15284
Szczegóły |
Tytuł |
15284 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15284 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15284 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15284 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Jules Verne
500 MILJONÓW BEGUMY
Ilustracje Leona Benetta
Nakładem Księgarni J. Przeworskiego
Warszawa 1931
SPIS TREŚCI
Rozdział I Pan notarjusz Sharp. 2
Rozdział II Dwaj koledzy. 8
Rozdział III Kronika. 14
Rozdział IV Po połowie. 20
Rozdział VI Studnia Albrechta. 34
Rozdział VII Centralny oddział. 41
Rozdział VIII Jaskinia smoka. 47
Rozdział IX Ucieczka. 56
Rozdział X Artykuł z niemieckiego przeglądu „Unser-Jahrhundert”. 63
Rozdział XI Obiad u doktora Sarrasin’a. 70
Rozdział XII Rada. 74
Rozdział XIII Marceli Bruckmann do profesora Schultze’a w Stahlstadzie. 80
Rozdział XIV Przygotowania do walki. 82
Rozdział XV Giełda w San Francisco. 85
Rozdział XVI Dwaj Francuzi przeciw jednemu miastu. 90
Rozdział XVII Rozmowa wystrzałami. 95
Rozdział XVIII Jądro pestki. 100
Rozdział XIX Sprawa familijna. 104
Rozdział XX Zakończenie. 106
Rozdział I
Pan notarjusz Sharp.
Wyborne są te dzienniki angielskie! – mówił do siebie poczciwy doktór, rzucając się na
wielki fotel obity skórą.
Doktór Sarrasin przez całe życie swe używał monologów, co było dla niego rodzajem
rozrywki. Był to człowiek w wieku lat 50-ciu, o rysach delikatnych, oczach żywych i czystych,
które przysłaniał stalowemi okularami, o fizjonomji poważnej i przyjemnej; należał on do
rzędu osób, o których za pierwszym rzutem oka mówi się: to poczciwy człowiek. Pomimo
rannej godziny, doktór był już świeżo ogolony i miał biały krawat, chociaż reszta ubrania nie
odznaczała się elegancją.
Na dywanie, na meblach pokoju, który zajmował w jednym z hotelów w Brigthon, leżały
numera gazet: Times, Daily Telegraph, Daily News. Biła dopiero dziesiąta, a doktór obiegł już
miasto, zwiedził szpital, wrócił do swego hotelu i odczytywał w głównych dziennikach
londyńskich sprawozdanie z memorjału, który przed paru dniami podał na wielkim międzyna-
rodowym kongresie higjeny; był to memorjał o przyrządzie do rachowania ciałek krwi, którego
doktór był wynalazcą.
Przed nim na stoliku zasłanym białym obrusem, stała taca, a na niej kotlet doskonale
usmażony, filiżanka wonnej herbaty i kilka owych grzanek z masłem, które kucharki angielskie
przyrządzają tak doskonale, dzięki małym bułeczkom dostarczanym im na ten cel przez
piekarzy.
– Tak – powtarzał – niepodobna zaprzeczyć, że dzienniki angielskie są doskonałe!…
Mowa wiceprezydenta, odpowiedź doktora Cicogna z Neapolu, szczegółowe wyjaśnienie
mego memorjału, wszystko to zostało żywcem schwycone, odfotografowane.
– Głos ma doktór Sarrasin z Douai. Szanowny kolega mówi po francusku. Słuchacze
przebaczą mi, – rzekł na wstępie, – że pozwalam sobie używać ojczystego języka; ale jestem
pewien, że lepiej mnie zrozumieją po francusku, aniżeli ja potrafiłbym wypowiedzieć to po
angielsku.
– Pięć szpalt małym drukiem!… Nie wiem, prawdziwie, które lepsze, sprawozdanie w
Timesie czy w Telegraph’ie… Niepodobna żądać większej ścisłości i dokładności!
Rozmyślanie doktora Sarrasina przerwał w owej chwili sam mistrz ceremonji, – niktby się
nie ośmielił uczcić niższym tytułem figury tak poprawnie czarno ubranej, – która zapukała do
drzwi i zapytała, czy mosiou przyjmuje…
Mosiou jest to ogólna nazwa, którą Anglicy czują się zobowiązani obdarzać wszystkich
francuzów, jakgdyby zdawało im się, że naruszą wszelkie prawa grzeczności, jeżeli Włocha nie
obdarzą tytułem Signor, a Niemca Herr. Zresztą, może i mają słuszność. Zwyczaj ten korzystny
jest przynajmniej pod tym względem, że odrazu objaśnia o narodowości ludzi. Doktór Sarrasin
wziął kartkę, którą mu podano. Zdziwiony, że go ktoś może odwiedzać w kraju, gdzie nie zna
nikogo, zdziwił się jeszcze bardziej, przeczytawszy na bilecie wizytowym:
„Mr. Sharp, solicitor,
93 Southampton row,
London”.
Wiedział, że solitor oznacza po angielsku prawnika łączącego w jednej osobie notarjusza i
adwokata.
– Cóż u djabła może chcieć odemnie ten pan Sharp? – rzekł do siebie. – Czyżbym miał, sam
nie wiedząc o tem, ściągnąć na siebie jakiś proces? Pewny jesteś, że to do mnie? – zapytał.
– Oh! yes, mousiu!
– No to poproś.
Mistrz ceremonji wprowadził młodego jeszcze mężczyznę, którego doktór za pierwszym
rzutem oka zaliczył do wielkiej rodzny „trupich czaszek”.
Jego wąskie, a raczej wyschłe usta, długie białe zęby, wklęsłe skronie pod pergaminową
skórą, cera mumji i małe szare oczka o świdrującem wejrzeniu dawały mu niezowodne prawo
do tej nazwy… Całe ciało jego, od głowy do pięt, znikało pod ulster coate’m w wielkie kraty; w
ręku trzymał podróżną walizę z lakierowanej skóry.
Wszedłszy do pokoju doktora, nieznajomy szybko ukłonił się, położył na ziemi walizę i
kapelusz, usiadł nie prosząc o pozwolenie, i rzekł:
– William Henryk Sharp młodszy, wspólnik domu Billows, Green, Sharp et Co… Czy
mam honor z doktorem Sarrasin’em?
– Tak, panie.
– Z Franciszkiem Sarrasin’em?
– Tak brzmi moje nazwisko w istocie.
– Z Douai?
– Mieszkam w Douai.
– Ojciec pański nazywał się Izydor Sarrasin?
– Tak jest.
– Mówi pan zatem, że nazywał się Izydor Sarrasin?
Mr. Sharp wyjął z kieszeni książeczkę z notatkami, zajrzał do niej i mówił dalej:
– Izydor Sarrasin umarł w Paryżu w 1857, w VI okręgu przy ulicy Taranne, pod numerem
54, w gmachu szkolnym, zrujnowanym obecnie.
– Rzeczywiście – rzekł doktór, coraz bardziej zdziwiony. – Ale może zechce mi pan
objaśnić?..
– Matka jego była z domu Langévol; na imię miała Julja, – mówił dalej niezmieszany tem
pytaniem Mr. Sharp. Pochodziła z Bar-le-Duc, była córką Benedykta Langévol, który mieszkał
przy uliczce Loriol, a zmarł w roku 1812, jak wynika z rejestrów magistratu tegoż miasta…
Nieoceniona rzecz, panie, te rejestra, nieoceniona!… Hmm!… Hmm!… i była siostrą Jana
Jakóba Langévol, podoficera w 36 lekkim…
– Naprawdę, – odezwał się doktór Sarrasin, zdziwiony tą głęboką znajomością jego
genealogji, zdaje się, że pan zna to wszystko lepiej niż ja sam. W istocie babka moja była z
domu Langévol, ale to wszystko, co wiem o niej.
– Opuściła miasto Bar-le-Duc w 1807 r., wraz z dziadkiem pańskim, którego zaślubiła w
roku 1799. Oboje udali się do Melun, gdzie osiedlili się jako blacharze i pozostali tam do roku
1811, to jest do śmierci Julji Langévol, żony Sarrasina. Z małżeństwa tego było jedno tylko
dziecko, Izydor Sarrasin, pański ojciec. Od tej chwili nić zrywa się, i wiemy tylko o śmierci
wymienionego, śmierci, której data zapisana w Paryżu…
– Mogę nawiązać tę nić, – rzekł doktór, mimowoli pociągnięty tą iście matematyczną
ścisłością. – Mój dziadek osiedlił się w Paryżu dla wychowania swego syna, który zamierzał
oddać się nauce medycyny. Umarł w roku 1832, w Palaiscau, nieopodal Wersalu, gdzie mój
ojciec pełnił obowiązki swego zawodu i gdzie ja sam urodziłem się w roku 1822.
– Jest pan tym, którego szukam, – odrzekł Mr. Sharp. – Nie ma pan ani braci ani sióstr?…
– Nie! Byłem jedynakiem i matka moja zmarła w dwa lata po mojem urodzeniu… Ale o co
panu chodzi?
Mr. Sharp, powstał.
– Sir Bryach Jowahir Mothooranath, – rzekł, wymawiając te imiona z szacunkiem, jaki
każdy Anglik okazuje dla tytułów szlacheckich, – szczęśliwy jestem, że pana znalazłem i że
pierwszy mogę mu złożyć moje hołdy.
– Ten człowiek, ma pomieszanie zmysłów, – pomyślał doktór, – Przytrafia się to dosyć
często między „trupiemi czaszkami”.
Solicitor wyczytał tę djagnozę z oczu doktora.
– Wcale nie jestem warjatem, – odpowiedział spokojnie. – Jesteś pan obecnie jedynym
znanym dziedzicem tytułu baroneta, który na przedstawienie jenerał gubernatora prowincji
Bengalu nadany został Janowi Jakóbowi Langévol; był on naturalizowanym obywatelem
angielskim, wdowcem po Begum Gokoll i dożywotnim posiadaczem dóbr tejże. Zmarł w roku
1841, pozostawiwszy jednego tylko syna, idjotę i bezdzietnego, który umarł bez testamentu w
roku 1869. Trzydzieści lat temu, dziedzictwo to wynosiło około pięciu miljonów funtów
szterlingów. Trzymane pod sekwestrem i opieką, przynosiło ono procenty, które prawie
całkowicie kapitalizowały się za życia niedołężnego syna Jana Jakóba Langévola. W roku 1870
spadek ten oszacowano na okrągłą cyfrę dwudziestu jeden miljonów funtów szterlingów, czyli
pięćset dwadzieścia jeden miljonów franków. Za wyrokiem sądowym w Agra, zatwierdzonym
przez sąd apelacyjny w Delhi, legalizowanym przez radę przyboczną, wszystkie dobra
ruchome i nieruchome zostały sprzedane, wartość ich zrealizowana i cała suma złożona w
depozycie w banku angielskim. Wynosi ona teraz pięćset dwadzieścia siedem miljonów
franków, które będzie pan mógł odebrać za prostym czekiem, gdy tylko złoży pan
genealogiczne dowody w sądzie. Co do mnie, ofiaruję się wyjednać panu od dnia dzisiejszego,
jaką tylko zechce pan zaliczkę u bankierów Trollop, Smith et Co…
Doktór Sarrasin osłupiał. Przez chwilę nie mógł zdobyć się ani na jedno słowo. Wreszcie
odzyskawszy wrodzony sobie zmysł krytyczny i nie mogąc zgodzić się na to, by ten sen z
tysiąca i jednej nocy miał być rzeczywistością, zawołał:
– Ale jakie dowody może mi pan dać na to, że historja ta jest prawdziwą i jakim sposobem
odkryłeś mię pan?
– Dowody są tutaj, – odrzekł Mr. Sharp, uderzając ręką o walizę z lakierowanej skóry. – Co
do sposobu, w jaki wynalazłem pana, jest on bardzo prosty. Szukam pana od pięciu lat.
Wynajdywanie krewnych, albo next of kin, jak mówimy w języku prawnym, dla licznych
spadków, niemających spadkobierców w prostej linji, a które corocznie spisywane są w
posiadłościach brytańskich, jest specjalnością naszego domu. Otóż właśnie spadek Begumy od
pięciu lat już nam wiele pracy zadaje. Szukaliśmy na wszystkie strony, zbadaliśmy setki rodzin
Sanrasinów i nie znaleźliśmy tej, która pochodziła od Izydora. Przyszedłem nawet do
przekonania, że nie było innego Sarrasina we Francji, kiedy wczoraj rano, czytając w Daily
News jedno ze sprawozdań na kongresie Higieny, dowiedziałem się o nieznanym mi dotąd
doktorze tegoż nazwiska. Przejrzałem natychmiast notatki, których zebraliśmy w tej sprawie
tysiące i ze ździwieniem spostrzegłem, że miasto Douai uszło naszej Uwagi. Prawie pewny, że
trafiłem na dobry ślad, natychmiast wyruszyłem do Brighton, widziałem pana, kiedyś
wychodził z kongresu i doszedłem do niezłomnego przekonania! Jesteś pan żywym
wizerunkiem swego dziadka Langévol’a, jak go przedstawia nam fotografja, zdjęta z portretu,
wykonanego przez indyjskiego malarza.
Mr. Sharp wyjął ze swojej książeczki fotografję i podał ją doktorowi Sarrasinowi.
Fotografja ta przedstawiała mężczyznę wysokiego wzrostu, z przepyszną brodą, w turbanie, w
sukni ze złotogłowiu; uwieczniony był w pozie właściwej historycznym portretom, na których
wódz naczelny kreśli plan ataku, uważnie patrząc na widza. Na drugim planie widać było
niewyraźnie dym bitwy i natarcie konnicy.
– Te dokumenta lepiej odemnie objaśnią pana. Zostawię je tutaj i jeśli pan pozwoli, wrócę
za dwie godziny po dalsze rozkazy.
Mówiąc to Mr. Sharp wydobył z lakierowanej teczki siedem czy osiem foljałów,
zapisanych pismem maszynowem i ręcznie, złożył je na stole i wyszedł cofając się tyłem i
mrucząc
– Mam honor pożegnać pana sir Bryach Jowahir Mothooranath.
Nawpół wierząc, nawpół niedowierzając doktór wziął akta i zaczął je przeglądać.
Wkrótce przekonał się, że historja jest prawdziwa i że wszelkie wątpliwości muszą ustąpić
przed rzeczywistością. Jakim sposobem mógł wątpić i wahać się wobec takiego, naprzykład
dokumentu:
RAPORT DLA DOSTOJNYCH LORDÓW RADY PRZYBOCZNEJ JEJ
KRÓLEWSKIEJ MOŚCI, sporządzony 5 stycznia 1870 r. dotyczący wakującego dzidzictwa
po Begum Gokool z Ragginahra, prowincji Bengalu.
Główne punkty. W sprawie tej chodzi o prawo własności nad kilkoma mehalami i
czterdziestu tysiącami begalów ziemi uprawnej, wraz z rozmaitemi budowlami, pałacami,
zabudowaniami gospodarskiemi, wsiami, ruchomościami, bronią, skarbami i t. d. i t.d.,
pochodzącemi ze spadku po Begum Gokool z Ragginahra. Z podań, wnoszonych kolejno do
trybunału cywilnego w Agra i do najwyższego sądu w Delhi, wynika, że w roku 1819, Begum
Gokool, wdowa po radży Luckmissuru i dziedziczka znacznych posiadłości, poślubiła
cudzoziemca, rodem Francuza, imieniem Jana Jakóba Langévol’a. Cudzoziemiec ten służył aż
do roku 1815 w wojsku francuskiem, w stopniu podoficera w 36 pułku szwoleżerów; po
rozpuszczeniu armji Loary wsiadł na okręt w Nantes jatko nadzorca nad ładunkiem statku
handlowego. Przybył do Kalkuty, wylądował tam i zamieszkał, wkrótce potem otrzymał urząd
kapitana instruktora w wojsku krajowem, które utrzymywał przy swoim dworze radża
Luckmissuru. Później awansował na głównego komendanta, a wreszcie po śmierci radży ożenił
się z wdową po nim. Rozmaite względy polityki kolonialnej, jakoteż ważne usługi, jakie Jan
Jakób Langévol, który się naturalizował i był obywatelem angielskim, oddał europejczykom w
pewnej niebezpiecznej sprawie, skłoniły generał-gubernatora prowincji Bengalu do
wystąpienia z wnioskiem o nadanie tytułu baroneta małżonkowi Begumy. Posiadłość Bryach
Jowahir Mothooranath stała się odtąd dobrami lennemi. Begum Gokool umarła w roku 1839,
pozostawiwszy dożywocie dóbr swoich Langévolowi, który w dwa lata po niej zstąpił do grobu.
Z małżeństwa tego był tylko jeden syn, niedołężny od urodzenia i którego trzeba było
niezwłocznie oddać pod opiekę. Dobrami jego zarządzano w sposób należyty i przez prawo
wskazany aż do śmierci, która nastąpiła w roku 1869. Ogromny ten spadek nie ma znanych
dziedziców. Trybunał w Agra i sąd w Delhi zarządziły na wezwanie miejscowego rządu,
działającego w imieniu państwa, sprzedaż wszystkich dóbr spadkowych w drodze licytacji,
mamy przeto zaszczyt prosić lordów rady przybocznej o zalegalizowanie tych wyroków i t. d. i
t. d. Następowały podpisy.
Wierzytelne odpisy wyroków trybunałów w Agrze i Delhi, akta sprzedaży, polecenie
złożenia kapitału w depozycie Banku Angielskiego, wykaz poszukiwań zarządzonych we
Francji, celem wynalezienia spadkobierców Langévola i cała imponująca masa dokumentów
podobnego rodzaju, nie pozostawiły cienia wątpliwości w umyśle doktora. Był istotnym next of
kin i spadkobiercą Begumy. Od pięciuset dwudziestu siedmiu miljonów, złożonych w
piwnicach banku, dzieliła go tylko formalność sądowa, oparta na prostem okazaniu
autentycznych aktów urodzenia i zejścia. Takie niespodziane bogactwo mogło olśnić
najspokojniejszy umysł; poczciwy doktór uległ również wzruszeniu. Wzruszenie to jednak
trwało krótko: przejawiło się tylko szybką, kilkuminutową przechadzką po pokoju.
Zapanowawszy nad sobą, doktór wyrzucał sobie jako słabość, tę chwilową gorączkę i
zagłębiwszy się w fotel, czas jakiś siedział pogrążony w głębokiej zadumie.
Potem zerwał się nagle i począł znowu chodzić wzdłuż i wszerz pokoju. Ale teraz już oczy
jego błyszczały czystym ogniem i widać było, że w umyśle jego rozwija się piękna i szlachetna
myśl. Przyjął ją, pielęgnował, pieścił, wreszcie przyswoił sobie.
W tej chwili zapukano do drzwi i zjawił się mr. Sharp.
– Niech mi pan daruje powątpiewanie, rzekł doktór uprzejmie. – Teraz przekonałem się i
jestem panu mocno obowiązany za trud, jaki pan sobie zadałeś.
– Nie jest mi pan wcale obowiązany… prosty interes… – odpowiedział Mr. Sharp. – Czy
mogę się spodziewać, że sir Bryach pozostanie moim klijentem?
– Ma się rozumieć. Całą sprawę powierzam panu… Będę tylko prosił pana, żebyś nie
obdarzał mnie więcej tym niedorzecznym tytułem.
Z wyrazu twarzy pana Sharpa można było wyczytać: niedorzeczny! Tytuł, który jest wart
dwadzieścia miljonów funtów szterlingów! Ale on sam był nadto dobrym dworakiem, by miał
nie ustąpić.
– Jak się panu podoba; wola pańska, – odpowiedział. – Wracam do Londynu, gdzie będę
oczekiwał na pańskie rokazy.
– Czy mogę zatrzymać te dokumenty?
– Naturalnie, mamy ich kopję.
Pozostawszy sam, doktór Sarrasin usiadł przy biurku wziął arkusik papieru listowego i
napisał co następuje:
„Brigthon, 28 października 1871 r.
„Moje drogie dziecko! Los obdarzył nas ogromną, olbrzymią fortuną! Nie myśl, że
zwarjowałem, i przeczytaj dwa, czy trzy drukowane akta, które załączam do tego listu.
Przekonasz się z nich dowodnie że jestem spadkobiercą tytułu baroneta angielskiego. a raczej
indyjskiego i kapitału wynoszącego więcej niż pół miljarda franków, a złożonego obecnie w
banku angielskim. Jestem pewien, mój drogi Oktawiuszu, że nie mylę się, co do uczuć jakie
wzbudzi w tobie ta wiadomość. Tak jak ja zrozumiesz nowe obowiązki, jakie wkłada na nas
majątek i niebezpieczeństwa, jakiemi grozi naszemu rozsądkowi. Godzinę temu zaledwie
dowiedziałem się o tej sprawie, a już obawa przed odpowiedzialnością zmniejsza o połowę
radość, jaką narazie uczułem, ze względu na ciebie. Może zmiana ta przyniesie nam
nieszczęście?… Pracowici pionierowie nauki, zadowoleni byliśmy z naszego skromnego losu.
Czy będzie tak i nadal? Nie, może, chyba… Ale nie śmiem ci pisać o myśli, która powstała w
mojej głowie… chybaby tą sama fortuna stała się w rękach naszych nowym i potężnym
przyrządem naukowym, cudownem narzędziem cywilizacji! Pomówimy o tem jeszcze. Napisz
do mnie, odwrotną pocztą, jakie wrażenie sprawiła na tobie ta wielka wiadomość i sam
oznajmij matce. Nie wątpię, że jako rozsądna kobieta, przyjmie ją spokojnie. Co do siostry
twojej, to jest ona jeszcze zbyt młoda, by coś podobnego mogło zawrócić jej głowę. Zresztą
mała ta główka jest już dość mocną i jestem pewien, że chociażby nawet mogła zrozumieć
możliwe następstwa wypadku, o którym cię zawiadamiam, mimo to mniej niż ktokolwiek z nas,
zaniepokoi się zmianą, zaszłą w naszem położeniu. Serdeczny uścisk dłoni zasyłam Marcelemu.
Nie wyłączam go z żadnego z moich projektów na przyszłość.
Kochający cię ojciec
Fr. Sarrasin.
D. M. P.
List wraz z najważniejszemi papierami doktór włożył do koperty i zaadresował do „Pana
Oktawjusza Sarrasina, słuchacza Wyższej Szkoły Sztuk Pięknych i Rzemiosł, 32 ulica
Roi-de-Sicile, Paris”. Potem wziął kapelusz, włożył palto i poszedł na kongres. W kwadrans
potem zacny człowiek zapomniał zupełnie o swoich miljonach.
Rozdział II
Dwaj koledzy.
Oktawjusz Sarrasin nie był właściwie leniwym. Nie był też ani głupcem, ani nie odznaczał
się spe cjalnym rozumem; nie był pięknym, ale nie był brzydkim, ani małym, ani wielkim, ani
brunetem, ani blondynem. Był szatynem i pod każdym względem zaliczał się do ludzi
przeciętnych. W gimnazjum dostał drugą nagrodę i dwie czy trzy pochwały. Maturę zdał bez
odznaczenia. Za pierwszym razem został odrzucony na konkursie Szkoły Sztuk Pięknych; za
drugim razem przyjęto go ze 127 lokatą. Posiadał chwiejny charakter; był to jeden z tych
umysłów, co zadawalniają się niezupełną pewnością, którym zawsze wystarcza
prawdopodobieństwo i którzy przechodzą przez życie jak światło księżycowe. Ten rodzaj ludzi
jest w ręku przeznaczenia tem, czem jest korek rzucony na falę. Pędzą do równika lub do
bieguna, stosownie do tego, jak wiatr wieje, z północy czy z południa. Przypadek tylko stanowi
o ich losie. Gdyby doktór Sarrasin nie łudził się trochę co do charakteru swego syna, możeby
się zawahał przed napisaniem do niego listu, który czytaliśmy przed chwilą, ale najzdrowsze
nawet umysły zdolne są do rodzicielskiego zaślepienia.
Szczęśliwym trafem, na samym początku swego wychowania Oktawjusz dostał się pod
władzę natury energicznej, której wpływ trochę tyrański ale dobroczynny ujarzmił go
przemocą. W liceum Charlemagne, gdzie go ojciec umieścił dla dokończenia nauk, Oktawjusz
zawarł ścisłą przyjaźń z jednym ze swych kolegów, alzatczykiem, Marcelim Bruckman’em,
który chociaż młodszy od niego o rok, przewyższył go wkrótce nietylko siłą fizyczną, ale też
umysłową i moralną.
Marceli Bruckman został sierotą mając lat dwanaście i odziedziczył małą sumkę, która
wystarczała zaledwie na opłacenie kolegjum. Gdyby nie Oktawjusz, który zabierał go z sobą na
wakacje do rodziców, Marceli nie mógłby nigdy wyjść poza mury kolegjum. Wskutek tego
rodzina doktora Sarrasin’a stała się rodziną młodego alzatczyka. Mimo chłodnej
powierzchowności Marceli miał tkliwy charakter i osądził, że odtąd całe jego życie powinno
należeć do tych poczciwych ludzi, którzy zastąpili mu ojca i matkę. To naturalnie doprowadziło
do tego, że uwielbiał doktora Sarrasin’a, jego żonę i śliczną i poważną ich córeczkę i serce jego
otworzyło się dla nich na nowo, jak gdyby wrócił do lat dziecinnych. Wdzięczności swej nie
dowodził słowami. Wziął sobie za obowiązek odpłacać dzieciom to, co winien był rodzicom; w
Joannie, która lubiła naukę, starał się wyrobić zdrowy rozsądek, umysł silny i stały: z
Oktawjusza usiłował zrobić człowieka, godnego następcę tego, który był jego ojcem. Trzeba
wyznać, że ostatnie zadanie było o wiele trudniejsze, Joanna, jak na swój wiek, przewyższała
brata tak pod względem umysłu jak charakteru. Ale Marceli postanowił dopiąć podwójnego
celu.
Marceli Bruckman był jednym z owych walecznych i roztropnych wojowników, których
Alzacja corocznie wysyła na plac wielkiego paryskiego boju. Dzieckiem jeszcze będąc,
odznaczał się giętkością i siłą muskułów, tak jak żywością umysłu. Moralnie był cały odwagą.
i wolą; fizyczna zaś budowa jego składała się z samych kątów prostych. Już w kolegjum
dręczyła go żądza celowania we wszystkiem, tak w piłce, jak w obozie, tak w sali
gimnastycznej, jak w laboratorjum chemicznem. Zdawało mu się, że stracił rok, jeżeli zabrakło
mu jednej z rocznych nagród. Mając lat dwadzieścia, był ogromnej budowy, silny rozwinięty,
pełen życia i ruchu, stanowił obraz prawdziwej maszyny organicznej o maksimum natężenia i
czynności. Inteligentna głowa jego zwracała już wówczas uwagę poważnych umysłów. Do
szkoły Głównej wstąpił w tym samym roku, co i Oktawjusz, wszedł do niej z drugą lokatą, ale
postanowił ukończyć już z pierwszą.
Zresztą przyjęcie swe do szkoły Oktawjusz zawdzięczał także wytrwałej i wystarczającej
dla dwóch energji Marcelego. Ten przez cały rok napędzał go do pracy i zmuszał niejako do
powodzenia. Miał on dla tej natury słabej i chwiejnej uczucie przyjaznej litości, podobnej do
tego, jakie mógłby odczuwać lew względem szczeniaka. Przyjemnie mu było wzmacniać swą
siłą tę anemiczną roślinę, doprowadzać ją przy sobie do kwitnienia i owocowania.
Wojna 1870 roku zastała obu przyjaciół w chwili, kiedy składali egzaminy. Zaraz nazajutrz
po zamknięciu konkursu, przejęty patrjotyczną boleścią i doprowadzony do rozpaczy
niebezpieczeństwem, które groziło Strasburgowi i Alzacji, Marceli zaciągnął się do 31
bataljonu strzelców pieszych. Oktawjusz poszedł zaraz za jego przykładem.
Obydwaj razem odbyli na forpocztach Paryża kampanję oblężenia. Marceli dostał kulę w
prawę ramię i pod Buzenwol awansował na oficera. Oktawjusz nie zdobył dla siebie ani rany
ani szlify. Prawdę mówiąc, nie jego w tem była wina, bo zawsze szedł w ogień za przyjacielem,
co prawda o sześć metrów z tyłu, ale szedł. Ale właśnie te sześć metrów stanowiły wszystko.
Od czasu, gdy nastał pokój, a z nim wrócono do zwykłych prac, dwaj przyjaciele mieszkali
razem w dwóch przyległych sobie pokojach skromnego domu, znajdującego się nieopodal od
szkoły. Nieszczęście Francji, odpadnięcie Alzacji i Lotaryngji, wycisnęły na charakterze
Marcelego piętno przedwczesnej męskiej dojrzałości.
– Obowiązkiem młodzieży francuskiej, – mawiał, – jest, naprawić błędy ojców swoich, a
dokonać tego można jedynie zapomocą pracy.
Wstawał o godzinie piątej i zmuszał do tego również Oktawjusza. Ciągnął go na kursy;
wyszedłszy z nich, nie opuszczał go ani na chwilę. Wracali do siebie i zasiadali do pracy,
przeplatając ją tylko czasem fajeczką, czasem filiżanką kawy. Kładli się o godzinie dziesiątej,
zadowoleni z dobrze spędzonego dnia.
Od czasu do czasu partja bilardu, dobrze wybrane widowisko teatralne, niekiedy koncert w
konserwatorjum, konna przejażdżka, aż do lasu Verriéres, przechadzka po lesie, dwa razy na
tydzień ćwiczenia w boksowaniu lub fechtunku, oto były ich rozrywki. Chwilami Oktawjusz
okazywał chętkę do buntu i z zazdrością patrzał na przyjemności mniej godne pochwały.
Mówił, że trzeba odwiedzić Arystyda Lerense, który „uczył się prawa” w piwiarni
Saint-Michel. Ale Marceli tak ostro szydził z owych zachcianek, że najczęściej same przez się
mijały.
Dnia 29 października 1871 r., około godziny siódmej wieczór, dwaj przyjaciele siedzieli
obok siebie przy jednym stole i przy jednej wspólnej lampie. Marceli duszą i ciałem pogrążył
się w niezmiernie ciekawem zadaniu geometrji wykreślnej. Oktawjusz, z religijnym
namaszczeniem zajmował się robieniem kawy, co w jego oczach było rzeczą o wiele
ważniejszą. Był to jeden z niewielu przedmiotów, w których celował, jak sobie pochlebiał,
może dlatego, iż dawało mu to codziennie możność przerwania na kilka chwil niemiłej pracy
rozwiązywania równań, której jak mu się zdawało, Marceli trochę nadużywał. Kropla za kroplą
spuszczał wrzącą wodę na grubą warstwę sproszkowanej mokki i spokojne zadowolenie, jakie
przytem odczuwał, wystarczało mu zupełnie. Ale widok pracującego Marcelego, budził w nim
wyrzuty sumienia, więc usiłował przeszkadzać mu swoim paplaniem.
– Dobrzebyśmy zrobili, gdybyśmy kupili ulepszoną maszynkę do kawy, – rzekł nagle. –
Ten starożytny filtr nie licuje z współczesną cywilizacją.
– Kup maszynkę! Może nie będziesz wtedy tracił co wieczór godziny na przygotowanie
kawy.
I Marceli wrócił do swego zadania.
– Wnętrze sklepienia tworzy elipsoida o trzech nierównych osiach. Niech A B D E będzie
elipsą dajacą początek, której oś największa o A = a, oś średnia o B = b, oś najmniejsza o, o’ c’
jest poziomą i równą c’, co czyni sklepienie zniżonem ku środkowi…
Wtem zastukano do drzwi
– List do pana Oktawjusza Sarrasin’a, – rzekł służący.
Można sobie wyobrazić, z jaką radością młody student powitał tę rozrywkę.
– Od mego ojca, – rzekł. – Poznaję pismo… To przynajmniej jest list – dodał, ważąc w ręku
paczkę papierów.
Marceli wiedział, że doktór bawi w Anglji, bo przed tygodniem, będąc przejazdem w
Paryżu, ugościł obu przyjaciół w restauracji Palais-Royal, słynnej niegdyś, ale teraz wyszłej już
z mody!
Doktór Sarrasin uważał ją jednak zawsze za szczyt wykwintnego smaku paryskiego.
– Powiesz mi, czy ojciec pisze co o kongresie hygieny, – rzekł Marceli. – Dobra to była
myśl, że pojechał do Brigthon. Uczeni francuscy są zanadto skłonni do odosobnienia się.
I Marceli znów wrócił do swego zadania.
– Wewnętrzną wypukłość utworzy elipsoida podobna do pierwszej, mająca środek poniżej
o’ na poziomej o. Oznaczywszy ogniska F 1, F 2, F 3, trzech głównych elips, wykreślamy elipsę
i hiperbolę pomocniczą, których wspólne osie…
Tu na wykrzyknik Oktawjusza, podniósł głowę.
– Co takiego? – spytał trochę zaniepokojony, widząc, że przyjaciel jego zbladł.
– Czytaj – odpowiedział Oktawjusz.
Marceli wziął list, przeczytał go do końca raz, i drugi, spojrzał na załączone dokumenty i
rzekł:
– To ciekawe!
Potem nałożył sobie fajkę i spokojnie zapalił ją. Oktawjusz nie spuszczał z niego oka.
– Myślisz, że to prawda? – rzekł niepewnym głosem.
– Czy prawda?… Widocznie, że tak. Twój ojciec ma za wiele zdrowego rozsądku, by miał
mówić coś podobnego, nie mając zupełnej pewności. Zresztą dowody są tutaj, a przytem rzecz
jest w istocie zupełnie prosta.
Fajka paliła się doskonale. Marceli zabrał się znowu do pracy.
Oktawjusz stał z opuszczonemi rękami, nie mogąc nawet dokończyć swojej kawy, a
tembardziej logicznie powiązać dwóch myśli.
Ale musiał mówić, by upewnić się, że nie marzy.
– Jeśli to prawda, to rzecz niesłychana!… Pół miljarda jest ogromną fortuną!
Marceli podniósł głowę i powiedział:
– Ogromną w istocie. Nie ma drugiej podobnej we Francji; w Stanach Zjednoczonych, jest
ich tylko kilka, w Anglji zaledwie pięć lub sześć, a naogół piętnaście lub dwadzieścia na całym
świecie.
– A w dodatku tytuł! – dodał Oktawjusz, – tytuł baroneta! Nie dlatego, żebym kiedy
pragnął czegoś podobnego, ale ponieważ teraz trafia się, więc przyznaję, że zawsze to
wspanialej, niż nazywać się poprostu Sarrasin’em.
Marceli wypuścił kłąb dymu i nie wyrzekł ani słowa. Ten kłąb dymu wyraźnie mówił: – A
ja gwiżdżę na to.
– Pewno, iże nie dodałbym do swego nazwiska nieistniejącego przydomku lub urojonej
korony. Ale posiadać prawdziwy tytuł autentyczny, wyraźnie wpisany do „Księgi parów”
Wielkiej Brytanji i Irlandji, tytuł niepodlegający żadnej wątpliwości, żadnemu zaprzeczeniu,
jak się to często zdarza…
Fajka wciąż powtarzała swoje: – gwiżdżę na to, mój kochany!
– Mów sobie, co chcesz, – odparł Oktawjusz z przekonaniem, – ale błękitna krew coś
znaczy, jak powiadają Anglicy.
Widząc, że Marceli rzuca na niego szydercze spojrzenie, zatrzymał się i zwrócił się do
miljonów.
– Czy pamiętasz, – mówił – jak Binôme, nasz profesor matematyki, rok rocznie powtarzał
w czasie swego pierwszego wykładu numeracji, że pół miljarda jest zanadto wielką sumą, by
umysł ludzki mógł wyrobić sobie o niej chociażby przybliżone pojęcie, gdyby nie miał do
pomocy liczb? Czy pojmujesz, że gdyby jeden człowiek rachował po jednym franku na minutę,
zużyłby więcej niż tysiąc lat na wypłacenie takiej sumy! Doprawdy jakie to dziwne uczucie,
móc powiedzieć, że się jest dziedzicem pół miljarda franków!
– Pół miljarda franków! – zawołał Marceli, więcej poruszony nazwą rzeczy, niż samą
rzeczą, – A wiesz, cobyście z tem mogli zrobić najlepszego? Oto oddać je Francji na zapłacenie
okupu! W takim razie zostałoby jej tylko dziewięć razy tyle do zapłacenia!…
– Tylko zmiłuj się, nie podawaj ojcu tej myśli!… – zawołał Oktawjusz. – Gotów byłby
zgodzić się na nią, widzę już i bez tego, że układa po swojemu jakiś tam projekt!… Dosyć
będzie, jeżeli kapitał umieści się w banku; niech przynajmniej procent zostanie dla nas!
– Urodziłeś się na kapitalistę, a do dzisiejszego dnia nie domyślałem się tego. Tak zdaje mi
się, że jeżeli nie dla twojego ojca, który ma umysł zdrowy, to dla ciebie lepiej byłoby, gdyby
spadek był cokolwiek mniejszych rozmiarów. Wolałbym, żebyś mógł podzielić się z twoją
siostrzyczką dwudziestu pięciu tysiącami ludwików dochodu, niż tą górą złota!
I wrócił do pracy.
Co do Oktawjusza, ten nie był w stanie robić cokolwiek; tak się rzucał i kręcił po pokoju, że
Marceli zniecierpliwiony – rzekł do niego:
– Zrobiłbyś lepiej, gdybyś poszedł przejść się. Widocznie do niczego już dzisiaj nie jesteś
zdolny.
– Masz słuszność, – odpowiedział Oktawjusz, chwytając z radością to pozwolenie
zaniechania wszelkiej pracy.
I porwawszy kapelusz, szybko zbiegł ze schodów i znalazł się na ulicy. Zaledwie uszedł
dziesięć kroków, zatrzymał się przy gazowej latarni i odczytał list ojca. Chciał się upewnić, że
nie marzy.
– Pół miljarda!… pół miljarda!… – powtarzał. – To znaczy przynajmniej dwadzieścia
miljonów dochodu!… Gdyby ojciec dał mi tylko jeden miljon, jako pensję, tylko pół miljona,
tylko ćwierć, to jeszcze będę bardzo szczęśliwy! Tak wiele zrobić można, mając pieniądze!
Jestem pewien, że potrafię ich dobrze użyć. Nie jestem głupcem. Kto był przyjęty do
Politechniki!… W dodatku tytuł… Potrafię go nosić!
Przechodząc koło magazynów, przypatrywał się sobie, w zwierciadlanych szybach
wystawowych.
– Będę miał pałac, konie! – Marceli będzie miał także konie. Oczywiście, jeżeli ja jestem
bogaty, to tak, jakby on sam miał pieniądze. A jak to w porę przyszło!… Pół miljarda!…
Baronet!… To zabawne; teraz kiedy się stało, zdaje mi się, że spodziewałem się tego.
Przeczuwałem, że nie będę wiecznie ślęczał nad książkami i rysunkami. Bądź co bądź świetny
sen!
Snując słodkie projekty, Oktawjusz posuwał się ulicą Rivoli. Przeszedł pola Elizejskie,
minął ulicę Royal i wkroczył na bulwar. Na piękne wystawy patrzał kiedyś z obojętnością, jako
na rzeczy błahe i nie mające znaczenia dla niego. Teraz zatrzymał się przed niemi i z uczuciem
żywej radości pomyślał, że wszystkie te skarby należałyby do niego, gdyby tego zapragnął.
– Dla mnie, – mówił sobie, – prządki Holandji kręcą swoje wrzeciona; fabryki Ellboeuf
tkają najmiększe sukna; zegarmistrze robią swoje chronometry; dla mnie żyrandole w operze
snują kaskady świateł, dla mnie gra muzyka i śpiewają soliści! Dla mnie w maneżach ujeżdżają
wierzchowce czystej krwi, dla mnie oświetlają Kawiarnię Angielską. Paryż należy do mnie!…
Wszystko dla mnie!… Może będę podróżował? Może zwiedzę swoje posiadłości w Indjach?…
Może kiedyś, kiedyś zechce mi się pagody, z bonzami i bóżkami z kości słoniowej. Będę
polował na tygrysy!… A piękna broń!… A śliczna łódź!… Łódź? nie! piękny i dobry parowy
jacht, który zawiezie mnie, gdzie zechcę i będzie zatrzymywał się lub płynął, gdzie mi się
podoba!… A propos, mam zawiadomić o tem wszystkiem matkę. Może pojechać do Douai!…
Ale Politechnika! Och! Politechnika może się obejdzie bez niej!… Ale Marceli! trzeba go
zawiadomić. Poszlę mu depeszę. Zrozumiałe, że w takiej okoliczności pilno mi zobaczyć się z
matką i siostrą.
Oktawjusz wszedł do biura pocztowego i zawiadomił swego przyjaciela, że wyjeżdża i że
wróci za dwa dni. Potem zawołał dorożkę i kazał się zawieźć na dworzec północny.
Gdy tylko znalazł się w wagonie, znowu zaczął snuć swoje marzenia.
O drugiej po północy dzwonił już z całej siły do ojcowskiego domu i poruszył tem całą
spokojną dzielnicę Aubettes.
– Kto zachorował? – pytały się kumoszki, rozmawiając z sobą przez okna.
– Niema doktora w domu! – zawołała stara sługa z okienka na ostatniem piętrze.
– To ja Oktawjusz!… Otwórz mi Franciszko!
W dziesięć minut potem Oktawjusz wszedł wreszcie do domu. Matka i siostra jego, Joanna,
włożywszy naprędce szlafroczki zbiegły do jadalni pytając niespokojnie, co znaczą te
niespodziewane odwiedziny.
List doktora, głośno odczytany, wyjaśnił tajemnicę.
Pani Sarrasin, olśniona na chwilę, uściskała, płacząc z radości, syna i córkę. Zdawało jej się,
że świat do nich należeć będzie i że nieszczęście nigdy nie dotknie ludzi, posiadających kilka
miljonów. Jednakże kobiety łatwiej, niż mężczyźni oswajają się z wielkiemi zmianami losu.
Pani Sarrasin odczytała list męża, pomyślała sobie, że właściwie do niego należy kierowanie,
tak jej własnym życiem, jak i życiem dzieci i spokój wrócił do jej serca. Co do Joanny, ta
cieszyła się radością matki i brata; ale wyobraźnia trzynastolatki nie roiła większego szczęścia
nad posiadanie małego, skromnego domku, w którym pędziłoby się beztroski żywot wśród
zabaw i pieszczot rodzicielskich. Nie bardzo rozumiała jakim sposobem kilka paczek
banknotów, może zmienić życie i przypuszczenie to nie niepokoiło jej, ani na chwilę.
Pani Sarrasin, młodo poślubiona człowiekowi całkowicie oddanemu nauce, szanowała
zapatrywania męża, którego bardzo kochała, niezbyt go jednak rozumiejąc. Nie mogąc dzielić
szczęścia, jakie umiłowana nauka dawała doktorowi Sarrasinowi, czuła się niekiedy
osamotnioną i wszystkie wolne chwile poświęcała dzieciom. Marzyła o świetnej przyszłości
dla nich. Sądziła, że Oktawjusz zrobi olśniewającą karjerę.
Od czasu, gdy wstąpił do Politechniki, skromna ta uczelnia urosła w jej oczach do
rozmiarów prawdziwej potęgi naukowej, produkującej nadludzi. Niepokoiła ją jedynie myśl, że
niewielkie fundusze, któremi rozporządzał doktór Sarrasin, mogą jeśli nie przeszkodzić, to w
każdym razie utrudnić świetną karjerę syna i zaszkodzić dobremu zamążpójściu córki. Z listu
męża wywnioskowała, że obawy te zostały raz na zawsze usunięte. Czuła się więc zupełnie
zadowoloną i nieomal szczęśliwą z tego obrotu rzeczy.
Matka i syn spędzili część nocy na rozmowie i tworzeniu projektów; tymczasem Joanna,
zadowolona z teraźniejszości, spokojna o przyszłość zasnęła w fotelu.
W chwili, gdy i oni mieli się już udać na spoczynek, pani Sarrasin rzekła do syna:
– Nie mówisz o Marcelim. Czy nie zawiadomiłeś go o liście ojca? Co on na to?
– Och, – odparł Oktawjusz, – zna mama Marcelego! To więcej niż filozof, to prawdziwy
stoik! Zdaje się, że myśl o olbrzymim spadku przeraża go trochę. O ojca jest spokojny, gdyż
wierzy w jego zdrowy rozsądek i wiedzę, ale obawia się, żeby nam nie pomieszało się w głowie.
Nie taił zupełnie, że wolałby, żebyśmy dostali mniejszą fortunę, taką naprzykład, która
mogłaby przynieść jakie dwadzieścia pięć tysięcy ludwików rocznego dochodu…
– Może Marceli ma słuszność, – powiedziała pani Sarrasin, patrząc na syna. – Nagła
fortuna może być bardzo niebezpieczną dla pewnych charakterów.
W tej właśnie chwili obudziła się Joanna. Słysząc ostatnie słowa matki, odezwała się
przecierając oczy:
– Pamięta mama, co to mama mówiła kiedyś, że Marceli ma zawsze rację? Ja tam wierzę
Marcelemu.
I pocałowawszy matkę odeszła do swego pokoju.
Rozdział III
Kronika.
Doktór Sarrasin przybył na czwarte posiedzenie Kongresu Hygieny. Już w przejściu
zauważył, że wszyscy koledzy przyjmują go z oznakami niezwykłego szacunku. Szlachetny
lord Glandover, kawaler orderu Podwiązki, przewodniczący zgromadzenia, zaledwie
dostrzegał dotąd obecność francuskiego doktora.
Lord ten, była to wspaniała postać, której rola polegała na otwieraniu i zamykaniu
posiedzeń i na mechanicznem udzielaniu głosu mówcom. Listę mówców kładł przed nim
usłużny sekretarz. Prawą rękę trzymał zwykle za klapą zapiętej marynarki – nie dlatego, że
kiedyś spadł z konia – lecz jedynie dlatego, że widział w podobnej postawie kilka posągów
zasłużonych mężów stanu.
Blada i starannie wygolona twarz, upstrzona czerwonemi plamami, oraz peruka, ułożona w
pretensjonalny czub nad pustem najwidoczniej czołem, uzupełniały tę nadętą i niezmiernie
sztywną postać. Poruszał się lord Glandover tylko całą figurą, jakby był z drzewa lub kartonu.
Oczy jego obracały się w oczodołach ruchem urywanym, jak u lalki lub manekina.
Gdy doktór Sarrasin został mu przedstawiony po raz pierwszy, przewodniczący Kongresu
Hygieny, ukłonił mu się protekcjonalnie, jakby chciał powiedzieć:
– Dzień dobrym, panie Zero! A więc to dobrodziej, pragnąc zarobić na swe mizerne życie,
wyrabia i opisuje maszynki do …hm!… liczenia krwi? Muszę mieć doprawdy dobry wzrok,
jeśli spostrzegam istotę stojącą na tak niskim szczeblu towarzyskim… Usiądź waćpan w cieniu
mojej jaśnie pańskiej osoby; udzielam łaskawego zezwolenia.
Tym razem lord Glandover powitał doktora najmilszym uśmiechem i posunął swą
grzeczność do tego stopnia, że wskazał mu próżne krzesło, stojące po jego prawicy.
Jednocześnie, wszyscy członkowie Kongresu powstali przed doktorem.
Zdziwiony tem wyjątkowo pochlebnem przyjęciem doktór Sarrasin zajął wskazane sobie
miejsce. Początkowo przypuszczał, że koledzy, po dłuższem zastanowieniu, uznali epokowość
tego wynalazku.
Ale wszystkie te zdziwienia wynalazcy pierzchły, gdy lord Glandover, zginając się we
dwoje, tak że gwałtowne skrzywienie pleców groziło Jego Excelencji, zwichnięciem
kręgosłupa, rzekł pochylając się do ucha doktora:
– Dowiaduję się, że odziedziczył pan znaczną posiadłość? Mówiono mi, że wart pan jest
dwadzieścia jeden miljonów funtów szterlingów? Czy to prawda?
Lord Glandover, był, jak się zdaje, mocno zmartwiony, że tak lekko traktował
domniemanego właściciela tej okrągłej sumy. Cała jego postawa mówiła:
– Czemu pan mnie nie uprzedził o tem? Doprawdy, to bardzo nieładnie z pańskiej strony!
Narażać ludzi na podobne omyłki!
Doktór Sarrasin, któremu się zdawało, że jego skromna osoba, nie podniosła się w cenie,
ani o grosz od czasu poprzednich posiedzeń, zadawał sobie pytanie, jakim sposobem
wiadomość o spadku zdążała się roznieść lotem błyskawicy, gdy sąsiad jego z prawej strony,
doktór Ovidius z Berlina, rzekł uśmiechając się płasko i fałszywie:
– Słyszałem, że kolega zdystansował Morgana, Daily Telegraph pisze o tem cuda.
Winszuję z całego serca!
I podał mu numer dziennika z datą tegoż dnia. W kronice ogólnej znajdował się ustęp, po
którego stylu, łatwo się można było domyśleć autora.
Monstrualny spadek.
Dzięki umiejętnym poszukiwaniom p. p. Billows Green i Sharp, solicitors, Southampton
row 93, London, został wreszcie odnaleziony prawny spadkobierca wakującej sukcesji po
Begumie Gokoool. Szczęśliwym właścicielem dwudziestu miljonów funtów szterlingów,
złożonych obecnie w depozycie Banku Angielskiego, jest pewien doktór francuski,
nazwiskiem Sarrasin, którego piękny memorjał, odczytany na Kongresie Hygieny, oceniliśmy
na tem miejscu przed trzema dniami. Poszukiwania spadkobiercy pochłonęły moc trudów, a
mr. Sharp, który podjął się tego trudnego zadania, doznał tylu przygód, że możnaby z nich
stworzyć sensacyjną powieść. Lecz koniec wieńczy dzieło. I oto panu Sharpowi udaje się, gdy
zwątpił już prawie o powodzeniu, dowieść z największą pewnością, że jedynym żyjącym
potomkiem Jana Jakóba Langévola, baroneta drugiego małżonka Begumy Gokool, jest doktór
Sarrasin, rodem, jak się zdaje, z małego miasteczka francuskiego Bar-le-Duc. Pozostają do
spełnienia tylko proste formalności. Podanie o wprowadzenie w posiadanie zostało już złożone
do sądu. Dziwnym zbiegiem okoliczności skarby gromadzone przez drugi szereg radżów
indyjskich, stały się, wraz z tytułem baroneta, udziałem skromnego uczonego francuskiego.
Fortuna mogła się okazać mniej inteligentną; możemy sobie powinszować, że tak znaczny
kapitał dostaje się do rąk, które potrafią z niego zrobić dobry użytek.
Doktór Sarrasin odczuł szczególną przykrość, dowiadując się, że nowina o spadku została
już rozgłoszoną. Mając doświadczenie w tych sprawach przewidywał, że nie dają mu teraz
spokoju różni natręci i jałmużnicy, a pozatem upokarzało go znaczenie, jakie nadawano
spadkowi. Zdawało mu się, że wielka cyfra tego kapitału uczyniła jego własną osobę mniejszą i
mniej znaczącą. Jego prace, jego zasługi osobiste – czuł to głęboko – tonęły w oceanie złota i
srebra nawet w oczach kolegów. Nie widzieli w nim już niestrudzonego badacza, o wybitnej
inteligencji, ani bystrego wynalazcy, ale poprostu pół miljarda. Gdyby był dzikim hotentotem,
jednym z najnikczemniejszych okazów ludzkości, nie zaś jednym z wyższych ich
przedstawicieli, wartość jego byłaby ta sama. Lord Glandover dobrze powiedział; miał odtąd
wartość dwudziestu miljonów, ni mniej ni więcej.
Myśl ta wzbudzała w nim wstręt i kongres, który przypatrywał się z ciekawością jak
wygląda właściciel pół miljarda, ze zdziwieniem zauważył, że twarz jego pokryła się
smutkiem.
Było to jednak przemijające zjawisko. Natychmiast prawie wypogodził się; przypomniał
sobie wielki cel, któremu postanowił poświęcić tę niespodzianą fortunę. Czekał zanim doktór
Stevenson z Glaskowa dokończy czytania memorjału o Wychowaniu młodych idjotów,
poczem poprosił o głos.
Lord Glandover dał mu go natychmiast, nawet przed doktorem Ovidiusem. Dałby mu go
nawet, gdyby cały kongres oparł się temu, gdyby wszyscy uczeni Europy wystąpili razem
przeciwko temu dowodowi łaski. Brzmiało to wyraźnie w tonie głosu prezesa.
– Panowie! – rzekł doktór Sarrasin – chciałem zaczekać jeszcze kilka dni, zanim was
zawiadomię, o dziwnym losie, który mię spotkał i o szczęśliwych następstwach, jakie może to
mieć dla nauki. Ale, ponieważ wypadek rozgłosił się już, nie widzę potrzeby ukrywania prawdy.
Tak panowie, suma kilkuset miljonów, złożona obecnie w Banku Angielskim, prawnie spada
na mnie. Czyż potrzebuję wam mówić, że fortunę tę uważam za powierzoną sobie tylko na
korzyść nauki!… (Głębokie wrażenie). Nie do mnie z prawa należy ten kapitał, jest on
własnością ludzkości, postępu!… (Wykrzykniki, żywiołowe oklaski. Zelektryzowany temi
słowami kongres powstaje). Nie chwalcie mnie panowie. Nie znam ani jednego uczonego,
godnego tej nazwy, który na mojem miejscu nie zrobiłby tego samego. Może niektórzy z
panów pomyślą, że tak jak w wielu innych aktach woli ludzkiej i tutaj jest więcej miłości
własnej niż poświęcenia. (Nie! nie!). Ale mniejsza o to! Patrzmy tylko na skutki. Oświadczam
więc stanowczo i bez żadnego zastrzeżenia, że owe pół miljarda, które przypadek składa w
moje ręce, stanowi własność nauki. Czy chcecie na wzór parlamentu uchwalić, na co ma być
użyta ta suma? Nie ufam własnym siłom, nie chciałbym rozporządzać nią despotycznie. Czynię
was sędziami w tej sprawie; wskażecie sami jaki najlepszy użytek mamy zrobić z tego
skarbu!… (Brawo! Radosne okrzyki. Ogólny szał.)
Cały Kongres powstał. Niektórzy członkowie, uniesieni zapałem, powłazili na stoły.
Profesor Turnbull z Glaskowa był bliski apopleksji. Doktór Cigogna z Neapolu poczerwieniał
jak burak i brakło mu tchu. Jeden tylko lord Glandover zachował, jak przystało na wielkiego
męża, spokój i rezerwę. Pozatem był przekonany, że doktór Sarrasin żartuje i że nie ma zamiaru
wykonywania tego szalonego projektu.
– Jeśli pozwolicie mi, panowie – mówił dalej Sarrasin, gdy uciszono się trochę – jeśli
pozwolicie mi, panowie, podać plan, który łatwo można rozwinąć i wydoskonalić, to powiem
panom co mam na myśli.
Kongres, odzyskawszy wreszcie zimną krew, przysłuchiwał się z wielką uwagą.
– Panowie, wśród przyczyn powodujących choroby, nędzę i śmierć, jest jedna, mająca, jak
sądzę, bardzo wielkie znaczenie; chcę mówić o opłakanych warunkach hygienicznych, w
jakich większa część ludzi, spędza swe życie. Postępujący proces urbanizacji powoduje napływ
do miast tłumów, które zajmują w nich mieszkania, pozbawione częstokroć powietrza i światła,
tych dwóch niezbędnych czynników życia. To nagromadzenie ludności staje się niekiedy
prawdziwem ogniskiem zarazy. Ci których śmierć tam ominie, ponoszą szkodę na zdrowiu; w
ten sposób zmniejsza się zdolność do pracy wielu jednostek, na czem traci społeczeństwo.
Dlaczego nie mielibyśmy spróbować przekonać ludzk