę na V Międzynarodowym Konkursie Pianistycznym im. F. Chopina w Warszawie. Koncertował na wielu estradach zagranicznych. 2 B e r n a r d R i n g e i s s e n (ur. 1935), pianista francuski, uczeń M. Long i J. Fevrier w Konserwatorium Narodowym w Paryżu. Laureat międzynarodowych konkur- sów pianistycznych w Genewie, w Warszawie (IV nagroda) i w Rio de Janeiro. Koncer- tuje w wielu krajach Europy i Ameryki; wielokrotny juror, m.in. Konkursu Pianisty- cznego im. F. Chopina 1975. Poza ogromnym repertuarem klasycznym i romantycznym promuje kompozytorów współczesnych. % W ł a d i m i r A s z k e n a z i (ur.1937), radziecki pianista. Studiował w konser- watorium w Moskwie, które ukończył w klasie L. Oborina. Zdobył nagrody na trzech wielkich konkursach pianistycznych: II na Konkursie im. F. Chopina w Warszawie (1955), I na Konkursie im. Królowej Elżbiety w Brukseli (1956), I na Konkursie im. P. Czajkowskiego w Moskwie (1962). 12 4 F o u T s ' o n g (ur.1934), pianista. Kształcił się u M. Paciego, włoskiego dyry- genta kierującego Miejską Orkiestrą w Szanghaju. Osiągnął sukcesy w dwóch konkur- sach: w Bukareszcie (III nagroda) i w Konkursie Chopinowskim (Ill nagroda). Ukoń- czył studia w PWSM w Warszawie. Po osiedleniu się w 1958 w Londynie stał się jed- nym z najpopulamiejszych pianistów, koncertował w całym świecie. Po dwudziestu la- tach w 1979 odbył podróż do Chin; od tego czasu spędza co roku parę miesięcy w kraju. Wybitny interpretator Mozarta i Chopina. 5 E 1 ż b i e t a (1876-1965), księżniczka bawarska,1909-34 królowa Belgów, żona (od 1900) Alberta I, babka Baudouina I; w czasie I wojny światowej zdobyła uznanie # dzięki swojemu patriotyzmowi i działalności charytatywnej. Znana z zainteresowań ar- tystycznych; fundatorka Chapelle Royale de la Reine Elisabeth w Brukseli - instytucji, w której rozwijają swą sztukę młodzi muzycy po ukończeniu studiów; od 1951 z inicja- # tywy królowej Elżbiety organizuje się w Brukseli konkursy muzyczne noszące jej imię. b K a z i m i e r z M i c h a ł o w s k i (1901-1981), archeolog, egi Ptolog, historyk sztuki. Od 1933 profesor UW, twórca i kierownik Katedry Archeologii Sródziemnomor- skiej, członek PAN oraz wielu akademii zagranicznych, założyciel (1959) i kierownik Polskiej Stacji Archeologu Śródziemnomorskiej w Kairze, organizator Działu Sztuki , Starożytnej Muzeum Narodowego, kierownik polskich ekspedycji wykopaliskowych; autor wielu prac naukowych. # E u g e n i u s z E i b i s c h (1896-1987), malarz. Po studiach u J. Malczewskiego i W. Weissa w ASP w Krakowie uzupełniał wiedzę malarską w Paryżu. Twórczość jego zaliczana jest do postimpresjonistycznego koloryzmu; maluje portrety, martwe natury, pejzaże o różnorodnej kompozycji barwnej, najczęściej w ciemnych, głębokich tona- cjach (np. Mar#va naturu z rybą,1944, Portretżony,1945-46, Rudy chlopak,1958). s Z y g m u n t M y c i e 1 s k i (1907-1987), kompozytor, krytyk muzyczny. Studio- i wał w Paryżu (P. Dukas, N. Boulanger). Po 1945 brał żywy udział w organizacji życia muzycznego; ceniony krytyk i publicysta muzyczny (Ucieczki z pigciolinii, 1957, No- zatkt o muzyce i muzvkach, 1961), 1946-47 i od 1960 redaktor "Ruchu Muzycznego". Skomponował m.in. utwory orkiestrowe: I.amento di Tristano, 1937, Symfonię polską, 1950; wokalne: Portret muzy, 1947, Brzezina, 1952, Pięć pieśni mazowieckich, 1953, i pieśni solowe. 9 IV 1955. Wielka Sobota W Wielki Wtorek, gdy już wszystko było pokupione, a rodzina Bo- c ą za gusia zgodnie z wieloletnią trady j proszona na niedzielne śniadanie, pani Be oświadczyła, że wyjeżdża na Święta. [...] Zawód służącej nie # nadaje się dla człowieka w nowoczesnym społeczeństwie i wszystkie "gosposie" dostają w końcu histerii, z wyjątkiem chyba jakichś aniel- skich istot, z natury już wyższych ponad swoją pozycję socjalną. Frania, która przez ostatni rok pracy u mnie była nieznośna i zła jak osa, odkąd stała się na własne życzenie pensjonariuszką domu starców, żyje ze mną w najlepszej przyjaźni i płacze z rozczulenia, gdy ją odwiedzam. Byłam u niej właśnie we wtorek z darami świątecznymi, przyjęła mnie roz- 13 Królowa Elżbieta Belgijska w Warszawie. Obok od lewej: Z. Drzewiecki, J. Iwaszkie- wicz, min. T. Galiński rzewniona, a trzy jej towarzyszki w pokoju wręcz owacyjnie. Jedna z nich (wszystkie byłe służące) powiedziała: "Takiej pani to żadna z nas nie miała". To mnie bardziej ucieszyło niż wszystkie pochwały mej twórczości. Dom jest zresztą bardzo przyzwoity, prawie elegancki. Na- zywa się nawet godnie: Państwowy Dom Rencistów, i przypomina pen- sjonat. Przypuszczam, że to jest dom pokazowy. Franię przeniesiono tam z Krakowskiego Przedmieścia, jak myślę ze względu na mnie, bo starałam się dla niej o to w Ministerstwie Opieki Społecznej. Ale gorsze czy lepsze, te domy starców są jednak pewnym osiągnięciem i przezwy- ciężeniem koszmaru dawnych przytułków. 10 IV 1955. Niedziela Wielkanocna Wczoraj odwiedził mnie pan Karabanik. Świetna to postać, ten sta- rzec siedemdziesięciokilkuletni, który mówi o sobie: "Jestem żwawy, spokojny, pogodnej myśli i przystojny". W samej rzeczy piękne z niego jeszcze i nie bez wdzięku chłopisko. Przy tym "pozytywny bohater" zu- pełnie w naszych czasach niedoceniany. Jest niezrównanym pedago- giem, ma niezwykły talent trafnego podchodzenia do ludzi prostych i młodzieży. Sam o dosyć zatajonej i, zdaje się, awanturniczej biografii. Za młodu kształcił się na śpiewaka operowego i w samej rzeczy dobrze śpiewa. Wojna zastała go na stanowisku burmistrza miasteczka Rybnik na Śląsku. Już 1 września aresztowany przez wkraczających Niemców przeżył blisko sześć lat w obozach. Wytrzymał wszystko i wszędzie zo- stawiał dobrą pamięć wśród współwięźniów. Wiemy to przypadkiem od więźniów; choć wiedząc już coś niecoś prawdy o tych najniższych krę- gach piekieł, zawsze trzeba być z pewną rezerwą co do "niewinności" więźnia. Tam świetnie umiano wszystkich unurzać w zbrodni. Myśmy zetknęły się z Karabanikiem jako z instruktorem oświatowym "Czytel- nika". Jeździł z nami na wieczory autorskie. Im głuchsza prowincja, tym lepsze urządzał wtedy widowisko - potrafił rozruszać i najtępszą salę. Teraz ma prawdziwie karkołomne zadanie. Jest dyrektorem techni- kum górniczego (myślę, że chyba tylko dyrektorem internatu), pełnego dorastających lub dorosłych hebesów', którzy się zachowują jak bandy- ci. Są to chłopaki przeważnie już żonate albo rozwiedzione - mnóstwo małżeństw legalnych i nielegalnych zawiera się między 16 i 18 rokiem życia. Nóż jest ich pospolitą zabawką i nie ma dnia, żeby tam krew się nie lała. [. . .] W tych kręgach przedwojenne bieda-szyby zastąpione zostały przez hałdy. Górnicy cichcem wyrzucają na hałdy dobry węgiel. Hałdy oble- gane są potem przez tłumy dzieci od 10 do 12 lat, głównie chłopców. Zbierają węgiel na wózki, a potem sprzedają go na wódkę, kiełbasę i dziewczynki. Karabanik złożył do Ministerstwa podanie, żeby mu po- zwolono zrobić osobną szkołę dla tych dzieci. Odmówiono mu, argu- mentując, że te "dzieci" mają chodzić do normalnych szkół. A oczywi- ście nie chodziły do żadnych szkół i nie ma w ogóle siły, co by je do te- i go zmusiła. Karabanik po odmowie Ministerstwa "samowolnie" zaczął zbierać tych chłopców i udało mu się, że około czterdziestu zatrzymy- , wał na godzinę lekcji. Niczego im nie zabraniał, chłopaczyska rozwala- ły się nieprzyzwoicie w ławkach, paliły papierosy. Po lekcji mówił im: " A teraz idźcie na hałdy". Tylko gdy któryś zachowywał się poprawnie i przez lekcję nie palił, wyróżniał go mówiąc: "O, to jest mądry chłopak. On będzie dobrym sportowcem, on wie, że żaden palacz nie będzie do- ' brym sportowcem". Po pewnym czasie dodał im drugą godzinę, a później trzecią godzinę - sportu i gier na powietrzu. Trochę odpadło. Około trzydziestu przeszło stopniowo na naukę w normalnych szkołach. Karabanik, gdy obejmuje jakiś internat, interesuje się najpierw jedze- niem. Jest świetnym organizatorem i gospodarzem. Zaraz też stara się o pozwolenie i zaprowadza własną hodowlę. Karmi doskonale, uważa to za podstawę dobrej pedagogiki w dzisiejszych czasach. Oto praktyczny marksizm byłego śpiewaka i mistrzowskiego znawcy życia. # H e b e s (łac.) - tępy, zakuta głowa 14 IV 1955. Czwartek W przysyłanym z Moskwy "Ogońku", którego nie czytam, bo jest ni- żej wszelkiego poziomu, zauważyłam w 14 numerze artykuł o L. Woy- niczowej i jej mężu. L. Woynicz', autorka popularnej powieści "Szer- szeń", i jej mąż zostali tam kreowani na prekursorów rosyjskiego komu- nizmu, niemal na bohaterów Związku Radzieckiego avant la lettre. Woynicz wedle tego artykułu był Proletariatczykiem, a na emigracji- pracownikiem księgarskim i inicjatorem różnych rosyjskich rewolucyj- nych przedsięwzięć emigracyjnych. Woyniczów osobiście nie znałam, choć mogłam ich była poznać przebywając w 1913-14 w Londynie. Ale nie chciałam ich poznać, zda- wali mi się parą podejrzanie zagadkową. Ona była wtedy starzejącą się damą, zamieszkałą w luksusowej willi pod Londynem, bodajże w Rich- 14 15 mond, gdzie hodowała równie jak ona ekscentryczne rośliny i zwierza- ki. Marian, który do niej pojechał, jako do autorki "Szerszenia", wrócił rozczarowany i krytycznie ubawiony. Woynicz miał za sobą jakąś le- gendę o zesłaniu, z którego uciekł. Ale na emigracji zrobił wielki mają- tek. Był wielkim księgarzem-antykwariuszem, mającym sklepy po róż- nych stolicach Europy i w Ameryce. O żadnych stosunkach Woyniczów z rosyjskim ruchem rewolucyjnym, czy w ogóle z ówczesną rosyjską emigracją nic się wówczas nie słyszało, nie wiedziało i nie mówiło. In- teresował się natomiast intensywnie polskim ruchem niepodległościo- wym. W przededniu pierwszej wojny światowej rozeszła się sensacyjna wieść, że Woynicz jest tajnym agentem rosyjskiej policji politycznej. Ta wiadomość przeraziła Polaków, którzy uważali Woynicza za poczciwe- go bogacza-mecenasa, wspomagającego przebywających za granicą ro- daków, zatrudniającego ich nawet w swoich sklepach. Przed moim przybyciem do Londynu pracowała u niego m.in. Iłłakowiczówna. Szpiegowską rolę Woynicza wykrył podobno Tytus Filipowicz, który Woyniczów znał, bo pani Woyniczowa jakoby w nim się kochała. Fili- powicz przypłacił to chorobą nerwową, czy też - jak mówiono - na żą- danie ambasady rosyjskiej umieszczony został w zakładzie dla umysło- wo chorych. Niestety, poza Iłłakowiczówną, która na długo przed tym skandalem wyjechała z Londynu, a Woynicza traktowała pogardliwie, jako "praco- dawcę" poety, niktjuż nie żyje, kto by mógł dać świadectwo prawdzie o Woyniczu, i nikt już tej prawdy nie będzie znał. Jedno jest pewne, że bogate antykwariaty bywały melinami szpiegowskimi, i że pani Woy- nicz istotnie bywała za młodu w Rosji i kumała się tam z rewolucjoni- stami. W londyńskim okresie na pewno nie była ideową rewolucjoni- stką, a on na pewno nie był "pracownikiem księgarskim". i E t h e 1 L i 1 i a n V o y n i c h (1864-1960), pisarka angielska, córka matema- tyka, żona polskiego rewolucjonisty, M. Woynicza. W latach 1887-89 w Rosji; znajoma Engelsa i Plechanowa. Od 1920 mieszkała w Nowym Jorku. Tłumaczyła literaturę ro- syjską i ukraińską na angielski. Spośród kilku własnych powieści, ogromną karierę w Rosji, a zwłaszcza w ZSRR, zrobiła rewolucyjna powieść dla młodzieży Szerszeri (1887, ros. przekład 1898), poświęcona walce wyzwoleńczej Włochów w 1. 30.#0. XIX wieku. Ponadto skomponowała trochę utworów muzycznych, m.in. oratorium Ba- bilon (1948) o obaleniu caratu w Rosji. 15 IV 1955. Piątek Rano na targ przy Puławskiej, gdzie w stoisku państwowym, na wiel- kiej ławie jatki pełno wołowiny. Można było kupić mięsa, jakie się po- dobało, gdyby się przyszło o 4-5 rano. Stała kolejka trzykrotnie wężem zakręcona, chyba dużo ponad sto osób. Uległam zawsze nieprzepartej dla mnie pokusie i kupiłam... tulipanów za 80 zł (po osiem zł sztuka) za- miast mięsa. Kwiaciarka, jak większość kwiaciarek i z Puławskiej, i z Polnej, zna mnie jeszcze z czasów, gdy "słynęłam" jako kupująca bez li- ku kwiatów. Gdy patrzyłam łakomie na ladę z mięsem i na wymachują- cego toporkiem rzeźnika (istny Prokofij z "Mojego życia" Czechowa), ofiarowała się, że mięsa, jakie chcę, jutro rano mi kupi. Ale to był ko- niec moich sprawunków i nie miałam pieniędzy, by jej zostawić. Mam już trzy znajome i przyjazne stragany na tym targu: owocarz (małżeń- stwo Rucińskich), nabiałową (Bolkowską) i kwiaciarkę, której nazwiska nie znam. 21 IV 1955. Czwartek Zaproponowano mi wyjazd do NRD na "spotkanie pisarzy" z obu części Niemiec i na uroczystości schillerowskie (Wartburg i Weimar). Bardzo mi to nie na rękę ze względu na kiepski stan zdrowia, na zamie- rzone prace i na jedną z niewielu rzeczy,jakie lubię - przesadzanie kwiatów i urządzanie balkonów. A także - i głównie - na pamięć o sło- wach Jerzego Stempowskiego, kiedyś jeszcze sprzed wojny: "Wszędzie można jechać, ale w odpowiednim czasie i w odpowiednim towarzy- stwie". Mam jechać tylko z Jastrunem. W końcu zgodziłam się pod wa- runkiem, że - żadnych zobowiązań, żadnych publicznych wystąpień etc. Ale mam już katzenjammer po tej decyzji. Anna opowiada o Leszku Bogdańskim i jego "bogdance. Poznali się przypadkiem na koncercie, a stwierdziwszy wspólne upodobania do mu- zyki, zaczęli korespondować o... muzyce. No, i kobieta oszalała. "Mu- z ka ich z ubiła - mówi Anna. "No, tak.. . ##Kreutzerowska sonata"- mówię ja. - To właśnie jest ten temat". Oby ten romans nie skończył się tak samo tragicznie. A Leszek już sam przyrównywa swój romans do... "Anny Karenin " - też tragicznie się kończącej. Potwierdzenie tej roli muzyki znalazłam u Manna w "Doktorze Faustusie". Muszę to sobie przepisać do "Księgi cytat", którą kilka razy w życiu zaczynałam i za- wsze mi to przepadało. 16 2 - Dzienniki, t. 3 i Dąbrowska wyjechała do NRD 29 kwietnia 1955. 5 maja w Wattburgu odbywały się po raz drugi "Dichtertreffen" - spotkanie pisarzy NRD i RFN, którym przyświecała idea demokratycznego zjednoczenia Niemiec. W Weimarze obchodzono uroczystości 150-lecia śmierci Fryderyka Schillera. Swej 3-tygodniowej podróży Dąbrowska w dzienniku nie notowała. 2 J a n i n a B o g d a ń s k a, lekarka chirurg; pobrali się w 1959 r. 22 IV 1955. Piątek, szósta rano Wczorajszy dzień był dla mnie zły. Bardzo nie lubię występować publicznie, a zwłaszcza odpowiadać na pytania - kompletnie wtedy głu- pieję. Moja "mądrość" jest bardzo kameralna, a nadto - dopiero po dłu- gim myśleniu wiem, co myślę o zadanym pytaniu. Mam wybitnie to, co się nazywa "esprit d'escalier" - rozum dopiero wtedy przychodzi do głosu, gdy wychodzę z miejsca, gdzie powinien był mi posłużyć. U mnie nie pierwsza, tylko ostatnia myśl jest złota. Przy tym na wieczorze w Muzeum' miałam wrażenie, że publiczność nie była dobrze usposo- biona do mnie; choć jak na wszystkich tych wieczorach było bardzo pełno. W domu po powrocie z Muzeum zastałam Bartelskich z dziećmi. Przy kolacji Anna wygłosiła "mowę" o incorrectibilite2 świata. Żeśmy wszyscy sparszywieli, że świat jest nie do uratowania, że nieprzyzwoi- tością jest pisać, że kiedyś każdy, kto dziś pisze, będzie śmieszny, po- nieważ tak nic nie wiedział. Wszystko to tak mnie przygnębiło, że do trzeciej nie spałam i czułam się jakaś zatracona. W związku ze zgodą na wyjazd do NRD zaczęłam czytać "Doktora Faustusa" Manna3. Oto rodzaj, jaki by mnie jeszcze dzisiaj nęcił. Powie- dzenie prawdy o dzisiejszym świecie, opisanie go tak, jak się w nauce opisuje po raz pierwszy ujrzane zwierzę czy przeprowadzone albo prze- żyte doświadczenie - np. rozbicie atomu. # Poprzedniego dnia Dąbrowska odbyła wieczór autorski w Muzeum Narodowym; na tę okazję przygotowała Kilka myśli z powodu jednej książki (o Stefanie Szolc-Rogo- zińskim, kaliszaninie, pomysłodawcy i realizatorze wyprawy do Kamerunu), pierwo- druk: "Nowa Kultura" 1955, nr 18, przedruk w: PR, t. II. 2 I n c o r r e c t i b i 1 i t e (fr.) - niepoprawialność % Tomasz Mann - Doktor Faustus,1947 (przekł. polski W. Wirpszy i M. Kureckiej, 1960). # 25 IV 1955. Poniedziałek, siódma rano Od piątej patrzę na zawieję śnieżną. Termometr wskazuje niżej zera. Przeczytałam w "Twórczości" (obecna "Twórczość" jest cała zajmują- , ca) artykuł Wyszomirskiego o nowym polskim wydaniu Goethego.l Wspomina o dwudziestu kilku poetach, którzy przekładali słynny wiersz: "Ilber allen Gipfeln ist Ruh' ". Podaje trzy przykłady - wszy- stkie bardzo złe. Najgorszy - Staffa; stosunkowo najmniej zły - Kar- skiego. Tak mnie to zajęło, że próbowałam sama przełożyć. Wyszło to # tak: Góry spoczęły w ciszy, Pośród drzew ledwo słyszysz Tchnienie, co drży. Ptaszkowie milczą w borze, Poczekaj - wkrótce może Spoczniesz i ty. 18 19 Z pobytu w NRD. Po lewej stronie siedzą m.in.: M. Dąbrowska, A. Milska; po prawej: R. Karst, M. Jastrun Można by też: "Ptaszęta milczą w borze". Ale niedobre jest jeszcze to "tchnienie, co drży". No, i to, że znikły i wierzchołki, i szczyty. Tam jest przecież "Uber allen Gipfeln" i "Uber allen Wipfeln". Dalej czytam Manna z najwyższym zainteresowaniem. Co za różnica kalibru w zestawieniu np. z "Odwilżą" Erenburgaz. To także próba po- wiedzenia prawdy o swoim czasie i narodzie, ale że spętana - brzmi fał- szywie. To książka o zamarzniętych sercach, "odwilż" jest w niej taja- niem zimowej zgnilizny, ale jeszcze nie wiosną. Choć być może niedo- łężną zapowiedzią wiosny. Słaby obraz odruchów człowieczeństwa w manekinach i automatach ludzkich. 1 Jerzy Wyszomirski -Zpowodu wydania Goethego, "Twórczość" 1955, z. 4. = Ilja Erenburg - Ottiepiel,1954 (przekł. pol.1955); podówczas budziła sensację ja- ko pierwsza w literaturze radzieckiej krytyka okresu stalinowskiego; dała nazwę okreso- wi przejściowemu. 26 IV 1955. Wtorek Cytaty z artykułu Sowińskiego w "Twórczości" o Schillerze: "Wiel- kość - daje do zrozumienia Schiller - możliwa jest nawet w najmrocz- niejszym okresie historii". To interesująca interpretacja Sowińskiego. "Kiedy ma być nieszczęście - notuje Schiller na marginesie planu ##Dy- mitra,# - to nawet dobro musi wyrządzać szkody"'. Anna mówi, że do naszego czasu w pełni stosuje się polskie przysło- wie: "dobrymi chęciami piekło wybrukowane". I że żyjemy właśnie w piekle brukowanym dobrymi chęciami. I że c'est le cas de le dire=. Przeczytałam Schelera "O zjawisku tragiczności"3. Pytanie - czy ko- munizm i jego zmaganie się ze światem niekomunistycznym - to jeden z przejawów tragizmu świata (bytu), czy to zjawisko jest dlatego tragi- czne, że komunizm odrzucił pojęcie tragiczności (sama jestem za jego rewizją i zredukowaniem, ale nie aż do jego negacji) przez niesłychaną pychę, a przez to posiał nieopisany zamęt, odjął sobie wszelką powagę, niszczy sobie samemu wszelkie szanse realizacji samego siebie. Odej- mując wszelką rację bytu wartościom, z którymi walczy, strywializował samego siebie. Stąd to poczucie powszechnej nudy i obrzydzenia, nurtu- jące nie tylko ogół społeczeństwa, ale i samych, co lepszych, komuni- stów. i Adolf Sowiński - Fryderyk Schiller, "Twórczość" I 955, z. 4. 2 C ' e s t 1 e c a s... (fr.) - właśnie przy tej okazji można by to powiedzieć. % Max Scheler - O zjawisku tragiczności, przeł. R. Ingarden,1938. 27 IV I 955. Środa Na obiedzie Kornaccy. Przynieśli swoją książkę "Las". Już pierwsze zdanie - wyjątkowo złe - zniechęca do dalszego czytania. Dziwne, jak ludzie o takiej inteligencji nie zdają sobie sprawy z tego, że źle piszą. Mówią znacznie lepiej, niż piszą. Ale i mówiąc, i pisząc notują tylko skrzętnie przejawy towarzyszące istocie zjawisk i przeżyć, jakby nie za- uważając sedna żadnej rzeczy. Są jak wprawni akompaniatorzy nie sły- szący i nie dający słyszeć melodii, której akompaniują. A któż by słu- chał naszego akompaniamentu? A jednak są poczytnymi pisarzami, to 20 21 Tomasz Mann i Anna Seghers w Weimarze,1955 rzecz, której dobrze jeszcze nie rozumiem, chociaż się z tego dla nich cieszę, bo ich lubię. Ich samopoczucie pisarskie jest zresztą co najmniej równie wspaniałe jak u Parandowskiego. Może takie samopoczucie do- daje wartości temu, co czynimy? Może moje złe samopoczucie ujmuje wartości moim pracom? Gdy deprecjonuję je sama, cóż mają robić inni? List Jerzego Stempowskiego, entuzjastyczny dla mego opowiadania " Na wsi wesele"' (ukazało się w lutowym numerze "Twórczości"), sprawił mi radość najeden wieczór przynajmniej. # List J. Stempowskiego do M. Dąbrowskiej,15 IV 1955. "To, co na pierwszy rzut oka uderza w Pani opowiadaniu - pisał m.in. - to osobliwe lśnienie i promieniowanie- jak w obrazach mistrzów holenderskich - postaci i przedmiotów na pozór zwykłych. Mistrze holenderscy oświetlali je (w) ciemnym tle. Pani technika ma coś podobnego..." 25 VI 1955. Sobota Wiosny nie mieliśmy tego roku. Od marca do 19 czerwca były de- szcze, zimna, wichry, przymrozki. Źle będzie z owocami. Wyginęła część ptaków. Jerzyki, których skwir jest dla Warszawy równie chara- kte st czn #ak wizdanie kosów dla Wrocławia do iero w czerw # y y, ) g p cu zaczęły się ukazywać, i to z rzadka migają po niebie. Warszawscy dział- kowicze narzekają na plagę liszek, co dopełnia miary przewidywanych strat ogrodniczych. Jak z urodzajami na polach - nie wiem. Na razie przednówek dosyć srogi. Na wsi i w miastach brak chleba. Po południu przyszedł Boguś. Mamy z nim iść na "Lorenzaccia" Musseta. Od czasu jak Szyfman jest znowu dyrektorem Teatru Polskie- go, zaczęłam otrzymywać zaproszenia na premiery. 26 VI 1955. Niedziela Wykonanie "Lorenzaccia"1 stało na najwyższym poziomie i przera- stało znacznie wszystkie Schillerowskie przedstawienia, jakie widzia- łam w Weimarze. Tylko Musset nie dorasta Schillera jako romantyk tra- giczny. W podziw niemal osłupiający wprawiła mnie inscenizacja. Te- resa Roszkowska jest geniuszem. Myślę, że podobnej dekoratorki nie ma dziś drugiej w Europie, i dziwię się, że nie jest bardziej sławna we świecie. Obrazy tej tragedii grały jak powołane do życia i ruchu płótna największych mistrzów malarstwa XV i XVI wieku. Scena na targu aż dech zapierała z zachwytu. Scena w pracowni malarza - światło - bar- wy - istny Vermeer. Można sobie naturalnie wyobrazić zupełnie inny styl dekoracji do "Lorenzaccia", i równie fascynujący, ale w każdym stylu można chybić lub trafić. Ten był utrafiony mistrzowsko. Gra była dobra. Elżunia Barszczewska znów zabłysła w roli margrabiny Cibo. Kreczmar był doskonałym kardynałem-łajdakiem, Hańczaz (coraz bar- dziej lubię tego aktora) świetnym renesansowym brutalem-księciem, wolooki Wołłejko jak zawsze czarowny i trochę irytujący. Adwento- wicz, jako sędziwy Filip Strozzi, do złudzenia przypominał mi Karaba- nika; powolny pluszowy głos, intonacja - zupełnie Karabanikowe. Stąd wnoszę, jak dobrym aktorem mógł był być nasz stary przyjaciel ze Ślą- /. ,r 1 Podczas plenum ZLP, czerwiec 1955. Rys. J. Zaruba ska. Małyniczówna - dobra klasa gry, ale dziwnie dla tej sztuki zmieniła głos, mówiła niemal sopranem. Brakowało mi jej tęgiego niskiego gło- su. Szczególnie podobały mi się muzyczne "pzzerywniki" Lutosławskiego. Dziś jest najgorętszy dzień w tym roku. Na słońcu 45 stopni, w cieniu - 31. Rano odprowadziłam Tulcię do Romaniuków; sama zgodnie 22 23 z umową, poszłam na działkę do pani Milskiej1 (przy naszej Alei). Pani Milska od razu z przerażonymi oczyma opowiedziała mi wypadek, ja- kiemu uległa Zofia Lissa', muzykolog (ostatnio doktoryzowała się z te- go przedmiotu), propagatorka muzyki w Radiu, ogólnie nie cierpiana za "polityczne" traktowanie muzyki. Zgłosił się do niej telefonicznie jakiś młody człowiek, podający się za studenta uniwersytetu. Oznajmił, że przypadkiem jest w posiadaniu tabulatury muzycznej z XVI wieku, któ- ra zginęła w czasie okupacji i bardzo jest poszukiwana. Lissa, która jest nieprzytomną entuzjastką starej muzyki - tak opowiada Milska - zaraz porozumiała się z Lewakiem, dyrektorem Biblioteki Uniwersyteckiej i zaproponowała nieznajomemu zgłoszenie się dla komisyjnego przyję- cia, względnie kupienia tej tabulatury. Młody człowiek obstawał jednak przy nieoficjalnym, prywatnym załatwieniu tej sprawy z nią samą. Są- dząc - jak mówi Milska - że idzie o uzyskanie większej sumy pienię- dzy, naznaczyła mu spotkanie u siebie. Przyszło dwu młodych ludzi, mniej więcej dwudziestoletnich. Częstowała ich papierosami i cukierka- mi. Gdy pochyliła się nad teczką, z której miały być wyjęte owe nuty, została uderzona czymś ciężkim w kark, potem w szczękę. Wybili jej mnóstwo zębów i pokrwawili. Byliby ją zabili, gdyby nie to, że w dru- gim pokoju siedział "przypadkiem jej znajomy, który przyszedł prze- śpiewać jakieś nuty". Wypadł i szamotał się z napastnikami, jeden z nich zbiegł, ale jakoś natychmiast znalazła się milicja, która obu mło- dych ludzi aresztowała. Podobno jeden z nich przy aresztcwaniu powie- dział do Lissy z wyrzutem: "A jednak pani nie była sama". A przy spi- sywaniu protokółu na zapytanie, w jakim celu dokonał tego napadu, miał jakoby powiedzieć: "Takie miałem zadanie do wykonania". Był to więc zamach polityczny. Mam nieprzepartą odrazę do wszelkiego skrytobój- stwa, choć tym haniebnym środkiem posługują się i rządzący, i wszy- scy, co chcąjakąś władzę obalić czy nastraszyć. Nadto mord polityczny, mający być dokonanym na muzykologu, choćby i antypatycznym, wy- daje mi się czymś beznadziejnie głupim. Ale gdy Milska podkreśla ohy- dę i nikczemność tego zamachu, dokonanego z premedytacją na bez- bronną i pełną naiwnego zaufania kobietę, to ja znów tak w to naiwne zaufanie nie wierzę. Lissa jest w bliskich stosunkach z UB i na pewno okazała się chytrzejsza od swoich napastników, dobrze obstawiła swoje mieszkanie i nie przypadkiem znalazł się w drugim pokoju ów znajomy, a natychmiast potem, tak nieuchwytna w wypadku zwykłych "prywat- nych" napadów, milicja. Tak czy owak, rzecz jest ohydna i rozpacz m- nie bierze na myśl, do jakich celów i przez kogo jest używana nasza 24 młodzież. Dwu młodych ludzi przepadło w niesławnym zamachu na ko- bietę-muzyka ! # Alfred de Musset - Lorenzaccio - przeł. T. Boy-Żeleński, układ scen. i reż. E. Wierciński, muz. W. Lutosławski, Teatr Polski, premiera 25 VI 1955. 2 W ł a d y s ł a w H a ń c z a (1905-1977), aktor, reżyser. Ukończył polonistykę na Uniwersytecie Poznańskim, równocześnie ucząc się w szkole teatralnej. Do 1939 występował przede wszystkim w Poznaniu. Po wojnie w Teatrze Wojska Polskiego w Łodzi (m.in. w sztuce Shawa Uczeń diabfa), w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie (m.in. Ksiądz Jan w Rozdrożu miłości), od 1948 był aktorem Teatru Polskiego w War- szawie, gdzie kreował role Bubnowa w Na dnie, 1949, Senatora w Dziadach, 1955, Wielkiego Inkwizytora w Don Carlosie, 1960, rolę tytułową w Królu Learze, 1962; sporadycznie reżyserował. W 1. 1947-5fi był wykładowcą w łódzkiej, a potem warsza- wskiej PWST. 3 A n n a M i 1 s k a (1909-1987), literatka, tłumaczka, edytor. Ukończyła Wydział Humanistyczny na UJK we Lwowie. W Wiedniu studiowała germanistykę i slawistykę, w której się doktoryzowała. Po powrocie uczyła w szkołach średnich w Zamościu i Warszawie. W 1934 wstąpiła do KPP; w 1937 pozbawiono ją prawa nauczania. Pod- czas wojny ze Lwowa zesłano ją na 4 lata wraz z rodziną do Kazachstanu. Po wojnie w Łodzi kieruje działem literatury w wyd. "Książka". Następnie pracuje w CRZZ i Mi- nisterstwie Kultury, gdzie zajmuje się amatorskim ruchem teatralnym. W 1957 pod wpływem wydarzeń na Węgrzech wychodzi z PZPR i z Ministerstwa Kultury. Poza książkami dla dzieci i młodzieży, wydaje prace o Goethem, Schillerze i Heinem i wiele innych rozpraw. Przełożyła i wydała m.in. pierwszy z 2 tomów Poezji wybranych Goe- i thego, listy Goethego, H#lderlina, Kleista i Rilkego oraz z K. Kamińską antologię nie- mieckojęzycznej liryki miłosnej Ty sig pojawiaszjak mifość. 4 Z o f i a L i s s a (1908-1980), muzykolog. Studiowała grę na fortepianie w kon- serwatorium, muzykologię na uniwersytecie we Lwowie, a ponadto historię sztuki, psy- chologię i filozofię; uzyskała w 1930 r. stopień doktora filozofu, a w 1954 doktora nauk humanistycznych. Od 1948 kierowała Zakładem Muzykologii na Wydziale Historycz- nym UW, gdzie w 1951 została profesorem. Najważniejsze prace: Zarys nauki o muzyce, 1934, Muzyka i film, 1937, Podstatvy estetyki muzycznej, 1953, Fragen Der Musikasthetik, 1954, Historia muzyki rosyjskiej,1956. W okresie stalinowskim była głównym oficjal- nym ideologiem w dziedzinie muzyki i ruchu muzycznego. 1 VII 1955. Piątek # W poniedziałek - ostatnie przygotowania do wyjazdu Tulci. Wieczo- rem kąpię ją i myję jej głowę. We wtorek rano wyjeżdżam z nią i z Jur- kiem do Chylic. Już na dworcu kolejki spotykamy się z panią Romaniu- kową i jej córeezkami. Małgosia milcząca i smutna, Tula i Basia w ok- nie rajcująjak dwie papużki, w wagonie słychać tylko ich głosy. Chylice - brzydka okolica - domy wszędzie rozpaczliwe. Dom tych sióstr urszulanek też bardzo brzydki. One same wyglądają jak farmerki 25 w sinoszarych sukniach, w fartuchach i czepeczkach. Prowadzą gospo- darstwo hodowlane i ogrodnicze, same wszystko obrządzając i uprawia- jąc. Zimą mają internat szkolny, latem przyjmują dziewczynki na waka- cje, mają zawsze dziesięć razy więcej kandydatek niż mogą przyjąć. Lu- dzie są tak zrażeni do wszelkiej "publicznej" opieki nad dziećmi, że ufa- ją jeszcze tylko klasztorom; nawet tacy, którzy nigdy by dawniej do kla- sztoru dzieci nie oddali. Klauzura tych sióstr - ubogi baraczek; ogród porządnie utrzymany, cały urok sadyby to rzeczka Jeziorka krętym bie- giem przylegająca do ogrodu. Matka przełożona komenderuje jak puł- kownik. Wyobraziłam sobie, jak bym się zapłakiwała z żałości, gdyby mnie jako 9-letnią dziewczynkę zostawiono w tak obcym i takim brzyd- kim miejscu, już wtedy byłam taka wrażliwa na wdzięk otoczenia. Tul- cia stroiła błazeńskie miny w kancelarii przy jej przyjmowaniu, ledwo dała się na pożegnanie pocałować i zaraz poleciała się bawić z Małgo- sią. Ciekawajestem, czy przeżyje choć chwilkę żalu za domem. Zasłyszane dowcipy: Park założony dookoła Pałacu Kultury, ludność Warszawy nazwała "lasek katyński". Makabryczny dowcip. A drugi: Sokorski pyta plastyka, który pierwszy raz był w Związku Radzieckim, co mu się tam najwięcej podobało. Odpowiedź: "Ustrój, panie mini- strze". "No, oczywiście, ale tak poza tym, co się panu najwięcej po- dobało?" Odpowiedź: "Nic!" Ten dowcip opowiadano sobie u Słonim- skiego na jego imieninach. Była to moja jedyna w tym roku wizyta u kogoś prywatnego. We środę przed południem poszłam na Sesję Rady Kultury i Sztuki', bo miałam tam umówione spotkanie z Szymańską. Wysłuchałam refera- tu Żółkiewskiego, piętrowy banał, sto tysięcy razy już słyszało się to wszystko. Byłam do przerwy, potem z Szymańską do SARP-u na obiad i stamtąd autem PIW-u do domu. Milska i Szymańska mówiły mi po- tem, że dyskusja była beznadziejnie jałowa i cała ta sesja poroniona. Te- raz wśród partyjnych jest moda psioczyć na wszystko oficjalne. Na tej sesji, w czasie przerwy opowiadano z kpinami o przemówieniu Sokor- skiego. Padały takie zdania z ust partyjnych komunistów: "Jak się sły- szy Sokorskiego, zdawałoby się, że już nic głupszego niż mówi, nie bę- dzie mógł wymyślić. Ale gdzie tam! Następna mowa okazuje sięjeszcze głupsza". 1 Zamierzeniem XVI Rady Kultury i Sztuki (obradującej w dniach 29-30 VI 1955) było podsumowanie dziesięciolecia 1944-54. Punkt wyjścia stanowiły referaty W. So- korskiego Zarys rozwoju sztuki w ostatnim dziesięcioleciu i St. Żółkiewskiego Niektóre zagadnienia rozwoju literatury współczesnej. 6 VII 1955. Środa Na wczorajszy wieczór Anna kupiła bilety na sławione jako "wyda- rzenie" przedstawienie sztuki Prospera Merimee: "Teatr Klary Gazul"' która jest właściwie zespołem trzech jednoaktowych komedyjek "dema- skujących" - każda w innym środowisku - obłudę i siedem grzechów ! głównych duchowieństwa katolickiego. Przypuszczam, że dlatego sztu- ka takjest chwalona w prasie oficjalnej. W gruncie rzeczy bawi i zajmu- je tylko ostatni akt-komedyjka, bo grało w nim dwoje świetnych akto- # rów: Melina2 i Irena Eichlerówna. Ten Michał Melina, człowiek o nie- fortunnym nazwisku, wart jest najpierwszych polskich scen. I zapowia- # dał każdą z trzech komedyjek bardzo inteligentnie, i w trzecim akcie ja- ko wicekról Peru, chory na podagrę i rozamorowany, był doskonały. Ei- chlerówna3 jest zawsze w rolach dwuznacznych i półświatkowych najle- psza, ale mnie bardzo żenuje jej lwowsko-żydowska maniera (Żydzi # przysięgają, że nie jest Żydówką, jakby to była jakaś ujma być na swój sposób genialną Żydówką!). O wpół do szóstej wieczorem poszłyśmy do Ogrodu Botanicznego. Było tak pusto, co wielkim jest dziś rarytasem. Cudowne róże. I drzewa w pełni masywnej lipcowej zieloności. Jak zawsze, kiedy się wyjdzie gdzie na spacer, obiecywałyśmy sobie, �