Jules Verne 500 MILJONÓW BEGUMY Ilustracje Leona Benetta Nakładem Księgarni J. Przeworskiego Warszawa 1931 SPIS TREŚCI Rozdział I Pan notarjusz Sharp. 2 Rozdział II Dwaj koledzy. 8 Rozdział III Kronika. 14 Rozdział IV Po połowie. 20 Rozdział VI Studnia Albrechta. 34 Rozdział VII Centralny oddział. 41 Rozdział VIII Jaskinia smoka. 47 Rozdział IX Ucieczka. 56 Rozdział X Artykuł z niemieckiego przeglądu „Unser-Jahrhundert”. 63 Rozdział XI Obiad u doktora Sarrasin’a. 70 Rozdział XII Rada. 74 Rozdział XIII Marceli Bruckmann do profesora Schultze’a w Stahlstadzie. 80 Rozdział XIV Przygotowania do walki. 82 Rozdział XV Giełda w San Francisco. 85 Rozdział XVI Dwaj Francuzi przeciw jednemu miastu. 90 Rozdział XVII Rozmowa wystrzałami. 95 Rozdział XVIII Jądro pestki. 100 Rozdział XIX Sprawa familijna. 104 Rozdział XX Zakończenie. 106 Rozdział I Pan notarjusz Sharp. Wyborne są te dzienniki angielskie! – mówił do siebie poczciwy doktór, rzucając się na wielki fotel obity skórą. Doktór Sarrasin przez całe życie swe używał monologów, co było dla niego rodzajem rozrywki. Był to człowiek w wieku lat 50-ciu, o rysach delikatnych, oczach żywych i czystych, które przysłaniał stalowemi okularami, o fizjonomji poważnej i przyjemnej; należał on do rzędu osób, o których za pierwszym rzutem oka mówi się: to poczciwy człowiek. Pomimo rannej godziny, doktór był już świeżo ogolony i miał biały krawat, chociaż reszta ubrania nie odznaczała się elegancją. Na dywanie, na meblach pokoju, który zajmował w jednym z hotelów w Brigthon, leżały numera gazet: Times, Daily Telegraph, Daily News. Biła dopiero dziesiąta, a doktór obiegł już miasto, zwiedził szpital, wrócił do swego hotelu i odczytywał w głównych dziennikach londyńskich sprawozdanie z memorjału, który przed paru dniami podał na wielkim międzyna- rodowym kongresie higjeny; był to memorjał o przyrządzie do rachowania ciałek krwi, którego doktór był wynalazcą. Przed nim na stoliku zasłanym białym obrusem, stała taca, a na niej kotlet doskonale usmażony, filiżanka wonnej herbaty i kilka owych grzanek z masłem, które kucharki angielskie przyrządzają tak doskonale, dzięki małym bułeczkom dostarczanym im na ten cel przez piekarzy. – Tak – powtarzał – niepodobna zaprzeczyć, że dzienniki angielskie są doskonałe!… Mowa wiceprezydenta, odpowiedź doktora Cicogna z Neapolu, szczegółowe wyjaśnienie mego memorjału, wszystko to zostało żywcem schwycone, odfotografowane. – Głos ma doktór Sarrasin z Douai. Szanowny kolega mówi po francusku. Słuchacze przebaczą mi, – rzekł na wstępie, – że pozwalam sobie używać ojczystego języka; ale jestem pewien, że lepiej mnie zrozumieją po francusku, aniżeli ja potrafiłbym wypowiedzieć to po angielsku. – Pięć szpalt małym drukiem!… Nie wiem, prawdziwie, które lepsze, sprawozdanie w Timesie czy w Telegraph’ie… Niepodobna żądać większej ścisłości i dokładności! Rozmyślanie doktora Sarrasina przerwał w owej chwili sam mistrz ceremonji, – niktby się nie ośmielił uczcić niższym tytułem figury tak poprawnie czarno ubranej, – która zapukała do drzwi i zapytała, czy mosiou przyjmuje… Mosiou jest to ogólna nazwa, którą Anglicy czują się zobowiązani obdarzać wszystkich francuzów, jakgdyby zdawało im się, że naruszą wszelkie prawa grzeczności, jeżeli Włocha nie obdarzą tytułem Signor, a Niemca Herr. Zresztą, może i mają słuszność. Zwyczaj ten korzystny jest przynajmniej pod tym względem, że odrazu objaśnia o narodowości ludzi. Doktór Sarrasin wziął kartkę, którą mu podano. Zdziwiony, że go ktoś może odwiedzać w kraju, gdzie nie zna nikogo, zdziwił się jeszcze bardziej, przeczytawszy na bilecie wizytowym: „Mr. Sharp, solicitor, 93 Southampton row, London”. Wiedział, że solitor oznacza po angielsku prawnika łączącego w jednej osobie notarjusza i adwokata. – Cóż u djabła może chcieć odemnie ten pan Sharp? – rzekł do siebie. – Czyżbym miał, sam nie wiedząc o tem, ściągnąć na siebie jakiś proces? Pewny jesteś, że to do mnie? – zapytał. – Oh! yes, mousiu! – No to poproś. Mistrz ceremonji wprowadził młodego jeszcze mężczyznę, którego doktór za pierwszym rzutem oka zaliczył do wielkiej rodzny „trupich czaszek”. Jego wąskie, a raczej wyschłe usta, długie białe zęby, wklęsłe skronie pod pergaminową skórą, cera mumji i małe szare oczka o świdrującem wejrzeniu dawały mu niezowodne prawo do tej nazwy… Całe ciało jego, od głowy do pięt, znikało pod ulster coate’m w wielkie kraty; w ręku trzymał podróżną walizę z lakierowanej skóry. Wszedłszy do pokoju doktora, nieznajomy szybko ukłonił się, położył na ziemi walizę i kapelusz, usiadł nie prosząc o pozwolenie, i rzekł: – William Henryk Sharp młodszy, wspólnik domu Billows, Green, Sharp et Co… Czy mam honor z doktorem Sarrasin’em? – Tak, panie. – Z Franciszkiem Sarrasin’em? – Tak brzmi moje nazwisko w istocie. – Z Douai? – Mieszkam w Douai. – Ojciec pański nazywał się Izydor Sarrasin? – Tak jest. – Mówi pan zatem, że nazywał się Izydor Sarrasin? Mr. Sharp wyjął z kieszeni książeczkę z notatkami, zajrzał do niej i mówił dalej: – Izydor Sarrasin umarł w Paryżu w 1857, w VI okręgu przy ulicy Taranne, pod numerem 54, w gmachu szkolnym, zrujnowanym obecnie. – Rzeczywiście – rzekł doktór, coraz bardziej zdziwiony. – Ale może zechce mi pan objaśnić?.. – Matka jego była z domu Langévol; na imię miała Julja, – mówił dalej niezmieszany tem pytaniem Mr. Sharp. Pochodziła z Bar-le-Duc, była córką Benedykta Langévol, który mieszkał przy uliczce Loriol, a zmarł w roku 1812, jak wynika z rejestrów magistratu tegoż miasta… Nieoceniona rzecz, panie, te rejestra, nieoceniona!… Hmm!… Hmm!… i była siostrą Jana Jakóba Langévol, podoficera w 36 lekkim… – Naprawdę, – odezwał się doktór Sarrasin, zdziwiony tą głęboką znajomością jego genealogji, zdaje się, że pan zna to wszystko lepiej niż ja sam. W istocie babka moja była z domu Langévol, ale to wszystko, co wiem o niej. – Opuściła miasto Bar-le-Duc w 1807 r., wraz z dziadkiem pańskim, którego zaślubiła w roku 1799. Oboje udali się do Melun, gdzie osiedlili się jako blacharze i pozostali tam do roku 1811, to jest do śmierci Julji Langévol, żony Sarrasina. Z małżeństwa tego było jedno tylko dziecko, Izydor Sarrasin, pański ojciec. Od tej chwili nić zrywa się, i wiemy tylko o śmierci wymienionego, śmierci, której data zapisana w Paryżu… – Mogę nawiązać tę nić, – rzekł doktór, mimowoli pociągnięty tą iście matematyczną ścisłością. – Mój dziadek osiedlił się w Paryżu dla wychowania swego syna, który zamierzał oddać się nauce medycyny. Umarł w roku 1832, w Palaiscau, nieopodal Wersalu, gdzie mój ojciec pełnił obowiązki swego zawodu i gdzie ja sam urodziłem się w roku 1822. – Jest pan tym, którego szukam, – odrzekł Mr. Sharp. – Nie ma pan ani braci ani sióstr?… – Nie! Byłem jedynakiem i matka moja zmarła w dwa lata po mojem urodzeniu… Ale o co panu chodzi? Mr. Sharp, powstał. – Sir Bryach Jowahir Mothooranath, – rzekł, wymawiając te imiona z szacunkiem, jaki każdy Anglik okazuje dla tytułów szlacheckich, – szczęśliwy jestem, że pana znalazłem i że pierwszy mogę mu złożyć moje hołdy. – Ten człowiek, ma pomieszanie zmysłów, – pomyślał doktór, – Przytrafia się to dosyć często między „trupiemi czaszkami”. Solicitor wyczytał tę djagnozę z oczu doktora. – Wcale nie jestem warjatem, – odpowiedział spokojnie. – Jesteś pan obecnie jedynym znanym dziedzicem tytułu baroneta, który na przedstawienie jenerał gubernatora prowincji Bengalu nadany został Janowi Jakóbowi Langévol; był on naturalizowanym obywatelem angielskim, wdowcem po Begum Gokoll i dożywotnim posiadaczem dóbr tejże. Zmarł w roku 1841, pozostawiwszy jednego tylko syna, idjotę i bezdzietnego, który umarł bez testamentu w roku 1869. Trzydzieści lat temu, dziedzictwo to wynosiło około pięciu miljonów funtów szterlingów. Trzymane pod sekwestrem i opieką, przynosiło ono procenty, które prawie całkowicie kapitalizowały się za życia niedołężnego syna Jana Jakóba Langévola. W roku 1870 spadek ten oszacowano na okrągłą cyfrę dwudziestu jeden miljonów funtów szterlingów, czyli pięćset dwadzieścia jeden miljonów franków. Za wyrokiem sądowym w Agra, zatwierdzonym przez sąd apelacyjny w Delhi, legalizowanym przez radę przyboczną, wszystkie dobra ruchome i nieruchome zostały sprzedane, wartość ich zrealizowana i cała suma złożona w depozycie w banku angielskim. Wynosi ona teraz pięćset dwadzieścia siedem miljonów franków, które będzie pan mógł odebrać za prostym czekiem, gdy tylko złoży pan genealogiczne dowody w sądzie. Co do mnie, ofiaruję się wyjednać panu od dnia dzisiejszego, jaką tylko zechce pan zaliczkę u bankierów Trollop, Smith et Co… Doktór Sarrasin osłupiał. Przez chwilę nie mógł zdobyć się ani na jedno słowo. Wreszcie odzyskawszy wrodzony sobie zmysł krytyczny i nie mogąc zgodzić się na to, by ten sen z tysiąca i jednej nocy miał być rzeczywistością, zawołał: – Ale jakie dowody może mi pan dać na to, że historja ta jest prawdziwą i jakim sposobem odkryłeś mię pan? – Dowody są tutaj, – odrzekł Mr. Sharp, uderzając ręką o walizę z lakierowanej skóry. – Co do sposobu, w jaki wynalazłem pana, jest on bardzo prosty. Szukam pana od pięciu lat. Wynajdywanie krewnych, albo next of kin, jak mówimy w języku prawnym, dla licznych spadków, niemających spadkobierców w prostej linji, a które corocznie spisywane są w posiadłościach brytańskich, jest specjalnością naszego domu. Otóż właśnie spadek Begumy od pięciu lat już nam wiele pracy zadaje. Szukaliśmy na wszystkie strony, zbadaliśmy setki rodzin Sanrasinów i nie znaleźliśmy tej, która pochodziła od Izydora. Przyszedłem nawet do przekonania, że nie było innego Sarrasina we Francji, kiedy wczoraj rano, czytając w Daily News jedno ze sprawozdań na kongresie Higieny, dowiedziałem się o nieznanym mi dotąd doktorze tegoż nazwiska. Przejrzałem natychmiast notatki, których zebraliśmy w tej sprawie tysiące i ze ździwieniem spostrzegłem, że miasto Douai uszło naszej Uwagi. Prawie pewny, że trafiłem na dobry ślad, natychmiast wyruszyłem do Brighton, widziałem pana, kiedyś wychodził z kongresu i doszedłem do niezłomnego przekonania! Jesteś pan żywym wizerunkiem swego dziadka Langévol’a, jak go przedstawia nam fotografja, zdjęta z portretu, wykonanego przez indyjskiego malarza. Mr. Sharp wyjął ze swojej książeczki fotografję i podał ją doktorowi Sarrasinowi. Fotografja ta przedstawiała mężczyznę wysokiego wzrostu, z przepyszną brodą, w turbanie, w sukni ze złotogłowiu; uwieczniony był w pozie właściwej historycznym portretom, na których wódz naczelny kreśli plan ataku, uważnie patrząc na widza. Na drugim planie widać było niewyraźnie dym bitwy i natarcie konnicy. – Te dokumenta lepiej odemnie objaśnią pana. Zostawię je tutaj i jeśli pan pozwoli, wrócę za dwie godziny po dalsze rozkazy. Mówiąc to Mr. Sharp wydobył z lakierowanej teczki siedem czy osiem foljałów, zapisanych pismem maszynowem i ręcznie, złożył je na stole i wyszedł cofając się tyłem i mrucząc – Mam honor pożegnać pana sir Bryach Jowahir Mothooranath. Nawpół wierząc, nawpół niedowierzając doktór wziął akta i zaczął je przeglądać. Wkrótce przekonał się, że historja jest prawdziwa i że wszelkie wątpliwości muszą ustąpić przed rzeczywistością. Jakim sposobem mógł wątpić i wahać się wobec takiego, naprzykład dokumentu: RAPORT DLA DOSTOJNYCH LORDÓW RADY PRZYBOCZNEJ JEJ KRÓLEWSKIEJ MOŚCI, sporządzony 5 stycznia 1870 r. dotyczący wakującego dzidzictwa po Begum Gokool z Ragginahra, prowincji Bengalu. Główne punkty. W sprawie tej chodzi o prawo własności nad kilkoma mehalami i czterdziestu tysiącami begalów ziemi uprawnej, wraz z rozmaitemi budowlami, pałacami, zabudowaniami gospodarskiemi, wsiami, ruchomościami, bronią, skarbami i t. d. i t.d., pochodzącemi ze spadku po Begum Gokool z Ragginahra. Z podań, wnoszonych kolejno do trybunału cywilnego w Agra i do najwyższego sądu w Delhi, wynika, że w roku 1819, Begum Gokool, wdowa po radży Luckmissuru i dziedziczka znacznych posiadłości, poślubiła cudzoziemca, rodem Francuza, imieniem Jana Jakóba Langévol’a. Cudzoziemiec ten służył aż do roku 1815 w wojsku francuskiem, w stopniu podoficera w 36 pułku szwoleżerów; po rozpuszczeniu armji Loary wsiadł na okręt w Nantes jatko nadzorca nad ładunkiem statku handlowego. Przybył do Kalkuty, wylądował tam i zamieszkał, wkrótce potem otrzymał urząd kapitana instruktora w wojsku krajowem, które utrzymywał przy swoim dworze radża Luckmissuru. Później awansował na głównego komendanta, a wreszcie po śmierci radży ożenił się z wdową po nim. Rozmaite względy polityki kolonialnej, jakoteż ważne usługi, jakie Jan Jakób Langévol, który się naturalizował i był obywatelem angielskim, oddał europejczykom w pewnej niebezpiecznej sprawie, skłoniły generał-gubernatora prowincji Bengalu do wystąpienia z wnioskiem o nadanie tytułu baroneta małżonkowi Begumy. Posiadłość Bryach Jowahir Mothooranath stała się odtąd dobrami lennemi. Begum Gokool umarła w roku 1839, pozostawiwszy dożywocie dóbr swoich Langévolowi, który w dwa lata po niej zstąpił do grobu. Z małżeństwa tego był tylko jeden syn, niedołężny od urodzenia i którego trzeba było niezwłocznie oddać pod opiekę. Dobrami jego zarządzano w sposób należyty i przez prawo wskazany aż do śmierci, która nastąpiła w roku 1869. Ogromny ten spadek nie ma znanych dziedziców. Trybunał w Agra i sąd w Delhi zarządziły na wezwanie miejscowego rządu, działającego w imieniu państwa, sprzedaż wszystkich dóbr spadkowych w drodze licytacji, mamy przeto zaszczyt prosić lordów rady przybocznej o zalegalizowanie tych wyroków i t. d. i t. d. Następowały podpisy. Wierzytelne odpisy wyroków trybunałów w Agrze i Delhi, akta sprzedaży, polecenie złożenia kapitału w depozycie Banku Angielskiego, wykaz poszukiwań zarządzonych we Francji, celem wynalezienia spadkobierców Langévola i cała imponująca masa dokumentów podobnego rodzaju, nie pozostawiły cienia wątpliwości w umyśle doktora. Był istotnym next of kin i spadkobiercą Begumy. Od pięciuset dwudziestu siedmiu miljonów, złożonych w piwnicach banku, dzieliła go tylko formalność sądowa, oparta na prostem okazaniu autentycznych aktów urodzenia i zejścia. Takie niespodziane bogactwo mogło olśnić najspokojniejszy umysł; poczciwy doktór uległ również wzruszeniu. Wzruszenie to jednak trwało krótko: przejawiło się tylko szybką, kilkuminutową przechadzką po pokoju. Zapanowawszy nad sobą, doktór wyrzucał sobie jako słabość, tę chwilową gorączkę i zagłębiwszy się w fotel, czas jakiś siedział pogrążony w głębokiej zadumie. Potem zerwał się nagle i począł znowu chodzić wzdłuż i wszerz pokoju. Ale teraz już oczy jego błyszczały czystym ogniem i widać było, że w umyśle jego rozwija się piękna i szlachetna myśl. Przyjął ją, pielęgnował, pieścił, wreszcie przyswoił sobie. W tej chwili zapukano do drzwi i zjawił się mr. Sharp. – Niech mi pan daruje powątpiewanie, rzekł doktór uprzejmie. – Teraz przekonałem się i jestem panu mocno obowiązany za trud, jaki pan sobie zadałeś. – Nie jest mi pan wcale obowiązany… prosty interes… – odpowiedział Mr. Sharp. – Czy mogę się spodziewać, że sir Bryach pozostanie moim klijentem? – Ma się rozumieć. Całą sprawę powierzam panu… Będę tylko prosił pana, żebyś nie obdarzał mnie więcej tym niedorzecznym tytułem. Z wyrazu twarzy pana Sharpa można było wyczytać: niedorzeczny! Tytuł, który jest wart dwadzieścia miljonów funtów szterlingów! Ale on sam był nadto dobrym dworakiem, by miał nie ustąpić. – Jak się panu podoba; wola pańska, – odpowiedział. – Wracam do Londynu, gdzie będę oczekiwał na pańskie rokazy. – Czy mogę zatrzymać te dokumenty? – Naturalnie, mamy ich kopję. Pozostawszy sam, doktór Sarrasin usiadł przy biurku wziął arkusik papieru listowego i napisał co następuje: „Brigthon, 28 października 1871 r. „Moje drogie dziecko! Los obdarzył nas ogromną, olbrzymią fortuną! Nie myśl, że zwarjowałem, i przeczytaj dwa, czy trzy drukowane akta, które załączam do tego listu. Przekonasz się z nich dowodnie że jestem spadkobiercą tytułu baroneta angielskiego. a raczej indyjskiego i kapitału wynoszącego więcej niż pół miljarda franków, a złożonego obecnie w banku angielskim. Jestem pewien, mój drogi Oktawiuszu, że nie mylę się, co do uczuć jakie wzbudzi w tobie ta wiadomość. Tak jak ja zrozumiesz nowe obowiązki, jakie wkłada na nas majątek i niebezpieczeństwa, jakiemi grozi naszemu rozsądkowi. Godzinę temu zaledwie dowiedziałem się o tej sprawie, a już obawa przed odpowiedzialnością zmniejsza o połowę radość, jaką narazie uczułem, ze względu na ciebie. Może zmiana ta przyniesie nam nieszczęście?… Pracowici pionierowie nauki, zadowoleni byliśmy z naszego skromnego losu. Czy będzie tak i nadal? Nie, może, chyba… Ale nie śmiem ci pisać o myśli, która powstała w mojej głowie… chybaby tą sama fortuna stała się w rękach naszych nowym i potężnym przyrządem naukowym, cudownem narzędziem cywilizacji! Pomówimy o tem jeszcze. Napisz do mnie, odwrotną pocztą, jakie wrażenie sprawiła na tobie ta wielka wiadomość i sam oznajmij matce. Nie wątpię, że jako rozsądna kobieta, przyjmie ją spokojnie. Co do siostry twojej, to jest ona jeszcze zbyt młoda, by coś podobnego mogło zawrócić jej głowę. Zresztą mała ta główka jest już dość mocną i jestem pewien, że chociażby nawet mogła zrozumieć możliwe następstwa wypadku, o którym cię zawiadamiam, mimo to mniej niż ktokolwiek z nas, zaniepokoi się zmianą, zaszłą w naszem położeniu. Serdeczny uścisk dłoni zasyłam Marcelemu. Nie wyłączam go z żadnego z moich projektów na przyszłość. Kochający cię ojciec Fr. Sarrasin. D. M. P. List wraz z najważniejszemi papierami doktór włożył do koperty i zaadresował do „Pana Oktawjusza Sarrasina, słuchacza Wyższej Szkoły Sztuk Pięknych i Rzemiosł, 32 ulica Roi-de-Sicile, Paris”. Potem wziął kapelusz, włożył palto i poszedł na kongres. W kwadrans potem zacny człowiek zapomniał zupełnie o swoich miljonach. Rozdział II Dwaj koledzy. Oktawjusz Sarrasin nie był właściwie leniwym. Nie był też ani głupcem, ani nie odznaczał się spe cjalnym rozumem; nie był pięknym, ale nie był brzydkim, ani małym, ani wielkim, ani brunetem, ani blondynem. Był szatynem i pod każdym względem zaliczał się do ludzi przeciętnych. W gimnazjum dostał drugą nagrodę i dwie czy trzy pochwały. Maturę zdał bez odznaczenia. Za pierwszym razem został odrzucony na konkursie Szkoły Sztuk Pięknych; za drugim razem przyjęto go ze 127 lokatą. Posiadał chwiejny charakter; był to jeden z tych umysłów, co zadawalniają się niezupełną pewnością, którym zawsze wystarcza prawdopodobieństwo i którzy przechodzą przez życie jak światło księżycowe. Ten rodzaj ludzi jest w ręku przeznaczenia tem, czem jest korek rzucony na falę. Pędzą do równika lub do bieguna, stosownie do tego, jak wiatr wieje, z północy czy z południa. Przypadek tylko stanowi o ich losie. Gdyby doktór Sarrasin nie łudził się trochę co do charakteru swego syna, możeby się zawahał przed napisaniem do niego listu, który czytaliśmy przed chwilą, ale najzdrowsze nawet umysły zdolne są do rodzicielskiego zaślepienia. Szczęśliwym trafem, na samym początku swego wychowania Oktawjusz dostał się pod władzę natury energicznej, której wpływ trochę tyrański ale dobroczynny ujarzmił go przemocą. W liceum Charlemagne, gdzie go ojciec umieścił dla dokończenia nauk, Oktawjusz zawarł ścisłą przyjaźń z jednym ze swych kolegów, alzatczykiem, Marcelim Bruckman’em, który chociaż młodszy od niego o rok, przewyższył go wkrótce nietylko siłą fizyczną, ale też umysłową i moralną. Marceli Bruckman został sierotą mając lat dwanaście i odziedziczył małą sumkę, która wystarczała zaledwie na opłacenie kolegjum. Gdyby nie Oktawjusz, który zabierał go z sobą na wakacje do rodziców, Marceli nie mógłby nigdy wyjść poza mury kolegjum. Wskutek tego rodzina doktora Sarrasin’a stała się rodziną młodego alzatczyka. Mimo chłodnej powierzchowności Marceli miał tkliwy charakter i osądził, że odtąd całe jego życie powinno należeć do tych poczciwych ludzi, którzy zastąpili mu ojca i matkę. To naturalnie doprowadziło do tego, że uwielbiał doktora Sarrasin’a, jego żonę i śliczną i poważną ich córeczkę i serce jego otworzyło się dla nich na nowo, jak gdyby wrócił do lat dziecinnych. Wdzięczności swej nie dowodził słowami. Wziął sobie za obowiązek odpłacać dzieciom to, co winien był rodzicom; w Joannie, która lubiła naukę, starał się wyrobić zdrowy rozsądek, umysł silny i stały: z Oktawjusza usiłował zrobić człowieka, godnego następcę tego, który był jego ojcem. Trzeba wyznać, że ostatnie zadanie było o wiele trudniejsze, Joanna, jak na swój wiek, przewyższała brata tak pod względem umysłu jak charakteru. Ale Marceli postanowił dopiąć podwójnego celu. Marceli Bruckman był jednym z owych walecznych i roztropnych wojowników, których Alzacja corocznie wysyła na plac wielkiego paryskiego boju. Dzieckiem jeszcze będąc, odznaczał się giętkością i siłą muskułów, tak jak żywością umysłu. Moralnie był cały odwagą. i wolą; fizyczna zaś budowa jego składała się z samych kątów prostych. Już w kolegjum dręczyła go żądza celowania we wszystkiem, tak w piłce, jak w obozie, tak w sali gimnastycznej, jak w laboratorjum chemicznem. Zdawało mu się, że stracił rok, jeżeli zabrakło mu jednej z rocznych nagród. Mając lat dwadzieścia, był ogromnej budowy, silny rozwinięty, pełen życia i ruchu, stanowił obraz prawdziwej maszyny organicznej o maksimum natężenia i czynności. Inteligentna głowa jego zwracała już wówczas uwagę poważnych umysłów. Do szkoły Głównej wstąpił w tym samym roku, co i Oktawjusz, wszedł do niej z drugą lokatą, ale postanowił ukończyć już z pierwszą. Zresztą przyjęcie swe do szkoły Oktawjusz zawdzięczał także wytrwałej i wystarczającej dla dwóch energji Marcelego. Ten przez cały rok napędzał go do pracy i zmuszał niejako do powodzenia. Miał on dla tej natury słabej i chwiejnej uczucie przyjaznej litości, podobnej do tego, jakie mógłby odczuwać lew względem szczeniaka. Przyjemnie mu było wzmacniać swą siłą tę anemiczną roślinę, doprowadzać ją przy sobie do kwitnienia i owocowania. Wojna 1870 roku zastała obu przyjaciół w chwili, kiedy składali egzaminy. Zaraz nazajutrz po zamknięciu konkursu, przejęty patrjotyczną boleścią i doprowadzony do rozpaczy niebezpieczeństwem, które groziło Strasburgowi i Alzacji, Marceli zaciągnął się do 31 bataljonu strzelców pieszych. Oktawjusz poszedł zaraz za jego przykładem. Obydwaj razem odbyli na forpocztach Paryża kampanję oblężenia. Marceli dostał kulę w prawę ramię i pod Buzenwol awansował na oficera. Oktawjusz nie zdobył dla siebie ani rany ani szlify. Prawdę mówiąc, nie jego w tem była wina, bo zawsze szedł w ogień za przyjacielem, co prawda o sześć metrów z tyłu, ale szedł. Ale właśnie te sześć metrów stanowiły wszystko. Od czasu, gdy nastał pokój, a z nim wrócono do zwykłych prac, dwaj przyjaciele mieszkali razem w dwóch przyległych sobie pokojach skromnego domu, znajdującego się nieopodal od szkoły. Nieszczęście Francji, odpadnięcie Alzacji i Lotaryngji, wycisnęły na charakterze Marcelego piętno przedwczesnej męskiej dojrzałości. – Obowiązkiem młodzieży francuskiej, – mawiał, – jest, naprawić błędy ojców swoich, a dokonać tego można jedynie zapomocą pracy. Wstawał o godzinie piątej i zmuszał do tego również Oktawjusza. Ciągnął go na kursy; wyszedłszy z nich, nie opuszczał go ani na chwilę. Wracali do siebie i zasiadali do pracy, przeplatając ją tylko czasem fajeczką, czasem filiżanką kawy. Kładli się o godzinie dziesiątej, zadowoleni z dobrze spędzonego dnia. Od czasu do czasu partja bilardu, dobrze wybrane widowisko teatralne, niekiedy koncert w konserwatorjum, konna przejażdżka, aż do lasu Verriéres, przechadzka po lesie, dwa razy na tydzień ćwiczenia w boksowaniu lub fechtunku, oto były ich rozrywki. Chwilami Oktawjusz okazywał chętkę do buntu i z zazdrością patrzał na przyjemności mniej godne pochwały. Mówił, że trzeba odwiedzić Arystyda Lerense, który „uczył się prawa” w piwiarni Saint-Michel. Ale Marceli tak ostro szydził z owych zachcianek, że najczęściej same przez się mijały. Dnia 29 października 1871 r., około godziny siódmej wieczór, dwaj przyjaciele siedzieli obok siebie przy jednym stole i przy jednej wspólnej lampie. Marceli duszą i ciałem pogrążył się w niezmiernie ciekawem zadaniu geometrji wykreślnej. Oktawjusz, z religijnym namaszczeniem zajmował się robieniem kawy, co w jego oczach było rzeczą o wiele ważniejszą. Był to jeden z niewielu przedmiotów, w których celował, jak sobie pochlebiał, może dlatego, iż dawało mu to codziennie możność przerwania na kilka chwil niemiłej pracy rozwiązywania równań, której jak mu się zdawało, Marceli trochę nadużywał. Kropla za kroplą spuszczał wrzącą wodę na grubą warstwę sproszkowanej mokki i spokojne zadowolenie, jakie przytem odczuwał, wystarczało mu zupełnie. Ale widok pracującego Marcelego, budził w nim wyrzuty sumienia, więc usiłował przeszkadzać mu swoim paplaniem. – Dobrzebyśmy zrobili, gdybyśmy kupili ulepszoną maszynkę do kawy, – rzekł nagle. – Ten starożytny filtr nie licuje z współczesną cywilizacją. – Kup maszynkę! Może nie będziesz wtedy tracił co wieczór godziny na przygotowanie kawy. I Marceli wrócił do swego zadania. – Wnętrze sklepienia tworzy elipsoida o trzech nierównych osiach. Niech A B D E będzie elipsą dajacą początek, której oś największa o A = a, oś średnia o B = b, oś najmniejsza o, o’ c’ jest poziomą i równą c’, co czyni sklepienie zniżonem ku środkowi… Wtem zastukano do drzwi – List do pana Oktawjusza Sarrasin’a, – rzekł służący. Można sobie wyobrazić, z jaką radością młody student powitał tę rozrywkę. – Od mego ojca, – rzekł. – Poznaję pismo… To przynajmniej jest list – dodał, ważąc w ręku paczkę papierów. Marceli wiedział, że doktór bawi w Anglji, bo przed tygodniem, będąc przejazdem w Paryżu, ugościł obu przyjaciół w restauracji Palais-Royal, słynnej niegdyś, ale teraz wyszłej już z mody! Doktór Sarrasin uważał ją jednak zawsze za szczyt wykwintnego smaku paryskiego. – Powiesz mi, czy ojciec pisze co o kongresie hygieny, – rzekł Marceli. – Dobra to była myśl, że pojechał do Brigthon. Uczeni francuscy są zanadto skłonni do odosobnienia się. I Marceli znów wrócił do swego zadania. – Wewnętrzną wypukłość utworzy elipsoida podobna do pierwszej, mająca środek poniżej o’ na poziomej o. Oznaczywszy ogniska F 1, F 2, F 3, trzech głównych elips, wykreślamy elipsę i hiperbolę pomocniczą, których wspólne osie… Tu na wykrzyknik Oktawjusza, podniósł głowę. – Co takiego? – spytał trochę zaniepokojony, widząc, że przyjaciel jego zbladł. – Czytaj – odpowiedział Oktawjusz. Marceli wziął list, przeczytał go do końca raz, i drugi, spojrzał na załączone dokumenty i rzekł: – To ciekawe! Potem nałożył sobie fajkę i spokojnie zapalił ją. Oktawjusz nie spuszczał z niego oka. – Myślisz, że to prawda? – rzekł niepewnym głosem. – Czy prawda?… Widocznie, że tak. Twój ojciec ma za wiele zdrowego rozsądku, by miał mówić coś podobnego, nie mając zupełnej pewności. Zresztą dowody są tutaj, a przytem rzecz jest w istocie zupełnie prosta. Fajka paliła się doskonale. Marceli zabrał się znowu do pracy. Oktawjusz stał z opuszczonemi rękami, nie mogąc nawet dokończyć swojej kawy, a tembardziej logicznie powiązać dwóch myśli. Ale musiał mówić, by upewnić się, że nie marzy. – Jeśli to prawda, to rzecz niesłychana!… Pół miljarda jest ogromną fortuną! Marceli podniósł głowę i powiedział: – Ogromną w istocie. Nie ma drugiej podobnej we Francji; w Stanach Zjednoczonych, jest ich tylko kilka, w Anglji zaledwie pięć lub sześć, a naogół piętnaście lub dwadzieścia na całym świecie. – A w dodatku tytuł! – dodał Oktawjusz, – tytuł baroneta! Nie dlatego, żebym kiedy pragnął czegoś podobnego, ale ponieważ teraz trafia się, więc przyznaję, że zawsze to wspanialej, niż nazywać się poprostu Sarrasin’em. Marceli wypuścił kłąb dymu i nie wyrzekł ani słowa. Ten kłąb dymu wyraźnie mówił: – A ja gwiżdżę na to. – Pewno, iże nie dodałbym do swego nazwiska nieistniejącego przydomku lub urojonej korony. Ale posiadać prawdziwy tytuł autentyczny, wyraźnie wpisany do „Księgi parów” Wielkiej Brytanji i Irlandji, tytuł niepodlegający żadnej wątpliwości, żadnemu zaprzeczeniu, jak się to często zdarza… Fajka wciąż powtarzała swoje: – gwiżdżę na to, mój kochany! – Mów sobie, co chcesz, – odparł Oktawjusz z przekonaniem, – ale błękitna krew coś znaczy, jak powiadają Anglicy. Widząc, że Marceli rzuca na niego szydercze spojrzenie, zatrzymał się i zwrócił się do miljonów. – Czy pamiętasz, – mówił – jak Binôme, nasz profesor matematyki, rok rocznie powtarzał w czasie swego pierwszego wykładu numeracji, że pół miljarda jest zanadto wielką sumą, by umysł ludzki mógł wyrobić sobie o niej chociażby przybliżone pojęcie, gdyby nie miał do pomocy liczb? Czy pojmujesz, że gdyby jeden człowiek rachował po jednym franku na minutę, zużyłby więcej niż tysiąc lat na wypłacenie takiej sumy! Doprawdy jakie to dziwne uczucie, móc powiedzieć, że się jest dziedzicem pół miljarda franków! – Pół miljarda franków! – zawołał Marceli, więcej poruszony nazwą rzeczy, niż samą rzeczą, – A wiesz, cobyście z tem mogli zrobić najlepszego? Oto oddać je Francji na zapłacenie okupu! W takim razie zostałoby jej tylko dziewięć razy tyle do zapłacenia!… – Tylko zmiłuj się, nie podawaj ojcu tej myśli!… – zawołał Oktawjusz. – Gotów byłby zgodzić się na nią, widzę już i bez tego, że układa po swojemu jakiś tam projekt!… Dosyć będzie, jeżeli kapitał umieści się w banku; niech przynajmniej procent zostanie dla nas! – Urodziłeś się na kapitalistę, a do dzisiejszego dnia nie domyślałem się tego. Tak zdaje mi się, że jeżeli nie dla twojego ojca, który ma umysł zdrowy, to dla ciebie lepiej byłoby, gdyby spadek był cokolwiek mniejszych rozmiarów. Wolałbym, żebyś mógł podzielić się z twoją siostrzyczką dwudziestu pięciu tysiącami ludwików dochodu, niż tą górą złota! I wrócił do pracy. Co do Oktawjusza, ten nie był w stanie robić cokolwiek; tak się rzucał i kręcił po pokoju, że Marceli zniecierpliwiony – rzekł do niego: – Zrobiłbyś lepiej, gdybyś poszedł przejść się. Widocznie do niczego już dzisiaj nie jesteś zdolny. – Masz słuszność, – odpowiedział Oktawjusz, chwytając z radością to pozwolenie zaniechania wszelkiej pracy. I porwawszy kapelusz, szybko zbiegł ze schodów i znalazł się na ulicy. Zaledwie uszedł dziesięć kroków, zatrzymał się przy gazowej latarni i odczytał list ojca. Chciał się upewnić, że nie marzy. – Pół miljarda!… pół miljarda!… – powtarzał. – To znaczy przynajmniej dwadzieścia miljonów dochodu!… Gdyby ojciec dał mi tylko jeden miljon, jako pensję, tylko pół miljona, tylko ćwierć, to jeszcze będę bardzo szczęśliwy! Tak wiele zrobić można, mając pieniądze! Jestem pewien, że potrafię ich dobrze użyć. Nie jestem głupcem. Kto był przyjęty do Politechniki!… W dodatku tytuł… Potrafię go nosić! Przechodząc koło magazynów, przypatrywał się sobie, w zwierciadlanych szybach wystawowych. – Będę miał pałac, konie! – Marceli będzie miał także konie. Oczywiście, jeżeli ja jestem bogaty, to tak, jakby on sam miał pieniądze. A jak to w porę przyszło!… Pół miljarda!… Baronet!… To zabawne; teraz kiedy się stało, zdaje mi się, że spodziewałem się tego. Przeczuwałem, że nie będę wiecznie ślęczał nad książkami i rysunkami. Bądź co bądź świetny sen! Snując słodkie projekty, Oktawjusz posuwał się ulicą Rivoli. Przeszedł pola Elizejskie, minął ulicę Royal i wkroczył na bulwar. Na piękne wystawy patrzał kiedyś z obojętnością, jako na rzeczy błahe i nie mające znaczenia dla niego. Teraz zatrzymał się przed niemi i z uczuciem żywej radości pomyślał, że wszystkie te skarby należałyby do niego, gdyby tego zapragnął. – Dla mnie, – mówił sobie, – prządki Holandji kręcą swoje wrzeciona; fabryki Ellboeuf tkają najmiększe sukna; zegarmistrze robią swoje chronometry; dla mnie żyrandole w operze snują kaskady świateł, dla mnie gra muzyka i śpiewają soliści! Dla mnie w maneżach ujeżdżają wierzchowce czystej krwi, dla mnie oświetlają Kawiarnię Angielską. Paryż należy do mnie!… Wszystko dla mnie!… Może będę podróżował? Może zwiedzę swoje posiadłości w Indjach?… Może kiedyś, kiedyś zechce mi się pagody, z bonzami i bóżkami z kości słoniowej. Będę polował na tygrysy!… A piękna broń!… A śliczna łódź!… Łódź? nie! piękny i dobry parowy jacht, który zawiezie mnie, gdzie zechcę i będzie zatrzymywał się lub płynął, gdzie mi się podoba!… A propos, mam zawiadomić o tem wszystkiem matkę. Może pojechać do Douai!… Ale Politechnika! Och! Politechnika może się obejdzie bez niej!… Ale Marceli! trzeba go zawiadomić. Poszlę mu depeszę. Zrozumiałe, że w takiej okoliczności pilno mi zobaczyć się z matką i siostrą. Oktawjusz wszedł do biura pocztowego i zawiadomił swego przyjaciela, że wyjeżdża i że wróci za dwa dni. Potem zawołał dorożkę i kazał się zawieźć na dworzec północny. Gdy tylko znalazł się w wagonie, znowu zaczął snuć swoje marzenia. O drugiej po północy dzwonił już z całej siły do ojcowskiego domu i poruszył tem całą spokojną dzielnicę Aubettes. – Kto zachorował? – pytały się kumoszki, rozmawiając z sobą przez okna. – Niema doktora w domu! – zawołała stara sługa z okienka na ostatniem piętrze. – To ja Oktawjusz!… Otwórz mi Franciszko! W dziesięć minut potem Oktawjusz wszedł wreszcie do domu. Matka i siostra jego, Joanna, włożywszy naprędce szlafroczki zbiegły do jadalni pytając niespokojnie, co znaczą te niespodziewane odwiedziny. List doktora, głośno odczytany, wyjaśnił tajemnicę. Pani Sarrasin, olśniona na chwilę, uściskała, płacząc z radości, syna i córkę. Zdawało jej się, że świat do nich należeć będzie i że nieszczęście nigdy nie dotknie ludzi, posiadających kilka miljonów. Jednakże kobiety łatwiej, niż mężczyźni oswajają się z wielkiemi zmianami losu. Pani Sarrasin odczytała list męża, pomyślała sobie, że właściwie do niego należy kierowanie, tak jej własnym życiem, jak i życiem dzieci i spokój wrócił do jej serca. Co do Joanny, ta cieszyła się radością matki i brata; ale wyobraźnia trzynastolatki nie roiła większego szczęścia nad posiadanie małego, skromnego domku, w którym pędziłoby się beztroski żywot wśród zabaw i pieszczot rodzicielskich. Nie bardzo rozumiała jakim sposobem kilka paczek banknotów, może zmienić życie i przypuszczenie to nie niepokoiło jej, ani na chwilę. Pani Sarrasin, młodo poślubiona człowiekowi całkowicie oddanemu nauce, szanowała zapatrywania męża, którego bardzo kochała, niezbyt go jednak rozumiejąc. Nie mogąc dzielić szczęścia, jakie umiłowana nauka dawała doktorowi Sarrasinowi, czuła się niekiedy osamotnioną i wszystkie wolne chwile poświęcała dzieciom. Marzyła o świetnej przyszłości dla nich. Sądziła, że Oktawjusz zrobi olśniewającą karjerę. Od czasu, gdy wstąpił do Politechniki, skromna ta uczelnia urosła w jej oczach do rozmiarów prawdziwej potęgi naukowej, produkującej nadludzi. Niepokoiła ją jedynie myśl, że niewielkie fundusze, któremi rozporządzał doktór Sarrasin, mogą jeśli nie przeszkodzić, to w każdym razie utrudnić świetną karjerę syna i zaszkodzić dobremu zamążpójściu córki. Z listu męża wywnioskowała, że obawy te zostały raz na zawsze usunięte. Czuła się więc zupełnie zadowoloną i nieomal szczęśliwą z tego obrotu rzeczy. Matka i syn spędzili część nocy na rozmowie i tworzeniu projektów; tymczasem Joanna, zadowolona z teraźniejszości, spokojna o przyszłość zasnęła w fotelu. W chwili, gdy i oni mieli się już udać na spoczynek, pani Sarrasin rzekła do syna: – Nie mówisz o Marcelim. Czy nie zawiadomiłeś go o liście ojca? Co on na to? – Och, – odparł Oktawjusz, – zna mama Marcelego! To więcej niż filozof, to prawdziwy stoik! Zdaje się, że myśl o olbrzymim spadku przeraża go trochę. O ojca jest spokojny, gdyż wierzy w jego zdrowy rozsądek i wiedzę, ale obawia się, żeby nam nie pomieszało się w głowie. Nie taił zupełnie, że wolałby, żebyśmy dostali mniejszą fortunę, taką naprzykład, która mogłaby przynieść jakie dwadzieścia pięć tysięcy ludwików rocznego dochodu… – Może Marceli ma słuszność, – powiedziała pani Sarrasin, patrząc na syna. – Nagła fortuna może być bardzo niebezpieczną dla pewnych charakterów. W tej właśnie chwili obudziła się Joanna. Słysząc ostatnie słowa matki, odezwała się przecierając oczy: – Pamięta mama, co to mama mówiła kiedyś, że Marceli ma zawsze rację? Ja tam wierzę Marcelemu. I pocałowawszy matkę odeszła do swego pokoju. Rozdział III Kronika. Doktór Sarrasin przybył na czwarte posiedzenie Kongresu Hygieny. Już w przejściu zauważył, że wszyscy koledzy przyjmują go z oznakami niezwykłego szacunku. Szlachetny lord Glandover, kawaler orderu Podwiązki, przewodniczący zgromadzenia, zaledwie dostrzegał dotąd obecność francuskiego doktora. Lord ten, była to wspaniała postać, której rola polegała na otwieraniu i zamykaniu posiedzeń i na mechanicznem udzielaniu głosu mówcom. Listę mówców kładł przed nim usłużny sekretarz. Prawą rękę trzymał zwykle za klapą zapiętej marynarki – nie dlatego, że kiedyś spadł z konia – lecz jedynie dlatego, że widział w podobnej postawie kilka posągów zasłużonych mężów stanu. Blada i starannie wygolona twarz, upstrzona czerwonemi plamami, oraz peruka, ułożona w pretensjonalny czub nad pustem najwidoczniej czołem, uzupełniały tę nadętą i niezmiernie sztywną postać. Poruszał się lord Glandover tylko całą figurą, jakby był z drzewa lub kartonu. Oczy jego obracały się w oczodołach ruchem urywanym, jak u lalki lub manekina. Gdy doktór Sarrasin został mu przedstawiony po raz pierwszy, przewodniczący Kongresu Hygieny, ukłonił mu się protekcjonalnie, jakby chciał powiedzieć: – Dzień dobrym, panie Zero! A więc to dobrodziej, pragnąc zarobić na swe mizerne życie, wyrabia i opisuje maszynki do …hm!… liczenia krwi? Muszę mieć doprawdy dobry wzrok, jeśli spostrzegam istotę stojącą na tak niskim szczeblu towarzyskim… Usiądź waćpan w cieniu mojej jaśnie pańskiej osoby; udzielam łaskawego zezwolenia. Tym razem lord Glandover powitał doktora najmilszym uśmiechem i posunął swą grzeczność do tego stopnia, że wskazał mu próżne krzesło, stojące po jego prawicy. Jednocześnie, wszyscy członkowie Kongresu powstali przed doktorem. Zdziwiony tem wyjątkowo pochlebnem przyjęciem doktór Sarrasin zajął wskazane sobie miejsce. Początkowo przypuszczał, że koledzy, po dłuższem zastanowieniu, uznali epokowość tego wynalazku. Ale wszystkie te zdziwienia wynalazcy pierzchły, gdy lord Glandover, zginając się we dwoje, tak że gwałtowne skrzywienie pleców groziło Jego Excelencji, zwichnięciem kręgosłupa, rzekł pochylając się do ucha doktora: – Dowiaduję się, że odziedziczył pan znaczną posiadłość? Mówiono mi, że wart pan jest dwadzieścia jeden miljonów funtów szterlingów? Czy to prawda? Lord Glandover, był, jak się zdaje, mocno zmartwiony, że tak lekko traktował domniemanego właściciela tej okrągłej sumy. Cała jego postawa mówiła: – Czemu pan mnie nie uprzedził o tem? Doprawdy, to bardzo nieładnie z pańskiej strony! Narażać ludzi na podobne omyłki! Doktór Sarrasin, któremu się zdawało, że jego skromna osoba, nie podniosła się w cenie, ani o grosz od czasu poprzednich posiedzeń, zadawał sobie pytanie, jakim sposobem wiadomość o spadku zdążała się roznieść lotem błyskawicy, gdy sąsiad jego z prawej strony, doktór Ovidius z Berlina, rzekł uśmiechając się płasko i fałszywie: – Słyszałem, że kolega zdystansował Morgana, Daily Telegraph pisze o tem cuda. Winszuję z całego serca! I podał mu numer dziennika z datą tegoż dnia. W kronice ogólnej znajdował się ustęp, po którego stylu, łatwo się można było domyśleć autora. Monstrualny spadek. Dzięki umiejętnym poszukiwaniom p. p. Billows Green i Sharp, solicitors, Southampton row 93, London, został wreszcie odnaleziony prawny spadkobierca wakującej sukcesji po Begumie Gokoool. Szczęśliwym właścicielem dwudziestu miljonów funtów szterlingów, złożonych obecnie w depozycie Banku Angielskiego, jest pewien doktór francuski, nazwiskiem Sarrasin, którego piękny memorjał, odczytany na Kongresie Hygieny, oceniliśmy na tem miejscu przed trzema dniami. Poszukiwania spadkobiercy pochłonęły moc trudów, a mr. Sharp, który podjął się tego trudnego zadania, doznał tylu przygód, że możnaby z nich stworzyć sensacyjną powieść. Lecz koniec wieńczy dzieło. I oto panu Sharpowi udaje się, gdy zwątpił już prawie o powodzeniu, dowieść z największą pewnością, że jedynym żyjącym potomkiem Jana Jakóba Langévola, baroneta drugiego małżonka Begumy Gokool, jest doktór Sarrasin, rodem, jak się zdaje, z małego miasteczka francuskiego Bar-le-Duc. Pozostają do spełnienia tylko proste formalności. Podanie o wprowadzenie w posiadanie zostało już złożone do sądu. Dziwnym zbiegiem okoliczności skarby gromadzone przez drugi szereg radżów indyjskich, stały się, wraz z tytułem baroneta, udziałem skromnego uczonego francuskiego. Fortuna mogła się okazać mniej inteligentną; możemy sobie powinszować, że tak znaczny kapitał dostaje się do rąk, które potrafią z niego zrobić dobry użytek. Doktór Sarrasin odczuł szczególną przykrość, dowiadując się, że nowina o spadku została już rozgłoszoną. Mając doświadczenie w tych sprawach przewidywał, że nie dają mu teraz spokoju różni natręci i jałmużnicy, a pozatem upokarzało go znaczenie, jakie nadawano spadkowi. Zdawało mu się, że wielka cyfra tego kapitału uczyniła jego własną osobę mniejszą i mniej znaczącą. Jego prace, jego zasługi osobiste – czuł to głęboko – tonęły w oceanie złota i srebra nawet w oczach kolegów. Nie widzieli w nim już niestrudzonego badacza, o wybitnej inteligencji, ani bystrego wynalazcy, ale poprostu pół miljarda. Gdyby był dzikim hotentotem, jednym z najnikczemniejszych okazów ludzkości, nie zaś jednym z wyższych ich przedstawicieli, wartość jego byłaby ta sama. Lord Glandover dobrze powiedział; miał odtąd wartość dwudziestu miljonów, ni mniej ni więcej. Myśl ta wzbudzała w nim wstręt i kongres, który przypatrywał się z ciekawością jak wygląda właściciel pół miljarda, ze zdziwieniem zauważył, że twarz jego pokryła się smutkiem. Było to jednak przemijające zjawisko. Natychmiast prawie wypogodził się; przypomniał sobie wielki cel, któremu postanowił poświęcić tę niespodzianą fortunę. Czekał zanim doktór Stevenson z Glaskowa dokończy czytania memorjału o Wychowaniu młodych idjotów, poczem poprosił o głos. Lord Glandover dał mu go natychmiast, nawet przed doktorem Ovidiusem. Dałby mu go nawet, gdyby cały kongres oparł się temu, gdyby wszyscy uczeni Europy wystąpili razem przeciwko temu dowodowi łaski. Brzmiało to wyraźnie w tonie głosu prezesa. – Panowie! – rzekł doktór Sarrasin – chciałem zaczekać jeszcze kilka dni, zanim was zawiadomię, o dziwnym losie, który mię spotkał i o szczęśliwych następstwach, jakie może to mieć dla nauki. Ale, ponieważ wypadek rozgłosił się już, nie widzę potrzeby ukrywania prawdy. Tak panowie, suma kilkuset miljonów, złożona obecnie w Banku Angielskim, prawnie spada na mnie. Czyż potrzebuję wam mówić, że fortunę tę uważam za powierzoną sobie tylko na korzyść nauki!… (Głębokie wrażenie). Nie do mnie z prawa należy ten kapitał, jest on własnością ludzkości, postępu!… (Wykrzykniki, żywiołowe oklaski. Zelektryzowany temi słowami kongres powstaje). Nie chwalcie mnie panowie. Nie znam ani jednego uczonego, godnego tej nazwy, który na mojem miejscu nie zrobiłby tego samego. Może niektórzy z panów pomyślą, że tak jak w wielu innych aktach woli ludzkiej i tutaj jest więcej miłości własnej niż poświęcenia. (Nie! nie!). Ale mniejsza o to! Patrzmy tylko na skutki. Oświadczam więc stanowczo i bez żadnego zastrzeżenia, że owe pół miljarda, które przypadek składa w moje ręce, stanowi własność nauki. Czy chcecie na wzór parlamentu uchwalić, na co ma być użyta ta suma? Nie ufam własnym siłom, nie chciałbym rozporządzać nią despotycznie. Czynię was sędziami w tej sprawie; wskażecie sami jaki najlepszy użytek mamy zrobić z tego skarbu!… (Brawo! Radosne okrzyki. Ogólny szał.) Cały Kongres powstał. Niektórzy członkowie, uniesieni zapałem, powłazili na stoły. Profesor Turnbull z Glaskowa był bliski apopleksji. Doktór Cigogna z Neapolu poczerwieniał jak burak i brakło mu tchu. Jeden tylko lord Glandover zachował, jak przystało na wielkiego męża, spokój i rezerwę. Pozatem był przekonany, że doktór Sarrasin żartuje i że nie ma zamiaru wykonywania tego szalonego projektu. – Jeśli pozwolicie mi, panowie – mówił dalej Sarrasin, gdy uciszono się trochę – jeśli pozwolicie mi, panowie, podać plan, który łatwo można rozwinąć i wydoskonalić, to powiem panom co mam na myśli. Kongres, odzyskawszy wreszcie zimną krew, przysłuchiwał się z wielką uwagą. – Panowie, wśród przyczyn powodujących choroby, nędzę i śmierć, jest jedna, mająca, jak sądzę, bardzo wielkie znaczenie; chcę mówić o opłakanych warunkach hygienicznych, w jakich większa część ludzi, spędza swe życie. Postępujący proces urbanizacji powoduje napływ do miast tłumów, które zajmują w nich mieszkania, pozbawione częstokroć powietrza i światła, tych dwóch niezbędnych czynników życia. To nagromadzenie ludności staje się niekiedy prawdziwem ogniskiem zarazy. Ci których śmierć tam ominie, ponoszą szkodę na zdrowiu; w ten sposób zmniejsza się zdolność do pracy wielu jednostek, na czem traci społeczeństwo. Dlaczego nie mielibyśmy spróbować przekonać ludzkości przy pomocy przykładu, eksperymentu, co znaczy hygiena w życiu codziennem? Dlaczego nie mielibyśmy, połączywszy wszystkie siły naszej wyobraźni, nakreślić planu wzorowego miasta, trzymając się przytem ściśle naukowych danych?… (Tak, tak! To prawda!) Dlaczego nie mielibyśmy poświęcić kapitału, który posiadamy, na budowę miasta, które stanowiłoby dla świata, praktyczną naukę… (Tak, tak! – żywiołowe oklaski). Członkowie kongresu, jakgdyby dotknięci zaraźliwym szałem, ściskali się wzajemnie za ręce, chwycili doktora Sarrsina, podnieśli go wgórę i w tryumfie obnieśli dokoła sali. – Panowie, – rzekł doktór, powróciwszy na katedrę, – miasto zdrowia i dobrobytu, może za kilka miesięcy stać się rzeczywistością; gdy plan nasz zostanie zrealizowany, wezwiemy wszystkie ludy by przyszły obejrzeć gotowe już dzieło; rozpowszechnimy we wszystkich językach plan jego i opis i zaprosimy do niego wszystkie uczciwe rodziny, które ubóstwo i brak pracy wygnały z przeludnionych krajów. Przygarniemy również rodziny – nie dziwcie się, że myślę o tem, – które musiały opuścić ojczyznę, wskutek przewrotów politycznych lub okupacji cudzoziemskiej. Ludzie ci, zmuszeni do okrutnej konieczności tułactwa, znajdą u nas możność zużytkowania swych sił i zastosowania zdolności umysłowych; przyniosą one nam z sobą bogactwa moralne tysiąc razy cenniejsze od kopalni złota i djamentów. Wybudujemy w naszem mieście obszerne szkoły, gdzie młodzież wychowana podług zasad rozwijających i równoważących wszystkie władze moralne, fizyczne i umysłowe, przygotuje dla ludzkości silne pokolenia na przyszłość! – Niepodobna opisać szalonego wrzasku, jaki nastąpił po tych słowach. Oklaski, brawa, wykrzykniki, trwały więcej niż kwadrans. Zaledwie doktór Sarrasin usiadł, gdy lord Glandover, pochylając się ku niemu, szepnął mu na ucho, mrugając oczyma: – Dobra spekulacja!… Liczy pan na dochody z monopolu, hę?… Interes pewny, byle tylko był dobrze administrowany i byle na jego czele stali doświadczeni ludzie. Wszyscy słabi i rekowalescenci będą chcieli mieszkać we wzorowem mieście. Spodziewam się, że zachowa pan dla mnie jaki ładny plac, prawda? Biedny doktór, dotknięty do głębi serca tem uporczywem przypisywaniem mu chciwości, chciał wkońcu odpowiedzieć szlachetnemu lordowi, gdy usłyszał, że wiceprezes stawia wniosek, o wyrażenie przez aklamację podziękowania dla autora projektu, wniesionego właśnie na zgromadzenie. – Będzie to – mówi wiceprezes – wieczny honor dla kongresu w Brighton, że tak szczytna myśl powstała w jego łonie. Do powzięcia jej trzeba było wielkiego rozumu, wielkiego serca i wielkiej hojności. A jednak teraz gdy myśl powstała, wydaje się niemal dziwne, że nie wprowadzono jej dotychczas w czyn. Ile miljonów bezmyślnie wyrzuconych na wojnę, ile kapitałów użytych na śmieszne spekulacje, można było poświęcić na podobną próbę! Kończąc swe przemówienie mówca zaproponował, by jako hołd oddany założycielowi nowego miasta uczczono je nazwą „Sarrasina”. Wniosek jego przyjęto przez aklamację, ale musiano go cofnąć na żądanie samego doktora Sarrasin’a. – Nie rzekł doktór – nazwisko moje nie ma z tem żadnego związku. Nie powinniśmy również przystrajać przyszłego miasta w jedną z owych nazw, które pod pozorem greckiego lub łacińskiego pochodzenia, nadają rzeczy lub istocie, co je nosi, cechę pedanterji. Będzie to miasto Dobrobytu, ale ja proszę, by imię jego było imieniem mojej ojczyzny, byśmy je nazwali Frankopolis. Frankopolis było już założone w słowach; dzięki protokółowi, który miał zamknąć posiedzenie, miało też istnieć na papierze. Niezwłocznie przystąpiono do dyskusji nad głównymi artykułami projektu. Pozostawmy kongres przy tem praktycznem zajęciu, tak różniącem się od czynności zaprzątających zwykle podobne zgromadzenia i podążmy krok w krok za losem kroniki, ogłoszonej przez Daily Telegraph. Od 29 października wieczór, kronika ta dosłownie powtórzona przez dzienniki angielskie, zaczęła się pokazywać we wszystkich prowincjach Zjednoczonego Królestwa. Pojawiwszy się w Gazette Hull, zajmowała górną część drugiej stronicy w jednym z numerów tego skromnego dzienniczka, który Mary Queen, trzymasztowiec obładowany węglem, przywiózł 1 listopada do Rotterdamu. Natychmiast wycięta zręcznemi nożyczkami głównego redaktora i jedynego sekretarza dziennika Echo nederlandois, i przetłumaczona na język Cuyp’a i Polter’a, kronika przybyła 2 listopada na skrzydłach pary do Bremer Nachrichten. Tam przebrana tylko w nowe odzienie, ale w gruncie rzeczy wcale niezmieniona ukazała się w języku niemieckim. Musimy jednak zaznaczyć, że teutoński dziennikarz, zatytułowawszy tłumaczenie wyrazami: Eine übergrosse Erbschaft, nie bał się użyć zręcznego wybiegu i nadużywając łatwowierności swoich czytelników, dodał w nawiasie: Specjalna korespondencja z Brighton. Bądź co bądź, anegdota prawem przywłaszczenia zamieniona w niemiecką, przybyła do redakcji okazałej Nord-Zeitung, która umieściła ją w drugiej kolumnie trzeciej stronicy, opuściwszy tylko tytuł, nadto szarlatański, dla tak poważnego organu. I tak przeszedłszy wszystkie koleje kronika dostała się wreszcie 3 listopada wieczorem w ogromne ręce grubego saskiego kamerdynera, a z nim wstąpiła do gabinetu pana Schultze, profesora Uniwersytetu w Jenie. Osobistość ta mimo wysokiego stanowiska, jakie zajmowała, nie miała w sobie, przynajmniej na pierwszy rzut oka nic nadzwyczajnego. Był to mężczyzna czterdziestopięcio lub sześcioletni, dosyć wysokiego wzrostu, miał szerokie ramiona, silną budowę ciała, czoło było łyse, a trochę włosów które pozostały na tyle głowy i skroniach, przypominały barwę lniano-blond. Blado niebieskie oczy patrzyły nieruchomo i nigdy nie zdradzały powziętej myśli. Z oczu tych nie promieniowało najmniejsze światełko, a jednak spojrzenie ich niepokoiło; przejmowało obawą. Z poza wąskich ust, których głównem zajęciem musiało być liczenie słów, jakie przez nie przejść mogły, ukazywał się podwójny szereg straszliwych zębów, z tych co nigdy nie wypuszczają raz pochwyconej zdobyczy. Wszystko to składało się na całość, dosyć niepokojącą i nieprzyjemną dla innych; profesor był jednak zadowolony ze swego wyglądu. Słysząc kroki służącego, podniósł oczy na kominek, popatrzył na bardzo ładny zegar stojący na nim, który zdawał się nie na swoim miejscu, między otaczającemi meblami i rzekł głosem raczej sztywnym, niż ostrym: – Siódma za pięć minut! Gazeta przychodzi o pół do siódmej. Przynosisz mi ją dzisiaj o dwadzieścia minut później niż należało. Jeśli jeszcze raz położysz gazetę na moim stole po pół do siódmej, wyrzucę cię z miejsca. – Czy będzie pan teraz jadł obiad? – spytał służący odchodząc. – Mamy teraz siódmą za pięć, a ja jadam o siódmej! Powinieneś o tem wiedzieć, skoro służysz u mnie od trzech tygodni. Zapamiętaj sobie, że nigdy nie zmieniam raz postanowionych godzin i że nigdy nie powtarzam rozkazów. Profesor położył dziennik na stole i zabrał się do pisania memorjału, który miał się ukazać nazajutrz w Annalen für Physiologie. Nie popełnimy żadnej niedelikatności, wymieniając tytuł tego memorjału: Dlaczego wszyscy francuzi dotknięci są dziedzicznym zwyrodnieniem? Podczas gdy profesor zajmował się pracą swoją, służący wniósł do pokoju obiad, złożony z ogromnego półmiska kiełbasy z kapustą i olbrzymiego kufla piwa; pocichu ustawił go na stoliku koło kominka i wymknął się z pokoju. Profesor położył pióro i zabrał się do jedzenia, które robiło mu widocznie wielką przyjemność, większą, niżby się można było spodziewać po tak poważnym człowieku. Potem zadzwonił i zażądał kawy, wreszcie zapalił wielką porcelanową fajkę i wrócił do pracy. Było blisko północy, kiedy profesor zapisał ostatnią kartkę i przeszedł do sypialnego pokoju, zamierzając udać się na dobrze zasłużony spoczynek. Dopiero znalazłszy się w łóżku, rozerwał opaskę dziennika i zabrał się do czytania. W chwili, kiedy już sen zaczął morzyć profesora, uwagę jego ściągnęło imię cudzoziemskie „Langévol”, wymienione w kronice opisującej olbrzymi spadek. Ale napróżno usiłował przypomnieć sobie, gdzie i kiedy słyszał to nazwisko. Straciwszy kilka minut na daremne odgrzebywanie dawnych wspomnień, rzucił dziennik i zadmuchnął świecę. Wkrótce rozległo się chrapanie. Dzięki zjawisku fizjologicznemu, które doktór Schulze sam badał już kiedyś, i szczegółowo opisał, imię Langévol prześladowało go nawet we śnie. Tak, że nazajutrz zrana budząc się powtarzał je jeszcze machinalnie. Nagle, w chwili kiedy miał spojrzeć na zegarek, odnalezione wspomnienie oświeciło go niespodzianie nakształt błyskawicy. Porwawszy dziennik leżący u stóp łóżka, odczytał kilka razy z rzędu ustęp którego dnia wczorajszego omało nie ominął; przesuwał ręką po czole, jakgdyby chcąc skupić myśli. Widocznie rozjaśniło mu się w głowie, bo nie włożywszy nawet szlafroka w wielkie bukiety, pobiegł do kominka, zdjął mały portret w miniaturze zawieszony obok zwierciadła i odwróciwszy go otarł rękawem zakurzony papier, znajdujący się po drugiej stronie fotografji. Nie omylił się. Tuż za portretem znajdowało się nazwisko, wypisane żółtawym atramentem; pół wieku czasu zatarło prawie napis: Therese Schultze, geborene Langévol. Tegoż wieczora profesor wyruszył pociągiem, idącym wprost do Londynu. Rozdział IV Po połowie. Dnia 6 listopada o siódmej godzinie zrana, profesor Schultze przybył na dworzec Charing-Cross. W południe zjawił się pod nr. 93 przy Southampton Row, w wielkiej sali przedzielonej drewnianą przegrodą na dwie części: dla pp. depedentów i publiczności; było tam sześć krzesełek, czarny stół, mnóstwo zielonych tek i dykcjonarz adresów. Dwaj młodzieńcy, siedząc pod stołem, spokojnie spożywali ser z chlebem, zwykłe śniadanie we wszystkich biurach prawnych. – Czy firma Billows, Green i Sharp? – spytał profesor takim samym tonem, jakim prosił o śniadanie. – Tak, panie. – Mr. Sharp jest w swoim gabinecie. Jak się pan nazywa? Interes pański? – Profesor Schultze z Jeny, sprawa Langévol. Młody dependent mruknął to objaśnienie do telefonu i usłyszał odpowiedź, której jednak nie powtórzył. Brzmiała ona mniej więcej: „Do djabła! Sprawa Langévol! Jeszcze jeden warjat, któremu się zdaje, że ma prawo do spadku!” Odpowiedź młodego depedenta: „Jegomość o powierzchowności budzącej szacunek. Nie ma przyjemnego wyrazu twarzy. Znowu wykrzyknik: „I przybywa z Niemiec?” „Tak mówi przynajmniej”. Westchnienie przebiegło przez tubę: „Niech przyjdzie”. – Drugie piętro, drzwi na prawo – rzekł głośno dependent, wskazując przejście wewnętrzne. Profesor udał się wgłąb korytarza, wszedł na drugie piętro i znalazł się przed drzwiami, na których wyryto czarnemi literami nazwisko Mr. Sharp’a. Jegomość ten siedział przed wielkiem mahoniowem biurkiem w bardzo pospolitem gabinecie o pilśniowym dywanie, obitych skórą krzesłach i wielkich otwartych tekach. Podniósł się z fotelu i podług grzecznego zwyczaju biuralistów zaczął przeglądać papiery dla pokazania, że jest mocno zajęty. Trwało to z pięć minut; wreszcie zwracając się do profesora Schultze, który usiadł koło niego, rzekł: – Proszę powiedzieć o co chodzi. Mam bardzo mało czasu i mogę poświęcić panu zaledwie kilka minut. Profesor uśmiechnął się, jakby okazując, że mało go obchodzi ten sposób przyjęcia. – Gdy dowie się pan, co mnie tu sprowadza, ofiaruje mi pan napewno kilka minut nadprogram. – Proszę mówić. – Chodzi mi o spadek po Janie Jakóba Langévol, z Bar-le-Duc. Jestem wnukiem jego starszej siostry, Teresy Langévol, poślubionej w r. 1792 mojemu dziadkowi Marcinowi Schultze, chirurgowi w wojsku brunświckiem, który umarł w r. 1814. Posiadam trzy listy mego wujecznego dziadka, pisane do jego siostry i wiele pamiątkowych przedmiotów z czasu bytności w domu, po bitwie pod Jeną, nie mówiąc już o autentycznych dokumentach, które poświadczają mój rodowód. Nie będę szczegółowo powtarzał objaśnienia, które profesor Schultze dał Mr. Sharpowi. Wbrew zwyczajowi był on tym razem prawie rozwlekły. Prawda, że mówił o przedmiocie, w którym zwykle był niewyczerpany. Chodziło mu bowiem o wykazanie Mr. Sharpowi, słuszności tezy, że rasa germańska winna wziąć górę nad wszystkiemi innemi rasami. Jeżeli zamierzał upomnieć się o spadek, to dlatego szczególnie, by wyrwać go z rąk francuskich, które mogły zeń zrobić tylko niedorzeczny użytek. W przeciwniku swoim nienawidził nadewszystko jego narodowość. Gdyby chodziło o niemca, nie nastawałby tak z pewnością i t. d. i t. d., ale myśl, że jakiś mniemany uczony francuski mógłby użyć tego ogromnego kapitału na cele idei francuskich; myśl ta niepokoiła go ogromnie i wkładała na niego obowiązek dochodzenia swoich praw chociażby na przebój. Na pierwsze wejrzenie nie było widocznego związku między tem zboczeniem politycznem, a bogatym spadkiem. Ale Mr. Sharp, nawykły do interesów, łatwo dostrzegł, stosunek jaki zachodził między narodowemi dążeniami rasy germańskiej wogóle, a dążeniami Schultze’a względem spadku po Begumie. W gruncie rzeczy należały one do jednej kategorji. Zresztą niepodobna było wątpić. Było w tem pewne upokorzenie dla profesora uniwersytetu w Jenie, że łączyły go stosunki pokrewieństwa z rasą niższą. Nie podlegało wszakże żadnej wątpliwości, że babka francuzka była odpowiedzialną po części za wytworzenie tego niezrównanego okazu ludzkości. Tylko że pokrewieństwo to będące drugiego stopnia dawało mu też prawo drugorzędne, niższe od praw doktora Sarrasin’a do tego legendarnego spadku. Solicitor widział jednak możność, podtrzymania z pozorem prawności pretensyj profesora, a w tej możności dostrzegł inną, mającą zapewnić wielką korzyść spółce Billows, Green i Sharp; możność przeistoczenia sprawy Langévol, pięknej już teraz, w sprawę znakomitą, stanowiącą nową edycję Dickensowskiego „Jarndyce contra Jarndyce”. Obraz stemplowego papieru, aktów rozmaitych dokumentów przesunął się przed oczami prawnika. Równocześnie pomyślał o układzie polubownym między dwoma klijentami, doprowadzonym do skutku przez niego, Sharpa, co przyniosłoby mu tyleż honoru co zysku. Przemyślawszy to wszystko, zawiadomił p. Schultze’a o prawach doktora Sarrasin’a, poparł je dowodami i dał do zrozumienia, że jeśli Billows, Green i Sharp podejmą się starań, by pozorne prawa profesora, które daje mu jego pokrewieństwo z doktorem, przyniosły korzyść, to spodziewać się należy, że wysokie uczucie sprawiedliwości, wrodzone wszystkim niemcom, łatwo zgodzi się na to, iż w takim razie Billows, Green i Sharp nabędą praw innego wprawdzie rodzaju, ale więcej pewnych do wdzięczności pana Schultze’a. Profesor pojął doskonale całą logikę rozumowania mr. Sharpa. Zapewnił, że może być spokojny pod tym względem, nic jednak wyraźnie nie określił. Mr Sharp poprosił profesora, o pozwolenie rozpatrzenia się w jego sprawie i z wielkiemi względami odprowadził go aż do drzwi. Nie było już mowy o ściśle wyliczonych minutach, które mu były poprzednio tak drogie. Herr Schultze wyszedł przeświadczony, że nie ma żadnego rzeczywistego prawa do spadku po Begumie; był jednak przekonany, że walka pomiędzy rasą germańską i łacińską, musi się skończyć na korzyść rasy germańskiej, byle tylko wziąć się dobrze do rzeczy. Tymczasem solicitor postanowił wybadać najpierw doktora Sarrasina. Depesza wysłana niezwłocznie do Brighton sprowadziła uczonego francuskiego tegoż dnia około godziny piątej do gabinetu prawnika. Doktór Sarrasin wysłuchał z wielkim spokojem wiadomości o zgłoszeniu nowego kandydata do spadku; mr. Sharp był tem nieomal zdziwiony. Na pierwsze słowa mr. Sharp’a oświadczył, że pamiętał o tradycyjnie wspominanej babce, którą wychowała pewna bogata i utytułowana dama; z niewiastą tą wyjechała z kraju, a wreszcie wyszła zamąż w Niemczech. Nie znał wszakże ani nazwiska, ani rzeczywistego stopnia pokrewieństwa tej babki. Mr. Sharp uciekł się do swych starannie ponumerowanych notatek i z zadowoleniem pokazał je doktorowi. Był w tem – mr. Sharp nie taił tego – materjał do procesu, a procesy tego rodzaju mogą się ciągnąć bardzo długo. Naturalnie, nie ma potrzeby opowiadać przeciwnikowi swej historji rodzinnej, którą doktór Sarrasin zwierzył swemu solicitorowi. Ale istniały listy Jana Jakóba Langévola, pisane do siostry, o których mówił Herr Schultze i które przemawiały na jego korzyść. Był to dowód niewielki wprawdzie, zupełnie pozbawiony prawnego charakteru, zawsze jednak miał pewne znaczenie. W trakcie przewodu sądowego mogły również wypłynąć z zakurzonych archiwów miejskich inne jeszcze dowody. Strona przeciwna, mogła nawet w braku prawdziwych dokumentów uciec się do ich sfałszowania. Należało wszystko przewidzieć. Kto wie, czy w świetle nowych poszukiwań owa Teresa Langévol i jej przedstawiciele, nie zyskaliby większych praw, niż te, jakie posiada doktór Sarrasin?… W każdym razie można przewidywać długie procesowanie się, długie dochodzenie prawdy i niepewne rozwiązanie. Przy prawdopodobieństwie znacznych zysków z obu stron utworzyły się zapewne dla każdej z nich towarzystwa komandytowe, mające na celu łożenie wielkich sum na koszta procesu i na wszelkie środki, jakie może zapewnić wymiar sprawiedliwości. Podobny proces ciągnął się nie tak dawno w sądzie koronnym, trwał osiemdziesiąt trzy lata i skończył się tylko dla braku funduszów, gdyż cały kapitał i odsetki zostały pochłonięte przez koszta prowadzenia sprawy; śledztwa, komisje, zjazdy, procedury, trwałyby bez końca! Sprawa mogła być nierozstrzygniętą i za lat dziesięć, a pół miljarda drzemałoby tymczasem w banku. Doktór Sarrasin słuchał tej gadaniny i zapytywał siebie, kiedy się skończy. Chociaż nie brał tego słyszał za ewangelję, jednak wkradał mu się do duszy rodzaj zniechęcenia. Jak podróżnik, który stojąc na pokładzie okrętu, widzi, że przystań, do której pragnął przybić, oddala się, staje się mniej wyraźną, a wreszcie znika, tak i on mówił sobie, że fortuna, dla której wynalazł już użytek ulotni się może wkońcu i zniknie! – Co mi pan radzi robić? – spytał solicitora. – Co robić?… Hm! Trudno to powiedzieć. Trudniej jeszcze znaleźć radę. Ale wszystko może się ułożyć. On, Sharp, pewien był tego. Sprawiedliwość angielska jest doskonałą sprawiedliwością – trochę za powolna, zgadzał się na to – tak, stanowczo za powolną, pede claudo… hm! hm!… ale tem pewniejszą!… Niewątpliwie, za kilka lat doktór Sarrasin dojdzie do spadku, jeśli… hm… hm… prawa jego okażą się dostatecznemi. Doktór wyszedł z gabinetu solicitora z zachwianą ufnością i przekonaniem, że albo musi się wdać w nieskończone procesy, albo wyrzec się swego marzenia. Myśląc o swym pięknym planie nie mógł powstrzymać się od uczucia żalu. Tymczasem mr. Sharp wezwał do siebie profesora Schultze’a, który zostawił mu swój adres. Oświadczył mu, że doktór Sarrasin nie słyszał o żadnej Teresie Langévol, zaprzeczał istnieniu niemieckiej gałęzi w rodzinie i stanowczo odrzucał wszelką ugodę. Jeśli więc profesor wierzy w siłę swoich praw, nie pozostaje mu nic innego jak procesować się. Mr. Sharp, który w tej sprawie był najzupełniej bezinteresownym i zajmował się nią przez prostą tylko ciekawość amatora, nie myślał wcale odradzać mu tego. Czego mógł pragnąć solicitor, jeśli nie procesu, dziesięciu procesów, trzydziestu lat procesu, jak się właśnie zanosiło w tej sprawie? On, Sharp, nie był osobiście zachwycony. Gdyby się nie bał, że profesor Schultze może go posądzić o nieszczerość, posunąłby swą bezinteresowność do tego stopnia, że wskazałby mu jednego ze swych kolegów, który mógłby się podjąć przedstawicielstwa jego interesów. A wybór takiego człowieka był ważny, z pewnością. Karjera prawnicza stała się w ostatnich czasach gościńcem, na którym mnożyli się awanturnicy i zboje. Przyznawał to z rumieńcem na twarzy. – Coby to kosztowało, gdyby doktór zgodził się na ugodę? – spytał profesor. Mądry człowiek – słowa nie mogły go otumanić. Będąc praktykiem, nie zaś fantastą, szedł prosto do celu, nie tracąc czasu napróżno. Mr. Sharp zmieszał się trochę tym sposobem postępowania. Przedstawił Herr Schultze’mu, że interesy nie idą tak prędko, że niepodobna przewidzieć końca, skoro jest się dopiero na początku; że chcąc doprowadzić pana Sarrasina do ugody, trzeba trochę zwlec, by nie dać mu poznać, że on Schultze, już teraz zgadza się na układy. – Niech mi pan da wolną rękę – zakończył – i polega na mnie, a odpowiadam, za wszystko. – Ja również – odpowiedział Schultze – lecz wolałbym wiedzieć, czego mam się trzymać. Nie mógł jednak wydobyć od mr. Sharpa na jaką sumę solicitor szacował wdzięczność angielską i musiał mu pozostawić zupełną swobodę działania. Kiedy doktór Sarrasin, wezwany nazajutrz przez Mr. Sharp’a, zapytał go spokojnie, czy nie ma co nowego do powiedzenia, solicitor, zaniepokojony tym spokojem, zawiadomił go, że po ścisłem badaniu całej sprawy przekonał się, iż byłoby najlepiej ukrócić złe w samym początku zaproponować nowemu pretendentowi ugodę. Doktór Sarrasin musiał chyba przyznać, że była to rada zupełnie bezinteresowna, którą mało solicitorów byłoby dało na miejscu Mr. Sharpa. Ale chodziło mu o szybkie załatwienie sprawy, na którą zapatrywał się prawie ojcowskiemi oczami. Doktór Sarrasin słuchał tylko rad i znajdował, że są względnie rozsądne. Tak bardzo oswoił się przez kilka dni z myślą natychmiastowego urzeczywistnienia swego naukowego marzenia, że wszystko podporządkowywał temu planowi. Byłby to dla niego wielki zawód, gdyby musiał czekać na wykonanie projektu lat dziesięć, a chociażby tylko jeden rok. Mało obznajmiony z kwestjami prawnemi i finansowemi, nie dał się wprawdzie złapać na piękne słówka Mr. Sharpa, odstąpiłby jednak z łatwością swoje prawa za sumę, wypłaconą gotówką, któraby pozwoliła przejść z teorji do praktyki. Zostawił zatem Mr. Sharp’owi nieograniczone pełnomocnictwo i wyszedł. Solicitor miał więc to czego pragnął. Prawda, że inny będąc na jego miejscu, byłby uległ pokusie, rozpoczęcia i przedłużenia procedury, która dla jego biura stałaby się wielkim, dożywotnim dochodem. Ale Mr. Sharp nie należał do rzędu ludzi, którzy robią spekulacje na długi termin. Widział przed sobą możność zrobienia dobrego interesu i postanowił z tego zręcznie skorzystać. Nazajutrz napisał do doktora, dając mu do zrozumienia, że może profesor Schultze nie będzie bardzo przeciwny zawarciu ugody. Następnie za każdym widzeniem się to z doktorem Sarrasin’em to z Herr Schultze’m, mówił pokolei jednemu i drugiemu, że strona przeciwna nie chce wiedzieć o niczem i, że na dobitkę słychać o trzecim kandydacie, zwabionym przynętą… Gra ta trwała tydzień. Wszystko dobrze szło zrana, a wieczorem zjawiała się jakaś nieprzewidziana trudność, która wszystko psuła. Dla poczciwego doktora były to bezustanne zasadzki, wahania się, niepewność. Mr. Sharp nie mógł się odważyć pociągnąć haczyk u wędki, tak się obawiał, by w ostatniej chwili ryba nie zaszamotała się i nie zerwała sznurka. Ale ostrożność ta była zupełnie zbyteczna. Od pierwszego dnia, doktór Sarrasin, jak sam powiedział, dla uniknięcia nieprzyjemności procesu, gotów był do ugody. Kiedy wreszcie Mr. Sharp osądził że nadszedł już, używając naukowych terminów, moment psychologiczny, albo jak mówią prawnicy, że klijent był w sam raz upieczony, wówczas nagle odsłonił swoje baterje i zaproponował natychmiastową ugodę. Trafił się dobroczynny człowiek, bankier Stilbing, który chciał spłacić strony, ofiarując każdej z nich po dwieście pięćdziesiąt miljonów, za co sam, jako wynagrodzenie za oddaną przysługę, miał wziąć tylko resztę z pozostałego pół miljarda, to jest dwadzieścia siedem miljonów. Doktór Sarrasin byłby chętnie uściskał Mr. Sharp’a, kiedy usłyszał tę propozycję, gotów był podpisać kontrakt, nic więcej nie żądał, a w dodatku głosowałby jeszcze za pomnikiem ze złota dla bankiera Stilbing’a, solicitora Sharp’a, dla całego banku i wszystkich pieniaczy Połączonego Królestwa. Akta były spisane, świadkowie wezwani, maszyny do stemplowania z Sommerset House gotowe do działania. Herr Schultze poddał się. Przyciśnięty przez mr. Sharpa, przekonał się ze drżeniem, że byłby nic nie dokazał z przeciwnikiem mniej zgodnego, niż doktór Sarrasin, charakteru. Sprawa została wkrótce zakończona. Dwaj spadkobiercy zgodzili się na równy podział i wydali na to formalny mandat; poczem każdy z nich otrzymał czek na sto tysięcy funtów szterlingów, płatny na okaziciela i obietnicę ostatecznego załatwienia zaraz po dopełnieniu formalności prawnych. Tak się ta dziwna sprawa zakończyła, na największą chwałę wyższości rasy anglo-saskiej. Powiadają, że tegoż wieczora, obiadując w Cobden-Club z przyjacielem swoim Stilbingiem, Mr. Sharp wychylił szklankę szampana za zdrowie doktora Sarrasina, drugą za zdrowie profesora Schultze, – i kończąc butelkę, wykrzyknął nierozważnie: – Hurra!… Rule Britania! My anglicy jesteśmy panami świata! A jednak bankier Stilbing uważał swego przyjaciela za słabego człowieka, który dla dwudziestu siedmiu miljonów, opuścił pięćdziesiąt, a w gruncie rzeczy profesor Schultze myślał to samo, od chwili, gdy został zmuszony do jakiegokolwiekbądź układu. Czego nie można było zrobić z takim człowiekiem jak doktór Sarrasin! Celt, lekki, zmienny i z pewnością marzyciel! Profesor Schultze dowiedział się, że współzawodnik jego zamierza założyć nowe francuskie miasto, mające rozwinąć wszystkie przymioty rasy i utworzyć zdrowe i silne pokolenia. Zamiar ten wydawał mu się niedorzecznym i podług jego mniemania, musiał się nie udać, jako przeciwny prawom postępu, które nakazują upadek rasy łacińskiej, ujarzmienie jej przez rasę germańską a wreszcie zupełne jej zniknięcie z powierzchni ziemi. Jednakże przewidywaniom tym groziło pewne niebezpieczeństwo w razie, gdyby program doktora zaczął się urzeczywistniać, a tembardziej, gdyby można było wierzyć w jego powodzenie. W interesie zatem ogólnego porządku i przez posłuszeństwo dla słusznych praw, każdy niemiec winien był się opierać podobnie szalonym planom. W tych zaś warunkach, jakie zachodziły obecnie było zrozumiałe, że on, Schultze, M. D. „priwat docent” chemji w Uniwersytecie w Jenie, znany ze swych licznych prac porównawczych nad rasami ludzkiemi, – prac, w których dowiódł, że rasa germańska miała pochłonąć wszystkie inne rasy, – zrozumiałe było, że on był wyznaczony przez wielką siłę twórczej i zawsze zwycięskiej natury do pokonania liliputów, którzy się przeciw niej buntowali. Przeznaczenie chciało, że Teresa Langévol poślubi Marcina Schultza i że kiedyś oba narody zetrą się z sobą w osobie francuskiego doktora i niemieckiego profesora i że Schultze zdruzgocze Sarrasina. Zresztą projekt ten stał u Herr Schultze’a na dalszym planie; na pierwszym były inne zamiary, daleko rozleglejsze; te miały na celu wytępienie wszystkich ludów, które wzbraniałyby się zlać z ludem niemieckim i połączyć z Vaterland’em. Jednakże chcąc poznać do gruntu, – jeżeli może tam być grunt, – plany doktora Sarrasina, którego stał się odtąd nieubłaganym nieprzyjacielem, profesor postarał się o kartę wstępu do międzynarodowego kongresu hygieny i pilnie słuchał wywodów jego członków. Pewnego dnia po posiedzeniu kilku uczonych wychodząc z sali obrad kongresu, a między nimi sam doktór Sarrasin, usłyszeli, jak profesor oświadczył, że w tym samym czasie, co Frankopolis, powstanie inne jeszcze silne miasto, które doprowadzi do zguby to niedorzeczne i anormalne mrowisko. – Spodziewam się, – dodał, że doświadczenie, które wykonamy na niem, posłuży za przykład światu! Doktór Sarrasin, pomimo całej swej miłości ku ludziom, wiedział oddawna, że nie wszyscy bliźni zasługują na miano filantropów. Starannie zanotował sobie słowa swego przeciwnika, bo jako człowiek rozsądny, wiedział, że nie należy zapominać o żadnej groźbie. W jakiś czas potem, pisząc do Marcelego i zapraszając go do pomocy w zamierzonem dziele – opowiedział mu ten wypadek i tak dokładnie opisał Herr Schultza, że młody alzatczyk powziął natychmiast przekonanie, że poczciwy doktór będzie miał w nim silnego przeciwnika. Doktór dodał w swym liście: Trzeba nam ludzi silnych i energicznych, ludzi nauki i czynu, będziemy musieli nie tylko nauczać, ale i bronić się. Marceli odpisał mu na to: – Chociaż nie mogę w tej chwili wziąć czynnego udziału w zakładaniu waszego miasta, proszę jednak liczyć na to, że w razie potrzeby stawię się na wezwanie. Nie spuszczę z oka Herr Schultza, którego pan tak dobrze opisuje. Jako alzatczyk mam prawo zajmować się jego sprawami. Z daleka czy z bliska jestem panu oddany całem sercem. Nie niepokójcie, się, gdyby upłynęło kilka miesięcy, a nawet lat bez wiadomości ode mnie. Z daleka czy z bliska, jedno tylko mam na myśli: pracować dla was, a zatem, służyć Francji.” ?Rozdział V Miasto Stali. Miejsce i czasy zmieniły się. Od pięciu lat spadek Begumy dostał się w ręce dziedziców; scena zaś została przeniesiona do Stanów Zjednoczonych, na południe Oregonu, o dziesięć mil od wybrzeża Oceanu Spokojnego. Znajduje się tam ziemia o granicach niewyraźnie określonych przez dwa sąsiednie mocarstwa; tworzy ona rodzaj Szwajcarji Amerykańskiej. Szwajcarja, to w istocie, ale tylko z pozoru. I tam, jak w Europie, ostre szczyty wzbijają się ku niebu, głębokie doliny przerzynają długie łańcuchy i oko wszędzie napotyka wspaniały a dziki widok. Ale fałszywa ta Szwajcarja nie oddaje się, jak Szwajcarja europejska, spokojnemu przemysłowi pasterza, przewodnika lub oberżysty. Jest to tylko alpejska powierzchowność, skorupa ze skał, i stuletnich sosen, pokrywająca bryłę z żelaza i węgla kamiennego. Jeżeli samotny turysta zechce tu posłuchać głosy otaczającej go natury, o ucho jego nie odbije się, jak na wyżynach Oberlandu, harmonijny szmer życia, tonący w wielkiej ciszy gór. Usłyszy dochodzący zdaleka odgłos bijącego młota, a pod nogami poczuje przytłumione wybuchy dynamitu. Wydaje się, że ten krajobraz składa się rekwizytów teatralnych, że skały wydają dźwięk, jakby były puste, i że lada chwila zapadną się w tajemnicze jakieś otchłanie. Drogi, pokryte popiołem i koksem, wiją się dokoła gór. Z pod żółtawych kępek traw wyglądają małe kupki żużli, mieniących się kolorami tęczy, jak oczy bazyliszka. Tu i ówdzie stara sztolnia opuszczonej kopalni, zryta przez erozję, zarośnięta chwastami, ukazuje swą otwartą paszczę, niby otchłań bez dna, niby krater wygasłego wulkanu. Powietrze, przesycone dymem, wisi nad ziemią, jak ponury płaszcz. Nie ujrzysz tu ptaka, nawet owady zdają się stąd uciekać; nikt jeszcze nie widział tu motyla. Fałszywa Szwajcarja. Na północnej granicy jej, w miejscu, gdzie pasmo poprzecznych wzgórz zlewa się z płaszczyzną pól między dwoma pasmami małych pagórków, znajdowała się aż do r. 1871 t. zw. Czerwona Pustynia, nazwana tak dla barwy ziemi, przesyconej tlenkiem żelaza. Kraj ten nazywa się obecnie: Steelfieldem, Polem Stalowem. Wyobraźcie sobie płaszczyznę o pięciu lub sześciu milach kwadratowych, z gruntem piaszczystym, pełnym kamyków, suchym i martwym, jak łożysko jakiegoś dawnego jeziora. Natura nic nie zrobiła, by nadać tej pustyni pozór życia i ruchu, ale człowiek rozwinął niesłychaną moc charakteru i energji. W przeciągu pięciu lat na nagiej, skalistej płaszczyźnie, powstało osiemnaście wsi, złożonych z małych drewnianych domków, szarych i jednostajnych, które przywieziono już gotowe z Chicago; mieszkała w nich liczna ludność złożona z silnych robotników. Po środku tych wsi, u stóp Coals-Butts, gór posiadających niewyczerpane zasoby węgla, wznosi się ciemna, olbrzymia masa, złożona z regularnych budynków o symetrycznych oknach, czerwonych dachach, ponad którymi wznosi się las cylindrycznych kominów, buchających kłębami dymu. Dym ten zawisa na niebie czarną firanką, którą od czasu do czasu przeszywają czerwone błyskawice. Wiatr roznosi daleko huk podobny do grzmotu lub kołysania morza, lecz huk to równiejszy i głębszy. Masa ta to Stahlstadt – Gród Stalowy – miasto stanowiące osobistą własność profesora Schultze’go ex-profesora chemji w Jenie, który przy pomocy miljonów Begumy, stworzył ogromną fabrykę wyrobów żelaznych, największą na kuli ziemskiej odlewnię dział. Wyrabiał ich wiele rozmaitego kształtu i kalibru, o lufie gładkiej lub gwintowanej, o tyle ruchomym lub stałym, dla Rosji i Turcji, dla Rumunji i Japonji, dla Włoch i Chin, a zwłaszcza dla Niemiec. Dzięki potędze kapitału olbrzymi zakład, prawdziwe miasto, stanowiące zarazem wzorową fabrykę, powstało z łona ziemi, jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej. Trzydzieści tysięcy robotników, przeważnie niemców z pochodzenia, zaludniło warsztaty i przedmieścia. Wyroby fabryki, dzięki swej doskonałości zyskały w ciągu kilku miesięcy powszechną sławę. Profesor Schultze wydobywał rudę żelazną i węgiel kamienny z własnych kopalni. Na miejscu tworzono z nich płynną stal, a ze stali odlewano działa. Sprytny niemiec pokonał wszystkich swych współzawodników. We Francji produkują sztaby stali, ważące czterdzieści tysięcy kilogramów. W Anglji zrobiono działo ze stu tonn kutego żelaza. Krupp w Essen topi bryły stali, ważące sto tysięcy kilogramów. Schultze nie znał granic: wyrabiał działa każdego kalibru i każdej mocy i dostarczał je świecące, jak srebro na umówiony termin. Kazał sobie jednak słono płacić. Zdaje się, że owe dwieście pięćdziesiąt miljonów z r. 1871 zaostrzyły tylko jego apetyt. W przemyśle odlewu dział, jak i w każdym innym ten tylko mógł przezwyciężyć konkurencję, kto mógł to, czego inni nie mogą. Trzeba przyznać, że działa Herr Schultze’go nie tylko odznaczały się niespotykanemi dotąd rozmiarami, lecz ponadto nigdy nie pękały; mogły zepsuć się od zużycia, lecz nic więcej. Stal wytworzona w Stahlstad’cie posiadała szczególne właściwości. W kołach fachowców obiegały na ten temat legendy o tajemniczych mieszankach i sekretach chemicznych. Nikt jednak nie wiedział jak jest wistocie. Mury Stahlstadtu pilnie strzegły swej tajemnicy. Daleki ten zakątek Ameryki Północnej, otoczony pustyniami, odosobniony wałem gór od świata, był o setki mil odległy od najbliższej ludzkiej osady; napróżno szukalibyśmy tu śladu osławionej wolności, która była podwaliną Rzeczypospolitej Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Stanąwszy pod murami Stahlstadtu nadaremnie usiłowałbyś przekroczyć jedną z potężnych bram, przecinających w pewnych odstępach linję fos i szańców. Straż nie przepuści cię dalej. Trzeba zatrzymać się na przedmieściu. Wejście do grodu stalowego wolne jest tylko dla wtajemniczonych, znających hasło lub ludzi zaopatrzonych w formalną ostemplowaną i podpisaną przepustkę. Młody robotnik, który przybył do Stahlstadtu pewnego listopadowego wieczoru, posiadał niewątpliwie taką przepustkę; pozostawiwszy bowiem w oberży małą, zużytą walizkę skórzaną udał się pieszo ku bramie, znajdującej się opodal wioski. Był to tęgi, silnie zbudowany chłopak, ubrany niedbale jak zwykle pionierowie amerykańscy; miał na sobie luźny, krótki płaszcz, wełnianą koszulę bez kołnierza i aksamitne spodnie, wepchnięte za cholewy butów. Na oczy, jakby dla osłonięcia pokrytej pyłem węglowym twarzy, nasunął wielki, pilśniowy kapelusz i szedł pewnym krokiem, pogwizdując sobie zcicha. Stanąwszy u bramy, młodzieniec pokazał naczelnikowi warty drukowany papier i został natychmiast wpuszczony. – Na karcie swojej masz adres nadzorcy Seligmana, oddział K, ulica Dziewiąta, pracownia 743 – rzekł podoficer – pójdziesz tą drogą na prawo, aż do słupa K. i okażesz swe dokumenty odźwiernemu. Znasz regulamin? Zostaniesz wypędzony, jeśli pójdziesz do innego oddziału, – dodał po chwili. Młodzieniec oddalił się. Udał się we wskazanym kierunku i szedł drogą, wijącą się dokoła miasta. Na prawo kopano fosę, ponad którą przechadzały się straże. Na lewo między szeroką aleją, a masą zabudowań, biegła podwójna linja obwodowej kolei żelaznej; dalej wznosił się długi mur, podobny do muru zewnętrznego i okalał śródmieście Stahlstadtu. Gród Stalowy miał kształt koła, którego wycinki, niby promienie, odgraniczane linją fortyfikacyjną były od siebie zupełnie niezależne, chociaż wspólna fosa i wspólny mur opasywały je wszystkie dokoła. Młody robotnik zatrzymał się wkrótce u słupa K, stojącego na brzegu drogi, naprzeciw wielkiej bramy, nad którą wyryta była na kamieniu taka sama litera i zawołał odźwiernego. Tym razem zamiast żołnierza miał przed sobą inwalidę o drewnianej nodze z medalami na piersiach. Inwalida popatrzał na papier, położył na nim nową pieczęć i rzekł: – Prosto przed siebie. Dziewiąta ulica na lewo. Młodzieniec przebył drugą oszańcowaną linję i znalazł się wreszcie w oddziale K. Droga biegnącą od bramy, stanowiła oś tego oddziału. Po obu stronach ciągnęły się pod prostym kątem szeregi jednostajnych budynków. Łoskot maszyn ogłuszał tu formalnie. Szare budowle, podziurawione tysiącami okien, podobne były raczej do żywych potworów, niż do martwych rzeczy. Ale nowoprzybyły musiał być oswojony z podobnym widokiem, gdyż nie zwrócił nań najmniejszej uwagi. W ciągu krótkiego czasu odnalazł Dziewiątą ulicę, 743 pracownię, wszedł do biura pełnego tek i rejestrów i stanął przed nadzorcą Seligmanem. Ten wziął papier, zaopatrzony w potrzebne podpisy, sprawdził je i podnosząc oczy na młodego robotnika, spytał: – Został pan zakontraktowany jako giser? Zdaje się, że pan jest bardzo młody? – Wiek nic nie znaczy, – odpowiedział robotnik. – Będę miał wkrótce dwadzieścia sześć lat i pracowałem jako giser przez siedem miesięcy. Jeżeli pan sobie życzy, mogę pokazać świadectwa, na mocy których zostałem umówiony w Nowym Yorku przez dyrektora zakładu. Młody człowiek mówił dość biegle po niemiecku, ale z akcentem, który zdawał się budzić nieufność u nadzorcy. – Czy nie jesteś pan czasem Alzatczykiem? – spytał. – Nie, jestem szwajcarem… z Schaffuzy. Oto moje papiery; wszystkie w porządku. Wydobył ze skórzanego pugilaresu paszport, książeczkę i świadectwa. – Dobrze. Zresztą jesteś umówiony i pozostaje mi tylko wskazać ci miejsce, – rzekł Seligman, uspokojony widokiem dokumentów. Zapisał nazwisko: Johann Schwartz, najprzód w rejestrze, potem na kontrakcie robotnika; wręczył młodemu człowiekowi niebieską kartkę z jego nazwiskiem i numerem 57,938 i dodał: – Co rano o godzinie siódmej musi pan być u bramy K; pokaże pan tę kartkę, przepuszczą cię przez zewnętrzny obwód, weźmiesz w izdebce odźwiernego znaczek obecności z twoim numerem i pokażesz mi go po przybyciu do pracy. O siódmej wieczór, wychodząc, wrzucisz ten znaczek do puszki, znajdującej się koło drzwi pracowni; tylko o tej godzinie puszka ta jest otwarta. – Znam system… Czy można mieszkać wewnątrz obwodu? – spytał Schwartz. – Nie. Musisz wystarać się o mieszkanie poza obrębem miasta, ale będziesz się mógł stołować za tanią cenę w jadłodajni przy pracowni. Będziesz pobierał jednego dolara dziennie na początek. Co trzy miesiące płaca ta podwyższa się o jedną dwudziestą część. Znamy tylko jeden rodzaj kary: odprawę. Za wszelkie naruszenie regulaminu, karę tę nakładam ja sam, jako pierwsza instancja; apelować można do inżyniera… Czy pracę rozpoczniesz dzisiaj? – Dlaczego nie? – Policzę panu tylko za pół dnia – zauważył nadzorca, prowadząc Schwartza do wewnętrznej galerji. Obaj minęli szeroki korytarz, przeszli dziedziniec i znaleźli się w obszernej galerji, która ze względu na swój rozmiar i lekką budowę przypominała ładownię jakiegoś pierwszorzędnego dworca. Mierząc ją okiem, Schwartz nie mógł się wstrzymać od podziwu. Po obu stronach tej długiej galerii ciągnęły się dwa szeregi ogromnych walcowatych komór, tak szerokich i tak wysokich jak kolumny Świętego Piotra w Rzymie; kolumny te wznosiły się aż do szklanego sklepienia, które przebijały na wylot. Były to kominy murowanych pieców giserni. Było ich pięćdziesiąt w każdym szeregu. W jednym końcu galerji, lokomotywy przywoziły wagony, pełne sztab surowca, który zasilał piece; z drugiej strony próżne wagony zabierały i odwoziły tenże surowiec, zamieniony na stal. Hartowanie dopełniało tej zamiany. Zajmowali się tem, nawpół nadzy cyklopi, uzbrojeni w długie żelazne haki. Sztaby surowca wrzucano do pieców, wysłanych żuzlem i poddawano je bardzo wysokiej temperaturze. Gdyby chodziło o wyrób żelaza możnaby przystąpić do fabrykacji z chwilą gdy surowiec stanie się ciastowatym. Chcąc jednak otrzymać stal, czekano aż surowiec stanie się płynnym i wówczas podwyższano temperaturę w piecach. Równocześnie hutnik zaczynał poruszać hakiem i wyrabiać wśród płomieni płynny metal; potem w chwili, gdy roztopione żelazo, pomieszawszy się z żuzlem, nabywało określonej gęstości, dzielił je na cztery bryły i podawał pomocnikom kowalskim. Następna czynność odbywała się na samej osi galerji. Naprzeciw każdego ogniska, znajdował się młot automatyczny, poruszany parą, wydobywającą się z kotła, umieszczonego pionowo w samym kominie. Przy młocie stał tęgi kowal. Uzbrojony od stóp do głowy, w butach i naramiennikach z blachy stalowej, w grubym, skórzanym fartuchu i masce z siatki metalowej na twarzy, ten kirasjer przemysłu chwytał końcami długich obcęgów, rozpaloną bryłę i kładł ją pod młot. Ten całym swoim ogromnym ciężarem spadał na nią, podnosił się i znowu opadał, wyciskając z bryły, jak z gąbki wszystkie nieczyste pierwiastki, które wchłonęła w siebie w piecu; deszcz iskier sypał się i bryzgał na wszystkie strony. Kowal oddawał wreszcie bryłę pomocnikom; wracała do pieca i ogrzana znowu szła pod młot. W olbrzymiej potwornej kuźni panował bezustanny ruch; kaskady transmisji wiły się bez końca, głuche ciosy młota łączyły się w jeden przeciągły huk; czerwone iskry wiązały się w snopy ogni sztucznych; rozpalone do białości piece ślepiły oczy. Wśród tego pasowania się i ryku ujarzmionej materji, człowiek wyglądał prawie jak dziecko. A jednak mocne to były chłopy, ci hutnicy! Rozrabiać w podzwrotnikowej temperaturze metaliczne ciasto wagi dwóchset kilogramów, trzymać kilka godzin wzrok utkwiony w rozpalonem żelazie, które oślepia swym blaskiem, to rzecz straszna, zużywająca człowieka w ciągu dziesięciu lat conajwyżej. Schwartz, chcąc okazać nadzorcy, że umie robić to samo, zrzucił swój płaszcz i wełnianą koszulę i ukazawszy atletyczną budowę swego ciała, wziął hak od jednego z hutników i zaczął pracować. Widząc, że bardzo dobrze spełnia swe zadanie, nadzorca odszedł wkrótce i wrócił do swego biura. Młody robotnik obrabiał bryły surowca, aż do obiadu. Ale czy, że zawiele zapału przykładał do roboty, czy też, że tego dnia nie spożył dostatecznie pożywnego pokarmu, jakiego wymaga podobne zużycie siły fizycznej, dość, że wkrótce był już zmęczony do tego stopnia, że zauważył to nadzorca robotników. – Niezdolny jesteś do hartowania, mój chłopcze, – rzekł do niego – i lepiej zrobisz, jeśli poprosisz, by cię przeniesiono do innego oddziału, na co później byłoby już zapóźno. Schwartz zaprzeczył temu. Było to tylko chwilowe zmęczenie. Mógł hartować tak jak inni. Mimo to, dozorca zawiadomił o tem kogo należało i młodzieniec został natychmiast wezwany do naczelnego inżyniera. Ten przejrzał jego papiery, pokiwał głową i zapytał: – Czy byłeś giserem w Brooklyn? Schwartz spuścił oczy z miną pomieszaną. – Widzę, że muszę się przyznać, – rzekł. – Pracowałem jako formiarz, a teraz dla powiększenia płacy chciałem spróbować hartowania. – Wszyscy jesteście jednacy! – odpowiedział inżynier, wzruszając ramionami. – Mając lat dwadzieścia pięć, chcecie umieć to, co rzadko może umieć człowiek trzydziestoletni. Czy znasz się przynajmniej dobrze na odlewaniu? – Od dwóch miesięcy pracowałem w pierwszej klasie. – W takim razie zrobiłbyś lepiej, gdybyś pozostał na miejscu. Tutaj rozpoczniesz od tego, że wejdziesz do trzeciej klasy. I to jeszcze możesz się uważać za szczęśliwego, że pozwalam ci zmienić oddział. Inżynier napisał kilka słów na przepustce, wyprawił depeszę i rzekł: – Oddaj swój znaczek, wyjdź stąd i udaj się do oddziału O, do biura naczelnego inżyniera, który jest już o wszystkiem uprzedzony. Te same formalności, jakie zatrzymały Schwartza przed bramą K, powtórzyły się przed oddziałem O. Tam go również badano, potem przyjęto, wreszcie odesłano do sali odlewów. Tutaj praca odbywała się znacznie ciszej. – Jest to tylko mała galerja do odlewania sztuk Nr. 42 – rzekł do niego nadzorca. – Tylko robotnicy pierwszej klasy mają wstęp do sal, gdzie odlewają się wielkie działa. Mała galerja miała jednak sto pięćdziesiąt metrów długości, a sześćdziesiąt pięć szerokości. Musiało w niej być, jak się zdawało Schwartz’owi, przynajmniej sześćset tyglów, umieszczonych po cztery, po osiem i po dwanaście, stosownie do swej wielkości, w pobocznych piecach. Formy, do których miano wlewać roztopioną stal, ułożone w głębi rowu idącego środkiem, spoczywały na osi galerji. Z każdej strony rowu, po linji szyn, przesuwał się ruchowy dźwig, który dźwigał z miejsca na miejsce, ogromne ciężary. Tak jak w hartowni z jednej strony pociągi przywoziły bryły stopione stali, z drugiej, wywoziły działa wyjęte z form. Przy każdej formie człowiek z prętem pilnował w tyglach temperatury roztopionego metalu. To co Schwartz widział gdzieindziej, powtarzało się tutaj, ale doprowadzone było do wysokiego stopnia doskonałości. Kiedy nadeszła chwila odlewania, oznajmił o tem dzwonek dający sygnał wszystkim tym, co doglądali topiącego się metalu. Zaraz potem robotnicy równego wzrostu, idący parami i niosący pionowo na ramieniach żelazne drągi, krokiem równym i ściśle mierzonym, zbliżali się do pieców i po dwóch stawali pod każdym z nich. Majster uzbrojony w świstawkę, z chronometrem, oznaczającym sekundy, w ręku, stawał przy formie, umieszczonej w pobliżu wszystkich palących się pieców. Z każdej stronny znajdowały się rynny z ogniotrwałej cegły pokrytej żelazną blachą; szły one po łagodnej pochyłości aż do miednicy, mającej kształt lejka, umieszczonej ponad samą formą. Komenderujący dawał sygnał świstawką. Natychmiast obcęgami wyciągano z ognia tygiel; dwóch robotników, stojących przed pierwszym piecem zawieszało go na żelaznym drągu. Świstawka zaczynała przygrywać i dwaj robotnicy pod takt tej muzyki wylewali metal z tygla do odpowiedniej rynny. Potem wrzucali do kadzi próżne i rozpalone naczynie. Praca trwała bez przerwy w odstępach ściśle wymierzonych, ażeby wylew odbył się jak najrówniej i jaknajregularniej; robotnicy stojący przy innych piecach, postępowali tak samo. Dokładność ruchów była przytem tak nadzwyczajna, że w dziesiątej sekundzie, przeznaczonej na ostatni ruch, ostatni tygiel został wypróżniony i wrzucony do kadzi. Cała ta czynność zdawała się raczej rezultatem ślepego mechanizmu, aniżeli następstwem połączonych stu ludzkich usiłowań. Ścisła karność, siła przyzwyczajenia i potęga muzycznego rytmu dokonały jednak tego cudu. Schwartz zdawał się być oswojony z tym widokiem. Postawiono go do pracy z robotnikiem jego wzrostu, wypróbowano umiejętności w wylewie mniejszego znaczenia i uznano za doskonałego robotnika. W końcu dnia, dozorca obiecał mu nawet szybki awans. Wyszedłszy o godzinie siódmej wieczór z oddziału O, i z zewnętrznego obwodu, Schwartz udał się po swoją walizę do oberży. Potem zwrócił się w stronę, gdzie zrana zauważył grupę domów i z łatwością wynalazł kawalerskie mieszkanie u pewnej poczciwej kobiety, która „trzymała lokatorów”. Ale młody robotnik nie poszedł, jak inni po wieczerzy do piwiarni. Zamknął się w swoim pokoju, wyjął z kieszeni kawałek stali, którą zapewne podniósł w hartowni i odłamek gliny od tygla, znaleziony w oddziale O; potem przypatrywał się im ze szczególną pilnością, przy świetle kopcącej lampy. Następnie wziął z walizy gruby oprawny zeszyt i napisał co następuje w dobrej francusczyźnie, ale dla największej ostrożności tajemnem pismem, do którego klucz sam tylko posiadał: „10 listopada. – Stahlstadt. – Niema nic szczególnego w sposobie hartowania z wyjątkiem – ma się rozumieć – kombinacji dwóch różnych temperatur, stosunkowo niskich do pierwszego pieca i dla powtórnego rozpalania, podług prawideł wskazanych przez Chernoffa. Odlewanie odbywa się podług systemu Kruppa, ale z godną podziwu dokładnością i równością ruchów. Dokładność ruchów jest wielką siłą niemców. Pochodzi ona z wrodzonego rasie germańskiej poczucia rytmu. Anglicy nigdy nie dojdą do tej doskonałości; braknie im słuchu, jeśli nie karności. Francuzi będąc dobrymi tancerzami mogą łatwiej przyswoić sobie tę sztukę. Jak dotąd nie widzę nic tajemniczego w wielkim powodzeniu wyrobów Stahlstadtu. Kawałki rudy, które znalazłem w górach, są zupełnie podobne do naszej dobrej rudy żelaznej. Próbki węgla kamiennego są w istocie bardzo piękne i gatunek ich jest w wysokim stopniu metalurgiczny, ale i tu nie dostrzegam nic niezwykłego. Nie ulega wątpliwości, że fabryka Schultza dokłada szczególnych starań, by oczyścić surowiec z wszelkich obcych domieszek i używa ich w stanie doskonałej czystości. Ale i do tego rezultatu dojść łatwo. A zatem chcąc poznać wszystkie pierwiastki zagadnienia, pozostaje mi tylko określić skład glinki ogniotrwałej, z której zrobione są tygle i rynny. Kiedy się to wyjaśni i nasi giserzy wykształcą się i wprawią, nie widzę dlaczego nie mielibyśmy robić tego, co się robi tutaj. Ale bądź co bądź, poznałem dotąd tylko dwa oddziały, a jest ich przynajmniej dwadzieścia cztery! Co oni tam knują w tej jaskini? Jakże przyjaciele nasi nie mają się obawiać gróźb, które wyrzekł Herr Schultze, odziedziczywszy połowę spadku. Dumając tak, Schwartz dosyć zmęczony przebytym dniem, rozebrał się, wsunął do małego łóżeczka, niewygodnego o tyle, o ile tylko mogą być niewygodne łóżka niemieckie – zapalił fajkę i zaczął czytać starą książkę. Ale myśl jego była gdzieindziej. Małe kłęby pachnącego dymu wymykały się z ust w równych odstępach czasu z odgłosem: „Pach!… Pach!… Pach!… Pach!…” Położył wreszcie książkę i zamyślił się, jakgdyby pracując nad rozwiązaniem jakiegoś trudnego zadania. – Ach! – zawołał. – Choćby sam szatan wmieszał się w to, odkryję tajemnicę Herr Schultzego, dowiem się, co knuje przeciw Frankopolis. Schwartz usnął, wymawiając imię doktora Sarrasin’a; ale we śnie imię Joanny wróciło mu na usta. Wspomnienie dziewczynki pozostało niezmienionem, chociaż Joanna od chwili, kiedy ją pożegnał, stała się już młodą panną. Prawa asocjacji myśli łatwo tłómaczą to zjawisko; myśl o doktorze zawierała w sobie myśl o jego córce, była to zatem asocjacja myśli bliskich sobie. To też kiedy Schwartz, a raczej Marceli Bruckman obudził się z imieniem Joanny na ustach, nie dziwił się wcale, upatrując w tem nowy tylko dowód doskonałości psychologicznych zasad Stuarta Milla. Rozdział VI Studnia Albrechta. Pani Bauer, poczciwa kobieta, u której zamieszkał Marceli Bruckman, szwajcarka rodem, była wdową po górniku, który przed czterema laty zginął w jednym z tych kataklizmów, zamieniających życie górnika w nieustanny bój. Fabryka wypłacała jej małą pensję w wysokości trzydziestu talarów rocznie; dochodził do tego zarobek, jaki miała, wynajmując pokój umeblowany i płaca, którą mały jej syn Karl przynosił co niedzielę. Karl, chociaż liczył dopiero lat trzynaście, miał w kopalni węgla obowiązek otwierania i zamykania drzwi, któremi przewożono wózki z węglem; był to jeden z otworów, koniecznie potrzebnych do wentylacji galerji; za ich pomocą zwracano przeciąg powietrza w pewną określoną stronę. Ponieważ dom, najmowany przez matkę Karla, zanadto był oddalony od studni Albrechta, tak, że chłopiec nie mógł wracać wieczorem do domu, powierzono mu przeto w dodatku mały obowiązek nocny w samej kopalni. Musiał pilnować i dopatrywać sześciu koni w podziemnej stajni, podczas kiedy woźnica wychodził nazewnątrz kopalni. Całe zatem życie Karla upływało o pięćset metrów pod powierzchnią ziemi. We dnie stał na straży przy swoich drzwiach; w nocy spał na słomie przy koniach. Dopiero w niedzielę rano wracał do światła dziennego i mógł korzystać z tych darów wszystkich ludzi: ze słońca, błękitnego nieba i macierzyńskiego uśmiechu. Łatwo się domyśleć, że po takim tygodniu, kiedy wychodził ze studni, powierzchowność jego niekoniecznie przypominała eleganta; podobny był raczej do jakiegoś gnoma w państwie czarów, do kominiarza, lub do murzyna papuasa. To też pani Bauer poświęcała zwykle całą godzinę na szorowanie go, zużywając przy tej czynności wiele wody i mydła. Potem wkładała na niego dobre ubranie z zielonego sukna, zrobione z ojcowskiego odzienia (wydobywała je z wielkiej sosnowej szafy) i od tej chwili aż do wieczora nie spuszczała oka z syna, który wydawał się jej najpiękniejszym chłopcem na świecie. Oswobodzony od osadu węgla, który go pokrywał przez cały tydzień, Karl nie był brzydszy od innych. Włosy jasne, jedwabiste, oczy niebieskie, łagodne, dostrajały się do niezwykle białej cery; ale figurkę miał za szczupła na swój wiek. Życie bez słońca czyniło z niego istotę anemiczną jak sałata; gdyby przyrząd do rachowania ciałek krwi wynalazku doktora Sarrasina zastosowano do krwi małego górnika, prawdopodobnie znalezionoby w niej zupełnie niedostateczną ilość czerwonych krwinek. Było to dziecię milczące, spokojne, flegmatyczne z odrobiną owej dumy, którą wyrabia uczucie ciągłego niebezpieczeństwa, przyzwyczajenie do regularnej pracy i zadowolenie z przezwyciężonych trudności. Czuł się najszczęśliwszym, kiedy siedział koło matki, przy dużym stole, stojącym pośrodku sali i przykłówał do kartonu mnóstwo szkaradnych owadów, które przyniósł z wnętrza ziemi. Ciepła i równomierna temperatura kopalni ma właściwą faunę, mało znaną naturalistom, tak jak wilgotne ściany węgla kamiennego mają swą dziwną florę z zielonych mchów, nieznanych grzybów i bezkształtnych porostów. Inżynier Maulmühle, lubownik entomologii, zwrócił na to uwagę i obiecał pieniężną nagrodę za każdy nowy okaz, który mu Karl przyniesie. Nagroda ta zachęciła początkowo chłopca do pilnego zwiedzania wszystkich kątów kopalni, ale powoli zrobiła zeń prawdziwego zbieracza. Teraz już na swój własny rachunek wyszukiwał owady. W dodatku zamiłowanie jego nie ograniczało się do pająków i stonóg. W samotności zawiązał ścisłe stosunki z dwoma nietoperzami i z wielkim szczurem leśnym. Co większa, utrzymywał, że te zwierzęta były najrozumniejszemi i najmilszemi stworzeniami na świecie, dowcipniejszemi nawet od koni, o jedwabistej sierści, o których mówił jednak z największem uwielbieniem. Szczególną miłością otaczał Blair-Athola, dziekana stajni, starego filozofa, który przed sześciu laty zeszedł o pięćset metrów niżej poziomu morza i od tej chwili nie oglądał już więcej światła dziennego. Teraz był prawie ślepy. Ale jak dobrze znał swój podziemny labirynt! Jak umiał zwracać się na prawo, na lewo, ciągnąc swój wózek, i nigdy nie omylił się ani o jeden krok! Jak w porę zatrzymywał się przed drzwiami, zostawiając potrzebną przestrzeń do otworzenia ich! Jak przyjaźnie rżał, rano i wieczór, ściśle pilnując chwili, w której należał mu się obrok! A jak był dobry, jak łaskawy, jak czuły! – Wierz mi, matko, że całuje mię, pocierając pysk o moją twarz, – mówił Karl. – A jak to wygodnie, że Blair-Athol ma zegar w głowie! Bez niego nie wiedzielibyśmy przez cały tydzień, czy jest dzień czy noc, rano czy wieczór! Chłopak był rozmowny, a matka Bauer słuchała go z zachwytem. I ona kochała Blair-Athol’a, dzieląc uczucie syna i przez wdzięczność posyłała mu nieraz kawałek cukru. Cóżby dała za to, gdyby jej pozwolono odwiedzić tego starego sługę, którego mąż jej znał niegdyś, a zarazem obejrzeć nieszczęsne miejsce, gdzie po wybuchu znaleziono zwłoki biednego Bauera, czarne jak atrament, zwęglone przez ogień gazowy!… Ale kobiet nie wpuszczają do kopalni węgla, i trzeba było zadowolić się opisami, jakie syn jej roztaczał bezustannie. Ach, znała dobrze tę kopalnię, tę wielką czarną dziurę, z której mąż jej nie wrócił więcej. Ileż razy oczekiwała przy tej rozdziawionej paszczy, mającej osiemnaście stóp średnicy, i zapuszczała wzrok wzdłuż obmurowania z kamienia ciosowego w opuszczającą się podwójną windę dębową, w której przesuwały się beny, umocowane do liny i zawieszone na stalowych blokach; ileż razy zwiedzała zewnętrzne budowle kopalni, budynek maszyny parowej i izdebkę markiera. Ile razy grzała się przy silnym zawsze ogniu owego ogromnego kosza żelaznego, przy którym górnicy suszą swoje odzienie, wyszedłszy z otchłani, lub niecierpliwie zapalają fajki. Jak bardzo oswojoną była z hałasem i ruchem, panującym przy tej piekielnej bramie! Ile razy widziała przy pracy robotników, mających różne zadania: jedni odczepiali wagony, naładowane węglem, drudzy gatunkowali węgiel; byli tam pomywacze, palacze i t. d. Nie mogła widzieć, a jednak widziała dobrze oczami serca to, co się działo, kiedy winda zniknęła, unosząc garstkę robotników, a między nimi męża jej, a teraz jedyne dziecię! Słyszała ich głosy i śmiechy oddalające się, słabnące, wreszcie ginące w głębi. Myślą dążyła za windą, zanurzającą się w czeluść ciasną i prostopadłą, o pięćset, sześćset metrów, cztery razy tyle, co wysokość wielkiej piramidy!… Gdy stawała u celu, widziała ludzi śpiesznie wyskakujących na korytarz. Rozsypywali się natychmiast w tem mieście podziemnem; jedni szli na prawo, inni na lewo; ci udawali się do swoich wagonów, tamci uzbrojeni w drągi okute żelazem, dążyli ku bryłom węgla, na które mieli natrzeć; niektórzy umacniali sklepienia w korytarzach, w których wydobyto skarby węgla; inni budowali z drzewa rusztowania, na których opierały się niemurowane galerje; naprawiono drogi, kładziono szyny i umacniano sklepienia. Główna galerja wychodziła ze studni i nakształt szerokiego bulwaru sięgała innej studni, oddalonej o trzy lub cztery kilometry. Stamtąd rozchodziły się pod prostymi kątami galerje drugorzędne, a na równoległych linjach galerje trzeciorzędne. Między tymi drogami ciągnęły się mury, słupy utworzone z tego samego węgla albo ze skały. Wszystko to regularne, szerokie, mocne, czarne. A w tym labiryncie ulic, równych tak pod względem długości jak szerokości, cała armja górników, nawpół nagich, poruszała się, rozmawiała, pracowała przy świetle lamp. Oto obraz, który powoływała do życia pani Bauer, samotnie dumając przy ogniu. W tych krzyżujących się galerjach widziała jedną, – jedną, którą znała lepiej niż inne, tą, której drzwi jej mały Karl otwierał i zamykał. Wieczorem ci, co pracowali we dnie, wracali na powierzchnię ziemi, a miejsca ich zajmowali inni. Ale jej chłopiec, jej syn, nie siadał z powrotem do windy. Szedł do stajni, do swego kochanego Blair-Athol’a, dawał mu jego wieczerzę złożoną z owsa i siana; potem zkolei sam jadł swój skromny zimny obiad, który mu spuszczano zgóry, bawił się chwilę ze swoim wielkim szczurem, siedzącym nieruchomo u nóg jego i ze swymi dwoma nietoperzami, które latały koło niego, wreszcie zasypiał na podściółce ze słomy. Jak dobrze wiedziała o tem wszystkiem pani Bauer i jak doskonale z kilku słówek Karla domyślała się wszystkich szczegółów! – Wiesz, matko, co mi wczoraj powiedział inżynier Maulmühle? Powiedział, że jeżeli dobrze odpowiem na wszystkie pytania z arytmetyki, które mi wkrótce zada, to weźmie mnie do trzymania sznura mierniczego, gdy będzie z busolą zdejmował plany kopalni. Mają podobno przebić galerję, celem połączenia studni Albrechta ze studnią Webera. Pan inżynier będzie miał niełatwą robotę, chcąc trafić, jak się należy! – Nie może być! – zawołała pani Bauer. – pan inżynier Maulmühle tak powiedział? I wyobrażała już sobie syna, jak trzyma łańcuch wzdłuż galerji, podczas kiedy inżynier, z książeczką notatek w ręku kreśli w niej cyfry i z okiem, utkwionem w busoli wskazuje, w jakim kierunku ma być przebita nowa droga. – Na nieszczęście, nie mam nikogo, ktoby mi wytłumaczył niektóre teorje z arytmetyki i boję się, że odpowiem źle! Marceli, który siedząc przy ogniu palił fajkę, do czego miał prawo jako lokator, wmieszał się do rozmowy, mówiąc do dziecka: – Może będę ci mógł objaśnić to, czego nie rozumiesz? – Wy? – zapytała pani Bauer z pewnem niedowierzaniem. – Bez wątpienia, – odrzekł Marceli. – Myśli pani, że niczego się nie uczę na lekcjach wieczornych, na które chodzę codziennie po wieczerzy. Nauczyciel jest bardzo zadowolony ze mnie i mówi, że mógłbym być jego pomocnikiem! – Mówiąc to, Marceli udał się do swego pokoju po zeszyt, potem usiadł przy chłopcu, zapytał, czego ten nie pojmuje, i objaśnił mu zadanie tak dokładnie, tak przystępnie, że Karl był zachwycony. Od tego dnia pani Bauerowa miała większe poszanowanie dla swego lokatora, a Marceli polubił małego kolegę. Zresztą on sam był przykładnym robotnikiem i wkrótce przeszedł najpierw do drugiej, a potem do pierwszej klasy. Co rano o godzinie siódmej był u bramy O. Co wieczór po wieczerzy uczęszczał na kursa, na których wykładowcą był pan inżynier Gruber. Z równym zapałem pracował nad geometrją, algebrą, rysunkiem figur i maszyn; postępy jego w naukach były tak szybkie, że wzbudziły żywy podziw w profesorze. W dwa miesiące po wstąpieniu do fabryki Schultze’go, uważany był za najzdolniejszego robotnika nietylko w wydziale O., ale w całem Mieście Stalowem. Bezpośredni naczelnik w kwartalnym raporcie taką o nim uczynił wzmiankę: – Schwartz (Johann), 26 lat, robotnik-giser pierwszej klasy. Muszę zwrócić uwagę centralnej administracji na tego człowieka o wyższym pokroju, tak pod względem wiadomości teoretycznych, jak praktycznej biegłości, jakoteż wybitnej zdolności do wynalazków. Trzeba było jednak szczególnego trafu, by główny zarząd zwrócił uwagę na Marcelego. Traf ten wydarzył się wkrótce, tak jak to zwykle bywa prędzej lub później, i na nieszczęście, stało się to z powodów szczególnie tragicznych. Pewnej niedzieli Marceli zdziwiony, że mimo godziny dziesiątej, jego mały przyjaciel Karl nie pokazał się dotąd, zeszedł do pani Bauer, pytając, czy wiedziała jaka jest przyczyna opóźnienia. Ale i ona nie wiedziała i była bardzo niespokojna z tego powodu. Karl powinien był być od dwóch godzin. Widząc jej niepokój, Marceli oznajmił, że pójdzie dowiedzieć się co zaszło, i udał się w stronę studni Albrechta. W drodze spotkał kilku górników i pytał ich, czy nie widzieli chłopca; otrzymawszy od nich przeczącą odpowiedź i zamieniwszy z nimi owe „Glück auf!” – szczęśliwego powrotu – którem górnicy niemieccy pozdrawiają się wzajemnie, Marceli szedł dalej. Koło godziny jedenastej był w studni Albrechta. Nie było tu teraz ani tłumu ani zwykłego ruchu, panującego w ciągu tygodnia. Tylko jedna z młodych „modystek”, – przezwisko, którem górnicy mianowali robotnice, przeznaczone do gatunkowania węgla – gawędziła z markierem, bo ten, nawet w niedzielę, musiał z obowiązku czuwać przy paszczy studni. – Czy widzieliście małego Karla Bauera, numer 41.902? – zapytał Marceli urzędnika. Ten popatrzał na swoją listę i potrząsnął głową. – Czy kopalnia ma inne wyjście? – Nie, tylko to jedno, – odpowiedział markier. – Nowe, które mają zrobić po stronie północnej jest jeszcze niedokończone. – A więc chłopiec jest na dole? – Naturalnie; w istocie to rzecz dziwna, bo w niedzielę jedynie pięciu wartowników pozostaje pod ziemią. – Czy mogę zejść, by się dowiedzieć? – Owszem, ale za pozwoleniem. – Może się stał jaki wypadek, – powiedziała modystka. – W niedzielę nie może być wypadku. – Ale przecie, rzekł Marceli, – muszę wiedzieć, co się dzieje z dzieckiem. – Proszę udać się do nadzorcy maszyny, w tem biurze… jeżeli jest tam jeszcze… Nadzorca, w świątecznem ubraniu, ze sztywnym jak róg kołnierzem u koszuli, spóźnił się, na szczęście, i ślęczał nad rachunkami. A że był człowiekiem inteligentnym i ludzkim, więc też natychmiast podzielił obawy Marcelego. – Zobaczymy, co się stało, – rzekł. I rozkazawszy dyżurnemu mechanikowi, by stanął u liny, miał już spuścić się do kopalni z młodym robotnikiem, gdy ten zapytał: – Czy nie macie przyrządów Galiberta? Mogą być potrzebne… – Masz słuszność. Nigdy nie wiadomo, co się dzieje w głębi dziury. Nadzorca wyjął z szafy dwa rezerwoary z cynku, kształtem swoim przypominające owe naczynia, które kupcy coco noszą w Paryżu na plecach. Są to skrzynie do ścieśnionego powietrza; łączą się ustami za pośrednictwem dwóch rur kauczukowych, zakończonych rogową główką, którą wkłada się do ust. Napełniają się powietrzem za pomocą szczególnych miechów, tak zrobionych, że mogą się zupełnie opróżniać. Ścisnąwszy nos drewnianemi szczypcami i zaopatrzywszy się w pewną ilość powietrza, można bezpiecznie zapuszczać się w atmosferę najmniej stosowną do oddychania. Skończywszy przygotowania, nadzorca i Marceli uczepili się windy, lina pomknęła, i zaczęli spuszczać się w głąb kopalni. Zstępując w głąb ziemi, rozmawiali ze sobą przy świetle dwóch małych lamp elektrycznych. – Jak na człowieka, nie należącego do rzemiosła, można powiedzieć, że mi dmuchasz w palce, mówił nadzorca. – Widziałem takich, co nie mogli odważyć się spuścić, albo jak króliki siedzieli skuleni w windzie. – Doprawdy? – odrzekł Marceli. – Mnie to jest zupełnie obojętne. Prawda, że dwa czy trzy razy spuszczałem się już do kopalni. Dosięgnięto wkrótce dna studni. Wartownik, znajdujący się na placyku, gdzie stanęła winda, nie umiał nic powiedzieć o Karlu. Udano się do stajni. Konie były same i wydawały się nawet bardzo znudzone. Należało tak wnosić z radosnego rżenia Blair-Athol’a, którem pozdrowił trzy ludzkie postacie. Na gwoździu wisiał worek Karla, a w kącie obok zgrzebła leżała jego książka arytmetyczna. Marceli zwrócił zaraz uwagę na brak latarni chłopca, co było nowym dowodem, że dziecko musiało być w kopalni. – Może spotkał go jaki wypadek przy obalaniu się ściany, rzekł nadzorca, ale to niebardzo prawdopodobne! Cóżby robił w niedzielę w galerjach, gdzie wydobywają węgiel? – Och, może nim wyszedł, szukał tam owadów, – odpowiedział wartownik. – To jest prawdziwa jego namiętność. Chłopiec stajenny, który w tej chwili nadszedł, potwierdził to przypuszczenie. Widział Karla, jak wychodził z latarnią w ręku przed siódmą. Nie pozostało zatem nic więcej, jak rozpocząć prawidłowe poszukiwania. Przy pomocy gwizdawki przywołano innych wartowników, na wielkim planie kopalni podzielono pracę i wszyscy, zaopatrzywszy się w lampy, rozpoczęli przegląd galerji drugo i trzeciorzędnych, stosownie do tego, jak co komu przeznaczono. W ciągu dwóch godzin zwiedzono wszystkie części kopalni i wszyscy znów wrócili na placyk. Nigdzie nie znaleziono najmniejszego śladu zawalenia się ściany, ale też nigdzie żadnego śladu Karla. Nadzorca może pod wpływem wzmagającego się apetytu, przychylał się do mniemania, że chłopiec mógł przejść niepostrzeżony i znajdował się teraz poprostu w domu; ale Marceli przekonany, że tak nie było, nastawał, by szukać go jeszcze w kopalni. – Co to jest? – zapytał, wskazując kropkowane miejsce na planie, które obok szczegółów wyraźnie określonych było podobne do owych „terrae ignotae”, które geografowie znaczą na krańcach lądów arktycznych. – Jest to pas, który porzucono, dla zwężonego w nim pokładu węgla, odpowiedział nadzorca. – Jest opuszczony pas?… To tam trzeba szukać! – rzekł Marceli ze stanowczością, której inni ulegli. Dostali się wkrótce do otworu galerji, której lepkie i spleśniałe ściany okazywały, że opuszczono ją od kilku lat. Przez jakiś czas szli po nich, nie spostrzegając nic podejrzanego, kiedy Marceli, zatrzymując idących, rzekł: – Czy nie doznajecie pewnej ociężałości i bólu głowy? – Tak! – odpowiedzieli prawie jednogłośnie. – Co do mnie, czuję się nawpół odurzonym. Musi tu być z pewnością dwutlenek węgla!… Czy mogę zapalić zapałkę? – spytał nadzorcę. – Możesz, mój chłopcze, rób, jak chcesz. Marceli wyjął z kieszeni małe pudełko zapałek, potarł o nie zapałkę, i pochyliwszy się, zbliżył płomień ku ziemi. Zgasła natychmiast. – Byłem tego pewny… – rzekł. – Gaz, cięższy od powietrza, trzyma się przy samej ziemi… Nie można tu pozostawać; mówię o tych, którzy nie mają przyrządu Galiberta. A my z panem nadzorcą, jeżeli się zgadza, będziemy szukali dalej. Kiedy przystano na to, Marceli i nadzorca, wziąwszy w zęby koniec rurki od skrzyni z powietrzem i zatknąwszy kleszczyki na nozdrza, zagłębili się w szereg starych galeryj. W kwadrans później wyszli dla odnowienia powietrza w rezerwuarach; uskuteczniwszy to, szli dalej. Za trzecim razem, usiłowania ich zostały uwieńczone pomyślnym rezultatem. Zdala, w ciemności, dostrzegli małe niebieskawe światełko lampy elektrycznej. Pobiegli w tę stronę… U stóp wilgotnego muru leżał nieruchomy i zimny już biedny mały Karl. Sine usta, nalana twarz i cała postawa wyraźnie mówiły, co się z nim stało. Chciał podnieść coś z ziemi, nachylił się i dosłownie utonął w gazie dwutlenku węgla. Nic nie zdołało przywołać go do życia. Śmierć zaskoczyła go cztery czy pięć godzin temu. Nazajutrz wieczorem, nowy cmentarz Stahlstadtu miał o jeden grób więcej, a biedna pani Bauer została wdową po dziecku, tak jak była już wdową po mężu. Rozdział VII Centralny oddział. W raporcie swoim doktór Echternach, główny lekarz oddziału studni Albrechta, zawyrokował, że trzynastoletni Karl Bauer, nr. 41.902, pełniący obowiązki wartownika u drzwi, prowadzących do 228 galerji, umarł wskutek uduszenia, które nastąpiło dzięki wchłonięciu wielkiej ilości dwutlenku węgla przez organy oddechowe. Inny raport inżyniera Maulmühle, niemniej jasny od pierwszego, przedstawiał władzy konieczność zaprowadzenia systemu wentylacji w strefie B., planu XIV, którego galerje wydzielały trujący gaz, sposobem powolnym i nieznacznym, ale niewątpliwie szkodliwym. Wreszcie ten sam urzędnik w osobnem piśmie donosił władzy o poświęceniu się nadzorcy Rayer’a i gisera pierwszej klasy, Johanna Schwartz’a. W tydzień lub dziesięć dni potem, młody robotnik, wszedłszy do pokoju odźwiernego dla wzięcia swego znaczku obecności, znalazł na gwoździu drukowany rozkaz pod swoim adresem: „Giser Schwartz stawi się dzisiaj o godzinie dziesiątej w biurze głównego dyrektora. Dzielnica centralnej bramy i droga A. Ubranie świąteczne. – Nareszcie!… – pomyślał Marceli. – Długo się namyślali, ale mam ich wkońcu! W rozmowach z kolegami i w niedzielnych swych przechadzkach dokoła Stahlstadtu, poznał już na tyle ogólną organizację miasta, że wiedział, iż pozwolenia wejścia do środkowej dzielnicy nie otrzymywał byle kto. Prawdziwe legendy krążyły na ten temat. Mówiono, że ciekawi, którzy podstępem wdarli się do tego warownego obwodu, nie pokazali się więcej; że robotnicy i urzędnicy, zanim zostali przyjęci tam, musieli się poddać pewnym obrządkom wolnomularskim i pod najuroczystszą przysięgą zobowiązać się, że nie wydadzą nic z tego, co ujrzą; że tajemny trybunał karał śmiercią tych, którzy nie dotrzymywali przysięgi. Podziemna kolej żelazna łączyła tę świątynię z linją obwodową… Nieznani goście przybywali tam nocnymi pociągami… Odbywały się tam niekiedy najwyższe sądy, w których tajemnicze osoby zasiadały i brały udział w naradach… Nie przykładając zbytniej wiary do tych opowiadań, Marceli rozumiał jednak dobrze, że były one wyrazem rzeczywistego faktu; nadzwyczajnej trudności dostania się do oddziału środkowego. Ze wszystkich robotników, jakich znał, a miał przyjaciół między górnikami z kopalń żelaza i węgla, między robotnikami, obsługującymi wielkie piece, między cieślami i kowalami, żaden z nich nigdy nie przekroczył bramy A. Z uczuciem ciekawości i przyjemności stanął sam u tej bramy. Przekonał się wkrótce, że ostrożności, jakie tam przedsiębrano były bardzo surowe. Spostrzegł najpierw, że go oczekiwano. Dwóch ludzi w szarych mundurach, z szablą u boku i rewolwerem u pasa, znajdowało się w loży odźwiernego. Loża ta, jak izdebka siostry zakonnej, pilnującej klasztornej furty, miała dwoje drzwi, jedne wychodzące na zewnątrz a drugie na wewnątrz; drzwi te nigdy nie otwierały się jednocześnie. Przejrzano i poświadczono przepustkę Marcelego, następnie podano mu białą chustkę; młodzieniec nie okazał najmniejszego zdziwienia i dał sobie starannie zawiązać oczy dwóm figurom w mundurach. Ci wzięli go pod ręce i nie mówiąc ani słowa, poprowadzili ze sobą. Uszedłszy dwa lub trzy tysiące kroków, weszli na schody; potem otwarto i zamknięto jakieś drzwi, wreszcie pozwolono Marcelemu zdjąć przepaskę z oczu. Był w zwykłej sali, zawierającej kilka krzeseł, czarną tablicę i szeroką deskę, a przy niej przybory do kreślenia. Wysokie okna o matowych szybach oświecały tę salę. Prawie jednocześnie weszły do niej dwie osoby, mające powierzchowność profesorów uniwersytetu. – Powiedziano nam, że odznaczacie się niezwykłą inteligencją, – rzekł jeden z nich. – Chcemy wyegzaminować was i przekonać się, czy można was przyjąć do oddziału wzorów. Czy możecie odpowiadać na nasze pytania? Marceli skromnie oświadczył, że gotów jest poddać się próbie. Dwaj egzaminatorowie zadali mu wówczas kolejne pytania z chemji, geometrji i algebry. Młody robotnik zadowolnił ich całkowicie, tak jasnością, jak dokładnością swoich odpowiedzi. Figury, które kreślił kredą na tablicy, były wyraźne, kształtne i swobodne. Równania algebraiczne szły jedne za drugiemi w równych, ścieśnionych szeregach, jak linje wyborowego pułku. Jedno z dowodzeń było tak znakomite a zarazem nowe dla sędziów, że ci zapytali go ze zdziwieniem, gdzie się tego wyuczył. – W Szaffuzie, w moim kraju, w szkole powszechnej. – Zdaje się, że jesteś dobrym rysownikiem. – Był to mój ulubiony przedmiot. – Dobrze uczą w tej Szwajcarji, – rzekł jeden z egzaminatorów. Zostawimy cię samego na dwie godziny dla wykonania tego rysunku, – mówił dalej, podając kandydatowi wizerunek dosyć skomplikowanej maszyny parowej w przecięciu. – Jeśli wykreślisz go, zostaniesz przyjęty z notą: dobrze. Zostawszy sam, Marceli wziął się z zapałem do roboty. Kiedy sędziowie wrócili o oznaczonej godzinie, byli tak zachwyceni jego rysunkiem, że do obiecanej noty dodali: Nie mamy rysownika z równym talentem. Szaro ubrani jegomoście pochwycili go znowu i z taką samą ceremonją, to jest z oczyma zawiązanemi, zaprowadzili do biura głównego dyrektora. – Zostałeś wyznaczony do jednej z pracowni kreślarskich w oddziale wzorów, – rzekł dyrektor. – Czy chcesz poddać się warunkom regulaminu? – Nie znam ich, – rzekł Marceli, – ale przypuszczam, że są możebne do spełnienia. – Otóż te warunki: 1) Przez cały czas trwania zobowiązania musisz mieszkać w samym wydziale. Za szczególnem i zupełnie wyjątkowem pozwoleniem będziesz mógł wyjść poza obręb wydziału. 2) Musisz się poddać rygorowi wojskowemu i pod groźbą kar wojskowych być ślepo posłuszny swoim naczelnikom. Wzamian za to zostaniesz zaliczonym do podoficerów czynnej armji i, stopniowo awansując, możesz dojść do najwyższych stopni. 3) Zobowiążesz się pod przysięgą, że nigdy nikomu nie wyjawisz nic z tego, co będziesz widział w oddziale, do którego zostaniesz przyjęty. 4) Listy twoje, tak do ciebie, jak od ciebie, będą przechodziły przez ręce i cenzurę twoich naczelników i korespondencja musi się ograniczyć do twojej rodziny. – Krótko mówiąc, jestem w więzieniu, – pomyślał Marceli. Poczem odpowiedział poprostu: – Warunki te wydają mi się sprawiedliwe, i gotów jestem przyjąć je. – Dobrze. Podnieś rękę… Przysięgaj… Jesteś mianowany rysownikiem w 4 pracowni. Mieszkanie zostanie ci wyznaczone , a co do pożywienia, to będziesz je otrzymywać w bardzo dobrej jadłodajni… Nie masz rzeczy z sobą? – Nie, panie. Nie wiedząc, czego chciano odemnie, zostawiłem je u mojej gospodyni. – Poszle się po nie, bo nie możesz już wyjść z oddziału. – Dobrze zrobiłem, – pomyślał Marceli, – że notatki moje pisałem tajemnem pismem! Pięknie byłoby teraz, gdyby je znaleziono!… Przed wieczorem Marceli został umieszczony w ładnym pokoiku na czwartem piętrze, w budynku o wielkiem podwórzu, i powziął już pewne wyobrażenie o życiu, jakie miał tam prowadzić. Sądził, że nie będzie tak smutne, jak mu się zdawało zpoczątku. Koledzy, poznał się z nimi w restauracji, byli spokojni i łagodni, jak wszyscy ludzie pracy. Chcąc rozerwać się trochę, bo temu automatycznemu życiu brakło wesołości, kilku z nich utworzyło orkiestrę, i co wieczór zabawiali się dosyć dobrze muzyką. Podczas rzadkich swobodnych godzin, umysł mógł dowoli czerpać w bibljotece, w czytelni. Pod względem naukowym, nie brakło tu niczego. Specjalne kursa, na których wykładali znakomici profesorowie, były obowiązkowe dla wszystkich pracowników; prócz tego odbywały się często egzamina i konkursy. Ale brakowało powietrza, swobody w tym ciasnym obrębie fabryki. Było to niby kolegjum, ale z regulaminem bardziej obostrzonym, – i dla ludzi dorosłych. Otaczająca atmosfera ciążyła na wszystkich umysłach, nawet najwięcej oswojonych z żelazną karnością. Zima ukończyła się wśród prac, którym Marceli oddał się duszą i ciałem. Jego pilność, doskonałość rysunków, nadzwyczajne postępy w nauce, zyskały mu w krótkim czasie uznanie wszystkich nauczycieli i wszystkich egzaminatorów, i wyrobiły mu pewną sławę w kółku tych pracowitych ludzi. Wszyscy się zgadzali, że był najzdolniejszym, najlepszym i najbogatszym w pomysły rysownikiem. Jeżeli zachodziła jaka trudność udawano się natychmiast do niego. Sami naczelnicy uciekali się do jego doświadczenia z owem poważaniem, jakie prawdziwa zasługa zawsze sobie potrafi zdobyć, nawet u najzawistniejszych ludzi. Ale jeśli Marceli liczył, że dostawszy się do oddziału wzorów, przeniknie tajemnicę to się grubo omylił. Życie jego upływało w obrębie żelaznej kraty, mającej trzysta metrów średnicy, która otaczała dzielnicę środkową. Działalność jego mogła i musiała sięgnąć najdalszych gałęzi przemysłu metalurgicznego. W praktyce ograniczała się do rysunków maszyn parowych. Były one rozmaitych rozmiarów i różnych sił, dla rozmaitych użytków i przemysłów, dla okrętów wojennych i pras drukarskich. Taką była jego specjalność. Podział pracy posunięty do ostatecznych granic, ściskał go w swoich kleszczach. Po czterech miesiącach pobytu w odziale A, wiedział nie więcej niż przedtem o całości tego, co się robiło w Stalowem Mieście. Conajwyżej, zebrał trochę ogólnych wiadomości o organizacji, w której sam, mimo zasług i zdolności był tylko nic nieznaczącem kółkiem. Wiedział, że środkiem pajęczyny, którą stanowiło Stahlstadt, była wieża Byka, rodzaj olbrzymiego gmachu, panującego nad wszystkiemi sąsiedniemi zabudowaniami, Dowiedział się także, z opowiadań kucharzy i kamerdynerów, że osobiste mieszkanie Herr Schultze’a znajdowało się u podnóża owej wieży i że słynny tajemny gabinet mieści się w jej wnętrzu. Dodawano również, że sala ta była sklepiona, zabezpieczona od pożaru i ufortyfikowana od wewnątrz, tak jak krążownik, lub pancernik, że zamykała się drzwiami ze stali, zaopatrzonemi w strzelające zamki, godne Federal Reserve Banku. Wreszcie ogólnie mówiono, że Herr Schultze pracował nad ukończeniem maszyn wojennych o sile i doskonałości nieznanej współczesnej technice. Maszyny te miały zapewnić Niemcom panowanie nad całym światem. Marceli tworzył z początku zuchwałe plany wdarcia się lub dostania jakimkolwiek sposobem do zaczarowanej fortecy, której tajemnicę chciał koniecznie posiąść. Nie mógł wynaleźć nic praktycznego. Grube ponure mury, oświetlone w nocy potokami światła, strzeżone przez pewną wartę, stały przed nim jak nieprzezwyciężona przeszkoda. Gdyby nawet udało mu się przedrzeć przez łańcuch straży, co mógłby zobaczyć? Szczegóły, szczegóły, nigdy całości. Mniejsza o to. – Przysiągł sobie, że nie ustąpi i dotrzyma tej przysięgi. Choćby miał czekać dziesięć lat nie opuści stanowiska. Musi wreszcie wybić godzina, w której tajemnica stanie się jego własnością! Musi tak być. Frankopolis rozwijał się pomyślnie; jego dobroczynne instytucje sprzyjały wszystkim i każdemu, wskazując zniechęconym ludom nowe widnokręgi. Marceli nie wątpił, że wobec takiego powodzenia rasy łacińskiej Schultze więcej niż kiedykolwiek zechce wykonać swe pogróżki. Sam Stahlstadt i rodzaj pracy, która się w niem wykonywała, były dostatecznym tego dowodem. Tak upłynęło kilka miesięcy. Pewnego dnia, w marcu, Marceli po raz tysiączny może powtórzył sobie samemu tę przysięgę Hannibala, gdy dano mu znać, że główny dyrektor, ma mu coś powiedzieć. – Otrzymałem od Herr Schultze’a – rzekł dygnitarz – rozkaz przysłania najlepszego naszego rysownika. Proszę złożyć swoje rzeczy; przejdzie pan do wewnętrznego obwodu. Został pan awansowany na porucznika. A zatem, w tej właśnie chwili, kiedy tracił już prawie nadzieję, logiczne i naturalne następstwo heroicznej pracy, zjednało mu ów upragniony przystęp! Marceli tak był przejęty radością, że uczucie to, mimowoli odbiło mu się na twarzy. – Bardzo mi przyjemnie, że mogłem zwiastować tak dobrą wiadomość, – mówił dalej dyrektor – i radzę wytrwać na drodze, którą pan idzie tak odważnie. Najświetniejsza przyszłość czeka pana. Może pan odejść. Wreszcie po długiej próbie, Marceli ujrzał cel, do którego wytrwale dążył. W kilka minut złożył swoje odzienie do walizki i w towarzystwie żołnierzy w szarych mundurach dostał się do ostatniego muru, do którego jedyna brama, wychodząca na drogę A., mogła być tak długo jeszcze zamknięta przed nim. Znalazł się u stóp niedostępnej wieży Byka, której nasrożoną głowę widział zdala niknącą w obłokach. Widok, jaki zobaczył, należał z pewnością do najbardziej niespodzianych. Wyobraźcie sobie człowieka, nagle, odrazu przeniesionego z pracowni europejskiej, hałaśliwej, pospolitej, w głąb dziewiczego lasu podzwrotnikowej sfery. Taka to niespodzianka czekała Marcelego w środku Stahlstadtu. Znalazł się we wspaniałym parku Herr Schultze’a. Wysmukłe palmy, gęste banany, tworzyły ciemny nieprzebyty gąszcz. Cudaczne liany, pnąc się z wdziękiem, zwieszały się zielonymi wieńcami lub opadały w bogatych warkoczach. Najdziwaczniej wyglądające rośliny kwitły tu i dojrzewały. Ananasy dojrzewały obok pomarańcz. Kolibry i ptaki rajskie roztaczały na wolnem powietrzu przepych swego pierza, wreszcie sama temperatura była tak zwrotnikową, jak cała roślinność. Marceli wodził oczami, szukając kaloryferów i szklanego dachu, które dokonywały tego cudu, i osłupiał na chwilę, widząc tylko błękit nieba. Później przypomniał sobie, że niedaleko stamtąd była kopalnia węgla, paląca się ciągłem ogniem, zrozumiał, że Herr Schultze dowcipnie zużytkował te skarby podziemnego ciepła i sprowadzając je metalicznemi rurami, urządził u siebie stałą temperaturę cieplarni. Ale chociaż rozum młodego Alzatczyka wytłumaczył mu zagadkę, oczy jego były oczarowane zielonością trawników, a nozdrza z zachwytem wchłaniały zapach, napełniający atmosferę. Wynagradzał sobie teraz sześć miesięcy czasu, które spędził, nie widząc ani jednego źdźbła trawy. Ulicą wysypaną piaskiem doszedł po nieznacznej pochyłości do marmurowych schodów, ponad któremi panowała wspaniała kolumnada. Wtyle wznosiła się olbrzymia masa wielkiego czworokątnego gmachu, który był jakby podstawą Wieży Byka. W przedsionku Marceli spostrzegł siedmiu czy ośmiu lokajów w czerwonej liberji i szwajcara z kapeluszem o trzech rogach i halabardą; zauważył bogate kandelabry z bronzu między kolumnami, a kiedy wstępował na stopnie, usłyszał lekki huk, z którego domyślił się, że pod stopami jego przechodziła podziemna kolej żelazna. Marceli wymienił swoje nazwisko i został wprowadzony do przedpokoju, który był prawdziwem muzeum rzeźby. Nie zatrzymując się w nim, przeszedł czerwono-żółty salon, potem salon czarno-żółty i przybył do salonu żółto-złotego, gdzie lokaj zostawił go samego na pięć minut. Wreszcie został wprowadzony do przepysznego zielono-złotego gabinetu. Herr Schultze we własnej osobie, palący długą, glinianą fajkę i popijający piwo ze sporego kufla, wśród całego tego przepychu, robił wrażenie plamy z błota na lakierowanym bucie. Nie podniósłszy się, nie odwróciwszy nawet głowy, stalowy król rzekł zimno i obojętnie: – Jesteś rysownikiem? – Tak, panie. – Widziałem twoje rysunki. Są bardzo dobre. Ale czy nie znasz nic więcej oprócz maszyn parowych? – Nigdy mię nie pytano o nic więcej. – Czy znasz trochę balistykę? – Studjowałem ją w swobodnych chwilach dla własnej przyjemności. Odpowiedź ta przemówiła do serca Herr Schultze’a. Raczył spojrzeć na swego podwładnego. – A zatem podejmujesz się wyrysować razem ze mną armatę!… Zobaczymy, jak się z tego wywiążesz!… Trudno ci będzie zastąpić tego głupca Sohne’a, który zabił się dziś rano, obracając w ręku woreczek z dynamitem!… Bydlę! mógł nas wszystkich wysadzić w powietrze! Trzeba wyznać, że ten brak wszelkiego uczucia nie wydawał się oburzającym w ustach Herr Schultze’a. Rozdział VIII Jaskinia smoka. Przy zwiększającem się ciągle powodzeniu, jakiego doznawał młody alzatczyk, czytelnik nie będzie się zapewne dziwił, że po kilku tygodniach zastanie go żyjącego w największej poufałości z Herr Schultze’m. Nie rozłączali się prawie ze sobą. Praca, posiłek, przechadzka do parku, długie fajki, palone obok musującego piwa – wszystko to było im wspólne. Nigdy jeszcze ex-profesor z Jeny nie miał współpracownika, któryby go tak rozumiał półsłówkami, rzec można, któryby umiał tak zużytkować jego teoretyczne pomysły. Marceli nietylko w najwyższym stopniu posiadał znajomość swego rzemiosła we wszystkich jego gałęziach, był to zarazem najprzyjemniejszy towarzysz, pracownik niezmordowany, wynalazca płodny, a pomimo to skromny niesłychanie. Herr Schultze był nim zachwycony. Dziesięć razy na dzień mówił do siebie samego: – Co za skarb! Co za perła ten chłopiec! W istocie zaś Marceli od pierwszego rzutu oka poznał charakter strasznego swego patrona. Dojrzał, że główną cechą jego charakteru był egoizm, potężny, wszystkożerny, objawiający się na zewnątrz bezmierną próżnością i do tego dostosował całe swoje postępowanie. W ciągu kilku dni młody Alzatczyk tak doskonale poznał mechanizm tej klawiatury, że grał na Herr Schultze’u, jak na fortepianie. Taktyka jego polegała na tem, że starał się o ile mógł wykazać swoją własną zasługę, ale czynił to w taki sposób, by dać zarazem tamtemu możność wykazania jego wyższości nad sobą. Naprzykład, gdy chodziło o rysunek, wykonywał go bez zarzutu, zostawiając jednakże jakiś błąd, łatwy do poprawienia; tak, że ex-profesor zwracał nań natychmiast uwagę. Jeżeli miał jakąś teoretyczną myśl, starał się dać ją poznać w rozmowie, a to w taki sposób, by Herr Schultze mógł sądzić, że sam trafił na nią. Czasami nawet posuwał się dalej, mówiąc naprzykład. – Zrobiłem plan tego statku o zdejmującej się ostrodze, o którym mówił pan ostatnio. – Ja? – odpowiadał Herr Schultze, który nigdy nie myślał o niczem podobnem. – No, tak! Zapomniał pan o tem?… Ostroga odejmuje się i zostawia w nieprzyjacielskim statku torpedę, wybuchającą dopiero po upływie trzech minut! – Nic już nie pamiętam. Tyle mam pomysłów w głowie! I Herr Schultze spokojnie przywłaszczał sobie ojcostwo nowego wynalazku. Może tylko nawpół dawał się oszukiwać. Prawdopodobnie czuł w duszy wyższość Marcelego nad sobą. Ale egoizm i niezwalczona duma kazały mu kłamać przed samym sobą. Był genjalny; chciał, by podwładny miał takie złudzenie!… – A to głupiec, z całym swoim rozumem! – mówił do siebie niekiedy, śmiejąc się zcicha i ukazując swoje trzydzieści dwa zęby. Zresztą, próżność jego umiała to sobie wynagrodzić. On tylko jeden na świecie mógł urzeczywistnić tego rodzaju marzenia przemysłowe!… Marzenia te miały wartość tylko przez niego i dla niego!… Marceli jest niczem więcej, jak jednem z kółek organizmu, który on, Schultze, umiał stworzyć i t. d. i t. d. Mimo to, nie wygadał się, jak powiadają. Po pięciu miesiącach pobytu w Wieży Byka, Marceli nie wiele wiedział o tajemnicach Dzielnicy Środkowej. Wprawdzie, podejrzenia jego stały się prawie pewnikami. Coraz mocniej był przekonany, że w Stahlstadzie ukrywała się tajemnica, że i Herr Schultze oprócz zysku, miał jeszcze coś innego na celu. Wyłączny kierunek myśli jego, a nawet rodzaj przemysłu, któremu się oddał, nasuwał prawdopodobną hipotezę, że chodziło o wynalazek jakiejś nowej maszyny wojennej. Ale co i jak? Zagadka zawsze jeszcze była ciemną i nieodgadniętą. Marceli doszedł wreszcie do przekonania, że nie dowie się o niej bez jakiegoś przesilenia. Widząc, że to nie nastąpi samo, postanowił doprowadzić do niego. Było to wieczorem 5 września, pod koniec obiadu. Rok temu, w ten sam dzień, Marceli odnalazł w studni Albrechta zwłoki swego małego przyjaciela, Karla. Długa, surowa zima tej Szwajcarji amerykańskiej pokrywała jeszcze swoim białym płaszczem wszystkie pola dokoła. Ale w parku Stahlstadt’u temperatura była tak ciepła, jak w czerwcu i śnieg, topniejąc, zanim dotknął ziemi, opadał w postaci rosy, nie zaś białych płatków. – Prawda, jaka doskonała kiełbasa z kapustą? – odezwał się Herr Schultze, który mimo miljonów nie stracił upodobania do ulubionej potrawy. – Doskonała, – odrzekł Marceli, który jadł ją po bohatersku, chociaż czuł już do niej prawie wstręt, tak mu obrzydła. Buntujący się żołądek skłonił go wreszcie do kroku, nad którym przemyśliwał oddawna. – Nie rozumiem, jak mogą żyć narody, które nie mają ani kiełbasy, ani kapusty, ani piwa! – dodał z westchnieniem Herr Schultze. – Życie musi być dla nich długą męczarnią, – odpowiedział Marceli. – Będzie to prawdziwy humanitarny uczynek, kiedy się je przyłączy do „Vaterlandu”. – Ho, ho!… nastąpi to… nastąpi!… – zawołał król stalowy. – Usadowiliśmy się już w samym środku Ameryki. Niechno zdobędziemy jedną lub dwie wyspy w okolicach Japonji, a zobaczysz, jakimi krokami pójdziemy naprzód. Lokaj wniósł fajki. Herr Schultze nałożył swoją i zapalił. Marceli rozmyślnie obrał tę chwilę błogiego usposobienia. – Muszę wyznać, – rzekł po chwilowem milczeniu, – że nie bardzo wierzę w ten podbój! – Jaki podbój? – zapytał Herr Schultze, który zapomniał już o przedmiocie rozmowy. – Podbój świata przez Niemców. Eksprofesor sądził, że źle usłyszał. – Nie wierzysz w podbój świata przez Niemców? – Nie… – A to dobre, to mi się podoba!… – Chciałbym wiedzieć, jaka jest przyczyna tego powątpiewania? – Ta poprostu, że artylerzyści francuscy prześcigną was i pobiją… Szwajcarzy, moi rodacy, którzy znają ich dobrze, utrzymują, że u Francuza nauka nie idzie w las. Rok 1870 był dla nich smutną nauką, która na złe wyjdzie nauczycielom. Nikt o tem nie wątpi w naszym małym kraju, a jeżeli mam panu powiedzieć wszystko, – takie też jest zdanie najwytrawniejszych ludzi w Anglji. Marceli wymówił te słowa tonem zimnym, suchym stanowczym, co zwiększyło jeszcze, jeżeli podobna, wrażenie, jakie to bluźnierstwo, tak wręcz wypowiedziane, musiało sprawić na królu stalowym. Herr Schultze oniemiał, osłupiał. Krew tak gwałtownie uderzyła mu do twarzy, że młodzieniec przestraszył się, czy nie za daleko zaszedł. Spostrzegłszy jednak, że ofiara wytrzymała cios, chociaż o mało nie udusiła się z wściekłości, mówił dalej: – Przykro mi o tem mówić, ale tak jest. Nasi współzawodnicy nie zdradzają się żadnym ruchem, ale tem zawzięciej pracują. Myśli pan, że niczego się nie nauczyli od czasu ostatniej wojny? Podczas gdy my niezdarnie powiększamy ciężar naszych dział, bądź pan pewien, że oni przygotowują coś nowego, o czem dowiemy się przy pierwszej sposobności. – Nowego! nowego! – wyjąkał Herr Schultze. – My też robimy coś nowego! – A tak, jest o czem mówić! Robimy ze stali to, co poprzednicy nasi robili z bronzu, ot i wszystko! Podwajamy rozmiary i doniosłość naszych dział! – Podwajamy?… – odrzekł Herr Schultze tonem, który znaczył: – Naprawdę, więcej niż podwajamy! – Ale w gruncie rzeczy jesteśmy tylko naśladowcami. Chce pan, żebym powiedział prawdę? Brak nam zdolności do wynalazku. Nie możemy nic wynaleźć, a Francuzi? Z pewnością nie zasypiają gruszek w popiele, bądź pan tego pewien! Herr Schultze odzyskał zimną krew. Jednakże drżenie jego warg i bladość, która nastąpiła po apoplektycznej czerwoności twarzy, wskazywały, że wulkan nie uspokoił się jeszcze po wybuchu. Dojść do takiego stopnia upokorzenia? Nazywać się Schultzem, być absolutnym panem największej fabryki i najlepszej na świecie odlewni dział, widzieć u stóp swoich parlamenty i królów, i słyszeć od lichego szwajcarskiego rysownika, że braknie ci zdolności wynalazczych, że stoisz niżej francuskiego artylerzysty!… I to wówczas, kiedy tuż za murem, masz coś, czem mógłbyś wprawić w zdumienie tego zuchwalca, zamknąć mu usta i zniweczyć jego głupie dowodzenie. Nie, trudno znieść taką męczarnię. Herr Schultze zerwał się tak nagle, że stłukł fajkę. Potem, patrząc na Marcelego z ironją, i zaciskając zęby, rzekł, a raczej syknął: – Chodź pan ze mną, pokażę panu, czy ja, Herr Schultze, nie mam zdolności do wynalazku! Marceli postawił wiele na stawkę, ale wygrał, dzięki zdziwieniu, jaki wywołał jego nagły i niespodziewany atak i dzięki gwałtownemu gniewowi, który ogarnął ex-profesora. Próżność była silniejsza, niż ostrożność. Teraz już pilno było Schultze’mu wyjaśnić tajemnicę, i jak gdyby pchnięty jakąś siłą, wszedł do swego gabinetu, starannie zamykając drzwi. Skierował się prosto do szafy z książkami i dotknął jednej z jej ścian. Rozległ się zgrzyt i ukazał się murze otwór, zakryty rzędami tomów. Było to wejście do wąskiego przejścia, którego kamienne schody prowadziły aż do samych stóp Wieży Byka. Tam dębowe drzwi otworzyły się za pomocą małego kluczyka, z którym się nigdy nie rozstawał. Następne drzwi zamknięte były na sylabiczną kłódkę, w rodzaju tych, jakich się używa do okutych skrzyń. Herr Schultze ułożył słowo i otworzył ciężkie żelazne podwoje, z wewnętrznej strony uzbrojone w skomplikowany przyrząd samowybuchający, któremu Marceli, zapewne przez zawodową ciekawość, chciał się bliżej przypatrzyć. Ale przewodnik nie dał na to czasu. Obydwaj znaleźli się przed trzeciemi drzwiami, bez widocznego zamku, które otworzyły się za prostem pchnięciem, wykonanem, ma się rozumieć, podług określonych prawideł. Przebywszy te trzy szańce, Herr Schultze i towarzysz jego musieli wejść na dwieście stopni żelaznych schodów i dostali się na szczyt Wieży Byka, która panowała nad Stalowem Miastem. Na tej wieży z granitu, której moc była niepokonana, znajdował się rodzaj zaokrąglonej kazematy, a w niej kilka strzelnic. Na środku kazematy stała armata ze stali. – Proszę, – rzekł profesor, który przez całą drogę milczał. Była to największa z oblężniczych armat, jakie Marceli widział kiedykolwiek. Musiała ważyć przynajmniej trzysta tysięcy kilogramów i nabijała się od tyłu. Otwór jej miał półtora metra średnicy. Osadzona na lawecie ze stali, toczyła się po pasach z tegoż metalu; dzięki systemowi zębatych kół, ruchy jej były tak ułatwione, że dziecko mogłoby nią kierować. W tyle lawety znajdowała się sprężyna, która miała zapobiegać cofaniu się działa, a przynajmniej ściśle równoważyć je i po każdym strzale automatycznie ustawiać na dawnem miejscu. – Jaka jest siła tego działa? – zapytał Marceli. – O dwadzieścia tysięcy metrów pełnym pociskiem przebijamy blachę grubą na czterdzieści cali z taką łatwością, jak gdyby to była kartka papieru. – Jaka jest jego donośność? – Donośność jego! – zawołał Herr Schultze, unosząc się. – Mówiłeś przed chwilą, że nasz naśladowczy genjusz zdobył się tylko na zwiększenie donośności teraźniejszych dział… Otóż ja podejmuję się wyrzucić z tego działa pocisk na dziesięć mil odległości. – Dziesięć mil? – zawołał Marceli. – Dziesięć mil! Jakiego nowego prochu używa pan, na Boga? – Teraz już mogę wszystko powiedzieć: – powiedział Herr Schultze szczególnym tonem. – Nic już teraz nie stoi na przeszkodzie. Mogę ci odsłonić wszystkie moje tajemnice! Gruboziarnisty proch zrobił już swoje. Ja używam bawełny strzelniczej, której siła rozsadzania jest cztery razy większa od zwykłego prochu, siłę tę powiększam pięciokrotnie, dodając saletry w ilości ośmiu dziesiątych wagi bawełny. – Ale, – zrobił uwagę Marceli, – żadna armata, chociażby była z najlepszej stali nie potrafi oprzeć się ciśnieniu tych gazów. Działo pańskie po trzech, czterech, pięciu wystrzałach będzie zepsute i nie do użytku. – Chociażby wystrzeliło jeden raz, tylko jeden, to wystarczy. – Ten raz kosztowałby drogo! – Miljon, ponieważ armata tyle kosztuje! – Strzał jednomiljonowy!… – Mniejsza o to, jeżeli ten strzał może zniszczyć miljard… – Miljard! – zawołał Marceli. Powstrzymał się jednak od wybuchu zgrozy, pomieszanej z uczuciem podziwu, który budził w nim ten nadzwyczajny człowiek. Potem dodał: – Działo to jest niewątpliwie doskonałe, ale pomimo wszystkich jego zalet, widzę, że usprawiedliwia moje poprzednie zdanie: udoskonalenia, naśladownictwo, brak myśli twórczej. – Brak myśli twórczej? – odpowiedział Herr Schultze, wzruszając ramionami. – Powtarzam, że nie mam już tajemnic przed panem. Proszę za mną! Stalowy król i towarzysz jego opuścili kazematę i zeszli na niższe piętro, które łączyło się z platformą za pomocą hydraulicznych wind. Znajdowała się tam pewna ilość przedmiotów podłużnego kształtu, formy cylindrycznej; zdaleka wyglądały, jak armaty, zdjęte z lawet. – Oto nasze granaty, – rzekł Herr Schultze. Tym razem Marceli musiał wyznać, że narzędzia, na które patrzał, w niczem nie były podobne do tych, jakie znał dawniej. Były to ogromne rury, długie na dwa metry, mające w średnicy jeden metr i dziesięć centymetrów, wewnątrz pokryte ołowiem, na którym mogły się odcisnąć gwinty lufy działowej, zamknięte ztyłu stalową nitowaną blachą, a zprzodu zakończone kojcem ze stali, zaopatrzonym w perkusyjny, czyli pistonowy guzik. Jak była szczególna własność tych granatów? Z powierzchowności ich trudno się było tego domyśleć. Można było chyba tylko przeczuwać, że zawierały w swojem wnętrzu jakiś materjał straszliwie wybuchający, straszliwiej od wszystkiego, co dotąd zrobiono w tym rodzaju. – Nie odgadujesz? – zapytał Herr Schultze, widząc, że Marceli milczy. – Na honor, nie! Poco granat tak długi i ciężki, przynajmniej z pozoru? – Pozór myli, – odpowiedział Herr Schultze, – ciężar jego nie bardzo się różni od zwykłego granatu tegoż kalibru… No, trzeba ci wszystko powiedzieć!… Granat-raca jest zrobiony ze szkła, pokrytego drzewem dębowem i naładowany płynnym dwutlenkiem węgla, przy wewnętrznem ciśnieniu siedemdziesięciu dwóch atmosfer. Spadając, granat pęka, i płyn zamienia się w gaz. Następstwa tego są takie: na dosyć znacznej przestrzeni w tem miejscu, gdzie pękł granat, powstaje zimno około stu stopni poniżej zera, a jednocześnie ogromna ilość dwutlenku węgla zmiesza się z otaczającem powietrzem. Wszystkie żywe istoty, znajdujące się w promieniu trzydziestu metrów od miejsca wybuchu, ulegają zmarznięciu, a zarazem uduszeniu. Mówiąc trzydzieści metrów, biorę tylko tę liczbę, jako podstawę rachunku, bo prawdopodobnie działanie rozciągnie się bez porównania dalej. Zachodzi przytem bardzo korzystna okoliczność: ponieważ dwutlenek węgla wskutek swego ciężaru, większego od powietrza, przez długi czas trzyma się niższych warstw atmosfery, przeto niebezpieczny ten pas zachowuje niszczące swe własności przez kilka godzin po wybuchu, tak, że kto tylko zechce przez ten czas przekroczyć go, musi nieodwołalnie zginąć. Skutek strzału armatniego jest zatem natychmiastowy i trwały… To też wówczas niema już rannych, sami tylko umarli! Herr Schultze doznawał widocznej przyjemności, kiedy tak rozwijał zalety swojego wynalazku. Wrócił mu dobry humor, twarz okryła się rumieńcem dumy i wszystkie zęby wyszczerzył w uśmiechu. – Wyobraź sobie, – dodał, – pewną ilość moich dział, skierowanych na oblegane miasto! Licząc po jednej armacie na hektar przestrzeni, trzeba będzie sto bateryj po dziesięć dobrze ustawionych dział na miasto o powierzchni tysiąca hektarów. Wyobraźmy sobie, że wszystkie te działa znajdują się na przeznaczonem miejscu i każde z nich ma swój cel, że powietrze jest spokojne i przyjazne, wreszcie, że w danej chwili drut elektryczny daje ogólny sygnał… W jednej chwili nie pozostanie przy życiu ani jedna istota na przestrzeni tysiąca hektarów. Prawdziwy ocean dwutlenku węgla zaleje miasto! Myśl ta powstała mi w głowie w zeszłym roku, kiedy czytałem sprawozdanie lekarskie o przypadkowej śmierci małego górnika w studni Albrechta! Powziąłem ją najprzód w Neapolu, kiedym zwiedzał Psią Grotę[1]. Ale dopiero ten ostatni wypadek rozwinął ją i ustalił całkowicie. Rozumiesz dobrze zasadę, prawda? Sztuczny ocean czystego dwutlenku! Otóż jedna piąta proporcja tego gazu wystarcza, by zatruć powietrze i uczynić je niemożebnem do oddychania. Marceli nie mówił ani słowa. Zamknięto mu usta. Herr Schultze tak żywo odczuł swój triumf, że nie chciał go nadużywać. – Jeden tylko szczegół niepokoi mnie, – rzekł. – Jaki? – zapytał Marceli. – Nie udało mi się wynaleźć sposobu usunięcia towarzyszącego wybuchowi łoskotu, skutkiem czego mój strzał armatni wiele będzie miał podobieństwa z pospolitym strzałem. Pomyśl sobie, coby to było, gdybym wynalazł cichy strzał! Ta nagła śmierć, spadająca bez najmniejszego hałasu na sto tysięcy ludzi odrazu w noc spokojną i pogodną! Herr Schultze pogrążył się w marzeniach o uroczym ideale i marzenie to, które było właściwie tylko głębokiem zanurzaniem się w uczuciu miłości własnej, pociągnęłoby się zapewne długo, gdyby Marceli nie przerwał go następującą uwagą: – Bardzo dobrze, panie, bardzo dobrze, ale tysiące dział tego rodzaju, toż to olbrzymia suma pieniędzy i czasu. – Pieniędzy? mam je na zawołanie! Czasu? Czas do nas należy! Herr Schultze wierzył naprawdę, w to co mówił. – Niech i tak będzie, – odpowiedział Marceli. – Granat pański, naładowany dwutlenkiem węgla, niekoniecznie jest nowością, pochodzi bowiem od dawna znanych trujących pocisków; ale nie przeczę, że jest potężnie niszczącym. Tylko… – Tylko?… – Względnie do swych rozmiarów jest za lekki i jeśli pójdzie o dziesięć mil? – Jego przeznaczeniem jest pójść tylko o dwie mile, – odpowiedział z uśmiechem Herr Schultze. – Ale, – dodał, pokazując inny granat, – oto pocisk z lanego żelaza. Ten jest pełny i zawiera w sobie sto małych dział symetrycznie ułożonych, osadzonych jedne w drugich tak, jak rury w perspektywie, i które, wyrzucone jako pociski stają się działami i z kolei wyrzucają małe granaty, naładowane palnymi materjałami. To tak, jakgdybym wyrzucił w powietrze baterję; zaniesie ona pożar i śmierć na całe miasto, zasypując je gradem nieugaszonych ogni! Ten pocisk ma ciężar potrzebny do przebycia dziesięciu mil, o których mówiłem! I wkrótce zrobimy z nim takie doświadczenie, że niedowiarki będą mogli dotknąć palcem stu tysięcy trupów, które legną od niego na ziemi. Zęby świeciły się w tej chwili tak nieznośnym blaskiem w ustach Herr Schultze’a, że Marceli miał gwałtowną ochotę wybić mu ich z tuzin. Ale miał siłę powstrzymać się. Nie było to bowiem jeszcze wszystko, co miał usłyszeć od Stalowego Króla. W istocie Herr Schultze przemówił dalej: – Powiedziałem już, że niezadługo odbędzie się stanowcza próba. – Jak? gdzie? – zawołał Marceli. – Jak? Jednym z tych granatów, który, wyrzucony przez moją armatę przebędzie łańcuch Cascade- Mounts!… Gdzie? Na miasto, odległe od nas conajmniej o dziesięć mil, miasto, które nie może spodziewać się tego gromu; a chociażby się nawet spodziewało, nie mogłoby się uchronić od piorunujących następstw jego. Mamy dziś piąty września… A zatem 13-go, trzy kwadranse przed północą Frankopolis zniknie z powierzchni ziemi! Będzie to nowy pożar Sodomy! Profesor Schultze ciśnie wszystkie ognie niebios na ziemię! Na tę niespodzianą wiadomość wszystka krew Marcelego zbiegła mu do serca. Na szczęście Herr Schultze nie spostrzegł, co się z nim działo. – Tak, – mówił dalej swobodnym tonem. – My tutaj robimy rzeczy wprost przeciwne temu, co czynią wynalazcy Frankopolis. My szukamy tajemnicy skrócenia życia ludzkiego, podczas kiedy oni szukają sposobu przedłużenia go. Ale dzieło ich skazane jest na zagubę, a ze śmierci, którą zasiejemy, ma powstać życie. Jednakże wszystko w przyrodzie ma swój cel, i doktór Sarrasin, zakładając odosobnione miasto, dostarczył mi, nie domyślając się tego, najwspanialszego pola do moich doświadczeń. Marceli nie chciał wierzyć temu, co słyszał. – Ale, – rzekł głosem, którego mimowolne drżenie zwróciło uwagę Herr Schultze’go, – mieszkańcy Frankopolis nie zrobili panu nic złego! O ile wiem, nie ma pan żadnego powodu do wojny z nimi? – Mój drogi, – odpowiedział Herr Schultze – w mózgu twoim, dobrze zorganizowanym pod innymi względami, jest zasób idei celtyckich, które szkodziłyby ci bardzo, gdybyś miał długo żyć. Prawo, dobro, zło, to są rzeczy względne i zależne od sposobu zapatrywania. Jedynie wielkie prawa natury są bezwzględne. Prawo współzawodnictwa bytu jest absolutne, jak prawo ciążenia. Byłoby szaleństwem nie uznawać praw walki o byt. Zastosowanie się do tego prawa i działanie w jego duchu jest rzeczą rozsądną i mądrą, i dlatego zniszczę miasto doktora Sarrasin’a. Dzięki mojej armacie, pięćdziesiąt tysięcy Niemców łatwo pokona sto tysięcy marzycieli, skazanych na zagładę. Marceli, pojmując, że dyskusja z Herr Schultze’m byłaby równoznaczna z przysłowiowem rzucaniem grochu o ścianę, nie starał się go odwieść od jego zamiaru. Obydwaj opuścili pokój granatów i wrócili do pokoju jadalnego. Z najnaturalniejszą miną w świecie Herr Schultze podniósł do ust swój kufel piwa i zadzwoniwszy na służącego, kazał sobie podać inną fajkę na miejsce tej, którą stłukł, poczem rzekł do lokaja: – Czy Arminjus i Sigimer są na podorędziu? – Tak, panie. – Powiedz im, że mają być na moje zawołanie. Kiedy służący opuścił jadalnię, król stalowy, obróciwszy się do Marcelego, spojrzał mu prosto w twarz. Alzatczyk nie spuścił oczu przed tym ostrym, jak metal, wzrokiem. – Wykona pan ten projekt? – Wykonam. Znam doskonale położenie Frankopolis, wiem, na jakiej leży szerokości geograficznej i 13-go września trzy kwadranse przed północą miasto Sarrasina zakończy swój byt. – Należałoby plan ten utrzymać w zupełnej tajemnicy! – Mój drogi, – odpowiedział Herr Schultze, – widzę, że nigdy nie będziesz logiczny. Z tego powodu mniej już żałuję, że masz tak młodo umrzeć. Marceli powstał. – Jakto, – zimno dodał Herr Schultze, – czyś nie zrozumiał, że o moich zamiarach mówię tylko tym, którzy nigdy ich nie będą mogli powtórzyćZadzwonił znowu. Dwaj olbrzymi, Arminjus i Sigimer, ukazali się we drzwiach sali. – Chciałeś poznać moją tajemnicę, poznałeś ją, – rzekł Herr Schultze… – Teraz musisz umrzeć. Marceli nic nie odpowiedział. – Za wiele masz rozumu, – mówił dalej Herr Schultze, – byś mógł sądzić, że pozwolę ci żyć teraz, kiedy wiesz o moich zamiarach. Byłaby to lekkomyślność nie do darowania, byłaby to nielogiczność. Wielkość celu nie pozwala mi narażać jego powodzenia dla względu tak małej stosunkowo wartości, jak życie człowieka – nawet takiego człowieka, jak ty, mój kochany, którego dobrą organizację mózgową wysoko cenię. To też żałuję, że miłość własna pociągnęła mię za daleko i że teraz muszę cię zgładzić. Ale musisz zrozumieć, iż wobec sprawy, której się poświęciłem, nie może być mowy o uczuciu. Mogę ci wyznać, że twój poprzednik Sohne umarł dlatego tylko, że odkrył moją tajemnicę, a nie z powodu wybuchu dynamitu. Prawidło jest bezwzględne i musi być niezłomne. Nic na to poradzić nie mogę. Marceli patrzał na Herr Schultze’a. Z dźwięku jego głosu, ze zwierzęcego uporu tej łysej głowy, zrozumiał, że jest zgubiony. To też nie myślał się sprzeciwiać. – Kiedy umrę i jaką śmiercią? – Nie troszcz się o te szczegóły, – odrzekł spokojnie Herr Schultze. – Umrzesz, ale nie będziesz cierpiał. Pewnego rana nie obudzisz się wcale. Nic więcej. Na znak dany przez stalowego króla, Marceli został wyprowadzony i zamknięty w swoim pokoju, przy którego drzwiach zostali na straży dwaj olbrzymi. Pozostawszy sam, młody człowiek z gniewem i strasznym niepokojem zaczął myśleć o doktorze i jego rodzinie, o swoich rodakach, o wszystkich tych, których kochał. – Niczem jest śmierć, która mię czeka, – mówił do siebie, – ale to niebezpieczeństwo, które im grozi. Jak temu zapobiec!… ? [2]1 Psia Grota, znajdująca się w okolicach Neapolu, zawdzięcza swą nazwę szczególnej własności atmosfery, od której dusi się pies lub każde inne czworonożne zwierzę o nizkich nogach, a która nie szkodzi stojącemu człowiekowi. Własność ta pochodzi od warstwy dwutlenku węgla, grubej na sześćdziesiąt centymetrów; ten bowiem jako cięższy od powietrza trzyma się przy ziemi. ? Rozdział IX Ucieczka. W istocie, położenie było bardzo niebezpieczne. Co mógł zrobić Marceli, którego godziny życia były policzone i którego ostatni dzień zbliżał się z zachodem słońca! Nie spał ani chwili – nie z obawy, że się nie obudzi więcej, jak powiedział Herr Schultze, ale dlatego, że myśl jego nie mogła rozstać się z Frankopolis, któremu groziła tak bliska katastrofa. – Co począć? – powtarzał. – Zniszczyć tę armatę? Wysadzić w powietrze wieżę, w jakiej się znajduje? Jak mógłbym tego dokonać? Uciekać!… uciekać, kiedy pokoju mego strzegą te dwa olbrzymy. A chociażby nawet udało się przed datą 13-go września opuścić Stahlstadt, w jaki sposób mógłbym przeszkodzić katastrofie?… Ale tak! Jeżeli nie drogie nasze miasto, to przynajmniej jego mieszkańców mógłbym uratować, dostać się do nich i zawołać: Uciekajcie! uciekajcie niezwłocznie! Grozi wam ogień, grozi żelazo- Uciekajcie wszyscy! Potem myśli Marcelego podążyły w inną stronę. – Ten nędznik Schultze! – myślał. – Przypuszczając nawet, iż przesadzi mówiąc o niszczących skutkach swego granatu i że nie może zalać całego miasta nieugaszonym ogniem, pewną jest jednak rzeczą, że znaczną część jego może spalić odrazu. Wynalazł straszną maszynę. Mimo przestrzeni, która dzieli oba miasta, olbrzymia armata potrafi sięgnąć celu swoim pociskiem. Szybkość początkowa dwadzieścia razy większa od szybkości otrzymanej dotąd! Coś koło dziesięciu tysięcy metrów, dwie i pół mili na sekundę! Ależ to prawie trzecia część szybkości, z jaką ziemia obiega swoją drogę. Czy podobna?… Tak, tak… jeżeli działo nie pęknie od pierwszego strzału!… A nie pęknie, bo zrobione jest z metalu, który nigdy nie pęka! Łotr ten zna doskonale położenie Frankopolis! Nie wychodząc ze swojej jaskini, wyceluje armatę ze ścisłością matematyczną i tak, jak powiedział – granat padnie w sam środek miasta! Jak uprzedzić o tem nieszczęśliwych mieszkańców?! Marceli nie zmrużył oka przez całą noc. Kiedy dzień zaświtał, opuścił łóżko, na którem próżno się męczył gorączkową bezsennością. – No, – powiedział sobie, – śmierć czeka na mnie na przyszłą noc! Ten kat, który chce mi zaoszczędzić cierpienia będzie czekać zapewne, póki sen nie przemoże niepokoju i nie opanuje mię zupełnie. A wówczas!… Ale jakąż śmierć przeznacza mi? Czy zamierza zabić kwasem pruskim, który da mi do oddychania, gdy będę spał? Czy pokój mój napełni owym dwutlenkiem węgla, którego taką ilość ma na zawołanie? Może gazu tego użyje w stanie płynnym, tak, jak do owych granatów ze szkła; płyn wracając nagle do gazowego stanu, wywoła zimno wynoszące sto stopni! A nazajutrz, zamiast „mnie”, tego ciała silnego, dobrze zbudowanego, pełnego życia, znajdą mumję wysuszoną, zmarzłą!… Ach! nędznik! dobrze niech moje serce wyschnie, jeżeli trzeba, niech życie moje wyziębnie w tej temperaturze nie do zniesienia, ale niech przyjaciele moi, niech doktór Sarrasin, jego rodzina, Joanna, moja mała Joanna, niech będą ocaleni!! Żeby się to stało, muszę uciec… A zatem, ucieknę! Wymawiając te słowa Marceli instynktownym ruchem położył rękę swą na klamce od drzwi, chociaż sądził, że zamknięte są zzewnątrz. Ku wielkiemu zdziwieniu jego, drzwi otwarły się i mógł, jak zawsze, zejść do ogrodu, gdzie miał zwyczaj przechadzać się czasami. – Ach! – pomyślał, – jestem więźniem w centralnej dzielnicy, ale nie w moim pokoju! To już jest coś! Ale znalazłszy się na dworze, Marceli natychmiast spostrzegł, że chociaż wolny napozór, nie będzie mógł zrobić ani kroku bez towarzyszenia dwóch figur, noszących historyczne, a raczej przedhistoryczne imiona Arminjusa i Sigimera. Nieraz dawniej, spotykając ich, zapytywał siebie, jaka jest czynność tych dwóch kolosów, szaro ubranych, o szyjach byka, muskułach Herkulesa, czerwonych twarzach, gęstych, krzaczastych wąsach i takich samych faworytach. Czynność ich! – znał ją teraz. Byli wykonawcami wyroków Herr Schultze’a, a czasem strażnikami jego własnej osoby. Ci dwaj olbrzymi mieli go zawsze na oku, spali u drzwi jego pokoju, postępowali za nim krok w krok, jeżeli wyszedł do parku. Nadzór ich nabierał tem większego znaczenia, że oprócz mundurów, które mieli na sobie, uzbrojeni byli w rewolwery i sztylety. Przy tem wszystkiem milczeli, jak ryby. Kiedy Marceli próbował nawiązać z nimi rozmowę w celu dyplomatycznym, odpowiedzieli mu tylko srogiem spojrzeniem. Nie przyjęli nawet szklanki piwa, którą ofiarował im, przypuszczając, że nie potrafią oprzeć się tej pokusie. Przypatrując się im przez piętnaście godzin, jedną tylko upatrzył w nich skłonność – jedną – do fajki, którą pozwalali sobie palić, włócząc się za nim. Czy skłonność ta da się wykorzystać na korzyść ocalenia? Marceli nie wiedział, nie mógł jeszcze nic wynaleźć; ale przysiągł sobie, że ucieknie i musi korzystać ze wszystkiego, co może mu do tego dopomóc. Rzecz nie cierpiała zwłoki. Ale jak się wziąć do niej. Marceli był pewien, że za najmniejszą oznaką buntu lub ucieczki, dostanie dwie kule w łeb. W najlepszym razie, nawet, gdy nie dosięgną go, pozostanie jeszcze potrójna linja oszańcowań, która opasywała miasto dokoła, wraz z potrójnym rzędem straży. Dawny student Politechniki, podług swego zwyczaju, postawił kwestję w formie zadania matematycznego. I tak, pewien człowiek, strzeżonych jest przez dwóch zuchów, nie znających skrupułów, osobiście silniejszych od niego, a nadto uzbrojonych od stóp do głowy. Człowiek ten musi najprzód oszukać czujność swych dozorców. Kiedy tego dokona, musi się jeszcze wydostać z obwarowanego miejsca, do którego wszelki przystęp jest ściśle strzeżony… Marceli obracał tę kwestję na wszystkie strony, przerabiał ją i obrabiał i zawsze widział, że niepodobna przebić muru głową. Wreszcie – czy nadzwyczajna trudność położenia, jakiem się znajdował, dodała silniejszego bodźca jego zdolnościom wynalazczym, – czy też przypadek sam tylko wskazał mu potrzebny środek, – trudno to powiedzieć. Dość, ze nazajutrz, podczas kiedy przechadzał się po parku, oczy jego nagle zatrzymały się na krzewie, rosnącym na jednej z kwater kwiatowych. Była to roślina niepokaźna, trawiasta, o liściach kończasto-jajowatych i parzystych, z wielkiemi czerwonemi kwiatami w kształcie dzwonków jednopłatkowych, osadzonych na kątowej szypułce. Marceli, który jako amator, był tylko trochę obznajmiony z botaniką, poznał jednak, jak mu się zdawało, charakterystyczną w tym krzewie fizjonomję rodziny psiankowatych. Na wszelki przypadek, zerwał mały listek i przechadzając się pożuł go lekko. Nie omylił się. Uczuł wkrótce ociężałość we wszystkich członkach, wraz z początkami nudności, co go przekonało, że miał pod ręką naturalne laboratorium belladony, to jest najsilniejszego narkotyku. Błąkając się po ogrodzie, doszedł do małego sztucznego jeziorka, które znajdowało się na południowej stronie parku i w jednym swym końcu tworzyło kaskadę wiernie naśladującą wodospad lasku Bulońskiego. – Gdzie odpływają wody tej kaskady? – szepnął Marceli. Spływała ona do małej rzeczki, która zakreśliwszy kilkanaście łuków, znikała na końcu parku. Musiał się tam przeto znajdować upust, który rzeczka prawdopodobnie napełniała, poczem wymykała się jednym z podziemnych kanałów, zraszających płaszczyznę, położoną poza obrębem Stahlstadtu. Marceli dopatrywał się w tem możności ucieczki. Nie była to naturalnie szeroka brama, zawsze jednak był to sposób wydobycia się ze Stahlstadtu. A jeżeli kanał zamknięty jest kratą żelazną – odezwał się głos ostrożności. – Kto nic nie ryzykuje, nic też nie ma! Piłki zostały wynalezione nie dla zabawy, a jest ich niemało, i to doskonałych w laboratorjum, – odpowiedział inny głos, który zwykle dyktuje śmiałe przedsięwzięcia W dwie minuty Marceli powziął postanowienie. Przyszła mu myśl – pyszna myśl – może niemożebna do urzeczywistnienia, ale którą on postara się urzeczywistnić, jeżeli śmierć nie zaskoczy go przedtem! Poczem wrócił od niechcenia w stronę krzewu o czerwonych kwiatach, zerwał z niego dwa lub trzy liście, tak, że dozorcy musieli to zauważyć. Wróciwszy do pokoju, z całą ostentacją wysuszył liście te przed ogniem, zgniótł je potem w rękach i wreszcie zmięszał z tytoniem. Ku wielkiemu swemu zdziwieniu, Marceli budził się co rano przez sześć następnych dni. Czyżby Herr Schultze, którego nie widywał, z którym się nigdy nie spotykał podczas przechadzek, miał zaniechać zamiaru co do pozbycia się jego osoby? Nie, tak jak nie zaniechał zamiaru zniszczenia miasta doktora Sarrasin’a. Marceli korzystał z tego, że mu pozwalano żyć i codziennie powtarzał swój manewr z liśćmi. Naturalnie, że nie palił belladony; w tym celu miał dwie paczki tytoniu, jedną na swój użytek osobisty, drugą na codzienną manipulację. Celem jego było, obudzić ciekawość Arminjusa i Sigimera. Bydlęta te, tak namiętnie paląc fajki, musiały zauważyć wreszcie krzew, z którego zrywał liście, musiały naśladować jego czynność i spróbować smaku, jaki ta mięszanina nadawała tytuniowi. Wyrachowanie było dobre i przewidziany skutek nastąpił, można powiedzieć, mechanicznie. Szóstego dnia – była to wilja owego fatalnego 13 września – Marceli, nieznacznie spoglądając z ukosa poza siebie, z zadowoleniem spostrzegł, że strażnicy jego robią dla siebie mały zapas zielonych liści. W godzinę potem widział, jak suszyli je przed ogniem, tarli w swoich szorstkich rękach, a wreszcie mięszali z tytoniem. Zdawali się zgóry oblizywać na samą myśl o tym przysmaku! Czy Marceli zamierzał tylko uśpić Arminiusa i Sigimera? Nie. Nie o to tylko chodziło mu, by ujść przed czujnością. Trzeba było jeszcze znaleźć sposób przebycia kanału i wody, która go napełniała, nawet gdyby ten kanał miał kilka kilometrów długości. Marceli wynalazł sposób. Wprawdzie w dziewięciu wypadkach na dziesięć mógł zginąć, ale oddawna już zrobił ofiarę z swego życia. Wieczór nadszedł, a z wieczorem godzina wieczerzy, potem godzina ostatniej przechadzki. Nierozłączne trio udało się do parku. Nie tracąc chwili czasu, nie wahając się, Marceli śmiało skierował się w stronę budynku, stojącego wśród drzew, a będącego pracownią modeli. Wybrał jedną z ławek, stojących nieopodal, nałożył fajkę i zaczął palić. Arminius i Sigimer, którzy mieli już gotowe fajki, usadowili się zaraz na sąsiedniej ławce i zaczęli wypuszczać ogromne kłęby dymu. Skutek narkotyku objawił się natychmiast. Nie upłynęło pięciu minut, a dwaj olbrzymi teutońscy ziewali i wyciągali się jak niedźwiedzie w klatce. Oczy ich zaszły mgłą; w uszach im dzwoniło; twarze z czerwonych stały się wiśniowe; ramiona osunęły się nieruchomo; głowy opadły na poręcz ławki. Fajki potoczyły się na ziemię. Wreszcie donośne chrapanie z dwóch piersi zmieszało się ze śpiewem ptaków, które z powodu ciągłego lata, stale zamieszkiwały parki Stahlstadtu. Marceli czekał tylko na tę chwilę, łatwo pojąć, z jaką niecierpliwością, ponieważ nazajutrz wieczór, przed samą północą Frankopolis skazane przez Herr Schultze’a, miało przestać istnieć. Marceli wpadł do pracowni wzorów. W wielkiej tej sali było prawdziwe muzeum. Zmniejszone maszyny hydrauliczne, lokomotywy, pompy, śruby, maszyny do dziurawienia, pudła statków, maszyny parowe morskie, jednym słowem, samych arcydzieł na kilka miljonów. Były to modele z drzewa, wyobrażające wszystko, co fabryka Schultze’a wykonała od chwili, gdy została założoną; łatwo się domyśleć, że nie brakło tam modeli dział, torped i granatów. Noc była ciemna, a zatem stosowna do śmiałego projektu, który młody Alzatczyk ułożył sobie. Przygotowując się ostatecznie do ucieczki, zamierzył zniszczyć jednocześnie muzeum modeli Stahlstadt’u. Ah! gdyby mógł zburzyć wraz z kazematą i działem, które w niej stało, potężną i nieulegającą zniszczeniu, Wieżę Byka! Ale nie było co myśleć o tem. Pierwszem staraniem Marcelego było wyszukać między narzędziami małą stalową piłkę, mogącą piłować żelazo; wsunął ją zaraz do kieszeni. Potem, pewną ręką potarł zapałkę o pudełko, które wydobył z kieszeni i płomień jej zbliżył do stosu tek z rysunkami i lekkich modeli z sosnowego drzewa, złożonych w kącie sali. Zrobiwszy to wyszedł. W chwilę potem ogień, podsycony palnymi materjałami, wybuchnął ogromnym płomieniem, który w tysiącznych językach przedarł się przez okna. Natychmiast dzwon uderzył na trwogę; prąd elektryczny poruszył wszystkie dzwonki w rozmaitych dzielnicach Stahlstadt’u i strażnicy zbiegli się ze wszystkich stron. W tejże chwili zjawił się Herr Schultze, którego obecność mogła tylko pobudzić i zachęcić robotników do większej gorliwości. W kilka minut kotły z parą poddano wysokiemu ciśnieniu i ogromne pompy wprawiono w szybki ruch. Potok wody spadał na ściany i na dach muzeum modeli. Ale ogień był silniejszy od wody, która zamiast gasić go, ulatniała się przy zetknięciu z nim i wkrótce pożar ogarnął cały gmach ze wszystkich stron; niepodobna było myśleć o ugaszeniu go. Był to straszny i wspaniały widok. Marceli ukryty w kącie, nie spuszczał oka z Herr Schultze’a, który napędzał ludzi, jakgdyby chodziło o przypuszczenie szturmu do miasta. Muzeum modeli stało odosobnione w parku i teraz już nie podlegało wątpliwości, że spali się całkowicie. Wreszcie Herr Schultze, widząc, że nie będzie można ocalić samego budynku, wykrzyknął grzmiącym głosem: – Dziesięć tysięcy dolarów temu, kto ocali model nr. 3.175, stojący za szkłem po środku! Model ten był właśnie modelem słynnej armaty, wydoskonalonej przez Herr Schultze’a, był on dla niego droższym od wszystkich innych przedmiotów, znajdujących się w muzeum. Ale dla uratowania go, trzeba było rzucić się w sam środek ognia, przez atmosferę czarnego dymu, w którym zapewne trudno było oddychać. Na dziesięć prawdopodobieństw, było dziewięć, że kto raz tam wejdzie, nie wydostanie się stamtąd! To też pomimo przynęty dziesięciu tysięcy dolarów, nikt nie odpowiadał na wezwanie Herr Schultze’a. Wtem człowiek jakiś stanął przed nim. Był to Marceli. – Ja pójdę, – rzekł. – Ty?! – zawołał Herr Schultze. – Ja! – Ale to cię nie uratuje, wiedz o tem, od wyroku śmierci, który padł na ciebie! – Nie myślę o tem, by go uniknąć; chcę tylko ocalić ten drogocenny model! – Idźże zatem, – odpowiedział Herr Schultze, – a przysięgam ci, jeżeli dokonasz tego, dziesięć tysięcy dolarów zostanie sumiennie doręczone twoim spadkobiercom. – Liczę na to, – odpowiedział Marceli. Przyniesiono kilka przyrządów Galiberta, będących zawsze w pogotowiu, na przypadek pożaru z pomocą ich bowiem, można dostać się do miejsca, w których niepodobna bez nich oddychać. Marceli używał już ich wówczas, kiedy usiłował ratować od śmierci małego Karla, syna pani Bauer. Jeden z tych przyrządów naładowany pod ciśnieniem kilku atmosfer powietrzem, został natychmiast umieszczony na jego plecach. Ze szczypcami na nosie, z gumową rurką w ustach, rzucił się w płomienie. – Nareszcie! – pomyślał. – Mam w rezerwoarze powietrza na kwadrans!… Dałby Bóg, by mi to wystarczyło!… Czytelnik domyślił się z łatwością, że Marceli nie myślał wcale o ocaleniu armaty Schultze’a. Z niebezpieczeństwem życia przebył salę napełnioną dymem, pod gradem palących się głowni i płomienistych belek, które jakby cudem nie dosięgły go, i wymknął się drugiemi drzwiami wychodzącemi do parku, w chwili kiedy dach palącego się budynku zapadł z trzaskiem wśród rzęsistego deszczu iskier, które wiatr unosił aż ku obłokom. W kilka sekund Marceli dobiegł do rzeczki, spuścił się jej wybrzeżem do nieznanego upustu, który prowadził tę rzeczkę po za granice Stahlstadt’u i bez wahania rzucił się do wody. Szybki prąd pchnął go w masę wody, mającej siedem do ośmiu stóp głębokości. Nie potrzebował kierować, bo prąd unosił go jakgdyby trzymał nitkę Arjadny. Zaraz też prawie spostrzegł, że znajduje się w wąskim kanale, w rodzaju kiszki, który wysoka woda rzeczki całkowicie wypełniała. – Jaka jest długość kanału? – pytał sam siebie Marceli. – Wszystko zależy od tego. Jeżeli go nie przepłynę w kwadrans, powietrza zabraknie mi i jestem zgubiony! Zachował zimną krew. Od dziesięciu minut prąd go unosił, kiedy zatrzymała go jakaś przeszkoda. Była to krata żelazna, ustawiona na zawiasach i zamykająca kanał. – Obawiałem się tego! – pomyślał Marceli. I nie tracąc ani sekundy czasu wyciągnął z kieszeni piłkę i zaczął piłować rygiel przy samej blaszce, w którą był wsunięty. Pięć minut pracy nie naruszyło rygla. Krata wciąż jeszcze była zamknięta. Marceli oddychał już z wielką trudnością. Powietrze bardzo rozrzedzone w rezerwoarze, w niedostatecznej ilości wpływało do jego płuc. Szum w uszach, krew w oczach, wszystko to wskazywało, że grozi mu niezwłoczne uduszenie. Opierał się jednak, powstrzymywał oddech, by jaknajmniej połykać tego tlenu, którego jego płuca nie mogły wydobyć znikąd!… Ale rygiel, chociaż mocno nadpiłowany trzymał się wciąż! W tej chwili piła wypadła mu z rąk. – Bóg nie może być przeciwko mnie! I chwyciwszy kratę obiema rękami, potrząsł nią z taką siłą, jaką daje najwyższy instynkt samozachowawczy. Krata otworzyła się. Rygiel pękł i prąd uniósł nieszczęśliwego Marcelego, który nawpół żywy, ostatkami wdychał ostatnie atomy powietrza z rezerwoaru. *** Nazajutrz ludzie Herr Schultze’a, wszedłszy do budynku zupełnie zniszczonego pożarem, nie znaleźli ani pod gruzami, ani w ciepłych jeszcze popiołach, żadnego śladu ludzkiej istoty. Nie ulegało przeto żadnej wątpliwości, że odważny robotnik padł ofiarą swego poświęcenia. Nie dziwiło to wcale tych, którzy go znali w pracowniach fabryki. Drogocenny model nie mógł być uratowany, ale człowiek, który posiadał tajemnicę stalowego króla, zginął. – Bóg mi świadkiem, że chciałem mu oszczędzić cierpienia! – powiedział sobie po prostu Herr Schultze, – W każdym razie, oszczędziło się dziesięć tysięcy dolarów! Była to jedyna mowa pogrzebowa z powodu zgonu młodego Alzatczyka. Rozdział X Artykuł z niemieckiego przeglądu „Unser-Jahrhundert”. Na miesiąc przed czasem, w którym zaszły opowiedziane wypadki, pewien przegląd, noszący czerwoną okładkę i zatytułowany „Unser-Jahrhundert” (Nasze stulecie), ogłosił następujący artykuł, dotyczący Frankopolis; artykuł ten podobał się bardzo wybrednym gustom niemieckiego cesarstwa, może dlatego, że roztrząsał wszystko, co odnosiło się do tego miasta z punktu widzenia wyłącznie ekonomicznego. „Opowiadaliśmy już naszym czytelnikom o nadzwyczajnem mieście, które ukazało się na zachodniem wybrzeżu Stanów Zjednoczonych. Wielka Rzeczpospolita Amerykańska, dzięki znacznej liczbie emigrantów, wchodzących w skład jej ludności, oddawna już przyzwyczaiła świat do niespodzianek, które tam następują jedna po drugiej. Ostatnią z nich i najdziwniejszą jest ukazanie się Frankopolis, o którem nikomu nie śniło się nawet przed pięciu laty, a które tak nagle dosięgło szczytów powodzenia i znajduje się obecnie w kwitnącym stanie”. „Cudowne to miasto powstało, jakby czarem na pachnącem wybrzeżu Oceanu Spokojnego. Nie będziemy badali, czy tak jest wistocie, jak utrzymują, że pierwotny plan i pierwsza myśl tego przedsięwzięcia pochodzi od Francuza, doktora Sarrasin’a. Może to być, zwłaszcza, że doktór ów szczyci się pokrewieństwem z naszym słynnym królem stalowym. A nawet mówiąc nawiasem, zagarnięcie znacznego spadku, prawnie należącego do Herr Schultze’a, przyczyniło się do założenia Frankopolis. Gdzie tylko robi się coś dobrego na świecie, można być pewnym, że staje się to zawsze ze współudziałem niemieckim; z prawdziwą dumą stwierdzamy tę prawdę przy tej sposobności. Ale bądź co bądź musimy udzielić naszym czytelnikom dokładnych i autentycznych szczegółów o tym nagłym wzroście wzorowego miasta”. „Nazwy jego brak na mapie. Nawet wielki atlas, składający się z trzystu siedemdziesięciu tomów in folio naszego znakomitego Tüchtigmanna, gdzie ze ścisłą dokładnością wskazane są wszystkie krzaki i drzewa starego i nowego świata, nawet w tym szlachetnym pomniku nauki geografji, przystosowanej do walki piechoty, nie ma żadnego śladu Frankopolis. Tam, gdzie się teraz wznosi nowe miasto, przed pięciu laty był pusty step. Miejsce to wskazane jest na karcie pod 4 stopniem 11,3 szerokości północnej i 124 stopniem 41,17 długości na zachód od Greenwich. Leży zatem nad brzegiem Oceanu Spokojnego, u stóp drugorzędnego łańcucha gór Skalistych, noszącego nazwę Cascade-Mounts, o dwadzieścia mil od przylądku Białego, w stanie Oregon, w Ameryce Północnej. Z największem staraniem wyszukano i między wielu innemi dogodnemi miejscami wybrano to, które zdawało się najodpowiedniejsze. Do przyczyn, które wpłynęły na ten wybór, zaliczyć należy szczególnie: stref umiarkowaną, w której się znajduje, a która zawsze wpływała na rozwój cywilizacji; położenie miasta w rzeczypospolitej federacyjnej i państwie jeszcze nowem, które czasowo zapewniło mu niezależność i prawa podobne do tych, jakie w Europie posiada księstwo Monaco, z warunkiem przyłączenia się po pewnej liczbie lat do Związku; sąsiedztwo oceanu, który coraz bardziej staje się drogą świata; grunt żyzny, przepuszczalny i szczególnie sprzyjający zdrowiu; bliskość łańcucha gór, które zatrzymują wiatr z północy, z południa i ze wschodu, tak, że tylko lekki wietrzyk od morza odświeża atmosferę miasta; mała rzeczka, której woda świeża, lekka utleniona wskutek częstych spadów i szybkości biegu przybywa do morza zupełnie czysta; wreszcie naturalny port, bardzo łatwy do rozszerzenia, a utworzony przez długi przylądek, zakrzywiony w kształcie haka. Wspomnieć jeszcze należy o drugorzędnych korzyściach: bliskość pięknych kopalni marmuru i kamieni, pokłady karlinu, a nawet ślady ziarn złota. Wprawdzie, dla tej ostatniej okoliczności, o mało nie odstąpiono od wybranej miejscowości, albowiem założyciele miasta bali się, by gorączka złota nie stanęła na przeszkodzie ich zamiarom. Ale na szczęście ziarnka były rzadkie i małe. „Wybór okolicy nastąpił wprawdzie po głębokich i poważnych badaniach, zajął jednak niewiele czasu i nie wymagał osobnej podróży; nauka o ziemi na tyle jest już posunięta, że nie wychodząc z gabinetu, można powziąć dokładną i pewną wiadomość o najdalszych okolicach”. „Kiedy kwestja ta została rozstrzygniętą, dwaj delegowani komitetu organizacyjnego wyruszyli z Liwerpoolu, w jedenaście dni potem przybyli do Nowego-Jorku, a za tydzień stanęli w San-Francisko; tu najęli parostatek, który w dziesięć godzin dostawił ich na wskazane miejsce”. „W niespełna miesiąc porozumieli się z władzą istniejącą w Oregonie; otrzymali koncesję na pas ziemi ciągnący się od morza do grzbietu Cascade-Mounts, a szeroki na cztery mile i za pomocą kilku tysięcy dolarów, skłonili pół tuzina plantatorów do zrzeczenia się praw rzeczywistych czy urojonych, jakie rościli sobie do tej ziemi”. „W styczniu r. 1872 terytorjum było już zbadane, wymierzone, główne punkta wytknięte i armja dwudziestu tysięcy kulisów chińskich, pod kierunkiem pięciuset nadzorców i inżynierów europejskich stanęła do dzieła. Plakaty przylepiane w całym stanie Kalifornji, oddzielny wagon, stale dodawany do expresu wychodzącego codziennie z San-Francisko i obiegającego ląd amerykański i codzienna odezwa w dwudziestu czterech dziennikach tego miasta, dostarczyły potrzebnej liczby robotników. Obeszło się nawet bez sposobu, który proponowało pewne towarzystwo, ofiarując się, za małą stosunkowo cenę, ogłosić wezwanie do robotników olbrzymiemi literami wyciętemi na szczytach gór Skalistych. Trzeba wiedzieć, że napływ chińskich kulisów do Ameryki Zachodniej, sprawił wielki spadek płac robotniczych. Z tego powodu kilka stanów dla zapewnienia środków utrzymania własnym mieszkańcom i dla zapobieżenia krwawym zajściom, musiały tłumy tych nieszczęśliwych wyrzucać z swoich granic. Założenie Frankopolis w samą porę uratowało ich od zguby. Wyznaczono im płacę jednego dolara dziennie i pieniądze miano im dać dopiero po ukończeniu robót, a prócz tego dawano żywność w naturze, którą administracja miejska rozdawała codziennie. W ten sposób uniknięto nieporządków i haniebnych spekulacji, które bardzo często towarzyszą wielkim migracjom ludności”. „Każdego tygodnia, w obecności osób delegowanych, składano do banku w San-Francisko zarobek pracowników, i każdy z nich odbierając go, musiał się zobowiązać, że nie wróci więcej do miasta. Była to konieczna ostrożność, umożliwiająca pozbycie się ludności żółtej, która niewątpliwie wpłynęłaby bardzo niekorzystnie na zmianę typu i charakteru nowego miasta. Zresztą założyciele zachowali dla siebie prawo zezwolenia na pobyt lub odmawiania go, co czyniło względnie łatwem zastosowanie tego sposobu. „Pierwszem wielkiem przedsiębiorstwem było przeprowadzenie gałęzi kolei żelaznej, która połączyła nowe miasto z Pacific-Railroad i dotarła do miasta Sacramento. Unikano przytem starannie wszelkich wstrząśnień ziemi i głębokich przekopów, które mogłyby wpłynąć źle na warunki zdrowia. Prace te, jakoteż roboty koło portu, przeprowadzono z nadzwyczajną szybkością. Już w miesiącu kwietniu pierwszy pociąg, idący bezpośrednio z Nowego-Yorku, przywiózł do dworca Frankopolis członków komitetu, którzy dotychczas bawili w Europie”. „W tym czasie zatwierdzono główne plany miasta i szczegółowe kosztorysy, dotyczące mieszkań i gmachów publicznych”. „Nie brakło materjałów: bowiem, gdy rozeszła się wieść o budowie miasta, natychmiast przemysłowcy amerykańscy zasypali wybrzeża Frankopolis rozmaitymi, jakie tylko można sobie wyobrazić materjałami budowlanymi. Założyciele mieli wszystko do wyboru. Postanowili użyć kamień ciosowy tylko do gmachów publicznych i do ozdoby, domy zaś miały być budowane z cegieł; naturalnie, że nie z owych zwykłych cegieł niezgrabnie ulepionych z lepiej lub gorzej wypalonej gliny, ale z lekkich, równych sobie zupełnie co do kształtu, ciężkości i gęstości i zaopatrzonych w szeregi dziur cylindrycznych, równolegle do siebie idących w kierunku długości cegieł. Otwory te, stykające się z sobą przy ustawianiu cegieł, tworzą we wnętrzu ścian otwarte na obu swoich końcach kanały i dają w ten sposób przystęp powietrzu, które może swobodnie krążyć tak w zewnętrznych, jak w wewnętrznych ścianach domu. Takie urządzenie ma jeszcze tę ważną dogodność, że tłumi dźwięk i każdemu mieszkaniu zapewnia zupełną niezależność. „Zresztą komitet nie zamierzał narzucać budowniczym jednego typu domu. Był nawet przeciwny tej nużącej i nieznośnej jednostajności. Ustanowił tylko pewną ilość stałych przepisów, których architekci obowiązani byli się trzymać: „1. Każdy dom będzie stał odosobniony na cząstce gruntu zasadzonego drzewami, trawnikiem i kwiatami. Należeć będzie do jednej tylko rodziny. „2. Żaden dom nie będzie miał więcej niż dwa piętra; powietrze i światło nie powinny być przywłaszczone przez jednych ze szkodą drugich. „3. Wszystkie domy będą o dziesięć metrów oddalone od ulicy, od której oddzielać je będzie krata wysoka po pas. Przestrzeń między kratą a fasadą domu będzie urządzona jak ogród kwiatowy. „4. Mury mają być robione z rurkowatych patentowanych cegieł, zastosowanych do podanego wzoru. Co do ornamentyki pozostawia się zupełną swobodę architektom. „5. Dachy mają być płaskie, zlekka pochyłe na cztery strony, pokryte asfaltem i otoczone galerją na tyle wysoką, by mogła zapobiec wypadkom; starannie urządzone ścieki mają ułatwiać natychmiastowy odpływ wody deszczowej. „6. Wszystkie domy będą zbudowane na sklepionych fundamentach, otwartych ze wszystkich stron i tworzących pod mieszkaniami rodzaj przewietrzanych suteryn, które jednocześnie będą służyły za składy. Rury do wody i upusty, zgromadzone koło środkowego słupa sklepienia będą otwarte, by zawsze można było sprawdzić ich stan i w razie pożaru mieć na zawołanie potrzebną wodę. Hala ta czyli skład, podniesiony na pięć czy sześć centymetrów ponad poziom ulicy, będzie starannie wysypany piaskiem. Drzwi i osobne schody łączyć się będą bezpośrednio z kuchniami lub śpiżarniami, tak, że wszystkie gospodarskie czynności będą załatwiane, nie rażąc ani wzroku ani powonienia. „7. Kuchnie, śpiżarnie i inne miejsca gospodarskie, wbrew powszechnemu zwyczajowi, będą umieszczone na górnem piętrze i połączone z dachem, który w ten sposób stanie się dodatkową ich częścią na wolnem powietrzu. Dla łatwego przenoszenia wszystkich ciężarów na to piętro, będzie urządzony kołowrót poruszany siłą mechaniczną, który za umiarkowaną cenę, tak jak sztuczne światło i woda, będzie służyć mieszkańcom. „8. Plan mieszkań pozostawiony jest osobistej fantazji. Ale bezwarunkowo zakazane są w nich dwa niebezpieczne źródła chorób, prawdziwe gniazda miazmatów i laboratorja trucizny: dywany i papierowe obicia. Posadzki wykonane artystycznie z drogiego drzewa, ułożonego w mozajkę przez umiejętnych stolarzy, wieleby straciły na tem, gdyby je ukryto pod wątpliwej czystości wełniankami. Co do ścian, wyłożonych polewaną cegłą, blaskiem swym i rozmaitością przypominają wnętrze mieszkań w Pompei; trwałość ich i bogactwo kolorów o wiele przewyższa malowany papier, w którym jest tyle subtelnej trucizny. Ściany te myją się jak zwierciadła i szyby, tak, jak czyszczą się posadzki i sufity. Żaden zarodek choroby nie może się w nich przyczaić. „9. Pokój sypialny nie powinien służyć za gabinet do ubierania się. Zaleca się jaknajusilniej, by pokój ten, gdzie upływa trzecia część życia, był jaknajobszerniejszym, jaknajprostszym i miał najwięcej świeżego powietrza. Służyć powinien tylko do spania; cztery krzesełka, żelazne łóżko ze sprężynowym spodnim materacem i wierzchnim wełnianym, często trzepanym, to są jedyne potrzebne w nim meble. Naturalnie, że pierzyny i pikowane kołdry, jako potężni sprzymierzeńcy zaraźliwych chorób, winny być bezwarunkowo usunięte. Dobre wełniane kołdry, lekkie i ciepłe, łatwo dające się prać, doskonale zastąpią ich miejsce. Firanki i draperje nie są wprawdzie zakazane, ale przynajmniej trzeba je robić z materjałów, dających się często prać. „10. W każdym pokoju jest komin do palenia drzewem lub węglem kamiennym, jak kto zechce, ale każdy komin musi być połączony z otworem, dającym przystęp wolnemu powietrzu. Dym zamiast uchodzić dachem, udaje się podziemnymi kanałami do osobnych pieców, zbudowanych kosztem miasta w tyle domów, w stosunku jednego pieca na dwustu mieszkańców. Tam pozbywa się cząstek węgla, które uniósł ze sobą i w stanie bezbarwnym zostaje wyrzucony w atmosferę, do wysokości trzydziestu pięciu metrów. „Takie są stałe prawidła, których trzymać się trzeba przy budowie każdego prywatnego mieszkania. „Plany ogólne są równie starannie opracowane. „Plan miasta jest nadzwyczaj prosty i regularny, tak, że może się dalej rozwijać. Ulice krzyżują się pod prostemi kątami, znajdują się w równych od siebie odległościach, mają jednostajną szerokość, wysadzane są drzewami i oznaczone porządkowymi numerami. „Co pół kilometra ulica, o trzecią część szersza od innych, nazywa się bulwarem albo aleją, mającą z jednej strony odkryty przekop, którym idą tramwaje i drogi żelazne metropolji. „Na wszystkich placach urządzone są ogrody publiczne, ozdobione tymczasowo pięknemi kopiami arcydzieł rzeźby, dopóki artyści Frankopolis nie wykonają oryginalnych utworów, mogących godnie je zastąpić. „Wszystkie przemysły i wszystkie handle są wolne. „Chcąc otrzymać prawo osiedlenia się w Frankopolis, trzeba mieć świadectwo moralności, które należy przedstawić w magistracie; trzeba być uzdolnionym do jakiegoś użytecznego zawodu w przemyśle, nauce, albo sztuce; trzeba się zobowiązać do przestrzegania praw miasta. Osoby próżnujące nie będą w niem cierpiane. „Gmachów publicznych jest już wielka liczba. Najważniejsze z nich, to: katedra, kilka kościołów, muzea, bibljoteki, szkoły, gimnazja urządzone z przepychem i znajomością warunków hygienicznych, prawdziwie godnych wielkiego miasta. „Dzieci od lat czterech muszą wprawiać się w ćwiczenia umysłowe i fizyczne, które mogą jedynie rozwinąć w nich siły umysłowe i muskuły. Przyzwyczaja się je do tak wielkiej czystości, że plamę na ubraniach uważają niemal za hańbę. „Kwestja czystości osobistej i zbiorowej, jest zresztą przedmiotem głównej troski założyciela Frankopolis. Czyścić, czyścić bez końca, niszczyć miazmaty, stale tworzące się w miejscach, gdzie ludność się skupia, takie jest najważniejsze zadanie rządu. W tym celu wszystkie kanały koncentrują się za miastem; materjał przez nie sprowadzony, poddaje się działaniu pewnych środków chemicznych i zgęszczony wywozi się codziennie na pola. „Woda leje się wszędzie strumieniami. „Ulice wyłożone drzewem lub asfaltem i kamienne chodniki są tak czyste, jak posadzka holenderskiego podwórza. Rynki z żywnością są przedmiotem bezustannego nadzoru; surowe kary czekają kupców, którzy ośmielą się spekulować zdrowiem publicznem. Ten, kto sprzedaje nieświeże jaja, zepsute mięso, fałszowane mleko, jest uważany za truciciela, bo jest w nim w istocie. Policja sanitarna powierzona jest ludziom biegłym, prawdziwym specjalistom. „Władza ich rozciąga się aż do pralni; te ostatnie zbudowane są na wielką skalę, zaopatrzone w maszyny parowe, sztuczne suszarnie i izby dezynfekcyjne. Bielizna wraca do właściciela gruntownie wyprana; przestrzega się starannie, by nie mieszać bielizny dwóch oddzielnych rodzin. Ta prosta ostrożność sprowadza nieobliczalne korzyści. „Szpitalów jest mało, bo ogólnie zaprowadzony jest system udzielania pomocy w domu, szpitale zaś przeznaczone są tylko dla cudzoziemców, nie mających schronienia i tylko w niektórych wyjątkowych wypadkach. Nie trzeba chyba mówić, że myśl urządzenia szpitala w większym od innych gmachu i nagromadzenia siedmiuset lub ośmiuset chorych w jednym ognisku zarazy nie mogła powstać w głowie założyciela wzorowego miasta. Zamiast systematycznie łączyć chorych, przeciwnie, starają się odosobnić ich od siebie. Leży to nietylko w ich własnym interesie, ale też i w interesie publiczności. W każdym domu zaleca się, by o ile można trzymano chorego w osobnym pokoju. Szpitale są to budynki wyjątkowe i małych rozmiarów, potrzebne w nagłych wypadkach. „Dwudziestu, trzydziestu chorych najwyżej, dla każdego z nich osobny pokój, może się znaleźć w takich lekkich barakach, zrobionych z sosnowego drzewa; co rok palą je regularnie i robią nowe. Ambulanse te, zbudowane podług jednego wzoru, są korzystne również pod tym względem, że można je przenosić podług woli w tę lub w ową stronę miasta, stosownie do potrzeb, i że można je przemieszczać. „Do służby zdrowia wprowadzono jedną dobrą nowość, mianowicie dołączono do niej pewną ilość osób, przeznaczoną do pielęgnowania chorych; są one do tego obowiązku przyuczone i utrzymywane przez centralną administrację do użytku publiczności. Kobiety te, z przezornością wybierane, są dla doktorów nieocenioną pomocą. Wnoszą one do rodzin praktyczną umiejętność, tak potrzebną, a tak często zaniedbaną w chwili niebezpieczeństwa; zadaniem ich jest nietylko pielęgnować chorego, ale przeszkadzać rozszerzeniu się choroby. „Nie skończylibyśmy, gdybyśmy chcieli wyliczyć wszystkie udoskonalenia hygjeniczne, wprowadzone przez założycieli miasta. Każdy obywatel otrzymuje za przybyciem swojem małą broszurę, gdzie są najważniejsze przepisy życia, wskazane przez naukę, wypowiedziane językiem prostym i jasnym. „Widzimy z nich, że doskonała równowaga między wszystkiemi funkcjami człowieka jest koniecznością dla zdrowia, że tak praca, jak wypoczynek, są zarówno niezbędne dla organów, że zmęczenie jest potrzebne tak dla mózgu, jak dla muskułów, że dziewięć dziesiątych chorób pochodzi z zarazy udzielającej się przez powietrze lub przez pokarmy. Mieszkanie i osoba powinny przebyć niejedną dezynfekcję, nigdy ich za wiele być nie może. Unikać pobudzającej trucizny, używać ćwiczeń ciała, sumiennie spełniać obowiązki swego zawodu, pić czystą dobrą wodę, jeść mięso i zdrowe, poprostu przyrządzone jarzyny, spać w nocy regularnie od siedmiu do ośmiu godzin, takie jest abecadło zdrowia. „Zaczęliśmy od pierwszych zasad założycieli, a nieznacznie doszliśmy do tego, że mówimy o tem dziwnem mieście, jako o rzeczy dokonanej. Bo też rzeczywiście, zaledwie stanęły pierwsze domy, następne jakby czarem wyszły z pod ziemi. Kto nie był w Ameryce, ten nie może wyobrazić sobie nagłego wzrostu miast tamtejszych. Puste jeszcze w styczniu 1872 r., liczyło sześć tysięcy domów w r. 1873. Miało ich dziesięć tysięcy i wszelkie swe gmachy gotowe w r. 1874. „Trzeba przyznać, że spekulacja też wzięła udział w tem niesłychanem przedsięwzięciu. Zbudowano wielką ilość domów na gruntach obszernych i nie mających z początku wartości i odsprzedawano je za cenę bardzo umiarkowaną lub odnajmowano pod bardzo skromnymi warunkami. Emigracja zwabiona zupełnym brakiem podatków, polityczną niezależnością tego małego odosobnionego zakątka, urokiem nowości, łagodnym klimatem, napełniła wkrótce miasto. Teraz już Frankopolis liczy około stu tysięcy mieszkańców. „Ale co najważniejsze i co szczególnie może nas zajmować, że doświadczenia, tyczące się zdrowia, powiodły się jaknajzupełniej. W najszczęśliwszych pod tym względem miastach starej Europy lub Nowego Świata, śmiertelność roczna nigdy nie była mniejszą, niż trzy na sto; w Frankopolis śmiertelność w ciągu tych lat pięciu nie przekraczała półtora na sto. I do tej cyfry przyczyniła się jeszcze mała epidemja febry, która się ukazała w pierwszym roku. W tym zaś ostatnim, osobno wziętym, cyfra ta równa się tylko jednemu i ćwierć. Zachodzi przytem okoliczność jeszcze ważniejsza; z małym tylko wyjątkiem, wszystkie przypadki śmierci były następstwem chorób specyficznych, najczęściej dziedzicznych. Choroby przypadkowe były bez porównania rzadsze i mniej niż gdziekolwiek indziej niebezpieczne. Co do właściwych epidemij, tych wcale nie było. „Dalsze rozwijanie się tej próby będzie bardzo zajmujące. Ciekawe będzie, mianowicie, czy sposób życia zastosowany do przepisów nauki, wpływem swoim na całe pokolenie a tembardziej na kilka pokoleń nie osłabi usposobienia do chorób dziedzicznych. Bez żadnej zarozumiałości możemy się tego spodziewać – pisze jeden z założycieli tego dziwnego miasta, a wówczas jakże wielkim będzie rezultat! Ludzie żyjący do dziewięćdziesięciu, lub stu lat, umierający tylko ze starości, jak większa liczba zwierząt, jak rośliny! „Jakże ponętnym jest taki ideał! „Jeżeli jednak wolno nam objawić szczere nasze zdanie, musimy wyznać, że niebardzo wierzymy, by doświadczenie to udało się. Widzimy w niem wadę organiczną i prawdopodobnie zgubną; sprawa ta znajduje się w rękach komitetu, w którym łacińska rasa panuje i z którego niemiecki żywioł systematycznie był usuwany. Niebezpieczny to objaw! Od czasu jak świat istnieje, wszystko co trwałe robiło się przez Niemców i nic stanowczego nie zrobi się bez nich. Może być, że założyciele Frankopolis przygotowali grunt, wyjaśnili niektóre szczególne punkty, ale naprawdę wzorowe miasto ujrzymy dopiero na krańcach Syrji, nie zaś w owym zakątku Ameryki. Rozdział XI Obiad u doktora Sarrasin’a. Trzynastego września na kilka godzin przed chwilą, którą Herr Schultze wyznaczył na zniszczenie Frankopolis – ani gubernator, ani żaden z mieszkańców nie domyślali się jeszcze strasznego niebezpieczeństwa, które im groziło. Była godzina siódma wieczór. Ukryte w gęstwinie oleandrów i tamaryszków, miasto rozciągało się z wdziękiem u stóp Cascade-Mounts; fale oceanu cicho pieściły jego wybrzeża, otoczone marmurem. Ulice starannie polane, przedstawiały wesoły i ożywiony widok. Lekki wietrzyk łagodnie poruszał wierzchołkami drzew. Trawniki jaśniały świeżą zielonością. Różnobarwne kwiaty rozlewały woń swą dokoła. Domy ciche, spokojne, zdawały się powabnie uśmiechać z pod swojej bieli. Powietrze było łagodne, niebo lazurowe, jak morze, które połyskiwało na krańcach alei. Podróżnik, przybywszy do miasta, byłby się zdziwił wyrazem widocznego zdrowia na twarzach wszystkich mieszkańców i ruchem, panującym na ulicach. Zamykano właśnie akademje malarstwa, muzyki, rzeźby, bibljotekę, znajdujące się wszystkie w jednej dzielnicy. Odbywały się w nich doskonałe kursy publiczne, podzielone na małe sekcje, co pozwalało każdemu odnosić istotną korzyść z lekcji. Tłum, wychodzący z tych zakładów, spowodował pewien natłok; ale nie rozległ się żaden wykrzyknik niecierpliwości, żaden głos nieukontentowania. Na wszystkich twarzach był wyraz spokoju i zadowolenia. Rodzina Sarrasin’ów zbudowała sobie mieszkanie nie w środku miasta, ale na brzegu oceanu. Tam, zaraz na początku, – bo dom ten stanął jeden z pierwszych – doktór osiedlił się z żoną swoją i córką Joanną. Oktawiusz, Zaimprowizowany miljoner, pragnął zostać w Paryżu, ale nie miał już teraz przy sobie mentora swego, Marcelego. Dwaj przyjaciele stracili siebie z oczu prawie od tego czasu, gdy przestali mieszkać razem przy ulicy Roi-de-Sicile. Kiedy doktór wyemigrował z żoną i córką nad brzegi Oregonu, Oktawiusz został panem samego siebie. Zaniedbał wkrótce szkołę, gdzie według życzenia ojca miał pracować dalej i nie zdał ostatniego egzaminu, który Marceli złożył celująco. Dotychczas Marceli służył za busolę biednemu Oktawiuszowi, który nie był w stanie postępować samoistnie. Kiedy młody Alzatczyk wyjechał, jego towarzysz dzieciństwa zaczął powoli prowadzić w Paryżu życie na wielką skalę. Większą część dnia spędzał na wysokim koźle ogromnego powozu, zaprzężonego w cztery konie, w ciągłej podróży między aleją Marigny, gdzie wziął mieszkanie i polami wyścigów za rogatką. Oktawiusz Sarrasin, który na trzy miesiące przedtem, zaledwie umiał utrzymać się na siodle maneżowych koni, najmowanych na godziny, stał się nagle człowiekiem bardzo biegłym we wszystkich tajemnicach hippologji. Źródłem jego erudycji był groom angielski, którego miał u siebie na służbie i który opanował go zapomocą swych specjalnych wiadomości. Krawcy, siodlarze i szewcy zajmowali całe jego poranki. Wieczory należały do małych teatrów i do salonów pewnego kasyna, które właśnie w tym czasie założono na rogu ulicy Trouchet. Oktawjusz wybrał je dlatego, że uczęszczający w nim ludzie składali hołd jego pieniądzom i otaczali szacunkiem, z jakim zasługi młodego człowieka nigdzie indziej się nie spotykały. Ludzie ci wydawali się idealnie dystyngowanymi. Rzecz szczególna, w pysznie oprawionej i zawieszonej w pierwszej sali liście osób, figurowały same cudzoziemskie nazwiska. Tytułów było takie mnóstwo, że czytając je, możnaby sądzić, że się jest w przedsionku kolegjum heraldyki. Idąc zaś dalej, można było przypuszczać, że jest to raczej żywa wystawa etnologiczna. Wszystkie wielkie nosy i wszystkie żółte cery dwóch światów zeszły się tutaj. Kosmopolityczne te indywidua ubrane były zresztą z wielkim wykwintem, chociaż okazując wyraźnie upodobanie do białawych materyj, zdradzały tem wieczny pociąg żółtej i czarnej rasy, pociąg do koloru „bladych twarzy”. Oktawjusz wydawał się młodym bogiem wśród tych wszystkich dwurękich. Powtarzano jego słowa, naśladowano krawatki, zdania uważano za artykuły wiary. A on upojony tem kadzidłem, nie spostrzegł, że na każdych wyścigach regularnie tracił wszystkie swe pieniądze. Może być, że niektórzy członkowie klubu, jako pochodzący ze wschodu, sądzili, że mają prawo do dziedzictwa po Bégumie. W każdym razie umieli je przyciągać do swoich kieszeni powolnym wprawdzie ruchem, ale ciągłym. W takiem nowem życiu, węzły, łączące Oktawjusza z Marcelim, prędko się zerwały. Od czasu do czasu pisywali jeszcze do siebie; ale cóż wspólnego mogło być między twardym pracownikiem, wyłącznie oddanym tej myśli, by inteligencja jego doszła do wyższego stopnia rozwoju i siły, a ładnym chłopcem, pyszniącym się ze swego bogactwa i zajętym tylko historjami klubu i stajni. Wiadomo już, że Marceli opuścił Paryż; najprzód śledził kroki Herr Schultze’a, który właśnie założył Stahlstadt, rywalkę Frankopolis na tym samym niezależnym gruncie Stanów Zjednoczonych; potem przyjął służbę u tegoż Stalowego Króla. Przez dwa lata Oktawjusz prowadził życie bezużyteczne i marnotrawne. Wreszcie zniechęcony i i znudzony jego próżnią, straciwszy kilka miljonów, rzucił pewnego pięknego dnia Paryż i pojechał do ojca – co go uratowało od groźnej ruiny, więcej moralnej nawet, niż materjalnej. W tym czasie mieszkał w Frankopolis w domu doktora. Siostra jego, Joanna, była śliczną dziewczyną lat dziewiętnastu; czteroletni pobyt w nowej ojczyźnie nadał jej wszystkie przymioty amerykanki, do przymiotów tych łączył się wdzięk francuski. Matka jej mówiła niekiedy, że zanim ją dostała na towarzyszkę wszystkich chwil dnia, nie domyślała się nawet uroku, jaki się może mieścić w tak ścisłym stosunku. Co do pani Sarrasin, ta od powrotu swego syna marnotrawnego, swego infanta, dziecięcia nadziei swoich, była o tyle szczęśliwą, o ile nią być mogła, brała bowiem udział we wszystkich dobrych czynach, które mąż jej mógł robić i robił, dzięki swej ogromnej fortunie. Tego wieczora doktór miał u siebie na obiedzie dwóch swych najlepszych przyjaciół, pułkownika Hendon’a, starego wiarusa, który utracił ramię pod Pittsburgiem, a ucho pod Serren-Oaks, co mu wcale jednak nie przeszkadzało grać w szachy – i pana Lentz’a, głównego dyrektora wychowania w nowem mieście. Rozmowa toczyła się o projektach administracji miasta, o rezultatach, jakie już otrzymano w rozmaitych zakładach publicznych, w instytutach, szpitalach, kasach wzajemnej pomocy. Pan Lentz, stosownie do programu doktora, w którym nie ominięto nauki religji, założył kilka szkół elementarnych, gdzie nauczyciele starali się rozwinąć umysł dziecka, używając do tego pewnej metody, która była ściśle dostosowaną do naturalnego rozwoju jego zdolności. Zamiast pakować w niego naukę, starano się, by ją naprzód pokochał, unikając starannie owej wiedzy, która jak powiada Montaigne „pływa po wierzchu mózgu”, nie przenika do umysłu, nie czyni człowieka ani mędrszym ani lepszym. Umysł, dobrze przygotowany, sam potrafi wybrać drogę i iść po niej z korzyścią dla siebie i innych. W tak porządnym wychowaniu starania o higjenę, musiały być wysunięte na plan pierwszy. Człowiek złożony z ducha i ciała, musi być pewny tych swoich dwóch sług; jeżeli jeden z nich zawiedzie, wówczas pan cierpi. W tym czasie Frankopolis stało na najwyższym szczeblu pomyślności, nietylko materjalnej, ale i umysłowej. Najznakomitsi uczeni obu światów przyjeżdżali tam na kongresy. Artyści, malarze, rzeźbiarze, muzycy, zwabieni sławą miasta, napływali do niego ze wszystkich stron. Należało się spodziewać, że przy takich nauczycielach pracująca młodzież wsławi kiedyś ten zakątek amerykańskiej ziemi. Można było przewidywać, że nowe te Ateny, pochodzenia francuskiego, staną się wkrótce pierwszem z miast na świecie. Trzeba dodać, że wojskowe wychowanie młodzieży szło w liceach równolegle z wychowaniem cywilnem. Wychodząc ze szkół, młodzi ludzie, oprócz obchodzenia się z bronią, znali główne zasady strategji i taktyki. To też, kiedy rozmowa zeszła na ten temat, pułkownik Hendon oświadczył, że zadowolony jest ze wszystkich swoich nowozaciężnych żołnierzy. – Przyzwyczajeni są do forsownych marszów, do zmęczenia, do wszystkich ćwiczeń ciała. Nasze wojsko składa się ze wszystkich obywateli, i wszyscy, gdy zajdzie tego potrzeba, staną do broni, jako żołnierze zahartowani i karni. Frankopolis było wprawdzie w najlepszych stosunkach ze wszystkimi sąsiednimi stanami, bo starało się zobowiązać je sobie przy każdej sposobności, ale niewdzięczność gra tak wielką rolę w kwestjach interesu, że doktór i przyjaciele jego nie zapomnieli o maksymie: pracuj, a Bóg ci dopomoże i rachowali tylko na siebie. Było już pod koniec obiadu; sprzątnięto deser i stosownie do anglo-saskiego zwyczaju, który przyjęto w rodzinie doktora, panie wstały właśnie od stołu. Doktór Sarrasin, Oktawjusz, pułkownik Hendon i pan Lentz prowadzili dalej rozpoczętą rozmowę i prowadzili ją teraz na temat najważniejszych kwestyj ekonomji politycznej, kiedy wszedł służący i podał doktorowi dziennik. Był to New-York Herald. Szanowny ten organ był zawsze przychylny najpierw założeniu, następnie rozwojowi Frankopolis, znakomitsi obywatele miasta szukali zwykle w kolumnach jego rozmaitych zdań, jakie opinja publiczna Stanów Zjednoczonych głosiła o nich. Gromada ludzi szczęśliwych, wolnych, niezależnych na małym, neutralnym kawałku ziemi, wzbudziła zazdrość u wielu i jeżeli mieszkańcy Frankopolis mieli wielu stronników, z drugiej strony mieli też nieprzyjaciół gotowych na wszystko. W każdym razie, New-York Herald był za nimi i nie przestawał darzyć ich oznakami szacunku i uwielbienia. Doktór Sarrasin, nie przerywając rozmowy, zerwał opaskę dziennika i machinalnie rzucił wzrokiem na pierwszy artykuł. Jakież było jego zdziwienie, kiedy ujrzał kilka następujących wierszy, które przeczytał najprzód po cichu, potem głośno, wśród oznak najwyższego zdziwienia i głębokiego oburzenia swoich przyjaciół. „New York, 8 września. Dowiadujemy się, że wkrótce ma być dokonany zamach na prawo ludzkości. Donoszą nam z pewnego źródła, że w Stahlstadzie zbroją się celem uderzenia na Frankopolis i zniszczenia tego miasta pochodzenia francuskiego. Nie wiemy, czy Stany Zjednoczone będą mogły i chciały wdać się w tę walkę, która będzie wznowieniem poprzednich zapasów rasy łacińskiej i germańskiej, ale zawiadamiamy uczciwych ludzi o tem haniebnem nadużyciu siły. Niech Frankopolis nie traci ani chwili czasu i przygotuje się do obrony… i t. d.” Rozdział XII Rada. Nienawiść Stalowego Króla względem dzieła doktora Sarrasin’a nie była tajemnicą. Wiedziano, że wzniósł miasto przeciw miastu. Ale od tego faktu do rzucenia się na spokojne miasto i zniszczenia go, było jeszcze daleko. Jednakże artykuł New-York Heralda mówił o tem wyraźnie. Korespondenci potężnego dziennika przeniknęli zamiary Herr Schultze’a i – jak mówili – nie było chwili do stracenia. Zacny doktór zmieszał się z początku. Tak jak wszystkie szlachetne dusze, jak mógł najdłużej nie chciał wierzyć w złe wieści. Zdawało mu się niepodobieństwem, by przewrotność mogła się posunąć do tego stopnia, iż bez żadnej przyczyny, przez prostą fanfaronadę, chciała zniszczyć miasto, które było niejako wspólną własnością całej ludzkości. – Pomyślcie sobie, że średnia śmiertelność w tym roku nie wyniesie u nas nawet jednego i ćwierć na sto! – zawołał naiwnie, – że nie mamy ani jednego chłopca, któryby nie umiał czytać, że nie było ani jednego morderstwa, ani jednej kradzieży od założenia Frankopolis! I barbarzyńcy mieliby zniszczyć w zalążku tak szczęśliwą próbę! Nie! Nie mogę uwierzyć, by chemik, uczony, chociażby był sto razy Niemcem, był zdolny do tego! Niepodobna było jednak nie wierzyć dziennikowi, który dla dzieła doktora okazywał tyle przychylności, i należało, nie zwlekając, obmyślić środki obrony. Kiedy minęła pierwsza chwila osłupienia, doktór Sarrasin, odzyskawszy przytomność umysłu, odezwał się do swoich przyjaciół: – Panowie, jesteście członkami Rady Obywatelskiej, i do was, tak dobrze, jak do mnie, należy przedsięwziąć środki potrzebne do obrony miasta. Co mamy robić najpierw? – Czy jest jaka możność porozumienia się z przeciwnikiem? – rzekł pan Lentz. – Czy można uniknąć wojny, nie narażając honoru? – Nie, – odrzekł Oktawjusz. – Herr Schultze pragnie jej widocznie za wszelką cenę. Nienawiść jego nie pozwala na żadne układy! – Niech i tak będzie! – zawołał doktór. – Postaramy się o to, byśmy mogli stosownie odpowiedzieć. Jak myślisz, pułkowniku, Czy jest jaki sposób obrony przeciw działom Stahlstadt’u? – Siła ludzka może zawsze skutecznie walczyć z drugą podobną siłą, – odpowiedział pułkownik Hendon, – ale nie możemy myśleć o tem, byśmy się mogli bronić temi samemi środkami i tą samą bronią, jaką Herr Schultze uderzy na nas. Chcąc mieć maszyny wojenne, mogące walczyć z jego maszynami, potrzebowalibyśmy zbyt wiele czasu, a nawet, nie wiem, czy potrafimy je zrobić, nie posiadając potrzebnych warsztatów. Jeden więc tylko pozostaje środek ocalenia, nie dopuścić nieprzyjaciela do siebie i nie pozwolić, by opasał miasto. – Natychmiast zwołam Radę, – rzekł doktór Sarrasin. Mówiąc to, udał się wraz z gośćmi do gabinetu. Był to pokój skromnie umeblowany; trzy ściany zajmowały półki z książkami, na czwartej było kilka obrazów i dzieł sztuki, a pod nimi szereg aparatów telefonicznych. – Dzięki telefonowi, – rzekł doktór, – możemy w Frankopolis naradzać się, nie wychodząc z naszych mieszkań. Dotknął dzwonka sygnałowego, który natychmiast przesłał jego wezwanie do mieszkania każdego z członków Rady. Nie upłynęło więcej niż trzy minuty, a każdy z drutów komunikacyjnych przyniósł wyraz „obecny”, co było hasłem, że posiedzenie Rady rozpoczyna się. Doktór umieścił się przed tubą głównego aparatu, poruszył dzwonek i rzekł: – Posiedzenie otwarte… Głos ma mój szanowny przyjaciel, pułkownik Hendon; zawiadamia on Radę Obywatelską o bardzo ważnej sprawie. Z kolei pułkownik zajął miejsce przed telefonem, i przeczytawszy artykuł z New-York Herald’u, zaproponował przygotowanie pierwszych środków obrony. Zaledwie skończył mówić, numer 6 postawił pytanie: „Czy pułkownik uważa obronę za możebną, w razie gdyby środki, którymi zamierza przeszkodzić zbliżeniu się nieprzyjaciela, okazały się bezskuteczne?” Pułkownik Hendon odpowiedział twierdząco. Pytanie i odpowiedź szły natychmiast do każdego z niewidzialnych członków Rady, tak, jak objaśnienia, które je poprzedzały. Numer 7-my zapytał, ile czasu, zdaniem pułkownika, mieszkańcy miasta mieli do przygotowania się do obrony. Pułkownik nie mógł odpowiedzieć na to pytanie, ale sądził, że trzeba działać tak, jakgdyby miano uderzyć na nich zanim upłyną dwa tygodnie. Numer 2-gi: „Czy należy czekać natarcia, czy też sądzi pan, że lepiej je uprzedzić?” – Trzeba się je starać uprzedzić, – odpowiedział pułkownik, – a jeżeli nieprzyjaciel zagrozi nam wylądowaniem, musimy naszemi torpedami wysadzić w powietrze okręty Herr Schultze’a. Doktór Sarrasin oświadczył, że weźmie na radę najznakomitszych chemików i poleci im zbadać plany, które pułkownik Hendon im przedłoży. Pytanie numeru 1-go: „Jaka suma potrzebna jest do natychmiastowego rozpoczęcia robót fortyfikacyjnych?” – Kwota piętnastu do dwudziestu miljonów dolarów. Numer 5-ty: „Stawiam wniosek, aby zaraz zwołać powszechne zgromadzenie obywateli.” Prezydent Sarrasin: „Oddaję projekt pod głosowanie.” Dwa uderzenia dzwonka w każdym telefonie oznajmiły, że projekt jednogłośnie przyjęto. Było wpół do ósmej. Rada obywatelska nie trwała osiemnastu minut i nikogo nie poruszyła z miejsca. Zgromadzenie ludowe zostało zwołane sposobem równie prostym i prawie tak szybkim. Zaledwie doktór Sarrasin, zawsze za pośrednictwem swego telefonu, przesłał do ratusza wiadomość o tem, co Rada uchwaliła przed chwilą, natychmiast odezwały się dzwonki elektryczne, umieszczone na wierzchołku kolumn, które stały dwustu osiemdziesięciu placach miasta. Na kolumnach znajdowały się zegary wieżowe, których wskazówki zatrzymały się na wpół do dziewiątej; oznaczało to godzinę zgromadzenia. Donośny odgłos dzwonków trwał więcej niż kwadrans; mieszkańcy powychodzili z domów i podnieśli oczy na najbliższy zegar. Widząc, że obowiązek narodowy wzywa ich do sali ratuszowej, niezwłocznie pospieszyli na zgromadzenie. Na umówioną godzinę, to jest w niespełna czterdzieści pięć minut, zgromadzenie było w komplecie. Doktór Sarrasin siedział na honorowem miejscu, a otaczała go cała Rada. U podnóża trybuny, pułkownik Hendon czekał, aż będzie mu udzielony głos. Większa część obywateli wiedziała już, jaki był powód zgromadzenia. W istocie, dyskusja Rady Obywatelskiej, automatycznie powtórzona przez telefon ratuszowy, została niezwłocznie rozesłana do dzienników, które wydały ją osobno i w kształcie afiszów kazały rozlepić na ulicach. Sala ratuszowa, była to ogromna nawa z dachem szklanym; powietrze krążyło tu swobodnie, a światło lało się strumieniami z szeregu lamp gazowych, które uwydatniały kąty sklepienia. Tłum stał spokojny i cichy. Twarze były wesołe. Zdrowie, przyzwyczajenie do życia pełnego radości i regularnego; poczucie własnej siły, odstręczały od poddawania się zbytecznemu wzruszeniu, uczuciom przestrachu lub gniewu. Gdy tylko wybiło wpół do dziewiątej, prezydent zadzwonił i głęboka cisza zaległa w sali. Pułkownik wszedł na trybunę. W mowie silnej i zwięzłej, bez niepotrzebnych ozdób i oratorskich zwrotów, w języku ludzi, którzy wiedzą co mówią, jasno wypowiadają swe myśli, bo je dobrze rozumieją, pułkownik Hendon opowiedział o zastarzałej nienawiści Herr Schultze’a do Francji, do Sarrasina i jego dzieła i o strasznych przygotowaniach w celu zniszczenia Frankopolis i jej mieszkańców, o czem zawiadamiał dziennik New-York-Herald. „Do obywateli miasta – mówił dalej – należy decyzja, co mają robić dalej. Ludzie bez odwagi i bez patrjotyzmu woleliby może ustąpić z placu i swoją nową ojczyznę odstąpić napastnikom. Ale pułkownik był pewien, że tak tchórzliwe usposobienie nie może być udziałem jego współobywateli. Ludzie, którzy potrafili zrozumieć wielkość celu, jaki postawili sobie założyciele wzorowego miasta, ludzie, którzy umieli pogodzić się z jego prawami, musieli być ludźmi wielkiej inteligencji i odważnych serc. Walcząc w imię postępu, którego są szczerymi przedstawicielami, zrobią zapewne wszystko, co tylko będzie w ich mocy, by uratować to niezrównane miasto, chlubny pomnik, wzniesiony sztuce polepszenia losu człowieka! Obowiązkiem ich zatem było poświęcić życie za sprawę, którą reprezentowali”. Grzmot oklasków przyjął tę mowę. Kilku mówców poparło wniosek pułkownika Hendon’a. Doktór Sarrasin przedstawił konieczność, ustanowienia Rady Obronnej, któraby zapewniła niezbędne środki obrony, zachowując przytem tajemnicę konieczną w czynnościach wojskowych; propozycja ta została przyjętą. Na tem samem posiedzeniu, jeden z członków Rady Obywatelskiej, podał myśl wyasygnowania tytułem tymczasowego kredytu pięciu miljonów dolarów, przeznaczonych na pierwsze roboty. Wszystkie ręce podniosły się dla zatwierdzenia tego projektu. Było wpół do jedenastej, kiedy zgromadzenie ukończono; mieszkańcy Frankopolis, wyznaczywszy naczelników, mieli się rozejść. Wtem zaszedł niespodziewany wypadek. Trybuna wolna od chwili, została zajętą przez jakiegoś nieznajomego. Człowiek ten zjawił się tam jakby cudem. Na energicznej jego twarzy były ślady strasznego wzburzenia, ale postawę miał spokojną i pewną. Ubranie jego nawpół przyklejone do ciała i powalane mułem, czoło jego zakrwawione wskazywało, że spotkały go jakieś straszne przygody. Na jego widok wszyscy się zatrzymali. Rozkazującym ruchem nieznajomy nakazał spokój i milczenie. Kto to był? Skąd się wziął? Nawet doktór Sarrasin, tak jak i inni, nie pomyślał zapytać go o to. Zresztą, dowiedziano się wkrótce. – Uciekłem ze Stahlstadt’u – rzekł – Herr Schultze skazał mię na śmierć. Bóg pozwolił mi trafić do was na czas jeszcze, na tyle przynajmniej, bym spróbował, czy nie potrafię was ocalić. Nie dla wszystkich tutaj jestem nieznajomym. Mój czcigodny mistrz, doktór Sarrasin, powie wam, spodziewam się, że mimo powierzchowności, pod którą sam siebie poznać nie mogę, można zaufać Marcelemu Bruckmannowi! – Marceli! – zawołali jednocześnie doktór i Oktawiusz. Obaj chcieli rzucić się ku niemu. Nowy ruch ręki zatrzymał ich. Był to w istocie Marceli, cudem uratowany. Wyłamawszy kratę kanału w chwili, kiedy brak powietrza miał go udusić, prądem wody został uniesiony, jak ciało bez życia. Na szczęście krata zamykała właśnie obwód Stahlstadt’u i w dwie minuty później Marceli został wyrzucony na brzeg rzeki, wolny nareszcie, jeżeli wróci do życia! Kilka długich godzin odważny młodzieniec przeleżał nieruchomo, w ciemną noc, w pustem polu i zdala od wszelkiej pomocy. Dzień już był, kiedy odzyskał zmysły. Przypomniał sobie wówczas wszystko… Dzięki Bogu, wydostał się z przeklętego Stahlstadt’u! Nie był już w niewoli. Cała myśl jego zwróciła się do doktora Sarrasin’a, jego przyjaciół, jego współobywateli! – Oni! Oni! – zawołał. Z nadzwyczajnym wysiłkiem dźwignął się na nogi. Dziesięć mil dzieliło go od Frankopolis, miał zrobić dziesięć mil; bez kolei, bez woza, bez konia, przebyć te pola, które jak pustynia otaczały Stalowe Miasto. Te dziesięć mil przeszedł, nie odpoczywając ani na chwilkę i o kwadrans na jedenastą znalazł się wobec pierwszych domów miasta doktora Sarrasin’a. Afisze, pokrywające mury, zawiadomiły go o wszystkiem. Zrozumiał, że mieszkańcy byli już uprzedzeni o niebezpieczeństwie, które im groziło; ale zrozumiał także, że nie wiedzieli oni jak bliskiem było to niebezpieczeństwo ani też jakiego było rodzaju. Katastrofa obmyślona przez Herr Schultze’a, miała nastąpić tegoż wieczora, trzy kwadranse przed dwunastą. Było już kwadrans po dziesiątej. Trzeba było zrobić ostatni wysiłek. Marceli jednym pędem przebiegł miasto i o wpół do jedenastej, w chwili, kiedy zgromadzenie miało się rozejść wdarł się na trybunę. – Nie za miesiąc, moi przyjaciele – zawołał – ani za tydzień nawet zetkniecie się z pierwszem niebezpieczeństwem! Za godzinę, nieznana dotąd katastrofa, deszcz żelaza i ognia spadnie na wasze miasto. Maszyna godna piekieł, sięgająca o dziesięć, jest w tej chwili wymierzona przeciw niemu. Widziałem ją. Niech więc dzieci i kobiety schronią się do piwnic, dających pewną rękojmię wytrzymałości, albo niech natychmiast opuszczą miasto i udadzą się w góry! Mężczyźni niech się przygotują do gaszenia ognia wszelkimi możliwymi środkami! Ogień, to na teraz jedyny wasz nieprzyjaciel! Ani wojsko, ani żołnierze nie idą przeciwko wam. Przeciwnik, który wam grozi, pogardził tymi zwykłymi środkami wojny. Jeżeli plany, jeżeli rachunki człowieka, którego potęga w złem jest wam już znaną, spełnią się, jeżeli Herr Schultze nie omylił się po raz pierwszy, w takim razie pożar wybuchnie nagle i odrazu we wszystkich punktach Frankopolis! We wszystkich punktach trzeba będzie wkrótce walczyć z płomieniem. Cokolwiek ma nastąpić, trzeba najprzód ratować ludność, bo waszych domów i waszych pomników, niepodobna będzie ocalić, a chociażby nawet całe miasto miało być zniszczone, czas i pieniądze zdołają je odbudować. W Europie wziętoby Marcelego za warjata. Ale w Ameryce nikomu nie przyszło do głowy zaprzeczać cudom nauki, i idąc za zdaniem doktora, uwierzono młodemu Alzatczykowi. Tłum, na którym akcent mówcy zrobił jeszcze większe wrażenie niż słowa, usłuchał nie roztrząsając ich nawet. Doktór odpowiadał za Marcelego Bruckmanna. Tego było dosyć. Rozkazy zostały natychmiast wydane i posłańcy rozlecieli się z nimi we wszystkie strony. Co do mieszkańców miasta, jedni, wróciwszy, do swoich domów, postanowili z rezygnacją znieść okropności bombardowania i schronili się do piwnic; inni pieszo, konno, w powozach wyruszyli w pole i dotarli do pierwszych stoków Cascade-Mounts. Tymczasem silni mężczyźni pospiesznie zgromadzali na wielkim placu i kilku innych punktach miasta, wskazanych przez doktora, wszystko co mogło służyć do gaszenia ognia, to jest wodę, ziemię, piasek. Na sali posiedzeń narada ciągnęła się dalej w kształcie rozmowy. Marceli tak był pochłonięty jakąś myślą, że nie mógł się niczem zająć. Przestał mówić i szeptał tylko: – Trzy kwadranse na dwunastą! Czy podobna, żeby ten przeklęty Schultze, zwyciężył nas swoim okropnym wynalazkiem?… Nagle wyciągnął z kieszeni notatki, zrobił ruch człowieka, który prosi o milczenie i z ołówkiem w ręku, gorączkowo nakreślił kilka cyfr na jednej ze stronic swojej książeczki. Powoli czoło jego rozchmurzyło się i twarz rozjaśniała: – Ach, moi przyjaciele – zawołał – moi przyjaciele! Albo te cyfry kłamią, albo wszystko, czego obawiamy się, rozwieje się, jak przykry sen przed oczywistością problematu balistyki, którego rozwiązania szukałem dotąd daremnie! Niebezpieczeństwo, które nam grozi, jest tylko urojeniem! Tym razem nauka jego błądzi! Nic z tego, co nam zapowiedział, nie stanie się, nie może się stać! Jego straszny granat przejdzie ponad Frankopolis nie tknąwszy go i musimy się już teraz obawiać tylko o przyszłość! Co chciał powiedzieć Marceli?! Nikt go nie rozumiał! Wówczas młody Alzatczyk wyjaśnił rezultat rachunku, który udało mu się wreszcie zrobić! Głos jego czysty i donośny tak dobitnie przedstawił całą rzecz, że zrozumieli ją nawet ci, co nie posiadali nauki. Jasność nastąpiła po ciemności, pokój po trwodze. Pocisk nietylko nie miał dotknąć miasta, ale nie miał doknąć wogóle „niczego”. Przeznaczeniem jego było zginąć w przestrzeni! Doktór Sarrasin potwierdził gestami wywód Marcelego, kiedy nagle wskazując palcem na zegar zawołał: – Za trzy minuty – dowiemy się kto, ma słuszność, Schultze czy Marceli Bruckman! Bądź co bądź, moi przyjaciele, nie żałujmy tych środków ostrożności, które powzięliśmy i nie zaniedbujmy niczego, co może odeprzeć wynalazki naszego nieprzyjaciela. Jeżeli cios ten ominie nas, jak Marceli każe nam się spodziewać, nie będzie on ostatni. Nienawiść Schultze’a nie może uznać się za zwyciężoną i cofnąć przed pierwszym niepowodzeniem. – Chodźmy! – zawołał Marceli. I wszyscy udali się za nim na wielki plac. Trzy minuty upłynęły. Trzy na dwunastą wybiło na zegarze!… W cztery sekundy później, ciemna masa przemknęła wysoko po niebie i szybko jak myśl ze złowrogim świstem znikła daleko za miastem. – Szczęśliwej drogi! – krzyknął Marceli, wybuchając śmiechem. – Z taką szybkością początkową granat Herr Schultze’a przekroczył już teraz granicę atmosfery i nie może spaść na ziemię. W dwie sekundy później rozległ się huk przygłuszony, jakgdyby wychodzący z wnętrza ziemi. Był to huk, pochodzący z działa Wieży Byka; huk ten doszedł o trzynaście sekund później niż pocisk który leciał z szybkością stu pięćdziesięciu mil na godzinę. Rozdział XIII Marceli Bruckmann do profesora Schultze’a w Stahlstadzie. Frankopolis, 14 września „Sądzę, że wypada mi zawiadomić stalowego króla, że przedwczoraj wieczór bardzo szczęśliwie przebyłem granicę jego posiadłości, przekładając własny ratunek nad ocalenie modelu armaty Schultze’a. Żegnając pana, nie dopełniłbym mego obowiązku, gdybym nie wykrył przed nim mojej tajemnicy; ale bądź pan spokojny, poznania jej nie opłaci pan swojem życiem. Nie nazywam się Schwartz i nie jestem szwajcarem. Jestem Alzatczykiem. Nazwisko moje brzmi Marceli Bruckmann. Jestem niezłym inżynierem, jeżeli mam panu wierzyć, ale przedewszystkiem jestem francuzem. Jesteś nieubłaganym nieprzyjacielem mego kraju, moich przyjaciół, mojej rodziny. Chciałeś zguby tych, których kocham. Odważyłem się na wszystko, wszystko zrobiłem, by poznać twoje zamiary! Zrobię wszystko, by je zniweczyć. „Spieszę panu donieść, że pierwszy jego cios chybił, że cel, dzięki Bogu, nie został dopięty i że nie mogło być nawet inaczej. Mimo to – wyznać muszę – że armata pańska jest arcycudowną, ale pociski, które wyrzuca pod takim ładunkiem prochu i które mogłaby wyrzucać nikomu nie zrobią nic złego! Nigdy nigdzie nie spadną. Przeczuwałem to, a dzisiaj jest to już fakt dopełniony, na wielką pańską chwałę, że profesor Schultze wynalazł działo zupełnie nieszkodliwe. Z przyjemnością zatem dowie się pan, że widzieliśmy wydoskonalony granat, jak o godzinie jedenastej, minut czterdzieści pięć i cztery sekundy, przeleciał ponad naszem miastem. Dążył ku zachodowi, krążąc w próżni i tak wirować będzie aż do końca. wieków. Pocisk, mający pierwotną szybkość dwadzieścia razy wyższą od szybkości rzeczywistej, to jest, przebiegający dziesięć metrów na sekundę, nie może już spaść! Ruch jego własny, połączywszy się z przyciąganiem ziemi, zamienia go na ciało, którego przeznaczeniem jest wiecznie wirować koło naszej ziemi. „Powinien pan o tem wiedzieć”. „Mam nadzieję nadto, że po tej pierwszej próbie armata Wieży Byka jest zupełnie zniszczoną; w każdym jednak razie dwieście tysięcy dolarów, to nie jest nadto drogo zapłacone za przyjemność, jaką pan sobie zrobił, obdarzając świat planetarny nową gwiazdą, a ziemię drugim satelitą. Marceli Bruckmann”. Umyślny posłaniec wyruszył niezwłocznie z Frankopolis do Stahlstadt’u. Można wybaczyć Marcelemu, że nie mógł sobie odmówić tej złośliwej przyjemności i wysłał swój list do Herr Schultze’a. Marceli miał w istocie słuszność, kiedy utrzymywał, że znakomity granat, obdarzony taką chyżością i wirujący poza obrębem atmosfery, nie spadnie więcej na powierzchnię ziemi – miał także słuszność, kiedy suponował, że po tym ogromnym ładunkiem bawełny strzelniczej, działo Wieży Byka musi być zupełnie zepsute. List ten zadał straszny cios Herr Schultze’mu i jego miłości własnej. Czytając go, posiniał cały, głowa opadła mu na piersi jakgdyby pod uderzeniem maczugi. Z tego stanu prostacji duchowej otrząsnął się dopiero po kwadransie, ale w jaki wpadł gniew! Tylko Arminius i Sigimer mogli powiedzieć, jakie były wybuchy tego gniewu! Ale Herr Schultze nie był to człowiek, który chciałby się uznać za zwyciężonego. Między nim a Marcelim miała się rozpocząć zacięta walka. Czy nie pozostały mu jeszcze jego granaty, naładowane płynnym dwutlenkiem węgla, który działa mniej potężne, ale więcej praktyczne będą ciskać z małej odległości. Uspokoiwszy się nagłym wysiłkiem woli, Król Stalowy wszedł do swego gabinetu i zajął się znowu pracą. Frankopolis więcej niż kiedy zagrożone, powinno było zaopatrzyć się we wszelkie możliwe środki obrony. Rozdział XIV Przygotowania do walki. ?iebezpieczeństwo nie było bliskiem, ale nie przestało być groźnem. Marceli opowiedział doktorowi i jego przyjaciołom wszystko, co wiedział o przygotowaniach Herr Schultze’a i o jego niszczących maszynach. Zaraz nazajutrz Rada Obrony, w której wziął udział, zajęła się ułożeniem planu obrony i przygotowaniami do niej. We wszystkiem pomagał Marcelemu Oktawiusz, który zmienił się bardzo korzystnie pod względem moralnym. Jakie postanowienia zapadły? Nikt nie znał szczegółów. O głównych tylko zasadach systematycznie zawiadamiano prasę i te tylko rozchodziły się między publicznością. Łatwo w tem można było poznać praktyczną rękę Marcelego. „W każdej obronie – mówiono na mieście – najważniejszą rzeczą jest dobrze znać siły nieprzyjaciela i system odporu zastosować do tych sił. Lepiej jest jednak mieć do czynienia z armatami, których znamy liczbę, system, doniosłość i skutki, aniżeli walczyć z mało znanemi maszynami. Najgłówniejszą rzeczą było nie dopuścić do opasania miasta, czy to od lądu, czy od morza. Nad tą kwestią pilnie pracowała Rada Obrony i kiedy wreszcie publicznie ogłosiła, że zadanie to zostało rozwiązane, nikt o tem nie wątpił. Obywatele zbiegli się tłumami, proponując swą pomoc do potrzebnych robót. Nie pogardzano żadną pracą, która mogła przyczynić się do dzieła obrony. Ludzie różnego wieku, rozmaitego stanowiska, stawali się prostymi robotnikami. Praca szła wesoło i szybko. Sprowadzono do miasta zapasy żywności, dostateczne na dwa lata. Zaopatrzono się w znaczną ilość węgla kamiennego i żelaza. Żelazo, jako pierwszą podstawę uzbrojenia; węgiel, jako rezerwoar ciepła i ruchu, jedno i drugie koniecznie potrzebne w walce. Węgiel i żelazo składano na placach, olbrzymie zaś wory z mąką, sztuki wędzonego mięsa, sterty serów, góry konserwów i suszonych jarzyn układano w halach, zamienionych na magazyny. Liczne stada bydła zamknięto w ogrodach, które z Frankopolis robiły jedną wielką łąkę. Wreszcie kiedy wydano rozkaz mobilizacji dla wszystkich mężczyzn, mogących nosić broń, zapał, z jakim przyjęto to rozporządzenie, wykazał raz jeszcze doskonałe usposobienie żołnierzy – obywateli. Ubrani w krótkie wełniane kaftany, płócienne spodnie, pół-buty i dobre skórzane kapelusze, uzbrojeni w karabiny Werdera ćwiczyli się po wszystkich alejach. Gromada chińskich robotników kopała ziemię, robiła fosy, wznosiła okopy i reduty, gdzie tylko było można. Zaczęto odlewać działa i roboty te prowadzono bardzo gorliwie. Do pracy tej doskonale się przydały piece dymożercze, których wielką ilość posiadało miasto, a które zużytkowano teraz, zamieniwszy je na piece do odlewów. Wśród tego bezustannego ruchu, Marceli okazywał się niestrudzonym. Był wszędzie i wszystkiemu umiał podołać. Umiał rozwiązywać natychmiast wszelką trudność, czy to praktyczną, czy teoretyczną. W razie potrzeby zawijał rękawy i sam pokazywał jakiś dobry sposób, jakiś szybki ruch w robocie. To też cieszył się wielkim szacunkiem i rozkazy jego spełniano jak najściślej i bez szemrania. Oktawiusz robił co mógł. Narazie miał wprawdzie chętkę ozdobić swój mundur złotymi galonami, ale wkrótce zrzekł się tej myśli, zrozumiawszy, że służbę musi zacząć od obowiązków prostego żołnierza. To też zajął miejsce we wskazanym sobie bataljonie i zachowywał się w nim jak wzorowy żołnierz. Tym, którzy z początku ubolewali nad nim, odpowiadał: „Każdemu podług zasług. Może nie potrafiłbym rozkazywać!… Niech się przynajmniej nauczę słuchać!” Pewna wiadomość – fałszywa wprawdzie – dodała robotom większego jeszcze bodźca. Herr Schultze, powiadano, prowadzi układy z kompanją morską celem przewozu swoich dział. Od dnia tego, „kaczki” gazeciarskie szły jedna za drugą. Raz mówiono, że flota Schultze’a zatonęła, to znowu, że kolej żelazną do Sacramento zburzyli „ułani”, którzy spadli zapewne z nieba. Pogłoski te, którym natychmiast zaprzeczano, były poprostu wyssane z palca przez dziennikarzy, którzy sami już nie wiedzieli, czem mają podtrzymywać ciekawość czytelników. W rzeczywistości, Stahlstadt nie dawał znaku życia. Ta zupełna cisza dawała wprawdzie Marcelemu możność dokończenia rozpoczętych robót, ale z drugiej strony niepokoiła go cokolwiek w rzadkich chwilach, kiedy miał czas myśleć o tem. Czyżby zbój miał zamiar udoskonalić baterje, albo przygotować jakąś nową sztukę w swoim rodzaju? – pytał siebie niekiedy. Ale plan zatrzymania okrętów nieprzyjacielskich lub niedopuszczenia do opasania miasta, zdawał się zadość czynić wszystkim potrzebom, i Marceli w chwilach rozmyślań, stawał się podwójnie czynnym. Jedyną jego przyjemnością i jedynym odpoczynkiem po pracowitym dniu, była krótka godzina, którą co wieczór spędzał w salonie pani Sarrasin. Od samego początku doktór wymagał, żeby młody człowiek codziennie jadał u niego, wyjąwszy chyba, że gdzieindziej będzie zaproszony, ale, rzecz dziwna, dotąd nie spotkało go tak ponętne zaproszenie, by Marceli wyrzekł się tego przywileju. Wieczna partja szachów doktora z pułkownikiem Hendonem, nie była jednak tak nadzwyczajnie zajmująca, by mogła wytłumaczyć tę jego akuratność. Trzeba więc przypuszczać, że inny jakiś urok przyciągał go do domu doktora i może odgadniemy jakiego rodzaju był ten urok, chociaż Marceli sam napewno nie domyślał się tego. To pewna, że doznawał przyjemności, przebywając z panią Sarrasin i panną Joanną, kiedy wszyscy troje siedzieli wieczorem koło dużego stołu; obie dzielne kobiety zajmowały się przygotowaniem tego wszystkiego, co mogło być potrzebne w przyszłej obsłudze ambulansów. – Czy nowe nity stalowe będą lepsze od tych, których rysunek pokazywał nam pan wczoraj? – pytała Joanna, którą zajmowało wszystko, co dotyczyło robót obronnych. – Zapewne, proszę pani, – odpowiedział Marceli. – Bardzo mnie top cieszy! A ile pracy, ile trudów kosztuje najmniejszy szczegół pomysłu!… Mówił pan, że wykopano wczoraj znowu pięćset metrów fosy. To wiele, prawda? – Wcale nie, to nawet za mało! W ten sposób nie skończylibyśmy obwodu nawet za miesiąc. – Chciałbym, żeby się to skończyło i żeby ci szkaradni Niemcy natarli już na nasze miasto. Szczęśliwi ci mężczyźni! Mogą działać i być użyteczniejsi. W ten sposób oczekiwanie wydaje im się nie tak długie, jak nam, niezdolnym do niczego. – Do niczego, – uniósł się spokojny zwykle Marceli, – do niczego! A dla kogo, jak pani myśli, ci ludzie, którzy rzucili wszystko i stali się żołnierzami, dla kogo pracują, jeżeli nie dla spokoju i szczęścia swoich matek, swoich żon i narzeczonych? Ich zapał w was czerpie swe natchnienie. Komu zawdzięczać należy to pragnienie poświęcenia, jeżeli nie… Marceli zamilkł zmięszany. Panna Joanna nie nastawała więcej i dyskusję musiała zakończyć dobra pani Sarrasin, mówiąc młodemu człowiekowi, że miłość wyjaśni zapał większości pracowników. Kiedy nielitościwy obowiązek odwoływał Marcelego, kiedy musiał iść, żeby dokończyć jakiś projekt lub kosztorys, wówczas z żalem przerywał przyjemną rozmowę, i wychodząc, unosił z sobą niewzruszone postanowienie uratowania Frankopolis i wszystkich jego mieszkańców, nie wyłączając najuboższych. Nie spodziewał się dalszego biegu wypadków, które były naturalnem, nieuniknionem następstwem praw, rządzących Stahlstadt’em. Rozdział XV Giełda w San Francisco. Giełda w San Francisco, odznaczająca się ogromnym ruchem przemysłowym i handlowym, była jedną z najbardziej ożywionych i najdziwniejszych giełd na świecie. Dzięki geograficznemu położeniu stolicy Kalifornji, giełda miała charakter kosmopolityczny, co było jedną z głównych jej cech. W przysionkach z pięknego czerwonego granitu, sas wysokiego wzrostu, o jasnych włosach, spotyka się z celtem o ciemnych włosach, matowej cerze i kształtnych i giętkich włosach. Murzyn kroczy obok finlanczyka i hindusa. Polinezyjczyk ze zdziwieniem patrzy na grenlandczyka. Chińczyk o skośnych oczach, ze starannie splecionym warkoczem, ociera się o historycznego swego nieprzyjaciela, japończyka. Wszystkie języki, wszystkie djalekty, wszystkie żargony mieszają tam ze sobą, jak w nowoczesnym Babelu. Rozpoczęcie obrotów na tej giełdzie, jedynej w swoim rodzaju na świecie, nie stanowiło w dniu 12 października 18… r. nic nadzwyczajnego. Z nadejściem godziny jedenastej maklerzy i ajenci zbliżali się do siebie wesoło lub poważnie, stosownie do swych osobistych temperamentów, ściskali za ręce, szli do bufetu i rozpoczynali dzienne czynności od obfitych libacyj. Potem jeden po drugim otwierali małe mosiężne drzwiczki numerowanych przegródek, znajdujących się w sieni, a przeznaczonych na korespondencję abonentów; wyjmowali z nich ogromne paki listów, które przeglądali z roztargnieniem. Wkrótce rozpoczęły się pierwsze targi, a jednocześnie tłum powiększył się nieznacznie. Lekki hałas powstawał w odzielnych, coraz liczniejszych grupach. Depesze zaczęły zlatywać się ze wszystkich stron świata. Co chwilę zjawiał się kawał niebieskiego papieru; odczytywano go, wrzeszcząc z całych sił wśród burzy głosów, poczem służba giełdowa przylepiała go na północnej stronie gmachu, gdzie znajdowała się już cała kolekcja telegramów. Ruch wzmagał się wciąż. Posługacze wbiegali, wybiegali, latali do biura telegraficznego, przynosili odpowiedzi. Wszystkie książeczki z notatkami były otwarte, zapisywano w nich, wykreślano, wydzierano. Zdawało się że jakiś rodzaj zaraźliwego szału opanował tłumem, kiedy wtem około godziny pierwszej coś tajemniczego, jak dreszcz, przeszło po ożywionych grupach maklerów. Jeden ze wspólników Banku „Far-West” przywiózł wiadomość dziwną, niespodzianą, niemożebną, i ona to z szybkością błyskawicy obiegła dokoła cały gmach. Jedni mówili: – Co za żart!… To intryga! Jak można wymyślić podobne kłamstwo? – Ho! Ho! – mówili inni – niema dymu bez ognia! – Kto stoi tak mocno, nie może upaść. – Upaść można zawsze! – Ale, panie, same nieruchomości i narzędzia stanowią kapitał osiemdziesięciu miljonów dolarów! – wołał jeden. – Nie licząc surowca i stali, materjałów surowych i przerobionych! – odpowiadał drugi. – I ja to właśnie mówię! Schultze wart jest dziewięćdziesiąt miljonów i gotów jestem zapłacić je w każdej chwili. – Ale jak wytłomaczysz to zawieszenie wypłat? – Wcale sobie tego nie tłomaczę! Nie wierzę temu! – Jakgdyby takie rzeczy nie przytrafiały się codziennie, nawet z domami handlowemi o mocnych podstawach! – Stahlstadt nie jest zwykłem przedsiębiorstwem – to całe miasto! – Zresztą niemożliwe, żeby się tak miało skończyć! Zostanie zapewne utworzone towarzystwo, które weźmie w swe ręce jego interesy. – Ale dlaczego, u djabła, Schultze nie utworzył tego towarzystwa, zanim dopuścił do protestu zobowiązań. – To właśnie, panie, jest tak niedorzeczne, że niema o czem mówić! Jest to poprostu fałszywa wiadomość, rzucona prawdopodobnie przez Nash’a, któremu nagwałt potrzeba podwyższenia ceny stali! – Nie jest to wcale fałszywa wiadomość! Schultze nietylko zbankrutował, ale nawet uciekł! – Co znowu! – Uciekł, powiadam panu. W tej chwili przylepiono telegram, który zwiastuje tę wiadomość! Olbrzymia fala ludzi potoczyła się w stronę depesz. Ostatni kawał niebieskiego papieru zawierał te słowa: – Nowy Jork, godzina 12, minut 10. – Bank Centralny, Fabryka Stahlstadt. Wypłaty zawieszone. Wiadomy dług – czterdzieści siedem miljonów dolarów. Schultze znikł.” Niesposób już było wątpić, że wiadomość, chociaż zadziwiająca, była tem nie mniej prawdziwą; hypotezy posypały się ze wszystkich stron. O godzinie drugiej lista drugorzędnych bankructw, spowodowanych upadkiem Herr Schultze’a, zaczęła zalewać rynek. Mining Bank z Nowego Jorku stracił najwięcej; dom Westerley i Synowie z Chicago został wmięszany na siedem miljonów; dom Milwaukee z Bufallo, na pięć miljonów; Bank Przemysłowy w San Francisco na półtora miljona; wreszcie domy trzeciorzędne kończyły długi ten szereg. Zanim nawet rozeszły się te wiadomości, bankructwo Schultze’a wywołało istną burzę na giełdzie w San Francisco. Rynek giełdowy tak ociężały zrana, jak utrzymywali znawcy, inaczej zupełnie wyglądał o drugiej po południu! Jakie podskoki! Jakie podwyżki, jaki szalony wybuch spekulacji! Podwyżka na stal, której cena rośnie co chwilę! Podwyżka na węgiel kamienny! Podwyżka na akcje wszystkich odlewni Związku Amerykańskiego! Podwyżka na wszystkie wyroby przemysłu żelaznego! Podwyżka na grunta Frankopolis. Od czasu ogłoszenia wojny, akcje Frankopolis spadły do zera, znikły nawet z cenników papierów publicznych, a teraz nagle podskoczyły w górę; żądano sto osiemdziesiąt dolarów za morgę. Tegoż wieczora do kantorów redakcyjnych przypuszczano szturm. Ale napróżno Herald, Tribune, Alta, Guardian, Echo i Globe olbrzymiemi literami wypisywały to, o czem się mogły dowiedzieć; wiadomości ich redukowały się prawie do zera. Wiedziano tylko, że 25-go września, weksel na osiem miljonów dolarów, akceptowany przez Herr Schultze’a i wystawiony przez Jacksona Eldera et Comp. Bufallo, został okazany Straussowi Sehring’owi et Co., bankierom Stalowego Króla w Nowym Jorku, i że panowie ci, obliczywszy, że otwarty u nich kredyt klienta nie wystarczał na zapłacenie tej ogromnej sumy, zadepeszowali natychmiast do niego, ale nie otrzymali żadnej odpowiedzi. Przejrzawszy księgi, przekonali się ze zdziwieniem, iż od trzynastu dni nie otrzymali ze Stahlstadt’u ani żadnego listu, ani papierów wartościowych; że od dnia tego, weksle i czeki, wystawione przez Herr Schultze’a na ich kasę nagromadzały się codziennie i ulegały jednemu losowi, wracając tam, skąd przyszły, ze słowami: no effects (brak pokrycia). Przez cztery dni żądano wyjaśnień, niespokojne depesze, gniewne pytania sypały się od domu bankowego do Stahlstadt’u. Wreszcie nadeszła stanowcza odpowiedź: „Herr Schultze znikł 17 września” – powiadamiał telegram. – Nikt nie może dać żadnych wyjaśnień. Nie pozostawił rozkazów i kasy oddziałowe są puste. Niepodobna już było ukrywać prawdy. Główni wierzyciele ulękli się i złożyli swoje obligi w sądzie handlowym. W kilka godzin potem bankructwo rozeszło się z szybkością piorunu, pociągając za sobą orszak drugorzędnych upadków. W południe, 13 października, ogół znanych długów wynosił czterdzieści siedem miljonów dolarów. Ze wszystkiego jednak można było przewidywać, że podniesie się jeszcze do sumy sześćdziesięciu miljonów. Oto co wiedziano i co z małemi odmianami opowiadano we wszystkich dziennikach. Naturalnie, że każdy z nich, obiecywał na dzień następny wiadomości zupełnie świeże i jak najszczegółowsze. W istocie, wszystkie bez wyjątku, wysłały zaraz swych korespondentów do Stahlstadt’u. Od 14 października wieczór, Stalowe Miasto zostało oblężone przez prawdziwą armję reporterów z notatnikami i ołówkiem w ręku. Ale armja ta odbiła się jak fala o zewnętrzny obwód Stahlstadt’u. Trzymano się jeszcze dawnych rozkazów i nadaremnie reporterzy rozmaitymi środkami usiłowali przełamać opór straży; nie wpuszczono ich poza mury. Przekonali się tylko, że robotnicy nie wiedzieli o niczem, i że nic się nie zmieniło w rutynie rządzącej ich oddziałami. W wilję tego dnia nadzorcy zapowiedzieli z wyższego rozkazu, że nie było pieniędzy w kasach oddziałowych i że z centralnej dzielnicy nie nadesłano żadnych rozkazów, więc w następną sobotę, jeżeli nie zajdzie żadna zmiana, roboty zostaną zawieszone. Wszystko to nietylko nie wyjaśniło kwestji, a więcej jeszcze ją gmatwało. Że Herr Schultze znikł prawie od miesiąca – o tem nikt nie wątpił. Ale jaka była przyczyna i doniosłość tego zniknięcia, nikt nie wiedział. Nieokreślona myśl, że tajemnicza osobistość ukaże się lada chwilę, górowała nad niepokojem. W pierwszych dniach roboty szły w fabryce, jak zwykle. Każdy robotnik spełniał zadanie w ograniczonym zakresie swojego oddziału. Kasy wypłacały wszystkim należność co sobotę. Ale centralizacja była w Stahlstadt’cie posunięta do stopnia doskonałości. Schultze zachował dla siebie tak całkowity kierunek nad wszystkimi interesami, że nieobecność jego musiała pociągnąć za sobą w bardzo krótkim czasie przymusowe zatrzymanie się maszynerji. I tak, od 17 września, w którym Stalowy Król po raz ostatni podpisał swe rozkazy aż do 13 października, kiedy wiadomość o zawieszeniu wypłat wybuchła, jak uderzenie piorunu, tysiące listów (wiele z nich musiało zawierać znaczne sumy), przesłanych pocztą Stahlstadt’u zostało wrzuconych do puszki Dzielnicy Centralnej i stamtąd bez żadnej wątpliwości dostało się do gabinetu Herr Schultze’a. Ale on tylko miał je prawo otwierać, znaczyć czerwonym ołówkiem i zawartość ich przesyłać głównemu kasjerowi. Najwyższym urzędnikom fabryki nie przyszło nawet do głowy wystąpić poza zakres zwykłych swych praw. Nad podwładnymi swymi mieli władzę prawie absolutną, wobec zaś Herr Schultze’a, a nawet wobec wspomnienia jego, pełnili rolę narzędzi, nie mających ani władzy, ani powagi, ani żadnego głosu. Każdy z nich obwarował się ciasną odpowiedzialnością swego mandatu, wyczekiwał, wyglądał wypadków. Wreszcie wypadki nadeszły. Dziwne położenie przeciągnęło się aż do chwili, kiedy domy, głównie zainteresowane, zdjęte nagłym strachem, zaczęły telegrafować, domagać się odpowiedzi, upominać się, protestować, wreszcie chwyciły się prawnych środków. Trzeba było sporo czasu, zanim doszło do tego. Nie łatwo było przypuścić, że taka finansowa potęga miała nogi z gliny. Ale teraz rzecz stała się jasna: Herr Schultze uciekł przed wierzycielami. Oto wszystko, co reporterzy potrafili wydobyć. Nawet znakomity Meiklejohn, który wsławił się tem, że potrafił wyciągnąć polityczne zeznania od prezydenta Granta, człowieka najbardziej milczącego w tej epoce, niestrudzony Blunderbuss, który, będąc prostym korepondentem World’a pierwszy oznajmił Cesarzowi wielką nowinę o kapitulacji Plewny; tym wielkim ludziom reporterki nie powiodło się lepiej, niż innym. Musieli wyznać przed samymi sobą, że Tribune i World nie będą mogły wyjaśnić tajemnicy bankructwa Schultze’a. Ponury ten wypadek był jedyny w swoim rodzaju, a to z powodu dziwacznego położenia Stahlstadt’u; niezależny i odrębny stan tego miasta nie pozwalał na prawidłowe i prawne śledztwo. Podpis Herr Schultze’a został wprawdzie zaprotestowany w Nowym Jorku i wierzyciele słusznie przypuszczali, że wartość fabryki może w pewnej mierze spłacić ich należność. Ale do jakiego trybunału udać się i zażądać, by zajął fabrykę lub nałożył na nią sekwestr? Stahlstadt zajmowało wyłączne stanowisko, wszystko w niem należało do Herr Schultze’a. Gdyby postawił jakiego przedstawiciela, radę administracyjną, zastępcę! Ale nic, ani sądu, ani nawet rady sądowej! On sam był królem, najwyższym sędzią, głównodowodzącym, notarjuszem, patronem sądem handlowym swego miasta. W osobie swojej urzeczywistnił ideał centralizacji. To też jego nieobecność wytworzyła zupełną próżnię i cały ten straszny gmach runął, jak domek z kart. W innym wypadku wierzyciele mogliby utworzyć syndykat, zastąpić miejsce Herr Schultze’a, ująć w ręce jego fundusze, objąć kierunek interesów. Według wszelkiego prawdopodobieństwa, doszliby do przekonania, że dla wprawienia maszyny w ruch trzebaby może trochę pieniędzy i siły kierującej. Ale tutaj nie mogło nastąpić nic podobnego. Do przeprowadzenia zastępstwa brak było podstawy prawnej. Zapora moralna była jeszcze trudniejszą do przebycia, niż okopy wzniesione dookoła Stalowego Miasta. Nieszczęśliwi wierzyciele patrzeli własnemi oczami na ruinę swoich wierzytelności i nie mogli jej zapobiec. Tyle tylko zrobili, ze zeszli się na ogólne zebranie, naradzili między sobą i wnieśli prośbę do kongresu, by wziął w swe ręce ich interesy, by zajął się sprawą swych obywateli, wydał rozkaz przyłączenia Stahlstadt’u do ziemi amerykańskiej i w ten sposób podporządkował ten monstrualny twór pod ogólne prawo cywilizacji. Kilku członków kongresu było osobiście zainteresowanych w tej sprawie; z wielu względów prośba przemawiała do charakteru amerykańskiego i należało przypuszczać, że będzie miała zupełne powodzenie. Na nieszczęście, kongres nie obradował wówczas i obawiano się, że zajdzie niejedna przeszkoda, zanim prośba zostanie mu przedstawioną. Tymczasem w Stahlstadt’cie wszystko zatrzymało się w miejscu i piece gasły jeden po drugim. Wielki popłoch zrodził się wśród ludności, złożonej z dziesięciu tysięcy rodzin, które żyły z fabryki. Ale co robić? Pracować dalej na rzecz zapłaty, która może i za pół roku nie nastąpi, a może nigdy nie nadejdzie? Nikt nie był tego zdania. A zresztą, jak pracować? Źródło obstalunków wyschło wraz z innemi źródłami. Wszyscy klienci Herr Schultze’a czekali prawnego rozwiązani sprawy, zanim odnowią dawne stosunki z fabryką. Naczelnicy oddziałów, inżynierowie i nadzorcy nie mogli działać, nie mając rozkazów. Były zebrania, meetingi, mowy, projekty, ale planu nie zrobiono żadnego, bo niepodobna go było zrobić. Przerwa w pracy wiodła za sobą orszak nędzy, rozpaczy i występków. Pracownie wypróżniały się, oberże napełniały. Na każdy komin, z którego dym się snuć przestawał, przybywał nowy szynk w okolicznych wioskach. Najrozsądniejsi z robotników, najprzezorniejsi, ci, którzy umieli przewidzieć ciężkie czasy i zaoszczędzili trochę grosza, pośpiesznie umknęli z manatkami, z narzędziami, z pościelą, drogą sercu każdej gospodyni, i z pucułowatemi dziećmi, których uszczęśliwił widok świata, który ukazywał im się z poza okien wagonu. Ci odjechali, rozlecieli się na cztery strony świata i odnaleźli wkrótce, jeden na wschodzie, drugi na południu, ten na północy, inną fabrykę, inne kowadło, inne ognisko… Ale na jednego, na dziesięciu, którzy mogli urzeczywistnić to marzenie, iluż było takich, których nędza przykuwała do miejsca! Ci pozostali, z zapadłem okiem i rozdartem sercem! Pozostali, sprzedając nędzne swe rupiecie chmarze drapieżnych ptaków, które zlatują się zwykle instynktownie tam, gdzie stanie się wielkie nieszczęście, w krótkim czasie utracili kredyt tak, jak poprzednio zapłatę i bez pracy, bez nadziei, ujrzeli przed sobą całą przyszłość nędzy, smutnej, jak ta zima, która się zbliżała! Rozdział XVI Dwaj Francuzi przeciw jednemu miastu. Kiedy wiadomość o zniknięciu Schultze’go doszła do Frankopolis, Marceli powiedział: – A może to podstęp wojenny? Naturalnie, zastanowiwszy się, musiał przyznać, że skutki podobnego podstępu byłyby niebezpieczne dla Stahlstadt’u, że logicznie trudno było zrobić podobne przypuszczenie. Ale wiedział również, że nienawiść nie rozumuje i że może uczynić takiego człowieka, jak Herr Schultze zdolnym do poświęcenia wszystkiego dla dogodzenia swej namiętności. Bądź co bądź należało mieć się na ostrożności. Na jego prośbę rada obrony wydała proklamację, wzywając mieszkańców, by nie wierzyli fałszywym wiadomościom, które rozsiewa nieprzyjaciel, chcąc uśpić ich czujność. Roboty i ćwiczenia wojskowe, wykonywane z większym, niż kiedykolwiek zapałem, były odpowiedzią, którą Frankopolis słało rzekomemu podstępowi Herr Schultze’a. Ale szczegóły prawdziwe, czy fałszywe, podawane przez dzienniki z San Francisko, Chicago i Nowego Jorku; finansowe i handlowe następstwa katastrofy, zaszłej w Stahlstadt’cie; wszystkie te nieuchwytne małoznaczące dowody, potężne, gdy skupią się w jedną całość, nie pozostawiały żadnej wątpliwości. Pewnego pięknego poranku miasto doktora obudziło się ocalone, jak śpiący, który budząc się, uwalnia się od koszmarnego snu. Tak! Frankopolis wyszło obronną ręką z opresji, nie wydobywszy nawet oręża; doszedłszy do tej zupełnej pewności, Marceli ogłosił wreszcie tę wiadomość w prasie i zapomocą obwieszczeń rozwieszonych na rogach ulic. Wywołało to ogólne uczucie radości i ulgi. Ściskano się za ręce, winszowano sobie, zapraszano na obiady. Kobiety ukazały się w świeżych strojach, mężczyźni zaniechali chwilowo ćwiczeń, manewrów i robót. Wszyscy byli uspokojeni, zadowoleni, promieniejący. Było to niby miasto ludzi, przychodzących do zdrowia. Ale najbardziej zadowolony ze wszystkich był niewątpliwie doktór Sarrasin. Zacny ten człowiek czuł się odpowiedzialny za los wszystkich obywateli, którzy osiedlili się z ufnością na jego gruncie i oddali się pod jego opiekę. Od miesiąca nie dawała mu spokoju obawa, że ich przyprowadził do zguby, on, który miał na celu tylko ich szczęście. Teraz uwolniony od strasznego niepokoju, swobodnie odetchnął. Wspólne niebezpieczeństwo ściślej zjednoczyło wszystkich obywateli. Wszystkie klasy zbliżyły się więcej do siebie, uznano się za braci, których ożywiały jedne uczucia, łączyły jedne interesa. Wszyscy czuli, że serca ich zaczęły bić, dla nowej myśli, nowego wrażenia. Dla mieszkańców Frankopolis powstała ojczyzna. Obawiano się o nią, cierpiano dla niej i lepiej zrozumiano tę miłość, którą budziła w ich sercu. Przygotowania do obrony okazały się bardzo korzystne w swych skutkach. Poznano własne siły. W danym wypadku nie potrzebowano już ich tworzyć. Znalazła się pewność siebie. Na przyszłość, na wszelki wypadek, przygotowano się do wszystkiego. Dzieło doktora Sarrasin’a zdawało się mieć świetniejszą niż kiedykolwiek przyszłość przed sobą. I rzecz dziwna, niewdzięczność nie spotkała Marcelego. Chociaż nie on był przyczyną ocalenia, złożono mu jednak publiczne podziękowanie, jako organizatorowi obrony, temu, którego poświęceniu miasto byłoby zawdzięczało swój ratunek, gdyby zamiary Herr Schultze’a przyszły do skutku. Lecz Marceli sądził, że rola jego nie skończyła się jeszcze. Tajemnica, otaczająca Stahlstadt, mogła jeszcze ukrywać jakie niebezpieczeństwo, myślał sobie. I nie mógłby się uspokoić, dopóki nie rozjaśniłyby się ciemności, które otaczały jeszcze Stalowe Miasto. Postanowił zatem wrócić do Stahlstadt’u i nie cofnąć się przed niczem, dopóki nie dojdzie ostatniego słowa zagadki. Napróżno doktór Sarrasin przedstawia mu, że to jest rzecz trudną, może nawet bardzo niebezpieczną: że wejdzie do piekła i niewiadomo, jaka przepaść może się otworzyć pod jego stopami… Herr Schultze, tak jak on sam mu opisywał, nie był człowiekiem, mogącym bezkarnie zginąć przed światem i zakopać się pod gruzami swoich nadziei. Można się było obawiać wszystkiego do ostatniego tchnienia i ostatniej myśli takiego człowieka. Myśl ta mogła przypominać straszny zgon rekina! – Właśnie dlatego, kochany doktorze, że to wszystko, co sobie wyobrażasz, jest możebne – odpowiedział Marceli – uważam, za mój obowiązek, udać się do Stahlstadt’u. Wyrwę lont, zanim bomba pęknie, a nawet będę prosił o pozwolenie zabrania ze sobą Oktawjusza. – Oktawjusza! – zawołał doktór. – Tak! Zrobił się z niego dzielny chłopiec, na którego można liczyć, i zapewniam pana, że przechadzka ta pójdzie mu na zdrowie! – Niech was obu Bóg ma w swojej opiece! – odpowiedział wzruszony starzec, całując go. Nazajutrz zrana, Marceli i Oktawjusz, przejechawszy opuszczone wioski, wysiedli z powozu przed bramą Stahlstadt’u. Obydwaj byli dobrze zaopatrzeni, dobrze uzbrojeni, obydwaj mieli mocne postanowienie, nie wrócić do domu, zanim nie wyjaśnią tajemnicy. Szli jeden obok drugiego, drogą, która biegła nazewnątrz dokoła szańców; prawda, której Marceli nie chciał dotąd uwierzyć, ukazywała mu się teraz w całej swej grozie. Fabryka stanęła, było to nadto widoczne. Gdyby dawniej, tak jak teraz, szedł w ciemną noc bez żadnej gwiazdki na niebie, byłby zdaleka ujrzał światło gazu, połysk bagnetu stojącej warty, tysiące oznak życia, których teraz brakło zupełnie. Oświecone okna budynków migotały tysiącem świateł. Teraz wszystko było ciemne i głuche. Śmierć zdawała się krążyć nad miastem, którego wysokie kominy sterczały, jak szkielety na widnokręgu. Kroki Marcelego i jego towarzysza wydawały odgłos, jak na pustyni. Wrażenie samotności i spustoszenia było tak silne i dojmujące, że Oktawjusz zawołał: – Dziwna rzecz, nigdy jeszcze nie spotkałem się z podobną ciszą! Możnaby pomyśleć, że jesteśmy na cmentarzu! Była siódma, kiedy Marceli i Oktawjusz stanęli nad fosą, naprzeciw głównej bramy Stahlstadt’u. Ani jednej istoty nie było widać na szczycie murów, najmniejszego śladu warty, która stała dawniej w pewnych odstępach, jak słupy ludzkie. Zwodzony most był podniesiony, a przed bramą widniała przepaść szeroka na pięć lub sześć metrów. Młodzi ludzie strawili całą godzinę, zanim umocowali kawałek liny, zarzucając ją z całej siły na jedną z belek. Kiedy po wielu trudach udało się to wreszcie Marcelemu, Oktawjusz, zawiesiwszy się na linie, czepiając się jej rękami, dostał się na dach bramy. Poczem Marceli podawał mu zkolei broń i zapasy, wreszcie sam udał się tą samą drogą. Trzeba było następnie przerzucić linę na drugą stronę muru i wszystkie impedimenta spuścić w taki sposób, w jaki je poprzednio podniesiono do góry i wreszcie zsunąć się samym na ziemię. Młodzi ludzie znaleźli się w ten sposób na drodze, którą Marceli przebywał pierwszego dnia, wchodząc do Stahlstadt’u. Cisza i milczenie panowały tu teraz. Przed nimi wznosiła się czarna i niema masa zabudowań, których oszklone okna zdawały się patrzeć na natrętów, jakgdyby mówiąc: – Wynoście się!… Poco wam nasze tajemnice, poco staracie się je przeniknąć.” Marceli i Oktawjusz naradzili się chwilę. – Najlepiej udać się do bramy O., którą znam już, – rzekł Marceli. Skierowali się w zachodnią stronę i wkrótce stanęli przed wielką arkadą, na froncie której wyryta była wielka litera O. Obie połowy ciężkich dębowych drzwi, z wielkimi stalowymi gwoździami były zamknięte. Marceli zbliżył się i uderzył w nie kilka razy kamieniem, który podniósł na drodze. Odpowiedziało mu tylko echo. – No! Do roboty! – zawołał do Oktawjusza. Trzeba było powtórzyć ciężką robotę z rzucaniem liny poza bramę, szukając o co dałoby się ją uczepić. Trudności były przytem niemałe, lecz wreszcie Marceli i Oktawjusz przebyli i ten mur i znaleźli się w oddziale O. – Tak, – zauważył Oktawjusz, – nie rozumiem poco to wszystko! Daleko zaszliśmy! Przebywszy jeden mur, znajdziemy przed sobą drugi. – Cicho w szeregach! – odparł Marceli. – Oto i moja dawna pracownia. Miło mi będzie zajrzeć do niej i wziąć ztamtąd kilka narzędzi, których będziemy zapewne potrzebować, nie zapominając również o dynamicie. Była to wielka sala odlewów, w której młody alzatczyk był zatrudniony po wstąpieniu swojem do fabryki. Jakże ponuro było tu teraz; wygasłe piece, zardzewiałe szyny, pokryte kurzem windy, wznoszące ku górze wielkie swe ramiona, jakgdyby szubienice! Widok ten mroził serca i Marceli odczuł potrzebę jakiejś zmiany. – Oto pracownia, która cię więcej zajmie, – rzekł do Oktawjusza, prowadząc go do szynku. Oktawjusz spostrzegł z zadowoleniem na drewnianej półce cały szereg czerwonych, żółtych i zielonych flaszek. Kilka puszek z konserwami połyskiwało białą swą blachą. Było z czego urządzić śniadanie, którego potrzeba dawała się zresztą odczuć. Młodzieńcy zasiedli zatem przy bufecie i posiliwszy się, nabrali świeżych sił do dalszej wyprawy. Marceli, jedząc, myślał, co miał dalej robić. Niepodobna było marzyć o wdarciu się na mur Centralnej Dzielnicy. Mur ten był bardzo wysoki, odosobniony od wszystkich innych zabudowań i tak gładki, że nie było o co zaczepić na nim liny. Żeby znaleźć jego bramę – prawdopodobnie miał tylko jedną – trzeba było zwiedzić wszystkie oddziały, a to było niełatwe. Wypadało używać dynamitu, rzeczy ryzykownej, bo zdawało się niepodobieństwem, by Herr Schultze zginął, nie pozostawiwszy za sobą żadnej zasadzki, nie przygotowawszy kontrminy, przeciwko tym, którzy po jego oddaleniu się, zechcą opanować Stahlstadt’em. Wszystko to nie mogło odstraszyć Marcelego. Widząc, że Oktawjusz posilił się i odpoczął, Marceli udał się z nim na koniec ulicy, aż do stóp wielkiego muru z kamienia ciosowego. – Co powiedziałbyś o zrobieniu tutaj podkopu? – zapytał. – Ciężko to będzie, ale nie jesteśmy leniuchami! – odpowiedział Oktawjusz, gotów do wszystkiego. Zaczęła się robota. Trzeba było odrzucić ziemię z pod muru, wprowadzić drąg w szparę między dwa kamienie, wyrwać z nich jeden i wreszcie zapomocą świdra, wybić kilka małych równoległych otworów. O dziesiątej wszystko już było gotowe, kiszki z dynamitem umieszczone i lont zapalony. Marceli wiedział, że lont będzie palić się pięć minut, a że zauważył poprzednio, iż szynk, umieszczony w suterynach, tworzy sklepioną piwnicę, schronił się tam z Oktawjuszem. Nagle budynek i piwnica zadrżały, jak wskutek trzęsienia ziemi. Zaraz potem nastąpił straszny huk, jakgdyby wystrzał z trzech lub czterech dział odrazu. Potem, po dwóch lub trzech sekundach grad gruzów posypał się na ziemię ze wszystkich stron. Przez kilka następnych minut słychać było tylko przeciągły grzmot zapadających się dachów, trzask belek, huk walących się murów i brzęczącą kaskadę stłuczonych szyb. Wreszcie straszny ten hałas przycichł. Oktawjusz i Marceli wyszli ze swego schronienia. Marceli chociaż oswojony z nadzwyczajnymi skutkami ciał wybuchających, zdziwił się jednak, ujrzawszy teraz ich rezultat. Zburzone mury wszystkich pracowni w pobliżu Centralnego Oddziału podobne były do zbombardowanego miasta. Gruzy, odłamy szkła, szczątki gipsu zaścielały ziemię dokoła; chmury kurzu, wyrzucone w górę, opadały powoli, pokrywając jakby śniegiem te ruiny. Marceli i Oktawjusz pobiegli do wewnętrznego muru. Ten był także zniszczony na szerokość piętnastu do dwudziestu metrów; po drugiej stronie wyłomu alzatczyk ujrzał dziedziniec znany mu dobrze, dziedziniec, na którym przepędził niegdyś tyle monotonnych godzin. Na dziedzińcu nie było również żadnej straży, a zatem łatwo było przebyć kratę, która go opasywała… Młodzi ludzie znaleźli się wkrótce po drugiej stronie kraty. Wszędzie panowała ta sama cisza. Marceli przejrzał pracownię, w której koledzy podziwiali niegdyś jego rysunki. W jednym z jej kątów znalazł na desce rysunek maszyny parowej, który rozpoczął, kiedy z rozkazu Herr Schultze’a został przywołany do parku. W czytelni znalazł znajome książki i dzienniki. Na wszystkiem widniała cecha wstrzymanych prac i nagle przerwanego życia. Dwaj młodzieńcy doszli do wewnętrznej granicy Centralnej Dzielnicy i znaleźli się wkrótce u stóp muru, który, jak Marceli sądził, oddzielał ich od parku. – Czy i tym kamieniom trzeba będzie kazać skakać? – zapytał Oktawjusz. – Może być… ale chcąc wejść, moglibyśmy najprzód poszukać furtki, którą prosta raca wysadzi w powietrze. Obydwaj zaczęli iść wzdłuż muru, otaczającego park. Od czasu do czasu musieli zbaczać, obchodzić dokoła budynki, które jak ostrogi przytykały do muru, albo przełazić przez kraty. Nigdy jednak nie tracili z oka swego celu i wkrótce trudy ich zostały wynagrodzone. Mała furtka, niska i ciemna, ukazała się w murze. W dwie minuty, Oktawjusz zrobił świdrem dziurę w dębowych deskach. Marceli przyłożył natychmiast oko do tego otworu i z wielkiem zadowoleniem ujrzał po drugiej stronie zwrotnikowy park z wieczną zielonością i wiosenną temperaturą. – Wysadzimy jeszcze te drzwi i dostaniemy się wreszcie do fortecy, – rzekł do swego towarzysza. – Raca dla tych paru desek, – odparł Oktawjusz, – toby było za wiele honoru. I zaczął drągiem silnie podważać drzwi. Zaledwie wstrząsnął niemi, kiedy od wewnętrznej strony zazgrzytał w zamku klucz i odsunęły się dwa rygle. Drzwi nawpół się otwarły, od wewnątrz przytrzymywał je bowiem gruby łańcuch. – „Wer da”? (Kto tam?) – spytał chrapliwy głos. Rozdział XVII Rozmowa wystrzałami. Młodzieńcy nie spodziewali się podobnego pytania. Więcej może zdziwiło ich ono, niż wystrzał z pistoletu, gdyby go byli usłyszeli. Ze wszystkich przypuszczeń, jakie Marceli robił co do tego miasta, pogrążonego w letargu, jedno tylko nie przyszło mu do głowy, by żyjąca istota spytała go, poco tu przyszedł? Jego wdarcie się do fortecy Schultze’a, godziwe prawie, gdyby przypuścić, że Stahlstadt był zupełnie pusty, wyglądało zgoła inaczej, jeżeli miasto posiadało jeszcze mieszkańców. To, co w pierwszym wypadku wyglądało, jak archeologiczna ciekawość nieledwie, w drugim stawało się zbrojną napaścią i gwałtem. Wszystkie te myśli nasunęły się Marcelemu z taką siłą, że narazie nie mógł przemówić ani słowa. – „Wer da”? – powtórzył ów głos z pewną już niecierpliwością. Niecierpliwość była dosyć naturalną. Przezwyciężyć tyle rozmaitych przeszkód, stojących na drodze do tych drzwi, wdzierać się na mury, wysadzać w powietrze budynki i po tem wszystkiem nie móc odpowiedzieć na proste pytanie: kto tam? Było to w istocie dosyć dziwne. Marceli pojął natychmiast, w jak fałszywem znajduje się położeniu i odpowiedział po niemiecku: – Przyjaciel czy nieprzyjaciel, jak chcesz. Chcę mówić z Herr Schultze’m. Zaledwie wyrzekł te słowa, usłyszał przez uchylone drzwi wypowiedziane ze zdziwieniem: – Ach!… Tu Marceli ujrzał przez otwór kawałek czerwonych faworytów, najeżony wąs, ogłupiałe oko i poznał je natychmiast. Wszystko to należało do Sigimera, dawnego jego strażnika. – Johann Schwartz! – zawołał olbrzym ze zdumieniem, połączonem z radością. – Johann Schwartz! Niespodziewany powrót więźnia zdawał się go na tyle dziwić, na ile dziwiło go zapewne tajemnicze jego zniknięcie. – Czy mogę pomówić z Herr Schultze’m? – powtórzył Marceli, nie mogąc się doczekać innej, niż ten wykrzyknik, odpowiedzi. Sigimer potrząsnął głową. – Niema rozkazu! – rzekł. – Nie wolno tu wejść bez rozkazu! – Czy możesz przynajmniej zawiadomić Herr Schultze’a, że jestem tutaj i chcę z nim pomówić? – Herr Schultze’a tutaj niema! Herr Schultze odjechał! – odrzekł olbrzym z odcieniem smutku. – Ale gdzie jest? Kiedy wróci? – Nie wiem. Rozkazu nie zmienię! Nikogo nie wpuszczę bez rozkazu! Marceli nic więcej nie mógł wydobyć z Sigimera, który na wszystkie jego pytania odpowiadał temi przerywanemi słowami ze zwierzęcym uporem. Oktawjusz zniecierpliwił się wreszcie. – Poco prosić o pozwolenie wejścia? – rzekł. – Daleko prościej wziąć je gwałtem! I pchnął drzwi, próbując je wysadzić. Ale łańcuch stawił opór; z większą siłą niż Oktawjusza, przyciśnięto drzwi z drugiej strony i zamknięto je, zasuwając rygle. – Musi ich być kilku za tą deską! – zawołał Oktawjusz, upokorzony trochę tym rezultatem. Przyłożył oko do dziury, zrobionej świdrem i wydał okrzyk zdziwienia: – Jest tam drugi olbrzym! – Arminius, – odpowiedział Marceli. I z kolei popatrzał przez otwór – Tak! To Arminius, kolega Sigimera! Nagle głos, który zdawał się spadać z nieba, odezwał się ponad głową Marcelego. – „Wer da?” Był to Arminius. Głowa olbrzyma wystawała ponad murem, na który dostał się zapewne za pomocą drabiny. – No! Arminius, widzisz przecież kto, – odpowiedział Marceli. – Otworzysz, czy nie? Nie dokończył tych słów, kiedy lufa fuzji pokazała się na szczycie muru i kula gwizdnęła koło kapelusza Oktawjusza. – Kiedy tak, to masz odpowiedź na to! – zawołał Marceli, i podłożywszy kiszkę dynamitową pod drzwi, rozsadził je z trzaskiem. Marceli i Oktawjusz z karabinem ręku i nożem w zębach rzucili się przez zrobiony wyłom do parku. Koło ściany muru, porysowanego wybuchem, stała jeszcze drabina, a u stóp jej widać było ślady krwi. Ale nikt nie bronił już przejścia; olbrzymów nie było. Przed dwoma napastnikami rozwijała się wspaniała roślinność ogrodów. Oktawjusz był zachwycony. – Przepyszne!… – mówił. – Ale baczność!… Rozsypmy się w tyraljery!… Ci zjadacze kapusty mogli się pochować za krzakami! Oktawjusz i Marceli rozdzielili się i idąc każdy osobno bokiem drogi, która otwierała się przed nimi, posuwali się z ostrożnością, od drzewa do drzewa, od przeszkody do przeszkody, podług zasad najpierwotniejszej strategji osobistej. Ostrożność ta bardzo się przydała. Nie uszli nawet stu kroków, kiedy rozległ się drugi wystrzał. Kula zerwała korę z drzewa, które Marceli zaledwie opuścił. – Bez głupstw!… Na ziemię! – rzekł Oktawjusz półgłosem. I łącząc przykład z rozkazem, na kolanach i łokciach podpełzł do ciernistego krzaku, rosnącego koło placu, na środku którego wznosiła się Wieża Byka. Trzeci wystrzał skierowany był przeciw Marcelemu, który nie dosyć prędko poszedł za radą przyjaciela i zaledwie miał czas ukryć się za pniem palmy, kiedy padł strzał czwarty. – Szczęście, że bydlęta strzelają, jak rekruci! – zawołał Oktawjusz do towarzysza, od którego dzieliło go ze trzydzieści kroków. – Cyt! – odpowiedział Marceli. – Czy widzisz dym, który wychodzi z tego okna, na dole?… Tam się zaczaili zbóje!… Ale ja z nimi zagram po mojemu! W mgnieniu oka Marceli urznął u krzaka tyczkę stosownej długości; potem zdjąwszy swój kaftan, zarzucił go na kij, na wierzchołek kija wsadził kapelusz i tak sporządziwszy niezłego manekina, ustawił go na swojem miejscu, by kapelusz i rękawy były widoczne i przypełzszy do Oktawjusza, szepnął mu na ucho: – Zabaw ich tutaj, strzelając do okna, raz z twego miejsca, drugi raz z mego! Ja zajdę ich z tyłu! I pozostawiwszy Oktawjusza strzelającego, ostrożnie wśliznął się w gąszcz drzew, okalających plac. Minął kwadrans, w ciągu którego przesłano sobie ze dwadzieścia strzałów bez żadnego rezultatu. Kaftan Marcelego był literalnie podziurawiony kulami; ale osoba jego nic na tem nie ucierpiała. Karabin Oktawjusza potrzaskał na drobne kawałki żaluzje dolnego piętra. Naraz ogień ustał i Oktawjusz usłyszał wyraźnie przytłumiony krzyk: – Do mnie!… Trzymam go!… W jednej chwili Oktawjusz wyskoczył ze swego schronienia, przeleciał plac, rzucił się do okna gmachu i wpadł do salonu. Na dywanie Marceli i Sigimer, trzymając się w objęciach, jak dwa węże, walczyli z sobą na śmierć i życie. Zaskoczony przez nieprzyjaciela, który niespodzianie otworzył drzwi, olbrzym nie mógł użyć swej broni. Ale herkulesowa jego siła czyniła zeń strasznego przeciwnika, który chociaż obalony na ziemię, nie tracił jednak nadziei zwycięstwa. Marceli, ze swej strony, okazywał siłę i giętkość niezwykłą. Walka musiałaby się skończyć śmiercią jednego z walczących, gdyby przybycie Oktawjusza nie sprowadziło mniej tragicznych następstw. Sigimer, pochwycony za ręce i rozbrojony, został związany tak, że nie mógł się ruszyć. – A drugi? – zapytał Oktawjusz. Marceli wskazał na sofę w końcu pokoju, gdzie Arminius leżał cały zakrwawiony. – Czy kula trafiła go? – spytał Oktawjusz. – Tak, – odrzekł Marceli. I zbliżył się do Arminiusa. – Nie żyje! – rzekł. – Na honor, dostało się łotrowi to tylko, na co zasłużył! – zawołał Oktawjusz. – Jesteśmy panami twierdzy! – odrzekł Marceli. – Przystąpimy teraz do starannej rewizji. Najprzód gabinet Herr Schultze’a! Młodzi ludzie wyszli z salonu, w którym odbywała się ostatnia scena oblężenia, i udali się szeregiem pokojów, prowadzących do przybytku Stalowego Króla. Oktawjusz zachwycał się przepychem, który widział dokoła. Marceli uśmiechał się, patrząc na niego i otwierał drzwi jedne po drugich, aż do salonu zielono-złotego. Spodziewał się wprawdzie, że znajdzie w nim coś nowego, ale nie wyobrażał sobie nic podobnego do tego, co miał w tej chwili przed swojemi oczami. Możnaby pomyśleć, że centralne biuro poczt w Nowym Jorku albo w Paryżu zostało nagle rozbite i bezładnie przeniesione do tego salonu. Listy i pakiety odpieczętowane leżały wszędzie; na biurze, na meblach, na dywanie. Nogi grzęzły w tej zaspie. Cała korespondencja finansowa, przemysłowa i osobista Herr Schultze’a, codziennie wyjmowana z zewnętrznej puszki i znoszona przez Arminiusa i Sigimera, znajdowała się w gabinecie. Ile zapytań, ile cierpień, niespokojnego wyczekiwania, trosk, łez, zamykało się w tych niemych kopertach pod adresem Herr Schultze’a. Ile tam było miljonów, w papierach, czekach, mandatach, skryptach różnego rodzaju!… Wszystko to spało unieruchomione nieobecnością jedynej ręki, która miała prawo rozedrzeć koperty tak wątłe, a jednak nienaruszalne. – Teraz, – rzekł Marceli, – trzeba odnaleźć skryte drzwi laboratorjum! I zaczął wyjmować wszystkie książki z bibljoteki. Napróżno. Nie mógł znaleźć ukrytego przejścia, którem szedł kiedyś w towarzystwie Herr Schultze’a. Nadaremnie wstrząsał wszystkie ścianki szafy po kolei, wreszcie wziąwszy pręt z komina, powysadzał je jedną po drugiej! Napróżno pukał w mur, szukając poza nim próżni! Widocznie Herr Schultze, zaniepokojony tem, że nie on sam tylko posiadał tajemnicę ukrytych drzwi laboratorjum, zniósł je zupełnie. Ale naturalnie, musiał zrobić inne na ich miejsce. – Gdzie?… – pytał sam siebie Marceli. – Nie gdzieindziej, jak tutaj, bo Arminius i Sigimer tu znosili listy! W tej zatem sali Herr Schultze po moim wyjeździe przesiadywał, jak dawniej! Znam dobrze jego zwyczaje i wiem, że kazawszy zamurować jedno przejście, chciał mieć pod ręką inne, nieznane ciekawym!… Może spust znajduje się pod dywanem?… Dywan był równo i gładko obciągnięty. Nie zważając na to, powyjmowano gwoździe i podniesiono go. Na posadzce, pomimo najściślejszego badania, nie znaleziono nic podejrzanego. – Któż ci mówi, że drzwi znajdują się w tym pokoju? – spytał Oktawjusz. – Jestem o tem moralnie przekonany, – rzekł Marceli, stojąc na krześle. Miał zamiar dostać się do pająka i stamtąd kolbą fuzji zbadać środkową rozetę. Ale zaledwie uczepił się złoconego kandelabra, kiedy ten ku jego wielkiemu zdziwieniu zaczął się opuszczać na dół. W suficie ukazał się otwór, przez który osunęła się aż do samej posadzki lekka stalowa drabinka. Było to jakgdyby zaproszenie do wejścia. – Chodźmy! Jesteśmy u celu! – rzekł spokojnie Marceli i wskoczył na drabinkę a za nim jego przyjaciel. Rozdział XVIII Jądro pestki. Ostatni stopień drabinki dotykał posadzki okrągłej i obszernej sali, nie mającej żadnego wyjścia. Sala ta byłaby pogrążona w najzupełniejszej ciemności, gdyby olśniewające białawe światło nie przedzierało się przez szybę okrągłego okna, wprawionego pośrodku dębowej posadzki. Okno to przypominało zupełnie tarczę księżyca, w chwili, kiedy ten ukazuje się na niebie w całym swym czystym, pogodnym majestacie. Cisza zupełna panowała między murami głuchymi i ślepymi, które nie mogły ani widzieć ani słyszeć. Dwum młodym ludziom zdawało się, że znajdują się w przysionku grobowego pomnika. Marceli zawahał się chwilę, zanim się pochylił nad błyszczącą szybą. Dosięgnął celu! Nie wątpił, że stamtąd wyjdzie owa nieprzenikniona tajemnica, po którą przyszedł do Stahlstadt’u! Ale wahanie trwało jedną chwilę. Oktawjusz i Marceli uklękli przy szybie tak, by mogli objąć okiem wszystkie części pokoju, znajdującego się pod nimi. Widok niespodziany a straszny uderzył ich oczy. Szklana szyba, wypukła po obu stronach, w kształcie soczewki, ogromnie powiększała przedmioty, na które patrzano z poza niej. Tam było tajemne laboratorjum Herr Schultze’a. Silne światło, które przedzierało się przez szybę, jakgdyby przez dioptryczny przyrząd latarni morskiej, pochodziło z podwójnej lampy elektrycznej, palącej się jeszcze pod dzwonem opróżnionym z powietrza; potężny stos Wolty nie przestał dotąd zasilać swoim prądem tego płomienia. Na środku pokoju, przy olśniewającem świetle, widać było siedzącą jak posąg nieruchomo ludzką postać, którą łamanie się soczewki powiększało do rozmiarów olbrzymich – był to niby sfinks na libijskiej pustyni. Odłamy granatu zaścielały podłogę dokoła tego widma. Nie ma wątpliwości! Był to Herr Schultze, którego łatwo było poznać po ogromnej szczęce, po błyszczących zębach; potężny Herr Schultze zabity jedną z tych strasznych maszyn, która wybuchając, zadusiła go, a jednocześnie zmroziła strasznym chłodem. Stalowy Król siedział przed stołem, trzymał olbrzymie pióro, wielkie, jak lanca i zdawał się pisać jeszcze! Gdyby nie osłupiałe spojrzenie rozszerzonych źrenic i nieruchome usta, możnaby sądzić, że żyje. Jak te mamuty, znajdywane w lodach stref północnych, trup ten od miesiąca był tu ukryty przed wzrokiem ludzkim. Wszystko dokoła niego było zmarzłe; odczynniki zawarte w słojach, woda w odbieralnikach, rtęć w kubku! Marceli mimo całej okropności widoku nie mógł powstrzymać się od uczucia zadowolenia, że patrzał z zewnętrznej strony laboratorjum, bo z pewnością tak on, jak Oktawjusz zginęliby, gdyby dostali się do jego wnętrza. Jakim sposobem nastąpił ten straszny wypadek? Marceli domyślił się tego łatwo, kiedy przypatrzywszy się szczątkom granatu, rozrzuconym po podłodze, przekonał się, że były to kawałeczki szkła. Otóż, owe zabójcze pociski Herr Schultze’a naładowane płynnym dwutlenkiem węgla, miały z powodu strasznego ciśnienia, jakie na nie gaz wywierał, wewnętrzną powłokę z owego szkła hartownego, które jest o dziesięć lub dwanaście razy mocniejsze od zwykłego szkła; wyrób ten, nowy jeszcze wówczas, ma jedną wadę; wskutek tajemniczego działania drobinkowego, pęka nagle, czasami bez widocznej przyczyny. I to właśnie musiało tutaj nastąpić. Może nawet wewnętrzne ciśnienie samo wywołało pęknięcie granatu, który był przyniesiony do laboratorjum. Dwutlenek węgla nagle uwolniony z więzów ściskających go, zamienił się w stan lotny i tem samem wywołał straszne obniżenie otaczającej temperatury. Bądź co bądź skutek musiał być piorunujący. Herr Schultze, zaskoczony śmiercią w takiej postawie, w jakiej znajdował się w chwili wybuchu, działaniem mrozu, mającego sto stopni poniżej zera, zesztywniał natychmiast. Jedna okoliczność zwróciła szczególną uwagę Marcelego: stalowy król ugodzony został w chwili, kiedy pisał. Co on pisał na tym papierze, tem piórem, które trzymał jeszcze w ręku? Ciekawe byłoby poznać ostatnią myśl, ostatnie słowa, takiego człowieka. Ale jakim sposobem dostać ten papier? Niepodobna było myśleć o stłuczeniu tej świecącej tarczy i o zejściu do laboratorjum. Dwutlenek węgla, nagromadzony pod strasznem ciśnieniem, wydostałby się na zewnątrz i udusiłby wszelką istotę żywą, którą owionąłby śmiertelny jego wyziew. Byłoby to narazić się na śmierć niechybną; niebezpieczeństwo nie odpowiadało korzyściom, jakie dałyby się osiągnąć z tego papieru. Jednakże, chociaż niepodobna było odebrać trupowi Herr Schultze’a tych ostatnich wierszy, jakie skreśliła jego ręka można je jednak było przeczytać przy powiększeniu, jakie sprowadziło łamanie się soczewki. Potężne promienie jej skupiały się na wszystkich przedmiotach, zawartych w laboratorjum, które silnie oświecała podwójna lampa elektryczna. Marceli znał pismo Herr Schultze’a i po chwilowym wysiłku udało mu się przeczytać następujące dziesięć wierszy. Jak wszystko, co pisał Herr Schultze, był to raczej rozkaz, niż instrukcja: „Rozkaz do B. K. R. Z. przyspieszyć o dwa tygodnie wyprawę przygotowaną na Frankopolis. Natychmiast po otrzymaniu rozkazu, poczynić wskazane przezemnie kroki. Trzeba, żeby tym razem doświadczenie było zupełne i piorunujące. Nie zmienić ani na jotę tego, co postanowiłem. Chcę, żeby za dwa tygodnie Frankopolis było martwem miastem, i żeby żaden z jego mieszkańców nie pozostał przy życiu. Trzeba mi nowoczesnej Pompei. Niech to będzie zarazem postrachem dla całego świata. Nastąpi to niechybnie, jeżeli rozkazy moje będą dokładnie spełnione. „Przyślesz mi trupy doktora Sarrasin’a i Marcelego Bruckmann’a. Chcę je widzieć i mieć. Schultz…” Podpis był niedokończony i brakowało mu zwykłego cyfrowego znaku. Marceli i Oktawjusz niemi i nieruchomi stali wobec tego dziwnego widoku, jakgdyby wywołanego siłą złośliwego genjuszu; rzeczywistość, którą mieli przed sobą, zdawała się należeć do świata fantazji. Trzeba było wreszcie porzucić tę ponurą scenę. Dwaj przyjaciele bardzo wzruszeni, opuścili salę, położoną nad laboratorjum. Tam, w tym grobie, gdzie zapanuje najzupełniejsza ciemność, gdy tylko zgaśnie lampa dla braku prądu elektrycznego, trup Stalowego Króla pozostanie sam, wysuszony, jak jedna z tych mumij Faraonów, które po dwudziestu wiekach nie rozsypały się jeszcze w proch!… W godzinę potem Marceli i Oktawjusz, rozwiązawszy Sigimera, który nie wiedział, co począć z odzyskaną wolnością, opuścili Stahlstadt i udali się z powrotem do Frankopolis, gdzie stanęli tegoż wieczora. Doktór Sarrasin pracował w swoim gabinecie, kiedy dano mu znać o powrocie młodych ludzi. – Niech wejdą, – zawołał, – niech wejdą! Pierwsze jego słowo, wyrzeczone do nich, brzmiało: – No i cóż? – Doktorze, – odpowiedział Marceli, – wiadomości, jakie przynosimy ze Stahlstadt’u uspokoją cię zupełnie, uspokoją na długo. Niema już Herr Schultze’a! Herr Schultze nie żyje! – Nie żyje! – zawołał doktór Sarrasin. Poczciwy doktór zamyślił się na chwilę i milcząc, stał przed Marcelim. – Moje kochane dziecko –rzekł, uspokoiwszy się, – czy uwierzysz temu, że ta wiadomość, która powinna mnie ucieszyć, bo oddala od nas wojnę, i to wojnę najniesprawiedliwszą, wojnę bez żadnego powodu! Czy uwierzysz, że wiadomość ta ścisnęła mi serce! Dlaczego ten człowiek, o tak potężnych zdolnościach, stał się naszym nieprzyjacielem? Dlaczego rzadkich umysłowych przymiotów nie poświęcił na usługi cnoty? Ile straconych sił, które stałyby się użytecznemi, gdyby można je było połączyć z naszemi siłami i dać im wspólny cel! Oto co mi przyszło na myśl, kiedyś mi powiedział „Herr Schultze nie żyje!” Ale teraz, przyjacielu, opowiedz mi, co wiesz o tym niespodzianym zgonie. – Herr Schultze – odpowiedział Marceli – znalazł śmierć w tajemniczem swem laboratorjum, do którego przystęp był za życia jego niemożliwy. Nikt oprócz niego jednego nie wiedział o istnieniu tego laboratorjum, a zatem nikt nie mógłby dostać się doń, nawet gdyby chodziło o udzielenie mu pomocy. Padł zatem ofiarą tego niesłychanego scentralizowania wszystkich sił, które ujął w dłonie, na które nierozważnie rachował, chcąc być jedyną sprężyną całego swego dzieła. W chwili wyznaczonej przez Boga, centralizacja obróciła się przeciw niemu samemu i przeciw jego dziełu! – Nie mogło być inaczej! – odpowiedział doktór Sarrasin. – Herr Schultze opierał się na całkiem błędnej zasadzie. W istocie, czyż nie najlepszym rządem jest ten, którego naczelnika, w razie śmierci, można najłatwiej zastąpić innym i który nie zawiesza swoich czynności właśnie dlatego, że w maszynerji jego niema nic tajemniczego. – Zobaczysz zaraz, doktorze – odpowiedział Marceli, – że to, co się stało w Stahlstadt’cie dowodzi ipse facto tego, coś teraz powiedział. – Zastałem Herr Schultze’a siedzącego przed biurkiem, owym centralnym punktem, z którego wychodziły wszystkie rozkazy. Miasto Stalowe spełniało je, nie ważąc się roztrząsać żadnego z nich. Śmierć pozostawiła mu postawę i wszystkie pozory życia do takiego stopnia, że na chwilę zdawało mi się, iż widmo to przemówi do mnie. Ale stał się męczennikiem swego wynalazku. Jeden z tych granatów, który miał zniszczyć nasze miasto, zabił jego samego! Broń jego pękła mu w ręku, w chwili, kiedy kreślił ostatni list, dający rozkaz zagłady! Posłuchaj! Tu Marceli przeczytał nagłos przepisane dosłownie owe straszne słowa, skreślone ręką Herr Schultze’a. Potem dodał: – Gdybym nawet chciał wątpić w śmierć Herr Schultze’a, toby mi najlepiej dowiodła tego okoliczność, że wszystko koło niego przestało żyć. Wszystko przestało żyć w Stahlstadt’cie! Jak w pałacu zaczarowanej księżniczki sen skleił wszystkie powieki, zawiesił życie i ruch! Paraliż pana za jednym ciosem sparaliżował sługi i rozciągnął się aż do narzędzi! – Tak, – rzekł doktór Sarrasin, – widać w tem sprawiedliwość Bożą! Chcąc się rzucić na nas bez żadnego miłosierdzia, nadto nacisnął sprężynę i sam padł! – Tak jest, doktorze; ale teraz nie myślmy już o przeszłości, a zajmijmy się teraźniejszością. Herr Schultze umarł; dla nas to pokój, ale jednocześnie ruina dla tego wspaniałego zakładu, który utworzył, tymczasowo zaś jest to bankructwo. Nieprzezorność, jak wszystko, co robił Stalowy król, zgotowała dziesięć przepaści pod jego krokami. Zaślepiony z jednej strony powodzeniem, z drugiej nienawiścią swą przeciw Frankopolis i tobie, doktorze, nie ubezpieczywszy się dostatecznie, przyjmował olbrzymie zamówienia od wszystkich tych którzy byli nam nieprzyjaźni. Mimo to i chociażby wypłata większej części wierzytelności nie prędko nastąpiła, sądzę, że silna dłoń może postawić Stahlstadt na nogi i obrócić ku dobremu siły, które nagromadzono w niem na złe. Herr Schultze może mieć tylko jednego spadkobiercę a tym spadkobiercą jesteś ty. Nie powinieneś dać zginąć jego dziełu. W świcie zanadto rozpowszechniła się wiara że ze zniweczenia współzawodniczącej siły odnosi się bezwarunkową korzyść. Jest to wielki błąd i zgodzisz się ze mną, jak sądzę, że z wielkiej ruiny trzeba uratować wszystko, co może posłużyć dla dobra ludzkości. – Marceli ma słuszność – odpowiedział Oktawjusz, ściskając rękę przyjaciela, – gotów jestem służyć pod jego rozkazami, jeżeli ojciec pozwoli na to. – Macie słuszność, moje dzieci, – odrzekł doktór Sarrasin. – Tak, Marceli, nie zabraknie nam kapitałów i dzięki tobie, znajdziemy w odrodzonym Stahlstadt’cie taki arsenał narzędzi, że nikomu odtąd nie przyjdzie na myśl zaczepiać nas! A że mając w ręku największą siłę, będziemy zarazem starali się o największą sprawiedliwość, wszystko zatem co nas otacza, musi pokochać dobrodziejstwa pokoju i sprawiedliwości. Ach! Marceli, ile pięknych marzeń! I kiedy pomyślę, że przez ciebie i z tobą będę mógł jakąś część ich dokonać, zapytuję ciebie, dlaczego… tak! dlaczego nie mam dwóch synów!… dlaczego nie jesteś bratem Oktawjusza!… Zdaje mi się, że nic nie byłoby wstanie oprzeć się nam wówczas. Rozdział XIX Sprawa familijna. W ciągu tego opowiadania może za mało mówiliśmy o osobistych sprawach naszych bohaterów. Wolno nam zatem teraz wspomnieć o tem i pomyśleć o nich dla nich samych. Trzeba wiedzieć, że dobry doktór nie tak wyłącznie należał do istoty zbiorowej, do ludzkości, żeby wszelka jednostka miała zniknąć dla niego, nawet wtenczas, kiedy unosił się w świat ideałów. To też uderzyła go nagła bladość, jaką okryła się twarz Marcelego przy tych ostatnich słowach. Wzrok jego starał się odkryć w oczach młodzieńca tajemną przyczynę wzruszenia. Stary doktór milczał, czekając może aż Marceli przerwie to milczenie; ale Marceli wysiłkiem woli zapanował nad sobą i odzyskał zimną krew. Na twarz jego wrócił zwykły rumieniec, postawa zaś zdawała się wyczekiwać dalszego ciągu rozmowy. Doktór Sarrasin, trochę zniecierpliwiony tem szybkiem zapanowaniem nad sobą młodzieńca, zbliżył się do niego; potem poufałym ruchem, zwykłym w zawodzie lekarza, wziął jego rękę i zatrzymał w swojej, jakgdyby rękę chorego, którego puls chciał zbadać delikatnie lub tylko może przez roztargnienie. Marceli, nie zdając sobie sprawy z zamiarów doktora, pozwolił się ulegle trzymać za rękę i nie rzekł ani słowa. – Mój Marceli, – rzekł mu stary jego przyjaciel, – wrócimy później do naszej rozmowy o przyszłych losach Stahlstadt’u. Ale wolno, pracując nad polepszeniem losu wszystkich ludzi, zająć się losem wszystkich tych, których kochamy, tych, którzy obchodzą nas bliżej. Otóż, zdaje mi się, że nadeszła chwila, kiedy mogę pomówić z tobą o pewnej młodej dziewczynie, której imię zaraz ci wymienię, a którą po raz dwudziesty może od roku proszono o rękę. Propozycje te pochodziły po większej części od takich ludzi, że najwybredniejszy gust mógłby zadowolić się niemi, a jednak młoda dziewczyna odpowiadała rodzicom swoim „nie” i zawsze nie! W tej chwili Marceli nagłym ruchem uwolnił rękę swą z dłoni doktora. Ten, czy to dlatego, że dostatecznie już zrozumiał stan swego pacjenta, czy nie zauważył, że młody człowiek odebrał mu i dłoń swą i zaufanie, mówił dalej, nie zdając się zwracać uwagi na ten wypadek. – Ale, mówiła matka młodej osoby, powiedz nam, jaka jest przyczyna tej wciąż powtarzającej się odmowy. Wychowanie, majątek, dobre stanowisko, powierzchowność, wszystko zdaje się odpowiadać potrzebnym warunkom! Dlaczego odpowiadasz zawsze: nie, i to tak stanowczo, tak szybko, nie dając sobie nawet czasu do namysłu! Zwykle nie jesteś tak stanowczą! Dziewczyna przemówiła wreszcie, a że ma umysł jasny i charakter prawy, przełamawszy zatem milczenie, rzekła: – Odpowiadam „nie” z taką samą szczerością, z jaką odpowiedziałabym „tak”, gdyby serce moje wyrzekło to słowo. Zgadzam się z tobą, matko, że z partyj tych niejedna mogłaby być odpowiednią dla mnie; ale wyobrażam sobie, iż wszystkie te starania nie do mnie właściwie się odnoszą ale do najbogatszej w mieście panny na wydaniu. Myśl ta niebardzo mnie zachęca do powiedzenia „tak”; ośmielę się jeszcze dodać, ponieważ żądasz tego, że żadna z tych propozycyj nie jest tą, której czekałam. – Jakto! – rzekła matka w osłupieniu – ty… Nie dokończyła swoich słów, bo nie wiedziała, jak je zakończyć i w ciężkiem zmartwieniu zwróciła wzrok ku mężowi, błagając o pomoc i ratunek. Ale ten, czy dlatego, że nie chciał mieszać się do tej sprawy, czy, że sądził, iż lepiej będzie, jeśli matka z córką porozumieją się najprzód, dość, że udał, iż nie rozumie o co chodzi, i biedne dziecko zarumienione ze wstydu i zakłopotania, a może nawet trochę z gniewu, nagle postanowiło dokończyć wyznania. – Powiedziałam ci, kochana mamo, – odrzekła, – że prośba o moją rękę, której czekam, może nie prędko nadejdzie, a nawet może nie nadejdzie wcale. Dodam jeszcze, że to opóźnienie, chociażby nawet miało być nieokreślone, nie może mnie ani dziwić, ani razić. Jestem na nieszczęście bardzo bogatą – ten, na którego czekam jest bardzo biedny i dlatego milczy i ma słuszność. Jego rzeczą jest czekać… – A czemu nie naszą zbliżyć was oboje, – rzekła matka, chcąc może zatrzymać na ustach córki wyrazy, które bała się usłyszeć. Wtedy wmieszał się mąż. – Moja droga, – rzekł, biorąc swą żonę czule za ręce, – nie napróżno matka tak posłusznej córki, jak twoja, wysławia przed nią, niemal od urodzenia, pięknego i dzielnego chłopca, który należy prawie do naszej rodziny; nie napróżno mówi całemu światu o zacności jego charakteru i przyklaskuje swemu mężowi, kiedy ten zkolei wychwala przy sposobności jego niezwykłą inteligencję, kiedy mówi z rozrzewnieniem o tysiącznych dowodach poświęcenia, jakich doznał od niego. Gdyby widując i znając tego młodzieńca, którego matka jej i ojciec wyróżniali z pomiędzy wszystkich, ona także nie wyróżniła go, to powiedziałbym, że nie spełnia swoich obowiązków! – Ach, ojcze! – zawołało dziewczę, ukrywając zmieszaną twarzyczkę na ramieniu matki, – jeżeli odgadłeś mię, to czemu zmusiłeś do mówienia! – Czemu? – odrzekł ojciec. – Dlatego, moja pieszczotko, by mieć przyjemność słyszenia cię, by być pewniejszym, że się nie mylę, by wreszcie móc powiedzieć w swojem i w matki imieniu, że wybór serca twego zatwierdzamy z największą radością i że chcąc oszczędzić drażliwą delikatność ubogiego a dumnego młodzieńca, o którym mowa, ja mu zrobię tę propozycję – tak! ja sam, bo czytałem w sercu jego, tak jak w twojem! Bądź zatem spokojna! Przy pierwszej dobrej sposobności pozwolę sobie zapytać Marcelego, czy nie zechciałby zostać moim zięciem?… Niespodzianie zaskoczony tem nagłem przemówieniem, Marceli wyprostował się i stanął jakgdybym pod naciskiem sprężyny. Oktawjusz ścisnął go za rękę, w chwili, kiedy doktór Sarrasin wyciągnął do niego ramiona. Młody alzatczyk był blady jak śmierć. Ale czyż nie tak wyglądają silni ludzie, kiedy do ich serca wstąpi niespodzianie szczęście!… Rozdział XX Zakończenie. Frankopolis, wolne od wszelkiego niepokoju, żyjące w zgodzie ze wszystkimi sąsiadami, dobrze administrowane, szczęśliwe, dzięki rozsądkowi swoich mieszkańców, rozwija się pomyślnie. Szczęście jego sprawiedliwie zasłużone, nie budzi zazdrości, a siła poskramia nawet najkłótliwszych. Stalowe Miasto było tylko straszną fabryką, groźną maszyną zniszczenia w żelaznem ręku Herr Schultze’a; dzięki Marcelemu Bruckmannowi likwidacja jego odbyła się bez niczyjej krzywdy i Stahlstadt stało się punktem środkowym użytecznego przemysłu. Marceli jest od roku najszczęśliwszym małżonkiem Joanny. Co do Oktawjusza, ten stanął pod rozkazami szwagra i ze wszystkich sił swoich dopomaga mu w pracy. Siostra jego zamierza właśnie ożenić go z jedną ze swoich przyjaciółek, śliczną dziewczyną, której przymioty charakteru i zdrowy rozsądek powstrzymają go od nowych pokus. Życzenia doktora i jego żony spełniły się zatem i możnaby powiedzieć, że stanęli u szczytu szczęścia i sławy – gdyby sława grała jaką rolę w ich zacnych dążeniach. Można zatem już teraz zapewnić czytelników, że przyszłość należy do usiłowań doktora Sarrasin’a i Marcelego Bruckmanna i że przykład Frankopolis i Stahlstadt’u., wzorowego miasta i wzorowej fabryki, nie zginie dla przyszłych pokoleń. KONIEC. PRZYPISY 1.Psia Grota, znajdująca się w okolicach Neapolu, zawdzięcza swą nazwę szczególnej własności atmosfery, od której dusi się pies lub każde inne czworonożne zwierzę o nizkich nogach, a która nie szkodzi stojącemu człowiekowi. Własność ta pochodzi od warstwy dwutlenku węgla, grubej na sześćdziesiąt centymetrów; ten bowiem jako cięższy od powietrza trzyma się przy ziemi.