Max Frisch Stiller I Przekład: Jacek Fruhling Część pierwsza Notatki Stillera w więzieniu Widzisz, dlatego tak trudno jest wybrać siebie samego, że w tym wyborze absolutna izolacja identyczna jest z największą ciągłością, że dzięki niemu każda możliwość stania się czym innym, a raczej przekształcenia się w co innego zostaje bezwarunkowo wykluczona. ...gdy budzi się w nim żądza wolności (a budzi się ona w wyborze, tak jak on ją z góry warunkuje), wybiera sam siebie i walczy o tę własność jak o swoje szczęście, i w tym jest jego szczęście. Kierkegaard - „Albo - albo” Zeszyt pierwszy Nie jestem Stillerem! Dzień w dzień od chwili zamknięcia mnie w tym więzieniu, któ- re później opiszę, powtarzam to, przysięgam i żądam whisky, bez której odmawiam dalszych zeznań. Wiem bowiem z doświadczenia, że bez whisky nie jestem sobą samym, lecz skłaniam się do tego, by ulegać wszelkim dobrym wpływom i grać rolę, która by tamtym odpowiadała, ale nie ma ze mną nic wspólnego. A ponieważ teraz, w mojej absurdalnej sytuacji (uważają mnie za zaginionego obywatela tego miasteczka!) chodzi jedynie i wyłącznie o to, żeby się nie dać zagadać i mieć się na baczności przed wszystkimi ich uprzejmymi próbami ubrania mnie w cudzą skórę oraz o to, by pozostać nieprzekupnym, oświadczam z całą brutalnością: wobec tego, że chodzi jedynie i wyłącznie o to, żebym nie był nikim innym, niż tym, kim - niestety - jestem naprawdę, nie przestanę domagać się głośno whisky, ilekroć ktoś zbliży się do mojej celi. Nawiasem mówiąc, kazałem już cztery dni temu zameldować, że może to nie być najprzedniejsza marka, ale w każdym razie nadająca się do picia. W przeciwnym wypad- ku pozostanę trzeźwy i mogą mnie przesłuchiwać, ile chcą, nic z tego nie wyjdzie, przynajm- niej nic prawdziwego. Na próżno! Dziś przynieśli mi ten zeszyt pełen czystych kartek: mam opisać swoje życie! Chyba po to, żebym dowiódł, iż posiadam je i jest inne niż życie ich zagi- nionego Stillera. - Niech pan po prostu napisze prawdę - powiada mój obrońca - tylko szczerą prawdę. Świeżego atramentu może pan nabrać do pióra w każdej chwili. Dziś minął tydzień od policzka, który doprowadził do mego uwięzienia. W myśl pro- tokołu byłem solidnie wstawiony i dlatego mam trudności z opisem zewnętrznego przebiegu sprawy. - Pójdzie pan z nami! - rzekł celnik. - Proszę mi nie robić trudności - odparłem - mój pociąg odjedzie lada chwila... - Ale bez pana - powiedział celnik. Sposób, w jaki mnie ściągnął ze stopnia, odebrał mi całkowicie chęć udzielania odpo- wiedzi. Miał w ręku paszport. Drugi urzędnik, który stemplował paszporty podróżnych, znaj- dował się jeszcze w pociągu. Zapytałem: - Dlaczego ten paszport jest nie w porządku? Żadnej odpowiedzi. - Spełniam tylko swój obowiązek - powtórzył kilkakrotnie - pan o tym dobrze wie. Nie odpowiadając na moje pytanie, dlaczego paszport nie jest w porządku - chodziło o paszport amerykański, z którym objechałem pół świata! - powtórzył w dialekcie szwajcar- skim: - Proszę iść z nami! - Panie - oświadczyłem - jeżeli nie chce pan dostać po gębie, proszę mnie nie trzymać za rękaw. Nie znoszę tego. - No, proszę naprzód! Wymierzyłem policzek, kiedy młody celnik, mimo mego równie uprzejmego jak wy- raźnego ostrzeżenia, upierał się z miną ustawowo chronionej wyniosłości, że wkrótce mi po- wiedzą, kim jestem naprawdę. Jego granatowa czapka zatoczyła nad peronem łuk dalszy, niż tego należało oczekiwać. Młody celnik, pozbawiony czapki i dzięki temu przez chwilę bar- dziej ludzki niż dotychczas, był do tego stopnia zaskoczony, nawet nie zły, tylko zbity z tro- pu, że mógłbym spokojnie wskoczyć. Pociąg właśnie ruszył, w oknach tłoczyli się pasażero- wie machający chustkami, drzwi wagonu były jeszcze uchylone. Nie wiem, dlaczego nie wskoczyłem. Mogłem wyrwać mu paszport z ręki, tak mi się przynajmniej wydaje, gdyż, jak powiedziałem, młody człowiek był tak ogłupiały, jak gdyby całą duszą tkwił w owej toczącej się czapce. Dopiero kiedy sztywna czapka przestała się toczyć, ogarnęła go zrozumiała furia. Schyliłem się w tłoku, usiłując przed oddaniem mu granatowej czapki, ozdobionej szwajcar- skim krzyżem, odkurzyć ją nieco. Uszy miał purpurowe. Rzecz dziwna: ruszyłem za nim jak- by pod presją przyzwoitości. Bez słowa, nie dotykając mnie, co wcale nie było potrzebne, zaprowadził mnie na wartownię, gdzie kazano mu czekać pięćdziesiąt minut. - Proszę - powiedział komisarz - niech pan siada! Paszport leżał na stole. Od razu zdziwił mnie zmieniony ton, rodzaj gładkiej, niezbyt zręcznej uprzejmości, z którego wycią- gnąłem wniosek, że po prawie godzinnym przyglądaniu się paszportowi moje amerykańskie obywatelstwo uznane zostało za niewątpliwe. Aby naprawić arogancję młodszego celnika, komisarz przysunął mi nawet krzesło. - Jak słyszę, mówi pan po niemiecku - powiedział. - A dlaczegóż by nie? - zapytałem. - Proszę - uśmiechnął się - niech pan siada. Stałem w dalszym ciągu. - Jestem pochodzenia niemieckiego - oświadczyłem. - Jestem Amerykaninem nie- mieckiego pochodzenia. Wskazał mi krzesło. - Proszę - powiedział, ociągając się chwilę z zajęciem miejsca. Gdybym nie rozmawiał w pociągu po niemiecku, może oszczędziłbym sobie tego wszystkiego. Jakiś pasażer, Szwajcar, przemówił do mnie. Ten człowiek, który mi działał na nerwy od samego Paryża, był również świadkiem wymierzonego przeze mnie policzka. Nie wiem, kim jest. Nigdy tego pana nie widziałem. Wszedł do przedziału w Paryżu, obudził mnie potykając się o moje nogi. Ulokowawszy swój bagaż przepchnął się do otwartego okna, przepraszając po francusku - żeby w narzeczu szwajcarskim pożegnać się z jakąś panią. Led- wie pociąg ruszył, ogarnęło mnie uczucie, że mnie obserwuje. Ukryłem się za nieco podartym „New Yorkerem”, którego dowcipy już znałem, w nadziei że ciekawość mego towarzysza podróży wyczerpie się w końcu. I on czytał gazetę, zuryską. Po uzgodnieniu w języku francu- skim, że okno będzie zamknięte, wystrzegałem się każdego zbędnego spojrzenia na krajobraz. Pan ów, który mógł być zresztą człowiekiem czarującym, czekał tak wyraźnie na okazję roz- mowy i był równocześnie tak zakłopotany, że nie pozostało mi wreszcie nic innego, jak pójść do wagonu restauracyjnego, w którym przesiedziałem pięć godzin i nieco wypiłem. Dopiero między Miluzą i Bazyleą, zmuszony bliskością granicy, wróciłem do przedziału. Szwajcar zaczął mi się znowu przyglądać, jak gdyby mnie znał. Nie wiem, co go nagle ośmieliło do zwrócenia się do mnie; może okoliczność, że znajdowaliśmy się teraz na jego ojczystej ziemi. - Proszę wybaczyć - powiedział nieco stropiony. - Czy nie pan Stiller? Jak powiedziałem, wypiłem trochę whisky. Nie zrozumiałem go, trzymałem w ręku mój amerykański paszport, tymczasem Szwajcar, wpadając w rodzime narzecze, rozłożył ja- kieś pismo ilustrowane. Za nami stali dwaj urzędnicy, celnik i jakiś drugi, trzymający w ręku pieczątkę. Podałem swój paszport. Czułem teraz, że sporo wypiłem - przyglądano mi się nie- ufnie. Mój niewielki bagaż był w porządku. - Czy to pański paszport? - zapytał ten drugi. Roześmiałem się oczywiście. - Jak to - zapytałem po chwili rozdrażniony - co w tym paszporcie jest nie w porząd- ku? Po raz pierwszy zakwestionowano mój paszport, i to tylko dlatego, że ów pan wziął mnie omyłkowo za człowieka z fotografii w jego piśmie ilustrowanym... - Panie doktorze - rzekł komisarz do tego właśnie pana - nie chcę pana dłużej zatrzy- mywać. W każdym razie dziękuję panu za informacje. Znalazłszy się przy drzwiach - wdzięczny komisarz nacisnął klamkę - pan ów skinął mi głową, jak gdybyśmy się znali. Był doktorem, jakich są tysiące. Nie odczuwałem naj- mniejszej potrzeby odwzajemnienia ukłonu. Potem wrócił komisarz i powiedział wskazując mi znowu krzesło: - Jak widzę, panie Stiller, jest pan w trochę nietrzeźwym stanie. - Stiller? - zapytałem. - Nie nazywam się Stiller! - Mam nadzieję - ciągnął dalej beztrosko komisarz - że mimo to zrozumie pan, co mam panu do powiedzenia, panie Stiller. Potrząsnąłem głową. Poczęstował mnie szwajcarskim cygarem. Oczywiście odmówi- łem, gdyż wyraźnie zwrócił się z tym nie do mnie, lecz do jakiegoś pana Stillera. Nie usia- dłem również, choć komisarz rozparł się na krześle, jak gdyby przygotowując się do dłuższej rozmowy. - Dlaczego wpadł pan w takie rozdrażnienie - powiedział - kiedy urzędnik spytał, czy to pański prawdziwy paszport? Zabrał się do przerzucania kartek mego amerykańskiego paszportu. - Panie komisarzu - powiedziałem - nie znoszę, kiedy ktoś chwyta mnie za rękaw. Kilkakrotnie ostrzegałem pańskiego młodego celnika. Bardzo żałuję, że posunąłem się do wymierzenia mu policzka. Oczywiście jestem gotów natychmiast uiścić obowiązującą grzyw- nę. To się rozumie samo przez się. Ile wynosi opłata? Uśmiechnął się nie bez życzliwości. Niestety, oświadczył, nie jest to takie proste. Za- palił cygaro; czynności tej dokonywał z wielką starannością, powoli, jak gdyby czas nie od- grywał w ogóle żadnej roli. - Wydaje się, że jest pan człowiekiem dosyć znanym... - Ja? Skądże znowu? - Nie orientuję się w tych sprawach - odparł - ale wydaje mi się, że ów doktor, który pana poznał, jest o panu wysokiego mniemania. Nie było rady. Pomyłka była oczywista. Wszystko, cokolwiek bym teraz powiedział, wyglądałoby na certowanie się lub przesadną skromność. - Skąd to nazwisko White? - spytał. Mówiłem i mówiłem bez końca. - Skąd pan ma ten paszport? Zachowywał się niemal jowialnie, zaciągał się resztką nieco śmierdzącego cygara, oba kciuki wsadził pod szelki. Było skwarne popołudnie. Komisarz, który przestał uważać mnie za cudzoziemca, od- piął kilka guzików swej dość niewygodnej kurtki. Patrzył na mnie, nie słuchając w ogóle, co mówię. - Panie komisarzu - rzekłem - jestem pijany, ma pan co do tego zupełną rację, ale wy- praszam sobie, żeby jakiś byle doktor... - Twierdzi, że pana zna. - Skąd? - Z pisma ilustrowanego. - Wykorzystując moje pogardliwe milczenie dodał: - Pan ma żonę zamieszkałą w Paryżu? Prawda? - Ja? Żonę? - Na imię jej Julika. - Nie przybywam z Paryża. Przyjeżdżam z Meksyku, panie komisarzu. Podałem mu nazwę statku, czas trwania przejazdu, godzinę zawinięcia do Hawru, go- dzinę wyjazdu z Vera Cruz. - To możliwe - powiedział - ale pańska żona mieszka w Paryżu. Jeżeli dobrze zrozu- miałem, jest tancerką. Podobno prześliczna kobieta. Milczałem. - Julika to jej pseudonim artystyczny - poinformował mnie komisarz. - Podobno była kiedyś chora na płuca i przebywała w Davos. Ale teraz prowadzi szkołę baletową w Paryżu. Zgadza się? Od sześciu lat. Spojrzałem nań tylko. - Odkąd pan zaginął. Jednak usiadłem mimo woli, żeby usłyszeć, co czytelnicy magazynu ilustrowanego wiedzą o człowieku, który widocznie jest do mnie podobny, przynajmniej w oczach pewnego doktora. Wyciągnąłem papierosa. Komisarz, zarażony szacunkiem dla mojej osoby, okazy- wanym przez owego doktora, podał mi ogień. - A więc jest pan rzeźbiarzem. Roześmiałem się. - Zgadza się? - zapytał. I nie dopuszczając do odpowiedzi ciągnął dalej. - Dlaczego podróżuje pan pod fałszywym nazwiskiem? - Nie uwierzył również mojej przysiędze. - Przy- kro mi - powiedział; pogrzebawszy w szufladzie, wyciągnął z niej niebieski formularz. - Przykro mi, panie Stiller, ale jeżeli w dalszym ciągu będzie pan odmawiał okazania prawdzi- wego paszportu, będę zmuszony przekazać pana policji kryminalnej. Musi pan zdawać sobie z tego sprawę. Strząsnął popiół z cygara. - Nie jestem Stillerem! - powtórzyłem, kiedy zaczął z całą sumiennością wypełniać obszerny formularz; miałem wrażenie, że mnie już w ogóle nie słucha. Próbowałem na różne sposoby. Powiedziałem uroczyście i trzeźwo: - Ależ, panie komisarzu, ja nie mam innego paszportu! - Potem z uśmiechem: - Prze- cież to bzdura! - Mimo że byłem pijany, czułem bardzo wyraźnie, że słucha tym mniej, im częściej to powtarzam. Wrzasnąłem więc wreszcie: - Do diabła, nie nazywam się Stiller! - Wykrzyknąwszy to walnąłem pięścią w stół. - Dlaczego pan się tak denerwuje? Podniosłem się. - Panie komisarzu - powiedziałem - niech mi pan teraz odda mój paszport. Nawet nie spojrzał na mnie. - Jest pan aresztowany - powiedział i zaczął lewą ręką przerzucać kartki paszportu, żeby przepisać numer, datę wystawienia, nazwisko konsula amerykańskiego w Meksyku - wszystko, co w tego rodzaju wypadkach chce wiedzieć niebieski formularz. Po chwili rzekł dosyć uprzejmie: - Niech pan siada. Cela moja - zmierzyłem ją właśnie butem, którego długość wynosi niespełna trzydzie- ści centymetrów - jest mała, jak wszystko w tym kraju, czysta, że człowiek ledwie dyszy od higieny, i przygniatająca, właśnie dlatego, że wszystko jest na miejscu, odpowiednie i wystar- czające. Ani mniej, ani więcej! Wszystko ma w tym kraju przytłaczającą dostateczność. Zmierzyłem: długość trzy metry dziesięć, szerokość dwa metry czterdzieści, wysokość dwa metry pięćdziesiąt. Humanitarne więzienie, nie można narzekać, i w tym właśnie tkwi cała nikczemność. Ani śladu pajęczyn na ścianach, ani pleśni, nic, co mogłoby usprawiedliwić oburzenie! Są więzienia, które lud, słysząc o nich, bierze szturmem; tu nie ma nic do sztur- mowania. Wiem, że miliony ludzi mieszkają gorzej ode mnie. Prycza ma sprężyny. Zakrato- wane okno przepuszcza ranne słońce, o tej porze roku mniej więcej do jedenastej. Stół ma dwie szuflady, leży na nim Biblia i stoi lampa. Jeżeli chcę się załatwić, wystarczy nacisnąć biały guzik, a prowadzą mnie do ubikacji, gdzie nie ma starych gazet, które się już czytało, tylko miękki papier toaletowy. A jednak jest to więzienie i są chwile, w których chciałoby się wyć. Człowiek nie robi tego, tak samo jak nie zrobiłby tego w domu towarowym, tylko wy- ciera ręce ręcznikiem, chodzi po linoleum, mówi: dziękuję, kiedy go znowu zamykają w celi. Oprócz jesiennych już liści kasztana nie widzę nic, nawet wtedy, kiedy włażę na sprężynową pryczę, co zresztą (w butach) jest zabronione. Najbardziej dręczą oczywiście szmery niewia- domego pochodzenia; odkąd wiem, że mają jeszcze w tym miasteczku tramwaje, udaje mi się omal nie słyszeć ich hałasu. Bardzo natomiast dają się we znaki: spiker bełkocący w radiu gdzieś w sąsiedztwie, codzienny rumor przy wywożeniu śmieci oraz dziki hałas, powodowa- ny trzepaniem dywanów na podwórzach. Ma się wrażenie, że w tym kraju panuje niemal cho- robliwy lęk przed brudem. Wczoraj dla odmiany zabawiali mnie turkotem świdra pneuma- tycznego; gdzieś zrywają stare bruki, żeby je zamienić na nowe. Mam często wrażenie, że w tym miasteczku jestem jedynym człowiekiem próżnującym. Sądząc z głosów dochodzących z ulicy, kiedy świder cichnie na chwilę, wiele się tu wymyśla, a mało śmieje. O północy awan- turują się pijacy, gdyż wszystkie knajpy są zamknięte. Od czasu do czasu studenci śpiewają tak, jak gdyby człowiek był w głębi Niemiec. Około pierwszej robi się cicho. Ale zgaszenie światła nie na wiele się przydaje; daleka latarnia uliczna oświeca moją celę, cienie krat kładą się na ścianie, załamują się na suficie; a kiedy na dworze jest wietrzno i wiatr kołysze latarnią uliczną, można od tych kołyszących się cieni krat oszaleć. Rano, kiedy świeci słońce, cienie leżą przynajmniej na podłodze. Gdyby nie mój strażnik, który przynosi jedzenie, nie wiedziałbym do dziś, o co tu właściwie chodzi. Wydaje się, że każdy czytelnik gazet wie, kim był Stiller. Wskutek tego dowiedzenie się czegoś dokładniejszego jest prawie niemożliwe. Każdy zachowuje się tak, jakby to musiało być wszystkim wiadome, ale sam zorientowany jest niedokładnie. - Podobno jakiś czas szukali go w jeziorze - mówi strażnik. - Ale bez skutku. A póź- niej rozeszła się pogłoska, że jest w Legii Cudzoziemskiej. - Nalewa mi zupę. - Wielu Szwaj- carów tak robi, kiedy tutaj nie mogą nerwowo wytrzymać. - Wstępują do Legii Cudzoziemskiej? - Po trzystu rocznie! - Dlaczego właśnie do Legii? - Bo tutaj nie wytrzymują nerwowo. - Rozumiem, ale dlaczego Legia Cudzoziemska? Przecież to jeszcze gorsze. - A co mnie to obchodzi. - A więc - mówię - po prostu zostawił żonę w Davos, chorą? - Może było to dla niej zrządzenie opatrzności! - Tak pan sądzi? - A co mnie tam ona obchodzi. Od tego czasu mieszka w Paryżu. - Wiem! - Tancerka. - A jej choroba płuc? - pytam z zainteresowaniem. - Wyleczona. - Kto tak powiedział? - Ona sama. - A skąd pan wie o tym wszystkim? - Skąd? Z pisma ilustrowanego. Więcej trudno się dowiedzieć. - Niech się pan zabiera do zupy, póki gorąca, i niech pan nie traci nerwów, mister White. Ci panowie doktorzy tylko na to czekają, ja ich znam! Zupa, minestra, jest niezła, w ogóle jedzenie nie daje powodu do narzekań, poza tym mam wrażenie, że mój strażnik jest mi przychylny. W każdym razie nie mówi do mnie (jak wszyscy) panie Stiller, lecz mister White. Mam opowiadać! I to prawdę mego życia, nic, tylko prostą, szczerą prawdę. Blok białego papieru, wieczne pióro, które w każdej chwili mogę napełnić atramentem na koszt państwa, odrobina dobrej woli - cóż może począć prawda, jeżeli się do niej zabiorę moim piórem! Jeżeli, twierdzi mój obrońca, będę się uczciwie trzymał faktów, mamy prawdę jak znalazł, da się, że tak powiem, ująć rękami. Gdzieżby mogła umknąć ta prawda, kiedy ją tu spiszę? Wydaje mi się, że pod pojęciem faktów obrońca mój rozumie przede wszystkim nazwy miejscowości, dane, które można sprawdzić, na przykład, dotyczące zawodu i dochodów, czasu trwania pobytów w różnych miejscowościach, ilości dzieci, rozwodów, wyznania itd. PS Gdzie byłem 18 I 1946 roku? Spacer po dziedzińcu więziennym. Nie jest to wcale takie straszne i poniżające, jak się oczekuje. W gruncie rzeczy jestem rad, że mogę znowu chodzić, choćby w kółko. Dziedziniec jest dosyć obszerny; między brukiem prześwieca mech, pośrodku rośnie ładny klon; dalej wznosi się mur obrośnięty bluszczem. Duże znaczenie ma oczywiście okoliczność, że jeszcze nie nosimy ubrań więziennych, lecz jesteśmy w tych samych ubraniach cywilnych, w których nas aresztowano. Kiedy poszerzamy nieco krąg, po którym mamy spacerować, widzimy szczyt domu z łopoczącą na nim bielizną; poza tym nad dachami, pełnymi gruchających gołębi, rozpościera się tylko niebo. Niestety, musimy posuwać się gęsiego, wskutek czego rozmowy są niemożliwe. Przede mną kroczy grubas z łysiną (jak moja), na karku ma fałdy tłuszczu, wiosłuje ramionami. To zapewne nowicjusz. Zamknięty w sobie, zarazem zmieszany, rozgląda się dookoła, kiedy uprzejmy strażnik wzywa go na spacer; przychodzi mu to z trudem, szuka niemym wzrokiem oparcia i pomocy. Przeciw czemu? Za mną kroczy Włoch, który przy braniu natrysku śpiewa ochoczo. Strażnicy nie mogą wstrzymać się od śmiechu, kiedy mnie przedrzeźnia. Oglądam się, żeby zobaczyć swoją podobiznę. Jest naprawdę śmieszna: ręce założone na plecach, poza myśliciela, z roztargnienia wypada raz po raz z szeregu. Krąży tęsknym wzrokiem ponad najbliższym murem. Człowiek, który lękliwie wmawia w siebie, że tu nie jego miejsce. Zachowanie nacechowane nieśmiałą niezdarnością zdradza intelektualistę. Musi mnie dobrze małpować, gdyż udaje mu się rozbawić nawet Żyda, jedynego intelektualistę wśród uwięzionych, który niestety spaceruje po przeciwnej stronie kręgu. Porozumiewamy się więc jedynie za pomocą min i gestów. Wydaje się, że w sprawiedliwości szwajcarskiej nie pokłada żadnych nadziei... Nagle z czyjejś inicjatywy rozpoczyna się gra w piłkę nożną surowym kartoflem. Dochodzi do kilku szybkich kombinacji, aż wreszcie starszy strażnik, który czuje się osobiście dotknięty, kiedy się zdarza coś niestosownego, przechwytuje kartofel. Wszyscy stać! Pytanie pierwsze: skąd się wziął kartofel? Milczymy, uśmiechamy się. Strażnik, trzymając w ręku skopany kartofel, kroczy od jednego więźnia do drugiego, patrzy każdemu w oczy. Wszyscy wzruszają ramionami. Starszy strażnik nie skorzystał z okazji odrzucenia kartofla; wbrew jego życzeniu sprawa stała się nagle ważna, zasadnicza. Odczuwam to wszystko jako farsę, wydaje mi się, że strażnik z wysiłkiem powstrzymuje się od śmiechu i uwolnienia nas wszystkich od podejrzeń. Równocześnie ogarnia mnie inne uczucie: może jednak mają w pogotowiu jakieś narzędzie tortur i ukradziony kartofel wystarczy, żeby się zjawili z rozpalonymi cęgami. Nagle zgłasza się mój Żyd. Ogólny śmiech! Nawet strażnik czuje, że to przyznanie się (nigdy jeszcze nie widział Żyda grającego w piłkę nożną) może być tylko szyderstwem, co jest gorsze od kradzieży surowego kartofla. Żyd, blady z podniecenia, musi wystąpić z szeregu. Reszta: pięć minut biegiem marsz! Biedny grubas przede mną, nadęty jak worek gumowy do gorącej wody, odpada już w pierwszym okrążeniu, ścina zakręty, by sobie skrócić drogę. Wreszcie strażnik daje mu polecenie, żeby się zatrzymał. Nie jest nieludzki! Tylko, rzecz zrozumiała, musi być porządek, no i pewna powaga. Ostatecznie jesteśmy w więzieniu śledczym... Chwilami, kiedy jestem sam w celi, doznaję wrażenia, że wszystko to sen. Że mógłbym wstać w każdej chwili, oderwać, ręce od twarzy i byłbym na wolności. Że więzienie jest tylko we mnie. Starałem się - mówi mój obrońca z urzędu - umilić panu, miejmy nadzieję, krótki pobyt w więzieniu śledczym. Whisky nie jest dozwolona, ma pan natomiast najlepszą celę w całym budynku, nie największą, ale jedyną ze słońcem od wschodu, z widokiem na stare kasztany. Co się tyczy dzwonów katedralnych, to przyznaję, że są bardzo głośne. Ale czego się pan po mnie spodziewa - przecież nie mogę postawić katedry gdzie indziej! Jest to słuszne, jak wszystko, co mówi mój obrońca, ale słuszne w sposób, który mnie nie przekonuje, a jednocześnie dowodzi, że ja nie mam racji. Dzwony ich katedry, metaliczne dudnienie, rozlegające się dwa razy dziennie - co najmniej dwa razy, jeżeli nie ma ślubów czy pogrzebów - hałas, w którym człowiek nie słyszy własnych myśli, drżenie powietrza, bezdźwięczne dygotanie, szmer, jak gdyby człowiek skoczył do wody ze zbyt wysokiej trampoliny, wszystko to ogłusza mnie, wywołuje zawroty głowy, robi ze mnie idiotę. Ale mój obrońca ma rację: nie może postawić katedry gdzie indziej! Kiedy więc milczę z powodu tej beznadziejności, sięga po swoje akta i powiada: - Dobrze, przejdźmy do rzeczy. Obrońca mój jest człowiekiem z gruntu dobrym, w każdym razie godnym zaufania. Pochodzi z dobrego domu, starannie się ubiera. Jest nieco skrępowany, ale nawet jego skrępowanie robi wrażenie dobrych manier. Przede wszystkim jednak jest sprawiedliwy, bez wątpienia sprawiedliwy, nawet w drobiazgach, sprawiedliwy z wrodzonego już niemal przekonania, że sprawiedliwość istnieje, przynajmniej w praworządnym państwie, przynajmniej w Szwajcarii. Nie jest przy tym głupi. Dużo umie, jest chodzącą encyklopedią, przede wszystkim w sprawach szwajcarskich, wskutek czego rozmawianie z nim o Szwajcarii nie ma właściwie sensu. Każdy pogląd krytykujący Szwajcarię zostaje zdławiony mnogością faktów historycznych, nie dających się zakwestionować. W rezultacie, kiedy się jego Szwajcarii nie wychwala, jest się zawsze w błędzie, naprawdę, podobnie jak z dzwonami katedralnymi. Może drażni mnie tak bezgranicznie jego brak temperamentu, poprawność i umiar. Góruje nade mną inteligencją, ale używa jej wyłącznie do tego, żeby nie robić błędów. Moim zdaniem tacy ludzie są potworni! Nie mogę mu nic zarzucić, uważa mnie za człowieka dobrego, w każdym razie godnego zaufania, w gruncie rzeczy całkiem rozsądnego, za człowieka dobrej woli, za Szwajcara. W tym sensie broni mnie i za każdym razem doprowadza mnie do ostateczności. Obracam się wtedy na pięcie, zostawiam go siedzącego na pryczy, pokazuję mu plecy, milczę impertynencko, patrzę na stare kasztany, z rękami w kieszeniach, po prostu dlatego, że na dłuższą metę nie znoszę ludzi jego pokroju, którzy ani sobie, ani nikomu, a więc i mnie nie potrafią przypisać morderstwa. - Całkowicie pana rozumiem - oświadcza - całkowicie! Jest pan oburzony na Szwajcarię, ponieważ przyjmuje pana aresztem śledczym. To zrozumiałe, gdyż gorzko jest oglądać ojczyznę przez kraty... - Co to znaczy: ojczyzna? - zapytuję. - Tylko - pomija milczeniem moje dosyć istotne pytanie - niech mi pan nie utrudnia obrony. Niestety, pewne pańskie oświadczenia, złożone przez pana w związku z aresztowaniem, dostały się do prasy. Po co drażnić ludzi? W pańskim własnym interesie proszę pana o zaniechanie wszelkiej krytyki naszego kraju, który jest ostatecznie również i pańską ojczyzną. - Cóż takiego powiedziałem? - Ludzie są tu bardzo wrażliwi - odpowiada z piękną szczerością, wstrzymując się wyraźnie od wypowiedzenia własnymi ustami jakiejkolwiek uwagi na temat Szwajcarii, i ciągnie dalej: - Przechodząc do naszej sprawy, przeczytałem wszystkie akta. Gdyby pan był tak dobry przynajmniej ogólnie poinformować mnie, gdzie i jak spędził pan ostatnie sześć lat... Pyta mnie o to za każdym razem. Tymczasem poprzysiągłem sobie nie składać bez whisky żadnych zeznań. Wyciąga z teczki skórzanej cały stos akt. Segregator jest tak nabity, że bez otworzenia przytrzymywaczy nie można przeglądać dokumentów. Śmieję się w twarz memu obrońcy. Przeświadczony, że te akta mnie dotyczą, odczytuje mi je godzinami. Jak gdyby nuda, którą mnie częstuje dzień w dzień, nie była również swoistym rodzajem tortury. - Panie doktorze - przerwałem mu dzisiaj - przybywam wprost z Meksyku... - Wiem, tak pan twierdzi. - Przybywam wprost z Meksyku - powtarzam - i może mi pan wierzyć, że osławione ofiary Azteków, którzy wyrzynali serca ludzkie z żywego ciała, by je złożyć na ołtarzu bożków, są dziecinną zabawką w porównaniu z traktowaniem na granicy szwajcarskiej człowieka bez dokumentów lub z fałszywym dowodem. Powtarzam: dziecinną zabawką! Uśmiechnął się tylko. - A więc, panie Stiller, przyznaje pan, że coś jest z pańskimi dokumentami amerykańskimi nie w porządku? - Nie nazywam się Stiller! - Poinformowano mnie - mówi ze spokojem, jak gdybym przed chwilą nie wrzeszczał - że prawdopodobnie jest pan nie kim innym, tylko Anatolem Ludwikiem Stillerem, urodzonym w Zurychu, rzeźbiarzem, ożenionym z Juliką Stiller-Tschudy, od lat sześciu zaginionym, ostatnio zamieszkałym w Zurychu, Steingartengasse 11. Podjąłem się... - Obrony Anatola Stillera. - Tak. - Nazywam się White. Nie mogę go o tym przekonać, choćbym powtarzał to setki razy. Nasza rozmowa przypomina kręcącą się płytę gramofonową, kiedy igła raz za razem wpada w ten sam rowek. - Jak to? - zapytuje. - Jak to, nie jest pan Stillerem? - Nie jestem i kwita. - Jak to! Poinformowano mnie... Wreszcie milknę. Czas jego jest ograniczony. To mój jedyny ratunek przed tym poczciwcem, który uważa się za mego obrońcę i wskutek tego jest obrażony, że po odczytaniu mi wszystkich akt nie idę mu na rękę. Wreszcie wpycha je do teki, bez słowa mocuje się z zamkiem, podnosi się, sprawdza, czy zabrał wszystko, wieczne pióro i okulary, podaje mi rękę jak po przegranej partii tenisa, komunikuje, kiedy zjawi się dnia następnego... PS Jest przeświadczony o mojej niewinności. Co to znaczy? Nagle przychodzi mi do głowy myśl, że istnieje w stosunku do zaginionego Stillera jakieś podejrzenie. A więc stąd owa gwałtowna chęć tutejszych władz, aby odnaleźć zaginionego obywatela, gdyż wówczas będzie można coś wyjaśnić. Knobel (tak się nazywa mój strażnik), poczciwiec, że można by go przyłożyć do rany, to jedyny człowiek, który mi wierzy, kiedy coś opowiadam. W czasie sprzątania celi leżę na pryczy. Myje podłogę dopóty, dopóki woda przy wyżymaniu szmaty nie stanie się kryształowo czysta, jak do picia. Oni są tu bardzo skrupulatni we wszystkim, co dotyczy porządku zewnętrznego. W tym kraju odkurza się nawet kraty więzienne. - Skoro pan sam utrzymuje - mówi mój strażnik - że zamordował pan swoją żonę... Dawniej, czternaście lat temu, handlował warzywami, miał wózek i konia, o którym mówi z czułością, nazywając go Rózią. Z początku myślałem, że mówi o swojej żonie. Odkąd owdowiał, pracuje jako strażnik. Utrzymuje, że jestem w ciągu całej jego kariery pierwszym więźniem, który nie zapewnia go o swej niewinności, za każdym razem, kiedy on sprząta celę. Nie może już, zwierza mi się, słuchać tej gadaniny samych ludzi honoru. Musi to być obrzydliwe. Dowiaduję się, że w celi obok siedzi bankier, który całymi godzinami szlocha. Jedną z dalszych cel zajmuje sutener, którego zwierzenia obracają się również wyłącznie w kręgu pojęć o honorze. Mam wrażenie, że strażnik mój jest rad ze mnie. Jako sprzedawca warzyw, kiedy tkwił jeszcze pod pantoflem żony, zupełnie inaczej wyobrażał sobie więzienie śledcze. Był przekonany, że człowiek nasłucha się tam niebywałych rzeczy! Tymczasem nic podobnego! Jeżeli chce usłyszeć coś od zbrodniarza, musi (tak przynajmniej twierdzi) biec do kina jak każdy inny... Rozumie, że niechętnie mówię o moim pierwszym morderstwie, ponieważ chodzi o moją żonę. - Ale pańskie drugie morderstwo? - zapytuje. - Moje drugie morderstwo - oświadczam ściągając skórkę z kiełbasy - było bagatelką. Wtedy wiedziałem już, że jestem mordercą, nie potrzebowałem już specjalnego nastroju. Było to w dżungli. - Pan był w dżungli, mister White? - Pewnie! - Tam do licha! - mówi - tam do licha! - Pan wie, co to dżungla? - Tylko z filmów oświatowych, mister White. Po umyślnej pauzie ciągnę dalej: - Wiedziałem przecież, że ten Schmitz kręci się po Jamajce; przez wiele miesięcy nosiłem sztylet w lewym bucie. - Co to za Schmitz? - Dyrektor Schmitz! - Nie znam. - To gangster od brylantyny. Wie pan, taki milioner, z którym w praworządnym państwie trudno się porachować. - I tego pan sztyletem...? - Jasne! - Tam do licha! - Indiańskim. Ma, niestety, osiem cel do sprzątania, więc czas jego jest ograniczony. I tak przebywa tu dłużej niż u tamtych ludzi honoru. To naprawdę anioł. Za każdym razem, kiedy pasą więźniów serem szwajcarskim, przynosi mi kiełbasę serdelową (piwną), i to za własne pieniądze. Choć co prawda za kiełbasą serdelową również nie przepadam, zwłaszcza bez piwa - ma w sobie trochę czosnku, którego zapach czuje się przez długie godziny, kiedy myśli się już zupełnie o czym innym - odruch jego wzrusza mnie. Pani Julika Stiller-Tschudy, małżonka zaginionego, zażądała lepszych zdjęć, żeby sobie oszczędzić zbędnej podróży z Paryża tutaj. Trzy kwadranse obstawiali mnie swoimi lampami. Oczywiście spociłem się jak ruda mysz. I te ciągłe pouczania! - Proszę zachować pozę zupełnie swobodną! Siedząc naprzeciw ściany mojej celi widzę pustynię. Na przykład pustynię Chihuahua. Widzę ogromne pustkowie, pełne kwitnących kolorów tam, gdzie nic już nie kwitnie, widzę barwy rozpalonego południa, zmierzchu, nocy nie do opisania. Kocham pustynię. Nie ma ani jednego ptaka w przestworzach, ani szemrzącej wody, ani owada. Dookoła nic prócz ciszy, piachu i piachu. Piach ten nie jest gładki, lecz wyczesany przez wiatr i falisty, lśni w słońcu jak matowe złoto lub mączka kostna. Są w nim zagłębienia pełne cieni, niebieskawe jak ten atrament, jakby wypełnione atramentem. Nigdy nie ma chmury, żadnej, ale to żadnej mgiełki ani szmeru wywołanego przez uciekające zwierzą. Tu i ówdzie pojedyncze kaktusy, prostopadłe, podobne do piszczałek organowych lub siedmioramiennych świeczników, ale wysokie jak domy. Rośliny, ale nieruchome jak architektura, właściwie nie zielone, raczej brązowe jak bursztyn, dopóki świeci słońce, i czarne jak cięcia nożyc w siną noc. Wszystko to widzę otwartymi oczyma, nie śniąc, na jawie, choć nigdy nie potrafiłbym tego opisać, i za każdym razem, kiedy to widzę, uderza mnie niewiarygodność naszego istnienia. Dawniej nie wiedziałem, ile jest pustyń na tej planecie, której gośćmi jesteśmy, czytałem tylko o tym; nigdy nie uświadamiałem sobie, że wszystko, z czego żyjemy, jest darem wąskiej oazy, niewiarygodnym jak łaska. Pewnego razu, w morderczo upalne, bezwietrzne południe, zatrzymaliśmy się. Był to pierwszy zbiornik wody od wielu dni, pierwsza w naszej podróży oaza. Podeszło kilku Indian, żeby obejrzeć nasz wehikuł, bez słowa, zalęknionych. Znowu kaktusy, prócz nich parę zeschniętych agaw, parę więdnących palm - oto oaza. Nasuwa się pytanie, co robią tutaj ludzie? Nasuwa się w ogóle pytanie, co właściwie robią ludzie na tej ziemi, i człowiek jest zadowolony, że musi zająć się przegrzanym motorem. W cieniu, pod kawałkiem zardzewiałej blachy falistej, stał osioł, odpadek dalekiej, niemal już niewyobrażalnej cywilizacji, a dookoła pięciu chat z niewypalonej gliny, pozbawionych okien, jak przed tysiącem lub dwoma tysiącami lat, roiło się oczywiście od dzieciaków. Ruszyliśmy po jakimś czasie. W oddali widać było czerwone szczyty, ale nie zbliżały się; choć słychać było warkot rozgrzanego motoru, nie wiedziałem, czy posuwamy się naprzód, czy nie. Miałem wrażenie, że przestrzeń już nie istnieje; na to, że jeszcze żyjemy, wskazywała tylko zmiana pór dnia. Pod wieczór wyciągnęły się cienie kaktusów i nasze; długie na sto metrów przemykały obok nas po piasku, który miał teraz barwę miodu. Światło dzienne stawało się coraz bardziej wiotkie, przezroczysty welon osłaniający pustkę. Ale słońce jeszcze świeciło. Z fioletowego zmierzchu wypłynął olbrzymi księżyc tej samej barwy co kopce piasku, muskane ostatnimi promieniami słońca. Jechaliśmy z szybkością, jaką można było wydobyć z naszego jeepa, w owej uroczystej świadomości, że oczy nasze są jedynymi, które to wszystko widzą. Bez nich, bez naszych śmiertelnych ludzkich oczu, które jechały przez pustynię, nie istniało Słońce, była tylko nieskończona suma ślepej energii, nie istniał bez nich Księżyc ani Ziemia, nie było w ogóle świata, świadomości, że został stworzony. Przypominam sobie, że wypełniła nas uroczysta duma; wkrótce potem pękła tylna opona. Nigdy nie zapomnę pustyni! Siedzę w celi ze wzrokiem utkwionym w mur, widzę Meksyk, pływające ogrody Meksyku, gondole na brunatnych wodach, lśniących odbiciem błękitu. Gondole, które suną niemal bezgłośnie, wszystkie ozdobione świeżym kwieciem, korso na kanałach, dookoła ogrody pełne wiecznej wiosny, Arkadia, ale indiańska. W wąskiej łodzi, której brzeg ledwie wystaje ponad brązową wodę falującą pod wiosłami, podpływa stara Indianka z uwiązanym do pleców niemowlęciem. Miękkim, cichym głosem proponuje bukiecik orchidei. Nigdy takich nie widziałem, są ułożone z mistrzowskim smakiem, odziedziczonym po dawnych pokoleniach. Aztekowie nie uznawali święta bez kwiatów. Inny mieszaniec chciałby sprzedać pulque, popularną meksykańską wódkę, robioną z soku agaw; zanurza kubek w mętnym płynie i podaje mi napój. Ma smak fermentu, dusznego gorąca i słodyczy tropiku. Dokoła siedzą w gondolach rodziny z całym przychówkiem. Jest niedziela (jak dzisiaj), wszyscy jedzą, piją, są zadowoleni. Para miłosna w stadium początkowym, siedzą wyprostowani obok siebie, trzymając się za ręce. Wynajęli gondolę, zapełnioną muzykantami, gitarami, olbrzymimi meksykańskimi kapeluszami, ciemne zbójeckie oblicza, głosy jak miód. To korso ludowe, na pół autentyczne, na pół kiczowate. Wracam myślami do pustyni: to właśnie robią na ziemi ludzie! Młoda dziewczyna leży na dziobie gondoli na brzuchu, zanurzyła obie ręce w leniwie płynącej wodzie, milczy, gdzie indziej wybuchają głośne śmiechy. Większość jednak jest, jak mówiłem, cicha, prawie otępiała, senna. Widzę twarze, piękne, jakby pochodziły z utraconego raju, obce, ostatnia pozostałość wielkiego miasta Azteków. Otoczone jeziorem, prawdziwa Wenecja indiańska - tak je nazywali kronikarze hiszpańscy - dostępne było tylko przez dwie tamy. Dla Indian, którzy przecież nie znali koła, woda stanowiła najdogodniejszą drogę, a jezioro musiało być rajskie. Mówią, że część jego brzegów oderwała się i pływała jako ukwiecona wyspa. Indianie, lud kwiatów, wyplatali tratwy z trzciny, pokrywali je ziemią i morszczynem, a nawet sadzili na nich małe drzewka i pływali dookoła na tych kwitnących wyspach. Stąd nazwa pływające ogrody. Jezioro zabagniło się, później wyschło, pozostała z niego tylko niewielka kałuża, na której niedzielne gondole, na pół autentyczne, na pół kiczowate, przypominają upadek cudownego narodu, a nowoczesny Meksyk, centrum handlowe z brzydkimi i ładnymi drapaczami chmur, stoi dosłownie na grzęzawisku, widać, jak budowle dosłownie zapadają się w ziemię, niepowstrzymanie, co roku o kilka centymetrów głębiej... Widzę czerwonawy krajobraz dookoła, piramidy, lawę, martwego węża na ulicy, rozgniecionego przez oponę samochodową, oraz sępy, które czekają. Widzę orchidee oblepiające druty telefoniczne, widzę wielkie, podobne do grzybów kapelusze Meksykanów, ich białe, bawełniane bluzy, czerwonawą skórę twarzy. Targ w Meksyku! Przypomina filmy kolorowe. Jest dokładnie taki jak one, bardzo malowniczy, a jednak naprawdę bywają momenty, kiedy człowieka nagle ogarnia strach. Cuchnie psie ścierwo. Dzieciaki siedzą nagimi tyłkami na kupach śmieci, na gnijących przejrzałych owocach. Towary leżą na ziemi. Widzę je jeszcze dzisiaj: fasola i groch, orzechy, owoce, które widzę po raz pierwszy, gdzieniegdzie słodycze, nad którymi uwijają się roje much, oraz ryby psujące się w skwarnym słońcu. Obok cieśla zbija dziecinne trumienki, całe stosy, nie oheblowane i tanie. Wieśniaczki przysiadły na bruku, sprzedają garnki - wspomnienie indiańskich wzorów, ale prymitywne i tanie. Cudowna jest ta masa kwiatów, których zapachu jednak nie czuć. Tam, gdzie nie cuchnie straszliwie mięsem, psującym się na słońcu, śmierdzi kloaką i trzeba mocno wziąć się w karby, żeby swego obrzydzenia nie przenosić na ludzi. To, co widzę, nie jest slumsem, lecz targiem pod gołym niebem, a osada, zdaje mi się, zwie się Amecameca; piękny to targ, nie smutny, ale jakiś niesamowity. To niechlujstwo ma w sobie coś demonicznego, coś z klątwy, która wszystko, co mogłoby tutaj kwitnąć i pachnieć, zamienia w smród, zgniliznę i rozkład. Człowiek zaś już się nie broni. Nikt nie usuwa z ulicy martwego psa; tylko od czasu do czasu odpędza się zmęczonym ruchem muchy, zanim się wsunie do ust tortillę. A do tego kuternogi i kaleki - słońce i błękit robią wrażenie szyderstwa. Uczucie: co tu się dzieje? budzi się we mnie rzadko. Nic się nie dzieje! Wszystko jest bardzo malownicze, łagodne bursztynowe lśnienie pod wielkimi chustami, pod nimi twarze obcych kobiet, nad tym rozsypujący się barok hiszpańskiego kościoła, krzyż pokryty grynszpanem i wszędzie orchidee. A poprzez zielone liście palm bananowych, które zwisają jak wielkie, postrzępione chorągwie, widzę wieczny śnieg na Popocatepetl, dymiącej górze, która już nie dymi, cudowny biały namiot. Gdzie tkwi ta niesamowitość? Ile razy zatrzymujemy samochód, aby nabrać benzyny, widzę ślepca, który wyciąga rękę. Na plantacjach kawy są muchy, których ukłucie wywołuje z początku tylko napełniony ropą bąbel; dałoby się go usunąć, ale nie ma lekarza, nie ma pieniędzy na lekarza. Więc czerwie dostają się do krwi, później do oczu, które rozpływają się jak sadzone jaja w białożółtawą maź. Stoją tak obok siebie starcy i dzieci, ślepi, z pustymi rękami. Jeden śpiewa przy akompaniamencie katarynki. Na dachach przysiadły sępy, ogromne, śmierdzące ptaki; kiedy się jedzie po samotnych drogach, wzlatują chmarami znad ścierwa rozgniecionej żmii, rozkładającego się osła lub znad zamordowanego człowieka, którego zniknięcia nikt jeszcze nie spostrzegł. Wszędzie widać te ptaki; czarne, paskudne, ociężałe tkwią na dachach ponad malowniczym targiem. To ścierwniki, ptactwo Meksyku. A jednak to było piękne! Dlaczego tam nie zostałem?... Na szczęście, mój prokurator (czy też sędzia śledczy, nie znam się na tych sprawach) jest człowiekiem sympatycznym, sceptykiem, który i sobie samemu wierzy nie we wszystkim, poza tym on jeden jest tak uprzejmy, że puka, zanim przekroczy próg celi. - Przypuszczam - mówi z uśmiechem - że pan wie, kim jestem. - Pan prokurator? Nie mogę sobie wytłumaczyć jego uśmiechu. Trzyma obie ręce w kieszeniach marynarki, jest jakiś zakłopotany. W pierwszej chwili mam wrażenie, że człowiek ten chce mi coś wyznać. Przygląda mi się długo, jakby zatopiony w tajemnych myślach, które jego dotyczą, przez jakiś czas sprawia wrażenie głuchego. Lustruje mnie otwarcie - dorośli czynią to rzadko - w każdym razie dłużej, niż na to pozwala przyzwoitość, tak że w pewnej chwili, uświadomiwszy to sobie, czerwieni się nieco. - Pan pali? - zapytuje. Odpowiadam, że nie. Szukając zapalniczki, by sobie zapalić papierosa, dodaje: - Przychodzę tu prywatnie. Proszę w żadnym razie nie uważać tego za przesłuchanie. Czułem potrzebę poznania pana... Pauza. - Pan naprawdę nie pali? - Tylko cygara. - Moja żona przesyła panu pozdrowienia - mówi i siada na pryczy jak stary znajomy. Szuka popielniczki, mam wrażenie, że tylko po to, aby na mnie nie patrzeć. - Oczywiście, jeżeli przyjmiemy, że jest pan istotnie panem Stillerem! - Nazywam się White! - oświadczam. - Nie chcę wyprzedzać śledztwa - mówi z akcentem tłumaczenia się i ulgi, zaciąga się papierosem. Widocznie nie wie na razie, co ma w tych warunkach dalej mówić. Dopiero po kilku minutach, po pogawędce, nagle całkowicie nieosobistej i jakby rozcieńczonej jego roztargnieniem, na temat hałasu ulicznego, w szczególności skuterów, oraz whisky, która, jak każdy alkohol, jest „niestety” w areszcie śledczym jak najsurowiej wzbroniona, oświadcza: - Jeżeli o mnie chodzi, nigdy nie widziałem Stillera. W każdym razie nigdy świadomie. Raz miała miejsce rozmowa telefoniczna, jak panu może wiadomo, był to telefon z Paryża, ale nie wiem, czy to był pan. Potem zmienia nagle ton, staje się poufały. - Pan zamordował swoją małżonkę, mister White? Mam wrażenie, że i on mi nie wierzy. Uśmiecha się. Ale kiedy spoglądamy na siebie bez słowa, uśmiech znika. Zapytuje, dlaczego zamordowałem swoją żonę. - Ponieważ ją kochałem - mówię. - Czy to może być przyczyną? - Widzi pan - wyjaśniam - życie przy moim boku było z jej strony ofiarą. Tego samego zdania byli wszyscy moi znajomi, nie mówiąc o kręgu jej znajomych. Ona sama prawie nie mówiła o tym, jak bardzo cierpi z mojego powodu. Była człowiekiem bardzo szlachetnym, może pan, panie prokuratorze, zapytać o to, kogo pan zechce, wszyscy tak uważali. Mówili, że człowieka tak szlachetnego, tak subtelnego jak moja żona nigdy jeszcze nie widzieli. A obracaliśmy się wyłącznie w środowisku ludzi wykształconych. Sam byłem zresztą tego zdania, wie pan, podziwiałem ją. Szlachetność jej pociągała mnie. Było to jej nieszczęściem. Nie umiem panu powiedzieć, jak często mi ta kobieta przebaczała. - Co przebaczała? - Że jestem taki, jaki jestem. Od czasu do czasu rzucał pytania. Na przykład: - Często spieraliście się? - Nigdy. - Przed samym morderstwem również nie? - Ale skądże - powiadam - wtedy nie doszłoby do tego. Pan prokurator nie może sobie widocznie wyobrazić mojej zamordowanej żony. Każde głośne słowo było dla niej czymś tak niezwykłym, że i ja nie ważyłem się na nie. Mówiłem już panu, że była człowiekiem szlachetnym, że nasi znajomi nigdy nie spotkali człowieka tak szlachetnego. Czy pan prokurator może sobie wyobrazić, co to znaczy być ożenionym z takim człowiekiem? Przez dziewięć lat pot mnie oblewał z powodu wyrzutów sumienia. A kiedy raz na tydzień nie mogłem już z tym nieczystym sumieniem wytrzymać i na przykład rozbijałem talerz o ścianę, wydawałem się sam sobie w stosunku do żony mordercą. Tak, mordercą. Ta delikatna kobieta miała ze mną ciężkie życie! - Hm - mruknął. - Nie ma w tym nic śmiesznego. Kosztowało mnie to lata życia, zanim zrozumiałem, że jestem jej mordercą, i wyciągnąłem wreszcie z tego konsekwencje. - Hm - powtórzył. - Niczego się nie zapieram, ale niech pan nie czeka na moje wyrzuty sumienia, nie mam już sumienia. Zużyło się w jakiś sposób. Tyle wyrzutów sumienia odczuwałem, dopóki ona żyła. Tak, życie przy moim boku musiało być dla niej straszne, po prostu straszne. - I dlatego ją pan... zamordował? Kiwam głową. - Rozumiem - mówi. - Tego nie można wytrzymać. Nie można mieć latami wyrzutów sumienia, panie prokuratorze, nie rozumiejąc, dlaczego się je ma! I tak dalej... Nie wiem, czy mnie rozumie. Raz na tydzień, co piątek, mamy prawo brać natryski, każdy przez dziesięć minut, po dziesięciu więźniów jednocześnie. Widuję więc swoich sąsiadów jedynie nagich, wśród syku pary, tak że trudno zamienić kilka słów. Jeden z nich, uważając się za niewinnego, nie namydla się na złość. Mały Włoch podśpiewuje za każdym razem. Trudno odczytać coś w fizjonomiach pod natryskiem, zniekształconych przez pasma wilgotnych włosów i pianę mydlaną; do tego dochodzi nagość całego ciała. Ponieważ przywykliśmy do widoku jedynie nagiej twarzy, jesteśmy zmuszeni lustrować całe ciała, co nie sprawia wielkiej przyjemności. Można co najwyżej zgadywać: robotnik, intelektualista, sportowiec, urzędnik. Nasze nagie ciała są raczej nieprzyjemne, brak im wyrazu, w najlepszym razie są naturalne, przeważnie nieco śmieszne. Sprzymierzyłem się z pewnym niemieckim Żydem; mydlimy sobie nawzajem plecy, ponieważ i on nie wszędzie może dosięgnąć, i obaj jesteśmy zdania, że należałoby brać natrysk codziennie. Po chłopięcych niemal piskach z powodu nagłego zetknięcia z zimną wodą, której strumieniami strażnik zapędza nas do suchego pomieszczenia, wszyscy bardzo cichną, wycierają się, mają twarze różowe jak niemowlęta, włosy jak chłopcy. Zdaje mi się, że nie ma tu oprócz mnie wielkich zbrodniarzy. Dzięki temu, że (jako „Stillera”) umieszczają mnie na końcu alfabetu, za każdym razem mogę jeszcze chwilę pogawędzić z niemieckim Żydem. Uważamy, że higiena fizyczna w Szwajcarii pozostaje w godnej uwagi sprzeczności ze skłonnością do robienia wszelkiego rodzaju porządków. Opowiada mi o swoim tutejszym mieszkaniu, w którym w myśl umowy wolno mu również tylko w sobotę korzystać z ciepłego natrysku. Maszerujemy w pojedynkę do cel, z ręcznikami zawieszonymi na szyi. Otrzymałem dziś następujący list: Drogi bracie! Możesz sobie chyba wyobrazić, że od czasu owej wiadomości, zakomunikowanej mi przez tamtejszą policję kantonalną, niemal nie zmrużyłem oka. Również i Anny jest bardzo poruszona. Anny to moja ukochana żona, z pewnością przypadniecie sobie do serca! Nie bierz mi za złe, że nie przyjechałem zaraz do Zurychu, ale to w tej chwili zupełnie niemożliwe. Mamy nadzieję, że nie jesteś chory, drogi bracie. Na zdjęciu wyglądasz taki chudy, że zobaczywszy je przestraszyłem się; ledwie można cię poznać. Czy byłeś już u ojca w domu dla starców? Nie daj mu się wyprowadzić z równowagi, po prostu zestarzał się, a zresztą znasz go. Wiesz już z pewnością, że matka umarła. Mniej cierpiała, niż można było się, niestety, obawiać. Pójdziemy później razem na jej grób. Po meldunku policji kantonalnej, żeś się tu zjawił, najwięcej musiałem myśleć właśnie o matce. Oczekiwała cię czasami z godziny na godzinę, nie zdradzając się z tym, ale wiedzieliśmy doskonale, dlaczego później niż inni kładzie się spać: w głębi ducha była przeświadczona, że wrócisz właśnie tego wieczora. Wiedz o tym, że matka brała cię zawsze w obronę, mówiła za każdym razem, że może jesteś przynajmniej w swoim nowym życiu szczęśliwy. Jesteśmy oczywiście bardzo ciekawi, drogi bracie. Tutaj niewiele zaszło, jestem zarządcą, z farmy w Argentynie wyszły nici, ponieważ właśnie w owym czasie nie mogłem zostawić matki samej. Ale powodzi nam się całkiem nieźle. Czy słyszałeś, że wasz przyjaciel Alex odebrał sobie życie? Przynajmniej opowiadano, że otworzył kurek od gazu. Alex był waszym przyjacielem, prawda? Ale nie chcę częstować cię samymi klepsydrami, tylko raz jeszcze powiedzieć, jak bardzo się cieszymy. O Julice nie potrzebuję ci chyba pisać, sądząc z gazet powodzi jej się teraz o wiele lepiej. Była jeszcze na pogrzebie matki. Rozumiem, że później nie chciała nas widywać, jako twojej rodziny. Chyba ciągle jeszcze mieszka w Paryżu. Może już z nią mówiłeś. Mam nadzieję, że nie będziesz się czuł dotknięty, jeżeli na razie skończę. Właśnie mamy pokaz owoców, na który przybył członek Rady Federalnej. Właściwie nie zadałem ci żadnego pytania dotyczącego twego życia i twojej przyszłości. Życzę ci, drogi bracie, żebyś się jak najprędzej znalazł na wolności, i pozdrawiam cię serdecznie. Twój Wilfried Jak tylko wydostanę się stąd na dwa dni, na pewno cię odwiedzę. Dziś chciałem ci tylko napisać, że oczywiście możesz, kiedy tylko zechcesz, zamieszkać u nas na wsi. Nie wierzą mi już w ogóle. W końcu będę musiał chyba przysiąc, że palce, które składam do przysięgi, są moje własne. Można się naprawdę uśmiać. Dziś powiedziałem do mego obrońcy: - Jestem oczywiście Stillerem. Wlepił we mnie wzrok i zapytał: - Co to ma znaczyć? Patrzcie tylko! Po raz pierwszy w jego uregulowanym mózgu obudziła się myśl, że istotnie mógłbym być kim innym niż ich zaginionym panem Stillerem. Ale kim? Robię mu propozycję: może agentem radzieckim z amerykańskimi papierami. Wyprasza sobie dowcipy. Proponuję: może jestem esesowcem, który na jakiś czas dał nura, a teraz węszy nową okazję, nieznanym przestępcą wojennym z doświadczeniem w sprawach wschodnich, a więc bardzo obecnie poszukiwanym fachowcem. Ale jak tu dowieść, że jestem przestępcą wojennym? Żebym nie wiadomo jak gorąco o tym zapewniał, nie wypuszczą mnie na wolność bez dowodów. Mój obrońca nawet nie wierzy, że Meksyk jest piękniejszy od Szwajcarii. Kiedy mu to mówię, wpada w zdenerwowanie: - Co to ma wspólnego z naszą sprawą?! Obrońcy mego nie interesuje, jak się wyrywa kobrze jadowity ząb, by jej móc używać do słynnego indiańskiego tańca wężów. Jeszcze mniej go interesuje, jak się Indianie ustosunkowują do śmierci. Nie interesuje go również, kto wydał rozkaz zamordowania rewolucjonistów meksykańskich. A o tym, że do sępów-ścierwników należy niebo, do Amerykanów zaś skarby ziemi meksykańskiej, powątpiewa. Naprawdę, nie jest rzeczą łatwą bawić tego człowieka rozmową co dzień przez godzinę. W środku opowiadania, które przynajmniej mnie samego wprawia w entuzjazm, przerywa: - Orizaba? Gdzie to jest? Wyciąga wieczne pióro, nie daje mi spokoju, dopóki nie zanotuje mojej równie uprzejmej jak lakonicznej odpowiedzi, po czym pyta zaraz dalej: - A więc tam pan pracował? - Nigdy tego nie twierdziłem! Zarabiałem tylko pieniądze i żyłem! - Jak? - Dziękuję, świetnie. - Chodzi mi o to, jak pan zarabiał pieniądze? - Tak, jak się je zarabia. W każdym razie nie własną pracą. - Tylko? - Pomysłami. - Niech pan to dokładniej wytłumaczy. - Byłem czymś w rodzaju doradcy zarządcy - mówię i robię gest człowieka biorącego pieniądze - na pewnej hacjendzie. Udaje, że gestu nie zauważył. - Co to jest hacjenda? - Wielka posiadłość ziemska - odpowiadam. Potem opisuję mu dosyć szczegółowo moją pozycję, która była niepozorna, ale stanowiła ośrodek nieodzownych łapówek, płaconych przez obie strony. Opisuję moje pomysły w tym względzie, potem położenie topograficzne Orizaby, rajskie, w pobliżu strefy tropikalnej, ale jednak jeszcze poza nią. Nie cierpię strefy tropikalnej z jej wybujałą roślinnością, wielkimi motylami, kleistym powietrzem i wilgotnym słońcem, z lepką ciszą, pełną morderczej płodności. Właśnie poza tą strefą jeszcze leży Orizaba, na wyżynie owianej wiatrami górskimi. Za sobą ma się ośnieżony szczyt Popocatepetl, przed sobą niebieszczącą się Zatokę Meksykańską, podobną do olbrzymiej błękitnej muszli, dokoła zaś kwitnący ogród mniej więcej wielkości jednego kantonu szwajcarskiego. W ogrodzie obok orchidei, które pienią się tutaj jak zielsko, kwitną również pożyteczne rośliny: palmy daktylowe, figi, palmy kokosowe, pomarańcze i cytryny, tytoń, oliwki, kawa, ananasy, kakao, banany itd. Dziś powiada mój obrońca: - Mam wrażenie, że pan nie jest zbyt dobrze poinformowany o Meksyku. Mój obrońca pracował. - To, co mi pan wczoraj opowiadał - oświadcza - nie zgadza się pod żadnym względem. Proszę - pokazuje mi książkę z biblioteki miejskiej. - Już Benito Juarez postawił sobie za cel zniesienie wielkiej własności ziemskiej. Nie udało mu się to. Porfirio Diaz został obalony, ponieważ opierał się na właścicielach wielkich majątków. Jak panu może wiadomo, nastąpił długi szereg krwawych rewolucji, dążących do zniesienia wielkiej własności. Palono klasztory, rozstrzeliwano właścicieli dóbr. Skończyło się dyktaturą rewolucjonistów. Wszystko to może pan z tej książki wyczytać. Proszę bardzo. A pan mi opowiada o kwitnącej hacjendzie, która ma być tak wielka jak kanton szwajcarski. - Tak, jeżeli nie większa. Obrońca potrząsa głową. - Dlaczego opowiada mi pan takie fantazje? Chyba pan rozumie, że taką metodą nigdy nie posuniemy się naprzód. To po prostu nieprawda! Zapewne nigdy nie był pan w Meksyku. - Bardzo proszę. Jak pan chce. - Któż by mógł w dzisiejszym Meksyku posiadać taką hacjendę! Przy rządzie, który wyraźnie zabrania wielkiej własności ziemskiej? - Sam członek rządu... Obrońca mój nie chce się w to wdawać. Denerwuje go, kiedy coś nie jest w porządku, a przede wszystkim jako solidny Szwajcar nie znosi, by śmiać się z niedomagań, zamiast je osądzać i zdecydowanie kwalifikować jako charakterystyczne za żelazną kurtyną. Pomaga też sobie natychmiast stwierdzeniem, że Meksyk jest komunistyczny. Tezy tej, jako znawca przedmiotu, nie mogę podzielić, niezależnie od okoliczności, że meksykańskie skarby naturalne znajdują się przeważnie w rękach amerykańskich, a więc są chronione w sposób uprzywilejowany. Obrońca mówi: - Wróćmy do sprawy. Uważam historię mego ministra na hacjendzie za tak zabawną, że nie mogę jej przemilczeć. Zdaje mi się, że był on fabrykantem foteli biurowych, których każde państwo potrzebuje w dużych ilościach. Nie był jedynym fabrykantem tych foteli. Mianowany ministrem handlu, dzięki czemu sam we własnej osobie zasiadł na państwowym fotelu, wydał, by coś robić, zakaz wwozu; wielkie było zmartwienie wszystkich, którzy lubili produkować fotele biurowe. Stopniowo materiału zaczęło brakować. Minister handlu nie miał lekkiego życia, jak sobie to można wyobrazić. Kiedy zakupił w Stanach Zjednoczonych dostateczną ilość materiału, którego w kraju nie było, i zmagazynował go starannie po tamtej stronie granicy, nie mógł się oprzeć biadoleniu konkurencji. Zakaz wwozu został na dwa tygodnie zawieszony. Oczywiście wszyscy inni spóźnili się z zakupami, pobankrutowali i radzi byli, gdy im zaproponowano przystąpienie do trustu. Minister handlu zaś, jakkolwiek nic mu nie można było zarzucić, nie odczuwał już potrzeby poświęcania się dla ojczyzny. Osiadł na zaniedbanej hacjendzie, którą go państwo niejako wynagrodziło, i zaczął ją uprawiać z całej duszy przy pomocy kilku tysięcy robotników rolnych, których malowniczych kapeluszy słomianych dotychczas nie mogę zapomnieć. Kiedyśmy siedzieli na cienistej werandzie, widzieliśmy je zawsze jak białe grzyby wśród kwitnących, rozproszonych pól. Istotnie wkrótce powstała tam wzorowa hacjenda, istny raj na ziemi... Dowiedziałem się od prokuratora: W stosunku do Anatola Ludwika Stillera, rzeźbiarza, ostatnio zamieszkałego w swoim atelier w Zurychu przy Steingartengasse, zaginionego od stycznia 1946 roku, istnieje jakieś podejrzenie. Szczegóły nie mogą mi być podane do wiadomości, dopóki nie zostanie dowiedzione, kim jestem. Jak się zdaje, nie chodzi tu o drobiazg. Szpiegostwo? Nie wiem, co moje domysły pcha właśnie w tym kierunku, a zresztą mnie to nie obchodzi; nie jestem Stillerem. Jak bardzo oni pragnęliby tego! Czy jestem winien, czy nie, brak im wyraźnie, jak w partii szachów, małego pionka, żeby skończyć z całą tą aferą. Handel narkotykami? Mam wrażenie, że pachnie tu raczej polityką, przy czym podejrzenie ze strony policji federalnej (tak to przynajmniej odczytuję z miny mego prokuratora) oparte jest na słabych podstawach. Sam fakt, że pewien człowiek nagle zaginął, zachęca oczywiście do spekulacji myślowych. PS Teraz (tymczasem znowu wertowałem Biblię) przyszło mi na myśl, że obydwaj, zarówno prokurator jak i obrońca, zapytali, czy znam język rosyjski, czemu z ubolewaniem zaprzeczyłem. Język rosyjski bowiem ma być wspaniały. W ogóle języki słowiańskie... Czy nie wolno tego tutaj powiedzieć? Niczego mi nie oszczędzają! W najbliższym czasie chcą mnie skonfrontować z tą panią z Paryża. Sądząc z fotografii jest to blondynka, może rudawa; urocza osoba, nieco za szczupła, ale zgrabna. Tak samo jak bratu zaginionego, posłano jej moje zdjęcie. Twierdzi, że jest moją żoną, przybędzie tu samolotem. Samotny spacer po dziedzińcu więziennym! Jest bardzo przyjemny, ale wywołuje refleksje. Przyznana mi ulga dowodzi, że miarodajni panowie ciągle jeszcze (czy też coraz bardziej) uważają mnie za swego zaginionego Stillera. Puszczają mnie nawet bez strażnika, mogę więc nie chodzić w kółko, siedzę w słońcu na ławce i gałązką wodzę po piasku. Muszę tylko moje rysunki za każdym razem zacierać butem, inaczej uznaliby je za sztukę i upatrywali w tym jeszcze jednego dowodu, że jestem zaginionym Stillerem. Nadchodzi jesień. Tu i ówdzie, jakby prosto z nieba, spada na piasek pożółkły liść klonu. Jesień można poznać również po niebie; jego błękit staje się już bledszy, bardziej przezroczysty. Powietrze bywa chłodnawe, zwłaszcza przed południem. Zasnuta mgiełką przestrzeń. Gruchają gołębie; kiedy na wieży katedralnej odzywają się dzwony, ptaki wzlatują jak srebrnoszara chmura, nad murem przesuwa się bezgłośny rój cieni. Przysiadają na szczytach domów i rynnach, po jakimś czasie żeglują znowu na mój cichy dziedziniec, drepcą dookoła ławki i gruchają. Opowiem jej historyjkę o Izydorze. Prawdziwą historię! Izydor był aptekarzem, człowiekiem w sile wieku, uczciwym, nieźle zarabiającym, ojcem licznego potomstwa. Nie trzeba podkreślać, że był wiernym mężem. Mimo to nie znosił wiecznego wypytywania, gdzie był. Wpadał wtedy w furię, wewnętrzną, na zewnątrz nie dawał po sobie nic poznać. Nie było to warte sprzeczki, gdyż, jak mówiłem, w gruncie rzeczy małżeństwo należało do szczęśliwych. Pewnego pięknego lata przedsięwzięli, jak to wtedy właśnie było w modzie, podróż na Majorkę. Poza ciągłymi pytaniami żony, które go w skrytości ducha złościły, wszystko było w najlepszym porządku. Izydor potrafił być na wakacjach wyjątkowo czuły. Piękny Awinion zachwycił ich oboje; spacerowali pod rękę. Izydor i jego żona, bardzo miła kobieta, przybyli do Marsylii dokładnie w dziewiątą rocznicę ślubu. Morze Śródziemne lśniło jak na plakacie. Ku cichemu gniewowi żony, która już stała na pokładzie statku mającego odpłynąć na Majorkę, Izydor oświadczył w ostatniej chwili, że musi kupić gazetę. Może uczynił to w pewnej mierze na przekór, z powodu rozpytywania się żony, dokąd znowu idzie. Bóg mu świadkiem, że nie zdawał sobie z tego sprawy; ponieważ statek stał jeszcze, Izydor męskim zwyczajem poszedł się trochę powłóczyć. Tylko z przekory zagłębił się w jakiejś francuskiej gazecie. Kiedy jego żona faktycznie znalazła się w drodze na malowniczą Majorkę, Izydor, przerażony rykiem syreny okrętowej, spojrzał nareszcie znad gazety i stwierdził, że nie znajduje się u boku swej małżonki, lecz na pokładzie dosyć parszywego transportowca, który, wyładowany po brzegi ludźmi w żółtych mundurach, również był już pod parą. Właśnie zwijano grube liny. Izydor ujrzał już tylko oddalające się molo. Nie umiem powiedzieć, czy stracił wkrótce przytomność pod wpływem potwornego upału, czy wskutek ciosu, który mu wymierzył sierżant w podbródek; mam natomiast odwagę utrzymywać z całą pewnością, że aptekarz miał w Legii Cudzoziemskiej życie twardsze niż dawniej. O ucieczce nie można było myśleć. Żółty fort, w którym wychowywano Izydora na mężczyznę, stał samotny na pustyni i Izydor nauczył się cenić jej zachody słońca. Na pewno myślał czasami o swej żonie, kiedy nie był zbyt zmęczony, i niezawodnie byłby do niej napisał, ale istniał zakaz korespondowania. Francja walczyła jeszcze o swoje utracone kolonie, wskutek czego Izydor zwiedził strony świata, o których mu się nawet nie śniło. Rzecz jasna, zapomniał o swojej aptece, jak inni o swej kryminalnej przeszłości. Z czasem Izydorowi przeszła nawet tęsknota za krajem, o którym stwierdzał na piśmie, że stanowi jego ojczyznę. Toteż, powodowany czystą przyzwoitością, wkroczył po upływie wielu lat, pewnego pięknego dnia, przez furtkę ogrodową, brodaty, wychudzony, trzymając hełm tropikalny pod pachą, aby sąsiedzi, którzy od dawna uznali aptekarza za zmarłego, nie wpadli z powodu jego niezwykłego stroju w zdenerwowanie: oczywiście miał również pas i rewolwer. Było to niedzielne przedpołudnie, żona, którą, jak już mówiliśmy, kochał, choć w ciągu wszystkich tych lat nie napisał do niej nawet kartki, obchodziła właśnie tego dnia urodziny. Na widok nie zmienionego domostwa, z ręką na klamce furtki, która była nie naoliwiona i skrzypiała jak dawniej, zawahał się przez mgnienie oka. Pięcioro dzieci, wszystkie do niego podobne i wszystkie o siedem lat starsze, tak że ich wygląd go zdziwił, zaczęło z daleka już wołać: tatuś, tatuś! Nie było odwrotu. Izydor kroczył naprzód jak mężczyzna zahartowany w ciężkich bojach. Miał nadzieję, że ukochana małżonka, jeśli ją zastał w domu, nie zażąda wyjaśnień. Szedł przez trawnik, jak gdyby wracał ze swej apteki, a nie z Afryki i Indochin. Małżonka siedziała pod nową parasolką, nie mogła wydobyć z siebie ani słowa. Izydor nie widział nigdy wspaniałego stroju porannego, który miała na sobie. Służąca, będąca również nowością, natychmiast postawiła filiżankę przed brodatym panem, którego niewątpliwie, lecz bez cienia potępienia, uznała za nowego przyjaciela domu. Izydor oświadczył, że chłodno tu w kraju, po czym opuścił podwinięte rękawy koszuli. Dzieci były wniebowzięte, że mogą bawić się hełmem tropikalnym, przy czym nie obeszło się oczywiście bez kłótni. Kiedy zjawiła się na stole świeża kawa, zapanował nastrój zdecydowanie idylliczny: niedzielny poranek, bicie dzwonów, tort urodzinowy. Czego Izydor mógł chcieć więcej? Nie krępując się obecnością służącej, która krzątała się jeszcze przy nakryciu, Izydor wyciągnął rękę ku małżonce. „Izydorze!” zawołała i nie mogła mu nalać kawy, tak że brodacz sam sobie napełnił filiżankę. „O co chodzi?” zapytał czule, nalewając i jej kawę. „Izydorze!” zawołała bliska płaczu. Objął ją. „Izydorze! - zapytała - gdzieś był tak długo?” Izydor, ogłuszony przez chwilę, odstawił filiżankę. Po prostu odzwyczaił się od tego, że jest żonaty. Stanął przed krzakiem róży z rękami w kieszeniach. „Dlaczego nigdy nie napisałeś choćby kartki?” zapytała. Wtedy on odebrał zdumionym dzieciakom hełm tropikalny i krótkim, wprawnym ruchem wsadził go na głowę. Podobno pozostawiło to u dzieci do końca życia niezatarte wrażenie. Tatuś z hełmem tropikalnym, z kaburą na rewolwer, jedno i drugie nie tylko autentyczne, ale wyraźnie już nieco zużyte! Kiedy małżonka powiedziała: „Wiesz, Izydorze, tego naprawdę nie powinieneś był robić!”, Izydor miał dość rodzinnego nastroju. Wyciągnął rewolwer (sądzę, że znowu krótkim, wprawnym ruchem) i oddał trzy strzały do miękkiego, jeszcze nie tkniętego tortu, ozdobionego pianą. Można sobie wyobrazić, jakie to wywołało skutki. „Izydorze!” wrzasnęła małżonka. Jej strój poranny był od dołu do góry pokryty bitą śmietaną. Gdyby nie niewinne dziatki, będące naocznymi świadkami, ową całą wizytę, która nawiasem mówiąc trwała zaledwie dziesięć minut, uznałaby za halucynację. Otoczona pięciorgiem dzieci, podobna do Niobe, ujrzała jeszcze, jak nieodpowiedzialny Izydor wychodzi spokojnym krokiem za furtkę ogrodową w swoim niemożliwym hełmie tropikalnym na głowie. Po tym szoku biedna kobieta nigdy już nie mogła patrzeć na tort, nie myśląc o Izydorze. Był to stan, który ją czynił osobą godną politowania; w cztery oczy, a właściwie w trzydzieści sześć oczu, doradzono jej rozwód. Jednak dzielna kobieta ciągle jeszcze miała nadzieję. Sprawa winy była zupełnie jasna. Ale ona jeszcze liczyła na skruchę, żyła wyłącznie dla pięciorga dzieci spłodzonych przez Izydora i jak Penelopa przez rok jeszcze wzbraniała się usłuchać adwokata, który nie bez osobistego zainteresowania nalegał na rozwód. I oto znowu w dzień jej urodzin Izydor powrócił, przywitawszy się jak zwykle opuścił podwinięte rękawy koszuli, znowu pozwolił dzieciom bawić się swoim hełmem. Tym razem jednak radość ich, że mają tatusia, nie trwała nawet trzech minut. „Izydorze - rzekła małżonka - gdzieś się znowu podziewał?” Izydor podniósł się, tym razem nie strzelał, dzięki Bogu, i nie odebrał dzieciom hełmu, nie, podniósł się tylko, zakasał znowu rękawy i ruszył przez furtkę ogrodową, aby już nigdy nie wrócić. Biedna małżonka podpisała skargę rozwodową nie bez łez. Musiała to jednak zrobić, gdyż Izydor nie zgłosił się w ramach ustawowego terminu. Apteka została sprzedana. Nowe małżeństwo żyło skromnie, odsunięte od świata, po upływie ustawowego terminu zaś zostało zatwierdzone przez urząd stanu cywilnego. Krótko mówiąc, wszystko potoczyło się trybem normalnym, co miało wielkie znaczenie dla podrastających dzieci. Odpowiedzi, gdzie ten tatuś obija się po szerokim świecie, nie otrzymały nigdy. Nie nadeszła także ani jedna widokówka. Mama nie chciała, by dzieci o to pytały - ona sama nie powinna była nigdy pytać go o to... Na whisky nie mają pieniędzy, ale starcza im na telegramy do Meksyku, domagające się od poselstwa szwajcarskiego potwierdzenia, że nie tylko istnieje meksykańska dziura zwana Orizaba, lecz również wiele kwitnących hacjend, częściowo naprawdę zamieszkanych przez dawnych ministrów, i że niekiedy hacjendy te są większe od kantonu zuryskiego, niekiedy zaś nie. Zresztą (informuje mnie o tym mój dzielny obrońca) poselstwo szwajcarskie nie może poświadczyć, żeby w którejś z hacjend meksykańskich przebywał kiedykolwiek obywatel szwajcarski. - No, proszę - mówię - ma pan! - Co? - Że nie jestem obywatelem szwajcarskim, panie doktorze, a zatem nie mogę być również waszym zaginionym panem Stillerem. Jak za każdym razem, kiedy jeden z nas śmiało rozumuje, drugi nie jest ani trochę przekonany. Obrońca sięga po swoją skórzaną tekę i, doprawdy, wręcza mi cygaro, specjalnie dla mnie kupione. Nie jest to wprawdzie lubiany przeze mnie gatunek, mimo to okazuję wzruszenie. - Czy może pan dać słowo honoru, że pan był naprawdę w Meksyku? - zapytuje. - Ale żarty na bok! Śmieszne, że taki drobiazg jak cygaro za franka natychmiast zobowiązuje, że wykluczone jest, żebym się w odpowiedzi odwrócił plecami do ofiarodawcy... Czy naprawdę byłem w Meksyku! Każdy może powiedzieć: „tak”, ale sądzę, że nie każdy mógłby opowiedzieć memu obrońcy, jak od zbierania spodaków, tych, które znajdują się wewnątrz cygara, biednego robotnika na plantacji bolą plecy; są to bowiem liście rosnące u samego dołu łodygi, twardsze od rosnących wyżej, szare od ziemi, zapiaszczone i kruche, tak że często się łamią. Robotnicy na plantacjach zaś otrzymują zapłatę za towar bez braku. Spodakiem owija się wkładkę cygara wysokiego gatunku. Wchodzi w rachubę tylko towar bez skazy. - Tak, tak - mówi mój obrońca - ale co to ma wspólnego z moim pytaniem? Palę. Opisuję mu pracę na plantacji tytoniu w Uruapan. Jest twarda i ciężka. Od rana do wieczora na kolanach. Inaczej spodaków nie można w ogóle zerwać; nawet na kolanach trzeba się jeszcze schylać, by znaleźć najlepsze. Pewnego razu, nigdy tego nie zapomnę, czołgałem się tak od krzewu do krzewu, w słomianym kapeluszu meksykańskim na głowie, nie widząc reszty pracujących na plantacji. Na próżno czekałem na gwizdek dozorcy. Mimo mojej sytuacji materialnej po prostu nie wytrzymywałem już upału, było mi wszystko jedno, czy dostanę zapłatę. Coraz wyraźniej pachniało siarką. Zdjęty nagłym strachem zacząłem krzyczeć. Z szarej ziemi poza mną wystrzelił obłoczek żółtawego dymu. Na próżno wzywałem pomocy innych robotników, przeważnie Indian - uciekli. Stopy moje nie mogły już znieść dłużej skwaru. Zacząłem biec. Ale dokąd? Dymiło, jakby grupka mężczyzn ćmiła cygara. Zobaczyłem, że w ziemi tworzą się szczeliny, otwierają się bezgłośnie i śmierdzą siarką. Biegłem na oślep, dopóki mogłem złapać dech. Obejrzałem się na plantację. Unosiła się, wypiętrzała, zmieniła się w pagórek. Pociągające widowisko! Ale dym i żar pędziły mnie dalej. Zameldowałem o tym w wiosce. Kobiety płacząc zgromadziły dokoła siebie dzieciaki. Mężczyźni postanowili wysłać telegram do właściciela plantacji, która się zmieniła w wulkan. Po wielu dniach i nocach - wioska żyła w stanie nieustannego alarmu - utworzyła się spora góra, owiana żółtawymi i zielonkawymi oparami. W wiosce nikt nie pracował i nie spał. Słońce świeciło jak zazwyczaj, ale jadowicie i gorąco pachniało siarką, tak że człowiek wolałby nie oddychać. Wśród bezchmurnej nocy świecił księżyc, ale rozlegały się grzmoty. Mały kościółek był przepełniony, dzwony dzwoniły bez przerwy, od czasu do czasu przygłuszały je huki pękającej góry. Depesza pozostała bez odpowiedzi, trzeba było samemu pomyśleć o ratunku. Jaskrawy ogień lśnił poprzez dym zasnuwający księżyc. Potem popłynęła lawa. Powoli, ale niepowstrzymanie, stygnąc i tężejąc w powietrzu - czarna bryja, nad którą wirowały kłęby białawej pary. Jedynie w nocy widać było jeszcze w tej kamiennej bryi wewnętrzny żar; ogromna masa wysokości domu zbliżała się coraz bardziej, posuwając się o dziesięć metrów dziennie. Ptaki krążyły jak obłąkane, nie mogąc znaleźć swych gniazd, lasy znikały pod rozżarzonym zwałem kamieni kilometr za kilometrem. Wioska została ewakuowana. Mam wrażenie, że nikt nie stracił życia. Z płaczącymi dziećmi na ręku albo na plecach, objuczeni tobołkami, których zawartość niewiele była warta, mieszkańcy wioski pędzili przed sobą przerażone bydło, osły ryczały i stawiały tym większy opór, im bardziej je bito. Lawa płynęła spokojnie między domami, wypełniała je, połykała. Nie miałem do ratowania bydła, stałem więc na wzgórzu i przyglądałem się napływowi lawy; syczała jak żmija, wszystko, co zawierało w sobie wodę, zmieniała w parę, miała skórę jak pewnej odmiany węże, metalicznie szarą, chropowatą, pokrywającą miękkie, gorące, ruchliwe wnętrze. Dotarła wreszcie do kościoła. Pierwsza wieża padła na kolana i została pochłonięta wraz z gruzami. Druga pozostała i stoi jeszcze dzisiaj, wieża o hiszpańskich kopułach, jedyna pozostałość wioski... Wioska nazywała się Paricutin. Dziś jest to nazwa nowego wulkanu - kończę moją opowieść. - Gdyby pan, drogi doktorze, zawędrował kiedyś do Meksyku, proszę pojechać do tego Paricutin. Drogi są wprawdzie podłe, ale jazda opłaci się, zwłaszcza w nocy. Rozżarzone kamienie wylatują na wysokość pięciuset metrów, rozlega się huk, jak gdyby pędziły lawiny, raz po raz wydobywa się z krateru dym na kształt olbrzymiego kalafiora, czarny i czerwony od żaru buchającego z dołu. Jeszcze do niedawna wybuchy następowały po sobie dosyć szybko. Sześć minut, dziesięć, trzy, każdy z nową chmarą rozżarzonych kamieni, które zazwyczaj gasły przed spadnięciem na ziemię. Niech mi pan wierzy, fajerwerk pierwszej klasy! Ale przede wszystkim lawa! Pośród ciemności martwej szlaki, oświetlonej przez księżyc, który nie potrafi usunąć jej czerni, wystrzela w górę jasnopurpurowa, jak krew z cielska czarnego byka. Lawa ta musi być bardzo rzadka i płynna, jak błyskawica wystrzela w górę i powoli opada tracąc blask, dopóki nie nastąpi nowy wybuch. Żar bucha jak z wielkiego pieca, lśni jak słońce, oświetla noc śmiertelną, pochodzącą z samego wnętrza naszej planety spiekotą, której zawdzięczamy wszelkie życie. Powinien pan to zobaczyć! Przypominam sobie bardzo dokładnie, że w duszy budzi to radosny szał, który potrafi rozpętać się tylko w tańcu, najdzikszym ze wszystkich tańców, w ekstazie przerażenia i zachwytu, jakie zapewne ogarniały tych niepojętych ludzi, wykrawających sobie z ciała gorące serca. Obrońca mój notuje. - Paricutin? - pyta. - Jak to się pisze? - Tak, jak się wymawia. Gawędzimy jeszcze o tym i o owym. Cygaro ma smak, do którego nie przywykłem, ale jest bardzo dobre w swoim rodzaju. Do rzeczy (tak nazywa obrońca swój plik akt) znowu nie dochodzimy. - Panie doktorze! - wołam, kiedy już jest na korytarzu - jeżeli chodzi o moją pracę na owej plantacji, niech pan nie przeprowadza dochodzeń. Może pan sobie tego oszczędzić, również i pańskie poselstwo szwajcarskie nic nie wynajdzie. - Dlaczego nie? - Z powodu lawy. Zatelegrafuje mimo to. Nie jestem ich Stillerem. Czego oni chcą ode mnie! Jestem nieszczęśliwym, marnym, nic nie znaczącym człowiekiem, który nie ma za sobą żadnego życia. Po co ta moja gadanina? Tylko po to, żeby mi zostawili moją pustkę, moją marność, moją rzeczywistość, gdyż nie ma ucieczki, a to, co mi ofiarowują, jest ucieczką, nie wolnością, ucieczką do jakiejś roli. Dlaczego nie chcą zrezygnować? Pan dr Bohnenblust (tak się nazywa mój obrońca) przywitał na lotnisku panią, która uważa się za moją żonę; jest nią, jak mi się zdaje, oczarowany. - Chciałem tylko zawiadomić pana - mówi - że pani szczęśliwie wylądowała. Oczywiście przesyła ukłony... - Dziękuję. - Jest teraz w hotelu. Obrońca nie może usiedzieć na miejscu. Zaciera tylko z tryumfem ręce, jak gdyby ta pani z Paryża była ciężkim działem, które mnie zmusi do kapitulacji. - Panie doktorze - oświadczam - nie mam nic przeciw wizytom kobiet, ale powtarzam moje ostrzeżenie: jestem człowiekiem zmysłowym, nieopanowanym zwłaszcza, jak już mówiłem, w tej porze roku. - Powiedziałem jej to. - No, i? - Ta pani nalega, by z panem pomówić w cztery oczy. Będzie tutaj w poniedziałek o dziesiątej. Jest przekonana, że zna swego męża nieco lepiej, niż on zna siebie. A co do nieopanowania, to zdaniem tej pani nie może być o tym mowy; było to, jak mówi, zawsze tylko marzeniem jej męża, jest pewna, że da sobie z panem radę. Znowu częstuje mnie cygarem. - W poniedziałek o dziesiątej? - mówię. - Proszę. Dozorca mój, Knobel, złości się z powodu moich pytań dotyczących tej pani z Paryża, która twierdzi, że jest moją żoną. - Przecież mówię - mruczy - że elegancko wygląda. I pachnie na cały korytarz. - A jej włosy? - Czerwone. Jak konfitura z głogu. Nie może zdobyć się na dokładny opis, nawet kiedy odpowiada na poszczególne pytania. Im więcej się od niego dowiaduję, tym mniej potrafię wyobrazić ją sobie. - Proszę teraz jeść! - mówi. - Sam ją pan przecież zobaczy. Może ta dama nie jest w pana typie, choć twierdzi w dalszym ciągu, że jest pańską żoną. - W moim typie! - śmieję się. - Czy opowiadałem już panu historię z małą Mulatką? - Nie. - To był mój typ. - Mulatka? - Było to w Rio Grande - zaczynam takim tonem, że Knobel siada. - Nagle - przerywam sobie samemu: - Ma pan chleb? - Knobel wstaje i kładzie na stole pół bochenka. Odkrawam grubą kromkę, zatapiam w nią zęby. Knobel usiadł znowu. Czekam, aż będę miał usta mniej zapchane, i ciągnę dalej: - Nagle... Siedzieliśmy właśnie przy ognisku, gdyż wieczory na pustyni są obrzydliwie chłodne. Oczywiście nie było nigdzie w pobliżu drewna. Paliliśmy pakułami, dającymi więcej smrodu niż ciepła, i omawialiśmy z przemytnikami, w jaki sposób mogliby nas przerzucić nocą przez granicę - trzeba panu wiedzieć, że znowu rozesłano za mną listy gończe - nagle zjawia się spoza czerwonych skał!... - Kto? Mając usta pełne chleba trudno oczywiście opowiadać. A w dodatku ta zupa, którą muszę zjeść, dopóki jest gorąca. - Kto? - pyta Knobel. - Kto zjawia się spoza skał? - Limuzyna - mówię wreszcie i nie mogę sobie odmówić ułamania jeszcze kawałka tego pysznego chleba - oczywiście skradziona. Cudowny widok! Jak chorągiew w złocistym pyle. To wskutek promieni zachodzącego słońca. Limuzyna pędząca w poprzek pustyni oczywiście kołysze się jak czółno na falach piasku. - Jasne. - Naturalnie tamten zauważył nasze małe ognisko. - No, i? - Ognia! - wołam. - Ale ten łobuz jedzie dalej. Sądzimy, oczywiście, że to policja amerykańska. A więc paf, paf, jeszcze raz paf! I kto w niej siedzi? - Któż taki? - Joe. Przełykam parę łyżek zupy. - Co to za Joe? - Jej mąż. - Mulatki? - Jasne. - Tam do licha! - Murzyn - uzupełniam - poczciwiec, ale oczywiście nie wtedy, kiedy mu się uprowadziło żonę. W ciemnościach, kiedy widać tylko olśniewającą biel jego zębów... Wszystkiego dobrego! - No, i? - Bo myśmy się kochali. - Mulatka i pan? - Zapytałem ją: „Kochasz mnie, czy jego?” Zrozumiała mnie zupełnie dokładnie. I skinęła głową. Padł strzał. Od tej pory nie było już ani słowa o Joe. - Zabity? - zapytuje. - Na miejscu. - Tam do licha! - Pocałowała mnie. To był mój typ. Knobel jeszcze raz napełnia mój talerz minestrą, skwapliwie jak kelner, kiedy obsługuje bogatych ludzi. - Lubię Murzynów - mówię - ale nie znoszę mężczyzn żonatych, nawet jeżeli są Murzynami. Nie cierpię ciągłego liczenia się z kimś! Oczywiście przekroczyliśmy natychmiast granicę. - Do Meksyku? - Bez świateł. Z lewej Rio Grande. Z prawej księżyc w pełni. - Czy to było pańskie trzecie morderstwo? - Chyba... Właściwie Knobel nie powinien przebywać tak długo w mojej celi; inni aresztanci zawsze dostają zimne jedzenie. Mój dozorca chwycił już wiadra; nie wiem, na co jeszcze czeka. - Człowiek jest drapieżną bestią - zauważam nieco ogólnikowo - może mi pan wierzyć, panie Knobel. Wszystko inne to zawracanie głowy. Ciągle jeszcze czeka. - Kiedy sobie pomyślę - mówię - jak tę Florence ujrzałem po raz pierwszy w płonącym tartaku! - Co to za Florence? - Moja Mulatka. - Ach, tak. - Było to w Oregon, chciałem na brzegu łowić ryby, nie miałem bowiem pieniędzy, by móc posilić się czymś innym; wtedy jeszcze nie kradłem. Uważałem się jeszcze za człowieka honoru! Nawet jeśli w ciągu całego dnia nie udało mi się nic złowić; bo łowienie w oceanie to nie zabawa, zwłaszcza kiedy się łowi ze stromego wybrzeża, o które rozbija się przypływ. Paskudna sprawa: stoisz godzinami suchy na swoim cyplu, piana przypływu podnosi się i opada, ale nigdy wyżej, nigdy ponad twoje urwisko; człowiek czuje się bezpieczny jak mieszczuch, a tu znienacka nadchodzi fala, Bóg wie dlaczego wyższa o cztery metry. Jeżeli się jej na czas nie zauważy, jeżeli się nie zobaczy z daleka, jak zalewa pianą urwisko, wtedy człowiek honoru, czy nie, tonie, zostaje roztrzaskany o skały, fale unoszą trupa, którego nikt nigdy nie zidentyfikuje... Stałem w bezchmurne południe, ogłuszony przez przypływ, nagle widzę, jak na wybrzeżu za mną zaczyna się dymić, dym ten, mój drogi, sprawiał, że wszystko wyglądało jak podczas zaćmienia słońca. Pomyślałem sobie od razu, że może to być tylko wielki tartak, stojący w tej pustynnej okolicy. Niech pan sobie wyobrazi: w zasięgu dwudziestu mil ani jednego domu, tylko skały, owce i stalowe liny, na których spuszcza się pnie z dzikich lasów rosnących dokoła. Kiedy zadyszany wdrapałem się na wzgórze, niebo było pełne latających iskier, takiego ognia nigdy jeszcze nie oglądałem, syczał, trzaskał. Oczywiście ani śladu straży ogniowej, tylko kobiety stoją dokoła, beczą, gryzą paznokcie, modlą się do Boga, żeby uciszył wiatr; nie ma wody do gaszenia, jest niedziela, mężowie grają w jakiejś odległej miejscowości w kręgle, a tu jakby w powietrzu łopotały z hukiem purpurowe chorągwie. Cudowny widok! Płomienie unoszą się ze wszystkich dachów, nic nie można poradzić, opodal rozciąga się cały ocean wichru, a kiedy wdziera się w olbrzymie stosy suchego drzewa, powstaje żar nie do wytrzymania z odległości stu kroków. A pośrodku stoi jeszcze zbiornik z benzyną. - Tam do licha! - Zapytałem ją, czy oszalała, przecież zbiornik może każdej chwili wylecieć w powietrze, ale mimo to popędziła do swej chaty... - Kto? - W kłęby dymu i spalenizny. Mulatka. - Tam do licha! - A ja, ja za nią! - Jasne. - Jak to jasne? - pytam. - Przecież to było skończone szaleństwo, ale nagle pomyślałem, że może chce ratować dziecko. Nigdy tego nie zapomnę, mój drogi! Stoję w chacie, palą się już dachówki, jakiś stary Murzyn ugania się po dymiącym dachu jak małpa i śmiesznym wężem ogrodowym próbuje gasić płonące dachówki, każdą pojedynczo, gdyż dalej nie sięga strumień wody, wewnątrz pełno dymu - można się udusić. „Halo, wołam, halo!” A tu młoda Mulatka stoi bez ruchu, zapłakana, ręce oparła na biodrach, nic nie robi, powiadam panu, panie Knobel, było to stworzenie piękne jak zwierzę, osiemnaście lat, stworzenie...! W chacie oczywiście same rupiecie, niewarte ratowania, materace i naczynia. Wściekły chwyciłem ją i zacząłem nią potrząsać. - Dlaczego? - zapytuje Knobel. - Oświadczyła, że powinienem ratować lodówkę! „Ani mi to w głowie!” - zawołałem. A stary Murzyn ciągle jeszcze gasił dach cienkim wężem ogrodowym, kropiąc nas wodą. „Czego ty właściwie chcesz?” - pyta ona. „Ciebie!” - wrzasnąłem. I kiedy ją łapię wpół, śmieje się swoimi białymi zębami. „Mam męża” - powiada. „Jazda, jazda!” - mówię. „Czy masz wóz?” - zapytuje. Wozów jest dosyć, myślę sobie, a kiedy mi zarzuca ręce na szyję, żebym ją mógł łatwiej nieść, dach już się wali, iskry aż tańczą. Zanoszę ją, jakby była ranna, do pierwszego lepszego wozu stojącego na drodze i jazda. Był to wóz marki Plymouth. Właściciel, zapewne agent handlowy, nie zauważył, kiedy go mijałem, wszyscy gapili się na zbiornik z benzyną, który mógł w każdej chwili wylecieć w powietrze. - A pan, mister White, w nogi, co? To cudowne, jak Knobel potrafi się cieszyć, kiedy się coś komuś uda; po prostu promienieje. - Po czterech godzinach - ciągnę dalej - siedzimy nad cichą zatoką, należącą już do Kalifornii, i łowimy ryby w miejscu, w którym nikt nas nie może dojrzeć. „Jak ci na imię?” - zapytuję. „Florence!” - odpowiada. Oczy ma jak wilcze jagody, skórę jak kawa. „Joe zamorduje cię - mówi - jeżeli nas złapie.” Śmieję się tylko. „Mamy wóz” - mówię i pokazuję jej, jak się otwiera muszlę, żeby mieć przynętę do łowienia. Wreszcie wołają Knobla. Musi mnie opuścić. Z pękiem kluczy w ręku zapytuje: - I złowił pan coś? - Całą masę! - odpowiadam i szeroko rozkładam ręce. - Taaakie! Mój prokurator, na razie jedyny człowiek, któremu mogę się zwierzyć z moich prawdziwych trosk prawie bez udawania, żegna się. Wraz z żoną (która znowu przesyła mi ukłony) jedzie na dziesięciodniowe wakacje do Pontresiny. Życzymy sobie wzajemnie „wszystkiego dobrego”. Włosy ma rude, zgodnie z obecną modą nawet bardzo rude, ale nie jak konfitura z głogu, raczej jak minia w proszku. Bardzo oryginalne. Do tego niezwykle delikatna cera: alabaster w piegi. Także bardzo oryginalne, ale ładne. A oczy? Powiedziałbym: lśniące, można by rzec wodniste, także wtedy, kiedy nie płacze, niebieskawozielone jak brzegi bezbarwnej szyby, oczywiście uduchowione, a więc nieprzejrzyste. Niestety goli brwi, tak że tworzą cienką linię, wskutek czego twarz jej ma w sobie pełną wdzięku surowość, ale i coś z maski - zastygłe zdziwienie. Bardzo szlachetnie wygląda z boku jej nos, nozdrza mają swój wyraz. Wargi na mój smak nieco za wąskie, jest w nich zmysłowość, która jednak musiałaby być dopiero rozbudzona, figura (w czarnym kostiumie) ma w sobie coś zwartego, chłopięcego. Wierzy się, że to tancerka; może lepiej byłoby powiedzieć, że jest w niej coś z efeba, co kobiecie w jej latach dodaje nieoczekiwanego wdzięku. Pali bardzo dużo. Jej bardzo wąska ręka, kiedy gasi nie dopalonego jeszcze papierosa, nie jest pozbawiona siły, ma w sobie sporo nieświadomej gwałtowności, choć mam wrażenie, że ona sama wydaje się sobie wątła i słaba. Mówi bardzo cicho, żeby partner nie wrzeszczał. Liczy na to, że się ją będzie oszczędzało. Sądzę, że i ten fortel jest podświadomy. Pachnie oszałamiająco, jak już o tym meldował Knobel; musi to być jakaś dobra marka, zaraz przychodzi na myśl Paryż, perfumerie przy placu Vendóme. - Jak się czujesz? - pyta. Znam tę metodę odpowiadania zawsze pytaniem na pytanie, stosuje ją wiele kobiet, właściwie wszystkie; tym bardziej muszę się wystrzegać niebezpiecznego wrażenia, że ją już kiedyś spotkałem. - Naprawdę mnie nie poznajesz? - zapytuje. Jej maniakalne przeświadczenie, że jestem jej zaginionym mężem, nie jest w najmniejszym stopniu komedią; przejawia się we wszystkim, co mówi, nawet na tematy uboczne. - Już nie palisz? - pyta. Później - wobec tego, że przy zadawaniu pytań, które nawet nie są pytaniami, gdyż dopuszcza tylko jedną odpowiedź, a wszystkie inne pomija po prostu jako wymówkę, rozmowa jest na dłuższą metę niemożliwa - opowiadam dykteryjkę o Izydorze, dostosowaną do mego pięknego gościa, a więc z pominięciem pięciorga dzieci i posługując się snem, który miałem niedawno: ilekroć Izydor się zjawia, nie strzela do tortu, lecz pokazuje tylko ręce ze śladami ran... Obłąkany sen! - Ach - wzdycha moja dama - wciąż jeszcze jesteś taki sam, nie można rozmawiać z tobą rozsądnie, ciągle masz jakieś urojenia! Śmieszne to, później irytujące i w jakiejś mierze wzruszające: ta pani z Paryża, siedząca w czarnym kostiumie na mojej pryczy, paląca papierosa za papierosem, nie jest, uchowaj Boże, kobietą głupią, można sobie wyobrazić urocze popołudnie z nią, nawet więcej niż jedno. Czarujący jest przede wszystkim jej uśmiech, nieco zmęczony, z jakiegoś powodu gorzki. Budzi ciekawość, jakie doświadczenia się za nim ukrywają; mimo woli raz po raz spoglądam na jej wargi i czuję własne. Ale, jak się wydaje, nie może wyzwolić się z manii prześladowczej, że mnie zna. Po prostu nie wierzy, że mógłbym być kimś innym niż jej zaginionym Stillerem. Cały czas mówi o swym małżeństwie, które, jak się dowiaduję, również nie było takie, jakie być powinno. Wyrażam wielokrotnie moje ubolewanie. Kiedy wreszcie dochodzę do głosu - nie zalewa mnie potokami wymowy, przeciwnie, robi często pauzy wypełniane chciwym zaciąganiem się, milczy gorzko parę minut, a milczenie to jeszcze trudniej przerwać niż kaskady słów - mówię: - Jak przypuszczam, madame, poinformowano panią, że mówi pani z mordercą... Puściła to mimo uszu jak nieudany dowcip. - Jestem mordercą - powtarzam przy najbliższej okazji - mimo że policja szwajcarska nie potrafi tego udowodnić. Zamordowałem żonę... Na próżno! - Jesteś śmieszny! - mówi. - Tak, muszę powiedzieć, że jesteś śmieszny. Po tak długim niewidzeniu się znowu te urojenia, dziecinne urojenia! Przyznaję, że jej powaga odbiera mi raz po raz pewność siebie, nie co do tego, czy zamordowałem żonę, lecz czy będę mógł tę nieszczęśliwą kobietę wyzwolić od jej manii. Czego ona właściwie chce ode mnie! Próbuję przekonać ją poważnie, że nigdy nie byliśmy małżeństwem. Zachowuję powagę również i wtedy, kiedy zrywa się z pryczy, chodzi tam i z powrotem po celi, potrząsa rudą czupryną, staje przy okratowanym oknie z papierosem w ustach, ze szczupłymi rękami w kieszeniach swego obcisłego kostiumu, patrzy w milczeniu na jesienny kasztan, tak że nie widzę jej twarzy. - Madame - mówię i sięgam po jej papierosy - przybyła pani samolotem, żeby przebaczyć swemu zaginionemu mężowi. Rozumiem, że na tę poważną czy nawet uroczystą chwilę czekała pani długie lata. To dla pani oczywiście cios, że nie jestem tym mężczyzną, któremu chciała pani wszystko przebaczyć. Nie jestem nim, madame... Wypuszcza tylko dym ustami. - Sądzę - mówię zapalając papierosa - że to oczywiste, że nie warto na ten temat dyskutować. - Co jest oczywiste? - pyta. - Że nie jestem pani zaginionym mężem. - Jak to nie? - pyta nie patrząc na mnie. Widzę przynajmniej kształtny tył jej głowy. - Madame - mówię z nie mniejszą powagą - bardzo mnie wzrusza pani opowiadanie o jej nieszczęśliwym małżeństwie, proszę jednak nie brać mi za złe, że tym mniej rozumiem, im dłużej panią słucham, a właściwie zupełnie nie rozumiem, czego pani sobie ode mnie życzy. Jeżeli o mnie chodzi, to, jak już mówiłem, zamordowałem swoją żonę. Jeśli o panią, to, szczerze mówiąc, co kobieta, która, dzięki Bogu, w tak kwitnącym stanie przeżyła swoje nieszczęśliwe małżeństwo, ma mi do przebaczenia. Milczenie. - Mieszka pani w Paryżu? Teraz odwraca się ku mnie. Twarz nieco zdemaskowana przez ciche zdumienie stała się piękniejsza niż dotychczas, żywsza. Opanowuje mnie myśl, że nasze spotkanie powinno by być możliwe, spotkanie naprawdę, twarz jej jest taka, że chciałbym ją ucałować w czoło. Może powinienem był to zrobić, choćby miano sobie mój postępek opacznie wytłumaczyć. Trwa to chwilę, potem twarz jej znowu się zamyka. I znowu to pytanie: - Anatolu, co się z tobą dzieje? - Nazywam się White. Po prostu odwraca ostrze - zachowuje się tak, jakbym to ja ulegał manii. Wyrzuca za kratę okienną swego palącego się jeszcze papierosa (jest to tutaj najsurowiej wzbronione, jak wiele innych rzeczy), staje przede mną, oczywiście nie dotykając mnie, jednak pewna, że ja ją obejmę i zdjęty nagłą skruchą poproszę o przebaczenie. Istotnie jestem przez chwilę po prostu bezbronny, uśmiecham się, choć nie ma tu nic zabawnego. Choćbym wyglądał jak gnom, jak minotaurus, jak nie wiadomo kto, nic by to nie zmieniło, nic. Po prostu nie może widzieć we mnie innej istoty, tylko swego zaginionego Stillera. - Nie przypuszczałam - mówi - że będziesz miał kiedyś łysinę! Ale nawet nie jest ci z nią bardzo nie do twarzy. Człowiek po prostu dębieje i ogarnia go bezwład. Można by tę kobietę pochwycić i udusić, i nie przestałaby wierzyć, że jestem jej zaginionym mężem. - Dlaczego nigdy nie napisałeś? Milczę. - Nawet nie wiedziałam, że żyjesz... Milczę. - Gdzieś był przez te wszystkie lata? Milczę. - Milczysz! Milczę. - Żeby tak po prostu zniknąć! - mówi. - Po prostu nie dawać znaku życia! I to właśnie wtedy! Mogłam umrzeć... W pewnej chwili mówię: - Ale teraz dość! Nie wiem, co jeszcze mówiła, kiedy pochwyciłem ją, i jeszcze wówczas, opętana swoją manią, uważając każdy mój odruch, śmiech lub drgnięcie jedynie za potwierdzenie, nie przestała przebaczać mi. Chwyciłem ją za ramiona, potrząsnąłem tak, że jej wszystkie grzebyki z włosów wypadły, rzuciłem na twardą pryczę, tę panią, tak że w podartej bluzce, w zmiętym kostiumie, potargana, z wyrazem niewinnego zaskoczenia na twarzy, leżała i nie mogła się podnieść. Klęczałem bowiem na pryczy i trzymałem lewą ręką obie jej gorące dłonie tak mocno, że z bólu zamknęła swe przepiękne oczy. Jej rozpuszczone włosy są cudowne, pachnące, lekkie jak jedwab. Oddychała jak po biegu, głęboko, otwartymi ustami. Ma wspaniałe zęby, niektóre plombowane, ale o pięknym perłowym połysku. Ponieważ drugą ręką ścisnąłem jej szczęki, nie mogła mówić. Spoglądałem na nią jak na przedmiot, nagle zupełnie trzeźwo, jak na obcą, na jakąś tam kobietę. Gdyby nie wszedł mój strażnik Knobel z popielniczką... Nie ma ucieczki. Wiem o tym i powtarzam to sobie codziennie. Nie ma ucieczki. Uciekłem, żeby nie mordować, i przekonałem się, że właśnie moja próba ucieczki jest morderstwem. Pozostaje mi jedno: wziąć na siebie tę świadomość, nawet jeśli tej świadomości, że zamordowałem czyjeś życie, nikt ze mną nie podziela. Urojenia! Mam opowiedzieć swoje życie, a kiedy próbuję uczynić to w sposób zrozumiały, powiadają: urojenia! (Wiem teraz przynajmniej, skąd mój obrońca wziął to określenie wraz z pobłażliwym uśmiechem!) Słucha, dopóki mówię o moim domu w Oakland, o Murzynach i o różnych faktach; kiedy przechodzę do prawdy i staram się opisać to, co się nie daje udokumentować zdjęciami, na przykład, co się dzieje, kiedy sobie człowiek wpakuje kulę w skroń, mój obrońca zaczyna czyścić sobie paznokcie i czeka tylko na to, żeby mi przerwać byle jakim głupstwem: - Pan miał dom w Oakland? - Tak - odpowiadam zwięźle. - Dlaczego pan o to pyta? - Gdzie leży Oakland? - Naprzeciw San Francisco. - Ach tak - mówi mój obrońca. - Naprawdę? Miał cztery metry szerokości, trzynaście metrów długości (mój obrońca notuje, to właśnie chce wiedzieć!), dokładnie rzecz biorąc był raczej chatą. Dawniej gnieździli się w niej robotnicy z farmy, potem farmę połknęło miasto, pozostała tylko kryta dachówką, waląca się chata. Obok olbrzymie drzewo, eukaliptus, nigdy nie zapomnę jego srebrzystego szemrania. Dokoła nic prócz dachów, niebo wypełnione pochyłymi słupami telefonicznymi z porozwieszaną bielizną Murzynów z sąsiedztwa. I znów dla ścisłości: na prawo ode mnie mieszkali Chińczycy. Nie należy również zapomnieć o małym, zapuszczonym ogródku. W niedzielę z drewnianego kościoła dochodził śpiew Murzynów. Poza tym cisza, wielka cisza, od czasu do czasu ochrypłe buczenie z portu, brzęk łańcuchów, przejmujący do szpiku kości. Nawiasem mówiąc nie byłem właścicielem tej chaty, tylko lokatorem. W owym czasie w ogóle nie miałem pieniędzy. Zamiast płacenia czynszu musiałem karmić kota. Nie znoszę kotów. Ale za to - czerwone puszki z kocim pożywieniem stały przygotowane - miałem kuchnię z paleniskiem i lodówkę, a nawet radio. Podczas skwarnych nocy cisza bywała często prawie nie do wytrzymania; cieszyłem się, że mam radio. - I mieszkał pan tam zupełnie samotnie? - Nie, z kotem. Kota obrońca nie notuje... A kot, jak mi się dzisiaj wydaje, był pierwszym zwiastunem. Właściciele nazywali go „Little Grey” i karmili zawsze w kuchni; nie miałem ochoty na podtrzymywanie tego zwyczaju, choćby ze względu na zapach. Otwierałem co dzień puszkę, wykładałem jej paskudną zawartość na talerz stojący w ogrodzie, ale kot, rozpuszczony przez właścicieli, nie chciał się z tym pogodzić i wskakiwał na gzyms mego otwartego okna! Parskając spoglądał na mnie swymi zielonymi, żarzącymi się oczyma. Jak mogłem w takich okolicznościach czytać? Z furią wyrzucałem ten kłębek wymachujący łapami w ciemności kalifornijskiej nocy, zamykałem wszystkie okna. Parskając siedział przed szybą, parskał, ilekroć na niego spojrzałem, siedział godzinami, tygodniami. Nigdy nie zaniedbywałem nakarmienia go pokarmem z puszki, było to moim obowiązkiem, jedynym w moim ówczesnym życiu. Kot ze swej strony nie pomijał nigdy okazji wśliznięcia się do domu przez jakieś otwarte okno (nie mogłem przecież spędzić całego lata z zamkniętymi oknami), by niepostrzeżenie, kiedy czułem się szczęśliwy, zacząć łasić się do moich nóg. Przerodziło się to w prawdziwą walkę, śmieszną walkę o przetrwanie, walkę straszliwą. Spędzałem bezsenne noce, gdyż kot miauczał pod chatą i wyrabiał mi w całym sąsiedztwie opinię okrutnika. Wpuszczałem go, pakowałem do lodówki, mimo to nie mogłem zasnąć. Kiedy się nad nim litowałem, przestawał parskać; grzałem dla niego mleko, którym wymiotował. W jego wzroku drzemała groźba śmierci. Potrafił obrzydzić mi wszystko: małą chatę, ogródek. Był obecny, choć go nie było, doprowadził mnie do tego, że go szukałem przed pójściem spać. Pytałem Murzynów siedzących na krawężniku, czy nie widzieli „Little Grey”. Wzruszali pulchnymi ramionami. Nie było go jedenaście dni i nocy. Pewnego skwarnego wieczora, kiedy odwiedziła mnie Helen, kot ni stąd, ni zowąd zeskakuje z gzymsu okiennego. „My goodness!” - krzyczy Helen; kot siedzi z otwartą raną na pyszczku, ocieka krwią, spogląda na mnie takim wzrokiem, jak gdybym ja go zranił. Tydzień karmiłem go w kuchni; dopiął swego. Prawie, raz bowiem po północy, kiedy mi się przyśnił, zszedłem na dół, ściągnąłem go z ciepłej poduszki, na której się zagnieździł, wyniosłem do pogrążonego w mroku nocy ogrodu, upewniwszy się, że rana się zabliźniła. Wszystko zaczęło się od nowa: znowu tkwił przed szybą i parskał. Nie mogłem sobie z tym zwierzakiem dać rady... Mój obrońca uśmiecha się: Ale poza tym mieszkał pan sam, prawda? - Nie - odpowiadam. - Z Helen. - Kto to jest Helen? - Kobieta! - odpowiadam wściekły, że potrafi mnie zawsze uwikłać w drobiazgi i że natychmiast notuje imię Helen swoim automatycznym ołówkiem. - Proszę mówić zupełnie otwarcie - zachęca mnie i poczęstowany dość zwariowaną historią o jakiejś kobiecie, zapewnia: - Oczywiście sprawy te traktuję ściśle poufnie; w każdym razie nie powiem pani Stiller ani słowa. Miejmy nadzieję, że jednak się wygada! Czytałem Biblię. (Niestosowny sen o konfrontacji z panią Juliką Stiller-Tschudy: widzę z zewnątrz przez okno, jak pewien dość młody człowiek, przypuszczalnie zaginiony, krąży po kawiarni między stolikami i podnosi ręce, by demonstrować jasnoczerwone plamy, jak domokrążca oferuje swoje stygmaty, których nikt od niego nie chce. To bardzo przykre, jak mówiłem, ja stoję na zewnątrz, obok mnie pani z Paryża, której twarzy nie znam. Oświadcza nieco szyderczo, że ów domokrążca ze stygmatami to jej mąż, i pokazuje mi swoje ręce. Widnieją na nich również dwa jasnoczerwone piętna, przy czym, tylko tyle się domyślam, chodzi między tym dwojgiem o to, które z nich jest krzyżem, a które ukrzyżowanym. Wszystko to zostaje nie wypowiedziane, ludzie siedzą przy stolikach kawiarnianych nad pismami ilustrowanymi...) Mój strażnik chciałby wiedzieć, kto to jest Helen. Przed chwilą usłyszał to imię w biurze prokuratora. Dozorca mój wie już, że była ona żoną amerykańskiego sierżanta. Wie również, że sierżant ten przyszedł pewnego pięknego ranka z koszar marynarki i zaskoczył nas w mieszkaniu... Zbyt zmęczony, by znowu opowiadać o morderstwie, mówię tylko: - Był to uroczy facet. - Jej mąż? - Żądał od swojej żony, żeby poszła do psychoanalityka, a ona domagała się od niego tego samego. - No i? - To wszystko. Mój dozorca jest rozczarowany, ale coraz bardziej dochodzę do przekonania, że to dobrze; właśnie historie, które rozczarowują, nie mają właściwego zakończenia, a więc właściwego sensu, robią wrażenie wziętych z życia. Poza tym nic nowego. PS Nie wiem, co sobie obiecują po takich wizjach lokalnych. Zdaje się, że zrezygnowali z zaprowadzenia mnie do pracowni ich zaginionego, a przynajmniej odłożyli to na później wobec mojej zapowiedzi, że temu jegomościowi, który mi sprawił tyle kłopotów, wszystko zdemoluję. Słyszałem, że chcą mnie teraz zawieźć do Davos. Po co? Wszystko można opowiedzieć, z wyjątkiem własnego życia. Ta niemożliwość skazuje nas na pozostawanie takimi, jakimi nas widzą i odzwierciedlają ludzie, którzy twierdzą, że mnie znają, którzy uważają się za moich przyjaciół i nigdy nie dopuszczą do tego, żebym się zmienił, zniweczą każdy cud (to, czego nie jestem w stanie opowiedzieć, czego się nie da wyrazić ani dowieść) tylko po to, by móc powiedzieć: Znam cię. Mój obrońca wychodzi z siebie, jak się tego wcześniej lub później należało spodziewać; nie jest przy tym nieopanowany, tylko blednie z wysiłku, by się opanować. Nie wita się, oparłszy tekę na kolanie patrzy w moje zaspane oczy, czeka, aż się należycie skupię i zainteresuję przyczyną jego wzburzenia. - Pan kłamie - oświadcza. Oczekiwał zapewne, że się zaczerwienię; ciągle jeszcze nie rozumie. - Jak mam wierzyć panu w przyszłości? - biada. - Każde pańskie słowo zaczyna być dla mnie wątpliwe, w najwyższym stopniu wątpliwe, z chwilą kiedy mam w ręku taki album. Proszę - powiada - niech pan sam spojrzy na te zdjęcia! Nie mogę zaprzeczyć, że między zaginionym Stillerem i mną istnieje pewne zewnętrzne podobieństwo; mimo to wydaję się sobie zupełnie inny. - Dlaczego pan kłamie? - pyta raz po raz. - Jakże mogę pana bronić, jeżeli nawet mnie nie mówi pan wyłącznej i całej prawdy? Nie może tego pojąć. - Skąd pan ma ten album? - pytam. Nie odpowiada. - I pan odważa się twierdzić wobec mnie, że pan nigdy nie przebywał w tym kraju, a nawet że pan nie potrafi sobie wyobrazić życia w naszym mieście. - Nie bez whisky - odpowiadam. - Proszę! - mówi. - Niech pan patrzy. Chwilami próbuję mu pomóc. - Panie doktorze - mówię - wszystko zależy od tego, co rozumiemy przez życie! Przez życie pozostawiające po sobie jakiś osad, nie to z pożółkłego albumu, życie, które jak mi Bóg miły, może nawet nie być wspaniałe, historyczne, niezapomniane. Pan rozumie, doktorze, chodzi mi o prawdziwe życie. Może to być życie zupełnie prostej matki albo życie wielkiego myśliciela, pioniera, który pozostawia jakiś osad w historii świata, sądzę jednak, że może tak nie być, że nie chodzi tu o nasze znaczenie. Trudno powiedzieć, od czego zależy, żeby życie było prawdziwym życiem. Nazywam to rzeczywistością, ale cóż to znaczy! Może pan również powiedzieć: żeby ktoś był identyczny z samym sobą. Bo inaczej nigdy go nie było! Widzi pan, panie doktorze, właśnie to mam na myśli, że istnienie, nawet w najnędzniejszy sposób, może się w końcu okazać naszą winą; to przykre, jeżeli nasze życie pozostawia jakiś osad tylko w postaci winy, na przykład morderstwa, to się zdarza i nie trzeba, żeby nad nim krążyły sępy. Ma pan rację, panie doktorze, to są tylko omówienia. Pan mnie rozumie? Mówię bardzo niejasno, jeśli dla odprężenia po prostu nie kłamię. Osad to także tylko słowo, wiem o tym i może w ogóle mówimy tylko o rzeczach, których nam brak, których nie rozumiemy. Bóg jest takim osadem! On jest sumą prawdziwego życia, przynajmniej tak mi się czasami zdaje. Czy słowo jest osadem? Może życie, to prawdziwe, jest po prostu nieme i również nie pozostawia obrazów, panie doktorze, w ogóle nic martwego!... Ale mojemu obrońcy wystarcza to, co martwe. - Proszę bardzo - mówi - oto pan karmiący łabędzie, we własnej osobie, a w głębi, widzi pan przecież sam, tum zuryski. Proszę bardzo! Nie można zaprzeczyć: w głębi (niezbyt wyraźnie) widać coś w rodzaju niewielkiej katedry, tumu, jak ją nazywa mój obrońca. - Może wszystko zależy od tego - mówię raz jeszcze - co rozumiemy przez życie. - A tutaj - mówi mój obrońca przerzucając kartki albumu - proszę bardzo: Anatol w swojej pierwszej pracowni, Anatol na Piz Palii, Anatol jako rekrut z ostrzyżonymi włosami, Anatol przed Luwrem, Anatol w rozmowie z radnym miejskim z okazji przyznania mu nagrody... - No i? - zapytuję. Coraz mniej rozumiemy się nawzajem. Gdyby nie cygaro, które mi przyniósł mimo gniewu, nie rozmawiałbym w ogóle z moim obrońcą i sądzę, że tak byłoby lepiej. Bo jakiż rezultat dają te przesłuchania! Na próżno usiłuję mu wytłumaczyć, że sam nie znam całkowitej prawdy, z drugiej jednak strony nie chcę, żeby za pomocą łabędzi lub radnych miejskich stwierdzano, kim jestem naprawdę. Zapowiadam, że każdy następny album, przyniesiony przez niego do celi, natychmiast podrę. Na próżno! Mój obrońca nie daje sobie wybić z głowy, że jestem Stillerem, tylko dlatego, żeby mnie móc bronić; kiedy go przekonuję, że nie jestem nikim innym, tylko sobą, nazywa to głupim urojeniem. Znowu kończy się na obustronnym wrzasku. - Nie jestem Stillerem! - krzyczę. - Więc kim? - ryczy. - Kim? PS Jego cygaro mnie zawstydza. Przed chwilą odgryzłem chropowaty koniec, potem wypuściłem pierwsze, zawsze szczególnie suche i wonne kłęby dymu. Po chwili, zaskoczony aromatem, raz jeszcze wyjmuję cygaro z ust, by mu się przyjrzeć z pełną świadomością. Do licha! Moja ulubiona marka! Legitimos! A więc jest znowu... Wczoraj w Davos. Zupełnie tak, jak to opisał Tomasz Mann. W dodatku ulewa przez cały dzień. Mimo to muszę przejść pewną promenadę i zmuszony przez Julikę przyglądać się wiewiórkom; mój obrońca coraz to podaje mi do wąchania szyszki. Jak gdybym przeczył, że mają mocny zapach! Później, w pewnej restauracji muszę jeść ślimaki; jest to, jak wiadomo, smakołyk, ale cuchnie się po nim czosnkiem. Widzę doskonale, że Julika i mój obrońca zamieniają przy tym spojrzenia i czekają na to, żebym wybuchnął wyznaniem albo przynajmniej łzami. Rozkoszuję się tym, że znowu jem przy stole przykrytym białym obrusem. Ponieważ nie wywiązuje się żadna rozmowa, opowiadam o Meksyku. Góry dokoła nas, choć bardzo niskie, przypominają Popocatepetl i Przełęcz Corteza. Zawsze uważałem i nadal uważam podbicie Meksyku za jedną z najbardziej fascynujących historii. - Może być - mówi mój obrońca - ale nie jesteśmy tu po to, żeby nam pan opowiadał o Cortezie i Montezumie! Chcieli mi pokazać sanatorium, w którym swego czasu leżała Julika, spaliło się tymczasem i obrońca mój jest niepocieszony. Po obiedzie podają nam kawę, wiśniak, cygara do wyboru. Dziwię się, po co te wydatki. Nasza mała wycieczka kosztuje około dwustu franków szwajcarskich. Obrońca odbywa podróż wraz ze mną państwowym wozem więziennym (dochodzą koszty wyżywienia kierowcy i żandarma!), Julika jedzie koleją. Przy lepszej pogodzie okolica niewątpliwie przedstawiałaby się uroczo. Raz, w dolinie, przeganiamy kolejkę. Julika macha ręką. Mój strach: przed powtórzeniem! Pani Julika Stiller-Tschudy odkryła moją starą bliznę za prawym uchem i chciałaby wiedzieć, skąd ją mam. Nie daje spokoju. Mówię: - Pewien człowiek chciał mnie zastrzelić. - Nie - nastaje - poważnie... Opowiadam jej jakąś historię. PS Im częściej widuję Julikę, tym bardziej wydaje mi się inna niż na pierwszej wizycie. Nie potrafiłbym powiedzieć, jaka właściwie jest. Ma chwilami niespodziewanie dużo wdzięku, szczególnie podczas nieobecności mego obrońcy, chwile rozbrajającej niewinności, nagłe rozkwitanie z lat dziewczęcych, których się nigdy nie przeżyło, twarz jakby po raz pierwszy obudzona tchnieniem stwórcy. Ta pani w czarnym kostiumie i paryskim kapeluszu, zwykle otoczona smugą dymu papierosa, jest wtedy jakby zdumiona, że nie odkrył jej jeszcze żaden mężczyzna. Nie pojmuję tego zaginionego Stillera! Jest w gruncie rzeczy dziewczyną, która czeka tu pod postacią dojrzałej kobiety, chwilami tak pięknej, że człowieka ogarnia zmieszanie. Czy Stiller tego nie widział? Nie istnieje nic kobiecego, czego by ta kobieta nie miała w sobie przynajmniej jako możliwości, może ukrytej. Już choćby jej oczy (kiedy mnie przez chwilę nie bierze za Stillera!) mają blask wyraźnego oczekiwania, tak że rodzi się w tobie zazdrość o człowieka, który ją kiedyś rozbudzi. Powtórzenie! A przy tym wiem dobrze: wszystko zależy od tego, czy się uda nie czekać na życie poza powtórzeniem, lecz z powtórzenia, z którego nie ma wyjścia, dobrowolnie (mimo przymusu) uczynić swoje życie, uznając: to ja...! Ale raz po raz (i w tym jest powtórzenie) wystarcza jakieś słowo, jakiś grymas, który mnie napełnia lękiem, jakiś krajobraz, który coś przypomina, i wszystko staje się we mnie ucieczką, ucieczką bez nadziei dotarcia dokądkolwiek, jedynie ze strachu przed powtórzeniem... Dziś podczas brania natrysku, przy namydlaniu się, mały Żyd oświadcza, że zapewne widzimy się po raz ostatni, gdyż niebawem się powiesi. Roześmiałem się i zacząłem mu odradzać. Potem znowu marsz w pojedynkę do celi, z ręcznikiem na szyi. Ostatnia nowość: - Teraz to już nie potrwa długo - mówi Knobel - i wreszcie dorwie się pan, panie White, do swej whisky, może jeszcze w tym tygodniu! Na moje pytanie, co przez to rozumie, milknie. Orientuję się od razu, że coś usłyszał, ale że nie wolno mu o tym mówić. Na odchodnym, trzymając wiadro z zupą, dodaje jednak: - Zdaje się, że się pan bardzo tej pani spodobał. - No i? - W każdym razie ta pani złożyła kaucję - mówi stłumionym głosem. - Ładna sumka! - Za kogo? - Za pana, mister White - uśmiecha się, mruży oczy - żeby wolno panu było wychodzić na spacer z tą panią! Raz jeszcze (ostatni) przedsięwziąłem dziś próbę wydobycia mego tak układnego obrońcy z wprost wstrząsającego niezrozumienia mojej sytuacji, które przysparza mu tyle pracy, pracy daremnej, i tyle kłopotów z mojego powodu, a któremu z drugiej strony jestem taki wdzięczny za codzienne cygaro... - Czy zna pan - zapytuję odgryzając koniec cygara - bajkę o Ripie van Winkle? Zamiast odpowiedzi podaje mi ogień. - Jest to amerykańska bajka - mówię z cygarem w ustach, a więc nieco niewyraźnie. - Czytałem ją kiedyś jako chłopiec, a więc przed dziesiątkami lat, zdaje się w książce Svena Hedina. Zna ją pan? Trzymałem przy tym (rzecz ważna!) jego srebrną zapalniczkę, nie zapalając wonnego cygara, tej bądź co bądź jedynej rozkoszy w moim areszcie śledczym. Mimo wielkiej chęci zapalenia powtórzyłem moje pytanie: - Nie zna jej pan? - Czego? - Bajki o Ripie van Winkle. Tylko posługując się sztuczką, mianowicie trzymając zapalniczkę, którą po każdym zgaśnięciu znowu zapalałem, w drugiej ręce cygaro, które już, już zamierzałem zapalić i które nawet rozżarzyło się już raz, tak że wystarczyło tylko pociągnąć, lecz w ostatniej chwili temu przeszkodziłem, oraz przy pomocy Ripa van Winkle, którego historia była bodaj że jeszcze bardziej fascynująca niż moje cygaro, tylko w ten sposób mogłem w ogóle zmusić mego zaaferowanego obrońcę do uważnego słuchania. Bajka brzmi mniej więcej tak: Rip van Winkle, potomek owych nieustraszonych van Winklów, którzy swego czasu pod wodzą Hendrika Hudsona otworzyli przed ludźmi ziemię amerykańską, był urodzonym próżniakiem, a przy tym, jak się zdaje, człowiekiem z gruntu dobrym, który zajmował się rybołówstwem nie ze względu na ryby, lecz po to, żeby marzyć, gdyż głowę miał pełną tak zwanych myśli, które z jego rzeczywistością niewiele miały wspólnego. Rzeczywistość jego, dzielna kobieta, nad którą każdy we wsi mógł tylko ubolewać lub ją podziwiać, nie miała z nim łatwego życia. Rip niewątpliwie czuł, że powinien mieć jakiś zawód, zawód godny mężczyzny, lubił też podawać się za myśliwego; miało to tę dobrą stronę, że mógł całymi dniami włóczyć się tam, gdzie go nikt nie widział. Zazwyczaj nie przynosił nawet gołębia, obładowany tylko nieczystym sumieniem. Jego domek był najbardziej zaniedbany z całej wsi, nie mówiąc już o ogrodzie. Nigdzie chwasty nie pieniły się tak ochoczo jak w jego ogrodzie, zawsze tylko jego kozy rozbiegały się i spadały w przepaść. Nie przejmował się tym, był bowiem człowiekiem mającym swoje życie wewnętrzne, w przeciwieństwie do przodków, którzy spoglądali z portretów zawsze żądni czynów. Całymi dniami tkwił przed swoim zaniedbanym domkiem, podparłszy brodę pięścią, i przemyśliwał nad tym, dlaczego nie jest naprawdę szczęśliwy. Miał żonę i dwoje dzieci, ale szczęśliwy nie był. Oczekiwał od siebie czegoś więcej; miał lat pięćdziesiąt i ciągle jeszcze czekał, choć jego dzielna żona i kompani naśmiewali się z niego. Tylko Bauz, jego kudłaty pies, rozumiał go i wywijał ogonem, kiedy Rip sięgał po strzelbę, by udać się na polowanie na wiewiórki. Strzelbę, ciężką, bogato zdobioną, odziedziczył po swoich przodkach. Uśmiechali się zapewne ukradkiem, kiedy Rip opowiadał o swoich łowach; zwykle więcej przeżywał, niż potrafił upolować. A ponieważ jego opowieści nie można było usmażyć, żona, matka dwojga dzieci, od dawna miała ich dosyć. Wymyślała mu od leniuchów, i to otwarcie, czego nie znosił. Wskutek tego Rip, chcąc podzielić się z kimś swymi opowieściami, przesiadywał prawie co wieczora w karczmie, gdzie zawsze miał kilku słuchaczy, choć jego opowieści nie można było usmażyć; wspaniała strzelba i zmęczony pies, leżący u nóg pana, były wystarczającym świadectwem jego opowiadań. Ludzie lubili go, gdyż nikomu nie dokuczał, przeciwnie, zawsze miał trochę lęku przed światem i wydawało się, że przychylność ludzka jest mu bardzo potrzebna. Trochę pił przy tym. A jeżeli nikt go nie słuchał, to także nic nie szkodziło. W każdym razie przed północą nie wracali do domu, Rip i jego pies, który podwijał ogon pod siebie, kiedy tylko słyszał, że nadchodzi pani van Winkle. Co wieczór bowiem rozpoczynała się gadanina, z której Rip rozumiał równie mało jak jego pies, po prostu gadanina, podczas gdy zdejmował buty. Było oczywiście jasne jak na dłoni, że tak dalej być nie może, ale stan ten trwał właściwie już od lat... Pewnego razu Rip i jego wierny pies wyruszyli znowu na polowanie na wiewiórki; dopóki wieś mogła ich widzieć, szli dziarsko. Potem, jak zazwyczaj, Rip zrobił pierwszy postój, posilił się nieco, Bauz zaś uważał, czy ktoś nie nadchodzi zza wzgórza. Za to, jak zazwyczaj, otrzymał niewielką kostkę, a Rip zapalił fajkę, by grzecznemu psu, który głośno obgryzał gołą kość, dać należne wytchnienie. Wreszcie późniejszym porankiem ruszyli dalej, w stronę dalekich wzgórz nad lśniącym Hudsonem, cudownej okolicy, co można stwierdzić jeszcze dzisiaj. Wiewiórek też nie brakowało. Bóg wie dlaczego Rip zawsze udawał przed ludźmi myśliwego! Zatopiony w myślach, których nie zdradzał nikomu, wlókł się przez las. Były tu także zające, a nawet spotkał sarnę. Rip zatrzymał się i w skupieniu przyglądał się zdumionemu zwierzęciu, z rękami w kieszeniach kurtki, ze strzelbą na ramieniu, z fajką w ustach. Sarna, która widocznie nie uważała go za myśliwego, zamierzała się paść dalej z całym spokojem. Trzeba być myśliwym! - powiedział sobie Rip, pomyślawszy nagle o wieczornej gawędzie w gospodzie i o swej wiernej żonie. Zdjął z ramienia strzelbę i wycelował w sarnę, która na niego spoglądała. Nacisnął cyngiel, ale w strzelbie nie było prochu! Rzecz dziwna: pies zaszczekał, choć nie padł strzał, i w tejże chwili z wąwozu rozległo się wołanie: „Ripie van Winkle, Ripie van Winkle!” Dziwaczny człowiek, uginający się i sapiący pod ciężkim brzemieniem, wyszedł z nie zauważonego, skalistego wąwozu, tak zgarbiony, że nie widać było jego twarzy. Jednakże już sam jego ubiór był zaskakujący: kurta sukienna, jak na starych obrazach, i szerokie spodnie z różnokolorowymi wstążkami; nie brakowało również długiej brody, takiej jaką nosili przodkowie Ripa. Na plecach dźwigał pokaźną beczułkę gorzałki. Rip nie kazał się długo wołać. „Jesteś bardzo uprzejmy - rzekł brodacz. - Jesteś człowiekiem chętnym do okazywania pomocy!” - Po tych słowach, których Rip wysłuchał z przyjemnością, dziwny człowiek władował mu beczułkę na plecy, wskutek czego Rip zrezygnował z dalszych pytań. Droga prowadziła najpierw pod górę, potem w dół, do innego wąwozu. Rip nigdy jeszcze nie widział tej okolicy. Również wierny pies Bauz czuł się nieswojo, skomląc tulił się do nóg swego pana. Z wąwozu bowiem dochodziło coś w rodzaju grzmotów! Wreszcie beczułkę zdjęto z obolałych pleców Ripa, który mógł się wyprostować i rozejrzeć dokoła. „Oto Rip van Winkle!” - powiedział kompan z brodą. Rip znalazł się w towarzystwie samych starych panów w niderlandzkich kapeluszach, o sztywnych, uroczystych twarzach, obramowanych staroświeckimi krezami. Nikt nie przemówił, tylko Rip skinął głową. Była to, jak się okazało, kompania graczy w kręgle. Stąd dudnienie i grzmoty dochodzące z wąwozu! Rip musiał zaraz napełnić dzbany, każdy ze starych panów łyknął sobie porządnie, potem w milczeniu wrócili do gry w kręgle i Rip, który lubił ukazywać się otoczeniu jako człowiek uprzejmy, nie odmówił ustawiania kręgli. Tylko od czasu do czasu mógł w pośpiechu sięgnąć po dzban. Była to jego ulubiona wódka, jałowcówka! Ale znowu przewracały się kręgle, a za każdym razem z takim hukiem, że echo rozlegało się po całym wąwozie. Rip miał pełne ręce roboty, a huk i toczenie się kul w ogóle nie ustawały. Ledwie ciężkie i nieco chwiejne kręgle zostały ustawione jak należy, tak że Rip mógł pociągnąć łyk jałowcówki, podchodził jeden z graczy, przymykał lewe oko, by dobrze wycelować, po czym rzucał swą kamienną kulę z takim hałasem, jakby się burza rozpętała. Jak powiedziano, była to nieco dziwna kompania. Nikt się nie odzywał, więc Rip nie miał odwagi zapytać, kiedy zostanie zwolniony z tej pańszczyzny. Twarze ludzi w niderlandzkich kapeluszach, otoczone średniowiecznymi krezami, były takie dostojne! Tylko podczas ustawiania kręgli miał Rip niemiłe uczucie, że się z niego za jego plecami naśmiewają, ale nie mógł się przecież obejrzeć i popatrzyć, bo jeszcze kiedy trzymał rękę na ostatnim kręglu, słyszał huk następnej kuli i musiał odskakiwać na bok, by mu nie zmiażdżyła nóg. Nie można było przewidzieć, kiedy się ta niewola skończy. Beczułka z wódką zdawała się nie mieć dna, Rip musiał ciągle napełniać dzbany, mężczyźni raz po raz popijali i znowu wracali w milczeniu do swojej gry. Istniało tylko jedno wyjście: Rip musiał się zbudzić! Słońce zapadło już w brunatnych oparach wieczora, kiedy Rip podniósł się i przetarł oczy. Czas był wracać do domu, najwyższy czas. Ale na próżno gwizdał na swego psa. Na chwilę, jeszcze oszołomiony ze snu, Rip odwrócił się, by spojrzeć na wąwóz i na grających w kręgle, w swoich niderlandzkich kapeluszach i staroświeckich krezach, ale przecież tego wszystkiego nie było! Szeroki Hudson lśnił jak od niepamiętnych czasów i gdyby zjawił się wierny pies, wymachujący ogonem, Rip nie myślałby już o swoim śnie. Po drodze zastanowiłby się, co ma opowiedzieć we wsi. Te opowieści wydawały mu się trochę jak chwiejne kręgle, które musiał wciąż ustawiać, żeby inni mogli je obalać. Ani śladu Bauza! Wreszcie Rip podniósł z trawy strzelbę, ale o dziwo, była cała obrośnięta jałowcem! Nie tylko to, była zardzewiała, była najżałośniejszą strzelbą na świecie! Drewniana kolba przegniła. Rip potrząsnął głową, parokrotnie obrócił strzelbę w rękach, potem odrzucił ją precz i podniósł się. Słońce bowiem już zachodziło. Rip nie chciał wierzyć, że kości leżące obok jego tobołka to szczątki wiernego psa, szkielet Bauza. Czymże innym jednak mogły być? Tak, nie śnił. Potarł podbródek, chwycił się za sięgającą do piersi starczą brodę. Minęły lata. Ile? W każdym razie było późno. Gnany głodem, a chyba i ciekawością, ile mu jeszcze pozostało z życia po owej głupiej grze w kręgle, wszedł Rip van Winkle do swej rodzinnej wsi, której ulic i domów nie poznał. Sami obcy! Tylko jego domek stał zaniedbany jak dawniej, pusty, bez szyb. Wiatr po nim hulał. Gdzież była Hanna, jego żona? Powoli ogarnęło go przerażenie. Starej gospody, gdzie można się było wszystkiego dowiedzieć, ani śladu! Zagubiony i samotny, wzburzony, pełen strachu, otoczony nieznajomymi dziećmi, zaczął wypytywać o starych kompanów. Odsyłano go na cmentarz albo wzruszano ramionami. Nareszcie zapytał (cichym głosem) o siebie samego: czyżby nie było nikogo, kto by znał Ripa van Winkle? Roześmieli się. Znali dobrze Ripa van Winkle, który polował na wiewiórki; usłyszał zabawne historyjki na temat człowieka, który, jak każdemu dziecku wiadomo, dwadzieścia lat temu runął w wąwóz albo wpadł w ręce Indian. Co miał robić? Nieśmiało zapytał o Hannę, żonę owego myśliwego, który polował na wiewiórki; kiedy mu powiedzieli, że już dawno zmarła ze zgryzoty, rozpłakał się i chciał ruszyć w drogę. Kimże jest, zapytano go, wtedy opamiętał się. „Bogu to wiadomo! - powiedział. - Wczoraj sądziłem, że wiem, ale dziś, kiedy się przebudziłem, skąd mogę to wiedzieć?” Otaczający go stuknęli się w czoła; na próżno opowiedział dziwaczną historię z kręglami, krótką historię o tym, jak przespał swe życie. Nie wiedzieli, co chce przez to powiedzieć. Nie umiał tego wyrazić inaczej. Wkrótce ludzie poszli sobie, pozostała tylko młoda, wcale ładna kobieta. „Rip van Winkle był moim ojcem - powiedziała - co ci o nim wiadomo?” Przez chwilę patrzył w jej oczy, chyba odczuwał pokusę wyjawienia, że jest jej ojcem. Czy był jednak tym, którego wszyscy oczekiwali, myśliwym polującym na wiewiórki, ze swoimi opowieściami, które zawsze odrobinę chwiały się i przewracały, kiedy słuchacze się śmiali? Wreszcie powiedział: „Ojciec twój nie żyje!” Młoda kobieta pozostawiła go na drodze. Zabolało go to, ale tak chyba musiało być. Czy na próżno się obudził? Żył jeszcze kilka lat we wsi jako obcy w obcym świecie, nie żądał, żeby mu wierzono, kiedy opowiadał o Hendriku Hudsonie, odkrywcy kraju i rzeki, o załodze jego statku, która od czasu do czasu zbiera się w wąwozach i gra w kręgle, i kiedy mówił, że tam powinni szukać swego starego Ripa van Winkle. Uśmiechano się, kiedy w skwarne letnie dni słychać było chwilami zza wzgórz głuche dudnienie, daleki huk, jakby się kręgle przewracały. Ale dorośli uważali to zawsze za odgłosy zwykłej burzy i tak też chyba było... Tak brzmiała bajka. - No i? - zapytuje mój obrońca, kiedy skończyłem opowiadać i wreszcie zapalam cygaro - co to znowu ma wspólnego z naszą sprawą? Pod koniec września ma się odbyć proces, a pan mi tu opowiada bajki! Bajki - czy nimi mam pana bronić? - A czymże innym? - Bajki! - skarży się. - Zamiast opowiedzieć mi jeden jedyny raz nagą, szczerą i zdatną do czegoś prawdę! PS Prosiłem obrońcę o dostarczenie mi nowego zeszytu, ponieważ ten będzie wkrótce całkowicie zapisany. Cieszy go moja pracowitość. Jeszcze mu nie pozwoliłem na przeczytanie zapisków; jego poważna nadzieja, że wraz z tym zeszytem będzie mógł, że się tak wyrażę, włożyć do teczki moje życie, powoli zaczyna mnie przejmować troską. Zurych mógłby być czarującym miasteczkiem. Leży przy końcu uroczego jeziora, którego pagórkowate brzegi nie są zohydzone przez fabryki, lecz przez wille. Podczas naszej wczorajszej włóczęgi mieliśmy piękną pogodę. Byłem szczerze zachwycony niebieskością września, przysłoniętą lekką, srebrzystą mgiełką; nie tylko, żeby zrobić tym przyjemność Julice, której wielkodusznie złożona kaucja ma nam raz na tydzień umożliwić takie wycieczki, oczywiście pod warunkiem, że będę zawsze punktualnie wracał do więzienia. Przysięga, którą musiałem złożyć obrońcy, by uchronić się przed jego towarzystwem, wiąże mnie, nawiasem mówiąc, mniej niż wzgląd na Julikę; jeżeli dam drapaka, straci sumę, której nigdy nie byłbym jej w stanie zwrócić. Jeszcze coś: jedna lub dwie szklaneczki whisky są dozwolone! Ta kobieta wygląda po prostu wspaniale. Ciągle myślę o tym - rude włosy w blasku promieni słonecznych, biały paryski kapelusz, wdzięczna postać. Jestem po prostu zachwycony. Pewnego razu, zobaczywszy jej odbicie w wystawie sklepowej, nie mogłem się powstrzymać; odwróciłem się, ujmuję Julikę pod brodę i całuję. - Słuchaj no - mówi - jesteśmy w Zurychu! Przede wszystkim zachwyca mnie położenie jej miasteczka, które po obu stronach otaczają łagodne wzgórza oraz lasy kuszące do wędrówek. Pośrodku lśni zielona rzeczka, która zdradza kierunek ku wielkim oceanom (jak zresztą każda woda płynąca) i wskutek tego budzi stale w człowieku coś żywego, tęsknotę za światem, za wybrzeżami. Spędzenie w Zurychu, o tej porze roku, trzech tygodni musi być, jeżeli się nie mieszka w więzieniu, czymś cudownym. Pełno tu też cudzoziemców, co się słyszy na ulicach. Nie na próżno ma Zurych niebiesko-białe godło. W oślepiającym świetle swojej błękitności, wśród bieli mew i powiewów ciepłego wiatru, który podobno nawet tubylców przyprawia o ból głowy, Zurych ma istotnie swój własny urok, którego raczej szukać należy w powietrzu niż gdzie indziej, jakieś lśnienie w atmosferze, pozostające w dziwnej sprzeczności z ponurymi fizjonomiami tubylców, coś wręcz odświętnego, dźwięcznego, coś ozdobnego i zręcznego jak jego godło, coś niebiesko-białego bez wielu znaków szczególnych. Można by zapewne powiedzieć, że jest to miasto, którego czar tkwi przede wszystkim w krajobrazie. W każdym razie rozumie się cudzoziemców, którzy wysiadają na brzegu i robią zdjęcia, zanim pojadą dalej do Włoch. I można zrozumieć tubylców, którzy są dumni z tego, że się tu tyle fotografuje. Ich wąskie jezioro, mniej więcej szerokości Missisipi, błyszczy w zielonej pagórkowatej okolicy jak zakrzywiony sierp. Również i w dni powszednie pełno na nim małych żaglówek. Przy całej skrzętności ma w sobie ten Zurych, miejsce spotkań świata kupieckiego, coś z uzdrowiska. Alpy nie są na szczęście tak blisko, jak na widokówkach; w odpowiedniej odległości wieńczą podgórze, podobne do piany z białego śniegu górskiego i sinawych obłoków. Może Julika nie pokazała mi odpowiednich dzielnic; wspominając te, które widziałem, stwierdzam, że nie spotkaliśmy ani jednego żebraka, ani jednego kaleki. Ludzie nie są wprawdzie elegancko ubrani, ale odzież ich jest w dobrym gatunku, nigdy nie ma powodu do litości, ulice są czyste od rana do wieczora. Nie nagabywani przez żebraków, nie prowokowani przez jakieś niezwykłe zabytki budowlane, które mogłyby nam przerywać rozmowę, spacerujemy prawie godzinę. Sposób, w jaki tu próbują regulować nowoczesny ruch uliczny, nie jest dla kogoś obcego od razu zrozumiały. Policjanci zadają sobie przy tym wiele trudu i sprawiają wrażenie bardzo poważne; wydaje się, że przede wszystkim chodzi im o sprawiedliwość, a mniej o regulowanie ruchu: na każdym skrzyżowaniu człowiek jest poddawany czemuś w rodzaju wychowania moralnego. Im bardziej zbliżamy się znowu do jeziora, gdzie cudzoziemcy w pewnym stopniu wytwarzają własną atmosferę, którą później uważają za atmosferę Zurychu, tym mniej uderza czyjaś wesołość, tym mniej razi czyjś śmiech na ulicy. Widzę, że i Julika staje się w tej okolicy swobodniejsza, mogę sobie wyobrazić, jaka jest w Paryżu. Matka jej była Węgierką, ale Zurych jest jej miastem rodzinnym i Julikę gniewa ponad miarę, kiedy rada miejska Zurychu sprawia zawód i na przykład nie wydaje przyjęcia na cześć Chaplina. Przez kwadrans mówi tylko o tym. Piękne wrażenie sprawia młoda hinduska para, zapewne uczestnicy jakiegoś kongresu. Odbywa się tu moc kongresów, i w ogóle imprez międzynarodowych, ściągających ogromne, zakurzone autobusy; roi się od niemieckich skórzanych spodni, każda kelnerka gada po amerykańsku. Coś wszechświatowego należy do istoty tego miasteczka, które jest, jak mówiłem, dla cudzoziemca bardzo przyjemne. Prowincja, ale nie nudna. Prowincja z koncertami Furtwanglera, z występami gościnnymi Jean Louis Barraulta, z wystawami począwszy od Rembrandta, a skończywszy na Picassie, ze środowiskiem niemieckiej emigracji teatralnej, z Tomaszem Mannem, który się tu osiedlił. Również z różnymi własnymi głowami, które coś na świecie tworzą, aż powoli ich sława zaczyna pochlebiać własnemu krajowi, który ze swej strony nie potrafi nikogo rozsławić, ponieważ jest prowincją pozbawioną historii. Ale co to mnie obchodzi! Włóczenie się po tej mieścinie jest dla cudzoziemca przyjemnością, zwłaszcza jeżeli ma pieniądze. Jak mówiłem, mogłoby to być czarujące popołudnie, gdyby Julika znowu nie uległa swojej manii uważania mnie za zaginionego męża. W pewnej chwili przystanęła. - Tutaj! - mówi wskazując figurę z brązu, która przez to, że zakupiono ją za pieniądze publiczne, nie stała się lepsza, rodzaj rzeźby, do której, szczerze mówiąc, nie wiem, jak się ustosunkować. Kiedy chcę iść dalej, Julika chwyta mnie za rękaw i pokazuje napis na cokole, wyryty sporymi literami: A. Stiller. (Na szczęście nie wypowiedziałem swego sądu, kiedy bowiem tylko powiem coś o jakiejś pracy ich zaginionego Stillera, biorą to za samokrytykę i nowy dowód, że jestem Stillerem...) Innym razem, kiedy Julika odczuwa potrzebę chwycenia mnie za rękaw, na szczęście nie widzę rzeźby, lecz łabędzie, flotyllę łabędzi o białych piórach, błyszczących w słońcu; wokół nich na zielonej wodzie unosi się puch. W głębi, tak jak mnie Julika ustawiła, widać tak zwany tum. Rozumiem: dokładnie tak, jak w albumie! Nie wiem, czego chce przez to dowieść. Wreszcie staję na ulicy pośrodku pasa dla pieszych. Na próżno chwyta mnie znowu za rękaw, stropiona, jakby miała do czynienia z upartym osłem, kiedy pytam: - Gdzie tu można dostać whisky? - Nie wolno tutaj stać! Już z prawej i lewej strony mijają nas skutery, jakaś taksówka zaczyna na mnie trąbić, potem mija nas hałaśliwie ciężarówka z przyczepą. Julika jest biała jak kreda, choć znowu pali się zielone światło. Jakiś obcy przechodzień, któremu nie zrobiłem nic złego, wymyśla mi, dając wyraz moralnemu oburzeniu, jak gdyby w kraju, który dzień w dzień chwali się swymi swobodami, narażanie własnego życia było niedozwolone... Później, w ogrodzie restauracji zastawionym barwnymi parasolami, zapytuję Julikę: - Jak ty właściwie żyjesz w Paryżu? Mówię jej teraz także: ty. Nie z powodu kaucji, dalibóg, lecz z wewnętrznej potrzeby, odruchowo. To nieśmiałe uczucie pierwszego poufałego zbliżenia jest zawsze czymś cudownym, czymś jak różdżka czarodziejska nad całym światem, który nagle zaczyna się jak gdyby unosić, czymś niesłychanie cichym, a jednak wszystko zagłuszającym. Mimo woli, ale później z niespodziewaną błogością, jakby oszołomiony do tego stopnia, że poza tym dotknięciem nie uświadamiam sobie nic innego, położyłem rękę na jej ramieniu. W ciągu błogiej chwili, dopóki nowe „ty” nie stało się przyzwyczajeniem, i czymś, że tak powiem bezdźwięcznym, czuję się jakby spokrewniony ze wszystkimi ludźmi, nie wyłączając kelnera, który przynosi whisky; mam uczucie, jakby na tym świecie udawanie było już w ogóle niepotrzebne, uczucie spokojnego zuchwalstwa. Śmieję się z więzienia! Teraz, kiedy jestem na ty z kobietą dojrzałą, żądną życia kobietą, odczuwam naturalną, ale w swym zuchwalstwie ani zbyt poważną, ani palącą potrzebę, raczej może zabawną ciekawość dowiedzenia się, jacy mężczyźni dzielą ze mną owo „ty”. W jej opowiadaniach o Paryżu, o szkole baletowej, która nie jest chyba klasztorem, nie ma nigdy mowy o mężczyźnie, żadnym Francois, Andre, Pierre czy Jacques. Paryż Amazonek - co to ma znaczyć? Wreszcie zapytuję prosto z mostu: - Czy w Paryżu jesteś bardzo szczęśliwa? Przecież chyba można o to zapytać. - Szczęśliwa! - mówi. - Co to znaczy szczęśliwa? Bardzo to dziwne: pani Julika Stiller-Tschudy z jakichś powodów nie chce, abym mówił o niej jako o istocie zdrowej i szczęśliwej, powraca natychmiast do Davos, do niewątpliwie okropnych czasów na owej samotnej werandzie, oszklonej oliwkowozielonymi szybkami, na której Stiller, jej zaginiony mąż, ją opuścił. Słucham tego raz jeszcze. Nie mając wątpliwości co do tego straszliwego okresu, widzę jej kwitnącą teraźniejszość, jej niezwykłą twarz, oświetloną z dołu odbiciem od obrusa, jak światłem rampy na scenie. Tęsknię za nią. Czekam, aby od przeszłości, którą mi chce przebaczyć i w tym celu dokładnie odmalować, nareszcie przeszła do teraźniejszości naszego i tak ograniczonego w czasie popołudnia. - Droga Juliko - mówię - opowiadasz mi cały czas, jak wstrętnie zachowywał się twój Stiller. Któż temu przeczy? Twierdzisz, że cię wpędził w chorobę, w śmiertelną chorobę, porzucił cię, mogłaś umrzeć, a mimo to, jak widzę, szukasz tylko jego. Czy nie możesz mu po prostu darować, żeś nie umarła rzeczywiście, lecz siedzisz tu kwitnąca? To nie był żart, nie, sam to zauważyłem. Nie patrząc na mnie Julika wyciągnęła coś ze swojej białej paryskiej torebki - pożółkły liścik. Zapewne dla zaprzeczenia moim słowom! Był to liścik napisany swego czasu przez owego wstrętnego Stillera, przysłany jej przez niego do sanatorium w Davos, właściwie stara kartka wyrwana z bloku, zapisana pośpiesznie ołówkiem, pismem, które działa na mnie raczej odpychająco. Domagała się, żebym to przeczytał. - No i? - zapytałem zbity z tropu. Potarła zapałkę, robiła to z takim pośpiechem, że kilka się złamało. Komentarz do tego krótkiego tekstu, ostatniego, jaki otrzymała od swego zaginionego Stillera, wydawał jej się zbyteczny. Zapaliła. - Juliko - powiedziałem zwracając jej pożółkłą kartkę. - Kocham cię... Roześmiała się bezdźwięcznie, niedowierzająco. - Kocham cię - powtórzyłem i chciałem powiedzieć coś, co nie dotyczyło ani jej przeszłości, ani mojej, lecz naszego spotkania, moich uczuć w tej godzinie, moich nadziei poza tą godziną. Ale nie słuchała mnie. Również kiedy milczała, nie słuchała mnie, przybierała tylko pozę uważnej słuchaczki. Widać było, że duchem jest w Davos, podczas gdy mówiłem, zaczęła nawet płakać. I ja uważałem za rzecz smutną, że dwoje ludzi, choć siedzą naprzeciw siebie, twarzą w twarz, nie potrafi zrozumieć się wzajemnie. - Juliko! - zawołałem ją po imieniu i wreszcie zwróciła ku mnie swą piękną twarz. Nie widziała jednak mnie, lecz Stillera! Ująłem jej wąską rękę, żeby obudzić Julikę. Starała się słuchać, co mówię. Uśmiechała się, ilekroć zapewniałem ją o swojej miłości, może mnie i słuchała, nie słysząc jednak, co chcę jej powiedzieć. Słuchała tego, co Stiller byłby przypuszczalnie powiedział, gdyby siedział teraz na moim krzesełku. Świadomość tego sprawiała mi ból. Właściwie można było tylko zamilknąć! Spojrzałem na jej blisko leżącą rękę, którą przypadkowo wypuściłem z dłoni, musiałem powrócić myślą do potwornego snu ze śladami ran. Julika prosiła, żebym mówił dalej. Po co? Nagle poczułem się beznadziejnie. Wydało mi się, że każda rozmowa z tą kobietą jest skończona, zanim się zacznie, że każde działanie, które mi może kiedykolwiek przyjść do głowy, jest już z góry zinterpretowane, wyobcowane ze mnie, ponieważ w każdym wypadku wyda jej się odpowiednim lub nieodpowiednim, oczekiwanym lub nieoczekiwanym działaniem zaginionego Stillera, nigdy moim. Nigdy moim!... Kiedy kiwnąłem na kelnera, powiedziała z czułym zatroskaniem: - Nie powinieneś tyle pić! Szczerze mówiąc, wzdrygnąłem się na te słowa i musiałem zapanować nad sobą, żeby nie wybuchnąć. Co ta pani sobie wyobraża? Po pierwsze, wcale nie chciałem więcej pić. A gdyby nawet! Myślała zapewne, że może mnie traktować jak swego Stillera. Przez chwilę z czystej przekory miałem ochotę wypić jeszcze jedną whisky. Nie uczyniłem tego. Gdyż robienie na złość to przeciwieństwo prawdziwej niezależności. Uśmiechnąłem się. Było mi jej żal. Zrozumiałem: całe jej zachowanie dotyczy nie mnie, lecz widma, a skoro bierze mnie za to widmo (bo zapewne mężczyzna, którego szuka, nigdy nie istniał!), jestem po prostu bezbronny; mojego istnienia w ogóle sobie nie uświadamia. Szkoda, pomyślałem. - Nie bierz mi za złe - mówi Julika - ale naprawdę nie powinieneś tyle pić. Mówię to tylko dla twego dobra. Niestety kelner się nie zjawił. - Nie chciałem nic zamawiać - protestuję, trochę znużony. Ponieważ zaś rozdrażnił mnie nieco uśmiech Juliki, dodaję: - Mylisz się moja droga, naprawdę nie chciałem nic zamawiać. Chciałem zapłacić! Niestety, nie mam pieniędzy... Tymczasem Julika, jak gdyby nie oczekując niczego innego, wsunęła mi pod łokieć swoją czerwoną safianową portmonetkę (musiała to widocznie często robić, kiedy była gdzieś ze Stillerem), żebym mógł zapłacić. Cóż miałem robić! Zapłaciłem. Po chwili oddałem jej czerwoną portmonetkę i wziąwszy się w ryzy, powiedziałem: - Chodźmy! Punktualnie o szóstej znowu w więzieniu. PS O to chodzi: brak mi języka dla rzeczywistości. Leżę na pryczy, godzinami nie mogę zasnąć, słyszę bicie zegara i próbuję myśleć, co mam robić. Poddać się? Za pomocą kłamstw da się to zrobić bez wielkiego zachodu, wystarczy jedno jedyne słowo, tak zwane wyznanie, a będę „wolny”, to znaczy w moim wypadku: skazany na granie roli, która nie ma ze mną nic wspólnego. Z drugiej strony: jak ktoś może dowieść, kim jest rzeczywiście? Ja tego nie potrafię. Czy wiem sam, kim jestem? Oto zastraszające doświadczenie, wyniesione z aresztu śledczego: brak mi języka dla własnej rzeczywistości! Dziś przy braniu natrysku brakuje owego małego Żyda, z którym sprzymierzyłem się w namydlaniu pleców. Na moją uwagę, że szczerze cieszę się z odzyskanej przez niego wolności, inni podnoszą brwi. Był mądrym człowiekiem; pogłoska, że popełnił samobójstwo, bardzo mnie zaprząta. Oczywiście, stanowimy mimo to grupę składającą się z dziesięciu ludzi i gdybyśmy sobie nawzajem nie namydlali pleców, pewno nie zauważyłbym nawet jego nieobecności. I właściwie nie brak mi go (namydlanie było zawsze jakieś nieprzyjemne). Pochłania mnie myśl, że zwykle właśnie mądrzy ludzie nie mogą doczekać się śmierci. Kiedy myślę o jego oczach, nie tylko mądrych, lecz również świadomych tajemnic, wydaje się niewiarygodne, żeby człowiek ten nie wiedział, co go teraz czeka. Teraz nawet wmawiam w siebie, że był on jedyną osobą, której mógłbym przekazać swoje przeżycie - spotkanie z aniołem, o czym właściwie trudno komuś opowiadać. Znowu znane mi uczucie: muszę latać, stoję na framudze okna (w płonącym domu?), ratunek może przynieść tylko możność ulecenia. Przy tym pewność: nic nie pomoże, jeśli runę na ulicę, samobójstwo to złudzenie. Oznacza to: konieczność latania w przeświadczeniu, że właśnie pustka będzie mnie niosła, a więc skok bez skrzydeł, po prostu w nicość, w życie, którego nigdy nie przeżywałem, w winę z powodu zaniedbania, w pustkę, jako w coś jedynie rzeczywistego, co do mnie należy, co może mnie nieść... Zeszyt drugi Mój obrońca przeczytał dotychczasowe notatki i nawet nie jest wściekły, tylko potrząsa głową. Tym nie może mnie bronić, powiada, i nawet nie wkłada zeszytu do teczki... Mimo to protokołuję w dalszym ciągu. (Z jego cygarem w ustach.) Stosunki między piękną Juliką i zaginionym Stillerem zaczęły się od suity z „Dziadka do orzechów” Czajkowskiego (ku niezadowoleniu młodej tancerki Stiller, również jeszcze młody i starający się wywrzeć wrażenie na pięknej Julice, określił tę muzykę jako sztuczkę puszczania baniek mydlanych, jako wirtuozowską impotencję, iluminowaną lemoniadę, kicz dla podstarzałych osób itd.) i sądząc z ostatnich aluzji Juliki, stosunki te pozostały suitą z „Dziadka do orzechów” przez wszystkie lata ich małżeństwa. Julika była wówczas w balecie. Na starym zdjęciu, które mi przedwczoraj mimochodem pokazała, uwieczniona jest jako paź czy książę, uszczęśliwiona swoim przebraniem, w którym istotnie wygląda zachwycająco; nie można się napatrzyć jej ówczesnej gracji efeba. W wielkich, niezwykle pięknych, na pozór tak szczerych oczach było wtedy, w przeciwieństwie do dziś, jakieś dziwne zalęknienie, coś w rodzaju mgiełki tajemnego strachu. Może był to strach z powodu własnej płci, przed którą tylko na jakiś czas mogło ją uchronić za- chwycające przebranie, może lęk przed mężczyzną, który gdzieś za kulisami czekał na to, żeby się pozbyła swego srebrzystego przebrania. Julika miała wówczas dwadzieścia trzy lata. Każdy mężczyzna o jakim takim doświadczeniu - Stiller widocznie nie miał go wcale - stwierdziłby bez trudu, że fascynująca osóbka jest w najwyższym stopniu zimna; w każdym razie byłby to od razu wyczuł i dostosował do tego swoje oczekiwania. W owym czasie w balecie powszechnie łączono z Juliką wielkie nadzieje. Ilu mężczyzn, mieszkańców Zurychu, osobistości cieszących się dobrą opinią, poślubiłoby bez namysłu Julikę, gdyby tej dziwnej i przez to samo tak fascynującej dziewczynie nie chodziło ponad wszystko o sztukę (balet), tak że wszelkie sprawy wykraczające poza tę dziedzinę uważała za przeszkodę. Taniec był jej życiem! Z chichotem, który był niejednemu niemiły albo przynajmniej uniemożliwiał wszelką poważną rozmowę, trzymała mężczyzn z daleka od siebie; czy chcieli wierzyć, czy nie, piękna Julika żyła wówczas jak mniszka, choć pogłoski na jej temat przedstawiały ją jako wampa. Ale i z ich powodu tylko chichotała. Dlaczego nie zostawiono jej taką, jaką była? Nigdy nie opuszczała teatru bez świeżych kwiatów oraz bez cichego, szczerego lęku, że poza murami teatru czeka kolejny wielbiciel, ofiarodawca tych kwiatów, może student, może wytworny pan z olśniewającym samochodem. Julika bała się samochodów. Na szczęście przeważnie jej nie poznawano. W wełnianej pensjonarskiej czapeczce na głowie, ukrywającej jej ładne rude włosy, przemykała się nieśmiało; kiedy nie stała w świetle reflektorów, wyglądała bardzo niepokaźnie. Jak zwierzę morskie, które tylko w głębinach wód nabiera cudownych kolorów, Julika była widmowo piękna tylko w tańcu, przede wszystkim w tańcu; potem czuła się zmęczona. Rzecz zrozumiała: w tańcu dawała z siebie wszystko. A więc zmęczenie jej było uzasadnione; Julika nie ukrywała go przed żadnym z czekających na nią wielbicieli. Tylko Stiller sądził, że jest zmęczona wyłącznie dla niego. Co miał z tego, że udawało mu się zmusić ją do wypicia z nim filiżanki herbaty - wina nie piła. Stiller mówił przy takich okazjach bardzo dużo, jak ktoś, kto uważa, że na nim ciąży wyłączna odpowiedzialność za rozmowę; Julika, zmęczona, milczała. Stiller opowiadał wtedy dużo o Hiszpanii; wrócił właśnie z wojny domowej w Hiszpanii i musiał stanąć przed szwajcarskim sądem wojskowym. Julika współczuła Stillerowi nie z powodu oczekującej go kary, o której napomknął z nieco natarczywą dumą, lecz tak sobie, sama nie wiedziała dlaczego. Kiedy się tylko uśmiechnęła, Stillera ogarnął lęk, że go nie bierze poważnie, przecierał ręką czoło i usta; a kiedy w krótkiej drodze powrotnej zabraniała mu wziąć się pod rękę, był przerażony i długo przepraszał ją przed bramą za natarczywość, do której sam czuł odrazę. Przy tym podobał się Julice jak nikt inny. Stiller też był pierwszym, a w każdym razie jednym z niewielu, którzy od czasu do czasu otrzymywali od pięknej Juliki liściki, kilka słów, w których potwierdzała, że była, niestety, bardzo zmęczona, oraz napomykała o możliwości ponownego spotkania. Wiedziała, jak bardzo ten młody człowiek jej pożąda, a zarazem, że Stiller nie będzie jej w żadnym sensie gwałcił. Do tego brak mu było czegoś i to się jej właśnie w nim podobało. Podobało jej się również, że ten człowiek, który dopiero co był w Hiszpanii na froncie, ten młodzieniec o smukłej, ale krzepkiej postaci, przewyższający Julikę o głowę, nie oczekiwał od niej choćby cienia przeprosin, kiedy pozwalała, by godzinami czekał na nią przed teatrem, przeciwnie, prosił ją jeszcze o wybaczenie natarczywości i bał się, że jest natrętny. Wszystko to, jak mówiliśmy, bardzo się Julice podobało; w każdym razie wynosi pod niebiosy swego zaginionego Stillera, kiedy wspomina owe dawne czasy. Był marzec. Wybrali się na pierwszy spacer w okolicę. Dla delikatnej Juliki spacer ten był za długi, za męczący, za dużo również było błota; ziemia była jeszcze bardzo wilgotna, choć mocno przygrzewało słońce. W pewnej chwili, jako że Stiller nie chciał zrezygnować z pójścia na przełaj, utkwił w grzęzawisku lewy bucik Juliki. Stiller musiał ją objąć, podtrzymać mocno, żeby nogą w samej pończosze nie stąpnęła w błoto. Widocznie wtedy pocałował ją po raz pierwszy. Julika jest przeświadczona, że ona go również pocałowała. Nie chcąc być natarczywym, Stiller opanował się wkrótce. Mimo to przez resztę spaceru był bardzo ożywiony, jak sztubak zrywał gałęzie wikliny i uderzał nimi po swym rozpiętym płaszczu. Julika miała wrażenie, że obok niej idzie brat. I to jej się także podobało. Nie przeszkadzało mu, że również i na spacerze gawędziła wyłącznie o balecie, zwłaszcza o ludziach mających z nim coś wspólnego, o dyrygentach, dekoratorach, fryzjerach, baletmistrzach; przecież to był jej świat. Inni wielbiciele robili jej wyrzuty, że ma w głowie same plotki. Stiller nigdy. Bardzo się starał słuchać, co mówi, od czasu do czasu wskazując jej wyjątkowo piękny widok. Ale nie potrafiło to odwrócić uwagi Juliki i Stiller wstydził się w takich chwilach, że się tak mało zna na balecie. W prostym chłopskim zajeździe - Stiller bardzo cenił te przybytki - jedli później chleb ze słoniną; Julika rozkoszowała się tym, że właściwie po raz pierwszy spotkała człowieka, przed którym nie odczuwa lęku. Stiller znowu opowiadał o swojej wojnie hiszpańskiej. W kilka dni bowiem po owym spacerze musiał z wełnianym kocem państwowym pod pachą zameldować się gdzieś, by odsiedzieć swoje kilka miesięcy. Długo się nie widzieli. W owym czasie Julika napisała do niego kilkanaście listów. Zgodnie ze swoją lękliwą naturą nie wypowiadała w nich słowami swojej miłości do niego, ale człowiek tak wrażliwy jak Stiller musiał chyba zauważyć, co nieśmiała z natury, piękna Julika zapewne odczuwała nie umiejąc tego wyrazić. W każdym razie pani Julika Stiller-Tschudy dziś jeszcze powołuje się na te listy jako na bezsporne dowody, jak głęboko i z jakim tkliwym oddaniem kochała zaginionego Stillera. Pobrali się po roku. Patrząc z boku ma się wrażenie, że tych dwoje ludzi, Julika i zaginiony Stiller, w jakiś fatalny sposób do siebie pasowało. Potrzebowali się nawzajem ze strachu. Słusznie czy niesłusznie, w każdym razie piękna Julika odczuwała strach, że nie jest kobietą. Wydaje się, że i Stiller lękał się wówczas nieustannie, że w jakimś sensie nie potrafi jej zadowolić; jest rzeczą uderzającą, jak często ten człowiek uważał za konieczne tłumaczyć się i przepraszać. Julika nie umie powiedzieć, skąd przychodził ten jego strach. W ogóle Julika opowiadając o swym nieszczęsnym małżeństwie z zaginionym Stillerem, nie mówi ani słowa o jego stanach lękowych. Wszystko jednak, co opowiada, wyraźnie wskazuje na to, że sądziła, iż potrafi przykuć do siebie swego Stillera tylko przez jego nieczyste sumienie, przez strach, iż mógłby sprawić zawód. Nie dowierzała sobie, że potrafi wystarczyć prawdziwemu i wolnemu mężczyźnie, tak aby przy niej pozostał. Ma się wrażenie, że i Stiller czepiał się jej słabości. Inna kobieta, zdrowa, wymagałaby od niego siły albo porzuciłaby go. Julika nie mogła z nim zerwać; przecież żyła tym, że miała człowieka, któremu mogła ciągle przebaczać. Chcę w tych zeszytach jedynie protokołować to, co pani Julika Stiller-Tschudy - wobec której tak bardzo pragnąłbym być sprawiedliwy, już choćby dlatego, żeby mnie nie uważała za swego małżonka - sama opowiadała mnie lub memu obrońcy o swym małżeństwie. Lekką gruźlicę, naprawdę lekką, nie dającą podstawy do alarmu, stwierdził lekarz teatralny już kilka lat przedtem, utrzymując stale, że Julika bezwarunkowo powinna spędzić lato w górach. Była to dobra rada, wymagająca jednak pieniędzy, a mąż jej, Stiller, nie zarabiał wówczas jako rzeźbiarz w ogóle nic, prawie nic, w każdym razie nie tyle, by mógł łożyć na swą biedną małżonkę. Julika nigdy mu nie robiła wyrzutów, że nie zarabia jak dyrektor. Posunęła się tak daleko, że przemilczała zalecenie lekarza przed Stillerem, by go oszczędzić, by nie miał uczucia, że za mało zarabia. Julika oczekiwała tylko od niego, że ze swej strony będzie ją również choć odrobinę oszczędzał. Małżeństwo ich w owych pierwszych latach było podobno cudowne. Julika zarabiała w balecie sześćset dwadzieścia franków miesięcznie. Kiedy Stiller miał szczęście i sprzedał jakąś rzeźbę, jakąś figurę mającą zdobić studnię publiczną lub coś w tym rodzaju, wszystko szło całkiem dobrze, Julika miała przecież skromne wymagania. Była sama artystką, toteż nie mogłaby poważnie żądać od mężczyzny, którego przecież kochała, zdrady wobec własnego talentu, aby mógł skuteczniej troszczyć się o żonę; co najwyżej napomykała o tym żartem. Na temat zdolności jej zaginione- go Stillera zdania były od początku sprzeczne - byli ludzie, którzy nigdy go nie uważali za artystę. Oczywiście Julika wierzyła w niego. W każdym razie zaciekle pracował. Jej sukcesy w balecie, którym Stiller nie mógł przeciwstawić własnych, zaprzątały go i zapewne przyczyniały się również do tego, że Stiller stronił od ludzi. W każdym towarzystwie wszystko obracało się dokoła Juliki, jego witano jako jej małżonka. Przy ich ówczesnych zarobkach dzieci nie wchodziły w rachubę; byłaby to dla Juliki roczna przerwa w pracy. Stiller nie odczuwał zresztą gwałtownej potrzeby zostania ojcem, ale chwilami trapiły go śmieszne wyrzuty sumienia, że Julika do pewnego stopnia z jego powodu musi zrezygnować z dzieci. Ciągle medytował nad tym, czy właśnie dla Juliki dziecko nie mogłoby być czymś bardzo ważnym. Dlaczego właśnie dla Juliki? Zdaniem Stillera dziecko mogłoby wypełnić życie Juliki lepiej, niż on to potrafił. Nie można mu było tej myśli wyperswadować, raz po raz wracał do sprawy dziecka. Czegóż właściwie chciał od Juliki? Miała niejednokrotnie dowody, że Stiller nie traktuje jej sztuki z dostateczną powagą, może z nieświadomej zawiści o jej sukcesy: w każdym razie Julika niemile odczuwała jego ciągłe powracanie do kwestii dziecka. Czyż nie miała dostatecznie wypełnionego życia? Dopiero kiedy oświadczyła mu prosto z mostu, że ją obraża jako artystkę, zamilkł. Zwłaszcza po jej pytaniu: po co miałoby przychodzić na świat dziecko matki gruźliczki? W ten sposób sprawa dziecka została pogrzebana raz na zawsze. Stiller natomiast zaczął zadręczać Julikę gruźlicą, upominał w odpowiednich i nieodpowiednich chwilach, by poszła do lekarza. Biedna Julika bała się już kaszlnąć, tak te jego upomnienia działały jej na nerwy. Czego chciał od niej bez ustanku? Stiller był wzruszający, ale opętany myślą, że Julika nie żyje pełnym życiem. Julika nie była z pewnością odpowiednią towarzyszką długich wędrówek lub całonocnych pijatyk z jego znajomymi. Musiała się oszczędzać, to prawda, ale właściwie była wówczas ze swego życia zupełnie zadowolona. Dlaczego nie można było tego powiedzieć o Stillerze? Kiedy w czasie trwania próby baletowej pogoda się psuła, Stiller czekał przy wejściu dla ak- torów z cieplejszym płaszczem Juliki, nie zapominał również o parasolu i szalu. Był istotnie wzruszającym stróżem jej, niestety, tak zagrożonego zdrowia; tylko jego ciągłe naleganie, by poszła do lekarza, drażniło Julikę; uważała to za ukryte wymawianie jego czułej troski, a nawet brak miłości, i umacniała się w uporze. Miała wrażenie, że Stiller wysyła ją, wypycha do lekarza, żeby do niego poszła, tylko po to, by uspokoić swoje sumienie, by w swym męskim egoizmie nie potrzebował się z nią na przyszłość liczyć. Oburzało ją, kiedy Stiller już tylko pytał, czy była u lekarza. Może było to z jej strony niemądre, ale zrozumiałe; była zawsze istotą wrażliwą. Parę lat tańczyła więc narażając się na niebezpieczeństwo, że kiedyś mogą ją na scenie opuścić siły. Wszyscy podziwiali ją z powodu tej energii, dyrektor, cały balet, orkiestra, tylko Stiller jej nie podziwiał. Nazywał to idiotyzmem! Zapewne ze strachu, że się go nie bierze na serio, miewał wybuchy pospolitego grubiaństwa, które uspokajały się dopiero pod wpływem jej łkania. Wszystko mu się teraz w niej nie podobało. Zrzędził, kiedy idąc od stołu do kuchni nie wynosiła przy okazji trochę naczyń, twierdził sztywno i stanowczo, że mogłaby zużywać połowę sił, gdyby była choć trochę rozsądniej sza, choć odrobinę nauczyła się od Stillera. Co mogła na to odpowiedzieć? Jego małostkowość przyprawiała ją tylko o smutek. Intelektualista, za jakiego się Stiller uważał, mógł mówić bitą godzinę o tym, że Julika idąc od stołu do kuchni nie zabrała po drodze trochę naczyń! Julika chwytała się za głowę. Potrafił filozofować na ten temat, kiedy po próbach i po uporaniu się z gospodarstwem po prostu padała ze zmęczenia. Po takich scenach bywał podobno zachwycający. Ale zadrażnienia narastały. Pewnego razu, kiedy biedna Julika mimo wysokiej gorączki nie chciała odwołać swego wieczornego występu, wiedząc, ile zależy od jej udziału w widowisku, Stiller załatwił to dosłownie ponad jej głową, zdjął słuchawkę telefonu znajdującego się nad posłaniem Juliki i zakomunikował, że jego żona, niestety, nie będzie mogła wystąpić tego wieczoru. Była to samowola, której artystka nie mogła tolerować. Co on sobie właściwie wyobrażał! Odebrała mężowi słuchawkę, zamówiła taksówkę i pojechała do teatru. Doszło do jednej z pierwszych awantur w tym małżeństwie, wkrótce zjawiła się taksówka. Stiller wołał, kiedy Julika już była na schodach: - Zrujnuj sobie zdrowie, proszę bardzo, ale to nie będzie moja wina... - W takich chwilach ogarniało ją przerażenie; zdawało jej się, że Stiller zapomniał, z kim się ożenił. Nie była bogatą panną, ale pochodziła z kulturalnego domu. Matka, Węgierka, była osobą z najlepszego towarzystwa, spokrewnioną z arystokracją, zmarły ojciec zajmował kiedyś bądź co bądź stanowisko posła w Budapeszcie. Tymczasem Stiller (trzeba to wyraźnie powiedzieć) pochodził ze środowiska drobnomieszczańskiego, właściwie nie miał żadnego środowiska; czasami opowiadał co najwyżej o swoim ojczymie, umieszczonym w jakimś domu starców. O ojcu nie mówił nigdy, matka była córką kolejarza. Śmieszne to i wstrętne, że takie rzeczy zaczynają nagle odgrywać rolę między ludźmi, którzy się kochają, ale tak bywa. Oczywiście Julika nigdy nie mówiła na ten temat, prawie nigdy. Zdawała sobie tylko sprawę z tego na przykład wtedy, kiedy Stiller tak ryczał na klatce schodowej. Musiało to być okropne. Później zawsze żałował tych swoich wybuchów. Prosił o wybaczenie, przychodziły mu na myśl bardzo miłe sposoby zadośćuczynienia: ulubiona potrawa Juliki, którą tylko on umiał przyrządzać, jedwabny szal, ponieważ poprzedni niedawno zgubiła, pęk bzu, który udało mu się ukraść przez płot w drodze do teatru, skąd ją po przedstawieniu odprowadzał. Zawsze wszystko kończyło się jak najlepiej, tak, w gruncie rzeczy było to podobno niezwykle szczęśliwe małżeństwo - dopóki nie zjawiła się tamta. Było to jakieś siedem lat temu. Julika nic nie podejrzewała. Julika nigdy o takiej możliwości nie myślała. Jako młodej kobiecie, która przecież kochała swego męża ponad wszystko, wydawało jej się wykluczone, żeby Stiller był zdolny do takiej zdrady; jak mówiliśmy, po prostu o tym nie myślała. Biedna Julika, całkowicie oddana swemu zawodowi i mężowi, zauważyła tylko, że Stiller przestał traktować poważnie trawiącą ją od lat gorączkę. Wprawdzie co wieczór, kiedy wracała po przedstawieniu, dowiadywał się, ile razy szła w górę kurtyna, ale pytał o to z odcieniem drwiny. Tym samym tonem mógł zapytać: jak tam z twoją gruźlicą? Albo, kiedy Julika opowiadała o wołającej o pomstę do nieba bezczelności pewnego krytyka, który jej w ogóle nie wymienił w recenzji, Stiller, jej mąż, popisywał się swoją bezwzględną sprawiedliwością i wyrażał zdanie, że Julika nie powinna brać tego tak poważnie; może krytyk nie wspomniał o niej po prostu z niedbalstwa. Przede wszystkim jednak zdumiewało Julikę, że i on również zaczął swoją rzeźbę stawiać ponad wszystko, i wobec tego uważał za wskazane przebywać w pracowni po kilka dni, raz nawet cały tydzień, aż Julika pewnego przedpołudnia poszła go odwiedzić. Zastała go pogwizdującego przy wycieraniu kieliszków. Natychmiast zwietrzyła jakąś wizytę z poprzedniego wieczora, ale wstyd jej było go pytać. Klamra do włosów, którą Julika bez słowa podniosła z podłogi i bez słowa położyła na stole, dwie opróżnione butelki Chateauneuf-du-Pape, a więc wina wcale nie najtańszego, no tak, Julika nie była małostkowa, nawet czarny włos na jego jasnych spodniach - czegóż to mogło dowodzić! Stiller śmiał się. Tymczasem Julika załamała się wcale nie z powodu owych odwiedzin kobiety poprzedniego wieczoru. Jego powierzchownie pocieszający śmiech, jego w gruncie rzeczy sadystyczna czułość, którą, jak mu się zdawało, powinien był uleczyć ambicję zazdrosnej żony, były nie na miejscu, podobnie jak jego brutalność, z jaką wypraszał sobie raz na zawsze, jak się wyraził, histeryczne sceny o klamrę do włosów. Tak, wszystko to było bardzo nie na miejscu. Wstrząsana łkaniem, biedna Julika długo nie mogła wymówić słowa. - Juliko? - zapytał wreszcie, przeczuwając, że łkanie jej nie ma nic wspólnego z głupią klamrą do włosów. - Juliko! Co się stało? Mówże!... Julika była u lekarza. - Byłaś? - zapytał. Próbowała zapanować nad sobą. - No i? - zapytał. Siedział na tapczanie obok niej, ciągle jeszcze z kieliszkiem i ścierką w ręku. Tymczasem zrozpaczona Julika, wstrząsana znowu łkaniem, tak mocno wbiła paznokcie w poduszkę, że aż ją podarła. Nigdy jeszcze tak nie płakała. A Stiller, jak się wydaje, był całkowicie bezradny. Odłożył ścierkę, żeby swobodną ręką pogłaskać Julikę po głowie, jak gdyby taki przejaw tkliwości mógł uratować jej życie. Wyglądało na to, że wizyta Juliki u lekarza nie była mu na rękę; przeszkadzała mu w raźnym pogwizdywaniu. Julika podarła poduszkę, a Stiller tylko zapytał: - Co powiedział lekarz? Sposób, w jaki dał wyraz swemu zainteresowaniu, był potworny (Julika jest dziś jeszcze tego zdania). To jego tkliwe zainteresowanie, przyjacielska troska z kieliszkiem z wczorajszej zabawy w ręku! Kiedy dusząc się łzami, wstrząsana łkaniem, wyjąkała wreszcie, że musi możliwie jak najprędzej wyjechać do Davos, do sanatorium w Davos, zapytał tylko sucho: - Od kiedy o tym wiesz? - Prawie od tygodnia - odpowiedziała, przeświadczona, że Stiller zrozumie, jaki potworny tydzień przeżyła - już od tygodnia! Zamiast tego zapytał tylko: - Dlaczego mówisz mi o tym dopiero dzisiaj? - Stiller zachowywał się niemożliwie. - Czy to prawda? - zapytał nawet. - To prawda, prawda?... Julika roześmiała się najprzód, ale po chwili zerwała się, spojrzała na niego i zobaczyła, że Stiller jej się przygląda; jak gdyby to był z jej strony podstęp, tania przesada w celu zepsucia mu miłego wspomnienia z ubiegłego wieczoru. Krzyknęła: - Idź sobie, idź! Zejdź mi z oczu! - Stiller potrząsnął głową. - Idź, proszę cię, wyjdź stąd! - Juliko! - powiedział - to jest moja pracownia. Jego spokój był czystym szyderstwem, czymś nieludzkim, Julika nie mogła sobie wyobrazić, że to możliwe. Stiller uśmiechnął się nawet, kiedy zaczęła mówić o swojej możliwej śmierci. Uśmiechnął się! Biedna Julika, już prawie od tygodnia sam na sam z ciężarem owego orzeczenia lekarskiego, nie wierzyła swoim oczom i uszom: Stiller powrócił do wycierania szkła, jak gdyby ów kieliszek był sprawą najważniejszą, najbardziej kruchą, jak gdyby sta- nowił jedyny przedmiot jego troski. Potem, nie porzucając czułego tonu, chciał się dowiedzieć najdokładniej, rzeczowo, dosłownie, co lekarz powiedział, nie zaś, jakie straszne myśli dręczyły przerażoną Julikę. - Przecież ci mówiłam! - zawołała. - Muszę natychmiast jechać do Davos, do sanatorium, inaczej będzie za późno! Zdaje się, że Stiller dopiero po chwili zrozumiał pełne znaczenie jej słów. Nie zdradził się z tym, co mu chodziło po głowie, zagryzł tylko wargi, przypominał teraz worek, który maleje, kiedy się nim potrząsa, nagle spojrzał bezradnie na Julikę. Czyż nie było zawsze jego życzeniem, żeby Julika się prześwietliła? Teraz spełniła jego życzenie, nic więcej. Dlaczego tak się w nią wpatruje? Zaatakowane było lewe płuco. Lekarz, jak się zdawało, poprzestał na czysto ludzkim pocieszaniu, nie wdając się w terminologię medyczną. Przytoczył wypadki całkowitego wyzdrowienia, z jakimi spotkał się w swojej praktyce, jako człowiek okazał się nadzwyczajny. Nie oznacza to, by dawał jakieś iluzoryczne gwarancje - na to brał Julikę zbyt serio. Niemniej w obliczu jej nie ukrywanej rozpaczy uznał jednak za możliwe, nawet za bardzo możliwe, że piękna Julika wróci kiedyś do baletu. Oczywiście bez gwarancji. Jedyną rzeczą, jaką zdający sobie sprawę ze swej odpowiedzialności lekarz mógł gwarantować, była rychła śmierć, w wypadku gdyby nie udała się natychmiast do sanatorium. Julika miała wtedy dwadzieścia siedem czy osiem lat. Nawiasem mówiąc, znała już nazwę swego sanatorium, pięknie położonego w lesie, wiedziała, ile mniej więcej wynosić będą koszty, które zresztą w lwiej części będzie musiała wziąć na siebie kasa chorych. Gdyby Stiller, jej mąż, zasięgnął informacji i powiedział jej, że tego rodzaju ciężary może ponosić kasa chorych, Julika pojechałaby dawno do sanatorium i byłaby już prawdopodobnie wyleczona. Stiller nie przeczył, że tego zaniedbał. Stwierdziła ze zdumieniem, że jej niewinna uwaga dotknęła go wyraźnie i zmieszała; Stiller zdawał się być bliski płaczu. Czy Julika musiała go jeszcze pocieszać? Objęła go ramieniem, co dla kobiety tak nieśmiałej było już wiele, niezależnie od tego, że miała teraz moc kłopotów. A więc ostatnią jej premierą miały być walc Ravela i „Taniec na pointach” de Falli, dwa boskie balety. Nazajutrz, w czwartek dnia tego, a tego, Stiller miał ją odwieźć do Davos. Julika pokazała mu tę datę w swoim kalendarzyku, zakreśloną krzyżykiem. Co mu się nie spodobało? Stiller podniósł się z tapczanu nie rzuciwszy okiem na jej kalendarzyk, cisnął wytarty kieliszek do niszy kuchennej tłukąc go na drobny mak, włożył między pobladłe, wąskie wargi papierosa, po czym z rękami w kieszeniach, niemy jak posąg, stanął przy wielkim oknie pracowni, odwrócony tyłem do Juliki, jak gdyby ona była winna temu, że musi jechać do Davos, jak gdyby swą całkowicie zrozumiałą rozpaczą przekreślała jakieś jego rachuby. - Dlaczego milczysz? - zapytała. - Przepraszam - odpowiedział myśląc o kieliszku, którego roztrzaskanie zapewne przestraszyło Julikę; ale przecież nie o to jej chodziło. - O czym ty cały czas myślisz? Stiller podszedł do szafy, wyjął z niej niemal całkowicie opróżnioną butelkę ginu, napełnił resztką zawartości dwa kieliszki i zaproponował Julice, żeby wypiła z nim razem jakby na pociechę. Odmówiła grzecznie, ale stanowczo. Te jego miłe gesty, kiedy ginem lub skradzionym bzem chciał coś naprawić, były dla niej czasami nie do zniesienia. Wydawało jej się jednak, że Stiller się w nich lubuje, gdyż w ten tani sposób może odgrywać wobec samego siebie rolę tkliwego męża, troskliwego przyjaciela, niezawodnego opiekuna, krótko mówiąc rolę zacnego człowieka; tak, ale żeby w ciągu tych wielu lat jeden jedyny raz dowiedzieć się, czy kasa chorych w razie czego pokryje koszt sanatorium - to jej poczciwemu Stillerowi nigdy nie przyszło do głowy! - Dziękuję, nie będę piła. - Dlaczego? - Alkohol nic nie zmieni. Stiller wychylił swój kieliszek. - Nie, Juliko, oczywiście - powiedział wreszcie, opróżniając jednym łykiem i jej kieliszek - to nie twoja wina, że musisz teraz pojechać do sanatorium. Nie ulega kwestii, że ja jestem temu winien. - Tego nigdy nie mówiłam. - Ja jestem wszystkiemu winien - ciągnął dalej z uporem. - Nie kłopocz się, moja droga, jedziesz do Davos, biedactwo, a ja, zdrów jak ryba, zostaję w mieście; moje nieczyste sumienie będzie dla ciebie najlepszą poduszeczką. Mówiąc to uśmiechał się zjadliwie. - Co to ma znaczyć? - zapytała Julika. - Ciągle mnie częstujesz tego rodzaju powiedzeniami. Stiller potrząsnął głową, jakby dziwiąc się sam sobie, wziął pustą butelkę i z zupełnym spokojem grzmotnął nią również o posadzkę niszy kuchennej; butelka rozprysnęła się na kawałki. Julika nie zapomniała po dziś dzień tego zachowania się, dowodu niepohamowanego egocentryzmu zaginionego. Zgadzam się z nią pod tym względem. Kiedyś, nieco sobie podpiwszy, zaginiony Stiller miał powiedzieć w kręgu przyjaciół: - Mam cudowną żonę, zawsze, kiedy się zjawia, wydaję się sobie umorusanym, spoconym, cuchnącym rybakiem u boku kryształowo czystej rusałki! Było to niedługo po ślubie... Wydaje się, że zaginiony Stiller, mimo że Julika go tak bardzo fascynowała, czegoś z istoty tej kobiety po prostu nie przyjął do wiadomości, zapewne nawet nie zauważył: jej chłodu. Zapewne sama piękna Julika nie wiedziała, że coś takiego istnieje nie tylko jako objaw chorobowy, lecz przeciwnie, jako objaw naturalny. Czy wie o tym dzisiaj? Ostatnio była przecież zaskoczona, kiedy przy jakiejś sposobności wspomniałem o naukowej tezie, twierdzącej, że w całej przyrodzie samiczki, z wyjątkiem samic ludzkiego gatunku, nie doznają tak zwanego orgazmu. Nie mówiliśmy już o tym więcej. Zapewne piękna Julika cierpiała, naprawdę cierpiała nad tym skrycie, że zmysłowość męska zawsze ją nieco mierziła, choć oczywiście nie miała powodu czuć się z tego względu istotą połowiczną, nieudaną kobietą, a tym bardziej artystką. Niejedno w tej kobiecie, przynajmniej kiedy mówi o Stillerze, wydaje się łudzeniem samej siebie z jakimś wzruszającym uporem, można by nawet doznać pokusy, aby niezupełnie dowierzać stwierdzonej przez lekarza i w życiu jej tak niezwykle kosztownej gruźlicy. Dlaczego Julika nie mogła z nikim o tym mówić? Może tylko nieliczne kobiety przeżywają bez zgrywania się ów porywający szał zmysłowy, jakiego oczekują od zetknięcia się z mężczyzną, sądząc, że go powinny oczekiwać, na podstawie powieści, w których autorzy, mężczyźni, ciągle o tym przebąkują. Dołączają się do tego kłamstwa kobiet między sobą. Piękna Julika była tylko nieco uczciwsza, a przy tym przerażona, tak że milczała na zewnątrz, przebierała się za paziów i książąt, kryła się w gęstwinę samotnych trosk, dokąd nie potrafił dotrzeć za nią żaden mężczyzna. Nic więc dziwnego, że balet i wszystko, co się z nim wiązało, również i balet przeciętny, jak to bywa w miejskich teatrach, stawiała ponad wszystko, w każdym razie ponad Stillera. Kilka nieśmiałych prób zostania lesbijką zdaje się nic nie zmieniło; balet pozostał jedyną możliwością odczuwania rozkoszy fizycznej. Inne kobiety wprawdzie nie występują w balecie, mają za to macierzyństwo; znoszą męża jako nieodzownego płodziciela i później przechodzą nad nim do porządku, znajdując szczęście w dzieciach, które zupełnie tak samo stawiają ponad wszystko, jak baletnice swój balet. Potrafią mówić tylko o dzieciach, o swoich dzieciach, nawet wtedy, kiedy mówią o innych, wyrzekają się pieszczot, by tym bardziej odczuwać je pieszcząc swoje dzieci. Uważają to później za matczyną miłość, oddanie, ofiarę i wreszcie nawet za wychowanie dzieci. Rzecz oczywista, że jest to czysty narcyzm. Można by powiedzieć, że u pięknej Juliki ten narcyzm kobiety z natury zimnej miał przynajmniej tę zaletę, że nie nadużywał ludzi, tylko sztuki - Czajkowskiego i Rimskiego-Korsakowa, czasami Ravela, na pewno, i Strawińskiego, ale nie dzieci, mających tylko jedną jedyną matkę. Sądzę, że pani Julika Stiller-Tschudy wybuchnęłaby, gdybym jej szczerze powiedział, że kobie- ta w sztuce wydaje mi się przeważnie podejrzana. Na próżno zapewniałbym ją, że nie ma w tym lekceważenia kobiety ani też z drugiej strony lekceważenia sztuki. Może podświadomie zaginiony Stiller (poza tym nie zależy mi specjalnie, żeby się z nim zgadzać) odczuwał to podobnie jak i ja. Wydaje się tylko, iż zarzucał Julice, choć pokrywał to czułością, że nigdy z nim nie przeżyła rozkoszy. Był to głupi zarzut w stosunku do Juliki i równie głupi w stosunku do siebie samego. Jak gdyby każda kobieta była stworzona do tego, żeby i pod tym względem być towarzyszką swego męża. Jak już mówiliśmy, jest rzeczą uderzającą i znamienną, że człowiek ten wciąż czuł się zmuszony prosić o przebaczenie. Uważał to zapewne za klęskę swej męskości, że piękna baletnica, może tylko odrobinę uczciwsza od innych dziewcząt, nie rozpływała się pod jego pocałunkiem. Jej oschłość była może przerażająca, ale prawdziwa. Nie udawała oschłej, żeby podniecać, przeciwnie, raczej próbowała ustępować, aby ograniczyć wszystko, co mogło podniecać. Ale ilekroć ustępowała, doznawała wstrętu, owego samotnego wstrętu, z którym za wszelką cenę musiała się kryć. Przecież nie chciała go urazić. Nie chciała go stracić. Stiller był bliższy jej sercu niż którykolwiek inny mężczyzna. Z drugiej strony wszystko buntowało się w niej po prostu przeciw udawaniu szału rozkoszy i błogiej niemocy, w które mężczyzna w swej próżności wierzy prawie zawsze, choćby było najbardziej nieudolne, w tę pozę zgwałconej, potrzebną mu nieodzownie, aby mógł wierzyć w miłość kobiety, a przede wszystkim w swoją męskość. Ach, to było potworne! W przeciwieństwie do tego występ na scenie działał jak balsam - to odczuwanie całym ciałem tysiąca obcych, różnorakich spojrzeń, spojrzeń uczniaków i solidnych małżonków, spojrzeń dotyczących na pewno w większym stopniu jej samej niż wyczynów tanecznych. Naprawdę, mniej jej to ciążyło, niż kiedy Stiller, jej mąż, kładł na jej ciele swą twardą rękę, nieco szorstką od rzeźbienia. Jej bezbronna wymówka, że jest zmęczona, wprawiała go często w rozdrażnienie. Stiller uważał się za wcielenie tkliwości, ale tego, że Julika jest zmęczona, nie potrafił zrozumieć. Zawsze chodziło mu tylko o siebie!... Julika odczuła coś w rodzaju ulgi, kiedy lekarz teatralny zakomunikował jej po raz pierwszy, że ma płuca nie w porządku, że w każdym razie musi się oszczędzać. Zawsze przesycone kurzem powietrze na scenie nie było dla Juliki dobre, ale w jej zawodzie nieuniknione, tym bardziej więc musiała oszczędzać się poza sceną. Tak powiedział lekarz. Nie był to więc ze strony pięknej Juliki kaprys, był to nakaz rozsądku, kiedy prosiła o oszczędzanie jej i jak najwięcej spokoju. Chodziło o jej zdrowie. Była przecież istotą delikatną, wyjątkowo delikatną, z czego nie wynika, żeby swego Stillera mniej kochała. Musiał tylko, jak mówiliśmy, być bardziej wyrozumiały. Tymczasem wydaje się, że tej wyrozumiałości było w nim coraz mniej. Jego egocentryzm posuwał się tak daleko, że jej uzasadnione przez lekarza zmęczenie uważał również za odnoszące się tylko do niego. Zdarzało się, że wychodził z mieszkania bez słowa, zatrzaskując za sobą drzwi, ponieważ Julika powiedziała, że jest zmęczona. Wracał wtedy późną nocą, przesiąknięty zapachem knajpy, sam jego oddech był obrazą. Albo mówił: „Chciałbym kiedyś dożyć tego, żebyś nie była zmęczona!” W jego głosie brzmiał wyrzut i gniew. Co miała robić Julika? Nie powiedział jej wprawdzie nigdy: „Ty po prostu nie jesteś kobietą!”, ale Julika czuła doskonale, że porównuje ją z innymi kobietami. Stiller doprowadzał ją tym do rozpaczy. Aby sobie samej, jemu i światu dowieść, że jest wręcz przeciwnie, miała tylko jeden sposób: możliwie jawny flirt, co się dotychczas w jej życiu nigdy nie zdarzyło. Stiller popychał ją ku temu. Uważał za niesmaczne, że Julika pozwala zalecać się do siebie pierwszym lepszym przybyszom, najchętniej takim, których los po upływie krótkiego czasu od niej oddalał. Julikę bawiło wysłuchiwanie zachwytów nad jej urodą, połączonych z zachwytami nad jej sztuką; wszystko, co wychodziło poza te ramy, było dla niej za wiele. Stiller długi czas nie okazywał zazdrości, był tylko zgorszony, kiedy jego Julika, szczególnie w restauracji i na ulicy przed restauracją, przy pożegnaniu, na wszystkie strony rozdawała pocałunki; mówił tylko w takich chwilach: „Czy jesteś pewna, że pocałowałaś już wszy- stkich?” Traktował to jako dziecinną zabawę. Pewnego razu jednak wpadł w furię. Było to po jakimś balu, Julika, zwiewna bachantka, siadała mężczyznom na kolanach, pozowała na „ognistą kobietę”. Stiller, czekając na nią z płaszczem, określił to we właściwy mu wulgarny sposób, że rzygać mu się chce. Panowie, adorujący piękną Julikę nie bez wdzięku i dowcipu, którym ona ze swej strony odpłacała pięknością, musieli być bardzo mądrzy i naprawdę zajmujący. Ale Stiller uważał zawsze, że są to wyłącznie ludzie o większych lub mniejszych skłonnościach homoseksualnych, a uśmiech jego obrażał, rzecz zrozumiała, Julikę, która nie wiedziała, po czym można te skłonności poznać. Chyba właśnie ten uśmiech Stillera popychał biedną Julikę dalej, niż się tego domagała jej natura, aż wreszcie pchnął ją w ramiona młodego doradcy w sprawach reklamy o ogólnie uznanej męskości, który miał w dodatku uroczy domek pod Asconą. Stiller raczej nie oczekiwał, że Julika odważy się na coś podobnego. Wiedział, że doradca w sprawach reklamy, jego znajomy, od dawna już był zakochany w Julice. Stillera korciło to tak bardzo, że sam doprowadził do ich pierwszego spotkania. Czy chciał wystawić na próbę kobiecość Juliki? A potem, kiedy już sprawy zaszły tak daleko, poczciwy Stiller niemal stracił rozum; aby spać całymi dniami, łykał weronal, zamknął się w pracowni. Teraz Julika uważała, że on jest niesmaczny. Zapewne bał się, że oto pojawił się mężczyzna, prawdziwy mężczyzna. Nie wiedząc, jak sprawa wygląda, z góry złożył broń. W pełnych skarg listach widział już Julikę, swoją baletnicę, nad Lago Maggiore, z wózkiem dziecinnym, jako mamę. Jego zachowanie musiało być dla Juliki tym uciążliwsze, że cała historia była, jak się zdaje, przelotna, trwała w Asconie może tydzień. Młody specjalista od reklamy był pochłonięty pracą, latał tu i tam, Julika zaś miała w dalszym ciągu swoje próby. Stiller zapytywał co drugi dzień, dlaczego nie jedzie do Ascony. Spoglądał na nią przy tym tak, jak gdyby dłużna mu była jakąś odpowiedź na jakieś pytanie, którego Julika, bynajmniej nie udając, nie mogła odgadnąć. Czego chciał się od niej dowiedzieć? Dla Juliki cała sprawa nie była warta rozmowy, niezależnie od tego, że jako istota skryta i lękliwa nie odczuwała konieczności wywnętrzania się. Wreszcie, jej zdaniem, Stiller mógł chyba zauważyć, że to się skończyło. Wydaje się, że Stiller tego nie zauważył, w każdym razie nie miał pewności. Podróżujący doradca w sprawach reklamy pozostał dla niego prawdziwym mężczyzną, który potrafił uszczęśliwić Julikę. Od pierwszej chwili, kiedy ogarnęło go przerażenie, Stiller był o tym przeświadczony, pozostał ślepy na to, że jego Julika zupełnie się nie zmieniła. Sądził zapewne, że gra przed nim komedię, że ukrywa swoje szczęście, żeby go oszczędzić. A przecież po wszystkim, na co sobie Stiller wobec niej pozwolił, Julika nie odczuwała najmniejszej potrzeby oszczędzania go. Stiller żył jeszcze długie miesiące jak na czatach, raz nawet odważył się przeszukać jej torebkę, by znaleźć jakiś znak, jakiś list, bilet kolejowy do Ascony, notatkę w kalendarzyku. Ale notatki w kalendarzyku dotyczyły jedynie prób, fryzjera, dentysty. Można sobie wyobrazić, jak uciążliwe musiało być dla Juliki to, że Stiller ciągle jeszcze zajmował się tą sprawą, nawet jeżeli się to działo tylko w myślach, uciążliwe przede wszystkim dlatego, że Stiller, bez wyrzutów wprawdzie, ale z miną prześladowanej ofiary, ciągle czekał na coś, na jakieś słowo, które by go zbawiło. Co Julika miała mu powiedzieć? Pewnego razu, kiedy domagał się szczerej odpowiedzi, kim był dla niej doradca w sprawach reklamy, powiedziała: - Doprowadziłeś mnie do rozpaczy, nie mówmy już o tym, przecież wróciłam. Proszę, nie doprowadzaj mnie znowu do rozpaczy! W każdym razie Julika nie poczuwała się do żadnej winy, której by Stiller ze swej strony już wielokrotnie nie prześcignął. Właściwie więc on powinien był zrobić wszystko, żeby Julika, która do niego powróciła, była przy nim szczęśliwa. Przez kilka miesięcy było znowu cudownie. Stiller, zorientowawszy się widocznie okrężnymi drogami, że podróżujący doradca w sprawach reklamy ma od dawna inną przyjaciółkę, czekał na Julikę przed teatrem, przyrządzał ryż a la Valencia, nie czuł się dotknięty, kiedy Julika, zmęczona próbą, nie mogła jeść. Wziął udział w jej straszliwej kłótni z pewnym reżyserem i przyznał jej rację. Oszczędzał ją, jak tego wymagał lekarz, przynajmniej przez parę miesięcy starał się to czynić. Potem, jak się zdaje, znowu pogrążył się w sobie i oczekiwał, że Julika zacznie się o niego troszczyć. Znowu wychodził z mieszkania bez słowa, zatrzaskiwał drzwi, upijał się, ponieważ Julika na przykład była zanadto zmęczona, żeby godzinami interesować się jego rzeźbą. Następnego dnia pozwoliła sobie na uwagę, że jego pijatyki kosztują dużo pieniędzy. Stiller brał jej za złe, zarówno kiedy milczała, jak kiedy mówiła. Jakże miała być tkliwa dla człowieka, który w gruncie rzeczy, czuła to przecież, był pełen gniewu? Pewnego ranka, podczas śniadania, Stiller zapytał znienacka, dlaczego opowiedziała w teatrze, że jego nowy nieprzemakalny płaszcz amerykański został kupiony za jej pieniądze. Julika nie zrozumiała jego pytania. - Dlaczego opowiadasz to całemu baletowi? - zapytał drżąc z gniewu i nieco w tym przesadzając. - Cóż w tym złego? - zapytała. Stiller wyrwał jej gazetę z rąk i tłumaczył przez pół godziny, co jego zdaniem jest w tym złego. Interpretacja jego była nikczemna. Julice napłynęły łzy do oczu, a kiedy Stiller nie przestawał mówić, zawołała: - Wyjdź, proszę cię, wyjdź stąd! Stiller nie wyszedł, choć musiał widzieć, jak ją jego interpretacja dotknęła. - W takim razie ja odejdę! - rzekła Julika, ale Stiller nie puścił jej. - Nie chcę cię widzieć na oczy - zawołała udręczona. - To z twojej strony nikczemność, wstrętna nikczemność! Nawiasem mówiąc, podobno był to jedyny wypadek, chyba naprawdę jedyny, kiedy Julika w oburzeniu posłużyła się tak mocnymi wyrazami. Czy Stiller rozumiał, jak bardzo krzywdzi tę kobietę? Nawet mu do głowy nie przyszło prosić o przebaczenie. Rozdźwięk trwał. Przekonawszy się raz, w jak nikczemny sposób Stiller nie wstydzi się interpretować pierwszego lepszego drobiazgu, Julika z wielkim trudem zdobywała się na powiedzenie czegokolwiek. Panowało milczenie, milczenie gorsze od kłótni. Zdawało się, że Stiller nie ma wyobrażenia, jak bardzo dotknął Julikę. Wszystko, co robiła i czego nie robiła, tłumaczył tak, jak mu było dogodnie, uparcie i niepoprawnie. I jeszcze coś. Julika, jak to często bywa u bezdzietnych małżeństw, miała wówczas psa, foksa, zwanego Foksikiem lub w narzeczu tego kraju, nawiasem mówiąc miłym, choć niezbyt dźwięcznym, ale rzeczowym i przy dokładniejszym przysłuchiwaniu się nie pozbawionym tkliwości: Foksli. Oczywiście kochała Foksika, inaczej nie trzymaliby go. To właśnie całe szczęście, jeśli chodzi o psy, że albo się je kocha, albo można ich nie mieć. Stiller nigdy nie rozumiał tej miłości do Foksli i nie umiał czytać w jego myślących oczach. Pokpiwał z macierzyńskiej cierpliwości Juliki - spóźniali się wszędzie, zabierając Foksika, który musiał obwąchać po trochu wszystkie drzewa; nazwał go szyderczo: „święte zwierzę”. Powszechnie wiedziano, że Julika się spóźnia, i nikt nie brał jej tego za złe, Foksli był przecież rozkoszny! W restauracji wolno było pieskowi, dzięki urodzie jego pani, której nie odważył się przeciwstawić żaden jako tako ułożony kelner, tak jak Stillerowi, siedzieć na miękkim krześle. Jeśli Stiller nigdy nie umiał się z tym pogodzić, to jego sprawa, sprawa jego uporu. Dlaczego Julika, która jadała bardzo niewiele, miała zostawiać połowę swego cudownego filet Mignon? Ostatecznie, choć się o tym nigdy nie mówiło, przeważnie ona płaciła, a Stiller miał za to swoje wino. Nic też nie mówił, ale Julice zdawało się często, że musi brać Foksli w obronę. Foksli odczuwał to samo. Foksli był po jej stronie. Zapewne irytowało to Stillera, irytowała go ich przewaga liczebna. Julika i Foksli, przez wszystkich podziwiani, przegłosowali go zawsze w zasadniczych kwestiach. Oczywiście Stiller nigdy nie uderzył jej słodkiego pieska; tego by jeszcze brakowało! Ale Stiller nie lubił go i zachowywał się tak, jak gdyby Foksli nie istniał. W domu, już w sieni witany przez pieska serdecznymi podskokami, Stiller interesował się jedynie pocztą, zawsze tylko swoją pocztą, jak gdyby miał się zgłosić jakiś mecenas z pełną kiesą. Pewnego razu ktoś znowu powie- dział: - Ach, Juliko, ależ wy macie słodkiego pieska! - Na co Stiller: - Jest bardzo słodki, tak, wkrótce zrobimy z niego konfiturę! - Był po prostu zazdrosny o jej psa, nie przyznawał się jednak do tego, lecz znowu stworzył sobie teorię, nie mającą nic wspólnego z żywym Foksli, znowu rozprawiał o życiu duchowym Juliki (nie Foksika), o którym nie miał najmniejszego pojęcia. Dlaczego, na przykład, Stiller nigdy nie wpuszczał Foksika do swojej pracowni? A potem dziwił się, że żona jego często miesiącami, raz nawet prawie przez rok, nie przychodziła do jego pracowni, był rozczarowany, że bierze tak mały udział w jego pracy twórczej. Julika naprawdę nie wiedziała, gdzie mogłaby uwiązać Foksika, żeby się o niego nie bać. A może Foksli miał się wałęsać po obcych ulicach, tylko po to, żeby Stiller raz jeszcze mógł jej zademonstrować, że, na co się zawsze użalał, jego twórcza praca nie postępuje naprzód? Stiller był zdaje się naprawdę męskim wcieleniem mimozy. To, że całymi latami przychodził na jej próby baletowe, podczas których wolno mu było robić szkice, przynosiło mu przecież korzyść. Ale, mówiąc trzeźwo, co miała Julika z wysiadywania w jego przeważnie zakurzonej pracowni, gdzie kilka lat pracował nad mniej więcej tą samą rzeźbą; w dodatku mogła się w pracowni przeziębić. W swoim egocentryzmie zamykał się po prostu przed tego rodzaju rozważaniami. Czegóż się ustawicznie od Juliki spodziewał? Jego sądy, choćby nie wiadomo jak uprzejmie ukrywane, były dla biednej Juliki ciężarem. Martwiło go, że jego żona, tancerka, podczas częstych rozmów na temat rzeźbiarstwa, które Stiller prowadził z kolegami do późnej nocy, nie odzywała się ani jednym słowem. Tłumaczył to sobie jako brak zainteresowania, nigdy mu do głowy nie przyszło, że ze strony Juliki, nie mającej pojęcia o rzeźbie, była to tylko wrodzona skromność, nie mówiąc już o jej powściągliwym i nieśmiałym sposobie bycia. Po odejściu kolegów często nawet zachowywał się po grubiańsku. Mawiał gniewnie: - Mogłaś przynajmniej zrobić zupę mączną, chociaż tyle! - Julice ani się śniło być jego sługą. A od dnia, w którym pojawiła się ta druga, jego wyrozumiałość dla innych całkowicie się wyczerpała. Stiller był naprawdę oburzony, że Julika odczuwa na swojej werandzie brak Foksika, a nie jego, dziwiło go całkiem poważnie, że chora, opuszczona Julika nie pisze z Davos czułych listów, właściwie w ogóle nie pisze, poza karteczkami zawierającymi polecenia, by Stiller to lub owo załatwił w mieście. Przecież Julika po prostu nie mogła pisać! A kiedy później, w ciągu lata, on z kolei nie pisywał tygodniami, pozbawiony subtelności Stiller nie zawahał się przed tanią wymówką, że przecież Julika także nigdy do niego nie pisała... I tak dalej, i tak dalej... Nie mam ochoty odgrywać roli sędziego polubownego między piękną Julika i jej zaginionym mężem. Skoro jednak ona opowiada za każdym razem o swych smutnych czasach, człowiek próbuje oczywiście odgadnąć związki przyczynowe, choćby tylko dla rozrywki, jak przy rozwiązywaniu krzyżówki. Cóż innego mam do roboty w mojej celi!... Trudne do odgadnięcia, ale konieczne dla rozwiązania krzyżówki dotyczącej Stillera, jest powiedzenie pięknej Juliki z odległego okresu. Nie przytacza go. Powiedzenie zupełnie niewinne, pozbawione szczególnej wagi. A jednak, jak słyszę, Stiller nie mógł go nigdy przeboleć, z czasem właściwie coraz mniej. Fakt, że Stiller wydawał się sobie samemu śmierdzącym rybakiem u boku kryształowej rusałki, musi pozostawać w związku z tym powiedzeniem, od dawna przez Julikę zapomnianym. Uwaga ta padła podczas ich pierwszej wspólnie spędzonej nocy. Stiller był jak widać nie tylko mimozą, chorobliwym egocentrykiem o przesadnej wrażliwości, wskutek czego słowa, które Julika mogłaby powiedzieć każdemu mężczyźnie, odnosił jedynie i wyłącznie do siebie, był ponadto istotą przeżuwającą, co dla biednej Juliki stawało się często po prostu nie do zniesienia. Nagle, po roku, taki drobiazg na nowo go poruszył! A tymczasem Julika zapewnia, że dawno zapomniała o tym powiedzeniu z ich pierwszej nocy. Stiller po prostu nie umiał przejść nad tym do porządku, nosił tych parę słów jak kainowe piętno na czole, niewiele pomagało, kiedy Julika, tkliwa wobec całego otoczenia, miękkim ruchem odgarniała mu z czoła opadające na nie, zawsze nieco potargane włosy. Julika była wobec nie- go wzruszająca. Zapewne wypowiedziała wówczas tylko to, co niejedna dziewczyna, znalazłszy się po raz pierwszy w objęciach mężczyzny, odczuwa między innymi. Stiller powinien był ją zrozumieć. Zrozumiał też. Dręczyło go jednak widocznie, że były to jedyne słowa, które jego ukochana Julika potrafiła wypowiedzieć po pierwszym uścisku. Nagle, po upływie roku, uczepił się tej dawno przebrzmiałej sprawy. Widać było po jego oczach, jak go to drążyło, jak jego dusza koncentrowała się na tym jednym jedynym punkcie, jak ta drobna, niewinna, a w każdym razie wybitnie rzeczowa uwaga zaczęła odzywać się w jego wspomnieniu, zagłuszając wszystko inne. Właśnie wtedy, kiedy Julika usiłowała być wyjątkowo czuła, przerażało go to, co kiedyś, przed wielu laty, wyszło z jej ust. Stiller miał wrażenie, że skalał Julikę. Zachowywał się tak, jak gdyby Julika czuła do niego wstręt, odpychał ją, jak już mówiliśmy, właśnie wtedy, kiedy usiłowała być wyjątkowo czuła; uciekał. Był podobno świetnym pływakiem. W ciągu kilku lat przepływał codziennie jezioro tam i z powrotem bez względu na deszcz, często jeszcze w październiku. Umartwiał się. Julika nazywała ten jego sport bzikiem Ale Stillerowi był on potrzebny dla dobrego samopoczucia. Wydaje się, że potrzebował jeziora pełnego wody. Pocenie się było dla niego czymś okropnym. Kiedy w towarzystwie pocił się lub czuł, że może dojść do tego, całkowicie tracił humor, siedział w milczeniu, przybity, niezdolny choćby tylko do przysłuchiwania się rozmowie. W jego oczach było wówczas tyle strachu, że Julikę często to wzruszało. Nieraz wmawiał w siebie, że ma liszaje. Przeważnie bywała to czysta imaginacja. To znowu entuzjazmował się jakąś obcą kobietą, która na szczycie Piz Palii ucałowała jego spoconą twarz; było to dla niego samym Piz Palii, czymś niezapomnianym, jednorazowym, wspaniałym. Rozdźwięk między nim a ciałem odnosił się chyba tylko do jego własnego ciała. Zachwycał się dokazującymi na plaży dziećmi, ich skórą, wciąż na nowo napełniały go entuzjazmem ciała ludzkie w balecie. Zachwyt jego miał w sobie coś bolesnego, coś z beznadziejnej tęsknoty kaleki. Stiller miał już wtedy ponad trzydzieści lat. Kiedy jednak jakaś kobieta kładła ręką (bez rękawiczki) na jego dłoni, nie cofając jej natychmiast, albo odgarniała mu z czoła płowe włosy, nie tylko po to, aby je przygładzić, lecz również aby dotknąć jego włosów, jego wąskiego czoła, irytował się jak chłopak, przez co w oczach niektórych pań stawał się wyjątkowo pociągający. Był, jak się to mówi, człowiekiem z szansami, nie wierząc w nie jednak. Stillera chyba gniewała najbardziej nie tak zwana szansa, lecz lęk, że się go uważa tylko za durnia. Był nieufny, niepewny, nie mógł uwierzyć, że kobieta kładąca rękę na jego dłoni nie brzydzi się nim. Należy przypuszczać, że ten nieszczęsny człowiek nie często, ale od czasu do czasu, po codziennym natrysku, który przecież tylko na krótką chwilę wystarczał, stawał przed lustrem, by zobaczyć, co od niego odpycha Julikę, jego kryształową rusałkę. I o dziwo, nie odkrywał nic, co by jego samego także nie odtrącało. Stiller uważał, że mężczyźni są piękni, i ciągle ich rysował, tak samo zresztą, jak kobiety. Tylko on sam, człowiek o nazwisku Stiller, miał pecha: zamieszkiwał w ciele, które brukało jego najukochańszą. Powiedziała mu to przecież Julika, człowiek uczciwy, tak szczerze, tak niewinnie, tak rzeczowo i tak strasznie, tylko dlatego że było to jej jedyną wypowiedzią... Krótko mówiąc, Stiller miał chyba naprawdę lekkiego bzika, a biedna Julika, stworzenie niezwykle delikatne, dziewczęco trwożliwa w słowach, bezbronna wobec interpretacji dla niej po prostu nie znanych, nie miała łatwego życia ze swym neurastenicznym małżonkiem. Inni ludzie uważali również, że Stiller nie zna jej prawdziwej istoty, nie brakowało przyjaciół, którzy ostrzegali Stillera, ale spotykali się tylko z niewdzięcznością. Stiller nie znosił tego. „Ach - mawiał po takiej rozmowie - niech diabli wezmą ludzi, którzy się mieszają do cudzych małżeństw, ponieważ im się wydaje, że mają najlepsze chęci i że to wystarcza, nawet jeśli nie znają jednej trzeciej sprawy, której ich najlepsze chęci dotyczą!” W ten sposób odsuwał od siebie najbardziej przyjazne słowa. Stiller wiedział wszystko lepiej. Mówiono mu, że biedna Julika nie tylko go kocha, lecz że kocha go bardziej, niż Stiller na to zasługuje. Odpowiadał co najwyżej: „Bardzo dobrze, że się o tym dowiaduję!” Ale w istocie nawet nie myślał brać sobie tego do serca. Podejrzenie, że Julika podjudza przeciw niemu wspólnych znajomych, było niesprawiedliwe, jak wiele innych rzeczy w jego zachowaniu wobec tej kobiety, która była, moim zdaniem, o wiele za wstydliwa, żeby się zwierzać osobom trzecim. Ludzie widzieli to po prostu własnymi oczyma. A tego Stiller nie znosił. Długi czas utrzymywali stosunki z pewną sympatyczną parą małżeńską. On był weterynarzem, ona znaną lekarką chorób dziecięcych. Tym dwojgu ludziom, o żywych umysłach, sercu i inteligencji, Stiller zawdzięczał nie tylko liczne wystawne kolacje, ale również wiele inwencji, wprowadzenie do towarzystwa zuryskiego, raz nawet jakieś zamówienie. Małżeństwo to Stiller uważał za wspaniałych ludzi, dopóki lekarka, która czasami spotykała się z Juliką w cztery oczy, nie powiedziała mu, co myśli: że mianowicie pani Julika to cudowny człowiek, istota subtelna i szlachetna, jakiej ona, lekarka, chyba jeszcze w życiu nie spotkała. Stiller przerwał jej natychmiast: - Dlaczego mi to pani mówi? Odrzekła żartobliwie: - Szczerze mówiąc, drogi panie Stiller, czasami pytam samą siebie, czym sobie Julika zasłużyła na to, żeby być pana żoną! - Uśmiechnęła się przy tym, żeby podkreślić żartobliwość słów. Stiller podobno zlodowaciał. - Poważnie - dodała, naprawdę powodowana tylko przyjaźnią - mam nadzieję, że pan to zrozumie, zanim będzie za późno, zanim stanie się pan starcem. Że zrozumie pan, jaka cudowna kobieta żyje u pańskiego boku, jaki to wartościowy człowiek. Mówię poważnie, spodziewam się tego z całego serca dla pańskiego dobra! Wydaje się, że Stiller nie mógł również znieść poważnego tonu. Było to w restauracji; skinął na kelnera, podczas gdy przyjaciółka lekarka dalej mówiła o Julice, zapłacił nie mówiąc ani słowa. Jedyną odpowiedzią z jego strony było to, że odtąd, ilekroć sympatyczne małżeństwo lekarsko-weterynaryjne chciało ich zaprosić, nie miał czasu, a więc była to najtańsza odpowiedź. Julika słusznie broniła się przeciw temu i sama zaczęła zapraszać lekarkę i weterynarza. Kiedyś Stiller, wracając do domu, usłyszał, kto rozmawia w ich mieszkaniu, i miał ochotę po prostu zawrócić. Z niemałym trudem udało się Julice uniknąć towarzyskiego skandalu. Stiller starał się wprawdzie być wobec jej przyjaciół miły, ale oczywiście odczuwali oni jego opór, jego brak swobody. A potem dziwił się zacny Stiller, że staje się coraz bardziej samotny. Oczywiście nikt nie odwiedza chętnie małżeństwa w okresie kryzysu, to wisi w powietrzu, nawet kiedy się o tym nie wie. Gość ma wrażenie, że jest świadkiem zawieszenia broni, wydaje się sobie prowizorycznym pomostem, czuje, że jest w jakiś sposób nadużywany, że służy do jakiegoś celu. Rozmowa traci swobodę, brawura staje się późnym wieczorem niebezpieczna, nagle strzelają w powietrze dowcipy nieco za ostre, trochę zatrute, gość zauważa więcej, niż gospodarze chcieliby przed nim odsłonić. Taka wizyta u małżeństwa w okresie kryzysu jest jak spacerek po zaminowanym polu i jeżeli nic nie wybucha, to w każdym razie pachnie kurczowym trzymaniem się w ryzach. Kiedy gospodarze oświadczają, że był to dla nich najmilszy wieczór, jaki od dawna przeżyli, można to zrozumieć i może to być nawet zgodne z prawdą. Ale nie wzdycha się do następnych zaprosin, przeszkody same się piętrzą, naprawdę nie ma się wolnego wieczoru. Nie zrywa się z kryzysowym małżeństwem, na pewno nie. Spotkania stają się tylko nieco rzadsze, przy zapraszaniu do siebie pomija się odruchowo taką parę małżeńską. Oto skutki; Stiller nie miał powodu się dziwić, wobec swego zachowania w stosunku do wszystkich życzliwych mu ludzi. Na szczęście, można powiedzieć, Julika miała przynajmniej w balecie przyjaciół, a przede wszystkim miała swoją pracę. Na scenie, w blasku reflektorów, uwolniona od wszystkiego, była innym człowiekiem, człowiekiem szczęśliwym, wcieleniem szczęścia. Stiller nie przychodził już na próby. Zagrzebywał się w pracy. Nic nie pomogło, że mąż jej przyjaciółki, weterynarz, pewnego razu przyszedł do jego pracowni, żeby pomówić z nim jak mężczyzna z mężczyzną, przy czym nie padły wyrzuty. Wystarczyło zdanie: - Mam wrażenie, Stiller, że krzywdzi pan bardzo swoją żonę. Stiller odparł: - Zapewne! - Ton jego nie pozostawiał wątpliwości, że sobie z tamtego pokpiwa. - Czegóż pan się innego spodziewał? Czy widział pan, żebym kiedykolwiek robił coś innego poza wyrządzaniem krzywd? Weterynarz próbował wszystkiego, ale Stiller nie zwracał na niego uwagi, zaczął czyścić swoje narzędzia i powiedział do widzenia, nie odprowadzając gościa do drzwi. Była to istna mania prześladowcza; wszystkich ludzi, odnoszących się przyjaźnie do Juliki, traktował w duchu jak wrogów. Cóż miała robić Julika! Żal jej było Stillera. Sam skazywał się na samotność. Czegóż nie próbowała! Kiedy Stiller rozkoszował się tym, że jest człowiekiem nie zrozumianym, przyjmowała to jeszcze z humorem. Często, kiedy tak rozmyślał, bezczynny, jakby tknięty paraliżem, zamknięty w sobie, milczący, że można było umrzeć z nudów, stroniący od ludzi, bez chęci do czegokolwiek, obojętny, bezwolny, niczym nie przypominający mężczyzny, który może uszczęśliwić kobietę, Julika kładła mu rękę na ramieniu i mówiła z uśmiechem: - Tak, tak, biednyś ty...! Lato spędzone w Davos, jej życie na werandzie w przeładowanym stylu z początku bieżącego stulecia, gdzie pachniało sianem i uwijały się wiewiórki, nie było z pewnością łatwe. Julika czuła się tam zapewne tak, jak większość nowicjuszy. Po pierwszym przerażeniu, po dwóch czy trzech nocach, w których postanawiała uciec natychmiast, po potwornym uczuciu, że owijanie jej w wełniane koce i wywożenie na werandę to za każdym razem przygotowania do jej śmierci, Julika przyzwyczaiła się niepostrzeżenie do tego innego dnia powszedniego, a nawet zaczęła rozkoszować się tym, że teraz wreszcie nic nie musi, w ogóle nic. Wymagano od niej tylko i wyłącznie spokoju. Dawno już Julika nie rozkoszowała się tak samym swoim istnieniem na świecie. To Davos nie było wcale takie okropne. Była to dolina jak tyle innych, zielona, cicha, może nieco nudna, dolina o stromych lesistych stokach i płaskich halach, tu i ówdzie kamienisty żleb, krajobraz i nic więcej. Śmierć nie snuła się jak kościsty kosiarz, o nie! Koszono tu tylko trawę, płynęły zapachy siana i żywicy z pobliskiego lasu, gdzieś rozrzucano nawóz, w modrzewiach przed jej werandą uwijała się swawolna wiewiórka. Całymi dniami żyło się jak na wakacjach. Wydaje się, że wielką ulgę przyniósł Julice sąsiad, który co dzień siadał na kwadrans w nogach jej łóżka, człowiek uratowany. Wolno mu było spacerować, przynosił jej polne kwiaty. Był to człowiek dosyć młody, młodszy od Juliki, ale weteran sanatoryjny, który bardzo miło opiekował się nowicjuszami. Przynosił jej książki, inne niż te, którymi ją częstował Stiller. A więc nowy świat. I jaki! Julika czytała Platona. „Śmierć Sokratesa”, była to lektura niełatwa, ale młody weteran sanatoryjny pomagał jej bez śladu szkolarstwa, swobodnie i od niechcenia, jak to czynią ludzie, którzy chwytają wszystko niezwykle łatwo i nigdy im nie przychodzi do głowy, że można czegoś nie rozumieć, ponieważ nasz rozum nie wystarcza. Był czarujący ze swoją wąską, filuterną twarzą i ogromnymi oczami, przy tym w najmniejszym nawet stopniu nie byli w sobie zakochani. Julika opowiadała zapewne o balecie, a młody weteran sanatoryjny, który nosił ubrania po zmarłych, opowiadał po trochu o wszystkich ludziach, których kaszel Julika słyszała od czasu do czasu, nie widując ich nigdy. Nie były to historie ich życia, tylko ploteczki dalekie od jakiejkolwiek niedyskrecji. Julika, z początku trochę speszona jego „frywolnym” tonem, stwierdziła po pewnym czasie z zadowoleniem, że ostry dowcip nie wyklucza głębi wewnętrznej, jest tylko inną jej formą, może mniej lepką i czystszą. Krótko mówiąc, Julika cieszyła się na te kwadranse i kiedy raz młody weteran sanatoryjny nie pojawił się, odczuła to dotkliwie. Cóż się stało? Nic; wizyta rodziny, nic więcej. Następnego dnia znowu się zjawił, objaśnił Julice jakieś zdjęcie rentgenowskie. Jego własne? Pominął to pytanie mil- czeniem, pokazał, co się zwykło nazywać „zaciemnieniem”, doprowadził ją powoli do tego, że zaczęła uważać taki kościec za coś ładnego i godnego oglądania jak grafika. Była niemal zachwycona przezroczystością serca, które na zdjęciu nie wychodziło, zafascynowana tajemniczymi chmurkami między żebrami i kręgosłupem. Przy dłuższym przyglądaniu się dostrzegła mnóstwo kształtów ginących w fantastycznym mroku. Kiedy łobuz objawił jej wreszcie, że to ona we własnej osobie, pani Julika Stiller-Tschudy prześwietlona promieniami Roentgena, wcale się już nie przelękła. Skąd wydostał to zdjęcie? Skradł je wczoraj, kiedy musiał czekać u lekarza. Uważał, że w sanatorium należy robić psikusy i ludzie biorą siebie zbyt serio, przede wszystkim w sanatorium, a może w ogóle. Julika musiała pomyśleć o Stillerze. Takie wizyty przy jej łóżku oczywiście bardziej ją interesowały niż listy Stillera, dyktowane przez obowiązek, regularne, niczego nie prześwietlające, przeciwnie. Listy te były gadatliwym przemilczaniem. Cóż mogła na nie odpowiadać! Jedyną ich zaletą było to, że uspokajały lekarza i pielęgniarki; uważali oni bowiem, łagodnie mówiąc, za rzecz dziwną, nawet bardzo dziwną, że pan Stiller nigdy nie odwiedza żony. Julika musiała brać go w obronę. „Mąż mój przyjedzie na pewno” - mawiała często. „Czas już! - odpowiadał lekarz naczelny - inaczej wypiszę pani małżonkowi pociągi, może nie ma rozkładu jazdy...!” - Wszyscy bardzo lubili Julikę i dzień po dniu, zwłaszcza przy pięknej pogodzie, czas jakoś przyjemnie mijał. Młody weteran sanatoryjny, student seminarium katolickiego, był naprawdę darem niebios. Tyle wykształcenia a zarazem chłopięcości - Julika uważałaby to dawniej za niemożliwe. Był najbardziej uczonym człowiekiem, z jakim kiedykolwiek rozmawiała, często wydawała się sobie analfabetką, ale także i kobietą dojrzałą, gdyż, jak mówiliśmy, było w nim dużo chłopięcości. W każdym razie delektowała się jego mową, jego wiedzą, jego chłopięcością objawiającą się przy jej łóżku. Gdy go o coś pytano, czego nie wiedział, bawiło go to jak Foksika, któremu się rzucało kamień lub szyszkę. Po upływie kilku dni przychodził i wiedział już, gdzie i co można na ten temat przeczytać. Dzięki niemu Julika nabrała najogólniejszego pojęcia o współczesnej fizyce, objaśnionej w sposób naprawdę porywający, z naukową dokładnością, której Stiller nigdy nie posiadał, nawet wtedy, kiedy wracał prosto z jakiegoś odczytu, niezmiernie rozentuzjazmowany, ale niezdolny wyjaśnić Julice choćby budowy atomu. Tutaj po raz pierwszy rozumiała wszystko, prawie wszystko. Albo dowiadywała się, jak to jest z Matką Boską, z uświęceniem kobiecości, o czym protestant nie ma najmniejszego pojęcia. Wszystko to było, mimo znacznego zapasu wiedzy, podawane w ten sposób, że nawet ona, nic nie wiedząca, mogła nadążać i orientować się przynajmniej w zasadniczych zwrotach biegu myśli. Po raz pierwszy, choć jej poczciwy Stiller walczył swego czasu w Hiszpanii po stronie komunistów, Julika została pouczona, czym jest właściwie idea komunistyczna, co w niej pochodzi od Hegla, a co jest niezrozumieniem Hegla, co należy rozumieć przez dialektykę, co jest w komunizmie elementem chrześcijańskim, co antychrześcijańskim, sekularyzacją, transcendencją. Wydawało się, że po prostu nie ma rzeczy, której by ten młody jezuita, o wąskiej twarzy i oczodołach przypominających trupią czaszkę, nie potrafił z łatwością zrozumieć i w sposób zwięzły, niegadatliwy, beznamiętny przekazać komuś. Czynił to przy tym tak zabawnie, że Julika często musiała się śmiać, bez względu na to, czy chodziło o Matkę Boską, czy o absolutną prędkość światła. Ponadto zdawał się swoim beznamiętnym wykładem nigdy nie narzucać innym własnego poglądu. Julika rozkoszowała się tym, że nic nie musi. Stiller zawsze jej coś narzucał, przeważnie poglądy, którym później sam przeczył; w okresach jednak, kiedy go entuzjazmowały, zwykł był wygłaszać je w ten sposób, że Julika nie ważyła się przeciwstawiać. Zupełnie inaczej było z młodym katolikiem! Julika wcale nie odczuwała potrzeby przeciwstawiania się. Leżała na swojej werandzie i wchłaniała jego słowa jak powietrze pobliskiego lasu. Od tego codziennego gościa, zdaje się, usłyszała znaną zresztą myśl, że oznaką braku miłości, a więc grzechem, jest kształtowanie sobie gotowego obrazu kogoś najbliższego lub w ogóle człowieka, twierdzenie: jesteś taki a taki i bas- ta! Myśl ta musiała bezpośrednio trafić do przekonania pięknej Juliki. Czyż Stiller, mąż jej, nie ukształtował sobie obrazu Juliki?... Krótko mówiąc, Julika nie nudziła się i dopóki patrzyła na światło dzienne, w słońce czy w deszcz, znosiła swą chorobę niemal bezboleśnie. Inne były natomiast noce. Julika prawie o tym nie mówi, ale z jej napomknięć wynika, że czasami, kiedy pielęgniarka wchodziła rano do pokoju, paliło się jeszcze światło i zastawała Julikę całkowicie wyczerpaną, skąpaną w zimnym pocie, śpiącą w zmiętej, porozrzucanej pościeli. Wykres jej gorączki wskazywał wyraźnie, że biedna Julika nie stosuje się do przestrogi, by pod żadnym pozorem się nie denerwować. Wobec nieco tępawej siostry, która ją myła, przynosiła świeżą bieliznę pościelową, poduszkę elektryczną oraz herbatę przed porą śniadania, Julika przeczyła wszystkiemu, byleby spacer, przyrzeczony jej od wielu tygodni, nie został znowu przesunięty na później. Podczas tych straszliwych nocy Julika widywała, być może, swego Stillera w owej niezapomnianej chwili, kiedy wycierał kieliszki z ubiegłego wieczora i chował do kieszeni klamrę od włosów, żeby widok jej nie drażnił Juliki, kiedy na wiadomość, że Julika śmiertelnie zachorowała, cisnął tylko kieliszkiem o ścianę i nic więcej. Teraz Stiller już nawet nie pisywał listów. Powstaje oczywiście pytanie, czy nikt tego Stillera (skoro biedna Julika sama nie mogła tego napisać) nie poinformował kiedyś w cztery oczy, co przeżywa w Davos jego żona, bądź co bądź jeszcze żona, którą mimo tej innej kobiety kochał przynajmniej na tyle, że chciał, aby odczuwała jego brak. Ale Stiller nie był skłonny do przyjmowania informacji w cztery oczy. Dawni znajomi zrezygnowali po nieudanych próbach, nowi zaś, których miał zapewne, równie mało jak on wiedzieli o straszliwych nocach Juliki... Kto o nich w ogóle wiedział? Biedna Julika nie zwierzała się nikomu. Zdaje się, że jeden tylko człowiek się orientował: młody weteran sanatoryjny. Ale i o tym mówił tak pogodnie i lekko jak o swoich Ojcach Kościoła, o absolutnej prędkości światła (która nie daje się podwoić, jeżeli dwa promienie świetlne pędzą naprzeciw siebie), o klasycznym prawie sumowania i odejmowania prędkości, które przy świetle nie obowiązuje, i o buddyzmie. Znowu siedział pewnego razu u jej nóg pełen wiedzy, a wyczerpana Julika usiłowała go słuchać. Przeczytał właśnie w jakimś czasopiśmie zdanie profesora Scherrera z Zurychu, które go zachwyciło: masa to energia na zablokowanym koncie. - Czy to nie dowcipne? - Tak - odparła Julika. - Tak właśnie jest - ciągnął tym samym tonem, przerzucając kartki czasopisma. - W dzień gra się w szachy i czyta, a w nocy się płacze. Nie jest pani w tym domu jedyna, Juliko, proszę mi wierzyć. Wszyscy to tutaj przeżywają. Z początku, przez pierwsze tygodnie, a nawet miesiące, jest się oszołomionym. Jak tu pięknie! Siano, żywica, wiewiórki i tak dalej. A potem przychodzi przerażenie. Człowiek ryczy w poduszkę i nie wie dobrze, dlaczego, przecież to szkodliwe, wie tylko, że jego gorączkujące ciało rozpadnie się jak żagiew. A potem, wcześniej czy później, wszyscy tu myślą o ucieczce. Przede wszystkim w nocy, kiedy się jest sam na sam ze sobą. Wtedy rodzą się najbardziej szalone plany, każdy staje się swoim własnym Napoleonem, swoim własnym Hitlerem, żaden z nich nie dostał się do Rosji, a nasi pacjenci nie docierają nawet do doliny, tak, Juliko, cztery godziny kolejką, przesiadanie w Landquart, bagatelka. Niektórzy próbują też tego rokrocznie, ukradkiem pakują szczoteczkę do zębów, mówią siostrze, że idą do toalety, zjeżdżają kolejką w dolinę, docierają bliżej lub dalej, zależnie od szczęścia i pogody, potem następuje załamanie, kiedy im się zdaje, że się duszą, i bez słowa wracają tutaj karetką sanitarną. So what? - uśmiechnął się. - My nawet im nie współczujemy. To takie głupie i tylokrotnie wypróbowane. Nasze koleżeństwo ogranicza się do udawania, żeśmy o tym w ogóle nie słyszeli. Juliko, czy przysięgnie mi pani, że nigdy nie popełni pani tego głupstwa? - Julika przysięgła. - Nie! - zawołał z uśmiechem młody weteran - nie pod kocem z wielbłądziej sierści, moja droga. Bóg chce także coś zobaczyć. - Julika przysięgła wyciągnąwszy rękę spod ko- ca. - Ecco! - i znowu powracając do swego czasopisma, dodał: - W ogóle, Juliko, zobaczy pani, że nawet kiedy tutaj ktoś umiera, nie robi to wielkiego wrażenia. Kto ma nadzieję, że jego śmierć zrobi wielkie wrażenie, ten umiera całkiem daremnie. Tutaj imponuje jedynie życie! Nawiasem mówiąc, jak zauważyłem, większość umiera w okresie Bożego Narodzenia - ze wzruszenia. (Sam umarł w końcu września.) W sierpniu Stiller jednak zjawił się, bez uprzedzenia i w ogóle, jak twierdzi Julika, w sposób, który jeszcze bardziej musiał zdziwić naczelnego lekarza niż jego długa nieobecność. Stiller mianowicie zachowywał się tak, jak gdyby jego piękną Julikę trzymano zupełnie bezpodstawnie na werandzie z ozdóbkami, zażądał natychmiast od siostry, żeby jego żonie pozwolono pójść z nim na spacer, co najmniej na godzinę. Powód: Stiller musiał pomówić z Juliką. Co się stało? Weranda, na której z prawa i lewa węszył podsłuch, nie wydawała mu się miejscem odpowiednim choćby do wszczęcia rozmowy. Zdjął tylko beret, pozostał natomiast w nieprzemakalnym płaszczu, który nosił latem i zimą, nie mając żadnego innego. Julika zapytała: - Jak ci się powodzi? Stiller, bardzo nieswój, miął w ręku beret, był wzburzony, jakby w tym sanatorium wszyscy powinni się liczyć tylko z nim i z jego życzeniem porozmawiania z Juliką w cztery oczy. Pytanie jej, jak się czuje, puścił mimo uszu. Prośbę o pozwolenie Julice na spacer powtórzył lekarzowi, który wkrótce zjawił się z codzienną wizytą. Lekarz był nieco zaskoczony. Czy miał w obecności chorej powiedzieć bez ogródek, że przy jej stanie zdrowia o spacerach nie może być mowy? Przecież Julika czekała od wielu tygodni na to pozwolenie. Zwięzła i jasna odmowa, na jaką Stiller zasługiwał, była wykluczona ze względu na i tak już zalęknioną Julikę. Doprawdy, co miał powiedzieć lekarz naczelny? Półgłosem, odwrócony, jakby wolał, żeby tego nie słyszano, zgodził się na pół godziny, nawet na trzy kwadranse. Prosił jednak, by Stiller zaczekał na korytarzu, ponieważ przedtem chciałby jeszcze z nim pomówić... Po raz pierwszy od wielu miesięcy Julika opuściła sanatorium, które stało się już dla niej czymś w rodzaju skorupy ślimaka. Znalazłszy się poza swoją werandą była dziwnie stropiona. Czuła się słabsza, niż można było przypuszczać. Pod rękę - Stiller podtrzymywał ją nieco, nie chcąc jednak robić z niej zupełnej kaleki - spacerowali powoli po ścieżce, na którą Julika tyle razy patrzyła ze swojej werandy (kiedy podnosiła się w tym celu na leżaku). Ach, była to dla biednej Juliki tak wielka sensacja, że w oczach jej pojawiły się łzy, łzy radości. Mieć pod stopami ziemię, móc sięgać po szyszki jodłowe, czuć żywicę na palcach, wszystko to było dla niej takim szczęściem, że Stiller chyba to wyczuł; w każdym razie nie odzywał się. - Co ci powiedział nasz lekarz naczelny? Stiller wzdragał się z odpowiedzią - Powiedzże! - prosiła. Stiller wyglądał na zmieszanego. - Co mi powiedział? - rzekł wreszcie. - Że mam ci oszczędzać wszelkiego zdenerwowania. Nic więcej. Był bardzo lakoniczny ten twój lekarz naczelny. Powiedział, że nie powinnaś właściwie spacerować, że stan twój jest o wiele poważniejszy, niż zapewne przypuszczam. - Ach, tak - powiedziała. - Tak. - Mnie nigdy nic nie mówią! - Tak - ciągnął Stiller, żeby odwrócić jej uwagę od spraw medycznych, które zapewne należało przed nią przemilczeć, i uśmiechnął się, ale nie złośliwie, tylko dziwacznie, smutno - a potem powiedział mi oczywiście, że jesteś człowiekiem subtelnym i cudownym, wątłym, potrzebującym opieki, człowiekiem wartościowym. Wszyscy czują potrzebę informowania mnie o tym. Muszę być idiotą! - Ależ mój drogi! - zawołała z uśmiechem. - Nie - rzekł Stiller. - Może jestem nim naprawdę. Dobrze, że cię widzę. Wiesz, kiedy się ludzie nie widzą, tak łatwo rodzą się upiory. W każdym razie dla mnie. Julika powtórzyła pytanie. - Co robiłeś cały czas tam, w dolinie? - Ach, nic nadzwyczajnego - mruknął. - Czyś widział kiedy Foksika? - Nie. - Ciągle pracujesz? Nie można powiedzieć, żeby Stiller był zbyt rozmowny. - Tak - powtórzył - to właściwie wszystko, co mi twój lekarz miał do powiedzenia. Że jesteś niezwykłą istotą i zasługujesz na to, żeby cię mąż nosił na rękach. W każdym razie musimy unikać denerwowania cię. To ci szkodzi. Stan twój jest dosyć poważny, Juliko, zdaje się, że powiedział mi to trzy razy. Julika i Stiller właściwie bardzo rzadko chodzili tak pod rękę; milczeli przy tym, jak gdyby wszystko istotne było już powiedziane, jak gdyby chodziło już tylko o zachwycanie się tym bezchmurnym dniem sierpniowym i słynnym powietrzem Davos. Szli ową klasyczną promenadą z szyszkami jodłowymi i niemal natarczywymi wiewiórkami, którą mój obrońca i Julika pokazali mi ostatnio, naprawdę bardzo ładną promenadą, to przez las, to przez łąki. Na dole, w mieście, zawsze było okropnie duszno, jak przed burzą, ale burza nigdy nie nadchodziła, a upał trwał, człowiek się ciągle pocił, a tu na górze o poceniu się nie było mowy. Stiller rozkoszował się tym. A łąki pachniały. Ale ze względu na biedną Julikę nie zaszli zbyt daleko. Stiller zdjął swój brązowy płaszcz, naprawdę praktyczny, usiedli na suchej, miękkiej, nagrzanej przez słońce ziemi, usianej szpilkami jodłowymi. Było po prostu cudownie. Po co mówić, myślała Julika. Toteż prawie nie mówili. Rozmowa o czymkolwiek, zanim zostały wypowiedziane najważniejsze rzeczy, okazała się niemożliwa. Wreszcie Julika zapytała: - No i co? Chciałeś ze mną mówić. Gdzieś w południowej błękitnej dali zadudniły spadające kamienie. Brzęczały owady. Srebrzystoszare góry milczały. Julika na próżno czekała na jakieś słowo Stillera. Stiller rozgniatał między palcami czerwoną ziemię, aż Julika, doprawdy nie przez małostkowość, lecz tylko, żeby coś powiedzieć, zrobiła uwagę na temat jego trochę zbyt długich i zabrudzonych ziemią paznokci. Była to zupełnie niewinna uwaga, ale poczciwy Stiller, ta męska mimoza, wytłumaczył ją sobie opacznie, nie mówiąc na ten temat ani słowa (wyszło to na jaw dopiero później w jednym z listów). Teraz wypuścił tylko z rąk rozgniecioną ziemię, w milczeniu strzepnął jej resztki z rąk, podniósł suchą gałązkę, oczyścił nią paznokcie, czego Julika wcale nie żądała. Dziwacznie zabrzmiało rzucone przy tym znienacka pytanie: - Czyś ty mnie właściwie kiedyś kochała? Cóż mogła Julika odpowiedzieć! Ale Stiller, czyszcząc paznokieć za paznokciem, upierał się przy swoim śmiesznym, dla Juliki z powietrza wziętym pytaniu. - Co to ma wspólnego z twoimi brudnymi paznokciami? - zapytała nieco żartobliwie i spojrzawszy na jego wargi drżące z podniecenia, dodała: - Czy zjawiłeś się tu, żeby mnie o to zapytać? Oboje uznali, że ton ten był niezbyt fortunny, nie zapowiadał nic dobrego, nie pasował do wspaniałego, cichego lasu. Wydawało się, że Stiller nie orientuje się w całej pełni, czym dla biednej Juliki jest to, że ogląda ten swój las inaczej niż z werandy, że w ogóle znalazła się raz poza nią, że sama zrywa polne kwiaty, a nie otrzymała ich z rąk młodego jezuity, że ma na sobie zapomnianą już niemal sukienkę, nie jest dziś opatulona w koc z wielbłądziej sierści. Minęło pół godziny. Stiller palił, nie zapytawszy jej o pozwolenie, Julika gryzła źdźbło trawy. - Jak się powodzi twojej... znajomej? - zapytała. - Kogo masz na myśli? - Ciągle jeszcze jesteś w niej zakochany? Julika naprawdę ułatwiała mu sytuację, ale ten Stiller był skończonym tchórzem, nie przyznał się, że się z tą znajomą (co później wyszło na jaw) spotyka niemal codziennie. Patrzył tylko na Julikę i milczał. Czegóż od niej oczekiwał? Julika leżała w ciepłej trawie, mimo zrozumiałego zmęczenia wsparta na prawym łokciu, żeby mieć bardziej rozległy widok, trzymała między wargami długie kołyszące się źdźbło trawy. Czuła, że Stiller obserwuje jej rude włosy, delikatny nos, jej wówczas opaloną na słońcu skórę (z jej zwykłą alabastrową bladością chyba Julice bardziej było do twarzy), jej nie umalowane wargi, piersi, w ogóle całe jej ciało, które ostatecznie było ciałem baletnicy. Stiller lustrował ją tak, jak gdyby nigdy nie widział kobiety. Czy porównywał ją z tą drugą? Julika uważała, że robi wrażenie bardzo zakochanego w niej, a równocześnie zrozpaczonego. Dlaczego? Julika zapytała. - Co się stało? Nagle (jeszcze dziś, wspominając o tym, Julika nie może opanować uśmiechu) Stiller chwycił ją jak Tarzan, choć dalibóg nim nie był, ujął jej twarz swymi twardymi rękami rzeźbiarza, zaczął ją całować z niepojętą gwałtownością, na którą oczywiście nie można było tak ni stąd, ni zowąd odpowiedzieć, przycisnął do siebie jej osłabione wtedy ciało, jak gdyby chciał ją zmiażdżyć. Naprawdę sprawiał Julice wielki ból. Nie powiedziała tego od razu. Dlaczego tak się w nią wpatrywał? Przez chwilę nie sprzeciwiała się temu. Ale co to miało znaczyć? Opanowywała uśmiech, ale Stiller to zauważył. - Ty - zawołał - ty! - krzyczał tak, jak gdyby Julika leżała po drugiej stronie doliny. Wyrwał jej z zębów kołyszące się źdźbło, które było przecież tylko rekwizytem jej zrozumiałego zakłopotania. Julika nie zdawała sobie sprawy, że ciągle jeszcze trzyma między zębami to źdźbło. Dlaczego niewinna trawka tak go oburzyła? Oczy mu zaczęły błyszczeć, stały się wodniste. Czując, że mu zachodzą łzami, ukrył głowę na jej kolanach, uczepił się jej obiema rękami; Julika zobaczyła nagle przed sobą rozległą okolicę, sanatorium znajdujące się w pewnej odległości, znajomy kościółek we wsi Davos, czerwoną kolejkę, która właśnie wyjechała z lasu pogwizdując. Cóż mogła poradzić na to, że teraz właśnie wszystko to spostrzegła? Stiller łkał na jej łonie, szlochał, jak na dworcach szlochają powracający z niewoli, czuła jego rozpaloną twarz. Julika pytała siebie samą, czy można ich dojrzeć z sanatorium. Stiller miał ręce jak szpony, Julice wydawało się, rzecz naturalna, śmieszne, a nawet krępujące, że ją trzyma za pośladki. Wreszcie, ponieważ nie przestawał szlochać, położyła rękę na jego karku mokrym od potu, przesunęła ją w kierunku jego suchej czupryny i czekała, żeby się uspokoił. Nie uspokajał się jednak. Nie chciał tego. Próbował nawet (aż śmieszne to powiedzieć) ugryźć ją, ugryźć jak pies, co mu się jednak nie udało, ponieważ miała na sobie grubą welwetową spódnicę. - Dajże spokój! - powiedziała. Julika dziś jeszcze nie wie, jak miała na owej promenadzie postąpić. Już od paru minut obserwowała dwóch spacerowiczów; szli wprawdzie wolno, ale zbliżali się i sytuacja stawała się po prostu kłopotliwa, nie mówiąc o tym, że zachowanie Stillera naprawdę nieco przypominało teatr - Mortimera albo Clavigo, albo coś w tym rodzaju, nie mogła sobie wtedy uświadomić co. Sytuacja była w każdym razie kłopotliwa, gdyż Stiller leżał teraz jak martwy na jej kolanach osłoniętych welwetową spódnicą, ciężki i nieruchomy, nie łkał już, miał rozłożone ramiona, robił wrażenie człowieka, który znalazł zaspokojenie. - Słuchaj - powiedziała Julika bardzo łagodnie - nadchodzą ludzie! Zbliżyli się już prawie na odległość stu metrów. Stiller nie mógł temu zaprzeczyć. Z nieco obrzmiałą twarzą, jak nurek wypływający na powierzchnię wody, Stiller podniósł się; nie rozejrzał się, nie próbował się przekonać, czy ludzie istotnie nadchodzą. Zasłonił twarz obiema rękami; kiedy przechodnie - były to dwie starsze panie - minęli ich, opuścił ręce na kolana i spoglądając w dolinę zapewne wydawał się sobie bardzo tragiczny. W każdym razie Julice nie przyszło na jego widok nic lepszego do głowy, jak odgarnąć mu z czoła niesforne kosmyki i powiedzieć z uśmiechem: - Tak, tak, biedaczek z ciebie! Stiller nie zdobył się na to, aby coś powiedzieć, wstał z trawy i podciągnął wygniecione spodnie (Julika musiała wstać bez jego pomocy), po czym wziął zmięty płaszcz, podał Julice ramię, żeby się na nim oparła, odprowadził ją do sanatorium i przyrzekł, że zaczeka na korytarzu, aż ją znowu zawiną w koce i przewiozą na werandę. Trwało to dwadzieścia minut. Kiedy jednak siostra wyszła na korytarz, po panu Stillerze nie było śladu. Po prostu odjechał bez pożegnania... Było to ich przedostatnie spotkanie. Mój strażnik Knobel robi się uciążliwy. Jak czytelnik gazet czeka codziennie na dalszy ciąg historii mego życia, przy czym mam kłopoty z jego pamięcią. - Proszę wybaczyć, mister White, ale to się nie może zgadzać. Przecież najprzód zamordował pan żonę... - Tak. - Potem dyrektora Schmitza... - Tak. - Mówił pan, że było to w dżungli, na Jamajce. Potem zjawił się mąż małej Mulatki, wobec czego uciekł pan do Meksyku, a potem? - pyta, trzymając wiadro z zupą. - Z Meksyku przybył pan tutaj. - Tak. - Więc co z pozostałymi dwoma morderstwami? Wspominał pan o pięciu. Jedząc zupę mówię: - Może było ich tylko trzy. - Żarty na bok - oświadczył Knobel; jak się okazuje, w tej sprawie absolutnie brak mu poczucia humoru. Tak, staje się uciążliwy... Mówię więc tylko: - Są różne sposoby mordowania człowieka albo przynajmniej jego duszy, i na tym nie zna się żadna policja na świecie. Wystarczy tu słowo, szczerość w odpowiedniej chwili. Wystarczy uśmiech. Chciałbym zobaczyć człowieka, którego nie można by zabić śmiechem lub milczeniem. Ma się rozumieć, że wszystkie te morderstwa dokonywane są powoli. Czy nigdy nie zastanawiał się pan nad tym, kochany panie Knobel, dlaczego ogromna większość ludzi tak bardzo interesuje się prawdziwymi morderstwami, takimi, które są widoczne i dają się dowieść? Przecież to zupełnie jasne: ponieważ zazwyczaj nie widzimy morderstw popełnianych przez nas codziennie. Odczuwamy więc ulgę, kiedy rozlega się strzał, płynie krew albo ktoś ginie od prawdziwej trucizny, nie tylko od milczenia swojej żony. Dlatego właśnie takie wspaniałe były minione stulecia, na przykład Renesans, że wtedy charaktery ludzkie objawiały się poprzez działanie. Dziś wszystko rozgrywa A się wewnątrz; żeby opowiedzieć o takim morderstwie, trzeba by, drogi panie Knobel, mieć czas, dużo czasu! - Ile? - Wiele godzin, dni. - Mister White, następną niedzielę mam wolną - mówi strażnik, więc mimo milczenia Stillera Julika wiedziała o jego stosunku z inną kobietą, nawiązanym w lecie. Wprawdzie „stosunek” nie jest ładnym określeniem, ale jakże Julika (myśląc o tym) mogła szukać romantycznych omówień? Wiedziała więc o tym. Cóż mogła chora, zamknięta na oszklonej werandzie, poradzić na to? W ogóle nic. Nic, tylko cierpliwie czekać, czekać, czekać... Teraz dopiero, myślała sobie czasami Julika, istnieje dla niej tylko sztuka. I znowu przyglądała się okładce szwajcarskiego pisma ilustrowanego (przyjaciele przysłali je niedawno) ze zdjęciem pięknej Juliki, tancerki. Julika zupełnie sama! Miało to być wspaniałe zdjęcie, przypominające niemal Degasa, z cudownym lśnieniem gazowej spódniczki baletnicy, nawiasem mówiąc, pochodzące z ubiegłej zimy; Julika nie przypuszczała już, żeby to zdjęcie robione z takim szumem, jeszcze się kiedykolwiek ukazało. Teraz jednak, z końcem sierpnia, zamieszczono je w związku z otwarciem nowego sezonu. Wyglądało tak: Julika z tyłu, z podniesioną lewą nogą, oświetlona twarz z profilu; płynny a jednak wyraźnie zaznaczony ruch rąk, dłonie wykwitające jak pąki, wszystko doskonale uchwycone. A tekst? Wedle zwyczaju nieco głupawy, ale przynajmniej nie z gruntu fałszywy; Julika uważała, że jak na takie czasopismo było to już wiele. Nawiasem mówiąc, nie było to pismo bez znaczenia; Julikę przeszedł lekki dreszczyk, gdy przeczytała wysokość nakładu. Tyle teraz było Julik! Julika w kiosku, Julika w pociągu, Julika w zacisznym domu, Julika w kawiarni, Julika w kieszeniach płaszczów wytwornych panów, Julika obok talerza zupy, Julika wszędzie, Julika gdzieś w namiocie na plaży, Julika w hallu każdego przyzwoitego hotelu, przede wszystkim jednak w kioskach, we wszystkich kioskach tego kraju, a nawet niektórych zagranicznych, przez cały tydzień. Kiedyś, później, Julika w poczekalniach dentystów, ale również w nowojorskiej Bibliotece Publicznej można jej w każdej porze zażądać. Julika tu i tam w samotnych pokojach nad łóżkiem. Nie była dumna, o nie, tylko zmieszana, ilekroć brała do ręki ten lichy papier, a przede wszystkim zadowolona, że zdjęcie jest naprawdę cudowne, pod względem tanecznym bez zarzutu. Julika wiedziała, że jest ładna, nawet bardzo ładna. Kiedy, ach kiedy będzie mogła znowu tańczyć? Położyła się, zamknęła oczy, usiłowała wyobrazić sobie, jak to ona, ta Julika w degasowskiej spódniczce, wychodzi na pustą, oświetloną scenę, poza którą panuje ciemność, a w niebieskawych promieniach reflektorów wirują pyłki kurzu. Snop światła unosi ją jakby wbrew prawu ciążenia, oddala od ludzkiej natarczywości. A później, ach tak, później, kiedy pierwsza kurtyna rozsuwa się z sykiem, Julika stoi już na palcach, a kiedy w ciągu ośmiu sekund rozsuwa się druga kurtyna, ta ciężka, aby otworzyć bramę, bramę do innej ciemności, wypełnionej rozjaśnionymi twarzami w pierwszych rzędach, muzyka, rozbrzmiewająca już jakiś czas, rozbija się u jej stóp jak fale przypływu, teraz całą mocą swych tonów... Jest jak czarodziejski krąg dokoła Juliki, którą wszyscy mogą tylko widzieć, ale nie potrafią pochwycić. A potem rozbłyskują światła rampy i lampy na górze, na tak zwanym moście. Jak oślepiają Julikę! Nic już w tym świecie nie rozpoznaje, tylko czuje przestrzeń czekającą na nią i to, czego nigdzie poza tym nie odczuwa, rozkosz, niewypowiedzianą rozkosz, tak że musi z lęku przełknąć ślinę. A potem odwraca głowę (zupełnie jak na tej okładce) i wie, że teraz nawet z najwyższej galerii widać blask jej oczu, później zaś, tak, później stawia pierwsze kroki, jakby cała muzyka mieściła się już tylko w jej ciele; pracowici skrzypkowie, którym od pociągnięć smyczkiem włosy opadają na czoło, puzoniści o nadętych policzkach, sławny dyrygent z czarnymi skrzydłami fraka, wpatrzony w Julikę, tylko w Julikę, dzielni chłopcy przy basach, piłujący teraz jak drwale w lesie, ten miły przy perkusji, kłębek nerwów, skupionego posłuszeństwa, który wreszcie dochodzi do głosu. O Boże, wszyscy oni wydobywają tony; fale zmiennych tematów przypływają z szumem, odpływają, ale muzyka brzmi w ciele Juliki, mieszka w nim, rodzi się z jej ciała, jest rzeczywista, widoczna. A jednak Julika nigdy właściwie nie wychodzi w swoich wyobrażeniach poza owe pierwsze kroki. Jakie to dziwne! Wiewiórka na modrzewiu przed werandą, tylko wiewiórka strącająca puste szyszki, a więc szmer niemal niedosłyszalny, znajomy gwizd kolejki w dolinie, raz nawet skrzypienie wozu chłopskiego, który zjeżdżał na hamulcach ze stromej drogi, albo choćby kaszlnięcie na dolnej werandzie, głośny śmiech chłopca od piekarza, który po oddaniu na górze świeżego pieczywa wskakiwał na rower i gwiżdżąc popularną melodię znikał w lesie - lada drobiazg wystarczał, by przerwać jej wizję baletu. Przy nadmiarze wolnego czasu, nie mając żadnego innego zajęcia, które by jej przeszkadzało snuć od początku oszałamiającą fantazję i znowu rozpocząć od niebieskawych świetlnych kaskad reflektorów, Julika, jak powiedzieliśmy, nie wychodziła nigdy poza pierwsze kroki, co było rzeczą niepojętą. Przy tym, oczywiście, znała wiele baletów na pamięć, krok za krokiem. Na próżno wzięła raz jeszcze do pomocy owe niemądre czasopismo, uderzona nieprawdopodobieństwem tego, że ona miałaby być tą istotą pozbawioną ciężaru, istotą, którą, gdyby to nie był papierowy wizerunek, pragnęłaby przycisnąć do siebie, objąć, jak niedawno objął ją poczciwy Stiller. Łzy popłynęły jej z oczu. Ponieważ pozostawały w związku z przerwaną karierą, Julika słusznie odczuła je jako nieco kiczowate. Coraz częściej nawiedzała ją tęsknota za muzyką. Aż wreszcie, kiedy jej na to pozwolono i cudowna skrzyneczka z czarnego bakelitu, o którą postarał się dla niej młody jezuita, rozbrzmiała, kiedy we dwoje usłyszeli utęsknioną muzykę, oczywiście cichą, ale bądź co bądź wyraźną i czystą w tonie, tę muzykę, przy której dźwiękach Julika tyle razy tańczyła, pozostała ona, o dziwo, tylko muzyką i Julika z nie mniejszą przyjemnoś- cią słuchała melodii, które nie były baletem! Rzecz zupełnie prosta: taniec stał się dla niej nagle, choć długo nie chciała się do tego przyznać, jak gdyby zabawą z minionej epoki jej życia, cudowną, ale dla niej już niemożliwą, niemożliwą od wewnątrz. Przeraziło ją to. Czyżby rację miał Stiller, który, nieco zazdrosny o jej sukcesy, zawsze traktował taniec jako namiastkę? Julika nie wierzyła w to, nawet teraz nie wierzyła. Wiedziała, że to powróci. Ale teraz, bardzo dziękuję, nie chciała słuchać muzyki baletowej, raczej każdej innej, jaką młody jezuita potrafił zdobyć nagraną na płytach. Znał się również i na muzyce! Julikę interesowało jednak ciągle to jej wewnętrzne oddalenie się od baletu. Czyżby płynęło z czysto ludzkiego rozczarowania, które musiała przeżyć owego lata z powodu ludzi teatru? Ani jeden bowiem z tego środowiska nie odwiedził jej na werandzie, w tym więzieniu na górze. Wprost nie do wiary! Jeszcze pół roku temu z entuzjazmem wymachiwali rękami, rwali się po prostu, by ją przywitać. Przyjaciele, przepełnieni serdecznością, wołali z odległości dziesięciu metrów na całe gardło: „Juliko moja słodka, co u ciebie słychać?” A widzieli ją tegoż dnia przed południem! Istotnie, dziwaczny ludek; Stiller nigdy ich nie potrafił zrozumieć. Ale był niesprawiedliwy. Tych ludzi nie wolno mierzyć ich człowieczą wiernością; serdeczność ich ogranicza się do chwilowego wybuchu. Przecież naprawdę wszyscy kochali Julikę, wszyscy, koleżanki z baletu może mniej, bo choćby cudowne włosy Juliki przyprawiały je o zazdrość, ale mężczyźni właściwie wszyscy, również śpiewacy, a nawet pojedynczy panowie z dyrekcji i wybitni dyrygenci, którzy często odwiedzali Julikę w dusznej i niegodnej jej garderobie, całowali po rękach, siadali na chwiejnych krzesełkach i przepowiadali jej karierę za granicą. Gdzie oni się wszyscy teraz podzieli? Raz przyszła kartka, pozdrowienia od bardzo rozbawionego towarzystwa po premierze, która i bez Juliki stała się nie spotykanym dotąd sukcesem, kilka zwięzłych słów, zapewniających, że bardzo wszystkim Juliki brak. Była to, nawiasem mówiąc, kartka wyraźnie żartobliwa, podpisana niezliczonymi nazwiskami jej przyjaciół bez ładu i składu. Potem przyszło jeszcze parę miłych liścików, pisanych podczas próby, a więc krótkich i urywanych; plotki na temat kolegów, wszystko bardzo przyjemne. Nie ulega wątpliwości, że gdyby Julika mogła zrzucić z siebie koce i zjawić się w teatrze, garderoba za garderobą powitałaby ją z niekłamanym entuzjazmem, obsypano by ją pocałunkami, obejmowano, jak zwycięzcę „Tour de Suisse” na mecie, ściskano by bez końca jej ręce, spoglądając głęboko w oczy, tu i ówdzie padałyby serdeczne, pełne wzruszenia słowa: „To nie banał, co ci teraz mówię, wiesz, często tak się tylko mówi, ale ja to szczerze myślę, Juliko, że mi ciebie bardzo brakowało przez te parę miesięcy. Taka koleżanka, jak ty, Juliko, no tak, nie chcę wpadać w sentymentalizm, ale wiesz, często sobie myślałem, jak to Julika była z nami, a teraz biedne dziecko leży tam na górze, tak, daję słowo, często o tobie myślałem, wierz mi, taki kompan jak ty! Chyba nie muszę cię zapewniać, jak się cieszę, że znowu jesteś tutaj!” I jeszcze jeden pocałunek, jeszcze jeden uścisk, jak między Orestesem i Elektrą. Julika wierzyłaby oczywiście wszystkiemu, i słusznie. Stiller nigdy tych ludzi nie rozumiał. W gruncie rzeczy był zawsze mieszczuchem, chociaż brał udział w wojnie hiszpańskiej. Z ludźmi teatru można żyć, kiedy się z nimi pracuje i dopóki się z nimi przebywa. Wtedy jest się jedną duszą i jednym sercem, zdarzają się chwile przypominające czasy pierwszych chrześcijan, tak bywa na przykład za kulisami przed premierą, wydaje się, że tych ludzi łączą nierozerwalne więzy, nikt wtedy nie udaje. Nie trzeba jednak gruźlicy, żeby przez tych tak serdecznych ludzi być po trzech miesiącach zapomnianym; wystarczy, żeby człowiek przez jakiś czas nie tańczył, żeby się zjawił pewnego dnia z jakimiś innymi zainteresowaniami, na przykład dotyczącymi Ojców Kościoła albo absolutnej prędkości światła, wystarczy, żeby najbliższej premiery nie uważał za wydarzenie na skalę światową - już stał na uboczu. Nie wyrzucono by go z garderoby, na pewno nie, gdyż są tam prawie bez wyjątku mili ludzie, jeżeli nie tracą w danej chwili panowania nad nerwami, ale ludzie nie interesujący się tymi, którzy nie mówią o teatrze. Można by im powiedzieć, że właściwie nie ma się już płuc, udawaliby, że słuchają, ale bardzo zaabsorbowani przeglądaliby się w lustrze, ścierali szminkę z oczu i w końcu, wyrzucając zabrudzoną watę, rzuciliby pytanie: „Byłaś dziś na przedstawieniu?” Są komediantami, nie chcą być nikim innym, są odtwórcami i dzięki swoim zdolnościom nie mogą być nikim innym. Czyż Julika była inna? Czuła ze smutkiem, że tak jakby jej własne „ja” pozostawiało ją swojemu losowi... Raz odwiedził ją ktoś, kolega z baletu; przez dwadzieścia minut opowiadał na jej werandzie różne kawały, opisywał wydarzenia z ostatniego festiwalu, który dla Juliki był obecnie mniej więcej tak nieosiągalny jak antyczne wyścigi kwadryg. On również ujął obie dłonie Juliki, wzrok miał jak w tragedii, ale był niewątpliwie szczerze wstrząśnięty. Pękła mu opona, musiał więc swój wóz, VW (to Julika nie wie, że ma teraz VW), odstawić do garażu. Oto dlaczego zatrzymał się w Davos. Musi być w mieście jeszcze tego samego dnia, więc niestety, niestety ma mało czasu! Uważa jednak, że Julika wspaniale wygląda, lepiej niż kiedykolwiek. To przeklęte, zapylone powietrze teatralne, tak, tak, że też dyrekcja nic przeciw temu nie podejmuje! W ogóle dyrekcja! Pożegnał się - był i tak już o dziesięć minut spóźniony - dając gromki wyraz przeświadczeniu, że Julika niebawem wyzdrowieje, i ciesząc się nie mniej gromko, że będzie mógł przekazać wszystkim kolegom pozdrowienia od niej. Julika opadła na poduszki. Ale wzruszający kolega z VW, znalazłszy się na dworze, zagwizdał jeszcze, by Julice pomachać ręką; Julika również pomachała. W owej minucie jednak, pamięta to dokładnie dziś jeszcze, miała wrażenie, że żegna się z całym światem, co nie było prawdą, z własnym światem, tonącym w niebieskim świetle reflektora, które jej, Juliki, nie potrafiłoby już unosić wbrew prawu ciążenia. Julika była bardzo samotna. Nie znane dotychczas, wprowadzające w nią zamęt pożądanie mężczyzny, w miarę wzrastania świadomości, że jej piękne ciało spala się jak żagiew, żądza, która nie dawała się przepędzić choćby z jej snów, a przy tym bezustanne poczucie, że Stiller zdradza ją w ciągu tych samych nocy, wszystko to zmuszało biedną Julika do pisania listów, których pod żadnym, ale to żadnym pozorem nie można było wysłać. Ściśle biorąc nie śnił jej się nawet Stiller, tylko lekarze, chłopcy od piekarza i mężczyźni, których nigdy nie widziała. Młody weteran sanatoryjny, z zawsze nieco łobuzerskim wyrazem twarzy, traktował Julikę jak mniszkę, nawet nie jak mniszkę, lecz jak coś nijakiego. Jakkolwiek siadywał codziennie przy jej wąskim łóżku i Julika wyczuwała jego ciepło, nigdy nie okazywał jej nawet najbardziej powściągliwej czułości. Poprawiał poduszki, kiedy go Julika o to prosiła, nie dotykając jej nawet przypadkiem. Za to rozmawiał z Julika o Erosie w takim samym pogodnie- satyrycznym tonie jak o komunizmie, o Tomaszu z Akwinu, Einsteinie czy Bernanosie. Istnieje poufałość, która możliwa jest tylko wtedy, kiedy nie ma możliwości zastosowania jej w praktyce. Julika nie wiedziała, co mówić. W tym więc tonie prawił młody człowiek o przedziwnym fenomenie, jakim jest Eros, któremu, ku zdumieniu Juliki, przypisywał ogromne znaczenie. Ale nie dotykał jej nigdy, tylko na przywitanie lub pożegnanie podawał rękę. Czyż Julika była trędowata? Za to ten sam człowiek ze swoimi zaskakującymi wiadomościami nie krępował się przekomarzać z dziewczyną, która na łące trzepała materace, robił to po prostu bezwstydnie. Julika nie pojmowała go. W ogóle na krótko przed jego śmiercią wkradła się do ich stosunku bolesna obcość, o której Julika wspomina niechętnie. Młody weteran sanatoryjny posunął się może odrobinę za daleko, wypowiadając uwagę, że Julika powinna wreszcie skończyć z traktowaniem swojego zachowania w stosunku do męża i w ogóle w stosunku do ludzi jedynie jako reakcji, nigdy nie dostrzegając własnej inicjatywy, a więc pławiąc się w infantylnej niewinności. Było to mocne uderzenie! Nawiasem mówiąc, Julika niezupełnie go zrozumiała. Musiał wyjaśnić jej swoje słowa, co uczynił niechętnie. - No tak - powiedział z uśmiechem - mam uczucie, moja droga, czcigodna Juliko, że nie chce pani stać się kobietą dorosłą, odpowiedzialną za swe własne życie, a szkoda, że tak jest. - Jak to pan rozumie? - zapytała. - Sądzę, że ten, kto zawsze uważa się za ofiarę, nigdy siebie samego nie przejrzy, a to nie jest zdrowe. Przyczyna i skutek nigdy nie są rozdzielone między dwie osoby, a już szczególnie nie między mężczyznę i kobietę, nawet kiedy chwilami tak wygląda, Juliko, ponieważ kobieta na pozór nie działa. Ale uderza mnie jedno: właściwie wszystko, co pani robi i czego pani nie robi, uzasadnia pani czymś, co zrobił lub czego nie zrobił mąż pani. Przecież to jest, niech mi pani wybaczy określenie, infantylizm. Ale po co ja to mówię! Przecież pani wie dobrze, że tak nie bywa, że nie znajdzie pani tego nigdzie, w całej historii świata, i nie może mnie pani wodzić za nos tylko dlatego, że jestem młodszy, właściwie smarkacz. Taki sposób patrzenia na życie jest również dla pani, Juliko, nudny na dłuższą metę... Od tego czasu trochę sobie z niego dworowała. Nazywała go: mój mędrzec, a tego znów on nie znosił. Dwa czy trzy razy nie zjawił się tylko dlatego, że Julika musiała wyprosić sobie jego mieszanie się do jej spraw życiowych, których jako młody człowiek mimo całego sprytu po prostu nie znał z doświadczenia, na przykład do kwestii małżeństwa, a zwłaszcza jej małżeństwa ze Stillerem, którego nigdy nawet nie widział. Krótko mówiąc, odsyłała go do jego Ojców Kościoła i do teorii względności, wskutek czego, niestety (tak mówi Julika), nie doszło między nimi do prawdziwego zbliżenia. Młody człowiek odwiedzał ją w dalszym ciągu, to prawda, siadywał u jej nóg, gawędził dowcipnie, zuchwale, coraz zuchwałej, im bardziej zbliżała się śmierć, której właśnie w owym łagodnym wrześniu wcale nie oczekiwał. Julika po prostu nie mogła w to uwierzyć, kiedy sąsiedni pokój został sprzątnięty w sposób możliwie najcichszy. Dali jej w najlepszej intencji pigułkę nasenną, którą wypluła. Całą noc dezynfekowali pokój parą. Julika była zrozpaczona. Nie liczyła się z możliwością śmierci tak od niechcenia, niewidocznej, bezdźwięcznej, tak niespodziewanej, bez żadnej zapowiedzi, takiej złośliwej jak zgaśnięcie nocnej lampki w trakcie czytania. Istotnie, po prostu przestano o nim mówić. Siostra i lekarz przechodzili do porządku nad jej ustawicznymi pytaniami, jak gdyby sąsiad jej, młody jezuita o wielkich oczach i zawsze nieco łobuzerskim wyrazie twarzy, dopuścił się jakiejś nieprzyzwoitości. Wszystko toczyło się dalej normalnym trybem, kolejka pogwizdywała w dolinie, przychodziły gazety. Po kilku dniach Julika, leżąc jak zwykle na swej cichej werandzie i ciągle jak gdyby czekając na codzienne odwiedziny, usłyszała suche pokaszliwanie nowego sąsiada. Był błękitny dzień wrześniowy. Ogarnęło ją przerażenie. Julika dotarła do Landquart, do stacji, na której trzeba było się przesiąść. Wszystko odbyło się tak, jak gdyby to nie była ucieczka, lecz zwyczajna podróż. Nikt jej nie zatrzymał, nikt się jej nie przyglądał, a w każdym razie nie bardziej niż na to zasługiwał widok jej pięknych włosów. Krótki postój w miejscowości Klosters, w połowie drogi, wydał się jej nieskończenie długi, jak zbiegowi, który natknąwszy się na opuszczony szlaban ma wrażenie, że cztery minuty to wieczność. Julika chowała się za gazetę, ale każdy, kto mijał jej przedział drugiej klasy, wzbudzał w niej strach. Kolejka stała jeszcze ciągle; co oni tak długo robią? Julika nie mogła pojąć tego, że nikt jej nie poznał, nikt nie dotknął jej ramienia, nie powiedział: co to ma znaczyć, droga Juliko, co to ma znaczyć? Nie obeznana z tajemnicami ruchu kolejowego, biedna Julika mogła rozumieć ten długi postój tylko tak: szukają jej, telefonowano z sanatorium, teraz ktoś chodzi od wagonu do wagonu, by nieszczęsną pochwycić. Jak to zwykli robić ludzie śpiący w wagonie, Julika zasłoniła twarz swoim wiszącym płaszczem. Ktoś usiadł naprzeciw niej; poznała po butach, że to mężczyzna. Jej lekarz? Widziała już oczyma wyobraźni jego pobłażliwy uśmiech, słyszała równie przyjazne, jak nieubłagane: „Pani Juliko, pani Juliko, dajmy temu spokój!” Nareszcie kolejka ruszyła. Julika musiała dowiedzieć się, kto jest jej prześladowcą, odsunęła więc nieco na bok płaszcz, który ją zasłaniał, uda- jąc, że chce rzucić okiem na okolicę. Był to jakiś Niemiec. Kiedy ujrzał rude włosy Juliki, uprzejmym ruchem wyjął cygaro z ust i zapytał, czy jej dym nie przeszkadza. Czy uważał Julikę za chorą na płuca? - Ależ proszę bardzo, proszę! - powiedziała z jakąś niemądrą przesadą. - Proszę, niech pan pali! Bezmyślnie wsiadła do przedziału dla palących. Nawet mała, miła, nie obowiązująca pogawędka, której Niemiec nie forsował, ale jednak nawiązał w naturalny sposób, nie wchodziła dla zbiegłej Juliki w rachubę. Nie, w duchu słyszała już zbędne, ale przy tego rodzaju rozmowach nieuniknione pytania: „Pani mieszka w Zurychu? Wraca pani z wakacji? Mieszka pani w Davos?” Jak gdyby ów Niemiec spoglądał bezwstydnie na jej biust, Julika odwróciła się nieuprzejmie ku oknu, żeby zakończyć wszelkie próby rozmów. A przecież ów podróżny z Niemiec mówił tylko o stosunkowo łagodnym październiku. Teraz, dzięki Bogu wziął znowu do ręki książkę, ćmiąc nie napoczęte niemal cygaro. „Marmurowe skały” Ernsta Jungera, książka, której zmarły młody jezuita nigdy Julice nie polecał. „Marmurowe skały”. Tytuł ten znowu zirytował Julikę, a dym cygara był wprost odrażający. Julika zapytała, czy może uchylić okno, nie z powodu dymu, o nie, tylko tak, żeby popatrzeć na okolicę. Stała w oknie z rozwianymi płomiennymi włosami, z trudem łapała oddech, co zresztą przy wychylaniu się z okna zdarza się i zdrowemu człowiekowi. Pochłaniało ją jednak przede wszystkim to, że jakiś ciemny citroen, taki sam jak wóz lekarza, śmiało pędził równolegle z kolejką, pozostawał w tyle na wirażach, kiedy kolejka wpadała w krótkie tunele, dopędzał ją znowu, był coraz bliżej, bliżej, zatrzymał się przed opuszczonym szlabanem, popędził dalej i znowu dogonił kolejkę. Lekarz? Julika wycofała z okna swoje płomiennie rude kędziory, Niemiec musiał teraz jak najśpieszniej zamknąć okno. Ciemny citroen wyprzedził właśnie kolejkę. W Landquart, myślała Julika, lekarz będzie stał na peronie, weźmie jej niewielki bagaż i powie z uśmiechem: „Pani Juliko, pani Juliko, lepiej dajmy temu spokój, tam stoi mój citroen!” I cóż się okazało? W Landquart nie było nikogo, nawet tragarza. Pan z „Marmurowymi skałami”, mimo nieuprzejmego zachowania Juliki niezłomny w swej uprzejmości, przeniósł jej rzeczy przez niewielki plac i zapytał: - Pani mieszka w Zurychu? - wobec tego Julika jednak wzięła bagażowego. Później spontanicznie, nie zastanawiając się długo, weszła do budki telefonicznej, może tylko powodowana chęcią wywołania uczucia, że może jak każdy wolny człowiek wejść do budki. Spróbowała połączyć się ze Stillerem, ale na próżno, nikt nie podniósł słuchawki. A więc to po prostu kłamstwo, że chciała zaskoczyć go podstępnie. Rzecz znamienna, w ciągu całej tej podróży Julika ani przez sekundę nie myślała o tym, że przecież istnieje tamta kobieta. Z kolei druga i trzecia próba połączenia się ze Stillerem - również na próżno. Niemiec był jednak nieco dotknięty, nie ruszał się z drugiego końca peronu, siedział na ławce założywszy nogę na nogę i czytał swoje „Marmurowe skały”, nareszcie bez cygara w ustach. Niestety pociąg Zurych - Paryż - Calais był nieco opóźniony, inaczej Julika mogłaby zapewne jeszcze wsiąść do niego. Zaczęło się (jak opowiadała) nie od kaszlu, po prostu od coraz dotkliwszego uczucia, że brak jej tchu. Wmawiała w siebie, że to skutek zrozumiałego podniecenia zbiega, radości, zupełnie naturalnego rozczarowania, że Stillera nie było ani w pracowni, ani w mieszkaniu. Oddychała bardzo głęboko, bardzo wolno i spokojnie. Posłała bagażowego po gazety, przede wszystkim po ów szwajcarski tygodnik ilustrowany, jak gdyby mimo wszystko istniała jeszcze fantastyczna możliwość zobaczenia tańczącej Juliki na okładce. W pewnej chwili usiadła na walizce. Nikt nie zauważył, że dostała zawrotu głowy. Miała teraz wrażenie, że się udusi. Usłyszała jeszcze łoskot zajeżdżającego pociągu Zurych - Bazylea - Paryż - Calais, widziała nawet tabliczkę z tym napisem, ale poza tym już nic. W tym momencie ludzie byli oczywiście pochłonięci własną podróżą; niosąc w obu rękach walizy, rzucili się na stopnie wagonów, jak gdyby pociąg oznaczał dla nich życie, peron zaś śmierć... Julika została na peronie. W trzy godziny później, przywieziona karetką sanitarną, leżała znowu w swoim białym łóżku, dygocąc z zimna mimo bute- lek z gorącą wodą, zadowolona, że nie musi mówić. Siostra również nie mówiła, działała w myśl instrukcji lekarza, ale można było poznać po jej twarzy, że ta jazda na dół do Landquart nie była snem, lecz nonsensem mającym miejsce w rzeczywistości. Lekarz dobrze wiedział, dlaczego nieszczęsna kobieta to zrobiła. Jego niechęć oczywiście nie była skierowana przeciw chorej, nawet nie przeciw tym głupim siostrom, które przez kilka godzin nie zauważyły ucieczki. Lekarz próbował połączyć się telefonicznie ze Stillerem. Bez skutku. Potem wysłał depeszę z wezwaniem, żeby pan Stiller natychmiast przybył do Davos. Biedna Julika, ledwo odzyskała przytomność, znowu musiała brać swego męża w obronę. Nawet na ten telegram nie odpowiedział. Julika musiała podać adres jego przyjaciół, na przykład państwa Sturzenegger. Kiedy się później okazało, że pan Stiller wyjechał do Paryża nie zawiadomiwszy nawet o tym żony, wywołało to, trzeba przyznać, w sanatorium dziwne wrażenie, powiedzmy szczerze: wszyscy byli oburzeni. Biednej chorej nic nie powiedziano, ale Julika czytała to oczywiście z twarzy otoczenia. Stiller w Paryżu! Tym bardziej serdeczni byli wszyscy inni. Nieszczęsna Julika otrzymywała podarunki ze wszystkich stron: kwiaty, słodycze, nawet broszkę, dowody więzi łączącej ludzi z poszczególnych werand. Musiała pomyśleć o weteranie sanatoryjnym, który rozważając tę ewentualność przepowiadał całkowite, pogardliwe milczenie. Okazało się, że nie miał racji ani twierdząc zuchwale, że Julika ma infantylny stosunek do świata, ani co do tej sprawy. Przeciwnie, wszyscy byli wzruszający! Milczał tylko biedny weteran... Stan zdrowia Juliki był katastrofalny. A potem, tak, potem przyszedł od Stillera z Paryża ów niesłychany list, owa kartka, którą pani Julika Stiller-Tschudy wyjęła niedawno z torebki i pokazała mi, skrawek papieru, siedem czy osiem linijek nabazgranych pośpiesznie ołówkiem. Ani słowa współczucia, skruchy, choćby pociechy, nic, wszystko w lodowatym, bezdusznym tonie, jak gdyby Julika przedsięwzięła ową nieszczęsną ucieczkę tylko po to, żeby załamać się w Landquart, jak gdyby w ogóle była chora tylko po to, żeby wywołać u Stillera wyrzuty sumienia, chora śmiertelnie, utrzymywana przy życiu tylko zastrzykami. Owa karteczka była wręcz groteskowa, nie wyczuwało się w niej bowiem żadnych wyrzutów sumienia, przeciwnie, z każdego słowa bił bezwstydny egoizm, sobkostwo graniczące z cynizmem. (Niestety, nie mam tego liściku przy sobie.) Jak mówiliśmy, Julikę utrzymywano przy życiu zastrzykami. Minęły prawie trzy tygodnie, aż wreszcie Stiller zjawił się na werandzie, by mówić wyłącznie o sobie, o swej klęsce w Hiszpanii, a więc o sprawie sprzed lat dziesięciu. I teraz ani słowa pocieszenia, nawet pytania o stan jej zdrowia, który był katastrofalny, ani jednego spojrzenia na wykres temperatury. Nie, Stiller mówił tylko o sobie. Jak gdyby chodziło o niego, o Stillera, człowieka zdrowego jak koń! Tutaj pewne uzupełnienie: Jak o tym była mowa, Stiller brał udział w hiszpańskiej wojnie domowej, należał do ochotników Brygad Międzynarodowych, był wtedy bardzo młody. Jest rzeczą trochę niejasną, co go popchnęło do tego kombatanckiego gestu. Prawdopodobnie złożyło się na to wiele rzeczy: trochę romantyczny komunizm, który w owych czasach nie był rzadkością u mieszczańskich intelektualistów, zrozumiała potrzeba wydostania się w świat, potrzeba historycznego, ponadosobistego zaangażowania się, czynu; może była to również, przynajmniej częściowo, ucieczka przed samym sobą. Wytrzymał próbę ogniową (a raczej nie wytrzymał jej!) pod Toledo, gdzie faszyści okopali się w Alcazarze. Młody Stiller miał pilnować niewielkiego promu na rzece Tag, ze względu na brak ludzi w pojedynkę. W ciągu trzech dni nie zdarzyło się nic. Kiedy jednak czwartego dnia o świcie pojawiło się na przeciwległym brzegu czterech Hiszpanów generała Franco, Stiller pozwolił im skorzystać z promu nie oddając nawet strzału, choć znajdował się pod doskonałą osłoną i z łatwością mógł ustrzelić czterech wrogów przeprawiających się promem. Miał osiem minut czasu. Zamiast tego dopuścił ich do brzegu, wyszedł ze swej kryjówki, gotów strzelać, gdyby tamci otworzyli ogień, czyli gotów dać się zastrzelić. Nie chcąc się zdradzić, żołnierze Franco również nie oddali strzału, lecz rozbroili młodego Stillera, wrzucili jego rosyjski karabin do rzeki Tag, związali go jego własnym rzemieniem od spodni i zostawili w zaroślach, gdzie go po dwóch dniach, nieprzytomnego z pragnienia, znaleźli jego właśni ludzie. Pociągnięty do odpowiedzialności, stwierdził przed komisarzem, że jego rosyjski karabin się zaciął... Była to istotnie pierwsza relacja, jaką Julika usłyszała z jego ust. Pamięta dokładnie wieczór w jego pracowni, ów brzemienny w skutki wieczór po suicie z „Dziadka do orzechów” Czajkowskiego, kiedy nieco rozpasana banda artystów i ich przyjaciół porwała siłą Julikę i z kilkoma butelkami pod pachą wtargnęła w nocy do pracowni młodego Stillera. Było już po północy, wszystkie knajpy w miasteczku zamknięte; w pracowni Stillera, który właśnie wrócił z Hiszpanii, paliło się jeszcze światło. A więc, jazda na górę! Owego wieczoru Julika i Stiller ujrzeli się po raz pierwszy. Wśród rozbawionej kompanii, która wypełniła pracownię, Stiller był taki cichy, że Julika w pierwszej chwili sądziła, iż jest to jego przezwisko . Ktoś zmusił go później do opowiedzenia jego „szalonej przygody pod Toledo”. Stiller opierał się początkowo. Nie krygował się; naprawdę nie chciał, widać było, że z przykrością słucha, kiedy jeden z przyjaciół, młody architekt nazwiskiem Sturzenegger, zaczął opowiadać na własną rękę. Teraz musiał Stiller wmieszać się, uzupełnić, doprowadzić relację do końca. Owa historia z rosyjskim karabinem, który nie wypalił, jak mi się zdaje, nie interesowała zbytnio młodej tancerki. Zwracała mniejszą uwagę na treść niż na opowiadającego, owego młodego rzeźbiarza, który podczas mówienia bez przerwy manipulował palcami, wyginał jakiś drut, potem go odrzucił utrzymując palce w ciągłym ruchu. Było go jej żal. Podczas opowiadania twarz jego stała się nagle zupełnie martwa. Młody rzeźbiarz nie odtwarzał już jakiegoś bezpośredniego wspomnienia, lecz podawał anegdotę. Po jego długim opowiadaniu zapadło niepewne milczenie. Stiller przytknął wargi do kieliszka, nikt się nie odzywał. Miły, wybitnie niewojowniczy śpiewak operowy o bladej, gąbczastej twarzy zapytał naiwnie: - A dlaczego pan nie strzelił? Interesowało to i pozostałych. To prawda, trzeba być zuchem, żeby tak po prostu opuścić stanowisko dające osłonę, a potem wytrzymać dwa dni na skwarze, w więzach, ale śpiewak dał wyraz temu, co nurtowało innych: dlaczego Stiller nie wystrzelił? Wyjaśnienie, którego udzielił, nie brzmiało również zbyt szczerze, zrobiło raczej wrażenie frazesu zużytego od powtarzania. Stiller powiedział bowiem, że nienawidzi faszystów, inaczej nie brałby dobrowolnie udziału w hiszpańskiej wojnie domowej. Kiedy jednak wtedy o świcie nad rzeką Tag po raz pierwszy spotkał się twarzą w twarz ze znienawidzonym wrogiem, czterej faszyści wydali mu się po prostu ludźmi i nie mógł do nich strzelać, nie umiał. I kropka!... Znowu nastąpiło milczenie, znowu pykały fajki artystów i ich przyjaciół, a pracownia wypełniła się kłębami sinego dymu. Odpowiedź całkowicie zadowoliła śpiewaka; oświadczył, że i on nie potrafiłby chyba strzelić. Reszta opróżniła bez słowa kieliszki. A zacząć gawędzić o czymś innym, na przykład o suicie z „Dziadka do orzechów”, jakoś nie wypadało. Panowało więc milczenie, aż wreszcie przyjaciel Stillera, młody architekt Sturzenegger, wyraził swój szczery podziw; nazwał to zwycięstwem pierwiastka ludzkiego, zwycięstwem konkretnego przeżycia nad ideologią. Operował dużym zasobem słów. Nikt nie przeciwstawił się tej pochlebnej interpretacji, a Stiller, wyraźnie nieco zakłopotany, nie odczuwał ze swej strony najmniejszej potrzeby grzebania się jeszcze głębiej w tej historii. Chciał, by zapanował wesoły nastrój, odkorkował następną butelkę, troszczył się w swej czarującej uprzejmości, żeby wszyscy mieli pełne kieliszki; również i siedząca w kącie piękna Julika, która, będąc w pracowni po raz pierwszy, rozglądała się dokoła wielkimi, niezwykle pięknymi oczyma, niewiele pijąc i nic nie mówiąc. Jak to często bywało, jej wkładem do towarzystwa były owe wspaniałe włosy o czerwonawym lśnieniu... Zdaje się, że anegdota Stillera cieszyła się i później powodzeniem. Julika, kiedy już zaprzyjaźniła się z nim, a później wyszła za niego za mąż, oczywiście musiała jej niejednokrotnie wysłuchiwać. Przecież do obowiązków dobrej żony należy nie ziewać i nie przerywać, kiedy mąż po raz nie wiadomo który produkuje swój szlagier. A historia Stillera i promu na rzece Tag była szlagierem. Tylko komuniści kręcili nosami, kiedy była mowa o zwycięstwie humanitaryzmu nad ideologią; z przyjaźni dla Stillera milczeli, co najwyżej pytali słuchaczy, jaka byłaby ich postawa wobec zwycięstwa humanitaryzmu nad ideologią, gdyby nie chodziło właśnie o faszystów. Ale takie rozmowy nie miały już nic wspólnego ze Stillerem. A komuniści trafiali się i tak coraz rzadziej, przynajmniej w kręgu jej znajomych. We wszystkich zaś innych towarzystwach Stiller, jak już mówiliśmy, stale wychodził ze swej hiszpańskiej anegdoty z honorem. Po cóż by ją inaczej miał tak często opowiadać? W każdym razie Julika dziś jeszcze nie może pojąć, dlaczego Stiller, jej zaginiony mąż, podczas ich ostatniego spotkania w Davos nagle zaczął mówić o „klęsce w Hiszpanii”. Dlaczego klęska? Julika nie otrzymała na to wyjaśnienia. Czyż nie żądał od niej przez tyle lat, żeby jego zachowanie w Hiszpanii uznawała za wspaniałe? A teraz nagle była to klęska, która przeważyła szalę jako początek wszystkiego złego, przekleństwo, zła gwiazda, coś, czym Stiller tłumaczył sobie również niepowodzenie ich małżeństwa. Dlaczego? Ich ostatnie spotkanie: był to koniec listopada, beznadziejny, nawet gdyby nie nastąpiła wizyta Stillera. Znowu spadł śnieg. Julika leżała na swej werandzie, opatulona bardziej niż kiedykolwiek; po szyję okryta kocem z wielbłądziej sierści przypominała mumię. Mogła tylko poruszać głową, by spoglądać w mgłę, nie widziała jednak nic poza upiornymi szkieletami najbliższych modrzewi, przypominającymi jej zdjęcia rentgenowskie, ukazujące również nagie szkielety w tumanach szarej mgły. Był to teraz jej jedyny widok. Niebo było ołowiane, strzępy brudnej mgły pełzły po stokach. Nie można się było nawet domyślić, gdzie jest na niebie słońce. Wydawało się, że szczyty gór, tak dobrze znane, rozpuściły się jak tabletka w szklance wody; pozostała jedynie szara, mętna bryja i nic więcej. Julika uważała, że tylko głupi ludzie mogą się nudzić, a więc ona nie. Nie miało to jednak nic wspólnego z głupotą, przeciwnie, może ta niewypowiedziana nuda, kiedy człowiek nie wie naprawdę, co począć z następną godziną, ten piekielny posmak wieczności, kiedy nie można zatracić poczucia czasu, były najprawdziwszym cierpieniem, do jakiego Julika była kiedykolwiek zdolna... Stiller siedział w milczeniu na poręczy werandy, z wzrokiem utkwionym w śnieżycę. Był nie ogolony, blady i niewyspany, nawet z daleka zalatywało od niego alkoholem i czosnkiem. - Coś ty jadł? - zapytała Julika. - Ślimaki. Stiller nie zapytał w ogóle, jak się Julika czuje. Nawiasem mówiąc, nie przyjechał z Zurychu, lecz z Pontresiny; zakomunikował jej o tym z przekorą w głosie, jakby to biedna Julika zmuszała go przez całe lata do wykrętów, i niemal z odcieniem złośliwej satysfakcji. To, że przyjechał z Pontresiny, oznaczało: przyjechał od tamtej. Później, po tym złośliwym oświadczeniu, zamilkł znowu, nie patrząc na Julikę zapalił papierosa i wypuszczał dym w szarą zamieć; wargi mu drżały. - Jak tam było w Paryżu? - zapytała Julika. Odpowiedział tylko tyle, że w Paryżu (jak gdyby to była intryga z jej strony) ona mu się śniła. Julika zawsze nienawidziła tego rozwodzenia się na temat snów, które mogły wszystko znaczyć, i oczywiście nie chodziło jej o to, co mu się śniło w Paryżu, lecz o to, co tam robił. Stiller jednak opowiedział jej swój sen, i to szczegółowo: - Byliśmy w towarzystwie i czułem się bardzo rozdrażniony, nie wiem, dlaczego, chciałem coś powiedzieć, ale nie mogłem wydobyć głosu, im głośniej usiłowałem mówić, tym gorzej mi szło, a powiedzieć to musiałem. Można się było wściec. Musiałem to powiedzieć, gdybym nawet miał z tego powodu zginąć. Na widok twego uśmiechu zacząłem krzyczeć. Uśmiechałaś się jak teraz, wiesz, jak ktoś, kto ma rację. Ponieważ krzyczałem mimo to, wyszłaś. Nie mogłem temu przeszkodzić, nasze towarzystwo uważało również, że nie wolno tak wrzeszczeć. Wiem, że zachowuję się niemożliwie, tamci mówią, że powinienem wziąć się w garść, pobiec za tobą natychmiast, by cię pocieszyć, naprawić zło. Czuję, że nie mam racji, idę, szukam cię na ulicach, znajduję w ogrodzie publicznym, w Jardin de Luxembourg czy jakimś innym, to nieważne. Jest wiosna, siedzisz na zielonej murawie i uśmiechasz się, próbuję zadusić cię, tak, obiema rękami i całą siłą mego życia. Ale na próżno. Przy tym wiem, że się nam przyglądają, przyduszam cię do ziemi, ale jesteś zbyt elastyczna i tylko się uśmiechasz... Julika nie powiedziała oczywiście nic. Po chwili zjawiła się siostra, żeby się dowiedzieć, czy pani Julice nie jest za zimno. Julika podziękowała jej uprzejmie. Choć z jej ust unosiła się para, Julika naprawdę nie marzła pod kocami, obłożona flaszkami z gorącą wodą. Kiedy siostra odeszła, Stiller powiedział: - Wczoraj w Pontresinie Sybilla i ja skończyliśmy ze sobą. - Jaka Sybilla? - zapytała Julika. - Teraz koniec i z nami, Juliko, rozumiesz to chyba, na zawsze. Julika milczała. - Na zawsze - powtórzył. Było w tym coś śmiesznego. Po pierwsze, Stiller brał Julice za złe, że leżąc w rzeczywistości na werandzie w Davos, uśmiecha się do niego w jego paryskim śnie. Po wtóre, zakomunikował jej tamto takim tonem, jak gdyby to był pierwszy w historii ludzkości stosunek, który został zerwany, oraz z taką miną, jak gdyby umieranie w sanatorium w porównaniu z wczorajszym pogrzebem w Pontresinie jego stosunku, który trwał siedem miesięcy, było niczym. Nie pozbawiona komizmu była również szczerość, z jaką mówił o swojej miłości do kobiety, która, jak się okazuje, miała na imię Sybilla. Julika czytała w jego twarzy, jak bardzo go drażniło, że podczas jego opowiadania zdmuchiwała ze swego koca z sierści wielbłądziej kryształki śniegu. Cóż miała robić? To, co jej wyznawał, pokrywało się z grubsza z obawami, jakie miała już latem, i nie było w tej chwili zbyt wielkim wstrząsem dla biednej Juliki; wiedziała już od dawna, że Stiller ją zdradza. On natomiast, chodząc tam i z powrotem po jej werandzie, delektował się w swym smutku opowiadaniem zupełnie zbędnych szczegółów, tylko po to, aby możliwie najdłużej trzymać się swego utraconego lata. - Tak - powiedział wreszcie - tak wyglądają sprawy. - A teraz? To nieprawda, jakoby Julika uśmiechała się z ukrywaną satysfakcją, jakoby się w ogóle uśmiechała. Zapewne Stiller znowu bujał w marzeniach. Z drugiej strony, nikt nie mógł chyba oczekiwać, że biedna Julika wybuchnie łzami, dlatego że „Sybilla” przestała istnieć. Czego Stiller znowu od niej oczekiwał? Zdmuchiwała z koca kryształki śniegu, to wszystko. Jego suchej uwagi na temat skończenia również z Juliką, bądź co bądź jego legalną żoną, nie puściła mimo uszu, nie rozumiała tylko jej logicznego związku z tymi zwierzeniami. Kiedy Stiller, który znowu usiadł na poręczy i spoglądał przeważnie w zawieję, jak gdyby przemawiał do widmowych modrzewi, próbował jej to wyjaśnić, cała jego gwałtowność nie była spowodowana ani tą chwilą, ani tym miejscem, ani obecnością jego biednej Juliki. Wszystko to brzmiało raczej jak sformułowania od dawna już nagromadzone, powstałe w samotności, obecnie wypowiadane bez jakiegoś istotnego związku. Stiller wyrzucał je z siebie ze zdecydowanym okrucieństwem, im okrutniej, tym lepiej, jak gdyby pod przymusem rozkazu wydanego przez samego Stillera podczas jego jazdy do Davos, a może podczas jedzenia ślimaków, rozkazu gniewnego i męskiego. Julika słuchała, ale nie mogła pozbyć się uczucia: kto ci każe, mój drogi, pleść takie okrutne androny, przecież ty w ogóle nie jesteś sobą! Był okrutny jak nieszczęsny oprawca, któremu, kiedy ujrzy swą ofiarę, nie wolno zmięknąć, gdyż musi wykonać rozkaz. Dlatego Stiller prawie nie patrzył na Julikę, lecz spoglądał na szare modrzewie wśród zawiei. Im dłużej mówił, tym uporczywiej wydawało się Julice: tak wcale nie jest, mój drogi, wszystko jest zupełnie inaczej!... Stiller gadał bez końca. - Gdyby nie owa klęska w Hiszpanii - perorował - spotkałbym się z tobą w przeświadczeniu, że jestem pełnowartościowym i prawdziwym mężczyzną, i byłbym cię dawno opuścił, przypuszczalnie już po naszym pierwszym pocałunku, i całe to nieszczęsne małżeństwo zostałoby nam oszczędzone. Widzisz, to właśnie najgorsze: powinniśmy byli wiedzieć, że nam się nie uda. Na całej naszej drodze nie brakowało sygnałów, brakowało nam tylko odwagi, żeby je widzieć. Dziś wiem, że prawdopodobnie w ogóle cię nie kochałem, byłem zakochany w twojej kruchości, delikatności, w twojej niemocie, która stawiała przede mną zadanie tłumaczenia i wyrażania twoich myśli. Niebłahe zadanie! Wyobrażałem sobie, że mnie potrzebujesz. Tymczasem to ja podświadomie potrzebowałem twojego ciągłego zmęczenia, twojej jesiennej bladości, twojej skłonności do chorób, tak, to właśnie było mi potrzebne, ktoś wymagający opieki, żebym przy nim wydawał się samemu sobie silniejszy. Zwykłej kochanki, rozumiesz, zdrowej, przeciętnej dziewczyny, która chce być brana w objęcia i sama potrafi obejmować, nie, tego się bałem. W ogóle czułem tak wielki strach! Chciałem na tobie wypróbować swoje siły. Dlatego nie mogłem cię porzucić. Doprowadzenie cię do rozkwitu, którego nikt inny się nie podjął, stało się moją manią. Doprowadzenie cię do rozkwitu! Wziąłem na siebie tę odpowiedzialność i doprowadziłem cię do choroby, oczywiście, bo po cóż miałabyś być zdrowa z takim mężczyzną. Lęk, że u mego boku będziesz nieszczęśliwa, wiązał mnie z tobą mocniej niż jakikolwiek rodzaj szczęścia, które mogłaś mi dać. W pewnej chwili Julika zapytała: - Jaka klęska w Hiszpanii? - Tyś się tego wszystkiego domyślała - rzekł po chwili - i jak jeszcze! To całkiem jasne. Od pierwszego wieczoru; byłaś zakochana w moim tajemnym lęku. Podobało ci się, moja droga, że masz do czynienia z człowiekiem, który nie przychodzi po prostu, by wziąć cię w ramiona, lecz drży, z człowiekiem zalęknionym, w pewnym sensie złamanym, który wmawia w siebie, że musi przejść próbę, z człowiekiem, mającym z góry nieczyste sumienie, z idiotą, który zawsze będzie obwiniać siebie, jeżeli coś źle pójdzie. Prawda? Byłem nawet odpowiedzialny za pogodę. Widzę cię, Juliko, jak nagle wyciągasz rękę i nie patrząc na niebo, tylko na mnie, mówisz: „Deszcz pada!” I nie protestowałem... Julika nie przerywała mu. - Czy tak nie było? - zapytał Stiller. - Dlaczego w ciągu tych wszystkich lat nie chciałaś ani razu pójść do lekarza? Nie leżałabyś teraz na tej beznadziejnej werandzie, Juliko. Dlaczego nie chciałaś być kobietą zdrową? To głupie, Juliko, ale prawdziwe: nie chciałaś być zdrowa. Uważałaś, że cię nie kocham, kiedy stwierdzałem z radością, że nie masz gorączki. Irytowało cię to. Przypomnij sobie owe niezliczone wieczory, kiedy szłaś do swojego pokoju położyć się, tylko dlatego, żebyśmy, broń Boże, nie zapomnieli: biedna Julika! I żebyś się nie musiała mierzyć ze zdrowymi kobietami. Bałaś się tego jak ognia. Wiem, miałaś bardzo wyczerpujące próby, tak, tak. Łatwo mi było gadać o swoim rzeźbiarstwie, w którym w ogóle nie odgrywało roli, czy pracuję, czy nie, o swoim swobodnym trybie życia paszy, wiem, twojej pracy nie można było porównywać z jakąkolwiek inną, nawet z pracą lekarki chorób dziecięcych, oczywiście. W ogóle już nadzieja, pragnienie, żebyś nie była wątlejsza niż inne kobiety, były czymś głęboko niesłusznym. Konsumowanie przez ciebie względów (ze wszystkich stron) było bezwstydne. A jak ci się wszyscy podporządkowywali! Nie tylko twój idiota, wszyscy, nawet ci, którzy nie byli w tobie zakochani. Przepraszali cię, Bóg wie za co, a kiedy w towarzystwie zasypiałaś, ponieważ nie mówiono o twoim balecie, uważali cię za dzielną kobietę, okrywali, żebyś nie marzła, bo przecież sama nie mogłaś się okryć. Tak, całe to samarytańskie towarzystwo mówiło szeptem, bo przecież każdy wiedział, że następnego ranka Julika będzie miała wyczerpującą próbę! Ci wszyscy oddawali ci złą przysługę, Juliko, tak samo jak ja. A kiedy nie rozumiałem, dlaczego nie możesz się zdobyć na ugotowanie dla naszych przyjaciół zupy mącznej, wina była oczywiście tylko po mojej stronie, bo przecież trzeba brać swoją żonę taką, jaką nam ją Bóg dostarczył. Ciągle zapominałem, jaka jesteś delikatna, jak bardzo cię trzeba oszczędzać! A potem, po odejściu naszych przyjaciół, ledwo trzymając się na nogach szłaś do kuchni, żeby zagrzać mleko dla Foksika. Bo Foksik to ty! W swym zapale oratorskim Stiller zasypywał ją jeszcze innymi wyrzutami tego rodzaju, z których jeden był błahszy od drugiego; Julika nie posiadała się ze zdumienia. - Jak zawsze milczysz zaciekle - mówił dalej - uważasz się za wcielenie miłości i oddania, wiem, ale ja uważam cię za wcielenie narcyzmu. A przede wszystkim za ucieleśnienie zarozumiałości! Padałem przed tobą na kolana, Juliko, szlochałem przed tobą, jak mężczyzna szlochać potrafi w pewnych okolicznościach, wstydziłem się przed tobą i kajałem. A ty przebaczałaś mi, to prawda, przebaczałaś stale, niewzruszona choćby przez chwilę, nie myśląc ani przez chwilę o tym, że może i ty mnie niszczysz, nie drżąc naprawdę ani przez chwilę. Bo i dlaczego? Jesteś istotą cierpiącą, o tym wiedzą wszyscy nasi znajomi, istotą szlachetną, nie robiącą wyrzutów, o nie, wyrzuty musiałem sam sobie robić. Nigdy się tym nie skalałaś. Ale zastanów się: czyś mi kiedykolwiek ulżyła, gdy mi się zdawało, że muszę sobie robić wyrzuty? Przebaczałaś. Tym samym zarzut został uznany. W przebaczeniu kobiecym, moja droga, jest coś szatańskiego, od czego ty, rozumie się samo przez się, jesteś daleka. Daleka jesteś od wszystkiego. To tylko ja tak odczuwałem w swojej mimozowatości, ale od niej można sczeznąć, równie dobrze jak od suchot... Mówię i mówię, a ty, Juliko, zdmuchujesz śnieg z koca! Stiller ciągnął dalej: - Tak, pytam czasami siebie samego, dlaczego w ciągu tych lat nie zerwałem się kiedy i po prostu nie wymierzyłem ci policzka. Mówię poważnie, to błąd, którego się już nie da naprawić, tak, błąd, jestem o tym przeświadczony. Ile to by nam obojgu oszczędziło! Myślę na przykład o twojej nieszczęsnej podróży do Landquart. Oczywiście wiedziałaś z góry, że się gdzieś po drodze załamiesz, ale nie lękałaś się zapłacić nawet najwyższej ceny, byle sobie zapewnić moje nieczyste, sumienie. Mylisz się! A przy tym najstraszniejsze jest to, że jeśli leżysz teraz w sanatorium, jest to istotnie moją winą, co prawda w zupełnie innym sensie. Ale nie masz mi już nic do przebaczenia. Myślę teraz często: gdybym nie uczynił ciebie przedmiotem swojej próby, nigdy nie wpadłabyś na pomysł przykucia mnie do siebie przez chorobę, kochalibyśmy się w sposób naturalny albo, czy ja wiem, może rozeszlibyśmy się w sposób naturalny. Powinnaś była wówczas spotkać człowieka, który by nie miał wrażliwego sumienia, a za to miał wiele cierpliwości na zbyciu, w każdym razie człowieka, którego można zdobyć i utrzymać przy sobie tylko naturalną miłością. Kto wie, moja droga Juliko, może mogłabyś być zupełnie zdrowa. Stiller zamilkł. - A teraz? - zapytała. Stiller tylko się w nią wpatrywał. - A więc taką mnie widzisz! - rzekła Julika. - Stworzyłeś sobie mój obraz, widzę to, obraz gotowy, ostateczny, i koniec na tym. Inaczej niż w ten sposób, czuję to, nie chcesz mnie już po prostu widzieć. Prawda? - Stiller zapalił papierosa. - I ja myślałam w ostatnich czasach o wielu rzeczach - powiedziała Julika, znowu zdmuchując z koca kryształki śniegu, choć ona teraz mówiła. - Nie na próżno uczy przykazanie: nie uczynisz sobie wizerunku! Każdy wizerunek to grzech. Widzisz, to, co osiągasz swoimi słowami, jest przeciwieństwem miłości. Nie wiem, czy to rozumiesz. Kiedy się kogoś kocha, pozostawia mu się wszelkie możliwości i mimo swych wspomnień człowiek jest gotowy podziwiać, wciąż na nowo podziwiać, jaki tamten jest inny, jaki różnorodny, a nie zawsze ten sam, gotowy obraz, taki jak przez ciebie stworzony obraz twojej Juliki. Mogę ci tylko powiedzieć: tak nie jest. Ciągle wmawiasz coś w sie- bie. Nie czyń sobie mego wizerunku! Oto wszystko, co ci na to mogę odpowiedzieć. Stiller palił w dalszym ciągu. - Skąd ci to przyszło do głowy? - zapytał tylko. Nie można już było z nim rozmawiać, zdaje się, że słyszał tylko siebie samego. Przyjechał z Pontresiny z mocnym postanowieniem rozbicia wszystkiego doszczętnie. - Miłość? - rzekł z uśmiechem - nie mówmy lepiej o miłości w naszym wypadku ani o wierności. I ty również opuściłabyś mnie zapewne dawno, Juliko, okazji ci nie brakowało, wiem o tym, brak ci było tylko przeświadczenia, że będziesz umiała utrzymać przy sobie prawdziwego mężczyznę. Mówmy otwarcie! Nasza względna wierność była tylko strachem przed klęską z każdym innym partnerem, taką, jakiej ja teraz doznałem, niczym więcej. Nie zamydlajmy sobie oczu! Między nami także wszystko skończone. Sądzę, Juliko, że widzimy się po raz ostatni. Julika rozpłakała się. - To okropne - powiedział Stiller bardzo trzeźwo - że musimy tę sprawę załatwić właśnie w sanatorium. Twój lekarz mówił mi, że nie przezwyciężyłaś jeszcze kryzysu. Ale może to nawet dobrze, Juliko, jeśli odtąd będziesz wiedziała, jeśli nie będziesz miała najmniejszej wątpliwości, że twoja choroba nie robi już na mnie żadnego wrażenia. Może to w twoich uszach brzmi jak podłość. W istocie rzeczy jednak, zrozum, zawsze miałem do ciebie ukrytą pretensję i wskutek tego liczyłem się z tobą aż do śmieszności, ponieważ ustawicznie musiałem ci coś wynagrodzić, coś przemilczeć, rozumiesz? Teraz po raz pierwszy stoję przed tobą bez gniewu, bo wiem, że to nie ty mi do dziś przeszkadzałaś żyć naprawdę. Bogu dzięki, że wiem to nareszcie! Łzy w twoich oczach, Juliko, to groźba, która już na mnie nie działa. Bo przecież umrzeć musimy wszyscy. Julika powiedziała na to: - Chciałabym, żebyś mnie teraz zostawił samą. Stiller stał jeszcze chwilę przy jej łożu z rękami w kieszeniach płaszcza; rzucił przez poręcz papierosa, był nieco zmieszany. Potem, jak gdyby Julika już leżała w trumnie, pocałował ją w czoło, nie czekając, aż go obejmie, i szybko opuścił zimną werandę. Odtąd (opowiada Julika) zginął dla niej. W mieście widziano go jeszcze w grudniu. Potem dopiero, po wernisażu zakończonym pijatyką do późna w noc, zginął i dla innych, zrazu niewidocznie, nie z dnia na dzień. Stopniowo dopiero zauważono, że nie pokazuje się ani w kawiarni, ani gdzie indziej, gdzie go zwykle można było spotkać. Kiedy o niego pytano, wszyscy wzruszali ramionami. Dopiero w styczniu ktoś, w kim stale zamknięta pracownia wzbudziła niepokój, zawiadomił policję, która zaczęła od bezskutecznego przeszukania wszystkich szuflad i dziś jeszcze, po sześciu czy wkrótce już po siedmiu latach, nie wie więcej niż wówczas. Zeszyt trzeci Wczoraj (ni stąd, ni zowąd) wyprawa do zbrojowni w celu obejrzenia rynsztunku ich zaginionego Stillera. Długie wyczekiwanie w baraku. Palenie wzbronione! Siadam na stosie państwowych spodni. Czy nie mogę stać? Pachnie skórą, kamforą, końmi z sąsiednich stajen. Żeby coś powiedzieć, pytam młodego, nieco zakłopotanego podporucznika w lśniących butach, którego to czekanie nudzi tak samo jak mnie: - Macie tu wciąż jeszcze kawalerię? - Nie - odpowiada krótko. Nareszcie przynoszą obwiązaną sznurkiem paczkę, zawierającą podniszczony mundur ich zaginionego, każą mi ją rozpakować. Oczywiście nie powinienem był tego zrobić. Każda, nawet najskromniejsza uprzejmość umacnia ich w przeświadczeniu, że mogą robić ze mną, co im się podoba, jak ze Stillerem. Rozpakowuję parszywy i w ogóle raczej śmieszny tornister. Wypadają z niego na ziemię rzeczy strzelca Stillera; oczywiście muszę to wszystko pozbierać. Mówię: - Moi panowie, co to mnie właściwie wszystko obchodzi? - Jazda, jazda! Dwaj zbrojmistrze, spasieni i bladzi od dożywotniego przebywania w powietrzu przesyconym kamforą, gniewnym warczeniem dokumentują swój wojskowy charakter. Tylko bez gadania! W pewnej chwili wyciągają na światło deszczowego dnia szary płaszcz polowy, spoglądając na podporucznika, który skrupulatnie bada ten przedmiot, i czekają na moje przerażenie. - Nie widzi pan nic? Hę? Dziury wygryzione przez mole, cała droga mleczna dziur, muszę to przyznać. Obmacuję materiał i mówię: - I tak nie był nieprzemakalny. Spoglądają na mnie jak na komunistę, tylko dlatego, że powiedziałem prawdę. Dotykam płaszcza młodego oficera, który stoi przy nas jako niemy obserwator. - Widzicie, panowie - mówię - ten jest solidny! Później zaglądam w lufę karabinu, stanowiącego własność państwową. Zmuszają mnie do tego. Bardzo to znamienne, że daję się zmusić. Właściwie dlaczego? Patrzę w obcą lufę, jak gdyby to była luneta, ale nic nie widzę. Otworek wypełniony szarym światłem, nic poza tym. I znowu czekają. Żebym w poczuciu winy zapadł się pod betonową podłogę. Zakładają na karabin maleńkie lusterko. - Teraz pan coś widzi? Widzę rdzę, ale nie pytam, ile kosztuje lufa karabinu państwowego, a wykład młodego oficera, którego wysłuchuję z uprzejmości, nie interesuje mnie w najmniejszym stopniu. Ani mi w głowie kupować broń państwową. Rewolwer, pistolet maszynowy, owszem; ale co miałbym począć z karabinem długości laski? Mam wrażenie, że młody oficer jest zakłopotany, jakby przeczuwał, że jestem również człowiekiem o wyższym wykształceniu. Powtarza raz po raz: - Chyba nie muszę panu tego tłumaczyć. Z poczucia obowiązku, jak gdyby sam zdawał egzamin w obecności obu zbrojmistrzów, tłumaczy jednak, choć jest mu to wyraźnie niemiłe. Mam wrażenie, że chciałby mi pokazać, iż posiada również wyższe zainteresowania, ale w tym baraku może tylko od czasu do czasu spoglądać przez okno na strugi deszczu. Dwaj zbrojmistrze natomiast, spoglądający na mnie z coraz większą nienawiścią, nie bacząc na moją nie ukrywaną obojętność, wykładają na stół wszystko, co ich zdaniem potrzebne jest do prowadzenia wojny: dwie szczotki, sztućce, szpulkę szarych nici, środek do czyszczenia skóry, pewną określoną ilość guzików, z których każdy ma wytłoczony znak szwajcarskiego krzyża, menażkę, manierkę, której korek nie powinien cuch- nąć, sznurowadła, szczotkę do butów w futerale, stalowy hełm, tak zwany halsztuk, bagnet w pochwie, ponadto trzy igły, którym zaginiony Stiller pozwolił również w sposób nieodpowiedzialny zardzewieć. Krótko mówiąc, założyli cały stół. Przyglądam się temu bez zdziwienia, nie wyjmując jednak rąk z kieszeni spodni. - Nie potrzebuję pana chyba pouczać - mówi młody podporucznik. - Sam pan wie, że musi pan osobiście odpowiadać za szkody. - Ja? - mówię śmiejąc się. - Dlaczego? - A któż inny? Nie dochodzę do słowa. Muszę również włożyć na siebie bluzę ich zaginionego. Po prostu nie dochodzę do słowa. W tym tkwi już część ich władzy, której ku memu własnemu zdumieniu ulegam, choć ociągając się. Ani im w głowie potrzymać mi kurtkę do włożenia, a kiedy nie mogę znaleźć haftki przy kołnierzyku, słyszę tylko: - No, jazda, jazda! - Puszczają również mimo uszu moją uwagę, że w takim mundurze człowiek czuje się wyczerpany, jeszcze zanim ujrzy wroga. Muszę się obracać jak manekin. - Schudł pan - mówi podporucznik, który mnie widzi po raz pierwszy w życiu. - Wszystko na panu wisi. Tymczasem jeden ze zbrojmistrzów podszedł do stojaka, zerwał z niego inną bluzę i rzucając mi ją mówi: - Może pan tę przymierzy? - Po co? - pytam i znowu nie otrzymuję odpowiedzi, tylko bluzę innych rozmiarów, wysłuchuję przy tym prelekcji młodego oficera: że do czterdziestego ósmego roku życia należę do szwajcarskiej rezerwy, że mogę być powołany pod broń do sześćdziesiątego roku życia. Wolno mi, oczywiście, wyjechać za granicę, mam jednak obowiązek za każdym razem prosić państwo o urlop i odmeldować się w dowództwie mego okręgu (nie ma człowieka, który by nie należał do jakiegoś okręgu), wszystko zgodnie z przepisami zawartymi w książeczce służby. Poucza mnie ponadto, że rynsztunek wojskowy, który, jak wiadomo, powierzony jest każdemu obywatelowi szwajcarskiemu, w razie takiego urlopu nie może być porzucony na strychu, lecz winien być zwrócony, żeby personel zatrudniony w magazynie chronił go przed molami. Powinienem poza tym natychmiast po przybyciu zameldować się w najbliższej ambasadzie szwajcarskiej, żeby nie uchylać się od płacenia podatku wojskowego, oraz odmeldować się tamże itd... - Panie poruczniku - powiadam - mam całkowity szacunek dla regulaminu szwajcarskiego, co się jednak tyczy mojej osoby... Nie dochodzę do słowa. Mają w swoich trzech głowach jeden jedyny cel: Stiller ma być w pełnym rynsztunku bojowym. Muszę przymierzyć również buty, nawiasem mówiąc pierwszorzędny wyrób. Nie tylko przymierzyć! Oficerek powiada: - Musi się pan w nich czuć dobrze! Nie ma rady. Potem, na zakończenie, wpadają jeszcze w furię. Mam mianowicie potwierdzić na piśmie odbiór karabinu i butów. Rozumiem, że porządek musi być. Poprosiłem więc młodego podporucznika, który wyraźnie tęsknił za jakimś wyraźniejszym zajęciem, o wieczne pióro i napisałem na formularzu: White, James Larkins, New Mexico, USA. - White! Jak to White? Zwróciłem wieczne pióro. - My name is White. Spojrzeli na siebie z wyrzutem. - Nie jest pan strzelcem Stillerem? - zapytał młody podporucznik, nie wypuszczając z rąk podpisanego przeze mnie formularza. Spoglądał przy tym na obu zbrojmistrzów, kręcąc głową. Ale cóż oni byli winni? Przysłano im tego człowieka i koniec. Kto przysłał? Dlaczego? Starałem się załagodzić sprawę, wyjaśnić. - Istnieje podejrzenie - powiedziałem - że jestem owym zaginionym osobnikiem, ale podejrzenie to... Rzecz zrozumiała, że na podstawie samego podejrzenia nie mogli mi wydać rynsztunku. Podporucznik wyjaśnił im to. Tymczasem musiałem ściągnąć z nóg buty, z którymi już się oswoiłem. - Tam do licha! - gderali zbrojmistrze. - Dlaczego nie powiedział nam pan tego od razu! W obliczu ich gniewu, który na szczęście wyładowali na hełmie i menażce, zrezygnowałem z dalszego usprawiedliwiania się. Właściwie znowu nie dali mi dojść do słowa. Wściekłość ich była zrozumiała; teraz bowiem nie wolno mi było niczego dotykać, ani karabinu, ani butów, które mi się bardzo spodobały, musieli sami spakować z powrotem cały tornister. Powiedziałem tylko: - Sorry! - Młodemu podporucznikowi było bardzo przykro; gawędził ze mną jeszcze chwilę. Ameryka żywo go interesowała. Jeszcze raz prosił o wybaczenie; bardzo mu było nieprzyjemnie, że coś podobnego musiało się przydarzyć w Szwajcarii właśnie Amerykaninowi, zasalutował mi z szacunkiem. Powstrzymując się od pomachania ręką, przyłożyłem również dłoń do beretu. Dwaj ludzie z obsługi karetki więziennej, których uwagi nie uszła uprzejmość młodego podporucznika, przyjęli mnie również wyjątkowo uprzejmie, jak gdyby mieli widoki na napiwek. Podczas gdy jeden podawał mi ogień, drugi przytrzymywał otwarte drzwi szarej karetki z zakratowanym okienkiem. Brakowało tylko, żeby mnie zapytali, dokąd mnie mają zawieźć. Podobno Wilfriedowi Stillerowi, bratu zaginionego, było bardzo przykro, że nie odpowiedziałem na jego braterski list. Zrobię to w wolnej chwili. Dziś, w niedzielę, odwiedził mnie Knobel po cywilnemu, w białej koszuli z krawatem. Chciałby dowiedzieć się czegoś o moim czwartym morderstwie. Wcale nie mam ochoty opowiadać. Ale nie mogę się wykręcić. - Było to w Teksasie - mówię - kiedy pracowałem jeszcze jako cowboy. - Był pan także cowboyem? - Dlaczegóż by nie? - Tam do licha! Opowiadam mu więc, jak pewnego letniego ranka w prerii, mając nieco dosyć kowbojskiego powszedniego żywota, zapuściłem się konno dalej niż zazwyczaj, dalej, niż należało. Jechałem, że tak powiem, zatopiony w myślach (sprawa, jakiego rodzaju były te myśli, nie interesuje mego słuchacza) i bez określonego celu. Zacząłem nawet kłusować. Po upływie jakichś pięciu godzin, podczas których prawie się nie oglądałem, dotarłem do czerwonych skał, które od wielu tygodni widziałem na horyzoncie równiny. Zeskoczyłem z mego karego konia, przywiązałem go do dębczaka i wdrapałem się kawałek na górę, kuszony coraz rozleglejszym widokiem nieskończonej równiny, rozpościerającej się teraz za mną, zielonkawym i srebrzyście szarym oceanem lądu. Było skwarne, brzęczące południe, umierałem z pragnienia. Na próżno szukałem źródła, cała okolica bowiem miała wapienne podłoże. Nagle, kiedy tak w ciężkich butach przedzieram się przez rzadkie kolczaste krzaki, staję na krawędzi wąwozu, rozpadliny skalnej, wyglądającej jak paszcza rekina, ale olbrzymiej i czarnej jak noc. Żaden z moich kolegów nigdy nie opowiadał o tej grocie. Zupełnie przypadkowo odkryłem w tym górzystym pustkowiu wejście do niej, widoczne dopiero z bliska. Może tu będzie woda! Panowała śmiertelna cisza. Nigdy nie zapomnę, jak jedynie dla zaspokojenia ciekawości zszedłem kilka kroków w dół, ostrożnie, trzymając się ostatniego krzaka; wyciągnąwszy szyję spoglądałem w ziejącą przepaść, oślepiony ciemnością. Nikt nie kazał mi schodzić do tej groty; mimo to byłem jak urzeczony i nie mogłem się oderwać od mego odkrycia. Spod nóg usunął mi się kamień i potoczył się w dół w raźnych podskokach. Rozległo się echo, z początku bliskie, później coraz dalsze i dalsze, nie ustawało, aż słysząc je zbladłem, choć bądź co bądź byłem cowboyem. Nie wiedziałem naprawdę, czy ciągle jeszcze słyszę spadający kamień, czy też może wmawiam to w siebie? Dech mi zaparło z trwogi, zmusiłem się jednak do tego, żeby nie uciec. W śmiertelnej ciszy słyszałem tylko bicie własnego serca. Potem zawołałem głośno: halo! i zdjęty bezsensownym przerażeniem, jak gdyby to nie był mój głos, pośpiesznie, jak w obliczu niebezpieczeństwa, że smok mnie połknie, gnany przez echo, czepiając się kłujących zarośli wdrapałem się na górę, ujrzałem światło słońca i zacząłem śmiać się z sa- mego siebie. Albo przynajmniej próbowałem się śmiać. Tutaj bowiem, w słońcu południa, usłyszałem znowu swojskie brzęczenie owadów, szepty traw kołyszących się na wietrze, widziałem równinę Teksasu, ów szmat ziemi niezmierny jak ocean, który wówczas oglądałem co dzień. Mimo to czułem się nieswojo, jak gdybym wciąż jeszcze słyszał toczący się w dół kamień. Kiedy dotarłem do naszego rancho, była już noc. Usprawiedliwiłem się jakimś zuchwałym kłamstwem. Nie powiedziałem ani słowa o mojej grocie, nawet Jimowi, mojemu najlepszemu przyjacielowi, który spał obok mnie; Jim przyciągnął mój hamak, żeby się dowiedzieć, gdzie naprawdę byłem przez cały dzień. Pozostawiłem mu jego szlachetną zazdrość i wiarę, że na owej niemal bezludnej równinie (w ciągu wielu miesięcy spotykało się tam jedynie pastuchów, konie i bydło) znalazłem nie należącą do nikogo dziewczynę. Jim dał mi kuksańca w bok na znak serdecznego zadowolenia i równie serdecznej zazdrości. Na rancho mieliśmy ciężką pracę. Było nas niewielu, a w dodatku jeden chorował. Musiałem czekać dwa tygodnie na swój następny wolny dzień. Oczywiście już o świcie (zataczając wielki łuk, żeby mnie nie wyśledzono) ruszyłem konno do mojej groty, uzbrojony w latarkę, by móc wedrzeć się w ciemności. Byłem przygotowany na różne niespodzianki, tylko nie na to, że nie odnajdę groty. Minęło południe, a ja wciąż dreptałem w górę i w dół, może zupełnie blisko od wejścia, a może o milę od niego, gdyż wszędzie widać było takie same wzgórza i kotliny, takie same osty, kaktusy i agawy, a wśród nich przeklęte krzewy trującego dębu. Wyczerpany i zniechęcony, nie znalazłszy groty, ruszyłem z powrotem, przeświadczony bardziej niż kiedykolwiek, że grota kryje bajeczny skarb, może złoto zdobyte i stracone przez Hiszpanów. Czyż nie tędy przeciągali owi awanturnicy, Vasquez Coronado i Cabeza de Vaca? W najgorszym razie mogłem oczekiwać pamiątek historycznych, ale może i drogich kamieni Indian, całego skarbu jakiegoś wymarłego plemienia. Nawet przy trzeźwej ocenie wszystko wydawało się możliwe. Kiedy wieczorem padłem na hamak, mój przyjaciel uśmiechał się drwiąco z mego zmęczenia i z mej małomówności. „No, jak jej na imię?” - zapytał. Odpowiedziałem: „Hazel!” - i odwróciłem się na drugi bok. Tak minęły tygodnie. Moja skalna grota zaczęła się stawać upiorem. Nie mogłem jej odnaleźć, choć jeździłem w tę okolicę wielokrotnie, zawsze uzbrojony w latarkę i w lasso, z torbą karbidu i drugą, wypchaną żywnością. W gruncie rzeczy nie wierzyłem już w moje odkrycie. Aż pewnego wieczoru, kiedy zmierzchało się już i czas było wracać, ujrzałem chmarę nietoperzy. Miałem wrażenie, że wynurzyły się spod ziemi miliony nietoperzy. Wyleciały z mojej groty!... Mając latarkę i lasso, które jak przy wysokogórskiej wspinaczce można zahaczać o występy skalne, nietrudno jest zejść do pierwszej, olbrzymiej pieczary. O ile mogłem jeszcze rozpoznać w zapadających ciemnościach, była ona wielkości katedry Notre-Dame. Poza słabo oświetlonymi przez latarkę nietoperzami przyczepionymi do skalnych ścian i skorupami garnków nic tu nie znalazłem. Ta górna pieczara była zapewne kiedyś kryjówką Indian. Stopniowo, kiedy tak spacerowałem po wnętrzu tej podziemnej katedry, lęk mój prawie ustąpił. Co prawda, tu i ówdzie były szczeliny w ścianach i latarka oświetlała małe kapliczki, ale oczywiście, ani śladu smoków z pałającymi oczami czy siarczanych wyziewów. Ogarniała mnie już duma, że odkryłem tak wielką grotę, a równocześnie byłem nieco rozczarowany, że uporałem się ze swoją tajemnicą, gdy nagle blask mojej latarki - nigdy nie zapomnę tej chwili! - pochłonęła ziemia. Z przerażenia nie mogłem złapać tchu, pod moimi nogami ziała przepaść, nie miałem odwagi się poruszyć. Po prostu blask latarki nie padał na nic. Spojrzałem ku wejściu, ku światłu dziennemu, tymczasem i nad ziemią zapadła noc. Ujrzałem kilka gwiazd, kilka iskier bez blasku w nieskończonej dali, oraz wokoło ciemny masyw skał. Przypomniałem sobie odgłos staczającego się w głębiny kamienia i nie miałem również odwagi cofnąć się. Zdawało mi się, że każdy krok oznacza runięcie w śmierć. Wreszcie ukląkłem, przywiązałem latarkę do lassa, aby opuścić w dół jej słabe światło i rozpędzić groźne ciemności; latarka zakołysała się w próżni. Po jakimś czasie jednak (jak powiedziałem, klęczałem na skraju przepaści i słyszałem tylko bicie mego serca) mogłem dojrzeć grotę. Była również obszerna, ale nie przypominała Notre-Dame, raczej przywodziła na pamięć jakieś sny. Był to zupełnie inny świat, nie skalne ściany z nietoperzami, lecz baśniowa grota o setkach lśniących kolumn stalaktytowych. To dopiero było odkrycie! Dla kogoś umiejącego się piąć zejście do tej baśniowej krainy nie było niemożliwe. Ale jak wydostanę się z powrotem? Wiedziałem jednak, że jeżeli teraz zawrócę, będę przez całe życie żałować i dręczyć się tym. Lęk ustąpił miejsca zuchwałości. Ostrożnie, z wielkim wysiłkiem (nie myśląc jednak o wycofaniu się), ze startą tu i ówdzie skórą, zdobyłem się, nie mając innego wyjścia, na śmiały skok w tę dziwną głębię, z której nawet gwiazd nie było już widać. Wszystko sprowadzało się do światła mojej latarki. Choć byłem bardzo podniecony, działałem zdumiewająco rozsądnie; skałę, po której miałem wdrapać się z powrotem, zaznaczyłem sadzą z mojej latarki i, jakby nauczony takich sposobów, napisałem na niej wielką jedynkę. Potem dopiero rozejrzałem się. Skuszony labiryntem, który oświetliłem z daleka, poszedłem za moją latarką, na wpół szczęśliwy, jak gdybym już był u celu wszystkich marzeń, na wpół przerażony, jak gdybym był zgubiony, za cenę mego zachwytu skazany na to, że nigdy już nie powrócę na ziemię, nie ujrzę słońca, gwiazd, które dopiero co oglądałem, nawet bladego księżyca, nigdy nie wyruszę konno w step, nie będę wąchał jego ziół, nie zobaczę człowieka, nie zostanę przez nikogo usłyszany. Zawołałem: „Halo! - Później: - How are you?” - Nie było tu nawet porządnego echa. Co dziesięć kroków robiłem znak sadzą. Pomyślałem sobie, że na górze, na ziemi, zacznie wkrótce świtać. Raz spróbowałem, czy odnajdę skałę, po której miałem się wdrapać na górę (znak numer jeden), czy moje drogowskazy wystarczają; wystarczały. Ale zanim odnalazłem znak numer jeden, cały się spociłem, choć było oczywiście bardzo chłodno. Zmarznięty i już przez to samo zmuszony do dalszych poczynań, ale z ulgą, jak gdybym miał w ręku nić Ariadny, rozpocząłem poszukiwania w innym kierunku, zszedłem niżej, nieco oszołomiony przy całej ostrożności (nie zapominałem o robieniu znaków sadzą). Echo moich kroków napełniało mnie lękiem; orientowałem się bowiem, jak obszerna była ta ciemnia we wnętrzu ziemi, ile kryła w sobie tajemnic, z którymi nie zetknął się jeszcze żaden człowiek. Czyż moja latarka nie była pierwszym światłem padającym w tej bajkowej krainie, pierwszym światłem ukazującym te sale z lśniącymi kolumnami? Za mną wszystko, co opuszczała moja latarka, zapadało się w ciemność, jakby nigdy nie istniało; nie można się było zorientować, czy jest to ciemność skał, czy pustki. W śmiertelnej ciszy kapała woda od tysięcy lat. Dokąd szedłem? Zapewne chciałem po prostu dotrzeć do pieczary, skąd nie byłoby już wyjścia, gdzie nieznane znalazłoby swój kres, gdzie kamienie strącone moimi butami nie toczyłyby się w dalsze otchłanie. Tak daleko nie dotarłem. Kości ludzkie, które nagle oświetlił blask mojej latarki, tak mnie przeraziły, że krzyknąłem, w pierwszej chwili nawet zacząłem uciekać, potknąłem się, stłukłem szybkę latarki, pokaleczyłem sobie twarz. Uczucie, że znalazłem się w potrzasku i że, podobnie jak ten mój poprzednik, nigdy się już stąd nie wydobędę, tak że pozostaje mi tylko do wyboru albo umrzeć z głodu, albo powiesić się na moim lasso, sparaliżowało mi ciało i duszę. Musiałem usiąść, zlizać ciepłą krew spływającą mi po twarzy i przywołać na pomoc cały rozsądek, żeby szkieletu, leżącego w kręgu światła latarki, nie brać za swój własny. Zapomniałem, że powinienem liczyć się z czasem, z zapasem światła; prawdopodobnie (tak wydaje mi się dzisiaj) ów szkielet stał się moim ratunkiem. Myślałem już tylko o odwrocie. Nie wiem, kto przede mną ujrzał te groty, Indianin czy biały. Nagle uprzytomniłem sobie, że nie mam czasu na poszukiwania, które dałyby na to odpowiedź. Dotarłem do wejścia o zmierzchu. Słońce gasło za chmarą latających nietoperzy, na ziemi wyglądało tak, jak gdyby nic nie zaszło. Mój koń rżał z pragnienia. Wyczerpany do cna, oblepiony szarym piaskiem i krwią, położyłem się na ciepłej ziemi i spróbowałem coś zjeść. Ze strachu, że umrę z głodu jak mój poprzednik, nie wyciągnąłem dotychczas z torby ani kęsa. Oczywiście zjełczała baranina (mięsa tego miałem w owych czasach po dziurki w nosie) wydała mi się zbawieniem. Choć rozpościerało się nade mną dość jasne jeszcze niebo, nie zgasiłem latarki, jak gdyby z jej zgaśnięciem zgasnąć musiało wszystko, również i księżyc, który wstał właśnie nad fioletową równiną, gwiazdy nad prerią, nawet słońce za górami, wiszące teraz nad oceanem i oświetlające Chiny. Na rancho sklęli mnie. Trudno mi było opowiedzieć Jimowi o tym, co widziałem, brakowało mi do tego wiadomości z dziedziny geologii. Tłumaczyłem mu: są to skały wapienne, zdumiewająco masywne, jeśli wziąć pod uwagę wielką przestrzeń, na jakiej się ciągną. Jim nie ufał mojej ocenie; późniejsze badanie owych pieczar (turyści docierają dziś do nich autobusem z Carlsbadu w stanie New Mexico) dało inne rezultaty: wielka sala ma szerokość sześćset stóp, wysokość trzysta pięćdziesiąt stóp, długość ponad kilometr, znajduje się siedemset stóp pod ziemią i wcale nie jest najniżej położoną pieczarą. Niegdyś rzeka podziemna, która wydrążyła te wzgórza, zanikła, nie wiem dlaczego. Musiał to być strumień potężny, wielekroć większy od owego Rio Grande, płynącego grzecznie przez pobliskie doliny. Może cofał się w głąb, na skutek coraz dalej sięgającego drążenia, może zmienił się klimat i strumień nie był dostatecznie zasilany wodą, nie wiem; w każdym razie strumień podziemny zanikł, a pieczary, które żłobił w ciągu setek tysiącleci, pozostały puste. Powiększały się one wskutek walenia się stropów, aż do czasu, kiedy szczególnie mocna warstwa skalna utworzyła trwałe sklepienie. Rumowiska pozostałego po owym zapadaniu się pieczar dziś już nie widać; pokryły je warstwy wapienia. Cóż się dalej działo: oto woda deszczowa sączyła się przez niewielkie rysy i szczeliny w zielonej powierzchni, kapała do pustych pieczar i wyparowywała. Rozpoczęła się druga część: zdobienie pieczar, bo kiedy woda wyparowuje, wapno odkłada się na powierzchni. W ten sposób powstają stalaktyty, zwisające z sufitu sople wapienne, oraz stalagmity, wyrastające z podłoża, twory ogromne, które według obliczeń geologów powstawały w ciągu pięćdziesięciu do sześćdziesięciu milionów lat. Nazywamy je eonami, te okresy czasu, które człowiek może wprawdzie obliczyć, ale nie potrafi ogarnąć swym poczuciem czasu ani sobie nawet wyobrazić. Jak wygląda to, co w ten sposób powstało w owych pieczarach i dalej powstaje? Kropla po kropli, skroplone oceany wody, życie ludzkie wystarczy zaledwie, by wymierzyć w milimetrach narastanie kamienia. Niełatwo to opisać; w każdym razie Jim mi nie uwierzył, a opowiadałem mu wówczas tylko o górnych pieczarach. Im głębiej się dociera, tym wspanialsze, bardziej nieprawdopodobne i bogatsze stają się kamienne twory zwisające z sufitu, jak alabastrowe welony, białe, żółtawe, lśniące w blasku latarki. I nie tylko welony, ale całe katedry, gotyk postawiony na głowie, potem znowu katarakty z kości słoniowej, nieme, znieruchomiałe, jak gdyby czas się nagle zatrzymał, gdzie indziej znów widać zęby rekina, świeczniki, brody lub salę pełną chorągwi, muzeum bezczasowej historii, fałdziste szaty, jak u klasycznych Greków, wśród tego ogony północnych smoków. Wszystko, co sobie dusza ludzka kiedykolwiek wymarzyła w dziedzinie formy, jest tu raz jeszcze powtórzone w kamieniu i, zda się, przechowane na wieczne czasy. Im głębiej się schodzi, tym bujniej wyrastają owe kształty z podłoża pieczar jak koralowce, człowiek posuwa się jak wśród lasu ośnieżonych świerków. Tu napotyka pagodę, tam chochlika, zamarłą fontannę z Wersalu, zależnie od miejsca, z którego patrzy. Dziwaczna Arkadia zmarłych, Hades, do którego zstąpił Orfeusz. Nie brak skamieniałych niewiast, które, jak się wydaje, powoli wchłaniane są przez własne welony, welony z bursztynu; nie potrafi ich wyzwolić ludzka miłość. W zielonkawych sadzawkach kwitnie coś w rodzaju lilii wodnych, ale oczywiście i one są z kamienia, jak wszystko. Raz po raz zieją ciemności, których latarka nie może rozjaśnić. Zrzucasz kamień, dygoczesz z przerażenia i kiedy echo jego staczania się zamilknie, wiesz, że labirynt nie ma końca, nawet gdyby ci się udało przedostać przez ten wąwóz. Mimo to coś cię popycha naprzód. Skulony przedostajesz się pod pękiem oszczepów do kom- naty królowej, która nigdy nie żyła; z tronu jej zwisają marmurowe frędzle, nad nim wznoszą się lśniące baldachimy. Wszystko można tu zobaczyć, nie brak fallusów olbrzymich rozmiarów, stoją szeregami, stąpasz wśród nich jak po kalafiorach, czepiając się wysmukłych szyjek ptaków czy butelek. Jak w podziemnym arsenale metafor zebrane tu są rośliny, zwierzęta i sny ludzkie. Ostatnia pieczara, do której dotarłem, jest znowu inna: filigranowy sarkofag z porcelanowymi liliami; nie można wyobrazić sobie, a tym bardziej zobaczyć jakiejś skały, same wapienne sople, gładkie i szkliste, ornamenty, bogatsze od arabskich, znów dół i góra zrastają się ze sobą, to, co zwisa, i to, co wyrasta w górę, obejmuje się wzajemnie; dżungla z marmuru, która sama siebie pożera, bezdźwięcznie, bez tchu, jak wieczność, a jednak w czasie, widać, że to dzieło eonów musi się dopełnić i zgasnąć, i ono przemija. Następnym razem poszedłem z Jimem. We dwóch, żeby jeden drugiego ubezpieczał, lepiej wyposażeni (dwie latarki, paliwo na sto dwadzieścia cztery godziny, żywność niemal na tydzień, przede wszystkim baranina, ale i jabłka, wódka, dalej trzy lassa, kawałek kredy do rysowania znaków oraz zegarek, co jest ważne). Odważyliśmy się posunąć daleko poza szkielet mego poprzednika i dotarliśmy do tak zwanej „komnaty katedralnej”, gdzie nastąpił wypadek. Było to w sześćdziesiątej siódmej godzinie naszej wspólnej wyprawy, a więc trzeciego dnia; gdybyśmy przeżywali takie same dni jak na powierzchni ziemi, a nie sekundy i eony. Było to niedaleko od miejsca, w którym dziś turystom podaje się lunch, nim wydostaną się windą z powrotem na światło dzienne. Jim pośliznął się, wylądował o kilka metrów niżej i jęcząc zaczął mi od razu robić wyrzuty, że go nie zabezpieczyłem lassem, co było bzdurą, ponieważ szedłem pierwszy, wcale nie mniej narażony niż mój przyjaciel, a ubezpieczenie było oczywiście jego obowiązkiem. Nasze nerwy były napięte i stąd jego wymyślanie; oczywiście pogodziliśmy się natychmiast. Wyglądało na to, że Jim złamał lewą nogę. Co teraz robić? Zacząłem go pocieszać, dałem mu wódki i w duchu zastanawiałem się, co naprawdę począć. Mógłbym nieść mego przyjaciela, ale tylko tam, gdzie nie trzeba było wspinać się w górę, a więc nie mogliśmy się wydostać na powierzchnię. Napiłem się również wódki i powiedziałem: „Tylko spokojnie, Jim, jakoś cię wyciągnę na górę!” Zbadaliśmy nogę, natarliśmy ją wódką; może nie była złamana, tylko skręcona. Mimo bólu i na przekór moim rozsądnym radom Jim uparł się natychmiast włożyć but z powrotem. Czy poważnie obawiał się, że go zostawię? Obaj prawie nie spaliśmy dotąd, postój i wódka zrobiły swoje. Mój plan był szczytem rozsądku: zgasić latarki dla oszczędności paliwa, przespać się kilka godzin, potem z nowymi siłami ruszyć w drogę powrotną, która niezawodnie sprawi Jimowi ból, a dla mnie będzie bardzo wyczerpująca. Jedzenia mieliśmy jeszcze na trzy dni, gorzej przedstawiała się sprawa światła. Druga nasza sprzeczka wybuchła dlatego, że Jim nie chciał zgasić swojej latarki. Nawet godzinny zapas paliwa może stać się cenny! Powiedziałem: „Jeżeli nie okażesz teraz rozsądku, będziemy zgubieni”. Odrzekł: „Chcesz mnie spoić wódką, a potem, kiedy zasnę, dać drapaka, oto cały twój rozsądek”. Roześmiałem się, ponieważ na tę nieufność nie zasłużyłem, w każdym razie jeszcze nie wtedy. Po kilku godzinach, podczas których nie spaliśmy i trzęśliśmy się z zimna, powiedziałem: „A więc jazda, chodźmy na górę!” Jim otoczył moją szyję ramieniem i z zaciętą twarzą, zdecydowany przetrzymać ból, pokuśtykał nie wypuszczając z rąk latarki, worka z żywnością, lassa. Posuwaliśmy się naprzód szybciej, niż można było tego oczekiwać. Kiedy nie mogliśmy iść obok siebie, Jim czołgał się za mną na czworakach; wobec jego ciągłego lęku, że zwieję, puszczałem go później przed sobą. Znakowanie kredą zdało egzamin wcale dobrze. Ale nie uniknęliśmy kilkakrotnych omyłek powodujących konieczność cofania się, połączonego niekiedy z nowym błądzeniem, tak że oddychaliśmy z ulgą, kiedy po kilku godzinach odnajdywaliśmy zgubione znaki; zdawaliśmy też sobie sprawę, że to kuśtykanie i pełzanie nie jest równoznaczne z wspinaniem się. Byliśmy jednak (jak to dziś wiadomo) siedemset stóp pod ziemią! Przyznaję, że odczuwałem strach przed chwilą, kiedy się okaże, że nie zdołam wciągnąć mego przyjaciela na częściowo niemal pionowe skały. Co wtedy? Mieliśmy jeszcze światło na jakieś pięćdziesiąt godzin, o ile Jim mnie nie okłamywał: on miał zegarek. Powiedziałem: „Pokaż no!” Jim uśmiechnął się i pokazując mi z daleka tarczę zegarka powiedział: „Proszę!” Zastanawiałem się, czy nie przestawił wskazówek. Ale na co by mu się to zdało! Kłamstwo nie może dać światła! Oczywiście litowałem się nad jego nogą, która sprawiała mu ogromny ból, ale to stawało się coraz mniej ważne. Chodziło o czas. Czyż wiedziałem, ile godzin potrzebowałbym, żeby samemu wydostać się na ziemię? Od wypadku Jima nie mieliśmy nic w ustach. Miejsce, w którym rozegrał się finał naszej przyjaźni, nazywają dziś „Rock of Ages”. Jim rozpłakał się nagle i zawołał: „Nigdy już się nie wydostanę”. Odpowiedziałem: „Bzdura, bzdura!” Po dwóch próbach przywiązania Jima liną - bał się niesamowicie (co nawet można zrozumieć), że wdrapię się pierwszy tylko po to, żeby się na górze oswobodzić od liny - byliśmy obaj nie tylko wyczerpani, ale i ranni. Ja miałem szramę na czole. Nie wiem, czy Jim ze strachu, że się uwolnię od liny, nagle za nią pociągnął, czy też pośliznął się na nagiej skale, ponieważ mógł stać tylko na jednej nodze; w każdym razie szarpnięcie wystarczyło, żeby mnie ściągnąć w głąb. Twierdził, że nie zrobił tego umyślnie. Gorzej od pręgi, z której krew spływała mi na lewe oko, wyglądała sprawa startych rąk. Byłem w skrajnej rozpaczy. Jim powiedział: „Głupstwo, głupstwo!” Jego otucha napełniła mnie nieufnością; mimo wyczerpania byłem czujny jak zwierzę, kiedy Jim opatrywał mi ręce i poświęcił na to rękaw własnej koszuli. Był wzruszający, ale co to mogło pomóc! Istotnie, jeden z nas dwóch był bardzo wzruszający, raz Jim, raz ja. Istna huśtawka. A czas upływał. Kiedy znowu, przerywając tę okropną ciszę, zapytałem: „Która teraz godzina?”, Jim nie chciał mi pokazać zegarka, co uznałem za dowód, że jesteśmy w stanie otwartej walki. Mimo całego tego pomagania sobie! Jim powiedział: „Dlaczego mnie śledzisz?” Zapytałem go o to samo. Raz, kiedy go przez chwilę nie śledziłem, zaczął po kryjomu pożerać resztki swojej baraniny. Myślał pewno, że tego, co się ma w brzuchu, nikt nie może odebrać. Istotnie, stopniowo zbliżała się chwila, kiedy baraniny w naszych torbach mogło starczyć już tylko dla jednego, dla silniejszego. Złamana noga, no tak, i dwie pościerane ręce, cóż, to tylko ból! Można jednak wdrapywać się w ostateczności z bolącymi rękami, w każdym razie próbować, czy samemu, o ile ma się jeszcze dość sił, dotrze się na światło dzienne, do życia. Ale w tym właśnie sęk: trzeba było tego dokonać, dopóki jeszcze siły dopisywały, dopóki miało się paliwo przynajmniej dla jednej latarki. Jim zapytał: „Co masz zamiar robić?” Odpowiedziałem pytaniem: „Na co czekamy?” Jeżeli o mnie chodzi, to nie bacząc na głód oszczędzałem swojej baraniny; trzymając się tej taktyki myślałem, że może uda mi się doczekać chwili, kiedy Jim osłabnie z głodu, i wówczas ja będę tym silniejszym. Obawiałem się, że Jim, ze swoją baraniną w brzuchu, ma na razie więcej sił. Zmuszało mnie to do robienia wszystkiego, żeby tylko nie zasnąć, wówczas bowiem zostałbym obrabowany i zgubiony. Toteż nie wiem, ile godzin trzymaliśmy się nawzajem w szachu, gawędząc o naszych planach, kiedy znajdziemy się na górze, na ziemi pokrytej zielenią. Jima pociągało miasto, przede wszystkim Nowy Jork i kobiety, których brak tak długo na naszym rancho odczuwał, mnie (w owych godzinach) wabiło zajęcie ogrodnika, o ile to możliwe, w urodzajnej okolicy. Co mieliśmy robić w tych głuchych, przeklętych ciemnościach? W dalszym ciągu paliły się obie nasze latarki. Jim miał rację: to marnotrawstwo, idiotyczne marnotrawstwo. Dlaczego więc nie gasił swojej? Bo mi nie ufał, bo, choć ciągle gadał o naszej przyjaźni, uważał za zupełnie możliwe, że ja jego, wówczas jedynego mego przyjaciela, zostawię w tych śmiertelnych ciemnościach. Wypytywałem go o jego ból, głód i pragnienie. „Jim! - powiedział do mnie, bo w owym czasie używałem również imienia Jim, w Ameryce wszyscy tak się nazywają. - Jim! - powiedział - żaden z nas nie może drugiego opuścić, rozumiesz, musimy być rozsądni.” „W takim razie zgaś swoją latarkę!” - powiedziałem. Na to on: „Nie mamy czasu. Jim, musimy się ruszyć, musimy spróbować”. Mniej więcej po pięciu godzinach dotarliśmy do następnej pieczary, ale tak wyczerpani, że musieliśmy się położyć. Torbę z resztką baraniny podłożyłem pod głowę, z rzemieniem owiniętym dokoła prawej ręki, żeby się obudzić, gdyby Jim sięgnął po moje zapasy. Kiedy się ocknąłem, moja latarka była rozbita. Jim powiedział, że stłukł ją, by skończyć z tym idiotycznym marnotrawstwem. Równocześnie poprosił mnie o połowę mojej baraniny. Lamentował: „Przecież nie możesz dopuścić, żebym zdechł z głodu!” Oświetlona naszą jedyną latarką, lśniła przed nami prawie pionowa ściana - owo trudne miejsce, które jednak już raz sam pokonałem. Jim był pełzaniem zupełnie wykończony, powiedziałem mu otwarcie, co myślę: „Jim, daj mi swoją latarkę, zostawię ci resztkę mojej baraniny i spróbuję sam wdrapać się na ścianę”. Wciąganie się bowiem na linie razem z wyczerpanym Jimem, ja z pościeranymi rękami, on ze złamaną nogą, było nonsensem, zwłaszcza tu, gdzie musieliśmy wdrapywać się jak małpy. Powiedziałem: „Słuchaj, Jim, jeżeli mi się uda, będziesz i ty uratowany, przyjdziemy po ciebie, to przecież jasne”. Na to on: „A jeżeli spadniesz razem z moją latarką?” Krzyknąłem: „A jeżeli ty spadniesz ze swoją złamaną nogą i, jak już zrobiłeś, ściągniesz mnie na dół, to, do diabła, co będziesz miał z tego, że będziemy leżeli obaj w przepaści!” Nie chciał dać latarki. „Jim - zaklinał mnie - nie możesz mnie zostawić w tych ciemnościach, nie możesz tego zrobić!” Jak zawsze, kiedy jeden ma odwagę przyznać się otwarcie do egoizmu, drugi powołuje się na swoją przeklętą moralność. Wiem, że postępowałem zupełnie tak samo. „Słuchaj, Jim - powiedziałem - nie możesz ode mnie wymagać, żebym razem z tobą skonał z głodu, tylko dlatego, żeś złamał nogę i nie możesz się wspinać; nie wolno ci tego żądać, jeżeli jesteś moim przyjacielem”. Raz jeszcze, ostatni raz, staliśmy się sentymentalni, przypominaliśmy sobie nawzajem nasze wspólne życie na rancho, różne miłe chwile. Istotnie przyjaźń nasza nie ulegała wątpliwości, w ciągu tych kowbojskich miesięcy bez kobiet byliśmy dla siebie czuli, co między mężczyznami nie należy do rzadkości, ale czego ani Jim, ani ja dotychczas nie próbowaliśmy. I teraz, trzymając mocno latarkę, żebym jej nie mógł dosięgnąć, lewą ręką odgarniał mi włosy z krwawej szramy. Byliśmy bliscy tego, żeby paść sobie z płaczu w objęcia, gdyby nie sprawa latarki. Liczyłem, że światła starczy nam jeszcze na jakieś sześć, siedem godzin. Dostanie się do górnej groty, gdzie dochodziła już z daleka odrobina światła dziennego, trwałoby wedle moich doświadczeń, również siedem, osiem godzin, nie uwzględniając błądzenia. Decyzja musiała zapaść teraz, tutaj, przed tą ścianą. Po co ta gadanina! Obaj pragniemy żyć, jeżeli to możliwe, przyzwoicie; cóż jednak robić, kiedy ten drugi chce mnie uśmiercić moją własną przyzwoitością? Powtórzyłem raz jeszcze: „Jeżeli mi dasz latarkę, Jim, dam ci resztę baraniny. - Jim wybuchnął śmiechem, jakiego u niego nigdy nie słyszałem; śmiech ten przeraził mnie. - Jim - zapytałem z trwogą - co masz zamiar zrobić?” Nie mówiąc ani słowa, uważając, że sprawa jest całkowicie jasna, odpowiedział działaniem. Szybko, jak tylko mu na to pozwalała złamana noga, przykuśtykał do ściany, wyraźnie zdecydowany zamienić role; chciał zatrzymać jedyną latarkę, spróbować wspiąć się na niebezpieczną ścianę, mnie zaś pozostawić baraninę. „Jim!” - zawołałem i zdążyłem go jeszcze chwycić pod ścianą, pod tą kataraktą z zielonych stalaktytów, gdzie szukał występów i odnalazł już krzyż nakreślony przez nas kredą. Zawołał: „Puść mnie!” Ze strachu zacząłem bredzić: „Jeżeli kiedykolwiek byłeś moim przyjacielem...” itd. W tym momencie, kiedyśmy w blasku chwiejącej się latarki, którą Jim trzymał w wyciągniętej ręce, żebym jej nie dosięgnął, ujrzeli znowu szkielet naszego poprzednika, szkielet człowieka zgiętego wpół, który na tym miejscu sam (a może i on był z towarzyszem) zdechł jak zwierzę, w tym momencie, w którym już nas nie powstrzymywała głucha, od wielu godzin narastająca groza, pozostało oczywiście tylko jedno, nieuniknione: walka na pięści. Nastąpiło mordercze zmaganie się dwóch przyjaciół, potworne, ale krótkie, ten bowiem, który pierwszy się stoczył, był skazany na śmierć, pogrążył się w odmętach ciemności, zdruzgotany, oniemiały. No i co - pytam Knobla, mego strażnika i słuchacza, odgryzając wreszcie koniec niedzielnego cygara - jakże się panu podoba ta historia? Knobel patrzy na mnie w milczeniu. - Ma pan ogień? - zapytuję. Nawet tego nie słyszy. - Nie wiem - mówię zaciągając się cygarem - który z przyjaciół rozpoczął właściwie tę morderczą walkę; prawdopodobnie uczciwszy. W każdym razie tylko jeden wydostał się z pieczary, zapewne mocniejszy. Jego imię i nazwisko są znane, nawet wypisane metalowymi zgłoskami na pamiątkowym kamieniu: Jim White. W broszurze sprzedawanej dziś turystom jest to podane nieco dokładniej: „James Larkin (Jim) White, a young cowboy who made his first entry trip in 1901”. O przyjacielu, jako o osobie towarzyszącej tamtemu, powiedziane jest tylko: „A Mexican boy”. Nazwisko jego zaginęło w pamięci i myślę, że zaginiony już nie wróci! Knobel ma wygląd człowieka wytrąconego z równowagi. - A więc pan jest Jimem White? - zapytuje. - Nie - śmieję się - co to, to nie! Ale, widzi pan, sam przeżyłem dokładnie to samo, dokładnie... Knobel wydaje się nieco rozczarowany. Drugie popołudnie za kaucją z Juliką. Moje wrażenie przy ponownym spotkaniu: to nie ona! Ta kobieta nie ma nic wspólnego z ponurą historią, którą w ostatnich dniach mniej więcej zaprotokołowałem! To są dwie różne Juliki! To wcale nie jej historia itd. - Słuchaj no - zapytuje kilkakrotnie - co się z tobą dzieje? Dlaczego ciągle tak na mnie patrzysz? Dziś jest swobodniejsza niż ja. Moja propozycja, żebyśmy wynajęli żaglówkę, wprawia ją w zachwyt. Idziemy na przystań ramię w ramię. Nie wiem, o czym mówić, rad jestem, że mogę zająć się linami i sterem. Tymczasem pani Julika Stiller-Tschudy, która ma dziś na sobie spacerową suknię koloru bananowego, opanowała lęk przy wskakiwaniu do kołyszącej się łodzi, rozejrzała się, gdzie umieścić białą torebkę i paryski kapelusz, lekki jak motyl, żeby się nie zniszczyły, siedzi na ławce w pełnej wdzięku bezczynności, podpierając się rękami. Kiedy zmieniam kierunek, w jakim płyniemy, musi przesiadać się na drugą ławkę. Potem znów oddaje się bezczynności, wiatr rozwiewa jej płomienne włosy. Jakże jest inna! Na jeziorze, którego pagórkowaty, gęsto zamieszkany, zawsze bliski brzeg gubi się w jesiennej mgle, stwarzając wrażenie pewnej dali, jesteśmy po raz pierwszy do pewnego stopnia sami. Czy uświadamia to sobie? W każdym razie nie jesteśmy zmuszeni liczyć się z tym, że strażnik, mój poczciwy Knobel, nagle zjawi się z popielniczką. ...Potem (znowu w celi) na próżno staram się zobaczyć jej uśmiechniętą twarz. Wiem tylko bardzo wyraźnie, że w chwilach, kiedy się uśmiecha, chciałbym po nią sięgnąć jak po dar niebios, którego przecież nie można ująć rękami, można w niego tylko wierzyć, i odczuwam z całą trzeźwością: ten uśmiech wszystko może stopić! Julika odczuwa to chyba podobnie. Nie pamiętam, przy jakiej okazji mówi: - Widzisz, kiedy jestem sama i wszystko sobie przypominam, nie mogę, niestety, śmiać się z tego albo uśmiech mój jest niedobry, gorzki i później na myśl o tych samych sprawach znowu beczę. Korzystając z tego, że wiatr na dłuższą chwilę ustał, bez namysłu rozbieramy się i wskakujemy głową naprzód do zielonej wody, lśniącej od promieni słońca, dość już chłodnej. Pływamy dokoła kołyszącej się bez steru żaglówki, wierzgamy nogami jak dzieci. Potem w łodzi, kiedy ociekając wodą, z gęsią skórką, układamy się w rozkosznym słońcu, Julika mówi: - Jesteś chudszy. Chudszy od kogo? Nie chcąc psuć naszej idylli przyjmuję tę uwagę jako dotyczącą nie zaginionego Stillera, lecz jej ciągle jeszcze przemilczanego paryżanina; zabawne, ale jestem o niego mniej zazdrosny niż o Stillera. Ponieważ wszędzie w pobliżu krążą stateczki parowe, musimy się ubrać, mimo że jeszcze nie wyschliśmy. Wiatr zmienił kierunek, wskutek czego w drodze powrotnej cały czas płynęliśmy pod wiatr i o mało nie spóźniłem się do więzienia. Julika musiała mnie odwieźć taksówką... Jeszcze teraz (wieczorem na mojej pryczy) widzę perełki wody na jej ramionach i na białym alabastrowym czole oraz antyczne loki jej wilgotnych włosów na karku. PS Niebawem ma na tydzień pojechać do Paryża ze względu na swoją szkołę baletową; będzie mi jej brakowało! Śniło mi się: Mam na sobie mundur Stillera, na głowie hełm, trzymam w ręku karabin. Słyszę rozkazy: „Bateria baczność! Na ramię broń! Naprzód, maaarsz!” Upał, droga kamienista, pełna wyboi. Wybuchła wojna. We śnie wiem dokładnie: jest 3 IX 1939. Jednak nie odczuwam tego jako przeszłości, tak jak człowiek nie odczuwa jej, kiedy spostrzega się, że siedzi w ławie szkolnej. Słyszę za sobą głos skrzeczący ze zdenerwowania. Któryś tam z szeregu maszeruje nie w takt. Dlaczego nie melduje się? Stoimy na baczność. Kapitan jest blady z wściekłości. „Słuchajcie no!” - woła wskazując na mnie. I rzeczywiście słyszę własny głos składający meldunek: „szeregowiec Stiller!” To zabawne, nawet we śnie nie czuję się szeregowcem Stillerem, ale melduję w przestrzeń: „szeregowiec Stiller!” Kapitanowi drżą wargi. Dla ludzi mego pokroju, oświadcza, istnieją na wojnie zupełnie specjalne funkcje, zrozumiano? A kiedy się naprawdę zacznie, on nie będzie się ze mną (szeregowcem Stillerem) długo cackać, zrozumiano? Stoję na baczność z karabinem na ramieniu i rozumiem, że ten szwajcarski kapitan, co jest jego prawem, nienawidzi Stillera z jakiegoś powodu i ze względu na posłuszeństwo wobec ojczyzny, które przed chwilą ślubowaliśmy, może mnie zabić. Bez długiego cackania się, zgodnie z rozkazem... PS Mój obrońca, kiedy mu mimochodem opowiedziałem ten sen, był wyraźnie oburzony. Rozmawiamy o wojsku. Nie wystarcza mu, że dla świętego spokoju (spokoju między moim obrońcą i mną) uznaję je za zło konieczne. Zdaje się, że siła zbrojna również i w Szwajcarii uważana jest za rzecz świętą; obrońca mój nie może tolerować tego, żebym miał o wojsku niepochlebne sny. W rzeczywistości, utrzymuje, żaden oficer szwajcarski nie dopuściłby się wypowiedzenia tego rodzaju niestosownej, wręcz karygodnej groźby. - Ręczę za to! - mówi z dumą oficera szwajcarskiego w randze co najmniej majora. - Ręczę! - powtarza kilkakrotnie. Odpowiedź na list pana Wilfrieda Stillera, brata zaginionego - niestety, znowu nie zrobiłem kopii - mniej więcej takiej treści: Pański serdeczny list do zaginionego brata bardzo mnie wzruszył, drogi panie Stiller. Przypomniała mi się moja matka, tak że łzy zakręciły mi się w oczach. Proszę wybaczyć, że tak długo nie odpisywałem. Moje życie jest stekiem zaniedbań! Nie czuję się dotknięty, że mnie pan o nic nie pyta, przeciwnie, dziękuję panu za to, jak również za braterskie zaproszenie. Przypomniało mi ono mego brata oraz fakt, że również wobec niego dopuściłem się zaniedbań. Rzadko spieraliśmy się, nigdy nie dochodziło do długotrwałych i poważnych kłótni, ponieważ, jak mi się zdawało, nic poważnego nas nie łączyło; tylko dlatego, że byliśmy braćmi, chodziliśmy razem na wędrówki; siadywaliśmy razem w namiotach, spędzaliśmy milczące godziny przy ognisku. Dlaczego zaniedbałem również i mego brata? Przyjaciele muszą się wzajemnie rozumieć, aby być przyjaciółmi; bracia są w każdym razie braćmi i ostatecznie, ma pan rację, nie byłoby ważne, kim jestem, gdybym tylko był prawdziwym bratem! W tym sensie... Ostatnia nowina: amerykański paszport, z którym objechałem pół świata, jest sfałszowany. Czyż nie powiedziałem tego memu obrońcy kilka tygodni temu? Wydaje się, że nie umiem się zwierzać. Każde słowo jest fałszem i prawdą; to istota słowa i kto chce wierzyć albo wszystkiemu, albo niczemu... Mojego prokuratora (wrócił wczoraj z Pontresiny) również nie interesuje Meksyk, ale za to bardzo go interesuje Nowy Jork; wpada przy tym bezustannie w nieurzędowy, familiarny ton. Powiada: - Moja żona przecież bardzo lubiła Nowy Jork. - Doprawdy? - mówię. - Mieszkała przy Riverside Drive. - Aha! - Pan wie, gdzie to jest? - Oczywiście. - Przy 108 ulicy. - Ach, to tuż obok uniwersytetu Columbia. - Racja! - powiada. - Bardzo ładna okolica - mówię. - Widok na Hudson, wiem... I tak dalej. Z początku wydaje mi się, że w trakcie pogawędki chce mnie tylko wybadać, czy naprawdę znam Nowy Jork, czy tam mieszkałem. Zdaję egzamin w szybkim tempie. Times Square i Fifth Avenue, Rockefeller Center, Broadway, Central Park i Battery, to miejsca, które pan prokurator sam oglądał przed pięciu laty, podczas tygodniowego pobytu w Nowym Jorku. - Zna pan Rainbow Bar? - zapytuje. Kiwam głową, pozwalam mu się zachwycać. Ponieważ cenię mężczyzn, którzy umieją się zachwycać, nie prostuję stanu faktycznego. Rainbow Bar, w którym mój prokurator spędził widocznie niezapomniany wieczór, nie jest mianowicie najwyżej położonym barem na Manhattanie - Empire State Building jest wyższy. Ale nie przerywam mu. Rozumiem, był to punkt szczytowy w jego życiu; w Rainbow Bar spotkał swoją żonę po długoletniej rozłące. Zapytuję z kolei: - Zna pan również Bowery? - Gdzie to jest? - pyta. - Third Avenue. - Nie, nie znam. Bowery, nazwa niegdyś holenderska, to dzielnica, do której nawet policja nie zagląda, obszar zamieszkany przez straceńców, choć położony w centrum Manhattanu. Wystarczy skręcić za róg marmurowego pałacu sprawiedliwości, naprawdę, a po stu krokach jest się w królestwie straceńców, pijaków, wykolejeńców wszelkiego rodzaju, wśród ludzi, na których samo życie wydało wyrok. Nawet więzienia są dla nich niepotrzebne; kto wylądował w Bowery, ten nie wydostanie się już stamtąd. Latem nędzarze leżą w rynsztokach lub na bruku; chcąc się tamtędy przedostać, trzeba skakać jak konik szachowy. Zimą wysiadują przy żelaznych piecykach przytułków. Drzemią, kłócą się, chrapią, opowiadają ciągle te same historie albo tłuką się ze sobą. Śmierdzi tam samogonem, naftą, nie mytymi nogami. Kiedyś widziałem postać, której nigdy nie zapomnę. Była trzecia w nocy, kiedy jak zwykle wracałem od Blacky do domu. Skracałem sobie w ten sposób drogę, sądziłem, że o tej porze nie będzie nikogo na ulicy, zwłaszcza w ten siarczysty mróz. Na górze huczała przestarzała kolej nadziemna, okna wagonów pełne były ciepłego światła. Na ulicy wirowały brudne strzępy, wałęsały się psy. Ujrzawszy go, ukryłem się za żelaznym filarem kolei nadziemnej. Miał na głowie czarny melonik jak dyplomata, pan młody lub gangster; twarz była zakrwawiona. Poza tym miał na sobie krawat, białą koszulę, czarną marynarkę i na tym koniec; dolna część ciała była całkowicie naga. Na cienkich, szarofioletowych starczych nóżkach miał tylko podwiązki i buciki. Był widocznie pijany. Klął, padał, pełzał po oblodzonym bruku. Przemknął samochód z zapalonymi reflektorami, dzięki Bogu nie przejechał go. Wreszcie stary znalazł swoje spodnie, próbował wstać, opierając się o ja- kąś latarnię, i włożyć nogi w czarne nogawki, ale pośliznął się i znowu leżał jak długi na oblodzonym bruku. Rozważałem oczywiście, czyby mu nie pomóc, ale bałem się wplątać w jakąś historię, na co nie mogłem sobie pozwolić. Tymczasem staremu udało się wsunąć do nogawki przynajmniej lewą nogę. Życząc mu w duchu powodzenia, zamierzałem oddalić się. Usłyszałem głosy pełne szyderczej nienawiści, niezawodnie skierowane pod adresem nieszczęśnika, nie widziałem ludzi. Cofnąłem się natychmiast w cień żelaznego filaru. W górze huczała kolej nadziemna. Przy próbie wpakowania drugiej nogi w spodnie stary znowu potknął się, runął na ziemię zupełnie nagi, rzęził. Wiatr porwał jego czarny melonik. Pijak nawet się nie opędzał, kiedy go pies zaczął obwąchiwać. Dygocąc postanowiłem wycofać się, przemykając od jednego filara do drugiego. Przeciwną stroną ulicy szli ludzie, którzy również nie pomogli staremu. Wiadomo, co z takiego mieszania się może wyniknąć! W rezultacie miłosierny samarytanin musi udowadniać, że nie jest mordercą, dostarczać alibi i tak dalej. Nie mogłem tego zrobić ze względu na Blacky! Jeszcze jeden blok i będę mógł wsiąść do kolei nadziemnej, za dwadzieścia minut znajdę się w domu; na pewno Blacky telefonowała już, żeby mi powiedzieć dobranoc. Z daleka stary wyglądał jak ciemny tobołek leżący na ziemi, jedyna rzecz, której ostry wiatr nie porwał ze sobą. Nagle stanął obok mnie jakiś facet i położył mi rękę na ramieniu. Miał szczeciniastą brodę, łysinę i zaczerwienione rybie oczy. Nie wyglądał nawet niesympatycznie. Poprosił o papierosa i ogień. Zadowolił się tym i ruszył w swoją drogę. Ujrzawszy ciemny tobołek na bruku, zbliżył się do niego, na co ja się nie odważyłem, i poszedł dalej. Na górze znowu zahuczała kolej nadziemna. Wreszcie wziąłem na odwagę, wróciłem do pijaczyny, który się już nie ruszał. Leżał na brzuchu, fioletowy z zimna, płowe włosy były zakrwawione. Dostrzegłem ranę na potylicy, potrząsnąłem nim, podniosłem jego rękę. Nie żył. Twarz jego przeraziła mnie. Uciekłem jak szalony. Nie zameldowałem o nim nikomu, choć był to mój własny ojciec. - Ojciec pana? Prokurator uśmiecha się. Zdaje się, że nie wierzy w to, tak samo zresztą jak w zamordowanie przeze mnie żony. Pyta, jakby nie dosłyszał. - Ojciec pana? - Mój ojczym - mówię. - Ale bądź co bądź... Jednak prokurator nawet wtedy, kiedy mi nie może uwierzyć, jest o wiele milszy od mego obrońcy. Nie oburza się, kiedy nasze pojęcia o prawdzie nie pokrywają się ze sobą. Stuka papierosem w pudełko i powiada: - Oczywiście moja żona nie poznała takich dzielnic. Ciągle wraca do tej swojej żony. - Zna pan Fire Island? - Owszem. Dlaczego pan pyta? - Żona mówi, że tam bardzo pięknie. W ogóle okolice Nowego Jorku... - Są bardzo piękne. - Niestety, moja żona nie miała własnego wozu. O ile mi wiadomo jednak, jeździła często z przyjaciółmi. - To konieczne. - A pan miał własny wóz? - Ja? - śmieję się - nie! Mam wrażenie, że słowa te ucieszyły go z jakiegoś powodu, uspokoiły, dodały mu otuchy, uwolniły od jakiejś myśli, której nie potrafię odgadnąć. - Nie - potwierdzam - nigdy nie miałem własnego wozu, jeździłem wtedy całe lato wozem biednego Dicka, który leżał chory. Tym razem moje wyznanie z jakichś nie znanych mi powodów nie ucieszyło go. Czuję tylko, że moje weekendowe wyjazdy bardzo go interesują. Nie ulega kwestii, że Nowy Jork jest w lecie nie do zniesienia. Każdy, kto może, wyjeżdża, kiedy tylko ma wolną chwilę. Setki tysięcy wozów pędzą na przykład w niedzielę przez most Washingtona, po trzy obok siebie, uwożąc armię mieszczuchów, którzy gwałtownie poszukują natury. Tymczasem natura już od dawna rozpościera się po obu stronach. Przesuwają się jeziora, lasy o zielonym podszyciu, lasy nie przetrzebione, bujne, rozległe pola bez jednego choćby domu. Istna rozkosz dla oczu, raj na ziemi. Ale właśnie o to chodzi, że się to wszystko mija. W tej ruchomej taśmie lśniących wozów, które utrzymują przepisowe tempo czterdziestu do sześćdziesięciu mil na godzinę, nie można się po prostu zatrzymać, żeby na przykład powąchać świerkową szyszkę. Tylko w razie defektu wolno zboczyć na murawę, a nawet trzeba to zrobić, żeby nie zakłócić w sposób nieodwracalny biegu ruchomej taśmy. Kto zboczy bez takiego powodu, płaci karę. A więc jazda naprzód, wciąż naprzód! Szosy są oczywiście doskonałe, spokojnymi zakrętami biegną przez rozległy kraj łagodnych wzgórz, pełnych zielonej samotności. Ach, gdyby tylko można było wysiąść z wozu, człowiek znalazłby się na łonie natury, jak je sobie wyobrażał Jean Jacques Rousseau. Oczywiście są wyloty, mądrze pomyślane, przez które bez narażania na szwank życia, bez skrzyżowań, bez dawania sygnałów można zjechać z szosy i przez arabeskę szeroko zakreślonych wiraży dostać się na boczną drogę. Wiedzie ona jednak do jakiejś osady, do jakiegoś zakładu przemysłowego, na lotnisko. A my chcemy przecież znaleźć się na łonie natury! Więc z powrotem na ruchomą taśmę! Po dwóch czy trzech godzinach ogarnia mnie zdenerwowanie. Ponieważ wszyscy jadą, wóz przy wozie, trzeba chyba przyjąć, że istnieją jakieś cele, dla których się ta jazda opłaca. Jak mówiłem: cały czas natura jest w zasięgu naszych rąk, ale nie można się do niej dostać, przekroczyć jej progu; przepływa obok nas jak kolorowy film, ukazujący lasy, jeziora i trzciny. Obok nas pędzi nash ze skrzeczącym głośnikiem: nadają reportaż z meczu baseballowego. Próbujemy zwiększyć szybkość, aby zmienić sąsiada, wreszcie udaje nam się to. Teraz mamy u boku forda, słyszymy VII sonatę Beethovena, która również nie jest nam w tej chwili potrzebna do szczęścia. W tej chwili bowiem chciałbym się tylko dowiedzieć, dokąd nas ta cała jazda właściwie ma zaprowadzić? Czy to jest do pomyślenia, żeby można było tak jechać przed siebie całą niedzielę? Owszem, jest do pomyślenia! Po mniej więcej trzech godzinach, tylko po to, żeby wreszcie móc wysiąść z wozu, skręcamy do tak zwanego Picnic-Camp. Płacimy skromną opłatę za dostanie się na łono natury, składającej się z idyllicznego jeziora, z dużej łąki, na której gra się w baseball, z lasu pełnego wspaniałych drzew. Bo poza tym jest to park lśniących wozów, wśród nich hamaki, stoliki do jedzenia, megafony i płytki do gotowania, objęte opłatą za wjazd. W jednym z wozów widzę młodą kobietę zatopioną w lekturze ilustrowanego magazynu. How to enjoy life. Nie ona jedna zresztą woli nie ruszać się z wygodnego wozu. Obóz jest bardzo duży. Po jakimś czasie znajdujemy nieco bardziej strome zbocze, na którym nie ma ani wozów, ani ludzi; tam bowiem, dokąd nie dociera samochód, człowiek nie ma nic do roboty. Drobna opłata okazuje się pod każdym względem usprawiedliwiona: w lesie stoją kosze na śmieci, są i studnie z wodą do picia, i huśtawki dla dzieci - łącznie z opiekunką. Domek z coca-colą i ubikacjami, bardzo romantyczna budowla, zaspokaja powszechne potrzeby. Pierwsza pomoc lekarska, na wypadek gdyby się ktoś zaciął w palec, telefon gwarantujący stałe połączenie z miastem oraz wzorowa stacja benzynowa, wszystko jest wśród tej prawdziwej i poza tym nie tkniętej natury, w tym rozległym kraju, nie deptanym ludzką nogą. Próbowaliśmy postawić stopę na tej ziemi. Jest to możliwe, ale niełatwe, ponieważ nie ma ścieżek dla pieszych i trzeba nie lada szczęścia, żeby znaleźć boczną wąską drogę, przy której od biedy można zaparkować wóz. Jakaś para zakochanych, obejmujących się wzajemnie, podziwia nenufary na wodzie nie z brzegu, lecz z samochodu, jak to jest w zwyczaju. Głośnik ich gra tak cicho, że wkrótce wcale go już nie słyszymy. Po zrobieniu kilku kroków jesteśmy w puszczy dziewiczej. Dookoła latają motyle, bardzo możliwe, że jesteśmy pierwszymi ludźmi, jacy zjawili się w tym miejscu. Na brzegu wokół jeziora nie ma pomostu ani chaty, ani śladu ludzkiej ręki, na przestrzeni kilku kilometrów spotkaliśmy jednego jedynego rybaka. Zobaczywszy nas podszedł, zaczął gawędzić, usiadł natychmiast obok nas, żeby nie łowić ryb w samotności. Około czwartej po południu rozpoczyna się ta sama jazda co rano, tylko w odwrotnym kierunku i w o wiele wolniejszym tempie. Nowy Jork wchłania swoje miliony, zatory są nie do uniknięcia. W upale ludzie czekają i pocą się, czekają i próbują posunąć się naprzód o długość wozu; potem znowu jedzie się krok za krokiem, znowu chwile, w których można jechać nieco prędzej, znowu zatory. Widać węża składającego się z czterystu lub pięciuset wozów, które lśnią w skwarze, helikoptery krążą nad okolicą, opuszczają się nad stojącymi bez ruchu kolumnami samochodów, zawiadamiają przez głośniki, które drogi są mniej zapchane. Trwa to trzy, cztery lub pięć godzin. Wreszcie jesteśmy w Nowym Jorku, oczywiście dość wykończeni. Z radością bierzemy natrysk, choć nie na wiele się to przydaje, z radością wkładamy świeżą koszulę i idziemy do chłodnego kina. Jeszcze o północy człowiek ma wrażenie, że przebywa w piekarni, wilgoć oceanu wisi nad lśniącym miastem. O spaniu przy otwartym oknie nie ma mowy. Szum silników i ciche kwilenie opon samochodowych nie ustają, dopóki nie weźmie się środka nasennego. Samochody jadą dzień i noc... - Wiem - mówi prokurator po moim sumiennym opisie - wiem, zupełnie tak samo przeżywała to moja żona. - Prawda? - Twierdzi, że lato w Nowym Jorku to coś okropnego. - Wszyscy tak mówią. - Wprost potworne! - A mimo to jest to urzekające miasto - mówię na zakończenie - wspaniałe miasto! Wreszcie prokurator zdobywa się na pytanie. - Kto towarzyszył panu w tych wycieczkach? Jeżeli dobrze słyszałem, nie wyjeżdżał pan samotnie. - Nie. - Czy wolno zapytać... - Panie prokuratorze - mówię - w każdym razie nie była to pańska małżonka. Uśmiecha się, spogląda na mnie. - Daję słowo honoru - oświadczam. Dziwne są te przesłuchiwania. Odpowiedź Wilfrieda: Wielce Szanowny Panie! Pański wczorajszy list bardzo mnie zaskoczył, jak to Pan sobie zapewne może wyobrazić. Pan doktor Bohnenblust bowiem, który był tutaj swego czasu, by zabrać do swoich akt album fotograficzny mego brata, twierdził stanowczo, że jest pan naprawdę moim bratem. Zwolnienie Pana z aresztu miało być kwestią dni, przyjmując, że Pan, względnie mój brat, nie miał nic wspólnego z aferą Smirnowa. Powiedziałem od razu panu doktorowi Bohnenblustowi, że, o ile mi wiadomo, brat mój po powrocie z Hiszpanii nie zajmował się już polityką, a w żadnym razie nie był niczyim agentem. Proszę mi wybaczyć niestosowny list, który do Pana swego czasu napisałem. Co się tyczy mojej wizyty, o której zaniechanie prosi mnie Pan ze względu na możliwość jej mylnej interpretacji, muszę Panu niestety zakomunikować, że w myśl pisma sędziego śledczego zostałem urzędowo wezwany do stawienia się celem konfrontacji; sądzę, że jest Pan o tym poinformowany. Może Pan sobie wyobrazić nasze ówczesne zdenerwowanie i zechce Pan chyba zrozumieć i wybaczyć mój pośpiech. Chciałbym też podziękować Panu za Pański krótki, tak wyrozumiały mimo mej pomyłki list, którego napisanie przyszło panu zapewne z trudnością. W nadziei, że nie uzna Pan za natręctwo, jeżeli powtórzę naszą prośbę, aby po zwolnieniu z aresztu zamieszkał Pan u nas, jeśli nawet nie jest Pan moim zaginionym bratem, łączę pozdrowienia dla Pana, jak również dla doktora Bohnenblusta wraz z najlepszymi życzeniami, żeby sprawa Pańska przybrała pomyślny obrót. Z głębokim szacunkiem Wilfried Stiller, inżynier rolnik. Julika nic nie wie o aferze Smirnowa, w każdym razie nic dokładnego. Zdaje się, że była to afera polityczna, która kilka lat temu, jak to się mówi, narobiła wiele szumu, tak wiele, że opinia publiczna w końcu przestała się orientować, co zaszło naprawdę... Dziś, niestety, deszcz! Nasze popołudnie za kaucją spędzamy w hotelu Juliki. I tak zapomniała wziąć ze sobą ogromnie pilny list do Paryża; oczywiście towarzyszę jej. Kiedy portier z całkowicie dwuznaczną miną zamierza skierować mnie do hallu, Julika powiada nie czerwieniąc się: - To mój mąż. - Teraz portier rumieni się, mruczy słowa przeproszenia i osobiście prowadzi mnie do windy jak czcigodnego gościa. Uznaję to kłamstwo za konieczne i przyjmuję je z zadowoleniem. W windzie, sam na sam z Juliką, gorąco wychwalam jej zuchwałą przytomność umysłu. Później, kiedy jesteśmy w jej pokoju, nie mówię już dalej o tej sprawie, co jednak zapewne jest błędem. Czy Julika naprawdę mnie kocha? Tylko tego brakuje, żebym był o nią zazdrosny! Mężczyzna w Paryżu, do którego Julika pisuje takie pilne i pękate listy, nazywa się Dmitricz. Jest to zapewne sfrancuziały Rosjanin ze starej emigracji, nazywa się Jean Louis Dmitricz. Nie powiedziała mi tego; wyczytałem to z koperty, którą po wejściu do pokoju położyła pod białą torebką, by znowu nie zapomnieć. Ukradkiem rzuciłem okiem na adres, podczas gdy Julika długo się przed lustrem czesała, pudrowała i malowała. Znowu śnił mi się mundur. Spacer po dziedzińcu więziennym, którego czworobok przypomina mi krużganki starych klasztorów. Kto nie pragnie czasami zostać mnichem! Gdzieś w Serbii czy w Peru, wszystko jedno, wszędzie oświetla nas to samo słońce, a okoliczność, że to jest wszystko jedno, byłaby właśnie wolnością, wiem o tym. A potem ten czworobok mego dziedzińca więziennego z jesiennymi gałęziami, z gruchającymi gołębiami, a zwłaszcza z moją bezczynną osobą przypomina mi znowu większy wprawdzie, obstawiony rzeźbami, ale również otoczony fasadami i murami przeciwpożarowymi dziedziniec - ogród nowojorskiego Museum of Modern Art. Czy miałem wtedy większą wolność niż teraz? Mogłem pójść, dokąd chciałem, a jednak były to dla mnie paskudne czasy. Właściwie to wcale nieprawda, że tęsknię za nimi lub za jakimkolwiek okresem mego życia. PS Julika: albo zaginiony Stiller, porównując tę kobietę z zimnokrwistym stworzeniem morskim, mylił się po prostu, albo też o to, że Julika nie była kobietą, należało winić jego. Albo też od czasu zaginięcia Stillera Julika przeżyła coś, co ją gruntownie odmieniło. Ale co? PS Może ten Jean Louis Dmitricz jest agentem, a może woźnym w jej szkole tańca, siedemdziesięcioletnim faktotum, a jej list do niego był taki gruby, ponieważ zawierał formularze, które Julika miała podpisać... Czy ja wiem zresztą? A może ten monsieur Dmitricz to krawiec damski albo sublokator, któremu posłała umowę, albo jej lekarz, adwokat. Istnieją tysiące możliwości... Mój przyjaciel, prokurator, to dar niebios. Jego uśmiech zastępuje mi whisky. Jest to uśmiech niemal niewidoczny, zwalnia partnera od gorączkowych wyjaśnień, daje mu spokój. Jakże rzadko spotyka się taki uśmiech! Tylko u człowieka, który sam płakał i przyznaje się przed sobą do tego, może zakwitać taki dobry, bardzo precyzyjny w swojej wiedzy, wcale nie zamazany, ale daleki od lekceważenia uśmiech. Pan doktor Bohnenblust, mój obrońca z urzędu, ma oczywiście rację: żebym mu sto razy opowiadał, jak wygląda pożar kalifornijskiego tartaku Redwood, w jaki sposób szminkuje się amerykańska Murzynka oraz jaki kolorowy jest Nowy Jork wieczorem podczas zawiei śnieżnej połączonej z burzą (to bywa) albo jak się urządzić w porcie Brooklynu, żeby móc bez papierów wyjść na ląd - nie będzie to dowodziło, że tam byłem. Żyjemy w epoce reprodukcji. Znacznej części obrazu świata, jaki w sobie wytwarzamy, nie widzieliśmy własnymi oczyma. Dokładniej: może nawet widzieliśmy, ale nie w danym miejscu. Z daleka oglądamy, słuchamy, dowiadujemy się. Nie trzeba opuszczać tego miasteczka, żeby jeszcze dzisiaj mieć w uszach głos Hitlera, żeby poznawać szacha perskiego z odległości trzech kroków, wiedzieć, jak monsun wyje nad Himalajami albo jak wygląda dno tysiąc metrów pod powierzchnią morza. Każdy może to dzisiaj wiedzieć. Czy z tego wynika, że byłem kiedyś na dnie morskim albo choćby prawie na szczycie Mount Everest (jak Szwajcarzy)? Zupełnie tak samo jest z życiem wewnętrznym. Dziś każdy je może znać. Do diabła, jak mam udowodnić mojemu obrońcy, że poznałem własne mordercze instynkty nie przez CG. Junga, zazdrość nie przez Marcela Prousta, Hiszpanię nie przez Hemingwaya, Paryż nie przez Ernsta Jungera, Szwajcarię nie przez Marka Twaina, Meksyk nie przez Grahama Greena, śmiertelny strach nie przez Bernanosa, absolutną niemożność osiągnięcia celu nie przez Kafkę, a wszystko inne nie przez Tomasza Manna? To prawda, że można tych panów nigdy nie czytać, ma się ich niejako w sobie już dzięki znajomym, którzy ze swej strony przeżywają wszystko jako plagiaty. Cóż to za epoka! W ogóle nic już nie znaczy, że ktoś widział mieczniki, że kochał Mulatkę; wszystko to można mieć na poranku filmów popularno-naukowych. A mieć własne myśli, mój Boże, w naszym stuleciu jest już rzadkością znalezienie kogoś, kto nie byłby plagiatem jakiegoś określonego profilu. Patrzenie na świat tylko i wyłącznie poprzez Heideggera świadczy już o wybitnej indywidualności, my pozostali bowiem pływamy w cocktailu zawierającym nieomal wszystko, w szlachetny sposób zmieszanym przez Eliota, mamy na wszystko radę i nawet nasze opowiadania o świecie widzialnym, jak mówiłem, nic nie znaczą. Dziś (z wyjątkiem Rosji) nie istnieje już terra incognita. Więc po co te wszystkie opowiadania! Nie wynika z nich, że się przy tym było. Mój obrońca ma rację. A jednak! Przysięgam, że: Istnieje Mulatka imieniem Florence, córka robotnika portowego, widywałem ją co dzień, gawędziłem z nią kilka razy, niestety przez płot bardzo utrudniający kontakt, sporządzony ze starych beczek po smole, obrośnięty gęstymi krzakami jeżyn. Ta Florence o ruchach gazeli istnieje. Oczywiście, śniłem o niej po nocach najdziksze sny; ale mimo to rankiem istniała w najprawdziwszej rzeczywistości. Kiedy na drewnianej „porche” rozlegał się stuk jej pantofelków na wysokich obcasach, stawałem za dziurawymi zasłonami chatki z gontów, aby zobaczyć Florence. Przeważnie było już za późno. Czekałem więc, aż się znowu pojawi z wiadrem, chluśnie pomyjami pod mój płot i kiwnie głową, bo w tym momencie, trawiony ślepą namiętnością, wybiegałem z chaty. Mówiła: - Halo! - Odpowiadałem: - Halo! - Nie śmiem opisywać jej białego uśmiechu na ciemnej twarzy; również i ten uśmiech znany jest z filmów popularnych, z czasopism, a nawet z tutejszego variete, wiem o tym, a jej dziwny głos uwieczniony jest na płytach, prawie jej głos... Potem, kiedy niezupełnie przypadkowo znajdowałem się akurat w swoim ogródku, Florence pytała: - What about your cat? - Pewnego razu mianowicie, już kilka miesięcy przedtem, zapytałem Florence, czy nie widziała mojej znienawidzonej kotki, owej powabnej bestii, którą z powodu jej pełnego wyrzutów parskania zamknąłem pewnego wieczoru w lodówce; wspominałem już, zdaje się, o tej historii. Florence oczywiście nie wiedziała o tym lodówkowym intermezzo, ale chyba domyślała się moich walk wewnętrznych z czarną kocicą (była szara, nazywano ją „Little Grey”, ale w nocy pod moim zamkniętym oknem wydawała się czarna) i uważała, że powinienem odnosić się do zwierzaka z większą miłością. Tymczasem przedmiotem mojej miłości była Florence. Kotka czuła to doskonale. Florence chyba także... Kiedy Florence nie było w domu, kiedy nie rozlegał się jej niezwykły głos, chodziłem po naszej dzielnicy od baru do baru, żeby ją znaleźć, często bez powodzenia. Raz jednak rzeczywiście ją znalazłem. Wiadomo, jak Murzyni tańczą. Partnerem jej był wtedy jakiś półczarny sierżant armii USA. Dokoła nich obojga utworzył się krąg ciekawych, tak tańczyli, a rozentuzjazmowani widzowie klaskali w coraz szybszym tempie, wpadając wreszcie w szał. Sierżant, wysoki drągal o wąskich biodrach lwa, nogach jak z gumy, na pół otwartych, lubieżnych ustach oraz oczach pełnych ekstazy, drab z klatką piersiową i ramionami niewolnika dłuta Michała Anioła, nie mógł już dłużej i Florence tańczyła sama. Mógłbym go teraz zastąpić - gdybym umiał tańczyć. Florence ciągle jeszcze tańczyła sama. Zbliżył się teraz inny, żeby nią obracać ledwie dotykając jej palców, krążyć wokół niej, później jedną ręką z rozmachem cisnąć niemal na posadzkę, potem chwycić za biodra i podnieść tak wysoko, że głową omal nie dotknęła niskiego sufitu. Florence zrobiła przy tym ramieniem ruch tak królewski, gest takiego tryumfu, że człowiek świadomy swego pozbawionego wyrazu ciała czuł się jak kaleka, i opadła na parkiet jak ptak nie mający ciężaru; teraz, podczas kiedy tańczyła dalej, słychać było już tylko głuche dudnienie bębna z puszczy dziewiczej, bezdźwięczne dygotanie, jakąś szalejącą ciszę. Potem nagle, nie zdradzając ani śladu zmęczenia, Florence roześmiała się i przerwała taniec, swobodnie jak dziecko, dziecko bardzo szczęśliwe, któremu pozwolono przejechać się na karuzeli i które jeszcze promienieje radością. Przeciskając się między stolikami, zapewne żeby się upudrować, zobaczyła mnie, powiedziała: - Halo! - Odpowiedziałem: - Halo! - a ona na to nawet: - Nice to see you! - Było to gorzką pociechą w moim zmieszaniu, wiedziałem bowiem doskonale, że nigdy nie mógłbym wystarczyć tej dziewczynie. Tym bardziej za nią tęskniłem. Potem, pewnej upalnej niedzieli, znowu usłyszałem stuk jej obcasów, którego mi tak długo było brak, ukryłem się za zasłoną i oto, co zobaczyłem: ojciec jej, robotnik portowy, w czarnym ubraniu, wskutek czego wyglądał trochę na kelnera, a trochę na duchownego, chodził z miotłą w ręku, uprzątał tylną część ogrodu. Krzaki przybrane były barwnymi wstążkami, barwne wstążki zdobiły również mój płot z beczek po smole, Florence w przesadnej toalecie wieczorowej, kolorowa jak papuga, wynosiła z mieszkania krzesła. Wyglądało na to, że ma się odbyć zabawa ogrodowa. Matka Florence, również taka Matka - Ziemia, zjawiła się z olbrzymim tortem, postawiła go na stole przykrytym białym obrusem, rozpostarła ponad nim czarny parasol, żeby tort nie roztopił się w słońcu, potem ozdobiła go kwiatkami. Ukryty za zasłoną dzieliłem jej podniecenie. Podczas gdy dokerowi chodziło tylko o to, żeby schody były czyste i w ogrodzie nie było ani odrobiny śmieci, ani uschniętych gałązek, a szczególnie starych puszek (wyrzucał je za mój płot), ani nawet zapałki, krótko mówiąc, podczas gdy ojciec pochłonięty był wyłącznie swoją miotłą, matka i córka miały pełne ręce roboty. Na stole zjawiła się wielka waza kruszonu, umieszczona również pod parasolem, stanęły rzędem różnego rodzaju i wielkości szklanki i kieliszki. Stopniowo zjawiali się goście, rodziny z dziećmi w rozmaitym wieku, wszystkie kobiety w jaskrawych wieczorowych toaletach, wskutek czego ogród wyglądał wkrótce jak ptaszarnia, wszyscy mężczyźni na czarno, no i oczywiście w białych koszulach. Jeden przyjechał nashem, ale nie był to model z ostatniego roku; ten gość miał okulary w rogowej oprawie. Było bardzo gorąco. Wyglądało na to, że po pierwszych powitaniach towarzystwo niewiele ma sobie do powiedzenia. Sierżant stał na uboczu. Nawet małe bąki z kędzierzawymi włosami i wielkimi oczyma, chłopcy w białych koszulach, dziewczynki z barwnymi wstążkami w krótkich warkoczykach, zachowywali się grzecznie i wzorowo. Dorośli usiedli zakładając nogę na nogę, niektórzy palili cygara. Obok kilka kobiet, które pod względem koloru skóry nie były już Murzynkami; ich murzyńskie pochodzenie obok układu twarzy zdradzały tylko zęby, niezwykle kształtne kostki nóg, a przede wszystkim zwierzęca gracja ruchów, ręka porusza się zawsze tak, że ruch ten wypływa z ramienia, każdy zwrot głowy bierze początek w plecach i promieniuje na ramiona. Wolny czy też szybki, zawsze jest to ruch skończenie doskonały, nieświadomy, bez podrygiwania, bez usztywnienia innych partii ciała, płynie, wystrzela w górę lub spoczywa, zawsze harmonijny; krótko mówiąc, obok dziewcząt w rodzaju Florence, które pokonały już swoje skręcone włosy, znajdowali się w tym towarzystwie Afrykanie o szaroczarnej skórze i szarofioletowych wargach, o dłoniach jak bokserskie rękawice, ojcowie, których córki o wyprostowanych włosach trochę się wstydziły. Ów jegomość z nowym samochodem marki Nash nadawał ton; jak mówiłem, było bardzo gorąco, ale nikt nie zdejmował czarnej marynarki. Konwencjonalna nuda, wystawanie z cygarem w ustach, zamienianie paru słów, grzeczność gromady dzieciaków przypominająca tresurę cyrkową, sztywność wymienianych między krewnymi uprzejmości, poza tym nic, brak swobody i żałosne wysiłki, i różnorodna umiejętność demonstrowania rodzinie, że wytworne formy nie są tu czymś obcym, ta kompletna karykatura białego drobnomieszczaństwa, nie mającego o Afryce najmniejszego pojęcia - wszystko to było dla nich, jak sądzę, wydarzeniem. Teraz zachowywali się naprawdę jak biali. Kiedy zadzwoniono do mnie i ojciec-doker zaprosił mnie na kruszon, poszedłem oczywiście, w białej koszuli i najciemniejszej z moich marynarek. Wszyscy mówili: - Nice to see you! - a po nawiązaniu rozmowy: - How do you like America? Sierżant o wąskich biodrach lwa i barkach niewolnika z rzeźby Michała Anioła był tu, jak się dowiedziałem, tylko na urlopie, zasadniczo przebywał we Frankfurcie, po to, żeby Rosjanie nie podeszli zbyt blisko do Ameryki. Zapytałem go: - How do you like Frankfurt? - Z jego skwapliwych pochwał wywnioskowałem, że wszystkich nas, Europejczyków, wrzuca do tego samego kociołka. Nareszcie podeszła moja cudowna Florence. Podając mi szklankę kruszonu powiedziała: - This is Joe, my husband! Złożyłem jej gratulacje. - And what about your cat? Pobrali się owej niedzieli. Joe miał jeszcze całe trzy tygodnie urlopu, to znaczy, że przez dalsze trzy tygodnie Florence nie pokazywała się w domu ojca... Byłem zakochany, nie mogłem wytrzymać tak długo i nie popatrzeć na Florence chociaż na nabożeństwie. Wiedziałem już, do jakiego kościoła należy. Był to Second Olivet Baptist Church, mieścił się w baraku niewiele różniącym się od innych szop; miał tylko drewnianą gotycką fasadę, pochodzącą wedle moich przypuszczeń z lat dwudziestych naszego stulecia. W głębi na scenie, z lewej i z prawej od mikrofonu, wisiały dwie wielkie chorągwie, jedna amerykańska, druga biała, poza tym, z wyjątkiem czarnego fortepianu, nie było tu mebli, jak w sali gimnastycznej. Licznie zebrani wierni pomrukiwali dziwacznie, a na przodzie stał jakiś Murzyn w jasnym odświętnym ubraniu i zadawał głośno pytania; w każdym z nich powtarzało się słowo: grzech. Ludzie kiwali głowami, niektórzy wołali: - O yes, my Lord, o yes! - Pytania, wypowiadane z początku zwykłym tonem, powtarzały się z nieznacznymi zmianami, w miarę powtarzania ich zaś, choć Murzyn nie podnosił głosu, stawały się coraz bardziej natarczywe. Jakaś młoda kobieta zawołała: - I know, my Lord, I know! - Większość pomrukiwała, niektórzy patrzyli bezmyślnie przed siebie. Kobieta zaczęła jednak krzyczeć, wyrzucać z siebie całe zdania i jęczeć, miało się wrażenie, że trzeba jej przyjść z pomocą. Mężczyzna w jasnym niedzielnym garniturze, powtarzający bez przerwy swoje pytania, nie był już osobą, lecz człowieczym naczyniem głosu, który spływał na gminę, pytania jego zmieniły się w wezwanie, śpiew, wreszcie we wrzask, który przenikał do szpiku kości, głośny i bolesny. Jak echo z oddali, pomrukująca gmina odpowiadała z pochylonymi głowami, niektórzy zasłonili twarze rękami. Jęcząca kobieta, młoda Murzynka w eleganckim kapelusiku, białych rękawiczkach wyciągniętych ku niebu, z czerwoną torebką, zerwała się z ławki. - My Lord - skrzeczała - My Lord, my Lord! - Potem, przez nikogo nie powstrzymywana, padła na kolana, znikła mi z oczu, zaczęła zawodzić, jak się chyba zawodzi w celi tortur. Okrzyki jej, wypełnione skrajną udręką, nie różniły się już niczym od okrzyków rozkoszy. Głos kobiety roztapiał się w łkaniu. Ale ogólna modlitwa dobiegała końca, głos pytającego, coraz bardziej natarczywy, zagubił się w jakiejś niewyrażalnej błogości. Potem nastąpiła chwila wyczerpania, brak oddechu - i odprężenie. Podniosły się głowy, matrona przy fortepianie uderzyła kilka nie powiązanych akordów, służba kościelna rozdawała barwne wachlarze, ufundowane, jak wynikało z napisów, przez jakiegoś fryzjera (around the corner), wszyscy zaczęli się wachlować... Nie widziałem Florence, ale mogłem dojrzeć Joego w mundurze. Stał pod ścianą ze skrzyżowanymi rękami, nieruchomo, jakby spoglądał na ten lud z wysokości swego Frankfurtu. Było potwornie gorąco. Podczas tej przerwy zadowolony z siebie duchowny przypomniał przez mikrofon, że swego czasu Pan Bóg uratował również dzieci Izraela, że bardzo dobrze wie, jak trudno dziś zarobić dolara, dlatego nie gniewa się na tych, którzy się ociągają. Bóg jest nieskończenie cierpliwy, dlatego też ociągający się mają jeszcze sposobność wrzucenia czegoś do miseczki. Tymczasem zebrani gawędzili raźno i swobodnie, jak ludzie, którzy się dobrze czują. Kiedy kolekta osiągnęła wreszcie sumę, którą Bóg mógł się zadowolić na ten dzień, matrona przy fortepianie zagrała elektryzującą przygrywkę jak na dansingu; potem, gdy na sali zapadła cisza, stłumiła nieco akompaniament i towarzyszyła kazaniu ledwie dosłyszalnymi, markującymi jedynie rytm dźwiękami jazzu, które niepostrzeżenie, ale skutecznie umilkły, kiedy kaznodzieja doszedł do uroczystego orędzia: Bóg wie, że jesteśmy biedakami, ale zaprowadzi nas do Ziemi Obiecanej, ochroni nas przed komunizmem... Dokoła powiewały wachlarze ufundowane dla reklamy przez fryzjera, kurz pląsał w smugach słońca. Pachniało gazoliną, potem, perfumami. Prażąc się w słońcu, którego oślepiające promienie przedzierały się przez dziury w zasłonie, siedziałem obok jakiejś damy w czarnej jedwabnej sukni i starego Murzyna o szarych jak popiół włosach, wuja Toma, drżącą ręką powstrzymującego wnuczka, który nie powinien był poufalić się ze mną, jako z obcym. Przede mną siedział młody robotnik. Słuchał kazania, jak żołnierz słucha ostatnich meldunków z frontu. Dalej wzrok mój trafił wprost na brązową, dosyć jasną i bardzo ładną, obsypaną masą pudru szyję dziewczyny. (Ach, ta tęsknota za tym, żeby być białą, żeby mieć gładkie włosy, to nieustanne zabieganie, by być nie takim, jakim się zostało stworzonym, ta ogromna trudność zaakceptowania siebie samego! Znałem to i nagle zobaczyłem raz od zewnątrz własną udrękę, absurdalność naszej tęsknoty, żeby być czym innym, niż się jest!)... Po modlitwie, kiedyśmy znowu usiedli, otworzyły się boczne drzwi; z podwórza, z którego dochodziła przykra woń gazoliny, wypłynął chór aniołów - około dwudziestu Murzynek w białych sukniach, wśród nich Florence, prócz tego około dwudziestu Murzynów w białych koszulach i czarnych krawatach, każdy z czarną książką w ręku. Scena zapełniła się teraz. Jak gdyby ludzie ci właśnie przybyli do Ziemi Obiecanej, rozległy się tryumfalne dźwięki fortepianu, potem głosy. Najpierw ciche, podobne do szumu pola w upalny dzień; z oddali słychać było prastary strumień skargi, głuchy i monotonny jak fale. Powoli dźwięki narastały, zalały wszystko, huk głosów, na pół gniewnych, na pół pełnych radości. Potężny śpiew chwilami opadał, zanikał, w rzeczywistości nie milkł, nieskończona rzeka tęsknoty, szeroka jak Missisipi. Uniósł się nad nim raz jeszcze dźwięczny głos męski, jak fanfara, donośny, twardy, samotny, pełen błogiej nadziei, potem znowu tylko to dziwne brzęczenie jak nad skwarnym polem, upał w sali, kurz pląsający w słońcu, którego oślepiający blask wdziera się przez dziurawą żaluzję, woń gazoliny, potu i perfum... Po trzech tygodniach Joe znikł. Znowu słyszałem stuk wysokich obcasów, Florence, choć zamężna, wróciła, nawet zawołała coś w kierunku mego okna. Zbiegłem pędem po stromych schodach, o dziwo, nie potykając się, choć po drodze złamałem słupek od poręczy, znalazłem się przy płocie z beczek po smole, gdzie za krzakami jeżyn stała Florence. - What about your cat? - zapytała. Trzymała tę bestię na ręku. - D’you know she’s hurt? - powiedziała. - Awfully hurt! Była to rana na pyszczku. - And you don’t feel any pitty for her? - spytała. - You are cruel, you don’t love her. Podała mi kotkę. - You should love her! - Why should I? - Of course, you should! Taki był mój stosunek do Mulatki imieniem Florence. Dziś jeszcze, kiedy słyszę stuk wysokich obcasów, myślę o Florence; niestety, zawsze przychodzi mi również na myśl kotka. Julika odłożyła podróż do Paryża, żeby nie stracić naszego popołudnia za kaucją. Poza tym, jak powiedziała, niewykorzystanie takiego złocistego październikowego dnia byłoby po prostu grzechem. Nie wspomniała już ani słowem o swoim dawnym małżeństwie! Trochę mnie to niepokoi. Policja szwajcarska skłonna była przypuszczać, że znajdujący się przejazdem w Szwajcarii Rosjanin Smirnow jest agentem radzieckim. Kryptonim jego był jej nie znany. Miał jakoby kontaktować się z dwoma pomocnikami. Jeden występował pod pseudonimem „Węgier”, drugi „Szwajcar”; „Szwajcar” miał właśnie z owym Smirnowem pertraktować w dniu 18 I 1946 roku, a być może trudnił się również nielegalną służbą wywiadowczą. Wkrótce po owym dniu zameldowano policji zuryskiej o tajemniczym zniknięciu Stillera. Od tego czasu Stiller jest, zdaje się, dla policji szwajcarskiej pewnego rodzaju nadzieją. Czyż ten Stiller nie walczył kiedyś przeciw Franco? A wprawdzie antyfaszyzm uchodził przez pewien czas za cnotę szwajcarską, dziś jednak wystarczy być podejrzanym o sympatyzowanie ze Związkiem Radzieckim... Co mnie to zresztą obchodzi! PS W stosunku do faktu, że Szwajcaria nie tylko jest małym krajem, lecz wskutek biegu wypadków na świecie staje się coraz mniejsza, obrońca mój nie ma w ogóle poczucia humoru. To często utrudnia nasze rozmowy. Jest on (rzecz zrozumiała) przeciw przyszłości. Każda zmiana trwoży go. Więcej obiecuje sobie po przeszłości, a przy tym wie, że nadejdzie nie przeszłość, lecz przyszłość; to usposabia go jeszcze niechętniej do przyszłości. Jak dalece obrońca mój jest w tym względzie reprezentantem ducha narodu, nie wiem. Stale, również i wtedy, kiedy wcale o tym nie myślę, czuje się w jakimś stopniu atakowany, co go później doprowadza do zarozumiałości. - Wielkości kraju - powiada - nie można mierzyć ani jego powierzchnią, ani liczbą mieszkańców; wielkość naszego kraju to wielkość jego ducha. Ma słuszność. Prowokuje mnie tylko do sprzeciwu zarozumiałe i apodyktyczne twierdzenie, że Szwajcarom na pewno nie brak wielkości ducha. Staję się zaczepny, nie można przyznawać racji zarozumialcom, zapytuję o przejawy tej wielkości ducha, uchylam czoła przed plejadą postaci historycznych, które obrońca mój za każdym razem wypuszcza na mnie jak psy ze smyczy; a przecież pytałem go nie o wydarzenia historyczne, lecz na swój zaczepny sposób o objawy dzisiejszej wielkości szwajcarskiego ducha. - Pańska nienawiść w stosunku do Szwajcarii jest chorobliwa! - Jak to nienawiść? - Chce mi pan tylko wmówić, że nie jest pan Szwajcarem, a wobec tego i Stillerem - powiada - ale nie dam się na to nabrać; pańska nienawiść do Szwajcarii wcale jeszcze nie dowodzi, że nie jest pan Szwajcarem. Przeciwnie! - woła widząc, że się uśmiecham - właśnie tym się pan zdradza! Mój obrońca myli się; nie nienawidzę Szwajcarii, tylko zakłamania. Jest to zasadnicza różnica, choć w rezultacie często wychodzi na to samo. Może jako więzień jestem szczególnie wrażliwy na ich hasła wolnościowe. Cóż oni, u diabła, robią z tą swoją legendarną wolnością? Kiedy sprawa staje się choć trochę kosztowna, są równie ostrożni jak pierwszy lepszy poddany niemiecki. W rzeczywistości, kto sobie może pozwolić na to, żeby mieć żonę i dzieci, rodzinę z wszelkimi przynależnościami, a jednocześnie niezależny sąd, nie tylko w sprawach drugorzędnej wagi? Trzeba na to pieniędzy, żeby nie być zdanym na zamówienia, klientów, życzliwość społeczeństwa. A kto ma tyle pieniędzy, żeby naprawdę mógł sobie pozwolić na niezależny sąd, jest znów przeważnie zadowolony z panujących stosunków. Co to znaczy? To znaczy, że i w tym kraju rządzi pieniądz. Gdzież więc się podziewa ich sławetna wolność, którą zatykają za lustro jak zwiędły wawrzyn; gdzie się podziewa w rzeczywistości dnia codziennego? Mój obrońca potrząsa głową. - Jeżeli pan będzie tak mówił przed sądem - powiada tracąc nadzieję - przed zebraną prasą... Otóż to! - Tym sobie pan tylko zaszkodzi - mówi obrońca. Prawdopodobnie wolność w ogóle nie istnieje, przynajmniej nie ta, którą jakoby mają tutaj. Są tylko różnice w braku wolności; chętnie przyznaję, że tutaj mają stosunkowo łagodną formę tego braku wolności. Nie rozstrzelają mnie. Jestem i za to bardzo wdzięczny, ale nie mam obowiązku lubić ich zakłamania. Wiem, że mój obrońca inaczej nazywa to zakłamanie w formie najbardziej niebezpiecznej, występujące pod sztandarem, z pretensją do nietykalności i świętości. On to nazywa miłością ojczyzny. Głupio z mojej strony, że się tym ciągle zupełnie poważnie przejmuję. Nie można z tymi Szwajcarami mówić o wolności, ponieważ po prostu nie znoszą tego, by ją kwestionowano, by rozpatrywano nie jako monopol szwajcarski, lecz jako problem. W ogóle boją się każdego szczerego pytania. Zawsze myślą tylko na odległość odpowiedzi praktycznej, pożytecznej dla nich, właściwie więc w ogóle nie myślą, tylko się usprawiedliwiają. Pod żadnym pozorem nie ważą się mieć wątpliwości co do samych siebie. Czy nie jest to właśnie dowodem braku duchowej wolności? Potrafią wyobrazić sobie, że Francja lub Wielka Brytania kiedyś upadnie. Ale nie Szwajcaria, do tego Bóg, o ile nie stanie się komunistą, nigdy nie dopuści, bo przecież Szwajcaria to uosobienie niewinności. Zwróciłem uwagę, jak często mój obrońca na usprawiedliwienie Szwajcarii powołuje się na występki w Rosji, przemilcza zaś zbrodnie Hitlera; jak mu jako Szwajcarowi pochlebia potworny fakt istnienia gdzie indziej obozów koncentracyjnych. Właściwie, czego chce przez to dowieść w odniesieniu do swego kraju? Pewnego razu ośmieliłem się powiedzieć: - Mieliście szczęście, panie doktorze, że Hitler zagrażał waszej suwerenności, a przez to waszym interesom; to położyło tamę rozwojowi własnego faszyzmu. Ale chyba nie sądzi pan serio, że mieszczaństwo szwajcarskie, jedyne na świecie, nie miałoby ciągotek do faszyzmu, gdyby ten faszyzm nie zagrażał waszym interesom, lecz je polepszał? Próba jeszcze przyjdzie, drogi doktorze, oczekuję jej w napięciu. Adwokat zamyka swoją skórzaną tekę. - Jako wolny Szwajcar - powiada i znowu wydaje się, że jest obrażony - ...dlaczego pan się śmieje? Wolny! Wolny! Wolny! Na próżno proszę go, żeby mi raz powiedział: wolny od czego? a przede wszystkim wolny dla czego? Mówi po prostu, że jest wolny, a i ja, tak jak tu siedzę na pryczy potrząsając głową, byłbym wolny, gdybym miał tyle rozumu, żeby być ich zaginionym Stillerem. Z ręką na klamce, gotów do wyjścia na tę swoją wolność, mówi spokojnie, ale z troską w głosie: - Dlaczego potrząsa pan głową? Należałoby umieć myśleć. Należałoby umieć wypowiedzieć się tak, żeby im nie pozostało nic innego prócz prawdy. Widzę tylko, że nawet w państwie burżuazyjnym z wolnością, którą się tak szczycą, jak gdyby była po prostu wolnością człowieka, jest dosyć kiepsko. Mogę sobie obliczyć, że jako kraj, jako państwo między państwami, są tak samo pozbawieni wolności jak każdy twór mały wśród wielkich. Tak już jest i tylko dzięki swej niewielkiej roli, swemu dzisiejszemu brakowi własnej historii, mogą łudzić się od czasu do czasu pozorami niezależności. Również dzięki kupieckiemu rozsądkowi, który ze względu na handel zmusza ich do uprzejmości wobec potężnych; ten kto nie ma nic do zarzucenia potężnym, ponieważ z nich żyje, będzie się zawsze czuł wolny i niezależny. Co to ma jednak wspólnego z wolnością? Oglądam przecież ich twarze - czy są wolne od przymusu? A ich chód, sam ich paskudny chód, czy jest to chód człowieka wolnego? A ich strach, strach przed przyszłością, strach, że kiedyś mogą stać się biednymi, strach przed życiem, strach, że mogliby umrzeć bez ubezpieczenia na życie, wreszcie ich strach przed tym, że świat mógłby się zmienić, ich po prostu paniczny strach przed ryzykiem duchowym. Nie, nie są wolniejsi ode mnie, siedzącego na tej pryczy ze świadomością, że krok ku wolności (żadni przodkowie nie mogą go nam odebrać) jest krokiem olbrzymim, krokiem, przez który człowiek opuszcza wszystko, co dotychczas wydawało mu się pewnym gruntem, krokiem, który jeśli raz się na niego zdobędę, nie da się przez nikogo powstrzymać: krokiem w wiarę. Wszystko inne nie jest wolnością, lecz paplaniną. Ale mój obrońca może właśnie dlatego ma rację: po co miałbym to mówić zebranej prasie? Po co psuć im krew? Obrażać ludzi? Ostatecznie to tylko moja sprawa, czy będę kiedykolwiek wolny, wolny także od nich; sprawa człowieka bardzo samotnego. Raz po raz muszę stwierdzać, że z prokuratorem, moim oskarżycielem, rozmawia mi się o wiele lepiej niż z moim tak zwanym obrońcą. Prowadzi to jednak do poufałości nie pozbawionej niebezpieczeństwa. Dziś pokazał mi zdjęcie Sybilli, swojej żony, która za każdym razem przesyła mi ukłony. Rozmawiamy długo o małżeństwie, oczywiście zupełnie ogólnikowo. Prokurator uważa małżeństwo (widocznie pewne doświadczenia nasunęły mu wątpliwości) za coś zupełnie możliwego, choć trudnego. Oczywiście ma na myśli małżeństwo prawdziwe, żywe. Za warunki takiego związku uważa: obustronną świadomość, że nie mamy prawa do miłości naszego partnera; dożywotnią gotowość do tego, co żywe, nawet gdyby to zagrażało małżeństwu, a więc drzwi stale otwarte dla czegoś nieoczekiwanego, nie dla awanturki, ale dla śmiałego ryzyka; w chwili kiedy partnerzy sądzą, że mogą być pewni siebie, przeważnie już siebie utracili. Dalej: równouprawnienie mężczyzny i kobiety, rezygnacja z przeświadczenia, że wystarcza wierność w dziedzinie seksualnej, oraz z innego przeświadczenia, że bez wierności seksualnej małżeństwo w ogóle nie istnieje; możliwie jak najdalej idąca, uczciwa, ale nie bezwzględna szczerość we wszystkich tego rodzaju kłopotach. Ważna wydaje mu się również wspólna odwaga wobec otoczenia. Para przestaje być parą, kiedy jeden z partnerów lub oboje sprzymierzają się z otoczeniem, by wywierać na drugiego partnera presję. Dalej: odwaga myślenia bez wyrzutu, że partner może będzie beze mnie szczęśliwszy, poza tym przyzwoitość polegająca na niewmawianiu nigdy partnerowi, nieprzekonywaniu go, że jego wystąpienie ze związku małżeńskiego zabije nas itd... O tym wszystkim mówi, jak wspomniałem, ogólnikowo. Tymczasem ja obserwuję podobiznę jego żony, twarz wcale nie pospolitą, jedyną w swoim rodzaju, żywą, niezwykle miłą, o wiele bardziej pociągającą niż jego słowa, które są prawdziwe tylko dlatego, że ma przy tym na myśli swoje przemilczane doświadczenia z tą twarzą. Po chwili zwracam mu fotografię. - Tak - mówi mój prokurator - od czegośmy to właściwie zaczęli? - Od tego, że żona pańska oczekuje dziecka. - Tak - mówi prokurator - bardzo się cieszymy. - Miejmy nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze. - Miejmy nadzieję - powtarza prokurator. Jean Louis Dmitricz jest akompaniatorem w jej szkole tańca; pół - Rosjanin, bardzo wrażliwy, mężczyzna między czterdziestką i pięćdziesiątką, nieżonaty, utalentowany. Julika jest rada, że ma obok siebie takiego człowieka, mówi, że to po prostu jej podpora w Paryżu. To wszystko, co ma o nim do powiedzenia. Może jednak nie powinienem był jej wypytywać. Może uważa teraz, że jestem zazdrosny. Mój przyjaciel i prokurator zapytuje, czy znam „Annę Kareninę”. Potem: czy znam „Effi Briest”. Wreszcie: czy, jeżeli chodzi o opuszczonego małżonka, potrafię sobie wyobrazić inne zachowanie się niż to, jakie zostało opisane w tych arcydziełach. Bardziej wspaniałomyślne, dodaje i zaczyna opowiadać... Wydaje się, że mego prokuratora ogromnie zaprząta myśl, że owo bardziej wspaniałomyślne zachowanie się opuszczonego małżonka, które sobie potrafi wyobrazić, jemu samemu się nie udało. Słucham go przez całe popołudnie. Nieco zmieszany swoją szczerością (właściwie nie ma na nią ochoty, ale czuje się coraz bardziej zobowiązany do dokładności, by uniknąć wszelkiego rodzaju nieporozumień, i do trzymania się konkretnego przykładu z własnego doświadczenia), zapytuje od czasu do czasu: - Czy pan to może zrozumieć? - Jest to historia, jak tysiąc innych, a więc łatwo ją zrozumieć. Rozumiem też jego chęć ujrzenia na własne oczy owego zaginionego Stillera, który, jak się dowiaduję, kochał jego żonę do granic wytrzymałości (jego). Mój wartownik, Knobel, był już od kilku dni jakiś dziwny. Coraz spieszniej opuszczał celę. Nie uszło to mojej uwagi. Dziś wygarnął mi prosto z mostu: - Panie Stiller... Patrzę na niego. - Mój Boże - powiada i skręca się ze wstydu jak zdrajca - byłem jedynym człowiekiem, który panu wierzył... Julika potrafiła wszystkich przekonać. - Panie Stiller - powiada - przecież to nie moja wina, że tak jest, jak mi Bóg miły, nie biorę panu tego za złe, że mi pan opowiadał same bajdy, ale cóż ja poradzę... Jem w milczeniu. Zeszyt czwarty Historia z cielistym materiałem na ubranie, która przydarzyła się w Genui memu przyjacielowi i prokuratorowi i o której mi wczoraj opowiadał, nie chce mi wyjść z głowy. Widzę go - nazwijmy go Rolfem - na przykład w pociągu nocnym, do którego wsiadł na oślep, obojętny na to, dokąd go pociąg zawiezie, wesoły jak zbieg, zadowolony, że o północy w ogóle odchodzi jakiś pociąg. Podczas jazdy, myślał, może to będzie łatwiejsze do zniesienia. Poza tym nie chciał w żadnym razie, potem, kiedy pierwsze przerażenie przetrzymał tak dobrze, stanąć znowu przed żoną. Być może, że spodziewał się również czegoś po przekroczeniu granicy. Im dalej, tym lepiej! Siedział więc w owym nocnym pociągu, bez bagażu, sam w przedziale drugiej klasy. W Mediolanie, o świcie, pociąg zatrzymał się w opustoszałej hali dworca, kolejarz włoski stukał młoteczkiem w koła, poza tym zdawało się, że cały świat śpi, podobnie jak Sybilla, która odsłoniwszy prawdę mężowi uwolniła się od trosk i kłopotów. Po głowie snuły mu się plany chłopięcej zemsty; czekanie w hali dworcowej uświadomiło mu jeszcze bardziej bezcelowość wyprawy. Nagle zapiał gdzieś kogut, wkrótce po nim drugi, trzeci, wreszcie zaczął piać cały pociąg towarowy pełen drobiu, który tu czekał na targ poranny. Potem, kiedy wreszcie koła zaczęły się znowu toczyć, Rolf zasnął, budził się jednak od czasu do czasu z poczuciem, że człowiek z na pół otwartymi ustami ma głupi wyraz twarzy. Był jednak dotychczas sam w przedziale i robił wszystko, co mógł, żeby spać; im dłuższy będzie jego sen, myślał, tym większa nadzieja, że po obudzeniu wszystko okaże się tylko koszmarem. W Genui świeciło już słońce. Rolf tak zmęczony, że właściwie najchętniej usiadłby na stopniach jak włóczęga, stał przed arkadami dworca, bez bagażu, za to z przewieszonym przez ramię niepotrzebnym płaszczem, nie ogolony. Przyglądał się ruchowi ulicznemu, słyszał dźwięki klaksonów, zgrzyt tramwajów w wąwozach wąskich ulic; tłumnie śpieszący ludzie sprawiali wrażenie, że dążą do jakiegoś określonego celu. Tak więc przedstawiała się Genua. Zapalił papierosa. I co dalej? Zauważył, że między arkadami ktoś się wałęsa i obserwuje go; zapewne facet, który wymienia pieniądze, pomyślał, i ruszył przed siebie. W tanim barze, wśród zgiełkliwych rozmów tragarzy i szoferów taksówek, pił czarną kawę, podczas gdy jakiś obdartus zmywał kamienną posadzkę między jego o wiele za eleganckimi trzewikami. Rolf stwierdził, że nie doznaje żadnych uczuć. „Sama jeszcze nie wiem, czy się rozwiedziemy i jak się to wszystko ułoży - powiedziała. - Chciałabym tylko, żebyś mnie teraz zostawił w spokoju.” Inne powiedzenie jego żony: „Nie proszę cię, żebyś mi dał wolność. Cóż to ma znaczyć? Jeżeli będzie mi potrzebna, sama ją sobie wezmę.” Wydaje się, że przede wszystkim to zdanie do tego stopnia rozgniewało małżonka, że w Genui, w biały dzień, mówił do siebie, nie wiedząc, dokąd właściwie idzie. Zresztą było mu wszystko jedno. Wałęsał się między jakimiś magazynami, szynami i beczkami ze smołą. Były nawet chwile, kiedy swojej małżonce, znajdującej się po drugiej stronie Alp, głośno wymyślał; im ordynarniej szych słów dobierał, tym lepiej się czuł. Były to wyrażenia (jak twierdzi) jednoznaczne i zdecydowanie plugawe, jakich nigdy nie używał. Był bardzo zaskoczony, kiedy ktoś do niego zagadał. Nie miał najmniejszej ochoty na poznawanie uroków Genui. Jeszcze nigdy w życiu nie wydawał się sobie tak bezbronny. Miał wrażenie, że cały zamęt jego myśli jest widoczny na zewnątrz; nie zdobył się więc w pewnej chwili na odprawienie nagabującego go przewoźnika i zdecydował się na krótką przejażdżkę po porcie. Morze sprawiało wrażenie roztopionego ołowiu, pokrytego plamami oleju. Rolf, po- grążony w zadumie jak „Myśliciel” Rodina, siedział na ławce, na popękanej poduszce, nie słuchając wliczonych w cenę objaśnień siedzącego za nim wioślarza. Z jakiegoś okrętu buchał spod burty wrzątek kuchenny. W pewnej chwili znaleźli się nad zatopionym frachtowcem; żelazne belki pokryte wodorostami sterczały groźnie z brudnej głębiny. Z oddali dobiegało echo wbijania nitów. Oczywiście Rolfowi wszystko to wydawało się filmem, kolorowym, nawet z zapachem, ale filmem; wydarzenia bez teraźniejszości. Od czasu do czasu wiatr przynosił wątłe, rozszczepione echo syreny wyjącej nie wiadomo gdzie i po co, żaden bowiem z dużych okrętów nie zamierzał wypłynąć. Był upał. Sinawe kłęby smrodu unosiły się nad wodą w porcie. Z hukiem przemknęła jakaś zasmolona łódź rybacka, kołysały się boje, których omszałe łańcuchy ciemniały w mętnej głębi, budząc grozę. Mijali tak pomosty i doki, drewniane i kamienne, pokryte sadzą, przesiąknięte smarami. W każdym razie czas jakoś upływał. Tu i ówdzie lśnił brzuch martwej ryby, powiewała bielizna marynarzy, z kajuty płynęła jakaś pieśń. Było wszystko, co może ofiarować objazd portu, nawet szary okręt wojenny z osłoniętymi działami, hałdy węgla, na których siedziały białe mewy, w oddali piętrząca się na stoku Genua, już znowu prawie nierzeczywista... Sybilla powiedziała jeszcze: „Nie chciałabym, żebyś teraz zadawał mi dalsze pytania. Tak, to mężczyzna, mówiłam ci już, i zupełnie inny niż ty. Nic więcej naprawdę nie mogę ci teraz powiedzieć. Może go kocham, nie wiem jeszcze. Teraz proszę cię tylko, żebyś mnie zostawił w spokoju”. ...Rolf zakończył objazd portu z miną człowieka, któremu deska spadła na głowę, i zapłacił żądaną przez łobuza sumę. Jedynym jego pragnieniem było teraz: wino, dużo wina! Historia z materiałem na ubranie - mój prokurator opowiada ją oczywiście o wiele bardziej plastycznie niż ja! - rozpoczęła się jeszcze przed ristorante, od tego mianowicie, że jakiś amerykański marynarz zapytał go o pewną ulicę. Skąd Rolf miałby coś o niej wiedzieć! Ale marynarz szedł nadal obok niego. Jego amerykański akcent brzmiał prawdziwie, a więc był dla Rolfa niemal niezrozumiały. Mimo to Rolf dowiedział się, że o drugiej, a więc już niedługo, marynarz musi odpłynąć. Istotnie jakiś okręt stał już pod parą, a paczka zawierała podarunek dla pewnego Włocha, kolegi z lat wojny, Rolf miał własne zmartwienia, do diabła, ale strapiony marynarz zanudzał go swoją mętną historią na temat obwiązanej sznurkiem paczki, która - musiała być sprzedana jeszcze przed wypłynięciem niewątpliwie stojącego pod parą okrętu, ponieważ kolegi Włocha nie udało się znaleźć, a zabieranie z powrotem do Ameryki tego ślicznego materiału nie miałoby przecież sensu. Rolfa to nie interesowało. By się pozbyć dryblasa i móc napić się wreszcie wina, kiwnął na przechodnia, młodego, niepozornego genueńczyka - może on będzie wiedział, gdzie się znajduje ulica, o którą marynarzowi chodzi, albo też zainteresuje się materiałem na ubranie. I na tym koniec, basta! Genueńczyk, wyraźnie niezadowolony, że go ktoś zatrzymuje, nie rozumiał ani słowa po amerykańsku, marynarz zaś nie znał włoskiego. Rolf musiał odegrać rolę tłumacza. Wcale mu to nie odpowiadało; nie po to przecież jechał całą noc do Genui, a ponadto zbudziło się w nim oczywiście podejrzenie, że chcą go wplątać w jakieś ukartowane szelmostwo. Ale na czym miało ono polegać? Nie wystarczała również jego niewielka znajomość włoskiego i amerykańskiego, nie można też było przypuszczać, że ci dwaj dokonają jakiejś transakcji, ponieważ młody genueńczyk interesował się materiałem równie mało jak Rolf i w ogóle niechętnie tracił czas na tę sprawę. Rolf odchodził już dwukrotnie, ale za każdym razem zawracał go podniecony marynarz, który bez tłumacza był całkiem bezradny. Po długich targach (Rolf zapomniał przynajmniej chwilowo o swojej małżonce) genueńczyk mrugając oczyma, co bywa zwykle zapowiedzią gotowości do jakichś nielegalnych przedsięwzięć, zaprowadził ich przez coraz węższe ulice, pełne schodków i dzieci, przez kręte wąwozy wypełnione pstrą bielizną i wrzaskiem, do mrocznego przejścia między domami, gdzie zdecydował się obejrzeć ów przeznaczony na sprzedaż materiał. Rolf, przez chwilę zbyteczny jako tłumacz, zapalił papierosa; wszystko bowiem odbywało się bez słowa. Genueńczyk, już przez swoją hardą bezczelność mniej sympatyczny niż marynarz, który ciągle spoglądał na zegarek, wyciągnął z paczki dwie czy trzy nitki, polizał je i oglądał w słabym świetle ciemnych zakamarków. - A więc, powiedział, wełna to nie jest! W każdym razie nie czysta wełna, może pięćdziesiątka. - Rolf tłumaczył, łagodząc nieco znaczenie tego. A więc ostatnie słowo: trzydzieści tysięcy lirów! Kiedy wreszcie doszło do płacenia, okazało się, że genueńczyk ma niestety tylko dziesięć tysięcy lirów, resztę oczywiście w domu, natomiast marynarz nie miał czasu na czekanie. Co robić? Może tłumacz mógłby dopomóc? Było to oczywiście celem, do którego tamci zdążali, Rolf wiedział o tym mimo swego roztargnienia i jeśli sięgnął do niezbyt wypchanego portfela na przekór nieufności, to wcale nie ze współczucia dla rzekomego marynarza, lecz (tak przynajmniej opowiada) jedynie z obawy, żeby nie okazać drobnomieszczańskich oporów. Marynarz, częściowo wdzięczny, częściowo wściekły, że na nim tyle wymuszono, zwinął trzydzieści tysięcy lirów, z których dwadzieścia tysięcy wypłacił Rolf, pożegnał się szybko i pobiegł. Było pół do drugiej! Genueńczyk, który wobec marynarza zachowywał się antypatycznie, w stosunku do Rolfa okazał się gentlemanem; nie chciał wziąć pakunku, prosił, by Rolf go zatrzymał, dopóki nie dostanie należnych mu lirów. Uważał paczkę za fant, czuł już nieufność. Znowu ruszyli ulicami biedoty, Rolf z obwiązaną paczką pod pachą. W pewnej chwili genueńczyk, który milczał przez całą drogę z obrażoną miną, powiedział wreszcie: - Mia casa, attenda qui, vengo subito! - Rolf ujrzał zapuszczony renesansowy portal; nie miał pojęcia, gdzie się znajduje, tyle tylko, że gdzieś w Genui. W niedalekim porcie odezwała się syrena jakiegoś statku. A może jednak nie było to oszustwo. Skwar letniego południa, nawet w tej cienistej uliczce, okolonej spleśniałymi, wilgotnymi murami, cisza, ponieważ uliczka znajdowała się z dala od ruchu, senność po nocy spędzonej w pociągu... Ale nie tylko to. Przed dwudziestoma czterema godzinami Rolf był przecież jeszcze w Londynie jako uczestnik międzynarodowego kongresu prawników, a potem (wczoraj) lot przy dość silnym wietrze, kolacja z dziwnie ożywioną i radosną małżonką, potem zamknięte drzwi jej pokoju, potem otwarcie ich, itd... Świt w Mediolanie, piejące koguty, wszystko w ciągu dwudziestu czterech godzin, trochę za wiele. A teraz ta ulica pleśniejącej nędzy, gdzie pomyje spływają po murach, i znowu świadomość, że fakt, mimo iż się o nim na jakiś czas zapomniało, nie przestał być faktem. Nie, ciągle, bez przerwy, wciąż na nowo ukazuje mu się jej twarz przesycona szczęściem, które zawdzięczała innemu mężczyźnie. To nie jest zły sen, lecz coś bardziej rzeczywistego niż ta Genua ze swoimi uliczkami i dziećmi, i tym dotykalnym murem... W dodatku ten skwar, że trzeba rozwiązać krawat, ta paczka, którą Rolf musiał nieść. Wszystko to nie pozostawiało mu innego wyjścia, jak tępe drzemanie mimo ryzyka, że genueńczyk nabije go w butelkę... Było tuż przed czwartą, kiedy Rolf, siedzący na murku i trzymający na kolanach przeklętą paczkę, która mu służyła za poduszkę, nagle się ocknął. Oczywiście genueńczyka, który by go obudził z lirami w ręku, ani śladu! Gdzieś na podwórzu bawiły się dzieci, matki krzyczały: - Ettore, Ettore! - i o ton wyżej: - Giuseppina, Giuseppina! - A tu, w dole uliczki, siedział obcy pan ze złotym zegarkiem na ręku, czekający na próżno na swoje dwadzieścia tysięcy lirów. Rolf podniósł się. Omszała renesansowa brama, w której zniknął genueńczyk, jak się okazało przy bliższym zbadaniu, w ogóle nie prowadziła do domu, lecz po prostu na najbliższą uliczkę. Rolf stał i jakby teraz dopiero zrozumiał: Sybilla w ramionach innego mężczyzny, tak, tak było. Na pół świadomie spoglądał przedtem od czasu do czasu na owego młodego genueńczyka, pytając siebie w duchu, czy Sybilla mogłaby kochać takie włosy, uszy, wargi i ręce; każdy mógł być tym innym. Rolf wiedział tylko jedno: jest zupełnie inny niż ty! Wchodziło więc w rachubę parę milionów mężczyzn. Kiedy tak stał pod pustą renesansową bramą, był właściwie niemal rad, że już nie zobaczy młodego, przedsiębiorczego genueńczyka. Ale stracił prawie całą swoją gotówkę. Jeszcze gorzej: była to klęska, i to właśnie teraz, kiedy w oczach żony pragnął być mężczyzną imponującym, klęska nie do odrobienia. Na paczkę z tak zwanym materiałem na męskie ubranie, stanowiącą fant, nie miał odwagi spojrzeć. I tak teraz już wchodził w rachubę tylko tani hotel, w którym fakt, że zawiniątko jest jego jedynym bagażem, nie zwróciłby zbytnio uwagi. Stał w pokoju hotelowym z kwiecistą tapetą, spocony i do pewnego stopnia bezradny: co miał właściwie robić w tej Genui? Wrzucił obwiązaną sznurkiem paczkę do szafy, wziął dzbanek, nalał wody do miednicy, spróbował umyć się bez mydła, szczoteczki do zębów i gąbki. Spędził w Genui cztery dni. Nigdy nie liczył się z tym (jak sam opowiada), że małżeństwo jego może się rozpaść jak tyle innych dokoła. Nie widział żadnego powodu. Kochał Sybillę i żył wówczas w przeświadczeniu, że problem małżeński rozwiązał na swój własny sposób. Wprawdzie od dawna nie było to małżeństwo w stylu klasycznym, monogamiczne. Ale tak już było; Sybilla miała za to dziecko, które jej w pierwszych latach wiele zastępowało, chłopca imieniem Hannes. Nie było to życie, jakie sobie Sybilla wymarzyła, ale nie można by również mówić o piekle. Ot, małżeństwo, jak tyle innych. Co roku odbywali razem piękną podróż, na przykład do Egiptu. Myśl, że się kiedyś rozstaną, była od nich daleka, przy wszystkich dotychczasowych kłopotach obie strony miały uczucie, że w gruncie rzeczy mogą być nawzajem siebie pewne. Jakiś flirt po balu, którym się Sybilla chełpiła, wspaniałomyślnie przebaczył drogiej małżonce. Miał inne troski; chodziło wówczas o to, czy ma zostać prokuratorem, czy nie, trzeba było powziąć jakąś decyzję i to, że Sybilla tymczasem chodziła na spacery ze swoim pierrotem z balu maskowego, niezbyt go interesowało; nawet nie zapytał o jego nazwisko. Poza tym zawsze uważał, że małżeństwa nie można pojmować ze stanowiska drobnomieszczańskiego. Skonstruował sobie, jak już wspominałem, bardzo poważną teorię na temat: ile wolności należy zainwestować w małżeństwo. Sybilla nazywała ją teorią mężczyzn. Zdaje się, że jej nie znosiła, choć teoria ta opierała się na różnych dziedzinach nauki. Oczywiście podstawą jej było całkowite równouprawnienie mężczyzny i kobiety. Nie była to, jak Sybilla często utrzymywała, dowcipna, męska wymówka albo przynajmniej nie tylko wymówka. Rolf traktował to bardzo serio. Z doświadczeń swego zawodu znał tragedie wywołane świętoszkowatym pojmowaniem małżeństwa, które nie ma odpowiednika w rzeczywistości. Chodziło mu o ideę małżeństwa, w którym można żyć, o godność, o to, by nie kłamać wobec samego siebie. Rolf miał na ten temat wiele do powiedzenia. Sybilla nazywała to jego „odczytami”, zapytywana jednak o zdanie, zapytywana często, ponieważ Rolf nie chciał oszańcowywać się za swoją doktryną, odpowiadała jedynie kobiecym argumentem, że życia nie da się rozwiązać za pomocą teorii... Wydaje się, że jednak później pierrot z balu maskowego obudził jego zainteresowanie, choć nie wypowiedziane, może nawet jeszcze nie uświadomione. Nagle Rolf powziął decyzję zbudowania własnego domu. Własny dom był od dawna najgorętszym pragnieniem Sybilli. Rolf więc, jako człowiek czynu, kupił parcelę. Sybilla była dziwna. Znała parcelę, od lat pragnęli ją mieć; kiedy ją teraz Rolf kupił, nie szalała z radości. W tydzień później sprowadził na czarną kawę architekta, niejakiego Sturzeneggera, entuzjastę konsekwentnej nowoczesności, i zmusił wyraźnie bardzo roztargnioną małżonkę do sprecyzowania jej życzeń. A więc na przykład: wspólna sypialnia czy też oddzielne pokoje. Teraz wszystko było ogromnie pilne. W trakcie owej konferencji (tak opowiada mój prokurator) zadzwonił telefon. Przyjęła go, jak zwykle, Sybilla; zamilkła, bąknęła: - Nie, tak, nie! - po czym natychmiast odłożyła słuchawkę, twierdząc z miną bardzo niewyraźną, że to była pomyłka. No tak, pomyślał Rolf, pierrot z balu maskowego! Rozmowa na temat szkiców potoczyła się dalej; Sybilla szukała ratunku w uprzejmym zainteresowaniu, zgadzała się na wszystko, czy będzie tak, czy odwrotnie, jak gdyby nigdy nie miała wprowadzić się do projektowanego domu. Pod koniec owej czarnej kawy (mój prokurator nie pamięta już, przy jakiej okazji) młody architekt zaczął mówić o Eskimosach, którzy, chcąc jak najgościnniej przyjąć białego przybysza, ofiarowują mu nawet swoją żonę, a jeśli przybysz nie chce z tego skorzystać, czują się do tego stopnia dotknięci na honorze, że chwytają gościa za gardło i dopóty walą nim o ścianę chaty, dopóki tamten nie wyzionie ducha. Oczywiście wszyscy się roześmieli. Młody architekt zaczął wtedy opowiadać drugą zabawną historię, którą przeżył podczas wojny domowej w Hiszpanii jego przyjaciel Stiller. Wtedy to mój prokurator usłyszał po raz pierwszy nazwisko Stiller. Z historii z czasów hiszpańskiej wojny domowej niewiele mu zostało w pamięci poza tym, że był tam jakiś rosyjski karabin, który się zaciął. Pamięta natomiast doskonale, że jego żona, tak dotąd roztargniona Sybilla, niebywale się tym rosyjskim karabinem zainteresowała. Kiedy architekt poszedł, zaczęła nucąc krążyć po wszystkich pokojach. Rolf, przekonany, że jej dobry nastrój pozostaje w związku z przyszłą budową, nie mógł jednak powstrzymać się od uwagi: - Czyżbyś była zakochana? - Ponieważ nie zaprzeczyła, zapytał: - Ten młody architekt ci się podoba? - Był to żart. - Tak sądzisz? - zapytała. - Przyznaj się! - powiedział. - Sprawiasz mi ból! Przyznaję się, ale puść mnie! - Był to, jak powiedziałem, żart, Rolf musiał powrócić do swojej pracy, Sybilla zaś postawiła na tacy trzy filiżanki od kawy i na tym się wtedy skończyło... Te cztery dni w Genui: Była to (zdaniem mego prokuratora) najgłupsza sytuacja w jego życiu, ale i nie pozbawiona pożytku. Odkrył wtedy nieprawdopodobne quantum sentymentalizmu, o które siebie dotąd nie podejrzewał, chlał, ile wlezie, dopóki atak płaczu nie zmusił go do opuszczenia ristorante. A potem ten jego prymitywizm! Gapił się na każdą jako tako czystą spódniczkę i godzinami przemyśliwał o najtańszym rewanżu. Dalej: jego drobnomieszczaństwo! W ciągu czterech dni i czterech nocy zdobył się naprawdę tylko na kilka minut cierpienia, które rzuciło go w pokoju w kwiatki na kolana, nie było ani pozą, ani działaniem alkoholu i spaliło w nim resztki wyrzutów i litości dla siebie samego. Przede wszystkim jednak to, że nie umiał kochać kobiety nie będąc jej bożyszczem, nie licząc na wdzięczność, względy, podziw itd. To była udręka. Leżąc w ubraniu na żelaznym łóżku, zaciągając się papierosem, znęcał się nad sobą bezwstydnie wyrazistymi wizjami swojej żony oddającej się tamtemu; to już nie była udręka, lecz odprężenie, którego sobie nie odmawiał. Udręką było stwierdzenie, niedobrowolne przyznanie się, że bardzo się dotychczas mylił i co do poziomu swoich uczuć, i co do swej dojrzałości. Nawet jego wola (tak opowiada) nie dorosła do tej próby. Wyjechał bez słowa, ale nie umiał powstrzymać się od przesłania swej sekretarce zapieczętowanego listu, który w razie zapytania miał być doręczony tylko jego żonie, listu z jego adresem na wszelki wypadek. W ciągu czterech dni wypadek taki nie zaszedł. O dziwo, nie odczuto jego braku! Codziennie, w pół godziny po przybyciu pociągu z północy, dowiadywał się o „posta restanta” - na próżno. Miewał okresy spokojnej godności, to prawda, zdobył się na lekturę pamiętników Churchilla po angielsku, jako starannie ogolony próżniak wysiadywał na porannym słońcu, pił swoje czerwone campari, przerzucał publikacje dotyczące tła drugiej wojny światowej nie spoglądając na zegarek, ale w gruncie rzeczy czekał na to, by odczuto jego brak, by go wszelkimi sposobami szukano. Nie byłoby dlań niespodzianką, gdyby na którejś z ulic Genui spotkał skruszoną, poszukującą go Sybillę. Z powodu jej „niegodziwego” milczenia, które przybierało dla niego postać marmurowej hali włoskiej poczty głównej, za każdym razem bladł silnie; jak często jeszcze ta kobieta będzie go zmuszała do tego samego odkrycia, że nie potrafi realizować własnych teorii! Wreszcie czwartego dnia nadszedł telegram. Z typowym porażeniem człowieka ocalonego, którego w pierwszej chwili całkowicie powala odprężenie, siedział chwilę bez ruchu, zanim rozerwał kopertę, zmęczony i obojętny, bez względu na to, co jego żona miała mu do zakomunikowania. Depesza nie była jednak wcale od jego żony; sekretarka chciała wiedzieć, kiedy wróci. To wystarczyło. Roześmiał się. Podziałało to nań (tak opowiada) jak lodowaty natrysk. Wrzucił strzępy depeszy do kosza na śmieci, zdecydowany wsiąść do najbliższego pociągu. Na zapłacenie hotelu brakowało mu teraz jednak owych dwudziestu tysięcy lirów. Co robić? Musi rozejrzeć się, gdzie i jak będzie można sprzedać zastaw w postaci amerykańskiego materiału na ubranie, i to możliwie najprędzej. Najdogod- niejszy pociąg odchodził w południe. Byle nie musiał jechać znowu nocnym pociągiem! Była mniej więcej dziesiąta rano, kiedy Rolf, nieco zakłopotany, ponieważ paczka, którą trzymał pod pachą, wyglądała bardzo nieporządnie, wyszedł z hallu hotelowego nie bez oporów, ale zdecydowany spróbować sił jako sprzedawca, znaleźć sklep z ubraniami, oczywiście niezbyt wytworny. Znowu było bardzo gorąco; pocił się, ale nie zdjął krawata, żeby zrobić lepsze wrażenie. Na pół impertynencki, na pół litościwy sposób, w jaki go odprawiono w pierwszym sklepie przemawiał za tym, aby skierować się do jeszcze skromniejszej dzielnicy. Biła już jedenasta, kiedy przy czwartej próbie przynajmniej nie wyproszono go po prostu za drzwi i po raz pierwszy pozwolono rozwinąć paczkę; miał szczęście, w sklepie nie było klientów. Wystarczył brzeżek jego amerykańskiego materiału - właściciel sklepu, blady fircyk o bezczelnej gębie, roześmiał mu się w twarz. Rolf nie chciał zarobić, chodziło mu tylko o odzyskanie części owej straconej kwoty, aby móc zapłacić za hotel; był tani, może za tani, sądząc po tym, jak go tu traktowano. Fircyk z bezczelną miną czytał dalej swoją gazetę, jak gdyby Rolfa nie było. Po raz pierwszy Rolf nie mówił tu o niezwykłej okazji, lecz o swoim istotnym położeniu. Nie okazując najmniejszego zainteresowania, choćby czysto ludzkiej natury, bez cienia zrozumienia, które by go przecież nic nie kosztowało, fircyk ziewając nad szeleszczącą gazetą nie zwracał w ogóle uwagi na stojącego, aż Rolf sam zdecydował się wyjść ze swoją paczką pod pachą. Było mu nader markotno, nie myślał teraz o swojej żonie, o jej wyniosłej, promieniejącej ze szczęścia twarzy. Sądząc po owym brzeżku, był to istotnie materiał lichy, szorstki, nie mający nic wspólnego z wełną, nawet w pięćdziesięciu procentach, w deseń, którego mój prokurator sam nigdy by nie nosił. Coś ordynarnego, przeciętnego i w dodatku w cielistym kolorze! Usiadł na stopniach prowadzących do starego kościoła, na których gruchały szare gołębie o połyskujących niebiesko, zielono i fioletowo szyjkach, i zaczął zastanawiać się, co w tych warunkach powinien zrobić, albo przynajmniej usiłował o tym myśleć. Za nim wznosiła się barokowa fasada, godna największego zachwytu; Sybilla znała się na tym nieco lepiej niż on. Teraz nic mu już nie przeszkadzało rozwiązać krawat oraz podwinąć rękawy koszuli, nawiasem mówiąc już dobrze brudne. Był szczęśliwy, że go przynajmniej nie widzi jego żona. Inni niech się gapią! Górne partie barokowej fasady, oświetlone słońcem, lśniły jaskrawą ochrą na tle błękitu nieba, zegar wybił dwunastą. Pociąg odchodził za dwie godziny. Również złoty zegarek na rękę musi schować, zanim pójdzie do handlarzy starzyzną w uliczkach portowych, tam gdzie towary porozwieszane są na odrapanych murach - koszule, spodnie, skarpetki, kapelusze. Teraz nie chodziło mu już (jak twierdzi) o liry, lecz tylko o zaufanie do siebie, które jak coraz bardziej rozlatującą się paczkę wziął pod pachę. Dlaczego nie poszedł od razu do tych handlarzy! Tego przedpołudnia był bardziej niż kiedykolwiek pewny siebie, wręcz rozweselony przeżywaną anegdotą, która przyda mu się do opowiedzenia później w wesołym towarzystwie. Pogwizdywał więc albo raczej słyszał siebie gwiżdżącego, całkowicie jednak świadomy tego, że czuje się jakoś nieswojo. Była to portowa uliczka w dzielnicy, w której panowało prawo pięści. Nie chcąc, żeby go tutaj, gdzie nie było już żandarmerii, pobito jako oszusta, rozwiązał po raz pierwszy paczkę w jakiejś bocznej ulicy, by się upewnić, że materiału jest dosyć na męskie ubranie. Długość nie pozostawiała nic do życzenia. Złożył więc znowu przeklęty materiał, zresztą nie bez trudu, uważając, żeby nie dotknął bruku i nie śmierdział później uryną. Potem podszedł do jednego z przekupniów z zapytaniem, którędy idzie się na dworzec. Częstując go papierosem i gawędząc żartobliwie, wspomniał o materiale, który kupił wczoraj, żeby zamówić sobie u włoskiego krawca ubranie. Ale tak już w życiu bywa: dziś nadeszła depesza, konieczny natychmiastowy wyjazd, potem będzie klął na komorze celnej, która nie przepuści materiału - długa, głupia historia, którą uważał za chytrą, po prostu na miarę Wschodu. Jednakże jego ubranie z niezaprzeczalnymi śladami zaprasowanych kantów, zbyt nienaganne trzewiki, nie mówiąc już o złotym sygnecie, który oczywiście został zauważony - wszystko to razem nie sprzyjało obudzeniu w tych stronach zaufania do jego osoby. Pozwolono mu rozpakować pod gołym niebem materiał, który chciał sprzedać. Kilka kobiet z niemowlętami przy piersiach, rzucając spojrzenia, które nie bardzo się Rolfowi podobały, śledziło jego poczynania z nieufną ciekawością. Przekupień, staruch o sczerniałych zębach, od którego zalatywało czosnkiem, starannie obmacał materiał. Natchnęło to Rolfa nikłą nadzieją, tak nikłą, że nie miał odwagi wymienić jakiejkolwiek ceny, lecz zapytał, ile by mu handlarz dał. - Niente, nic. - Rolf byłby się zadowolił tysiącem lirów, tysiąc lirów za wiarę w samego siebie; aby uzyskać przynajmniej tyle, wymienił jako ostateczną cenę dwa tysiące lirów. - No! - A więc tysiąc! - No! - Więc ile? - Niente. - Kobiety z niemowlętami przy piersi uśmiechały się złośliwie na odchodnym. Rolf złożył materiał. Natomiast za sygnet, powiedział handlarz, dałby trzydzieści tysięcy. Rolf się roześmiał. Za trzewiki w świetnym stanie handlarz, nie dotykając ich, zaofiarował siedem tysięcy lirów, jak gdyby mój prokurator mógł wracać do domu boso. Niczego mu w tej Genui nie oszczędzono! Pozostało już tylko jedno: podarować komuś paczkę. Możliwie jak najprędzej! Na przykład temu młodemu człowiekowi, który stał pod słupem ogłoszeniowym i grał na harmonijce; widocznie bezrobotny, na bruku leżała jego pusta czapka. W ostatniej jednak chwili, kiedy Rolf dostrzegł czarną drewnianą nogę, nie mógł się na to zdobyć. A więc dalej! Młody nicpoń w łachmanach, żebrzący o papierosy, oraz stary dziadek, wiozący wnuczka w nędznym wózku dziecinnym, również nie wydawali mu się właściwymi odbiorcami. Wcale nie tak łatwo było podarować komuś materiał, którego samemu za żadne skarby nie chciało się nosić. Rolf włóczył się bezradnie po dzielnicy, której nędza nie miała nic wspólnego z malowniczością. W jakich łachmanach żyje większość ludzi! Za każdym razem był to dla niego wstrząs. Zatrzymał się. Czuł drobnomieszczański charakter swojej potrzeby sprawiedliwości, chęci znalezienia człowieka, który by na jego podarunek najbardziej zasługiwał, postanowił więc skręcić w najbliższą uliczkę. Pierwszy przechodzień, którego spotka, dostanie materiał na męskie ubranie i kwita! Pierwszym spotkanym człowiekiem była młoda kobieta w człapiących pantoflach. A więc dalej! Następnym był żandarm, który idąc gwizdał, a potem uliczka się skończyła. Na małym placyku, na którym rosło drzewo, grano w piłkę nożną; Rolf przeszkadzał tu, spowodował strzał do własnej bramki, ponieważ zasłonił bramkarzowi widoczność; między grającymi wyrostkami wybuchła awantura. A więc dalej! Znowu niemal wywracał się ze zmęczenia. Za czterdzieści minut odjeżdża jego pociąg! Co począć z podarunkiem? Z ponurej spelunki wyszedł chwiejnie jakiś pijak. Był zbyt wściekły i groźny, by go obdarowywać. Oczywiście Rolf mógł rzucić po prostu swoją paczkę na ulicę: kapitulacja! Potem krążył jeszcze chwilę dokoła ślepego żebraka z wyciągniętą ręką. Wydawało mu się jednak, że i to jest niemożliwe. Ostatecznie należność za hotel można przekazać później pocztą, poza tym wisiał tam jeszcze w szafie jego płaszcz. I w ogóle wcale nie chodziło przecież o to, czy będzie mógł zapłacić za hotel, czy nie. Chodziło o to, jak sobie poradzi w końcu z tą paczką. Dlaczego jej nie rzucił? Próbował. Nic łatwiejszego, myślał, jak zgubić paczkę; mimo to pulsowało mu w skroniach, kiedy wreszcie, powodowany rozsądkiem, przeszedł do realizacji. Upuścił ją więc w tłumie przed czerwonym sygnałem ulicznym, przepchnął się w ogólnym ścisku przez ulicę i był już pewien, że jest uratowany, bo żandarm zagwizdał, kierunek ruchu się zmienił, ulica za nim została na chwilę zamknięta. Poczucie, że wreszcie ma znowu wolne ręce, sprawiło mu ulgę, napełniała go nowa radość życia, jak gdyby także z Sybillą nic nie zaszło. Rolf zapalił papierosa nie zwracając już uwagi na to, co się stało z jego koszmarną paczką. Istotnie, nie było to potrzebne, bowiem jakaś młoda, bardzo ładna, biednie ubrana kobieta pociągnęła go za rękę, aby oddać podniesioną paczkę roztargnionemu panu. Rolf nie miał odwagi zaprzeczyć, że to jego własność, ta nędzna paczka owinięta w brudny papier, przewiązana tanim sznurkiem, ledwie już przytrzymującym cielisty materiał. Czyż skazany był na to, by ten cielisty materiał taszczyć ze sobą do końca życia? Jeszcze dziesięć minut przed odejściem pociągu stał bezradny jak nigdy, z paczką pod pachą, jeszcze pięć minut. Odkładał kapitulacją (tak to nazywa) do ostatniej chwili. Drzwi wagonów były już zamknięte, kiedy Rolf wskoczył na stopień; pociąg właśnie ruszał. Jak gdyby puste miejsca siedzące były nie dla niego, nie dla oszustów hotelowych i opuszczonych małżonków, stał Rolf na korytarzu aż do Mediolanu. Co też Sybilla mu powie? Oczywiście przeceniał wciąż jeszcze ponad wszelką miarę jej potrzebę zajmowania się nim. Za Mediolanem nie był sam nawet na korytarzu. Jakiś Szwajcar zagadnął go, jak to przeważnie robią podróżni spotykając ziomków za granicą; na szczęście wkrótce dojechali do granicy. Minąwszy Chiasso Rolf zajął miejsce w wagonie restauracyjnym. Wyglądał ciągle przez okno, żeby go nie poznali przechodzący przez pociąg znajomi. Nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo musiał zwracać uwagę człowiek bezustannie wyglądający przez okno, nawet w tunelu. Z bujną fantazją, wzmaganą przez litość dla samego siebie, Rolf widział więcej niż krajobrazy oglądane zwykle w podróży; widział przeszłość, przede wszystkim przeszłość, w której nie było wydarzenia, nie było szczęścia, nie było cennej godziny bez Sybilli. Wszystko poza tym było plewą niewartą wspomnienia. Nagle Sybilla stała się jedynym sensem i jedyną treścią jego życia i sens ten przeszedł teraz na innego mężczyznę, został przeniesiony na pierrota z balu maskowego, na jakiegoś genueńczyka o kruczej czuprynie albo młodego architekta czy kogoś w tym rodzaju; zwyczajnie przeniesiony na inne konto. Od stacji Goschenen zaczęło lać; skośne smugi deszczu spływały po szybach. Najlepiej byłoby, myślał Rolf, w ogóle nie dać Sybilli nic poznać po sobie - niech ją zniszczy jego postawa. Rolfowi wystarczyło przypomnieć sobie jej bezwstydną twarz, a postawa przychodziła sama przez się, tak, odpowiednia do jej twarzy, która była nie tylko szczęśliwa i obca od tego szczęścia, ale szydercza, zuchwała, wyniosła, tryumfująca nad nim. Brakowało tylko tego, żeby on, ze swoimi teoriami, zaczął jej robić wyrzuty; roześmiałaby się głośno i śmiech ten odsłoniłby jej szyderstwo. Jedynie ważna wydawała mu się teraz właściwa postawa, postawa bez oburzenia, oskarżania i skargi, zachowanie właściwej postawy, dopóki ta superkobieta się przed nim nie ugnie. Tak sobie postanowił. Ukazało się już ojczyste jezioro. Rozmyślając nad przyszłością ze swoją superkobieta, Rolf zaczął nawet gwizdać w wagonie restauracyjnym; oczywiście przerwał usłyszawszy własne gwizdanie i zaczął niecierpliwie domagać się od kelnera rachunku, jak gdyby mógł dzięki temu prędzej dojechać do Zurychu. A co będzie, jeżeli w ogóle nie ma żadnej przyszłości, jeżeli Sybilla już nie mieszka u Rolfa, lecz u tego drugiego, to znaczy, jeżeli Rolf znajdzie się sam w mieszkaniu, sam ze swoją postawą? Siedział tak, trzymając szklankę w ręku, gdy pociąg wjeżdżał na stację. Ciągle jeszcze obawiał się, że ktoś go pociągnie za rękaw i wręczy mu ową parszywą paczkę z cielistym materiałem... Sybilla (żona mego prokuratora) urodziła wczoraj, tuż po północy, dziewczynkę ważącą prawie siedem funtów. Nie ma co z nim rozmawiać, wariuje ze szczęścia, prosiłem go, żeby jej posłał kwiaty, za które kiedyś zapłacę. Prawdopodobnie zapomni o tym. Mimo to protokołuję dalej: Kiedy Rolf przyjechał wtedy z Genui i wysiadł w Zurychu na Dworcu Głównym, bez płaszcza, a więc zwracając na siebie uwagę, tak że Sybilla musiałaby go spostrzec, gdyby go oczekiwała na peronie, powiedział sobie oczywiście, że nie mogła go oczekiwać; przecież nie wiedziała o jego przybyciu i trudno było sobie wyobrazić, żeby miała na chybił trafił wychodzić na wszystkie pociągi międzynarodowe. Tylko na wszelki wypadek, bo byłoby po prostu głupio, gdyby się rozminęli, rozejrzał się między czekającymi. W Zurychu padało. Zna- lazłszy się pod dachem musiał sprawdzić zawartość portmonetki, czy może sobie pozwolić, jak zwykle, na wzięcie taksówki. Potem, kiedy samochód zatrzymał się przed ich mieszkaniem, było jeszcze gorzej, niż oczekiwał. Po prostu nie do zniesienia. Sama niepewność, czyje to jest teraz mieszkanie, jego czy jej, sprawiła, że wysiadał z ociąganiem się. Podniósłszy kołnierz ze względu na deszcz, spojrzał w górę ku oknom mieszkania. Wszystkie upokorzenia, jakie zniósł podczas podróży, były niczym w porównaniu z tą chwilą, kiedy ujrzał mieszkanie nie oświetlone. Było późno, ale daleko jeszcze do północy. Może Sybilla już spała. W każdym razie Rolf nie wysiadł; nic sobie z tego nie robił, że szofer taksówki nagabywał go, czy dojechali pod właściwy adres, czy też pojadą jeszcze dalej. Rolf czuł się również zbyt zarośnięty, by stanąć przed obliczem żony, która teraz kochała innego. Czyż zapomniał o fakcie, że Sybilla kocha kogo innego? Teraz, po burzy różnorakich uczuć, które, choć dręczące, w pewnej mierze go rozrywały, to teraz było jak grób i Rolf nie czuł się na siłach usłyszeć od włoskiej pokojówki, że signora wyjechała na kilka dni. Obecnie bowiem wszystko było możliwe. Może na górze w mieszkaniu leży mały liścik: „Wrócę zapewne w poniedziałek, serdeczne pozdrowienia, Sybilla. Proszę, nie zapomnij zapłacić komornego”. Albo może tylko: „Proszę, nie zapomnij zapłacić za mieszkanie, pozdrowienia, Sybilla”. Rolf wrócił tą samą taksówką do miasta i owego wieczoru nie odważył się nawet zatelefonować. Nocowanie w hotelu w mieście, w którym się stale mieszka, jest zawsze pewnego rodzaju sensacją i Rolf rozkoszował się nią mimo swego smutku. Była to jeszcze sensacja, niepewność, podniecenie. Miał dzikie sny. Następnego ranka, w niedzielę, nie padało już. Rolf udał się naprzód na budowę, ogolony, ale w dalszym ciągu bez płaszcza. Miejsce budowy znajdowało się na wzgórzu za miastem, Rolf dojeżdżał tam dotychczas zawsze samochodem. Pieszo była to cała wyprawa. Budynek nie był jeszcze pod dachem. Podczas ostatniej bytności Rolfa betonowano właśnie górny strop, a Sybilla nie była tu jeszcze ani razu. Teraz rozumiał, dlaczego ją ten dom tak mało interesował! Zupełnie jakby nie był tu właścicielem, z rękoma w kieszeniach spodni i zmieszany, kiedy niedzielni przechodnie kręcili się na budowie, chodził Rolf po przyszłych pokojach, które w surowym stanie można już było rozpoznać. A więc pokój wychodzący na ogród, o wielkich oszklonych drzwiach, pięć stopni prowadzących na galerię, jego gabinet z widokiem na jezioro, sypialnie na tym samym poziomie, wszystko, jak było zaplanowane. Taras już także wybetonowany, wszędzie porozrzucane materiały, zwoje papy, worki cementu portlandzkiego, zbiornik do ogrzewania, cegły na ścianki działowe, rury żeliwne, rozmaite przedmioty, których celu nie można było odgadnąć. W każdym razie widać było, że robota postępuje; mimo to Rolf czuł się jak wśród ruin. Na dobitkę zjawił się także Sturzenegger, młody architekt, ze składaną miarką w ręku. Sturzenegger był rozentuzjazmowany swoją budową, pochłaniała go nawet w niedzielę. Jak każdy człowiek przepojony entuzjazmem, miał twarz o wiele ładniejszą i milszą niż dawniej. Rolf przyglądał mu się z boku. Istotnie, ten młody Sturzenegger był zupełnie inny niż Rolf i w dodatku młodszy. Potykali się o deski i rury, musieli schylać się pod wilgotnym oszalowaniem betonowego tarasu, przeskakiwali przez brunatne kałuże. Rolf musiał obmacywać różne gatunki piaskowca, żeby się na jeden z nich zdecydować, a młody Sturzenegger tłumaczył i wyjaśniał wszystko bez litości. Rolf przyglądał się przede wszystkim jego uchu, włosom, nosowi, wargom (tego nie mógł wytrzymać) i rękom. Dlaczego nie, myślał i mimo to opowiedział się za tańszym piaskowcem. Czy ten młody człowiek nie orientował się, że dom był już do sprzedania? Nie, nie orientował się, mówił z entuzjazmem o efektach przestrzennych i oczekiwał jeszcze zachwytu od Rolfa, który nagle przypomniał sobie ostatni wieczór z Sybillą. Sybilla, ta obłudnica, oczekiwała go na lotnisku. Jedyną rzeczą, jaką podczas kolacji miała do zakomunikowania mężowi, który dopiero co wrócił, była wiadomość o niezwykłym szczęściu tego młodego Sturzeneggera, jakaś długa historia o wspaniałym zamówieniu z Kanady. Czy nie było to poszlaką? Oczywiście Rolf nie powiedział ani słowa, za to kazał sobie tłumaczyć konstrukcję przewodów ogrzewania sufitowego. Równocześnie delektował się myślą (odczuwał teraz ogrom- ne pragnienie wewnętrznej rozkoszy), że pozostawi Sybillę w niepewności, kiedy dla niego sprawa będzie już zupełnie jasna. Jeszcze nią nie była, ale ten młody architekt budził podejrzenie, choć ze swą żółtą składaną miarką w ręku udawał niewiniątko. Sturzenegger obstawał przy tym, by swego klienta odwieźć do domu. Kiedy później sam zaczął paplać o swym szalonym szczęściu, że mianowicie będzie mógł niedługo przystąpić do budowy wielkiej fabryki w Kalifornii, Rolf przerwał mu: - Żona mówiła mi o Kanadzie. - Nie - odpowiedział Sturzenegger - Kalifornia. Coś się tu nie zgadzało. Ale Rolf postanowił sobie zachować twarz; nikt nie powinien widzieć go takim, jakim oglądał sam siebie w Genui. Może z lęku przed spotkaniem się z Sybillą bez świadków, a może właśnie z potrzeby zademonstrowania swojej postawy, zaprosił Sturzeneggera owego niedzielnego przedpołudnia na aperitif. Sybilla była, o dziwo, w domu, znalazło się cinzano, gin, pojawiły się nawet solone migdały. Żona, ta superkobieta, która od razu zaczęła grać komedię rodzinnej sielanki niedzielnej, oraz architekt, ten młokos z szalonym zamówieniem z Kanady, dokąd mu Sybilla chętnie będzie towarzyszyć, wydawali się Rolfowi zupełnie prawdopodobną parą, nawet przekonywającą i efektowną. To, że uporczywie mówili sobie pani i pan, nie wprowadzało go w błąd. I w ogóle, do diabła, mniejsza o to, czy jego żonę obejmował ten Sturzenegger, czy kto inny! Rolfowi chodziło teraz tylko o to, żeby wyobrazić sobie swoją żonę z jakimś młodym, wesołym, zadowolonym człowiekiem i żeby na myśl, że Sybilla właśnie tego kogoś obejmuje, nie postradać zmysłów... Jak już mówiłem, mój prokurator opowiada tę historię o wiele bardziej plastycznie. Na moje pytanie, co się ostatecznie stało w Genui z cielistym materiałem na męskie ubranie, odpowiedział niechętnie, krótko i ogólnikowo. Jeżeli go dobrze zrozumiałem, wrzucił w końcu tę parszywą paczkę do klozetu na dworcu. - Może mi pan wierzyć - śmieje się - że ta paczka śniła mi się jeszcze wiele lat! (Właściwie dlaczego jest ze mną taki szczery?) - Chyba nie wypada - mówię - żebym przesłuchiwał swego prokuratora. Ale może pozwoli mi pan zadać jedno pytanie: czy pańska żona powiedziała panu, kto był jej przyjacielem? - Później tak. O wiele później. - Kiedy? - Kiedy się wszystko skończyło. Kiedy zaginął. - To zabawne. - Tak - uśmiecha się - w owym czasie obydwoje, i moja żona, i oczywiście ja, byliśmy bardzo zabawni. W ciągu całego szarpiącego nerwy lata Rolf chciał dowieść, że zgodnie ze swą teorią daje Sybilli zupełną samodzielność. Związane z tym niebezpieczeństwo całkowitego zobojętnienia Sybilla musiała wziąć na siebie, skoro oświadczała dumnie: „Nie proszę cię, żebyś mi dał wolność, jeżeli będzie mi potrzebna, sama ją sobie wezmę!” Postawa jego była więc na nutę: „Proszę bardzo, moja droga, jak sobie chcesz!” Równocześnie spędzali razem czarujące wieczory w kręgu wspólnych przyjaciół, którzy nie dawali nic po sobie poznać, może zresztą nic nie zauważyli, a potem znów zdarzały się nieporozumienia z powodu błahostek. Jeździli jednak razem na Międzynarodowy Festiwal Muzyczny w Lucernie, jak dawniej spacerowali pod rękę po foyer. I nie była to obłuda, ani na zewnątrz, ani na wewnątrz, nagle zaczęło im być ze sobą dobrze i miło. Rolf był mężem i jeśli nie robił z tego jakiegoś nikczemnego użytku, to jednak miał pewne przywileje, na przykład to, że zawsze mógł się pokazywać z Sybillą pod rękę. Sybilla ceniła to nawet bardzo, że Rolf, który był teraz prokuratorem, przechadza się z nią po foyer ramię w ramią. Pierrot z balu maskowego natomiast miał handicap wszelkiej nielegalnej działalności; Rolf doświadczył po raz pierwszy w życiu, że ten handicap był po drugiej stronie. Kiedy znajdował się w wyjątkowo dobrym nastroju, robił od czasu do czasu ironiczne aluzje, które błyskały jak dalekie światło latarni morskiej i obojgu im przypominały, w razie gdyby mieli o tym zapomnieć spacerując pod rękę, gdzie sterczy złowroga skała. Zdaje się, że do wymiany zdań nie doszło. Musiało to jednak być lato, jakiego oboje nie chcieliby drugi raz przeżyć. Sybilla w dalszym ciągu mieszkała z Rolfem, żeby nie zgorszyć krewnych; byłoby to dla niej okropne, nie mogła nawet myśleć o tym, choć nie miała najmniejszych wyrzutów sumienia. Oświadczyła mu to wyraźnie po jego powrocie z Genui, po prostu żądała, aby - na razie, jak mówiła - na zewnątrz wszystko zostało po dawnemu. Wskutek tego tylko nieliczne godziny w ciągu dnia uchodziły jego kontroli i nie dało się uniknąć obrzydliwej połowiczności. Wyjawiać, że ową połowiczność dławiącą wszystko, która z czasem stała się bardziej nieznośna od najdzikszych awantur, bierze za złe Rolfowi, byłoby zbyt nierozsądnie. Jej kobieca natura brała mu to jednak za złe i od czasu do czasu (jak twierdzi Rolf) Sybilla obrzucała go spojrzeniem, jak gdyby nie mogła z nim już wytrzymać; szła wtedy do swego pokoju, żeby się wypłakać za zamkniętymi drzwiami! W odpowiedzi na to Rolf schodził do piwnicy po piwo. Dlaczego więc naprawdę nie brała sobie tej wolności, jeżeli potrzebowała jej więcej? Rolf myślał o tym bez ironii. Dlaczego tych dwoje nie wyjechało po prostu, jego biedna żona i ten pierrot z balu maskowego? Dlaczego nie mieli odwagi? Nie rozumiał tego. Myślał więc, że ta namiętność nie może być znowu tak wielka; pod jesień miał naprawdę uczucie, że ze swojej strony przebolał już tę sprawę. We wrześniu objął stanowisko prokuratora. W październiku dom był gotów, a młody architekt na ogół bardzo zadowolony. To i owo, mówił, zrobiłby dziś inaczej, nawiasem mówiąc chodziło właśnie o szczegóły, które najbardziej się Sybilli i Rolfowi podobały, podczas gdy inne miały w sobie coś dziwacznego. Ale właśnie te dziwactwa były specjalnie uwypuklane na zdjęciach, które miały się ukazać niebawem w pewnym czasopiśmie poświęconym architekturze. Był to, jak Sturzenegger obiecał już podczas ich pierwszej rozmowy przy czarnej kawie, dom konsekwentnie nowoczesny. Nie można właściwie powiedzieć, żeby się Rolfowi nie podobał, ale nie można również twierdzić, że mu się podobał. Rolf nie czuł się wobec tego młodego Sturzeneggera swobodny; zazdrościł mu niemal, że jego dom, dom Rolfa, tak bardzo chwalono. Pewnego razu w kawiarni podszedł ktoś do Rolfa, przedstawił się jako redaktor czasopisma poświęconego architekturze i pogratulował odwagi, jakiej Rolf dowiódł budując swój dom, gratulował mu jak gdyby w imieniu współczesnej architektury; młodego Sturzeneggera zaś chwalił nie tylko jako architekta, nie, unosił się również nad czysto ludzkimi przymiotami młodzieńca, nad jego wdziękiem, odwagą, przedsiębiorczością, bezwzględnością i rozmachem, nad jego witalnością, wrażliwością, intensywnością również cielesną i rozmaitymi innymi właściwościami, którymi może się wyróżniać zarówno architekt, jak i kochanek. W takich momentach Rolf miał znowu uczucie, że cały świat uważa go za durnia, i wydawało mu się, iż jest figurą z jakiejś komedii Moliera. Sybilla była również przy owej rozmowie w kawiarni. Witalność, wrażliwość, intensywność również cielesna, tak, i ona to uznawała. Zapytała, czy Rolf również nie jest tego zdania, i Rolf, człowiek o bądź co bądź niemałym doświadczeniu osobistym i zawodowym, nie wiedział, ile przebiegłości ma przypisywać swojej żonie. W pewnych chwilach uważał ją za zdolną do wszystkiego, właśnie wtedy, kiedy sprawiała wrażenie niewiniątka, jak zakochane kobiety, które zawsze uważają się za niewinne, idące za głosem wiecznej natury, którą później w swej skromności i pokorze uważają za Pana Boga... Właśnie z takim uczuciem, że jest uważany za patentowanego idiotę, Rolf pojechał pewnego jesiennego popołudnia za miasto na tak zwane przyjęcie budowy. Poza nielicznymi wyjątkami, drobiazgami, na które młody architekt sam zwrócił uwagę, wszystko było w porządku. Jakaś żaluzja od słońca nie dawała się ściągnąć, po prostu błąd w wyko- naniu, nic więcej; pękła jedna duża szyba okienna; malarze, którzy ostatni zeszli z budowy, zatkali najgłupiej w świecie odpadkami muszlę klozetową; brakowało jeszcze kluczy od piwnicy; zapomniano o przewidzianym w planach kontakcie przy łóżku pana domu; lustro w łazience zostało z niewiadomych powodów umieszczone o dziesięć centymetrów za wysoko; w ogrodzie ułożono w ostatniej chwili kilka płyt granitowych zamiast z kwarcytu. To również bagatelka, którą się naprawi, no i oczywiście malarze nie byli jeszcze zupełnie gotowi. I to właściwie wszystko; Rolf również nie zauważył innych braków. Czy wielkie drzewo, katalpa, przyjmie się, czy też uschnie, to się okaże. Ten, który miał tu zamieszkać, powinien by teraz wypowiedzieć kilka serdecznych słów wdzięczności. Kiedy słowa te nie padły i kiedy Rolf, pan domu, po prostu odwrócił się od zamkniętego budynku i zaczął rozglądać się po okolicy, jak gdyby żegnał się z nią lub też po raz pierwszy znalazł się na swojej parceli, młody architekt, zapewne byle cokolwiek mówić, zaczął wyjaśniać Rolfowi pojęcie robót gwarancyjnych, jak gdyby Rolf nigdy o tym nie słyszał. Potem wsiedli obaj do nowego wozu prokuratora, który ciągle jeszcze duchem nieobecny, wetknął kluczyk, ale nie ruszał z miejsca. - Nie chciałem z panem rozmawiać - zaczął Rolf wciągając rękawiczki - póki się zupełnie nie uspokoję. Ale teraz, widzi pan, kiedy już przebolałem całą tę historię... - Sturzenegger nie zrozumiał zapewne ani słowa. – Tak - ciągnął Rolf - oczywiście ma pan zupełną rację. W gruncie rzeczy wszystko to jest tylko przesądem. Dużo myślałem o pańskiej ładnej historii o Eskimosie, którą poczęstował pan podczas swojej pierwszej wizyty moją żonę i mnie. Pamięta pan? Eskimos zaofiarowuje swoją żonę i podnosi gwałt, kiedy gość jej nie chce. A nam się zdaje, że nie moglibyśmy znieść tego, gdyby ją chciał wziąć. W gruncie rzeczy to wszystko tylko przesąd... - Rolf dawno już nie wygłaszał swojej teorii. Między mężczyznami natrafiała ona na mniejszy sprzeciw. Architekt, ów młody człowiek ze swoją witalnością, wrażliwością, intensywnością itd., był bardzo wyrozumiały, ale równocześnie nie miał pojęcia, co właściwie tę rozmowę spowodowało. Tymczasem ruszyli, ale po chwili musieli się znowu zatrzymać i czekać pod opuszczonym szlabanem. - Rozumiem doskonale pańskie zakłopotanie - powiedział Rolf. - W podobnej sytuacji i ja zawsze unikałem takich rozmów. Jaki to może dać rezultat?! Uważam tylko, że kiedy się siedzi obok siebie w wozie... Wie pan, powiem po prostu: nie chciałbym, panie Sturzenegger, żeby mnie pan uważał za durnia! - Nareszcie pociąg przejechał z hukiem. - Pan kocha moją żonę - ciągnął Rolf opętany swoją manią, lecz z opanowaniem godnym szacunku - mogę to zrozumieć. A moja żona kocha pana. Tak już jest! I nic się w gruncie rzeczy nie zmieni, jeżeli za tydzień czy za dwa poleci pan do Kanady. - Do Kalifornii - sprostował Sturzenegger. - Moja żona mówiła o Kanadzie. - Przykro mi - powiedział Sturzenegger śmiejąc się - ale mimo to jadę do Kalifornii. Do Redwood-City. Natychmiast po przyjeździe wyślę do pana kartkę, panie doktorze, żeby mi pan wreszcie uwierzył! - To niepotrzebne - odparł Rolf. Za nimi rozległ się klakson. - To niepotrzebne! - powtórzył Rolf. - Kanada czy Kalifornia to, wie pan, dla mnie żadna różnica, jeżeli moja żona wpadnie na pomysł towarzyszenia panu, a przypuszczam, że tak się stanie. Szlaban poszedł już dawno w górę, ale Rolf, głuchy na klaksony, nie ruszał z miejsca. Młody architekt zrozumiał chyba, w czym rzecz, i próbował coś powiedzieć. Na przykład: - Pańska małżonka i ja... Rolf przerwał mu: - Niech pan mówi spokojnie: Sybilla! - Oczywiście - powiedział Sturzenegger - od pierwszej wizyty u państwa czułem coś w rodzaju sympatii, sądziłem, że również ze strony małżonki pana... - Sądził pan! - Rolfa gniewało, że kochanek jego żony jest takim tchórzem, z drugiej strony stawał się jeszcze bardziej wyniosły. - Mam czterdzieści pięć lat - powiedział spoglądając na młodego architekta - pan nie przekroczył jeszcze trzydziestki! Sturzenegger spytał zupełnie słusznie: - No i co z tego? Rozmowa, rozpoczęta z godnością, groziła zmianą tonu, Rolf zauważył to, jak również i to, że bariera była podniesiona. Wozy, które skupiły się z tyłu, wymijały ich teraz z lewej strony; ponieważ droga była bardzo wąska, wjeżdżały dwoma kołami na łąkę. Oczywiście jadący spoglądali na Rolfa z wyrzutem i z pogardą, jeden z nich stuknął się palcem w skroń, żeby dać do zrozumienia Rolfowi, za kogo go uważa... Należy przypuszczać, że młody Sturzenegger zapewniał wielokrotnie, iż jest to pomyłka; Rolf albo tego nie dosłyszał, albo temu nie wierzył. Bez słowa, jak wobec kogoś, kogo się uważa za półgłówka, zajechał do miasta i zatrzymał wóz przed mieszkaniem architekta, dla którego wszystko to było bardzo przykre. Sturzenegger siedział przy otwartych drzwiczkach z teką, rękawiczkami i małym rulonem pod lewą pachą, by mieć wolną prawą rękę przy pożegnaniu. Nie mógł znaleźć właściwego słowa, jakiegoś przekonującego żartu, który by równocześnie nie był obraźliwy. - Niech pan teraz nie powie - poprosił Rolf - że bardzo panu żal czy coś podobnego. - Rolf był niepoprawny. - Proszę mnie źle nie zrozumieć - ciągnął dalej - nie robię nikomu wyrzutów. Rozumiem wszystko doskonale. Nawet to aprobuję. Sybilla wie, co myślę o tych sprawach, i pewnie to panu powiedziała. Muszę to aprobować. A jednak po prostu - powiedział wyrzucając papierosa przez okno - nie mogę tego znieść. Wydawało się, że Sturzenegger zastanawia się nad czymś. - Czy spotkał pan już człowieka - zapytał tonem, jakim młodsi przemawiają do starszych - który naprawdę może to znieść, to znaczy, nie tylko pozornie?... Rolf odparł z uśmiechem: - Myślałem, że jestem właśnie takim człowiekiem. Wkrótce potem pożegnali się. Wprawdzie architekt zaproponował jeszcze, aby wypili lampkę wina, ale Rolf odmówił, częściowo dlatego, że nie chciał przestąpić progu mieszkania, w którym Sybilla, być może, przeżywała swoje chwile szczęścia, częściowo zaś pod wpływem nagłej pewności, że młody Sturzenegger wcale nie jest tym, o którego mu chodzi. Podziękował więc za zaproszenie, zapuścił motor i poprosił Sturzeneggera, aby mocno zatrzasnął drzwiczki. Sturzenegger oddalił się szybko, jak człowiek, który przez pomyłkę wszedł do cudzego pokoju, i nie odwrócił się, kiedy Rolf raz jeszcze otworzył drzwiczki samochodu, życząc szczęśliwego lotu do Kanady. Potem Rolf ruszył przed siebie, bez celu, jak wtedy w Genui, byle nie jechać do domu! Byle nie widzieć teraz Sybilli! Nic nie przebolał, w ogóle nic! Działo się to w październiku. Jak wszyscy ludzie czynu, kiedy nie mogą uporać się z jakąś trudną częścią swego życia wewnętrznego, Rolf nie rzucił się w wir rozmyślań nad sobą samym, lecz w wir pracy, pożytecznej i rzeczowej pracy, której oczywiście w objętej właśnie przez niego prokuraturze nie brakowało. Załatwiał wszystko, co w zakresie jego kompetencji w ogóle można było załatwić, pracował od rana do późnego wieczora, aż ostatnia sekretarka padała ze zmęczenia, a potem dalej sam w stylu Orlanda Szalonego. Koledzy uważali go wtedy pewno za nieprawdopodobnego karierowicza. Nie mieli oczywiście pojęcia, co tego człowieka, zawsze opanowanego, zawsze bardzo rozważnego, znanego z chłodnego rozumowania, skłania do takiej aktywności. Powszechnie panowała niezachwiana opinia, że prowadzi egzystencję bardzo uregulowaną, a więc szczęśliwą, opinia, której on ze swej strony nie starał się podtrzymywać, bynajmniej. Potrafił na przykład w towarzystwie jakiejś kobiety przed Pałacem Dożów karmić gołębie, a mimo to w jego miasteczku nie krążyły żadne plotki na ten temat. Bywają tacy mężczyźni, fenomeny dobrej opinii, której nie można niczym zachwiać, tak jak nie można zamoczyć skrzydeł mewy; zresztą nikt, nawet w takiej mieścinie jak Zurych, nie ma wtedy skłonności do plotek, bo chcieć zamoczyć mewę to sprawa zbyt nudna. Wydaje się, że fenomen ten obejmował również jego małżonkę; po prostu nikomu na myśl nie przyszło o cokolwiek ją podejrzewać. Któż więc miałby właściwie zrozumieć zapał do pracy no- wego prokuratora! W różnych sprawach, którymi Rolf musiał się zajmować, starał się zresztą usilnie nie wrzucać wszystkich kobiet do jednego kotła. Przynajmniej w wypadkach dotyczących innych ludzi zachował zdolność odróżniania. Miał również do czynienia ze sprawami, w których wina była po stronie męża. Uchodził za bardzo wyrozumiałego, w miarę możliwości starał się oszczędzić upokorzeń ludziom za barierką; jak śliwki na drzewie mnożyły się jego sukcesy. Nie robiły na Sybilli najmniejszego wrażenia, gorzej jeszcze: cieszyła się z sukcesów Rolfa w dziedzinie zawodowej jak z udanej turbinki wodnej, którą - wiedziała to z doświadczenia - mały Hannes zajmie się na parę dni, zostawiając ją w spokoju... ...Rolfowi znowu śniła się parszywa paczka z cielistym materiałem!... Potem odbyła się przeprowadzka do nowego domu, a Sybilla miała czoło właśnie w tym tygodniu wybrać się w odwiedziny do swej przyjaciółki, zamieszkałej w Sankt Gallen. Rolf przypomniał żonie o czekającej ich przeprowadzce, ale wizyty w Sankt Gallen nie można było przełożyć. Oczywiście nie wierzył ani przez chwilę w tę przyjaciółkę w Sankt Gallen, ale powiedział tylko: - Jak chcesz, proszę bardzo! - I Sybilla pojechała naprawdę. Wściekłość z dokładnie określonej przyczyny, której nie trzeba było sublimować, iście szewska pasja, jaka ogarnęła Rolfa w owym tygodniu, przyniosła mu prawdziwą ulgę, nagłe wyzwolenie z czcigodnej postawy. Klął miotając się po nowym domu, tak że ludzie zaopatrzeni w pasy, uginający się pod ciężkimi przedmiotami, żądający wskazówek, gdzie postawić toggenburską szafę chłopską, gdzie umieścić maszynę do szycia, gdzie ulokować skrzynię z naczyniem czy toaletkę, nie mogli się nadziwić sposobowi wyrażania się człowieka bądź co bądź wykształconego. - Do pani - wołał - do pani z całym tym kramem albo wyrzućcie to wszystko przez okno! - Na odchodnym dodał: - To świństwo, że tej baby nie ma, skończone świństwo! - Dzielni robotnicy nie mieli odwagi pytać dalej, żeby się nerwowy pan jeszcze bardziej nie skompromitował. Rzuciwszy okiem na rzeczy wyniesione z wozu meblowego, porozumieli się wzrokiem i wszystko, co się wyraźnie nie nadawało do ogrodu lub piwnicy, a co nie wyglądało na biurko wykształconego pana, spiętrzyli w milczeniu „u pani”. Wreszcie, kiedy rozgardiasz się skończył, dzielni robotnicy dostali napiwek, który ich wprawił w zakłopotanie; graniczył bowiem z łapówką za milczenie. Rolf został więc sam w swoim domu, sam z małym Hannesem i służącą Włoszką, która nie wiedziała, gdzie jest bielizna pościelowa; brak pani dawał się bardzo we znaki. Tylko mały Hannes nie był bezradny, szalał z radości z powodu nieładu, który sprawiał, że rzeczy zwyczajne stawały się sensacją, zadawał setki pytań. Na skrzyniach widniały napisy: „Ostrożnie, nie rzucać!” i w ogóle wszystko to razem nie wyglądało na dom. Rolf nie wyobrażał sobie, jak będzie tu mógł mieszkać, uważał otwieranie skrzyń przez służącą za nonsens albo przynajmniej za rzecz przedwczesną. Mniej niż kiedykolwiek można było przewidzieć, czy małżeństwo, dla którego opłaciłoby się otwierać skrzynie i rozkładać dywany, w ogóle będzie istniało. W tej samej minucie miał nadzieję, to znów ją tracił. Co oznacza samodzielność, niezależność czy swoboda w małżeństwie? Jak to wygląda w praktyce? Wspólnota materialna z kupą gratów i służącymi, które te graty utrzymują w porządku - oto ostateczny rezultat. A Hannes? Tak być nie może! Czy Rolf powinien po prostu zażądać od swej żony, żeby zrezygnowała, zagrozić jej, postawić ultimatum, dać czas do namysłu do Bożego Narodzenia? Istniała możliwość położenia temu niemożliwemu stanowi kresu, ale nie było możliwości utrzymania miłości lub zdobycia jej. Czy miał po prostu czekać? Wieść życie prowizoryczne na los szczęścia, może się uda, może nie, może człowiek się przyzwyczai, a może się również zakocha. I wobec tego, że wszystko mija, kto wie, czy rozwód nie byłby przedwczesny. Czy takie życie w ślepej cierpliwości było rozwiązaniem? Szarpał się między jedną decyzją a drugą, nieustannie zmieniając zdanie. Iluż to ludziom dawał już rady! W wypadkach, które go nie dotyczyły, przy całej ostrożności uświadamiał sobie o wiele jaśniej, w którą stronę należy skierować wysiłek. Krótko mówiąc, Rolf czuł, że się znalazł w martwym punkcie, w którym przy największym wysiłku można się najwyżej rozerwać, ale nie można popchnąć koła ani naprzód, ani w tył, w którym drobiazg zadecyduje o tym, czy koło obróci się naprzód, czy w tył, a może jedynie przypadek. Najbardziej gorzka była dlań myśl, że wszystko mogłoby się teraz rozstrzygnąć samo przez jedno jedyne słowo, dobre albo głupie. W ciągu owego tygodnia przyszła nie tylko obiecana kartka od Sturzeneggera z Redwood-City, z Kalifornii, lecz był również bardzo dziwaczny telefon z Paryża. Jakiś wyraźnie wzburzony pan, podający się za Stillera, mówił coś mętnie, jak gdyby Rolf musiał wiedzieć, gdzie się znajduje jego żona, i w żaden sposób nie chciał uwierzyć, że Rolf nie zna bardzo dobrze jego nazwiska. Niewątpliwie owa nerwowa istota po tamtej stronie telefonu nie była nikim innym tylko pierrotem z balu maskowego (a więc to, co twierdził dotychczas mój prokurator, niezupełnie jest zgodne z prawdą; znał, chociaż nie przez Sybillę, nazwisko jej przyjaciela, zanim Stiller zaginął. Wymieniam to tylko jako przykład, że nawet prokurator w swoich całkowicie dobrowolnych wynurzeniach nie może się ustrzec od takich sprzeczności, a od nas oczekuje się tego podczas przesłuchań!). Istotnie, był to bardzo dziwny telefon, bo przecież Rolf przypuszczał, że Sybilla wyjechała ze swoim pierrotem z balu maskowego. Czyżby tych dwoje rozminęło się w Paryżu? Odrzucił myśl, że tym telefonem chciano go w najchytrzejszy sposób wyprowadzić w pole, ale myśl ta, dostawszy się raz do jego mózgu, nie opuszczała go. Nie mógł uwierzyć, że to dzieło Sybilli. - Nie! - Powiedział do siebie głośno: - Nie - a gdzieś w głębi odezwało się płynące z jego mózgu echo: dlaczegóż by nie? Bronił się przed tym podejrzeniem, było mu wstyd, ale w tej samej chwili, kiedy się swego nikczemnego podejrzenia wstydził, wstyd ten wydawał mu się śmieszny, on sam zaś wydawał się sobie głupcem. Czy teraz po prostu wszystko nie było możliwe? Rozum jego bronił się przed tym. Czy to możliwe, że pewnego dnia znienawidzi Sybillę, matkę swego syna oraz najbliższego człowieka, jakiego sobie tylko mógł wyobrazić. Odczuwał strach przed spotkaniem z nią. Zdaje się, że owo spotkanie było też bardzo nieszczęśliwe. Pewnego ranka w biurze, był listopad, zameldowano mu, że małżonka jego chciałaby z nim mówić, nie, nie telefonicznie - siedzi w przedpokoju. Tymczasem miał naprawdę posiedzenie, musiał jej kazać czekać prawie godzinę. Była jedenasta. Czy nie mogła się z nim zobaczyć po prostu przy obiedzie? Rolf kazał ją poprosić i wyszedł naprzeciw niej z niemym pytaniem: Co się stało? Sybilla była nieco blada, ale rześka. - Ach - powiedziała - więc to jest twoje biuro? Po tych słowach podeszła do okna, by wyjrzeć na nieciekawą okolicę. Rolf nie zapytał: Jak było w Sankt Gallen? Nie zapytał również: Jak było w Paryżu? Uważał, że powinna mówić Sybilla, nie on. Zachowywała się tak, jak gdyby nic nie zaszło, była onieśmielona jak nigdy, gawędziła, jak gdyby chciała tylko zobaczyć jego nowe miejsce pracy, i paliła łapczywie. Rolf mógł zadzwonić do Sankt Gallen, ale kierowany rozsądkiem zaniechał tego. Sybilla podziękowała mu za przypilnowanie przeprowadzki. Co dalej? W oczach jej czaiła się jakaś tajemnica oraz strach przed mówieniem o tym albo chęcią mówienia. Rolf uważał to za farsę wręcz nie do zniesienia. Siedział za swym szerokim biurkiem, Sybilla w fotelu naprzeciwko sprawiała wrażenie klientki. Czy chciała rozwodu? Nagle powiedział wbrew swojej woli: - Dzwonił jakiś pan Stiller, zapewne twój kochanek. - Przy tym słowie Sybilla drgnęła. Żałował, że je wypowiedział, a równocześnie oburzało go, że miałby teraz jeszcze prosić o przebaczenie. Zamiast tego dodał z lojalnością, której protekcjonalność doskonale sobie uświadamiał: - Zakładam, że później jednak spotkaliście się w Paryżu, on telefonował w środę. Sybilla podniosła się na to, jak po konferencji bez rezultatu, która jednak wcale się nie odbyła. Podeszła wolno i bez słowa do okna. Rolf poznał po jej plecach, że płacze, szlocha. Nie mogła znieść nie tylko jego ręki na swoim ramieniu, lecz i wzroku. - Odchodzę! - powiedziała. - Dokąd? - zapytał. Zdusiła w popielniczce nie dopalonego papierosa, wzięła torebkę, wyjęła chusteczkę i puder, aby doprowadzić do porządku twarz, i powiedziała z bezwstydną nonszalancją: - Do Pontresiny. Zaczerpnąwszy tchu, podczas gdy Sybilla malowała wargi, Rolf powiedział znowu: - Jak chcesz. Nastąpiło niemądre pytanie: - Masz coś przeciw temu? - i jego równie niemądra odpowiedź: - Rób, co uważasz za słuszne! A potem pozwolił jej odejść. Istotnie pojechała do Pontresiny. Z początkiem grudnia, kiedy wróciła opalona, zaproponował jej rozwód. Pozostawiła mu przedsięwzięcie koniecznych kroków. Rolf stracił już jakiekolwiek rozeznanie, kiedy mu zakomunikowała o liście otrzymanym od młodego Sturzeneggera; potrzebuje pilnie sekretarki. Zdecydowała się pojechać z Hannesem do owego Redwood-City w Kalifornii. Rolf powiedział raz jeszcze: - Jak chcesz! - Nie wierzył w to. Wszystko było dziecinną farsą! Nie uwierzył nawet wtedy, kiedy poszła do konsulatu amerykańskiego, żeby złożyć odciski palców. Czy to on ma wystąpić z pierwszym gestem pojednawczym? Nie miał takiego gestu do dyspozycji, w każdym razie nie jako pierwszy, bo przecież nie wiedział, co właściwie zaszło. Wydawało mu się, że nie można budować małżeństwa na ślepym pojednaniu. Czy czekała na jego słowo, że powinna zostać? Zamówione było również miejsce na „Ile de France”, Rolf wiedział o tym. Może Sybilla opuściła go całkowicie już ubiegłego lata. Ale nie o to nawet chodziło. Bez jej pierwszego słowa było dla niego wręcz niemożliwe prosić ją o pozostanie; naraziłby się w swej prostoduszności na śmieszność i wydałby tym samym na pośmiewisko związek małżeński, który był może między nimi jeszcze do pomyślenia. Istotnie było to w tej sytuacji niemożliwe. Wydawało mu się, że nie może przed jej groźbą ustąpić. Tuż przed Bożym Narodzeniem Sybilla wyjechała do Hawru, żeby tam wsiąść na okręt odpływający do Ameryki. Zabrała ze sobą Hannesa, który wówczas nie chodził jeszcze do szkoły. Zeszyt piąty Dzisiejsza impreza, zaaranżowana przez mojego zapobiegliwego obrońcę, który w dalszym ciągu broni zaginionego Stillera, całkowicie się nie udała. Była to konfrontacja przy aperitifie z czołowymi krytykami miasteczka. O dziwo, było po prostu bardzo miło. Prośba pewnego młodzieńca, żebym nie brał na serio pewnych uwag, napisanych przed siedmioma laty, była wzruszająca w swej zbędności. W konfrontacji brała również udział jakaś kobieta, osoba dojrzała, indywidualność przypominająca strażniczkę świątyni, przy tym o widocznej na pierwszy rzut oka czysto ludzkiej skromności. Moje zapewnienie, że wcale nie jestem rzekomym Stillerem, przyniosło niewielkiej gromadce krytyków wyraźną ulgę, po czym podano whisky. Zapytałem panią, o której już była mowa, dlaczego przedtem odmówiła mi podania ręki. Nagle znowu zapanował kłopotliwy nastrój, ale tylko na chwilę. Gdyby wiedziała, że chodzi o Stillera, wcale by się do tego stolika nie przysiadła. Stiller musiał się wobec niej zachować plugawo. Obrońca mój spojrzał na mnie, mnie również ogarnęło zaciekawienie; sposób, w jaki ta dama zasłaniała się milczeniem, pozwalał na wiele przypuszczeń. Doszło do moich uszu, że Stiller kiedyś napisał do niej list, w którym napiętnował ją jako belferkę, ponieważ z miłości dla ducha, z najgorętszego poczucia obowiązku wobec sztuki była i będzie zawsze zmuszona odmawiać mu prawdziwego artyzmu. Ująłem rękę tej sympatycznej, pełnej temperamentu kobiety, posuwając się chyba za daleko, i powiedziałem: - Pani doktor, wyraziła pani to, co dawno tkwiło w moim sercu! Chodzi o rzeźbę, którą niedawno sam widziałem wystawioną na widok publiczny. Wprawdzie ta dama oceniała ją inaczej niż ja, w sposób bardziej zróżnicowany, ale operowaliśmy w rozmowie ścisłymi kryteriami, wskutek czego po upływie krótkiego czasu nie chodziło już o zaginionego Stillera, który takich kryteriów nie wytrzymywał, lecz o tę panią, o krytykę jako taką, na której się dobrze zna. Rozumiem jej decyzję niepisania już nigdy o Stillerze, pozostawienia go po prostu w zapomnieniu. Czegóż lepszego mogłem sobie życzyć w mojej sytuacji, w której ów zaginiony ciągle staje na mojej drodze! Jak już mówiłem, mili byli również i panowie. Wystarczy tylko zapewnić publicznie krytyka, że się nie jest artystą, a już panowie krytycy rozmawiają z nami tak, jak gdybyśmy się znali na sztuce nie gorzej od nich. Julika odjeżdża. Niestety była tu przed wyjazdem właśnie wtedy, kiedy przesłuchiwał mnie psychiatra, który ze strachu, żeby mu się nie wymknęła moja dusza, nawet nie pozwolił na szybkie otworzenie drzwi! Jej drobny upominek pożegnalny w postaci cygar wzruszył mnie właśnie dlatego, że był to znowu nie ten gatunek, który lubię; cygara są dla niej po prostu cygarami, a ponieważ kupiła bardzo drogie, jest przekonana, że sprawią mi wielką radość. I rzeczywiście sprawiają mi radość, bo pochodzą od niej. Wizyta starej pary małżeńskiej, profesora Haefeli i jego żony. Poinformowani przez mego obrońcę urzędowego, że jestem Anatol Ludwik Stiller, złożyli prośbę o osobiste widzenie. Podają mi kordialnie rękę, siadają po chwili zakłopotanego milczenia na pryczy i wreszcie rozpoczynają poufną rozmowę, z początku w tonie nieco bojaźliwym, wręcz zatrwożonym; widać, że uważają tę rozmowę za ważną, że długo o nią zabiegali. - Zjawiamy się tutaj - mówi stary profesor - w sprawie czysto osobistej, nie mającej z pańskimi obecnymi sprawami nic wspólnego. Pan znał naszego syna... - Alex mówił wiele o panu... - Ubolewaliśmy nad tym - mówi stary profesor z namaszczoną powagą, usiłując wyraźnie zachować ton rzeczowy i oszczędzić matce, siwowłosej pani, niepotrzebnego podniecenia - ubolewaliśmy bardzo, że Alex nigdy nie wprowadzał do domu swoich przyjaciół. W każdym razie mówił o panu jako o przyjacielu. Przypominam sobie rozmowę, która pana nie zaskoczy, krótko przed jego śmiercią. Syn nasz nazwał pana najbliższym człowiekiem, jakiego ma na ziemi. Powiem szczerze, że wtedy usłyszałem nazwisko pana po raz pierwszy. Zdjęcie, podane mi z lękliwą skwapliwością przez matkę - z początku raczej milczącą i przy całej ujmującej nobliwości pełną jakiegoś hamowanego niepokoju - żebym go sobie przypomniał, ukazuje Alexa w wieku lat jakichś dwudziestu pięciu, w czarnym fraku, z rogowymi okularami w prawej ręce, podczas gdy jego lewa ręka, niezwykle delikatna, spoczywa na czarnym fortepianie koncertowym; Alex robi krótki, trochę nieśmiały ukłon. Jest to zdjęcie wzruszające już choćby dlatego, że widać zawstydzony ukłon, a nie słychać oklasków; fotografia ma w sobie przez to coś zastygłego, wypchanego, martwego w jakimś żałosnym sensie. Twarz jego, choć nieco spłaszczona przez błysk światła, jest niezwykła, również delikatna, bardzo podobna do twarzy matki i nieco kobieca, choć bynajmniej nie miękka. Nasuwa się przypuszczenie, że to homoseksualista. Twarz jego ma dziwną radość, która zdaje się płynąć nie z niego samego, lecz z zewnątrz, nie wiadomo skąd, jak błysk światła, który go zaskoczył. Jakieś niewidoczne wydarzenie przekonało go ku jego własnemu zdumieniu, że ma powód do radości. Zapewne jest to pierwszy sukces odniesiony w sali koncertowej. Człowiek odnosi wrażenie, że w twarzy młodzieńca kryje się ten sam wyraz zmieszania, który ma również jego matka i który utrudnia patrzenie w oczy tej zresztą miłej i niewątpliwie bardzo wykształconej pani. Nie znosi ona, żeby patrzono na jej syna własnymi oczyma. Ciągle czegoś chce. Łaknie porozumienia za wszelką cenę. - Alex - powiada - cenił pana bardzo... Przez długi czas nie wiem, czego ona właściwie chce, jaki jest cel tej wizyty, która przecież tym dwojgu nieszczęśliwym rodzicom nie przyszła łatwo, jaką ich nadzieję mam spełnić. - Śmierć jego - powiada stary profesor - jest, jak sobie pan może wyobrazić, gorzką dla nas zagadką. Minęło sześć lat... - Alex był bardzo utalentowany. - Tak, tak - mówi stary profesor pragnąc przez szybką zgodę nie dopuścić matki do słowa - był z pewnością bardzo utalentowany... - Czy pan był innego zdania? - zapytuje matka. - Co się tyczy jego śmierci... - mówi ojciec. - Tego samego zdania była również Julika Tschudy! - mówi matka. - Mamy nawet list pańskiej kochanej żony, która, jak panu wiadomo, będąc artystką, bardzo naszego Alexa ceniła; nigdy nie zapomnę tego pańskiej czcigodnej żonie, bo to właśnie ona często podtrzymywała Alexa na duchu, kiedy już nie wierzył w siebie i praca mu nie szła. Wiem, że syn nasz przed nikim się tak nie wstydził, jak przed panią Juliką. Bez jej miłej zachęty... Stary profesor, który potulnie zamilkł ustępując żonie, zapalił tymczasem papierosa, chociaż go później wcale nie palił. Przez jakiś czas, podczas gdy siwowłosa pani mówi sama, ma się wrażenie, jak gdyby istotnie chodziło o potwierdzenie wielce obiecującego talentu młodo zmarłego artysty, więcej jeszcze, jak gdyby pragnęła Bogu zarekomendować swego zmarłego syna jako pianistę. Rozumiem starego profesora, który jej przyświadcza, choć jego dręczą wątpliwości innego zupełnie rodzaju. Ilekroć sądzi, że tego nie widzę, spogląda na mnie w taki sposób, jak gdyby zaginiony Stiller był winien temu, że pewnego dnia, po próbie baletowej w teatrze miejskim, Alex usiadł przy kuchence gazowej. Od czasu do czasu oboje rodzice mówią równocześnie, rzecz zrozumiała w podnieceniu, bo przecież wszystko stanęło znowu przed ich oczyma, jak gdyby rozegrało się wczoraj. Człowiek obcy doznaje skomplikowanego uczucia, że to właściwie dwóch synów odebrało sobie życie, dwóch synów całkowicie różnych, których łączy tylko to, że można ustalić jedną jedyną przyczynę ich samobójstwa. O to chodzi. Mam wiedzieć, kim był Alex, ich jedyne dziecko. Siadł przy kuchence gazowej, jak to nieraz czytamy w sprawozdaniach gazetowych i w powieściach, odkręcił wszystkie kurki, okrył kuchenkę płaszczem nieprzemakalnym, oddychał w nadziei, że śmierć to po prostu koniec, wciągnął w płuca sinawe oszołomienie, może krzyczał, ale już bez głosu. Podobno spadł z krzesła, nie mógł już rozstać się ze swą pomyłką, nagle zabrakło mu czasu. Teraz jest już za późno. Od lat sześciu jest już bez czasu. Nie może się już sam poznać, teraz już nie. Prosi o wyzwolenie. Prosi o śmierć rzeczywistą... Po chwili oddaję zdjęcie nie wypowiadając słowa. - O czym pan mówił z Alexem? - łka matka - o czym... - Uspokój się - mówi ojciec. - Niech pan nie milczy - błaga matka - niech pan na miłość boską powie, niech pan nie milczy. Łkanie tłumi jej słowa. Kiedy nadchodzi strażnik, żeby, jak mu to nakazuje obowiązek, zobaczyć, co się dzieje, dajemy mu znak, by się oddalił; wiem, że zamelduje o tym doktorowi Bohnenblustowi. W obecności mego obrońcy nie powiem oczywiście nic, choć żal mi tych rodziców, a zwłaszcza starego profesora, który nie bez trudu, jako że jest dosyć otyły, szuka w kieszeni spodni czystej chusteczki do nosa, znajduje ją wreszcie i bez powodzenia usiłuje wręczyć siwowłosej matce, która ukryła twarz w dłoniach. - Nie wie pan zapewne - mówi po chwili matka głosem opanowanym czy tylko wyczerpanym, po użyciu chusteczki, którą mnie teraz w swoich delikatnych rękach - że w swoim krótkim liście pożegnalnym - tego przecież nie może pan wiedzieć - Alex napisał, że długo z panem rozmawiał i że przyznał mu pan rację. Ojciec pokazuje często opłakiwany list. - W czym - łka znowu matka - przyznał mu pan rację? Od sześciu lat... List jest bardzo krótki i tkliwy. Zaczyna się od słów: Ukochani rodzice! Powodu zamierzonego samobójstwa Alex nie podaje. Właściwie tylko prosi ukochanych rodziców, żeby mu przebaczyli. Odnośnie Stillera list brzmi: Później rozmawiałem ze Stillerem jeszcze raz, cokolwiek mówi, jest przyznawaniem mi racji, wszystko nie ma sensu. Stiller mówił właściwie tylko o sobie samym, ale odnosi się to również do mnie. Następuje kilka poleceń odnośnie pogrzebu, a zwłaszcza życzenie, żeby nie było żadnego duchownego, żadnej muzyki... Kiedy bez słowa oddałem list, zapytał również i ojciec: - Czy nie może pan przypomnieć sobie, o czym pan owego dnia mówił z naszym Alexem? Czułem, że wyjaśnienia moje brzmią jak wybiegi. Ale zauważyłem również, że działają one bardziej uspokajająco niż moje milczenie. - Mam nadzieję, że nie zrozumiał pan źle mojej żony - mówi stary profesor - nie możemy przecież twierdzić, że to pan był wtedy i w ogóle - niezależnie od tego, czy jest pan panem Stillerem, czy nie! - nie możemy nikomu robić wyrzutów, że nie przestrzegł naszego biednego Alexa. Przecież, na Boga, i ja, jego ojciec, nie potrafiłbym go przestrzec... - A przy tym - mówi matka znowu we łzach - przy tym Alex był tak wartościowym człowiekiem... - Był dumny - mówi ojciec. - Jak możesz... - Był dumny - powtarza ojciec. - Alex? - Jak ty i ja, jak wszyscy dookoła niego - mówi stary profesor i znowu zwraca się do mnie. - Pan wie, że Alex był homoseksualistą. Niełatwo mu było dojść ze sobą do ładu. Zresztą nikomu z nas łatwo to nie przychodzi. Gdyby spotkał wtedy człowieka, który nie tylko słowami dodawałby mu otuchy, lecz który by mu pokazał, jak można żyć z tą jego słabością... Matka potrząsa głową. - Tak już jest - mówi poufnie stary profesor nie zwracając uwagi na niemy protest siwowłosej pani - i ja wiem, że u ludzi, którzy potrzebują sukcesu jak tlenu do oddychania, żeby móc żyć, niejedno nie jest w porządku. Co jednak uczyniłem, aby temu zaradzić? Nauczyłem go tylko pogardzać sukcesem, nic więcej. Rezultat: chłopiec wstydził się, że jest ambitny! Zamiast tolerować siebie samego takim, jakim był, zamiast kochać siebie samego, pan z pewnością rozumie, co mam na myśli. Ktoś powinien był go naprawdę kochać! Czym byłem dla niego? Dobrym nauczycielem szkoły średniej; rozwijałem jego zdolności, jak tylko mogłem, a ze słabością swoją pozostawał po prostu sam na sam. Całe moje wychowanie zamykało się w tym, żeby go od jego słabości oderwać. Aż wreszcie ten głupi chłopak sam się od niej oderwał. Matka znowu płacze. - Syn nasz przyszedł do pana - żali się - dlaczego nie powiedział mu pan tego wszystkiego? Przecież rozmawiał pan z nim wtedy! Milczenie. - To okropne - mówi stary profesor przecierając okulary i ukazując lśniące oczka - to straszne, kiedy się widzi, że nie można było uratować człowieka, który nas kochał... Po owej rozmowie sądziłem, że ów Stiller... Alex mówił o nim tak serdecznie, prawda, Berto, jako o człowieku naprawdę żywym... Wkrótce potem zjawia się mój obrońca. Julika napisała z Paryża. Adres: Pan A. Stiller, chwilowo w więzieniu śledczym, Zurych. I list doszedł; niestety zaczynał się od słów: Drogi mój Anatolu! Miała dobrą podróż. W Paryżu świeci słońce. Podpis: Twoja Julika. Powoli podarłem liścik na setki strzępów, ale co to zmieni! Dzisiaj znowu okazuje się bardzo jasno: zawody w naszym życiu nie dadzą się pogrzebać, odkąd próbuję to zrobić, zawodzę ustawicznie. Nie ma ucieczki. Najkłopotliwsze jest to, że inni uważają za rzecz zrozumiałą samo przez się, że nie mogę wykazać się innym życiem, i przez to uznają za moje życie to, co biorę na siebie. Ale to nigdy nie było moim życiem! Tylko wiedząc, że to nigdy nie było moim życiem, mogę je przyjąć jako coś, co zawiodło. To znaczy, należałoby bez oporu zgodzić się na tę zamianę, grając jakąś rolę, ale nie utożsamiając się z nią. Na to trzeba mieć jednak jakiś stały punkt zaczepienia. Prokurator mój przyznaje, że zapomniał o kwiatach ode mnie dla swojej żony. Wysuwa projekt, żebym kiedyś odwiedził jego małżonkę w klinice i moje kwiaty (za jego pieniądze) wręczył osobiście. Jest zdania, że niezmiernie by to jego żonę ucieszyło. Pan Sturzenegger był tutaj. Spałem, a kiedy się do pewnego stopnia obudziłem, siedział na mojej pryczy i obydwiema rękami - dlatego się zapewne obudziłem - obejmował moją prawą rękę. - Mój drogi - zapytuje - jak ci się wiedzie? Powoli podnoszę się na pryczy. - Dziękuję - powiadam. - Kim pan jest? Śmieje się. - Nie poznajesz mnie już? Przecieram oczy. - Willi! - mówi i czeka na wybuch mojej serdeczności. Tymczasem nie mogę oszczędzić mu tego, żeby mi się z zachowaniem należytej formy przedstawił. Z akcentem niezadowolenia dodaje: - Willi Sturzenegger. - Ach - mówię - przypominam sobie. - Nareszcie! - Prokurator opowiadał mi o panu. A więc to jest Sturzenegger, przyjaciel Stillera, niegdyś młody architekt, który marzył o konsekwentnej nowoczesności, dzisiaj człowiek, który zrobił karierę, pełen jowialnej rezygnacji, stojący obiema nogami na ziemi. Jako dorobkiewicz jest oczywiście przesadnie koleżeński. - A ty? - zapytuje z miejsca, nie mówiąc o swoich sukcesach, położywszy mi rękę na ramieniu - cóżeś ty, mój drogi, zrobił takiego, że cię wpakowali do tego subwencjonowanego apartamentu? Jak można było oczekiwać, bierze wszystko bardzo jowialnie, nie wyłączając mojej prośby, żeby mnie nie uważał za zaginionego Stillera. - Mówię zupełnie poważnie - jeżeli mogę ci w czymś pomóc... Znowu czuję coś niesamowitego w stosunkach między ludźmi, mechaniczność zwaną znajomością, a nawet przyjaźnią, która z miejsca uniemożliwia wszystko, co żywe, wyklucza wszelką dzisiejszość. Co ma począć z banknotem aresztant taki jak ja. Ale wszystko funkcjonuje jak w automacie: u góry wpada rzekome nazwisko, a na dole już się wyłania związana z tym nazwiskiem forma współżycia, gotowa do użytku, ready for use, odbitka stosunków międzyludzkich, która (jak twierdzi) jest bliska jego sercu bardziej niż jakakolwiek inna. - Możesz mi wierzyć - powiada - inaczej podczas godzin pracy nie siedziałbym tutaj na twojej pryczy. W ciągu całej godziny bawimy się w Sturzeneggera i Stillera. Niesamowitość zabawy polega na tym, że wszystko idzie znakomicie, bez tarć. Jego dowcip i jego powaga tak bardzo nastawione są jeszcze dzisiaj, w siedem lat od ich ostatniego spotkania, na zaginionego przyjaciela, że i ja, jak każdy zresztą na moim miejscu, przeważnie potrafię odgadnąć bez trudności, jak ich Stiller zachowywał się w tym lub owym punkcie rozmowy, a więc również, jak by się zachował teraz. Chwilami nastrój staje się upiorny. Sturzenegger trzęsie się ze śmiechu, nie wiem dlaczego. Zna dowcip, z którego by teraz jego zaginiony przyjaciel nie zrezygnował, nie potrzebuję wcale mówić tego dowcipu ani go nawet znać - pan Sturzenegger i tak pęka ze śmiechu! Robi wtedy wrażenie marionetki, poruszanej przez niewidoczne sznurki przyzwyczajenia, przestaje być człowiekiem. Nie mam przy tym pojęcia, kim ten Sturzenegger właściwie jest. Ponieważ nie mogę nic na to poradzić, staję się melancholijny już w trakcie naszej wesołej rozmowy. Wezwanie jego, żebym nie tracił odwagi, w ogóle cała jego przyjaźń, jest sumą refleksów rzucanych na osobę nieobecną, która mnie nie interesuje. Raz próbuję mu to powiedzieć, ale na próżno. Dla wszystkiego innego bowiem, co, że tak powiem, nadaję na mojej własnej fali, nie ma on anteny albo nie nastawia jej; w każdym razie nie dochodzi do odbioru, są tylko zakłócenia, które go denerwują i pod wpływem których przerzuca kartki mojej Biblii. - Powiedz no - przerywa - od kiedy to czytasz Biblię? Dochodzę do wniosku, że przyjaciel jego był ateistą i w dodatku surowym moralistą. Inaczej dlaczego Sturzenegger tak by się usprawiedliwiał, że w ostatnich latach tyle zarobił. Nie robiłem mu wyrzutów. Po chwili przerwał moje milczenie: - Tak, tak, może istotnie w komunizmie tkwi wielka idea, ale rzeczywistość, mój drogi, rzeczywistość... Prawie przez pół godziny opisuje mi w tonie pouczającym Związek Radziecki na modłę gazetową, jak gdybym był entuzjastą Związku Radzieckiego. Siedzę jak przed radiem, słyszę głos człowieka, który mówi w pustkę, i człowieka, który go przypadkowo słyszy, a nie może zobaczyć. Skąd ma wiedzieć, do kogo mówi? Dlatego też niemożliwe są jakiekolwiek protesty czy znaki, czy też nawet od czasu do czasu wyrażenie zgody. Sturzenegger gada, kiedy się podnoszę, gada, kiedy stoję przy moim zakratowanym oknie, od dawna milcząc, ze wzrokiem skierowanym na jesiennie rdzawy kasztan. Wydaje mi się, że zaginiony przyjaciel Sturzeneggera (mówi on tylko do niego) był komunistą bardzo naiwnym. Ściśle mówiąc socjalistą - romantykiem. Jako człowiek nie znający Związku Radzieckiego mógłbym tylko wzruszyć ramionami, gdybym musiał przysięgać na Stillera albo na Krawczenkę. Żaden z nich mnie nie przekonuje. - Ale, ale, czy wiesz, że Sybilla oczekuje dziecka? - mówi Sturzenegger, aby zmienić temat, i dodaje: - Spotkałem niedawno Julikę, wygląda wspaniale! - I ja tak uważam. - Kto by to pomyślał! - śmieje się. - Czy jednak nie mówiłem tego zawsze? Nie umarła, kiedyś ją opuścił, przeciwnie, nigdy nie widziałem jej w tak dobrym zdrowiu, takiej wręcz kwitnącej. Znowu to i owo rozumiem. - Opowiadajże! - powiada. - Słyszałem, żeś się włóczył prawie po całym świecie. Jakże się czujesz teraz u nas po powrocie? Zbudowaliśmy wiele, mój drogi. Widziałeś już coś? - Owszem, coś niecoś. - No i jakie jest twoje zdanie? - Jestem pełen podziwu - mówię, ale pan architekt Sturzenegger chce wiedzieć dokładnie, co wprawia mnie w podziw. Ponieważ oczywiście oczekuje pochwały, wymieniam wszystko, co z czystym sumieniem mogę pochwalić: jak pięknie tu w kraju budują, jak porządnie, ozdobnie, poważnie, bez zarzutu, sumiennie, starannie, gruntownie, z gustem, i tak dalej - wszystko na wieczne trwanie. Sturzenegger przyznaje to wszystko, ale brak mu z mojej strony entuzjazmu, którego istotnie nie czuję. Powtarzam raz jeszcze wszystkie stosowane określenia: ozdobnie, starannie, sumiennie, czysto, miło. Wszystko to odnosi się do jakości materialnej, która jest przecież właściwością szwajcarską. Powtarzam: jakość, tak, to słowo właściwe, podziwiam jakość! Ale Sturzenegger chce koniecznie uzasadnienia, dlaczego, choć wszędzie widzę tę jakość, nie jestem rozentuzjazmowany. Wydawanie sądów o obcym narodzie jest zawsze kłopotliwe, a co dopiero, kiedy jest się w dodatku jego więźniem! Jak słyszę od Sturzeneggera, oni sami nazywają to umiarkowaniem, co mi działa na nerwy. W ogóle mają różne słowa na usprawiedliwienie braku choćby cienia wielkości. Nie wiem, czy to dobrze, że się z tym godzą. Rezygnacja z odwagi, jeśli staje się przyzwyczajeniem, oznacza zawsze w dziedzinie ducha śmierć, łagodny i niewidoczny, a jednak niepowstrzymany rodzaj śmierci; istotnie (o ile wolno mi sądzić z perspektywy mojej celi i na podstawie pojedynczych wypadków) uważam, że atmosfera szwajcarska ma dziś w sobie coś martwego, bezdusznego, podobnie jak człowiek, który zawsze staje się bezduszny, kiedy przestaje dążyć do doskonałości. Ich wyraźną pogoń za doskonałością materialną, przejawiającą się w ich dzisiejszej architekturze i gdzie indziej, oceniam jako podświadomą działalność zastępczą; potrzebują tej doskonałości materialnej, ponieważ w dziedzinie idei nigdy nie są czyści, bezkompromisowi. Żeby mnie z gruntu fałszywie nie zrozumiano: nie kompromis polityczny, będący istotą demokracji, budzi zastrzeżenia, lecz okoliczność, że lwia część Szwajcarów nie jest już w ogóle w stanie cierpieć z powodu duchowego kompromisu. Pomagają sobie, bezwarunkowo potępiając potrzebę wielkości. Czy jednak nie jest tak, że zgodna z przyzwyczajeniem, a więc tania rezygnacja z wielkości (z tego, co doskonałe, pełne, radykalne) prowadzi w końcu nawet do impotencji fantazji? Niezdolność entuzjazmowania się, uderzająca nas’ w tym kraju osowiałość, stanowią chyba wyraźne symptomy, jak bardzo już ludzie tutejsi są tej impotencji bliscy... - Pozostańmy przy architekturze! - mówi Sturzenegger. Następuje rozmowa na temat dzielnicy, którą oni nazywają Starym Miastem. Pomysł zachowania miasta przodków i kultywowania jego pamięci jest moim zdaniem szlachetny. Obok zaś, w przyzwoitej odległości, powinno się budować miasto nowoczesne! W rzeczywistości jednak, o ile mogę to ocenić, nie robią oni ani jednego, ani drugiego, lecz po prostu wykręcają się od jakiejkolwiek decyzji. Jak niedawno widziałem, architekci, pełni talentu i miłości ojczyzny, budują domy handlowe mniej więcej na miarę wieku szesnastego, siedemnastego lub osiemnastego. Przewrotne zuchwalstwo! Można wprawdzie maskować żelazo i beton (jak hańbę!) płytami z piaskowca, łukami i prawdziwymi średniowiecznymi wykuszami, wydaje się jednak, że pietyzm i opłacalność nie dadzą się całkowicie pogodzić ze sobą; w rezultacie żaden żołnierz - Murzyn, przebywający na urlopie, nie uważa tego chyba za starą Europę. Czy oni sami to za starą Europę uważają? Zburze- nie miasta wąskich uliczek, w którym mieszkali ich przodkowie, aby zrobić miejsce ich dzisiejszemu miastu, wydałoby się im szaleństwem i zbrodnią; wybuchłaby papierowa burza potępienia. W istocie rzeczy zaś robią coś o wiele bardziej szalonego: partaczą miasto swoich przodków, nie budując w zamian nowego, dzisiejszego, własnego. Czym wytłumaczyć, że taka tępota umysłowa, którą obcy zauważa natychmiast, tubylców nie przeraża? Sturzenegger nie ponosi odpowiedzialności za psucie Starego Miasta, pokazuje mi natomiast zdjęcia swego nowego osiedla w pobliżu Oerlikon, przedmieścia Zurychu, znanego w świecie z produkcji broni na eksport. Jest to osiedle zbudowane na wzór epoki minionej, i to minionej bezapelacyjnie, silące się na idylliczność, której w nim nie ma. Jak mam wytłumaczyć Sturzeneggerowi, skąd płynie mój niesmak, kiedy coś takiego oglądam? Wszystko to jest gustowne, bardzo czyste i bardzo serio, ale dokoła same kulisy. Żeby nie powiedzieć, że rzygać mi się chce na ten widok, zapytuję rzeczowo, czy Szwajcaria ma takie niewyczerpane zasoby ziemi, żeby w tym „stylu” móc jeszcze budować kilkadziesiąt lat. Nie wydaje mi się, żeby tak było. Na czym polega tradycja? Powiedziałbym tak: na podejmowaniu zadań naszej epoki z taką samą odwagą, jaką okazywali przodkowie w stosunku do swoich czasów. Wszystko inne jest imitacją, mumifikacją; jeżeli jeszcze uważają swoją ojczyznę za coś żywego, to dlaczego nie bronią się, kiedy mumifikacja posługuje się szyldem ochrony ojczyzny?... Sturzenegger śmieje się. - Komu ty to mówisz! Piorunuję na to od lat, oczywiście nieoficjalnie... A przy tym nasze Stare Miasto nie jest jedynym głupim kawałem tego rodzaju... Opisuje mi kilka innych wypadków, których jako aresztant nie mogę ocenić. Jego uderzająco gorliwe przyświadczenie (niestety zauważam to dopiero po dłuższej chwili) nie wypływa ze zbieżności naszych poglądów, lecz z osobistych niechęci. Sturzenegger pokpiwa sobie z naczelnego architekta ich miasteczka, któremu, jak sam przyznaje, zawdzięcza poważne zamówienia. Bardzo to ludzkie, że wobec cudzoziemca, który nie zna osobiście ich naczelnego architekta, zdobywa się wprost na zuchwałą szczerość, która mu dobrze robi. Jeżeli chodzi o mnie, to również jest rzeczą ludzką, że nie interesuję się tą lub ową osobistością, lecz ogólnym nastawieniem umysłów w kraju, którego jestem więźniem. Chciałbym poznać człowieka, który mnie będzie sądził. Jest to potrzeba chyba całkowicie naturalna. Kiedy więc mówimy o architekturze, interesuje mnie wyłącznie pytanie, w jaki sposób budowniczy miast szwajcarskich w ogóle odważa się patrzeć w przyszłość, żyjąc wśród narodu, który właściwie, tak mi się przynajmniej zdaje, nie chce przyszłości, lecz przeszłości. Pytam Sturzeneggera, czy Szwajcaria ma jakiś cel, wybiegający w przyszłość? Zachowywać to, co się posiada albo posiadało, jest zadaniem koniecznym, ale nie wystarczającym; aby naprawdę żyć, trzeba mieć również cel związany z przyszłością. Jakiż to cel nieosiągalny czyni Szwajcarię odważną, uskrzydla ją, zmienia jej przyszłość w teraźniejszość? Szwajcarzy są zgodni w swoim pragnieniu, żeby nie przyszli do nich Rosjanie, ale jaki jest ich własny cel, jeżeli przyjścia Rosjan nie brać pod uwagę? Jak chcą swój kraj uformować? Co ma powstać z tego, co było? Jaki mają plan? Czy posiadają twórczą nadzieję? Ich ostatnia wielka i naprawdę żywa epoka (tak przynajmniej poucza mnie mój obrońca) to połowa wieku dziewiętnastego, tak zwane lata czterdzieste ósme. Wtedy mieli jakiś program. Wtedy chcieli czegoś, czego nigdy jeszcze nie było, cieszyli się na jutro, na pojutrze. Szwajcaria miała wtedy historyczną teraźniejszość. Czy ma ją dzisiaj? Tęsknota za dniem przedwczorajszym, która cechuje większość tutejszych ludzi, jest przygnębiająca. Przejawia się to w literaturze (o ile nasza biblioteka więzienna jest reprezentatywna, to znaczy odpowiada smakowi oficjalnych fundatorów). Większość najlepszych chyba opowiadań przenosi czytelników w nastrój sielskiej idylli. Życie wiejskie ukazywane jest jako ostatnia reduta ciepła i serdeczności. Wiersze unikają przeważnie jakiejkolwiek metafory, która by mogła pochodzić z własnych doświadczeń mieszkańców miast; jeżeli ziemia nie jest uprawiana końmi, to chleb przestaje być źródłem poezji. Żal, że wiek dziewiętnasty staje się coraz odleglejszy, jest, jak mi się zdaje, najbardziej istotnym akcentem szwajcarskiego pisarstwa. Zupełnie tak sa- mo wygląda sprawa oficjalnej architektury: z jakim ociąganiem się, jak niechętnie zmieniają skalę swoich rosnących miast, z jakim żalem i oporami. W pewnej chwili Sturzenegger mówi: - Tak, tak, ale ujmując rzecz praktycznie: co mam robić jako architekt, kiedy ustawa budowlana zezwala tylko na trzy piętra? Trzeba być sprawiedliwym... Na pytanie, kto te ich ustawy budowlane uchwala, nie odpowiada, lecz w dalszym ciągu opisuje ustawowe przeszkody, które wręcz uniemożliwiają nowoczesną budowę miast. Dowiaduję się przy tym rzeczy, które jako laikowi były mi nieznane, natomiast nie otrzymuję żadnej odpowiedzi, dlaczego się odnośnych ustaw nie zmienia. Sturzenegger mówi tylko: - Jesteśmy demokracją! - Nie rozumiem go. Na czymże polega wolność konstytucji demokratycznej, jeżeli nie na tym właśnie, że daje narodowi prawo zmieniania ustaw w sensie demokratycznym, kiedy to jest potrzebne, aby utrzymać się na powierzchni w zmienionej epoce? Pytanie tylko, czy oni tego chcą. Zastrzegam się przeciw niebezpiecznej opinii, że demokracja jest czymś, co się nie może zmieniać, zastrzegam się również przeciw innemu zdaniu, że zachowuje się wolność przodków, kiedy się nie ma odwagi pójść dalej niż oni. Co to znaczy: realistycznie? Sturzenegger powtarza bez końca: idee to rzecz piękna i słuszna, ale przecież musimy być realistami. Co to znaczy? Wprawdzie Sturzenegger, kiedy mówimy o romantycznych dwupiętrowych domkach ich osiedli, przyznaje jako fachowiec, że coraz trudniej będzie żyć w stylu wieku dziewiętnastego i że największą bzdurą jest pokrywanie ich ciasnego kraju takimi osiedlami, ale nie wystarcza mi to i pytam raz po raz: jak wygląda wasza idea? Historia nie stanie w miejscu, nawet żeby Szwajcarzy sobie tego nie wiadomo jak życzyli. W jaki sposób chcecie pozostać sobą, nie wchodząc na nową drogę? Przyszłość jest nieunikniona. Jak chcecie ją ukształtować? Realizm nie polega na braku idei. Uśmiech Sturzeneggera drażnił mnie, na długo przed dojściem do awantury. Ta mina pełna pogodnej rezygnacji; ta bladość z przejęcia, dopóki wieszał psy na naczelnym architekcie, i tępa rześkość nietkniętej duszyczki, jak tylko chodziło o idee. Takim oto był ów pan Sturzenegger, architekt mego prokuratora, przyjaciel Stillera. - Mój drogi - mówi na zakończenie, kładąc mi rękę na ramieniu i uśmiechając się - jesteś taki sam jak dawniej! Milczę. - Byle coś burzyć! - dodaje. - Byle negować! Znamy cię, ty stary nihilisto! W odpowiedzi na to nazywam go po prostu dupą (wyrażenie jest ordynarne, ale nie wpada mi po długim namyśle żadne inne, w odniesieniu do ludzi, jak ten pan Sturzenegger, ludzi jowialnej rezygnacji, nie mających innego celu poza własną wygodą, mówiących o nihilizmie, jeśli tylko ktoś chce czego innego). On zaś, o dziwo, śmieje się w dalszym ciągu, raz jeszcze klepie mnie po ramieniu, wyraża nadzieję, że wkrótce spotkamy się znowu w „naszej starej knajpie”... Potem, pozostawszy sam w celi, wypowiadam jeszcze kilkakrotnie ów niezastąpiony epitet. Typy w rodzaju Sturzeneggera (i mego obrońcy) całkowicie odbierają mi humor - oto, co im biorę za złe. Śniła mi się Julika. Siedziała w kawiarni na bulwarach, może na Polach Elizejskich, z papierem listowym przed sobą i wiecznym piórem w ręku, w pozycji uczennicy, która musi napisać wypracowanie. Błagała mnie wzrokiem, żebym w to, co do mnie pisze, nie wierzył, ponieważ pisze pod przymusem. Wzrok jej prosił, żebym ją z tego przymusu wyzwolił... Dzisiaj klinika. Sybilla (żona mego prokuratora) to kobieta na oko trzydziestopięcioletnia, o ciemnych włosach i niebieskich, bardzo jasnych i żywych oczach. Jest w swoim szczęściu macierzyńskim bardzo ładna - mło- dość i dojrzałość w jednej osobie. Kobiety w tym stanie otacza jakby aureola; obcego mężczyznę wprawia to w zakłopotanie. Twarz ma ciemną, a kiedy się śmieje, widać między mocnymi wargami zęby, których jej można pozazdrościć. Na szczęście niemowlęcia nie było w pokoju; wyznaję szczerze, że nigdy nie wiem, jak się zachowywać w obecności osesków. Kiedy pielęgniarka wprowadziła mnie przez podwójne, grubo obite drzwi, Sybilla siedziała na balkonie, w niebieskim trzcinowym fotelu. Bardzo jej było do twarzy w cytrynowożółtym szlafroczku (Fifth Avenue, Nowy Jork). Uniosła się nieco na fotelu, zdjęła ciemne słoneczne okulary. Ponieważ siostra zajęła się szukaniem większego wazonu, zostaliśmy od razu sam na sam. Czułem się jakiś śmieszny z powodu kwiatów. W dodatku Sybilla znowu włożyła swoje ciemne okulary, wskutek czego nie widziałem jej oczu. Mąż jej, prokurator, pożyczył mi uprzejmie dwadzieścia franków, dzięki czemu stanąłem przed szczęśliwą matką z pękiem długich gladioli, które przy wchodzeniu po schodach wykładanych linoleum kołysały się i szeleściły bibułką. Dzięki Bogu nie trwało to długo; po chwili zjawiła się pielęgniarka z nieco tandetnym, ale ogromnym wazonem. Nie było rzeczą łatwą ułożyć w nim sztywne gladiole (wolałbym róże, ale z uwagi na to, że musiałem pożyczyć pieniędzy od mego prokuratora, uważałem, że byłoby to jednak zbyt drogie). Była pora podwieczorku, siostra, która nie miała pojęcia, że przybywam wprost z więzienia, zapytała mnie z wzorową uprzejmością, czy wolę bułeczki, czy grzanki. Nareszcie zostaliśmy znowu sami i nic nie zapowiadało, że i tym razem ktoś nam prędko przeszkodzi w rozmowie. - Stiller! - powiedziała - co też ty wyprawiasz! Potraktowałem te słowa jako odnoszące się do gladioli. Natomiast ona, jak się okazało, miała na myśli moje uporczywe zaprzeczanie, jakobym był zaginionym Stillerem. Zdjęła swoje ciemne okulary, zobaczyłem jej jasny, uroczo spokojny wzrok. Choć dopiero co urodziła swemu małżonkowi dziecko, świadomość, że było się przez tę kobietę kochanym, oszołamiała. Oczywiście trwałem w moim przeczeniu. Siedziałem naprzeciw niej, założywszy nogę na nogę, objąwszy rękami kolano, patrzyłem na stare platany w parku; Sybilla przyglądała mi się badawczo. - Stałeś się bardzo milczący - powiedziała. - Jak się ma Julika? Zadała mi dość dużo pytań. - Dlaczegoś znowu wrócił? Było to osobliwe popołudnie. Wypiliśmy mnóstwo letniej herbaty, grzanki i bułeczki pozostały nie tknięte. Moje milczenie (cóż miałem mówić?) podniecało jej rozmowność. O szóstej, tego nie można było odłożyć, musiała nakarmić niemowlę. Widze teraz ich zaginionego Stillera dosyć dokładnie: musi być bardzo kobiecy. Wydaje mu się, że nie ma woli, a w pewnym sensie ma i wykazuje jej o wiele za dużo; nie chce być sobą. Inteligencję ma przeciętną, całkowicie nie wyszkoloną; woli zdawać się na pomysły i zaniedbuje swoją inteligencję, inteligencja bowiem stawia człowieka w obliczu decyzji. Chwilami wyrzuca sobie tchórzostwo, kiedy indziej podejmuje decyzje, które się później okazują niewykonalne. Jest moralistą. Jak prawie wszyscy ludzie nie akceptujący samych siebie. Czasami naraża się na niebezpieczeństwo niepotrzebne, a nawet śmiertelne, aby dowieść sobie samemu, że jest człowiekiem walczącym. Ma bujną wyobraźnię. Cierpi na klasyczny kompleks niższości, płynący z przesadnych wymagań wobec siebie samego; uczucie zasadnicze, że jest wciąż czemuś winny, uważa za swoją głębię, może nawet za religijność. Jest człowiekiem miłym, ma wdzięk, nie sprzecza się. Jeżeli nie może czegoś osiągnąć wdziękiem, chroni się pod skrzydła melancholii. Pragnie być szczery. Nie zaspokojone dążenie do szczerości płynie u niego również z zakłamania szczególnego rodzaju; ludzie posuwają się wówczas w szczerości aż do ekshibicjonizmu, aby przeskoczyć jedyny punkt zapalny ze świadomością, że są wyjątkowo szczerzy, szczersi od in- nych. Stiller nie wie dokładnie, gdzie się ten punkt, ta ustawicznie pojawiająca się czarna otchłań znajduje, odczuwa strach nawet wtedy, kiedy tego punktu nie ma. Żyje w ciągłym oczekiwaniu. Lubi pozostawiać wszystko w zawieszeniu. Należy do ludzi, którym wszędzie, gdziekolwiek się znajdują, narzuca się myśl, jak pięknie musi być teraz gdzie indziej. Unika pojęć: tutaj i dzisiaj, przynajmniej w duchu. Nie znosi lata, nie znosi w ogóle żadnego stanu teraźniejszości, kocha jesień, zmrok, melancholię, przemijanie. To jego żywioł. Kobietom często się przy nim wydaje, że są rozumiane. Wśród mężczyzn ma niewielu przyjaciół, nie czuje się wśród nich mężczyzną. Ale w swym zasadniczym lęku, że zawiedzie, właściwie lęka się również kobiet. Zdobywa więcej, niż potrafi utrzymać, a kiedy partnerka raz wyczuje granicę jego możliwości, traci całkowicie odwagę. Nie jest gotów, nie potrafi być kochanym jako człowiek, którym jest, dlatego mimo woli zaniedbuje każdą kobietę, która go kocha naprawdę, gdyby bowiem brał jej miłość poważnie, byłby zmuszony akceptować samego siebie. A od tego jest bardzo daleki! Ledwie się człowiek znajdzie w tym kraju, już psują mu się zęby. I ledwie zgłosiłem mój ból zębów, już mam być zaprowadzony do dentysty pana Stillera. Jak gdyby nie było jakiegoś innego! Jego nazwisko zostaje wkrótce ustalone na podstawie nie zapłaconego rachunku, który ma w aktach mój obrońca. Natychmiast telefonują do niego. Na szczęście (i ku wyraźnemu ubolewaniu mego obrońcy) okazuje się, że ów dentysta zmarł niedawno. Zamawiają wizytę u jego następcy, a więc u człowieka, który Stillera nigdy nie widział i nie może twierdzić, że mnie poznaje. Zeszyt szósty Zgodnie z tym, co opowiada pani Sybilla, żona mego prokuratora, pracownia zaginionego Stillera musiała być pomieszczeniem jasnym i obszernym; jakieś poddasze na Starym Mieście, wskutek braku mebli, nawet najpotrzebniejszych, na których Sybilla mogłaby położyć kapelusz i torebkę, sprawiające wrażenie jeszcze obszerniejszego, niż było naprawdę. Zdaniem Sybilli miało mniej więcej dziesięć na piętnaście metrów! Chyba to przesada, mimo że Sybilla tak dobrze sobie tę pracownię przypomina. Chodziło się po starych, skrzypiących, wydeptanych deskach jodłowych, pełnych sęków, pod skośnym sufitem, o który nieraz uderzało się głową, musiało tam być coś w rodzaju kuchenki ze zlewem z czerwonej terakoty, z płytką gazową i szafką pełną różnych kolorowych naczyń. Był tam zapewne również i tapczan, bo przecież Stiller mieszkał w pracowni. Poza tym półka z książkami, na której Sybilla, pochodząca z rodziny mieszczańskiej, po raz pierwszy zobaczyła „Manifest komunistyczny”, „Annę Kareninę” Tołstoja, kilka tomów głośnego Karola Marksa, książki Holderlina, Hemingwaya i Gide’a. Sybilla wzbogaciła jeszcze ten księgozbiór o to i owo, co przyczyniło się do barwności biblioteki. Dywanu chyba nie było. Natomiast Sybilla pamięta pięć wygięć długiej rury od pieca; miało to wyglądać bardzo romantycznie, ale najpiękniejsze było to, że robiąc jeden odważny krok (Sybilla musiała przy tej okazji podciągać nieco wąską spódnicę) można było wydostać się na dach, na tarasik o zardzewiałej barierce, o podłodze z porośniętego mchem żwiru i smoły przylepiającej się do białych pantofli. I tu było bardzo romantycznie: gruchające w rynnie gołębie, wokoło szczyty dachów, okienka ze strychów, kominy, czerwone mury, koty, odgłos zaciekle trzepanych na podwórkach dywanów, gderanie, powiewająca na wietrze bielizna, bicie dzwonów katedry. Fotel kupiony kiedyś w sklepie ze starzyzną, prowadzonym przez Armię Zbawienia, był niestety już wtedy nie do użycia; materiał zbutwiał i bezpieczniej było usiąść na wiadrze ze śmieciami, co dla Sybilli, małżonki mego prokuratora, zdawało się mieć również szczególny wdzięk. W każdym razie mam wrażenie, że mimo wszystko chętnie przypomina sobie ową pracownię. W pokoju stał staromodny fotel bujany, w którym można się było kołysać, co niezaprzeczalnie wytwarza nastrój swawolny. Wszystko, co się tutaj znajdowało, miało dla Sybilli, przychodzącej ze swego porządnie zagospodarowanego mieszkania, urok czegoś prowizorycznego. Rurka gumowa założona na kran była zawsze przymocowana sznurkiem, kotara wisiała na pluskiewkach, za nią stał stary kufer o ciężkich okuciach, służący obecnie jako skrzynia na bieliznę. Gdziekolwiek się spojrzało, miało się w tej pracowni podniecające uczucie, że można w każdej chwili wyjść i rozpocząć zupełnie inne życie. Takiego właśnie uczucia Sybilla w owym czasie potrzebowała. Pierwsza jej wizyta była najściem. - Przychodzę tylko na momencik! - powiedziała nie przypuszczając, że zostanie do północy. - Muszę przecież wreszcie zobaczyć, gdzie ty właściwie pracujesz i mieszkasz... Stiller był nie ogolony i wskutek tego nieco zakłopotany. Poczęstował ją cinzano. Kiedy się golił za kotarą przy zlewie, Sybilla robiła przegląd tego, co wisiało na ścianie. Były tam: afrykańska maska, kawałek celtyckiego topora, podobizna Józefa Stalina (która później zniknęła) oraz słynny plakat Toulouse-Lautreca. Poza tym wisiały dwie barwne, wypłowiałe hiszpańskie banderillas. - Cóż to takiego? - zapytała. - Używają tego podczas walki byków - wyjaśnił krótko, w dalszym ciągu zajęty goleniem. - Ach tak - powiedziała Sybilla od niechcenia - przecież ty byłeś kiedyś w Hiszpanii. Sturzenegger opowiadał nam o tobie jakąś niesamowitą historię... - Siedziała w bujanym fotelu i śmiała się. - Ty i rosyjski karabin! Milczenie jego było dowodem, że go dotknęła, co jej oczywiście sprawiło przykrość. - Sturzenegger jest idiotą - powiedział spoza swojej kotary - wszędzie opowiada tę głupią historię. - Czyżby nie była prawdziwa? - W każdym razie nie taka, jak ją opowiada Sturzenegger - odpowiedział mrukliwie, tak że Sybilli odechciało się dalszych pytań o historię z rosyjskim karabinem. Zmieniając temat powiedziała: - Ale w Hiszpanii przecież byłeś... Sybilla była zła na siebie; wyglądało na to, że przyszła, by Stillera wybadać w sprawie Hiszpanii. Poznali się na tak zwanym balu maskowym artystów, nie znali wtedy swoich nazwisk, byli więc wolni od jakichkolwiek hamulców. Wydarzyło się to zaledwie trzy tygodnie temu. Nastąpiły czułości, które później, kiedy się spotkali w świecie rzeczywistym, wydały się im niemal nieprawdopodobne, prawie nie różniły się od tajemnego wspomnienia snu, o którym druga strona nic nie wie. Kiedy Sturzenegger, przyjaciel Stillera, zdradził mu nazwisko Sybilli, spotkanie ich stało się nieodzowne już choćby z ciekawości, jak ta twarz, którą całował, wygląda bez maski. Spotkali się przy aperitifie. Ponieważ bez masek mieli sobie do powiedzenia jeszcze więcej, poszli na spacer. Było to zaledwie przed tygodniem. Zdaje się, że i ów spacer doprowadził do pieszczot, które teraz, kiedy Sybilla stała w jego pracowni, wydawały się niemal nieprawdopodobne, niemal nie różniące się od wspomnienia z balu maskowego, a więc od tajemnego wspomnienia owego snu, o którym druga strona nic nie wie. Stąd właśnie zakłopotanie w trakcie rozmowy!... - A więc tutaj pracujesz? - zapytała Sybilla, uznając sama, że jest to pytanie głupie i właściwie zbyteczne. Snuła się wśród rzeźb, nie bez trwogi przygotowana na to, że Stiller pokaże jej swoje dzieła. - Wiesz - powiedziała - ja w ogóle nie znam się na sztuce. - Na szczęście - powiedział zza kotary, przechodząc na inny temat. - Nalałaś sobie, prawda? Cinzano jest po to, żeby je pić. - Sybilla nalała wermutu, stała właśnie z kieliszkiem w ręku przed jakąś gipsową figurą, kiedy zjawił się ogolony już Stiller i powiedział: - To moja żona. Była to głowa na długiej, strzelistej szyi, raczej waza niż kobieta, bardzo osobliwa. Sybilla była rada, że Stiller nie oczekuje od niej, aby wyraziła swoje zdanie. - Czy to nie okropne dla twojej żony? - zapytała mimo to. - Ja byłabym nieszczęśliwa, gdybyś na przykład mnie nadał taki artystyczny kształt! Na tym rozmowa dotycząca jego pracy właściwie się skończyła. Stali teraz, jak gdyby byli tu tylko i jedynie po to, żeby delektować się cinzano, oboje o kilka szczebli głupsi, niż byli w rzeczywistości, a wszystko to zapewne ze zrozumiałego strachu, że przy najprzelotniejszym zetknięciu znowu poniosą ich zmysły, zanim zdążą się nawzajem dobrze poznać. - Dlaczego ta sprawa z karabinem rosyjskim tak cię interesuje? - zapytał Stiller. Nie interesowało to Sybilli ani mniej, ani więcej niż jakikolwiek inny szczegół z jego nieznanej przeszłości. Zdaje się, że to właśnie Stiller nie mógł oderwać się od Hiszpanii, od wyblakłych, pstrych banderillas, zakończonych ostrymi hakami. Żeby nie być zmuszonym do opowiedzenia historii z rosyjskim karabinem, która mu wyraźnie sprawiała przykrość, Stiller zaczął dokładnie opisywać hiszpańską walkę byków, przy czym postawił gdzieś swój kieliszek z cinzano, żeby mieć wolne ręce. Dwóch skrzyżowanych banderillas nie zdjął jednak ze ściany, jakby się ich bał. - Tak, tak - wtrącała Sybilla od czasu do czasu - rozumiem! Miało się wrażenie, że walka byków fascynuje Stillera, Sybilla uważała, że bardzo mu z tym entuzjazmem do twarzy, lepiej niż w jakiejkolwiek masce. - I teraz - zawołał Stiller - zjawia się matador! Dla Sybilli byk był już dawno martwy. - Jak to, dopiero teraz - zapytała - kiedy byk jest martwy? Nie uważała, w każdym razie nie na walkę byków, tylko na jego twarz; Stiller musiał zacząć cały reportaż od początku. Dlaczego to było takie konieczne, żeby Sybilla mogła wyobrazić sobie hiszpańską walkę byków? - Uważaj! - powiedział Stiller - ja jestem bykiem. Stanął pośrodku pracowni, Sybilla musiała się podnieść z bujanego fotela, by odegrać rolę toreadora. Śmiała się z tego podziału ról. Nie odczuwała żadnej potrzeby mordowania byka. Stiller uważał ten podział ról za całkowicie naturalny. Sybilla nie potrzebowała nawet zdejmować kapelusika, przeciwnie, torero powinien być jak najszykowniejszy. A więc byk wpada na arenę. Sybilla musiała sobie to wszystko wyobrazić: oślepiająca jasność skąpanego w słońcu piasku, życie i śmierć, jasność i cienie dzielą arenę, dokoła zatłoczone arkady, barwne jak klomb kwiatów, huczące gwarem, który teraz milknie, ponieważ Sybilla, torero, podchodzi nieco bliżej. Właściwie byka powinna drażnić czerwonymi chustami cała grupa ludzi, ale Stiller zadowala się teraz Sybilla. Byk, czarny jak smoła, stoi pośrodku jak w olbrzymim leju, walka zaczyna się zabawą, można powiedzieć tanecznie, rozwiane chusty są krótkie i poręczne, ale nie bardzo czerwone, wyblakły na słońcu i zrobiły się raczej różowe. Byk nie bardzo wie, co ma robić, broni się tylko na niby, uderza rogami w pustkę, nagle zatrzymuje się w biegu, wznosząc tuman kurzu. Dotychczas było to tylko drażnienie się, flirt, można go było przerwać, czarny byk jest nietknięty i mógłby ciągnąć pług gdzieś na polach andaluzyjskich. Kiedy Stiller zaczął opowiadać o pikadorach, którzy zjawili się teraz na nędznych szkapach i lancami kłują kark byka, by obudzić w nim chęć do walki, Sybilla uważała, że to jest wstrętne. Zdjęła odruchowo kapelusz; fontanna pulsującej, purpurowej krwi, spływająca po czarnej, lśniącej sierści sapiącego byka, ogromnie ją denerwowała. Sybilla zapewniała, że nie mogłaby oglądać prawdziwej walki byków. Mimo to Stiller, były uczestnik walk w Hiszpanii, zaczął z kolei opisywać atak rannego byka. Kiedy starą szkapę, którą rozjuszony byk wziął na rogi, wywlekali z areny z rozprutym brzuchem i ciągnącą się po ziemi girlandą wnętrzności, Sybilla musiała usiąść. - Przestań! - powiedziała, zasłoniwszy twarz rękami. Teraz, opowiadał Stiller, następuje niezrównanie piękna i elegancka faza z udziałem owych pstrych banderillas, o które Sybilla pytała. Ponieważ Sybilla siedziała w dalszym ciągu na tapczanie, Stiller musiał zmienić rolę i pozostawił byka jej wyobraźni, aby zademonstrować owe banderillas. Jak mówiliśmy, Stiller nie zdjął jednak ze ściany niewielkich oszczepów; tak jakby się ich lękał, jak gdyby doświadczył na własnej skórze cierpień byka. Urządził więc pokaz bez rekwizytów. Wyciągniętymi w górę rękami, najzgrabniej jak potrafił, wyprężywszy ciało i wspiąwszy się na palce, z wciągniętym brzuchem, żeby atakujący byk nie rozpruł go ostrymi rogami, teraz Sybilla musi uważnie patrzeć, błyskawicznie wbija oba kolorowe oszczepy w kark byka, nie gdzie popadnie, tylko dokładnie w sam kark, z wdziękiem i precyzją. Sybilla usiłowała dzielić jego podziw. Powtarzał wciąż: - To już coś jest! - nie dawał jej spokoju, dopóki nie potwierdziła choćby skinieniem głowy, że wdzięk w obliczu śmiertelnego niebezpieczeństwa to nie lada wyczyn. - A byk? - zapytała z nutą współczucia. - A byk? Z pewnością zorientował się już, że to gra na śmierć i życie i że nie będzie już ciągnął pługa po andaluzyjskiej ziemi. Broczy krwią, z kołyszącym się snopem sześciu oszczepów, których zakrzywione haki tkwią w jego cielsku, stoi z pierwszymi oznakami wyczerpania, broni się przed swoim bólem, daremnie chce strząsnąć z siebie snop barwnych oszczepów. Stiller pokazuje Sybilli zakrzywione końce obu banderillas. - I to ma być piękne? - zapytuje Sybilla. Stiller nie określił tego jako „piękne”, zdaje się jednak, że coś go w tym fascynowało, i to jakoś boleśnie, niemal osobiście. W przeciwieństwie do Sybilli nie stawał wyraźnie po niczyjej stronie. Ale przeżywał to głęboko z pozycji byka, raz nawet chwycił się za kark, jakby tkwił w nim snop barwnych banderillas. I tak, relacjonował rzeczowo, sprawa toczy się aż do ostatniej rundy. Sybilla przyglądała się z tapczanu, niezdolna do zapalenia papierosa, którego od dawna już trzymała w ustach. - Dziękuję - powiedziała wskazując na srebrną zapalniczkę Dunhilla - mam ogień. A więc ostatnia runda! Stiller opatrzył ją etykietką: wdzięk przeciw brutalnej sile, światło przeciw ciemności, duch przeciw naturze. Duch zjawia się jako srebrnobiały matador, kryjąc lśniącą klingę pod czerwoną chustą, nie po to, żeby zabić, o nie, lecz po to, żeby zwyciężyć, stawić czoło wszystkim postaciom najskrajniejszego śmiertelnego niebezpieczeństwa, wszystkim po kolei, nie cofając się ani o krok. Elegancja to wszystko, tchórzostwo jest gorsze niż śmierć, chodzi o zwycięstwo ducha nad zwierzęcym życiem, potem dopiero, kiedy pokona niebezpieczeństwo, kiedy zgodnie z zasadami sztuki pokona wszystkie niebezpieczeństwa, dopiero potem wolno mu zrobić użytek z owej klingi. Cisza wypełnia arenę, byk z całą furią ostatecznego wyczerpania rozpoznaje raz jeszcze czerwoną płachtę, bierze rozpęd, srebrnobiały matador nieruchomieje, klinga już tkwi w ciele zwierzęcia, publiczność szaleje, byk stoi rozkraczony, czeka, nagle przyklęka na przednie nogi lub wali się na bok i kona. Oczy ma wywrócone, nogi wyciągnięte, reszta to nieruchoma bryła, czarna masa. Na arenę sypią się kapelusze, kwiaty, damskie rękawiczki, cygara, oplecione butelki, pomarańcze... Sybilla zrobiła wreszcie użytek ze swej srebrnej dunhillowskiej zapalniczki i rozmowa mogła potoczyć się dalej... Do pieszczot nie doszło. - Twoja żona jest tancerką? - zapytała w pewnej chwili Sybilla, ale nie dowiedziała się wiele o kobiecie, którą Stiller zamienił w wazę. Sądząc z jego zachowania, naprawdę chodziło tylko o piękną, niezwykłą, martwą wazę, z którą był ożeniony, o coś, co istniało tylko wtedy, kiedy o tym myślał, a na razie Stiller nie miał najmniejszej ochoty o tym myśleć. Czy z drugiej strony to, co Sybilla opowiedziała o swoim Rolfie, było bardziej dokładne? W każdym razie nie poinformowała Stillera o jednym: że jej mąż, Rolf, był owego wieczora w Londynie i miał powrócić dopiero następnego dnia. Po co miała tym Stillera drażnić! Świadomość tej „swobody” drażniła dostatecznie ją samą... - Czy Sturzenegger pokazywał ci kiedy nasze plany? - zapytała. I oto, ni stąd, ni zowąd, zaczęła się nagle rozsądna rozmowa. Stiller okazał się namiętnym zwolennikiem nowoczesnej architektury. Wiedział też sporo na ten temat, w każdym razie dość, żeby po raz pierwszy zainteresować Sybillę tą budową, nawet wywołać w niej entuzjazm, tak, entuzjazm dla jej przyszłego domu. Była to (jak twierdzi Sybilla) rozmowa tak piękna, rzeczowa i rozsądna, że Stiller mógł powiedzieć całkiem naturalnie: - Zostaniesz na kolacji, prawda? Właściwie Sybilla ani przez chwilę nie myślała o tym, żeby zostać na kolacji, najwyżej liczyła się z tym, że może zjedzą coś razem na mieście. - Czy mogę ci pomóc? - zapytała z pewnym zakłopotaniem, kiedy Stiller napełnił tygielek wodą i w dalszym ciągu mówiąc o architekturze, postawił go na staroświeckiej kuchence gazowej. - Lubisz ryż? - zapytał mimochodem, zapalając płomień. Sybilla była oczywiście zdecydowana wyjść najpóźniej, ale to już najpóźniej około dziewiątej albo dziesiątej. - Ryż? - odpowiedziała wreszcie - ależ to wspaniale! Co prawda dodatki do ryżu mniej więcej po hiszpańsku, a walkę byków można było uczcić tylko ryżem po hiszpańsku, musiał Stiller dopiero kupić. Musiał się śpieszyć, żeby zdążyć przed zamknięciem sklepów. Zajrzawszy do portmonetki, która widać nie zawsze bywała pełna, Stiller wyszedł pozostawiając swego gościa w pracowni... Sybilla czuła się nieswojo w ciągu tej pół godziny. Czego chciała? Czego nie chciała? Miała teraz czas do namysłu. Stała przy wielkim oknie, z którego widać było katedrę, paliła, próbowała przypomnieć sobie, gdzie zaparkowała wóz, wóz Rolfa, i nie mogła, tyle innych myśli przechodziło jej przez głowę. Śmieszne! Kolacja w pracowni, cóż w tym takiego? Sybilla miała wtedy dwadzieścia osiem lat. Dwa razy w życiu kochała, nie mniej i nie więcej, i za każdym razem było to wtargnięcie w życie, w czyjeś życie. Pierwszy kochany przez nią mężczyzna, profesor, któremu zawdzięczała maturę, rozwiódł się, drugi się z nią ożenił. Nie była stworzona do zabawy w miłość. A może można się tego nauczyć? Beztroski pierrot z balu maskowego - w takim przebraniu poznała przed trzema tygodniami Stillera - przy tym artysta, a więc człowiek bez szczególnych zasad moralnych, prawdopodobnie zuchwalec o niemałym doświadczeniu, na tyle jednak kulturalny, że później nie wymienia nazwisk, może właśnie taki mężczyzna byłby odpowiedni, aby Rolfowi, jej pewnemu siebie małżonkowi, napędzić nieco tak dawno mu już potrzebnego strachu. Stiller jednak na zuchwalca bynajmniej nie wyglądał. Im bliżej go poznawała, tym bardziej stawał się nieśmiały i sympatyczny; istotnie, tu, w swojej pracowni, niewiele miał wspólnego z beztroskim pierrotem. Stiller był dowcipny, ale w głębi ducha przygnębiony, był człowiekiem, w którego karku tkwiły niewidoczne banderillas i który krwawił. Poza tym był żonaty. Dlaczego Stiller i ta baletnica nie mieszkali razem? Wszystko to było bardzo niejasne. Czy było to małżeństwo nieudane, czy też idealne? W każdym razie niewyraźna sprawa. Co by się stało, gdyby Sybilla pokochała go naprawdę? A niebezpieczeństwo takie istniało. Potem Sybilla powiedziała sobie: „Bzdura!” Zmniejszyła nieco płomień kuchenki gazowej, ponieważ woda z ryżem już się zagotowała. Jak różni bywają mężczyźni! Sybilli nie zdarzyło się jeszcze, żeby mężczyzna robił dla niej zakupy i gotował, nawet nie pytając, co ma kupić i jak ugotować. Zadzwonił telefon. Oczywiście nie podniosła słuchawki. Dzwonek ten niezmiernie przestraszył Sybillę. Czy to była jego żona? Sybilla nie miała powodu, żeby się jego żonie nie móc przedstawić bez cienia zakłopotania. Śmieszne! Sybilla nawet pragnęła, żeby teraz weszła jego żona. A może to jego kochanka dzwoniła tak gwałtownie i uporczywie? Szpachla na dużym stole, wszędzie porozstawiane pełne popielniczki, które Sybilla chętnie by opróżniła, jakieś nieznane narzędzia, niezbyt czyste ścierki kuchenne, porozrzucane gazety, krawat powieszony na drzwiach - wszystko to było bardzo męskie. Natomiast jego biblioteka była raczej młodzieńcza w porównaniu z akademickim księgozbiorem Rolfa. Józef Stalin, nie tak bardzo budzący postrach, ale zawsze obcy, nie był w jej typie. Sybilla cieszyła się wszystkim, co ją odpychało. A jeszcze bardziej obce niż Józef Stalin były dla niej (jak mi się zdaje) rzeźby Stillera. Czy Stiller był prawdziwym artystą? Przyznała się przed sobą samą, że na wystawie przeszłaby obok takich eksponatów obojętnie. Zmuszała się, żeby nie przechodzić obok nich obojętnie, by wyrobić sobie sąd, który by ją uchronił przed miłością. Przyszło jej to bez szczególnego trudu; nie lubiła również Picassa, wtedy jeszcze nie. A te rzeczy były w tym samym stylu. Sybilla nie mogła sobie przypomnieć, żeby kiedykolwiek napotkała jego nazwisko w „Neue Zurcher Zeitung”. Gdyby jednak Stiller nie był prawdziwym artystą, czy uchroniłoby ją to przed miłością do niego? Kusiło ją bardzo, żeby otworzyć tę czy ową szufladę; oczywiście nie zrobiła tego. Natomiast zaczęła przerzucać kartki szkicownika, zaskoczona tym, że sądząc po jego szkicach zakochała się w prawdziwym mistrzu. Dlaczego tak długo nie wraca? Chyba nic mu się nie stało. Jedna z szuflad, prawie otwarta, zawierała rupiecie, z których trudno było wysnuwać wnioski na temat wewnętrznej istoty Stillera. Były to sympatyczne, niemal chłopięce szpargały: muszle, jakaś zakurzona fajka, bezpieczniki, drut, przyrządy do czyszczenia fajki, przedmioty, które lubił i jej mały Hannes, różnego rodzaju monety, kwity, wezwania, zasuszona rozgwiazda, pęk kluczy, tak że człowiek mimo woli myślał o Sinobrodym, żarówka, książeczka wojskowa, łatki do opon rowerowych, proszki nasenne, świece, nabój karabinowy, wreszcie stary, ale utrzymany w dobrym stanie szyldzik miedziany z napisem: STILLER-TSCHUDY... Kiedy Stiller, obładowany torebkami, wszedł, Sybilla stała właśnie przed zdjęciem Akropolu na tle pięknych chmur, zapowiadających burzę. - Byłeś także w Grecji? - zapytała. - Jeszcze nie! - odparł raźno - ale możemy tam pojechać; teraz granice zostały znowu otwarte. Zdobył puszkę krabów, paprykę, zamiast królika jakiś drób, pomidory, groszek, sardynki zamiast innych rybek i można było przystąpić do przyrządzania kolacji. Sybilli pozwolił nakryć do stołu, przetrzeć kieliszki, podgrzać talerze. Nawet sałatą sam przyrządził; Sybilli wolno było tylko próbować, zachwycać się i umyć drewniany talerz. Znowu zadzwonił telefon; Stiller nie zdjął słuchawki z widełek i jakby na chwilę stracił swą rześkość. Kiedy wonny ryż po hiszpańsku zjawił się na stole, Stiller umył ręce, wytarł je z męskim spokojem, jakby nie było powodu do uroczystego podniecenia. Po raz pierwszy zasiedli do wspólnego posiłku. - Jak ci smakuje? - zapytał. Sybilla wstała, otarła usta i nagrodziła jego sztukę kulinarną zasłużonym pocałunkiem. (Rolf nawet jajecznicy nie potrafił sobie usmażyć!) Trącili się kieliszkami. - Na zdrowie - powiedział nieco zakłopotany. Nastąpiła rzeczowa rozmowa na temat znacznej różnicy między krabami z puszki i świeżymi... I tak dalej. Kiedy na pobliskiej wieży katedralnej wybiła dziesiąta, tak głośno, że Sybilla nie mogła tego nie dosłyszeć, mimo wszystkich jej postanowień trudno było myśleć o odejściu. - Nie wolno ci zapominać - mówił właśnie Stiller - że byłem wtedy cholernie młody. Pewnego dnia budzisz się i czytasz w gazecie, czego od ciebie świat oczekuje. Świat! Ściśle rzecz biorąc, ten, kto to napisał, jest oczywiście tylko uprzejmym snobem. Ale oto stałeś się nadzieją! Natychmiast zjawiają się karierowicze, by ci uścisnąć dłoń, uprzejmi po prostu ze strachu, jakby mieli przed sobą młodego Dawida. Śmieszne to, ale masz już swoją manię wielkości, aż wreszcie, Bogu dzięki, wybucha hiszpańska wojna domowa! - Sybilla zrozumiała. - Irun - opowiadał Stiller - to był pierwszy strumień zimnej wody. Nigdy nie zapomnę tego małego komisarza. Dla niego nie rokowałem żadnych nadziei! Nie powiedział tego, ale spojrzał na mnie jak na los, który nie wygra. Moje pojęcia o marksizmie były czystą liryką, choć miałem za sobą kurs rekrucki, szkolenie w rzucaniu ręcznych granatów i obsłudze karabinu maszynowego. Ponadto zaręczył za mnie pewien przyjaciel, Czech. - Stiller opowiadał bardzo powoli, nalał sobie chianti i trzymał potem pełny kieliszek. - Saragossa była moją drugą porażką. Zgłosiłem się na ochotnika, byliśmy odcięci, ktoś musiał spróbować przedrzeć się przez ogień nieprzyjacielski. Zgłosiłem się pierwszy. Ale nie wzięli mnie! Zostałem więc na lodzie: ochotnik, którego odrzucono... Możesz sobie wyobrazić, jak się czułem. - Dlaczego cię nie wzięli? - Ociągali się, aż się zgłosił inny, mój przyjaciel, ten Czech; on nie szukał śmierci, był prawdziwym bojownikiem... Tak, tak - potwierdził Stiller - właściwie szukałem wówczas jedynie własnej śmierci. Może bezwiednie, ale łatwo to było po mnie poznać. Podczas nalotów nie schodziłem do schronów i uważałem to za odwagę! Dlatego też później doszło do tej historii nad Tagiem... - Sybilla miała oczywiście nadzieję, że usłyszy prawdziwą wersję historii, ale na próżno. Stiller kluczył wokół sedna sprawy, gubił się w szczegółach topografii Toledo, w wywodach politycznych. - Krótko mówiąc - powiedział - my, bandyci, jak nas wtedy nazywały wasze gazety, tkwiliśmy w tej odludnej dolince. Buntownicy i bandyci! Tak łatwo zapomina się, jak to było w rzeczywistości, w jaki ton uderzała wówczas nasza prasa burżuazyjna. Te dytyramby na cześć bohaterskich faszystów! - Naprawdę? - zapytała Sybilla bez zainteresowania. - Ja tego nie mogę pamiętać. Chodziłam jeszcze wówczas na pensję! - Możesz mi wierzyć - uśmiechnął się Stiller - wtedy w Hiszpanii poznałem waszą Szwajcarię. Nie mówmy o tym! Zresztą tak będzie zawsze; sekundują faszyzmowi jak każda burżuazja, jawnie lub skrycie. Dziś oburzają się na Buchenwald, Oświęcim i inne tego rodzaju rzeczy; zobaczymy, jak długo to potrwa! Dziś umywają ręce w szwajcarskiej niewinności, plują na Niemcy, twierdzą, że zawsze wiedzieli. Tak, już za czasów hiszpańskiej wojny domowej, kiedy wraz z Casalsem, Picassem i kilkoma innymi, których dziś otacza cześć i sława, byliśmy bandytami, już wtedy Szwajcaria opowiadała się przeciw faszyzmowi! Poczekajmy trochę... - uśmiechnął się Stiller, podniósł się z miejsca, żeby opróżnić popielniczkę pełną niedopałków. Sybilla była zdziwiona jego tonem. - Chcesz jeszcze kawy? - zapytał. - To dziwne - stwierdziła Sybilla - jaki gniew cię ogarnia, ilekroć mówisz o Szwajcarii! Wstała również, żeby być bliżej niego, właśnie dlatego, że zdawało jej się, jakby Stiller wyrywał się do gotowania kawy tylko dlatego, by się od niej oddalić. - Zaczekajmy - powiedział nastawiając wodę - aż Niemcy, nasz dzielny sąsiad, staną się znowu wielkim interesem! Gdyby jeszcze raz spróbowali faszyzmu, Szwajcaria nie zawiedzie, będzie im sekundowała. Wierz mi! To jasne, że kraj, który się zbroi, z początku jest dla sąsiadów cudownym interesem. Gęba na kłódkę i wierz w to, co piszą nasze gazety; już one cię pouczą, kto jest bandytą. Zupełnie tak samo, jak wtedy! Aż miły sąsiad przestanie żreć nasz ser i używać naszych zegarków, ponieważ odtąd czas będą wskazywały jego własne zegarki; wtedy znowu podnosi się wielki krzyk, o tak, koniec wolności, koniec interesu, nagle stajemy się znowu odwieczną ostoją humanitaryzmu, jak zawsze, właścicielami pokoju, kapłanami prawa. Rzygać się chce! - zawołał Stiller - Wybacz, ale tak jest. - W swoim gniewie zapomniał zupełnie o zapaleniu gazu. Sybilla zauważyła to, ale mu nie przerywała, ponieważ nie miała ochoty na kawę. - Jesteśmy bandą kanalii - powiedział. Wymyślał tak prawie pół godziny. Zdaje się, że Sybilla była z tego zadowolona, jak ze wszystkiego, co ją w tym człowieku dziwiło i zaskakiwało. - A więc - powiedział po jakimś czasie - tkwiliśmy w owej skalistej dolince, do mnie należało pilnowanie jeńców. Poważniejszego zadania by mi nie powierzyli. Przed nami toczyła się walka o sławny Alcazar, wiesz, ja zaś sterczałem w skwarnej dolince, żeby pilnować małej grupki jeńców. Na szczęście miałem wtedy Anię. Stiller znowu nalał sobie chianti. - Jaką Anię?... - zapytała. I znowu nie dotarli do sprawy promu na Tagu, lecz ta dygresja interesowała Sybillę bardziej bezpośrednio. - Ania - odparł - to moja pierwsza miłość. Polka. Była naszą lekarką, studiowała medycynę i pracowała jako lekarka... Stiller trzymał w prawej ręce kieliszek, z którego popijał, w lewej długi, dawno zgasły papieros; opowiadał o tej Polce, opisał ją jako osobę, która może nie była piękna, ale niezwykle mu imponowała: żywy umysł, gorący temperament, trochę krwi tatarskiej, urodzona bojowniczka, a przy tym miała poczucie humoru, co wedle słów Stillera jest u rewolucjonistów rzadkością; pochodziła z kulturalnego domu, pierwsza komunistka w rodzinie, samarytanka, której kule zdawały się nie imać; poza tym niezwykle zdolna do języków, tłumaczyła z hiszpańskiego, rosyjskiego, francuskiego, angielskiego, włoskiego i niemieckiego. Każdym z tych języków mówiła z tym samym akcentem, ale bezbłędnie pod względem gramatycznym, operując bogatym zasobem słów. No i cudownie tańczyła. - Taka była Ania - zakończył Stiller. - Mnie nazywała niemieckim marzycielem. Sądząc po minie Stillera była to dla niego gorzka pigułka, jeszcze dzisiaj, po dziesięciu latach, nie mógł jej strawić. - Kochała cię? - zapytała Sybilla. - Nie tylko mnie - odparł Stiller i nagle krzyknął przerażony: - Co się właściwie dzieje z twoją kawą? - Zapomniałeś o niej - odparła ze śmiechem. - Z wściekłości na naszą Szwajcarię! Stiller zaczął ją przepraszać. - Daj spokój - powiedziała - wcale nie mam ochoty na kawę. - Wina także nie pijesz - rzekł Stiller - czego byś chciała? - Usłyszeć twoją historię z rosyjskim karabinem! - odparła. Stiller, który podniósł się, żeby zaparzyć kawę, wzruszył ramionami. - Niewiele tu jest do opowiadania - powiedział. - Ma się rozumieć, że mój rosyjski karabin był bez zarzutu, wystarczyło tylko nacisnąć spust... - Nastąpiła ostatnia dygresja w postaci równie rzeczowego, jak zbędnego opisu sytuacji strategicznej, którego Sybilla i tak nie rozumiała. - No tak - przerwał Stiller - dalszy ciąg opowiedział ci przecież Sturzenegger. Tymczasem zrobiła się jedenasta, bicie dzwonu, do którego Sybilla już się niemal przyzwyczaiła, rozległo się znowu. Nie rozumiała, dlaczego ta historia tak bardzo Stillerowi ciążyła, czuła tylko (tak twierdzi), że owa godzina była dlań równoznaczna ze spowiedzią, której nawiasem mówiąc pragnął Stiller, nie ona. - Nie pojmuję... - powiedziała wreszcie, ale Stiller przerwał jej natychmiast: - Dlaczego nie strzelałem? - Sybilli wcale nie o to chodziło. Roześmiał się. - Ponieważ jestem człowiekiem, na którym nie można polegać. To zupełnie proste! Nie jestem mężczyzną! - Dlatego, żeś wtedy nad Tagiem nie strzelił? - To była zdrada - powiedział Stiller z niecierpliwym zdecydowaniem - nie ma o czym gadać! Otrzymałem polecenie, nawet ubiegałem się o nie, miałem rozkaz strzeżenia promu, rozkaz całkowicie jasny! I co dalej? Nie chodziło o mnie, lecz o tysiące innych, o sprawę. Powinienem był strzelać. Po cóż byłem w Hiszpanii? To była zdrada - zakończył. - Właściwie powinni byli mnie postawić pod ścianę. - Za mało się na tym znam - oświadczyła Sybilla. - A co na to powiedziała Ania, twoja Polka? Stiller nie odpowiedział od razu, lecz opisał, w jaki sposób, twierdząc, że karabin się zaciął, wyłgał się przed komisarzem. - Co na to Ania? - rzekł wreszcie z uśmiechem, tak zawzięcie miętosząc papierosa, że wysypał się z niego prawie cały tytoń, i wzruszył ramionami. - Nic. Pielęgnowała mnie jeszcze do chwili, kiedy mogłem wrócić do kraju. Pogardzała mną. - Twierdzisz, że cię kochała? - To była zdrada - upierał się Stiller - tego nie może zmienić żadna miłość. Zawiodłem! Sybilla pozwoliła mu mówić, powtarzać wciąż to samo tymi czy innymi słowami, aż wreszcie znowu napełnił kieliszek i wypił go. - Nigdy jeszcze z nikim o tym nie mówiłeś? - pytała dalej - nawet ze swoją żoną? Wstydzisz się jej? Stiller odpowiedział wymijająco: - Prawdopodobnie kobieta nie jest w stanie zrozumieć, co to znaczy. Byłem tchórzem! Litrowa butelka chianti była już pusta. Stiller nie sprawiał wrażenia pijanego, wydawało się, że jest do picia przyzwyczajony. Czy nie pozostawało to również w związku z historią nad Tagiem? Oczywiście nie wypadało, żeby Sybilla po prostu rzuciła mu się teraz w ramiona. Stiller wydałby się sobie nie zrozumianym, jak wszyscy mężczyźni, kiedy się ich powadze przeciwstawia czyjąś inną; czuł zapewne, że Sybilla pozwoliła sobie na własne myśli, i powtórzył z apodyktyczną melancholią: - Zawiodłem. - A tyś oczekiwał - uśmiechnęła się Sybilla - że nigdy w życiu nie zawiedziesz? - Musiała to dokładniej wytłumaczyć: - Wstydzisz się, że jesteś taki, jaki jesteś. Kto wymaga od ciebie, żebyś był człowiekiem walki, bojownikiem, który umie strzelać? Uważasz, że wtedy w Hiszpanii nie wytrzymałeś próby. Któż temu przeczy? Ale może chciałeś wytrzymać tę próbę jako ktoś, kim wcale nie jesteś. Stillerowi nie trafiło to do przekonania. - Mówiłem już - oświadczył - że prawdopodobnie kobieta nie może tego pojąć. Sybilla pomyślała: „Może pojmuje lepiej, niżbyś chciał”. - Dlaczego wy, mężczyźni - zawołała ze śmiechem - chcecie być zawsze tacy wspaniali! Nie bierz mi tego za złe, ale... Mimo woli ujęła jednak jego ręce, co, jak się zdaje, zostało przez Stillera źle zrozumiane. W każdym razie miała wrażenie, że spojrzał na nią z ukrywanym lekceważeniem, chociaż bez antypatii; nie brał jej serio. Potraktował ją jako osobę zakochaną, która czeka na pieszczoty i na tym koniec. Przeszkadzała mu. Tak. Pogłaskał ją po włosach, Sybilla jakby stężała pod wpływem protekcjonalnej tkliwości tego nie zrozumianego człowieka z całym jego tragizmem i nie mogła wydobyć z siebie słowa. Twierdzi, że Stiller lubował się w rozdrapywaniu swojej rany i nie chciał z tym skończyć. Oszańcował się. Nie chciał być kochanym. Czuł przed tym lęk. - Teraz już wiesz - zakończył i odstawił kieliszki - dlaczego nie strzelałem. Po co ta legenda! Nie jestem mężczyzną. Przez wiele lat jeszcze śniłem o tym: chcę strzelić, ale nie mogę. Nie potrzebuję ci chyba mówić, co to znaczy: jest to typowy sen impotenta. Słowa te, wypowiedziane przez niego z wnęki kuchennej, dotknęły Sybillę. Wstała. Żałowała, że przyszła do jego pracowni. Odczuwała smutek, który ukrywała, a równocześnie żal jej było Stillera. Dlaczego nie chciał być kochany, naprawdę kochany? Pozostało jej tylko grać rolę, którą Stiller jej narzucił, paplać jak wścibska głupia gęś. W pewnej chwili Stiller musiał wyjść. Nie chciała go już nigdy widzieć. Kiedy wrócił z klatki schodowej przy nieodzownym akompaniamencie szumu spuszczonej wody, Sybilla była już uczesana i miała umalowane usta. Włożyła już również kapelusz. Stiller osłupiał. - Odchodzisz? - zapytał. - Już prawie północ - powiedziała sięgając po swoją torebkę. Stiller nie powiedział ani słowa. - Ty głupi człowieku! - rzekła nagle. - Dlaczego? - zapytał znad zlewu, nad którym mył ręce. - Jesteś po prostu niemądry - roześmiała się Sybilla - dlaczego, tego nie wiem. - Stiller spojrzał na nią niepewnie, wycierając ręce. Oboje nie wiedzieli, co teraz powiedzieć, Stiller w dalszym ciągu wycierał ręce. - Chodź - powiedziała Sybilla - pojedźmy gdzieś. - Dokąd? - Byle gdzie - powiedziała - mam na dole wóz, chyba nikt nie zauważył, że go, zdaje mi się, nawet nie zamknęłam. Stiller roześmiał się, jakby miał przed sobą naiwną dziewczynę. Z jego twarzy nie można było poznać, co postanowił. W każdym razie otworzył okienko w kuchni, żeby wypuścić dym, który się nagromadził w pracowni, bez słowa zdjął z gwoździa brązowy płaszcz, uderzył się po kieszeniach, jak się to zwykle robi, żeby sprawdzić, czy się ma klucze przy sobie; potem jeszcze raz spojrzał na Sybillę, również niepewny, co ona ma właściwie na myśli, i zgasił światło... Następny dzień nie był dla Sybilli łatwy, a może łatwy w jakiś dziwny sposób. Noc w wiejskiej gospodzie, na której ścianach nie było banderillas, za to wisiały zapewne wyhaftowane krzyżykami cytaty z Biblii lub inne sentencje w rodzaju: „Uczciwością i pracą ludzie się bogacą” albo: „Cnota zdobi człowieka” itp., krótko mówiąc: w gospodzie wiejskiej, gdzie może pachniało suszonymi gruszkami i pod małym oknem rano piały koguty. Z drugiej strony zaś jej przytulny dom z małym Hannesem, który nie umarł na ból gardła. Były to dwa cudowne światy, zdumiewało ją tylko to, że można było przejść od jednego do drugiego, bez żadnego pomostu. Około południa zatelefonowała, żeby się upewnić, czy Stiller w ogóle istnieje. Potem, tak sobie można wyobrazić, zeszła do ogrodu... Była wiosna, dużo roboty, kopanie, sadzenie, grabienie, ziemia wyschnięta jak latem. Sybilla wyciągnęła rozpryskiwacz ogrodowy, ustawiła go na trawie, woda z szumem spadała na pączkujące krzewy. Jedna z sąsiadek uznała, że jest to niekorzystne dla pąków. Sybilla przeciągnęła więc rozpryskiwacz gdzie indziej, gdzie nie mógł niczemu zaszkodzić, ale spryskanie ogrodu było koniecznie potrzebne i jeśli szanowna sąsiadka, która zawsze wszystko lepiej wiedziała, nawet o prognozie pogody, tego nie rozumie, to niech sobie gada. I w ogóle to natrętne mieszanie się do wszystkiego! Mały Hannes pamiętał o wczorajszej obietnicy Sybilli, że mu kupi bambus, niebieską bibułkę i zbuduje latawca, było jej przykro, że o tym zapomniała, zapewniła go, że jutro pojedzie do miasta, i przyrzekła oprócz tego pójść z nim do cyrku, jak tylko przyjedzie. Dziś Hannes będzie mógł pojechać z nią na lotnisko, by przywitać tatusia. Sybilla odczuwała teraz potrzebę uszczęśliwiania wszystkich, również i służącej Wło- szki, Karoli, której dała dziś wychodne - państwo zjedzą na mieście. Jaki cudowny wiosenny dzień! Tego samego zdania była i sąsiadka. Żółte forsycje lśniły, magnolia zaczynała kwitnąć, a rozpryskiwacz ogrodowy wyczarował jeszcze na dodatek niewielką prywatną tęczę. Po czterech godzinach solidnej pracy w ogrodzie Sybilla wzięła jeszcze raz natrysk, zanim się przebrała. Na lotnisku zjawili się o wiele za wcześnie. Wobec poprawy stanu gardła Hannes dostał porcję lodów, ale nie wolno mu było pod żadnym pozorem zdjąć kurtki, żeby głupi ból gardła nie powrócił. Samolotów było co niemiara! Można było właśnie odlecieć do Aten, do Paryża, nawet do Nowego Jorku. Sybilla nie miała wątpliwości, że Rolf pozna po niej wszystko na pierwszy rzut oka. Poza tym był jej najbliższym, jedynym człowiekiem, któremu mogła i chciała się zwierzyć. Samolot miał czterdzieści minut spóźnienia. Wystarczyło to Sybilli, żeby w myślach powiedzieć wszystko, co później, w rzeczywistości, nigdy nie zostało powiedziane. W chwili bowiem, kiedy głośnik donośnie oznajmił o wylądowaniu samolotu z Londynu, kiedy z oniemiałej maszyny wysiadła gromada obcych ludzi, którą stewardessa zaprowadziła do urzędu celnego, jak gdyby nic szczególnego się nie wydarzyło, kiedy Sybilla, trzymając za rękę małego Hannesa, zobaczyła z tarasu rozglądającego się Rolfa, który, ujrzawszy wreszcie swoją rodzinę, zaczął wymachiwać gazetą, w owej chwili w Sybilli zamarło wszystko i nawet nie skinęła ręką. Nie zdawała sobie z tego sprawy, ale Rolf twierdził później, że nie machnęła ręką, nawet nie skinęła głową. Nagłe uczucie: „Co go to obchodzi!” Kiedy formalności celne przeciągały się, dołączyła się do tego lekka irytacja: Rolf uważa za rzecz całkowicie zrozumiałą, że wita się go po każdej podróży na lotnisku lub na dworcu! Sybilli potrzebny był właśnie teraz ten pancerz irytacji. Machanie gazetą, pięknie, ale ani śladu promiennego zaskoczenia. Uważał po prostu za należny sobie przywilej, że na lotnisku oczekuje go stęskniona żona. Rozgniewało to Sybillę do tego stopnia, że kiedy ją wreszcie po załatwieniu formalności celnych ucałował, nie nadstawiła mu ust, tylko oba policzki... Jak zwykle zapytał: - Co nowego? - W drodze do wozu poczuła, że się pod nią uginają kolana. Podczas kolacji na mieście, żeby mu jednak zakomunikować jakąś nowinę, opowiedziała o Sturzeneggerze, ich architekcie, o jego szalonym szczęściu, o jakimś zamówieniu z Kanady czy skądsiś tam. Poza tym Sturzenegger polecał film, który powinni koniecznie zobaczyć, wyświetlają go dziś po raz ostatni. Rolf bywał zazwyczaj po swoich podróżach bardzo ożywiony i rześki, jak gdyby wracał wprost od źródła życia. Teraz, zdystansowany jej ożywieniem, zaczął od razu udawać zmęczonego, mówił o silnym wietrze nad Kanałem, rwał się do domu. Zachowywał się tak, jak gdyby wracał nie z Londynu, lecz z frontu - bohater, któremu się należy domowa pielęgnacja. Sybilla tego nie okazywała, była jednak nieco zdumiona swoim odkryciem, jak inaczej przygląda się Rolfowi, nie bez miłości, ale bez lęku, że coś wobec niej przemilcza, bez obłędnej myśli, że nie mogłaby żyć bez niego, ale też nie bez ciepłej, szczerej tkliwości, zmieszanej ze współczuciem, a więc z pewną łaskawością, której wcale nie pragnęła; a jednak Sybilla wyczuła tę łaskawość wcześniej niż on, jakiś zmieniony ton swego głosu. Dla zademonstrowania, że zmęczenie jego nie jest jej zmęczeniem, zastanawiała się, czy nie pójść na polecany film bez niego. Rolf nie miał nic przeciw temu. Zrezygnowała jednak. Nie z powodu nieczystego sumienia, którego nie miała również, gdy znalazła się oko w oko z mężem, lecz raczej powodowana uczuciami macierzyńskimi. W wozie prowadzonym przez Sybillę nie Rolf położył jej później rękę na ramieniu, lecz na odwrót, choć jak powiedzieliśmy, Sybilla siedziała przy kierownicy. Powiedział: - Wyglądasz wspaniale. Odparła: - Czuję się też bardzo dobrze. Pomyślała z ulgą, że teraz Rolf wie wszystko. Od czasu do czasu spoglądała jednak na niego, nie wierząc, żeby mężczyzna mógł być tak mało wrażliwy. Było to prawie śmieszne. Ciężka musiała być dla Sybilli chwila, kiedy Rolf, ojciec jej dziecka, postawił w przedpokoju swoje rze- czy i powiesił płaszcz, żeby tutaj spędzić noc. Coś potwornego! Sybilla omal nie wybuchnęła płaczem, ale on nie zauważył i tego, zaczął opowiadać o gwałtownym ubożeniu imperium brytyjskiego. Małego Hannesa położono do łóżka po zmówieniu paciorka. Sybilla nie miała już żadnego pretekstu, aby uciec przed gwałtownym ubożeniem imperium brytyjskiego. Nie było nic do odwołania, absolutnie nic, nawet gdyby mogła coś odwołać. Ale jak przebrnąć przez ten wieczór, jeżeli przy całkowitej niedomyślności Rolfa, której Sybilla nie mogła pojąć, przemilczanie było takie łatwe, a jednak niemożliwe? Rolf stanął w kuchni przed lodówką, żeby napić się piwa, i zapytał daleką Sybillę, czy podczas jego nieobecności była na budowie. Sybilla zdecydowała się opuścić dom, otworzyć cicho drzwi, podczas gdy Rolf pił w kuchni swoje piwo i mówił o budowie, wyjść nie do Stillera, dokądkolwiek. Rolf musiał usłyszeć szczęk klamki, wyszedł z kuchni i zastał Sybillę w płaszczu, z kluczami w ręku, pobladłą czy zarumienioną, ale dziwnie przytomną. - Pies! - powiedziała - trzeba jeszcze wypuścić psa. Rolf odstawił swoją szklankę z piwem, żeby wyprowadzić psa na dwór, uczynniejszy niż zwykle. Czy naprawdę niczego nie przeczuwał? Czy udawał? Czy nic go to nie obchodzi? A może był głupi, niewypowiedzianie głupi, albo miał manię wielkości i był przekonany, że żaden mężczyzna nie może się z nim mierzyć, bo inaczej cóż to wszystko miało znaczyć? Sybilla siedziała w płaszczu. A przy tym zdawało jej się, że Rolf ma nawet rację, że to nie odgrywało roli, niczego mu nie ujmowało. Ale wiedzieć o tym musi! Dalsze przemilczanie, choćby trwało godzinę czy kwadrans, zatruwało wszystko, co kiedykolwiek było między Rolfem i nią. Rozpłakała się. Może jednak żałowała? Wstydziła się przed Stillerem, który był teraz tak daleko, bała się coraz bliższej chwili, kiedy Rolf wróci z psem i kiedy ona mu to powie, bała się, że pomniejszy ubiegłą noc do granic zdrady, zdrady Stillera i siebie samej. Widziała już, jak by to było: Rolf otoczyłby ją ramieniem, okazałby zrozumienie i pobłażliwość, które wszystko grzebią, nie wziąłby wcale na serio jej małego, głupiego intermezza, a ona, zdrajczyni, znienawidziłaby go za swoją własną zdradę. Czy nie było więc w takiej sytuacji uczciwiej ukryć wszystko? Wydało jej się nagle, że wszystko, co się składa na mieszkanie, przyczynia się do uniemożliwienia szczerości. Dlaczego nie ma tu Stillera! Rolf wydał jej się taki mocny, taki niezwykle mocny, nie dlatego, że miał za sobą „prawo”, ale po prostu przez swą obecność. Stiller był jakby przywalony setkami rzeczy, tym pianinem, meblami, dywanami, książkami i lodówką, i różnymi gratami, samymi gratami, które przemawiały za Rolfem niemo, uparcie i nieodwołalnie. Wydało jej się, że mieszkanie to twierdza, gustowna nikczemność. Właśnie postanowiła zadzwonić do Stillera, tylko po to, żeby usłyszeć jego głos, już zapomniany, kiedy usłyszała szczekanie psa, odwiesiła słuchawkę i wreszcie zdjęła płaszcz, śmiertelnie zmęczona i gotowa już do kobiecej kapitulacji, czyli do pozostawienia losowi, który z mężczyzn zwycięży drugiego, a przez to i ją samą. Rolf zastał ją gorliwie zajmującą się gospodarstwem. Nie bez racji uznał za zbyteczne, by Sybilla jeszcze teraz sprawdzała miesięczne rachunki mleczarza i rzeźnika, uważał, że jest to niegrzecznie wobec męża, który właśnie wrócił z Londynu, i zaczął się dąsać. Wyglądało na to, że wieczór minie w nastroju codziennych drobnych zadrażnień małżeńskich, a więc jako tako. Właściwie Rolf był winien, że się na tym nie skończyło. Rzucił szklanką o zlew. - Co się stało? - zapytała. Oto Rolf z jej nieuprzejmości wywnioskował, że jego ukochana żona Sybilla znowu go podejrzewa. I miał tego dosyć. Uważał to za małostkowe i drobnomieszczańskie. Jeszcze raz (ale z wyraźnym podkreśleniem, że już po raz ostatni) wygłosił swą „prelekcję”, nie dając sobie przerwać. Tak, Sybilla musi zdobyć się wreszcie na szersze pojmowanie małżeństwa, musi mieć zaufanie, musi zrozumieć, że Rolf ją kocha, nawet jeżeli od czasu do czasu spotka podczas podróży jakąś inną kobietę. Nawiasem mówiąc, tym razem wcale się to nie zdarzyło, ale, jak wszystkim mężczyznom, chodziło mu przede wszystkim o zasadę i miał nadzieję, że jednak potrafi wpoić w Sybillę dojrzalsze pojmowanie małżeństwa, przekonać ją, że pewna doza swobody potrzebna jest również w małżeństwie. Wypraszał sobie ataki zazdrości. Ale i to minęło. Sybilla chciała go zapewnić, że go rozumie jak nigdy i nie odczuwa ani odrobiny zazdrości; byłaby to jednak zarazem prawda i jawne szyderstwo - nie mogła więc nic powiedzieć, w ogóle nic. Chciała tylko możliwie jak najprędzej zostać sama. To było potworne, zaczynało zakrawać na komedię. Składając na czole Rolfa serdeczny pocałunek, Sybilla poczuła jakby przewagę nad nim, co ją zawstydzało. Odruchowo zamknęła drzwi na klucz. Jej szczęście nie było snem. Kiedy została sama, wypełniło ją znowu całą swoją rzeczywistością. Nie śpiewała tylko z poczucia taktu, ale i tak jej nieme szczęście słychać było, jak się zdaje, przez wszystkie ściany i mąż, chociaż znowu powiedział wszystko, co uważał za konieczne, nie mógł się uspokoić. Zamknięcie drzwi na klucz zaskoczyło go; nalegał, by pozwoliła mu raz jeszcze wejść do swego pokoju i dopiero wtedy, kiedy z miną niosącego pociechę samarytanina usiadł na jej łóżku i zamiast twarzy zalanej łzami zobaczył ze zdumieniem twarz promieniejącą szczęściem, zaczął się czegoś domyślać. Zapytał: - Co się stało? Sybilla nie mogła znaleźć odpowiednich słów. Wreszcie powiedziała: - Sam już wiesz. Rolf również nie potrafił znaleźć najodpowiedniejszych słów i zapytał: - Byłaś u mężczyzny? Sybilla przytaknęła zadowolona, że pozbyła się ciążącego jej milczenia, z uczuciem ulgi, teraz dopiero całkowicie szczęśliwa. Rolf patrzył na nią z osłupieniem. Poprosiła go, żeby nie zadawał jej teraz dalszych pytań i zostawił ją samą. Rolf przyjął to (tak opowiada Sybilla) ze zdumiewającym opanowaniem. Wyjechał nawet na kilka dni, by zostawić Sybillę w spokoju, za co była mu wdzięczna z całego serca. Po powrocie (tak mówi Sybilla) był również zdumiewająco opanowany. Nie wypada mi opisywać szczęścia miłosnego, jakie Sybilla, żona mego prokuratora, przeżywała lub miała nadzieję przeżyć w ciągu następnych tygodni. Wydaje mi się wątpliwe, czy szczęście to było tak wielkie, jak przypuszczali nękani swą tajoną zazdrością zainteresowani małżonkowie: z jednej strony pani Julika Stiller-Tschudy, z drugiej mój przyjaciel i prokurator. Miłość bez dachu nad głową, znamy to, miłość bez podstaw codzienności, miłość zdana na godziny uniesienia, jak wiadomo, prędzej czy później staje się rozpaczliwym przedsięwzięciem, jest skazana na zagładę. Uściski wśród łanów zboża albo w mrocznym lesie z początku są romantyczne, podniecające, potem zaczynają być śmieszne, poniżające, wręcz niemożliwe, nie pomaga tu nawet obustronne poczucie humoru. Bo przecież nie byli już oboje szczeniakami, lecz parą dorosłych ludzi, mężczyzną i kobietą, i każde miało już za sobą małżeństwo... Sybilla (jak powiada) rozumiała jego opory co do przyjmowania jej w pracowni, gdzie mu wszystko przypominało chorą Julikę. Bolała nad tym, ponieważ jego jasna i przestronna pracownia bardzo jej się podobała, ale nie dziwiła się. Ileż dałaby za to, żeby rywalką jej była kobieta zdrowa, o równych szansach, której można by zaproponować przyjaźń albo otwartą walkę. Niechby to był nawet demon zazdrości, który w każdym towarzystwie zakłada swoje moralne miny albo śmieszna histeryczka grożąca odkręceniem kurka gazowego, albo po prostu przedsiębiorcza gęś, która natychmiast rewanżuje się zdradą małżeńską. Wszystko byłoby lepsze niż ta chora, która usunęła się do sanatorium w Davos, stawiając w każdym razie zdrowych w sytuacji ludzi krzywdzących ją, w dodatku kobieta, z którą Sybilla nigdy nie zetknęła się twarzą w twarz, upiór! Ale tak już było i pracownia Stillera nie wchodziła w rachubę. Jako jedyne miejsce spotkań pozostały im łono natury i kilka gospód. Każdy deszczowy tydzień był dla ich miłości równie katastrofalny, jak dla kin na świeżym powietrzu czy snów letnich nocy; gospody zaczęły się powtarzać, drogi wokół miasta prowadzić donikąd; rozmowy ich stawały się melancholijne, dowcipne, ale melancholijne - krótko mówiąc: tak dalej być nie mogło... Przy tym naprawdę się kochali. - Słuchaj - powiedziała pewnego razu Sybilla - pojedźmy do Paryża! - Stiller uśmiechnął się niepewnie. - Wracam z banku, nie martw się - powiedziała. - Musimy tylko zobaczyć, kiedy odchodzi pociąg. Stiller poprosił kelnera o rozkład jazdy. Pociągów do Paryża nie brakowało. Raz, chyba w lipcu, dotarli istotnie aż na peron, usiedli na ławce pod zegarem elektrycznym z biletami w kieszeni, wyposażeni w szczoteczki do zębów i paszporty. - Jedziemy, czy nie? - zapytał Stiller, jak gdyby tylko i wyłącznie ona miała zahamowania, a nie on. Konduktor zaczął już chodzić od wagonu do wagonu wołając: - Wsiadać, proszę wsiadać! Żal jej było Stillera. Co do tego, że zdecydował się zrealizować wreszcie jej życzenie, nie było wątpliwości, ale nagle Sybilla straciła całą ochotę; przeszkadzała jej zaciekłość, z jaką powziął tę decyzję. - A Julika? - zapytała. Tymczasem wskazówka elektrycznego zegara drgała minuta po minucie. W gruncie rzeczy Stiller (tak twierdzi Sybilla) był jednak zadowolony, że wahała się, przynajmniej pozornie, Sybilla, podczas gdy on, trzymając jej walizkę, był wcieleniem męskiej bezwzględności. Konduktor zamykał już drzwi wagonów. Sybilla nie ruszała się w dalszym ciągu, czuła wyraźnie, że upiór już wsiadł, a nie miała ochoty spacerować z upiorem po Paryżu... Pociąg odjechał. Pozostali na peronie z postanowieniem, że Stiller najprzód pojedzie do Davos i pomówi szczerze z chorą Juliką. Innego wyjścia nie ma. W sierpniu Stiller pojechał do Davos. Jeżeli chodzi o Sybillę, to czuła się całkowicie swobodna, chociaż zdumiewające opanowanie męża (tak mówi) działało jej na nerwy. Za każdym razem przy czarnej kawie, kiedy nie było z nimi małego Hannesa, czekała na jakąś rozmowę. Na próżno! Kiedyś Rolf powiedział: - Jeżeli w czwartek masz jeszcze wolny wieczór, to zwracam ci uwagę, że w katedrze odbędzie się koncert organowy... Sybilla manipulowała przy maszynce do kawy. - Nie, będę zajęta - powiedziała i w ten sposób koncert organowy został załatwiony. Miałaby ochotę zabić tego Rolfa; dawał jej taką swobodę i niezależność, że ją to wręcz obrażało. - Nie rozumiem cię - wybuchnęła Sybilla, nie Rolf - wiesz dobrze, że kogoś kocham, że się z nim spotykam prawie codziennie. I nawet nie zapytasz, jak się nazywa. Przecież to istna farsa! Rolf uśmiechnął się: - No, to jakże się on nazywa? Oczywiście na takie pytanie z łaski Sybilla nie mogła nic odpowiedzieć, czekali więc bez słowa na kawę. - Chyba ci już mówiłem - powiedział Rolf - że chcą mnie ściągnąć do prokuratury... Rolf miał zawsze w pogotowiu coś wymijającego, ważnego, rzeczowego. Nareszcie kawa w szklanej kuli zagotowała się, para zaczęła syczeć. Również i z Rolfem, mówiła sobie, dalej tak być nie może. Między innymi nagle zaczęły grać rolę pieniądze. Nie dla Rolfa, lecz dla Sybilli. Bolało ją w skrytości ducha, że jej ukochany Stiller przyjmuje jak rzecz zrozumiałą samo przez się, że wszystko, co Sybilla ma na sobie, jest kupione za pieniądze Rolfa. Zapewne, Stiller nie zarabiał prawie nic, nie mógł pójść po pieniądze do banku, rozumiała to, a jednak wbrew rozsądkowi w głębi ducha czuła się urażona. Stiller żartował sobie co najwyżej z rozpieszczonej damy, dotykał materiału jej nowej sukni, chwalił jej smak w doborze kolorów. Nie przyszła mu nawet do głowy myśl, którą Sybilla natychmiast wyperswadowałaby mu zresztą z największą czułością, że Sybilla po prostu nie może pozwalać na to, by w dalszym ciągu Rolf kupował jej ubranie. Stillerowi nie przeszkadzało to w najmniejszym stopniu, tak samo jak Rolfowi. Czasami (jak twierdzi Sybilla) uważała, że obaj mężczyźni są niemożliwi. Poniosło ją kiedyś. - Potrzebuję pieniędzy - powiedziała - i to dosyć dużo. Mamy mianowicie zamiar spędzić tę jesień razem w Paryżu... Spojrzała na Rolfa z ukosa; milczał. Wbrew wszelkim oczekiwaniom nie nastąpiło w ogóle nic. Napełniła jego filiżaneczkę i postawiła przed nim. - Dziękuję - powiedział. Albo jej mąż, Rolf, ma coś przeciwko temu, żeby za jego pieniądze pojechała z innym mężczyzną do Paryża, albo nie ma; sądziła, że inna ewentualność nie istnieje. Napełniła swoją filiżankę. - Ach tak - powiedział lakonicznie - wybieracie się do Paryża... Nie skąpiła mu wyjaśnień. - Nie wiem, na jak długo, może na parę tygodni, może i na dłużej... Rolf nie zerwał się z krzesła, nie grzmotnął filiżanką o ścianę, ten Rolf ze swoim śmiesznym opanowaniem, nie mówiąc już o tym, że nie padł na kolana i nie zaczął błagać Sybilli, by się opamiętała i została przy nim. Nic podobnego! Na chwilę Rolf zarumienił się lekko. Zapewne przypuszczał, że historia z pierrotem z balu maskowego została zlikwidowana, i oto na nowo musiał pogodzić się z faktem, że Sybilla nadal go zdradza i że jest przy tym szczęśliwa. Ale dlaczego, do licha, musiał? Mieszał łyżeczką kawę. Dlaczego nie rzucił w nią doniczką albo chociażby książką? Kiedy zobaczyła, że filiżanka drży nieco w jego ręce, nie poczuła skruchy ani nawet litości, raczej rozczarowanie, gorycz, szyderstwo i smutek. - A może masz coś przeciwko temu? - zapytała przysuwając mu cukiernicę, po czym wyłożyła mu swoje argumenty: - Przecież wiesz, jak to jest, kiedy mnie tu widzą, powstają tylko plotki. Ja nic sobie z nich nie robię! Ale dla ciebie musi to być przecież niemiłe. Zwłaszcza teraz, kiedy masz przejść do prokuratury! Na pewno i dla ciebie będzie o wiele lepiej, jeżeli zamieszkamy w Paryżu... - Spojrzała na niego... - Co o tym sądzisz, Rolfie? Pił kawę, mieszał ją łyżeczką, pił, dmuchał i pił, jak gdyby teraz chodziło przede wszystkim o uporanie się z tą wrzącą kawą. W pewnej chwili postawił jakby mimochodem rzeczowe pytanie: - A ile mniej więcej potrzebowałabyś pieniędzy? Tchórzliwy jak wszyscy mężczyźni, kiedy raz sami nie prowadzą ataku, oszańcował się z miejsca rzeczowością, a tymczasem Sybilla chciała przecież usłyszeć, co odczuwa i czego się spodziewa. Sybilla z innym mężczyzną w Paryżu? Czyżby mu to było obojętne? Czy uważał, że wszystko jest w porządku, a może wydaje mu się to nie do zniesienia? Sybilla zapytała prosto z mostu: - Co ty właściwie o tym myślisz? Rolf stanął przy wielkim oknie, demonstrując jej szerokie bary, z rękami w kieszeniach spodni, w postawie ludzi przyglądających się pożarowi. Uważała, że ma za szerokie plecy, za okrągłą i szeroką głowę; strzeliła w ten jego spokój, oświadczając nie pytana: - Ja go kocham. Kochamy się nawzajem, gdyby tak nie było, nie wybieralibyśmy się razem do Paryża, chyba mi wierzysz. Nie jestem kobietą lekkomyślną. Ci mężczyźni, zawsze muszą właśnie iść do pracy, tak, tak, już dziesięć minut po drugiej; posiedzenie, ten bastion ich nieodzowności, Sybilla znała to dobrze. Gdyby Rolf teraz nie wrócił do swej pracy, cała ludzkość popadłaby w stan kompletnego bezprawia. - Sama powinnaś wiedzieć - powiedział lakonicznie - co uważasz za słuszne. Potem, włożywszy płaszcz, przy czym wpychał guziki nie do tych dziurek, co trzeba, tak że żona musiała mu pomóc, dodał nieco melancholijnie: - Musisz postępować tak, jak to uważasz za słuszne. Po czym wyszedł. A Sybilla, zostawszy sama w pokoju, rozpłakała się. W tym sensie rzecz biorąc, Sybilla była wolna. Natomiast Stiller wrócił z Davos nic nie załatwiwszy, zachowywał się tak, jak gdyby jego baletnica była umierająca, i oczywiście podróż do Paryża nie wchodziła w takich warunkach w rachubę. Znowu siedzieli na skraju lasu, dokoła koszono dojrzałe zboże, lato mijało, nad niebieskim jeziorem piętrzyły się groźne chmury, w ciszy letniej bu- czał trzmiel, nad polami unosiła się błękitnawa mgła, w podwórzach gdakały kury, świat był tworem nienagannym, udanym, radosnym, po prostu zachwycającym. Tylko ich szczęście (albo to, czego się po swojej miłości spodziewali) było bardzo skomplikowane! Dwoje wiarołomców siedziało na ziemi w milczeniu, z czule splecionymi dłońmi, każde ze źdźbłem trawy w smutnie zaciśniętych wargach. Jedyną na świecie rzeczą nieskomplikowaną wydawało im się małżeństwo; nie małżeństwo z Rolfem i nie z Juliką, lecz małżeństwo ich dwojga. W całkowicie pozbawionych goryczy wspomnieniach tej cudownej kobiety - pisząc tutaj widzę ją oczywiście przez cały czas w niebieskim wyplatanym fotelu, jak niedawno w klinice, kiedy jej przyniosłem gladiole, w cytrynowożółtym szlafroku przy kruczych włosach - jest jeden punkt, który by zdumiał zaginionego Stillera, mianowicie fakt, że owego lata czy też owej jesieni Sybilla, nic mu o tym nie mówiąc, oczekiwała dziecka (miałoby teraz sześć lat)... Protokołuję: Było to we wrześniu. Stiller pochłonięty był sprawami związanymi z organizacją wystawy; wysoko postawione osobistości uważały za wskazane, wręcz za nieodzowne, żeby znowu wystąpił na forum publicznym. - Czy nie przeszkadzam? - zapytała Sybilla Stillera, który powitawszy ją zdawkowym już niemal pocałunkiem w dalszym ciągu opiłowywał jakiś cokół. Przyglądała mu się. Uważała, że mężczyzna nigdy nie bywa taki piękny, jak przy pracy ręcznej. - Nie chcę cię odrywać - powiedziała - ale musiałam zobaczyć cię dzisiaj... - Więcej nie zdradziła, ponieważ Stillera wcale nie zastanowiło, dlaczego odczuła tę potrzebę. Ważne były teraz tylko cokoły. - Kiedy przyjdzie ten pan z salonu sztuki? - zapytała Sybilla. Starała się okazać zainteresowanie. Był błękitny, łagodny dzień wrześniowy. Trzeba było jeszcze zbić co najmniej dziewięć cokołów, potem je pomalować albo pokryć lakierem, co nie było prostą sprawą. Źle zrobiony cokół mógł niemało zaszkodzić; kilka trzeba było pokryć lakierem, z kilku innych, szczęśliwie już polakierowanych, zdrapać lakier! O to teraz chodziło. - A twoja żona? - zapytała Sybilla - czy ją również wystawiasz? - Postawiona przez nią woda na herbatę właśnie się zagotowała, Sybilla miała więc również zajęcie. - Przyniosłam ci coś - powiedziała Sybilla - sama upiekłam! Pokazała mu świeżo upieczoną babkę. Stiller nawet nie spojrzał, ale był wzruszony, zaczął mówić o bladze. Sybilla nie dostrzegała w jego rzeźbach żadnych zmian; dlaczego nagle miałyby się stać tylko blagą? W dodatku Stiller otrzymał list od jakiegoś konserwatora, będący hymnem na jego cześć; aż strach ogarniał, żeby go ta sława wkrótce pod niebo nie uniosła. - Herbata gotowa - powiedziała Sybilla i czekała; nigdy by jej do głowy nie przyszło, że wystawa dzieł sztuki wymaga tylu przygotowań, prawie jak inwazja (Rolf opowiadał jej przy czarnej kawie o pamiętnikach Churchilla), żal jej było Stillera. - Jak ci się podoba plakat? - zapytał polerując cokół. Sybilla nie zauważyła jeszcze szkicu na arkuszu papieru do pakowania. - Ma być również i plakat? - zdumiała się i rzeczywiście był to typowy plakat, taki, jakim reklamuje się występ Furtwanglera albo proszek „Persil”. Wydawało jej się to okropne: wszędzie, na każdym słupie ogłoszeniowym: A. Stiller, jego charakterem pisma, który tak kochała, w powiększeniu, jakby przez lupę. Czy mężczyźni w ogóle nie mają wstydu? Gdyby go to przynajmniej bawiło! Ale Stiller wymyślał na całą tę wystawę. Dlaczegóż brał w niej udział? Pił herbatę stojąc, gadał z babką w ustach, nie zwracał uwagi na sypiące się jak deszcz okruszyny... Sybilla opuściła go wkrótce. Miała wrażenie, że nie byłby teraz w stanie zainteresować się swoim ojcostwem. Była zadowolona, że Stiller nie pożegnał jej po prostu, ale powiedział, że o piątej będzie na nią czekał przy żaglówce. Była szczęśliwa, że tego dnia będzie mogła zobaczyć go raz jeszcze. Dla zabicia czasu szła przez Bahnhofstrasse, od wystawy do wystawy, od sklepu do sklepu, aż wreszcie znalazła krawat najpiękniejszy w całym Zurychu. Przypomniała sobie, że Stiller w ogóle nie ma koszuli, która by do tego krawata pasowała. Kupiła odpowiednią koszulę. Podczas przejażdżki żaglówką (tak opowiadała Sybilla) Stiller zachowywał się zawsze jak chłopak; był poważny, ale nie zatopiony w rozmyślaniach, beztroski, uszczęśliwiony swoją zabawką. Obsługiwał ster i linę. Sybilla leżała na dziobie żaglówki, zanurzając to rękę, to nogę w falującej wodzie. Tu, na jeziorze, byli wolni, upiór ich nie prześladował. Brzegi gubiły się w mgle jesiennej, żagiel lśnił w ostatnich blaskach łagodnego słońca, na wschodzie niebo pogrążało się już w fioletowym mroku, woda obok ich łodzi była w cieniu, pod jasną powierzchnią niemal czarna. Sybilla podłożyła ręce pod głowę, żeby coraz bardziej skośne promienie zachodzącego słońca padały na jej twarz, wsłuchiwała się w bulgotanie wody pod łodzią, kołyszącą się na falach przepływającego stateczku, błyszczącymi oczami obserwowała Stillera, swojego pochłoniętego manewrowaniem sternika, jego twarz, wąską głowę, płowe włosy rozwichrzone na wietrze. Bardzo jej się podobał ten człowiek, który może był już ojcem jej drugiego dziecka. Jak Rolf na to zareaguje? Właściwie niczego nie pragnęła. A propos Rolfa: jutro obejmie swój urząd prokuratora. Jakże oni są dzielni! Każdy na swój sposób. Sybilla postanowiła być rozsądna i zadowolona. Mimo wszystko. Przecież jest jeszcze młoda i ma czas. Coś się wreszcie na pewno stanie! Może urodzi się dziecko, może umrze Julika, może gwiazda spadnie z nieba i wszystko doprowadzi do ładu. Jak zawsze podczas jazdy żaglówką, mówili niewiele. Nad jeziorem szumiało ruchliwe miasto, dzieci szkolne, wracające z przejażdżki statkiem, wymachiwały chusteczkami, świat, obserwowany w pozycji leżącej, składał się jedynie z kolorów, blasku, refleksów i cieni, z ciszy i dźwięków; nie była to odpowiednia pora do podejmowania decyzji. Czyż nie można kochać dwóch mężczyzn? Stiller był jej bliższy, nie należał do mężczyzn-zdobywców. Rolf był zdobywcą. To mogło być okropne, ale pod niektórymi względami prostsze. Rolf nie traktował żony jak siostry. W pewnej chwili zawadzili o boję, aż zgrzytnęło, Stiller, który opowiadał o swojej wystawie, przeprosił za nieuwagę. Rolf nigdy nie przepraszał, był zawsze przeświadczony, że ma rację. O Stillera można się było niepokoić, o Rolfa nie. Oni obaj w jednej osobie, to byłoby dopiero! Chwilami Rolf przypominał jej wielkiego psa, bernardyna, którego lepiej nie brać na smycz, żeby człowieka nie przewrócił. Stiller wydawał jej się bratem, prawie siostrą... Niespodziewanie zrobiło się chłodno, Sybilla podniosła się, przeszła po kołyszącej się łódce do Stillera, ujęła jego głowę w swoje mokre ręce i zaczęła go namiętnie całować. Wypuścił z rąk linę, żagiel zaczął łopotać. Zapytał: - Co się stało? Sybilla sama tego jeszcze nie wiedziała. Mężczyźni są śmieszni! - twierdzi Sybilla dziś jeszcze. - Wy z tą swoją powagą! Przez wiele godzin, dni, czasami nawet całych tygodni można by przypuszczać, że marzycie tylko o tym, żeby być w pobliżu ukochanej kobiety, szukacie nieprzytomnie tej bliskości, nic was nie odstrasza, tak można by przypuszczać, ani niebezpieczeństwo, ani śmieszność, a już w żadnym razie nie cofacie się przed okrucieństwem, jeśli wam ktoś staje na drodze; istnieje, tak by się wydawało, tylko ta kobieta, ta ukochana kobieta - i oto nagle, w mgnieniu oka, wszystko się zmienia, nagle okazuje się, że jednak posiedzenie to rzecz ważna, tak ważna, że wszystko trzeba mu podporządkować. Nagle stajecie się nerwowi, stwierdzacie, że kobieta oplata was w swej czułości jak powój. Wiem! Znam to głupie liczenie się z obcymi ludźmi, tylko nie z kobietą, która was kocha. Ach wy, z tym waszym poważnym traktowaniem życia! Międzynarodowa konferencja prawnicza, konserwator muzeum, nagle pojawiają się sprawy, których pod żadnym pozorem nie wolno zaniedbać! Biada kobiecie, która tego nie rozumie albo nawet się uśmiecha! A później, w jednej chwili stajecie się znowu tacy jak mały Hannes podczas burzy. Może nieprawda? Ci sami mężczyźni przychodzą do nas, muszą położyć głowę na naszym ramieniu, by nie wpaść w rozpacz, czuć, że w tym poważnym świecie nie są zupełnie zagubieni razem ze swoimi urzędami prokuratorskimi i wystawami dzieł sztuki, że nie są nikomu, ale to nikomu niepotrzebni... Bóg mi świadkiem - śmieje się Sybilla - ładne z was ptaszki! Pewnego dnia, pod koniec września, Stiller powiedział przez telefon: - Przygotuj się, jedziemy do Paryża. Nie wierzyła swojej słuchawce. - Mówisz poważnie? Odpowiedział wesoło: - A dlaczego nie? Jeszcze z powątpiewaniem, czy Stiller nie żartuje, i już z pogodną powagą, zapytała: - Kiedy? Odpowiedział wesoło: - Jutro, dzisiaj, kiedy zechcesz. - (Znali na pamięć rozkład pociągów do Paryża; był między nimi i ten nocny, mijający przedmieścia paryskie o świcie; potem śniadanie w barze przy Gare de l’Est wśród robotników z pierwszej zmiany, kawa i bułeczki, włóczęga po wielkich halach, pełnych jarzyn i ryb - czyżby nagle, jak w czarodziejskiej bajce, wszystko to stało się osiągalne?) - Zaraz będę u ciebie! - powiedziała Sybilla. Ale nie było to takie proste; przed południem konserwator miał jeszcze raz zjawić się w pracowni, po południu zaś Sybilla musiała pójść ze swoim małym Hannesem do cyrku. - A więc po cyrku! - powiedziała i odłożyła słuchawkę, odurzona jak człowiek, który zdobył nagrodę, szczęśliwa aż do utraty tchu... Wydawało się, że sprawa posuwa się nareszcie naprzód! - Jak to będzie - zapytał Rolf przy czarnej kawie - musimy zamówić wozy meblowe, który dzień by ci odpowiadał? Nie mam zamiaru zajmować się sam całą tą przeprowadzką. Czy będziesz tutaj w przyszłym tygodniu? Sybilla rozumiała doskonale jego pośpiech, mimo że był jej tak bardzo nie na rękę. - Ach, prawda - powiedziała - ale dzisiaj nie mogę ci tego jeszcze powiedzieć. - A kiedy będziesz mogła? - Jutro! - Dlaczego się tak denerwujesz? - Wcale się nie denerwuję! Skądże znowu! Sybilla miała nadzieję, że będzie mogła zaczekać, że jej decyzja dojrzeje, a tu nagle stanęła wobec dwudziestoczterogodzinnego ultimatum! Ostatecznie chodziło tu o wszystko, co było dla niej najważniejsze na świecie, o Stillera, Rolfa, Hannesa, o życie, które się jeszcze nie narodziło, o tych ludzi, do których była serdecznie przywiązana, o nią samą, o to, czy będzie potrafiła sama dokonać wyboru. Tak, o to! Rolf musiał to jutro wiedzieć, żeby móc zamówić wozy meblowe, jutro przy czarnej kawie... Przedstawienie dla dzieci w cyrku nie było dla Sybilli bynajmniej rozrywką (jak teraz opowiada), przeciwnie, właśnie w cyrku zdecydowała się na Paryż, na Stillera, na ryzyko. Przy świetle dziennym taki cyrk wygląda jej zdaniem jeszcze o wiele nędzniej, wręcz wzruszająco, na każdym kroku rzuca się w oczy niedostatek całej jego pompy; tym milsze wydaje się światło pod stojącym w słońcu namiotem, światło o barwie bursztynu, i amfiteatr pełen barwnie ubranych, świergotliwych dzieciaków, orkiestra dęta, zapach zwierząt, a od czasu do czasu ryki jak z puszczy dziewiczej. Sybilla była zachwycona. W Paryżu, myślała sobie, znajdzie jakąś pracę, mniejsza o to, jaką, na tym polegała część ryzyka. Nie bała się. Klown, rozpoczynający widowisko, najwyraźniej traktował dzieci jak głupich dorosłych, miał mierne powodzenie, a mały Hannes, który był po raz pierwszy w cyrku, wpatrywał się w tego niemądrego pana bez uśmiechu, czuł złośliwą satysfakcję, kiedy tamten się poty- kał, nie chciał go więcej widzieć. Sybilla miała powiedzieć temu klownowi, żeby się już nie pokazywał. A potem skoki tygrysów! Trzaskanie z bicza, ochrypłe parskanie. Sybilla była zafascynowana, na kilka minut zapomniała nawet o Paryżu. Tymczasem Hannes ssał cukierek i pytał, dlaczego te złe zwierzęta muszą ciągle skakać przez obręcze. Nie widział w tym żadnego sensu. Natomiast foki zachwyciły go. Sybilla, która musiała teraz powziąć tyle decyzji, miała się w dodatku zdecydować, czy nie chciałaby być foką. W trakcie walca tańczonego przez konie, Hannes oświadczył, że chce iść do domu. Sybilla mogła już teraz pójść do Stillera. Nie zrobiła tego. Jeszcze nie! W pewnej chwili, kiedy życie siedmiu mężczyzn zawisło na zębach roześmianej dziewczyny na trapezie, Hannes odkrył na dole za estradą brudnego człowieka w butach z cholewami, który ubierał gromadę piesków w zabawne spódniczki, czarne fraczki, białe ślubne welony; psy nie mogły się doczekać swojej kolejki. Sybilla musiała wziąć małego Hannesa na kolana, żeby nie spadł między rusztowania. Zdaje się, że wtedy była już pewna swej decyzji. Równocześnie z zapartym tchem śledziła podniecające wyczyny na lśniących trapezach. Jakoś to będzie, myślała. Nagle z ust wszystkich obecnych dzieci wydobył się jak gdyby jeden okrzyk zachwytu: srebrzysta panna z trapezu opuściła właśnie swą podniebną huśtawkę wspaniałym salto mortale, kołysała się teraz na ogromnej sieci i, o dziwo, nie skręciła sobie karku. Orkiestra zagrała Verdiego. Antrakt! Hannes chciał wyjść jak inne dzieci, ale Sybilla siedziała jak urzeczona: kobieta ubrana w jakiś kostium, która widocznie w ten sposób zarabiała na życie, sprzedawała czekoladę. Była to dla Sybilli chyba największa atrakcja owego popołudnia: niezależna kobieta... Tuż przed siódmą, po odprowadzeniu Hannesa do domu, zjawiła się u Stillera, który gwizdał w pracowni jak kos i wyciągnąwszy kufer z okuciami właśnie się pakował. Podróż do Paryża traktował oczywiście zupełnie serio. Dlaczego Sybilla przyszła bez rzeczy? Okazało się, że Stiller „i tak” musiał jechać do Paryża, nie dziś i nie jutro, ale wkrótce; w związku z jakąś rzeźbą w brązie, która mogła być odlana tylko w Paryżu i bez której, konserwator był również tego zdania, przyszła wystawa nie mogła się obejść. A Julika? Miał wspaniały pretekst do wyjazdu. Julika nie będzie miała żadnego powodu denerwować się tą podróżą i krzywa jej gorączki się nie podniesie. Sybilla zrozumiała. Powiedziała po prostu: - Nie. Stiller czuł się dotknięty. - Ja pojadę. - Dobrze - powiedziała. - Jedź. Uważał, że jest śmieszna. Przez tyle miesięcy mówili o tym Paryżu, marzyli, a teraz... - Jedź - powtórzyła Sybilla - jedź! Stiller pojechał (i tak musiał to zrobić) w nadziei, że Sybilla będzie żałowała swego kaprysu i przyjedzie. Nadzieje jego nie interesowały już Sybilli. Następnego dnia powiedziała do Rolfa przy czarnej kawie: - Nie jadę do Paryża. - Rolf robił, co mógł, żeby i wobec radosnej wiadomości nie stracić swego zdumiewającego opanowania. Potem powiedziała: - Ale pojadę na tydzień do mojej przyjaciółki w St. Gallen. I tym razem, o dziwo, filiżanka grzmotnęła o ścianę. Kiedy Rolf wyszedł, Sybilla położyła sobie na kolanach książkę telefoniczną, zagasiła papierosa w popielniczce, odszukała telefon lekarza, jedynego, który w tym wypadku wchodził w rachubę, nakręciła numer, czekała nie słysząc nawet bicia swego serca. Dziwiła ją tylko własna obojętność. To musiało się stać, im prędzej, tym lepiej. Oczywiście Rolf ani przez chwilę nie wierzył w przyjaciółkę w St. Gallen. Uważał się za oszukanego, wystrychniętego na dudka; było to dla niego równoznaczne z końcem. Nieszczęsne spotkanie u niego w biurze - po jej powrocie ze szpitala - żona jego przeżyła oczywiście nieco inaczej, niż to przedstawiał Rolf, mój prokurator; Sybilla zapewnia, że nie ona trwała w owym upartym milczeniu, lecz on. Protokołuję: Sybilla musiała siedzieć w jego poczekalni prawie godzinę, zanim zjawiła się sekretarka ze słowami: - Pan prokurator prosi. Po podaniu ręki na progu - Sybilla miała wrażenie, że runęłaby na ziemię, gdyby nie jego ręka - przeszła obok Rolfa (to prawda!) kierując się w stronę okna, jak gdyby zjawiła się tu po to, żeby obejrzeć widok. - A więc to jest twoje biuro? - zapytała takim tonem, jakby nic nie zaszło. - Wspaniałe! - Była po prostu zakłopotana. - Tak - odparł - to jest moje biuro. Przyglądał się jej bacznie, jak gdyby wracała z miłosnej eskapady. - Chciałabym pomówić z tobą! - powiedziała Sybilla z naciskiem. Rolf wskazał jej fotel klubowy, jak gdyby była klientką, poczęstował ją papierosami, które stały na biurku w dużym pudełku, papierosami, można powiedzieć, urzędowymi. - Dziękuję - rzekła Sybilla i zapytała: - Co u ciebie słychać? Wpadając w ten sam ton, Rolf zapytał jak echo: - A co u ciebie słychać? Siedzieli tak naprzeciw siebie i palili - Rolf za swoim wielkim biurkiem, tak że Sybilla czuła się jak na otwartym polu. Czy chciał jeszcze w ogóle usłyszeć, jak bardzo się z nim czuła związana? Nie zapytał nawet ironicznie: „Jakże tam było w St. Gallen?” Natomiast powiedział: - Musisz mi wybaczyć, za pół godziny mam rozprawę. Oczywiście Sybilla nie wydobyła z siebie ani słowa. Dlaczego nie zapytał wprost: „Gdzie byłaś?” Albo: „Po co kłamiesz?” Zamiast tego zameldował tylko: - Przeprowadzka jest skończona. Na szczęście mieliśmy ładną pogodę... - Jego sprawozdanie z przeprowadzki było całkowicie rzeczowe, bez cienia pretensji, że Sybilli przy tym nie było. - Na razie kazałem twoje rzeczy byle jak postawić - oświadczył - przecież nie wiem, jak zamierzasz urządzić swój pokój, i w ogóle... Niestety przerwał im telefon. (Z lecznicy Sybilla pojechała naprzód do ich dawnego mieszkania. Echo jej kroków w pustych pokojach, wyblakłe tapety z ciemniejszymi prostokątnymi śladami po obrazach, na każdym kroku zniszczenie, niepojęty fakt, że w tych ścianach spędzili sześć lat, a wszystko to bezpośrednio po owej niestrasznej, potajemnej, koniecznej, ale poprzez narkozę o pomstę do nieba wołającej stracie, było szczególnie potworne. Sybilla rozpłakała się, jak gdyby w tym pustym, zdewastowanym, niewiarygodnie nędznym mieszkaniu, które właściwie nie było już mieszkaniem, zobaczyła naocznie podsumowanie swojego życia. Próbowała zatelefonować do Rolfa, ale daremnie: telefon był już nieczynny. Potem pojechała do nowego mieszkania, by zobaczyć pokój przeznaczony dla pani domu. Panował tu straszliwy nieład. Pokój wyglądał jak skład mebli; bez najmniejszego sensu zwalone na stos obrazy i lustra, książki, pudła na kapelusze, wazony, buty, przybory do szycia. Pierwszorzędna jakość, ale towary, tylko towary; wszystko to można było z powodzeniem spalić. Hannes nie dawał jej spokoju. Kiedy chciał jej pokazać nowy pokój ojca, Sybilla zatrzymała się w progu. Potem przyjechała tutaj...) Wreszcie rozmowa telefoniczna się skończyła, Rolf odłożył słuchawkę. Zdawało się, że sobie przypomniał przerwaną rozmowę z Sybilla, ale potem powiedział: - Dzwonił z Paryża jakiś pan Stiller, pewnie twój kochanek. - Sybilla tylko spojrzała na niego. - Sądzę - dodał - że zastałaś jeszcze tego pana w Paryżu... - Dodatek ten był niepotrzebny; Sybilla, trzymając już torebkę w ręku, podniosła się machinalnie. - Dokąd jedziesz? - zapytał. - W góry - odpowiedziała krótko, przypominając sobie pewien plakat, który widziała po drodze - do Pontresiny. I Rolf, ten zakuty łeb, któremu jeszcze nie dość było farsy, odprowadził ją do drzwi. - Rób, co chcesz - powiedział i podniósł rękawiczkę, którą upuściła. - Dziękuję - odrzekła Sybilla. Właściwie mogłaby odejść. Nie rozumiała, dlaczego zamiast podejść do drzwi znalazła się raz jeszcze przy oknie. - Uważam nasze zachowanie za śmieszne - powiedziała - zupełnie śmiesz- ne, dziecinne... - Rolf milczał. - Nie masz racji! - zawołała czując nieodpartą potrzebą mówienia czegokolwiek. - Nie masz prawa traktować mnie w ten sposób. Czy spodziewałeś się, że przyjdę i będę cię prosiła o przebaczenie? Nigdy nie byliśmy małżeństwem, Rolfie, dawniej także nie. Nigdy! O to chodzi. W gruncie rzeczy był to dla ciebie zawsze tylko stosunek, nic więcej, nigdy w małżeństwo nie wierzyłeś. - Rolf uśmiechnął się. Sybilla była zdumiona swoimi własnymi słowami, swoim oskarżycielskim tonem. Powiedziała zupełnie nie to, co chciała powiedzieć. - Rolfie! - zawołała wreszcie i siadła na brzegu fotela, nie odkładając torebki, gotowa do wyjścia, kiedy tylko wyczuje, że mu się narzuca - nie po to przyszłam, żeby ci robić wyrzuty. Tylko... - Rolf czekał. - Nie wiem - powiedziała jakby do siebie - co się teraz powinno stać. - Rolf stał w milczeniu. Dlaczego mi nie pomaga, myślała zapominając, że o wielu rzeczach po prostu nie wiedział, że nie miał pojęcia, skąd Sybilla przybywa i co w ogóle zaszło. - Nigdy nie myślałam - mówiła dalej - że do tego między nami dojdzie. Wyobrażałam sobie małżeństwo trochę inaczej. Te twoje wykłady, pouczenia! Myślałam, że mówisz na podstawie doświadczeń... - Spojrzała na niego. - Nie wiem - odparł - o co ci chodzi. Sybilla musiała się chwilę zastanowić. - Nie skarżę się, Rolfie, nie mam do tego prawa. Dlatego właśnie tak się stało! Ty jesteś wolny i ja jestem wolna, a przy tym wszystko wygląda tak żałośnie... O co mi chodzi? - odparła pytaniem na pytanie. - Nie wiesz tego? - Na twarzy jej pojawił się trochę drwiący uśmiech, być może nawet pogardliwy, taki, z jakim spogląda się na człowieka, który udaje. Tyle bowiem obcości, myślała sobie, może być tylko rezultatem udawania. Po co ta komedia? Potem nagle odczuła chęć rzucenia mu się na szyję, zatrzymała się jednak w odległości kilku kroków od męża, jak gdyby nie mogła przedrzeć się przez jego spojrzenie. - Nienawidzisz mnie? - zapytała ze słabym, mimowolnym uśmiechem. Kiedy człowiek nam bliski zaczyna nas nienawidzić po raz pierwszy, wygląda to prawie jak farsa, ale twarz Rolfa wyrażała prawdę i uśmiech Sybilli zamarł. Nienawidził jej. Wyglądał też zupełnie inaczej. Sybilla nie poznawała go, był podobny do siebie już tylko zewnętrznie. - Kochanek! - powiedziała zatopiona w myślach. - Nie szukałam kochanka, wiesz o tym doskonale! - Tylko? - Ja nie potrzebuję „jakiegokolwiek” mężczyzny. To przecież twoja teoria! Również i w tobie nie szukam „jakiegokolwiek” mężczyzny. Po co tyś się ożenił? Dla ciebie jest to właśnie „jakakolwiek” kobieta, stosunek z „jakąkolwiek kobietą”. Oto dlaczego twierdzę, że jesteś starym kawalerem, żonatym starym kawalerem. Uśmiechaj się, proszę bardzo! Uważam, że małżeństwo jest albo przeznaczeniem, albo też w ogóle nie ma sensu, jest wykroczeniem. Pytasz, o co mi chodzi? Wiem, że zachowywałam się głupio. Bolało mnie, kiedy się w kimś kochałeś, to prawda, może byłam małoduszna. Co to znaczy swoboda w małżeństwie? Nie chcę żadnej swobody, nie chcę być dla swego męża „jakąkolwiek” kobietą... Dlaczego tego nie rozumiesz? Również mój ojciec nie jest dla mnie „jakimkolwiek” mężczyzną. I Hannes nie jest „jakimkolwiek” dzieckiem, które kochamy dlatego, że się nam podoba... Ach, Rolfie - przerwała sobie samej - wszystko to jest nonsensem! - Chcesz więc powiedzieć - zreasumował prokurator - że nie byliśmy nigdy małżeństwem? - Tak. - I że wskutek tego nie widzisz powodu, dla którego miałabyś mi powiedzieć, gdzie byłaś w ciągu ostatnich dni - powiedział Rolf i zapalił nowego papierosa. - Nie rozumiem, po co w ogóle do mnie przyszłaś. - Jeżeli mówisz w ten sposób, to i ja tego nie rozumiem. Przyszłam, żeby szczerze z tobą pomówić. Wiem, nie masz teraz czasu. Nigdy nie masz czasu, kiedy jest ci to na rękę. A poza tym zjawiam się zawsze w najnieodpowiedniejszym momencie! Rolf palił. - O czym chciałaś ze mną porozmawiać? - Masz rację, jestem naiwna. Jeszcze i dzisiaj. Tylko nic już sobie nie robię z twego wyniosłego uśmiechu! W pew- nej mierze uważam cię po prostu za głupca. - Sprecyzowała to: - Potrafisz tylko wyrażać się lepiej ode mnie, dlatego zawsze pozwalałam ci mówić. Przypuszczałeś, że uważam cię za jedynego mężczyznę godnego miłości? Rozumiałam, że byłeś mnie tak bardzo pewny, ale w zupełnie innym sensie... Pamiętasz mojego angielskiego oficera wtedy w Kairze? - przypomniała sobie. - Wiem, nigdy nie brałeś go poważnie! Miał wiele cech, których ty, Rolfie, nie masz i których mi w tobie brakuje. Ale wtedy nie przyszłoby mi do głowy, naprawdę, wydałoby mi się wręcz groteskowe, gdybym pojechała dalej z innym mężczyzną, a nie z tobą. Właściwie dlaczego? Nie wiem, skąd wzięły się moje wyobrażenia o małżeństwie, ale nie pozbyłam się ich jeszcze do dziś... Może byłoby słuszne - zakończyła po chwili namysłu - żebyśmy się rozwiedli. - Patrzyła przez okno, nie widziała jego twarzy. Milczał. - Zastanów się nad tym - powiedziała - nigdy nie przypuszczałam, żeby między nami mogło dojść do rozwodu. Wszystkie rozwody w kręgu naszych znajomych uważałam za słuszne, sądziłam zawsze, że w tych wypadkach nigdy nie było właściwie mowy o małżeństwie. Były to właśnie stosunki, ze względu na gusta mieszczańskie zalegalizowane, ale od samego początku nieważne. Po cóż ci ludzie mieliby nadal współżyć ze sobą! To tak, jakby ktoś postawił stracha na wróble, a potem sam bał się wejść do swego ogrodu. Nie były to małżeństwa, lecz „mieszczańskie” stosunki. Kiedy ci nie odpowiadało moje uczucie, określałeś mnie zawsze jako „mieszczańską”; dziś myślę, że ty jesteś o wiele bardziej „mieszczański” ode mnie, naprawdę. Po cóż byś legalizował nasz związek nie wierząc w małżeństwo? Tylko dlatego, że nam się urodziło dziecko... - Rolf jej nie przerywał. - Wiem - uśmiechnęła się Sybilla - że podoba ci się własne opanowanie. Czy jadę do Paryża, czy do Pontresiny, zawsze jesteś opanowany! I uważasz to za swoją wielkoduszność. Czy nie tak? Twoja wielkoduszność ma mnie ujarzmić. Czasami wydaje mi się, że w gruncie rzeczy chcesz tylko, żebym ci była posłuszna. Żeby potem mieć tę swoją wolność! To wszystko. Czekasz na to, żeby mnie opuścił mój „kochanek”, tak jak ty opuszczasz kobiety, i wtedy pozostaniesz tylko ty; oto cała twoja miłość, całe twoje opanowanie, cała twoja wielkoduszność... Ach, Rolfie - powtórzyła - przecież wszystko to jest nonsensem! - A w czym widzisz sens? - zapytał Rolf, ale znowu zadzwonił telefon i prokurator musiał podejść do biurka. - Nie wiem - rzekła Sybilla - dlatego mówię ci to wszystko... Rolf podniósł słuchawkę. Zgodnie ze swym obowiązkiem sekretarka zwracała panu prokuratorowi uwagę na wyznaczoną rozprawę oraz na tak zwane pouczenie przysięgłych. - Nie chcę cię dłużej zatrzymywać - powiedziała Sybilla patrząc, jak Rolf wkłada akta do teki. - Gniewasz się na mnie? - zapytała. - Dlaczego mi nie odpowiadasz? Rolf zaczął szukać swego długopisu na stole, po kieszeniach, potem znowu na stole. - Rozumiem - powiedział - jesteś rozczarowana, że ci niczego nie zabraniałem. - Jego uśmiech dowodził, że stara się traktować sprawę na wesoło. - Nie - odparła Sybilla - naprawdę nie możesz mi niczego zabronić, Rolfie, i to jest właśnie najżałośniejsze, ściśle rzecz biorąc, zawsze miałeś ze mną tylko stosunek, a więc nie wolno ci się sprzeciwiać mojemu stosunkowi z kim innym. Tymczasem Rolf znalazł swój długopis i nic już nie stało na przeszkodzie ich pożegnaniu. Rolf trzymał rękę na klamce; gdyby to był naprawdę jej Rolf, rzuciłaby mu się na szyję, żeby się wypłakać. Ale to nie był Rolf, tylko jego maska, która wydała jej się śmieszna. - Musisz robić, co uważasz za słuszne - powiedział raz jeszcze, otworzył drzwi, uprzejmie odprowadził ją przez poczekalnię do windy... Musiała więc pojechać do Pontresiny. Pontresina przyjęła ją lekkim deszczykiem i przerażeniem, jak gdyby Sybilla w ciągu całej podróży ani przez chwilę nie liczyła się z tym, że istotnie dojedzie do tej Pontresiny. Tymczasem istotą Pontresiny było to, że pociąg po prostu nie jechał nigdzie dalej; co gorsza, o tej porze nie szedł również pociąg w przeciwnym kierunku. Sybilla miała uczucie, że się znalazła w pułapce. Oprócz niej wysiadły tylko dwie miejscowe osoby. Oddała się w ręce jakiegoś portiera w zielonym fartuchu, który załadował na sanie jej walizki i narty; Sybilla postępowała za nim po rozmiękłym śniegu. Zwariowany plakat - mógł to być równie dobrze plakat reklamujący Capri lub jakieś kąpielisko nad Morzem Północnym! - mówił oczywiście o lutym lub marcu, a nie o listopadzie. Portier twierdził wprawdzie, że w górach leży całkiem porządny śnieg. Ale po co był Sybilli śnieg? I co miała robić w tym staromodnym hotelu pierwszej klasy? Przez pół godziny, nie zdejmując futra, które, można by powiedzieć, było teraz jej ostatnim domem, siedziała na łóżku i słuchała brzęczących dźwięków wiedeńskiego walca, płynących nad pustym lodowiskiem, oświetlonym reflektorami. Później zeszła na dół do baru, zamówiła whisky i szukając ratunku zaczęła flirtować z jakimś panem, który okazał się Francuzem i był wobec tego dowcipny. Konfrontacja z Wilfriedem Stillerem, dyplomowanym rolnikiem, została wyznaczona na piątek przyszłego tygodnia, przy czym, jak się dowiaduję z kopii, „bierze się pod uwagę ewentualne odwiedzenie grobu matki”. Wydaje się, że koniec był paskudny, a jej pożegnanie ze Stillerem - można zdawać sobie dokładnie sprawę z tego, że historia się skończyła, mimo to pożegnanie musi się odbyć! - odbyło się niestety (jak opowiada Sybilla) nie bez przykrych upokorzeń, nie bez poniżania się również z jej strony. Protokołuję: Sybilla, wówczas jeszcze zapalona sportsmenka, włóczyła się po Pontresinie zadowolona, że Stiller, wróciwszy ze swojego Paryża, nie miał pieniędzy, żeby tu za nią przyjechać. Za to tak ją zadręczał telefonami, że portier hotelowy, zorientowawszy się szybko, że telefony te są niepożądane, meldował jej zawsze z grymasem współczucia, że „dzwoni Zurych”. Na pół świadoma nadzieja, że mógłby to być Rolf, wstrzymywała ją od nieprzyjmowania telefonu; poza tym uważała, że portier posuwa się jednak za daleko w swej bezwstydnej dyskrecji. Usłyszała kiedyś, jak informował: - Niestety, pani doktorowa właśnie wyszła, tak, przed chwilą! Stała w hallu i zobaczywszy minę tego szlachetnego sutenera, który z pewnością liczył na specjalne napiwki za obronę przed telefonami, weszła do kabiny, żeby zadzwonić do Stillera. Zdaje się jednak, że teraz Stillera opuściły wszystkie dobre duchy. Wściekły, że musiał wyżebrać jej adres u Karoli, służącej - Włoszki, rozmawiał z Sybillą tonem paszy. Co Sybilla mogła mu powiedzieć? Że jest śnieg, tak, tak, wcale niezły, nie, dzisiaj nawet świeci słońce, ach tak, towarzystwo jest bardzo miłe. Potem paplała o szalonych postępach w jeździe na nartach, o pługu, skrętach od bioder i tak dalej. Paplała jak podlotek: o „boskim” tancerzu, tak, to właśnie ten Francuz, o „szałowym” nastroju, o „uroczym” pokoju, „fenomenalnych zjazdach”. Nie, nie tylko Francuz chce się z nią żenić, właściwie wszyscy, „pierwszorzędna banda”, a trener narciarski jest po prostu „złotym chłopcem”. Kiedy tak gawędziła, a Stiller milczał, coraz to odzywał się głos: - Trzy minuty minęły, proszę wrzucić należną opłatę. Trzy minuty minęły, proszę wrzucić... - Sybilla wrzucała, jak gdyby rozmowa nie była i tak dostatecznie dziecinna. Diabeł w nią po prostu wstąpił, ogarnęło ją jakieś zabawne uczucie, które usuwało w cień wszystkie inne. A Sybilla niczego się teraz nie obawiała tak, jak swoich prawdziwych uczuć... Jej mąż, Rolf, milczał jak zaklęty. Kiedy pewnego dnia Stiller zjawił się osobiście w hallu hotelowym, żeby się dowiedzieć, co się właściwie dzieje, nie miał widocznie dosyć siły, by tę całkowicie zbzikowaną kobietę oswobodzić z jej dziecięcego tonu. Stiller pozwalał się ranić tym fałszywym tonem, wskutek czego bezbronna Sybilla miała nad nim bezlitosną przewagę. Działało to jak jakiś mechanizm: kiedy tylko czuła, że ten człowiek roztkliwia się nad sobą, nie mogła powstrzymać się od ranienia go w dalszym ciągu. Poszli na spacer równiną w stronę Samaden. Sybilla, opalona, w czarnych spodniach narciarskich, wyglądała elegancko, po sportowemu, Stiller zaś miał na sobie odwieczny płaszcz nieprzemakalny i był blady jak wszyscy przybywający z nizin. - Jak tam twoja wystawa? - zapytała. - Czy ta rzeźba z brązu została odlana? Jej swawolny ton czynił go niemym i otępiałym. Po prostu nic mu nie przychodziło do głowy. To już nawet jej znajomy z Dusseldorfu, szatan nie człowiek, który opowiada mnóstwo anegdot o lotnikach na froncie wschodnim i na Krecie, jest o wiele zabawniejszy niż Stiller! Powiedziała mu to bez ogródek. - Mówię ci - oświadczyła mu w pewnym momencie - jak ten człowiek umie żyć! Po prostu znajduje pieniądze na ulicy... - Stiller musiał wysłuchać, jakie to wspaniałe, kiedy mężczyzna „robi” pieniądze, kiedy pracując w ciężkim przemyśle umie brać z życia, co się da. - Ale on nie jest w moim typie! - powiedziała Sybilla. Stiller przyglądał jej się z boku, zatopiony w swojej melancholii. Co najwyżej mówił od czasu do czasu: - Ta Pontresina jest nie do zniesienia! Sybilla miała skręconą nogę i odrobinę utykała. - Ale wczoraj znowu tańczyłam! - powiedziała. Coś ją kusiło, żeby się zachwycać wszystkim, czym Stiller pogardzał. Zaczęła znowu opowiadać, jaki dowcipny jest ten pan z Dusseldorfu odznaczony Krzyżem Rycerskim, jaki męski, zabawny i pełen pomysłów. Kiedy na przykład zdaje mu się, że kogoś dotknął, ofiarowuje danej osobie, czy jest to kobieta, czy mężczyzna, mercedesa. Naprawdę! Stiller mruknął tylko: - Wierzę. Albo inny przykład: w ich hotelu mieszkała młoda dziewczyna, która się zakochała w szwedzkim studencie. No i pan z Dusseldorfu wpadł natychmiast na cudowny pomysł sprowadzenia studenta, i to samolotem. - Zachwycające, prawda? - stwierdziła Sybilla, by dać do zrozumienia swemu nudnemu ponurakowi, że mężczyźni, którzy „robią” pieniądze, mogą mimo to mieć wdzięk. Pewnie Stiller powiedział przy jakiejś okazji: - Możliwe. - Pewnie zapytał: - Po co mi to opowiadasz? - Ale czuł się zraniony, nie wiedział, w jaki sposób zamknąć Sybilli usta. Ona zaś zauważyła po raz pierwszy na owym spacerze, że Stiller się jąka, nie może wymawiać pewnych słów, a mianowicie słów na literę „m”. W pewnej chwili minął ich jakiś młokos o twarzy koloru kawy, z białym plakatowym uśmiechem szwajcarskiego instruktora narciarskiego. Sybilla powitała go okrzykiem „halo”. Potem powiedziała: - To był Nuot. Stiller zapytał posłusznie, ze znużeniem: - Kto to taki? Był to ów trener narciarski, który Sybillę ze skręconą nogą dosłownie, ale to dosłownie, zaniósł na rękach do najbliższych sań ratunkowych. - No, czy to nie złoty chłopak? - zapytała. I tak dalej, wciąż w tym samym tonie. Oczywiście dokładnie wiedziała, jakiego rodzaju lokal najbardziej by Stillerowi odpowiadał: wiejska gospoda, pełna miejscowej ludności. Ale opętana przez diabła - jak już mówiliśmy, rozkoszowała się tym uczuciem - wybrała natychmiast coś „szałowego”. Dlaczego Stiller się nie oparł? Jego niepewność obrażała ją; czuła się wydana przez niego na pastwę losu. I to był człowiek, którego kochała? W „szałowej” restauracji panował nastrój typowo szwajcarskiej beztroski, której Stiller nie cierpiał. Ale już co najmniej trzy pary rąk wyciągnęły się po ich garderobę, a panią doktorową powitano jak stałego gościa. Także wszystko inne - skierowanie do specjalnego stolika, wręczenie dwóch obszernych jadłospisów, wydrukowanych w stylu Biblii Gutenberga, kelner we fraku, uprzejmie polecający świeże homary, uprzejmie z tonem wyraźnie osobistym, wszystko to było mieszaniną wytworności i szantażu, która drobnomieszczańskiego Stillera, zwłaszcza kiedy nie był w najlepszym humorze, całkowicie obezwładniała. Na stoliku stały trzy róże, wkalkulowane oczywiście w cenę, wszystko, rzecz jasna, przy blasku świec. Stiller nie miał nawet odwagi powiedzieć Sybilli, że ceny wydają mu się groteskowe. - Co zamówisz? - zapytała Sybilla tonem macierzyńskim i dodała: - Pieniądze mam przy sobie. Kelner od win był już przy nich, przebrany za kipera, Sybilla poprosiła o „swoje” Chateauneuf-du-Pape, którego butelka kosztowała szesnaście franków, ale było już dobrze wystałe. - Zobaczysz - powiedziała do Stillera - tutejszy Chateauneuf to poemat! Sybilla słuchała własnych słów; diabeł podszeptywał jej sposób wyrażania się osoby, której Stiller nie potrafił odpowiadać. Później, kiedy niemal samym spojrzeniem zamówiła „swój” filet mignon i zmusiła bezradnego Stillera do zamówienia ślimaków, Stiller wyraził wątpliwość, czy ślimaki i Chateauneuf-du-Pape będą do siebie pasowały, nigdy jeszcze nie jadł ślimaków, musiał się do tego przyznać, a ponieważ w związku z tym odezwał się w nim kompleks niższości, nie czuł się w zasadzie uprawniony do stawiania oporu. A więc ślimaki! Potem skłonił się Sybilli jakiś pan, który krótko, żeby nie przeszkadzać, zameldował po francusku, że zdobył dziś kwalifikacje narciarskie drugiego stopnia. Sybilla złożyła mu gratulacje, machając do niego ręką, i poinformowała Stillera, że był to „Charles Boyer”. Stiller, który z głodu żuł nieśmiało kawałek chleba, zapytał: - Któż to taki ten Charles Boyer? Ależ to ten „boski” tancerz, Francuz. I właśnie w chwili, kiedy Stiller musiał skosztować Chateauneuf-du-Pape, zaczęła opowiadać „uroczą” historię o tym, jak podczas tańca żartobliwie nazwała owego Francuza, nawiasem mówiąc będącego w służbie dyplomatycznej, Charles Boyer i okazało się, że on naprawdę nazywa się Boyer. - Czy to nie zabawne? - zapytała. Stiller spoglądał na nią jak pies nie rozumiejący ludzkiej mowy, niewiele brakowało, a Sybilla pogłaskałaby go jak psa. Nie zrobiła tego, by nie budzić w nim nadziei. Kiedy zobaczyła, że Stiller upił już wina, zawołała: - Na zdrowie! Zbity z tropu, podniósł swój prawie już opróżniony kieliszek i odpowiedział: - Na zdrowie! Sybilla czuła się podczas tego wszystkiego tak niedobrze, że prawie nie tknęła swego filet mignon; natomiast Stiller, niezależnie od tego, czy go to mierziło, czy nie, musiał przełknąć swoich dwanaście ślimaków. Sybilla, która sama musiała podtrzymywać całą rozmowę, ponieważ Stiller był taki nudny, zapaliła już papierosa i informowała w dalszym ciągu: - Napisał do mnie Sturzenegger! Potrzebuje sekretarki, co ty na to, i właśnie mnie! - Stiller grzebał w swoich muszlach. - Jest we mnie zakochany - uzupełniła Sybilla - nawet mój mąż to zauważył. Serio. Ja też lubię tego twojego przyjaciela... - w przerwie pouczyła go: - Weź sosu, mój drogi, przecież to najlepsze! - Stiller usłuchał, sięgnął po sos. - Naprawdę - ciągnęła Sybilla - Sturzenegger mnie zaprosił. Zdaje się, że jest Kalifornią zachwycony... Sto dolarów tygodniowo, co ty na to, i opłacona podróż! Sto dolarów to nie bagatela, a w ciągu kwadransa możesz być nad pełnym morzem... I tak dalej. Dopiero w drodze powrotnej doszło do rozmowy bardziej realnej, choć krótkiej i jednostronnej. Szli po skrzypiącym śniegu, z ich ust unosiła się para. Było piekielnie zimno, ale bardzo pięknie. Z prawej i lewej strony piętrzyły się zwały śniegu, domy przykryte były jak gdyby puchowymi poduszkami, świeciły nad nimi gwiazdy, noc była jak z porcelany. - Gdzie ty właściwie mieszkasz? - zapytała Sybilla, kiedy stanęli przed kiczowatą bramą jej hotelu. - Czy zostajesz na jutro? - pytała dalej, żeby zainicjować pożegnanie, jeżeli się da, ostateczne. - To był dla mnie po prostu wstrząs - ciągnęła, ponieważ Stiller milczał. - Teraz nagle było ci to na rękę, teraz, kiedy i tak musiałeś jechać do Paryża i miałeś wreszcie wygodny pretekst, teraz miałam przyjechać, teraz nasz Paryż stał się nagle możliwy. W tym momencie, wiesz, poczułam się twoją kochanką... Stiller milczał i nie wiadomo, czy zrozumiał, co się w niej załamało. Nad czym rozmyślał? Ponieważ Sybilla nie miała już nic do wyjaśniania, zapytała o nazwę jakiegoś gwiazdozbioru nad zaśnieżoną bramą. Musiała zapytać dwukrotnie, nim Stiller dał odpowiedź. - Tak - powiedziała po chwili, jak gdyby to miało jakiś związek z owym gwiazdozbiorem - gdzie ja będę za rok? Naprawdę nie wiem. Może rzeczywiście w Kalifornii!... To dziwne - dodała - u ciebie wszystko jest dokładnie wiadome. Myślę, że się nigdy nie zmienisz, nawet w swoim zewnętrznym życiu. - Choć nie miała nic złego na myśli, poczuła, że słowa jej były okrutne, i próbowała je złagodzić: - A może wierzysz, że będziesz kiedyś inny? - Nie zabrzmiało to łagodniej, przeciwnie. Cokolwiek by teraz powiedziała, byłoby chybione. - Ach, mój drogi - rzekła wreszcie - naprawdę bardzo cię kochałam... Jakiś trenujący długodystansowiec, z gatunku Nuota, przesunął się płynnym krokiem na lekko skrzypiących nartach obok milczącej pary. Spoglądali za nim, jak gdyby nade wszystko interesował ich sport. Niestety znikł im z oczu, pozostawiając ich znowu sam na sam. Ten brak zdecydowania stał się wreszcie wręcz nieznośny. Pożegnali się - niezdolni jeszcze do ostatecznego rozstania - umówiwszy się na śniadanie następnego ranka. Na śniadanie to Stiller się nie zjawił. W dwa dni później, kiedy Sybilla wychodziła z jadalni w towarzystwie owego pana z Dusseldorfu, stanął przed nią jak widmo. - Dlaczego zjawiasz się dopiero teraz? - zapytała od razu, bez słowa powitania; była zaskoczona. - Jadłaś już? - zapytał Stiller. - A ty nie? - odpowiedziała pytaniem. Stiller był blady z przemęczenia, nie ogolony... - Gdzie byłeś? - zapytała Sybilla. Stiller pomógł jej włożyć futro, które niósł za nią tak zwany boy, szwajcarski chłopiec przebrany w cyrkową liberię. - Przedwczoraj czekałam na ciebie ze śniadaniem! - rzekła Sybilla i powtórzyła swoje pytanie: - Gdzie byłeś? Skinęła w stronę pana z Dusseldorfu, który czekał na nią przy windzie, zajęty zapalaniem cygara; gentleman w każdym calu, zachowywał się w sposób tak dyskretny, że Stiller go nawet nie zauważył... Stiller przybywał z Davos. Dowiedziała się o tym, kiedy wychodzili na mróz przez drzwi obrotowe. - Z Davos? - spytała, ale szklane skrzydło wsunęło się właśnie pomiędzy nią i idącego za nią Stillera. - Z Davos? - powtórzyła, kiedy i on znalazł się za drzwiami. Stiller rozmawiał w Davos ze swoją chorą żoną. Relacja jego była krótka i sucha. - To wszystko - zakończył. - Dlaczego jesteś taka zdziwiona? To prawda, że w ciągu całego lata Sybilla oczekiwała tego, miała nadzieję, domagała się tego w milczeniu. Teraz było to dla niej wstrząsem. Czuła się winna. - A Julika? - zapytała. - Co ona na to? - Zdawało się, że go to nie interesuje. - Rozchodzicie się? - pytała dalej. - Co to znaczy? Przecież nie możesz jej po prostu... Stiller wydawał jej się okrutny, nieludzki, jego postępowanie przerażało ją. Nagle, po raz pierwszy, Julika przestała być dalekim upiorem, stała się prawdziwą kobietą, chorą, nieszczęśliwą, opuszczoną kobietą, siostrą. - Słuchaj - powiedziała odruchowo - nie powinieneś był tak postąpić... - Po chwili dodała: - Nie mamy do tego prawa. Wiem, że sama jestem winna. Przecież to szaleństwo, słuchaj, to mord... Widząc jej zatroskanie Stiller stał się beztroski, niemal odczuwał złośliwe zadowolenie. Uważał, że jest wolny, całkowicie wolny, w tej chwili wystarczyło mu to, że czegoś dokonał. - Jestem głodny - oświadczył, okazując wyraźnie, że nie ma ani ochoty, ani powodu myśleć jeszcze o Julice. Usiedli w gospodzie pełnej miejscowych kolejarzy, którzy korzystając z wolnego czasu grali w jasa, każdy z cygarem w ustach. Na widok eleganckiego futra Sybilli zamilkli na chwilę, po czym jeden z nich powiedział: - No i co, gramy czy nie gramy? Nie było tu jadłospisu na wzór Biblii Gutenberga, była za to tęga oberżystka, która, podając wilgotną rękę, osobiście powitała gości, po czym starła z lakierowanych drewnianych stołów małe kałuże piwa i zmiotła kruszyny. Na czarnej tablicy, wiszącej na ścianie między wieńcami laurowymi i pucharami Związku Strzeleckiego, podane były ceny win nie butelkowanych: Veltliner, Kalterer, Magdalener, Dole. Nad tablicą, jak wszędzie, nieco wyblakła fotografia generała Guysana. Głodny Stiller był pewny siebie jak drwal wracający z ciężkiej pracy, zmęczony, nie śpieszący się, sam z sobą w zgodzie; szerokimi rękami od razu przełamał chleb na pół, podczas gdy Sybilli, siedzącej na ławce pod piecem kaflowym, wlazł na kolana pomrukujący kot, który domagał się głaskania. Stiller cieszył się na mięso z rusztu i wiejską kiełbasę; sałaty tu nie było. Kolejarze grający w jasa rozmawiali w czasie tasowania kart pozornie gniewnym tonem, choć naprawdę wcale nie byli zirytowani, o kosztownej, a pozbawionej widoków konferencji Wielkiej Czwórki. Kiedy gra rozpoczęła się na nowo, zamilkli skupieni. To milczenie zalegające niską izbę gospody udzieliło się również Sybilli i Stillerowi. - Nic mi jeszcze nie opowiedziałeś o Paryżu - powiedziała Sybilla, którą to milczenie wyraźnie przygnębiało. Kiedy otyła właścicielka gospody postawiła na stole wprawdzie jeszcze nie utęsknione jedzenie, ale za to wino, Stiller zapytał ją o pokój. - Pojedynczy czy podwójny? - zapytała gospodyni, kiedy Stiller wyszedł z nią, by obejrzeć pokój... Sybilla została przez chwilę sama - była jedyną kobietą w gospodzie. Przerzucała pismo Związku Rowerzystów, nie czytając tekstu. Jakiś robotnik usiadł przy jej stole. Zlizując z warg pianę, przyglądał się damie z nieukrywaną nieufnością, po prostu z pogardą, jak gdyby wiedział to, czego poczciwy Stiller nawet się nie domyślał. Jak przyjąłby Stiller wyznanie, które jej samej, kiedy próbowała ubrać je w słowa, wydawało się po prostu niewiarygodne, nieprawdopodobne, monstrualne! Sybilla dziwiła się, że może mu patrzeć w oczy. Mogła, i to bez trudu, również wtedy, kiedy Stiller usiadł obok niej, wesoły, zgłodniały. Nie przeszkadzało mu to, że Sybilla, która przecież już jadła, wypiła tylko kieliszek wiśniówki. Robotnicy kolejowi opowiadali, że gdzieś niedaleko Bergun obsunęła się lawina. Ale plotka była przesadzona. Stiller widział tę lawinę i poinformował robotników, z ważnymi minami ćmiących swoje cygara, że droga jest już uprzątnięta. Sybilla była zaskoczona, a nawet zachwycona, i poczuła ulgę na widok tego, że ludzie grający przy drugim stole w jasa, napawający ją niewyraźnym lękiem, dali się całkowicie rozbroić spokojną rzeczowością Stillera. Poczuła się bezpieczna. Również robotnik kolejowy siedzący przy jej stole przestał obrzucać ją pogardliwymi spojrzeniami i nawet nie proszony podał jej popielniczkę. Później, zapłaciwszy za swoje piwo, zdjął czapkę i życzył Stillerowi i Sybilli miłego wieczoru we dwoje. Zajadający Stiller zapytał w pewnej chwili: - Czy coś ci się stało? - Dlaczego? - Taka jesteś dzisiaj cicha. - Cieszę się, żeś przyjechał. Byłam wściekła na ciebie, myślałam, że po prostu zniknąłeś i zostawiłeś mnie tu samą. - Zsunęła z kolan pomrukującego kota; zeskoczył na podłogę z zadartym w górę ogonem. - Dlaczego nie zostawiłeś mi żadnej wiadomości? - spytała Sybilla. - Zrobiłam coś głupiego, żebyś wiedział, coś bardzo głupiego... Stiller zajadał w dalszym ciągu i zdaje się, że nie oczekiwał niczego poważnego. Był w Davos, rozstał się z chorą Juliką, czegóż mógł się jeszcze obawiać! Uśmiechnął się: - Co takiego? Ale wtedy zjawiła się tęga właścicielka oberży z dwiema szklankami kawy. Sybilla doznała uczucia ulgi. Przecież wcale nie chciała o tym mówić! Są rzeczy, które, choć się wydarzyły, nie mają znaczenia i nabierają go, dopiero kiedy się je wypowiada; a przy tym to nieprawda, nie powinny mieć znaczenia! Jak się tego należało obawiać, kawa w szklankach była gorzka, gorąca, można było sobie sparzyć język, a przy tym lurowata, nie mająca nic wspólnego z kawą. Próbowali poprawić ją humorem i dużą ilością cu- kru, ale od cukru ta brązowoszara ciecz zrobiła się po prostu obrzydliwa. Stiller opowiadał o Paryżu. Dlaczego nie zapadła się pod ziemię? Udawała, że go słucha. Czyż nie śnią się nam często koszmarne rzeczy i czy z tego powodu następnego ranka zapadamy się pod ziemię? Kiedy Sybilla myślała o dwóch minionych nocach, wydawały się jej takim koszmarnym snem... - Ale, ale, przywiozłem ci coś! - przerwał Stiller swoje opowiadanie o Paryżu. - Gdzie ja to mam? - Sybilla napełniła kieliszki winem. - Znasz te perfumerie na placu Vendóme? - rzekł Stiller z uśmiechem i zaczął opowiadać, jak to szukał dla niej perfum: plac Vendóme, jak wiadomo, wielki prostokąt otoczony arkadami, to twierdza perfumerii francuskich, każda firma ma tam swój sklep; należy pamiętać nazwę poszukiwanych perfum, inaczej trzeba chodzić od firmy do firmy i dawać sobie zwilżać palce różnymi wonnościami. Stiller wmówił w siebie, że pozna perfumy Sybilli pośród setek innych. Panienki są urocze, zwilżają perfumami swoje własne rączki, ponieważ jego własne palce zostały już uperfumowane. Oczywiście Stiller staje się coraz bardziej niepewny. Obchodzi cały plac Vendóme, od firmy do firmy, od ręki do ręki, od zapachu do zapachu. Panienki sklepowe nie śmieją się z niego, o nie, przeciwnie, jego pełna troski powaga zachwyca je, tylko jego francuszczyzna nie wystarcza na opisanie zapachu, Stiller notuje sobie nazwy. Na palcu wskazującym prawej ręki ma na przykład „Scandale”. Ale w ciągu popołudnia, ostatniego w Paryżu, plączą mu się nazwy. Potrafi teraz tylko wyciągać palce. Celui-la! Czasem nawet panienki sklepowe nie mogą odróżnić poszczególnych zapachów, muszą wołać szefa. Chwilami wszystkie perfumy, jakie w ogóle istnieją, przypominają mu Sybillę, to znowu żadne. I ile ich tam jest, oszaleć można! Ręce Stillera stają się dwiema paletami pełnymi zapachów, Stiller chodzi z rozstawionymi palcami, żeby się te zapachy nie pomieszały. Ileż w tych niuansach błogości i udręki! Na dobitkę panienki sklepowe chcą wiedzieć, czy perfumy, których szuka, mają być dla blondynki, dla brunetki, a może dla rudej? To wcale nie wszystko jedno, o nie, a poza tym Stiller nie wiedział również, że te same perfumy na każdej skórze pachną inaczej. Na cóż mu się więc zdały te demoiselles i wszystkie próby na ich obcej skórze? Na krótko przed zamknięciem sklepów rezygnuje z dalszych poszukiwań. Wieczorem, w teatrze Jouveta („Szkoła żon”), prawie zapomina o tej sprawie, taki wspaniały jest ten Jouvet. Ale przecież nie pozbył się rąk, więc podczas przerwy zaczyna znowu obwąchiwać wszystkie palce po kolei. Wracając z teatru znowu staje na środku ulicy, zdejmuje rękawiczki, żeby powąchać palce. Węch ma znowu świeży, ale nie można już odróżnić palca od palca, wszystkie zapachy stopiły się w jeden, sytuacja jest beznadziejna. Wreszcie myje ręce i jest równie mądry jak na początku. Następnego ranka, tuż przed odjazdem pociągu, idzie i kupuje na chybił trafił... - Nie mam pojęcia, czy to te! - powiedział Stiller z pewnym zakłopotaniem, kiedy nareszcie wręczył Sybilli małą, niegdyś wytworną, od długiego noszenia w kieszeni nieco postrzępioną paczuszkę z prośbą, żeby ją otworzyła. - „Iris Gris”! - zawołała ze śmiechem. - Czy tych używasz? - zapytał. Sybilla otworzyła flakonik, zwilżyła grzbiet dłoni kilkoma kropelkami i roztarła je. - Uważam, że „Iris Gris” to cudowne perfumy! - powiedziała. Stiller zaczął wąchać jej rękę, nareszcie tę rękę, o którą chodziło, i ogarniało go coraz większe rozczarowanie. - Nie, to nie to! - stwierdził. Sybilla powąchała również. - Ale czy nie są cudowne? - pocieszyła go, nawet nie udając, i włożyła flakonik do torebki. - Dziękuję ci! Po chwili Stiller zapłacił, opróżnili swoje kieliszki nie ustaliwszy, czy Sybilla wróci teraz do swego hotelu, czy nie. Co on sobie myślał? Wyglądał na całkowicie zdecydowanego, ale w jakim sensie? - Dopij do końca! - powiedział bez zniecierpliwienia i sam jeszcze siedział, chociaż zdjął już z wieszaka jej futro. - To właściwie nieważne - oświadczyła Sybilla - ale muszę ci powiedzieć. To naprawdę nieważne... - Brak szczególnego zainteresowania z jego strony utrudniał jej znalezienie właściwych słów. Wyglądało na to, że Stiller ciągle jeszcze niczego się nie domyśla, w ogóle niczego. A może już wiedział i naprawdę nie brał tego poważnie? - Jestem gęś - rzekła z uśmiechem - widzisz, zemściłam się w idiotyczny sposób, spędziłam dwie noce z dwoma różnymi mężczyznami... Zdawało się, że Stiller nie słyszy, nie rozumie; milczał, nawet się nie wzdrygnął, a potem zjawiła się gruba gospodyni z resztą, zapytała przy okazji, czy ma państwu przynieść śniadanie do pokoju, czy nie. Na dowód wielkiej gościnności nie odchodziła od stołu. Niemrawa pogawędka o lawinach, o pogodzie w ogóle, o hotelach po wojnie światowej trwała prawie dziesięć minut. Kiedy wreszcie zostali znowu sam na sam, Stiller zapytał, trzymając jej futro na kolanach: - Coś ty przez to chciała powiedzieć? Sybilla patrzyła na podstawkę pod kufel, którą Stiller obracał, i powtórzyła bardzo dobitnie to, co powiedziała przedtem. Ta dobitność wydawała jej się nieodzowna, uważała ją za jakiś nakaz uczciwości bez względu na to, jak Stiller zareaguje na jej słowa. - W ciągu dwóch ostatnich nocy - powtórzyła - spałam z dwoma różnymi mężczyznami, oto, co chciałam powiedzieć... Teraz już wiedział. Przyszłość (tak sądziła Sybilla) zależała wyłącznie od tego, jak Stiller ustosunkuje się do tego monstrualnego, nieważnego faktu. Grający w jasa kolejarze odłożyli karty, jeden wytarł gąbką zapis z szyfrowej tabliczki, ponieważ wiadomo już było, kto płaci; komentarze do zakończonej partyjki, której rezultatu nie można już było zmienić, przeszły w ziewanie. Zegar wskazywał jedenastą. W kolejarskich czapkach na głowach, życzyli również oni pozostającej sam na sam parze miłego wieczoru we dwoje. Stiller w dalszym ciągu bawił się tekturową podstawką. - Znam to - powiedział - tylko nigdy tego nikomu nie opowiadałem. Było to zresztą dawno temu. Zupełnie dokładnie zdawałem sobie sprawę, kogo kocham, a mimo to! Stało się to nawet podczas jazdy do niej. Tak. W wigilię naszego spotkania. Nagle wykoleiłem się, zupełnie tak samo - zakończył odsuwając podstawkę. - Znam to... - Nic więcej nie miał do powiedzenia. „Wykoleiłem się!” Określenie to ogromnie pocieszyło Sybillę, dało jej możność, a nawet nadzieję powrócenia od tej chwili na właściwą drogę. Wierzyli nawet (tak twierdzi Sybilla) owego wieczora, że będzie to ich wspólna droga. Okazało się, że się pomylili. Następnego ranka, rozbici po przebytej nocy, pożegnali się na małej stacji w Pontresinie. Kiedy pociąg wreszcie ruszył, Sybilla stała jak posąg na cokole. Oboje, Stiller w otwartym oknie i Sybilla na peronie, podnieśli rękę na pożegnanie. (Od tego czasu Sybilla, żona mego prokuratora, nie widziała zaginionego Stillera.) Sybilla wróciła wolnym krokiem do hotelu, poprosiła o rachunek, spakowała się i jeszcze tego samego dnia wyjechała. Powrót do Rolfa uznała za niemożliwy, jedynym ratunkiem wydawało się jej Redwood-City. Musiała teraz pracować, być sama, zarabiać. W przeciwnym wypadku byłaby zgubiona i nie wiedziałaby, gdzie jest jej miejsce. Droga od kobiety zamężnej do dziewki okazała się zdumiewająco krótka. W Zurychu Rolf przywitał ją oświadczeniem, że zgadza się na rozwód. Sybilla pozostawiła mu wszczęcie odpowiednich kroków, prosząc, by mogła zabrać ze sobą do Redwood-City małego Hannesa. Rozmawiali jedynie o przyszłości, o sprawach praktycznych. Co się tyczy Hannesa, ich wspólnego syna, powstał niełatwy problem, które wyjście byłoby dla dziecka korzystniejsze. Rolf poprosił o dwadzieścia cztery godziny do namysłu. Po upływie tego terminu ku zdumieniu Sybilli zgodził się. Podziękowała mu zraszając łzami jego ręce i tuż przed Bożym Narodzeniem, odprowadzona przez męża na Dworzec Główny, pojechała do Hawru, żeby tam wsiąść na okręt odpływający do Ameryki. Mój przyjaciel prokurator zawiadomił mnie, że rozprawa końcowa (z wydaniem wyroku) została wyznaczona od wtorku za tydzień. Ameryka była dla Sybilli okresem klasztornej niemal samotności. Została w Nowym Jorku. Kiedy młody Sturzenegger przyjechał z Kalifornii po sekretarkę, której nie potrzebował, Sybilla znalazła już inną posadę, dzięki znajomości języków europejskich zupełnie dobrą. Osiemdziesiąt dolarów na tydzień! Była dumna z siebie. A Sturzenegger, który nie wziął tego tragicznie, wrócił sam do swego Redwood-City po zaproszeniu Sybilli na kolację do francuskiej restauracji w Greenwich-Village. Skończyły się wykolejenia, ale droga, jej droga, była dosyć trudna. Sybilla, pochodząca z zamożnego domu, po raz pierwszy żyła jak inni ludzie na tym świecie, a więc samotnie, odpowiedzialna za siebie samą, zależna od własnych zdolności, od koniunktury, od humorów i przyzwoitości pracodawcy. Rzecz charakterystyczna - odczuwała to jako wolność, jako coś dodającego jej godności. Praca jej była jednostajna, tłumaczyła listy handlowe, zawsze prawie tej samej treści, na niemiecki, francuski i włoski. A pierwsze jej własne mieszkanie w owym świecie było takie, że w dzień, kiedy świeciło słońce, nie można było ani czytać, ani szyć bez zapalenia lampy; nie miała odwagi otworzyć okna, ponieważ w jednej chwili wszystko w mieszkaniu pokrywało się sadzą, a żeby móc spać, musiała zatykać uszy woskiem. Uświadamiała sobie, że miliony ludzi mieszkają gorzej i wskutek tego ona nie ma prawa narzekać. W ogóle narzekanie nie wchodziło po prostu w rachubę, już choćby ze względu na Rolfa. Na szczęście udało jej się umieścić Hannesa w niemiecko - żydowskiej ochronce, w której przebywał cały dzień. Wolny czas spędzała z nim, jeżeli pogoda pozwalała, w pobliskim Central Parku; były tam drzewa... Jak się to mówi, rozpoczęła nowe życie. Pewnego razu, w lutym, przeżyła chwilę lęku; dziś jeszcze nie wie, czy lęk ten był wywołany złudzeniem, czy rzeczywistością. Siedzieli w Central Parku i karmili wiewiórki. Słońce grzało, w rowach leżały jeszcze resztki śniegu, stawy były częściowo zamarznięte, ale ptaki już świergotały, nadchodziła wiosna. Ziemia była wilgotna, siedzieli na łupkowych skałach Manhattanu i Sybilla była radosna jak krasnoludek, tak zagubiona i nieznana czuła się w tym mieście - olbrzymie. Poprzez gałęzie, ogołocone z liści, widać było w sinawej mgle znane sylwety drapaczy chmur; na krańcu olbrzymiego parku, z dala od ciszy, brzęczało coś upiornie, od Hudsonu dochodziły dźwięki syren okrętowych. Policjant jechał konno po rozmiękłej ścieżce przeznaczonej dla jeźdźców. Chłopcy grali w baseball. Na długich ławkach siedzieli tu i ówdzie ludzie zatopieni w gazetach, przeszła para zakochanych, jakaś pani zaprowadziła swego psa pod egzotyczne drzewa. Sybilla rozkoszowała się tym, że nikogo nie zna. Za jej plecami przeszedł jakiś mężczyzna, zobaczyła go tylko z tyłu. Przez chwilę była całkowicie pewna, że ten wałęsający się człowiek nie może być nikim innym, tylko Stillerem, niewiele brakowało, żeby go zawołała. Oczywiście wyperswadowała to sobie. Skądże Stiller miałby się włóczyć po Nowym Jorku? Ale resztka niepokoju pozostała; połączenie nadziei i lęku, że mógł to być naprawdę Stiller. Wzięła Hannesa za rękę, zaczęła chodzić po parku nie po to, żeby szukać tamtego, raczej, żeby od niego uciec; mimo to poszła w tym samym kierunku. Oczywiście, jak należało oczekiwać, nie ujrzała już owego mężczyzny. Zapomniała już zupełnie o swoim urojeniu (było to chyba urojenie), kiedy po kilku dniach schodziła, a raczej zjeżdżała do kolei podziemnej ruchomymi schodami; ona jechała na dół, on w górę. O zatrzymaniu się nie mogło być mowy. Czy nie wlepił w nią wzroku, chociaż się nie ukłonił? Pociechą jej było nieprawdopodobieństwo tego. A może Stiller ją śledził? W każdym razie zobaczyła, że człowiek, którego wzięła za Stillera, dotarłszy schodami na górę, nie poszedł dalej, lecz natychmiast wszedł na schody prowadzące w dół. Panował wielki ścisk, spokojna obserwacja była prawie niemożliwa, niezależnie od zamętu wewnętrznego. Płaszcz nieprzemakalny GI w Ameryce, czegóż to dowodzi! Później Sybilla znowu wybiła to sobie z głowy; tak się na człowieka na schodach gapiła, że chociaż jej nie znał, mogło to w nim obudzić jakieś nadzieje i może dlatego zjechał na dół. Bardzo możliwe. W danej chwili Sybilla postępowała zupełnie odruchowo: wtłoczyła się do pierwszego lepszego wagonu ko- lei podziemnej, drzwi się zamknęły, pociąg ruszył. Przez parę tygodni odczuwała zawsze nieco lęku, ilekroć wychodziła na ulicę, ale na próżno; nigdy już nie zobaczyła człowieka, którego można było wziąć za Stillera. Jak już mówiliśmy, praca jej była monotonna. Siedziała w hali bez światła dziennego, przeświadczona już po tygodniu, że tego przeciwnego naturze okropieństwa nie będzie mogła wytrzymać. Nie miało się tam najmniejszego pojęcia o tym, czy na dworze pada, czy świeci słońce, ani poczucia czasu, ani odrobiny powietrza, które by pachniało burzą, ludźmi, liśćmi czy chociaż wilgotnym od deszczu asfaltem! Było to tym straszniejsze, że jedna tylko Sybilla odczuwała te braki. Miała wrażenie, że się od samej air condition udusi. Pewność, że w każdym innym przedsiębiorstwie będzie dokładnie tak samo, czyniła ją całkowicie bezradną. Cóż jej pozostawało innego, jak pracowitość z rozpaczy? Wskutek tego ceniono ją i kiedy po upływie pół roku wymówiła pracę, zatrzymano ją, podwajając wynagrodzenie. Mogła sobie teraz pozwolić na inne, przyjemniejsze mieszkanie, dwupokojowe z tak zwanym ogrodem na dachu, przy Riverside Drive z widokiem na szeroki Hudson. Tutaj, na osiemnastym piętrze, była szczęśliwa. Wygrzewała się razem z Hannesem na słońcu pod ochroną czerwonego muru, widzieli spory kawał nieba i nawet okolicę za miastem, las. A po stronie wschodniej morze. Hannes nauczył się rozpoznawać w mglistej dali, czy do portu zawija „Ile de France”, czy „Queen Mary”. A wieczorami, kiedy zapadał mrok, mieli przed oknem efektowną girlandę świateł Washington Bridge. Sybilla mieszkała tu prawie dwa lata. Coraz rzadziej myślała o powrocie do Szwajcarii. Życie w Ameryce (tak twierdzi) bardzo jej się podobało, choć się nim nie entuzjazmowała; rozkoszowała się obcym krajem. Właściwej Ameryki, Zachodu, nie widziała dotąd. Zamierzała pojechać kiedyś na drugi brzeg, poznać Arizonę, Teksas, zobaczyć kwiaty w Kalifornii. Ale była urzędniczką, to znaczy mogła żyć, i to przyzwoicie, dopóki siedziała przy swojej maszynie do pisania i uderzała w klawisze, by mieć wolny weekend w promieniu bądź co bądź stu mil. Polubiła Nowy Jork. Już w pierwszych tygodniach wydawało jej się, że nie ma nic łatwiejszego jak obcowanie z Amerykanami. Wszyscy byli tacy szczerzy, bezpośredni. Sypały się propozycje przyjaźni, albo tak się jej przynajmniej zdawało, jak jeszcze nigdy w życiu. Delektowała się tym, że nie jest nagabywana jako kobieta, miała wrażenie, że po wylądowaniu w Ameryce w ogóle przestała być kobietą. Przy całej okazywanej sympatii traktowano ją jako istotę płci nijakiej. Po ostatnich przeżyciach było to dla niej oczywiście rozkoszą, przynajmniej z początku. Ale również i później (jak twierdzi) nie tęskniła do mężczyzny, a już w każdym razie nie do meżczyzny-Amerykanina. Miała przyjaciół, ściślej mówiąc: friends. Większość posiadała własne wozy, co zwłaszcza w lecie, kiedy w Nowym Jorku panowały upały, odgrywało niemałą rolę. Z czasem jednak ten brak atmosfery, która istnieje nawet w Szwajcarii, zaczął ją irytować. Niełatwo powiedzieć, na czym ten brak polegał. Każdy chwalił jej nową suknię wiosenną, jej zdrowy wygląd, jej syna; w porównaniu ze Szwajcarią swoboda, z jaką wyrażano tu pochwały, była wprost cudowna. Nagle jednak Sybilla zaczęła pytać siebie samą, czy ci ludzie w ogóle widzą to, co chwalą. Dziwnie było (tak mówi Sybilla) zdać sobie sprawę, jak cudowna i ogromna jest różnorodność gry miłosnej; Sybilla doświadczyła tego w całej wyrazistości dopiero tutaj, gdzie różnorodność ta nie istniała. Opuszczając restaurację, kolej podziemną czy towarzystwo, nigdy nie miała wrażenia, że któryś z mężczyzn odczuje jej brak w ów uroczy sposób, który obie strony, nawet kiedy nie myślą o powtórnym spotkaniu, po prostu uskrzydla. Na ulicy nigdy nie spotkała się z przelotnym spojrzeniem, wyrażającym owo bezinteresowne rozradowanie, nawet w rozmowach nie było ani cienia podniecającej świadomości, że istnieją ludzie dwóch różnych płci. Wszystko ograniczało się do stosunków koleżeńskich, zresztą bardzo miłych. Ale brakowało napięcia, pełni kwitnących odcieni, kunsztu gry, czaru, zbliżającego się niebezpieczeństwa, podniecającej możliwości żywych powikłań. Wszystko było płaskie, chociaż bynajmniej nie bezduszne, roiło się od ludzi mądrych, wykształconych, ale brak było życia, wdzięku, niespodzianki. Sybilla wydawała się sobie kobietą w czapce niewidce: nikt jej nie widział, nikt, słuchano tylko tego, co mówi, i uważano, że to wesołe, może nawet zajmujące, ale były to spotkania w próżni. Było to wręcz śmieszne; rozmawiano o „problemie seksu” ze skwapliwą swobodą i uświadomieniem eunuchów, którzy nie wiedzą, o czym mówią. Wydawało się, że nikt nie rozróżnia seksu od erotyki. Kiedy okazało się, że ten uderzający w oczy brak uważają w dodatku za objaw zdrowia, to już nie zawsze było zabawne, czasami stawało się wręcz nudne. Czegóż Nowy Jork nie ma do zaofiarowania! To wstyd, żeby się tutaj nudzić! Choćby tylko koncerty! Ale samo życie, życie codzienne, zakupy, obiady w małych lokalikach, jazda autobusem, czekanie na przystankach, krzątanina wypełniająca dziewięć dziesiątych naszego życia, wszystko to było takie niesłychanie praktyczne, tak niesłychanie pozbawione blasku. Sybilla chodziła czasem do dzielnicy włoskiej, jak się jej wydawało, po jarzyny; w istocie szła tam po to, żeby zaspokoić głód czegoś godnego widzenia. A może tkwiło to w niej samej? Mniej więcej po upływie pół roku miała gorzkie uczucie, że wszystkim sprawiła zawód. Choć w notesie jej zapisane były liczne adresy, nie miała odwagi zatelefonować do kogokolwiek. Czymże to rozczarowała wszystkich tych przyjaźnie usposobionych przyjaciół? Nie wiedziała i nigdy się tego nie dowiedziała. Poważnie ją to przygnębiało. Bo w gruncie rzeczy, i to gnębiło ją jeszcze bardziej, niczego, ale to absolutnie niczego nie zaniedbała. Kiedy przypadkowo kogoś spotykała, powitanie było zupełnie takie samo, jak przy pierwszym spotkaniu: „Halo, Sybilla!” I po tamtej stronie nie wyczuwało się cienia rozczarowania. Wszyscy ci szczerzy, nieskomplikowani znajomi wyraźnie nie oczekiwali od stosunków między ludźmi niczego więcej; nie widzieli potrzeby, żeby ten przyjazny stosunek miał się rozrastać. I to chyba odczuwała Sybilla jako objaw najsmutniejszy: po dwudziestu minutach łączy nas z tymi ludźmi tyle samo co po pół roku, co po wielu latach, nic już nie przybywa. Kończy się na szczerym życzeniu, żeby drugiemu dobrze się wiodło. Ma się przyjaciół, żeby było przyjemniej, a poza tym istnieją przecież psychiatrzy, coś w rodzaju mechaników życia wewnętrznego, na wypadek gdyby ktoś miał defekt i nie mógł sam dziury załatać. Tak czy inaczej, nie należy obarczać przyjaciół smutnymi historiami; a wtedy i oni odpowiadają tylko równie ogólnym i nie obowiązującym optymizmem. Lepiej już leżeć na słońcu w ogródku. A jednak, choć Sybilla wyraźnie cierpiała nad tym poprawnym brakiem bliższego kontaktu z większością Amerykanów, była daleka od myśli o powrocie do Szwajcarii... Po coraz rzadszej wymianie listów, po obustronnym milczeniu, które groziło tym, że stanie się ostateczne, odezwał się do Sybilli jej mąż, Rolf. Pewnego popołudnia zadzwonił do jej biura. - Gdzie ty jesteś? - zapytała. - Tu - odparł Rolf - w La Guardia. Wylądowałem przed chwilą. Jak mogę się z tobą spotkać? Musiał czekać do piątej, bo przecież Sybilla nie mogła tak sobie po prostu wyjść. Była prawie szósta, kiedy Sybilla, sekretarka, zjawiła się w hallu wymienionego przez niego hotelu na Times Square. - Jak ci się powodzi? - zapytali oboje jednocześnie. - Dziękuję - odpowiedzieli oboje. Sybilla poprowadziła go przez Times Square. - Długo tu będziesz? - zapytała; oczywiście w ścisku i hałasie trudno było rozmawiać. Zaprowadziła Rolfa, oszołomionego przybysza, na wieżowiec Rockefellera, by mu od razu pokazać kawałek Nowego Jorku. - Czy przyjechałeś do Nowego Jorku w sprawach służbowych? - zapytała i zaraz dodała: - Chciałam powiedzieć zawodowych? Siedzieli w słynnym barze Rainbow, musieli coś zamówić. - Nie - rzekł Rolf - przyjechałem ze względu na ciebie. Ze względu na nas... Oboje byli zdania, że się niewiele zmienili, tylko się nieco postarzeli. Sybilla pokazała ostatnie zdjęcie Hannesa. - To już nie „kid”, ale prawdziwy „guy”! Rolf nie pozwolił jej opowiadać zbyt długo. - Przyjechałem, żeby cię zapytać: albo się rozejdziemy, albo będziemy żyli razem. Trzeba się ostatecznie zdecydo- wać. - O nic innego już się nawzajem nie pytali. - A w jakiej stronie mieszkasz? - zapytał Rolf. Sybilla pokazała mu swoją dzielnicę, grę świateł, niewiarygodnie kolorowy zmierzch nad Manhattanem, atrakcję, którą zna chyba każdy, kto oglądał Manhattan. Natomiast nie każdy odnajduje przy tej okazji kobietę swego życia... - Babilon! - powiedział Rolf, który ciągle musiał patrzeć w dół na tę sieć lśniących sznurów pereł, na ten kłębek światła, na te bezkresne grzędy kwiatów elektrycznych. To dziwne, że w tej głębi, której odgłosy już tu nie dochodzą, w tym labiryncie złożonym z powtarzających się z niezmienną regularnością kwadratowych ciemności i przecinających je świetlistych kanałów, co minuta nie ginie człowiek, że to toczenie się dokądś i skądś, nie ustające ani na moment, nie przeradza się w chaos, z którego nie ma ratunku. Tu i ówdzie tworzy ono rozpalone do białości stawy, jak na przykład Times Square. W niebo strzela czarna masa drapaczy - stoją pionowo, ale z perspektywy robią wrażenie wiązki rozchylających się kryształów, większych i mniejszych, grubych i wysmukłych. Od czasu do czasu przepływają kłęby kolorowej mgły, jakby się siedziało na szczycie góry, i Nowy Jork znika na chwilę, zalany przez Atlantyk. Potem znowu się wyłania, na pół uporządkowany jak pionki na szachownicy, na pół bezładny, jak gdyby droga mleczna runęła nań z nieba. Sybilla pokazała Rolfowi dzielnice, które znał ze słyszenia: Brooklyn za festonami mostów, Staten Island, Harlem. Później wszystko staje się jeszcze barwniejsze. Drapacze chmur nie sterczą już z żółtawego mroku jak czarne wieże, noc pochłania również ich cielska, pozostawiając tylko światła, setki tysięcy palących się żarówek, siatkę białawych i żółtawych okien, nic więcej. Unoszą się i bujają nad niemal morelową mgłą, a wąwozami ulic płynie jakby lśniąca rtęć. Rolf nie posiadał się ze zdumienia. Odbijające się w wodzie Hudsonu promy, girlandy mostów, gwiazdy nad powodzią neonowej lemoniady, słodyczy, kiczu przechodzącego w monumentalizm, wanilia i truskawki, wśród nich liliowa bladość bezczasowej jesieni, zieleń lodowców, jaką się widuje w probówkach, a pośród tego wszystkiego mleczność lwizębu, ułuda i wizja, ale i piękno, czarodziejskie piękno, kalejdoskop z dni dzieciństwa, mozaika z pstrych skorup, ruchoma, a przy tym martwa i zimna jak szkło, dalej znowu bengalskie dymy teatralnej nocy Walpurgii, niebiańska tęcza rozsypana na tysiące odłamków i rozsiana nad ziemią, orgia dysharmonii, harmonii, orgia codzienności, techniczna i merkantylna ponad wszystko; równocześnie przychodzi na myśl tysiąc i jedna noc, dywany, które tu jednak płoną, tanie klejnoty, dziecinne fajerwerki, które opadły na ziemię i żarzą się dalej. Wszystko to już gdzieś się widziało, może w gorączce za zamkniętymi powiekami, tu i ówdzie przebija również czerwień, ale nie czerwień krwi, lecz rozrzedzona, podobna do refleksu w szklance napełnionej czerwonym winem, kiedy świeci słońce, czerwień i równocześnie żółć, ale nie miodu, bardziej przejrzysta, jak whisky, zielonkawa żółć siarki i pewnych grzybów, dziwaczne to, ale pełne piękna, które, gdyby wydawało dźwięk, brzmiałoby jak śpiew syren; tak to mniej więcej wygląda, zmysłowo i martwo zarazem, rozumnie i głupio, i potężnie, budowla, wzniesiona przez ludzi lub termity, symfonia i lemoniada. Trzeba to zobaczyć, żeby sobie móc wyobrazić, ale zobaczyć oczyma, nie tylko oceniającym rozsądkiem, zobaczyć jak człowiek zagubiony, omamiony, przerażony, szczęśliwy, nie wierzący, porwany entuzjazmem, obcy na ziemi, nie tylko w Ameryce; jest tak, że można się na ten widok uśmiechać, wydawać radosne okrzyki, płakać. A daleko na wschodzie wstaje brązowy księżyc, wykuta młotem tarcza, gong, który milczy... Oczywiście najbardziej oszołomiła Rolfa Sybilla, jego żona, która czuła się tu jak u siebie w domu. Pili swego Martini, w milczeniu spoglądali na siebie od czasu do czasu, uśmiechali się trochę kpiąco, kiedy sobie uświadomili, że właściwie dzielący ich Atlantyk był zupełnie niepotrzebny. Rolf nie miał odwagi dotknąć jej tak bliskiej ręki; jego tkliwość skupiła się w spojrzeniu. Również i Sybilla czuła, że na całym świecie, choćby był nie wiadomo jak wielki, nie ma człowieka, który byłby jej bliższy od Rolfa, jej męża; nie zapierała się tego. Niemniej poprosiła o dwadzieścia cztery godziny do namysłu. Zeszyt siódmy Dziś wizyta u dentysty. Wszystko to drobiazgi, ale one właśnie są najokropniejsze, przed drobiazgami człowiek się nie obroni. Wyczerpują go! Oto biało ubrana panna zjawia się w poczekalni i mówi: - Panie Stiller, mogę prosić? - Czy mam jej przy wszystkich nawymyślać? Przecież ta miła osoba nie jest temu winna, jestem zapisany jako pan Stiller. Idę więc za nią bez słowa. Wszystko to zawdzięczam memu obrońcy! Zakładają mi na szyję białą serwetkę, dają czystą szklankę, napełniają ją letnią wodą - robią to bardzo uprzejmie, a następca owego zmarłego dentysty, któremu zaginiony Stiller ciągle jeszcze jest winien za leczenie, mydli sobie ręce. I on nie jest nic winien. Jeżeli chodzi o nazwiska pacjentów, musi się zdawać w zupełności na swoją asystentkę, ponieważ nie zna klienteli, którą odziedziczył. - Pan Stiller, prawda? - mówi. - Boli pana? Zajęty płukaniem, potakuję głową odnośnie bólu. Zanim mogłem sprostować nieporozumienie, jego sonda znalazła już właściwe miejsce i tracę ochotę do jakiejkolwiek dyskusji. Młody człowiek traktuje swoją pracę bardzo poważnie. - Widzi pan? - powiada i pokazuje mi to w lusterku. - Taka na przykład korona na górnej lewej szóstce, widzi pan, nie chcę krytykować mego poprzednika, ale taka korona jest po prostu nie do przyjęcia. Źle rozumie moje spojrzenie, przypuszcza, że chcę wziąć w obronę jego poprzednika. Z watą, klamrą i ślinociągiem w otwartych ustach nie mogę mu przeczyć i słucham jego niewątpliwie interesujących wywodów na temat nowych zdobyczy w dziedzinie stomatologii. Młody człowiek przejął wprawdzie praktykę i klientów swego wuja, ale nie ma najmniejszego zamiaru przejmować również błędów wymarłej właśnie generacji; to zaś, co się dzieje na przykład w moich ustach, to prawie same błędy. Tylko bezradnym spojrzeniem mogę błagać młodzieńca, żeby moich koron nie uważał za dzieło swego zmarłego wuja, a moich zębów za zęby zaginionego Stillera. Dentysta woła do asystentki: - Proszę mi pokazać jeszcze raz zdjęcie rentgenowskie pana Stillera! Wszystko to, jak mówiłem, zawdzięczam memu obrońcy. Dentysta nie wierzy mi. Za każdym razem, kiedy jego sonda dotyka pewnego określonego miejsca, mimo woli płyną mi z oczu łzy, i nie mogę pojąć, po co on mnie właśnie w to miejsce ciągle uraża. Wreszcie oświadcza: - Ależ to żywy ząb! Obejrzawszy stare zdjęcie, znalezione w kartotece poprzednika, młody dentysta nie może po prostu pojąć, że moja dolna lewa czwórka jest jeszcze żywa i jak na mój gust aż za wrażliwa, jakkolwiek na zdjęciu rentgenowskim (pokazują mi dolną lewą czwórkę, własność zaginionego Stillera) wygląda zupełnie tak, jakby miała korzeń całkowicie martwy. - Dziwne - mruczy pod nosem dentysta - dziwne. Potem dzwoni na asystentkę. - Czy to na pewno zdjęcie rentgenowskie pana Stillera? - zapytuje. - Jest pani pewna? - Przecież jest podpisane... Sumienność jego nie daje mu spokoju. Znowu porównuje ząb za zębem, przy czym okazuje się, że Stiller, zaginiony klient jego zmarłego wuja, rozporządzał na przykład z prawej strony nie tkniętą górną ósemką, a u mnie jest w tym miejscu dziura. Co zrobiłem z prawą górną ósemką (Stillera)? Wzruszam ramionami. Nie pozwolę się przesłuchiwać z watą, klamrą i ślinociągiem w ustach. Nareszcie zdjęcie rentgenowskie znika i młody dentysta sięga po maszynę do borowania. Po upływie półtorej godziny, kiedy nareszcie nie mam w ustach klamry i mogę je wypłukać, nie odczuwam najmniejszej potrzeby wznawiania dys- kusji na temat starego zdjęcia rentgenowskiego. Proszę jedynie o tabletkę saridonu. Knobel siedzi w poczekalni, szara karetka więzienna czeka na dole w akacjowej alei. Kierowcy otrzymali instrukcję, by parkować wóz w sposób dyskretny. Ponieważ jednak aleja należy do szkoły i graniczy z boiskiem, a właśnie teraz jest duża pauza, kiedy wracam z Knoblem do karetki, otacza nas oczywiście chmara młodzieży. Jakiś malec zapytuje mnie nieśmiało, czy jestem złodziejem. Jakaś dziewczynka radośnie podniecona woła: - Panie profesorze, przestępca! - Macham do nich ręką, o ile to przez zakratowane okienko jest możliwe. Tylko nauczyciele mi nie odpowiadają machaniem. PS Może, zapytuję sam siebie, należałoby protestować wszędzie, gdzie człowieka biorą za kogo innego, może nie powinienem był pozwolić asystentce dentysty, żeby mnie zapisała jako Stillera. Syzyfowa praca! Potem znowu myślę sobie, że wystarczy całkowicie, jeżeli Julika, ona jedna, nie będzie mnie z nim myliła. Meksyk... Muszę (nie wiem, co mnie do tego skłania) myśleć o Zaduszkach, takich, jakie się obchodzi w Jalisco, o kobietach indiańskich, jak siedzą skulone na grobach przez całą noc, wszystkie w odświętnych strojach, starannie uczesane jak do ślubu. Pozornie nic się w ogóle nie dzieje. Cmentarz to taras nad ciemnym jeziorem, otoczony stromymi skałami, nie ma tu ani jednego nagrobka czy jakiegokolwiek znaku; każdy mieszkaniec wsi wie, gdzie leżą jego zmarli i gdzie kiedyś sam będzie leżał. Ustawia się świece, trzy, siedem albo dwadzieścia, zależnie od liczby dusz zmarłych, do tego talerze z różnego rodzaju jadłem, przykryte czystymi chustkami, ale przede wszystkim ów dziwaczny przedmiot, sporządzony z pietyzmem, jak na Boże Narodzenie, stojak z bambusu, na nim ciasto, kwiaty, owoce i barwne słodycze. Wonią tych darów, bo woń jest istotą rzeczy, zmarły ma się żywić przez całą noc; to jest zawarty w tym sens. Tylko kobiety i dzieci przychodzą tej nocy na cmentarz; mężczyźni modlą się w kościele. Kobiety, które zachowują się przez cały czas rzeczowo i trzeźwo, przysiadają na ziemi, jak na długi popas, zarzucają szal na głowę, tak że kobieta i dziecko, otuleni tym samym szalem, stanowią jak gdyby jedną całość. Świece, stojące szeregiem między żyjącymi i martwymi, migocą na wietrze chłodnej nocy. Upływa godzina po godzinie, księżyc wstaje nad ciemnymi górami i opuszcza się znowu spokojnym łukiem. Poza tym nic się nie dzieje. Od czasu do czasu dochodzi odgłos dzwonu, wycie psa do księżyca, poza tym nic. Nikt nie płacze, mówi się niewiele, tylko o tym, co konieczne, ale nie szeptem, jak to bywa na naszych cmentarzach. Tu nie chodzi o nastrój. Cisza, której podporządkowują się zresztą również i dzieci, godzinami wpatrujące się w migocącą świecę lub w pustą noc nad jeziorem, nie wynika ze skupienia czy z pobożności w naszym rozumieniu, i to ani w złym, ani w dobrym sensie. Jest po prostu ciszą. W obliczu życia i śmierci nie ma nic do powiedzenia. Niektórzy śpią nawet, podczas gdy ich zmarły, ojciec, mąż lub syn, bezgłośnie posila się zapachem, istotą rzeczy. Około północy zjawiają się ostatni, nikt nie opuści grobów przed świtem. Migoczą tysiące dusz zmarłych. Przemarznięte dziecko, które kaszle niepokojąco, jak gdyby chciało się wkrótce znaleźć między zmarłymi, dostaje tytułem zaliczki coś słodkiego, choć w zasadzie potrawy należą do zmarłych. Na ogół ludzie ci odznaczają się wyjątkową cierpliwością. Jest zimno, bardzo zimno. Mamy noc pierwszego listopada. Mała dziewczynka, której matka śpi, bawi się świecą, ciepłe krople wosku spadają na jej rękę, dopóki świeca nie zgaśnie; dziewczynka zapala ją raz po raz. Każdy podmuch wiatru przynosi mocne zapachy. Kobiety obrywają płatki żółtych kwiatów i sypią je w kierunku zmarłych; czynią to, jakby przyrządzały jarzynę, z pewnym namaszczeniem, ale bez niepotrzebnych gestów, bez przesady, bez stwarzania nastroju, bez teatralnego dawania do zrozumienia, że chodzi tu o coś symbolicznego. W ogóle nic się tutaj nie robi dla zewnętrznego pozoru, tylko się to po prostu robi. Cisza wydaje się jakby jeszcze cichsza; księżyc zaszedł, zimno stało się przejmujące. Nic się nie dzieje. Kobiety nie klęczą, tylko siedzą na ziemi, żeby dusze zmarłych mogły wstąpić w ich łona. Wreszcie zaczyna świtać, mija noc cichej cierpliwości, oddania nieodzownemu umieraniu i stawaniu się... Rozmowa z prokuratorem, moim przyjacielem, na temat Stillera: - Większość istnień ludzkich niszczeje z powodu nadmiernych wymagań stawianych sobie - oświadcza prokurator i tłumaczy to w sposób następujący: - Świadomość nasza bardzo się w ciągu kilku stuleci zmieniła, natomiast nasze życie uczuciowe uległo o wiele mniejszym zmianom. Stąd niewspółmierność między naszym poziomem intelektualnym i emocjonalnym. Większość z nas posiada taką paczkę z materiałem cielistego koloru, mianowicie uczucia, których z wyżyn swego poziomu intelektualnego nie chce zauważać. Istnieją dwa wyjścia, które nigdzie nie prowadzą: albo zabijamy nasze prymitywne, a więc niegodne uczucia, tak dalece, jak to jest możliwe, ryzykując, że przez to w ogóle zostanie w nas zabite całe życie uczuciowe, albo dajemy naszym niegodnym uczuciom po prostu inną nazwę. Stwarzamy dla nich otoczkę kłamstwa. Przyklejamy im etykietkę, jakiej sobie życzy nasza świadomość. Im bardziej giętka jest nasza świadomość, im bardziej oczytana, tym liczniejsze i szlachetniejsze są nasze tylne drzwi, tym pomysłowsze jest samookłamywanie się; można się tak bawić przez całe życie, i to doskonale, nie można tylko osiągnąć w ten sposób pełni życia i człowiek staje się nieuchronnie sam sobie obcy. Możemy na przykład nasz brak odwagi, by paść na kolana, interpretować jako należytą postawę, a strach przed urzeczywistnieniem siebie samego za bezinteresowność itd. Większość z nas wie doskonale, co powinniśmy odczuwać w tej lub owej sytuacji albo czego nam odczuwać nie wolno, i nawet przy najlepszej woli ustalenie, jakie są nasze prawdziwe uczucia, wymaga ogromnego wysiłku. To jest zły stan. Sarkazm w stosunku do każdego uczucia jest jego klasycznym objawem... z nadmiernymi wymaganiami wobec siebie łączą się nieodzownie fałszywe wyrzuty sumienia. Jeden ma do siebie pretensję, że nie jest geniuszem, inny, że mimo dobrego wychowania nie jest święty, a Stiller miał sobie za złe, że nie jest bojownikiem o sprawę hiszpańską... Dziwne, jak wiele rzeczy narzuca się nam jako głos sumienia, kiedy zaczniemy stawiać sobie wygórowane wymagania, stając się w ten sposób obcymi wobec samych siebie. Głos wewnętrzny, ten słynny głos wewnętrzny, zmienia się często w kokieteryjny głos jakiegoś „pseudo - ja”, które nie chce dopuścić, żebym wreszcie dał spokój, żebym rozpoznał samego siebie, i podstępnie działając na moją próżność, a w razie potrzeby posługując się fałszywymi meldunkami z nieba, próbuje przykuć mnie do moich zabójczych wymagań wobec siebie samego. Widzimy nasze klęski, ale nie dostrzegamy w nich sygnałów, konsekwencji naszego opacznego dążenia, oddalającego nas od nas samych. Rzecz charakterystyczna, że nasza próżność nie zbliża nas, jak się zdaje, do naszego „ja”, lecz oddala nas od niego. Rozmawiamy później na temat znanego cytatu: „Kocham wszystkie duchy niemożliwością opętane!” Nie mogąc przypomnieć sobie dokładnie, w którym miejscu drugiej części „Fausta” znajdują się te złowieszcze słowa, zgadzamy się co do tego, że mogły one wyjść jedynie z ust postaci demonicznej; są bowiem zachętą do neurozy, nie mają nic wspólnego z dążeniem rzeczywistym (nie mówią też o dążeniu, lecz o opętaniu), które zakłada pokorę wobec naszych ograniczonych możliwości. - Nie uważam Stillera za wypadek odosobniony - mówi mój prokurator. - Do ludzi stawiających sobie wygórowane wymagania zaliczam wielu moich znajomych i siebie samego, chociaż każdy z nas stanowi inny przykład tego... Wielu poznaje siebie samych, ale niewielu udaje się siebie akceptować. Ile samowiedzy wyczerpuje się w tym, żeby wyprzedzić drugiego w jeszcze nieco bardziej precyzyjnym, bardziej dokładnym opisie swych słabości, a więc w kokieterii! Ale również i prawdziwa wiedza o sobie, która przeważnie nie dochodzi do głosu i w gruncie rzeczy wyraża się tylko w naszej postawie, nie wystarczy, jest wprawdzie pierwszym, nieodzownym i mozolnym, ale bynajmniej nie wystarczającym krokiem. Wiedza o sobie samym jako dożywotnia melancholia, jako dowcipne obcowanie z wcześniejszą rezygnacją to częsty objaw i ludzie tego typu bywają często najmilszym towarzystwem przy stole; czym jednak jest to dla nich? Porzucili swą fałszywą rolę, to już coś, zapewne, ale to jeszcze nie prowadzi ich z powrotem do życia... To nieprawda, jakoby zdolność akceptowania samego siebie przychodziła z wiekiem. Wprawdzie starszemu człowiekowi dawne cele wydają się bardziej problematyczne, uśmiech w stosunku do naszych młodzieńczych ambicji staje się łatwiejszy, tańszy, mniej bolesny, ale to nie oznacza jeszcze akceptacji siebie samego. Pod pewnym względem sprawy te w wieku późniejszym stają się nawet trudniejsze. Coraz więcej ludzi, na których spoglądamy z podziwem, to młodsi od nas, coraz krótszy mamy przed sobą termin, coraz łatwiejsza staje się rezygnacja w obliczu zaszczytnej kariery, jeszcze łatwiejsza dla tych, którzy w ogóle kariery nie zrobili i pocieszają się perfidią otoczenia, potrafią zadowolić się tym jako zapoznani geniusze... Akceptowanie samego siebie wymaga ogromnych sił żywotnych... Przykazanie: kochaj bliźniego swego jak siebie samego - zakłada jako fakt sam przez się zrozumiały, że człowiek kocha samego siebie, że akceptuje samego siebie takim, jakim został stworzony. Ale nawet akceptacja samego siebie to jeszcze nie wszystko! Dopóki chcę przekonać otoczenie, że nie jestem nikim innym, tylko sobą, boję się z konieczności mylnej interpretacji i ten strach czyni mnie więźniem otoczenia... Bez pewności, że poza ludzkim rozumieniem istnieje instancja absolutna, że istnieje rzeczywistość absolutna, nie mogę sobie wyobrazić - mówi mój prokurator - żebyśmy kiedykolwiek mogli osiągnąć wolność. PS Instancja absolutna? Rzeczywistość absolutna? Dlaczego nie mówi: „Bóg”? Zdaje mi się, że unika tego słowa z świadomą starannością. Czy tylko wobec mnie? PS Posiadając świadomość tego, że jestem człowiekiem marnym i nic nie znaczącym, mam zawsze nadzieję, że już dzięki tej świadomości nie jestem marny. W gruncie rzeczy, szczerze mówiąc, oczekuję przecież przeobrażenia, ucieczki. Po prostu nie jestem na to przygotowany, aby być marnym człowiekiem. Właściwie mam tylko nadzieję, że Bóg (jeżeli mu w tym pomogę) uczyni ze mnie istotę bogatszą, głębszą, wartościowszą, o większym znaczeniu - i to właśnie wstrzymuje zapewne Boga przed tym, by stał się dla mnie realną, namacalną egzystencją. Moje conditio sine qua non: żeby Bóg mnie, swój twór, odwołał. Julika wciąż jeszcze w Paryżu. Grób matki: jak wszystkie groby w tym kraju, obramowany schludnie granitem, nieco za krótki, wskutek czego człowiek boi się nastąpić zmarłemu na nogi, między grobami dróżki wysypane żwirem, po obu ich stronach bukszpan, na środku grobu gliniany wazon, a w nim kilka zwiędłych astrów, z tyłu zardzewiała blaszana puszka do polewania kwiatów. Ale dziś pada deszcz. Stoimy razem pod parasolem, zegar na wieży wybija trzecią. Nagrobek jest właściwie dość zabawny, wykwit sztuki kamieniarskiej, kompozycja alegoryczna. Tu i ówdzie rosną niewielkie cyprysy, dominujące nad tym szarym Manhattanem grobowców. W pewnej chwili Wilfried pyta: - Jak ci się podoba nagrobek? - No, tak... - odpowiadam. Wilfried należy do ludzi, do których pasuje parasol. Nigdy w życiu nie miałem własnego parasola, ale teraz jestem rad, że ktoś go posiada. Jest to wiejski cmentarz, poło- żony na wzgórzu, na którym rośnie stary wiąz i stoi nijaki kościółek z końca dziewiętnastego wieku. Gdyby była ładna pogoda, mielibyśmy z pewnością piękny, spokojny, rozległy widok na jezioro i góry. Dziś wszystko jest szare, jesienny dzień ocieka deszczem, mgła spowija lasy. Stoimy długo, na czarny parasol spadają cicho krople deszczu, nie mówimy ani słowa, nie wykonujemy żadnych gestów, jak przystoi dwóm protestantom. Napis na grobie: „Tutaj spoczywa w Bogu”. Na innych grobach widnieją inne napisy: „Wieczny odpoczynek” albo coś mgliście lirycznego. Nagrobek z piaskowca jest niestety polerowany. Krople z parasola szeleszcząc spadają na brunatne liście. W drugim szeregu świeży grób, góra gliniastej ziemi pokryta wieńcami. Zegar na wieży znowu wybija godzinę. Jest zimno, mokro, szaro... Potem poszliśmy do gospody. Wilfried Stiller, młodszy ode mnie, to sprężysty mężczyzna o opalonej, szorstkiej, napiętej skórze. Widać po nim, że spędza dużo czasu na powietrzu i na słońcu. Ciemne włosy, krótko przystrzyżone, jakie miewają chłopi i wojskowi. Dowiózł mnie tutaj jeepem, który jednak nie należy do niego, lecz do spółdzielni rolniczej. Jest tam kierownikiem działu owoców... Oczywiście obaj mówimy o matce. Wilfried (przedtem, na cmentarzu, nie palił) ćmi cygaro za cygarem, tego samego kiepskiego gatunku, jakie palił wtedy komisarz w urzędzie celnym. Jak się wydaje, matka jego, w przeciwieństwie do mojej, była bardzo surowa. Kiedy Wilfried opowiada, jak to kiedyś jego matka, wobec tego, że niejednokrotnie lasował w piwnicy kompot, zamknęła go na cały dzień w tej piwnicy, by mu ją raz na zawsze obrzydzić, śmieję się razem z tym człowiekiem, który przetrzymał w doskonałym zdrowiu ten dzień w ciemnej piwnicy; ale to nie moja matka. Ona nigdy nie zdobyłaby się na takie metody wychowawcze. Jego matka mówiła: „Weź się, synu, w ryzy, jeżeli chcesz wyrosnąć na dzielnego chłopca!” A moja mówiła: „Dajcież wreszcie spokój dziecku!” Była przekonana, że jakoś sobie w życiu poradzę. Kiedyś, dobrze to pamiętam, pochylony do dziurki od klucza nasłuchiwałem, jak całemu towarzystwu opowiadała o moich dowcipnych i rzekomo rozsądnych powiedzeniach z ostatniego tygodnia, które wszystkim się podobały. Wilfried nigdy nic podobnego nie przeżył; jego matka trapiła się tym, że nic dobrego z niego nie wyrośnie. Ten zdrowy, nieco szorstki, mimo oschłości serdeczny człowiek, siedzący naprzeciw mnie w gospodzie przy lakierowanym stole i palący cygaro, sam przyznaje, że nie był szczególnie uzdolnionym dzieckiem; nie uczył się nawet grać na fortepianie. Co do mnie, to wiem, że matka moja oszczędzała na sprzątaczkach i prasowaczkach, sama sprzątała i prasowała, żeby co miesiąc móc zapłacić za moje lekcje gry na flecie, uchodziłem bowiem za dziecko uzdolnione. Zabawne były obie nasze matki! Wilfried opowiada, że jego matka, osoba równie szanowna jak moja, po prostu przepadała za surową wątróbką, o wiele bardziej niż za słodyczami; nikt jednak na urodziny albo na Dzień Matki nie mógł jej podarować porcji surowej wątróbki, więc sama musiała starać się o ten przysmak. I rzeczywiście to robiła! Pewnego razu, kiedy piłka footballowa wpadła w krzaki i Wilfried rzucił się na poszukiwanie, ujrzał w ustronnym zakątku parku publicznego swoją matkę, zajadającą surową wątróbkę. Poczciwina zlękła się z początku śmiertelnie, potem zaś przy pomocy niezręcznych wykrętów przekonywała go dopóty, dopóki Wilfried nie był gotów uwierzyć we wszystko, tylko nie w to, że jego matka kiedykolwiek jadła surową wątróbkę! Kiedy Wilfried sięga do takich wspomnień, mogłyby one dotyczyć również i mojej matki; śmiejemy się więc obydwaj. Potem znowu opisuje matkę, wcale mi nie znaną, kobietę roztropną i nieprzekupną, która nie da w siebie nic wmówić, kobietę praktyczną, która bardzo wcześnie przygotowywała go na to, że nie zdoła ożenić się z właściwą kobietą, dopóki nie będzie porządnie zarabiał. Moja matka wcale taka nie była. Lubiła, kiedy fantazjowałem, a jeżeli chodzi o przyszłość, liczyła raczej na moje walory wewnętrzne, przekonana, że będę się mógł ożenić z kimkolwiek, po prostu z każdą kobietą, którą zechcę, z wyjątkiem mojej drogiej matki, nad czym za młodu ubolewałem. Troską jej było raczej to, czy osoba, którą kiedyś wprowadzę do swego domu, będzie mnie cał- kowicie godna. Pewnego razu, pamiętam, próbowałem opluwać pestkami wiśni naszego starego sąsiada, który czytał gazetę w swoim ogródku; moją matkę tak oburzyło to niesłychane podejrzenie, że zaprzeczyłem wszystkiemu, byle jej przed staruszkiem nie skompromitować. Matka i ja byliśmy solidarni; jak twierdził mój ojczym, jedno poszłoby za drugie w ogień. Wilfried miał prawdziwego ojca. Moja matka, wiem o tym, nigdy by przed nauczycielami nie płakała; wszystkiemu by zaprzeczała albo oczekiwałaby ze strony nauczycieli więcej wyrozumiałości. Byłem wątłym dzieckiem. Kiedy moja matka, Bóg jeden wie, w jaki sposób, płaciła grzywnę, przynosiłem jej dużo pierwiosnków; płakała wtedy, ale nie przedtem. Jego matka nie oczekiwała pierwiosnków, żądała za to od Wilfrieda, żeby osobiście przepraszał obrażonego nauczyciela. To zabawne, jak różne mogą być matki!... - Teraz leży tam już cztery lata - mówi Wilfried. - Za nic nie chciała być pochowana w mieście, leżeć obok ludzi, których za życia nie znała, to jej się wydawało okropne... W pewnej chwili zjawia się właściciel gospody, wita poufale Wilfrieda, potem i mnie ściska rękę. Wilfried rozmawia z tymi ludźmi, nic przed nimi nie udając. Ja tego nie potrafię. Właściwie dlaczego? Potem, kiedy znowu jesteśmy sami, mam mu opowiadać o Julice, jak jej się powodzi w Paryżu. Rudowłosa Julika przyjechała tu z Paryża na pogrzeb. Od tego czasu już Wilfried jej nie widział. Wilfried ma na sobie ręcznie robioną włóczkową kamizelkę. Bardzo go interesuje Kalifornia. Chciał kiedyś wyjechać jako rolnik do Argentyny, ale nie pojechał ze względu na matkę. Opowiadam więc o Kalifornii, nie myśląc o niej i nie widząc jej. Widzę za to grób z polerowanego piaskowca, otoczony bukszpanem, nie myśląc o mojej matce i nie widząc jej, Wilfried zaś uważa, że wszystko jest w porządku. Jego zaginiony brat musiał być zawsze dziwakiem. Wilfried nie mówi tego jednak, nawet nie robi na ten temat aluzji. W Wilfriedzie nie ma dwuznaczności, dowcipu, ciekawości, to człowiek naturalny, nie nadający sobie jakiegoś wyrazu. Nawet kiedy milczę, wydaję się sobie w jego obecności gadatliwy. Pije niewiele i prawdopodobnie tylko ze względu na mnie, wino bardzo mu smakuje, co mnie z kolei wzrusza, jest to bowiem kiepski sikacz, słaby, trąci zapachem beczki. Wszystko to jest takie samo przez się zrozumiałe i takie dziwne; również i ta rozmowa, która raz po raz się urywa i słychać wtedy mruczenie kota. Kiedy Wilfried raz jeszcze powtarza zaproszenie, żebym zamieszkał u niego i jego żony, jestem bliski płaczu, a przy tym przez cały czas nie doznaję żadnych uczuć. On jest bratem, ja nim nie jestem, a jemu to nawet nie przeszkadza. Może jestem głodny? Nie chce mnie o niczym przekonywać i w tym jest coś rozbrajającego. Nie obawia się milczenia, ja natomiast mówię znowu o nowoczesnych fermach w Kalifornii, które Wilfried oczywiście zna z publikacji lepiej ode mnie. Zabawna rzecz: w owym piśmie ilustrowanym, które pisało o tancerce Julice i jej zaginionym mężu, zamieszczony był również wielki reportaż o nowoczesnym zwalczaniu szkodników; kiedy w rozmowie poruszam ten temat, Wilfried wybucha śmiechem. Nawet to, co w tej sprawie zamieścił ilustrowany magazyn, nie jest zgodne z prawdą. Bawi mnie to. Ilekroć wynika z czegoś (na przykład w związku ze służbą wojskową), że Wilfried jest młodszy ode mnie o pięć lat, drażni mnie to. Patrzę na niego jak chłopiec na dorosłych mężczyzn, nie ma wieku, ale góruje nade mną w każdych okolicznościach. Drażni mnie także, że jego nie drażni żadna, nawet najzabawniejsza różnica między nami; przyjmuje bez zastrzeżeń, że moje życie, dla niego wprawdzie niezrozumiałe, mnie wydaje się z pewnością całkiem w porządku; do niczego się nie wtrącając zachowuje jakiś pełen szacunku dystans, który mnie za każdym razem zawstydza i odbiera pewność siebie. Ale Wilfried traktuje ten szacunek zupełnie poważnie. Nie mam odwagi zamówić jeszcze wina, wina innej marki, choć wiem, że Wilfried nie miałby nic przeciw temu; jest to ostatecznie wyjątkowy dzień, wart, żeby go trochę uczcić. Dowiaduję się, że jego dzieci ostatnio przeszły z kolei świnkę; pozostaje im już tylko odra. Kiedy Wilfried, powiesiwszy marynarkę na oparciu krzesła, nie zamawia wina, ale pałaszuje chleb z serem, by się posilić przed długą jazdą niezbyt wygodnym jeepem, zadaję sobie pytanie, czy nie powinienem, choćby nieproszony, wytłumaczyć się; ale nie wiem ani jak, ani właściwie, po co... Dla Wilfrieda jest rzeczą jasną, że jesteśmy braćmi, że staliśmy przy grobie pod czarnym parasolem i że się rozstajemy. Tuż przed piątą wracam do Zurychu. Teraz (kiedy to notuję) siedzę w barze. Sam w mieście! Wydaje mi się to snem; mimo że moje najbliższe otoczenie, rój świeżo wymalowanych zuryskich prostytutek, gotowych do wieczornej ofensywy, daleki jest od sennej zjawy. Nikt nie twierdzi, że mnie zna. A gdybym tak nie wrócił na szóstą do mojego więzienia? Wilfried podwiózł mnie do Bellevue; ma jeszcze przed sobą długą jazdę, jutro czeka go ciężki dzień, ja zaś mam jeszcze godzinę wychodnego, o ile Wilfried ze mną zostanie. Podał mi rękę. - A co będzie - powiedziałem - jeżeli zwieję? Roześmiał się, trzymając już rękę na sprzęgle. - To już sam powinieneś wiedzieć! - odparł. Jeep szarpnął i już go nie było... Co miałem Wilfriedowi wytłumaczyć? Jest wielu ludzi, którzy mi są bliżsi, jeśli chodzi o możność porozumienia się, o wiele bliżsi niż ten człowiek, który jako przyjaciel nie wchodzi w rachubę. On też ma przyjaciół, którzy byliby dla mnie zupełnie obcy, i jemu, tak przynajmniej sądzę, nie przyszłoby do głowy zaliczać mnie do swoich przyjaciół. A jednak jest doprawdy jedynym człowiekiem, u którego to, że uważa mnie w sposób zupełnie naturalny za zaginionego Stillera, a więc, że mnie nie rozumie - nie przeszkadza mi... Bo czymże jest rozumienie! Przyjaciele muszą rozumieć się nawzajem, żeby pozostać przyjaciółmi; bracia są zawsze braćmi. Dlaczego nigdy nie byłem jego bratem? Dzisiejsze spotkanie bardzo mnie wytrąciło z równowagi. Jakie jest moje miejsce na tym świecie? Wciąż pan jeszcze zaprzecza? - zapytał mój obrońca, ledwie wróciłem do więzienia. - Wciąż jeszcze? - Tak - odpowiadam - zaprzeczam. - Przecież to śmieszne! - Tak, to śmieszne - mówię - gdybym jednak przyznał się do tego, czego by pan pragnął, panie doktorze, byłoby to jeszcze śmieszniejsze. - Nie rozumiem pana - mówi obrońca. - Wiem o tym. I właśnie dlatego, panie doktorze, zmuszony jestem zaprzeczać wszystkiemu, co pan o mnie mówi. No tak: kto ma właściwie czytać to, co w tych zeszytach zapisuję! A jednak, tak przynajmniej sądzę, każdy, kto coś pisze, wyobraża sobie, że ktoś to przeczyta, nawet gdyby tym kimś miał być tylko sam piszący. Poza tym zadaję sobie jeszcze i takie pytanie: czy można pisać, nie grając jakiejś roli? Człowiek chce być obcy sobie samemu. Nie w roli, ale chyba w podświadomej decyzji, jakiego rodzaju rolę sobie przypiszę, tkwi moja rzeczywistość. Chwilami mam uczucie, że człowiek wychodzi z tego, co napisał, jak wąż ze swojej skóry. Otóż to: nie można wyrazić siebie pismem, można jedynie zrzucić skórę. Ale kogo ma ta martwa skóra interesować! Raz po raz wyłaniające się pytanie, czy czytelnik kiedykolwiek potrafi odczytać coś poza sobą samym, jest zbędne: pisanie to nie komunikowanie się z czytelnikami ani z sobą samym, lecz komunikowanie się z tym, czego się nie da wypowiedzieć. Im wyraźniej człowiek potrafiłby się wypowiedzieć, tym czystsze okazałoby się to, co niewypowiedziane, to znaczy rzeczywistość, która piszącego dręczy i porusza. Posiadamy mowę, żeby być niemi. Ten, kto milczy, nie jest głupi. Ten kto milczy, nawet się nie domyśla, jaki nie jest. Dlaczego Julika nie pisze? Przyjaciele! Teraz przychodzą stadami, dziś było pięciu i wszyscy zjawili się równocześnie. Wszyscy twierdzą, że wcale się nie zmieniłem, prawie wcale, i mówią mi „ty”. Chociaż nie mówię ani słowa, nie przeszkadza to im w najmniejszym stopniu znać mnie, tak, tak, nie ma to jak stara przyjaźń. Jeden z nich, aktor, w ogóle nie chce puścić mojej ręki, patrzy mi w oczy i jeszcze wtedy, kiedy milknie, ocieka głębokim zrozumieniem dla Stillera. Przez uścisk ręki, przez wzmocnienie tego uścisku i jeszcze jedno potrząśnięcie moją dłonią, którą trzyma obiema rękami jak w kleszczach, pozwalam mu powiedzieć sobie to, czego nie da się wyrazić. Ja ze swej strony mówię tylko: - Siadajcie, moi panowie! - Po chwili stwierdzam, że jeden z nich uważa się za mego dobrodzieja, ponieważ nie zaskarżył zaginionego Stillera o zaległy od roku czynsz, do czego miał najzupełniejsze prawo; zdaje się, że moje zakłopotanie wystarcza mu jako wyraz wdzięczności. W ogóle są to mili ludzie, chociaż podczas tej wizyty, zebrani wszyscy razem, co się im w normalnych okolicznościach pewno nie zdarza, mają w sobie coś z towarzystwa zgromadzonego w krematorium. Poza więzami z zaginionym Stillerem, których pochodzenie jest tak bardzo różne, właściwie nic ich ze sobą nie łączy. Prawdopodobnie jeden słyszał o drugim swego czasu od Stillera, którego im teraz wyraźnie brak. Oczywiście trzeba by poznać każdego z nich w cztery oczy. Jak się okazuje, jeden został przez ten czas profesorem. Tęgi łeb, miał z pewnością nieraz kłopoty z zaginionym Stillerem ze względu na jego temperament i pełen mgliście radykalnych tendencji, niezrównoważony umysł. Fakt, że młody profesor, który oczywiście ma innych przyjaciół niż Stiller, zjawił się tutaj, jest aktem wierności. Jego ostrożność i delikatne oszczędzanie mnie pozwala się domyślać, jak wrażliwy był zaginiony Stiller. I rzeczywiście, ja również czuję się pokonany, czuję ogrom mojej niewiedzy, wpadam w ton bojaźliwego szacunku, który niewątpliwie musi przypominać zaginionego przyjaciela. Profesor broni się przed tym tonem i tym milczeniem wypływającym z lękliwego szacunku. Jak się jednak zdaje, jest do tego przyzwyczajo- ny i im zachowanie moje będzie dziwaczniejsze, tym większa stanie się pewność profesora, że poznaje we mnie zaginionego Stillera, który go nieraz odpychał, a któremu mimo wszystko, chyba raczej z lojalności niż przyjaźni, bo przyjaźń ze Stillerem nigdy nie była owocna, dochowuje wierności. Dlaczego mnie to zasmuca? Są to naprawdę ludzie, których by się chciało mieć za przyjaciół. Dlaczego to nie jest możliwe? Nawiasem mówiąc, są całkowicie niezgodni co do tego, kim był Stiller, a mimo to postępują tak, jak gdyby mnie uważali za jedną i tę samą osobę. Kipiący życiem grafik opisuje uroczystość, która ma się odbyć po moim zwolnieniu z aresztu, a piąty gość, z zawodu zecer, wygląda na komunistę, który uważa pozostałych czterech za skończonych reakcjonistów i sądząc po jego spojrzeniu bierze mi ich za złe. Przede wszystkim bierze mi za złe przyjazny ton właściciela domu, który opisuje z rozczuleniem stan i wygląd pozostawionej przez Stillera pracowni, pogrążonej we śnie jak śpiąca królewna. Kiedy tak gadają, zastanawiam się poważnie, jakim musiałbym być człowiekiem, żebym mógł choćby z grubsza odpowiadać wspomnieniom i oczekiwaniom moich pięciu gości; chyba czymś w rodzaju istoty o pięciu głowach, przy czym każdy z nich odciąłby pozostałe cztery głowy jako nieprawdziwe i zbędne, aby powołać do życia prawdziwego Stillera. Aktor został, jak widzę, katolikiem i spogląda nie bez szacunku i zrozumienia na zecera-komunistę, którego poglądy nietrudno mu odgadnąć, ponieważ przypominają mu pierwsze perypetie światopoglądowe z okresu jego własnej młodości. Poza komunistą żaden z nich nie pozostał tym, kim był. Młody profesor zapewnia mnie, że chociaż tak jak dawniej ceni nade wszystko kulturę klasyczną, nie uważa, żeby sztuka współczesna była wyłącznie rozkładem, grafik zaś, prawdopodobnie nawrócony swoimi wybitnymi sukcesami, przezwyciężył wszelki pesymizm w dziedzinie kultury i zwraca uwagę na wysoki poziom grafiki szwajcarskiej; jeżeli o niego chodzi, nie potrzebuje, szczerze mówiąc, ani komunizmu, ani katolicyzmu, by dostrzec swoje zadanie na tym świecie. Natomiast właściciel domu, z zawodu antykwariusz, trzyma się tradycji jak nigdy, im bar- dziej lokalna, tym lepsza, nie ma nic przeciwko Europejskiej Wspólnocie Obronnej, broń Boże, ale dlatego właśnie odpowiedzialne zadanie antykwariusza polega na rozumieniu wszelkich różnic, na przykład różnicy między obywatelem Bazylei i Zurychu. Bo czegóż innego mają bronić zbratane armie Europy, jeżeli nie tego właśnie przywileju, abyśmy mogli odróżniać się nawzajem z najmniejszej odległości? Jak mówiłem, są to sami mili ludzie. Zadaję sobie później pytanie, dlaczego właściwie nie czuję się ich przyjacielem. Chociaż nic nie mówiłem, obraziłem ich. Moja cela staje się po każdej wizycie coraz bardziej samotna. Śniła mi się Julika. Znowu prawie to samo: siedzi w kawiarni na bulwarach wśród tłumu ludzi i próbuje do mnie napisać, trzymając ołówek przy wargach jak zakłopotana uczennica, chcę podejść do niej, ale zostaję aresztowany przez trzech obcych (niemieckich) żołnierzy, wiem, że Julika mnie zdradziła. Spojrzenia nasze się spotykają. Żołnierze w hełmach wloką mnie, chcę przekląć Julikę, jej niemy wzrok błaga, żebym nie wierzył w to, co tu napisała, zmuszono ją, ja ją zmusiłem. Na moje pytanie, czy mnie rozstrzelają, trzej żołnierze wybuchają śmiechem. Jeden z nich mówi: nie, my teraz krzyżujemy. Po chwilach strasznego przerażenia pracuję w obozie, musimy przypinać pinezkami fotografie do drzew, oto co nazywają „krzyżowaniem”. Nic więcej. „Krzyżuję” Julikę, zdjęcie baletnicy... Nie jest łatwo ostać się światu, jego większości, jego przewadze, którą muszę uznać. Niełatwo samemu i bez świadków wiedzieć, czego się w samotnej godzinie doznało, niełatwo nosić w sobie świadomość, której nie można nikomu ani dowieść, ani chociażby przekazać. Wiem, że nie jestem zaginionym Stillerem i że nigdy nim nie byłem. Przysięgam na to, choć nie wiem, kim jestem. Może jestem nikim. Gdyby mi nawet czarno na białym udowodniono, że ze wszystkich ludzi, których urodzenie zostało wpisane do ksiąg, brakuje w tej chwili tylko jednego człowieka, a mianowicie Stillera, i że mnie w ogóle nie ma na tym świecie, jeżeli zapieram się tego, jakobym był Stillerem, to będę się dalej zapierał. Dlaczego nie dają mi spokoju? Wiem, że moje zachowanie jest śmieszne, a sytuacja staje się nie do utrzymania. Ale nie jestem człowiekiem, którego szukają, i od tej mojej jedynej pewności nie odstąpię. Julika ciągle jeszcze w Paryżu. To nieprawda: ściśle biorąc, nie potrafię być sam i nie umiałem być sam choćby godzinę przez całe moje życie! Ściśle biorąc, przeważnie znajdowała się obok mnie kobieta, poczynając od mojej drogiej i dobrej matki. Z wielkim trudem zdałem maturę i cieszyłem się ze względu na moją matkę, że ojczym nie będzie jej mógł powiedzieć: „No, masz swojego cudownego synka!” Później zabrałem się do odsługiwania mojej ojczyźnianej kary z państwowym wełnianym kocem pod pachą i prawie całe lato przesiedziałem w koszarach. Ale nie byłem sam, żal mi było mojej matki, dla której ten okres mego życia był okropny. Olbrzymia ilość godzin, większa, niż się mieści w przeciętnym życiu ludzkim, pozostała mi w pamięci na każde zawołanie. Godziny, które uważałem za samotne, wieczory w pokojach hotelowych z hałasem obcych ulic lub z widokiem na podwórze, noce na jakichś dworcach, wiosenne dni w parku publicznym pełnym dziecinnych wózków i obcej mowy, potem znowu popołudnia w stale tej samej knajpie, wędrówki po lasach wśród deszczu, z głębokim przeświadczeniem, że już nigdy nie będzie można porozmawiać z człowiekiem, za którym się tęskni, różnego typu rozstania, uczciwe, szybkie i szczere, ale również żałosne, jękliwe, rozlazłe, tchórzliwe; niezli- czona ilość godzin, a mimo to, jak powiedziałem, nigdy nie byłem sam, ani przez godziną. Zawsze znajdowałem jakieś wyjście wewnętrzne, jakieś słodkie albo dręczące wspomnienie, jakąś namiętną rozmowę z niewidzialnym człowiekiem, który przeważnie w ogóle nie istniał, którego wymyślałem sobie, aby nie być samotny, albo nadzieja na jakieś cudowne spotkanie za najbliższym lub następnym rogiem. Czy to jest samotność? Może byłem sam, kiedy zaczynałem zajmować się sztuką, może potrafiłem być sam w istotnym tego słowa znaczeniu w nadziei, że będą mógł wypowiedzieć się w glinie lub w gipsie. Nadzieja ta nie trwała jednak długo, zaraz bowiem zjawiała się ambicja, radość w oczekiwaniu uznania, troska w oczekiwaniu lekceważenia. Miesiącami całymi nie widziałem spoza gliny, ambicji i gipsu żywej duszy, pochłonięty moją sztuką, która nigdy nie mogła się stać sztuką prawdziwą, zagrzebany w czterech ścianach pracowni bez radia jak średniowieczny pustelnik, niemy jak wioślarz przykuty do galery, mnich także wobec dziewcząt, ale radosny jak psotny skrzat na myśl o tym, że nikt nawet nie przeczuwa mego geniuszu. Pracowałem jak zwierzę pod groźbą bata, a batem była dla mnie moja ambicja. Nie byłem więc sam. Nie byłem też sam przy moim promie na rzece Tag. Wiedziałem, że w razie mojej śmierci Ania nie załamie się i nie pójdzie do klasztoru, będzie dalej pielęgnowała żywych i pozwalała się kochać, ale czasem przypomni sobie o mnie. A kiedy mnie nikt nie zastrzelił, kiedy tylko związali mi ręce i nogi moim własnym paskiem i wrzucili mnie w krzaki jałowca, również nie byłem sam. Miałem moją hańbę, jaką się okryłem w oczach Ani, myślałem, że umrę z pragnienia i już jej nie zobaczę, krzyczałem, dopóki mogłem, a potem już nie krzyczałem, ale na progu omdlenia miałem Anię, miałem moją palącą hańbę w jej oczach. W drodze powrotnej również nie byłem sam, choć już przeczuwałem obcość, jakiej doznam w ojczyźnie. Dniami w marszu, nocami w poczekalniach francuskich dworców usprawiedliwiałem się przed Anią, wstydziłem się przed nią, oburzałem się na nią, gromadziłem argumenty przeciw niej; nie byłem sam. Później, z daleka od niej, opowiadałem moją anegdotę hiszpańską, moi znajomi wierzyli w nią mniej lub więcej, ale wiedziałem, kto zna prawdę: Ania. Nie byłem więc sam. Śmieszne to, ale prawdziwe - zawsze była przy mnie kobieta, dzięki której mogłem się łudzić. Miałem przyjaciół mężczyzn, niewielu ich było; przyjaźń ta nie stwarzała jednak złudzenia, że się nie jest samotnym jako jednostka. Często myślałem o dalekich przyjaciołach, ciekaw ich myśli, rad, że mi się przeciwstawiają, albo też pogrążony w bolesnej rozterce; w godzinach grozy jednak, w godzinach, kiedy nie umiałem być sam, zawsze towarzyszyła mi tylko kobieta, wspomnienie albo nadzieja związana z kobietą, dzięki czemu wymykałem się mojej samotności. Dlaczego nie mogłem być sam, dlaczego skazany byłem na nudzenie się z tą baletnicą, tak że aż musiałem to morskie stworzenie poślubić? Bezsprzecznie inicjatywa wyszła ode mnie, raz po raz przejawiałem żelazną wolę sterowaną w odwrotnym kierunku. W ciągu co najmniej tysiąca i jednej nocy chwytałem się za głowę i zasypiałem; nawet w małżeństwie nie potrafiłem być sam. Zwodziłem ją, upokarzałem i ona mnie upokarzała, ale sam nie byłem nigdy. Nie byłem sam w ładowni frachtowca włoskiego jako pasażer na gapę, emigrant bez papierów, jadący do Ameryki. Tylko przekupiony palacz wiedział wówczas, że tkwię tam na dole wśród beczek; było ciemno, śmierdziało, panował skwar, więc pot lał się ze mnie strumieniami (każdy pociłby się tak na moim miejscu!). Doskonale rozumiałem, że piękna Julika brzydziłaby się tym potem; nie byłem więc sam. A mogło to być moją życiową szansą, niczym nie zagrożoną szansą, spędzenie w samotności osiemnastu dni i dziewiętnastu nocy na spokojnym morzu, tak że nie mam wymówki, że było mi niedobrze. Tylko jeden jedyny raz, prawdopodobnie niedaleko za Gibraltarem, musiałem zwymiotować; rzucało naszą balią przez kilka godzin, po czym wszystko wróciło do równowagi. Cóż uczyniłem z moją szansą, ogromną jak Atlantyk? Zapaliłem papierosa, w blasku zapalniczki zdążyłem odczytać na najbliższych beczkach napis: „Chianti Italian Wine Imported”, po czym znowu zapanowała głucha ciemność z kilkoma prześwitującymi szpa- rami w obudowie, z nie ustającym ani w dzień, ani w nocy warkotem śruby okrętowej pode mną. Można było oszaleć, jeżeli nie oszalałem, to dlatego, że oczyma duszy widziałem Julikę w Davos na jej werandzie w stylu z początku XX wieku i dopowiadałem jeszcze resztę tego, co jej miałem do powiedzenia. Cieszyłem się, że nigdy już tej kobiety nie zobaczę; było to moją jedyną radością tam na dole. Czy byłem sam? Za każdym razem, kiedy budziłem się z długiego snu, ogarniał mnie lęk, że smrodliwy statek jest już w drodze powrotnej do Europy; nie zmieniało to mojej decyzji, że nie ujrzę już nigdy pięknej Juliki. Wystarczyło wśród tych cuchnących beczek (przeważnie siedziałem skulony, gdyż przy chodzeniu człowiek potykał się raz po raz o sznury i łańcuchy) pomyśleć tylko o liście, który mi przysłała po jej zamordowaniu na werandzie, tylko o jego pierwszym zdaniu: Nie ma chyba sensu wracać do naszej rozmowy z zeszłego tygodnia itd... Tylko to jedno zdanie i nie żałowałbym niczego, nawet gdyby nasza balia utknęła na mieliźnie, napełniła się nagle wodą. Wystarczyło mi pomyśleć o Foksli! Albo o słynnej zupie mącznej, której ta kobieta nie raczyła gotować, o setkach innych drobiazgów, z których jeden był śmieszniejszy od drugiego. Ale osiemnaście dni i dziewiętnaście nocy pod rząd w ciemnościach, kiedy między przesiąkniętymi smarem belkami wciąż coś kapało, ta nieskończoność z kapiących minut, nie wystarczało, żeby pustkę między tą kobietą i mną ująć choćby w szybki stenogram myśli. Znowu potykałem się i zawadzałem o zardzewiałą sztabę, znowu siedziałem na wiązce sznurów, zlizując z ręki ciepłą krew, cuchnący potem dawnym i nowym, nie myty od Genui, przez nikogo nie zauważony, ślepy jak kret, ogłuchły od warkotu śruby okrętowej. I nie było godziny, żeby nie przychodziło mi do głowy coś przeciwko tej wątłej kobiecie w Davos, i nikt nie słyszał moich głośnych przekleństw; ale sam nie byłem. Wreszcie w porcie Brooklynu zamilkła śruba okrętowa. Serce zaczęło mi walić. Najprzód wyładowywali z dzioba statku. Po dziesięciu godzinach zjawił się wreszcie mój palacz z dobrą radą, żebym się ukrywał jeszcze jakieś dwa, trzy dni, ponieważ jest strajk robotników portowych. Zrobiło się z tego pięć dni i oczywiście pięć nocy, aż wreszcie usłyszałem umówiony gwizd mojego poczciwego palacza; mimo to nie uporałem się jeszcze z pustką między tą kobietą i mną. Musiałem teraz wysiąść na ląd. Czy w Nowym Jorku byłem sam? Przepychałem się przez mrowisko Times Square; tygodniami widziałem przed sobą tylko budki telefoniczne, ale byłem zdecydowany nie dzwonić do Sybilli. I nie zadzwoniłem do niej, lecz pewnego dnia wsiadłem w autobus, żeby pojechać na zachód, obojętne dokąd. Bywało różnie, nudno i porywająco, odpychało mnie i olśniewało. Widziałem prerię, rzeźnie w Chicago, mormonów, Indian, największą na świecie kopalnię miedzi, największy na świecie most wiszący, rozmawiałem w barach mlecznych z obcymi ludźmi, miesiąc pracowałem w Detroit, zakochałem się w córce konserwatywnego senatora, która miała cadillaka, kąpaliśmy się w jeziorze Michigan, potem pojechałem dalej, widziałem pożary lasów, baseball, zachody słońca nad Pacyfikiem i latające ryby. Pieniędzy nie miałem prawie nigdy, ale gwizdałem z radości, że jestem tak daleko do Davos i trochę mniej daleko od Riverside Drive w Nowym Jorku; mogłem być wtedy sam jak człowiek na księżycu. Mówili do mnie: halo! - a ja odpowiadałem: halo! Po północy słuchałem ostatnich zapowiedzi spikerów radiowych, byle nie słyszeć ciszy, gdyż w ciszy nie byłem sam. Wolałem więc słuchać tych niezawodnych audycji reklamowych, zachwalających najlepsze mydło, najlepszą markę whisky, najlepsze pożywienie dla psów. Między reklamami rozbrzmiewały dźwięki symfonii albo przynajmniej suity z „Dziadka do orzechów” Czajkowskiego: żebym się nie czuł zbyt samotny. Chociaż nie było przy mnie mojej powabnej baletnicy, była „Little Grey”, powabna bestia, kocica, która ciągle harcowała po gzymsie mego okna, choć nie miała mi przecież nic do powiedzenia. Czy nie napisałem już o tym w tych leżących przede mną zeszytach? Chwyciłem kotkę, wpakowałem ją pewnego wieczoru do lodówki, potem próbowałem gwizdać, a później zasnąć, ale na próżno; po kilku godzinach wyciągnąłem bestię z lodówki, wiedząc, że śmierć jej sprawiłaby mi sporo kłopotów, a kiedy po chwili uchyliła nieco powieki, byłem wzruszony do łez, że nie zrobiła mi tego, że nie zdechła w lodówce. Doglądałem jej, dopóki nie zaczęła znów mruczeć i ocierać mi się o nogi. Bądź co bądź żyła, chociaż ze zwycięską miną i nie mając mi nawet teraz nic do powiedzenia. Potem, kiedy zaczęła wykorzystywać moje wyrzuty sumienia, wyrzuciłem ją znowu w mrok nocy, nawiasem mówiąc, bynajmniej nie zimnej, gdzie prychała podniósłszy ogon; zamknąłem okno, potem wszystkie okna, a kotka skoczyła na zewnętrzny gzyms, prychając, jak gdybym ją zabił naprawdę. Przez chwilę udawałem, że jej nie widzę, że nie słyszę jej miauczenia, za co oskarżyła mnie przed sąsiadami (a przede wszystkim przed Mulatką Florence). - Dosyć tego! - zawołałem głośno, podszedłem do okna, chwyciłem ją za kark i rzuciłem miotający się konwulsyjnie kłębek najdalej, jak tylko mogłem. Kocim zwyczajem spadła na cztery łapy. Ku mojemu zdziwieniu umilkła, nawet nie wskoczyła na gzyms, czego się spodziewałem. Co prawda zostawiła mnie samego, wiedziałem jednak, że w każdej chwili może wskoczyć na gzyms okienny, nie byłem więc sam. Czy jestem teraz sam? Myślę o pani Julice Stiller-Tschudy, przebywającej w Paryżu. Widzę ją w czarnym kostiumie, w którym jest jej tak bardzo do twarzy, w białym kapelusiku na rudych włosach. W Paryżu jest teraz chyba chłodno. Miała zamiar kupić sobie nowy płaszcz. Choć nie orientuję się, jaka jest tegoroczna jesienna moda, widzę ją w nowym płaszczu, w którym wygląda również doskonale. Może być, że jestem wyjątkowo łatwy do zakochania, ale kiedy tak siedzę w mojej celi i myślę o tej pani Julice Stiller-Tschudy, jest to coś więcej niż zakochanie; po moim beznadziejnym przygnębieniu poznaję, że pani Julika Stiller-Tschudy to moja jedyna nadzieja. Niezależnie od miedzianych włosów, alabastrowej cery, zielonkawych, może szarowodnistych, może bezbarwnych, w każdym razie niezwykle pięknych oczu, niezależnie od wszystkiego, co może dostrzec każdy, nawet mój obrońca, kobieta ta (bez względu na to, co jej miał do zarzucenia zaginiony Stiller) jest cudowną kobietą, może niełatwą w miłości, kobietą, która nigdy jeszcze nie była kochana i nigdy jeszcze nie kochała. Sądzę, że dlatego nie odstrasza mnie bynajmniej to, co ona i Stiller ze sobą przeżyli. Co mnie to obchodzi! Nie chcę być bezczelny i twierdzić: ja ją kocham! Ale wolno mi powiedzieć: chciałbym ją kochać. Przyjmując, że pani Julika Stiller-Tschudy nie bierze mnie za swego zaginionego małżonka, mam odwagę powiedzieć: dlaczego miałoby to być niemożliwe? Sądząc z jej nieco krótkiej i powściągliwej kartki, wróci niebawem w swoim paryskim jesiennym modelu. Wyznam jej, że to wszystko nieprawda: nie potrafię być sam, próbowałem, ale na próżno. Powiem jej szczerze, że mi jej brakowało, co nie będzie przesadą, a potem, kiedy tylko okaże się to możliwe, zapytam ją, czy sądzi, że mogłaby mnie pokochać. Jej uśmiech, zdumienie przejawiające się w podniesieniu wygolonych brwi i inne objawy nie przestraszą mnie, pani Julika Stiller-Tschudy jest już taka. Mając osiemnaście lat została sierotą. W jednej czwartej Węgierka, w trzech czwartych niemiecka Szwajcarka. Gruźlica, która potem wyszła na jaw, małżeństwo z tym neurastenikiem, bojownikiem o wolność Hiszpanii, wszystko to nie było takie łatwe. Do tego bezdzietność, umiłowanie sztuki. Wprawdzie ta kobieta przebrnęła przez to wszystko nie bez litowania się nad sobą, nie bez pełnej uroku złośliwości, ale zawsze z głową wysoko podniesioną na wątłej szyi; to w każdym razie zasługuje na podziw. Odrobina wyniosłości (specyficznie kobiecej, wyrażającej się w skłonności do „przebaczania”) jest bardzo zrozumiała. Na moje szczere pytanie, czy sądzi, że mogłaby mnie kochać, z pewnością nie odpowie dziewczęcym: tak. Pani Julika Stiller-Tschudy jest na to zbyt doświadczona, tak samo jak ja, a ta cela z pryczą to także nie zielona łączka pod kwitnącymi gałęziami jabłoni. Miejmy nadzieję, że nie będę uroczysty! Nastrój uroczysty bowiem sprawia, że staję się tchórzem, choćby z przyczyn stylistycznych; wtedy człowiek nie może właściwie mówić o pewnych nieuroczystych sprawach. Jeśli pani Julika Stiller-Tschudy nie odpowie po prostu: nie, muszę przemówić do niej mniej więcej tak: „Jesteś moją jedyną nadzieją, Juliko, i to właśnie jest okropne. Posłuchaj mnie! Wcale nie trzeba, abyśmy mówili o Jean - Louis Dmitriczu. Może kocha cię o wiele bardziej, niż ja bym kiedykolwiek potrafił, wierzę na słowo, że ten Dmit- ricz to człowiek wrażliwy, wierny pół - Rosjanin i trochę inwalida. Ty, droga Juliko, też nie poszłaś naprzód, ciągle trzy-’ masz się jakiegoś inwalidy. I nie można sobie w ogóle wyobrazić, żeby którekolwiek z nas poszło kiedyś naprzód. Oto, jak sądzę, jedyny wybór, jaki nam jeszcze pozostaje: albo jedno wyniszczy się do szczętu przy drugim, albo uda nam się nawzajem pokochać. A więc, szczerze mówiąc, nie sądzę, żeby to miało być łatwe, przeciwnie nawet, uważam, że z roku na rok będzie coraz trudniejsze, prawda? Nie pozostaje nam jednak nic innego. Sądzę, że w każdym razie musimy wyjść z założenia, żeśmy się oboje jeszcze nie kochali. Widzisz, dlatego nawet nie możemy się rozstać. Bardzo to zabawne! Mówisz, że się rozstałaś z Jean - Louis. Twierdzisz, że z wierności dla twego męża. Pozwólmy teraz twemu mężowi zaginąć! Ale: mogłaś się rozstać z twoim monsieur Dmitriczem, a dlaczego my nie możemy się rozstać? Każda para, która na swój sposób była kiedyś szczęśliwa i kiedyś zrealizowała swoje możliwości, może się rozejść. Smutne to, bolesne, skandaliczne, niezrozumiałe i tak dalej, ale żadne z tych dwojga nie ponosi uszczerbku na duszy. Ona ma dwoje uroczych dziatek, z daleka widoczną nagrodę za swoją niewinność, on mimo to zostaje wicedyrektorem; kto wie, które z nich dwojga zawrze prędzej powtórny związek małżeński. A co my mamy, Juliko? Krótko mówiąc: wspomnienie o Foksli. Wiem, ta psina nie ponosi osobistej odpowiedzialności za to, że nigdy nie byliśmy ze sobą szczęśliwi. Ale ty już rozumiesz, co mam na myśli! Nie uporaliśmy się ze sobą, sądzę, że dlatego nie mogliśmy się mimo wszystko rozstać. Biedny monsieur Dmitricz! Mógł mieć wszystkie zalety prawdziwego mężczyzny, ale na próżno, nie mógł ostać się wobec pustki, która nas łączy. Znam to, Juliko. Wiesz, że byłem kochany, a kochanie tamtej kobiety było czymś prostym, sprawiało radość. Ale nic z tego nie wyszło; nie wyszło, ponieważ nie mogłem się uporać z tobą, z nami! Nawiasem mówiąc, ona urodziła w tych dniach dziecko, pisałem ci o tym, jest znowu żoną mego jedynego przyjaciela. A więc i to w dodatku! Kocham ją jeszcze! I dlatego pytam cię, czy sądzisz, że mogłabyś mnie pokochać; niełatwa to rzecz dla ciebie pokochać mnie. Szczerze mówiąc, wygląda mi to chwilami na próbę chodzenia po wodzie; równocześnie wiem, wiemy oboje, że woda przybiera ustawicznie, żeby nas zatopić, przybiera stale, nawet kiedy nie próbujemy po niej chodzić. Chyba zbyt wiele życia już nam nie pozostało. Wszystko, ale to wszystko, co możemy mieć jeszcze z życia, zależy od tego, czy my, ty i ja, mimo tego, co zaszło, potrafimy się spotkać. Czuję, że brzmi to nieco małodusznie. W istocie jest przeciwnie; mam nadzieję, nawet pewność, że wciąż jeszcze istnieje dla nas próg, który musimy przekroczyć, żeby wrócić do życia, ty do swojego, ja do mojego, jeden tylko próg, którego żadna strona nie może przekroczyć sama, ani ty, ani ja...” Tak (mniej więcej) będę rozmawiał z panią Juliką Stiller-Tschudy, zakładając, że ona (przynajmniej ona jedna!) nie będzie mnie uważała za zaginionego Stillera. Resztę niech sobie załatwia ku swemu zadowoleniu mój obrońca, nic mnie to już wtedy nie będzie obchodziło. W obliczu zbliżającej się rozprawy mój obrońca rozmawia ze mną bardzo lakonicznie. Melduje: jego mowa obrończa (o ile przedtem nie zdecyduję się na przyznanie) jest zupełnie gotowa, przepisana na maszynie. Dalej: on również otrzymał od pani Juliki Stiller-Tschudy widokówkę (czy także plac Zgody?) z zawiadomieniem, że „obaj” możemy jej oczekiwać jutro lub pojutrze. Odpowiadam już tylko skinieniem głowy. Gdybym potrafił się modlić, musiałbym się modlić o to, by mnie całkowicie pozbawiono nadziei, że uda mi się uciec od samego siebie. Moje próby modlitwy rozbijają się jednak właśnie o tkwiącą we mnie nadzieję, że modlitwa jakoś mnie odmieni, że dzięki niej pozbędę się mego bezwładu; kiedy się przekonuję, że tak nie jest, tracę nadzieję, jakobym się znajdował na właściwej drodze. To znaczy, że droga ta jest dla mnie ciągle jeszcze jedynie nadzieją, że się wyzwolę od siebie samego. Nadzieja ta jest moim więzieniem. Wiem o tym, ale moja świadomość nie rozsadza tego więzienia, ukazuje mi je tylko, ukazuje mi mój bezwład, moją nicość. Nie jestem dostatecznie pozbawiony nadziei albo, jak powiedziałby ktoś wierzący, nie jestem dostatecznie pokorny. Słyszę, jak mówią: upokorz się, a będziesz wolny, rozsadzisz więzienie, skoro będziesz gotów wyjść z niego jako człowiek marny i bezsilny. Chcą mnie doprowadzić do obłędu tylko po to, żeby mi nadać obywatelstwo i mieć wszystko w porządku, nie cofają się przed niczym. Od wczoraj nie mam już nikogo, kto by mnie nie zdradził w sposób bezwstydny; z wyjątkiem prokuratora. Był to dzień pełen goryczy. Protokołuję: 1. Przed południem Około dziesiątej zostaję wezwany do prokuratora. Po jedenastej wciąż jeszcze siedzę w poczekalni razem z Knoblem, który również nie ma pojęcia, o co chodzi. Knobel jest zaniepokojony, że dostanie naganę, na przykład za machinacje z serdelowymi kiełbaskami. Sposób zachowania się poczciwego Knobla na samą myśl o naganie rozczarowuje mnie; Knobel trzęsie się o swoją posadę. Oczywiście nie mówi tego, uważa jednak, że powinien zrezygnować z serdecznego tonu wobec mnie, póki siedzimy w tej poczekalni. Czyta gazetę, by się sobie samemu wydać niezależnym. Minę ma srogą, prawdziwie męską, jak gdyby nieokrzesanie mogło zapobiec płaszczeniu się przed przełożonymi. W Niemczech tacy ludzie trzaskają obcasami, na wschodzie zacierają ręce, w Szwajcarii zapalają cygaro i zastygają w możliwie najnieuprzejmiejszej pozie manifestującej równouprawnienie, jak gdyby w tym kraju człowieka o poprawnym wyglądzie nie mogło spotkać nic złego. Wchodzi fertyczna panienka i mówi: - Pan prokurator prosi. Knobel nie okazuje ani cienia pośpiechu, pan prokurator to przecież także tylko człowiek i wszyscy płacimy podatki! Mimo to zapomina o swoich binoklach. Rzecz znamienna (może robią to umyślnie?), zostawiają drzwi otwarte. Nie mogąc nikogo zobaczyć, słyszę taką mniej więcej rozmowę: - Nie za to płacę honorarium! - Zresztą - mówi prokurator - proszę nam naprawdę nie mieć za złe, że w tych aktach jest wciąż mowa o gangsterze od brylantyny. Jak pan widział, określenie to występuje stale w cudzysłowie. W ten sposób wyrażał się nasz więzień... - Bardzo wierzę! - Wszystko inne... - Gangster od brylantyny! - woła oburzony głos. - Zaskarżę go o obrazę honoru, żeby mnie to miało nie wiem ile kosztować, może pan to już dziś powiedzieć swojemu więźniowi. Krótka pauza. - Jeszcze tylko jedno pytanie, panie dyrektorze... - Ależ proszę, panie prokuratorze, bardzo proszę. - Czy ma pan coś wspólnego z Jamajką? - Jak to? - Nie chodzi mi o pańskie stosunki handlowe - mówi prokurator - proszę mnie źle nie rozumieć, panie dyrektorze. Chciałbym jedynie wiedzieć: czy pan mówił coś o Jamajce, kiedy pan Stiller modelował w gipsie pańską głowę? - Być może... - Aha! - Mam na Jamajce dom. - Aha! - A bo co? Słyszę odsuwanie krzeseł. - Jeszcze raz serdecznie panu dziękuję - mówi prokurator. - Sprawiło nam ogromną ulgę, kiedy przekonaliśmy się na własne oczy, że nie został pan zamordowany. - Zamordowany? - Nasz więzień twierdzi z niezłomnym uporem, że przed kilku laty własnoręcznie pana zamordował. - Mnie? - Na Jamajce, tak. Teraz kolej na Knobla. Zostaje przedstawiony jako strażnik, ma opowiedzieć, co jemu opowiadano. Wyraźnie ma jakieś wewnętrzne opory. O tym, jak morderstwo zostało dokonane, opowiada kiepsko, mętnie, mało plastycznie. - W dżungli! - śmieje się dyrektor. - Słyszał pan, panie prokuratorze? W dżungli! Nigdy nie widziałem na Jamajce żadnej dżungli, to po prostu urojenia, panie prokuratorze, chyba mi pan wierzy... - Wierzę panu. - Urojenia! Zdaje się, że Knobel stracił pewność siebie i nie ma odwagi opowiedzieć, jak to krew stojącego przed nim dyrektora mieszała się z brunatną wodą bagna, jak czarne sępy czekały na dostatnio przyodziane ścierwo. Teraz, kiedy pytają go o szczegóły, powinien to wszystko opowiedzieć; Knobel natomiast odpowiada pytaniem: - Czy pan jest dyrektorem Schmitzem? - Proszę odpowiedzieć na moje pytanie - mówi dyrektor. - Czym więzień mnie rzekomo zamordował? - Indiańskim sztyletem. - Aha! - Tak - powiada Knobel. - Wbił go z przodu w szyję, a potem poderżnął ją w lewo. - Ach tak... - Albo w prawo - mówi Knobel, znowu niepewnie - nie pamiętam już. - Dziękuję. Odsyłają Knobla z powrotem. - Bardzo mi przykro - mówi. Kiedy przechodzi przez poczekalnię z czapką w ręku, ma uszy czerwone jak rak; nie zaszczyca mnie choćby przelotnym spojrzeniem... Nie słyszę, w jaki sposób dyrektor ustosunkował się do swego zamordowania, Knobel zamknął bowiem porządnie drzwi za sobą. Rozmowa w gabinecie prokuratora trwa jeszcze dziesięć minut. Próbuję czytać gazetę, którą zostawił mój strażnik, zdaje się, że jest to organ socjaldemokracji, kiedy ów pan staje nagle w drzwiach i mówi: - Bardzo się cieszę, panie prokuratorze, że mogłem osobiście poinformować pana, jak sprawa naprawdę wygląda. Nie chodzi tu o pieniądze, wyraziłem swego czasu gotowość zapłacenia połowy ustalonego honorarium, słownie połowy, ale nie pozwolę na wymuszanie. Jeżeli pan Stiller nie był z tego zadowolony, proszę bardzo, mógł przecież zwrócić się do sądu, ale widzi pan, na to się nie odważył. Bo nie ma pieniędzy na proces! Ci psychopaci zawsze tak mówią. Kiedy mu wskazałem drogę sądową, nazwał mnie po prostu gangsterem. Chyba i pan, panie prokuratorze, nie tolerowałby czegoś podobnego. Jegomość, który później w przedpokoju wkłada płaszcz, wygląda solidnie, w każdym razie nie rzuca się w oczy, mógłby być pierwszym lepszym przechodniem na Bahnhofstrasse. Na szyi ma standardowy jedwabny szalik. Łysą głowę nakrywa również standardowym filcowym kapeluszem. Ujrzawszy mnie, nie uchyla go, chwyta się za szyję, jak gdyby poprawiał szalik. Skinąłem mu głową. Właściwie dlaczego? Odchodzi ze słowami: - Zobaczymy się przed sądem. Potem wzywają mnie do prokuratora. - Istnieje taki gatunek milionerów - oświadczam - do których w praworządnym państwie nie można się dobrać, nic więc dziwnego, że raz po raz zmartwychwstają... Fertyczna panienka zostaje po chwili wyprawiona z poleceniem odniesienia jakiegoś listu do hotelu „Urban”. Pomyślałem zaraz: „Może to Julika wróciła z Paryża?” Tymczasem prokurator, którego dotychczas widywałem tylko jako gościa siedzącego na mojej pryczy, prosi, żebym zajął miejsce. - Tak - mówi z uśmiechem - tak, mój drogi... Przerywa nam dzwonek telefonu. Prokurator odwraca się ze swoją służbową słuchawką nieco w bok, jak przystoi w czasie rozmów niesłużbowych, słucha z kluczykami w ręku i spojrzeniem utkwionym w okno. Mówi, że nie przyjdzie na obiad, że ma po południu wizję lokalną. W pewnej chwili, wyraźnie po usłyszeniu jakiegoś pytania, na które nie chciałby w mojej obecności odpowiadać, dość nieoczekiwanie kończy rozmowę i z lekkim zakłopotaniem zwraca się ku mnie. - Sybilla pana pozdrawia. - Dziękuję, a co u niej słychać? - Dziękuję, jest szczęśliwa, że już wróciła do domu. Po czym, kiedy z twarzy jego znikł uśmiech i milczenie szczerego zakłopotania trwało dostatecznie długo, jak gdyby nie ulegało już wątpliwości, że jestem zaginionym Stille- 98 rem, a tym samym byłym kochankiem jego żony, która jest szczęśliwa, że wróciła już do domu, kiedy włożył do kieszeni swój pęk kluczy, padła jego niezbyt oryginalna wypowiedź: - Życie jest jednak dziwne. Mnie też nic nie przychodzi do głowy. - Jeżeli to panu odpowiada, panie Stiller, to może zjemy razem obiad. Mamy czas do drugiej. Proponuję - mówi podnosząc się z miejsca - żebyśmy pojechali kawałek za miasto. 2. Obiad Dosyć milcząca jazda przez pola i lasy. Wszystko jest bardzo jesienne. Słońce przygrzewa jeszcze, tak że można siedzieć na świeżym powietrzu, przynajmniej w południe. Siedzimy w ogródku dość zabawnej gospody, skąd jednak roztacza się szeroki i krzepiący widok, nad głowami mamy winne liście, przed sobą parę nędznych krzewów winorośli, między którymi prześwieca jezioro, lśniące w zamglonym świetle, wszystko jakby spowite welonem z niebieskiego dymu, także brunatne pola i lasy płonące barwami przekwitania. Tu i ówdzie stoją jeszcze przy drzewach drabiny, a pod nimi kosze. Osy przylatują nawet do naszego campari. Góry, unosząc się nad jesiennymi oparami, są przejrzyste jak ze szkła i jakieś odległe. Poprzez upiorne, nagie gałęzie drzew owocowych prześwieca śnieg na szczytach, odległy jak monstrancja za czarnymi kratami. - Pięknie tutaj! - mówię. - Bardzo pięknie. - Nie znał pan tego miejsca? Obiad jest znakomity. - Czego się napijemy? - pyta mój przyjaciel prokurator. - Zdaje się, że mają tutaj bardzo dobrego Maienfeldera. - Chętnie - mówię - bardzo chętnie. Ciągle nie mogę oderwać wzroku od okolicy, która jak gdyby biegnie łagodnie ku jezioru, ma w tym jakiś polot. Jesienna mgła zaciera mizerność osiedla, które nie jest ani miastem, ani wsią. Pozostają lesiste wzgórza, łagodne kotliny, wypełnione ziemią orną, bagnem. Krajobraz ten fascynuje mnie właśnie dlatego, że nie jest dla mnie żadną niespodzianką. Znam go. Czy go kocham? - Słyszałem - mówi mój prokurator - że przyjaciele pańscy byli nieco rozczarowani wizytą. Ich zdaniem był pan dla nich oschły. - Może taki właśnie jestem. - Dlaczego? Wzruszam ramionami. Ich sprawa przypomina mi ten krajobraz, który, jak każdy prawie krajobraz, powinien by być godny największej miłości. To musi tkwić we mnie... Raz jeszcze wraca wszystko: osy w butelce, cienie na żwirze, złota cisza przemijania, wszystko jak zaczarowane, gdaczące kury na łączce, obfitość brązowych, przejrzałych gruszek leżących na drodze, astry zwisające nad żelaznymi sztachetami, krwawe gwiazdy wygasających ognisk, niebieskawe powietrze pod drzewami. Tak, jakby wszystko żegnało się samo z sobą; opadające liście topoli, metaliczne tchnienie nad opadłymi owocami, dym znad pól, na których palą łęciny, a za kratami winorośli lśniące jezioro. Słońce rdzewieje już w oparach późnego popołudnia, powrót do domu, bez płaszcza, z rękoma w kieszeniach, wilgotne liście, które już nie szeleszczą pod nogami, podwórza z prasami do wytłaczania winogron, ociekające beczki w mroku, czerwone latarnie statku na przystani we mgle... Taka jest tutaj jesień. Widzę również i wiosnę. Widzę dość młodą parę: idą na przełaj, grunt nasycony wodą z topniejącego śniegu kląska pod ich krokami, miękki, ciemny jak mokra gąbka. Wieje fen, słońce przygrzewa, idą przez pełną kuszących niespodzianek okolicę, cały czas w koleżeńskiej odległości. Pachnie rozrzuconym nawozem, bulgocą źródełka, przeczesują trawę stoków, między bezlistnymi drzewami lasów pełno jest marcowego nieba. Dwa gniade konie robocze, z których unosi się para, ciągną pług poprzez łagodne pagórki, z czarnych skib ziemia wygląda ku światłu. Dziwne spotkanie po latach! Gawędzą o wieku, choć są młodzi i wiedzą już: dla każdego wieku, z wyjątkiem dziecinnego, czas oznacza łagodne przerażenie, a jednak każdy wiek byłby tym piękniejszy, im mniej byśmy się go wypierali albo przesypiali to, co do niego należy, gdyż nawet i śmierci, która nam się kiedyś należy, nie można się wyprzeć ani jej pokonać przez sen, ani odsunąć. Ileż ten młody człowiek mówi o dwóch stanach swego życia, o pracy i o pokucie, jak je nazywa, a praca to radość, gorączka, podniecenie, kiedy z radości nie można spać, krzyk ponad godzinami i dniami, kiedy człowiek chciałby uciec od siebie samego, oto czym jest praca, zuchwalstwo, które zdobywa człowieka bez jego woli, które nikogo nie zobowiązuje, nie wiąże, niczego nie wymaga, nie oblicza i nie skąpi, gest anioła, który nie ma rąk, by brać, to szczęście, praca ze szlachetną megalomanią serca, gdzie wszystko jest tylko marginesem, wszystko to, co się dzieje z ludźmi, dodatkiem, wesołym trwonieniem nadmiaru radości; później zaś okazuje się za każdym razem, że było to coś najwyższego, co jest możliwe wśród ludzi, niedoścignionego, kiedy staje się celem, potrzebą, sprawą zasadniczą. Za każdym razem ten nagły napad melancholii, która przychodzi nie dlatego, że ludzie odchodzą, lecz przeciwnie; przecież ludzie odchodzą tylko dlatego, że nadchodzi melancholia, węszą to na wiele tygodni naprzód, jak psy trzęsienie ziemi, które zasypie znowu to, co zostało zbudowane. Popiół nad wszystkim, melancholia nad wszystkim, na podobieństwo czarnych, łopoczących ptaków nad dymiącymi zgliszczami miejsc minionej radości, cienie strachu - oto pokuta, echo zwątpienia, groza bezpłodnej samotności. Jak ten młody człowiek chętnie rozprawia i jakie piękne wydaje się to mimo wszystko tej młodej kobiecie! Chmury o srebrzystych brzegach topnieją w słońcu, niewielkie lasy wyłaniają się jak wysepki spośród metalicznego lśnienia, a oni wędrują przez bagnistą łąkę; w pewnej chwili, podczas przeskakiwania przez szemrzący rów, pantofel jej utkwił nagle w lepkim grzęzawisku; młoda kobieta, ze stopą w samej pończosze, sprawia wrażenie, jakby tańczyła na linie; młody człowiek ją podtrzymuje. Całują się po raz pierwszy. Za laskami rozciągają się jeziora chłodu, wśród czerwonawych pastwisk leży w cieniu śnieg. Stają ramię w ramię na skraju lasu. Znowu jezioro jak lśniąca kosa, nad Alpami wzbiera bezdźwięczny przypływ chmur, błyszczących i spienionych. Zatrzymują się w jakiejś chłopskiej gospodzie. Usługuje im dziewczynka z warkoczami. Siedząc za rzędem niskich okien, wypełnionych młodymi pędami, pnączami, słońcem, którego skośne promienie padają w ciszę drewnianej izby i oświetlają ich puste jeszcze talerze, czują, jak daleko zawędrowali, i rozkoszują się zasłużonym posiłkiem: słoniną z chlebem wiejskim, chlebem, który rozpada się na wilgotne, wyborne skibki. Na szybie brzęczy mucha. Obłoki szczęścia, bliskie smutkowi, spowijają i wypełniają tę godzinę, przedziwną obecność i jawę, nieoczekiwane przebywanie razem, które w tej pospolitej izbie gospody czatowało jak los, tę świadomość, że się spotkali. Jeszcze nie wyłania się pytanie, co z tego będzie, panuje tylko niezmącone przeczucie, ile byłoby w życiu możliwe!... Taka jest tutaj wiosna. A latem pod drewnianymi stołami gdaczą kury, winna latorośl nad głową jest zielona i gęsta, niebo białawe, jezioro jak matowy ołów, na skraju lasu brzęczą pszczoły, nad nieruchomą, wysoką trawą na łąkach drży niebieskawe powietrze, pełne drżących motyli, góry gubią się w słonecznym blasku. I oto (ledwie zdążyłem opróżnić mój kieliszek) jest znowu jesień. Znowu to samo: kosze pełne suchych liści, wilgoć mgieł i nagle południe, takie jak teraz, złoto w przestworzu, czas głaszcze stoki niewidzialnym gestem; opadają jabłka. Kiedy się teraz chodzi po lesie, pachnie grzybami. Tu pachnie moszczem, osy brzęczą wokół fermentującej słodyczy, pełno os, w owocach, które musiały się śpieszyć z dojrzewaniem, raz jeszcze napotykamy letnie słońce. O słodyczy wspominanych dni! Siedzi się w ogrodzie, skóra odczuwa chłód cienia, a ogrody stają się rozległe jak nagłe zdumienie, puste, ale pogodne, gołe wierzchołki drzew wypełnia sinawa przestrzeń, znowu płoną na murach więdnące liście, wspinają się w górę w płomiennym żarze przemijania. Któż widzi, że mijają lata i tyle się dzieje! Wszystko zlewa się w jedno, w przestrzenie pełne bytu, nic do nas nie wraca, wszystko się powtarza, nasze istnienie wisi nad nami jak chwila, a kiedyś przestaje się także liczyć jesienie, przeszłość żyje jak cisza nad dojrzewającymi stokami, na winorośli naszego życia wiszą grona pożegnań. Nie zatrzymuj się! W takich dniach raz jeszcze nęci jeziorko; kiedy się teraz pływa, człowiek czuje skórę, ciepło własnej krwi, pływa jak w szkle, nad cienistą głębią chłodu, lśniące fale rozbijają się o brzeg; na tle srebrnych obłoków sunie żagiel niby motyl na przędziwie blasku, płachty pełne łagodnego migotania słonecznego nad dalekimi jak tchnienie brzegami. Chwilami wydaje się, że czas stanął w miejscu, urzeczony błogością; Bóg przygląda się sobie samemu, a cały świat wstrzymuje oddech, zanim spadnie popiół mroku... W pewnej chwili mój prokurator mówi: - Tam na dole, jak panu wiadomo, widać Herrliberg, a po drugiej stronie Thalwil. Potem wiejska dziewczyna zabiera nasze talerze, pyta, czy nam smakowało, po chwili przynosi pudełko cygar, po czym znowu jesteśmy sami. Oczywiście czułem już od dawna, że mojemu przyjacielowi coś leży na sercu. Czy przeszkadzałem mu w wypowiedzeniu tego? Zapaliliśmy cygara i zapewne nadeszła chwila. Kieliszki są puste, kawy jeszcze nie podano, osy znikły, w jakimś wiejskim kościółku bije pierwsza. - Cieszę się - powiada prokurator - cieszę się szczerze, żeśmy się nareszcie poznali. Ale nie o tym chcę teraz mówić! O drugiej musimy być w mieście na wizji lokalnej. Niech się pan nie przeraża, chodzi o wizję lokalną w pracowni. Rozumiem - dodaje natychmiast - że patrzy pan teraz na mnie jak na podstępnego prześladowcę, na obłudnika, który zjawia się z przyjaznymi słowami i kaftanem bezpieczeństwa, rozumiem pański strach przed tą zakurzoną pracownią, w ogóle może rozumiem pana lepiej, niż pan sądzi, mój drogi. Moje pytanie, w jakim celu ma się odbyć ta wizja lokalna, pozostaje bez odpowiedzi. - Jeżeli pan pozwoli - powiada - to chciałbym dać panu pewną radę. Jego cygaro zgasło. - Widzi pan - odzywa się wreszcie, zapaliwszy ponownie cygaro - rozmawiam z panem nie tylko dlatego, że prosiła mnie o to Sybilla. Sybilla chciałaby panu oszczędzić niepotrzebnych przykrości i sądzę, że ma rację: sąd w ogóle nie zrozumie pana, Stiller. Sąd potraktuje pana po prostu jak oszusta, który został złapany na oszustwie, jak śmieszną postać. Sąd jest przyzwyczajony do oszustw, może pan to sobie chyba wyobrazić, ale tylko do takich, które przynoszą jakąś korzyść: majątek, tytuł lub coś w tym rodzaju. Krótko mówiąc, skażą pana na grzywnę albo darują panu grzywnę, ale nie darują wzruszania ramionami, kiwania głową i protekcjonalnego współczucia. Co panu z tego przyjdzie? - Jakaż jest pańska rada? Prokurator uśmiecha się. - Mówię do pana jak przyjaciel: niech pan nam oszczędzi tego, żebyśmy w następny piątek musieli skazać pana publicznie na to, aby był pan samym sobą, niech pan oszczędzi tego przede wszystkim sobie. Wyrok sądowy utrudni panu tylko noszenie odtąd nazwiska zaginionego, a o tym, że przynajmniej w swej zewnętrznej postaci nie jest pan nikim innym, tylko zaginionym, chyba naprawdę nie potrzebujemy już mówić. Niech pan się dobrowolnie przyzna! Oto moja rada, jak sądzę, rada szczerego przyjaciela. Czarna kawa. - Proszę o rachunek - mówi prokurator do dziewczyny, która ją przyniosła. - Razem? - Tak - mówi prokurator. Potem moja odpowiedź: - Nie mogę się przyznać do tego, co nie jest prawdą. Wiejska dziewczyna, która mylnie zrozumiała nasze milczenie, nie odchodzi, stoi na żwirze, paple o pogodzie, potem o psie; bez słowa popijamy zbyt gorącą kawę. Dopiero kiedy prokurator powtórnie prosi o rachunek, dziewczyna zostawia nas w spokoju. - Nie może się pan przyznać do tego, co nie jest prawdą... - powtarza prokurator. - Tak. - A to nie jest prawdą? - Panie prokuratorze... - zaczynam. - Niech mnie pan nie nazywa prokuratorem! - przerywa moje wahanie. - Cieszyłbym się, gdyby mnie pan mógł uważać za przyjaciela. Niech mi pan mówi Rolf! 104 - Dziękuję - powiadam. - Przypuszczam zresztą - uśmiecha się - że swego czasu nazywał mnie pan chyba podobnie... Teraz zgasło i moje cygaro. - Jestem szczęśliwy - mówię, zapaliwszy ponownie cygaro - że ofiarowuje mi pan swoją przyjaźń. Nie mam tu przyjaciół. Ale jeżeli na serio nie chce pan być dla mnie prokuratorem, a wierzę w to z całego serca, Rolfie... wtedy mogę chyba oczekiwać od pana tego, czego powinno się oczekiwać od przyjaciela: żeby pan uwierzył w to, czego nie mogę ani wytłumaczyć, ani tym bardziej dowieść. Tylko o to teraz chodzi. Jeżeli jest pan moim przyjacielem, to musi pan objąć tym również mojego anioła. - Jak pan to rozumie? - Musi pan uwierzyć, że nie jestem człowiekiem, za którego mnie uważają i za którego uważa mnie również pan jako prokurator. Nie jestem Stillerem - mówię, Bóg mi świadkiem, nie po raz pierwszy, ale po raz pierwszy z nadzieją, że ktoś to usłyszy - nie jestem nim, poważnie, i nie mogę złożyć zeznania, którego mi zakazał mój anioł. Nie powinienem był tego powiedzieć. - Anioł? - pyta. - Co pan ma na myśli? Milczę. Potem prokurator reguluje rachunek, a ponieważ dziewczyna znowu nie zamierza odejść, odchodzimy my, nasze kroki skrzypią na żwirze. Z otwartego samochodu, zanim prokurator zapuści silnik, spoglądamy raz jeszcze na okolicę w południowym świetle, na brunatne pola, nad którymi łopoczą wrony, na winnice i lasy, na jesienne jezioro; wciąż jestem przy tym świadomy tego, że mój przyjaciel, prokurator, czeka na moją odpowiedź. Kiedy zapuszcza silnik, mówię: - O tym nie można mówić. - O aniele? - Tak. Ilekroć próbuję go opisać, opuszcza mnie i sam go już nie widzę. To zabawne: im dokładniej mogę go sobie wyobrazić, im bardziej mi się wydaje, że już potrafię go opisać, tym mniej wierzę w niego i we wszystko, co przeżyłem. Jedziemy do miasta brzegiem jeziora. 3. Po południu Mniej więcej kwadrans po drugiej, a więc z opóźnieniem, ponieważ na Starym Mieście trudno znaleźć miejsce do zaparkowania wozu, zjawiamy się przed tym „domem”, różniącym się od innych domów na tej ulicy jedynie tym, że stoi przed nim Knobel, mój strażnik, w ubraniu cywilnym. Przybyliśmy pierwsi. Knobel mówi wyłącznie do mego prokuratora: - Klucze mam przy sobie! W ciemnej, nieco ponurej sieni stoją rowery, dość staromodny wózek dziecinny, wiadra na śmieci. Knobel nie ma kluczy w kieszeni, lecz wyjmuje je z blaszanej, niegdyś żółtej, obecnie trochę zardzewiałej skrzynki na listy, na której odczytuję napis: A. Stiller. Zawód nie jest podany. Z podwórza słychać hałas, jakby z warsztatu blacharskiego czy ślusarskiego. Widzę kocie łby bruku, porośnięte mchem, od dawna już nagie gałęzie klonu, na który promienie słońca padają chyba tylko w letnie południa, dalej wyschniętą studzienkę z piaskowca również porośniętego mchem. Wszystko dość idylliczne. Nieco dalej: wiązki żelaznych rur, krótszych i dłuższych, jedna z wiązek zaopatrzona jest jeszcze w czerwoną chorągiewkę, sygnał ostrzegawczy podczas transportowania rur ciężarówką. Potem przyjaciel Rolf, który, jak się zdaje, jest w tym domu po raz pierwszy, mówi: - Może pójdziemy już na górę! Ponieważ nie zamierzam służyć za przewodnika, Knobel wskazuje na jedyne schody ze starego, wydeptanego orzecha, patrycjuszowskie, szerokie i wcale nie strome, o poręczach zdobnych w spróchniałe zawijasy. Na czwartym piętrze, gdzie pachnie kwaszona kapusta, schody się kończą; Knobel informuje jednak pana prokuratora, że są dalsze, otwiera jakieś drzwiczki i prosi nas, żebyśmy weszli na wąskie, nagle bardzo strome jodłowe schody. Biorą mnie ciągle między siebie, nie wiem, czy przypadkowo, czy umyślnie. Milcząca powaga, zwłaszcza ze strony Knobla, który od dzisiejszego przedpołudnia mnie ignoruje, jest bardzo zabawna, ale również mój przyjaciel, prokurator, zachowuje się tak, jak gdybyśmy się zbliżali do miejsca zbrodni, gdzie czeka nas widok nie wiadomo ilu trupów. - No - powiada znalazłszy się na górze, znowu na pół do mnie, na pół do Knobla - miejmy nadzieję, że tamci państwo również wkrótce się zjawią... Widać tu troje drzwi. Pierwsze są zamknięte na starą kłódkę, na drugich widnieje żartobliwy symbol ustępu, trzecie wreszcie prowadzą do pracowni ich zaginionego Stillera. Knobel otwiera, jako pełniący funkcję służbową, idzie przodem. Prokurator zaś przepuszcza mnie mówiąc: - Proszę, niech pan wejdzie! Aby nie sprawić wrażenia, że czuję się tu jak w domu, przyjmuję tę uprzejmość; czuję zresztą, że mój przyjaciel Rolf jest w tej chwili o wiele bardziej zakłopotany niż ja i o wiele bardziej zdenerwowany niż kiedykolwiek w ciągu naszej znajomości. Ledwie weszliśmy do pracowni, pyta: - Gdzie jest wieszak? Knobel wskazuje na gwóźdź wbity w niebieskie drzwi. - No, tak - mówi prokurator zacierając ręce. - Knobel, proszę otworzyć okno, tu się przecież można udusić. Żal mi mego przyjaciela. Przecież wiadomo mi, że ta pracownia odegrała i w jego życiu pewną rolę, rolę o niewspółmiernej zresztą wadze, dziś wie o tym doskonale; ale nikczemność takiej wizji lokalnej polega na tym, że przez nagłą konfrontację przywołuje ona dawno przezwyciężone wspomnienia, które zaskoczonego tym człowieka opanowują. Na szczęście nie zdążyłem powiedzieć nic serdecznie-życzliwego, ponieważ w tej właśnie chwili rozlega się dzwonek, co nas obu szczerze cieszy. Knobel szuka guzika, za którego pociśnięciem otwierają się dolne drzwi wejściowe, i znajduje go. Ciągle jeszcze nie wiem, kto ma przyjść na tę idiotyczną wizję lokalną, prawdopodobnie mój obrońca, może i Julika, myślę i nie zdejmuję płaszcza; nie mam tu nic do roboty. Poczciwy Knobel widocznie źle nacisnął guzik, ponieważ dzwonek odzywa się znowu. Prokurator zwraca się do niego: - Dlaczegóż pan nie naciska? - Ależ naciskam - powiada Knobel - naciskam. Przez ten czas rozglądam się trochę dokoła. Ręce trzymam w kieszeniach spodni, stoję w nie zapiętym płaszczu, w czapce na głowie, bo przecież to nie jest niczyje mieszkanie. Dużo tutaj dzieł sztuki. Jeśli nie zważać na grubą warstwę kurzu na każdym gzymsie, na każdej szpachli, sztaludze, każdym cokole i meblu - już choćby z tego powodu człowiek nie ma ochoty niczego dotykać - pracownia wygląda tak, jak ją sobie wyobrażałem na podstawie opisu pani Sybilli: jest nieco pstra, mimo wygód mieszkalnych ma charakter warsztatu, mieszanina proletariackości i romantyzmu; rura od piecyka przeprowadzona w poprzek całej pracowni wskazuje w sposób niedwuznacznie demonstracyjny, że nie ma tutaj żadnej konwencji, a przy tym jest to identycznie taka sama rura, jaką można znaleźć w każdym prawie atelier paryskim, konwencjonalny rekwizyt pewnego rodzaju cyganerii. Ale co mnie do tego! Poza tym pomieszczenie jest obszerne i nawet przyjemne, coś jakby posadzka z surowych desek jodłowych, które trzeszczą cicho pod stopami, a przy tak słonecznym jesiennym dniu jak dzisiejszy pełno tu światła. W części pomieszczenia mającej skośny sufit znajduje się, tak jak to sobie przypomina pani Sybilla, stara kuchenka gazowa, z której w wielu miejscach poodpryskiwała emalia pozostawiając rdzawe blizny, dalej zlew z terakoty, krzywa szafa z resztką naczyń, przy czym na górnej półce, wyraźnie jako dowcipna dekoracja, stoją same kradzione naczynia z przeróżnymi napisami, jak na przykład: Hotel des Alpes, Bodega Granada, Kronenhalle Zurych itd. Niegdyś zapewne czerwona rurka przy kranie, dzisiaj szara, spleśniała gumowa mumia, wciąż jeszcze przymocowana jest sznurkiem. Kapie z niej woda. Zadaję sobie pytanie, czy kapie tak przez sześć lat, nie wiadomo dlaczego irytuje mnie to mimochodem uczynione spostrzeżenie i przypomina sączące się krople w grotach Carlsbadu. Na gwoździu wisi ręcznik, pokryty plamami czarnej pleśni jak trędowaci, nie brak również pajęczyn, które osnuły na przykład telefon, stojący obok tapczanu; nie działa zapewne, oniemiały pod ciężarem nie zapłaconych rachunków. Tapczan jest szeroki, grand lit, również pokryty kurzem, nikt na nim nie sia- da, co meblowi temu nadaje charakter natrętnej ważności, jak gdyby stał w muzeum, „uprasza się o niedotykanie”, jak łoże Filipa w Escorialu. Widzę, że prokurator trzyma również ręce w kieszeniach, by przypadkiem nie dotknąć tu czegoś. Przygląda się półkom z książkami. To, co zaginiony zostawił, trudno nazwać biblioteką; poza tomikiem Platona i kilkoma dziełami Hegla są tu nazwiska, których dzisiaj nie zna już żaden antykwariusz, Brecht stoi obok Hamsuna, potem Gorki, Nietzsche, bardzo dużo tomików wydawnictwa Reclam, niektóre z librettami oper, jest także hrabia Keyserling, zaopatrzony w czarny stempel biblioteki publicznej, dalej różnego rodzaju książki z dziedziny sztuki, przede wszystkim współczesnej, antologia liryki szwajcarskiej, „Mein Kampf” obok Andre Gide’a; po drugiej stronie, koło „Białej księgi” z hiszpańskiej wojny domowej, dużo tomików wydawnictwa Insel, właściwie ani jednego wydania zbiorowego, same pojedyncze utwory, jak „Dywan Zachodu i Wschodu”, „Faust” i „Rozmowy z Eckermannem”, „Don Quijote de la Mancha”, „Czarodziejska góra” jako jedyny utwór Tomasza Manna, „Iliada”, „Boska Komedia”, Erich Kastner, „Podróż Mozarta do Pragi”, wiersze Morikego, „Dyl Sowizdrzał”, potem znowu nie wszystkie tomy „W poszukiwaniu straconego czasu” Marcela Prousta, „Ostatnie dni Huttena”, Gottfrieda Kellera tylko „Dzienniki” i „Listy”, jedna książka C.G. Junga, „Czarny pająk”, jakiś utwór Arpa i nagle „Sen” Strindberga, jeszcze przedtem Hesse, a także Czechow, Pirandello w tłumaczeniu niemieckim, mała nowela Lawrence’a z Meksyku: „Kobieta, która odjechała na koniu”; sporo utworów Szwajcara Albina Zollingera, Dostojewskiego jedynie „Wspomnienia z domu umarłych”, pierwsze wiersze Garcia Lorki po hiszpańsku, drobne utwory prozą Claudela, „Kapitał” wsparty o Holderlina, parę powieści kryminalnych, Lichtenberg, Tagore, Ringelnatz, Schopenhauer, również z czarnym stemplem biblioteki publicznej, Hemingway (książka o walkach byków) stoi obok Trakla, potem stosy zbutwiałych czasopism, słownik hiszpańsko-niemiecki w bardzo zniszczonej oprawie, „Manifest komunistyczny”, książka o Ghandim, itd.! W każdym razie trudno byłoby zestawić z tego list gończy umysłowości zaginionego, zwłaszcza że przecież nie wiadomo, co z tego czytał, a z tego, co przeczytał, co zrozumiał, czego po prostu nie zrozumiał, czy też, co w sposób dla siebie owocny zrozumiał mylnie. Mój przyjaciel, prokurator, przybrał też wyraz twarzy człowieka, który nie może znaleźć czegoś, co by mu się przydało; przez chwilę, kiedy wyciąga pokrytą grubo kurzem książkę drukowaną na papierze biblijnym, z purpurowym skórzanym grzbietem, myślę sobie: może szuka tutaj książek z własnej biblioteki? Ale odstawił tom na miejsce i zaczyna przerzucać „Annę Kareninę”... Poza tym znajduje się w pracowni szeroki, długi stół ze zwykłych desek, służący za warsztat, ustawiony na kozłach z namalowanym przez szablon nazwiskiem gipsiarza i zasmarowany gipsem. Wydaje się, że jakaś dobra wróżka zrobiła tu porządek: wszystkie popielniczki są opróżnione, puste jest również wiadro na śmieci, stojące we wnęce kuchennej. Na ścianie wiszą dwie wyblakłe, pstre banderillas, tak jak je opisywała pani Sybilla, maska afrykańska o wątpliwej autentyczności, rozmaite wyblakłe zdjęcia nie do rozpoznania, piękny kawałek celtyckiego topora, plakat Toulouse-Lautreca, również całkiem wyblakły. W pewnej chwili prokurator mówi: - Gdzież oni się tak długo podziewają? - Nie wiem - odpowiada Knobel. - Ja nacisnąłem guzik. Nie mieszam się zupełnie do tej ich wizji lokalnej, która jakoś nie bardzo się udaje; jestem tutaj jako więzień i podczas ich narady wyglądam przez okno. - Czyżby nie mogli trafić? - Jak to? - mówi Knobel. - Przecież pani orientuje się tu doskonale, sama mi wszystko pokazywała. A więc wiem teraz, kogo mam oczekiwać. Zapalam papierosa, nie mogę uwierzyć, żeby Julika, jeśli mnie kocha, zgodziła się uczestniczyć w tej farsie. Jestem oczywiście podniecony, ale równocześnie ufny i właściwie pewny zwycięstwa: ostatecznie wszystko będzie zależało od Juliki, tylko od Juliki... Rzeczywiście, co się mnie tyczy w związku z tą imprezą, to nie mogę sobie wyobrazić miejsca, w któ- rym czułbym się bardziej obco niż tutaj. Kilka rzeźb w glinie, które zaginiony Stiller swego czasu pozostawił, owinięto w brązowe workowe płótno, żeby glina nie wyschła; ponieważ jednak płótno nie było od lat zwilżane, należy oczekiwać, że rzeźby wyschły całkowicie i nie rozlatują się tylko dzięki brunatnym płachtom. Oczywiście nie dotykam ich. Wystarczy na zakończenie wizji lokalnej zdjąć płachty, a wszystko rozsypie się w pył jak mumie. Mój przyjaciel, prokurator, również nie może oprzeć się temu wrażeniu, i jemu przypomina to mumie, które w muzeach etnograficznych nie bez powodu wystawiane są za szkłem. Przede wszystkim przygląda się wykonanej w gipsie głowie dyrektora, którego przed południem widział w naturze, ale wstrzymuje się od oceny. Są tu nawet odlewy z brązu, co moim zdaniem nie wychodzi modelom na korzyść, ponieważ brąz, metal bądź co bądź o pewnej trwałości, odbiera im szlachetny pozór szkicu, który znów ratuje może inne dzieła, nadając im wdzięk oczekiwania; to, co zostaje odlane w brązie, nie wystarcza, by stać się świadectwem dorosłego człowieka. Nic dziwnego, że Stiller (kiedyś musiał to przecież dostrzec) odszedł. Wystarczy rzucić okiem na tę zakurzoną pracownię: ile w tym trudu, ach, ile zajadłości, ile wytrwałości i potu, a jednak nie odczuwa się tu potrzeby zdjęcia czapki z szacunkiem. Trochę tu melancholii i nic więcej - jestem rad, że znowu odezwał się dzwonek. Prokurator traci cierpliwość: Niech Knobel zejdzie na dół, aby tych państwa, którzy według wszelkiego prawdopodobieństwa nie mogą otworzyć drzwi wejściowych, wpuścić i przyprowadzić na górę, ale duchem! Mój strażnik, słusznie dotknięty, bo przecież naciskał guzik z całych sił, idzie ku drzwiom i natyka się na starego domokrążcę, który prawdopodobnie obsłużył inne piętra i stanął wreszcie przed naszą pracownią z otwartą walizeczką w drżącej ręce. Oczywiście my nie liczymy się z tym, a domokrążca nie liczył się z nami. - Nie! - mówi Knobel z takim samym rozdrażnieniem, z jakim zwrócono się do niego - nic nie potrzeba! Oczywiście domokrążca nie domyśla się, że nie jesteśmy lokatorami poddasza, że od sześciu lat nie ma tu w ogóle żadnego życia, i słusznie upiera się przy tym, by mu przynajmniej pozwolono pokazać jego towar; są to same pożyteczne rzeczy, czego Knobel nie waży się zresztą kwestionować. Widząc trzech mężczyzn domokrążca poleca przede wszystkim żyletki, mydło do golenia, ałun i inne tego rodzaju przedmioty. Knobel chce odprawić go jak najszybciej, żeby pan prokurator znowu nie stracił cierpliwości, ale domokrążca nie może pojąć, jak możemy tu mieszkać bez szczoteczki do zębów, we trzech bez jednej choćby szczoteczki do zębów, bez lepu na muchy, papieru toaletowego i pasty do butów, bez wszystkiego, ale przede wszystkim bez żyletek. Knobel nie może się pozbyć staruszka. Domokrążca, jak gdyby zwątpiwszy w naszą męskość, chowa to wszystko, co oferował dotychczas, i próbuje namówić nas teraz na szczoteczki do szorowania garnków, przybory do szycia, elastyczne podwiązki, cudowny olejek z igliwia jodłowego, a wreszcie nawet na spinki do włosów, które się wciąż gubi i wciąż potrzeba nowych. Knobel mówi tylko: - Dość już tego, dość! - ale bez powodzenia. Wreszcie wtrąca się prokurator, z wyniosłą miną kupuje cokolwiek, na przykład żyletki, i zostajemy znowu sami, ale reszty osób wezwanych na wizję lokalną ciągle jeszcze nie ma i (choć zegar wybił za kwadrans trzecią) nikt nawet nie dzwoni do drzwi wejściowych. - O pół do czwartej mam posiedzenie - mówi Rolf i dodaje nieco bez związku: - To ładna pracownia, prawda? Kiwam energicznie głową. - I bardzo dobre światło. Potem Knobel, aby nie okazać się tak zbędnym jak przed chwilą w związku z domokrążcą, dodaje sobie znaczenia wykazując znajomość warunków miejscowych i oświadczając, wprawdzie nie mnie, lecz prokuratorowi: - Tędy można wyjść na dach. A ponieważ nie kwapimy się z wyjściem na dach, dodaje: - Tu jest jeszcze poczta, panie prokuratorze, z ostatniej soboty... - Poczta? - Druki - mówi Knobel i czyta: - Ubezpieczenie na dożycie i na wypadek śmierci. Ale pan doktor Bohnenblust ma już cały wykaz nie zapłaconych składek. A ten list do rąk własnych pana Stillera... Ponieważ ani mi w głowie czytać listy pisane do ich zaginionego Stillera, mój przyjaciel prokurator pozwala sobie rozciąć kopertę. Sądząc po jego minie jest to coś bez znaczenia. Tylko dla porządku nie wrzuca listu do kosza na papiery. - Jakiś anonimowy patriota wymyśla panu - mówi lakonicznie. - Biorą panu bardzo za złe, że nie chwyta się pan możliwości zostania Szwajcarem jak łaski, a więc bez zastrzeżeń. Później, ponieważ oczekiwani ciągle jeszcze nie dzwonią, wychodzimy jednak na dach, który również, w zestawieniu ze wspomnieniami pani prokuratorowej, pozostał, jak się zdaje, nie zmieniony. Odłamki cegieł, które kiedyś rozbiła burza gradowa, leżą dookoła i jak widać nikomu nie przeszkadzają. Chwasty na pokrytym żwirem dachu są wyższe niż kiedykolwiek; kilka żółtych jesiennych źdźbeł chwieje się na wietrze. Zdaje się, że również mój przyjaciel prokurator wyobrażał to sobie podobnie; ogląda zbutwiałe resztki fotela bez obicia, które jak dawniej leżą w kącie. Stoimy z Rolfem bez słowa, podczas gdy na dachu naprzeciwko trzepią właśnie materac. Uświadamiam sobie doskonale, że mój nowy przyjaciel Rolf musiał jednak zauważyć wszystkie te drobiazgi; natomiast piękny widok ponad szczytami dachów, kominami i murami, widok na wycinek jeziora, lśniący w zamglonym świetle jesiennym, kiedy stateczek wywołuje na jego tafli fale, widok niezwykle podnoszący na duchu, jak mi się zdaje, niewiele ma szans na pozyskanie jego uwagi. Pali dosyć łapczywie. I po cośmy przyszli tutaj, gdzie niejedno może go dotyczyć, same drobiazgi, w gruncie rzeczy niewinne, a mimo to dla niego jako dla męża Sybilli mające przykre znaczenie; czy będzie to ów materac, który trzepią przed naszymi oczyma, czy podwiązki elastyczne, oferowane mu przez domokrążcę, czy delikatny olejek jodłowy przeznaczony do kąpieli, czy spinki do włosów, które się zawsze gubi, zanim się ich zdąży użyć; po co, myślę sobie, oglądać miejsce z którym jego żona i on wewnętrznie od dawna się już uporali? Widzę to przecież po jego wargach; kosztuje go to więcej, niż chyba przypuszczał, i zupełnie niepotrzebnie. Nie wiem, co myśli w ciągu tych dwóch, trzech minut, kiedy dopala swego papierosa aż do samego ustnika; ale to z pewnością nie ma sensu, istnieją również próby o fałszywych z gruntu założeniach, jak ta; spróchniały szkielet fotela, w którym być może żona jego nigdy nie siedziała, ponieważ już przed siedmiu laty był bez obicia, nagle wystarcza, aby postawić pod znakiem zapytania lata ich wypróbowanej miłości i w ciągu minuty pozornie dowieść, jakoby przez sześć, siedem lat pozornie nie posunęli się ani o krok dalej, i wyzwolić dręczące precyzyjnie wizje tego, co było, wizje, które jednak w każdym wypadku, czy trafne, czy nie, mogą wzbudzić tylko uczucie niesmaku. A może mój przyjaciel spodziewał się, że i te tortury, jakie mu znów zadaje sam widok martwego pomieszczenia, zniesie bez udręki. To nonsens! Co te wszystkie graty, nawet gdyby nie były zbutwiałe, mają wspólnego z jego żywą Sybillą, z jego stosunkiem do niej. Istnieje wstręt, który nie może ustać, wstręt, stanowiący jakby przymusową karę za wizje, które nas po prostu nie obchodzą; tak przynajmniej sądzę. I po co mu to! Można przezwyciężyć zazdrość, przezwyciężyć ją od wewnątrz i wobec partnera, można ją przezwyciężyć jako całość, co mu się przecież udało; nonsensem jest jednak sądzić, że trzeba bez zmrużenia oka połknąć wszystkie skrupuły. Uśmiecha się z pewnym przymusem. Czyżby mój przyjaciel prokurator, który tylu ludziom towarzyszył na miejsce przestępstwa, nie wiedział, że martwe przedmioty mają w sobie często coś diabolicznego? Oczywiście nie wiem, co mu mam na tym dachu powiedzieć. Jest to zupełnie niepotrzebne upokorzenie i właściwie po raz pierwszy rozumiem fałszywe reakcje, które mogą powstać podczas sądowej wizji lokalnej, kiedy człowiek staje przed martwymi rupieciami, jak gdyby istniała prawda nie związana z czasem... Ponieważ milczy, pytam go trochę ni stąd, ni zowąd: - Ile lat ma teraz pańska żona? - Sybilla? - Hannes chyba już niedługo pójdzie do gimnazjum - gawędzę. - I urodzenie teraz tego maleństwa musi być dla pańskiej żony czymś cudownym, zwłaszcza że jest to dziewczynka. - Tak - powiada. - To cudowne. - I dla pana także... - Tak. Dla mnie także! Poczciwy Knobel, jako mały urzędnik jeszcze nie przyzwyczajony do takiej bezczynności podczas godzin służbowych, nie daje nam spokoju i przestrzega przed zardzewiałą barierką, której lepiej nie dotykać. Nie dotykamy jej więc. Na dachu gruchają gołębie. Widać również sinawy łańcuch wzgórz, na których byliśmy niedawno. - Wspaniale tam było - mówię - w tej wiejskiej gospodzie z ogródkiem. - Prawda? - Oczywiście nie mam na myśli anioła ze skrzydłami - mówię, przypomniawszy sobie pytanie, jakie mi zadał tam na górze - nie mam na myśli sztucznego anioła z rzeźby lub z teatru. Być może, że ludzie, którzy ten obraz anioła kiedyś wymyślili, doznali czegoś podobnego jak ja, czegoś równie niewypowiedzianego. Właściwie wiem tylko tyle, że czegoś doznałem... Ku mojej niechęci (odczuwam to jako kiepski kawał), na wieży pobliskiej katedry odzywają się dzwony, nie widzę stąd, czy z okazji ślubu, czy też może z okazji czyjegoś odejścia; w każdym razie huk jest potworny. Nad nami uniosła się chmara gołębi. Z bliska w ogóle nie słychać żadnego dźwięku, tylko metaliczne drżenie w powietrzu, dudnienie serc dzwonów, które jakby się uwzięły, by szarpać nasze bębenki. Opuszczamy dach. Kiedy, chcąc się schronić przed hukiem, wywołanym przez dzwony, wchodzimy do pracowni, stoją w niej Julika i mój obrońca, który właśnie pomaga jej zdjąć modny płaszcz paryski. Choć natychmiast pozamykano wszystkie okna, o rozmowie nawet myśleć nie można. Julika jest zachwycająca jak jeszcze nigdy. Witamy się natychmiast pocałunkiem. Również i to, że jej cudowne włosy są znowu nieco jaśniejsze, mniej bijące w oczy, jak przystoi na Zurych, nie uchodzi mojej uwagi i umacnia mnie w przekonaniu, że z Paryżem i monsieur Dmitriczem pożegnała się chyba ostatecznie. Zapewne nieco dziwne wrażenie wywołuje we mnie piesek, którego Julika, pewnie dlatego, że nie zamierza już wracać do Paryża, przyniosła z sobą; jest to znowu foks. Głaszczę go, ponieważ, jak już powiedziałem, nie można z powodu tego straszliwego dzwonienia rozmawiać. Wszyscy zapalają papierosy. Julika, grająca rolę pani domu, przynosi popielniczki, prosi gestem o zajęcie miejsc. Za dużo tu jednak kurzu. Ciekawość, co się tutaj rozegra po zamilknięciu dzwonów, wywołuje we mnie zarazem napięcie i wesołość; mam wrażenie, że komizm sytuacji, gdybyśmy go tylko z miejsca dostrzegli, rozwiązałby wszystko. Obrońca mój, jak zawsze grzebiący w skórzanej teczce, skupia oczywiście lwią część komizmu na sobie, właśnie dlatego, że go nigdy nie spostrzega. Dzwony biją w dalszym ciągu. Knobel stara się zachowywać tak, jak gdyby go nie było, Rolf powolnym ruchem zdejmuje z gwoździa swój płaszcz. Nie jego to wina, że państwo (zapewne z powodu foksika) przyszli tak późno. Wreszcie, kiedy zaczęliśmy się już przyzwyczajać do owej pantomimy, dzwony katedry umilkły. - No i co? - zapytuje Julika. Jak się zdaje, Julika oczekiwała, że się już przyznałem; kiedy prokurator, który zresztą niestety musi odejść, zaprzecza, Julika siada na zakurzonym tapczanie, jakby pod wrażeniem niemiłej depeszy. Mój obrońca nie wie, na kogo ma patrzeć, na prokuratora czy na mnie. Rozczarowana Julika zaczęła już zapewne płakać; jeszcześmy tego jednak nie zauważyli. Mój obrońca próbuje bez powodzenia zatrzymać prokuratora. W momencie, kiedy mój nowy przyjaciel podaje mi rękę, mam uczucie, że zostawia mnie na lodzie; wkrótce jednak pojmuję, że właśnie jako przyjaciel nie chciał pod żadnym warunkiem uczestniczyć w tej potwornej imprezie, której jednak nie mógł odmówić memu urzędowemu obrońcy. Zobaczywszy, że piękna Julika płacze, pytam: - Kochasz mnie? Obrońca chce coś powiedzieć. - Zwracam się do tej pani - przerywam i siadam obok Juliki na zakurzonym tapczanie. - Kochasz mnie, Juliko, czy mnie nie kochasz? Płacze coraz gwałtowniej. - Widzisz - mówię czule, najczulej, jak to jest możliwe w obecności obrońcy z urzędu i strażnika - teraz wszystko zależy tylko od ciebie. Tylko od ciebie, Juliko, jedynie i wyłącznie od ciebie! - Jak to? - pyta z płaczem. - Dlaczego ode mnie? Ciągle jeszcze próbuję wytłumaczyć Julice ciepło, spokojnie i z otuchą, dlaczego, jeżeli mnie naprawdę kocha, nie potrzebuje mego wyznania, iż jestem jej zaginionym mężem. Wydaje mi się to takie proste, takie jasne. Mimo to mówię dosyć długo, o wiele za długo, i jak zawsze, im dłużej, tym zawilej. Nigdy w życiu nie dorastałem do takiej sytuacji: kiedy czuję, że jestem sam na sam z moim prostym i trzeźwym rozsądkiem, tracę jasność, gubię się w pośpiesznych porównaniach, które mają drugiemu pomóc w zrozumieniu mnie, a w gruncie rzeczy rozsadzają to, co było rozsądkiem, i bronią straconej pozycji argumentami, nie mającymi najmniejszego sensu. Zauważyłem to zupełnie dokładnie. Kiedy jednak piękna Julika po prostu nic nie mówi, w ogóle nic, nawet żadnych nonsensów, które by przynajmniej przywróciły równowagę między jej i moją bezradnością, nie jestem w stanie przestać. Dlaczego mi nie pomaga? Trzymam jej rękę, mokrą od łez, jak gdybyśmy byli sami, jestem cały pochłonięty moim pytaniem, czy mnie kocha, i czekam... - Jak długo chce pan jeszcze dręczyć tę nieszczęsną kobietę? - mówi mój obrońca, zapewne powodowany życzliwością. - Przecież to, mój Boże, zupełnie jasne, że pani Julika kocha pana... On również mówi za dużo. - I w ogóle - kończy wreszcie - czy naprawdę nie ma pan dla tej kobiety żadnego uczucia, przecież to potworne, czego pan od tej słabej, delikatnej istoty wymaga, zamiast wyznać wreszcie wszystko! Przybywa specjalnie dla pana z Paryża, porzuca dla pana swoją szkołę tańca, a pan traktuje ją... Nasuwa się pytanie, czym taka istota jak pani Julika zasłużyła na to, żeby być pańską żoną! Obrzucam go spojrzeniem. - Tak jest! - potwierdza. Na to, zresztą nie zaraz, ale dopiero po pewnym ociąganiu się, po chwili oczekiwania, czy Julika nie przywoła go do porządku, podnoszę się, czuję nagle potworny ciężar w nogach, strzepuję kurz z płaszcza, by pozostawić nieco czasu na jakiś szczęśliwszy obrót rzeczy, idę wreszcie ku drzwiom, które jednak (nigdy tego wrażenia nie zapomnę) są zamknięte. Zamknięte. Nie jest to złudzenie ani drzwi się nie zacięły; są po prostu zamknięte. - Knobel - mówię i czuję swój własny wewnętrzny śmiech, którego nie cierpię - niech mi pan da klucz. Knobel milczy; uszy ma czerwone jak rak. - Czego ode mnie chcecie? - pytam. Tymczasem zdrajczyni Julika stanęła między mną i drzwiami, których klamkę trzymam w ręku. Nadarza się przynajmniej okazja zapytania jej w cztery oczy: Dlaczego mnie zdradzasz? Na jej niewinnej twarzy o niezwykle pięknych oczach, nad którymi unoszą się łuki wygolonych brwi dodające jej zawsze uroku dziecinnego zdziwienia, nie widać najlżejszego nawet znaku, że się domyśla, dlaczego tak postępuję, wobec czego milknę. Mówi mi w cztery oczy: Nie postępuj tak! Istotnie, jakże często myliłem się pod wpływem prymitywnego wzburzenia; możliwość, że krzywdzę wszystkich, zwłaszcza Julikę, która przecież przed chwilą była jeszcze moją jedyną i tak radosną nadzieją, istnieje przecież. Istotnie: dlaczego tak postępuję? Ramię w ramię z Julika, której może po prostu nie rozumiem, stoję więc przed obrońcą, który również uważa Julikę za kobietę cudowną, przed Knoblem, moim dzielnym strażnikiem, który ma klucze w kieszeni spodni, otoczony tymi mumiami w workowym płótnie, które Julika zaczyna mi prezentować jako dzieło mego życia. Przez chwilę, jakby pod wpływem bezwładu mojej świadomości, pozwalam, naprawdę pozwalam się prowadzić, niemal wzruszony, że ma to dla Juliki tak wielkie znaczenie, zdobywam się na mały żarcik, dotyczący gipsowej głowy dyrektora... Nie wiem, co mnie tak sparaliżowało, nie wiem również, jak długo to trwało; obudziwszy się nagle, przy czym, jak mi się wydaje, opuścił mnie choćby cień wspomnienia o zamkniętych drzwiach i o bezwstydnej uwadze mego obrońcy, obudziwszy się jakby z głupiego snu, który również został zapomniany, świadom tego, że był to tylko sen, stanąłem znowu wobec tego samego pytania, które już raz bezpośrednio przed owym snem o zamkniętych drzwiach zadałem: czy Julika kocha mnie, czy nie? Pojmuję, że tam zgubiliśmy nić, i przerywam jej wzruszające wyjaśnienia na temat mumii, okrytych płachtami, powtarzając to właśnie pytanie. W pewnym stopniu rozumiem, że Julice, istocie tak nieśmiałej i zamkniętej w sobie, z trudnością przychodzi odpowiadać na to w obecności urzędowego obrońcy i strażnika, czuję doskonale, że pytanie moje nie jest na miejscu. Może właśnie dlatego nie mogę znieść tego, że mój obrońca, chcąc przyjść z pomocą oniemiałej Julice, jak twierdzi, znowu chce coś powiedzieć. - Niech pana wszyscy diabli! - mówię mu prosto w twarz. - Co to pana w ogóle obchodzi! Wcale nie twierdzę, że nie mam z tą panią stosunku... Julika urażona: - Anatolu!? Wrzeszczę: - Co to znaczy Anatol? Co to znaczy Anatol? To nie powód, bym się dał zmusić do objęcia wszystkich tych gratów pani zaginionego męża. Proszę! - śmieję się kipiąc z wściekłości, która mnie w gruncie rzeczy nie opuściła; zrywam jedną z płacht i oto, jak było do przewidzenia: sam pył, którego nie potrafi utrzymać żaden obrońca, kruszyny suchej gliny, to samo po zdarciu następnej płachty, mumie, same mumie, potem szkielet z zardzewiałego żelaziwa i powykręcanego drutu, oto wszystko, co się ostało po ich zaginionym Stillerze, reszta to proch, jak mówią księża, kilka szarobrazowych bryłek na podłodze, a przede wszystkim obłok brunatnego pyłu, który się wzbija, kiedy tylko potrząsam płóciennymi płachtami. Niestety rozlega się dzwonek. Niestety, ponieważ mnie samego zaskoczyła ta sztuka, która się naszym oczom ukazała, i gdyby mi nie przeszkodzili, skończyłbym z nią w oka mgnieniu. Dzwonek zirytował mnie. - Kogo pan jeszcze tutaj zamówił - pytam mego obrońcę - ażeby mnie doprowadzić do ostatecznego obłędu? W tym momencie nabieram zupełnie konkretnego podejrzenia: widzę, jak Knobel na skinienie mego zakłopotanego obrońcy wyciąga wreszcie z kieszeni spodni klucz, żeby otworzyć drzwi i zejść na dół, i zapominam o moim bardzo słusznym podejrzeniu pod wpływem powodzi słów mego obrońcy, który znowu (ile to już było razy!) wzywa mnie i zaklina, żebym jednak poszedł po rozum do głowy i skorzystał z ostatniej sposobności do wyznania, w przeciwnym razie trzeba będzie czekać na wyrok sądowy, niemiły dla pani Juliki; tylko jedno rozsądne słowo, i wszystko przybierze dobry obrót, przecież widzę, że nie jest tak źle, bardzo piękna pracownia z dobrym światłem, przyjaciele planują ucztę na cześć mego powrotu, a więc głowa do góry, nie ociągać się z wyznaniem; Stiller to artysta, ceniony, ale nie wielki artysta, jakież to ma znaczenie, komisja do spraw sztuki gotowa jest pokryć koszty sądowe, wszyscy ludzie są dla mnie tacy mili, mój śmieszny upór szkodzi tylko mnie samemu, trzeba nieco rozsądku, Julika jest człowiekiem subtelnym i wartościowym, małżeństwo nie bywa nigdy dziecinną zabawką, ale Julika to pobłażliwość i dobroć w jednej osobie, a więc głowa do góry i zaczynać od początku, ucieczka nie bywa nigdy prawdziwym wyjściem, wolność jest tylko w związaniu, małżeństwo należy traktować jako zadanie moralne, nie jako przyjemność, trzeba odrobinę dojrzałości, odrobinę dobrej woli i jakoś to będzie, ciężkie lata Juliki w Paryżu i jej wielkoduszna rezygnacja ze szkoły baletowej, ofiary Juliki, same kobiece ofiary, z mojej strony wskazana jest wdzięczność, a więc jeszcze raz głowa do góry, być mężczyzną, podać sobie ręce, pogrążyć się w radości! Podczas tego przemówienia stoimy znowu blisko siebie, zapewne dlatego, że Julika obawia się, iż mógłbym wykorzystać fakt, że drzwi są nie zamknięte, a może tuli się do mnie z prawdziwej tkliwości; czuję ciepło jej ciała; a mój obrońca ciągnie dalej: a więc głowa do góry, nigdzie nie jest tak pięknie jak w ojczyźnie, oczywiście należy od czasu do czasu odbyć jakąś podróż, żeby móc lepiej ocenić kraj ojczysty, ale człowiekowi potrzebne są korzenie, nawet i artyście, korzenie, o to chodzi, korzenie i jeszcze raz korzenie, miliony ludzi nie mają ojczyzny, a więc powinienem być wdzięczny, nie należy na wszystko patrzeć ze złej strony, trzeba mieć trochę miłości dla ludzi, Szwajcarzy to także tylko ludzie, nikt nie potrafi zmienić własnej skóry, powinienem zdobyć się na postawę bardziej pozytywną, w ogóle na jakąś postawę, nie rozbijać wszystkiego jak dotąd, samokrytyka, proszę bardzo, ale po co zaraz wszystko niszczyć i rozbijać w proch i pył, temperament, proszę bardzo, ale w miarę, nie jest to takie straszne, jak przypuszczam, a Zurych to chyba najpiękniejsze miasto w świecie, tylko, jak już powiedziano, konieczna jest postawa bardziej pozytywna, za wiele dziś na świecie nihilizmu, trzeba świat poprawiać zaczynając od jednostek, całą duszą dążyć do dobrego, a jakoś to będzie, na przykład pani Julika dąży, pani Julika to w ogóle wzór, cześć dla pani Juliki, jest niezłomna w kobiecej wierności dla mnie, kobieta wyjątkowa, ale typowa kobieta, kobieta wspaniała, mężczyźni są często uparci i zapatrzeni w siebie, natomiast kobiety mają w sobie coś macierzyńskiego, to prawda, że są pod pewnymi względami niełatwe, ale tylko dlatego, że ich nie rozumiem, nie rozumiem bogactwa ducha, Julika posiada życie wewnętrzne, jak chyba żadna inna kobieta, powinienem mieć więcej serca, to, co odwiecznie kobiece, zawsze przyciąga, mamy dziś na tym świecie dosyć intelektualizmu, nie należy ciągle myśleć i wątpić, trzeba mieć nadzieję, głowa do góry, mieć nadzieję, bez nadziei bowiem nie ma małżeństwa, nie ma pokoju między jednostką a narodami, przecież widzimy to, bez nadziei nie ma prawdziwej sztuki, jaka była na przykład w średniowieczu, krótko mówiąc brak nadziei jest beznadziejny, a więc położyć rękę na sercu i nie robić głupstw, również i w Stillerze tkwi zdrowe ziarno, mój obrońca jest o istnieniu tego ziarna przekonany, wszystko inne jest bez znaczenia, na przykład nazwisko, ale porządek musi być, każdy musi się jakoś nazywać, mój obrońca jest wstrząśnięty swoim wejrzeniem w to małżeństwo dwojga tak wartościowych ludzi, mój obrońca sam jest żonaty, przeżył już wszystkie trudności, przezwyciężył wszystkie, ale ofiary są konieczne, ofiary i jeszcze raz ofiary, za to spokój duszy, dusza to ciągle rzecz najważniejsza, dosyć dziś na świecie materializmu, nieodzowna jest odrobina wiary w Boga, prawdziwe wartości niszczy pośpiech naszej współczesnej komunikacji, kino i sport, na przykład budowa stadionu, co nas umasawia, a przede wszystkim komunizm, ale mój obrońca jest dostatecznie wielkoduszny i daleki od tego, żeby wymawiać Stillerowi jego młodzieńcze wojowanie w Hiszpanii, rzućmy na to zasłonę, mój obrońca był również kiedyś w partii, która znikła z powierzchni, rzućmy na to zasłonę, błądzenie to rzecz ludzka, a Franco jest ważny dla Europy, przecież Stiller nie mógł wiedzieć, jak się to skończy, i nikt tego nie może wiedzieć, również i mój obrońca, tym ważniejsze są odwieczne prawa, ciągle jeszcze najlepsze jest dziesięcioro przykazań, nie czyń sobie wizerunku, jak to wciąż powtarza pani Julika, zupełnie słusznie, ale człowiek nie powinien również ulegać żądzom, a przede wszystkim nie powinien zabijać, w każdym razie nie w czasie pokoju, co innego, rozumie się, żołnierz, antymilitaryzm to moda przedwczorajsza, ale o tym nie ma teraz mowy, lecz, jak powiedziano: nie zabijaj, mój przyjacielu, nie zabijaj nawet w myślach, tego się nie robi, nie robi w tym kraju, rodzina to podstawa narodu, pani Julika nie jest za stara, żeby mieć dzieci, było to zawsze jej ukrytym marzeniem, tylko robotnicy rozmnażają się masowo, pod tym względem intelektualiści sprawiają zawód godny zastanowienia, nie chodzi o dochody, lecz o wolę wewnętrzną, również i przyzwoity artysta może w Szwajcarii zarobić tyle, żeby umiarkowane rozmnażanie się nie było wykluczone, przecież istnieją wspaniałe stypendia, słusznie biorące pod uwagę charakter odnośnego artysty, tak, Bóg świadkiem, słusznie, pijacy i podejrzani o lewicowość nie powinni mieć dzieci, wolność to cenne dobro, krótko mówiąc, Szwajcaria jest jeszcze ciągle krainą idealną, której nie można porównać z tak żałosną Francją, strajkującą bez przerwy, a więc jeszcze raz głowa do góry, ręka na sercu, spuśćmy na to zasłonę, jakoś to będzie, mój przyjacielu, jakoś to będzie, musi być, adwokat również musi ciągle rozpoczynać od początku, taki już los człowieka, wszystko da się jednak zrobić z odrobiną wiary w Boga, ale i tutaj nie należy posuwać się oczywiście aż do fanatyzmu, trzeba wszystko traktować ze zdrowym szwajcarskim rozsądkiem, strona społeczna, rozumie się samo przez się tak, i jeszcze jeden punkt: Stiller nie powinien zapominać o ojczymie przebywającym w domu starców, powinien pamiętać o pięknych słowach Goethego: coś odziedziczył po ojcach swoich, zatrzymaj, by posiadać, oczywiście w sensie duchowym, ludzkim, nieładnie to, kiedy ktoś zapomina o ojczymie w domu starców, tego się nie robi, trzeba mieć trochę pietyzmu, Stiller nie jest na świecie sam, jest, Bóg widzi, cząstką wspólnoty, powinien szukać oparcia we wspólnocie, poczucie obowiązku jest konieczne, ale wszystko to z odrobiną miłości, nie myśleć ciągle tylko o sobie, panie Stiller, brać przykład z pani Juliki, jeszcze raz chylę czoło przed tą subtelną i dzielną kobietą, która decyduje się na małżeństwo z człowiekiem tak trudnym, a więc jeszcze raz: podajcie sobie ręce, wypieranie się nie ma już celu, dowody są druzgocące, pozostaje tylko dobrowolne przyznanie się, panie Stiller, a więc odwagi i odrobinę rozsądku, trochę wiary w Boga i w panią Julikę, w małżeństwo, w Szwajcarię, w element dobra w sobie samym, trochę, odrobinę... Oto wywody mojego doktora Bohnenblusta. Wdzięczny jestem Julice za to, że w chwili kiedy wprowadzają do pracowni staruszka z przytułku, rumieni się przynajmniej jak małżonka, kiedy zamówieni dozorcy ze szpitala wariatów zjawiają się w domu z kaftanem bezpieczeństwa. W pierwszej chwili biorę go za domokrążcę, który tu był przed chwilą, i jestem zdumiony, że mój obrońca zrywa się, by przynieść krzesło, uprzejmy ze wstydu; nie wyobrażał sobie bowiem, że będzie to aż tak żenujące. Chciał tylko drogą konfrontacji, co się często stosuje wobec upartych więźniów, skłonić mnie do uległości; wszystkie poprzednie konfrontacje nie wywarły na mnie wrażenia. Cóż więc miał robić mój obrońca? Knobel sadowi staruszka na zakurzonym fotelu na biegunach, ten zaś nie posiada się po prostu z szacunku dla sądu i władz, dla pana doktora i tancerki z Paryża. Poznawszy go, zaczynam płakać i widzę, że mego płaczu w ogóle nie zauważa. Jest na pół zidiociały. Odwracam się, nie mogąc znieść tego widoku, który w gruncie rzeczy nie jest dla mnie niespodzianką; w czasie owego nocnego spotkania w Bowery wyobraziłem go sobie bardzo podobnie. Teraz słyszę tylko za plecami jego złośliwy, cienki, starczy głos. - No, proszę, i znowu jesteś tutaj, no proszę! Chichocze i obrońca mój jest zmuszony zwrócić mu uwagę, kto z obecnych ma być jego synem. Chichocze znowu: - Ładny syn, no, no, w ogóle o mnie nie dba. Obrońca mój zapytuje, czyby mnie poznał. - Tak, tak - chichocze - po prostu dał drapaka, ładny synek, a kiedy po latach wraca do kraju, nie przyjdzie mu do głowy zapytać, czy człowiek jeszcze żyje, ładny syn!... Oczywiście zrobiłem coś najgorszego. - Dość tej zabawy! - powiedziałem możliwie najzuchwalej. - Nie znam ciebie. - No, no - zarechotał. - No, no. - Dość tego! - zawołałem, czując, że śmieszność moja nie ma granic, a moment jest nie do zniesienia. W poczuciu własnej bezradności chwyciłem jakiś gipsowy przedmiot, z początku tylko w sensie pogróżki, ale ujrzałem spokojną twarz pięknej Juliki, uśmiechającą się z niezachwianą pewnością, że jej Stiller nigdy się nie odważy na to, żeby cisnąć czymś w nią, i rzeczywiście, nie odważyłem się. Cisnąłem gipsowy przedmiot gdziekolwiek, jak już mówiłem, świadom mojej śmieszności i wściekły z powodu tej śmieszności (wszyscy obecni zachowywali się z godnością), chwyciłem następny przedmiot, jakąś głowę, walnąłem nim o ziemię, po której potoczył się i nie rozpękł, poczułem bezwład, choć przecież grzmotnąłem tym przedmiotem z całych sił; nawiasem mówiąc nikt mnie nie powstrzymywał, również mój obrońca i Knobel przyglądali się tylko, zmieszani, ale najgłębiej przeświadczeni, że jestem zaginionym panem Stillerem i wskutek tego mam prawo wszystko porozbijać w tej pracowni w proch i pył; tyl- ko psina szczekała, a brak zrozumienia z jej strony paraliżował mnie do tego stopnia, że niektórych przedmiotów nie mogłem ściągnąć z cokołów; ograniczyłem się więc do mniejszych figur, rzucałem je o ścianę, niektóre roztrzaskiwały się, co mi dodawało otuchy, ale już zaczynała grozić kompromitacja, że nie wystarczy mi furii na porozbijanie wszystkiego, że starczy jej tylko na drobiazgi, podczas gdy większe rzeźby przetrwają moją furię, ponieważ nie zdołam ściągnąć ich z cokołów. Zdawało mi się, że nie zniosę tego urągowiska, na które tylko czekali, właściwie tylko strach przed tym zmusił mnie do tego, żeby szaleć dalej. Byle nie zatrzymać się teraz w połowie drogi! Strącałem poszczególne figury, ale bardzo szybko uświadomiłem sobie, że w ten sposób nigdy nie skończę. To była praca! Nikt nie powiedział ani słowa, tacy byli przekonani, że lada chwila dam za wygraną, tylko obcy piesek szczekał bez przerwy, mnie zaś do rozpaczy doprowadzała własna próżność, która nie pozwalała mi skończyć z tą bzdurą, z tym rozwalaniem gipsowych przedmiotów, których nikt nie opłakuje; zdawało się, że nie będzie temu końca, dopóki uzbrojony teraz w żelazne kleszcze nie rozbiję wszystkich gipsowych figur albo przynajmniej nie zniekształcę całkowicie wszystkiego. Pozostawały jednak przecież jeszcze przedmioty z brązu, niewiele, ale zawsze kilka; pierwszy z brzegu był tak ciężki, że nie było mowy o grzmotnięciu nim, ale musiałem się teraz po prostu zawziąć i uporać się również i z brązami, przede wszystkim z brązami; wytężywszy wszystkie siły uniosłem pierwszą figurę z brązu i spuściłem ją na ziemię, wybuchając samotnym śmiechem, jak mało robi sobie ten brąz z tego, że go się wali na ziemię raz, dwa, dziesięć razy; wreszcie wyrzuciłem go przez otwarte okno! Oczywiście teraz skoczyli na równe nogi, w strachu o bezpieczeństwo obcych ludzi na podwórzu; huk blachy na dachu był dla mnie rozkoszą, o tak, wróciła chęć niszczenia, wróciły również siły fizyczne, Knobel chwycił mnie za rękę, ale w strachu, że mu spuszczę jakiś brąz na nogi, trzymał się w pewnej odległości, dzięki czemu, wbrew wszelkim perswazjom, dotarłem z moim następnym brązowym przedmiotem do okna, znowu huk, dudnienie blachy, wrzaski na podwórzu, grad przekleństw sprawiający wrażenie strzałów; zlany potem, rozejrzałem się teraz dokoła, żeby zobaczyć, co jeszcze zostało do zniszczenia, zacząłem otwierać szafy, drobiazgi wylatywały przez otwarte okno, ktoś dzwonił jak szalony, choć teraz leciały tylko kartki szkicowników, szpachle, puszki i inne tego rodzaju przedmioty. Ludzi w pracowni w ogóle nie widziałem, czułem tylko ich obecność; dopóki mogłem znaleźć coś, maskę afrykańską, banderillas, topór celtycki, coś, czym mogłem ożywić blachę na dachu, było mi błogo, ach, to nie jest jeszcze odpowiednie określenie, nie czułem lęku, że postępuję niesłusznie, byłem wreszcie znowu sobą. Jednak moment, który, mimo zadowolenia z siebie na początku, wydawał mi się najżałośniejszy w moim życiu, moment, w którym na żadnym gzymsie czy sztaludze nie można już było znaleźć niczego, co by wywołało trzask, huk i brzęk blachy na dachu, moment, w którym nie mogłem sobie wyobrazić, co będzie dalej, ten moment zupełnie cichy i nieco pusty, jak każdy przemijający, i przez to właśnie żałosny, oczywiście nastąpił... Byłem cały spocony. Knobel wyszedł albo też zszedł na dół, by uspokoić ludzi z warsztatu ślusarskiego czy blacharskiego i poinformować ich, że grad brązu skończył się. Próbowałem się uśmiechnąć, a potem, kiedy nic z tego nie wychodziło, przynajmniej roześmiać się; widząc jednak, że jestem w tym śmiechu zupełnie osamotniony, nie miałem już siły, by go kontynuować. Teraz zobaczyłem znowu Julikę,’ piękną Julikę. Odezwała się pierwsza: - I co dalej? Julika siedzi, trzymając na kolanach swego małego foksa, który tak się na mnie złościł, ale teraz znalazł bezpieczne schronienie u Juliki. Mam wrażenie, że przez cały czas mego szaleństwa nawet się nie podniosła. Nie potrząsa głową, spogląda tylko na mnie jak na człowieka, który rozlał wino albo też nastąpił damie na długą wieczorową suknię; jest to czyn wybaczamy, ale przykry. Tak, wybaczamy. Sam sobie nie wierzę: twarz jej o niezwykle pięknych oczach jest niezmieniona do tego stopnia, że zadaję sobie pytanie, czego się właściwie spodziewałem. Poprawia tylko swoje rudawe włosy, zupełnie niepotrzebnie, bo przecież nie ruszała się z miejsca; to ja tylko zgrzałem się podczas mego miotania się, jestem zlany potem, koszulę mam mokrą, krawat przekrzywiony, i właśnie dlatego Julika raz jeszcze poprawia swoje rudawe włosy zupełnie zrozumiałym gestem zakłopotania. Czy czeka na to, żebym poprosił o przebaczenie? W oficynie słychać głośny hałas; zdaje się, że nikt nie został trafiony, wtedy byłoby cicho. Powstał jednak zrozumiały gniew i oburzenie. Julika wyjęła papierosa, podaję jej ogień. Tak, ona ma rację: i co dalej? W ciągu kilku sekund, podczas których jeszcze z zapalniczką w ręku przyglądam się mojej Julice, wydaje mi się, że wybuchnę gorącymi łzami, a potem padnę na kolana, zasłaniając twarz rękami, aż Julika oswobodzi to moje szlochające paskudne, śmieszne oblicze. Chciałbym tego, ale nic się nie dzieje, łzy płyną jak gdyby do wewnątrz, również i ja stoję nie zmieniając pozy jak ona. Jej pycha (jej pobłażliwość) jest taka uparta i niewzruszona; robi wrażenie zwyciężczyni, która nic nie może poradzić na to, że raz po raz zostaję przez nią pokonany, albo też matki, raczej nawet matki, która mimo wszystko kocha swego niepoprawnego chłopaka; uśmiecha się i przewaga jej wydaje mi się taka bezgraniczna, beztroska tak niepojęta, obojętność tak zabójcza, jej nie wrażliwość tak idiotyczna, że ciągle jeszcze gapię się na nią pełen niedowierzania, jak pierwszego dnia. Nigdy nie zapomnę jej urody, rudawych włosów, alabastrowej cery, dziewczęcych warg, może niebieskich, może zielonych, a może nawet bezbarwnych oczu, ach, jaka jest wielka i jak niezwykle piękna, i jaka czysta, szczera, a ten wytworny nos o nieco za dużych nozdrzach, te zachwycające uszy, smukła szyja, z której wydobywa się tak delikatny głos! Nigdy tego nie zapomnę! A gracja jej ręki, kiedy tak siedzi i pali - przez chwilę mam uczucie, że złapię teraz Julikę za gardło i uduszę ją. Ale, rzecz zrozumiała, i to się nie staje... Potem wraca Knobel i melduje memu obrońcy przybliżone rozmiary szkód. - Chwała Bogu - mówi mój obrońca - że chociaż nikt nie został ranny, przynajmniej tyle. Muszę wytłumaczyć memu ojczymowi, co się stało; hałas nie uszedł jego uwagi, chciałby znać jego przyczynę, bo przecież wezwano go tutaj osobiście, podkreśla wielokrotnie, osobiście. PS Widzę teraz w pełnym poczuciu mojej bezsilności, że byłby to moment odpowiedni do powiedzenia wszystkiego, do powiedzenia prawdy. Czym jest jednak to moje „wszystko”! Kiedy tylko próbuję je wytłumaczyć, nic z niego nie pozostaje. Czy w przeciwnym razie nie wytłumaczyłbym już od dawna tego wszystkiego, całego mego doświadczenia? Mogę powiedzieć, co następuje: Dwa lata temu próbowałem odebrać sobie życie. Decyzję powziąłem dawno. Jak zapewne większość samobójców, byłem przekonany, że kiedy się to uczyni, następuje po prostu koniec, światła gasną, przedstawienie skończone. Wobec tego więc bez wątpienia nie odczuwałem właściwie strachu. Samobójstwo nie udało się z przyczyn czysto technicznych. Niewielka broń palna, którą znalazłem w owej chacie, staromodny przedmiot, który zaczął funkcjonować dopiero po gruntownym oczyszczeniu, miała spust o wiele luźniejszy niż znana mi broń wojskowa, a może całkiem obluzowany. Prawdopodobnie strzał nastąpił przedwcześnie, tak że pocisk (w odpowiedniej szufladzie udało mi się znaleźć tylko jedną kulę nadającą się do tej starej broni) musnął tylko czaszkę nad prawym uchem i nie utkwił nigdzie. Później pokazano mi zdjęcie rentgenowskie. Pamiętam: głowę moją trzymały dwie ręce jakby w kleszczach, nade mną unosiła się twarz Florence, ona jedna słyszała strzał - po czym wszystko znikło i został tylko mały otwór w oddali (w dzieciństwie właziliśmy czasami do kanału - daleki krążek światła dziennego wydawał się za mały, żeby można się przez niego wydostać; tak właśnie było!). Stan mój był nie do zniesienia, ale nie odczuwałem bólu. Raczej nawet tęsknotę za bólem. Uczucie, że mnie ktoś woła, a ja nie mogę wydobyć głosu. Rozpaczliwe pragnienie snu, a równocześnie pewność, że nigdy nie będę mógł zasnąć. Później, gdy mnie przewieziono do City-Hospital, mówiłem podobno coś w tym rodzaju, błagając o sen. Myślę teraz, że potworna męka polegała na tym, iż nagle nic nie mogłem, ani ruszyć się w tył czy w przód, ani rzucić się z góry na dół, nie było już bowiem ani dołu, ani góry, a mimo to istniałem, bez ratunku, bez końca, bez śmierci. Podobnie jak czasami w snach człowiek wie dokładnie, że śni, wiedziałem, że to nie będzie śmierć, choćbym nawet teraz umarł. Banalnie mówiąc, była to wielka niespodzianka, jak gdyby człowiek skakał z muru, by sobie pogruchotać kości, ale nie dotarł do ziemi, nie mógł jej nigdy osiągnąć; pozostaje upadek, nic więcej, a równocześnie nie jest to upadek, stan całkowitego bezwładu przy zupełnej przytomności, tylko czas się ulotnił, jak już mówiłem, czas jako środowisko, w którym możemy działać; wszystko pozostaje, jak było, nic nie mija, wszystko pozostaje raz na zawsze. Jak mi później mówiono, dostawałem wtedy w krótkich odstępach czasu zastrzyki. Te właśnie łagodzące, wzmacniające, oszołamiające środki, niezbędne poważnie uszkodzonemu ciału, sprawiały zapewne, że za każdym razem zbliżałem się coraz bardziej do owego lęku, który później w stanach zamroczenia znajdował obrazowe i zrozumiałe dla pamięci echo. Tak sobie to przynajmniej wyobrażam; nigdy z nikim o tym nie rozmawiałem; czy o tym można mówić? Mogę tutaj tylko powiedzieć, że ów lęk właśnie określam mianem „mego anioła”. (Przerwano mi zawiadomieniem: dzisiejsza rozprawa końcowa i ogłoszenie wyroku, wyznaczone pierwotnie na godzinę szesnastą, przełożono na godzinę dziesiątą trzydzieści rano). Jak mówiłem, nigdy jeszcze z nikim na ten temat nie rozmawiałem, i słusznie; nie można czegoś niezrozumiałego uczynić zrozumiałym, żeby tego czegoś całkowicie nie zatracić; zauważam to nawet teraz, kiedy pisząc tę relację staram się odruchowo, by wszy- stkie sprawy jakoś się ze sobą wiązały, by wszystkiemu „nadać sens”. Przy czym nie mam nic do ofiarowania. Przejąłem tylko ten „sens”. I powinienem go zachować... Ze snów, które nawiedzały mnie wtedy jedne po drugich, pamiętam niewiele, ponieważ nie mogłem ich nikomu opowiedzieć. (Pewnego razu odwiedziła mnie Mulatka Florence w owym City- Hospital; rozumiałem ją bardzo dobrze, ale sam mogłem się zdobyć tylko na poszczególne słowa.) Oto jeden ze snów: w chwili kiedy duszę „Little Grey”, zdaję sobie sprawę, że to nie żadna kotka, tylko Julika, która się śmieje śmiechem dotychczas mi nie znanym. Julika w ogóle zupełnie inna, wesoła, duszę kotkę z całych sił; Julika szydzi ze mnie wobec publiczności, której nigdzie nie widzę, kotka nie broni się, a później znowu wskakuje na gzyms okienny, liże się; Julika nie była nigdy moją żoną, wszystko to jest tylko imaginacją z mojej strony... Inny sen: w moim łóżku leży matka, potworna, choć uśmiechnięta, woskowa lalka, włosy jak szczotka, jestem śmiertelnie przerażony, próbuję zapalić światło elektryczne, ale nic z tego, próbuję zawołać Julikę, nic z tego, wszystko się urwało, ciemności w całym mieszkaniu, a równocześnie widzę przecież dokładnie matkę z wosku, w ostatecznym przerażeniu padam z okrzykiem na kolana, aby się obudzić, nagle trzymam w ręku jajko wielkanocne wielkości głowy... Inne sny pamiętam jeszcze słabiej. Wszystkie dotyczyły tego samego, tak mi się przynajmniej zdawało, a w stanach zamroczenia ciągnęły się dalej, na przykład...’ (Przerwane przez doktora Bohnenblusta, mego obrońcę, który tej samej informacji udziela mi ustnie. Mam być w pogotowiu.) Właściwie mogę tylko tyle powiedzieć: doznałem wówczas przeczucia. Od opisania go tu nie wstrzymuje mnie wstyd, tylko po prostu nie mogę tego zrobić. Przed sobą samym nigdy się owego postępku nie wstydziłem. Odrzuciłem życie, które nigdy nim nie było. Chociaż sposób, w jaki to uczyniłem, był może śmieszny, pozostało mi jednak wspomnienie ogromnej swobody: wszystko zależało ode mnie. Wolno mi było decydować, czy chcę żyć raz jeszcze, ale teraz w ten sposób, żeby doszło do prawdziwej śmierci. Jak już mówiłem, wszystko zależało ode mnie. Nigdy nie byłem bliższy samej istoty łaski. A to, że będąc pewnym łaski zdecydowałem się na życie, poznałem po gwałtownym bólu, jaki mnie przeszył. Wiedziałem z całą pewnością, że teraz dopiero przyszedłem na świat, i ze zdecydowaniem, które nie potrzebuje się obawiać nawet śmieszności, byłem gotowy pozostać tym człowiekiem, który się dopiero co urodził, nie szukać innego życia poza tym, którego nie będę już mógł odrzucić. Jak mówiłem, było to dwa lata temu, miałem już wówczas lat trzydzieści osiem. W dniu, w którym nareszcie wolno mi było opuścić City-Hospital... (Znów mi przerwano!) Jak należało oczekiwać, wyrok sądowy brzmi następująco: Jestem (dla nich) identyczny z zaginionym przed sześciu laty dziewięcioma miesiącami i dwudziestu jeden dniami Anatolem Ludwikiem Stillerem, obywatelem Zurychu, rzeźbiarzem, zamieszkałym ostatnio w Zurychu na Steingartenstrasse numer 11, ożenionym z panią Juliką Stiller- Tschudy, zamieszkałą obecnie w Paryżu, i zostaję skazany na szereg grzywien z powodu spoliczkowania kantonalnego urzędnika celnego oraz niedopełnienia rozlicznych obowiązków obywatelskich wobec państwa, jak zaniedbanie obowiązku wymeldowania się (wskutek czego nagromadziło się sto siedem upomnień różnych urzędów); na zapłacenie zaległych podatków (państwowego i wojskowego) oraz ubezpieczeń na starość i ubezpieczeń rodzinnych. Wreszcie na zapłacenie odszkodowania za karabin będący własnością armii kantonalnej i jednej trzeciej kosztów sądowych, razem 9.361,05 franków, płatnych w przeciągu trzydziestu dni od uprawomocnienia się wyroku. Dalej po zakończeniu przewodu areszt śledczy pozostaje w mocy, dopóki w drugim przewodzie, jeżeli przeciwko pierwszemu nie zostanie wniesiona apelacja, nie wyjaśni się mój ewentualny udział w ówczesnej aferze Smirnowa. Rezygnuję z ostatniego słowa, rezygnuję z apelacji. Pani Julika Stiller-Tschudy, od daty dzisiejszej moja ustawowa małżonka, zajęta jest pocieszaniem urzędowego obrońcy, doktora Bohnenblusta; człowiek ten istotnie trudził się nieprawdopodobnie i właściwie zasłużył dzisiaj na moje serdeczne gratulacje; miałem też zamiar dać wyraz czemuś w rodzaju wdzięczności, ale później o tym zapomniałem. Dyrektor Schmitz, milioner, zjawił się również na rozprawie i w dniu dzisiejszym wniósł skargę o obrazę honoru. Jeśli chodzi o aferę Smirnowa, to wkrótce rozczaruję policję kantonalną, która ją teraz przejmuje; o ile poczciwy Theo Hofer, mój były kolega z Hiszpanii, Czech, który później pracował w nowojorskiej dzielnicy Bronx jako fryzjer i gościł mnie u siebie po moim przybyciu, jeszcze żyje, będzie można w ciągu kilku dni zdobyć dla mnie alibi dotyczące kwestionowanej daty 18 I 1946 roku. Słyszę właśnie kroki Juliki na korytarzu. Niechaj mój anioł stróż czuwa nade mną. PS Brat mój, Wilfried Stiller, zadeklarował gotowość pokrycia zasądzonej sumy 9.361,05 franków. Dziękuję mu za to! Część druga Posłowie prokuratora Żałowaliśmy, że Stiller po przedłożonych tutaj”Notatkach spisanych w więzieniu” - za zgodą zainteresowanych, którzy dziś jeszcze żyją, bez skrótów i oczywiście bez zmian - nie pisał dalej „Notatek na wolności”. Nasze nalegania w tym kierunku nic nie wskórały. Stiller nie odczuwał potrzeby tego. Wreszcie zrozumieliśmy, że nalegania te były błędem. Zamilknięcie jego, jeśli tak to nazwiemy, było rzeczywiście istotnym, może nawet decydującym krokiem w kierunku jego wewnętrznego oswobodzenia, które mogliśmy zaobserwować nie tylko u naszego przyjaciela, lecz jeszcze wyraźniej u jego najbliższych; nastąpiła bowiem ledwie widoczna, właściwie powolna, a jednak istotna zmiana naszego stosunku do Stillera. Teraz można było zawrzeć z nim przyjaźń; Stiller uwolnił się od maniackiej chęci przekonywania. Nie warto zajmować się tutaj raz jeszcze szczegółami tak zwanej afery Smirnowa. Alibi Stillera co do kwestionowanej daty nie ulegało wątpliwości; istotnie przybył do Nowego Jorku na długo przed 18 I 1946 roku i w pierwszych tygodniach, jak można ustalić, mieszkał u swego znajomego, pewnego Czecha. Inna sprawa, że Stiller mógł udowodnić to dopiero z chwilą, kiedy nareszcie zrezygnował z zaprzeczania swej tożsamości. Jego obojętność w stosunku do wspomnianego podejrzenia od początku była, jak się zdaje, szczera, szczersza aniżeli większość wypowiedzi złożonych w areszcie śledczym. Z drugiej strony, władze, nie znając tego człowieka osobiście, nie mogły zrozumieć, dlaczego Stiller tak uparcie usiłował negować swoją oczywistą tożsamość. Siłą rzeczy trzeba było wszystkie możliwe związki z nie wyjaśnionymi dotychczas przestępstwami przynajmniej zbadać, odpowiedzialne władze miały wręcz obowiązek to uczynić. Wśród tych nie wyjaśnionych przestępstw, które należało wziąć pod uwagę, były dwa morderstwa dokonane w Zurychu: Stiller nic o nich nie wiedział. We wszystkich wypadkach rezultat był absolutnie negatywny i uwolnienie Stillera nastąpiło jeszcze w tym samym miesiącu. Zamieszkał początkowo w małym pensjonacie nad Jeziorem Genewskim: towarzyszyła mu żona, która zdecydowała się powrócić do niego. Zapewne oboje nie potrafili sobie wyobrazić, jak im się to współżycie ułoży. Ja również czekałem na to z napięciem. W naszym małym, prymitywnym letnim domku, który daje się jednak ogrzać, Stiller nie chciał zamieszkać, „bo to diablo blisko Zurychu”. Na szczęście miasto rodzinne udzieliło mu zapomogi w wysokości dwóch tysięcy franków dla dodania otuchy, mimo gwałtownych sprzeciwów w łonie komisji; w owych czasach małżeństwo mogło się za tę sumę utrzymać przez dwa, a nawet trzy miesiące. Z tego i z nadziei na dalszy cud żyli więc oboje nad Jeziorem Genewskim. Nie mogliśmy jednak wyobrazić sobie Stillera w owym Territet. O ile pamiętaliśmy, składało się ono z samych hoteli, placów tenisowych, kolejek linowych oraz domków z wieżyczkami i karzełkami ogrodowymi, ale miłe wzajemne stosunki mogły mu umilić ten pobyt. Ich głuche milczenie również i w okresie świąt Bożego Narodzenia zaczęło nas niepokoić. Wreszcie w pierwszym liście, rozpoczynającym się od słów: „Drogi przyjacielu i prokuratorze”, Stiller prosił o pożyczenie imbryka elektrycznego; była zima i poza ciepłym śniadaniem przewidzianym w umowie jadali w swoim pokoju hotelowym tylko suchy prowiant. W owym krótkim liście Stiller dziękował „za wszystko” z alarmującą uniżonością. Lękaliśmy się wówczas o tych dwoje; miły może, ale bądź co bądź bezosobowy pokój hotelowy w martwej miejscowości kuracyjnej wydawał się nam jak najbardziej niefortunną scenerią dla powtórnego połączenia się tej pary. Wreszcie z początkiem lutego pojechaliśmy z żoną na weekend do Territet i zastaliśmy tych dwoje pięknie opalonych w naprawdę miłym, wąskim, ale za to zaopatrzonym w balkonik pokoju hotelowym; spiętrzone walizy czyniły pokój jeszcze węższym. Tym rozleglejsza wydawała się przez okno panorama Jeziora Genewskiego. Stiller był wesoły, nieco za wesoły, wziął swoją żonę pod ramię i zaprezentował: - Szwajcarska para emigrantów wewnętrznych. - Unikaliśmy jakichkolwiek pytań na temat ich przyszłości. W jadalni na dole wyszliśmy wszyscy poza ramy dosyć uciążliwej konwersacji: sala była prawie pusta, nastrój niemal familijny, a jednak Stiller i jego żona siedzieli zmieszani, jak gdyby nigdy jeszcze nie jedli na białym obrusie. Oprócz nas było w jadalni niewiele osób: jakiś sędziwy Anglik, częściowo sparaliżowany, wskutek czego pielęgniarka musiała mu krajać mięso, jakiś markiz francuski jedzący zupę z książką przed sobą, sami cudzoziemcy, i to samotni, z wyjątkiem niemieckiej pary zakochanych, których obrączki, jak od razu zauważyłem, nie były z tego samego złota - dwojga szczęśliwych ludzi, pełnych uderzającej nieśmiałości. Francuszczyzna młodego kelnera z niemieckiej Szwajcarii wywoływała rumieńce na ich policzkach. W każdym razie nie widzieliśmy powodu, dla którego Stiller i jego żona mieliby być tak zażenowani. Niestety, lało przez cały weekend. Spacer nie wchodził w rachubę, a Stillera i jego żonę onieśmielał zupełnie pusty hall. Wobec tego prawie przez cały czas siedzieliśmy między walizkami w ciasnym pokoju hotelowym. Nie przypominam sobie żadnych szczegółów naszej rozmowy; pozostał mi w pamięci tylko obraz ich dwojga. Żona Stillera, elegancka nawet w znoszonych sukniach, prawie przez cały czas chodziła tam i z powrotem, nie mówiła prawie nic, słuchała i bez przerwy paliła. Wyglądali w naszych oczach jak Rosjanie w Paryżu albo, takie było zdanie mojej żony, jak niemieccy Żydzi w Nowym Jorku; nic do nich nie pasowało. Pani Julika i moja żona widziały się po raz pierwszy i poza wymianą uprzejmości prawie ze sobą nie rozmawiały. Stiller próbował niejednokrotnie ratować sytuację humorem. W sumie było to przygnębiające; nieskończenie długie popołudnie z deszczem za oknami, herbatą i masą dymu, właściwie rozczarowanie - prawdopodobnie obustronne. Nietrudno było odgadnąć, że ich pieniądze są na wyczerpaniu. Znalezienie pracy, odpowiadającej choćby częściowo ich nie bardzo poszukiwanym umiejętnościom, wyglądało na rzecz niemożliwą. Powrót do paryskiej szkoły baletowej, która zresztą nie należała do pani Juliki, lecz do owego monsieur Dmitricza, również nie wchodził w rachubę. Stiller śmiał się z tego całkowitego braku widoków. Pani Julika, trzymając kształtne ręce w kieszeniach kostiumu i paląc bez przerwy, stała nad imbrykiem elektrycznym czekając, aż się woda zagotuje, Stiller zaś siedział na jakiejś walizie, objąwszy rękoma podciągnięte w górę kolano; miało się wrażenie, że tak właśnie, a w każdym razie bardzo podobnie, żyją ze sobą, kiedy są sami, po przyjacielsku, ale raczej niewiele rozmawiając; dwoje skutych ze sobą ludzi, rozsądnych na tyle, by się nawzajem znosić. Stiller prosił o książki. Przez długi czas nie słyszeliśmy o nich nic. I ja nie miałem co pisać, zwłaszcza po naszej wizycie. Wciąż o tym myślałem, ale nie wiedziałem, jak się do tego zabrać. Na dużą paczkę książek, wśród których był też tom Kierkegaarda, nie przyszła żadna odpowiedź. Przez wiele miesięcy wydawało się, że małżeństwo Stillerów nie istnieje.’ W każdym razie uważaliśmy ich dotychczasowy adres za nieaktualny. O ludziach, których życia nie potrafimy sobie wyobrazić, myślimy niewiele, nawet wtedy, kiedy przypuszczamy, że nas potrzebują. Zaniedbałem ich w owym czasie całkowicie; moja żona zaś miała inne, istotniejsze powody, dla których sądziła, że nie może napisać. Mniej więcej w pół roku później, z końcem lata, przyszedł list utrzymany w butnym tonie, w którym Stiller informował: Nagrodzeni przez Boga za długie miesiące aresztu śledczego, znaleźliśmy właśnie wymarzony dom, wynajęliśmy go i objęli w posiadanie; jest to une ferme vaudoise! Odetchnęliśmy. Wyglądało to najwyraźniej na szczęśliwy przypadek. Bajecznie niski czynsz nasuwał myśl o równie bajecznym zaniedbaniu, ale nasz przyjaciel wynosił swoją „ferme vaudoise” pod niebiosy. W każdym razie zdawało się, że jest bardzo szczęśliwy. Musieliśmy sobie wyobrazić wygodny dom, niegdyś zagrodę chłopską, a może domek winogrodnika, co do tego sam Stiller nie był całkiem pewny; dalej winnice na stokach, gdzieniegdzie jakaś dróżka, pochodząca z czasów budzących szacunek, przewiewna stodoła nadająca się w sam raz na obszerną pracownię, i aleja z wielkimi platanami, które całej posiadłości nadawały pański charakter. W jednym z listów nie były to platany, lecz wiązy. W dalszych listach stodoła gdzieś się w ogóle zagubiła. Za to wypłynęły inne cudowne szczegóły; nieoczekiwanie Stiller wspomniał o starej studni w podwórzu, załączając rysunek jej okuć, o ulach i o ogrodzie różanym. Wszystko to opisywał z sympatią i czułością jako nieco zapuszczone, pokryte rdzą, spróchniałe, obrośnięte ciemnym bluszczem. Nasza wyobraźnia musiała się czasem porządnie nabiedzić, zwłaszcza że okolice Glion są nam dość dobrze znane. Należało przypuszczać, że nasz szczęśliwy przyjaciel odrobinę przesadza. Szkice, robione jego ręką, ukazywały wielospadowy, stromy dach kryty dachówką, jakie się często spotyka w kantonie Vaud, dokoła dolinę pełną drzew owocowych, widoczne w głębi Alpy Sabaudzkie; alei z osiemdziesięcioma wiązami ani śladu. Moja żona pozwoliła sobie zapytać o nie. Osobny szkic, sam przez się tak czarujący, że powiesiliśmy go na ścianie w passe-partout, odtwarzał wnętrze z wielkim chłopskim kominkiem; klęczała przed nim pani Julika, rozpalając ogień; na marginesie szkicu widniało serdeczne zaproszenie na grzanki z serem. Kiedy przyjedziecie - zaczynał się teraz każdy list, a w postscriptum Stiller pisał: Jeszcze raz muszę zwrócić twoją uwagę, że nie dojedziesz tułaj wozem. Nikt nie wskaże ci drogi. Po prostu zostaw wóz w Monłreux. Przyjdę po Ciebie, inaczej nie znajdziesz nigdy mojej ferme vaudoise! Nadeszła zima i nie zobaczyliśmy się ze Stillerem. Nie miał pieniędzy na przyjazd do Zurychu i chybaby nie przyjechał, nawet gdyby się go zaprosiło. Również i wiosna minęła bez spotkania. Dzisiaj dziwi mnie to. Stiller pisywał do nas dosyć często; w listach jego nierzadko pojawiały się wzmianki o Julice. Wiedzieliśmy, że przez pewien czas pracowała jako siła pomocnicza w sklepie spożywczym. Natomiast o najważniejszym, o tym, jak się układa ich pożycie małżeńskie, nie wspominał ani słowem. Za to na dwóch czy trzech stronach opisywał zachody słońca. W gruncie rzeczy milczał; za każdym razem przyjmowałem jego list jako wyłowioną z morza butelkę z wieścią o miejscu pobytu; zdawało mi się, że nie mam prawa przełamywać tego milczenia jak podczas przesłuchań, otwartymi lub podchwytliwymi pytaniami albo prowokacyjną interpretacją jego słów. Stiller próbował pisywać dowcipnie. Me wierzysz zapewne, pisał kiedyś znowu, że znalazłem dom, o jakim marzyłem. Dlaczego nie przyjedziecie? Przyznaję, że widać stąd zamek Chillon i Dents du Midi, że przy wietrze zachodnim słychać kolej, głośniki zainstalowane na regatach międzynarodowych, gwar letnich zabaw naszych kuracjuszy, nie przeczę również, że widać stąd niektóre hotele Montreux, a właściwie wszystkie, ale my jesteśmy po prostu ponad tym, wierz mi, również wewnętrznie. Zresztą zobaczysz! W piwnicy, jeszcze Ci o tym nie pisałem, stoją puste beczki, możesz do nich krzyczeć tak głośno, że się sam przerazisz własnego głosu, a kiedy zachowujesz się zupełnie cicho, słyszysz między belkami my-’ szy, może nawet i szczury, co jest w każdym razie dowodem, że belki są prawdziwe, a o to chodzi; wszystko tu jest prawdziwe, nawet jaskółki pod moim dachem, który przez cały ostatni tydzień łatałem ku ustawicznemu przerażeniu Juliki, że spadnę. A przy tym jestem teraz wcieleniem ostrożności, lgnę do życia, jak nigdy, a wtedy człowiek ma ciągle uczucie, że mu śmierć następuje na pięty, jest to uczucie zupełnie naturalne, widzisz, to oznaka życia. Serio, nieczęsto to przeżywałem; prawie zawsze cieszę się na następny dzień i proszę tylko o to, żeby dzień jutrzejszy był taki sam jak ten, który właśnie minął, gdyż teraźniejszość wystarcza mi w stopniu niekiedy przerażającym. Urządzę sobie teraz warsztat, przecież nie mogę ciągle tylko czytać Twojego Kierkegaarda i innych równie ciężkich rzeczy, muszę podwiązywać winorośle, plewić chwasty, poza tym kupić papieru szmerglowego, sztucznego nawozu, proszku na ślimaki, muszę rąbać drzewo, jak widzisz, retour a la nature. Przy okazji powiedz swojej żonie, że to nie są platany, lecz wiązy, niestety chore, jak dzisiaj wszystkie niemal wiązy - nikt nie potrafi tego wytłumaczyć, wiązy po prostu nie znoszą naszej epoki; cierpimy głęboko nad tym, że trzeba je będzie wyciąć, jakkolwiek należą do naszego sąsiada. Czy zobaczysz je jeszcze? Już teraz oczekuję Cię w duchu, tam na dole, na peronie w Montreux. Potem poprowadzę Was starą dróżką, dosyć stromą, kamienistą, otoczoną murami winnic, rozpaloną w lecie jak piec, jesienią przewiewną, od kilkudziesięciu lat zarośniętą mchem, po której dziś chodzą tylko zbieracze chrustu oraz państwo Stiller (wymawiaj: Stilleeer). Ale po co mam Ci opisywać ten zakątek kraju? Przeczytaj sobie o nim z ukochanego przez Ciebie, a teraz i przeze mnie, Ramuza. Kiedy nareszcie przyjedziecie? Zróbcie to, proszę, zanim zawali się stary mur, zanim nogi moje porosną mchem, a bluszcz zasnuje nasze oczy. Podczas czytania takich listów wspominaliśmy nie bez uśmiechu dawne kpiny Stillera z życia na wsi jako z „miejsca kontemplacji”; wydawało się, że czuje się teraz w swojej „ferme vaudoise” lepiej niż kiedykolwiek. Szczególną ulgę sprawiła nam wiadomość, że pani Stiller udało się znaleźć sensowne zajęcie zajmujące jej tylko pół dnia; dawała lekcje rytmiki w szkole żeńskiej w Montreux. A Stiller sam sobie tymczasem znalazł pracę. Na urodziny mojej żony przyszła wielka paka z ceramiką, wazami, dzbankami i talerzami, każdy z tych przedmiotów miał jakieś praktyczne zastosowanie. Stiller nigdy o tym nie wspominał. Teraz pisał w liście dołączonym do przesyłki: Trzeba wam wiedzieć, gdybyście kiedyś przyjechali, że jestem teraz tutaj w Glion garncarzem z powołania. Zarabiam mnóstwo pieniędzy. A kiedy będę miał własny piec do wypalania, zacznę po prostu opływać w dostatki; jak już będę miał dosyć tego nabijania kabzy, przeniosę się wyżej, do Caux, to zresztą bardzo niedaleko stąd, dziesięć minut kolejką; ale z tym trzeba jeszcze trochę poczekać. Jeszcze sam nie wypalam moich skorup. Sprzedaję przede wszystkim Amerykanom o jakim takim smaku. Nad wejściem do mego ogrodu widnieje napis: „Swiss pottery”. Właśnie Amerykanie, którzy się trochę na garncarstwie znają, bywają często zdumieni, że w tym kraju znajdują niemal takie same ornamenty, jakie i ja oglądałem na własne oczy u Indian w Arizonie, na południe od Los Alamos, a zwłaszcza w muzeum indiańskim w Santa Fe. Upodobanie do sowizdrzalskich żartów nigdy Stillera nie opuszczało. Aby czuć się dobrze między ludźmi, potrzebował również nieco fikcji. Po krótkiej wizycie, jaką żona moja złożyła mu razem z dziećmi w owym Glion podczas swej podróży do południowej Francji, zapytałem ją o jego „ferme vaudoise”; roześmiała się tylko serdecznie. Muszę to sam zobaczyć! W rzeczywistości nie wyglądało to tak bajecznie, jak opisywał w swych listach. Pani Julika raz po raz musiała spędzać pewien czas „wyżej”. W takich okresach samotności Stiller często telefonował do nas w nocy. Rozmowy te bywały uciążliwe, ponieważ nierzadko mieliśmy gości. Stiller bywał przeważnie nieco podpity, mówił o Kierkegaardzie, twierdził, że koniecznie potrzebuje moich komentarzy. Telefonował z knajpy; jego telefon był z powodu nieopłacenia rachunku wyłączony. Nigdy nie byłem znawcą Kierkegaarda; ów tom posłałem mu w związku z rozmową o melancholii, jako o symptomie estetycznej postawy wobec życia. Kiedy zadzwonił w nocy, ani ja, ani on nie mieliśmy książki pod ręką. A przede wszystkim było widoczne, że Kierkegaarda prawie nie czytał, musiało mu więc chodzić o coś innego. Wisiał przy aparacie kwadrans, czasem pół godziny, zapewne tylko po to, by słyszeć czyjś głos. Dochodził mnie z oddali zgiełk knajpy, brzęk płukanych naczyń, dźwięki automatu do gry w piłkę nożną. Stillera ledwie można było zrozumieć. Musiał często myśleć o mnie jako o małostkowym ciułaczu i przeklinać mnie w głębi serca. Znając jego sytuację materialną nalegałem, by kończył kosztowną rozmowę. Zapewne nie umiałem w dostatecznej mierze postawić się w jego sytuacji. Jego dowcipy nie mogły ukryć przede mną stopnia jego samotności, tęsknoty za przyjacielem. Fakt, że sobie to wyraźnie uświadamiałem, czynił mnie ogromnie bezradnym. Przeważnie nie mogłem mu dać tego, czego ode mnie oczekiwał, ponieważ tego we mnie nie było; i dlatego wyrządzał mi często krzywdę swym nagłym pytaniem: - „Coś ty taki skąpy?” A później prosił: - „Mówże coś, wszystko jedno co, ale mów coś!” Stale kończył zwrotem: - „Gdybyś kiedy przyjechał do Glion, w co już nie wierzę!...” i milkł, nie odkładając słuchawki. Mówiłem wtedy wielokrotnie: - „Do widzenia”, słyszałem brzęk płukanych naczyń albo zamówienia wykrzykiwane po francusku przez kelnerkę. Stiller czekał bez pożegnania, aż ja odłożę słuchawkę. Baliśmy się tych jego nocnych telefonów. Często po prostu nie podnosiliśmy słuchawki, Stiller próbował nieraz do drugiej w nocy połączyć się ze mną. Nie widzieliśmy się przeszło półtora roku, aż pewnego słonecznego dnia październikowego wysiadłem wreszcie w Montreux. Na peronie nie od razu go poznałem; w moim dawnym ubraniu wyglądał bardzo po mieszczańsku, a przy tym, rzecz charakterystyczna, nie zrobił w moją stronę ani kroku. Przywitanie nasze nacechowane było pewnym zakłopotaniem. Biorąc pod uwagę jego kamienistą i stromą „vieux sentier”, zabrałem ze sobą tylko teczkę; Stiller chciał ją nieść, ale nie zgodziłem się. Zdumiało mnie, jak mało się zewnętrznie zmienił, rzadkie włosy odrobinę mu posiwiały i stały jeszcze nieco rzadsze, łysina powiększyła się. Moje stare ubranie było na niego za małe, co widać było przede wszystkim po rękawach, i nadawało mu młodzieńczy wygląd. Z miejsca zapytał o moją żonę, po chwili bardzo serdecznie, również o dzieci; przecież je kiedyś widział. Po kilku krokach rozmowa nie sprawiała nam już żadnego trudu. To, że zjawiłem się dopiero po upływie półtora roku, było naprawdę tylko częściowo związane z przyczynami natury zawodowej; czułem to teraz. Wyraźnie lękałem się tego spotkania; nasza przyjaźń zrodziła się w okresie aresztu śledczego, mogło się zdarzyć, że teraz wbrew naszym życzeniom przebrzmiała, stała się raczej wspomnieniem niż rzeczywistością. Stiller kupił w Montreux wino marki St. Saphorin, „żeby być wiernym okolicy”. Wpakował dwie flaszki do kieszeni marynarki, trzecią trzymał za szyjkę jak granat ręczny; ruszyliśmy wreszcie. Istotnie „vieux sentier”, stara ścieżka do Glion, istniała ku memu zdumieniu. Kamienista i stroma, zgodnie z opisem prowadziła w górę między murami winnic. W miarę wspinania się zaczęliśmy coraz dotkliwiej odczuwać nasz dojrzały wiek, zatrzymywaliśmy się dla złapania tchu, przed nami widniał zamek Chillon, pod nami rozciągało się miasteczko Territet ze swoimi hotelami, placami tenisowymi, kolejkami linowymi i domkami letnimi, w oddali widniało wielkie, sine Jezioro Genewskie. Człowiek czuł się tutaj prawie jak nad Morzem Śródziemnym. Pomijając kiczowate letnie domki, okolica ta odznacza się orzeźwiającym i dla naszego kraju niezwykłym rozmachem. Zagadką było dla mnie tylko, gdzie na tym zabudowanym stoku może się mieścić owa „ferme vaudoise”. Już wkrótce powinniśmy się byli znaleźć w Glion. Rozmawialiśmy o uprawie wina, o pojęciu kultury, o swobodzie jako jej podstawowym warunku, o szlachectwie rozkoszy, o zasadniczej różnicy między kartoflem i winnym gronem, o wesołości i pogodzie panującej wszędzie, gdzie uprawiane jest wino, o związku między luksusem i godnością człowieka i tak dalej. Uwagi mojej nie uszedł szyldzik na żelaznych sztachetach: „Swiss portery”. Stiller, nie przerywając rozmowy, pchnął nogą zardzewiałą furtkę i poprowadził mnie przez porosłą mchem dróżkę, mijając rozliczne figurki ogrodowych karzełków, do domu swoich marzeń. Stan zniszczenia, w jakim się tu wszystko znajdowało, usprawiedliwiał na pierwszy rzut oka niski czynsz. Pełne ozdóbek wazy z lanego żelaza, częściowo uszkodzone, Afrodyta, a może Artemida z piaskowca, z obtłuczoną ręką, mała dżungla, która miała być ogrodem różanym, wszędzie schodki, krzywe, zaopatrzone z prawej i z lewej strony w balustrady, miejscami wykruszone, wskazujące na to, że wszystko to wykonane zostało z cementu, basen pokryty algami, stara psia buda, tarasy zarośnięte chwastami, tak mniej więcej wyglądał ogród zaludniony przez pokaźną liczbę wesołych karzełków z barwnej ceramiki, wśród których jedne były całe, inne poszczerbione. Uważałem to wciąż za przejście do jego posiadłości. Stiller gadał bez przerwy, nie zwracając uwagi na groteskowe otoczenie, które przecież dobrze znał. Sam domek był na szczęście opleciony bluszczem, widać tylko było kiczowatą górną część: murowaną wieżyczkę z uroczymi strzelnicami, pełną ozdobnych zakrętasów drewnianą fasadę, jakby wyciętą ręczną piłką, tu i ówdzie fragmenty z tufu wulkanicznego; wszystko to niewielkie, raczej nawet przypominające zabawkę, nakrywał przedziwnie wystający dach. Nie wierzyłem własnym oczom. Było to skrzyżowanie domku szwajcarskiego z zamkiem szkockim. Stiller wyciągnął z marynarki obie butelki, wygrzebał z kieszeni spodni klucz i oznajmił mi, że za jakąś godzinę wróci ze swojej szkoły pani Julika. Byliśmy więc na miejscu. Jak w wielu domkach w tym stylu, była i tutaj tablica z fałszywego marmuru, na której widniał napis: MON REPOS; pozłacane litery były częściowo sczerniałe. Wnętrze nie przyniosło już żadnych niespodzianek. Drewniany niedźwiedź nie ukrywał gotowości przyjęcia naszych parasoli, wisiało nad nim lustro, pokryte plamami. Było słoneczne popołudnie, na szarą sztukaterię i widoczne spod odlatującego tynku trzcinowe maty padało światło odbite od Jeziora Genewskiego. Przez oszkloną werandę wdzierał się zielony blask, przypominający oświetlenie akwarium. Kolej słyszało się chyba równie wyraźnie jak w domu dróżnika, całkiem blisko syczał naoliwiony drut kolejki linowej. Stiller był zajęty, więc mogłem, a nawet musiałem rozglądać się dla zabicia czasu; ustawiał butelki białego wina pod strumieniem zimnej wody. Potem usiedliśmy pod gołym niebem, na omszałej balustradzie, otoczeni wiecznie radosnymi karzełkami; musiałem wreszcie wydusić z siebie zapytanie: - A więc to jest ta twoja „ferme vaudoise”? Stiller, przechodząc do porządku nad różnicą między jego opisem i rzeczywistością, odpowiedział tylko: - Ogromna szkoda, że nie zdążyłeś zobaczyć moich osiemdziesięciu wiązów; wycięli je, podobno dlatego, że były chore. Na tym żarcie poprzestał. Zapytałem: - Jak ci się powodzi? - nie mogąc się oprzeć wrażeniu, że Stiller postanowił sobie nie narzekać. - A jakże się czuje twoja żona? - odpowiedział pytaniem. Również w ciągu dalszej rozmowy unikał nazywania jej po imieniu; nie wiem, dlaczego. Poza tym nie pytał o nikogo i rozmowa nasza była właściwie bardzo uciążliwa. - Dlaczego nie schowasz karzełków do szopy? - zapytałem, żeby coś powiedzieć. Odparł, wzruszywszy ramionami: - Nie mam czasu, a zresztą nie przeszkadzają mi! - Mimo wszystko miałem wrażenie, że wizyta moja sprawiła mu przyjemność. - Kiedy przyjdzie Julika, napijemy się wina! Na razie paliliśmy... Pamiętam dokładnie ów nic nie znaczący kwadrans. Co czyni człowiek z czasem swego życia? Pytanie to tkwiło we mnie niemal podświadomie, drażniło mnie tylko. Jak Stiller może stawiać czoło temu pytaniu, nie mając oparcia w wartościach społecznych czy zawodowych, niejako bezbronny? Siedział na kruszącej się balustradzie oplótłszy rękami podciągnięte kolano; patrząc na niego nie mogłem sobie wyobrazić, w jaki sposób znosi swe istnienie, tak, jak w ogóle człowiek, świadomy dzięki swoim doświadczeniom, a więc wolny od wszelkiego rodzaju błahych oczekiwań, wytrzymuje swe istnienie!... Jego garncarnia znajdowała się w suterenie wychodzącej na pochyłość stoku, miała dobre oświetlenie; mieściła się tu kiedyś pralnia z suszarnią i składem na meble ogrodowe; swego czasu otynkowana na biało, teraz miała ściany wytapetowane szarą pleśnią, chociaż od południa do wieczora zaglądało tutaj słońce. Doznałem uczucia ulgi: na tym tle raczej mogłem sobie wyobrazić dni naszego przyjaciela. - Trzeba coś robić! - powiedział, gdy oglądałem jeden z jego gotowych produktów, owych „Swiss pottery”, które dawały mu skromny dochód. - Te płaskie wazy - dodał - jeszcze najbardziej podobają się Julice. A innym razem: - Jak ci zapewne wiadomo, wszystkiego trzeba się nauczyć, prawdziwym artystą w dziedzinie ceramiki to ja już nie będę! Ze szczególną radością zademonstrował mi skonstruowany przez siebie krążek garncarski. Jako laik patrzyłem na niego jak na mistrza w swoim fachu, kiedy mówił o garncarstwie różnych ludów i epok, o tajemnicach pewnych glazur. Na czym polegała jego przemiana? Wydawało mi się, że duch jego bardziej niż dotąd był zwrócony ku samym przedmiotom. Dawniej Stiller mówił przecież tylko o sobie, opowiadając ogólnie o małżeństwie, o Murzynach, o wulkanach i Bóg wie o czym; teraz rozmawiał o „swoich” garnkach, o „swoim” krążku garncarskim, o „swojej” glazurze, nawet o „swoim” rzemiośle, nie mówiąc ani słowa o sobie. - Pan prokurator! - przywitała mnie Julika. Stiller pocałował ją w policzek; ręce miał trochę brudne od krążka. Pani Julika wydała mi się wyraźnie postarzała, ale równie piękna jak dawniej; jej dziewczęce włosy stały się jeszcze niezwyklejsze, lśniły bez szczególnych zabiegów z jej strony. - Znowu znalazł okazję, żeby się napić wina - powiedziała, kiedy Stiller poszedł do swoich butelek, ustawiwszy nam przedtem w ogrodzie dwa chwiejne leżaki. - Pięknie tu, prawda? - powiedziała. Mimo coraz żywszej sympatii, jaką odczuwałem dla tej niezwykłej kobiety, naprawdę nigdy nie wiedziałem, o czym z nią mówić. Jej chłodu, który był zawsze tylko maską nieśmiałości, nie należało brać do siebie. Prawdopodobnie nie miała pojęcia, jak mało się udzielała, i nie mogła zrozumieć, dlaczego ktoś nie wyczuwa jej sympatii, jej radości z zobaczenia się lub z drobnego podarunku. Spoglądając na malowaną chusteczkę powiedziała tylko: - Widzi pan, tutaj nigdzie nie można znaleźć czegoś w tym rodzaju. Sądzę, że odczuwała głęboki lęk przed posługiwaniem się słowami, z drugiej strony sposób, w jaki chusteczkę, choć jej się zapewne podobała, po chwili odłożyła na bok, wprawił i mnie w niemałe zakłopotanie, jak gdybym oczekiwał uroczystego przemówienia dziękczynnego. Zapytałem więc o jej pracę w szkole w Montreux, ale niewiele się dowiedziałem i musiałem się zastanowić, co by ją mogło jeszcze zainteresować. Jej głowa o miedzianych włosach była nieco opuszczona, nic dziwnego, zapewne zmęczyła ją całodzienna praca. - Nasz Stiller został istnym garncarzem! - powiedziałem, na co skinęła głową. Przedtem, w suterenie, uderzyły mnie słowa Stillera: „Te płaskie wazy jeszcze najbardziej podobają się Julice”. Wskazywało to na skąpe uznanie ze strony jego żony, na niewielkie zainteresowanie, nawet na sceptyczny stosunek do jego prób; zdawało się, że poczciwy Stiller odczuwa brak choćby odrobiny otuchy, krytyki w granicach entuzjazmu; tam na dole, w suterenie, można było przypuszczać, że pani Julika uważa całe jego garncarstwo za zachciankę. Teraz powiedziała do mnie: - Czy nie uważa pan, że to wprost nie do wiary, czego on w ciągu dwóch lat dokonał? Byłem tego samego zdania. - Powinna mu pani powiedzieć - odparłem - ucieszyłby się. - Czy mu tego nie mówię? - Przecież pani wie - rzekłem wymijająco - jacy my, mężczyźni, jesteśmy. Chcemy zrobić wrażenie na człowieku, którego kochamy, a kiedy się to nie udaje, wychodzimy na forum publiczne. Brałem to od strony żartobliwej. - Nie wiem - rzekła pani Julika - pocierając oczy obiema rękami - czego on ode mnie zawsze oczekuje. Czy nie mówiłam mu tego? Cóż, kiedy on mnie nie słucha. Nie miałem zamiaru odgrywać roli opiekuna, więc przerwałem rozmowę. - Wciąż jeszcze mówicie sobie pan i pani - zawołał Stiller zwiększając jeszcze nasze zakłopotanie. - A więc, na zdrowie! - krzyknął i trąciliśmy się małymi, chłodnymi kieliszkami. - Nie pijesz? - zapytał, kiedy pani Julika nie sięgnęła po napełniony kieliszek nie mając ochoty pić, i powtórzył: - A więc, na zdrowie! Przez chwilę zastanawiałem się zupełnie poważnie, czy pani Julika nie oczekuje dziecka; jej odmowa napicia się wina była tak niema i zdecydowana, jak gdyby jej tego nie było wolno; żałowałem, że przynajmniej nie umoczyła ust. W jakiś sposób wyłączyła się już z góry. Zawsze jestem zdania, że nie ma nic bardziej drażliwego niż przebywanie we troje! W rezultacie starałem się usilnie nie sprzymierzać tak po prostu ze Stillerem. Łatwa z nim sprawa, ma kobiecy talent dostosowywania się, pani Julika zaś w ogóle nie broni się przeciw temu, żeby być wyłączoną. Siedziała bez słowa, odrzuciwszy w tył bujne włosy; twarz jej, oglądana przeze mnie z boku, przykuwała mnie i w równej mierze niepokoiła, wydawało mi się, że jest w niej wyraz stałego niemego przerażenia. Stiller nic sobie z tego nie robił, był zadowolony ze swojej dowcipnej paplaniny, zwracał się raz po raz również do pani Juliki i wtedy w słowach jego brzmiała nuta czułej prośby, wyrozumiałości a równocześnie przymusu. Często myślałem: „Zbytnio sobie wszystko ułatwia, płaci wdziękiem, którego ma dużo, to go nic nie kosztuje”. Zdawało mi się, że Stiller chce ustawicznie coś naprawić i wtedy staje się po prostu bojaźliwie uprzejmy. - Dajże spokój - prosiła pani Julika - nie potrzebuję poduszki, naprawdę nie potrzebuję! Sądząc po krótkim spojrzeniu, którym obrzucił Julikę, Stiller uważał się za odtrąconego; odtrąconego niesłusznie. Gdybym był sędzią, przyznałbym chyba rację pani Julice - to natarczywe proponowanie jej poduszki było zbyteczne. Zmieniając temat zapytałem: - Gdzie chcesz urządzić swoją przyszłą wypalarnię? - ale Stiller tego nie słyszał. - Dlaczego nie chcesz tej poduszki? - dręczył biedną Julikę, która wreszcie wzięła poduszkę dla świętego spokoju, bez słowa podziękowania, i nie wsunęła jej pod głowę, lecz pod kolana, gdzie mniej jej zawadzała. „Dwoje ludzi dobrej woli!” pomyślałem i pochwaliłem orzeźwiające wino. Właściwie bez związku napomknąłem o pewnej historyjce, którą niedawno usłyszałem. - Przecież odkryłeś kiedyś Meksyk - powiedziałem - więc cię to zainteresuje! Pewien facet hodował świnie, nie wiem już gdzie, ale to mu się nie opłacało, nie wiem dlaczego. Męczył się i harował, ale nie mógł nic poradzić, a przy tym wpakował w ten interes wszystkie pieniądze i pół życia, całą swoją ambicję. Krótko mówiąc, interes się nie opłacał, a do tego przyszła katastrofalna susza. Bywa tak, prawda? Jakaś rzeka wyschła, nie pamiętam jej nazwy, a wtedy podobno krokodyle wyruszają na przełaj przez pola na wędrówkę do najbliższej wody. Pewnego dnia zjawiło się takie stado krokodyli, ciągnące prosto na ową hodowlę świń. Co robić? Nieszczęśnik mógł na przykład wdrapać się na dach i powystrzelać krokodyle. Ale nie zrobił tego! Pozwolił, żeby zżarły wszystkie świnie, które i tak nie chciały mu przynosić zysków, wzmocnił natomiast płot dokoła całego terenu i nagle stał się właścicielem fermy krokodylej, dostawcą surowca na damskie torebki i człowiekiem, któremu dopisało szczęście. - Stiller roześmiał się głośno. - Podobno to prawda! - dodałem. - Historia nie z tej ziemi, co? - zwrócił się Stiller do pani Juliki. Śmiech jej ograniczył się do czysto mimicznego wyrazu, właściwie, tak mi się we wspomnieniu wydaje, nigdy nie dostrzegłem u niej innego śmiechu. Zawsze odbijał się on tylko na twarzy; miało się wrażenie, że Julika nie posiada śmiechu wewnętrznego, że go zagubiła. Każda próba rozweselenia Juliki była z góry skazana na niepowodzenie, podejmujący ją człowiek wydawał się sobie głupcem. Irytowałem się teraz na siebie samego. Po co ta gadanina! Było późne jesienne popołudnie, słońce świeciło łagodnie, pora podobna do tej, jaką mi w pewnym liście opisał Stiller: A potem, Mój Drogi, kiedy siedzimy pod gołym niebem i jesienne słońce wystarcza, żeby człowieka uczynić szczęśliwym, kiedy znowu dojrzewają winne grona, kiedy nad jeziorem wiszą metaliczne opary, ale szczyty ze swoimi złocistymi lasami pod śródziemnomorskim niebem są jasne i barwne, a nad całym jeziorem lśni pas żywego srebra, później lśniącego mosiądzu, później miedzi... Żywego srebra już nie było, jezioro przechodziło stadium mosiężne. Od czasu do czasu musiałem się oglądać: wiecznie wesołe karzełki, domek z wieżyczkami, chwasty, szara Afrodyta, sucha, zarośnięta mchem studnia o zardzewiałych rurach, pełna brunatnego listowia, oszklona weranda w stylu początku stulecia, bluszcz, czerwona jak krew kolejka linowa w blaskach zachodzącego słońca, wszystko to było trochę nieprawdopodobne. Oni sami, Stiller i jego żona, wyglądali w tym otoczeniu jak w cudzym ubraniu, pełni niewypowiedzianej świadomości, że ostatecznie wszystkie ubrania są cudze i tymczasowe. Podziwiałem ich. Jeżeli coś należało do nich naprawdę, to właśnie słońce odbijające się w tafli Jeziora Genewskiego, garncarnia w suterenie na dole, różne kłopoty, jak to u ludzi bywa, no i chyba także ich bezradny gość. Kiedy się zostawiało panią Julikę w spokoju, wszystko szło jak po maśle. Stiller chciał jednak wiedzieć, czy wierzę w wychowawczą rolę rytmiki. Pani Julika przemawiała za tym bez głębszego przekonania, Stiller uważał, że powinna wrócić do pracy czysto artystycznej, stworzyć w Lozannie własną szkołę tańca. Nie doszło już do omawiania trudności praktycznych; pani Julika przejawiała wręcz gwałtowność, Stiller był smutny, że nie chce przyjąć od niego poduszki ani jego spóźnionej wiary w jej sztukę. Podniósł się nadąsany, żeby przynieść drugą butelkę. - Rolfie - powiedziała, kiedyśmy się znaleźli w cztery oczy - musi mu pan to wyperswadować! To przecież niemożliwe. Proszę, musi mu pan to wyperswadować! Doprowadza mnie tym pomysłem do szaleństwa. Moja próba idąca w kierunku rozważania praktycznych możliwości, zastanowienia się, czego Stiller spodziewa się po tym dla pani Juliki, wysondowania, jakiej przyszłości życzyłaby sobie ona sama, nie znalazła najmniejszego echa; ponieważ i ze mną Julika nie mogła się dogadać, położyła się znowu, potrząsając głową. - Czego on ciągle chce ode mnie - powiedziała wreszcie głosem bardzo zmęczonym, kiedy zamilkłem. Jej wilgotne oczy lśniły, kształtnymi, białymi rękami chwyciła się obu poręczy fotela, jak się to robi u dentysty, żeby nie drżeć. Przyznam się, że całe jej zachowanie wydawało mi się egzaltowane, czułem, że mnie zmuszają do zajęcia stanowiska w sprawie już od dawna spornej, na co, nie znając jej, nie miałem wcale ochoty. - Stiller zrobił ze mnie durnia - powiedziałem - z tą swoją „ferme vaudoise”. - Julika nie dała się w to jednak wciągnąć. - Cudowna jest jednak ta okolica nad Jeziorem Genewskim - plotłem dalej. Nie słuchała mojej paplaniny ani nie dostrzegła moich wysiłków w kierunku pchnięcia rozmowy na właściwe tory. - Niech mu pan to wyperswaduje! - poprosiła raz jeszcze z przejęciem, jak przedtem. - Jak pan to sobie wyobraża? - broniła się gwałtownie również i przede mną, po czym złagodziła to uprzejmie: - Niech mi pan wierzy, tego nie da się zrobić! Nie! - Po chwili dodała: - On tego nie może wiedzieć. - Czego nie może wiedzieć? - zapytałem - co pani ma na myśli? - Niech pan nie pyta - poprosiła, podniosła się, usiadła, sięgnęła po następnego papierosa; wyciągnąłem zapalniczkę. - Nie powinnam palić bez przerwy - powiedziała jakby przerażona albo tak, jak gdybym ją do tego zmuszał, w każdym razie nie dziękując za ogień, z którego w rezultacie nie skorzystała. - Nie może tego wiedzieć - powiedziała jakby do siebie - byłam u lekarza... - Pani Julika niewątpliwie nie chciała z nikim o tym mówić, żałowała, że poruszyła tę sprawę; oczywiście czekałem na wyjaśnienie, choć się nie odzywałem. - Całe lewe płuco - powiedziała. - Nie chciałabym, żeby wiedział o tym już teraz. To się musi stać. Możliwie jak najprędzej. - Jej nagły spokój, rodzaj opanowania nasuwający podejrzenie, że nieszczęsna kobieta nic nie przeczuwa, choć później sama użyła wyrażenia medycznego, którego nie usłyszała od lekarza, lecz które podszepnął jej własny rozum, oraz to, że się w dodatku nie skarżyła - wszystko razem zmieszało mnie do tego stopnia, że wbiłem wzrok w ziemię, jakbym szukał czegoś w żwirze, by się nie zdradzić z narzucającymi mi się myślami. - Tak - powiedziała sucho - tak sprawa wygląda. Przejąłem jej suchy ton. - A kiedyż ma się odbyć ta operacja? - zapytałem. - Możliwie jak najprędzej - powtórzyła. - Nie wiem. Kiedy tylko zdobędę się na odwagę... - Po chwili nadszedł Stiller z drugą butelką i powiedział, że skoczy jeszcze do Glion po winogrona... - Niech mu pan to wyperswaduje - powtórzyła Julika, jak gdyby ciągle jeszcze chodziło o ten pomysł ze szkołą baletową. Mam wrażenie, że nigdy nie widziałem człowieka bardziej samotnego niż ta kobieta. Między jej nieszczęściem i światem wznosiła się jak gdyby nieprzenikniona ściana; nie chodziło tu tylko o postawę, raczej o coś w rodzaju pewności, że nie zostanie usłyszana, stare, beznadziejne, nigdy nie dające się wymazać, pozbawione zarzutów, ale nieuleczalne doświadczenie, że partner przecież słyszy tylko siebie. Coś pchało mnie, żeby zapytać, czy nigdy w życiu nie była kochana. Oczywiście nie zapytałem. A czy sama kochała? Mimo woli próbowałem wyobrazić ją sobie jako dziecko. Czy przyczyna tkwiła w tym, że była sierotą? Przygotowany na to, że pani Julika lada chwila zacznie się zwierzać, milczałem również, słuchając jej regularnego, płytkiego oddechu. Co się z nią stało? W to bowiem, żeby człowiek mógł być taki od początku, tak pozbawiony wyrazu nawet w chwili krzyczącej w nim rozpaczy, nie mogłem uwierzyć. Kto ją taką uczynił? Stiller wyszedł jakiś kwadrans temu, za kwadrans będzie z powrotem. - Teraz i pan czeka - zaczęła wreszcie - żebym panu coś powiedziała, prawda? Nie mam nic do powiedzenia. W jakiż sposób miałabym się zmienić! Jestem taka, jaka jestem. Dlaczego Stiller ciągle chce mnie zmieniać? - Czy rzeczywiście chce tego? - Wiem o tym - powiedziała. - Może ma nawet dobre intencje, jest przekonany, że mnie kocha. - A pani - zapytałem - czy kocha go pani również? - Coraz mniej go rozumiem - odparła po uciążliwym namyśle. - Czy pan wie, Rolfie, czego on stale ode mnie oczekuje?... Aby sam siebie uspokoić, przy czym nie mogłem oczywiście zapomnieć jej okropnego wyznania, próbowałem dać wyraz moim ówczesnym sądom o Stillerze, o jego ludzkich skłonnościach, o wydarzeniach i możliwościach, o jego rozwoju w ciągu ostatnich lat, i to w sposób, który go ani nie bronił, ani nie oskarżał i w niewielkim tylko stopniu upiększał; długo miałem przy tym wrażenie, że mnie pani Julika słucha. Niewątpliwie, raczej mnie udawało się „rozumieć” Stillera niż pani Julice i po jej ostatnim pytaniu widziałem w tym moje chwilowe zadanie. Mówiąc kreśliłem coś gałązką na piasku. Kiedy w pewnej chwili podniosłem wzrok, żeby w związku z jakąś myślą, z pytaniem, którego nie mogłem rozstrzygnąć jako mężczyzna, wyczytać z miny Juliki, co o tym myśli, ujrzałem jej twarz całkowicie zniekształconą; nigdy tej twarzy, która już nią właściwie nie była, nie zapomnę. Usta miała otwarte, jak to się widuje w maskach antycznych. Na próżno próbowała zagryźć wargi. Usta pozostawały nadal otwarte, jakby zastygłe, drżące. Widziałem jej łkanie, a przy tym wydawało mi się, że jestem głuchy. Oczy rozwarte, ale nie widzące, wilgotne od bezdźwięcznych łez, dwie małe pięści na kolanach, drżące ciało - tak oto siedziała, zmieniona nie do poznania, nie do osiągnięcia żadnym okrzykiem, nie było w niej nic osobistego, nie miała głosu, pozostało tylko zrozpaczone ciało, ciało krzyczące bezgłośnie w śmiertelnej trwodze. Nie wiem już, co zrobiłem... Później, kiedy trzymałem w ręku jej drobne pięści, które jeszcze drżały w skurczu, kiedy twarz jej znalazła spokój w wyczerpaniu, powiedziała: - Niech pan mu tego nie mówi. - Skinąłem głową, by jakoś jej pomóc. - Proszę mi przyrzec! - prosiła... Wkrótce potem zjawił się Stiller ze swoimi winogronami. Pani Julika wstała szybko, odwróciła się; powiedziawszy coś o cukierkach, znikła. Stiller nie dawał mi spokoju, musiałem skosztować winogron, które były przeznaczone na deser. Nie mogłem ustalić, czy naprawdę nic po mnie nie zauważył, czy też tylko udawał. Zapewniał mnie o swojej radości z powodu mojej wizyty, obiecywał sobie uroczysty wieczór. Skierowałem rozmowę na wino. W pewnej chwili zapytał jakby od niechcenia, jak znalazłem Julikę. - Mam na myśli jej stan zdrowia - powiedział. - Czy nie wygląda wspaniale? Staliśmy popijając, każdy z lewą ręką w kieszeni spodni. Kiedy pani Julika zjawiła się wreszcie z cukierkami, miała na sobie wełniany żakiet, wyglądała doskonale. Upudrowała się, ale nie tylko to ją odmieniło. Wydawało się, że sama nie wie o niczym. Miałem irytujące uczucie, że wcale nie chodzi o jedną i tę samą osobę, że ta kobieta śniła mi się tylko. Istotnie zrobiło się chłodno i weszliśmy do domu. Nie mogłem sobie wyobrazić, jak nam ten wieczór upłynie; ale Stiller nie widział w nim nic niezwykłego, Julika również. Nie znałem wówczas jeszcze notatek Stillera, wiedziałem tylko, że w areszcie śledczym prowadził coś w rodzaju pamiętnika. Nie jest celem niniejszego posłowia prostowanie rozlicznych jego nieścisłości. Dowolność jego zapisków, jego świadomy subiektywizm, przy czym Stiller nie cofał się od czasu do czasu przed fałszowaniem prawdy, wydają mi się oczywiste; jako relacja subiektywnych przeżyć są one może i uczciwe. Jednakże odmalowany w nich obraz Juliki przeraził mnie; wydaje mi się, że mówił więcej o malarzu niż o osobie, którą gwałcił. Już to, czy w samej próbie ukazania żywego człowieka nie leży coś nieludzkiego, stanowi wielkie pytanie. Godzi ono bardzo istotnie w Stillera. Większość z nas nie robi wprawdzie notatek, ale nie pozostawiając śladów czynimy może to samo i w obu wypadkach rezultat jest równie gorzki. Oczywiście dłuższy czas jeszcze powracałem myślą do owej wizyty w Glion. Wkrótce po powrocie otrzymałem od pani Juliki list, w którym, nie podając powodów, zaklinała mnie raz jeszcze, żebym o niczym nie mówił. Bez względu na własne zdanie nie miałem prawa bez wyraźnego polecenia przerywać od zewnątrz trwającego między tą parą milczenia; przecież stałem się tylko przypadkowym i zape- wne niepożądanym powiernikiem. Czy nieszczęsna pani Julika bała się, że Stiller straci głowę i wytworzy nastrój nie do zniesienia? Nie wiem. A może miała jeszcze cień nadziei, że jednak nie dojdzie do operacji? Poza tym interesował mnie oczywiście sam Stiller. Wydawało mi się, że się z nim coś stało. Umilkło w nim przykre pytanie, za kogo go uważamy, umilkł strach przed tym, że brany jest za kogo innego. W obcowaniu z nim czułem się jak gdyby uwolniony od ledwie dotąd uświadamianego sobie przymusu i sam stałem się swobodniejszy. Dopóki człowiek nie akceptuje siebie samego, dopóty będzie odczuwał ów strach, że otaczający go świat albo go nie zrozumie, albo zrozumie fałszywie; zbyt ważną jest dla niego sprawa, jak my go widzimy, i właśnie pod wpływem niemądrego strachu, że będzie przez nas zmuszony do fałszywej roli, automatycznie czyni z nas ludzi niemądrych. Chciałby, żebyśmy mu zostawili swobodę, ale sam jej nam nie zostawia. Nie pozwala, żebyśmy go brali za kogoś innego. Kto na kim dopuszcza się gwałtu? Można by na ten temat wiele powiedzieć. Samopoznanie, które człowieka powoli albo też nagle wyobcowuje z jego dotychczasowego życia, jest przecież tylko pierwszym, nieodzownym, lecz bynajmniej nie wystarczającym krokiem. Iluż ludzi zatrzymuje się właśnie na tym stopniu, zadowala się melancholią czystego samopoznania i nadaje mu pozór dojrzałości! Sądzę, że Stiller wyszedł poza to stadium już z chwilą swego zniknięcia. Był na drodze do zrobienia drugiego kroku, jeszcze o wiele trudniejszego: do przejścia od stanu rezygnacji z tego powodu, że nie jest się tym, kim by się bardzo chciało być, do stanu, w którym jest się tym, kim się jest. Nie ma nic trudniejszego od akceptowania samego siebie! Właściwie udaje się to jedynie ludziom naiwnym, ale w moim świecie spotkałem dotychczas niewielu, których w tym pozytywnym sensie można by określić jako naiwnych. Moim zdaniem Stiller, kiedyśmy się spotkali w areszcie śledczym, dokonał już w poważnym stopniu tego bolesnego pogodzenia się z sobą samym. Dlaczegóż więc bronił się tak dziecinnie przed całym swoim otoczeniem, przed swoimi dawnymi przyjaciółmi? Na szczęście nie znałem bezpośre- dnio owego dawnego Stillera; ułatwiało to w znacznym stopniu wytworzenie właściwego stosunku; spotkaliśmy się dopiero teraz. Przy całej gotowości akceptacji siebie samego, przy całej dobrej woli stanięcia wreszcie oko w oko z własną rzeczywistością, przyjaciel nasz nie osiągnął jeszcze w najmniejszym stopniu jednego: nie zrezygnował z uznania przez otoczenie. Słusznie czuł się inny, był inny niż ów Stiller, którego w nim zaraz rozpoznano, i chciał o tym każdego przekonać; to właśnie było dziecinne z jego strony. Jakże jednak możemy rezygnować z tego, żeby przynajmniej nasi najbliżsi poznali nas w naszej prawdziwej rzeczywistości, której sami nie znamy, lecz w której w najlepszym razie potrafimy chociaż żyć? Nigdy nie będzie to możliwe bez pewności, że życie nasze kierowane jest przez instancję ponadludzką, lub przynajmniej bez gorącej nadziei, że instancja ta istnieje. Stiller doszedł do tego bardzo późno. Czy w ogóle doszedł? Wrażenie to odniosłem podczas owej pierwszej wizyty jesienią, choć on nie powiedział na ten temat ani słowa; może właśnie dlatego. Sam Stiller, i to chyba ma bardzo istotny związek z jego zamilknięciem, wcale nie odczuwał potrzeby tłumaczenia komukolwiek swojej przemiany. Również i jego nowa praca nie szła w tym kierunku, żeby coś sobą wyrażać; fabrykował talerze, filiżanki i miseczki, wyłącznie przedmioty użytkowe, moim zdaniem z wielkim smakiem, ale nie było to już odzwierciedlanie siebie samego. Uwolnił się od strachu, że nie zostanie poznany, wskutek tego otoczenie czuło się w jego obecności swobodniejsze, jakby wyzwolone z ciasnego kręgu. Zrozumiałem również, dlaczego, przy całej sympatii dla Stillera, odczuwałem nieco lęku przed spotkaniem z nim. „Zamilknięcie”, to słowo może niestosowne, wprowadzające w błąd. Stiller nie był bynajmniej lakoniczny. Jak każdy jednak, kto dotarł do samego siebie, spoglądał na ludzi i sprawy spoza siebie, to, co go otaczało, zaczynało stawać się światem, czymś innym niż projekcjami jego samego, czymś, czego nie musiał szukać w świecie lub niszczyć. On sam zaczynał być w świecie. Takie było moje wrażenie po owej pierwszej wizycie w Glion i zresztą po jego listach, dopóki nie chodziło o panią Julikę. Rzecz zrozumiała, że w stosunku do pani Juliki, towarzyszki życia z dawnych czasów, było mu najtrudniej, najbardziej mu groziła pokusa ulegnięcia starym lękom i niszczycielskim niepokojom oraz zmniejszenia dystansu, jaki istotnie dzielił go już od innych ludzi. Wspólna przeszłość to nie bagatela; przyzwyczajenie, które przychodzi wraz z naturalnym słabnięciem naszych sił, nawyki podsuwające się na każdym kroku mogą być w skutkach piekielne. Są jak wodorosty dla pływaka; kto o tym nie wie! A z drugiej strony myślę, że przyjaciel nasz wiedział teraz, że ucieczka jest niemożliwa; że nie pomaga rozpoczynanie nowego życia, kiedy się stare po prostu zostawia na boku. Czy Stillerowi nie chodziło właśnie o to, żeby to, co minęło w jego stosunku do tej kobiety, ową jałowość, która tych dwoje ludzi ze sobą skuwała, naprawdę zlikwidować nie uciekając od niej, lecz wtapiając ją w nową, żywą teraźniejszość? Inaczej nowa teraźniejszość nigdy nie stałaby się prawdziwa. Przecież o to chodziło, o urzeczywistnienie lub zawód, o oddychanie lub uduszenie się, w pewnym sensie o życie lub śmierć, a raczej o życie lub zamieranie. Rozumie się samo przez się, że stosunek do kobiety, jeżeli chodzi o małżeństwo, nie zawsze musi się stać probierzem; w tym wypadku był nim. Są różnego rodzaju kamienie probiercze; Stiller, bądź co bądź, znalazł swój własny. Jak już o tym była mowa, nadzieja nasza opierała się na osobistym radosnym doświadczeniu, że przynajmniej w obcowaniu z przyjaciółmi Stiller doszedł do jakiejś gotowości wyzwolonej od strachu, wypływającej nie tylko z jego woli, ale prawdziwej i zrozumiałej samo przez się, że coraz bardziej wrastał w siebie samego, coraz bardziej był w stanie zauważać ludzi i sprawy poza samym sobą, jedno kochał, drugiego nienawidził. Na przykład uzdrowiska Caux nienawidził z całej duszy, nietolerancyjnie, bez miary. Stiller pozostał „temperamentem”, szaloną głową i wprawdzie nie wszystko obdarzał miłością, ale w jego życiu było już więcej miłości; jak sądzę, można było mieć nadzieję, że miłość ta dotrze również do pani Juliki, która jej tak potrzebowała. Zima minęła bez ponownego spotkania. Od listu do listu czekałem oczywiście na wiadomość o mającej się odbyć lub już szczęśliwie przebytej operacji. Każdą niezrozumiałą aluzję (PS Jak zachowuje się człowiek pod brzemieniem przekleństwa?) tłumaczyłem sobie od razu w tym sensie, że nasz przyjaciel został już także poinformowany. Już następny list obalał jednak takie przypuszczenia, ponieważ Stiller na moje pytanie o stan zdrowia Juliki nie odpowiadał, a jeśli, to wyrażając zadowolenie. Tymczasem nadszedł luty. Zdawało się, że groźna operacja okazała się mimo wszystko niepotrzebna; odczuwałem ulgę, dziwiło mnie jednak, że pani Julika, wiedząc, jak się tym interesuję, nic nie pisała. Ale to było w jej stylu. Pewnego dnia nadeszła przesyłka z gęsto zapisanymi zeszytami z okresu aresztu śledczego. Oto moje papiery! - pisał Stiller i nic więcej. Powód i cel tej nie zapowiedzianej przesyłki były dla mnie niejasne. Czy chciał pozbyć się z domu tych papierów, żeby go nie nawiedzał ich duch? Po przeczytaniu notatek spodziewałem się bardziej niż kiedykolwiek, że Stiller również wobec pani Juliki, która wydała mi się w tych zapiskach w przerażający sposób zgwałcona, wreszcie dotrze do żywej rzeczywistości, a równocześnie zdjął mnie lęk, czy starczy mu jeszcze na to czasu. Operacja odbyła się w marcu. Kiedyśmy pojechali z żoną na Wielkanoc do Glion, nie wiedzieliśmy jeszcze o tym. Wizyta nasza, mająca potrwać dwa lub trzy dni, a związana z małą wycieczką wielkanocną po francuskiej Szwajcarii, była już ustalona od dłuższego czasu. Ku naszemu zdumieniu zastaliśmy drzwi w MON REPOS zamknięte na mur. Przez chwilę, podczas obchodzenia domku i nawoływania, miałem wrażenie, że Stiller i jego żona w ogóle już nie istnieją, że nie ma ich w Glion, na ziemi, że znikli porzuciwszy tę groteskową kiczowatość, która nigdy do nich nie pasowała. Szklane drzwi do sutereny nie były zaryglowane, ale garncarnię zastaliśmy pustą. Wyglądało jednak na to, że jeszcze niedawno ktoś tu pracował; na stole leżał fartuch, ongiś niebieski, spłowiały od prania, jakby rzucony w pośpiechu; krążek garncarski oblepiała wilgotna glina. Postanowiliśmy czekać. Był dżdżysty dzień, nad Jeziorem Genewskim wisiała mgła; siedzieliśmy w płaszczach nieprzemakalnych na wilgotnej balustradzie, przekonując się nawzajem, że nie ma podstaw do niepokoju. Wilgotne, a wskutek tego wyjątkowo lśniące karzełki, dom z wieżyczką, opleciony bluszczem, zardzewiały płot żelazny, tablica ze sztucznego marmuru z napisem, którego prawie wszystkie litery poodpadały, wilgotny i wskutek tego czarniawy mech w popękanej studni, wszystko było jeszcze na miejscu, nie zmienione, ale bez blasku słońca dosyć smętne. Usiłowaliśmy rozjaśnić posępność dowcipami, ale bez powodzenia. Czerwona kolejka linowa kursowała pusta. Po godzinie zaczęło się zmierzchać; przejeżdżające w dole wagony kolei szerokotorowej były oświetlone, światło biło z hoteli w Montreux, dookoła było szaro, dom naszego przyjaciela stał ciemny. Kapało z drzew. - Chodźmy do hotelu - powiedziałem - później zadzwonimy. Moja żona była niezdecydowana. - Czekaliśmy już tak długo! - powiedziała; wypaliliśmy więc jeszcze po papierosie. Światła w Montreux, jakkolwiek nie wytrzymywały tego porównania, przypominały nam lśniący światłami Babilon, który przed wieloma laty, wtedy w Rainbow Bar ujrzeliśmy u naszych stóp... Stiller zjawił się bez płaszcza i bez kapelusza, prosił o przebaczenie, że nie zostawił w drzwiach kartki - zapomniał zupełnie o naszym przyjeździe. Wracał z kliniki Val Mont; Julika była przed południem operowana. Właśnie wracał z pierwszej wizyty. Swoje niezbyt jasne tłumaczenie kierował przede wszystkim do mojej żony, która siedziała jak sparaliżowana na balustradzie, z rękami w kieszeniach płaszcza. Zaczął padać deszcz. Stiller pełen trwożliwego zaufania do słów lekarza, opowiadał o zadowalającym przebiegu operacji, o bardzo pomyślnym, możliwie najlepszym jej przebiegu. Nie było dla mnie jasne, czy rozumiał wagę operacji, czy też ją tylko przed nami bagatelizował, by nie znosić jeszcze i naszego przerażenia. Pani Julika nie poznała go, nie mogła również mówić. Wiele teraz zależy od nocy, powiedział, chwytając się zgody lekarza na wizytę jutro, o dziewiątej rano, jak konkretnej pociechy. - Dlaczego stoimy tu na deszczu! - powiedział - wejdźmy do domu, to pięknie, żeście przyjechali! W domu, przy świetle, był śmiertelnie blady, skwapliwie wniósł nasze walizki, chciał nam koniecznie przyrządzić solidną kolację. Moja żona chyba słusznie nie odwodziła go od tego zamiaru, a nawet utwierdziła go w nim mówiąc, że ma ochotę na coś ciepłego. - Prawda? - powiedział - prawda? - Pomogła mu tylko trochę; każde zajęcie było teraz dla naszego przyjaciela najlepszym odprężeniem. - Wiesz - zwrócił się do mnie - takie operacje robi się bardzo często. Słysząc go można było sądzić, że ludzie mający całe płu-ca należą do wyjątków. Uporawszy się z gotowaniem, nie zdejmując marynarki, nakrył w kuchni do stołu; gdyby miał na sobie płaszcz, nie zdjąłby go również. Wpadł tu przecież tylko na chwilę, choć od porannej wizyty w pobliskiej klinice dzieliło go jeszcze czternaście godzin. - Wiesz - powiedział - to przyszło zupełnie nagle, trzeba było to zrobić, im prędzej, tym lepiej. Stiller ugotował nam wspaniały ryż, jedliśmy oczywiście tylko po to, żeby sobie nawzajem dodać otuchy. Wypaliliśmy po kilka papierosów. Moja żona zajęła się zmywaniem statków, które Stiller wycierał, po czym wcześnie poszła spać. Prowadziła wóz, więc Stiller uwierzył w jej zmęczenie. Zresztą w stanie, w jakim się znajdował, był niepodatny na odczuwanie jakichkolwiek wątpliwości. Kiedy został sam na sam ze mną, mniej więcej od dziewiątej, nie odczuwał, jak się zdawało, potrzeby mówienia o operacji ani w ogóle o pani Julice. Przypomnieliśmy sobie, żeśmy kiedyś obaj grywali w szachy, chcieliśmy się przekonać, czy jeszcze potrafimy. Nie pamiętałem już nawet, w jakiej kolejności ustawia się koniki i laufry. Pokazał mi to. Ale jak ustawić szachownicę, po której stronie mają być pola białe, a po której czarne, nie wiedział i on. Mimo to graliśmy. Był to rodzaj nocnej warty. Graliśmy do czwartej rano, dopóki za oknami nie zaczęło powoli szarzeć; zapowiadał się piękny dzień wielkanocny, niebo było usiane gwiazdami. Stiller potraktował to jako dobry znak. Pani Julika przetrwała noc, biorąc pod uwagę jej stan, wręcz znakomicie, nasz przyjaciel wrócił z kliniki jak człowiek ułaskawiony i my odetchnęliśmy, a w dodatku był to słoneczny dzień Wielkanocy! Stiller zaproponował spacer. - Poznała mnie! - powiedział. Nigdy go nie widziałem tak szczęśliwego. Poszliśmy nadbrzeżną promenadą w stronę Chillon, moja żona między nami dwoma, Stiller był bardzo rozmowny, ale w sposób zdradzający roztargnienie, mieszał różne tematy, mówił o ostatniej wizycie swego brata Wilfrieda, opowiadał dowcipy, potem znowu unosił się nad nowymi przyjaciółmi z Lozanny, jakimś księgarzem i jego przyjaciółką, na świecie istnieli sami mili ludzie. Od czasu do czasu popadał w milczenie, nie słyszał przy tym, co się do niego mówi. Przyglądaliśmy się igraszkom miłosnym dwóch jaszczurek na skąpanych w słońcu kamieniach nasypu kolejowego. Zapytałem naszego przyjaciela, jakie ma zastrzeżenia w stosunku do zamku Chillon, o którym zawsze wspominał w swoich listach z szyderstwem, nie w stosunku do zamku z widoczków na opakowaniu czekolady i pozytywkach, lecz do tego, który się teraz wznosił przed naszymi oczyma. Nie miał żadnych zastrzeżeń i wszyscy byliśmy zdania, że zamek Chillon ze swoimi murami obronnymi jest w południowym słońcu bardzo piękny. Stiller nawet nie zauważył, że chciałem zadrwić z niego z powodu jego dawnych docinków pod adresem wszystkiego w tym kraju. (Co się tyczy tych docinków - które przy pierwszej lekturze jego zeszytów chyba niesłusznie mnie dotknęły, ponieważ Stiller wobec mnie nigdy się w ten sposób nie wyrażał - to rzecz jasna, że nasz przyjaciel, powróciwszy wreszcie do własnej osobowości, nie miał już powodu, aby odgrywać rolę cudzoziemca; pogodził się z tym, że jest Szwajcarem.) Był niebieski, mglisty dzień marcowy, pobliskie góry w kantonie Valais wyglądały zupełnie przejrzyście, lekko, były srebrnoszare. - Jak się mają wasze dzieci? - zapytał Stiller. Zwracał się wyraźnie do mnie, nie do mojej żony, która przecież szła między nami. W Villeneuve, w hotelu du Port, zjedliśmy obiad. Podano nam rybę, do tego wino z pobliskich upraw na stokach. W gruncie rzeczy myślał oczywiście niemal bez przerwy o pani Julice. Mam wrażenie, że widać stąd było klinikę Val Mont. Między zupą i drugim daniem zatelefonował. - Śpi - zameldował. Tylko Stiller znosił bez zamroczenia wspaniałe białe wino, wcale nie lekkie. Pił w ciągu ostatnich lat dość dużo. Po zamilknięciu porannego bicia dzwonów jedynie ożywiony ruch na głównej szosie świadczył, że to Wielkanoc. Zawędrowaliśmy do delty Rodanu, oślepieni nieco słońcem południa, podnieceni winem. Suszyły się sieci rybackie. Przy brzegu łodzie leżały dnem do góry, czekając na pociągnięcie ich świeżą farbą; inne kołysały się na kanale obok łabędzi. - W dzień powszedni nie ma tu nikogo - powiedział Stiller, ale i tego dnia ludzi było niewiele. Droga nasza wiodła przez rzadki zagajnik wzdłuż trzcin. Grupy olch, brzóz, buków, gdzieniegdzie dąb, wszystkie drzewa były jeszcze nagie, przeświecał przez nie jasny błękit nieba. Na ziemi leżały poszarzałe liście z ubiegłej jesieni, nie zakryte zielenią, ziemia była miejscami niemal czarna, grząska. We wspomnieniu spacer ten pozostał jako jeden z najpiękniejszych w moim życiu. Po prawej stronie widać było poprzez płowe trzciny Jezioro Genewskie, po lewej inny błękit również szerokiej, otoczonej już stromymi górami, ale płaskiej jeszcze doliny Rodanu. Szliśmy przeważnie w milczeniu. Ogromne chmary ptactwa rozsiadły się na przewodach wysokiego napięcia, nie mogliśmy odgadnąć, co to za ptaki; w każdym razie szykowały się do wielkiego lotu na północ. Dwaj chłopcy w niebieskich spodniach, nadzy do pasa, palili sitowie, ze stosu buchały jasne, przejrzyste płomienie. Dym przywodził na pamięć jesień, a przecież był marzec i ptaki świergotały. Żałowałem, że wino mąci mi w głowie, długi czas szedłem jak we mgle. Stiller chciał się dowiedzieć o to i owo. Dopytywał się o moją pracę, o moje poglądy w sprawach wychowania. Znaleźliśmy na brzegu samotne miejsce, ale mimo to było tu dość hałaśliwie; z oddali dudniły pociągi, raz po raz rozlegał się sygnał na którymś z dworców, w sitowiu słychać było gruchanie, trzaski i poświsty, ptaki krzyczały, startując uderzały skrzydłami o gładką powierzchnię wody. Słońce grzało bardzo mocno, ale ziemia była wilgotna i chłodna. Stiller rwał całymi pękami twardą turzycę, by moja żona mogła wygodnie usiąść. Zaproponowałem mu jego ulubione cygaro, ale to go nie powstrzymało, w dalszym ciągu krzątał się, aż wreszcie umościł istne gniazdko; moja żona, pochwaliwszy jego dzieło, usiadła zamykając oczy przed słońcem. Stiller odgarnął jej włosy z czoła. W rzadkich tego rodzaju chwilach bardzo dokładnie uświadamiałem sobie czasy minione; nasze przebywanie we trójkę zdumiewało mnie wtedy jako coś niemożliwego, co najmniej nieoczekiwanego. Paliliśmy więc nasze cygara. Niestety i stąd widać było znowu natrętny hotel na górze w Caux, Stiller nie mógł się powstrzymać od uwag na ten temat. - Niewątpliwie dokonują tam na górze cudów, uprawiają chrześcijaństwo raz nie na biedakach, lecz na bogatych, co daje widocznie większe zyski. I istotnie osiągają to, że taki zbój, narabowawszy się do syta, schodzi w głąb własnego jestestwa i wydaje swoje dwa, trzy, cztery czy dziesięć milionów dla spokoju dusz albo przynajmniej na to, żeby raz dwa przeciwstawić komunizmowi lepszą ideologię, zatrzymując dla siebie tylko jeden jedyny milion, by na starość nie stać się ciężarem dla gminy. Jeżeli o mnie chodzi, nie cierpię takiego chrześcijaństwa; siedem milionów, powiadają, to lepsze niż nic, i wiesz, wszystko jest oddawane w sposób tak dobrowolny i ludzki, że robotnicy wszystkich krajów, jeżeli mają trochę taktu, nie powinni nigdy występować przeciw takiemu rabusiowi, gdyż możliwość, że taki kapitalistyczny rozbójnik nagle wejrzy we własne wnętrze i ulepszy świat po prostu od wewnątrz, została w tym hotelu na górze raz na zawsze dowiedziona, a więc proszę, jeżeli chcecie mieć lepszy świat, bez żadnych rewolucji! Moja żona zasnęła tymczasem i żeby jej nie przeszkadzać, zeszliśmy ze Stillerem na brzeg, gdzie gawędziliśmy o kamieniach, geologii, niewiele na ten temat wiedząc. Potem próbowaliśmy, jak za lat chłopięcych, puszczać „kaczki” na wodę. Pozdejmowaliśmy nawet odświętne marynarki do tych zawodów. Przez pewien czas jak gdyby zapomnieliśmy o wszystkim; wprawdzie widać było klinikę Val Mont, ale wiedzieliśmy przecież, że biedna Julika czuje się, można powiedzieć, znakomicie. Zabawa pochłonęła nas zupełnie. Po jakimś czasie nasza pani zaczęła nalegać, żebyśmy ruszyli dalej. Wydawało się, że późne popołudnie, choć równie bezchmurne, należy do zupełnie innego dnia niż ranek. Miałem wrażenie, że od rana dzielą nas lata. W drodze powrotnej Stiller mówił wyłącznie o pani Julice. Nigdy nie słyszałem z jej ust słowa skruchy z powodu ich bezdzietności; Stiller był przeświadczony, że ona odczuwa tę skruchę, uczynił ją swoją własną albo na odwrót. Mówił bez wyrzutu, bez wyrzutu w stosunku do siebie. Chyba inaczej być nie mogło, powiedział, ale miało to pełną wagę prawdziwej skruchy. Wreszcie, ponieważ stanęliśmy przed kolejką linową, zakończył uwagą: - Szkoda, że nigdy nie mogliście poznać Juliki naprawdę. Moja odpowiedź, że można to będzie jeszcze nadrobić, wywołała u Stillera, jak mi się zdawało, przerażenie z powodu jego własnych słów. Z wizyty w ów niedzielny wieczór wielkanocny Stiller wrócił bardzo prędko. - Czuje się całkiem nieźle! - zameldował. Lekarz prosił go, żeby zrezygnował z odwiedzin. - Pozwolono mi przyjść jutro - powiedział Stiller i z miejsca rozproszył naszą ukrywaną troskę, dodając: - Czuje się całkiem nieźle, ale potrzebuje jeszcze zupełnego spokoju. Rozumieliśmy to wszyscy, Stiller był pełen otuchy, nic nie mogło go odwieść od usmażenia tak często już zapowiadanych grzanek z serem, od zaaranżowania pogodnego wieczoru w intymnej atmosferze, rozpalenia ognia na kominku, ochłodzenia białego wina, wystrugania trzech rożnów, żebyśmy mogli obracać ser nad ogniem. Oczywiście nie był to chłopski komin, jak na szkicu Stillera, lecz raczej ozdobny kominek z fałszywego marmuru, w równie fałszywym stylu z początku tego wieku. Nasze grzanki z serem, zwane „raclettes”, udały się, przynajmniej wedle pojęć szwajcarsko - niemieckich, wspaniale. Po naszym spacerze byliśmy głodni. Stiller pił tego wieczoru bardzo dużo. Za każdą próbą zakończenia wieczoru odkorkowywał nową butelkę i przy niezbyt ożywionej rozmowie trwało to do godziny jedenastej. Nie był pijany. Pił chciwie małymi łykami ze smukłego kieliszka, jakich używają w kantonie Vaud, był bardziej ożywiony niż my. Mimo to widać było, że nie słucha. Miało się wrażenie, że jego oczy lada chwila napełnią się łzami. Nie słuchał i wtedy, kiedy próbowałem mówić o Julice. Sytuacja była męcząca. Może w cztery oczy chciałby powiedzieć coś mojej żonie lub mnie. Ale siedzieliśmy we trójkę, my równie bezbronni jak on, szukając jakiegoś rozweselającego tematu. Stiller sam go w końcu dostarczał, radził sobie z tym lepiej niż my. Po upływie względnie ożywionej pół godziny pożegnaliśmy się i wycofaliśmy się do naszego pokoju w wieżyczce; Stiller pozostał na dole w sieni - jak podczas naszych rozmów telefonicznych nie odpowiedział na nasze kilkakrotne „dobranoc”. Ten sentymentalny rodzaj nacisku, to wyczekiwanie bez słowa, aż przerwę rozmowę bądź przez odwieszenie słuchawki, bądź przez zamknięcie drzwi, wydawało mi się nieprzyjemną manierą... Mimo zmęczenia i żona, i ja nie spaliśmy prawie. Około pierwszej wyszedłem raz jeszcze. Światło w sieni było zgaszone, natomiast paliło się w pokoju jadalnym; zszedłem na dół w pidżamie, boso, starałem się zachowywać jak najciszej. Stiller siedział przed wygasłym kominkiem, zdawało mi się, że zasnął. Podszedłem, żeby go czymś przykryć, ale oczy miał otwarte. - Nie śpisz? - wybełkotał. Był teraz bardzo pijany. - Nie ma sensu - powiedziałem - żebyś pił jeszcze. Napełnił kieliszek, jakby na złość, i zmierzył mnie spojrzeniem. Mówiłem jeszcze wiele rozsądnych rzeczy. Opróżnił swój kieliszek, a kiedy wstał, chwiał się wyraźnie na nogach. - To głupio - rzekł - za wiele piłem, wiem, to niesmaczne, wstrętne, dziecinne... - Potrząsnął głową, rozejrzał się dokoła, jak gdyby coś zgubił, oparł się o poręcz krzesła. - Czy ona umrze? - zapytał nie patrząc na mnie. Próbowałem go uspokoić, ale w ogóle mnie nie słuchał; chwycił pogrzebacz, nie wiadomo po co. Oczy miał pełne łez, ale wobec jego stanu nie zrobiło to na mnie wielkiego wrażenia. - Chodź - powiedziałem - połóż się wreszcie. Spojrzał na mnie. - Wczoraj w południe - powiedział - kiedy myślałem, że umrze, wczoraj w południe... Czekałem na próżno; nie był w stanie dokończyć zdania. Nie spodziewał się, że będzie jeszcze z kimś rozmawiał, teraz przeszkadzała mu świadomość, że bełkoce. - Za późno - rzekł krótko. - Na co za późno? - Zacząłem marznąć. - Na wszystko - odparł wreszcie - dwa lata, mój drogi, dwa lata! Próbowałem, jak mi Bóg miły, chciałem... - Odbiło mu się. - Przepraszam - wymamrotał i zamilkł. Może był mniej pijany, niż z początku przypuszczałem. Chciał mówić, pomogłem jego pamięci. - Próbowałeś? Musiał znowu usiąść. - To obojętne - powiedział. Nigdy dotąd nie widziałem Stillera w takim stanie, swoim przykrym wyglądem, mdłościami, śmiesznością budził we mnie litość. Nie wiedziałem, co robić. Mój rozsądek wydał mi się bardzo słaby. - Czy ona umrze? - zapytał znowu, oparłszy głowę na rękach; wydawało się, że mu się kręci w głowie. - Przecież sam rozmawiałeś z lekarzem - odparłem - cóż ci powiedział, powtórz dokładnie. Chwiał się nawet w pozycji siedzącej, brał do ręki zapałki za odwrotny koniec, wreszcie zrezygnował, trzymając nadal zgaszony, pognieciony papieros w ustach. - Nigdy nie jest za późno - zacząłem, ale od razu wiedziałem, że sformułowałem to niezręcznie, a tymczasem uciekła mi myśl, którą chciałem wyrazić. - Nigdy nie jest za późno! - odparł z bladym uśmiechem. - Trzeba po prostu rozpocząć na nowo. Cóż jednak, jeżeli to nie wychodzi, po prostu nie wychodzi, ponieważ jest za późno?! - Wydało mi się, że Stiller nagle się ożywił. - Rolfie - powiedział, mimo swego bełkotliwego głosu zupełnie jasno i pewnie - potrafię zabić człowieka, ale nie potrafię go wskrzesić. W ten sposób, jak mu się widocznie zdawało, wyraził wszystko. Sięgnął ponownie po butelkę, która na szczęście była pusta; wysączył z niej tylko kilka kropel. - Co? - zapytałem - co nie wychodzi? - Potrząsnął tylko głową. - Kochasz ją? - zapytałem. - Chcesz, żeby... Znowu potrząsnął głową, nie słuchając, co mówię. - Nie może nic już przyjąć ode mnie - powiedział - nic! Sama to mówi. A potem: zostaw mnie w spokoju. Uczciwie, jak to ona. Nie wiem, Rolfie, co nie wychodzi. Nigdy o to nie pytaj. Zniszczyłem tego człowieka... - Miętosił drżącymi palcami rozkruszonego papierosa, ale przynajmniej zaczął mówić. - Doprowadzam ją do obłędu, wiem o tym. Zawsze czegoś oczekuję. Cudu! A potem zaczynam drżeć na sam jej widok. To może błąd z mojej strony, prawdopodobnie. Ten człowiek nie zmienił się tak bardzo, o nie! Nie odczuwa żadnej potrzeby. Zostaw mnie w spokoju, powiada, a ja stoję jak głupi. Nie rozumiem jej. To wszystko. Nie znajduję jej. Wtedy jej nienawidzę. Najzwyczajniej: zdycham, kiedy nie mogę kochać, a ona... - Kruszył papierosa. - Skąd wiesz, że ona także nie... Potrząsnął głową. - Słuchaj - powiedziałem - jesteś wobec siebie bezkrytyczny. - A ona nie? - Jej bezkrytyczność to jej sprawa. - Milczał. - Co rozumiesz przez miłość? - zapytałem, ale Stiller znalazł tymczasem inną butelkę i znowu nalał sobie prawie pełny kieliszek. - Dajże spokój z tym piciem! - prosiłem. Mimo to wypił. - Przecież to nonsens - powiedział - ty się trzęsiesz, Rolfie, jesteś boso... Co rozumiem przez miłość? - przypomniał sobie, próbując raz jeszcze opróżnić pusty kieliszek - Nie mogę kochać sam, Rolfie, nie jestem święty... Naprawdę zrobiło mi się teraz bardzo zimno; na próżno rozglądałem się za jakimś kocem, skuliłem się, chwyciłem ze stolika jakąś gazetę i wepchnąłem ją do kominka. Leżało w nim jeszcze kilka jodłowych polan, a nawet jeden wielki kloc bukowy. Miałem na chwilę zajęcie... - Co ja mam robić - usłyszałem nagle głos Stillera za moimi plecami - co mam robić? Znowu wstał, zobaczyłem jeszcze, jak wali się w czoło obiema pięściami. Był biały jak kreda, trzymał się niepewnie na nogach, wydawało mi się jednak, że alkohol zaczyna opuszczać jego mózg. Nie bełkotał już tak bardzo. - Dlaczego nigdy nie udało mi się tej kobiety odnaleźć? Nigdy! Nawet na przeciąg jednego dnia, Rolfie, nawet na godzinę przez cały ten czas. Nigdy! Co to jest? - pytał - powiedz mi. - Czego oczekiwałeś? - Oczekiwałem? - odpowiedział pytaniem na pytanie. - Tak - powtórzyłem - czego się spodziewałeś, Stiller, mam na myśli chwilę, kiedyście tutaj przybyli dwa lata temu. Żeby żyć razem. Pytam, bo nie wiem. Zdaje mi się, że spodziewałeś się po niej jakiejś przemiany. - Tak jak i po sobie. - Nie bierz mi za złe - powiedziałem, rozpalając ogień na kominku - ale takie rzeczy zawsze przypominają mi powieści. Przemiana? Człowiek pojmuje, że zawinił wobec drugiego, a także i wobec siebie, i pewnego późnego dnia gotów jest naprawić wszystko, zakładając, że ten drugi się zmieni... Czy taka nadzieja, mój drogi, nie jest trochę tania? - Jak wszystko we mnie - usłyszałem, ale nie dałem się w to wciągnąć. Zapytałem: - A czegoś ty się naprawdę spodziewał? - Stiller się zastanawiał. Musiałem zakrzątnąć się koło ognia. - Wszystkiego, tylko nie tego, co leży w ludzkich możliwościach - odpowiedziałem wreszcie sam. - Również w twoich listach, wydaje mi się chwilami, nie mówisz o miłości, lecz o tkliwości, no tak, o Erosie w jakiejś tam postaci. Człowiek w naszym wieku potrzebuje tego, mój drogi, i uważam, że jest cudownie, kiedy to istnieje... Tylko - dodałem - tutaj nie o to chodzi. - Ogień trzeszczał już raźnie, Stiller pozwalał mi teraz mówić, nawet więcej, niż chciałem. Ale przecież sam zacząłem! - Powiedziałeś, że nie wychodzi, i to cię naprawdę dziwi? Po doświadczeniach tylu lat? Powiedziałeś później, żeś próbował. Czego? Chwilami można by pomyśleć, że uważasz się za czarodzieja, który panią Julikę może zmienić w coś wręcz przeciwnego. A przy tym zdaje mi się, że chodzi jedynie i wyłącznie o to... Trudno to ująć! Julika stała się twoim życiem, to fakt. Dlaczego wróciłeś ze swego Meksyku? Właśnie dlatego, że się o tym przekonałeś. Jesteście parą... Wskrzeszać martwych! Twoja stara, ulubiona bzdura, pozwól, że ci to powiem: twoja zabójcza pycha - ty, jako zbawca was samych! - Stiller milczał. - W jednym punkcie - ciągnąłem po chwili oczekiwania - rozumiem cię chyba doskonale. Człowiek poddaje się, wraca, by się poddać, ale nigdy nie poddaje się raz na zawsze. Wtedy, kto wie, może byłaby to tylko mazgajowata rezygnacja, nic więcej, pogodzenie się ze stanem rzeczy i w rezultacie rodzaj filisterstwa... Powiedziałeś, że drżysz. Drżyj! Wiesz już, co mam na myśli. Drżysz, ponieważ ciągle, ustawicznie wymagają od ciebie tego poddawania się. Słuchaj, Stiller - zawołałem - o czym ty myślisz? - Stiller stał; ja siedziałem na stołku, wyciągnąwszy bose nogi w stronę ognia; milczał. - Nie wyobrażasz sobie chyba - powiedziałem - że z inną kobietą, może bardziej otwartą, jak na przykład Sybilla, można przejść do porządku nad tym wszystkim, co się samemu w sobie nosi. A może to sobie wyobrażasz? - Odwróciwszy się widziałem jego twarz tylko od dołu; patrzył nade mną na ogień w kominie. - Pozwalasz mi tu mówić rzeczy - urwałem - o których sam dobrze wiesz. - Stiller nie spał, stał z rękami w kieszeniach spodni, oczy miał otwarte, przytomne, ale puste i nieruchome. - Stiller - powiedziałem - ty ją kochasz! - Zdawało się, że nic w ogóle nie słyszy. - Powiedz mi - prosiłem - jeśli zechcesz zostać sam. W cieple promieniującym od żaru na kominie poczułem nagle znowu zmęczenie i musiałem powstrzymać ziewnięcie. - Która to godzina? - zapytał Stiller. Dochodziła druga. - Ona czekała! - zawołał. - Widzisz, czekała, a ja nie czekałem. Na nią! Od naszego pierwszego spaceru. Na nią: na jakiś znak, wyraz, pomoc, radość, na wszystko, na jeden jedyny znak w ciągu tych wszystkich lat! Widzisz, upokarzałem ją, a ona mnie nie!... Czy tak nie jest? - zapytał. - Któż to twierdzi? - odpowiedziałem pytaniem. Przeszywał mnie teraz wzrokiem. - Rolfie - ciągnął - ona chce umrzeć. - Kiwnął głową i dodał: - Tak! - Był głuchy na wszystkie kontrargumenty, jakie mu przytaczałem przez pięć czy dziesięć minut; tylko, kiedy mu się odbijało, mruczał: - Przepraszam. - Naprawdę doprowadzisz do tego, że pewnego dnia będzie za późno! - powiedziałem. - Ona leży w klinice, a ty się wciąż szamoczesz? - Zatonął w rozmyślaniach, aż wreszcie ująłem go za łokieć i potrząsnąłem nim. - Wiem - powiedział - że jestem śmieszny. - Zaszedłeś daleko, nie ma potrzeby, żebyś się sam ośmieszał. Przecież w to, coś przedtem powiedział, sam nie wierzysz. Kto umiera dla kogoś lub na złość komuś? Przeceniasz swoje znaczenie, myślę o twoim znaczeniu dla niej. Nie potrzebuje cię w takim sensie, w jakim chciałbyś jej być potrzebny... Stiller! - zawołałem, gdyż znowu, udając pijanego, chciał się ode mnie odgrodzić - dlaczego nagle ogarnął cię strach, że ona umrze? - Przeceniam swoje znaczenie? - Tak - odrzekłem. - Ta kobieta nie uważała cię nigdy za cel swego życia. Tylko ty zrobiłeś z niej coś takiego, sądzę, że od samego początku. Chciałeś być jej wybawcą, już ci to mówiłem, chciałeś być tym, który jej da życie i radość. Ty! W tym sensie kochałeś ją niewątpliwie, byłbyś za nią oddał krew. Ona jako twój własny twór. A teraz boisz się, że mogłaby ci umrzeć! Nie stała się taka, jak się spodziewałeś. Nie ukończone dzieło życia!... - Stiller podszedł do okna i otworzył je. - Niedobrze ci? - zapytałem. - Dlaczego nie siadasz? - Odwrócony plecami ocierał chusteczką czoło. - Mów dalej - poprosił. - Przyniosę ci wody - powiedziałem i odłożyłem pogrzebacz, żeby wstać. - Czy dużo listów do ciebie napisała? Odrzekłem: - Jeden jedyny. Dlaczego pytasz? Znowu otarł czoło. - To zresztą wszystko jedno - uciął. - Nie wmawiam w siebie - mówiłem dalej - mój drogi, że lepiej aniżeli ty rozumiem twoją żonę. Jesteśmy, twoja żona i ja, dość obcy sobie, niewiele nawet rozmawialiśmy. Jej list był zresztą bardzo krótki. Skinął smętnie głową. - Ty ją rozumiesz. Ależ tak, tak. To szczęście dla niej. - A po chwili: - Czuję się fatalnie, musisz mi wybaczyć. - Mimo to nie wyszedł, żeby sobie ulżyć, jak tego właściwie oczekiwałem. Był jak wosk, ilekroć widziałem jego oczy, uświadamiałem sobie, że istnieje dla niego tylko jedna jedyna kwestia: czy ona umrze? Usiłował myśleć o czym innym, był więc rad, że ktoś do niego mówi. - Chciałeś coś powiedzieć, prawda? - zapytał. Nie pamiętałem jednak, na czym się nasza rozmowa urwała. Powiedziałem na odczepnego: - Ale, ale, czytałem twoje notatki. - Spal je! - Co sobie obiecujesz po ich spaleniu? Przecież po to je pisałeś... Walczyłeś o kobietę, jak się to mówi. Rozumiem ją może pod jednym jedynym względem. Komuż przychodzi do głowy pytać swego wybawcę, jak się jemu samemu powodzi? Widzisz, w ciągu tych wielu lat przyzwyczaiła się do tego, że nie chcesz być biednym, słabym człowiekiem, lecz jej wybawcą. Stiller uśmiechnął się. - Dlaczego nie powiesz tego szczerze, prosto z mostu? Nie rozumiem go, nie rozumiałem jego nieokreślonego uśmiechu. Kiedy na niego spojrzałem, dygotał na całym ciele; miał dreszcze. - To nic - powiedział - to od tego idiotycznego picia! Zaprowadziłem go do jedynego fotela z wysokim oparciem, żeby mógł odchylić w tył głowę, zamknąłem okno. - Czy nie byłoby lepiej - zapytałem - żebym cię zaprowadził do łóżka? Potrząsnął przecząco głową. Wrzuciłem w ogień bukowy kloc. - Co - zapytał spoza rąk, w których ukrył twarz - co mam teraz zrobić? Nie mogę, Rolfie, jeszcze raz przyjść na świat i wcale tego nie chcę... W czym zawiniłem? Powiedz mi. Bo ja nie wiem. Co zrobiłem? Powiedz mi, ja jestem skończony idiota. Powiedz! - Czytałem twoje notatki - powtórzyłem - sądząc po nich, wiesz dosyć wiele. Odjął ręce od twarzy. - Gdyby to było zrobione świadomie! - powiedział, potem długo milczał opuściwszy ręce, z łokciami opartymi na kolanach. - Pamiętasz ubiegłą jesień - zapytał - nasz wieczór we troje? Nic nadzwyczajnego. Ale jakoś to szło. Tak mi się zdawało. Dla mnie było to święto... W ciągu całej tej zimy nigdy nie udało się nam, jej i mnie, doprowadzić do podobnego wieczoru. Potem siedzieliśmy razem, ja tu, ona tam. Ja po prostu zdychałem, ale jej to wystarczało! - Skąd wiesz, że jej wystarczało? - Więc dlaczego nie krzyczy? - zapytał. - Ja jestem wyniosły, a ona nie? Czekała. Słyszysz? Czekała, żebym przejrzał. Ile lat? Dwa, czternaście. Wszystko jedno. Dlatego jest wyczerpana, rozumiesz? Zniszczyłem ją. A ona mnie nie! - Kto tak mówi? - Ona - odpowiedział z szyderczym uśmiechem, odchylił głowę na drewniane oparcie. - Upokarzałem ją, a ona mnie nie? - Słuchaj no, Stiller - powiedziałem - nie rozczulaj się teraz nad sobą. Czegoś ty oczekiwał? Po tym wszystkim, co było. Że padnie na kolana? I to przed tobą? - Milczał, z odchyloną w tył głową i wzrokiem utkwionym w sufit. - Wierzę ci, że czasami zdecydowany jesteś na wszystko, a w każdym razie na wiele. Potem jednak podnosisz się znowu - w litości nad sobą samym, w nienawiści, w beznadziejności. Dlatego, że oczekujesz zmiłowania od niej: od człowieka. Czy tak nie jest? - zapytałem. - Twoje padanie na kolana jest nie na miejscu. - Nienawidzę jej - powiedział - chwilami jej nienawidzę. - A potem: - Cóż mi pomoże to, co ona innym mówi? To ja na nią czekam. Ja! Nie jakiś mądry przyjaciel albo czcigodna ciotka, to ja, Rolfie, potrzebuję znaku! - Miałem wrażenie, że upaja się swoim gniewem. - Dlaczego nie rozstaliście się? - zapytałem. - Przecież tak robi większość ludzi, kiedy im się życie nie układa. Dlaczego swego czasu wróciłeś? Moim zdaniem dlatego, że ją kochasz. I dlatego, że kiedy nam się coś nie udaje, nie umiemy tak po prostu przestawić się na inne życie. To przede wszystkim. Przecież to nasze własne życie się nie udaje. Nasze najwłaśniejsze i niepowtarzalne życie. A potem... - Stiller chciał mi przerwać, ale kiedy zamilkłem, milczał również. - Nie wiem - powiedziałem - co nazywasz winą. W każdym razie doszedłeś do tego, że już nie doszukujesz się jej w innych. Ale może, tego nie wiem, sądzisz, że można jej było uniknąć. Masz na myśli winę jako sumę własnych błędów, których można było uniknąć, prawda? Moim zdaniem wina to coś trochę innego. My sami jesteśmy winą... Stiller przerwał mi: - Dlaczego wróciłem?! Tyś tego nie przeżył. Idiotyzm, nic innego, tępy upór! Nie pojmujesz tego? Kiedyś, człowieku, w ciągu pół roku stał przed drzwiami i pukał, do licha, bez powodzenia, jak ja u tej kobiety, całkowicie bez powodzenia, do licha, to spróbuj iść dalej. Zapomnij o takich drzwiach, przez które dziesięć lat nie mogłeś wejść. Daj za wygraną, idź dalej!... Co to znaczy miłość? Nie mogłem jej zapomnieć. Oto wszystko. Tak jak nie można zapomnieć klęski. Dlaczego wróciłem? Z pijaństwa, mój drogi, z przekory. Ach, ty ze swoimi szlachetnymi poglądami! Wejdź do kasyna, przyjrzyj się im, jak grają dalej, chociaż przegrali, jak ciągle na nowo stawiają. Właśnie tak! Ponieważ istnieje punkt, w którym rezygnacja już się nie opłaca. Z przekory, tak, z zazdrości! Możesz stracić kobietę, jeżeli ją zdobyłeś. Niech ją bierze inny! Jeżeli jednak sam nigdy jej nie zdobyłeś, nie odnalazłeś, nie wypełniłeś? Zapomnij o takich drzwiach, pozwól wchodzić przez nie innym, idź dalej! Masz rację: dlaczegośmy się nie rozeszli? Ponieważ jestem tchórzem. - Stiller próbował roześmiać się. - Mówisz innymi słowami zupełnie to samo - powiedziałem - tylko ja nie uważam tego za tchórzostwo. - Sądzisz, że to ofiara? Obustronna ofiara, która obie strony doprowadza do zguby? - Bywają oczywiście wypadki, w których można się rozejść - powiedziałem - w których rozejść się trzeba i jeżeli tak się nie dzieje, to jest to tchórzostwo i mazgajowatość. Iluż ludziom życzę rozejścia się, im prędzej, tym lepiej, bywają epizodyczne stosunki małżeńskie i pozamałżeńskie, które można rozwiązać, kiedy się skończyły. Nie każda para staje się dla siebie krzyżem! Jeżeli jednak już tak jest, jeżeliśmy do tego doprowadzili, jeżeli nie jest to już epizod, lecz historia własnego życia... Stiller wzdrygnął się. - Krzyż! - Nazwij to, jak chcesz. - Dlaczego nie mówisz tego po prostu - zapytał - także w twoich listach? - Czego? - Tego, co masz na myśli: bądź wola Twoja! Wszystko od Boga pochodzi i błogosławieni ci, którzy to przyjmują, a śmierć tym, którzy, tak jak ja, nie potrafią słyszeć, nie potrafią kochać w imię Boga, nieszczęśni jak ja, którzy nienawidzą, ponieważ chcą kochać z własnych sił. Jedynie Bóg bowiem jest miłością, siłą, potęgą, to przecież masz na myśli? - Nie patrzył na mnie, położył głowę na drewnianym oparciu fotela, na twarzy jego widniał znów niewyraźny uśmiech. - Zgubieni są pyszni - mówił dalej - którzy zabójczą pychą chcą wskrzesić to, co zabili; którzy ze skąpą skruchą wymierzają czas i lamentują, kiedy sprawy inaczej się układają, wcale się nie układają; głusi i ślepi, którzy w tej epoce spodziewają się zlitowania; małoduszni jak ja, z dziecinnym uporem przeciwstawiający się cierpieniu; tak, niech się upijają ci, co gloryfikują swój grzech wbrew nadziei, zaciekli, niewierzący, zachłanni, którzy chcieliby być szczęśliwi, tak, niech się upijają i gadają, ci, którzy nie chcą być w swej pysze złamani, ci pozbawieni wiary, ze swoją doczesną nadzieją na Julikę! Błogosławieni zaś są tamci, którzy potrafią kochać w Jego imieniu, gdyż tylko w Bogu... Czy to właśnie chciałeś przez cały czas powiedzieć? - Jestem twoim przyjacielem - odparłem - próbuję powiedzieć ci, co myślę o Julice i o tobie, o waszej wzajemnej samotności. Oto wszystko. - A co myślisz? - Powiedziałem ci już. - Stiller wyglądał, jak gdyby nie mógł sobie przypomnieć. - Kochasz ją - powtórzyłem. - Tak sądzisz? - Ale od swojej miłości oczekujesz czegoś w rodzaju cudu, mój drogi, a właśnie tego zapewne nie da się osiągnąć. - Kocham ją? - Tak, czy ci to odpowiada, czy nie. Byłoby lepiej, gdybyś pokochał kogo innego. Wiem. Ona wie o tym również! Może Anię, czy jak tam się nazywała ta twoja Polka w Hiszpanii, albo Sybillę... Ale to nie wina Juliki, że nie jest tą kobietą, którą może potrafiłbyś uszczęśliwić. - Tak, to nie jej wina. - Kochasz, nie mogąc uszczęśliwić istoty, którą kochasz. Na tym polega twoje cierpienie. Cierpienie prawdziwe, niezależne od naszej próżności, bo człowiek chciałby także zabawić się trochę w Pana Boga, mieć świat we własnej kieszeni i robić hokus pokus z życiem. A przy tym, zapewne, chciałby być sam szczęśliwy, jeśli kocha... Nie zawsze tak bywa! - powiedziałem, a ponieważ Stiller się nie uśmiechnął, dodałem: - Takie jest mniej więcej moje stanowisko i jeśli mnie pytasz, co masz robić... Stiller był już myślami gdzie indziej. - Od jesieni! Wiedziała o tym już od jesieni. Dziś dowiedziałem się od lekarza. Od jesieni! A ja pogwizdywałem sobie w mojej suterenie, nie miałem pojęcia, najmniejszego pojęcia... Co mam robić? - bronił się gwałtownie. - Nie mogę chodzić po wodzie! - Kto tego od ciebie wymaga? - Wczoraj wieczorem - mówił - kiedy myślałem, że umrze, Rolf, ja płakałem! A potem pytałem sam siebie, czy jeszcze raz - gdyby to mogło ją uratować - czy jeszcze raz chciałbym z nią wszystko od początku przeżyć. I potrząsałem głową, ryczałem, ona umiera od czternastu lat, dzień po dniu, przy stole obok mnie... - Żal mi było Stillera. - Wiesz, że poszła do kliniki sama? - zapytał. - Beze mnie. - Jak to bez ciebie? - Spakowała rzeczy potrzebne do kliniki. Była jeszcze godzina czasu. Nie wiedzieliśmy, o czym mówić. Kwiaty nic by tu nie pomogły. Ale, widzisz, coś mnie jednak gnało. W Territet nie znalazłem nic, co by się jej mogło podobać. A więc dalej, do Montreux! Po czterdziestu minutach byłem z powrotem w domu, dokładnie po czterdziestu minutach - no tak, a ona poszła sama do kliniki! - Zmusił się do uśmiechu. - Może ty ze swoim rozsądkiem nie dopatrzysz się w tym niczego nadzwyczajnego! - A cóż ty widzisz? - Beze mnie! - odparł - beze mnie! Widzisz, to ją cieszyło bardziej niż kwiaty. Wyjść z tego domu, może po raz ostatni, sama, bez towarzystwa, o tak, to jest trwalsze od wszystkich kwiatów świata! Jego interpretacja nie trafiała mi do przekonania. - Rolfie - powiedział - ona jest złym człowiekiem! Być może stała się taka przeze mnie. Wtedy. Nadchodzi dzień, w którym nie można już wierzyć w miłość... Przyszedłem za późno! Stiller podniósł się. Wyglądał, jak gdyby mógł się przewrócić w każdej chwili, nie wiedziałem, co go jeszcze w ogóle podtrzymuje. - Napij się koniaku - powiedział - a potem pójdziemy spać. - Ale nie znalazł kieliszka, stojącego niżej na tacce i zdawało się, że zapomniał o swoim zamiarze. Stał z butelką w ręku, zatopiony w myślach. - Nie ma człowieka bardziej mi obcego niż ta kobieta! - mówił. - Nie chcę cię dłużej nudzić, Rolfie, ale to się tylko tak mówi: będę wdzięczny, nie będę czekał na żaden cud, na żadną inną Julikę, będę wdzięczny za każdy dzień, jeżeli ona wróci jeszcze do tego domu - teraz, tak, teraz, kiedy leży w klinice, kiedy nie mogę ani spać, ani czuwać ze strachu, że wszystko za późno, teraz, Rolfie... - osłabł jednak i musiał usiąść na parapecie okna, żeby móc dalej mówić; mówił jak przerażone dziecko, które miało zły sen. - A kiedy ona znowu tam usiądzie? Ja tu, ona tam! Kiedy znowu będzie tak, jak zawsze? Zupełnie tak samo? Ja tu, ona tam. - Siedział, wciąż jeszcze z butelką w ręku, patrzył na pokój, na dwa puste fotele. - Co wtedy? - zapytał sam siebie, a po chwili i mnie: - Co wtedy, mój drogi, co wtedy? Czy mam ulecieć z dymem, żeby jej nie być ciężarem? Albo co? Czy mam pościć, aż da znak, i pokazać jej, że można przy tym umrzeć z głodu? Albo co? - Słuchaj, Stiller - odpowiedziałem - nie będzie tak, jak było. Nie będzie dla ciebie to samo, choćby się Julika nigdy nie zmieniła. Wczoraj w południe myślałeś, że umrze... Kiedy się zorientował, do czego zmierzam, przerwał mi. - Wiem - powiedział - co masz na myśli. - Dał mi do zrozumienia, że mu jest niedobrze, żebym nie mówił dalej. Zamilkłem. - Ileż to pomysłów przychodziło mi do głowy, ile postanowień! - zawołał. - Co będzie wtedy, kiedy ona znowu tu usiądzie? Przecież powoli poznaję siebie. Jestem słaby. - Jeżeli wiesz, że jesteś słaby - wtrąciłem - to już dużo. Może zdałeś sobie z tego sprawę po raz pierwszy. Wczoraj w południe, kiedy myślałeś, że ona umrze. Mówiłeś, że jej czasami nienawidzisz. Czy dlatego, że i ona jest słaba i biedna? Nie może dać ci tego, czego potrzebujesz. Na pewno. A jej miłość byłaby ci tak potrzebna. Jak żadna inna. Są rzeczy, które byłyby bardzo potrzebne, ale nie możemy się na nie zdobyć. Dlaczego ma się na to zdobyć Julika? Czy ubóstwiasz ją jeszcze, czy też kochasz? Stiller pozwolił mi skończyć. - Tak, tak - powiedział - ale praktycznie biorąc, ja tu, ona tam, co mam robić? Praktycznie biorąc! - Spojrzał na mnie. - Widzisz, Rolfie, i ty nie wiesz, co odpowiedzieć! - stwierdził jakby zadowolony z tego. - Zaszedłeś bardzo daleko - rzekłem - często mam wrażenie, że brak ci tylko jednego jedynego kroku. - Uważasz, że wystarczy jeden krok do wesela, co? - Uważam, że chyba nie spodziewasz się, aby Julika mogła wyzwolić cię z twego życia albo na odwrót. Wiesz, co to oznacza w praktyce. - Nie. - Nie będzie żadnej zmiany - powiedziałem - będziecie żyli ze sobą, ty ze swoją pracą w suterenie, ona z jednym płucem, jak Pan Bóg da, z jedną jedyną różnicą: nie będziecie się już dręczyli dzień za dniem tym obłędnym oczekiwaniem, że można zmienić drugiego człowieka albo siebie samego, tą wyniosłą beznadziejnością... Praktycznie biorąc: nauczycie się modlić nawzajem za siebie. - Stiller podniósł się. - Tak - zakończyłem - to właściwie wszystko, co ci mogę w tej sprawie powiedzieć. Stiller postawił butelkę z koniakiem na stoliku, spojrzeliśmy na siebie; na jego twarzy pojawił się ten sam niewyraźny uśmiech, co przed chwilą. - Trzeba się umieć modlić - powiedział tylko, po czym nastąpiło dłuższe milczenie... Później, po latach, zastanawiałem się często, jak powinienem się był zachować owej nocy, postawiony przypadkiem przed zadaniem, które wykraczało poza możliwości przyjaźni. Kiedy Stiller wyszedł z pokoju, żeby sobie wreszcie ulżyć, poczułem się bezradny. Zdawałem sobie sprawę z własnej niekompetencji, gdyż cokolwiek bym powiedział, zawsze byłoby to tylko moim własnym poglądem. W najlepszym razie udawało mi się wyrażać przyjacielski opór, kiedy wystawiany na próbę przyjaciel usiłował uchylić się od tej próby... Wypiłem kieliszek koniaku i kiedy Stiller wrócił po jakichś dziesięciu minutach, niestety zawadziwszy w ciemnej sieni o jakiś mebel, co narobiło rumoru, zastał mnie z pustym kieliszkiem w ręku. - Jak się czujesz? - zapytałem; Stiller kiwnął tylko głową. Najwidoczniej zwymiotował i umył się potem. Twarz miał zieloną, oczy zaczerwienione. - Która to właściwie godzina? - zapytał. Usiadł na skrzyni podpierając się rękami. - Masz rację - powiedział - to idiotyczne picie!... Wydawało mi się, że nie chce wracać do naszej nie dokończonej rozmowy. Miałem wrażenie, że przed rozejściem się potrzebujemy jeszcze tylko paru konwencjonalnych słów otuchy: jutro znowu będzie dzień, albo czegoś w tym rodzaju. Wybiło wpół do trzeciej. Oczywiście obaj pomyśleliśmy o czasie upływającym w klinice. Tam miał on znaczenie, tutaj nie. Odruchowo wyobraziłem sobie jej pokój, dyżurną pielęgniarkę przy białym łóżku, jak siedzi i bada puls; miejmy nadzieję, że nie trzeba wzywać lekarza... Po raz pierwszy i mnie strach ogarnął. Spojrzałem na telefon, który mógł w każdej chwili zadzwonić, wiedziałem, że możliwy jest najgorszy obrót sprawy. Przypomniałem sobie zakaz wieczornej wizyty. - O czym myślisz? - zapytał Stiller, musiałem coś odpowiedzieć. - Wystarczy - odrzekłem - żebyś był teraz rozsądny, żebyś teraz nie widział upiorów. Kochasz ją. Zacząłeś ją kochać, Julika nie umarła, wszystko jest jeszcze możliwe... Wstydziłem się trochę, ale wydawało mi się, że takie frazesy uspokajają Stillera. - Masz jeszcze papierosa? - zapytał, żeby tylko nie iść do łóżka i nie zostać sam. Byłem w pidżamie; nie miałem przy sobie papierosów. - Twoja żona z pewnością nie mogła spać - rzekł Stiller - kochałem twoją żonę. Kocham ją jeszcze - dodał dla porządku - wiesz przecież o tym. - Robił coraz dłuższe pauzy. - Dajże spokój - mruknął, kiedy odsunąłem puste butelki, żeby się o nie nie potknął i znowu nie narobił hałasu. - A może myślisz, że w ogóle nigdy nie kochałem? - zapytał niepewnie. - W ogóle nigdy? - Na jego twarzy coraz wyraźniej malowało się zmęczenie. - Żebym tylko nie był tak cholernie wybity ze snu - powiedział niby zamierzając odejść. - Musisz wypocząć - powiedziałem - jutro o dziewiątej ją zobaczysz. - Jego papierosy, niebieskie gauloisy, leżały obok krzesła na dywanie. - Dziękuję! - rzekł, kiedy mu podałem paczkę, włożył w usta gauloisa, wyjął go po chwili, choć trzymałem w ręku zapaloną zapałkę, powtórzył: - Jutro o dziewiątej ją zobaczę!... - Potem zapalił, jak gdyby dym był pożywieniem. - Nie myślisz, że ona umrze, prawda? Odparłem nieostrożnie: - Dopóki nie dzwoni telefon, nie ma powodu do obawy. - Słowo się rzekło, nie mogłem już cofnąć bezsensownej uwagi, która dała widomy punkt oparcia dla jego niepokoju. Stiller spojrzał na czarny telefon. Musiałem mówić dalej. - Musisz być przygotowany na to, że i Julika kiedyś umrze. Prędzej czy później. Jak my wszyscy. Musisz być na to przygotowany. - Stiller palił w milczeniu. Długo nie wiedziałem, o czym myśli. Wreszcie rzucił papierosa do kominka lub przynajmniej obok niego, gotów już naprawdę odejść. Marzłem, ogień na kominku wygasł, nie było już drzewa. - Może to jednak dobrze - rzuciłem znowu frazes - żeśmy ze sobą pomówili. Stiller skinął głową bez przekonania, siedział jak przedtem, na skrzyni, podpierając się rękami; wyglądał tak, jakby czekał na przypływ siły. - W rzeczywistości - powiedział - zaszedłem dokładnie do punktu, od którego powinienem był przed dwoma laty zacząć, ani o krok dalej! I znowu dwa lata stracone... Nie chcę cię nudzić, Rolfie, ale... - Widząc, że drżę, dodał: - To było do zrobienia! Bez cudu, wierz mi, to dałoby się zrobić, ona i ja, tacy, tacy jesteśmy... Nie wtedy, ale teraz, przed dwoma laty, teraz po raz pierwszy; teraz i tutaj... - Stiller nie chciał płakać, bronił się przed tym, wstał. - Dziś przed południem w klinice - powiedział - nie, to przecież było wczoraj... - Łzy spływały po jego całkiem spokojnej twarzy; chciał coś powiedzieć. - To by się dało zrobić - powtórzył nie mogąc dokończyć zdania. - W takim razie da się zrobić! - powtórzyłem za nim - zobaczysz! - Dziwna rzecz, przez chwilę zachowywaliśmy się tak, jak gdyby Stiller wcale nie płakał. Stał gdzieś w środku pokoju z rękami w kieszeniach, niezdolny do wydobycia z siebie słowa. Widziałem jego plecy, nie widziałem twarzy, czułem, że płacze, że nic przez ten płacz nie słyszy, mówiłem o jego „zeszytach” tylko po to, żeby nie być niemym widzem. - W każdym razie wiesz rzecz najważniejszą - powiedziałem między innymi - wiesz, że niczego nie załatwia fakt, że jedna ze stron pakuje sobie na przykład kulę w łeb. Któż to potrafi opisać, jak się o tym dowiedziano! Ale ty wiesz, choć sobie tego nie można wyobrazić. Może masz śmieszne pojęcie o tym, co to znaczy być wierzącym; może przypuszczasz, że jeśli człowiek wierzy, to jest pewny, mądry, ocalony i tak dalej. A ty wcale nie czujesz się pewny, więc nie wierzysz, że jesteś wierzący. Czy nie tak? Nie możesz sobie wyobrazić Boga, więc wmawiasz w siebie, żeś go nigdy nie doznał... - Wydawało mi się, jakby Stiller był rad, że mówię. - O ile znam twoje życie, rzucałeś zawsze wszystko dlatego, że jesteś niepewny. Nie jesteś prawdą. Jesteś człowiekiem gotowym często do zrezygnowania z nieprawdy, z niepewności. Czyż nie oznacza to, że wierzysz w prawdę? W prawdę, której nie możemy zmienić, a nawet zabić - która jest życiem. - Zegar stojący w sieni zaczął terkotać, jak zawsze przed wybiciem godziny; była trzecia. - W twoich zeszytach dziwnie mnie uderzało - ciągnąłem dalej, żeby tylko coś mówić - że ciągle próbowałeś akceptować siebie samego, nie akceptując czegoś takiego jak Bóg. I okazuje się, że to jest niemożliwe. On jest tą siłą, która może ci pomóc do istotnego akceptowania samego siebie. Wszystkiego tego doświadczyłeś! I mimo to powiadasz, że się nie możesz modlić; piszesz o tym również. Czepiasz się bezsilności, którą uważasz za swoją osobowość, a przy tym znasz swoją bezsilność tak dokładnie - i wszystko to z przekory, tylko dlatego, że nie jesteś siłą. Czy tak nie jest? - Oczywiście Stiller nie odpowiedział. - Sądzisz, że musi cię to zmóc, inaczej coś się nie będzie zgadzało. Nie chciałbym blagować. Zdumiewa cię, że sam musisz jeszcze błagać o to, żeby móc wierzyć; a potem boisz się, że Bóg to po prostu twój wymysł... Długo jeszcze mówiłem, wreszcie urwałem. Oczywiście nie spodziewałem się, że Stiller będzie mnie słuchał, lecz mówiłem tylko po to, by nie być niemym świadkiem jego płaczu. Myślami był gdzie indziej. - Jej twarz - powiedział nagle - to wcale nie jej twarz, Rolfie, nigdy nią nie była! Dalej nie mógł mówić. Płakał, chyba nigdy nie widziałem tak płaczącego mężczyzny. Stał wyprostowany z rękami w kieszeniach. Nie wyszedłem z pokoju; moja obecność nie odgrywała już roli... W tej chwili próbowałem usilnie przypomnieć sobie twarz Juliki, widziałem jednak tylko maskę z ubiegłej jesieni, która już nie była twarzą, ten szloch z otwartymi, zdrętwiałymi ustami, dwie małe, równie zdrętwiałe pięści na jej kolanach, nieme drżenie porażonego ciała pełnego śmiertelnej trwogi; ale tego nie chciałem sobie teraz przypominać. Postanowiłem następnego ranka udać się również do kliniki, żeby zobaczyć panią Julikę choćby na krótko. - Powiedz coś - prosił Stiller, kiedy wreszcie, wyczerpany płaczem, zauważył znowu moją obecność. - Wszystko, co mogłem ci powiedzieć, to już powiedziałem; Julika nie umarła - i powtórzyłem: - I ty ją kochasz. Spojrzał na mnie tak, jak gdybym mu coś objawił. Czuł się jeszcze niepewnie na nogach, spojrzenie miał mętne, zdaje mi się jednak, że wytrzeźwiał. Powiedział coś pochlebnego o naszej przyjaźni, o mojej dobroci, ponieważ znowu przesiedziałem z nim prawie całą noc, pocierał woskowe czoło. - Jeżeli cię boli głowa - powiedziałem - mam na górze saridon. Tego już nie słyszał. - Masz rację - powtórzył kilkakrotnie - jutro o dziewiątej ją zobaczę... - Nareszcie stanęliśmy na progu; byłem śmiertelnie znużony. Stiller zgasił żyrandol, od którego płynęło wodniste światło. - Módl się za mnie, żeby nie umarła! - powiedział i nagle znaleźliśmy się w ciemnościach; Stiller zapomniał zapalić światło w sieni. - Kocham ją - usłyszałem jego słowa. Wreszcie znalazłem kontakt i podaliśmy sobie ręce. Stiller chciał jeszcze pójść do ogrodu. - Muszę zaczerpnąć powietrza - powiedział - po prostu za wiele wypiłem. - Był bardzo spokojny. Następnego ranka, w wielkanocny poniedziałek, moja żona i ja zeszliśmy na dół około dziewiątej. Śniadanie stało przygotowane na stole przy otwartym oknie - kawa osłonięta czepkiem, dwa nakrycia i wszystko, co należy. Nie brakowało ani solniczki, ani popielniczek. Jaja na miękko, z których jedno, przeznaczone dla Sybilli, z napisem, że gotowało się trzy minuty, tosty pod serwetką, jeszcze ciepłe; nasz przyjaciel musiał słyszeć, kiedyśmy się myli, i zapewne niedawno wyszedł z domu. Moja żona słyszała hałas w nocy, wiedziała jednak tylko, żeśmy do późna rozmawiali. Przypuszczaliśmy oczywiście, że Stiller jest już w klinice. Kiedyśmy usiedli przy stole, zastawionym porcelaną, na której grały promienie słońca, kiedy ponad Jeziorem Genewskim barwy niezapominajek roztoczył się przed nami wspaniały widok na ośnieżone Alby Sabaudzkie, nasza długa nocna rozmowa wydała mi się snem pozbawionym związku z rzeczywistością jasnego dnia. Zakładając, że z kliniki nadejdzie dalsza pomyślna wiadomość, postanowiliśmy pojechać tego dnia dalej przez Chebres, Yverdon, Murten albo Neuchatel i spędzić jeszcze jeden wolny dzień we dwoje na wyspie Świętego Piotra. Pogoda była przepiękna. W sąsiednim ogrodzie kwitła już magnolia w całej swej krasie, przeświecały żółte pęki forsycji zwisające nad płotami, krwawoczerwona kolejka linowa zjeżdżała pusta pośród zielonych stoków, porośniętych pierwiosnkami, a wjeżdżała pełna wycieczkowiczów. Był to świat wprost dziecinnie pstry i kolorowy, ze wszystkim, co przynależy do święta Wielkanocy; ptaki świergotały hałaśliwie, po jeziorze płynął w kierunku zamku Chillon biały statek spacerowy, gdzieś z oddali dochodziły dźwięki niedzielnej orkiestry dętej, dudniła kolej szerokotorowa. Stiller zastał nas jeszcze zajadających śniadanie. Nasze spieszne lękliwe pytanie: - No i jak tam? - odnosiło się rzecz jasna do pani Juliki; okazało się jednak, że nasz przyjaciel nie wracał z kliniki, lecz ze swojej sutereny. Nie kładł się w ogóle, resztę nocy spędził prawdopodobnie w ogrodzie, wczesny ranek w garncami. Oczywiście był blady i niewyspany. Nie wiem, dlaczego nie poszedł o dziewiątej do kliniki, był nawet jeszcze nie ogolony. Czy się bał? Na pozór pełen otuchy, jakby pani Julika miała wkrótce opuścić klinikę, mówił o wszystkim innym. Nawet nie zatelefonował. Zaproponował, żebym ja pojechał do kliniki i powiedział jego żonie, że on zjawi się około jedenastej. Preteksty, jakie podawał, były absolutnie nie przekonujące. Musi się jeszcze ogolić! Potem znowu usłyszeliśmy, że jakaś wybitna osobistość pragnęła w przejeździe obejrzeć jego ceramikę i zjawi się około dziesiątej, co było prawdą, ale nie stanowiło jednak dość ważnego powodu. Może Stiller, od którego zalatywało jeszcze alkoholem, wstydził się stanąć przy łóżku chorej? Trzymał się również z daleka od mojej żony, co rzucało się w oczy. - Śmierdzę - powiedział. Prawdziwy czy urojony zapach wina nie mógł go jednak wstrzymać od zatelefonowania do kliniki, ale Stiller po prostu nie miał na to ochoty. Nie mogłem go zmuszać i wreszcie pojechałem z żoną do pobliskiej kliniki Val Mont; ja wysiadłem, żona zaś została w wozie; mogła oczywiście wchodzić w rachubę tylko bardzo krótka wizyta, o ile na nią w ogóle pozwolą komuś spoza najbliższej rodziny. Odczuwałem naprawdę potrzebę zobaczenia pani Juliki choć na chwilę, zanim odjedziemy. Już w portierni uświadomiłem sobie nagle to, co się stało. Na słonecznym korytarzu, na który wyniesiono przed drzwi wazony z kwiatami, a milczące pielęgniarki krzątały się bez przerwy, musiałem zaczekać jeszcze pełen lęku kwadrans, zanim młody lekarz zawiadomił mnie o jej zgonie. Wobec moich natarczywych nalegań przyrzeczono mi, że pan Stiller w żadnym razie nie zostanie zawiadomiony o tym telefonicznie. Śmierć nastąpiła pół godziny temu, niespodziewanie dla lekarza. Drugie moje życzenie, abym mógł zobaczyć panią Stiller, nie zostało spełnione. Wyniesiono ją już z jej pokoju. Ale później twarz moja, zapewne płakałem, okazała się jednak wystarczającym argumentem; a może dokonała tego moja legitymacja? W każdym razie polecono starszej siostrze zaprowadzić mnie do zmarłej. „Włosy ma rude, zgodnie z obecną modą, nawet bardzo rude, ale nie jak konfitura z głogu, raczej jak minia w proszku. Bardzo oryginalne. Do tego niezwykle delikatna cera; alabaster w piegi. Także bardzo oryginalne, ale ładne. A oczy? Powiedziałbym: lśniące, można by rzec wodniste, niebieskawozielone jak brzegi bezbarwnej szyby. Niestety goli brwi, tak że tworzą cienką linię, wskutek czego twarz jej ma w sobie pełną wdzięku surowość, ale i coś z maski - zastygłe zdziwienie. Bardzo szlachetnie wygląda z boku jej nos, nozdrza mają swój wyraz. Wargi na mój smak nieco za wąskie, jest w nich zmysłowość, która jednak musiałaby być dopiero rozbudzona. Jej rozpuszczone włosy są cudowne, pachnące, lekkie jak jedwab. Ma wspaniałe zęby, niektóre plombowane, ale o pięknym perłowym połysku. Spoglądałem na nią jak na przedmiot, nagle zupełnie trzeźwo, jak na obcą, na jakąś tam kobietę...” Tak właśnie ujrzałem ją na łożu śmiertelnym i nagle doznałem potwornego uczucia, że Stiller od początku widział ją tylko jako martwą, po raz pierwszy również ogarnęła mnie głęboka, bezwzględna świadomość jego winy, której nie mogło wymazać żadne ludzkie słowo. Pozostało nam jeszcze przekazać tę ponurą wiadomość naszemu przyjacielowi. Nie trzeba było wielu słów; Stiller wiedział. Z kliniki, choć opuściłem ją przed godziną, nie telefonowano; kiedy mnie jednak zobaczył, wiedział i wydaje mi się, że sam to nawet powiedział; nie chcę twierdzić, że zachowywał się spokojnie, gdyż był to przerażający spokój człowieka obłąkanego. Potem długo czekałem na Stillera, żeby go zawieźć do kliniki. Poszedł na górę po marynarkę, tak przynajmniej powiedział. Nie słyszeliśmy nic, ani kroków, ani łkania, tylko świergot ptaków, moją żonę zaczął ogarniać strach, że nasz przyjaciel mógł zrobić sobie coś złego. Nie wierzyłem w to ani przez mgnienie oka, mimo to jednak poszedłem na górę, a kiedy wciąż jeszcze nie wychodził, zapukałem do jego drzwi. Nie słysząc odpowiedzi, wszedłem. Stał na środku pokoju, jak zwykle z rękami w kieszeniach. - Już idę - powiedział. Zawiozłem go do kliniki i poczekałem w samochodzie. Widok zmarłej był o wiele silniejszy niż wszystko, co mógłbym dojrzeć otwartymi oczyma; jako obraz istoty, która przeminęła, w swoim czasie przez nikogo nie poznanej, a najmniej przez tego, który o nią walczył swoją ludzką miłością. Stiller wrócił już po kwadransie i usiadł w wozie obok mnie. - Jest piękna - powiedział. Przedłużyłem swój urlop i po odjeździe żony zostałem parę dni w Glion, aby odciążyć Stillera w załatwianiu spraw związanych ze śmiercią. Nawiasem mówiąc nie miałem wrażenia, żeby mnie potrzebował, i do żadnych rozmów już między nami nie doszło. Strona medyczna nie interesowała go, poza tym nie było o czym mówić; wszystko już zostało rozstrzygnięte. Wieczorem po skromnym pogrzebie na obcym cmentarzu, kiedy go musiałem opuścić, Stiller pracował w suterenie lub przynajmniej usiłował pracować. Odprowadził mnie do owej żelaznej furtki z zabawnym szyldzikiem, był tak nieobecny duchem, że kilkakrotnie musiałem do niego wyciągnąć rękę na pożegnanie. Widywaliśmy się od czasu do czasu; nie dzwonił już po nocy, pisywał rzadko. Pozostał w Glion i żył samotnie. Gra słów - Stiller w języku niemieckim znaczy: cichy (przyp. tłum.)