15189

Szczegóły
Tytuł 15189
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15189 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15189 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15189 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Jak uszczypnie, będzie znak Anna Mazurkiewicz Jak uszczypnie, będzie znak , , Tn^szyński i S-ka Copyright O Anna Mazurkiewicz 2003 Copyright © Prószyński i S-ka SA, Warszawa 2003 Projekt okładki Maciej Sadowski Na okładce wykorzystano fragment fresku starorzymskiego „Primavera" Redakcja Jan Koźbiel Redakcja techniczna Małgorzata Kozub Korekta Bronisława Dziedzic-Wesołowska Łamanie Ewa Wójcik ISBN 83-7337-455-8 Warszawa 2003 Wydawca Prószyński i S-ka SA 02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7 Druk i oprawa OPOLGRAF Spółka Akcyjna 45-085 Opole, ul. Niedziałkowskiego 8-12 I Zaraz po Zaduszkach, w poniedziałek o szóstej rano weszłam w wiek średni. - Tobie będzie się trudno starzeć - powiedział mi kiedyś Mężczyzna Mojego Życia Spotkany Za Późno. - Z twoim charakterem przeżyjesz to boleśnie. Mężczyzna Mojego Życia Spotkany Za Późno już wie, jak to się starzeje, bo jest ode mnie piętnaście lat starszy. Zresztą jest psychologiem i właśnie my wydajemy jego poradniki. To jeden z niewielu mężczyzn z mózgiem, a i opakowanie tego mózgu niczego sobie. A dla mnie najważniejszą częścią ciała mężczyzny jest mózg. - Jak to jest się starzeć? - dopytywałam się. - Wszystko traci kolory, jakby było przysypane kurzem. To nie jest tak, Maryna, że nagle ty tracisz możliwości. Nie, możliwości masz wciąż takie same, tylko już ci się nie chce z nich korzystać. Nie to, że ci rękę obcięU. Masz ją, ale nie chce ci się nią machać. - Ależ to będzie okropne - przeraziłam się. - Tak, z twoim charakterem będzie ci trudno - odparł szybko i wcale mi nie wyjaśnił, o jakie cechy mojego charakteru mu chodzi. Od pewnego czasu nie chce mi się machać niczym. Smutno mi. Rano budzik dzwoni w ciemnościach, wracam z wydawnictwa po ciemku, nawet jeśli jest dopiero czwarta. O ile oczywiście raz na pół roku uda mi się urwać o czwartej. 5 W wydawnictwie tak samo ponuro jak we mnie. Najpierw kupił nas jakiś biznesmen od cebuli i przez pewien czas wydawaliśmy książki jego żony dentystki („Białe zęby - bez tego ani rusz" oraz „Koniecznie musisz mieć aparat stały"). To były te czasy, kiedy każda żona biznesmena, która miała już trzy futra i dwa samochody, chciała mieć jeszcze tytuł prasowy albo wydawnictwo. Transformacja ustrojowa, reprywatyzacja, te rzeczy. Nasze małe polskie wydawnictwo nie okazało się chodliwym produktem. Towar jest tyle wart, ile ktoś chce za niego dać, dowiedziałyśmy się od tego od cebuli i z trudem jako udział pracowniczy zachowałyśmy w spółce dwanaście procent. Wtedy jeszcze nie wiedziałyśmy, że to kompletnie nic. W ogóle nic nie wiedziałyśmy o prawie spółek, kodeksie cywilnym, kapitale zakładowym i aportach. Gdy żona tego od cebuli nie umiała już wykrzesać z siebie kolejnego poradnika, odsprzedali nas oboje inżynierowi budowlanemu z Paryża, który na dodatek okazał się Polakiem. Wprawdzie już tam urodzonym, ale zawsze. To jeszcze gorsze połączenie. Emigranckie frustracje z nagłym uświadomieniem sobie, ile tu znaczą jego pieniądze, wywołały u niego szczególny stan emocjonalny. Tu wreszcie był kimś i mógł się pokazać na salonach, więc skupił się przede wszystkim na nowej siedzibie naszego wydawnictwa. Gdzieś przecież trzeba się pokazywać. Zwłaszcza że Paul ma świeżą narzeczoną, przed którą roztacza pawie pióra. Natychmiast kupił rozpadającą się restaurację na Srebrzystej i zaczął przerabiać ją na biuro. Miało być tak jak na amerykańskich filmach. Wielka hala z boksami, w których pracują redaktorki, graficzki, dziewczyny od promocji i reklamy. Open space. Jak w agencji, w której pracowała Bridget Jones. Narzeczona Paula, niejaka Farida z Londynu, widziała to na własne oczy w kinie. Owszem, wielka hala jest, ale na іі już nie starczyło i teraz dziewczyny siedzą sobie na oczach i klną. Ja jako ich szefowa mam pokoik chyba po starszej kelnerce albo po szefie kuchni. Kiedyś musiała tu być winda do kuchni. Teraz zamiast windy jest dziura, którą nasz pan inżynier wydawca kazał zabić dyktą. Zanim wyjechał do narzeczonej do Paryża, sam osobiście dopilnował, żeby biurka stały jak należy. Zasiadł przy rajzbrecie i narysował, jak mają stać. To było w za- 6 sadzie pierwsze ostrzeżenie, ale nikt nie odebrał tego komunikatu jako groźby. A trzeba było. Nasz uroczy Paul dał nam wtedy do zrozumienia, kto tu rządzi. Nawet stolikami pod komputery. On, nie ja. Trzeba się było chwilę zastanowić, a nie wygłupiać. - Odtąd Paul będzie nam osobiście zmieniał papier toaletowy w łazienkach - skomentowała Majka, moja prawa ręka. Nie muszę dodawać, że gdy tylko pojechał w siną dal, dziewczyny poprzestawiały biurka, żeby w ogóle można było pracować w spokoju. Teraz zamiast boksów mamy stojące w poprzek ołpenspejsowej hali czarne regały i wygląda to po prostu ohydnie, jak komuchowate biuro za Gomułki. Kiedy Paul zjechał na inspekcję, dostał furii, ale na іі nie dał i tak. Furia w wykonaniu Paula wyglądała dość interesująco, bo on jest wyjątkowo flegmatyczny. Przypomina ptaka brodzącego, chyba najbardziej żurawia. Jest wysoki, a włosy rosną mu we wszystkie strony, z przewagą kępek po lewej. Kiedy się złości, to też z przewagą po jednej stronie. Najpierw zaczyna mu drgać lewa powieka, potem Paul wydziera się krótkim, żurawim krzykiem i wychodzi, ciągnąc za sobą długie nogi. Na szczęście przyjeżdża rzadko, realizując swoją władzę przez faks. Tak zresztą od razu zostało powiedziane: Paul wykłada pieniądze (użył oczywiście obrzydliwego określenia „pieniążki", bo już się tego nauczył od naszych biznesmenów) i za to zostaje prezesem naszej spółki, odpowiedzialnym za finanse. Ja mogę sobie rządzić merytorycznie, do tego on nie będzie się mieszał. No i nie mieszał się przez dwa lata, gdy interes szedł dobrze. Kiedy zaczęła się recesja, Paul przypomniał sobie, że to on ma osiemdziesiąt osiem procent udziałów i odtąd wpada jakby częściej. Przysyła też w zastępstwie swoją narzeczoną, Faridę Kozłowski, która na wydawaniu książek zna się jak kura na pieprzu i wszystko trzeba jej tłumaczyć trzy razy. Wydajemy głównie literaturę kobiecą, im śmieszniej, tym lepiej, trzy dowcipy na stronę, zwrot akcji w trzecim rozdziale, happy end. Nasz Paul załatwia licencje na te kolejne romanse, a oprócz tego pozwala wydawać to, co nam się uda odkryć na rynku. Czasami. Na przykład Mężczyzna Mojego 7 Życia Spotkany Za Późno sprzedaje się bardzo dobrze i nawet Paul nie jest w stanie zepsuć nam tego sukcesu swoimi uwagami o polskich autorach. W knajpie na Srebrzystej przede wszystkim natychmiast zaczęło nam wszystko ginąć. Należało się tego spodziewać -z dolnej hali, która kiedyś była pewnie kawiarnią, prowadzą schody do górnej ołpenspejs. Są jeszcze drugie schody, z korytarza, służbowe. Za nic nie dawało się upilnować akwizytorów, wariatów i dawnych bywalców restauracji, którzy wchodzili jednymi schodami, schodzili drugimi, zabierając po drodze, co im wpadło w ręce. Trzeba było zatrudnić dozorcę i w korytarzach zainstalować kamery. Z powodu tej hali wiemy o sobie wszystko. Od Majki (Majka świetnie redaguje książki i piecze szarlotkę połączoną z makowcem, albo może odwrotnie, makowiec z jabłkami?) właśnie definitywnie wyprowadził się mąż. Gdy w czwartek wróciła z wydawnictwa, już go nie było. Czmychnął jak tchórz, nawet dziecku nie powiedział, że odchodzi. A może, gdy się rzuca żonę i dziecko po trzynastu latach, nie da się po prostu powiedzieć „do widzenia", żeby nie zabrzmiało fałszywie? Matka Justyny (Justyna, nasza księgowa, jest wysoka, dorodna jak łania i nie ma faceta, który by się za nią nie obejrzał) ma raka macicy i idzie na operację. Justyna dzwoniła dziś do mnie i pytała, co to znaczy „carcinoma". Nigdy nie była z mamą zbyt blisko, one o pewnych sprawach po prostu nie rozmawiały. I teraz też nie rozmawiają. Mama nawet nie chce wiedzieć, co jej wytną. Macica w jej słowniku w ogóle nie istnieje. Do tego wszystkiego jeszcze ta historia z Martą. Marta to też nasza autorka. Wydajemy jej książki, które są na wszystkich księgarnianych listach bestsellerów. Wiersze Marty reprezentują w podręcznikach podstawówki kanon literatury dziecięcej. Marta jest trochę nietypowa, zresztą jak wszystkie znane mi pisarki, trochę odleciana, zawsze w tych samych spranych dżinsach i czarnej bluzie, z tą samą fryzurą coś jakby dłuższa Maria Dąbrowska. Czytelniczki ją uwielbiają. Każde spotkanie autorskie z Martą to samograj, baby w każdym 8 wieku tłoczą się pod ścianami, a ona zawsze coś wymyśli. Ostatnio kazała im zdjąć szaliki, chustki i apaszki, wyjęła z torebki nici, igły i nożyczki i wspólnie uszyły jeden wielki, długi szalik, którym związały sobie ręce. Pewnego dnia na środku naszej ołpenspejs stanęła córka Marty i powiedziała: - Mama ma raka mózgu. Usiadłyśmy wszystkie, nie mogąc wydusić słowa. Marta nigdy nie miała żadnych objawów, a tu nagle straciła przytomność w kawiarni. Atak padaczki, z drgawkami. Zdiagnozowa-no ją błyskawicznie. Mój Boże, to tak może na człowieka spaść nagle, z poniedziałku na wtorek, nad filiżanką kawy? Guz w płacie czołowym. Zwariować można. Chodzi człowiek po ulicy i nie wie, że mu coś rośnie pod czapką. No więc kiedy w poniedziałek o szóstej rano zdałam sobie sprawę, że weszłam w ten wiek średni, zamknęłam się w sypialni i wyjęłam z szuflady stare albumy ze zdjęciami. Ten najstarszy, oprawiony w czerwoną skórę, wytartą na rogach, wyszedł cało z wojny tylko dlatego, że mój ojciec ze swoimi rodzicami przeżył wojnę w podwarszawskim miasteczku na prawym brzegu Wisły. Kamienica na Woli, w której mieszkała mama, spłonęła doszczętnie w Powstaniu. Został tylko aluminiowy garnek w wypalonym piecu. Mama ma go do tej pory i mówi na niego „powstaniec". Przerzuciłam kartki, żeby szybciej dotrzeć do mojej ulubionej fotografii prababki Marii. Ostrożnie wyjęłam ją z czarnych rożków. Sztywny kartonik już całkiem pożółkł na odwrocie, ale napis jest wyraźny: Fr. de Mezer, photographe de la Cour de S. M. La Reine des Hellenes et de L'Universite Imperiale de St. Władimir, membre de plusieurs societes scientifiques, membre du Jury a Kieff, fonde en 1865. Kiedyś straciłam cały dzień, grzebiąc w Internecie, żeby odnaleźć jakiś ślad po fotografie dworu, Fr. de Mezerze. I nawet coś znalazłam. Fotografował premierę „Eugeniusza Oniegina" w 1890 roku, wyskoczył mi też we własnej osobie, choć bez imienia, przy okazji ukraińskiej wystawy starych fotografii. Jest piękny jak Wroński, ten od Anny Kareniny (wersja amerykańska z mojego dzieciństwa), w każdym razie tak powinien wyglądać rosyjski kochanek. 9 Pod zdjęciem mojej prababki Marii, po której noszę mutację jej imienia, jest jeszcze data, wpisana jej ręką: 1905, z iksem. To znaczy, że to było w październiku? Ten pan Mezer jak mógł mieć na imię? Franciszek czy Fryderyk, nigdy się pewnie nie dowiem, członek wielu towarzystw naukowych, w październiku 1905 roku usadził przed swoim obiektywem moją prababkę z pradziadkiem. Musiał im przedtem powiedzieć, że trzeba patrzeć w ten obiektyw, bo teraz nie spuszczają oczu z tego, kto ich ogląda. Prababka tak na oko ma tyle lat ile ja w tej chwili. Może nie jest piękna, ale widać, że ma charakter. Niby się nie uśmiecha, pewnie Fr. de Mezer nie kazał, stateczne kobiety nie chichoczą przed obiektywem, ale coś tam jej się błąka w kąciku ust i w oczach. Nos trochę za duży - już wiem, po kim mnie to spotkało. Ma na sobie suknię z bufkami, rozciętą z przodu, obszytą koronką czy gipiurą. A może to taki płaszcz? Albo żakiet? Ciekawe, jakiego ta suknia była koloru. Chyba nie czarna, bo pod szyją babki tkwi coś w rodzaju wysokiego golfowego kołnierza i to coś jest znacznie ciemniejsze. Może szafirowa? Pewnie smutna i szara, bo moja prababka w 1905 roku miała już tyle dzieci, że o szafirowej kiecce mogła tylko pomarzyć. W każdym razie ja będę o niej myśleć tak, jakby była szafirowa; może tym sprawię prababce przyjemność? Pradziadek był sporo młodszy od babki, ale tego na zdjęciu nie widać. Ma długie, lekko podkręcone wąsy i zabawny loczek nad czołem. Przyglądam się im już kilkanaście minut i ciągle widzę coś nowego. Babka ma pod szyją jakąś broszę, dziadek - świeżo wykrochmalony stojący kołnierzyk. Z kieszonki wystaje mu biały rąbek chusteczki, ledwie widoczny, jak kreseczka. Prababka była nieprzeciętną kobietą. A zresztą, bo ja wiem, chyba nie ma przeciętnych. Każda z nas w chwili próby bierze się w garść i robi to, co do niej należy. Moja prababka urodziła się przed powstaniem styczniowym, które miało zasadniczy wpływ na to, co się dalej z nią działo. Gdy tylko skończyła szesnaście lat, rodzina zdecydowała, że pojedzie na Sybir wziąć ślub ze swoim kilkadziesiąt lat od niej starszym stryjem zesłańcem. Dziwny był ten carski ustrój, skoro pozwalał zesłańcom na sprowadzanie sobie żon. Nie wiem, czy ją, tę 10 przyszłą żonę, ktoś pytał o zdanie, a i tak pewnie nie miało to znaczenia, bo pojechała. Nikt mi nie umiał powiedzieć, czy wysłano ją samą, czy chociaż z pokojówką, i co czuła wtedy, oprócz oczywiście patriotycznego uniesienia z powodu wypełnienia obowiązku kobiety Polki. Ten mąż umarł dość szybko, a ona zakochała się w moim pradziadku, oczywiście też zesłań-cu. Ciekawe, jak to było. Czy kochała się w nim jeszcze za życia pierwszego męża? Czy patrzyła na niego spod opuszczonych powiek i marzyła, że może kiedyś? A może wcale się w nim nie zakochała, tylko po śmierci tego pierwszego nie miała co ze sobą zrobić, a on, jak to zesłaniec, był pod ręką? Jednak nie, zdecydowałam w okolicach wpół do ósmej. Musiała się w nim zakochać. Był od niej młodszy, co po tamtym mężu musiało być jakąś odmianą. II mężem od dawna rozmijamy się w przedpokoju, choć mój \i też ma mózg. Za ten mózg wyszłam za mąż, ale to było rdzo dawno temu. Teraz jestem dla niego przezroczysta, jego mózg pracuje na dodatkowych dopalaczach. Następni razem zakocham się w drwalu. Mamy dwóch synów i nagle sobie uświadomiłam, że aku-t z nimi nie mam kłopotów. Oglądaliśmy kiedyś razem film, którym jakaś upiorna córka robiła awanturę swojej matce. - Mamo, my nigdy nie jesteśmy tacy dla ciebie - powie-iał młodszy i to jest prawda. Oni się po prostu ze mną nie ócą. Nie mają o co, czy może ja jestem taką fantastyczną atką? Ja też nie kłóciłam się z rodzicami, bo ja się w ogóle nikim nie kłócę. Lubię spokój dokoła i jak się wszyscy ko-iają. „Zupełnie jak Ania Shirley", mawia złośliwie moja zyjaciółka z klasy, Anka, radiowa dziennikarka. Teraz to moi synowie mówią mi, że fajnie wyglądam, al-) zauważają, że byłam u fryzjera. Dobre i to. Może kiedyś bę-} to samo mówili swoim żonom? Marta była w wydawnictwie. Idzie do szpitala. Przyniosła stęp do swojego tomiku wierszy, akurat robimy skład. Nasza aficzka zrobiła takie ilustracje, że aż się chce mieć tę ksią-iczkę obok łóżka. Po wyjściu Marty wszystkie miałyśmy gule w brzuchu. \am guza mózgu, drogie czytelniczki - napisała w tym swoim 12 І wstępie, jakby to był testament. I jeszcze, że Pan Bóg zawsze daje człowiekowi tyle ziaren piasku do dźwigania, ile pozwoli mu unieść. Ani jednego ziarnka więcej. Pojechałam z chłopcami do Majki na kolację. Muszę jakoś układać sobie to życie w wieku średnim, bo już mi się nawet nie chce wychodzić z domu. Najchętniej zakopałabym się pod kołdrą i wychodziła tylko po herbatę z cytryną. Wstaję rano i odliczam, ile jeszcze godzin zostało do zaśnięcia. Doszło do tego, że w chwilach zupełnej abnegacji gram na komputerze w jedną jedyną grę, w którą jestem najlepsza i która mnie uspokaja. Gram w kulki, bo tu się przynajmniej nic nie robi na czas, a poza tym one mają takie ładne, świetliste, jeszcze nieprzykurzone kolory. Majka chodzi z kąta w kąt i sprawdza, co jej mąż zabrał, co zostawił. Wyprowadził się do dwudziestosześciolatki z długimi czerwonymi pazurami i zaczyna od zera. - Musisz mnie zrozumieć, jesteś moim najlepszym przyjacielem - tłumaczy Majce, bo potrzebuje rozgrzeszenia. Majka oczywiście nie ma długich czerwonych pazurów, dosyć dawno miała też dwadzieścia sześć lat, bo jest w moim wieku. Majka jest drobna, bardzo szczupła, ubiera się jak nastolatka, no i co z tego. Najpierw się oburzam: - Powiedz mu, że nie jesteś jego mamą! - Ale właściwie on, niestety, ma rację. Po kilkunastu latach małżeństwa żona jest wszystkim - matką, pielęgniarką, panią wychowawczynią z przedszkola, pomocą społeczną - tylko nie kochanką. Jak mawia Justyna, to już nie małżeństwo. To kazirodztwo! - Nie dam ci rozwodu! - Majka sięga do klasyki porzucanych żon. - To co mi zrobisz, jak ja już ciebie nie kocham? - wali na oślep on. I jeszcze, że zawsze była beznadziejna w łóżku. Tu już przesadził. Takich rzeczy się nie mówi. - Niech już mnie zdradza, byleby został - szepce Majka, tak jakby sama wstydziła się tego życzenia. 13 Nazywam się Aleksandra Szczerbińska. Urodziłam się w Suwałkach w 1882 roku, byłam zatem o piętnaście lat młodsza od mojego ukochanego męża, towarzysza Wiktora. Moi rodzice zmarli, gdy byłam dzieckiem, wcześnie więc musiałam zadbać sama o siebie. I zadbałam. Miałam dwadzieścia dwa lata, gdy zostałam konspiratorką. Towarzyszka Ola to ja. W 1907 roku przejechałam pół Europy, z Warszawy do Kijowa, z kufrem wypełnionym amunicją, w rok później uczestniczyłam w napadzie na wagon pocztowy pod Bezdanami, stałam na czele kobiecej sekcji kuriersko-wywiadowczej, bywałam aresztowana, ot, takie drobne, kobiece sprawy w czasach zaborów. Spotkaliśmy się w maju - i ten miesiąc do końca życia będzie obfitował w naszym życiu w ważne wydarzenia. Pamiętam, jak w wiosenne popołudnie staliśmy między koszami z amunicją, a ja myślałam z podziwem: oto człowiek, którego Syberia złamać nie zdołała. Nie była to miłość od pierwszego wejrzenia, z początku łączyły nas tylko kontakty organizacyjne. Zresztą on miał żonę. niezwykle urodziwą Marię, zwaną w konspiracji Piękną Panią. Gdy powiedział mi, że mnie kocha, bardzo mnie to zdziwiło. Do tej chwili uważałam go tylko za idealnego towarzysza. Nasz romans rozwijał się, choć widywaliśmy się rzadko. A potem wybuchła wojna i on został internowany. Nasza starsza córka Wanda urodziła się, gdy on siedział w niemieckim więzieniu. Wreszcie w listopadzie 1918 roku przyjechał do Warszawy i mimo obowiązków jeszcze tego samego dnia przyjechał do mnie. A potem on zamieszkał w Belwederze, a ja u znajomych. Nie byliśmy przecież małżeństwem. Nasza druga córka, Jagódka, urodziła się w dwa lata później, no a jeszcze w następnym roku zmarła pierwsza żona mojego ukochanego i mogliśmy wziąć ślub. Zamieszkaliśmy pod Warszawą, w naszym ukochanym Milusinie. Maj roku 1926 był znowu bardzo dramatyczny. Mój mąż zdecydował się w dość radykalny sposób przejąć sprawy w swoje ręce, a ja nigdy nie wpływałam na jego polityczne decyzje. Jak każda pierwsza dama zajmowałam się działalnością charytatywną, zakładałam żłobki, przedszkola i sierocińce. W latach trzydziestych nazwano moim imieniem żoliborskie gimnazjum żeńskie, ale byłam tym faktem bardzo zażenowana. Zmarłam na emigracji w 1963 roku, w wiele, wiele lat po moim słynnym mężu. III W piątek po powrocie z wydawnictwa nagle coś mnie zabolało. Właściwie kłuło przy każdym oddechu. Machinalnie sięgnęłam ręką pod bluzkę i zamarłam. Wyraźne zgrubienie. Twarde. Duże. Stanowczo za duże. Guz. Od razu dostałam ataku histerii. Mój mąż jak zwykle na planie filmowym. Chłopców na szczęście nie było w domu. Zadzwoniłam do ojca, w końcu jest lekarzem i ostoją rodziny. Tata nigdy na nic nie choruje, nawet nie wiem, czy choć raz miał katar. Pierwszą dziurę w zębie łatał sobie chyba po sześćdziesiątce. Przyjechał natychmiast. - Faktycznie, coś jest - powiedział, ale bez paniki. Mój ojciec dzieli kolegów lekarzy na dwie grupy: ci z pierwszej biorą wyniki pacjenta do ręki i natychmiast łapią się za głowę, zawodząc: „O Boże, o Jezu, nie, to niesłychane!". Ci z drugiej grupy mówią krótko: „Eee, to nic strasznego. Jakoś sobie z tym poradzimy!". Nie muszę dodawać, że ojciec należy do tej drugiej grupy. On dzieli też pacjentki na dwie grupy: te z pierwszej zapinają stanik z przodu i przekręcają go sobie do tyłu; te z drugiej, wyginając sobie ręce w przegubach, zapinają biustonosz na plecach. Należąc do pierwszej grupy, zapięłam sobie stanik na brzuchu i zaczęłam rozważania. 15 Miejsce jakieś dziwne, jakby powyżej piersi, nie sądziłam, że człowiek kobieta ma pierś aż tak wysoko. Wypłakawszy się do spodu, zadzwoniłam do Mężczyzny Mojego Życia Spotkanego Za Późno. Od tego jest terapeutą, bardzo dobrym terapeutą z licencją zresztą, poza tym wszystko wie najlepiej. W jakiś dziwny sposób jesteśmy ze sobą już dwa lata. On o mnie wie wszystko, ja o nim tyle, ile on mi chce powiedzieć. Nigdy nie rozmawiamy o tym, co jest między nami, chyba nie ma potrzeby. „Miłość to dla mnie kontakt duchowy" - zadeklarował się kiedyś ot tak, w przestrzeń kosmiczną. Na co jak na co, ale na kontakt duchowy z Mężczyzną Mojego Życia Spotkanym Za Późno zawsze mogę liczyć. Zwłaszcza że jest to kontakt głównie telefoniczny. On spędza czas na szkoleniach, konferencjach, kursach, sympozjach, debatach, panelach, bo jest psychologiem od umierania. Oczywiście ma jakąś żonę. Każdy ma. To jest fakt znany i zastany. - Na razie masz guza i na tym stoimy. - On mówi krótko. - Nie będziemy wyprzedzać faktów. Jak będziesz miała raka, to porozmawiamy o raku. No więc nie wyprzedzam i rozmawiamy o tym, że mam guza. Leżę rano w łóżku. Telefon. - Marynka? A kuku! Nie poznajesz? - Nie - mamroczę spod kołdry. - Marta! Ze szpitala! - Wiesz, Marta, musisz natychmiast wyłazić z tego szpitala, bo zaraz trzeba będzie czytać teksty nadesłane na konkurs opowiadań przez twoje ukochane czytelniczki. Jesteś przewodniczącą jury czy nie? Z tego się nie wyłgasz! Śmiejemy się obie, ale po tej rozmowie jestem trzepnię-ta i wcale nie wychodzę spod kołdry. Dalej leżę w łóżku, bo wzięłam sobie dwa dni urlopu. W wydawnictwie dostałam takiego ataku kaszlu, że moje dziewczyny same mnie błagały, żebym poszła do domu. Dałam się uprosić i teraz leżę, mając do tego pełne prawo. W gruncie rzeczy o to chodziło. 16 Mój guz jest jakby mniejszy i nie boli. Zresztą bolał wtedy tylko przez godzinę. Pójdę jednak na tę mammografię, bo ta lewa strona jest trochę inna od prawej. Nawet kot, kiedy nad ranem wślizguje się pod kołdrę, przytula się zawsze tylko do mojego lewego boku. Majka przed chwilą dzwoniła z płaczem. Ten łajdak Paweł, jej mąż, przestał pół roku temu płacić raty za samochód i teraz przyszło pismo z banku, że trzeba zapłacić dwadzieścia tysięcy i to natychmiast. To dlatego tak ochoczo oddał jej samochód. I jeszcze jej doradził, żeby przeniosła dziecko z prywatnej szkoły do państwowej, to będzie miała na raty. Mąż Majki zamiast samochodu zabrał ze sobą kota. Ciekawe, co taki facet ma w mózgu, co pozwala mu porzucić syna, ale każe wziąć kota? Znowu pomyślałam o prababce. Może coś jednak z niej mam? Ona radziła sobie w każdej sytuacji. Kiedy już wyszła za tego mojego pradziadka, z miłości czy bez, teraz wszystko mi jedno, w Irkucku prowadziła sklep. Sklep mieścił się u zbiegu ulic Preobrażenskoj i Piatosołdatskoj. Czysty Czechow. Aż się człowiekowi robi coś w duszy, gdy to słyszy. Pre-obrażenskaja i Piatosołdatskaja. Nigdy bym sama tego nie wymyśliła. Tego się po prostu nie da wymyślić. Irkuck wtedy to była syberyjska Alaska. Na zapleczu sklepu stała nawet waga do ważenia złotego piasku. Jakoś po roku 1880 pradziadkowi skończyła się zsyłka i razem z prababką mogli wrócić na Ukrainę. Dawny majątek rodzinny został skonfiskowany po powstaniu styczniowym, jakimś cudem, pewnie dzięki złotemu piaskowi z Irkucka, pradziadek postarał się o nowy, który otrzymał w wieczystą dzierżawę. Majątek nazywał się Jeżówka, powiat Zwinogródka, stacja kolejowa Szpoła. Jeżówka też jest w moim albumie, na sepiowych zdjęciach gną się brzozy na wietrze, a jakieś piękne cioteczne babki wylegują się na hamakach jak panny z Wilka. Pradziadek wiele razy wyprawiał się potem w interesach do Irkucka. Z Kijowa do Niżnego Nowogrodu pociągiem, dalej karetą i pocztowymi końmi aż do Leny. Tam sprzedawało się konie i płynęło dalej statkiem. Podobno kiedyś pradzia- 2. Jak uszczypnie... 17 dek na tym statku zgrał się w karty do suchej nitki. Przegrał wszystko i ze wstydu postanowił się utopić. No jasne, honorowy facet. Tylko tego prababce brakowało. Już miał wyskoczyć za burtę, gdy nagle ktoś schwycił go za ramię. Elegancko ubrany mężczyzna otworzył pugilares, wyjął sto rubli i powiedział: - Obserwuję pana od paru godzin. Oto są pieniądze. Odda je pan w przyszłości nie mnie, bo my się pewnie nigdy w życiu już nie spotkamy, ale komuś potrzebującemu. Ale teraz musi mi pan przyrzec, że dopóki pan żyje, nie weźmie kart do ręki. Pradziadek dotrzymał słowa i prababka nie miała już z nim kłopotów. W majątku, w którym żyli do rewolucji, było czterdzieści krów i ogiery sprowadzone z Anglii. Prababka zarządzała wszystkim osobiście. W 1917 roku, gdy wybuchła rewolucja, ukraińscy chłopi naszli dwór. O tym, co się wydarzyło, słyszałam od mojego stryjecznego dziadka. Miał wtedy osiem lat i chwała Bogu dożył przeszło dziewięćdziesiątki (dobrze, że mi się to przypomniało, mam świetne, długowieczne geny), więc zdążyłam go odpytać. Wpadli do dworu i spędzili wszystkich do salonu. Strzelali gdzie popadnie, chyba tylko po to, żeby niszczyć. - Pamiętam, jak rozpryskiwały się głowy cukru - opowiadał stryj - Nie wiem dlaczego, ale na chwilę zostawili nas samych. Matka zawołała: „Uciekamy przez okno do parku!". Biegliśmy w dół, do stawu, a oni strzelali za nami. Kule odbijały się po zamarzniętej wodzie. Bardzo się bałem, bo miałem na sobie czerwone paltko i czułem się jak ruchomy cel. W biegu matka przekładała mi je na lewą stronę. No proszę. Istniał też chłopczyk w czerwonym paletku. Nikt już nie wie jak, ale mojej prababce udało się ocalić skrzynkę złotych rublówek, bo biżuterię ukradł jej najbardziej zaufany fornal, ale miała przez jakiś czas z czego żyć. Zamieszkali w pobliskiej Szpole i czekali, aż rewolucja minie i przyjdzie polskie wojsko. Pradziadek zresztą zaraz umarł na tyfus, mężczyźni się w ciężkich czasach nie sprawdzają, pochowała też najstarszego syna. Prababka nie załamała się. Miała jeszcze ośmioro dzieci i trzeba było je nakarmić i wykształcić. A ponieważ zawsze musiała sobie radzić, tym razem 18 rozpoczęła produkcję drożdży i octu. Czekała tak trzy lata, do 1920 roku, aż przyszedł ktoś i powiedział: „Wojsko polskie już było, cofnęło się i nie wróci". Moja prababka kupiła konia (koń nazywał się Argonauta), wóz i brezent, załadowała wszystko, co jej zostało, i ruszyła z dziećmi do Polski. Za wozem biegł jej ukochany pies. Kiedy wóz minął już wszystkie domy w Szpole i znalazł się na rozległych ukraińskich łąkach, pies nagle zatrzymał się, zdezorientowany. - My jedziemy dalej - zagadała do psa prababka, zatrzymując wóz. W rozterce przez chwilę stał na rozstajach i zastanawiał się, co robić. Potem machnął ogonem, zaszczekał i podreptał za wozem, zostawiając Ukrainę na zawsze. Jestem chyba najbardziej zmitologizowaną Polką na świecie. Sam Einstein nazwał mnie najsławniejszą i najskromniejszą kobietą świata. Nie mówiąc już o tym. że w ogóle jestem najbardziej znaną Polką na świecie. Tyle że znaczna większość tego świata sądzi, że jestem Francuzką. To trochę tak jak z Chopinem. Tkwiłam na tym moim pomniku, bo wszyscy przez lata zapomnieli, jaki moje burzliwe życie prywatne wywołało skandal we Francji. Urodziłam się w Warszawie w 1867 roku. Ojciec był nauczycielem matematyki i fizyki, matka przełożoną pensji dla panien. Ja, najmłodsza z piątki dzieci, mimo ukończenia gimnazjum z pierwszą lokatą w klasie, po śmierci matki musiałam zarabiać na życie. Pracowałam jako guwernantka i marzyłam o studiach w Paryżu. Udało mi się to dopiero w wieku dwudziestu czterech lat: zaczęłam studiować fizykę i matematykę na Sorbonie. Byłam pierwszą kobietą, której to się udało, zresztą na fizyce i tak byłam najlepsza wśród wszystkich mężczyzn. Zakochałam się, wyszłam za mąż, urodziłam dwie córki, a i tak te obowiązki nie przeszkodziły mi w pracy. Razem z mężem w starej szopie dokonaliśmy wielkich odkryć i przeżyliśmy najlepsze i najszczęśliwsze nasze lata. W 1903 dostaliśmy wspólnego Nobla, który cały prawie poszedł na dalsze badania. Część przeznaczyłam na stypendia dla polskich studentów. Mój ukochany mąż zginął w wypadku drogowym. Jak zwykle zamyślił się na ulicy i wpadł pod dorożkę. Koń wykazał się większym refleksem i szybko podniósł przednie kopyta do góry, ale mąż szedł dalej. Koń podniósł tylne nogi, a mój Piotr nic. Zwierzę za długo nie mogło utrzymać się w powietrzu i tak zo- 19 stałam wdową. Po latach stałam się bohaterką miłosnego skandalu. Mój romans z żonatym - szkoda, że nie ze mną - uczonym Paulem Langevin dzięki jego żonie i teściowej dostał się na łamy prasy, a artykuły takie jak „Flirt w laboratorium" wywołały całą kampanię przeciwko mnie. Zamiast dalej odkrywać pierwiastki, musiałam zająć się wysyłaniem sprostowań do redakcji. I znowu ujął się za mną Einstein, choć trochę powinnam się za to na niego obrazić. „Nie jest aż tak atrakcyjną kobietą, by stać się niebezpieczną dla kogokolwiek" - mówił podobno do znajomych. Jeśli mottoch nadal będzie panią atakować, proszę po prostu przestać czytać te bzdury - napisał do mnie. Einstein zawsze był w porządku. I też dostał Nobla... Umarłam oczywiście na białaczkę. Jakże mogło być inaczej. '"■"•V '. IV Czy to się w ogóle da opowiedzieć? Pojechałam na tę cholerną mammografię prywatnie. Wybrałam po prostu najbliższą lecznicę, chociaż potem okazało się, że znam tego lekarza z pism dla kobiet. Radzi im, jak kontrolować piersi i kiedy zrobić sobie pierwszą mammografię. No wiem, po czterdziestce. Tak sobie nawet myślałam, skończę tę czterdziestkę i się zapiszę. Skończyłam, nie zapisałam się, tak wyszło. Pojechałam więc sama i to uderzyło mnie przede wszystkim. Żadna kobieta w poczekalni nie była sama. Każdą trzymał za rękę jakiś facet. Doczekałam się swojej kolejki i wtedy zaczęło się przedstawienie. Doktor znany mi z kolorowej prasy kobiecej wyskoczył zza tej swojej aparatury jak oparzony. - Jest niedobrze! - woła Doktor Nerwusik. Widać należy do pierwszej grupy lekarzy. - Ja pani stąd nie wypuszczę, dopóki tego nie zlokalizuję! Pani ma guza! - Wiem, że mam guza - uspokajam go - z tym przyszłam. - Pani Jolu! - Nie zwraca na mnie uwagi, tylko krzyczy do asystentki. - Teraz usg, a potem jak najszybciej biopsja. Jeśli nie ma wolnego miejsca, niech pani zapisuje pacjentkę na późny wieczór. Leżę ną białej kozetce jak na katafalku, on miota się koło mnie, robiąc usg, a we mnie wszystko umiera trzy razy. Ledwie dojeżdżam do domu, wyjąc i rycząc w samochodzie. Guz wielkości osiemnastu milimetrów, guz wielkości 21 osiemnastu milimetrów, tłucze mi się w głowie ten rap. Teraz dopiero rozumiem, dlaczego na mammografię należy iść z jakimkolwiek facetem, nawet jeżeli to nie jest mężczyzna twojego życia. Dopadam do domofonu. - Zejdź na dół! Mój mąż zupełnie wyjątkowo jest w domu, a nie na przykład w Malezji. Właściwie nie powinnam mu nic mówić. On się nie nadaje do takich zwierzeń. Mój mąż ciągle jest dużym chłopcem. Już dawno złapałam się na tym, że nigdy w życiu nie pomyślałam o nim: mężczyzna. Jesteśmy ze sobą od tych czasów, gdy mówiłam o nim: mój chłopak. Wyszłam za mąż za mojego chłopaka i tak już zostało. Jemu można najwyżej powiedzieć o katarze, a i tak będzie to dla riiego ciężkie przeżycie egzystencjalne. Przez godzinę chodzimy w deszczu wokół podwórka, a ja wyję i wyję. Potem dzwonimy do taty, a ja nie jestem w stanie przeczytać mu wyniku. Ca i cztery wykrzykniki. No już mógł sobie darować ze dwa. Zawsze myślałam, że trzeba pacjentowi mówić prawdę o tym, co mu jest, ale może bez przesady. Jeden wykrzyknik w zupełności by wystarczył. Ca. Can-cer. Mój znak zodiaku. Trzeba było się urodzić pod znakiem Wodnika. Ojciec jak z\vykle mnie uspokaja. Ze jestem za młoda na raka, że nikt w rodzinie nie chorował, że przecież mnie bolał, a „one" nie bolą... Uciec, uciec gdziekolwiek. Uciekam na razie do wanny. Biorę ze sobą telefon i dzwonię do Majki. - Mam raka - mówię głucho. To dlatego, że z wanny. - Nieprawda! - odpowiada Majka. Tak samo zareagowałam ja, gdy mi powiedziała, że Paweł się wyprowadził. Majka przyjeżdża natychmiast do mojej wanny. Leżę w tej wannie, co pewien czas dolewam sobie nową porcję wrzątku, a i tak trzęsę się z zimna. Majka siada na brzegu wanny, dotyka mojego guza i przekonuje: - Coś ty, to nie jest żaden guz, to jakieś zwyrodnienie żebra, na pewno, gdzie tam, guz w tym miejscu. Pewnie się kiedyś o coś uderzyłaś. 22 - Majka, byłam u lekarza, zrobiłam mammografię, zrobiłam usg. Guz świeci jak trzeba. - Niemożliwe, ten lekarz się na pewno pomylił, zobaczysz, nic ci nie jest. Nie wierzę. Nie śpię całą noc, a łzy kapią mi na poduszkę. Mój mąż chyba po raz pierwszy w życiu zachowuje się wspaniale. Przez całą noc trzyma mnie mocno w ramionach, a ja trzęsę się ze strachu. Najchętniej gdzieś bym uciekła, zawsze uciekałam. A teraz co? Urodziłam się w powiecie grodzieńskim, w rodzinie ziemiańskiej i bardzo patriotycznej. Ojciec, oficer napoleoński, był człowiekiem światłym i postępowym, z domu wyniosłam więc górne i chmurne ideały. Z matką zaś mówiłam wyłącznie po francusku, byłam więc dość nieźle przygotowana do życia. Po śmierci ojca moja piękna i lubiąca się bawić matka przeniosła się do Grodna, a mnie oddała do klasztornej pensji w Warszawie. Nie na długo, bo choć nie miałam nawet szesnastu lat, wydała mnie zaraz za mąż za kilkanaście lat starszego właściciela majątku na Polesiu. Mąż mnie w ogóle nie rozumiał, zwłaszcza zaś moich marzeń o uszczęśliwianiu ludu. Jego poglądy na temat uwłaszczenia chłopów nie odbiegały od przeciętnej, pozwolił mi jedynie na prowadzenie wiejskiej szkółki. No a potem wybuchło powstanie styczniowe, w którym ratowałam Traugutta i woziłam rozkazy do leśnych. Gdy powstanie upadło, męża wywieziono na Sybir, co było jakimś rozwiązaniem, bo już wszczynałam postępowanie rozwodowe. Zostałam sama. Najpierw w majątku po ojcu, potem przenoszę się do Grodna, gdzie spędzę prawie resztę życia. Mąż w końcu wraca z zesłania, ale ja i tak występuję o rozwód. Mąż zresztą szybko taktownie umiera, pozostawiając mi nazwisko, pod którym znana jestem w literaturze. Zresztą wychodzę na starość jeszcze raz za mąż, za grodzieńskiego prawnika, który też szybko umiera, co już jest pewną przesadą. Jeśli chodzi o moją twórczość, to właściwie byłam feministką. Problemy kobiet znałam świetnie, widziałam, jak są nieprzystosowane do samodzielnego życia, jak są traktowane przez mężów, zdane całkowicie na ich utrzymanie. Walczę o prawo kobiet do nauki, do pracy, do bycia pełnoprawnym człowiekiem. Dziś na pewno pisałyby o mnie „Wysokie obcasy". Ale największą sławę przyniosła mi moja powieść, której akcja toczy się nad brzegiem rozlewistej rzeki i która da się czytać nawet dziś. 23 jeśli pominie się opisy przyrody. Sfilmowali mi ją zresztą, nawet dwa razy. Ba, niektórzy twierdzą, że ta druga ekranizacja jest lepsza od mojej książki. Kandydowałam nawet do Nagrody Nobla, ale i tak wygrał mężczyzna. Umieram w 1910 roku otoczona czcią, sławą, uwielbieniem, żegnana przez niezliczone rzesze Polaków i Żydów, o których pisałam. V No więc się zaczęło. Cała rodzina wyciągnęła notesy z bardzo ważnymi telefonami i po protekcji mam umówioną biopsję na rano. Jadę do największego w Polsce szpitala od raka. Spokojnie. Przecież nigdy nie bałam się takich miejsc, bo po szpitalu pętam się, odkąd pamiętam. Zapach szpitala działa na mnie kojąco, od razu kojarzy mi się z czymś bliskim i bezpiecznym, bo tak zawsze pachniał mój ojciec. Szpitalny zapach to dla mnie Proustowska magdalenka. Nawet w jakimś wywiadzie z profesorem neurobiologii, zajmującym się badaniami mózgu, znalazłam wyjaśnienie tych moich węchowo--szpitalno-miłych doznań. Wywiad dla gazety robił mój klasowy kolega Sławek, więc mu wierzę. Okazuje się, że ośrodki emocji i węchu leżą bardzo blisko siebie i zapachy pobudzają nasze wspomnienia z przeszłości. Moje ośrodki muszą chyba sobie siedzieć na głowach! Tym razem trafiam nie na neurotycznego wykrywacza raka, ale na bardzo spokojnego doktora od komórek pod mikroskopem. Trzy razy wbija mi igły w „to" miejsce, pobiera fragmenty tkanki, ale ja właściwie nic nie czuję. Jestem zielono-szara i znowu sama. On patrzy na mnie przeciągle i mówi, że tego się nie robi, ale on specjalnie dla mnie zaraz zajrzy w ten mikroskop i za godzinę powie mi, co tam zobaczył. Normalnie czeka się na wyniki biopsji około dwóch tygodni. Czekanie godziny w instytucie od raka już przekracza moje możliwości, co dopiero gdybym miała czekać aż tyle. 25 Wsiadam w samochód, jadę do domu, wypij am herbatę i wracam. Jeszcze mnóstwo czekania, ale w końcu Doktor Spokojny wychodzi i mówi: - Na dziewięćdziesiąt procent może pani spać spokojnie. Nic nie znalazłem. Rzucam mu się na szyję, ale on dodaje jeszcze, że ze względu na dramatyczny opis Doktora Nerwusika muszę zrobić kolejne badanie - biopsję pod ultrasonografem. Wtedy lepiej widać, w co trafia igła. Po tej ostatniej dobie jestem po prostu wór, szmata, reklamówka na śmietniku. Boli mnie głowa, zjada lęk. Właściwie powinnam się uspokoić, dziewięćdziesiąt procent to przecież dużo. A jak tam głębiej coś siedzi? Leżę cały dzień, patrząc w sufit. Myślałam, że to, co przeżyłam do tej pory, było największym przejściem mojego życia, a tu akcja toczy się dalej. Na biopsję zawozi mnie Majka. „Dość już tego jeżdżenia sama" - itiówi, i pewnie ma rację. Najpierw jeszcze jedna manunografia, potem kolejna leżanka w ciemnym gabinecie. Leżę, wokół mnie trzy lekarki, jeszcze przyleciał ten od mammografu i wszyscy mają smutne oblicza. Od tej pory nauczę się rozróżniać swój wynik po twarzach służby zdrowia. - Przepraszam, że tak panią maltretujemy - mówi jedna z lekarek, ta najsmutniejsza, wbijając igłę w guz osiemna-stomilimetrowy i grzebiąc nią. Nic nie czuję w tym stresie, sama się znieczulam jak należy, łaski bez. - Guz jest bardzo głęboko, prawie na mięśniu piersiowym - słyszę i znowu umieram ze strachu. Jeszcze jedno ukłucie i mogę sobie iść. Mus^ę wyglądać marnie, bo ta smutna dotyka mojej ręki i pyta: - Jak się pani czuje? Może zrobić pani kawy? - Dziękuję, jest ze mną koleżanka, zaj mie się mną - odpowiadam, ale rozumiem, że jest jeszcze gorzej, niż myślałam. Jeśli lekarz w szpitalu onkologicznym proponuje pacjentce kawę, to już musi być beznadziejny przypadek. 26 Odszukujemy z Majką Doktora Spokojnego i pytam, czy może znowu zajrzeć w ten mikroskop szybciej, niż ustawa przewiduje. Każe mi zadzwonić następnego dnia i Majka zawozi mnie do wydawnictwa. - Wszystko będzie dobrze, nie każdy guz jest złośliwy, nie wierzę, żeby ci coś było naprawdę i ty też nie powinnaś uwierzyć. Słyszałaś, co mówił ten lekarz - przekonuje chyba bardziej siebie niż mnie. - Majka, ja nie mam zamiaru stosować mechanizmu zaprzeczenia. Mam zamiar walczyć, a nie udawać, że nic mi nie jest. Majka jest nieprzejednana. - Zobaczysz, nie będzie z czym walczyć. Dojeżdżamy do pracy i tu dopiero dopadają mnie upiory. Idę przez tę naszą halę i ryczę. Najpierw zamykam się w moim pokoju, bo jestem w stanie rozpadu. Przypomina mi się nasza - moja, Anki i Sławka - licealna wychowawczyni. Ktoś mi powiedział, że ma raka piersi. Odważyłam się zadzwonić. „Wiesz, Marynko - powiedziała. - Najpierw umarł na raka płuc mój mąż i kolejnej nocy mi się przyśnił. «Nie martw się, już niedługo będziemy razem», pocieszył mnie, i następnego dnia znalazłam w sobie guz". Ona też miała niewiele więcej niż czterdzieści lat, dwóch synów - i wcale nie walczyła. Uwierzyła temu swojemu mężowi i tyle. Umarła bardzo szybko, a my całą klasą spotkaliśmy się na pogrzebie. Pojawia mi się kolejny obraz. Znajoma opowiadała mi o swojej przyjaciółce, która nagle urządziła wspaniałe i wystawne babskie przyjęcie. Jadły, piły szampana i wygłupiały się, wreszcie rozjechały się do domów, a potem po gospodyni spotkania zaginął słuch. Nigdy więcej nie podeszła do telefonu, nie odezwała się do żadnej ze swoich przyjaciółek. Mąż uparcie powtarzał, że wyjechała, jakimś sposobem dowiedziały się, że ona ma raka i właśnie tak chciała się z nimi pożegnać. Do dziś nie wiedzą, kiedy umarła, nie było nekrologów, mąż nadal mówi, że wyjechała. Nie rozumiałam tej kobiety wtedy, nie rozumiem jej i dziś. 27 Nagle podejmuję decyzję. Muszę im wszystkim powie-[zieć, przecież to nienormalne, żebym tak łkała tu jak bóbr, eszcze pomyślą, że chłop mnie rzucił. Zawsze tak myślą, jak :tóraś płacze. Statystycznie najczęściej płaczemy przez face-ów, niestety. Będzie mi lżej, jak powiem, muszę nauczyć się i tym mówić, bo inaczej sama sobie nie poradzę. Muszę to siebie wywalić, rozłożyć na innych. Powiedziałam, a potem Majka odwiozła mnie do domu. Nie mam siły wstać z łóżka. Leżę i płaczę. Nic innego nie imiem.Tak bardzo się boję, że umrę. Jutro, za tydzień, za rok. Właściwie już leżę na katafalku. Dzwonię do ciotki zakonnicy. Dobrze mieć taką w rodzinę, to tak jakby mieć protekcję U samego Szefa. - Już lecę leżeć krzyżem! - woła i to mi trochę pomaga. /V końcu nie dla każdego ktoś leży krzyżem. Przez moment noja wyobraźnia pracuje ze zdwojoną energią. Widzę ciotkę, ak leży w tym swoim czarnym habicie na środku kamiennej jodłogi w kaplicy. Wiem której, łatwiej mi to sobie wyobrażać. Mówię wreszcie o wszystkim chłopcom, bo są przerażeni noim stanem. Tak bym chciała oszczędzić im strachu. I tak ich jardzo, bardzo kocham. - Ale wszystko będzie dobrze, tak? - dopytują się. Całe przedpołudnie dzwonią moje dziewczyny i mówią, że się za mnie modlą. - Nie wiedziałam, że mam takie wierzące wydawnictwo -Ddpowiadam i płaczę dalej. Tak wygląda tortura czekania. Doktor Spokojny zadzwonił sam: - Pani Marynko - zaczyna - myślę, że mogę tak do pani mówić... No to koniec. On chrząka. - Nie znalazłem komórek nowotworowych! - Jak ja się panu odwdzięczę - jąkam się i płaczę dalej. Kolejne telefony. Mama, tata, Mężczyzna Mojego Życia Spotkany Za Późno, wszystkie dziewczyny po kolei. Mówią, że ca- 28 ły dzień nie robiły kompletnie nic, tylko czekały na wiadomość ode mnie. - No widzisz, że miałam rację? - triumfuje Majka. Mój mąż siedzi w domu i trzyma mnie za rękę. Nawet mi mówi, jak mnie kocha, a po telefonie od Doktora Spokojnego od razu idzie się upić. Wreszcie zasypiam, ale nagle zrywam się na równe nogi. Śni mi się Doktor Nerwusik, który mnie informuje, że jednak mam raka i on jedyny to wie najlepiej. Siadam na łóżku i przez chwilę nie wiem, co jest snem i z czego tak naprawdę się obudziłam. Bytam młoda, piękna, utalentowana, pochodziłam z dobrej rodziny, a zostałam aktorką. W dodatku za życia wzbudzałam same skandale i wywoływałam sensacje. Nazywam się, proszę bardzo, mogę przedstawić się pełnymi nazwiskami, panieńskim i mężowskimi: Maria z Korwin-Piotrowskich Śnież-ko-Błocka, secundo voto Janowska. Urodziłam się w rozległym majątku na Ukrainie, gdzie żyłam sobie bogato i beztrosko, dopóki w osiemnastej wiośnie życia nie wydano mnie za mąż za oficera w służbie carskiej, z którym pożycie było do tego stopnia beznadziejne, że wytrzymaliśmy razem tylko trzy lata i zakończyliśmy ten związek rozwodem. W tamtych czasach! Tylko dlatego znana jestem pod pseudonimem, a nie występuję w historii literatury jako Śnieżko-Błocka. Zaczęłam pisać wcześnie, dużo i szybko. Niektórzy twierdzą, że za szybko i niedokładnie, ale swoją najlepszą sztukę napisałam w trzy dni, leżąc w łóżku. W dodatku mam prawdziwy talent aktorski: gram z dużym powodzeniem w teatrach krakowskich, lwowskich i... jednym paryskim, bardzo nowatorskim. Gram, piszę powieści, ale najlepiej wychodzą mi sztuki teatralne, bo scenę znam jak mało kto. Sam Boy napisał o mnie: „Wstyd powiedzieć, ale ze wszystkich naszych współczesnych komediopisarzy ta baba ma może najbardziej męski chwyt". To ja wymyśliłam najbardziej znaną polską kołtunkę, aktualną w każdej epoce: moja bohaterka nie schodzi ze sceny każdego szanującego się teatru, siedzi też w języku polskim jako synonim koszmarnej mieszczanki piorącej brudy we własnym domu. W 1907 roku kołtunkę grają wszędzie, a ja piszę jedna po drugiej dwie sztuki, też grane do dziś. To rok początku mojej długowiecznej kariery. 29 Recenzje miałam fatalne, nawet próbowałam się targnąć na życie. Atakowano mnie za „wybujałą erotykę", „brudy", raz nawet zaniechano mi druku pewnej powieści w odcinkach, z powodu „niemoralności przedmiotu". Ośmieszano mnie, zarzucano plagiat, jeden pan na publicznej rozprawie ciskał we mnie książką (moją), kiedy pozwałam go jako redaktora naczelnego „Prawdy". Zmarłam w 1921 roku jako sławna pisarka. I widzicie, kołtuny? VI Kolejna wizyta u onkologa. Próbuję przedrzeć się przez tłum ludzi czekających w kolejce do rejestracji. W szatni już zabrakło numerków, choć jest dopiero dziewiąta. Wszystkie krzesła, ustawione pod ścianami korytarza, są zajęte. Podpieram zieloną ścianę, próbując uczyć się angielskich słówek. Tylko to mogę robić. Tym razem trafia mi się zimna baba. Stara, gruba i nieprzyjemna. Od razu jej nie lubię. Rozumiem, że ona nie może umierać z każdym pacjentem, ale niechby trochę ociepliła głos. A ona właściwie na mnie krzyczy, tylko ja nie rozumiem dlaczego. Że guz w zasadzie wygląda na łagodny, wskazują na to wyniki biopsji, można by go usunąć ambulatoryjnie i zbadać w całości, ale z powodu opisu mammograf ii (te cztery wykrzykniki!) zapisuję panią na operację, że trzeba czekać na swoją kolejkę, przyjdzie telegram, może nawet za sześć tygodni. Mogę oczywiście operować się za pieniądze, wtedy będzie szybciej. Ale zaraz dodaje, że biopsja jest wtedy miarodajna, kiedy znajduje się komórki nowotworowe, kiedy się ich nie wykrywa, zawsze pozostaje możliwość błędu. Wszystko okaże się na stole operacyjnym. Nie będę czekać sześciu tygodni! Chcę się zoperować jak najszybciej, do kubła z tym guzem. Decyduję się na szpital, w którym pracuje mój ojciec. Tu się urodziłam, tu urodziłam chłopców, tu mi wycinali wyrostek, tu wszystkich znam, tu będę pacjent numer jeden. 31 Znów przechodzę załamanie nerwowe, bo jadę do onkologii po moje papiery: Opis mammografu i usg wskazuje podejrzenie ca. Jak trudno coś takiego nosić przy sobie w torebce. Chodzę z tą torebką pod pachą po mieszkaniu jak kretynka. Zaraz przypomina mi się Justyna. Kiedy przeprowadziła się do nowego wielkiego domu w Raszynie, przez pierwsze dni nosiła torebkę przy sobie, jak na wizycie u cioci. Znowu leżę w ciemnym pokoju i płaczę, to już zaczyna być nudne. Ale łzy same płyną mi strugami. „Idzie rak -nieborak, jak uszczypnie, będzie znak" - kołacze mi się w głowie dziecięca rymowanka. Co za idiota wymyślił, żeby raczyć - tfu, znowu to słowo - dzieci takimi wierszykami! Ciągle dzwonią telefony, wszyscy mi mówią jak na amerykańskim filmie i to działa! - Tak cię wszyscy kochamy! Skąd oni to potrafią? Zaczynam liczyć na palcach, ilu ludziom powiedziałam, że ich kocham. Dużo tego nie było. Zwłaszcza jeżeli chodzi o mężczyzn. To słowo jakoś nie przechodzi łatwo przez gardło. A