Maria Dąbrowska DZIENNIKI POWOJENNE 1955 -1959 t. 3 Wybór wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski Czytelnik Warszawa 1996 1955 13 I 1955. Czwartek Przeszło dwa tygodnie bez notatek. Cały czas nad tym przeklętym opowiadaniem.' Wyrosła kolubryna na 67 stron i nie wiem, czy coś war- te. Pisałam to cztery razy, choć odrzucając całkiem pierwszy szkicowy brulion liczę to, co teraz skończyłam, za trzecie przepisywanie. Tekst ustaliłam na dobre trzeciego stycznia. Do dziesiątego ostatecznie przepi- sałam. Ale właściwa robota twórcza robiona była przez listopad i gru- dzień. Jeśli śród tortury zwanej twórczością istnieje jakaś możliwość przyje- mności, to jej ślad można znaleźć w owym tzw. trzecim przepisywaniu. Ale w sumie pracą nad tym opowiadaniem tak się przemęczyłam, tak sobie sforsowałam serce, że dwa dni leżałam potem ziając. Dopiero dziś rano zaczynam patrzeć przytomnie. Czemu więc piszę? Otóż tu mogła- by znaleźć zastosowanie def#micja: wolność jako przyjęcie konieczności. Pisanie jest dla mnie koniecznością, często wprost nienawistną (to rze- miosło wydaje mi się niedżentelmeńskie, niedyskretne i nieprzyzwoite), której jednak muszę się poddawać, gdyż tylko podjęcie i jakie takie spro- stanie zadaniu twórczemu przynosi mi króciutką chwilę poczucia wolności, czyli szczęścia. To mgnienie... dla tego mgnienia się żyje... Sylwestra i Nowy Rok spędziłam z Ewą Teslarówną. Prócz tego na herbacie w sylwestra był jeszcze Erazm. Potem poszłyśmy z Ewą do "białej sali", czyli do łóżek. Kilka tylko osób dzwoniło z życzeniami. Ja z mojej strony - do nikogo. Zbyt byłam zatruta pracą nad tym opowia- daniem. Prosiłam tylko Kowalewa, żeby w moim imieniu odwiedził Franię, zaniósł jej ode mnie 200 złotych i życzenia wszystkiego dobre- go. Przyniósł mi od niej niezłe wiadomości. Dom rencistów na Słupec- kiej 6, gdzie Frania teraz się znajduje, jest znacznie lepszy od domu starców na Krakowskim. Frania mieszka w pokoju tylko na cztery oso- by, nie ma tam żadnych przepustek na wyjście, i towarzystwo podobno lepsze. 3 stycznia skończyłam pisać opowiadanie "Na wsi wesele", a 12 5 :i=i I #`. r a Tu odbywało się Na wsi wesele. Grzegorzewice, zagroda pana młodego, widok obecny Fot. J. Szumski skończyłam je po raz trzeci przepisywać. Na razie mam o tym opinię Anny, która mówi, że to "bardzo piękne", ale jak do wszystkiego, co pi- szę, i do tego ma stosunek chłodny. Ja znajduję o wiele więcej upodoba- nia w jej twórczości niż ona w mojej. Sądzę, że pisałaby olśniewająco, gdyby mogła żyć jak chce i lubi; cóż, kiedy na takie życie nie zarobi, a nadto samochcąc i "na własne żądanie" związała się z osobą tak diame- tralnie od siebie różnąjakja. Moje opowiadanie podobało się pani Orłowskiej z radiaz i w ogóle, ku mojemu zdumieniu, w radiu, gdzie mają to całe czytać w dziewięciu odcinkach. Natomiast pani Wilczkowa, która sama przyjechała, by za- brać to opowiadanie - znilczy, snadź w "Czytelniku" nie wiedzą, czy ma się im podobać; tak samo nie podobało się widać w "Twórczości", bo nic mi nie pisnęli, choć przyjęli i już nawet przysłali korektę. Co myślę ja sama? Najpierw, że gdy piszę, osiągam już teraz cośkol- wiek tylko nadmiernym wysiłkiem, na pewno skrócającym mi życie. Potem - zaznaję mgnienia ulgi wyzwalającej z przerażenia, że już nie umiem pisać i nie mam nic do powiedzenia. Lecz żadnej w tym już nie ma radości. A że nie daje mi już radości nic prawie na tym świecie, a bez radości niepodobna jest żyć - często myślę, że to chyba oznacza bli- ską podróż do gwiazd. 1 Na wsi wesele, "Twórczość" 1955, z. 2, przedruk w: Gwiazda zuranna,1956. z B r o n i s ł a w a O r ł o w s k a (1908-1988). Ukończyła polonistykę na Uniwer- sytecie im. St. Batorego; nauczycielka, również na okupacyjnych kompletach. Po woj- nie od 1950 wieloletnia redaktorka działu literackiego PR; w 1.1950-70 redaktorka dzia- łu prozy PR; przez nią i nierzadko zjej inicjatywy Dąbrowska utrzymywała żywe konta- kty z radiem. 20 I 1955. Czwartek W ostatnią niedzielę odwiedziła nas Frania. Ucieszyłam się, bo jest w dobrej formie i z przejęciem żyje życiem swego nowego środowiska. Domy starców są wielką zdobyczą tego czasu, choć nikt ich nie rekla- muje, ja tylko przypadkowo wiem coś o nich. Wizyta Frani zresztą w ogóle zrobiła mi przyjemność - ktoś stamtąd, z Polnej, z utraconego, zatopionego świata. Na dworze mamy mniej więcej zimę - dość dużo śniegu, na wsi po- # dobno bardzo dużo; około 4o mrozu, ale prawie nic słońca. Bezsłonecz- ność naszego klimatu jest mordercza. Wczoraj była Ela. Jest zakochana z wzajemnością, ale waha się z wyjściem za mąż, bo "on" jest od niej o sześć lat młodszy, ma dopiero 20 lat! I oczywiście nie mają mieszka- i nia ani żadnej na nie nadziei. # 9111955. Środa Przedwczoraj prasa przyniosła wiadomość o upadku rządu Mendes- -France'a, a wczoraj o upadku... Malenkowa. Na jego miejsce przy- szedł... Bułganin. ; Na miejsce stosunkowo młodego - starzec. Na miejsce cywila (o ile w tym kraju ktośkolwiek jest cywilem) - generał. Dziwne to czasy, w które głoszona jest chwała młodości, a rządy w rękach trzymają zło- 7 śliwi starcy; gdy zaś ich odrzucą, wnet do nich powracają. Narody sie- dzą dziś niby w workach trzymanych rękoma złych starych czarodzie- jów. Malenkow zrzekł się swej władzy w słowach małego chłopca z pier- wszej klasy: "Nie nauczyłem się lekcji, przepraszam, już nigdy więcej nie będę". Pięćdziesięcioletni byk szczebiotał o swym braku doświad- czenia życiowego! To jest bez precedensu, a ma być niby tą nową mo- ralnością socjalistyczną, przyznającą się do błędów. W istocie rzeczy to jest czysto rosyjska właściwość. Rosjanie są specjalistami od publiczne- go kajania się. Słyszałam nowe dowcipy o Pałacu Kultury. Jeden, że to wieża ciś- nień rosyjskiej kultury na polską. Drugi: "Dlaczego Pałac Kultury? Bo kultura może być tylko w pałacu". Trzeci: "Co to jest Pałac Kultury? Zemsta Rosji za rozbiórkę soboru na placu Saskim". W "Życiu Warszawy" olbrzymia mowa Mołotowa, w której mówi, że obozowi pokoju, socjalizmu i demokracji przywodzi Związek Radzie- cki, dodał: "ściślej mówiąc - Związek Radziecki i Chińska Republika Ludowa". To novum. W radiu w tym tygodniu skończy się czytanie mego opowiadania "Na wsi wesele". Kreczmar dobrze je czyta. To opowiadanie ma nie- oczekiwany sukces, choć jeszcze nie było nigdzie drukowane, już dużo się o nim mówi. Wieczorem przyszedł Erazm. Powiedział mi ważną i radosną nowinę, że zwolniona została z więzienia Michalina Krzyżanowska. Podobno tłumy ludzi ją odwiedzają, kupują jej obrazy, tak że na razie nie jest w kłopotach materialnych. To już druga osoba zwolniona w tej samej sprawie, czy raczej - z tej samej paczki, boć żadnej określonej sprawy tu nie było - tylko szło o osobę Henryka. 11 II 1955. Piątek Wieczorem miałam jakąś taką zapaść, że nie słuchałam najcieka- wszego rozdziału mego opowiadania, tego z księdzem. Byłam bardzo ciekawa, czy mi czego w ostatniej chwili z taśmy nie wycięli - i prze- padło. Pościeliłam łóżko, żeby po audycji od razu się położyć, bo źle się czułam z sercem, i nagle - nie wiem, co się stało. Straciłam przyto- mność i obudziłam się dopiero dziś o piątej rano z uczuciem, że zmar- twychwstałam. Cały dzień też musiałam leżeć z bólami w piersiach i tęt- nem ponad 100. Dopiero wieczorem serce się uspokoiło, ale uczucie 8 przykrego jakieś ataku pozostało w organizmie. Jestem toucheel i jakaś okrutnie przerażona. 1 T o u c h e e (fr.) - tu: trafiona 14 II 1955. Poniedziałek Dziś już i noc i dzień lepszy, wstałam i pracowałam, ale nie nazbyt wydajnie. Bardzo boli mnie w stopie lewa noga. Jednym słowem - roz- kleiłam się. Ela ze swoim narzeczonym, Andrzejem Lipką na kolacji. Podobno mają brać ślub cywilny 18 marca, w dzień urodzin i imienin Eli. 22 II 1955. Wtorek i Przez cały tydzień trwa zima. Spadły duże śniegi, dużo chmur. Nic godnego uwagi. Jestem opanowana przez monstrualne lenistwo, wręcz karygodne; dotąd nie zdołałam przygotować dla "Czytelnika" tego tomu esejów, choć na dobrą sprawę potrzeba by na to 10 dni pracy. Stan zdro- wia taki sobie. Anna trochę wydajniej teraz pracuje i zaczyna odgrywać ! należną jej rolę w tzw. świecie literackim, którego wkrótce stanie się na pewno ulubienicą. Poraża ich jej śmiałość i oryginalność myśli. # Przeczytałam sławną książkę Samuela Butlera "The Way of All Flesh"'. To bardzo specyf#icznie angielska walka z pastorstwem, puryta- nizmem i religijnym wychowaniem. Ten sam co u Dickensa motyw nie- szczęśliwych dzieci, nad którymi znęcają się wychowawcy. Ciekawe , jednak, że to znęcające się wychowanie dało koniec końców najlepiej wychowany naród świata, ba, zgołajedynie dobrze wychowany, i społe- cznie dobrze wychowany. Co do mnie, to nie jestem aż taką apologetką sprawy dzieci. Znam bardzo wymyślne i okrutne sposoby znęcania się dzieci nad rodzicami. # Dzieci to na ogół istoty koszmarne w swym egoizmie, instynktach nisz- czycielskich, oschłości serca. Jak i wśród dorosłych są tylko czarowne i wyjątki. Dzieci wymagają opieki, ale nie uważam, żeby były o włos bar- dziej godne litości czy współczucia jak dorośli. Jak nie istniała dla mnie nigdy odrębna sprawa kobieca, tak nie istnieje dla mnie odrębna sprawa dziecka. Istnieje sprawa ludzka. Ale jest w książce Butlera sporo do- brych "cytat". 1 Samuel Butler - The Way ofAll Flesh, London,1946 (wyd. pol. Droga czlowiecza, I 960). 9 I 1111955. Wtorek Wczoraj była pani Wilczkowa i oddałam jej ów tom esejów' - ale nie jestem pewna, czy to pójdzie i czy nie wywoła co najmniej zastrzeżeń. M A R I A D#BRO#SKA Gwlazda NlARZA DQBF#lt#I SKA V11 O SPRAVDA#H 1 LLlDIiIACi# GLYTFLtVIK WARSZAWA 1956 Karta tytułowa zbioru opowiadań i okładka zbioru esejów Jednak jestem na jakiś czas wolna i mogę trochę odpocząć. W ciągu dwu dni uporządkowałam biurko i załatwiłam część zalegającej kore- spondencji, co mi także ulżyło. Zapadło postanowienie, że wyjadę na dwa tygodnie do Bukowiny z Tulcią, ażeby Anna mogła trochę naprzód pchnąć Frycza2. i M. Dąbrowska - Myśli o sprawach i ludziach,1956. 2 Prawdopodobnie mowa o drugiej (po Wójcie wolborskim) części powieści o A. Fryczu-Modrzewskim pt. Astrea, wydanej w roku 1956. 10 ' 25 III 1955. Piątek Minął tydzień od naszego powrotu, a ja jeszcze nie zabrałam się do nowej pracy, co wprawia mnie w zły humor. Tulcia przez cały czas od powrotu jest grzeczna, że do rany ją przyłóż. Czy tak się umie przy An- nie maskować? Czy ma dwie natury? Która w niej zwycięży? Ten tydzień minął pod znakiem Konkursu Chopinowskiego, na który przybyła królowa Elżbieta Belgijska. # W pierwszej fazie konkursu, słyszany tylko przez radio, najbardziej zachwycił mnie Adam Harasiewicz', przewidziałam od razu, że on do- stanie pierwszą nagrodę. Ale kiedy już po konkursie usłyszałam w "Koncercie laureatów" Francuza Ringeissena2, zawahałam się w moim sądzie, chyba jemu dałabym palmę pierwszeństwa, a już co najmniej drugą nagrodę; publiczność przyjmowała go też owacyjnie, a dostał tyl- ko IV nagrodę. Aszkenazi3 gra świetnie, ale nie tak przejmująco jak Ringeissen; Chińczyk4, którego wysoko wyróżniono i dostał jeszcze osobną nagrodę za mazurki, wcale mi się nie podobał; mazurki grał niby kołysanki. Anna dobrze się wyraziła: "gra, jakby unikał fortepianu". Elżbieta Belgijska (wdowa po wielkim Albercie)5 ma 79 lat. Trudno i o bardziej królewską niezmordowaność, niepożytość, wytrzymałość i młodzieńczość w tym wieku. Doprowadzała naszych przemęczonych, wynerwowanych [sic!] panów do tego, że padali na nos, a ona wciąż je- # szcze nie miała dosyć zwiedzania, oglądania. Myślano, że zabawi parę dni po konkursie, została około trzech tygodni. W końcu zastanawiano się żartami, czy nie "poprosi o azyl".[...] Jest bardzo śmieszne, że właśnie w ustroju socjalistycznym pierwszy I raz w życiu jadłam obiad z królową. A ileż pikanterii w tym, że Iwasz- kiewiczowi dopiero w ustroju socjalistycznym przydały się naprawdę bogaty ożenek i pańska rezydencja, nadająca się do przyjmowania kró- lowej. Iwaszkiewicz zna ją z czasów, gdy był w naszym poselstwie w Belgii. Na obiedzie u niego prócz Elżbiety i paru osób jej świty, oraz obojga Iwaszkiewiczów, byli tylko: Parandowski, prof. Michałowskib, Eibisch', Mycielskis i Lutosławski. Obiad był wyśmienity[...]. Elżbieta # jest pełna wdzięku, rozmowa toczyła się łatwo i gładko, był to chyba najprzyjemniejszy circle towarzyski, w jakim uczestniczyłam w ciągu tego dziesięciolecia - choć bez większego znaczenia, leciutki jak pian- ka. Za sąsiada przy stole miałam towarzyszącego królowej belgijskiego i muzykologa, który dość interesująco mówił o afrykańskiej muzyce mu- rzyńskiej. Okazał się moim kolegą, studiował w tych samych latach co 11 zaranna ja przyrodę na uniwersytecie brukselskim. Elżbietę pamiętam młodą, gdy z Albertem wstępowała na tron. Warszawa miała dużo zabawy i wesołych anegdot z tej wizyty, która cieszyła komunistów, a gorszyła reakcjonistów. Dziwne. 1 A d a m H a r a s i e w i c z (ur. 1932), pianista, uczeń prof. Z. Drzewieckiego w Krakowie. Zdobył I nagrodę na V Międzynarodowym Konkursie Pianistycznym im. F. Chopina w Warszawie. Koncertował na wielu estradach zagranicznych. 2 B e r n a r d R i n g e i s s e n (ur. 1935), pianista francuski, uczeń M. Long i J. Fevrier w Konserwatorium Narodowym w Paryżu. Laureat międzynarodowych konkur- sów pianistycznych w Genewie, w Warszawie (IV nagroda) i w Rio de Janeiro. Koncer- tuje w wielu krajach Europy i Ameryki; wielokrotny juror, m.in. Konkursu Pianisty- cznego im. F. Chopina 1975. Poza ogromnym repertuarem klasycznym i romantycznym promuje kompozytorów współczesnych. % W ł a d i m i r A s z k e n a z i (ur.1937), radziecki pianista. Studiował w konser- watorium w Moskwie, które ukończył w klasie L. Oborina. Zdobył nagrody na trzech wielkich konkursach pianistycznych: II na Konkursie im. F. Chopina w Warszawie (1955), I na Konkursie im. Królowej Elżbiety w Brukseli (1956), I na Konkursie im. P. Czajkowskiego w Moskwie (1962). 12 4 F o u T s ' o n g (ur.1934), pianista. Kształcił się u M. Paciego, włoskiego dyry- genta kierującego Miejską Orkiestrą w Szanghaju. Osiągnął sukcesy w dwóch konkur- sach: w Bukareszcie (III nagroda) i w Konkursie Chopinowskim (Ill nagroda). Ukoń- czył studia w PWSM w Warszawie. Po osiedleniu się w 1958 w Londynie stał się jed- nym z najpopulamiejszych pianistów, koncertował w całym świecie. Po dwudziestu la- tach w 1979 odbył podróż do Chin; od tego czasu spędza co roku parę miesięcy w kraju. Wybitny interpretator Mozarta i Chopina. 5 E 1 ż b i e t a (1876-1965), księżniczka bawarska,1909-34 królowa Belgów, żona (od 1900) Alberta I, babka Baudouina I; w czasie I wojny światowej zdobyła uznanie # dzięki swojemu patriotyzmowi i działalności charytatywnej. Znana z zainteresowań ar- tystycznych; fundatorka Chapelle Royale de la Reine Elisabeth w Brukseli - instytucji, w której rozwijają swą sztukę młodzi muzycy po ukończeniu studiów; od 1951 z inicja- # tywy królowej Elżbiety organizuje się w Brukseli konkursy muzyczne noszące jej imię. b K a z i m i e r z M i c h a ł o w s k i (1901-1981), archeolog, egi Ptolog, historyk sztuki. Od 1933 profesor UW, twórca i kierownik Katedry Archeologii Sródziemnomor- skiej, członek PAN oraz wielu akademii zagranicznych, założyciel (1959) i kierownik Polskiej Stacji Archeologu Śródziemnomorskiej w Kairze, organizator Działu Sztuki , Starożytnej Muzeum Narodowego, kierownik polskich ekspedycji wykopaliskowych; autor wielu prac naukowych. # E u g e n i u s z E i b i s c h (1896-1987), malarz. Po studiach u J. Malczewskiego i W. Weissa w ASP w Krakowie uzupełniał wiedzę malarską w Paryżu. Twórczość jego zaliczana jest do postimpresjonistycznego koloryzmu; maluje portrety, martwe natury, pejzaże o różnorodnej kompozycji barwnej, najczęściej w ciemnych, głębokich tona- cjach (np. Mar#va naturu z rybą,1944, Portretżony,1945-46, Rudy chlopak,1958). s Z y g m u n t M y c i e 1 s k i (1907-1987), kompozytor, krytyk muzyczny. Studio- i wał w Paryżu (P. Dukas, N. Boulanger). Po 1945 brał żywy udział w organizacji życia muzycznego; ceniony krytyk i publicysta muzyczny (Ucieczki z pigciolinii, 1957, No- zatkt o muzyce i muzvkach, 1961), 1946-47 i od 1960 redaktor "Ruchu Muzycznego". Skomponował m.in. utwory orkiestrowe: I.amento di Tristano, 1937, Symfonię polską, 1950; wokalne: Portret muzy, 1947, Brzezina, 1952, Pięć pieśni mazowieckich, 1953, i pieśni solowe. 9 IV 1955. Wielka Sobota W Wielki Wtorek, gdy już wszystko było pokupione, a rodzina Bo- c ą za gusia zgodnie z wieloletnią trady j proszona na niedzielne śniadanie, pani Be oświadczyła, że wyjeżdża na Święta. [...] Zawód służącej nie # nadaje się dla człowieka w nowoczesnym społeczeństwie i wszystkie "gosposie" dostają w końcu histerii, z wyjątkiem chyba jakichś aniel- skich istot, z natury już wyższych ponad swoją pozycję socjalną. Frania, która przez ostatni rok pracy u mnie była nieznośna i zła jak osa, odkąd stała się na własne życzenie pensjonariuszką domu starców, żyje ze mną w najlepszej przyjaźni i płacze z rozczulenia, gdy ją odwiedzam. Byłam u niej właśnie we wtorek z darami świątecznymi, przyjęła mnie roz- 13 Królowa Elżbieta Belgijska w Warszawie. Obok od lewej: Z. Drzewiecki, J. Iwaszkie- wicz, min. T. Galiński rzewniona, a trzy jej towarzyszki w pokoju wręcz owacyjnie. Jedna z nich (wszystkie byłe służące) powiedziała: "Takiej pani to żadna z nas nie miała". To mnie bardziej ucieszyło niż wszystkie pochwały mej twórczości. Dom jest zresztą bardzo przyzwoity, prawie elegancki. Na- zywa się nawet godnie: Państwowy Dom Rencistów, i przypomina pen- sjonat. Przypuszczam, że to jest dom pokazowy. Franię przeniesiono tam z Krakowskiego Przedmieścia, jak myślę ze względu na mnie, bo starałam się dla niej o to w Ministerstwie Opieki Społecznej. Ale gorsze czy lepsze, te domy starców są jednak pewnym osiągnięciem i przezwy- ciężeniem koszmaru dawnych przytułków. 10 IV 1955. Niedziela Wielkanocna Wczoraj odwiedził mnie pan Karabanik. Świetna to postać, ten sta- rzec siedemdziesięciokilkuletni, który mówi o sobie: "Jestem żwawy, spokojny, pogodnej myśli i przystojny". W samej rzeczy piękne z niego jeszcze i nie bez wdzięku chłopisko. Przy tym "pozytywny bohater" zu- pełnie w naszych czasach niedoceniany. Jest niezrównanym pedago- giem, ma niezwykły talent trafnego podchodzenia do ludzi prostych i młodzieży. Sam o dosyć zatajonej i, zdaje się, awanturniczej biografii. Za młodu kształcił się na śpiewaka operowego i w samej rzeczy dobrze śpiewa. Wojna zastała go na stanowisku burmistrza miasteczka Rybnik na Śląsku. Już 1 września aresztowany przez wkraczających Niemców przeżył blisko sześć lat w obozach. Wytrzymał wszystko i wszędzie zo- stawiał dobrą pamięć wśród współwięźniów. Wiemy to przypadkiem od więźniów; choć wiedząc już coś niecoś prawdy o tych najniższych krę- gach piekieł, zawsze trzeba być z pewną rezerwą co do "niewinności" więźnia. Tam świetnie umiano wszystkich unurzać w zbrodni. Myśmy zetknęły się z Karabanikiem jako z instruktorem oświatowym "Czytel- nika". Jeździł z nami na wieczory autorskie. Im głuchsza prowincja, tym lepsze urządzał wtedy widowisko - potrafił rozruszać i najtępszą salę. Teraz ma prawdziwie karkołomne zadanie. Jest dyrektorem techni- kum górniczego (myślę, że chyba tylko dyrektorem internatu), pełnego dorastających lub dorosłych hebesów', którzy się zachowują jak bandy- ci. Są to chłopaki przeważnie już żonate albo rozwiedzione - mnóstwo małżeństw legalnych i nielegalnych zawiera się między 16 i 18 rokiem życia. Nóż jest ich pospolitą zabawką i nie ma dnia, żeby tam krew się nie lała. [. . .] W tych kręgach przedwojenne bieda-szyby zastąpione zostały przez hałdy. Górnicy cichcem wyrzucają na hałdy dobry węgiel. Hałdy oble- gane są potem przez tłumy dzieci od 10 do 12 lat, głównie chłopców. Zbierają węgiel na wózki, a potem sprzedają go na wódkę, kiełbasę i dziewczynki. Karabanik złożył do Ministerstwa podanie, żeby mu po- zwolono zrobić osobną szkołę dla tych dzieci. Odmówiono mu, argu- mentując, że te "dzieci" mają chodzić do normalnych szkół. A oczywi- ście nie chodziły do żadnych szkół i nie ma w ogóle siły, co by je do te- i go zmusiła. Karabanik po odmowie Ministerstwa "samowolnie" zaczął zbierać tych chłopców i udało mu się, że około czterdziestu zatrzymy- , wał na godzinę lekcji. Niczego im nie zabraniał, chłopaczyska rozwala- ły się nieprzyzwoicie w ławkach, paliły papierosy. Po lekcji mówił im: " A teraz idźcie na hałdy". Tylko gdy któryś zachowywał się poprawnie i przez lekcję nie palił, wyróżniał go mówiąc: "O, to jest mądry chłopak. On będzie dobrym sportowcem, on wie, że żaden palacz nie będzie do- ' brym sportowcem". Po pewnym czasie dodał im drugą godzinę, a później trzecią godzinę - sportu i gier na powietrzu. Trochę odpadło. Około trzydziestu przeszło stopniowo na naukę w normalnych szkołach. Karabanik, gdy obejmuje jakiś internat, interesuje się najpierw jedze- niem. Jest świetnym organizatorem i gospodarzem. Zaraz też stara się o pozwolenie i zaprowadza własną hodowlę. Karmi doskonale, uważa to za podstawę dobrej pedagogiki w dzisiejszych czasach. Oto praktyczny marksizm byłego śpiewaka i mistrzowskiego znawcy życia. # H e b e s (łac.) - tępy, zakuta głowa 14 IV 1955. Czwartek W przysyłanym z Moskwy "Ogońku", którego nie czytam, bo jest ni- żej wszelkiego poziomu, zauważyłam w 14 numerze artykuł o L. Woy- niczowej i jej mężu. L. Woynicz', autorka popularnej powieści "Szer- szeń", i jej mąż zostali tam kreowani na prekursorów rosyjskiego komu- nizmu, niemal na bohaterów Związku Radzieckiego avant la lettre. Woynicz wedle tego artykułu był Proletariatczykiem, a na emigracji- pracownikiem księgarskim i inicjatorem różnych rosyjskich rewolucyj- nych przedsięwzięć emigracyjnych. Woyniczów osobiście nie znałam, choć mogłam ich była poznać przebywając w 1913-14 w Londynie. Ale nie chciałam ich poznać, zda- wali mi się parą podejrzanie zagadkową. Ona była wtedy starzejącą się damą, zamieszkałą w luksusowej willi pod Londynem, bodajże w Rich- 14 15 mond, gdzie hodowała równie jak ona ekscentryczne rośliny i zwierza- ki. Marian, który do niej pojechał, jako do autorki "Szerszenia", wrócił rozczarowany i krytycznie ubawiony. Woynicz miał za sobą jakąś le- gendę o zesłaniu, z którego uciekł. Ale na emigracji zrobił wielki mają- tek. Był wielkim księgarzem-antykwariuszem, mającym sklepy po róż- nych stolicach Europy i w Ameryce. O żadnych stosunkach Woyniczów z rosyjskim ruchem rewolucyjnym, czy w ogóle z ówczesną rosyjską emigracją nic się wówczas nie słyszało, nie wiedziało i nie mówiło. In- teresował się natomiast intensywnie polskim ruchem niepodległościo- wym. W przededniu pierwszej wojny światowej rozeszła się sensacyjna wieść, że Woynicz jest tajnym agentem rosyjskiej policji politycznej. Ta wiadomość przeraziła Polaków, którzy uważali Woynicza za poczciwe- go bogacza-mecenasa, wspomagającego przebywających za granicą ro- daków, zatrudniającego ich nawet w swoich sklepach. Przed moim przybyciem do Londynu pracowała u niego m.in. Iłłakowiczówna. Szpiegowską rolę Woynicza wykrył podobno Tytus Filipowicz, który Woyniczów znał, bo pani Woyniczowa jakoby w nim się kochała. Fili- powicz przypłacił to chorobą nerwową, czy też - jak mówiono - na żą- danie ambasady rosyjskiej umieszczony został w zakładzie dla umysło- wo chorych. Niestety, poza Iłłakowiczówną, która na długo przed tym skandalem wyjechała z Londynu, a Woynicza traktowała pogardliwie, jako "praco- dawcę" poety, niktjuż nie żyje, kto by mógł dać świadectwo prawdzie o Woyniczu, i nikt już tej prawdy nie będzie znał. Jedno jest pewne, że bogate antykwariaty bywały melinami szpiegowskimi, i że pani Woy- nicz istotnie bywała za młodu w Rosji i kumała się tam z rewolucjoni- stami. W londyńskim okresie na pewno nie była ideową rewolucjoni- stką, a on na pewno nie był "pracownikiem księgarskim". i E t h e 1 L i 1 i a n V o y n i c h (1864-1960), pisarka angielska, córka matema- tyka, żona polskiego rewolucjonisty, M. Woynicza. W latach 1887-89 w Rosji; znajoma Engelsa i Plechanowa. Od 1920 mieszkała w Nowym Jorku. Tłumaczyła literaturę ro- syjską i ukraińską na angielski. Spośród kilku własnych powieści, ogromną karierę w Rosji, a zwłaszcza w ZSRR, zrobiła rewolucyjna powieść dla młodzieży Szerszeri (1887, ros. przekład 1898), poświęcona walce wyzwoleńczej Włochów w 1. 30.#0. XIX wieku. Ponadto skomponowała trochę utworów muzycznych, m.in. oratorium Ba- bilon (1948) o obaleniu caratu w Rosji. 15 IV 1955. Piątek Rano na targ przy Puławskiej, gdzie w stoisku państwowym, na wiel- kiej ławie jatki pełno wołowiny. Można było kupić mięsa, jakie się po- dobało, gdyby się przyszło o 4-5 rano. Stała kolejka trzykrotnie wężem zakręcona, chyba dużo ponad sto osób. Uległam zawsze nieprzepartej dla mnie pokusie i kupiłam... tulipanów za 80 zł (po osiem zł sztuka) za- miast mięsa. Kwiaciarka, jak większość kwiaciarek i z Puławskiej, i z Polnej, zna mnie jeszcze z czasów, gdy "słynęłam" jako kupująca bez li- ku kwiatów. Gdy patrzyłam łakomie na ladę z mięsem i na wymachują- cego toporkiem rzeźnika (istny Prokofij z "Mojego życia" Czechowa), ofiarowała się, że mięsa, jakie chcę, jutro rano mi kupi. Ale to był ko- niec moich sprawunków i nie miałam pieniędzy, by jej zostawić. Mam już trzy znajome i przyjazne stragany na tym targu: owocarz (małżeń- stwo Rucińskich), nabiałową (Bolkowską) i kwiaciarkę, której nazwiska nie znam. 21 IV 1955. Czwartek Zaproponowano mi wyjazd do NRD na "spotkanie pisarzy" z obu części Niemiec i na uroczystości schillerowskie (Wartburg i Weimar). Bardzo mi to nie na rękę ze względu na kiepski stan zdrowia, na zamie- rzone prace i na jedną z niewielu rzeczy,jakie lubię - przesadzanie kwiatów i urządzanie balkonów. A także - i głównie - na pamięć o sło- wach Jerzego Stempowskiego, kiedyś jeszcze sprzed wojny: "Wszędzie można jechać, ale w odpowiednim czasie i w odpowiednim towarzy- stwie". Mam jechać tylko z Jastrunem. W końcu zgodziłam się pod wa- runkiem, że - żadnych zobowiązań, żadnych publicznych wystąpień etc. Ale mam już katzenjammer po tej decyzji. Anna opowiada o Leszku Bogdańskim i jego "bogdance. Poznali się przypadkiem na koncercie, a stwierdziwszy wspólne upodobania do mu- zyki, zaczęli korespondować o... muzyce. No, i kobieta oszalała. "Mu- z ka ich z ubiła - mówi Anna. "No, tak.. . ##Kreutzerowska sonata"- mówię ja. - To właśnie jest ten temat". Oby ten romans nie skończył się tak samo tragicznie. A Leszek już sam przyrównywa swój romans do... "Anny Karenin " - też tragicznie się kończącej. Potwierdzenie tej roli muzyki znalazłam u Manna w "Doktorze Faustusie". Muszę to sobie przepisać do "Księgi cytat", którą kilka razy w życiu zaczynałam i za- wsze mi to przepadało. 16 2 - Dzienniki, t. 3 i Dąbrowska wyjechała do NRD 29 kwietnia 1955. 5 maja w Wattburgu odbywały się po raz drugi "Dichtertreffen" - spotkanie pisarzy NRD i RFN, którym przyświecała idea demokratycznego zjednoczenia Niemiec. W Weimarze obchodzono uroczystości 150-lecia śmierci Fryderyka Schillera. Swej 3-tygodniowej podróży Dąbrowska w dzienniku nie notowała. 2 J a n i n a B o g d a ń s k a, lekarka chirurg; pobrali się w 1959 r. 22 IV 1955. Piątek, szósta rano Wczorajszy dzień był dla mnie zły. Bardzo nie lubię występować publicznie, a zwłaszcza odpowiadać na pytania - kompletnie wtedy głu- pieję. Moja "mądrość" jest bardzo kameralna, a nadto - dopiero po dłu- gim myśleniu wiem, co myślę o zadanym pytaniu. Mam wybitnie to, co się nazywa "esprit d'escalier" - rozum dopiero wtedy przychodzi do głosu, gdy wychodzę z miejsca, gdzie powinien był mi posłużyć. U mnie nie pierwsza, tylko ostatnia myśl jest złota. Przy tym na wieczorze w Muzeum' miałam wrażenie, że publiczność nie była dobrze usposo- biona do mnie; choć jak na wszystkich tych wieczorach było bardzo pełno. W domu po powrocie z Muzeum zastałam Bartelskich z dziećmi. Przy kolacji Anna wygłosiła "mowę" o incorrectibilite2 świata. Żeśmy wszyscy sparszywieli, że świat jest nie do uratowania, że nieprzyzwoi- tością jest pisać, że kiedyś każdy, kto dziś pisze, będzie śmieszny, po- nieważ tak nic nie wiedział. Wszystko to tak mnie przygnębiło, że do trzeciej nie spałam i czułam się jakaś zatracona. W związku ze zgodą na wyjazd do NRD zaczęłam czytać "Doktora Faustusa" Manna3. Oto rodzaj, jaki by mnie jeszcze dzisiaj nęcił. Powie- dzenie prawdy o dzisiejszym świecie, opisanie go tak, jak się w nauce opisuje po raz pierwszy ujrzane zwierzę czy przeprowadzone albo prze- żyte doświadczenie - np. rozbicie atomu. # Poprzedniego dnia Dąbrowska odbyła wieczór autorski w Muzeum Narodowym; na tę okazję przygotowała Kilka myśli z powodu jednej książki (o Stefanie Szolc-Rogo- zińskim, kaliszaninie, pomysłodawcy i realizatorze wyprawy do Kamerunu), pierwo- druk: "Nowa Kultura" 1955, nr 18, przedruk w: PR, t. II. 2 I n c o r r e c t i b i 1 i t e (fr.) - niepoprawialność % Tomasz Mann - Doktor Faustus,1947 (przekł. polski W. Wirpszy i M. Kureckiej, 1960). # 25 IV 1955. Poniedziałek, siódma rano Od piątej patrzę na zawieję śnieżną. Termometr wskazuje niżej zera. Przeczytałam w "Twórczości" (obecna "Twórczość" jest cała zajmują- , ca) artykuł Wyszomirskiego o nowym polskim wydaniu Goethego.l Wspomina o dwudziestu kilku poetach, którzy przekładali słynny wiersz: "Ilber allen Gipfeln ist Ruh' ". Podaje trzy przykłady - wszy- stkie bardzo złe. Najgorszy - Staffa; stosunkowo najmniej zły - Kar- skiego. Tak mnie to zajęło, że próbowałam sama przełożyć. Wyszło to # tak: Góry spoczęły w ciszy, Pośród drzew ledwo słyszysz Tchnienie, co drży. Ptaszkowie milczą w borze, Poczekaj - wkrótce może Spoczniesz i ty. 18 19 Z pobytu w NRD. Po lewej stronie siedzą m.in.: M. Dąbrowska, A. Milska; po prawej: R. Karst, M. Jastrun Można by też: "Ptaszęta milczą w borze". Ale niedobre jest jeszcze to "tchnienie, co drży". No, i to, że znikły i wierzchołki, i szczyty. Tam jest przecież "Uber allen Gipfeln" i "Uber allen Wipfeln". Dalej czytam Manna z najwyższym zainteresowaniem. Co za różnica kalibru w zestawieniu np. z "Odwilżą" Erenburgaz. To także próba po- wiedzenia prawdy o swoim czasie i narodzie, ale że spętana - brzmi fał- szywie. To książka o zamarzniętych sercach, "odwilż" jest w niej taja- niem zimowej zgnilizny, ale jeszcze nie wiosną. Choć być może niedo- łężną zapowiedzią wiosny. Słaby obraz odruchów człowieczeństwa w manekinach i automatach ludzkich. 1 Jerzy Wyszomirski -Zpowodu wydania Goethego, "Twórczość" 1955, z. 4. = Ilja Erenburg - Ottiepiel,1954 (przekł. pol.1955); podówczas budziła sensację ja- ko pierwsza w literaturze radzieckiej krytyka okresu stalinowskiego; dała nazwę okreso- wi przejściowemu. 26 IV 1955. Wtorek Cytaty z artykułu Sowińskiego w "Twórczości" o Schillerze: "Wiel- kość - daje do zrozumienia Schiller - możliwa jest nawet w najmrocz- niejszym okresie historii". To interesująca interpretacja Sowińskiego. "Kiedy ma być nieszczęście - notuje Schiller na marginesie planu ##Dy- mitra,# - to nawet dobro musi wyrządzać szkody"'. Anna mówi, że do naszego czasu w pełni stosuje się polskie przysło- wie: "dobrymi chęciami piekło wybrukowane". I że żyjemy właśnie w piekle brukowanym dobrymi chęciami. I że c'est le cas de le dire=. Przeczytałam Schelera "O zjawisku tragiczności"3. Pytanie - czy ko- munizm i jego zmaganie się ze światem niekomunistycznym - to jeden z przejawów tragizmu świata (bytu), czy to zjawisko jest dlatego tragi- czne, że komunizm odrzucił pojęcie tragiczności (sama jestem za jego rewizją i zredukowaniem, ale nie aż do jego negacji) przez niesłychaną pychę, a przez to posiał nieopisany zamęt, odjął sobie wszelką powagę, niszczy sobie samemu wszelkie szanse realizacji samego siebie. Odej- mując wszelką rację bytu wartościom, z którymi walczy, strywializował samego siebie. Stąd to poczucie powszechnej nudy i obrzydzenia, nurtu- jące nie tylko ogół społeczeństwa, ale i samych, co lepszych, komuni- stów. i Adolf Sowiński - Fryderyk Schiller, "Twórczość" I 955, z. 4. 2 C ' e s t 1 e c a s... (fr.) - właśnie przy tej okazji można by to powiedzieć. % Max Scheler - O zjawisku tragiczności, przeł. R. Ingarden,1938. 27 IV I 955. Środa Na obiedzie Kornaccy. Przynieśli swoją książkę "Las". Już pierwsze zdanie - wyjątkowo złe - zniechęca do dalszego czytania. Dziwne, jak ludzie o takiej inteligencji nie zdają sobie sprawy z tego, że źle piszą. Mówią znacznie lepiej, niż piszą. Ale i mówiąc, i pisząc notują tylko skrzętnie przejawy towarzyszące istocie zjawisk i przeżyć, jakby nie za- uważając sedna żadnej rzeczy. Są jak wprawni akompaniatorzy nie sły- szący i nie dający słyszeć melodii, której akompaniują. A któż by słu- chał naszego akompaniamentu? A jednak są poczytnymi pisarzami, to 20 21 Tomasz Mann i Anna Seghers w Weimarze,1955 rzecz, której dobrze jeszcze nie rozumiem, chociaż się z tego dla nich cieszę, bo ich lubię. Ich samopoczucie pisarskie jest zresztą co najmniej równie wspaniałe jak u Parandowskiego. Może takie samopoczucie do- daje wartości temu, co czynimy? Może moje złe samopoczucie ujmuje wartości moim pracom? Gdy deprecjonuję je sama, cóż mają robić inni? List Jerzego Stempowskiego, entuzjastyczny dla mego opowiadania " Na wsi wesele"' (ukazało się w lutowym numerze "Twórczości"), sprawił mi radość najeden wieczór przynajmniej. # List J. Stempowskiego do M. Dąbrowskiej,15 IV 1955. "To, co na pierwszy rzut oka uderza w Pani opowiadaniu - pisał m.in. - to osobliwe lśnienie i promieniowanie- jak w obrazach mistrzów holenderskich - postaci i przedmiotów na pozór zwykłych. Mistrze holenderscy oświetlali je (w) ciemnym tle. Pani technika ma coś podobnego..." 25 VI 1955. Sobota Wiosny nie mieliśmy tego roku. Od marca do 19 czerwca były de- szcze, zimna, wichry, przymrozki. Źle będzie z owocami. Wyginęła część ptaków. Jerzyki, których skwir jest dla Warszawy równie chara- kte st czn #ak wizdanie kosów dla Wrocławia do iero w czerw # y y, ) g p cu zaczęły się ukazywać, i to z rzadka migają po niebie. Warszawscy dział- kowicze narzekają na plagę liszek, co dopełnia miary przewidywanych strat ogrodniczych. Jak z urodzajami na polach - nie wiem. Na razie przednówek dosyć srogi. Na wsi i w miastach brak chleba. Po południu przyszedł Boguś. Mamy z nim iść na "Lorenzaccia" Musseta. Od czasu jak Szyfman jest znowu dyrektorem Teatru Polskie- go, zaczęłam otrzymywać zaproszenia na premiery. 26 VI 1955. Niedziela Wykonanie "Lorenzaccia"1 stało na najwyższym poziomie i przera- stało znacznie wszystkie Schillerowskie przedstawienia, jakie widzia- łam w Weimarze. Tylko Musset nie dorasta Schillera jako romantyk tra- giczny. W podziw niemal osłupiający wprawiła mnie inscenizacja. Te- resa Roszkowska jest geniuszem. Myślę, że podobnej dekoratorki nie ma dziś drugiej w Europie, i dziwię się, że nie jest bardziej sławna we świecie. Obrazy tej tragedii grały jak powołane do życia i ruchu płótna największych mistrzów malarstwa XV i XVI wieku. Scena na targu aż dech zapierała z zachwytu. Scena w pracowni malarza - światło - bar- wy - istny Vermeer. Można sobie naturalnie wyobrazić zupełnie inny styl dekoracji do "Lorenzaccia", i równie fascynujący, ale w każdym stylu można chybić lub trafić. Ten był utrafiony mistrzowsko. Gra była dobra. Elżunia Barszczewska znów zabłysła w roli margrabiny Cibo. Kreczmar był doskonałym kardynałem-łajdakiem, Hańczaz (coraz bar- dziej lubię tego aktora) świetnym renesansowym brutalem-księciem, wolooki Wołłejko jak zawsze czarowny i trochę irytujący. Adwento- wicz, jako sędziwy Filip Strozzi, do złudzenia przypominał mi Karaba- nika; powolny pluszowy głos, intonacja - zupełnie Karabanikowe. Stąd wnoszę, jak dobrym aktorem mógł był być nasz stary przyjaciel ze Ślą- /. ,r 1 Podczas plenum ZLP, czerwiec 1955. Rys. J. Zaruba ska. Małyniczówna - dobra klasa gry, ale dziwnie dla tej sztuki zmieniła głos, mówiła niemal sopranem. Brakowało mi jej tęgiego niskiego gło- su. Szczególnie podobały mi się muzyczne "pzzerywniki" Lutosławskiego. Dziś jest najgorętszy dzień w tym roku. Na słońcu 45 stopni, w cieniu - 31. Rano odprowadziłam Tulcię do Romaniuków; sama zgodnie 22 23 z umową, poszłam na działkę do pani Milskiej1 (przy naszej Alei). Pani Milska od razu z przerażonymi oczyma opowiedziała mi wypadek, ja- kiemu uległa Zofia Lissa', muzykolog (ostatnio doktoryzowała się z te- go przedmiotu), propagatorka muzyki w Radiu, ogólnie nie cierpiana za "polityczne" traktowanie muzyki. Zgłosił się do niej telefonicznie jakiś młody człowiek, podający się za studenta uniwersytetu. Oznajmił, że przypadkiem jest w posiadaniu tabulatury muzycznej z XVI wieku, któ- ra zginęła w czasie okupacji i bardzo jest poszukiwana. Lissa, która jest nieprzytomną entuzjastką starej muzyki - tak opowiada Milska - zaraz porozumiała się z Lewakiem, dyrektorem Biblioteki Uniwersyteckiej i zaproponowała nieznajomemu zgłoszenie się dla komisyjnego przyję- cia, względnie kupienia tej tabulatury. Młody człowiek obstawał jednak przy nieoficjalnym, prywatnym załatwieniu tej sprawy z nią samą. Są- dząc - jak mówi Milska - że idzie o uzyskanie większej sumy pienię- dzy, naznaczyła mu spotkanie u siebie. Przyszło dwu młodych ludzi, mniej więcej dwudziestoletnich. Częstowała ich papierosami i cukierka- mi. Gdy pochyliła się nad teczką, z której miały być wyjęte owe nuty, została uderzona czymś ciężkim w kark, potem w szczękę. Wybili jej mnóstwo zębów i pokrwawili. Byliby ją zabili, gdyby nie to, że w dru- gim pokoju siedział "przypadkiem jej znajomy, który przyszedł prze- śpiewać jakieś nuty". Wypadł i szamotał się z napastnikami, jeden z nich zbiegł, ale jakoś natychmiast znalazła się milicja, która obu mło- dych ludzi aresztowała. Podobno jeden z nich przy aresztcwaniu powie- dział do Lissy z wyrzutem: "A jednak pani nie była sama". A przy spi- sywaniu protokółu na zapytanie, w jakim celu dokonał tego napadu, miał jakoby powiedzieć: "Takie miałem zadanie do wykonania". Był to więc zamach polityczny. Mam nieprzepartą odrazę do wszelkiego skrytobój- stwa, choć tym haniebnym środkiem posługują się i rządzący, i wszy- scy, co chcąjakąś władzę obalić czy nastraszyć. Nadto mord polityczny, mający być dokonanym na muzykologu, choćby i antypatycznym, wy- daje mi się czymś beznadziejnie głupim. Ale gdy Milska podkreśla ohy- dę i nikczemność tego zamachu, dokonanego z premedytacją na bez- bronną i pełną naiwnego zaufania kobietę, to ja znów tak w to naiwne zaufanie nie wierzę. Lissa jest w bliskich stosunkach z UB i na pewno okazała się chytrzejsza od swoich napastników, dobrze obstawiła swoje mieszkanie i nie przypadkiem znalazł się w drugim pokoju ów znajomy, a natychmiast potem, tak nieuchwytna w wypadku zwykłych "prywat- nych" napadów, milicja. Tak czy owak, rzecz jest ohydna i rozpacz m- nie bierze na myśl, do jakich celów i przez kogo jest używana nasza 24 młodzież. Dwu młodych ludzi przepadło w niesławnym zamachu na ko- bietę-muzyka ! # Alfred de Musset - Lorenzaccio - przeł. T. Boy-Żeleński, układ scen. i reż. E. Wierciński, muz. W. Lutosławski, Teatr Polski, premiera 25 VI 1955. 2 W ł a d y s ł a w H a ń c z a (1905-1977), aktor, reżyser. Ukończył polonistykę na Uniwersytecie Poznańskim, równocześnie ucząc się w szkole teatralnej. Do 1939 występował przede wszystkim w Poznaniu. Po wojnie w Teatrze Wojska Polskiego w Łodzi (m.in. w sztuce Shawa Uczeń diabfa), w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie (m.in. Ksiądz Jan w Rozdrożu miłości), od 1948 był aktorem Teatru Polskiego w War- szawie, gdzie kreował role Bubnowa w Na dnie, 1949, Senatora w Dziadach, 1955, Wielkiego Inkwizytora w Don Carlosie, 1960, rolę tytułową w Królu Learze, 1962; sporadycznie reżyserował. W 1. 1947-5fi był wykładowcą w łódzkiej, a potem warsza- wskiej PWST. 3 A n n a M i 1 s k a (1909-1987), literatka, tłumaczka, edytor. Ukończyła Wydział Humanistyczny na UJK we Lwowie. W Wiedniu studiowała germanistykę i slawistykę, w której się doktoryzowała. Po powrocie uczyła w szkołach średnich w Zamościu i Warszawie. W 1934 wstąpiła do KPP; w 1937 pozbawiono ją prawa nauczania. Pod- czas wojny ze Lwowa zesłano ją na 4 lata wraz z rodziną do Kazachstanu. Po wojnie w Łodzi kieruje działem literatury w wyd. "Książka". Następnie pracuje w CRZZ i Mi- nisterstwie Kultury, gdzie zajmuje się amatorskim ruchem teatralnym. W 1957 pod wpływem wydarzeń na Węgrzech wychodzi z PZPR i z Ministerstwa Kultury. Poza książkami dla dzieci i młodzieży, wydaje prace o Goethem, Schillerze i Heinem i wiele innych rozpraw. Przełożyła i wydała m.in. pierwszy z 2 tomów Poezji wybranych Goe- i thego, listy Goethego, H#lderlina, Kleista i Rilkego oraz z K. Kamińską antologię nie- mieckojęzycznej liryki miłosnej Ty sig pojawiaszjak mifość. 4 Z o f i a L i s s a (1908-1980), muzykolog. Studiowała grę na fortepianie w kon- serwatorium, muzykologię na uniwersytecie we Lwowie, a ponadto historię sztuki, psy- chologię i filozofię; uzyskała w 1930 r. stopień doktora filozofu, a w 1954 doktora nauk humanistycznych. Od 1948 kierowała Zakładem Muzykologii na Wydziale Historycz- nym UW, gdzie w 1951 została profesorem. Najważniejsze prace: Zarys nauki o muzyce, 1934, Muzyka i film, 1937, Podstatvy estetyki muzycznej, 1953, Fragen Der Musikasthetik, 1954, Historia muzyki rosyjskiej,1956. W okresie stalinowskim była głównym oficjal- nym ideologiem w dziedzinie muzyki i ruchu muzycznego. 1 VII 1955. Piątek # W poniedziałek - ostatnie przygotowania do wyjazdu Tulci. Wieczo- rem kąpię ją i myję jej głowę. We wtorek rano wyjeżdżam z nią i z Jur- kiem do Chylic. Już na dworcu kolejki spotykamy się z panią Romaniu- kową i jej córeezkami. Małgosia milcząca i smutna, Tula i Basia w ok- nie rajcująjak dwie papużki, w wagonie słychać tylko ich głosy. Chylice - brzydka okolica - domy wszędzie rozpaczliwe. Dom tych sióstr urszulanek też bardzo brzydki. One same wyglądają jak farmerki 25 w sinoszarych sukniach, w fartuchach i czepeczkach. Prowadzą gospo- darstwo hodowlane i ogrodnicze, same wszystko obrządzając i uprawia- jąc. Zimą mają internat szkolny, latem przyjmują dziewczynki na waka- cje, mają zawsze dziesięć razy więcej kandydatek niż mogą przyjąć. Lu- dzie są tak zrażeni do wszelkiej "publicznej" opieki nad dziećmi, że ufa- ją jeszcze tylko klasztorom; nawet tacy, którzy nigdy by dawniej do kla- sztoru dzieci nie oddali. Klauzura tych sióstr - ubogi baraczek; ogród porządnie utrzymany, cały urok sadyby to rzeczka Jeziorka krętym bie- giem przylegająca do ogrodu. Matka przełożona komenderuje jak puł- kownik. Wyobraziłam sobie, jak bym się zapłakiwała z żałości, gdyby mnie jako 9-letnią dziewczynkę zostawiono w tak obcym i takim brzyd- kim miejscu, już wtedy byłam taka wrażliwa na wdzięk otoczenia. Tul- cia stroiła błazeńskie miny w kancelarii przy jej przyjmowaniu, ledwo dała się na pożegnanie pocałować i zaraz poleciała się bawić z Małgo- sią. Ciekawajestem, czy przeżyje choć chwilkę żalu za domem. Zasłyszane dowcipy: Park założony dookoła Pałacu Kultury, ludność Warszawy nazwała "lasek katyński". Makabryczny dowcip. A drugi: Sokorski pyta plastyka, który pierwszy raz był w Związku Radzieckim, co mu się tam najwięcej podobało. Odpowiedź: "Ustrój, panie mini- strze". "No, oczywiście, ale tak poza tym, co się panu najwięcej po- dobało?" Odpowiedź: "Nic!" Ten dowcip opowiadano sobie u Słonim- skiego na jego imieninach. Była to moja jedyna w tym roku wizyta u kogoś prywatnego. We środę przed południem poszłam na Sesję Rady Kultury i Sztuki', bo miałam tam umówione spotkanie z Szymańską. Wysłuchałam refera- tu Żółkiewskiego, piętrowy banał, sto tysięcy razy już słyszało się to wszystko. Byłam do przerwy, potem z Szymańską do SARP-u na obiad i stamtąd autem PIW-u do domu. Milska i Szymańska mówiły mi po- tem, że dyskusja była beznadziejnie jałowa i cała ta sesja poroniona. Te- raz wśród partyjnych jest moda psioczyć na wszystko oficjalne. Na tej sesji, w czasie przerwy opowiadano z kpinami o przemówieniu Sokor- skiego. Padały takie zdania z ust partyjnych komunistów: "Jak się sły- szy Sokorskiego, zdawałoby się, że już nic głupszego niż mówi, nie bę- dzie mógł wymyślić. Ale gdzie tam! Następna mowa okazuje sięjeszcze głupsza". 1 Zamierzeniem XVI Rady Kultury i Sztuki (obradującej w dniach 29-30 VI 1955) było podsumowanie dziesięciolecia 1944-54. Punkt wyjścia stanowiły referaty W. So- korskiego Zarys rozwoju sztuki w ostatnim dziesięcioleciu i St. Żółkiewskiego Niektóre zagadnienia rozwoju literatury współczesnej. 6 VII 1955. Środa Na wczorajszy wieczór Anna kupiła bilety na sławione jako "wyda- rzenie" przedstawienie sztuki Prospera Merimee: "Teatr Klary Gazul"' która jest właściwie zespołem trzech jednoaktowych komedyjek "dema- skujących" - każda w innym środowisku - obłudę i siedem grzechów ! głównych duchowieństwa katolickiego. Przypuszczam, że dlatego sztu- ka takjest chwalona w prasie oficjalnej. W gruncie rzeczy bawi i zajmu- je tylko ostatni akt-komedyjka, bo grało w nim dwoje świetnych akto- # rów: Melina2 i Irena Eichlerówna. Ten Michał Melina, człowiek o nie- fortunnym nazwisku, wart jest najpierwszych polskich scen. I zapowia- # dał każdą z trzech komedyjek bardzo inteligentnie, i w trzecim akcie ja- ko wicekról Peru, chory na podagrę i rozamorowany, był doskonały. Ei- chlerówna3 jest zawsze w rolach dwuznacznych i półświatkowych najle- psza, ale mnie bardzo żenuje jej lwowsko-żydowska maniera (Żydzi # przysięgają, że nie jest Żydówką, jakby to była jakaś ujma być na swój sposób genialną Żydówką!). O wpół do szóstej wieczorem poszłyśmy do Ogrodu Botanicznego. Było tak pusto, co wielkim jest dziś rarytasem. Cudowne róże. I drzewa w pełni masywnej lipcowej zieloności. Jak zawsze, kiedy się wyjdzie gdzie na spacer, obiecywałyśmy sobie, że co dzień wieczorem będziemy zażywać tej chwili odetchnienia. Ileż to lat już tak sobie obiecujemy, a potem mija rok, zanim się znów gdzieś wybiorę. Głupio żyję, marnie, nędznie i coraz gorzej pracuję. Na nic siły, do niczego ochoty. Przeraża mnie każde złe samopoczucie, jako zwiastun zbliżającego się końca. Nasłuchuję podstępnej natury - jaki koniec zamierza mi zgotować. , Wszystkie te strachy są nieznośne, trywialne, niemoralne, a jednak nie mogę się od nich uwolnić. Uśmierca mnie ciągła myśl o śmierci. 1 Prosper Merimee - Teatr Klary Gazul, przeł. J. Guze, reż. M. Melina, kostiumy I. Nowicka, scen. J. Kosiński, muz. Z. Turski, Teatr Współczesny, premiera 11 III 1955. 2 M i c h a ł M e 1 i n a (1890-1956), aktor, reżyser, dyrektor teatru. Do 1939 wystę- pował w Krakowie, Toruniu, Łodzi, Warszawie, Lwowie i in. W 1939-41 i 1944-45 grał i reżyserował w Teatrze Polskim w Wilnie; później w teatrce białostockim. Od 1946 był aktorem i reżyserem Teatru Kameralnego w Łodzi, a od I949 Teatru Współczesnego w Warszawie, kierując - wraz z E. Axerem - obiema scenami. W Łodzi reżysecował Pigmaliona (sam wystąpił w roli Higginsa), Głupiego Jakuba (grał Szambelana); w Warszawie - Teatr Klary Gazul (wspomniana rola w Karocy); grał m.in. w Wieczorze Trzech Króli, Praeda w Profesji pani Warren. % I r e n a E i c h 1 e r ó w n a (1908-1990). Ukończyła Oddział Dramatyczny przy Konserwatorium Warszawskim i debiutowała w 1929. Do czasu wojny grała w Wilnie, Krakowie i Lwowie, od 1934 w Warszawie. Podczas wojny występowała we Francji 26 27 i w Brazylii. Po powrocie w 1. 1949-56 związała się z Teatrem Współczesnym, a od 1956 z Teatrem Narodowym, często występowała gościnnie. Główne role: tytułowa w Profesji pani Warren, Kamila Pericole w Karocy, Maria Stuart w dramacie Schillera, Mutter Courage w sztuce Brechta, Zapolska we własnym montażu Ta Gabriela. Domy- sły Dąbrowskiej na temat pochodzeniajej maniery nieprawdziwe. 8 VII 1955. Piątek Czytam mowę Sartre'a (wygłoszoną) i Russella (przysłaną) z kongre- su w Helsinkach'. Sartre uderzył w sedno rzeczy mówiąc m.in.: "Chce- my pokojowej koegzystencji wszystkich narodów wbrew nieporozumie- niom ich reżymów. Taka koegzystencja może zostać urzeczywistniona, gdy wysiłki narodów zdołają spowodować rozpad Bloków". I dalej: "zimna wojna nie polega jedynie na wymianie obelg... Jej istotą jest określona struktura stosunków międzynarodowych, polegająca na wchła- nianiu narodów przez każdy z wielkich Bloków... Położyć koniec zi- mnej wojnie... znaczy określony dzisiejszy system Bloków zastąpić przez inny". Trafny i także całkowicie z moim sądem się pokrywający jest pogląd Russella, że żadne "zakazy broni atomowej" nic nie załatwią. Broń ato- mowa może już być fabrykowana w tajemnicy, której niepodobna wy- śledzić żadnymi kontrolami. Żadne z dwu wielkich mocarstw nie uwie- rzy, że drugie takiej broni w sekrecie nie fabrykuje, wzajemna podejrzli- wość wzrośnie tylko i stosunki staną się jeszcze bardziej napięte. A w razie wybuchu wojny żadne zakazy nie będą honorowane. Ten pogląd sprowadza się do wniosku Sartre'a, choć Russell jest bardziej pesymi- styczny i raczej grozi w stylu proroków biblijnych. Ale czy jest, czy nie jest już możliwy, tylko nowy reżym świata zaprowadzony na miejsce dwu imperialistycznych Bloków mógłby zapewnić narodom wolność i pokój. A jeśli nawet "wolność to przyjęcie konieczności" - nie widzę wcale, aby ciążenie nad światem rządów Ameryki i Rosji było koniecz- nością. Koniecznością jest wyzwolenie się ludzkości spod władzy tych dwu kolosów. # Chodzi o przemówienia ze Światowego Zgromadzenia Przedstawicieli Sił Pokoju, które odbyło się 22-29 czerwca w Helsinkach. 9 VII 1955. Sobota Coraz bardziej podoba mi się mowa Sartre'a, w miarę jak się w nią wczytuję. Natomiast jego powieść "Nausee"' przywieziona przez Annę ' z Helsinek jest, jak na moje gusty, prawie nie do czytania. Nie chwytam jej sensu, nie odczuwam jej nastroju, nie udziela mi się jakoś owa "nausee", którą autor chyba pragnie wyrazić. A jeśli - to raczej do książki niż do istnienia. A jednak muszę się przemóc i jakoś to zrozu- mieć. Wieczorem w pokoju Anny, leżę na tapczanie - długa rozmowa. Jaki to cichy pokój. Choć przyzwyczaiłam się już do wrzawy ulicznej za mo- im oknem (przycicha tylko między pierwszą a piątą w nocy) i śpię przy niej, i usiłuję pracować, ale mój organizm odczuwa ten hałas jako rzecz złowrogą dla zdrowia i dla życia. I co tu na to poradzić? Anna przyjęła uczestnictwo w jury mającym nagradzać i wyróżniać utwory literackie nadsyłane ze wszystkich stron świata na Warszawski Festiwal Młodzieży. Jest teraz w dobrej formie, a pod nieobecność Tulci przypomina dawną wspaniałą Andzię. # Pierwsza powieść J. P. Sartre'a la Nausee,1938 (Mdłości) 23 VII 1955. Sobota Dopiero przy okazji wydania tomu moich opowiadań "Gwiazda za- ranna" dowiedziałam się, jak chytrze obmyślone są honoraria autorskie. # Pierwsze wydanie tej książki wynosi 40 tysięcy egzemplarzy. Ale tylko 10 tysięcy liczy się jako pierwsze wydanie z pełną stawką honorarium. Następne 10 tysięcy już dostaje 80 proc. honorarium, trzecie 10 tysięcy - 60 proc., a ostatnie dziesięć tysięcy - już tylko 50 proc. honorarium. , Przy takiej kalkulacji drugie wydanie "Gwiazdy zarannej" nie będzie już drugim, lecz piątym. W ten sposób pisarz w ogóle raz tylko w życiu za pierwsze 10 tysięcy książki dostaje pełną stawkę honorarium. A że moje książki mają wszystkie wiele wydań - ja już w ogóle będę zawsze , na 50 proc. honorarium. Jest to kara za powodzenie. Tylko pisarz mają- cy duży i często wznawiany dorobek może przy takiej "polityce kultu- ralnej" jako tako prosperować. Pisarze dający mniejsze książki, młodzi, albo tacy, których dorobek przekreślono, są nędzarzami lub dorabiają czym innym. Przy masowym wydaniu (tj. ponad 50 tysięcy) pisarz do- staje pełną stawkę honorarium, ale tylko za pierwsze dziesięć tysięcy. Resztę, choćby to było nawet 200 tysięcy egz., daje darmo. Wydawca nie ma nawet obowiązku zawiadomić go o wysokości nakładu masowe- go wydania, które nadto zapycha rynek i zmniejsza szanse prędkiego wydania płatnego. To prawda, że książki są tanie, ale zalegalizowano tu 28 29 nadużycie, przed którym pisarze zawsze bronili się, jako przed wyzy- skiem kapitalistycznym - mianowicie - nadbijanie nakładów. Nowa konwencja ma jeszcze ten stan rzeczy pogorszyć. Bo pisarzowi nie płaci się dzisiaj za książki, płaci mu się za ushigi i dąży się do tego, by coraz mniej płacąc za wartościowe książki, zmuszać do coraz szybszych doraźnych usług literackich. Wstrętny stan rzeczy i nie ma żadnego spo- sobu, żeby z nim walczyć. Wczoraj przyznano mi nagrodę państwową I stopnia "za całokształt twórczości". Mnie! - to megalomania. Przyznano wieleset nagród. Ich lista obejmuje całą kolumnę "Życia Warszawy", drukowaną petitem. To już na nikim nie robi wrażenia, a i pieniądze się zdewaluowały. Ale w związku z nagrodą dostałam mnóstwo zaproszeń: na otwarcie Pałacu Kultury, na akademię w nim, na defiladę, na przyjęcie w Prezydium Ra- dy Ministrów etc. Na nic z tych rzeczy nie poszłam, ale coś mnie podkusiło, żeby iść do Prezydium Rady Ministrów. Jako poznanie dzisiejszego "świata" to by- ło warte pójścia, jako przeżycie osobiste to był koszmar. Byłam już parę razy na takich przyjęciach, ale zabierali mnie wtedy Modzelewscy, a jako znający tam wszystkie chody prowadzili mnie za- wsze do głównego ołtarza. Byłam więc w najparadniejszej części takich zebrań, gdzie stoły zapełnione były wyszukanymi smakołykami, panie w wieczorowych toaletach etc. Tym razem pojechałam taksówką, czym, jak się okazało, na oficjalne święta w Polsce Ludowej przybywać się nie godzi. Już przy kościele Wizytek milicja zaczęła nas zatrzymywać, krzycząc brutalnie do kierowcy: "Zawracaj zaraz, pókiś cały" itp. Da- remne były próby wyjaśnienia, że jadę na przyjęcie do premiera. Jesz- cze chwilę posuwaliśmy się ogromną kolejką wspaniałych limuzyn, wreszcie musiałam wysiąść, bo mój kierowca, coraz ordynarniej trakto- wany, trząsł się ze strachu, że mu odbiorą prawo jazdy. Doszłam pie- chotą. Chociaż przyszłam punktualnie o wpół do dziewiątej, jak było w zaproszeniu, apartamenty pałacu były już pełne nieprzebranej ciżby, lu- dzie utkani jak wojłok. Stałam w tłumie spłoszona, prawie przerażona, nie widząc ani jednej znajomej gęby. Wreszcie pierwsza - wprawdzie trzy razy tylko w życiu widziana, ale zawsze trochę znajoma gęba Ozgi- -Michalskiego'. Odetchnęłam, bo to straszne być w takim obcym tłumie. Staliśmy jeszcze chwilę - raptem usłyszałam dźwięki hymnu narodowe- go. Spocony lud rozpękł się na dwie połowy, a wąską ścieżką przedefi- lowali rząd i partia [...] - sami cywilni, Kosti nie zauważyłam. Panujący w takich wypadkach uśmiechają się do poddanych, jakoś w ogóle za- znaczają powitanie gości. Ci szli jak skazańcy z oczyma utkwionymi w ziemię albo martwo przed siebie. Ozga-Michalski był w towarzystwie owej głównej ubiaczki od kultu- ry, Brystigerowej2, którą mi przedstawił, plotąc coś o owej akcji "amne- styjnej" w stosunku do emigrantów. Zapamiętałam, że Brystigerowa, kiedy kroczyli przedstawiciele rządu, powiedziała: "Cóż za liturgia". Ozdze-Michalskiemu było gorąco, zaczął się przepychać dokądś na dół, a ja, nieszczęsna, za nim, bo w tych salach całkiem się nie orientuję. Ani się spostrzegłam, jak zeszliśmy aż do ogrodu, na piaseczek, pod ja- kieś wątłe jesiony. Po drodze kelnerzy i lokaje w białych kurtkach nie dali nam się zresztą nigdzie zatrzymać, a gdyśmy chcieli zostać przy stołach na tarasie, wręcz odganiali pędząc do ogrodu. Michalski był tam snadź umówiony, bo w kącie ogrodu, pod murem pałacu, czekała przy stole jego żona, drobna, twarz nie do zapamiętania, warkocze przerzu- cone do przodu, ubrana we wzorzysty chiński jedwab, snadź przywie- ziony przez męża z urzędowego wojażu. Znalazłam się nagle w towa- rzystwie z redakcji pism katolickich, chyba paxowskich, bo ku mojemu osłupieniu sąsiad z prawej strony przedstawił mi się raptemjako... Bole- sław Piasecki3. Bardzo dorodny, istna "blonde Bestie" z białymi zimny- mi oczyma. Mówił do mnie "nasza wielka pani", kilka razy powtarzał: "A więc pani się nie podoba mój socjalizm?" Spytałam: "Pan jest reda- ktorem ##Słowa Powszechnego""? "Nie. Byłem - odpowiedział - ale te- raz ja jestem w ogóle Pax". Ta kompania nieźle już była podchmielona. Jakiś redaktor Przetakiewicz' pił bruderszaft z Michalskim i tłukł potem kieliszki o mur pałacu. Przyplątał się jakiś ksiądz-patriota, wracający z Wietnamu, też zawiany - chłop z Kieleckiego, gęba okrągła, dziobata, jowialna; już po chwili mówił mi: "pani Mario". Miałam trochę wraże- nie, że to dożynki wiejskie, gdzie państwo biesiadują we dworze, a lu- dek na trawie pod drzewami; trochę wrażenie z "Dziennika" Pepysa, gdy przybywszy do Hampton Court pan Samuel nie został zaproszony do królewskiego stołu i jadł obiad z pokojowcami. Lecz ja biesiadowa- łam nie z pokojowcami króla, a z małymi pachołkami wielkich lokajów. Trochę też przypominał się Orwell z jego "proletami". [. . .] Wróciłam rozdrażniona i długo tej nocy nie spałam. Przypomniało mi się zeszłoroczne przyjęcie u Bięruta w Belwederze z okazji Zjazdu Lite- ratów, które miałam swego czasu opisać. Było to w czerwcu. Jakoś tak wyszło, że siedziałam przy stole z Bierutem [...]. Broniewski przyszedł już pijany i zataczał się chodząc po salonach Belwederu. Dziwne, że nie wygłaszał peanów na cześć Piłsudskiego, bo ma ten zwyczaj, kiedy się 30 31 znajdzie w Belwederze. Tym razem inną sztukę wódka z niego dobyła. Jego zapijaczona mazurska gęba była czerwona i obrzmiała, dziecinne niebieskie oczka zapłynięte alkoholicznymi łzami. Już nie mógł trafić do gęby i wylewał na siebie wino. Czulił się do Simonowa i opowiadał mu treść nie istniejącej noweli Żeromskiego. Pomieszały mu się "Do- któr Piotr", o córce, co wyszła za Moskala, i opowiadanie o pannie, co z każdym spała. Słowem, opowiedział jako nowelę Żeromskiego historię panny, "co się tak zeświniła, że wyszła za Moskala". Potem zaczął dys- kurs z Bierutem, nazywając go: "towarzysz Bolesław" z akcentem, po rośyjsku, na ostatniej sylabie. W jakiejś chwili zaczął wołać z uporem na cały stół: "Wy chcecie, towarzysz Bolesław, żebym ja napisał nowy tekst do hymnu narodowego. Ja to potrafię. Ja jeden! Ale ja hymnu na- rodowego nie będę zmieniał. Nie będę, bo nie mogę! Bo nie chcę!" Po chwili: "Bo to tak, jakbym orłowi polskiemu urwał głowę"5. [...] # J ó z e f O z g a-M i c h a 1 s k i (ur.1919), działacz ruchu ludowego, publicysta, li- terat. Od 1936 należał do ZMWRP "Wici"; podczas okupacji w Batalionach Chłop- skich na Kielecczyźnie, redaktor pism podziemnych, organizator konspiracyjnej Woje- wódzkiej Rady Narodowej w Kielcach, a po wyzwoleniu jej przewodniczący. W 1.1949-56 sekretarz, a od 1956 wiceprezes NKW ZSL; od 1953 członek Rady Państwa. Wydał m.in. poezje: Oberek Świętokrzyski, 1945, Polska, 1959, Dzień stworzenia, 1964, Pełnia,1965, Dusze i manekiny,1981, oraz prozę: Ludowypotok,1951, Wieczory na Łysej Górze,1965, Sowizdrzał,1972, Wkogo trafi grom,1978, Ujawnienia,1988. 2 J u 1 i a B r y s t i g e r z d. Preiss (1902-1975), córka aptekarza ze Stryja. Studio- wała historię na uniwersytecie lwowskim, doktor filozofii; dalej kształciła się w Paryżu. Pracowała jako nauczycielka w Wilnie. Od 1927 sympatyzowała z ruchem komunisty- cznym, w związku z czym zwolniono ją z pracy. Z polecenia partii obejmuje redakcję "Przeglądu Współczesnego" we Lwowie. Od 1931 działa w KPZU na terenie wschod- niej Galicji. W 1936 zostaje sekretatzem MOPR i organizatorką Frontu Ludowego; w 1937 uwięziona na 2 lata. We Lwowie zajętym przez Rosjan zostaje członkiem mię- dzyzwiązkowego MOPR; współpracuje z "Nowymi Widnokręgami". Z zesłania do Sa- markandy wezwana do Zarządu ZPP. Posłanka KRN. Przy wejściu do PPR w 1944 zali- czono jej staż partyjny od 1931. Obejmuje pracę dyrektorki departamentu w organach bezpieczeństwa; w 1.1950-56 prowadzi departament polityczny MBP. Odznaczona Or- derem Sztandaru Pracy I kł. Na emeryturze pod nazwiskiem Julia Prejs wydała powieść Krzywe litery,1960, i 2 tomy opowiadań. 3 B o I e s ł a w P i a s e c k i (1915-1979), działacz polityczny. Ukończył Wydział Prawa UW. Od 1931 działacz ONR, od 1934 przywódca ONR-Falangi; więzień Berezy. Uczestniczył w kampanii wrześniowej; aresztowany przez gestapo, zwolniony w 1940. Podczas okupacji komendant główny Konfederacji Narodu; od lipca 1943 dowódca III uderzeniowego Batalionu Kadrowego 77 pp AK; aresztowany przez władze radzieckie w listopadzie 1944, zwolniony w lipcu 1945. Założyciel redakcji "Dziś i jutro" (XI 1945), następnie przewodniczący Stowarzyszenia PAX, zarejestrowanego w 1952. Od 32 I965 poseł na Sejm, od 1971 członek Rady Państwa. Wydał m.in.: Duch czasów no- wych a ruch młodych,1935, Patriotyzmpolski,1958, Siły rozwoju 1971. 4 Z y g m u n t P r z e t a k i e w i c z (ur. 1917), działacz polityczny. Przed wojną należał do ONR-Falangi. Podczas wojny członek Komitetu Zagranicznego Obozu Naro- dowego w Londynie; w 1944-45 żołnierz I Dywizji Pancernej gen. Maczka. Po powro- cie w 1945 do kraju wszedł do środowiska "Dziś i jutro", a następnie Stowarzyszenia PAX. W latach pięćdziesiątych redaktor naczelny "Słowa Powszechnego", w siedem- dziesiątych wiceprzewodniczący Stowarzyszenia PAX; później członek zarządu. 5 Żona poety, Wanda Broniewska, w liście do mnie (z dnia 2 XI 1988), poza obru- szeniem się na przejaskrawianie zachowań męża w tych dziennikach, rozwija sprawę zmiany hymnu, która rozpoczęła się wcześniej: "Mieszkaliśmy jeszcze w Alei Róż, było to w ambasadzie czechosłowackiej, na święcie niepodległości (a więc był to maj, najpóźniej 1952 r.). Przy powitaniu prezydent Bierut zaczął rozmawiać z Mężem, usunęłam się na bok. Z odległości kilku kroków za- uważyłam, że Mąż silnie zmienił się na twarzy. Powiedział mi chwilę potem, że Bierut zwrócił się do niego, żeby napisał nowy hymn narodowy, bo ##dosyć już tego Mazurka,#. Mąż odparł, że da odpowiedź za dwa dni. Był wzburzony. Dał odpowiedź negatywną". 24 VII 1955. Niedziela Wczoraj zadzwonił do mnie jakiś Wójcik z MSZ', że "na osobistą prośbę premiera" mam jechać o trzeciej do Prezydium Rady Ministrów, gdzie odbędzie się mała czarna kawa na przyjęcie delegacji polonu za- granicznej, przybyłej na święto dziesięciolecia z różnych krajów Zacho- du. Bardzo prosił, że przyślą po mnie auto i autem odeślą. Długo wzdra- gałam się, ale wreszcie przystałam.[...] Bierut wygłosił dłuższe przemówienie z tym programem nowej poli- tyki na emigrację, z którym przychodzili do mnie Wolf, Kruczkowski i Michalski, a telefonował o tym m.in. ów Góralski2. Bierut wielokrotnie powtarzał, że "ojczyzna ludowa puszcza w niepamięć wszelkie wzglę- dem niej przewinienia eznigrantów, że lud polski nie jest pamiętliwy, a rząd jest ludowy i postępuje tak, jak postąpiłby lud. I żeby ci starzy emigranci stykając się z nowymi, których wojna wyrzuciła z kraju, na- mawiali ich do powrotu do ukochanej ojczyzny, za którą tak tęsknią". Z emigrantów pół-prostych ludzi, eks-chłopów, robotników i rzemie- ślników przemawiały głównie kobiety, bardzo rezolutne i rozentuzja- zmowane do "Polski Ludowej, tego naszego bogactwa, naszego skar- bu". Bierut jeszcze parę razy zabierał głos, a po trzech kwadransach ta- kiego odfajkowywania nowego programu "emigracyjnego" jakiś drugi stary zaproponował, że chcą jeszcze zaśpiewać h mn narodowy. Prze- #, , . ę, , śpiewali wi c ierwsz zwrotk "Jeszcze Po. # `ń e, # n ła, a Bierut 3 - Dzienniki. i. 3 33 stał i słuchał, a mnie się przypomniała wczoraj zapisana zeszłoroczna scena w Belwederze z Broniewskim. Skrzeszewski3 cały czas chodził tam i z powrotem, i na powrót, poza skupioną przy stole gromadką i nic nie mówił. [. . .) Byłam zadowolona, że poszłam. Widziałam w drobnym skrawku, jak odgórnie "robi się historię". Gdybym miała dość sił, chętnie chodziła- bym wszędzie, aby widzieć i wiedzieć. 1 Z d z i s ł a w W ó j c i k (ur.1923), pracownik MSZ; zastępca, a wkrótce naczel- nik Wydziału do spraw Polonii Zagranicznej; później ambasador w Syru, wicedyrektor departamentu konsularnego. 2 W ł a d y s ł a w G ó r a 1 s k i (ur. 1919), działacz partyjny, pracownik naukowy. W l. 1951-57 zastępca kierownika Wydziahi Zagranicznego KC PZPR, w 1. 1954-56 kierował tym wydziałem. W 1. 1960-63 ambasador w Iranie. Następnie pracował w PISM; profesor UW. % S t a n i s ł a w S k r z e s z e w s k i (1901-1978), działacz ruchu robotniczego. Od 1922 należał do Związku Młodzieży Komunistycznej i ZNMS "Życie", następnie do KPP. W czasie II wojny światowej przebywał w ZSRR; w ZPP zajmował się sprawą dzieci. Od 1944 kierownik Resortu Oświaty PKWN, w 1945 i 1947-50 minister oświa- ty, w 1945-47 ambasador w Paryżu. W 1.1951-56 minister spraw zagranicznych;1956-57 sekretarz Rady Państwa; od 1957 szef Kancelarii Sejmu. 28 VII 1955. Czwartek We wtorek przyszli na imieniny Anny wieczorem: Ela z Andrzejem' Zbyszek Illg z Ewą i Leszek Illg. Mieliśmy na kolacji samą młodzież- młodzież wartościową, ładną, bliską nam węzłami rodzinnymi i sympa- tyczną. Ale jaka ta młodzież jest niezajmująca, jaka po prostu nudna, jak niczym nie porywa, niczym nie świeci ! Wczoraj poszłyśmy z Anną do kina na francusko-włoski film "Wróg publiczny numer jeden" z Fernandelem2. Trochę zmalał i utył na sta- rość, ale zawsze jest niezrównany. Równie dobrze zresztą grał inny, nie znany nam aktor, jako "petite-tete" - morderca do wynajęcia. Film jest satyrą na Amerykę, a właściwie trochę na całą naszą cywilizację, której nieludzkość uderzała także m.in. w "kronice tygodniowej", pokazującej gigantyczne popisy gimnastyczne - tłum ludzi zamieniony w figury geometryczne. i A n d r z ej L i p k a (ur.1935), historyk sztuki; w 1. 1955-74 mąż Gabrieli Szum- skiej, bratanicy pisarki. Pracował w Muzeum Narodowym, Muzeum Historycznym m.st. Warszawy, redakcji varsavianów PWN (przywrócony do pracy w 1990). Jego rodzina pochodzi z Lipek na Podlasiu, gdzie znajduje się dom rodzinny, do którego chętnie jeździła Dąbrowska. z F e r n a n d e 1, właśc. Fernand Joseph Desire Contandin (1903-1971), francuski aktor teatralny i filmowy. Debiutował w 1921 w Marsylii w musichallu, występował m.in. w Paryżu w Folies-Bergere, zdobył sławę jako pieśniarz i aktor operetkowy. Od 1930 rozpoczął karierę filmową stając się jednym z najpopularniejszych aktorów kome- diowych (m.in. Jej pienvszy bal, 1937, Czer-wona oberża, 1951, Wróg publiczny nr l, 1953, Prawojestprawem,1957). 31 VII 1955. Niedziela Na sobotni obiad zaprosił się Jan Kott, że ma wiele do opowiadania. Ale był tym razem wyjątkowo nudny. O trzech dniach pobytu z Jerzym Stempowskim nic właściwie nie umiał powiedzieć. Ale jak gdy bierze- my do ręki bedekera, który nas nudzi i mimo wszystko znajdujemy w nim pożyteczne wiadomości, tak i z jego gawędy wyhzskałam rzeczy ciekawe za cenę powstrzymywanego ziewania (zresztą i on się ze mną nudzi, byłby bardziej zajmujący, gdyby rozmawiał z samą Anną, którą lubi). Oto, co nam przekazał: W Anglii obserwuje się niezmierne podnie- sienie stopy życiowej i wzrost bogactwa. Ma to wiele skomplikowanych przyczyn. Jedną z nich jest niezwykła taniość produkcji artykułów co- dziennego użytku ze sztucznych tworzyw, których wyrób dosłownie nic nie kosztuje, gdyż surowcem są głównie piasek, woda i to co zostaje z koksowanego węgla. W Anglii panuje już dziś powszechnie pięcio- dniowy tydzień roboczy. Od piątku do poniedziałku nikt nie pracuje. Słowem Anglia bez moskiewskiej grandilokwencji w złym gatunku, rozwiązuje niepostrzeżenie wszystko to, co miał rozwiązać "tylko socja- lizm". Nawiasem - nie bez wykorzystywania doświadczeń socjalizmu których nasza strona wykorzystać nie umie. Tylko durni Amerykanie mogą przypuszczać, że zimna czy gorąca wojna stanie się klęską rosyj- skiego komunizmu. Byłaby jego tryumfem, gdyż sprowadziłaby cały świat do tego poziomu, co Rosja, ułatwiając jej opanowanie zniszczo- nych narodów. Kott, oczywiście, takich wniosków nie wypowiada, ale wymknęło mu się zdanie: "Jeżeli będzie pokój, to my nie wytrzymamy konkurencji z Zachodem na żadnym polu i pod żadnym względem". A tak, nie przez wojnę, ale przez pokój, Zachód może nas uratować. Ro- sja tego, zdaje się, także nie widzi, skoro prze (jeśli szczerze) do pokoju. Po konferencji genewskiej nastrój na Zachodzie jest taki, że teraz wreszcie "skończyła się wojna". Obserwuje się też ucieczkę od wszel- 34 35 kiej "ideologii" ("żadna nie jest warta, żeby dać za nią trzy grosze, a do- pieroż - dać życie!") do zagadnień konkretnych i praktycznych. Pan Jerzy powiedział Kottowi, że według wszelkiego prawdopodo- #r bieństwa policja amerykańska i urzędy bezpieczeństwa naszej strony działają we wspólnym porozumieniu nad zlikwidowaniem emigracji. Coś trochę tak to wygląda. Do pana Jerzego podobno teraz wszyscy jeż- dżą - sensacjąjest wiadomość, że odwiedził go Katz-Suchy'. To coś jak do mnie. Uważają go za "autorytet moralny", którego słowo może za- ważyć na "powrotowych" decyzjach emigracji. Dziś po południu, mając legitymację "gości honorowych" Festiwalu Młodzieżyz, poszłyśmy z Tulą na tzw. Stadion Dziesięciolecia za Wisłę. Z taksówki wysiadłyśmy na placu Trzech Krzyży, bo dalej nie puszcza- no. Szłyśmy w umiarkowanym i wątle owacyjnym tłumie widzów, gęst- niejącym w miarę zbliżania się do mostu Poniatowskiego. W szpalerze widzów szły delegacje festiwalowe, widziane przez nas jako ręce, pod- noszone co chwila z powitalnym potrząsaniem i ubarwione we wszy- stkie kolory skóry. Upalna pogoda, Wisła, co rzadkie - szafirowa. Plusk oklasków, okrzyki. Na stadion dostałyśmy się nie bez trudu, ale za to siedziałyśmy w cie- niu, bo ta trybuna honorowa jest częściowo kryta, a długi już cień dasz- ku padał aż na dolne rzędy, gdzieśmy siedziały. Stadion jest imponują- cy, na sto tysięcy widzów. Trybuny szczelnie zapchane, zdawały się wyłożone kolorową mozaiką. A że prócz letniej barwności szmatek wszystkim jako bilety wręczano kolorowe numerowane chustki i tymi chustkami wci ż owiewano - dawało to wrażenie, że ludzka mozaika mieni się i migocze w słońcu. Sam stadion, z delegacjami równie kolo- rowymi tak co do skóry, jak w strojach, też wyglądał nieludzko, jak za- czarowane jezioro kołyszących się barwnych fal. Słowem ludzkość w charakterze ornamentu, lecz ornamentu czego? I skąd w człowieku bierze się potrzeba stawania się ornamentem? 1 J u I i u s z K a t z-S u c h y (1912-1971), działacz polityczny. W młodości nale- żał do organizacji syjonistycznej Haszomer Hacair. Od 1928 w ZMKZU, a następnie KPZU, więziony za działalność, m.in. w Berezie. Studiował prawo na UJ. Wojnę prze- był w W. Brytanii, działając w organizacji komunistycznej "Jedność i Czyn". W 1946 powrócił do Polski, pracował w MSZ jako doradca, członek kolegium, później dyrektor departamentu prasy i informacji; dyrektor PISM; w 1.1957-62 ambasador w Indiach, od 1964 wykładowca UW, w 1969 emigrował do Danii. 2 V Światowy Festiwal Młodzieży i Studentów, połączony z Igrzyskami Sportowy- mi, odbywał się w Warszawie od 31 VII do 14 VIII 1955. Wzięło w nim udział kilka- dziesiąt tysięcy młodzieży 120 narodowości. #m ` ł A rw r # # Pd % u ..;,;.ů;#: ś, t' 2 # # P ## 'i:"a ' #,# '# r#;i##, f f ;y%tiY .r :, , z # i t Festiwal Młodzieży w Warszawie 5 VIl11955. Piątek We wtorek po południu byli u nas: Szymańska z mężem' i Andrzeje- wski. W takim właśnie "zespole" sami się zaprosili. Zademonstrowa- li nam porcję frywolnego humoru partyjnej opozycji. Żattowali, że z chwilą gdy Bułganin i Chruszczow pojechali po raz pierwszy w życiu za granicę, zobaczyli, że tam wszystkie drzwi się domykają i kupili so- bie krótkie nylonowe kalesony, można wierzyć, że liberalny kurs w Ro- sji się utrzyma. Ja na to, że może byśmy tak nasz rząd in corpore wysłali na wakacje za granicę i dali im pieniędzy na krótkie kalesony. Gdy An- na opowiadała, że po powrocie z Helsinek uderzyły ją na lotnisku pol- 36 37 skie twarze, złe cery, przerażone oczy, twarze jak w ostrym ataku histe- ru - Szymańska wtrąciła: "Albo historii". Szymańska i Andrzejewski twierdzili, że ramy "koegzystencji" będą się rozszerzały, na co Szymań- ski: "tak bardzo to one się nie rozszerzą, bo to byłoby dla nas zabójcze" (potwierdzając to, co i ja myślę). Andrzejewski, kajający się, mówił: "Przez to, co pisałem, przyczyniłem się sam do zła". Ma na myśli swoje partyjno-literackie wypowiedzi. Przecenia tylko ich znaczenie, bo to mało kto czytał. Andrzejewski dyskredytował, oczywiście, imię pisarza, lecz ono i takjużjest w społeczeństwie dostatecznie skompromitowane. Prawie o 9 wieczorem zjawiła się pani B[...] z drugąjakąś entuzjastką "ratowania księdza K." Ma sprowadzić dla niego jakieś amerykańskie lekarstwo przeciw schizofrenii za... 7 tysięcy złotych. Mają już wię- kszość tej sumy, brak im jeszcze 3 tysięcy, które chciały ode mnie do- stać. Dałam na razie czek na 1000 zł, choć nie wierzę w żadne pigułki na schizofrenię. # Z y g m u n t S z y m a ń s k i (1920-1991), dziennikarz. Studiował historię na UW. W 1.1947-68 pracował w "Życiu Warszawy", byłjego korespondentem w Paryżu. Współpracował z Ośrodkiem Doświadczenie i Przyszłość. Tłumacz z francuskiego. II VIII 1955. Czwartek Wanda i (Wojtek') na obiedzie. Wieczorem wyjeżdżamy taksówką na Stare Miasto, ale tym razem Warszawa nie zrobiła już na mnie takiego feerycznego wrażenia, jak wtedy, kiedy jeździłyśmy z Anną. Festiwal dogasa. I oświetlenie gmachów czy pomników jupiterami już mi się wy- dało jakieś tandetne. O ile wspanialsze widziałam oświetlenie Starego Rzymu w 1934. Wandzie najbardziej podobały się lśniące od polewania ulice. Na Starym Rynku, też tylko z jednej strony oświetlonym, popisy- wał się jakiś zespół polski. Ale nie było już, jak wtedy, "fryzów ludz- kich" w oknach. Widowiska spowszedniały. 1 Ostrowski 14 V Il11955. Niedziela Dziś dopiero po obiedzie otwarłam gazetę. Umarł Tomasz Mann! I to właśnie w chwili, gdy do wywiadu w "Trybunie Wolności" podałam, że taką otuchą napełnia mnie jego czerstwa i wciąż twórcza sędziwość. Podczas Festiwalu 16 VIII I 955. Wtorek Rano na działkę pani B[...], gdzie zastałam niesamowite rzeczy. K[...) ostatecznie zwariował, miewa ataki szału. Dzisiaj pobił biedną starą B. tak, że musiała mu zejść z oczu i schronić się u znajomych. Zastałam panią K[...] z nim samą. Przepadło więc moje plażowanie, w altance prowadziłam grzeczną rozmowę z wariatem. Zachowywał się zresztą całkiem poprawnie, prócz tego, że mówił dziwne rzeczy. Opowiadał, co on "zatwierdza w wieczności". "Nie zatwierdzam na przykład dymu z papierosów - oznajmił. - Papierosów w niebie nie będzie, inaczej nie 38 F 39 mógłbym się tam znaleźć, muszę przecież mieć swobodę wchodzenia do każdego w niebie pokoiku. A jakby zatwierdzić w niebie dym, to musiałby być podział nieba na ##dla palących" i ##dla niepalących##. Much, pcheł i pluskiew także nie można zatwierdzić w wieczności. One nie należą do cyklu metempsychozy, są tylko bożym eksperymentem bez wiekuistego znaczenia. Miasta też się nie znajdą w niebie. Wpraw- dzie w Piśmie Świętym jest mowa o diamentowym Jeruzalem, ale mnie by było za twardo w takim diamentowym niebie. Niebo będzie puszczą" itp. Mówił to wszystko niby półżartem, a ja tym samym tonem przytaki- wałam jego wywodom, bo wiem, że wariatom broń Boże się sprzeci- wiać. Pani K. porozumiała się już z lekarzami i z napięciem czekała na ka- retkę pogotowia, która go miała siłą czy podstępem zabrać do Tworek. Odprowadziła mnie kawałek, opowiadając mi ciekawe przykłady inteli- gencji, sprytu, chytrości i konsekwencji, z jaką wariaci schizofrenicy potrafią ukryć swój stan, nieraz przez długi czas i w pełni świadomości, że go ukrywają. Te przykłady naprowadzają mnie na myśl, że obłęd schizofreniczny jest czymś w rodzaju nerwowo-psychicznego nałogu, z którym obłąkany, tak jak z nałogiem pijaństwa czy morf#mizmu, potra- fi się, gdy mu na tym zależy, ukrywać albo puszczać mu wodze. Potrafi z powodzeniem udawać zdrowego, tak jak nałogowiec potrafi udawać, że nic nie ma wspólnego z danym nałogiem. Sądzę, że to jest jednak możliwe tylko w pewnej fazie nałogu. Dowiedziałam się też, że K. przed sześciu laty wmówił w penitentkę, żejest Bogiem, i uwiódłją: ma z nią dziecko i w chwilach przytomności chce się z nią żenić, ale nie może, bo nie ma zdjętych święceń. Jezuici zasuspendowawszy sprawcę (tak to więc wyglądało), łożą na owo dziecko. K. wariował też kilkakrotnie na tle sartryzmu, egzystencjalizmu, logi- styki, w ogóle - bigosu mistyczno-filozoficznego. Oto więc, jak wyglą- da obłęd katolickiego intelektualisty. Zdaje mi się, że umysły racjonali- styczne i dialektyczne nie są skłonne do schizofrenii, a jeśli wariują, to na innym tle (skleroza, syfilis). Ciekawa jestem, jak by wyglądał obłą- kany komunista? Podobno K. miał do K. powiedzieć o mnie: "Pani Dąbrowska będzie miała nową fabułę, bo wie, że jestem księdzem. Ale ja jej nic z siebie nie pokażę". Reszta dnia w domu, piszę przedmowę do esejówl. Przed samym obiadem nieoczekiwana wizyta Sergiusza Rybnikowa z żoną (syn wice- gubernatora kaliskiego, o którym jest wzmianka w "Nocach i dniach")z. Stary ma już 83 lata i jeszcze jeździ na śluby rodzinne! Jego żona, o trzydzieści lat młodsza, wygląda na shiżącą lub kucharkę, ale w gruncie rzeczy nie wiem, kto to jest. Jedyne słowa jakimi się odezwała, były po- wiedziane światowo i po inteligencku. 1 Chodzi o przedmowę do Myśli o sprawach i ludziach (1956); nosi ona w druku da- tę: grudzień 1955. 2 Przychylna wzmianka o rosyjskim domu wicegubernatora kaliskiego Rybnikowa, gdzie panna Barbara dawała lekcje ("Okazali się to ludzie szlachetni, krytycznie wobec swojego rządu usposobieni, a Polsce życzący wyzwolenia, przy tym z tradycjami udzia- łu w ruchach postępowych i rewolucyjnych" - Noce i dnie, t. I, rozdz. 2), wywołała nie- oczekiwane echo: po ukazaniu się powieści do autorki odezwali się potomkowie wice- gubernatora, którzy pozostali w Polsce. Powtórnie Sergiusz Rybnikow napisał do Dą- browskiej w związku ze wznowieniem Nocy i dni po II wojnie światowej. W odpowie- dzi Dąbrowska pisała: "Z listu Pana wnoszę, że Pana Syn jest już Polakiem, a także Pan się nim czuje. To mnie szczególnie rozczuliło, bo nieczęsto się zdarza, aby ktoś przybie- rał sobie za drugą ojczyznę kraj o losie tak tragicznym i ciężkimjak nasz" (11 IV 1947). 18 VIl11955. Czwartek Na działkę na Wołoską. Pani K[...] nie przeprowadziła nic z tego, co zamierzała, a może i w ogóle nic nie zamierzała. K. wyjechał do owego H[...] czy też U[...] Ta pani K. wydaje mi się coraz bardziej podejrzana. Zdaje się, że wszystko łże. Właściwie sprytnie się urządziła, bo rozgoni- ła dwoje obłąkanych, a sama została na działce, opala się, smaży dżemy i "spędza wczasy". Może wszyscy coś symulują, może i z tym kosztow- nym lekarstwem wszystko nieprawda, nabrali mnie tylko na pieniądze. To jakieś okropne towarzystwo, muszę się od niego odciąć. 22 VIII 1955. Poniedziałek Dwa listy od Anny. Choć tak niedługo się z nią zobaczę, nie wytrzy- muję i wysyłam jeszcze ekspres, może ją dojdzie. Cały dzień pracuję nad szkicami z podróży. O szóstej przychodzi zgodnie z telefonicznym umówieniem pani Szuchowa. Jej mąż jedzie w sprawach końskich (jest hodowcą i ma po- sadę na terenach wyścigowych) do Rosji. Mają jeszcze nadzieję znaleźć syna, który w czasie walk na Czerniakowie (powstanie), przeszedł z ko- legą Wisłę, bo z tamtej strony byli jego rodzice. Odtąd ślad po nim zagi- nął. Radziła się, czy interweniować u władz rosyjskich. Myślę, że natu- ralnie, zwłaszcza w tej chwili, choć to już bardzo dużo czasu minęło i nie spodziewam się dla nich nic dobrego. 40 I 41 List od pana Jerzego, który bez ogródek pisze, że nadszedł czas "po- jednania emigracji z krajem". W związku z tym myślę o staraniach o wyjazd do Szwajcarii. Ale czy się na to zdobędę - nie wiem. Chyba że Anna mnie zdopinguje. 1 IX 1955. Czwartek Oto minęło 16 lat od wybuchu drugiej wojny światowej. Zdaje mi się, że to tak niedawno, jak mówiliśmy ze zdumieniem, że minęło 10 lat od tej pierwszej światowej, która wtedy byłajeszcze jedyną. W ciągu ostatnich dni napisałam drugi szkic z podróży i dałam go do , Życia Warszawy"'. Przemyślam nad trzecim i czwartym, których te- matem byłyby: dyskusja w Wartburgu oraz Schiller i Mann. Mann był emigrantem. Zawalił się reżymjego ojczyzny, przeciw któ- remu protestował emigrując. Ale część tej ojczyzny znalazła się pod władzą rosyjskiego komunizmu, czemu także musiał być przeciwny. Wszystko to nie powstrzymało Manna od sądu straszliwego nad prze- granymi Niemcami. Nie brał wcale na uwagę, że to może być "woda na młyn komunizmu". Uezciwa prawda była dla niego ważniejsza niż to, czy i kto jej może nadużyć. Myśmy się zadowolili słowami Mickiewi- cza: "nim się te usta znajdą, sto lat przeminie"3. On nie czekał sto lat. On pisał "Doktora Faustusa" w czasie, gdy Niemcy się waliły. Jaki dys- tans! I jakie zarazem niezachwiane poczucie, że Niemcy są tam, gdzie mówi, myśli i czuje Tomasz Mann. Kroi mi się wyjazd do Szwajcarii4. i M. Dąbrowska - Berlin, czy,li współpraca kulturalna, "Życie Warszawy" 1955, nr 221. 2 Zgodnie z powyższym planem cztery szkice, tyle że w innej kolejności, złożyły się na książeczkę Szkice z podróży, wydaną w 1956. 3 Przytaczana już, nieco zniekształcona ("...wiek przeminie") fraza z Epilogu Pana Tadeusza. ^ Było to zaproszenie Jerzego Stempowskiego i Jerzego Giedroycia. Z inicjatywą wi- zyty Dąbrowskiej czy to w Paryżu, czy też w Szwajcarii "Kultura" występowała w cią- gu roku 1954 parokrotnie, lecz pisarka nie decydowała się na przyjazd. (17 I 1954 r., Stempowski komunikował Giedroyciowi: "z odpowiedzijej widzę, że polski NEP pozo- staje w tyle za sowieckim, że takie rzeczy nie są tam na razie aktualne".) Sprawa ta w li- ście Giedroycia z 29 I 1955 przybiera bardziej zdecydowaną formę: "ściągnąć Dąbro- wską i porozmawiać z nią o sytuacji kulturalnej w kraju - bez tego jesteśmy skazani na wyczucie". Początkowo Stempowski planuje tę wizytę pod firmą organizacji pisarzy szwajcarskich, później jako czysto prywatną, co przy ich związkach rodzinnych i stałej korespondencji było czymś naturalnym. Wreszcie w sierpniu 1955 na zaproszenie do Bema Dąbrowska odpowiada pozytywnie, co Stempowski kwituje słowami: "Jest to dla mnie nie tylko spełnienie dawnego i wciąż nowego życzenia, ale także pierwszy wido- czny znak odwilży, luzów i w ogóle lepszych czasów" (11 VIII 1955). W trójstronnej korespondencji program tego spotkania wciąż się poszerza; już nie tylko sytuacja kultu- ralna, lecz w ogóle i konkretnie stosunki kraj- emigracja, i perspektywy nowego układu. Późniejsze listy wszystkich trzech osób i zapiski Dąbrowskiej nawiązują również do te- go spotkania, które odbyło się u J. Stempowskiego w Bernie. W Autobiografii... (1994) Giedroyc to spotkanie umniejsza. 8 IX 1955. Czwartek Dziś rocznica imienin Mariana, w tym miesiącu minie 30 lat od jego śmierci. A 47 lat od czasu, kiedy pierwszy raz w życiu jechałam do Lo- zanny. Po tylu, tylu lataeh podróż w te same strony! Czy starczy sił? 42 43 Tomasz Mann Odmładzamy nasz dom. Wyszomirski przyszedł do nas z młodą dziewczyną (bliską krewną Ozgi-Michalskiego) z kieleckiej wsi, Janką Zielińską. Jakoby bardzo zaradna i gospodarna, a nade wszystko zdrowa i nie bojąca się pracy. Jednocześnie Parańdzia naraiła Annie pannę Ha- nię Zapolską (?), która była kilka lat u Tuwimów. Podobno osoba nie- zwykłej wartości, takie też robi wrażenie, przy tym bardzo ładna i dys- tyngowana. Będzie się całkowicie zajmować Tulcią (co umożłiwi Annie pisanie), a w godzinach szkolnych załatwiać nam sprawy na mieście. Nareszcie będziemy miały koło siebie miłe twarze i dobre serca zamiast tej koszmarnej Boguckiej. Przed trzema dniami o 10 wieczorem rozmawiałam telefonicznie z panem Jerzym - z Bernem. Po przeszło 16 latach po raz pierwszy sły- szałam jego głos, nic nie zmieniony. Ale czegoś udawałam tylko, że to zrobiło na mnie wielkie wrażenie. Zagraniczne połączenia mają świetne wzmacniacze i w gruncie rzeczy było tak, jakby kabel telefoniczny przestrzelił nie tylko przestrzeń, lecz i czas i jakbyśmy rozmawiali ze sobą z dnia na dzień, z ulicy na ulicę. Sprawy tej podróży bardzo się zresztą uprościły. Nie potrzeba było żadnych podań ani argumentów uzasadniających jej potrzebę. Wolf od- dał mi moje podanie, załatwił wszystko niemal odręcznie, całe podanie, jakie u niego podpisałam, wynosi dwa wiersze pisma. Podróż ma do te- go stopnia charakter prywatny, że nawet pokrywam ją z własnej kie- szeni, choć to jest oczywista flkcja, skoro kurs oficjalny jest złoty za franka, gdy w Szwajcarii nikt by i za sto złotych franka nie dał. Pań- stwo więc dopłaci do tej podróży "jakąś obrabiarką", jak mówi śmiejąc się Anna. Gdy zwróciłam na to uwagę Wolfowi: "Oczywiście - powie- dział - że w ogólnym rozrachunku państwo do tego dopłaci. Niech pa- ni to uważa za należne sobie". W związku z tym wszystkim sama sta- ram się o wizę i wczoraj byłam już w tej sprawie w poselstwie szwajcar- skim. 14 IX 1955. Środa W niedzielę, jak przykładna miejska "rodzinka", pojechałyśmy z Tu- lą do Leśnej Podkowy. Plażowałyśmy na skraju lasu w pobliżu strumy- ka, do którego, jak pamiętam, w październiku 1944 Anna z mężem cho- dzili rano się myć. Strumyk wysechł, dawne lustro ładnego rozlewu sta- ło się cuchnącą kałużą pełną żab i wodnych pająków. Reszta potoku (odbyłam z Tulą spacer wzdłuż jego brzegów) służy tylko jako wilgotne podłoże bardzo bogatej, owszem, ładnej i jedynej wśród tej posuchy, in- tensywnie zielonej roślinności. Tataraki, sitowie, dzikie irysy, rdesty ogromnolistne, trawy jakieś i rośliny z olbrzymimi liśćmi, bardzo deko- racyjne, podobne trochę do nadnaturalnej wielkości szczawiów. Nie wiem, co to jest. Potem poszłyśmy do Niemyskich (eks-strumień jest o staję od ich ogrodu), gdzie Tula bawiła się ze zwolnioną już Dusią Pa- rysówną-Sokołowską i małym Jankiem Walcem w kręgle. 20 IX 1955. Wtorek W niedzielę przed południem załatwiłam dwie sprawy, z których zwłaszcza pierwsza leżała mi na sercu. Zaniosłam siostrze Henryka pie- niężną pomoc dla niego - nie zastałam jej zresztą w domu, a i pani 44 45 Przed uniwersytetem w Lozannie,1908. Od lewej stoją: Zofa Wajnkiper, Mela Ehrlich. Wanda Piechowska; siedzą: Mańcia Starorypińska, Maria Szumska Krzyżanowska maluje gdzieś w plenerze; była tylko "ta trzecia", sędzi- wa pani Zosia, nazwiska zapomniałam. Potem u Watów, którym wizytę obiecuję już od paru lat. Mają dobre mieszkanie w dawnych blokach ZUS-u, wyjeżdżają na zimę do połu- dniowej Francji - on - wedle tego, co mówi - jako korespondent pism literackich. Jest w świetnej formie umysłowej, ale mówi: "To ostatni rok mego życia". Dziwna ta jego choroba, której nie mogli rozpoznać nawet specjaliści w Sztokholmie. Podobno tojest skrzep w móżdżku. Po obiedzie wstrząsnęła mną nieoczekiwana wizyta żony generała Spychalskiego'. Miła kobiecina i tak ubogo wygląda [...]. Płacze, mówi mi jakieś niesłychane rzeczy, że cała Polska patrzy na mnie jak na czło- wieka, który wiele może, ma odwagę i broni pokrzywdzonych. Cóż za iluzja i jak przykro żyć pod ciężarem takich co do mnie złudzeń! Wy- cierpiała okrutne szykany, wyrzucono ją z mieszkania, córkę ze szkoły, odmówiono widzeń i korespondencji z mężem. Prosi, żeby interwenio- wać. Ten nieszczęśnik siedzi już 6 lat bez sądu! Cóż za bestialskie bez- prawie ! Ale ja jutro jadę - zresztą u kogo interweniować? U autorów tej zbrodni, którym najchętniej ręki by się w ogóle nie podało? Pocieszałam ją zapewnieniem, że według mojego przeświadczenia mąż jej niedługo wyjdzie - jeszcze parę miesięcy ciezpliwości. To nie były czcze słowa. Jakoś mam w istocie takie przeświadczenie. # B a r b a r a S p y c h a 1 s k a, z d. Skrzypczyk, żona M. Spychalskiego. 22 X I 955. Sobota Jestem już po powrocie ze szwajcarskiej podróży, którą zanotuję osobno.' 18 X byłam na zebraniu zawiązującym Towarzystwo Łączno- ści z Wychodźstwem2. Zasadniczo nic nie można mieć przeciw takiej koncepcji i działalności, ale wyszłam z połowy zebrania, tak mnie umordowały oklepane banały. Kulczyński przemawiał jak angielski li- berał, głoszący wolność miejsca pobytu, światopoglądu etc. W Szwajcaru powiedziałam Jerzemu St. i Giedroyciowi3, gdy ubole- wali nad nieistnieniem opozycji w Polsce: "Opozycja wyjdzie od mar- ksistów, i jeszcze jaka". # Wbrew zapowiedzi, i tej podróży Dąbrowska nie zanotowała. Wyjechała 21 IX na blisko miesiąc do Szwajcarii, z czego ok. 3 tygodni spędziła u Jerzego Stempowskiego w Bernie, parę dni u M. J. Prentkich w Genewie. Maria Prentki w liście do Anny Miciń- skiej z 26 I 1983 na temat pobytu Dąbrowskiej w ich domu napisała: "Była to pierwsza ##jaskółeczka,# z Polski, którą zobaczyliśmy po ośmioletnim oderwaniu od rodaków w kraju. Spędziła u nas kilka dni - było jakoś b. przyjemnie i swojsko, choć byłam # ogromnie przejęta tą wizytą i choć M. D. miała straszny katar. Byliśmy z nią razem w Lozannie, gdzie z rozrzewnieniem zwiedzała tzw. stare kąty". 2 Założono wówczas Towarzystwo Łączności z Polonią Zagraniczną "Polonia", któ- re dotrwało do końca marca 1990 (jego miejsce zajęło Stowarzyszenie "Wspólnota Pol- ska"). Wydawany od 1956 miesięcznik "Nasza Ojczyzna" przekształcono następnie w ,.Panoramę Polską". Od 1991 ukazuje się "Biuletyn" Stowarzyszenia "Wspólnota Pol- ska". 3 J e r z y G i e d r o y c (ur.1906), działacz polityczny, redaktor. Pochodzi z arysto- kratycznej zubożałej rodziny z kresów. Ukończył historię i prawo na UW. W końcu lat 20. stanął na czele młodo konserwatywnego ruchu "myśli mocarstwowej" wywodzące- I go się ze środowisk piłsudczykowskich; od 1929 prowadził pisma: "Bunt Młodych", "Polityka"; równocześnie był sekretarzem wicemin. rolnictwa R. Raczyńskiego, później naczelnikiem Wydziału Prezydialnego Ministra Przemysłu i Handlu. 18 września 1939 , opuszcza Polskę i przez Rumunię, Turcję dostaje sig do Brygady Karpacluej, z którą # wchodzi w skład II Korpusu. Zostaje podporucznikiem, kieruje Wydziałem Prasy i Wy- ' dawnictw. W 1946 zakłada Instytut Literacki, a w rok później pismo "Kultura". W lipcu 1947 przenosi obie instytucje do Maisons-Laffitte pod Paryżem, które wkrótce stają się na obczyźnie głównym ośrodkiem kulturalnym i politycznym. Wokół niego powstaje środowisko, odznaczające się otwartością na współczesny świat i realizmem politycz- # nym. Odegrało ono czołową rolę w kształtowaniu się polskiej myśli i na emigracji, i w, kraju. Ukazała się jego korespondencja z Gombrowiczem (1993) oraz Acdze gości pałacowych. 16 XII 1955. Piątek Rano usiłuję rysować, a raczej akwarelą szkicować widok z okna. Nie idzie. Zupełnie już zapomniałam, a w dodatku akwarelą nigdy mi nic nie wychodziło. To jest chyba najtrudniejsze mistrzostwo - akwarela. Wieczorem po kolacji pani Kosińska (on wyjechał na dzień do War- szawy) pokazywała niezwykle oryginalne fotografie, robione przez jej mężal. Za pomocą zbliżeń realistyczne szczegóły przyrody (mech, kora drzewna) uzyskują efekt abstrakcyjnej kompozycji malarskiej. Inne są "surrealistycznymi" obrazami, podobnymi do pomysłów Linkego. Ten efekt uzyskuje się przez rodzaj odpowiedniego fotomontażu elementów rzeczywistości. Pierwszy raz widziałam coś podobnego i to zrobiło na mnie duże wrażenie. Fotografika jest więc w stanie "rywalizować" nie tylko z malarstwem "realistycznym", ale i z innymi konwencjami pla- styki. # J a n K o s i ń s k i (1916-1974), scenograf. Ukończył studia w ASP w Warszawie, równocześnie studiując PIST. Pierwsze scenografie wykonywał w 1. 1937-38 dla te- atrów Warszawy i Poznania;1938-39 przebywał w Paryżu. Po wojnie był scenografem teatrów w Katowicach, Krakowie, Łodzi, Poznaniu; od 1951 w Warszawie, gdzie stwo- rzył w Teatrze Dramatycznym dekoracje do przedstawień, m.in.: Dobry człowiek z Se- czuanu Brechta, Krzesfa lonesco, Wizyta starszej pani Durrenmatta, Proces w Salem A. Millera, Kartoteka Różewicza, Kroniki krófewskie Wyspiańskiego; w Operze War- szawskiej zaprojektował dekoracje do Krófa Edypa i Persefony Strawińskiego i Ifigenii w Taun#d:.ie. Wydał wybór szkiców i artykułów pt. Ksztaft teatru, 1972. Fotografikę uprawiał przez wiele lat jako hobby. Jego prace w tej dziedzinie pt. Pr:.edmiot i per.spekrvwa wystawiał Klub Krzywego Koła (1961) oraz Galeria Histo- ryków Sztuki (1984). Wspomniane przez Dąbrowską fotografie stanowiły zbiór z Nie- borowa, który w formie albumu ofiarował ówczesnemu kustoszowi, J. Wegnerowi. M a r i a K o s i ń s k a z d. Łodyńska (ur. 1916), historyk sztuki, pracownik IS PAN. 1956 Warszawa.1 I 1956. Niedziela Dziennik zamienia się w pamiętnik. Święta zeszły na niczym, choć czułam się z Anną, Tulcią i naszym tajemniczym cudem - panną Hanią - tak szczęśliwie i dobrze, jak tylko jeszcze mogę i potrafię. Boże Naro- dzenie, którego żywy, wonny i śpiewny czar dawno zetlał (po śmierci Mariana), odzyskuje w obecnych warunkach nieco nowych rumieńców życia. Radio raczyło nas kolędami rano, w południe i wieczorem przez trzy dni. W Wilię i pierwsze Święto dawano samą prawie muzykę. Cho- inki na placach miasta ustawiono i zapalono nie jak przez 10 lat dotąd- po rusku - w Nowy Rok, lecz już w Wilię Bożego Narodzenia. Oto, przelotny, jak się obawiam, błysk liberalnego kursu pozwalającego na- rodowi choć w minimalnych dawkach być sobą. Bo wkraczamy, zdaje się, w okres drugiej "zimnej wojny". Anna bardzo napracowała się przy urządzaniu Świąt. Upiekła nie- zwykłej dobroci sernik, piernik i makowiec. Zrobiła pasztet i niebywałe- go smaku nadzienie do indyka. W drugie święto gości było około 20 osób. Jedzenie dzisiejszą modą "a la fourchette" z nakryciami na wszy- stkich stolikach i we wszystkich pokojach. Ale nic zajmującego z tej , zabawy" nie wynikło. Około północy wszyscy się rozeszli, Anna na- zwała go "wieczorem wierności". [...] 66 27 przyszli Mikulscy, których przyjęłam śniadankowym obiadem. On wrócił właśnie z Belgii, gdzie miał 5 odczytów o Mickiewiczu. 28 była na obiedzie Kazia Muszałówna. Przyjmowałyśmy ją zającem. Ale je- dzenie powinno być tylko dodatkiem do innych powabów wizyty, ser- wowanych tak przez gościa jak przez gospodarzy. Jakoś już nikogo na to nie stać - wszyscy są czymś morderczo zmęczeni - światem? histo- rią? epoką? czy może sobą samymi? Przed świętami byłyśmy z Anną na "Domu Kobiet" z jubilatką Dulę- bianką w roli babki. Mdła sztuka, a i tamta obsada z prapremiery nie- skończenie świetniej szal. 1 Zofia Nałkowska - Dom kobiet, reż. M. Wiercińska, dek. i kostiumy Z. Strzelecki, Teatr Kameralny, premiera 11 IV 1955. Wspominana prapremiera odbyła się ćwierć wieku wcześniej w Teatrze Polskim w reż. Maru Przybyłko-Potockiej, w dek. i kostiu- mach Karola Frycza. 6 I 1956. Piątek. Trzech Króli Wczoraj - Bohdziewiczowal z Leopoldem Buczkowskim (autorem Czarnego potoku")z w sprawie tej mojej literackiej konsultacji w związku " z ich scenariuszem filmowym ze "Szkiców węglem" Sienkiewicza. Bar- dzo temu jestem niechętna, bo choć przyjemni ludzie o to się zwracają, ale chcą się tylko podeprzeć moim nazwiskiem (ich iluzja!). Widziałam błysk rozczarowania na ich twarzach, gdy prosiłam, aby właśnie mego nazwiska nie umieszczali. A ja czuję, że moich uwag nie uwzględnią, nie wiem nadto, co w ogóle z tego tematu zrobią. Nie wiem właściwie, jaki jest mój stosunek do kina. Cywilizacja me- chaniczna płodzi mnóstwo rzeczy zbędnych zarówno dla szczęścia, jak i dla wewnętrznego rozwoju człowieka. Właściwie uznaję ftlm jako popu- laryzację wiedzy, sztuki, krajoznawstwa. Realistyczny film fabularny nudzi mnie i nie jest mi do życia potrzebny. Ale ci filmowi goście opowiadali parę ciekawych rzeczy. M.in. o owym mordercy krakowskim Mazurkiewiczu. Ten skandal kryminal- ny rozległ się już podobno szerokim echem po świecie. Ów Mazurkie- wicz przez 11 lat uprawiał z premedytacją morderstwa seksualne i ra- bunkowe - swoje ofiary zalewał betonem w zapadni mieszczącej się pod autem w jego garażu. Miał dwa auta rejestrowane jako jedno na ten sam numer, tym sposobem ułatwiał sobie alibi. W czasie okupacji był podobno pracownikiemjakiejś instytucji Gestapo. Teraz podobno był w UB. Na pewno przepłacał milicję. Uprawiał na wielką skalę spekulację dolarami, której podobno Kraków jest centrem. To jeszcze nic. Przez dziesięć lat prowadził dokładny dziennik ze szczegółowym wymienia- niem wszystkich ludzi, z którymi miał do czynienia w tych transakcjach. M.in. skompromitowani są jakoby jacyś laureaci nagród państwowych, którzy u Mazurkiewicza zmieniali nagrody na dolary! W Krakowie w związku z tą sprawą aresztowano podobno 30 osób. Stąd zeszło na inny "dziennik" równie skzupulatnie prowadzony przez Niemcy Zachodnie. Tam są całe instytuty poświęcone badaniu naszej gospodarki na zie- miach odzyskanych. W stosownej chwili to zostanie rzucone na świat jako świadectwo przeciw naszemu posiadaniu tych ziemi. Stąd - o za- przepaszczaniu spraw na Mazurach. O wyniszczeniu ryb w jeziorach, o straszliwych tam w tej gałęzi gospodarki kradzieżach - a stąd - o zatru- ciu Wisły. Ten fenol, co zatruł wodę w Krakowie, dalej truje całą Wisłę, tak że wyniszcza nawet jej mikroflorę i mikrofaunę, nie mówiąc o ry- bach. Stan zarybienia Wisły zbliża się do zera. Wisła - główna rzeka, bóstwo ojczyzny - staje się rzeką zatrutą! Podobno trzeba będzie kilku- dziesięciu lat, by zmienić ten stan rzeczy. Zatruwanie wód było w daw- nych czasach zbrodnią popełnianą tylko przez śmiertelnych wrogów. A i oni nie wychodzili poza studnie. Wciąż myślę o ostatnim szkicu z podróży do Niemiec, a nie jestem w stanie zasiąść do jego wykończenia. Jakże deprymująco imponuje mi Mann! Przeczytałamjego komentarz do "Doktora Faustusa"3. Nieludzka siła! Aż dziwne, że ten tytan pracy pozwolił sobie na relaks śmierci. Lektura Parnickiego "Zgody Narodów"4. Okrzyknięty przez emigra- cję jako największy pisarz nie tylko emigracyjny. Anna, która ma bar- dzo szeroką skalę indulgencji5 dla wszystkich typów i poziomów litera- tury, odrzuciła to po kilkudziesięciu stronicach jako szmirę. Ja się przez to cierpliwie przedarłam, bo mnie interesuje zagadnienie, czy na naszej dzisiejszej emigracji może powstać wielki utwór. Stawiam bowiem tezę, że o słuszności emigracji stanowi wielkość dzieł, jakie na niej powstają. Czytam Grahama Greene'a: "The Quiet American" - świetne stamtąd zdanie: "God save us from the innocent and the good"6 - potwierdzające to, co często mówimy, że najwięcej zła przynoszą ci, co chcą świat u- szczęśliwiać lub umoralniać. Dobre pokrewne zdanie z humorystycznej książki Daninosa: "Major Thompson": "czuję się spokojniejszy z ludźmi którzy źle wykonują rzeczy dobre, niż z ludźmi, którzy rzeczy złe robią doskonale". 68 'Ariadna Bohdziewicz-Demkowska(ur.1928),scenarzystkafilmo- wa, thimaczka, żona Antoniego Bohdziewicza. Współautorka scenariuszy do filmów Zu wami pójdą inni, Kalosze szczgścia. Thzmaczka literatury angielskiej i amerykańskiej, m.in. G. Mereditha, W. Cather, F. S. K. Fitzgeralda, V. Nabokova, J. Updike'a. z L e o p o 1 d B u c z k o w s k i (1905-1989), pisarz i plastyk. Studiował filologię polską na Uniwersytecie Jagiellońskim i Poznańskim oraz malarstwo w ASP w Warsza- wie. Po powrocie do rodzinnej Nakwaszy uruchomił warsztat snycerski ojca. Debiuto- wał w 1937 fragmentami powieści Wertepy na łamach "Sygnałów". Uczestnik kampanii 1939 r.; brał też udział w partyzantce na terenach Małopolski Wschodniej. Od 1944 w Warszawie, uczestnik powstania. Po wojnie zajął się pracą literacką oraz grafiką. Wy- dał m.in.: Wer-tepy,1947, Czarny potok, 1954, Dorycki krużganek, 1957, Pienvsza śi1,iet- ność,1966, Kąpiele w Lucca,1974, Wszystkojest dialogiem,1984. Do filmu Szkice wg- glem razem z A. Demkowską-Bohdziewicz pisał dialogi. 3 Tomasz Mann -Jakpowstał "Doktor Faustus",1949, wyd. pol.1960. 4 Teodor Parnicki - Koniec Zgody Narodów. Powieść z roku l79 przed nar. Chn'- stusa, t.1-2,1955, Biblioteka "Kultury", wyd. kraj.1957. 5 I n d u 1 g e n cj a (łac.) - tu: wyrozumiałość b Graham Greene - Spokojny Amerykanin,1955. 8 I 1956. Niedziela Trzech Króli było jedynym dniem z trochą słońca. Już wczoraj zaczął się mróz i ciemność. Miałam dziś skończyć ostatni szkic z podróży. Ale ogarnęło mnie jakieś monstrualne lenistwo i załatwiłam jedynie część zalegającej korespondencji. Wieczorem u Ireny Szymańskiej, która dawno już nas do siebie zagrasza. Oboje Szymańscy i Staszewski z żo- ną. Wszystko Polacy żydowscy. To towarzystwo reprezentuje jakąś we- wnętrzną frondę partii, podczas gdy dwie przedwczorajsze panie x są te "wierne" (Bermanowi), chociaż też "widzą zło". Ciekawe, że wewnętrz- na opozycja komunistyczna jest reprezentowana nade wszystko przez Żydów. Żydzi są znacznie inteligentniejsi czy też lotniejsi umysłowo od Polaków i zawsze są gotowi do jakiegoś fermentu duchowego. Nie jest jednak przypadkowe, że "ferment" zaczął się w nich, gdy w Sowietach ujawnił się antysemityzm. Tak jak i poparcie rewolucji rosyjskiej dali państwu wyraźnie filosemickiemu. Co jest rzeczą ludzką i zrozumiałą, że każdy łączy się z tym, co mu sprzyja, przeciwstawia się zaś temu, co mu niechętne. Ale jakoś chciałoby się, żeby Żydzi wyskoczyli wreszcie ponad swoje żydostwo. Staszewski był w Rosji długo więziony pod za- rzutem... chęci oderwania jakiejś republiki (Ukrainy, Gruzji czy Azer- bejdżanu) od Związku Radzieckiego! Zna więc, jak mówią Rosjanie, "podnogotnuju"' całego moskiewskiego systemu; potem był u nas dhzgo kierownikiem działu prasy i propagandy w KC, nie wiem, jakie teraz 70 stanowisko zajmuje, ale jakieś zajmuje. To całe towarzystwo, to przy#a- ciele Kulisiewicza, grafika i kaliszanina. Wynikła stąd rozmowa o Kali- szu. Mówią, że to piękne miasto i zdecydowanie powinno być wojewó- dzkim. Na to Staszewski: "Przecież i pod rosyjskim zaborem nie było nawet gubernią, Kalisz należał do guberni Piotrkowskiej". Oto dygnitarz partyjny, budujący "na gruzach caratu Polskę socjalistyczną", a nie wie- dzący nawet, jaki był podział administracyjny tzw. Kongresówki. Wra- camy z tej wizyty już po dwunastej z mieszanymi uczuciami. # P o d n o g o t n aj a (ros.) - podłoże I3 I 1956. Piątek Przedwczorajsza kolacja z Czajką zawiodła nasze oczekiwania na przyjemność. Zostawiła niemal uczucie grozy. Z Czajką jest gorzej niż ona sobie wyobraża. Zupełna inkoherencja w myśleniu i w mówieniu. Bredzi jak w gorączce albo we śnie. Ani jednego opowiadania, ba, zda- nia, nie jest w stanie doprowadzić do końca. W jej repertuarze musi być zawsze jakaś jej humorystycznie podana historia erotyczna i jakieś przez nią ocalanie kogoś z więzienia. Dziś więc było: 1) jak jechała z kochankiem przez pustynię (geo#rafia Czajki!) i poczęstowana tartin- ką bez popicia dostała czkawki. Swietnie naśladowała miłosne zaloty partnera, na które odpowiadała czkawką. 2) Jak wydobyła z więzienia siostrę Doboszyńskiego (o którym też podaje, że był jej kochankiem, czy też w niej zakochanym). Aby, jak mówi, podać skazanemu Dobo- szyńskiemu przed śmiercią "dwa jabłka" przekupiła "naczelniczkę" w więzieniu Mokotowskim, jakąś Irenę Szymańską (na pewno myli imię i nazwisko) ofiarowując jej... "Noce i dnie", którymi ta ubiaczka jakoby była wstrząśnięta i zachwycona. Co to całe obłąkane gadanie znaczy? Do czego służy, ku czemu prowadzi? Czyżby tylko świadczyło o absurdalnym stanie umyshz? Dlaczego ją, taką jak jest w rozmowach z nami, całkiem antyrządową, partia trzyma? Czyżby jako osobę na chlebie zasłużonych? Czy jako nadwornego błazna? Czy ona może celo- wo udaje wariatkę i w tej roli chce ją UB w stosunkach z osobami "nie- dostępnymi" wykorzystać? Czy może udaje taką wobec partii, by w niej tkwić i jak najwięcej wiedzieć? Czy w ogóle to wszystko nic prócz wa- riactwa nie znaczy? Jedno jest pewne, że ona więcej może i więcej rze- czy uzyskuje, niż to by się komukolwiek innemu udało. Ale może to tyl- ko kwestia bezczelności i wiary w swoje babie (mimo wieku) walory, 71 coś w rodzaju sposobów, jakimi posługują się Strugowa i Parańdzia, że- by uzyskać zawsze wszystko, czego im trzeba. Tak czy owak, milczymy zazwyczaj w jej towarzystwie słuchając tylko i śmiejąc się, gdy nas roz- śmieszy. Dziwne zjawisko natury budzące mimo wszystko jakiś gatunek rozbawionej sympatii. [...) 25 I 1956. Środa Prawie dwa tygodnie sine linea w tych notatkach. Mordowałam się przepisując ostatni szkic z podróży do Niemiec. Nikt nie ma pojęcia, jak ja się teraz męczę pisząc. Przedwczoraj skończyłam, ale oczy mam pod- sinione i serce bolące, jakbym zachorowała. Dwa wieczory siedziałam do pierwszej w nocy, co u mnie niebywałe, bo ja dobrze pracuję tylko rano. Tego samego wieczora był Jurek. Okazuje się, że jest członkiem i współtwórcą jazz-klubu, założonego przez młodzież uniwersytecką (oto, w co się obróciły jego talenty muzyczne). Mają magnetofon, za- n##o#5x# S7KICE #)DRClŻ Y tl Z Y T & t ft 1 K i a Karta tytułowa szkiców z NRD. W celi Lutra na zamku wartburskim odbyła się rozmo- wa pisarki z diabłem praszają tam różnych jazzistów, którzy, jak mówi Jurek, "w lokalach grywają pod publikę", a w tym ich klubie "stają się artystami". Ich wy- stępy nagrywane są na taśmę, a potem dyskutowane. Ostatnio zaprosili do siebie Murzynów bawiących w Warszawie z operą Gershwina "Por- gy and Bess" - i nagrali ich muzykę i śpiewy. To była pasjonująca wiadomość o tym klubie. Chciałabym tam kiedy pójść i zobaczyć, w czym dzisiejsza młodzież szuka ewazji ze świata purytańskiego racjona- lizmu. W 1953 r. w Moskwie poznałyśmy młodą rosyjską polonistkę, Ninę Iwanową', która przez jeden dzień zastępowała w asyście przy nas Ja- dzię Staniukowicz. Podobała nam się i nawet wydała nam się typem szczególnie polskim, a przede wszystkim zadziwiła nas doskonałą pol- szczyzną. Otóż przed jakimiś dziesięciu dniami dostałam od niej list z... placu Zbawiciela 5. Wyszła za mąż za kolegę ze studiów, Polaka Per- czyńskiego2, od roku mieszka w Warszawie. Zapytuje, czy mogłaby mi przesłać "Gwiazdę zaranną" do podpisania. W tak nieoczekiwanej sytu- acji uważałam za konieczne okazać uprzejmość. Napisałam zapraszając 72 73 Nina Iwanowa-Perczyńska,1954 ją razem z mężem na herbatę w niedzielę po południu. Przyszła tedy- lecz sama. Mąż jakoby ma postrzał, leży chory. Ale jak się później wy- dało, może i chciała przyjść sama, by się wyżalić, a może i mąż nie chciał przyjść do nas z żoną Rosjanką. Oto rozmowa z nią. "No i jakże się Pani w Polsce podoba, jak się Pani urządziła", etc.?- "Żyć - mówi - to tu jest o wiele wygodniej niż w Moskwie. I mleko przyniosą do domu, i w sklepach można wszystko dostać, i ludzie tacy uprzejmi..." - "Jak to - uprzejmi? A my właśnie rozpaczamy, że stali- śmy się tak barbarzyńsko nieuprzejmi i ordynarni. No i że w sklepach tak mało można dostać..." - "Ach, co pani mówi, tu jak się co kupi w sklepie, to powiedzą: dziękuję, a u nas..." - Po chwili: - "I jest co czytać. W Polsce wszystkie pisma takie ciekawe. Ja się po prostu za- chłystuję z zachwytu, jak czytam polskie pisma literackie". Wyjazd więc do Polski dla Moskali jest czymś w rodzaju, jak dla nas wyjazd na Zachód. Ale ta biedna Nina skarżyła się za to na inne rzeczy. Na wielką ilość form towarzyskich w Polsce, z czym ona sobie wcale nie może dać rady. Mąż ją ciągle strofuje, że w takim czy innym wypad- 74 ku postąpiła niewłaściwie. To jej zatruwa życie i może dojść do poważ- nych rozdźwięków, bo już teraz ciągle się z mężem kłócą. "U nas wszy- stko jest prościej" - skarży się bliska płaczu. Ojciec tego Perczyńskiego jest emerytowanym wojskowym, ale służył też i w powojennej armii. Kiedy młoda para pojechała do świekrów (do Łodzi), świekra powitała synową płacząc, a świekr w ogóle do niej nie wyszedł. Ale zważywszy na okoliczności, owi rodzice mieli wiele do przeniesienia, jak na przed- wojenną "rodzinę wojskową". Nina Iwanowa ma [...) ośmioletniego już syna. Perczyński nie tylko się z nią ożenił, ale i to dziecko usynowił, przywieźli je z sobą do Polski. Wyobrażam sobie, czym to musiało być dla jego rodziców. Synowa Moskiewka, do tego komunistka, a na dobi- tek panna z dzieckiem. Syn postąpił z honorem, ale też widać nie wy- trzymuje tej sytuacji. Iwanowa opowiadała nadto, że pracuje u prof. Do- roszewskiego, więc w jakichś słownikach czy innym rodzaju języko- znawstw#. I że tam też jest w kłopocie, jak się zachować, bo: "Tam wszyscy są tacy pobożni, panie mówią dużo o tym, na jakiej mszy która była albo na jaką pójdzie". Iwanowa jeździła z jakąś ekipą badającą gwary na wieś, to też nie wiedziała, jak odpowiadać na chłopskie: "Niech będzie pochwalony". Zrazu odpowiadała tymi samymi słowy, ale potem nauczyła się odpowiadać: "Na wieki wieków". Oto troski ro- syjskiej komunistki w komunistycznej Polsce. Dziwne paradoksy. Męża swojego nazywa: "niby-komunista". # N i n a I w a n o w a-P e r c z y ń s k a (ur. 1927). Ukończyła Wydział Slawi- styki Uniwersytetu Moskiewskiego, doktoryzowała się w Instytucie Słowianoznawstwa AN w Moskwie. Była członkiem Komsomołu. Od 1954 w Warszawie (adiunkt Instytutu Języka Polskiego PAN, pracownia ogólnosłowiańsluego atlasu lingwistycznego). Autor- ka rozprawy o cechach składniowo-stylistycznych mówionej polszczyzny (1975) i in. Tłumaczka zjęzyka rosyjskiego i najęzyk rosyjski. z M a c i e j P e r c z y ń s k i (ur.1929), ekonomista, specjalność: międzynarodo- we stosunki gospodarcze. Podczas wojny w AK; od 1946 ZWM, od 1947 PPR-PZPR Studia w Moskwie i w Oxfordzie. Troje dzieci: Aleksander, Anna, Piotr. Od 1953 pra- cownik SGPiS, od 1975 prof. wykładowca w Instytucie ONZ, w Ghanie, Damaszku; pracownik ONZ w Bangkoku. Ok. 180 prac z dziedziny ekonomii politycznej i mię- dzynarodowych stosunków gosp.; ostatnio: Kupitalizm w,e sv,.spófc#esnvrn śi,,iecie, 1981, Globnlne usiůarunkoivunia be:piec:,eristwu ekonomicznego,1990. 28 I 1956. Sobota We czwartek byłyśmy z Anną na owym przedstawieniu amerykań- skiej prywatnej trupy murzyńskiej Everyman's Opera - grającej operę Gershwina "Porgy and Bess". Interesujące jako nieznany nam kawałek 75 Nina i Maciej Perczyńscy z synem pół biała część zespołu wybielała nie tylko od krwi "czystych yanke- sów". Nie darmo w tłumie postaci aktorskich widziałam na przemian podobieństwo to do Stasi Blumenfeldowej, to do Miłskiej, to do Ani Linke. Dla entuzjastów ras kolorowych wreszcie, bo mówiąc prawdę cała ta opera była czymś brutalnie prymitywnym. To, co się działo na scenie, przypominało mi bardzo zachowanie się papużek Tułci w klatce. Muzyka Gershwina, owszem, ładna, lecz nie może zadowołić wybred- niejszego ucha. Jakieś połączenie folkloru murzyńskiego z europejskim brukowym sentymentalizmem. Niebanalny wątek miłości do jeżdżącego na wózku (zapewne po heinemedinie - motyw bardzo amerykański) Por- gy'ego nie jest pozbawiony osobliwej poezji. W sumie nie żałowały- śmy, żeśmy poszły zobaczyć to widowisko, ale raczej ze względów po- znawczych. Ameryki, ale nie było o co się zabijać. W Orbisie kolejka do biletów sięgała Nowego Światu, macherzy od "podsprzedaży" (odkąd czytam książkę Tyrmanda "Zły" - wiem, z jakich przestępczych elementów ta- ka "branża biletowa" się składa) brali po 500 i 600 złotych za bilet. I by- li frajerzy, co z "antyustrojowej" miłości do Armeryki brali takie bilety. A przedstawienie było prztyczkiem w nos dla wszystkich. Dla cerberów rządowych i speców od propagandy, bo jakże - "rasistyczna i antymu- rzyńska" Ameryka naszych propagandzistów - a tu ambasadorowie USA i w Moskwie, i w Warszawie wychodzą z całym personelem na dworce, urządzają dla murzyńskich operowców przyjęcia, zajmują loże dyplomatyczne na premierach. Dla antykomunistycznych "reakcjoni- stów", bo jakże - sazni będąc antysemitami i w ogóle poniekąd rasista- mi, zabijaniem się o bilety składają hołd kolorowym, a w dodatku kolo- rowym już mocno pobielałym, i nie bez współudziału Żydów; autorzy zarówno libretta, jak muzyki to Żydzi (Gershwin' nawet z Polski), a i na # G e o r g e G e r s h w i n (1898-1937), amerykański kompozytor i pianista; syn żydowskiego emigranta z Rosji. Jego talent rozwijał się w orbicie muzyki rozrywkowej Broadwayu; debiutował w 1916. W 1923 skomponował słynną Bfgkitn# rapsodig, za- mówioną przez ówczesnego króla jazzu, P. Whitemana. W 1928 wyjechał do Paryża (gdzie zetknął się m.in. z M. Ravelem, I. Strawińskim i D. Milhaudem), a później do Wiednia. Tam napisał popularną fantazję Amerykanin w Puryżu. Światową popularność zdobył dzięki swoim rozrywkowym kompozycjom symfonicznym i przebojom, a także dzięki operze Porgv und Bess,1935. Nieborów. 3 II 1956. Piątek Niestety, po na pół przespanym dniu do trzeciej w nocy czytałam "Złego" Tyrmanda. Wszyscy się z tego wyśmiewają, a ja uważam to za ważną książkę dziesięciolecia. Może równie ważną, jak w swoim czasie "Dzieje grzechu" Żeromskiego; niższa klasa artyzmu, ale tak samo szmirowato-melodramatyczna; lecz rzeczywistość jest szmirowata i to powinno było znaleźć swój ekwiwalent w literaturze. Pisane, mimo pewnych dłużyzn, z takim talentem, że w miarę czytania robiło mi się słabo i dostawałam bicia serca. Czułam, że sobie szkodzę, a jednak czy- tałam. 6 II I956. Poniedziałek Przyjechali Bohdziewiczowie' i omawialiśmy ten ich scenariusz. Mo- je uwagi idą w kierunku "odcenzurowania" Sienkiewicza. Tam przecie pełno aluzji do powstania 1863 roku i cała akcja jest zdeterminowana tym, co kto robił w powstaniu i jak się zachowuje wobec skutków zain- 76 Zespół Everyman's Opera w Warszawie scenizowanego równocześnie przez Rosję uwłaszczenia chłopów. Zołzi- kiewicz, jołop, leń i blagier, wykorzystał nastrój powstańczy młodzieży szkolnej, by podrzeć książki i spróbować leśnej przygody. Obity za pró- bę dezercji, przeszedł na stronę moskiewską przeciw powstaniu. Rzepa był kurierem powstańczym. Dziedzic Skorabiewski zachował rezerwę i nie wziął udziału w powstaniu, a potem wyżywał się "patriotycznie" w sprzeciwie wobec "moskiewskiego" uwłaszczenia (któremu byłby przeciwny także, gdyby je zrealizował Rząd Powstańczy). Skorabie- wskiego zasada nieinterweniowania w sprawy chłopów (Rzepowa) wy- nika z przekonania, że w systemie pańszczyźnianym pan miał obowią- zek opiekowania się chłopami, wglądania w ich troski; a teraz, gdy z rad gminnych usunięto dziedziców, niech gmina radzi na nieszczęście Rze- pów. Stary proboszcz był życzliwym świadkiem powstania i pamiętał powstanie 1831 roku. Wójt Burak boi się Zołzikiewicza, ale raczej nie ze względów politycznych (Zołzikiewicz jest donosicielem), ma, zdaje się, jakieś machlojki na sumieniu. Ale wójtowie byli z reguły antypo- wstańczy, innych naczelnik powiatu by nie zatwierdził. Oni głównie otrzymywali medale "za usmirenije miatieża"2 i taki chyba medal zakła- da Burak w czasie posiedzenia Rady Gminnej. Także w rozmowie Srul- -Zołzikiewicz żydowski krawiec mógł mieć na myśli taki medal. Tego wszystkiego nie ma nawet śladu w scenariuszu. Jest tylko goły konflikt: chłopi, pan i biurokracja rosyjska. A jednak Bohdziewiczowie tę sprawę powstania zauważyli, ale Buczkowski (według ich relacji) chciał to za- łatwić jedynie wprowadzeniem inwalidy kościelnego; co widzom kino- wym nic nie powie, inwalida bez nogi może się zdarzyć zawsze i wszę- dzie. ' A n t o n i B o h d z i e w i c z ( 1906-1970), reżyser filmowy i radiowy. W 1.1931-35 odbywał praktykę filmową w Paryżu. Był reżyserem Polskiego Radia i członkiem Spół- dzielni Artystów Filmowych. Po wojnie, poza pracą reżyserską, wykładał w Wyższej Szkole Filmowej. Reżyserował m.in. O.statni Parteitag w Nor1'mberdze,1946, Za svami pójdą inni,1949, Szkice wgglem,1957, Zemstg,1957, R#ec#ywistość,1961. zZa usmirenije miatieża(ros.)-zauśmierzeniebuntu. 7 II I 956. Wtorek Zaraz po obiedzie prof. Jakubowski' (który zachwyca się moim wy- glądem i "młodym" wiekiem biologicznym) zaprosił mnie i architekta Żaryna (z długim nosem) na spacer sankami. Sanna była zła, po odmie- cionych drogach za płytka i nie ubita jeszcze. Płozy tarły się o ziemię i stukały na grudzie, a gdzie indziej wpadały w zaspy. Ale widoki w tych lasach są feeryczne. Wracając, na żądanie prof. Jakubowskiego, wstąpi- liśmy do oberży, gdzie chciał mnie zmusić (lekarz!) do wypicia stopki wódki. Byłam dumna, że nie skusiłam się. Oni wypili po szklaneczce i zakąsili tartinką z baleronem. Furman wypił dwie porcje - kontenty. Po kolacji zaraz się położyłam, ale nie spałam do pierwszej. Wciąż nie śpię tyle, ile by trzeba, jeśli to ma być kuracja na ciśnienie. I we łbie mi huczy, a tętno nadal skacze. Prof. Jerzy Jakubowski i J e r z y J a k u b o w s k i (1887-1967), lekarz kardiolog, działacz polskiego i mię- dzynarodowego ruchu robotniczego. W latach szkolnych i studenckich działał w Związ- ku Młodzieży Socjalistycznej, za co w 1903-06 był parokrotnie więziony, a w 1906 ze- słany do Guberni Ołonieckiej. Po ucieczce z zesłania przez Warszaw'ę dostał się do Pa- ryża, gdzie w 1914 ukończył studia medyczne; udzielał się też w paryskiej organizacji PPS-Lewicy. Gdy wrócił do kraju, zwerbowany został do arnui carskiej. W czasie rewo- lucji 1917 czynny był w Smoleńsku jako członek Rady Delegatów Robotniczych i Żoł- nierskich; następnie pracował w szpitalach w Białogrodzie, w Charkowie, w sanatoriach na Kaukazie, wreszcie w moskiewskich szpitalach, m.in. na Kremlu, gdzie stykał się z ówczesnymi działaczami. Po powrocie do kraju w 1922 został dyrektorem sanatorium w 78 79 Otwocku, a od 1926 pracował w Warszawie w szpitalu św. Łazarza, udzielając się w Towarzystwie Medycyny Społecznej, w Towarzystwie Internistów Polskich i pisując w prasie lekarskiej. Działacz KPP. Należał do współorganizatorów Ligi Obrony Praw Człowieka i Obywatela i działaczy ówczesnego frontu ludowego. Jako wydawca "Dziennika Popularnego" współpracował z N. Barlickim i St. Dubois, przypłacając to dwukrotnym uwięzieniem. Brał udział w kampanii wrześniowej; następnie znalazł się we Lwowie, gdzie podjął pracę jako naczelny lekarz uzdrowisk. Podczas okupacji ukry- wał się we Lwowie i w Warszawie. W 1945 wstąpił do PPR; w Łodzi jako prorektor był współorganizatorem nowego uniwersytetu, a wkrótce Akademii Medycznej, zorganizo- wał ośrodek naukowo-badawczy w Dusznikach, a od 1959 również w Polanicy-Zdroju (gdzie został pochowany). Zajmował się kardiologią (był prezesem Polskiego Towarzy- stwa Kardiologicznego, założycielem i redaktorem naczelnym pisma "Kardiologia Pol- ska"), hematologią (wiceprezes Towarzystwa Hematologicznego) oraz balneoklimatolo- gią. Opublikował 62 prace naukowe i wychował wielu specjalistów. Od młodości J. Jakubowski przyjaźnił się z Z. Nałkowską; po wojnie wspólnie dzia- łali w Towarzystwie Przyjaźni Polsko-Francuskiej (Nałkowska była jego przewodniczą- cą, Jakubowski - sekretarzem generalnym). Dzięki temu miał szerokie znajomości i był znany również w świecie literackim. 8 II 1956. Środa Czytając dalej swe notatki z 1948 roku zdumiewam się, jak bezpo- średnio i na gorąco zapisane wrażenia są przypadkowe albo wręcz błęd- ne. Iłe np. moich sądów o ludziach uległo zmianie, przeważnie złagod- niało, W jakim strasznym afekcie notowało się wszystko w tych pier- wszych latach. Ile z czasem nabrało się zimnego rozsądku i dystansu. To skłania mnie coraz bardziej do zapisywania tylko suchych faktów i do wystrzegania się dawania upustu emocjom. Anna mi powiedziała smutną wiadomość. Przyszła depesza, że umar- ła Julka Iwańska. Bardzo mnie to przejęło. Z domu Kaczmarkówna, córka polowego z Russowa, wieloletnia służąca w domu moich rodzi- ców, niańka Bogusia, wierna i serdeczna przyjaciółka naszej rodziny, a j " ą## -, J ostatnio zwłaszcza mo a. Jest bohaterk kilku moich utworów ,Na- dalsza droga", "Zdobycie serc", ostatni tom "Nocy i dni". A przede wszystkim była osobowością, i to niepośledniej miary, a wielkiej zacno- ści i wartości. Umarła u swojej siostrzenicy (gospodarstwo rolne w Po- znańskiem). Półtora roku temu pisałam do niej prosząc, by do mnie przyjechała jako gospodyni, lecz odmówiła, że się już nie czuje na si- łach. A jednak w Warszawie, pod moją opieką może udałoby się ją le- piej leczyć. Umarła na złośliwą anemię, a podobno są jakieś sposoby le- czenia tej choroby. Choć niektórzy uważają, że to jest rodzaj raka krwi (nadprodukcja białych ciałek). Odeszła już ostatnia, najostatniejsza z tych, co nas pamiętali dziećmi. I9 II I956. Niedziela W 44 rocznicę śmierci mojego Ojca spróbowałam rzucić palenie. To mi się nie udało, zmniejszyłam tylko ilość. Dopiero dziś przez cały dzień nie wypaliłam ani jednego papierosa. To świadczy, że jestem szczęśliwa i że moje życie tu nabiera sensu. Zdaje się, że mogę być szczęśliwa tylko żyjąc na wsi. Szkodzi mi wielkie miasto. Musimy chy- ba koniecznie wyprowadzić się z Warszawy do dużego domu na wsi. W sobotę znowu usiłowano zrobić "kominek" i mnie do sjesty przy kominku wciągnąć. Weszłam na chwilę przez grzeczność trzymając się jak najdalej od trzaskającego ognia. Prh tb bliot in p u ł ta h) tym, wiadanko W. (była mowa o wisb yu z jakimś partyjnym dygnitarzem, jak Władysław Bieńkowski przy y #, który zapytał: "Co tu np. robi taki portret Katarzyny II. ' Na co Bieńko- wski: "Dobry sobie! Ty się zapytaj, co ty tu właściwie robisz. 1 W ł a d s ł a w B i e ń k o w s k i (1906-1991), działacz polityczny', publicysta. W 1.1930-36Yczłonek OMS "Życie" i KZMP. Od 1942 działacz PPR, jeden z organiza- torów KRN. Po wo nie: 1945-47 wiceminister oświaty, 1947-48 członek sekretariatu KC. W 1. 1949-56 był dyrektorem Biblioteki Narodowej; 1956-59 minister oświaty. W 1.1960-70 zastępca przewodniczącego Państwowej Rady Ochrony Przyrody'. Gtów'ne publikacje: Nauka o Polsce ~ispólc#esnej,1948, Rei#'olucji ciąg dnls##'. l956, Problernv teorii ro#ilo u, 1966, Theon# nnd Realih##. The dei'elopment ofsoc'lul sv#sterns, Londyn, ' j p j w Par żu książki Moton# i 1981, Polskiego drnmatu ciclg dals~v, 1984. Za ublikac ę Y hamulce socjali#mu w 1970 usunięty z partu. 25 II I 956. Sobota Mamy tu teraz monumentalną zimę i "pełne zwierza bory"'. P. Za- y przesa- horski (grafik s otkał dzika, uciekał rzed m #ot m tr Pinającym dził ogrodzenie parku, nie uszkodziwszy n siatkę kolczastym drucie. Obawa przed wilkami staje się rzecz realną. Pod tym względem cofnęliśmy się o 200 lat. Przy stole mówi się tylko o różnych s osobach obrony przed wilkami... bez broni, bo tej przecie nosić nie wpno. Więc jedni mówią, że trzeba wilkowi wsadzić pięść w gardło, drudzy, że trzeba lujem uderzyć w grzbiet, wtedy kręgi zaskaku- 81 80 fi - Deienniki. t 3 ją na siebie i wilk jest obezwładniony. Tylko broń Boże nie uderzyć po raz drugi, bo wtedy kręgi mogą wskoczyć z powrotem na właściwe miejsce, etc. "Takie były zabawy, spory w one lata..."3 1 Zwrot z Powrotu taty. z L e c h Z a h o r s k i (1923-1993), artysta plastyk, dziennikarz. Podczas wojny uczył się w Szkole Zawodowej Architektury Wnętrz. Uczestnik powstania warszawskie- go, jeniec stalagu. Po wyzwoleniu studiował w Wyższej Szkole Dekoracyjnej w Brukse- li, pracował w Paryżu. Po powrocie do kraju pracował jako grafik w prasie i wydawnic- twach (przez wiele lat kierownik artystyczny miesięcznika "Polska") oraz scenograf. 3 Zwrot z Pana Tadeusza. 26111956. Niedziela wieczór O jedenastej spacer, a potem już nie wróciłam do pracy, bo okazało się, że to rocznica ślubu Lorentzów. Po obiedzie zaprosili wszystkich na kawę w palarni przy jadalnym. Piłam więc znowu kawę, do której był doskonały tort przywieziony z domu przez Lorentza. Opowiadania o tym, jak L. wywoził w 1944 z Warszawy dzieła sztuki, rękopisy etc. Raz wiózł w aucie biust Solskiego (rzeźba Karnego). Gdy przy rewizji na granicy miasta żandarm niemiecki zapytał: "Co to jest?" Lorentz bez chwili namysłu odpowiedział: "Das ist der Fuhrer". Żandarm bez słowa zasalutował i zamknął drzwiczki samochodu. A propos Karnego, mówił Walicki, że Karny nie jest zdolny zrobić całej postaci, skazany jest na robienie biustów. Ta jego niedomoga sprawia, że jest jako rzeźbiarz ja- kiś marginesowy. Dziwi mnie, gdy to mówi historyk sztuki. Bo przecież każdy artysta jest w jakiś sposób ograniczony i w każdych, właściwych sobie granicach może być genialny. Pierwszy raz zobaczyłam nieco bli- żej Kaczorowskich'. On jest z typu kłótliwych i trochę "besserwisser". Z wiecznie polemicznej postawy przypomina Steinhausa, lecz bez jego dowcipu. Zresztą raczej sympatyczny, a z wyglądu bardzo "staroreżym- ny". Na rocznicę rodziców przyjechała ich młodsza córka, Alinka, ze swo- im chłopcem, kończącym architekturę. Zupełnie już dorosła, zrobiła so- bie ondulację, co ją zmieniło nie do poznania. Efektowna panna w nar- ciarskich spodniach, wysoka, cienka jak trzcina. [. . . ] 1 M i c h a ł K a c z o r o w s k i (1897-1975). Student Wolnego Uniwersytetu im. Szaniawskiego w Moskwie, członek Organizacji Młodzieży Postępowej i Niepodległo- ściowej. Po powrocie do Polski w 1.19I8-21 w WP. Ukończył studia ekonomiczne UW (doktorat 1946); członek zarządu ZNMS; uczestnik II i III Powstania Śląskiego. Praco- wał jako ekonomista i redaktor, w 1939 wstąpił do PPS. Podczas okupacji odbywał stu- dia urbanistyczne; wykładowca w tajnej Wolnej Wszechnicy Polskiej. Po wojnie 1945- -48 członek Rady Naczelnej PPS;1945-49 minister odbudowy; poseł do KRN i na sejm 1945- -52. W 1. 1945#6 dyr. Instytutu Budownictwa Mieszkaniowego i histytutu Urbanistyki i Ar- chitektury. Od 1947 profesor Politechniki Warszawskiej. Pierwsza żona Zofia zmarła w 1958. 27 II 1956. Poniedziałek Rano listy do Anny, do Heli i do Pierzchały. Na jego list ogromny odpowiadam także listem ogromnym. Pewno niepotrzebnie. Obdarzam go wielkim kredytem trochę pod sugestią opinii Anny. List do Pierzcha- ły zatrzymuję do jutra, żeby go dla siebie przepisać, bo zawiera jakby próbę myślenia. Streszczam mniej więcej odpowiedź na list Pierzchały. 1) Pierzch. "Wielu żyje z tego, że mają wrogów". Ja: "A wie pan, to było zawsze, pamiętam, jak za Dwudziestolecia, gdy ktoś wypowiedział lub wydrukował coś, co było interesujące, a nie było napaścią, w Zie- miańskiej, gdzie ferowano wyroki, pytano niecierpliwie: ##Ale przeciw komu właściwie on to mówi?## Albo zastanawiano się: ##Po co mam o tym pisać? Przeciw komu będę o tym pisał?## Są i wśród prostych lu- dzi tacy, co ##żyją z tego, że mają wrogów, lub żyją wrogiem##". 2) Pierzch. "Bardzo mi smutno, pani Mario, że dla nas nie ma ratun- ku." Czy dla nas nie ma ratunku? To pytanie zadaje sobie dzisiaj każdy człowiek serio, nie tylko u nas, ale na całym świecie. To pytanie jest dziś niemal probierzem wartości myślącego człowieka. Przeżywamy wielki kryzys kultury i cywilizacji, wynikły głównie - to już banalna prawda - nawet nie z przemian społeczno-polityczno-gospodarczych, to już są pochodne, ale z kilku fascynujących odkryć naukowych i sukce- sów techniki, dających nieograniczone możliwości ludziom, którzy do tego nie dorośli. Lepsza część ludzkości wzdryga się zdumiona aż do przerażenia, że jej wynalazczość techniczna tylokrotnie przewyższa jej zdolności we wszystkich innych dziedzinach. Gorsza część popadła w paroksyzm pychy, która słusznie uważana jest w katechizmie za pier- wszy z grzechów głównych. Pan ma rację. Świat się nie upokorzył w 1945 roku, choć nikt nie miał się czym chlubić po tej ostatniej wojnie. Wszyscy byli, wszyscy jesteśmy zbrodniarzami wojennymi, ale na szczęście nie wszyscy wybraliśmy pychę. [...] Uosobieniem tej gorszej części ludzkości jest, oczywiście, demon pychy, skromniutki "bez po- trzeb osobistych", zbrodniarz i w wojnie, i w pokoju - Stalin. Kaliber 82 83 duży, niemal na miarę "Króla Ducha". I raczej to będzie na razie zwy- ciężało, czy też odnosiło sukcesy tak olbrzymie, że się wydadzą tryum- fami. Ale nie mam zmysłu dla odczuwania tego rodzaju wielkości, a więc i miejsca w jej sukcesach. 3) Ja: "To wszystko pesymistyczne, co Pan pisze, to prawda. Ale pra- wdą są chyba i słowa Kochanowskiego: ##Nie utracaj nadzieje, jakoć się kolwiek dzieje#,. Nie na kpiny przecież piszą poeci takie słowa"'. To wszystko w przybliżeniu, bo jednak notowałam już po wysłaniu listu. 4) Pierzch. "Czy my budujemy socjalizm?" Ja: "Nie wiem. Przepro- wadzane przez nas (czy u nas) reformy są niewątpliwie produktem my- śli socjalistycznej. I pod jej wpływem Zachód przeprowadził je na długo przed nami. My budujemy wielkie uprzemysłowienie. To bardzo ładnie. Ale czy to jest celem i głównym zadaniem socjalizmu? Według Marksa uprzemysłowienie jest przesłanką do wniosku socjalistycznego. My ##przeskakując etapy" zaczęliśmy realizować wniosek, do którego do- piero budujemy przesłankę. Niepowodzenie tego eksperymentu dowiod- ło, jak słuszna jest teza o szkodliwości przeskakiwania etapów. Kapita- lizm zbudował wielki przemysł o wiele lepszy niż my, osiągając także dla robotników wyższą stopę życiową niż nasza. Ale zbudował wielki przemysł za cenę wielkich ofiar. Złudzenie, że socjalizm potrafi to zbu- dować bez wielkich ofiar i bez wyzysku człowieka, szerzone przez 10 lat, nim zatrąbiono na odwrót, jest jedną z przyczyn tragicznego roz- dźwięku między narodem a systemem i jedną z przyczyn zawalenia się systemu. Uśpić, zahamować, wytrawić z goryczy raz obudzoną świado- mość, że nie miało być wyzysku -już się nie da". 5) Ja: "Zaś a propos ##harców Broszkiewicza"2, napisałam mu, że gdybym chciała dawać wzory, zostałabym nauczycielem kaligrafii, nie zaś pisarzem". # Zwrot z Pieśnt IX Jana Kochanowskiego z Ksiąg Wtórvch brzmi dokładnie: Nie porzucaj nadzieje, Jakoć się kolwiek dzieje: z Zapewne chodzi o J. Broszkiewicza Odpowiedź na ankietę Jak widzg i1ůspółc#esną sztu- kg rewolucyjną ?, "Przegląd Kulturalny" 1956, nr 6. 28 II 1956. Wtorek Czytając i przepisując dawne dzienniki widzę coraz wyraźniej, do ja- kiego stopnia w takich notatkach, zwłaszcza mówiąc o innych, trzeba się ograniczać do suchej konstatacji. Pełne pasji "sądy doraźne" jak w życiu, tak i w pisaniu są niesprawiedliwe i w złym smaku moralnym. Dziś w Nieborowie odwilż. Rano wyjechało ośmioro niedzielnych gości: Lorentzowie, Alinka ze swym boyem, Zienkowscy i Kaczorowscy. Zostałam tylko ja i troje młodych. Nie było również Wegnera. Służba pałacowa, widząc, że jedynie liczący się solidni goście wyjechali, a mo- że i w związku z rocznicowymi napiwkami Lorentzów - popiła się. A zwłaszcza urżnął się Walenty, który już przy podawaniu do obiadu wyczyniał z półmiskiem niesamowite rzeczy, nie tylko ręce, ale i głowa mu się trzęsły. A był tego dnia na służbie, tj. miał nocować w pałacu. Ale wracając z poobiedniej drzemki w domu przewrócił się dwa razy- odprowadzili go do domu i już nie wrócił. Grzegory miał wolny dzień. Zwoliński' pojechał z żoną do Łowicza (a ona stamtąd do Łodzi, gdzie mają operować ich dziecko). Kolację podały kobiety, dopiero o wpół do ósmej. Już o wpół do dziesiątej nagle przyszedł do mnie Zwoliński i czegoś mnie za wszystko przepraszał. Zapewnił, że on zostanie w pała- cu "na służbie" i że wszystkie światła pogasi. Wydawało mi się, że tak- że dobrze miał w czubie. 1 J ó z e f Z w o 1 i ń s k i (ur.1927). Od 1943 był pomocniluem ogrodnika w Nie- borowie. Od 1945 pracował w Pomocniczym Gospodarstwie Rolnym przy Muzeum w Nieborowie: później bywał zatrudniany przy obsh>dze gości. Obecnie pracuje w su- szarni pasz. I III I956. Czwartek Przelano na moje konto zł 2880 za przedruk rozdziałów z "Nocy i dni" (strajk szkolny) w zbiorowej książce poświęconej rewolucji 1904-5 roku. Jednocześnie otrzymałam i tę książkę'. W przedmowie całkowicie sfałszowana historia tej rewolucji. Trzeba będzie znaleźć jakąś formę zwrócenia tego honorarium2. A to szelmy! 1 Zapewne chodzi o książkę Rok 1905 w literaturze polskiej. Opracował i wstępem opatrzył Stefan Klonowski, MON,1955. 2 Zwróciła je w tymże miesiącu na fundusz pomocy pisarzom w ZLP. 84 85 i Szczepan Aleksander Pieniążek (ur. 1913), biolog, pomolog; profe- sor sadownictwa SGGW w Warszawie i dyrektor Instytutu Sadownictwa w Skierniewi- cach, członek PAN, organizator racjonalnego sadownictwa w Polsce, autor licznych prac. 12 III 1956. Poniedziałek Dziś rano wleciała do mnie przez uchylony lufcik sikorka. I tu widać, jak np. papużki są przywykłe do zachowywania się w mieszkaniu. Prze- bywają w zamknięciu tak spokojnie i swobodnie, jakby wyznawały za- sadę: wolność to przyjęcie konieczności. A taki dziki ptak ze swobody, jak wleci do mieszkania, to rzuca się jak oszalały, całym sobą ciska się o szyby i o ściany. Biedna sikorka, byłaby się zabiła, gdyby Grzegore- mu nie udało się jej w końcu złapać i wypuścić. Aż sobie piórka poła- mała. Jedno z nich, z ogonka, posłałam w liście Tulci. 7 III 1956. Środa Wczoraj przy obiedzie prof. Pieniążek' opowiadał o spożyciu owo- ców, które wypada w Szwajcarii na głowę mieszkańca 140 kg rocznie, gdy w Polsce - 13 i pół kg rocznie. "Ale w każdym razie od czasów przedwojennych spożycie owoców na głowę chyba wzrosło?" - pytam. "Nie, proszę pani. Zmniejszyło się. Przed wojną wynosiło 20 kg na gło- wę" - odpowiada profesor niegłośno. "Jak to - mówię - a tak dużo wi- dzi się wszędzie młodych sadów. Ilość sadów na pewno wzrosła."- "Nie, proszę pani, zmniejszyła się - szepce już niemal z boleścią prof. Pieniążek. Odpadło - szepcze - południe, Małopolska Wschodnia. Tam- tejsze Podkarpacie." Tu na wsi jeszcze wszędzie śnieg leży, miejscami duży. Górą wieją północno-zachodnie wiatry. Ale żyją już wody. Wszędzie spomiędzy śnie- gu spieszą głośno czarne strumienie wiosny. 13 III 1956. Wtorek W nocy było 10 st. mrozu, ale dzień cichy i w południe prawie gorą- co. Znów duży spacer pod słońce, a po obiedzie odwiedzam państwa Wehrów i Grzegorego. Pan Wehr znał Lucjana Niemyskiego, Basię i Krzysia. Grzegorego nie zastałam. Jego żona była bardzo spłoszona moim przyjściem, bom się nie zapowiedziała. Dzieci były w domu oprócz dwu chłopców. Najmłodszy syn jest Janusz (pewno w Radziwił- ła), a córki: Andzia, Marysia, Alicja i Wanda. Grzegorowa jakoś inaczej nazwała Matkę Boską Roztworną, ale zapomniałam zaraz jak - Żywna nie Żywna. Grzegory był dzisiaj u komunii, a wczoraj jak i Marysia Zdunianka- u spowiedzi. Paląc rano w piecu powiedział: "Teraz ja mam do pani ta- ką prośbę. Ja wpadnę na chwilę do kościoła, bo widzi pani, przystępuję do komunii. A panią to bym tylko prosił, żeby pani zajrzała do łazienki i uchyliła drzwiczki, jakby się za mocno paliło". - "Dobrze - mówię- ja i w pokoju dołożę do pieca. Może się pan nie śpieszyć." "A, nie, tu 86 87 "Pokój złocisty", w którym pisarka zwykle mieszkała to ja zdążę przyjść." - "Co pan mówi? Kościół to przeszło kilometr dro- gi..." - "Ja na rowerze skoczę, proszę pani..." Wydało mi się czegoś za- bawne, że do komunii na rowerze. Grzegory dodał jeszcze: "Cóż robić proszę pani. W tym nas wychowali i tego się trzymamy" - jakby uspra- wiedliwiając się z tej komunii. Dziś rozeszła się tu wiadomość podana rano przez radio, że w Mosk- wie umarł Bolesław Bierut. Nie było żadnych biuletynów o jego choro- bie, a teraz mówią, że miał grypę czy zapalenie płuc. Kilka miesięcy (czy tygodni) temu miał zawał serca w związku ze skandalem walki o władzę w partii. Trzeba rzadkiej wierności sługi, aby umrzeć w tym samym miejscu i miesiącu, co jego pan. Łza żadna po tym człowieku z polskich oczu nie spłynie. Choć nie wiadomo, jak go historia osądzi. Już sobie przypomniałam, jak tu ludzie nazywają Matkę Boską Roz- tworną: Odżywna. Grzegorowa mówi o dzieciach: "Ta urodziła się Od- żywną, a ten jest Siewny" (8 września). 141111956. Środa Wciąż olśniewa mnie nadmiar pejzażu, którego tak mi przez tyle lat brakowało. Po obiedzie do Kretów po jabłka, zastałam tylko starą Mul- tanową.' Mówię do niej: "Ale kościół macie przynajmniej blisko". A ona po dłuższej chwili namysłu: "Ten co ma blisko to największy do ko- ścioła nygus, najrzadziej chodzi". Może w istocie te Krety i Multany ta- kie esprits forts2 - ale prędzej, tak jak Grzegory, zachowują rezerwę, stosują kamuflaż i asekurują się na wszelki wypadek. ' S t a n i s ł a w a M u 1 t a n o w a (1894-1972), matka Janiny Kretowej, która nadal mieszka przed kościołem. Przed wojną i krótko po niej prowadzili sklep. 2Esprits forts (fr.)-tu:tęgiegłowy IS 1111956. Czwartek List od Anny, a w nim wiadomość, która mnie nad wyraz ucieszyła- że Spychalski wyszedł z więzienia 11 marca. Czy to ma jakiś związek ze śmiercią Bieruta, którą ogłoszono jako zaszłą 12 marca, ale kto wie, kiedy umarł naprawdę? W dziwnej tajemnicy umierają władcy - może zresztą w każdej epoce. 16 III 1956. Piątek O 10 rano wszyscy pracownicy Muzeum zebrali się w palarni, aby słuchać przez radio pogrzebu Bieruta. Gazety piszą, że przy odwiedzi- nach jego trumny była "cała Warszawa", a na pogrzebie "cała Polska". Opowiada się wzruszające szczegóły o staruszkach niosących kwiaty etc. Możliwe, że śmierć wyzwala w naszym narodzie wspaniałomyślne 88 89 Do trumny Bieruta wystawionej w gmachu KC PZPR uczucia, możliwe, że Bierut umiał sobie zaskarbić względy tzw. szarego człowieka (o czym się, owszem, słychiwało), a możliwe, że to tylko pęd sensacji, a nawet chęć zobaczenia go wreszcie umarłym, i to w tajemni- czych okolicznościach. Pamiętam, jak już 5 marca, gdy wyjeżdżałam z domu, Anna powiedziała ze zdziwieniem: "A rząd nie wrócił jeszcze z Moskwy" (jeździli tam na ów XX Zjazd Partu'). Berman i Bierut byli podobno śmiertelnymi sobie wrogami. Ciekawe, czy Bieruta będzie "za grobem zwycięstwo" w postaci upadku Bermana. Zastanawia zupełny brak Bermana przy uroczystościach pogrzebowych. O dwunastej na spacer. O pierwszej, ledwośmy siedli z Wegnerem do obiadu, we drzwiach jadalni stanął okazały i piękny jeszcze starszy pan. To doktór Rutstad z łowickiego ośrodka zdrowia przyjechał swoim au- tem, żeby mnie zabrać do łódzkiego laryngologa dr. Malinowskiego, tylko w piątki ordynującego w Łowiczu. Przybyły lekarz nie chciał cze- kać ani minuty, bo ów laryngolog już o drugiej wyjeżdża z Łowicza. Proponował, żebym drugie danie wzięła ze sobą do auta. Na takie dic- tum piorunem się ubrałam i pomknęliśmy ku Łowiczowi. Dr Malino- wski, już uprzedzony, przyjął mnie ku mojej konsternacji poza kolejką i natychmiast. Ale nie bardzo czekających skrzywdziłam, bo trudno o bardziej błyskawiczny zabieg. Dr Malinowski przepłukał mi oboje uszu i kwadrans po drugiej byliśmy już z powrotem w Nieborowie. Świat mi się otworzył. Słyszę już wszystko. Słyszę nawet głos ciszy. Zawdzięczam to dobremu Janowi Wegnerowi. Przez chwilę iestem szczęśliwa, ale pod wieczór nastrój się psuje. Ciemności nigdy nie lubiłam, a teraz szczególny jakiś lęk mam przed nocą. Pojutrze mija miesiąc odkąd przestałam palić, ale teraz dopiero zaczyna mi się to dawać we znaki i męczyć nie na żarty. Temu przypi- suję moje zhisteryzowanie w ostatnich dniach. i XX Zjazd KPZR, pierwszy zjazd po śmierci J. W. Stalina (14-25 II 1956) był w partii radzieckiej pierwszym aktem przeciwstawienia się stalinizmowi. W toku zjazdu podjęto krytykę niektórych stalinowskich tez ideologicznych, w części zamkniętej zjaz- du w wygłoszonym przez N. S. Chruszczowa referacie O kulciejednostki ijego następ- stwach ("Polityka" 1988, nr 31) zdemaskowano zaś zbrodnie Stalina. W czasie XX Zjazdu zrehabilitowano także KPP. Jakkolwiek ówczesne analizy nie sięgały przyczyn i mechanizmów okresu stalinowskiego, zapoczątkowały one zarówno w ZSRR, jak i w świecie ferment i ruch, które stwarzały możliwości naprawy i nie zostały wykorzystane. 18 III 1956. Niedziela Wstaję rano o szóstej. Przepisuję dawne dzienniki i zarazem popra- wiam ich tekst, bo są pisane w niepoczytalnych afektach, pełne pocho- pnych sądów i zbędnych dłużyzn. Wieś jest oburzona, że nie informowano nic "narodu" o chorobie Bieruta - lecz od razu ogłoszono jego śmierć. Lud - jak się okazuje- uważał Bieruta nie za głowę partii, lecz za głowę państwa. Chłopi mó- wią: "Jak Pieck zachorował czy jaki Francuz, to co dzień były wiado- mości o jego zdrowiu. A jak głowa naszego państwa chora, to nam się nic nie mówi? Naród chce wiedzieć". Pierwszą osobą, która mnie po- wiadomiła o śmierci Bieruta, była stara Franciszka, pokojówka jeszcze Radziwiłłowejl. Przyniosła mi bluzkę od prania i wieszając ją w szafie rzekła: - Pani wie? Podobno umarł nasz prezydent. - Nie, nie wiem. Jaki prezydent? - No, prezydent państwa, Bierut. A dziś dowiaduję się, że po wsiach tworzy się już legenda o Bierucie. Chłopi mówią: "Kazali mu w Moskwie podpisać się na to, że kołcho- zy będzie w Polsce na siłę robił. On nie chciał i tak się tym przejął, że umarł". Inna wersja mówi, że go "za niepodpisanie się na kołchozy wy- kończyli". Po obiedzie położyłam się mimo zamiarów zasięścia do roboty już o trzeciej, spałam prawie do piątej. Śniły mi się jakieś listy pana Jerze- go, czy do niego. Nagle zobaczyłam jego samego. Stał uśmiechając się, mrużąc oko i pykając fajkę (której nie pali). I mówił: "Nie mogę spoty- kać się z ludźmi, którzy nie znają retoryki i elegancji". # F r a n c i s z k a Z a w a d z k a (zm.1971), dawna pokojówka księżny Anny z Lu- bomirskich Radziwiłłowej, od 1945 intendentka w Muzeum w Nieborowie. 20 III I 956. Wtorek Niesamowity wschodni wiatr dmie nadal przy 7-8 stopniach mrozu. Wieczorem hukjego graniczył niekiedy z łoskotem walących się murów czy skał. Mimo to na bromuralu, neospasminie i walerianie spałam oko- ło siedmiu godzin. Ludzie z Nieborowa wciąż debatują nad tajemnicą śmierci Bieruta. "Okropny szmer poszedł po ludziach" - mówią. I doda- ją: "Podobno, że do Katynia się Rosja przyznaje i żałuje, że to zrobili 91 bardzo źle". Anna też w telefonie jakaś enigmatyczna. Wciąż powtarza: "wszystko jest nieaktualne". Wczoraj znów dwa razy śnił mi się pan Jerzy. Raz w jakimś tłumie z panią Tzaut ustrojoną w wymyślny czarny kapelusik i w koronki. Dru- gi raz, że nieoczekiwanie przyjechałam do Berna i witając się z nim po- wiedziałam: "Ale teraz, kochany panie Jerzy, tojuż będę mieszkać w hote- lu". A on nie protestował, tylko zaraz mnie zaprowadził do tego hoteli- ku w pobliżu mieszkania Tzautów "Pod Złotym Orłem". Jestem niespo- kojna o zdrowie pana Jerzego. Warszawa. 22 III 1956. Czwartek Wczoraj był Przyboś, przyszedł o siódmej, zjadł z nami kolację i sie- dział do dziesiątej. Bardzo ciekawe z nim rozmowy, to znaczy, raczej pasjonujące było to, co myśmy mówiły. On gada rzeczy dziwnie drew- niane. Czasem u ludzi twórczych własne wartościowe myślenie siedzi bardzo głęboko, a po wierzchu pływają des lieux communs'. W Moskwie po tym XX Zjeździe partii było tajne zebranie aktywu czy politbiura moskiewskiej partii, na którym Chruszczow imiennie już i bez osłonek mówił o Stalinie jako o tyranie, który nie szanował u niko- go ludzkiej godności. Że doświadczył tego sam na sobie, gdy Stalin ka- zał mu tańczyć trepaka, jako "chachłu"2. A on tańczył ze strachu, choć mógł odmówić. I inne zbrodnie mu zarzucał, demaskując go jako liche- go wodza w czasie wojny i nazywając go tchórzem. Ale Chzuszczow nie jest niewinnym barankiem i nie tylko tym zawinił, że tańczył owego trepaka. Nie darmo nazywają go katem Ukrainy! Przyboś powiada, że to przemówienie Chruszczowa będzie ogłoszone drukiem. Ale co powie- dzą tym, których przez 25 lat wychowywali w kulcie Stalina? A z dru- giej strony podobno w Gruzji były rozruchy na wiadomość o "bezczesz- czeniu" Stalina. Stalin i Beria, obaj Gruzini, bardzo przestrzegali auto- nomicznego statusu Gruzji, która jedna jedyna z sowieckich republik istotnie rządziła się sama, nie była rusyfikowana, przesiedlana i męczo- na. Anny świetne powiedzenie, że wszystkie formy i etapy naszego ustroju są symulacją. Obecnie symuluje się mówienie prawdy i szcze- rość. Gdy Przyboś oburzał się na cynizm [. . .], rzekła też, że my wszy- scy bez wyjątku utraciliśmy naszą szanowność - nie łudźmy się, że kto- kolwiek z nas chodzi czysty, uczciwy i szlachetny. Wszyscy jesteśmy zbrukani. Przyboś był oszołomiony i zgorszony śmiałością jej języka. lDes lieux communs (fr.)-tu:komunały 2 C h a c h o ł (ros.) - potoczna przezwa Ukraińca. 25 III 1956. Niedziela Wciąż trwa mróz i lodowaty pohzdniowo-wschodni wiatr, nawet w słońcu zamrażajego tchnienie. Rzadko się zdarza, żeby czyjaś śmierć wywołała tyle dowcipów i anegdotek, co śmierć Bieruta. Nie mówiąc o improwizowanych alloku- cjach dających się słyszeć w ogonkach i na ulicy. Ktoś słyszał, jak mar- znąca w ogonku "do masła" kobieta psioczyła, że "żyć jej się już nie chce", a ktoś z "ogonkowiczów" zawołał: "Jedź pani do Moskwy, to pa- nią w salonce przywiozą już gotową". A ludzie mówią, że gdy rząd po śmierci Stalina zmienił nazwę Katowic na Stalinogród, Sowiety chcąc się odwdzięczyć postanowili po śmierci Bieruta nadać polską nazwę Moskwie; zamiast Moskwa - Często-chowa. I mówią, że "ta grypa to li- pa, to zapalenie płuc to puc, a ten zawał to kawał". I że, gdy zaszła kwe- stia, kto ma towarzyszyć Chruszczowowi w drodze z pogrzebu Bieruta do Moskwy, każdy bał się jechać, wreszcie orzeczono, że Cyrankiewicz może jechać, bo jemu włos z głowy nie spadnie (jest całkiem łysy). Że po śmierci Piłsudskiego został przynajmniej Rydz, a lepszy Rydz niż nic; a po śmierci Bieruta został Ochłap (sekretarzem partii został Ochab). Opowiadają i więcej, ale nie wszystko zapamiętałam. Przeżywa się teraz rzeczy dziwne. Niby dla nas, którzyśmy od po- czątku wiedzieli i widzieli to wszystko, co się teraz publicznie odsłania, powinny to być rzeczy radosne. Ale jakież możemy złożyć świadectwo tego, żeśmy widzieli i wiedzieli, kiedy byliśmy skazani na milczenie i tylko najbliżsi znali nasze serca i myśli. Wszyscy dziś będą przedmio- tem fałszywych sądów, bo zafałszowana została sama władza sądzenia. Ja też otrzymałam anonim pisany najplugawszymi wyzwiskami od "repatriantki", która przeczytała w "Gwieździe zarannej" "Nocne spot- kanie" i popadła w szał ordynarnej wściekłości. Ale jeśli to pisze ktoś, kto może i kilkanaście lat przecierpiał w obozach i więzieniach sowiec- kich, trudno, trzeba go rozgrzeszyć, gdyby mnie nawet zabił (czy zabiła) w afekcie. Przeżyte cierpienia i krzywdy różny mają wpływ na różnych ludzi. Tylko wyjątkowe jednostki wychodzą z piekła "nie tknięte pło- mieniami". Większość wychodzi zatruta piekielnym jadem złości, zem- sty i nienawiści, zdolna tylko i jedynie do popełnienia takich samych 92 93 zbrodni. Już napisanie takiego anonimu jest skrytobójczym morder- stwem dokonanym na duszy człowieka. 261111956. Poniedziafek Anna czekała na mnie w kawiarni Związku. Zastałam ją na rozmowie z Przybosiem i Milską. Biedna Anna Milska zupełnie straciła głowę- jest w partii od czasów jeszcze przedwojennych! Przyboś - szczyt bu- dzącej aż politowanie naiwności. Raptem powiada: "Podobno robotnicy są w ogromnej większości niezadowoleni z ustroju. Podobno strajkują, uprawiają masowy sabotaż..." Wreszcie rzuca zdesperowany: "Mark- sizm okazał się przesądem". A ja pytam: "Jak to, więc pan nic nie wie- dział o tym wszystkim, o czym wie każda zamiataczka ulicy?" "Nie, ja nie wiedziałem" - mówi to pięćdziesięcioletnie dziecię ludu. A przecież jego mna, pani Bronia, z którą się właśnie rozszedł, wiedziała dobrze o wszystkim. Biedną Milską w czasie tej rozmowy o mało szlag nie trafił. Zamieszanie jest ogromne, ale ci wszyscy wczorajsi "bohaterscy oportuniści" albo ślepi wyznawcy, którzy dziś krzyczą: "gore!", mylą się przypuszczając, że to nastaje nowa epoka prawdy i sprawiedliwości - nowa rewolucja. To po prostu Chruszczow i Bułganin przygotowują sobie klimat do wizyty w Londynie. Ale ciekawe - "Zniewolony umysł" wyklinanego Miłosza mógłby dziś być drukowany w Polsce sowieckiej. Czego nasza prasa nie wypi- suje! Nagle zatętniło w niej życiem. Po południu był Boguś, który się bardzo ładnie ubrał i w ogóle "ob- sprawił" za 3000 złotych, które mu dałam. Nadto, korzystając z nowych liberalnych przepisów dotyczących przyznania inwalidztwa, uzyskał rentę. 28 III 1956. Środa Milska dała nam broszurę Chruszczowa, którą tu wydzukowano, ale tylko dla członków partii. To wystarczyło, że czytają i wiejuż o niej ca- ła Polska. I, oczywiście, cały świat. W powrotnej drodze rozmawiałyśmy z Anną, że wątpliwe, abyśmy mogły znaleźć (nawet dzisiaj) z komunistami wspólny język. Bo gdyby to już nie był język zbrodni, byłby to tylko język dziwnie staroświeckiej głupoty. Nie widzę jednak żadnego powodu do utraty równowagi - naj- wyżej mała satysfakcja, że ujawniono wreszcie, cośmy dawno wiedziały. 94 Chruszczow jedzie do Anglii. Na obu "Genewach" Anglosasi posta- wili jako warunek robienia interesów z Rosją - zasadnicze w niej zmia- ny. Też podobno! Rosjanie są szatańsko sprytni. Wymyślili! Wszystkim zasadniczym złem obarczyli Stalina i zanim Zachód się zorientuje, go- tów uwierzyć, że to nowa epoka. Ale z drugiej strony, to może być po- czątek końca tego potwornego moskiewskiego koszmaru. Bo jakkol- wiek zręczne byłyby posunięcia Kremla, nie odbywają się one w próżni. Ludzie słyszą, widzą, myślą, czują, działają. Nie wszystko może wypaść tak, jak się spodziewa Chruszczow i inni zbrodniarze jego typu. 29 III 1956. Czwartek Rozmową z Tulcią po śmierci Bieruta. Tulcia wraca ze szkoły jakaś ważna. Mówi do panny Hani: "Stałam w szkole półtorej godziny na warcie Bierutowskiej" - "Jak to - na warcie?" - "No, przy portrecie Bieruta". "I pozwolono tak długo stać?" A Tulcia: "Sama się domaga- łam". Panna Hania: "I ty wytrzymałaś tak długo? Przecież jak czekamy 10 minut na tramwaj, to już mówisz, że ci nogi mdleją". Tulcia: "Zale- ży, przy czym się stoi". W czasie obiadu Tulcia każe sobie otworzyć ra- dio. Nadawali właśnie uroczystości żałobne z Moskwy. Spiker mówi, że na warcie honorowej przy trumnie Bieruta stoją: Berman, Cyrankiewicz etc. Tulcia pyta: "Czy oni także stoją na baczność?" Anna odpowiada: " "Także. Tulcia: "Tak, im to łatwo. Ich nikt nie łaskotał i nie rozśmie- szał". Okazało się, że przez cały czas, gdy dziewczynki stały na owej warcie, chłopcy stroili miny, wykrzywiali się, a nawet łaskotali dziew- czynki, by je rozśmieszyć. Na myśl o Bermanie i Cyrankiewiczu, łasko- tanych przy trumnie Bieruta, do dziś nie możemy się uspokoić ze śmie- chu. Dziś przy śniadaniu Tulcia rzekła raptem: "Do tej czwórki: Marks, Engels, Lenin, Stalin, ja bym jeszcze dodała Dzierżyńskiego, Kościusz- kę..." Biedne dzieci! 1 IV 1956. Niedziela Wielkanocna Jakież było moje zdumienie, gdy otworzywszy dziś po śniadaniu ra- dio usłyszałam pieśń "Lecą liście z drzewa, co wyrosło wolne". Śpie- wak szczególnie pomału i żałośnie bisował ostatnią zwrotkę: "A wybić się siłą to już dla nas dziwy, Bo zdrajców przybyło, a lud za poczciwy"'. Dziś raniutko, po raz pierwszy od I 7 lat, usłyszałam o świcie Wielka- nocną strzelaninę. Detonacje rozlegały się obficie w różnych stronach 95 miasta, pewno w okolicy kościołów. W ten sposób lud warszawski po- kwitował "zachodzące zmiany". Wczoraj wieczorem przyszła pani Steinsbergowa2. Grono adwoka- tów, którzy od paru lat występują bezinteresownie w sprawach rewizji procesów politycznych, chce zrobić o to wielkie podanie i uzyskać pod- pisy szeregu ludzi, którym przypisuje się tzw. autorytet. Bardzo to do- brze i bardzo mi dogadza3, ale odradzam zwracanie się w tej sprawie do KC. Jest to sankcjonowanie partu jako najwyższej władzy w państwie, gdy ja uważam tę rolę partii za uzurpację, a w ogóle samo istnienie "partii" w tym sensie, w jakim ona w tej chwili istnieje - za szkodliwe dla Polski. 1 Incipit Śpiewu z mogify Wincentego Pola (por. Zbiór poetów polskich XIX w. , op. cit. t. II) brzmi: Leci liście z drzewa a końcowa strofa: Lecz wybić się siłą To dla nas już dziwy, Bo zdrajców przybyło, A lud zbyt poczciwy. 2 A n i e 1 a S t e i n s b e r g o w a z d. Berlinerblau ( 1896-1988), słuchaczka kursów gimn. H. Szaleyowej-Skłodowskiej, uczennica S. Sempołowskiej. Ukończyła Wydział Prawa i Nauk Politycznych UW. Wyszła za mąż za wybitnego adwokata cywilistę dr. Emila Steinsberga, u którego aplikowała. Dzięki interwencji Sądu Najwyższego przeła- mała konserwatywne opory środowiska krakowskiego i zdała w 1930 egzamin adwoka- cki; była pierwszą bodaj kobietą-adwokatem w Galicji i jedną z pierwszych w II RP. Broniła w procesach politycznych ludzi skrajnej lewicy i związków zawodowych (m.in. w procesie o strajk kobiecy w Sempericie). Należała do stowarzyszenia politycznych obrońców sądowych związanych z PPS. Okupację przeżyła w Warszawie po tzw. aryj- skiej stronie (mąż zginął w 1943); współpracowała z WRN i Radą Pomocy Żydom ("Zegota"). Po wojnie jakiś czas w Biurze Prawnym Prezydium Rządu. Usunięta po- wróciła do adwokatury. Zajmowała się rewizjami w fałszowanych procesach dzialaczy Delegatury Rządu i AK, m.in. doprowadziła (wraz z W. Winawerem) do unieważnienia procesu Kazimierza Moczarskiego, skazanego na dożywocie. W t0 lat później broniła w sprawie J. Kuronia i K. Modzelewskiego. Należała do zarządu Klubu Krzywego Koła. W 1976 współorganizatorka KOR; w 1980 reaktywowała Konutet Pomocy Więźniom, tzw. Patronat. Publikowała w prasie podziemnej. Wydała tom wspomnień: Z fawy obrończej (Instytut Literacki,1978). Tłumaczka (m.in. przełożyła Smutek tropików). % Dąbrowska podpisała powstały z tej inicjatywy list do Rady Państwa w sprawie re- wizji wyroków i rehabilitacji niewinnie zasądzonych. 2 IV I 956. Poniedziałek Wielkanocny Cytat z "Confessions" J. J. Rousseau: , Cette annee 1749 I'ete fut d'une chaleur excessive. On compte deux lieuses de Paris a Vincennes. Peu en etat de payer des fiacres... j'allois a pied... Je m'avisai, pour moderer mon pas, de prendre quelque livre. Je pris un jour le ##Mercure de France##, et, tout en marchant et le parcou- rant, je tombai sur cette question proposee par 1'Academie de Dijon pour le prix le 1'annee suivante: ##Si le progres des sciences et des arts a contribue a corrompre ou a epurer les moeurs#,... Ce que je me rappelle bien distinctement dans cette occasion, c'est qu'arrivant a Vincennes j'etois dans une agitation qui tenoit du delire. Diderot 1'aper#ut; je lui en dis la cause... I1 m'exhorta de donner 1'essor 7 - Dzienniki. i 3 Aniela Steinsbergowa a mes idees et de concourir au prix. Je le fis, et des cet instant je fus per- du. Tout le reste de ma vie et de mes malheurs fut 1'effet inevitable de cet instant d'egarement"'. Cytat z książki Latzarusa: "Beaumarchais". Pierre-Augustin Caron "de Beaumarchais" w okresie terroru rewolucji francuskiej, domagając się przesłuchania przez Zgromadzenie Narodowe i uzyskawszy w tej sprawie audiencję o 10 rano, napisał do ministra: "Je vous prie, monsieur, de changer 1'heure de la conference de 10 heures du matin en 10 heures du soir, pour que je puisse arriver chez vous avec moins de danger de perdre la vie. Mon zele pour la cause publique est grand, mais sans ma vie le zele ne sert de rien... Moi, le plus courageux des hommes, je ne sais pas lutter contre des dangers de ce genre, et la prudence est la seule force qu'il me soit permit d'employer.z i " C e t t e a n n e e 17 4 9 1 ' e t e. . ." (fr.) - "Ów rok 1749 był nadzwyczaj upal- ny. Z Paryża do Vincennes można liczyć dwie mile. Nie bardzo mając czym opłacać koszt dorożek (...) szedłem jeszcze pieszo (. . .). Aby miarkować krok, brałem zwykle ja- kąś lekturę. Jednego dnia wziąłem ##Francuskiego Merkurego## i równocześnie idąc i przebiegając go oczyma natrafiłem na owo zagadnienie podane przez Akademię w Di- jon jako konkurs na rok następny: ##Czy rozwój sztuki i nauki przyczynił się do skaże- nia, czy oczyszczenia obyczajów" (. . . ). Co się tyczy okoliczności, o których mowa, to przypominam sobie bardzo wyraźnie, iż przybywając do Vincennes znajdowałem się w stanie podniecenia graniczącego z sza- leństwem. Diderot zauważył to; powiedziałem mu przyczynę (. . .). Zachęcił mnie, abym rozwinął moją myśl i stanął do konkursu. Uczyniłem to; z tą chwilą byłem zgubiony. Reszta mego życia i nieszczęść była nieuniknionym następstwem tej chwili zbłąkania". Jan Jakub Rousseau - Wyznania, przeł. Tadeusz Żeleński (Boy),1978, t. II, s. 85-87. z "J e v o u s p r i e, m o n s i e u r. . ." (fr.) - "Proszę pana, panie ministrze, o zmianę godziny konferencji z 10 rano na 10 wieczorem, abym mógł przybyć z mniej- szym narażeniem życia. Moja gorliwość dla sprawy publicznej jest ogromna, lecz bez mego życia sama gorliwość jest niczym... Ja, jeden z najodważniejszych ludzi, nie umiem walczyć przeciw niebezpieczeństwom tego rodzaju, a przezorność jest jedyną si- łą, jakiej pozwoliłbym sobie użyć". Louis Latzarus -Beaumarchais,1930. Opis podróży do Sztokholmul W poniedziałek dnia 2 kwietnia 1956, w drugie Święto Wielkiejnocy wyjechałyśmy z Anną autem Komitetu Obrońców Pokoju na Dworzec Główny. W pociągu spotkałyśmy prof. Infelda i towarzyszącą mu lekar- kę dr Wiktę Winnicką2, która jest nikim innym jak siostrą Wittlina, po- znaną kiedyś przez nas w czasie mojej ze St. wizyty u Wittlinów. Już z wiadomości, że ona jedzie, ucieszyłam się, gdyż jest to osoba z wiel- kim poczuciem humoru i dowcipem. Byliśmy jedynymi z delegacji, ja- dącymi drogą lądowo-morską ze względu na stan zdrowia Infelda i mo- je niedawne wysokie ciśnienie. Ja zdecydowałam się przyjąć propozycję tej podróży z bardzo mie- szanymi uczuciami. Tej całej Światowej Rady Pokoju nie mogę trakto- wać inaczej jak ekspozyturę polityki rosyjskiej. Po zeszłorocznym po- Światowa Rada Pokoju w Sztokholmie. Sekcetarz generalny J. Laffitte wita delegację radziecką: W. Wasilewską, O. Kor- nijczuka, I. Erenburga 98 I 99 wrocie Anny z Helsinek z jej relacji wnioskowałam przez jakiś czas, że to ruch, co bez względu na zamierzenia może się Rosji wymknąć z rąk. Szczególnie myślałam to - czytając Helsinecką mowę Sartre'a i słucha- jąc Anninej opowieści o mowie księdza Guygero etc. Ale kiedy potem zobaczyłam, że te mowy nie zostały w wydawnictwach du Conseil Mondial de la Paix wydrukowane - doszłam do wniosku, że sprawa jest nadal z Moskwy reżyserowana i za pysk trzymana. Teraz całkiem wyraźnie wyjazd zachęcił mnie jako podróż z Anną na Zachód, zagranicę i jako zobaczenie kawałka nieznanej mi Szwecji. [...] W Berlinie czekała na nas na dworcu pani z niemieckiego Komitetu Obrońców Pokoju. [...] Po obiecizie zjedzonym wspólnie w "Newie" z Infeldem i p. Wiktą - położyłyśmy się w hotelu wypocząć, a o wpół do ósmej do teatru Kammerspiel za radą pani Wikty na sztukę Shawa "Androkles i lew", i, ach, jak nie żałowałyśmy ! Była to może - kto wie - najprzyjemniejsza, najinteligentniejsza chwila spędzona w tej podró- ży. Sztuka, z dawniejszych Shawa, jeszcze w pełni żywa, z dowcipem pulsującym krwią, a nie tylko błyskotliwą żonglerką paradoksów jak w sztukach późniejszych. I jak grana! Nie znam żadnego z tych akto- rów, ale wszyscy byli arcygenialni! Androkles przypominał mi cokol- wieczek Szaję naszego z Polnej3. Wróciłyśmy z teatru już o dziesiątej- i świetnie wyspane nazajutrz 3 kwietnia o 8 rano wyruszyłyśmy do Sztokholmu. [. . .) Asystowałam tylko przy narodzinach tego "ruchu" (czy też insceni- zacji) we Wrocławiu roku 1948, a teraz byłam bodaj czy nie najego sty- pie. Całe przedsięwzięcie robiło koszmarne wrażenie rozkładu, zamiera- nia i uwiądu starczego. Rzecz stała się niepotrzebna Rosji, przestano ją galwanizować. Nie było ani jednej mowy nie sloganowej, nie schematy- cznej. Czy można sobie wyobrazić umieranie rzeczy tak zdechłej i umarłej jak schemat i slogan? A jednak to było właśnie to. [...] Ludzie z naszej delegacji (skład był też odpowiedni do stylu sesji) wyjąwszy może "wdowę po Berii" Broniewską4, jęczeli, że taka okro- pna ta sesja, a niektórzy, jak Hochfeld, mówili: "Pierwszy i ostatni raz jestem na czymś takim. To tylko strata czasu" - Ostap Dłuski5 (...), któ- ry na poprzednich sesjach był podobno wręcz nieznośną guwernantką, wymyślającą polskim delegatom, że nie dość pilnie chodzą na posiedze- nia teraz jest miękki jak wosk, złamany, przybity, łagodny jak baranek. Ja go przedtem nie znałam, ale Anna powiada, że całkiem inny teraz człowiek. Nie tylko nie przynaglał do uczestnictwa w posiedzeniach, lecz jeśli podchodził do mnie, to żeby spytać, czy nie jestem zmęczona, i prosić, abym jechała do hotelu odpocząć, nie wracała na popołudniowe posiedzenie itp. Wciąż także wzdychał i powtarzał: "Wypadki nas przerosły. Nie mie- szczą się w dotąd opracowanych formach ruchu obrońców pokoju. Mu- simy stworzyć nowe ramy, nowe formy - szersze". W samej rzeczy- jak wszystko co wszczynają komuniści rosyjscy - to skostniało, zanim zaczęło żyć. Ale najposępniej krytycznym był jakiś prof. Kaleckib, którego pier- wszy raz widziałyśmy i poznały, o którym nawet się jakoś dotąd nie sły- szało. Mały chudy Żyd z Łodzi, o wybitnie inteligentnej twarzy, był pra- cownikiem ONZ. Przebywał w Anglii i w Ameryce 20 lat, wrócił przed półtora rokiem (nie wiem dlaczego - może z powodu antykomunistycz- nych nastrojów w Ameryce?), został u nas doradcą ekonomicznym przy Prezydium Urzędu Rady Ministrów i czymś tam ważnym w PKPG. Mówi jakoś tak "wspód" - jak się wyrażał p. Stanisław - a będąc ze mną na posiedzeniu komisji socjalno-ekonomiczno-kulturalnej bez ustanku mruczał jadowite, gorzkie uwagi o wszystkim, czego słuchał i o całym tym przedsięwzięciu. W końcu powiedział do mnie: "Ja je- stem ekonomista i nie mogę patrzeć na tak zbrodnicze marnowanie pie- niędzy. To jest finansowanie bezcelowej, bezpłodnej, a niezwykle ko- sztownej turystyki - nic więcej". Rzekłam łagodząco: - No cóż, w warunkach kiedy tak mało jest możności Podróżowania - może to nie takie straszne, że, choć pod pre- tekstem "Swiatowej Rady Pokoju" ludzie trochę świata zobaczą. A na to Kalecki z piekielnym dąsem: "Tak, żebyśmy to tylko naszą delegację fi- nansowali. Ale my przecież finansujemy to wszystko" - zatoczył brodą i okiem po sali. Dla tak cennego wyznania warto było jechać do Sztokholmu i poznać Kaleckiego. Pierwszego czy na drugi dzień pobytu p. Axerowa' oznajmiła, że Dłuski zaprasza polską delegację na kolację do hotelu "Carlton". Dłuski potem to zaproszenie potwierdził. Obojga zapytywałam, kto będzie na owej kolacji, czy tylko polska delegacja - "Nikogo więcej, tylko polska delegacja" - zapewnił mnie Dłuski. Gdyśmy przyszły do hotelu, gdzie ta kolacja miała się odbywać - od razu przy wejściu wziął mię pod ramię pytając: "Znasz Wandę Wasile- wską?"s Zrobiłam niecierpliwy i pewno niegrzeczny gest ręką. Wskutek zaskoczenia nie byłam w stanie przemyśleć, jak się mam zachować. 100 101 Czułam tylko całą sobą, że w tym małym marginesie dla możliwości uczciwego zachowywania się, to jedno przynajmniej mieć muszę, że nigdy nie podam ręki Wandzie Wasilewskiej, nie będę z nią rozmawia- ła, ani z nią się znała. Wanda Wasilewska wyparła się ojczyzny, wtedy kiedy Polska leżała zdruzgotana i pokonana. Wyparła się aktywnie, nie już krytykując, ale spotwarzając Polskę. W publicznych przemówieniach we Lwowie po- zwalała sobie mówić, że żyła w Polsce jak szczute zwierzę i że teraz do- piero znalazła ojczyznę. To nikczemne kłamstwo. W Polsce jej nigdy włos nie spadł z głowy. Brała grubą forsę za książki i za "Płomyka". Je- dyna przykrość, jaka ją spotkała, to, że jej odebrano redakcję "Płomy- ka", gdy stał się nadto propagandą sowiecką. A jeśli miała ona na myśli, że służy w ten sposób ludowi - to ten lud jej właśnie i wszystkiego, cze- mu ona służy, zdrowo nienawidzi. Zdradziła tak samo lud, gdy na gru- zach ojczyzny panoszyła się w pięknej willi, a miliony polskich ludzi gnane były na Sybir. Trudno o czystszą formę zdrajcy i renegata. Przy- puszczam zresztą, że to w ogóle typ kryminalnej awanturnicy [. . . ). Wracam do niemiłego incydentu. Usłyszałam, bardzo zdetonowana, że Anna mówi: "Zlituj się, Maryjko", a Iwaszkiewicz: "Właśnie - to Ja- sia (Broniewska) to urządziła. Miała być tylko polska delegacja". W re- zultacie kolacja odbyła się w nastroju jak u Dostojewskiego. Wasile- wska siedziała o dwa miejsca ode mnie. Jarosław pił dużo i nazajutrz zachorował na serce (a teraz w Warszawie podobno opowiada, że prze- ze mnie). Byłam nazajutrz bardzo zmartwiona, bo nie lubię zwracać uwagi na moją osobę, a tak jakoś to wyszło. Tym bardziej że w dwa dni potem miało być o drugiej w pohidnie przyjęcie w poselstwie delegacji pol- skiej i radzieckiej - podobno taki jest zwyczaj, że się te dwie delegacje razem do poselstwa zaprasza, co mnie też nieprzyjemnie zdziwiło. Ale raz już zrobiwszy ludziom kłopot nie chciałam znów drugi raz zwracać na siebie uwagi. A tu Anna, bardzo ze mnie niezadowolona i bardzo su- rowo odradzała mi iść - twierdząc zresztą, że Wasilewska na pewno na to nie przyjdzie, gdyż uważa się za obrażoną. Ale ja już położyłam uszy po sobie i jak zbity pies - poszłam. Wasilewska w samej rzeczy nie przyszła - za to Korniejczuk9 usiadł przy naszym stoliku i cały czas manifestacyjnie nas emablował. Wróci- łam śmiertelnie znużona moralnie i psychicznie, ale potem nazajutrz z satysfakcją stwierdziłam, że miałam rację unikając zetknięcia się z Wasilewską. Podeszła do polskiego stołu w tej ponurej sali Winterpalaset, gdzie się sesje owej Rady odbywały, do Broniewskiej ze słowami: - Chodź na kawę. Co wy tu siedzicie w tej Berezie. To przecież jest prawdziwa Be- reza, te sesje. Myślałam, że mnie krew zaleje, słysząc jak ta renegatka jako niby symbol najbardziej nieludzkiego koszmaru (bo to miała na myśli epatant le "paletaine" [?]) wymienia Berezę. O mało nie krzyknęłam: A Koły- ma, a Workuta, a Katyń to nie łaska!? I tylko przerażenie, że w tych "obluzowanych" czasach zaczynam tracić panowanie nad sobą, wstrzymało mnie od nowego dzikiego wy- buchu. Ale przypomniało mi się zarazem, co Anna o Wasilewskiej opowia- dała z Helsinek. W Finlandii jest srogi resentyment w stosunku do Rosji 102 103 M. Dąbrowska i A. Kowalska na sali obrad za napastniczą zbójecką wojnę 1939-40 roku. Ktoś z uczestników kon- gresu opowiadał, że jakaś stara kobieta - prawdopodobnie żona czy matka kogoś kto zginął w owej wojnie zaczęła na ulicy wymyślać. Słu- chając tego Wasilewska rzekła: "Niedorżnięta hitlerówka". I jeszcze jedna scena z Helsinek. Kiedy Ścibor-Rylski mówiąc o tym, że mu "Ży- cie Warszawy" nieznośnie obcina jego telefoniczne korespondencje żartował, że jak się rozezłości, to poprosi w Finlandii o azyl - powie- działa: "Nie radzę wam, chyba, że pojedziecie gdzieś dalej. Bo my tu będziemy za pięć lat". Wasilewska jest najautentyczniejszą "wdową po Berii" i lokajską li- żydupą Stalina. To, że takie typy spod ciemnej gwiazdy mogą grać jesz- cze jakąś rolę, świadczy najlepiej o iluzoryczności zachodzących rzeko- y "p " m ch rzemian - odwilży etc. i Opis podróży do Sztokholmu - spisane później (bez daty) w osobnym, dość skro- mnym notatniku poświęconym podróżom. 2 W i k t o r i a W i t t 1 i n-W i n n i c k a (ur.1908), lekarka. Studia medyczne ukoń- czyła na UJK. Od końca lat 50. pracowała w Światowej Organizacji Zdrowia w Gene- wie. 3 S z a j a, sąsiad Dąbrowskiej z przybudówki na Polnej, złota rączka, jeden z proto- typów bohatera Trzeciejjesieni. 4 J a n i n a B r o n i e w s k a z d. Kunig (1904-1981), autorka książek dla dzie- ci i młodzieży, działaczka polityczna. W 1. 1928-37 żona Władysława Broniewskiego. Po pozbawieniu jej prawa nauczania w szkole pracowała w "Płomyczku" i "Płomyka ': Podczas wojny w ZSRR w redakcjach "Sztandaru Wolności", "Nowych Widnokrę- gów", a następnie redaktor naczelny "Polski Zbrojnej" (której była też korespondentką wojenną) i "Kobiety". Wydała m.in. O czfowieku, który się kulom nie kłaniał, 1948, wspomnienia: Z notatnika korespondenta wojennego,1953, Dziesięć serc czerwiennych, 1964, Maje i listopady,1968. Od czasów przedwojennych przyjaźniła się z W. Wasile- wską. Dhigoletni sekretarz partyjny w ZLP. 5 O s t a p D ł u s k i, właśc. Adolf Langer (1882-1964). Pochodzi z żydowskiej ro- dziny nauczycielskiej w Buczaczu. Studiował filozofię w Wiedniu. Od czasów gimna- zjalnych działacz rewolucyjny w kraju (PPSD, KPP) i zagranicą (KP Austru, WKP/b/, FPK). Podczas wojny we francuskim ruchu oporu. Po powrocie redaktor naczelny "Gło- su Ludu"; kierownik Wydziahi Zagranicznego KC PZPR, przewodniczący Polskiej Grupy Unii Parlamentarne#, dyrektor PISM. Jeden z inicjatorów i działaczy Ruchu Ob- rońców Pokoju, członek Swiatowej Rady; w 1960 otrzymał międzynarodową Lenino- wską Nagrodę Pokoju. 6 M i c h a ł K a 1 e c k i (1895-1970), ekonomista i statystyk. W 1.1929-35 pra- cował w Instytucie Badania Koniunktur Gospodarczych. Od 1936 przebywał w W. Bry- tanii; podczas wojny w Instytucie Statystycznym w Oxfordzie prowadził badania nad gospodarką wojenną. Po wojnie doradca ekonomiczny rządów Izraela, Indii i Kuby oraz pracownik ONZ. Po powrocie do kraju pracował w organach planowania, w Radzie Ekonomicznej i został profesorem SGPiS. Jego prace naukowe koncentrowały się w la- tach przedwojennych wokół teoru koniunktury w kapitalizmie, zaś po wojnie - teorii wzr_ ostu gospodarczego w socjalizmie. # M a r i a F r y d e r y k a A x e r o w a (1895-1982), wdowa po adwokacie Mau- rycym Axerze. Pracowała wówczas w biurze Ruchu Obrońców Pokoju. s W a n d a W a s i 1 e w s k a (1905-1982), pisarka, działaczka polityczna, córka Leona. Od 1923 w ZNMS i TUR. Ukończyła studia polonistyczne. Redagowała pisma dziecięce "Płomyczek" i "Płomyk". W 1.1934-37 w Radzie Naczelnej PPS, działała w Lidze Praw Człowieka i w Czerwonej Pomocy. Współorganizatorka Kongresu Pracow- ników Kultury we Lwowie w r.1936 i strajku nauczycielskiego w r.1937. Współpraco- wała z prasą PPS i pismami Frontu Ludowego. Po wybuchu II wojny światowej wstąpi- ła do Związku Pisarzy Radzieckich i WKP/b/. Założyła i 1941-43 redagowała "Nowe Widnokręgi". Była współzałożycielką i 1943-46 przewodniczącą ZG Związku Patrio- tów Polskich, współpracowała z pismem "Wolna Polska". W 1944 wiceprzewodnicząca PKWN. W 1945 roku wyszła za mąż za O. Kornijczuka i osiadła w Kijowie. Od 1954 członek Światowej Rady Pokoju. Wydała m. in.: Oblicze dnia, 1934, Ojczyzna,1935, Ziemia wjarzmie,1938, trylo- gia Pieśri nad wodami (Ptomień na bagnach, 1940, Glviazdy w jeziorze, 1946, Rzeki ptoną,1952), Tgcza,1945, Żepadliście w boju,1958; ponadto utwory dla dzieci i publi- cystyka polityczna. 9 O ł e k s a n d r K o r n i j c z u k (1905-1972), ukraiński dramaturg i działacz polityczny; autor m.in. sztuk dramatycznych: Zagłada eskadr-v, 1933, Paweł Kreczet, 1935, Front, 1942, Makar Dubrawa, 1948, Kalinowy gaj, 1950. W 1953-54 wicepre- mier USRR; w 1959 otrzymał Leninowską Nagrodę Pokoju. Warszawa. 24 IV 1956. Wtorek Wciąż nie nadążam ani z pracą, ani z załatwianiem spraw, stać mnie już na tak mało. A jednak jestem teraz zdrowa, nie czuję się stara, coś innego niż wiek sprawia, że takajestem zniechęcona do życia i do jakich- kolwiek płodnych wysiłków. Najważniejszym wydarzeniem ostatnich dni było rozwiązanie Ko- minternu, ujawnionego w 1947 i oficjalnie nazywającego się teraz: Biu- ro porozumienia partii komunistycznych (z siedzibą w Belgradziel. Pol- skim delegatem do tego biura był Gomułka i tak właśnie zrodziły się po- dejrzenia, że spiskuje z Titem), i ogłoszenie amnestii w Polsce. Ma po- dobno objąć 70 tysięcy ludzi, z czego 30 tysięcy ma całkiem wyjść na wolność z Anna, Przyboś i pani Milska pojechali na otwarte partyjne zebranie literatów do Pałacu Prymasowskiego. Ja zostałam czekając na Wandę, która się obiecała na nocleg. Kiedy przyszła, opowiadałam jej ze dwie godziny o naszej podróży do Sztokholmu. Około dziewiątej Anna wró- ciła. Wyszła w czasie przerwy, zebranie miało jeszcze trwać do późna w noc. Anna soczyście opowiadała o przemówieniach, m.in. Jana Wyki. 104 105 Oberwała się chmura i leją się potoki wymowy druzgocącej z pozoru wszystko dokoła, lecz nie tykające najważniejszego, że samo istnienie partii w jej obecnym znaczeniu "kościoła" - jest źródłem zła. Na razie mamy do czynienia z burzą w łonie "kościoła". Drze się szaty z powodu mordowania przez Stalina komunistów. A co z milionami pomordowa- nych nie komunistów? Dopiero kiedy zostaną wyznane zbrodnie popeł- niane na wszystkich - powstaną warunki do zabierania głosu przez ludzi niezależnych. Dopiero gdy publicznie wyznane zostaną zbrodnie wywo- zów, Katynia, Kołymy, Workuty, mordowania więźniów we Lwowie, Łucku, Wilnie - dopiero wtedy powstaną warunki do mówienia o mo- żliwościach przyjaźni polsko-rosyjskiej. W sobotę rano męczyłam się dwie godziny u fotografa Dorysa, zrobił ze dwadzieścia zdjęć. Robi w ogóle "pisarzy i artystów polskich". 1 Ściślej: Biuro Informacyjne Partu Komunistycznych i Robotniczych, powstało we wrześniu 1947; do jesieni 1948 jego siedzibą był Belgrad, później Bukareszt; rozwiąza- ne w kwietniu 1956. 2 W końcu z amnestii zwolniono ok. 28 tys. osób. Prócz więźniów politycznych głównie objęła ona chłopów skazanych w związku z niewywiązywaniem się z przymu- sowych dostaw i oporem przeciw kolektywizacji. Nieborów. 30 IV 1956. Poniedziałek Obie uroczystości udały się, i w Nieborowie, i w Łowiczul. Tłok lu- dzi, entuzjastyczne reakcje. Wyrzykowski jest bardzo dobrym rec.ytato- rem, nie tylko sala słuchała jak urzeczona, lecz i ja byłam po raz wie- lotysięczny urzeczona ogromem poezji w Mickiewiczu. Majsterszty- kiem była recytacja "Powrotu taty" i bajki "Pies i wilk". Trzeba było odwagi, by recytować takie ograne i oklepane wiersze, a wyszło świet- nie i świeżo. Jeszcze większym aktem odwagi artystycznej było zarecy- towanie "Ody do młodości" i "Reduty Ordona". I też wypadły z nie- oczekiwanym blaskiem. Publiczność nie dostrzegła zapewne tego wysił- ku nadania tak starym i znanym wierszom wigoru rzeczy mówionych po raz pierwszy. Ale mówiony z estrady pacierz, ucieczka wilka przed nie- wolą obroży i Warszawa, "która mocy twej urąga", wystarczyły jej zu- pełnie do popadnięcia w ekstazę. Dostaliśmy na kolację, o dziwo, ryby, i to złowione w parkowym ka- nale. Pierwszy raz chyba w życiu jadłam postną kolację w niedzielę. W Nieborowie o wiele więcej gości niż się spodziewałam. Są też Lo- rentzowie. On wieczorem przyszedł do mnie i opowiadał o swej wizycie w Maisons-Laffitte, o rozmowach z Giedroyciem i Czapskim. Jest Wit- tlinówna (teraz doktor Winnicka) z Infeldem, Pniewscy i Ossowski- wszyscy na czas po parę dni. Poznałam tu też owego Dariusza Fikusa2 który przed pół rokiem przesłał mi do zaopiniowania swoją pracę magi- sterską na temat mojej twórczości. Jest redaktorem "Sztandaru Mło- dych" i współpracownikiem "Po prostu". Opowiadał, jakie boje muszą staczać właśnie teraz z cenzurą. Cenzorzy przychodzą do nich niemal z płaczem: "Panowie, zlitujcie się, przecież ja mam żonę i dzieci" itp. Zwłaszcza strach na nich padł, od kiedy wyleciał z posady cenzor, który puścił list otwarty prawników do ministra sprawiedliwości w sprawie publicznej rehabilitacji wypuszczonych z więzień ludzi (dotyczy to 106 I 107 Jan Wegner w ogrodzie nieborowskim głównie komunistów więzionych za "odchylenia"). Usunięcia cenzora domagał się jakoby Cyrankiewicz, choć już pewno sam nie wie, gdzie pan, któremu chce się tym przysłużyć. Od tegoż Fikusa dowiedziałam się, że [...] "Poprostowy" Lasota3 już dwa razy wzywany był do KC, gdzie go srodze za obecną postawę pis- ma strofowali, mówiąc: "Co wy sobie myślicie? Czy wy chcecie ludzi na ulicę wyprowadzić? To pamiętajcie, że my mamy czołgi". Na co ów miałjakoby odpowiedzieć: "Czołgi są własnością ludu". Z powtarzanych ostatnio bardzo licznych dowcipów zapamiętałam najłatwiejszy: "Mniej Ochabu, więcej schabu". Mówią, że Polska zasły- nęła na świecie z siły i słuszności swej opozycji, zwłaszcza kraje "sate- lickie" obracają na nią zdumione, przerażone i pełne nadziei oczy. Zaś w Moskwie na lotnisku tworzą się jakoby kolejki do samolotu przywo- żącego polską prasę. Na festiwal teatralny do Paryża ma jechać "Kor- dian". Jak gdyby sytuacja wymagała tej właśnie polskiej sztuki. Ja i niektórzy inni pisarze otrzymaliśmy pocztą numer paryskiego "Le Monde" z artykulikiem Józia Czapskiego". Pisze w nim to, co ja wciąż powtarzam. Że warunkiem podstawowym możliwości przyjaźni polsko-rosyjskiej jest zadośćuczynienie za Katyń i za półtoru miliona wywiezionych Polaków, a choćby - przyznanie się do tych powszechnie znanych zbrodni. 1 Spóźnione uroczystości stulecia śmierci Adama Mickiewicza, organizowane przez Powiatowy Komitet Obchodu Roku Mickiewiczowskiego, Powiatową Radę Kultury oraz Nieborowski Oddział Muzeum Narodowego. Dąbrowską do udziahz w nich za- wczasu namówił ówczesny kustosz Nieborowa, J. Wegner. W niedzielę, 29 IV w wiej- skim Domu Kultury w Nieborowie, który nie mógł pomieścić zebranych, Dąbrowska mówiła o Mickiewiczu - poecie i wieszczu, który był "słupem ognistym wskazującym wśród ciemnej doli narodowe drogi". Tegoż dnia wieczorem w Powiatowym Domu Kultury w Łowiczu w dużej sali wypełnionej po brzegi Dąbrowska odczytała speejalnie napisane Słowo o Mickiewiczu (opublikowane w artykule J. Wegnera - M. Dąbrowska o Mickiewiczu, "Życie Warszawy" 1965, nr 148). Na tej uroczystości M. Wyrzykowski recytował Wielką Improwizację. Ponadto Dąbrowska wygłosiła odczyt o Mickiewiczu w Domu Nauczyciela (data nie ustalona). z D a r i u s z F i k u s (1932-1996), dziennikarz. Ukończył polonistykę na UW. Na temat jego pracy magisterskiej Dąbrowska przesłała mu obszerny list. Pracował m.in. w "Sztandarze Młodych", "Polityce"; od 1989 red. nacz. "Rzeczpospolitej". Wydał m.in. Foksal '81,1984, Pseudonim "Łupaszka",1988. % E 1 i g i u s z L a s o t a (ur. 1929), dziennikarz. Ukończył socjologię na UW. M.in. zastępca red. nacz. "Sztandaru Młodych" i 1953-57 red. nacz. "Po prosta '. W 1. 1957-61 poseł na sejm. % J. Czapski - Katyn et le Degel (Katyń i odwilż), "Le Monde" 1956, nr 3494 (17 IV 1956). 5 V 1956. Sobota Przez cztery dni pisałam odczyt o Sienkiewiczu dla Towarzystwa im. Mickiewicza. Jako temat wykorzystałam dawno zrobione notatki o cen- zurze w "Potopie" i w "Szkicach węglem"1. Skończyłam wczoraj rano. A skończywszy nachodziłam się tego dnia po majowych lasach ze trzy godziny. Jest wciąż zimno, bardzo pochmurno, a za sucho. Ale mimo to - cudnie. Krajobraz powolutku, lecz bez ustanku zmienia barwy z zimo- wych na wiosenne. Dostałam dziwny list od Kornackiego. Kochani "Gagatkowie", któ- rzy na wszystko bez wyboru z jednakową pasją "wibrują", powzięli myśl, żeby ogłosić książkę "Rachunek pamięci" (och, te tytuły Gagat- ka!), w której by każdy pisarz podał "dokumenty dotyczące jego krzywd doznanych od cenzury". Żeby, jak pisze Gagatek, "naród wiedział, któ- rzy pisarze i kiedy protestowali przeciw karze śmierci w procesach poli- tycznych, pisali do Bieruta (a propos - Boguszewska i Kornacki stali ##na warcie" przy trumnie Bieruta) w sprawie stalinowskich nacisków na literaturę etc." Gagatek dodaje: "jesteśmy w posiadaniu dokumentów, które chcielibyśmy uzupełnić materiałem podanym przez kolegów". Ton listu jest agresywny. Gagatek żąda, żebym natychmiast i zobowią- zująco odpisała. Stawia to jako kwestię odwagi, uczciwości etc. Oburza się, że "odmówiłam mu widzenia się w sprawie, która żadnemu uczci- wemu pisarzowi nie powinna być obojętna". Nie mam pojęcia, co to znaczy "odmowa widzenia", nigdy o nic takiego się nie zwracał. Ale wiem, o co im na gwałt idzie w tym "rachunku pamięci". Chcą skorzy- stać z okazji, aby pokazać, jacy to oni byli wspaniali. Te "dokumenty, w których posiadaniu jesteśmy", to są ich dokumenty. A ja wcale nie uważam za chlubę pisania listów do Bieruta i nie lubię ani korzystać z okazji dla własnych porachunków, ani gdy do mnie się takim tonem przemawia. Nie mam wcale zamiaru wejść do ich książki razem z An- drzejewskim, Jasienicą2, et comp., i to do książki, w której będzie dru- kowany list do Bieruta! Dotąd był przymus mówienia. Przymus druko- wania w nieodpowiednim towarzystwie. Sądzę, że nadszedł czas, kiedy należy jak najbardziej korzystać ze swobody milczenia. Bo nie potrwa. Odpisałam bardzo serdecznie, ale odmownie. To są niemądrzy ludzie i z nimi "nie chodzi się na wojnę", bo można zajść tylko "do durnego na podwórze". ' Jak Dąbrowska wspominała, przed prawie pół rokiem filmowcy poprosili ją - jako znawczynię epoki, kultury wsi i dworu oraz ówczesnego języka - o konsultację co do 108 109 scenariusza ze Szkiców węglem. Z tej inspiracji powstał obecnie odczyt, wygłoszony w cyklu prelekcji urządzanych przez Towarzystwo Literackie im. A. Mickiewicza. Pier- wodruk: Zagadnienie cenzury w "Potopie" i "Szkicach węglem", "Życie Literackie" 1956, nr 47, w odmiennej wersji pt. Przyczynek do malo znanej sprawy, PR, t. II. z P a w e ł J a s i e n i c a, właśc. Leon Lech Beynar (1909-1970), historyk, eseista, reportażysta. Ukończył Wydział Historii na USB w Wilnie. Pracował jako nauczyciel, później spiker rozgłośni wileńskiej. Uczestnik kampanu 1939. W okresie okupacji dzia- łacz podziemia, oficer AK, redaktor pisma "Pobudka" w Wilnie. W 1. 1945-50 mieszkał w Krakowie, był członkiem redakcji "Tygodnika Powszechnego", "Dziś i Jutro", "Sło- wa Powszechnego". W lipcu-siezpniu 1948 aresztowany w związku ze sprawą wileń- skiego podziemia. W 1950 przeniósł się do Warszawy; od czasu odwilży współpraco- wał również z "Nową Kulturą". W 1968 - po lutowym zebraniu literatów protestują- cych przeciw zdjęciu ze sceny Dziadów - zaatakowany publicznie przez Wł. Gomułkę za powojenne związki z podziemiem. Wydał m.in. reportaże: Wisła pożegna zuścianek, 1951, Świt słowiańskiegojutra,1952, Opowieści o żywej materii,1954; oraz eseje histo- ryczne: Dwie drogi (o powstaniu styczniowym), 1960, Myśli o dawnej Polsce, 1960, a przede wszystkim Polska Piastów, 1960, Polska Jagiellonów, 1963, Rzeczpospolita Obojga Narodów, t. I-III, 1967-72, Rozważania o wojnie domowej, 1978 oraz Pamięt- nik,1985, gdzie m.in. odpowiada na oskarżenia władz. I 0 V I 956. Czwartek Wiosna, chociaż spóźniona, ale taka urocza. To jest też jedyny okres w roku, kiedy Polska jest czysta. Wszystko pomyte, wygrabione, zaora- ne, pozamiatane, nawet kupki gnoju na polach bez zarzutu obrządzo- nych świecą w słońcu jak czyste. Nie tylko niebo, ziemia zdaje się wy- dzielać światło. Ale nie ma się dość jasnej, spokojnej głowy, ażeby się tym cieszyć. A nade wszystko, że potępiając teraźniejsze obluzowanie się hamul- ców, sama uległam takiemu rozluźnieniu. Stałam się nieostrożna, lekko- myślna, za dużo mówię. A mam do stracenia tylko tę jedną jedyną, ale dla mnie piekielnie ważną rzecz - te moje dzienniki. Nie aby miały ja- kąkolwiek wartość literacką, ale że przez nie tylko jestem w stanie wy- stąpić kiedyś, choćby po śmierci, jako świadek czasów. Dla ich zacho- wania dałabym bodaj życie, a w razie ich utraty - nie warto by mi żyć ani godziny więcej. W Nieborowie jest ze mną teraz Anna. Dziś wiatr i dżdżysto, nadwie- czorny spacer zrobiłyśmy w pelerynach od deszczu. Zieleń wszędzie przecudna, tylko ptaki tu mało śpiewają, a to ma dla mnie takie znacze- nie! Ptaki śpiewające to największy cud stworzenia! A tu ledwie się raz który odezwie i już na cały dzień milknie. Tylko dudki ze wszystkich stron przez cały dzień hut-hut-hutkają. I sikorki świegotaniem udają śpiew. Słowiki, owszem, śpiewają dzień i noc, ale to nie są te olśniewa- jące śpiewaki - słowiki szare, tylko rdzawe, o krótkich trylach i raczej kląskające. Warszawa. 22 V 1956. Wtorek Ostatnimi tygodniami byłam w Nieborowie w towarzystwie samych Żydów oprócz Anny i Bogusia. Częste ich rozmowy o wzrastaniu anty- semityzmu. Czemu dziś sami są częściowo winni - bo jak można było dać sobą obsadzić wszystkie "kluczowe pozycje" życia Polski: prokura- tury, wydawnictwa, ministerstwa, władze partii, redakcje, film, radio itp. Sprawiedliwość każe przyznać, że jeśli jakaś myśl wolna i twórcza się kołacze, to wśród nich. W tej chwili oni są najodważniejszymi "bu- rzycielami policyjnego ładu". Nawet w towarzyskich rozmowach są bardziej interesujący od rdzennych Polaków, którym pozostaje "wdzięk prostoty i szczerość uczucia" (jak mawiał Kaden). Osobiście, jako pi- sarz, muszę powiedzieć, qu'ils ne m'embetent jamais comme nos gens. A quelques rares exceptions, comme ce journaliste Szydłowski de Szczecin en 1948'. Z tym wszystkim to ludzi drażni; jakby ktoś, kto nie jest całkiem nami, chciał we wszystkim żyć za nas - tak, przypuszczam, czują to i komuniści. To prawdziwie tragiczne zagadnienie; pragnie się, żeby przestało istnieć, żeby znikły te mimowolne rozróżnienia i uczu- ciowe "dyskryminacje". Wcześnie rano z Jasią, najpierw na Mokotowską do Kowalskiego, potem na targ na Polnej i do sklepu ogrodniczego na Koszykowej. Nig- dzie nie było petunii, ale w domu p. Hania przypomniała mi o ogrodzie głuchoniemych, gdzie była się dowiedzieć i gdzie są petunie. Tam więe w końcu pojechałyśmy. Petunii rzeczywiście mnóstwo, ale lylko różowe i białe. Gdzie się podziały te cudne purpurowe, co są jak burgund pod słońce? Gdzie są te sławne ciemnofiołkowe, których tyle było przed wojną? Dlaczego nikt już tych gatunków nie hoduje, ani żadnych no- 110 [ 111 wych nie tworzy? Kupiłam 90 sztuk, ledwośmy to z Jasią dodźwigały do bramy, skąd Jasia poszła po taksówkę. W domu z panną Hanią w półtorej godziny obsadziłyśmy wszystkie skrzynki. Balkony zrobiły się wreszcie wiosenne, schludne, zalane czystą wodą; jakbym się sama wy- kąpała. O pierwszej z Anną u fryzjera w "Bristolu", ale tej dobrej manikiu- rzystki nie zastałam, a mój pan Kazimierz był czegoś zły i wyjątkowo źle mnie tym razem ostrzygł, co mi popsuło humor i samopoczucie na cały czas, póki znów nie będę mogła się ostrzyc. Anna zadowolona z ostrzyżenia. O trzeciej p. Burska z przymierzaniem, z nią do piątej. Po- tem już nie mam sił na nic więcej, kładę się z termoforem (w mieszka- niu bardzo zimno) na tapczanie, ale nie mam nawet siły zasnąć. Dziś Heleny i Julii. To mi przypomina, jak nasza Julka - sama solenizantka- stroiła tego dnia łóżeczko mojej siostry Heli w girlandę ze świerczyny przetykanej kwiatami jabłoni. To pewno było tak raz jeden i w taką sa- mą zimną wiosnę jak teraźniejsza, bo i w tym roku jabłonie dopiero na 22 maja zakwitają. I dlatego tak mi się to wraziło w pamięć i tak nałoży- ło na obraz wszystkich imienin Heli, że było wyjątkowe. # Q u' i 1 s n e m' e m b e t e n t. . . (fr.) - że nie nudzą mnie oni nigdy takjak na- si zndacy. Z kilku rzadkimi wyjątkami jak ów dziennikarz Szydłowski ze Szczecina w 1948. 23 V 1956. Środa Rano telefon od p. Milskiej. Miały mnie odwieźć do Nieborowa, ale nie mogą z powodu tych rocznic lwowskich. Także w tej sprawie tele- fon Kazi do Anny: "Co robić, bo ##oni,# z rocznicy Zjazdu Lwowskiego w 1936 robią manifestację przyjaźni polsko-radzieckiej". Anna dała ar- tykuł do "Życia Warszawy" i "Przeglądu Kulturalnego"'. Kuryluk "brał ją" na to, że to jedyna okazja do podkreślenia polskości Lwowa, ale to w jej artykule nie wyszło. Lepiej wygląda, przedrukowane z owoczes- nych "Sygnałów", a wygłoszone na tym Zjeździe przemówienie Anny, owa litania pozdrowień dla ludzi pracy "w imię wspólnej sprawy", którą jest walka o los godności człowiekaz. My w Warszawie uważaliśmy wówczas ten Zjazd za imprezę Kominternu organizującego tzw. Front Ludowy. I tak też było. Poszli na to ludzie szlachetni, pragnący zmian, tęskniący za udziałem w budowie lepszego świata, słowem idealiści- coś w gruncie rzeczy najbardziej niecierpianego przez Sowiety, ale Ro- sja to wykorzystywała dla swoich celów. Anna doskonale zdawała sobie z tego sprawę w okresie okupacji, ale wtedy w 1936 i ona padła ofiarą polityki Moskwy i to tej najbardziej po staremu imperialistycznej, agre- sywnej, o której nie wiadomo, co powiedzieć; czy że skompromitowała socjalizm, czy że socjalizm jest tym, co się do takiej polityki jak ulał na- daje. Lwowiacy padli też ofiarą "galicyjskiej" nieznajomości Rosji. Na obiad przyszła pani Milska. Dosyć wesoło. Rozmowa m.in. o Czaj- ce, że jest jakby Stańczykiem (błaznem) partii i w ogóle naszej dzisiej- szej rzeczywistości. Ja uważam ją za osobę w swoim rodzaju impayab- le3. Pani Milska ma brata, który osiem lat siedział w więzieniu polskim a potem I8 lat w łagrze sowieckim. Teraz go zwolniono, jest w Mosk- wie i nie dają mu wizy do Polski. Zdumiewają mnie ludzie, którzy po takich doświadczeniach pozostają wierni temu systemowi. Czyżby aż tak wierzyli, że to tylko Stalin wszystkiemu złemu był winien? Nie Ro- sja, która jak była za carów, tak jest do dziś katownią ludzi a więzie- niem narodów? No, powiadają, że tam jednak zachodzą jakieś zmiany. Że u nas więcej się gada, a tam więcej się robi w kierunku liberalizacji. Qui vivra,verra'. i A. Kowalska - Idą nasi pisarze, "Życie Warszawy" 1956, nr 116 i "Przegląd Kul- turalny" 1956, nr 20. 2 Pozdrowienie wygłoszone przez A. Kowalską na Zjeździe Pracowników Kultury, "Przegląd Kulturalny" j.w. # I m p a y a b 1 e (fr.) - nieoceniona # Q u i v i v r a, v e r r a (fr.) - kto pożyje, zobaczy. Nieborów. 24 V I956. Czwartek, wieczorem Niewiele zrobiłam. Zaledwie przepisuję moje dzienniki za to dziesię- ciolecie. Ale nabrałam do tego chęci, skoro niektóre pokazane zeszyty podobały się Annie. Mówi, że to będzie najlepsze dzieło mojego życia. To nie będzie żadne dzieło, ale może dokument będzie dla czasów onie- miałych, choć staram się notować tylko fakty. Niekiedy i wewnętrzne, ale tego uniknąć niepodobna. To jest również realna rzeczywistość. Z różnych odgłosów z zagranicy (m.in. w "Życiu Warszawy" cytaty z artykułu Hrabyka w paryskiej "Kulturze") dochodzę do wniosku, że my tu w kraju mamy większe szanse do wywalczenia czegoś od Rosji niż emigracja, która, włączona w politykę Zachodu, ciągle te szanse traci. Co mi najbardziej przeszkadza żyć, nadążać z pracą, mieć nadzieję na napisanie powieści, co mnie skłania do narkotycznych nałogów (rzu- ciwszy palenie, truję się teraz proszkami "od bólu głowy z krzyży- kiem"), to uczucie niecierpliwości potęgujące się z wiekiem. Muszę 112 8 - Dzienniki, t 3 113 Teraz w moich obecnych latach doświadczam specjalnego rodzaju niecierpliwości. Zdaje mi się, jakby mi się sprzykrzyło nosić ciało i jak- bym chciała już je ze siebie strząsnąć. W takich chwilach jest jakby prześwitywanie poczucia, że to nieśmiertelne "ze siebie" istnieje. W ta- kich chwilach zaczynam rozumieć religijne (np. w ascezie katolickiej) dążenie do śmierci-wyzwolicielki. Ale jest to jedynie kwestia zbliżania się tej śmierci. W momentach takiej niecierpliwości widzę też często jakby czekającą na mnie (też z niecierpliwością) trumnę - stoi otwarta na ziemi - wieko wsparte o ścianę, jak w obrazie Gierymskiego. przeczytać wreszcie "Niecierpliwych" Nałkowskiej. Przecież sama wiem doskonale, że cierpliwość albo niecierpliwość decyduje o wszy- stkim. Niecierpliwość jest uzasadniona w wypadku, gdy dotyczy nie- możności znoszenia niewoli i upokorzeń (choć i tu o wyzwoleniu decy- duje czasem cierpliwość). Ale jak całe życie jest pełne różnych więzów i gdy się o tym wie całą sobą, można zrozumieć, że człowiek jest w każ- dej sytuacji przepełniony szałem niecierpliwości. Chociaż może - być wolnym - to znaczy - być cierpliwym. Tak bym odpowiedziała Sart- re'owi, którego "Les chemins de la liberte"' właśnie z pasją czytam. Najkapitalniejsze to zagadnienie epoki - czym jest wolność? Jakie są drogi do wolności? Kiedy Boguś był tu w Nieborowie przez kilka dni, mówiliśmy z nim o naszych rodzinnych postaciach neurastenii. Ku mojemu zdziwieniu powiedział: "Ja jestem pożerany przez niecierpliwość. Po prostu batem popędzałbym każdą godzinę, żeby prędzej szła. Tylko kiedy w biurze mam terminową robotę, to chciałbym zatrzymać czas". 1 Jean Paul Sartre - Les chemins de la liberte, t. I-III,1945-49 (wyd. pol. Drogi wol- ności,1957-58). 25 V 1956. Piątek Naszkowscy' i Barcikowscy przyjechali już wczoraj wieczorem o dziesiątej po owej akademii poświęconej Zjazdowi Lwowskiemu w 1936 roku. Zapytałam, czy Anna przemawiała. Tak, obaj panowie mówili już przy obiedzie, że to było najlepsze przemówienie. "Piękne i takie ujmujące". Broniewski był pijany, ale świetnie czytał swoje wier- sze, te same, co przed 20 laty we Lwowie. Wyrozembski zapytał, czy przy wierszu o Zagłębiu Dąbrowskim też cała sala #ak wtedy we Lwo- wie według relacji artykułu Anny) odkrzyknęła ostatnie słowo wiersza: "Gotowe !" Nie, tym razem sala nie odkrzyknęła. # M a r i a n N a s z k o w s k i (ur.1912), działacz polityczny, generał. Studiował na uniwersytecie we Lwowie. Od 1932 uczestniczył w rewolucyjnym ruchu młodzieży, od 1935 w KPP (KPZU), kilkakrotnie więziony. Podczas II wojny światowej przebywał w ZSRR, współorganizator I Dywizji im. T. Kościuszki, uczestnik bitwy pod Lenino. Po wyzwoleniu w służbie dyplomatycznej: szef Polskiej Misji Wojskowej w Paryżu, ambasador w Moskwie. W 1.1950-52 wiceminister obrony narodowej, I 952-68 wicemi- nister spraw zagranicznych. Następnie 1968-72 redaktor naczelny "Nowych Dróg". Au- tor wspomnieti Niespokojne dni,1958, Latapróby,1965. 26 V1956. Sobota Gdy czytam Sartre'a "Les chemins de la liberte", zdumiewam się, że Francja znalazła się wśród zwycięzców tej wojny. Była pokonana już przed jej wybuchem. Nic dziwnego, że popadła w taką zależność od Ameryki. Jasne, że wszystko (w wojnie) jej zawdzięcza. A mimo to po- zostaje mocarstwem, kimś jednym z "wielkiej czwórki", gdy my - "na- 114 115 Aleksander Gierymski - Przedpogrzebem tchnienie świata" - jesteśmy kolonią Rosji. Ale kto wie, czy Sartre nie jest trudną i skomplikowaną próbą głosu ratującego, głosu francuskiego sumienia. 28 V 1956. Poniedziałek Zaszłam w nieznane mi dotąd okolice lasu tak cudne, że nie do opisa- nia. Ileż tu po lasach kwitnie roślin, których nie znam. I jaka fajna jest ta wolność leśna, w której tysiące coraz to innych oczek, ustek, liczek- osobistości roślinnych zakwita, zabłyska, żyje sobie, przemija, do nicze- go nie zmuszane, od nikogo nie niepokojone. Na tym spacerze widzia- łam ogromnego dzięcioła czarno-biało-pstrego z czerwonym podbrzu- szem. I młodą sarenkę nie większą od psa. A pieśni, a ptaków tam do- piero można się nasłuchać ! I kosy gwiżdżą gęsto. 31 V 1956. Czwartek. Boże Ciało Drugi upalny suchy dzień z wiatrem. Niemajowy. Prawie od siódmej rano wycieczki, wycieczki, wycieczki. Park zapchany ludźmi, "kociaka- mi" w spodniach, skaczącymi jak polne koniki fotografami, opalającymi się nagusami etc. Rada Państwa ze swymi gośćmi zjechała, przysławszy uprzednio własnego kucharza, produkty i kelnerów z "Bristolu". Więc obstawa dla tych Brytyjczyków czy Argentyńczyków akuratna. W związku z tym przyjęciem zwykli goście Nieborowa jedli obiad już o dwunastej. Po obiedzie Infeld' zaprosił mnie i Pniewskiego2 do siebie na czarną kawę, aby nam przeczytać projekt swego przemówienia na sesję ogólną PAN-u. Prosił o zdanie. Przemówienie jest absolutnie słuszne, ale jest b. ostro skierowane przeciw metodom pracy naukowej narzuconym nam przez Rosję.[...) Trzeba dobrze przemyśleć, o co nam idzie, czy o wygadanie się, ulżenie sobie i wywarcie "dobrego wrażenia" na opozycyjnym spo- łeczeństwie, czy o rzeczywiste efekty, jakie byłyby praktycznie do osiągnięcia. Infeld tylko częściowo ze mną się zgodził, za to poparł mnie i dobrze rozwinął moją myśl asystent Infelda, docent Plebański3. Także poniekąd Pniewski, ale ten już zanadto praktyczny. W każdym razie w Akademii przygotowuje się jakiś ferment. Nie bez pointy były te nasze rozmowy na tle przesuwających się za oknem tłumów wycieczko- wych, festynu młodzieży, stada zaparkowanych tuż przy oknie aut rzą- dowych, (Infeld ma pokój w wieży na parterze) i dygnitarskiego towa- rzystwa ucztującego tuż, po drugiej stronie bocznej sieni, przy której po- kój Infelda. Coś z "Wesela" Wyspiańskiego. Walenty na żartobliwe napomknienie Pniewskiego przyniósł nam do kawy po kieliszku koniaku. Po prostu zwędził go wysoko postawionym gościom. I nie tylko, by nam go podać. Mocno zaczerwieniona gęba mówiła jasno, że i sam się uraczył. Ale podał nam ten koniak z ogro- mnym "spiskowym" wdziękiem. 1 L e o p o 1 d I n f e 1 d (1898-1968), fizyk teoretyczny. Po ukończeniu studiów na UJ i uzyskaniu doktoratu do 1930 uczył w szkołach średnich. W 1.1930-36 starszy asy- stent na Uniwersytecie Lwowskim, jako stypendysta Rockefellera pracował 1934-35 w Cambridge (Anglia);1936-38 w Princeton (USA) współpracował z A. Einsteinem. W 1939 osiadł w Kanadzie. gdzie był profesorem na uniwersytecie w Toronto. W 1950 po- 116 117 Władysław Broniewski wrócił do kraju, objął katedrę fizyki teoretycznej UW i uczynił ją poważnym ośrodkiem w dziedzinie teorii względności. Jego dorobek liczy ponad 100 prac. Wspólnie z M. Bornem podał zasadę nieoznaczoności w nieliniowej elektrodynamice. Wspólnie z Einsteinem wyprowadził z ogólnej teoru względności równania ruchu dla gwiazd po-dwójnych. Członek PAN i licznych akademii zagranicznych. Działacz zuchu pokoju. Ważniejsze dzieła: Nowe drogi nauki. Kwanty i muteria,1933, Albert Einstein. Jego dzieło i rola w nauce, 1956, Motion and Relativity (wspólnie z J. Plebańskim), 1960, Ewolucjafizyki (wespół z Einsteinem),1962. z J e r z y P n i e w s k i (ur. 1913), fizyk; od 1954 profesor UW, dyrektor Instytutu Fizyki Doświadczalnej UW; od 1964 członek PAN. Autor prac z dziedziny fizyki jądro- wej wysokich energu i fizyki cząstek elementarnych; wspólnie z M. Danyszem odkrył w 1952 hiperjądra, współodkrywca w 1963 podwójnego hiperjądra; wraz z zespołem zainicjował metodę spektroskopii hiperjądrowej. i J e r z y P 1 e b a ń s k i (ur. 1928), fizyk teoretyk, profesor UW, w 1. 1969-73 prorektor UW do spraw nauki; uczeń i współpracownik prof. W. Rubinowicza i L. Infel- da. Główną jego specjalnością jest teoria względności; osiągnął wyniki w badaniu rów- nań Einsteina (klasyfikacja czasoprzestrzeni zwana od jego imienia); rozwinął tzw. me- tody zespolone. W 1. 1962-68 i od 1973 w Meksyku, gdzie w centrum badań postudyj- nych stworzył ośrodek fizyki teoretycznej, liczący się szczególnie w dziedzinie teoru względności. 1 VI 1956. Piątek Muszę coś zrobić ze stosunkiem moim i w ogóle do Rosji - szukać kryteriów obiektywnego do niej podejścia. Rzecz może jest prostsza, niżby się wydawało. Rosja zanadto ciąży. Nawet kochanek, jak za długo na nas leży, wywołuje nieodpartą potrzebę zrzucenia go. Ktoś powinien uprzytomnić rządowi i tej całej nieprzytomnej partii, że nie idzie o tak ich niepokojącą sprawę "osłabienia przyjaźni ze Związkiem Radziec- kim". Idzie o zrobienie czegoś, żeby zmniejszyć i rozładować tę bez- przykładną nienawiść do Rosji, jaką siano przez całe te jedenaście lat. Nie mówiąc o tym, że sama Rosja siałająjuż od 1939 roku. I to siała na gruncie już od I50 lat tą nienawiścią zachwaszczonym. Zamiast wyry- wać te chwasty. Ale tego, niestety, nikt im nie wythzmaczy, tej prawdy nie przyjmą. Nie śmieliby jej sobie nawet wyobrazić. 2 VI 1956. Sobota Andrzej i Ela budzą tu powszechny zachwyt i mają duże powodzenie, tym bardziej że grają w brydża i w jakiegoś kinga, na czym schodzą tu gościom wieczory. Pniewski wczoraj powiedział: "Ci młodzi są intere- sujący. Ona jest bardzo Goyowska, a on ma w sobie coś z el Greca". To dosyć trafne. Ela wprawdzie nie jest czarna (on tak), raczej kasztanowa- ta i błękitnooka, a jednak są w jakiś sposób hiszpańscy. Nawet embon- point' Eli przypomina Hiszpanki. Skąd w takiej kujawsko-mazurskiej rodzinie jak nasza takie typy hiszpańskie? Tutaj też już ludzie nie dają mi spokoju. Przedwczoraj wycieczka ja- kiejś szkoły podstawowej tak długo domagała się widzenia ze mną, że w końcu wyszłam do nich. Dziwnie antypatyczna jakaś była ta szkoła [...]. "To pani autorka?" - od razu wiedziałam, co za zwierzyna. "Tak, a czego pan sobie życzy?" "Chciałem panią autorkę dzieciom pokazać". Mówię już niegrzecznie: "Pisarze nie są małpami ani papugami w ogro- dzie zoologicznym, aby ich pokazywać. Te dzieci nie są mnie wcale cie- kawe, nic o mnie na pewno nie słyszały". Jakieś kłębiaste, dupiaste i perkate nauczycielki odpowiadają: "W szkole podstawowej pani autorki nie przerabiamy". "No, właśnie". Wczoraj, gdyśmy z Elą wracały ze spaceru, zobaczyłam, że ktoś po- śród siedzącego przed pałacem towarzystwa przygląda mi się i kłania. Znów "poczułam zwierzynę". Przyśpieszyłam kroku, ktoś mnie goni, dogania. To dwoje z biblioteki skierniewickiej przyjechało, żeby mnie 118 119 Leopold Infeld i Stanisław Lorentz w Nieborowie 3 VI 1956. Niedziela Całe popołudnie spędziłam na ślubie i weselu Marysi Zdunikówny'. Wszystko było tak, jak w moim opowiadaniu, różnica jedynie w tym, że wieś jest zelektryfikowana i że nie było takiej, jak w moim "Weselu", rozpiętości w losach weselników. Ponieważ chata wiejskiego szewca i średniorolnego gospodarza była zbyt szczupła, a pogoda gorąca, urzą- dzono pod niebem pomost z desek dla tańcowników, otoczony pościna- nymi, niestety, brzózkami, a miejscowy monter oświetlił pomost przy- wiezioną specjalnie na ten cel instalacją elektryczną i silną żarówką. Przed ślubem mały poczęstunek. Do ślubu orszak weselny (cały już w miejskich strojach) szedł pieszo (około kilometra). Spotkaliśmy dwa auta. Jedno grzecznie czekało, aż orszak przejdzie. Drugie - dygnitarska limuzyna - ku naszemu zgorszeniu - dawało wściekłe klaksony, aż or- szak usunął się mu z drogi i przejechało środkiem, nie dbając o powagę obrzędu.W kościele uroczyste nieszpory z wystawieniem N. Sakramen- tu, nie byłam na takich nieszporach chyba od czasów szkolnych. Po ślu- bie wróciliśmy do chaty Zduników na poślubne przyjęcie. Zwróciły mo- ją uwagę dwie niepowszednie osoby. Siostra pana młodego, brzydka piękność, zmysłowa, całkiem już miejska, tzw. numer co się zowie. Komponująca przyśpiewki w rodzaju: Oj, dałam ci miłego, oj, dałam ci braciszka, A ty mnie poskąpiłaś, oj, gorzałki kieliszka. zaprosić na jutro na "kiermasz książki". Na szczęście ci się okazali do- syć sympatyczni i dali sobie wytłumaczyć, że muszę mieć na rok spokój od takich nagabywań. #L'embonpoint(fr.)-tusza 120 I młody chłopak, drużba, trochę jak San Gioannino Donatella - połą- # czenie zuchwalstwa i wstydliwej nieśmiałości - wygląd pełen poezji. Wciąż zaczynał przyśpiewkę, którą mu wrzaski bab zagłuszały. Przery- wał wtedy, rumienił się i mówił: "Ja nie mogę śpiewać, jak mi tak prze- szkadzają". Gdy wreszcie dorwał się do głosu, śpiewał jak młody kos. Usłyszałam od niego trawesty zwrotek znanej piosnki o "jabłoneczce", śpiewane z miną świętej niewinności: Chodził do mnie całą zimę (bis) Puszczałam go pod pierzynę (bis) Spod pierzyny na poduszki (bis) A z poduszek między nóżki (bis) Z przymrużeniem oka zmieniają to na "między głowy". Albo zwrotka: 121 Gabriela (z Szumskich) i Andrzej Lipkowie, X 1955, zdjęcie ślubne Chodził dó mnie Jasio, chodził (bis) Dokoluśka płotek grodził (bis) Ale w płotku dziura była (bis) Przez tom panną nie nabyła (bis) Żeby nie ta dziura w desce (bis) Chodziłabym pannąjeszcze (bis) O szóstej wróciliśmy z Infeldem, obiecawszy się na liczne zaprosze- nia, że jeszcze przyjdziemy popatrzeć na tańce. Jakoż poszliśmy tam około dziewiątej. Trochę podchmieleni tańczyli jednak i bawili się spo- kojnie i przyzwoicie. 1 M a r i a Z d u n i k ó w n a (ur. 1931), w 1.1948-58 pracowała#ako pokojówka w Nieborowie, wyszła za mąż za R o m a n a G r z y b a, kolejarza. Slub odbył się w kościele parafialnym w Nieborowie, a wesele, na którym bawiło wielu gości pałaco- wych, w domu rodzinnym panny młodej w Nieborowie. * G #" r Warszawa. 9 VI 1956. Sobota Dziś na kolacji był młody Dieckmann'. Już przez 10 dni pobytu w Polsce zrobił nieoczekiwane postępy w języku polskim. To bardzo zdolny chłopiec i być może znakomity w przyszłości lingwista. Zwłasz- cza że ma dopiero 24 lata! Myślałam, że starszy. Jest wstrząśnięty ostro- ścią dyskusji w Polsce. Opowiadał, jak tutejszy ambasador NRD we- zwał ich (Bereskę, Dieckmanna i Schayera) na znałą lekcję, jak mają się odnosić do tej krytycznej dyskusji w Polsce. Że mogą się z niej wiele nauczyć, ale żeby pamiętali, że tu niektóre rzeczy posunięto za daleko i że w Niemczech to nie jest możliwe. Dieckmann, żarliwie młody, mó- wi z gorzkim humorem: "Teraz rozumiem, dlaczego u nas robiono trud- ności z wyjazdem do Polski". [...] # E b e r h a r d D i e c k m a n n (ur.1932), polonista i rusycysta, pracownik Akade- mii Nauk NRD. Współautor Leksvkonu Śwratowej Literatury; uprawia krytykę literacką. Na Sesji IBL poświęconej twórczości Dąbrowsluej wygłosił referat o jej S#kicach # po- dró:## (por. Pięćd#iesiąt lat nvórczości Marii Dąbrow,skiej,1963). Wśród niewielu jego tłumaczeń znajduje się tom opowiadań Dąbrowskiej. 16 VI 1956. Sobota W ubiegłą środę wedle umowy pojechałam z Elą do Lipekl. Ela i An- drzej błagają, żeby to od nich wziąć, kupić czy wydzierżawić. Na razie chcemy spróbować wynająć to na te wakacje, bo spóźniwszy się z za- mówieniami czegokolwiek, nie mamy gdzie jechać, a nie tyle idzie o nas, ile Annie o wakacje Tulci. Owe Lipki leżące w powiecie węgrowskim (Podlasie) to dawny za- ścianek szlachecki zamieszkany przeważnie przez rozrodzonych Lip- ków z różnymi przydomkami. Dziadek Andrzeja, także Lipka z owych Lipek, choć sam już mieszkaniec Warszawy, dla podtrzymania rodowej tradycji kupił wzgórek lesisty, pobudował dom, założył ogródz. Ojciec Andrzeja (oficer)3 jeździł tam jeszcze z rodziną na każde wakacje i An- drzej ma stamtąd pełno wspomnień dzieciństwa. Stale mieszkały tam dwie ojcowskie siostry, stare panny. W zeszłym roku jedna z nich (dziwnym trafem Bogumiła) umarła4, druga nie chce tam sama sie- dzieć5, trzecia jest nauczycielką matematyki w Warszawieb. Stąd prob- lem, co zrobić z owymi Lipkami? Szwecję i Szwajcarię. Do Tłuszcza, dokąd dochodzą często pociągi ele- 122 123 Marcin Norblin i Michał Płoński ktryczne, wcale się nie staje. Pejzaż zielony, dobrze uprawiony i wesoły. Thzszcz, Urle, bardzo ładny Liwiec, Łochów, Ostrówek Węgrowski, Sa- downe. Tam wysiadamy i siedem kilometrów furką. Niestety, tu już pia- sek i sosny, dwie rzeczy, których nie lubię. Jeszcze patrzeć - tak, ale nie mieszkać w piaskach z sosnami. Dom i "ogród" nie budzą we mnie za- chwytu, ciocia (Lula czy jakoś) tym mniej. [...]. Po powrocie przedstawiam więc Annie Lipki bardzo czarno. A jed- # nak Anna się decyduje. Powiada, że w tym roku nie ma innego wyjścia, # nic innego nie znajdziemy. Anna jest cudowna, powściąga jak może swoją złość na nieudane - jej zdaniem - życie. Na wszystko się godzi, wszystko gotowa podjąć i dźwigać. Ja, jak zawsze, "gryzę wędzidło". 124 Ale pod wpływem nastroju Anny zaczynam gustować w Lipkach, kto wie, może by warto i kupić, może tam właśnie szczęśliwie dokonamy żywota? Ale tak daleko do zniasta, do lekarza, apteki, dwie starzejące się kobiety z dzieckiem? No, zobaczymy. W tym samym mniej więcej czasie - bomba! Ujawnia się rąbek taje- mnicy panny H[...]. Od razu wiedziałyśmy, że nie jest Z., bo ten ród wy- gasł w XV bodaj wieku, "okazała się być" córką bogatej chłopskiej ro- dziny spod K. W czasie okupacji zadarła z jakąś "bandą", zdaje się AL- -owską, której dowódca się w niej kochał. Także i z wsią, w której - ta- ka jak jest - musiała tak się wyróżniać, że wzbudzała nienawiść. Ponie- waż, jak z ogólnikowych napomknień można wnioskować, kochał się w niej i dowódca AK-owski, wywiązała się rywalizacja, "wendeta" itp. Wieś jakoby zrobiła na nią donos (już po wojnie) [...]. Ów zakochany dowódca bandy (jakiej?) wydał na nią "wyrok", rzucono do jej chaty granat, chowała się przed takimi konkurami w żyto. Koniec końców zwiała ze wsi i żyła dotąd pod fałszywym nazwiskiem [...]. Tyle jej teraźniejsze opowiadania, ale z dawniejszych wynika, że w czasie po- wstania była w Warszawie, a nawet wyszła z niej dopiero w listopadzie czy grudniu (co nam kazało przypuszczać, że może jest Żydówką o ja- kichś tragicznych przeżyciach). Z inicjatywy Anny skierowałyśmy ją do p. Bieńkowskiego [...]. Nie byłyśmy pewne, jak to się skończy, ja jed- nak od razu powiedziałam p. H., że w obecnej sytuacji - jeśli wszystko przedstawia się istotnie tak, jak ona mówi - nic jej nie grozi. Władze chcą ją po prostu zalegalizować i wszelkie ścigania jej umorzyć. Ściśle to samo, coja, powiedziałjej pan Bieńkowski. Jakoż i tak się stało. Wczoraj zdarzyło się jeszcze coś, co chcę tu pokrótce opisać. Muszę się na to cofnąć do czasu z marca czy kwietnia. Przyszła do mnie wtedy pani Steinsbergowa, adwokatka, przyjaciółka Kazi Muszałówny. W gro- nie prawników powstała myśl wystąpienia z listem do władz w sprawie więźniów. O rewizję wyroków, rehabilitację niewinnie więzionych etc. Skwapliwie przyłożyłam się do tej akcji i podpisałam przedstawiony mi tekst. Zaprotestowałam tylko przeciw skierowaniu go do władz partyj- nych, a zaproponowałam skierowanie listu do Rady Państwa. To przyję- to. Wkrótce potem otrzymałam, jak i znaczna część tych, co ów list pod- pisali, zaproszenie na rozmowę do przewodniczącego Rady Państwa, A1. Zawadzkiego, byłego sowieckiego generała, a więc oficjalnie czło- wieka Kremla. Czy jest nim istotnie, nie przesądzam. Staram się nie przesądzać i nie ferować definitywnych wyroków, właśnie w tych cza- sach dzisiejszych. W liście zapraszającym była klauzula, że jeśli nie mo- 125 Dom Lipków w Lipkach. Fot. A. Lipka myślałam, że rzecz się rozejdzie po kościach i za następną bytnością w Warszawie nie dałam już znać, że jestem. Gdy jednak Anna zadzwo- niła do Nieborowa, że upominają się o moje przyjście, zobaczyłam, że tego nie uniknę. Po definitywnym powrocie z Nieborowa jeszcze ty- dzień zwlekałam, aż wreszcie zadzwoniłam i wyznaczyłam im spotka- nie na 15 czerwca, tj. na wczoraj. gę się stawić na proponowany termin, proszą o podanie terminu własne- go. Ponieważ na dzień przed proponowaną datą miałam umówione auto do Nieborowa, zatelefonowałam więc, już z Nieborowa, że nie mogę się stawić. Sekretarz prezesa Rady Państwa, Nowak, prosił, aby mu po po- wrocie do Warszawy dać znać telefonem, a wtedy umówi ze mną nowy termin. Potem widziałam Infelda i Jastruna, obaj powiedzieli, że to spot- kanie było nudne i bezpłodne. Że Zawadzki ględził i nie mówił na te- mat. Nadto dziękując wszystkim (byli wszyscy zaproszeni) za przyby- cie, oznajmił, że ja usprawiedliwiłam swoją nieobecność. Wobec tego i L i p k i w Ziemi Drohickiej, nad rzeczką Ugoszcz, na Podlasiu; obecnie Lipki Sta- re, gmina Stoczek Węgrowski, woj. siedleckie. Najstarsze wzmianki o wsi Lipki pocho- dzą z 1368, z okresu szczególnie silnej kolonizacji polskiej, jaką przeprowadzali książę- ta mazowieccy. Lipkowie herbu Nałęcz z Lipek z Ziemi Drohickiej występują we wszy- stkich herbarzach polskich. Według wszelkich danych i świadectw historycznych Lipki stały się zaściankiem, wsią - wbrew legendzie o ich tatarskim pochodzeniu - drobno- szlachecką, jakich szczególnie wiele na Podlasiu. Dowód patriotyzmu Podlasian stano- wił ich udział w insurekcji Kościuszki, w powstaniu listopadowym (bitwa pod Stocz- kiem i Iganiami) i styczniowym (m.in. słynny oddział ks. Brzóski). Specjalne tradycje szlacheckie przetrwały w życiu codziennym wsi niemal do ostatniej wojny. W ciągu ostatnich dziesięcioleci dawny zaścianek zmienia się coraz bardziej w wieś letniskową. 2 Z y g m u n t F r a n c i s z e k L i p k a (1857-1929), nauczyciel. Ukończył Se- xninarium Nauczycielskie w Białej Podlaskiej. Uczył w szkołach warszawskich, przez kilka lat prowadził prywatną szkołę dwuklasową. Żonaty z B r o n i s ł a w ą z d. Panikło- wicz (1858-1945), miał 9 dzieci, z których przeżyło czworo. Sam wywodząc się ze wsi Gczybów koło Białej Podlaskiej, zakupił niewielką parcelę w Lipkach, skąd pochodziła ro- dzina (zaczęli opuszczać Lipki w końcu XVIII w.), pobudował, a następnie po pożarze od- budował dom i założył ogcód. 3 J a n T a d e u s z L i p k a (1900-1940), oficer, prawnik. Studiował prawo na UW. Jako ochotnik brał udział w obronie Lwowa; po podchorążówce studia wojskowe ukończył we Francji w 1927 w randze kapitana dyplomowanego Marynarki Wojennej. Służył w dowództwie Marynarki w Gdyni i pracował w Ministerstwie Spraw Wojsko- wych w departamencie floty. Od 1938 dyrektor Izby Skarbowej w Łucku. Ożeniony z M a r i ą z Włodarskich (1896-1983), syn Andrzej. Brał udział w kampanu wrześnio- wej, więzień Kozielska i Starobielska, zginął w Katyniu. 4 B o g u m i ł a J ó z e f a L i p k a (1882-1955), polonistka i germanistka, nauczy- cielka w gimnazjach warszawskich; ze względów zdrowotnych wcześnie przeszła na emeryturę i uczyła prywatnie, podczas okupacji na tajnych kompletach. SBronisława Zygmunta Lipka(1893-1991),zwanaLola;zwykształ- cenia ogrodnik; najwięcej zajmowała się posiadłością rodzinną w Lipkach, w 1.1955-60 stale tam mieszkała; działaczka Ligi Ochrony Przyrody. b M a r i a L u d o m i r a L i p k a (1890-1976), matematyczka, wieloletnia na- uczycielka, od 1945 w Warszawie. Podczas okupacji brała udział w tajnym nauczaniu i konspiracji. Od czasu wojny utrzymywała posiadłość w Lipkach. 126 127 Lipkowie: (od lewej) Zygmunt Franciszek, Maria Ludomira Bogumiła Józefa, Maria Zofia, Bronisława (żona Zygmunta Franciszka), Jan Tadeusz, Lipki 1925. Fot. B. Z. Lip- ka I 7 VI 1956. Niedziela W poniedziałek czy wtorek minionego tygodnia odwiedziła nas ku mojej radości Michalina Krzyżanowska, tzw. Mysza, wdowa po sław- nym portreciście Konradzie Krzyżanowskim, a sama doskonała pejza- żystkal. Była od blisko roku na tzw. urlopie zdrowotnym z więzienia, a teraz już uzyskała formalne zwolnienie i stara się w Ministerstwie Kultury o rentę przysługującą starym zasłużonym artystom. To mimo lat co najmniej siedemdziesięciu bardzo żwawa i dobrze się trzymająca osoba. Nadto pełna humoru i rozsądna, daleka od wszelkich ślepych fa- natyzmów czy fantasmagorii. Bardzo mi się podoba. Przyszła o "refe- rencje" do Ministerstwa. Oczywiście! Przy sposobności muszę tu odno- tować, że jak tylko dowiedziałam się, że p. Helena, siostra Henryka2, jest i mieszka z nią razem, pomagam im pieniężnie, aby Henrykowi w mamrze na niczym nie zbywało, a i ona by miała, co jej potrzeba. Mi- mo że Henryk dostał dożywocie, jestem pewna, że teraz wyjdzie, jak wyszło mnóstwo ludzi z najrozmaitszego tytułu. Odbywają się masowe rewizje procesów. Na mocy takiej rewizji wyszedł m.in. po siedmiu la- tach, także na dożywocie skazany, syn Czekanowskiego. Bieda w tym, że H. zakazał komukolwiek z rodziny starać się o jego zwolnienie. Od- mówił napisania prośby o urlop zdrowotny; teraz podobno był u niego prokurator, by mu zaproponować rewizję procesu, ale i temu odmówił. Pono miał powiedzieć: "Nie życzę sobie żadnych kroków dla mego uwolnienia. Mnie tu dobrze". Ale prokuratorzy sami wszczynają rewi- zję wyroków i mam nadzieję, że i w tym wypadku to nastąpi. Stanowi- sko Henryka honorowe, ale trochę przesadne. Ostatecznie idzie o for- malne ułatwienie władzom sądowniczym tego, co bardzo chcą zrobić, ale muszą się na czymś oprzeć. Wracam do mojej wizyty u Zawadzkiego. Więc przyjechał ów sekre- tarz Nowak - nie żaden Nowak, ale tęgi, przyodziany w bynajmniej nie purytańskie błękity, młody jeszcze Semita. Zdumiałam się, co zrobiono z wnętrzem owych jednopiętrowych, szpetnych, niemal w "barako- wym" stylu zabudowań lokalu Rady Państwa na terenie sejmowych dziedzińców. Te wnętrza są nadzwyczaj piękne, skromne (a razem lu- ksusowe przez użyty materiał), poważne a nie surowe. [...] A sam Zawadzki? Mówią, że jest robotniczego pochodzenia. Bardzo możliwe. Na pewno nie Żyd, choć wcale nie wiem, czy nazywa się istotnie Zawadzki. Bardzo mazurski. Raczej drobny, małe ręce i nogi; ręce o palcach gruźlastych, jakby z odciskami, chyba więc ręce robotni- ka. Cały jakiś piaszczysty, bo i ubranie szaropiaskowego koloru. Twarz 128 krótka, dolna szczęka szeroka i kanciasta, ale nie "władcza". Mały, pra- wie zadarty nos, drobne rysy, nieśmiały uśmiech. Rozmawia, jakby szu- kał pomocy czy usprawiedliwienia. Jakieś kompleksy widać w tej twa- rzy, stałe czy chwilowe. Jeśli to było posłuchanie, to raczej jego u mnie, bo ja słuchałam, a on mówił. O więźniach mało. Najwięcej o trudno- ściach gospodarczych. Np.: "Najważniejsza nasza sprawa to węgiel. Kiedy zaczynaliśmy, cóż mieliśmy? Ruiny i pustą kieszeń. Jedyne nasze bogactwo nietknięte - węgiel. Musieliśmy zawrzeć umowy o dostawy węgla za granicę. Dziś stoimy wobec konieczności częściowego niedo- trzymania tych umów. A zagranica nie chce uwzględnić naszych trud- ności. Kłóci się o każdą tonę. A chyba musimy zredukować nasze do- stawy, bo górnicy zostali wyczerpani do ostatniego tchu. Nie mogą wy- trzymać tych wszystkich godzin nadliczbowych. Jak pani myśli, co ro- bić?" Zdumiało mnie takie pytanie w ustach męża stanu będącego na czele władz państwowych. Ale zagabnięta tak bezpośrednio musiałam coś powiedzieć. "A czy nie można by - mówię - uzyskać lepszych wa- runków eksportowych? I za uzyskane w ten sposób sumy poprawić byt, a więc i wydajność górników? Mówi się w społeczeństwie, że oddajemy węgiel za bezcen." "Nie - odpowiedział. - Płacą nam dobrze za węgiel. Gotowi są płacić każdą cenę." Jakoś nie przeszło mi przez usta pyta- nie, czy i Związek Radziecki gotów jest płacić każdą cenę? W narodzie jest przekonanie, że oddajemy Rosji niemal za darmo węgiel, który ona potem za grube dewizy sprzedaje na Zachód. Potem zeszło na rolnic- two. [...) Nagle sprzykrzyło mi się to bezpłodne wędrowanie po trudnościach młodego pokolenia, rolnictwa i przemysłu. "Może wróćmy do punktu wyjścia naszej rozmowy - powiadam - do sprawy więźniów. Muszę pa- nu powiedzieć, dlaczego tak chętnie przystąpiłam do akcji, którą repre- zentuje nasz list do władz państwowych. Ja podpisałam apel do emigra- cji, wzywający ją do powrotu. Jak zobaczyłam, co z tego wynikło, by- łam bardzo rozgoryczona. Zaczęli wracać ludzie o moralności bardzo wątpliwej z każdego punktu widzenia. Albo też zgoła niewątpliwej. Współpracownicy ##Wolnej Europy", którzy na zachodzie nie mieli już nic do sprzedania albo mieli jakieś osobiste porachunki, które zaczęli tu sprzedawać. Albo po prostu ##spaleni,# agenci amerykańskiego wywia- du. Ci ludzie nie przeliczyli się. Ich ##rewelacje" były drukowane w pra- sie, ci ludzie dostali mieszkania i pracę, byli traktowani z największym uprzywilejowaniem. To zrobiło fatalne wrażenie w społeczeństwie. Naj- pierw wśród młodych małżeństw, których dziesiątki tysięcy nie mogą 9 - Dzienniki, t. 3 dostać mieszkania. A potem śród sfer najszerszych. Pan wie, że nie ma dziś prawie rodziny, która nie miałaby kogoś, co najmniej kogoś znajo- mego, w więzieniu. Zapytywano, jakim sposobem w kraju siedzą - nie- raz dożywotnio - ludzie, co mają na sobie o wiele mniejsze winy, jak i powracający agenci, obdarzani mieszkaniami i posadami, zaszczycani drukiem. To była niedobra polityka." Zawadzki i z tego tłumaczył się jak żak. Że amnestia obecna jest szersza niż jakakolwiek kiedykolwiek przez jakieś państwo stosowana. Że starają się o ile możności "wyba- czyć winy z pierwszych lat, kiedy rzeczywiście ludziom było tak trudno zorientować się, co myślą i co czynią". Tu opowiedział mi historię dziewczyny, co mając I5 lat przystąpiła do bandy, gdzie miała brata i narzeczonego i "strzelała do nas". W więzieniu skończyła szkołę, zdo- była fach (ale jaki?), teraz pracuje w Gdańsku. Byłam już bardzo zmę- czona, wymówiłam się jakimś terminem i że już muszę iść. Żegnał się mówiąc: "Chciałbym zawsze wiedzieć opinię pani". "Tak czy inaczej- mówię - zawsze ona do pana dotrze". "Ale najlepiej bezpośrednio, w rozmowie" - żegnał mnie tonem, jakby błagalnym. Odetchnęłam zna- lazłszy się w aucie, które odwiozło mnie do domu. iMichalina Krzyżanowska zd.Piotruszewska(1883-1962),malarka. Studiowała w warszawskiej SSP w pracowni męża, kontynuowała studia w Paryżu. W okresie międzywojennym należała do grupy "Ars Feminae" i "Koła Marynistów", po wojnie do grupy "Zachęta". Malowała farbami olejnymi wnętrza, architekturę miejską, kwiaty, wyjątkowo - portrety; domeną jej malarstwa był pejzaż: z Wołynia, znad Wisły, z Korsyki, także z Nowogródczyzny, Lubelszczyzny, Spiszu i Podhala. Zaczęła wysta- wiać dopiero po śmierci męża; od 1922 wystawiała wiele w kraju i za granicą. Po woj- nie brała jedynie udział w wystawach zbiorowych; podczas wystawy Konrada Krzyża- nowskiego w Muzeum Narodowym w Warszawie w 1980 pokazano zespół jej obrazów (nie uwzględniony w katalogu). 2 H e 1 e n a J ó z e w s k a, plastyk, ilustrator książek dziecięcych, m.in. Poraziń- skiej. Otaczała opieką brata, zwłaszcza po śmierci jego żony. Aresztowana i więziona w związku zjego sprawą w 1953-54. 18 VI I956. Poniedziałek Wyjaśniło się, czemu tak mi się thimaczył biedaczyna Zawadzki. Myślał, że ja słucham tego, co mówi w radiu amerykańskim ostatni ważny zbieg z Polski, niejaki Bialer, pupil partii, wysoko kształcony teoretyk marksizmu, uczony w piśmie' - zupełnie inna kategoria niż ubiak Światło. Zawadzki odpowiadał mi na zarzuty Bialera. Tymcza- sem ja zagranicy nigdy w ogóle nie słucham, bo moje ucho jest zbyt muzykalne, by znosić trzaski i zniekształcenia, zawsze audycjom zagra- nicznym towarzyszące, a o istnieniu i ucieczce Bialera dopiero teraz się dowiaduję. Ów Bialer doszedł do wniosku, że zło tkwi immanentnie w ustroju, i że komunizmu inaczej realizować nie można. W czym się czę- ściowo myli, albo też tutejsi interpretatorzy "wulgaryzują" twierdzenia "zdrajcy partyjnego". On to właśnie miał mówić m.in. że Rosja kupuje od nas węgiel za bezcen i odprzedaje go krajom kapitalistycznym za grube hopy. A ja to już słyszałam z drugiej ręki, bo to jest przez wszy- stkich powtarzane. Warszawskie sfery rządowe są pod znakiem trudnego do pojęcia za- chwytu nad powrotem Stanisława Cat-Mackiewicza2. Dziwny kraj ko- munizmu, do którego wracają reakcjoniści, a z którego wieją komuniści. Wielkie wrażenie wywarła na nas wszystkich samobójcza śmierć Le- chonia. Przedjego pogrzebem czworo pisarzy (z innymijakoby nie zdą- żono się porozumieć): Parandowski, Słonimski, Jastrun i ja - wysłali- śmy do ambasady w Nowym Jorku prośbę o wieniec dla Lechonia z na- pisem: "Wielkiemu poecie - przyjaciele z Warszawy". Zdaje się, że zmieniono to potem na: "Znakomitemu poecie" i dano podpisy. Myśla- łam, że ambasada tego nie załatwi, ale załatwili. Radio podawało, że był taki wieniec z takim napisem na pogrzebie Lechonia. Teraz powtarza się pogłoska, że Lechoniowi dopomożono do śmierci, ponieważ chciał wrócić do kraju. Trudno w to uwierzyć wiedząc, do jakiego stopnia i jak już dawno Lechoń był całkowicie ekspatriowany nie tylko w sensie fi- zycznego przebywania za granicą chyba od roku 1927, ale i duchowo3. # S e w e r y n B i a 1 e r. Wysoki oficer KGMO. Studiował w ANP, aspirant i se- kretarz Komitetu Partyjnego INS. Będąc z wycieczką aktywistów Instytutu w NRD, 31 I 56 r. zbiegł do zachodniej strefy Berlina, od 8 VI RWE nadawało cykl jego audycji. Doradca w Departamencie Stanu, wykładowca uniwersytecki. z S t a n i s ł a w C a t-M a c k i e w i c z (1896-1966), eseista, publicysta, poli- tyk. Pochodził z podupadłej kresowej rodziny ziemiańskiej. Studiował prawo w War- szawie, Krakowie i Wilnie. Należał do POW, brał udział w wojnie z bolszewikami. W 1922 założył dziennik "Słowo" (wychodzący początkowo w Warszawie, a następnie w Wilnie), którego był redaktorem i wydawcą do 1939. W 1. 1928-35 członek BBWR; w 1939 jako reprezentant opozycji osadzony w Berezie Kartuskiej. Po wybuchu wojny przedostał się do Paryża, gdzie został członkiem Rady Narodowej. Od 1940 w Londy- nie. Po wojnie powołany do trzeciej Rady Narodowej, a w 1954 mianowany premierem polskiego rządu emigracyjnego. Porzucił ten urząd w 1956 (kulisy tego sensacyjnego zdarzenia opisał J. Putrament w Pół wieku). Wydał m.in. publicystykę: Ksi4żka moich rozczarowari, 1939, Muchy chodzg po mózgu, 1956, I.ondyniszcze, 1957, "Kto mnie wofał, czego chciai",1972; eseje: Sienkiewicz,1916, Stanisfaw August,1953, Dostojewski,1957, Zielone oczy,1958, Europa in flagranti,1965. 130 131 3 8 VI 1956 Lechoń (ur.1899), cierpiący od dawna na manię samobójczą, wyskoczył z okna nowojorskiego wysokościowca. Za granicą, w Paryżu, przebywał od 1930, od 1940 mieszkał w Nowym Jorku i, jak świadczy jego prowadzony prawie do końca Dziennik (1949-1956), do kraju wracać nie zamierzał. 21 VI 1956. Czwartek Parę numerów paryskiej "Kultury" i londyńskich "Wiadomości". W świetle ostrego i płodnego wrzenia umysłów, jakie jest u nas, cała ta literatura "wolnego świata" wydaje się mdła, staroświecka, zaściankowa i nawet zakłamana (w drugą stronę). Swietnie scharakteryzował emigra- cję pan Jerzy w jednym ze swoich listów, że jest oderwana zarówno od kraju, jak od Zachodu. W pewnym sensie dużo podobieństw do najgor- szego okresu naszych tu w kraju dziejów. Jak prawa rękawiczka do le- wej. Posługują się tymi samymi metodami, które u nas zwalczają jako przeciwne wolności. Ta sama skłonność do dyskryminacji, ta sama do- gmatyczna (choć bez żadnego dogmatu) pewność siebie, swej racji, swej nieomylności, ta sama skłonność do upolityczniania wszystkiego. Dość powiedzieć, że recenzenci "Gwiazdy zarannej"' rozpatrują tę książkę wyłącznie pod kątem politycznym, akuratjak tutejsze Kierczyń- skie i Korzeniewskie. Wieś przedstawioną w "Na wsi weselu" ci wieś- niacy z Great Russell Street uważają za nieprawdziwą, a jako dowód nieprawdziwości jej realiów przytaczają... opis weselnego przyjęcia; co jest tylko dowodem, że nikt z nich nigdy nie był na wiejskim weselu, gdy ja byłam nie tylko na tym, które stanowi temat mego opowiadania, lecz w ciągu życia przynajmniej na kilkudziesięciu chłopskich wese- lach. Nawet robotnicy folwarczni wysadzali się zawsze na obfite i sma- czne uczty weselne. Piętnują też, oczywiście, "Nocne spotkanie", że choć może i prawdziwe, ale nie należało pokazywać takich żołnierzy ra- dzieckich, skoro nie można było pokazać odwrotnej strony medalu. W tym byłaby może odrobina słuszności, gdyby nie to, że ta odwrotna strona medalu jest aż nadmiernie znana. Zresztą w myśl tej słuszności należałoby potępić Mickiewicza za postać majora Rykowa (w epopei narodowej !), a Słowackiego za Majora w "Fantazym". Obie powstały w warunkach niewoli rosyjskiej, i to na emigracji. I w samej rzeczy są już u nas ludzie, którzy to potępiają. Na obiedzie młody Eberhard Dieckmann. Zabawna rozmowa z Tul- cią. Anna opowiadała jej, że Dieckmann chce ją poznać z powodu mo- jego opowiadania "Dziecko" w "Gwieździe zarannej". Tak się tym przejęła, że nie poszła do szkoły, aby zjeść obiad z Dieckmannem. Pytała mnie: "Czy ja mam z nim iść na spacer?" "No, sama nie możesz z nim pójść. On przecież nie zna Warszawy". - "To ja jego poprowadzę". A po chwili: "Ile on ma lat? Dwadzieścia cztery? To ja mogłabym za nie- go wyjść za mąż, jakby poczekał na mnie jeszcze kilka lat". - "Jak to- mówię - wyszłabyś za mąż za Niemca?" - "Nie, ja tylko tak sobie"- zmieszała się. Po obiedzie pojechałam z nią i z p. Hanią do Botanicznego Ogrodu. Chciałam Dieckmannowi pokazać coś, czego mu oficjalnie nie pokażą, 132 133 M. Dąbrowska i E. Dieckmann w Weimarze a nadto, ponieważ czytał "Lalkę", chciałam mu pokazać ogród, gdzie Wokulski spotkał się z Ochockim. Niestety, cały czas musiałam się tyl- ko wstydzić, gdyż ogród był zachwaszczony i bardzo niestarannie utrzymany. Dawno tam nie byłam i nie wiedziałam, że to zostało tak za- puszczone. Żeby poprawić wrażenie, pojechałam z nimi do kawiarni "No- wy Świat" (na szczęście traflła nam się taksówka, co w Alejach rzadkość), ale tylko, aby zobaczyć, jaki tojest marny, nędzny, ciemny ijuż brudny lokal. # O Gwieździe zarannej na emigracji wypowiadali się M. Danilewiczowa, J. Lechoń, M. Pankowski, J, Wittlin, St. Zahorska. 22 VI 1956. Piątek Anna jak zwykle zawsze skąpo cyka swoje opowiadania o Mielcu i Stalowej Woli. Jak ciężko tam żyć. Jak ludzie stoją godzinami po mle- ko, po chleb i po mięso, którego w dodatku prawie nigdy nie ma. I jak wspaniale po zaczątkach dwudziestolecia zbudowano tam dwa całkiem nowe miasta przemysłowe. I w Mielcu, i w Stalowej Woli. (Dodane przy przepisywaniu w styczniu 1961: Dziwne, że w ciągu całego tego czerwca nie ma nic o wypadkach poznańskich, choć przez jakiś czas o niczym innym się nie mówiło, jak o tym "powstaniu", w którym robotnicy "przodująca klasa komunizmu" szli przeciw policji śpiewając "My chcemy Boga". Teraz nawet nie pamiętam, w jakich dniach czerwca te wypadki miały miejsce, ale chyba właśnie w ostatnim tygodniu czerwca', w który, jak zwykle, gdy coś się arcyważnego dzie- je, nic nie notowałam.) # Gdy postulaty produkcyjno-płacowe Zakładów H. Cegielskiego (wówczas im. Sta- lina) zostały zlekceważone, 28 VI 1956 robotnicy "Cegielskiego" i innych wielkich fa- bryk nie podjęli pracy i wyszli na ulicę. Dołączyły się do nich pozostałe zakłady pracy. Strajk robotniczy o podłożu ekonomicznym przekształcił się w protest polityczny prze- ciw dyskryminowaniu prowincji, łamaniu praworządności i metodom sprawowania wła- dzy. W miarę rozwoju wypadków rozbito więzienie i atakowano gmachy publiczne; za- mieszki zaniosły się na następny dzień. W rezultacie starć z organami porządku i wspie- rającym je wojskiem zginęło 75 osób, 600 było rannych. Początkowo władze określiły wydarzenia poznańskie jako próbę kontrrewolucji. W istocie były one pierwszym i naj- potężniejszym sygnałem wrzenia w masach robotniczych i odegrały istotną rolę na dro- dze do przemian październikowych. Jak to określił Gomułka na VIII Plenum, "robotni- cy Poznania chwytając za oręż strajku i wychodząc manifestacyjnie na ulice w czarny czwartek czerwcowy zawołali wielkim głosem: Dosyć! Tak dalej nie można! Zawrócić z fałszywej drogi!" Wydarzenia poznańskie znalazły swój wyraz w literaturze, m.in. w powieści M. Grześczaka Odyseja, odyseja. 2 VII 1956. Poniedziałek Oto dorwałam się wreszcie znów do notatek. Taka przerwa i w takim pasjonującym jak obecnie czasie. Nie zdołam już odtworzyć tych dzie- sięciu dni bogatych i w publiczne, i w osobiste wydarzenia. Jakiś czytelnik napisał do mnie (anonimowo) z pretensją o esej o Go- golu w "Myślach..."' Nie wie, że pierwsze eseje o Gogolu drukowane były u nas już w pięćdziesiątych latach zeszłego wieku, w samym dnie ówczesnej niewoli. Nie wie, że nawet w obecnej emigracji Wacław Lednicki pracuje nad tematem... przyjaźni polsko-rosyjskiej. Wydał nie- dawno, i to po angielsku, książkę "Russia, Poland and the West", która jest historią dobrych kulturalnych stosunków Rosji z Polską. Ale naród poczuł, że walczy o swoje istnienie, i stał się przeczulony. (Przepisane z nocnych karteczek). Emigracja nie potrafi rachować, zliczyć pasywów i aktywów. Nie ma chwili dziejowej, która nie miała- by jednych i drugich, z wyjątkiem chyba, gdy naród uległ zagładzie lub całkowitemu wynarodowieniu. To, że Bałkanami władała tyle wieków Turcja, uchroniło ten półwysep od zagarnięcie przez Rosję. Turcja nie miała żadnych szans na wynarodowienie Serbów, Chorwatów czy Buł- garów. Rosja byłaby te narody wynarodowiła. My przemilczamy nie tylko prawdę o rządzie, my przemilczamy i prawdę o narodzie, która jest może straszniejsza. Jak chętnie podjęła- bym wielką dyskusję z ustrojem, z narodem, z emigracją. Nigdy takiej nie będzie. Współczesność jest jak skomplikowany utwór grany na kla- wiaturze o wielu głuchych, niemych klawiszach. I coraz więcej będzie głuchych klawiszy, i nikt nie będzie wiedział, jaki to utwór gra historia, chociaż słów będzie mnóstwo, ale to będzie sztuczny język, jakiego uczą głuchoniemych. Jedni uważają, że każde ich doświadczenie jest godne utrwalenia. In- ni nie znajdują, aby jakiekolwiek ich doświadczenie było warte utrwalenia. W piątek był w Związku wieczór poświęcony pamięci Lechonia. Du- żo ludzi, ale nie tyle, co myślałam, że przyjdzie. Parandowski i Słonim- ski mówili o Lechoniu głównie jako o ich kiedyś przyjacielu. Mówili ci- chymi, martwymi głosami chorych starców. Kiedy po nich zaczęła czy- tać Eichlerówna - głos jej brzmiał jak śpiew kosa po skrzeku wron. Mi- mo że będąc bardzo dobrą aktorką i jeszcze lepszą komediantką, posta- nowiła na tę okoliczność nie zrobić użytku z żadnej ze swoich wielkich możliwości, także i głosowych. Wiersze Lechonia (prawie wyłącznie emigracyjne) czytała tak, jakby sobie samej w pokoju, gdzie ktoś śpi al- 134 135 bo chory. Posługiwała się tylko swoją nieskazitelną dykcją i jakimiś półtonami swego wymownego głosu. To wystarczyło. Wiersze wywie- rały ogromne wrażenie. W jej interpretacji spostrzegłam, że puścizna emigracyjna Lechonia jest o wiele piękniejsza i cenniejsza, niż mi się wydawało we własnym moim czytaniu. Szczepkowski2 czytał popraw- nie z tomu "Srebrne i czarne", zakończył sławną "Beatryczą". Sheybal (dramatyczny amant Eichl.) o patetycznej twarzy wzruszył salę mówio- nym na pamięć "Mochnackim". Wieczór odbył się w wielkiej ciszy i milczeniu, bez oklasków. W sobotę miałam na obiedzie Kazię, bezbarwna wizyta, jakoś nudzi- łyśmy się z sobą. I pewno nie jej to wina, tylko moja. Jak choroba jest brakiem apetytu do jedzenia, tak starość jest brakiem apetytu na ludzi. Wczoraj przyjechała z Lipek jedna z cioć Andrzeja. Przywiozła list od Anny, z którego sądzę, że niestety nie udały się te Lipki i że Anna się t#m bardzo źle czuje. I nie może być inaczej, przecież to prymityw- na wieś, czego Anna nie cierpi. i M. Dąbrowska - Mikołaj Gogol w tomie: Myśli o sprawach i ludziach,1956. z A n d r z e j S z c z e p k o w s k i (ur.1923), aktor. Uczeń Studia Teatralnego przy Starym Teatrze. Debiutował w 1944 w Teatrze Podziemnym A. Mularczyka w Krako- wie. Grał w teatrach krakowskich, poznańskich i katowickich; od 1949 w Warszawie, przede wszystkim w Teatrze Narodowym, Dramatycznym i Polskim. Ważniej^ze role: Sułkowskiego w dramacie Żeromskiego, Wałpora w Kurce wodnej Witkiewicza, Egisto- sa w Elektrze Giraudoux, Dyrektora Filharmonu w Rzeźni i główną rolę w Ambasadorze Mrożka. W 1.1955-58 i od 1976 wykładowca PWST. W roku 1981 prezes ZASP. Lipki.1 VIl11956. Środa We czwartek 5 lipca wyleciałam do Londynu na Kongres Pen-Clu- bów samolotem KLM przez Amsterdam. To moja pierwsza w życiu bytność na Kongresie Pen-Clubów. Mordercza nuda. Tyle że mnóstwo spotkań z emigrantami. Nie potrzebowałam nic korygować moich są- dów notowanych o emigracji w kraju. Tak jakbym także i z nimi przez cały czas się nie rozstawała. Albo też tak się rozstała, że widzenie z ni- mi nie miało już więcej znaczenia niż zobaczenie kogoś widywanego co dzień. Stamtąd 17 lipca samolot do Paryża. Kilka dni w "Kulturze". To już bardziej interesujące. Tu już spotkania, rozstania mają wagę. 24 lipca wróciłam do Warszawy "Lotem". Straszny grat. Trząsł jak stara kareta na kocich łbach, zajechał na Okęcie jak przed starą stodołę. Wróciłam śmiertelnie zmęczona i chora; w Paryżu nawet leżałam z gorączką; wszędzie było bardzo zimno i deszcze. Więc ciężkie przeziębienie z chzypką aż do utraty głosu; i wielkie osłabienie serca. We wtorek autem p. Markowskiej wyjechałam z Jasią i Elą (jako przewodnikiem drogi) do Lipek. Miejsce wydało mi się smutne i brzyd- kie jako pejzaż, katastroficzna rudera jako dom. Ale skoro okoliczności nas tu na te wakacje posadziły, trzeba wytrwać. 136 137 Widok z okna pokoju, w którym pisarka mieszkała w Lipkach. Fot. A. Lipka 2 VIII 1956. Czwartek Zajmuję dwa pokoiki na górce, schody wąskie, ciemne, strome i bez poręczy. W jednym pokoiku śpię na wąziutkim siennikowym wyrku i pracuję przy wniesionym tu dla mnie z dołu biureczku, w drugim myję się i ubieram. W obu - spróchniałe balkoniki na zdziczały ogród i na sosnowy las. P. Hania z Tulą i Jasia' zajmują dwa pokoiki na dole. Urządziłam się z takim komfortem, jak tylko to jest możliwe, i wie- czorem nie żałuję światła, ażeby nastrój w pokojach był przyjemniejszy. Czuję się w tym improwizowanym naftowo-świecowym komforcie le- piej jak w Nieborowie. Lubię wieś, im prawdziwsza i bardziej zapadła, tym więcej cieszę się każdym wprowadzonym udogodnieniem. Gdyby tylko pogoda była cokolwiek bardziej letnia! Po wczesnej kolacji jesz- cze na spacer po lesie z panną Hanią, która świetnie prowadzi dom. Można by z nią żyć na pustyni. Tutejszy chłopski las, a raczej bór, przytykający do sadyby, jest bar- dzo malowniczy, fantazyjny, o pięknych sosnach i wręcz przepięknych olbrzymich jałowcach. Zaczyna mi się tu podobać, może skłonna była- bym kupić te Lipki, po kilku latach zrobiłabym z nich rajską siedzibę. 1 Pomocnica domowa w domu na Niepodległości i później w Komorowie 3 VIl11956. Piątek W nocy, zbudziwszy się, słyszałam szum ulewy tak wielkiej, jakby oberwała się chmura. Ale i to napełniło mnie błogością, przypomniało, jak nocowaliśmy z Marianem, Jadzią i Tomassinu w gospodzie w Ostrzy- cach na Kaszubach. Rok 1924. Też był sierpień i też deszczysko tak la- ło. Tylko byłam inaczej, młodo, krwiście szczęśliwa. Ale dzięki Bogu i za to dzisiejsze szczęście. Straszno tylko i dziwnie pomyśleć. Z tych lu- dzi, co tam ze mną w Ostrzycach nocowali, już nikt nie żyje, oprócz sy- na Tomassich, Witolda', wówczas małego, miłego chłopczyka, dziś znakomitego uczonego. Choć może żyje jeszcze jego matka, z domu Stefanowiczówna. Ale nie, dałaby jakoś znać o sobie. 1 W i t o 1 d T o m a s s i (ur. 1912), chemik fizyczny; w I. 1948-70 profesor PW, następnie Instytutu Chemicznego WAT, Mechaniki Precyzyjnej WSI w Radomiu. Główne dzieło: Termodynamika chemiczna, 3 t., 1954-56; twórca elektrolizerów z ob- wodem wtórnym, stosowanym w Polsce i w świecie. 4 VIII 1956. Sobota Zaznaję nowej miłości. Nie myślałam, że stać mnie jeszcze na nową miłość. Rozkochałam się w Polsce iglastej. Ale bo też sosny podwarsza- wskie nie umywają się do tutejszych. Co za bogate wspaniałe kształty pni putpurowych, jaka gama zieleni od błękitnawej aż do soczyście szmaragdowej, malachitowej, kobaltowej. I te fantastyczne jałowce. Co za elegancja kształtów, jakie zielenie, jaka miękkość. To nie igły jałow- 138 139 Sosny ijałowce w Lipkach. Mal. M. Dąbrowska, sierpień 1956 ca, to krótkie włosy jedwabne. I co za aromaty. Nawet mój zatumaniony w tej chwili katarem nos czuje te balsamiczne wonie. Zaczynają już doj- rzewać borówki (brusznice), ze mchu wybija się mnóstwo kolorowych grzybów. Muchomory jak z bajki. Jak mi się podoba i ta wieś! Te sadyby, niektóre na pół dworkowe. Ta wiejska droga, to bydło, te owce wracające zewsząd z pastwiska. Jak mi to odpowiada żyć i mieszkać pośrodku chłopskiej wsi. Zanurzam się w żywioł mojego czarownego dzieciństwa, do którego nie lubię wracać nawet myślą, aż tu nagle wróciłam tak realnie, że czuję się, jakbym na- prawdę o sto lat odmłodniała. 5 V1111956. Niedziela Zapomniałam odnotować, że wczoraj w powrotnej drodze ze wsi wstępowałyśmy po masło do wspaniałego, niemal folwarcznego gospo- darstwa Dukalików. Bezdzietne małżeństwo (podobnie jak Chudziko- wie - w przeciwieństwie do całej Polski dzietność tu jest niewielka, pewno rezultat małżeństw zawieranych w granicach rodu Lipków), ma- ją w tej chwili u siebie trzyletniego siostrzeńca, Grzesia Gagę, który jak jest u nich w obejściu, mówi, że się nazywa Grześ Dukalik, a jak wyj- dzie za wrota, to już nazywa siebie Grześ Gaga. Mam wrażenie, że ho- dują go sobie na dziedzica. O jedenastej idziemy "całym domem" (na- wet Tula raczyła nam towarzyszyć) do lasu na borówki. Przynosimy garnuszek półlitrowy i torbę grzybów kurków czy kurek. Bór sosnowy coraz mnie mocniej zachwyca. Po obiedzie Tula z Jasią (nie śmiem za- pytać, czemu dziś Tula nie towarzyszy Chudzikom) poszły na spacer, a tu nagle wyskoczyła burza z ulewnym deszczem. Byłam niespokojna o Tulcię, ale gdy się trochę uciszyło, wróciły. Były we wsi, gdzie w "re- mizie" strażackiej czekano na występy "artystyczne". O piątej znów do lasu z p. Hanią i Tulcią. Po burzy zrobił się olśniewający wieczór. Cały las obwieszony błyszczącymi w słońcu kroplami, jak brylantami obsy- pany. Nad wieczorem podnosi się mgiełka. Po kolacji Jasia idzie do wsi na zabawę. Ja jeszcze piszę, a potem pomału układamy się spać. Lipki są cudne. I nie, nie kupię tego domu. Dla tej rudery nie warto zdradzać mojego stylu życia, mojego obyczaju, którym jest - nie mieć nigdy żadnej innej własności jak moja twórczość. Nigdy Lipki nie będą bardziej moje, niż są teraz, przywłaszczone sercem. Chciałabym tu przyjeżdżać co roku. Może powstałaby z tego nowa wielka powieść. Ale czuję, że coś mi w tym przeszkodzi, choć nie wiem jeszcze co. 140 I 6 VIII 1956. Poniedziałek Rano już o ósmej wyjeżdżamy z Chudzikami na targ do Stoczka. We wsi przysiada się do nas Jadzia, wnuczka Kadajowej. Miła, mizerna # dziewczynka, jedzie do dentystki. Mnóstwo furmanek ciągnie zewsząd i na targ ze świńmi, z owocami, niektórzy też z cielętami lub pieszo pę- dzą krowę. Barwne staniki i chustki, plamy zielone, czerwone migoczą w słońcu. Droga przez las mięszany, głównie olszowy z bogatym po- szyciem. Ale Jadzia mówi, że w tym właśnie lesie roi się od jadowitych ' żmij. Więc nigdy tam nie pójdziemy, zwłaszcza że Tulcia chodzi stale boso. ! Stajemy na wygonie pod rynkiem. Potem przez tłok wozów i ludzi # Jadzia prowadzi nas na drugą stronę miasteczka, w boczną ulicę#lrogę, gdzie apteka i poczta. Kupuję algorhin, wysyłam listy do Anny i Bogu- sia. W ubóstwie życia wiejskiego targowy rynek zdaje mi się pełen skarbów Sezamu. Bawi mnie, że znajduję od razu w pierwszym kramie mały guziczek potrzebny mi do bluzki. Tulcia uszczęśliwiona, że jest le- moniada "pomarańczowa" - wypijamy butelkę. Czyściutka kobiecina sprzedaje lody - to zdaje się już nadmiarem używania, chociaż lody są I złe. Kupujemy miód w butelce od przeciągającej z białoruska kobiety ze # Skibniewa. Kupujemy warzywa, pomidory i cztery kilo jabłek oliwek I po 5 i 6 złotych kilo. O wpół do dwunastej jesteśmy już z powrotem w i domu. Do obiadu przepisuję na maszynie "Dzienniki". Rano od piątej porobiłam ręczne notatki i załatwiłam listy. Pytam p. Hanię, dlaczego ta wnuczka Kadajowej jest taka mizerna i czemu nie przychodzi częściej bawić się z Tulcią. Okazuje się, że ma "owsiki", jakiś rodzaj robaków w i jelitach, których żadnym lekarstwem nie można wypędzić. Od słowa do słowa dowiaduję się, że woda w studniach (także i w naszej) jest "roba- czywa". Że nie należy tu, broń Boże, pić surowej wody. Tulcia wręcz powiada: "Tu wszyscy mają glizdy w brzuchu". To peszy mnie decydu- jąco i miły obraz Lipek się zamracza. Oto odwrotna strona sielanki. # 13 VIII I956. Poniedziałek Przez trzy dni nic nie notowałam zaprzątnięta pisaniem artykułu do "Życia Warszawy" pt. "Czy zgodnie z życzeniem ludu Warszawy?" (na temat pomnika Bohaterów Warszawy). Przez te dnie pogoda nie tylko ! się nie poprawiła, ale doszła do maksymalnego niżu i zadeszczenia. W niedzielę rano, około dziewiątej, przyjechał odwiedzić nas Jurek. [...] Jurek jest przyjemny i rekonfortujący', bo na wszystko reaguje chętnie, 141 życzliwie i z humorem. Jest minimalistą, bo był uszczęśliwiony samym tylko faktem, że go przyjęłam tak radośnie. "To prawdziwe szczęście- powiedział. - Nie spodziewałem się, żeby ktoś mógł aż tak się ucieszyć z mojego przyjazdu". Chudzik twierdzi, że tu są tylko cztery rody "prawdziwych Lipków". Lipki-Chudzikowie, Lipki-Auguściki, Lipki-Kocanki - czwartych przy- domka nie mógł sobie przypomnieć. Inni są już późniejszymi przyby- szami nie pochodzącymi ze szlachty zaściankowej. Są tu nazwiska: Za- noziki, Lebiedzińscy, Sikorscy, Gagowie, Dukaliki, Witkowie2. # R e k o n f o r t o w a ć (łac.) - pokrzepiać, dodawać otuchy, przywracać siły. z Notatki Dąbrowskiej dotyczące Lipków nie są ścisłe. Według źródeł archiwalnych i herbarzy można wymienić następujące ich przydomki (alfabetycznie): Auguścik, Bar- tosik, Cheluchnia, Chudzik, Dukalik (współcześnie także Dukała), Kadaj, Kozanka (nie Kocanka!), Talarek, Zanozik. Niektóre z nich zaniknęły wcześnie (jak Cheluchnia i Ta- larek), rodzina Bartosików wygasła tuż po I wojnie światowej. Inne przydomki, jak Wi- tek, Wszołczyk, wydają się być przybranymi ze względów majątkowych nazwiskami matek. Gagowie to nazwisko przybyszy z sąsiedniego zaścianka Górki Grubaki. Wychodźcy ze wsi najczęściej przydomków nie używali. Dziś istnieje duża dowolność w relacji: nazwisko-przydomek. 16 VIII 1956. Czwartek Po obiedzie - do Chudzików, bo tam wielka sensacja: młócą moto- rem. Młocarnia taka, jaką pamiętam z dzieciństwa, stoi na klepisku i wypełnia sobą niemal całe przejście między sąsiekami. Tylko już nie " parówka", jak ta, do której mój ojciec kupował węgiel zwany wówczas nie wiem dlaczego "kamiennym". Motorek na benzynę stoi pośrodku podwórza na podstawce o czterech zielonych kółkach z szerokimi obrę- czami. Obsługuje go Dukalik, od którego Chudzikowie wypożyczyli go na dwie godziny. Prócz Dukalika jeszcze paru gospodarzy ma tu mło- carnie z motorkami, kupione jakoby od Niemców za okupacji (albo im w czasie likwidowania okupacji zwędzone). Sporo też widziałam kon- nych kieratów poruszających młocarnie. Resztę zboża Chudzikowie bę- dą młócili cepami, bo pożyczka motoru za droga. Tak że jeśli idzie o młockę, współistnieje tu kilka epok. Chudzikowa mówi, że do tej mo- torowej młocki musieli nająć dziesięciu ludzi. W poniedziałek martwili się, że nie mogli dla nich kupić wódki. W Stoczku zabrakło, a spółdziel- nia w Lipkach nie sprzedaje. Dopiero dziś rano pojechali do Stoczka i kupili wódkę. Dlatego młocka zaczęła się w południe. Pytałam Chudzikową, ile płaci się dniówki najętemu robotnikowi. 80 zł i pięć razy na dzień życie. I to musi być dobre życie, bo inaczej pomstują i nie chcą robić. Pobierająca za kosiarzem bierze 70 zł i życie. Tak że para żniwiarzy kosztuje 150 zł oprócz świadczeń w naturze. W PGR-ach państwo płaci dniówkę 14 zł bez życia. To jak te PGR-y mogą nie już dobrze, ale w ogóle gospodarować? 19 VIII 1956. Niedziela Do jedenastej zrobiłam swoje pensum przepisywania "Dziennika" (1949 rok - bardzo przykry rok). W południe robi się gorący letni dzień. Drugi czy trzeci dzień tego lata wygrzewamy się gołe na słońcu. Panny w ogrodzie, ja na moim południowym balkoniku leżę całkiem naga. Za- częłam dziś rysować węglem i pastelami. Od czasów dziewczęcych pierwszy raz rysuję węglem i jakoś nieźle wychodzi. # O czwartej poszłam z p. Hanią do niejakiej p. Lebiedzińskiej, wdowy # po koledze Andrzejowego ojca, nauczycielu gimnazjalnym', który jed- i nocześnie z dziadkiem Andrzeja, czy cokolwiek później, kupił tu sobie # dom. Dziwny domeczek, różowy i osobliwych kształtów, na drugim końcu Lipek. Na ścianie dwa portrety z fotografii dość starodawnych. ; Pani w średnim wieku i młody człowiek o ślicznej ekstatycznej twarzy w dziwnym stroju jakby powstańca czy księdza. Okazało się, że to oj- ciec zmarłego p. Lebiedzińskiego, ksiądz unicki. Za święcenie krzyży powstańcom 1863 roku był aresztowany i siedział dwa lata; wypuścili go, gdy pod przymusem zgodził się przyjąć prawosławie. To go wykoń- # czyło. W trzy miesiące po zwolnieniu umarł. Ale syn (mąż owej pasie- czniczki) pozostał prawosławnym i ożenił się z Rosjanką chyba, w każ- dym razie mówi bardzo z rosyjska. A dzieci i wnuczka, tu z babką mie- szkająca, są już znów Polakami. I zeszli w dół. Wnuczka skończyła tyl- i ko szkołę powszechną i uczy się szyć u tutejszej krawcowej. I tak się to kręci "to w dół, to ku górze" i znowu na dół. i Ciocia Lipkówna, gdy ją zapytałam, czemu w tych tak wielkich la- sach tak mało grzybów, powiedziała: "A jednak bywa ich dużo i zawsze bywało. Przecież jest przysłowie i znajduje się nawet u Adalberga2: ##Żeby nie drwa i nie grzybki, to by wyginęli Lipki##". Drugi dzień minął bez deszczu. ' C y p r i a n L e b i e d z i ń s k i (1857-1942), nauczyciel; kolega z Seminarium Nauczycielskiego nie ojca, lecz dziadka A. Lipki. Choć uważał się za Rosjanina i był 142 143 żonaty z Rosjanką, po I wojnie światowej pozostał w Polsce, przeszedł na emeryturę i pobudował się w Lipkach. Drugą jego żoną, którą poznała Dąbrowska, była M a r i a L e b i e d z i ń s k a z d. Jaźwińska (1881-1970); dzieci nie mieli, wspomniana wnu- czka to dalsza kuzynka M. Lebiedzińskiej. Pisownia nazwiska rozmaita. 2 Samuel Adalberg - Księga przysfów, przypowieści i wyrażeń przysłowiowych pol- skich, ( 1889-1894). Z seminarium nauczycielskiego w Białej Podlaskiej, lata siedemdziesiąte XIX w. Od le- wej: Zygmunt F. Lipka z kolegami Rusinami - Cyprianem Lebiedzińskim, Bieleckim i Michałem Kozikiem 20 VIII 1956. Poniedziałek Po obiedzie Jasia i Tulcia jadą z Chudzikami wiązać owies i zwozić len. Ja z p. Hanią - na wydmy za wsią. Próbuję pejzażu pastelami, nic nie wychodzi. Już w tej godzinie zaczęły się na niebie pokazywać roz- mazane "pierzaki". Po powrocie do kolacji piszę. Po kolacji z Hanią i Tulcią ku wsi. Głosy powracającego z pastwisk bydła. Myczą krowy, pobekują owce, poszczekują psy. Mleczny zapach i odór wełny. Księ- życ w pełni, ale wciąż nieczysty, dziś w mglistej białej aureoli. 22 VIl11956. Środa Anna przywiozła mi bukiet cudownych róż, ale była cały dzień jakaś szorstka, opryskliwa i jakby szydercza. Pod koniec wizyty "wygadała się" z trzymaną w zanadrzu niespodzianką. Otrzymawszy honorarium za drugi tom "Wójta wolborskiego" kupiła... telewizor. Mnie ta wiado- mość czegoś spiorunowała. Nie tak dlatego, że to chyba ostatnia rzecz, którą pragnęłabym mieć w domu; ale jakoś zrobiło mi się przykro za Annę, że gdy zarobi więcej pieniędzy, nigdy nie przyjdzie jej do głowy, aby to włożyć w utrzymanie domu i mnie w tym ulżyć. Gdyby to zapro- ponowała, pewno bym odmówiła, ale bardzo by mnie to ujęło. Lecz An- nę bawi spychanie mnie do roli prozaicznej Marty biblijnej, gdy onajest pełną fantazji Marią od luksusów. A to nie była nigdy moja rola na świecie (choć zbytek i posiadanie mnóstwa rzeczy zdawało mi się za- wsze w złym guście i nigdy mnie nie nęciło); na jakiś luksus mogłam sobie zawsze pozwolić, rolę Marty narzucają mi dziś okoliczności. Ale tego wszystkiego nie jestem w stanie powiedzieć, więc tylko głupio się dąsałam i Anna miała znów dobrą okazję do powtarzania swego o Mar- cie i o Marii. "Życie Warszawy" nie umieściło mego artykułu w sprawie pomnika Bohaterów Warszawy. Tak wygląda wolność słowa i "autorytet pisa- rza". Słowem, dzień, na który się tak cieszyłam, wypadł w mieszanych kolorach. I jak zawsze koniec końców sama czuję się wszystkiemu win- na. Gdy już raz przestało się sobie "mówić wszystko", nie należy już mówić nic. Tak jak robi Anna. Panie odjechały przed zachodem słońca, auto leciało wprost na jego krąg czerwony i olbrzymi. 24 VIII 1956. Piątek Po południu p. Hania zrobiła u mnie czarną kawę i zaprosiłam pozo- stałą tu drugą ciocię, tzw. ciocię Lolę. Opowiedziała mi dużo ciekawych rzeczy o Lipkach. [...] Tradycja zaścianka sięga czasów Leszka Czarne- go. Herb mają Nałęcz. W "Geografii historycznej" Glogera' jest o Lip- kach, że w dawnej Rzplitej należały do ziemi Drohickiej. W okresie rozbiorów liczyły 72 dziedziców. Jeszcze przed paru laty żył Hipolit Kozanka-Lipkaz - żywa kronika tych stron. Pojawia się tu też imię Poli- karp. Stoczek był miasteczkiem prawie wyłącznie żydowskim, ale kwitł wtedy handlem, z jakiego dzisiaj nie ma śladu. Niemcy wystrzelali Ży- dów stoczańskich w ciągu jednego dnia. Uciekali na wszystkie strony, niektórzy skakali do tej bagiennej rzeczki Ugoszczy3. Lipki miały też kilka (czy kilkanaście) rodzin żydowskich, osiadłych tu od wieków, tak spolonizowanych i schłopiałych, że wielu trudno było odróżnić od miejscowej ludności. Mieli i ziemię, ale przeważnie zajmo- wali się handlem i rzemiosłem. Było kilka sklepików żydowskich, byli 144 10 - Dzienniki. i 3 145 oszustwa. A w dodatku i do kradzieży, której Żydzi w ogóle nie znają. Zupełnie się z nią zgadzam. Żydów jako kupców zawsze ceniłam, zda- jąc sobie jednak sprawę, jaka to tragedia, że cały prawie handel był w ich rękach. Bo przez to byliśmy narodem krzywobokim, bez historii handlu, który jest rodzicielem i nosicielem cywilizacji. A może to nie "przez to"? Może to dlatego właśnie Żydzi tak chętnie do nas szli, a my takie im dawaliśmy przywileje (jak kaliski z XIII wieku, według uczo- nych żydowskich najliberalniejszy w owe czasy na świecie'), że byli- śmy (co najmniej wtedy) narodem niezdolnym do handlu, za mało w nim rzetelnym? Ale jakim destrukcyjnym czynnikiem jest politykierstwo! Ludność # Lipek żyła podobno przez wieki w zgodzie i przyjaźni z miejscowymi I i stoczańskimi Żydami. A w ostatnich trzech latach przed wojną, jak tyl- ko zaczęły się wpływy hitlerowskie w Polsce, agitacja endecka dotarła # i do Lipek. Zaczęły się ekscesy w stosunku do żydowskich mieszkań- ców Lipek. Sympatyczni Lipczanie leli im naftę do cukru i do soli, pod- palali sklepiki, aż w końcu wysiudali całą ludność żydowską z Lipek. Surowiec na aprobatę polityki Hitlera był gotów. I gdy Niemcy strzelali Żydów, Lipczanie dobijali niedostrzelonych. Wyszukiwali nawet kryją- # cych się po lasach, aby ich zabić. Z ludzi można zrobić wszystko, ale naj- łatwiej - bestię. Chciałabym lepiej poznać historię Lipek. Żydzi kowale i krawcy. Był wreszcie Żyd bogacz, karczmarz, a zara- zem właściciel lasów i handlarz drzewem. Nazywał się też... Holzmann. Jego synowie: Ićko i Lejzor. Imiona i nazwiska Żydów lipczańskich: Nuchim, Eli Jabłonka, Ancko przezwiskiem Baraner, bo handlował ba- ranami. P. Lipkówna bardzo sympatycznie odzywa się o tych Żydach li- pczańskich (co mnie do niej zjednywa). Byli świetnymi kupcami, bar- dzo uczciwymi, docierającymi do klienta, cierpliwymi na grymasy ku- pujących, rzetelnymi. Powiada, że zakorzenione przekonanie o Żydach jako nabierających i oszustach w handlu jest przesądem. Przeciwnie, na- sza ludność wiejska daleko skłonniejsza jest do szwindlu, nabierania, Bolesław Pobożny z Księstwa Kaliskiego, tzw piesza pieczęć 146 147 Trzy ciotki: (od lewej) Bronisława Zygmunta (Lola), Bo- gumiła Józefa, Maria Ludomira, Lipki 1955. Fot. A. Lipka Anna przywiozła mi Jarosława "Opowieści zasłyszane"5. Śliczna książka. I podobno ze zdrowiem jego nie tak źle, jak mówiono. A propos Żydów lipczańskich, to ciocia Bronisława (Lola) Lipkówna mówi: "Jeśli pani uważa, że teraz aprowizacja w Lipkach jest dobra, to cóż to było wtedy!" 1 Zygmunt Gloger - Geografta historyczna ziem dawnej Polski,1900. 2 H i p o 1 i t K o z a n k a-L i p k a (1878?-1950), kawaler, jeden z najlepszych lip- czańskich gospodarzy; jego gospodarstwo, prowadzone przez wychowanicę, do dziś jestjednym z dwóch najbogatszych w Lipkach. % W Stoczku w 1939 na 7793 mieszkańców ok.10 procent stanowili Żydzi. W getcie w Stoczku Niemcy zgromadzili również Żydów z okolicznych gmin (ok. 300). 22 IX 1942 oddziały niemieckie otoczyły getto, sformowano z jego mieszkańców kolumnę i pogna- no ją do Sadownego (ponad 10 km) na transport do Treblinki. Uciekających z kolumny na łąkach i w lasach żandarmi wystrzeliwali; ukryć się zdołało bardzo niewielu. Na miejscu, gdzie w Stoczku był kirkut, stoi pomnik upamiętniający poległych. 4 Statut i przywilej nadane w roku 1264 przez ks. Bolesława Pobożnego, władcę pia- stowskiego na księstwie kaliskim w okresie rozbicia dzielnicowego. Były one recepcją przywilejów uzyskanych przez Żydów w krajach sąsiadujących bądź bliskich (w Au- strii, na Węgrzech i w Czechach) ze zmianami, potwierdzone w 1334,1354,1367 przez Kazimierza Wielkiego i jego następców, co sprawiło, że Polska stała się największym (do czasu holocaustu) skupiskiem Żydów na świecie i głównym ośrodkiem kultury ży- dowskiej. J. Perles w Geschichte der Juden in Polen (1865) nazywaje "zaiste prawdzi- wym kamieniem szlachetnym w ustawodawstwie średniowiecznym" i dowodzi ich wy- jątkowej na owe czasy tolerancji i wolnomyślności. 5 Jarosław Iwaszkiewicz - Opowieści zasłyszane, 1954, wyd. 2, 1955; tam znajdo- wały się m.in. opowiadania, które Iwaszkiewicz przed paru laty czytał Dąbrowskiej (Borsuk, Kwartet Mendelssohna). 25 VIII 1956. Sobota Mimo wietrznej, zimnej pogody koło dwunastej wychodzimy na spa- cer w stronę "pięknych sosen". Skręcamy w inną jak zawsze ścieżkę i nagle - na prawo na bardzo łagodnym stoku duży prześliczny sad jab- łeczny. "Drzewa posadzono w rzędy"', a ich gęstwina mieni się wszy- stkimi odcieniami dojrzewających owoców. Sad jak rajski arras ściele się do stóp stojącego na szczycie stoku dużego domostwa; ładna bryła o wielkich weneckich oknach, z dachem krytym gontami, z piętrem o oknach jeszcze zaszalowanych szarymi deseczkami. Cały też dom w przyjemnie popielatych barwach, jakich nabiera drzewo budulcowe z biegiem czasu. [...) Okazało się, że to jest "rezydencja" kierownika szkoły, który się na- zywa Wacław Lipka-Witek2. Zwiedziłyśmy tę posesję własnym oczom Dom W. Lipki-Witka w Lipkach. Fot. A. Lipka nie wierząc. W głuchych Lipkach znalazł się człowiek, co nie tylko na szczerych piaskach założył gatunkowy (i tak owocujący) sad (jabłonie # z Sinołęki), ale pobudował kulturalny dom z obszernym hallem, ogro- mnymi oknami na wszystkie strony, z kaflowymi piecami, z obficie ro- dzącą winoroślą na południowej werandzie domu, z cementowymi pły- tami wyłożonymi chłodnikiem od furtki do drzwi wejściowych, z... ba- senem cementowym do kąpieli w ogrodzie. Co więcej - gospodarze przyjmują letników ze stołowaniem i dają nawet pościel. Przyjmowali- by ich więcej, tylko brak im pieniędzy na wykończenie pokoików na órze. Więc jak nie do "cioć", to tu można by przyjeżdżać, kiedy się ze- chce, nawet zimą. # Właściwy cytat: "Drzewa owocne, zasadzone w rzędy" (Pan Tadeusz, ks. II, w. 403). 2 W a c ł a w L i p k a-W i t e k (1910-1990), nauczyciel, kierownik szkoły w Lip- kach. Ukończył Seminarium Nauczycielskie w Warszawie i tu uczył. Zaraz po II wojnie światowej zgłosił się do Inspektoratu Szkolnego w Sokołowie i w 1. 1945-74 prowadził szkołę w rodzinnych Lipkach. W 1946 z pomocą rodziny pobudował się i założył 148 149 ogród, fachowo rozwijany. Od czasu wizyty Dąbrowskiej w 1956 zadzierzgnęły się bliższe stosunki: Dąbrowska zatrzymywała się w jego domu. W. Lipka-Witek odwie- dzał ją w Warszawie, brał udział w jubileuszach Dąbrowskiej w Warszawie i w Kaliszu. 26 VIII 1956. Niedziela Ciocia Lipkówna dała mi do przeczytania, wydaną przed wojną przez Ligę Ochrony Przyrody - Jana Bogumiła Sokołowskiego: "Ptaki ziem polskich"'. Przeczytałam to jednym tchem jak najpiękniejszą powieść. Te dziesięć zeszytów tak zaostrzyło mój zmysł obserwacyjny na ptaki, że na spacerze z Lipkami-Witkami zauważyłam niezmierną rzadkość- kruka. Wczoraj rano widziałam stado ptaków, sporych, w słońcu ich spody zdawały się szarobrązowe czy kawowe. Podejrzewam, że to były sójki w locie. Na brzozie koło balkonu co dzień rano szpaki poświstują, szczebiocą jak na wiosnę, choć nasze wiosenne szpaki odlatują już w czerwcu. Słyszę też niekiedy gwizdanie wilgi, co mnie tym bardziej zdziwiło, że wilgi odlatują najpóźniej w połowie siezpnia. Sokołowski mi to wszystko wyjaśnił. W sierpniu gwiżdżą szpaki bawiące u nas tyl- ko przelotem w drodze ze zbyt zimnej północy jeszcze bardziej na po- łudnie od nas. Przeważnie są to szpaki syberyjskie. Szpaki są znanymi przedrzeźniaczami i potrafią udawać głosy różnych ptaków, a nawet zwierząt, i to takie nawet głosy, których bezpośrednio nie słyszą, a tylko zapamiętują. W samej rzeczy, te z mojej brzozy miauczą czasem jak kot. I ta wilga to także one. Sokołowski wręcz powiada, że jeśli komuś w lutym lub w marcu zdaje się, że słyszy wilgę, to będzie szpak wilgę udający. # J a n B o g u m i ł S o k o ł o w s k i (1899-1982), zoolog, ornitolog, działacz na polu ochrony ptaków w Polsce; od 1948 profesor na Uniwersytecie Poznańskim, w 1951 organizator Wydziału Zootechnicznego WSR i profesor tej uczelni; autor licz- nych publikacji naukowych, populamonaukowych i atlasów, m.in. Z biologii ptaków, 1950, Ochronaptaków,1954, Ptaki ziempolskich, t. I-II,1958, Ptakipolskie,1965. 27 VIII 1956. Poniedziałek Piękny letni dzień. Korzystam z tego i dużo rysuję. Rano za ogro- dem, po południu na "Tobołach" - tak się nazywa jałowcowa polana, dokąd chodzimy na rydze #ak ich znajdziemy siedem, to wielki jubel). Gdy wracamy, gęstsza część lasu wygląda jak poprzestrzelany słońcem kościół gotycki. Widziałyśmy pstrego dzięcioła. Po powrocie rysując z balkonu północnego, widziałam na sosnach wiewióreczkę. Tulcia cały dzień z Chudzikami zwozi owies i proso. #*: : . Krajobraz podlaski. Mal. M. Dąbrowska, sierpień 1956 150 151 30 V Il11956. Czwartek Pakowałyśmy niemal na oślep, bo niebo zawalone chmurami, a dom i tak ciemny. Czy też wyjedziemy? Byłam w tych Lipkach szczęśliwa, jakjuż dawno nie byłam nigdzie. I to wbrew oczekiwaniu. Warszawa. 3 IX 1956. Poniedzialek Dla Anny i Tulci ten telewizor to takie szczęście, że muszę się do te- go przyzwyczaić, choćby dla świętego spokoju w domu. A może sama w tym zagustuję i będę się rwała, żeby oglądać te obrazki (choć już w dzieciństwie nie lubiłam tzw. magicznej latarni). I będę się jeszcze ze siebie śmiała, że taka byłam z powodu tego telewizora nieszczęśliwa. Pierwszego dnia byłam zaprzątnięta urządzaniem się w domu, ale w niedzielę zasiadłam z Anną i Elą (właśnie nadeszła), żeby obejrzeć na- daware bezpośrednio z teatru widowisko "Serce w plecaku". I widowi- sko złe, i nie spodziewając się wiele, nie myślałam jednak, że telewizja jestjeszcze aż tak zła. Ten cud technikijestjeszcze w powijakach. Daje projekcje, jakby się oglądało same początki filmów sprzed 50 lat. Jadczak' przyszedł z listą składek na pomnik Bohaterów Warszawy. Ale powiedział: "Składka na pomnik powstańców" - stwierdzając przy tym, że miałam rację pisząc, że Warszawie potrzebny jest nie anonimat będący wybiegiem i "unikiem", ale pomnik powstańców. Korotyński napisał do mnie list bardzo żałosny, przepraszający, że nie może umieścić mojego artykułu. Gdyby mieli rację, nie baliby się mojej wypowiedzi umieścić. Od naszego przyjazdu panuje cudowna po- goda. i W a c ł a w J a d c z a k (zm.1973), dozorca domu przy A1. Niepodległości 163. 6 IX 1956. Czwartek Znowu przerwa w notatkach, mimo że głowa pęka od tego, co się słyszy, a może właśnie dlatego nie mam siły notować. Zresztą przepisu- jąc mój "Dziennik" od tej wiosny (za czas tego 11-lecia), dochodzę z przygnębieniem do wniosku, że jest nudny, i do srogiego powątpiewa- nia, czy to warto pisać, czy dla kogokolwiek to będzie miało kiedykol- wiek znaczenie? "Dziennik" jest przepełniony sprawami ogólnymi i pa- sją resentymentów. Sama lubię tylko dzienniki i pamiętniki mówiące o życiu prywatnym i osobistym. A ja świadomie pomijam całe moje ży- cie osobiste, zaledwie cień cienia tu i ówdzie przemyka. 152 8 IX 1956. Sobota W "Po prostu" druzgocące przedruki dwu krótkich opowiadań Bre- chta z czasów hitlerowskich i przedmowy Tołstoja do angielskiego wy- dania jego broszury: "Co to jest sztuka?"' Skierowane przeciw całkiem innym despotyzmom, pasują jak ulał do naszej rzeczywistości. Ale do jakich to aluzyjnych sposobów muszą się uciekać redaktorzy w tym czasie rzekomo przywróconej wolności słowa. 1 Bertolt Brecht - Szpicel, Godzina robotnika; Lew Tołstoj - Przedmowa do angiel- skiego wydania eseju "Co tojest sztuka?", "Po prostu" 1956, nr 37. 9 IX 1956. Niedziela Zupełnie już po powrocie doszłam do równowagi (bardzo źle znoszę zmiany miejsca, choć naturę mam raczej psią niż kocią), pogodziłam się nawet z telewizorem, mimo że to jest jeszcze bardzo prymitywne. Zwła- szcza przy transmisjach bezpośrednio z sal widowiskowych; postacie widzi się zniekształcone, jakby się je oglądało przez wklęsłą albo wypu- kłą kulę szklaną. Migocze też i męczy wzrok lśnieniem kontrastów przeraźliwej bieli i brudnej czarności. Najlepiej jeszcze wychodzą od- czyty, piosenki czy kawały produkowane przez pojedynczą osobę tuż przy ekranie, to jest jedyna zajmująca innowacja pozwalająca obserwo- wać zabawną mimikę twarzy i gestykulację rąk. Pierwszym programem, który mnie zajął, był właśnie taki mieszany "kalejdoskop świata", czy jak to się nazywa. Ale widoczność licha, zmienna, wciąż pojawiają się mętne smugi, trudno też jest prawidłowo ustawić obraz w polu widze- nia. "Życie Warszawy" na moją prośbę zwróciło mi rękopis artykułu o pomniku "bohaterów". To był jakby papierek lakmusowy zanurzony w "odwilż", która jest jak drugie fałszywe wyzwolenie. NKWD i jego filie odwróciły tylko swoją skórzaną kurtkę baranią wełną na wierzch. 13 IX 1956. Czwartek Na obiedzie Melchior Wańkowicz'. Bardzo się zmienił, bardziej niż inni emigranci, których widziałam w Paryżu i Londynie. Śnieżne białe włosy, miły stary pan, ale już nie dorodny piękny mężczyzna, jakim po- został np. Kazio Wierzyński. Jakby grubszy i mniejszy, niż był kiedyś. A jednak pozostał młody, najżywszy może człowiek spośród emigran- tów. Obserwuje, myśli, konfrontuje myślenie z życiem, energia, dobry 153 humor. Nie doceniałam go nigdy jako pisarza ani - częściowo pod wpływem antypatii Stempowskich - jako człowieka. A teraz słucham z pasją jego opowiadań. Np. - o dzieciach wywiezionych (ocalonych) z Rosji, o które walczyły w portach, dokąd statek z nimi przybywał, dwie siły. Przedstawiciel Polski Ludowej, Żyd, który złą, "żydłaczącą" polszczyzną agitował dzieci na powrót do Polski ("kochane dziatecz- ki"), i ksiądz Meysztowiczz, który z największym poświęceniem, rezyg- nując z oferty, której przyjęcie byłoby spełnieniem marzeń całego życia, mianowicie z wyruszenia na misję do Japonii - doprowadził wreszcie statek z tymi dziećmi do Kanady, gdzie już dziś wynarodowiły się, wsiąkając przeważnie w proletariat jako służba domowa itp. Wańko- wicz zakończył opowiadanie słowami: "I jednak rację miał koniec koń- ców nie zacny ksiądz Meysztowicz, ale ten Żyd, co namawiał dzieci na powrót do Polski". Na wiadomość, że Wańkowicz jedzie odwiedzić Polskę, emigranci odebrali mu mandat delegata na wielki zjazd emigracyjny w Paryżu. Dyskryminacja i szykana, którą gdyby zastosował "rząd warszawski", cały światek emigracyjny trząsłby się w posadach z oburzenia. 1 M e 1 c h i o r W a ń k o w i c z (1892-1974), znany prozaik, reportażysta, autor książek dla dzieci i młodzieży. Po wybuchu wojny w 1939 przedostał się za granicę, w 1. 1943-46 był korespondentem przy armii polskiej na Zachodzie, od 1949 mieszkał w Ameryce. Najesieni 1956 Wańkowicz przyjechał na parę miesięcy do kraju, a w ma- ju 1958 powrócił do Polski na stałe. =Ks.prałatWalerian Meysztowicz(1893-1982).Walczyłwl3pułkuuła- nów wileńskich. Wyświęcony na księdza w 1924. Doktorat z prawa kanonicznego otrzymał w Rzymie. W 1.1932-59 był radcą kanonicznym w ambasadzie RP przy Stoli- cy Apostolskiej. Prezes Polskiego Instytutu Historycznego w Rzymie. Członek Króle- wskiej Akademii Hiszpańskiej. Drugi w dziejach Polak - Kanonik Kapituły Bazyliki św. Piotra w Rzymie. 14 IX 1956. Piątek Wańkowicz zostawił nam swoją powieść "Drogą do Urzędowa". Chce zrobić wielki cykl powieści pt. "Panorama losu polskiego". Nie wiem, jak wypadnie ta całość' - panorama niczym więcej nie może być jak panoramą - "makroobrazem" popularnym - ale ta "Droga" jest bar- dzo zajmująca. I już sama w sobie jest panoramą wszystkich cierpień i przygód "wszystkich Polsk" w czasie wojny. Palestyna (wyborna), Włochy, Afryka, lądy, morza, obóz jeniecki w Niemczech, konspiracja w kraju, losy Polaków w Rosji, a we wszystkim - dowcip, humor, "sus- pense"2, krew mrożące w żyłach tragedie, komiczne przygody, znako- mita sugestywna charakterystyka postaci, zaskakująco inteligentne re- fleksje filozofii, aby tak rzec, użytkowej, dobry dialog, pasjonujące sy- tuacje. Dwie główne postacie księdza i żydowskiego doktora, na pewno jedne z najlepszych w polskiej literaturze historyczno-obyczajowej. I to się nie podoba na emigracji, a u nas mogłoby się ukazać tylko za cenę opuszczenia epizodów z Rosji sowieckiej. Mimo że ani w tematach ży- dowskich, ani w tematach rosyjskich, ani nawet w niemieckich nie ma u Wańkowicza żadnych tradycyjnych "obciążeń", żadnych resentymen- tów, alergii, animozji. Wszędzie jakieś wyjątkowo ludzkie ujmowanie wszystkich drażliwych spraw. Pewno, że to nie jest żadna rewelacyjna "wielka sztuka", raczej powieść-reportaż, ale w tym swoim kształcie posunięta do granic swoistego artyzmu i bardzo odskakująca od trady- cyjnych form powieści. Takjak "autentyzm" wątków i postaci posunię- ty do granic konstrukcji nierealistycznej. W czasie swojej wizyty, słuchając komentarzy Anny do naszej sytu- acji Wańkowicz powiedział zdumiony: "Co ja słyszę! A ludzie mówią: Dąbrowska byłaby przeciw, żeby nie wpływ tej komunistki Kowal- skiej". Roześmiałyśmy się obydwie. "Pan też jest przedmiotem fałszy- wych wyobrażeń - powiedziałam. - Wszystko jest zawsze źle zrozu- miane". Ale zabawiło mnie jeszcze co innego. Za młodu moje życie na uboczu od świata kawiarniano-literackiego przypisywano wpływom Mariana. Potem - moją postawę antysanacyjną, "Rozdroże" i artykuł o ekscesach antyżydowskich - wpływom Stanisława Stempowskiego. Także po wojnie moje nieangażowanie się w politykę - wpływom St. Teraz ci, co mnie uważają za "zaangażowaną", przypisują to wpływom Anny. Zupełnie jakby nie istniała moja własna osobowość i jakbym nie była w stanie sama nadawać stylu mojemu życiu. A sprawa jest dosyć prosta, nie lubię życia w gromadzie i nie lubię władz; od wszystkich trzymałam się zawsze, trzymam się i będę się trzymała z daleka. Kwe- stia upodobań, a nie poglądów. # W cyklu Panorama losu polskiego Wańkowicz napisał trzy książki: Twor#ywo (wydane w Nowym Jorku 1954 i wielokrotnie w Polsce), Droga do Ur#gdowa (Nowy Jork,1954), Ziemia zanadto obiecana (nie ukazała się ani na emigracji, ani w kraju). z S u s p e n s e (ang.) - zawieszenie, napięcie 154 155 16 IX 1956. Niedziela Rano niespodziewanie przyjechała z Wrocławia pani Marysia Chrza- nowska. Przywiozła wybornych jabłek, przeroby owocowe i wina włas- nej roboty. Przyjechała rozdygotana i dysząca "nieszczęściem", jakie ją spotkało. Adam chce się żenić z 17-letnią dziewczyną, którą przyprawił o ciążę. Córka kolejarza, ma 7 klas szkoły powszechnej, matka nie żyje, zarabia bodaj na poczcie, 700 zł miesięcznie. Wytłumaczyłyśmy zroz- paczonej matce, że zważywszy na nieodpowiedzialny charakter Adama jest to najmniejsze zło, jakiego się mogła o swym jedynaku dowiedzieć, gorzej byłoby, gdyby nie chciał się żenić z uwiedzioną panienką. Ale jak szybko deklasuje się świetny niegdyś ród generała Wojciecha Chrza- nowskiego. Nie jestem pewna, czy pani Marysia dała się przekonać, ale w każdym razie uspokoiła się i jakby z tą sprawą pogodziła. Mam za- miar pomóc tej młodej parze. Wieczorem przyszedł Jurek pokazać się w nowym ubraniu, pier- wszym zrobionym na miarę, u krawca i całkowicie zapłaconym z włas- nych zarobków. Teraz weszły w modę kamizelki i kamizelka przypomi- nająca smoking jest najładniejszą częścią tego nowego ubrania. 17 IX 1956. Poniedzialek Anna wyszła z panią Marysią i kupiła dla Adama prześliczny grana- towy materiał na ubranie po 600 zł m (kupiła z moich pieniędzy, ale i tak dam coś na przedślubne wydatki Adama). Wieczorem w telewizji sztuka Swinarskiego "Achilles i panny". Od- biór mniej zły niż bywa zazwyczaj. Sztuka bardzo swawolna a choć Achilles zapładnia w niej pięć córek domu - w gruncie rzeczy bardzo pederastyczna. Mówi wyraźnie: "Zapładniaj kobiety, gdyż są od tego, żeby przedłużać gatunek ludzki, a zwłaszcza gatunek męski; a potem idź do swego wspaniałego męskiego życia z mężczyznami". Kiedy w przerwie mówiliśmy, że w żadnym razie "socrealizmem" to nie jest Anna rzekła dowcipnie: "Ale produkcyjniak to jest. Właśnie produkcyj- niak!" Tylko Jurek i ja zrozumieliśmy dowcip i roześmieliśmy się. Bo Jurek przyszedł zobaczyć z nami tę sztukę. Potem w pośpiechu żegnali- śmy panią Marysię (dałam jej 1000 zł dla Adama) - Anna znowu do- wcipnie: "Jedź, jedź do twojego Achillesa". 22 IX 1956. Sobota Z największym trudem zdołałam się znów dorwać do tych notatek. W domu żyje się galopem, goście, goście, goście. We czwartek na obie- dzie Wańkowicz - biedny, stary pan zderutowany' kompletnie. Chciał- by pracować, chciałby się "wkluczyć", a tu nikt go nie agituje "na Pol- skę". Nawet komuniści roztaczają przed nim obraz posępny i skarżą się na trudności. Wyrzuca mi, że "mój kapitał autorytetu nie obraca się i nie procentuje". Zdziwił mnie ten merkantylny stosunek do "autorytetu", który w ogóle jest pojęciem (autorytet, nie stosunek) opartym na mnó- stwie nieporozumień. Wańk. twierdzi słusznie i w myśl tego, co piszę w "Szkicach z podróży", że pisarz musi ryzykować na [sic!) "stratę czy- telnika", czyli pisać rzeczy niepopularne w społeczeństwie, jeśli uważa je za słuszne. Odpowiedziałam na to mniej więcej: "Znacznie mniej in- teresuje mnie polemika z rządem niż dyskusja z własnym społeczeń- stwem. Ale niepodobna jej podjąć nie mogąc jednocześnie mówić całej prawdy o narzuconym przez Rosję ustroju. Każda polemika ze społe- czeństwem będzie natychmiast wyzyskana w propagandzie oficjalnej. Tego sobie żaden pisarz nie może życzyć, a tego niepodobna uniknąć". Główna rzecz, dla której chciałam Wańk. jeszcze raz zobaczyć, to aby mu powiedzieć, by w żaden sposób nie godził się na wydanie "Drogi do Urzędowa" ze skreśleniem rozdziałów o Polakach w Rosji. Tę "Drogę" przeczytałyśmy obie z Anną jednym tchem. Rzecz na pograniczu po- wieści i reportażu. Ważna i potrzebna książka #ako lektura "masowa"), pisana bez kompleksów, drapieżna, pełna dowcipu i humoru, coś w ro- dzaju polskich "Przygód Dyla Sowizdrzała". We środę w południe wizyta u mnie (na ich prośbę) Prezesa St. Rady Miejskiej, gen. Zarzyckiego2, redaktora "Życia Warszawy" Korotyń- skiego# i członka redakcji "Życia" - Szczęsnego Dobrowolskiego4 (?). Przyszli w związku z moim artykułem o pomniku Bohaterów Warsza- wy. Zarzycki - drętwa mowa, Korotyński "wiliajet chwostom"5, Dobro- wolski (komunista, co niedawno wyszedł z mamra) usiłujący "być w szeregu" - nie wiem, kto to taki. Po wysłuchaniu ich gędźby rzekłam: "Mój artykuł jest właśnie odpowiedzią na to wszystko, co tu panowie mówili, właściwie nie mam nic więcej do powiedzenia. Dodam tylko, że ##typując,# ludzi, których mieliście zamiar ##zaprosić" do Komitetu, popełniliście wielki błąd nie zapytawszy wprzódy o ich zdanie". Z tym się zgodzili, że to był błąd. Także w tym, że nazwa jest zła. "Bohatero- wie Warszawy" to w samej rzeczy zły gust wszystkich rosyjskich "gie- rojów". Ów Dobrowolski powiedział: "Ja bym sam walczył o wydruko- 156 157 wanie pani artykuhi i ewentualnie o dyskusję z nim. Ale pani autorytet (znowu!) jest tak wielki, a pióro tak świetne, że wszyscy by poszli za pani argumentami i któż by potem chciał shichać argumentów np. Koro- tyńskiego, choćby były słuszniejsze". "Pan się grubo myli - odpowie- działam. - Jeżeliby moje argumenty nie były słuszne i nie odzwiercied- lały opinii czy potrzeby warszawiaków, czytelnicy bez wahania potępi- liby mnie i przyznaliby słuszność argumentom Korotyńskiego. Właśnie dlatego nie wydrukowaliście mojego artykułu, że boicie się jego słusz- ności, i że czytelnicy stanęliby za mną". [...] Przed pożegnaniem ujawnił się właściwy cel wizyty. Moi goście po- bledli, zaczęli się jąkać: "Chcielibyśmy się zapytać, czy mimo wszystko pani nie odmówi współudziału w pracach Komitetu, gdzie przecież róż- ne szczegóły projektu mogą być omawiane, dyskutowane". Odpowie- działam niepewnie, że sprawa nie jest prosta i nie została mi bynajmniej ułatwiona, skoro nie dopuszczono mnie do głosu mogącego usprawied- liwić moje wystąpienie z Komitetu. Zaczęli nalegać i, jak zawsze się w takich wypadkach robi, komplimentować ważność mojego głosu. [.. .] Dziś na obiedzie Słonimscy. W toku rozmowy on powiedział: "Cóż, teraz znowu Jugosławia jest w niełasce. Słyszy się, że nie mamy brać wzorów z Jugosławii. Że niby lepiej już od razu wprost od kapitalizmu". Ona zaś na to: "A czy to się nie dzieje? Te sklepiki powstają jak grzyby po deszczu, ani się spostrzeżemy jak zatoniemy w sklepikarstwie, w drobnomieszczaństwie". Wieczorem powtarzając sobie tę rozmowę, śmiałyśmy się, że wszyscy oprócz partyjnych są za gospodarką uspołe- cznioną. Niebawem bezpartyjni przeciw partyjnym będą bronić ustroju. A propos Wańkowicza, Anna powiada, że po Jałcie żaden emi#rant nie powinien był zostać w Anglii ani w Ameryce, które są tejże Jałty au- torami. I to jest racja. # Z d e r u t o w a n y (fr.) - zbity z tropu z J a n u s z Z a r z y c k i (1914-1995), generał, działacz polityczny, urbanista. Studiował architekturę na politechnice w Warszawie i Lwowie. Uczestnik kampanii wrześniowej. Od 1942 należał do PPR i GL; w 1943 aresztowany i więziony w Oświę- cimiu i Buchenwaldzie. Po powrocie w 1945 do kraju został szefem Głównego Zarządu Politycznego WP. W 1948 organitator ZMP; wkrótce wycofany do szkolnictwa zawo- dowego. W 1956 przewodniczący Prez. Stołecznej Rady Narodowej (z tego tytuhi zaj- mował się sprawą pomnika), a następnie powraca do wojska na dawne stanowisko; w 1. 1960-67 - powtórnie burmistrzem Warszawy. Pracował naukowo w dziedzinie urbani- styki. 3 H e n r y k K o r o t y ń s k i (1913-1986), dziennikarz, publicysta, działacz polity- czny. Od 1933 pracował w "Kurierze Warszawskim". Podczas okupacji związany 158 z warszawską prasą podziemną Delegatury; w 1943 aresztowany i wywieziony do Oświęcimia. Po wojnie pracował w "Dzienniku Ludowym", "Wieczorze", "Rzeczypospoli- tej", w 1.1951-72 był redaktorem naczelnym "Życia Warszawy" (od 1952 pisywała do "Zy- cia" Dąbrowska); dwukrotnie przewodniczący ZG Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich (1951-55,1961-64) i wielokrotnie poseł na sejm. W 1.1974-78 był zastępcą sekretarza gene- ralnego Międzynarodowej Federacji Bojowników Ruchu Oporu w Wiedniu. Wydał 10 tygodni w Korei,1952, Różnie bywało,1972. 4 S z c z ę s n y D o b r o w o 1 s k i, właśc. Szczęsny Feliks Zamieński (1914-1961) działacz polityczny, dziennikarz. Studiował na Wydziale Prawa UW. Od 1935 należał do OMS "Życie" i KZMP, od 1937 do KPP. W 1939 brał udział w obronie Warszawy. Od 1942 członek PPR, pracował w jej Centralnej Redakcji, pisywał m.in. w "Głosie Warszawy". Uczestnik powstania warszawskiego w szeregach AL. Po wyzwoleniu w redakcji dziennika "Głos Ludu". W 1949 na podstawie fałszywych zarzutów aresztowa- ny, zwolniony w 1955 i zrehabilitowany. Od 1956 w redakcji "Zycia Warszawy". SWiliajetchwostom(ros.)-merdaogonem. 23 IX I 956. Niedziela Po śniadaniu rozmowa z Anną, która powiada: "Jak ci, co gromadząc wielkie siły AK w kraju za okupacji nie zastanawiali się, że gromadzą dynamit i nie przewidzieli, jak i do czego ma ten dynamit być użyty, tak ci, co dziś gromadzą dynamit dyskusji krytycznej, nie zastanawiają się, do czego z tym dynamitem idą. W społeczeństwie na skutek fatalnie prowadzonej polityki stosunków z Rosją, jeszcze obskurniej prowadzo- nej propagandy ##przyjaźni,# - nagromadził się olbrzymi materiał niena- wiści do Rosji, niewspółmierny nawet do resentymentów historycznych. Dynamit ostrej dyskusji może w praktyce doprowadzić tylko do jego wybuchu w postaci powstania, czyli do nowej klęski i katastrofy". Anna twierdzi, że w Polsce brak jest cichego porozumienia wszystkich Pola- ków, których każde słowo i każde poczynanie winno być takie, żeby uzyskując konkretne zdobycze życiowe nie dopuścić do konfliktu z Ro- sją, który byłby zgubny dla Polski, Anna twierdzi, że szał prowadzonej u nas dyskusji nie jest kierowany myślą o Polsce, lecz każdy pisarz my- śli tylko o sobie, żeby się odegrać, żeby zyskać popularność, żeby wyjść na bohatera narodowego. "Bo Polacy umieją tylko jedną rzecz, być bo- haterami i zaraz robić powstanie." Zapomniałam dodać, że Słonimski gadał mi wczoraj, że mnie chcą wysunąć na prezesa Z wiązku. A ja tego nie przyjmę. Nie po każdym Bekwarku chce się wziąć lutnię', nie każde "oblicze" chce się ratować, nie z każdym chce się "iść na wojnę", bo można zajść, jak mawiał St ., ,do durnego na podwórze". Wysuwanie mojej osoby jest klasycznym przykładem kultu niekompetencji, przez który Polska ginie i ginąć bę- 159 dzie bez względu na taki czy inny ustrój. Że ja mam "autorytet" powia- dają. Tajemnicą tego "autorytetu" jest, że milczę, kiedy nie wiem na pewno, co mam powiedzieć (a prawie nigdy nie wiem), i że nie biorę się do rzeczy, których nie umiem. A umiem jako tako tylko pisać, mogę więc najwyżej dać do "publicznego skarbca wartości" jeszcze coś nie- coś pisanin. # Trawestacja zwrotu Kochanowskiego: "Nie każdy weźmie po Bekwarku lutniej" (z fraszki O gospodyniej). B a 1 i n t B e k w a r (e) k - XVI-wieczny lutnista pochodze- nia węgierskiego, słynny w Europie, także na dworze Zygmunta Augusta, gdzie sławę jego opiewali poeci. 25 IX 1956. Wtorek Wczoraj wieczorem aż do wpół do jedenastej oglądaliśmy w telewi- zji nwą sztukę Anouilha "Skrowronek"'. Świetna sztuka, bardzo aktual- na, jak wszystkie teraz pisane rzeczy na stare historyczne tematy (Ver- cors, Andrzejewski). Jak dziwnie pewne słowa, sformułowania, pojęcia są w powietrzu. Myślałam, że to nam z Anną po raz pierwszy przyszły do głowy takie zdaniajak: "Człowiekjest nieszczęśliwy, bo stracił moż- ność powrotu do domu, jest ciągle jakby w teatrze...", zdania o potrze- bie cierpliwości, o niechęci do myślenia i o łaknieniu myślenia, o odwa- dze głupich, wynikającej z braku wyobraźni... A oto sądy tego rodzaju nieraz tymi samymi słowami wyrażone spotykam i u Wańkowicza, i w tej wczorajszej sztuce, i w piśmie "Preuves". Na marginesie artykułu Arthura Millera, tłumaczonego w "Preuves", gdzie jest np. takie zda- nie: "Comment du monde exterieur 1'homme peut-il faire une demeure habitable?"2, zanotowałam taką moją myśl: "Człowiek poczuł się na globie ziemskim nie w domu. Przy swej potędze - bezsilny i bezradny jak dziecko zaprowadzone do obcych ludzi w gości". Dodam - uspołe- cznienie życia, które powinno iść po linii: nikt nikomu nie jest obcy- poszło w przeciwnym kierunku: obrzydziło życie społeczne, obcym uczyniło człowiekowi dom i każdego drugiego człowieka. Te dwie rze- czy - dom i życie publiczne - zamiast się dopełniać w sensie swojsko- ści, zaczęły się dopełniać w sensie obcości. Wrócić do siebie, do domu jest też może naczelną tęsknotą naszego wieku, prawdopodobnie wszę- dzie na świecie, ale szczególnie u nas, w naszym poronionym ustroju. Ponieważ w domu odnawia się kuchnię, poszłam ze Związku na obiad do "Bristolu". Mała uprzejmość i nieprzyjemny nastrój w restau- racji. [...] Dawnymi czasy w karczmie przydrożnej lepiej zjeść było można. A to jest reprezentacyjna restauracja dla cudzoziemców i ceny słone ! 1 Jean Anouilh - Skowronek, reż. i insc. C. Szpakowicz, dek. i kostiumy W. Sieciń- ski, organizatorzy TVP i "Po prostu", Sala Kongresowa PKiN, 24 IX 1956. 2Comment du monde exterieur...(fr.)-Jakzeświatazewnętrznego człowiek może uczynić miejsce godne zamieszkania? 30 IX 1956. Niedziela We czwartek po południu na zebraniu Oddziału Warszawskiego ZLP. Znów ten sam poziom bab kłócących się w maglu. Każdy chce uchodzić teraz za wielkiego liberała, buntownika i moralistę i wszyscy wymyślają każdemu, że jak śmie za to uchodzić, kiedy wtedy a wtedy.... Wypominają sobie wszystkie grzechy, wiele świętego oburzenia, padają wrzaski: "Fuj ! Hańba!" etc., a w gruncie rzeczy każdy myśli o sobie, że- 160 I 1- Dzienniki, t. 3 161 Nadzwyczajne zebranie Oddziału Warszawskiego ZLP. Po prawej m.in.: M. Dąbro- wska, S. Piętak, I. Krzywicka, J. Andrzejewski by straciwszy już i tak kredyt u władz, zyskać go sobie "u narodu". Pu- trament [...] jak zawsze w chwilach przełomowych niby to staje na gruncie interesu publicznego, wysuwa groźne perspektywy m.in. zapo- wiadającą się inflację. I jak zawsze zyskuje tyle, że znów nie poznają się na tym farbowanym lisie, o wiele niebezpieczniejszym niż "drętwy muł" Kruczkowski (nie było go zresztą na tym zebraniu). Anna świetnie określiła tych wszystkich Katonów: "Powkładali togi ocalicieli godności pisarza i nie dostrzegli, że togi za krótkie, widać spod nich gołe tyłki i genitalia". Wrażenie tego zbiegowiska odstręcza- jące. Zabrałam tylko głos z miejsca, żeby poprosić, by na mnie nie gło- sowano, gdyż zrzekam się kandydowania na delegata zjazdowego. Zaraz potem wyszłam i wróciłam do domu, gdzie przez ten czas pie- cyk elektryczny spalił korki, na szczęście Jadczak wszystko zaraz na- prawił. Anna wróciła po dziewiątej, opowiada, że pono wojsko moskie- wskie stacjonujące w Legnicy stoi w ostrym pogotowiu, gotowe w każ- dej chwili zmiażdżyć spodziewaną w Polsce ruchawkę. Idziemy spać przygnębione. W piątek o dwunastej pani Arciuch z "Wiedzy Powszechnej" przychodzi, żebyśmy im pomogły szerzyć myśl świecką i zwalczać... nietolerancję Kościoła. Dobrze, ale kto ze- pchnął Polskę do kruchty? Kto sprawił, że najbardziej świecko myślący człowiek nie wie już, czy nie jedyny ratunek dla tratowanej osobowości narodu jest chronić się z polskością w Kościele? [...] Należy iść raczej za mądrością Kościoła i również dowodzić, że żad- ne świeckie, racjonalistyczne myślenie nie godzi w religię. Bezpośred- nia walka z Objawieniem, a nawet z obskurantyzmem czy klerykali- zmem jest w tej chwili rzeczą beznadziejną, rozdrażniłaby tylko i pod- żegała te uczucia w społeczeństwie. Jedynie tolerancja może wywołać tolerancję. Czy można walczyć z Kościołem jak długo prymas Wyszyń- ski, człowiek, co całe życie zajmował się kwestią robotniczą, co na pew- no nigdy nie skrzywdził ani nie wyzyskał żadnego robotnika - trzymany jest w "miejscu odosobnienia" przez tych, co... strzelają do robotników (Poznań). I taka gadanina ze dwie godziny, ze słabym widokiem na doj- ście do czegoś konkretnego, bo czyż my wiemy, co szerzyć, jak postę- pować, do czego dążyć? Doprowadzono ludzi do tego, że nikt nie wie, gdzie jest, co myśli, co czuje, ku czemu tak albo tak czyniąc zmierza? Tej pani chodzi także o moralność świecką. Wskazuję jej Petrażyc- kiego,jako genialnego filozofa prawa'. Wskazuję najegojedyne w swej świetnej trafności rozróżnienie między moralnością bohaterską i moral- nością społeczną wynikającą z głęboko zakorzenionego poczucia wzajem- nych obowiązków i roszczeń. Wskazuję na nasz nadmiar etyki bohater- skiej, a zupełny brak etyki społecznej. Okazuje się, że ta marksistka uważa Petrażyckiego za "mętny umysł", a jest wielbicielką i uczennicą Jany, słynnego tępaka i endeka, który właśnie genialnego Petrażyckie- go wysiudał z katedry i poniekąd przyczynił się do jego samobójstwa. Ręce na takie dicta opadają i tylko myślę na benefis Petrażyckiego, jaki wciąż aktualny w Polsce jest mój "Geniusz sierocy". W piątek Jan Kucharski2 raptem zatelefonował (nigdy do nas nie dzwoni), by zakomunikować nam wynik wyborów w Związku. Nie uwzględniono mego zrzeczenia się, dostałam prawie 100 procent gło- sów. Anna zaraz po mnie o parę głosów mniej. Ot i nowy kłopot, co z tym teraz robić? # L e o n P e t r a ż y c k i (1867-1931 ), prawnik, filozof, socjolog. Po ukończeniu stu- diów w Kijowie pracował naukowo w Berhnie pod kierunkiem H. Dernburga.1897-1918 profesor encyklopedu i historu filozofii prawa uniwersytetu w Petersburgu. Liberał, od 1905 związany z Partią Konstytucyjno-Demokratyczną (kadeci) i z jej ramienia poseł do I Dumy Państwowej. Po powrocie do Polski 1918-31 profesor socjologii Uniwersy- tetu Warszawskiego. Wydał m.in.: Wstęp do nauki prawa i moralności,1905 (wyd. pol. 1930), Teorię prawa i paristwa,1907 (wyd. pol.1959-60), O ideale spolecznym i odro- dzeniu prawa naturalnego,1925. Zainteresowania naukowe Petrażyckiego skupiały się wokół psychologii, etyki, prawa i metodologii ogólnej; sformułował wiele oryginalnych koncepcji i poglądów. Dąbrowska korzystała z dorobku myślowego Petrażyckiego, m.in. w Szkicach o Conradzie. z J a n E d w a r d K u c h a r s k i (1914-1979), prozaik, autor książek dla dzieci i młodzieży, scenariuszy. Absolwent SGH w Warszawie. Debiutował w 1935 jako felie- tonista. Uczestnik kampanii wrześniowej i powstania warszawskiego w szeregach AK. Po wyzwoleniu w Zagłębiu, założyciel wielu klubów literackich w woj. katowickim. Od 1953 w Warszawie, redaktor TV. Wydał m.in. Leśne god#iny, I958, Tylko dla odważ- nych,1967, Dwa brzegi rzeki,1970. 6 X I 956. Sobota Dziś moje urodziny, skończyłam 67 lat. Absolutnie sama w to nie mogę uwierzyć. Zapomniałam dodać, że we środę byli u mnie z "Czy- telnika" Kasiński i Gantz' w związku z umową, którą mam podpisać na moje "Pisma wybrane" (czy "zebrane")2. Za taką edycję płaci się pełną stawkę honorarium, tak że przypadnie mi najwyższa suma honorarium, jaką kiedykolwiek w życiu dostałam. Jest dla mnie coś żenującego w tym, że na starość mam zostać bogata. Marzenie o domku na wsi czy na peryferiach miasta, towarzyszy mi już od wielu lat, ale właściwie było aktualne, gdy się było we dwoje, 162 163 a w ogóle kupowanie jest mi tak obce, że gdyby nie było ze mną Anny, skończyłoby się na niczym, lub na rozdaniu nadmiaru pieniędzy biednej rodzinie i paru przyjaciołom. Skończyło się na razie na kupieniu złotego łańcuszka i dwu złotych zegarków "doxa" jednego dla mnie, drugiego dla Anny, wszystko razem kosztowało około 11 tysięcy zł. A i tak nie wierzę, by te przedmioty miały jakiekolwiek decydujące znaczenie w tzw. czarną godzinę, kiedy zazwyczaj ratuje tylko handel zamienny, ani bymje kiedykolwiek sprzedała. Czysta fikcja, ale ludzie wszyscy podle- gają takim szaleństwom, bo w sklepach z biżuterią już w ogóle prawie nie ma złotych przedmiotów ani zegarków. Aha, jeszcze zamówiłam so- bie wizytową suknię jedwabną, czarną, której mi bardzo już było po- trzeba. To w dawnym sklepie "Sztuka i Moda", gdzie ubierałam się w latach 1945-46, był to wtedy pierwszy elegancki sklep w zrujnowanej Warszawie, przy Nowogrodzkiej, teraz mieszczą się w ohydnym lokalu- ruderze przy Żurawiej. Nic gotowego te panie nie miały, tyle jednak, że mi obiecały zrobić suknię na jutro. Jeszcze tego samego dnia wieczorem byłam u miary, a te panie były nie tylko uprzejmie pośpieszne, ale kom- plimentowały mnie zachwycając się moją figurą i moim "dekoltem". Czegoś gorszy mnie, że się na starość zaczynam stroić i słucham takich rzeczy. Zdenerwował mnie trochę Jurek. Tak mnie nudzi od dawna, żeby ku- pić auto (którym on by mógł jeździć i wozić panny), że zarobiwszy te- raz więcej niż kiedykolwiek, w końcu zgodziłam się na to i złożyłam odpowiednie podanie. A chcąc mieć z ewentualnego auta więcej pożyt- ku, niż może mi go dać Jurek - a także "podnieść kwalifikacje" p. Hani i Jasi, zapisałam je obie i także Jurka na telewizyjny kurs dla kierowców (za Jurka zresztą radą). Ale tego nie było mu dość, chciał jeszcze spro- wadzać do domu do telewizji Anny jakąś swoją znajomą czy flamę. Od- mówiłam, dom i tak staje się ulicą interesantów, nie już pracować, ale żyć w nim coraz trudniej. Jurek jest tak dobry, że nie obraził się, ale mnie to zgryzło i byłam tego dnia po prostu chora na Jurka, że wszystko mu mało, i że okazał zbyt beztroską niedelikatność uczuć. Ale prędko mu to zapomniałam. 1 S t a n i s ł a w G a n t z (1907-1958), prawnik i ekonomista. Ukończył studia pra- wnicze na UW, specjalizował się w zakresie bankowości i zagadzueń monetarnych w London School of Economics. Od 1932 pracował w Banku Handlowym SA w War- szawie. Ochotnik w wojnie 1939, jeniec stalagu do 1940. Przez dwa lata w getcie war- szawskim, potem ukrywał się w Warszawie; po powstaniu wywieziony na roboty przy- musowe do Niemiec. Po wojnie urzędnik konsulatu w Brukseli, potem wicekonsul. W 1. 1952-58 był dyrektorem handlowo-administracyjnym i członkiem Zarządu Spół- dzielni Wydawniczo-Oświatowej "Czytelnik". 2 Chodziło o Pisma wybrane, które w tymże roku ukazały się w "Czytelniku" w 3 to- mach z przedmową J. Przybosia. 8 X 1956. Poniedziałek Notatka z książki Raymonda Arona (współautora książki przedwo- jennej "La revolution necessaire") "Koniec wieku ideologii": "Tak więc różnymi drogami, spontanicznie czy z pomocą policji dwa wielkie spo- łeczeństwa (USA i Rosja) usunęły warunki do ideologicznej debaty, włączyły w swoje życie robotników, narzuciły jednomyślne uznanie dla 164 165 Jerzy Szumski,1957 zasad wspólnoty. Debata ma rozdzierające akcenty tylko w krajach dru- gorzędnych, którym nie całkiem odpowiada obóz, do jakiego należą. Są zbyt harde, aby uznać swoją faktyczną zależność, zbyt pyszne, aby wy- znać, że odstępstwo ich własnego proletariatu jest bardziej ich porażką narodową niż wyrokiem historii. Zafascynowane przez potęgę, która rozsiewa grozę, są więźniami geografii. Ta pozwala na wyzwiska, ale nie na ucieczkę"'. To jakby do nas pite, ale nie rozumiem, co znaczy "odstępstwo włas- nego proletariatu", bo właśnie proletariat i w ogóle masy ludowe są przeciw oflcjalnie lansowanym ideom, którym służą raczej intelektuali- ści, będący dosyć sophisticated, ażeby sobie wszelkie naciski i ujednoli- cenia wytłumaczyć. Moje imieniny. Chcąc urozmaicić monotonię wiecznie tych samych rodzinnych gości, w tym roku z inicjatywy Anny zaprosiłam trochę lu- dzi "ze świata literatury" (dotąd nie urządzałam "proszonych imienin", przyjmowałam tych, co odwiecznie przychodzili), więc Jastrunów, Kor- nackich, Zawieyskiego, Rusinków. Szczególnie szczęśliwy okazał się pomysł zaproszenia Rusinka. Ma on dużą swobodę towarzyską, zupełny brak kompleksów, bezpretensjonalną rozmowność i jakąś trzeźwą za- cność. Zawiódł świat młodych, których było dziewięcioro, ale niczym w towarzystwie ani między sobą nie zabłyśli, przeważnie milczeli albo tkwili większość czasu przy telewizorze, na szczęście był dobry odbiór i świetny program kabaretowy. Chwilami i ja się tam przysiadałam. Wy- stępował m.in. Krukowski (Lopek), który dopiero co powrócił z Brazy- lii do Polski. Ale doskonały, wręcz genialny był starszy uroczy aktor Hanusz w parodiach piosenek różnych narodów, w parodiach piosenka- rzy dawnego "Qui pro quo" i tańców od gawota po rumbę. Literacka część gości częściowo w moim, częściowo w Anny pokoju szybko stała się zebraniem na tematy "ideologiczne" i przedwyhorcze Zjazdu. Boguszewska powtarzała "wibrując": "To zebranie... salon war- szawski. . . to tak jakby przed katastrofą.... Coś się stanie, czuję, że coś się stanie..." niby Chochoł w "Weselu". Drastyczna rozmowa o St. R. Dobrowolskim i jakimś jego w pier- wszych latach obecnej epoki toaście w rosyjskiej ambasadzie. Jakoby po przemówieniu Iwaszkiewicza, względnie przyzwoitym, miał zawo- łać: "Niechżeż ja dopiję tę kroplę, której nie dopił Iwaszkiewicz" - i przepił do Lebiediewa: - "Polska niejestjeszcze godna, aby zostać włą- czona do Wielkiego Związku Radzieckiego, oby jednak stała się tego godna". Mówi się, że przeszedł odwrotną ewolucję od wielu jego kole- gów - od przyzwoitego chłopca do wredniaka. Nie wiem zresztą, dla- czego zajmowaliśmy się akuratnie Dobrowolskim. Urocza była Tulcia, która po raz pierwszy wystąpiła w roli panienki domu, ślicznie pomagała zbierać i podawać talerzyki, widelce, noże, by- ła dyskretna, a równocześnie śmiała do gości, o dziesiątej grzecznie po- szła spać. Anna twierdzi, że wieczór był udany. W tajemnicy przede mną wystąpiła z dwiema butelkami francuskiego szampana. # Raymond Aron - Koniec wieku ideologii, Inst. Lit.1956, s.315 11 X 1956. Czwartek Pojechałyśmy z Anną do Teatru Narodowego zobaczyć "Święto Winkelrida" grane przez teatr łódzki w reżyserii Dejmka#. Sztuka napi- sana przez Andrzejewskiego i Zagórskiego na konkurs sztuk do teatrów popularnych na po wojnie. Byłam w jury tego konkursu (lipiec 1944) i wyróżniłam tę sztukę, ale Schiller przeparł wtedy do pierwszej nagro- dy bardzo kiepską sztukę Szczepkowskiej o oblężeniu Warszawy2. Na tle niskiego poziomu konkursu "Swięto Winkelrida" wyróżniało się in- teligencją, dowcipem i dobrymi sytuacjami teatralnymi. Prawdopodob- nie była to aluzja do jakichś konkretnych faktów czy ocen podziemia- już wtedy mało jasna. Kim byli autorzy tej wyróżnionej sztuki, dowie- działam się dopiero po wojnie, wówczas nie zdradzano ich nazwisk na- wet przed członkami jury. Treść sztuki: W jakąś tam rocznicę miasto szwajcarskie czci pamięć bohatera narodowego Winkelrida. Wszystko w tym świecie jest fałszywe, prócz autentycznego syna czy potomka Winkelrida, wiejskiego chłopaka, którego nikt nie rozpoznaje lub roz- poznawszy go zużytkowują do celów uroczystości, gdy biedak marzy tylko o przyznaniu mu spornej sąsiadującej z jego gospodarstwem łącz- ki. Dejmek3 zrobił z tego olśniewającą sztukę pełną daleko idących alu- zji satyrycznych, niezwykle aktualnych. Sala wyje z uciechy, a dygnita- rzom nie pozostaje nic innego jak jeździć na to masowo, przed teatrem stało mrowie limuzyn. Myśmy wróciły trolejbusem 56. Brudny, zady- miony, zaśmiecony, ciemny, z poodpadanym lakierem. W Polsce moż- na żyć jako tako tylko będąc bardzo bogatym, na Zachodzie można żyć świetnie będąc ubogim, bo tam wszystko ładnie, czysto i dobrze fun- kcjonuje. 1 J. Andrzejewski i J. Zagórski - Święto Winkelrida, insc. i reż. K. Dejmek, scen. J. Rachwalski, muz. T. Kiesewetter, Teatr Nowy, Łódź, premiera 14 IX 1956. 166 167 2 Zapewne mowa o sztuce w 6 aktach Maru Morozowicz-Szczepkowskiej pt. Wrze- sień 1939, napisanej podczas okupacji; fragmentjej drukowała "Warszawa" 1946, nr 4. Wedhig J. Timoszewicza Schiller poparł wówczas sztukę Zawieyskiego Dzień sądu. % K a z i m i e r z D e j m e k (ur. 1924), reżyser, dyrektor teatrów, aktor. Podczas wojny żołnierz BCh. Debiutował jako aktor zaraz po wyzwoleniu w Rzeszowie. Od 1949 w Teatrze Nowym w Łodzi (od 1952 dyrektor i kierownik artystyczny), gdzie wy- stawił m.in. Poemutpedagogiczny, 1951, Łaźnię, 1954, Noc Listopadową, 1956, Cie- mności kryją ziemig, 1957, Żywot Józefa, 1958, Historyję o chwalebnym Zmartwvch- wstaniu Pańskim,1961. W 1.1962-68 prowadził Teatr Narodowy. Prócz nowych wersji przedstawień staropolskich wystawił tu m.in.: Sfowo o Jakubie Szeli,1962, Agamemno- na Ajschylosa, Elektrę Eurypidesa i Żaby Arystofanesa,1963, Kordiana,1965, Dziady, 1967. Po wyrzuceniu go z powodu inscenizacji Dziadów reżyserował za granicą, a na- stępnie powrócił do Teatru Nowego w Łodzi (m.in. Operetka, 1975, Dialogus de pas- sione,1975, Vatzlav,1979). Od 1981 kierował Teatrem Polskim i Kameralnym w War- szawie, gdzie inscenizował m.in. Wyzwolenie, 1982, Ambasadora i Portret Mrożka (1987), Drzewo Myśliwskiego,1988. W 1.1993-96 minister kultury i sztuki. 13 X 1956. Sobota Ton i charakter zebrania czytelnikowskiego przypominał mi nie za- notowany szczegół zebrania Prezydium Komitetu Pomnika. Teraz wszyscy licytują się na liberalizowanie i na pozytywny stosunek do emigracji. Do tego stopnia, że można wystąpić z najbardziej drastycz- nym projektem nie wzbudzając sprzeciwu. Tak więc na owym zebraniu (w ubiegły czwartek) Rzepecki wystąpił z projektem zaproszenia emi- grantów do Komitetu Budowy Pomnika Bohaterów Warszawy. Wymie- niał nazwiska ni mniej, ni więcej, tylko Kossak-Szczuckiej i... Chruście- la', szefa sztabu AK i rzeczywistego dowódcy powstania warszawskie- go. Chruściel przebywa w Kanadzie i jakoby zgłosił już zainteresowa- nie sprawą budowy pomnika. Propozycja zwrócenia się do niego zna- lazła sprzeciw wśród zebranych (choć w praktyce, oczywiście, nic z te- go nie wyszło). Ja też jedna zapewne przypomniałam sobie wtedy mimo woli, jak w czasie powstania kursowało wśród ludności zdanie: "Monter Warszawę rozmontował, a Bór ją porośnie" (Monter i Bór pseudonimy Chruściela i Komorowskiego). Nie przytoczyłam jednak na zebraniu te- go głosu ówczesnej opinii publicznej. 1 A n t o n i C h r u ś c i e 1, ps. Monter (1895-1960), generał. W czasie I wojny światowej shiżył w Legionie Wschodnim, następnie w armu austriackiej. W okresie międzywojennym m.in. wykładowca w Wyższej Szkole Wojennej. W kampanii wrześ- niowej brał udział w działaniach Armii Łódź. Podczas okupacji komendant okręgu war- szawskiego ZWZ-AK, faktyczny dowódca powstania warszawskiego. Po wojnie na emigracji. 17 X 1956. Środa Wczoraj przyszli umówieni poprzednio Przyboś z Gottesmanem (na- czelnym redaktorem "Przeglądu Kulturalnego")1. Chcą, żebym zabrała głos w przedzjazdowym numerze "Przeglądu". Przyboś powiedział: "Nie tak idzie o Zjazd, jak o powszechne sprawy polityczno-społeczne. Bo czas jest przecież taki, że należałoby stworzyć coś w rodzaju Komi- tetu Ocalenia Publicznego". Na to ja: "A to właśnie jest źle. Pisarzom narzucono zadania ##ratownika ojczyzny,# i wspieracza rządu w chwi- lach tzw. trudności, a właściwie katastrof spowodowanych nieudolno- ścią załatwiania najprostszych spraw życia. I odtąd zaczęła się ta fałszy- wa nuta". I dalej w tym sensie: "Zadania Związku Literatów i zadania pisarzy leżą w innej płaszczyźnie. Bądźmy skromniejsi, trzeba zdjąć pióropusz i koronę z głowy pisarzy, niech wypełniają to, co do nich na- leży, niech piszą dobre książki. Tylko w krajach, w których życie publi- czne źle idzie i niedołężnie jest prowadzone, wymaga się od pisarzy, by zastąpili fachowców, ekonomistów, polityków, planistów. To są niewła- ściwe, a nawet niemądre roszczenia, gdy takie rzeczy narzuca się ze strony rządu - fałszywe apetyty, gdy takie żądania zaczynają sobie sta- wiać pisarze (co nie znaczy, że np. wielki polityk [nie] może być jedno- cześnie znakomitym pisarzem)". Gdy napomknęli, że to byłaby wielka epoka Związku, gdybym ja chciała zostać prezesem: "Bynajmniej. To byłoby wielkie nieporozu- mienie, wielka pomyłka. Skończmy z kultem niekompetencji, z sza- manizmem nazwisk, nie nadaję się do roli prezesa najzupełniej". Itp. Wyszli nie bardzo przekonani, a ten Gottesman wręcz zapewne zgor- szony. Pojechałyśmy z Anną i p. Hanią wedle umowy do owego biura po- średniczącego w handlu nieruchomościami, a ogłaszającego w "Życiu Warszawy" willę w Komorowie, która wydała się nam warta obejrzenia. Obskurne biuro, właściciel p. Nawrocki podobny do zbrodniarza Ma- zurkiewicza, w ogóle cała rzecz przypomina Tyrmanda "Spółdzielnię Woreczek". Mam obrzydzenie do siebie samej, że wdaję się w te rze- czy, do czego zmusza mnie obecna modła płacenia honorariów od razu całą globalną sumą. W normalnych czasach byłoby to spokojnie u wy- dawcy i przez lata miałabym z czego żyć z komfortem. Wobec grożącej inflacji, o której publicznie się mówi, skazana jestem albo na stratę tych pieniędzy #ak straciłam niemal wszystko w roku 1950), albo na kupno czegoś, co nie straci na wartości. Tak mi radzą. 168 169 ' G u s t a w G o t t e s m a n (ur. 1918), redaktor, thzmacz. Studiował na Wydziale Filozoficznym UJK we Lwowie. Ukończył studia w Cambridge. Członek ZNMS, później sekcji akademickiej PPS. W okresie wojny żołnierz Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Po wyzwoleniu w dyplomacji, urzędnik MSZ i MKiS. W 1. 1954-63 reda- ktor naczelny "Przeglądu Kulturalnego"; w 1. 1972-75 zastępca redaktora naczelnego "Literatury". Tłumacz sztuk autorów anglojęzycznych. 19 X 1956. Piątek Leszek z wiadomościami o dziwnych rzeczach zaszłych na uniwersy- tecie, w politechnice i na Żeraniu. Do fabryki przyjechał Kłosiewicz (prezes Związków Zawodowychl, wyjątkowo znienawidzony). Miał czelność przyjechać luksusowym cadillakiem. Robotnicy od razu potłu- kli mu szyby, wypuścili z opon powietrze, samego wygwizdali, nastę- pnie zapakowali do tegoż cadillaka i wypchnęli z wozem za bramę. Na- tychr# Ziast na murach uniwersytetu ukazała się klepsydra: "Dnia tego a tego zmarł śmiercią polityczną W. Kłosiewicz" etc. Jednocześnie w gablotkach ogłoszeniowych uniwersytetu ukazały się teksty skonfi- skowanych albo pocenzurowanych artykułów. Także pełny tekst spra- wozdania z jakiegoś Zjazdu ZMP, na którym było podobno ostre starcie z gośćmi radzieckiego Komsomołu, w prasie podano o tym zjeździe tyl- ko ułamkowe relacje. ' W i k t o r K ł o s i e w i c z (ur. 1907), działacz polityczny. W okresie międzywo- jennym członek FPK. Po wojnie działacz PPR, m.in. I sekretarz KW w Krakowie i Szczecinie. W 1.1948-58 zastępca, a następnie członek KC PZPR. W 1. 1950-56 prze- wodniczący CRZZ; 1957-58 wiceminister pracy i opieki społecznej. W 1958 usunięty z KC "za podważanie jedności partu", pracował w handlu zagranicznym. W I 971 wice- prezes Komitetu Pracy i Płac,1972-76 wiceminister pracy, płacy i spraw socjalnych. 20 X 1956. Sobota Od paru dni pogoda paryska. Ciepło, mgliście, wilgotno, mżące de- szcze, przejrzyste zachmurzenie, jezdnie i chodniki błyszcząjak lustra. Dziś rano przesensacyjna wiadomość. Rząd czy partia nie przyjęły Chruszczowa, Mołotowa i Mikojana, którzy mimo próśb, aby zaniechali tego, przybyli samolotem do Warszawy. Jak niepyszni musieli odlecieć z powrotem. Że też nie zdobyli się w tej sytuacji politycznej na odrobi- nę elegancji i powściągliwości! Że też nie zrozumieli, że teraz dopiero zarysowują się w Polsce możliwości ustanowienia sojuszu i przyjaźni z Rosją. I że nie powinni w tym przeszkadzać ! Jeżeli tego nie zrozumie- li, to znaczy, że w swej nieludzkiej pysze stracili swój przysłowiowy spryt dyplomatyczny. Ale co teraz będzie? Czy Rosja od razu wprowa- dzi w akcję wojsko? Czy zdecyduje się na chwilową porażkę, jak było niegdyś z Titem, by zwyciężyć w bardziej przyzwoity sposób? Otóż przeszłość ciemna i czymś brzemienna. Ale jak tu pracować w tak naelektryzowanej atmosferze? 21 X 1956. Niedziela Wczoraj po południu byłam u Erazmów, u niego znalazłam ku mojej radości ogromną poprawę zdrowia. Porusza się już swobodnie, a zwła- szcza oczy straciły to niepokojące wytrzeszczone błyszczenie, jakie wi- działam w ostatniej godzinie życia u St. Opowiadali mi (relacja ich przyjaciela studenta politechniki), że w politechnice odbywa się już trzy 170 171 Wiec w auli Politechniki Warszawskiej dni trwający permanentny wiec młodzieży gromadzący około 20 tysięcy ludzi. Jakoż wychodząc od Erazmów widziałam w portalu politechniki tłumy młodzieży, snadź nie mieszczącej się w tym tak rozległym wnę- trzu. Wieczorem słuchaliśmy dwugodzinnej mowy Gomułki na plenum KC partii. Mówił, zwłaszcza na początku, głosem zdławionym od wzru- szenia. Mnie ta mowa nie dość się podobała. Moje wymagania z godzi- ny na godzinę rosną i jeśli ma być nowa treść, żądam dla niej całkiem nowego języka. Ale Anna mnie zgromiła, że nie zdaję sobie sprawy z grozy sytuacji. Że w tym położeniu było aktem wielkiego męstwa wziąć na siebie odpowiedzialność, wziąć na swoje barki taką katastro- falną puściznę. I że w mowie Gomułki było maksimum niezależności, na jaką pozwala elementarny zmysł polityczny. Pewno ma rację. Oprócz prawdomównego obrazu sytuacji gospodarczej niesłychanie 172 ważny był obszerny ustęp o wypadkach poznańskich, gdzie Gomułka kilkakrotnie z naciskiem i kategorycznie odrzuca wszelkie insynuacje o roli dywersji zagranicznej w tych wypadkach. To ma kapitalne znacze- nie, bo szachuje prawdopodobny chwyt Rosji, która będzie usiłowała ewentualną interwencję zbrojną uzasadnić "rozruchami wywołanymi przez agentów imperializmu". Ciekawy passus mowy Gomułki: "Nie wszystkiemu złu, które się u nas działo, winien jest Związek Radzie- cki". Dziś po południu przyszli Żukrowscy. On powiada o przygotowanym przez "natolińczyków"' (klika rosyjsko-antysemicka) zamachu stanu. Była przygotowana lista proskrypcyjna, miano aresztować w samej Warszawie 1500 osobistości. W tym trzydziestu pisarzy. Jak to zostało udaremnione - nie wiem. Podobno generał Komar (niedawny więzień)2 stanął na czele Korpu- su Bezpieczeństwa, a cały ów Korpus opowiedział się po stronie robot- ników i studentów. Komar miał jakoby oznajmić, że w razie interwencji wojskowej Sowietów wyda broń robotnikom. Robotnicy wszystkich wielkich zakładów przemysłowych trzymają w fabrykach permanentnie warty na wypadek zamachu "natolińczyków" czy Rosjan. To nie są już warty stalinowskie, leninowskie etc., to są warty polskie, broniące nie- zależności kraju. We wszystkich hasłach powtarzają się teraz dwa sło- wa: demokratyzacja i suwerenność. Wojtek mówi jeszcze, że w owej delegacji moskiewskiej prócz Chruszczowa, Mołotowa i Mikojana byli Żukow i Koniew. Że rozmowy z nimi przeprowadzili Ochab i Gomułka. Chruszczow podobno bił pięścią w stół i wrzeszczał lżąc Polaków i Go- mułkę od ostatnich. Gomułka zaprawny w śledztwach, spod których do- piero co wyszedł, zachowywałjakoby wielką godność i spokój. Oficjal- nego przyjęcia "Delegacji" sowieckiej odmówiono, cywilni Moskale odlecielijuż wczoraj, Koniew i Żukow odlecieli do... Legnicy, gdzie za- wsze dotąd stoją trzy rosyjskie dywizje. Z nimi czy do nich pojechał tam również Rokossowski. Wojtek mówi o tym: "Rokossowski zdradził Polskę". "Jak można tak stawiać sprawę! - oburzyłam się na to - Ro- kossowski nigdy nie był Polakiem ani polskim obywatelem. Był oftce- rem rosyjskim odkomenderowanym do służby w ##prowincji polskiej##. Wierny albo niewierny może być tylko Rosji. To nie Rozłucki!"3 Nie wiem, na ile ścisłe są relacje Wojtka, gdyż on zawsze koloryzuje. Jeszcze w czasie ich wizyty przyszedł Jurek. Był na wiecu w politechni- ce i dopiero ten wiarygodny chłopiec mówił rzeczy godne zaufania. Po- twierdził jednak wiadomość o Zukowie i Koniewie. Ale co przede 173 VIll Plenum: powrót Władysława Gomułki. Obok niego stoją: A. Starewicz, A. Rapa- cki, J. Cyrankiewicz Spotkanie członków Biura Politycznego (J. Cyrankiewicz, W. Gomułka, A. Zawadzki, E. Ochab) z delegacjami robotników i studentów wszystkim podkreślał to niezwykle kulturalne zachowanie się tych tłu- mów wiecujących. "Normalnie - mówił - w żadnym tak licznym zbio- rowisku nie obeszłoby się bez scen co najmniej ordynarnych, jeśli nie chuligańskich. Tym razem wszyscy byli dla siebie uprzejmi, życzliwi, wiec był pełen żaru, ale i powagi". Tak, tylko beznadzieja produkuje chamów i chuliganów, najmniejszy promyk nadziei stwarza ludzi. Cała ta wiecująca młodzież nie okazała się ani reakcyjna, ani kruchciana. Występowała z życzliwością dla nowego ducha, jakim powiało nawet od ludzi partii, a nade wszystko dla nowej ludzkiej koncepcji socjali- zmu. Tak więc pierwsze ujawnienie się opinii publicznej pokazało, że nie jest tak źle, jak myślałam. Naród chronił się w "reakcję" i w kruchtę jako w jedyny azyl przed gwałceniem jego osobowości. Jawność życia przesegreguje wszystko we właściwy sposób. Na czym i katolicyzm zys- ka, bo co innego jest być schronem dla ogarniętych paniką tłumów, a co innego kościołem rzeczywistym, myślącym i zdolnym pogłębiać koncep- cje katolickie. Wracam do opowiadań Jurka. W tej części wiecu, w której uczestni- czył, występowali Stefan Staszewski i Jan Kott. Rzecz paradoksalna, Polacy żydowskiego pochodzenia zaczynają prowadzić Polskę przeciw Rosji, jak wprzódy grali pierwsze skrzypce w montowaniu wedle fał- szywych recept rzekomej przyjaźni polsko-radzieckiej. Anna nazywa obecny etap ich postawy: "Makabi contra Natolin". Ale żart nie zała- twia historu. Wciąż przeszkadzają dygresje. Więc Staszewski składał na tym wiecu relację z VIII Plenum KC Partii. Kiedy zawiadomił salę o przybyeiu delegacji radzieckiej, sala zaczęła masowo skandować: "Po co? Po co? !" Kiedy następnie oznajmił, że delegacja sowiecka odleciała nie przyjęta oficjalnie, ajedynie po odbyciu prywatnej rozmowy (w am- basadzie radzieckiej) z przedstawicielami rządu i partii, hala zaczęła skandować: "Li-pa! Li-pa!", a bezpośrednio potem: "Ko-niew w Le- gni-cy!" Na tym wyczerpały się informacje Jurka, lecz jego przyjście było i z innych względów przyjemne i pożyteczne. Aparat telewizyjny był w naprawie, od jego powrotu do domu Anna nie mogła uzyskać ob- razu. Jurek tak się jakoś do tego wziął, że obraz uzyskał, i to wolny od wszystkich mankamentów, które mu zazwyczaj towarzyszyły. To mnie wprawiło w dobry humor i bardzo byłam Jurkowi wdzięczna za jego dzisiejsze przyjście. 1 N a t o I i ń c z y k a m i zwano sekciarską dogmatyczną grupę w ówczesnym aktywie kierowniczym PZPR, w skład jej wchodzili K. Mijal, W. Kłosiewicz, K. Wita- szewski, S. Łapot i in. Nazwa pochodzi od podwarszawskiej nuejscowości, gdzie znaj- duje się pałacyk, w którym się zbierali. # W a c ł a w K o m a r (1909-1972), generał, działacz polityczny. Aktywista ZMK i KPP. Ukończył szkołę wojskową w Moskwie. Do 1933 działał z ramienia Kominternu na terenie Niemiec. W l. 1936-39 dowódca batalionu im. J. Dąbrowskiego i dowódca 129 Brygady Międzynarodowej w Hiszpanu. Od 1940 szeregowiec I Dywizji Grenadie- rów WP we Francji, w czasie kampanii francuskiej wzięty do niewoli niemieckiej, je- niec stalagów, z których kilkakrotnie podejmował ucieczkę. Po wyzwoleniu szef II Od- działu Sztabu Generalnego WP i jednocześnie dyrektor departamentu MBP; w 1. 1949-52 Główny Kwatermistrz WP. Więziony w 1. 1952-55, zrehabilitowany 1956. W sierpniu 1956 objął dowództwo Wojsk Wewnętrznych. W 1.1963-67 dyrektor generalny MSW. 174 175 3 Piotr Rozhicki, postać z Urody życia Żeromskiego. Syn powstańca 1863, wycho- wanek petersburskiego korpusu kadetów, po przyjeździe do Polski odnajduje swoją pol- skość, ucieka z armu carskiej i jako emigrant przygotowuje się do przyszłej walki o wy- zwolenie narodu. 22 X 1956. Poniedziatek Chmurno i ciepło, wychodzę tylko na chwilę, jak pies oblatuję kwa- drat - Rakowiecka, Asfaltowa, Narbutta, Niepodległości i wracam do męczących myśli, do pustej kartki papieru. Przez chwilę zawahałam się, czy nie przyjąć tej prezesury Związku, ale wnet odzyskałam równowagę ducha. Nie, nigdy. Nie mogę reprezentować organizacji mającej po- dwójną władzę: POP i Zarząd. Mam przekonanie, że Związek powinien być organizacją samodzielną, nie zaś ekspozyturą rządu czy partu, bez względu na to, że otrzymuje od rządu dotację. Dziś dotacja rządu nie o- znacza tego, że ma się być jego tubą. Państwo teoretycznie zbiera cały dochód narodowy, a w praktyce co najmniej 90 procent tego dochodu i jego obowiązkiem jest rozprowadzić ten dochód pod wszelkimi posta- ciami pomiędzy społeczeństwo i jego organizacje. To nie zobowiązuje do żadnej wdzięczności ani do żadnych świadczeń na rzecz rządu czy partii. To zobowiązuje tylko do wydawania tych pieniędzy roztropnie, celowo i zgodnie z interesami danej organizacji. Społeczeństwo nie mo- że odpowiadać za to, że spory procent dochodu narodowego przepada, trwoniony, rozkradany, źle inwestowany, wskutek zupełnej nieudolno- ści naszych czynników rządzących. Wracam do dnia dzisiejszego. Anna poszła do pań Milskiej i Marko- wskiej. Tam dowiedziała się, skąd partia nabrała takiej śmiałości w sto- sunku do Rosji. Otóż Ochab wrócił tylko co z Chin i przywiózł wiado- mość, że Chiny popierają Polskę'. Same wzięły i wyprawiły wszystkich doradców sowieckich do granicy, suto ich obdarowawszy i za wszystkie " usługi" podziękowawszy. Poparcie znajdujemy też oprócz Węgier w Bułgarii, Jugosławii, Rumunii. Natomiast Czechy ani drgną, a nawet wyniośle patrzą na nasze "szaleństwo". A jakie to by miało znaczenie, żeby teraz za nami stanęły ! # Na temat roli Chin w Październiku 1956 wypowiadał się później E. Ochab w kwar- talniku "Z pola wallci" 1983, nr 2: "Chińczycy wówczas postawili sprawę tak, że należy dogadać się z Polakami, że Po- lacy nie stoją na gruncie antysocjalistycznym i jeśli nawet błądzą, to trzeba z nimi roz- mawiać". 24 X I 956. Środa Rano w domu, szkicuję pierwszy brulion artykułu do "Przeglądu Kulturalnego". O wpół do czwartej podjechały po nas autem panie Mar- kowska i Milska i razem z nimi na raptem wczoraj postanowione zebra- nie Warszawskiego Oddziału ZLP. Przed wejściem stało sporo aut bez szoferów - prywatne auta pisarzy. Zebranie tłumne, poprzychodziły na- wet żony literatów. Ma się uchwalać rezolucję, deklarację okoliczno- ściową czy coś takiego. Ścibor-Rylski odczytał projekt rezolucji - tekst wyjątkowo niefortunny, rodzaj adresu wiernopoddańczego do nowych władz partii. Od razu wstał Jastrun i zaprotestował przeciwko projekto- wi. "Ten projekt należy odrzucić jako niegodny pisarzy. Trzeba prze- dyskutować sprawę i ułożyć nowy tekst rezolucji". Sala natychmiast okrzykami: "Jastrun! Jastrun!" powołała go do prezydium. Zaczęły pa- dać nazwiska kandydatów do tej komisji, padło i moje. Wstałam pro- sząc, aby mnie skreślono, gdyż jestem w ogóle przeciw uchwaleniu re- zolucji. "To są rekwizyty przebrzmiałego czasu, nikt nie ma powodu przypuszczać, że pisarze się nie solidaryzują ze zmianami, które nastą- piły, powinniśmy skończyć z tymi ciągłymi deklaracjami" etc. Mimo to wybrano mnie i niejako przynaglono do wzięcia udziału w tej komisji. Potem zaczęła się dyskusja taka burzliwa, że chwilami sala Związku ro- biła wrażenie domu obłąkanych. Były jednak i akcenty, o których trud- no sobie wyobrazić, że to nie sen. Bardzo piękne przemówienie Zawieyskiego - różne krzyki, bełkoty, kłótnie. Od czasu do czasu jakby posłowie z pola bitwy wpadają ten i ów z wiadomościami z zewnątrz. Jeden z takich komunikatów przy- niósł... Grzegorz Lasota'. Wbiegł na trybunę niby gladiator na arenę i oznajmił, że generał Witaszewski (nazwał go jakimś popularnym snadź, obelżywym przezwiskiem) został odwołany, a na jego miejsce wiceministrem Obrony Narodowej został Marian Spychalski (świeżo wypuszczony z więzienia). "Pikanterią tej wiadomości - dodał - jest, że zaproponował to... Rokossowski." - "I że to mówi Lasota!" - krzyknęła jakaś dama ze środka sali. Wtedy właśnie dowiedziałam się, że to Laso- ta, bo zmienił się tak, że nigdy bym go nie poznała (no, a ze słów tym bardziej). Z niechlujnego, kudłatego wrzaskuna zrobił się ostrzyżony, czysty, kulturalnie wyglądający przystojny chłopak. A usłyszeć z ust Lasoty, tego istnego "oprycznika2 stalinizmu" słowa "groziła nam ha- niebna interwencja wojsk radzieckich" - to dla tego samego warto było pójść na zebranie. W czasie, kiedyśmy układali rezolucję, zjawił się Putrament i ogłosił 176 12 - Dzienniki, t 3 podobno, że był telefon Chruszczowa z Moskwy... przepraszający za zachowanie się w Warszawie i wyrażający zgodę ze stanem rzeczy, jaki wytworzył się w Polsce.3 Ostatnim "komunikatem z placu boju" były podane nie wiem już przez kogo wiadomości z Węgier. Węgry stanęły za Polską, w pełni solidaryzując się z tym, co się u nas dzieje. W Buda- peszcie wielkie manifestacje, tłum opanował radiostację, domagają się zmian w rządzie i w KC, manifestacje odbywają się pod sztandarami węgierskim i polskim, złożono kwiaty pod pomnikiem Bema. Zebranie zakończyło się więc manifestacją na cześć Węgier. Niestety, jakże ina- czej w Czechach.[...] Markowska4 opowiada jednak o rzeczach b. niebezpiecznych dzieją- cych się na prowincji, m.in. w Gdańsku, Wrocławiu, Bydgoszczy. W Gdańsku manifestanci zdemolowali podobno lokal osławionego To- warzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej i próbowali rozdmuchać rozru- chy antysemickie. Ktoś nie bez racji powiedział, że doszło do takich rzeczy wszędzie tam, gdzie partia nie zdołała się na czas "włączyć w ruch ogólnonarodowy". Wracając zabrałyśmy panią Natalię Modzele- wską do nas, było już około dziewiątej. O stanowisku Chruszczowa i je- go przyjęciu do wiadomości zmian w Polsce zdecydowały być może ja- kieś nie znane nam okoliczności, ale zdaje się, że nade wszystko zdecy- dowały Chiny (jakiś zarysowujący się konflikt z Rosją). Kto by pomy- ślał czy we śnie bodaj przyśnił, że takiego znajdziemy sojusznika w tym impasie historii! Mimo woli myślę o moim opowiadaniu "Chińczyk" z "Uśmiechu dzieciństwa". Pani Natalia opowiadała szczegóły o przyjeździe Chruszczowa. Po- dobno istotnie było tak, że na telefoniczną zapowiedź wizyty nasi pano- wie odpowiedzieli kategoryczną "prośbą" o nieprzyjeżdżanie, gdyż ós- me Plenum będzie się zajmowało sprawami wyłącznie polskimi i we- wnątrzpartyjnymi i żadne zaproszenia, wizyty czy delegacje zagranicz- ne nie są przewidziane. W odpowiedzi na to "Chruszczow i inni" przy- lecieli. Na lotnisku czekali w dwu grupach: Politbiuro Partii i osobno- Rokossowski z rosyjskimi generałami. Chruszczow podobno dosłownie wyskoczył z samolotu i przywitawszy się z generałami zwrócił się od razu do Ochaba "z pyskiem". Tenor "przemówienia" był podobno: "Ty taki i owaki, myśmy krew za was przelewali, a ty chcesz Polskę Amery- kanom sprzedać?!" (Jakoby już wracając z Chin Ochab miał w Mosk- wie powiedzieć: "Węgla nie mamy i nie damy"). Podobno Ochab się stawiał. Chruszczow zwrócił się do Gomułki: "A ty kto taki? Ciebie nie znam". Na co Gomułka miał odpowiedzieć: "Nie znacie mnie, bo sie- działem w więzieniu" i coś tam jeszcze. Potem pojechali wszyscy do Ambasady Sowieckiej. "I tam - jak opowiada pani Natalia - nastąpiła karczemna scena trwająca 15 godzin". Nieproszeni radzieccy goście od- lecieli nazajutrz o szóstej rano. Jest coś imponującego w wytrzymaniu tej sceny przez steraną ofiarę systemu jaką jest Gomułka. Jest też coś imponującego w fakcie, że to robotnik polski pierwszy po hrabim An- drzeju Zamoyskim powiedział: "Allez-vous en"5. Zapomniałam dodać, że na owym zebraniu moje i Anny współczucie 178 179 Mieczysław Jastrun,1958. Fot. A. Szypowski wzbudził Lichniak, który gdy sala wrzała głośno przeciw Piaseckiemu (od którego artykułu, zalecającego przeciw odnowicielskiemu ruchowi stan wyjątkowy, odcięli się także katolicy), stanął w jego obronie. Za- czął od słów: "Zdaję sobie sprawę, że w tym, co powiem, będę sam i będę miał wszystkich przeciw sobie. Proszę zebranych, żeby cierpli- wie mnie wysłuchali nie obrzucając mnie zwischenrufami, gdyż i tak trudno mi jest wypowiedzieć, co muszę..." A zakończył złożeniem na stole swojej legitymacji związkowej bez jednego słowa. Zadziwiające, żeby taki zdolny, inteligentny (nie mówiąc o wdzięku osobistym) czło- wiek, taką posiadający sympatię nawet przeciwników politycznych, do tego stopnia uwierzył w Piaseckiego, którego jest podobno prawą ręką w PAX-ie. Ale cenię jego odwagę cywilną wystąpienia przeciwko wszystkim, i widać było, ile go to wystąpienie kosztowało. # G r z e g o r z L a s o t a (ur.1929), dziennikarz, krytyk literacki, reżyser. W koń- cu wojny w Armii Ludowej. Pracował w prasie młodzieżowej, następnie w "Nowej Kulturze" i w "Przeglądzie Kulturalnym" (z okresu socrealistycznego pochodzi Kieru- nek natarcia, 1954). Twórca i wieloletni realizator telewizyjnego programu "Pegaz", kierował Redakcją Filmów TVP, studiem eksperymentalnym; zrealizował wiele filmów zwł. baletowych (Balet,1969, Gry,1970, I.anie,1974, Pieśni,1979), za które otrzymał liczne nagrody zagraniczne. 2 O p r y c z n i k (ros.) - tu: bojowy wykonawca % Mowa o nieoczekiwanej wizycie 19 X (w czasie rozpoczynającego się VIII Plenum PZPR) delegacji KPZR. Wkrótce, 31 X 1956, rząd radziecki opublikował deklarację o zasadach stosunków między ZSRR i krajami socjalistycznymi (równość, system konsul- tacji i współdziałania). 4 W a n d a M a r k o w s k a (ur. 1912), literatka, thrmaczka. Studiowała na UW polonistykę u prof. J. Ujejskiego oraz filologię klasyczną u prof. T. Zielińskiego. W 1. 1933-38 należała do KPP; członek zespołu red. miesięcznika "Lewar". Na początku okupacji pracowała w Bibliotece Zakładu Narodowego im. Ossolińskich we Lwowie, skąd powróciła do Warszawy. Po wojnie wstąpiła do PPR; pracowała w wyd. "Książ- ka", w Instytucie CRZZ i wykładała historię literatury w szkołach partyjnych. W I. 1955-57 zastępca kierownika Wydziału Kultury KC; pod wpływem wydarzeń na Wę- grzech wystąpiła z partii. Poza twórczością dla dzieci (m.in. wraz z A. Milską Bajki ró# nych ludów) i książkami popularnonaukowymi - przekłady Eneidy Wergilego, Heroidy, Owidiusza, Goethego (m.in. Powinowactwa z wyboru), Schillera, Hólderlina, Kleista, Rilkego, Zweiga, G. Trakla, Nelly Sachs i in. 5 A 11 e z-v o u s e n (fr.) - wynoście się 25 X 1956. Czwartek Wobec rosnącego nasilenia nastrojów antysowieckich wszyscy poli- tycy prześcigają się teraz w podkreślaniu sojuszu ze Związkiem Ra- dzieckim. To jest istotnie konieczność polityczna, ale słuchać tego nie- miło, bo Rosja od 1939 robiła wszystko co mogła, żeby ją znielubiano. A mówił o niezłomności tego sojuszu i Gomułka dzisiaj przed Pałacem Kultury, i Cyrankiewicz w swym expose o sytuacji, i stary poseł Drob- nerl w sejmie. Okazało się przy tym - powiedziane expressis verbis przez Gomułkę i Cyrankiewicza - że wojska radzieckie bynajmniej nie wycofują się z Polski, lecz tylko solennie obiecały, że w ciągu dwu dni cofną stacjonujące w Polsce jednostki do ich baz (Legnica i Szczecin), czyli że przestaną po prostu bezpośrednio zagrażać Warszawie. Cały dzieńjestemjak nieprzytomna z zamętu tych wszystkich spraw. # B o 1 e s ł a w D r o b n e r (1883-1968), polityk. Ze starej krakowskiej rodziny z tradycjami patriotycznymi. Studiował we Lwowie, Zurychu i Fryburgu, doktor che- mii. Podczas studiów wstąpił do PPSD, a zarazem do III Proletariatu; walczył w rewolu- cji 1905 i w Legionach. W dwudziestoleciu zajmuje w ruchu socjalistycznym konse- kwentne stanowisko antyreformistyczne i jednolitofrontowe. Po wybuchu wojny are- sztowany przez Rosjan i zwolniony; znalazł się w Zarządzie ZPP. Poseł do KRN i pier- wszy prezydent Wrocławia. Mimo przystąpienia do PZPR wycofał się z wielkiej polity- ki na rzecz działalności samorządowej w Krakowie. Wydał m.in. Spowiedź skazańca, 1906, Drogowskazy, 1945, Rzecz o klasowym ruchu zawodowym w Polsce, t. I-V, 1965-67, 3 tomowe wspomnienia Bezustanna walka,1962-67. 29 X I 956. Poniedziałek Nie mogę się uporać z artykułem do "Przeglądu Kulturalnego" i nie zdążyłam z nim na sobotę, jak obiecałam. Od minionej środy, w którą tak ucieszyliśmy się z wydarzeń w Buda- peszcie, węgierskie manifestacje przeobraziły się w tragedię. Powstańcy opanowali część kraju, ale sąjakoby dwa rządy, z którychjeden wezwał wojska rosyjskie, czy też tak się pozoruje ich interwencję. Są tysiące za- bitych i rannych, część Budapesztu płonie, słowem, doszło tam do tego, czego istnym cudem uniknęliśmy w Polsce. Cała prasa europejska grzmi o Węgrach i Polsce. W sobotę wieczorem był Janek Kott. Bardzo podniecony opowiadał mnóstwo nie znanych nam szczegółów z owej nocy z piątku na sobotę i z całego ubiegłego tygodnia, gdy ważył się los Polski. Chruszczow po- woływał się na to, że przylatując do Polski działa w porozumieniu z Ti- tem, tymczasem Tito słał owej nocy depeszę za depeszą dementując to kłamstwo i opowiadając się za Polską. W Ambasadzie Jugosłowiańskiej nikt nie spał tamtej nocy. Poszukiwano, gdzie jest Chruszczow, żeby mu zakomunikować dementi Tity, członkowie ambasady podobno pła- 180 181 kali. Jednocześnie wojska Korpusu Bezpieczeństwa otoczyły Warsza- wę, gotowe strzelać na wypadek, gdyby Rosjanie ruszyli ku Warszawie (a doszli podobno już bardzo blisko). Oddziały Rokossowskiego stojące jakoby gdzieś na tych samych miejscach, gdzie Rokos. stał w czasie po- wstania 1944 roku, i którym powiedziano, że Żydzi chcą opanować rząd i partię, były jakoby gotowe uderzyć. Na wieść o tym oficerowie KB przedarli się do tych oddziałów, aby je poinformować o prawdzie sytu- acji. Żołnierze zresztą wszyscy co do jednego byli cały czas z narodem, a tylko oficerowie dali się obałamucić. Tak mówią. Nowe Politbiuro ma jechać do Moskwy ustanawiać nowe warunki sojuszu. W związku z tym Gomułka dostaje setki listów błagających go, 182 żeby nie jechał. Podobno młodzież zbiera się gromadnie pod gmachem UB skandując: "Pilnujcie Gomułki w Moskwie!" Ale Gomułka może najpierw pojedzie na Węgry, gdyż jakoby Polska zaproponowała Wę- grom mediację w ich wojnie domowej (?). Pogoda listopadowa. Pochmurno, ciepło, mglisto. Kott mówił też, że "Trybuna Ludu" przedrukowała artykuł... Miłoszal, a paryska "Kultura" jakoby ogłosiła, że nie uważa się za pismo emigracji, lecz po prostu za polskie pismo wychodzące za granicą. Mają pono wymieniać numery z "Przeglądem Kulturalnym". A młodzież woła do UB: "Pilnujcie Go- mułki w Moskwie!" Co za sytuacja! Świat się kończy, a może... zaczyna. Całą niedzielę przesiedziałam nad artykułem. Dziś rano wzięli go do "Przeglądu"2, ale nie jestem z niego zadowolona. Jestem nawet bardzo z niego niezadowolona. I bardzo dużo paliłam, stąd czuję się dzisiaj za- czadziała. Więc o jedenastej wyszłyśmy z Anną na spacer. Radio i prasa podały dziś wiadomość o powrocie do Warszawy pry- masa Wyszyńskiego i podały też apel do Węgrów o zaprzestanie "brato- bójczej walki" podpisany przez Gomułkę i Cyrankiewicza. Czy na tym wyczerpuje się owa mediacja Polski, o której wspomniał Kott? Podobno wyjazd naszych "czynników" do Moskwy odłożony. # W przeglądzie Prasa zagraniczna o wydar#eniach w Polsce "Trybuna Ludu" (27 X 1956) omawia artykuł Cz. Miłosza ("skądinąd znanego nam dobrze ze swej wrogości do # Polski Ludowej"j z tyg. "Demain" z 25 X i przytacza urywki, gdzie Miłosz stwierdzał ! m.in.: "tej dramatycznej nocy tłum warszawski... tym razem mówiąc o rządzie mówił ##my#, zamiast mówić uoni##". = M. Dąbrowska - Przed jazdem pisarzy, "Przegląd Kulturalny" 1956, nr 44. I XI l 956. Czwartek Wieczorem słuchałam przez radio kawałka "Dziadów". Uderzyły mnie # słowa: "Pamięć i nadzieja". Dobry byłby tytuł powieści. Tylko czy ja je- szcze kiedy w życiu napiszę powieść? Lub coś, co by było lepsze, wię- ksze i całkiem inne od powieści. Sprzykrzyły mi się wszystkie dotych- czasowe konwencje literackie. Treści życia za mało albo za dużo na słowo. Zmartwienie z Bogusiem, grozi mu przerzut raka. Izrael wkroczył do Egiptu'. Też ci agresor! I po co pchają się tam, skąd ich Mojżesz szczę- śliwie wyprowadził? Smutne, za smutne są te dnie nastającej nadziei. Przypomniało mi się, że na owym zebraniu z 25 X, kiedy odczytano tekst rezolucji, ktoś powiedział do mnie: "Poznaję pani tekst po sło- wach: ##nastaje czas nadziei"". 183 Kardynał Stefan Wyszyński 1 Po zawieszeniu broni między Izraelem a Egiptem w 1949 nie doszło do zawarcia traktatu pokojowego. Nierozwiązanie wielu kwestii, zamknięcie dla Izraela znacjona- lizowanego przez Egipt w lipcu 1956 Kanału Sueskiego oraz niepokoje graniczne stały się przyczyną działań wojennych. 29 X wojska izraelskie natarły na strefę Gazy i Pół- wysep Synajski, a w dwa dni później wojska brytyjskie i francuskie dokonały agresji na Egipt. Działania wojenne przerwano 6 XI wskutek ultimatum ZSRR, nieprzychylnego stosunku USA do akcji swych sojuszników i protestów ONZ. W 1956-57 wojska izrael- skie wycofały się z terytorium Egiptu do granic ustalonych w 1949. 3 XI 1956. Sobota Rano z Anną w mieście. Pod wpływem niepokojących wieści z Wę- gier i Egiptu, także pod wpływem postawy chłopów ze "spółdzielni pro- dukcyjnych", którzy zastrajkowali z dostawami (nie chcąjakoby uzależ- nienia rozwiązywania spółdzielń od spłaty długów państwowych, gdyż, jak twierdzą, spółdzielnie doprowadziły ich do nędzy) do miasteczek, potem do większych miast, tak że powstała panika "spożywcza". Dziś jej największe nasilenie ogarnęło Warszawę. Olbrzymie ogony pod sklepami spożywczymi - wykupywano wszystko. Także sklepy jubiler- skie kompletnie z wszystkiego wykupione, bośmy zaglądały do kilku. Moją obojętność na sprawę kupna czegokolwiek, moją obojętność na wszelkie "lokowanie pieniędzy" w coś, co nie jest mi potrzebne do co- dziennego użytku, odczuwam jako moją niższość wobec bardziej sprawnych w tym względzie przyjaciół. Na obiedzie Wańkowicz, z którym przekomarzamy się na tematy aktualne. Wszystkie "wypadki" przesiedział pisząc coś w Mądralinie. Podziwiam jego w tym wypadku zimną krew. Po obiedzie Wańkowicz wyfotografowuje na nas całą rolkę (ma lampę błyskawiczną, tzw. flash), co jest niewymownie męczące. 4 XI 1956. Niedziela Rano przyszedł Jadczak (nasz dozorca domu) z listą składek "na Wę- grów" i z nieoczekiwaną wiadomością, że wszystko się znów nagle po- gorszyło. Że rząd Nagya upadł, a nowy rząd' wezwał powtórnie wojska radzieckie "na pomoc". A ranne gazety w samej rzeczy ogłosiły komu- nikat o pertraktacjach z Ameryką o pożyczkę i oświadczenie Eisenho- wera, że nie będzie w zamian stawiał żadnych warunków politycznych. i Burzliwy przebieg wydarzeń na Węgrzech sprawił, że rząd J. Nagya nie potrafił opanować sytuacji, wskutek rozpadu WPP skapitulował przed innymi siłanu i ogłosił wystąpienie Węgier z Układu Warszawskiego. Posunięciom Nagya przeciwstawił się dotychczasowy wicepremier J. Kadar, 4 XI 1956 proklamował utworzenie rządu robot- niczo-chłopskiego i stanął najego czele; na miejsce de facto rozwiązanej WPP powstała Węgierska Socjalistyczna Partia Robotnicza (WSPR). 6 XI 1956. Wtorek Zebranie [plenum Zarządu Głównego ZLP] skończyło się o trzeciej. Wróciłam do domu na pół żywa. Zastałam Kornackich, wszyscy niepo- koili się, że tak długo nie wracam i dlaczego nie zatelefonowałam. A ja w tym zamęcie nie wiedziałam nawet, która to godzina. Resztę dnia wy- parowuję śmiertelne zmęczenie. Ale o siódmej obejrzałam jeszcze z Anną w telewizji sztukę Sartre'a "Muchy"'. Zdumiały mnie akcenty Mickiewiczowskie tej sztuki. Legenda Elektry i Orestesa została potra- 184 185 Maria Dąbrowska i Melchior Wańkowicz na Niepodległości. Fot. M. Wańkowicz ktowana wręcz jak "Dziady" i Konrad z tym wzięciem na siebie cierpie- nia wszystkich. Jest to poniekąd metafora antysowiecka. Okazuje się, że gdy idzie o Rosję musi się nawet we Francji myśleć i czuć kategoriami Mickiewicza. Sztuka jest dawna, jeszcze sprzed okresu, gdy Sartre opo- wiedział się za komunizmem rosyjskim. i J. P. Sartre - Muchy (Les Mouches, 1942) reż. A. Hanuszkiewicz, scen. Z. Pietru- sińska,11 V 1956 (powtórka?). II XI 1956. Niedziela Co było, kiedy? Dnie, ludzie, wydarzenia, wszystko się miesza. We środę Michał Rusinek zawiadomił, że przyszła do Jasia Parandowskiego depesza z Centrum Pen-Clubu o zajęcie stanowiska w sprawie Węgier. Jaś jakoby chce sam to załatwić. Rusinek jednak proponuje przynaj- mniej zebranie Prezydium. Spotykamy się więc: Jasio, Rusinek, Za- wieyski, Kumaniecki' i ja. Bagatela! Chamsonz zaczyna swoją depeszę: "Free Europe komunikuje nam wezwanie pisarzy węgierskich" etc. Ru- sinek przyszedł z gotowym projektem telegramu, bardzo dobrym, to znaczy takim, jaki jedynie może być wysłany w okolicznościach, gdy stoimy pod paszczą moskiewskich armat. Jednak nie chcieliśmy wysłać bez uzgodnienia z Gomułką. Po raz pierwszy od 12 lat możemy z czy- stym sumieniem dbać o to, żeby nie utrudniać karkołomnej sytuacji państwu. Zawieyski podejmuje się rozmówić z Wł. Bieńkowskim, który jest przybocznym Gomułki m.in. od stosunków z prymasem. Nazajutrz Zawieyski powiadamia, że Gomułka zaaprobował nasz tekst mówiąc: " nie musimy być zanadto oportunistami". Rozmowa z Zawieyskim. Pytam go, czy prymas w pełni docenia (przez grzeczność nie mówię "zdaje sobie sprawę") to, że jest w tej chwili nie tylko biskupem rzymskim, ale i mężem stanu, od którego za- leży postawa większości Polaków? "Czy to prawda - pytam - że stawia niezmiernie ostre warunki?" Zawieyski na to, że prymas w pełni zdaje sobie z tego wszystkiego sprawę, nie stawia specjalnie ostrych warun- ków i że "jest najlepsze porozumienie". W południe nagle telefon od Zbyszka Ch.3, że Henryk wolny, wczo- raj w nocy (tj. z szóstego na siódmy) wrócił do domu. Natychmiast więc po obiedzie jadę do pani Myszy kupiwszy po drodze chryzantem. Po raz pierwszy od 1939 roku widzę Henryka ogolonego, ale że i włosy ma przy skórze po aresztancku ostrzyżone - dziwnie mi się wydaje. Przytył trochę i nie wygląda zdrowo. Umawiamy się, że przyjdzie do nas jutro i przenocuje, abyśmy mogli się narozmawiać. Jest pełen entuzjazmu dla narodu, wielkiej chwili, Gomułki. Pełen też optymizmu, podobnie jak niektórzy moi koledzy. A w gruncie rzeczy nic nie wiemy o motorach poruszających wypadkami. Henryk rozmawiał z nami, a raczej mówił do dwunastej w nocy, a w sobotę rano blisko do południa. Czyste szaleństwo. Miałam wrażenie, że uczestniczę w patetycznym przedstawieniu łącznie skondensowa- nych Mickiewicza, Słowackiego, Norwida i Wyspiańskiego. On jest ży- wą, choć nieświadomą inkarnacją ducha tych poetów. Ale czy tymi ele- mentami można budować życie dzisiaj? Świetnie, jak prawowity arty- sta, którym też jest, opowiada o więźniach, zwłaszcza kryminalnych. Bardzo też podobały mi się dwa jego sformułowania, wydały mi się wprost genialne. Jedno: "Wielkość nauki jest w przemijalności jej prawd, wielkość sztuki jest w nieprzemijalności jej dzieł". I drugie: "Błędem Zachodu i emigracji jest występowanie przeciw komunizmowi czy socjalizmowi. Należało zawsze i ciągle występować tylko przeciw zaborczemu imperializmowi rosyjskiemu". Zawsze myślałam to samo. Rosja kontynuuje w polityce zagranicznej i w polityce wewnętrznej tradycje Piotra Wielkiego aż do najdrobniej- szych szczegółów. Komunizmu użyła tylko jako środka do zawładnięcia światem, jej zaborczość organiczna nigdy się niczym nie nakarmi. Gdy- by inna doktryna o pozorach idei uniwersalnej nadała się do tego celu równie dobrze jak komunizm - użyliby tej innej idei. Węgry są ostateczną kompromitacją i obnażeniem się Rosji, ale także kompromitacją Zachodu. Zachód piekielnie bojąc się Rosji przegrywa z nią z góry wszystko, jak zawsze przegrywa tchórz. Dziś (niedziela) pół dnia przeleżałam w łóżku, kompletnie chora od tych wszystkich przeżyć. (Dopisek z roku 1963 : Jakże byliśmy w tych październikowych i li- stopadowych dniach naiwni - wszyscy, Jastrun tak samo jak ja - w na- szym naiwnym przypuszczeniu, że takie albo inne nasze zachowanie się mogło wpływać na przebieg bodaj najdrobniejszych wypadków tego czasu!) # Kazimierz Feliks Kumaniecki(1905-1977),filologklasyczny.Stu- diował na UJ; w Berlinie, Włoszech i Francji. Od 1937 profesor UW; autor wielu prac z zakresu literatury greeko-rzymskiej (dotyczących m.in. Homera, Ajschylosa, Satycosa, Wergiliusza, Horacego), bizantynistyki, literatury polsko-łacińskiej (wydawca m.in. zbiorowej edycji dzieł A. Frycza-Modrzewskiego, 1953-60), teorii literatury, kultury 186 1g# antycznej (Historia kultury starożytnej Grecji i Rzymu,1955, Cyceron ijego wspófcześ- ni,1959), tłumacz, współzałożyciel miesięcznika "Meander". z A n d r e C h a m s o n (1900-1983), pisarz francuski; walczył w amiii i w ruchu oporu, od 1956 członek Akademii Francuskiej; w 1.1956-59 prezes międzynarodowego Pen-Clubu. Autor m.in. powieści Zbrodnia sprawiedliwych, 1928, Studnia cudów, 1945; eseje Człowiek przeciw historii, 1927, Rok zwyciężonych, 1934, Galery, 1939; ponadto autobiografczny Rachunek dni,1954. 3 Z b i g n i e w C h o m i c z (1908-1984), ekonomista. Główny Inspektor Muzeum Narodowego, a następnie pracownik PAN; brat cioteczny i przyjaciel H. Józewskiego, współpracował z nim w konspiracji AK, mniej więcej w tym samym czasie uwięziony, wcześniej wyszedł na wolność. 14 XI 1956. Środa Z wczorajszej rozmowy z Bartelskim i dzisiejszej z Kottem dowiadu- jemy się coraz nowych szczegółów o owej nocy z 18 na 19 października. Więc, "że rozmowa toczyła się wśród ciągłych telefonów o wyruszeniu wojsk rosyjskich z baz i maszerowaniu ich na Warszawę. Gomułka i Ochab przerywali wtedy jakoby rozmowę, że w tych warunkach nie może ona się toczyć. Kiedy po trzeciej takiej wiadomości doszło do te- go, że nasi uznali rozmowy za zerwane, Moskale zaczęli telefonować do swoich generałów i wreszcie oznajmili, że wojska zaczynają się wy- cofywać. Dopiero wtedy podjęto dalszą rozmowę". Podobno żołnierze KBW, którzy otaczali Belweder (bo według tej wersji rozmowa toczyła się w Belwederze) poprzysięgli sobie, że w razie jakiejkolwiek prowo- kacji ze strony wojsk rosyjskich "goście" nie wyjdą żywi z Belwederu, cokolwiek miałoby się potem stać. Według innej wersji, gdy Gomułka i Ochab oznajmili, że nie mogą rozmawiać wobec wiadomości o posuwaniu się wojsk rosyjskich ku Warszawie, Chruszczow, czy ktoś inny z owych przyjezdnych miał oświadczyć, że to są z dawna przygotowane manewry, na co Gomułka miał powiedzieć: "Nie mam żadnej podstawy nie wierzyć waszym twierdzeniom, że to są manewry. Ale naród polski twierdzi, że wojska posuwają się ku Warszawie. A dla mnie prawdą jest to, co mówi naród polski". Rosjanie przybyli z 75 enkawudzistami, którzy otoczyli Belwe- der, a na to generał Komar otoczył owych enkawudzistów 100 żołnie- rzami KBW, tymi gotowymi na wszystko. Z tych wszystkich relacji wy- chodzi coś niby "Noc Listopadowa" Wyspiańskiego. Może i była to tro- chę jakby antyczna tragedia. 188 16 XI I 956. Piątek Rano Anna jedzie do Komorowa, by zobaczyć ową jakąś "willę" do kupienia. Dalszy ciąg zmiany stylu życia, ulegam lękowi, żeby nie uchodzić wobec mego najbliższego otoczenia za fajtłapę i niedołęgę. Na Włocławskiej oglądanie aut. Zimno, mokro, Jurek szaleje nad wyborem koloru, wreszcie staje na jasnoniebieskim, prawie białym. M- nie jest wszystko jedno, niech wybiera, jakie mu się żywnie podoba, ale koniec końców aprobuję to jasne. Całą transakcję załatwiam jakoś a contre-coeur, za te 36 tysięcy mogłabym uszczęśliwić tyle ludzi! Anna nazwała kolor auta "niepokalanym poczęciem", a teraz opo- wiada o owej "willi". Jest rzeczywiście zakrojona na luksusowe wypo- sażenie, ale w surowym stanie, dalekim od wykończenia, tylko hall i je- den pokój są z grubsza otynkowane. Annie właściwie spodobał się tylko sam Komorów i piwnice owego domu, ale mówi, nie bez lekkiej pogar- dy na mnie patrząc, że ona kupiłaby to natychmiast z zamkniętymi oczyma. Więc tak będę musiała pewno zrobić, a czy doczekam wykoń- czenia owej willi, to się jeszcze pokaże. Wieczorem Anna do pani Milskiej. Wraca ze strasznymi wiadomo- ściami. Wrócił z Budapesztu Woroszylski. Powiada (na zamkniętym ze- braniu "Nowej Kultury"), że wszystko, co ludzie przeżyli w ostatniej wojnie, jest niczym wobec tego, co się działo na Węgrzech.' Gdy od- działy wojsk radzieckich przeszły na stronę powstańców, Kreml spro- wadził Kałmuków, którzy mordowali dom po domu wszystkich nie wy- łączając małych dzieci. Teraz deportuje się całą młodzież węgierską. Przeklinam Rosję, niech zginie i przepadnie ten Moloch straszliwej na- giej zbrodni, ten wróg ludzkości, posępny kat dziejów ludzkich. Sieją nienawiść do siebie, jakiej nie zna historia, zbiorą klęskę, jakiej nie zna historia. Ale padając nas najpierw zmiażdżą i zmiotą z powierzchni zie- mi, bo żebyśmy byli najbardziej pognębieni, zawsze jeszcze będziemy im kością w gardle i solą w oku, jako niewolnik nie dający się ujarzmić. # Por. Wiktor Woroszylski - Dziennik węgierski, częściowo drukowany w "Nowej Kulturze", pierwsze wydanie książkowe Samizdat 1979. 20 XI 1956. Wtorek # W sobotę byłyśmy z Anną na przedstawieniu "Św. Joanny" Bernarda Shawa'. Jednak to ani porównania ze "Skowronkiem" Anouilha. Ani sztuki nie można porównać, ani gry. Andryczówna jako Joanna - czyste 189 nieporozunuenie, właściwie tylko Hańcza był dobry. Aktorka ze " Skowronka" (nawet jej nazwiska nie pamiętam)2, choć ani ładna, ani specjalnie zgrabna, wprost porwała szorstką, jaskrawo świeżą, na prze- mian po chłopsku mądrą, na przemian dziecięco naiwną młodością. Tyl- ko partia angielska (hr. Warwick) była w "Skowronku" słabsza, wszy- stko francuskie było tęższe, krwistsze, dowcipniejsze, bardziej ogólno- ludzkie i aktualne. U Shawa przeciwnie, najlepszy był Anglik i najle- psza jadowita satyra na Anglię. Warwicka grał właśnie doskonale Hań- cza. Niespodziewaną przyjemność zrobił nam Wołłejko. W charaktery- stycznej roli Delfina Karola był świetny i podobał się nawet Annie, któ- ra go nie znosi. Ala ja pamiętam, jak te obie role przed wojną kreowali genialnie Malicka i Fritsche3 czy Frycze. Za to Roszkowska zawiodła w kostiumach i dekoracjach. Jej siłą jest bogactwo i nieomylność kolory- styki w najlepszym smaku, którego jej brak np. we własnym ubieraniu się. Tu idąc za modnymi na Zachodzie wzorami dekoracji syntetycznej nie osiągnęła jej efektów, a straciła własne walory, stała się uboga i ma- ło zajmująca. Rokowania w Moskwie podobno miały pomyślny przebieg. W każ- dym razie wszystkie przemówienia Gomułki cechowały godność i mą- drość. Za to Chruszczow przemówił na jakimś głównym bankiecie jak stary ordynarny wieprz, rugając iście po moskiewsku zarówno Węgry, jak Anglię i Francję za Suez. Podobno po tym toaście korpus dyplo- matyczny biorący udział w przyjęciu, wysłuchawszy tylko przemówie- nia Gomułki, opuścił salę bankietową. Powrót Gomułki, który nastąpił wczoraj, był jednym pasmem tryumfów już od Terespola (obecna grani- ca). Tłumy stały na torach zatrzymując pociąg nawet między stacjami. Tłumy na stacjach i najmniejszych stacyjkach, zatrzymujące pociąg. Gdy dojechali do Warszawy, salonka delegacji pełna była kwiatów, li- stów, depesz i... zabawek ofiarowanych Gomułce, nawet misie pluszo- we i lalki! Wszędzie śpiewano tłumnie: "Sto lat..." Gomułka miał po- wiedzieć: "Nie wiedziałem, że ##Sto lat" to pieśń rewolucyjna". I tak od- tąd istotnie "Sto lat" stało się pieśnią "polskiej rewolucji". W niedzielę pojechałam z ową panią Jaźwińską do Komorowa. Oglą- dałam tę willę "superkomfortową". Jest tak dalece nie wykończona, że wydaje mi się bardzo droga, ale to, że sama ją mam wykańczać, raczej mi odpowiada. Nie lubiłabym mieć domu po kimś (oba mieszkania i na Polnej, i na Niepodległości, miały mnie jako pierwszego lokatora, dom na Polnej był właśnie świeżo wybudowany w 1917 r., a dom na Niepod- ległości świeżo po zniszczeniu wojennym zremontowany i przerobiony z biur na mieszkania). Jestem już znudzona i zmęczona tymi sprawami i gotowa jestem ową willę jak najprędzej kupić, żeby się pozbyć myśle- nia na ten temat. Może kiedyś polubię ten domek i ten ogródek, na razie budzi we 190 191 Powrót W. Gomułki z Moskwy; postój w Białej Podlaskiej mnie wstręt, jak i ci ludzie, co mi to sprzedają, stali mi się obrzydli, i ca- ła ta transakcja. Mogłabym na ten temat napisać nowe "Noce i dnie", ale wśród tego harmidru i galimatiasu pewno już nic w życiu nie napiszę. Po południu odwiedziłam w szpitalu Bogusia, zastałam go w ele- ganckiej spokojnej formie, nie mówił o sobie ani o chorobie i opowie- dział mi nawet anegdotkę o ogłoszeniu: "Wymienię mało używaną su- werenność na dobre położenie geograf#iczne". i G. B. Shaw - Święta Joanna, przekł., reż. i insc. B. Korzeniewski, scen. T. Rosz- kowska, Teatr Polski, premiera 17 XI 1956. z A 1 i c j a U r s y n-S z a n t y r ó w n a (ur.1925), aktorka. Od 1946 grała w róż- nych teatrach warszawskich; jedyny wielki sukces odniosła w roli Joanny d'Arc w Skowronku (premiera w 1956, spektakl TV, w reż. Cz. Szpakowicza, grany też z wielkim aplauzem w Sali Kongresowej PKiN). W 1958 wyjechała za granicę. % L u d w i k F r i t s c h e (1872-1940), aktor. Uczył się pod kierunkiem R. Żelazo- wskiego. Debiutował w 1902, grał w Lublinie, Krakowie, Lwowie i Warszawie. Naj- większe osiągnięcia miał w teatrze "Bagatela" w Krakowie (1919-22) i Teatrze Polskim w Warszawie, gdzie występował od 1924 do śmierci, grając m.in. Delfina w Świętej Jo- annie, Dulskiego w Moralności..., Firsa w Wiśniowym sadzie i starego Aktora w Wv- zwoleniu. 22 XI 1956. Czwartek Koszmarny dzień kupowania owego Komorowa. Robię to już z za- mkniętymi oczyma, byle prędzej, byle nie uchodzić w oczach otoczenia za niedołęgę, byle mieć to już poza sobą. Rano wedle umowy u pp. Jaźwińskich, ale nie byli jeszcze gotowi do wyjścia. Pojechałyśmy same do hipoteki, dokąd niebawem przyszli adw. Mieczychowski i Jaźwińscy. Rejent St. Gronowski, eks-sędzia Sądu Najwyższego, zdegradowany w okresie terroru na rejenta, b. miły, kulturalny starszy pan. Przygoto- wanie aktu kupna-sprzedaży odbyło się znacznie szybciej, niż oczeki- waliśmy, tak że już o wpół do jedenastej byliśmy w domu. O dwunastej do "Czytelnika", gdzie wypłata honorarium trwała dosłownie minutę, bo wszystko było przygotowane w gabinecie i#asińskiego. Stamtąd zno- wu do hipoteki. Czekaliśmy na Jaźwińskich i Mieczychowskiego, ale potem podpisanie aktu i wypłata pieniędzy też bardzo szybko poszły. O drugiej jeszcze na chwilę u Jaźwińskich, którzy - istne Shylocki'- wciąż wynajdują nowe przedmioty nieobjęte aktem kupna, za które trzeba płacić, a to jakieś deski, a to cement i wapno, a to węgiel w piw- nicy, a to pralka, narzędzia ogrodnicze i inne niestworzone rzeczy. Ta- kimi zabiegami można niemal podwoić cenę kupna, a odgraża się, że to wszystko zabierze. W domu dinetka z p. Mieczychowskim, wypłata należnego mu hono- rarium, bardzo skromne, ale nie dał sobie wmówić więcej. Tak więc skończyło się. Zamieniam honorarium za "Pisma wybrane" na dom z ogródkiem, bo wykończenie tego domu i uporządkowanie zaperzonego ogródka zabierze tyle, co kupno. Anna będzie z tym miała dużo kłopotu, bo podjęła się przeprowadzić prowizoryczne dokończenie budowy w czasie, gdy będę w Nieborowie. Czwartek nie skończył się na męczącej transakcji hipotecznej. Od pa- ru dni męczyli telefonami Kornaccy, żebym do nich koniecznie przysz- ła. To są ludzie obraźliwi, więc choć śmiertelnie zmęczona pojechałam o piątej i to własnym autem [...]. Wizyta była niepotrzebna i nieudana. Nie rozumiem tych ludzi. Nie mają żadnej pamięci samych siebie. Oni, co już w 1944, kiedy krwawiła Warszawa powstańcza, darli się pieszo do Lublina, do "swego" rządu lubelskiego legitymując się po drodze wojskom sowieckim jako członkowie Krajowej Rady Narodowej, oni co pierwsi już w 1945 zimą pojechali do Moskwy i wrócili zachwyceni ciepłymi majtkami i swetrami, jakimi ich obdarowano (Anna wtedy po- wiedziała: "Dawniej panowie za sprzedawanie ojczyzny dostawali laty- fundia, dzisiaj wystarczą ciepłe majtki"), oni, co napisali panegiryk na cześć Moskwy (właściwie zrobiła to Boguszewska) w postaci książki "Nigdy nie zapomnę" - dziś wyzywają Gomułkę od "nikczemnych fa- szystów", nazywają wszystkie jego przemówienia "podłym płaszcze- niem się przed Rosją", zachwycają się jedynie tymi, co śpiewają "My chcemy Boga" i łakną sprowokowania rozruchów, przed którymi jedno- cześnie drżą. Zaiste, nadmierna miłość do Rosji zawsze się w końcu zej- dzie z krańcową reakcyjnością, tylko czemu wymyślać od "faszystów", czyżby nawet faszyści byli zbyt lewicowi? Wróciłam "skonana" i okrut- nie zdegustowana. W powrotnej drodze nieoczekiwany przyjemny incydent. Czekałam na postoju taksówek przy rogu Szerokiej i Targowej. Było ciemno i młodzi ludzie coraz to sprzed nosa łapali mi taksówki. Wtem podszedł jakiś młodzieniec: "W którą stronę pani jedzie? Na Mokotów? To po drodze, bo ja na Czackiego. Niech pani się ze mną zabierze, bo tu się pani taksówki nie doczeka". Wsiadłam oszołomiona, w pierwszej chwili bałam się, że to jakiś podstęp, że to może chuligan czy bandyta, tak da- lece niezwykłą rzeczą jest w Warszawie podobna uprzejmość. Gdy mło- 192 I3-Dzienniki t 3 193 dy człowiek wysiadł, zapytałam kierowcę, czy to z inicjatywy kierow- cy, czy pasażera zostałam zaproszona do tej taksówki? "Nie, gdzie tam z mojej? - odparł. - Ja pani przecież nawet nie widziałem. Jechałem Targową, kiedy mnie pasażer zatrzymał i powiada: ##Niech pan chwilę poczeka, tam na postoju jest starsza kobieta, dawno ją obserwuję, że czeka i nie może złapać taksówki. Może w tę samą stronę, to ją zabie- rzemy"". Byłam aż wewnętrznie rozjaśniona tak niespotykanym dziś przejawem "etyki społecznej". 1 Shylock - bezwzględny wierzyciel, lichwiarz; postać z Kupca weneckiego Szekspira. Nieborów. 26X11956. Poniedziałek Piękna wichura, prawie rodzaj halnego. Cwałowanie chmur, dwie ga- my kolorów - minorowa na ziemi, majorowa na niebie. Jaka jestem wy- poszczona muzycznie, jaka tęsknota za muzyką! Marian i St. byli obaj wysoce muzykalni, sami grali i rozkochani w muzyce. Teraz dom jest amuzykalny, a nawet częściowo antymuzykalny, tak że i sama pomału wyzbywam się potrzeby słuchania muzyki. A dzisiaj ten huk wiatru! Można by powiedzieć, że brzmiał jak organowe "Dies irae" powietrza. Warszawa. 2 XII 1956. Niedziela Zjazd się skończył. Bardzo męczący. Doziębiłam się do reszty. Raz przemawiałam zastrzegłszy, że to nie jest do publikowania w radiu i prasie'. Szczęśliwie udało mi się przekonać ogół delegatów, że nie mo- gę być prezesem Związku. Ale nie wiem, czy stało się to szczęśliwie. Nie myślałam, że Rusinek i Przyboś zrzekną się także kandydatu:y, że zrzeknie się również Jastrun. Jeden Słonimski sam został na placu i przeszedł, a miał też na to ochotę. Nie wiem, czy to będzie stosowny prezes, ale w każdym razie będzie śmiały i na żadne świństwa nie pój- dzie. Oby tylko nie zaczęły się napaści antysemitów. Trzeba dodać, że Zjazd był bardzo niespokojny i ci, co się go bali w czasie powstania wę- gierskiego, mieli go cały pod znakiem Węgier, że nie można już bar- dziej. Bo ta sprawa nadal się kłębi, akurat prosto na zjazd przyjechał z Węgier Woroszylski, którego ta historia tam zastała, cały czas był z powstańcami i miał możność widzieć na własne oczy, jak wygląda masakra robotników przez interwencję rosyjską. Na zjeździe aż huczało od opowiadań i przemówień o Węgrach. [. . .] Atmosfera wszystkiego razem była dosyć niesamowita. Naganowski z Poznania2 podniósł mściwie sprawę odłożenia Zjazdu (choć celu tej interpelacji zgoła nie rozumiem), paru innych go poparło i to było przy- czyną mojego przemówienia (drugie wygłosiłam w sprawie mojej kan- dydatury na prezesa). i W pełnej podniecenia i wzajemnych podejrzeń atmosferze VII Walnego Zjazdu Delegatów ZLP (Warszawa, 29 XI-3 XII 1956) Dąbrowska wzywała, przypominając słowa Conrada, aby sumienia działały wprzód, i nawoływała do "pełnej wszechstronnej świadomości wszystkich elementów rzeczywistości". W swym przemówieniu przyto- czyła fragment "listu pewnego swego przyjaciela emigranta", zastrzegając, iż nie shiży do publikacji. Istotą pominiętego nawet przez stenogram listu Jerzego Stempowskiego (wszyscy na zjeździe orientowali się, że to na niego powołuje się Dąbrowska) była ana- liza procesów, jakie spowodowały "obecną bierność Zachodu nie tylko w sensie nie- udolności do zmiany obecnego status quo, ale także w sensie promieniowania na wschodnią część świata" (list J. Stempowskiego do M. Dąbrowskiej, 21 XI 1956). Sta- nowisko Dąbrowskiej przemawiało na rzecz programu polskiej drogi do socjalizmu. 194 195 Zjazd literatów w grudniu 1956. W sali obrad w pierwszym rzędzie widoczni: A. Pytla- kowski, G. Morcinek, W. Broniewski, S. R. Dobrowolski, K. Kuryluk; w drugim rzę- dzie: L. Lewin, I. Krzywicka, M. Bielicki, J. Iwaszkiewicz, G. Karski; w trzecim rzę- dzie: A. Kowalska bietką od wartburskiej św. Elżbiety) Anna, Jurek i jakiś nowy jego kole- ga mający prawo jazdy. [...) Anna przywiozła grudniowy numer "En- counter", gdzie zadziwiający artykuł o amerykańskim profesorze Bendixie, któremu referat na Kongres socjologów w Amsterdamie wie- le razy kazano zmieniać, aby nie drażnić delegatów sowieckich. Artykuł kończy się wnioskiem, że jedynym krajem wolności na świecie jest dzi- siaj Polska i że tylko w Polsce referat Bendixa mógłby być wygłoszony bez skreśleń i byłby "enjoyed"1. Anna i chłopcy odjechali o czwartej. 2 E g o n N a g a n o w s k i (ur. 1913), eseista, krytyk literacki i teatralny, th>macz. Studiował polonistykę na Uniwersytecie Poznańskim. W I 937 rozpoczął pracę przekła- dową z języka niemieckiego. Podczas wojny pracował jako urzędnik w Warszawie; uczestnik powstania warszawskiego, jeniec wojenny. Po powrocie do kraju pracował w Polskim Związku Zachodnim. W I. 1951-56 kierownik redakcji literackiej PR, od 1957 zastępca redaktora naczelnego rozgłośni poznańskiej. Trzykrotnie prezes Oddziału Po- znańskiego ZLP. Wydał m.in. monografie twórczości A. Seghers, 1955, J. Joyce'a, 1962 i R. Musila, 1980. Ponadto Mfodzieńc#y eros i inne wspomnienia, 1992. Tłuma- czył m.in. W. Borcherta, G. Grassa. Nieborów. 9 XII 1956. Niedziela Musiałam się wyrzec wygód "złocistego" pokoju, gdyż w tym roku było w nim bardzo zimno. Przeniosłam się do tzw. herbowego, gdzie nawet gdy o szóstej rano siądę do pracy, nic nie marznę. Ciekawe polo- nica tutejszej biblioteki, zaczytuję się w nich jak w najeudniejszym ro- mansie. Dzień przymrozkowaty i pochmurny. O wpół do pierwszej przyje- chali moim autem (ponieważ jest ftrmy "Wartburg", nazywam je Elż- 1 Byłby "enjoyed" (ang.) - podobałby się 11 XII 1956. Wtorek Są ciche, ładne, popielate dnie. Spacer leśną drogą od łowickiej szosy do skierniewickiej, sto razy przemierzoną, ale na której znajduję zawsze coś nowego w odcieniach barwy i ciszy, by się zachwycać. Po południu trochę śpię, resztę czasu pracuję do wpół do dwunastej wieczorem. Czy- tam "Portofolio królowej Marii Ludwiki"'. Z listów Desnoyersa (jej se- kretarza) jasno widać, że nie była osobiście przy odbiciu Szwedom Warszawy. Przebywała wtedy w Głogowej. Szkoda, że te źródła są tak cząstkowe i nienaukowo wydane. Gdy przepisuję mój dziennik (teraz 1950 rok) przeraża mnie nadmiar materii, mnóstwo zbędnych szczegółów. Że też chciało mi się tyle noto- wać zamiast pisać nowele i powieści! Teraz muszę trochę skracać i komponować, inaczej byłoby nie do czytania. # Portofolio królowej Marii Ludwiki, czyli zbiór listów... wyd. E. Raczyński (Poznań, 1884). Królowa M a r i a L u d w i k a (1611-1667), z rodu Gonzagów de Nevers, córka Karola I, księcia mantuańskiego, i Katarzyny lotaryńskiej, od 1646 żona Władysła- wa IV, od 1649 Jana Kazimierza. Po śmierci Władysława IV poślubiwszy jego przyrod- niego brata Jana Kazimierza zdobyła rzeczywisty wpływ na sprawy państwowe. Przed wojną Dąbrowska zajmowała się tą epoką z powodu Geniusza sierocego. IS XII 1956. Sobota Ot i w spokojnym Nieborowie nie ma dosyć spokoju, aby co dzień notować. W czwartek Wegner urządził tu "kominek" w bibliotece, z dziećmi - siódmą klasą tutejszej szkoły, której Ciecierski' czytał , Niobe" Gałczyńskiego. Chcieli jeszcze czytać moje opowiadanie "Ze- 196 I 197 W sali obrad widoczni - w pierwszym rzędzie: I. Krzywicka; w drugim rzędzie: A. Ko- walska, M. Dąbrowska, M. Morozowicz-Szczepkowska, J. Wirski; w trzecim rzędzie: J. Wyka, Z. Szleyenowa, M. Jastrun gar z kukułką" z "Ludzi stamtąd", ale powstrzymałam ich przed tym szaleństwem. Czytano więc inne wiersze Gałczyńskiego. Biedne dzieci na moje zapytanie, co im się z tych wierszy najwięcej podobało, odpo- wiedziały cieniutkim chórkiem "Niobe", doskonale czując, że tak w Nieborowie wypada odpowiedzieć (ze względu na słynną tu rzeźbę), choć nie wiem, czy dwa słowa z tego poematu zrozumiały. Siedziały kamieniem i patrzyły jak urzeczone w kominek, gdyż pierwszy raz eoś takiego widziały. Nie chwaląc się, ja je dopiero rozruszałam i sprawi- łam, że śpiewały (fałszywie) dużo ładnych wiejskich piosenek, mówiły wiersze Konopnickiej, Mickiewicza, Słowackiego. Mówiły chórem, nie tylko "Odę do młodości", ale ku mojemu zdumieniu: "Niechaj mnie Zośka o wiersze nie prosi". Ciało nauczycielskie siedziało na kanapie jak sowy. Bardzo zabawna była córeczka Grzegorego z pierwszej klasy, ona jeszcze nie zna zawstydzenia i oporów. Mówiła śmiało wiersze (socrealistyczne) i dygała po każdym, całkiem jak dzieci ze "Święta Winkelrida". Najważniejszą wiadomością publiczną jest układ rządu z Kościołem i w nim - poparcie Kościoła dla rządu Gomułki. A także mianowanie przez papieża biskupów regularnych na Ziemiach Odzyskanych2. 1 J a n C i e c i e r s k i (1899-1987), aktor. Ukończył Oddział Dramatyczny przy Konserwatorium Warszawskim. Debiutował w 1927; w 1. 1931-41 grał w Teatrze Pol- skim w Wilnie. Podczas wojny brał udział w konspiracyjnym życiu teatralnym. Po wy- zwoleniu grał początkowo w Teatrze Starym w Krakowie (m.in. Profesor w Teorii Ein- steina), później w miejskich teatrach dramatycznych w Warszawie; od 1958 należał do zespołu Teatru Polskiego (m.in. Dulski w Moralności...; reżyserował Porfiriana Osiełka w Teatrze Kameralnym); od 1962 w Teatrze Narodowym (m.in. Pagatowicz w Grubych rybach, Renesans w Pluskwie); sporadycznie reżyserował i wykładał. 24 XII 1956 Stolica Apostolska ustanowiła na miejsce dotychczasowych wikariuszy kapitulnych pięciu nowych biskupów na Ziemiach Odzyskanych: we Wrocławiu, Opo- lu, Gorzowie, Gdańsku i Olsztynie, co kładło kres stanowi tymczasowości w dziedzinie kościelnej i de facto oznaczało ze strony Watykanu uznanie nowych granic. I 6 XII I 956. Niedziela Czytam Seneki "Listy do Lucyliusza", egzemplarz wydany w 1781 ro- ku. Od tego czasu leży tu nie rozcięty. Jestem jego pierwszą po 170 la- tach czytelniczką! Muszę sobie osobno wypisać cytaty z tej rozkosznej lektury. W późnej porze życia zabieram się do starożytnych i, o dziwo, znajduję w nich tak wiele pokrewnego sobie! Csorba i Csorbina' opowiadali mi jedno przez drugie o Wierzyńskim że o mnie mówił w jakimś czterogłosie w radiu "Wolnej Europy" i że "tak przyjemnie mówił". Mnie to nie zachwyca. Zupełnie tak samo jak u nas, tam mówią to, na co Ameryka pozwala. Ale nie tak dawno tenże Wittlin (który brał udział w owym czterogłosie) szydził, że "Gwiazda zaranna" znaczy "gwiazda bolszewicka". Zależność ich jest większa niż nasza, bo bez terroru, bez enkawudzistów czy ubiaków robią to, czego chce polityka amerykańska i udają, że nie wiedzą, że Ameryka ma Pol- skę gdzieś. 1 T i b o r C s o rb a (1906-1985). Ukończył ASP i uniwersytet w Budapeszcie. Przed wojną lektor języka węgierskiego i wykładowca na UJ. W okresie wojny referent spraw kulturalnych uchodźstwa polskiego na Węgrzech. Po wojnie na stałe w Warsza- 198 ) 199 Maria Dąbrowska, Nieborów 1956 wie. Artysta malarz, prozaik, językoznawca, etnograf, historyk literatury, tłumacz (m.in. Kochanowskiego, Sienkiewicza, Szaniawskiego). H e 1 e n a C s o r b a, żona. Spisała wraz z mężem przeżycia wojenne w Polsce (Bugnak a sziremdk,1940). 17 XII 1956. Poniedziałek Pogoda niewiarygodnie piękna. A nade wszystko, co niesłychana rzadkość w naszym klimacie - zupełnie bezwietrzna. Człowiek ogląda się tylko, czy gdzie w parku nie zakwita mimoza, bo jest się zgoła jak na Południu. Dziś chodziłam dwa razy na spacer i przed i po południu. Po południu warto dla zachodów słońca, tak są czarowne. Lasy w opa- lowej mgiełce, staw bagienny w parku sprószony złotem słońca, którego krąg zniża się teraz ku lasom za skierniewicką szosą. Jak Pepys z przy- jemnością myślę, że to są najwcześniejsze zachody, najkrótsze dnie, o wpół do czwartej nawet przy pogodzie zaczyna się już zmierzch. Wyszedłszy po południu widziałam, jak majstrowano przy zastawie krótszego ramienia kanału, by spuścić wodę dla połowu ryb na Wilię. Na Święta ma zjechać do 40 osób. Marysia Zdunikówna (teraz Grzybo- wa) mówi: "To ci goście to tylko całe święta w karty grają do późnej nocy. Potem śpią do południa, przejdą się trochę i znów od obiadu do kart, i tak do nocy". Widziałam i słyszałam dzisiaj nad parkiem kruka. Walenty Fiutko- wski potwierdził, że to kruk. Tak więc tego roku pierwszy raz w życiu widziałam kruka, i to dwa razy, bo raz w Lipkach. Wieczorem telefon do Anny, ale znów nic się nie mogłam dowie- dzieć. Był właśnie u nas Pierzchała, Anna nie odpowiadała na moje py- tania, powtarzała tylko: "Więcej wyobraźni! Więcej wyobraźni!" - co mnie całkiem peszyło i nawet przerażało. 18 XII 1956. Wtorek Dziś skończyłam przepisywać VII zeszyt dziennika, kwiecień-lipiec 1950 rok. Czy warto było i czy warto dalej pisać ten dziennik? Lecz je- śli na nic więcej mnie już nie stać, niech to choć po mnie zostanie. 20 XII 1956. Czwartek Wciąż przykre wiadomości o chuligaństwie graniczącym z bandyty- zmem. We wsi Kiernozi pasażerowie, którym konduktor autobusu nie dał wejść przednimi drzwiami, tak go pobili, że prawie na śmierć. W odpowiedzi kierowcy postanowili, że żaden autobus nie pójdzie do Kiernozi ani przez Kiernozię nie przejedzie. Ale na usilne prośby ludno- ści uchylono tę karę. W lasach państwowych gajowy jakimś typom nie dał wycinać drzew, w odpowiedzi powiesili go na drzewie za nogi, ja- koś krzyk jego usłyszano i ludzie go odcięli, ale podobno w szpitalu walczy ze śmiercią. Jego następca czy zastępca już nie pokwapi się bro- nić własności państwowej. A walczyć z tym straszliwym zdziczeniem pod hasłami socjalizmu niepodobna, socjalizm został tak skompromito- wany, że słowo to nie uspokaja, ale rozbestwia ludzi. Warszawa. 22 XII 1956. Sobota O piątej po południu wizyta pani Dominique Aneleres, dziennikarki z "Figara", którą skierował do nas Józio Czapski. Lat 58, ma syna, syno- wą i czworo wnuków. Pracuje na wszystkich, bo syn i synowa poświę- 200 201 cają się "des recherches scientifiques, ce qui est tres mal paye en Fran- ce"'. Dzielna babcia jeździ jako korespondent "Figara" po całym świe- cie, była ostatnio na Cyprze, w Wiedniu, na Węgrzech i w Polsce. Oto typ babuni z epoki atomowej. W Polsce interesuje ją głównie prymas Wyszyński, miejscajego "izolacji", ks. Zieja etc. 1 R e c h e r c h e s c i e n t i f i q u e s. . . (fr.) - badaniom naukowym, które są bardzo źle płatne we Francji. 24 XII 1956. Poniedziałek. Wilia Bożego Narodzenia Rano mokry śnieg, a na ulicach błoto. Poszłam odwiedzić Bogusia. Bardzo biedny - nie wiem, jak się wygrzebie z tej swojej niedoli. Cierpi okrutne bóle wynikające może ze zmiany położenia serca tak wielkiej, że serce ma niemal pod pachą. A także z wycięcia kawałka osierdzia, na które był przerzut. Ma zmieniony głos i spojrzenie, czego po tamtej pierwszej operacji nie było. Kiedy wracałam, okazało się, że przez ten czas wziął mróz, padał już suchy śnieg i zrobiła się zima. Potem choin- ka, wieczerza, przyjemnie, bo tylko we własnym "stadku" z p. Hanią. 27 XII I 956. Czwartek Od 25 XII przybywa co dzień jedna minuta. Ciekawe, jak ludy pier- wotne i w ogóle nie posługujące się żadnymi "czasomierzami" spostrze- gły, kiedy jest najkrótszy dzień i kiedy o minutę zaczyna go przybywać. A przecież one to ustanowiły ten czas jako święto nowego słońca. Zwierzęta też pewno czują, kiedy nastaje nowe słońce. O 10.30 słucha- łam z upojeniem koncertu skrzypcowego Beethovena, chyba od kilku lat pierwszy raz. 29 XII 1956. Sobota Ponure wieści ogólne robią na mnie takie wrażenie, że dziś śnił mi się pogrzeb Gomułki, jakoby zamordowanego. Tłumy hien z motłochu ludzkiego cieszyły się z tej śmierci. Telefon radia, chcą, żebym powiedziała noworoczne życzenia dla Warszawy. Quelle corvee!' I oczywiście ulegam, ciągłe odmowy męczą równie jak zgoda i przystanie na coś. W "Monde" z 18 XII podano, że Spaak, sekretarz Paktu Atlantyckie- go (Belg)2 oświadczył: "Zachód nigdy nie obiecywał Europie Wschod- niej pomocy militarnej w wypadku powstania przeciw Związkowi Ra- dzieckiemu". Rzecz nie w tym oświadczeniu. Rzecz w tym, że moi ro- dacy wciąż na coś ze strony Zachodu liczą i nawet takiemu oświadcze- niu nie wierzą. W tym samym numerze "Monde'u" jest wiadomość, że wszyscy Żydzi z dawnych kresów, a także z krajów w ostatniej wojnie przez Rosję zagarniętych (Bałtyckie) zgłosili się na powrót do Polski. A w Polsce jest antysemityzm podżegany przez Rosję, bardzo trudno z tym walczyć, bo tego właśnie argumentu publicznie wysuwać nie można. Polacy nie mają normalnego ludzkiego mózgu, mają zaledwie ptasi móżdżek, z którym jaka rozmowa? Dostaję listy anonimowe anty- semitów, ostatnio jeden przeciw wyborowi Słonimskiego na prezesa Związku. Jak wytłumaczyć troglodytom, że Słonimski nie jest Żydem, lecz Polakiem żydowskiego (to znaczy b. dobrego) pochodzenia, zasłu- żonym człowiekiem i pisarzem. Przeciwnikiem tych wszystkich Żydów, co w roli ubiaków czy prokuratorów niszczyli Polaków. Troglodyta i Kaliban nic z tego nie zrozumie. Raczej stanie po stronie agentów rosyj- skich, Witaszewskiego i Rokossowskiego, niżby miał uznać polskość Słonimskiego. Bardzo ponure to wszystko. i Q u e 11 e c o r v e e! (fr.) - Cóż za pańszczyzna! 2 P a u 1-H e n r i S p a a k (1899-1972), polityk belgijski, jeden z przywódców socjaldemokracji. Przed, w czasie wojny (w Londynie) i po wojnie kilkakcotnie minister spraw zagranicznych i premier. Jeden z realizatorów integracji zachodnioeuropejskiej NATO i Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej. 31 XII 1956. Poniedziatek Ostatni dzień roku. Rano u Bogusia. Jest bardzo chory, gorączkuje do 38 st., cierpi okrutne bóle. Sprawa przegrana, beznadziejna, żeby mu choć jakoś ulżyć. [...] Smutny więc dla mnie bardzo ten sylwester, siedzimy same w domu przy tej okropnej telewizji, o niewyraźnym, złym odbiorze. Położyłyśmy się spać przed dwunastą, Anna zapewne równie samot- na i nieszczęśliwa jak ja. Ale nie spałam do drugiej i o północy słysza- łam kilka jakby armatnich strzałów. Z Berlina telefonował z życzeniami Dieckmann i bardzo ładnie, płynnie mówił po polsku. 202 203 1957 I I 1957. Wtorek Mróz trochę zelżał, cały dzień pada obfity śnieg, zima jak na nowo- rocznej ilustracji starego kalendarza Ungra, jakże pamiętam ten kalen- darz oglądany w pokoju OjCa, duża księga w zielonej broszurowanej okładce, pamiętam ramkę z wywijasów zdobiącą tę okładkę. Cały dzień w domu, nikt nie przychodził, trochę zaczęłam pracować. 3 I I957. Czwartek Zasłabnięcie Jadczakowej. Siedzę u nich długo usiłując przyprowa- dzić chorą do przytomności i równowagi. Tojestjakieś nieszczęście do- mowe, ona jest w ciąży z dziewiątym dzieckiem, nienawidzą się z mę- żem, zdaje się, że ją pobił. Czy też chcąc pozbyć się płodu wzięła za go- rącą kąpiel i dostała zapaści serca. Na ich życzenie wezwałam pogoto- wie. Kiedy wróciłam na górę, zastałam Annę; nie wiem, dlaczego przysz- ła z miasta wściekła i na wiadomość o zasłabnięciu Jadczakowej obrzu- ciła wyzwiskami i obelgami zarówno ją, jak mnie. Nigdy nie miałam do czynienia z pasjonatami, nie rozumiem tych ataków złości przy tak je- dwabnym życiu, no, ale trudno, natury się nie zmieni, trzeba ją znosić. Lecz szczęścia to nie daje. 4 I 1957. Piątek Życie moje prześliczne, chodzące jak złoty zegarek, muzyczne, me- lodyjne - gdzieżeś mi się podziało? 5 I 1957. Sobota Anna rano w Związku, potem pakuje się. A jeszcze ma siłę i ochotę, by usmażyć faworki, brawo, Anna! O piątej przyszedł ów przedsiębior- ca Klimaszewski', któremu powierzyłyśmy wykończenie domu w Ko- morowie. Zrobił na mnie dobre wrażenie z głupich powodów. Podoba mi się rodzaj jego wyglądu i to, że małomówny. Wziął sześć tysięcy za- IlCZk1. lJan Klimaszewski, zzawoduhydraulik. 204 6 I I 957. Niedziela O ósmej rano przybiegł Jurek szalenie zemocjonowany. Wziął udział w konkursie TV "Zgaduj Zgadula" i wszedł do finałowej rozgrywki. [...] Jurek nie spał prawie całą noc błądząc myślami po wszystkich swo- ich umiejętnościach. Przybiegł po słowniki, atlasy, kalendarze, encyklo- pedie. Wypił filiżankę czarnej kawy. Na obiedzie był Kott. Powiada, że zbrzydło mu życie publiczne; że z Wrocławia (skąd wracał) wyjeżdża do Izraela cała inteligencja żydo- wska, profesorowie, lekarze, chyba tylko jego teść (prof. Steinhaus) zo- stanie. Nadto, że Żydzi nie zlękli się antysemityzmu, kołtuństwa i ciem- noty, gdyż do pewnego rodzaju koegzystencji z tym zjawiskiem są już od wieków przyzwyczajeni. Zadrżeli, słusznie obrażeni w swej dobrej wierze, przed antysemityzmem partii (nie mówiąc już o Rosji). Wieczorem przyszli Ela i Andrzej Lipkowie zobaczyć w telewizji Jurka. Zaczął się koszmar tego pokazu wśród koszmaru (zawsze źle znoszę wyjazdy i rozstania) wyjazdu Anny do Zakopanego. Jurek prze- grał ów konkurs. Zdobywcą samochodu okazał się młody, bardzo przy- jemny blondyn, prawnik-ekonomista, Stanisław Pietrasiewicz'. Były py- tania-pułapki, a też i pytania zawierające rzeczowe błędy. Np. na pyta- nie, jak nazywa się V Symfonia Czajkowskiego, padła odpowiedź: "Pa- tetyczna" - i uznana była za dobrą, gdy tymczasem "Patetyczna" to VI Symfonia, a żadna inna z symfonii Czajkowskiego nie posiada na- zwy. Wszyscy na ogół odpowiadali źle na pytania dotyczące historu i li- teratury polskiej. Pod tym względem ignorancja młodego pokolenia in- teligencji jest wręcz zastraszająca. # S t a n i s ł a w P i e t r a s i e w i c z (ur.1929), prawnik, wieloletni pracownik Na- rodowego Banku Polskiego, od lat siedemdziesiątych dyrektor departamentu. # 10 I I957. Czwartek Wieczorem przyszedł Henryk. Z nim rozmowa do dwunastej. Nocuje u nas. Fantasta, qui frise le genie' - jak mówi o nim Anna. Rodzaj obco- wania podobny z Jerzym Stempowskim. Nęcący i wartościowy, ale mę- # czący. Ale niby dlaczego nie ma być męczący? # Q u i f r i s e 1 e g e n i e (fr.) - zakrawający na geniusza. 205 II 11957. Piątek Piąta rocznica śmierci St. Także wtedy był piątek. Rozmowa z Hen- rykiem do jedenastej. Po południu przyszedł Klimaszewski. Przyniósł rachunki za wszystko, co kupił do zmontowania centralnego ogrzewa- nia, podłóg, schodów etc. - więc nowe 10 tysięcy zaliczki. Wszystko to będzie kosztowało mniej więcej cztery razy tyle, co przewidywał (gdy zależało mu na zachęceniu do kupna) Jaźwińskil. Przyjmuję to z rezyg- nacją. Klimaszewskiemu powiedziałam, że zależy mi tylko na tym, że- by nie kupować nic z kradzionych dóbr publicznych i żeby robotnicy byli dobrze płatni. Powiedział: "Pani wie, jaka jest sytuacja. Na wolnym rynku tych rzeczy nie ma..." Podobno Gomułka wezwał do siebie Piaseckiego i zawarł z nim ro- dzaj umowy o współpracę rozgrzeszając go ze sławetnego artykułu: ,Instynkt państwowy". Ponieważ Piasecki uchodzi za człowieka Mosk- wy mającego powiązania z NKWD, widać stąd, jak trudną i niebezpiecz- ną grę musi prowadzić Gomułka, snadź musiał wziąć w rachubę Piasec- kiego, by zneutralizować jego ewentualną akcję z ramienia Rosji prze- ciw sobie. Ta symbioza Rosji z Falangą faszystowską jest symbolem naszych gorszących czasów. Włosy stają od tego wszystkiego na gło- wie, ale Henryk to jakoś rozumie. On jest także człowiekiem gry, tylko że jego stawką jest jego własne życie zazwyczaj. Ja śród tego coraz bar- dziej głupieję, coraz bardziej nic nie rozumiem. W dziwacznej powieści Vercorsa "Zwierzęta-niezwierzęta" (francu- ski tytuł jest: "Les animaux denatures" - "Zwierzęta odnaturzone") god- ny zapamiętania jest ustęp: "Nie pamiętam już, kto to - odpowiedział sędzia - napisał: ##Byłoby zbyt pięknie umierać za całkiem dobrą spra- wę". I to prawda, że takich nie ma. Najsłuszniejsza sprawa jest nią na ogół dodatkowo. By podtrzymywać ją skutecznie, trzeba zawsze owych interesów, które pan nazywa brudnymi". lApolinary Lucjan Jaźwiński,kaletnik.DomprzyKraszewskiego3 w Komorowie budował dla własnych potrzeb, tzn. na mieszkanie i warsztat. Sprzedał go w stanie nie wykończonym ze względu na pogorszenie się zdrowia. 12 I 1957. Sobota Miałam dziś sen tak plastyczny i kolorowy jak rzadko już teraz mie- wam. Olbrzymie obce miasto pośród nocy. Mimo nierozwidnionej żad- nymi lampami ciemności widzę jaskrawo wspaniałość gmachów, ulic, perspektyw, śród których gigantyczna niby cerkiew z mnóstwem kopuł, koloryt wszystkiego jak u Rembrandta: brąz, czerń rozjaśniana błyska- mi światła o niewidzialnym źródle. Byłam jakby z moją siostrą Jadzią. W tym samym widzeniu jadę jednocześnie autem odkrytym szosą - rap- tem sygnał zamknięcia, jakieś roboty drogowe, ale nie ma objazdu, trze- ba się cofnąć, rozpędzić i przeskoczyć autem owo miejsce robót. Wtem widzę się idącą po schodach jakby wiaduktu prymitywnego nad kolejo- wymi torami. Deski, deski, dużo desek w powietrzu i na ziemi, deski się chwieją, gubię Jadzię. Wchodzę do wspaniałego publicznego lokalu, coś niby nowoczesna herbaciarnia koło Tamizy w Londynie. Przekra- czam jakiś próg i nagle próg odskakuje od wielkich szklanych drzwi, którymi weszłam - podłoga, gdzie stoję, odrywa się i zaczyna mknąć w przestrzeń. Jestem w dużej motorówce, która z błyskawiczną szybko- ścią tnie malachitowozielone zwały fal oceanicznych. Widzę poprzez oszklony dziób dwie grzywy białej piany, wysokie jak kaskady. Przy kierownicy dwu ludzi jeden w białym, drugi w granatowym mundurze. Krzyczę coś w rodzaju: "Kapitanie, ja nie chcę na ocean! Ja zostawiłam w mieście siostrę!" Ktoś w rodzaju stewardesy uspokaja mnie, że moto- rówka zatrzyma się jeszcze w mieście. Jakoż wnet staje przy molu, któ- re okazuje się wejściem do tego samego co poprzednio lokalu. Wchodzę wprost do sali dansingowej, gdzie grzmi jazz, a kilka par tańczy boogie- -woogie, tańczą padając na ziemię, widzę ubrania z białej flaneli i błę- kitne. Taniec odtwarza najdokładniej akt seksualny, piorunujące wraże- nie, budzę się wstrząśnięta. ; 13 I 1957. Niedziela i Ponieważ dawano drugi raz Lucienne Boyer', zaprosiłam panie Mil- ską i Markowską. Odbiór był wyjątkowo dobry. L. B. jest już mocno , starszą panią, b. dowcipną, inteligentną, dobrą piosenkarką, ale nie le- pszą niż nasze przedwojenne Pogorzelska2, Ordonka3, Modzelewska#, Zimińska. Genre trochę właśnie zbliżony do Zimińskiej. Tylko że gdy # Zimińska wiedziała, kiedy odejść ze sceny, a i nieprześcigniona Yvette Guilbert5 (z którą Yves'a Montanda można porównać) w wieku Lucien- ne grała już (genialnie) stare kobiety w f#ilmach, Lucienne upiera się przy pieśniarstwie. Najwięcej podobała mi się w tym, co mówiła, dobra ! z niej aktorka, a kiedyś musiała być porywająca comme femme. Pod ko- niec przyszedł Jurek, jemu się starsza pani podobała, żałował, że nie przyszedł wcześniej. 206 207 1 L u c i e n n e B o y e r (1903-I983), piosenkarka francuska światowej sławy. Największe sukcesy odnosiła w latach trzydziestych, także zaraz po wojnie. Najsłyn- niejsza piosenka: Parlez-moi d'amour. z Z u 1 a (Z o f i a) P o g o r z e I s k a, z męża Runowiecka (1898?-1936), aktorka, pieśniarka. W 1919 zaczęła występować w teatrze "Bagatela", 1919-25 w teatrzyku "Qui pro quo"; następnie na wielu scenach. W latach trzydziestych grała w lulku fil- mach. Najpopularniejsze piosenki: Mały gigolo, Czy pani mieszka sama, Ja się b#ję sa- ma spać. 3 H a n k a O r d o n ó w n a, właśc. Anna z Pietmszyńskich Tyszkiewicz (1902- 1950), piosenkarka, tancerka, aktorka. Karierę rozpoczęła jako aktorka w 1915 w Te- atrze Wielkim w Warszawie będąc uczennicą szkoły baletowej. Jako piosenkarkę wy- lansował ją F. Jarossy; występowała na rozmaitych scenach; najpopulamiejsze piosenki: Milość ci wszystko wybaczy, Uliczka w Barcelonie, Na pienvszy znak. Grała także w te- atrach dramatycznych (m.in. w Ptaku Szaniawskiego i w Wieczorze Trzech Króli Sze- kspira) i w filmach. Pod koniec życia zajęła się działalnością filantropijną; w 1942 jako opiekunka dzieci polskich udała się z ll Korpusem Polskim na Bliski Wschód. Zmarła w Bejrucie. Nakręcono o niej film pt. Mifość ci wszvstko wybaczy, 1981, reż. J. Rzesze- wskiego. 4 M a r i a M o d z e 1 e w s k a (ur. 1903), aktorka, piosenkarka. Występowała na początku lat dwudziestych w teatrach krakowskich, potem w Teatrze Polskim w War- szawie. Uchodziła za jedną z najwybitniejszych aktorek; główne role: Ewa w Dziejuch grzechu, Jadzia-wdowa Ruszkowskiego i Tuwima, Smugoniowa w Przepióreczce, Ksantypa w sztuce L. H. Morstina, Piękna Helena w operetce Offenbacha. Występowa- ła również w filmach i w kabaretach. Od 1939 na emigracji w Ameryce, gdzie grywała w teatrach emigracyjnych, m.in. w roli Maru w Warszawiance. 5 Y v e t t e G u i 1 b e r t (1867-1944), aktorka teatru, filmu i variete; jako śpiewa- czka debiutowała w 1899 stając się pierwszą i najsłynniejszą z plejady piosenkarek francuskich, które podbiły światową publiczność. 14 I 1957. Poniedziałek Po dłuższej przerwie nadeszły londyńskie "Wiadomości" z... 16 grudnia. Po przeglądzie sytuacji kraju pisanym pod przykrym tytułem: " Puszka Pandory" (Zahorska i Pragier) emigracja z Russell Street bierze wraz z Rosją udział w systematycznych zabiegach izolowania Polski "Gomułkowskiej". Opasuje ją teraz łańcuch nieprzychylnej blokady- Rosja, Bułgaria, Rumunia, Czechy, NRD, emigracja (w każdym razie jej część). "Encounter" w artykule Petera Wilesa "The Wandering Satelites"' dowcipnie, ale nie całkiem trafnie charakteryzuje sytuację w Polsce i na Węgrzech. Ale są tam takie zdania: "Then, for some reason, Polish Communists are genuinely the nicest Communists in the world. It is dif- ficult to see why". I takie dowcipy: "It was not tactful of Mindszenty to say to a German journalist during the revolution that the greatest bul- wark in Europe against Communism was a reunited and rearmed Ger- many. Undeniable of course, and Mindszenty must be excused, because he is himself volksdeutsch (!), (his name was Pehm until 1945), but there are times and places for saying such things. Again he should never have gone for safety to the Americans. Cardinals in Communist countries should take refuge in Italian legations. Mindszenty has courage, he is of the stuff of which martyrs are made; Wyszynski is of the stuff of which cardinals are made=". Powiedzieć, że ktoś jest z czegokolwiek uspra- wiedliwiony, bo był volksdeutschem, c'est trop fort! To tak jakby po- wiedzieć: "Chwali bandytyzm, ale to mu trzeba wybaczyć, gdyż sam był bandytą". No i widzieć w eks-volksdeutschu materiał na męczenni- ka, to też skandal. Dla Polaków volksdeutsch, to nawet nie zdrajca ani zbrodniarz - po prostu świnia. W tymże, bardzo "nietaktownym" artykule jest jeszcze (życzliwe!) omówienie trudnego położenia Polski, a w nim taki kwiatek: "Geogra- phy too imposes a restraint upon Poles. To the west of Poland there is efficient Germany, thirsting for reunification, and after reunification for the recovery of the territories which - frankly - Poland stole from her in 1945, expelling eight million Germans"3 ("Encounter", January 1957). A nasza emigracja na to wszystko wody w gębę i nic. Łyka te wszystkie antypolskie głupstwa i niczym nigdy ich nie prostuje, niczym nie spra- wia, żeby takie rzeczy się nie ukazywały bez dyskusji przynajmniej ! 1 Peter Wiles - The Wandering Satelites (Wgdrujące satelity), "Enconteur", Londyn, 1957, z 1, s.19,20,18. # "T h e n, f o r s o m e r e a s o n. . ." (ang.) - "Więc z jakiegoś pow'odu komuni- ści polscy są naprawdę najmilszymi komunistami świata. Trudno powiedzieć dlaczego". "Ze strony Mindszentego nie było taktowne, kiedy podczas rewolucji powiedział niemieckim dziennikarzom, że największą zaporą przeciw komunizmowi w Europie by- łyby zjednoczone i na nowo uzbrojone Niemcy. Trudno temu zaprzeczyć oczywiście, i Mindszentyjest usprawiedliwiony, ponieważ samjest volksdeutschem [!) (nazywał się do 1945 Pehm), ale takie rzeczy można mówić o właściwej porze i we właściwym miej- scu. Poza tym nie powinien był szukać bezpieczeństwa u Amerykanów. Kardynałowie w krajach komunistycznych powinni chronić się w poselstwach w-łoskich. Mindszenty jest odważny, jest z tego samego surowca, z jakiego zrobieni są męczennicy; Wyszyński jest z surowca, z którego są zrobieni kardynałowie". 3 "G e o g r a p h y t o o i m p o s e s. . ." (ang.) - "Geografia również skłania Po- laków do rezerwy. Na zachód od Polski leżą sprawne Niemcy, łaknące zjednoczenia, a po zjednoczeniu odzyskania terenów, które - mówiąc szczerze - Polska ukradła w 1945, wypędzając osiem milionów Niemców". 208 I4 - Dzienniki. t 3 209 21 I 1957. Poniedziałek Po paru nocach niespanych z nadmiaru myślenia postanowiłam ulec nagabywaniom i jednak napisać coś w sprawie wyborów. Zajęło mi to dwa dni, we środę późnym już wieczorem pobiegłam z tym do Henryka. W pehii zaaprobował. W piątek rano telefon do Kazi, zaraz przybiegła. , Życie Warszawy" przyjęło z entuzjazmem'. Ja po napisaniu czegokol- wiek popadam w katzenjammer jak po pijaństwie, więc i teraz zadaję sobie pytanie, czy dobrze zrobiłam? Piorunujące wrażenie wywarło przemówienie Gomułki wzywające do nieskreślania żadnych kandyda- tów i głosowanie "na czołowych kandydatów rządu i partii". Nic znowu nie rozumiem, bo tym samym Gomułka, główny "bohater" Października, przekreślił jedno z głównych osiągnięć tegoż Października, jakim było poprawienie ordynacji wyborczej w kierunku pewnej swobody wyboru między kandydatami, których liczba jest większa niż liczba przewidzia- nych mandatów? Właściwie Gomułka tym wezwaniem przekreślił całą praworządność, na której miała być oparta październikowa "odnowa ży- cia". Wpadłam więc w srogą rozterkę. Po mieście zaczęły biegać pogło- ski, że to nacisk Ponomarenki, że ambasada moskiewska postawiła ulti- matum: jeśli w wyborach nie przejdzie większość komunistów, będą to uważali za okazję do interwencji. W sobotę wieczorem Gomułka wygłosił drugie przemówienie nawo- łujące do nieskreślania, to brzmiało już jak SOS i wyraźnie mówiło, że idzie tu o "suwerenność Polski". Jakoż to zrobiło na wszystkich ogrom- ne wrażenie, bo jak dziś słyszę, wybory odbyły się w całej Polsce bar- dzo spokojnie i masowo, frekwencja ponad 90 procent i jakoby wię- kszość posłuchała wezwania Gomułki. Ja jednak wiem o wielu, którzy skreślali, ja też skreśliłam parę nazwisk, których nikt sobie ani w Sej- mie, ani w rządach Polską nie życzy. O ileż byłoby piękniej, gdyby nie było tego wezwania do narodu łamiącego praworządność ! W sobotę byłam z Jurkiem na "Przepióreczce" Żeromskiego2. Wy- rzykjako Przełęcki był niezły, a publiczności dzisiejszej mógł się wyda- wać nawet świetny. Ale cóż za porównanie z niezrównanym Osterwą. Aktor grający Smugonia3 też był dobry, ale on nie umywał się do Jara- cza. Wyrzyk odwiózł nas swoim autem do domu. I M. Dąbrowska - Parę sfów o wyborach, "Życie Warszawy" 1957, nr 16. 2 St. Żeromski - Uciekfa mi przepióreczka..., Teatr Ludowy, prexniera 17 III 1956. 3 Smugonia grał K. Zarzycki lub W. Staniszewski. 24 I 1957. Czwartek We czwartek Henryk na kolacji i zostaje do następnego dnia. Rozmo- wa z nim zupełnie zmieniła moje histeryzujące usposobienie. Henryk patrzy na wynik wyborów z pełną aprobatą, mówi, że to był genialny manewr, który wytrącił z ręki broń przeciw nam nie tylko "natolińczy- kom", ale i Moskwie. Że absolutnie innego wyjścia nie było i że należy uważać za wielki tryumf, że ów manewr się powiódł. Henryk mimo wszystkich swych fantasmagoriijest politykiem dużego formatu i... my- śliwym. Cieszy się z tego udanego manewru, jak myśliwy z udanej ob- ławy. Nie wiem, czy ma rację, ale chciałabym, żeby ją miał. Polska do- tąd wykonywała ze ślepym posłuszeństwem rozkazy Moskwy. Po raz pierwszy Polska zaczyna prowadzić politykę z Moskwą. Nie tak łatwo pogodzić się z mocno nieraz krętymi drogami polityko- wania, gdyż już tak dawno przestaliśmy być narodem politycznym. Świta niejaka szansa, że może być nim znów zaczynamy? Ale czy Go- mułkę stać jest na samodzielną koncepcję polityczną? Bardzo wątpię. 27 I I957. Niedzieła Z Henrykiem (i p. Hanią) pojechaliśmy do Bronków Linke. Chciałam go zapoznać z jedynymi już poza Czekanem, Helenką i mną przyjaciół- # mi i wielbicielami Stachna. Nie wiem, czy się ta wizyta udała. Henryko- wi bardzo się podobali (i co szczególne - właśnie Ania) i Stare Miasto mu się podobało. Ale obrazy Bronka, oczywiście, były dla niego szo- kiem. Wdał się w polemikę z jego koncepcją artystyczną - że "specyfi- # ką" sztuki jest element piękna i że człowiek musi się abstrahować od pewnych obrzydliwości życia, bo inaczej musiałby się powiesić itp. Bronkowie poczęstowali nas białym burgundem przysłanym przez Alla- na Koskę i Henryk pod wpływem wina stał się bardzo wymowny. 1 II 1957. Piątek # Zaalarmowana telefonami "z epoki" poszłam do Zienkowskich (moja niegdyś wychowawczyni z pensji Hewelkowejl). Mieszkają tuż (o czym nie wiedziałam) na rogu Narbutta i Asfaltowej. Wszystko się okazało nie tak, jak było mi przedstawione przez ludzi namiętnych, a nie mają- ' cych dobrego rozeznania rzeczy. Mieszkanko mają śliczne w domu pro- fesorów politechniki, mieszkania tego im wbrew pogłoskom nie odebra- no, mimo krzywdy wyrządzonej prof. Zienkowskiemu (bratu p. Józefy), 210 211 którego byłe ZMP bezczelnie usunęło z katedryz. Dwajasne, czyste, du- że pokoje z obszerną kuchnią też służącą za pokój i z łazienką. Była obecna ta ich kuzynka, która się nimi opiekuje. Zofia Zienkowska (sio- stra), starsza, 81 lat, niedołężna, lecz jednak poruszająca się z laseczką po mieszkaniu, wcale nie jest umysłowo trącona, jak mi powiedziano, ale owszem wcale rozsądna. [...] Jednak ów zewłok ludzki będący przed stu laty naszą ukochaną, promienną panną Józefą, poznał mnie i nawet sporo cichutkim szeptem gadał. Z rozmowy obu pań (tych jeszcze ży- wych) dowiedziałam się, że nie mają żadnych kłopotów materialnych. Zienkowskiemu (będącemu w tej chwili w stanie beznadziejnym - rak wątroby - w szpitalu) nie tylko przywrócono katedrę, ale przyznano od- szkodowanie (w wysokości pensji profesorskiej) za cały czas "zdjęcia z katedry" i na owo odszkodowanie wypłacono już zaliczkę. Wypłacono też pensję profesorską za styczeń. Mieszkania wprawdzie im nie zabra- no, ale z własnej woli mieszkają nie same. Rodzeństwo Zienkowskich przygarnęło - również będącego w niełasce - prof. St. Karczewskiego, geologa (mojego z pensji Hewelkowej, nauczyciela) z żoną. Po jego niedawnej śmierci wdowa Karczewska, lektorka języka niemieckiego na Politechnice (a dawniej nauczycielka w liceum im. kr. Jadwigi, kole- żanka Jadzi) mieszka u nich nadal. [...] Poznałam wychodząc tę panią Karczewską, wydała mi się bardzo sympatyczna. Nazajutrz rano... przyszła do mnie. Podsłuchała niechcą- cy rozmowę sióstr, starucha Zofia mówiła do moribundusa Józefy: "Jak ty mogłaś pani Dąbrowskiej mówić, że pani Karczewska to szpieg nie- miecki'?" Pani Karczewska zalała się tu łzami, całowała mnie po rękach, chciała pokazywać list męża świadczący o jego bezgranicznym do niej przywiązaniu. "Proszę pani - łkała - moja rodzina od 150 lat żyje w Polsce, ja jestem Polka i nikt nie może mi nic zarzucić. P. Józefa mnie nienawidzi, bo mówi i myśli, że jej odebrałam serce siostry". Starałam się ją uspokoić, że nie przywiązuję wagi do słów osoby dogorywającej i nie całkiem już normalnej. Ale zdumiało mnie, ile złych pasji może zmieścić się w sercu, które bije już tylko przez pomyłkę w organizmie dawno dla życia obumarłym. Przejęło mnie to jakąś abominacją, która wzrosła na wiadomość o bigoterii p. Józefy. Za młodu znałam ją jako materialistkę, ateistkę i socjalistkę, ona to głównie wpłynęła na nasz młodzieńczy "świecki" kierunek myślenia. A teraz... już będąc u nich zauważyłam przyszpilony nad jej łóżkiem bardzo w dodatku brzydki obrazek Matki Boskiej. Jakimi drogami doszło do takich zmian? Któżby to wszystko pomyślał, wyobraził sobie? 212 Ciekawe, że cały alarm o Zienkowskich podniesiono po Październiku, kiedy już nikt nie bał się tego zrobić, ale kiedy też już nie było potrzeby, krzywda została w miarę możności naprawiona (moralną ponieśli tylko lokajskie zetempiaki). Pozostał melodramat sentymentalny, a prawdzi- we dramaty tych trojga są we wnętrzu ich dusz i jak się okazuje, niewie- le mają wspólnego z wersją obiegową. A teraz nad nimi już są nieod- wracalne - wiek, choroba, śmierć. O Józefie Zienkowskiej, swojej wychowawczyni z lat 1905-07, pisała Dąbrowska w książce zbiorowej Warszawa mojej mfodości,1954: "Była to silna i jednocześnie pełna wdzięku indywidualność pod postacią najbardziej filigranowej, delikatnej osóbki,jaką kiedykolwiek w życiu spotkałam. [...] Panna Józefa wykładała, o ile mnie pamięć nie myli, matematykę w niższych klasach. Lekcje, w któ- rych na skutek tego nie pojawiała się w naszej klasie przy małym stoliku w kącie, za- wsze nad jakąś pracą pochylona, były dla mnie godzinami pozbawionymi czegoś bar- dzo istotnego i cennego. Przez kilka lat w czasie wyjazdów na święta i wakacje, a po- tem jeszcze po ukończeniu szkoły, prowadziłam z Józefą Zienkowską przyjacielską ko- respondencję i żałuję, że mi jej listy przepadły. U panny Józefy bywałyśmy i w domu..." 2 F r a n c i s z e k Z i e n k o w s k i (1880-1957), fizyk i chemik. Ukończył Wy- dział Chemiczny PW oraz studia fizyczne i chemiczne w Getyndze ze stopniem doktora filozofii. Od 1909 do 1939 uczył bez przerwy fizyki w wielu szkołach warszawskich, przede wszystkim w szkole Zgromadzenia Kupców. W 1. 1918-20 był docentem fizyki na SGGW. Podczas II wojny światowej i po wojnie do 1949 profesor fizyki w Szkole Inżynieryjnej im. Wawelberga i Rotwanda. Od 1950 kontraktowy profesor fizyki na Wydziale Łączności PW; w 1952 zwolniony wskutek posądzeń ze strony ZMP o wro- gość do ustroju, potwierdzonych oficjalnie przez ministra. Na wniosek rektora z 1956, oddalającego "bezzasadne, absurdalne zarzuty", został zrehabilitowany, przyznano mu pełne wynagrodzenie za cały czas pozbawienia pracy i od 1957 przywrócono na poprze- dnie stanowisko. 12 II 1957. Wtorek Wczoraj był Henryk. Znakomicie opowiadał. Ile wielkich talentów mieści się w tym dynamicznym człowieku, a z żadnego nie wydobył wielkości ani doskonałości. To cecha znamienna Polaków. Gdyby się urodził w innej narodowości, byłby niewątpliwie w jakiejś dziedzinie znakomitością światową. Jako Polak jest tylko niewątpliwie najbardziej interesującym i malowniczym z naszych obecnych gości. Każde jego przyjście jest atrakcją, na jego przyjście się czeka jak na ożywczy bo- dziec. Był też i Jurek, ale przy Henryku jest zawsze jakiś matowy, snadź indywidualność i aparycja tej postaci wywołują w nim nieśmiałość. Przedwczoraj, w niedzielę, zapowiedziany przez panią Bieńkowską, był u nas pisarz rumuński, bodajże prezes czy sekretarz ich Związku Pi- 213 sarzyl. Przyszedł z żoną, bardzo elegancką, ładną panią świetnie i po za- chodniemu ubraną w nylonowe futro stokroć piękniejsze niż te, jakie widziałyśmy na damach w Sztokholmie. Oboje doskonale mówią po francusku, on po prostu jak paryżanin (sam też wybitnie przystojny). Choć wiem o tym od dawna, że francuski jest w Rumunii językiem sfer kulturalnych, zawsze zdumiewa mnie, że w takim kraju jak Rumunia mówią tak świetnie po francusku, mówią lepiej niż u nas. Z początku rozmowa była trochę ostrożna, potem okazało się, że możemy mówić o wszystkim i zgadzamy się bardzo dobrze. Nie znam (nie zapamięta- łam) nawet nazwiska tego pisarza, choć świetnie zapamiętałam osobo- wość. Mówi, że świeżo wydał powieść "grubszą niż ##Noce i Dnie#,", a temat mniej więcej ten sam - zmierzch warstwy bojarów na tle dziejów rodziny. Mówił, że mimo iż pozornie w partii u nich nic się nie zmieni- ło, ich partia cichaczem zerka na Polskę, chce od jej "Października" czerpać wzory. Mówił o dzisiejszym zachłyśnięciu się Polski Zacho- dem, gdyż według niego my, tj. narody między Bałtykiem i Morzem Czarnym (mimo woli wygłaszał tu polską koncepcję "Międzymorza"), mamy Zachodowi coś nowego i ważnego do powiedzenia. Przytaczał anegdotę o Rzymianach i Jezusie. Gdy w Rzymie mówiono o proroku z Nazaret, śmiano się: "Cóż może wyjść z takiego Nazaret?" "Eh bien, nous sommes aujourd'hui un Nazaret comme #a". (Dopisek z 1963 r. Ten pisarz, nazwiskiem, o ile pamiętam, Petro Dimitriu, popadł potem w niełaskę, ciezpiał nędzę, a wreszcie "wybrał wolność"; natychmiast w Paryżu wyszła jego olbrzymia powieść "Bojarowie" i dużo o nim pisa- no w "Les Arts" i nnych pismach. Ale i ci "Bojarowie" nie okazali się chyba "Nazaretem".) i P e t r u D i m i t r i u (ur.1904), pisarz rumuński. Debiutował w 1943 r. Od 1953 red. nacz. czasopisma "Piata Romaneasca". Od 1956 członek Zarządu Związku Pisarzy Rumuńskich. W 1960 wystąpił o azyl polityczny w Niemczech i pozostaje zagranicą. Autor wielu powieści, m.in. Argonautyka, 1944, Noce czenvcowe, 1949, Kronika ro- dzinna, 3 tomy, 1957 (skrócone wersje druk. w Niemczech i Francji), Wtajemniczeni, 1966, Wolność,1983, Kobieta w lustrze,1988. Począwszy od 1989 drukowany znów w Rumunii. 14 II 1957. Czwartek Kupiwszy w kwiaciarni na Puławskiej sześć tulipanów (14 zł sztuka) i na ulicznym stoisku kilo pomarańczy - pojechałam tramwajem do In- stytutu Onkologicznego. Bogusia zastałam w cokolwiek lepszej formie, siedział w pidżamie i jadł obiad rozmawiając ze swoim kamratem z dwuosobowego pokoju. Rada byłam z przyniesienia tulipanów, pokój od razu ożył i wyprzyjemniał. Boguś skarży się teraz na trudności w ły- kaniu, twierdzi że to jest rak przełyku. Jego lekarza jakoś nie mogłam złapać. Wróciłam do domu na drugą. Wieczorem Ela i Andrzej. Są do- brej myśli, Ela jest pod kontrolą i opieką tego samego szpitala, gdzie niespełna rok temu przebyła operację ciąży pozamacicznej. Zapytałam, jak sobie wyobraża trudności życia z dzieckiem. Są najlepszej myśli, bo matka Andrzeja zgłosiła gotowość rzucenia pracy i zajmowania się wnukiem (czy wnuczką). Bez "instytucji" babek czy ciotek płodzenie i wychowywanie dzieci byłoby dzisiaj zgoła niemożliwe. Ela powiedziała mi rzecz zdumiewającą. Na pierwszy odczyt prof. Michałowskiego z cyklu "Od Piramid do Picassa" przyszło do Muzeum 6 tysięcy osób! Oczywiście większość musiała odejść, gdyż nawet hall Muzeum, nie mówiąc o salce w podziemiu, nie mógłby takich tłumów pomieścić. A Jerzy Stempowski bał się, że w kraju nie mógłby znaleźć czytelników ani słuchaczy. IS II 1957. Piątek # Przedwczoraj zadzwonił Słonimski, że mamy iść do premiera, by mu przedstawić uchwały i dezyderaty Zjazdu. Prosił mnie i Annę. Zgodzi- łam się skwapliwie, bo chciałam się czegoś dowiedzieć o moim liście w sprawie odzyskania przez panią Michalinę Krzyżanowską jej pracow- ni malarskiej. A że Jurek ma już wreszcie prawo jazdy, a korzysta jesz- # cze z urlopu przedmagisterskiego, więc pojechałyśmy obie autem, zro- biłyśmy "furorę", bo cała reszta delegacji: Brzechwa', Słonimski, Ja- strun i Rusinek, stali już przed portalem Urzędu Rady Ministrów (A1. Ujazd. 1-3) i "podziwiali" nasze przybycie. Jureczek był pyszny jak , paw. Delegacja odbyła się gładko. Cyrankiewicz ustosunkował się po- zytywnie do wszystkich naszych dezyderatów, czy to w praktyce coś i przyniesie? Raczej wątpię. Żegnając się zapytałam o sprawę pani Krzy- żanowskiej. Na księżycowym obliczu premiera wyraz szczerego zdu- mienia i zakłopotania. Żadnego mego listu nie dostał i o niczym nie wiedział. Rzekł jednak uprzejmie: "To najlepiej będzie, jeśli skieruję do pani dyrektora gabinetu, Mrugalskiego. Pani jemu sprawę opowie i on już tego najlepiej dopilnuje". O 5 po południu przyszedł zapowiedziany uprzednio polonista jugo- słowiański Petar Vujićić2. Bardzo przyjemny człowiek. Studiował sla- 214 215 wistykę z rosyjskim jako głównym, z polskim jako przedmiotem pobo- cznym. Ale tak się zapalił do polszczyzny, że chcąc "rozplątać język polski" #ak się wyraził) przeczytał całe "Noce i dnie". Był wówczas je- dynym słuchaczem języka polskiego. Mówił o gorącej sympatii naro- dów Jugosławii dla obecnego obrotu spraw polskich. I że wszyscy u nich z największym zainteresowaniem wshzchują się w to, co się dzieje w Polsce. "Wypowiedzi oficjalne - mówił - nie są tu miarodajne. Naro- dy między Bałtykiem, Morzem Czarnym i Adriatykiem chcą żyć w naj- ściślejszym porozumieniu" (mniej więcej to samo, co mówił Rumun). Cieszył się, że znalazł mnie "tak dobrze wyglądającą". Nie śmiał przyjść, aby mnie nie zmęczyć, ale powiedziano mu: "Dąbrowska bar- dzo dobrze się trzyma". i J a n B r z e c h w a, właśc. Jan Lesman (1900-1966), autor książek dla dzieci, po- eta, thimacz. Ukończył Wydział Prawa UW. W 1918-21 w wojsku. Z zawodu adwokat, specjalista w dziedzinie prawa autorskiego, przed i po wojnie radca prawny ZAIKS-u. Debiutował w 1920 jako satyryk (pod pseudonimem Szerszeń). Wydał m.in. poezje: Oblicza zmyślone, 1926, Piołun i obłok, 1935, Liryka mego życia, 1968; powieść Gdy owoc dojrzewa, 1958, zwłaszcza zaś książki dla dzieci: Tańcowała igla z nitką, 1938, Kaczka dziwaczka,1939, Pan Drops i jego trupa,1946, Akademia pana Kleksa,1946, Przygody Pchły Szachrajki, 1946, Brzechwa dzieciom, 1953, Bajki i baśnie, 1954, Sto bajek,1958, Podróżepana Kleksa,1965. 2 P e t a r V u j i ć i ć (ur.1924), znawca i propagator literatury polskiej, jej thimacz na język serbsko-chorwacki. Ukończył Wydział Filozoficzny Uniwersytetu Belgradz- kiego. W swym dorobku ma ok. 60 przekładów z zakresu flozofii (m.in. Tatarkiewicz, Suchodolski), literatury klasycznej (Sienkiewicz, Prus) i przede wszystkim współczes- nej; spośród pisarzy współczesnych zajmował się szczególnie twórczością S. I. Witkie- wicza, J. Iwaszkiewicza, L. Kruczkowskiego, J. Przybosia, Cz. Miłosza, J. Andrzeje- wskiego, T. Różewicza, Z. Herberta, S. Mrożka. Dzięki jego działalności polska poezja i dramat znane były w Jugosławii na bieżąco. 16111957. Sobota Okazało się, że niepotrzebnie wczoraj się nadenerwowałam. Mój list do Cyrankiewicza nie doszedł, ale bez niego i bez Mrugalskiego sprawa pracowni pani Krzyżanowskiej została pozytywnie załatwiona, a w każ- dym razie jest w toku pozytywnego załatwiania, i to na podstawie pier- wotnego listu, w którym nazwałam ją Katarzyną! Wstydzę się mojej niecierpliwości. Na dworze kompletna wiosna, w Ogrodzie Botanicznym zakwitło mnóstwo wiosennych roślin, przyleciały już skowronki, szpaki etc. W czwartek przylatuje też do Warszawy stary szpak - Zofia Kossak- -Szatkowska z mężem. Szczególne musi być uczucie wracać do kraju, z którym się nie przeżyło tych wszystkich ciężkich lat. To tak, jakby się opuściło dom rodzinny nawiedzony zarazą i wracało po latach dopiero na wiadomość, że ktoś przecie został i zdrowieje. A biedna, ledwo trzy- mająca się na nogach rodzina przyjmuje wracającą zabiciem cielca, któ- rego jej na wykarmienie własnego domu nie starcza, i kwiatami, któ- rych sama sobie w swojej biedzie żałuje. Ale Bóg tam z nią, może też przeżywała złe rzeczy. 18 II 1957. Poniedziałek Po południu Jurek zawiózł nas na zebranie Zarządu Pen-Clubu do nowego lokalu w Pałacu Kultury i Nauki. Luksusowy lokal (brzydki, bez okien), ale kosztuje 5400 zł miesięcznie. To zmusza Pen-Club do zmiany stylu funkcjonowania. Projektuje się wieczory klubowe za opła- tą, kursy obcych języków, nawet bal na ostatki! Wszystko, ażeby spro- stać owemu wysokiemu czynszowi. Całe popołudnie lał straszny deszcz. Jurek przyjechał po mnie o wpół do siódmej. W domu zastałam Parandowską, a że deszcz był ciągle # i rozpaczała, jak Jasio wróci, więc Jurek znowu pojechał do Pen-Clubu, przywiózł Parandowskiego i odwiózł jeszcze Rusinka i Zielińskiego. I Parand. lubi teraz popijać, od razu kiedy wszedł, zapytał, czy jest wód- ka. Nie było. Miałyśmy do zaimprowizowanej kolacji tylko białe jugo- słowiańskie wino. Już przy kolacji Jasio sięgnął za siebie ręką na pół- kę z biblioteką pana Jerzego i na oślep trafił na książkę Breala "La # semantique". Pożyczył ją (dopisek z I963. Dotąd nie oddał). Opowie- dział nam, że pierwszą żoną Romain Rollanda była właśnie panna Breal z rodziny owego pisarza. Była to jedna z najbogatszych rodzin plutokra- cji żydowskiej, ta żona zaprowadziła w domu Rollanda luksusowy, wielkoświatowy tryb życia. R. Rolland, który był "kameralny", nie wy- trzymał tego i rozszedł się z Brealówną. Anna śmiejąc się powiedziała: "Obawiam się, że ten luksusowy lokal Pen-Clubu okaże się dla ciebie # panną Breal". 26 II 1957. Wtorek Wczoraj przyszedł Włoch, korespondent dziennika "Unita"', komu- nista. Oczywiście Żyd. Inteligentny i bystry, bardzo dociekliwy. Przyje- chał na dwa tygodnie, a siedzi już 40 dni. Rozmowa zaczęła się dziw- 216 217 nie. Przyszedł do mnie - powiada - bo mu oznajmiono, że ja odegrałam wielką rolę w przygotowaniu atmosfery dla Października. Zdumiałam się. "To jakieś nieporozumienie - rzekłam - nie zajmuję się polityką i nie poczuwam się do odgrywania żadnej roli". "Jak to? Przecież pani napisała utwór, który miał dla umysłów rolę przełomową". Wciąż jesz- cze nic nie rozumiałam, a gdy powiedział, że oznajmili mu o tym w re- dakcji "Twórczości", gdzie ten utwór był drukowany, domyśliłam się, że idzie o "Na wsi wesele". Anna przyniosła nam herbatę i rozmowa tak się rozkręciła, że sie- dział od piątej do ósmej. Anna dała mu świetną charakterystykę naszej sytuacji w różnychjej przekrojach, co przyszłojej tym łatwiej, że mogła z nim rozmawiać i po włosku (ze mną mówił po francusku). Pod koniec wizyty powiedział zdziwiony, że w rozmowie z nami otrzymał znacznie bardziej obiektywny i przekonywający obraz sytuacji niż w rozmowie z towarzyszami komunistami, którzy zdają się rządzić teraz wyłącznie pasją antysowiecką. Tłumaczyłyśmy Włochowi, że u komunistów to jest naturalna reak- cja złego sumienia po popełnionych błędach. Byli staliniści są dziś naj- wścieklejszymi antysowietczykami. Co do nas, widziałyśmy cały czas popełniane błędy i zbrodnie, zachowujemy więc więcej równowagi du- cha. Wiedziałyśmy, czego można się spodziewać po Sowietach, dlatego nawet interwencja na Węgrzech nie była dla nas takim szokiem jak dla komunistów. Przyznał, że u nich w partii komunistycznej sytuacja jest podobna. [...) Że mało jest i we Włoszech komunistów, z którymi moż- na o tym swobodnie mówić. W "Monde'zie" jest również wiadomość, że w szkołach węgierskich skasowano naukę języka rosyjskiego, która u nas dotąd obowiązuje. Dwa listy Jerzego Stemp. "Czytelnik" zaproponował mu wydanie je- go i przedwojennych, i powojennych esejów. Korespondencja i telefony z tym związane też zaczynają absorbować mój czas. Dziś po południu zasnęłam i miałam długi zawikłany sen. Mieszka- nie - niby obecne, niby Polna, jakoś przewija się i Komorów, widzę sto- sy klepek posadzkowych, przychodzi niby to Wyglądała, nasz dozorca z Polnej i niby to czegoś chce, w domu dużo osób, Anna, Tulcia, Jurek jako jeszcze szkolny uczeń. Rozmawiam z Wyglądałą i nagle widzę, że to jest Jadczak, nasz dozorca z Niepodległości. Wtem obaj zamieniają się w rosłego starego chłopa o pięknej twarzy i staroświeckich wąsach, z dubeltówką przez plecy. To gajowy, żąda od nas zapłaty za spacery po lesie. "Za jaki czas?" - pytam zaskoczona. Jurek czy Tula podpowiada- ją: "Za siedem miesięcy". I nagle podjeżdżają z obu stron cudowne lasy Lipkowskie, Nieborowskie. "Ja wiem, że pan jest w ciężkim położeniu - mówię do gajowego - i chętnie dam panu sto złotych, ale za spacery po lasach nic się nie należy, przecież w lasach są drogi, po których lu- dzie chodzą we wszystkie strony" - oburzam się. Daję mu sto złotych, widzę ten banknotjakiś szczególnie czerwony na szarej postaci gajowe- go, który odchodzi, jakby zagniewany, ale sto złotych przyjmuje. Bieg- nę za nim, chcę go przekonać, że przecież za chodzenie po lasach nigdy nic się nie płaci. Brnę przez staw w Russowie trochę zamarznięty, brzeg jest wysoki, widzę zdeptane strome podejście, takie charakterystyczne, żółte piaszczysto-g?iniaste. Górą brzegiem stawu idzie ów gajowy, już go niemal chwytam za połę i raptem widzę siebie w parku Nieboro- wskim, ale jakimś niezwykle pięknym, kolorowym. Jestem z Tulą i ze St. Tula biegnie podskakując z bukietem w ręku. Przy schodach kolum- na owinięta bluszczem jak w wierszach. St. idzie uśmiechnięty, szczę- śliwy, w tym swoim najcudniejszym humorze. "Ach, jak tu ślicznie- cieszy się. - Ja tu zawsze będą przyjeżdżał." Tłumaczę się zmartwiona: "A ja nigdy nie proponowałam, ja myślałam, że ci tu będzie niedobrze, że się nie będzie podobało, bo schody takie niewygodne". I martwię się, że nie wiedziałam, i cieszę się szalenie, że jest miejsce, które mu się tak bardzo podoba. Wbiegam pędem na jakieś monumentalne "parkowe" schody i tu się budzę z mieszanymi uczuciami rzewnego wspomnienia i niepokoju o Tulcię. Wraca znów zima, zewsząd wiadomości o śniegach i lawinach. W Alpach zginęli nie tylko jacyś narciarze, lecz i ekipa ratownicza. Za- bobonny lęk, że Tula śniła mi się z kwiatami i w towarzystwie Zmarłe- go, idiotyczny lęk, żeby ich z Hanią lawina nie zasvpała. Wstaję, idę do Anny, która leży na kanapie i źle się czuje. Pytam, czy czasem nie zate- lefonować do Tulci do Zakopanego? Anna nagle ni stąd, ni zowąd za- czyna mówić, żejajestem człowiekiem tak absolutnie pozbawionym ra- dości i że ona tak się tym bardzo martwi. Uszom nie wierzę, prawie mi się zdaje, że dalej śnię. i Z ramienia "Unity" jako "inviato speciale" przebywał wówczas w Polsce Esposito Aldo Tortorella; od połowy lutego jego korespondencje ukazywały się w gazecie niemal codziennie. 218 219 27111957. Środa Na wpół do szóstej miałyśmy być u Kottów, którzy zaprosili ambasa- dora francuskiego z żoną. Ale gdy Jurek przyjechał (w międzyczasie był u ojca, powrót Bogusia do domu został ustalony na sobotę) nie byłam jeszcze ubrana, tak że dopiero o szóstej pojawiliśmy się u Kottów. Przy- jęli nas speszeni, ja myślałam, że będzie więcej gości, tymczasem tylko my byłyśmy na parę ambasadorską zaproszone. Ale dość szybko (jak na mnie) się zorientowałam i przeprosiłam za spóźnienie, które jakoś zdo- łałam wytłumaczyć. Oboje ci Francuzi są mili, on zdaje się całkiem se- rio i aktywnie pojmuje swoją rolę. Ale cóż może dać takie pierwsze spotkanie (owego koktajlu nie liczę). Nawet Anna nie rozkręciła się w konwersacji. O siódmej poszli, a my jeszcze trochę zostałyśmy z Kotta- mi. Są pogrążeni w najskrajniejszym pesymizmie, mówią, że i w dzie- dzinie myśli cenzura przykręci śrubę. Gomułka miał powiedzieć "O sztuce, nauce, literaturze możecie sobie pisać co chcecie, ale do polityki się nie wtrącajcie, politykę ja będę robił". To nie byłoby jeszcze źle, gdyby tak powiedział, ale on ma zdaje się zamiar wtrącać się do litera- tury. Na wszystkich fatalne wrażenie zrobił nowy skład rządu z Zeno- nem Nowakiem jako jednym z wicepremierów'. Podobno w KC było z tego powodu ostre starcie z Gomułką, który miał jakoby popaść w iście dyktatorialną wściekłość odwołując się groźnie do dyscypliny partyjnej, na co któryś z "październikowych" KC-owców miał jakoby rzucić legi- tymację partyjną. 1 Z e n o n N o w a k (1905-1980), działacz polityczny. Od 1923 w KPP, w okresie dwudziestolecia 10 lat w więzieniu. Podczas okupacji w 1942 aresztowany, wywieziony do obozu pracy. Od 1948 do 1968 piął się po szczeblach kariery partyjnej i państwowej (1952-68 wicepremier);jeden z przywódców grupy natolińskiej. 28 II 1957. Czwartek Na obiad zgodnie z wczorajszą umową przyszli prof. Mikulski i Her- nas. Obiad był bardzo niedobry. W moim dawnym życiu przyrządzić naj- lepszy, najatrakcyjniejszy obiad dla gości było jednym z elementów ra- dości życia. Ale teraz nie śmiem się do niczego wtrącać. Anna i tak za dużo czasu i sił poświęca na prowadzenie domu. Jakakolwiek uwaga na ten temat byłaby unfair'. Ale ten tortjajeczno-czekoladowo-migdałowy, ciężki jak kula armatnia, po jednym jego kawałku całą noc chorowałam. Nie wiem, jak zmógł go biedny Mikulski. Ach, moje obiady na Polnej dla gości! Aż trudno by uwierzyć, że miały famę subtelnej oryginalno- ści. Teraz cały trud ich przyrządzania został mi przez Annę oszczędzo- ny. Więc trzeba dziękować Bogu i jej dobroci. # U n f a i r (ang.) - tu: nieprzyzwoita 5 1111957. Wtorek Telefon ze "Sztandaru Młodych". Rozpisali ankietę pt. "My, mło- dzież wieku atomowego" i chcą mi przysłać część wypowiedzi. Zgodzi- łam się, ale przeczytanie tego materiału wprawiło mnie w zakłopotanie. Wrażenie ogólne i pobieżne: młodzież bez młodości. Czytałam, jakby to oni byli starcami, a ja kimś młodym, kto ich czyta. Zupełna duchowa abnegacja, brak twórczego stosunku do istnienia, nawet niedomyślanie się, że coś takiego istnieje. Absolutna obojętność na przyrodę, sztukę, miłość, przyjaźń. Żądza ostrych, silnych doznań, jak u starców zblazo- wanych i nieczułych już na podstawowe pasje życia. Czy rzeczywiście wszystko to można zwalić na "okres błędów i wypaczeń", na Stalina? Na Oświęcim, hitleryzm, których w dodatku sami wszak nie zaznali? W niedzielę wieczorem przyszedł Henryk, był jakiś zmieniony i przygaszony, nocował u nas. Nazajutrz rano po wyjściu z łazienki za- słabł. [...] O wpół do szóstej zapowiedziawszy się wczoraj telefoniczne przyszli prof. Krzyżanowski, Jakubowski' i Liberaz. Oświadczyli, że Uniwersy- tet Warszawski nadaje mi stopień doktora honoris causa. Nowy klops. Do niczego nie nadaję się mniej, jak do tego rodzaju wyróżnień, za- szczytów i godności. Z tylu się wymigałam, a tu jakoś uległam. Jakże było odmówić ludziom, co chcą mnie, w ich przekonaniu, uszczęśliwić, i to w sposób dość nieszkodliwy. Anna i Henryk zaaprobowali to. Roz- mowa z tymi profesorami była zresztą przyjemna i urozmaicona. # J a n Z y g m u n t J a k u b o w s k i (1909-1975), historyk i krytyk literatury, działacz społeczno-oświatowy. Od 1935 nauczyciel szkół średnich; podczas wojny brał udział w tajnym nauczaniu. W 1942 aresztowany i więziony w obozach koncentracyj- nych. Od 1949 wykładowca, a od 1954 profesor UW. Redaktor periodyków-: od 1948 "Polonistyki", od 1957 "Przeglądu Humanistycznego", w 1. 1965-72 "Poezji". Wydał m.in. Z d#iejów naturali4mu w Pol.sce,1951, Nowe.spotkanie # Żeromskim, I 967, Zapo- mniane ogniw'o. Studium o A. Dy'ga.siń.skim, 1967, Dokąd, ale i skąd id#iemv, 1977, Po- ro#maw'iajmv o poe ji,1979, autor podręczników szkolnych. 220 221 z Z d z i s ł a w L i b e r a (ur.1913), historyk literatury, edytor. Ukończył poloni- stykę na UW. Od 1938 nauczyciel szkół średnich. Podczas wojny brał udział w tajnym nauczaniu, współpracował z prasą konspiracyjną, walczył w powstaniu warszawskim w szeregach AK. Od 1950 wykładowca, od 1954 profesor UW; podówczas dziekan Wydziału Filologicznego. Wieloletni działacz, obecnie prezes Towarzystwa Literackie- go im. A. Mickiewicza. Wydał m.in. Maria Dąbrowska, Biblioteka "Polonistyki",1963, Problemy, polskiego Oświecenia, Kultura i styl, 1969, Życie literackie w, Warszawie w czasach Stanislawa Augusta, 1971, antologię Poe#ja polska XVIII i,.#., 1976, Wiek Oświeconv,1986, Rozważania o wieku tolerancji, rozumu i gustu,1994. 8 III 1957. Piątek Do południa obie z Anną pracowałyśmy. Anna nad źródłami do Sa- fony - wreszcie się wzięła do tej od lat marzonej książki' - ja - pożal się Boże - nad przepisywaniem tych dzienników (rok 1951), gdy nale- żałoby walić nowe książki. Jurek zawiózł nas do Pen-Clubu na odczyt p. Natalii Modzelewskiej "O nową interpretację dramatów Czechowa". Odczyt jak odczyt. Mnóstwo dam w starszym wieku i równie sędziwych panów. M.in. Kołoniecki, Szyfman, Mauersberger - na Boga, kiedyż z tych ehłopaków porobili się tacy starcy! P. Natalia bardzo starannie przyrządzona wyglądała nobliwie, ale też już biedna nakłada okulary do czytania. Odczyt b. poprawny, nawet interesujący, zwłaszcza że podała trochę faktów nie znanych polskiej publiczności. M.in. z historii stosun- ków Czechowa ze słynnym MChAT-em, który długo miał monopol ar- tystyczny na "właściwą interpretację" Czechowa, a okazuje się, że Cze- chow był z nimi w ciągłej polemice i nie godził się na tę interpretację. Myślą przewodnią odczytu było, że "bohaterowie pozytywni" Czecho- wa nie są bynajmniej tak pozytywni, że nie należy ich przeciwstawiać wyraźnie ujemnej reszcie, lecz raczej traktować z humorem i satyrycz- nie. Modzelewska twierdzi, że polskim teatrom do takiej interpretacji jeszcze bardzo daleko, a i radzieckie nie dały sobie z tym jeszcze rady. Szyfman, główny u nas wystawca Czechowa, słuchał tych słusznych myśli z przekąsem, a kiedy prelegentka poprosiła o dyskusję, rzucił bła- hą uwagę, która zdawała mu się ironiczna, że po tak świetnym odczycie nie ma nic do powiedzenia, czy coś w tym rodzaju. Zaczęto roznosić kawę, zamiast dyskusji wszczął się ogólnyjazgot, głównie damski. i Anna Kowalska - Safona, powieść,1959 101111957. Niedziela Stan Henryka polepsza się z godziny na godzinę; niezwykłe podnie- cenie, z jakim żądny jest mówić bez końca, co lekarze przypisują właś- nie stanom sklerotycznym - było mu właściwe zawsze, o czym lekarze nie wiedzą, a ja wiem znając go tyle lat. Znaczną część jego choroby przypisuję napięciu nerwowemu, w jakim żył całe 12 lat. Wprawdzie te napięcia nerwowe mogły wywołać i obiektywne organiczne zmiany. Gdy nastąpił relaks, równowaga się zachwiała mocno, ale czas dopiero pokaże, co tu jest schorzeniem organicznym, a co nienormalnym stanem funkcjonalnym. Wierzę w wyzdrowienie Henryka. 11 III 1957. Poniedziałek Wczoraj mieliśmy na obiedzie Erazmów, których przywiózł i od- wiózł naszym autem Jurek, Erazm ślicznie wygląda. Oboje zachwycili się Henrykiem. Nela rzekła: "Cóż to za bogaty wewnętrznie człowiek!" Rozmowa ich z Henrykiem to była nieoczekiwanie ciekawa przygoda dzisiejszego dnia. 13 I111957. Środa Zastanawiam się, czy nie przerwać na zawsze tego dziennika, czy nie staje się on ucieczką od twórczości. "Robieniem czego innego" - przed czym tak ostrzega Seneka. Ale może to jedyna forma twórczości, na ja- ką jeszcze mnie stać? Mniejsza - nie rozstrzygnę, na razie idźmy za na- łogiem. We środę oglądaliśmy z Henrykiem w telewizji sztukę Becketta " Czekając na Godota"'. Aktorzy nie graliby tej sztuki tak znakomicie, gdyby ona nie mówiła o sprawach dla "rzeczy ludzkiej" istotnych. W parodystycznym skrócie pokazany cały bezsens życia wpisanego mię- dzy największą z dotychczasowych możliwość uszczęśliwienia człowie- ka i największe zagrożenie ludzkości monstrualną zagładą wszelkiego życia, istnienia samej ziemi. W takiej sytuacji czekanie na Godota, czyli na Cud, na Boga, na Siebie, na Koniec czy diabli wiedzą na co, jest je- dynie możliwą postawą człowieka, a w każdym razie - najczęściej ist- niejącą, charakterystyczną. Henryk reaguje na Becketta dobrze, co mnie cieszy, właściwie jest w tej sztuce wiele z jego parodystycznych rysun- ków (odzwierciedlają nigdy poza tym nie dochodzącą w nim do głosu cząstkę jego istoty). Co do mnie uczucie czekania na Godota było mi 222 223 znane od dziecka. Już mając sześć lat budziłam się rano z pytaniem: "Na co dziś czekam?" I czekałam tej chwili czy sytuacji, dnia, który bę- dzie istotnym przeżyciem opłacającym wszystkie pozorne. i Samuel Beckett - Czekając na Godota, przeł. J. Rogoziński, transmisja z Teatru Współczesnego, reż. Jerzy Kreczmar, scen. Wł. Daszewski, w TV 12 III 1957. 21 III 1957. Czwartek W sobotę o dwunastej w Auditorium Maximum UW nadano mi sto- # pień doktora honoris causa na wydziale filologicznyml. Byłam tak zaże- nowana nieoczekiwanie spadłym na mnie zaszczytem, że nawet nikomu # .# : # Nadanie Marii Dąbrowskiej doktoratu honoris causa Uniwersytetu Warszawskiego. Przy stole prezydialnym: przemawia prof. J. Krzyżanowski; siedzą: rektor S. Turski, dziekan Z. Libera nie przesłałam dostarczonych mi przez uniwersytet zaproszeń. Potem Wanda Dąbr. i Jurek mieli do mnie pretensje. Ale nie napierali. Jurek powiedział: "Szkoda, że to w godzinach pracy". Wanda miała zadzwo- nić, gdyż obiecałam ją zabrać ze sobą, ale nie zadzwoniła. Pojechała ze mną tylko Anna. Bardzo mnie speszył widok senatu w togach i biretach, a zwłaszcza, gdy i mnie tak przyodziano, bedel2 idący ze złotym ber- łem, w todze i birecie, stary, kościsty, wyglądał jak z obrazu Rembrand- ta. Nie wiem dlaczego, wszystko to mnie w końcu wzruszyło, a i sala była wzruszona, bo po raz pierwszy po wojnie senat wystąpił w togach i po 224 I 5 - Dzienniki. i 3 225 W tradycyjnym stroju raz pierwszy chór studencki zaśpiewał: "Gaudeamus". Julian Krzyżano- wski miał bardzo złe, wręcz fatalne przemówienie. Nie ma on żadnego stosunku do mojej twórczości ani żadnego o niej pojęcia. Toteż nic dziwnego, że ja po tak zawstydzająco złym przemówieniu dostałam wręcz piorunujące oklaski. Podobał mi się rektor Turski3, p#kniczny matematyk. Ela i Andrzej byli i nawet traf#ili na fotografię w "Swiecie". Lampka wina bardzo skromnie i godnie odbyła się w odrestaurowanym Pałacu Kazimierzowskim, gdzie pierwszy raz po wojnie byłam. Anna była naburmuszona i szorstka, ale zachwyciła się przynajmniej rzeczy- wiście interesującym szoferem, Piotrem Krawczykiem, który nas woził w obie strony. Towarzyszył nam dziekan prof. Libera. Dostałam mnó- stwo kwiatów, zwłaszcza róż. Nie powiedziałam nic szczególnego, ale paru słowami wdzięczności dla Ziemi Kaliskiej sprawiłam, że Kalisz oszalał". Przez cały tydzień przychodziły stamtąd depesze, prowincja- zaniedbana i zadeptana - poczuła, że ktoś o niej pamiętał i wspomniał. Zresztą zewsząd przychodziło dużo listów i depesz. Jedna przyszła o wpół do dwunastej w nocy! Gdybyż to wszystko byłojeszcze w stanie mnie cieszyć... Mój Boże - oddałabym to wszystko za możność napisa- nia naprawdę dobrej książki. Już szesnastego nie byłam zdrowa, po dwu dniach miałam tempera- turę. [...] Przechorowałam tak rzadką w naszym klimacie piękną wczes- ną wiosnę. Pamiętam takie trzy: w 1933, w 1946 i w tym. i Tytuł ten został nadany pisarce uchwałą Senatu UW z 12 XII 1956. Uroczysta pro- mocja, prowadzona przez prof. J. Krzyżanowskiego, odbyła się 16 marca 1957. z B e d e 1, p e d e 1 (łac.-niem.) - woźny uniwersytecki 3 S t a n i s ł a w T u r s k i (1906-1986), matematyk, w 1.1945-49 profesor i rektor politechniki w Gdańsku, od 1950 profesor, w 1. 1952-69 rektor UW. Prezes Polskiego Towarzystwa Cybernetycznego. Autor prac z zakresu równań różniczkowych oraz ana- lizy numerycznej i jej zastosowań. % Tekst przemówienia Dąbrowskiej pt. Przymierze między dwiema najwazniejszymi dziedzinami kultury ukazał się w wielu gazetach i pismach; przedruk pt. Przemówienie w: PR, t. II. Wspomniany passus o Kaliszu brzmiał: "...w mojej osobie nadaliście, panowie, do- ktorat honorowy mojej ziemi rodzinnej, Ziemi Kaliskiej, Ziemi Wielkopolskiej, która była jednym ze źródeł polskiego języka literackiego, i której też honoru dzisiejszego winszuję, kłaniając się jej nisko, z miłością i wdzięcznością". 27 IV 1957. Sobota Oto minął miesiąc z okładem i zapadł w przepaść. Po ciepłach przy- szło zimno. Od Wielkiej Niedzieli znowu się ociepliło, teraz mamy let- nie upały. 18 kwietnia wyjechałyśmy naszym autem na Święta do Lipek. Jurek dobrze prowadził, ale na piaskach podlaskich nie dał rady i uszkodził trochę auto, tak że w środę poświąteczną przyjechało po nas auto ZLP z Wackiem. I dopiero jak Wacek (kierowca Związku)1 poprowadził, zo- baczyłam, jak należy jechać przez tamte drogi. Jechał, jakby niósł nie- mowlę nad przepaścią. Wczoraj był po południu i na wieczornej herbacie Henryk. Bardzo zmierzchł i przybladł tak fizycznie jak duchowo. Ale jak zawsze barw- ny monologista. Każdy zresztą mówi tylko o sobie i sprawach jego ob- chodzących, nikt nie słucha, nie jest ciekaw nikogo i niczego poza sobą. Anna powiada, że jeden na milion ludzi potrafi jeszcze rozmawiać. Pani Tola Tesl. skarży się znów, że młodzi tak nic o niczym nie mają do po- wiedzenia. Zarówno ich Ewa - milczek zupełny - jak jakiś bratanek męża, który o cokolwiek by go zapytać, jeśli rzecz mu się podobała- odpowiada: "W dechę" - jeśli nie - mówi: "Mogiła". Uroku dziewczy- ny nawet nie próbuje się określić czymś więcej niż słowami: "Równa babka". "Śliczna", "miła", "cz#nrjąca", "urocza", "pasjonująca" - a broń Boże! Anna znów mówi, że jedyną przyzwoitą rzeczą jest absolutne milczenie. A propos mówności - to poznałyśmy w Lipkach księdza Terliko- wskiego ze Stoczkaz. Przepyszna postać, też monologista, ale z jego opowiadań można by nowego podlaskiego "Pana Tadeusza" ułożyć. Przyjechał do państwa Witków-Lipków (u których mieszkałyśmy) na wielkanocne śniadanie. Przywiózł ze sobą rodzinę: stryjeczną siostrę (hm, hm) z trojgiem dzieci, które ksiądz wychowuje. W każdym razie ona też Terlikowska, bo to szlachta z zaścianka Terlików. Słowem tak czy owak była księżowska rodzina. Przy wielkanocnym stole tylko "ksiądz dziekan", bo tak się go tytułuje, mówił, młodzież nie puściła pa- ry z gęby, gospodarze i my - ledwo pół słówka mogliśmy czasem wtrą- cić, a on mówił. Ma w parafii kronikę, pisaną, w której są historie sprzed stu lat. Np.: proboszcz ze Stoczka miał karczmę i jeden z sąsia- dów, szlachcic, właściciel dóbr, też miał karczmę. Ksiądz sprzedawał wódkę o grosz taniej, szlachcic wytoczył mu o to proces i przegrał, bo wolno było sprzedawać wódkę o grosz taniej. Zajadły ksiądz uzyskał wyrok aresztu bez zamiany na grzywnę. Ale że szlachta miała wtedy je- 226 227 szcze wielkie chody - ziemianin wykręcił się grzywną. Wtem Kozacy pojawili się we dworze, szlachcic pewny, że przybyli go aresztować nie uznawszy owej grzywny - zastrzelił się. Proboszcza uważano za spraw- cę śmierci, zrobiło się koło niego pusto, a wkrótce umarł. "Na pogrze- bie, owszem, było duchowieństwo - opowiada ks. Terlikowski - ale po- grzeb odbył się w zupełnym milczeniu, bez dzwonów, bez śpiewu, bez mowy nad trumną. Tylko jedno było na dobro zmarłego - nie pozosta- wił ani grosza, umarł biedny. Bo to był ksiądz, co lubił pieniążki, ale i lubił je wydawać". Druga opowieść była o kościelnym Izydorze, ghzchoniemym, który parę lat temu powiesił się na sznurze kościelnego dzwonu. "Com ja się z nim umęczył, ale jakby on się nie powiesił, to ja bym się powiesił, tak już z nim nie mogłem wytrzymać". Pytam, jak do tego doszło, że ko- ścielnym zrobiono głuchoniemego? Okazuje się, że była biedna rodzina w Stoczku z synem do niczego. Poprzedni proboszcz wziął ich jako siłę roboczą, w zamian za utrzymanie syna, który został obecnemu dzieka- nowi w roli kościelnego. Powiesił się, bo go dziewczyna nie chciała, a był bardzo kochliwy. Ksiądz jest samochwał nieprawdopodobny. Ile naopowiadał o sobie, swoich kazaniach, zasługach dla parafii. Był w wojsku i na wojnie I918-1920. Namyślał się, czy zostać oficerem, czy księdzem. W istocie rzeczy typ miles gloriosus3. Zachłystuje się szczęściem, że zebrał w Niedzielę Wielkanocną na tackę 6000 zł. "Pani rozumie, co to zna- czy? Przeciętna niedzielna zbiórka jest 200 zł". Nie skarży się na wa- runki materialne, przeciwnie - zwłaszcza teraz - jest katechetą w czte- rech szkołach. Pił zdrowie Gomułki, którego nazywa Władysław V. W czym ujawnił pewną znajomość historii. Literaturą dotąd się nie intere- sował. Dopiero teraz kupił sobie w Węgrowie za 500 zł książek, m.in. "Nędzników". "Nie czytałem, a to podobno bardzo ładne. O pani nigdy nie słyszałem - zwrócił się do mnie - a pani podobno napisała teraz ta- ką piękną powieść. Panie kierowniku (do nauczyciela), jaki to tytuł?" "##Noce i dnie", proszę księdza dziekana". "Właśnie!" Gdy wyjaśniam, że to jest powieść sprzed wojny, dziwi się: "Patrzcie państwo, a ja nic nie słyszałem. No, byłem wtedy jeszcze za mały". "Jaki za mały? - my- ślę rozśmieszona. - Ma teraz 59 lat!" Po śniadaniu - do lasu (to znaczy za siatkę ogrodu, bo dom w lesie). Ksiądz przyjechał bryczką w gniadą klaczkę, która jest również jego wierzchowcem'. Przywiózł siodło i buty. Wnet za krzakami ściągnął su- tannę, wdział wysokie buty i ukazał się nam jako Anglik (wysoki, chu- dy, czerwony na twarzy, włosy na jeża ni to siwe, ni to lnianoblond). Skoczył na siodło, pokłusował w las, świetnie na koniu wygląda - czar- na kurtka, bryczesy, czapka z daszkiem... Potem kolejno młodzież jeździła na tej klaczce, także Tula - po raz pierwszy na siodle (oklep już próbowała u Chudzików). Obserwując tym razem Lipki ostro czułam niepożytą siłę witalną i ja- kąś samowystarczalność duchową prowincji. Jakby nie potrzebowali nas do niczego - chyba żeby popisać się sobą przed ludźmi z wielkiego miasta. To jest też prawda o prowincji obok tej drugiej "godotowskiej", 228 229 Ks. Jan Terlikowski z rodziną która straszy w świetnych zresztą artykułach naszej młodej publicystyki. Dziś rano dokańczam czytania przekładu francuskiego "Trzeciej je- sieni". Skandaliczny. Tłumaczka nie zna ani polskiego, ani francuskiego języka. Potem u Bogusia. Ach, jak straszliwie mi go żal, choć był dziś dość pogodny. Niknie w oczach. I ta bezsilność. i W a c ł a w K a c z o r o w s k i (ur.1927), od 1950 kierowca ZLP, znany i lubiany w środowisku literatów. z J a n T e r 1 i k o w s k i (1897-1986), ksiądz. W 1918 z Batalionem Harcerskim brał udział w rozbrajaniu Niemców w Siedlcach. Po zdaniu matury jako ochotnik wstą- pił do wojska, brał udział w kampanii 1920. Następnie kształcił się w Seminarium Du- chownym w Janowie Podlaskim; w 1925 otrzymał święcenia kapłańskie. W l. 1948-72 był proboszczem w Stoczku Węgrowskim najdhzżej urzędującym (poza ks. kanonikiem Janem Lipką z XIX wieku). Przez 12 lat piastował godność wicedziekana w Dziekana- cie Węgrów. Zmarł w Stoczku, gdzie odbył się uroczysty pogrzeb w asyście 60 księży, z udziałem biskupa diecezji podlaskiej, ks. J. Mazura. 3 M i 1 e s g I o r i o s u s (łac.) - żołnierz samochwał, bohater sztuki Plauta. 4 W latach powojennych pracował sam w parafii, toteż koń był mu nieodzowną po- mocą. Klacz Karmada, o której wspomina Dąbrowska, pochodziła od Karusi po Mada- gaskarze ze stadniny w Janowie Podlaskim. 28 IV 1957. Niedziela Gorąco, już o ósmej rano 30 st. w słońcu. Przed południem Anna (ze dzięki działkom można oglądać w Warszawie kwitnące sady. Kiedyśmy o pierwszej wracały, zerwał się huraganowy wicher niosący tumany piasku, niemaljak przy trąbie powietrznej. Warszawa raptem staje się w takie chwile podobna do pustyni. Po południu szczekanie psa sąsiadów na balkonie przytykającym do mojego. A to wielkie czarne wilczysko ma głos potężny i chyba nie widziałam w życiu równie bez ustanku szczekającego psa. Wieczorem Ela i Andrzej, opowiadają o wizycie dr. Maya u Bogusia. Znajduje stan jego beznadziejnym, co zresztą i bez do- ktora widać. Mój Boże, w takich okolicznościach człowiek zadaje sobie pytanie, czy to jest ludzkie robić starania o przedłużanie takich cierpień! Burza piaskowa prędko przeszła, wieczorem niebo pełne gwiazd. Podo- bno tymi nocami widać jest gołym okiem kometę, ale z balkonu Anny nic nie mogliśmy wypatrzeć. 29 IV 1957. Poniedziałek Kiedy na naszym postoju przy Niepodległości podjechała taksówka, kierowca, spokojny łagodny blondyn, zapytał: "Dokąd pojedziemy?"- na moje: "Niestety, na Powązki" - pokręcił głową i mruknął: "Pierwszy kurs!" Przesąd kierowców niechętnie widzi na pierwszy kurs kobietę, a tu jeszcze w dodatku - Powązki! "Nic nie szkodzi, wszystko będzie dobrze" - zachęciłam ogólnikowo. Jakoż zanim ruszyliśmy, podszedł do nas tęgi jegomość z wybitnie semicką twarzą, zapytał, czy go może- my podwieźć w A1. Jerozolimskie. Usiadł koło kierowcy, który - pomy- ślałam - mógł to uznać za swój pierwszy kurs. Pasażer spytał: "Gdzie to wczoraj był ten pożar na Pradze?" Kierowca: "Na [nieczytelne)". Pasa- żer: "A co się tam spaliło? Jakiś magazyn?" Kierowca: "Magazyn opon". Pasażer: "I tak brakuje opon, a jeszcze się palą". Po chwili: "Pewno na- 230 231 Ks. Jan Terlikowski na wierzchowcu kradli, nakradli, a jak miała być kontrola, to spalili". Szofer przyjął te słowa w milczeniu, ale natychmiast gdy tylko pasażer wysiadł, zwrócił się do mnie: "To dla nich - rzekł - nie może być nieszczęścia, tylko za- raz ##nakradli##". Po chwili z narastającą nienawiścią: "Tak też i z ludźmi robili. Ile ludzi nazabijali, naniszczyli. I teraz znów tak samo zaczynają. Wszystko im dobre, tylko żeby człowieka niszczyć. Nakradli! !" Nie wiem, czy mówił przez niego sam tylko antysemityzm, czy od- wieczna prymitywna "moralność" ludowa uważająca dobro publiczne za niczyje. Bo w gruncie rzeczy rację miał zdaje się ów pasażer o se- mickim wyglądzie. Zbyt często palą się u nas magazyny, składy, fabry- ki, aby to nie było podejrzane. Inna rzecz, że do kradzieży ludzie są u nas zmuszeni, z powodu nędznych płac nikt nie jest w stanie wyżyć z pensji. A że i otrzymać legalnie wszystkiego, co do życia i funkcjono- wania potrzebne także nie można, w końcu więc w jakiś sposób kradną wszyscy. Ale to przekształca naród na jakąś podrzędność i pośledniość. Jak się zaczyna kraść, a choćby zaopatrywać się "na lewo", to w końcu granica między smutną koniecznością a przestępstwem się zaciera. 2 V 1957. Czwartek Dostałam dziwną przesyłkę. Jakaś pani Gajewicz z Filtrowej przesła- ła mi w przekładzie i z komentarzami swego ojca - Baltasara Graciana " E1 Oraculo Manual y Arte de Prudencia". Polski tytuł (niedobry) "Bre- wiarz dyplomatyczny"1. Przekład zdawkową polszczyzną, żadnej wia- domości, na ile pełny, komentarze zalatują kruchtą i bigoterią - ale sam Gracjan przepyszny. Gracjan był od dawna moim ulubionym pisarzem. Odkrył mi go Jerzy Stemp., który do tego stopnia go cenił i za pokrew- nego sobie uważał, że przez jakiś czas nosił sam w gronie przyjaciół przezwisko - Gracjan. O czym autor przekładu, Bohdan Gajewicz, nic nie wie, choć Jerzy Stemp. używał bodaj tego nazwiska i jako pseudoni- mu pisarskiego. Ów Bohdan Gajewicz żyje na emigracji. Najzabawniej- szą stroną owej dzisiejszej przesyłki jest, że córka otrzymała ją już dla mnie w 1950 roku. Po siedmiu latach zdecydowała się przekazać mi te- go Gracjana, za co w liście przeprasza. Wieczorem wcześnie spać, ale tak się zaczytałam w Dickensie i Gracjanie, że zasnęłam dopiero o wpół do trzeciej, i to na phanodormie. 1 Baltasar Gracian y Morales - Brewiarz dyplomatyczny, przeł. Bohdan Gajewicz, Paryż 1950. 8 V 1957. Środa W niedzielę pojechaliśmy naszym autem do Komorowa. Gdy ogród pozieleniał, okazało się, że nie ma ani jednego interesującego krzewu. Jabłonki nie mają ani jednego kwiatka, jeszcze więc w tym roku nie rozpozna się, jakie to gatunki, co wyciąć, a co zostawić. Bo Jaźwiński, snadź mieszczuch, drzewa owocowe zasadził nieprawdopodobnie gęsto, człowiek bez wyobraźni. Ale powtarzamy sobie słowa Marka Aureliu- sza, że jedyną godziwą własnóścią jest willa, gdyż dochodu nie przyno- si, a wciąż trzeba do niej dokładać. Ja jestem całe dni, wieczory, a nawet noce zaabsorbowana morderczą nudą - sprawdzaniem angielskiego przekładu "Gwiazdy zarannej". Przekład jest nierówny, oczywiście nie kongenialny, najgorzej, niestety, wypadło "Na wsi wesele". W związku z tym wczoraj przyszedł do mnie kierownik angielskiej redakcji "Polonii", pracował ze mną do czwartej po pohzdniu. 14 V 1957. Wtorek Anna smutna lub w złym humorze, obawiam się, że jest nietęgo ze zdrowiem, co zawsze "z elegancją" ukrywa. Do jedenastej słuchamy z nią koncertu symfonicznego z Katowic. Jakiś Chińczyk czy Koreań- czyk gra koncert fortepianowy Mozarta, a potem - siódmą Beethovena. Nie wiem czemu, tym razem ta symfonia nakłada mi się na obraz owe- go księdza ze Stoczka koło Lipek, są tam hulaszcze tempa jakby galo- pujące konno, widzę w nich tego eklezjastycznego jeźdźca; nawet nuty allegretta podkładają mi się pod tragiczną historię niemego zakrystiana, Izydora, co się powiesił na kościelnym dzwonie. 15 V 1957. Środa W "Kulturze" artykuł Sokolnickiego o książce Hansa Roos'a "Połen und Europa. Studium zur połonischen Aussenpolitik 1931-1939. Tubingen, 1957"'. Więc to jeden z koła tubingeńskich historyków, o których wspomina p. Jerzy w swym liście. Książka zawiera materiały dotyczące zamysłu wojny prewencyjnej z hitlerowskimi Niemcami oraz propozycji przymierza antyniemieckiego z Francją, wysuniętej przez Piłsudskiego. Sokolnicki twierdzi: "Nie był to projekt wojny prewencyj- nej jak to później formułowano fałszywie, nie pozwalały na to ani zasa- dy polityki polskiej, ani przynależność Polski do Ligi Narodów. Było to 232 233 zwrócenie się na drodze najpoufalszej do Francji o wspólną akcję, naj- pierw dyplomatyczną, następnie zapobiegawczo-wojskową przeciw taj- nemu dozbrajaniu się i jawnemu rewizjonizmowi Niemiec. Inicjatywa ta spotkała się z dwu czy trzykrotną odmową Francji, zaś Niemcy po- wzięli o niej wiadomość z niedyskrecji francuskich". Podkreśla jednak obiektywizm autora. W "Nowej Kulturze" z 12 V w dobrym skądinąd artykule "Dwie rehabilitacje i jedno zapomnienie" (Mackiewicz rehabilituje króla Stani- sława Augusta, Pruszyński - margrabiego Wielopolskiego) Piórkowski` dopomina się o wydobycie z zapomnienia postaci Stefana Bobrowskie- go! Dobre sobie! Można "rehabilitować" zwolenników ugody z Rosją carską, ale nie - przypominać tych, co walczyli z Rosją carską. Tę samą naiwność, czy błąd inteligencji popełnia Jasienica w artykule "Biały front". Jest tam zdanie: "Wszak w czasie pierwszej wojny światowej Dmowski postawił na właściwą kartę, na kartę Ententy i przegrał sro- motnie. Władzę w niepodległej Polsce ujął w swe ręce Piłsudski, który związał nadzieje polskiej racji stanu ze zwycięstwem państw central- nych. Paradoks historii?" Nie paradoks historii, tylko wierutne głu- pstwo. Piłsudski (dla którego jak dla wszystkich wodzów nie mam żad- nego kultu) związał nadzieje polskiej racji stanu nie ze zwycięstwem państw centralnych, lecz z rozgromieniem carskiej Rosji. Dlaczego taki właśnie cel tak szokuje polsko-rosyjskich marksistów? Dlaczego nie mogą wybaczyć Piłsudskiemu właśnie walki z carską Rosją? Bo właś- nie rosyjski "marksizm" to plejada spadkobierców carskiej polityki za- borów. Piłsudski, jak i wszyscy jego w owym czasie entuzjaści (a może nawet jak większość narodu) wierzył, w "cud", że państwa centralne rozgroznią Rosję, a same zostaną rozgromione przez państwa Ententy. Ten "cud" stał się istotnie. "Po prostu" z 12 V zademonstrowało fotokopię z "Materiałów do dziejów postępowej publicystyki" wydanych przez IBL pod redakcją Ewy Korzeniewskiej. Pokazano tam dwutygodnik wileński "Karta" z I VI 36 roku ze spisem współpracowników. Red. IBL-u sfałszowała ten spis w stylu "no facts" Orwella - wymazując z niego nazwisko Mi- łosza. Druga fotokopia "Po prostu" jest reprodukcją oryginału i zawiera nazwisko Miłosza. Kiedy skończą się takie kompromitacje? i Michał Sokolnicki, "Kultura" 1957, z. 5. 2 J e r z y P i ó r k o w s k i (1924-1990), literat, redaktor. Żołnierz AK, walczył w powstaniu warszawskim. Po wojnie studiował w Akademu Nauk Politycznych. Współre- dagował dwutyg. "Pokolenie" (1946-47), redaktor "Dookoła świata", "Nowej Kultury" (1956-58), mies. "Polska" (wersja zachodnia) (1959-1975), skąd go wyrzucono; później pracował w "Twórczości". Wydał m.in. tom opowiadań Niepodlegli,1947. Opublikował artykuł Dąbrowskiej o Hłasce Sine ira et studio, "Twórczość", 1984, z. 4. 17 V 1957. Piątek A więc Gomułka uderza w twórczą myśl! Każdy, kto zgnębić chce myśl, zginie w pamięci ludzkiego świata, bo tylko myśl jest tym, co utrzymuje go na poziomie człowieczeństwa. Myśl, czy duch, zawsze zwycięży ! Ewolucja, a raczej regresja Gomułki' do roli tępego antyintelektuali- sty zapowiadała się już w tej rozmowie, kiedy zeszłego roku w czasie Zjazdu byłam z jego (Zjazdu) delegacją u "człowieka narodu". Już wte- dy mówił z gniewem o Woroszylskim i Kołakowskim`. I wręcz zapo- wiadał: "Będziemy twardzi. Będziemy aresztowali". Bardzo mnie to wszystko zgryzło, wręcz zdruzgotało, aż czuję się, jak gdybym była ciężko chora. Tulcia w nowym punkcie usługowym koło nas wypożyczyła na trzy dni rower, o Boże, nowy sprzęt w domu, gdzie już tchnąć ttvdno od nadmiaru sprzętów. Ale ona jest szczęśliwa tak, że aż nawet miała dziś na wieczór normalny ludzki humor. 1 Dąbrowska komentuje referat wygłoszony na IX Plenum KC PZPR ( 15-ł 9 V 1957) pt. Wę#lowe problemy polin#ki purtii, gdzie Wł. Gomułka obszernie rozprawił się z poglą- dami L. Kołakowskiego (wymienił także nazwisko R. Zimanda i W. Woroszylskiego) i wysunął tezę, iż "rewizjonizm rozbraja partię" (por. "Nowe Drogi" 1957, nr 6). z L e s z e k K o ł a k o w s k i (ur.1927), filozof, eseista, działacz polityczny. Zaraz po wojnie wstąpił do AZWM "Życie", PPR, później do PZPR, skąd usunięto go w 1966. Od 1959 kierownik katedry liistorii Nowożytnej, a w 1. 1964-68 profesor LTW. Od 1969 przebywa za granicą, głównie w Oxfordzie, gdzie jest fellow of All Souls' College (ponadto wykłada na innych uniwersytetach). Wydał m.in. S:kice ofilo#ofii katolickiej, 1955, Światopogl4d a #ycie codzienne,1957, Jednostka a nieskońc:oność,1958, Filo#o fa XVII w.,1959, Śiviadomo.ść religijna i więź kościelna,1965, Kulti#ra ifetys#e,1967, Obecność mitu, 1972, Glówne nurty marksizmu, t. I-Ill,1978, Czy drabel może być #bu- ivionv i 27 inn#ůch kazań,1982, Pochw,ała niekonsekwencji. Pisma ro#proszone,1989. 18 V 1957. Sobota Rano z Jasią do Ogrodu Instytutu Głuchoniemych, przywiozłyśmy petunie i posadziłam je sama na balkonie. Przez chwilę doznawałam 234 235 niemal uczucia, że mam znów dom... dom - trzy czwarte mojego szczę- ścia, niby znowu mianego, niby na zawsze utraconego... Nie wiem. Po obiedzie z Anną i Jurkiem naszym autem do Komorowa. Potwor- nie zła droga, w dodatku szpetna. Przez Włochy, Pruszków... nic nie może się równać z brzydotą naszych miasteczek, zwłaszcza podwarsza- wskich. Wykończenie domu posuwa się naprzód, ale jakoś nie biorę aktywnie w tym udziahz i mało mnie to cieszy. 20 V I957. Poniedziałek Duże sprzątanie. Pojechałyśmy więc do Botanicznego. Kwitną właś- nie bzy, "złote deszcze", tak śliczne różaneczniki chińskie, japońskie, kremowe, ciemnożółte, białe, wprost zasypane kwiatami. I trzy prze- piękne krzewy azaliowe. I słyszałam nareszcie ptaki, wilgi, kukułkę, słowika, drozda. Mnóstwo szpaków biega ciurkiem po ziemi. Ale naj- większa radość - spotkałam tam Bogusia! Już od kilku dni Jurek sygna- lizuje, że ojciec wstał, wychodzi do fryzjera, na spacer, do parku koło Pałacu Kultury. Ale żeby się tak daleko autobusem wybrał do Botanicz- nego, to istny cud. I chyba się poprawił, mniej wychudzony, żywsza ce- ra, normalne spojrzenie, żwawy głos. Tak się ucieszyłam, jakbym zoba- czyła archanioła, co zstąpił na ziemię z tamtego świata! 21 V1957. Wtorek Pani Tola Teslarowa na obiedzie - perspektywy, że wyjadą do Włoch, gdzie przez Czerwony Krzyż odnaleźli rodzinę jej matki, jakichś włoskich książąt. Projektują wyjechać na dobre z Ewą, już ją widzę wyszłą za mąż za włoskiego arystokratę. Teslarowie mogliby być demonstrowani jako przykład amerykańskiej filozofii, która w każdym położeniu każe się tak zachowywać i postępować, jakby się było bogatym i szczęśli- wym. I chyba to skuteczne, skoro zanosi się na to, że z "socjalistyczne- go" Domu Starców trafią do sfer książęcych we Włoszech. Oni zresztą i w tym domu starców (na Henrykowie) zachowują się jak książęta i wszyscy są tam przed nimi w adoracji, jak przed parą książęcą. W numerze "Monde'u" z 9 V jest druga część reportażu Vercors'a z pobytu w Moskwie pt. "Colloques Moscovites". Z niezmierną sympa- tią opisuje zauważone znamiona "pozytywnej ewolucji" moskiewskiego komunizmu w dziedzinie kultury (wystawa malarstwa francuskiego). Zachwyca się nawet takim przejawem "wolności" jak to, że był zapro- szony do prywatnych mieszkań pisarzy! I że "w małym gronie" ludzie tam inaczej mówią jak na zebraniach. Kończy swój reportaż: "Je parle naturellement en homme fidele a 1'esprit de la revolution socialiste qui malgre ses erreurs et ses crimes passes demeure a mes yeux 1'espoir Maria Dąbrowska w domu na Niepodległości. Fot. A. Szypowski d'un milliard d'etres humaines". [...) Vercors nie zauważa, że owe "er- reurs et crimes" są immanentną częścią każdej krwawej rewolucji. I Crom- ; welliańska, i Wielka Francuska popełniały te same zbrodnie, niosły nie- mal tyle samo zła, ile go było w ustroju, co rewolucję wywołał. Anglia ustrzegła się jakoś pozostałości rewolucji, ale we Francji 236 237 przetrwały w postaci etatyzmu, biurokratyzmu i skłonności imperiali- stycznych. W Rosji przyrodzone niejako cechy i następstwa rewolucji są spotęgowane tysiąckrotnie przez odwieczną niewolniczość ludności i odwieczną tradycję rządów despotycznych. Byłabym bardzo przeciwna krwawym rewolucjom zawsze wyzwala- jącym demona, byłabym coraz bardziej przekonana, że jedyną prawdzi- wą rewolucją (pozytywną) jest odkrycie i wynalazek, prowadzące do istotnych, choć powolniejszych (a tym samym trwalszych) zmian w strukturze społeczeństw. Ale gdy dziś stopniowo dowiadujemy się, ile zła razem z dobrem niosą i rewolucje wynalazków, człowiek staje się gotów do akceptacji przewrotów ze wszystkim złem i dobrem, które niosą, i przestawia się na koncepcję: immanentne' czy nieimmanentne- ważne jest zwiększać szansę dla okruchów dobra - zmniejszać ją - dla zwałów zła. W tymże numerze "Monde'u" streszczono przemówienie Chruszczo- wa na zebraniu Rady Najwyższej ZSRR. Powiedział m.in. "Bez rozwo- ju ciężkiego przemysłu nie będziemy mogli rozwiązać podstawowego problemu ekonomicznego, którym jest: doścignąć i prześcignąć kraje kapitalistyczne"... Na Boga od czterdziestu lat powtarzają to samo! I mimo wszystkich "przodujących osiągnięć" wciąż ich niezrealizowa- nym celem jest "doścignąć i prześcignąć kraje kapitalistyczne". Na to musiałyby kraje kapitalistyczne stanąć w miejscu najakie "latek sto"! A tymczasem te kraje szybko pomykają naprzód! Ludzie, na Boga, wymy- ślcież coś innego, coś czym w istocie zaskoczylibyście amerykańsko- zachodnio-europejski typ cywilizacji czy kultury i zmusili je do zwrotu w inną, bardziej ludzką stronę! Niestety, tego właśnie rosyjski mar- ksizm, jak dotąd, nie potraf#i. Siłą obozu socjalistycznego jest potęga militarna Rosji. Kiedy wi- działam w telewizji pierwszy Maja w Warszawie - pochód swobodny, wesoły i nieskładny - a potem pochód pierwszomajowy w Moskwie- ciarki mnie przeszły i przypomniał się rok 1939. Moskwa maszerowała żelaznymi, mechanicznymi, nieludzkimi szykami jak hitlerowcy w No- rymberdze ! Czułam niemal, jak to wszystko wali się na Polskę, na świat. 1"Naturalnie mówię jako człowiek wierny duchowi rewolucji socjalistycznej, która mimo swych błędów i minionych zbrodni nadal jest w moich oczach nadzieją miliarda ludzkich istot". 238 28 V I 957. Wtorek Wczoraj Sowiński, attache prasowy poselstwa w Wiedniu', przysłał mi wycinek z "Salzburger Nachrichten" z artykułem o literaturze pol- skiej. Szeroko omówieni jako światowej skali pisarze są: Brandstaetter#, Swinarski3, Morstin, Zawieyski i... Sergiusz Piasecki4. Jako jedyni godni uwagi polscy lirycy: LecS i Sowiński. Jest tam też kilka zdań o mnie i jedno zdanie o Parandowskim, by zaraz przejść do szerokiego omawia- nia Morstina. To już takie nasze szczęście - jeśli zyskujemy sławę na świecie, to albo "fałszywymi arcydziełami" ("Quo vadis"), albo mierno- tami (z wyjątkiem Swinarskiego - Leca nie znam). Przed wojną Ossen- dowskib był tłumaczony na wszystkie języki. I na to nie ma żadnej rady. 1 A d o I f S o w i ń s k i (1914-1963), poeta, prozaik, thimacz. Studiował filologię klasyczną na UW i w Lipsku. Debiutował w 1932 na łamach "Kuźni Młodych" jako prozaik. Od 1939 do 1947 urzędnik w spółdzielczości kieleckiej. W 1. 1947-50 członek zespołu "Kuźnicy",1950-51- "Nowej Kultury". W 1.1956-59 attache kulturalny w am- basadzie w Wiedniu. Wydał m.in. opowieści: Ściegienny, svikan# z Wilkofazu,1948, I.Q- ta szkolne (o S. Żeromskim),1954, Wybór wierszy i przekładów,1956. 2 R o m a n B r a n d s t a e t t e r (1906-1987), poeta, dramaturg, prozaik, tłumacz. Ukończył filologię polską na UJ, uzyskał stopień doktora. Debiutował w 1928 tomem # poezji Jarzma. W okresie wojny przebywał na Bliskim Wschodzie. W 1. 1947-48 # attache kulturalny w Rzymie. Wydał m.in. poezje: Droga pod górę, 1931, Króles#vo ; tr#eciej.śwtąh#nt,1934, Faust #wvcigżony,1958; dramaty: Powrót syna marnotrawnego, 1948, Noce narodowe,1948, Król i aktor,1952, Znaki wolności,1953, Milc:.enie,1957, D#ieci gniewu,1962; prozę: Kroniki Asyżu, 1947, Jezus z Nazarethu, t. I-IV, 1967-73; tłumacz Szekspira i Biblii (Liberpsalmorum). j A r t u r M a r y a S w i n a r s k i (1900-1965), poeta, satyryk, dramaturg, thi- l macz. Studiował filologię niemiecką na Uniwersytecie Poznańskim. Debiutował w 1920 na łamach "Zdroju" jako poeta. W 1. 1928-33 współpracownik poznańskich kabaretów artystycznych. W 1937-39 redaktor działu literackiego "Kuriera Bałtyckiego" w Gdyni. Od czasu wojny przebywał w Krakowie, od 1952 w Warszawie. Wydał m.in. poezje: Harukiri, 1924, Bfękitna godzina, 1931, Przekleristw,o mor:.a, 1945; sztuki teatralne: # Achilles i pannv, 1955, Zfota wieża i Epilog w Egipcie, 1957, oraz Pamflety, parodie i parudoksy 1926-7946,1946, Satyry,1955, Parodie,1955; ponadtojest autorem szopek satyrycznych, librett kabaretowych i słuchowisk radiowych. % S e r g i u s z P i a s e c k i (1899-1964), powieściopisarz. Do gimnazjum uczęsz- czał w Rosji, do 20 roku życia nie znał języka polskiego. W 1.1922-26 był agentem wy- wiadu polskiego w ZSRR; trudnił się także przemytem; kilkakrotnie więziony, za napad rabunkowy na kolejkę na linii Lida-Grodno został skazany na karę śmierci, zamienioną później na 15 lat więzienia. W więzieniach opanował polszczyznę; w 1934 w więzieniu i na Świętym Krzyżu zaczął pisać; dzięki interwencji grupy pisarzy przedterminowo zwolniony w 1937. Podczas okupacji należał do ZWZ i AK. W 1946 przedostał się nie- legalnie za granicę i zamieszkał w Anglu. Ważniejsze powieści: Kochanek Wielkiej Niedżwied#icy, 1937, Piąty etap, 1938, Bogom nocy rów,ni, 1939, Jabfuszko, 1946, 239 Spojrzgja w okno,1947, Nikt nie da nam zbawienia,1947, Zapiski oficera Armii Czer- wonej,1957. 5 S t a n i s ł a w J e r z y L e c (1909-1966), poeta, satyryk, tłumacz. Ukończył Wy- dział Prawa UJK we Lwowie. Debiutował w 1929 na łamach prasy jako poeta i satyryk. Współzałożyciel miesięcznika "Tryby", współpracownik prasy lewicowej. W 1.1941-43 więzień obozów koncentracyjnych, skąd zbiegł. Oficer GL i AL, redaktor pism podzie- mnych. W 1945 redaktor "Szpilek". W 1. 1946-50 na placówce w Wiedniu, w 1. 1950- 52 w Izraelu, skąd powrócił do Polski. Wydał m.in. poezje: Banvy,1933, Notatnikpolo- wy 1946, Rękopisjerozolimski, 1956, Poema gotowe do skoku, 1964; satyry: Zoo, 1935, Życiejestfraszką, 1948, Myśli nieuczesane (aforyzmy), 1957, Myśli nieuczesane nowe,1964. bFerdynand Antoni Ossendowski(1878-1945),powieściopisarz, podróżnik. Studiował nauki matematyczno-przyrodnicze na uniwersytecie w Petersbur- gu, chemię i fizykę na Sorbonie. W 1. 1903-05 ekspert przemyshi wojennego w armii Dalekiego Wschodu, poznaje Północną Syberię i Kirgizję. Za udział w rewolucji 1905 więziony przez 2 lata. Później ima się różnych zajęć, m.in. zostaje doradcą armii gen. Kołczaka. Po jej likwidacji przedostał się przez Azję Centralną do Chin; podróżował po Japonu i Ameryce Płn. Po powrocie do Polski w 1922-24 wykładał geografię ekonomi- czną i polityczną w Wyższej Szkole Wojennej, WSH i Szkole Nauk Politycznych. Od- był wiele podróży po Europie, Afryce, Ameryce i Azji. Podczas okupacji przebywał w Warszawie. Wydał m.in. książki podróżniczo-egzotyczne: Przez kraj ludzi, zwierzqt i bogów (Konnoprzez Azję Centralną),1923, Cieńponurego Wschodu,1923, Ptomienna Pófnoc (Afryka), 1926, Życie i przygody mafpki (Pamiętnik szympansiczki "Kaśki "), 1928; powieści historyczne: Lisowczycy, 1929, Lenin, 1930, Zagoriczyk, 1931; książki krajoznawcze z cyklu "Cuda Polski": Polesie, 1934, Huculszczyzna, Gorgany, Czarno- hora 1936, Puszczepolskie,1939, Karpaty i Podkarpacie,1939. Zwłaszczajego książ- ki podróżniczo-egzotyczne miały ogromne powodzenie przekładowe. 29 V 1957. Środa Anna z p. Hanią w Komorowie. Ja wreszcie zdecydowałam się przy- jąć owe świadczenia Lecznicy Ministerstwa Zdrowia. Prywatnych leka- rzy nie można się doprosić, trzeba czekać tygodniami, a że cały nasz dom się leczy, a wydatki rosną z dnia na dzień - niech ich choć moje zdrowie nie przysparza. Poszłam więc we środę do lekarza [...). Anna wróciła z dobrą wiadomością, że Jaźwińscy wynieśli wreszcie z domu wszystkie swoje graty, które na razie zamknęli w garażu. Ale mimo to wróciła w złym humorze i przy stole zrobiła dość hałaśliwą awanturę. Anna jest bardzo popędliwa i pasjonatka. Przeżyłam życie bez podnoszenia i bez usłyszenia podniesionego głosu, zawsze myśla- łam, że gdyby ktoś bliski na mnie krzyczał, musiałabym umrzeć albo odejść na zawsze. A teraz żyję i nie odchodzę. Niedaleko bo już i defl- nitywne odejście. 30 V 1957. Czwartek Rano Anna z p. Hanią poszły do "Ładu" kupować meble do Komorn- wa. Anna jest rzeczywiście dobrodziejem, że jej się chce dla mnie tym zajmować. W zamian ja postanowiłam absolutnie do niczego się nie wtrącać, aby jej niczym nie drażnić. I VI 1957. Sobota O wpół do ósmej przyjechał po mnie Durmaj i zawiózł do Pałacu Kultury na ową jakąś "Biesiadę Literacką", wielekroć odmawianą i od- kładaną, aż wreszcie się odbyła i zamieniła się częściowo w stypę wo- bec wiadomości, że wczoraj umarł Leopold Staff. Kott więc zagaił o Staffie, Dobrowolski przeczytał jakieś swoje wypociny o Staffie, Mały- nicz recytowała Staffa. Był to dziwny wieczór, to jedno można o nim powiedzieć, że był do innych niepodobny. Wyrzykowski fatalnie czytał moją "Rozmowę z diabłem"' i "Drzewa na wiosnę"2. Zupełnie jak lita- nię albo "modlitwę dziewicy". "Rozmowa z diabłem" powinna się pie- nić. "Drzewa na wiosnę" są pełną pasji konstatacją, ściśle i dokładnie a skrótowo podane jak na ołtarzu Wita Stwosza - kolor, kształt i sposób rozwijania się liści każdego gatunku wiosennych drzew. To wszystko zostało zatracone w sentymentalnym zawodzeniu. Biedny Wyrzyk na- wet się nie domyśla, że coś takiego tam było. Jakże bezinteresowny jest trud dobrego pisania i jak niewdzięczny. Nikt go nie zauważa. Posępny, a nawet zrozpaczony list p. Jerzego donoszący o encyklice papieża (Piusa XII) skierowanej do Polski, pt. "Do atletów Chrystusa", i wzywającej do bezwzględnego oporu3. Zamiast spodziewanego kon- kordatu biedny Wyszyński przywiezie taki oto pasztet. Ten papież jest po prostu "faszystą", a w każdym razie był cały czas przyjacielem hitle- rowskich Niemiec, a teraz w czasie wizyty Wyszyńskiego spiskuje po- dobno z Cotym4, aby w zamian za przywileje Kościoła patrzeć przez palce na faszyzację Francji. P. Jerzy pisze, że jest nieprzyzwoitością na- mawiać do męczeństwa siedząc samemu w ciepłych pantoflach przy watykańskim kominku. 1 Rozmowa z diabłem - tak Dąbrowska nazywa fragment swoich Szkiców # podró#y, 1956, napisany pod wrażeniem wizyty w Wartburgu i lektury Doktora Faustusa. z Drzewa na wiosng -jedno z opowiadań z Uśmiechu dzieciństwa,1923. 3 List Piusa XII z maja 1957 na 300 rocznicę śmierci św. Andrzeja Boboli, mówiący o potrzebie męczeństwa za wiarę. 4 R e n e C o t y (1882-1962), polityk francuski, przedstawiciel umiarkowanej pra- 240 Ib- Dzien#iki, t 3 241 wicy, z zawodu adwokat; w 1. 1953-59 prezydent Republiki; ułatwił dojście do władzy gen. Ch. de Gaulle'a, który po nim objął urząd prezydenta. 7 VI 1957. Piątek Wczoraj i przedwczoraj siedziałam całe dnie nad korektą "Nielsa Lyhne", którego wydaje "Czytelnik"'. Pierwszy raz spuściłam się na ko- goś i to zawiodło. Pani Kelles-Krauzowa miała sprawdzić mój przekład z duńskim oryginałem i wyszukać wszystkie niedokładności. Zrobiła trochę błahych uwag, wszystkie uwzględniłam, ale istotne błędy i nie- ścisłości przekładu musiałam sama poprawić. Pracowałam nad tym jak koń borykając się na oślep z duńszczyzną oryginału. Nie potrzebowa- łam zresztą sprawdzać zdania po zdaniu. Na pamięć wiem, gdzie mój tekst zahacza się i budzi wątpliwości. Zawsze zgadzało się co do joty. W tych właśnie miejscach oryginał znaczył co innego. Będzie z tą kore- ktą sporo zachodu. 1 J. P. Jacobson - Niels Lyhne; tłum. M. Dąbrowska; wydanie 2,1957, wznowienie poprawionego przekładu przedwojennego (1927). Komorów.11 V11957. Wtorek Jestem od soboty w Komorowiel. Żadnego poczucia, że to jest mój własny dom z ogrodem. Dziwne miejsce pobytu straszliwym kosztem moich pieniędzy i Anny nerwów urządzone. Przyjechały ze mną tylko Tulcia i Jasia. W niedzielę Anna przyjechała tylko, by zabrać Tulcię. Ogrodnik z Tworek, przyjemny poznaniak, mniej więcej zna się na rze- czy. A Tworki są tuż i nawet komorowski dawny dwór ziemiański od- dano teraz Tworkom. Tak że w razie dostania obłędu, do czego wszy- stkim nam niewiele brakuje - opiekuńcze zamknięcie pod ręką. Znowu 10 tysięcy Klimaszewskiemu na roboty wykończeniowe. Czuję się tu szczęśliwa, po prostu dlatego, że jestem sama, czego w tej chwili naj- bardziej potrzebuję. Myślę, że zamieszkam tu na stałe i do Warszawy będę tylko bardzo rzadko dojeżdżać. Może w ten sposób odzyskam je- szcze siebie samą, mój własny styl życia, dom, który będę sama prowa- dziła. Zajmowanie się domem to była zawsze połowa szczęścia dla m- nie. Zdaje się, że będę dozgonnie wdzięczna Annie za decyzję kupienia te- go domu. 242 # Dąbrowska zamieszkała w Komorowie przy ul. Kraszewskiego 3 (róg Słowackie- go). Tu spędziła ostatni okres życia. Po śmierci Dąbrowskiej dom ten - zgodnie z wolą pisarki - przeznaczono na bibliotekę publiczną. 27 VI 1957. Czwartek Parę pierwszych wrażeń szczęśliwości i jestem znów w stanie bardzo perplexe'. Całe dnie w domu wciąż robotnicy, tak że o żadnej pracy nie # ma mowy. Pieniądze płyną jak Missisipi ze wszystkimi dopływami, je- stem pierwszy raz w życiu w wielkiej nierównowadze budżetowej. Za- ! częłam prowadzić gospodarkę niemal tak nieoszczędną i szaloną jak państwo polskie. Czuję się też trochę osamotniona w towarzystwie po- czciwej, ale klinicznie prawie durnej Jasi. Tęskno mi do Anny, a nawet do Tulci - brak kogoś bliskiego pod ręką. Za mało sił i zdrowia. I mę- , cząca niemożność dojścia do dawnej dyscypliny życia. # P e r p 1 e x e (fr.j - zakłopotany, bezradny 243 Dom w Komorowie, ul. Kraszewskiego róg Słowackiego 23 VII 1957. Wtorek Przestałam pisać, przestałam notować - urządzałam dom w Komoro- wie. Nowe doświadczenie pasjonujące, choć raczej niewesołe. Opłaci się, o ile odzyskam tu zdrowie i siły wykonawcze do pisania. Bo tema- tów i myślenia to nie brak. Któregoś dnia w początkach lipca byłam znów w Warszawie i wstą- piłam do Bogusia, z małą dosyć nadzieją, że można będzie go zabrać. Ale kiedy szłam do nich przez podwórze, stał w oknie uśmiechnięty. Zawołał tak raźnie swym zwykłym zdrowym głosem: "Maryjka! Dzień dobry! Chodź, chodź" - że nagle wszystkie smutne wątpliwości prze- padły, wszystkie niedorzeczne nadzieje zamieniły się w pewność, że po- byt w Komorowie dokona cudu. "Ależ ty jesteś w świetnej formie! - za- wołałam. - Szykuj się, jedziemy do Komorowa". Jurek pomógł się ojcu spakować i ruszyliśmy naszą bladobłękitną "Elżbietką". Boguś był w Komorowie około dwu tygodni. To było piekło cichej uśmiechniętej tortury. Patrzeć na jego nieludzkie męki, na niezwykłą elegancję, zjakąje znosił, mieć dobry humor i udawać, że wszystkojest w porządku [...]. Udawaliśmy, że w to wierzymy, a może naprawdę spodziewaliśmy się cudu. Ale w końcu zapragnął wracać, jak umierają- ce zwierzę ciągnące do legowiska. 8 VIII 1957. Czwartek Dużo pracuję w ogrodzie, to są jedyne chwile zapomnienia o moim błędnym kole. Bo nie wiem, czy zły stan zdrowia wynika z przygnębie- nia nad utratą sprawności w pracy, czy ta utrata jest skutkiem złego zdrowia. Ale właściwie, gdybym nawet żyła dość długo, mogłabym już resztę życia wypełnić odpisywaniem na listy i porządkowaniem papie- rów. Co dzień postanawiam wrócić do życia i systematycznej pracy jak dawniej i nic z tego nie wychodzi. 9 VIII 1957. Piątek Rano ku mojej radości przyjechała Anna. Po południu spacer z nią i z Tulcią nad rzeczkę, która okazała się uwiecznioną przez Iwaszkiewi- cza Utratą'. Bardzo tam ładnie, choć w stylu niezmiernie staroświeckim i sielskim. To jednak mi w jakiś sposób odpowiada. Rozprężam się i od- 244 poczywam w tym widoku, jak w porzuconym, ale jakże znajomym i ulubionym domu mojego serca. i Zwłaszcza dzięki opowiadaniu Młyn nad Utratą,1936. I I VIl1 I 957. Niedziela Noc była czarodziejska, pełna księżyca. I cały dzień pogodny - jaka to rzadkość tego lata! Ale źle sypiam i jak kiedyś Stachno - z lękiem za- wsze myślę o nocy. Rano z Tulą i p. Hanią do kościoła. Kościołek ma- leńki, ledwo wewnątrz na biało wykończony, a na zewnątrz dotąd nie otynkowany, maleńki, ale już przy mszy na dziewiątą był pełniuteńki. Więcej kobiet jak mężczyzn, a wśród mężczyzn więcej młodych jak sta- rych. Między starymi - typy elegantów z początku tego wieku - stara panama w ręku, laseczka, nóżka trochę drobiąca, niepewna, spodnie be- żowe. Cały kościół śpiewał pieśni, pierwszy raz usłyszałam chórem śpiewaną ową sławną pieśń: "My chcemy Boga". Muszę od p. Hani wziąć jej słowa. Myślałam nie bez wzdychania, że chcąc poznać napra- wdę, jakie serce bije w tym narodzie i jakie myśli kołaczą się w tych "czerepach rubasznych", trzeba wejść w to życie obrzędowe i katolic- kie. Ale pożal się Boże, jaki to nędzny i marny jest ten polski katoli- cyzm, nie potrafiący zaradzić żadnemu złu trawiącemu Polskę, powierz- chowny, fanatyczny, tępy. Proboszcz' starszawy, otyły katabas. P. Ha- nia powiada, że tutejsze towarzystwo nie lubi go za tchórzostwo. Jako- by do Października, gdy tutejsze osierocone rodziny zamawiały msze za poległych w czasie okupacji i w powstaniu AK-owców, odprawiał je, nawet nie wspomniawszy, na jaką są intencję. Ale kto może wiedzieć, czy to prawda? W kościele spotkałyśmy panią Hołyńską, wzięła Tulę i zaprowadziła do nowej znajomej, Magdy Komorowskiej. Tulcia wróciła od niej po prostu nieprzytomna ze szczęścia. I już taka rozkochana w nowej przy- jaciółce, że chce zajej przykładem zapuścić "koński ogon" [...]. Do południa z Anną spacer nie znaną mi dotąd stroną przez 1 Maja ku "dworskiej" alei lipowej. Potem przez lasek sosnowy na drogę wysa- dzaną bardzo starymi olbrzymimi akacjami o dramatycznie powykręca- nych konarach i dalej ku dworcowi kolejki - brzozami. Z dwu stron tej drogi - dwa Komorowy. Z lewej - idąc od folwarku - w dzikim cieniu stare domy w typie dawnych żydowskich "letniaków". I w samej rzeczy 245 przypuszczam, że są to domy pożydowskie. Pani Hołyńska mówiła, że wielu ludzi w Komorowie "zbogaciło się" na majątkach pomordowa- nych Żydów. Ta ohyda jednak istniała i w wielu miejscowościach Pola- cy się tą grabieżą zhańbili. Po drugiej stronie drogi stoi cała kolonia no- wych domków, to spółdzielnia mieszkaniowa o nazwie, jak mi mówio- no, "Domeczek"z. Domki nie są ładne, za ciasno stłoczone, ale każdy ma jakiś drobny akcent architektoniczny, wyróżniający go od innych. Kiedy zostaną wykończone i podrosną ogródki - staną się miłe. W jed- nym ze starych domów pożydowskich jest jakaś ferma hodowlana. Prócz indyków, perliczek, kaczek i kur widać tam pawie, które zresztą słyszę, jak krzyczą wieczorami przed zmierzchem. I Ks. J ó z e f J a k ó b c z y k (1898-1972), proboszcz parafu w Pęcicach, do której należał Komorów, a następnie - po zbudowaniu kościoła w Komorowie, do czego się przyczynił - pierwszy proboszcz w Komorowie w 1.1957-65. 2 Spółdzielnia Mieszkaniowo-Budowlana "Domeczek" w Komorowie powstała w początku lat pięćdziesiątych, budowała domki na dwóch terenach, zasiedlone w 1956. 12 V Il11957. Poniedziałek Odwiedziłam z Tulcią najbliższe sąsiadki: Tolę Pęską (Wiśniowską, była ze mną na pensji Hewelkowej o klasę niżej)' i panią Zdziecho- wską2. Pęska jest sympatyczna, elegancka i piękna - mimo swej głucho- ty i ciężkiej formy sklerozy, która unieruchamia ją w łóżku. Ale pani Zdziechowska to katastrofa. W życiu nie spotkałam takiej lawiny gadat- liwości. Jej córka, pani Kaczurbina, także jest wielomowna, więc obie ścigały się słowami. Ja zdołałam zaledwie parę zdań - nieusłyszanych- wybąkać. A co mówiły - nie wiem, to było za prędko i za dużo. Zapa- miętałam jednak niektóre szczegóły dotyczące Komorowa. Cały majątek Komorów był kiedyś zakupiony przez Bank Rolny i w znacznej części rozparcelowany na osiedle podmiejskie, głównie między pracowników Banku Rolnego, w którym zahaczyli się przeważ- nie uchodźcy spod rewolucji bolszewickiej, dawni ziemianie z kresów, co przywieźli z sobą trochę gotówki. Stąd większość starych domów jest na małą skalę imitacją dworów otoczonych bardzo dużymi ogroda- mi. Teraz tamci starzy ludzie powymierali (dużo tu wdów), kwaterunek zagęścił liczne pokoje, młode pokolenie dawnych właścicieli pracuje przeważnie w Warszawie, ogrody są z braku pieniędzy zapuszczone. Ku mojemu zmartwieniu dowiedziałam się też, że grunt całego prawie osiedlajest sapowaty3, wszędzie blisko woda zaskórna, terenu przed za- siedleniem nie "uzbrojono", nie przeprowadzono też elementarnych me- lioracji wodnych. Rolę drenów odegrały częściowo studnie, gdy sto- pniowo teren się zagospodarowywał. Działka Zdziechowskich jest zdre- nowana, co też wpływa na osuszenie dookolnych gruntów. lAntonina Pęska,wdowapolekarzu. z C e c y 1 i a Z d z i e c h o w s k a (1886-1971), wdowa po Tadeuszu Zdziecho- wskim, dyrektorze oddziahi Banku Rolnego w Warszawie (zm. 1952), który należał w 1. 1934-35 do inicjatorów wykupu majątku Komorów, założenia osiedla podmiejskiego w Komorowie i połączenia go z Warszawą kolejką elektryczną. 3 S a p o w a t y - bagnisty, mokry, wilgotny 13 VIII 1957. Wtorek Rano duża robota w ogrodzie, tak że do dziewiątej pracujemy wszy- stkie cztery. Potem piszę. O wpół do pierwszej składam wizytę najbliż- szej sąsiadce (z której parku moja działka była przez Jaźwińskiego od- kupiona), pani Tenczynowej, wdowie po radcy prawnym Banku Rolne- go. Też potwierdza, że wilgoć w moich piwnicach idzie z wody zaskór- nej. Tak że ta kosztowna izolacja domu od poziomu do dna fundamen- tów była kosztem daremnym, bo woda idzie nie z boków, ale spod spo- du. Nie wiem, co na to poradzić. Mogę stracić tu zdrowie do reszty. Nie pamiętam, czy zanotowałam, że od pp. Hołyńskich' kupiłyśmy szczeniaka, foksteriera. Nazwaliśmy go Dyl od Dyla Sowizdrzała. Z Dylusiem 246 247 # I r e n a z d. Lissowska (1891-1981) i J ó z e f (1887-1973) H o ł y ń s c y. Po wojnie prowadzili fermę psów rasowych w Komorowie. J. Hołyński, właściciel Szeyczewa na Białej Rusi. Ukończył studia prawnicze w Ki- jowie. Po rewolucji zamieszkał w Siedlcach i pracował w Urzędzie do Walki z Lichwą i Spekulacją. Od 1928 w Brześciu Litewskim, gdzie był dyrektorem Izby Rzemieślniczej, łowczym polskim oraz radcą prawnym miejscowej PPS. I. Hołyńska, wychowanka pensji C. Plater-Zyberkowej i akademii St. Croix we Fry- burgu. W okresie Dwudziestolecia zaangażowana w pracy społecznej na terenie Brze- ścia i Polesia (patronat więzienny, opieka nad dziećmi opuszczonymi). Wojnę przebyli w Warszawie; jedyny syn Stefan, por. AK pułku Baszta, poległ w powstaniu. Poza stosunkami sąsiedzkimi Dąbrowską połączył z nimi Dyluś, pochodzący z ich fermy (por. nowelę Szczęśliwa istota). Po śmierci J. Hołyńskiego ferma wygasła. 14 VIII 1957. Środa Zapomniałam odnotować, że wczoraj śnił mi się Gomułka (nie po raz pierwszy). Miał przemawiać w jakiejś ważnej sprawie. Grono młodych ludzi przywitało go potężnym śpiewem bez słów - "mruczando" - niby od niechcenia akcentując jego wejście. Ale w sali nie było nikogo oprócz mnie. Byłam przerażona i zdenerwowana, że nikt nie przyszedł. Gomułka mówił coś do pustej sali. Czy warto spać, żeby śnić o Gomułce? Czytam teraz "Feliksa Krulla"1 (po niemiecku). Cóż to za monstrum geniuszu pisarskiego ten czwatty wielki Tomasz ludzkości, jeśli prócz Tomasza z Akwinu i z Kempis liczyć Tomasza Niewiernego, do które- go Mann jest może najwięcej podobny. Dotyka ran. 1 Thomas Mann - Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla,1954, wyd. pol.1957 16 V Il11957. Piątek Jak fotografia artystyczna poniekąd zastąpiła malarstwo "realistycz- ne" (a nawet przekracza te ambicje), tak rozwój reportażu zmniejszył a częściowo zniweczył szanse powieści "realistycznej". Sztuka pisania prozą nie wróci być może do da#unych form retorycznych, lecz stanie się czymś łączącym w sobie pamiętnik z filozofią. Wiedział to już mniej więcej Sienkiewicz, kiedy pisał w "Bez dogmatu": "przyszłą formą po- wieści będzie pamiętnik"'. Rozumiał to w całej pełni stary Mann, które- go powieści są właściwie traktatami moralno-filozoficznymi. i Dokładnie: "przyszłą formą powieści będzie forma pamiętnikowa" 248 17 V Il11957. Sobota Ledwo wróciwszy z ogrodu siadłam wczoraj do przepisywania dziennika - życie nagle, nie wiem już po raz który, obróciło się do mnie stroną cienia. Po cichutku nie pukając wszedł raptem Jurek w swoim najlepszym granatowym ciemnym ubraniu. Nie potrzebowaliśmy słów. Od razu wiedziałam, że Boguś umarł. Długą chwilę płakaliśmy objęci. Jurek szlochał jak dziecko. Mój biedny Boguś zmarł przedwczoraj, 15 sierpnia o 11 wieczór. Umierał nieprzytomny. Na godzinę przed zgo- nem lekarka nie mogła już zrobić zastrzyku. Stan agonalny trwał od kil- ku dni, były jednak przebłyski świadomości. W czasie jednego z nich zażądał... księdza. To mną wstrząsnęło. Był całe życie niewierzącym i antyklerykałem. Przypomniały mi się słowa Jakobsena z "Nielsa Lyh- ne": "Cóż w chwili śmierci znaczą przekonania? Przekonaniami można żyć - ale do umierania są nieprzydatne"'. Wśród nieludzkich mąk swojej strasznej choroby Bogumił zachowy- wał właściwą mu całe życie spokojną trzeźwość. Po zgonie dzieci zna- lazły w szufladce przy łóżku zamknięty list z napisem: "Otworzyć po mojej śmierci". List był datowany 27 lipca, a więc już w stanie bardzo i zbliżonym do okresu przedagonalnego. Jurek powtórzył mi go na pa- # mięć: "Czuję zbliżającą się śmierć. Oszczędności moje znajdziecie # w bibliotece w V tomie ##Dzieł## Piłsudskiego. Chciałbym, o ile to mo- ! żliwe, być pochowany z Matką i moją siostrą Jadwigą. Ogłoszenie o śmierci ma brzmieć: ##Śp. Bogumił Szumski, b. legionista, podporucz- nik WP, dowódca 24 pułku ułanów pancernych Dywizji gen. Maczka, odznaczony krzyżem Virtuti Militari V klasy, Krzyżem Walecznych l dwukrotnie, Złotym Krzyżem Zasługi i innymi. Pogrzeb... dnia..." Żeg- najcie". W niespełna pół godziny wyjechaliśmy. W Warszawie po drodze ku- piłam więź goździków, bo nic innego się nie znalazło i... weszliśmy do i Bogusia. Wyglądał, jakby go połowa ubyła, jakby leżało samo ubranie wątłego chłopca... czaszka obciągnięta żółtawą skórą. Tak strasznie zmieniają się po śmierci ludzie trawieni długą i ciężką chorobą. Dziś nad wieczorem o tyle się przejaśnia, że wychodzimy z Anną na spacer w tę część Komorowa, która jest za torem kolejki. Rozmaitość gustów w budowie domów i urządzaniu ogrodów panuje w tym osiedlu i to właśnie czyni je zajmującym. Mijamy zapuszczone stare ogrody, niektóre mają swoisty urok. Nad jedną bramą wyrobione w metalu nuty, jakaś fraza muzyczna. Muszę ją sobie przepisać i odczytać na cymbał- kach. 249 i Dąbrowska strawestowała słowa z przetłumaczonej przez nią powieści; w tekście brzmią one: "Ludzie umierający nie mają przekonań, a jeżeli je mają, to obojętne, jakie; poglądy są czymś, według czego można żyć; w życiu czemuś tam jakoś służą, spełniają swoją rolę. Czyż to może komu co pomóc, że pan umrze z takimi albo innymi przeko- naniami?" (wyd. II,1957, s. 309-310). 18 V Il11957. Niedziela W nocy znowu padało, ranek brzydki i zimny. Zbudziłam się o szó- stej, a zasnąwszy jeszcze śniłam, że jedziemy, zdaje się z Tulą - lecz jej nie widzę, widzę p. Hanię. Jedziemy do jakiegoś kościoła i wciąż błą- dzimy w pasmach wzgórz. Wreszcie wyjeżdżamy chłopskim wozem i końmi na drogę, którą rozpoznaję jako właściwą, ale droga cała zalana wodą ciągnie się przed nami jak błyszcząca rzeka. Mimo to wjeżdżamy 250 w nią, woda płytka i ścięta lodem, chociaż to lato. Cienki lód rozprysku- je się pod kopytami koni - a pod nim wszędzie zielona trawa. Raptem jesteśmy już przed owym kościołem, odbywa się nabożeństwo, tłum przelewa się przez kościół i jak rój pszczół oblepia wejście. Nagle sły- szę szczęk, ktoś woła: "Wyjmują szable!" I widzę z nieopisanym zdu- mieniem, że mężczyźni w tłumie kościelnym spod matynarek, szarych kapot, a nawet robotniczych kombinezonów wyszarpują szable i wzno- szą je do góry. Chcę niby to wytłumaczyć Tulci (której nadal nie widzę, tylko wiem, że jest gdzieś blisko), że to jest prastary obyczaj szlachty polskiej - na znak, że gotowa jest bronić wiary, wyjmowała szable z po- chew w czasie Ewangelii. Ale nie mogę wydobyć głosu, zamyka mi ustajakieś zgorszone zdumienie, że taki zwyczaj mógł powrócić. Budzę się z dominującym uczuciem zmartwienia w całej sobie. I9 VIII 1957. Poniedziałek W kościele wzruszała nas wielka ilość kwiatów złożonych u trumny Bogusia. Było wielu jego dawnych towarzyszy broni, m.in. młody jego podkomendny ze Szkocji, którego Boguś ekspediował w ekipie spado- chroniarzy do Polski. Był m.in. pułk. Skibiński, aktualnie służący w wojsku (siedział w więzieniu i teraz, zdaje się, "rehabilitowany")', który # Bogusia znałjeszcze z czasów Grudziądza. [...] # Po pogrzebie pojechaliśmy na chwilę do Luci, która urządziła małe przyjęcie dla rodziny. Ale biedacy nie mieli nic gotowego. lFranciszek Skibiński(1899-1991),generał,historyk.0d1917wpułku ułanów wpierw krechowieckich, a potem jazłowieckich. Od 1937 i podczas kampanii 1939 szef sztabu 10 Brygady Kawalerii, uczestniczył w kampanii niemiecko-francuskiej 1940. W Anglu współorganizator Pierwszej Dywizji Pancemej, z którą w 1944 brał udział w walkach we Francji, Belgu, Holandii i w Niemczech. Po powrocie 1947-51 szef katedry w Akademii Sztabu Generalnego. 1951-56 więziony bezpodstawnie i w 1956 zrehabilitowany. W 1. 1956-65 szef Biura Studiów Sztabu Generalnego. Wice- prezs Rady Naczelnej 2BoWiD. Wydał m.in.: Ardeny,1967, Pierwsza pancewca,1968, Falaise,1971, O sztuce wojennej napfn.-zach. teatrze działar wojennvch,1977. 22 VIII 1957. Czwartek Dziś wreszcie cały dzień pracowałam i oprócz przepisania kilku stron dziennika napisałam dwa bnzliony artykuliku do "Życia Warszawy" w sprawie nowej ustawy o podatku wyrównawczym od dochodów'. Ar- gumentacja za tym podatkiem jest tak naiwnie głupia, że aż kusi do po- 251 Spacer w Komorowie: A. Kowalska, M. Dąbrowska i Dyluś lemiki. Zwiększenie podatku od dochodów, owszem jak największe, ma rację bytu w krajach kapitalistycznych, gdzie większość dochodu naro- dowego idzie do rąk spółek prywatnych, ale nie w krajach socjalistycz- nych, gdzie teoretycznie cały, a w praktyce większość dochodu narodo- wego pobiera państwo. Podatek wyrównawczy to tylko niedołężna pró- ba łatania nieumiejętności czy też zupełnej niemożności wyciągnięcia dochodów z produkcji państwowej. Tymczasem Litauer agitując za tym podatkiem powohzje się właśnie na wysokie opodatkowanie dochodów w państwach kapitalistycznych, co jest w tym wypadku idiotyzmem. 1 M. Dąbrowska - Gdzie sedno rzeczy ? Na marginesie dyskusji o podatku wyrów- nawczym, "Życie Warszawy" 1957, nr 233. Wcześniej "Życie Warszawy" (nr 194) opublikowało Dwa gfosy w sprawie podatku wyrównawczego - Włodzimierza Brusa i Stefana Litauera; Dąbrowska polemizowała zwłaszcza z tym ostatnim; Dąbrowskiej odpowiedział Czesław Bobrowski (nr 237). 29 VIII 1957. Czwartek Kładąc się z tętnieniem w uszach i szumem w głowie wciąż postana- wiam sobie, że skończę defůmitywnie z papierosami, wytworzę w sobie nowe nałogi bezustannego przechodzenia od zajęcia do zajęcia. Gdybyż choć to się jeszcze udało. Czytam "Bekenntnisse des Hochstaplers Felix Krull". Dobiegam już do końca tego, co wydano: zdumiewająca po- wieść pikarejskal. Krull w roli markiza Sentozyz jest jakby trochę na- ciągnięty. Ale Mann takim jest majstrem, że nawet dowolna koncepcja psycho- czy charakterologiczna wychodzi u niego zajmująco i czytający wierzy, że skoro Mann stworzył taki świat i taką postać, taki świat i taka postać istnieją. Imponująca jest jego intymna znajomość Europy i jego absolutna wiara w potrzebność każdego słowa, które pisze. 1 P o w i e ś ć p i k a r e j s k a (od picaro, hiszp. - łotrzyk) - powieść łotrzyko- wska, szelmowska; za jej wzory uchodzą Żywot Łazika z Tormesu, Przypadki Idziego Bfasa Lesage'a, Tom Jones Fieldinga. 2 Pomyłka: Louis Marquis de Venosta. 1 IX 1957. Niedziela Rozmowa z Anną o apokalipsie zbrojeń, o pierwszym w dziejach straszliwym obnażeniu się obosieczności nauki, której odkrycia mogą z taką beztroską prowadzić do zagłady ludzkości. O kompromitacji wszystkich bez wyjątku ideologu i wszelkiej władzy. Potem Anna mó- wi, że w gruncie rzeczy każdy człowiek lubi tylko wyłącznie siebie, a innych w najlepszym razie znosi. Ja na to, że taką mowę wygłasza Fe- liks Krull uwodząc lizbońską Zouzou. Dodaję, że jeśli nawet istnieje tylko miłość do samego siebie, to wygląda ona u różnych ludzi bardzo różnie. Są ludzie, którzy mogą lubić sami siebie, mieć dobre samopo- czucie i być szczęśliwi tylko, jeśli dokoła nich inni czują się szczęśliwi. 2 IX 1957. Poniedziaćek Leczymy naszego pieska tranem i glicerofosfatem. Wedle diagnozy weterynarza ma awitaminozę, z której może wyniknąć krzywica. Na ra- zie nogi ma proste, choć jeszcze słabe. Przemywamy mu oko, które ro- pieje i czerwieni się. Nie wiem, czy to coś osobnego, czy w związku z ogólnym stanem. Żałośnie zabawne, kiedy cichutko piszczy usihzjąc je przetrzeć łapką. Po obiedzie p. Fiania strzyże szpaler, a potem idziemy na spacer do rzeczki Utraty. Dyluś wyjątkowo wesoły, dokazuje jak nigdy. Zachód mętny, pogoda się zasępia. Katar nabyty w czasie odprowadzania Gracii Kerenyi' trwa. Ale na ogół czuję się szczęśliwa, choć smutna. # G r a c i a K e r e n y i (ur.1925), węgierska poetka, tłumaczka, popularyzatorka i badaczka polskiej literatury. Wśród jej ogromnego dorobku przekładowego znajdują się Noce i dnie. 3 IX 1957. Wtorek Całe rano - brulion drugiego artykułu na tematy ogólne. Pierwszego "Życie" mi nie wydrukowało, ale to mnie nie zraża. Jak napiszę cały za- mierzony cykl, a nie będą chcieli wydrukować, wygłoszę to w Związku. 8 IX 1957. Niedziela Dzień jak wyśniony, pierwszy raz od wiosny niebo bez chmurki aż do wieczora. Jakby nagle cudem odnaleziona, tak doszczętnie zagubio- na w deszczach cała pogoda lata. W Komorowie dziś odpust, Brzostko- wa idzie na dwie msze. Jest taka nabożna, że aby jej nie gorszyć, idę i ja na część sumy. Tulcia, Magda i psy latają tam i na powrót. Dziewczynki pokupowały sobie różne drobiazgi na odpuście. Brzostkowa jednak snadź uważała, że za mało dom był w kościele, bo wróciwszy o szóstej z nieszporów zakończających 40-godzinnne nabożeństwo, powiedziała: 252 I 253 , Wymodliłam się za cały dom". Dodałajeszcze: "Ach, jakja lubię cho- dzić do kościoła! Kościół to moje marzenie!" Ta stara kobieta, mająca istotnie w oczach coś marzycielskiego, prawdopodobnie upaja się też śpiewem i muzyką organów. To jedyne, co ma ze sztuki. Jest kompletną analfabetką. 15 IX 1957. Niedziela Anna opowiada o Andrzejewskim. M.in. jego kryzys duchowy zaczął się wtedy, kiedy zemdlał w czasie przemówienia na moim jubileuszu. Powiada, że odczytując swój tekst zobaczył nagle siedzących w pier- wszym rzędzie Hoffmana i Broniewską. I poczuł, że się boi, czy to, co mówi o mnie, spodoba się tym dwojgu. I raptem zmierzył ogrom swego upadku, poczuł, że dosięga dna, jakby ostatniego kręgu piekieł. Wtedy właśnie zrobiło mu się słabo i zemdlał'. Blisko do pierwszej w nocy czytałam Biblię. # Por. zapis M. Dąbrowskiej z dnia 28 XI 1952 oraz zamieszczone przy nim objaś- nienia w tej sprawie. 28 IX 1957. Sobota W domu na Niepodległości, choć zimno jak w psiarni, bo temperatu- ry bliskie zera, a jeszcze nie palą - było mi tym razem dobrze jak w nie- bie. Obie noce spałam po raz pierwszy od czerwca bez przebudzeń po 7 godzin z rzędu. Anna była rozkosznie dobra. Tulcia nawet uśmiechała się. Świetne rozmowy z Anną. Mówiłyśmy i o Rosji, ten temat jak temat służących i pogody nie da się nigdy ominąć. Polacy nie są w stanie zdo- być się na minimum choćby obiektywizmu w stosunku do Rosji, nie zdają sobie sprawy ani z jej zawsze aktualnej grozy, ani z ich swoistych wartości szczupaka między narodami, czy też w kategoriach literackich - jakiegoś Gombrowicza narodów. I o Gombrowiczu', o jego wpływie także na intelektualistów w kraju. To dziś chyba najważniejszy pisarz polski, bo pisarz-odkrywca swoistego stylu, swoistej postawy artystycz- nej. Tak samo jak "Tygodnik Powszechny" jest najlepszym pismem polskim. I to należy zawdzięczać poniekąd marksizmowi. Taki np. arty- kuł ks. Andrzeja Bardeckiego w ostatnim numerze (na 22 IX). Jaki to dobry dialektycznie artykuł, z jak doskonałym obiektywizmem wywa- żający rolę i znaczenie marksizmu w formowaniu się pojęć etycznych 254 (tytuł: "Eksperyment z etyką trwa"). Często myślę, że na marksizmie skorzystali wszyscy z wyjątkiem marksistów. 1 W i t o 1 d G o m b r o w i c z (1904-1969), słynny prozaik, dramaturg, autor Dziennika. W I tomie Dziennika 1953-1956 (Paryż 1957, s. 120) niezbyt pochlebnie wypowiada się o twórczości Dąbrowskiej, traktującjąjakojeden z przejawów "babsko- ści" literatury Dwudziestolecia. Odbyła się następnie między pisarzami jakaś wymiana listów, których treść nie jest mi znana. Warszawa. 8 X 1957. Wtorek Niesamowity sen. Byłam niby to w puszczy amerykańskiej, gdzie miałam się osiedlić. Byłam zupełnie sama, nie tylko tam, ale w ogóle nie miałam nikogo na świecie. I w tej puszczy nie było nikogo, ale ja- kieś szałasy czy baraki wskazywały, że mieszkają tam jacyś ludzie. Raptem patrzę, człowiek przyrządza sobie w lesie posłanie. Widząc, że się błąkam, zaczyna mnie pouczać, że najpierw powinnam się zaopa- trzyć w konieczne rzeczy, bo przecież przybyłam tak jak stoję. Dodał, że wszystko dostanę w kramach państwowych. Więc trochę raźniej, że już nie jestem sama i że ktoś zainteresował się moim losem. Wtem ów nieznajomy zniknął, rozwiał się w leśnej ghzszy. Zobaczyłam mnóstwo kramów. Pytam, czy nie można dostać czegoś na zasłony, widziałam za- słony w jednym z baraków, białe w dużą zielono-kremową kratę (za- wsze śnią mi się kolory). Ale w kramach także nikogo nie było, tylko jakby same kramy zaczęły mi odpowiadać, że ten materiał był, ale już dawno go brakuje. Wtem widzę - są sienniki z szarego płótna w czer- wone pasy. Kupiłam sobie taki siennik, tj. wzięłam go sobie po prostu z półki. Kupiłam jeszcze biały materiał na bieliznę pościelową i prze- ścieradło z żółtej surówki. I raptem uprzytomniłam sobie, że nie mam komu powiedzieć o tych zakupach. I ten fakt, że nie mam komu o tym powiedzieć, o niczym już w ogóle, co mnie dotyczy - sprawił, że prze- żyłam w tym śnie najprzeraźliwsze uczucie braku drugiego bliskiego człowieka, uczucie grozy i nostalgii tak okrutnej, że nigdy w życiu na jawie czegoś podobnego nie przeżywałam. Włosy mi stanęły na głowie, cała zdrętwiałam z dzikiej daremnej tęsknoty do drugiego człowieka, do kogoś jednego, bliskiego, komu mogłabym powiedzieć, że mam już siennik i prześcieradło. Obudziłam się z biciem serca i grzmiącym hu- kiem w głowie, śmiertelnie smutna. I chciałam biec do Anny, ale przy- pomniałam sobie, że ona jest zmęczona i nie można jej budzić. To było w noc po moich imieninach, na które przyjechałam z Komorowa. 255 Przerwałam te notatki dla przygotowania dla "Europy"' fragmentu powieści. Przy sposobności przejrzałam ten od lat leżący materiał i na- brałam chęci do pracy nad tym2. Nie wiem, czy to jest oznaka lepszego zdrowia i samopoczucia? Chciałam nie urządzać w tym roku imienin, ale gdy p. Hania mi do- niosła, że różni ludzie się wybierają, postanowiłam jechać do Warsza- wy. Anna zrobiła wyborne i eleganckie przyjęcie, gości przyszło około 20 osób, ale nastroju, jak przewidywałam, nie było, wszyscy przyćmie- ni, zasmuceni rozruchami studenckimi. Rząd sprowokował to zamknię- ciem sławnego na cały świat pisma studentów "Po prostu" i zmobilizo- waniem mnóstwa policji, która od razu pałkami zaczęła rozpędzać wy- chodzących z wiecu z politechniki studentów. Co sprawiło, że rozruchy trwały trzy dni, a raczej trzy wieczory. Myślę, że ktoś z "natolińczy- ków" chciał umyślnie skompromitować Gomułkę, który widocznie stra- cił głowę, bo jedynym sposobem uspokojenia studentów było przyje- chać do nich i przemówić. Gomułka taki mowny, tym razem nabrał wo- dy w usta. Co prawda sytuacja ze strony partii była od razu przegrana. Zniszczenie pisma, które wyniosło Gomułkę do władzy, było niewyba- czalnym błędem, który musi się mścić. Potem do studentów przyłączyły się (co nieuniknione) żywioły chuligańskie i zaczęła się istna zabawa w Indian. Wszystko to zbiegło się z wypuszczeniem przez Moskwę pierwszego sztucznego satelity3, cały świat się nad tym trzęsie. Ameryka dostała po nosie - a mnie dręczy pytanie: czy wdanie się ludzi w przestrzenie mię- dzyplanetarne przyniesie choć łut szczęścia na ziemi? Czy też na od- wrót - zmniejszy szanse ludzkości na szczęśliwość, zwiększy jej biedę (topiąc bezmiar środków na te kosmiczne salta) i kosmiczną melancho- lię? A jeśli tak będzie, to jeszcze jeden grzech pychy ludzkiego umysłu. ' Przygotowywane, lecz nie wydane w końcu pismo, o którego losach w dalszym to- ku dziennika. 2 Mowa o materiale do rozpoczętej przed wojną, a pisanej w 1.1948-51 fragmentami i od końca powieści, która z czasem nazwana zostanie Przygodami człowieka mvślącego. 3 Pierwszy sztuczny satelita Ziemi - Sputnik I - wystrzelony został 4 X 1957. Komorów.13 X 1957. Niedziela Wczorajszej nocy przygnębiający sen. Jakaś panika, wszyscy ucieka- ją - dużo drastycznych szczegółów, które mi uszły z pamięci. Ja też mam dokądś iść, od czegoś się ocalić. Otwieram drzwi, wchodzę do ja- Henryk Kotoński kiegoś pokoju i natykam się ze zdumieniem na Stacha. Ale to nie jest Stachno żywy i ruchomy, choć widzę jego ubranie, twarz, głowę - spu- szczoną i opartą na piersi, tak jakby jego nieruchome ciało zawieszone było w przestrzeni, milczące i stawiające opór, stawiające mi właśnie stanowczy, zaciekły opór. Czepiam się tej tak mi bliskiej, a tak niezro- zumiałej postaci. Usiłuję się przedrzeć przez tę nieruchomość ku cze- muś - nie wiem ku czemu - wiem, że przedrzeć się muszę i wiem, że się nie przedrę. Sen taki jest wyraźny, że śród snu mówię sobie: "To przecież sen". Sen jest niesamowity i tragiczny, a jednocześnie jakiś po- zbawiony siły emocjonalnej, grozy, żywego cierpienia, może te sensacje nie towarzyszą już snom, gdy słabnie aktywność hormonów? Po prze- budzeniu przypomniałam sobie od razu, że w podobny sposób St. śnił się Henrykowi w noc, po której go aresztowano. Zjawił się w pokoju 17-Dzienniki i 3 257 nieruchomy i milczący niby ostrzeżenie i tak, bez żadnych innych oznak życia prócz pojawienia się - zniknął. Październik wyjaskrawił się bardzo paradnie za wszystkie pory roku [...]. W piątek i sobotę Fiut zaczął jesienne roboty w ogródku, posadzi- łam w nim kilka sumaków, ofiarowanych przez kierownika szkoły' z zadziczałego ogrodu koło ich willi i z "lasu sumakowego" koło szkoły. Rośnie ich tam co niemiara, samosiewek, niektóre są już cudnie koralo- we. U nas w Russowie to się nazywało "drzewa octowe". Są to drzewa śliczne, lekkie, o przejrzystym cieniu nie szkodzącym ogrodowi, wyglą- dają jak drzewa podzwrotnikowe, ale nie mają sztywności palm, całe miękkie i aksamitne. Chcę nimi zastąpić cztery okaleczałe (bo krótko cięte) lipy, które zamierzam usunąć. I tak zostaną jeszcze cztery lipy rosnące normalnie. 1 H e n r y k K o t o ń s k i (1903-1985), nauczyciel. W 1920-21 walczył jako uczeń- -ochotnik w WP. Ukończył Wyższy Kurs Nauczycielski i pracował w szkolnictwie. Przed wojną członek SL, podczas okupacji w BCh i ROCH-u (konspiracyjne SL), po wojnie w ZSL. W 1937 z konkursu otrzymał stanowisko kierownika szkoły w Komoro- wie, którą prowadził do 1972. I jako kierownik szkoły, i jako sąsiad okazywał Dąbro- wskiej wiele pomocy. Przewodził społecznemu komitetowi budowy nowej szkoły (od- danej do użytku w 1970), która przybrała Dąbrowską za patronkę; założył Koło Przyja- ciół Biblioteki jej imienia. Napisał wspomnienie o Dąbrowskiej ("Tygodnik Kulturalny" 1966, nr 21). 14 X 1957. Poniedziałek Siedzę nad "Paru słowami do czytelników rosyjskich" mającego tam wyjść mojego zbioru nowel i opowiadań' - o co prosi Jadzia Staniuko- wicz2. Zabrałam się także do uwag nad tym przekładem, zawierającym wiele błędów rzeczowych, nie mówiąc o fatalnych przekładach Abkinej (z 1928 r.) opowiadań z cyklu "Ludzie stamtąd"3. Nowe przekłady są na ogół dobre. Może to jeszcze zdążą uwzględnić w korektach. i M. Dąbrowska - Rasskazy, oprac. T. Agapkiny, wstęp M. Dąbrowskiej, posłowie J. Staniukowicz, Moskwa 1957. 2 J a d w i g a S t a n i u k o w i c z (ur.1923), z d. Kozłowska (ojciec Władysław pochodził z polskiej rodziny chłopskiej spod Kowna, w Rosji zamieszkał w 1901). Pod- czas wojny pracowała w przemyśle wojennym, w 1944 wstąpiła do partii. W 1944-45 była oficerem przy sztabie polskich partyzantów w Moskwie. W 1948 ukończyła angli- stykę. W 1950-55 odbyła aspiranturę w Instytucie Literackim im. Gorkiego. W 1971 uzyskała stopień kandydata nauk na podstawie pracy Osobliwości realizmu M. Dąbro- wskiej. W 1.1950-57 pracowała w Konusji Zagranicznej Związku Pisarzy Radzieckich. Od 1957 w Instytucie Literatury Światowej im. Gorkiego AN ZSRR w dziale krajów socjalistycznych. Opublikowała ponad 40 szkiców z historu literatury polskiej, wydała monografię Realizm M. Dąbrowskiej, 1974. Zarówno J. Staniukowicz, jak i jej rodzina pozostawali w bliskich stosunkach z pisarką. % Ludi ottuda, przeł. M. E. Abkina, Moskwa 1928. I 6 X I 957. Środa O dwunastej zjawił się nieoczekiwanie stary Czekan, oznajmił, że umówił się tu z Henrykiem, który ma przybyć o wpół do czwartej. Zjadł z nami obiad i wyszedł potem na spacer, obiecał też pójść na stację spot- kać Rykuńcia. Czekan jest przerażony mową Kliszki na uroczystości ro- cznicy publicznego powieszenia przez Gestapo 50 więźniów. Kliszko powiedział: "W pierwszej fazie dyskusji nad problemem AK chodziło o moralną i osobistą rehabilitację masy żohiierskiej AK... Nikt jednak, kto ma interesy narodu na względzie, nie może się zgodzić na rehabilita- cję ideologii i polityki kierownictwa AK, które tyle szkód wyrządziło narodowi. Nie tylko nie można jej rehabilitować. Należy ją potępić i od- rzucić, tak jak potępiła ją i odrzuciła historia"1. Biedny Czekan byłby kompletnie zdezorientowany, gdyby przeczytał w październikowym nu- merze "Kultury" następujący passus artykułu Mieroszewskiego, będący pendant do mowy Kliszki: "Ci, którzy brali udział w powstaniu, wypeł- nili swój obowiązek ponad ludzką miarę. Ci, którzy ponoszą za nie od- powiedzialność, nie znali historycznych perspektyw, którymi my dziś dysponujemy. Niemniej należy się wystrzegać topienia politycznych błędów góry w glorii bohaterstwa dołów - gdyż nawet najbardziej he- roiczny zryw narodu nie jest w możności okupić politycznych błędów kierownictwa... Bohaterski zryw, którego przywódcy narodu nie umieli przetłumaczyć na sukces polityczny - jest zawsze tylko klęską, choćby legion wieszczów twierdził co innego"2. Henryk opowiada, że w więzieniu był jakiś czas z nim i z Niepokól- czyckim3 Kliszko, i że okazywał Niepokólczyckiemu niesłychaną życz- liwość i atencję. Więc jego wczorajsze przemówienie było manewrem politycznym, jak i ta cała PPR-owska uroczystość starająca się rozbudo- wać nikłe tradycje walki komunistów z Niemcami. 1 Przemówienie sekr. KC PZPR Zenona Kliszki, "Życie Warszawy" 1957, nr 246 (16 X 1957). Tekst streszczony przez zapisującą. 2 Londyńczyk (J. Mieroszewski), Kronika angielska, "Kultura" 1957, nr 10. %Franciszek Niepokólczyeki(1900-1974),oficersapeców,od1944 płk. Służył w POW i WP, od 1927 oficer zawodowy. W kampanii wrześniowej dowód- 258 I 259 ca 60 batalionu saperów Anzui Modlin i w obronie Warszawy. W ZWZ szef saperów, później z-ca dowódcy Kedywu KG AK. Od kwietnia 1945 w Delegaturze Sił Zbrojnych obszaru płd., a następnie prezes Zrzeszenia Wi N tegoż obszaru do 1946. W procesie 1947 skazany na karę śmierci, zamienioną na dożywocie; zwolniony w 1956. 25 X 1957. Piątek Cały czas przy jesiennych robotach w ogrodzie. Ogrodnik zaczyna wykopywać kaleką lipę, na której miejsce ma przyjść jarzębina, zaofia- rowana mi przez tutejszą szkołę. Przychodzi delegacja dzieci z nauczy- cielką, przynoszą mi tę właśnie jarzębinę i jeszcze dwa sumaki. To mi przypomina powtarzane często przez St. rosyjskie porzekadło (lub cy- tat): "W lubwi narodnoj jest' nieczto sjedobnoje"'. 1 W 1 u b w i n a r o d n o j... (ros.) - dosł.: "W miłości ludu jest coś ##zjadliwe- go##". 27 X 1957. Niedziela Gdyby prasa zachodnioeuropejska miała u nas debit albo była cho- ciażby obszernie omawiana, publiczność czytająca miałaby zupełnie in- ny stosunek do naszej współczesnej rzeczywistości. Nauczyłaby się, co w Polakach na Zachodzie popłaca, a co jest w pogardzie (to właśnie, czym najbardziej usiłujemy się Zachodowi przypodobać). Dowiedziała- by się, że bogaty i rzekomo szczęśliwy Zachód jest pożerany przez mnóstwo tych samych utrapień, co my - choć dzieje się to wszystko na innym poziomie stopy życiowej. Że ten Zachód jest psychicznie tak sa- mo znużony, zdręczony, apatyczny, wyjałowiony, przerażony... W ostat- nim październikowym numerze "Preuves" jest attykuł Pierre'a Emma- nuela pt. "L'Europe a besoin de parole"', gdzie m.in. taki ustęp: "La vie (en Europe) s'uniformise,1'universel s'exprime dans 1'abstrait; les phi- losophies ont un fond desespere sur lequel aucune valeur ne s'assure; le nihilisme a 1'Est comme a 1'Ouest est le dernier recours d'une liberte sans racines qui se donne encore 1'illusion de verdir. Tout donne le sen- timent d'une gigantesque liquidation, sans regrets, par la force des cho- ses"2. I wiele innych smutnych myśli o końcu tego, co przez wieki było Europą. Wysuwają się trzy potęgi: Rosja, Chiny, Stany Zjednoczone. Wkrótce do nich dojdą Indie i świat Afryki. Artykuł Emmanuela jest odpowiedzią na ankietę: "Pourquoi je suis Europeen?"3 Redakcja zapowiadając udział intelektualistów z różnych krajów pisze: "Quant aux jeunes des pays de 1'Est, il est possible qu'ils nous apportent le temoignage le plus ardent et le plus serieusement motive de leur volonte de rejoindre une Europe renovee par son union"'. A może właśnie na wschodzie rozpocznie się regeneracja Europy? 1 Pierre Emmanuel - L 'Europe a besoin de parole (Europa potrzebuje słowa), "Preu- ves" 1957, z.10. 2 "L a v i e ( e n E u r o p e ). . . " (fr.) - "Życie (w Europie) ujednolica się; to, co ogólne, wyraża się w abstrakcji; systemy filozoficzne są pełne rozpaczy, wobec której żadna wartość nie może się obronić, nihilizm zarówno na Wschodzie, jak i na Zacho- dzie jest ostatnią ucieczką owej wolności bez korzeni, która miewa złudzenia, że jeszcze się odrodzi. Wszystko to robi wrażenie gigantycznej wyprzedaży, bez żalu, w sposób naturalny". 3 Dlaczegojestem Europejczykiem ? 4 "Q u a n t a u x j e u n e s. . ." (fr.) - "Jeśli chodzi o młodzież krajów wschod- nich, to możliwe, że przynoszą nam oni żarliwe i najbardziej umotywowane świadectwo woli przyłączenia się do Europy odnowionej". 29 X 1957. Wtorek Wciąż trwa cudna jesienna pogoda i nawet susza. Całe rano siedzę nad artykułem o Conradzie. O drugiej przyjechała p. Hania. O trzeciej poszłyśmy z nią na spacer do ogrodnika Fiuta, teraz Filkowskiego (uro- czyście oznajmił o zmianie nazwiska). Podobało mi się u niego. Widać, że to jest postać gospodarna i taka, co chce do czegoś dojść. Estetyki u niego nie ma, ale widać, że chce wykorzystać każdą piędź ziemi. Szczepi mnóstwo róż, ma dobrze gnojone i obf#icie rodzące drzewka owocowe. 31 X 1957. Czwartek Rano u fryzjera, potem u Henryka, który "nieodwołalnie" wybiera się z powrotem 6 XI do Wronek do więzienia, skąd ma tylko roczny urlop. Powiada, że nie podpisze podania o przedłużenie urlopu zdrowotnego, bo "takie sąjego obyczaje"'. Jeszcze kilka miesięcy temu wydawało mi się to niemożliwe, aby mógł wrócić do mamra, nawet naczelnik więzie- nia żegnając się z nim powiedział: "Pan już tutaj nie wróci". Ale dziś, gdy "Październik" (równo w rok) się skończył - wszystko jest możliwe. Bo przecież to "Październik" go wypuścił. Ale skoro nie chce, żeby kto- kolwiek interweniował, nie pozostaje nic innego, jak uszanować jego wolę. Kto wie jednak, jak się wypadki potoczą, osobiście nie wierzę, 260 261 aby ktokolwiek z wypuszczonych miał wracać do więzienia, urlopy by- ły tylko pretekstem. 1"Takie są jego obyczaje" - parafraza słów Przełęckiego z Przepióreczki. 1 XI 1957. Piątek A oto co mi Żuławski opowiedział. W Urzędzie Kontroli Prasy wciąż zwlekano z decyzją co do "Europy". W ubiegłym tygodniu "szeregowi" cenzury orzekli, że materiał do 1 numeru musi przeczytać wiceprezes Urzędu. We wtorek ów wiceprezes telefonicznie zawiadomił, że to musi przeczytać prezes Urzędu. We czwartek Prezes Urzędu (Skoniecki)' po- wiedział, że są zastrzeżenia i że redakcja "Europy" proszona jest na so- botę drugiego na jedenastą do KC na rozmowę z Morawskim2 (partyj- nym "ministrem" od kultury). To było rano. W południe cały zespół re- dakcyjny dostał listy imienne od RSW Prasy mającej finansować to wy- dawnictwo - tej treści: "Wobec zakazu wydawania miesięcznika ##Euro- pa,# wymawia się pracę takiemu i takiemu". Więc sprawa zakazu wyda- wania "Europy" była już zdecydowana, kiedy cenzura zapraszała reda- kcję do KC, i tylko wstydzili się po prostu powiedzieć o tak drastycz- nym rozstrzygnięciu. A sprawa była uzgodniona z KC i wszystkimi czynnikami już w lipcu, redakcja zmontowana, był już lokal, papier fir- mowy do korespondencji, dwie siły kancelaryjne, zawiadomienia w pra- sie, rozpisane listy do redakcji zagranicznych, materiał zebrany już do trzech numerów. Tak szybko jedzie teraz reakcja! Praca kilku miesięcy psu pod ogon wetknięta. A numer był właśnie taki, jak życzy sobie Go- mułka, żeby teraz pisano. Nie zajmował się polityką bieżącą, lecz sprawa- mi artystycznymi i "wiekuiście ludzkimi". Wszystko to jest jednocześnie groźne, nieprzyzwoite i niepoważne, ponure i ośmieszające Polskę. i C z e s ł a w S k o n i e c k i (1905-1964), działacz polityczny, dziennikarr. Od 1924 członek ZNMS "Życie" i ZMK, od 1929 KPP, gdzie pracował w Centralnym Wy- dziale Rolnym; z jego ramienia współdziałał ze Zjednoczeniem Lewicy Chłopskiej "Sa- mopomoc"; wielokrotnie więziony. W 1.1940-41 pracował w redakcji "Sztandaru Wol- ności" w Mińsku. Należał do grupy inicjatywnej PPR, w 1. 1942-45 w Wydziale Spe- cjalnym KC PPR. Po wyzwoleniu w 1. 1945-49 redaktor naczelny "Chłopskiej Drogi", następnie dyrektor Centralnej Szkoły POM i Spółdzielni Rolniczych w Ursynowie. Od 1955 zastępca red. nacz. "Trybuny Ludu"; w 1.1957-64 prezes Głównego Urzędu Kon- troli Prasy, Publikacji i Widowisk. 2 J e r z y M o r a w s k i (ur. 1918), działacz mchu robotniczego, publicysta. Od 1936 członek KZMP i "Życia". Podczas wojny od początku w PPR, redaktor "Trybuny Wolności", od 1943 działacz ZWM, następnie członek Sekretariatu KC PPR. Po wy- zwoleniu w kierownictwie ZWM, później ZMP. W I. 1956-60 członek Biura Politycz- nego. W 1.1964-69 ambasador w Londynie. Później wicedyrektor PISM. 3 XI 1957. Niedziela Dzisiejsze gazety przyniosły sensacyjne "oświetlenie" sprawy Żuko- wa. Partia oskarża go o szerzenie własnego kultu w armii, o nieprze- strzeganie zasad marksizmu-leninizmu, o podrywanie autorytetu partii w armii etc., etc. Jak to przypomina Świętą Inkwizycję. Wielkiego In- kwizytora przewidział dla Rosji już Dostojewski. Żukow pokajał się, "rozpoznał" swoje błędy, przyrzekł, że już ich więcej nie będzie popeł- niał. Tak przynajmniej wygląda to w komunikatach oficjalnych, a jaka tam w istocie rzeczy idzie rozgrywka i żarcie się o lubą władzę, Bóg ra- czy wiedzieć. W dalszym ciągu wszystko to jest złowieszcze, a jedno- cześnie nieprzyzwoite i niepoważne. Ja widzę w tych podrygach i fi- glach-miglach ostateczną kompromitację marksizmu-leninizmu zamie- niającego się z żywej teorii w martwy dogmat i automatyczną maszynę do stosowania władzy absolutnej i terroru. Ale ta kompromitacja rozpo- rządza wciąż zagrażającą światu potęgą o nieobliczalnej sile. 6 XI 1957. Środa Silny wiatr wschodni, bardzo ciepło. "Życie Warszawy" przepełnio- ne "Sputnikiem II". Jest fotografia suczki Łajki wysłanej popod gwiaz- dy'. Że podobno mają sposób sprowadzić ją na ziemię. Pismo "Prawo i Życie" zastanawia się już nad prawną stroną podróży międzyplanetar- nych - czy te przestrzenie mają być prawnie zagwarantowane dla każ- dego z osobna, czy ma być "wolność żeglugi". Jakieś zachodnie pismo żartuje posępnie, że Amerykanie prawdopodobnie, gdy wystrzelą swoją rakietę na Księżyc, będą już musieli prosić o wizę rosyjską. Cóż za py- cha ogarnie teraz radzieckie imperium, a czy w stosowaniu tych niesa- mowitych wynalazkówjestjakieś dobro dla ludzkości? Na czwartą wróciłam do Komorowa. Robię dobrą minę, ale nikt nie wie, do jakiego stopnia to życie w absolutnej samotności, bez bliskiej żywej duszy koło siebie wytrąca mnie z równowagi. Wywołuje stan przygnębienia graniczący z melancholią. Lecz nie ma już dla mnie od- wrotów ani powrotów. 1 Sputnik II wystartował 3 XI 1957, był to pierwszy lot z żywą istotą na pokładzie 262 263 24 XI 1957. Niedziela We wtorek 12 pojechałam do Warszawy, aby już zostać na wyjazd do Berlina. W piątek pozałatwiałam trochę sprawunków i byłam u Henryka. Na szczęście nie wykonał swego ponurego planu stawienia się na 6 XI we Wronkach. Ktoś robi starania o przedłużenie mu urlopu, tymczasem sie- dzi więc i czeka. Gdyby wiedział, jaka to dla mnie ulga! W nocy z piąt- ku na sobotę nagle dostałam gorączki 38 st. - grypa, nie wiem - azjaty- cka, czyjakaś inna. Podróż znowu się więc odwlokła. We wtorek 19 byli u nas na kolacji Kottowie. Andrzejewski, Hertz, Żuławski, Jastrun, Ważyk już przedtem, a teraz Kott - wystąpili z partii. To ryzykowny krok z ich strony, obawiam się, czy nie tragiczny. Partia nic im na razie nie zrobi, ale nigdy im tego nie przebaczy i wykończy ich prędzej czy później. Nie do pomyślenia jest wystąpienie bezkarne z partii zapowietrzonej takim odorem zbrodni. Pani Lidka, gdy mąż ra- dził się jej, czy ma wystąpić, powiedziała: "Nie wiem, czy dobrze jest wystąpić. Wiem, że źle było wstąpić". Zapomniałam dodać, że we czwartek byłyśmy w Teatrze Narodo- wym na "Fedrze" wystawionej przez Horzycę'. Nocą przeczytałam francuski oryginał i mając go świeżo w pamięci podziwiałam świetność, a zarazem niemal dosłowność przekładu Boya. Nie jestem taką admira- torką Eichlerówny jak większość znawców teatru, ale nie wyobrażam sobie lepszego zawładnięcia tą rolą, choć mogę sobie wyobrazić inną jej koncepcję. Dziś po południu zjawił się Pierzchała. Jak zawsze dziwny - na twa- rzy maska czy wyraz jakby obłędu. Mowę jego równie trudno zrozu- mieć jak utwór Faulknera, jest równie pełna grozy, okrucieństwa i za- gmatwania. Gdy się z nim rozmawia, ma się wrażenie, że żyjemy co najmniej w czasach Torquemady. A właśnie świeżo czytałam Andrzeje- wskiego "Ciemności kryją ziemię". Zaiste - kryją - i co się zdawały rzednąć, to przeciwnie - gęstnieją. Od jego posępnego mruczenia straciłam głowę i zapomniałam dać Annie czek albo pieniędzy. Okrutnie się tym zgryzłam, bo jeszcze nie wychodzę i nie będę mogłajutro nawet zatelefonować. 1 Jean Racine - Fedra, przeł. T. Boy-Żeleński, reż. W. Horzyca, dek. J. Kosiński, ko- stiumy J. Kos i H. Głowacka, muz. T. Maklakiewicz, Teatr Narodowy, premiera 9 X 1957. Warszawa. ll XII 1957. Środa Wmawiałam sobie, że to nic, że to minie, ale że nie mijało, około dwunastej zbudziłam p. Hanię śpiącą w pokoju obok. Chciałam, żeby przy mnie posiedziała, bo tak się czegoś bałam. Ale p. Hania przestra- szyła się jeszcze bardziej ode mnie, energicznie ubrała się i poszła w noc na stację zatelefonować od dyżurnego kolejki. Z Lecznicy Minister- stwa Zdrowia odmówili przyjechać, że w nocy bez pozwolenia dyrekto- ra poza Warszawę nie mogą. Ale w niespełna pół godziny, przyjechał lekarz z Pruszkowa, dosyć miły i ludzki typu chameau'. Zanim przybył, kiedy byłam sama, myślałam, że tak jestem nie przygotowana na śmierć. Chciałam wstać, żeby choć podpisać wszystkie czeki w mojej książe- czce PKO, żeby moi bliscy zabezpieczeni byli choć przez pierwsze miesiące. Potem, kiedy się już zrobiło po dwunastej, myślałam, że to już jest właściwie 26 listopada, rocznica śmierci Mickiewicza i że niepodobna, żebym tak pretensjonalnie umarła w rocznicę śmierci Mic- kiewicza. Ta chora noc przyszła akurat po dniu (25 listopada, św. Kata- rzyny, odpust w Tykadłowie), w którym przestałam palić. Ładna nagro- da ! Lekarz z Pruszkowa siedział u mnie prawie półtora godziny [...]. O wpół do dziewiątej przyjechała po mnie karetka z lekarką i odwieźli mnie do domu. Pytali, czy do Lecznicy, ale wolałam do domu. Biedna p. Hania jechała z nami w szoferce i poszła naprzód uprzedzić Annę. I tak dotąd jestem chora, dziś pierwszy raz wstałam trochę i siedzia- łam przy biurku, ale jeszcze słaniam się na nogach i zasypiam na siedząco. W czasie mojej choroby wrócił do Polski Juliusz Poniatowskiz. Był u mnie. Był przyjemny i spodobał się Annie - znacznie więcej, niż po- doba się jej Henryk. Henryk jest dla niej zanadto [nieczytelne] w sensie panache'u3 i fantasmagoryjności, czego Anna nie znosi. Juliusz jest ja- koby bardziej zachodnioeuropejski. 1 Typu c h a m e a u (fr.) - przypominający trochę wielbłąda. z Po powrocie po 18 latach do Polski Juliusz Poniatowski wyktadał w SGGW histo- rię rolnictwa oraz zajmował się publicystyką na tematy wsi. (Wvksztafcenie a zaw,ód rolnika, wybórprac z l.1958-75,1985). % L e p a n a c h e (fr.) - pióropusz, buńczuczność 19 XII 1957. Czwartek Dziś przyszli Wyszomirscy. On jeszcze smutniej usposobiony niż był dotychczas. Mówi, że wieś po Październiku istotnie zaczęła się 264 265 dźwigać, ale teraz niszczeje. Opowiadał o burzliwości Zjazdu Nauczy- cieli. O bezczelnym zlekceważeniu tego Zjazdu i Związku przez mini- strów Szkół Wyższych i Oświaty. I o chłopce, która budując nowy dom (w okolicach Dąbrowy Zduńskiej) chciała w nim zaprowadzić hydrofor. Kiedy poszła do Gminy złożyć podanie o przydział materiału, powie- dzieli do niej: "Zaraz. Tu jest na was oskarżenie". "Jakie oskarżenie?" "No, podobno chcecie wodę mieć w domu". To nie jest anegdotka. Po południu przyjechał Ostrowski (Prezes Towarzystwa Wydaw- ców)' i zabrał mnie na pierwsze posiedzenie jury Nagrody Wydawców, które się odbyło u Fukiera. Na zebraniu chciano mnie na przewodniczącą jury - odmówiłam pro- ponując Jarosława, co jednogłośnie przyjęto.[...) W próbnym nieobo- wiązującym głosowaniu najwięcej głosów otrzymali: Mrożek za "Sło- nia" i Hłasko za "Pierwszy krok w chmurach". Kiedy wróciłam, zasta- łam w domu Henryka. Jest do najwyższych superlatywów zachwycony moim szkicem o Conradzie. Podobnie zresztą jak pani Natalia, która rozpacza, że ja nie zdaję sobie sprawy z doniosłości tego, co napisałam o Conradzie2. Zdaje się, że ten artykuł przeczytało w ogóle tylko kilka osób i te są pod ogromnym wrażeniem, o wiele przerastającym i war- tość artykułu, i to, czego się spodziewałam. Ogół nie przeczytał tego szkicu - mnie się po prostu przestaje czytać; przypuszcza się, chyba mylnie, że już nie mam nic do powiedzenia. Zanim wróciłam od Fukiera, telefonowała Elżunia Barszczewska, że za chwilę będzie czytała w radiu mój fragment: "Gdzie ty jesteś, Joan- no?" Przez uprzejmość otworzyłam, pewna, że się rozczaruję. Jakoż już po chwili zamknęłam aparat. Żadna kobieta nie czyta dobrze moich tek- stów. Tylko mężczyźni. Ostatnio dobrze czyta je Kreczmar. W tekście Joanny są krótkie partie informacyjne i konstatujące, a poza tym wszy- stkie realia są zatopione w atmosferze koszmaru i gorączkowego snu. Wszystko, co myśli i mówi Joanna, musi być czytane monotonnie, po- mału, nie realistycznie. i A d a m O s t r o w s k i (1911-1977), działacz polityczny, wydawca, literat. Ukoń- czył studia prawnicze na UJK i pracował jako starszy asystent. Podczas okupacji hitle- rowskiej we Lwowie był przedstawicielem Delegatury Rządu. Jako członek PPS w PKWN-ie został zastępcą kierownika resortu administracji państwowej; krótko był wojewodą krakowskim. W 1. 1945-50 ambasador najpierw w Sztokholmie, później w Rzymie. Po powrocie 1950-54 wiceprezes Radia, 1954-67 dyrektor PIW, 1956-67 prezes Polskiego Towarzystwa Wydawców Książek. Z powodu choroby wcześniej przeszedłszy na emeryturę napisał cykl portretów polityków i bojowników włoskich m.in. Garibaldi,1969, Hrabia Kami! Cavour,1972, Savonarola,1974. z Tekst zamówiony w związku z setną rocznicą urodzin Conrada i wygłoszony na wieczorze ku jego czci w ZLP; pierwodruk:1857-1957, "Nowa Kultura" 1957, nr 49, przedruk w: Szkice o Conradzie,1959. 20 XII 1957. Piątek Wieczorem o piątej wygasili światło w naszej dzielnicy - przywróco- no je dopiero o dziesiątej. Trudno powiedzieć, jakie to jest męczące, iry- tujące, to ciągłe wygaszanie światła, gdy dom jest przecie na elektrycz- ność nastawiony, nie na kaganki oliwne. Nazajutrz wszystko się okazuje pokapane parafiną z tych nędznych świec, do których nawet przecie li- chtarzy kupić nie można. Co za niedołęstwo, żeby po 13 latach pokoju i "najlepszego w świecie ustroju" nie móc oświetlić należycie stolicy! Nie mogąc nic innego robić załatwialiśmy telefony. M.in. do Paran- dowskich. Oczywiście, on nie podchodzi do telefonu, rozmawia tylko ona. Dowiedziałam się od niej, że Kazio Wierzyński po powrocie z To- kio dostał na ulicy w N. Yorku zawału serca tak silnego, że sześć tygod- ni leżał w klinice na tlenie, że teraz leży w domu, ale najakimś specjal- nym z kliniki mu dostarczonym łóżku. Niezwykłe zaskoczenie tą wia- domością. W zeszłym roku w Londynie wszyscy podziwialiśmy wspa- niały i młodzieńczy wygląd Kazia. On mówił do mnie: "No cóż - poży- jemy jeszcze te czterdzieści lat. Do stu!" Choć do stu nie tylko ja, lecz i on miał już wtedy mniej niż 40 lat. Komorów. 21 XII 1957. Sobota Z Dylusiem' była cała historia. Po czwartkowej wizycie w Pruszko- wie w Lecznicy Zwierząt (zastrzyk) orzeczono tam, że to może nie nu- życa, tylko bardzo zaraźliwa i trudna do uleczenia grzybica. Że trzeba zrobić analizę, ale przed Świętami nie mogą się tego podjąć. Wobec te- go p. Hania dziś rano pojechała do Komorowa i stamtąd zawiozła go wprost do Kliniki na Grochowie. [...) Nie chciano słuchać o przyjęciu Dyla, wymyślano, że z taką błahą chorobą się przychodzi, gdy oni mają poważne wypadki etc. Ale p. Hania niełatwo daje się odstraszyć, więc ubłagała, że w ambulatorium zeskrobali z liszaja pod okiem i pod mord- ką trochę chorej tkanki i zrobili na pocżekaniu analizę. Orzekli - nie grzybica, tylko nużyca. Dali z miejsca lekarstwo, w którym wyczuwa 266 ! 267 się karbol i jodynę - i mnóstwo recept, zastrzyki arszeniku, witaminę A i witaminę K. Koniec końców około pierwszej p. Hania całkiem zmaltretowana pojawiła się we drzwiach z Dylem, a raczej on pojawił się nade wszystko, wparł się ledwo drzwi uchylono całym sobą prężąc się na smyczy z przednimi nogami sztywno wyciągniętymi w powie- trzu, dawno nie widziałam takiej siły wyrazu tęsknoty i jednocześnie spełnienia. 1 D y 1 u ś. Foksterier gładkowłosy, pochodził z hodowli J. i I. Hołyńskich w Komo- rowie, ale nie posiadał dokumentów rodowodowych. Prototyp bohatera noweli Szczgśli- wa istota, pierwodruk: "Twórczość" 1959, z. 10. przedruk w: Opowiadania, 1967. Po śmierci Dąbrowskiej opiekowała się nim M. Andruszkiewicz; żyłjeszcze 5-7 lat. 23 XII 1957. Poniedziałek Prześliczny dzień cichy i kolorowy, jak wiele urody pomieścić może w sobie taki maleńki dzień z dna roku. To czas najdłuższej nocy i naj- krótszego dnia. Pepys pisał o tym: "Dziś jest najdłuższa w roku noc - to mnie napełnia radością". Bo czyż może być większa radość niż wie- dzieć, że oto ciemność nocy zaczyna się pomniejszać. Ja się w tym zga- dzam z Pepysem, ale np. Anna lubi najwięcej długie noce i krótkie dnie listopada i grudnia. Tego dnia wychodzę jeszcze dwa razy "na Komorów", robię małe sprawunki. P. Hania i Tula ubierają choinkę. Tula szaleje z Magdą. 24 XII 1957. Wtorek. Wilia Bożego Narodzenia Po obiedzie (tradycyjne kartofle w mundurach ze śledziem) wszystko uspokoiło się i wygładziło. Jeszcze przed pohzdniowym "obiadem" zro- biłam spacer z Anną - pogoda cudowna pastelowo-tęczowa, łagodna, bezpieczne, arktyczne słońce. Wieczorem choinka, dary od Aniołka (u nas w Kaliskiem mówiło się: "od Starego Józefa"). Zostałam hojnie obdarowana nylonową nocną koszulą (od Anny), mydłem i wodą kon- waliową (od Jasi), sześciu chusteczkami do nosa (od p. Hani). Inni do- mownicy mniej więcej tego samego rodzaju podarunki. Wieczerza była skromna, zdrowa i świetna. Barszczyk (domowy) z grzybowymi uszka- mi, karp dla wszystkich smażony, dla mnie gotowany. Dopiero po zapa- leniu choinki i obejrzeniu darów - herbata z ciastem świątecznym, któ- rego zresztą nie jadłam. Tula i Jasia zapowiedziały, że pójdą na pasterkę o północy (choć Jasia jest "niewierząca"). Anna swoim pedagogicznym 268 zwyczajem od razu się zgodziła, ale gdy o dziesiątej było już po wszy- stkich uroczystościach (łącznie z próbą śpiewania kolęd), Anna zako- menderowała: "Jasia i Tulcia mycie!" - poczem nie było już więcej mo- wy o pasterce, i chwała Bogu, bo dla nas byłaby to noc nie spana, a dla nich - zaziębienie pewne. 28 XII 1957. Sobota Henryk przyjechał znacznie wcześniej niż się spodziewałam, oznaj- mił, że o czwartej jest umówiony z Poniatowskim. Henryk występuje w roli protektora Poniatowskiego wobec "nieprzejednanych", czyli tych, którzy żadnego innego sensu w Polsce i polskości nie widzą poza walką z Rosją Sowiecką. Ale Henryk jednocześnie broni tych, co potę- piają Juliusza za to, że wrócił do kraju. Pełczyńscy i Cezaria Jędrzejewi- czowa wypowiedzieli Juliuszowi znajomość, gdy przyszedł się z nimi pożegnać przed powrotem do kraju. Odtąd i ja tym państwu wypowia- dam znajomość ! Też mi autorytety moralne i narodowe! Henryk już też cokolwiek należy do tego typu zbyt pewnego swej racji i zbyt pysznią- cego się swym autorytetem, ale jest w nim korektura poczucia humoru i artystycznego widzenia. Anna mówi o nim - "to Wernyhora i nawet nie Wernyhora Matejki, mający jeszcze w sobie coś z lirnika, lecz Werny- hora Wyspiańskiego, wielki pan udzielający narodowi Złotego Rogu". Trochę to uproszczone, choć nie tak znów dalekie od prawdy. Henryk też będzie miał wszędzie i u wszystkich łatwą sympatię, ale mnie bliż- szy jest teraz Poniatowski. 29 XII 1957. Niedziela Znów z Anną mówimy o Henryku i Juliuszu, że wzbogaciły nasze życie te dwie tak interesujące postacie. Anna mówi, że Henryk jest mie- szaniną Wernyhory i Rasputina, ja dodaję - Wernyhory, Rasputina i Cyrana de Bergerac, bo to postać z pióropuszem. Trochę w nim też i du- cha "trzech muszkieterów". Poniatowski to człowiek z typu Ignacego Potockiego, Staszica, Lubeckiego. Henryk wywodzi się od partyzantów Czarnieckiego i wszyscy późniejsi partyzanci mu patronują. Juliusz wy- wodzi się z wieku Oświecenia. Po doświadczeniach tych 18 lat Juliusz jest może cenniejszy intelektualnie, ale Henryk jest znacznie bardziej kolorowy i malowniczy. 269 3I XII 1957. Wtorek Rano Tulcia przyleciała, że na dzikiej działce zalesionej przy zbiegu Kraszewskiego i Krasińskiego widziała kosa. W pół godziny potem po- szłam sprawdzić i wzięłam nawet lornetkę. W samej rzeczy na tej dział- ce są kos i kosica. To dzień wielkiego odkrycia. Wieczorem cudowny spacer wśród cichej, sypkiej śnieżycy, w której dwie zewnętrzne lampy naszego domu świecą się jak monstrancje. Czyżby więc zima na zakończenie roku? 1958 I I 1958. Środa Kiedy przestało padać, już wieczorem wyszłyśmy z Anną na spacer. Kościółek był oświetlony, nieszpory, ale wewnątrz prawie pusto. Czyż- by bojkotowano nabożeństwo z powodu, że ksiądz nie wyszedł do po- grzebu popularnego tu pułkownika AK - Komara? (?) Rzecz, która oburzyła nawet naszego "babusa" Brzostkową. "On tylko patrzy, żeby mu pieniądze walić" - powiedziała. Taka okrutna trzeźwość nawet u bi- gotek wiejskich! W danym wypadku mogło jednak iść całkiem nie o pieniądze, lecz o bardzo usprawiedliwiony strach. Wieczorem w radiu "Halka". Pierwszy raz zauważyłam interesującą gniewną partię Jontka w ostatnim akcie. 2 I 1958. Czwartek W Sylwestra wydarzyła się pod Świdrem katastrofa pociągu o godz. 17.30. Byłyśmy niespokojne, co z p. Hanią, czy w najlepszym razie nie miała trudności z dostaniem się do domu, bo właśnie w tej porze mniej więcej wyjechała była. Teraz dowiedziałyśmy się od Jasi, że p. Hania była właśnie w pociągu, który uległ katastrofie i tylko przypadek zrzą- dził, że wyszła cało. Jechała w pierwszym wagonie, ale że był w nim straszny tłok, w drodze przesiadła się do ostatniego, w którym tylko wy- leciały szyby, ale się nie wykoleił. Chwała Bogu, że nic się jej nie stało, choć to westchnienie zawsze oznacza też: chwała Bogu, że innym się coś stało. 3 I 1958. Piątek Przed południem z Anną "na Komorów" i wstąpiłyśmy do pani Pęs- kiej. Anna zachwyciła sięjej pięknością. W samej rzeczy nawet bezzęb- ność, głuchota i starość nie były w stanie jej zeszpecić i ująć jej "char- me'u". Tym razem był jej zięć, który częstował nas kawą i tortem. Przy sposobności dowiedziałyśmy się interesujących rzeczy o córce Toli, dr Pęskiej-Laskowskiej. Jest tak jak ojciec laryngologiem, ale ma rzad- ką specjalność - chirurgię plastyczną, operuje zajęcze wargi, złamane i krzywe nosy itp. - przywraca urodę nieszczęśliwym i szpetnym'. Jej mąż (bezrobotny od wojny eks-dyplomata)z pokazywał album z zadzi- wiającymi fotografiami jej wyników. To są niezwykłe rzeczy, w kraju dopuszczającym prywatne leczenie (choćby i socjalistycznym) byłaby bogata, boć i bogaci potrzebują takich zabiegów - tu dom tonie w bie- dzie, a ona haruje za nędzną pensję szpitalną. 1 M i r o s ł a w a P ę s k a-L a s k o w s k a (ur.1914), lekarz laryngolog i chirurg i plastyczny. Studiowała na wydziale lekarskim UW i w Instytucie Chirurgii Plastycznej u prof. Buriana w Pradze i prof. Karfika w Brnie. Od 1947 pracowała w klinice laryn- gologicznej Szpitala Dzieciątka Jezus. Zajmowała się chirurgią plastyczną, szczególnie l usuwaniem wad wrodzonych u dzieci, założyła pierwsze w Polsce ambulatorium chirur- gu estetycznej przy lekarskiej spółdzielni pracy w Warszawie; ogłosiła wiele prac z tej dziedziny. 2Mieczysław Laskowski(1908-1983),ukończyłprawoiekonomię w Grenoble, filozofię w Berlinie. W 1.1934-39 pracował w służbie dyplomatycznej jako i radca ekonomiczny na placówkach w Niemczech, Szwajcarii i na Litwie, w Kłajpedzie. Podczas okupacji shiżył w AK, brał udział w powstaniu warszawskim. Po wojnie imał się różnych zajęć, m.in. pracował w Zarządzie Głównym Polskiego Towarzystwa Le- karskiego. 270 271 16 I 1958. Czwartek W sobotę przyjechała p. Irena Szymańska i zawiozła mnie w A1. Ujazdowskie do lokalu ZASP, o ile się nie mylę. Samo poczucie, że muszę być w towarzystwie mało mi znanych osób i że jak każdy z juro- rów (bo to było jury pierwszy raz w tym roku przyznawanej Nagrody Wydawców) będę musiała choć parę słów powiedzieć - sprawiło, że dostałam szalonego bicia serca, bólów w rękach i w ramionach. Wbrew moim i Anny przewidywaniom nie było żadnej wielkiej dys- kusji i żadnej drastycznej różnicy zdań. Zdaje się, że partyjni członko- wie jury tak się bali, aby nie nagrodzono Andrzejewskiego, że nie tylko wszyscy zgodzili się na Hłaskę', ale dwu matadorów partyjnych: Bień- kowski i Żółkiewski, wygłosili entuzjastyczne przemówienia na cześć Hłaski. Andrzejewski zresztą nie miał jakoś zwolenników, nawet Kott nie bardzo go popierał. W pierwszym głosowaniu Andrzejewski, Bratny i Stryjkowski mieli tylko po jednym głosie, do drugiego głosowania weszli już tylko Hłasko i Szczepański (Jan Józef)z. I drugie - zdecydo- wało. Hłasko dostał 9 głosów, Szczepański - 3. Za Szczepańskim gło- sowali: Kossak-Szatkowska, Konrad Górski i... Przyboś, który o Hłasce mówił niemal z pogardą. Dziwnie byłam jak na taki mały wysiłek zmę- czona. Podano nam nawet obiad i dosyć dobry, ale zjadłam z niego tyl- ko sandacza w galarecie, wypiłam filiżaneczkę barszczu i jeden kieli- szek wina. Kiedy skończyło się posiedzenie owego jury, Iwaszkiewicz powie- dział: "No, ale nasz sąd może wywołać komplikacje polityczne. Bo jak- że to? Dwu ministrów, prezes Związku Nauczycielstwa, przedstawiciel PAN, prezes Związku Literatów, Komitet Pokoju - oto jakie instancje udzieliły nagrody Hłasce". Kiedy potem znaleziono Hłaskę (który gdzieś pił) i Jarosław wręczał mu czek i przemawiał, warto było widzieć jego twarz - wyglądała jak wybuch bomby jądrowej, zapewne bał się, co Moskwa powie na tę nagrodę. Kiedy skończył oficjalną króciutką przemowę, zawołał takim tonem: "Marek, chodź" - że siedzący koło m- nie Paweł Hertz mruknął: "Jak to erotycznie zabrzmiało...." Rzeczywi- ście zabrzmiało to jak: "Chodź do łóżka!" Podobno astronomowie zanotowali pył radioaktywny nad Polską. Właśnie w tej chwili podobno jeszcze nad nią się snuje. 1 M a r e k H ł a s k o (1934-1969), pisarz. Pracowałjako robotnik, od czerwca 1950 jako kierowca, wpierw w Bystrzycy Kłodzkiej, następnie w Warszawie; był korespon- dentem terenowym "Trybuny Ludu". Debiutował w 1951 na łamach prasyjako prozaik. W 1. 1955-57 pracował w redakcji "Po prostu". W lutym 1958 wyjechał do Paryża, w październiku tegoż roku w Berlinie Zachodnim otrzymał azyl polityczny. Do 1961 przebywał w Izraelu. Po powrocie do RFN ożenił się z aktorką niemiecką, Sonią Zie- mann, z którą rozszedł się w I 969. Mieszkał kolejno: w Berlinie Zachodnim, Londynie, Paryżu, od 1966 w Kalifornii, gdzie w 1968 uzyskał licencję pilota. Ubiegał się o po- wrót do kraju. Zmarł nagle w 1969 w Wiesbaden. Opublikował m.in. powieści, opowiadania i eseje: Sonata Marvmoncka (powst. 1951, wyd. 1983), Pierwszy krok w chmurach, 1958, Cmentarze, Nastgpny do raju, 1958, Opowiadania, 1963, Wszyscy byli odwróceni. Brudne czyny, 1964, Nawrócony w Jaffe. Opoiviem wam o Ester, 1966, Piękni dwudziestoletni, 1966, Sovva, córka pie- karza,1968, Palcie ry# każdego dnia,1983; Utwory wůvbrane t. I-IV,1985. 2 J a n J ó z e f S z c z e p a ń s k i (ur.1919), pisarz, scenarzysta filmowy, tłumacz. Ukończył filologię indo-irańską na UJ. Brał udział w kampanii wrześniowej. Podczas okupacji był oficerem AK, w 1944 walczył w partyzantce. Debiutował w 1943 (pod ps. Roman Konarski) jako poeta w piśmie "Droga", w 1947 w "Tygodniku Powszech- nym" jako prozaik. Od 1949 (z przerwą 1953-56) stale współpracuje z "Tygodnikiem Powszechnym". Począwszy od 1957 odbywał liczne podróże po świecie, m.in. brał udział w polskiej wyprawie polarnej na Spitsbergen. W 1.1980-83 prezes ZG ZLP. Opublikował m.in. powieści i opowiadania: Portki Odysa, 1954, Polska jesień, 1955, Buty, 1956, Dzień bohatera, 1959, Motyl, 1962, powieść historyczna cz. I, Ikar, t8 - Dzienniki, t. 3 Uroczystość wręczenia Nagrody Wydawców Markowi Hłasce. Na zdjęciu widoczni m.in.: A. Ostrowski, A. Grochowska, J. Kott, J. Stefczyk, H. Wilczkowa, I. Szymańska 1966, cz. II, Wyspa, Za przelęczą,1967, Rafa,1974, Kipu, 1978, Kapitan, 1986; repor- taże i eseje: Zatoka bialych niedźwiedzi, 1960, Do raju i z powrotem, 1964, Czarne i biale, 1965, Świat wielu czasów, 1969, Przed nieznanym trybunalem, 1975, Kadencja, 1986; scenariusze do filmów: Westerplatte, Szalony major (nowela filmowa o Hubalu), wraz z A. Kijowskim Z dalekiego kraju (o Janie Pawle ll); tłumaczył m.in. Conrada. 17 I 1958. Piątek Na dworze ciągle straszliwie ciemno, a dziś zerwał się wiatr. P. Ha- nia robi pasztet i ciasteczka. Anna mówi, że ten dziennik będzie jedy- nym dziełem, jakie po mnie pozostanie. A co już z niego się robi? Mniej niż nic. 20 I 1958. Poniedziałek Rano Dyl zaczął w hallu gwałtownie szczekać. Podeszłam do drzwi balkonowych - pani Hołyńska na balkonie zawieszała zniędzy gałązka- mi derenia ogromny płat słoniny. Coś mi już o połciach słoniny, które skądciś dostali, opowiadała. Otworzyłam lufcik i zaprosiłam ich (bo i on był) do wnętrza, ale nie chcieli wejść. Spieszyli dokądś, a m.in. z dru- gim takim płatem słoniny do p. Pęskiej. Teraz mam przed oknem po prostu "zbiorowy punkt żywienia". Ot i znalazła się para święt#ch Fran- ciszków z Asyżu. 23 I 1958. Czwartek W styczniowym numerze NRF są u Camusa zdania, które mnie za- stanowiły: "I1 n'y a pas d'amour de vivre sans desespoir de vivre". "Ces temps du vrai desespoir... sont venus et ils ont pu tout detruire en un mois, saufjustement 1'appetit desordonne de vivre". I zdanie: "Si, du moins, on pouvait vivre selon 1'honneur, cette vertu des injustes!"' Miał tu, zdaje się na myśli polemikę Aragona z Francuzami, występującymi z partii komunistycznej. Aragon powoływał się wtedy właśnie na honor, nie pozwalający mu opuścić sprawy stalinizmu. 1 Albert Camus - L'Envers et l'Endroit, (Dwie strony tego samego), przedmowa do wznowienia książki pod tym tytułem, "La Nouvelle Revue Fran#aise" 1958, z.1: "Nie istnieje miłość życia bez rozpaczy, że się żyje". "Te czasy prawdziwej rozpa- czy... nadeszły teraz i mogły w ciągu miesiąca wszystko zniszczyć, prócz właśnie łap- czywego apetytu na życie"... "Gdyby przynajmniej można było żyć zgodnie z honorem, tą cnotą niesprawiedliwych". 26 I 1958. Niedziela A propos "paszkwilów" Sandauera', rozmawiałyśmy z Anną, że krę- cenie nosem na wszystko i wykrzywianie się jest cechą już nie plebej- ską, ale hołotną i trywialną. I estetycznie, i moralnie, i życiowo zawsze wyżej stawiam przydawanie wartości życiu niż odejmowaniejej. Tojest Anna Kowalska w Komorowie,1958. Fot. A. Szypowski kwestia właśnie elegancji wewnętrznej. Tego, rzecz jasna, nie można mieszać z tzw. lakiernictwem i zakłamywaniem rzeczywistości na różo- wo - właściwym w okresach terroru i tyranii. A teraz łatwo jest mieszać te rzeczy, tak trudno je rozróżniać. "Bon discernement" - wołał już o to Restif de la Bretonne2. W grudniowej "Twórczości" (numer dopiero teraz się ukazał) jest 274 275 esej Jose Ortegi y Gasseta o "dehumanizacji sztuki"3. To esej z 1925 ro- ku, a sumuje właściwie zjawiska, które były aktualne przed pierwszą wojną światową za czasów mojej młodości. Ale esej jest świetny, anali- za estetyczna i psychologiczna gustów, postaw itp. znakomita, rzecz przy tym doskonale obiektywna jak na filozofa, który jednak woli ko- niec końców sztukę nie zdehumanizowaną całkowicie. Pierwiastki kre- acjonizmu, deformacji, dehumanizacji, naturalizmu i realizmu wchodzą zresztą do sztuki od wieków z przewagą raz jednych, to znów innych. Masom będzie się zawsze podobała sztuka nachylona ku realizmowi i naturalizmowi, znawcom - sztuka zdeformowana lub czysty kreacjo- nizm, choć np. egipska, hinduska, perska, chińska sztuka religijna, która jest z natury rzeczy sztuką mas - były antyrealistyczne, a tak samo sztu- ka Inków czy Majów, czy nawet średniowieczna, egipska lub po prostu folklor, do którego dopiero nasza epoka wprowadza "humanizację" psu- jąc tym nieraz jej "dehumanizowaną" ornamentykę. Nie można też za- wężać pojęcia "kreacjonizmu" ani narzucać wszystkim kanonów abstra- kcyjnych. We wszystkich konwencjach artystycznych można być twór- czym albo nietwórczym i w każdej - trzeba być znawcą, żeby odróżnić osiągnięcia od mistyfikacji. i Mowa o cyklu Bez taryfy ulgowej, z którego do czasu niniejszego zapisu ukazały się szkice o Adolfie Rudnickim i Jerzym Andrzejewskim (publikacja krajowa: "Życie Literackie" 1957, nry 30 i 34; w wydaniu książkowym 1959). zNicolas-Edme Restif de la Bretonne(1734-1806),pisarzfrancu- ski, jego rozpasane powieści (Le Paysan perverti, Monsieur Nicolas) trzymają się jed- nak realiów. 3 J. Ortega y Gasset - O dehumanizacji sztuki, przeł. H. Zaworska, "Twórczość" 1957, z.12. 28 I 1958. Wtorek Dzisiaj wieczorem słyszałam w radiu od dawna nie nadawany kwin- tet fortepianowy Es-dur Schumanna. Jest zawsze godny słuchania. St. go tak lubił! Słuchałam jakby z nim znów na nowo, a i ostatni raz z nim go chyba jeszcze słuchałam. To straszne, ale ja od śmierci Mariana (I925!), a potemjeszcze Stacha - co dzień budzę się z uczuciem, że bu- dzę się po pogrzebie! 29 I 1958. Środa Śliczny dzień, ale już blisko zera. Skończyłam mały kawałek do "Ży- cia Warszawy". Aż wstyd. Dla napisania trzech stron (niecałych) zuży- łam 30 stron świetnego szwedzkiego papieru - oprócz brulionów. To straszne już niedołęstwo pisarskie. 30 I 1958. Czwartek Śniło mi się, że wędrowałam z Warszawy ku jakiemuś upragnionemu celowi. Sżedł ze mną ktoś bardzo bliski, a więc ktoś z umarłych. Prze- 276 277 Śródmieście Warszawy na przełomie lat 1950/60 dzieraliśmy się przez zarośla i sztywne, gęste, jakby rtęcią płynące stru- mienie. Jakoś poznawaliśmy, że błądzimy. Ktoś mówił: "Zanadto po- szliście na zachód, zanadto w lewo". A szliśmy ku północy. Wisłę mie- liśmy za sobą i wiedzieliśmy, że mamy ją za sobą. Ktoś powiedział: ,Idziemy na Mławę". Warszawa. 7 II 1958. Piątek Byłyśmy w nowym pawilonie przy zbiegu Al. Jerozolimskich i Mar- szałkowskiej, między Alejami a Nowogrodzką. Na oczyszczonym po ruinach miejscu ogromny pawilon "uspołeczniony", ale już robiony na wzór handlu krajów kapitalistycznych. [...) Cały ten szklany Dom Towarowy (uprzejme sprzedawczynie) jest wynikiem konkurencji z odżywającym handlem prywatnym. Dopiero ta konkurencja zdolna była przekonać tzw. czynniki, że i handel uspołecz- niony może być dobrze zaopatrzony w towary i atrakcyjny. Stworzono sztuczne współzawodnictwo sklepów, co nic nie dało; a współzawod- nictwo rzeczywiste z potrzeb życia wynikające - stwarza cuda. Podziwiałam, ile zmian zaszło w Warszawie przez te pół roku, w któ- re jestem tak niedaleko, a za każdym razem, gdy przyjeżdżam, Warsza- wa wydaje mi się bardziej stolicą i wielkim miastem. Ale po minionym okresie ludzie mają taki uraz na punkcie chwalenia czegokolwiek, że popadli w dzugą ostateczność. Wystarczy powiedzieć, że coś jest dobre, udało się albo poprawia się - aby każdy shxchający zjeżył się i nastawił na gorzkie żale. Jest w tym tyleż trywialności, co w poprzedniej posta- wie lakierniczej. I to nie musi być sprawa konformizmu. Ludziom - na- wet intelektualistom - wydaje się, że gdy ktoś widzi jasną stronę rzeczy, tym samym daje dowód, że nie widzi, nie jest w stanie zobaczyć ani po- znać - strony ciemnej. A to tak nie jest. 9 II 1958. Niedziela Juliusz Poniatowski w ostatniej z nami rozmowie dwa razy powtó- rzył: "Nie ma żadnych danych na to, żeby stan ekonomiczny Polski nie miał się polepszać". To mi dało do myślenia, bo ja się liczę z jego zda- niem. Rozmawiałyśmy niedawno z Anną, że zarówno w kraju, jak i na emi- gracji istnieje typ dziewic politycznych, które wszędzie węszą chęć do- konania na nich gwałtu. I pseudoświętych politycznych, co drżą o swój płaszcz gronostajowy, żeby go czasem nie zabrudzić. Otóż Poniatowski nie ma żadnego płaszcza gronostajowego. On po prostu tylko myśli o interesie spraw, którym całe życie shiży, a nie o sobie. Henzyk jest pewną odmianą typu "gronostajowego". Aż nadto coś z Rostanda: "Nous sommes les cadets de Gascogne!"1 Nasz krytyczny stosunek do jego postawy w rzeczy przedłużania mu urlopu zdrowotnego. Henryk trzyma nas wszystkich w napięciu swoim: "Ja żadnego podania składał nie będę" etc. Ale wiedział, że przez cały czas inni stawali na głowie żeby go bez niego czy poza nim wydobyć z matni. I że sam kardynał Wyszyński o to się starał. Na to, żeby człowiek mógł zachować swój pióropusz czy płaszcz gronostajowy - ktoś inny musi go zdjąć. Jest w takiej postawie jakiś rodzaj pychy i "na to nie ma rady" (ulubione Hen- ryka rozstrzygnięcie kwestii). Ale urok osobowości Henryka jest ol- brzymi. Tylko to otaczanie się starymi babami, adoratorkami i wyznaw- czyniami - nie jest w moim guście. # "N o u s s o m m e s..." (fr.) - trochę zmieniony cytat z Cyrana de Bergerac- (akt II, sc.7), Rostanda (1897)... Kadeci gaskońscy to "młodsi synowie" szlachty ga- skońskiej, z których przeważnie rekrutowała się gwardia królewska. Ci młodsi, pozba- # wieni majątku, który dziedziczyli najstarsi synowie, skazani byli na wybóc między su- # tanną a mundurem. Jak Cyrano de Bergerac odznaczali się zawadiactwem, fantazją i ry- cerskością (symbolem nieposzlakowanego honoru Cyrana u Rostanda jest "pióropusz mój biały"). i Komorów.12 II 1958. Środa W jakiejś pogadance radiowej (rywalizując z TV radio bardzo się podciągnęło) słyszałam zdanie: "Politycy tkwią jeszcze swą umysłowo- ścią w XIX wieku - gdy nauka skoczyła naprzód niemal w wiek XXI". , W samej rzeczy politycy są strasznie zacofani, tak zachodni, jak i wschod- ni, radzieccy. Prawie nie zauważyli, że wszystkie zagadnienia dziś mu- szą być rozstrzygane zupełnie inaczej, niż były dotąd. Potrzebnyjest no- wy "teoretyk" praktycznych metod politycznych, jakiś na dzisiejszą miarę Makiawel' czy Oxenstierna2. 1 N i c c o 1 ó M a c h i a v e 11 i (1469-1527), słynny dyplomata florencki, pisarz polityczny i historyk doby Odrodzenia. Główne dzieło Książę,1532, uchodzące za wzór makiawelizmu, stanowi raczej uogólnienie z punktu widzenia realizmu politycznego do- świadczeń jego epoki. 2 A x e 1 O x e n s t i e r n a (1583-1654), hrabia, szwedzki mąż stanu, najbliższy 278 279 współpracownik króla Gustawa II Adolfa, od 1612 kanclerz Szwecji. Przeprowadził wiele reform w administracji państwowej, a przede wszystkim doprowadził do wzrostu potęgi Szwecji w ówczesnej Europie (m.in. towarzyszył królowi w wyprawach przeciw Polsce). Znaczenie Oxenstierny zmniejszyło się po objęciu rządów przez królową Kry- stynę. 13 II 1958. Czwartek Aktualny problem moralny nie polega już na stosunku różnych klas społecznych do siebie, ale raczej na tym, jak człowiek powinien obcho- dzić się z techniką i maszyną bez krzywdy drugiego człowieka. Po południu i wieczorem do siódmej, mimo pewnego znużenia, piszę brulion artykułu o "Leśniku" Kuncewiczowej'. Po południu wychodzi- łam też na chwilę. Spotkałam p. Hołyńskiego. Prowadził czarną wielką pudlicę, trzymał ją na smyczy, a w rękach miał kaganiec. Zapytałam, dlaczego tyle psiego rynsztunku? Odpowiedział: "Bo jeździłem z nią do miasta, do Warszawy. Wyszła w Warszawie za mąż. Jeździłem - po- wtórzył - w celach matrymonialnych". Roześmiałam się, on zaś na to: "A jakże. To się odbywa przy dwu świadkach, wciąga się do ksiąg z do- kładnymi personaliami obojga, datą roku, dnia i godziny. Urząd stanu cywilnego!" To heca! 1 Maria Dąbrowska - Wpfaszczu "Leśnika", "Życie Warszawy" 1958, nr 47 (pole- mika z felietonem J. Iwaszkiewicza na temat Leśnika). Opis powtórnej podróży do NRD Tu następuje w notatkach przerwa do dnia I 1 III 58. W tym czasie, gdzieś około 12 lutego wyjechałam z Jurkiem w dawno już zamierzoną podróż do Berlina (NRD), gdzie właśnie w wydawnictwie Rutten und Loening (właściwie państwowym wydawnictwie o nazwie dawnej fir- my funkcjonującej w NRF) wyszła całość "Nocy i dni" w przekładzie Leona Lasińskiego. Jakie to ważne, z kim się jedzie! Była to podróż do kraju, którego nie mamy powodu kochać i do miasta słynnego z brzydo- ty, pogłębionej jeszcze (jak to miałam możność stwierdzić za pierwszej bytności w roku 1955) przez ponurą nieudolność komunistycznego ustroju. A jednak była to podróż najprzyjemniejsza i najweselsza ze wszystkich podejmowanych później do nieskończenie atrakcyjniejszych krajów. Tak bardzo bowiem odpowiadaliśmy sobie z Jurkiem, tak do- brze oddziaływaliśmy na siebie, tak świetnie z sobą żeśmy się czuli. 280 Żadnego skrępowania, żadnego napięcia - kompletny relaks bez obaw o możliwość głupich nieporozumień, wzajemnego urażania się czymkol- wiek itp. Poza oficjalnymi przyjęciami i spotkaniami, pobyt nasz był na mój koszt, reszta honorariów za "Noce i dnie" starczyła na wszystko, nie po- trzebowaliśmy się w niczym ograniczać i "bawiliśmy się" całkiem pry- watnie. Kupiłam w Berlinie Zachodnim piękny popielaty sweter dla Anny. Jurek kupił sobie wtedy amerykańskie jeansy - w ogóle obsprawiłam tam Jurka jak pannę mającą wyjść za mąż, co było też jednym z moich celów podróży. Bo w kraju nie mogłabym kupić mu tego wszystkiego, a oni są zawsze jeszcze w dosyć trudnych warunkach. W Berlinie Wschodnim oglądaliśmy w przygodnym pawilonie, bodaj że na Friedrichstrasse, wystawę sławnych rysunków Picassa "Malarz i jego modelka". Byliśmy z Dieckmannem na operze Janaczka o "dziel- nej lisiczce"' - taka sobie naiwna opera, w której Dieckmann dopatruje się aktualnych aluzji (że niby młoda lisiczka nie może znieść niewoli)- i widzieliśmy w "Berliner Ensemble" "Galileusza" Brechta. Grała w nim córka Brechta, Barbara, ale najkapitalniej grał młody i piękny (choć zu- f pełnie łysy) aktor rolę papieża, zwłaszcza scenę ubierania papieża w szaty pontyfikalne, kiedy w miarę jak człowiek w koszuli i kaleso- # nach obleka się w uroczysty strój władcy - sprzyjający Galileuszowi ro- zumny humanista przeistacza się w potentata, który go musi potępić. Scena w olśniewających bielach, jakby psychologiczna odwrotność stripteasu. Żałuję, że zapomniałam nazwiska tego aktora - jest bardzo # sławny2. Wielką atrakcją podróży była wycieczka samochodem (udzielonym mi grzecznie przez Związek Pisarzy) do Weimaru. Odbyliśmy ją we czworo z Dieckmannem i z młodą pisarką (krytykiem literackim), Kry- styną, o ile pamiętam, Wol#. Jurek połapał już tyle niemczyzny, że uda- wało mu się gadać z szoferem (bardzo miłym i znającym "od dziecka" siedzącego w więzieniu Haricha4). Muszę dodać, że przez cały ten ty- dzień (czy dziesięć dni) pobytu w Niemczech trwała i w Berlinie, i w Weimarze wspaniała śnieżna, słoneczna i nawet mroźna zima. Mi- mo to w parku weimarskim, koło Domku Goethego kwitły potwierdza- jąc swą nazwę - przebiśniegi, cokolwiek podmarznięte, ale dosłownie przebijające się przez śnieg. Zwiedziliśmy, oczywiście, Pałac Goethego, gdzie dano nam na pamiątkę sadzonki owej sławnej "rośliny Goethego", jakoby specimenu5 z dawnych epok geologicznych - dla nas oberwane 281 i posadzone w miniaturowe doniczki. Dotąd mam w Komorowie tę ro- ślinę przerażająco się rozmnażającą, dosłownie każdy liść kapie nowy- mi sadzonkami. Pierwszy raz byłam w Weimarze w roku 1955 z Jastru- nem, ale dopiero tym razem czułam się z tymi trojgiem młodych napra- wdę młoda i wesoła. W powrotnej drodze zwiedziliśmy trochę Erfurt (katedra, w której proboszczem był Luther, nim został reformatorem) i katedrę w Naum- Katedra w Naumburgu: Uta i Regelinda (Śmiejąca się Polka), słynne rzeźby nieznanego mistrza z XIII w. burgu ze sławnymi rzeźbami Uty i "śmiejącej się Polki", wnuczki Bole- sława Chrobrego. Po powrocie do Berlina i niemal w przededniu naszego odjazdu na- stąpił "zgrzyt" zresztą dosyć zabawny. Miała właśnie iść do druku "Gwiazda zaranna". Ów dyrektor Levy upewniony, że ma do czunienia z "klasykiem literatury" nie czytał już "Gwiazdy zarannej", ale snadź pointrygowany zaznajomieniem się ze mną (czy raczej poszerzeniem znajomości, bo zdaje się, że był już raz u mnie w Warszawie), poprosił Dieckmanna o korekty tego tomu i zabrał je ze sobą na "Bachermesse" do Lipska. Ledwośmy więc wrócili, Dieckmann przybiegł wylękniony i poirytowany, że dyrektor Levy po przeczytaniu "Na wsi wesela" zate- lefonował do niego z Lipska i rozmawiał z nim blisko pół godziny do- wodząc, że "Na wsi wesele" nie może ukazać się w NRD. Prosił o na- mówienie mnie na skróty i podał przez telefon wszystkie te nieprzy- zwoite propozycje. Czeka na wiadomość. Powiedziałam Dieckmanno- wi, że mowy nie ma, bym się zgodziła na jakiekolwiek skróty - opowia- danie jest zbyt znane, a skreślenia żądane przez Levy'ego wypaczyłyby kompletnie jego charakter. Dodałam, że "Na wsi wesele" publikowane było w ZSRR trzykrotnie (w piśmie "Inostrannaja Lit.", w bibliotece "Ogońka" i w wyborze moich opowiadań), a za żadnym razem nie zmieniono w nim i nie skreślono ani jednego słowa. Levy, gdy mu to zakomunikowano, powiedział, że ZSRR może sobie na to pozwolić, ale NRD - nie. I że prosi, aby w takim razie "Gwiazdę zaranną" dnzkować bez "Na wsi wesela". Na to się tym bardziej nie zgodziłam i wobec tego wkrótce potem umowa o publikację "Gwiazdy zarannej" została roz- wiązana ku wielkiemu zmartwieniu Dieckmanna, który tę książkę tłu- maczył. Puenta jest w tym, że w parę miesięcy po naszej bytności w Berlinie, ów dyrektor Levy przeszedł do Niemiec Zachodnich, gdzie w radiu opowiadał, jak mu w DDR uniemożliwiono druk "Na wsi wesela". W czasie tego tygodnia czy dziesięciu dni spędzonych w NRD byli- śmy jeszcze na podwieczorku u mojego tłumacza Leona Lasińskiego (urodzony już z Niemki we Wrocławiu, ale wychowany w Chyrowie syn powstańca 1863 roku i emigranta, bardzo pięknej polskiej urody i mówiący dobrze po polsku), gdzie poznałam jego córkę, milczącą bib- liotekarkę i jego gospodynię, którą sobie ten stary wdowiec "przygru- chał" wedle wyrażenia Jurka. Stwierdziłam w czasie tej wizyty, że Dieckmann i Lasiński nie cierpią się solennie. Według Dieckmanna La- siński "nie umie po niemiecku", według Lasińskiego Dieckmann nie zna polszczyzny i jest gburem. Do p. Lasińskiego jeździliśmy z Pierz- chałą i jego autem. Byliśmy też na obiedzie u Pierzchałów, także razem z Dieckmannem, który jest z nim na ty. Niemowlęca córeczka Pierzcha- łów, bardzo sympatyczna i dość interesujący syn,11-letni Andrzej. Kiedy ostatniego dnia telefonowaliśmy do Anny o dacie naszego po- wrotu - oddałam słuchawkę Jurkowi i usłyszałam, jak powiedział: "Ach, pani Anno, jestem taki szczęśliwy, że równie szczęśliwy mógł- bym być tylko w podróży poślubnej!" To był absurd, ale w samej rzeczy Jurek był w ciągu całej podróży wesoły jak pogodny wschód słońca. I to 282 I 283 mnie szalenie ujmowało, bo nie łatwo być 25-letniemu chłopakowi szczęśliwym w towarzystwie 68-letniej, choćby i hojnej, ciotki. A on był. I szczęśliwy, i za wszystko wdzięczny, i umiejący to okazać. (zanotowane w sierpniu 1964) # Leoś Janaćek - Przygody Lisiczki Bystrouszki,1923. z Ernst Busch % C h r i s t a W o 1 f (ur.1929 w Landsbergu, Gorzowie Wielkopolskim). Czołowa pisarka NRD. Ukończyła germanistykę w Jenie i Lipsku. Debiutowała jako prozaik w 1961. Jej główne powieści: Niebopodzielone,1963, Rozmyślania nad Christą T.,1969, Wzorce dzieciństwa, 1977, wywoływały istotne dyskusje. Partyjna pisarka uchodziła wówczas za śmiałą rewizjonistkę. Dopiero w perspektywie zjednoczenia Niemiec zaata- kowano ją bezwzględnie i niesprawiedliwie jako oportunistkę (do czego poshiżyło mało fortunne opowiadanie Co pozostanie ?,1990). % Wówczas w NRD wielkie emocje budziła sprawa W o I fg a n g a H a r i c h a (ur.1923), który właśnie został aresztowany razem z Walterem Janka (dyr. Autbauver- lag) i oskarżony o wspieranie Węgrów i spisek antypaństwowy. Skazany na 10 lat wię- zienia wyszedł stamtąd przed czasem dzięki interwencji R. Hochutha. Późniejsza jego rola w życiu ideologicznym NRD wydaje się dwuznaczna. W 1975 opublikował głośną książkę Komunizm bez wzrostu. 5 S p e c i m e n (łac.) - okaz, próbka Warszawa. II 1111958. Wtorek Refleksje po wizycie Michała Pankiewiczal usiłującego mnie namó- wić do uczestniczenia w posiedzeniu "grona członków-założycieli" To- warzystwa Krzewienia Kultury Moralnej. Nie ufam skuteczności tego przedsięwzięcia, nie traktuję go serio ani też - dość serio własnej osoby, abym się czuła upoważniona do szerzenia kultury moralnej. Krótko mó- wiąc nie cierpię takich pobożnych życzeń bez konkretnego celu wiedząc nadto, że jeśli byłby taki cel i rzecz rozwijałaby się skutecznie z rzeczy- wistym pożytkiem dla ludzi, natychmiast by ją zlikwidowano. Ale jak tu odmówić Bogu ducha winnemu i tak sympatycznemu człowiekowi, że- by go nie zranić i nie zrobić złego wrażenia? Wyciągnęłam p. Pankiewi- cza na mówienie o sobie (tj. o nim samym), a potem spowiłam go w ta- kie pochlebstwa i komplimenty, że przełknął odmowę z zachwytem. Źródła pochlebstwa są rozmaite. Nie każdy i nie zawsze pochlebia dla zrobienia interesu, kariery itp. Często, bardzo często pochlebia się dla osłodzenia goryczy i przykrości, którą chcemy albo musimy sprawić. W euforycznej atmosferze aprobaty i pochwał ktoś potraktowany odmow- nie poczuje się mimo wszystko szczęśliwy i podniesiony na duchu. Ale tej mądrości życia nauczyłam się późno, właściwie dopiero teraz, kiedy bywam o tyle rzeczy nagabywana i tak często muszę odmawiać. Wieczorem p. Hania i Tula przywiozły z Komorowa wiadomość, że ziemia się zapadła koło studni - już w ostatnich dniach Berlina zaczęły się wielkie roztopy. Nazajutrz (wczoraj) przyszedł telefon. Urzędniczka komorowskiej poczty podała "komunikat" Brzostkowej, że rura wodo- ciągowa pękła. Natychmiast pojechała p. Hania. Okazało się, że rura nie pękła, lecz stało się coś bardziej dziwnego. Podziemne wody roztopów podmyły studnię i zamuliły ją, stąd porobiły się głębokie zapadnięcia, jak przepaść. Ptaszyński (hydraulik) ma to do środy naprawić. Nie bar- dzo jeszcze rozumiem te relacje. Ale w każdym razie - koszt, kłopot, mitręga czasu - to jedno pewne. Dziś Anna spędziła pół dnia w Komorowie, a wieczorem idziemy do Kottów. Pani Lidka, mizerna, lecz jak zawsze ślicznie ubrana, wystąpiła ze świetną kolacją, jakiej nigdy jeszcze u nich nie jadłam. Zwłaszcza smakował mi groszek w majonezie i krem czekoladowy, którego nie lu- bię, ale był taki wyborny, że go zmiatałam jak nasz Dyluś śmietankę. Istna potrawa ze źdźbłem czarodziejskiej trawki jak w bajce. Ale głów- ną atrakcją wieczoru był ojciec Lidki, prof. Steinhaus - dowcipny stary pan, który posiadajeszcze zaginioną dziś sztukę rozmowy towarzyskiej. Cybernetyka - groza tkwiąca w zastępujących czynności ludzkie ma- szynach. Maszyna zrobiona przez jakiegoś fizyka Gnadienkę w Kijo- wie2 odczytuje elektrokardiogramy lepiej niż najgenialniejszy lekarz. Maszyny, które się rozmnażają i potrafią zbudować nową maszynę, le- pszą od siebie. Maszyna, która gra z człowiekiem w "orła i reszkę" i wygrywa. "Dojdzie do tego - mówię - że człowiek stanie się rzeczy- wistym niewolnikiem tyrańskiej władzy maszyn". "Tak - mówi Stein- haus. - Maszyny to klasa panująca. To właśnie jest klasa panująca!" Re- welacyjnie ciekawe rysunki, a raczej malunki tuszem i brązową akware- lą małej "trudnej" Tereski Kottówny. Janek melancholizuje, że nie wie właściwie, co myśli, że pokłócił się ze wszystkimi przyjaciółmi, że od- mówiono mu wyjazdu do Anglii i Francji. Pewno, że jako członek partii miał życie ułatwione. Ale myśli świetnie, da sobie radę i z wyjazdami, i ze wszystkim. Jego rysunki są też bardzo interesujące. i M i c h a ł P a n k i e w i c z, przez pewien okres sekretarz Towarzystwa Kultury Moralnej. zZapewneBoris Władimirowicz Gnedienko(ur.l912),matematyk; w 1. 1945-50 pracował na uniwersytecie we Lwowie, następnie profesor Uniwersytetu Kijowskiego, zajmuje się teorią prawdopodobieństwa oraz historią matematyki. 284 I 285 121111958. Środa Na obiedzie Kazia Muszałówna. I ona raptem zaczyna rozmowę o cybernetyce. Wszystko zaczęło się od zasady mechanicznego auto- matycznego steru na nowoczesnych okrętach. Żółw z Namur, który ma odruchy warunkowe. Pierwszy kongres cybernetyków odbył się rok te- mu w Hiszpanii czy Portugalii. Stwierdzono tam jako prawdopodobień- stwo naukowe, że na Marsie istnieje nie tylko życie, ale że cywilizacja tamtejsza jest nieskończenie starsza od ziemskiej i może znajduje się w fazie, w której życie biologiczne zastąpione zostało w znacznej części przez życie maszyn. Tajemnicze "talerze" z przestrzeni kosmicznej są być może częścią tego "życia maszyn". Lub może tak to wygląda w in- terpretacji Kazi. O wpół do szóstej w Pen-Clubie. Zrobiono jakiś "jubileusz" pięćdzie- siątego "Wieczoru Literackiego". Przemawiali: Parandowski, Rusinek, Zawieyski. Całość wieczoru - stare futra wyciągnięte z naftaliny. Mor- dercza nuda. Po oficjalnej części jakieś zatęchłe indywidua (wśród nich Parandowska) wystąpiły przeciw nagrodzie Hłaski! Pożal się Boże - ty- pasy, co gromiły "literaturę robotniczą", teraz powołują się na listy ro- botników, oburzające się na utwory Hłaski! O święty Tartuffie, patronie Polski ! 14 III 1958. Pi4tek Wczoraj siadłam i nagle, pierwszy raz w życiu (z wyjątkiem francu- skiego wiersza o Pierrocie), napisałam od ręki po francusku tekst "o so- bie" do owego "Międzynarodowego Uniwersytetu Radiowego"'. Wy- szło lekko, dowcipnie, zabawnie. Przepisuję to czekając na Klimasze- wskiego. Anna nazwała ten tekst uroczym. Klimaszewski przyszedł po południu z dwiema propozycjami: albo w innym miejscu kopać studnię "kręgową" albo w tym samym miejscu robić studnię bitą na 25 m, tak by rurą metalową przebić "kurzawkę" i dostać się do warstwy piasku. Trzy razy droższa, ale daje gwarancję, że podziemne wody jej nie u- szkodzą. Godzę się na to drugie, bo co mam robić? Zresztą wolę tysiąc razy wodę z głębi niż te płytkie wody podskórne. # Odpowiedź na ankietę pt. Dtaczego pani pisze, opublikowana w "La Table Ronde" 1958, nr 131. Dąbrowska pisała tam: "Starałam się być wierna sobie i wznosić artysty- czną wizję świata z wybranych elementów tego, co nazywamy rzeczywistością. Wydaje mi się, że idea twórczości wyraża się nie tylko przez deformację, lecz także przez wy- bór. Nie znaczy to jednak, że nie dostrzegam przeraźliwych stron losu ludzkiego. Nie daję się jednak sterroryzować przez ciemne strony egzystencji" (cyt. za: E. Korzenie- wska - M. Dąbrowska, Kronika życia, s. 325). Komorów.16 I111958. Niedziela Jak wcześnie robi się ranek! Jak ptaki już świergolą! I jaka jeszcze zima! Przed południem z Anną na spacer wsią i do rzeczki. O piątej po wyjeździe Anny i Tuli nagle spadła na mnie jak drapieżny jastrząb tęsk- nota za Russowem, dzieciństwem, rodzeństwem. Jakby całego potem życia nie było, tylko jakbym dopiero co stamtąd odjechała w pustynię świata i już nie mogła wrócić. 28 I111958. Piątek Henryk przywiózł mi do przeczytania swoją "Opowieść o istnieniu"'. Jego wielka indywidualność nie mogła się nie odcisnąć na tym nieuda- nym dziele. Uparł się robić (dedukcyjnie) system filozoficzny, tymcza- sem jego "odkrycia" są albo dawno już zrobione, albo są parafrazami poetyckimi, owszem, oryginalnymi, znanych myśli filozoficznych. Mo- głaby z tego być znakomita poezja, niby kontynuacja Norwida. Jako fi- lozofia to coś z typu Trentowskich, Cieszkowskich, Norwidów etc., za- trąca trochę Abramowskim, trochę francuskimi egzystencjalistami. Ale Henryk nie zna nowych filozofów, nie czytał Kierkegaarda, Jaspersa, Heideggera ani Sartre'a, co mu zresztą daje pewną świeżość sformuło- wań. St. nazwałby tę pracę, jak miał zwyczaj mówić o wszystkich tego rodzaju polskich próbach myślenia: "Cenna pęknięta czara". 1 Mowa o pierwszym tomie Opowieści o istnieniu, który H. Józewski zaczął pisać w szpitalu więziennym w Rawiczu i właśnie ukończył. W całości Opowieść... jest 3-to- mową, liczącą ponad 1000 stron pracą filozoficzną, zawierającą również wspomnienia osobiste, portrety ludzi, rozważania historyczne. Całość dotychczas nie publikowana; tom II pt. Zamiast pamiętnika, napisany w 1960 r., ogłosiły po śnuerci autora "Zeszyty Historyczne" nry 59 i 60, Paryż 1982. 29 III 1958. Sobota Dziś do południa skończyłam przygotowywać prace p. Jerzego do druku. Zrobiłam spis rzeczy z kopiąl - mam to już za sobą - ale ta robo- ta, która zdawała się była ciężkim serwitutem, okazała się najczystszą przyjemnością, czarowną "delektacją" dla umysłu. 286 I 287 # Na użytek krajowego wydania esejów Jerzego Stempowskiego, które podjął "Czy- telnik" w 1957, Dąbrowska sporządziła spis przedwojennych jego prac, znajdujących się wraz z archiwum St. Stempowskiego w jej posiadaniu. Inicjatorem wydania był Zygmunt Kałużyński i on też przygotował tom I, obejmujący eseje przedwojenne; tom II - wybór esejów powojennych - opracować miał autor, z czym zwlekał. W rezultacie całe przedsięwzięcie rozchwiało się. Eseje J. Stempowskiego ukazały się w Bibliotece "Kultury". Dopiero później "Znak" wydał główne jego prace (Eseje, 1984, w opr. W. Karpińskiego), "Czytelnik" zaś 2-tomowy wybór eseistylu literackiej w opr. J. Timosze- wicza,1988 288 31 III 1958. Poniedziafek (Mimochodem). Literatura i sztuka "dehumanizowana" (używając terminu Ortegi y Gasseta) czy też, jak to się dziś mówi, "niefiguralna" lub "kreatorska" - na pewno nie jest odtwarzaniem natury, a już zwłasz- cza - człowieka. A jednak nie może wyskoczyć z form przez naturę stworzonych i w tym sensie jest również w jakiś sposób naturalistyczna. Kto umie spostrzec fantastyczność "rzeźby przestrzennej" bezlistnych drzew, nagich skał, korzeni czy kory, nie znajdzie w dosłownej "rzeźbie przestrzennej" nic innego poza kombinacją tych kształtów. Kto zdolny jest spojrzeć nieumownie na fantastykę "taszyzmu" natury kolorowej, ten w przypadkowości taszyzmu dosłownego czy innej abstrakcji kolo- rystycznej nie znajdzie nic innego niż to, cojestjuż w naturze. Czy chcę przez to degradować te kierunki artystyczne? Bynajmniej. Nie mogę jednak poważnie traktować dyktatorów krytyki, którzy ferują wyroki zamiast rozważać oczywistość pojawiających się faktów artystycznych. I myślę, że kto lubi czy uznaje tylko jeden rodzaj czy gatunek twórczo- ści, zwłaszcza gatunek noszący niewiele znaczącą w sztuce nazwę "no- woczesny" - ten nie ma kwalifikacji na krytyka sztuki i literatury. Kry- tyka jest także doszukiwaniem się wartości, nie zaś tylko odsądzaniem od wartości. (Mimochodem o sobie). Mówić o kimś, kto w początkach wieku XX nie miał ukończonych lat I I, a twórczość artystyczną zaczął na dobre w latach 23-25 tego wieku, że jest pisarzem XIX-wiecznym, to jest rzecz niepoważna. Nie, ja nie wywodzę się z Prusa ani z Orzeszkowej. Zestawianie mojego nazwiska z Galsworthym jest zabawnym nieporo- zumieniem. Galsworthy jest dla mnie pisarzem tak nudnym, że nie prze- brnęłam poza pierwszy tom "Sagi Forsytów" - czytany w dodatku w 1937 roku z biblioteki pensjonatu pani Dawidowiczowej w Truskaw- cu. Mój rodowód pisarski jest o wiele skromniejszy. Mój język, styl, kompozycja i cała w ogóle "wizja artystyczna" świata wywodzi się z ziemi kaliskiej, z mowy i zachowania się tamtejszych ludzi w ogóle- a w szczegółach (w ciągu dalszego życia) - z mowy i zachowania się mojej rodziny, znajomych, przyjaciół, kochanków etc. Nie, nie mogę pochwalić się wspaniałym rodowodem literackim, a jeśli co biorę z lite- ratury, to zawsze z poezji. Moje pierwsze liczące się opowiadanie "Ja- nek" napisane w 1914' nie może być uważane za dziedzictwo pisarzy XIX wieku. W moim odczuciu było protestem na styl Młodej Polski. Za to w zbiorku "Uśmiech dzieciństwa", choć weszło do niego i opowiada- l9 - Dzienniki, i 3 289 Maria Dąbrowska i Jerzy Stempowski, Berno 1963 nie "Janek", istnieje wpływ książki "Biały dwór" Banga, czego nigdy żaden krytyk nie zauważył. Lecz dosyć niedyskrecji. (Jeszcze mimochodem o sztuce.) To, co u nas dziś nazywa się nowo- czesnością, jest w znacznym stopniu nawrotem do kierunków z lat mo- jej młodości. Na Zachodzie najnowocześniejszym w tej chwili jest też pewien "nawrót" - mianowicie jeśli idzie o literaturę, głosi się tam z prawa i z lewa hasło literatury "zaangażowanej". Nowością Zachodu jest sformułowanie, że literatura zaangażowana może powstać tylko w atmosferze wolności i niewymuszonej rozmaitości i poszukiwań wyra- zu. To znaczy - nowością to powinno by być dla naszych oficjalnych kulturalników, bo tak w ogóle to truizm. Artur Sandauer tak jest zafascynowany Gombrowiczem (czemu się nie dziwię, bo to świetny pisarz), że gdy już mu nie dają (niestety) pisać o nim bezpośrednio, to przynajmniej jego wpływów się doszukuje wszędzie - ofiarą tej manii padł najniesłuszniej Andrzejewski2. ' M. Dąbrowska - Janek, "Prawda" 1914, nr 23, przedruk (z poprawkami) w: Uśmiech d: ieciństwa,1923. 2 Por. A. Sandauer - Szkola nierzeczyrvistości ijej uczeri (Esej krvtyc#n## nu tle I c#g- ści "Ferdydurke" Gombrowicza), "Życie Literackie" 1957, nr 34, przedruk w: Be# tun#- fv ulgowej, 1959. Podobnie następny szkic Początki, .świetność i upadek rod:inv Mlo- dziaków, osnuty na tle II części Ferdydurke. 1 IV 1958. Wtorek Wieczorem słuchamy primaaprilisowego programu telewizji, ale za- ledwie kilka miejsc udanych i dowcipnych. Domowi na Niepodległości zrobiłam też niechcący kawał primaaprilisowy. Wyjeżdżając wczoraj zostawiłam czek - p. Hania miała go dziś rano podjąć. Przez roztargnie- nie postawiłam datę: 1 lutego 1958. Dom został bez pieniędzy, szczę- ściem na krótko. Sobie też mimowolny prima aprilis zgotowałam. Żeby nie robić przerwy w zastrzykach, poprosiłam p. Hanię o zamówienie na dziś p. Gronkówny. Już mi kłuła pośladek, kiedy sobie nagle uprzyto- mniłam, że już tego dnia brałam zastrzyk jodu w Komorowie. Słowem, dwa zastrzyki w tym samym dniu - nawet się nikomu do tej gafy nie przyznałam. 3 IV I958. Wielki Czwartek O jedenastej idę do dr Rancewicza', mówi, że adaptacja do protezy musi potrwać mniej więcej dwa tygodnie. Rozgadał się. Paradentoza to choroba wysokich kultur. W Szwajcarii 14-letnim dziewczynkom zakła- da się protezy. W Anglii po teatrze sprzątacze znajdują po kilka zgubio- nych protez zębowych. To samo w pociągach i tramwajach. Zęby ludzi rafinowanej kultury, długie, z obnażonymi szyjkami z "wysiadającą" kością szczękową. Najlepsze zęby, jakie dr Ranc. w życiu widział, mają Rosjanie. Krótkie, o absolutnie zdrowych korzeniach i szczękach, z tęgą kością szczękową jak u pierwotnego człowieka. Gospodarka organi- zmu. Do jakiego stopnia nasz organizm "uważa" zęby za organ szcząt- kowy, świadczy to, że gdy pojawia się niedobór wapnia, spieszące na ratunek wapno "ucieka" przede wszystkim z zębów. I ciekawa rzecz o glukozie. Serce tak chroni potrzebny mu zapas glukozy, że gdy w czasie głodu lub wycieńczenia organizm zaczyna "zjadać sam siebie", jakiś za- pas glukozy pozostaje w sercu do samej śmierci. # J ó z e f R a n c e w i c z (1896-1962), dentysta, docent dr medycyny; wówczas pracował w Lecznicy Ministerstwa Zdrowia. 6 IV I958. Niedziela Śmiałyśmy się z Anną, że małżeństwa zamierzające się rozwieść po- winny prosić o pozwolenie swoich znajomych i przyjaciół. Bo w jakie przykre stawia się ich sytuacje. Tego samego dnia telefonował eks-mąż pani Danusi, Krzysztof B., z życzeniami świątecznymi. Wiem, że się rozeszli przyjaźnie, pewnie i do niej telefonował z życzeniami. Ale czy wiedział, że miała być u nas? Czy należało mu o tym powiedzieć? Czy może też go zaprosić? Bądź tu mądry, człowieku. Pani Danusia opowia- dała, jak zawsze, ciekawe rzeczy, ale jej przewidywania są raczej ponu- re. 7 IV l958. Poniedzialek Wielkanocny Wróciłyśmy z Tulą i p. Hanią do Komorowa (Anna została jeszcze). Musieliśmy wysiąść na żużlowej drodze, bo auto za lekkie i z niskim podwoziem - nie pokonałoby przepaści błota. Jurek poniósł rzeczy, a właściwie świąteczne jadło, Tulcia pognała za nim, ja człapałam po- mału, panna Hania została w samochodzie - niestety, w Polsce nie moż- 290 291 na wozu na polnej drodze pozostawić bez ryzyka, że zdejmą opony, al- bo zbiją szyby i ukradną koce, nie mówiąc o obkradzeniu wszystkiego co na zewnątrz. W domu okazało się, że piwnice zalane są wodą. Zalane - c'est pas le mot' - napełnione są wodą. Nowa zgryzota, mimo której zdołałam napisać list do Jerzego Stemp. i zaczęłam dalej przepisywać "Dziennik" - "g , g ," - ale właściwa twórcza robota dzież ach dzież 1 C' e s t p a s 1 e m o t (fr.) - tu: nieodpowiednie słowo 14 IV 1958. Poniedziałek Ostatnią literacką (i nie tylko) sensacją jest przyznanie Markowi Hła- sce nagrody paryskiej "Kultury" i wydanie w jednym tomie jego dwu opowiadań: "Cmentarze" i "Następny do raju" przez Bibliotekę "Kultu- ry". Tutaj nikt nie chciał tego wydać, choć "Następny do raju" pod in- nym tytułem drukowany był w "Panoramie" śląskiejl, zrobiono też z te- go film2. Ależ tempo! U nas, gdyby to nawet wydano, "cykl produkcyj- ny" trwałby rok. Tam chłopak w lutym zawiózł rękopis, a już na począt- ku kwietnia wydrukowana książka jest w Polsce. Giedroyc - zimny, ale nieprzezorny polityk - odniósł łatwy sukces polityczny, ale czy i moral- ny? I czy ten sukces nie jest na szkodę Polski? I czy Giedroyc z "Trybu- ną Ludu"3 i Sandauer4 i Szczucka5 z Putramentem (wszyscy przeciwnicy szczujący na Hłaskę) nie zasadzili się tu w nowej zgodzie świętoszków na pozbawienie Polski wielkiego pisarza? I czy Giedroyciowi przyszło na myśl, że dyskontuje tu na swoje dobro wartości "wyprodukowane" w Polsce w reżymie komunistycznym? Że nie gdzie indziej ta gwiazda zaświeciła, lecz w Polsce na jej ciemnym niebie? Albo czy przyszło to do głowy tępemu Gomułce? Że za wszelkę cenę należało Hłaskę ocalić dla Polski? Bo tym właśnie świat się interesuje. Literaturą powstałą w Polsce. I ta właśnie literatura wyrasta od razu ponad wszystkie pisaniny emigracyjne. Bo książka Hłaski jest świetna. Być już tak dobrym pisa- rzem w 25 roku życia to rzecz niezmiernie rzadka. Dziś nagle pierwszy wiosenny dzień, słońce. A mimo to w piwnicy woda przybiera. Tracę cierpliwość do wszystkich i wszystkiego. Przyję- cie tej honorowej "godności" w Komitecie6 to właściwie łapówka, żeby ktoś się moimi komorowskimi biedami zainteresował i mnie dopomógł. A najwięcej zła jestem na siebie, że się tak dałam zapędzić w kozi róg. t Głupcy wierzą wporanek. Opowiadanie, "Panorama" (Dod.) 1957, nry 2-22. 2 Baza ludzi umarfych, scenariusz i realizacja E. i Cz. Petelscy,1959. % W związku z rozgłosem wokół Hłaski za granicą "Trybuna Ludu" (1958, nry 95-7) zamieściła komentarz: Skiz - Primadonnajednego tygodnia ? 4 A. Sandauer - O pewnej nagrodzie, "Polityka" 1958, nr 6. 5 Zofia Kossak - List otwarty do Spófdzielni Wydawniczej "Czytelnik", "Katolik" 1958, nr 9, "Trybuna Literacka" 1958, nr 8, "Tygodnik Powszechny" 1958, nr 9 (w sprawie wycofania nazwiska Z. Kossak z opaski reklamowej). 6 Komitet Budowy Domu Gromadzkiego w Komorowie 292 293 Marek Hłasko, Maisons-Laffitte 1958 28 IV 1958. Poniedziałek Jestem w o wiele większej dekompozycji duchowej, niż ktokolwiek może to sobie wyobrazić. Męczy mnie uczucie wypuszczania wszy- stkich spraw życia z ręki. Wieczory są tu straszliwie samotne i odludne, zwłaszcza z tym niebem zawalonym chmurami, z tym deszczem i wia- trem nieprzyjaznym. Pewno nic innego nie jestem warta nad tę samo- tność pełną trosk, ale człowiek z trudem godzi się, że ma już tylko to, czego jest warty. Może innego życia też bym już znieść nie mogła, a jednak wciąż jeszcze tęsknię za jakimś innym życiem. Słowem, czuję się niewygodnie w istnieniu i nie wiem, czy to kwestia starości, czy po prostu nie umiem już sobie stworzyć warunków dobrych na samopoczu- cie. W sobotę rano Dyl uciekł mi na spacerze do pp. Hołyńskich. Nie spostrzegłam się, że wiatr wieje od ich strony. Jak tylko poczuł psią (a ra- czej suczą) fermę, pomknął jak strzała. O drugiej przyprowadziła go Magda Komorowska, która chodziła tam po Żabę. Dyl nieszczęśliwie kocha się w Żabie, po prostu klęka przed nią ze skomleniem. Ale, nie- stety, jest jeszcze naiwny, i niewprawny (zaczął 11 miesiąc życia). Nie zdołał jej zdobyć, a w tym czasie, kiedy "wychodziła za mąż" u Hołyń- skich, był bardzo niespokojny, wył i płakał biegając przy siatce ogrodu. Raz zawył nawet w nocy wśród snu. We wtorek, gdy ktoś z robotników studniowych otworzył furtkę, poleciał do Magdy. Tam jakby mu ktoś powiedział, że Żaba jest u Hołyńskich, pomknął do nich. Właśnie tego dnia "oddana została innemu". Szukaliśmy Dyla po całym Komorowie, p. Hania, Jasia i ja. O 9 wieczorem przyprowadził go na smyczy p. Ho- łyński "okrutnie przepędzonego" i bardzo pokornego. Jakoś wzrusza ten nieszczęśliwy romans szczeniaka. Napisałam mały artykuł w związku ze sprawą Hłaski. Pięć stronic pi- sałam tydzień i z taką męką, jakby to było nie wiem jakie dzieło. I pew- no daremny trud, bo nie wiem, czy to wydrukują. Posłałam do "Nowej Kultury". Przecieka wiadomość, jakoby sowieckie oświadczenia o zaprzestaniu prób z bombą jądrową było wymuszone następującymi okolicznościa- mi: Syberia została tak zakażona radioaktywnością, że zaczęły tam wy- mierać dzieci. Powstało groźne wrzenie ludów. Policja i wojsko nie chciały go uśmierzać, bo same boją się zakazić. Musiał być zrobiony ja- kiś gest głośny i spektakularny. Nie wiem, czy to prawda. Dziś kończą studnię. Znaleźli wreszcie dobrą wodę. A więc przetrzy- mać tę złą serię nie skarżąc się i nie użalając przed nikim. Radość tylko jest rzeczą do podziału. Smutek ma być niepodzielny, zamurowany w sobie. Cóż, kiedy łączy się on właśnie z obrzydliwą słabością ducha. 30 IV l958. Środa Katastrofalna sytuacja powodziowa trwa w całej Polsce i u mnie to samo. Woda z piwnicy nie schodzi, studnia stoi nie wykończona, ani ro- botnicy, ani Klimaszewski nie przychodzą. Coraz gorzej czuję się w tym przeklętym Komorowie. Jakże wielką miałam rację broniąc się całe życie przed posiadaniem czegokolwiek, choćby tylko "domku z ogrodem" - choć jednocześnie marzyłam o tym. Lecz raczej trzeba było trwać całe życie w ambiwalencji niechcenia i pragnienia, niż mieć zrealizowane to, co przy końcu życia jest już za ciężkie na moje siły. 1 V 1958. Czwartek Pierwszy w tym roku nieskazitelnie piękny, błękitny, słoneczny, bar- dzo ciepły, prawie gorący dzień. Rano Tula z Jasią zawieszają biało- -czerwoną flagę z okna strychu. Idę w tym za przykładem sąsiadów, którzy wszyscy wywiesili flagi. Przed południem spacer z Anną do lasu, 294 295 Dyluś. Fot. A. Szypowski inną niż zazwyczaj drogą. Znajdujemy całe obrusy kwitnących białych zawilców. Cały spód lasu jest podesłany bielą. Właściwie pierwszy raz widzę zawilce kwitnące w lesie, a nie w ręku miejskich kwiaciarek. Za- wsze więc jeszcze nawet w najpowszechniejszym otoczeniu możliwe są rzeczy pierwszy raz oglądane. Pierwsze widzenie to źródło najradoś- niejszych uniesień. Czemuż ich nie doznaję? Zaledwie je pamiętam i konstatuję tylko z bladym wewnątrz rozweseleniem: dziś po raz pier- wszy w życiu widziałam las podszyty bielą kwitnących zawilców. A jednak Komorów nabrał jakby nowego waloru. Leżymy kwadrans na słonecznej leśnej polanie i mówimy sobie, że to jest błoga chwila. Mó- wiąc to - myślę o niezwykłej piękności borów w Lipkach. Tam chyba dwa lata temu byłam ostatni raz szczęśliwa. 4 V 1958. Niedziela Anna dezawuuje mój artykuł o Hłasce, którego kopię przeczytała. Czytamy "biuletyn specjalny" z jego serwisem z francuskiego radia i prasy. Wieczorem czytam gromadę czasopism. Mimo wszystkie ogra- niczenia prasajestjeszcze nadal bardzo interesująca. Tylkojakże gadają i gadają! W kilku naszych pismach czytałam cytaty z Jerzego Stemp. Jeszcze częściej słyszę je w mowie. Jerzy St. jest po Miłoszu (za "Znie- wolony umysł") najpopularniejszy z pisarzy emigracyjnych, oczywiście tylko wśród intelektualistów. Melancholijne rozmyślania o sobie. Zaliczona do pisarzy XIX-wiecz- nych (Sandauer) - co za pomyłka! Zepchnięta do lektur szkolnych - co za nieporozumienie ! Czy mnie ktoś kiedyś odkryje? 6 V 1958. Wtorek Przyjechali ci chińscy pisarze z Anną, samochodem. Było ich dwu nie mówiących żadnym europejskim językiem i tłumacz umiejący zale- dwie kilkanaście zdań w złym rosyjskim języku. Ale jakoś dogadaliśmy się, że jeden z gości jest poetą, drugi krytykiem. Pytali mnie, ile mam lat, Anna podpowiedziała: "Powiedz, że trzysta, u nich tylko wiek ma znaczenie". Byli to jedyni goście zagraniczni, którzy poprosili o spacer na wieś, wypytawszy wprzódy, czy tu jest chłopska wieś. Poszliśmy za- tem na wieś, gdzie budzili sensację, nic sobie z tego nie robiąc, "zwie- dzali" obejścia, zaczepiali przyjaźnie dzieci. Częstowałam ich kawą. Za- pytali, czy u nas zeszłego roku był szczególnie bogaty urodzaj kawy, bo 296 tak wszędzie i o każdej porze częstowani są kawą. Zapomniałam, że to naród herbaciany, choć, zdaje się, herbatę inaczej niż my przyrządzają. 12 V 1958. Poniedziałek Zanim jeszcze doszedł list wycofujący artykuł o Hłasce (na skutek zdezawuowania go przez Annę) - skonfiskowała go cenzural. Tak samo B. Suchodolskiemuz. Połowa tekstów w czasopismach nie przechodzi przez cenzurę. Wznowienia książek o powstaniu wycofano i mają iść na przemiał. # M. Dąbrowska - Sine ira et studio (po latach tekst opublikował Jerzy Piórkowski, "Twórczość" 1984, z. 4). W artykule Dąbrowska sprzeciwiła się nagonce rozpętanej wokół Hłaski, a zwłaszcza wyraziła niepokój, iż młody pisarz "dostał się w obroty poli- tyków na emigracji i w kraju". Podjęła też polemikę z pewnymi sądami na temat jego twórczości. Następnie zajęła się problemem szerzącej się w całym świecie "czarnej lite- ratury". W konkluzji pisała: "Prawda dzisiejszego świata nie wyczerpuje się na takim widzeniu rzeczy, a zwycię- stwo należy do pisarzy, co pierwsi dostrzegą ślad właściwej drogi w ciemnych manow- cach ponuractwa. I prawda dzisiejszej Polski nie wyczerpuje się na tym, co przeżył i do- strzegł Marek Hłasko. Ale żeby iść dalej, musiał zobiektywizowaE artystycznie to, co było doświadczeniem jego życia. Czy pójdzie dalej - zobaczymy. Hłasko jest - jak za- uważył Jerzy Stempowski w liście do piszącej te słowa - talentem w stanie naturalnym i brak mu jeszcze wielu koniecznych dyscyplin. Nie można przed 25 rokiem życia być prozaikiem doskonałym. Ale rzadko bywa się w tym wieku prozaikiem tak dobrym". 2 Prof. Bogdan Suchodolski napisał w obronie M. Hłaski specjalny tekst, z którym udał się do ówczesnego sekretarza KC, Jerzego Morawskiego. Tekst nie był przezna- czony do druku, ale niewykluczone, że "Przegląd Kulturalny", z którym wówczas B. Suchodolski współpracował, usiłował go opublikować. 14 V1958. Środa O wpół do 9 rano na uroczystości 140-lecia Uniwersytetu Warsza- wskiego i 150-lecia jego wydziału prawa (1808). Musiałam się ubrać w togę i biret. Kolorowy orszak z rektoratu obszedł wszystkie dziedziń- ce w drodze do Auditorium Maximum. 50 uniwersytetów zagranicznych przysłało swoje przedstawicielstwa. Rewia średniowiecznych i XVI-wie- cznych strojów. Niektóre togi i birety fantastycznie piękne. Udzielono 10 doktoratów honoris causa. Przepyszne twarze profesorów zagranicz- nych. Najpiękniejsze stroje przedstawiały uniwersytety: Hamburg, Pra- ga, Genewa, Wiedeń. Wielu rektorów cudzoziemskich. Rektor z Istam- bułu był w todze białej ze złotowzorzystymi szlakami. Helsinki - pliso- 297 pisar#y do Wloch. Autor syntetycznego zarysu I,etteratura pollaca,1958. Wielokrotnie bywał w Polsce, współpracował z polskimi historykami literatury; czł. zagr. PAN; do- ktorh.c. UW (1958). wany cylinder i opończa purpurowa w rodzaju płaszcza kawalerów mal- tańskich. Curiosum - z polskich wyższych uczelni składali adresy dwaj księża, rektorzy Akademii Teologu Katolickiej i Akademii Teologii Chrześcijańskiej. Byli w togach fioletowych. Z państw "obozu socja- listycznego" tylko Polska, Niemcy (NRD - Berlin, Jena, Lipsk, Halle, Getynga) i Czesi byli w togach. Rosja, Bułgaria, Rumunia, Jugosławia, Chiny i Mongolia wystąpiły w marynarkach. Gdy się widowiskowa część skończyła - wróciłam do domu, w tym pochodzie szłam z prof. Maverem'. Zastanawiałyśmy się, co wymyślić na morderczą nudę życia i świata. Świat masowej cywilizacji okazał się nie do zniesienia nudnym. Od gó- ry do dołu ten sam szablon, znikła wszelka egzotyka, wszelkie własne, indywidualne, malownicze aspekty życia. Postanawiamy zmienić sobie imiona. Annę na Bonifację, Marię na Amelię. i G i o v a n n i M a v e r (1891-1970), pionier slawistyki włoskiej; w 1920 objął ka- tedrę slawistyki w Padwie, a następnie nowo utworzoną katedrę języka i literatury pol- skiej w Rzymie, którą kierował do 1961. Zajmował się zwłaszcza Słowackim i genezą romantyzmu polskiego, Kochanowskim i Sępem-Szarzyńskim oraz Podróżami pol.skfch 20 V 1958. Wtorek Wieczorem z Anną i Jurkiem w sławnej studenckiej "Stodole" (daw- na stołówka rosyjskich robotników budujących Pałac Kultury). Wzru- szające wysiłki, żeby coś przecież w obecnym stanie rzeczy powiedzieć. Trochę za dużo "stylu amerykańskiego", jest nawet striptease dowcipnie zakończony. Kiedy tancerka... za ekranem zdejmuje ostatni szczegół stroju - majtki (które wyrzuca przez ekran) i ekran rozsuwa się - za- miast spodziewanej nagości widzimy zażywną praczkę nad balią pełną piany. Balię ma zresztą program w tytule: "Balią przez Hadwao". Dobre akcenty ostatniej piosenki: "Dopłyniemy czy zatoniemy". Jurek tym bardziej czuł się tu gospodarzem, że ten kabaret jest robiony przez stu- dentów. . . Politechnikil. # Kabaret "Stodoła" powstał pod koniec 1956, stworzony przez grono studentów Politechniki Warszawskiej, i występował w baraku przy ul. Emilii Plater. Reżyserem był Jan Biczycki, z czasem reżyser zawodowy teatrów komediowych. Bult# pr#e:. H20 to trzeci program kabaretu (m.in. autorzy: Bogusław Choiński, Jan Gałkowski; wykonawcy: Krystyna Chimanienko, Kazimierz Pieńkowski, Jan Stanisła- wski), wystawiany w pierwszym półroczu 1958. 26 V l958. Poniedziałek W piątek po południu przyjechałyśmy do Warszawy, to po raz pier- wszy Anna była ze mną sama w Komorowie. Wieczorem z Jurkiem na przedstawieniu "Nory" Ibsena', bo dostałyśmy zaproszenie od Elżuni. Tę sztukę widziałam w Teatrze Małym mając 15 lat, zabrała mnie na nią matka Elżuni, grającej dziś rolę tytułową. Wtedy grała Siemaszko- wa, i to było moje pierwsze wstrząsające olśnienie grą aktorską. Dotąd nie mogę tej Siemaszkowej zapomnieć, więc przesłoniła mi Elżunię, choć Elżunia grała świetnie. A krytycy wynieśli tę grę do niebotycznych wyżyn, zwłaszcza Kott, który cały artykuł o tym przedstawieniu zatytu- łował: "Barszczewska"2. Lecz Jerzy Zagórski powiedział Annie, że wprawdzie Barszczewska gra bardzo dobrze, ale nie aż tak jak piszą i jak on sam o niej napisał. Elżunię chwali się nieprzytomnie na złość Andryczównie i Cyrankiewiczowi. Prócz doskonałej Elżuni Małyni- czówna dała, jak zawsze, wysoką klasę gry w roli Krystyny. Dobrzy by- 298 299 W 140-lecie Uniwersytetu Warszawskiego li Wyrzyk i Milecki, fatalnie zły mąż Nory, nie pamiętam nawet, kto gra#. Ale najgorszy był sam Ibsen. Nie do wiary, jak on się przeżył. y " g Może tylko "Peer G nt z nie o zostanie. Już w dwudziestoleciu nie mogłam na jego sztuce (zdaje się, "Rosmersholm") wysiedzieć do koń- ca. To jest złe nawet z punktu widzenia sztuki realistycznej. Bartelski poddał mi myśl godną zastanowienia, żeby drugą część "Pamiętników" St. wydać za granicą - przesłać kopię rękopisu Jerzemu St. Ach, tylko nie jest już taki dobry moment do przesłania. Zaniedba- łam się z tym, przegapiłam jak wszystko. Doprawdy ja niczemu nie mo- gę podołać. (Przyp. z 1965. Sprawdziłam później, że żadna druga część "Pamięt- 300 ników" nie istnieje. Istnieją tylko zebrane materiały dokumentarne, do- tyczące bitwy pod Kaniowem. St. doprowadził "Pamiętniki" tylko do wybuchu wojny 1914 i to, co miało być w drugim tomie sumarycznie zakończył w pierwszym, własnoręcznie przygotowanym do druku). 1 H. Ibsen - Nora, przeł. z niem. J. Fruhling, reż. M. Wiercińska, scen. M. Stańczak, Teatr Polski, premiera 3 V 1958. = Jan Kott - Bars#czewska, "Przegląd Kulturalny" 1958, nr 20. ; Torwald Hemer, adwokat - Stanisław Jaśkiewicz. 27 V 1958. Wtorek # Są takie rodzaje pogody, kiedy żadne popołudniowe zachmurzenia żadne "brzydkie" zachody słońca, księżyce w lisiej czapie ani nawet ' spadki barometru itp. oznaki nie przynoszą deszczu, lecz coraz świet- niejsze rozpogodzenie i dalszy skwar. Tak jest mniej więcej od tygo- dnia. Rano jak co dzień półtorej godziny pracy w ogrodzie. Potem kąpiel słoneczna na tarasiku (całkiem nago). Reszta dnia - korespondencja, której już sporo odwaliłam. Przyjechała p. Hania i jak zawsze mrówczo pracowita - dużo pomogła w ogrodzie. W "Tygodniku Powszechnym" czytałam artykuł jakiegoś amerykań- skiego księdza o czarnej literaturze'. Te same myśli, które wyraziłam na ten temat w artykule o Hłasce. Czyta się niemal jak rewelacja. A mnie się zawsze zdaje, że wyrażam tylko myśli banalne... I w następnym nu- merze artykuł jakiegoś księdza angielskiego pt. "Katolicyzm"`. Nie róż- # ni się to wiele od postawy marksistów, trochę tylko bardziej przytomne i o tysiąclecia doświadczeń bardziej życiowe. Jest tam m.in. potępienie Inkwizycji i nietolerancji jako "błędu", podobnie jak w stalinizmie. Ale kto wie, czy bez tego etapu nietolerancji Kościół za cenę uszczuplenia , w Europie nie zdobył swego rodzaju potęgi, którą dziś bądź co bądź po- siada. Nietolerancja jest siłą jednego rodzaju, tolerancja - siłą innego i rodzaju. Kto wie, czy w odpowiednich okolicznościach każda z tych po- staw nie ma racji bytu, co nie znaczy - racji moralnej. 1 Ks. Bernard G. Murchland - Literatura ro:.paczy, "Tygodnik Powszechny" 1958. nr 19. # Bede Griffiths O.S.B. - Katolicyzm, "Tygodnik Powszechny" 1958, nr 21. 301 Elżbieta Barszczewska i Marian Wyrzykowski w Norze Ibsena, Teatr Kameralny w Warszawie,1958. Fot. M. Myszkowski Kalisz. 31 V 1958. Sobota O 5.10 wyjeżdżamy z Szypowskimi' do Kalisza. Marysia Szypowska zatelefonowała do ministra komunikacji, by zarezerwować nam prze- dział. Byłam zgorszona, nigdy by mi coś takiego nie przyszło do głowy. Ale jeszcze bardziej zdziwiona, że istotnie go zarezerwowano. A potem i kontenta, bo to była wilia pierwszego - już urlopy letnie i duży tłok. W Łodzi dosiadło się jeszcze dwoje pasażerów i był komplet. i M a r i a S z y p o w sk a z d. Ostrowska (ur. 1929), eseistka, autorka książek dla dzieci i młodzieży. Ukończyła filologię polską na UW. Debiutowała w 1949 na łamach prasyjako poetka. W 1.1950-62 redaktorka PIW. Czynna w różnych organizacjach spo- łecznych, m.in. we władzach PRON. Opublikowała m.in. powieść Wiadro pełne nieba, I 966, opowieści biograficzne: Konopnicka, jakiej nie znamy,1963, Asnvk novi#v i nieno- #v:y#,1971, Jak Matejko vvs#vstkim znany,1975. A n d r z e j S z y p o w s k i (ur.1926), fotografik; wespół z żoną wydali wiele al- bumów krajoznawczych. Przez pewien okres pozostawali w bliskich kontaktach z M. Dąbrowską. M. Szypo- wska zainicjowała wyprawę pisarlsi w rodzinne strony i opisała ją reportersko (Kali,s#, miasto "Nocv i dni ", "Świat" 1958, nry 33-35, zdjęcia A. Szypowski). Uporządkowali także archiwum maszynopisów, rękopisów i fotografii Dąbrowskiej. 6 VI I958. Piątek # Kalisz ma neony. Obfitość zakonów. Pokoje w hotelu u jakichś sióstr. U dawnych reformatorów zakon nazaretanek. Prowadzą liceum, ogród handlowy, internat, drenują teren. Twarze sióstr iście królewskie, radosne, szczęśliwe, jakby w myśl słów "błogosławieni cisi" - posiadły ziemię. Maturzystki z egzemplarzami moich książek. U dawnych Bernardynów na Stawiszyńskim Przedmieściu - Jezuici. Park kaliski. Z kolorowego pełnego klombów, dywanowych i strzy- i żonej trawy stał się zielony - wybujały. Lucia Fibigerówna-Fuldowa bardzo już stara, ale w euforii. Dwa ro- dy milionowej burżuazji niemieckiego pochodzenia. Fibiger - fortepia- ' ny, Fulde - kotły parowe'. Dziś on - starzec ponad 80-letni - po kilku latach więzienia za okupacji. Syna mu Niemcy zastrzelili. Ona - 50 go- dzin tygodniowo lekcji w dwu szkołach muzycznych, oprócz lekcji pry- watnych. Wizyta w starej willi Fibigerów - u bratanka Fuldowej, Gusta- wa Fibigera. Pracuje w fabryce i wykłada w technikum budowy forte- pianów. Jeździł do Moskwy, Rosja jest od dawna klientem fabryki. Za- pytali go: dlaczego ##Calissia##, a nie Arnold Fibiger, którego znają?" Pytali także o drugą kaliską fabrykę fortepianów Bettinga. Obiad u Fuldów. Pani Dreszerowa, blisko 90-letnia, zdaje się siostra Fuldego. Jakaś pani z rodziny Szulca-Rogozińskiego - podobna do So- bieskiego. A mnie się wydała podobna do Ksawuni=, takiej, jaką ją wi- dzę w "lat południu", gdy przyjechała do umierającego Bogumiła. Obiad jest świetny. Kalisz oszalały na punkcie miedzi, mającej chronić przed promienia- mi kosmicznymi, złymi wpływami "żył wodnych" etc. U Fibigerów do- stałam krążek miedziany. Wszędzie po mieszkaniach kładą zwoje mie- dzianego drutu. Mówią, że jeśli niegdyś mniej było raka, to dlatego, że wszyscy nosili miedziane monety w kieszeni. 302 303 Odwiedziny w Kaliszu. Fot. A. Szypowski Przed gmachem Towarzystwa Muzycznego. Z tyłu Łucja Fulde. Fot. A. Szypowski Po obiedzie o czwartej autami Rady Miejskiej do Russowa- Niedźwiady, Kokanin, Wajsówka nic się nie zmieniły, ale między nimi wyrosło dużo nowych siedzib, ogrodów handlowych etc. Poznałam od razu granicę Russowa. Poznałam drogę w lewo ku Poklękowu. Nie mogłam poznać siedziby moich urodzin i dzieciństwa. Nie wiem nawet, jakie to zrobiło na mnie wrażenie. Byłam pod jakąś lawiną zdu- mienia. Teoretycznie wiem, że wystarczy od jakiegoś cywilizowanego miejsca na chwilę odjąć ręce, aby wnet zarastało dziczą, ale w praktyce nie wyobrażałam sobie, że to aż tak wygląda. Niższa część domu (gdzie były: kuchnia, pokój służby, piekarnik, pokój gościnny zwany "babci", sień i schody na górę) nie istnieje - miejsce jej zarosło kupą krzewów. Z drugiej strony, gdzie były klomby róż i stare jesiony, dobudowano coś monstrualnie szpetnego z szarosinych zimnych cegieł. W tej nowej przybudówce i w "naszym" domu gnieździ się mnóstwo ludzi, wnętrze "poprzepierzane" na małe klitki - nie do poznania. Z naszej jadalni zro- biono sień ze schodami na górę. Poznałam tylko resztę dawnej podłogi układanej w obramowane li- stewkami kwadraty z wąskich deseczek. Taras (zbudowany przez Ojca na miejsce dawnej werandy, która je- szcze przy nas groziła zawaleniem ze starości) obłupany, obsypany vy ałow 3 .a # 'is, Ra# b ", #ua Wyprawa do Russowa. W domu niegdyś rodzinnym. Fot. A. Szypowski #. .# 304 2l7 - DąMcoa ska, t. 3 305 śmieciem, brudny, z gołymi cegłami zarośniętymi mchem. Przestrzeń między domem a stawem - dawne przecudne klomby kwiatowe Matki- hiacynty, róże, goryczka, orliki, lilie, portulaki, lewkonie śliczne, astry- Dąbrowska pokazuje drzewa parkowe. W głębi staw, w którym "prano owce". Fot. A. Szypowski teraz kląskające pod nogą bagno. Ani śladu po dawnym parku, drze- wach i krzewach ozdobnych: morwach, octowcach, akacjach, kaszta- nach, spireach, bzach, jaśminach. Ani śladu po alei wjazdowej, po alei "do stołka", po alei nad stawem. Na ich miejscu wyrosły inne dzikie drzewa i krzewy, chwasty i dzikie trawy. Gdzież nasze śliczne cięte trawniki ! Zburzono oficyny, znikło wielkie piękne podwórze. Stawy przy tej zmianie otoczenia wyłoniły się jakby w innych, nie swoich miejscach. Dawniej przeczyste - dziś nigdy, widać, nie szlamowane, mętne i czar- ne, pokryte plamami zielonej pleśni. Tylko wierzby nad nimi rozrosły się do romantycznych wymiarów i nad opuszczeniem tym płaczą. # Wszystko razem wygląda jak zbrodniczy ponury pejzaż z "Maru" Mal- czewskiego w dzień uduszenia Maru i utopienia jej zwłok w stawie. # Taki mi się obraz nałożył na dawne wspomnienia i nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Myślę, czy to było potrzebne? Anna mówi, że tak. Takie samo zniszczenie jest zresztą we wszystkich dawnych sady- bach poziemiańskich, stanowiących o wiele wartościowsze obiekty za- i bytkowe niż Russów3. Na co to zniszczenie i komu było potrzebne? Są zresztą i aktywa w tym gorzkim rozrachunku. Przy szosie naprzeciw miejsca, gdzie był niegdyś sklepik Chojnac- kiego (patrz "Ludzie stamtąd") - piętrowy gmach szkolny, w którym , dzieci przyjmowały mnie owacją, śpiewem, tańcem i recytacją moich utworów dla dzieci. Anna mówi, że to było nadzwyczaj wzruszające- ja byłam nazbyt oszołomiona dziwnością tego wszystkiego, by wie- dzieć, czy mnie to wzrusza. Nazajutrz jeszcze trochę z Szypowskimi po mieście i parku - potem w szkole muzycznej. Wszędzie podają mnóstwo kawy, nawet w owej szkole w Russowie podano nam czarną kawę. Wracając jeszcze do Russowa - brat naszego niegdyś włodarza Józe- fa Kuczy-Bogusiaka, starzec chyba 90-letni, miał do mnie cichutką przemowę... wierszem. Mówił do rymu o tej właśnie dewastacji Russo- wa#. Na miejsce dawnych czworaków pobudowano brzydkie, ale schludne i niebiednie wyglądające domki. Wyjechaliśmy w poniedziałek o 5 po południu. Szypowscy jeszcze zostali. # F i b i g e r o w i e - rodzina właścicieli znanej kaliskiej fabryki pianin i fortepia- nów (dziś "Calisia'). Łucja Fibigerówna, później Fulde, była młodszą koleżanką M. Szumskiej na pensji H. Semadeniowej. 2 Ksawunia Woynarowska, córka sąsiada, z którą romansował Bogumił z Nocv i dni. # Po śmierci M. Dąbrowskiej władze kaliskie zaopiekowały się jej miejscem urodze- nia: dworek russowski, zresztą bezstylowy, przywrócono do stanu z czasów dzieciństwa 306 307 stary dobytek ostał się tak mały ze tylko dworek i 3 stawy i 2 stare lipy się ostały. Podobno p. Jarczakowa sporządziła relację z tego spotkania. #. pisarki, otoczenie zaś uporządkowano. We dworku w Russowie mieści się Muzeum M. Dąbrowskiej. 4 Podczas przyjęcia na cześć pisarki u nauczycielki w Russowie Jarczakowej, gdzie Dąbrowska spotkała starych znajomych, najstarszy z nich, 83-letni podówczas Mateusz Bogusiak, powitał ją wierszem, który sam ułożył (cytuję ze wspomnianych reportaży M. Szypowskiej w oryginalnej pisowni): Witam Panią profesora wimieniu cały wsi Russowa ze się pani w tem Russewie wychowała i po ty łunce i sadzie i tych polach chasała i zyć tu pani było mieło ale sie dotych czas dużo zminieło 308 Komorów. 9 VI 1958. Poniedziałek Czuję, że trzeba koniecznie odpowiedzieć na czeską ankietę o energii jądrowej. Choćby dlatego, że czeska. Ale gdzie w tłumie myśli znaleźć własną? Jak uwierzyć, że i ona może coś znaczyć? Do czwartej tedy nad tą ankietą. Odpowiedź napisałam, ale jej wysła- nie uzależniam od zdania Anny, której to jutro pokażę. A czuję, że ona tego nie zaaprobuje i nie da mi wysłać. O wpół do piątej z Dylem na spacer do lasu. Wyhasał się, a ja wesz- łam od razu w ptaki. Takiego gwizdania kosów, poza ziemiami zachod- nimi, jeszcze żem w Polsce nie słyszała. Chyba ich z dziesięć gwizdało, nade mną, za mną, przede mną i z obu stron. A jak echo słychać było i dalsze w innych partiach lasu. Szłam więc w tym wielkim gwizdaniu prześwidrowana nim jak sito. Jeden kos na szczycie dębu gwizdał aż dziesięć tonów. A pogwizdywały i wilgi, śpiewał drozd i kukułka kuka- ła. Aż mi dziwnie, że zapomniałam zapisać silnego wrażenia koncertu Filharmonii Warszawskiej z dnia 8 maja, odtwarzanego przez radio w piątek 6 czerwca. Były oba koncerty Szopena i "Koncert na orkie- strę" Lutosławskiego. Koncerty Szopenowskie grali Harasiewicz i Regi- na Smendzianka. Cóż to jest za pianistka, niech się schowa Harasie- wicz. Byłam niemal oczarowana - jakoś dotąd nie zauważyłam jej ge- niuszu fortepianowego. Ale wstrząsające wrażenie zrobił na mnie Luto- sławski. Niesamowita, przejmująca do szpiku kości muzyka. Tak bym chciała usłyszeć to wkrótce jeszcze raz. 11 VI 1958. Środa W domu zastaję list Danusi zawiadamiający o jej ślubie z owym sprzed czterech lat narzeczonyml. Odbył się 7 czerwca w Urzędzie Sta- nu Cywilnego nie w Choszcznie, lecz w jakimś Modliborzu. Danusia, taka niegdyś nabożna, i ślub tylko cywilny. A w ogóle najbardziej to "nowoczesne" zawiadomienie o ślubie, z jakim się kiedykolwiek spot- kałam. 309 Wśród najstarszych, pamiętających jej rodziców. Przyjęcie w szkole w Starym Russo- wie. Od lewej: M. Dąbrowska, A. Kowalska, Mateusz Bogusiak, Stanisław Żarnecki. Fot. A. Szypowski ' Jan Kelch (ur. 1917), mąż Danuty Hepke, siostrzenicy Dąbrowskiej. Ukończył średnią szkołę ogrodniczą, pracował jako ogrodnik. Podczas wojny wywieziony na przymusowe roboty do Niemiec. Po wojnie pracował w administracji szkolnej w Myśli- borzu, później Choszcznie; był także instruktorem ogrodnictwa w Kółkach Rolniczych. 14 VI 1958. Sobota O 7 wieczorem na zebraniu Komorowskiego Komitetu Budowy Do- mu Gromadzkiego. Czysta fikcja. P. Mrozowski' uprosił mnie na hono- rowego przewodniczącego tego Komitetu. Ale z toku zebrania sądząc- nie widzę, aby mieli jakieś realne wyobrażenie tego, co chcą zrobić. Nie wiedzą właściwie, jakie ma być przeznaczenie tego domu. Chcą zacząć 310 od składek obywatelskich. Ale żeby pobudzić ofiarność publiczną, trze- ba pobudzić wyobraźnię Polaków. Nikt nie da ani grosza na lokal Gminnej Rady Narodowej z salą na zebrania. Sama nazwa "sala na ze- brania" usposabia tak, że ludzie wieją, gotowi raczej zapłacić, żeby ta- kiej sali nie było. Nie wiem, po co dałam się wciągnąć w tę kabałę, z której nic pożytecznego nie może wyniknąć. We czwartek 12 czerwca przyjechali do mnie: Henryk Józewski i Ju- liusz Poniatowski. Juliusz mi jest we wszystkim o wiele bliższy. Henryk - wernyhoryczny wciąż mnie denerwuje. Nie można bazować historii Polski wyłącznie na instynkcie nienawiści do Rosji. Z nimi na spacerze w lesie. Lecz oni (a zwłaszcza Henryk) nie widzą tego. co ja widzę. Dla nich tylko polityka i życie publiczne są ważne - dla mnie tylko życie prywatne. Henryk został przyjęty do Związku Plastyków, ale źle się za- chował wobec starego Jastrzębowskiego, dlatego tylko, że ów brał udział w dekoracji wewnętrznej Domu Partii`. A przecież ten Dom w tej dekoracji (rzeczywiście świetna) pozostanie dla Polski w każdym wy- padku. Henryk budzi we mnie coraz większe wątpliwości, choć jako człowiek i przyjaciel jest fine. ' S t a n i s ł a w M r o z o w s k i (1894-1962), ekonomista, były dyrektor handlo- w-y PKO, biegły sądowy. = W o j c i e c h J a s t r z ę b o w s k i ( 1884-1963), projektant wnętrz i przedmiotów użytkowych. Najbardziej znany przedstawiciel polskiej sztuki dekoracyj- nej. Uczył się w warszawskiej Szkole Rysunkowej i w krakowskiej ASP u Mehoffera, Wyspiańskiego i Jana Stanisławskiego, 1917-18 uczestniczył w odbudowie Wawelu. Współzałożyciel Spółdzielni "Ład". Od 1925 profesor ASP, a w I938-39 rektor. W l. 1939-47 w Anglii; po powrocie w ASP kierował pracow-nią architektury wnętrz. Nie licząc malarstwa i grafiki przed wojną zaprojektował m.in. sarkofag Prusa, pierwsze monety odrodzonego państwa, wnętrza Szkoły Podchorążych w warszawskich Alejach Ujazdowsluch, Domu Kolejarza i teatru Ateneum (wraz z R. Millerem), statków "Pił- sudski" i "Batory", urnę na serce i płytę nagrobną dla J. Piłsudskiego na Rossie. Po woj- nie urządził wnętrza konsulatu PRL w Moskwie, ambasady Izraela i Domu PZPR. 18 VI 1958. Środa Rano przepisuję dziennik z roku 1952. Wiele ustępów jest tak chao- tycznie zanotowana, że wymaga dużych skrótów, bądź przeredagowa- nia. Po południu przyjechał Rykuńcio. Z nim po herbacie na długi spa- cer nad rzekę. Henryk usiłuje ze mną dyskutować z wyżyn swojej nie- omylności. Nawet się nie domyśla, jak bardzo się z sobą różnimy, jak bardzo on się różni z Juliuszem, choć twierdzi, że są sobie bliscy "jak 311 Danuta Kelch,1955 bracia syjamscy". Ładni bracia syjamscy. Juliusz wywodzi się z euro- pejskiego wieku Oświecenia, Henryk ze stepowej psychiki wernyhory- cznej. Z typu leśnych ludzi, powstańców 1863 r. A nadto, może Anna ma rację, że jest on formacją psychiczną bardzo rosyjską. Nie jest euro- pejski, ani współczesny. Jego nienawiść do Rosji jest podobna do anty- semityzmu ludzi pochodzenia żydowskiego. To, rzecz prosta, nie wy- czerpuje wszystkiego, co można myśleć o tej wspaniałej, godnej podzi- wu postaci. Henryk należy do mężczyzn, co w czasie spaceru zbierają bukiet pol- nych i leśnych kwiatów. Opowiadał, jak nieoczekiwane i wstrząsające wrażenie robi pierwszy raz oglądany kwitnący step. Henryk przywiózł wiadomość o rozstrzelaniu Imgre Nagya i, jego grupy"1. Przyjął tę wia- domość jako ważną, ale jako będącą w naturze rzeczy. Anną to wstrząs- nęło straszliwie. Nawet moje najgorsze mniemania o zbrodniczości Ro- sji tego nie przewidywały. Ta ohydna zbrodnia (i jak to zapewniano, że jest żywy, zdrowy i bezpieczny) jest czymś większym niż zbrodnia. Po- dobnie jak skazanie księcia Enghien2 przez Napoleona, jest błędem poli- tycznym, który kiedyś się zemści. I świadczy o karlej małości przepo- tężnego giganta rosyjskiego. # Komunikat Ministerstwa Sprawiedliwości WRL o wykonaniu wyroku w tej spra- wie zamieściło tegoż dnia "Życie Warszawy". Dąbrowska wlepiła ten komunikat do swego prywatnego dziennika. Ijest to ważny dokument, niezależnie od późniejszych re- welacji wydobytych z archiwów sowieckich (według nich Nagy miał być od dawna agentem NKWD). 2Louis Antoine Henri de Bourbon Conde d'Enghien książę(1772- -1804), z arystokratycznego rodu Kondeuszów (młodsza linia dynastii Burbonów), któ- ry odgrywał znaczną rolę we Francji XVI i XVII w. (m.in. kandydaci do tronu polskie- go). Zamieszkały w Badenii, a podejrzany o udział w spisku przeciw Napoleonowi zo- stał na rozkaz I konsula porwany i w kilka dni później stracony. 26 VI 1958. Czwartek Temperatury od wczoraj nie ma, lecz zawroty głowy występują przy każdym ruchu, tyle że słabsze. Dr Rutkiewicz decyduje przewiezienie Anny do szpitala na obserwację i badania. O czwartej p. Hania i Jasia odwożą Annę taksówką, na II Klinikę Wewnętrzną (Dzieciątka Jezus). O wpół do szóstej Jurek zawozi mnie i Samotyhów do Klubu Krzywego Koła. Wygłaszam moje pensum (20 minut)', potem Nela ględzi mniej więcej trzy razy tyle czasu. Gdy ogłoszono przerwę - nie jestem w sta- nie dłużej tam wytrzymać (Linkowie i Wojtek zwiali od razu po moim "występie"). Jurek odwozi mnie do domu. Dziś telefon dr. Rutkiewicza, że u Anny wszystko dobrze. Leży w 4-osobowym pokoju, w oknie ma drzewo. Badaniajuż się rozpoczęły. Nasza prasa nie dała od siebie komentarzy w sprawie Nagya, lecz "Życie" przedrukowało artykuł "Prawdy" moskiewskiej2, z którego wi- dać, że ten wyrok wywołał wielkie poruszenie na świecie. Tłuką szyby w ambasadach rosyjskiej i węgierskiej. Manifestacje. U nas mówi się, że Nagya dawno zamordowali, a tylko wyrok dopie- ro teraz ogłosili. Mówią, że Gomułka, Cyrankiewicz i Zawadzki nie przyszli na przyjęcie do ambasady węgierskiej (rocznica "wyzwolenia") i że jakoby Gomułka rozesłał do komitetów Partii okólnik potępiający ten wyrok. A i u nas w Związku sensacja. Na zebraniu POP uczczono śmierć Nagya powstaniem i minutą milczenia, a Przyboś wystąpił z par- tiifl 1 W ten sposób Dąbrowska odnotowuje swój głośny referat w Krzywym Kole o Ed- wardzie Abramowskim wygłoszony w 40-lecie jego śmierci. Temu filozofowi, któremu zawdzięczała bardzo wiele pod względem filozofii i postawy życiowej, poświęcita w ro- ku 1925 osobną broszurę (Życie i dziefo E. Abramowskiego). W referacie rozpatruje je- go dorobek w kategoriach znacznie ogólniejszych, z perspektywy XX wiecznej filozofii i przygód naszego wieku. Tekst pt. Non omnis moriar opublikowała w "Nowej Kultu- rze" (1958, nr 27) i w PR, t. II. 2 Dziennik "Prawda" o odgłosach sprawy Imre Nagya, "Życie Warszawy" 1958, nr151. I VII 1958. Wtorek Jak szybko biegnie czas, jak smutno wlecze się czas, jak obco płynie czas - przecieka przeze mnie jak pejzaż przez okno wagonu - przejrzy- ste, martwe okno. Wzmogły się smutki wieczorów, a znikły radości ranków. Ranek już nie jest nowym uniwersalnym początkiem świata, lecz nową godziną zbliżającego się końca. Skąd te myśli i po co je zapisuję? Stan Anny bez zmian - badania do żadnej diagnozy jeszcze lekarzy nie doprowadziły. Z wyjątkiem wczoraj - co dzień u niej w szpitalu. Elegancko, z wdziękiem, dowcipem i humorem znosi koszmar szpitala, lecz zastaję ją zawsze śpiącą albo drzemiącą ze znękanym wyrazem twarzy. 312 313 IS VII 1958. Wtorek Co za śmieszny szablon, że starość jest spokojna. Starość to najbar- dziej niespokojny okres życia. To miotanie się jak na dworcu, z którego pociąg - ważny ostateczny pociąg ma niebawem odjechać. Męczący stan - doskonale go wyraża właśnie Joyce Cary w swych powieścio- wych portretach starych kobiet. Niedawno czytałam po raz trzeci "Dwa końce świata" Słonimskiego. Jaka prorocza wyobraźnia. Zupełniejakjego Retlich (Hitler), ogłaszają- cy przez własną stację nadawczą, że tego a tego dnia wytraci ludzkość "błękitnymi promieniami" - jacyś tajemniczy lotnicy angielscy zaczy- nają nadsyłać do ambasady rosyjskiej w Londynie anonimowe listy, że zamierzają rzucić bombę atomową w Morze Północne. I takjak u Słonimskiego, nikt temu nie wierzy. Ija też nie rozumiem, co to za historia. Ale fakt, że kilkaset amerykańskich bombowców ato- mowych krąży wciąż nad naszymi terytoriami i że tak samo, choć tego się nie ogłasza, setki atomowych bombowców sowieckich krąży nad ich terytoriami - czyni możliwymi wszystkie mordercze szaleństwa. 19 VII 1958. Sobota W środę i czwartek mały koszmar z jakąś malarką z Krakowa. Nie- porozumienie wynikło na skutek lekkomyślności Eli. Już od dwu lat dręczyła mnie ona jakąś malarką, która rzekomo marzy i śni wciąż o tym, żeby malować mój portret. W końcu naparła na mnie w początku lipca, kiedy byłam na pół przytomna z powodu choroby Anny, mojej skręconej nogi, Zjazdu Tłumaczy itp. Na odczepne i z czystego zmęcze- nia tą sprawą zgodziłam się, że jeśli przyjedzie do Warszawy, a nie ma gdzie mieszkać, może zatrzymać się u mnie i dojechać parę razy do Ko- morowa. Natychmiast zresztą zapomniałam o tym, pewna, że jak przez dwa lata - i teraz nic z tego nie wyjdzie. Tymczasem zjawiło się jakieś okropne, zhisteryzowane stworzenie- odrażające i jakby nie całkiem normalne, w dodatku nie mające pojęcia o mojej twórczości, które oświadczyło, że dojeżdżać nie może, bo nie znosi tramwajów ani kolejek. W końcu że nigdy nie maluje na zamó- wienie, ale na tak wielkie prośby Eli, choć dwa lata się wzdragała, teraz się zgodziła, bo "pani Ela tak pragnie mieć pani portret". Że dla tego ce- lu zrezygnowała z zamówionych wczasów na Mazurach. Słowem ten potwór wyobraził sobie, że spędzi darmo dwa tygodnie w Komorowie- i dostanie jeszcze grube honorarium za "zamówiony portret". A nie mó- wiąc już o tym, że w Komorowie, gdy jesteśmy tu wszystkie trzy, nie ma miejsca na czwartą osobę, ani też na czym spać. Ale ja z ową anty- patyczną postacią godziny bym nawet nie mogła wytrzymać. Więc cho- ciaż zjawiła się jeszcze nazajutrz w czwartek, wciąż nalegając na to, że Ela u niej zamówiła mój portret - spławiłyśmy tego intruza bez litości. Boże - mieć kogoś takiego w środku domu w wakacje, w okoliczno- ściach, gdy bardziej niż kiedykolwiek chciałabym żyć wedle zasady "my home is my castle". Nawet w wypadku wojny czy katastrofy, kiedy przyjmuje się do domu każdego - jeszcze szczególną przykrością było- by mieć u siebie tę płaczliwie agresywną osobę. To zupełnie jak ta "biez- zaszczitnaja" petentka' w noweli Czechowa, przed której bezradnością i "biespomoszcznostju"` wszyscy uciekli jak przed zarazą. Ale Ela urzą- dziła mi okropny kawał ! Pogoda jest wciąż lipcowa, niewiarygodnie piękna. Zaczyna już być tylko trochę suszy, a przez dwa ostatnie dni wiał trochę zbyt silny przy- kry wiatr. Anna powoli przychodzi w Komorowie do siebie. # B i e z z a s z c z i t n a j a (ros.) - (bezbronna) petentka = B i e s p o m o s z c z n o s t ' (ros.) - nieopiekuńczość, brak spolegliwości 21 VII 1958. Poniedziałek W "Nouvelle Revue Fran#aise" z powodu wydania fragmentów "Dziennika" Virginii Woolf jest parę cierpkich uwag o "dziennikach" pisarzy. Że są rzeczą zbędną i nawet niebezpieczną, stwarzają m.in. su- rogat twórczości, odciągający od twórczości prawdziwej. To mnie od razu zdetonowało i wprawiło w rozpacz, zniechęciło do kontynuowania "Dziennika". W samej rzeczy, po cóż ja to robię? Sama się nudzę czyta- #ąc. Umarł Karol Adwentowicz! Jedno z pierwszych moich oczarowań sztuką aktorską. Widziałam go w Kaliszu na gościnnym występie w "Upiorach" mając niespełna 15 lat. Byłam dzisiaj u Toli Pęskiej. Ich góralka wczoraj odjechała w góry na żniwa. Być osobą starą, ledwo chodzącą, najzupełniej bezzębną i tak wciąż śliczną, jak ona, to doprawdy rzadkość. Aparycja, której nic nie jest w stanie zeszpecić. Jej zięć (Laskowski) ma zamiar przeobrazić ów ogród w handlową hodowlę róż na krzaki. Dżina, czarna wyżlica-seter- 314 315 ka oszczeniła się dzisiejszej nocy, ma aż 8 dzieci, podobno rasowych Oto w kategoriachjakich nowin żyje się tutaj. 24 VII 1958. Czwartek Szczególne u Henryka: ekstatyczna aprobata własnego życia i włas- nego losu. Chyba tylko Samuel Pepys był równie zakochany w swoim losie. A jednocześnie przy tym wielka wrażliwość na inne losy, znako- mite widzenie ludzi, zdarzeń, rzeczy. Świetna, trafna charakterystyka każdego człowieka i każdej sytuacji. Opowiadanie o Gęsiuni (Orynżyna). Kiedy Henryk zaproponowałjej, że wypije z nią bruderszaft, rzekła: "Kiedy ja nawet mojemu mężowi mówiłam pan". Z innej rozmowy - wileński wierszyk przez Gęsiunię przytoczony: Już kareta zaprzężona, Czy ty kochasz mnie? Lubić to ja ciebie lubię, Ale kochać - nie. Już ksiądz stułą związał ręce, Czy ty kochasz mnie? Lubić to ja ciebie lubię, Ale kochać - nie. Już dwa ciała leżą w grobie, Czy ty kochasz mnie? Teraz to ja ciebie kocham, Ale pierwej - nie. Przez cały czas wizyty Henryka lał deszcz, od dłuższego czasu po raz pierwszy. Mimo to wyszliśmy z nim trochę na spacer. 28 VII 1958. Poniedziałek Rien de ce que je veux ecrire ne sera plus ecrit' Dziwne sny - jeden, że Armie lekarze przeszywali jakimiś promienia- mi uszy, wołając "Jeżeli pani słyszy, to wszystko będzie dobrze". Drugi 316 o Jurku, że miał wystąpić z koncertem skrzypcowym muzyki atonalnej. Na razie przegrywał to przed nami na dziwnych skrzypcach o szerokim mostku na struny. W niektórych partiach odpinał cały zwój strun i grał na nich ustami, zwijając i wywijając struny w powietrzu. Muzyka była nad wyraz przejmująca. Prawdopodobnie reminiscencja ze słuchanej wcześniej w radiu Ymy Sumac2, o której Jurek kiedyś powiedział: "Ten głos przenika mnie całego". Jak wszystkie - i ten dzień schodzi mi na niczym prócz podziwiania ogródka, który teraz naprawdę ładnie wygląda. Po obiedzie sznurujemy z p. Hanią zbyt obciążoną owocami jabłonkę. Anna rano fatalnie się czuje - ale po obiedzie przeszła się ze mną nieco. i R i e n d e... (fr.) - nic z tego, co chcę napisać, nie będziejuż napisane. z Y m a S u m a c, właśc. Amy Camus (ur. 1922), peruwiańska śpiewaczka pocho- dzenia indiańskiego o niespotykanej skali głosu. Śpiewa niemal wyłącznie specjalnie dla niej opracowywane ludowe i obrzędowe pieśni Indian Peruwiańskich. 28-31 VII 1958. Poniedziałek-czwartek Te dnie minęły pod znakiem kanikuły, zupełnego farniente, jeśli nie liczyć pracy w ogrodzie, w którym codziennie jest wiele do zrobienia. To mi zawsze sprawia przyjemność. Nęka mnie tylko myśl, jak ja przy takim próżnowaniu, przy takim już braku sił i w moim wieku zdołam je- szcze zarobić na utrzymanie dwu domów i sześciu osób! Anna nawet zdrowa i w pełni sił bardzo mało jest w stanie zarobić, a jeśli co zarobi- wyda natychmiast na cokolwiek. A teraz restauracja jej sił i zdrowia bę- dzie wymagała wielu miesięcy. W piątek przyjechali z Wilhelmem Machem dwaj pisarze bułgarscy: Ikonomowl i Iwanowz (ten ostatni kierownik warszawskiego ośrodka bułgarskiego). Ikonomow będzie tłumaczył "Noce i dnie". Była mowa o możliwości wykorzystania honorariów na pobyt w Bułgarii. Mówię o Warnie - najbardziej znanej u nas jako nadmorskie uzdrowisko. Mach, który jeździł do Bułgarii, zachwala Neseber jako miejscowość mniejszą i cichszą, a śliczną. 1 D y m i t y r I k o n o m o w (1909-1975), thimacz literatury polskiej. Przetłuma- czył cały kanon klasyki polskiej powieści (m.in. Noce i dnie) oraz wiele pozycji współ- czesnych. Opracował dwie antologie prozy polskiej,1957,1973. 2 W i c z o I w a n o w (1901-1979), działacz społeczny, literat. Studiował w ASP w Sofii. Od 1934 główny bibliotekarz sofijskiej Biblioteki Narodowej. Po wojnie m.in. kierownik działu literatury i sztuki w radiu, doradca Biblioteki Narodowej, redaktor 317 agencji BTA. W 1. 1958-64 dyrektor Bułgarskiego Ośrodka Kultury w Warszawie. Wśród licznych prac krytyczno-literackich, eseistycznych, beletrystycznych wydat tom eseistyczno-wspomnieniowy Pod niebem Polski,1966. 4 VIII 1958. Poniedziałek Najważniejszą pozycją publicystyczną tygodnia, a być może nawet wszystkich powojennych lat, jest artykuł Juliusza Poniatowskiego dru- kowany w "Przeglądzie Kulturalnym" (a przedtem wygłoszony w "Klu- i bie Krzywego Koła")'. Juliusz powiedział w nim społeczeństwu to właśnie, co ja marzę mówić mu w każdej rzeczy i od wielu lat. I co # w przybliżeniu sfotmułowałam za ostatniej wizyty Henryka u mnie. Rzekłam mu wtedy: "Polacy widzą tylko zagadnienie: Polska i Rosja, lub Rosja i sprawa polska. A nie widzą, że większość tego, co się w Pol- sce dzieje, większość przemian, które Polska przeżywa - dzieją się tyl- ko z pozoru wyłącznie za sprawą Rosji, a w istocie rzeczy są częścią I przemian odbywających się w całym świecie. Jesteśmy wpisani w krąg wielkiego przełomu cywilizacji dokonywanego głównie przez nowe od- krycia i wynalazki. Rosja jest również wpisana w ten krąg, choć jedno- cześnie go współtworzy". Poniatowski powiedział w swoim artykule, że wieś w całej zachod- niej Europie kurczy się na rzecz cywilizacji miejskiej, że indywidualne gospodarstwo chłopskie nie musi być szykanowane przez "złowrogich komunistów", aby okazywało się formą regresywną; że rolnictwo jest wszędzie deficytowe (to mi mówił i Jerzy Stempowski w roku 1955 w Bernie); że jedynym ratunkiem dla wsi jest szukanie nowych form gospodarki rolnej, m. in. w spółdzielczości produkcyjnej etc. Raz jeszcze rozmawiałyśmy z Anną, o ile większą mądrość okażały w teraźniejszej przymusowej sytuacji inne "demokracje ludowe'# niż my. W tym położeniu należało się zawziąć ambitnie, by pnkazać Rosji, jak umie się gospodarować pod tą presją. Myśmy zawzięli się na to, że- by ukarać Rosję przez sabotowanie narzuconego przez nią systemu. Szkoda stąd wyszła tylko dla Polski. i Juliusz Poniatowski - O przyszłość wsi polskiej, "Przegląd Kulturalny" 1958, nr ; 31; jak głosi nota: "skrót, a raczej parafraza zagajenia dyskusji na jednym z wieczorów Klubu Krzywego Koła". 318 5 VIII l 958. Wtorek Teraz, kiedy ludzkośe tak się pyszni triumfami (lub może tylko suk- cesami - Norwidowskie rozróżnienie) swej nauki - uderzają mnie nie- zmiernie objawy nieznajomości rzeczy znanych. Cóż wiemy o sobie, o ludziach, o przedmiotach, którymi się posługujemy, albo np. o pta- kach. Zdawałoby się, że na wsi wychowana wiem coś niecoś o ptakach. Tymczasem wszystko mi się w nich pomieszało. Czy ten malutki pta- szeczek, którego widuję na gruszy przed oknem, to strzyżyk czy mysi- królik? Do kogo należy ten lub ów szczebiot? Co jest głosem zięby, co sikorki lub szczygła? Czy te ptaki, co tak gromadnie świszczą, piszczą, kląskają, pogwizdują na brzozach, to w końcu szpaki czy trznadle? I nic nie wiem o ptakach. Około dwunastej wychodzę na stację po Erazmów. Z nimi obiad- potem trochę odpoczywamy, trochę spacerujemy po ogrodzie. Mały "wypad" z Erazmem za bramkę - ale nic się z nimi już jakoś nie klei. Z Erazmem samym jakoś mam jeszcze coś do przeżycia, lecz Nela bar- dzo mnie męczy. Erazm jest jeszcze ciągle bardzo ładny, ale powinien sobie wstawić zęby. Jeszcze dwa lata temu mogłabym zaproponować mu pokrycie kosztów - dziś jestem skrajnie skrępowana finansowo, co mnie bardzo deprymuje. Tak lubiłam być hojna. Oboje są już bardzo starzy. To wspaniali ludzie wyjątkowo niezależni od jakichkolwiek zewnętrznych okoliczności, ale w końcu, też jakoś nic z tej niezależności - jakby nie opłacało się być aż tak niezależnym. Z żałosną ulgą odprowadzałam ich około piątej na pociąg. 319 Rano i wieczorem przepisuję "dzienniki" - z rosnącą rozpaczą. Boże wielki, iluż drobiazgami bez znaczenia zaczerniałam ten papier. A wła- ściwe życie szło jakby innym nurtem. I dziwić się tu, że tak bywa w po- lityce ! 6 V Il11958. Środa Rano zapowiada się mglisty upał. Jakoś już koło pierwszej szafir nie- ba podchodzi mętnym rozmazanym bielmem, przez które słońce blado świeci. I silny wiatr - sierpniowy, srebrny szum. Sierpień jest dla mnie cały w literze S - w srebrnym jej dźwięku. Od dzieciństwa zresztą literę S widziałamjako srebrną. Rano na chwilę "na Komorów". Kupuję ładne brzoskwinie; potem dziennik. Od wpół do dwunastej opalam się naga na tarasiku w tym srebr- nym szumie. Nawet połysk liści w słońcu wydaje się srebrny. Po południu Henryk. Spacer w stronę dawnego dworu. "Pałac", park zupełnie zdziczały, wielkie podwórze, resztki ładnej bramy podwórzo- wej, dawne czworaki, jakiś dach kryty gontem. Henryk mówi: "Jakby dawny utwór muzyczny". Po powrocie zastajemy w ogrodzie na ławce Czekana. Poszedł w Warszawie do Henryka, a nie zastawszy go, pognał za nim tutaj. W tym roku skończył 90 lat. Wobec towarzystwa tak godnych starszych panów otworzyłam chińską marmoladę z mandarynek i podałam czer- wone wino jugosłowiańskie, pozostałe z imienin Anny. Zabawne były ich rozmowy z Henrykiem, bo stary Czekan, którego osobistym sukce- sem życia jest odzyskanie Ziem Zachodnich, powziął wielki entuzjazm do Chruszczowa, a wielką nienawiść do Eisenhowera za "uzbrajanie niemieckiego bandyty". 8 V Il11958. Piątek W prasie ukazała się wiadomość, że szwajcarski profesor Harzeler znalazł we Włoszech szczątki człowieka (nie antropoida), pochodzące sprzed 12 milionów lat'. Jeśli badania szkieletu to potwierdzą, to wszy- scy ludzie neandertalscy, wszystkie dotąd znajdowane szkielety małpo- ludów okażą się być może nie przodkami człowieka, lecz jakimś gatun- kiem ubocznym. A być może zwyrodniałymi pokurczami jakiejś ludz- kości zeszłej do jaskiniowca na skutek może jakichś zabójczych działań radioaktywnych - naturalnych, a kto wie, czy i nie sztucznych. Może już w zamierzchłych epokach geologicznych były bomby atomowe, co zniekształciły i wytrzebiły życie na ziemi? Człowiek dzisiejszy stał się tylko małą cząstką wszechświata. Ale to nie dosyć. Jest być może tylko małą przemijającą cząsteczką wielu po- przedzających go ludzkich gatunków. i Znaleziska ze środkowych Włoch znane pod nazwą oreopithecus - rodzaj małp z epoki wczesnego pliocenu; odznacza się mieszaniną cech upodobniających częściowo do antropoidów, częściowo do małp człekokształtnych, a częściowo do istot człowieko- watych. Niektórzy uczeni, zwłaszcza Johannes Hurzeler, zaliczają je wprost do człowie- kowatychjako wczesne stadium ewolucji. Hipoteza Harzelera z 1958 r. stała się sensa- cją, gdyż przesuwała początki gatunku hominidów do 12-14 milionów lat (z ówczes- nych 1,5, a obecnych 2,5 mln lat). Zaprzeczyły jej jednak fakty. Zapewne oreopithecus stanowi jedno ze "ślepych odgałęzień" ewolucji naczelnych, tzn. swoistą bezpotomnie wymarłą grupę małp, nie mającą z człowiekowatymi żadnego bezpośredniego związku. 10 VIII 1958. Niedziela O wpół do dziesiątej odbył się więc akt agresji kroniki filmowej. Mój system obrony okazał się niedostateczny. Jest coś niepojętego w uporze, 320 z jakim w naszych czasach uprawia się ftkcje na przemian uwznioślają- ce sprawy niegodne uwznioślenia i sprowadzające rzeczy poniżej wła- ściwego poziomu. To najczęściej. Taka kronika filmowa z życia pisarza jest złą komedią, wyghzpianiem się na rzecz masowego widza. Na żądanie agresorów filmowych siadam przy maszynie i udaję, że piszę, idę do ogrodu i udaję, że tam pracuję, polewam kwiaty, obcinam coś etc. I widz ma z tej lichej komedii wnosić o życiu pisarza. Dalibóg miałam ochotę lunąć z węża ogrodowego w gęby tych Bogu ducha win- nych operatorów, którzy też kręcą się w "kredowym kole". Dlaczego ulegamy terrorowi interviewerów prasowych, fotoreporterów itp. bzi- ków? Wiele przyczyn się na to składa, u mnie zaś m.in. chyba poczucie, że w tych niełatwych czasach nie można nikomu przeszkadzać w zara- bianiu na chleb, choćby sposób zarobkowania był nam niemiły, a nawet wstrętny. Ale jest coś obrzydliwego w tym żerowaniu na ciekawości i niedys- krecji, w tym zarabianiu na wścibstwie. Także paradoks naszych cza- sów. Osłanianie tajemnicą tego, co powinno być ludziom wiadome, i bezwstydne wprost odsłanianie tego, co powinno być osłaniane pewną dyskrecją. Życie pisarza - z wyjątkiem, gdy wkracza w dziedzinę prze- stępczości - powinno być traktowane z pewną dyskrecją. Dziennikar- skie wścibstwo zakłóca bieg tego życia, demoralizuje zarówno publicz- ność czytającą, jak pisarzy. Reszta niedzieli upłynęła na szczęście spokojnie. 11 VIII 1958. Poniedziafek Po kolacji odwiedziłam p. Tenczynową, sąsiadkę, która leży z parali- żem lewej strony, po niedawnym wylewie do mózgu. Chorej nie wi- działam, ale rozmawiałam z ową panią Platerową (z domu Grocholską). Rozmowa mnie przeraziła. Wobec nowej przeciwkościelnej polityki rządu (bardzo ghzpiej) katolicy są gotowi wywołać nawet wojnę domo- wą. "A czemu nie ma być wojny domowej? - rzekła ta pani. - Katolicy powinni być gotowi umierać za wiarę. To idea - jeśli komuniści ginęli za swą ideę, to dlaczego katolicy mają być gorsi?" Tylko czym są w takim razie lepsi od komunistów? Gdzież chrześci- jańska zasada: "Mihzjcie nieprzyjacioły wasze"? Boże, jak ja nie cierpię fanatyzmu, jakiejkolwiek byłby barwy. Jeśli jakaś postać postępu (poza technicznym) wydaje się realnie ist- niejąca, to ta, która uczy współżyć przyzwoicie ludzi i organizacje o najbardziej sprzecznych postawach. Tylko w tym jest kultura, cywili- zacja, postęp. Jeśliby to było niemożliwe, to doprawdy nie warto żyć. A zanosi się na to, że nadchodzi epoka tak wściekłych obskuranckich fanatyzmów, które można porównać tylko z duchem średniowiecza lub XVII wieku. Bierdiajew był może jedynym prorokiem naszych czasów'. 1 N i k o ł aj A. B i e r d i aj e w (1874-1948), rosyjski filozof. Vi' latach mło- dzieńczych zwolennik "legalnego marksizmu". Od krytyki Marksa i neokantyzmu prze- szedł do koncepcji mistycznych. Wschodniochrześcijańskie idee oczekiwania końca świata łączył z antropocentrycznym idealizmem i chrześcijańskim egzystencjalizmem. Od 1922 w Paryżu, stał się ideologiem emigracji ros. Wydawał czasopismo "Put"'. Główne prace: Nowe średniowiecze (1924, wyd. pol.1932), Dialectique existentielle du divin et de l'humain,1946, L'esclavage et le liber-te de l'home,1947. 16 VIII 1958. Sobota Wieczorem już około wpół do siódmej przyjechali Ela i Andrzej. Ela przywiozła mi fiksatywę, do moich imaginacyjnych rysunków. Zjedli ze mną kolację. Ładnie oboje wyglądali, Andrzej zapuścił dokoła twarzy "egzystencjalistyczny" zarost, z którym wygląda interesująco. Byli bez swego pudla Amoka, więc zwracali nieco więcej uwagi na Dyla. An- drzej usiłował go krzykliwie tresować, ale Dyluś jest pod względem tre- sury kompletnym analfabetą. Nudziliśmy się około dwu godzin nie ma- jąc sobie wiele do powiedzenia, choć ja miałam im więcej, niż oni mnie. 17 VIII 1958. Niedziela Wizyta pani Hołyńskiej. Padła im suczka spanielka. Podobno otruła się. Wieś dostaje dużo trutek na myszy polne. Dzieciaki rzucają je z ka- wałkiem jedzenia za siatki posiadłości, gdzie są psy. Otruły już w ten sposób kilka psów. Oto jeszcze jeden przejaw straszliwego barbarzyń- stwa Polski. Boję się, że i Dyl zginie kiedyś taką śmiercią. Reszta dnia upłynęła samotnie i w spokoju. Zaczęłamjeszcze artykuł o Steinbecku "The Moon Is Down"'. Pogoda wciąż łaskawa. # J. Steinbeck - The Moon is Down,1942 (Księżyc zaszedf,1957). 19 VIII 1958. Wtorek Wczoraj rano wyjechałam do Warszawy. Nie byłam tam pięć tygod- ni, czułam się jak prowincjusz przybyły do wielkiego miasta - wszystko 322 323 mnie bawiło. I właściwie czułam się szczęśliwa załatwiając nawet błahe sprawunki. 20 VIII 1958. Środa Wyjątkowo piękny letni dzień. Lenistwo umysłowe bierze górę - nie chce się siedzieć w pokoju. Od rana więc pracuję w ogrodzie. Przecię- łam nasturcje, które kompletnie zawaliły mi ścieżki. Z połowę ich wy- cięłam, a były tak rozrośnięte, że nikt by nawet nie poznał, że ich ubyło. Oczyściłam trzy ścieżki z chwastów. Na tym zastał mnie przyjazd Henryka. Czarujący (w sensie imiesłowu) jak zwykle. Coś pomiędzy Pana Jowialskiego: "znacie tę bajeczkę, to posłuchajcie"' a Rostando- wskim: "nous sommes les cadets de Gascogne". Brzmi cały jak strofa Słowacko-Norwidowsko-Wyspiańska. Starszy pan romantyczny przy- noszący łączne, polne i leśne kwiaty ze spaceru. Antyteza obojętności. Opłaca się cokolwiek mu pokazać, tak na wszystko żywo reaguje i tak się angażuje uczuciowo. Ale męczą mnie już ci goście - łaknę samotności jak kania wody. Tylko do czego mi już ta samotność potrzebna? Nie do twórczości już ale do napisania listu potrzebuję całego dnia spokoju, skupienia, bezlu- dzia. I W Panu Jowialskim (akt. I, sc. 9) zwrot ten brzmi: "Pewnie nie znacie tej bajeczki? 1 Znamy. / Słuchajcie więc". 25 VIII 1958. Poniedziałek Zaczęłam pisać mały szkic o Steinbecku. To wystarczyło, abym prze- stała notować. Mają więc rację ci, co twierdzą, że pisanie dziennika przeszkadza w twórczości (i na odwrót, ale o to mniejsza). Nie mam siły, nawet na przyjaciół. Juliusz jest kompletnie pozbawio- ny tej fantazji, poczucia humoru i zmysłu artystycznego, które czynią wizyty Henryka o tyle bardziej zajmującymi. Od Dyla opędza się jak od muchy, tak że przez cały czas myślałam, gdzie go zamknąć, żeby się nie łasił. Pies nie jest dla niego żadną okazją do przygody - po prostu tylko przeszkadza. A nadto - wolę to niż grymasy emigracji czy powracają- cych emigrantów, ale on mnie wprost zaskakuje swoim ultrapozytyw- nym stosunkiem do naszej rzeczywistości. To, że tyle rzeczy "stoi na głowie" lub "nie ma rąk ani nóg" - jest dla niego tylko w takim stopniu złem, w jakim za zło uważają to partyjni komuniści. Zapewne ma rację. W każdej sytuacji, jakkolwiek byłaby zła, jest jakaś na coś szansa. I w obecnej sytuacji Polski jest szansa. Być może większa niż kiedykolwiek w dziejach. Juliusz widzi tę szansę i sądzi, że jej wykorzystanie może w wielu sensach okupić paskudne strony narzuconej rzeczywistości. Bez której może i nie byłoby i szansy. Tej szansie postanowił shzżyć i to jest w nim bezcenne, prawdziwe, mądre. W tym jest on także sprzymierzeńcem dla mnie, dla mojego myślenia. Ale np. gdy mu pokazałam kilkanaście przepisanych stron mojego dziennika (z roku 1947-48), sformułował swoje wrażenie w sposób tak pełny powątpiewań, że mnie zapeszył i żałowałam pokazania mu tego. 324 I 325 Uprawianie ogródka. Fot. A. Szypowski - "Tak mnie zawsze zdumiewa - powiedział - że można tak od strony własnej osobowości zauważać to, co się dzieje - tak notować i kontrolo- wać własne reakcje". "No - bąknęłam - to chyba jest nieuniknione w dzienniku. Dziennik czy pamiętnik, który daje tylko obiektywne spra- wozdanie faktów nieosobistych, jest nudny i bez wartości, bo to nie jest zadanie tego rodzaju pisania". "Tak... oczywiście... mnie by to nie przy- szło do głowy. Może to jest właśnie sposób na poznanie samego siebie. Ja tego nigdy nie miałem. Teraz dopiero więcej analizuję samego sie- bie" itp. Byłam rozczarowana i zarazem zdziwiona, bo właśnie zdawało mi się, że "wyprałam" mój dziennik z wszelkich przeżyć osobistych; snadź w najtrzeźwiejszych naszych przedsięwzięciach mieszczą się za- wsze jeszcze wielkie zhidzenia. 31 VIII 1958. Niedziela Walka Kościoła z państwem - bo wobec miażdżącej przewagi zwo- lenników Kościoła tak to trzeba nazywać - rozwija się i przybiera na si- le. Ze zgrozą myślę, co z tego dla Polski wyniknie. Są to wszystko owo- ce owego listu papieskiego do Polaków z okazji 300-lecia Andrzeja Bo- boli - listu, nad którym rok temu tak rozpaczał p. Jerzy'. Ja wtedy my- ślałam, że ten list nie będzie miał praktycznego znaczenia. A oto zaczy- na mieć złowrogie. Prawdę mówiąc Kościół nigdy jeszcze chyba nie miał w Polsce ta- kiego znaczenia jak dziś. Po prostu panoszy się zuchwale i zaczyna się uciekać do metod postępowania, jakie zwalczał u komunistów. Nietole- rancyjność i ciemnota naszych katolików przechodzą ludzkie pojęcie. i Wspominany list z maja 1957 (por. zapis z 1 VI 1957). Warszawa. 6 IX 1958. Sobota Rosnące przerażenie, że z niczym nie zdążam i z niczym już nie zdą- żę. Wciąż pojawiająca się sensacja - że jeśli istnieje nieskończoność, to właściwie nie istnieje czas, czyli że wszystko, co się ma stać, już istnie- je, tak jak istnieje wszystko, co się już stało. I tak jak nie wiemy, o wszy- stkim, co już się stało, tak samo nie wiemy tego wszystkiego, co się sta- nie. A niektóre rzeczy wiemy, np. to, że jeśli teraz jest południe, to bę- dzie wieczór, noc i ranek; że po wrześniu będzie październik. Z taką sa- mą pewnością istnieje już pośród wieczności chwila, w której ktoś z moich bliskich o mnie lub ja o kimś z moich bliskich otrzymam wia- domość katastrofalną. Istnieje już pośród wieczności godzina naszej śmierci - i wszystkie okoliczności, które ją zbliżą lub oddalą. Skąd w takich okolicznościach nawiedzają mnie cudowne chwile beztroskiego szczęścia i poczucia mojej niezniszczalności? Pure non- sens. Do czwartku kończyłam forsownie szkic "Czytając Steinbecka". P. Hania w piątek dostarczyła jeden egzemplarz pani Orłowskiej dla ra- dia, drugi w sobotę do "Nowej Kultury". Radio już w sobotnim "Życiu" dało anons, że będą to czytać w poniedziałek (późnym wieczorem w "Wolnej trybunie literackiej"). "Nowa Kultura" już zanim otrzymała rękopis, przeczytawszy tylko zawiadomienie w "Życiu", dobijała się o rękopis i dała go natychmiast do składania'. Zdziwiłam się. Jest tyle świetnej publicystyki - cóż się tak palą do moich tekstów? ! We czwartek pojechałam do Warszawy, żeby się ostrzyc i zrobić ma- nicure. Anna skorzystała z tego i zabrała mnie do kina "Sląsk" na pano- ramiczny frlm (angielski) "Zagubiony kontynent" (Jawa, Borneo, Suma- tra). Wstrząsający folklor pierwotnych (więc aż tak pierwotnych) ludów malajskich. Właściwie tylko takie filmy lubię i uznaję. Fabularnych właściwie nie znoszę. i M. Dąbrowska - Czvtając Steinbecka, "Nowa Kultura" 1958, nr 37, przedruk w PR, t. II. 7 IX 1958. Niedziela P. Małynicz przysłała nam bilety na "Wariatkę z Chaillot"'. To jest pośmiertna sztuka, której Giraudoux nie skończył, zostawił gotowy tyl- ko pierwszy akt. Drugi - poszczególne sceny, notatki - wykończyła je- go żona i Jouvet2. Wszystkie cechy Giraudoux występują może trochę słabiej jak w innych sztukach, ale i takjest bardzo dobre. Zasadniczy motyw jest klasyczny: racja wariatów i ludzi margineso- wych przeciw światu biesiadników przy uczcie życia. Właściwie to jest to samo zagadnienie, co u Dostojewskiego, który jest również piewcą ludzi spod biesiadnego stołu. W tej przeciwstawności stylu Giraudoux- Dostojewski występuje z blaskiem stridentnym różnica dwu cywilizacji - dwu kultur - dwu odmiennych światów intelektualnych i emocjonal- nych. Sądząc z dołączonego do programów szkicu Brezy, Bohdan Korze- 326 327 niewski miał tu sposobność używać na swojej umiejętności i pasji " adaptatorskiej". Ale ja jemu wybaczam najdalej idące adaptacje za je- go zmysł "kreatorski". Pronaszko, człowiek już przecież sędziwy, dał dekoracje niezwykle świeże i młode, lekkie iście francuską lekkością. Wszyscy grali nieźle. Romanówna była znakomita. Wielkie aktorki nabywają z wiekiem całkiem nowych odmiennych uroków (choć myślę, że Dulębianka, której nie widziałam w tej roli, była nieprześcigniona). Ale najprzepyszniejsza była chyba Zofia Małynicz w roli wariatki z Passy. Oprócz Parmenki w "Grzechu" to chyba najlepsza jej rola. Nie podejrzewałam w niej takiej siły komicznej. Ile w artyściejest możliwo- ści, jak małą ich cząstkę ujawnia w swej - jakiejkolwiek - twórczości. Rozkoszna niespodzianka. Po południu byli u nas Jastrunowie. Dość interesująca rozmowa o sztuce i literaturze. Jastrun twierdzi, że obie te rzeczy się kończą. Przyszłość (wedle niego) ma jeszcze powieść, ponieważ może być przyjmowana na kilku poziomach czy szczeblach intelektualnych. Za- wsze wielu będzie ją czytać dla anegdoty, ale niektórzy i dla wartości artystycznych. Oboje ślicznie wyglądali. Ona całkiem na biało, on w garniturze cie- mnoniebieskim. i Jean Giraudoux - Wariatka z Chaillot, przeł. T. Żeromski, oprac. tekstu i reż. B. Korzeniewski, scen. A. Pronaszko, Teatr Polski, premiera 14 VII 1958. 2 L o u i s J o u v e t (1887-1951), słynny francuski aktor i reżyser, dyrektor te- atrów. Premiera sztuki J. Giraudoux Siegfried w 1928, stanowiąca ważną datę nowo- czesnego teatru francuskiego, zapoczątkowała dhigoletnią przyjaźń obu artystów. Po- wróciwszy w 1945 r. do Francji Jouvet zainaugurował swą powojenną działalność Wa- riatką z Chaillot zmarłego przed rokiem Giraudoux. Komorów.10 IX 1958. Środa Wieczorem w radiu relacja ze śmierci Martin du Garda. Wyjątki z je- go "Dzienników". Jego słynnych Thibaultów nie lubię i żadnego tomu z wyjątkiem "Consultation" nie doczytałam do końca, a niektórych nawet nie tknęłam. Ale ile podobieństwa do moich losów.18 lat pisze powieść i w końcu umiera nie wypuściwszy jej do druku. Wyjątki z "Dzienników": "W moim wieku nie czas już na walne przedsięwzięcia". "Źle pracowa- łem, bez przekonania i upodobania". "Je ne travaille plus, je m'occu- pe"'. Jakja to znam. Zwrot w mowie pogrzebowej: "un esprit independant sans orgueil"z. Za pogrzebem 12 osób. 1 J e n e t r a v a i 11 e p 1 u s... (fr.) - przestałem pracowaE, ja się zajmuję. 2 U n e s p r i t... (fr.) - duch niezależny, pozbawiony pychy 14 IX 1958. Niedziela Nieskazitelna pogoda, bez wiatru, niebo aż granatowe. Klasyczny wrześniowy dzień. W Komorowie odpust, przeniesiony z 8 września. Ponieważ na tę Matkę Boską Siewną były imieniny Mariana, poszłam o dziewiątej na mszę. Ksiądz miał kazanie o tym, że w przyszłą sobotę przyjedzie bi- skup i jak będzie ubrany: "Na głowie będzie miał taką - nazywają to czapka, ale to nie żadna czapka, biskup nie ma czapki - to mitra. Biskup nosi mitrę, a papież tiarę. A w ręku ma, co ma? Powiecie kij, a to nie kij, chociaż to na pamiątkę apostolskich kijków, ale to nie kij, tylko pasto- rał, oznaka władzy, biskupiej władzy". Potem egzaminował dzieci z sa- kramentów świętych (z których drugim jest bierzmowanie, choć powin- no być trzecim) i krzyczał na nie, bo nie umiały. I że przy bierzmowaniu mają sobie przybrać imię, ale nie od jakichś słowiańskich rycerzy, np. Zdzisław, tylko imię od świętych patronów, co są w niebie. I dhzgo o imionach, że na chrzcie ludzie chcą, żeby nadawać imiona np. od kwiatów, np. "Pelargonia". I tym podobne banialuki. Żeby też któremu przyszło na myśl mówić jak ludzie mają żyć, jacy mają być dla drugich ludzi. Kościół przestaje być zupełnie szkołą moralności życia. Jednej tylko rzeczy dowiedziałam się (albo przypomniałam ją sobie), że nazwa bierzmowanie pochodzi od staropolskiego "bierzmo" - belka umacniająca strop. Kościół katolicki przyjął tę nazwę zamiast łacińskiej konfirmacji, żeby się odróżnić od konfirmacji protestanckiej. Ale w in- nych językach chyba pozostała konfirmacja. Warszawa. 23 IX 1958. Wtorek Z Anną do kina "Wiedza" na film "Ostatni dzień lata". Z cierpko po- wściągliwej recenzji w "Trybunie Ludu" domyśliłam się, że to musi być coś bardzo dobrego. I nie zawiodłyśmy się. Film jest wydarzeniem w skali światowej. Młody pisarz Tadeusz Konwickil osiągnął niezwykły efekt niezwykle prostymi i skromnymi 328 329 środkami. Morze, pusta plaża, wydmy... Żywej duszy - poza dwojgiem ludzi - i drżącymi hukiem niebo - odrzutowcami. Jednodniowy romans, wątły dialog - a tyle w nim powiedziane! W życiu mi się żaden film tak nie podobał jak ten. Tego samego dnia wieczorem w tymże "Pekinie"z na Mrożka "Poli- cjantach"3. Jego dowcip jest świetnego gatunku, ale nie starcza na ko- medię. Z tego byłby prześwietny skecz. I to musi być koncertowo grane, aby uintensywnić wątłą akcję. Tak grali tylko Chmurkowski4 i Dzwon- kowski5 - stara gwardia doskonałych grubasów. Jurek chwali też Świ- derskiego6, który grał więźnia. Anna mówi, że w I956 to by robiło furo- rę - dziś przyjmowano z umiarkowanym aplauzem, teatr nawet niepeł- ny, co się teraz rzadko widuje. Już teraz są inne zagadnienia i konflikty. 1 Ostami dzieri lata,1958, film autorski Tadeusza Konwickiego, zdjęcia Jan Lasko- wski, muzyka Adam Pawlikowski, aktorzy hena Laskowska i Jan Machulski. Film 330 otrzymał Grand Prix na Festiwalu Filmów Dokumentalnych i Krótkometrażowych # w Wenecji. 2 Pekin - popularny skrót nazwy Pałac Kultury i Nauki. 3 S ł a w o m i r M r o ż e k (ur.1930), pisarz, grafk. Studiował na wydziale archi- tektury UJ. Debiutował w 1950 na łamach "Przekroju" jako satyryk, w 1958 sztuką Po- licja (Policjanci) jako dramaturg. W 1. 1950-54 pracował w "Dzienniku Polskim" w Krakowie. Od 1954 zajmuje się wyłącznie twórczością. W 1959 przeniósł się do War- szawy, od 1963 zamieszkał we Włoszech, od 1968 w Paryżu, od 1990 w Meksyku. Od 1996 znowu w Polsce. Wydał m.in. zbiory prozy: Sfoń, 1957, Wesele w Atomicach, 1959, Opowiadania, 1964, Dwa listy, 1974, Opowiadania, 1981; Utwory sceniczne, 1963, 1973, Utwory sceniczne nowe,1975, Momza Clavier, Donorcv,1983, Mafe pro- #y,1990; satyry: Polska 11, obrazach,1957, Postępowiec,1960. 4 F e 1 i k s C h m u r k o w s k i ( 1896- I 971 ), aktor. Ukończył Warszawską Szkołę I Dramatyczną. Występował w wielu teatrach pozawarszawskich; od 1930 w Warszawie. Podczas okupacji więziony na Pawiaku. Brał udział w powstaniu warszawskim. Po woj- nie głównie związany z Teatrem Polskim w Warszawie, a od l954 z Teatrem Dramaty- I cznym (m.in. Szu-Fu w Dobwm człowieku z Seczuanu), Gruby Pun w Kartotece). SAleksander Dzwonkowski(1907-1977),aktor.Debiutowałwl930, ' przed wojną w teatrach wileńskich i poznańskich. Po wojnie aktor Teatru Polskiego # w Poznaniu, od 1948 grał w Warszawie kolejno w Teatrze Polskim (m.in. rola tytułowa ! w Panu Jowiulskim, Podkolesin w Ożenku, Argan w Chorym # urojenia), w Teatrze l Dramatycznym (Nos w Weselu, I11 w Wizvcie stars#ej pani, Prowokator w Policjantach) I i w Teatrze Narodowym (Pigwa w Śnie nocy letniej). b J a n Ś w i d e r s k i ( 1916-1988), aktor, reżyser, dyrektor teatru, pedagog. Ukoń- ! czył wydział aktorski PIST, debiutował w 1938. Podczas wojny prowadził z L. Zamkow # konspiracyjny teatrzyk w Krakowie. Po wyzwoleniu grał w Teatrze Wojska Polskiego wpierw w Lublinie, następnie w Łodzi (m.in. Pan Młody w Weselu, Chopin w Lecie w Nohant, Baron w Na dnie). W 1948 ukończył wydział reżyserski PWST. W 1. 1955-66 pracował w Teatrze Dramatycznym, od 1961 jako dyrektor (główne role: Stary w Krze- sfach, Romulus Wielki w sztuce Durrenmatta, Proctor w Procesie w Salem, Willy Start # w Gubernatorze; reżyserował Pamiętnik Anny Frank, Policjantórv,). Od 1966 w Teatrze Ateneum (Stiepan Wierchowieński w Biesach, Fryderyk II w Wielkim Fryderyku). Od 1948 profesor łódzkiej, a następnie warszawskiej PWST. 24 IX 1958. Środa Po południu w Związku na przyjęciu z islandzkim pisarzem Laxnes- # sem, laureatem Noblal. Przyjemny starszy pan, twarz trochę łagodnego konia. Usta uśmiechają się nie w poprzek, tylko jakoś pionowo i w pio- nowym owalu tak właśnie otwierających się ust pokazują dużo długich zębów. l Pierwszy raz rozmawiałam z laureatem Nobla - i zawarłam znajo- mość z Islandczykiem. Opowiadał mi, że mieszka o dwadzieścia pięć kilometrów od Reykjaviku, ma dom w górach i nad strumieniem. W gó- 331 Fotos z filmu Ostatni dzieri fata rach wśród pastwisk bez drzew. W całej Islandu nie ma drzew. Dziwne życie w kraju, gdzie tylko są śledzie, pastwiska, gorące źródła i owce- czy krowy. I czym się to dzieje [sic!], że ta mała północna wyspa ryba- ków i pasterzy, licząca 140 tysięcy mieszkańców, jest państwem bar- dziej znanym i sławnym na świecie niż Polska? Pamiętam, kiedy w kwietniu 1956 byłyśmy z Anną w Sztokholmie na sławetnej Radzie Pokoju - występowała tam delegatka Islandii, dama nadzwyczaj strojna i elegancka; piorunowała na lotnicze bazy amerykańskie, okupujące Is- landię. Laxness jest nie tylko laureatem Nobla, ale i laureatem Stalino- wskiej Nagrody Pokoju. Dwa mocarstwa zabiegają o ten zamglony ka- wałek lądu wśród lodowatych oceanów. 1 H a 11 d ó r K i 1 j a n L a x n e s s (ur.1902), pisarz islandzki, laureat Nagrody Nobla (1955). W 18 roku życia wydał pierwszą książkę Dziecko natury,1919, i rozpo- czął włóczęgę po świecie. Przez jakiś czas był wyznawcą katolicyzmu (powieść auto- biograficzna Wielki tkacz z Kaszmiru,1927). Z Ameryki powrócił do Islandii jako so- cjalista (eseje Ksigga ludu,1929). Główne jego powieści: Salka Valka,1931-32, Nieza- leżni,1934-35, Światłość świata,1937-40, Dzwon Islandii,1943-46, Sprzedana wyspa, 1948, Duszpasterstwo koło lodowca,1968; również nowelista i dramaturg. Komorów. 26 IX 1958. Piątek O wpół do czwartej wyszłam na pociąg, którym przyjechali Bronko- wie Linke. Jakoś ta ich wizyta wypadła dosyć przyjemnie. Trochę roz- mów o sztuce nowoczesnej. Przyjmujemy jej wszystkie próby jako fakt, z którym trzeba się liczyć. Ale nie możemy się zaśmiewać czytając (przedrukowane z "L'Art International") o nowych taszystowskich pró- bach Salvadora Dali (surrealisty z 1938 r.)', o jego "kulkizmie" - malo- waniu przez "strzelanie" na kamień litograf#iczny śrutem, muszlami śli- maków, żabami itp. nasyconymi tuszem. Obsesję ślimaków miał już or- ganizując wystawę surrealistów w 1938 r. w Paryżu. [...] Pierwiastek artystyczny wślizguje się wszędzie i karmem dla fantazji twórczej może być wszystko, ale robić z wszelkiej przypadkowości ewangelię i nowy kierunek sztuki, to jednak aberracja. Może to być równie dobrze świt, jak zamieranie sztuki w ogóle. i S a 1 v a d o r D a 1 i (1904-1989), malarz hiszpański. Studiował w Madrycie. Po- czątkowo ulegał wpływom realistycznego malarstwa holenderskiego XVII w. oraz współczesnych mu kierunków: fuhuyzmu, kubizmu, malarstwa metafizycznego i abstra- kcyjnego. W 1928 w Paryżu zetknął się z surrealizmem i stał się jednym z jego najwy- bitniejszych przedstawicieli. Obok malarstwa zajmował się filmem, scenografą i graf- ką użytkową. Po wojnie światowej powrócił do Hiszpanu. Warszawa. 2 X 1958. Czwartek Nie wiem już, gdzie jestem u siebie. Czy na Niepodległości, czy w Komorowie? Gdzie jestem bardziej sobą - gdzie smutna, gdzie szczę- śliwa? Jak to się dzieje, że mimo tylu rozpaczy właściwie czuję się szczęśliwa? To już koniec nadchodzi, a mnie się ciągle zdaje, że znowu żyć za- czynam, że jeszcze tyle przede mną. Nieborów. 6 X 1958. Poniedziałek i Dziś skończyłam 69 lat. Nie jestem w stanie w to uwierzyć. Gdyby nie świadomość zmniejszonej sprawności twórczej, nie czułabym się nawet na pięćdziesiąt. 7 X 1958. Wtorek Moje imieniny nie dały się utaić, a raczej moje urodziny, gdyż wszy- stkie ścienne kalendarze podają datę mego urodzenia na dzisiejszej kart- ce kalendarzowej, więc myląc się o dzień. # Co więcej - dr Wegner składając mi życzenia powiedział, że składała mi życzenia... "Wolna Europa", co potwierdzili potem inni goście. Ilu i ludzi jednak słucha tej "Wolnej Europy" ! Lasy Nieborowskie, a zwłaszcza park, dały nam po Komorowie silne wrażenie różnic w proporcjach. Jakieś kolosalne wymiary drzew, alei, przestrzeni. Jest to chyba najpiękniejszy w Polsce park "architektonicz- ny", a prawie na pewno najpiękniej konserwowany i pielęgnowany. To- też robi wrażenie w Polsce, gdzie wszystko raczej popada w zaniedba- nie. Niezwykłe efekty kolorystyczne. Majestat, przepych i wdzięk. Czuje- my się snadź jeszcze dosyć młode, skoro jesteśmy w stanie być pod uro- # kiem tego parku w blaskach jesieni. Fascynująca i zarazem elegancka jest śmierć zieleni. Jesienne barwy i liści są nie tylko gorące, ale jakby nafosforyzowane świecą się własnym światłem. Zwłaszcza uderza to w pierwszej godzinie zmierzchu. I ten jedyny w naturze rozkład żywej materu, który nie śmierdzi, ale pachnie, i to wonią zawrotną, urzekającą. 332 333 8 X 1958. Środa Dokończyłam tu czytać Jean-Aubry'ego "Życie Conrada"'. To aż za- skakujące (mimo że się wiedziało), do jakiego stopnia cała jego twór- czość jest oparta na autentyzmie własnych przeżyć. I do jakiego stopnia to jest przeobrażone zarazem. Jaskrawo widać, jak wymyślne konstru- kcje mogą powstać dokoła faktów rzeczywistych, które są tylko osią krystalizacyjną, dokoła której... lub może tylko roztworem, w którym się dzieło sztuki krystalizuje. Krystalizacja jest procesem twórczym. Kryształ jest dziełem stworzenia, w którym zmysł kreatorski ma nie- ograniczoną swobodę w stosunku do tzw. rzeczywistości i ograniczony jest tylko własnymi specyficznymi prawami sztuki. Ale oś krystalizacyj- na, dokoła której krystalizacja powstaje, czy też roztwór, w którym pro- ces krystalizacji się odbywa, nie mogą być dowolnie zmieniane - i to właśnie oznacza wierność realiom życia. Dopuszczalne są tutaj mini- malne zmiany, tak jak np. przy trakcji elektrycznej bez szyn dopuszczal- ne jest wychylenie się kół trolejbusu do metra - nie więcej. U Conrada ten stosunek dzieła tworzonego i realiów autentycznych jest szczególnie interesujący. I jeszcze jedno. Z biografli Jean-Aubry'ego widać aż rażąco, jaką ro- lę polskość, polszczyzna, stosunki rodzinne z Polską grały w życiu Con- rada. I jak z tego ani śladu bezpośredniego w twórczości. Jakie powody sprawiły, że nie stworzył ani jednej polskiej postaci? Nawet w "Złotej strzale", tak już bezpośrednio autobiograficznej. Wstydliwa dyskrecja? Zatajony kompleks niższości? Gombrowiczowskie przezwyciężenie? Co?! Wciąż - zawsze dająca do myślenia, zapładniająca osobowość. A dla mnie znów na nowo. A nie myślałam, że kiedykolwiek wrócę do Conrada. Dziwne. Po raz pierwszy od dawna nie urządzając imienin miałam je tak uczczone jak nigdy. i G. Jean-Aubry - Życie Conrada, przeł. M. Korniłowiczowa,1958. Warszawa. 9 X 1958. Czwartek Dzisiaj nad ranem umarł papież Pius XII'. "Niemiecki papież". Nie zapisał się dobrze w historii Polski, która znała tylko dwu papieży-przy- jaciół swojej sprawy: Grzegorza VII i Piusa XI. Jak dotąd Pius XI był jedynym wielkim papieżem XX wieku. Płakali po nim nawet Żydzi - za jego encyklikę "Mit brennender Sorge" przeciw hitleryzmowi. # P i u s X I I, E u g e n i o P a c e 11 i (1876-1958), papież od 1939. Profesor prawa kanonicznego w Rzymie. Od 1914 sekretarz Kongregacji Nadzwyczajnych Spraw Ko- ścioła. Od 1917 związany mocno z Niemcami jako biskup i nuncjusz wpierw w Bawa- rii, następnie w Berlinie. Od 1929 kardynał, od 1930 sekretarz stanu. Jako papież sfor- mułował nowe dogmatyczno-mistyczne (a nie prawno-organizacyjne) pojęcie Kościoła (encyklika Mystici Corporis,1943), zainicjował reformę liturgii (Mediator Dei, 1947), ustosunkował się krytycznie do większości ówczesnych prądów naukowo-filozoficz- nych (Humani generis, 1950), ogłosił dogmat o wniebowzięciu NMP (Magni Jicentissi- mus Deus, 1950). Postawa Piusa Xll podczas wojny stała się obiektem ostrej krytyki i sporów. Komorów. IOX 1958. Piątek Zrobiłam konspekt do "wywiadu" dla Szypowskiej'. Ale już w nocy myślałam, że wszystko mogłabym powiedzieć na odwrót. Zwłaszcza w tym, co mówię o sobie. Np. że w dojrzałej twórczości nie podlegam # wpływom literackim, a całkiem innym. A przecież niekiedy wydaje mi się, że wpływ wywiera na mnie wszystko, z czym się zetknę, więc nie tylko ludzie, przyroda, wydarzenia, ale i książki. Na pewno Conrad. Scena Bogumiła z Katelbą nie jest bez wpływów Conrada. Może twór- , czość to tylko to, co potrafimy zrobić z tych wpływów. Na pewno na skrzyżowaniu wpływów kształtuje się osobowość pisarska. Dziś w "Życiu Warszawy" zdumiewająca wiadomość, że Hłasko po- prosił o azyl... w Berlinie Zachodnim. I że już został zarejestrowany w obozie dla uchodźców w Marienfeld. Że o azyl, to rzecz w dzisiejszych czasach banalna. Ale żeby mogąc wybrać Francję czy Anglię, wybrać w Niemczech obóz dla dipisów2, to już nie wiedzieć co. Obłęd? Perwersja? # Kompleks Herostratesa?3 Jest to chyba pierwszy w dziejach wypadek dobrowolnego pójścia do obozu. Pozowanie na oryginalność? Czy akt pokuty? I właśnie w Niemczech. Nic nie rozumiem, przyznaję. 1 Maria Szypowska - Rozmowa z Marią Dąbrowską, "Polska" (wersja zach.) 1959, nr 4. 2 Skrót od D i s p 1 a c e d P e r s o n (ang.) - wysiedleniec, uchodźca 3 H e r o s t r a t e s, szewc z Efezu, który dla zdobycia sławy spalił w r. 365 p.n.e. wspaniałą świątynię Artemidy w Efezie, za co został ukarany śmiercią. i 14 X 1958. Wtorek W starości jedyną namiętnością podżegającą do sprawnego działania i skuteczności może być tylko ambicja. Jej zupełny brak u mnie sprawił, 334 335 że twórczość tak osłabła, gdy wszystkie dźwignie młodości przestały działać. Wzbudzić w sobie koniecznie to wino starości, zdrową ambicję, na- wet próżność. Chcieć, żeby na nowo pisano, mówiono o mnie. Uaktual- nić sprawę moich dawnych książek, żeby znów chciano je czytać. Jeśli to mi się uda, może dam jeszcze rady. Rano raz jeszcze ostatecznie przepisuję artykulik pod tytułem "Re- cenzja bez pełnomocnictw" (trawestacja tytułu p. Jerzego)'. i Mowa o wypowiedzi na temat flmu Konwickiego Ostatni dzieri lata, opublikowa- nej pt. Recenzja bezpelnomocnictw w "Nowej Kulturze" 1958, nr 43, przedruk w: PR, t. II (tytuł przedwojennego artykuhi J. Stempowskiego w "Piórze" brzmiał: Pełnomoc- nictwa recenzenta). Warszawa.17 X 1958. Piątek Z Anną na filmie "Popiół i diament" (reżyser Wajda'). Od strony te- chniki filmowej, kompozycji i gry aktorów - świetne. Potwierdza na no- wo, że w filmie jesteśmy pattnerem o znaczeniu nie już europejskim, ale światowym. Od strony treści - przereklamowane. Nie podoba mi się to, co nie podobało się w powieści. Jak powieść, film jest zafałszowany - znowu te same schematy: eks-hrabiowie, eks-ziemianie jako jedyni wrogowie sytuacji, jaka się w 1945 r. wytworzyła. Ten sam co zawsze dotąd brak zróżnicowania, du bien discernement. Wrogość do roku 1945 i nastę- pnych była rzeczą bardzo zróżnicowaną - a istniała przede wszystkim w masach. Jej symbolem może być ten chłop z Kieleckiego, przypad- kiem zagarnięty przez rosyjskie wywozy i który po powrocie z sześcio- letniego zesłania zabił w swojej chałupie okna od wschodu na znak, że nie chce nawet patrzeć w tę stronę. Ale tego wszystkiego nie można je- szcze, oczywiście, w żaden sposób pokazać. Być może, że film Wajdy pokażał maksimum prawdy możliwej do pokazania w dzisiejszej sytuacji. Świetna gra młodego Cybulskiego2, nawet genialna gra. Doskonały Milecki w roli pijanego redaktora. Doskonały Bogumił Kobiela w roli bubka, co chciał "grać" na dwie strony. Niecodzienne wydarzenie fil- mowe. 1 A n d r z e j W a j d a (ur. 1926), znany reżyser filmowy, twórca ok. 25 filmów, cieszących się dużym zainteresowaniem i populamością, laureat wielu nagród; także re- żyser teatralny i TV; w 1.1978-83 prezes SFP. Ekranizacja Popiofu i diamentu (1958), podjęta wespół z J. Andrzejewskim, dała drugie życie temu utworowi. 2 Z b i g n i e w C y b u 1 s k i (1927-1967), aktor teatralny i filmowy. Studiował na wydziale dziennikarskim WSNS i wydziale konsularnym Akademii Handlowej w Kra- kowie. Ukończył wydział aktorski krakowskiej PWST w 1953. Był współtwórcą stu- denckiego teatrzyku "Bim-Bom" w Gdańsku. Występował w teatrze "Wybrzeże", a od 1960 w teatrze "Ateneum" w Warszawie (m.in. Johnny Pope w Kapeluszu pełnym de- szczu M. Gazza, Jan w Pierwszym dniu wolności, Jerry w Dwoje na huśtawce W. Gibso- na). Główne role w flmach: Popiół i diament, Jak być kochaną, Salto. Stworzył chara- kterystyczną i popularną postać, m.in. dzięki roli Maćka Chełmickiego w Popiele i dia- mencie. Zginął w wypadku kolejowym. 20 X 1958. Poniedziałek " Tygodnik Powszechny" z 19 X w kalendarium z pontyfikatu Piusa XII' podaje dwa fakty, o których nie wiedzieliśmy lub zapomnieliśmy. 20 X 1939 - encyklika "Summi Pontyficatus" - zawierająca potępienie agresji niemieckiej. 29 VI 1941- przemówienie papieża przeciw total- nemu okrucieństwu hitlerowców. W "Życiu Warszawy" z dnia 19 X notatka, że Komisja Społeczna Zgromadzenia Ogólnego ONZ uchwaliła 64 głosami przy 4 wstrzymu- jących się od głosu zakaz przeprowadzania na ludziach eksperymentów naukowych czy lekarskich wbrew ich woli. Ciekawą sensacją byłoby dopiero podanie motywacji tych wstrzymujących się od głosu. Piszę maleńkie coś o listonoszach z okazji czterechsetlecia poczty2. Oto mój pierwszy dobrowolny artykuł okolicznościowy. Zaraz po obiedzie dziwny przejmujący sen: bukiety jesiennych liści, kwiatów, które przesuwam niby na warszawskiej bieliźniarce Anny, ni- by na ołtarzu z filmu "Popiół i diament". Potem się to przeobraża w dzień lutowy z nagimi gałęziami i z jakimś radosnym przekonaniem, że natychmiast zrobi się wiosna. Sen z rodzaju rzewnych - bardzo rzad- ki gatunek sennej emocji. # Kalendarium pontyf#katu Piusa X11, "Tygodnik Powszechny" 1958, nr 42. 2 M. Dąbrowska - Okienko, skrzynka i listonosz, "Życie Warszawy" I 958, nr 257 21 X I 958. Wtorek Chiński miesięcznik z moim "Na wsi weselem". Jakaś chińska ręka napisała pod tytułem europejskimi literami Marya Dąbrowska. Inaczej nigdy bym się nie domyśliła, który to tekst. 336 22 - DąMrowska, t 3 337 26 X 1958. Niedziela Tula ogromnie "reakcjonieje" w tym komorowskim towarzystwie i marzy już tylko o czasach przedwojennych, "kiedy były majątki ziem- skie i każdy mógł mieć konia". Oto przykład skutków złego, fatalnie za- łganego uczenia w szkole o sprawach społecznych i historii. Wszystko, co w głupi, zły sposób mówiła jej szkoła, spłynęło,jak z gęsi woda". Ale to, co wpłynęło na to miejsce, nie jest lepsze. Warszawa. 27X1958. Poniedziałek Wczoraj wieczorem zadzwoniłam jeszcze do Anny, jak dojechały i jak się czuje. Nieoczekiwanie dowiedziałam się, że w czasie ich bytno- ści w Komorowie przyszedł siostrzeniec Frani z zawiadomieniem, że biedna Frania' w sobotę umarła nagle. Pogrzeb dziś o drugiej w kaplicy na Oczki. Postanowiłam jechać i już o dwunastej byłam w Warszawie. Dziesięć minut przed drugą byłyśmy już z Anną w kaplicy na Oczki. Dosyć koszmarne wrażenie. Stoi z dziesięć ttumien, jedna na dworze, bo się już nie pomieściła w kaplicy. Dwie otwarte. W jednej mała dziewczynka woskowo żółta, w drugiej niestara kobieta, która wygląda na żywą, jakby spała. Żadnych tabliczek ani klepsydr. Tam jest i prose- ktorium, i zakład medycyny sądowej. Chowają z tej kaplicy, po sek- cjach w prosektorium, ludzi padłych z wypadku, zabitych, także bandy- tów i ludzi zmarłych w podejrzanych okolicznościach. Widziałyśmy śpieszącą niespokojnie jakąś elegancką parę w towa- rzystwie milicjanta i prokuratora. Usłyszałyśmy słowa: "panie prokura- torze" i "nie było żadnego śladu obrażeń". Przykra makabra. Przy nas wyruszył "kondukt" z ową martwą kobietą. Zamknięto tru- mnę, przybito jakimś gwoździem, dopiero teraz przyczepiono tabliczkę i załadowano zwłoki do... taksówki bagażowej. Włożono blaszany wie- niec, wsiadły jakieś typy. Domyśliłyśmy się, że trumny są otwarte, aby nie pomylić zmarłych. Ale w takim razie i Frania powinna tu leżeć w otwartej trumnie. Czekałyśmy marznąc na wietrze do wpół do trze- ciej. Nikt z możliwych uczestników pogrzebu Frani się nie pojawił. Wróciłyśmy do domu. Tam dopiero Jasi przypomniało się, że pogrzeb Frani miał być o wpół do drugiej, a nie o drugiej. Twierdzi, że tak właś- nie zakomunikowała Annie. # Franciszka Szczur 28 X 1958. Wtorek W "Życiu Warszawy" jest komunikat Tassa, że Pasternakl został usu- nięty ze Związku Pisarzy Radzieckich. Co za bezmiar odrażających nonsensów ! Książka "Doktor Żywago" ukazała się chyba blisko dwa la- Boris Leonidowicz Pasternak, Pierediełkino 1958. Fot. T. Drewnowski ta temu i nie była przeszmuglowana za granicę, lecz po prostu po XX Zjeździe Pasternak zawarł umowę i w Rosji, i na zagranicę. Zanim zdą- żyło to wyjść, zmienił się kurs polityki i rzecz w Rosji się nie ukazała. Dotąd nic jednak Pasternakowi z powodu zagranicznego wydania nie 338 339 zrobiono. O Nagrodę Nobla żaden pisarz sam się nie stara, starają się o niego inni, co więc zawinił tu nieszczęsny Pasternak, żeby go za Na- grodę Nobla wyrzucać ze Związku Pisarzy. Gdy wiadomo, że Rosja sta- rała się o nagrodę dla Szołochowa. W Nagrodzie Nobla nie pieniądze są najważniejsze, ale że od razu autor jest tłumaczony na wszystkie języki. Jakaś głupota towarzyszy zawsze potędze. Zamykać drogę do świato- wego czytelnika swemu wielkiemu poecie dla jednej książki, która w żaden sposób nie może zaszkodzić kolosowi radzieckiemu więcej niż on sam sobie szkodzi wszystkim, choćby tym właśnie krytycznym ustosun- kowaniem się do Pasternakowskiej Nagrody Nobla. I to gdy w parę dni potem trzej uczeni radzieccy otrzymują chemiczno-fizyczną Nagrodę Nobla. Dwie tegoroczne Nagrody Nobla przypadają czterem rosyjskim laureatom, a potężne państwo robi o jedną z nich awanturę jak stara, or- dynarna zhisteryzowana kucharka. lBoris Leonidowicz Pasternak (1880-1960),znanyrosyjskipo- eta, powieściopisarz, tłumacz, szykanowany za czasów Stalina. M.in. autor napisanej przed 1954 powieści Doktor Żywago. Zgodnie z informacjami Dąbrowskiej miata się ona ukazać zarówno w ZSRR (na co wskazywały zapowiedzi wydawnicze), jak i w świecie. Pasternak powierzył maszynopis swej powieści włoskiemu wydawcy Fel- trinellemu i polskiemu rusycyście Z. Fedeckiemu. Po ukazaniu się wydania włoskiego otrzymał Nagrodę Nobla. Awantura z tego powodu sprowokowana przez Związek Pisa- rzy Radzieckich i prasę, jak się zdaje, miała uniemożliwić normalizację statusu Paster- naka, co też się stało. W Polsce część Doktora Żywago w przekładzie Marii Mongirdo- wej ukazała się w "Opiniach"; umowę z S. Pollakiem na wydanie książkowe PIW ze- rwał; powieść ukazała się w całości po polsku w Instytucie Literackim w 1959 w tłum. J. Stempowskiego. 2 XI 1958. Niedziela Obserwuję u siebie ohydną skłonność do siedzenia godzinami na krześle albo tapczanie bez zuchu w jakimś rodzaju bezmyślnej czarnej rozpaczy. Przedzieram się przez wciąż powracające stany prostracji, wydzieram z ciemności po omacku - to, co chcę jeszcze powiedzieć, wyrazić, zostawić. 9 XI 1958. Niedziela W ciągu tego tygodnia napisałam dwie rzeczy, z których jedna "Jak dawny utwór muzyczny" - o dewastacji i potrzebie ochrony dawnych dworów ziemiańskich - już dziś był drukowany w "Życiu Warszawy"'. Drugi mały esej "Od Kadena do metafory i z powrotem" chcę posłać do " Twórczości"2 To wszystko jest doganianiem czasu straconego (całe 19 lat!) takim, jak bywa, gdy gonimy coś we śnie ledwo nogi wyciągając, żeby zrobić krok, tam gdzie trzeba sto. O, gdzieżeście, siedmiomilowe buty młodości. Kłopoty z Dylem, który przechodzi nowy atak tęsknot seksualnych. Wciąż ucieka i zawsze do Hołyńskich, dokąd Tula przez rok przyzwy- czaiła go chodzić i gdzie jest 45 suk, ale biedny Dyl przechodzi tam mę- ki Tantala, bo żadna suka nietykalna, tylko może oficjalnie z psem swo- jej rasy - za protokółem. To psi burdel reglamentowany. " Pan Hoł ński mówi że D 1 w czasie "tui może obshzżyć i sto su- ' czek, co tym trudniejsze, że jest w tym wybredny jak w jedzeniu i nie każda suka mu odpowiada. A przez cały ten tydzień cierpi jak potępieniec - piska jak ptak, jęczy i jak człowiek, którego piekielnie boli ząb. Wypuszczony do ogrodu cały czas wyje skacząc na siatkę. Wzięty na spacer - on tak nie mogący się obejść bez człowieka, że gdy odbiega dalej, ogląda się, czy ja idę, a gdy skręci, czeka, czy ja też skręcę - teraz nie reaguje na żadne wołanie, od razu wyrywa. Ucieka, leci jak strzała. I nie wraca. Znajduje się go za- wsze u Hołyńskich i widać nadaremne te wędrówki, bo dalej wyje, pisz- czy, po nocach spać nam nie daje. Błagalne, wymowne, po prostu ludz- # kie spojrzenia. Jakże go rozumiem i jakże mi go żal. 1 M. Dąbrowska - Jak dawny utwór muzyczny..., "Życie Warszawy" 1958, nr 269, przedruk w: PR, t. II (tytuł pochodzi ze słów H. Józewskiego, por. zapis z 6 VIII 1958). z Szkic Od Kadena do metafory i z powrotem opublikowała Dąbrowska w "Przeglą- # dzie Kulturalnym" 1958, nr 51-2; przedruk w: PR, t. II. 14 XI 1958. Piątek Odkąd napisałam te parę stron w związku z Kadenem, coraz to przy- pominają mi się jego powiedzonka. Pamiętam kiedyś, gdy zachwycałam się cudownością przeżycia w związku z przyrodą, powiedział: "Ta cała # miłość do przyrody, to już jest kwestia grobu. Człowiek zdrowy, silny patrzy na przyrodę także jak na teren swego działania". Bardzo to dzi- siejsze - powiedziałabym nawet - bardzo bolszewickie. W gruncie rze- czy Kaden miał w sobie coś z bolszewika. To samo nieuświadomione zamiłowanie do mieszczańskości, a świadome do cywilizacji mechani- cznej i... demaskatorstwa. Byłam wtedy młoda i zdziwiłam się, bo ani mi przez myśl nie przeszła żadna kwestia grobu. 340 341 Dziś otworzyłam rano balkon: miękkie mokre powietrze, ciepło, zie- leń trawników, nagie gałęzie - uprzytomniłam sobie, że niesłychana wrażliwość na uroki przyrody jest chyba jedyną, która trwa we mnie od dziecka w jednakim prawie nasileniu, jedyna, która dotąd nie osłabła. Ale przecież coraz mniej wiem, co to znaczy. W "Tygodniku Powszechnym" opinie prasy całego świata o nowym papieżu Janie XXIII'. Dziwnie o nim ciepło piszą, jak nigdy o żadnym. Papież Jan XXIII Podobno ma poczucie humoru i widzi każdą rzecz od dobrej strony. Byłby to pierwszy teraźniejszy władca z poczuciem humoru. Podobno natura pojednawcza. Nie wiem dlaczego, cieszę się, gdy czytam dobre rzeczy o tym papieżu. Jakoś przywiązuję szczególną wagę do tego pon- tyfikatu. i Prasa światowa o Janie XXlll, "Tygodnik Powszechny" 1958, nr 46. 19 XI 1958. Środa Przyszli na kolację Juliusz Poniatowski i Henryk. Ci "dwaj panowie z Werony"t są tak między sobą różni, jak dzień i noc, ogień i woda - sło- wem jak para największych w świecie kontrastów. Wiąże ich w przyjaźni tylko tradycja dwudziestolecia i "piłsudczyzny". I to, okazuje się, wy- starcza, by związać dwie tak sprzeczne natury (nie mówiąc o sprzeczno- ści zewnętrznych wyglądów). Henryk skrzywił się na proces Kochaz. "Po co oni to robią?" Zasta- # nowiło mnie, dlaczego to mówi. Myślą stwierdziłam pobieżnie, że i ja # mam coś przeciw odbywaniu się w Polsce procesu Kocha. Ale jakoś nie powstała okazja do mówienia o tym, zastanowienia się nad tym. Juliusz dostał wykłady zlecone na "Studium pedagogiki rolnej"(?) w SGGW. Opowiadał o ciekawym wykładzie z historii rolnictwa. Jakie rośliny zaczął człowiek najpierw hodować? Zdawałoby się, że służące do pożywienia. Gdzie tam! Najpierw, jeszcze długo przed słynną egip- ską pszenicą, hodowano rośliny służące do czarów (jakie?), następnie- rośliny narkotyczne, tytoń. Żałuję, że nie dowiedziałam się, gdzie np. hodowano tytoń. Dopiero potem zaczęto hodować rośliny spożywcze. Człowiek na początku był istotą wyłącznie mięsożerną. Wszystko to # bardzo znamienne. Inne ciekawe opowiadania Jula - jeszcze z pierwszej wojny świato- wej. Był wtedy młodym administratorem u Potockiego w Parzymie- chach. Kiedy do Częstochowy weszli Niemcy i zanim jeszcze odszedł do strzelców Piłsudskiego, władze niemieckie wezwały przedstawicieli ludności, oczywiście nade wszystko ziemian i kupiectwa, proponując im samorząd w zakresie wewnętrznego życia powiatu i wskazanie kan- ' dydata Polaka na kierownika tego samorządu. Po długim milczeniu przedstawiciele ziemiaństwa zrzekli się możności wystawienia kandy- data od siebie, prosząc, aby władze niemieckie same go naznaczyły. By- ło to dyktowane lękiem przed odpowiedzialnością wobec władz rosyj- skich, "gdy powrócą". Ale to wydarzenie świadczy o kompletnym zani- ku zmysłu politycznego w warstwie ziemiańskiej, gdyż nawet w wypad- ku liczenia na powrót Rosji - mniejsza odpowiedzialność byłaby za zor- 342 343 ganizowanie własnego samorządu niezależnie od okupacyjnych władz niemieckich, większa - za przyjęcie mandatu z rąk okupanta. Drugie opowiadanie. Gdy mniej więcej w tym samym czasie zaczy- nała grozić anarchia, rabunki sklepów itp., polecono ziemianom działa- nie uspokajające. Potocki z Parzymiechów zebrał w tym celu chłopów i przedstawiając im konieczność zachowania spokoju wyrzekł takie oto wiekopomne zdanie: "Trzeba więc spokojnie czekać, jakaś władza za- wsze będzie". Myślę, że podobnych drobnych kompromitacji było już w pierwszej wojnie mnóstwo. Mimo to ziemiaństwo przeniosło cały swój prestige w 20-lecie i właściwie pozostało przez cały ten okres warstwą rządzącą. Wizyta obu naszych przyjaciół upłynęła w serdecznej atmosferze". 1 Walentyn i Proteusz z Dwóch panów z Werony Szekspira. z E r i ch K o c h (1896-1986),jeden z wyższych funkcjonariuszy hitlerowskich: od 1933 nadprezydent Prus Wschodnich, jednocześnie w 1941 szef Zarządu Cywilnego okręgu białostockiego oraz Komisarz Rzeszy na Ukrainę. Przekazany Polsce w 1950 przez okupacyjne władze brytyjskie, w 1959 skazany za masowe zbrodnie wojenue na karę śmierci; wyroku nie wykonano z powodu choroby Kocha. 21 XI 1958. Piątek We czwartek już po 9 wieczorem przyszedł nagle Andrzej. Wszedł z tak rozradowaną miną, że zapytałam od razu: - "Masz syna?" - "Tak"- wytchnął (inaczej trudno to nazwać, jak "wytchnął") z ulgą i pychą. Byłam rada, że wszystko poszło w porządku i że od razu do mnie przy- biegł z tą wieścią. Dziecko urodziło się o siódmej, więc przed dwoma godzinami. Andrzej powiedział: "Siódma zero zero" - i to nawet napeł- niało go dumą. Ma dostać imiona po swoich obu dziadkach: "Jan Bogu- mił". Jan Bogumił Lipka' - to brzmi nawetjakoś osiemnastowiecznie. Dziś zachodzimy do pani Swinarskiej, której obiecałam, że w ten dzień zgłoszę się po niskie byliny z jej ogródka skalnego. Jej opowiada- nia o udręce, jaką ma z narzuconymi jej przez kwaterunek lokatorami. Komorów - ta cicha, idealna dla mnie siedziba - jest piekłem dla większości tutejszych domów, na skutek złośliwego zagęszczenia do- mów budowanych na siedziby rodzinne. Okolice Warszawy, zabudowa- ne w 20-leciu osiedlami, pomyślanymi w stylu europejskim - całe stały się piekłem na skutek dzikiego bądź przez kwaterunek zagęszczenia willi ludźmi, co nic nie płacą, komorne ich wynosi 5 do 10 złotych, a żadnych świadczeń pokrywać nie chcą i w ogóle zachowują się be- stialsko, pomiatając swymi gospodarzami w stylu iście bolszewickim. Są to wszystko ludzie nabożni, chodzący do kościoła. Ci u p. Swinar- skiej, osobie wyjątkowo miłej, która w 1944 siedziała w więzieniu, któ- rej męża Niemcy rozstrzelali i której córka w 26 roku życia umarła na rozsianą sklerozę - mówią: "Stara cholera i małpa"; zamknęli jej i unie- możliwili użytkowanie własnej piwnicy, nigdy nie napompują wody, nie mówiąc o tym, że nie płacą światła i tp. 1 J a n B o g u m i ł L i p k a (ur. 1958), syn bratanicy Dąbrowskiej Gabrieli z Szumskich i Andrzeja Lipków. Studiował na wydziale samochodów i maszyn robo- czych PW. Od 1981 w Szwecji, ożenił się z A s ą z d. Falck: córka T i ł d e M a g d a (ur.1982), syn A d a m (ur.1993). 22 XI 1958. Sobota ! W "Życiu Warszawy" w sprawozdaniach z procesu Kocha była wia- domość: Koch oświadczył, że Polska nie ma moralnego prawa do sądze- nia go. To wywołuje zjadliwe oburzenie prasy, a ja uprzytomniłam so- bie, dlaczego miałam jakieś wewnętrzne zastrzeżenia myśląc o tym pro- cesie. Niestety, Koch ma rację. Siedział w więzieniu na Mokotowie i wie, co w Polsce Polacy wyrabiali z więźniami. i I rację ma Pierzchała. Cały świat jest skurwiony i zbrodniarze sądzą dzisiaj zbrodniarzy. Wszyscy umieją doskonale popełniać te same zbrodnie, a więc, jakie mają prawo osądzać zbrodnie innych. Słowa Chrystusa: "A kto z was jest bez winy, niechaj rzuci kamieniem" - nig- dy nie były tak aktualne jak dzisiaj. To parszywe oświadczenie Kocha # wydaje mi się doniosłym wydarzeniem tygodnia. P. Hania przetelefonowała mi depeszę Skuszankil z Nowej Huty: "Chcemy grać ##Geniusza sierocego#, - Będziemy w Warszawie wto- rek, środa, czwartek. - Prosimy telegraflczne wyznaczenie spotkania". Oddepeszowałam po południu: "Czekam środa 12 południe - mój tele- fon 4 14 44". , Ale to tak jak z opcjami na przekład "Nocy i dni". Nie wierzę, aby coś z tego było. i K r y s t y n a S k u s z a n k a (ur.1924), reżyserka, dyrektorka teatrów. Ukończy- ła filologię polską na Uniwersytecie Poznańskim i wydział reżyserski warszawskiej PWST. W 1952 zadebiutowała jako reżyserka w Teatrze Ziemi Opolskiej (przedtem próbowała sił jako aktorka). W 1. 1955-63 była dyrektorką i (wraz z mężem, Jerzym Krasowskim) kierowniczką artystyczną Teatru Ludowego w Nowej Hucie (wystawiła tam m.in. Balladynę, Stugę dwóch panów, Imiona wfadzy, Sen srebrny Salomei oraz 344 345 z J. Krasowskim Dziady). W 1.1965-72 prowadziła w tym samym układzie Teatr Polski we Wrocławiu (m.in. Jak wam się podoba, Życie snem, Fantazy; razem z J. Krasowskim Kordian i Rzecz listopadowa). Od sezonu 1972/73 kierowała Teatrem im. Słowackie- go w Krakowie, gdzie wraz z mężem reżyserowali m.in. Li/lę Wenedg, Akropolis. W 1. 1938-90 była kierowniczką artystyczną Teatru Narodowego w Warszawie, którego dyrekcję objął J. Krasowski (po pożarze w lokalu Teatru na Woli). 24 XI 1958. Poniedziałek Cały dzień nad wstępem do cyklu "Ruin" Linkego'. Siedzę z prze- rwami na małe wyjście aż do I2 w nocy i potem śpię zmorowato. Naja- kiż heroizm obiektywizmu trzeba się zdobyć, żeby oddać należną spra- wiedliwość tym odrażającym dla mego smaku koszmarom. 1 Wstęp do albumu Bronisława Linkego Kamienie krzyczą, 1959, pierwodruk pt. Linkego ruiny Warszawy, "Nowa Kultura" 1958, nry 51-2, przedruk w: PR, t. II. 26 XI 1958. Środa W myśl telegraf#tcznej umowy z ubiegłej soboty - o 8.15 wyjechałam do Warszawy, a o dwunastej przyszli: Krystyna Skuszanka i Jerzy Kra- sowski, reżyserjej teattu i zarazemjej mążl. Zostali na obiedzie i okaza- li się bardzo miłymi ludźmi. Skuszankę znam zresztą z czasu podróży do Moskwy. Ale to, że doczekałam za życia realnej propozycji wysta- wienia "Geniusza sierocego", wydaje mi się rzeczą oszałamiającą i nie- wiarygodną. W marcu mają się zacząć próby, a w maju chcą to wysta- wić. Przed I9 laty także była mowa o marcu 1940 roku. Czyżby napra- wdę teraźniejszego marca to się miało zacząć realizować? O, Boże! Jak mnie to uszczęśliwia i jakim zarazem napełnia przerażeniem. Powiedzieli, że myślą o tym już od roku - a ja nie wiedziałam, że ktoś od roku o mnie myśli! Dziś jest akurat rok, jak mnie karetka pogotowia przywiozła z Komo- rowa do Warszawy na długą ciężką chorobę. Czy na myśl wtedy mi przyszło, że za rok będę coś podobnego przeżywała? Jeśli co wtedy mogło mi przemknąć przez głowę, to czy tego roku dożyję? A tu tak warto żyć ! Dziś jest także 103 rocznica śmierci Mickiewicza, a także I03 lata te- mu ll listopada urodziła się moja matka. Dziwny miesiąc i dziwny dzień mego życia. i J e r z y K r a s o w s k i (ur. 1925), reżyser, aktor, dyrektor teatnz. Podczas wojny walczył w partyzantce. Ukończył wydział aktorski i reżyserski warszawskiej PWST. Debiutował jako reżyser w 1954 w Teatrze Ziemi Opolskiej. W 1.1955-63 główny reży- ser i współkierownik artystyczny Teatru Ludowego w Nowej Hucie (prócz prac wspól- nych z K. Skuszanką n#żyserował m.in. Myszy i ludzie, Raclość z odzyskanego śmietnika, Geniusz sierocy, Burzliwe życie Lejzorka Rojtszwarica, Kondukt). W 1. 1965-72 współ- kierownik artystyczny Teatru Polskiego we Wrocławiu (inscenizował m.in. Sprawę Dantona, Thermidor, Zemstę, Końcówkę). W 1.1972-80 kierownik artystyczny i reżyser Teatru im. Słowackiego, gdzie wystawił m.in. Rewizora, Turandot Brechta. Od 1957 wykładał, a w 1.1972-80 był rektorem PWST w Krakowie. Od 1983 jest dyrektorem Teatru Narodowego w Warszawie, gdzie m.in. ponownie wystawił Geniusza sierocego. Korespondencja M. Dąbrowskiej z K. Skuszanką i J. Krasowskim na temat Geniusza sierocego znajduje się w posiadaniu adresatów. Krystyna Skuszanka i Jerzy Krasowski Komorów. 28 XI 1958. Piątek Na napisanie 7 stron zużyłam 53 arkusze papieru!! Nie piszę teraz gorzej, niż pisałam. Może nawet lepiej, ale z o wiele większym wysił- kiem. Wieczorem telefon do Anny. Jutro i pojutrze - wypoczynek! 346 347 A przede znną takie góry rzeczy do zrobienia, do napisania. Już nie A1- py, a Himalaje. I jakby na ich zdobycie dano mi już tylko malusieniecz- ko czasu ! 29 XI 1958. Sobota Około wpół do piątej Jurek odjeżdża. My z Anną ubieramy się i brniemy z latarką elektryczną przez lasek sosnowy do Hołyńskich. La- tarnie zresztą palą się jeszcze kawałek za ulicą Słowackiego. Dopiero w samym lasku sosnowym trzeba świecić latarką, żeby się nie potknąć o korzenie. U Hołyńskich psie pandemonium. Ich nowy pokój, jeszcze schludny, gdy byłyśmy tam pierwszy raz, już zamienił się w psiarnię. Ze 30 suk, suczek, suczątek i szczeniaków łazi po nim, siedzi na stole, na nędznym łóżku bez pościeli zarzuconym brudnymi łachmanami. Nadzia - coś pośredniego zniędzy Horpyną a Stasią Blumenfeldową - miota się jak opętana. Tula stoi w ponurym szczęściu cisnących się do niej suk. Wszystko razem robi wrażenie jakiegoś zesłania na Syberię. Wraże- nie, że za chwilę te gromady psów pociągną mnóstwo sań, że się wnet ukażą i renifery... Hołyńskiego nie było, pojechał do Warszawy z jakąś suką "w celach matrymonialnych". W powrotnej drodze Anna zamilkła w sposób, który znam. Źle się poczuła. # N a d z i a - matka któregoś z przedwojennych podopiecznych I. Hołyńskiej. Po wojnie pracowała u Hołyńskiego, zmarła ok.1982. 1 XII 1958. Poniedziałek Shzchałam przez radio Beethovena koncert Es-dur i Eroica. Teraz jak słucham Beethovena, to już to nie jest Beethoven, tylko kawały mojego życia, wyrywane tą muzyką z przeszłości, która wciąż krwawi. Marian, Stachno, koncerty w Filharmonii, pan Jerzy, rozmowy z nimi o muzyce. - Sama żałość. Myślę ciągle o Annie i Tuli. Biedna Anna chce u Tuli nie dopuścić do żadnych kompleksów. Dlatego tak jej na wszystko pozwala (w myśl amerykańskiej zasady wychowania). A ona i tak jest i będzie nieszczę- śliwa, bo uleganie wszystkim zachciankom prowadzi tylko do pożąda- nia nowych i do nowego cierpienia. I czy naprawdę konieczne jest rozładowywanie wszystkich komple- ksów za wszelką cenę? To prawda, że niektóre mogą zatruć i zwichnąć życie... Ale niektóre inne - nie rozładowane - działająjako zbawcze ha- mulce, a czasem sublimują się bardzo płodnie w swoją pozytywną od- wrotność szukając rekompensaty. To można by udowodnić przykładami zarówno w życiu jednostek, jak w życiu całych narodów i państw. Bardzo dużo myśli na ten temat rodzi doskonała dyskusja Mierosze- wskiego z samym sobą w listopadowym numerze "Kultury". 8 XII l958. Poniedziałek Przez sobotę i niedzielę napisałam na trzy strony kawałek świąteczny pt. "Nic o ptakach"'. Chciałam to dać do "Życia", "Nowej Kultury" i Pierzchale do "Trybuny Robotniczej". Ale "Życie" podniosło takie la- rum... Pisma płacą groszowe honoraria, a są takie zazdrosne o to trochę więcej czytelników. Z moimi głupimi nadziejami na "wyjście w świat" klops kompletny. Niemiecki przekład "Nocy i dni" nie otworzył mi drzwi na świat, lecz je zamknął. Wszyscy wydawcy, którzy prosili o opcję i dostali egzempla- rze, zrezygnowali z wydania "Nocy i dni". Nawet owo UNESCO, które samo wybrało z literatury polskiej tylko Rudnickiego i mnie - zrezygno- wało. Więc New York, Paryż i Niemcy Zachodnie już odpadły. Holen- drowi ubiegającemu się o przekład "Nocy i dni" odradziłam już po pro- stu ten pomysł. Jeśli jeszcze kto zwróci się o opcję - odmówię albo po prostu nie odpowiem. A więc moja twórczość okazała się światu niepotrzebna. To też nie jest łatwa do zniesienia porażka przed końcem życiaz. Nawet się nie ucieszyłam z umowy o wznowienie "Nocy i dni" przy- słanej wczoraj przez "Czytelnika". Robią to, żeby mi pomóc w moich kłopotach materialnych, ale pewno i w kraju nikt nie będzie tego czytać. Wielkie ostateczne rozczarowanie co do siebie i mej twórczości. Klapa generalna. Kaden miał rację. W literaturze, jak w każdej twórczości, liczą się tylko wynalazcy. Mnie się zdawało, że ja wynalazłam dwie rzeczy: spe- cjalne używanie potocznego języka i żywość postaci sympatycznych- ludzi dobrych. Ale języka nikt nie zauważył (prócz Przybosia3), a ży- 348 349 wość i komunikatywność postaci dobrych wynalazł przede mną Di- ckens. Więc nic nie wynalazłam i zejdę jak "na bezrybiu i rak ryba"- jak pisarz, co miał jakiś czas powodzenie, bo był nieco lepszy od ogól- nej słabości polskiej literatury. Emigracyjny Ulatowski4 miał rację, gdy to napisał. Czym teraz żyć? # Nic o ptakach, pier-wodruk "Życie Warszawy" 1958, nr 307-8, przedruk w': Opo- wiadania,1967. 2 W innych rejonach świata Dąbrowską po wojnie tłumaczono szeroko. Duże wzię- cie miała jej nowelistyka, zwłaszcza opowiadania współczesne. Poza dwoma thimacze- niami niemieckimi Nocy i dni, powieść tę (przeważnie dwa pierwsze tomy) przetłuma- czono na 7 języków. W końcu lat 80. pełny przekład Nocy i dni w USA podjęła młoda tłumaczka Christine Brown. 3 J. Przyboś - Dzieto Marii Dąbrowskiej w: M. Dąbrowska - Pisma Wybrane,1956, pierwodruk "Przegląd Kulturalny" 1956, nr 13; później O prozie Marii DQbrowskiej, "Argumenty" 1962, nr 20, przedruk w: Z. Libera - Maria Dąbrowska,1963; w języku Nocy i dni upattywał "centrum polszczyzny". 4 J a n U I a t o w s k i (ur.1907). W dwudziestoleciu krytyk literacki i artystyczny, współpracownik PR w Poznaniu, następnie attache prasowy placówek dyplomatycznych RP we Wrocławiu, Berlinie i Budapeszcie. W 1. 1941-47 żohiierz Brygady Karpackiej i Drugiego Korpusu, redaktor "Orła Białego". W 1951 jako oporny z Anglii deportowa- ny do Francji; współpracuje z "Kulturą", z "Preuves" i in. pismami. 9 XII 1958. Wtorek Dlaczego świąteczne numery nie mogą się obejść beze mnie? Świat, Polska, literatura - ba, ludzie bliscy już się beze mnie dosko- nale obchodzą. Na domiar złego Komorowska Rada Gromadzka nie chce mnie mel- dować nawet okresowo, żąda wymeldowania z Warszawy, grozi kwate- runkiem, wrzeszczy (przewodniczący do panny Hani), że ja w ogóle nie mam prawa do przydziału opałowego. Słowem - klops, klops i klops. 10 XII 1958. Środa W Warszawie, w pobliżu Pałacu Mostowskich w piwnicach domu, gdzie monter naprawiał rury, znaleziono zwłoki syna Bolesława Piasec- kiego. Pogłoski, że zamordowało go UB. A ja myślę, że było tak jak było. Piasecki jest największym w Polsce Krezusem. Bandyci uprowadzili chłopca dla okupu, nie dostali go i za- mordowali ofiarę. Choć jest i pogłoska, że okup był przyniesiony w żą- dane miejsce, a bandyci się nie zjawili. Może sprawa z okupem była po- zorowaniem innego celu. W każdym razie sprawa wyjątkowo tajemni- czal. 1 Sprawa zabójstwa 12-letniego Bohdana Piaseckiego nie została wyświetlona do dziś. Przedstawia ją monografia A. Dudka i G. Pytla o Bolesławie Piaseckim, Londyn 1990. Wśród licznych publikacji najpełniejszą faktografię zawiera książka P. Rainy- Sprawa zabójstwa Bohdana Piaseckiego, Londyn 1988. 12 XII 1958. Piątek Przejrzałam cały materiał do owych szkiców o Conradzie. Zdają mi się bardzo liche i źle napisane. Kobyły powtarzające ciągle to samo. Ze zmartwieniem widzę, że będę miała z tym dużo przykrej roboty. Przestałam absolutnie wierzyć i w to, że "Geniusz sierocy" istotnie będzie wystawiony. 14 XII 1958. Niedziela W południe autem do Zachęty. Henryka obrazy' bardzo dobrze się przedstawiają. Jeden został też umieszczony w katalogu. Dużo kiczów niemal takich, jakie pod płotami sprzedają "malarze" amatorzy. Nawet Krzyżanowska podupadła i maluje coś w rodzaju kolorowych ilustracji do książek przyrodniczych. Bardzo za to ciekawa sala "sztuki abstrakcyjnej". Trzeba to zoba- czyć, żeby naocznie stwierdzić, do jakiego stopnia realizm przeżył się. W każdym razie w malarstwie. Był konieczny jako dokument historycz- nego poznania. Dziś w epoce kolorowej fotografii, która niebawem doj- dzie do najwyższego attyzmu, malarstwo może już być tylko kompozy- cją kształtów i kolorów obrazujących wewnętrzny stosunek artysty do kształtu i koloru. Ale indywidualność artysty raczej w tej technice zanika i ten wewnę- trzny stosunek jako wyraz osobowości artysty zauważalny jest chyba tylko przez garstkę znawców. Ja np. nie rozróżniam jeszcze ani na- zwisk, ani poszczególnych artystów. Ale może to kwestia przyzwycza- jenia. Na razie trudno, jak mówi Jerzy Stempowski, odróżnić zręczne mistyfikacje od rzeczywistych osiągnięć. Ale niektóre rzeczy prawdzi- wie mi się podobały. Jurek, zdecydowany zwolennik nowej (właściwie już pięćdziesięcioletniej) sztuki, był zachwycony moją reakcją na salę abstrakcyjną. To jest w dodatku dawna "matejkowsko-simmlerowsko- -chełmońska" sala Zachęty. 350 I 351 Stamtąd wszyscy troje do Henryka, któremu Anna od razu kazała się ogolić. Pani Krzyżanowska znowu zachorowała - ma 39o gorączki. Mi- mo to wróciliśmy w dobrych humorach. Jurek zjadł z nami obiad. 1 H. Józewski uczestniczył wówczas w VIII Wystawie Okręgu Warszawskiego ZPAP w Zachęcie. 17 ( ?) XII 1958. Środa Wyjeżdżałyśmy na Zjazd' w ulewie deszczu, a przyjechałyśmy do Wrocławia przy nieskalanej wiosennej pogodzie. Słońce i niebo wprost przecudnej piękności, ciepło jak w maju, chodziłam w cienkich pończo- chach i lekkich pantofelkach. Zjazd był bardziej interesujący, niż można się było spodziewać. Cały skierowany przeciwko nowym uroszczeniom i zakusom cenzury. Zna- komite przemówienia i partyjnych i bezpartyjnych. Okropne wystąpie- nie ministra Kultury i Sztuki Galińskiego2 - drętwa mowa i drętwa okropna gęba, podobna do całkiem innej części ciała. Zbulwersował ca- łą salę i poniekąd wywołał buntowniczy charakter Zjazdu. Poparł go je- dynie Hohzj3, podejrzany typ o przepięknym głosie, który twierdził, że trzeba ograniczać literaturę nihilizmu i pesymizmu. Doskonale odpo- wiedział mu Iwaszkiewicz: "Gdzież ten nihilizm, gdzież ten pesymizm? Już to, że my piszemy, tojużjest optymizm". Skandaliczne przemówienie całkiem zepsiałego Kisielewskiego#, któ- ry żądał "kolaboracji piszących z cenzurą". Coś w postaci stałej komisji czy delegacji współpracującej z cenzurą w kierunku żądania od niej: jawności, sprecyzowanych kryteriów i praworządności. Gdzież tu jaw- ność w "instytucji", której istotą jest zatajanie. Gdzież tu precyzowanie kryteriów, które zmieniają się z dnia na dzień? Gdzież tu praworząd- ność, skoro samo istnienie cenzury jest niepraworządnością? Prawo- rządność to przestrzeganie konstytucji. A konstytucja, nawet ta nasza nie przewiduje istnienia cenzury. Konstytucja gwarantuje natomiast wolność słowa, którą cenzura niszczy. Śmiechu to warte. Powiedziałam to wszystko w końcowej dyskusji nad dotyczącymi cenzury wnioskami, alejuż tylko z miejsca i nikt zdaje się tego nie zrozumiał. Kisielewski miał czelność powiedzieć, że postawił swój wniosek, aby "wbić szpilkę Słonimskiemu". Ale niebezpieczne jest zaczepiać Słonim- skiego. Zamykające Zjazd przemówienie zaczął od cytatu z "Pana Ta- 352 deusza": "Ja więc jak dziecko od Kisiela kłute igiełkami", co wywołało istny paroksyzm śmiechu. Znakomite przemówienia o cenzurze: Andrzeja Kijowskiego5, spo- kojne, rzeczowe, a druzgocące, Jastruna (przy jakiejś próbie obrony skierowano go w cenzurze do "wydziału aluzji"), Andrzeja Braunab i Seweryna Pollaka' - wyjątkowo silnie oskarżające. Te dwa ostatnie tym bardziej znamienne, że wygłoszone zostały w drugim dniu Zjazdu po wieczornej naradzie partyjnych delegatów Zjazdu. Braun powiedział nawet: "O naszej wczorajszej naradzie krążą wśród kolegów pogłoski wywołujące niepokój. Mogę zapewnić kolegów, że mówione były na tej naradzie rzeczy znacznie ostrzejsze niż tu na Zjeździe". Te wszystkie przemówienia powinny być jakoś uwiecznione, żeby nie przepadły. Ale nie wiem, czy ktoś stenografował Zjazd, choć pod #3 - DąMrowska, t. 3 Na zjeździe literatów we Wrocławiu. Od lewej: J. Zawieyski, H. Mortkowicz-Olczako- wa, M. Dąbrowska, A. Słonimski, J. Parandowski koniec wyniesiono z sali skrzynkę jakby magnetofonową. Ale to byłoby dla użytku władz. Wieczorem odwiedzili nas w hotelu Hernasowie i pani Mikulska. My nie miałyśmy ani chwili czasu, aby pójść dokądkolwiek. W sprawie cenzury przeszedł ostatecznie przyklaszczącą większością głosów wniosek Kotta, doskonale sformułowany. Dziś rano wróciłyśmy do domu, gdzie zastałyśmy Wandę. I przeczy- tałyśmy już w "Życiu" sprawozdanie ze Zjazdu - całkowicie wypaczo- ne, nie zawierające nic z tego, co się na Zjeździe tym działo. O dyskusji i uchwale w sprawie cenzury, czemu dwie trzecie czasu na Zjeździe po- święcono - ani słowa. Taka to jest zabawa. 1 15-17 XII 1958 odbywał się we Wrocławiu Walny Zjazd Związku Literatów Pol- skich; z inicjatywy Dąbrowskiej w rezolucji zjazdowej znalazły się specjalne słowa tro- ski o Wrocław i Ziemie Zachodnie. 2 T a d e u s z G a 1 i ń s k i (ur.1914), działacz partyjny, dziennikarz. W 1945 przy- jechał do Wrocławia z grupą operacyjną PPR. Redaktor naczelny "Gazety Robotniczej" we Wrocławiu, a potem "Trybuny Robotniczej" w Katowicach. Przewodniczący Stowa- rzyszenia Dziennikarzy Polskich. Prezes Polskiego Radia. W l. 1956-64 minister kultu- ry i sztuki. Do 1968 prezes RSW Prasa. % T a d e u s z H o ł u j (1916-1985), pisarz, działacz społeczny. W okresie między- wojennym czynny w demokratycznym ruchu młodzieżowym, m.in. współredaktor "Na- szego wyrazu". Studiował prawo i polonistykę. Uczestniczył w kampanu wcześniowej i w ruchu konspiracyjnym. W 1942 aresztowany i osadzony w Oświęcimiu, gdzie dzia- łał w międzynarodowym ruchu oporu. Po wojnie do 1965 sekretarz generalny Mię- dzynarodowego Komitetu Oświęcimskiego. Od 1972 poseł na sejm PRL. Współzałoży- ciel krakowskiego klubu inteligencji "Kuźnica". Wydał m.in. Wiersze z obozu, 1946, Próba ognia,1946, Dompod Oświgcimiem,1948, Królestwo bez ziemi,1954-6, Koniec naszego świata,1958, Osoba,1974. 4 S t e f a n K i s i e 1 e w s k i, pseud. Kisiel, Tomasz Staliński (1911-1991), pisarz, kompozytor, krytyk. Podczas studiów muzycznych i polonistycznych w Warszawie roz- począł swą publicystykę w "Zecie" i "Buncie młodych". Uczestnik kampanu wrześnio- wej, AK i w powstaniu warszawskim. Po wojnie w Krakowie do 1949 prof. WSM; od 1957 w Warszawie, 1957-65 poseł z ramienia katolickiej grupy "Znak". Największy rozgłos przyniosła mu felietonistyka uprawiana w "Tygodniku Powszechnym" od 1945 do 1981 (z przerwą, kiedy w 1953-56 zawieszono pismo), częściowo tylko publikowana książkowo m.in.: Moje dzwony trzydziestolecia, Chicago 1978. Ponadto wydał Spr#ysig- żenie, 1949, i serię powieści popularnych, zwł. wydane zagranicą pod pseud. Tomasz Staliński (m.in.: Widziane z góry, 1967, Cienie wpieczarze, 1971, Sledznvo, 1974, pod własnym nazwiskiem Wszystko inaczej, 1986). Z zakresu krytyki: Gwiazdozbiór muzv- czny,1958, Zliterackiego lamusa,1979. 5 A n d r z ej K ij o w s k i (1928-1985), krytyk lit., prozaik, eseista. Ukończył po- lonistykę na UJ u K. Wyki. Pracował w "Przeglądzie Kulturalnym" i "Twórczości". Zbierał swe prace w tomach: Różowe i czarne, 1957, Miniatury krytyczne,1961, Arcy- dziefo nieznane, 1964, Szósta dekada, 1972. Z innych m.in. proza poetycka: Dziecko 354 przez ptaka przeniesione, 1968, Crenadier król, 1972; opowiadania: Oskarżony, 1973, oraz esej Listopadowy wieczór, 1972. W końcowych latach prowadził stałe felietony w "Twórczości" i w "Tygodniku Powszechnym". Działał w ruchu "Solidarności". Po- śmiertnie ukazał się dwutomowy wybórjego prac pod redakcją T. Burka. 6 A n d r z e j B r a u n (ur.1923), pisarz. Podczas okupacji żołnierz AK. Studiował polonistykę w Łodzi. W 1. 1947-68 należał do PPR/PZPR. Od 1948 w Warszawie, 1950-59 w zespole "Nowej Kultury"; w czasie wojny koreańskiej pracował w szpitalu polskim, następnie stały korespondent "Trybuny Ludu" w Chinach. Prowadzi Polski Klub Conradowski. W ostatnich latach czynny na terenie ZLP; m.in. jego przemówienie na zjeździe katowickim miało ważne znaczenie dla samookreślenia się organizacji pi- sarskiej, którą zamknięto w stanie wojennym; prezes Stowarzyszenia Pisarzy Polskich 1989-1993. Wydał m.in.: Szramy (poezje),1948, powieści: Lewanty, 1952, Z#lobycie nie- ba, 1964, Próżnia, 1969, Próba ognia i wody, 1975, Rzeczpospolita chwilowa, 1982, opowiadania: Piekło wybrukosvane, 1957, Noc długich noży, 1961, eseje: Śladami Con- rada,1972. # S e w e r y n P o 1 1 a k (1907-1987), poeta, krytyk, tłumacz. Ukończył Wydział Humanistyczny UW. W poezji i przekładzie debiutował w l. 30. Po wojnie pracował w "Kuźnicy" i "Nowej Kulturze". Prócz kilku własnych tomów poetyckich wydał m.in. Niepokoje poetów, Opoezji rosyjskiej XX w.,1972; ponadto antologię Dwa wieki poezji rosyjskiej (wespół z M. Jastrunem), 1947, Poe#ja Polska, 1914-39 (wespół z R. Matu- szewskim),1962. Komorów. 22 XII 1958. Poniedziałek Myślenie o Tuli i o przykrym z nią życiu spać mi po nocach nie daje. Dziś od rana pojechała z tą starą wariatką Hołyńską do Podkowy Leś- nej, bo okazało się, że tam jest hodowla małp i druga hodowla psów. Nie dość jej, że ma dwa psy, że żyje w tej ohydnej psiarni Hołyńskich, jeszcze musi mieć drugą psiarnię. Już czuję, jakie się teraz zaczną jazdy do Podkowy Leśnej, a niebawem zażąda, żebyjej kupić małpę. Honor! Dyl dziś, gdy go o szóstej rano wypuściłam z domu, uciekł z za- mkniętego ogrodu. Nie wiadomo jak to zrobił, nigdzie nie wykopał żad- nej dziury pod siatką. Tula przyniosła wiadomość, że u Hołyńskich wilczyca będzie miała szczeniaki z Dylem. Nasz psi Don Juan gotów jest przyprawić Hołyń- skich o bankructwo, jeśli będzie tak im psuł sukę za suką. Ale jak mały foksterier dokazał tego z wilczycą?! To musiał być obraz niezwykły. Podobno podkopał się pod "box", w którym ta wielka suka była za- mknięta. Tego samego dnia wieczorem Zaraz po obiedzie, gdy się na chwilę położyłam, przyjechali niespo- dziewanie Linkowie z kwiaciarnianą choinką ubraną w szafirowe świe- 355 czki i takież modre wstążki. Ładnie ubrani, uszczęśliwieni. Jej nie wie- rzę, ale Linkego pierwszy raz w życiu widziałam z aż tak uradowaną twarzą. Przejechali... dziękować za moje "Linkego ruiny Warszawy". Nie- składne zdania: "Cała rodzina od rana płacze z radości", "Telefony się urywają", "Od wielu, wielu lat to najszczęśliwsza chwila w naszym ży- ciu" itp. Jestem oszołomiona. Tyle mnie zdrowia kosztowało, żeby jakoś na- pisać ten "Wstęp", jakoś oddać Linkemu sprawiedliwość i nie zdradzić się nigdzie z antypatią, jaką budzi we mnie ta sztuka. Myślałam, że oni odczują ten straszny wysiłek, że Bronek się obraził, że jak każdy artysta łaknął apoteozy. A tu taki zachwyt - nie wiedziałam, czy to prawda, czy mogę temu wierzyć... 23 XII 1958. Wtorek Całe rano jakieś sprawunki. Piekielna obcość i nuda [zdanie zamaza- ne]. Po południu Jurek przywozi Annę z olbrzymim bagażem świątecz- nego żarcia. Anna chwała Bogu w niezłej formie, ale [słowo zamazane) od pierwszej chwili [słowo zamazane) i polemiczna - zawsze z tym iro- nicznym zamgleniem oczu i spojrzeniem z góry. Napisała świetne opo- wiadanie, najlepsze z wszystkiego co dotąd stworzyła, zaczyna zarabiać i mieć dobre perspektywy. Myślałam, że gdy zajmie się choć trochę nie- zależnością finansową, stanie się weselsza, milsza. Ale gdzież tam... [dwie strony wycięte]. Jej złe humory kładę na karb tego, że ciągle jeszcze nie jest całkiem zdrowa. 1959 Warszawa.10 I 1959. Sobota Robię wszystko możliwe, żeby żyć dobrze i zżyć się z moim "do- mem kobiet" (te moje wysiłki nie są zresztą nawet zauważane), ale nic na to nie poradzę, że dobrze mogę się czuć jeszcze tylko w męskim to- warzystwie. Całe życie przeżyłam w męskim towarzystwie i mężczyzn pod każdym względem wolę tysiące razy od kobiet. Oczywiście też tyl- ko niektórych mężczyzn. Rosjanie wypuścili rakietę na księżyc. Ominęła księżyc i krąży doko- ła... Słońca! ! Nazwaliją "łunnik". Mój przyjazd do Warszawy miał na celu przygotowanie wyjazdu z Jurkiem do Moskwy. Na tydzień, w celu podjęcia należnych mi tam ho- norariów i ewentualnie załatwienia tej sprawy na przyszłość. Mikojan pojechał do USA - już po wypuszczeniu tej "planety"- owacyjnie tam przyjmowany. W piątek byłyśmy rano na zebraniu Zarządu Związku. Coraz bliższy staje mi się ten zarząd - i zebranie było b. zajmujące. Dzień przed tym (czwartek) był u nas na obiedzie Wojtek (zaprosze- ni oboje, ona nie przyszła - nawet nie uważali za stosowne o tym telefo- nicznie uprzedzić). Siedział do szóstej. Było bardzo nieprzyjemnie. Zro- bił się paksowsko-partyjny, wściekły antysemita, zupełnie przedwojenny oenerowiec. Nic żadne wysiłki nie pomogą. Tej przyjaźni nie da się na- dal utrzymać. Szkoda. Smutno. W piątek byłyśmy na kolacji u pani Natalii Modzelewskiej. Była nie- dawno w Moskwie. Chciała mi udzielić swoich informacji i rad. Kola- cja była świetna: kawior i indyczka, wyborne wino. Z informacji i rad niewiele mi udzieliła [...]. Liczę więc tylko na Jurka, że znajdzie jakiś sposób wykaraskania się z tej, niemiłej dla mnie, sytuacji. Jadę raczej ze wstrętem niż z entuzja- zmem. Jedynie myśl, że podróż z Jurkiem będzie zawsze w jakiś sposób przyjemna, podtrzymuje mnie na duchu. I po prostu, ponieważ postanowiłam tę podróż, pod wpływem upadku ducha, wywołanego porażką "Nocy i dni" na Zachodzie, muszę ją od- być, gdyż nie lubię nie zrealizowanych postanowień. A właściwie tro- chę ze strachu przed Anną, która mnie i tak uważa za osobę niezdecydo- waną i nie umiejącą żyć. Cóż dopiero będzie, gdy ta podróż nie opłaci się tak. Ale ona uważa, że się powinna opłacić. A z moim usposobie- niem nie opłaci się na pewno. Myślę, że będzie mnie kosztowała jedy- nie wydane na jej koszta (paszporty, bilety, dewizy etc.) kilka tysięcy. Jakie to wszystko męczące, jaki człowiek jest dziwny. Zależymy nie tylko od "rządu", ale - najbardziej - od najbliższych przyjaciół. Wczoraj w sobotę był u mnie graf#ik, aktor, dekorator Adam Perzyk. Rysował mnie dla propagandowego pisma "Polska". Ze mnie nic ładne- go nie mógł zrobić, ale całość rysunku b. dobra, lekka, a szczególnie pięknie wyszły konwalie i jabłka znajdujące się na stole i które dodał do 356 357 mojej osoby. Artystycznie wybiły się na pierwszy plan - jak zawsze wybija się piękno. " Przecz tałam w VII tomie "Pism zebranych Czechowa "Nieciekaw historię". Świetna rzecz o starości sławnego człowieka. Do dzisiaj aktu- alna. Ja mogłabym coś takiego napisać. Coraz trudniej pisać mi ten dziennik z powodu coraz większej nie już ambiwalencji, ale tyciącwalencji zarówno zdarzeń, jak własnego wnę- trza. Sto razy na dzień najsprzeczniejsze uczucia i najsprzeczniejszy wszystkiego sens. Brześć.13 I 1959. Wtorek Jurek chce objechać miasto. Bierzemy taksówkę i objeżdżamy. I w czasie przejażdżki, i na dworcu tłoczą się wspomnienia. Brześć w 1926 - lato u Minkiewiczów w Jamnie. Koszmarny Brześć w 1939. 10 grudnia, gdyśmy tu przyjechali z p. Stempowską i jej 10 tobołami, by się przedostać do Warszawy. Straszny wieczór na dworcu - tłumy. Dantejskie sceny. Pamiętam, nie wiem, jakim cudem, dwaj tragarze wtłoczyli nas do wagonu, którym nazajutrz nad wieczorem dojechali- śmy do Lwowa, do domu Blumenfeldówl. Jak myśmy wtedy odbyli tę podróż, jak pani Stempowska zdołała wysiąść ze swymi tobołami we Włodzimierzu - dziś trudno mi uwie- i Zgodnie z zapisami dzienników przedwojennych w Jamnie przeżywała Dąbrowska dylematy swego nowego, ledwo zapoczątkowanego związku ze Stanisławem Stempo- wskim, a także... zaczęła pisać Noce i dnie. Tułaczki wojennej 1939 roku Dąbrowska w Dziennikach najprawdopodobniej nie notowała. Jej transpozycję literacką znaleźć można w Przygodach człowieka mvślącego. Wojenny pobyt we Lwowie w domu Blumenfeldów okazał się ważny dla Dąbrowskiej ze względów osobistych i na trwałe wprowadził wjej życie krąg lwowski. Moskwa.15 I 1959. Czwartek Wczoraj przez oszczędność kupiłam sobie ohydne szare boty na t1a- neli. Ładne futrzane kosztowały 550 rubli. Rano (po prawie nie spanej nocy) postanowiłam je zmienić. Jurek ma anielskie usposobienie - bez słowa zdziwienia czy protestu zaraz ze mną poszedł. Mieliśmy małą nadzieję, że zamiana się uda. Ale choć tłum oblegał magazyn z obu- s7 a 5 :J ů, k: # #l#j#t "# t /.#'#T. .;## Droga do Rosji, l311959. Rys. M. Dąbrowska wiem - dojrzała nas owa moskiewka, co "była w Polsce, w Grodnie". Zakiwała do nas: "Czewo wan ugodno?" i od razu wymieniłam pa- skudne tanie buty na śliczne z futerkiem - 33 numer - jeszcze czegoś tak ładnego i zgrabnego na zimowe obuwie nie miałam. Wieczorem w Teatrze Wielkim, który jest tuż koło naszego hotelu, na "Carmen". Wszyscy się z nas śmieją i będą śmieli, że w Moskwie poszliśmy na "Carmen", ale Jurkowi zachciało się zobaczyć operę. Choć byłam tam po raz drugi - na nowo zdumiał mnie ogrom tego teatru. 358 I 359 Przedstawienie słane, tradycjonalne, aż naftaliną zalatuje. Tysiąckrotnie lepszą "Carmen" widziałam u nas w 20-leciu w dekoracjach Drabika ze świetną bodaj Wermińską. 17 I 1959. Sobota Dzień na morderczo nudnych zakupach, które zostawiłam Jurkowi i Jadzi. Sama siedzę przeważnie w ponurym pokoju hotelowym o ścianach wymalowanych olejno, co daje wrażenie jakby się było zamkniętym w klozecie. Poza tym - wszystko funkcjonuje bez zarzutu: łazienka, cie- pła woda, obfitość ręczników, b. dobry, lepszy niż u nas, papier toaleto- wy, światło itp. Nic nie nawala. Ale melancholijnieję z powodu nagaby- wań o "wypowiedź", co mnie spotkało, bodaj we czwartek czy wczoraj, gdy byłam z panią Merkiną w "Innostrannoj litieraturie". Proszono mnie tam ni mniej, ni więcej tylko o wypowiedź na powitanie Zjazdu Pisarzy, ogólnosowieckim, przygotowywanym [sic!] bodaj na marzec. Jakoś się wymówiłam, ale spotniałam od tych propozycji. Redaktor Czakowski', przystojny, elegancki i dowcipny - przemycał złośliwe szpilki. Bardzo pytali nas o nasz wrocławski Zjazd. Niezmiennie mówiłam, że był bar- dzo dobry i wszystkie przemówienia bardzo dobre. "Mnie zjazd się po- dobał, rząd był z niego trochę niezadowolony, ponieważ był źle poin- formowany". Czakowski na to z ironią: "No tak - Wrocław tak daleko od Warszawy, że mogli nie być dobrze poinformowani. - Ale czemu- dodał nie mówiono tam o sprawach literatury, tylko o cenzurze? "Wolność słowa, to jest sprawa literatury. I gdzież pisarze mają mówić o sprawach, które ich obchodzą, jak nie własnym zamkniętym Zjeździe?" "Zjazd był zresztą czysto sprawozdawczy, sprawy cenzury wynikły w wolnych wnioskach". Wyszłam stamtąd z nieprzyjemnym uczuciem. U Staniukowiczów dwupokojowe mieszkanko, do niemożliwości za- gracone, bodajże bez łazienki, ale z radiem, telewizorem i lodówką. Le- gendarna babcia2, tocząca wojnę z Jadzią, miała "wychodne". Synek Andriusza, ładny i miły, I I lat, w czwartej klasie. Szkołę ma po połud- niu, rano bierze prywatne lekcje muzyki i angielskiego (wrażenie, że ca- ła Moskwa uczy się angielskiego). Hoduje chomiki (cała rodzina- 9 sztuk), kota i rybki w akwarium. Zbiera "wojenne odznaki i inne tego rodzaju militarne rupiecie". O szkole mówi: "Cztob ona sgorieła"3. Ale największą sensacją był sam prof. Staniukowicz4, o którym Bar- telski powiedział: "Jakiś pierwotny człowiek, troglodyta, okropna gęba i itp. Jak ludzie nic nie wiedzą, nic nie rozumieją! Czarujący człowiek ! świetny uczony, intelektualista, pewno, że nie piękność (trochę przypo- I mina Jerzego Kornackiego, tylko wyższy, postawniejszy, bardziej mę- i ski). Angry Boy - mógłby być doskonale Anglikiem z Angusa Wilsona "The Anglosaxons Attitudes"5 - albo z Amisa "Jima Szczęściarza"6. Buntowniczy uczony - dziedzinie zwłaszcza przygotowującej loty kosmiczne. Pijak z rozpaczy nad panującymi stosunkami. Troszeczkę Mitia Ka- ramazow, odrobinę erotoman. W tej chwili zakochany w... Barbarze Majewskiej (teoretyk malarstwa abstrakcyjnego), która tu była. Wciąż o niej mówi. Powitał mnie pytaniem: "Wy byli w ##Litieraturnoj gazie- tie?"" Ja: "Proponowali mi wywiad, ale odmówiłam". - "Eto choro- , szo. Nie choditie tuda. Eto żołtyj press. U nas wsie priezirajut ##Litiera- turnoj gazietoj""'. I jeszcze kilka minut rugał "Literaturkę". Potem o Związku Pisarzy. - "Eto pozor a nie sojuz pisatielej"s. 360 361 Jadwiga i Kirył Staniukowiczowie nad Oką,1959 Pasternak: "On niemnożko winowat, no nie oczeń. Da, s nim głupo i nieprawilno postupili". Telefonując mówi do kogoś: "Eto żulik s partbilietom w karmanie"'o. Jadzia na to do nas: "Jak się dowiecie, że siedzi, będziecie wiedzieć za co". Kolacyjka z dobrymi przekąskami zimnymi, z trochą słodkiego wina i odrobiną jakiegoś chińskiego likieru do kawy. Przejechaliśmy do nich , !# .Qůů:ů# .: z Kirył P. Staniukowicz,17 I 1959 wpół do dziewiątej, a wróciliśmy około dwunastej. Odniosłam wraże- nie, że dla poznania Staniukowicza warto było przyjechać do Moskwy. lAleksander Borysowicz Czakowski(ur.1913),pisarzrosyjski, działacz społeczny. Przed wojną ukończył Instytut Literacki im. Gorkiego. Debiutował w 1937 r. jako krytyk. Najbardziej głośna z jego powieści Blokada, t. 1-5 (1968-75). Publicysta; w 1.1995-63 red. nacz. "Innostrannoj litieratury"; od 1962 "Litieratumoj ga- ziety" i sekretarz Związku Pisarzy Radzieckich; deputowany do Rady Najwyższej. 2Sofia Zdzisławowna Staniukowicz,matkaKiryłaP.Staniukowi- cza. Ze strony ojca pochodziła z polskiej rodziny. Jej mąż Piotr Aleksandrowicz Staniu- kowicz był krewnym znanego rosyjskiego pisarza marynisty. 3Cztob ona sgorieła(ros.)-żebysięspaliła 4Kirył Piotrowicz Staniukowicz(1916-1989),profesor,doktornauk technicznych, znany z wielu wybitnych osiągnięć naukowych. Ukończył w 1939 wy- dział mechaniczno-matematyczny Uniwersytetu Moskiewskiego. Zajmował się astrono- mią, fizyką teoretyczną, a ostatnio grawitacją i teorią budową wszechświata i cząstek elementarnych. Autor ok. 20 monografii i książek naukowych, i ponad 400 artykułów. 5 Angus Wilson -Anglosaxon Attitudes (Anglosaskiepozy, 1956). 6 Kingsley Amis - Lucky Jim (Jim Szczęściarz,1954). # E t o c h o r o s z o... (ros.) - To dobrze. Niech Pani tam nie chodzi. To żóha prasa. U nas wszyscy gardzą "Literatumą Gazietą". s E t o p o z o r... (ros.) - To hańba, a nie związek pisarzy. 9 O n n i e m n o ż k o... (ros.) - Trochę zawinił, ale nie bardzo. Tak, głupio i nieshi- i szme z nim postąpiono. lo E t o ż u 1 i k... (ros.) - To oszust z legitymacją partyjną w w kieszeni. 18 I 1959. Niedziela i O wpół do 11-tej przyjechała Jadzia i zawozi mnie do pani Usieje- wicz', która tłumaczy "Noce i dnie". Mieszka w wielkim bloku urzą- dzonym, jak na moskiewskie stosunki, bardzo luksusowo. Ze spotkania we Lwowie w 1940 wyniosłam zupełnie fałszywe wrażenie - starej, bardzo poczciwej Żydówki, w stylu z czasów Elizy Orzeszkowej, do te- go wzruszająca się "Redutą Ordona", mówiąca na pamięć obszerne ury- wki z polskiej literatury. Teraz wyszła do mnie młodzieńczo szczupła, ' wysoka osoba, o bardzo starej głęboko pofałdowanej twarzy. Mieszka- nie - jak to u Żydów z cokolwiek lepszym gustem urządzone, ale też staroświeckie. Pokazany kawałek przekładu wydał mi się niezłym, ale z rozmowy i wnioskuję, że go chcą jej odebrać. Bardzo mówna. Mnóstwo o sobie. Zaprosiła mnie do obiadu, chciała zatrzymać do wieczora. Lecz, gdy do- wiedziałam się, że pracowała z Dzierżyńskim w Czeka i dotąd uwielbia i idealizuje tę instytucję - to już nie bardzo chciało mi się tam siedzieć. , I wnet po obiedzie pożegnałam się pod pretekstem, że umówionajestem na mieście z Jurkiem. # A Jurek spędził ten dzień na zwiedzaniu Kremla, Trietiakowki i... nie darował nawet nieboszczykom w Mazoleum. Pogoda w Moskwie bardzo łagodna. Zima jak w Warszawie. Raczej pochmurno. 'Helena Feliksowa Usiejewicz (1893-1968),córkaFeliksaKona, sowiecki krytyk literacki. Od 1915 członek partii. Ukończyła w 1932 Instytut Czerwo- nej Profesury. Publikowała od 1928, autorka książek: Majakowski, 1950, Wanda Wasi- lewska,1953, Drogiprawdy artystycznej,1958, i wielu artykułów. 362 363 I9 I 1959. Poniedziałek Przed południem przychodzi pani Merkina i z nią do GUM-u (Gław- nyj Uniwermag), gdzie kupujemy puchowe kołdry chińskie i elektrycz- ną maszynkę do golenia dla Henryka. Wszystko, co kupuję na podarun- ki, zajmuje mnie - reszta, kupowana przez Jurka, żeby to sprzedać w Polsce - nudzi śmiertelnie. W domach towarowych i sklepach panuje tropikalne gorąco. Uciekam z nich zostawiając Jurka jego własnej ini- cjatywie. Na placu w pobliżu naszego hotelu sprzedają co dzień mimozę z Krymu. Ale nie umieją jej snadź transportować i przychodzi już w drę- twych kulkach, pozbawiona czarownej przejrzystości. Panią Merkinę zaprosiłam na obiad do "Metropolu". Zamówiłam ka- wior i koniak, był doskonały jesiotr. Tymczasem ona jest chora na wo- reczek żółciowy i piła tylko kefir z bułką i masłem. Wieczorem w kinie panoramicznym. To było chyba najsilniejsze wrażenie wskoczenia w nowoczesną technikę. Dawano kolorowy film: podróż po Związku Radzieckim' autem, ło- dziami, motorówkami po morzu. Lubię kolorowe filmy krajoznawcze, ale wszystko popsuł komentarz klasycznie drętwej mowy, głoszonej z różnych miejsc sali. Okrągły gmach, ekran na pół sali, pokazano tu trochę tego, co Amerykanie na EXPO 58. Zamiast tego nie do zniesie- nia "poetyckiego" i lakierniczego komentarza powinny być suche infor- macje, gdzie się właśnie znajdujemy. Niektóre miejsca identyfikowali- śmy tylko na domysł. Ale przy Karpatach rozpoznałam naszych Hucu- łów i spływ drzewa tratwami na Dnieprze czy Prucie. 1 W panoramicznym kinie "Mir" wyświetlano wówczas film Sziroka strana moja rodnaja, reż. R. Karmen, teksty J. Dołmatowski, muzyka Mołczanow, operatorzy Feld- man i Ryklin. 20 I 1959. Wtorek Ciekawe, że ów komentarz w kinie panoramicznym moskwiczanie, z którymi rozmawiamy, osądzają tak jak my, nazywając go idiotycznym i obrzydliwie głupim. Jurek wziął się tak ostro do rzeczy, że już dziś ma telewizor najnowszego typu "Znamia 1958". Jurek pojechał do owego pośrednika i od razu stamtąd wziął telewizor do przechowalni bagażu na Dworzec Białoruski. Po południu w Inostrannoj Komisji Związku Pisarzy - spotkanie 364 z "aktywem" moskiewskich polonistów i tłumaczy. Wbrew zapowie- dziom, że spotkanie będzie miało charakter towarzyski, wszyscy snadź oczekiwali mego "wystąpienia" czy odczytu. Wchodzili nie witając się ze mną i zasiadali przy zielonym stole. Przeważnie zresztą kobiety- stare i młode. Starałam się rozładować ten nastrój humorem i lekką roz- mową. Podobnie jak w "Inostrannoj litieraturie" bardzo wypytywano o nasz grudniowy Zjazd. Odpowiadałam niezmiennie, że Zjazd był sprawoz- dawczy, że sprawa cenzury wynikła na nim w sposób naturalny, że wszystkie przemówienia na ten temat były świetne itp. Tu stopniowo i zorientowałam się, [że] wszystkimi pytaniami na temat Zjazdu rządzi pragnienie usłyszenia szczegółów o tym, jak Polska walczyła o wolność słowa. Badając grunt opowiadam wszędzie historię nie dopuszczenia do druku mojej "Gwiazdy zarannej" w Berlinie Wschodnim. Zaczynam od , Dieckmanna i rozpoznania jego zdolności, mojego przyczynienia się do jego pobytu w Polsce. Potem o krzywdzie, jaka go spotkała przez nie- dopuszczenie jego przekładu do druku. Wreszcie o ucieczce Levy'ego na Zachód i o jego głoszeniu przez radio, że jedną z przyczyn jego wy- emigrowania była niemożność wydania "Gwiazdy zarannej". Otóż w całym tym opowiadaniu polonistów moskiewskich interesowało tylko jedno. Jak "zdobyć sympatię pani Dąbrowskiej, żeby wyjednała nam wyjazdy do Polski". Zrazu nie zorientowałam się też, co znaczą natar- czywe pytania, czy moja podróż do Moskwy ma charakter prywatny? Wreszcie rozpoznałam: dyktowane były przez zazdrość, buntowniczą zazdrość, że oto z Polski można wyjeżdżać prywatnie. Pytano mnie też, co myślę o Kafce i czy czytałam... "Cmentarze" Hłaski. Wiedzą wszy- stko o Kafce i Hłasce. Inna Rosja. Rosja "przyjaciół Moskali" otwarła ku mnie na chwilę swe tajemnicze, a przecież ludzkie oczy. W drodze do Komisji Borysow (następca Opletina) mówił mi, że Pa- sternakowi proponowano już ponowne wejście do Związku. Odmówił, mówiąc jakoby, że na to jeszcze za wcześnie. Nie wiem, czy istotnie ta- ki wysunął argument, ale wiem, że wyrzucenie ze Związku Pasternaka # dyskwalifikuje moralnie Związek - nie Pasternaka. I że do takiego skompromitowanego moralnie Związku Pasternak nie może - nie powi- nien powrócić. To dyshonor. Ze wszystkich rozmów wnoszę, że z największą łatwością mogłabym odwiedzić Pasternaka, gdybym miała więcej czasu i mniej kłopotu z prze- klętymi zakupami. Więcej też sił i lepszy humor. Bo na ogół jestem cały czas w wielkiej depresji. 365 Borysow' jest entuzjastą Conrada i m.in. zna rzeczy, które o nim po wojnie napisałam. #Wiktor Maksimowicz Borysow(ur. 1924),tłumacz,zwłaszczapol- skiej literatury (m.in. tłumaczył szkice conradowskie Dąbrowskiej), krytyk literacki. Od 1955 przez dość długi czas konsultant Komisji Zagranicznej Związku Pisarzy Radziec- kich do spraw kontaktów z Polską i z tego powodu znany szeroko w polskich kręgach literackich. 21 I 1959. Środa Wczoraj zaprosiłam Staniukowiczów na kolację do "Metropolu", ale dziś okazało się, że on ma jakiegoś gościa, profesora astronoma z Kijo- wa', i czeka na nas z nim i z jego córkąz w gruzińskiej restauracji "Ara- gwi". Tam więc pojechaliśmy z Jurkiem i Jadzią około godziny czwar- tej. Od tej chwili ten ostatni wieczór w Moskwie przybrał nieoczekiwa- nie fantastyczny charakter. W restauracji "Aragwi" styl staroświecki nie mimowolny jak wszę- dzie w Moskwie, ale wyraźnie chciany i podkreślany3. Prof. Staniuko- wicz jest tu widać bywalcem, szatniarz wita Jadzię: "Profiessor uże w czietwiortom kabinietie"4. Jurek rozśmieszony: "Patrzcie, coś tak kapitalistycznego jak gabinety w restauracji". Prowadzą nas przez skle- pione wnętrze do wąskiego pokoju - dhzgi stół, na nim potężne salatery z zimnyzni mięsami, fasolą, rybami, na wschodni sposób w ostrych przyprawach i sosach. Potężna karafa wódki. Po drodze Jadzia uprze- dziła: "Nareszcie Jurek zobaczy młodą i ładną dziewczynę, córkę tego profesora, astronoma, co przyjechał z Kijowa". [...] Justa więc owa siedzi po jednej stronie stołu ze Staniukowiczem - po drugiej prof. Wsiechswiatskij. XIX-wieczna gęba rosyjskiego tęgawego inteligenta, z bródką - trochę stary Lednicki5, trochę Sazonowb, trochę nasz prof. Sławiński'. Po prezentacjach i powitaniach Jurek siada koło panny Justy - my z Jadzią po obu stronach W. Jemy ostre potrawy, pijemy wódkę. Żarty, anegdotki, toasty... Staniukowicz opowiada, jak "uchażywał"s za Barbarą Majewską i pod jakim jest jej urokiem. Ciemny Jurek i bardzo jasnowłosa (chyba utleniona) Justa stanowią dwie jaskrawo kontrastujące plamy barwne. Panna jak świeże słodkie chrupkie ciasto, bardzo rosyjska, bardzo niewieścia. Ma za sobą aspi- ranturę z fizyki, pracuje w jednym z naukowych instytutów fizycznych 366 Moskwy. Właściwie już Rosjanka. Niby mówią: "Da, my Ukraińcy"- ale na moje zapytanie czy w kijowskim Uniwersytecie wykłady są teraz po ukraińsku - odpowiada: "Tak, wiele wykładów jest po ukraińsku, ale ' ja wykładam po rosyjsku". Co jeszcze ukraińskiego zostało w tej Ukrai- nie? Zruszczyła się już do cna, bardziej chyba niż Czechy były kiedyś zniemczone. I bodaj czy kiedy ocknie się jeszcze i otrząśnie z moskie- wszczyzny. Prawdziwa Ukraina przetrwała jeszcze tylko na polskim , Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej. Najadłszy się i napiwszy (kosztowała ta kolacja 340 rubli, a choć ja , ich zaprosiłam, Jadzia przyjęła od Jurka tylko 200) pojechaliśmy wszy- scy siedmioosobowym zimem taksówką do "Maneżu" - na wystawę plastyki wszystkich "demokracji ludowych". Tu zaczęła się największa dziwność pobytu. W salach innych "demo- kracji" po kilkoro, kilkanaścioro sennych widzów. W dwu salach pol- # skich do 9 wieczorem tłok pełen niesamowitego życia9. Tworzą się gru- py, w środku perorują młodzieńcy - roziskrzone oczy, rozczochrane czupryny - zgoła, rzekłbyś, jakaś rewolucja się tu odbywa. Jakieś wycieczki, wszędzie komentatorzy zabezpieczający widzów ; przed ewentualnym entuzjazmem krytycznymi uwagami. I pomyśleć: blisko 90-letni Dunikowski, stary Eibisch, bliski mojego chyba wieku ; Kulisiewicz są tu w roli gorszących albo entuzjazmujących nowatorów, "rewizjonistów", niemal abstrakcjonistów. Prasa oficjalna chwali tylko kilka kiczów "socrealistycznych" doda- nych dla złagodzenia wstrząsu. Abstrakcyjne malarstwo nie wystąpiło tu właściwie wcale, a już to, co jest, "nowości potrząsa kwiatem" dla ro- ' syjskich studentów. Tłumaczę podchmielonemu Staniukowiczowi, że właściwie koloro- wa fotografia artystyczna wyczerpuje możliwości realizmu w malar- stwie - jakże się dziwić, że plastycy szukają nowych sposobów artysty- cznej kreacji. Przed wyjściem Staniukowicz ciągnie nas do księgi pamiątkowej. Ku , mojemu zdumieniu wpisuje to zdanie i kończy słowami: "Pust' polskije chudożniki iszczut i nie sdajutsia"'o. Ze śmiechem wszyscy się podpisu- jemy pod tym "manifestem". Jurek i Justa Wszechświacka (cóż za szmira to imię i nazwisko) zo- stają w restauracji na dancingu. Wpadli sobie w oko i Jurek jest wyraźnie ' rozmarzony. 367 lSiergiej KonstantinowiczWsiechswiatskij,profesor,doktor nauk fizyczno-matematycznych w Kijowie, światowej miary znawca w zakresie komet. zJusta SiergiejewnaWsiechswiatska,wówczasstudentkaMGU, którą ojciec odwiedzał w Moskwie. Obecnie kandydat nauk fizyczno-matematycznych, pracuje w Kijowie. 3 "A r a g w i a" - znana restauracja moskiewska, słynąca z gruzińskiej kuchni. 4 P r o f i e s s o r u ż e... (ros.) - profesorjuż czeka w czwartym gabinecie. 5 A 1 e k s a n d e r L e d n i c k i (1866-1934), działacz polityczny, adwokat; ojciec Wacława, znanego rusycysty. b S i e r g i ej D. S a z o n o w (1861-1927), dyplomata rosyjski, emigrant. # K a z i m i e r z S ł a w i ń s k i (ur. 1870). Ukończył studia chemiczne na UW i w Bernie. Od 1893 pracował w zakładzie chemii org. UW, od 1920 profesor uniwersy- tetu Stefana Batorego. Członek Polskiego Tow. Chemicznego, towarzystw zagranicz- nych. Współpracownik Wielkiej Encyklopedu Powszechnej Ilustr. s U c h a ż y w a ł (ros.) - zabiegał, uganiał się 9 Po odrzuceniu dogmatycznych skrępowań malarstwo polskie bujnie rozkwitło; re- aktywowały się dawne kierunki i grupy jak tzw. koloryści, Grupa Krakowska, oraz po- wstały nowe tendencje, zwłaszcza wśród młodych (Arsenał, 1955). Całe bogactwo osiągnięć i propozycji zaprezentowano na wystawie w moskiewskim "Maneżu", co sta- ło się wydarzeniem podczas wspólnej wystawy "Malarstwa krajów demokracji ludo- wych". io P u s t' p o 1 s k i j e... (ros.) - niech polscy artyści poszukują i nie poddają się. 22 I 1959. Czwartek Jurek wydał na goszczenie panny Justy 100 rubli (jest lekkomyślny i rozrzutny). Od północy, gdy dancing zamknięto, włóczył się z nią po "Nabiereżnoj" rzeki Moskwy i, jak mówi, "w końcu wycałowaliśmy się". Miał więc przygodę w podróży. I jak w pierwszych dniach powia- dał: "Nie rozumiem, jak moi koledzy mogli tu latami siedzieć na stu- diach", tak w ostatnim dniu mówi: "Rozumiem teraz ludzi, którzy mó- wią, że Rosjanie mają jakiś ogromny urok". W niebezpieczną go tedy zawiozłam podróż. O wpół do piątej ukrywając kiepskie humory jedziemy na dworzec. Z Jadzią, Borysowem i panią Merkiną, która przynosi nam w drogę ol- brzymiego ananasa. Na pociąg przychodzi panna Justa - stanowczo Jurek wpadł jej w oko. Podarowała mu dość ładną rybkę z agatu: "Żebyś zawsze był tak wesoły i swobodny jak ta rybka". Wreszcie ruszamy... Warszawa. 23 I 1959. Piątek Reszta drogi upłynęła w dość pogodnym nastroju. Na dworcu byli Andrzej i p. Hania. Mieliśmy 17 pakunków! W domu - radość z podarunków. Anna tak się cieszyła chińskimi kołdrami, że obie zostały w domu, choć Jurek przeznaczył je na sprze- daż. Chłopcy zaraz zainstalowali telewizor. "Rubensa" za zgodą Anny podarowaliśmy Andrzejom. Wielkie zmęczenie i ulga, że się jest nareszcie w domu, że skończyła się ta absurdalna podróż. Komorów. 4 II 1959. Środa Wczoraj po południu przyjechali Anna i Zawieyski, jego urzędowym samochodem. Rozmowa o sprawie, z którą po powrocie z Moskwy był u mnie ksiądz Zieja. 24 - DąMrowska, t 3 369 Ks. Jan Zieja, Dębki 1959 Kardynał Kanady, Leger, zwrócił się do prymasa Wyszyńskiego z propozycją interwencji w sprawie oddania rządowi polskiemu arrasów wawelskich. Zwróciwszy się oficjalnie do czynników rządowych otrzy- mał odpowiedź, że "z tych rąk rząd arrasów nie przyjmie". Kardynał Wyszyński jest tak wielkoduszny, że rezygnuje z wszelkiej publicite i gotów jest całkowicie ukryć swoją rolę jako mediatora. Bardzo mi by- ło przyjemnie poznać ks. Ziejęl, niezwykłą i czarującą postać, ale nie wiem, jakie nadzieje mogli w tej sprawie łączyć z moją osobą. Ani ja nikogo z rządu nie przekonam, ani by nikt nie uwierzył, że ja np. mogę pertraktować z Kanadą o oddanie arrasów. Stanęło na tym, że znów się będzie prosiło o to Małcużyńskiego2, który już odegrał rolę przy spro- wadzeniu części "skarbów narodowych". A właśnie przyjeżdża do War- szawy. i W miarę jak komplikują się stosunki i warunki, zaczynam coraz bar- i dziej żałować, że jestem tak zupełnie pozbawiona talentów dyplomaty- ' cznych i umiejętności wygrywania mego nazwiska dla służenia ważnym i dobrym sprawom w zapasach z głupstwem władzy. Zawieyski niedobrze wygląda po tym swoim zapaleniu płuc, ale za- wsze jest pełen towarzyskiego uroku. Jednak było mi czegoś smutno i postnie po tej wizycie, czuję się ja- koś już do niczego nieprzydatna. I to mnie truje. # Ciągle sobie obiecuję zrobić to, tamto, owo, podtrzymać stosunki z tym, z tamtym, z owym - w Warszawie i w Komorowie - i ciągle na # nic już nie mam siły. Odkąd tu jestem, tj. od soboty załatwiłam tylko za- legającą korespondencję - napisałam aż trzydzieści listów, w tym blisko połowa za granicę. 1 Ks. J a n Z i ej a (1897-1991). Seminarium duchowne odbył w Sandomierzu i tam w 1919 otrzymał święcenia kapłańskie; następnie ukończył studia teologiczne na UW. Od 1928 pracował w diecezji pińskiej; mimo że stał na czele tamtejszej Akcji Ka- tolickiej, znany był - sam pochodząc ze wsi opoczyńskiej - z sympatii "wiciowych". Był kapelanem frontowym w 1920 i 1939; a w 1944 funkcję tę pełnił przy Głównej Ko- mendzie Batalionów Chłopskich. Po wojnie, pracując w diecezji gorzowskiej, w Słup- ' sku - założył w Orzechowie Morskim uniwersytet ludowy. Od 1949 w Warszawie. W latach 1976-81 członek KOR. Napisał wiele książek religijnych. i Z J. Zawieyskim spotkali się podczas okupacji niemieckiej na jakichś rozmowach z "ludowcami". Przez Zawieyskiego poznał również Dąbrowską, którą odwiedzał kilka- krotnie. Na prośbę Zawieyskiego wygłosił kazanie podczas uroczystości pogrzebu pi- sarki w katedrze warszawskiej (Uczyłaś nas mądrej dobroci, Przemówienie ks. J. Ziei na pogrzebie śp. Marii Dąbrowskiej w dniu 22 nznja 1965 r., "Tygodnik Powszechny" 1965, nr 23). 2 W i t o 1 d M a ł c u ż y ń s k i (1914-1977), pianista. Uczeń J. Turczyńskiego i I. Paderewskiego. Laureat Konkursu Chopinowskiego w Warszawie w 1937. Od 1939 wiele koncertował w świecie, ceniony zwłaszcza jako interpretator utworów Chopina. Mieszkał stale w Szwajcaru. Odegrał rolę poścednika przy rewindykacji z Kanady "skarbów narodowych". 9 II 1959. Poniedziałek Kiedy czytam listy Conrada, pełne męki, narzekań i upadków ducha, ataków niewiary w siebie - albo wynurzenia Tomasza Manna na margi- nesie jego twórczości, zdumiewa mnie, ile tam znajduje się rzeczy iden- tycznych z moimi notatkami. Dlaczego tacy wielcy ludzie uważają za potrzebne i słuszne zwierzać się z przeżyciami, które, gdy ja napiszę- czytam je potem śmiejąc się do rozpuku albo płacząc nad moją banalno- 370 371 Ks. Jan Zieja z matką, Laski 1933 ścią i niedołęstwem intelektualnym. Tak tracę czas, gdy inni utrwalali lub utrwalają to, co ja równie dobrze potrafię światu i sobie powiedzieć. Co mnie w końcu tak sceptycznie usposabia do własnego słowa? Może w końcu organiczny brak zaufania do możliwości własnej płci? Straeh że "kobiecość" w moim wieku nie może już być zdolna do niczego twórczego? Gdy w środę wieczorem zatelefonowałam do domu, przeraził mnie jej [Anny) sposób rozmawiania ze mną. Prawie nie mogła sklecić zda- nia. Zdołała tylko wybąkać, że rano była z delegacją Zarządu Głównego u ministra Galińskiego, a potem czytała swoją "Safonę" na wieczorze Pen-Clubu. Nazajutrz Kosiński telefonując do mnie w innej sprawie powiedział, że Anna wygłosiła w czasie owej bytności u Galińskiego wielką mowę, którą "wszyscy są zachwyceni". Anna i Tula ku mojej radości przyjechały w sobotę, wyszłam po nie na chybił trafił i natknęłam się wprost na pociąg, którym przyjechały. Teraz dowiedziałam się szczegółów. Anna powiedziała: "Mówiłam dwie godziny. Nic nie zostało oszczędzone ani zatajone - mówiłam aż do grubych słów o skurwieniu literatury i Polski. Zaczęłam od słów: ##Ja nie przemawiałam na Zjeździe, ale teraz tu powiem panu, co myślę. Pan mówi o upowszechnianiu kultury - o upowszechnianiu jej na Ziemiach Odzyskanych? Proszę pana, 'Zeszyty Wrocławskie' zostały zawieszone za gomułkowszczyznę, a Mikulskiemu latami nie chcieli drukować jego 'Spotkań Wrocławskich' twierdząc: nam niepotrzebne jest rozbudzanie polskich tradycji kulturalnych na Ziemiach Odzyskanych. Ich polskość tworzą robotnicy i fabryki. Mój artykuł po październiku, entuzjastyczny dla Gomułki, został skonfiskowany"" - itd., itd. Zapytałam, co Galiński na to? "Zbaraniał. Milczał jak ogłupiały, przecież w końcu powinien był mi przerwać i wyprosić sobie taki ton". Anna dodała, że przed wejściem do Galińskiego poprosiła kolegę, żeby kiedy Galiński się wypowie, wszyscy po cichu przeliczyli do 33, zanim zaczną przemawiać. Zastosowali to i wrażenie podobno było piorunują- ce. Galiński przeczytał im cholernie długą "uchwałę" rządu grożącą re- presjami wobec byłych członków partii i... represjami finansowymi wo- bec Związku. Pewnego rodzaju ultimatum. Ale biedna Anna przypłaciła to wielkim pogorszeniem się stanu zdrowia. Ale cóż robić. Narzucono nam konieczność walki. Tym razem pobyt Anny był jakiś czarowny. Pies Egon okazał się we- soły i przyjacielski, chodził po wszystkich pokojach, ślicznie bawił się z Dylem. A nawet Tula była przyjemniejsza niż zwykle i pogodniejsza. Pogoda była cudna, spory mróz - w nocy 9 stopni, ale słońce już gorą- ce, niebo już młode, wiosenne. 10 II 1959. Wtorek w nocy Ta kompletna defaillance', apatia, niezdolność do pracy (choć wciąż coś robię) w dzień i to nienaturalne bezsenne ożywienie w nocy. To właśnie także jakiś aspekt starości. Wciąż to uczucie, że każdej chwili ' człowiek się przewróci i koniec wszechświata. Lub dopiero początek mnie. Dzień przerywany. Inkasent z elektrowni, monter telefonów, uszko- dzenie na linii. Praczka. Wreszcie gromada dzieci umalowanych, po- przebieranych. Niby karykatura dawnych turoni, chłopców z gwiazdą, niby pochód zapustnej maskarady. Z puszką "1000 szkół 1000-lecia", w którą włożyłam stówkę. Śpiewają nędznie jedną zwrotkę "Uciekła mi przepióreczka". Na moją zachętę dziewczynka w czarnej "robe" śpiewa , jakiś szlagier o zakochaniu się w aktorze. Daję im cukierki. # D e f a i 11 a n c e (fr.) - tu: upadek ducha I III 1959. Niedziela Zapomniałam zapisać, że zdaje się 4 lutego był u mnie w Komorowie Jerzy Krasowski z teatru w Nowej Hucie. Omawialiśmy adaptację "Ge- niusza sierocego". Blisko połowa tekstu skreślona, a i tak obliczają przedstawienie na 2 i pół godziny nie licząc przerw etc. Strasznie boję się tego ewenementu, przewiduję kompletną klapę i już z góry żałuję te- atru Skuszanki, że się na to porwali. Potem na 14-16 lutego jeździłam do Warszawy. Były dwa zebrania- komisji literackiej Rady Kultury i Sztuki oraz Zarządu Związku. To pierwsze wbrew oczekiwaniom było interesujące, bo mówiło się o rze- czach konkretnych. Plan popularnych wydawnictw etc. Była też Wan- dal. Wszyscyśmy zabierali głos, korygując plan pierwszych 20 popular- nych książek. Ja i Anna mówiłyśmy o konieczności wydania najpopu- larniejszej historii Polski w rodzaju dawnych "24 obrazków" czy "Wie- czorów pod lipą". Naród nie zna i zapomina swojej historii, i łaknie ta- kiej historii. Także za popularnym wydaniem wyboru ze starych histo- 372 373 ryków, takich jak Smolka, Kubala, Szajnocha. Przeciw wydaniu "Goyi" Feuchtwangera, a raczej za wydaniem "Matejki" Witkiewicza. Na , Goyę" można poczekać - to podniósł Słonimski. Ale wynik był taki sam, jak kiedyś przy omawianiu zmian w na- zwach ulic. Wszyscy się godzili na proponowane zmiany, a potem w prasie przeczytałam spis tych pierwszych 20 popularnych wydawnictw dokładnie taki, jaki proponowała owa jakaś [...] Zatorskaz (choć zdaje się, że wstawili szkice Kubali). Zebranie Zarządu Związku było markotne i ciche, choć wszyscy zgodnie podkreślali nieprzytomność owego dekretu ministerialnego, rozesłanego do wszystkich komitetów partyjnych, redakcji, domów wy- dawniczych etc. Osobiście podkreśliłam złą, destrukcyjną robotę kole- gów, którzy musieli ustąpić z zarządu przy popaździernikowych wybo- rach i oni to właściwie wszczęli, a teraz podjudzają całą tę rządowo-par- tyjną kampanię przeciwzwiązkową (Putrament i "wytupany" z sali Krucz- kowski). W gruncie rzeczy wszystko, co się działo w publicystyce i lite- raturze po Październiku było korzystne i dla literatury i dla Polski takiej, jaką jest dzisiaj. Dzięki swobodzie słowa zaczęto się interesować na świecie literaturą polską i właśnie nawet komunistyczną. Brandys i Stryjkowski nigdy by nie byli thimaczeni i wydawani za granicą przed Październikiem, a teraz są. Związek więc nie działał przez te dwa lata "na szkodę ustroju", a przeciwnie, budził dla niego zainteresowanie i sympatię. Także wystąpieniami na forum międzynarodowym (Pen-Club w Londynie i w Tokio). Poparł mnie Hierowski3 mówiąc, że rząd i par- tia postawiły fałszywą diagnozę. Postanowiliśmy przed zjazdem partii siedzieć cicho i nie wszczynać żadnej wielkiej awantury, żeby nie drażnić bestii. Któregoś dnia dziwny telefon Melchiora Wańkowicza. Urządzają mu wieczór autorski w Sali Kongresowej na 4000 osób. Prosi mnie, żebym ten wieczór zagaiła ze względu na mój "autorytet" itp. Nie mogę wprost zrozumieć takiej prośby. Nigdy bym się z nią do nikogo nie zwróciła, nie mówiąc o tym, że Wańkowicz jest o wiele popularniejszy niż ja. Odpowiedziałam wymijająco, miał jeszcze zadzwonić w ostatni czwar- tek, ale telefon był wtedy zepsuty -jakoś dotąd nie zadzwonił. Kiedy rozmawiał z Anną prosząc o wstawiennictwo, powiedział: "Coś się przecież należy pisarzowi, który po 20 latach wrócił z emigra- cji do kraju". Anna odpaliła: "Należy się akurat tyle samo, co pisarzom, którzy przez 20 lat byli w kraju". # Wanda Dąbrowska 2 H e 1 e n a Z a t o r s k a z d. Felsenhardt Skalska (1910-1984). Ukończyła studia polonistyczne na UW, a romanistykę i psychologię na uniwersytecie w Genewie. Od 1928 należała do PPS, później do KPP. Od 1932 związana z Ligą Obrony Praw Czło- wieka i Obywatela, została jej sekretarzem. W 1934 wyszła za mąż za Aleksandra Za- torskiego, sekretarza "Czerwonej Pomocy". Po wypuszczeniu męża z Berezy wyjechali do Genewy. Podczas wojny znaleźli się w Rumunii, skąd trafili na Bliski Wschód. Po powrocie do kraju pracowała w "Głosie Ludu", a następnie w wydawnictwach MON i PIW. W 1. 1953-68 była dyrektorem CUW, a następnie Departamentu Książki MKiS. Kierowała redakcją literatury pięknej "Książki i Wiedzy". Wydała m.in.: Wanda Wasi- fewska, Biblioteka "Polonistyki", 1976; wspomnienia Spoza smugi cienia, t. I-II, 1982, 1985. % Z d z i s ł a w H i e r o w s k i (191 I-1967), krytyk literacki, publicysta, tłumacz. Ukończył filologię polską na UJ; współpracownik katowickiej "Kuźnicy". Po wojnie położył duże zasługi w organizacji życia literacko-kulturalnego na Śląsku; m.in. wielo- letni prezes katowickiego Oddziału ZLP, współzałożyciel tygodnika "Odra". Wydał m.in. 25 fat fiteraturv pofskiej na Śfąsku 1920-1945, 1947, Cztery szkice (Jan Wiktor, Jan Brzoza, Gustarv Morcinek, Pofa Gojawiczyriska),1957, Literatura czeska i sfowacka sv Pofsce Ludowej 1945-64,1966 i wiele tłumaczeń z tych literatur. 2 III I 959. Poniedziałek Notatki porobione w nocy. Są dwie rzeczy esencjonalnie ludzkie. To zmysł humoru i niezadowolenie z istnienia. Żadnej z tych cech nie po- siada żaden ustrój dyktatorialny czy despotyczny. I właśnie w tym są nieludzkie. Istnieją prądy, kierunki, szkoły literackie - i są pisarze. Mogą mieć nawet filiacje z tymi prądami, ale są więksi, wspanialsi, potężniejsi i trwalsi. Tak jak sosny czy dęby solitery. Nie mogą się równać z gęsto rosnącymi drzewami lasu - nawet gdy należą do tego samego gatunku co las - choć las jako całość jest i piękny, i potrzebny. Las wycina się masowo, co pewien czas - olbrzymich drzew samotnych nikt nie rusza, pokolenia przychodzą je podziwiać. Takim dębem samotnym czy od- rębnym jest w lesie modernistycznej literatury mojego czasu - Conrad. Bardzo dobra i potrzebna jest książka Helsztyńskiego: "Przybysze- wski"', choć składa się głównie z cytat. Ale cytaty są świetnie zestawio- ne i dają rzadko obfity materiał do poznania stylu i życia, i twórczości "Młodej Polski", a częściowo i niemiecko-czeskiej moderny. W dzisiejszej literaturze i w jej prądzie "współczesności" - najpodo- bniejszym we wszystkim do Przybyszewskiego jest Hłasko. Przybysze- wski, który miał zwyczaj w ostatnich latach życia szeptać poufnie spot- kanym literatom młodej generacji: "Wszyscyście ze mnie!" (co i mnie 374 375 spotkało, choć nie znosiłamjego twórczości od 16 roku życia) - mógłby z największą słusznością szeptać to satanicznie pijany - pijanemu Hła- sce. Pogoda kwietniowa - cicho, ciepło, jasno. Po obiedzie od piątej do wpół do dziesiątej odwalam jednak znaczną część pierwszego brulionu szkicu o Conradzie. Telefon ze "Współczesności". Nalegają o odpowiedź na ankietę. 1 Stanisław Helsztyński - Przybyszewski,1958. 3 I111959. Wtorek W "Życiu Warszawy" wiadomość o nagłej śmierci Wilama Horzycy. Mało z nim w życiu przestawałam, ale "był jednym z nas"' - z wielkich przygód naszej młodości - też należał do "ludzi stamtąd". Wysłałam de- peszę pani Stasi. # "Był jednym z nas" - cytat z przedmowy do Lorda Jima 5 III 1959. Czwartek O pierwszej z Anną do ambasady francuskiej. Zostałyśmy obie za- proszone na śniadanie. Ponieważ telefonowano kilkakrotnie, czy przyj- dziemy, zaintrygowane, co to za okazja, przyjęłyśmy zaproszenie. Ale i tak nie wiemy, jak i dlaczego doszło do takiego właśnie zespohz gości. Było to kameralne śniadanie. Ze strony ambasady prócz pary amba- sadorskiej', znanej mi już z czasów Jeanne Henell [?), ich attache kultu- ralny pan Cindre (czy jakoś tak)2 i jakaś również tym się zajmująca De- moiselle, tęga, w spiętrzonej rudawej fryzurze, dość przystojna. Z Pola- ków prócz nas: Stomma z "Tygodnika Powszechnego"3, Zawieyski, Te- lakowska4 i Hryniewiecki (architekt). Śniadanie bardzo dobre, rozmowy dość ożywione. W salonie amba- sadora wielka fotografia de Gaulle'a z dedykacją. Więc to jest człowiek de Gaulle'a -jakoż z konsula w Mediolanie awansował na ambasadora w Polsce. Nie jest to awans tres brillant, ale zawsze. # E t i e n n e B u r i n d e s R o z i e r s (ur. 1913), dyplomata, bliski współpra- cownik gen. de Gaulle'a. Był konsulem w Mediolanie, rezydentem Francji w Maroku, w 1. 1958-62 ambasadorem w Warszawie. 1962-67 Sekretarz Generalny Urządu Prezy- denta Republiki, następnie ambasador w Rzymie. Od 1972 jest członkiem Rady Stanu. 376 2 G e o r g e s C i d r e, dyplomata; w 1959 r. w ambasadzie Francji w Warszawie kierował działem kulturalnym w stopniu sekretarza spraw zagranicznych. % S t a n i s ł a w S t o m m a (ur. 1908), prawnik, działacz społeczny, publicysta. Ukończył wydział prawa na USB w Wilnie ze stopniem doktora. Należał do Stowarzy- szenia Katolickiej Młodzieży Akademickiej "Odrodzenie", był jego prezesem (po H. Dembińskim). W 1.1938-39 we Francji na stypendium naukowym. W 1.1936-39 ra- zem z A. Gohibiewem wydawał miesięcznik "Pax". Podczas okupacji w Wilnie uczest- niczył w tajnym nauczaniu. Od końca 1944 w Krakowie. W 1. 1946-50 i w 1956, kiedy zostaje docentem, pracuje na UJ. W 1. 1946-53 prowadzi razem z H. Malewską miesię- cznik "Znak", stale współpracuje z "Tygodnikiem Powszechnym". W 1. 1957-76 był posłem na sejm i przewodniczącym Koła Posłów "Znak". # W a n d a T e 1 a k o w s k a (1905-1985), graficzka. Po ukończeniu studiów pedagogicznych i ASP w Warszawie zajmowała się grafiką użytkową, drzeworytem barwnym i uprawiała działalność pedagogiczną. Od roku 1945 poświęciła się wzornic- twu, zainicjowała powołanie Instytutu Wzornictwa Przemysłowego. Wydała m.in.: Tw,órczość ludowa w nowym wzornicnvie,1954, (wraz z T. Reindlem) Problemy wzor- nicnvaprzemysforvego,1966, i Kultura plastyczna w życiu codziennym,1975. 19 III 1959. Czwartek Pojechałyśmy taksówką do kościoła na Lesznie. Tak, to ten sam ko- ściół Karmelitów, gdzie przed 1830 było więzienie stanu i gdzie w I 882 (Marian się wtedy dla mnie rodził) moi rodzice brali ślub. Weszłyśmy do głównej nawy. W półmroku odbywały się rekolekcje dla dzieci. Ko- ściół nimi nabity. Ksiądz z gębą raczej bandyty grzmiał z ambony jakieś niesamowite bzduractwa, mające być widocznie aluzją (dla dzieci!) do dzisiejszej sytuacji. O jakichś żołnierzach, co wpadli do kościoła bez- czeszcząc wszystko, rąbiąc obrazy, tłukąc posągi świętych. A napotka- wszy trzech modlących się młodych chłopców zażądali od nich wyrze- czenia się Chrystusa, Boga. Ci zaś twardo, że nie - i żołnierze ich wszy- stkich pozabijali. "Was, moje dzieci, może Bóg nie wystawi aż na taką ciężką próbę, ale pamiętajcie, że zawsze powinniście być gotowi um- rzeć dla Chrystusa". Dalibóg, gdybym była Wyszyńskim, zarządziłabym jakąś kontrolę czy cenzurę dla kazań albo otworzyłabymjakiś kurs dla kaznodziejów. Po odmówieniu pacierzy dzieci tłocząc się i już hałasując wyfrunęły z kościoła jak stado wróbli. Potem jeszcze jakichś troje przystępowało do komunii świętej. Ksiądz odprawiał tę magię zamaszyście i obojętnie, jak kapral na ćwiczeniach. Prawie czekało się, że zacznie wołać: hop! i podrzucać sakralne opłatki, aby komunikowani chwytali je w powie- trzu. Na milę wiało starym endectwem od tej eklezjastycznej postaci. Anna podeszła do kościelnego, który przeprowadził nas do zakrystu. 377 Tam już inny ksiądz, zimny i szczupły, równie zdawkowo odprawił chrzciny małego Jana Bogumiła, a kościelny, brudny i zaniedbany (wło- żyłby chociaż komeżkę), posługiwał mu wręcz mechanicznie - znać by- ło, że jeśli w ogóle myśli, to całkiem o czym innym. Przygnębiające wrażenie zrobiły na nas te liturgiczne widoki. Jeśli żądamy zaniechania drętwicy od komunistów, to tu już należałoby oczekiwać choćby minimum jakiegoś przejęcia się obrzędem i sakra- mentem. A tu po prostu - zapłacone i byle jak odfajkowane w zakrystii, która jest rupieciarnią. Za ławką, na której usiadłyśmy, stały rzędem do- 378 niczki z młodym szczypiorkiem. To był jedyny ślad życia w tej zaku- rzonej martwocie. Przykro. Kolacja u Andrzejów (on wyglądajak powstaniec 1863 roku) - zło- żona z kanapek, sałatek i (dobrych) alkoholów, była za to z wdziękiem i starannie przygotowana. 23 I111959. Poniedziałek Męczę się dalej nad Conradem w takich oto warunkach. Studniarze nie tylko robią przy studni, ale co pewien czas latają do piwnicy, pusz- czają motor etc. Brzostkowa ma temperaturę - leży, trzeba ją obsłużyć'. Miałam nadzieję, że wytelefonowana wczoraj panna Hania przynaj- mniej zrobi obiad. Tymczasem przyjechała jak po ogień, bo właśnie znowu "wychodzi za mąż" - tym razem za górnika z samochodem. Bo właśnie była z nim umówiona na pierwszą. Przywiozła wprawdzie pie- czywo i różne rzeczy do jedzenia, o które prosiłam, ale natychmiast od- jechała. Zjadłam więc na obiad przedwczorajszą odgrzaną fasolkę. P. Hania wróciła o wpół do dziewiątej wieczorem, gdy już nie mogąc się jej doczekać, jadłam moją skąpą kolację złożoną z herbaty i kawałka chleba z serem. i K a z i m i e r a B r z o s t k o w a, pomocnica domowa, pracowała u Dąbrowskiej ok. 3 lat; nie żyje. 26 I111959. Czwartek Dowiedziawszy się od Żukrowskiego, że "Współczesność", która czterema listami i dwoma telefonami nagabywała mnie o odpowiedź na ich ankietę: co uważam za najlepsze z książek lub opublikowanych tek- stów w I958? - ogłosiłajakiś artykuł przeciw mnie. A tego właśnie nu- meru mi tchórze nie przysłali. Zażądałam go. Przysłali. I znów to rozpa- czliwe uczucie - jak nikt nic ze mnie nie rozumie. Jak głupia (przy całej inteligencji) jest ta młodzież, nikogo nie czytająca, nic o nikim nie wie- dząca. Oczywiście pisał to smarkaczowaty paszkwilant Słojewski'. Mo- jej twórczości w ogóle nie zna, jasne, że nic z niej nie czytał poza może "Gwiazdą zaranną". Wnioskuje, że moja "prusoreyowa" twórczość nie ma najmniejszego wyczucia dla groteski, deformacji czy satyry i "nawet wśród zawieruch dziejowych znajduje sobie kącik, gdzie jest ciepło i wygodnie"2. Gdyby mzue czytał - nie wiem, czy znalazłby u mnie taki ką- 379 cik, a i bodaj jedną szczęśliwą przystań w moich utworach. Następnie dokonywa "genialnej rewelacji", że Kaden był karykaturzystą, szydercą i satyrykiem - czego ja jakoby nie dostrzegam. Głupiec - gdybyż choć wiedział, że znałam Kadena przez trzydzieści lat, a większość rozdzia- łów "Generała Barcza" wysłuchałam czytanych głośno z rękopisu, a na- wet popieranych jego świetną błazeńsko-kabaretową mimiką i gestyku- lacją. Przy tak genialnej rewelacji drobnym już "osiągnięciem" jest przypisanie słowu "maniak" wyłącznie pejoratywnego znaczenia! A ja idiotka myślałam zawsze, że największe dzieła i odkrycia zawdzięcza- my maniakom dociekliwości, doskonałości, poszukiwania prawdy. I po- myśleć, że całe życie uwielbiałam kabarety i satyrę we wszelkiej posta- ci, ani się nie domyślając, że nie mam zmysłu satyry!! Nie ma to jak uczyć się o sobie od młodych. i J a n Z b i g n i e w S ł o j e w s k i (ur.1934), pseud. Hamilton, Hadrian, Karakal- la; krytyk literacki, felietonista. Ukończył filologię polską na UW. Pracował 1958-59 w redakcji dwutygodnika "Współczesność", 1964-81 "Kultura", później "Tu i teraz"; obecnie prowadzi jako Ham rubrykę komentarzy i wycinków w "Polityce". Cykle jego felietonów złożyły się na tomy: Maleńka zfota szubienica, 1969, Puste miejsce, 1973, Drzwi na lewo, drzwi na prawo,1979, Pod znakiem Lwa i Armaty,1984. 2 J. Z. Słojewski - Moja kontrowersja z Dąbrowską, "Współczesność" 1959, nr 1; ponownie wypowiadał się o jej twórczości: Kwiaty dla Dąbrowskiej, "Współczesność" 1962, nr 10. 28 III 1959. Wielka Sobota Wieczorem w telewizji film według scenariusza Grahama Greene'a " Stracone złudzenia"'. Dawno nie widziałam równie dobrego filmu. Dziecko między niezrozumiałymi sprawami dorosłych. Wprost genialna gra małego chłopczyka. i Stracone zfudzenia (ang.),1948, scen. G. Greene, reż. Carol Read. 31 III 1959. Wtorek O piątej z Anną w Związku na jej odczycie w klubie "Przedmieście" w małej sali konferencyjnej. Dosyć dużo ludzi, byli nawet Wańkowicz, Żukrowski i Bartelski. Gagatkowie (Kornaccy) w świetnej do pozazdro- szczenia formie. Dostali stypendium rządu francuskiego na 3-miesięcz- ny pobyt w Paryżu. Wyelegantowani na ciuchach. Mimo starości i feno- menalnej brzydoty - zawsze uroczy. Przed odczytem z nimi w kawiarni Związku. Młodzi (między nimi Ficowski') grali w pudełka od zapałek (a raczej - z zapałkami). Nauczyłam się tej gry i udawałam pełną humo- ru. Anny odczyt "O zniastach" był b. dobry i podobał się. Z wizyty Żukrowskiego i Bartelskiego niewiele mi zostało. Wojtek świetnie parodiował ów sławny odczyt Wańkowicza, na którym był. Przedtem była iście amerykańska ostra autoreklama w "Życiu Warsza- wy", trwająca kilka dni. Wszystko sam im, oczywiście, napisał, a poda- ne było niby od redakcji "Życia". M.in. w czasie wojny, na jakiejś uro- czystości narodowej, założył się, że powie "dupa" - i powiedział w ja- kimś przytoczonym dwuwierszu ludowym. Naszej publiczności w to graj. Pochlipali nad Monte Cassino i dalejże drzeć się: Panie Wańko- wicz, powiedz pan "dupa". Tak długo, aż musiał ustąpić. Ludzie się bili o wejście na ten odczyt. Sala na 4 tysiące osób, a jesz- cze mrowie ludzi odeszło nie dostawszy się. Melchior Wańkowicz to Kiepura naszej literatury. # J e r z y F i c o w s k i (ur.1924), poeta, eseista, tłumacz. Brał udział w powstaniu warszawskim jako żołnierz AK, po czym przebywał w stalagu. Po powrocie studiował filozofię i socjologię na UW. Debiutował w 1946 na łamach czasopism jako poeta. W Polsce i na Węgrzech odbywał wędrówki z Cyganami; członek angielskiego towa- rzystwa badań folkloru cygańskiego "Gypsy Lore Society". Wydał m.in. poezje: Ołowiani żofnierze, 1948, Po polsku, 1955, Makow'skie bajki, 1959, Amuletv i defnicje, 1960, Ptak poza ptakiem, 1968, Odcz)'tanie popiofów, Lon- dyn 1979, Śmierćjednorożca, 1981, Gryps i errata, 1982, List do Marca Chagalla, 1988; szkice: Cyganie polscy,1953, Cyganie na polskich drogach,1965, Regiony wiel- kiej here:ji (o B. Schulzu),1971. 1 IV 1959. Środa Prima aprilis, o którym wszyscy zapomnieli. Ani szczypty humoru nie było w nikim. Nawet primaaprilisowe kawałki w pismach uszły uwadze albo czytane były bez świadomości, że to dowcipy. Tyle non- sensów się dzieje, że żaden prima aprilis nie zadziwi. 2 IV 1959. Czwartek Otwarłam przywiezioną z Warszawy pocztę. "Współczesność" umie- ściła moją odpowiedź na ankietę. Skreślono wymienione przeze mnie pozycje: Marka Hłaski: "Cmentarze" i "Następny do raju", Kołako- wskiego: "Pochwała niekonsekwencji" i spośród krytyków - nazwisko Błońskiego'. Kto skreślił? Cenzura czy redakcja? "Kto więc moich gro- 380 381 szy (duchowych) złodziej, czy Żydjucha, czy dobrodziej?"2 I co za bez- czelność. Z tekstu, o który upominali się jak opętani listami i telefonami - bez uprzedzenia, bez porozumienia się ze mną skreślają trzy pozycje. Cenzurowane są więc nie już sądy, ale upodobania. Putramentowi wol- no było napisać, że mu się podoba papież Jan XXIII, ale mnie nie wolno napisać, że podoba mi się esej Leszka Kołakowskiego albo książka Hła- ski. Słusznie mnie to spotkało, gdyż byłam uprzedzona, że "Współczes- ność" to chuligani duchowi: bić tylko w mordę i patrzeć, czy równo pu- chnie. Nawet nie wiem, jak na to zareagować, bo co tu gadać z młoko- sami, którzy właściwie zrobili mi kawał, podstawili nogę czy coś takie- go. Wstrętna sytuacja. Drwina, którą ociekają "łamy" "Współczesności", to nie jest ironia mądrego, tylko kpiarstwo ludzi trywialnych, tępych i głupich. Także śród dzieci - im które głupsze, tym skłonniejsze do wyśmiewania wszy- stkich i wszystkiego. Między drwiną (którą uprawia błyskotliwy, ale nieinteligentny Słojewski ze "Współczesności") a ironią jest ocean róż- nicy. i W ankiecie Pisarze i krytycy o nvórczości młodych w roku 1958 Dąbrowska ("Wspót- czesność" 1959, nr 7, druga część wypowiedzi) wymieniła kilkanaście swych ubiegło- rocznych lektur, nie ograniczając się do pokolenia "Współczesności". 2 Czepiec mówi dokładnie: To któż moich groszy złodzij, czy żyd jucha, cy drobrodzij ! ? (St. Wyspiański - Wesele, akt I, sc. 29) 7 IV 1959. Wtorek " p Czytam Gunthera "Inside Africa w rzekładzie olskim. Świetna książka, ale zabawne, gdy Amerykanin mówi o wynikającej z tradycji USA sympatii dla wyzwoleńczych dążności ludów kolonialnych. Ame- ryka nie była kolonią tubylców, która się wyzwoliła spod ucisku metro- polii. Była odseparowaniem się porastających w pierze kolonialistów, którzy zniszczyli tubylczą ludność Indian i utworzyli własne państwo. Można to chyba porównać do emancypacyjnych dążeń algierskich Fran- cuzów, nawet algierskich "ultrasów" gotowych odłączyć się od Francji, byle im dała stłumić ruchy wyzwoleńcze Arabów. Jednak współczesność zzuca nowe światło na historię! Tylko że w A1- gierii może nie powstać zamorskie państwo francuskie. Arabowie nie 382 zostali jednak wyniszczeni jak Indianie - i sąjako tako przygotowani do walki o swoją niezależność. 1 J. Gunther - Afryka od wewnątrz, przeł. T. Jakubowicz i S. Sielski, przedmowa G. Jaszuński,1958. 12 IV 1959. Niedziela Z Jurkiem na "Dom Bernardy Alba" Garcii Lorkil. Hiszpański "Dom kobiet" Nałkowskiej niemalże z identyczną treścią. Same kobiety i tak- że świetnie grane - Małyniczówna, Dulębianka. Ale dla mnie w moim obecnym stanie to zbyt denerwująca sztuka. i Federico Garcia Lorca - Dom Bernardy Alba, przeł. Jan Winczakiewicz, reż. M. Wiercińska, scen. Otto Axer, Teatr Polski, premiera 11 1V 1959. 18 IV 1959. Sobota Rano Anna zawiadamia, że nie przyjedzie do Komorowa. [...] Około czwartej przyjechała Tula i nieoczekiwanie... Anna. Byłam zresztą pew- na, że przyjedzie. I nagle - jakby wszystko przykre ktoś nagle odczarował - zrobił się czarowny rodzinny wieczór na wsi, prawie jak w "Annie Kareninie" Tołstoja. Nawet Tula była jak na nią dziwnie miękka i ludzka. Anna tego wie- czora ani razu nie wpadła w złość. Jakże mnie to ukoiło. Tylko w co najmniej takiej atmosferze domowej potrafię żyć. Pogoda prawie letnia. 21 IV I959. Wtorek O 5 rano wyjrzałam oknem: osłupienie. Cały pejzaż oblepiony szczel- nie i grubo śniegiem. Ani rąbeczka zieleni. Gałęzie rozkwitającej pod moim oknem śliwy - grube, białe liny, każdy pączek i kwiatek w bia- łym kożuchu. Grządki tulipanów, narcyzów, kwitnących hiacyntów zni- kły pod wielkim śniegiem. "Klęska wiosny?" - pomyślałam. - Nie, śnieg ocali wszystko przed zmarznięciem. Było dwa stopnie mrozu. Postrzępione chmury już rozpraszały się na niebie. Słońce groziło lada chwila. Jakoż już o siódmej zaczął się istny "cud wielkopiątkowy". W ciągu dwu godzin śnieg pozostał już tylko na trawie i na północnej stronie da- 383 chu pani Tenczynowej. Cała zieleń, wszystkie kwiaty i pąki wyszły z katastrofy nietknięte, jakby jej nie dostrzegły. Sprawa śniegu okazała się wielką mistyfikacją, białym figlem natury. O piątej, gdy wszystko było jedną śnieżną bielą, zauważyłam, że szczyt najwyższej lipy był zielony. W nocy na tej wysokości nie było mrozu i śnieg się nie utrzymał. Byłam dziwnie poruszona tym błyskawicznym zwycięstwem wiosny. To ciernie właśnie teraz kwitną, wcześniejsze w tym roku jak zawsze. 22 IV 1959. Środa W "Życiu Warszawy" z niedzieli była wiadomość, że w Borku Fałęc- kim obsunął się wał ochronny otaczający zbiornik chlorku wapnia, po- wierzchni około 10 hektarów. Zawartość spłynęła do Wisły. Inspekcja orzekła, że ta porcja trucizny nie zagraża życiu biologicznemu Wisły, gdyż na przestrzeni 160 km od źródeł Wisła już jest martwa od ścieków fabrycznych. Potworna gospodarka. Czasem wydaje mi się, że zło im- manentne, zło tkwiące w socjalizmie polega nie na tym, że tylu ludzi więził, niszczył, mordował - bo to potrafią wszystkie inne ustroje - tyl- ko na katastrofalnej nieudolności w zawiadywaniu najzwyczajniejszym powszednim życiem kraju. Ten system kompromituje się codziennie w nieprzeliczonych mankach, stratach, absurdalnie pomyślanych i jesz- cze gorzej wykonanych przedsięwzięciach itp. Pani Hania poszła do Hołyńskich po Dyla, lecz nie zastała go u nich. Karmiące suki rzuciły się na niego i omal nie zagryzły. Uciekł więc. Ale szelma wrócił nie do domu, tylko do Hołyńskich, bo wieczorem już około ósmej pani Hołyńska go przyprowadziła. Myślę pozbyć się Dyla. Jest piękny i sympatyczny, ale bardzo męczący. Przeszkadza mi w pra- cy, teraz już wszystko mi przeszkadza, nie jest karny ani posłuszny. Zbyt łatwo porzuca dom i sam do niego nie wraca. 25 IV I 959. Sobota Pani Danucie Bieńkowskiej oświadczono w "Naszej Księgarni", że jest lista proskrypcyjna pisarzy, którzy nie będą drukowani. Figurują na niej pisarze "rewizjoniści", pisarze, co wystąpili z partii i katolicy. Tyl- ko okrzyk Conradowskiego Kurta: "Ohyda, ohyda" - może tu wyrwać się z ust. Ostatnio prokuratura ogłosiła, że będzie nadawać "głosy zabójców Bohdana Piaseckiego", nagrane na taśmie rozmowy tych, co się uma- wiali z Bolesławem Piaseckim o złożenie okupu. Słyszałam te głosy. Coś tak okrutnie zniekształconego, że tylko ktoś najbliższy mówiącym zdołałby je może zidentyfikować. A tak znów nie znajdą [?], choć wy- znaczono nagrodę 100 tysięcy złotych. Wszystko to wydaje mi się ja- kimś absurdem i mistyfikacją. Jakoż podobno śledztwo, a raczej kome- dia śledztwa prowadzona jest w kierunku na Kurię arcybiskupią i ma podobno na celu kompromitację Prymasa. Jeśli rząd puści się na takie machlojki, jak rzucanie ohydnych podejrzeń na Wyszyńskiego - to bę- dzie już jego kompromitacja w oczach narodu i świata ostateczna i nig- 384 25 - Dąbrowska, t. 3 M. Dąbrowska z Dylem. Fot. A. Szypowski dy już nie będzie mógł rządzić Polską inaczej jak pod osłoną moskie- wskich czołgów. Że zaczyna się znów jakaś próba walki z Kościołem, świadczy o tym zapomniany proces warszawskich Jezuitów o ukrycie milionowych dochodów z paczek przed urzędami podatkowymi. Swoją drogą Kościół za mało dba o wypełnianie zalecenia Chrystusa: "Oddaj co cesarskie cesarzowi, a co Boskie - Bogu". Pod względem zobowią- zań wobec państwa powinni być absolutnie poza możliwością wszelkiej zaczepki, przecież wiadomo, że rząd wiecznie czyha tylko na okazję. Ciężko z tym wszystkim. Samo myślenie o tym może przyprawić o cho- robę i śmierć. 27 IV 1959. Poniedziałek Wczoraj do jedenastej czytałam moje stare dzienniki z pierwszej wojry światowej. Anna mi radzi, żeby ogłaszać ich wybór, ale nie wiem, czy to się da - są zbyt intymne'. # Pod wpływem tych namów Dąbrowska w bieżącym i następnym roku opublikowa- ła w prasie parę fragmentów dzienników, nie starych jednak, lecz współczesnych, odpo- wiednio je przebierając i opracowując. 28 IV I 959. Wtorek Pod wrażeniem wczorajszej lektury znów sen o Marianie, zawsze ta- ki sam, z rodzaju wiecznego żałosnego koszmaru. Marian wrócił, gnie- wa się, nie chce mnie widzieć. Jest gdzieś w Krakowie. Był u Wacków, jest w jakiejś z nimi zmowie przeciwko mnie, żeby zataili jego powrót. Budzę się i już na jawie przemyślam - co zrobić, żeby dowiedzieć się od Wacków prawdy, czy Marian istotnie wrócił. Minęła chyba dobra minuta po przebudzeniu, kiedy uprzytomniłam sobie, że to przecież był sen. Odczułam ulgę - jednak ulgę. Myśl, że on gdzieś żyje od tylu lat i nie chce do mnie wrócić, jest większym cierpieniem niż wiedzieć, że nie żyje. 29 IV 1959. Środa Rano przyjeżdża panna Hania, jeszcze coś upiększa w ogrodzie. Po południu Henryk. Była mowa o złym stanie nerwów u Anny, o jej wy- buchowości i o tym wszystkim, co nagadała za dwukrotnej bytności u Galińskiego. Henrykowi to się nie podobało, tak samo jak mnie. Powie- dział: "Nie wszczyna się zatargów z administracją więzienną. Ja znałem takich, co się w mamrze stawiali: ##Ja jemu powiem - on usłyszy" etc." Henryk ma rację. My jesteśmy w więzieniu, raczej zamknięci w domu obłąkanych. Nie zadziera się z dozorcami więzienia ani "Sali nr 6". Wy- nik takjak u Czechowa. Warszawa. 4 V 1959. Poniedziałek O dwunastej "Rozmowa o dramacie" w redakcji "Dialogu". Puzyna Stawar, Iwaszkiewicz i ja'. Wszyscy jesteśmy szaro ubrani, tak jak i we wszystkim zrobieni jesteśmy na szaro. Zdaje mi się, że ani jednego interesującego momentu nie było w tej rozmowie. Osobiście zaciekawiło mnie, że Stawar nazwał moje dramaty - dramatami o kryzysie państwa. Trochę mi pochlebiło, że dramatem o kryzysie państwa nazwał także "Romulusa" Darrenmatta. Puzynaz - powiedziano mi "niepozorny". Nigdy nie określiłabym go takimi słowami. Drobny i delikatny, cienko rzeźbiona twarz, bardzo fi- ne. Tylko zanadto już krytyczny do wszystkiego, co polskie. Bardzo dziwnym zbiegiem okaliczności to zebranie odbywało się w Alejach Jerozolimskich 37 na pierwszym piętrze w domu, gdzie nie- gdyś mieszkał St. W tym samym mieszkaniu na pierwszym piętrze albo może w mieszkaniu naprzeciwko po drugiej stronie schodów mieściła się więc prawdopodobnie redakcja "Ogniwa"3. Teraz prócz "Dialogu" będzie tam "Polityka". Dom podziobany kulami. Okopcona brama do- tąd wygląda tak, jak w czasie powstania". I cóż ja czuję konstatując to wszystko? Nic. Że trzeba sprawdzić w pamiętnikach St. Sprawdziłam. Stempowscy mieszkali owszem w tym domu, ale na 4 piętrze, a redakcją "Ogniwa" był pokój wynajęty na Hożej 36. W 1903 przenieśli się na Żurawią 17 (III piętro) i tam też przeniosła się re- dakcja "Ogniwa". Kogo to wszystko może jeszcze obchodzić? Mnie jednej zaspokoiło resztki ciekawości. Tyle że jakoś dopiero teraz plastycznie zobaczyłam życie St. w Warszawie na przełomie dwu wieków. # Rozmowę tę pt. Svtuacja dramatu historycznego opublikowano w "Dialogu" 1959, nr 6. z K o n s t a n t y P u z y n a (1929-1989), krytyk teatralny, teatrołog, eseista. Ukoń- czył filologię polską na UJ. Debiutował w 1947jako krytyk teatralny. Od 1950 był kie- 386 387 rownikiem literackim kolejno w Teatrze Polskim w Bielsku-Cieszynie, w teatrze "Wy- brzeże" i 1954-61 w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. W 1956 byłjednym z zało- życieli miesięcznika "Dialog", gdzie kierował działem krytyki,1966-69 był zastępcą re- daktora naczelnego, a po przymusowej przerwie od 1972 redaktorem naczelnym. Wydał m.in.: To co teatralne,1960, Syntezy za trzy grosze,1970, Burzliwa pogoda,1971, Pól- mrok,1982; opracował Dramaty S. I. Witkiewicza,1962; redagował serię Teorie teatru wspólczesnego,W Ai F. % "O g n i w o" - tygodnik społeczno-polityczny, naukowy i literacki wydawany w 1. 1902-05 przez L. Krzywickiego, S. Posnera, St. Stempowskiego (po ich wyjściu z "Prawdy"), a finansowany i administrowany przez Leona Niemyskiego; zbliżony do PPS, skupiał szeroko krąg radykalnej inteligencji; z "Ogniwem" współpracowali W. Nałkowski, I. Radliński, K. Kelles-Krauz, T. Gałecki (Strug) i in. 4 Dom rozebrany w końcu lat sześćdziesiątych, na tym miejscu stanął hotel "Forum". Komorów. 8 V 1959. Piątek Wizyta Helenki, niezapowiedziana. Przyszła tak nie w porę, że nie zdołałam opanować zaskoczenia i zrazu byłam raczej cierpka, co sobie gorzko wyrzucam. Ale potem wstrząsnęły mną wiadomości, z którymi Helenka przybyła. Miała z tym swoim Konradem jechać na dwa lata do Afganistanu. On tam miał kierować budową mostu. W związku z tym projektem wzięli nareszcie ślub. I wyobraźcie sobie ludy - jemu dano paszport, a jej - nie. Oświadczono, że potem jak się mąż urządzi, będzie mogła do niego jechać. Na zapytanie Konrada, jaką może otrzymać gwarancję, że żona wtedy dostanie paszport - odpowiedziano: żadnej. On wobec tego postanowił nie jechać. Cóż to za nieludzki ustrój budo- wany rzekomo dla szczęścia ludzi i w trosce o człowieka. Pomyśleć, ten Konrad przez 20 blisko lat pisał do niej z Anglii co- dzienne listy, przesyłał paczki; wrócił w końcu 3 lata temu do swej ucz- niowskiej narzeczonej mającej już dobrze pod 40 lat. Pobrali się - i te- raz każą mu na dwa lata żonę opuścić. Zatrzymują ją po prostu jako za- kładnika z obawy, aby mąż "nie wybrał wolności". Kiepsko się trzyma w siodle ustrój, który wciąż musi bać się ucieczek i posługuje się takimi uwłaczającymi państwu ograniczeniami. Wieczór na melancholijnych rozmyślaniach. Dyl wrócił z włóczęgi dzisiaj rano. 10 V 1959. Niedziela Dzień wystawowo piękny... Z Jurkiem na kiermasz książek. Podpisy- wałam półtorej godziny - ze Słonimskim. I on, i ja podpisywaliśmy z jednakim powodzeniem, nie odkładając ani na chwilę pióra. Książki szły jak woda. Nawet moje trzytomowe "Dzieła wybrane" znajdowały nabywców. O wpół do drugiej wróciliśmy na Niepodległości, gdzie pani Józefa dała nam doskonały obiad. Pan Jerzy przysłał mi 3 taśmy do maszyny "Hermes Baby" - świetne i cudnie opakowane. Z NRF przyszło zaproszenie na gościa honorowego na kongres Pen- -Clubu - wyróżnienie, które mnie pierwszy raz spotyka. Z Moskwy stu- dium Jadzi Staniukowicz o mnie z prośbą o przejrzenie i wiadomość, że " Litieraturnaja gazieta" chce... świętować specjalnym numerem moje siedemdziesięciolecie. Niepokojące jest to powodzenie u obu naszych sąsiadów - nieprzyjaciół. Telefonował prof. Weintraub', że radio amerykańskie chce zrobić specjalną audycję o Conradzie, w której wzięliby udział ja i Słonimski. Termin krótki, audycja po angielsku wymagałaby specjalnego opraco- wania.[...] Ale nie jestem na marginesie, wszystko jakoś pomyślnie się układa, tylko to zdrowie, to zdrowie, co się tak załamało. O Boże, daj mi zdro- wie. Dziś w nocy pierwszy raz w Komorowie słyszałam w ogrodzie na- przeciwko słowika. # W i k t o r W e i n t r a u b (1908-1988), historyk literatury. Ukończył filologię polską na UJ, od 1934 współpracował z "Wiadomościami Literackimi" jako krytyk i au- tor kroniki zagranicznej (pod pseud. Quidam). W czasie wojny pracownik ambasady polskiej w ZSRR; 1942-45 redaktor wychodzącego w Jerozolimie dwutygodnika "W drodze". Po wojnie wpierw w Londynie; od 1950 w USA wykładowca, następnie profe- sor slawistyki na uniwersytecie Harvarda (1971 objął nowo powstałą katedrę polonisty- ki fundacji A. Jurzykowskiego). Prowadził też jury nagród tegoż imienia. Jego zaintere- sowania naukowe skupiały się na literaturze staropolskiej, zwł. na twórczości Kochano- wskiego (Styl J. Kochanowskiego,1932, Rzecz czarnoleska,1977), oraz romantyzmie, a szczególnie Mickiewiczu (The Poetry of A. Mickiewicz, I954, Profecja i profesura, 1975). O zakresie jego prac daje pojęcie zbiór Od Reja do Boya,1977. Pośmiertnie wy- dano tom wspomnieniowy O współczesnych i o sobie,1994. Warszawa.12 V1959. Wtorek Wieczorem do Warszawy z pierwszym szkicem brulionowym opo- wiadania "Szczęśliwa istota" na ów kiermaszowy "wieczór seniorów"1. Zrazu chciałam odmówić, ale gdy moje milczenie wzięli za zgodę, a gdy nadto Jasio Parandowski zaczął aż do Komorowa telefonować z wątpliwością, czy ma wziąć udział w tym wieczorze, czy nie (podob- 388 no zanudzał tym kilka osób "ze Słonimskim na czele") - z samego roz- śmieszenia jego chińskimi ceregielami zdecydowałam się bez namysłu. Powiedziałam Jasiowi: "Panie Janie, sprawa nie jest warta takich wahań i wątpliwości. Odwalić to, i mieć to za sobą. Zrobić to, czego po nas oczekują. Będzie wielkie audytorium, które przyjmie pana owacyjnie, a będzie rozczarowane, jeśli pan nie wystąpi. Co tu się namyślać". Jasio na to: "Miód płynie z pani ust, pani Mario. Ja właśnie mam takie okro- pne usposobienie" itd. Zobaczyłam ze zdumieniem, że wielki Jan może ulegać nawet moim wpływom. Sama posłużyłam się tym wieczorem jako dopingiem do napisania wreszcie nowego opowiadania. Jeszcze wieczorem usiłuję z pierwszego brulionu przepisywać na czysto moje opowiadanie. 1 Zorganizowany 14 V 1959 w ramach Dni Książki z inicjatywy ZLP w sali Filhar- monii Narodowej. 13 V1959. Środa Wieczorem na szóstą do Związku z rękopisem "Pożegnania z Conra- dem"'. Nieoczekiwane, imponujące wrażenie. Sala nabita, mnóstwo ludzi na korytarzu, podobno drugie tyle odeszło nie mogąc się docisnąć nawet na korytarz. Ogromna rozpiętość wieku - od młodzieży (bardzo licznej) do starców siwobrodych. Słuchali jak chyba nigdy. Młodzież po odczycie podchodziła z kwiatami, moc kwiatów nado- stawałam. Ale najbardziej dumna byłam, że nic mnie ani na mgnienie nie zawiodło, choć tak już dawno nie występowałam publicznie. Nie waliło mi serce, nie miałam tremy, głos mi służył cały czas młody i gładki. Z pozoru tylko czytałam, w gruncie rzeczy mówiłam z większą swobo- dą niż kiedykolwiek. I nie bez przyjemności nasłuchałam się jeszcze komplimentów, że młodo, że ślicznie, że tak dobrze wyglądam itp. Wróciłam skrzydlata i uszczęśliwiona. Więcjestemjeszcze potrzebna, takjeszcze potrzebna!? Chciałam odwieźć biedną chorą panią Milską, ale mi znikła. Zate- lefonowałam do niej potem z domu. Powiedziała: "Niech sobie mówią i piszą co chcą - nikt z pisarzy nie mógłby mieć takiego wieczoru. Nie ma pisarza, który tak byłby słuchany i przyjmowany". Tak, to był udany, szczęśliwy wieczór - nasłuchałam się do syta "bezwstydnych pochlebstw". 1 Artykuł, napisany w marcu 1959, przeznaczony był na zamknięcie przygotowywa- nych do wydania Szkicóvv o Conradzie, 1959. Poza odczytaniem na wieczorze autor- skim Dąbrowska opublikowała go w "Nowej Kulturze" 1959, nr 21. 14 V1959. Czwartek Cały dzień nad opowiadaniem. Skończyłam na godzinę przed wyjaz- dem na "wieczór seniorów". Zadzwonił Słonimski, że po mnie zajedzie. Wchodząc zapytał: "Wie pani, ile pani podpisała swoich książek na kiermaszu w niedzielę?" Nie wiedziałam, skądże - nigdy podpisując nie interesowałam się tym, ile podpisuję. Okazało się, że moi koledzy prowadząc ścisłą buchalterię tych spraw - informują się u wydawców. Antoni powiadomił mnie: "Podpisała pani 4I0 egzemplarzy. O IO egzemplarzy więcej niż ja. Ale ja odszedłem o kwadrans wcześniej". Zdumiałam się. Byłam pewna, że podpisałam najwyżej I00 egz. Byłam tam półtorej godziny. W "wieczorze seniorów" brali udział: Broniewski, Słonimski, Paran- dowski, Iwaszkiewicz, Wańkowicz i ja. Zagajał Jan Kott. Wszyscy przyszli z książkami pod pachą, wszyscy czytali rzeczy drukowane. Broniewski grzmiał swoje odwieczne: "Bagnet na broń" i "Ulica Miła". Ja jedna jedyna wystąpiłam z opowiadaniem nie drukowanym, wprost na ten wieczór napisanym'. Publiczności było dużo, parter cały wypełniony, na balkonach nie- znaczne szczerby. Słuchali nieźle, klaskali bardzo, ale dla mnie ten wie- czór był gorszy od Conradowskiego. W tej nowej Filharmonii, o zgrozo, akustyka jest zła. Były mikrofony, co od razu bardzo mnie peszy - nie wiem, jak ustawić głos, żeby nie było za głośno i nie dudniało. A potem okazało się, że mikrofon źle działa i w wielu miejscach ludzie mnie nie dość dobrze słyszeli. Ci, co słyszeli, podchodzili potem i mówili mi, że to bardzo piękne, a [o] mnie, że ładnie wyglądałam. W starości przeży- wam wrażenia, jak Chopin ze swoim białym kołnierzykiem na pier- wszym dziecinnym koncercie. 1 M. Dąbrowska - Szczęśliwa istota, "Twórczość" 1959, z. 10, czytane przez radio 29 VII 1959. 390 391 Komorów.18 V 1959. Poniedziałek Telefonowałam do dr. Ancerewiczal. Też się dziwi, dlaczego Brzo- stkową przeniesiono do Nadarzyna, bo mówi, że to szpital położniczy. "Nie chcę pani martwić - dodał - ale mógłbym pani dużo złego o tym szpitalu powiedzieć". Zatelefonowałam wiec do samego Nadarzyna, rozmawiałam z dyre- ktorem i jedynym lekarzem tego szpitala, doktorem Brodowiczemz i ja- koś mnie ta rozmowa dobrze usposobiła. Młody optymistyczny głos: "Nie, szpital nie jest wyłącznie położniczy, ale także wewnętrzny. Szpi- tal jest ładnie położony, a że mały, to tym bardziej chorzy mają lepszą opiekę jak w dużym. Ale to sprawa kilku tygodni. Mam dobre antybio- tyki, nie wypuszczę chorej, póki infekcja nie będzie całkiem zlikwido- wana" itp. Jeszcze siedzę nad tekstem do Jadzi Staniukowicz, przepisuję go na now#, nic jednak nie ośłabiając, a tylko precyzując. Załatwiam zaległą korespondencję. Brak mi godziny w dniu, dnia w tygodniu, tygodnia w miesiącu, miesiąca w roku. 1 M i e c z y s ł a w A n c e r e w i c z (1897-1983), lekarz chorób kobiecych i inter- nista. Ukończył wydział lekarski UW. Przed wojną w Sochaczewie. Od 1950 mieszkał w Komorowie i prowadził ośrodek zdrowia. 2 E u g e n i u s z B r o d o w i c z (ur.1918). Studia medyczne ukończył w warsza- wskiej AM. Od 1950 prowadzi szpital w Nadarzynie. 20 V 1959. Środa O jedenastej z p. Mrozowskim autem do Nadarzyna. Mijamy bokiem Pruszków i wyjeżdżamy za Helenowem w boczną drogę cudnie wyas- faltowaną. Dziwię się skąd wśród tych wstrętnych podwarszawskich dróg taki raptem luksus. Pan Mrozowski opowiada mi historię tej drogi. "Ta droga - mówi - to rezultat kawału, który mi się udał. W 1945 roku stał tu w Helenowie sztab Rokossowskiego i długo potem jeszcze rezy- dowało tu wojsko rosyjskie. Ja miałem wtedy posadę w oddziale Banku Narodowego w Milanówku. Takie ćwierć etatu, ale dobrze płatne. Rad- ca prawny był wtedy bardzo potrzebny. Dojeżdżałem na dwie godziny, ale droga - ta właśnie droga - była taka fatalna, że nie chciałem jeździć własnym autem, chociaż miałem już wtedy auto. Przysyłali po mnie bankowe. Co ja się nastarałem, nachodziłem o tę drogę, żeby ją bodaj naprawili, bodaj prowizorycznie coś zrobili. Jeden przejazd po takiej drodze to jest rok życia auta. Do wszystkich władz docierałem wojewó- dzkich i lokalnych. Do rządu i do partii. Obiecywali, przyznawali rację i nic. Petycje od ludności organizowałem - wszystko na darmo. Wreszcie wziąłem się na sposób. Ja dobrze znam rosyjski. Napisałem na rosyj- skiej maszynie list po rosyjsku, wymyślający niedołęstwu władz, które po takiej ##skwiernoj" drodze dająjeździć wojskowym samochodom; że tego dłużej cierpieć nie sposób itp. Podpisałem się pułkownik taki to i taki. Wymieniłem pierwszą lepszą liczbę jako adres jednostki wojsko- wej. Wysłałem w trzech egzemplarzach do Wojewódzkiej Rady Naro- # dowej, do Prezydium rządu i do KC partii. Żona cierpła z przerażenia. Chciałem jeszcze dodać naszą szosę komorowską, bo w tym dworze ko- morowskim także stali Rosjanie. Ale tu żona w lament, już mi nie dała tego dodać. Domyślą się, kto pisał - wiedzą przecież, jak ja zabiegam o te drogi. Ustąpiłem, ale żona i tak po nocach nie sypiała, drżała, że lada , chwila zjawi się UB z dochodzeniem. Nie minęło i kilka dni, wyjeż- dżam na moją drogę - zamknięta: objazd. Rozkopane, maszyny, kopa- czki, asfalt, tłum robotników. Przez tydzień zrobili szosę asfaltową aż miło od Helenowa do samego Milanówka. Bywałem w tym czasie u tych samych władz, u których nie mogłem I się drogi doprosić. ##No widzi pan - skarżyli się dygnitarze - pan się ty- ' le nastarał, nachodził i nie mogliśmy dostać pieniędzy na tę drogą. Jakiś I kacap, cholera, napisał urągający list i momentalnie znalazły się fundu- sze, maszyny, robotnicy". Udawałem greka, ubolewałem nad takim ob- rotem sprawy - w duszy dziwiłem się tej służalczości, dla której przy- podobanie się Rosjanom idzie przed wszystkimi interesami polskimi. Pani pierwszej to opowiadam". Właśnie gdy skończył, zjechaliśmy ze świetnej szosy wyczarowanej przez dowcip, na okrutnie wąskie wyboje czekające nowego kawału, który by je zamienił w szosę. W Nadarzynie nowa niespodzianka. Szpital, oddział pruszkowskiego, w rozbudowanej po wojnie poniemieckiej willi, śliczny, czysty (jak na Polskę). Jasno. Dokoła ogród owocowo-kwiatowy. Kwitnące bzy zaglą- dają w okna. Brzostkowa powitała mnie owacyjnie. Doktor miły, mło- dy, wesoły, przejęty swoją "placówką postępu"; powiada, że specjalnie chciał pracować na prowincji, coś jak powieściowy "pozytywny boha- ter". Nowoczesny "doktor Judym" jednak nieco inaczej wyglądajak ten u Żeromskiego. Szpital jest tylko na 30 łóżek, więc rzeczywiście łatwo się chorymi , opiekować. Siostry ładne i miłe, słowem - z wyglądu przynajmniej sie- ' lanka. Dr Brodowicz leczy Brzostkową chloromycetyną, duże dawki. 392 393 Mówi, że infekcja prawdopodobnie bakterią coli na tle zaczopowania przewodu żółciowego kamieniem. Wyleczenie będzie tylko paliatywne, ale ze względu na wiek i tuszę nie robiłby operacji. Wróciłam kontenta z tej wyprawy. 21 V1959. Czwartek Ledwo dowlokłam się na pocztę z rękopisem Jadzi [Staniukowicz) i moją do niej epistołą. Kosztowała mnie ta przesyłka loMiczym ekspre- sem 36 złotych. Po powrocie cały czas leżę i drzemię. W głowie tętno szaleje i zupełnie odjęło mi nogi. Cały dzień drzemię i upadam na du- chu. Telefon od Anny: masz tobie - przyjechał Staniukowicz! ! Wrrrszawa. 23 V1959. Sobota Rano przychodzi Staniukowicz z jakimś polskim docentem, który go tylko odprowadza. Staniukowicz niesamowity, gada jak najęty. Znając jego pijackie nawyki częstujemy go ostatnim moskiewskim koniakiem, czarną kawą, domowym ciastem. Anna wydobyła nawet resztę swojej wrocławskiej siedmioletniej ratafii na sześciu rodzajach owoców. Sta- niuk (tak go w Moskwie nazywają) rozbawiony, zachwycony, w pewnej chwili woła: "Mnie zdies' oczeń nrawitsa, ja zdies' ostanus' " - i prawie się kładzie na kanapie w jadalni. Potem z nim taksówką na wystawę francuską do Muzeum Narodo- wego, ale co to za oglądanie. Ja jestem spiłowana chloromytecyną i na- tłokiem "załatwiań". Staniuk powypijał wszystko, cośmy podały i też już jest zmęczony. Zabawna scena w aucie. Szofer dowiedziawszy się, że wiezie profesora astronoma, który buduje sputniki, wszczyna ze Sta- niukowiczem rozmowę po rosyjsku. "Skąd pan zna rosyjski?" - pytam. "Jestem ze Lwowa" - odpowiada. Domyślam się, że był tam za pier- wszej okupacji rosyjskiej 1939-1941. Przedtem lwowianie nie znali rosyj- skiego. Nagle zwraca się po polsku do Staniukowicza: "Jedna bomba atomowa i wrócimy znów do Lwowa". Nie wiem, czy zrozumiał. Potem pyta go, czy zna Wandę Wasilewską. Staniuk: "Nie znaju i znat' nie choczu!" - "Ja toże" - odpowiada szofer. Ha, pamięta pewnie, co wyra- biała we Lwowie. Anna powiedziała o Staniukowiczu: "On nie potrzebuje robić sputni- ków. Sam jest sputnik". Komorów. 24 V 1959. Niedziela Czegoś nie pamiętam tej niedzieli. Zdaje się, że Anna i Tula bardzo wcześnie wróciły do Warszawy. Zapomniałam dodać, że w tym samym okresie miałam w Warszawie wizytę prof. Kotańskiego (to chyba w zeszłym tygodniu), "japonolo- ga"', ucznia prof. Umedy, japońskiego slawisty, który chce tłumaczyć na japoński i wydać "Noce i dnie". Więc wśród wiecznie zalegającej korespondencji piszę też list do Japonu do prof. Umedy2, udzielając mu opcji. Coraz więcej czasu i trudu zabiera mi coś, co można by nazwać: administrowanie dorobkiem mojej twórczości, co mnie męczy i depry- muje, a co jest też jakimś nakazem, jakimś obowiązkiem. Zastanawiam się, czy to nie w tę niedzielę byli w Komorowie Paran- dowscy? Lecz nie, chyba w poprzednią. 1 W i e s ł a w K o t a ń s k i (ur.1915), profesor japonistyki UW. Studia odbywał na UW; wielokrotnie bywał w Japonu. Poza tłumaczeniami wydał m.in. Japoriskie opowie- ści o bogach,1983. 2Ryochu Stanisław Umeda(1899-1961);przezkilkalatdol939prze- bywał w Warszawie jako nauczyciel japońskiego. Po powrocie do Japonii zajął się hi- storią Europy Środkowej. Propagował kulturę polską; tłumaczył z polskiego (m.in. po- ezje Mickiewicza, Quo vadis?); do przekładu Nocy i dni przystąpił na krótko przed śmiercią i pracy nie dokończył. 27 V 1959. Środa Poram się z zaległą korespondencją. Quelle corvee! A gdyby tak przestać w ogóle odpowiadać na listy? Nawet na zagraniczne? Po południu Henryk, ale wciąż jeszcze po tej chloromytecynie jestem jakaś matowa. Umarł Janusz Sipayłło w Prabutach na Mazurach w sa- natorium gruźliczym. Pamiętam go tak dobrze z czasów okupacji. Był także "jednym z nas". Henryk i pani Krzyżanowska wynajęli sobie u chłopa we wsi Burakowie dwie izby, żeby malować Wisłę (sędziwa od- miana wycieczki malarskiej "na Wołgę" z "Trzpiotki" Czechowa - tyl- ko że nie kochankowie, a starzy przyjaciele). Warszawa. 3 VI 1959. Środa Na obiedzie Dieckmann i pani dr Kaim. Pokazują mi propozycję wy- dawców zachodnioniemieckich, którzy chcą wydać "Noce i dnie" ze skrótami. Zrazu się wzdragam, ale Anna rozstrzyga sprawę: "Obojętne, 394 395 nieważne. Niech robią, co chcą. Nie interesować się tym. Wiele arcy- dzieł literatury zyskało światową sławę w wydaniach skróconych, albo nawet przeróbkach dla dzieci". Pewno ma rację. Godzę się więc i daję Dieckmannowi plenipotencje do rozpatrzenia tych skrótów i przyjęcia ich. Omawiamy jeszcze "Wybór". Mają mi przesłać umowę. Sami na- mawiają mnie, żeby pieniądze zostawić na moim berlińskim koncie, przyjechać do NRD. Dobrze. Dobrze. Dobrze. Wszystko nieważne. Morderczo czemuś sennie [?]... Umawiamy się z nimi na parafrazę "Króla Ubu" Jarry'ego w "Stodole". Jurek jakoś zdobył bilety, choć na to wykupione są na tydzień naprzód. "Stodoła" bardzo dobra, ale nie tak, jak głosi fama prasowa. Tym ka- barecistom trzeba by trochę poprawić dykcję. Niemieccy goście udawa- li, że się bawią, ale chyba nawet Dieckmann niewiele chwytał - każde zdanie natkane aluzjami. To rozrywka dla polskich intelektualistów. " Ale fenomenalnie zdolnajest nasza młodzież" - mówię. Anna na to: " Młodzież! Cały sztab naszych ##rewizjonistów" stoi za tą młodzieżą, i podsuwa im teksty". 4 VI 1959. Czwartek Kombinacja pani Orłowska i Erazmowiel na obiedzie okazała się w istocie znakomita. Nela przeczytała nam list Ludwika Waryńskiego z Genewy (wnuk "proletariatczyka", a syn Tadeuszaz - obaj dobrze i mnie znajomi), bardzo ciekawy i równie interesująco, acz drewnianym już trochę głosem, opowiedziała historię dawnego "Loulu". Pani Orłowska odkryła od razu w Neli świetną narratorkę, zapaliła się też do tematu, a dowiedziawszy się nadto, że Nela jest stryjeczną bratanicą Jeża - zamó- wiła u niej od razu dwie pogadanki do radia. O rodzinie Waryńskich i o rodzinie Jeża. Nela (ma dziś 80 lat) zresztą i przed wojną była utalento- waną prelegentką radiową w dziedzinie popularyzacji sztuk plastycz- nych. Byłam kontenta z takiego obrotu i wyniku wizyty. # Erazm i Nela Samotyhowie z L u d w i k W a r y ń s k i (ur. 1902), ze Szwajcarii powrócił do Polski w 1920. W l.1932-34 pracownik Ambasady RP w Paryżu, później kurier dyplomatyczny. Ranny w kampanii wrześniowej; podczas wojny shiżył jako oficer w Polskich Siłach Zbroj- nych na Zachodzie. Po wojnie w Anglii i Francji, od 1949 mieszkał w Genewie. 396 # Komorów. 6 VI 1959. Sobota W Komorowie zastałam w istocie ogród suchy jak pieprz. Brzostko- wa bardzo powoli przychodzi do siebie i do sił, ale biedaczka polewa co dnia co może małą polewaczką. Ale to tyle znaczy, co kot napłakał. Tula przyjechała tu tylko na noc. Jutro rano ma wstać o szóstej i je- chać z Hołyńskimi i całą sforą psów na wystawę tychże. Jest w silnych emocjach, bo jej Egon też został przyjęty na wystawę. Dziwna pasja u młodej dziewczyny. I to tak ją ogarnęło, że poza lekcjami, które tra- ktuje jako ciężki, ale nieuchronny obowiązek, nie interesuje się niczym oprócz rasowości psów. Drży, czy jej Egon okaże się doskonale rasowy, czy nie. Piękna, już upalna, całkiem letnia pogoda. 7 VI 1959. Niedziela Wstałyśmy o szóstej i z Tulą zjadłam śniadanie. Wyszła z Egonexn już o wpół do siódmej. Hołyńscy mieli po nią wstąpić, ale snadź zaszła aż do nich. Bo dopiero o wpół do ósmej usłyszałam wielkie szczekanie, wybiegłam do furtki i zobaczyłam cały pochód psów obszczekiwany przez wszystkie inne zza płotu. Szli Hołyński, Nadzia, jeszcze ktoś nie- znajomy, Tula - każde wiodło po kilka psów na smyczach. Telefonowała pani Nowicka. Przyjeżdża jutro, chce mnie rysować czy malować. 9 VI 1959. Wtorek Biedzę się nad "wywiadem" Bartelskiego. Cóż to za postny, choć ta- ki zacny człowiek. Będę musiała chyba to sama napisać. To ma iść do propagandowego pisma w obcych językach - "Perspectives"1. A to i wcale niepotrzebne, bo ja Nagrody Nobla i tak nie dostanę`. Kosztuje mnie to wszystko tylko wiele straty czasu. A szkoda na to wszystko i czasu, i atłasu. Moja Nagroda Nobla to gdybym odzyskała zdolność i możność pisania. Anna zawiadomiła, że przyszedł do mnie z Izraela list od... Hłaski, błagający o ratunek itp. # Lesław M. Bartelski - Entretien avec Maria DQbrowska, "Perspectives Polonaises" 1959, nr 7; zaznaczono, iż wywiadu udzieliła pisarka specjalnie dla,.Perspektyw...", i dołączono przekład noweli Jesionka (I.e Manteau). 397 Po#et Marii Dąbrowskiej. Rys. węglem A. Jasińska-No- wicka, 8 VI 1959 2 Pomysł zgłoszenia kandydatury Marii Dąbrowskiej do Nagrody Nobla wypłynął bodaj w 1957 roku. Wprawdzie Włodzimierz Sokorski utrzymuje ("Miesięcznik Litera- cki" 1975, z. 6; przedruk w: Ludzie i sprawy, 1977, s. 36), że już za życia Bolesława Bieruta czyniono starania o Nobla dla Dąbrowskiej, lecz twierdzenie to, nie poparte żadnymi dowodami, uznać wypada za wspomnieniową fantastykę (por. moją polemikę Dąbrowska i Nagroda Nobla, "Polityka" 1975, nr 32). Kandydaturę Dąbrowskiej wysu- nięto naraz z kilku stron: i ze strony władz polskich, i ze strony różnych środowisk emi- gracyjnych. Uważano wtedy nie tylko, iż jest to najmocniejsza z możliwych polskich kandydatur (mimo rozmaitych jej mankamentów), lecz również sądzono, ze względu na otaczającą Polskę atmosferę, że ma ona realne widoki powodzenia. Najbardziej sceptycznie do sprawy odnosiła się sama zainteresowana. Co prawda Dąbrowską, jak widać, namówiono na specjalny wywiad dla zagranicy, ale zarówno w tym zapisie, jak i w innych jej napomknieniach na ten temat w dzienniku, rzadkich zresztą, nie ma ani odrobiny złudzeń. O tym nastroju decydują przede wszystkim smut- # ne doświadczenia z jej przekładami na Zachodzie, które zdaniem pisarki zaprzeczały "głupim nadziejom na ##wyjście w świat##" (por. zapis 8 XII 1958). W pewnych kołach emigracyjnych duże szanse Dąbrowskiej upatrywano w tym, czym jej twórczość różniła się od donunującej w literaturze tonacji. 12 XII 1957 Jerzy Stempowski donosi Dąbrowskiej: "Ponury manieryzm został uwieńczony przez kilka kolejnych Nagród Nobla: Mauriac, Hemingway, Faulkner, Camus. Pisze mi z tego po- wodu Giedroyc, że akademia szwedzka musi chwilami mieć wątpliwości, czy shzsznie nagrodziła innyeh czarnowidzów i czarnopiśców. Być może dla odmiany chciałaby wy- różnić kogoś pogodniejszego. Wybór byłby o tyle trudny, że oprócz Pani nikt z honora- tiorów literatury światowej nie dotyka w tej chwili łagodniejszych strun liry '. Spośród rodaków najbliżej bodaj kuchni noblowskiej stał wówczas prof. Zbigniew Folejewski, który w tej kwestu pisze w liście do mnie z 8 V 1984: "Gdy przyszło do rozpatrywania kandydatury Dąbrowskiej do Nagrody Nobla w roku 1958 i trzeba ją by- ło zreferować w języku szwedzkim - zwrócono się do mnie. Byłem już wtedy w Ame- ryce (przyjąwszy zaproszenie na katedrę uniwersytetu w Wisconsin), ale w dalszym cią- gu pisywałem w organach szwedzkich. Sekretarz Akademii Uno Wilłers zwrócił się do mnie z prośbą o ocenę Dąbrowskiej i paru innych kandydatów. Referat mój wydawał mi się i wydaje rzeczowy i przekonywający w argumentacji na rzecz waloców dzieła Dą- browskiej z podkreśleniem tych cech, które świadczą o jej randze światowej i o zgodno- ści jej celów artystycznych z duchem testamentu Alfreda Nobla. Największą trudnością był brak przekładów, nie tylko szwedzkich, ale i angielskich, francuskich i in. Oczywi- ście, szczegóły debaty Komitetu nie są mi bliżej znane, ale sądząc z tych ech, które do mnie dotarły, odniosłem wrażenie, że szanse istniały, kto wie, czy nie spełniłyby się, gdyby nie otoczona pewnymi specjalnymi imponderabiliami sprawa Pastemaka". Inicjatywa w sprawie Nobla dla Dąbrowskiej nie upadłajednak z rokiem 1958, trwa- ła jeszcze przez najbliższe lata. Świadczy o tym choćby wspomniany powyżej wywiad z Dąbrowską, opublikowany w połowie 1959 r., jak również zabiegi ambasady polskiej w Szwecji o tłumaczenia tekstów Dąbrowskiej na szwedzki (odpowiedzi pisarki na listy amb. Antoniego Szymanowskiego z końca 1959 i początku 1960 r. są w moim posiada- niu). Wydaje się, że definitywnie kładzie jej kres dopiero w roku 1961 zwycięstwo Ivo i Andricia. 3 List Marka Hłaski do Marii Dąbrowskiej (por. Marek Hłasko Uhvon# w#vbrane, 1985, t. IV, s. 93). # Kraków.16 VI 1959. Wtorek Rano pakujemy się. Po południu wyjeżdżamy z Anną do Krakowa. , Pierwszy dzień znacznego podrożenia biletów, dwa pierwszej klasy (dawna druga) kosztują 350 zł. Więc luz - nie ma żadnego tłoku. Na dworcu w Krakowie Hanka Olczakowa, a przy wyjściu z dworca spoty- kają nas Skuszanka, Krasowski, paru aktorów z Teatru Nowej Huty. Przyjechali prosto z próby autem, w 7 minut zrobili drogę z Nowej Hu- # ty. Pokój w Hotelu Francuskim. 399 17 VI 1959. Środa O wpół do siódmej przyjeżdża po nas pani Lutosławska, aktorka Te- atru Nowej Huty'. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że to ja naprawdę mam oglądać próbę "Geniusza sierocego" - i zdejmuje mnie przeraże- nie. Dotąd od samego przyjazdu jesteśmy tylko pod wrażeniem cudno- ści Krakowa. Coś południowego jest w tym mieście. Hotel Francuski jest w wąskiej uliczce Pijarskiej tuż przy Plantach. Hałaśliwy, bo mnó- stwo aut przejeżdża całą noc, ale jest coś zagranicznego w tym hałasie. Rano słyszy się na ulicy ludzi nucących i gwiżdżących jak we Wło- szech. Pierwsze zetknięcie się z teatralną wizją mego dramatu jest sil- nym szokiem - raczej przykrym. Wszystko inaczej. Wydaje mi się, że sztuka jest nudna, że ludzie uciekną z teatru i nikt nie będzie chciał tego oglądać. A jednocześnie pasjonujące zetknięcie się z warsztatem teatralnym po raz pierwszy w życiu. Najpierw przegląd kostiumów, trwał z półtorej godziny. Miała to być pierwsza próba w kostiumach. Na widowni siedzi autor dekoracji Szajna2 i ogląda każdego aktora w kostiumie, robi uwa- gi. - Obróć no się, Jasiu. Ty twarz zrób sobie więcej na śniado. Stasiu, załóż sobie ten pas, podnieś go, o tak, itp. Kiedy wchodzi chłopczyk- -królewicz, Szajna mówi w zamyśleniu: Czy to jest taki kapelusz, jakie- go chciałem? Próba skończyła się okołojedenastej. Chwila w gabinecie Skuszanki. Proponuję zrobienie jeszcze paru skrótów w pierwszym i ostatnim akcie. Wracam do hotelu przygnębiona. # A n n a L u t o s ł a w s k a (ur. 1927), aktorka. Ukończyła Studio Teatralne przy Starym Teatrze w Krakowie; debiutowała w 1946 w Krakowie. Czołowa aktorka teatrów: im. Słowackiego w Krakowie, Ludowego w Nowej Hucie i Polskiego we Wrocławiu, występująca zwłaszcza w repertuarze poetyckim. M.in. Grusza w Kauka- skim kole kredowym, Księżniczka w Śnie srebrnym Salomei, Kasandra w Orestei, Ro- zalinda w Jak wam się podoba, Idalia w Fantazym. 2 J ó z e f S z a j n a (ur.1922), malarz, scenograf, reżyser, pedagog, dyrektor te- atru. Podczas wojny więziony w Oświęcimiu i Buchenwaldzie. Po wojnie ukończył wy- dział grafiki oraz scenografię w krakowskiej ASP. W Teatrze Ludowym w Nowej Hu- cie w I.1955-62 był scenografem, w 1.1962-66 - dyrektorem i kierownikiem artystycz- nym (wystawił m.in. Rewizora, Misterium-Buffo, Zamek, Śmierć na gruszy). Jako sce- nograf pracował dla wielu scen. Od 1972 do I 981 prowadził Teatr Studio w Warszawie, gdzie zrealizował m.in. spektakle: Witkacy, Gulgutiera (wraz z M. Czanerle), Replika, Dante, Cervantes; i scenografie, m.in. do Nosa, wystawiane również z powodzeniem za granicą. W 1.1954-71 w Krakowie, od 1972 w Warszawie wykłada w ASP. 18 VI 1959. Czwartek Idziemy do Teatru Rapsodycznego, którego jeszcze nie znam. To te- atr poświęcony tylko recytacjom poezjit. Tym razem - trzy cykle Jasno- rzewskiej, tytuł widowiska od jednego z wierszy "Róże dla Safony". Senna recytacja 6-osobowego zespołu (dwu panów), szwankująca jak zawsze u nas dykcja. Mimo to sala niemal pełna i słuchają w absolutnej ciszy, choć to idzie już od paru miesięcy. To także nowe zjawisko - re- nesans upodobania do poezji. Stamtąd na specjalne zaproszenie do studenckiej "Piwnicy"2. To wła- ściwie okropna piwnica, cała w siwej chmurze dymu z papierosów, bez wentylacji, słabiutko oświetlona, przeważnie świecami. Wrażenie raczej ponure. Gdyby ktoś kazał tej młodzieży produkować się w tej norze- byłby zrewoltowany hałas na cały świat. "Duszą" owej piwnicy jest młody "egzystencjalista" Piotruś Skrzynecki3, student nigdzie nie mel- 26 - DąMroa'ska, t. 3 W "Piwnicy pod Baranami". Pierwszy z lewej - Piotr Skrzynecki, pośrodku - Ewa De- marczyk dowany, bez mieszkania i utrzymania, nocujący i jadający u ludzi. # chają się zwały śnieżnej pary, prawie wielkie grzyby, jak po wybuchu Wskrzesza po okresie zmieszczańszczenia świata artystycznego trady- bomby atomowej. Odkoksowany węgiel mógłby stać się podstawą wiel- cje bohemy. Ironiczne, żartobliwe powitanie mojej osoby - sto lat, po- kiej fabryki chemicznej (od aspiryny - do plastików i nylonów) na miej- tem zaśpiewali parę piosenek, z których tylko jedna godna jakiej takiej uwagi. i T e a t r R a p s o d y c z n y w Krakowie, założony w 1941 konspiracyjnie przez M. Kotlarczyka, przy współpracy T. Kudlińskiego; podczas wojny 7 premier. Po wojnie czynny od 1945 do 1967 (z przerwą 1953-57). Inscenizował w formie recytacyj- nej teksty utworów niedramatycznych (Król-Duch, 1941, Beniosv.ski, 1942, Eugeniu,s:, Oniegin,1948, Odyseja,1958, Boska komedia,1964). z "P i w n i c a" k r a k o w s k a, założona w 1956, jeden z najciekawszych i naj- trwalszych - mimo przeszkód - kabaretów polskich. Gromadziła nie zawodowych estradowców, lecz młodych utalentowanych artystów różnych dziedzin, którzy w-ciąż do niej ściągali; wielu z nich wylansowała. "Piwnica" występowała także za granicą. i P i o t r S k r z y n e c k i (ur. 1930). Studiował historię na UJ. Jeden ze w,spół- założycieli, z czasem protagonista i "szef' krakowskiej "Piwnicy". Stworzył tam postać konferansjera, kreację będącą i parodią, i ewokacją młodopolskiego cygana-artysty, ekstrawaganckiego poety i kpiarza. Osiągnął popularność dzięki takim programom, jak np. Jak żyliśmy, jak żyjemy, do czego doprowadzimy nasze mieszkaniu czy Cań# tyd#ień jedliśmyplacki, a w niedzielę... Poza "Piwnicą" prowadził koncerty E. Demarczyk. Wy- stępował w radio i epizodycznie w filmach, np. w Arii dla atletv Filipa Bajona. 19 VI 1959. Piątek Za protekcją Hanki Olczakowej naczelny architekt Nowej Huty p. Bo- gumił Korombel' wiezie nas na jej zwiedzenie. Zaczynamy od opactwa cystersów w Mogile. Oprowadza nas młody zakonnik. Także za sprawą Hanki wie, kim jestem, wyraża radość, że ich chór nagrał "Te Deum" i żałobne "Vigilie" do mego dramatu - a w stronę pana Bogumiła: "Nie- chże to będzie nasz wkład w uroczystości 10-lecia Nowej Huty". Na rę- vpactwo pocnoazi z xiii wiexu #więKszosc cystersow przyszta ao nas za Krzywoustego, który sprowadzał ich głównie z Francji. I ci są pochodzenia francuskiego). Wielekroć - jak wszystkie - przebudowany kościół i klasztor ma jeszcze fragmenty prastarej budowy wczesnogo- tyckiej, a nawet romańskiej. Uroczy zakątek ciszy i skupienia. W zielo- nościach długiej ścieżki ogrodu - sylwetka zakonnika. Potem jedziemy do Kombinatu. Koksownia. Komory z "plackami" sprasowanego węgla, automatycznie wypylają koks do specjalnych pę- katych wież, w których koks jest chłodzony wodą. Z kominów wypy- i. i.nrzanows#ct scu. Ale takiej fabryki nie wybudowano; węgiel transportowany jest do innych zakładów przemysłu chemicznego. Potem marsz przez blisko kilometrową walcownię. Zastraszający upał. Obserwujemy, jak haki suwnicy - jeden za ucho, drugi pod spód chwytają "kubek ze stu tonami płynnej rudy i wylewają to do rezerwu- aru. Fontanny białych iskier jak monstnzalny ##zimny ogień" choinki". 402 403 ' róża nie bywa zerwana czy złamana. To wielkie osiągnięcie, jeśli tak jest w istoćie. Podobno w Nowej Hucie zmniejszyła się też przestępczość i te wszy- stkie złowrogo ujemne zjawiska, jakim dał wyraz Ważyk w swoim "Poe- macie dla dorosłych". Wytworzył się pewnego rodzaju patriotyzm no- wohuciański. Ludzie dobrze zarabiają, więc są i lepsi. Tu sprawdza się teza marksistowska "byt określa świadomość". A świadomość z kolei , będzie wpływać na byt. Partyjni mówią: "Niechby Ważyk teraz to zoba- czył". Anna zauważa słusznie: "Jestem jak najdalsza od entuzjazmu dla Ważyka, ani przedtem, ani potem - ale kto wie, czy bez wiersza Waży- ka wzięto by się równie energicznie do naprawiania zła" 2. Wieczorem na próbie generalnej już z publicznością (rodziny i znajo- mi teatru, trochę zaproszonych gości). Tym razem jestem zachwycona tym, czego dokonał teatr. Grają świetnie, jedynie dykcja zawsze nieco Potem mechaniczne zgniatacze obrabiają bryłę, tną ją na coraz cieńsze kostki - aż w końcu wypływa taśma blachy jak purpurowa sztywna rze- ka. Cała produkcja jest zautomatyzowana. Robotników prawie nie wi- dać, kierują tylko automatami, a jednak pracuje tu kilkanaście tysięcy ludzi. Nad wielkimi piecami piętrzącymi się niby zamczysko potężnego czarnoksiężnika - ceglastoróżowa mgła z rudy. Przesłania twarde zary- sy pieców, że zdają się niby już transponowaną na sztukę kompozycją malarską. Nie chcemy już nic więcej oglądać. Oprowadzający nas inżynier bar- dzo miły, chełpi się jednak głównie zieleńcami, które przetykają nie tyl- ko osiedle Nowej Huty, ale i cały groźny teren Kombinatu. Powiada, że nawet Amerykanie zwiedzający Hutę dziwią się tym zieleńcom. Powia- dają: "Można widzieć większe huty i o większej produkcji, ale takich zieleńców na terenie zakładów nie ma nigdzie na świecie". Inżynier chełpi się najbardziej tym, że zieleńce nie są już zniszczone, ani jedna 404 405 Wielkie piece w Hucie im. Lenina W garderobie Teatru w Nowej Hucie szwankuje.Tylko Horecki, grający podhalańskiego Leszczyńskiego3, ma nieskazitelną dykcję. Publiczność reaguje bardzo dobrze, klaszcząc na- wet przy otwartej kurtynie. Przedstawienie kończy się o dziesiątej. Biskup (Horecki) odwozi nas swoim autkiem z żoną, grającą żonę posła Jowialnego4. Wróciłam tro- chę podniesiona na duchu. # B o g u m i ł K o r o m b e 1 (ur. 1918), ekonomista. Brał udział w kampanii wrześniowej; należał do AK. Absolwent SGPiS w Warszawie. W 1.1946-50 pracownik PKPG. Od 1951 nieprzerwanie związany z budownictwem Nowej Huty i Krakowa: w 1956 wybrany na dyrektora Budowy Nowej Huty; od 1960 dyrektor krakowskiego Za- rządu Inwestycji Miejskich; od 1975 dyrektor Zarządu Rozbudowy Krakowa. 2 Poemat dla dorosfych był również obiektem dyskusji, która odbyła się wśród ro- botników w Nowej Hucie 18 X 1955 (por. Tu mówi "kasza", "Życie Literackie" 1955, nr 44). % J e r z y H o r e c k i (1924-1960), aktor. Pracę w teatrze rozpoczął w 1946, w 1951 zdał eksternistycznie egzamin aktorski. Związany przede wszystkim z Teatrem Ludowym w Nowej Hucie, gdzie zdobył uznanie główną rolą w sztuce Jacobowskv i pufkownik Wertla; inne role: Bardos w Krakowiakach i góralach, Carinelli w Imionach władzy, Jędrzej Leszczyński w Geniuszu sierocym. 4 E u g e n i a R o m a n o w-H o r e c k a, również aktorka Teatru Ludowego. 20 VI 1959. Sobota O dwunastej mała czarna kawa w Wydziale Kultury Rady Miejskiej. Kierownik tego Wydziału Marian Kusza z Krotoszyna' (to brzmi jakoś historycznie) nadzwyczaj miły. Nawet urzędasy w tym Krakowie są ja- cyś z polotem. W lokalu Wydziału porozwieszano na ścianach abstra- kcyjne malarstwo. [...] Premiera. Publiczność premierowa, więc krytycy, dziennikarze - lu- dek z góry już nastawiony na wybrzydzanie się na literaturę polską. Par- tia, Cyrankiewicz (jako goście na 10-lecie Huty. Teatr obstawiony ubia- kami). Aktorzy grają gorzej niż na próbie generalnej, widownia reaguje chłodniej - i nie może być inaczej. Potem zawieźli nas jeszcze na kolację do Kasyna Nowej Huty, skąd wymknęłyśmy się po zjedzeniu porcji szynki. Odwiozło nas jakieś auto, była już blisko 1 w nocy (bo jeszcze lampka wina w teatrze, toasty, sto lat). Cyrankiewicz wygłosił improwizowany speech na moją cześć, po- wiedział, że jestem wiecznie młoda. "No, nareszcie coś przyjemnego"- rzekłam na to. # M a r i a n K u s z a (ur.1915). Ukończył studia historyczne. Nauczyciel, nastę- pnie dyrektor liceum w Krotoszynie; później dyrektor Kulturalno-Oświatowej Szkoły Związków Zawodowych w Krakowie. W 1.1956-60 kierownik Wydziału Kultury Rady Narodowej m. Krakowa, wicedyrektor Muzeum Historycznego. Obecnie kurator Muze- um Narodowego w Krakowie. Podezas opisywanego pobytu w Krakowie, związanego z prapremierą Geniusza sie- rocego, Dąbrowska była gościem prezydium MRN; z jej ramienia M. Kusza opiekował się pisarką; w towarzystwie H. Mortkowicz-Olczakowej oprowadzałją po mieście. Po prapremierze Genius#a sierocego. Od lewej: J. Szajna, M. Dąbrowska, J. Cyrankiewicz, K.Skuszanka Komorów. 28 VI 1959. Niedziela Ranek pogodny i gorący. O dwunastej przyjechał Henryk. Uważa to za najnieprawdopodobniejszy nonsens, że grany jest "Geniusz sierocy". Zdaje mi się, że i on bardzo upraszcza sytuację. Wszystko jest o wie- le bardziej skomplikowane i wieloznaczne, zarówno w samym moim dramacie, jak w tym, że go grają, jak w naszej obecnej rzeczywisto- ści [...]. Brzostkowa dzisiaj w Chlebowie. Obiad robi p. Hania. W czasie obiadu 406 407 (chłodnik i pieczeń cielęca) nadciągnęła burza. Kilka piorunów padło tak blisko, że iskry latały po mieszkaniu. Jeden z nich zrąbał konar lipy w rogu ogrodu, drugi - zepsuł radio. 2 VII 1959. Czwartek Przebieram się i jedziemy na ślub Ewy Teslar. Po drodze kupujemy jako dar ślubny maleńką walizeczkę "lotniczą", ale niestety - wyrób krajowy, więc ani śladu tego wdzięku, co mają podobne rzeczy zagrani- czne. Kościół pełny "staroreżymnej" publiczności przybyłej ze względu na panią Tolę Boguśzównę. Teslar - nazwisko czeskie znaczy Cieśla- jest synem kucharza Potockich, ale znacznie bardziej niż pani Tola wy- gląda na polskiego hrabiego, a już co najmniej szlachcica. I mimo fatal- nego stanu swego zdrowia wygląda bardzo pięknie i dobrze. Slub odbył się w kościele św. Anny. Ewa, wychowana przez rodzi- ców "postępowców" bez religii i nie chrzczona, ochrzczona została na tydzień przed ślubem. Nie mówiąc o "sferze" Teslarów, u wielu ludzi pod wpływem komunizmu dokonał się ten zwrot od bezwyznaniowości do katolicyzmu. Jakże to wythzmaczyć? Pointą było, że na ślub Ewy przyjechała z Anglii okupacyjna pod- opieczna Teslarów, Żydówka (jedna z wielu tych, co się u nich ukrywa- li), która potem wyjechała do Anglii, tam wyszła za mąż i teraz przyje- chała z córeczką - już Angielką czy angielską Żydówką. 7 VII 1959. Wtorek Anna przeczytała parę zdań swego nowego opowiadania. Ileż to się robi wykrętów i wybiegów: zamienia ojca w matkę, syna w córkę, dziewczynę w chłopca, kobietę w mężczyznę - i jakie to naiw- ne, prostackie, a razem pretensjonalne wysiłki. Gdy przecież z autenty- cznych spraw życia mogą i jedynie tylko z nich mogą powstać autenty- czne też dzieła literatury i sztuki. Pomyśleć, że na unikaniu tego strawi- łam od moich najlepszych książek przeszło 20 lat życia! Luźna notatka pisarska: "Małe obłędy istnienia" - może taki tytuł do zbiorku opowiadań, którego jeszcze nie ma. "Szczęśliwa istota. Opo- wiadanie o kilku wątkach". Podtytuł ten umieszczam dla krytyków, któ- rzy tę świadomie zamierzoną okoliczność zechcą uważać za błąd kom- pozycji. Nie stać mnie już na napisanie kilku wielkich powieści. Muszę kon- densować ich pomysły w zwięzłych opowiadaniach. Pozwalam innym rozwinąć je w powieści. Warunek: geniusz pisarski. Ten zbiór (opowia- dań) nie mówi, że zaniechałam powieści, którą piszę od kilkunastu lat, a której okoliczności wciąż mi nie pozwalają dokończyć. Powstał on (zbiór) niejako na marginesie pracy, dla której ukończenia potrzebuję jeszcze wielu lat, dzielących nas od oprzytomnienia świata. Wszyscy wierzący i niewierzący, módlcie się za mnie, abym żyła sto lat. Mam jeszcze coś do powiedzenia sobie, ludziom i czasom. A raczej, a raczej - coś do utrwalenia jako znak, symbol naszych rze- czy, czy też może mam do rozwiązania i uchwycenia w plastycznej konkretności abstrakcyjne symbole i znaki naszych czasówl. 1 Powyższa "luźna notatka" jest czymś w rodzaju projektu nowego zbioru opowia- dań pt. Mafe obłędy istnienia czy nawet szkicem przedmowy do niego. E. Korzenie- wska w komentarzu do Przygód czfowieka myśfącego (wyd. I 1970, s. 877-8) skojarzyła ów projekt z dawnym pomysłem osobnego wydania opowiadań okupacyjnych, choć ani tytuł, ani treść niniejszej zapowiedzi na to nie wskazuje. Mafe obfędy... to zbiór skróto- wych groteskowych nowel współczesnych, takich jak napisane po wojnie: Dzieri pisa- rza, Weksel, Szczęśliwa istota i in., i jak wkrótce powstała Kfara i Angefika; również mogłyby tu należeć pewne naszkicowane w dzienniku krótkie nowele, czy to z cyklu Przypowieści Franciszki, czy też osobne. 16 VII 1959. Czwartek Ustaliły się tropikalne upały. Termometr w Komorowie wskazywał 35o w cieniu, a 50o w słońcu. Rtęć doszła w nim do swego kresu, bałam się, że rurka szklana pęknie. We wtorek radio u mnie dla nagrania "paru" słów wstępu do audy- cji, w której ma być czytana "Szczęśliwa istota"1. Najnowszy model magnetofonu, maleńki. Nagrania shzcha się przez słuchawki - białe giętkie pręciki. Cóż za porównanie z nagraniem kiedyś przed ośmiu la- ty, gdy na Polnej całe podwórze osznurowano kablami, wóz radiowy stał pod moim oknem, a magnetofon był jak skrzynia. Teraz przychodzi młody człowiek ze zręczną walizeczką i wszystko. Spóźnili się, bo był to dzień przyjazdu Chruszczowa i wielkich z tego powodu manifestacji. i We wstępie do audycji z 29 VII 1959 Dąbrowska mówiła: "Cóż mam tu dodać o sobie? Chyba to tylko, że ja właśnie jestem tym psem, które- go błahe losy związane z losem ludzi - usłyszycie. I ja jestem także tymi ludźmi z lo- sem psa Darusia związanymi. Taka jest właśnie tajemnica rzeczywistego mówienia pi- sarza o sobie. Jego osoba jest we wszystkim, o czym pisze - czy to będą ludzie, zwie- rzęta czy rośliny, wielkie sprawy czy małe wydarzenia, ziemia czy niebo". 408 409 Mały dziennik wakacyjny' Kuźnica.1 VIl11959. Sobota Zapomnieliśmy wziąć przygotowanej w domu torby z kaszą dla psa. Znając figlarność naszego zaopatrzenia sklepów, obawiamy się, czy w Kuźnicy dostaniemy od razu owej kaszy. Pułtusk, Płońsk, Sztum, Kwidzyn, miasta, miasteczka. Niektóre dosyć schludne i przynajmniej powierzchownie zadbały o akcent nowoczesności. Gospodarskim spo- sobem otynkowały swoje kamieniczki na ładnie dobrane i wesołe kolo- ry. Pod które, jakby zajrzeć, może zawyłoby się z melancholii? A może nie? Zatrzymujemy się we wszystkich miastach, błądzimy po spółdziel- niach - próżne poszukiwania - dziś właśnie kaszy nie ma nigdzie. Znaleźliśmy ją dopiero... w delikatesach w Gdyni. Kupujemy trzy kilo w pięknych kilogramowych opakowaniach. Słusznie. W innych krajach też najzwyczajniejsze artykuły pierwszej potrzeby kupuje się w ładnych opakcwaniach. Tylko że wszędzie i zawsze można je dostać. # Pod datą 25 VIII 1959 Dąbrowska wspomniała o "zaniechaniu notatek za cały okres wyjazdów do Frankfurtu, a potem do Kuźnicy na Helu" i dodała: "muszę to spisać osobno w formie pamiętnika z wakacji". Wszystkie zapisy z Kuźnicy na Helu, od 1 do 18 VIII I959, według tekstu pt. Mały dziennik wakacyjny. Potrzeba lata w zimie, spisa- nego w listopadzie tegoż roku i opublikowanego przez pisarkę w "Przeglądzie Kultural- nym" 1959, nr. 51-2. 4 VIII 1959. Wtorek Jesteśmy tu nie nad morzem, ale po prostu na morzu. Ze wszystkich stron szum wody "i morskie ptactwo szczebioce". Jakby na końcu świa- ta, czy w innej części świata. Nikłość lądu, przestworza wód - bława, płaska zatoka i spiętrzony granat pełnego morza. Śnieżna białość musu- jących pian i kremowa biel sypkich piasków. Niebieskie trawy i księży- cowe diuny. Smuga suszy i środkiem pasemko lasu gdzieniegdzie przy- bierające nieoczekiwaną postać miniaturowej bujnej dżungli. Ogromne powietrze, wystarczy odetchnąć, żeby być przewianym od stóp do głów. Miejsce niepodobne do żadnego polskiego pejzażu, nawet i nadmorskie- go. Kiedyś, gdy wjeżdżałam na Hel w 1923 roku, nasada mierzei, zupeł- nie jeszcze dziewicza, zdawała mi się jak pierwszy dzień stworzenia. [...] Kuźnica jest przeważnie rudoceglana, brzydka, nie wykończona i, rzekłbyś, nie wiedząca, jak i do czego się wykończyć. To mała wieś, # mająca gości wiernych sobie latami, ale nie zatłoczona, bo nie ma tu atrakcji, za którymi uganiają się thzmy. Żadnych środków bawienia pub- liczności, żadnej okazji pokazywania strojów, żadnych orkiestr, ka- wiarń, dansingów ani głośników. Pod tym względem - jak dla mnie- ! jest idealnie. Cywilizacja rzeczowa przydając Kuźnicy wygód, blasku W Kuźnicy na Helu: Bronisław Linke, Maria Dąbrowska i Tula Kowalska z psem Egonem i elegancji - tym ją powinna zostawić: wsią o rzadkim egzotycznym uroku, zdolnym przyciągać nawet i cudzoziemców (dewizy), ale zawsze ludzi, co nad hałaśliwe rozrywki modnych uzdrowisk przekładają ciszę, przyrodę i miejsce wolne od szalejącej ciżby. 410 411 10 VIII 1959. Poniedziałek Co za lato! Jakie niezmordowane pałanie słońca od świtania do no- cy nad obiema stronami, nad wszystkimi częściami półwyspu, nawet w przejrzystym lesie! Bywają lata, w które nawet najczystszy zachód, nawet "idący na pogodę" barometr przynosi deszcz. W tym roku wszy- stkie zapowiedzi meteorologów zwiastujące "odmianę", wszystkie niże i wyże, wszystkie szpetne, sino-amarantowe, rozmazane jak zabeczana gęba zachody przynoszą nieodmiennie upał, i tropikalną suszę. Dla ry- baków i wczasowiczów tu nad morzem to jest pogoda rajska. I tylko gdzieś na dnie świadomości uwiera poczucie, że to jest również klęska. Obowiązujący dzisiaj styl życia każe nie tracić z oczu ani na mgnienie czarnej, klęskowej strony rzeczy. Najmniejszy przejaw radości z istnie- nia czy afirmacji życia niezależnie od jego paskudnych okoliczności- tojuż lichy konformizm. [...) Czuję się zażenowana, że mi tu jest chwilami jak w młodych wier- szach Wierzyńskiego. Że jest tylko skrzydlaty nagi spacer skrajem lądu i wody, jest kąpiel - ostra przygoda opalonego ciała z zimną, gwałtow- ną falą od strony pełnego morza - i łagodne jak pieszczota nurzanie się w miękkiej, łaskawej wodzie zatoki. Jest wreszcie w nocy sen, prawdzi- wy, niepodrabiany sen. Są ranne przebudzenia śród wielkiego powietrza zawsze otwartych okien i - na koniec - bez tego, od tylu lat mi znanego, uczucia, że budzę się po dawno odprawionym, własnym pogrzebie. Mo- żliwe, że przeżywam tu ostatnie "ciche, jasne, złote dnie"'. i "Ciche, jasne, złote dnie" - z Preludiów Kazimierza Tetmajera. 12 VIII 1959. Środa Zna się naprawdę tylko "kraj lat dziecinnych", czyli to wszystko, w czym się urodziło i wychowało. Dzieciństwo to nie tylko szczęście- nie każde jest szczęśliwe - to jedyna krynica nieomylnej wiedzy o świe- cie. Ten czas pozornej niewiedzy jest utajonym zbieraniem wiedzy ab- solutnej, osiąganej na mocy zupełnego zespolenia się z rewelacyjnie po raz pierwszy widzianym, słyszanym, przeżywanym. Dlatego ja znam moich "ludzi stamtąd", jak gdyby byli mną samą, a nie poznam już nig- dy Kaszubów. Mogę się ich tylko domyślać i pytać po Żeromskiemu "Kaszubo, Kaszubo, czemu smutną masz twarz #"# Goście-bywalcy opowiedzą niekiedy mechanicznie historię tej lub owej rodziny rybackiej, lecz istotnego współżycia tych obu światów nie ma. Jesteśmy tu z nimi pomieszani jak oliwa i woda albo jesteśmy dla nich niby mszyce dla mrówek. [...] Nasza gospodyni ma na imię Bernarda, a jej synek - Ekspedyt. Jej matka i rodzeństwo mają też duży dom dla letników na drugim końcu wsi. Stamtąd przychodzi jej brat, rybak - ten jest po prostu Antoni. Wy- jątkowo przyjemny. Dyskretny, a jednocześnie przystępny i życzliwy. Dużo wrodzonej dystynkcji. Chętnie mówi o rybach i zna się na tymjak ' mędrzec. W myślach nazywam go - Antonio. Chwytamy go jak nitkę, po której może doszłoby się do kłębka. Ale już się nie dojdzie. 1"Kaszubo, Kaszubo, czemu smutną masz twarz?" - parafcaza "ballady o posterun- kowym" z Przedwiośnia. 16 VIII 1959. Niedziela W liście, który wysłałam do domu, było zdanie: "Wczoraj ustał defi- nitywnie wielki zachodni wiatr. W nocy zatoka wydawała już tylko sze- 412 413 Port rybacki w Kuźnicy nad Zatoką lest podobny do szurania miotły zamiatającej rynsztok". Dziś zaczęłam czytać przywiezioną przez N. powieść Grahama Greene'a "Minister- stwo strachu". Jakie zdziwienie - od razu na początku znalazłam identy- czne porównanie, tylko że odwrócone. Odgłos miotły zamiatającej szk- ło na ulicy miasta przypomniał Greene'owi przerywany szelest uspoko- jonego morza'. Ileż to razy pisze się coś w przekonaniu, że się to "kreu- je" w pierwszym na świecie ujrzeniu, posłyszeniu, odczuciu. A okazuje się, że już dawno ktoś inny to napisał. A może i stu innych. Myślę, że i najgenialniejsi pisarze nie są zabezpieczeni przed takimi niespodzianka- mi. Co do mnie, miałam je już z Proustem, z Mannem, z Czechowem. Nigdy tylko - z Conradem. Ani przed nim, ani po nim nikt chyba nie napisał Conradowskiego zdania. 1 Graham Greene - Ministerstwo strachu, przeł. J. Jasieńczyk i O. Żeromska, Lon- dyn,1956, s. 5. 17 VIII 1959. Poniedziałek Wielkie sprawy świata docierają do nas jak przez mgłę, choć na pla- ży czytamy o nich co dzień w podbijanej wiaterkiem gazecie. Ale jedna drobna raptem nas poruszyła. W "Życiu Warszawy" ukazał się artykulik pt. "Ni pies, ni wydra, a szkodzi na miliardy". Mowa w nim o stratach, jakie wyrządzają "wałęsające się bezpańskie wiejskie kundle" w na- szym zwierzostanie. [...] Artykuł jest "konstruktywny". Daje od razu dobrą radę pieskobójczą - podnieść cenę na psie skóry co najmniej do stu złotych. A jak łowcy psów i stuzłotówek poznają z punktu, że ściga- na ofiara jest "bezpańska" i że ma na sumieniu zajączka? Nawet czło- wieka trudno złapać na gorącym uczynku! Historia nauczyła nas, że w takim wypadku można stosować "zbiorową odpowiedzialność". Tym bardziej że "sprawa dotyczy najpodlejszego rodu psiego - po- wiada autor - mianowicie wiejskich kundli". Cóż za dyskryminacja ra- sowa! Kundle to są w istocie psy plebejskie i głównie wsiowe. Lepsi państwo miastowi gardzą czymś takim. Ale cechy, za które psa się ko- cha, wcale kundelkom nie są obce, a niektóre zalety występują u nich- podobnie jak u ludzkich mieszańców - z większą siłą niż u rasowych pieszczochów. Hart, sprawność, inteligencja - kundle-pasterze i kundle- -stróże ludzkich sadyb. [...] Opinia publiczna słusznie dopatrzyła się w tych antypieskich propo- zycjach zachęty do chuligaństwal. Lepiej poprzestańmy na antykundli- zmie Wańkowiczaz. # R. Izbicki - Ni pies, ni wvdra, a szkodzi na miliardy, "Życie Warszawy" 1959, nr 189; listy z protestami przeciw temu artykulikowi "Życie" zamieściło w numerze 193. 2 Aluzja do Kundlizmu (Rzym-Londyn 1947) - małej książeczki Wańkowieza o wa- dach narodowych Polaków. 18 VIII 1959. Wtorek Jestem jednak "dzieckiem czasu" i jak to się zdarza, dziedziczę po tym "rodzicu" same jego ujemne cechy. Nie umiem beztrosko wypo- czywać. Pod tym względem (może i pod kilku innymi) nie różnię się od robotników, którzy wielką zdobycz epoki - ośmiogodzinny dzień pracy - zużywają na to, żeby przez drugie osiem godzin pracować dodatkowo, na boku. [...] Mam jeszcze jedną cechę ludzi naszego czasu - niecierpliwość, która towarzyszy nam i w pracy, i w wypoczynku. Atomową epokę można też nazwać epoką niecierpliwych. Już pojutrze wyjeżdżam i już od kilku dni "moja" Kuźnica przestała być cudownym odprężeniem, a stała się czekaniem. Ledwo się zaczęło nabierać sił, odnawiać się, odradzać, już nam pilno do czegoś, co też wkrótce zda się spędzeniem czasu dare- mnym i bez znaczenia, a raczej mającym tylko jedno znaczenie - czeka- nia na coś. [...] Przypomniał mi się mój brat, gdy mówił dwa lata temu: "zamieniłem się cały w niecierpliwość. Nie mogę nigdy doczekać końca dnia. Batem 414 I 415 popędzałbym godziny, żeby prędzej schodziły". Był śmiertelnie chory i wkrótce przestał się niecierpliwić na zawsze. Powtarzam cytat z Goe- thego: "Zaczekaj - niezabawem - spoczniesz i ty"'. Dziwne słowa na zakończenie wypoczynku. 1 Przytoczone zakończenie wiersza Nocny śpiew wędrowca (llber allen Gipfeln ist Ruh '), którego przekładami pisarka niedawno się interesowała, najbliższe jest tłumacze- niu G. Karskiego, które brzmi: Zaczekaj, rychło spoczniesz i ty. Komorów.1 IX1959. Wtorek Wczoraj wieczorem umarła moja sąsiadka i niegdyś właścicielka mo- jej działki, pani Tenczynowa. Od roku leżała sparaliżowana po ciężkim udarze mózgowym. Dwa lata temu umarł mój sąsiad z jednej strony, potem Jaźwiński' od którego moją działkę kupiłam - teraz sąsiadka z lewej strony. Rzecz więcej niż pewna, że teraz kolej na mnie. To nie jest bodziec do rozpo- czynania czy nawet do kończenia czegokolwiek. Uczucie, jakby się sta- ło zmęczonym na drodze, w której otwarła się przepaść. Ani zawrócić, ani donikąd iść. Sprawa def#mitywnie przegrana. Kwestia tylko, jak dłu- go będzie trwał jeszcze ten postój. Czasami, gdy jestem w lepszej for- mie, zdaje mi się, że jeszcze długo, że jeszcze dokądś dojdę - jakoś chy- trze, boczną drogą, ominę przepaść i będę jeszcze sporo szła, nim się znowu otworzy. Brzostkowa wróciła we wtorek rano. Cała jeszcze żyje ceremoniami pogrzebu, opowiada, jak na życzenie księdza śpiewała idąc za trumną "Witaj, Królowo", a ksiądz potem ją chwalił, że to był cud, nie śpiew. Zważywszy na wyjątkowe okoliczności nie strąciłam jej nic z tego, co dostała na pogrzeb i podróż, i wypłaciłam jej dziś normalną pensję. Tak że kosztowała mnie za sierpień 900 zł. Ale otrzymawszy pieniądze od razu poweselała i wzięła się chętnie do roboty. Numer "Arts" z ostatniego tygodnia sierpnia trzecią kolumnę po- święcił literaturze Rumunii, Węgier i Polski, potępiając nawrót w tych krajach do metod stalinowskich kontrolowania literatury. Artykulik o Polsce nosi tytuł "L'ordre regne a Varsovie". Jest o Hłasce i z jego foto- graf#ią. Kończy się słowami: "Pas du nouveau Hlasko a 1'horizon". Z Rumunii i z Węgier omawiani są: Petru Dimitriu i Tibor Dery (siedzący w więzieniu). Dimitriu potępiony jako służalca i denuncjator. A wszy- stko razem służy reklamie tych książek tych pisarzy, które właśnie uka- zały się w Paryżu. Anna rozmawiała o tym z panią Bieńkowską, najlepszą u nas znaw- ezynią spraw Rumunii. Twierdzi że "Arts" bardzo skrzywdził owego Dimitriu, który przecierpiał okres niełaski i został doprowadzony do skrajnej nędzy. Przypomniała Annie, że to on właśnie odwiedzał nas swego czasu z żoną w Warszawie. Jakoż w anonsie "Arts" zatytułowanym "Les livres a lire" ogłasza się właśnie wydany przez Editions du Seuil pierwszy tom jego wieloczę- ściowej powieści "Bojarowie" zatytuowany "Les bijoux de famille". "Bojarowie" mają wyjść w Polsce. Podobno to dobra powieść. Ale na pewno nie lepsza od "Nocy i dni" i równie dla Francuzów "egzotycz- na". A jednak firma Seuil, która się boi wydać "Noce i dnie" ze wzglę- du na ryzyko, koszta i rozmiary - nie zlękła się jakoś "Bojarów", choć autor na pewno nie jest bardziej znany we Francji niż ja2. Takie to już moje szczęście z przekładami na Zachodzie. Właśnie wczoraj napisałam do "Buchergilde" we Frankfurcie nad Menem, rezygnując z wydania "Nocy i dni" w Niemczech Zachodnich. Chcieli wydać dwie pierwsze części (w jednym tomie, wyd. Rutten und Loening) z monstrualnymi skrótami zaproponowanymi w kompletnej niewiedzy, że to jest tylko część większej całości - w kompletnej niewiedzy, że taka całość istnie- je. Nie wiedział tego nawet ich doradca literacki, dr Ernst Johann, który rozmawiał ze mną na ten temat we Frankfurcie nad Menem. Obiecał za- żądać z Berlina całości i przeczytać ją, lecz w rezultacie przysłano mu ten sam tom, z tymi samymi skrótami, które mi pokazywał we Frankfur- cie. Musiałam zrezygnować. I tak oto wszyscy wyjdą na rynek światowy - oprócz mnie. Śmiechu warte, że w tych okolicznościach postawiono moją kandydaturę do Na- grody Nobla! ! ! Koń by się uśmiał! Od wielu miesięcy potęgują się braki w zaopatrzeniu - do wymiarów zaiste monstrualnych. Już jak w Rosji do Moskwy, po wszystko z całej Polski trzeba będzie jeździć do Warszawy, gdzie jeszcze coś niecoś można dostać. Zaopatrzenie w mięso jest na przykład mniej niż zniko- me. W Komorowie w ogóle niczego nie można dostać, a w pustym skle- pie mięsnym można zobaczyć "sprzedawcę" ofiarującego wchodzącym śliwki. Czasem widzi się go, jak śpi na ladzie. Tak samo zresztą w War- szawie widziałam pusty sklep mięsny, w którym sprzedająca spała z głową na rękach złożonych na ladzie. Do jakiego stopnia ludność jest 416 27 - Dąbrowska. t. 3 już "uposłuszniona" i spotulniała! W każdym żywym kraju przy takich ponurych okolicznościach od dawna byłyby już rozruchy głodowe, a nawet rewolucja. I u nas słyszy się już o rosnącym wzburzeniu robotni- ków. Tylko starzy ludzie, mający mniejsze potrzeby żywnościowe, mo- gą jeszcze podobne braki wytrzymać - ale nie ludzie ciężko pracujący fizycznie, nie młodzież i nie dzieci. 1 Wspominani zmarli: Bolesław Jabłoński, Apolinary Jaźwiński. 2 Autor Bojarów - Petriu Dimitriu, niedawny dostojnik Związku Pisarzy Rumuń- skich, wkrótce opuścił Rumunię i zamieszkał na stałe we Francji. 2 IX 1959. Środa Po wczorajszej ulewie dziwnie śliczna, musująca pogoda. Aż za- chciało się znowu żyć i życiem się cieszyć. Zdawało mi się, że jestem jeszcze zdolna do wszystkiego, ale w rezultacie dzień minął na przepi- sywaniu dziennika (1955 roku), w którym tyle miejsca zajmuje stan po- gody, że z tego samego mogłaby już być książka. Jeśli kiedy te dzienni- ki wyjdą na światło dnia - będą pośzniewiskiem właśnie z racji tych za- pisów o pogodzie. Istny monstrualny biuletyn meteorologiczny. 3 IX 1959. Czwartek Rano na eksportacji i mszy za panią Tenczynową, po południu na po- grzebie, ale tylko na egzekwiach i wyniesieniu trumny na karawan. Słuchając śpiewów liturgicznych myślałam, że swymi świeckimi ob- rzędami i świecką liturgią masowych widowisk nigdy nie wyprze się obrzędów i liturgii katolickiej. Katolicyzmjest tu bezkonkurencyjny, bo artystyczna strona jego liturgii zwraca naszą istotę do spraw ostatecz- nych, smutnych, do postawy kontemplacyjnej, a to odpowiada bardzo istotnym potrzebom najprostszego nawet człowieka. Sztuka całkowicie świecka, jaką posługuje się liturgia komunistyczna, przestaje być sztu- ką. Wyjątek stanowią takie rzeczy, jak apel poległych tegorocznego 22 Lipca, który nawet czytany w gazecie wstrząsa. Bo tu już nie można przemawiać do trywialnych interesów chwili. Tu już nolens volens do- chodzą do głosu sprawy ostateczne. 12 IX 1959. Sobota O szczęście! K. jednak się wyniosła. [...] Skończył się ohydny kosz- mar z babą, co jadąc (w sierpniu) do Częstochowy na Jasną Górę malo- wała się, różowała i pudrowała, jakby jechała nie modlić się do Matki Boskiej (o męża), ale stawać do konkursu na miss Polonię. 14 IX 1959. Poniedziałek Dziś w nocy rakieta rosyjska wylądowała na Księżycu. Dziś o szóstej rano (w sześć godzin potem) Chruszczow z rodziną wyruszył do USA. Anna rzekła: "Jakże to świetnie wyreżyserowane". Tak, Rosjanie to ge- nialni teatrolodzy czy teatraliści życia. Do inscenizacji włączą nawet Księżyc. Nie wiem dlaczego większe wrażenie niż dostanie się ludzko- # ; ` :, 418 419 W Komorowie; od lewej : A. Kowalska, Z. Illg, M. Szypowska, M. Kowalska (z psem Ego- nem), H. Głuchowska. Fot. A. Szypowski ści na Księżyc zrobiłoby na mnie, gdyby na naszych przystankach tram- wajowych, dalekich od brzegów chodnika, zainstalowano wysepki ka- mienne i słupy przystankowe. Aby ludzie i dzieci do tramwajów nie biegli pod gradem aut, nie zwalniających nawet jazdy. Nie umiemy urządzić życia na ziemi, ajuż chcemy ujarzmiać kosmos. 15 IX 1959. Wtorek O dwunastej wedle umowy Kasiński i Wilczkowa u mnie w sprawie "Pism zebranych" Jerzego Stempowskiego, których wydanie "Czytel- nik" po prostu storpedował. Na miejsce dwu tomów pełnego dorobku chcą wydać tomik z kilku mniej ważnych prac. O szóstej wizyta prof. Verdianiego z Florencji'. Przetłumaczył i chce wydać "Ludzi stamtąd", natomiast zerwał kontrakt z owym Silva Edit- tore z Genui, mówiąc, że to człowiek niepoważny, który ciągle zmienia plany. I mnie radził skorzystanie z pierwszej sposobności, aby z nim zerwać. Jeżeli idzie o stronę życia ekonomiczną - blok wschodni jest jeszcze 80 lat za Zachodem i dopiero teraz przeżywa proces industrializacji, kryzysów wsi i rolnictwa etc. Gdy idzie o to, co przeżywa świat intele- ktualistów, to sądząc na podstawie literatury angielskiej, francuskiej, nawet amerykańskiej, Zachód przeżywa to, co Wschód (zwłaszcza Ro- sja) przeżywał w końcu XIX i na początku naszego wieku. Rola dołów, a nawet mętów społecznych w łaknącym silnych wrażeń życiu elity umysłowej, wyłamywanie się z konwensansów, rozprzęganie się oby- czajowych tabu, nieład seksualny, czarne widzenie świata, kwestiono- wanie wszelkich autorytetów i wartości - słowem, pewna forma nihili- zmu. Polska nadal "pawiem narodów będąc i papugą"z myśli, że to coś nowego, i na gwałt przywdziewa tę modną literacką sukienkę. Osobiście jestem na wierzchu ładna, dobrze wyglądająca i pogodna- a wewnątrz... Mój stosunek do śmiercijestjuż teraz takijak do czekania na zapowiedzianych i na pewno mających przybyć gości. Niczego nie opłaca się już zaczynać, bo nic się już nie skończy. Są ludzie co przed przybyciem gości albo przed wyruszeniem w podróż wykorzystują czas czekania, by jak najwięcej zrobić. Ja w takich okolicznościach nic nie jestem w stanie robić. Taka jest ostatnia wymówka dla mojej impro- ductivite. W angielskim piśmie "Telegraphe" napisano, że "przez dotarcie ro- syjskiej rakiety na Księżyc człowiek posunął się daleko naprzód w wal- ce o ujarzmienie kosmosu". 1 C a r 1 o V e r d i a n i (1905-1975), włoski slawista, thimacz literatury polskiej. Kształcił się we Florencji i Padwie. W 1. 1928-39 w Warszawie, gdzie wykładał język włoski w Instytucie Włoskim i uczył się języka i literatury polskiej. Okres wojny spę- dził w Bułgaru. Od 1947 wykładał literaturę polską na uniwersytecie we Florencji, od 1960 prof. filologii słowiańskiej, wychował wielu włoskich polonistów. W latach powo- jennych zainteresowania jego skupiały się początkowo na poezji romantycznej, czemu towarzyszyły liczne przekłady (fragmenty większości polskich arcydzieł). Następnie rozciągnęły się one na współczesność; wydał najobszerniejszą antologię Poeti polacchi i contemporanei,1961 (od Staffa do Harasymowicza), a z prozy m.in. Pożegnaniejesieni Witkacego, Ludzi stamtąd Dąbrowskiej, Czarny potok Buczkowskiego. Ponadto wydał studiajęzykowe i podręcznik uniwersytecki La lingua Polacca,1956. z Parafraza słynnego zwrotu z Grobu Agamemnona. I 6 IX I 959. Środa List do pana Jerzego w sprawie wydania jego pism. Uzyskałam od "Czytelnika" dwie rzeczy. Obietnicę natychmiastowego przesłania p. Je- rzemu wszystkich zakwestionowanych esejów, tak że całość swojego dorobku będzie miał do swojej dyspozycji i w swoim ręku. Oświadcze- nie, że jakikolwiek wybór ukazałby się w kraju - "Czytelnik" nie ma nic przeciw wydaniu jego pism, czy odpowiadającego autorowi wyboru także na emigracji. "Czytelnik" zakwestionował wszystkie eseje, w któ- rych były ustępy "stawiające znak równania między hitleryzmem i ko- munizmem". ! Wieczorem przygotowuję tekst na trzy minuty do wrocławskiego ra- dia na audycję w piętnastolecie Wrocławia. ! 17 IX 1959. Czwartek' O dwunastej przychodzi młody radioreporter, Mościcki, z magneto- , fonem i nagrywa wczoraj przygotowany tekst. Młody człowiek okazał się czarująco sympatyczny, bardzo rozmowny, troszeczkę przypomina Hernasa. Mówił mi o trudnościach swojego życia. Są okresy, kiedy po prostu głoduje, w najlepszym razie - za słabo się odżywia. Długo nie mógł się dostać na studia polonistyczne z powodu swego... nazwiska. # Choć nie jest żadnym krewnym prezydenta Mościckiego. Kiedy próbo- wał pracować jako nauczyciel i zdarzyło mu się widzieć swoją kartote- 420 421 kę - wszędzie czerwonym ołówkiem podkreślano zdanie: "chodzi do kościoła". To robili ludzie, co z wrzaskiem potępiają dyskryminację. Młody człowiek ma już 30 lat, ale wygląda na 20. Jego wizyta miała w sobie coś tak świeżego i ożywczego, jak by mi ofiarował bukiet zro- szonych konwalii. Długo potem czułam się czymś dobrym zasilona. Wieczór w Pen-Clubie z Jeanem Bourrilly2. Francuski polonista, któ- ry opuszcza Polskę (gdzie notabene nie mógł znaleźć odpowiedniego dla siebie mieszkania), by wykładać w Sorbonie literaturę polską (czy może literatury słowiańskie?). Mówił o swojej pracy nad Słowackim, czytał przekłady. [...] Doskonale przez Bourrilly'ego wyczuty zmysł realiów u Słowackie- go i posługiwanie się realizmem jako materiałem do kreowania świata fantastycznego, hiperbolicznego etc. Poezje niedokończone i niedokoń- czalne (inachevees et inachevables), jako immamentna cecha procesów twórczych Słowackiego. (Przyboś w dyskusji przypomniał, że i on tak poezję Słowackiego określił.) Bourrilly zuchwale i prowokująco atako- wał salę czytając w wyjątkach przekłady najbardziej problematycznych, w znacznej części młodzieńczych utworów: "Żmija", "Bielecki", "Min- dowe" "Duma o Emirze Rzewuskim"3 - a coraz lepiej słuchany - do- rzucił jeszcze wyjątki z "Balladyny" i "Anhellego" ("albumowe" pary- skie wydanie). Przekłady bez rymów, ze znakomitą adekwatnością, na wskroś francuskich, a przecież "słowackich" rytmów. Czytał wybornie i tak, jak należy czytać poezję - nie naturalistycznie, lecz z wydobyciem wszystkich walorów wersyfikacji. Wydobywał je nie tylko dyskretnym głosem, ale - jakby z powietrza - ruchami chudych, cienkich palców bardzo wymownej ręki. Była to pokrzepiająca próba wartości naszej przez nas samych grymaśnie deprecjonowanej literatury. Każdy wiersz Mickiewicza i Słowackiego tak jest obrośnięty w "dziedzicznie przeka- zywane" asocjacje, że właściwie nie umiemy już odróżnić ładunku tra- dycyjnych sentymentów od "nagiego" piękna tej poezji. Podejrzewamy, że jest w niej takiego piękna raczej mało; że wyrwana z kontekstu spraw arcypolskich staje się niekomunikatywna, nieciekawa dla cudzo- ziemców. A wtem Słowacki zabrzmiał po francusku jak wiełki poeta światowej miary. Tym też jest i w opinii Bourrilly'ego. "Duma o Rze- wuskim", ze szczególnym blaskiem przełożona, zadźwięczała raptow- nie jak coś "współczesnego" i dziś właśnie potrzebnego dla świata. Nie bez satysfakcji obserwowałam, jak na twarzach paru obecnych przysię- głych "wybrzydzaczy" w miarę słuchania chłodny sceptycyzm ustępo- wał wyrazowi jakby osłupiałego zachwytu. 422 # Zapisy od 17 IX do 9 X 1959 zbieżne w niniejszym wyborze z wyborem autorskim pt. Mały dziennik na zawofanie ("Życie Warszawy" 1959, nr 247) podaję według tekstu drukowanego przez pisarkę. 2 J e a n B o u r r i 11 y (1911-1971), francuski thimacz, historyk literatury polskiej. Z wyksżtałcenia anglista; z językiem polskim zapoznał się 1940-45 w oflagu, gdzie więziony był razem z oficerami polskimi. W 1.1946-59 przebywał z przerwami w Pol- sce, m.in. jako dyrektor krakowskiego ośrodka Instytutu Francuskiego, a później radca kulturalny ambasady francuskiej. Od 1961 profesor języka i literatury polskiej na uni- wersytecie w Paryżu. Poza monografią o młodości Słowackiego (1960) opublikował studia o romantyzmie oraz artykuły encyklopedyczne. Przede wszystkim dokonał wielu przekładów poetyckich z twórczości J. Kochanowskiego. M. Sępa Szarzyńskiego, A. Mickiewicza, J. Słowackiego, Z. Krasińskiego, C. Norwida, L. Staffa, w niewielkiej części wydanych za życia tłumacza. % Właściwie Duma o Wacławie Rzewuskim. 19 IX 1959. Sobota # Poniatowski usiłuje mnie namówić na "zajęcie się sprawami wsi" (w sensie "przemian" gospodarczo-społecznych). Zupełnie jakby ktoś ko- goś namawiał do przeżycia z powrotem dawno minionego okresu życia. Koszmar - nawet gdyby to był okres najczarowniej szczęśliwy. [. . . ] Po- # padam w rozpacz i proponuję spacer: - Pokażę ci tutejszą wieś, dziwny dwór "pałac", funkcjonujący teraz jako pawilon Tworek. , Poszliśmy. Ale on nic konkretnego nie dostrzega, chyba to co mu jest akurat potrzebne do ujrzenia. Po powrocie ze spaceru nie chciał pozo- stać na kolacji. Zaraz odjechał. Był zdaje się, rozczarowany, że nie usiłowałam się bliżej zaintereso- wać obecną rolą Kółek Rolniczych. Warszawa. 25 IX 1959. Piątek Życie moje polega teraz na krążeniu między Warszawą i Komoro- wem. To mnie bardzo męczy. O wpół do szóstej w Pen-Clubie na wieczorze duńskiego slawisty Carla Stiefa': "Pisarz w Danii wobec czytelnika i państwa". Mówił ' o ciężkim położeniu pisarzy duńskich. Wszystkie problemy społeczne i ekonomiczne zostały pomyślnie rozwiązane, wskutek czego tętno na- tchnienia pisarskiego znacznie osłabło. Brak tematyki z powodu braku konfliktów. Nadto w Danii sieć czytelni tak jest rozpowszechniona, że ludzie przestali kupować książki, czytają pożyczane. Zabiega się po prostu o to, żeby państwo wypłacało pisarzom pensje, gdyż prawie ża- den nie może wyżyć z literatury. [...] 423 26 IX 1959. Sobota Zobowiązałam się do napisania różnych rzeczy... dla zarobku, bo już gonię resztkami. A wydział finansowy upomina się o podatek wyrów- nawczy! ! Z czego i za co ja miałabym go zapłacić, gdy nie mam prawie dochodów. Stacja WKD Komorów W dyskusji była znów mowa o wielkiej konkurencji, jaką jest dla książki radio, kino, felieton i dodatki literackie gazety. Kto wie, czy technicyzacja i rozwiązanie większości konfliktów społeczno-gospodar- czych, a nawet psychologicznych [nie doprowadzą do tego, że] literatu- ra nie zamrze śmiercią naturalną. Koniec sztuki, czy raczej przeobraże- nie się jej w estetykę życia, przewidywał już Abramowski2. i C a r 1 S t i e f, duński slawista, zwłaszcza rusycysta, m.in. autor książki Den russi- ske nihilismo, Baggrundenfor Dostoevski roman,1969. z Przede wszystkim w studium Co to jest sztuka? (Z powodu rozprawy L. Tołstoja "Czto takoje iskusstwo"), pierwodruk "Przegląd Filozoficzny" 1898, z. 3; przedruk w: E. Abramowski - Filozofia społeczna,1965. 424 29 IX 1959. Wtorek Rano jadę znów do Warszawy. O piątej w Uniwersytecie "spotkanie ze slawistami". Czytam im "Szczęśliwą istotę", bardzo dobrze słuchają, prawidłowo reagują na miejsca humorystyczne szczerym śmiechem. Wieczorem kolacja z nimi w "Bristolu". Przed zasięściem do stołu przy- stojna, dobrze ubrana, trochę tleniona blondyna wita się ze mną i mówi: "To aż dziwne, że dotąd się z panią nie zetknęłam. Jestem uczennicą pa- ni siostry, Jadwigi Szumskiej. Wiele jej zawdzięczam i jako nauczyciel- ce, i jako czarującemu człowiekowi. Za jej namową poszłam na studia polonistyczne". Chwilę rozmawiamy o Jadzi. Pytam: "A i teraz nadal pani pracuje w polonistyce?" Odpowiedź: "Nazywam się Krassowska. Jestem wiceministrem ministerstwa szkół wyższych"1. "Ach Boże, na- turalnie. Widziałam panią raz czy dwa na jakichś konferencjach publi- cznych. Może pani była wtedy zmęczona, jakoś dopiero teraz widzę, ja- ka pani ciekawa i piękna. Zaraz, ale pani ma siostrę, która zdaje się tak- że jest kimś znakomitym." - "Mam siostrę. Jest sekretarką wiceministra zdrowia (jakieś nazwisko). Nazywa się Krąkowska". Oczywiście, to ta pani Krąkowska, także uczennica Jadzi, dowiedzia- wszy się o chorobie Bogusia telefonowała ofiarowując lekarstwa, po- moc ministerstwa etc. Skończyło się na jakimś rzadkim zagranicznym lekarstwie, ale okazywała dużo zainteresowania i ludzkiej życzliwości. Jurek chodził do niej po to lekarstwo i wtedy opowiadała mu wzruszają- ce rzeczy o Jadzi, a także, żejest siostrą Krassowskiej. Tak oto zamyka- ją się różne kręgi życia. Kolacja była skromna z jednym kieliszkiem wina białego i jednym czerwonego (słodkiego!). Toasty. Siedziałam między rektorem Turskim i Carlem Stiefem, który w toaście dziękując za świetną organizację kur- su, zajmujące wycieczki i serdeczną gościnność powiedział: "I niech uczestnicy tego kursu wracając do domu powiedzą swoim rządom, że jeśli nie pójdą za przykładem Polski organizując takie kursy i tak serde- czne przyjęcia, to wszyscy slawiści zostaną polonistami". Zapomniałam dodać, że po moim wieczorze autorskim ci cudzoziem- 425 cy zaśpiewali mi "Sto lat", tak już popularny zrobił się ten śpiewany polski toast. 1 E u g e n i a K r a s s o w s k a (1913-1986), działaczka polityczna i społeczna; od 1945 we władzach SD; od 1965 wiceprzewodnicząca; od 1965 członek Rady Państwa. Współorganizatorka szkolnictwa średniego i wyższego w PRL. I X I959. Czwartek Usiłuję coś notować dla "Życia Warszawy", ale nic mi się nie udaje. Zapomniałam sztuki pisania i nie mogę jej sobie przypomnieć. Czuję też coraz większy ubytek sił, a przecie [?] tworzenie to także wysiłek fi- zyczny. Czy ciągle wmawiać w siebie, że ten ubytek siły jest na "tle nerwowym"? Czy dać już za wygrane? Czy spodziewać się, że coś mnie jeszcze dźwignie do życia, czy porzucić nadzieję? 4 X 1959. Sobota Wczoraj w Teatrze Polskim na przedstawieniu "Port-Royal" Henry'ego de Montherlanta'. Dwuczęściowa sztuka, chyba retoryczna - prawie bez akcji. Dla mnie retoryczność i brak akcji - to żadna wada; wszystko można steatralizować, jeśli autor ma w ogóle coś ważnego do powie- dzenia; a tu, owszem, "mówi się rzeczy doniosłe", jak to ładnie powie- działa jedna miła pani. Sztuka porusza aktualny dziś wszędzie na świe- cie problem wolności sumienia, traktowanej jako "swawola sumienia" i odpowiednio karanej. Ale sztuk na podobne tematy widzieliśmy kilka, tak samo dobrych albo lepszych. Aby wymienić tylko "Skowronka" Anouilha czy "Muchy" Sartre'a, czy inscenizację powieści Andrzeje- wskiego "Ciemności kryją ziemię". Ktoś w przerwie powiedział: "Eks- pozycja była ciężka i długa, zobaczymy, co z tego dalej wyniknie". Ktoś drugi oburzył się ironicznie na tę opinię. A jednak była w niej racja. Pierwsza część jest ekspozycją, bardzo długą i bardzo mówioną; tak świetnie mówioną i takie interesujące rzeczy mówiącą, że pomijając tłu- mnych u nas zawsze kaszlaczy i wycieraczy nosów - słuchało się pra- wie z zapartym tchem. I czekało się po przerwie bardzo dynamicznego rozwiązania dramatu; a właściwie druga część wypadła bledsza od nała- dowanych elektrycznością zapowiedzi pierwszej. I gdyby nie wyjście wszystkich aktorów na scenę, nawet wytrawny widz nie byłby od razu pewny, czy ten koniec to koniec. Aktorom słusznie dziękowano sutymi owacjami. Rzecz była grana wyśmienicie, tym razem dykcja nawet u ni- kogo nie szwankowała; a już nieprześcignione w niej były, oczywiście, Barszczewska i Małyniczówna, mistrzowsko grające dwie główne role mniszek. Hańcza - jedyna męska rola w tej białej kolumnadzie panien- był Hańczą, którego zawsze lubię, ale nie wiem, czy nie grał trochę w innym stylu niż Wielkie Krnąbrne Panny. To było pewno zamierzone (także i przez autora) jako kontrast ze światem opactwa; nie wiem, cze- mu ten kontrast nie "zagrał" mi jakoś dosyć mocno. Przy wyjściu z te- atru ktoś zauważył: "Ciekawe, jak to u Montherlanta godzi się z jego kolaboracją za okupacji". Pomyślałam sobie: to możliwe, że w jan- senizmie Port-Royalu Montherlant broni siebie i swego prawa do takiej także "nieugiętości w herezji". Wygnanie opornych mniszek może zna- czyć u Montherlantajego własne czasowe wygnanie ze społeczności pi- sarzy za opór... przeciw ruchowi oporu. Słowo wydaje mi się coraz bar- dziej podejrzanym środkiem wyrażania prawdy. Każde można zinter- pretować tak i na odwrót. [...] Do drugiej nie spałam przeglądając pocztę. Helsztyński przysłał trze- ci tom "Listów" Przybyszewskiego. W jednym z nich do córki Iwy (z Dagny) mówi o swojej zbliżającej się śmierci jako o wejściu w le grand Peut-Etrez. To świetne wyrażenie. Pogodziło mnie nagle z Przybyszewskim, któ- rego całe życie nie lubiłam. i Henry de Montherlant - Port Royal, przeł. J. Kott, reż. H. Szletyński, scen. O. Axer, Teatr Polski, premiera 3 X 1959. 2 L e g r a n d P e u t-E t r e (fr.) - wielkie Być Może; Stanisław Przybyszewski- Listy, t. III, opr. St. Helsztyński,1954 (w liście z 19 XI 1923, s. 353). Określenie tojako przedśmiertne słowa przypisuje się Rabelais'mu (por. Skrzydlate stowa H. Markiewicza i A. Romanowskiego). 5 X 1959. Niedziela Tak bym rada zapomnieć, że pojutrze kończę 70 lat - ale, niestety, ludzie mi to co dnia przypominają i w najlepszych intencjach zadręczają mnie na śmierć. To całe "uczczenie" mego 70-lecial to jakby już generalna próba uro- czystego pogrzebu. Cała różnica, że za prawdziwy pogrzeb nie będę już musiała okazywać wdzięczności. 1 Z okazji siedemdziesięciolecia Dąbrowskiej odbyły się dwie uroczystości: 9 X 1959 spotkanie z młodzieżą wyższych klas w Domu Kultury przy ul. Łazienkowskiej (prele- 426 427 kcja M. Knothe, opowiadania Dąbrowskiej czytał A. Szczepkowski) oraz 16 X 1959 za- pisany poniżej w dzienniku wieczór w ZLP. 6 X 1959. Poniedziałek Wieczorem z Tulą na premierze "Lotnej" Żukrowskiegol w kinie "Moskwa". Jest kilka świetnych scen, zwłaszcza stary Rómmel (brat generała) doskonale gra księdza-kawalerzystę, porzucającego pogrzeb zabitego oficera dla przejechania się na jego "Lotnej". Ale w całym fil- mie jest mnóstwo dysproporcji, których albo u Żukrowskiego nie ma, albo też zostały dopiero przez ekran obnażone. Gdy do tragedii, jaką był wrzesień, wprowadza się taką dawkę grote- ski, to i tragedia musi być potraktowana w innej, nie tak realistycznej konwencji (co zostało tak świetnie zachowane w filmie "Czerwona obe- rża"). I ograniczenie września 1939 roku wyłącznie do akcji kawaleryj- skiej zakrawało na kpiny. Tuli się film podobał, bo były konie. Najwięcej zainteresowana była tym, czy pozna, kiedy klacz "Lotną" (wierzchowiec Rómmla zabity w czasie kręcenia filmu) zastąpią innym koniem2. Twierdzi, że poznała. # I.otna,1959, scen. A. Wajda i W. Żukrowski, reż. A. Wajda. 2 To zabitego konia zastąpiła klacz "Astma", którą dopiero przechrzczono na "Lot- ną". 7 X 1959. Środa O siódmej 40 osób gości. Podobno "było uroczo" i dobrze się bawili. Ja cały czas kręciłam się wśród gości. Dopiero gdy po teatrze przyszły Elżunia i Małyniczówna, a gości było już mniej, z nimi zjadłam trochę smakołyków, w których przyrządzaniu, niestety, nie brałam żadnego udziału. Ostatni goście odeszli po dwunastej. Położyłyśmy się dopiero około wpół do drugiej. Anna była bardzo gniewna i w złym humorze. W swoim przyciemnionym pokoju siedziała z Linkami i Zukrowskimi, którzy też stronili od "tłoku". Panie miały wszystkie śliczne toalety. Ela i Andrzej efektownie wy- glądali. Najwięcej ucieszyłam się, że przyszedł Henryk i nie czuł się chyba zbyt obco. Zwłaszcza dobre wrażenie zrobiło na nim owacyjne przywitanie go przez Słonimskiego. Verdianiml też wieczór się pod- obał. Ja miałam tylko jedną, bardzo głupią przyjemność. Wszyscy za- chwycali się, że "tak młodo i ślicznie" wyglądam. # B a r b a r a V e r d i a n i, z d. Adamska (ur. 1941), polonistka, thimaczka, mie- szka stale we Florencji. 9 X 1959. Czwartek Wieczorem Anna i Tula oglądają telewizję, ja wcześnie kładę się spać, ale czytam jeszcze Słonimskiego "Gwałt nad Melpomeną"'. Jego stare recenzje teatralne. Co za nieprzeparcie świetny, morderczy do- wcip. I w tej porcji dowcipkowania - trafność sądów. Wszystko, co chwalił, ostało się, co ganił - znikło. # Właściwy tytuł: Gwałt na Melpomenie. I1 X 1959. Niedziela Rano przyjeżdża p. Jasińska-Nowicka. Robi mój nowy portret na miejsce czerwcowego, który "poprawiając" przyciemniła. Anna dans une humeur maussade' robi morderczo pogardliwe uwagi. Majuż dosyć Maru Dąbrowskiej. Ja też mamjej już dosyć, ale dlaczego u Anny to się na mnie skrupia? #Dans une humeur maussade(fc.)-wponurymhumorze. 14 X 1959. Środa Wieczorem "jubileusz" Michała Rusinka - 35-lecie pracy pisarskiej. Bardzo żenująca sprawa. Rusinek jest bardzo dobry, miły kolega, uczci- wy i lojalny, dobry i uczynny członek Zarządu Związku, świetny sekre- tarz Pen-Clubu i bardzo pracowity pisarz. Ale nie urządza się tak mło- dego jubileuszu pisarzowi bardzo średniej miary i jeszcze dosyć młode- mu wiekiem. Ma on jednak oddanych przyjaciół, którzy dobrze wyre- żyserowali tę imprezę. Zadbano o olbrzymie kosze kwiatów, sala była dość pełna. Jest on pokumany z ludowcami i ich spółdzielnia wydawni- cza wydała nawet książkę z... bibliografią dorobku pisarskiego, zaczy- nając od wiersza, który właśnie 35 lat temu wydrukował, choć nikt na świecie nie znajuż tego wiersza. [...) Po "części oficjalnej" jeszcze była na dole w kawiarni "lampka wi- na", a potem jeszcze Rusinek zaprosił do siebie na przyjęcie. Tym ra- zem Rusinek zaprosił po prostu wszystkich tych, co byli u mnie na y " imieninach, więc "salon b ł literacki. Zadbał nawet o młod ch. Pozna- 428 429 łam tam Berezę', któremu podziękowałam za ładnie zrobioną audycję radiową o mojej twórczości i dość długo z nim rozmawiałam. Zdaje się, że był oszołomiony tym, że jestem taka, jaka jestem. Powiedział mi, że " p mam w sobie "coś z urwisa. A otem do Ann o mnie: "Ależ to Hła- 15 X 1959. Czwartek p " Wieczorem w Teatrze Kameralnym na "Weselu ana Balzaca Iwa- szkiewicza'. Zmartwiłam się, bo to niedobra sztuka - bardzo nudna ociekająca banałami. Anna wręcz nazwała ją straszną szmirą i chciała wyjść po pierwszym akcie. Ja się jakoś krępowałam, choć sama będąc tymi dniami bardzo zmęczona, o mało nie zasnęłam w trakcie pierwsze- go aktu. Po drugim załamałam się i ja - wróciłyśmy więc do domu. Ro- manówna w roli Hańskiej nie miała żadnego pola do popisu, bo rola bardzo papierowa. Była tylko pretensjonalna. Aktor grający Darowskie- , go nie usprawiedliwiał niczym kochania się w nim wszystkich kobiet sztuki - był nudny, nieatrakcyjny, pozbawiony wszelkiego wdzięku (bodaj Łapiński). Apollo Korzeniowski był zupełnym zaprzeczeniem te- go, czym przedstawiają go biografie i fotografie. Brzydki, chudy, czar- ny, histeryczny nerwowiec, a tu - przystojny, pykniczny, jasny blondyn, na wpół cyniczny, na wpół rozlazły.z Służący (jak to często bywa w te- atrze) nie wiadomo dlaczego nie wychodzili ze sceny, ale wypadali z niej w galopie, jakby ich kto gonił (tak samo "wypada" Omelian w "Ge- niuszu sierocym"). # Ale ludzie będą chodzili na tę sztukę, bo leży na linii dzisiejszej cie- kawości "wielkich ludzi". Współczesny "straszny mieszczanin" wycho- dzi z teatzu w błogim poczuciu, że "widział Balzaca". ' Jarosław Iwaszkiewicz - Wesele pana Balzaca, reż. W. Hańcza, scen. K. Horecki, Teatr Kameralny, premiera 18 VII 1959. 2 Rolę Darowskiego grał Maciej Maciejewski, Apolla Korzeniowskiego - Ryszard Piekarski (Łapiński w tym spektaklu nie występował). sko w spódnicy", co w jego ustach miało być zapewne komplimentem (przyjaciel Hłaski). # H e n r y k B e r e z a (ur.1926), krytyk literacki, w okresie okupacji żołnierz AK. Ukończył filologię polską na UW. Debiutował w 1951 na łamach prasy jako krytyk. W 1.1951-54 był asystentem w Zakładzie Historu Literatury Polskiej UW, zaś 1954-57 - w Instytucie Badań Literackich. W 1.1957-59 kierownik dziahi prozy tygodnika "Or- ka", później krytyk "Tygodnika Kulturalnego". Od 1966 pracował w redakcji "Twór- czości", gdzie prowadził dział krytyki, następnie - prozy. Wydał m.in. zbiory kryty- cznoliterackie: Sztuka czytania, 1966, Związki naturalne, 1972, Proza z importu, 1979, Taki uklad,198I, Bieg rzeczy,1982, Pryncypia,1993. Parokrotnie wypowiadał się o twórczości Dąbrowskiej. Zgodnie z ostatnią wolą pi- sarki wszedł po śmierci Dąbrowskiej do zespołu opiekującego się jej spuścizną. 16 X 1959. Piątek W południe młody człowiek z ftlmu, dobijający się do mnie od daw- na, żeby "zrobić film krótkometrażowy z mojego powszedniego życia w domowym otoczeniu". Robił już takie filmy z Morcinkiem, Wańko- wiczem i jeszcze kimś tam. Jakoś udało mi się wytłumaczyć mu, żeby na razie z tego zrezygnował, że to czysta komedia, bo i tak całe to "ży- cie" będzie markowaniem i pozorowaniem, że pisarze nie są do takiego pokazywania itp. Był uprzejmy, starał się mnie zrozumieć, ale wyszedł zmartwiony i rozczarowany. Film zresztą ma mnie już. Właśnie wczoraj byłyśmy z Anną w kinie "Śląsk", na bardzo złym filmie amerykańskim "Czarna Carmen". W kro- nice pokazywano nagrany prawie rok temu w Komorowie fragment "z 430 431 Michał Rusinek mojego życia". I trzeba przyznać, że wyszło bardzo ładnie, okazałam się w ruchu nieoczekiwanie fotogeniczna - a Dyl wyszedł wręcz cudnie. Najbardziej ujął mnie tytuł tego fragmentu: "Pani Maria"'. Na sali roz- legły się szepty: Dąbrowska. Wacek zabrał nas na wieczór poświęcony mojej twórczości w Związ- ku. Zobaczyłam przed Związkiem ogromny tłum ludzi. Przy samocho- dzie powitali mnie Gisgesz, Szymańska, Kasiński i Ostrowski z PIW-u- mówiąc jedno przez drugie: "Nie wiemy, co robić. Takie tłumy, że to w Sali Kongresowej trzeba było urządzić". Przeprowadzono mnie tylnym wejściem od Senatorskiej, ale i tam cisnął się tłum, przez który ledwo się przepchałam. Byłam czegoś zde- nerwowana i zmartwiona za ludzi, których po prostu odpychano od drzwi. Wstydziłam się, że tak jakoś okropnie to urządzili. Słonimski, przerażony, chciał odwołać wieczór. Bał się jakiej katastrofy ze schoda- mi albo stropami. Ałe wreszcie jakoś się wszystko odbyło - podobno bardzo wzrusza- jąco i wspaniale3. # Pani Maria, operator Władysław Forbert, film nakręcony poprzedniego lata (por. zapis 10 VIII 1958); archiwum Polskiej Kroniki Filmowej, nr 41 Bl59. 2 J a n M a r i a G i s g e s (1914-1983), prozaik, poeta. Studiował filologię polską na UW. Podczas okupacji działał w podziemiu na Kielecczyźnie i w Waiszawie, 1943-45 więzień obozów koncentracyjnych. Po wyzwoleniu pracownik Urzędu Wojewódzkiego w Kielcach. Debiutował w 1945 na łamach prasy jako poeta. Od 1949 w Warszawie, w 1. 1951-75 sekretarz ZG Związku Literatów Polskich, w 1983 wiceprezes neo-ZLP. Wydał m.in. poezje: Opowieści krajobrazu,1948, Pora dojrzewania, 1956, Przeczuw,a- nie, 1970; powieści: Osty, 1966, Śmiech, czyli Kronika zacna i nieoszacowana uc##n- ków wielce poczciwego ćwika statecznego,1970, Borelowski,1972. 3 Na uroczystym wieczorze przemawiali: A. Słonimski, J. Parandowski, J. Iwaszkie- wicz i A. Międzyrzecki (por. Wsiedemdziesiątą rocznicę urodzin M. Dąbrowskiej, "No- wa Kultura" 1959, nr 44), a J. Kreczmar odczytał nie drukowane opowiadanie Szczgśli- wa istota; na końcu przemówiłajubilatka. 17 X 1959. Sobota W południe do "Bristolu" na przyjęcie dla dełegacji szwedzkiej. Po- znaję Zenona Przybyszewskiego, który, o dziwo, wcale dobrze mówi po polsku. Były oficer, dyplomata, wielki pan i ziemianin wychowany przez wuja macierzystego, któzy mu dał nazwisko i majątek. Zenon Przybyszewski Westrup' nie ma wiełu powodów, żeby dobrze wspomi- nać swego ojca - pośrednią przyczynę śmierci matki. Pytał: "czemu na- leży przypisać tak wielki w swoim czasie wpływ St. Przybyszewskie- go?" Bardzo ciepło wspomina Laurę Konopnicką-Pytlińskąz, która po śmierci Dagny Przybyszewskiej3 wychowywała jej dzieci, póki rodzina nie wzięła ich do Szwecji (choć są właściwie Norwegami, bo Dagny by- ła Norweżka). Wszyscy mówią o strasznej sytuacji gospodarczej Polski. Państwo ma 16 miliardów deficytu. Będzie nowa podwyżka cen, ponure perspe- ktywy - a tu przyjęcia, kwiaty, uroczystości. Co za fatalizm, że rząd, który doprowadził do takiej sytuacji, musi nadal być utrzymywany. Zirytowało mnie też, że moje wczorajsze parę słów, skierowanych właściwie przeciw jubileuszom (z powołaniem się na "Słówka" Boya i z apelem, aby jeśli już urządzać coś takiego - byle najrzadziej - to 432 28 - Dąbrowska, t 3 433 Wieczór w siedemdziesięciolecie urodzin M. Dąbrowskiej. Gratulacje składa Antoni Słonim- ski. Fot. A. Szypowski spotkania, gdzie młodzi pisarze mówiliby o starych i vice versa), "Życie Warszawy" wytłumaczyło: "dostojna jubilatka domagała się częstszego urządzania takich spotkań". O Boże, ta prasa! Każdego "upupi", każde- mu "zrobi gębę". Nigdy mi tak często Gombrowicz nie przychodził na pamięć jak w tym "jubileuszowym" tygodniu. Dość mam tego wszy- stkiego, dosyć, dosyć, dosyć ! ! iZenon Przybyszewski Westrup(1895-1988),synDagnyiStanisła- wa; od młodego wieku wychowywany przez majętnego wuja, Wilhelma Westrupa w Szwecji. Ożenił się z Anną M. de Geer, córką barona Ludwika de Geer, właściciela dóbr ziemskich, namiestnika prowincji Christianstad, podówczas prezesa Rady Mini- strów. Zrobił karierę wojskową (wstąpił do pułku następcy tronu, jako kawalerzysta wy- grał der-by szwedzkie i skandynawskie), a następnie dyplomatyczną (pracował w szwe- dzkim MSZ, na placówkach w Paryżu, Berlinie, czasowo w Warszawie). 2Laura Konopnicka-Pytlińska,córkapoetkiMarii;zaopiekowałasię Zenonem Przybyszewskim w okresie od jego powrotu z Tyflisu po śmierci matki do wyjazdu do rodziny w Norwegu. 3Dagny Przybyszewska z d.Juel(1871-1901),norweskapianistkaipi- sarka. Przebywając na studiach w środowisku artystycznej bohemy w Berlinie poznała S. Przybyszewskiego i w 1893 wyszła za niego za mąż; dzieci Z e n o n (ur.1895) i I w a (ur.1897). Przez krótki czas przebywała w Krakowie i Warszawie, porzucona przez mę- ża, adorowana przez innych. Zarówno jej postać, jak i śmierć w stylu epoki (zastrzelona w Tyflisie przez Władysława Emeryka, młodego współwłaściciela kopalni na Kaukazie, który popełnił samobójstwo) stały się legendą, zaświadczoną w ikonografii, wspomnie- niach, książkach, a ostatnio i filmie. 21 X 1959. Środa Miałam rano wrócić do Komorowa, gdy wtem okazało się, że chce przyjść młody operator filmowy Lenartowicz z Konwickim'. Chcą robić film z "Na wsi wesele". Więc, żeby już tego nie mieć przed sobą, wy- znaczyłam im przyjście zaraz. Lenartowicz2 przyszedł nie z Konwickim, lecz ze Ścibor-Rylskim. Konwickiemu dwumiesięczne dziecko właśnie zachorowało. Lenarto- wicz robił między innymi eksperymentalny film: "Zimowy zmierzch", który widziałam w telewizji. Mówił, że "Na wsi wesele" jest trudne do sfilmowania, ale dlatego właśnie go nęci. 1 T a d e u s z K o n w i c k i (ur. 1926), pisarz, scenarzysta, reżyser filmowy. W okresie okupacji żołnierz AK, uczestnik walk partyzanckich na Wileńszczyźnie. Po wyzwoleniu w Krakowie. Debiutował w 1946 na łamach prasy jako prozaik. Od 1947 w Warszawie; pracował wpierw w redakcji "Odrodzenia", następnie 1950-58 "Nowej Kultury". W 1. 1956-78 (z przerwą 1968-71) kierownik literacki zespołów filmowych "Kadr" i "Pryzmat". Wydał powieści i opowiadania, m.in.: Przv budowie, 1950, Wladza, 1954, Rojsn,, 1956, Dziura w niebie,1959, Sennik współczesny,,1963, Wniebowst4pienie,1967, Zwie- i rzoczłekoupiór, 1969, Nic albo nic, 1971, Kronika wypadków milosnych, 1974, Kalen- darz t klepsydra, 1976, Kompleks polski, 1977, Mala apokalipsa, 1979, Nowy Świat i okolice,1986, Czytadlo,1992. Autor wielu scenariuszy (m.in. Zimowy zmierzch, Matka Joanna od Aniołów, Faraon, Austeria) oraz filmów autorskich: Ostatni dzieri lata, 1958, Zaduszki,1961, Salto,1965, Jak daleko stąd, jak blisko,1972, Dolina Issy,1982. 2 S t a n i s ł a w L e n a r t o w i c z (ur. 1921), reżyser filmowy i telewizyjny. Stu- diował filologię polską na Uniwersytecie Wrocławskim, ukończył PWSF w Łodzi, wy- dział reżyserski. Debiutował w 1950; ważniejsze filmy: Pigułki dla Aurelii,1956, Zimo- wy zmierzch,1957, Pamiętnikpani Hanki,1963, Strachy (serial TV),1979. 434 435 Dagny Przybyszewska 1 XI 1959. Niedziela Po jednodniowym deszczu, który nic nie znaczy, znowu pogoda, przymrozki, susza. Katastrofa. Wewnątrz kraju coraz to gorzej, na zewnątrz - coraz to się słyszy, jak budujemy mosty w Afganistanie, cukrownie w Wietnamie, fabryki w Indiach i Chinach. Zgoła jesteśmy jak człowiek, co bryluje na wiel- kim świecie, a w domu jest okropny, a w domu bieda, brud i niechluj- stWo. Z Anną na wystawie Henry Moore'a'. Anna wbrew swym zwycza- jom - entuzjazmuje się do tej rzeźby wprost nieprzytomnie. Gdy nie mogłam sobie na razie przypomnieć, czy znam Moore'a (choć oczywi- ście znam go dobrze z reprodukcji) - rzekła z pogardą: "Jest świat przed Moore'em i świat po Moorze" - i jak robi w takich wypadkach, z pasją przerwała rozmowę. Moore jest bardzo interesujący (nazywają go największym rzeźbiarzem świata), ale w jakim stopniu jego abstrakcjonizm czy defomacjonizm jest nowatorski - skoro tak wyraźnie jest to tylko fascynacja prymity- wem egipskim, mykeńskim i azteckim i w dużym stopniu zdeformowa- na imitacja tych wielkich "prasztuk"? Interesowałby mnie nowator wy- chodzący z natchnień dzisiejszą rzeczywistością, lecz takiego nie ma. Choć może Ślesińskaz jest tu bardziej ciekawa i charakterystyczna? 1 H e n r y S p e n c e r M o o r e (1898-1986), angielski rzeźbiarz, rysownik, jeden z najwybitniejszych artystów współczesnych. Studiował w Leeds i Londynie, przed wojną prowadził działalność pedagogiczną. W twórczości sięgał świadomie po inspira- cję do rzeźby afrykańskiej, prekolumbijskiej i etruskiej. Głównym tematem jego rzeźb jest postać ludzka o syntetycznych, monumentalnych kształtach (Matka z dzieckiem, 1924-25, Postać leżąca,1929, Madonna z Dzieciątkiem,1943-44, Rodzina,1944, Król i Królowa, 1952-53). W 1. trzydziestych wykonał również wiele rzeźb abstrakcyjnych. Podczas II wojny światowej stworzył serię rysunków - ludzie w schronach. Ponadto ilu- stracje książkowe i akwarele. z A 1 i n a Ś 1 e s i ń s k a (ur. 1926), rzez'biarka. Studiowała w ASP w Krakowie u X. Durukowskiego i w Warszawie. Uprawia zarówno rzeźbę figuralną, jak i nie przed- stawiającą; tworzy rzeźby monumentalne, fantazje architektoniczne (Dwupoziomowe miasto, Stadion, Most) i pomniki (B. Prusa w Nałęczowie, K. Nkrumaha w Akrze); zaj- muje się też malarstwem i rysunkiem. 4 XI 1959. Środa Wszyscy jesteśmy wstrząśnięci konfiskatą całego nakładu dwutomo- wego wydania przedwojennych recenzji teatralnych Słonimskiego ("Gwałt nad Melpomeną")1. Cały nakład, pięknie wydany, kosztujący ponad 400 tysięcy złotych, ma iść na przemiał. Świetna książka, pełna jadowitego dowcipu, bardzo antysanacyjna. Jedyne względnie pobłażliwe recenzje są w niej o paru sztukach radzieckich. W głowę zachodzimy, co się sta- ło? Nasze sfery rządowe utraciły resztę przytomności, postępują jak ob- łąkani. 1 "Czytelnikowskie" wydanie Gwałtu na Melpomenie, t. I-II, poszło na przemiał (niewiele egzemplarzy ocalało); w znacznie ograniczonej objętości ukazało się w WAiF-ie,1982 (...felietony teatralne, pomieszczane w " Wiadomościach Literackich " w latach 1924-39. Tekst przygotowany do druku przez autora w roku 1974). 5 XI 1959. Czwartek Z Anną na polski film "Awantura o Basię"'. Świetny film dozwolony ...od lat siedmiu, ale w pełni mogący być ocenionym#tylko przez mocno dorosłych. Genialnie grająca pięcioletnia dziewczynka. Rewelacyjnie doskonałe, zaskakujące nieoczekiwanością jej teksty, krótkie zresztą- jedno, dwa słowa - i jej reakcje. Nie wiem, czy należy to zawdzięczać reżyserowi, czy Makuszyńskiemu, z którego powieści fllm jest zrobio- ny. Jeśli Makuszyńskiemu, to był on wielkim pisarzem, w sensie pisarza popularnego, a będącego na poziomie prawdziwej, choć lekkiej sztuki. Tacy pisarze robią sławę światową swoim narodom, a u nas są z reguły nie doceniani. Wróciłyśmy w dobrym humorze, jak przephikane humorem i dobro- cią tchnącą z tego dziecinnego filmu, nie pozbawionego też satyry na ludzką małość. i Awantura o Basię, 1959, reż. M. Kaniewska, scenariusz - na podstawie powieści K. Makuszyńskiego - K. Korcelli i M. Kaniewska. Tytułową rolę grała Małgosia Pie- karska. Film nagrodzony w Wenecji na Festiwalu Filmów Dziecięcych. Komorów. 6 XI 1959. Piątek Zabieram się do kontynuacji "Dziennika" jako formy wypowiedzi publicystyczno-artystycznej. Obrabiam pobyt w Kuźnicy i refleksje tam zrodzone. Wciąż susza - ciemna, pochmurna susza przy zupełnie bez- wietrznej ciszy. 436 437 7 XI 1959. Sobota Anna i Tula przyjechały już o trzeciej. Mały z nimi spacer. Rozma- wiamy o świetnym studium Leszka Kołakowskiego: "Kapłan i błazen"1 i o doskonałej prozie Różewicza2 - odkrywczej, świetnej prozie, trochę kafkowskiej, ale o wiele bardziej muskularnej i twórczo rozwijającej, żywą twórczą krwią napełniającej ten jednak anemiczny wzór literacki. We czwartek po moim wyjeździe była na Niepodległości Wanda, no- cowała. Mówiła, że z książką Słonimskiego dzieją się niepojęte rzeczy. Nawet książkę niedozwoloną umieszcza się w prohibitach. W wypadku Słonimskiego ciemne typy z cenzury wpadają do archiwów bibliotek i brutalnie zabierają jedyne zachowane w nich egzemplarze. Jest to na- wet w naszych stosunkach akt niesłychanego barbarzyństwa, którym nie krytycy ustroju, ale sami jego przedstawiciele kładą akt równania mię- dzy faszyzmem a totalizmem komunistycznego obrządku, będącego złowieszczo wstrętną karykaturą idei socjalizmu, a raczej tego co naiw- nie szlachetni ludzie w tej idei widzieli. Czym się różni to, co zrobiono z książką Słonimskiego, z paleniem przez hitlerowców książek, które im się nie podobają? Książka idąca na przemiał jest tym samym, co książka spalona. i Leszek Kołakowski - Kapłan i bfazen, pierwodruk: "Twórczość" 1959, z.10. z T a d e u s z R ó ż e w i c z (ur.1921), poeta, dramaturg, prozaik, scenarzysta fil- mowy. Debiutował w 1938 w pismach szkolnych i młodzieżowychjako poeta. Podczas wojny w AK, w 1943-44 w oddziale partyzanckim. Po wojnie studiował historię sztuki na UJ. Od 1950 zamieszkał w Gliwicach, w 1968 przeniósł się do Wrocławia. Jego twórczość zyskała szeroki rozgłos międzynarodowy. Wydał m.in. zbiory poezji: Niepo- kój,1947, Czerwona rgkawiczka,1948, Wiersze i obrazy,1952, Równina,1954, Uśmie- chy,1955, Poemat otwarty,1956, Formy,1958, Rozmowa z księciem,1960, Nic w pła- szczu Prospera, 1962, Twarz trzecia, 1968, Regio, 1969, Opowiadanie traumatvczne. Duszyczka, 1979; Utwory dramatyczne,1966, Teatr niekonsekwencji, 1970, Białe mat- żeństwo i inne sztuki sceniczne, 1975; proza: Opadły liście z drzew, 1955, Przerwany egzamin, 1960, Śmierć w starych dekoracjach,1970; szkice: Przygotowanie do wieczo- ru autorskiego,1971,1977; oraz napisał wiele scenariuszy filmowych. Zapewne uwagę Dąbrowskiej zwróciło opowiadanie Przerwany egzamin, drukowa- ne wówczas w zeszycie "Twórczości" 1959, z.10. 9 XI 1959. Poniedziatek Bardzo marna wstaję po źle przespanej nocy. Od wczoraj wieezorem mży wątły kapuśniaczek. Wszystko nasiąka pomału cudną, pachnącą wil- gocią. Rano piszę. 438 Po południu -już od kilku dni umówieni - przyjechali dwaj przedstawi- ciele "Współczesności" - Terlecki (który zresztą mieszka w Komoro- wie)' i Bryll2. Miał przyjechać Grochowiak, ale zachorował na grypę. Sympatyczni młodzi ludzie i jestem bardzo rada z nawiązania tego kon- taktu. Ale rozmowa z nimi zdjęła mnie takim przerażeniem, że tylko upić się albo popełnić samobójstwo, albo uciec gdzie oczy poniosą, byle daleko od tej zakażonej Polski, w której zdycha moralnie i psychicznie młode pokolenie. Pomyśleć, że w tym kraju jako tako szczęśliwi mogą być tylko jeszcze starzy, co noszą w sobie pamięć innego życia. Przyszli, biedacy, wytłumaczyć mi się ze skreślenia w odpowiedzi na zeszłoroczną ankietę nazwisk Hłaski, Kołakowskiego i Błońskiego i z niemożności drukowania odpowiedzi na nową ankietę (sąd o "Współ- czesności"), w której odpowiedzi upominam się o tamte skreślenia. W obu odpowiedziach skreśleń zażądała cenzura. Przy drugiej odpowiedzi cenzor wezwał redakcję "Współczesności", robiąc im wyrzuty, dlaczego w tak głupie położenie go stawiają, że mu- si skreślać Dąbrowską, gdy redakcja sama powinna to zrobić. Powiedziałam im, że przeciw ohydnemu przerzucaniu obowiązków cenzorskich na redakcje i wydawnictwa skierowana była znaczna część dyskusji zeszłorocznego wrocławskiego Zjazdu Literatów. Bardzo mi przykro, że postawiłam ich w ciężkie z cenzurą perypetie. Odtąd pisarz będzie musiał drżeć nie tylko przed cenzurą, ale przed narażaniem lu- dzi, którzy go drukują i wydają. [...) Potem zeszliśmy na zagadnienia młodych twórców. Najpesymistycz- niejsze oceny sytuacji przez Annę są szczytami optymizmu w porówna- niu z tym, co ci chłopcy mówili. Młode pokolenie jest pogrążone w czar- nej, beznadziejnej rozpaczy. Wielu młodych pisarzy nie ma żadnej nad- ziei na wydanie napisanych książek (wymieniali między innymi Cza- chorowskiego3). Mówili z zazdrością (uprawnioną) o starszym pokole- niu, które żyło jeszcze w czasach, gdy osobowość ludzka coś znaczyła i którzy mają jako tako szanowany dorobek literacki, pozwalający im przynajmniej materialnie jakoś trwać poprzez złe czasy. Niebezpieczeń- stwo widzą nie w samej tylko Rosji (chociaż może nie doceniają jej w tym znaczeniu), lecz w ogólnej tendencji do totalistycznej faszyzacji świata. Tak to, co się dzieje, nazywają - i nazywają trafnie. Rozpaczają nad tym, że młode pokolenie starzeje się fizycznie (na tle na pewno przeżyć duchowych). Młodzi ludzie mają sklerozę, wysokie ciśnienie, skłonność do zawałów serca. Starałam się dodać im otuchy, mówiąc, że w najkoszmarniejszej rze- 439 Stanisław Grochowiak. Emest Bryll. Władysław Terlecki czywistości sąjakieś luki na światło, jakieś elementy pozytywne. o któ- re się trzeba zaczepić, żeby nie umrzeć z rozpaczy. Bryll odpowiedział mi na to: "Cóż stąd, że są dobre czy pozytywne elementy? Sama zasada jest zła. W hitleryzmie także były pewne pozytywne elementy, pozy- tywne osiągnięcia". Załamałam się od tych słów. Potem długo w noc re- widowałam moją obronę Conradowskiej moralności. Czy Conradowską godność człowieczeństwa, którą on próbuje ocalić w każdych warun- kach - możliwe było ocalić np. w warunkach hitleryzmu? Czy wobec tego zjawiska, tak samo jak wobec zjawiska stalinowskiego terroru, ostoi się zasada moralności Conradowskiej ? Usihzjąc bronić samej siebie - myślę, że postawa Conradowska (tj. ocalenie człowieczeństwa w każdych warunkach) jest możliwa do zastosowania dla zwykłego człowieka - i jestem pewna, że mnóstwo zwykłych Niemców ocaliło swoje człowieczeństwo nawet pod hitlery- zmem. Ale nie jest możliwa do zastosowania przez pisarza. Przynaj- mniej takiego, który czuje się zaangażowany w losy świata. A takim czuje się niemal każdy pisarz. O tych moich troskach nie rozmawiali- śmy już z Bryllem i Terleckim. Kiedy wychodzili ode mnie - lał deszcz. Żal mi było tych nieszczę- śliwych chłopców, że jeszcze w dodatku zmokną. I W ł a d y s ł a w L e c h T e r 1 e c k i (ur.1933), prozaik, dramaturg, scenarzysta. Studiował filologię polską na Uniwersytecie Wrocławskim. Debiutował w 1955 na ła- mach "Dziś i jutro" jako reportażysta. Od 1956 zamieszkał w Warszawie, od 1959 w Komorowie. W 1. 1961-67 redaktor dziahi prozy w dwutygodniku "Współczesność". Później pcacował w redakcji słuchowisk PR i w "Miesięczniku Literackim". W'ydał m.in.: Podróż na wierzchołku nocy, 1958, Spisek, 1966, Gwiazda Piofun, 1968, Dwie głowy ptaka, 1970, Powrót z Carskiego Sioła, 1973, Czarny romans, 1974, Odpocznij po biegu,1975, Zwierzęta zostały opfacone,1980, Cień karła, cieri ołbrzyma,1983, Lu- ment,1984, Drabina Jakubowa,1988, Zabij cara,1992. Ponadto wiele słuchowisk i a- daptacji teatralnych i filmowych własnych powieści. W Komorowie Terlecki (wraz z rodziną) utrzymywał z Dąbrowską bliskie kontakty. Wielokrotnie o niej pisał. W myśl testamentu po śmierci Dąbrowskiej wszedł do zespo- hi opiekującego się jej spuścizną. 2 E r n e s t B r y 11 (ur.1935), poeta, prozaik, dramatopisarz, scenarzysta. Ukończył filologię polską na UW oraz studium filmowe przy PIS. Debiutował w 1952 na łamach prasy jako poeta. Pracował w redakcjach: "Po prostu", "Sztandar Młodych", "Orka"; w 1. 1959-60 należał do zespołu "Wspótczesności", od 1963 pracował w TVP, a 1966-85 jako kierownik literacki w zespołach filmowych: "Kamera", "Wektor", następnie "Sile- sia". W 1.1991-95 ambasador w Irlandu. Wydał m.in. zbiory poetyckie: Wigiłie waria- ta,1958, Twarz nie odsłonięta,1963, Sztuka stosowana, 1966, Mazowsze,1967, Piofu- niepiołunowy, 1973, Ta rzeka, 1977, Rokpołski, 1978, Sadza,1982, Pusta noc,1983; powieści i tomy opowiadań: Studium,1963, Ciotka,1964, oraz sztuki i śpiewogry: Rzecz łistopadowa,1968, Kolęda-nocka,1980, Wieczernik,1988. % S t a n i s ł a w S w e n C z a c h o r o w s k i (1920-1994), poeta, prozaik, zaczął pisać podczas okupacji, organizując z M. Białoszewskim konspiracyjne wieczory auto- rskie i prowadząc teatr (pod pseud. Swen). Po wojnie ukończył studia aktorskie. Po 1948 wycofał się na kilka lat z życia lit. Ogłosił m.in. poezje: Ani łitera, ani ja, 1958, Planeta cykuty, 1966, Wieczerza fudzka,1977, oraz zbiór balladowych opowiadań Pej- zaż Gnojnej Góry,1968. I 0 XI I 959. Wtorek Usiłuję pisać ten "dziennik wakacyjny", ale straszliwie mi nie idzie. Przemęczam się i nadużywam des dragees. Zły wieczór i zła noc. Prawie cały czas czytam autora, o którego ist- nieniu jeszcze parę tygodni temu nie wiedziałam: Robert Musil - "Der Mann ohne Eigenschaften"'. Wydane w Hamburgu jako dzieło po- śmiertne. I jedyne dzieło tego autora-wiedeńczyka, więc Austriaka, któ- ry w 1938 - via Rzym - wyemigrował do Szwajcarii z gotowymi już pierwszymi częściami powieści. Otóż już w pierwszych rozdziałach znalazłam zdanie: "Seine Augen glanzten wie frisch ausgeschalten Ka- stanien". Otóż identyczne zdanie, tylko w odniesieniu do kobiety, określa u mnie wygląd Elżusi Pawoniakówny. To już drugi raz mi się zdarza w tym roku, że spotykam u znakomitych pisarzy identyczne z moimi zda- nia. 440 441 # Robert Musil - Der Mann ohne Eigenschaften (1930-43), Czfowiek bez właściwo- ści, przeł. K. Radziwiłł, K. Truchanowski, Janina Zeltzer 1971. Poza tą monumentalną, nieskończoną powieścią, karierę zrobiły również debiutanckie Niepokoje wychowanka Tórfessa,1906. II XI 1959. Środa Rano czuję się tak źle i słaba, że słaniam się po prostu na nogach. Po jedenastej w nocy stan mój był podobny do tego jak dwa lata temu także w listopadzie, tylko że później, 26. Dziwne, że takie fatalne kryzysy ser- cowo-ciśnieniowe zdarzają mi się w ważne rocznice historyczne (śmierć Mickiewicza w 1855, niepodległość w 1918). Około 12 w nocy tak upadłam na duchu, a raczej na ciele, że zate- lefonowałam do płk. dr. Kaczurby', widząc, że u nichjestjeszcze świat- ło. Przyszedł, bardzo uprzejmy - tylko że niestety nie ma ani zastrzy- ków, ani aparatu do mierzenia ciśnienia. Ale przyniósł ze sobą tak do- brą, poczciwą aurę, że sama jego obecność przyprowadziła mnie do ja- kiej takiej przytomności. Stwierdził, że tętno nie jest napięte, a więc ciś- nienie w tej chwili nie może być wysokie, że puls jest 96 - i że narobi- łam sobie tego biorąc cardiaznid, i to dwa razy. Siedział gawędząc ze mną prawie do drugiej w nocy. Jest radiolo- giem i tutaj nie praktykuje. Opowiadał o Meksyku, gdzie był na zjeździe radiologów. Wyszło w końcu tak, że pod wpływem głupiej paniki zafundowałam sobie nocną randkę z przyjemnym starszym panem. Było mi jakoś głu- pio, ale nie żałowałam, bo naprawdę jego obecność była dla mnie uz- drawiająca. # A d a m K a c z u r b a (1907-1992), pułkownik, lekarz-rentgenolog. Ukończył wydział lekarski UW służąc w szkole podchorążych sanitarnych; do 1939 pozostał wy- chowawcą i instruktorem w tej szkole. Brał udział w kampanu wrześniowej. Podczas wojny był ordynatorem oddziału wewnętrznego Szpitala Ujazdowskiego, później dyre- ktorem epidemiologicznego szpitala w Siedlcach. Od 1944 do 1970 w WP, pracował w Centralnym Szpitalu MON. W 1.1935-66 mieszkał w Komorowie, będąc bliskim sąsia- dem Dąbrowskiej. 14 XI 1959. Sobota "Der Mann ohne Eigenschaften" jest dla mnie za ciężki do czytania. Po prostu nawet sama książka jest fizycznie za ciężka do trzymania. To trzeba by czytać przy stole, a ja czytuję tylko w łóżku. I to jednak ciężki 442 zakalec. Są tam b. dobre rzeczy, ale na ile mogę sądzić ze stu kilkudzie- sięciu przeczytanych stron (wszystkich jest 1700) to jest gorsze od Pro- usta. Analiza nie zawsze jest tu podciągnięta do granic wielkiej sztuki. Ale i los Roberta Musila podobny do Proustowskiego (w sensie odosob- nienia w ostatniej epoce życia), i środowisko pokrewne, tylko raczej arystokratyczno-biurokratyczne niż arystokratyczno-burżuazyjne. Po- wstrzymuję się zresztą od sądu - za mało tej książki uczytałam. Warszawa.19 XI 1959. Czwartek Na obiedzie Wilhelm Mach, który mi przyniósł bułgarską umowę o wydanie "Nocy i dni". To dziwny człowiek - miodopłynny orator na użytek zwykłej codziennej rozmowy towarzyskiej. Mówi, że jest z po- chodzenia chłopem (małopolskim, a więc sądząc z imienia i nazwiska chyba pochodzenia niemieckiego), który dopiero kształcąc się poznał język literacki. Używa go też aż nazbyt kunsztownie i jakoś po staro- świecku. Ta wizyta nas trochę zmęczyła, choć był komplimentarny [sic!), przyjemny i słodki, częstował sobą jak czekoladkami z pudełka. Cieka- we rzeczy opowiadał o Bułgaru, której jest entuzjastą i bywalcem. 20 XI 1959. Piątek Wczorajsze zaproszenie do teatru (Narodowego), dla którego głów- nie przyjechałam, okazało się zaproszeniem na dzisiaj. Były to dwie jednoaktówki: Gogola "Gracze" i Czechowa "Niedź- wiedź"'. Obie bardzo dobre i dobrze grane. ("Niedźwiedź" lepszy z pun- ktu widzenia dzisiejszych wymagań artystycznych). Dobrze jednak, że ich nie unowocześniono i grano je w konwencji "z epoki". Co w nich jest zajmującego i dla nas dzisiaj - i tak nie da się ukryć. Mnie szczególnie interesują teraz jednoaktówki. Podobnie jak nowela w stosunku do powieści robią karierę i mają szansę wyprzeć do pewne- go stopnia sztuki wieloaktowe. Ludzie naszej epoki są niecierpliwi i chcą mieć sobie podawaną sztukę szybko w największym skrócie. An- na zaśmiewała się. W tym romansie wystrzelającym jak raca ze starcia dwu pasjonackich złości - dopatrzyła się czegoś sobie pokrewnego. Szaflarska2 w roli młodej wdowy była zrazu trochę stylizowana, ale potem pysznie się rozegrała. 443 I M. Gogol - Gracze, przeł. W. Zonn, reż. S. Baliński, scen. R. Nowicki; A. Cze- chow - Niedźwiedź, krotochwila, przeł. J. Wyszomirski, reż. W. Krasnowiecki, scen. R. Nowicki, Teatr Narodowy, premiera 6 XI 1959. 2 D a n u t a S z a f I a r s k a (ur. 1915), aktorka. Ukończyła PIST, debiutowała w 1939 w Teatrze Polskim w Wilnie, gdzie występowała do 1941. Brała udział w kon- spiracyjnym życiu teatralnym podczas okupacji. Po wojnie była aktorką Starego Teatru w Krakowie, następnie Teatru Kameralnego w Łodzi. Od 1953 w Warszawie w te- atrach: Współczesnym, Narodowym, Dramatycznym. Główne role: Alkmena w Amf- trionie 38, Orchidea w sztuce Gajcego, Ruth w Niemcach, Władka w Aszantce, Lizzi wLadacznicy z zasadami, Barbara Radziwiłłówna w dramacie Felińskiego, Clea w Czarnej komedu. Komorów. 22 XI 1959. Niedziela W "Życiu Warszawy" jest recenzja Zofii Karczewskiej-Markiewicz o w piątek przez nas oglądanych jednoaktówkach Gogola i Czechowa'. To wyjątkowo mało uzdolniona recenzentka i jej sprawozdania składają się zazwyczaj z samych banałów. Najzupełniej nie zrozumiała Czecho- wowskiej krotochwili "Niedźwiedź". Potraktowała ją jako "studium ko- biecej przewrotności, niestałości uczuć, kapryśności". [...] Nie, tu nie szło wcale o "wietrzną istotę", lecz o powstanie miłości z uczuć całkiem z nią sprzecznych - z wściekłego gniewu i złości. I w tym pokazaniu uczuć poprzez ich odwrotność - choć to jest schemat nienowy i odwiecznie w literaturze powracający - Czechow wydał mi się tu bardzo nowoczesny i bardzo aktualny. Pod ilu posępnymi humo- rami, brutalnościami i cynizmami naszych dzisiejszych kochanków kry- ją się prawdziwe uczucia. I jeśli co można zarzucić doskonałej poza tym grze Szaflarskiej, to chyba tylko to, że w początkowym, żałobnym stadium gry była trochę zanadto minoderyjna, za mało przekonywająca w swym istotnym smut- ku. Młoda i piękna kobieta może przez rok opłakiwać męża-kochanka, nawet i niewiernego, ale nie jest w stanie udawać rocznego odosobnie- nia. Anna, Tula i Małgosia wyjechały około szóstej, ale tego wieczora nie siadłam już do pisania z idiotycznego powodu. Ze stolika nocnego Tulci wzięłam czytany przez nią kryminał Biggersa "Charlie Chan prowadzi śledztwo"2. Cóż to za potworna szmira! W "kryminałach" Agathy Chri- stie idzie przynajmniej o wykrycie zbrodniarza, co popełnił morderstwo na kimś niewinnym. Tu idzie właściwie o porachunki między dwoma w gruncie rzeczy łajdakami-aferzystami, z których jeden "wykradł" drugiemu sprzedajną dziewczynę, a poszkodowany przyszedł go za to zabić. # Z. Karczewska-Markiewicz - "Puch marny" i szulerzy, "Życie Warszawy" 1959, nr 281 (pomylona data zapisu, gdyż recenzja pochodzi z 24 XI). 2 Earl Derr Biggers - Charlie Chanprowadzi śledztwo, przeł. M. Zaleski,1959. 25 XI 1959. Środal Wieczorem w Kameralnym na sztuce Ćapka "R.U.R."z Ktoś powie- dział, że już się dawno tak nie nudził, jak na tej sztuce, a ja przeciwnie. Rzecz leży mi na linii mojego myślenia o odpowiedzi na ankietę "Życia Literackiego" "Technika i humanizm" - i ma coś wspólnego z pewną fantazją, jaką na ten temat wyśniłam. Nie można powiedzieć, aby sztuka była fascynująca pod względem artystycznym, ale jest ważna. I to zdu- miewające, jak dawno już ten problem narasta i jak to narastanie się na- sila. Kiedy to już powstała książka Giny Lombroso "La ran#on de la ci- vilisation"3 ("Cena cywilizacji" - dotąd u nas nie przetłumaczona). Ani wiemy, jak wszystko, co przeżywamy jako "nowe", tkwi korzeniami w końcu zeszłego i początkach naszego wieku. 1 Od tego zapisu poczynając, na zapisie 21 XII 1959 kończąc, fragmenty zbieżne w niniejszym wyborze z wyborem autorki pt. Mały dziennik zimowy ("Życie Literackie" 1960, nr 16), podaję wedhig tekstu drukowanego przez Dąbrowską. 2 Karel Ćapek - R.U.R. (1920), przeł. A. Sieczkowski, muz. P. Perkowski, reż. M. Wiercińska, scen. O. Axer, Teatr Polski, premiera 24 XI 1959. % Zapewne Gina Lombroso-Ferrero - La rangon du machinisme, wstęp Guglielmo Ferrero, przeł. Henri Winckler, Paryż,1931. 1 XII 1959. Wtorek Wczoraj niby to skończyłam "Technikę i humanizm" (jak mnie już nudzi to słowo), ale nad ostatnią stronicą siedziałam dziś jeszcze do po- łudnial. W końcu wysłałam to ekspresem. W ciągu 13 dni napisałam 10 stron "Małego dziennika wakacyjnego", 4 strony "Wstępu" do kaliskie- go numeru pisma krajoznawczego2 i 5 stron artykułu do krakowskiej an- kiety. Razem 19 stron, a licząc z brulionami - ze cztery razy tyle. To wypada niecałe dwie strony na dzień - nadające się do druku. Cholernie mało, diabelnie mało, przerażająco mało. I już ani szpary, żeby gdzie wcisnąć właściwą pracę twórczą. 445 Zaczęłam czytać Gide'a "Journal (1939-49) et souvenirs". Jakoś nig- dy w ciągu całego życia nie potraf#iłam się dostatecznie przekonać do wielkości Gide'a, co zapisuję na moje manko umysłowe. Właściwiejest dla mnie głównie twórcą Lafcadia, prototypu wszystkich dzisiejszych angry young men3. Ten "Dziennik" jest już dosyć starczy i nudnawy, choć zawiera świetne przebłyski genialności. Mnóstwo wrażeń z lektu- ry, co też dziś znowu staje się bardzo modne (i ja ulegam temu), ałe co ma zawsze posmak wykręcania się z własnej twórczości. Kilka rzeczy zastanowiło mnie i zaskoczyło. Zdumiewający konformizm wobec oku- pacji hitlerowskiej, graniczący niemal z jej aprobowaniem, jako rzeczy przez Francję zasłużonej. Ogromny stopień dystansu wobec klęski naro- du i państwa. Zadziwiające w tych warunkach delektowanie się lekturą prawie wyłącznie dzieł niemieckich. I taki np. passus: "Kto wierzga przeciwko fatalizmowi, wpada w pułapkę. Po co tłuc się o pręty klatki? Aby mniej cierpieć od ciasnoty więzienia, nie masz, jak trzymać się po- środku. Czuję w sobie nieograniczone możliwości akceptacji, nie anga- żują one bynajmniej samej mojej istoty. Dla myśli daleko większym ry- zykiem jest dać się owładnąć nienawiści. Co do ograniczeń w dogadza- niu sobie i przyjemnościach, jestem na to gotowy. Prawdę mówiąc, mo- je starzejące się ciało nie dba już o te rzeczy. Inaczej byłoby, jeślibym miał lat dwadzieścia, i sądzę, że dzisiaj młodzi ludzie są bardziej godni pożałowania niż starcy. Aby nie fałszować swoich myśli, trzeba je bę- dzie zapewne przemilczać; ucierpią na tym przede wszystkim ci, co je- szcze nie przemówili". To pisane 5 września 1940 roku. A swoją drogą wiele w tym jest i przez nas myślanego. Zwłaszcza o uprzywilejowaniu starych pisarzy w okresach klęski, ograniczeń i nie- woli - w porównaniu z młodymi, co nie zdążyli się wypowiedzieć w krótkich zawsze okresach wolności. Ale także zdania o pewnych aspektach szczęśliwości w czasie klęskowym. W gruncie rzeczy najpo- myślniejsze okoliczności zawierają tyleż możliwości nieszczęścia, co najstraszniejsze - szczęścia. To jest niekonwencjonalna, wstydłiwa i trochę nawet obsceniczna strona prawdy o życiu i nikt się nigdy nie kwapi z jej ujawnianiem. W mojej literackiej pamięci jest jedno takie zdanie u Emersona i jedno u Pepysa. Samuel Pepys, który w czasie wielkiej zarazy w 1665 miał odwagę codziennie bywać w zapowietrzo- nym Londynie i ocierać się o grasującą tam śmierć, prowadził jedno- cześnie bujne życie osobiste uwarunkowane grozą niezwykłych okołicz- ności. A pod koniec tego strasznego roku zapisał był: "Co do mnie, to nigdy nie żyłem tak wesoło, jak czasu tej zarazy". Okupacji we Francji 446 nie można w żaden sposób porównywać z piekłem, jakie przeżywała Polska. A jednak i u nas dla iluż ludzi ten przeraźliwy czas był szansą wielkich niewiarygodnych przygód, wyzwalających swoiste poczucie szczęśliwości; dla innych był jedyną szansą przygody, wyrwania się z monotonii banalnego żywota; ilu w tej scenerii koszmaru przeżyło swo- ją największą lub najdziwniejszą miłość; ilu odkryło w sobie pod naci- skiem warunków nieprzeczuwalne uzdolnienia życiowe. A przy kom- pletnej izolacji społeczeństwa od okupanta (bo pomijam tu wyżywanie się przestępczych pokumań) - rozpleniło się wtedy jakieś życie wcale nie "na niby", ale dziko prawdziwe, lekkomyślnie niczyje, samo-swoje, może aż zdrożnie bujne. To też powinno być ujawnione w literaturze, choćby ku ogólnemu zgorszeniu. (Próbował tego Promiński"). Czasem aż strach o tym wszystkim pomyśłeć. A kiedy indziej wie się na pewno, że nikt nie przeżyłby okupacji obracając się wyłącznie w kategoriach wzniosłego cierpienia. Tylko że u nas podłożem wszystkich takich czy innych przeżyć była powszechna odmowa akceptacji najazdu (a nawet kłęski) - to też było źródło radości i siły. # Technika a hunzanizm (Próba odpowiedzi na ankietę), pierwodruk "Życie Literac- kie" 1959, nr 50, przedruk w: PR, t. II. Tytułowy problem Dąbrowska sprowadziła do słynnego pytania Akademu w Dijon: "Czy postęp sztuk i nauk przyczynił się do pole- pszenia obyczajów?", na które odpowiedzią wsławił się J. J. Rousseau. Swoje obawy i wątpliwości co do dróg i skutków cywilizacji pisarka adresowała do kontestującej mło- dzieży. z "Poznaj swój kraj". 3 A n g r y y o u n g m e n (ang.) - młodzi gniewni # Zapewne Dąbrowska miała na myśli powieść okupacyjną Promińskiego Twarze pr#ed lustrem,1946. 2 XII 1959. Środa Stanowczo najważniejszą książką, jaką przeczytałam w tym roku, b ła Af ka od wewnątrz ' Johna Gunthera. A między innymi każe mi dużo myśleć o kolonializmie u Conrada. ' Tyle zużyłam sił, aby go bronić przed zarzutem akceptacji polityki ko- lonialnej, a teraz - w świetle tej książki - wydaje mi się aż za surowy w ocenie "placówek postępu" i "jądr [sic!) ciemności". Conrad nie do- strzegał i nie przeczuwał tej strony kolonializmu (szczególnie co pra- ; wda angielskiego), która wiednie czy bezwiednie przygotowywała jed- nak czarne ludy do emancypacji i niepodległości, którą też stopniowo otrzymują nie skądinądjak właśnie z rąk "ciemiężycielki" Anglii. [...] 447 Mówi się często o upadku Imperium Brytyjskiego. Życzyłabym każ- demu tak pięknego i chlubnego "upadku". [...) Jakże inaczej moja kochana Belgia w Kongu - tym Conradowskim "j ądrze ciemności". [. . .] Nie, Conrad miał rację, że oszczędzał Anglików jako kolonialistów. To nie była tylko kurtuazja - to było poczucie sprawiedliwości. 3 XII 1959. Czwartek O dziesiątej zaczął się X Zjazd ZLP. Nastroje zdezorientowane. Bar- dzo uwija się po sali Putrament, który - o larum - został delegatem. Świadczy to o dużych zmianach na gorsze w środowisku literackim. Ogólne wrażenie takie, że mam zamiar zrezygnować z kandydowania do Zarządu, w którym i tak figuruję zawsze jako nazwisko, gdyż czyn- nego udziału nigdy nie biorę i rzadko bywam na zebraniach Zarządu. 4 XII 1959. Piątek Jak i wczoraj Zawieyski wstępuje po nas i jedziemy z nim na Zjazd (odbywa się w gmachu NOT na Czackiego, jak i pamiętny październi- kowy). Dyskusja nad referatem Żółkiewskiego - a właściwie nad wszystkim. Przed południem b. dobre przemówienie Voglera (z Krakowa)' i olśnie- wająco dowcipne Kisielewskiego, zakończone wnioskiem: "Oddać za- rząd Związku marksistom i niech im Pan Bóg da, żeby sobie z tym po- radzili". Słonimski bardzo zirytowany tym jego zakończeniem, twierdzi, że to defetyzm i że nie należy rezygnować, skoro z nastrojów Zjazdu widać, że bezpartyjni osiągną większość w zarządzie. Wbrew chęci usiłuję przychylić się do jego zdania. Okazał tyle cha- rakteru i męstwa, wycierpiał tyle szykan zakończonych skandalem skonfiskowania jego książki (dwa tomy przedwojennych recenzji te- atralnych), że trudno go opuścić w tych opresjach. Ale jestem bardzo perplexe. 1 H e n r y k V o g 1 e r (ur. 1911). Ukończył wydział prawa UJ, studiował poloni- stykę we Lwowie. Podczas wojny więzień obozów koncentracyjnych. W 1.1951-53 pra- cował w "Życiu Literackim", 1953-58 naczelny redaktor Wydawnictwa Literackiego. Wydał m.in. utwory prozatorskie: Ocafony z otchłani, 1957, Nieobecni są winni oraz Dwanaście białych wiefbfądów i inne utwory dramatyczne; prace krytyczne: Z notatek przemytnika, 1957, Przygody w teatw.e. 1960, Romanse literatury, 1964, Europa w światfach rampy,1968; ponadto: Aiii#,hin,##rafia zpamięci cz.1-3,1978-81. 5 XII 1959. Sobota Jednak dyscyplina partyjna (dyktat) zwyciężyła - wszyscy (z wyjąt- kiem Żukrowskiego) przeszli. Ale przeszła też większość wystawionych bezpartyjnych kandydatów z wyjątkiem, o dziwo, Rusinka. Nie wiem, czy Jasienica jest partyjny - jeśli nie, to jest 6 parlyjnych i 8 bezpartyjnych, lub 7 na 7. Ale liczbę partyjnych przeważają prezesi oddziałów, wśród których są partyjni. Znalazłam się więc w pułapce i chcę zrezygnować. Mówiłam o tym w przerwie z kolegami. [...] Ja dostałam największą liczbę głosów, tj. 56 czy coś takiego. Dosta- łabym co najmniej 70, gdyby nie nakaz partyjny właśnie, by na mnie nie głosować. Głosy były dość rozstrzelone, a wynik dla większości Zjazdu nieoczekiwany i ponury. Na prezesa wybrano Iwaszkiewicza (który jest zagranicą!!), jako kandydaturę kompromisową i na którą zgodzili się partyjni. Został wy- # brany czterdziestu paru głosami - przy 6 przeciw i 19 wstrzymujących się. Zawieyski powiedział: "Ja bym w takich warunkach nie przyjął". Błagano mnie, żebym na Zjeździe nie robiła manifestacji zrzekania się wyboru. Na skutek braku charakteru uległam tym prośbom. Wróci- łam do domu wściekła, zrozpaczona i zdegustowana do samej siebie. Nie wiem, co dalej robić. 9 XII 1959. Środa Wiadomość z Warszawy. Wczoraj zebrało się jury Nagrody Heming- waya. Spośród wielu prawie jednako godnych kandydatów otrzymali ją , w połowie Anna Kowalska za "Opowiadania greckie" i J. J. Szczepań- ski (autor "Butów") za "Polską jesień". Prasa nie podała dziś o tym na- i wet wzmianki - pozbawiając tym sposobem nagrodzonych autorów re- zonansu, za którym idzie zainteresowanie czytelników, wznowienia, przekłady itp. Nie mówiąc o despekcie wyrządzonym Hemingwayowi, który jest światową sławą i nagroda przez niego ufundowana w jakim- kolwiek kraju żadnemu nie przyniosłaby ujmy. Każdy (a cóż dopiero wielki pisarz), kto ma po temu środki, ma prawo ufundować nagrodę li- teracką, a Hemingway nie ufundował jej wszak z nienawiści, ale z sym- 24 - DąMrowska, t. 3 patii dla dzisiejszej Polski Ludowej. Jest obojętne, kto tę nagrodę otrzy- mał; w każdym wypadku była to szansa na zainteresowanie polską sztu- ką pisarską także i cudzoziemców. Szansę tę z niepojętych powodów czy przez jakiś brak przytomności utrącono. Nikt mi nie wytłumaczy, że to jest na korzyść rozpowszechniania polskiej kultury w kraju i za grani- cą. 10 XII 1959. Czwartek Prócz "Szkiców o Conradzie" wyszło nowe, pierwsze ładne wydanie " Nocy i dni"' - i moje konto, na którym było już tylko 2 tysiące złotych, wreszcie się wypełniło. Mam znów na 10 miesięcy życia, o ile nie zro- 5l Kl##l#: O CUNftAl#ZIL r, # 8 ? X O lP 1 I N 8 T Y T U T X Y b A \F N I C * i Książka o Conradzie,1959, strona tytułowa bią jakiejś oszukańczej machlojki z pieniędzmi, o czym się mówi. We Francji zmianę pieniędzy od stycznia zapowiedziano już miesiąc temu. To jest uczciwe - a u nas państwo jest nieuczciwe, to jak mają być u- ' czciwi obywatele? Wystarczyło nieoczekiwanego mrozu (zawsze jest nieoczekiwany), aby życie kraju uległo częściowemu sparaliżowaniu. Wskutek zatorów kry na obszarze Warszawy stan wody w Wiśle spadł do 76 cm. Zabrak- ło wody w filtrach, niedostosowanych do tak niskiego stanu wody. Gro- zi niemożność opalania domów - brak wody w kotłach. Wygaszono neony, zapowiadają wygaszanie światła w ogóle. Nie tylko w Warsza- wie, ale nawet w Komorowie wykupiono w kioskach wszystkie zapasy świec. Przestały częściowo kursować autobusy i trolejbusy, spóźnienia wielogodzinne na kolejach. Grozi zamknięcie szkół. Słowem przy na- szym prześwietnym rządzie mamy bez wojny - skutki wojny. # Wydanie 12. Biblioteka Powszechna. , 11 XII 1959. Piątek W nocy słyszałam, że coś pada, ostro i gęsto stukając w okno. Myśla- łam, dziwiąc się, grad? krupy śnieżne? Lecz gdy dzień nastał, okazało się coś bardziej dziwnego. Przy sześciu, a potem trzech stopniach mro- zu cały dzień pada coś w rodzaju szklanego deszczu. Pierwszy raz wi- dzę coś podobnego. Nie śnieg, nie krupy, tylko dźwięczące, przejrzyste drobinki lodu. W powietrzu tego nie widać, ale toczą się po blasze pod- okiennej i słychać szklisty szelest pośród nagich gałęzi. Nagroda Hemingwayowska została jednak ogłoszona dziś w "Życiu Warszawy". Wydrukowano to paru wierszami petitu w najbardziej nie- widocznym kącie kolumny; tak że nawet nie wszyscy znajomi laure- atów tę wzmianeczkę zauważyli. 13 XII 1959. Niedziela Jakie to szczególne, że są przysłowia: "Zbyt piękne, aby było pra- wdziwe", "Smutne, ale prawdziwe". A nie ma nic w rodzaju: "Piękne, radosne, bo prawdziwe". Na okładkach nocą czytanych książek znalazłam ledwo możliwe do odcyfrowania takie oto dwie notatki dla abstrakcjonistów i, oczywiście, nie dotyczące żadnej określonej rzeczywistości: "Minęły czasy, kiedy 450 451 można było chrzcić przemocą i masowo. Nawet rządy najbardziej, po- wiedzmy, autorytatywne muszą się liczyć z uczuciami i wierzeniami mas, choćby i nieshzsznymi albo za niesłuszne uważanymi. Każdy nie- odpowiednio zastosowany środek przymusu do ##nowego" będzie się mścił złą krwią, bardzo złą krwią. A ze złej krwi robi się gangrena, z gangreny - śmierć duchowa. Tu trzeba nie tylko programu, lecz i geniu- szu". I druga, dawniejsza, sprzed kilku lat: "W czasach wszechwładzy państwa ostrze krytyki jawnej czy przytajonej zwraca się wyłącznie przeciwko tym lub owym szczeblom władzy. W atrofię popada wtedy krytyka społeczeństwa, bez której nie ma normalnego życia, postępu ani rozwoju. I to jest niepowetowana szkoda, a nieunikniona w warunkach, gdy z punktu widzenia społeczeństwa ##wolno" krytykować tylko wła- dze, a z punktu widzenia władz - na odwrót". IS XII 1959. Wtorek Przeczytałam w nocy "Korzec maku" Wierzyńskiego'. Ku mojemu zdumieniu odkryłam takie cuda poezji. To jest jednak wielki poeta. Po- myśleć, że to leżało trzy lata przeszło - od Londynu. A teraz chyba nie będę się z tą książeczkę rozstawać. Tam jest i o racji. Nasze serca czułe Całą naszą peregrynację Zamknąć można w formułę Gorzką i łatwą: Tylko my mamy rację, My mamy rację Ale nic ponadto. A o szczęściu: ...My chcemy wejść tam I rzec u wejścia, Że nam się jednak tutaj należy Troszeczkę więcejszczęścia Niż jest. Ale te cytaty tak, okolicznościowo. Urzekło mnie tyle innych wierszy. A wręcz zafascynowały: "Wiersz określający światowe znaczenie lisa" i "Argonauci" (taka ballada zbó- jecko-miłosna, mordercza i niewinna). I "Wyprawa do Abisynu" i "Owies" - nie, chyba prawie wszystko. Orgia autentycznej poezji, przy której wszystkie dzisiejsze wymęczone próby wydały mi się zimne i sztuczne. I co za żałość, co za nostalgia idzie z genialnego bezsensu tych wierszy. [...] 1 Kazimierz Wierzyński - Korzec nznku,1951 Warszawa. 21 XII 1959. Poniedziafek Dziwne. Zupełnie wyleciało mi z pamięci, że 17 XII na zaproszenie P1W-u i Domu Książki miałam wieczór poświęcony mojej książeczce o Conradzie. Odbyło się to w Domu Księgarza na Starym Mieście. Sala nieprzyjemna, długa i wąska, źle oświetlona. Bardzo przepełniona, przed rozpoczęciem zaryglowano drzwi, bo tłoczył się nadmiar ludzi. Umieram zawsze ze wstydu, kiedy widzę, jak zamykają przed ludźmi drzwi. Czytałam "Przypis do ##Szkiców o Conradzie""'. Słuchano jak zawsze świetnie i w absolutnej ciszy. Ale potem, nieliczne i z trudem wydębione "głosy" były raczej antyconradyczne.[...] Zaraz po obiedzie wyjechałam do Warszawy, bo dziś o szóstej w Pen-Clubie wręczenie Nagrody Hemingwaya Annie [...). Wynikł pra- wdziwy skandal. Wręczając laureatom dyplomy nagrody Zawieyski po- wiedział: "Niestety - nie ma w tych kopertach tego, co najważniejsze- czeku. Nasze wydawnictwa nie rozporządzają w tej chwili odpowiednią gotówką i wypłacą nagrodę dopiero po Nowym Roku". Na sali głośno się śmiano, śmieli się i Amerykanie z ambasady. Cóż to za kompromitu- jący skandal ! 1 Ledwie zamknąwszy w formie książkowej swoje Szkice o Conradzie (1959), Dą- browska przystąpiła do ich następnej seru: artykuł Przypis do " Szkiców o Conradzie " (pierwodruk "Nowa Kultura" 1960, nr 1, przedruk w: PR, t. II i Szkice o Conradzie, wyd. II,1974) dotyczył głównie stosunku Conrada do kolonializmu (w świetle lektury Gunthera). 22 XII 1959. Wtorek O wpół do jedenastej z Zawieyskim na pierwsze zebranie Zarządu ZLP. Był duży program, ale do drugiej zdołaliśmy wyczerpać tylko pierwszy punkt: ukonstytuowanie się prezydium. Zebranie było odstrę- 452 453 czająco przykre. Pierwszy (z polecenia partii) wystąpił (jako najmniej niestrawny) Hołuj ze znaną mi już od Jarosława propozycją oficjalną stawiającą na trzech wiceprezesów: Putramenta, Żółkiewskiego i Brezę. Hołuj bardzo trafnie i mimo woli pejoratywnie nazwał to "mocną pro- pozycją" (propozycją więc z pozycji siły). Jarosław zapytał, czy są ja- kieś inne propozycje; zgłosiłam: Zawieyskiego, Jasienicę i Żółkiewskie- go. Żółkiewski w horrendalnie obfitym przemówieniu [...] zrzekł się kan- dydowania wyraźnie przestraszony, aby go nie wybrano bez Putramen- ta. Słonimski z niesłychaną ostrością i odwagą wystąpił przeciw kandy- daturze Putramenta, przewidując w niej próbę dyktatu i ponownego ko- menderowania literaturą. Jeszcze ktoś inny mówił przeciwko Putramen- towi, ale nie pamiętam kto. Ponownie poprosiłam Żółkiewskiego, żeby nie zrzekał się kandydowania; choć - zażartowałam - wolałabym go widzieć ministrem szkół wyższych albo kultury i sztuki, ale skoro już # znalazł się w naszym gronie - niech przyjmie stanowisko wiceprezesa, aby był ktoś partyjny. Na to Żółkiewski: "Jako marksista pukam w drewno, żeby nie być ministrem kultury". I tu polały się rynsztoki jego straszliwej mowności. A co najzabawniejsze swoim głosem bawołu dowodził z pasją, że to on właśnie jest ten zły, on, a nie Putrament reprezentuje "politykę Szczeci- na" (pamiętny Zjazd oddający literaturę pod dyrektywy partii). Że więc on właśnie, jako reprezentujący "złą tradycję" nie nadaje się na wice- prezesa, zaś Putrament jest właśnie ten lepszy itp. Wszyscy bezpartyjni zaczęli po prostu chichotać głośno; Anna # krzyknęła: "Dajcie spokój, jeden gorszy od drugiego. Putrament zakrzy- czy, a Żółkiewski zagada nas na śmierć". [...] Wreszcie zabrał głos Iwaszkiewicz i mówił, jak na niego, wcale god- nie: "Przypominam kolegom - powiedział - że ja tu jestem prezesem Związku i do mnie należy nie dopuścić majoryzowania zarządu przez kogokolwiek. Jestem za kompromisem, ale i w kompromisie będę szedł tylko do pewnych granic. Koniec końców wyleciałem z Zarządu Komi- tetu Pokoju za sprawę węgierską. Ponieważ prócz wiceprezesów mamy , wybierać skarbnika Zarządu proponuję kompromis następujący: wybrać na wiceprezesów: Zawieyskiego, Jasienicg i Putramenta, a na skarbnika Brzechwę (partyjny). W ten sposób w prezydium będzie dwu partyj- nych i dwu bezpartyjnych z bezpartyjnym prezesem. To mniej więcej odpowiada rzeczywistemu stosunkowi sił w Związku. Kto jest za tą mo- ją propozycją?" Jakoś przyjęto to milczeniem, domagając się jedynie głosowania taj- nego, któremu Putrament jeszcze raz próbował się przeciwstawić - na- daremnie. Zaraz po przemówieniu Iwaszkiewicza przystąpiliśmy do głosowania na kartkach. (Ja napisałam tylko nazwiska Zawieyskiego i Jasienicy.) Wynik głosowania był właściwie przyjęciem kompromisowej propozy- cji Jarosława. Zawieyski, Jasienica i Putrament otrzymali po 9 głosów (na czternaście) na wiceprezesów, Brzechwa - 9 na skarbnika. 31 XII 1959. Czwartek Zjadłyśmy dobrą kolację, do której Tula właśnie dopominała się wina i pożyczywszy sobie wszystkiego dobrego, ale bez tej szczerej radości, która zawsze towarzyszyła mojemu życiu domowemu, około jedenastej położyłyśmy się spać. 454 455 Uroczystość wręczenia Nagrody im. E. Hemingwaya J.J. Szczepańskiemu i Annie Kowal- skiej. Pzzemawia J. Parandowski, obok J. Zawieyski. Fot. A. Szypowski Ale Tula była dzisiaj cały czas dosyć wesoła i przyjemna, a ja mam w sobie jeszcze tyle dyspozycji do cieszenia się życiem osobistym, że rada byłam i temu. Tula przeczytała... "Ludzi stamtąd" i powiedziała do Anny: "Wiesz, że to fajna książka ci ##Ludzie stamtąd"". Nareszcie wstęp do jakiegoś zainteresowania się literaturą "dorosłą" i nie kryminalną! To mnie też ucieszyło. Dałam jej do przeczytania hi- storię psa w "Nocy ponad światem". Uprzedziłam ją, że to bardzo smut- ne opowiadanie, o wiele smutniejsze jak opowiadanie o Tumrym. Charakterystyczna była jej reakcja: "Nie - rzekła - to nie jest takie smutne jak o Tumrym". A po chwili dodała: "Bo taki musi być koniec psa, który lata za sukami". Nie zauważyła wcale tragicznego losu czło- wieka! Annie zaś powiedziała, że najlepiej podoba jej się... "Łucja z Poku- cic". Spis ilustracji s. 2 Maria Dąbrowska. Fot. B. Linke (ze zbiorów A. Linke) s. 6 Tu odbywało się Na wsi wesele. Grzegorzewice, zagroda pana młodego, widok obecny. Fot. J. Szumski s. to Karta tytułowa zbioru opowiadań i okładka zbioru esejów. Repr. M. Sokołowski s.12 Królowa Elżbieta Belgijska w Warszawie. Obok od lewej: Z. Drzewiecki, J. Iwaszkie- wicz, min. T. Galiński (CAF) s.19 Z pobytu w NRD. Po lewej stronie siedzą m.in.: M. Dąbrowska, A. Milska; po prawej: R. Karst, M. Jastrun (Archiwum M. Dąbrowskiej w Muzeum Literatury). s. 21 Tomasz Mann i Anna Seghers w Weimarze,1955 (CAF) s. 23 Podczas plenum ZLP, czerwiec 1955. Rys. J. Zaruba (repr. z "Nowej Kultury") s. 37 Festiwal Młodzieży w Warszawie (CAF) s. 39 Podczas Festiwalu (jw.) s. 42 Tomasz Mann (jw.) s. 44 Przed uniwersytetem w Lozannie,1908. Od lewej stoją: Zofa Wajnkiper, Mela Ehrlich, Wanda Piechowska; siedzą: Mańcia Starorypińska, Maria Szumska (Archiwum M. Dą- browskiej w Muzeum Literatury) 457 s. 49 Paweł Hoffman (ze zbiorów ZLP) s. 57 Aleksander Bogdański, ok.1960 (ze zbiorów rodzinnych) s. 59 Ignacy Gogolewski w Dziadach,1955. Repr. M. Stanecki (ze zbiorów Muzeum Teatral- nego) s. 61 Pałac w Nieborowie od strony ogrodu (z księgi pamiątkowej Nieborów l945-I970) s. 64 Sala biblioteczna (jw.) s. 72 Karta tytułowa szkiców z NRD. W celi Lutra na zamku wartburskim odbyła się rozmo- wa pisarki z diabłem. Repr. M. Sokołowski (ze Szkiców z podróży) s. 73 Nina Iwanowa-Perczyńska,1954 (ze zbiorów rodzinnych) s. 74 Nina i Maciej Perczyńscy z synem (jw.) s. 76 Zespół Everyman's Opera w Warszawie (CAF) s. 79 Prof. Jerzy Jakubowski (z archiwum PAN) s. 86 "Pokój złocisty", w którym pisarka zwykle mieszkała (z księgi pamiątkowej Nieborów 1945-l970) s. 87 (bez podpisu) Sikorka (z albumu Ptaki ziempolskich J. B. Sokołowskiego) s. 89 Do trumny Bieruta wystawionej w gmachu KC PZPR (CAF) s. 96 Aniela Steinsbergowa 458 s. 99 Światowa Rada Pokoju w Sztokholmie. Sekretarz generalny J. Laffitte wita delegację radziecką: W. Wasilewską, O. Kornijczuka, I. Erenburga (CAF) s.102 M. Dąbrowska i A. Kowalska na sali obrad (jw.) s.107 Jan Wegner w ogrodzie nieborowskim (ze zbiorów J. Wegnera) s.lll (bez podpisu) Słowik rdzawy (z albumu Ptaki ziem polskich J. B. Sokołowskiegoj s.114 Aleksander Gierymski - Przedpogrzebem. Repr. M. Stanecki (z Zakładu Zbiorów Spe- cjalnych Biblioteki Narodowej) s.116 Władysław Broniewski (CAF) s.118 Leopold Infeld i Stanisław Lorentz w Nieborowie (z księgi pamiątkowej Nieborów l 945- 7970) s.120 Gabriela (z Szumskich) i Andrzej Lipkowie, X 1955, zdjęcie ślubne (ze zbiorów A. Lip- ki) s.122 Nieborów. Widok z wieży pałacu na zabudowania wiejskie, 1798. Rys. tusz.. pędzel Marcin Norblin i Michał Płoński (z księgi pamiątkowej Nieborów l945-I970) s.124 Dom Lipków w Lipkach. Fot. A. Lipka (ze zbiorów A. Lipki) s. I26 Lipkowie: (od lewej) Zygmunt Franciszek, Maria Ludomira, Bogumiła Józefa, Maria Zofia, Bronisława (żona Zygmunta Franciszka), Jan Tadeusz, Lipki 1925. Fot. B. Z. Lipka (jw.) s.133 M. Dąbrowska i E. Dieckmann w Weimarze (ze zbiorów ZLP) s.137 Widok z okna pokoju, w którym pisarka mieszkała w Lipkach. Fot. A. Lipka (ze zbio- rów A. Lipki) 459 s.139 Sosny i jałowce w Lipkach. Mal. M. Dąbrowska, sierpień 1956 (Archiwum M. Dąbro- wskiej w Muzeum Literatury) s.144 Z seminarium nauczycielskiego w Białej Podlaskiej, lata siedemdziesiąte XIX w. Od le- wej: Zygmunt F. Lipka z kolegami Rusinami - Cyprianem Lebiedzińskim, Bieleckim i Michałem Kozikiem (ze zbiorów A. Lipki) s.146 Trzy ciotki: (od lewej) Bronisława Zygmunta (Lola), Bogumiła Józefa, Maria Ludomi- ra, Lipki 1955. Fot. A. Lipka (jw.) s.147 Bolesław Pobożny z Księstwa Kaliskiego, tzw. piesza pieczęć. Repr. M. Stanecki (z Za- kładu Zbiorów Specjalnych Biblioteki Narodowej). s.149 Dom W. Lipki-Witka w Lipkach. Fot. A. Lipka (ze zbiorów A. Lipki) s.150 (bez podpisu) Szpak (z albumu Ptaki ziem polskich J. B. Sokołowskiego) s.151 Krajobraz podlaski. Mal. M. Dąbrowska, sierpień 1956 (Archiwum M. Dąbrowskiej w Muzeum Literatury) s.161 Nadzwyczajne zebranie Oddziahi Warszawskiego ZLP. Po prawej m.in.: M. Dąbro- wska, S. Piętak, I. Krzywicka, J. Andrzejewski (CAF) s.165 Jerzy Szumski,1957 (Archiwum M. Dąbrowskiej w Muzeum Literatury) s.171 Wiec w auli Politechniki Warszawskiej (jw.) s.172 VIII Plenum: powrót Władysława Gomułki. Obok niego stoją: A. Starewicz, A. Rapa- cki, J. Cyrankiewicz (CAF) s.174 Spotkanie członków Biura Politycznego (J. Cyrankiewicz, W. Gomułka, A. Zawadzki, E. Ochab) z delegacjami robotników i studentów (jw.) s.178 Mieczysław Jastrun,1958. Fot. A. Szypowski (ze zbiorów rodzinnych) 460 s.182 Kardynał Stefan Wyszyński (CAF) s.185 Maria Dąbrowska i Melchior Wańkowicz na Niepodległości. Fot. M. Wańkowicz (ze zbiorów M. Gawryś) s.191 Powrót W. Gomułki z Moskwy; postój w Białej Podlaskiej (CAF) s.195 # Zjazd literatów w grudniu 1956. W sali obrad w pierwszym rzędzie widoczni: A. Pytla- kowski, G. Morcinek, W. Broniewski, S. R. Dobrowlski, K. Kuryluk; w drugim rzędzie: L. Lewin, I. Krzywicka, M. Bielicki, J. Iwaszkiewicz, G. Karski; w trzecim rzędzie: A. Kowalska (jw.) s.196 # W sali obrad widoczni w pierwszym rzędzie: I. Krzywicka; w drugim rzędzie: A. Ko- walska, M. Dąbrowska, M. Morozowicz-Szczepkowska, J. Wirski; w trzecim rzędzie: J. Wyka, Z. Szleyemowa, M. Jastrun (jw.) s.198 Maria Dąbrowska, Nieborów 1956 (Archiwum M. Dąbrowskiej w Muzeum Literatury) s. 200 Niobe z Nieborowa. repr. M. Stanecki (z Zakładu Zbiorów Specjalnych Biblioteki Na- rodowej) s. 224 W tradycyjnym stroju (CAF) s. 225 Nadanie Marii Dąbrowskiej doktoratu honoris causa Uniwersytetu Warszawskiego. Przy stole prezydialnym: przemawia prof. J. Krzyżanowski; siedzą: rektor S. Turski, dziekan Z. Libera (jw.) s. 228 Ks. Jan Terlikowski z rodziną (ze zbiorów ks. J. Terlikowskiego) s. 230 Ks. Jan Terlikowski na wierzchowcu (jw.) s. 237 Maria Dąbrowska w domu na Niepodległości. Fot. A. Szypowski (ze zbiorów ZLP, repr. M. Sokołowski) 461 s. 243 Dom w Komorowie, ul. Kraszewskiego róg Słowackiego (Archiwum M. Dąbrowskiej w Muzeum Literatury) s. 247 Z Dylusiem (ze zbiorów M. Gawryś) s. 250 Spacer w Komorowie: A. Kowalska, M. Dąbrowska i Dyluś (jw.) s. 257 Henryk Kotoński (ze zbiorów H. Kotońskiego) s. 270 (bez podpisu) Kos i kosica (z albumu Ptaki ziempolskich J. B. Sokołowskiego) s. 273 Uroczystość wręczenia Nagrody Wydawców Markowi Hłasce. Na zdjęciu widoczni m.in.: A. Ostrowski, A. Grochowska, J. Kott, J. Stefczyk, H. Wilczkowa, I. Szymańska (CAF) s. 275 Anna Kowalska w Komorowie, 1958. Fot. A. Szypowski (Archiwum M. Dąbrowskiej w Muzeum Literatury) s. 277 Śródmieście Warszawy na przełomie lat 1950/60 (CAF) s. 282 Katedra w Naumburgu: Uta i Regelinda (Śmiejąca się Polka), słynne rzeźby nieznanego mistrza z XIII w. Repr. M. Stanecki (z Zakładu Zbiorów Specjalnych Biblioteki Naro- dowej) s. 288 Maria Dąbrowska i Jerzy Stempowski, Berno 1963 (Archiwum M. Dąbrowskiej w Mu- zeum Literatury) s. 293 Marek Hłasko, Maisons-Laffitte 1958 (ze zbiorów A. Osieckiej) s. 294 Dyluś. Fot. A. Szypowski (Archiwum M. Dąbrowskiej w Muzeum Literatury) s. 298 W 140-lecie Uniwersytetu Warszawskiego (CAF) s. 300 Elżbieta Barszczewska i Marian Wyrzykowski w Norze Ibsena, Teatr Kameralny w Wacszawie,1958. Fot. M. Myszkowski (ze zbiorów codzinnych) s. 302 Odwiedziny w Kaliszu. Fot. A. Szypowski (Archiwum M. Dąbrowskiej w Muzeum Li- teratury) s. 304 Przed gmachem Towarzystwa Muzycznego. Z tyłu Łucja Fulde. Fot. A. Szypowski (ze zbiorów ZLP) s. 305 Wyprawa do Russowa. W domu niegdyś rodzinnym. Fot. A. Szypowski (Archiwum M. Dąbrowskiej w Muzeum Literatury) s. 306 Dąbrowska pokazuje drzewa parkowe. W głębi staw, w którym "prano owce". Fot. A. Szypowski (ze zbiorów IBL) s. 308 Wśród najstarszych, pamiętających jej rodziców. Przyjęcie w szkole w Starym Russo- wie. Od lewej: M. Dąbrowska, A. Kowalska, Mateusz Bogusiak, Stanisław Żarnecki. Fot. A. Szypowski (ze zbiorów IBL) s. 310 Danuta Kelch,1955 (Archiwum M. Dąbrowskiej w Muzeum Literatury) s. 319 (bez podpisu) Ptaki (z albumu Ptaki ziempolskich J. B. Sokołowskiego) s. 321 Stanisław Czekanowski (ze zbiorów B. Bukowieckiej) s. 324 Uprawianie ogródka. Fot. A. Szypowski (ze zbiorów ZLP) s. 330 Fotos z filmu Ostatni dzieri lata s. 339 Boris Leonidowicz Pasternak, Pierediełkino 1958. Fot. T. Drewnowski s. 342 Papież Jan XXIII (CAF) s. 347 Krystyna Skuszanka i Jerzy Krasowski (jw.) 462 463 s. 353 Na zjeździe literatów we Wrocławiu. Od lewej: J. Zawieyski, H. Mortkowicz-Olczako- wa, M. Dąbrowska, A. Słonimski, J. Parandowski (jw.) s. 359 Droga do Rosji, 131 1959. Rys. M. Dąbrowska. Repr. M. Sokołowski (z dziennika, z. 61) s. 361 Jadwiga i Kirył Staniukowiczowie nad Oką,1959 (ze zbiorów rodzinnych) s. 362 Kirył P. Staniukowicz,17 I 1959. Repr. M. Sokołowski (z dziennika, z. 61) s. 369 Ks. Jan Zieja, Dębki 1959 (ze zbiorów ks. J. Ziei) s. 370 Ks. Jan Zieja z matką, Laski 1933 (jw.) s. 378 Gabriela Lipkowa z dziećmi: Jasiem i Agnieszką (Archiwum M. Dąbrowskiej w Muze- um Literatury) s. 385 M. Dąbrowska z Dylem. Fot. A. Szypowski (jw.) s. 398 Portret Maru Dąbrowskiej. Rys. węglem A. Jasińska-Nowicka, 8 VI 1959 (Archiwum M. Dąbrowskiej w Muzeum Literatury) s. 401 W "Piwnicy pod Baranami". Pierwszy z lewej - Piotr Skrzynecki, pośrodku - Ewa De- marczyk s. 403 Mogiła. Prezbiterium kościoła cysterskiego z pocz. XIII w. Fot. T. Chrzanowski s. 404 Wielkie piece w Hucie im. Lenina (CAF) s. 405 W garderobie Teatru w Nowej Hucie (CAF) s. 407 Po prapremierze Geniusza sierocego. Od lewej: J. Szajna, M. Dąbrowska, J. Cyrankie- wicz, K. Skuszanka (Archiwum M. Dąbrowskiej w Muzeum Literatury) s.411 W Kuźnicy na Helu: Bronisław Linke, Maria Dąbrowska i Tula Kowalska z psem Ego- nem (ze zbiorów A. Linke) s. 413 Port rybacki w Kuźnicy nad Zatoką. Repr. M. Stanecki (z Zakładu Zbiorów Specjalnych Biblioteki Narodowej) s.415 (bez podpisu) Mewy (z albumu Ptaki ziempolskich J. B. Sokołowskiego) s. 419 W Komorowie; od lewej: A. Kowalska, Z. Illg, M. Szypowska, M. Kowalska (z psem Egonem), H. Ghichowska. Fot. A. Szypowski (Archiwum M. Dąbrowskiej w Muzeum Literatury) s. 424 Stacja WKD Komorów (ze zbiorów Biblioteki im. M. Dąbrowskiej w Komorowie) s. 430 Michał Rusinek (CAF) s. 432 Wieczór w siedemdziesięciolecie urodzin M. Dąbrowskiej. Gratulacje składa Antoni Słonimski. Fot. A. Szypowski (Archiwum M. Dąbrowskiej w Muzeum Literatury) s. 434 Dagny Przybyszewska. Repr. M. Sokołowski (Muzeum Literatury) s. 440 Stanisław Grochowiak. Ernest Bryll. Władysław Terlecki (ze zbiorów ZLP) s. 450 Książka o Conradzie,1959, strona tytułowa. Repr. M. Sokołowski s. 454 Uroczystość wręczenia Nagrody im. E. Hemingwaya J.J. Szczepańskiemu i Annie Ko- walskiej. Przemawia J. Parandowski, obok J. Zawieyski. Fot. A. Szypowski (ze zbioru M. Gawryś) Ilustracje przygotowali: Danuta Orlik Marian Sokołowski Maciej Stanecki 464 Spis treści Rok 1955 . . . 5 Rok 1956 . . . 67 Rok 1957 . . . 204 Rok 1958 . . . 270 Rok 1959 . . . 356 Spis ilustracji. . . . . 457 Sprzedaż wysyłkową książek SW "Czytelnik" prowadzi Księgarnia Wysyłkowa "Faktor" 02-792 Warszawa 78, skrytka pocztowa 60