11862
Szczegóły |
Tytuł |
11862 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
11862 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 11862 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
11862 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
David A. Gemmel
Druss Legenda
Pierwsze kroniki
Przełożył Zbigniew A. Królicki
Powieść tę dedykuję z miłością i oddaniem pamięci Micka Jeffreya, spokojnego,
bezgranicznie cierpliwego i uprzejmego chrześcijanina. Znajomość z Nim była prawdziwym
błogosławieństwem. Dobranoc i niech Cię Bóg błogosławi, Mick!
PODZIĘKOWANIA
Dziękuję mojemu wydawcy, Johnowi Jarroldowi, redaktorce Jean Maund oraz pierwszym
czytelnikom, którymi byli Val Gemmell, Stella Graham, Edith Graham, Tom Taylor oraz Vikki
Lee France. Dziękuję również Stanowi Nicholsowi oraz Chrisowi Bakerowi, którzy obdarzyli
Drussa Legendę nowym życiem.
Księga pierwsza
NARODZINY LEGENDY
Prolog
Zasłonięty przez poszycie, klęczał przy śladach, badawczo spoglądając ciemnymi oczami na
głazy i rosnące za nimi drzewa. Ubrany w ozdobioną frędzlami bluzę z koźlej skóry, brązowe
skórzane getry i buty, wysoki mężczyzna był prawie niewidoczny, gdy tak klęczał w zaroślach.
Słońce stało wysoko na bezchmurnym letnim niebie, a ślady pozostawiono przeszło trzy
godziny wcześniej. Odciski kopyt były poprzecinane ścieżkami owadów, lecz wciąż miały ostre
krawędzie.
Czterdziestu jeźdźców, objuczonych łupem...
Shadak przemknął przez zarośla do swojego spętanego konia. Pogłaskał długą szyję
zwierzęcia i wyjął z sakwy przy siodle pas z mieczami. Zapiął go na biodrach i wyciągnął dwa
krótkie miecze, obosieczne, z najlepszej vagryjskiej stali. Zastanawiał się przez chwilę, a potem
schował ostrza do pochew i sięgnął po łuk oraz przytroczony do łęku siodła kołczan. Łuk był
z vagryjskiego rogu, myśliwska broń, z której można było wypuścić zabójczą dwustopową
strzałę na odległość sześćdziesięciu kroków. W kołczanie ze skóry łani znajdowało się
dwadzieścia strzał, które sam zrobił: lotki z gęsich piór, barwionych na czerwono i żółto, groty
z zaostrzonego żelaza, bez haczyków, żeby łatwo można je było wyjąć z ciał zabitych. Szybko
napiął łuk i nałożył strzałę na cięciwę. Potem zarzucił kołczan na ramię i ostrożnie wrócił do
śladów.
Czy zostawili tylną straż? Mało prawdopodobne, gdyż w promieniu stu mil nie było
drenańskich żołnierzy.
Shadak jednak był ostrożnym człowiekiem. I znał Collana. Z narastającym niepokojem
wyobraził sobie jego uśmiechniętą twarz i okrutne, kpiące oczy. „Spokojnie” - powiedział sobie,
ale przychodziło mu to z trudem, strasznym trudem. W gniewie ludzie popełniają błędy,
napominał się w duchu. Myśliwy musi być zimny jak stal.
Cicho ruszył naprzód. Po lewej, mniej więcej dwadzieścia kroków przed nim wystawał
z ziemi gigantyczny głaz, a po prawej znajdowała się grupka mniejszych, nie wyższych niż metr.
Shadak zaczerpnął tchu i wyszedł z zarośli.
Zza wielkiego głazu wyskoczył jakiś człowiek i wypuścił strzałę. Shadak przyklęknął
i pocisk ze świstem przeszył powietrze nad jego głową. Łucznik próbował uskoczyć za zasłonę
głazu, lecz zanim zdążył się skryć, Shadak posłał strzałę, która przeszyła mu gardło i wyszła
przez kark.
Wybiegł drugi napastnik, tym razem z prawej strony Shadaka. Nie mając czasu, by
wyciągnąć z kołczana następną strzałę, Shadak z całej siły chlasnął łukiem w twarz mężczyzny.
Gdy przeciwnik się potknął, Shadak odrzucił łuk i wyrwał z pochew dwa krótkie miecze, po
czym jednym zamaszystym ruchem przeciął szyję leżącego. Dwóch innych napastników
wybiegło zza głazów, a on skoczył im na spotkanie. Obaj mężczyźni mieli żelazne napierśniki,
a szyje i głowy osłonięte kolczugami. W rękach trzymali szable.
- Będziesz długo zdychał, draniu! - zawył pierwszy, rosły i barczysty wojownik. Nagle
zmrużył oczy, rozpoznając stojącego przed nim szermierza. Natychmiast stracił chęć do walki
i ogarnął go strach, ale był już zbyt blisko Shadaka i nie mógł się wycofać. Spróbował
niezdarnego pchnięcia, lecz Shadak z łatwością sparował cios, jednocześnie wbijając mu w usta
drugi miecz, aż ostrze wyszło przez kark. Gdy szermierz padł, jego kompan zaczął się cofać.
- Nie wiedzieliśmy, że to ty, przysięgam! - powiedział drżącym głosem.
- Teraz już wiecie - rzekł spokojnie Shadak.
Tamten bez słowa odwrócił się i wbiegł między drzewa, a Shadak wepchnął miecze do
pochew i podniósł łuk. Nałożył strzałę, napiął drzewce i zwolnił cięciwę. Pocisk śmignął
w powietrzu i wbił się w udo uciekającego. Trafiony wrzasnął i upadł. Kiedy Shadak dobiegł do
leżącego, ten przetoczył się na plecy, wypuszczając z ręki miecz.
- Litości, nie zabijaj mnie! - błagał.
- Ty nie znałeś litości w Corialis - odparł Shadak. - Jeśli jednak powiesz mi, dokąd zmierza
Collan, daruję ci życie.
W oddali zawył wilk, przeciągle i ponuro. Odpowiedział mu następny, i jeszcze jeden.
- Niedaleko jest wioska... dwadzieścia mil na południowy wschód - mówił mężczyzna, nie
odrywając oczu od dłoni Shadaka, spoczywającej na rękojeści krótkiego miecza. - Zrobiliśmy
rozpoznanie. Mnóstwo młodych kobiet. Collan i Harib Ka planują napaść na wioskę i wziąć
niewolników, a potem zabrać ich do Mashrapuru.
Shadak skinął głową.
- Wierzę ci - powiedział w końcu.
- Darujesz mi życie, tak? Obiecałeś! - zaskomlił ranny mężczyzna.
- Zawsze dotrzymuję obietnic - powiedział Shadak zniesmaczony jego tchórzostwem.
Wyciągnął rękę i wyrwał strzałę z nogi leżącego. Z rany trysnęła krew, a wojownik głośno
jęknął. Shadak wytarł strzałę o jego płaszcz, a potem wyprostował się i podszedł do ciała
pierwszego mężczyzny, którego zabił. Klęknął obok trupa, wydobył strzałę, a potem odnalazł
uwiązane w pobliżu konie. Dosiadł pierwszego, a pozostałe powiódł do miejsca, gdzie czekał
jego wierzchowiec. Trzymając w garści wodze, wyprowadził wszystkie cztery na szlak.
- A co ze mną? - krzyknął ranny.
Shadak obrócił się w siodle.
- Staraj się unikać wilków - poradził. - Do zmroku wyczują zapach krwi.
- Zostaw mi konia! Litości!
- Ja nie jestem litościwym człowiekiem - odparł Shadak. I odjechał na południowy wschód,
ku odległym górom.
Rozdział 1
Topór miał cztery stopy długości i dziesięciofuntowe, rozszerzające się ku dołowi ostrze
z twardej stali. Trzonek z wiązu, pięknie zakrzywiony, miał ponad czterdzieści lat. Dla
większości ludzi było to ciężkie narzędzie, nieporęczne i nieprecyzyjne. W rękach
ciemnowłosego młodzieńca, który stał przed potężnym bukiem, śmigało w powietrzu lekko jak
szabla. Każde zamaszyste uderzenie wbijało ostrze dokładnie tam, gdzie chciał drwal, coraz
głębiej w miękkie drewno pnia.
Druss cofnął się i spojrzał w górę. Kilka grubych gałęzi sterczało od północnej strony.
Obszedł drzewo, wybierając miejsce, gdzie powinno upaść, a potem wrócił do pracy. To już
trzecie drzewo, z którym zmagał się tego dnia. Bolały go mięśnie, pot spływał po nagich plecach,
krótko przystrzyżonych, czarnych włosach i czole, szczypiąc w lodowato niebieskie oczy.
Zaschło mu w gardle, ale postanowił, że dopiero po zakończeniu pracy nagrodzi się
orzeźwiającym drinkiem.
Nieco dalej, po jego lewej stronie, bracia Pilan i Yorath siedzieli na zwalonym drzewie,
śmiejąc się i rozmawiając. Ich toporki leżały obok. Zadaniem tych dwóch było oczyszczanie pni,
odrąbywanie mniejszych gałęzi i konarów, które można wykorzystać jako opał na zimę. Często
jednak przerywali pracę i Druss słyszał, jak omawiają zalety i rzekome wady wioskowych
dziewcząt. Byli przystojnymi młodzieńcami, jasnowłosymi i rosłymi, ci synowie kowala Tetrina.
Dowcipni i inteligentni, mieli powodzenie u kobiet. Druss nie lubił ich.
Po jego prawej stronie kilku starszych chłopców odpiłowywało konary pierwszego drzewa,
które zrąbał, podczas gdy w pobliżu młode dziewczyny zbierały chrust potrzebny na zimową
rozpałkę i ładowały go na taczki, szykując do zwiezienia ze zbocza do wioski.
Na skraju przesieki stały cztery spętane konie pociągowe, pasąc się i czekając, aż drzewa
zostaną oczyszczone tak, aby pnie można było opasać łańcuchem i zaciągnąć do wsi. Jesień
szybko mijała, a starszyzna osady zdecydowała, że przed zimą należy postawić nową palisadę.
Biegnącej przez góry Skoda granicy strzegł tylko jeden oddział drenajskiej kawalerii, patrolujący
obszar tysiąca mil kwadratowych. Rabusie, złodzieje bydła, łowcy niewolników i banici włóczyli
się po górach, a władze w Drenanie wyraźnie dały do zrozumienia, że nie biorą żadnej
odpowiedzialności za bezpieczeństwo nowych osadników na vagryjskiej granicy.
Jednak lęk przed niebezpieczeństwami życia na pograniczu nie zniechęcał ludzi, którzy
przybyli w góry Skoda. Szukali tutaj nowego miejsca do życia, daleko od bardziej
cywilizowanego południa i wschodu. Budowali swe domy tu, w tej dzikiej i rozległej krainie,
gdzie silni mężczyźni nie musieli chować się po kątach lub nisko kłaniać przejeżdżającej
szlachcie.
Wolność była dla nich najważniejsza i żadne pogłoski o rabusiach nie mogły ich
przestraszyć.
Druss zważył w ręku topór, a następnie grzmotnął ostrzem w poszerzające się nacięcie.
Uderzył dziesięć razy, głęboko podcinając pień u nasady. Potem kolejne dziesięć płynnych,
potężnych uderzeń. Jeszcze trzy ciosy topora i drzewo z jękiem podda się przeznaczeniu, padając
z łoskotem na ziemię.
Cofnął się i powiódł czujnym spojrzeniem wzdłuż przewidywanej linii upadku pnia. Jakiś
ruch przyciągnął jego wzrok; zobaczył siedzące pod krzakiem złotowłose dziecko ze szmacianą
lalką w dłoni.
- Kiris! - zagrzmiał. - Jeżeli nie znikniesz stamtąd, zanim doliczę do trzech stłukę cię na
kwaśne jabłko! Raz! Dwa!
Dziecko rozdziawiło buzię i szeroko otworzyło oczy. Upuszczając szmacianą lalkę, wypadło
z krzaków i z płaczem uciekło z lasu. Druss potrząsnął głową i poszedł podnieść zabawkę, po
czym wepchnął ją za szeroki pas. Czuł na sobie spojrzenia innych i wiedział, co myśleli: Druss
Brutal, Druss Okrutnik - tak go nazywali. I może mieli rację.
Ignorując ich, wrócił do drzewa i uniósł topór.
Zaledwie dwa tygodnie wcześniej ścinał wysoki buk i prawie kończył pracę, gdy go
zawołano. Kiedy wrócił, znalazł Kiris siedzącą prawie na samym czubku drzewa, jak zwykle
razem z lalką.
- Zejdź na dół - namawiał. - To drzewo zaraz upadnie.
- Nie - odparła Kiris. - Podoba nam się tutaj. Stąd wszystko widać.
Druss rozejrzał się dookoła, po raz pierwszy gorąco pragnąc, żeby w pobliżu znalazła się
któraś z wioskowych dziewcząt. Niestety, nie było żadnej. Przyjrzał się uważnie wielkiej
szczelinie w pniu. Nagły podmuch wiatru w każdej chwili mógł przewrócić drzewo.
- Schodź, bądź dobrą dziewczynką. Jeżeli drzewo upadnie, zrobisz sobie krzywdę.
- Dlaczego miałoby upaść?
- Bo uderzałem je moim toporem. Teraz zejdź.
- Dobrze - powiedziała i zaczęła zsuwać się w dół. Nagle drzewo przechyliło się, Kiris
wrzasnęła i kurczowo chwyciła za gałąź. Drussowi zaschło w gardle.
- Teraz, szybko - powiedział. Kiris nie odpowiedziała i nie poruszyła się. Druss zaklął,
i oparłszy stopę na kikucie odrąbanej gałęzi, podciągnął się na pierwszy konar. Powoli
i niezwykle ostrożnie wdrapywał się na pochylone drzewo, zbliżając się do dziecka.
W końcu dotarł do niej.
- Złap mnie za szyję - rozkazał. Tak zrobiła i zaczęli schodzić.
W połowie drogi na ziemię Druss poczuł drżenie drzewa i usłyszał trzask. Zeskakując,
przycisnął do siebie dziecko i niezdarnie wylądował na ziemi, z impetem uderzając lewym
ramieniem o miękką glebę. Osłoniętej jego ciałem Kiris nic się nie stało, ale Druss podniósł się
z jękiem.
- Jesteś ranny? - zapytała Kiris. Druss obrzucił ją lodowatym spojrzeniem.
- Jeśli znów cię zobaczę w pobliżu moich drzew, nakarmię tobą wilki! - ryknął. - A teraz
zmykaj!
Uciekała tak, jakby paliła się na niej sukienka. Chichocząc teraz na samo wspomnienie,
uniósł topór i uderzył ostrzem w pień buku. Drzewo jęknęło przeciągle, a potem donośny trzask
zagłuszył stukanie toporków i zgrzyt piłowanych konarów.
Buk runął, okręcając się przy upadku. Druss ruszył do wiszącego w pobliżu na gałęzi
bukłaka z wodą. Zwalenie drzewa było sygnałem przerwy na popołudniowy posiłek i wioskowa
młodzież zbierała się w grupki w blasku słońca, śmiejąc się i żartując. Nikt nie podszedł do
Drussa. Jego niedawna bójka z byłym żołnierzem Alarinem zaniepokoiła ich i spoglądali na
niego z jeszcze większą rezerwą niż dotychczas. Siedział sam, jedząc chleb z serem i pociągając
długie łyki zimnej wody.
Pilan i Yorath siedzieli teraz z Berys i Tailią, córkami młynarza. Dziewczęta uśmiechały się
ślicznie, przechylając głowy i ciesząc się z ich zainteresowania. Yorath nachylił się do Tailii
i pocałował ją w ucho. Dziewczyna udała oburzoną.
Przerwali tę zabawę, gdy na polanę wszedł czarnobrody mężczyzna. Był wysoki,
o potężnych ramionach i oczach koloru zimowych chmur. Druss zobaczył nadchodzącego ojca
i wstał.
- Odziej się i chodź ze mną - powiedział Bress, ruszając w las. Druss przywdział swoją
koszulę i poszedł za ojcem. Gdy odeszli dostatecznie daleko, by nikt ich nie słyszał, starszy
mężczyzna usiadł przy rwącym strumyku, a Druss poszedł za jego przykładem.
- Musisz nauczyć się panować nad gniewem, mój synu - powiedział Bress. - Prawie zabiłeś
tego człowieka.
- Uderzyłem go tylko... raz.
- Ten raz złamał mu szczękę i wybił trzy zęby.
- Czy starszyzna wyznaczyła już karę?
- Tak. Mam utrzymywać Alarina i jego rodzinę przez zimę. Niezbyt mnie na to stać,
chłopcze.
- Lekceważąco wyrażał się o Rowenie, a ja nie będę tego tolerował. Nigdy.
Bress zaczerpnął tchu, ale zanim przemówił, podniósł kamyk i cisnął go do strumyka. Potem
westchnął.
- Tutaj nic o nas nie wiedzą, Druss. Znają nas tylko jako dobrych robotników i mieszkańców
wioski. Przebyliśmy długą drogę, by uwolnić się od piętna, jakim naznaczył naszą rodzinę mój
ojciec. Wyciągnij wnioski z jego historii. On nie panował nad swoim gniewem. Dlatego stał się
banitą i renegatem, żądnym krwi oprawcą. Powiadają, że niedaleko pada jabłko od jabłoni. Mam
nadzieję, że w naszym przypadku to się nie sprawdzi.
- Nie jestem mordercą - spierał się Druss. - Gdybym chciał jego śmierci, mógłbym jednym
ciosem przetrącić mu kark.
- Wiem. Jesteś silny - wrodziłeś się we mnie. I dumny, chyba masz to po matce, niech jej
dusza spoczywa w pokoju. Jedynie bogowie wiedzą, jak często musiałem chować dumę do
kieszeni. - Tarmosząc brodę, Bress spojrzał na syna. - Jesteśmy teraz małą osadą i nie możemy
tolerować żadnych waśni, inaczej nie przetrwalibyśmy jako społeczność. Potrafisz to zrozumieć?
- Co kazali ci powiedzieć?
Bress westchnął.
- Musisz pogodzić się z Alarinem. I wiedz, że jeśli zaatakujesz jeszcze kogoś z wioski,
zostaniesz wygnany.
Druss spochmurniał.
- Pracuję ciężej niż ktokolwiek. Z nikim nie szukam zwady. Nie upijam się jak Pilan
i Yorath, ani nie próbuję robić dziwek z wioskowych kobiet, tak jak ich ojciec. Nie kradnę. Nie
kłamię. Dlaczego mieliby mnie wyrzucić?
- Przerażasz ich, Druss. Mnie również.
- Nie jestem taki jak dziadek. Nie jestem mordercą.
Bress westchnął.
- Miałem nadzieję, że Rowena z jej łagodnym charakterem pomoże ci poskromić twój
temperament. Tymczasem zaraz po ślubie prawie zabiłeś mieszkańca wioski. I za co? Nie mów
mi, że wyrażał się lekceważąco o twojej żonie. Powiedział tylko, że jesteś szczęściarzem i że sam
chciałby mieć ją w łóżku. Na wszystkich bogów, synu! Jeżeli będziesz uważał, że za każdy
komplement pod adresem twojej żony musisz złamać komuś szczękę, to w wiosce zabraknie
ludzi zdolnych do pracy.
- To nie było powiedziane jak komplement. I umiem opanować gniew, ale Alarin to
zuchwały krzykacz i dostał to, na co zasłużył.
- Mam nadzieję, że weźmiesz pod uwagę to, co powiedziałem, synu. - Bress wstał
i wyprostował się. - Wiem, że nie żywisz dla mnie zbyt wiele szacunku. Mam jednak nadzieję, że
pomyślisz o tym, co stałoby się z Roweną, gdyby wygnano was oboje z wioski.
Druss spojrzał na niego, starając się ukryć rozczarowanie. Bress był olbrzymem, silniejszym
niż jakikolwiek znany Drussowi człowiek, ale aura niepowodzenia spowijała go niczym płaszcz.
Młodzieniec stanął obok ojca.
- Wezmę to pod rozwagę - powiedział.
Bress uśmiechnął się ze znużeniem.
- Muszę wracać do palisady. Powinniśmy ją skończyć najdalej za trzy dni. Potem będziemy
spać spokojniej.
- Dostaniesz drewno - obiecał Druss.
- Naprawdę dobrze posługujesz się toporem, muszę ci to przyznać. - Bress przeszedł parę
kroków, potem odwrócił się. - Jeżeli cię wygnają, synu, nie będziesz sam. Odejdę z tobą.
Druss skinął głową.
- Nie dojdzie do tego. Obiecałem już Rowenie, że się poprawię.
- Założę się, że była wściekła - powiedział Bress z szerokim uśmiechem.
- Gorzej. Była mną rozczarowana. - Druss zachichotał. - Rozczarowanie młodej żony rani
dotkliwiej niż ząb żmii.
- Powinieneś częściej się uśmiechać, mój chłopcze. Do twarzy ci z tym.
Lecz gdy Bress odszedł, uśmiech zniknął z twarzy młodzieńca, który spojrzał na swoje
posiniaczone kostki i przypomniał sobie emocje, jakie w nim wezbrały, kiedy zaatakował
Alarina. Gniew oraz dziką żądzę walki. A kiedy uderzył pięścią i Alarin upadł, czuł tylko jedno,
wyraźne i nieopisanie potężne uczucie.
Radość. Czysta, przyjemność, tak ogromna, jakiej nigdy wcześniej nie doświadczył. Zamknął
oczy, odpychając od siebie ten obraz.
- Nie jestem jak mój dziad - mówił sobie. - Nie jestem szalony.
Tej nocy powtórzył te słowa Rowenie, gdy leżeli w szerokim łożu, jakie zrobił im Bress
w prezencie ślubnym. Przewracając się na brzuch, położyła mu głowę na piersi, a jej długie
jedwabiste włosy opadły na jego potężne ramię.
- Oczywiście, że nie jesteś szalony, kochany - zapewniła go. - Jesteś jednym
z najłagodniejszych mężczyzn, jakich znam.
- Oni tak nie uważają - odpowiedział, wyciągając rękę i gładząc jej włosy.
- Wiem. Źle zrobiłeś łamiąc szczękę Alarinowi. To były tylko słowa - i nie miały znaczenia,
nawet jeśli powiedział je ze złej woli. Puste dźwięki, rzucone w powietrze.
Odsuwając ją delikatnie od siebie, Druss podniósł się.
- To nie jest takie proste, Roweno. Ten człowiek od tygodni szukał zaczepki. Chciał tej bójki,
ponieważ pragnął mnie upokorzyć. I nie zdołał. Nigdy nikomu się to nie uda.
Zadrżała.
- Zimno ci? - zapytał, zamykając ją w swoich objęciach.
- Krocząca Śmierć - wyszeptała.
- Co? Co powiedziałaś?
Zatrzepotała powiekami. Uśmiechnęła się i pocałowała go w policzek.
- Nieważne. Zapomnijmy o Alarinie i cieszmy się swoim towarzystwem.
- Zawsze cieszy mnie twoje towarzystwo - powiedział. - Kocham cię.
Sny Roweny były mroczne i posępne, a nazajutrz, stojąc na brzegu strumienia, nie potrafiła
wyrzucić tych obrazów z pamięci. Druss, ubrany w czerń i srebro, dzierżący potężny topór, stał
na stoku. Ostrze topora otaczał zastęp dusz, unoszących się jak dym wokół ponurego zabójcy.
Krocząca Śmierć! Wciąż widziała ten obraz. Wyżąwszy resztki wody z upranej koszuli, rozłożyła
ją na płaskim głazie obok schnących koców i wełnianej sukienki. Wyprostowała się i odeszła od
wody na skraj lasu, gdzie usiadła, trzymając w prawej dłoni broszkę, którą Druss zrobił dla niej
w warsztacie swojego ojca. Miękkie żyłki miedzi oplatające kamień księżycowy, mglisty
i półprzeźroczysty. Kiedy dotknęła palcami kamienia, zamknęła oczy i oczyściła swe myśli.
Zobaczyła Drussa siedzącego samotnie przy głębokim strumieniu.
- Jestem przy tobie - szepnęła. On jednak nie mógł jej usłyszeć, więc tylko westchnęła.
Nikt w wiosce nie wiedział, jaki posiada dar, gdyż jej ojciec, Voren, uzmysłowił jej
konieczność zachowania tego w tajemnicy. Tylko w ostatnim roku cztery kobiety w Drenanie
zostały oskarżone o czary i spalone żywcem przez kapłanów Missaela. Voren był przezornym
człowiekiem. Sprowadził Rowenę do tej niedostępnej wioski, daleko od Drenanu, ponieważ, jak
jej powiedział:
- Tajemnice nie mogą żyć spokojnie w tłumie. W miastach pełno jest wścibskich oczu
i nadstawionych uszu, mściwych myśli i wrogich umysłów. Będziesz bezpieczniejsza w górach.
Potem kazał jej obiecać, że nikomu nie powie o swoich zdolnościach. Nawet Drussowi.
Patrząc oczami duszy na męża, Rowena pożałowała tej obietnicy. Nie dostrzegała surowości jego
szerokiej twarzy o pospolitych rysach, chmur groźnie kłębiących się w tych szaroniebieskich
oczach, ponurego skrzywienia kącików ust. To był Druss - a ona go kochała. Z niezachwianą
pewnością, jaką dawał jej dar, wiedziała, że nie mogłaby pokochać innego mężczyzny tak jak
kochała męża. I wiedziała dlaczego... On jej potrzebował. Zajrzała do jego duszy i znalazła tam
ciepło i czystość, spokojną wyspę na wzburzonym morzu gwałtownych namiętności. Gdy była
z nim, Druss był delikatny, a jego burzliwy duch uspokajał się. W jej towarzystwie potrafił się
uśmiechać. Może, myślała, z jej pomocą zdoła zachować spokój. Może drzemiący w nim ponury
wojownik nigdy się nie obudzi.
- Znowu marzysz, Ro - powiedziała Mari, podchodząc i siadając przy Rowenie.
Młoda kobieta otworzyła oczy i uśmiechnęła się do przyjaciółki. Mari była niska i pulchna,
z włosami koloru miodu i jasnym, szczerym uśmiechem.
- Myślałam o Drussie - powiedziała Rowena.
Mari kiwnęła i umknęła spojrzeniem w bok. Rowena wyczuła jej zakłopotanie. Przyjaciółka
całymi tygodniami próbowała ją odwieść od poślubienia Drussa, dokładając swoje argumenty do
tych, jakie wytaczał Voren i inni.
- Czy Will Pifan będzie twoim partnerem w tańcu na Święcie Przesilenia? - zapytała
Rowena, zmieniając temat.
Mari natychmiast poprawił się humor i zachichotała cicho.
- Tak. Tylko jeszcze o tym nie wie.
- A kiedy się dowie?
- Dziś wieczorem. - Mari ściszyła głos, chociaż w pobliżu nie było nikogo. - Spotkamy się na
dolnej łące.
- Bądź ostrożna - przestrzegła ją Rowena.
- Czy to rada doświadczonej mężatki? Czy ty i Druss nie kochaliście się przed ślubem?
- Owszem - przyznała Rowena - ale Druss wcześniej oświadczył mi się pod Dębem. Pilan
tego nie zrobił.
- To tylko słowa, Ro. Nie są mi potrzebne. Och, wiem, że Pilan flirtuje z Tailią, ale ona nie
jest dla niego. Żadnych uczuć, rozumiesz. Potrafi myśleć tylko o pieniądzach. Nie chce zostać na
tym odludziu, tęskni za Drenanem. Nie chce grzać w nocy górala, ani bawić się w zwierzę
o dwóch grzbietach na mokrej łące, w trawie łaskoczącej jej...
- Mari! Jesteś naprawdę zbyt szczera - upomniała ją Rowena.
Mari zachichotała i nachyliła się do niej.
- Czy Druss jest dobrym kochankiem?
Rowena westchnęła, zapominając o napięciu i smutku.
- Och, Mari! Jak ty to robisz? Potrafisz mówić o wstydliwych sprawach w taki sposób, że
wydają się... tak cudownie zwyczajne. Jesteś jak słońce po burzy.
- Tutaj one nie są wstydliwe, Ro. Na tym polega problem z dziewczętami urodzonymi
w mieście, nawykłymi do kamiennych murów, marmurów i granitów. Nie czujecie już ziemi.
Dlaczego tu przyjechałaś?
- Przecież wiesz dlaczego - powiedziała Rowena niepewnie. - Ojciec pragnął zamieszkać
w górach.
- Wiem, że zawsze tak mówisz, lecz ja nigdy w to nie wierzyłam. Nie potrafisz kłamać -
zawsze rumienisz się i patrzysz w bok.
- Ja... Nie mogę ci powiedzieć. Obiecałam.
- Cudownie! - wykrzyknęła Mari. - Uwielbiam tajemnice. Czy on jest przestępcą? Był
księgowym, nieprawdaż? Ukradł jakiemuś bogaczowi pieniądze?
- Nie! To nie ma z nim nic wspólnego. Chodzi o mnie! Nie pytaj więcej. Proszę!
- Myślałam, że jesteśmy przyjaciółkami - powiedziała Mari. - Myślałam, że możemy sobie
ufać.
- Możemy. Naprawdę!
- Nikomu nie powiem.
- Wiem - powiedziała ze smutkiem Rowena. - Lecz to zniszczyłoby naszą przyjaźń.
- Nic nie zdoła jej zniszczyć. Jak długo już tu jesteś - dwa sezony? Czy kiedykolwiek
pokłóciłyśmy się? No już, Ro. Co ci szkodzi? Wyjaw mi swój sekret, a ja zdradzę ci mój.
- Już go znam - wyszeptała Rowena. - Oddałaś się drenańskiemu kapitanowi, kiedy on i jego
ludzie przejeżdżali tędy w lecie, patrolując teren. Zaprowadziłaś go na dolną łąkę.
- Jak się o tym dowiedziałaś?
- Nie dowiedziałam się. Myślałaś o tym, mówiąc, że chciałabyś wyjawić mi sekret.
- Nie rozumiem.
- Umiem czytać w ludzkich myślach. I czasami potrafię przewidzieć przyszłość. Oto moja
tajemnica.
- Masz dar? Nie wierzę! O czym teraz myślę?
- O białym koniu z wiankiem czerwonych kwiatów.
- O, Ro! To cudowne. Przepowiedz mi przyszłość - błagała, wyciągając rękę.
- Nikomu nie powiesz?
- Obiecałam, prawda?
- Czasem mi się nie udaje.
- Mimo to spróbuj - namawiała Mari, podsuwając jej swoją pulchną dłoń.
Rowena wyciągnęła rękę i zacisnęła smukłe palce na dłoni Mari, lecz nagle zadrżała
i pobladła.
- Co się stało?
Rowena zaczęła drżeć.
- Ja... Muszę znaleźć Drussa. Nie mogę... rozmawiać. Wstała i odeszła, potykając się,
zapominając o wypranych rzeczach.
- Ro! Roweno, wróć!
Z wysokiego zbocza góry jeździec spoglądał w dół, na kobiety przy rzece. Potem zawrócił
i szybko odjechał na północ.
Bress zamknął drzwi chaty i przeszedł do swojego warsztatu, gdzie wyjął z kuferka
koronkową rękawiczkę. Była stara i pożółkła, a na przegubie brakowało kilku zdobiących ją
niegdyś pereł. To była mała rękawiczka; Bress usiadł na ławie, przyglądając się jej, głaszcząc
grubymi palcami miejsca po brakujących klejnotach.
- Jestem zgubiony - powiedział miękko, zamykając oczy i przywołując obraz słodkiej twarzy
Arithae. - On mną gardzi. Bogowie, sam sobą gardzę.
Opierając się na krześle, z roztargnieniem spoglądał na ściany oraz liczne półki
z miedzianymi i mosiężnymi drucikami, na narzędzia, słoje z farbami, skrzynki paciorków.
Rzadko znajdował teraz czas na robienie biżuterii. Tutaj, w górach, nie było zapotrzebowania na
takie luksusy. Bardziej ceniono jego umiejętności stolarza. Stał się znanym wytwórcą drzwi
i ław, krzeseł i łóżek.
Nadal trzymając rękawiczkę, wrócił do pomieszczenia z paleniskiem.
- Myślę, że urodziliśmy się pod złą gwiazdą - powiedział do zmarłej Arithae. - A może zło
Bardana skaziło nasze życie. Wiesz, Druss jest taki jak on. Widzę to w jego oczach, w nagłych
wybuchach wściekłości. Nie wiem, co robić. Nigdy nie umiałem przekonać ojca. I nie potrafię
dotrzeć do Drussa.
Myślami powrócił w przeszłość; zatopił się w mrocznych, bolesnych wspomnieniach.
Widział Bardana tego ostatniego dnia, skąpanego we krwi, otoczonego przez wrogów. Sześciu
mężczyzn nie żyło, a ten straszliwy topór wciąż rąbał na prawo i lewo... Wtem jeden
z przeciwników wbił lancę w gardło Bardana. Z rany trysnęła krew, lecz Bardan zabił
przeciwnika, zanim osunął się na kolana. Inny napastnik doskoczył do niego od tyłu i zadał mu
straszliwy cios w kark.
Ze swej kryjówki wysoko na dębie czternastoletni Bress patrzył na śmierć ojca i słyszał, jak
jeden z zabójców zapytał:
- Stary wilk jest martwy, a gdzie jego szczenię?
Został na drzewie całą noc, wysoko nad bezgłowym ciałem Bardana. Potem, chłodnym
świtem, zeskoczył i stanął przy zwłokach. Nie czuł smutku, lecz ogromną ulgę zmieszaną
z poczuciem winy. Bardan nie żył: Bardan Rzeźnik. Bardan Zabójca. Bardan Demon.
Przeszedł sześćdziesiąt mil do osady, w której znalazł pracę jako czeladnik stolarza. Kiedy
jednak próbował osiedlić się, przeszłość powróciła, aby go dręczyć. Wędrowny druciarz
rozpoznał w nim syna Diabła. Przed warsztatem stolarza zgromadził się tłum, rozzłoszczony
motłoch uzbrojony w pałki i kamienie.
Bress wymknął się tylnym oknem i uciekł z osady. W ciągu następnych pięciu lat trzykrotnie
musiał salwować się ucieczką, a potem poznał Arithae.
Wtedy los uśmiechnął się do niego. Bress przypomniał sobie ojca ukochanej, który w dniu
ślubu rzekł do niego, podając mu kielich wina:
- Wiem, że wiele wycierpiałeś, chłopcze. Jednak nie ja jeden nie wierzę, że zło ojców
przechodzi w dusze ich dzieci. Znam cię, Bress. Jesteś dobrym człowiekiem.
„Tak” - pomyślał Bress, siedząc przy palenisku. - „Dobrym człowiekiem”.
Unosząc rękawiczkę, pocałował ją delikatnie. Arithae miała ją na sobie tego dnia kiedy
trzech mężczyzn z południa przybyło do osady, w której Bress z żoną i małym synkiem mieli
swój dom. Bress prowadził mały, ale kwitnący interes, robiąc brosze, pierścienie i naszyjniki dla
bogaczy. Pewnego ranka wyszedł na spacer. Arithae szła obok niego, niosąc dziecko.
- To syn Bardana! - usłyszał czyjś krzyk i obejrzał się. Trzej jeźdźcy zatrzymali swoje konie,
a jeden wskazywał na niego ręką. W następnej chwili przybysze spięli ostrogami wierzchowce
i wpadli na idących. Arithae, uderzona przez szarżującego konia, runęła na ziemię. Bress
doskoczył do jeźdźca i ściągnął go z siodła. Pozostali mężczyźni zeskoczyli z koni. Bress walił
pięściami na prawo i lewo, powalając przeciwników na ziemię.
Kiedy opadł kurz, odwrócił się do żony...
I zobaczył ją martwą, z płaczącym przy niej dzieckiem.
Od tej pory żył jak człowiek bez nadziei. Rzadko uśmiechał się i nigdy się nie śmiał.
Prześladował go duch Bardana. Bress zaczął podróżować z synem po drenańskich krainach.
Imał się każdej pracy, jaką zdołał znaleźć: był robotnikiem w Drenanie, stolarzem w Delnoch,
budowniczym mostów w Mashrapurze, sprzedawcą koni w Corteswainie. Przed pięcioma laty
ożenił się z córką wieśniaka. Patica była prostą dziewczyną, niezbyt bystrą i niespecjalnie ładną.
Bress lubił ją, ale w jego sercu nie było miejsca na miłość, która odeszła wraz z Arithae. Poślubił
Paticę, żeby dać Drussowi matkę, ale chłopak nigdy się do niej nie przekonał.
Dwa lata temu przybyli z piętnastoletnim wówczas Drussem w góry Skoda. Nawet tutaj
upiory przeszłości dały o sobie znać; najwyraźniej odradzały się w chłopcu.
- Co mam robić, Arithae? - zapytał.
Patica weszła do pomieszczenia, niosąc trzy bochenki świeżego chleba. Była wysoką kobietą
o okrągłej, miłej twarzy okolonej kasztanowymi włosami. Zobaczyła rękawiczkę i starała się
ukryć ból, jaki odczuła.
- Widziałeś się z Drussem? - zapytała.
- Tak. Mówi, że spróbuje poskromić swój gniew.
- Daj mu czas. Rowena go utemperuje.
Słysząc łomot kopyt na zewnątrz, Bress położył rękawiczkę na ławie i podszedł do drzwi. Do
wioski wjeżdżali zbrojni jeźdźcy, z mieczami w dłoniach.
Bress zobaczył uciekającą do osady Rowenę, z suknią podciągniętą do połowy ud. Zobaczyła
jeźdźców i próbowała zawrócić, lecz jeden z nich odciął jej drogę ucieczki. Bress wybiegł z chaty
i skoczył na mężczyznę, wysadzając go z siodła. Jeździec runął na ziemię, wypuszczając z ręki
miecz. Bress pochwycił go, lecz w tej samej chwili włócznia innego przebiła mu ramię. Z rykiem
wściekłości obrócił się i włócznia pękła. Bress natarł mieczem. Jeździec spadł, koń stanął dęba.
Jeźdźcy otoczyli go z pochylonymi włóczniami.
Bress zrozumiał, że zaraz umrze. Czas na chwilę zatrzymał dla niego swój bieg. Zobaczył
nisko przesuwające się po niebie chmury i poczuł zapach świeżo skoszonej trawy na łąkach. Inni
jeźdźcy galopowali przez osadę i słyszał krzyki mordowanych mieszkańców. Wszystkie ich
wysiłki okazały się daremne. Rósł w nim straszliwy gniew. Ściskając miecz, wydał wojenny
okrzyk Bardana.
- Krew i śmierć! - ryknął.
I runął do ataku.
W głębi lasu Druss oparł się na swoim toporze. Na zazwyczaj ponurej twarzy młodzieńca
pojawił się uśmiech. Nad nim przez dziurę w chmurach przeświecało słońce i dostrzegł
szybującego orła, którego skrzydła zdawały się płonąć złocistym blaskiem. Druss zdjął
płócienną, mokrą od potu przepaskę i położył ją na kamieniu, żeby wyschła. Podniósł bukłak
i pociągnął duży łyk. Pracujący w pobliżu Pilan i Yorath również odłożyli topory.
Wkrótce Tailia i Berys przybędą z końmi pociągowymi, a wtedy znów zacznie się praca.
Trzeba będzie przymocować łańcuchy i zwieźć drewno do wioski. Teraz nie mieli nic do roboty,
mogli tylko siedzieć i czekać. Druss otworzył opakowane w płótno zawiniątko, które Rowena
dała mu tego ranka. W środku był kawał mięsa zapiekanego w cieście i wielki plaster piernika.
- Ach, uroki małżeńskiego życia! - powiedział Pilan.
Druss roześmiał się.
- Powinieneś był bardziej zabiegać o jej względy. Teraz za późno, żeby być zazdrosnym.
- Nie chciała mnie, Druss. Powiedziała, że czeka na mężczyznę o takiej twarzy, na widok
której kwaśnieje mleko, a gdyby mnie poślubiła, to przez resztę życia musiałaby się zastanawiać,
z którą z jej pięknych przyjaciółek ucieknę. Wydaje mi się, że jej marzeniem było znaleźć
najbrzydszego mężczyznę na świecie.
Uśmiech zgasł mu na ustach, gdy zobaczył minę rębacza i zimny błysk w jego
jasnoniebieskich oczach.
- Ja tylko żartowałem - powiedział szybko, blady jak ściana.
Druss głęboko zaczerpnął tchu i - pamiętając o przestrogach ojca - opanował gniew.
- Niezbyt znam się na... żartach - powiedział, z trudem znajdując słowa.
- Nic się nie stało - odparł brat Pilana, przysuwając się i siadając obok olbrzyma. - Jeśli mogę
coś powiedzieć, Druss, powinieneś trochę popracować nad swoim poczuciem humoru. Wszyscy
trochę nabijamy się z naszych przyjaciół. To nic nie znaczy.
Druss kiwnął głową i zajął się ciastem. Yorath miał rację. Rowena powiedziała mu to samo,
ale krytykę z jej strony łatwiej było mu znieść. Przy niej uspokajał się, a świat stawał się
kolorowy i radosny. Druss skończył jeść i wstał.
- Dziewczęta powinny już tu być - rzekł.
- Słyszę konie - powiedział Pilan wstając.
- Szybko się zbliżają - dodał Yorath.
Tailia i Berys wbiegły na polanę, z przestrachem oglądając się za siebie, ku jeszcze
niewidocznym jeźdźcom. Druss wyrwał swój topór z pnia i pobiegł ku nim. Tailia potknęła się
i upadła.
Na przesiekę wjechało sześciu jeźdźców w błyszczących w słońcu zbrojach. Druss ujrzał
zdobione kruczymi skrzydłami hełmy, lance i miecze. Wojownicy siedzieli na spienionych
rumakach, a na widok trzech młodzieńców wydali bojowy okrzyk i spięli je ostrogami.
Pilan i Yorath pognali na prawo. Trzej jeźdźcy zawrócili konie, by ich ścigać, a pozostali
trzej ruszyli na Drussa.
Młodzieniec stał spokojnie, lekko przyciskając topór do nagiej piersi. Naprzeciw niego leżało
świeżo zrąbane drzewo. Pierwszy z jeźdźców, uzbrojony w lancę, pochylił się w siodle, gdy jego
rumak przesadzał zwalony buk. W tym momencie Druss doskoczył do niego i zadał mu
morderczy cios toporem. Kiedy końskie kopyta dotknęły ziemi, ostrze topora ze świstem
przecięło powietrze i wbiło się w pierś jeźdźca, przecinając mostek i łamiąc żebra. Siła uderzenia
wyrzuciła mężczyznę z siodła. Druss próbował wyrwać topór, ale ostrze zaklinowało się
w pogiętej zbroi. Drugi napastnik wymierzył cios mieczem w głowę młodzieńca, ale ten
odskoczył i przetoczył się po ziemi. Kiedy jeździec natarł, Druss zerwał się z ziemi, po czym
podciął przednią nogę ogiera. Jednym potężnym szarpnięciem powalił konia wraz
z napastnikiem. Przeskoczył przez zwalone drzewo i pobiegł do miejsca, gdzie jego młodzi
towarzysze zostawili swoje topory. Chwycił jeden i odwrócił się do galopującego na niego
jeźdźca. Zamachnął się i cisnął z całej siły. Topór przeciął powietrze i żelazny obuch strzaskał
szczękę przeciwnika. Ten zachwiał się w siodle. Druss podbiegł, aby ściągnąć go z konia.
Jeździec upuścił lancę i spróbował wyjąć sztylet. Druss wytrącił mu go z ręki, zadał miażdżący
cios w podbródek, a potem złapał sztylet i wbił go w nie osłonięte gardło wojownika.
- Uważaj, Druss! - wrzasnęła Tailia.
Druss obrócił się w chwili, gdy kolejny napastnik próbował wbić mu miecz w brzuch.
Odparował pchnięcie przedramieniem i grzmotnął prawym sierpowym, trafiając przeciwnika
w szczękę i zwalając go z nóg. Skoczył na powalonego, jedną potężną dłonią chwytając za
podbródek, a drugą za głowę. Gwałtownie szarpnął i kark wojownika trzasnął jak suchy patyk.
Druss doskoczył do pierwszego zabitego i wyrwał zaklinowany w jego pancerzu topór. Tailia
wybiegła ze swojej kryjówki w zaroślach.
- Napadli na wioskę - powiedziała ze łzami w oczach.
Pilan wybiegł na polanę, uciekając przed jadącym tuż za nim wojownikiem.
- Uskocz! - krzyknął Druss.
Lecz Pilan był zbyt przerażony, by racjonalnie, zareagować, i dalej biegł przed siebie, aż
włócznia wbiła mu się w plecy, przeszywając na wylot. Młodzieniec wrzasnął i runął na ziemię.
Druss wściekle zawył i ruszył do ataku. Włócznik rozpaczliwie usiłował wyrwać broń z ciała
umierającego, gdy spadł na niego cios. Ostrze topora ześlizgnęło się po ramieniu mężczyzny
i wbiło się w koński grzbiet. Rumak zakwiczał z bólu i stanął dęba, a potem upadł na ziemię,
grzebiąc nogami. Brocząc krwią z rozciętego ramienia, jeździec wygramolił się spod
wierzchowca i próbował uciec, ale następne uderzenie Drussa prawie odcięło mu głowę.
Słysząc krzyk, Druss pobiegł w kierunku, skąd dochodził. Ujrzał Yoratha walczącego
z jednym jeźdźcem. Drugi klęczał na ziemi, a krew płynęła mu strumieniem z rany na głowie.
Przed nim leżało ciało Berys, trzymającej w ręku zbroczony krwią kamień. Nagle zmagający się
z Yorathem wojownik uderzył młodzieńca głową, odrzucając chłopca w tył. Błysnął miecz.
Druss krzyknął, usiłując odwrócić uwagę wojownika. Na próżno. Broń przeszyła bok
Yoratha. Rycerz wyrwał ostrze i odwrócił się do Drussa.
- Teraz umrzesz, wieśniaku!- powiedział.
- Chyba w twoim śnie! - warknął rębacz.
Wywijając toporem nad głową, Druss zaatakował. Rabuś uskoczył w bok, lecz Druss tylko
na to czekał i z całej siły zawinął toporem, zmieniając kierunek uderzenia. Topór przeciął
obojczyk mężczyzny, miażdżąc łopatkę i przebijając płuca. Wyrwawszy ostrze z ciała zabitego,
Druss odwrócił się i zobaczył, że wojownik z rozbitą głową usiłuje wstać. Doskoczył i zabił go
jednym morderczym ciosem w kark.
- Na pomoc! - zawołał Yorath.
- Zaraz przyślę ci Tailię - odkrzyknął Druss i wbiegł między drzewa.
Dotarł na szczyt wzgórza i spojrzał na wioskę. Zobaczył leżące między domami ciała, ale ani
śladu jeźdźców. Przez chwilę myślał, że wieśniacy odparli atak... Jednak nie dostrzegł nikogo
żywego.
- Roweno! - krzyknął. - Roweno!
Druss zbiegł ze wzgórza. Upadł i potoczył się po zboczu, wypuszczając z ręki topór, ale
zaraz zerwał się z ziemi i pognał przez łąkę, przez równinę, przez na wpół ukończone wrota.
Wszędzie leżały ciała. Ojciec Roweny, były księgowy Voren, został ugodzony w gardło i leżał
w kałuży krwi. Ciężko dysząc, Druss przystanął na środku placu i rozejrzał się wokół.
Stare kobiety, małe dzieci i wszyscy mężczyźni nie żyli. Kiedy chwiejnie poszedł dalej,
zobaczył złotowłosą dziewczynkę, Kiris, kochaną przez wszystkich mieszkańców wioski. Leżała
martwa, ze szmacianą lalką u boku. Pod ścianą jednego z budynków ujrzał niemowlę, a plamy
krwi na murze świadczyły o tym, w jaki sposób je zamordowano.
Znalazł ojca leżącego przed chatą, a wokół niego cztery trupy napastników. Patica leżała
przy nim, z młotkiem w garści. Jej prosta suknia z brązowej wełny była przesiąknięta krwią.
Druss osunął się na kolana przy ojcu. Bress miał straszliwe rany na piersi i brzuchu, a lewą rękę
prawie odciętą w przegubie. Jęknął i otworzył oczy.
- Druss...
- Jestem tu, ojcze.
- Zabrali młode kobiety... Rowena... była wśród nich.
- Odnajdę ją.
Umierający spojrzał w prawo, na spoczywającą przy nim martwą kobietę.
- Była dzielną niewiastą, próbowała mi pomóc. Powinienem był... bardziej ją kochać. - Bress
westchnął i zakrztusił się krwią, która podeszła mu do gardła. Wypluł ją. - W chacie... znajdziesz
broń. Przy tylnej ścianie, pod deskami... Ma przerażającą historię, ale... Będziesz jej potrzebował.
Druss spojrzał na umierającego i ich oczy spotkały się. Bress podniósł prawą rękę. Druss
uścisnął ją.
- Robiłem co mogłem, chłopcze - powiedział ojciec.
- Wiem.
Bress gasł w oczach, a Druss nie potrafił wyrazić swoich uczuć słowami. Zamiast tego wziął
ojca w ramiona i ucałował w czoło, przyciskając do siebie, aż duch opuścił poranione ciało.
Potem podniósł się z ziemi i wszedł do chaty. Dom ojca został splądrowany - drzwi kredensu
były otwarte na oścież, szuflady wyciągnięte z komód, kilimy zerwane ze ścian. Jednak rabusie
nie odkryli skrytki pod tylną ścianą. Druss podważył deski i wyciągnął kufer, który leżał w kurzu
pod podłogą. Skrzynia była zamknięta. Poszedł do warsztatu ojca i wrócił z dużym młotkiem
oraz dłutem, których użył do wyważenia zawiasów. Następnie chwycił wieko i oderwał je,
ukręcając i urywając mosiężny zamek.
Wewnątrz, owinięty w nieprzemakalną tkaninę, leżał topór. Ale jaki topór! Druss odpakował
go z czcią. Czarne metalowe stylisko miało długość męskiego ramienia, a podwójna głownia była
wykuta w kształcie motylich skrzydeł. Wypróbował ostrze kciukiem; broń była ostra jak brzytwa
jego ojca. Na trzonku wygrawerowano srebrne runy i chociaż Druss nie potrafił ich odczytać,
znał wyryte tam słowa. Gdyż to był straszliwy topór Bardana, broń, która w czasach terroru
niosła śmierć mężczyznom, kobietom, a nawet dzieciom. A wyryte na niej słowa powtarzano
w ponurych opowieściach we wszystkich drenańskich krainach.
„Snaga, Posłaniec, ostrze bez powrotu”.
Uniósł topór i zaskoczył go niewielki ciężar oraz doskonałe wyważenie broni.
W skrzyni, pod toporem, leżał czarny, skórzany kaftan, na ramionach wzmocniony
srebrnymi, stalowymi pasami, dwie czarne, skórzane rękawice z wyprofilowanymi metalowymi
płytkami chroniącymi kostki palców oraz para czarnych, wysokich butów.
Pod ubraniem znalazł małą sakiewkę, a w niej osiemnaście sztuk srebra.
Zrzuciwszy z nóg miękkie ciżmy, Druss wzuł buty i wdział kaftan. W skrzyni znajdował się
też hełm z czarnego metalu inkrustowanego srebrem, z emblematem w postaci srebrnego toporka
między dwiema czaszkami. Założył hełm, a potem ponownie podniósł topór. Patrząc na swoje
odbicie w lśniącym ostrzu, ujrzał dwoje zimnych, niebieskich oczu, pustych, wypranych z uczuć.
Snaga, oręż wykuty w czasach Starszych, wykonany przez mistrza. To ostrze nigdy się nie
wyszczerbiło ani nie stępiło pomimo wielu bitew i potyczek, jakie stoczył za życia Bardan.
A było używane jeszcze wcześniej. Jego dziad zdobył tę broń podczas drugiej wojny vagryjskiej,
zabierając ją ze starego grobowca, w którym spoczywały kości starożytnego wojowniczego,
króla, potwora z legend, Carasa Rębacza.
- To diabelska broń - powiedział kiedyś Bress synowi. - Wszyscy ci, którzy ją nosili, byli
bezlitosnymi mordercami.
- W takim razie dlaczego ją trzymasz? - zapytał jego czternastoletni syn.
- Tam, gdzie ją schowałem, nie może zabijać - tylko tyle powiedział mu Bress.
Druss patrzył na ostrze.
- Teraz już możesz zabijać - szepnął.
Nagle usłyszał stukot końskich kopyt. Powoli wstał z ławy.
Rozdział 2
Konie Shadaka były niespokojne, wytrącone z równowagi odorem śmierci. Swojego
trzylatka kupił od wieśniaka na południe od Corialis; rumak nie był tresowany do udziału
w bitwie. Cztery wierzchowce, które zabrał jeźdźcom, były mniej płochliwe, lecz wciąż strzygły
uszami i rozdymały chrapy. Przemówił do nich uspokajająco i wjechał do wioski.
Shadak przez większość swojego dorosłego życia był żołnierzem. Nieraz widywał zabitych
i dziękował bogom, że ten widok nadal go poruszał. Z sercem pełnym żalu i gniewu spoglądał na
nieruchome ciała dzieci i staruszek.
Żadnego z domów nie puszczono z dymem, który byłby widoczny na wiele mil i mógłby
zdradzić napastników. Delikatnie ściągnął wodze. Pod ścianą budynku leżała złotowłosa
dziewczynka, a przy niej szmaciana lalka. Łowcy niewolników nie byli zainteresowani dziećmi,
na które nie było popytu w Mashrapurze. Młode drenańskie kobiety między czternastym
a dwudziestym piątym rokiem życia natomiast stanowiły ciągle pożądany towar we wschodnich
królestwach Ventrii, w Sheraku, Drospilis i Naashanie.
Shadak uderzył piętami rumaka. Nie ma sensu zatrzymywać się tutaj. Trop prowadził na
południe.
W drzwiach jednego z budynków pojawił się młody wojownik, płosząc konia, który stanął
dęba i parsknął. Shadak uspokoił wierzchowca i spojrzał na mężczyznę. Chociaż przeciętnego
wzrostu, chłopak był potężnie zbudowany, a szerokie bary i silne ramiona sprawiały, że wyglądał
na olbrzyma. Miał na sobie czarny skórzany kaftan i hełm, a w ręku trzymał wielki topór. Shadak
szybko rozejrzał się wokół, ale nigdzie nie dostrzegł konia.
Shadak przerzucił nogę przez grzbiet rumaka i ześliznął się z siodła.
- Twoi kompani zostawili cię tutaj, chłopcze? - zapytał rębacza.
Młodzik nie odpowiedział, tylko wyszedł na otwartą przestrzeń. Shadak spojrzał w wyblakłe
oczy mężczyzny i chyba po raz pierwszy w życiu poczuł dziwny lęk.
Twarz pod okapem hełmu była spokojna i obojętna, lecz z młodego wojownika emanowała
siła. Shadak ostrożnie ruszył ku niemu, trzymając dłonie na rękojeściach dwóch krótkich mieczy.
- Jesteś dumny ze swojego dzieła, co? - zapytał, usiłując odwrócić uwagę przeciwnika. -
Zabiłeś dziś wiele dzieci, prawda?
Młodzieniec zmarszczył brwi.
- To był mój... dom - powiedział chrapliwie. - Nie jesteś jednym z rabusiów?
- Ścigam ich - odrzekł Shadak, zaskoczony ulgą, jaką przy tym poczuł. - Zaatakowali
Corialis, szukając niewolników, ale młode kobiety uciekły im. Wieśniacy stawili zaciekły opór.
Siedemnastu z nich zginęło, ale odparli atak. Nazywam się Shadak. Kim ty jesteś?
- Jestem Druss. Porwali moją żonę. Dopadnę ich.
Shadak zerknął na niebo.
- Ściemnia się. Najlepiej będzie wyruszyć jutro rano, w nocy moglibyśmy zgubić ich trop.
- Nie będę czekać - powiedział młodzieniec. - Potrzebuję jednego z twoich koni.
Shadak uśmiechnął się ponuro.
- Trudno mi odmówić, kiedy tak grzecznie prosisz. Myślę jednak, że powinniśmy
porozmawiać, zanim odjedziesz.
- Dlaczego?
- Ponieważ jest ich wielu, chłopcze, i mają zwyczaj zostawiać za sobą tylną straż,
obserwującą drogę. - Wskazał na konie. - Czterech z nich czekało na mnie.
- Zabiję każdego, którego spotkam.
- Rozumiem, że porwali wszystkie młode kobiety, gdyż nie widzę tutaj ich ciał?
- Tak.
Shadak przywiązał konie do poręczy ganku i wszedł za młodzieńcem do domu Bressa.
- Nic nie stracisz, jeśli posłuchasz mnie przez kilka minut - powiedział.
Znalazłszy się wewnątrz, ustawił krzesła i znieruchomiał. Na stole leżała stara rękawiczka,
zrobiona z naszywanej perłami koronki.
- Czyje to? - zapytał młodzieńca o zimnych oczach.
- Należała do mojej matki. Ojciec zwykł wyjmować ją co jakiś czas ze skrzyni i siadać przy
ogniu, trzymając ją. Co chcesz mi powiedzieć?
Shadak usiadł przy stole.
- Jeźdźcami dowodzą dwaj mężczyźni: Collan, drenański oficer-renegat, oraz Harib Ka,
Ventryjczyk. Pojadą do Mashrapuru, na tamtejszy targ niewolników. Prowadząc jeńców, nie będą
mogli poruszać się zbyt szybko, więc dogonimy ich bez trudu. Jeśli jednak wyruszymy teraz,
napotkamy ich na