Wolski Marcin - Antybasnie

Szczegóły
Tytuł Wolski Marcin - Antybasnie
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Wolski Marcin - Antybasnie PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Wolski Marcin - Antybasnie PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Wolski Marcin - Antybasnie - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 MARCIN WOLSKI ANTYBAŚNIE PROLOG - Więc pan nie wierzy w Amirandę? - powiedział szpakowaty archeolog w luźnym, letnim garniturze, z niedbale zawiązaną apaszką na szyi. - Oczywiście, przecieŜ ja ją wymyśliłem! - Zarozumialec! Rozmowa miała miejsce w rozkosznie chłodnym korytarzu, na który wymknąłem się, nie mogąc wytrzymać upału panującego na sali obrad plenarnych Kongresu Historyków Powszechnych. Profesor HSP pospieszył za mną, a jego pytanie dopadło mnie na wysokości biustu Sokratesa. Przedtem zamieniliśmy kilka zdań na temat legend i mitów i juŜ nie pamiętam, w jakim kontekście podałem przykład mojej Amirandy. MoŜe chodziło o opinię na temat mego eseju „Historiozofia baśni” , który ukazał się w „Gazecie Kongresowej"? Nie miałem wielkiej ochoty dyskutować z HSP, który we własnej sekcji problemowej uchodził za dziwaka i nieznośnego gadułę. Moje myśli zajęte były młodziutką Joan Parker z Harvardu, której nogi interesowały mnie znacznie bardziej niŜ jej obrzydliwie postępowe poglądy na temat „Koegzystencji w dobie Pax Romana". Archeolog jednak nie dał zbić się z tropu. - A jak ją pan wymyślił? Pod wpływem szoku, nagłej iluminacji? - Nie, stopniowo, latami, najpierw we fragmentach, dla zabawy, dla najbliŜszych, później publikując tu i ówdzie krótkie historie, aby z czasem wyobrazić sobie dość kompletnie krainę w kształcie trapezu, połoŜoną gdzieś na południe od zdrowego rozsądku, na prawo od materializmu historycznego, na niespokojnym pograniczu absurdu i logiki... - A konkretnie: od ŚnieŜnych Wierchów do Morza Nordlandzkiego, od równin Axaru ku gwarnym miastom Rurytanii z malowniczymi porohami Kamienicy, jurajskimi skałkami Regentowa przechodzącymi w rdzawe wulkaniczne pasmo Ognioszczytów - dokończył HSP. - Fakt - przyznałem zaskoczony. - Skąd pan wie? W Ŝadnej baśni nie robiłem geograficznego wykładu. - A co pan powie na to? Tu profesor wygrzebał z kieszeni starą monetę, na której rewersie dostrzegłem amirandzki trapez z wpisanym weń centaurem, a na awersie tłuste oblicze jakiegoś władcy, z na wpół zatartymi literami Rodrigus ą uintus regentus amirandiensis. Strona 3 - Zręczny falsyfikat - roześmiałem się - doskonale wykonany, chyba z ołowiu, bo cięŜki jak złoto. - To złoto najwyŜszej próby - powiedział tonem lekko uraŜonym profesor. - Zresztą to nie jest jedyny okaz w moim posiadaniu. Niech pan wpadnie po obradach do mojego pokoju. Nasz hotel leŜał nie opodal targowiska i równie blisko historycznego centrum, teraz zatopionego w południowym Ŝarze. Większość kolegów z naszej delegacji udała się do miasta, juŜ to poznać uroki kolebki cywilizacji, juŜ to wzbogacać miejscową ludność w Ŝelazka elektryczne, namioty i śpiwory. Pozostaliśmy sami. Leniwie warczał wentylator, na suficie przycupnęła mała antygrawitacyjna jaszczurka. HSP miał juŜ dobrze pod siedemdziesiątkę, ale trzymał się niczym dąb Bartek - krzepko, nie zdradzając Ŝadnych objawów starczego uwiądu. Od czterdziestu lat na emigracji, mówił ciągle przepiękną kresową staropolszczyzną. - Mówiąc szczerze, jak pan trafił na Amirandę? - zapytał mnie, ledwo wszedłem i zdąŜyłem umoczyć usta w szklaneczce z metaxą. - Wymyśliłem ją! - powtórzyłem. Pokręcił głową. - Musiał pan mieć objawienie. Albo cykl objawień. Gdyby nie szacunek dla jego siwych włosów, wybuchnąłbym śmiechem. Poprzestałem na grzecznym zaprzeczeniu. - A sny? Zwidy nocne? - nie ustępował. - Absolutnie nie. Wie pan, zajmowanie się historią nie jest zbyt intratnym zajęciem, dorabiam więc pisaniem róŜnych Ŝartobliwych kawałków, wymyślam kosmitów, bawię się w horrory, kiedyś wziąłem na warsztat tradycyjne schematy baśni i zacząłem manipulować... - Ale dlaczego Amiranda? - przerwał i powtórzył z naciskiem: - Dlaczego? Wzruszyłem ramionami. - Tak mi się wymyśliło. - Wymyśliło - zachichotał i naraz gwałtownym ruchem wyciągnął walizeczkę pełną kserokopii. - Czytał szanowny kolega Alkajosa z Aleksandrii? A neo-Prokopiusza? A moŜe relacje Gunnara z Birki, bo chyba nie znalazł pan wzmianki o Amirandskoj Ziemli w zaginionych partiach Latopisu ruskiego... Strona 4 - MoŜe pan jeszcze dorzucić Kritiasza Platona, ten dialog znam. - Platon pisze o Atlantydzie, o wielkiej wyspie, Amiranda nigdy wyspą nie była... Platon, i owszem, wiedział coś na jej temat, ale - jako znawca bytów idealnych - nie interesował się czymś, co przypomina karykaturę rzeczywistości. Istniały natomiast pewne, parozdaniowe wzmianki u Arystotelesa. Zostały jednak zniszczone jak pozostałe zapisy. - Zniszczone? Dlaczego? Profesor zniŜył głos. - Zmowa. Zmowa, panie kolego. Czy oficjalna nauka moŜe pogodzić się z historią relatywną, z czymś, co rozsadza ramy, zaprzecza podstawowym pojęciom czasu i przestrzeni? Nie, drogi kolego. Gdziekolwiek pojawiły się wzmianki o trapezoidalnym królestwie i jego okolicach, były one zawsze tępione gorliwiej niŜ pisma heretyków... - Jednak pańskie kserokopie, numizmat? - Mam tego więcej. Z szafki nocnej wygrzebał karton pełen rozmaitych bibelotów. Były tam nadpłowiałe miniatury, rozsypujące się kodeksy, kawałki tkanin, a nawet kości... Muszę przyznać, Ŝe gdyby nie światowa sława i niepodwaŜalny dorobek naukowy, uznałbym mego rozmówcę za szaleńca. A tak, siedziałem obok niego w kucki i słuchałem, jak wymawiał numery dynastii, sypał nazwami lokalnymi, bezbłędnie dopasowując eksponaty do historii, która w zadziwiający sposób przystawała do moich opowiastek. Tyle Ŝe ja snułem swe legendy w historycznym bezczasie, a w relacji archeologa wszystko łączyło się w spójną całość, niczym fragmentaryczne i często sprzeczne mity greckie w jedną genealogię pod redakcją Homera i Hezjoda. - Miał pan olśnienia typowe dla wszystkich obdarzonych nadwraŜliwością historyczną, panie magistrze - stwierdził w pewnej chwili. - To się zdarza. Byty relatywne potrafią oddziaływać na czułe organizmy, weźmy Lovecrafta, Tolkiena... - PrzecieŜ to pisarze fantaści! - wykrzyknąłem. Westchnął. - I pan jest dzieckiem swej epoki, wyznawcą prawd jedynych, historii nieodwracalnych. Ja mam dowody, Ŝe byli to wizjonerzy odbierający sygnały z innych światów, światów niepostrzegalnych na co dzień, ale trwających obok nas, niekiedy na odległość wyciągniętej ręki... Wyznam, Ŝe zaczęło mnie to juŜ denerwować. Autorytet autorytetem, ale HSP musiał być nieźle świśnięty. Jeśli idzie o bibeloty, uznałem je za dzieło zręcznych fałszerzy, którzy w osobie Strona 5 archeologa znaleźli naiwnego nabywcę ich staroci. Archeolog tymczasem wyciągnął z dna kartonu kolejną porcję pamiątek. Laseczkę błazna królewskiego z czasów V dynastii, pióro, którym podpisano traktat pokojowy po wojnie dwudziestoletniej... - I gdzie pan to wszystko nabył?! - wykrzyknąłem. - Częściowo kupiłem, trochę wyszperałem. - Ale gdzie? Gdzie leŜała, pańskim zdaniem, Amiranda? - Ona nadal istnieje wokół nas. - Wolne Ŝarty! - nie wytrzymałem. - Ale odpowiedź będzie szybka - odciął HSP - ja tam byłem! Chce pan obejrzeć slajdy? Chciałem. I tak się zaczęło… ZAMIAST WSTĘPU W historii pewni są jedynie historycy. Ale i to nie zawsze. Poproszony przez mojego młodszego kolegę o parę słów komentarza, postanowiłem z pełną Ŝyczliwością nie odmawiać. Mamy oto pracę, która niewątpliwie wychodzi naprzeciw zapotrzebowaniu społecznemu na wypełnienie olbrzymiej białej plamy, czy raczej, posługując się terminologią kosmiczną, historycznej Czarnej Dziury. Jest to jednak, niestety, ledwie muśnięcie olbrzymiej problematyki, która wciąŜ czeka na swego Mommsena, Gibbona czy Estreichera. Co bowiem proponuje autor, sympatyczny młody człowiek, typowy dla rzeszy magistrów swego pokolenia? Garść obrazków, epizodów z parotysięcznych burzliwych dziejów Alternatywnego Świata, wybranych przypadkowo, po dyletancku, bez zachowania reguł naukowej analizy, za to z wielkim naciskiem połoŜonym na wątki skandalizująco-personalne. PróŜno szukać by w niniejszej pracy dorobku historyków myśli społecznej, inŜynierów od historii gospodarczej. O nie, autor postępuje raczej śladami Swetoniusza lub Prokopa z Cezarei, epatując gwałtem i przemocą, krwią i seksem. Niezręczność kompilatora i dająca się na kaŜdym kroku zauwaŜyć niedbałość bibliograficzna, skrajne lekcewaŜenie przypisów, danych statystycznych oraz wręcz zaskakujące niezrozumienie procesów dziejowych mogłyby skłaniać do pytania o celowość wydawania tego rodzaju „pracy". Ale jako bezstronny naukowiec dołączam krótką wypowiedź na temat stanu wiedzy źródłowej o problematyce będącej przedmiotem niniejszego kompendium. Strona 6 Mówiąc krótko: w naszym świecie wiedza to jest Ŝadna, a i po drugiej stronie rzeczywistości teŜ nie jest lepiej. Alterhistoriozofia jest dyscypliną młodą, dla której fundamentalne znaczenie będzie miał niewątpliwie mój wykład wygłoszony 11 października 2034 roku Nowej Ery czasu środkowoamirandzkiego w Erbańskiej Akademii Wieczorowej dla pracujących. Ze Światami Alternatywnymi, inaczej mówiąc - innowymiarowymi, mają kłopoty zarówno materialiści, jak i idealiści. Przy czym wśród tych pierwszych zaznacza się od pewnego czasu dialektyczna ewolucja stanowisk. Od pełnego zaprzeczenia istnienia obok nas symultanicznych cywilizacji, po przyznanie, Ŝe istnieją w sposób celowy i sensowny. Idealiści nie mają takich kłopotów - od niepamiętnych czasów znają juŜ trzy światy z róŜnych wymiarów: Ziemię, Niebo i Piekło i dorzucenie jeszcze bytów nr 4, 5, 6 czy 345 nie stanowi problemu intelektualnego. Sekta Alternatywników uwaŜa, Ŝe są to po prostu inne retorty w laboratorium Stwórcy, w których eksperymentuje się nad tym, co w wersji Z-1 jest niedoskonałe. Zresztą, komunikacja - i to utrudniona - istnieje tylko między Z-1 i Z-2, to, co się dzieje w innych czasoprzestrzeniach, stanowić moŜe wyłącznie przedmiot spekulacji lub poznania spirytystycznego. Istnieje teŜ, rozpowszechniona w szkole ontologicznej Harrisona (vide: Ontological School Journal G. Harrison & Co. Rocznik 2031, zeszyt 11, 12, 13), wersja nazywana „pączkowaniem światów". Do „pączkowania" dochodzi, gdy niespodziewana ingerencja z przyszłości, której nie mogą przeszkodzić tak czujne zazwyczaj Siły NajwyŜsze, doprowadza do zmiany przeszłości. A poniewaŜ naszego Wczoraj zmienić nie moŜna, wyrasta nowa wersja dziejów i egzystuje jako samodzielna gałąź na zawsze oddzielona od pnia matki. Kiedy powstał naprawdę Z-2 - cudowny świat Amirandy i Erbanii, Ŝyznej Axarii i wykwintnej Rurytanii, mocarstwa Etańskiego i mrocznej, despotycznej Alergii? Wykopaliska zaprzeczają moŜliwości całkiem niedawnej kreacji. Znaleziono na tarczy erbańskiej osady prekambryjskie, potęga Rurytanii w czasach nowoŜytnych oparła się na węglu z wczesnego karbonu, a jurajskie skałki z okolic Regentowa teŜ są dowodem na prehistoryczność Amirandy. Wedle Granta Harrisona trzy tysiące lat przed Nową Erą spadł na Z-2 monstrualny deszcz meteorytów, który zmienił całą jej dotychczasową mapę. Jedne kontynenty zaginęły (jak Australia), inne wypiętrzyły się ponad miarę, ogromne obszary zalały morza, inne, przeciwnie, wyłoniły się spod wody, ergo tylko bardzo wytrawny kartograf potrafi nałoŜyć siatkę Z-2 na Z-1, tym bardziej Ŝe nawet oś ziemska jest w rzeczywistości amirandzkiej inaczej usytuowana. Niektórzy skłonni są przypisywać ów deszcz bolidów (niektóre z nich były wielkości Sycylii) Istotom NajwyŜszym, które poniewczasie i bezskutecznie usiłowały unicestwić nie chcianą rzeczywistość. Strona 7 W świetle tej teorii gałąź Z-2 miałaby wyrosnąć na krótko przed kataklizmem. A moŜe właśnie kataklizm był jej prapoczątkiem? DuŜe wraŜenie wywarła ostatnio w kołach naukowych hipoteza prof. Arnolda Lewisa (Arnold Lewis Teoria kataklizmów raz jeszcze, Enderberg 2030). Ów znakomity erudyta, opierając się na analizie odbić pozagalaktycznych, twierdzi, Ŝe Z-2 jest to nasz Świat z niedalekiej przyszłości rzucony wstecz wielkim termonuklearnym kataklizmem, o którym pamięć została utrwalona w mitach o Dobie Ognia i Kamieni. Czy Z-2 równieŜ Ŝegluje ku zgubie, aby zapoczątkować jakiś Z-3? A moŜe wszystkie światy poruszające się po spiralach egzystują obok siebie i mamy gdzieś poniŜej niezbadany Z minus l, minus 2... A naprawdę Ŝadnego z nich nie ma? Problem pozostawiam otwarty. Podobnie jak pytanie, kto ma rację? Albowiem racja zawsze leŜy pośrodku, chyba Ŝe środek ukradną (Z brulionów filozoficznych św. Limeryka, Pisma wybrane i poprawione, tom XI, s. 435, wiersz 11, Starogród 2012). prof. HSP Koln, London, Vancouver CZWARTE śYCZENIE Posłuchajcie o Rotasie, synu Radeusa, wnuku herosów i prawnuku bogów. Posłuchajcie, struchlali, o jego świetności i upadku, biorąc dla siebie naukę i przestrogę, albowiem nic w Ŝ yciu nie dzieje się bez powodu, a jak się juŜ dzieje, to powód teŜ się znajdzie (z listu św. Limeryka do Maranijczyków, Pisma wybrane i poprawione, t. VII, s. 221 u góry, Starogród 2012). Dawno, dawno temu albo nawet jeszcze wcześniej, kiedy Stare Państwo Amirandzkie stało u szczytu świetności i ni człowiek, ni półbóg nawet nie śmiał naruszać jego świętych porządków (cali bogowie mieli w owych czasach całkiem inne zajęcia), nad Ŝyznym i szczęśliwym królestwem w kształcie trapezu panował sobie (i innym) król Rotas. MęŜczyzna piękny, choć niski, tęgawy i z lekka powłóczący nogą. Atoli w monarchiach dziedzicznych, gdzie pomazańców kreują palce bogów, elekcja nie jest konkursem pię knoś ci. Stara dynastia wywodziła się z czasów ciemnych i dusznych, kiedy ziemię spaloną ognistym deszczem kamiennym, spustoszoną falą pouderzeniową, schłostaną huraganami i na wiele lat zasnutą warstwą chmur i kurzu, wywołującymi tak często opisywany w nauce efekt szklarniowy, dopiero zaludniać jęli nieliczni nieboracy, którzy uszli gniewowi bogów. Podczas kataklizmu wyginęły dinozaury, mamuty i większość roślin zielonych, szlag trafił wszystkich herosów, przeŜyli natomiast niektórzy szarzy ludzie. Przez następne stulecie wygrzebywali się z jaskiń, z nor i mateczników. Ogłupiali, przeraŜeni, jednakowoŜ Ŝywi. Byli tak rzadcy, Ŝe gdy jeden dojrzał na piachu ślad nie mytej stopy drugiego, przypadał do niego i całował zajadle. Za to przy spotkaniach bezpośrednich dochodziło często do nieporozumień i bójek, Strona 8 albowiem przeŜyli jedynie osobnicy nieufni, opryskliwi, gniewni. Rinakses miał ledwie 8 lat, kiedy wygramolił się z głębokiej sztolni, w którą opuściła go matka. Przebywał w niej z młodszym bratem i dwiema siostrami, ale ci nie wykazali dostatecznej siły przetrwania. Zresztą nie mieli wiele do zrobienia. Jako silniejszy, Rinakses najpierw sterroryzował rodzeństwo, a potem sukcesywnie je zjadł. Tak pokrzepiony wynurzył się na powierzchnię, na której z wolna poczęło wracać Ŝycie. Marne, rachityczne, pełne zadziwiających mutantów - jak chimery, gryfy i centaury, latające myszy i ptaki z głową małpy - ale Ŝycie. Dzikość Rinaksesa była ogromna: potrafił w biegu dogonić gazelę (parę z nich teŜ przetrwało) i odgryźć jej łeb razem z rogami. Dzikość ta dopomagała mu w walce o byt, utrudniała natomiast kontakty z ludźmi. Jeśli któryś z rzadkich osobników, tak męŜczyzna, jak niewiasta, stanął na drodze młodzieńca, nigdy nie poszedł nią dalej. Zresztą, prawdę powiedziawszy, u kudłatych, odzianych w skóry barbarzyńców trudno byłoby dojrzeć róŜnice płci. Samotność i brak jakiejkolwiek tradycji zemściły się na Rinaksesie, gdy wkroczył w pełen burzy i naporu wiek dojrzewania. Dysponując ogromną energią, nie wiedział, jak ją spoŜytkować. Złapaną kobietę spoŜywał, zamiast uŜywać, natomiast pastwą jego chuci padało co popadnie - koza, pijany centaur, ucho jednoroŜca, czy gniazdko mysikrólika. AŜ pewnego dnia na szarej i nieurodzajnej łące barbarzyńca dostrzegł kwiat przecudnej urody, o grubych, wilgotnych płatkach meszkiem okrytych. Kwiat ów wabił, kusił, rozsyłał wonie, a nawet dźwięczał pewną delikatną melodyjką, przywodzącą Rinaksesowi wspomnienie najwcześniejszego, jeszcze beztroskiego dzieciństwa. Rinakses naleŜał do ludzi ostroŜnych, toteŜ krąŜył wokół rośliny jak wilk koło jeŜa, a kwiat obracał za nim swój purpurowy kielich na zasadzie zadziwiającego homotropizmu. W onych latach resztki kurzu juŜ ze szczętem opadły, noce mogły być na powrót księŜycowe, widne. I którejś z takich nocy młodzieniec poczuł, Ŝe nie zdzierŜy. Podbiegł do kwiatu i ucałował go. Płatki rozchyliły się i z wnętrza wyłonił się słupek, który gmerać począł między grubymi wargami wyrostka i splatać się z jego językiem. A był nadzwyczaj słodki, pachniał miodem i mlekiem, z ledwie dostrzegalną goryczką piołunu. I coś się w Rinaksesie przełamało, poczuł nadzwyczajną czułość, tkliwość do rośliny. Sam z nagła stał się mały, prostacki, niedobry... Rosa miała smak upajający, listki drŜały niczym u osiki. Młody męŜczyzna zrozumiał, Ŝe musi posiąść kwiat, natychmiast albo nigdy. ToteŜ cały nabrzmiały miłością wbił się w kielich. Zachłannie, brutalnie, triumfalnie i dąŜył, dąŜył, chrapliwie wyrzucając gorące zapewnienia o bezmiarze swej sympatii, aŜ do apogeum spełnienia... Kłapnięcie! Ból przenikający do kresu jestestwa. Nogi ugięły się pod Rinaksesem. Nie wiadomo skąd w kielichu zadziałała prawdziwa gilotyna. Strona 9 Wyjąc z bólu i brocząc krwią, młodzian odczołgał się w stronę zarośli, nie próbował nawet zemsty na mięsoŜernej roślinie. Zmarł rychło z upływu krwi. W jakiś czas później płatki kwiatu opadły, a słupek zaczął przekształcać się w dziwaczną bulwę. Gdy po dalszych paru księŜycach w strony te zaplątał się samotny myśliwy nazwiskiem Remrod, owoc przykuł jego uwagę, ściął więc go krzemiennym noŜem i juŜ zamierzał rozpłatać tykwę w poszukiwaniu smacznego miąŜszu, gdy jakoweś kwilenie dobiegające z wnętrza skłoniło go do ostroŜności. Zabrał się więc delikatnie do rzeczy. Po nacięciu skorupy ujrzał bieluteńkie pieluszki, a jeszcze głębiej - przecudną maleńką dziewczyneczkę. Nazwał ją Calówką. Dziewczynka, córka kanibala i mięsoŜernego chwastu, wyrosła do całkiem normalnych gabarytów. W odróŜnieniu od rodziców była okazem słodyczy i łagodności. Raz jeden uŜyła siły. Zdarzyło się to wtedy, gdy Remrod widząc, jak przybrana córka pięknie dojrzewa, usiłował naduŜyć praw opiekuna. Calówka obezwładniła wychowawcę i poszła w świat. Tymczasem zaludnienie wzrosło, powstały nawet pierwsze osady. Nadal liczba męŜczyzn przewyŜszała liczbę kobiet, toteŜ dziewczyna mogła przebierać w kandydatach na męŜa. Nigdy nie zdecydowała się na stały związek, miała za to wielu kochanków, a z kaŜdym przynajmniej jedno dziecko. Tak zrodzili się kolejno: Ramez, Ruras, Rebus, Rotor, Riwanol, Ruy, Rzędzian, Ruta oraz Rebeka i Rimiz. Córka kwiatka przeŜyła w sumie 555 lat i zmarła otoczona powszechnym szacunkiem i tysiącami praprawnuków... No i poszło. Najmłodszy Rimiz spłodził Reola, Reol - Raba, Rab - Rugada, który pierwszy zaszedł do krainy Amir i umiłował ją, choć wówczas ziemia jej rodziła jeno kaktusy i osty. Poślubił on miejscową niewiastę imieniem Ina, córkę Inego, który był przybyszem ze świata Nr l, a konkretnie z Babilonu. OnŜe przyniósł w barbarzyński Amir tysięczne wynalazki, od koła garncarskiego poczynając, na Kole Miłośników Filozofii kończąc. Nauczał rachunków, budownictwa, piśmiennictwa, sztuki pięknej i sztuki wojennej, dzięki czemu chutor zbudowany na wzgórzu śród bagien rychło stał się obronną osadą, która narzuciła swe władztwo nad całą doliną Kamienicy. Nie bez powodu Rugad uwaŜany jest za pierwszego króla Pierwszej Dynastii, która perswazją i za pomocą przymusu bezpośredniego poczęła rozszerzać swe władztwo na sąsiednie doliny, potem ku morzu, kolejno ku górom, aby za czasów prawnuka wspomnianego Rugada oraz Iny zapanować nad większością ówcześnie znanego świata. Ów prawnuk, Radeus Wielki, zwykł mawiać, Ŝe jest panem zarówno słońca, jak księŜyca, jego imperium obejmowało bowiem obie półkule, jego galery docierały do najdalszych zakamarków, a legiony stały pod biegunami i u szczytów ŚnieŜnych Wierchów. Miał harem większy od Salomonowego i bibliotekę równą Aleksandryjskiej (z którą zresztą przez szparę międzywymiarową korespondował). Strona 10 Posiadał równieŜ doskonałych doradców, wiernych poddanych i niezmierzone bogactwo. A przede wszystkim miał szczęście. I syna Rotasa. Niestety. Nie posiadając Ŝadnego z ojcowych przymiotów, Rotas nie posiadał nawet jego wad. Ze wszystkich grzechów zachował wyłącznie jeden - lenistwo. Nie miał nałoŜnic ani pacholików perwersyjnych, nie lubił igrzysk ani naukowych dysput, mierziły go bale, a nade wszystko rządzenie. Z drugiej strony jednak, na usilne prośby swego bratanka Romanusa, iŜby ustąpił lub przynajmniej trochę posunął się na tronie, odpowiadał negatywnie. Mimo wrodzonego kretynizmu znał nazbyt dobrze losy innych „posuniętych". Musiał się tedy Romanus posłuŜyć fortelem. W prowincji Miraculi. gdzie cuda były naonczas tak powszednie, Ŝe na wierzbach rosły nie tylko gruszki, ale i mandarynki (cud dokonany przez przemyconego z Chin konfucjanina i mandaryna Mi-czu-ri-nusa), a mutanty i potwory były tak częste, Ŝe krąŜyło nawet powiedzonko „potulne ciele dwie głowy ma", odłowiono jeden egzemplarz złotej rybki „Ŝyczeniodawczej" i posłano ją do stolicy. Wprawdzie w postaci filetu, ale z gwarancją na papirusie, Ŝe forma ta jest rękojmią nie tylko świeŜości, ale i spełnienia trzech, a nawet czterech obowiązkowych Ŝyczeń przy pierwszej nadarzającej się okazji. JakoŜ przy którymś posiłku, kiedy na stół wjechały frutti di marę, Romanus zwrócił się do półleŜącego monarchy z pytaniem, jakie byłyby jego największe Ŝyczenia. Rotas milczał chwilę. Trawił. - Chciałbym - rzekł wreszcie - mieć niepodwaŜalną, trwałą pozycję, święty spokój, stałą erekcję i gwarancje, Ŝe nikt nie zagarnie tronu bez mojej zgody. CóŜ za eksplozja nastąpiła! Filet buchnął Ŝarem równym małej bombie. Romanus zwinął się z łoŜem na kształt rolady, tak Ŝe nawet po rozprostowaniu pozostała mu ksywa „Korkociąg". Pałac rozpadł się w pył, tam zaś, gdzie uprzednio siedział król, pojawiła się gigantyczna buława wapienna o wysokości ponad tysiąca łokci, którą prosty lud nazwał z czasem Zakutą Pałą, a która do dziś, oprócz innych zjawisk krasowych, jest ozdobą podstołecznego Parku Narodowego. Niestety, filet spełnił równieŜ czwarte Ŝyczenie. Z powodu nieodnalezienia ciała monarchy Senat odmówił uznania go za zmarłego. Pozostał więc zaginionym. A Romanus „Korkociąg" musiał, podobnie jak wszyscy jego następcy, kontentować się statusem zastępcy - Strona 11 regenta. Miało to swoje dobre strony: regent zawsze mógł udawać niekompetentnego, niedoinformowanego i jakby co - niewinnego. A w średniowieczu utarł się nawet zwyczaj, Ŝe w wypadku pomoru, dŜumy lub wojny młódź udawała się chłostać wapienną skałę, lŜyć ją lub nawet obpaskudzać. Uczeni zaś lingwiści właśnie od imienia Rotasa wywodzą słówko oznaczające zmianę u steru władzy, a mianowicie - rotację. OSTATNI SMOK Antyk miał się ku końcowi. Mozaiki spadały z szybkością kamyczka na kwadrans, łuszczyły się malowidła na portykach, koczownicy dawno przekroczyli nie pilnowane granice i tylko sute daniny odpędzały ich od przedpoli Miasta. W samej stolicy świątynie starych bogów raziły niedostatkiem, co się tyczy nowych - panowało w tej materii dziwne rzeczy poplątanie, tak Ŝe nikt nie wiedział, czy lepiej stawiać na Mitrę, Izydę czy nową religię ze Świata Numer l? Obyczaje uczyniły się tak swobodne, Ŝe z mody poczęły wychodzić nazwiska, jako Ŝe nikt i tak nie wiedział, czyim naprawdę jest potomkiem. W legiach i kohortach pretorianów szerzyło się pedalstwo, a autorytet wszelkich instytucji upadł tak nisko, iŜ moŜna śmiało rzec, Ŝe władza leŜała na ulicy. JednakowoŜ nikt specjalnie się po nią nie schylał, panowała bowiem uzasadniona opinia, Ŝe tak czy siak przyjdą barbarzyńcy i koniec. Inna sprawa, Ŝe barbarzyńcy nie musieli wchodzić. Od dawna trzymali łapę na wszystkim, wielu z nich - pozornie zamirandyzowanych - objęło kluczowe posady augurów, prefektów, edylów czy trybunów. Królowie z miejscowej dynastii, owszem, nadal egzystowali w Złotym Oppidum na wzgórzu Multijanusa, ale był to właściwie monarszy rezerwat, krajem zaś rządził Główny Doradca zatwierdzony przez zaprzyjaźnionych Koczowników, coraz śmielej przybierający tytuł Regenta. Nawet prymus w gimnazjum zapytany o panującego potrafił bez trudności wymienić miano Pierwszego Doradcy (tradycyjnie zaczynającego się na literę R), co się zaś tyczy króla - miał mgliste pojęcie i nieraz podawał imię dziadka lub ojca aktualnego monarchy. Jeden Multijanus trzymał się jeszcze jako tako, a jego świątynia naleŜała do samofinansujących się. I to głównie z powodu braku grawitacji. Podobizna boga miała w odróŜnieniu od rzymskiego pierwowzoru sześć twarzy: cztery, niczym u Światowida, ustawione wertykalnie (quadrowizyjnie) i Strona 12 dwie horyzontalnie - jedna u góry, druga u dołu. Całość utrzymywana cudowną mocą, a moŜe tylko niewidzialną Ŝyłką, wisiała w środku elipsoidalnej świątyni, wzbudzając podziw pielgrzymów, zwłaszcza Ŝe potrafiła równieŜ odpowiadać, i to równocześnie, w sześciu głównych dialektach starego Imperium. Inna sprawa, Ŝe we wszystkich językach mówiła diablo niewyraźnie i enigmatycznie. Na rzecz Multijanusa działała równieŜ rozpowszechniona legenda, Ŝe upadek głowy na twarz oznaczać będzie kres Amirandy i całego świata, toteŜ półtora wieku później zwycięskie chrześcijaństwo teŜ oszczędziło sanktuarium, poprzestając jedynie na odcięciu dostępu dla wiernych i umieszczeniu tabliczki: „Obiekt zabytkowy pomnik epoki wstecznego i konserwatywnego pogaństwa”. Na taki czas kryzysów i przewartościowań przypadły rządy Regenta Renarda. Niewątpliwie ów słaby człowiek, satrapa o gołębim sercu i tyran bez przekonania, chciał dobrze. Lojalny wobec Koczowników, na swój sposób kochał podległą mu domenę, jej wielowiekową historię, a nawet ludzi: rozbałaganionych, leniwych, wulgarnych, choć trzeba przyznać, w momentach próby zdolnych do największych wyrzeczeń, poświęceń, szlachetności. Późnoantyczni mieszkańcy Amiru, zwani teŜ juŜ niekiedy Amirandczykami, byli przede wszystkim sfrustrowani. Z imperium, zajmującego dwa wieki wcześniej trzy czwarte alternatywnego świata, ostał się jedynie ochłap: Miasto, parę okolicznych wsi, bagien i nieuŜytków wyniszczonych przez złą gospodarkę, plagę Ŝuka prosojada i chorobę marynarską, przywleczoną z dalekiego Orejonu, a rozprzestrzeniającą się przez podawanie rąk, szczególnie zaś przez ich całowanie. KaŜda dynastia ma swe momenty schyłkowe, nawet ta, która - według własnych zapewnień - sprawuje władzę zastępczo z mandatu bogów i okoliczności. Czasy, co tu ukrywać, były parszywe i nawet z duchem Cezara Renard niewiele mógłby zdziałać. Minęły czasy Romanusa II, Szczęściarza. Ostatniego z wielkich. Amiranda jego lat teŜ znajdowała się w upadku, ale korzystniejsza sytuacja zewnętrzna ułatwiała konsolidacje. Romanus potrafił skutecznie wykorzystywać rozgrywki plemienne wśród Koczowników, napuszczać Axarów na Lessów, Wixów na Erbanów... I w dogodnym momencie strącić z karku brutalną łapę Gewydów, którzy rozbiwszy Imperium, zdzierali haracz z jego resztek. Ambitny i brzydki jak jesienna noc Romanus II, syn koniucha i garbatej księŜniczki Roksany, dokonał niemoŜliwego: poderwał lud. wyparł zwaśnionych barbarzyńców, wykradł z pustynnego eremu osadzonego tam przed laty sędziwego Taubusa (ostatniego tytularnego króla) i przywrócił mu tron. Potem, podczas wielkiej bitwy w widłach Kamienicy i Białawej, rozgromił hordy Lessów i - zdać się mogło -na długo uniósł w niebo dumny sztandar ze znakiem centaura. Centaur-samica stał się godłem Amiru przez przypadek. Gdy tworzący tysiąc lat wcześniej Stare Strona 13 Państwo Rugad zastanawiał się nad herbem, ktoś podsunął mu, aby była nim dziewczyna wyłaniająca się z kwiatu. Tak zlecono dworskiemu plastykowi. Ten zapisał sobie zamówienie na skrawku glinianej tabliczki, wziął zaliczkę i poszedł w tango. Na kacu w Ŝaden sposób nie mógł sobie przypomnieć zamówienia ani odcyfrować zapisku Dziewczyna z k... Namalował więc centaurzycę, a Ŝe król teŜ zapomniał, co zamówił, tak juŜ zostało. Wróćmy jednak do Renarda i jego kłopotów. Wnuk Romanusa II Ŝył, niestety, w całkiem innych czasach. Wprawdzie po Gewydach nie zostało Ŝadnego śladu, a Axaria pogrąŜyła się w chaosie, za to stepowe mocarstwo Lessji wyrosło nad miarę. Teraz ono dyktowało swe warunki. I Renard je spełniał. Owszem, udało mu się zapewnić jako taki porządek po zaburzeniach bezkrólewia, odbudować jeden z dawnych 120 akweduktów, uruchomić gimnazjum i częściowo termy. Na tym jednak lista sukcesów się kończyła. Regent miał wszakŜe nadzieje, Ŝe z czasem wszystko się ułoŜy. W Lessji obrano nowego chana, a ten zaŜądał jeno podwojenia danin, miast przewidywanego potrojenia. I wtedy na dodatek pojawił się jeszcze smok. Uczeni drakoniści zgodnie stwierdzają, Ŝe smoki małe i średnie przetrwały do późnego średniowiecza, a pewne gatunki denne i jaskiniowe znajdywane były w czasach najnowszych, atoli wielkie gady miały wyginąć ostatecznie podczas Wielkiej Ulewy Kamiennej u progu czasów historycznych. Ten jednak, odgrzebany wśród jurajskich skałek podczas kopania studni, przypominał swych najokropniejszych pradziadów. Zalany błotem (prawdopodobnie po wybuchu pobliskiego wulkanu), spał od tysiącleci jak prawdziwy hibernatus, dopóki nie trąciły go łopaty głębiarzy. Wtedy zaryczał. A ryk miał straszny. Zrazu niski, potem modulowany przedziwnie sprawiał, Ŝe pękały kryształy, najodwaŜniejszym drŜały łydki i zsiadało się mleko. No i raz odkopany, nie dał się juŜ zasypać. Kopacze, którzy usiłowali zrobić jakiś uŜytek ze swych motyk, zostali pochłonięci kilkoma kłapnięciami paszczy, pretorianie uciekli, a wezwani eksperci pogrąŜyli się Strona 14 w wielotygodniowej debacie, czy potwór jest rodzajem mięsoŜernego stegozaura skrzyŜowanego z dip-lodokiem, czy mutacyjnie zmienionym tyranozaurem? W kaŜdym razie bestia gromko obwieszczała swój głód, cichnąc jedynie na widok spadających w jamę baranów, prosiąt i skazańców, których rychło w więzieniach zabrakło. Na konsultacje z Koczownikami pozostało zbyt mało czasu, a coś zrobić naleŜało. Zwołał tedy Renard Tajną Radę z udziałem Arcykapłana Multijanusa, Prefekta Pretorianów, Tezauratora, Wyzwoleńca - Szefa Kancelarii oraz Nadliktora, pod którym to skromnym mianem ukrywał się dowódca policji politycznej. - Radźcie - powiedział tylko i urwał, bo akurat ryk wygłodzonej bestii wstrząsnął całą rezydencją. Dygnitarze spoglądali na siebie spode łba, nikt nie kwapił się zabierać głosu. Wprawieni w dworskich intrygach, doskonali w sztuce wygryzania i utrzymywania się na z góry upatrzonym stanowisku, w sytuacji bezprecedensowej potracili głowy. - MoŜe ty, Markusie - Regent kiwnął na Wyzwoleńca, który obok kancelarii kierował całą propagandą państwa. - Moim zdaniem, naleŜy nie przyjmować istnienia smoka do wiadomości - rzekł wyrwany do odpowiedzi. - Skoro wszystkie autorytety naukowe twierdzą, Ŝe jest to gatunek wymarły, nie naleŜy psuć słusznych teorii. - Tu przerwał i odsunął kawałek tynku, który wskutek wibracji ukruszył się i upadł obok czary z winem. – NaleŜy wznieść wysoki mur, ustawić na nim bębniarzy i trębaczy, którzy zagłuszą ryk bestii, i dementować, dementować... - A pokarm dla gada? Więźniowie się juŜ kończą. - Istnieje moc bezproduktywnych starców, kalek, Ŝebraków, którzy tylko obciąŜają skarb państwa... - Mam inny pogląd - przerwał dość szorstko Prefekt Pretorianów. - Kwestia smoka to wyłącznie problem militarny. ToteŜ naleŜy go zlikwidować w kaŜdy moŜliwy sposób, nie wahając się uŜyć: katapult, ognia greckiego i trucizny. - Protestuję! - zakrzyknął Nadliktor, do którego obowiązków naleŜała równieŜ opieka nad ochroną naturalnego środowiska. - Byłby to akt wandalizmu, smoki powinny być objęte jak najtroskliwszą ochroną gatunkową z myślą o przyszłych pokoleniach. Nie zapominaj my wszak, Ŝe Zielony Strona 15 Półsmok skrzyŜowany z kołem zębatym i kłosami jest herbem naszej stolicy. - Popieram kolegę - brzęknął metalicznym podniebieniem Tezaurator. - JuŜ teraz wiadomość o pojawieniu się smoka wzmogła zainteresowanie zagranicznych biur podróŜy. Smok moŜe okazać się cudownym środkiem na nasz napięty bilans płatniczy. Propaganda - tu skłonił się w stronę Wyzwoleńca - nie naleŜy wprawdzie do mych obowiązków, ale pragnę zauwaŜyć, Ŝe ten potwór jest niezwykle dogodną okolicznością tłumaczącą nasze przejściowe trudności. Dotąd tylko jako winowajców mieliśmy w latach parzystych suszę, a w nieparzystych powódź oraz szarańczę w latach przestępnych, teraz dojdzie smok. - Jest w tym trochę racji - zgodził się Renard. Tymczasem oprócz ryku inne hałasy poczęły dolatywać od strony forum. - Precz ze smokiem! Precz z krwawymi daninami! Chcemy Ŝyć i pracować w pokoju! Strona 16 Niech Ŝyje król! Barbarzyńcy go home! Zrobiło się nieprzyjemnie, a poniewaŜ wypowiedzieli się juŜ wszyscy świeccy, wzrok Regenta spoczął na Arcykapłanie. Nie cieszył się on sympatią pozostałych prominentów - zarówno cywile, jak wojskowi zajmowali się konkretami i metafizyczne kontakty osoby duchownej bardzo im były nie w smak, toteŜ augur Multijanusa zapraszany był jedynie w sytuacjach naprawdę dramatycznych. Takich jak obecna. - Jestem za kompromisem - powiedział tak słodko, Ŝe wszystkich, mimo iŜ go znali, uderzyła nieomal kobieca melodia jego głosu. - Sądzę, Ŝe wszystkie przedstawione pomysły są doskonałe, wasze dostojności... - Co?! - Od stołu porwali się i Wyzwoleniec, i Policjant, Skarbnik i Wojskowy. - Tak, smoka naleŜy nie uznawać, zlikwidować, objąć ochroną, a zarazem jak najowocniej wykorzystać. - To jakieś kpiny! - wrzasnął Prefekt. - PrzecieŜ pomysły sobie przeczą! - Pozwólcie mu skończyć - upominał Regent. - Dziękuję. OtóŜ smoka rzeczywiście nie naleŜy uznawać, bo w ten sposób podnosi się jego atrakcyjność. W naszym kraju coś z pieczęcią nielegalności sprzedaje się duŜo lepiej niŜ z urzędowym imprimatur. Ergo zainteresowanie wzrośnie. Po drugie, trzeba gada spacyfikować, uspokoić, pozbawić agresywności, bo nie stać nas na długotrwałe utrzymywanie go na diecie białkowo-tłuszczowej. Po trzecie, chronić naleŜy bestię nie tylko dla dobra nauki, ale Ŝeby nikt go nie ukradł... - Słusznie! - Liktor zatarł ręce. - A po czwarte, zarobić. Smok goniący (niekoniecznie za niewinnymi dziewicami, tych nie Strona 17 znajdziemy nawet w świątyni Superwesty) doskonale niweluje i utwardza teren, jego jednorazowe odchody starczają na uŜyźnienie hektara. Gdyby dworskim rzemieślnikom udało się stworzyć szklane kule i nakłonić go do nadmuchania ich smoczym ogniem, mielibyśmy stałe oświetlenie na długie, ciemne amirandzkie noce... O turystyce kolega Tezaurator juŜ wspominał. - Ale jak mamy go karmić i oduczyć agresywności? - zapytał Renard. - Trzeba stopniowo zmieniać dietę. Na początek jako ofiary podtykać bestii jednostki karmione wyłącznie strawą roślinną. Potem rzucać połcie mięsa w jarzynach. Proporcje z czasem będzie moŜna zmieniać, aŜ w końcu całkowicie wyrugować mięso. Przy okazji podejmuję się głosić mu pogadanki na temat rakotwórczości mięs. Tym sposobem, wierzę, wychowamy sobie smoka jarosza. Łagodnego, nieagresywnego, zaprzyjaźnionego. I tak nam dopomóŜ Multijanus. Plan augura przeszedł przez aklamację. JuŜ po pół roku zamiast wściekłych ryków ze stoków Smoczej Góry dobiegać poczęły pomruki i pogwizdywania (smok lubił najbardziej rozlewne melodie z Południa). Odetchnęli obywatele, potencjalni więźniowie, Ŝebracy i dziewice. Tylko specjaliści od propagandy zagranicznej nie zaprzestawali snuć opowieści o krwioŜerczości potwora, ale to naleŜało do ich obowiązków słuŜbowych. Bestia zaś kontentowała się dziennie: sześcioma wozami siana, trzema tonami gałęzi, grządką kapusty i szpinaku, toną marchwi, brukwi i kalarepy z czosnkiem, nie przyjmując nawet skwarek ze zdechłych psów i kotów na omastę. Taka porcja na przednówku okazała się wielkim obciąŜeniem. Rada znów poczęła wykazywać nerwowość i snuć refleksje, czy poświęcenie pewnej grupy emerytów i weteranów nie byłoby jednak korzystniejsze... Na szczęście, ktoś wpadł na inny pomysł: mieloną makulaturę. Choć wydaje się to nieprawdopodobne, smok zasmakował w materiałach piśmiennych. Na początek poszły przemówienia nieaktualnych przywódców, egzemplarze zdekompletowane, papirusy nieczytelne i pergaminy źle wyprawione, potem przyszła kolej na zwoje bezdebitowe i niecenzuralne, poezję, której nikt nie czytał, podręczniki i kryminały. Bestii smakowały jednakowo. Gorzej, Ŝe spoŜywana literatura poczęła wywierać znaczny wpływ na bestię. Coraz chętniej smok dyskutował ze słuŜbą, wypowiadał się na tematy filozoficzne. Po przeŜuciu większej dawki pieśni patriotycznych wyraził ochotę na wyprawę wojenną przeciw Lessji, ale w połowie drogi odbiło mu się pacyfistycznym manuskryptem i zawrócił. Nadzorcy z niepokojem i nadzieją czekali na pojawienie się pierwszych zielonek, a literaturę do Strona 18 konsumpcji zaczęto poddawać starannej selekcji. Unikano publikacji aktualnych i denerwujących, przedkładając sielanki, ewidentne legendy i stare podręczniki do nauki języków obcych. Na wszelki wypadek z mielonych dzieł wyrywano najbardziej kontrowersyjne strony lub zamalowywano wyrazy budzące niewłaściwe skojarzenia. Pozostaje niepojęte, w jaki sposób treści z przemielonych na proszek dzieł docierały do mózgu dinozaura. Jednak docierały. A co się działo, gdy zadano mu znaczną porcję materiałów statystycznych, ksiąg gospodarczych i tajnych raportów o stanie państwa? Smok wykarmiony na patriotycznej poezji i prozie, teraz zasilony problematyką ekonomiczno- socjologiczną, zapragnął naraz stać się uŜyteczny w dziele reformy antyku i ocalenia świata, który rzekomo musi zginąć. Zaczął imać się robót publicznych, grzmieć przeciwko złym obyczajom, napominać ludzi... Ale nie szło. Antyk amirandzki wyraźnie wyglądał na nierefor-mowalny. Zresztą plebs, zadowolony z dotychczasowego próŜniaczego trybu Ŝycia, pyskował tylko (korzystając ze swobody wypowiedzi, którą smok wymusił na Regencie) na pomysły „starego gada". Smok, niekontrowersyjny jako krwiopijca, w roli jarosza-reformatora zaczął nagle wszystkim przeszkadzać. ToteŜ jego przeciwnicy posunęli się do wyjątkowo chamskiego numeru. Któregoś wieczoru za karmę posłuŜyła cała półka dotycząca smoczego gatunku i do dinozaura dotarła brutalna prawda, Ŝe reprezentuje ród dawno wymarły, ergo w ogóle go nie ma. Ten paradoks zaprzątnął go bez reszty. Dał spokój reformom (wszystko wróciło w stare koleiny), a sam myślał, myślał, a im dłuŜej kombinował, tym w głębszą popadał desperację. Wreszcie zaryczał poŜegnalnie i zadecydował: aby wszystko zgodziło się z wymogami naukowymi, popełni samobójstwo. W tym celu zeŜarł tonę siarki, popił nie przegotowaną wodą z rzeki Kamienicy... Ale nie pękł. MoŜe uŜył niewłaściwych proporcji. Mieszanka wzdęła go jeno, uniosła w powietrze jak balon i na zasadzie odrzutowca przepędziła hen, hen poza górami, poza lasami, wymiarami i czasami, aŜ gdzieś do staroŜytnych Chin. Tam się na nim poznali. Jednak to juŜ całkiem inna historia. CUDÓW NIE MA Zanim został świętym, był zagorzałym ateistą. MoŜliwe, Ŝe pozostał nim do końca Ŝycia, a nawet po śmierci. Prawdopodobnie z tego powodu Limeryk - choć nieoficjalnie patron Amirandy, bohater olbrzymiej liczby podań oraz materiał na nieprzebraną ilość relikwii, z których po złoŜeniu razem moŜna by zbudować wieloryba - nie doczekał się oficjalnej kanonizacji. Bo choć świątobliwe Ŝycie prowadził i cudów rozlicznych dokonywał, pozostał niepoprawnym materialistą dialektycznym. Strona 19 Być moŜe, w innej epoce zostałby uwieńczony laurem, trafił do Akademii Nauk, Panteonu lub egzekutywy, aliści przypadło mu Ŝyć w szczytowym okresie mroków średniowiecza, gdzie nawet dzieci robiono po ciemku i jedyną iluminację stanowiły stosy z czarownicami. Czy zatem ów pochodzący z Irlandii mąŜ teŜ był czarownikiem? Owszem, spotykał się z takimi pomówieniami, raz nawet zaszczycił sobą stos w jakimś prowincjonalnym grodzie, ale bez rezultatów, był niepalny, a jak wykazały próby pławienia, równieŜ impregnowany. Dziś zapewne nawet w Amirandzie okrzyczano by go kosmitą, ale wówczas, w dobie zabobonu i rozpanoszonych guseł...? - Święty! - mówili o nim nawet koledzy po fachu, którzy dokonywali niemałych wysiłków, aby sami mogli na to miano zasłuŜyć. Gwidon Ławnik spędził czterdzieści osiem lat pod ławką Wielkiego Trybunału, Albert Płetwonurek przez jedenaście lat nie opuścił dna królewskiego stawu, oddychając przez jedną rurkę, a odŜywiając się przez drugą, Witalis wskoczył do tygla, w którym odlewano wielki dzwon, co nie zaszkodziło odlewowi, w przeciwieństwie do Witalisa, a Eurydyka Rudowłosa zjadła w ciągu pięciu lat, dla umartwienia, własne kończyny. I niestety, nikomu z nich się nie powiodło. Bywało, Ŝe anachoreta Eutanazy wchodził na Wielką Górę za Regentsburgiem i wołał rozpaczliwie: - O Panie, dlaczego nie dajesz nam mocy czynienia cudów, a jego - choć nie wierzy - wspierasz? I ponoć raz rozwarła się opona chmur, a głos miękki, męski, spokojny odpowiedział: - Bo go lubię! Nie ma powodu powątpiewać w tę historię, byłby to w końcu niezbyt odosobniony przypadek sympatii bez wzajemności. Przekazy nie zostawiły dokładnego opisu Limeryka, toteŜ w sprzedawanych na odpustach obrazkach panują karygodne rozbieŜności. Raz jest to wychudły pustelnik w stylu El Greca, kiedy indziej uduchowiony cherubin z ceglastymi wypiekami na policzkach. Były teŜ wypadki dorobienia aureoli do pochodzących z XX-wiecznego przemytu konterfektów Marksa i Engelsa, ale ich kolportaŜ został zakazany oficjalną bullą regentsburskiego patriarchy. Moim zdaniem, był to łysiejący jegomość w średnim wieku, o aparycji przeciętnej, schludny i opanowany, bez szczególnych oznak charyzmy czy innych stygmatów. Tak naleŜy wnosić na podstawie szczegółowego raportu, jaki pewnego dnia przedłoŜył regentowi Rodrygowi jego zausznik do spraw wewnętrznych... Limeryk przebywał wtedy w Amirandzie od trzech lat w swym świeckim eremie, do którego się schronił przed natarczywością ludzką i w obawie przed zgubnymi wpływami popularności. Jego szczególne predyspozycje ujawniły się jeszcze w rodzinnej Irlandii w wieku dojrzewania. Kiedy inni chłopcy włazili na drzewa, on lewitował, gdy rówieśnicy skazani byli na uciąŜliwość podpowiadania, on czytał odpowiedzi z zamkniętych ksiąŜek, rychło i trochę wbrew sobie posiadł Strona 20 umiejętność telekinezy, a takŜe objawił niezwykłe umiejętności lecznicze. W owym czasie przez dziurę czasową, którą wytworzył 11 lutego 1988 roku wybuch bomby zmajstrowanej dla IRA przez jednego z naukowców, przedostała się w irlandzką przeszłość pewna liczba ksiąŜek o tematyce laickiej wraz z ich właścicielem, aktywistą-materialistą, a takŜe odrobina sprzętu laboratoryjnego, co doszczętnie pokiełbasiło w głowie wczesnośredniowiecznemu Ŝakowi. Aktywista długo nie poŜył, ale co przekazał młodemu chłopakowi, pozostało. Najsampierw próbował za pomocą cudów dokonać rewolucji naukowo-technicznej, a gdy się to nie powiodło, zwrócił się ku własnemu wnętrzu, kontemplacji, medytacjom, z których wyrwała go jedynie potrzeba słuŜenia ludziom. ToteŜ dreptał po bezdroŜach ówczesnej Europy, dokonując rzeczy miłych a poŜytecznych, aŜ wreszcie inną dziurą czasoprzestrzenną dostał się do Amirandy. Osobiście nie był człowiekiem szczęśliwym - czynił wszak cuda, w które nie wierzył. To znaczy, ciągle usiłował znajdować dla nich jakieś naukowe wytłumaczenie. Ale jak wytłumaczyć nauczenie krowy mówienia cycerońską łaciną czy powstrzymanie fali powodzi, aby umoŜliwić ratunek gromadce uciekających pacholąt? Kiedy jednak jego sława w którymś okręgu stawała się zbyt wielka i zbyt niebezpieczna, przenosił się do innego, aŜ osiadł w pustelni -nazwał ją Imperatywem Kategorycznym - do której wrzosowiska, bagna i skały dopuszczały tylko nielicznych, naprawdę potrzebujących: czy to Ŝywej wody, czy eliksiru młodości, czy duchowego pocieszenia. Cudotwórstwo jest bowiem zawodem nie tylko trudnym, ale i ryzykownym. Rzadko, bowiem zdarza się klient z Ŝądaniami tak umiarkowanymi, jak pozbawienie kołtuna, wygrana na loterii czy zmiana pogody. Przede wszystkim Ŝądano, aby Limeryk nie czynił dobrze sąsiadowi - zleceniodawcy albo zgoła mu szkodził. Oczywiście, jako szermierz dobra cudotwórca reagował na takie prośby gwałtownym oburzeniem. Nigdy za to nie brakowało niezadowolonych. Rodziny wskrzeszonych zmarłych, po pierwszym paroksyzmie radości, zaczynały boleć z powodu utraty spadku, często juŜ podzielonego, i nieraz prosiły o odwołanie cudu, choć nadaremnie. Co noc nad pustelnią robaczki świętojańskie składały się samoczynnie w neon: „Reklamacji nie uwzględnia się". Przeciwko „stoliczkom nakryj się", którymi obdarzał hojnie nędzarzy, protestowali restauratorzy; próŜno pustelnik tłumaczył, Ŝe taki stolik nakrywa się, ale wyłącznie według menu baru mlecznego. Narzeczeni, którzy dzięki interwencji Limeryka szczęśliwie dotarli do ołtarza, oczerniali go później w sprawach rozwodowych... MnoŜyły się teŜ konflikty na styku święty - administracja. Po pierwsze, eremita nie był zrzeszony w Międzynarodowej Federacji Magów, Szamanów i Cudotwórców, co zrozumiałe,