Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie Udzial wlasny - Elsebeth Egholm PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Strona 1
Strona 2
Tytuł oryginału:
SELVRISIKO
Copyright © 2004 by Elsebeth Egholm and Gyldendal Published by agreement with
Copenhagen Literary Agency ApS, Copenhagen.
Copyright © 2018 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga Copyright © 2018
for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga Projekt graficzny okładki: Ilona
Gostyńska-Rymkiewicz Zdjęcie autorki: © Sanne Berg, Politikens Forlag Redakcja:
Jolanta Olejniczak-Kulan Korekta: Anna Just, Marta Chmarzyńska, Iwona Wyrwisz ISBN:
978-83-8110-478-4
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub
fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z
sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał
praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim
lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie
zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na
użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail:
[email protected]
www.soniadraga.pl
www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga
E-wydanie 2018
Skład wersji elektronicznej:
konwersja.virtualo.pl
Strona 3
Spis treści
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11
12
13
14
15
16
17
18
19
Strona 4
20
21
22
23
24
25
26
27
28
29
30
31
32
33
34
35
36
37
38
39
40
41
42
43
44
Strona 5
45
46
47
48
49
50
51
52
53
54
55
56
57
58
Przypisy
Strona 6
Dla mojego brata
Benta
Strona 7
1
Najpierw pomyślała, że to przez tanie wino z Netto. Bo cóż innego
mogło sprawić, że czuła się, jakby dwudziestu siedmiu budowlańców pruło
ścianę w jej czaszce?
Oczywiście mogło to również mieć związek z ilością tegoż napoju,
pomyślała Dicte i w półśnie wyciągnęła rękę w kierunku ciepłego ciała Bo.
Głównie po to, by uciszyć jego chrapanie, którym jakby starał się zagłuszyć
dudnienie w jej głowie i odgłos kacowego inferna.
O której się położył? Jak długo spała?
Ostrożnie przewróciła się na bok i spojrzała na świecące wskazówki
zegara. Było wpół do trzeciej. Oczywiście nie ustawiła daty, więc od lat
widniał drugi sierpnia. I faktycznie był drugi, ale miesiąc się nie zgadzał, bo
właśnie zaczął się luty. Według kalendarza na zewnątrz powinno być ciemno,
a według pogodynki z TV2 powinien do tego panować siarczysty mróz z
temperaturą minus piętnaście stopni. Dlatego też założyła do spania wełniane
skarpety, skoro Bo odmówił jej swego towarzystwa w łóżku. Obrażony i
lekko pijany został przed telewizorem i oglądał jakiś kanał sportowy. Niech
szlag trafi byłe żony i ich cholerną zazdrość, którą odreagowują na dzieciach.
I na Bo. I na niej samej, oczywiście. Bo przecież czuła to, choć się do tego
nie przyznawała.
Z drugiego krańca łóżka wysunęło się długie ramię i uderzyło ją lekko w
piersi.
– Co jest? – wychrypiał niewyraźnie.
– Nie wiem.
Zamierzała mu powiedzieć, że nic wielkiego, i żeby spał dalej. Nie miała
siły kontynuować tej rozmowy, słuchać, jak bardzo tęskni za dziećmi i że
Strona 8
poważnie rozważa ich uprowadzenie oraz ucieczkę z nimi w siną dal. Nie
żeby faktycznie przyznał się, że ma taki plan, ale przecież widziała, że chodzi
mu to po głowie.
Przysunął ją do siebie, przytulił. Objął nogami jej nogi i zamarł.
– A to co?
Jednym ruchem poderwał kołdrę i zapalił światło.
– Wełniane skarpety – mruknęła speszona i poczuła się jak stetryczała
staruszka. – Było mi zimno.
Obrzucił skarpetki obojętnym wzrokiem, na jego twarzy było widać
wyłącznie sen. I tanie wino. Może jednak są rzeczy, na których nie warto
oszczędzać.
– Przecież nie o to pytam. Co to za hałas?
Dźwięk dobiegał do nich od dłuższego czasu, w sumie to chyba on ją
obudził. Nagle była całkowicie przytomna i porządnie wkurzona.
– Cholerna gówniarzeria. Noworoczne strzelanie.
Dzieciaki ze wsi musiały wykupić cały magazyn fajerwerków. W każdym
razie race i petardy strzelały nieprzerwanie już od kilku dni. Dicte pomyślała,
że pies pewnie leży teraz pod zlewem i trzęsie się ze strachu.
Bo pokręcił głową i przerzucił nogi przez krawędź łóżka.
– O trzeciej nad ranem? I jeszcze to światło.
Rzeczywiście. Noc w oknie ich sypialni na poddaszu miała kolor
pomarańczowo-czerwony. Nie wyglądało to na światła szklarni oddalonego o
cztery kilometry centrum ogrodniczego. Bo na bosaka przyskoczył do okna.
Dicte przez krótką chwilę widziała jego profil na pomarańczowym tle i
zatęskniła za motylami w brzuchu.
– Pali się – powiedział, z trudem łapiąc oddech.
Teraz i ona stała w oknie i patrzyła na eksplozje. Dach nad stajnią
sąsiadów strzelał jak popcorn w garnku. Pach. Pach. Tryskały iskry,
płomienie muskały mroźne powietrze. Dicte cała zesztywniała, choć trwało
to może z sekundę. Jakby przymarzła do podłogi. Potem odtajała i rzuciła się,
Strona 9
by biec po schodach w samych skarpetkach i piżamie, bo nagle usłyszała coś
innego. Z oddali. Jakiś inny, bardziej żywy odgłos.
– Konie!
Błyskawicznie znalazła się na dole schodów, potknęła się i po ostatnich
stopniach zjechała na tyłku.
– Musimy wydostać stamtąd konie!
Nigdy nie sprawdzała, ile trwa zakładanie kaloszy. Teraz stwierdziła, że
nieskończenie długo.
Za plecami słyszała, jak Bo szarpie słuchawkę telefonu. Oczywiście,
pomyślała, gdy poczuła w płucach ukłucie mroźnego powietrza, a śnieg
zaskrzypiał pod podeszwami. Rozwaga.
To była mantra w jej głowie. Działać rozważnie. Myśleć trzeźwo. Nie
wpadać w panikę jak rżące z przerażenia konie. A mimo to dopadły ją
wątpliwości. Powinna najpierw zapukać do drzwi domu czy od razu pomóc
koniom? Wiedziała, że sąsiedzi wyjechali na narty do Norwegii. Ale była
jeszcze ta kobieta, która u nich mieszkała. Siostra sąsiadki, o ile dobrze
pamiętała. Minęły już czasy, kiedy na wsi wszyscy się znali. A już na pewno
nie dotyczyło to kogoś takiego jak ona, stosunkowo nowego w okolicy.
Rżenie koni przesądziło sprawę. Była w stajni tylko raz, kiedy Svendsen
gonił kota sąsiadów wokół ustawionych w stos beli słomy. Poszła po niego i
dostała burę od gospodyni, zdaje się organistki – w każdym razie miała coś
wspólnego z kościołem.
Wiszące na szynie drzwi przesuwne były ciężkie. Zaparła się całym
ciałem, gdy z dachu w powietrze wciąż strzelały iskry i trzaskał popcorn. I
nic. Ani drgnęły. Odgłosy uwięzionych zwierząt były nie do zniesienia.
W końcu zjawił się Bo i drzwi się otwarły. Ze środka uderzyło ich
piekielne gorąco płonącej ściółki. Choć chyba gorszy był dym. Konie
znajdowały się na samym końcu.
– Od drugiej strony! – krzyknęła. – Tędy się nie da.
Bo pobiegł za nią naokoło kurnika i gnojowni. Przez okna stajni widziała
zwierzęta, które kotłowały się w swoich boksach. W ich oczach dostrzegła
Strona 10
błysk bezgranicznego przerażenia, wywracającego im gałki białkami do góry.
Bo szarpał się ze skoblem stajni, aż w końcu udało mu się go odsunąć.
– Uważaj – zawołał. – Są spanikowane.
Dicte o koniach nie wiedziała nic. Tak naprawdę bała się ich.
– Wychodźcie – krzyknęła. – Idźcie stąd!
Bo pootwierał boksy. Płoszył ogromne zwierzęta i klepał je po zadach.
Ona tylko wrzeszczała, aż poczuła smak krwi w ustach.
– Wychodźcie, do diabła!
I wtedy usłyszała trzask. Poczuła, jak Bo otacza ją ramieniem i bierze na
ręce, i że oboje jakby wypływają unoszeni płonącą falą.
– Dach.
Spojrzała w górę. Bo trzymał ją w ramionach i docisnął jej głowę do
swojego barku. W tej samej chwili puściły krokwie i cały środek kalenicy
zawalił się do wewnątrz.
– Jeszcze tyle zostało w środku – wyszlochała.
Płakała i czuła taki ucisk w piersi, że nie była w stanie oddychać. Bo
pochylił jej głowę, niemal wciskając ją między jej własne kolana. Stała tak
zgięta, jakby miała zwymiotować. Tu, prosto pod nogi, gdzie cienka warstwa
śniegu pod wpływem ciepła zmieniła się w błoto.
– Za późno. Więcej nie możemy zrobić.
– Co powiedziała straż? Dlaczego jeszcze ich nie ma?
Mówiła z głową nadal wiszącą między nogami. Czuła, jak powoli wraca
jej krążenie, i ostrożnie się wyprostowała. W nozdrza od razu uderzył ją
nieznany zapach palenia się czegoś żywego. Bo ujął dłońmi jej twarz i nosem
niemal dotknął jej nosa. Patrzył jej w oczy i nie pozwolił znów się załamać.
– Jadą. Minęło dopiero pięć minut.
Wydawało jej się, że trwało to godziny. Jakby wszystko działo się w
zwolnionym tempie.
Strona 11
Bo wskazał głową na dom.
– Mogę iść sam.
Pokręciła głową i ruszyli razem, trzymając się za ręce jak dzieci.
Kiedy tylko ujrzała uchylone drzwi, wiedziała, że stało się coś bardzo
złego.
Otwarła je na oścież. Dom sprawiał wrażenie pustego i dziwnie
niezamieszkanego.
I wtedy ukazał im się ten widok. Wnętrze wyglądało jak po wybuchu
bomby, choć nie było śladów pożaru. Wszystko roztrzaskane w drobny mak.
Nogi krzeseł powyłamywane. Półki i stoły poprzewracane jak zabawkowe
mebelki, a inne przedmioty – porcelanowe figurki, wazony, ramki ze
zdjęciami, popielniczki, bibeloty – te wszystkie drobiazgi, które się gromadzi
przez całe życie, leżały porozrzucane po podłodze.
Z zewnątrz dobiegał narastający dźwięk syren. Chwilę później na
podjeździe słychać było chrzęst kół samochodu straży pożarnej. Dicte
dobiegł jeszcze inny odgłos, jak nieśmiały pisk.
– Pies – wymamrotała, ale Bo już wyszedł porozmawiać ze strażakami.
– Timbo. Timbooo!
Ciepłym głosem przywoływała małego białego psa lokatorki sąsiadów, na
którego Svendsen zawsze szczekał, a Rose mówiła „tybetański szczekacz
kanapowy”. W rzeczywistości był to chyba spaniel tybetański, ale
charakterystyka Rose wydawała się bardziej trafna.
Leżał pod łóżkiem w sypialni. Dicte dostrzegła pysk, uniesiony i
węszący, czy to przyjaciel nadchodzi czy wróg. Przybrała swój psi ton głosu.
– No chodź, kochanie. Nic ci nie zrobię.
W kuchni znalazła przynętę i spróbowała go skusić.
– Mmm, zobacz, Timbo, suszona rybka. Pycha.
Kuszenie trwało w nieskończoność, mijały kolejne sekundy. W końcu
pies wyszedł prosto w jej objęcia – mały, rozedrgany duszek. Ryby jednak
nie chciał.
Strona 12
– Gdzie twoja pańcia, co? Gdzie ona jest?
Mamrotała w kółko rytmicznie, jednocześnie głaszcząc skołtunioną
sierść. Z krtani psa zaczęły się dobywać dziwne dźwięki, a jego maleńkie
ciało się naprężyło. Timbo spojrzał na nią czekoladowymi oczami spomiędzy
długich kosmyków i wyrzucił z siebie swoją kolację, wprost na jej płaszcz.
Strona 13
2
W redakcji przy Frederiksgade wszystko było jak zwykle. Na ławie
stały strategicznie rozmieszczone pełne niedopałków aluminiowe
popielniczki, wśród nich papierowa torba z bułkami, rozerwana jak po
bezkrwawym cesarskim cięciu, a w tle świszczał termos z pompką, bo ktoś
niedokładnie go zamknął. Płaszcze i kurtki leżały tam, gdzie je rzucono, czyli
wszędzie, tylko nie na wieszaku stojącym w kącie, a gazety walały się po
stole i na podłodze jak zrzucone z wysokości ulotki.
W pracy były cztery osoby. Krzątający się teraz w ciemni fotograf
zatrudniany jako wolny strzelec i trójka dziennikarzy, która jednocześnie
odwróciła się ku Dicte, kiedy ta stanęła w drzwiach kwadrans po dziesiątej, w
samym środku narady redakcyjnej.
– Słyszałaś?
Cecilie zajmująca się sportem rzuciła pytanie jak piłeczkę tenisową przez
całą długość pomieszczenia, zanim Dicte zdążyła zdjąć płaszcz.
– O czym?
O pożarze? Czy wszyscy już wiedzą? Minęło zaledwie sześć godzin, a
Dicte czuła, jakby miało jej rozsadzić głowę od niewyspania i rozmyślania o
miłości, która właśnie weszła w ostry zakręt. Bo pojechał do byłej żony
rozwiązywać ich problemy, kiedy tylko wrócili do domu, w tych samych
cuchnących ogniskiem ciuchach.
– O cięciach – syknęła Cecilie. – Jedna czwarta pracowników redakcji ma
dostać wypowiedzenie.
Dicte przez chwilę nie ruszała się z miejsca, próbując sobie wyobrazić,
jakie to uczucie, kiedy wylewają cię z pracy. Gdy tracisz grunt pod nogami.
– Z powodu?
Strona 14
Przecież dopiero co zatrudnili dodatkowe dwie osoby do działu
kryminalnego i ekonomicznego. Do tego ich redakcja w Århus zaczęła
przyjmować stażystów. Ją samą przeniesiono do działu, który nazywali
ogólnym. Co było jej bardzo nie na rękę, bo oznaczało, że Kaiser ma nad nią
bezwzględną władzę, a ona wolałaby trzymać się od kopenhaskiego
redaktora możliwie najdalej.
– Z powodu matematyki – mruknął Davidsen, który nie był już taki hardy
jak przed tygodniem, kiedy awansował na wydawcę regionalnego. – Rażący
deficyt budżetowy – wyjaśnił i sprecyzował – dwieście pięćdziesiąt
milionów.
– I co z tego? – zdziwiła się. – Od kiedy gazety mają być dochodowe?
Jak chcą zarabiać, to niech produkują majtki albo hulajnogi.
Słysząc to, Holger Søborg, wkrótce kończący swoją edukację praktykant,
parsknął cicho. Przypominał gwiazdę amerykańskiego futbolu ze swoją
kwadratową szczęką i minimalną potrzebną do przetrwania liczbą szarych
komórek, jak go podsumował Davidsen, ale oto po raz pierwszy wykazał się
odrobiną poczucia humoru.
– Majtki – powtórzył Holger i obrzucił łakomym wzrokiem Cecilie, u
której nocował w weekendy.
Ich związek był najgorzej strzeżoną tajemnicą w redakcji, zaraz po fakcie
iż Cecilie zyskała również wysokie noty u Karla Juhla, ich wydawcy, odkąd
konferencja dla pracowników w Kopenhadze przeciągnęła się na cały
weekend. A w weekend, jak wiadomo, można zdziałać całkiem sporo.
– Albo kondomy – dodała Dicte złośliwie.
Holger oblał się rumieńcem. Cecilie spojrzała na nią z wściekłością i
wycedziła przez zęby:
– Na pierwszy ogień pójdą pewnie ci, którzy pracują najkrócej.
Dicte przełknęła ślinę. Od kilku godzin czuła w ustach smak dymu, choć
umyła zęby co najmniej dziesięć razy. Zaczęła kalkulować. Na kogo może
paść? Na nią? Teoretycznie to ona została zatrudniona jako ostatnia, bo po
przeniesieniu z Kopenhagi do Århus dostała nowy numer legitymacji. Z
drugiej strony łączny staż pracy w redakcji Cecilie był krótszy niż jej.
Strona 15
– No, to zależy, jak liczyć – stwierdziła i zrzuciła z krzesła bieżący numer
„Randers Amtsavis”, żeby zająć miejsce.
Pomimo bałaganu na stole udało jej się znaleźć czysty kubek, więc
sięgnęła nim przez szerokość stołu do termosu. Davidsen zaczął niuchać.
– Byłaś wczoraj na grillu? Pachniesz jak szaszłyk z kurczaka.
Dicte pomyślała o koniach, o ich oczach wywróconych białkami do góry
i o dźwiękach, jakie wydawały z siebie śmiertelnie przerażone zwierzęta.
Wolałaby z nikim nie rozmawiać o pożarze, ale i tak wkrótce przeczytają o
tym na stronie agencji Ritzau.
– W nocy spłonęła stajnia sąsiadów.
– Mój Boże – poruszenie Cecilie wydawało się całkowicie szczere – mam
nadzieję, że straty były tylko materialne.
Dziennikarze. Nikt tak jak oni nie potrafi szastać technicznymi pojęciami,
pomyślała Dicte. Straty materialne. Straty osobowe. Słowa, pod którymi
kryją się najprawdziwsze katastrofy i chaos emocji.
– Dwa konie zginęły – wyjaśniła, jakby czytała wiadomości radiowe –
cztery udało nam się wyprowadzić.
– Straszne! – powiedział Holger, wytrzeszczając oczy. – Pomagałaś tam?
Pomagać jak pomagać. Dicte na moment zamknęła oczy. Co to znaczy, że
się pomaga? Wzięła łyk kawy, gorzkiej i czarnej jak smoła.
– Ledwie znam tych ludzi. Pojechali na narty.
– A Bo?
Davidsen nie dał się nabrać. Pokiwała tylko głową. Wiedziała, o co tak
naprawdę pyta. Nie o to, czy Bo u niej był, tylko czy sfotografował tragedię,
jaka się rozegrała.
– Popstrykał trochę, kiedy już przyjechała straż. Ale nie wiem, jak
wyszły.
Davidsen pokiwał głową i powiedział dokładnie to, co spodziewała się
usłyszeć i co brzmiało, jakby powtarzał za Kaiserem. Najwyraźniej jego duch
po wsze czasy będzie się unosić nad ich głowami.
Strona 16
– To dobry temat.
Przez chwilę siedziała jak w próżni, czując tylko mdłości i smak dymu, a
ich głosy słyszała jakby przez ścianę. Pomyślała, że musi zadzwonić do Rose
i ostrzec ją, żeby nie doznała szoku, kiedy wróci po szkole i zobaczy
zgliszcza. Podpalenie – błyskawicznie orzekli strażacy. Zresztą dom
przetrząśnięty od góry do dołu mówił sam za siebie. Rose będzie
zdruzgotana. Rose, która w zasadzie nie jest już dzieckiem i co rusz ucieka z
domu, żeby zanocować u swojego chłopaka.
Dicte ogarnęło znajome uczucie, że otwiera się przed nią otchłań, więc
mocno uchwyciła się kubka z kawą. Człowiek się nad tym nie zastanawia.
Wydaje mu się, że zawsze będzie tak samo, aż nagle któregoś dnia okazuje
się, że dzieci są już duże, podejmują własne decyzje i działają na własną rękę.
I tylko poprzez wychowanie i to, co się im zaszczepiło, ma się jakikolwiek
wpływ na to, jak pokierują swoim życiem. Można jedynie mieć nadzieję, że
wypuszcza się je w świat z odpowiednim bagażem, bo jeśli nie odziedziczyły
po nas zdrowego rozsądku, zdolności dokonywania oceny i wszystkich
umiejętności niezbędnych do przetrwania, to jak sobie poradzą? Jakie
nieszczęścia mogą na nie spaść, kiedy puścimy je wolno?
Jaki bagaż muszą nieść ci – albo ten – którzy podpalili stajnię? Jak do
tego doszło, że tak groźne demony się w nich zakorzeniły? Czy istnieje zło w
czystej postaci? Była skłonna uwierzyć, że tak.
– Dicte?
Głos Davidsena wyrwał ją z rozmyślań.
– Masz ochotę zająć się tą sprawą? Tym pożarem?
Przytaknęła. Ktoś przecież musi to zrobić.
– Macie jakieś wieści od Kaisera?
Redaktor działu informacyjnego zazwyczaj i tak dzwonił z niekończącą
się listą zadań specjalnych, całkowicie ignorując kompetencje Davidsena
jako wydawcy regionalnego. Davidsen zresztą sam również nerwowo
przesunął swoje długie ciało, zapalił papierosa i dmuchnął w nich dymem.
Otwarł usta i już miał coś powiedzieć, kiedy na biurku Dicte zadzwonił
telefon. Zdążyła tylko dostrzec rozczarowanie w jego oczach, bo oczywiście i
Strona 17
on domyślał się, kto to jest.
– Svendsen! – przedstawiła się.W słuchawce było słychać, jak Kaiser coś
przeżuwa. Na bank ciastko z czekoladą. – We własnej osobie – dorzuciła,
siląc się na lekki ton.
– Ten twój kolega z kryminalnego. Wygląda na to, że złożył tę swoją
sprawę.
Czekała cierpliwie. Kaiser czasem mówił niezrozumiale.
– Pomijając całą resztę, tu chodzi przecież o dobre imię, do cholery.
– Dobre imię?
– Policji z Århus, oczywiście – wyjaśnił. – Najpierw ukrywali własne
mandaty za przekroczenie prędkości, a potem odstrzelili dwójkę złodziei
samochodów w Tilst.
– No tak, tyle że w odwrotnej kolejności.
– Jasne, porządek czynników i tak dalej. A teraz jeszcze siedzą po uszy w
tym pożarze – dodał.
Aż tak duża ta sprawa raczej nie jest, pomyślała Dicte. Czy to możliwe,
że agencja Ritzau już napisała o podpaleniu stajni? Jeśli w ciągu dnia
wydarzy się coś lepszego, to całkiem prawdopodobne, że pożar wyląduje
jako wzmianka na stronie czwartej.
– Jakim pożarze? – próbowała go wybadać.
– Nie widzieliście? Nie oglądacie wiadomości?
Kaiser na bieżąco obserwował doniesienia Ritzau na monitorze
komputera, a w telewizji stale przeskakiwał pomiędzy CNN, BBC World i
Sky. Do tego przed końcem dnia miał przeczytane wszystkie duże dzienniki
– duńskie i zagraniczne.
– Szkoły! – wrzasnął jej prosto w ucho, w którym już słyszała odgłosy
koni. – Ktoś podpalił szkołę w samym centrum miasta. A najpierw ją
zdemolował. Szkoła Møllevang, o tę chodzi.
– Kiedy to się stało? – zapytała niezbyt mądrze.
Strona 18
– W nocy. W najciemniejszą, najczarniejszą noc – dorzucił złowieszczo.
– Dzwoń do swojego gościa z kryminalnego. Zdobądź wszystko, co zdołasz.
„Dzieciaki podpalają własną szkołę” – wyrecytował. – To materiał
wybuchowy. Koszmar każdego nauczyciela i rodzica. Jutro wchodzisz z tym
na okładkę, Svendsen.
Strona 19
3
John Wagner objął wzrokiem wszystkich zebranych na porannym
spotkaniu w sali narad. Siedmiu komisarzy śledczych patrzyło wyczekująco
na Jana Hansena, który wrócił właśnie z miejsca zdarzenia, by złożyć raport
w sprawie podpalonej szkoły.
– W życiu nie widziałem czegoś takiego. To wygląda na czysty akt
zemsty.
Twarz Hansena była szara jak ściana za jego plecami. Szerokie ramiona,
zwykle rozpierające koszulę, teraz dziwnie zwisały. Westchnął i postukał
długopisem w blat stołu.
– Kamilla ciągle mówi o jakimś misiu – mówił dalej. – Klasowej
maskotce. Najprawdopodobniej spłonął w pożarze.
Zaczął coś bazgrać w bloku, który miał przed sobą. Wagner pomyślał, że
nie najlepszym pomysłem było wysłanie Hansena do wstępnego rozeznania
sytuacji. Jego córka chodziła do zerówki w szkole Møllevang, więc może
miał jednak zbyt emocjonalny stosunek do sprawy.
– Ma na imię Simon – ciągnął Hansen głosem, który wydawał się rażąco
wysoki u mężczyzny tak postawnego i z głową wygoloną zgodnie z
najnowszymi zaleceniami.
Jak klony, przyszło na myśl Wagnerowi. Dlaczego wszyscy młodzi stróże
prawa chcą koniecznie wzbudzać postrach? Z drugiej strony Hansen pomimo
groźnego wyglądu miał prawdziwe łzy w oczach.
– Kto przyniesie kawę?
Pytanie zadał Ivar K. On i Hansen od zawsze się ze sobą ścierali, a poza
tym publiczne okazywanie uczuć nie było mocną stroną Ivara.
Strona 20
Termos przeniesiono na drugi koniec stołu niczym puchar piłkarski.
Wagner nie pił. Jego żołądek odmawiał przetwarzania owej szczególnej
smolistej substancji, którą na komendzie nazywano kawą. Poza tym wciąż
miał w ustach smak porannej kawy, którą Ida Marie zaparzyła mu z
brazylijskich ziaren i posłodziła długim pocałunkiem.
– Co o tym sądzisz? – zwrócił się do Hansena, który w końcu,
odsłużywszy swoje w Wydziale Porządkowym, został ku utrapieniu Ivara K
przeniesiony do Wydziału Kryminalnego. – Jakie są twoje wrażenia?
Zwyczajny wandalizm czy coś więcej?
Hansen odłożył długopis i potarł twarz dłońmi. Powieki opadały mu ze
zmęczenia. Roczne bliźniaki, sześcioletnia Kamilla i żona pielęgniarka
pracująca na nocki. Miał całkiem sporo na głowie.
– Myślę, że sprawcy są młodzi – zaczął powoli. – Sądzę, że dość dobrze
znają to miejsce. Oczywiście sam będziesz mógł to sobie później obejrzeć,
ale zdaje się, że działali systematycznie, choć wygląda to jak pobojowisko.
Zwyczajny wandalizm…
Znów wziął do ręki długopis i znów zaczął pstrykać nim o stół, kręcąc
wolno głową.
– Cóż. Nazwijcie mnie złym prorokiem, ale moim zdaniem stąd już tylko
krok dzieli nas od sytuacji, w której ktoś z klamką wchodzi do szkoły i
strzela na oślep do uczniów i nauczycieli.
Zdecydowanie dobrze, że to nie Hansen odpowiada za kontakty z prasą.
Wagner już widział te nagłówki: „Kiedy nastąpi masakra?”. Wszyscy
rodzice, których dzieci chodziły do tej szkoły, zostali tego samego ranka
telefonicznie powiadomieni o zdarzeniu. Hansen skontaktował się z
Wagnerem, a ten poprosił go, żeby pojechał i rozeznał się przed poranną
odprawą.
Hansen zaczął opisywać zniszczenia, korzystając z notatek. Jeden z
budynków spłonął niemal doszczętnie, a budynek główny zdewastowano. Na
podłodze rozlano roztwory z pracowni chemicznej, leki, wodę i różnobarwne
płyny. Do tego odłamki szkła, potrzaskane muszle klozetowe i umywalki,
połamane termosy na kawę i herbatę, powyłamywane drzwi i porąbane
szafki. Innymi słowy, totalny chaos.