2672

Szczegóły
Tytuł 2672
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

2672 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 2672 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

2672 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Paul Henry Goislard Dom Sary Prze�o�y�a Maria Michalik Mojej �onie, Monique, mojemu synowi, Philippe'owi Prolog I Poprzedniego dnia wieczorem Sara przysi�ga�a, �e po�pi sobie porz�dnie. - Odrobi�am wszystkie lekcje, nauczy�am si� wszystkiego, co zadane. Jutro czwartek, b�d� spa�a do dziewi�tej! A nawet do dziesi�tej. Mam nadziej�, �e nikt nie b�dzie ha�asowa�! By�o to trudne do wykonania: Ritterowie - ojciec, Elie, matka, Sylvia i troje dzieci - jedenastoletni Bruno, dziesi�cioletni Robert i dziewi�cioletnia Sara - mieszkali w jednym pokoju przedzielonym na dwoje niebiesk� kotar� w ��te pasy. Z jednej strony znajdowa�y si� kuchnia i jadalnia, a z drugiej sypialnia z wielkim �o�em rodzic�w i trzema ma�ymi ��kami sk�adanymi na dzie�. Ale c�, wszyscy obiecali, �e b�d� si� starali zachowywa� cicho, �eby najm�odsza mog�a si� wyspa� do syta. Nazajutrz Sylvia wsta�a, jak zwykle, o si�dmej. Szybko obmy�a si� nad zlewem, zerwa�a star� kartk� z kalendarza, stwierdzi�a, �e jest czwartek 26 listopada 1931 roku, i po�pieszy�a parzy� kaw�. Teraz z kolei wsta� Elie i przyszed� do kuchni. W�a�nie mieli usi��� do �niadania, kiedy kto� zacz�� si� gwa�townie dobija� do oszklonych drzwi str��wki. Sylvia posz�a otworzy�. By�a to Elise Guillaume, stara s�u��ca pani Meyer, ich chlebodawczyni. Nie mog�a doj�� do siebie, by�a zap�akana, a twarz mia�a wykrzywion� ze zgrozy i wzburzenia. Nie zd��y�a jeszcze zamkn�� za sob� drzwi, kiedy wykrzykn�a: - Sylvio! Elie! Biedna pani... Biedna pani... Chod�cie szybko! Kilka minut temu, kiedy posz�a obudzi� pani� Meyer o zwyk�ej porze, znalaz�a j� w ��ku z poder�ni�tym gard�em. Prze�cierad�a, poduszka, koce zalane by�y krwi�. W pokoju panowa� nie�ad, meble pootwierane, zas�ony zerwane. Przera�ona, wstrz��ni�ta, na dr��cych nogach pobieg�a do Ritter�w. W cztery godziny p�niej wok� domu panowa�o jeszcze gor�czkowe poruszenie. Aleja Gambetty w Saint_mand~e, wzd�u� wykopu kolejowego oddzielaj�cego j� od lasku w Vincennes, by�a pe�na ludzi i samochod�w. Najpierw przyjechali stra�acy, zaraz potem funkcjonariusze policji, dziennikarze i fotografowie. T�um gapi�w komentowa� wydarzenie. Po wizycie doktora Paula, lekarza s�dowego, i specjalist�w z wydzia�u �ledczego znowu wkroczyli stra�acy. Zabrali cia�o ofiary na noszach przykrytych szarym kocem. Sar� i jej braci fotografowali ju� pi�� czy sze�� razy reporterzy. Matka stara�a si� zostawi� dzieci pod opiek� s�siadki, ale zaraz si� od niej wymkn�y i przy��czy�y do innych dzieciak�w z dzielnicy, �eby razem z nimi wmiesza� si� w t�um. Najbardziej przej�ta by�a Sara. Zapomnia�a ju� o straconych godzinach snu. My�la�a bez przerwy o swojej chrzestnej. Matka, z czerwonymi od p�aczu oczami, powiedzia�a jej, �e posz�a do nieba. Sara te� by�a najbardziej zaciekawiona. Nie biega�a to tu, to tam, od wozu policyjnego do stra�ackiego, jak to robi�y inne dzieci, zw�aszcza jej bracia. Sta�a nieruchomo ko�o bramy, w niebieskiej sukieneczce w kolorze oczu, kt�r� po�piesznie wci�gn�a na siebie, kiedy jej wstrz��ni�ci rodzice wybiegli z Elise Guillaume. Rozgl�da�a si� doko�a, z nat�eniem przypatrywa�a si� ludziom, obracaj�c swoj� wdzi�czn� g��wk� na wszystkie strony, byle tylko nie przeoczy� nic z tego, co si� dzia�o. Po drugiej stronie alei, na chodniku g�ruj�cym nad torami kolejowymi, le�a�a sterta ciosanego piaskowca z�o�onego tam przez robotnik�w buduj�cych now� will�. Wzrok Sary przyci�gn�� nagle jaki� metalowy przedmiot, b�yszcz�cy w�r�d stosu kamieni. Podesz�a bli�ej, pochyli�a si� troch�, �eby lepiej widzie�, potem zawo�a�a ojca, �eby i on si� przypatrzy�. - Nie ruszaj si�! - powiedzia�. - A przede wszystkim niczego nie dotykaj. Pod��y� ku jednemu z prowadz�cych �ledztwo. - Panie komisarzu! - powiedzia�. - Prosz� popatrze�, moja ma�a znalaz�a co� dziwnego w tej stercie kamieni... Komisarz Fornet zbli�y� si�. By� to oty�y, w�saty m�czyzna, oko�o czterdziestopi�cioletni, ubrany w gruby, czarny p�aszcz z aksamitnym ko�nierzem, nosi� ci�kie trzewiki i melonik, kt�re nadawa�y mu karykaturalny wygl�d. Pochyli� si�. - Klucze! - stwierdzi�. Sara zobaczy�a, jak wsuwa mi�dzy kamienie wskazuj�cy palec, chwyta klucze za k�ko, przek�ada je do drugiej r�ki odzianej w szar� r�kawiczk�. - Niech pan si� im dobrze przypatrzy, panie Ritter. Czy my�li pan, �e to mo�e by� komplet kluczy od willi? Ojciec Sary zbli�y� si�, obejrza� szybko klucze. By� mniej wi�cej w tym samym wieku co policjant, w�osy mia� rude, oczy jasne, ubrany w sprany roboczy kombinezon, kt�ry zak�ada� do pracy w ogrodzie albo do mycia auta. - Bez w�tpienia, panie komisarzu. Ten d�ugi klucz, o ten, jest od g��wnego wej�cia. To klucz od zatrzasku. Tutaj wida� napis Yale i numer. A ten ma�y, p�aski kluczyk, to od wej�cia dla s�u�by, od strony alei Focha. Sara widzia�a, jak komisarz przypatruje si� jej ojcu, uwa�nie, przez kilka sekund. - Inaczej m�wi�c, morderca musia� by� kim� bliskim dla ofiary. Po zab�jstwie pozby� si� kluczy wsuwaj�c je tutaj w stos kamieni. Czy tak w�a�nie pan my�li, panie Ritter? Elie przytakn��. Zbli�y� si� do nich fotograf prasowy, zrobi� zdj�cie ca�ej grupce. Potem poprosi� Sar�, �eby stan�a przed stosem kamieni i pokaza�a palcem miejsce, gdzie odkry�a klucze. Przybra�a poz� pe�n� wdzi�ku i kokieterii. B�ysn�a magnezja. - Gotowe! Mam ci� ju� w pude�ku! - skomentowa� fotograf. - Czy moje zdj�cie b�dzie w gazecie, prosz� pana? - zapyta�a dziewczynka. - Tak, dziecinko. W jutrzejszej gazecie i to na pierwszej stronie. Pog�aska� ma�� po g�owie i szeptem zwr�ci� si� do znajduj�cego si� obok kolegi: - Zauwa�y�e�, jaka z niej �adna panienka? Je�li b�d� t�dy przechodzi� za dziesi�� lat... - Panie komisarzu - podj�� Ritter. - Chcia�em panu powiedzie�, �e ten p�k kluczy, a w�a�ciwie k�ko, to... - Chod�my do pana! - przerwa� policjant na widok zbli�aj�cego si� do nich dziennikarza ��dnego informacji. - Tam b�dziemy mogli porozmawia� swobodniej. Obaj m�czy�ni przeszli na drug� stron� ulicy odprowadzani przez posterunkowego w pelerynie, kt�ry odsuwa� ciekawskich i dziennikarzy. Przekroczyli bram� z kutego �elaza, przeszli kilka krok�w po alejce i pod ich butami zachrz�ci� �wir, kt�ry Elie codziennie starannie grabi�. Str��wka znajdowa�a si� tu� na lewo, by� to male�ki budyneczek w tym samym stylu co willa. Sara uda�a si� za ojcem i komisarzem Fornet, pozostawiaj�c obu braci na ulicy z innymi dzieciakami. W�lizgn�a si� do pokoju jak myszka, cichutko usiad�a w k�cie. Ba�a si�, �e b�d� na ni� krzycze� i ka�� wr�ci� na ulic�, ale nikt nie zwraca� na ni� uwagi. Ciekawie przypatrywa�a si� ojcu i matce, i temu grubemu m�czy�nie o dono�nym g�osie. Ca�a zamieni�a si� w s�uch. Komisarz znowu wpatrzy� si� w Elie Rittera, potem otworzy� d�o� w r�kawiczce pokazuj�c klucze. - S�ucham, panie Ritter. Chcia� mi pan co� powiedzie� na temat tych kluczy? - Raczej na temat k�ka, panie komisarzu. Prosz� popatrze�, to nie jest zwyczajne k�ko. Takie p�askie, zdobione, z deseniem, we Francji takich nie ma. Wygl�da jak co� orientalnego. Czy to by nie mog�o pochodzi� z Indochin? Sylvia Ritter sta�a obok w pozie pe�nej szacunku. Nagle poblad�a. - Elie... Nie my�lisz przecie� o... panu Marcelu? - Owszem, my�l�! Zreszt�, sama widzisz, �e skojarzy�o ci si� od razu. - O kim m�wicie? - zapyta� komisarz. - Pan Marcel to starszy syn pani Meyer. Kiedy�my o nim s�yszeli ostatni raz, przebywa� w Indochinach. To by�o dawno. Od tamtej pory nie da� �adnego znaku �ycia. - I z powodu k�ka przypuszczacie, �e te klucze mog�y nale�e� do niego? Wiecie chyba, �e nie tak dawno, o dwa kroki st�d by�a Wystawa Kolonialna. Takich przedmiot�w, pochodz�cych z Afryki czy te� ze Wschodu, sprzedali wtedy ca�e stosy. A wi�c k�ek do kluczy podobnych do tego mo�na pewnie znale�� w Pary�u ca�e setki... Poza tym nic przecie� nie upowa�nia do przypuszczenia, �e Marcel m�g� macza� palce w zab�jstwie w�asnej matki! - Nic? - wtr�ci�a Sylvia z hamowan� zapalczywo�ci�. - Nic? Och! Panie komisarzu... Umilk�a, najwyra�niej wzburzona nat�okiem powracaj�cych wspomnie�. Wtedy Elie opowiedzia� wszystko od pocz�tku. O ich przybyciu do Sary Meyer w 1921 roku, kiedy on zosta� zatrudniony jako szofer i ogrodnik, a �ona jako pokoj�wka. O uprzejmo�ci Sary Meyer, wdowy po Oskarze Meyerze, jednym z wielkich w�a�cicieli dom�w towarowych Galeries de l'op~era. By�a to kobieta bardzo bogata, ale prosta i dobra. Bardzo szybko zaprzyja�ni�a si� z nimi i z ich dwoma ch�opcami. - ... A kiedy urodzi�o nam si� trzecie dziecko, dziewczynka, zapragn�a by� jej matk� chrzestn�. Dlatego nasza ma�a nazywa si� Sara, tak jak ona... Tkwi�ca na krze�le dziewczynka nie uroni�a ani s�owa. Potrz�sn�a g�ow�, jakby chcia�a zwr�ci� na siebie uwag�, jakby m�wi�a: "Ma�a Sara, to ja..." Sara Meyer mia�a dw�ch syn�w. M�odszego, Raymonda, kt�ry przej�� po ojcu zarz�d dom�w towarowych. By� �onaty, mia� dwoje dzieci. Mieszka� w Saint_cloud, ale raz czy dwa razy na tydzie� przychodzi� do matki. I Marcela... starszego, dziecko, kt�re przysz�o na �wiat, kiedy wiod�a awanturnicze �ycie i pozowa�a p�naga s�awnym malarzom, takim jak von Dongen"* - zanim pozna�a Oskara Meyera. Von Dongen, Cornelius T."M.; zwany Kees - malarz i rysownik francuski, z pochodzenia Holender (1877_#1968). Pocz�tkowo malowa� w stylu realistycznym, ulegaj�c stopniowo wp�ywom impresjonist�w. By� ulubionym portrecist� arystokracji i artyst�w (wszystkie przypisy pochodz� od t�umaczki). - To nicpo�, panie komisarzu! �y� z tego, co dosta� od matki, odwiedza� j� tylko po to, �eby wyci�gn�� od niej pieni�dze. Kilka razy nawet j� pobi�, �eby dosta� wi�cej, ni� chcia�a mu da�. Sama to opowiada�a mojej �onie. Biedna pani... Mo�na powiedzie�, �e wiele przez niego wycierpia�a! W okresie, gdy Ritterowie zostali zaanga�owani przez Sar� Meyer, Marcel by� bardziej gwa�towny i agresywny ni� kiedykolwiek, bo zacz�� pi�. I zdarzy�a si� ta straszna noc, kiedy przyszed� pijany, podczas gdy wszyscy ju� spali. Dowiedziawszy si�, �e Elie, Sylvia i dzieci zostali ulokowani na drugim pi�trze willi, gdzie mieszka�a ju� stara Elise Guillaume, wpad� w granicz�c� z ob��dem w�ciek�o��. Wbieg� na g�r� jak wariat, wrzeszcz�c, z�orzecz�c powtarza�: "To by� m�j pok�j! M�j pok�j! O�mieli�a� si� wpu�ci� s�u�b� do mojego pokoju! Nie �ycz� sobie nikogo u siebie!" Wreszcie poszed� zatrzaskuj�c za sob� brutalnie wszystkie drzwi. Tej nocy nikt w domu nie m�g� ju� zasn��. Moja �ona tak si� przestraszy�a, �e nazajutrz postanowili�my odej��. To by�o zbyt niebezpieczne, rozumie pan, zw�aszcza ze wzgl�du na maluchy... Ale pani Meyer nie chcia�a, �eby�my odeszli. P�aka�a, b�aga�a, �eby�my jej nie opuszczali. No i... Ostatecznie Ritterowie zostali. Ale uzgodnili z Sar� Meyer, �e od tej pory zamieszkaj� w starej, opuszczonej od dawna str��wce. By�o im tam bardzo ciasno, ale przynajmniej nie musieli ju� obawia� si� nocnego naj�cia Marcela. �eby Sara Meyer r�wnie� czu�a si� bezpieczna, w jej sypialni za�o�ono przycisk elektryczny po��czony z bardzo ha�a�liwym dzwonkiem, kt�ry w razie niebezpiecze�stwa mia� dzwoni� u Ritter�w. W tym momencie opowiadania komisarz podskoczy�: - Co? W takim razie, jak to si� sta�o, �e nie zadzwoni� tej nocy? Czy nie by� w��czony na sta�e? - Oczywi�cie, �e by�, panie komisarzu! Nie wiem, co si� mog�o sta�. Mo�e pani Meyer nie zd��y�a zrobi� nawet jednego ruchu. A poza tym... je�li to pan Marcel... by� gwa�towny i ba�a si� go, na pewno... dzwonek te� zosta�, oczywi�cie, zainstalowany z jego powodu... Ale kto by pomy�la�, �e m�g�by... - Ten punkt trzeba b�dzie jednak wyja�ni� - mrukn�� zamy�lony komisarz przygl�daj�c si� bacznie Ritterowi. - P�jdzie pan ze mn� do sypialni ofiary. Obejrzymy sobie wszystko razem. Zamilk� na chwil�, potem ci�gn�� dalej: - Ale przedtem niech mi pan powie... Nie wie pan, czy pani Meyer trzyma�a pieni�dze w domu? - Oddawa�a pieni�dze do banku - odpowiedzia�a Sylvia. - Zostawia�a sobie tylko niewielk� sum� na bie��ce wydatki. Ja chodzi�am do banku i podejmowa�am dla niej pieni�dze. By�am tam w�a�nie wczoraj. Podj�am trzy tysi�ce frank�w. - Trzy tysi�ce frank�w, to nie byle co! - orzek� komisarz. - Akurat tyle, ile wynosi trzymiesi�czna pensja drobnego urz�dnika... Nie doda�, "jak ja", ale tak pomy�la�. Po dwudziestu pi�ciu latach s�u�by w policji, gdzie zaczyna�, co prawda, jako zwyk�y st�jkowy, zarabia� niewiele ponad tysi�c frank�w miesi�cznie. Popatrzy� na Rittera. - I gdzie si� podzia�y te pieni�dze? - S� schowane, jak zwykle, w szufladzie sekretarzyka, panie komisarzu. W sypialni pani. O, prosz�, klucz mam zawsze przy sobie. Komisarz wzi�� klucz od Sylvii i gestem nakaza�, by Elie uda� si� za nim. Elie wsta� cokolwiek zdezorientowany, odwr�ci� si� do �ony, jak gdyby w jej spojrzeniu szuka� wsparcia. Potem wyszed� z policjantem. Wra�liwa i obdarzona intuicj� Sara dostrzeg�a w zachowaniu komisarza co� nieokre�lonego wprawdzie, ale co budzi�o w niej strach, jakby jakie� zagro�enie. Pe�na niepokoju zarzuci�a matk� pytaniami. - Mamusiu, co oni zrobi�? Dlaczego kaza� tatusiowi, �eby z nim poszed�? Mamusiu, co oni zrobi� tatusiowi? Sylvia poruszona niemniej ni� c�rka, nie wiedzia�a, co odpowiedzie�. Chc�c uspokoi� ma�� i rozproszy� nieco ci�k� atmosfer�, jaka zapanowa�a w mieszkaniu, zaj�a si� kuchni� i zacz�a przygotowywa� obiad. Nadbiegli obaj ch�opcy i oni z kolei zasypali j� pytaniami. Sara usiad�a przed oszklonymi drzwiami, sk�d wida� by�o ca�� alejk� i will�. Up�yn�o nie ko�cz�ce si� p� godziny. Nagle Sara poderwa�a si� z krzes�a, przewracaj�c je pod wp�ywem wzburzenia. - Mamo! - wrzasn�a dziewczynka. - Zabieraj� tatusia! Nie myli�a si�. W pokoju, w kt�rym pope�niono zbrodni�, komisarz Fornet stwierdzi�, �e trzy tysi�ce frank�w znikn�y. Zamek w szufladzie nie by� wy�amany. Ponadto przewody sygna�u alarmowego zosta�y zerwane. Podejrzany o kradzie� i morderstwo z premedytacj� Elie Ritter przemaszerowa� na oczach c�rki w asy�cie dw�ch policjant�w, kt�rych poprzedza� komisarz. Sylvia rzuci�a si� biegiem za nimi. - Co wy robicie? Co wy robicie? Elie! Elie! Wracaj, b�agam... Elie odwr�ci� si� do �ony i dzieci. Bez s�owa, zmieniony na twarzy, podni�s� obie r�ce w ge�cie rozpaczy. Fornet podszed� do Sylvii. - Pani Ritter... Chc� tylko zada� m�owi kilka pyta�. Mam nadziej�, �e b�d� go m�g� odwie�� pani z powrotem przed wieczorem. Niech pani b�dzie rozs�dna! Prosz� powiedzie� dzieciom, �eby si� nie ba�y. Sylvia konwulsyjnie poca�owa�a m�a. - Jeste� niewinny! Jeste� niewinny! Powiesz im to, prawda? - Jestem niewinny! - powt�rzy� Elie. Sara uczepi�a si� ojca, pr�buj�c ca�� si�� swoich ma�ych r�czek przytrzyma� go, zaprowadzi� do str��wki. - Tatusiu! Ja nie chc�, �eby� z nimi poszed�! Elie podni�s� c�rk� do g�ry, poca�owa� j�, potem poca�owa� Bruna i Roberta. Wsiad� do samochodu komisarza maj�c po bokach dw�ch policjant�w. W chwili gdy auto ruszy�o w kierunku komendy Policji przy bulwarze Orfevres, z t�umu ciekawskich rozleg�y si� okrzyki: - Na �mier� zab�jc�! Na �mier�! Przed will� pozosta�o tylko dw�ch policjant�w oraz kilku gapi�w i dziennikarzy. Jaki� fotograf zrobi� zdj�cie zap�akanej Sarze, z r�kami wyci�gni�tymi za odje�d�aj�cym autem - inny sfotografowa� Sylvi� z tr�jk� dzieci, jak tul�c si� do siebie, zbici w �a�osn� grupk�, wracaj� razem do str��wki. Dwa tygodnie p�niej, te� w czwartek, p�nym przedpo�udniem, przy chodniku, dok�adnie na wysoko�ci willi, zatrzyma� si� du�y, czarny buick. Wysiad� z niego Raymond Meyer, otworzy� nie zamkni�t� na zasuw� bram�, przeszed� kilka krok�w alejk� - zauwa�y�, �e �wir nie by� grabiony - i skr�ci�, �eby zapuka� do drzwi str��wki. By� to m�czyzna czterdziestoletni, ci�ki, masywny, ubrany w ciemny garnitur, czarny krawat, buty z krokodylej sk�ry; pali� cygaro i wszystko w nim tchn�o dostatkiem. Mia� t� pewno�� siebie, jak� daje przyzwyczajenie do bogactwa i ufno��, �e nigdy nie zazna si� niedostatku. A jednak czu�, �e ta wiara w siebie zachwia�a si� w nim, kiedy przed dwoma tygodniami policja zawiadomi�a go przez telefon o zamordowaniu matki, a jej okropna �mier� do g��bi nim wstrz�sn�a, uprzytomni�a mu bowiem w jednej tragicznej sekundzie, �e bogactwo nie chroni przed niczym. R�wnocze�nie pozbawi�a go jednej z podstaw egzystencji - mi�o�ci matki, mimo podesz�ego wieku nadal pi�knej i zadbanej, kt�r� kocha� do tego stopnia, �e raz czy dwa razy w tygodniu wymawia� si� od obiadu w gronie biznesmen�w, by zje�� go z ni� sam na sam w willi w Saint_mand~e, gdzie odnajdywa� pogodn� atmosfer� swojego dzieci�stwa. Teraz wszystko to si� sko�czy�o, jedna karta jego �ycia odwr�ci�a si� raz na zawsze. Musia� uda� si� do Instytutu Medycyny S�dowej na placu Mazas w celu rozpoznania zw�ok. Oboj�tny urz�dnik w bia�ym kitlu uni�s� prze�cierad�o znad zimnej, skurczonej jeszcze od przera�enia twarzy. Opatrunek przykrywa� ran� na szyi, podkre�laj�c zarazem jej istnienie. Nieco p�niej Meyer dowiedzia� si� o aresztowaniu Elie Rittera, potem o oskar�eniu go o morderstwo z premedytacj� i kradzie�. Lubi� i szanowa� Ritter�w, kt�rzy gorliwie zajmowali si� jego matk�, tote� ci���ce na Ritterze oskar�enie pogr��y�o go w g��bokim smutku i wprawi�o w wielkie zdumienie. I komu tu ufa�, skoro cz�owiek, pozornie tak uczciwy i prawy, mo�e okaza� si� morderc�? Wreszcie policja zadzwoni�a do niego ponownie, informuj�c o aresztowaniu jego przyrodniego brata, kt�ry przyzna� si� do winy. Jego zeznania, uniewinniaj�ce Rittera, kt�rego natychmiast zwolniono, przynios�y Raymondowi ulg�. Zbrodnia Marcela nie zdziwi�a go. Wiedzia�, �e to cz�owiek gwa�towny, niebezpieczny wariat zdolny do wszystkiego, nawet do tego co najgorsze. Nie otrzymawszy odpowiedzi, Meyer zapuka� ponownie w oszklone drzwi str��wki, potem pochyli� si� pr�buj�c zajrze� do �rodka przez zas�on�, ale by�a za gruba i zbyt szczelnie zaci�gni�ta. Wreszcie us�ysza� pytaj�cy m�ski g�os: - Kto tam? - Pan Raymond! Niech�e pan otworzy, Ritter! Rozleg� si� zgrzyt przekr�canego w zamku klucza, potem po�piesznie odsuwanej zasuwki. Drzwi otworzy�y si�. Raymond Meyer cofn�� si�. W twarz uderzy� go od�r zapuszczonego, �le utrzymanego mieszkania, kuchennej st�chlizny, tytoniu, bar�ogu. Zazwyczaj, kiedy przychodzi� do Ritter�w, drzwi otwierano natychmiast, a str��wka przyjemnie pachnia�a past� do pod��g, lawend�, tchn�a zdrowiem i czysto�ci�. Elie, jego �ona i dzieci zjawiali si� przed nim schludni i zadbani, witaj�c go uprzejmie. Dzisiaj Elie sta� w otwartych drzwiach mru��c oczy w �wietle s�onecznym, by� nie ogolony, w samej koszuli. Za nim rysowa�y si� widmowe postaci Sylvii i trojga dzieci. Bruno, Robert i Sara spogl�dali na Meyera z pewnego rodzaju strachem. Dostrzeg� przede wszystkim powi�kszone i podkr��one oczy Sary, tej, kt�ra zazwyczaj mia�a takie �adne, b��kitne spojrzenie iskrz�ce si� ciekawo�ci� i figlarno�ci�. - Prosz�, niech pan wejdzie - odezwa� si� wreszcie Elie Ritter. Usun�� si� i Raymond przest�pi� pr�g, zrobi� kilka krok�w w g��b str��wki. Zapach, kt�ry go uderzy� od drzwi, sta� si� jeszcze bardziej odczuwalny. Z zastawionego naczyniami sto�u nie sprz�tano od wieczornego posi�ku poprzedniego dnia. Kotara, oddzielaj�ca kuchniojadalni� od sypialni, by�a ods�oni�ta i wida� by�o nie zas�ane ��ka. Okna i okiennice by�y zamkni�te. Sylvia szybko zdj�a sk��bion� bielizn� z wyplatanego krzes�a. Rozp�aka�a si�. - Prosz� mi wybaczy� - przeprasza�a Raymonda. - Od kiedy to nas spotka�o, nic mi si� nie chce. Nie mog� zrozumie�. Jestem jaka� zagubiona. Nie mog� pogodzi� si� z my�l�, �e ju� nigdy wi�cej nie zobacz� pani, �e ona nie �yje. By�a taka dobra... Zaszlocha�a konwulsyjnie. Dzieci p�aka�y razem z ni�. Elie nadal sta�, wyprostowany, nieruchomy, jakby zapatrzony w jak�� zjaw�. - Z m�em jest jeszcze gorzej! - podj�a Sylvia. - Odk�d wr�ci� z policji, nie jest ju� taki jak dawniej. Nie chce wyj�� z domu, dzieciom zabrania chodzi� do szko�y. Siedzimy zamkni�ci, ca�a pi�tka. Tylko Bruno wychodzi zrobi� jakie� zakupy, i to biegiem... M�� m�wi, �e ludzie nadal go oskar�aj�. Przecie� to nieprawda, prosz� pana? Niech mu pan powie, �e to nieprawda. - Oczywi�cie, �e nieprawda! Niech pan pos�ucha, Ritter, przecie� w gazetach pisano, �e pana uniewinniono. Ludzie wiedz�, �e nie ma pan nic wsp�lnego z tym morderstwem, �e winien jest m�j przyrodni brat, �e si� przyzna�, �e zosta� oskar�ony i osadzony w wi�zieniu, z pewno�ci� na d�ugo, by� mo�e na zawsze. Elie Ritter wpatrzy� si� w Raymonda Meyera, potem wskaza� palcem na zamkni�te okno, wychodz�ce na alej� Gambetty. - Oni mnie oskar�aj�! - powiedzia� chrapliwym g�osem. - S�ysz� ich. S� tam, na ulicy, pod oknem. Niekt�rzy krzycz� "Na �mier�! Na �mier�, morderc�!", jak w dniu, kiedy zabra�a mnie policja. Wiem, �e tak jest. Czuj� to. Chc� mnie zabi�! Kiedy wr�ci�em, wielu z nich mija�em na ulicy. Patrzyli na mnie z nienawi�ci�. M�wi pan, �e mnie uniewinniono? To prawda, ale oni tego nie chc� przyj�� do wiadomo�ci. Dla nich liczy si� oskar�enie. Dla nich nadal jestem zab�jc�. M�wi�, �e nie ma dymu bez ognia, �e nie aresztuje si� kogo�, kto nie ma sobie naprawd� nic do zarzucenia. M�wi�, �e nie przes�uchuje si� na komendzie przez trzy dni i trzy noce i nie posy�a si� na wi�cej ni� tydzie� do wi�zienia cz�owieka, kt�ry nic nie zrobi�. Nie wierz�, �e policja si� pomyli�a, �e komisarz Fornet musia� mnie przeprasza�. Kiedy m�j ma�y robi zakupy, ludzie przypatruj� mu si� ze z�o�ci�, z pogard�. Przecie� to syn mordercy! Dzieciaki biegn� za nim i krzycz� g�upoty. Podchodz� pod same drzwi, razem z rodzicami. S� tam wszyscy, m�wi� panu... Raymond Meyer u�miechn�� si� wyrozumiale, podobnie jak do swoich dzieci, kiedy zrobi�y jakie� g�upstwo, albo do najskromniejszych pracownik�w swoich dom�w towarowych. - Co znowu, panie Ritter! - powiedzia�. - Tak si� panu tylko zdaje. Zreszt�, zaraz to udowodni�. Trzema susami zbli�y� si� do okna, przechodz�c mi�dzy ��kami w nie�adzie. Odsun�� zas�ony, przekr�ci� rygiel. Elie zawo�a� zduszonym g�osem: - Nie! Nie, prosz� pana! Niech pan tego nie robi! Ale Raymond otworzy� ju� okna, odsun�� okiennice. Do mieszkania wpad� powiew zimnego powietrza. Na ulicy nie by�o nikogo opr�cz dw�ch czy trzech przechodni�w, id�cych �piesznie z nosem utkwionym w ko�nierzu p�aszcza, nie zatrzymuj�c na niczym wzroku. - Widzi pan przecie�, ani �ywej duszy. Gdzie ci ludzie, t�ocz�cy si� z krzykiem "Na �mier�!", gotowi pana rozszarpa�? Ulica jest pusta! Elie spu�ci� g�ow�. Raymond zamkn�� na powr�t okno, pozostawiaj�c otwarte okiennice. Podszed� do szofera swojej matki, wzi�� go za rami�. - No, panie Ritter - powiedzia� - musi si� pan otrz�sn��. Rozumiem, �e mo�na by�o dozna� wstrz�su po tym, co pan przeszed�. Rozumiem pa�skie czarne my�li. Ale zamykaj�c si� w czterech �cianach nie przep�dzi ich pan. Trzeba dzia�a�, wyj��! ��dam, �eby dzi� po po�udniu poszed� pan z �on� i dzie�mi na spacer do lasku. Niech pan popatrzy, jak te biedne maluchy �le wygl�daj�. Zw�aszcza ma�a Sara. A wi�c wyjdzie pan z nimi po obiedzie. A od jutra po�le je pan znowu do szko�y. Trzeba koniecznie zacz�� znowu �y� normalnym �yciem, zapomnie� o tym, co si� sta�o... Elie sta� nadal z pochylon� g�ow�. Wyszepta�: - Tak, prosz� pana. Raymond usiad� ci�ko na uprz�tni�tym przez Sylvie krze�le. - Zreszt�, mam z panem do pom�wienia. Powi�d� wzrokiem po Ritterze, Sylvii i tr�jce dzieci, stoj�cych wok�. Sara wpatrywa�a si� w niego. W oczach dziewczynki czyta� wielk� ciekawo��, zaniepokojenie, ale r�wnocze�nie ogromn� ufno��, jak gdyby wiedzia�a, �e syn jej matki chrzestnej nie mo�e �le �yczy� ani jej, ani jej braciom, ani rodzicom. - Teraz, kiedy mojej matki nie ma w�r�d �ywych, nie wiem, co zrobi� z will�. Mo�e wynajm�, mo�e sprzedam, zobacz�. W ka�dym razie, pewnie ju� o tym my�leli�cie... nie b�d� was wi�cej potrzebowa�. Je�li chodzi o star� Elise Guillaume, wszystko jest ju� za�atwione. Da�em jej troch� grosza, co pozwoli jej dokona� �ywota w rodzinnym mie�cie, w Bar_le_duc. Ma tam kuzyn�w, kt�rzy zgodzili si� j� przyj��. Je�li chodzi o was... - Co z nami b�dzie, z tr�jk� dzieci? - j�kn�a Sylvia. - Jeszcze nie sko�czy�em! - ci�gn�� Raymond. - Nie wyrzucam was przecie� za drzwi, u licha! Mo�ecie tu zosta� jeszcze kilka tygodni, a nawet dwa, trzy miesi�ce. Przez ten czas uporz�dkujecie will�. Ale b�dziecie musieli poszuka� innego miejsca. - Prosz� pana - wtr�ci� Elie bezbarwnym g�osem - ja nigdy nie znajd� innego miejsca! Jest kryzys, setki tysi�cy ludzi s� bez pracy, a poza tym... czy my�li pan, �e w jakiej� mieszcza�skiej rodzinie przyjm� cz�owieka, kt�ry by� oskar�ony o poder�ni�cie gard�a swojej chlebodawczyni? - Elie, powtarzam panu, teraz koniecznie musi pan wyrzuci� z g�owy te my�li. Wystawi� panu pochlebne �wiadectwo pracy, zas�u�y� pan przecie� na nie. Je�li chodzi o zab�jstwo mojej matki, mog� napisa� o�wiadczenie, w kt�rym wszystko dok�adnie wyja�ni�, w razie potrzeby pos�u�y si� pan nim. Ponadto, pom�wi� o was ze znajomymi i dam wam troch� pieni�dzy na og�oszenie w gazetach. Zamilk� na chwil�, po czym podj�� innym tonem: - Ale mam wam co� jeszcze do powiedzenia. Moja matka, jak wiecie, bardzo was lubi�a. Nie wiem jeszcze, jakie decyzje podj�a w testamencie, ani nawet, czy biedaczka zd��y�a go sporz�dzi�. Jestem jednak pewien, �e mia�a zamiar wam co� zapisa�, wiele razy m�wi�a mi o tym... Popatrzy� na dzieci. Bruno, Robert i ma�a Sara usun�li si� w k�t pokoju i bawili si� po cichu, jak gdyby domy�lali si� znaczenia rozmowy, w kt�rej nie nale�a�o przeszkadza� za �adn� cen�. Bruno uk�ada� klocki z "Ma�ego budowniczego", budowa� dom. Robert zag��bi� si� w lekturze gazety "La Croix d'honneur". Sara ubiera�a szmacian� lalk�, ale co chwila rzuca�a wok� zaciekawione spojrzenia. - Saro! - zawo�a� Raymond. - Chod� no, tutaj, male�ka. Chod� do mnie. Dziecko zbli�y�o si�, popatrzy�o na m�czyzn� swoimi du�ymi, niebieskimi oczami, u�miechn�o si� do niego. Schwyci� j� wp� i posadzi� sobie na kolanach. - Ale ty jeste� �adna! - powiedzia� Raymond. - Kocha�a� swoj� chrzestn�, prawda? - O tak, prosz� pana! Mama m�wi, �e ona jest teraz w niebie. Sylvia nie by�a wierz�ca, jej m�� r�wnie�. Ale po raz pierwszy musia�a powiedzie� dzieciom o czyjej� �mierci. Nie mog�c wymy�li� nic lepszego, uciek�a si� do najbardziej pospolitego frazesu. - To z pewno�ci� prawda, kochanie. No i w�a�nie tam, z wysoka, nadal ci� kocha i ochrania. Pozwoli� dziewczynce ze�lizn�� si� z kolan. A ona wr�ci�a do braci i nadal bawi�a si� w milczeniu. Ale od czasu do czasu popatrywa�a na tego grubego, szorstkiego m�czyzn�, kt�ry do niej tak mile przemawia�. - Wydaje mi si� - podj�� Raymond zwracaj�c si� do Ritter�w - �e moja biedna mama wyznaczy�a posag dla ma�ej. B�d� wam m�g� powiedzie� co� wi�cej na ten temat za kilka dni, kiedy zobacz� si� z moim notariuszem... Sara nie wiedzia�a, co to takiego posag. Ale rozumia�a, �e m�wi� o niej, �e si� ni� zajmuj�, �e chrzestna co� dla niej przeznaczy�a, mo�e jaki� podarunek. Jej rodzice p�akali po cichu, niezdolni do wypowiedzenia cho�by jednego s�owa. Raymond wsta�. - Moi drodzy - powiedzia� - teraz musz� ju� i��. Zr�bcie, jak wam powiedzia�em, uporz�dkujcie will� i rozejrzyjcie si� za nowym miejscem. Oto wasza wyp�ata za ten miesi�c i troch� pieni�dzy na og�oszenia. �wiadectwo i za�wiadczenie dostaniecie za kilka dni... Zanim przekroczy� pr�g, odwr�ci� si� do Rittera. - Elie, niech pan pami�ta! - powiedzia�. - Koniec z czarnymi my�lami, dobrze? To si� ju� sko�czy�o! Przytuleni do siebie Elie, Sylvia i dzieci s�yszeli, jak trzasn�y drzwiczki buicka i w��czy� si� rozrusznik. Nadesz�y d�ugie tygodnie oczekiwania. Wizyta Raymonda Meyera mia�a dobroczynny wp�yw na zachowanie Elie Rittera. Jednak nadal czu� si� dotkni�ty wyrz�dzon� mu niesprawiedliwo�ci�. S�ysza� jeszcze, jak w zakrwawionej sypialni Sary Meyer komisarz Fornet oskar�a go o zamordowanie i obrabowanie biednej kobiety. Przypomina� sobie z dreszczem przera�enia okrutne przes�uchanie, jakiemu poddawano go przez trzy dni i trzy noce bez przerwy w dusznym biurze Komendy Policji. Dr�a� jeszcze na wspomnienie chwili, gdy stan�� przed s�dzi� �ledczym, kt�ry przedstawi� mu akt oskar�enia. Pami�ta� dni sp�dzone w celi wi�ziennej w towarzystwie dw�ch z�oczy�c�w_recydywist�w, kt�rzy pokpiwali sobie z jego zapewnie� o niewinno�ci. Ale zacz�� wychodzi� z domu, rzucaj�c dooko�a ukradkowe spojrzenia, jakby chcia� wyczyta� z oczu przechodni�w ich my�li - ale ludzie zdawali si� patrze� na niego oboj�tnie, jak gdyby, nawet ci, kt�rzy go znali, zapomnieli ju� o sprawie, kt�rej �a�osnym bohaterem by� przez kilka dni. Poza tym, nazajutrz po rozmowie z Raymondem Meyerem, pos�a� dzieci do szko�y. Zastosowa� si� te� dok�adnie do otrzymanych instrukcji. Uroniwszy przy tym kilka �ez, sam, bo Sylvia nie chcia�a mu pom�c w tej pracy, dok�adnie wyszorowa� i starannie uporz�dkowa� sypialni� swojej pani, zmywaj�c najmniejszy �lad krwi. Wytar� kurz ze wszystkich mebli w willi, wytrzepa� dywany, wsz�dzie poodkurza�. Staranniej ni� kiedykolwiek wygrabi� te� �wirowan� alejk� i wymy� samoch�d, du�ego czarnego delage', kt�rym tyle razy wozi� Sar� Meyer na jej codzienny spacer do lasku w Vincennes albo na wizyt� u przyjaci�. Wreszcie da� og�oszenie do trzech gazet oferuj�c ewentualnym pracodawcom us�ugi swoje i �ony. I chocia� odpowiedzi jako� nie nadchodzi�y, nie traci� nadziei. Ale przede wszystkim sp�dza� z �on� ranki i wieczory na obliczaniu wysoko�ci spadku, jaki im przypadnie, i posagu, jaki Sara Meyer przyzna�a swojej chrzestnej c�rce. Te rachunki pociesza�y ich, zw�aszcza wobec bliskiej konieczno�ci opuszczenia mieszkania, szukania szcz�cia w nowej pracy, u innych ludzi, w innym mieszkaniu. �agodzi�y nawet upokorzenie, jakie Elie stale jeszcze odczuwa� i wynikaj�c� z tego gorycz. Nadesz�o Bo�e Narodzenie: goniec z dom�w towarowych przyni�s� od Raymonda Meyera paczk� z zabawkami dla ka�dego dziecka: "Ma�ego mechanika" i "Podr� do �rodka ziemi" J."Verne'a z "Zielonej serii" dla Bruna; o�owianych �o�nierzyk�w - ca�y pu�k w charakterystycznych, niebieskawych mundurach z lat I wojny �wiatowej, z chor��ym i oficerami na koniach - i album tygodnika "Le Bon Point" dla Roberta; lalk� z mebelkami i ubrankami oraz "Nieszcz�cia Zosi" hrabiny de Segur z "r�owej serii" dla Sary. Opr�cz tego, dla ka�dego z trojga dzieci by�a jeszcze torba �akoci, czekoladowe cukierki, r�nokolorowe owoce w marcepanie. Potem by� Nowy Rok. Kilka dni wcze�niej Elie napisa� do Raymonda Meyera, �eby mu podzi�kowa� za przesy�k� i z�o�y� �yczenia dla ca�ej jego rodziny. Styl jego by� niezgrabny, a ortografia w�tpliwa, ale umia� pisa� szczerze, a serce przepe�nia�a mu wdzi�czno��. Drugiego stycznia 1932 roku listonosz przyni�s� przekaz na wy�sze nieco wynagrodzenie dla niego i �ony. Lecz Raymond Meyer nie dawa� o sobie zna� w inny spos�b: nadal nie by�o wiadomo�ci od notariusza ani od ewentualnych pracodawc�w - a og�oszenia, chocia� ukazywa�y si� wielokrotnie, wydawa�y si� bezskuteczne. Oczekiwane wydarzenie nast�pi�o w poniedzia�ek, 11 stycznia. Kiedy tego dnia Raymond wszed� do str��wki, od razu spostrzeg�, �e u Ritter�w co� si� zmieni�o od czasu jego poprzedniej wizyty: drzwi otworzy�y si� na pierwsze pukanie i zaraz dolecia�y go znane, dawne zapachy pasty do pod��g, lawendy i kawy; Elie by� starannie ubrany i ogolony, najwyra�niej nieprzytomny z wdzi�czno�ci; Sylvia, starannie uczesana, w�osy mia�a �ci�gni�te do ty�u, odziana by�a w fartuch w niebiesko_bia�� krat� i promiennie si� u�miecha�a; str��wk� wypucowano i posprz�tano; dzieci by�y w szkole, bo sko�czy�y si� w�a�nie ferie �wi�teczne i noworoczne. Raymond Meyer trzyma� w r�ku sk�rzan� teczk�. Usiad� za sto�em nakrytym now� cerat� i nie odm�wi� wypicia kawy przygotowanej przez Sylvi�. - Mam wam wiele do powiedzenia - oznajmi� od razu. - Przede wszystkim, mimo stara�, nie znalaz�em dla was pracy. Interesy �le teraz id�, nikt nie przyjmuje nowych pracownik�w. Wyda�em wi�c inne dyspozycje, o kt�rych zaraz wam powiem. Ale najpierw musz� was powiadomi�, �e sprawa spadku po mojej biednej matce nie potoczy�a si� tak �atwo, jak przypuszcza�em... Tak by�o istotnie. Kiedy umiera kto� bogaty, zawsze zjawiaj� si� s�py i rzucaj� na padlin�. Jacy� dalecy krewni, kt�rych istnienia Raymond zaledwie si� domy�la�, opadli notariusza jak w�ciek�e psy uzurpuj�c sobie prawa, wymagaj�ce dopiero sprawdzenia. Z drugiej strony, Sara Meyer sporz�dzi�a kolejno kilka testament�w, ale bez daty. Trzeba wi�c by�o zbada� je, por�wna�, by ustali�, kt�ra wersja jest najnowsza i zawiera rzeczywi�cie ostatni� wol� zmar�ej. Wreszcie by� przecie� przypadek Marcela Meyera. Trzeba by�o utrzyma� jego prawo do zachowku, chocia� zgodnie z prawem francuskim morderca nie mo�e w zasadzie dziedziczy� maj�tku po swojej ofierze. - Ale Marcel nie jest zwyczajnym morderc�: to wariat! - wyja�ni� Raymond. - Obecnie jego przypadkiem zajmuj� si� psychiatrzy. Za��my, �e wypowiedz� si� za umieszczeniem go w zak�adzie zamkni�tym, co jest wielce prawdopodobne: nale�y przypuszcza�, �e to nie b�dzie �rodek ostateczny, �e m�j brat nie pozostanie w zak�adzie przez ca�e �ycie. Pod dobr� opiek�, z dala od wszelkich pokus, poddany reedukacji, pewnego dnia odzyska by� mo�e rozum, a nast�pnie wolno��. NIc mu wtedy nie przeszkodzi domaga� si� legalnie swojej cz�ci spadku po naszej matce... bo, skoro dzia�a� pod wp�ywem ob��du, zostanie uznany za niewinnego. Trzeba wi�c by�o, zanim przyst�piono do wyceny i podzia�u spadku, uwzgl�dni� t� ewentualno�� i poczeka� na orzeczenie organu sprawiedliwo�ci. - M�wi� to wszystko, �eby wam wyja�ni�, dlaczego sprawy ci�gn�y si� tak d�ugo. Ale w ko�cu notariusz okaza� zrozumienie i uda�o mi si� osi�gn�� porozumienie, kt�re was dotyczy... Na oczach Rittera i jego �ony, �ledz�cych z napi�ciem ka�de jego s�owo i ka�dy gest, Raymond otworzy� sk�rzan� teczk�, wyj�� z niej najpierw pokryt� notatkami i cyframi kartk� papieru, a potem dwie bia�e broszury, na kt�rych ok�adce widnia� drukowany napis. Schylaj�c si� nieco, jak m�g� najdyskretniej, Ritter zdo�a� przeczyta� na pierwszej broszurce "Biuro Notarialne Lucjena Morau, syna, Saint_mand~e, ulica de la R~epublique 153", a na drugiej "Biuro Notarialne Raymonda Roisseau, syna, ulica Austerlitz 91, Lagny (dep. Seine_et_marne)". Ten ostatni napis zaintrygowa� Rittera: Co tu mia� do roboty notariusz z Lagny? Raymond Meyer popatrzy� na Ritter�w stoj�cych przed nim w obj�ciu, po czym podj��: - Jak wam m�wi�em, moja matka wielokrotnie wyra�a�a zamiar zapisania wam czego�, a ja, oczywi�cie, zgadza�em si� z ni� bez zastrze�e�. I rzeczywi�cie, figurujecie we wszystkich kolejnych wersjach testamentu, za ka�dym razem suma nawet troch� wzrasta. Kr�tko m�wi�c, dziedziczycie sto tysi�cy frank�w... Elie i Sylvia popatrzyli na siebie. - M�j Bo�e! - wyszepta�a poruszona Sylvia. - Biedna pani... Jaka ona by�a dobra! Elie nie powiedzia� ani s�owa, ale po jego policzkach p�yn�y �zy rado�ci i wdzi�czno�ci. R�wnocze�nie po�piesznie oblicza� w my�lach. �ona i on zarabiali we dwoje pi��set frank�w miesi�cznie, plus mieszkanie, wy�ywienie, pranie. A wi�c darowane przez Sar� Meyer sto tysi�cy frank�w stanowi�o r�wnowarto�� ich wynagrodzenia za dwie�cie miesi�cy. Ale� to maj�tek! Przypomnia� sobie, jak komisarz Fornet, m�wi�c o trzech tysi�cach frank�w schowanych w szufladzie Sary Meyer, powiedzia�, �e stanowi� one r�wnowarto�� trzymiesi�cznej p�acy dawnego urz�dnika, a wi�c sto tysi�cy frank�w, to sto miesi�cy - ponad osiem lat! - pracy tego samego urz�dnika! Elie by� oszo�omiony wysoko�ci� zapisu. Zapyta� zduszonym g�osem: - Prosz� pana, czy jest pan ca�kiem pewien tej sumy? Nie mog� zrozumie�. Nie wydaje mi si�, �eby�my na to zas�u�yli. Ja... To znacznie wi�cej, ni� si� z �on� spodziewali�my! - Naturalnie, �e jestem pewien! - odpowiedzia� Raymond. - Zreszt�, zaraz zobaczycie sami. Pokaza� jedn� z bia�ych broszur, nosz�c� nazwisko notariusza z Saint_mand~e. - To jeszcze nie wszystko. M�wi�em wam, �e moja matka zamierza�a wyznaczy� posag dla swojej chrze�nicy, waszej ma�ej Sary, kt�r� tak lubi�a. Tak si� te� sta�o, wasza c�rka dziedziczy r�wnie� sum� stu tysi�cy frank�w z�o�on� u notariusza, kt�r� b�dzie mog�a rozporz�dza� po osi�gni�ciu pe�noletno�ci, to znaczy w roku 1943, albo z chwil� zam��p�j�cia, je�li wyjdzie za m�� przed up�ywem tej daty. Z takimi pieni�dzmi, je�li si� je dobrze ulokuje, b�dzie mog�a, je�li zechce, �y� z procent�w. W ka�dym razie ma zapewnion� przysz�o��. Musz� wam powiedzie�, �e osobi�cie jestem bardzo kontent z takiego rozporz�dzenia matki. Wiecie, �e ja te� bardzo lubi� wasz� c�rk�... Elie i Sylvia, z oczami pe�nymi �ez wzruszenia i wdzi�czno�ci, chcieli co� powiedzie�. Raymond nie dopu�ci� ich do g�osu. - Ze swej strony zmuszony by�em podj�� pewne, dotycz�ce was decyzje. M�wi�em ju�, �e nie b�d� teraz potrzebowa� waszych us�ug. Nie mog� sprzeda� willi, bo dop�ki nie rozstrzygnie si� los mojego przyrodniego brata, stanowi ona nasz� wsp�w�asno��, postanowi�em j� wi�c wynaj��. W tym celu konieczny jest remont, kt�ry niebawem ka�� przeprowadzi�. Dom musi wi�c by� niezw�ocznie opuszczony. Ale nie ma mowy o wyrzuceniu was na ulic�, to chyba jasne. A wi�c, oto co wymy�li�em... Stary Oscar Meyer posiada� w Lagny, w departamencie Seine_et_marne, gdzie mieszka� przed �lubem, znaczny maj�tek, kt�ry odziedziczy� tylko Raymond. By�y to mi�dzy innymi tereny, kt�rych na razie nie u�ytkowa�. Czeka�, a� zyskaj� na warto�ci, a miasto je uzbroi, a wtedy mia� je przekszta�ci� w dzia�ki, gdzie - korzystaj�c z ustawy z 13 lipca 1928 roku, zwanej prawem Loucheura"* - indywidualni w�a�ciciele mogliby wznosi� wille i domki. Jeden z tych teren�w postanowi� aktem darowizny przekaza� Ritterom. Ponadto, w sk�ad masy spadkowej wchodzi�a dochodowa kamienica, tak�e w Lagne, z�o�ona z dwunastu mieszka�, jedno z nich - trzy pokoje z kuchni� - by�o akurat wolne. Louis Loucheur, polityk francuski (1872_#1931), deputowany (1919_#1931), wielokrotnie minister w latach 1916_#1931; w okresie gdy piastowa� funkcj� ministra pracy i opieki spo�ecznej (1926_#1930), przyj�to ustaw� o tanich mieszkaniach, maj�c� zaradzi� kryzysowi mieszkaniowemu. - Oto wi�c, jak widz� ca�� spraw�. Nie zamierzam, oczywi�cie, autorytatywnie decydowa� o waszej przysz�o�ci. Ale, gdybym by� na waszym miejscu, zrobi�bym tak. Mogliby�cie zamieszka� z dzie�mi w mieszkaniu, kt�re got�w jestem wam wynaj��. Za cz�� zapisu mojej matki wybudowaliby�cie �adny dom na dzia�ce, kt�r� wam darowuj�. To b�dzie was kosztowa�o nie wi�cej ni� pi��dziesi�t tysi�cy frank�w. Za rok dom b�dzie gotowy do zamieszkania. W�wczas wyprowadzicie si� z mieszkania i przeniesiecie do siebie. Oczywi�cie, r�wnocze�nie ulokujecie reszt� spadku po mojej matce. Udziel� wam rad w tym wzgl�dzie. �eby nie uszczupla� tego kapita�u, powinni�cie nadal pracowa�, je�li nie oboje, to przynajmniej pan. Tak si� sk�ada, �e niedaleko Lagny mam udzia� w du�ej drukarni, pracuj�cej dla najwi�kszych francuskich wydawc�w. Postaram si� znale�� tam panu sta�e zaj�cie. To wszystko! Elie, Sylvio, je�li chcecie, mo�ecie p�j�� tak wytyczon� drog�. Umilk� na chwil� i podj�� ze �miechem: - Oczywi�cie niekoniecznie musicie zastosowa� si� do moich rad. R�wnie dobrze mo�ecie zabra� te sto tysi�cy frank�w od mojej matki i pojecha� zakosztowa� �ycia na wielk� skal� na Lazurowym Wybrze�u, a tamtejsze kasyna czekaj� tylko na wasze pieni�dze. Ale, wierzcie mi, najlepiej b�dzie je�li zrobicie tak, jak wam sugeruj�... W interesie waszym i waszych dzieci. - Oczywi�cie, zastosujemy si� do pa�skich rad! - powiedzia� Elie. - I zawsze b�dziemy panu za nie dzi�kowa� - doda�a Sylvia. - Jak za wszystko, co pan zrobi� i robi dla nas! Raymond poda� Ritterowi bia�e broszurki. - Oto akty notarialne zawieraj�ce wszystko, o czym wam tu m�wi�em. Akt spisany przez notariusza Moreau dotyczy waszego zapisu i posagu Sary. Akt sporz�dzony przez notariusza Roisseau z Lagny dotyczy darowizny parceli. Popatrzcie: "Gmina Lagny (dep. Seine_et_marne), teren o powierzchni trzystu osiemdziesi�ciu dziewi�ciu metr�w kwadratowych, po�o�ony w miejscu zwanym Wysokie Fale, stanowi�cy cz�� wi�kszej dzia�ki, zapisany w katastrze wy�ej wymienionej gminy Lagny w sektorze B, pod numerem 211..." Powiecie mo�e, �e trzysta osiemdziesi�t dziewi�� metr�w kwadratowych, to niezbyt du�o. Ale wystarczy na postawienie �adnego domu... i b�dzie jeszcze miejsce na urz�dzenie ogr�dka, gdzie b�dziecie mogli sadzi� warzywa. Zostanie jeszcze kawa�ek, na kt�rym wasze dzieci b�d� mog�y baraszkowa� do woli... a tak�e wnuki, kiedy i one przyjd�... Raymond wsta�. - No dobrze! Nie zwlekajcie zbytnio z wizyt� u notariusza Moreau. Radz� wam na razie zostawi� u niego w depozycie sto tysi�cy frank�w spadku. B�d� w ten spos�b procentowa�y. B�dziecie mogli, oczywi�cie, podejmowa� potrzebne wam pieni�dze, zw�aszcza na op�acenie przedsi�biorcy, kt�remu zlecicie budow� waszego przysz�ego domu. A oto klucze do mieszkania w Lagny. Dozorczyni, pani Minoux, poka�e je wam, kiedy zechcecie. Poleci�em jej, by pokaza�a wam dzia�k�. Je�li chodzi o przeprowadzk�, wypo�ycz� wam ci�ar�wk� z dom�w towarowych, z kierowc� i dwoma tragarzami do pomocy. Powi�d� wzrokiem doko�a. - Nie macie du�o rzeczy do przewiezienia. W ka�dym razie to nie wystarczy do umeblowania trzypokojowego mieszkania, jakie wam przeznaczy�em. Zobaczymy, czy w�r�d mebli mojej matki nie ma czego� co mog�oby si� wam przyda�. Tak czy inaczej, te starocie i tak p�jd� teraz pod m�otek. Dlaczego wi�c nie mieliby�cie skorzysta�... Popatrzy� na zegarek. - Dwunasta! - powiedzia�. - Musz� ju� jecha�, mam si� spotka� w interesach na obiedzie na Champs_elys~ees. Ostatnie s�owa wym�wi� ju� z teczk� w r�ku, kieruj�c si� do drzwi. - No to, do widzenia! Zawiadomcie mnie, jak wszystko b�dzie gotowe. Elie i Sylvia poderwali si�, chc�c mu raz jeszcze podzi�kowa�. I oto by� ju� przed domem, potem na ulicy. Wsiad� do buicka i ruszy� po�piesznie, jakby chcia� po�o�y� kres ich wylewno�ci. Tydzie� min�� bardzo szybko. Ritterowie zd��yli zaledwie zrobi� to, co mieli do zrobienia, a wszystko odby�o si� tak, jak postanowi� Raymond Meyer. Kiedy nadszed� czas, zawiadomili go. Zjawi� si� o um�wionej godzinie razem z tragarzami, kt�rzy przyjechali niebiesk� ci�ar�wk� z wymalowan� na niej z�otymi literami nazw� dom�w towarowych. Sylvia przygotowa�a spis mebli, znajduj�cych si� w willi, kt�re chcia�a zabra�. Dzieci r�wnie� wtr�ci�y swoje trzy grosze, zw�aszcza Sara, kt�ra zapragn�a kom�dki z drzewa r�anego na bielizn� i fotelika w stylu Ludwika XV. Raymond zgodzi� si� na wszystko. Zmusi� nawet Ritter�w - ku wielkiej rado�ci Roberta - do zabrania biblioteki znajduj�cej si� w saloniku na pierwszym pi�trze, zawieraj�cej s�ownik Larousse'a w sze�ciu tomach, encyklopedie, literatur� klasyczn�, a tak�e dzie�a Gypa i Colette Willy. - Bierzcie! - powiedzia�. - To si� mo�e przyda� waszym dzieciom. Ja ju� mam to wszystko u siebie. A poza tym wiecie, co si� tyczy ksi��ek, to czytam przede wszystkim ksi�gi rachunkowe... Zeszli po schodach, znale�li si� w du�ym salonie na parterze. - We�cie i to! - powiedzia� Raymond. Wskaza� palcem na portret Sary Meyer namalowany przez van Dongena. - Ale�, prosz� pana - zdziwi�a si� Sylvia - portret pani? Nie pozwoli� jej sko�czy�. - We�cie go, powiedzia�em! M�j ojciec nie lubi� tego obrazu. Za bardzo przypomina� mu, �e matka wiod�a kiedy�... burzliwe �ycie... zanim go spotka�a i po�lubi�a. Przypomina� mu te�, �e jego �ona mia�a dziecko, w tym samym okresie. Dziecko, kt�remu da� swoje nazwisko, ale nigdy go nie pokocha�: to m�j przyrodni brat Marcel. Zrozumieli�cie ju� pewnie, �e ja te� nie lubi� tego portretu. We�cie go, powtarzam. Ma pewn� warto�� ze wzgl�du na osob� malarza, kt�rym zachwyca si� dzi� ca�y �wiatowy Pary�. Powie�cie go w salonie waszego domu w Lagny. Wam nie b�dzie przypomina� niczego przykrego. Tylko twarz kobiety, kt�r� kochali�cie... i kt�ra was kocha�a. II - Mamo! Jestem sz�sta w klasie! Zdyszana po biegu od samej szko�y, z buzi� zar�owion� z emocji i dumy, Sara wyci�gn�a do matki dzienniczek ucznia. Mia�a siedem punkt�w na dziesi�� z francuskiego, z deklamacji, wypracowa�, sze�� z historii, pi�� z arytmetyki i dopiero po raz pierwszy tak dobrze wypad�a w klasyfikacji. Sylvia uca�owa�a c�rk�. - To dobrze, Saro. Tatu� si� ucieszy! Wr�cili z kolei Bruno i Robert, ka�dy ze swoim dzienniczkiem. Stopnie mieli lepsze od siostry i w klasyfikacji wypadli lepiej: Bruno by� trzeci; Robert, jak zawsze, od kiedy chodzi� do szko�y, by� pierwszy i dosta� dziesi�� na dziesi�� z francuskiego, z wypracowa� i deklamacji. - To nie moja wina, �e jestem dopiero sz�sta, mamusiu! - t�umaczy�a Sara. - Ja si� bardzo staram, ale dziewczynka, z kt�r� siedz�, bez przerwy do mnie m�wi... a pani my�li, �e to ja gadam. Gdyby ta dziewczynka nie siedzia�a ze mn�, mia�abym dziesi�� punkt�w ze sprawowania, a tak dosta�am tylko pi��. To nie by�a ca�a prawda. Faktycznie Sara by�a ciekawa wszystkiego... Za bardzo. Cho�by przelot muchy, podmuch wiatru, twarz w oknie domu naprzeciwko szko�y... najmniejszy drobiazg wystarczy�, �eby podnios�a g�ow� znad ksi��ek i zeszyt�w, rozprasza� jej uwag�. By�o wp� do si�dmej wieczorem, poniedzia�ek 31 pa�dziernika 1932 roku. Dzieci zawsze wraca�y ze szko�y o tej porze, pozostawa�y w �wietlicy, gdzie nauczyciele pomagali im odrabia� lekcje. Bruno zapyta�: - Tatu� jeszcze nie wr�ci�? - Nie - odpowiedzia�a Sylvia - ale powinien zaraz nadej��. Po po�udniu musia� pojecha� do Coulommiers. Stara�a si� w ten spos�b uspokoi� starszego syna. Od czasu gdy, blisko rok temu, widzia�, jak policjanci w Saint_mand~e zabieraj� ojca, Bruno niepokoi� si� ka�d� jego d�u�sz� nieobecno�ci�. By� to ch�opiec nadmiernie wra�liwy, wstydliwy, troch� boja�liwy, a niesprawiedliwy los ojca g��boko go dotkn��. W niedziel� trzyma� si� ca�y czas blisko niego, patrzy�, jak je, majsterkuje, czyta gazet�, jak gdyby go pilnowa�. Zdarza�o si�, �e wdrapywa� mu si� na kolana, �eby by� bli�ej niego, �eby poczu� jego koj�ce ciep�o, a� Elie go strofowa�: - Id��e si� bawi�, Bruno! Kiedy si� ma dwana�cie lat, nie wchodzi si� ojcu na kolana. Co za przylepa z ciebie. Jak nie przestaniesz, b�d� ci� nazywa� przylepiec. Bruno odchodzi�, ale z daleka rzuca� ojcu spojrzenie zbitego psa, podczas gdy jego brat i siostra byli w najlepsze zaj�ci zabaw�, albo rozmawiali ze sob�. Oni nie odczuli tak mocno aresztowania ojca, a w ka�dym razie nie wywar�o to tak wyra�nego wp�ywu na rozw�j ich charakter�w. Robert by� bardzo zamkni�ty w sobie i, by� mo�e, starannie ukrywa� to, co odczu�, co odczuwa� nadal. Sara, kt�ra pierwsza zobaczy�a ojca mi�dzy dwoma policjantami, by�a niew�tpliwie zbyt ma�a, gdy si� to wydarzy�o, by wywar�o to wi�kszy wp�yw na jej usposobienie. Do szcz�cia wystarczy�o jej, �e widzia�a ojca. Po przeprowadzce Ritter�w do mieszkania wynaj�tego przez Raymonda Meyera, przy ulicy Vacheresse nr"32 w Lagny, z czynszem stu frank�w miesi�cznie, w ich zwyczajach, a tym bardziej w trybie �ycia, nic si� nie zmieni�o, mimo maj�tku, jaki spad� im z nieba. Elie zajmowa� w drukarni w Gouvernes ko�o Lagny stanowisko, kt�re Raymond Meyer z �atwo�ci� uzyska� dla niego od Augusta Ravaux, w�a�ciciela firmy: by� kierowc� ci�ar�wki i co rano je�dzi� do Pary�a z dostaw� ogromnych paczek zbroszurowanych ksi��ek gotowych do sprzeda�y; wraca� po po�udniu, a jego ci�ki pojazd za�adowany by� wtedy czystym papierem w ryzach albo w belach. Raz w tygodniu udawa� si� do Coulommiers, gdzie znajdowa�a si� filia drukarni, i je�li wraca� p�niej ni� zwykle, dolicza� sobie godziny nadliczbowe, za kt�re dostawa� dodatek do tygodniowej pensji, wynosz�cej dwie�cie frank�w. Sylvia prowadzi�a dom i gotowa�a, robi�a zakupy, pra�a, prasowa�a i cerowa�a. Zajmowa�a si� dzie�mi, karmi�a je, pomaga�a w powtarzaniu lekcji odrobionych ju� w �wietlicy. Poniewa� by�a �ywa i szybka, pozostawa�o jej troch� wolnego czasu i nie zwlekaj�c zacz�a sobie szuka� dodatkowego zaj�cia, nie tyle dla zarobku, ile nie chc�c tkwi� w bezczynno�ci. Bruno, Robert i Sara chodzili do szko�y i wszyscy troje sprawiali satysfakcj� nauczycielom i rodzicom. Pewnie, �e starszemu bratu mo�na by�o zarzuca� przesadn� wra�liwo�� i nie�mia�o��, a Robert mia� nieco zamkni�ty, ponury charakter z wyra�n� sk�onno�ci� do zatapiania si� w nauce czy lekturze, jak gdyby si� chcia� odizolowa� od reszty �wiata. Sary przynajmniej nie by�o za co gani�, chyba �e za ciekawo��: by�a grzec