Jak uszczypnie, będzie znak Anna Mazurkiewicz Jak uszczypnie, będzie znak , , Tn^szyński i S-ka Copyright O Anna Mazurkiewicz 2003 Copyright © Prószyński i S-ka SA, Warszawa 2003 Projekt okładki Maciej Sadowski Na okładce wykorzystano fragment fresku starorzymskiego „Primavera" Redakcja Jan Koźbiel Redakcja techniczna Małgorzata Kozub Korekta Bronisława Dziedzic-Wesołowska Łamanie Ewa Wójcik ISBN 83-7337-455-8 Warszawa 2003 Wydawca Prószyński i S-ka SA 02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7 Druk i oprawa OPOLGRAF Spółka Akcyjna 45-085 Opole, ul. Niedziałkowskiego 8-12 I Zaraz po Zaduszkach, w poniedziałek o szóstej rano weszłam w wiek średni. - Tobie będzie się trudno starzeć - powiedział mi kiedyś Mężczyzna Mojego Życia Spotkany Za Późno. - Z twoim charakterem przeżyjesz to boleśnie. Mężczyzna Mojego Życia Spotkany Za Późno już wie, jak to się starzeje, bo jest ode mnie piętnaście lat starszy. Zresztą jest psychologiem i właśnie my wydajemy jego poradniki. To jeden z niewielu mężczyzn z mózgiem, a i opakowanie tego mózgu niczego sobie. A dla mnie najważniejszą częścią ciała mężczyzny jest mózg. - Jak to jest się starzeć? - dopytywałam się. - Wszystko traci kolory, jakby było przysypane kurzem. To nie jest tak, Maryna, że nagle ty tracisz możliwości. Nie, możliwości masz wciąż takie same, tylko już ci się nie chce z nich korzystać. Nie to, że ci rękę obcięU. Masz ją, ale nie chce ci się nią machać. - Ależ to będzie okropne - przeraziłam się. - Tak, z twoim charakterem będzie ci trudno - odparł szybko i wcale mi nie wyjaśnił, o jakie cechy mojego charakteru mu chodzi. Od pewnego czasu nie chce mi się machać niczym. Smutno mi. Rano budzik dzwoni w ciemnościach, wracam z wydawnictwa po ciemku, nawet jeśli jest dopiero czwarta. O ile oczywiście raz na pół roku uda mi się urwać o czwartej. 5 W wydawnictwie tak samo ponuro jak we mnie. Najpierw kupił nas jakiś biznesmen od cebuli i przez pewien czas wydawaliśmy książki jego żony dentystki („Białe zęby - bez tego ani rusz" oraz „Koniecznie musisz mieć aparat stały"). To były te czasy, kiedy każda żona biznesmena, która miała już trzy futra i dwa samochody, chciała mieć jeszcze tytuł prasowy albo wydawnictwo. Transformacja ustrojowa, reprywatyzacja, te rzeczy. Nasze małe polskie wydawnictwo nie okazało się chodliwym produktem. Towar jest tyle wart, ile ktoś chce za niego dać, dowiedziałyśmy się od tego od cebuli i z trudem jako udział pracowniczy zachowałyśmy w spółce dwanaście procent. Wtedy jeszcze nie wiedziałyśmy, że to kompletnie nic. W ogóle nic nie wiedziałyśmy o prawie spółek, kodeksie cywilnym, kapitale zakładowym i aportach. Gdy żona tego od cebuli nie umiała już wykrzesać z siebie kolejnego poradnika, odsprzedali nas oboje inżynierowi budowlanemu z Paryża, który na dodatek okazał się Polakiem. Wprawdzie już tam urodzonym, ale zawsze. To jeszcze gorsze połączenie. Emigranckie frustracje z nagłym uświadomieniem sobie, ile tu znaczą jego pieniądze, wywołały u niego szczególny stan emocjonalny. Tu wreszcie był kimś i mógł się pokazać na salonach, więc skupił się przede wszystkim na nowej siedzibie naszego wydawnictwa. Gdzieś przecież trzeba się pokazywać. Zwłaszcza że Paul ma świeżą narzeczoną, przed którą roztacza pawie pióra. Natychmiast kupił rozpadającą się restaurację na Srebrzystej i zaczął przerabiać ją na biuro. Miało być tak jak na amerykańskich filmach. Wielka hala z boksami, w których pracują redaktorki, graficzki, dziewczyny od promocji i reklamy. Open space. Jak w agencji, w której pracowała Bridget Jones. Narzeczona Paula, niejaka Farida z Londynu, widziała to na własne oczy w kinie. Owszem, wielka hala jest, ale na іі już nie starczyło i teraz dziewczyny siedzą sobie na oczach i klną. Ja jako ich szefowa mam pokoik chyba po starszej kelnerce albo po szefie kuchni. Kiedyś musiała tu być winda do kuchni. Teraz zamiast windy jest dziura, którą nasz pan inżynier wydawca kazał zabić dyktą. Zanim wyjechał do narzeczonej do Paryża, sam osobiście dopilnował, żeby biurka stały jak należy. Zasiadł przy rajzbrecie i narysował, jak mają stać. To było w za- 6 sadzie pierwsze ostrzeżenie, ale nikt nie odebrał tego komunikatu jako groźby. A trzeba było. Nasz uroczy Paul dał nam wtedy do zrozumienia, kto tu rządzi. Nawet stolikami pod komputery. On, nie ja. Trzeba się było chwilę zastanowić, a nie wygłupiać. - Odtąd Paul będzie nam osobiście zmieniał papier toaletowy w łazienkach - skomentowała Majka, moja prawa ręka. Nie muszę dodawać, że gdy tylko pojechał w siną dal, dziewczyny poprzestawiały biurka, żeby w ogóle można było pracować w spokoju. Teraz zamiast boksów mamy stojące w poprzek ołpenspejsowej hali czarne regały i wygląda to po prostu ohydnie, jak komuchowate biuro za Gomułki. Kiedy Paul zjechał na inspekcję, dostał furii, ale na іі nie dał i tak. Furia w wykonaniu Paula wyglądała dość interesująco, bo on jest wyjątkowo flegmatyczny. Przypomina ptaka brodzącego, chyba najbardziej żurawia. Jest wysoki, a włosy rosną mu we wszystkie strony, z przewagą kępek po lewej. Kiedy się złości, to też z przewagą po jednej stronie. Najpierw zaczyna mu drgać lewa powieka, potem Paul wydziera się krótkim, żurawim krzykiem i wychodzi, ciągnąc za sobą długie nogi. Na szczęście przyjeżdża rzadko, realizując swoją władzę przez faks. Tak zresztą od razu zostało powiedziane: Paul wykłada pieniądze (użył oczywiście obrzydliwego określenia „pieniążki", bo już się tego nauczył od naszych biznesmenów) i za to zostaje prezesem naszej spółki, odpowiedzialnym za finanse. Ja mogę sobie rządzić merytorycznie, do tego on nie będzie się mieszał. No i nie mieszał się przez dwa lata, gdy interes szedł dobrze. Kiedy zaczęła się recesja, Paul przypomniał sobie, że to on ma osiemdziesiąt osiem procent udziałów i odtąd wpada jakby częściej. Przysyła też w zastępstwie swoją narzeczoną, Faridę Kozłowski, która na wydawaniu książek zna się jak kura na pieprzu i wszystko trzeba jej tłumaczyć trzy razy. Wydajemy głównie literaturę kobiecą, im śmieszniej, tym lepiej, trzy dowcipy na stronę, zwrot akcji w trzecim rozdziale, happy end. Nasz Paul załatwia licencje na te kolejne romanse, a oprócz tego pozwala wydawać to, co nam się uda odkryć na rynku. Czasami. Na przykład Mężczyzna Mojego 7 Życia Spotkany Za Późno sprzedaje się bardzo dobrze i nawet Paul nie jest w stanie zepsuć nam tego sukcesu swoimi uwagami o polskich autorach. W knajpie na Srebrzystej przede wszystkim natychmiast zaczęło nam wszystko ginąć. Należało się tego spodziewać -z dolnej hali, która kiedyś była pewnie kawiarnią, prowadzą schody do górnej ołpenspejs. Są jeszcze drugie schody, z korytarza, służbowe. Za nic nie dawało się upilnować akwizytorów, wariatów i dawnych bywalców restauracji, którzy wchodzili jednymi schodami, schodzili drugimi, zabierając po drodze, co im wpadło w ręce. Trzeba było zatrudnić dozorcę i w korytarzach zainstalować kamery. Z powodu tej hali wiemy o sobie wszystko. Od Majki (Majka świetnie redaguje książki i piecze szarlotkę połączoną z makowcem, albo może odwrotnie, makowiec z jabłkami?) właśnie definitywnie wyprowadził się mąż. Gdy w czwartek wróciła z wydawnictwa, już go nie było. Czmychnął jak tchórz, nawet dziecku nie powiedział, że odchodzi. A może, gdy się rzuca żonę i dziecko po trzynastu latach, nie da się po prostu powiedzieć „do widzenia", żeby nie zabrzmiało fałszywie? Matka Justyny (Justyna, nasza księgowa, jest wysoka, dorodna jak łania i nie ma faceta, który by się za nią nie obejrzał) ma raka macicy i idzie na operację. Justyna dzwoniła dziś do mnie i pytała, co to znaczy „carcinoma". Nigdy nie była z mamą zbyt blisko, one o pewnych sprawach po prostu nie rozmawiały. I teraz też nie rozmawiają. Mama nawet nie chce wiedzieć, co jej wytną. Macica w jej słowniku w ogóle nie istnieje. Do tego wszystkiego jeszcze ta historia z Martą. Marta to też nasza autorka. Wydajemy jej książki, które są na wszystkich księgarnianych listach bestsellerów. Wiersze Marty reprezentują w podręcznikach podstawówki kanon literatury dziecięcej. Marta jest trochę nietypowa, zresztą jak wszystkie znane mi pisarki, trochę odleciana, zawsze w tych samych spranych dżinsach i czarnej bluzie, z tą samą fryzurą coś jakby dłuższa Maria Dąbrowska. Czytelniczki ją uwielbiają. Każde spotkanie autorskie z Martą to samograj, baby w każdym 8 wieku tłoczą się pod ścianami, a ona zawsze coś wymyśli. Ostatnio kazała im zdjąć szaliki, chustki i apaszki, wyjęła z torebki nici, igły i nożyczki i wspólnie uszyły jeden wielki, długi szalik, którym związały sobie ręce. Pewnego dnia na środku naszej ołpenspejs stanęła córka Marty i powiedziała: - Mama ma raka mózgu. Usiadłyśmy wszystkie, nie mogąc wydusić słowa. Marta nigdy nie miała żadnych objawów, a tu nagle straciła przytomność w kawiarni. Atak padaczki, z drgawkami. Zdiagnozowa-no ją błyskawicznie. Mój Boże, to tak może na człowieka spaść nagle, z poniedziałku na wtorek, nad filiżanką kawy? Guz w płacie czołowym. Zwariować można. Chodzi człowiek po ulicy i nie wie, że mu coś rośnie pod czapką. No więc kiedy w poniedziałek o szóstej rano zdałam sobie sprawę, że weszłam w ten wiek średni, zamknęłam się w sypialni i wyjęłam z szuflady stare albumy ze zdjęciami. Ten najstarszy, oprawiony w czerwoną skórę, wytartą na rogach, wyszedł cało z wojny tylko dlatego, że mój ojciec ze swoimi rodzicami przeżył wojnę w podwarszawskim miasteczku na prawym brzegu Wisły. Kamienica na Woli, w której mieszkała mama, spłonęła doszczętnie w Powstaniu. Został tylko aluminiowy garnek w wypalonym piecu. Mama ma go do tej pory i mówi na niego „powstaniec". Przerzuciłam kartki, żeby szybciej dotrzeć do mojej ulubionej fotografii prababki Marii. Ostrożnie wyjęłam ją z czarnych rożków. Sztywny kartonik już całkiem pożółkł na odwrocie, ale napis jest wyraźny: Fr. de Mezer, photographe de la Cour de S. M. La Reine des Hellenes et de L'Universite Imperiale de St. Władimir, membre de plusieurs societes scientifiques, membre du Jury a Kieff, fonde en 1865. Kiedyś straciłam cały dzień, grzebiąc w Internecie, żeby odnaleźć jakiś ślad po fotografie dworu, Fr. de Mezerze. I nawet coś znalazłam. Fotografował premierę „Eugeniusza Oniegina" w 1890 roku, wyskoczył mi też we własnej osobie, choć bez imienia, przy okazji ukraińskiej wystawy starych fotografii. Jest piękny jak Wroński, ten od Anny Kareniny (wersja amerykańska z mojego dzieciństwa), w każdym razie tak powinien wyglądać rosyjski kochanek. 9 Pod zdjęciem mojej prababki Marii, po której noszę mutację jej imienia, jest jeszcze data, wpisana jej ręką: 1905, z iksem. To znaczy, że to było w październiku? Ten pan Mezer jak mógł mieć na imię? Franciszek czy Fryderyk, nigdy się pewnie nie dowiem, członek wielu towarzystw naukowych, w październiku 1905 roku usadził przed swoim obiektywem moją prababkę z pradziadkiem. Musiał im przedtem powiedzieć, że trzeba patrzeć w ten obiektyw, bo teraz nie spuszczają oczu z tego, kto ich ogląda. Prababka tak na oko ma tyle lat ile ja w tej chwili. Może nie jest piękna, ale widać, że ma charakter. Niby się nie uśmiecha, pewnie Fr. de Mezer nie kazał, stateczne kobiety nie chichoczą przed obiektywem, ale coś tam jej się błąka w kąciku ust i w oczach. Nos trochę za duży - już wiem, po kim mnie to spotkało. Ma na sobie suknię z bufkami, rozciętą z przodu, obszytą koronką czy gipiurą. A może to taki płaszcz? Albo żakiet? Ciekawe, jakiego ta suknia była koloru. Chyba nie czarna, bo pod szyją babki tkwi coś w rodzaju wysokiego golfowego kołnierza i to coś jest znacznie ciemniejsze. Może szafirowa? Pewnie smutna i szara, bo moja prababka w 1905 roku miała już tyle dzieci, że o szafirowej kiecce mogła tylko pomarzyć. W każdym razie ja będę o niej myśleć tak, jakby była szafirowa; może tym sprawię prababce przyjemność? Pradziadek był sporo młodszy od babki, ale tego na zdjęciu nie widać. Ma długie, lekko podkręcone wąsy i zabawny loczek nad czołem. Przyglądam się im już kilkanaście minut i ciągle widzę coś nowego. Babka ma pod szyją jakąś broszę, dziadek - świeżo wykrochmalony stojący kołnierzyk. Z kieszonki wystaje mu biały rąbek chusteczki, ledwie widoczny, jak kreseczka. Prababka była nieprzeciętną kobietą. A zresztą, bo ja wiem, chyba nie ma przeciętnych. Każda z nas w chwili próby bierze się w garść i robi to, co do niej należy. Moja prababka urodziła się przed powstaniem styczniowym, które miało zasadniczy wpływ na to, co się dalej z nią działo. Gdy tylko skończyła szesnaście lat, rodzina zdecydowała, że pojedzie na Sybir wziąć ślub ze swoim kilkadziesiąt lat od niej starszym stryjem zesłańcem. Dziwny był ten carski ustrój, skoro pozwalał zesłańcom na sprowadzanie sobie żon. Nie wiem, czy ją, tę 10 przyszłą żonę, ktoś pytał o zdanie, a i tak pewnie nie miało to znaczenia, bo pojechała. Nikt mi nie umiał powiedzieć, czy wysłano ją samą, czy chociaż z pokojówką, i co czuła wtedy, oprócz oczywiście patriotycznego uniesienia z powodu wypełnienia obowiązku kobiety Polki. Ten mąż umarł dość szybko, a ona zakochała się w moim pradziadku, oczywiście też zesłań-cu. Ciekawe, jak to było. Czy kochała się w nim jeszcze za życia pierwszego męża? Czy patrzyła na niego spod opuszczonych powiek i marzyła, że może kiedyś? A może wcale się w nim nie zakochała, tylko po śmierci tego pierwszego nie miała co ze sobą zrobić, a on, jak to zesłaniec, był pod ręką? Jednak nie, zdecydowałam w okolicach wpół do ósmej. Musiała się w nim zakochać. Był od niej młodszy, co po tamtym mężu musiało być jakąś odmianą. II mężem od dawna rozmijamy się w przedpokoju, choć mój \i też ma mózg. Za ten mózg wyszłam za mąż, ale to było rdzo dawno temu. Teraz jestem dla niego przezroczysta, jego mózg pracuje na dodatkowych dopalaczach. Następni razem zakocham się w drwalu. Mamy dwóch synów i nagle sobie uświadomiłam, że aku-t z nimi nie mam kłopotów. Oglądaliśmy kiedyś razem film, którym jakaś upiorna córka robiła awanturę swojej matce. - Mamo, my nigdy nie jesteśmy tacy dla ciebie - powie-iał młodszy i to jest prawda. Oni się po prostu ze mną nie ócą. Nie mają o co, czy może ja jestem taką fantastyczną atką? Ja też nie kłóciłam się z rodzicami, bo ja się w ogóle nikim nie kłócę. Lubię spokój dokoła i jak się wszyscy ko-iają. „Zupełnie jak Ania Shirley", mawia złośliwie moja zyjaciółka z klasy, Anka, radiowa dziennikarka. Teraz to moi synowie mówią mi, że fajnie wyglądam, al-) zauważają, że byłam u fryzjera. Dobre i to. Może kiedyś bę-} to samo mówili swoim żonom? Marta była w wydawnictwie. Idzie do szpitala. Przyniosła stęp do swojego tomiku wierszy, akurat robimy skład. Nasza aficzka zrobiła takie ilustracje, że aż się chce mieć tę ksią-iczkę obok łóżka. Po wyjściu Marty wszystkie miałyśmy gule w brzuchu. \am guza mózgu, drogie czytelniczki - napisała w tym swoim 12 І wstępie, jakby to był testament. I jeszcze, że Pan Bóg zawsze daje człowiekowi tyle ziaren piasku do dźwigania, ile pozwoli mu unieść. Ani jednego ziarnka więcej. Pojechałam z chłopcami do Majki na kolację. Muszę jakoś układać sobie to życie w wieku średnim, bo już mi się nawet nie chce wychodzić z domu. Najchętniej zakopałabym się pod kołdrą i wychodziła tylko po herbatę z cytryną. Wstaję rano i odliczam, ile jeszcze godzin zostało do zaśnięcia. Doszło do tego, że w chwilach zupełnej abnegacji gram na komputerze w jedną jedyną grę, w którą jestem najlepsza i która mnie uspokaja. Gram w kulki, bo tu się przynajmniej nic nie robi na czas, a poza tym one mają takie ładne, świetliste, jeszcze nieprzykurzone kolory. Majka chodzi z kąta w kąt i sprawdza, co jej mąż zabrał, co zostawił. Wyprowadził się do dwudziestosześciolatki z długimi czerwonymi pazurami i zaczyna od zera. - Musisz mnie zrozumieć, jesteś moim najlepszym przyjacielem - tłumaczy Majce, bo potrzebuje rozgrzeszenia. Majka oczywiście nie ma długich czerwonych pazurów, dosyć dawno miała też dwadzieścia sześć lat, bo jest w moim wieku. Majka jest drobna, bardzo szczupła, ubiera się jak nastolatka, no i co z tego. Najpierw się oburzam: - Powiedz mu, że nie jesteś jego mamą! - Ale właściwie on, niestety, ma rację. Po kilkunastu latach małżeństwa żona jest wszystkim - matką, pielęgniarką, panią wychowawczynią z przedszkola, pomocą społeczną - tylko nie kochanką. Jak mawia Justyna, to już nie małżeństwo. To kazirodztwo! - Nie dam ci rozwodu! - Majka sięga do klasyki porzucanych żon. - To co mi zrobisz, jak ja już ciebie nie kocham? - wali na oślep on. I jeszcze, że zawsze była beznadziejna w łóżku. Tu już przesadził. Takich rzeczy się nie mówi. - Niech już mnie zdradza, byleby został - szepce Majka, tak jakby sama wstydziła się tego życzenia. 13 Nazywam się Aleksandra Szczerbińska. Urodziłam się w Suwałkach w 1882 roku, byłam zatem o piętnaście lat młodsza od mojego ukochanego męża, towarzysza Wiktora. Moi rodzice zmarli, gdy byłam dzieckiem, wcześnie więc musiałam zadbać sama o siebie. I zadbałam. Miałam dwadzieścia dwa lata, gdy zostałam konspiratorką. Towarzyszka Ola to ja. W 1907 roku przejechałam pół Europy, z Warszawy do Kijowa, z kufrem wypełnionym amunicją, w rok później uczestniczyłam w napadzie na wagon pocztowy pod Bezdanami, stałam na czele kobiecej sekcji kuriersko-wywiadowczej, bywałam aresztowana, ot, takie drobne, kobiece sprawy w czasach zaborów. Spotkaliśmy się w maju - i ten miesiąc do końca życia będzie obfitował w naszym życiu w ważne wydarzenia. Pamiętam, jak w wiosenne popołudnie staliśmy między koszami z amunicją, a ja myślałam z podziwem: oto człowiek, którego Syberia złamać nie zdołała. Nie była to miłość od pierwszego wejrzenia, z początku łączyły nas tylko kontakty organizacyjne. Zresztą on miał żonę. niezwykle urodziwą Marię, zwaną w konspiracji Piękną Panią. Gdy powiedział mi, że mnie kocha, bardzo mnie to zdziwiło. Do tej chwili uważałam go tylko za idealnego towarzysza. Nasz romans rozwijał się, choć widywaliśmy się rzadko. A potem wybuchła wojna i on został internowany. Nasza starsza córka Wanda urodziła się, gdy on siedział w niemieckim więzieniu. Wreszcie w listopadzie 1918 roku przyjechał do Warszawy i mimo obowiązków jeszcze tego samego dnia przyjechał do mnie. A potem on zamieszkał w Belwederze, a ja u znajomych. Nie byliśmy przecież małżeństwem. Nasza druga córka, Jagódka, urodziła się w dwa lata później, no a jeszcze w następnym roku zmarła pierwsza żona mojego ukochanego i mogliśmy wziąć ślub. Zamieszkaliśmy pod Warszawą, w naszym ukochanym Milusinie. Maj roku 1926 był znowu bardzo dramatyczny. Mój mąż zdecydował się w dość radykalny sposób przejąć sprawy w swoje ręce, a ja nigdy nie wpływałam na jego polityczne decyzje. Jak każda pierwsza dama zajmowałam się działalnością charytatywną, zakładałam żłobki, przedszkola i sierocińce. W latach trzydziestych nazwano moim imieniem żoliborskie gimnazjum żeńskie, ale byłam tym faktem bardzo zażenowana. Zmarłam na emigracji w 1963 roku, w wiele, wiele lat po moim słynnym mężu. III W piątek po powrocie z wydawnictwa nagle coś mnie zabolało. Właściwie kłuło przy każdym oddechu. Machinalnie sięgnęłam ręką pod bluzkę i zamarłam. Wyraźne zgrubienie. Twarde. Duże. Stanowczo za duże. Guz. Od razu dostałam ataku histerii. Mój mąż jak zwykle na planie filmowym. Chłopców na szczęście nie było w domu. Zadzwoniłam do ojca, w końcu jest lekarzem i ostoją rodziny. Tata nigdy na nic nie choruje, nawet nie wiem, czy choć raz miał katar. Pierwszą dziurę w zębie łatał sobie chyba po sześćdziesiątce. Przyjechał natychmiast. - Faktycznie, coś jest - powiedział, ale bez paniki. Mój ojciec dzieli kolegów lekarzy na dwie grupy: ci z pierwszej biorą wyniki pacjenta do ręki i natychmiast łapią się za głowę, zawodząc: „O Boże, o Jezu, nie, to niesłychane!". Ci z drugiej grupy mówią krótko: „Eee, to nic strasznego. Jakoś sobie z tym poradzimy!". Nie muszę dodawać, że ojciec należy do tej drugiej grupy. On dzieli też pacjentki na dwie grupy: te z pierwszej zapinają stanik z przodu i przekręcają go sobie do tyłu; te z drugiej, wyginając sobie ręce w przegubach, zapinają biustonosz na plecach. Należąc do pierwszej grupy, zapięłam sobie stanik na brzuchu i zaczęłam rozważania. 15 Miejsce jakieś dziwne, jakby powyżej piersi, nie sądziłam, że człowiek kobieta ma pierś aż tak wysoko. Wypłakawszy się do spodu, zadzwoniłam do Mężczyzny Mojego Życia Spotkanego Za Późno. Od tego jest terapeutą, bardzo dobrym terapeutą z licencją zresztą, poza tym wszystko wie najlepiej. W jakiś dziwny sposób jesteśmy ze sobą już dwa lata. On o mnie wie wszystko, ja o nim tyle, ile on mi chce powiedzieć. Nigdy nie rozmawiamy o tym, co jest między nami, chyba nie ma potrzeby. „Miłość to dla mnie kontakt duchowy" - zadeklarował się kiedyś ot tak, w przestrzeń kosmiczną. Na co jak na co, ale na kontakt duchowy z Mężczyzną Mojego Życia Spotkanym Za Późno zawsze mogę liczyć. Zwłaszcza że jest to kontakt głównie telefoniczny. On spędza czas na szkoleniach, konferencjach, kursach, sympozjach, debatach, panelach, bo jest psychologiem od umierania. Oczywiście ma jakąś żonę. Każdy ma. To jest fakt znany i zastany. - Na razie masz guza i na tym stoimy. - On mówi krótko. - Nie będziemy wyprzedzać faktów. Jak będziesz miała raka, to porozmawiamy o raku. No więc nie wyprzedzam i rozmawiamy o tym, że mam guza. Leżę rano w łóżku. Telefon. - Marynka? A kuku! Nie poznajesz? - Nie - mamroczę spod kołdry. - Marta! Ze szpitala! - Wiesz, Marta, musisz natychmiast wyłazić z tego szpitala, bo zaraz trzeba będzie czytać teksty nadesłane na konkurs opowiadań przez twoje ukochane czytelniczki. Jesteś przewodniczącą jury czy nie? Z tego się nie wyłgasz! Śmiejemy się obie, ale po tej rozmowie jestem trzepnię-ta i wcale nie wychodzę spod kołdry. Dalej leżę w łóżku, bo wzięłam sobie dwa dni urlopu. W wydawnictwie dostałam takiego ataku kaszlu, że moje dziewczyny same mnie błagały, żebym poszła do domu. Dałam się uprosić i teraz leżę, mając do tego pełne prawo. W gruncie rzeczy o to chodziło. 16 Mój guz jest jakby mniejszy i nie boli. Zresztą bolał wtedy tylko przez godzinę. Pójdę jednak na tę mammografię, bo ta lewa strona jest trochę inna od prawej. Nawet kot, kiedy nad ranem wślizguje się pod kołdrę, przytula się zawsze tylko do mojego lewego boku. Majka przed chwilą dzwoniła z płaczem. Ten łajdak Paweł, jej mąż, przestał pół roku temu płacić raty za samochód i teraz przyszło pismo z banku, że trzeba zapłacić dwadzieścia tysięcy i to natychmiast. To dlatego tak ochoczo oddał jej samochód. I jeszcze jej doradził, żeby przeniosła dziecko z prywatnej szkoły do państwowej, to będzie miała na raty. Mąż Majki zamiast samochodu zabrał ze sobą kota. Ciekawe, co taki facet ma w mózgu, co pozwala mu porzucić syna, ale każe wziąć kota? Znowu pomyślałam o prababce. Może coś jednak z niej mam? Ona radziła sobie w każdej sytuacji. Kiedy już wyszła za tego mojego pradziadka, z miłości czy bez, teraz wszystko mi jedno, w Irkucku prowadziła sklep. Sklep mieścił się u zbiegu ulic Preobrażenskoj i Piatosołdatskoj. Czysty Czechow. Aż się człowiekowi robi coś w duszy, gdy to słyszy. Pre-obrażenskaja i Piatosołdatskaja. Nigdy bym sama tego nie wymyśliła. Tego się po prostu nie da wymyślić. Irkuck wtedy to była syberyjska Alaska. Na zapleczu sklepu stała nawet waga do ważenia złotego piasku. Jakoś po roku 1880 pradziadkowi skończyła się zsyłka i razem z prababką mogli wrócić na Ukrainę. Dawny majątek rodzinny został skonfiskowany po powstaniu styczniowym, jakimś cudem, pewnie dzięki złotemu piaskowi z Irkucka, pradziadek postarał się o nowy, który otrzymał w wieczystą dzierżawę. Majątek nazywał się Jeżówka, powiat Zwinogródka, stacja kolejowa Szpoła. Jeżówka też jest w moim albumie, na sepiowych zdjęciach gną się brzozy na wietrze, a jakieś piękne cioteczne babki wylegują się na hamakach jak panny z Wilka. Pradziadek wiele razy wyprawiał się potem w interesach do Irkucka. Z Kijowa do Niżnego Nowogrodu pociągiem, dalej karetą i pocztowymi końmi aż do Leny. Tam sprzedawało się konie i płynęło dalej statkiem. Podobno kiedyś pradzia- 2. Jak uszczypnie... 17 dek na tym statku zgrał się w karty do suchej nitki. Przegrał wszystko i ze wstydu postanowił się utopić. No jasne, honorowy facet. Tylko tego prababce brakowało. Już miał wyskoczyć za burtę, gdy nagle ktoś schwycił go za ramię. Elegancko ubrany mężczyzna otworzył pugilares, wyjął sto rubli i powiedział: - Obserwuję pana od paru godzin. Oto są pieniądze. Odda je pan w przyszłości nie mnie, bo my się pewnie nigdy w życiu już nie spotkamy, ale komuś potrzebującemu. Ale teraz musi mi pan przyrzec, że dopóki pan żyje, nie weźmie kart do ręki. Pradziadek dotrzymał słowa i prababka nie miała już z nim kłopotów. W majątku, w którym żyli do rewolucji, było czterdzieści krów i ogiery sprowadzone z Anglii. Prababka zarządzała wszystkim osobiście. W 1917 roku, gdy wybuchła rewolucja, ukraińscy chłopi naszli dwór. O tym, co się wydarzyło, słyszałam od mojego stryjecznego dziadka. Miał wtedy osiem lat i chwała Bogu dożył przeszło dziewięćdziesiątki (dobrze, że mi się to przypomniało, mam świetne, długowieczne geny), więc zdążyłam go odpytać. Wpadli do dworu i spędzili wszystkich do salonu. Strzelali gdzie popadnie, chyba tylko po to, żeby niszczyć. - Pamiętam, jak rozpryskiwały się głowy cukru - opowiadał stryj - Nie wiem dlaczego, ale na chwilę zostawili nas samych. Matka zawołała: „Uciekamy przez okno do parku!". Biegliśmy w dół, do stawu, a oni strzelali za nami. Kule odbijały się po zamarzniętej wodzie. Bardzo się bałem, bo miałem na sobie czerwone paltko i czułem się jak ruchomy cel. W biegu matka przekładała mi je na lewą stronę. No proszę. Istniał też chłopczyk w czerwonym paletku. Nikt już nie wie jak, ale mojej prababce udało się ocalić skrzynkę złotych rublówek, bo biżuterię ukradł jej najbardziej zaufany fornal, ale miała przez jakiś czas z czego żyć. Zamieszkali w pobliskiej Szpole i czekali, aż rewolucja minie i przyjdzie polskie wojsko. Pradziadek zresztą zaraz umarł na tyfus, mężczyźni się w ciężkich czasach nie sprawdzają, pochowała też najstarszego syna. Prababka nie załamała się. Miała jeszcze ośmioro dzieci i trzeba było je nakarmić i wykształcić. A ponieważ zawsze musiała sobie radzić, tym razem 18 rozpoczęła produkcję drożdży i octu. Czekała tak trzy lata, do 1920 roku, aż przyszedł ktoś i powiedział: „Wojsko polskie już było, cofnęło się i nie wróci". Moja prababka kupiła konia (koń nazywał się Argonauta), wóz i brezent, załadowała wszystko, co jej zostało, i ruszyła z dziećmi do Polski. Za wozem biegł jej ukochany pies. Kiedy wóz minął już wszystkie domy w Szpole i znalazł się na rozległych ukraińskich łąkach, pies nagle zatrzymał się, zdezorientowany. - My jedziemy dalej - zagadała do psa prababka, zatrzymując wóz. W rozterce przez chwilę stał na rozstajach i zastanawiał się, co robić. Potem machnął ogonem, zaszczekał i podreptał za wozem, zostawiając Ukrainę na zawsze. Jestem chyba najbardziej zmitologizowaną Polką na świecie. Sam Einstein nazwał mnie najsławniejszą i najskromniejszą kobietą świata. Nie mówiąc już o tym. że w ogóle jestem najbardziej znaną Polką na świecie. Tyle że znaczna większość tego świata sądzi, że jestem Francuzką. To trochę tak jak z Chopinem. Tkwiłam na tym moim pomniku, bo wszyscy przez lata zapomnieli, jaki moje burzliwe życie prywatne wywołało skandal we Francji. Urodziłam się w Warszawie w 1867 roku. Ojciec był nauczycielem matematyki i fizyki, matka przełożoną pensji dla panien. Ja, najmłodsza z piątki dzieci, mimo ukończenia gimnazjum z pierwszą lokatą w klasie, po śmierci matki musiałam zarabiać na życie. Pracowałam jako guwernantka i marzyłam o studiach w Paryżu. Udało mi się to dopiero w wieku dwudziestu czterech lat: zaczęłam studiować fizykę i matematykę na Sorbonie. Byłam pierwszą kobietą, której to się udało, zresztą na fizyce i tak byłam najlepsza wśród wszystkich mężczyzn. Zakochałam się, wyszłam za mąż, urodziłam dwie córki, a i tak te obowiązki nie przeszkodziły mi w pracy. Razem z mężem w starej szopie dokonaliśmy wielkich odkryć i przeżyliśmy najlepsze i najszczęśliwsze nasze lata. W 1903 dostaliśmy wspólnego Nobla, który cały prawie poszedł na dalsze badania. Część przeznaczyłam na stypendia dla polskich studentów. Mój ukochany mąż zginął w wypadku drogowym. Jak zwykle zamyślił się na ulicy i wpadł pod dorożkę. Koń wykazał się większym refleksem i szybko podniósł przednie kopyta do góry, ale mąż szedł dalej. Koń podniósł tylne nogi, a mój Piotr nic. Zwierzę za długo nie mogło utrzymać się w powietrzu i tak zo- 19 stałam wdową. Po latach stałam się bohaterką miłosnego skandalu. Mój romans z żonatym - szkoda, że nie ze mną - uczonym Paulem Langevin dzięki jego żonie i teściowej dostał się na łamy prasy, a artykuły takie jak „Flirt w laboratorium" wywołały całą kampanię przeciwko mnie. Zamiast dalej odkrywać pierwiastki, musiałam zająć się wysyłaniem sprostowań do redakcji. I znowu ujął się za mną Einstein, choć trochę powinnam się za to na niego obrazić. „Nie jest aż tak atrakcyjną kobietą, by stać się niebezpieczną dla kogokolwiek" - mówił podobno do znajomych. Jeśli mottoch nadal będzie panią atakować, proszę po prostu przestać czytać te bzdury - napisał do mnie. Einstein zawsze był w porządku. I też dostał Nobla... Umarłam oczywiście na białaczkę. Jakże mogło być inaczej. '"■"•V '. IV Czy to się w ogóle da opowiedzieć? Pojechałam na tę cholerną mammografię prywatnie. Wybrałam po prostu najbliższą lecznicę, chociaż potem okazało się, że znam tego lekarza z pism dla kobiet. Radzi im, jak kontrolować piersi i kiedy zrobić sobie pierwszą mammografię. No wiem, po czterdziestce. Tak sobie nawet myślałam, skończę tę czterdziestkę i się zapiszę. Skończyłam, nie zapisałam się, tak wyszło. Pojechałam więc sama i to uderzyło mnie przede wszystkim. Żadna kobieta w poczekalni nie była sama. Każdą trzymał za rękę jakiś facet. Doczekałam się swojej kolejki i wtedy zaczęło się przedstawienie. Doktor znany mi z kolorowej prasy kobiecej wyskoczył zza tej swojej aparatury jak oparzony. - Jest niedobrze! - woła Doktor Nerwusik. Widać należy do pierwszej grupy lekarzy. - Ja pani stąd nie wypuszczę, dopóki tego nie zlokalizuję! Pani ma guza! - Wiem, że mam guza - uspokajam go - z tym przyszłam. - Pani Jolu! - Nie zwraca na mnie uwagi, tylko krzyczy do asystentki. - Teraz usg, a potem jak najszybciej biopsja. Jeśli nie ma wolnego miejsca, niech pani zapisuje pacjentkę na późny wieczór. Leżę ną białej kozetce jak na katafalku, on miota się koło mnie, robiąc usg, a we mnie wszystko umiera trzy razy. Ledwie dojeżdżam do domu, wyjąc i rycząc w samochodzie. Guz wielkości osiemnastu milimetrów, guz wielkości 21 osiemnastu milimetrów, tłucze mi się w głowie ten rap. Teraz dopiero rozumiem, dlaczego na mammografię należy iść z jakimkolwiek facetem, nawet jeżeli to nie jest mężczyzna twojego życia. Dopadam do domofonu. - Zejdź na dół! Mój mąż zupełnie wyjątkowo jest w domu, a nie na przykład w Malezji. Właściwie nie powinnam mu nic mówić. On się nie nadaje do takich zwierzeń. Mój mąż ciągle jest dużym chłopcem. Już dawno złapałam się na tym, że nigdy w życiu nie pomyślałam o nim: mężczyzna. Jesteśmy ze sobą od tych czasów, gdy mówiłam o nim: mój chłopak. Wyszłam za mąż za mojego chłopaka i tak już zostało. Jemu można najwyżej powiedzieć o katarze, a i tak będzie to dla riiego ciężkie przeżycie egzystencjalne. Przez godzinę chodzimy w deszczu wokół podwórka, a ja wyję i wyję. Potem dzwonimy do taty, a ja nie jestem w stanie przeczytać mu wyniku. Ca i cztery wykrzykniki. No już mógł sobie darować ze dwa. Zawsze myślałam, że trzeba pacjentowi mówić prawdę o tym, co mu jest, ale może bez przesady. Jeden wykrzyknik w zupełności by wystarczył. Ca. Can-cer. Mój znak zodiaku. Trzeba było się urodzić pod znakiem Wodnika. Ojciec jak z\vykle mnie uspokaja. Ze jestem za młoda na raka, że nikt w rodzinie nie chorował, że przecież mnie bolał, a „one" nie bolą... Uciec, uciec gdziekolwiek. Uciekam na razie do wanny. Biorę ze sobą telefon i dzwonię do Majki. - Mam raka - mówię głucho. To dlatego, że z wanny. - Nieprawda! - odpowiada Majka. Tak samo zareagowałam ja, gdy mi powiedziała, że Paweł się wyprowadził. Majka przyjeżdża natychmiast do mojej wanny. Leżę w tej wannie, co pewien czas dolewam sobie nową porcję wrzątku, a i tak trzęsę się z zimna. Majka siada na brzegu wanny, dotyka mojego guza i przekonuje: - Coś ty, to nie jest żaden guz, to jakieś zwyrodnienie żebra, na pewno, gdzie tam, guz w tym miejscu. Pewnie się kiedyś o coś uderzyłaś. 22 - Majka, byłam u lekarza, zrobiłam mammografię, zrobiłam usg. Guz świeci jak trzeba. - Niemożliwe, ten lekarz się na pewno pomylił, zobaczysz, nic ci nie jest. Nie wierzę. Nie śpię całą noc, a łzy kapią mi na poduszkę. Mój mąż chyba po raz pierwszy w życiu zachowuje się wspaniale. Przez całą noc trzyma mnie mocno w ramionach, a ja trzęsę się ze strachu. Najchętniej gdzieś bym uciekła, zawsze uciekałam. A teraz co? Urodziłam się w powiecie grodzieńskim, w rodzinie ziemiańskiej i bardzo patriotycznej. Ojciec, oficer napoleoński, był człowiekiem światłym i postępowym, z domu wyniosłam więc górne i chmurne ideały. Z matką zaś mówiłam wyłącznie po francusku, byłam więc dość nieźle przygotowana do życia. Po śmierci ojca moja piękna i lubiąca się bawić matka przeniosła się do Grodna, a mnie oddała do klasztornej pensji w Warszawie. Nie na długo, bo choć nie miałam nawet szesnastu lat, wydała mnie zaraz za mąż za kilkanaście lat starszego właściciela majątku na Polesiu. Mąż mnie w ogóle nie rozumiał, zwłaszcza zaś moich marzeń o uszczęśliwianiu ludu. Jego poglądy na temat uwłaszczenia chłopów nie odbiegały od przeciętnej, pozwolił mi jedynie na prowadzenie wiejskiej szkółki. No a potem wybuchło powstanie styczniowe, w którym ratowałam Traugutta i woziłam rozkazy do leśnych. Gdy powstanie upadło, męża wywieziono na Sybir, co było jakimś rozwiązaniem, bo już wszczynałam postępowanie rozwodowe. Zostałam sama. Najpierw w majątku po ojcu, potem przenoszę się do Grodna, gdzie spędzę prawie resztę życia. Mąż w końcu wraca z zesłania, ale ja i tak występuję o rozwód. Mąż zresztą szybko taktownie umiera, pozostawiając mi nazwisko, pod którym znana jestem w literaturze. Zresztą wychodzę na starość jeszcze raz za mąż, za grodzieńskiego prawnika, który też szybko umiera, co już jest pewną przesadą. Jeśli chodzi o moją twórczość, to właściwie byłam feministką. Problemy kobiet znałam świetnie, widziałam, jak są nieprzystosowane do samodzielnego życia, jak są traktowane przez mężów, zdane całkowicie na ich utrzymanie. Walczę o prawo kobiet do nauki, do pracy, do bycia pełnoprawnym człowiekiem. Dziś na pewno pisałyby o mnie „Wysokie obcasy". Ale największą sławę przyniosła mi moja powieść, której akcja toczy się nad brzegiem rozlewistej rzeki i która da się czytać nawet dziś. 23 jeśli pominie się opisy przyrody. Sfilmowali mi ją zresztą, nawet dwa razy. Ba, niektórzy twierdzą, że ta druga ekranizacja jest lepsza od mojej książki. Kandydowałam nawet do Nagrody Nobla, ale i tak wygrał mężczyzna. Umieram w 1910 roku otoczona czcią, sławą, uwielbieniem, żegnana przez niezliczone rzesze Polaków i Żydów, o których pisałam. V No więc się zaczęło. Cała rodzina wyciągnęła notesy z bardzo ważnymi telefonami i po protekcji mam umówioną biopsję na rano. Jadę do największego w Polsce szpitala od raka. Spokojnie. Przecież nigdy nie bałam się takich miejsc, bo po szpitalu pętam się, odkąd pamiętam. Zapach szpitala działa na mnie kojąco, od razu kojarzy mi się z czymś bliskim i bezpiecznym, bo tak zawsze pachniał mój ojciec. Szpitalny zapach to dla mnie Proustowska magdalenka. Nawet w jakimś wywiadzie z profesorem neurobiologii, zajmującym się badaniami mózgu, znalazłam wyjaśnienie tych moich węchowo--szpitalno-miłych doznań. Wywiad dla gazety robił mój klasowy kolega Sławek, więc mu wierzę. Okazuje się, że ośrodki emocji i węchu leżą bardzo blisko siebie i zapachy pobudzają nasze wspomnienia z przeszłości. Moje ośrodki muszą chyba sobie siedzieć na głowach! Tym razem trafiam nie na neurotycznego wykrywacza raka, ale na bardzo spokojnego doktora od komórek pod mikroskopem. Trzy razy wbija mi igły w „to" miejsce, pobiera fragmenty tkanki, ale ja właściwie nic nie czuję. Jestem zielono-szara i znowu sama. On patrzy na mnie przeciągle i mówi, że tego się nie robi, ale on specjalnie dla mnie zaraz zajrzy w ten mikroskop i za godzinę powie mi, co tam zobaczył. Normalnie czeka się na wyniki biopsji około dwóch tygodni. Czekanie godziny w instytucie od raka już przekracza moje możliwości, co dopiero gdybym miała czekać aż tyle. 25 Wsiadam w samochód, jadę do domu, wypij am herbatę i wracam. Jeszcze mnóstwo czekania, ale w końcu Doktor Spokojny wychodzi i mówi: - Na dziewięćdziesiąt procent może pani spać spokojnie. Nic nie znalazłem. Rzucam mu się na szyję, ale on dodaje jeszcze, że ze względu na dramatyczny opis Doktora Nerwusika muszę zrobić kolejne badanie - biopsję pod ultrasonografem. Wtedy lepiej widać, w co trafia igła. Po tej ostatniej dobie jestem po prostu wór, szmata, reklamówka na śmietniku. Boli mnie głowa, zjada lęk. Właściwie powinnam się uspokoić, dziewięćdziesiąt procent to przecież dużo. A jak tam głębiej coś siedzi? Leżę cały dzień, patrząc w sufit. Myślałam, że to, co przeżyłam do tej pory, było największym przejściem mojego życia, a tu akcja toczy się dalej. Na biopsję zawozi mnie Majka. „Dość już tego jeżdżenia sama" - itiówi, i pewnie ma rację. Najpierw jeszcze jedna manunografia, potem kolejna leżanka w ciemnym gabinecie. Leżę, wokół mnie trzy lekarki, jeszcze przyleciał ten od mammografu i wszyscy mają smutne oblicza. Od tej pory nauczę się rozróżniać swój wynik po twarzach służby zdrowia. - Przepraszam, że tak panią maltretujemy - mówi jedna z lekarek, ta najsmutniejsza, wbijając igłę w guz osiemna-stomilimetrowy i grzebiąc nią. Nic nie czuję w tym stresie, sama się znieczulam jak należy, łaski bez. - Guz jest bardzo głęboko, prawie na mięśniu piersiowym - słyszę i znowu umieram ze strachu. Jeszcze jedno ukłucie i mogę sobie iść. Mus^ę wyglądać marnie, bo ta smutna dotyka mojej ręki i pyta: - Jak się pani czuje? Może zrobić pani kawy? - Dziękuję, jest ze mną koleżanka, zaj mie się mną - odpowiadam, ale rozumiem, że jest jeszcze gorzej, niż myślałam. Jeśli lekarz w szpitalu onkologicznym proponuje pacjentce kawę, to już musi być beznadziejny przypadek. 26 Odszukujemy z Majką Doktora Spokojnego i pytam, czy może znowu zajrzeć w ten mikroskop szybciej, niż ustawa przewiduje. Każe mi zadzwonić następnego dnia i Majka zawozi mnie do wydawnictwa. - Wszystko będzie dobrze, nie każdy guz jest złośliwy, nie wierzę, żeby ci coś było naprawdę i ty też nie powinnaś uwierzyć. Słyszałaś, co mówił ten lekarz - przekonuje chyba bardziej siebie niż mnie. - Majka, ja nie mam zamiaru stosować mechanizmu zaprzeczenia. Mam zamiar walczyć, a nie udawać, że nic mi nie jest. Majka jest nieprzejednana. - Zobaczysz, nie będzie z czym walczyć. Dojeżdżamy do pracy i tu dopiero dopadają mnie upiory. Idę przez tę naszą halę i ryczę. Najpierw zamykam się w moim pokoju, bo jestem w stanie rozpadu. Przypomina mi się nasza - moja, Anki i Sławka - licealna wychowawczyni. Ktoś mi powiedział, że ma raka piersi. Odważyłam się zadzwonić. „Wiesz, Marynko - powiedziała. - Najpierw umarł na raka płuc mój mąż i kolejnej nocy mi się przyśnił. «Nie martw się, już niedługo będziemy razem», pocieszył mnie, i następnego dnia znalazłam w sobie guz". Ona też miała niewiele więcej niż czterdzieści lat, dwóch synów - i wcale nie walczyła. Uwierzyła temu swojemu mężowi i tyle. Umarła bardzo szybko, a my całą klasą spotkaliśmy się na pogrzebie. Pojawia mi się kolejny obraz. Znajoma opowiadała mi o swojej przyjaciółce, która nagle urządziła wspaniałe i wystawne babskie przyjęcie. Jadły, piły szampana i wygłupiały się, wreszcie rozjechały się do domów, a potem po gospodyni spotkania zaginął słuch. Nigdy więcej nie podeszła do telefonu, nie odezwała się do żadnej ze swoich przyjaciółek. Mąż uparcie powtarzał, że wyjechała, jakimś sposobem dowiedziały się, że ona ma raka i właśnie tak chciała się z nimi pożegnać. Do dziś nie wiedzą, kiedy umarła, nie było nekrologów, mąż nadal mówi, że wyjechała. Nie rozumiałam tej kobiety wtedy, nie rozumiem jej i dziś. 27 Nagle podejmuję decyzję. Muszę im wszystkim powie-[zieć, przecież to nienormalne, żebym tak łkała tu jak bóbr, eszcze pomyślą, że chłop mnie rzucił. Zawsze tak myślą, jak :tóraś płacze. Statystycznie najczęściej płaczemy przez face-ów, niestety. Będzie mi lżej, jak powiem, muszę nauczyć się i tym mówić, bo inaczej sama sobie nie poradzę. Muszę to siebie wywalić, rozłożyć na innych. Powiedziałam, a potem Majka odwiozła mnie do domu. Nie mam siły wstać z łóżka. Leżę i płaczę. Nic innego nie imiem.Tak bardzo się boję, że umrę. Jutro, za tydzień, za rok. Właściwie już leżę na katafalku. Dzwonię do ciotki zakonnicy. Dobrze mieć taką w rodzinę, to tak jakby mieć protekcję U samego Szefa. - Już lecę leżeć krzyżem! - woła i to mi trochę pomaga. /V końcu nie dla każdego ktoś leży krzyżem. Przez moment noja wyobraźnia pracuje ze zdwojoną energią. Widzę ciotkę, ak leży w tym swoim czarnym habicie na środku kamiennej jodłogi w kaplicy. Wiem której, łatwiej mi to sobie wyobrażać. Mówię wreszcie o wszystkim chłopcom, bo są przerażeni noim stanem. Tak bym chciała oszczędzić im strachu. I tak ich jardzo, bardzo kocham. - Ale wszystko będzie dobrze, tak? - dopytują się. Całe przedpołudnie dzwonią moje dziewczyny i mówią, że się za mnie modlą. - Nie wiedziałam, że mam takie wierzące wydawnictwo -Ddpowiadam i płaczę dalej. Tak wygląda tortura czekania. Doktor Spokojny zadzwonił sam: - Pani Marynko - zaczyna - myślę, że mogę tak do pani mówić... No to koniec. On chrząka. - Nie znalazłem komórek nowotworowych! - Jak ja się panu odwdzięczę - jąkam się i płaczę dalej. Kolejne telefony. Mama, tata, Mężczyzna Mojego Życia Spotkany Za Późno, wszystkie dziewczyny po kolei. Mówią, że ca- 28 ły dzień nie robiły kompletnie nic, tylko czekały na wiadomość ode mnie. - No widzisz, że miałam rację? - triumfuje Majka. Mój mąż siedzi w domu i trzyma mnie za rękę. Nawet mi mówi, jak mnie kocha, a po telefonie od Doktora Spokojnego od razu idzie się upić. Wreszcie zasypiam, ale nagle zrywam się na równe nogi. Śni mi się Doktor Nerwusik, który mnie informuje, że jednak mam raka i on jedyny to wie najlepiej. Siadam na łóżku i przez chwilę nie wiem, co jest snem i z czego tak naprawdę się obudziłam. Bytam młoda, piękna, utalentowana, pochodziłam z dobrej rodziny, a zostałam aktorką. W dodatku za życia wzbudzałam same skandale i wywoływałam sensacje. Nazywam się, proszę bardzo, mogę przedstawić się pełnymi nazwiskami, panieńskim i mężowskimi: Maria z Korwin-Piotrowskich Śnież-ko-Błocka, secundo voto Janowska. Urodziłam się w rozległym majątku na Ukrainie, gdzie żyłam sobie bogato i beztrosko, dopóki w osiemnastej wiośnie życia nie wydano mnie za mąż za oficera w służbie carskiej, z którym pożycie było do tego stopnia beznadziejne, że wytrzymaliśmy razem tylko trzy lata i zakończyliśmy ten związek rozwodem. W tamtych czasach! Tylko dlatego znana jestem pod pseudonimem, a nie występuję w historii literatury jako Śnieżko-Błocka. Zaczęłam pisać wcześnie, dużo i szybko. Niektórzy twierdzą, że za szybko i niedokładnie, ale swoją najlepszą sztukę napisałam w trzy dni, leżąc w łóżku. W dodatku mam prawdziwy talent aktorski: gram z dużym powodzeniem w teatrach krakowskich, lwowskich i... jednym paryskim, bardzo nowatorskim. Gram, piszę powieści, ale najlepiej wychodzą mi sztuki teatralne, bo scenę znam jak mało kto. Sam Boy napisał o mnie: „Wstyd powiedzieć, ale ze wszystkich naszych współczesnych komediopisarzy ta baba ma może najbardziej męski chwyt". To ja wymyśliłam najbardziej znaną polską kołtunkę, aktualną w każdej epoce: moja bohaterka nie schodzi ze sceny każdego szanującego się teatru, siedzi też w języku polskim jako synonim koszmarnej mieszczanki piorącej brudy we własnym domu. W 1907 roku kołtunkę grają wszędzie, a ja piszę jedna po drugiej dwie sztuki, też grane do dziś. To rok początku mojej długowiecznej kariery. 29 Recenzje miałam fatalne, nawet próbowałam się targnąć na życie. Atakowano mnie za „wybujałą erotykę", „brudy", raz nawet zaniechano mi druku pewnej powieści w odcinkach, z powodu „niemoralności przedmiotu". Ośmieszano mnie, zarzucano plagiat, jeden pan na publicznej rozprawie ciskał we mnie książką (moją), kiedy pozwałam go jako redaktora naczelnego „Prawdy". Zmarłam w 1921 roku jako sławna pisarka. I widzicie, kołtuny? VI Kolejna wizyta u onkologa. Próbuję przedrzeć się przez tłum ludzi czekających w kolejce do rejestracji. W szatni już zabrakło numerków, choć jest dopiero dziewiąta. Wszystkie krzesła, ustawione pod ścianami korytarza, są zajęte. Podpieram zieloną ścianę, próbując uczyć się angielskich słówek. Tylko to mogę robić. Tym razem trafia mi się zimna baba. Stara, gruba i nieprzyjemna. Od razu jej nie lubię. Rozumiem, że ona nie może umierać z każdym pacjentem, ale niechby trochę ociepliła głos. A ona właściwie na mnie krzyczy, tylko ja nie rozumiem dlaczego. Że guz w zasadzie wygląda na łagodny, wskazują na to wyniki biopsji, można by go usunąć ambulatoryjnie i zbadać w całości, ale z powodu opisu mammograf ii (te cztery wykrzykniki!) zapisuję panią na operację, że trzeba czekać na swoją kolejkę, przyjdzie telegram, może nawet za sześć tygodni. Mogę oczywiście operować się za pieniądze, wtedy będzie szybciej. Ale zaraz dodaje, że biopsja jest wtedy miarodajna, kiedy znajduje się komórki nowotworowe, kiedy się ich nie wykrywa, zawsze pozostaje możliwość błędu. Wszystko okaże się na stole operacyjnym. Nie będę czekać sześciu tygodni! Chcę się zoperować jak najszybciej, do kubła z tym guzem. Decyduję się na szpital, w którym pracuje mój ojciec. Tu się urodziłam, tu urodziłam chłopców, tu mi wycinali wyrostek, tu wszystkich znam, tu będę pacjent numer jeden. 31 Znów przechodzę załamanie nerwowe, bo jadę do onkologii po moje papiery: Opis mammografu i usg wskazuje podejrzenie ca. Jak trudno coś takiego nosić przy sobie w torebce. Chodzę z tą torebką pod pachą po mieszkaniu jak kretynka. Zaraz przypomina mi się Justyna. Kiedy przeprowadziła się do nowego wielkiego domu w Raszynie, przez pierwsze dni nosiła torebkę przy sobie, jak na wizycie u cioci. Znowu leżę w ciemnym pokoju i płaczę, to już zaczyna być nudne. Ale łzy same płyną mi strugami. „Idzie rak -nieborak, jak uszczypnie, będzie znak" - kołacze mi się w głowie dziecięca rymowanka. Co za idiota wymyślił, żeby raczyć - tfu, znowu to słowo - dzieci takimi wierszykami! Ciągle dzwonią telefony, wszyscy mi mówią jak na amerykańskim filmie i to działa! - Tak cię wszyscy kochamy! Skąd oni to potrafią? Zaczynam liczyć na palcach, ilu ludziom powiedziałam, że ich kocham. Dużo tego nie było. Zwłaszcza jeżeli chodzi o mężczyzn. To słowo jakoś nie przechodzi łatwo przez gardło. A może nie zdążę już im tego powiedzieć? Więc wzruszam się jeszcze bardziej. I płaczę, płaczę, płaczę. Czy ja umrę? Właśnie miałam zmienić samochód na nowy, to może już nie warto? Przed oczami pojawiają mi się sceny, jak umierała moja teściowa. - Umieranie jest do dupy - powiedziała nagle, kiedy już właściwie niewiele mówiła. A przecież ona nie używała takich wyrazów. Więc rzeczywiście musiało być do dupy... Byliśmy z nią do samego końca, w domu, bo tak chciała. - Nie chciałabym umrzeć w szpitalu - wyrwało jej się raz jeden i to była cała nasza rozmowa na temat śmierci. Ale ja to zdanie uznałam za jej ostatnią wolę i zrobiłam tak, jak sobie życzyła. O jej chorobie w ogóle się nie mówiło. Ona nie chciała, ucinała wszelkie pytania na ten temat, więc ja nie pytałam, żeby nie wyjść na wścibską synową. 32 Pierwszy raz w życiu byłam z umierającym człowiekiem, jakoś mi się udało uniknąć tego przez czterdzieści lat, bo w naszym świecie śmierć wyniosła się do szpitala. W tym ostatnim tygodniu pojechałam do jej lekarza i zapytałam, czy to już, czy mam ją zabrać do domu na umieranie. - Nic już nie możemy zrobić - odparł powoli. - Nowotwór jest oporny na leczenie, chemia ją wykańcza. Lekarstwa może pani podawać w domu. Mój mąż akurat nie był w żadnej Boliwii, choć na pewno dałby wszystko, żeby być. - Nie mogę tego znieść, nie mogę przy niej być! Nie umiem! Nie chcę patrzeć, jak cierpi! - krzyczał, gdy usiłowałam go zmusić, żeby był tam ze mną. - To jest moja matka, nie rozumiesz? Nie rozumiałam. A może łatwiej uczyć się umierania na teściowej niż na własnej matce? Mężczyzna Mojego Życia Spotkany Za Późno jak zwykle uprzedził mnie, jak to będzie. Opowiedział mi dokładnie, jak wygląda umieranie. On akurat wie bo szkoli lekarzy onkologów, pracujących w hospicjach w całej Polsce. I było tak, jak zapowiedział: - Ty jej pozwalasz odejść, więc ona uJnrze przy tobie. Przeraził mnie, bo okropnie nie chciałam, żeby to było właśnie przy mnie. Ale i tak wiedziałam, ż:e nie mam wyjścia. On ma rację. Ona i tak umrze przy mnie, choćby nie wiem co. Więc przestałam się bać. Po prostu któregoś poranka obudziłam się bez strachu przed tym, co nastąpi- No i poczekała na mnie, choć tego dnia bardzo się spóźniałam. - Musisz go do niej zawieźć - powiedział Mężczyzna Mojego Życia Spotkany Za Późno. - Ona na niego czeka i bez pożegnania z synem nie umrze. - Tak jest tylko w książkach! - protestowałam. - Nie, tak jest w życiu i w śmierci - przekonywał mnie. I jak zwykle miał rację. Umarła tego dnia, kiedy przywlekłam go na siłę. Świeczka, zanim zgaśnie, rozjaśnia się jeszcze na chwilę. Tak było. Jak w książce. Kiedy umarła, jej schorowana twarz nagle wygładziła się jak u młodej dziewczyny, zrobiła się piękna jak na starych fo- 3. Jak uszczypnie... 33 tografiach. Tak łagodna i spokojna, że natychmiast pomyślałam magicznie: tam rzeczywiście musi być coś przyjemnego! Człowiek by się tak nie wypogadzał, gdyby tam na niego czekało jakieś wielkie gówno. Nie miałam zbyt wiele czasu, żeby ten problem rozpatrzyć we wszystkich aspektach. Co dalej? Zadzwoniłam do mamy, ona na pewno wie. - Trzeba ją szybko ubrać do trumny - powiedziała twardo moja matka. Umieranie to jednak cała wiedza. - Ja? - rozczuliłam się sama nad sobą. - Ja nie potrafię! - Potrafisz, jesteś dzielna i sobie poradzisz - dodała mama i nagle znowu zrozumiałam, na czym polega fenomen jej pedagogicznych zabiegów. Ona zawsze mnie wspiera, ale przed niczym nie chroni. Jak można tak po prostu ubrać człowieka, który przed chwilą umarł? To też znam z filmów, ale wtedy wychodziłam do kuchni zrobić sobie herbatę. Okazuje się, że można. Wszystko można. Nie umiem tak nagle podejść do szafy kogoś, kto umarł kilka minut temu i grzebać mu w rzeczach. Zwlekałam. W życiu nie zaglądałam teściowej do szafy! Czułam się zażenowana, jakbym miała popełnić wielką niedyskrecję. Nowe majtki! - przeleciało mi nagle samo przez głowę. Jak na sylwestra albo na nową drogę życia. Najlepiej takie z metką. Były. Rajstopy. Gdzie kobieta trzyma rajstopy? W szufladzie. Proste, to tak jak ze śmieciami, które w całej Polsce mieszkają w szafce pod zlewem. O cholera, poleciało oczko, ale nie mogę, nie dam rady zdjąć ich i przeżyć tego zakładania raz jeszcze. Za to oczko mam do siebie pretensję po dziś dzień. Trzeba było zrobić wszystko jak należy, a nie puszczać ją tam jak fleję. A teraz musiałam otworzyć szafę i szybko przebiec wzrokiem po wieszakach: - To nie, to nie, to nie - mruczałam pod nosem, przerzucając beżowe garsonki, czarno-białe, letnie, powiewne kreacje, granatowe żakiety. -To! - wyciągnęłam elegancką, brązową suknię, szytą na nasz ślub. Następnego dnia zadzwonił teść. - Czy matka ci mówiła, w co chce być ubrana do trumny? - Ależ skąd, w życiu o tym nie rozmawiałyśmy. - To skąd wiedziałaś? 34 - Nie wiedziałam! - Właśnie znalazłem jej list do mnie. To miała być ta sukienka. Ta, którą wybrałaś. Nie trafiłam tylko z butami. Zdecydowałam się na pierwsze, które znalazłam w przedpokoju. Czarne, zamszowe, naprawdę ładne. Chociaż powinnam się była zastanowić dłużej. Moja teściowa uwielbiała pantofle. W kilka dni po pogrzebie teść oddaje mi jej ubrania. Nigdy nie przypuszczałam, że mogłabym nosić jakieś ciuchy po zmarłym. A teraz otulam się w jej puszyste szlafroki w pastelowych kolorach, noszę jej płaszcz - i dobrze mi z tym. W kieszeni różowego szlafroka znajduję buteleczkę perfum Diora. To jest jak prezent od niej. Gdy umierała mama Majki, dostawałam mnóstwo eseme-sów. Majka zawsze woli esemesować niż wydusić coś z siebie twarzą w twarz. - chyba nie oddycha co mam robie? nie mogę tam do niej pojsc - musisz, nie masz wyjścia, idz. taka jest twoja rola - poszłam, nie oddycha, co teraz? - teraz musisz wezwać lekarza to ci napisze akt zgonu - Nigdy by mi nie przyszło do głowy esemesować w takiej chwili - powiedział Mężczyzna Mojego Życia Spotkany Za Późno. Po raz pierwszy to ja wniosłam coś do jego wiedzy o umieraniu. Czy tak samo można oswoić własną śmierć? Do cudzej jakoś się przyzwyczajamy, nasza jest niemożliwa. Kiedyś miałam straszną grypę. Rozrywający kaszel, ból całego ciała od koniuszków palców aż po czubek głowy, maligna. Czy tak właśnie się umiera? Widziałam przecież, jak wygląda umieranie. Siedziałam obok i patrzyłam, jak oddycha się coraz wolniej i wolniej, i jak w końcu jeden oddech, ten najsłabszy, jest tym ostatnim. Operacja ma być błyskiem, we wtorek o 8.00 trzeba być w szpitalu. I tak jestem uprzywilejowanym pacjentem, nie bę- 35 dę musiała odlegiwać w tym szpitalu dni dzielących mnie od operacji. Jak to dobrze, że zachorowałam akurat teraz, kiedy ojciec nie poszedł jeszcze na emeryturę, cieszę się nagle jak głupia. Przyjadę z domu i od razu pomaszeruję na stół operacyjny. Sama nie wiem, jak to się dzieje, podchodzę do regału z książkami, bez pudła odnajduję wspomnienia Zofii Kucówny. Ten tom, w którym opisuje swoją operację, i ten moment po przebudzeniu, gdy zrozumiała, że nie ma piersi. Tak jakbym chciała wiedzieć, jak to jest, jak to będzie, jak ja sama rozpoznam, co mi zrobili. Zamykam się w pokoju i jeszcze raz czytam, tym razem zupełnie inaczej. Dokładnie, jak instruktaż. Już wiem. Chociaż przecież musi być dobrze. Przecież mam chłopców. Mój mąż z tej Malezji ich nie wychowa. Co by zrobiła moja prababka? Na pewno by coś wymyśliła, żeby nie zwariować. Już w Polsce, wiele lat potem, musiała przeżyć śmierć swoich dwóch córek. Obie te śmierci były kompletnie bezsensowne. Jedną zastrzelił zazdrosny mąż, który potem podpalił się w rozpaczy razem z całym mieszkaniem, druga, napiwszy się eteru, wyskoczyła z piątego piętra. Z miłości, proszę wysokiego sądu, do pewnego żonatego lekarza. Grałam przez całe pół wieku. Na scenie i w kinematografie. Zostałam utrwalona na niemo w sześćdziesięciu trzech filmach - w Polsce w ośmiu, w Niemczech w dwudziestu dziewięciu, w Ameryce - w dwudziestu dwóch. Znakomicie poradziłam sobie z próbą dźwięku - mój lekko zachrypnięty głos świetnie brzmiał w kinowej sali. Można go było usłyszeć w dziesięciu filmach. Byłam pierwszym polskim wampem, polską gwiazdą i królową Hollywood. Nie udało się to żadnej innej polskiej aktorce. Urodziłam się w 1897 roku w Lipnie pod znakiem Koziorożca. Ojciec, wędrowny kotlarz, dziesięć lat młodszy od mojej matki, był w połowie Cyganem ze Słowacji. Był bardzo przystojny i matka miała z tego powodu same kłopoty. Potem zaplątał się w politykę i jako patriota rewolucjonista wylądował na zsyłce, a my z mamą przeniosłyśmy się do Warszawy. Zresztą, po powrocie z Sybiru nigdy już do nas nie wrócił. W stolicy trafiłam do szkoły baletowej i w wieku trzynastu lat zadebiutowałam w „Jeziorze łabędzim". Niestety, zapadłam na gruźlicę 36 i po kilku miesiącach spędzonych w Zakopanem usłyszałam wyrok: nie wolno mi wrócić do tańca. Nie mogłam już jednak żyć bez teatru. Zdałam egzamin do szkoły dramatycznej i w jednym roku przerobiłam cały trzyletni program. Zadebiutowałam w 1912 roku w „Ślubach panieńskich" i tak zostałam gwiazdą. Potem odkrył mnie film: w „Niewolnicy zmysłów" tańczyłam, budząc sensację. Zawrotną karierę zrobiłam potem w Niemczech. Miałam zresztą z tego powodu kłopoty, bo Hitler wyrażał się o mnie nader pozytywnie. W Hollywood żyłam jak księżniczka, mieszkałam w pałacyku, który był pomniejszoną kopią Białego Domu. Sukien coś koło stu, tyleż par obuwia dopasowanego w tonie, futer ze trzydzieści. Że dużo? Uwielbiałam ciuchy. Mężczyźni w moim życiu... Nigdy nie byłam z nimi szczęśliwa. Pierwszy mąż, hrabia Dąmbski, to było kompletne nieporozumienie; kolejny, książę Mdivani, nie miał szczęścia w interesach i czego się dotknął, zapowiadało plajtę. Byłam też narzeczoną dwóch wielkich aktorów: Chaplina i Rudolfa Valen-tino. Chaplin, który zamawiał hawajską orkiestrę pod moje okna, w swoich pamiętnikach prawie się mnie wyparł, pisząc, że to ja zabiegałam o jego względy. A Rudy Walenty, jak go nazwała moja matka, tuż przed ślubem umarł na jakąś tajemniczą chorobę i nawet nie było za co go pochować. Umarłam mając dziewięćdziesiąt lat i do końca byłam żywą legendą. VII Wstaję rano z myślą, że nie będzie dobrze. Że ten Doktor Ner-wusik ma rację. Idę do łazienki i na wszelki wypadek dokładnie golę sobie lewą pachę. Zawsze mam ogolone, nie znoszę niewydepilowanych kobiet, ale teraz przykładam się specjalnie do tej jednej. Żeby w razie czego było im przyjemniej. A może by musieli to robić sami? Pianka Malizia, dezodorant Rexona, perfumy Fendi i jestem gotowa na salę operacyjną. Właściwie jeszcze powinnam się umalować. Wpada mi do głowy, że jeżeli Doktor Spokojny nie znalazł raka w moim guzie wielkości dwóch centymetrów, to może jest go tam, tego raka, bardzo mało... O dziewiątej siedzę na stole operacyjnym jak ludzki wy-włok, mięso do pokrojenia, i boję się. Akurat: boję. Ze strachu trzęsę się cała. Choć może to z zimna. Okno przecież jest otwarte. Kto w styczniu otwiera okno w sali operacyjnej? Sytuacja trochę głupia. Siedzę naga, a te zielone ludziki jak na filmie o lekarzach biegają wokół mnie, szykując się do operacji. Coraz to wchodzi ktoś znajomy i woła: - Cześć, Marynka, słyszałem, że zaraz idziesz spać! Znam tu przecież wszystkich. Z ordynatorem rodziliśmy starszego, tamten blondyn był na stażu i na mnie się uczył rodzić młodszego, stoją tak teraz przy tym moim stole i prowadzą ze mną ożywioną konwersację. Śniadanie na trawie, cholera jasna. Ja goła, oni w tych swoich ubrankach. Jeszcze 38 nigdy w życiu nie wiodłam takiej rozmowy. Pani doktor anestezjolog przemawia do mnie spokojnie i słodko: - Proponuję pani specjalną blokadę, trzy zastrzyki w plecy i jeden w pierś. Gdyby operacja okazała się poważniejsza, niż wszyscy przypuszczamy, nic nie będzie bolało przez kilkadziesiąt godzin. W czasie operacji odbędzie się badanie histopatologiczne i wtedy się okaże, co tam w pani siedzi. Zgadzam się uprzejmie, bo trzy zastrzyki już mi naprawdę nie robią różnicy. Zespołowo tylko rozważamy, w co bardziej boli - w pierś czy w plecy, i że oni na pewno by sobie nie dali zrobić w nic. Nawet zaczynają trochę świntuszyć, ale też im za dobrze nie idzie. Jeszcze tylko trzeba zdjąć pierścionki i obrączkę. Obrączka schodzi łatwo, z pierścionkami muszę się chwilę pomęczyć. „Jakie pani ma śliczne, drobne rączki" - słyszałam zawsze od różnych facetów. Kiedyś też słyszałam, że mam niezły biust... Nie wiem, kiedy zasypiam, ale potem mam wrażenie, że słyszę nad sobą głosy. Od razu przelatuje mi myśl, że to jest ten moment, kiedy oni badają mojego guza. Za wszelką cenę chcę się czegoś dowiedzieć, ale nie mogę rozróżnić słów. Znów zapadam w ciemność - i od razu się budzę. To uczucie akurat znam, w czasie studiów miałam operowany wyrostek. Człowiek nie jest wtedy pewny, czy to już po operacji, czy jeszcze przed. Jestem całkiem przytomna, wszystko widzę i rejestruję jak przez szkło powiększające. Tata z moim mężem trzymają mnie za obie ręce i mówią, że mnie strasznie kochają. Uuu, niedobrze. Tata jest zielony na twarzy, zlewa się ze szpitalną ścianą, a ust nie ma wcale, tak głęboko je zagryza. - Znaleźli? - pytam. - Tak - odpowiada ojciec. - Wszystko? - formułuję pytanie, bo jak tu ich zapytać, co mi wyrżnęli. - Tak, Marynko - odpowiadają. - No to trudno - mówię i nagle czuję głęboki spokój. Że to już po wszystkim, że ta szarpanina się wreszcie skończyła, że teraz to tylko może być lepiej. I w ogóle mi się nie chce płakać, coś takiego. Potem ordynator mi powie: 39 - Ale te twoje chłopy płakały, jak przyszedł wynik, aż strach było do nich podejść. Mama wylicza, kto dzwonił, i mówi: - Każdy płakał. Moje poczucie własnej wartości jest już na poziomie bliskim próżności, bo mamroczę: - Mówcie mi tak, mówcie, bardzo mi się to podoba. Wszyscy płaczą za mnie, a ja - proszę - nic, ani łzy. Zupełnie jak nie ja. No proszę, jednak jestem pacjent specjalnej troski. Leżę tia sali pooperacyjnej i przyjmuję gości. Pchają się jeden po drugim. Anka z radia, moja przyjaciółka jeszcze z liceum, wchodzi, rozsiada się na krześle jakby nigdy nic. Widzę, że jest spięta jak agrafka i zaraz się rozpłacze (nie, mama mówiła, że A.nka płakała już w telefon): - Wiesz - poprawia się na krześle - przyniosłam ci super-książkę. Akurat dla ciebie. O miłości chirurga miękkiego do patii chirurg z prosektorium. Albo odwrotnie. I wiesz co? Widziałam fantastyczne peruki. Musimy sobie koniecznie kupić. Anka jest zwolenniczką terapii szokowej. Ciotka Baśka wchodzi i od drzwi krzyczy: - Jak ty myślisz, że ja ci dam umrzeć, to się grubo mylisz. Przywiozłam ci zieloną herbatę i amerykańskie kapsułki. Tych kapsułek jest cała siatka, kiedy ja to połknę? Ciotka Halka wślizguje się cichutko, bo akurat wpada do mnie pani anestezjolog. - No i jak, boli? Nic nie boli - sama się dziwię. Poszyta jestem jak faszerowany kurczak i nic? To już drugi sukces tego wieczora. Pierwszy, że się w ogóle obudziłam, bo podobno ileś tam procent popada w śpiączkę. Pani doktor wygłasza tyradę, jak „oni" mnie powinni odżywiać. No więc najlepiej podać mi sok z marchwi, z buraka i z surowej wątróbki. Transfuzji mi nie zrobią. No pewnie, jeszcze bym dostała AIDS. Leżę cicho, mając nadzieję, że oni wszyscy są w takim stresie, że nikt jej nie słucha. Zwłaszcza że nie zarejestrowali obrzydliwego słowa: wątróbka. 40 Teraz z hurgotem wbiega Alka, moja chrześnica. Niedawno zdała maturę, nie dostała się na studia i ma trochę wolnego. - Zostanę z tobą na noc - zapowiada. Chyba w ramach wdzięczności, że jeszcze nie tak dawno wpychałam w nią całe salaterki szpinaku. Alka urodziła się wtedy, gdy akurat ja dostałam się na studia i też miałam bardzo dużo wolnego czasu. Lubiłam chodzić z nią na spacery, a potem, gdy już zaczęła mówić, przybiegałam do niej, gdy miałam zmartwienia. Odgadywała to od razu. „Smutna jesteś? - pytała. -To na pewno dlatego, że nie ma twojej mamusi". Przed nami upojna noc. Strasznie mi się chce pić, więc kiedy już wolno, rzucam się na herbatę. Pierwszy kubek tak jak wszedł, zaraz wychodzi w całości, więc Alka próbuje wypraktykować, ile można we mnie wlać bez konieczności łapania herbaty w powietrzu. Trzy łyżeczki wchodzą i wychodzą, dwie wchodzą, jedna zostaje. Alka gada jak nakręcona, wygłupia się, spokój, ulga i bezpieczeństwo. Na moment zasypiam przy tym jej terkocie i budzę się, kiedy ona przestaje gadać. - Mów coś do mnie, proszę. Tak naprawdę nazywam się Maria Pietruszyńska, ale sławny kiedyś Karol Hanusz powiedział mi zdecydowanie: Z takim nazwiskiem jak twoje daleko nie zajdziesz. To nie jest nazwisko na scenę. Artystka musi nazywać się niezwykle. Inaczej nie za-frapuje publiczności. Kto będzie zachwycał się Marią Pietruszyńska? Nawet pewna wybitna deklamatorka musiała zmienić nazwisko, bo naprawdę nazywała się Kuczabińska. I wiedziała, co robi, ponieważ zna Warszawę. Z Kuczabińskiej wnet zrobiliby Kociubińską, a potem starą Kornacką i koniec. To samo będzie z Pietruszyńska. Zaraz powiedzą Pietraszkiewicz, a potem wręcz Pietruszka. Załamałam się, ale Hanusz szybko wymyślił mi sceniczny pseudonim. Jeszcze tylko kazał mi zmienić imię na drugie, to z bierzmowania, i tak zostałam artystką. Początki kariery miałam fatalne. Jako szesnastoletnia chudzina tańczyłam w kabarecie Sfinks taniec kowbojski na tle kaktusów, a mój debiut piosenkarski wypadł równie kiepsko. Pewien znany i ceniony krytyk napisał wówczas: Jestem zdania, że kotów i dzieci na scenie pokazywać nie należy. 41 No ale potem podbijam Warszawę i w 1924 roku jestem niekwestionowaną gwiazdą kabaretu Qui Pro Quo. Pisano o mnie, że jestem artystką, która porywa tłumy, wydarzeniem niepowtarzalnym, aktorką swoistą, jakiej nie było dotąd. Równie legendarne jest moje życie uczuciowo-romansowe. Raz nawet próbowałam popełnić samobójstwo, strzelając sobie w skroń, innym razem kochają się we mnie najwspanialsi mężczyźni Warszawy, niektórzy nawet węgierskiego pochodzenia. W końcu wychodzę za mąż za hrabiego, który w dodatku pisze dla mnie piosenki! Gdy wybucha wojna, najpierw na skutek donosu kolegi zostaję aresztowana przez Niemców, później trafiam do łagru w Uzbekistanie i przez wiele miesięcy tłukę kamienie na drodze. W 1941 roku wyruszam do armii Andersa. Najpierw organizuję teatr żołnierski, potem zajmuję się polskimi sierotami, których rodzice zmarli na zesłaniu. I wraz z nimi, mimo postępującej gruźlicy, ruszam w morderczą podróż z Turkmenii, przez Persję, do Bombaju. I śpiewam, śpiewam, póki mogę, a gdy nie daję rady śpiewać, piszę wiersze i książkę „Tułacze dzieci". Umieram w Bejrucie w 1950 roku, a na moim grobie pojawiają się słowa Psalmu XXXII: „Tyś jest ucieczką moją od uciśnienia, zachowasz mię i piosenkami radosnego wybawienia uraczysz mię". Moja legenda nie zbladła nawet w czterdzieści lat po mojej śmierci. Na wieść o tym, że w czasie walk w Bejrucie moja płyta nagrobna została uszkodzona, Jerzy Waldorff rzucił hasło, by sprowadzić moje prochy do Polski. Zawiązano odpowiedni komitet i zorganizowano koncert, z którego dochód został w całości przeznaczony na pokrycie kosztów pogrzebu w Alei Zasłużonych na Powązkach. Sala Kongresowa pękała w szwach. Przyjemnie było jeszcze raz być gwiazdą. VIII Po paru dniach mój szpitalny pokój wygląda jak sklep ogól-nospożywczy w gminie Kiełpin. Na parapecie piętrzy się stos soków, ciast, słodyczy i owoców, ktoś przynosi schab ze śliwką, bo ostatnio się nim zajadałam na czyichś imieninach, Majka zjeżdża z całą blachą swojego makowca z jabłkami albo szarlotki z makiem - znowu zapomniałam zapytać - mam jeszcze budyń waniliowy z konfiturą wiśniową i sernik. No i oczywiście codzienna porcja kompotu. Bez kompotu nie ma chorowania. Zadziwiające, jak ludzkie uczucia przekładają się na przetwory. Ni z tego, ni z owego wkracza ciotka Halka z siatami. Jak babcia Bączkowa, ta, co w moim dzieciństwie przynosiła cielęcinę i śmietanę. Powoli odwija słoiki z gazet i ustawia je równiutko na stoliku. W każdym z nich burzą się jakieś czerwone ciecze. Od najjaśniejszej, czerwonopomarańczowej, aż do brunatnowiśniowej i takiej jakiejś mętnej... Przeczuwam najgorsze. - Wypijesz tę wątróbkę, choćbym tu miała paść trupem -mówi ciotka Halka. - Cały dzień ją wyciskałam, bo nie miałam opracowanej dobrej technologii. Sokowirówka mi się zatykała co minutę. Przy tej wątróbce wyciśnięcie soku z buraków i marchwi to pryszcz i sama przyjemność. - Nie wypiję! - mówię twardo, ale właśnie pojawia się prosto po audycji moja przyjaciółka Anka. Ponieważ ciągle mi się chce pić, Anka bezczelnie proponuje, żeby wynieść ca- 43 łe picie z pokoju - jak mnie przypili, nie będę miała wyjścia. W końcu zgadzam się wypić zawartość wszystkich trzech słoików. Na pierwszy ogień idzie wątróbka, potem burak, na deser marchewka. W tej minucie postanawiam, że zrobię wszystko, co mi będą kazali. W ogóle nie sypiam. Ze mną zawsze jest wszystko na odwrót. Kiedyś łyknęłam tabletkę na uspokojenie, schlaffen und nerven czy coś w tym rodzaju. Oka po tym nie zmrużyłam, nie mówiąc już o nerwach, które szarpały mną do rana. Wszyscy po narkozie śpią jak zarżnięci, ja nic. Tyle myśli kłębi mi się w głowie. Mam raka, nie mam piersi, a czuję się jak lućky mani To chyba nie jest normalne. W głowie dźwięczy mi ostatni tekst Marty, ten o ziarenkach, które dostajemy do dźwigania. Uprzedzam, za dużo nie udźwignę. Jak na mnie wystarczy. Z nudów w nocy przeliczam, kto już u mnie był. Wszyscy, cholera! Trzydzieści dziewięć osób przychodzi do mnie i to prawie codziennie. Dlaczego oni teraz chcą być ze mną? Czy ja w takiej samej sytuacji umiałabym stanąć przy nich wszystkich? Przy ilu z nich? Czy nie zastanawiałabym się głupio: a może oni tego nie potrzebują, może chcą być sami w chorobie? Może miałabym tysiąc innych spraw do załatwienia, śpieszyłabym się do domu, do dzieci, do garów i prasowania. A oni codziennie, niestrudzenie pielgrzymują do mojego łóżka. Z wszystkimi odbywam długie rozmowy. To trochę tak, jakby oni rozmawiając ze mną, zatrzymali się w pół drogi i tak naprawdę rozmawiają nie ze mną, ale sami ze sobą. Wygląda to trochę na spowiedź księdza Robaka a rebours, bo to ja leżę na łożu boleści i słucham, a oni mówią. Tyle prawdy, bolesnej i brutalnej, nie słyszałam od ludzi przez całe życie. No tak, to w końcu ja pierwsza z nas wszystkich mam raka. A może oni myślą, że ja niedługo umrę i zabiorę to wszystko ze sobą do grobu? Wiem już, kto zdradza żonę, kto kanarkowi po pijanemu skręcił kark, kogo bez przerwy gwałci mąż i kto ma nieślubnego syna, z którym się nie widział od dwudziestu lat. Leżę, słucham, niczemu się nie dziwię. AA No to i ja zaczynam robić rachunek sumienia. Łatwo mi idzie. Przecież od trzynastego roku życia piszę dziennik. I nigdy nie nałgałam w nim ani pół słowa. No więc to jest naprawdę niesprawiedliwe: staram się jak mogę, nigdy nikomu nie zrobiłam krzywdy, hołduję zasadzie, „jeżeli możesz komuś pomóc, to mu pomóż", przeprowadzam staruszki przez jezdnię, a tylu różnych zdrowych palantów chodzi po świecie! To może jednak w nagrodę nie umrę? Urodziłam się w 1889 roku we wsi Russów, a studiowałam w Lozannie i w Brukseli. W 1911 roku wyszłam za mąż za pewnego działacza i od tamtej pory nosiłam jego nazwisko, pod którym jestem znana. Po kilkunastu latach mąż zmarł, a ja spotkałam jeszcze jednego mężczyznę, żonatego, tyle że nie ze mną, starszego ode mnie, pięknego i mądrego, z którym dzieliłam życie. Po jego śmierci próbowałam mieszkać z przyjaciółką pisarką, ale nie bardzo nam się to udało, a teraz niektórzy próbują twierdzić, że kochałyśmy inaczej. Zadebiutowałam dopiero mając trzydzieści cztery lata. Praca konspiracyjna, społeczna, a także dominacja męża sprawiły, że tak późno weszłam na drogę pisarską. Swoją najważniejszą powieść zaczęłam pisać w 1932 roku i strawiłam nad nią cztery lata. Niektórzy twierdzą, że to taka polska „Saga rodu Forsythów" i nigdy nie dochodzą do ostatniego tomu. Mam zresztą żal do krytyków, że wywodzą mnie z Orzeszkowej i Prusa i nie doceniają nowatorstwa postaci mojej głównej bohaterki. Owszem, była jędzowata i zamęczała swojego poczciwego męża wizją byłego amanta zbierającego nenufary, ale czyż nie była prawdziwa? Po wielu latach reżyser Jerzy Antczak zrobił z mojej powieści-rzeki serial - i znów złośliwcy twierdzą, że lepszy od książki. W każdym razie scena z nenufarami wyszła prześlicznie. Moja koleżanka-pisarka-współlokatorka kiedyś wykrakała, mając na myśli pisany przeze mnie przez pół wieku dziennik, że to będzie najważniejsza rzecz ze wszystkich, które kiedykolwiek napisałam. Zgodziłam się na druk całości dzienników dopiero w czterdzieści lat po śmierci, czyli w 2005 roku, ale wybór pozwoliłam opublikować wcześniej, więc już od kilku lat wszystkim opadły łuski z oczu: ja, niezbyt dobrze ubrana pani z grzywką jak spod garnka, okazałam się odważna i wyzwolona. Kochałam, pragnęłam, zdradzałam i w dodatku wszystko to opisałam! Nie dałam się zmumifikować. To teraz z kolei mają mi za złe, że zamiast być niekwestionowanym autorytetem moral- 45 nym, za jaki mnie mieli, plątałam się po salonach władzy. A jak jej można było odmówić? Po śmierci Stalina poproszono mnie o wzięcie udziału w prezydium akademii żałobnej w Hali Mirowskiej. 0 ile przyślecie po mnie auto - odparłam dumnie. Akademia była na szczęście krótka, trwała godzinę i kwadrans, ale obrywam za nią od lustratorów do tej pory. W 1965 roku umarłam i niektórzy czytelnicy mają do mnie pretensje, że ten serialowy dziennik nie ma zakończenia. Okna mojego szpitalnego pokoju wychodzą na nowy aparta-mentowiec. Okna są tak blisko, że mogę zajrzeć ludziom w zupę. Ci naprzeciwko mają ogromny telewizor, włączają go, kiedy jeszcze jest szaro i nie gaszą przez cały dzień. Wstaję rano i usiłuję zjeść śniadanie na siedząco. Na ekranie migają kreskówki. W niektórych oknach świecą jeszcze choinkowe lampki. Prawda, przecież to dopiero styczeń. Chłopcy dzwonią na komórkę. Żaden nie wie, jak się włącza pralkę. Nie, nie mogę umrzeć. Zarosną brudem. Przed operacją powiedziałam im, że to będzie prosty zabieg i wrócę za dwa, trzy dni. - Kiedy cię stamtąd wypuszczą? - dopytują się. - Operacja okazała się poważniejsza, niż zakładaliśmy, i to trochę potrwa - mówię tylko. W domu im powiem, co mi obcięli. Nie przez tę głupią komórkę. Potem mi powiedzą, że nikt im tak naprawdę nie wyjaśnił, co się ze mną dzieje, i bali się, że wszyscy coś przed nimi ukrywają. Mój Doktor, chirurg, który mi „to" zrobił, przychodzi do mnie każdego przedpołudnia. No przynajmniej. Mój mąż tak cierpi z mojego powodu, że nie przychodzi wcale. Wyjeżdża na zdjęcia do Budapesztu. Powiedział, że musi, że w dzisiejszych czasach się nie odmawia, jak proponują. - Dziękuję, że pan podjął taką decyzję, a nie bawił się w żadne operacje oszczędzające - mówię Mojemu Doktorowi. 47 Odkrywam na sobie, że relacja pacjent - chirurg jest naprawdę szczególna, nikt inny nie wchodzi w tak intymny kontakt z naszym ciałem. - Wcale nie chciałem wyciąć pani tak dużo - sumituje się, a powinien powiedzieć: wcale nie chciałem obciąć pani cycka, a ja poprawiam na sobie niebieską piżamkę. Piżamka jest śmieszna, bo ma krótkie spodenki, w dodatku z rozporkiem, co natychmiast zauważa każdy badający mnie lekarz. - Eee tam - pocieszam go. - Mam zgrabne nogi i chodzę w mini, więc gdyby mi pan obciął nogę, gorzej bym to zniosła. Doktor rewanżuje mi się największą gafą, jaką popełnił w życiu. - Miałem pacjentkę, której amputowałem nogę. Już, już miała wyjść ze szpitala, więc w czasie obchodu, stojąc przy jej łóżku powiedziałem: No to jest już pani jedną nogą w domu! Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę z tego, co mówię, ale ona dostała ataku śmiechu. Sama się sobie dziwię, że „to" znoszę. Ani przez chwilę nie mam poczucia utraty kobiecości, lęku, że jestem niepełnowar-tościowa, kompletnie mi to wisi. W końcu tą częścią ciała na życie nie zarabiam. Mam za to lęk przed spojrzeniem na siebie. Przez pierwsze dni nie muszę, jestem zabandażowana jak mumia. Potem Mój Doktor postanawia zmienić mi opatrunek. Zaciskam z całej siły powieki, ale już robi mi się słabo. - Zaraz panu zemdleję - zawiadamiam go uprzejmie i z wyprzedzeniem. - Niech mi pani tego nie robi! - woła przerażony, a ja już lecę mu przez ręce. Za każdym razem jest tak samo. Ja po prostu nie chcę siebie zobaczyć... To siedzi w mojej głowie, nie mam nad tym żadnej kontroli. Zielenieję i od razu osuwam się na leżankę. Leżę taka koszmarna, spocona, blada i brzydka, włos w nieładzie, chudsza o cztery kilo (Tyle ważył mój cycek? Cegła waży kilo i pół cegły, nigdy nie umiałam rozwiązać tego zadania), zero kobiecości. Nie chcę tak. Ktoś mi dzisiaj musi pomóc umyć głowę. I jeszcze tego brakowało: 48 - Panie doktorze - mówi pielęgniarka - pani Marynka jest uczulona na wszystkie plastry, już zupełnie nie wiem, jaki dobrać, ma taką wrażliwą skórę. - Bo pani jest dama - mówi Mój Doktor i tym zdaniem pojedynczym mało rozwiniętym ratuje mnie już na zawsze. Kurde, jestem dama, powtarzam sobie od tej pory elegancko w różnych sytuacjach. Mój młodszy synek, gdy przemawia czule do naszej suki, też jej szepce na ucho: - Ty moja damo! To zaklęcie widać siedzi w facetach niezależnie od wieku. Nic mnie nie boli, właściwie mam tylko problem z ręką, która mi nie chodzi do góry. Zaraz po wyjściu ze szpitala mam zacząć rehabilitację. To podobno normalka, mam wycięte wszystkie węzły chłonne z całej ręki i z klatki piersiowej znad guza. No i jeszcze okaże się, czy będę miała chemię. Przyzwyczajam się nawet do tej myśli. A zresztą, chemią się będę martwić w odpowiednim czasie. - Twój syndrom dzielności również nadaje się do leczenia psychiatrycznego - mówi Mężczyzna Mojego Życia Spotkany Za Późno. Późnym wieczorem do mojego pokoju wślizguje się pielęgniarka. Jest ich tu chyba ze dwadzieścia, wszystkie miłe, serdeczne i pomocne. Za nic nie mogę zapamiętać, jak mają na imię, to jakaś skaza psychiczna czy co? Ta ma krótko obcięte blond włosy, jest drobna i szczupła. - Mogę panią o coś zapytać? - mówi nieśmiało. Kiwam głową, że oczywiście. - Bo wie pani, mojej siostrze też wykryto guz. I ja teraz sobie wyrzucam, że tak późno. Przecież jestem pielęgniarką, mogłam jej wcześniej coś doradzić. A pani, pani Marynko, podobno znalazła go sama. - Bo mnie zabolał - przypominam sobie teraz wszystko od początku. Dziewczyna patrzy na mnie z niedowierzaniem. - Przecież nas uczą, że one nie bolą. - Właściwie nie bolał - mogę już analizować tamten dzień na trzeźwo - zakłuło mnie tylko coś w tym miejscu. Raz czy dwa. Tylko wtedy. To był jeden jedyny dzień, gdy dał znać o sobie. 4. Jak uszczypnie. 49 - Telefon od guza - mówi dziewczyna z podziwem. Następnego dnia przychodzą następne. Rozmawiają ze mną o tym raku jak z ekspertką. Już wiem, której ojciec ma raka, której teściowa. Siostra oddziałowa, która w tym roku straciła męża, matkę i ojca, szepce: - Chciałabym mieć choć trochę tej siły co pani. Biorę ją za rękę i mówię: - Proszę, podzielę się z panią tym, co mam. A ona zrywa się nagle i woła: - Zaraz, coś tu nie tak! To my powinnyśmy panią terapeu-tyzować, a nie pani nas. Są wyniki. Nie mam przerzutów, wszystkie węzły chłonne są czyste! I nie będę miała chemii. Nie będzie bólu rozrywającego człowieka do kości, nie będzie wyłażenia włosów, brwi i rzęs. -1 nie będzie peruki - mówi ponuro Anka i zaraz potem rzuca się na mnie z radością. Urodziłam się... no właśnie. Kiedyś po wojnie - po drugiej wojnie, bo przeżyłam obie - komuś była potrzebna moja dokładna data urodzin. W różnych encyklopediach i podręcznikach figurowały jednak sprzeczne ze sobą daty. W końcu ktoś się odważył i zapytał mnie, która z nich jest prawdziwa. - Moi drodzy! - odparłam. - Wszystkie są fałszywe! Moim ojcem był znakomity uczony i geograf, ogromny wpływ na moje wychowanie miała również moja ukochana matka - wykładowczyni geografii na tajnych uniwersytetach. Wszyscy w rodzinie uwielbialiśmy geografię - także moja siostra. Napisałam nawet kilka artykułów geograficznych, ale z tej strony jestem mało znana. Za to pisanie zostało mi do końca życia. Jak wyglądałam? „Panna duża i rosła, o nieco za wysokim czole, które do końca życia starała się ukryć pod wałkiem włosów, o wielkich, zimnych, krystalicznych oczach, prześlicznych, wąskich dłoniach i maleńkich stopach" - ten opis pozostawiony przez moją przyjaciółkę nawet mi się podoba. Nie wspomnę tu o opinii pewnej koleżanki literatki, niejakiej Dąbrowskiej, która w swoim dzienniku zanotowała, że jestem „wyklepana na szyjsku"! Zawsze lubiłam ładnie wyglądać, nawet w czasie okupacji prowadzę całą politykę oszczędnościową. Naprawiam, oszczę- 50 dzam, ceruję artystycznie, oddaję do przerobienia. W myśl tej polityki z bardzo pożytecznego czarnego palta z karakułami każę sobie uszyć wizytową suknię ostatniej mody. Wszyscy mi potem gratulowali tej wojennej elegancji. Nic na to nie poradzę, że nie cierpiałam się starzeć. To wstyd być starą kobietą. Pierwszą powieść napisałam, gdy miałam siedemnaście lat, a potem już poszło. W 1935 roku napisałam moją najlepszą podobno książkę, za którą zresztą dostałam Państwową Nagrodę Literacką i która na zawsze pozostanie szkolną lekturą. Z wrodzoną sobie skromnością powiem, że byłam bezsprzecznie pierwszą damą literatury tamtych czasów. Byłam też lwicą salonową - wydawałam przyjęcia, herbatki i rauty, na które starannie dobierałam gości. Najpierw takiego kandydata zapraszałam na rozmowę kwalifikacyjną, a gdy ją przeszedł, był oficjalnie wprowadzany do salonu. A poza tym byłam cudowną gospodynią, prowadzącą wspaniałe dyskusje i potrafiącą z każdego intelektu wydobyć to, co w nim najlepsze. Cóż, umiałam słuchać. Spotkałam się nawet z opinią, że panie w tamtych czasach zwykle unikały mojego stolika. Mężczyźni zaś otaczali mnie rojem. W małżeństwie nie byłam szczęśliwa - dwa nieudane związki formalne i ten ostatni, też nie najlepszy... Ale przynajmniej byłam słynna z bogatego życia romansowego. Przyjmowałam u siebie niemal wszystkich liczących się ludzi, byłam sławna! Podobno zmarłam w 1954 roku. Nie zaprzeczam, ale i nie potwierdzam. X Jestem w domu. Długo to trwało, całe dwa tygodnie. Z onkologii wypuszczają po kilku dniach, ale trzeba codziennie jeździć na ściąganie chłonki. Mnie po protekcji trzymali do tego dnia, kiedy nic ściągać nie trzeba, szwy też zdjęte wszystkie. No więc podobno jestem zdrowa. Wreszcie muszę na siebie spojrzeć. Muszę się rozebrać i stanąć przed lustrem. Bo to przecież jestem nowa ja. - Zrobimy to razem - proponuje moja mama i idziemy do łazienki. No i co? Ona znowu płacze, a ja stwierdzam, że wyglądam lekko perwersyjnie. Ciągle nie sypiam. Nie mogę ani czytać, ani oglądać telewizji, ani słuchać radia. Na stole znajduję olbrzymi bukiet róż od mojego męża. Jego już niestety nie odnajduję. Zamknięty w swoim pokoju odpływa w niebyt. Nie trzeźwieje od powrotu z Budapesztu. No pewnie. Jego żona ma raka. Mogę tylko gadać z ludźmi. Mam całkiem nową pierś. Irlandzką. Jest po prostu fantastyczna. Sama przymiarka trwała ze czterdzieści minut. Nie spodziewałam się, że te protezy wyglądają tak prawdziwie. Raczej spodziewałam się jakiejś koszmarnej odwróconej mi- 52 ski jak dla psa i mówiłam, że już chyba wolę wypychać się gazetami i szmatami. Dobiera się kształt, wielkość, kolor, nawet konsystencję. Mogę nawet chodzić na rozbierane randki, bo irlandzka pierś niczym nie różni się w dotyku od tej normalnej. Po chwili robi się nawet tak samo ciepła. No i ma tę zaletę, że nie obwiśnie nigdy w życiu. Postanawiam, że wreszcie będę sobie kupować najdroższe staniki na świecie. Mam do tego pełne prawo. Codziennie jeżdżę na ćwiczenia do onkologii. Dziewczyny tak się umawiają, że jedna mnie odwozi, druga przywozi. Ręka ciągle nie chodzi, chłopcy się śmieją, że nie mogę nawet zrobić Heil Hitler. Jestem najgorsza w grupie, ale z każdym dniem jest lepiej o parę centymetrów. Codziennie przyjeżdża Majka i ćwiczy ze mną, bo przy niej ta ręka jakoś lepiej się rusza. Majka ma wyraźne zdolności bio, odkryłyśmy to dopiero teraz. Czuję się jeszcze jak wielkanocna szynka przewiązana sznurkiem, bardzo trudno odetchnąć pełną piersią. Jedną. - Dzwonię do ciebie, bo jestem w depresji - słyszę w telefonie Martę. Ja już po operacji, ona ciągle przed. Wszystko wskazuje na to, że jej guz jest nieoperowalny, a przecież przy tej chorobie liczy się czas. Przy naszej chorobie... - Nie mogę napisać ani słowa - skarży się Marta. - A wiesz, co to jest dla pisarki. - Wiem, Marta - mówię, poprawiając się w fotelu. - Ja za to czytać nie mogę, od wyjścia ze szpitala nie przeczytałam ani jednej książki. Wiesz, co to jest dla mnie? Marta skarży się jeszcze, że gubi słowa, brakuje jej wyrazów, traci wątek. - Ależ skąd, Marta - przekonuję ją. - Rozmawiamy już tyle czasu i jeszcze nie zgubiłaś ani jednego. - Och, jak ci dziękuję - Marta odkłada słuchawkę, a ja jestem jak przetrącona. Do niczego nie mogę się zmusić. Uciekam w łóżko, radia nie włączam, w gazecie przeglądam tylko nekrologi. Nie jestem w stanie obejrzeć do końca żadnego filmu. Fabuły mnie nie interesują, są wymyślone i nieprawdziwe. 53 - Daj sobie czas - mówi mi Mężczyzna Mojego Życia Spotkany Za Późno. Jest na ważnej konferencji w Nowym Orleanie, a ja dzwonię do niego prawie codziennie. Zamykam się w kuchni i rozmawiamy przez prawie godzinę. - Chcę ciebie słyszeć codziennie, ale wydasz na mnie majątek. - Mężczyzna Mojego Życia Spotkany Za Późno bywa czasami bardzo praktyczny. Guzik mnie to obchodzi. Najwyżej będę musiała zjeść rachunek za telefon. Mój starszy syn opowiada jakąś historyjkę o swoim szkolnym koledze. Znam go, przychodzi do nas czasami, ale do tej pory było o nim tylko „Misiek" i „Misiek". Przedstawiał mi się ten Misiek nawet po nazwisku, ale jak to oni, wymamrotał coś, co się kończyło na -ski i tyle. Teraz nagle pada głośno i wyraźnie jego nazwisko, a ja zamieram nad miseczką baka-liowych lodów. Takie nazwisko zawsze było tylko jedno w książce telefonicznej. To nazwisko było dwadzieścia lat temu ważne na tyle, że potem, gdy moje przestało być ważne dla niego, przepłakałam mnóstwo nocy w poduszkę. - Zapytaj Miśka, jak jego ojciec ma na imię - proszę. Dziecko wyciska numerki na komórce i po chwili słyszę: - Przepraszam cię, bardzo przepraszam, nie miałem pojęcia, to moja mama chciała wiedzieć. Gabriel, mamo. Ale jego ojciec nie żyje od dwunastu lat. - Teraz dziecko rozmawia na dwa fronty - Wiesz, Misiek, moja mama chodziła z twoim ojcem na studiach. Włażę na pawlacz i zdejmuję szare pudło ze starymi fotografiami. Tu jestem ja, a tu był kiedyś Gabriel, został równo odcięty przeze mnie nożyczkami, dokładnie widać kształt sylwetki. - Właśnie matka pokazuje mi zdjęcie twojego ojca, na którym go nie ma - informuje mój syn syna Gabriela, a ja wreszcie znajduję fotografię, na której jest Gabriel. Całkiem podobny do Miśka. - Misiek mówi, żeby ci powiedzieć, że ojciec się na starość ustatkował. Na jaką starość, na litość boską, Gabriel musiał umrzeć koło trzydziestki! To ja byłabym już wdową i matką Miśka? 54 Urodziłam się we wtorek ósmego listopada 1900 roku. Tego samego dnia William McKinley został wybrany na drugą kadencję prezydencką. Ale kto dziś pamięta o McKinleyu! Tymczasem o mnie słyszano wszędzie. Moją słynną powieść wydano w ciągu kilkudziesięciu lat w trzydziestu milionach egzemplarzy w trzydziestu językach. Czyli jest drugą po Biblii najczęściej wydawaną i czytaną książką wszechczasów. Napisałam książkę z powodu skręconej kostki u nogi. Dla zabicia czasu. Zatem osiągnęłam życiowy sukces skazana na bezczynność. Ładna mi bezczynność: przez trzy lata wystukałam na maszynie sześćset tysięcy słów składających się na sześćdziesiąt trzy rozdziały powieści. Na początku wcale nie chciałam drukować tej książki - nie wierzyłam w jej powodzenie i przez sześć lat trzymałam w szufladzie. Ukazała się w 1936 roku i jej pierwszy nakład rozszedł się w ciągu jednego dnia. Rok później dostałam za nią Nagrodę Pulitzera. Potem została sfilmowana i dostała jedenaście Oscarów. Jakby tego było mało, w 1991 roku jedna pani napisała ciąg dalszy mojej powieści - podobno na życzenie milionów czytelniczek. I ten ciąg dalszy też znalazł się na ekranie, z Bondem w roli głównej. Ale to już zupełnie inna historia. Moją książkę kochają Amerykanie, ponieważ kochają swoją historię i są z niej dumni. Ale wiele milionów kobiet na całym świecie kocha ją z zupełnie innego powodu. Stuprocentowe kobiety uważają ją za książkę swego życia dlatego, że jest to powieść o uczuciach. Powtarzają sobie w trudnych momentach zdanie klucz: „Pomyślę o tym jutro", i już im lepiej. Czy kochałyby ją tak samo, gdybym zostawiła jej pierwotne imię - Pansy zamiast Scarlet? Moja bohaterka nie była dobra ani dobrze wychowana, nie miała gustu i popełniała mnóstwo błędów. Za to miała siedemnaście cali w talii - co było rekordem w trzech okolicznych powiatach. Sława była dla mnie bardzo uciążliwa. Nieustannie musiałam prostować plotki na swój temat - że zostałam pozbawiona opieki nad dziećmi, których zresztą w ogóle nie miałam, lub że mam protezę nogi. Do tego miałam wytaczane procesy o plagiat! Niestety, w 1949 roku umarłam w wyniku obrażeń odniesionych w wypadku samochodowym. Przez kilka dni walczyłam o życie, a szpital był bombardowany pytaniami o moje zdrowie. Dzwonił nawet prezydent Truman. Taksówkarza, który spowodował wypadek, wpakowano na dwanaście miesięcy do więzienia, a na mój pogrzeb trzeba było rozdawać zaproszenia. Wynoszę się z naszego wspólnego łóżka do drugiego pokoju. Cały czas tłumaczę sama sobie, że tak mi będzie wygodniej ze względu na rękę. Jest obrzęknięta i nikt już więcej nie powie mi, że mam śliczne rączki. Najwyżej, że jedną. Ale tak naprawdę wyprzedzam fakty. To ja odrzucam, żeby w razie czego nie być odrzucona. Poza mamą nikt jeszcze „tego" nie widział. - Jestem do cholery twoim mężem czy nie? Akceptuję cię! - wrzeszczy mój mąż. Nie ma mowy. On tego nie zobaczy. Chowam moją obrączkę do pudełka po przedwojennych landrynkach Fuchsa. Znalazłam je kiedyś w piwnicy u mojego stryjecznego dziadka i teraz wyobrażam sobie, że należało do prababki. Tak bym chciała coś po niej mieć. Mój mąż nigdy nie nosił obrączki, mówił, że ma uczulenie na złoto. Nie sądzę, żeby miało dla niego znaczenie, czy ja ją noszę czy nie. Nawet nie zauważy jej braku. Przychodzi długi mail od mojej przyjaciółki Weroniki ze Stanów. Weronika wyjechała z mężem na stałe wiele lat temu i bardzo długo nie mogła się zaaklimatyzować. Przez tyle lat piszemy do siebie długie listy i to chyba dla nas wynaleziono Internet, bo nam bardzo uprościł kontakt. Pamiętam, jak Weronika tęskniła za rodzicami i za nami wszystkimi. Z nikim tam, za oceanem, nie mogła znaleźć wspólnego języka. 56 Gdy ja rozpaczałam z tęsknoty za Polską, znajome Amerykanki mówiły do mnie zdziwione: to dlaczego ty nie gotujesz zupy dla biednych ? - pisała Weronika. - No właśnie, dlaczego? Gdy zapłakana mówiłam, że już dwa lata nie widziałam mojej mamy, jedna z nich patrzyła na mnie szklanym wzrokiem i stwierdzała, że swojej nie widziała już pięć, bo mieszkają w różnych, odległych od siebie stanach. U moich polonijnych koleżanek z kolei setki razy oglądałam te same zdjęcia. Za każdym razem jest tak samo. Ja wchodzę, one wyciągają albumy i mówią: to jest mama, to ciocia Hela, a to szwagier. Gdy niedawno w Polsce odwiedziłam rodzinę jednej z nich, rozpoznałam ich wszystkich natychmiast. Uwielbiam listy od Weroniki. Przed kilkoma laty napisałyśmy razem powieść dla panienek. Jednej z bohaterek wymyśliłyśmy raka piersi. Nic wtedy o nim nie wiedziałyśmy, ale dobrze brzmiało. I wykrakałyśmy. Teraz mi się przypomina, jak kiedyś, całe mnóstwo lat temu, byłam u znajomych we Francji. Wracałam pociągiem z Metz i mój przyjaciel na drogę dał mi książkę. „Wyleczę nieuleczalnych" nazywała się w wolnym tłumaczeniu, a jej bohaterem był lekarz walczący z rakiem piersi w swojej klinice. Czy to są znaki, których po drodze człowiek nie dostrzega? Czy dopiero potem wszystko mu pasuje do układanki? Kochana Marynko, Mam nadzieję, że jesteś OK. Bardzo zmartwiłam się, kiedy mama w ostatniej telefonicznej rozmowie powiedziała mi o twojej chorobie. I nawet nie chodzi mi o samą chorobę i cierpienia z nią związane. Myślę, że najgorsze w tym wszystkim jest to, co dzieje się w naszych głowach. Wyobrażam sobie, jaka musiałaś być przerażona. Kiedyś, ze dwa lata temu, zauważyłam u siebie podczas mycia mały guzek pod pachą. Na szczęście lekarz, do którego popędziłam, na drugi dzień powiedział, że to tylko powiększony węzeł chłonny. Nie to jest jednak ważne. Ważne, jak się czułam tej nocy i co sobie wyobrażałam. Poczułam się jakby na zewnątrz wszystkiego. Byłam sama, a świat kotłował się tak jak poprzednio. A ja byłam sama i bałam się. Panicznie się bałam. Wierzę jednak, że człowiek w dużej mierze może wpływać na to, co się dzieje w jego organizmie. Pamiętaj, że z wszystkie- 57 і .. mogą wunikai jakieś pozytywne rzeczy. Wkażdej sytuacji są . letnenty hutiun o .(nr.-//є, nie wątpię więc, żejak mi to wszystko kitul\)ś opowies . drowo się uśmiejemy. 11 mnie też nie wesołego. Dwa dni przed Wigilią zmarł synek mojej і.і.і, /o/Ai. Opowiadałam ci o niej.To ta, co ma męża Amerykanina, czterech synów i mieszka obok mnie. Umarł jej drugi syn, dwunastoletni. Był absolutnie zdrowym, wspaniałym, wysportowanym chłopcem, a umarł we śnie. Po prostu się nie obudził. Sekcja nic nie wykazała, był zupełnie zdrowy. Nie piszę ci jednak tego, żeby cię dosmucić lub pocieszyć, że inni mają gorzej. Chcę ci w dwóch słowach opowiedzieć, jak Dana i jej mąż dają sobie radę z tak niewyobrażalnym nieszczęściem. Otóż wydaje mi się, że podejście Amerykanów do kwestii śmierci jest generalnie różne od naszego. Oni z tą tematyką oswajają się od małego. Nawet ich Halloween nie jest niczym innym jak zabawą ze śmiercią. Nawet nabożeństwo żałobne jest radosną uroczystością. W każdym razie, choć Dana i Bill bardzo przeżywają utratę dziecka, starają się znaleźć pożytywne strony - że się nie męczył, że jest mu dobrze, jak to u Pana Boga za piecem, że zaoszczędzono mu różnych zgryzot, że jego odejście pozwoliło im przemyśleć różne sprawy, że może to jest ostrzeżenie, które zmobilizuje medycynę do prowadzenia badań wśród sportowców. Może to rozpaczliwe, takie szukanie dobrych stron w tym, co jest ewidentną tragedią, ale jak patrzę na nich, wydaje mi się, że tylko taka postawa jest słuszna. Niesłychane, jak wielu ludzi jest z nimi, jak wszyscy ich wspierają, nie tylko materialnie, ale i psychicznie -wspólnie się modlą, wspominają chłopca też na wesoło, bez jęków i płaczu. Tyle się u nas mówi o amerykańskiej znieczulicy, ale to, co obserwuję tutaj, jest po prostu nadzwyczajne. To polskie środowisko odsuwa się, boi się zakłócać spokój żałobników - Amerykanie zachowują się odwrotnie, Dana, kiedy dowiedziała się o twojej chorobie, powiedziała, że cały kościół baptystyczny, do którego należy, będzie się za ciebie modlił. Żebyś miała świadomość, że myśli i uczucia wielu nieznanych ci osób są z tobą. Przekaż jej to - powiedziała Dana, więc ci przekazuję. Naprawdę nazywam się Jadwiga Helena Misel i jestem nieślubnym dzieckiem Józefy z Miselów Bendowej. Nigdy nie ukoń- 58 czytam żadnej szkoły dramatycznej, a jednak zostalajetlią z najwybitniejszych aktorek dwóch kontynentów i jS»11'0-datek Anglii. Zagrałam dwieście sześćdziesiąt ї «ł»*h Szekspira, Dumasa, Schillera, Ibsena, Słowackiego, ł)#fe-go. Czy jeszcze jakiejś aktorce udało się zagrać OfeifJtfolę, Lady Makbet? Najbardziej znana anegdota o i*«że kiedyś interpretowałam na scenie książkę telefonia'^i sposób, że widownia wiwatowała na stojąco. Byłam po prostu największą aktorką w dziejach polskiego teatry. Zadebiutowałam na scenie w 1861 roku wteaB«™tor-skim w Bochni. Po kilkunastu latach gry w teatrach #*ї Galicji i Mołdawii zostałam pierwszą aktorką zespołudeamatu i komedii Teatrów Rządowych w Warszawie. W1ffiA"ie znając ani jednego angielskiego słowa, wyjechała»2'P'1 do Kalifornii. Już wkrótce oklaskiwano mnie nascewctiamery-kańskich jak Stany Zjednoczone długie i szerokie.#|ł«a-łam też gościnnie w Warszawie, Lwowie, Krakowi™-Do czasu, gdy w 1895 roku wygłosiłam patriotaP«> wienie na Kongresie Kobiet w Chicago i władze \~ ły mi zakaz wjazdu w granice cesarstwa. Jak widać^janie od dawna uważali, że odbieranie paszportów i wiz»#e narzędzie prowadzenia polityki kulturalnej. Moje życie osobiste było burzliwe i dramatyane.Nada-wało się na filmowy scenariusz. W dzieciństwieborykataiię z kompleksem nieślubnego dziecka, sama też miała»*? nieślubnych dzieci. Przeżyłam śmierć córki, syna por»*iiPJ-ciec i przez cztery lata przebywał z nim na WęgnechiwRumunii . Syn, skończywszy studia w Paryżu, wrócils"M° Ameryki i zrobił karierę jako budowniczy mostów. jest pierwszy na świecie most wiszący na rzece DelawarewFi-ladelfii. Wyszłam za mąż za hrabiego Chłapowskiej™ dopiero odzyskałam spokój. Zmarłam w 1909 roli »l*r-nii, a Karol sprowadził moje zwłoki do Polski, układajątagrab-ne epitafium: „Sztuką swą podnosiła umysły i krzepiła serca, sławę sztuki polskiej rozniosła za oceany...". Doprawdy się wzruszyłam, bo duchy artystów pozostają wrażliwe nawet po tamtej stronie. Miałam zabawny sen. Śniła mi się gadająca puderniczka. Przeglądałam się w lusterku, a ono mi mówiło, gdzie mam się jeszcze umalować. Tyle że nie powiedziało mi, kto jest najpiękniejszy na świecie. To od czasu operacji pierwszy zapamiętany przeze mnie sen. Wszyscy mi mówią, że tak odmłodniałam, że wyglądam jak dziewczynka. Powiedziałam Mojemu Doktorowi, że chyba przy okazji zrobił mi lifting szyi, ściągając skórę aż do blizny, bo jestem gładka jak dwadzieścia lat temu. No proszę, jeszcze jedna korzyść. Codziennie o ósmej rano jestem w instytucie onkologii na rehabilitacji. Pamiętam, jak przed operacją za wszelką cenę starałam się stamtąd uciec. Nie chciałam się czuć jedną z nich, tych kobiet siedzących pod drzwiami z wizytówką „Nowotwory sutka". Ja nie jestem taka jak ci wszyscy tutaj, ten cały zbity, czarny tłum, czekający w korytarzach na swoją kolejkę. Czy cała Polska ma raka?! Cieszyłam się, że nie muszę się tu operować, że nie znajdę się po obudzeniu z narkozy wśród takich samych okaleczonych kobiet, że nie będę musiała słuchać ich historii choroby. Teraz słucham. Teraz jestem z nimi, taka sama jak one. Słucham, jak opowiadają, jak się u nich zaczęło. Pani Tatiana, profesor uniwersytetu, już od dawna miała na papierze ca, ale papier na parę lat wylądował w biurku. Pani Tatia- 60 na myślała, że jak zapomni o papierze, papier zapomni o niej. Wszystkie kobiety miały przed operacją biopsję i u każdej biopsja wykazała komórki nowotworowe. - Ja miałam pięć i nic nie wykazały - mówię nieśmiało. - I pani poszła się zoperować? - dziwią się. Spotykam na korytarzu Doktora Spokojnego. Mówię mu, że jestem już po operacji i że jednak go znaleźli. - Pani jest niestatystyczna - stwierdza jak to on, spokojnie. - Biopsja jest fałszywie negatywna w mniej więcej dwóch procentach przypadków. - Dwa procent! Mój Boże, ależ ja jestem nietypowa. Dzwonię do Doktora Nerwusika i dziękuję mu za te cztery wykrzykniki. Niech ma! Przez te dwa miesiące dane mi było przeżyć tyle uczuć, co przez całe ludzkie życie - strachu, bólu, obaw, miłości, wiary, nadziei, ulgi, przyjaźni. Nagle uświadamiam sobie, że gdyby jakaś dobra wróżka albo inna złota rybka mogła spełnić moje życzenie, na pewno nie poprosiłabym o to, żeby to wszystko się nie wydarzyło. Utracony cycek Maryny B. daje gwarancję lepszego miłego życia! Dziś słucham pani Krystyny. Fantastycznie opowiada o swojej pracy w teatrze. Pani Krystyna jest scenografką. Tuż przed guzem miała permanentny stres: dwanaście godzin w pracy, przed premierą. W domu niewidoma matka i ośmiomiesięczna wnuczka, wszystko na jej głowie. Teraz okazało się, że jakoś dało się wszystko rozwiązać. Matką zajęli się bracia, wnuczką teściowa córki, a i praca idzie bez niej przed następną premierą. Pani Krystyna się martwi, jak to będzie dalej. To ciężka fizyczna praca, kiedy trzeba pomalować płótno długości stu pięćdziesięciu metrów za pomocą szczotki na kiju. Pani Krystyna ma gorzej ode mnie: jej obcięli prawą pierś, a pani Krystyna jest praworęczna. Wczoraj w czasie ćwiczeń nagle coś puściło i zaczęłam machać obiema rękami tak samo, bez wysiłku, bez bólu i sapania. Mogę już sama wozić siebie samochodem. Na- 61 tychmiast umawiam się z Anką i naszym klasowym Sławkiem na kawę. Jadę po raz pierwszy od tylu miesięcy przez miasto, jakbym wróciła z dalekiej podróży. Nawet nie zauważyłam, że nadeszła wiosna. Gdzieś mi uciekły te miesiące pełne brudnej brei, zadymek, wichrów i krótkich dni. Jest tak pięknie, że dech zapiera. Trawniki pełne żółtych podbiałów; kiedyś nie odróżniałam ich od mleczy. Teraz nie wiedzieć czemu robi mi to różnicę. Słońce zachodzi czerwoną kulą w moim bocznym lusterku, oślepia mnie trochę, ale nie zakładam ciemnych okularów. Tak dawno nie widziałam takiego światła. Spotykamy się w kawiarni, którą niedawno otworzyła nasza szkolna koleżanka. Jak tu ładnie... Jakoś trzymamy się razem już tyle lat. - Najbardziej się boję, że jak już mnie położą do tego grobu, to mi będzie zimno - mówi Sławek. - Więc się skremuj - ja na to. - To mi będzie za gorąco! Wygłupiamy się we troje jak kiedyś, tematyka tylko trochę inna. - Wiesz, jest nowy lek na tego twojego raka, pisałem o tym niedawno. - Sławek jest dziennikarzem-biologiem. -Spytaj w tej swojej onkologii, może by ci przepisali. Kiedyś słowo „rak" nie przeszłoby nam przez usta, teraz fruwa tu nad tą kawą zupełnie oswojone i wcale nie takie groźne. Nie wiedzieć kiedy zaczynam robić za pogotowie onkologiczne. Koleżanki przekazują mój numer telefonu różnym znajomym, które czekają na operację. Nie znam tych kobiet, czasem nawet nie wiem, jakie noszą nazwisko. Dzwonią i mówią, że są od Majki, od Justyny, z radia, z telewizji... Chcą wiedzieć, jak to będzie. Przed operacją, po operacji, czy będzie bolało. I czy na pewno trzeba się operować? Ze zdumieniem obserwuję, że im tak naprawdę szkoda tylko cycka. Żadna nie boi się tak panicznie śmierci jak ja, mówią tylko o jednym: - Nie wyobrażam sobie życia bez piersi, nie pozwolę się 62 okaleczyć. Mąż mnie zostawi, kochanek mnie rzuci dla takiej, co ma dwie, oddam wszystko, żeby mi zrobili operację oszczędzającą pierś. - Wolę umrzeć niż stracić pierś - krzyczy w słuchawkę koleżanka jednej pisarki. Urodziłam się 1 czerwca 1926 roku w Los Angeles jako dziecko Gladys Pearl Baker. Ojcem mógł być każdy z chłopaków mojej matki. Próbowałam się kontaktować z paroma facetami, z których przynajmniej jeden powinien być moim ojcem, ale słyszałam w odpowiedzi: „Gladys zawsze z kimś spała". Kiedy miałam dwa tygodnie, matka oddała mnie pewnemu małżeństwu, które za dwadzieścia dwa dolary miesięcznie od sztuki wychowywało cudze dzieci. Potem Gladys zabrała mnie na pewien czas i próbowała wychowywać, zawsze jednak lądowałam u obcych ludzi, w sierocińcach lub internatach. W tej sytuacji uznałam, że najlepiej jest w wieku lat szesnastu wyjść za mąż za chłopaka z sąsiedztwa, ale moje pierwsze małżeństwo dość szybko się rozpadło. Oba następne zresztą też. Nigdy nie byłam szczęśliwa z mężczyznami, nawet tymi z Białego Domu, którym imponowało, że śpią ze mną, symbolem seksu. Nie chciałam być najbardziej kobiecą kobietą, nie chciałam być głupią blondynką, choć kawałów o blondynkach nikt jeszcze wtedy nie opowiadał. Chciałam być prawdziwą aktorką. I byłam wielką aktorką. Billy Wilder napisał o mnie: „Wyglądała na ekranie tak, że wydawało się, iż wystarczy wyciągnąć rękę, by jej dotknąć, niczym prawdziwą postać. Nigdy nie była wulgarna w rolach, które mogły być wulgarne, i człowiek jakoś dobrze się czuł, kiedy widział ją w kinie. Miała zalety, jakimi na ekranie nigdy nie mogła się pochwalić żadna aktorka z wyjątkiem Garbo. Żadna". Byłam podobno bardzo trudna na planie filmowym. Spóźniałam się i żądałam, żeby ujęcia powtarzać w nieskończoność. Po każdym nieudanym ujęciu płakałam i trzeba było poprawiać mi makijaż. Zdjęcia przedłużały się, budżet rósł i wszyscy mieli mnie dosyć. Mężczyźni na całym świecie widzieli mnie w swoich fantazjach, a ci, którzy mieli mnie na wyciągnięcie ręki, nie byli za bardzo zadowoleni: Tony Curtis mawiał, że całując mnie, miał wrażenie, że całuje Hitlera. Ale to już jego problem. Sypiałam ubrana tylko w kropelkę perfum Chanel numer 5, wszystko popijałam ulubionym szampanem Dom Perignon 1953, nadużywałam leków antydepresyjnych, nasennych i tych 63 na przebudzenie. Przeżyłam dwa poronienia, atak bardzo chciałam mieć dzieci. Umarłam 5 sierpnia 1962 roku, samotna i nieszczęśliwa, a moja tajemnicza śmierć nadal nie jest do końca wyjaśniona i fascynuje miliony ludzi na całym świecie. XIII Wieczorem przyjechała nasza księgowa, czyli Justyna, i zamknęłyśmy się w kuchni. Zawsze lubiłyśmy tak siedzieć o zmierzchu, właśnie w kuchni. Kiedyś moja kuchnia miała najpiękniejsze zachody słońca w całym mieście, teraz miasto przyszło pod moją kuchnię i zachodów już nie ma. Zrobiłam herbatę z cytryną, jak zwykle, miałam świeżą szarlotkę od ciotki Joaś-ki — dostawa jest w każdy piątek. - Jesteś już zdrowa, musisz wiedzieć, co się dzieje w firmie - powiedziała nagle Justyna. Boże, uświadomiłam sobie, że ani razu nie zapytałam ich o nic. Ja! Pracoholiczka, upierdliwa baba, która denerwowała się z powodu byle krzywo przybitej pieczątki i źle wydrukowanej okładki jakiejś głupiej książki. Nie zapytałam, jak sobie radzą, zakładając, że radzą sobie świetnie. Wyłączyłam się z życia jak wtyczka z kontaktu i okazało się, że całkiem mi to dobrze idzie. A może z powodu tego raka już popadłam w coś w rodzaju pychy. Proszę, jaka jestem wybrana, w dodatku nietypowa, niestatystyczna, inna, do opisania, jakaś ulubienica Pana Boga. A tymczasem wychodzi na to, że nie będzie gdzie wracać... Ulubione pozycje naszego Paula przestały iść jak świeże bułeczki, nie ma co na niego liczyć, pieniędzy nie dołoży, trzeba minimalizować straty i próbować przetrwać. - Wiesz, co powiedział? Że na pewno dobrze sprzeda się tomik Marty, jak... jak... 5. Jak uszczypnie. 65 - Jak już będzie po wszystkim, tak? A to sukinsyn. - Jest jeszcze coś, Maryna... - Justyna zawahała się. - Powinnaś o tym wiedzieć. Ja już u nas nie pracuję. - Jak to! Przecież to ja ciebie przyjmowałam do pracy i chyba nadal ja podpisuję dokumenty? - Paul zdecydował, że pora na zmiany. - Nie mówiłyście, że przyjechał. - Nie chciałyśmy cię denerwować, a zresztą nie pytałaś. Był ze dwa dni. - Dostałaś wymówienie? - dopytywałam się, a Justyna miała coraz bardziej krzywy uśmiech. - I żadna z was nie puściła pary z gęby? Dzwonicie do mnie prawie codziennie i nic, ani słowa? - Wymówienie? Można to i tak nazwać. - Mów, Justyna, bo się rozpadnę na czynniki pierwsze. - Paul przyjechał do wydawnictwa prosto z lotniska i od razu poprosił mnie do siebie. Powiedział, że marnie nam idzie, że jego koncepcja wydawania jednej książki dziennie się nie sprawdza i że trzeba na kimś zaoszczędzić. Moja pensja jest najwyższa, zaraz po twojej, zresztą ty jesteś na zwolnieniu, nie można ciebie ruszyć, więc padło na mnie. Zaproponował, żebym napisała wymówienie za porozumieniem stron. Oczywiście nie zgodziłam się. Wtedy on... - Justyna zawahała się przez moment i wyjęła papierosa. - Przecież ty nie palisz - zdziwiłam się głupio i nie na temat. - Palę, już palę. Przepraszam, może przy tobie nie powinnam. - Daj spokój, nie mam raka płuc! Mów wreszcie. Co ci zrobił? - Otworzył szufladę biurka i wyjął plik papierów. Czytaj, powiedział. Wiesz, co to było, Maryna? Maile z mojej skrzynki! Wydruk z mojego służbowego komputera. - Zaraz... Jakim cudem? : - Nie wiem, jak to się robi, ale dobry informatyk może wszystko. - On ściągnął wszystkie twoje maile? Po co? Co ty w nich miałaś takiego? - rzuciłam w gorączce i zawstydziłam 66 się; głupie pytanie, bo cokolwiek by w nich miała, ten łobuz nie ma prawa! - Powiedział, że jeśli nie odejdę na własną prośbę, całą zawartość skrzynki prześle mojemu mężowi. Nie rozumiesz, Maryna? To były listy do mojego faceta. Mówiłam ci kiedyś, że się zakochałam, pamiętasz? Pamiętałam. Jeszcze jak pamiętałam. Justyna zakochała się do szaleństwa. Słuchałam z szeroko otwartymi oczami, kiedy opowiadała mi o tej namiętności. Wtedy tego nie rozumiałam, teraz - kto wie? Było tak, że jechali gdzieś razem samochodem, może na kawę do Qchni Artystycznej, może do teatru Ateneum, wystarczył błysk spojrzenia, przelotne dotknięcie ręki i już wiedzieli obydwoje. Ten jej facet zawracał na najbliższym skrzyżowaniu i jechali kochać się pod most Poniatowskiego albo nad Wisłę. Wtedy sobie uświadomiłam, że coś mnie jednak w życiu ominęło. - Zgodziłaś się na ten obrzydliwy szantaż? Przecież to jest świnia, wredna polsko-francuska świnia! - Zgodziłam się. Nie mogę za jednym zamachem stracić i pracy, i męża. W końcu nigdy nie chciałam się z nim rozwieść. - Powiedziałaś dziewczynom? - Bez szczegółów. Uprzedziłam tylko, by uważały na to, co piszą. - Przecież tego nie można tak zostawić! - Można, Maryna, można. Muszę ratować sama siebie. Wiesz, kto będzie na moim miejscu? Narzeczona Paula. - Żartujesz? Ta Kozłowski czy Krakowski from London o rdzennie polskim imieniu Farida? Farida wygląda trochę jak księżna Fergie, a raczej jej wyblakła, sprana kopia. Włosy trochę mniej rude, cera bielsza i nos jak gaśnik do świec. Nogi jak odwrócone butelki szampana, to znaczy grube w kolanach. Farida ubiera się w markowe ciuchy, tyle że w dziwnych kolorach. Wyjaśniła mi to zresztą od razu na początku znajomości. W Londynie jest podobno świetna kolorystka, która dobiera człowiekowi paletę barw raz na całe życie i Farida tego się trzyma. Na dowód pokazała swój kajecik kolorów. Bez niego się nie rusza, żeby jej się nie pomyliło. Machnęła mi przed nosem tą tęczą, składająca 67 się z samych fioletów, błękitów, różów i szarego na okrasę. Kto tej babie doradził, żeby do rudoblond łba nosić taki fiolet? Musiała chyba pomylić kajeciki. - Przestań się wygłupiać, Krakowski jest Jane i grała w Ali Mac Beal. Farida będzie u nas pojawiała się regularnie jak okres i meldowała Paulowi, jak leci. On ci to wszystko napisze w stosownym mailu. Stosowny mail już raz od niego dostałam. Życzył mi rychłego powrotu do zdrowia. I starczy. Z byle kim nie mailuję. Nazywam się Mania Burzyńska i urodziłam się... Dokładnej daty nie podam, bo kiedyś przy wyrabianiu paszportu odmłodziłam się o kilka lat i teraz bardzo tego żałuję. Miałabym za życia setne urodziny, a tak nic z tego. W teatrze bywałam jeszcze przed urodzeniem, ponieważ oboje rodzice pracowali w teatrze w Płocku - mama jako bileterka i bufetowa, tata był maszynistą i dekoratorem. A mnie wypożyczali do dziecięcych ról. Miałam szesnaście lat, gdy po raz pierwszy wyszłam za mąż za muzyka - potem wejdzie mi to w krew. Mój mąż był moim nauczycielem gry na fortepianie, ale ten związek nie potrwał długo. Prawdę mówiąc, to on odszedł do innej, a ja nie mogę powiedzieć, żebym brnęła w cnocie przez całe życie. A żyłam długo: oficjalnie dziewięćdziesiąt sześć lat. Moja kariera w stolicy zaczęła się od zastępstwa za Zulę Pogorzelską, „najpiękniejsze nogi w Warszawie". A potem już nikogo nie zastępowałam, bo moje nazwisko wymawiano jednym tchem z Pogorzelskiej i Ordonki. To dla mnie pisali piosenki He-mar i Tuwim - „Pokoik na Hożej" mruczały sobie wszystkie nieszczęśliwie zakochane kobiety. Grałam w teatrze, w filmie, no i przede wszystkim w kabarecie: Qui Pro Quo, Bandzie... To właśnie w Qui Pro Quo poznałam drugiego męża, Tadeusza. Muzyka oczywiście - komponował dla mnie muzykę do piosenek Hemara. Tadeusz to był prawdziwy przyjaciel mojego życia. Byłam szczęśliwa, że jest. Pobraliśmy się jednak dopiero po wybuchu wojny. Drugiej wojny, rzecz jasna. Po wojnie trafiliśmy do Łodzi, jak większość artystów. Pewnego dnia przyszła depesza od Tuwima: „Przyjeżdżajcie, wróciłem", więc niewiele myśląc, spakowaliśmy walizki. Marzeniem mojego męża było założenie zespołu, który by nie tylko występował, ale i kształcił młodzież. W 1949 udało nam się to przedsięwzięcie, bo ja rzuciłam swoją karierę i zaczęłam mu pomagać. Ten zespół odniósł sukces, o jakim się nikomu nie śniło, a jednocześnie spotykała nas cała masa przykrości. Mąż nawet 68 składał rezygnację. Mimo to nasz zespół odwiedził czterdzieści dwa kraje i podziwiało go ponad piętnaście milionów ludzi. Był ambasadorem Polski, a na jego koncerty wykupywano bilety na rok naprzód. Kiedy mąż umarł, zdecydowałam dalej prowadzić zespół. To był mój obowiązek wobec Tadeusza. I zespół trwa do dziś. Nawet po mojej śmierci. Nie mogę przestać myśleć o Justynie, coś z tym powinnam zrobić, one tam na mnie czekają jak na Godota. Powinnam do nich pojechać, powinnam napisać list do tego łobuza Paula. A ja tymczasem zaczynam kolejny dzień od onkologii, bo nadal nie umiem założyć sobie ręki zgiętej w łokciu na głowę. - Ja też nie umiem - pociesza mnie Mężczyzna Mojego Życia Spotkany Za Późno. - Ale tobie nikt nie każe - rozżalam się; w końcu to on jest psychoterapeutą od umierania. Jedziemy z ojcem na konsultację do najważniejszego profesora od mojej choroby, a ja czuję się znowu jak mała dziewczynka, córeczka moich rodziców. Tata nie pogodził się z moją chorobą, mówi, że to nie jest normalna kolej rzeczy, żeby dziecko miało raka przed rodzicami. Jeszcze by tego brakowało, żeby było odwrotnie. Profesor jest nieduży, chudziutki, ma bardzo długie i wąskie palce, jak pianista. Uspokaja nas łagodnym głosem. - Nigdzie nie ma przerzutów, węzły chłonne są czyste, guz jest małej złośliwości, to wszystko daje bardzo dobre rokowania. Nie będziemy pani niczym leczyć. Żadnej chemii, żadnych naświetlań. - Czy mam na coś zwracać uwagę? - pytam, żeby czegoś nie przegapić. 70 - Jak będzie panią coś bolało, sama pani zauważy. Akurat! Teraz przy każdym kaszlu będę myślała, że to przerzut na płuca. - Dzwoniły twoje ciotki - mówi mój mąż, gdy wracam do domu. - Pewnie chciały wiedzieć, co powiedział profesor - daję mu szansę. - Pewnie tak - odpowiada, a ja czekam, że on zapyta. Nie pyta. Jestem już zmęczona tymi codziennymi jazdami do onkologii. Te moje rehabilitantki widać mają na moim punkcie jakieś ambicje, bo okropnie chcą mnie zrehabilitować w stu procentach. Przyjeżdżam tu dzień w dzień od czterech miesięcy. - Jest pani młoda i zdrowa, zasługuje pani na godziwe, zdrowe dalsze życie. Wyjdzie pani od nas w pełni sprawna. I co, mam powiedzieć, że nie chcę? Że mam dość? Że muszę wrócić do pracy, której zaraz nie będzie, choć wcale nie chcę? Że boję się tego powrotu? Praca to był dziś temat rozmowy w kolejce na masaż. Wszystkie mamy to samo, to znaczy taka jest norma. Nic nam się nie chce. Jedna opowiada, że nawet guzika sobie przyszyć nie może i sama sobie tłumaczy, że to dlatego, że boi się ukłucia. Nam się nie wolno kaleczyć, kłuć ani oparzyć. Mam dokładnie to samo. Przez dwa dni chodziłam z urwanym guzikiem jak fleja. Dopiero jak mi się urwał drugi, przyszyłam oba. Moja pani rehabilitantka cały czas pracuje nade mną, żebym jeszcze nie wracała do wydawnictwa. - Kiedy pani będzie miała taką okazję, żeby zrobić sobie emeryturę w trakcie pracy? Nigdy, bo już odtąd będzie pani zdrowa. Ostatnio jest nawet zabawnie, bo robimy za króliki doświadczalne: masują nas studenci. Ogromne chłopiska z AWF--u, przestraszone i speszone. Myślę, że dla takiego chłopaka z trzeciego roku szokiem jest już spojrzenie na taką okaleczoną kobietę jak ja, a co dopiero dotknięcie jej. Gdy zabierał się do masowania, trzęsły mu się ręce! 71 - Chyba jestem bardziej przerażony od pani - wymamrotał. - Bo ja przez te miesiące zdążyłam się już przyzwyczaić do nowej sytuacji - pocieszyłam go. Ciało jednak żyje swoim własnym życiem. On mi w końcu masował głównie rękę i kawałek barku - nasze rehabili-tantki masują też bliznę. On się nie odważył, to przekraczało jego możliwości. A ja, mimo wszystko, mimo całej idiotyczno-ści sytuacji i zgromadzonych wokół studentów, czułam dotyk mężczyzny. Pierwszego mężczyzny, który mnie widział bez piersi. Majka po raz pierwszy zapytała: - Przedłużyłaś sobie zwolnienie? Tak jakbym o to zabiegała. Mówię, że na tę chorobę nie bez powodu przysługuje dziewięć miesięcy zwolnienia, ale widzę, że one już mają dość. Wierzą, że jak wrócę, to coś zmienię, spacyfikuję Paula, obłaskawię Faridę, pomszczę Justynę. A ja nie chcę tam wracać! To fikcja, że jestem dyrektorem tego wydawnictwa. Jak mam wrócić, skoro ciągle jestem zmęczona i muszę spać dwie godziny w ciągu dnia? Przyszedł rachunek za telefon i mój mąż dostał szału. Kłócimy się teraz właściwie wyłącznie o pieniądze. Znakomity temat zastępczy. Odkąd pamiętam, wydawaliśmy więcej, niż zarabialiśmy, ale zawsze było z czego dokładać. Teraz chłopcy jedzą tyle, że codziennie wieczorem lodówka wygląda jak w sklepie AGD. Puste półki. - Będę dzwoniła, do kogo będę chciała - mówię i zamykam się w kuchni. Tam gdzie jest moje miejsce. Starszy niedawno skończył osiemnaście lat i z tej okazji dziadkowie przekazali mu dziedzictwo. Kiedy się urodził, pewna ich mocno starsza znajoma przyszła do nich z misją. - Jestem całkiem samotna, wszyscy moi bliscy dawno odeszli, mam osiemdziesiąt cztery lata i niewiele czasu przed sobą - zawiadomiła, wyjmując z torebki niewielkie zawiniątko. - To jest złoty, szwajcarski zegarek z dewizką, 72 po moim ojcu. Chciałabym, żeby dostał go wasz wnuk, gdy skończy osiemnaście lat. Przez te lata dziadek trzymał zegarek w bankowym depozycie i teraz obaj wybrali się go odebrać. Dziadek nakręcił stuletni mechanizm i nagle okazało się, że zegarek chodzi! Tyka cichutko, wchodząc w swój nowy wiek. Prosto z banku obaj panowie udali się do... ofiarodawczyni. Pani Janina żyje i ma sto dwa lata. Nie chodzi już i trochę gorzej słyszy, ale umysł ma fenomenalny. Codziennie czyta gazetę, po operacji zaćmy wzrok ma lepszy niż ja. - Nie przypuszczałam, że doczekam twojej osiemnastki -powiedziała do starszego, gdy już odpytała go z całego programu szkolnego i ostatnio przeczytanych lektur. Pani Janina przez całe życie była bibliotekarką. - W końcu muszę na coś umrzeć - mówi, ale na to się nie zanosi. Pani Janina jest zdrowa jak byk. Od dawna nie ma dla kogo żyć i od dawna nikomu nie jest potrzebna. Od dawna nikt na niej nie wisi i od dawna ona już nic nie musi. Po prostu żyje. Premiera tego filmu odbyła się w 1930 roku w berlińskim kinie Ufa-Palast. Zostałam gwiazdą w ciągu jednej nocy. To dzięki mnie ten pierwszy niemiecki film dźwiękowy odniósł światowy sukces. „To wszystko dzięki jej obnażonym udom" - powiedział po premierze Henryk Mann mojemu partnerowi, Emilowi Janningsowi. Nogi miałam rzeczywiście najwspanialsze na świecie i dobrze ubezpieczone. W tym filmie występowałam w cylindrze, paliłam papierosy i śpiewałam zachrypniętym głosem. Byłam wampem, cyniczną uwodzicielką, femme fatale, a mój erotyzm udzielał się widowni w każdym kinie. Grałam artystkę kabaretową, która rujnuje życie szacownego profesora. Nazywałam się Lola-Lola. Jako Maria Magdalena urodziłam się w 1901 roku w pruskiej rodzinie szlacheckiej. Otrzymałam staranne wykształcenie, mówiłam też po angielsku i po francusku. Byłam uzdolniona muzycznie, więc postanowiono zrobić ze mnie skrzypaczkę. Z powodu zapalenia żył w ręce musiałam jednak porzucić skrzypce i postanowiłam zdawać do szkoły dramatycznej  Reinhardta. Nie przyjął mnie, a ja rzuciłam się w wir berlińskich kabaretów, by nauczyć się tańca i gry aktorskiej. Stanęłam 73 do egzaminu po raz drugi i dostałam się. Dla kina odkrył mnie Josef von Sternberg i jeszcze tej samej nocy po berlińskiej premierze naszego filmu wyjechaliśmy do Ameryki. Tam zostałam wielką gwiazdą. Byłam tak sławna, że Hitler prosił mnie o powrót do Rzeszy - miałam zostać największą aktorką niemiecką. Oczywiście odmówiłam i przez całą wojnę dla amerykańskich żołnierzy śpiewałam „Liii Marlenę". Hitler nie tolerował odmowy - specjalny oddział SS dostał rozkaz zlikwidowania mnie, ale widocznie nie za bardzo przyłożył się do wykonania tego zadania. Żyłam dziewięćdziesiąt lat i zmarłam w 1992 roku w Paryżu na Avenue Montaigne. To bardzo piękna ulica. XV Mieszkamy w oddzielnych pokojach jak lokatorzy. Mój mąż wraca z pracy, coś tam opowiada przy obiedzie, potem zamyka się u siebie i całymi godzinami gdzieś telefonuje. To jest zemsta za ostatni rachunek. Potem wyłazi z pokoju tylko po to, żeby mi powiedzieć, że za chwilę będzie jego film w telewizji. Najważniejsza wiadomość dnia. Albo nawet nie wychodzi. Ze swojego pokoju do mojej sypialni dzwoni do mnie na komórkę! Nigdy mnie o nic nie pyta. - Od powrotu ze szpitala ani razu do mnie nie przyszłaś, ani razu mnie nie zawołałaś - mówi. Chyba to już gdzieś czytałam. No jasne, scena z „Przeminęło z wiatrem", Ret Buttler do Scarlett 0'Hara, po tym, jak spadła ze schodów. To jest moja ulubiona scena. Ona go woła w malignie, ale nikt mu tego nie powtarza, on cały czas pyta, czy ona nie chce go widzieć i tak trwają oboje w niedogada-niu, nieporozumieniu i tęsknocie za sobą. To prawda. Nie przychodzę. Nic od niego nie chcę. Nie mam zamiaru potem patrzeć, jak odchodzi z dwudziestką o czerwonych, długich pazurach. Taką z dwoma cyckami. -To o tobie są te wszystkie dowcipy o blondynkach - słyszę jeszcze, zanim zamknie za sobą drzwi. Mój mąż ma w sobie dziecinne pragnienie bycia w stanie permanentnego zadowolenia, szczęścia i euforii. Tymczasem trzeba kiedyś dorosnąć do zrozumienia, że w życiu tak nie ma. 75 Jest parę takich chwil, kiedy czujemy się szczęśliwi, ale można je na palcach policzyć. I jest cała reszta dni, kiedy trzeba wypełniać zwykłe obowiązki, wstawać rano, obierać kartofle i smażyć kotlety. Dochodzę do wniosku, że małżeństwo jest po prostu jeszcze jednym obowiązkiem, jak chodzenie do pracy, gotowanie obiadu, pranie i sprzątanie. I tak je należy traktować. Pamiętam taką dyskusję w liceum na temat szczęścia, kiedy ja głosiłam tezę: szczęście jest wtedy, kiedy nie ma nieszczęścia. I teraz, po przeżyciu następnych dwudziestu lat, wracam do tamtego zdania. Jesteśmy w miarę szczęśliwi, gdy nie ma dojmująco przykrych rzeczy, które nas dotykają. A mój mąż by chciał, żeby raz po raz zdarzało się coś nadzwyczajnego. On nie umie żyć w normalności i całe życie mu czegoś brakuje. Znów zaczyna: że nic nas nie łączy, że czytamy inne książki, oglądamy inne filmy. - Czy pamiętasz, jak kiedyś, na początku małżeństwa, przez całą noc układaliśmy kostkę Rubika? - słyszę w komórce jego głos. - Pamiętam. - Ja nie pytam ciebie po to, żeby sprawdzić, czy nie masz amnezji, ale żeby wzbudzić w tobie refleksje - przechodzi od razu do ataku. Wiem, że jest tak samo głęboko nieszczęśliwy i rozpaczliwie walczy o moje nim zainteresowanie. W taki idiotyczny sposób. Każdy normalny mąż przerwałby w końcu tego Strindberga, wziął żonę w ramiona i powiedział, że ją kocha i że przeprasza. Nie oglądam tego jego filmu. Zamykam się w kuchni i piekę szarlotkę. Po emisji on woła mnie do pokoju i w tej awanturze wreszcie wychodzi z nas wszystko. - Specjalnie to zrobiłaś! Wiedziałaś, jak mi zależało na tym filmie, jak się do niego przygotowywałem. W nosie masz to, co ja robię! W nosie masz wszystko to, co jest dla mnie ważne. - Nieprawda, zawsze byłam dumna z tego, co robisz - próbuję lekko protestować. Powinnam jednak skłamać, że nie 76 obejrzałam jego filmu z powodu pilnych zajęć kuchennych. Zamiast tego mówię: - Owszem, nie obejrzałam specjalnie. Może wreszcie poczujesz się tak samo jak ja, gdy ty nigdy nie interesujesz się moimi sprawami, moim zdrowiem, kiedy nigdy o nic nie pytasz, bo się boisz, że usłyszysz złą wiadomość. - A co ma jedno do drugiego! Wydaje ci się, że mnie ukarałaś, bo olałaś film, nad którym pracuję od dwóch lat?! Film, w który wsadziłem wszystkie zawodowe ambicje i pragnienia? Jaś był niegrzeczny w czasie leżakowania, więc pani przedszkolanka nie pochwaliła go za rysunek kredkami świecowymi. Tak sobie kombinowałaś? I ty mówisz, że to ja jestem niedojrzały? A kiedy ty mi pozwoliłaś dojrzeć? Najpierw nie pozwoliła mi dojrzeć nadopiekuńcza matka, a teraz żona, która ma do mnie pretensje, że w niedostatecznym stopniu przypominam jej tatusia. Tu już przesadził. - Po pierwsze, nie wychodziłam za mąż za tatusia, tylko za ciebie, a po drugie, całe życie staram się ci pomóc, żebyś wreszcie przestał być chłopczykiem w krótkich spodenkach. Nawet specjalnie dostałam raka, żebyś mógł się wykazać. - No i się nie wykazałem. Co było do udowodnienia. Wiem, że jestem mężem do dupy, ale lojalnie uprzedzałem cię o tym przed ślubem. Ty też jesteś żoną do dupy, tylko mnie o tym nie uprzedziłaś. Taka jest różnica. Tak się okopałaś w tej swojej chorobie, że na mnie w niej nie ma miejsca. Świetnie wiem, że się nie nadaję na oparcie, ale ty mogłabyś zrobić chociaż tyle, przyjść tutaj i razem ze mną obejrzeć ten mój pieprzony film. Zapalił papierosa, chociaż od czasu operacji starał się tego przy mnie nie robić. Widziałam, jak zaczyna się nakręcać. - Wiesz, że mój ojciec też był operatorem filmowym. Kiedy w telewizji szedł jakiś jego kawałek, choćby najdrobniejszy - wiesz, jakie były wtedy teledyski: piosenkarka śpiewa, przebitka na idącą po liściu biedronkę - gdybyśmy z mamą nie zachwycali się głośno tą jego biedronką, obraziłby się na nas na śmierć. - Nie obraź się, ale twój ojciec też nigdy nie wydoroślał. - A za co miałbym się obrażać? Pewnie, że nie wydoroślał. U nas wieczna chłopięcość mężczyzn jest w rodzinie dziedzicz- 11 na. Tylko matka trzymała ten dom w garści. I nie było takiego rysunku kredkami świecowymi, którego by nam nie pochwaliła. - To dlaczego tego się od niej nie nauczyłeś? Zakodowałeś sobie tylko, że to ty masz być pępkiem świata. Czy ty choć raz w życiu zapytałeś ją o jej pracę, o to, co jest dla niej ważne, co czuje, o czym myśli? Nigdy! -Teraz już zdenerwowałam się naprawdę. -Wychowała cię na koszmarnego egoistę, to jej świetnie wyszło. Żyłam krótko, niespełna trzydzieści dwa lata. Krótko, ale intensywnie. Nie zmarnowałam ani jednego dnia mojego życia. Wiedziałam, że moja choroba jest śmiertelna, ale nie miałam zamiaru z niczego rezygnować. Kiedyś w sanatorium tańczyłam z takim zapamiętaniem, że z trudem mnie odratowano. Ale miałam osiemnaście lat i nie widziałam powodu, żeby nie dowiedzieć się. jak to jest, gdy się tańczy do utraty tchu. Całą moją poezję pisałam własną krwią, bólem, namiętnością, miłością i pożądaniem, dlatego moje wiersze tak bardzo są do dziś czytane przez kobiety. Nie była tadna. Była na to zbyt piękna. Nie była tkliwa. Była na to zbyt czuła. Nosiła się z angielska. I ten zimny strój oblekał również jej dłonie w rękawiczki chłodu - napisał o mnie kolega poeta, Stanisław Crochowiak. Prawda, że pięknie? Każda kobieta chciałaby, żeby w jakimkolwiek mężczyźnie pozostawić taki ślad. Urodziłam się w 1935 roku w Częstochowie i to jest fakt bezsporny. Moi biografowie spierają się natomiast, czy nastąpiło to 9 maja czy 9 lipca. Mama twierdzi, że maja, encyklopedie, że lipca, cóż, encyklopedyści podobno zawsze wiedzą lepiej. Jeżeli chodzi o moje imię, to z kolei namotał tutaj ksiądz w czasie chrztu. Stwierdził, że nie ma takiej świętej, jakiej imię chcieli mi nadać rodzice i po prostu ochrzcił mnie jako Helenę. Dopiero gdy dorosłam, zmieniłam sobie w urzędzie imię na... swoje własne. Ale i tak najbliżsi zawsze mówili do mnie Hasia, Haska. Pod koniec wojny zachorowałam na ciężką anginę z powikłaniami, z zapaleniem stawów, i to wszystko doprowadziło do poważnej wady serca. Zamiast się uczyć, spędzam od tej pory wiele miesięcy w szpitalach w różnych miastach Polski i w sanatoriach. Chcę żyć, kochać, bawić się, uczyć mimo wszystko. W sanatorium spotykam równie ciężko chorego na serce Adolfa i zakochani do szaleństwa postanawiamy się pobrać. Protestują wszyscy - rodzice i lekarze, ale my jesteśmy uparci. W końcu profesor Julian Aleksandrowicz zwołuje w tej sprawie 78 specjalne konsylium i uzyskujemy zgodę. No pewnie, i tak wiedzieli, że pobierzemy się. nawet jak się nie zgodzą. Mój mąż dzieli ten krótki czas, który nam pozostał, między łódzką Fil-mówkę a sanatoria. Za wszelką cenę chce skończyć studia -i kończy je, za bardzo wysoką cenę. Cenę życia. Umiera po dwóch latach naszego małżeństwa. Ja żyję dalej, choć po tym szoku na wiele miesięcy trafiam do szpitala. Ale jeszcze żyję, cierpię i piszę. W 1958 roku ukazuje się pierwszy tomik moich wierszy, który w dodatku przyjęty jest przez wszystkich z entuzjazmem. Żadna kobieta nie pisała takich erotyków - podsumowują mnie krytycy - a ja po prostu piszę o sobie. Wyjeżdżam na operację serca do Filadelfii i na parę lat uzyskuję opóźnienie wyroku. Jest lepiej: studiuję w Stanach, kończę college w dwa lata zamiast trzy, robię magisterium na Uniwersytecie Jagiellońskim, przygotowuję pracę doktorską. Ukazują się kolejne tomiki moich wierszy, wyjeżdżam na stypendium do Paryża. Zdrowy by tego nie wytrzymał, ale nie chcę rezygnować z niczego. Z kolejnej operacji serca nie udaje mi się już wyjść cało: umieram w osiem dni później. 11 października 1967 roku. Tuż przed operacją chciałam uciec ze szpitala, ale ta operacja mogła mi uratować życie. Cóż, gdybym wtedy uciekła, żyłabym może dwa, trzy miesiące dłużej... Paul przysłał faks na moje nazwisko. Pisze otwartym tekstem, że chce kupić nasze udziały. Ma zamiar sprzedać wydawnictwo i lepiej mu pójdzie, jak będzie miał sto procent w jednym ręku. Cena do uzgodnienia. W najgorszym razie mamy mu dać pełnomocnictwo do negocjowania sprzedaży całego pakietu, razem z naszymi dwunastoma nędznymi procencikami. Dalej były jakieś wyjaśnienia, żebyśmy się nie bały, bo ten, kto kupi wydawnictwo, nie jest głupi i nas nie wyrzuci, bo zespół to potencjał, za który też się płaci i tak dalej. A w ogóle to wydawnictwo trzeba traktować jak ideę platońską i ratować je za wszelką cenę. Idealista się znalazł. Odpowiedziałam mu mailem, że nas wydawnictwo bez nas nie interesuje i niech negocjuje swoje osiemdziesiąt osiem procent. Maile przed wieprze. Przy negocjacjach i tak on nas oszwabi. Nam poda na przykład oficjalną cenę, od której „oficjalnie" obliczy się nasze dwanaście procent, a pod stołem weźmie prowizję, odstępne, czyli zwykłą łapówkę za to, że transakcja w ogóle doszła do skutku. Albo za to, że nie weźmie ktoś inny. Nigdy nie dowiemy się, ile wziął. A poza tym, dlaczego nie mamy same negocjować swoich dwunastu procent? Niech sobie sprzedaje własne udziały i odczepi się od naszych. Paul płacze, że jak szybko nie znajdzie kupca, chyba będzie musiał zastawić swój dom pod Paryżem. 80 Firma się trzęsie ze strachu - kto nas kupi i kogo na dzień dobry wyrzuci. Tak to przynajmniej wygląda w różnych innych firmach. Wymówienie, karton na rzeczy, pół godziny na spakowanie dobytku, bo już obok niecierpliwie przestępu-je z nogi na nogę nowy pracownik. Wpadłam tu na chwilę po gimnastyce i tego nie odczuwam, odsuwam to od siebie jak najdalej, ale dziewczyny są spanikowane. Zdaję sobie sprawę, że teraz co innego jest dla mnie ważne i nie do końca umiem się zaangażować. One to chyba widzą i mają do mnie żal. Trudno mi sobie wyobrazić, że będę musiała znowu przyjeżdżać tu codziennie. Marnie śpię. Wolno spać tylko w dwóch pozycjach -na plecach z ręką do góry, albo na nieoperowanym boku. Gdy mam gorszą noc, budzę się po osiem razy. Popijam herbatę, idę do łazienki, przekładam się na wznak. Znów nie wychodzi mi z głowy prababka Maria. Myślę o niej często, a przecież wiem tak niewiele. Umawiam się z ciocią Karoliną, która jest najstarsza w rodzinie i która ma coś sobie przypomnieć. - Ale nie obiecuj sobie za wiele - przestrzega. - Ona niewiele o sobie mówiła. - Mieszkałyście tyle lat razem i nic? - Przyjedź jutro, coś ci jednak opowiem. To była moja ukochana babcia. Przyjeżdżam, najpierw dostaję obiad, a potem ciocia Karolina przynosi szarą teczkę, zawiązaną na sznureczki. - To twoja prababka i ja - pokazuje mi fotografię. Na zdjęciu ciocia Karolina ma może z dziesięć lat, prababcia na pewno jest już po siedemdziesiątce. Ubrana w czarną, długą do ziemi suknię, jak zwykle patrzy prosto w obiektyw. Są już przecież lata trzydzieste ubiegłego wieku, moda kazała kobietom odkryć kostkę, prababka jednak ma to w nosie. - Zawsze tak się ubierała - mówi ciocia Karolina. -W czarną szewiotową suknię. Wiesz, co to jest szewiot? Oczywiście, że nie wiem. Gdzieś czytałam, może u Prusa, jakoś mi się kojarzy z „Emancypantkami", ale pewnie mi się zdaje. 6. Jak uszczypnie... 81 - Szewiot to jest wełna z owiec rasy Cheviot - wyjaśnia niestrudzona ciotka Karolina. - Poprzez specjalną technikę opalania uzyskuje się materiał z doskonale widocznym rysunkiem splotu. - Babka bez ruchu siedzi tylko na zdjęciach. - Ciocia Karolina stara się mi pomóc jak może. - Była bardzo pracowita, cały czas coś szyła, gotowała, pamiętam, jak robiła ocet winny z jabłkowych skórek, bo wiesz, nam, dzieciom nie wolno było używać octu. Pamiętam, o tym occie opowiadał mi ojciec. - Już wiem, co ci opowiem! - przypomina sobie ciocia Karolina. - Twoja prababka i pradziadek mieli zupełnego fioła na punkcie spirytyzmu. Seans za seansem i w Irkucku, i potem na Ukrainie, duchy pojawiały się i rozwiązywały różne problemy. Kiedyś ciężko zachorowało któreś z dzieci. „Zdrowie dziecka w mleku mamki" - zaordynował duch, więc babka natychmiast przyprowadziła do dworu karmiącą chłopkę. Innym razem duch podyktował receptę na lek nasercowy. Po łacinie, Marynko, a oni tam na tej Ukrainie łaciny nie znali. No i wyobrażasz sobie? Pokazano skład lekarstwa domowemu lekarzowi, a on stwierdził: „Bardzo dobry lek, ale od dawna już niestosowany. Mamy teraz nowsze receptury". Kiedy dzieci chorowały na brzuch, niemiecki duch-doktor podyktował przepis na nalewkę z krwawnika. Podał także swój adres. Prababka napisała list i po wielu miesiącach dostała odpowiedź, że faktycznie, mieszkał tam kiedyś lekarz, ale od dawna nie żyje. Ostatni raz prababka zasiadła do wirującego stolika tuż przed śmiercią pradziadka. „Nie jechać do Kijowa" - wystukał duch ostrzegawczo, ale wierzono mu przede wszystkim w zakresie medycyny. Pradziadek pojechał, zaraził się tyfusem i umarł. Ciocia Karolina sięga do swojej szarej teczki i pokazuje mi wycinek z przedwojennej gazety. - To ciotka Dziunia, ta, którą zastrzelił zazdrosny mąż. Piękna kobieta na gazetowym papierze ma lekko skośne oczy i wygląda jak gwiazda niemego kina. Wyciął ją ktoś z gazety, obwodząc nożyczkami jej zgrabną sylwetkę, tak samo jak ja, gdy odcinałam od siebie Gabriela, nie ma więc ani zdania tekstu. Prababka zostawiła dla siebie tylko wizerunek swojej córki, opis jej śmierci widać chciała wyprzeć z pamię- 82 ci. Mam o czym myśleć. Jaka była ta moja twarda prababka, która o tym wszystkim, co przeszła, nigdy więcej nie mówiła? - A pies? - przypominam sobie nagle. - Ten pies, który pobiegł za wozem z Ukrainy do Polski? - Oczywiście, że go pamiętam - mówi ciocia Karolina. -Nazywał się Irosz, nie mam pojęcia dlaczego. Taki biały kundelek, żył jeszcze w Polsce kilka lat. Jestem! No, jestem, przecież to ze mną chcieli państwo rozmawiać, chyba że pomyliłam stoliki? To przecież państwo hip-pisowali w latach sześćdziesiątych w kraju nad Wisłą. O, pani nosiła bananową spódnicę i koraliki okręcone wokół dłoni. A pana, proszę pana, pamiętam w spodniach-dzwonach, z pa-cyfą pod rozchełstaną koszulą w kwiatki. Za tę pacyfę chcieli pana nawet wyrzucić ze szkoły. No no no, proszę nie rozłączać palców, bo sobie pójdę. To pani jest medium, tak? Dobrze, co państwo chcą wiedzieć? Jak to było ze mną? Urodziłam się 19 stycznia 1943 roku, znak zodiaku Wodnik. Że niby Era Wodnika, tak? Przypadek, proszę pani. Mieszkałam w małej teksańskiej mieścinie, w Port Arthur, niedaleko Austin. Niech pan nie idzie po mapę, i tak pan nie znajdzie. Miałam siostrę Laurę i brata Michaela i dość szczęśliwe dzieciństwo. Potem wszystko się pogmatwało w szkole. Byłam gruba, miałam trądzik i nikt mnie specjalnie nie polubił. Nie, to nie - zamknęłam się w domu, czytałam i malowałam. Skończyłam highschool, zaczęłam studia prawnicze, jakoś było. I wtedy coś mnie podkusiło. Pojechałam na obóz studencki i tam nastąpił ten dzień. Najgorszy w moim życiu. To mnie wybrano najbrzydszą studentką na obozie. Oni mówili później, że to miał być zgryw, wygłup, żart. Dla mnie to był cios. po którym tak naprawdę nigdy się nie pozbierałam. Co zrobiłam? Uciekłam do San Francisco i rzuciłam się w wir życia. Uczyłam się tego życia przez trzy lata. Najpierw była am-fa, potem heroina. No i śpiewanie. Zaczęłam śpiewać w knajpach, dla przyjemności. Wszyscy mówili, że mam fantastyczny, „czarny" głos. No dobrze, pan nie opuszcza tej ręki, bo nie powiem nic więcej. Chyba panu nie zdrętwiała? Po trzech latach kumple zrzucili się na bilet i ściągnęli mnie do domu. Miałam nawet wyjść za mąż, wrócić na studia. Ale Chet Helms, no, ten, z którym uciekłam, przez ten czas został łowcą muzycznych talentów i wstawił mnie do nowej kapeli „Big Brother and the Holding Company". W czerwcu 1967 roku rzuciłam na kolana publikę na The Montrey Pop Festival. Nagle stałam się sławna, bogata i piękna. Ja, gruba kiedyś teksańska dziewczyna, zo- 83 stałam symbolem seksu, wolności, najsłynniejszą białą wokalistką bluesową. Gdzieś znikła wreszcie we mnie najbrzydsza dziewczyna na obozie. Teraz byłam dziewczyną kwiatem, wyrażającą ból swojego pokolenia. No a potem był festiwal w Woodstock, festiwal legenda. Muzyka, miłość i pokój! Dwieście tysięcy hippisów na widowni, szał. Zarobiłam wtedy piętnaście tysięcy dolarów. Oh, Lord. wouldyou send me a Mercedes Bem. Nie potrzebowałam już cudownego podarunku, mogłam go sobie kupić sama. Pani pamięta, jak śpiewałam „Summertime" Gershwina? Taka pościelowa, że wszyscy rozłazili się po kątach. Na koncertach dawałam z siebie wszystko. Przecież byłam jedną z nich, jak mogłabym odstawiać fuszerkę? Śpiewałam o sobie, o swoim życiu, ale to było także ich życie, ich ból i bunt. Pamięta pan, jak tłumaczył pan pod ławką moje teksty, spisane z magnetofonu Tonetka? Tyle że ja nie dałam rady. Narkotyki, które miały być źródłem kolorowych snów, alkohol, cudowna rzeka zapomnienia... Przedawkowałam. 4 października 1970 roku znaleziono mnie martwą w hotelowym pokoju w Los Angeles. Mając dwadzieścia siedem lat, zostałam legendą. Pani nie sięga po chusteczkę, bo fluidy przestaną płynąć. XVII Była dziś Farida. Przyleciała porannym samolotem, bez uprzedzenia rzecz jasna. Zamknęła się w dawnym pokoju Justyny i cały dzień coś dłubała w komputerze. Gdy wyszła, sprawdziłyśmy wydruk z komputera - usłyszałam w telefonie Majkę. - Podobnego śmietnika dawno nie widziałam. Na jednym koncie jest wszystko: rachunki za papier toaletowy, za druk, za benzynę, za reklamy prasowe, bartery. I wiesz, co jeszcze? Na biurku zostawiła rachunki za bilety lotnicze, hotele, obiadki w najdroższych restauracjach na całym świecie. Wszystko to wrzuciła w koszty, małpa jedna! - denerwowała się Majka, a ja próbowałam się jakoś skupić na tym, co mówi. - Ma to wyglądać tak, jakby nasza firma przepieprzyła dwa miliony złotych, tak jakby nic nie zarabiała od dawna, jakbyśmy nie sprzedali ani jednej książki od lat. Kiedy w to wniknąć, okazuje się, że bartery się zerują, tylko na innych kontach, straty wcale nie są takie duże, za to bałagan potworny. Im chyba zależy na tym, żeby ten, kto stanie do negocjacji, był przekonany, że dołujemy. Wiesz, Maryna, on coś knuje. Każdy normalny chce przecież sprzedać jak najdrożej, no nie? Mówię ci, on kogoś ma na oku, komuś coś naobiecywał i teraz nas opyli za złotówkę. Myślałyśmy, że Farida niewiele zna się na księgowości, ale ona świetnie wie, co robi. - Rozmawiałaś z nią? Chciała kogoś widzieć? - Pomyślałam oczywiście o sobie, chociaż dobrze wiem, że moja choroba jest Faridzie na rękę. 85 - Ona mówi, że jest źle i trzeba kogoś zwolnić. A z drugiej strony, zanim wyjechała, kazała kupić do naszej ołpenspejs żaluzje i doniczki w kolorze blue. Farida bardzo lubi niebieski. Lada chwila zwołają walne zgromadzenie wspólników i zacznie się przepychanka o nasze udziały. Wracaj, Marynka, i zrób coś! Boże, jakie to wszystko nagle wydało mi się odległe. Ja mam tam wrócić? Już teraz? Profesor mówi, że szansa na raka drugiej piersi wynosi jedenaście procent, a kiedy bierze się leki, zagrożenie spada do pięciu. Ale on mi tego leku jeszcze nie przepisze, organizm ma się bronić sam. Czekałam na profesora godzinę. Próbowałam czytać „Małego Księcia" po francusku, ale za nic nie mogłam się skupić. Tym razem siedziałam obok drzwi gabinetu z napisem „Klinika nowotworów kości", naprzeciwko dziewczyny bez nogi i kobiety, której lekarze dają pięć procent na przeżycie. W pewnej chwili ogłosiła to całemu korytarzowi i nikt z pacjentów nie wiedział, jak zareagować. Musiałam iść natychmiast kupić sobie nowy stanik i bakaliowe lody. Chyba nigdy przede mną ani po mnie żadna aktorka nie spadła w mgnieniu oka z wyżyn popularności i uwielbienia na samo dno potępienia przez opinię publiczną. Byłam kochana, a potem zostałam znienawidzona. Wszystko dlatego, że zakochałam się w mężczyźnie, który nie był moim mężem i miałam mu urodzić dziecko. Porzuciłam wtedy własnego męża i córkę, a tego nikt nie mógł mi wybaczyć. Przedtem pisano o mnie jako o dziewczynie pełnej godności, wdzięcznej, bezpretensjonalnej i uduchowionej, a wtedy nagle uznano mnie za naj-podlejszą zdrajczynię i grzesznicę. Dostawałam tysiące pełnych potępienia listów, a w amerykańskich mediach ukazało się ponad trzydzieści osiem tysięcy artykułów omawiających mój rozwód, romans, nowy ślub z włoskim reżyserem, poród bliźniaczek. Trzy razy wychodziłam za mąż i trzy razy się rozwodziłam. Uważałam, że bycie matką to raczej kwestia jakości niż ilości. Bardziej chodzi o to, w jaki sposób spędza się czas z dziećmi, a nie ile się go spędza. To szokowało Hollywood. Urodziłam się w Sztokholmie, ale swoją wielką filmową karierę zrobiłam w Hollywood. To ja wystąpiłam w 1942 w kultowym filmie, którego tytuł jest dźwięczną nazwą pewnego mia- 86 sta. Film otrzymał osiem nominacji do Oskara, zdobył trzy i po dziś dzień oglądany jest na całym świecie. Melodia z tego filmu należy do kanonu muzyki filmowej. Nic zresztą nie zapowiadało takiego sukcesu, a na planie nikt nie miał bladego pojęcia, do czego reżyser zmierza. Za każdym razem, kiedy pytałam, kim jestem w tym filmie, co czuję i co robię, słyszałam: No cóż, tak naprawdę to nie mamy jeszcze pewności i powiemy pani jutro. Film jest o miłości i poczuciu honoru i -jak powiedział kiedyś jego scenarzysta - jest to jedna wielka kupa romantycznych bzdur, ale dzięki mnie i Bogartowi zawiera kilka wspaniałych scen. W tym filmie całowałam się z Bogartem, ale tak naprawdę nigdy go nie znałam. Wychodził ze swojej garderoby, odgrywał scenę i uciekał. Wszystko z powodu bardzo zazdrosnej żony. Nigdy zresztą tego filmu nie lubiłam. Występowałam w siedmiu krajach, mówiłam w pięciu językach, zagrałam w czterdziestu sześciu filmach, jedenastu sztukach i pięciu widowiskach telewizyjnych. Byłam laureatką wszystkich nagród, jakie przyznaje się aktorom, w tym dwóch Oscarów. Grałam i Joannę d'Arc, i pomarszczoną Coldę Meir. Chciałam sukcesu, wielkiego sukcesu jako aktorka, i domu, i dzieci. Miałam to wszystko i byłam szczęśliwa. Wprawdzie cena, jaką zapłaciłam, była wysoka, ale nie żałuję. Zmarłam w 1982 roku, dokładnie w sześćdziesiąt siedem lat po narodzinach. Przy moim łóżku leżał otwarty „Mały Książę". XVIII Umarła Marta. Jeszcze na pięć minut przed śmiercią jej córka miota się koło niej jak w ukropie, próbuje poprawiać poduszki, bez sensu otwiera i zamyka okno. Może chcesz pić, jak ci mogę pomóc, nie jest ci za zimno, nie jest ci za ciepło. - Córeczko, nic nie mów, ty mnie tylko trzymaj za rękę -mówi cicho Marta, o dziwo nie gubiąc ani jednego słowa. Więc to może być i tak? Świadomie przechodząc przez barierkę, w ciszy, z pomocą czyjejś bliskiej ręki? Przez ostatnie tygodnie już nie rozmawiałyśmy. Kiedy dzwoniłam, Marta tylko trzymała słuchawkę przy uchu. Wiedziałam, że tam jest, bo oddychała głośno, ale nie umiała już mówić. Teraz ja, tak jak Majka, powtarzałam bez końca, że wszystko będzie dobrze, opowiadałam historyjkę o znajomym, który odzyskał mowę. Nie dodałam tylko, że ten znajomy nie miał guza mózgu, przestał mówić po wypadku i choć przez pewien czas miał kapustę zamiast mózgu, nauczył się mówić jeszcze raz. Cały czas pamiętam o tych ziarenkach do dźwigania, które mnie uratowały od wpadnięcia w czarną dziurę. Wiedziałam, że więcej ziarenek nie będzie, bo ja ich nie udźwignę. A Marta co? Była w stanie dotargać to wszystko do końca? Miałam nie zadawać takich pytań, ale dlaczego ona umarła, 88 a ja żyję? Czy ona mniej chciała? Mniej walczyła? Mężczyzna Mojego Życia Spotkany Za Późno mówił mi kiedyś, że ludzie, u których wystąpiły przerzuty, czasami się obwiniają: za mało walczyłem, to dlatego. Uświadamiam sobie w tym momencie, że ja nie walczyłam wcale. Nie musiałam. Po prostu uznałam, że jestem nietykalna. Dlaczego Marta nie była nietykalna? Zamykam się w kuchni i gotuję do upadłego. Polpette al-la Casalinga, czyli mielone kotlety z czosnkiem i zieloną pietruszką. Sałatka z kukurydzy, ananasa i ryżu (dużo curry), piekę sernik, koniecznie bez rodzynek, bo młodszy nie lubi. - Mamo, czy ty jesteś smutna? - pyta mnie natychmiast. - Bo zawsze jak jesteś smutna, bierzesz się do gotowania. Wokół mnie jakaś tłukąca energia. Młodszy wychodzi do szkoły i niechcący trzaska drzwiami. W tym momencie rozpryskuje się klosz w łazience i zasypuje równo całą wannę. Starszy potrąca łokciem komputerowy monitor - spada na podłogę, rozpada na pół i oczywiście jest do śmietnika. Dziś facet walnął mnie w tył samochodu. Stałam na czerwonych światłach, a on się zagapił. Myślałem, że pani już pojechała, gdzie miałam pojechać, jak czerwone, no byłem pewny, że pani skręci na zielonej strzałce. Huk był potworny, myślałam, że rozwalił mi pół samochodu, ale szkoda na szczęście mała. Światła do wymiany i trochę wgnieciony błotnik. Nie znam takiego drugiego męża, którego nie obchodzi stłuczka żony, nie znam takiego drugiego, którego żona sama jeździ do PZU i do samochodowego warsztatu i który, gdy słyszy, że żona idzie na pogrzeb, nie pyta, czyj. Urodziłam się 20 listopada 1893 roku w Krakowie, w szczególnej rodzinie. Dziadek malarz, ojciec malarz i to do dziś wzięty, tak bardzo, że jego obrazy są najczęściej kradzione prywatnym kolekcjonerom. Do dobrego tonu należy powiesić sobie ojca na ścianie, najlepiej koło Fałata. Wychowałyśmy się z siostrą otoczone miłością Tatki i ukochanego Mamidła, wśród książek, obrazów, pięknych przedmiotów, rozmów i dyskusji, znakomitych gości, o których dzieci uczą się w podręcznikach. My 89 miałyśmy ich na co dzień. Nic dziwnego, że i ja i moja siostra Madzia, a także siostra stryjeczna Zosia musiałyśmy stać się nieprzeciętnymi kobietami. Wszystkie trzy zresztą studiowałyśmy malarstwo. Moje akwarelki nawet bardzo sobie cenił Witkacy, ale z czasem plastyka u całej naszej trójki zeszła na dalszy plan. Po prostu zaczęłyśmy pisać. I tylko moja niesforna siostra na złośliwe pytania koleżanek, dlaczego się tak mocno maluje, odpowiadała: Muszę wykorzystać farby, jakie mi zostały po ojcu. Gdy miałam osiem lat, upadłam i złamałam rękę w łokciu. Zbyt ciężki gips doprowadził do silnego skrzywienia kręgosłupa i zahamowania wzrostu. Byłam krucha, delikatna i przez całe życie próbowałam strojem zatuszować wadę figury. Od dzieciństwa ja byłam poetyczna i zwiewna, Madzię zaś rozsadzała energia i dowcip. Kochałyśmy się obie nieprzytomnie i równie nieprzytomnie zakochiwałyśmy się w różnych panach. Często też wychodziłyśmy za mąż, a następnie rozwodziłyśmy się i w rezultacie co pewien czas Tatko miał z powrotem w domu dwie córki na wydaniu i kolejnych unieszczęśliwionych zięciów. Zadebiutowałam w 1922 roku tomikiem „Niebieskie migdały" i okazało się szybko, że moja poezja jest zjawiskiem. Moimi wierszami zachwycał się Żeromski, podziwiali je przyjaciele -Tuwim, Lechoń, Słonimski. Byłam laureatką nagrody Związku Literatów i Złotego Wawrzynu Polskiej Akademii Literatury. Po wybuchu wojny zostałam wraz z trzecim mężem, lotnikiem, ewakuowana najpierw do Rumunii, potem do Francji i Anglii. Zmarłam w Manchesterze, złamana rakiem, wojną i tęsknotą za krajem i moimi bliskimi, w 1945 roku. XIX Zdecydowałam, że wracam do pracy. Nie mam już innego wyjścia. Muszę. Jestem zdrowa, zakładam łokieć na głowę, mogę nawet uprzejmie nie drzemać w ciągu dnia. Kwiaty, uściski, rzucanie się sobie w ramiona, jak zwykle Majkowy makowiec z jabłkami albo szarlotka z makiem, znowu zapomniałam zapytać. Tym razem był napis z ciasta: Witaj Marynko! Mamy nadzieję, że kupiłyśmy sobie trochę czasu. Wymyślamy program oszczędnościowy, który zakłada sprzedaż lokalu i zwolnienie paru osób. Nikomu nie będzie żal tej restauracyjnej hali z niebieskimi żaluzjami. Może też być podnajęcie, czemu nie. Majka dramatyzuje, co to będzie, jak przyjdzie nam naprawdę zwalniać ludzi. Ja jak zwykle niepoprawnie myślę, że coś się wydarzy. Program został wysłany Paulowi, a ptaki brodzące wszystko trawią długo. Pracujemy normalnie, wydajemy teraz serię szkolnych lektur, na tym zawsze się dużo zarabia. Mój powrót zaczyna się interesująco. Oglądamy akurat nową okładkę przygotowaną przez naszą graficzkę. Siedzimy wokół komputera we trzy - Ewka graficzka, Majka i ja. Wszystko jest jak kiedyś, jak dawniej, jak zawsze. Nagle dają się słyszeć dziwne, głośne, miarowe dźwięki z komputera -nasilające się kroki. - Robicie mi jakiś numer? - Upewniam się, ale one sie- 91 dzą zapatrzone w ekran tak samo jak ja. Jeszcze parę kroków i zza kadru wychodzi mały czerwony ludzik. Patrzymy na niego jak urzeczone. Facecik idzie w poprzek monitora. Dochodzi do okładki, która oglądamy. Jest na niej autoportret Witkacego, to właśnie ta seria szkolnych lektur. W tym momencie orientujemy się, że ludzik ma broń - celuje, strzela - i portret znika z monitora! Siedzimy zafascynowane. Ten komputer żyje swoim własnym życiem. To oczywiście był wirus, ale wyglądało fantastycznie. Przez chwilę naprawdę myślałyśmy, że to był duch Witkacego, który nie życzy sobie, żebyśmy wydawały jego książki. - Okładka mu się nie podoba - mruczy jej autorka. - Coś ty - wpada jej w słowa Majka. - On chce nam powiedzieć, że książka się nie sprzeda. - Nie macie racji obie - mówię. - Przyjedzie Paul i zastrzeli nas informacją, że już nas sprzedał. Jestem niemiecką księżniczką, Alexandrą von Hessen--Darmstadt. Mój ukochany mąż mówił na mnie: Alix. Poznaliśmy się, gdy on miał szesnaście lat, a ja dwanaście. Podarował mi broszkę, a ja oddałam mu ją następnego dnia, więc się na mnie obraził. Po kilku latach spotkaliśmy się na ślubie mojej siostry i przetańczyliśmy całą noc. Niestety, nie podobałam się mojemu przyszłemu teściowi - byłam podobno nieśmiała, ociężała i nieelegancka. W końcu jednak teść tuż przed śmiercią zgodził się na nasz ślub i pobraliśmy się po przepisowym roku żałoby. Przedtem przeszłam na prawosławie i otrzymałam imię Aleksandra Fiodorowna. Mój mąż był uroczym człowiekiem, kochającym mężem, wzorowym ojcem dla naszych czterech córek i synka, jednak nie najlepiej wykonywał swoje zawodowe obowiązki. A nawet tak źle, że w końcu stracił pracę. Nie był popularny, mówiono też, że zbytnio ulega moim sugestiom. Mieliśmy sporo rodzinnych problemów, zwłaszcza z synkiem chorującym na hemofilię. I tu nie jestem bez winy, bo szukając ratunku dla Aleksego, zbytnio zaufałam pewnemu hipnotyzerowi bioenergoterapeucie. To też się nikomu nie podobało, a moje z nim stosunki zostały przerwane brutalnie: otruto go cyjankiem, zastrzelono i na dobitkę wrzucono do kanału. Kiedy mój mąż Mikołaj został pozbawiony obowiązków służbowych, umieszczono nas w areszcie domowym. Pojawiła się możliwość wyekspediowania nas za granicę, ale ani Anglia, ani Niemcy nie zdecydowały się nas przyjąć. 92 Przewieziono nas najpierw do Tobolska, potem do Jekateryn-burga. Przez pewien czas wydawało się, że wszystko się jakoś ułoży. Pilnowano nas wprawdzie, ale mogliśmy się spotykać, wszyscy też prowadziliśmy dzienniki. Mąż nawet otrzymał zgodę na piłowanie drewna w ogrodzie. Tam, w Jekaterynburgu, odnalazł nas rozkaz: rozstrzelać. W nocy z 16 na 17 lipca 1918 roku całą naszą rodzinę, nawet ukochanego psa, zaprowadzono do piwnicy i tam dokonano masakry. Trzeba nas było zresztą dobijać kolbami i bagnetami. Nasze ciała zostały zakopane i trzeba było przeszło sześćdziesięciu lat, by zostały odnalezione. Trochę szkoda, że legenda o naszym cudownym uratowaniu nie jest prawdziwa. Świat zamarł na chwilę, bo odbył się spektakl pod tytułem „Zaćmienie słońca". Miało być na naszej półkuli świetnie widoczne, więc postanowiliśmy obejrzeć je razem z całą przyrodą, nie w oknach domów z betonu. Pojechaliśmy na działkę moich rodziców. O dziwo, wszyscy razem, we czworo, i pies. Wszystko tu jest jak na obrazku: drewniany domek w sadzie na górce, w dole jezioro i bezkresne łąki, za łąkami rzeka. Zawsze tak samo zatyka mnie w gardle, gdy podjeżdżam pod furtkę i widzę: tata układa drewno do kominka w równe słupki, mama wychyla się przez okno i macha do mnie na powitanie, ciotki grabią jabłka i pielą grządki. To jest mój elementarz Falskiego. To był piękny dzień na zaćmienie słońca. Niebiesko-bez-chmurny, jasny i przejrzysty. Przygotowywaliśmy się do tej chwili od rana. Mój mąż wytropił, że na bazarze można kupić czarne szybki, jak to w kapitalizmie, chłopcy specjalnie rozpalili ognisko, bo podobno najlepsze jest okopcone szkło. Ja postanowiłam poprzestać na dwóch parach ciemnych okularów, nałożonych jedne na drugie. Zaczęło się od niewielkiego wgryzienia w taflę słońca, potem ze słońca zrobił się księżyc w nowiu. W chwili kulminacji w przyrodzie zapadła nagła cisza. Ptaki przestały śpiewać, jezioro się wygładziło jak uprasowane, nawet nasza suka, przestraszona, usiadła na pupie. Cienie drzew wydłużyły się jak o szóstej, przed zachodem. Wszystko zrobiło się przyprószone, 94 przyszarzałe. Przeszedł mnie dreszcz. To tak będzie wyglądał świat, gdy mi zbledną kolory? I tego dnia wieczorem pod prysznicem znalazłam coś w prawej piersi. Niedaleko blizny. Mała krostka. Okrągła jak groszek, przesuwalna w palcach. Inne niż „tamto", które było wgryzione we mnie. Jadę do profesora i od wejścia zawiadamiam: - Coś znalazłam. - Dobrze, dobrze, niech pani nie mówi gdzie, sam poszukam. Nie znajduje, muszę go naprowadzić. Osobiście robi mi biopsję, osobiście dopilnowuje, żeby były szybko wyniki. A jakże, biopsja jak zwykle negatywna, czyli dla mnie pozytywna, nawet na skierowaniu na mammografię napisał „zmiana łagodna". Tak lepiej. Dzwonię do ciotki zakonnicy: - Ciociu, potrzebuję modlitwy. - No tak, usłyszałam twój głos i od razu pomyślałam: Święty Onufry, pakuj kufry; ciebie nawet na chwilę nie można zostawić samej. Ciotki zamawiają mszę za moje zdrowie. Biało-złoty kościółek na górce o tej porze jest zupełnie pusty, a ja czuję się jak wypchana kura w muzeum. Ksiądz, który odprawia mszę, jest piękny jak і, jak apostoł z obrazka. To nieprzyzwoicie być tak pięknym księdzem, że nawet ciotkom zapiera dech. W nocy śni mi się, że umiem latać. Wznoszę się do góry i tylko sufit mnie powstrzymuje. Już po wszystkim. Wycięte. Znowu trzeba było godzinę czekać, ale asystent profesora był miły i co pięć minut wystawiał głowę z gabinetu. - Jeszcze mome ncik. Już kończę. Zaraz będę wolny - zawiadamiał mnie. Zawiozła mnie IMajka. Bolało tylko znieczulenie, ale to w końcu do wytrzymania, potem już nic nie czułam. Nie pa- 95 trzyłam, oczywiście, gadałam z tym lekarzem przez cały czas, dopiero po wszystkim zapytałam: - No i co pan widzi na oko? - Na oko - zawiesił głos - na oko to jest takie. - Pomachał mi tym, co wyciął, przed nosem. Spore to nawet było. - Wyciąłem z dużym marginesem - pochwalił się. A potem zrobił mi przyjemność, bo wypełniając papiery zauważył: - Ale tu jest błąd w dacie pani urodzenia. Zapinając bluzkę, zajrzałam mu przez ramię. - Niestety, nie ma błędu. - Niemożliwe! To pani w ogóle nie wygląda. - Wiem, wszyscy mi to mówią. Teraz, kiedy wyglądam jak Petronela, pocerowana szmaciana lalka od Plastusia, takie gadanie sprawia mi przyjemność. Przy moim łóżku znajduję siedemdziesiąt żółtych tulipanów. Policzyłam. Jem lody, piję sok, trochę śpię. Rana lekko szczypie, ale bez przesady. Właściwie cały czas poleguję, pozwoliłam sobie na to. Wyłącznie dlatego, że Majka na mnie nakrzy-czała. - Co ty tak ciągle: nic nie boli, czuję się świetnie, jest OK. Co to, Ameryka czy co? How do you do? Thank you, I atn finel A pojęcz im trochę, pokaż, że jesteś chora. Jęczeć nie umiem, ale poleżeć mogę. Wyników jeszcze nie ma. Miały być po dwóch tygodniach, ale znowu był najdłuższy weekend nowoczesnej Europy. Nie denerwuję się, przecież nie ma czym. Zdjęli mi szwy, zgoiło się ładnie. Tylko moja blizna coraz bardziej przesuwa się na wschód. Pogoda przecudna, ani jednej chmurki. Majka, która od urodzenia ma działkę i na niej tyra, mówi, że jeszcze nie widziała, żeby wszystko naraz kwitło. Normalnie wyłazi z ziemi po kolei, od kwietnia do czerwca, a teraz wybuchło: kasz- 96 tanowce, bzy, konwalie, jarzębina, magnolia, głóg, tulipany, irysy, niezapominajki... Mam wznowę. I nie mam siły myśleć o niczym innym. Pochodzę z całkowicie spolonizowanego środowiska żydowskiego. Polski był zresztą językiem mojej rodziny. Nawet mojego męża. Leona Jogichesa, Żyda z Wilna, nauczyłam mówić, pisać i myśleć po polsku. Wybrałam jednak Niemcy, bo tam działał najsilniejszy ruch robotniczy, a ja byłam socjalistką, odkąd zaczęłam samodzielnie myśleć. Nawet na fotografii maturalnej, podarowanej koleżance, napisałam: „Moim ideałem jest taki ustrój społeczny, w którym by wolno było z czystym sumieniem kochać wszystkich. Dążąc do niego i w imię jego, może potrafię kiedy nienawidzić". Teraz niektórzy historycy, pisząc o mnie, sugerują, że do końca życia pozostałam tą samą warszawską infantylną gimnazjalistką, która wierzyła, że socjalizm jest wspaniały i niemieccy robotnicy sami dojdą do wniosku, że trzeba zrobić rewolucję. Byłam socjaldemokratką, jedną z założycielek Komunistycznej Partii Niemiec, ale bolszewizm nie podobał mi się już w 1904 roku. Napisałam wtedy pierwszy krytyczny artykuł, w którym stwierdziłam, że to ruch uzurpatorski, usiłujący narzucić swoją wolę masom. Po rewolucji październikowej bardzo rozwinęłam swoje poglądy i rąbnęłam prawdę w oczy: skrytykowałam bolszewików za pogardę dla demokracji, terror i brak wolności słowa. Nic dziwnego, że dla Stalina byłam bohaterką negatywną. Polacy zaś niezbyt kochali mnie za to, że kolejny zarzut dotyczył zgody na oderwanie się od rewolucyjnego Kraju Rad Polski, Ukrainy i Finlandii. Po prostu uważałam, że od niepodległości narodowej ważniejsza jest wolność powszechna. Trudno, taka byłam i już! 15 stycznia 1919 roku zostałam aresztowana bez nakazu i przewieziona do hotelu Eden. Torturowano mnie, a w drodze do więzienia jeden ze strażników uderzył mnie kolbą karabinu i po prostu zastrzelił. Moje ciało wrzucono do kanału, a prasie podano fałszywe informacje. Następnego dnia nagłówki gazet krzyczały, kłamiąc: „Zabita przez tłum!". Dwa lata temu, w osiemdziesiątą rocznicę mojej śmierci, na mój grób w Berlinie przyszło prawie sto tysięcy ludzi. Wśród nich także feministki, które uważają, że byłam po prostu dzielną kobietą, zabitą przez mężczyznę. 7. Jak uszczypnie... XXI Teraz mogę powiedzieć, że były to najgorsze tygodnie w moim życiu. Było gorzej niż wtedy, gdy zachorowałam po raz pierwszy, bo nie zostawiłam sobie żadnego marginesu na powrót choroby. Uznałam, że sprawa jest zamknięta. Było, minęło. A tu guzik. Jest pani zdrowa, rokowania świetne, nie ma przerzutów. Od tej choroby nie można się odczepić. Teraz to już wiem. Zawsze będę należała do nich, do tych wchodzących i wychodzących przez rozsuwane drzwi do największego w Polsce szpitala od raka. Nie ma się co buntować. - To moja wina - mówi Mężczyzna Mojego Życia Spotkany Za Późno. - Nie przygotowałem cię na taką ewentualność. - Nawet gdybyś mnie przygotowywał, nie chciałabym ci wierzyć. Przecież miałam być nietykalna. Nie musiałam walczyć z chorobą, bo zakładałam, że nie ma już z czym. A to nie tak. Każdego dnia trzeba się budzić z myślą, że ona może wrócić jak zły sen. I każdego dnia wyrzucać ją z siebie. Po wyniki pojechałam sama. Przecież nic się nie może wydarzyć, jestem zdrowa, rokowania świetne, nie ma przerzutów. I teraz zaczęło się moje zaćmienie słońca. Wsadziłam głowę do gabinetu. - Czy są już moje wyniki? Dyżurna pielęgniarka szybko sprawdziła w komputerze. -Są. 98 -1 co wyszło? - pytam niefrasobliwie. - Nie mogę pani powiedzieć. W tym momencie dociera do mnie drugie dno tego, co ona do mnie mówi. Po chwili woła mnie lekarz, który mi „to" wycinał. Staję w drzwiach, on nawet nie prosi, żebym weszła do gabinetu. Unosi się zza biurka, idzie w moją stronę, i czyta ze spokojem: - „Zmiana nowotworowa naciekowa. Carcinoma usunięta doszczętnie". - Dwa razy mi czyta, że doszczętnie. On jest w porządku, zrobił swoje, wyciął z marginesem, nic nie zostawił. - Doszczętnie, rozumie pani? Nie rozumiem. Muszę wyglądać dziwnie. - Niech pani usiądzie - reflektuje się chirurg. Wychodzę stamtąd, staję na parkingu i nie wiem, co mam ze sobą zrobić. Rzucić się pod samochód? Zostać tu na zawsze? Gdzie iść? Do kogo? Świat już nie ma żadnych kolorów, jest całkiem zaćmiony. Ja mam znowu raka. A samochody jeżdżą dalej. Jak to możliwe? - Przyjedź do mnie - dzwonię w końcu z komórki do ojca. Przyjeżdża i pomału jadę za nim do domu. Potem kulę się na kanapie u jego boku i płaczę równo przez trzy godziny. Biedny tata, znowu robi za odgromnik. - Dlaczego ja? - pytam, choć wiem, że tego pytania zadawać nie wolno. Wieczorem dzwonię do Majki. Ona akurat nauczyła się bezbłędnie oceniać mój stan po głosie. Zawsze tak jest. Ja mówię zwykłe cześć, a ona z napięciem wsłuchuje się w ton. Teraz wie od razu. - Boję się, że umrę - formułuję głośno i wyraźnie po raz pierwszy w życiu. Majka rzuca słuchawkę i po chwili jest ze mną. - Boje się, że umrę - dzwonię po północy do Mężczyzny Mojego Życia Spotkanego Za Późno. - Nie umrzesz, masz po prostu wznowę, to się zdarza, jak będziesz... - Wiem, jak będę miała umrzeć, to o tym porozmawiamy - kończę za niego. 99 -Marynko - mówi on, zupełnie nie jak psycholog od umierania - jestem wstrząśnięty. I jestem z tobą. - Boję się, że umrę - mówię do mojego męża o trzeciej nad ranem. -1 boję się, że mnie Pan Bóg opuścił. - Nie opuścił cię na pewno. - Mój średnio wierzący, tak jak wszyscy w tym kraju, mąż przytula mnie nagle. Ostatni raz był w kościele na własnym ślubie. - Daj mu tylko trochę czasu. Rano znajdę przy łóżku następnych siedemdziesiąt tulipanów. On je kupuje w hurtowni? Dalej rusza cała machina, wszystko dzieje się tak samo jak wtedy, na początku choroby. Przez dwa tygodnie prawie nie wychodzę z onkologii. Profesor sam jest zdziwiony, pociesza mnie, że to wznowa, a nie przerzut. „To" miało tylko cztery milimetry. - Jak pani te rzeczy sobie znajduje? - dziwi się. - One do mnie gadają - odpowiadam, choć wcale mi nie do śmiechu. Dopytuję się, skąd się bierze wznowa. Przed operacją albo w czasie zabiegu wzdłuż blizny spływa komórka nowotworowa, a organizm jest ślepy i jej nie widzi. Nie lokalizuje, nie likwiduje. Na tym polega jego immunologiczny defekt. Profesor prosi do siebie jeszcze jedną asystentkę. Pani doktor nie dość, że pracuje w klinice nowotworów sutka i ma trzy specjalizacje - interna, onkologia, radiologia - to jeszcze jest młoda i śliczna. Patrzymy na siebie i jest tak, jakbyśmy się znały od zawsze. - Zabieram panią do siebie - mówi i od tej pory znowu zaczynam czuć się bezpiecznie. Biegam na wszystkie badania po kolei. Markery nowotworowe, scyntygrafia kości, rentgen płuc, usg wszystkich narządów. I czekanie, upiorne czekanie na wyniki. Czytam gdzieś o psychicznej metodzie walki z rakiem. Trzeba rysować potwory i unicestwiać je, jak w komputerowej grze. Młodszy rysuje mi coraz okropniejsze wersje dziobatych i odrażających stworów, a ja zamazuję je flamastrem, 100 mocno, aż zrobi się dziura w papierze. Pamiętam, że w dzieciństwie budziłam się czasem z krzykiem: Potwór, potwór! -wołałam. „Co ci się śniło, Marynko?" - dopytywała się mama, a ja nigdy nie umiałam opisać tego potwora. Teraz też mam dyżurny sen, z którego wybudzam się mokra. To sen z gatunku tych powracających, za każdym razem dzieje się to samo. Idę plażą wzdłuż brzegu morza. Nagle zrywa się wiatr, morze zaczyna być coraz bardziej rozhuśtane. I nagle widzę falę ogromną jak Giewont, jak pół morza, falę, która zasłania cały horyzont i płynie w moim kierunku. Uciekam w stronę wydm, fala jest tuż-tuż, zalewa całą plażę, sięga mi do brzucha, do szyi, do ust, zaczynam się dusić, chcę krzyczeć i, jak to we śnie, nie mogę. Budzę się, charcząc i kaszląc, ledwie łapię oddech. Niedawno widziałam taką falę w telewizji. Gdzieś na Pacyfiku czy Atlantyku razem z takimi falami płyną serferzy. Fale są dokładnie takie same jak w moim śnie. Tak strasznie chciałabym zobaczyć ocean, przypływ i fale jak ze snu. - Nic nigdzie nie znaleźliśmy - słyszę wreszcie po dwóch tygodniach czekania od mojej ślicznej lekarki. - Wszystkie wyniki są świetne, nie ma przerzutów. Rzucam się jej na szyję i znowu płaczę. Dzwonię do Sławka. - Na twoje wyszło - mówię - zapisali mi ten lek, o którym wspomniałeś mi wiele miesięcy temu. Umarła mama Weroniki, mojej przyjaciółki ze Stanów. Weronika wyjechała na stałe, gdy byłam w ciąży. Jej syn miał niespełna rok, więc wszystkie dziecięce rzeczy zostawiła mnie. Pamiętam, jak przyszły do mnie obie, Weronika z mamą, pchając dwa wózki - głęboki i spacerowy - wypchane ciuszkami, wanienkami, betem w biało-niebieską kratkę. Dzięki temu nie musiałam z dużym brzuchem stać w kolejce po wyprawkę przydzielaną na kartę ciążową. Weronika wyjechała, zostawiając mi mamę, a mamie mnie. W zastępstwie. Tak to jest, że podrzucamy sobie te mamy, gdy wyjeżdżamy, załatwiamy im wizyty u lekarzy, dzwonimy, żeby sprawdzić, czy czegoś nie potrzebują. A potem solidarnie chodzimy na pogrzeby. Świat kobiet. 101 Mama umiera - mailowała Weronika. -Jest nieprzytomna, ale jeszcze żyje. Za dwie godziny mam samolot. Zadzwoń do mojej rodziny, żeby przypadkiem nie zawiadomili mnie, gdyby umarła. Chcę lecieć te dziewięć godzin z wiarą, że zdążę. Inaczej sobie nie poradzę... Weronika nie zdążyła. Nie miała szans. Ameryka jest tak bardzo, bardzo daleko, jakby leżała na Księżycu. Rozmawiamy z Weroniką przez całą noc. Przez telefon, bo ona ani na chwilę nie chce wyjść z mieszkania mamy. Ona mówi, ja słucham. -Wiesz, wszystko jest tutaj jakby ona wyszła tylko na chwilę. Pogotowie zabrało ją rano, straciła przytomność, gdy myła głowę. Na fotelu leżą jej rajstopy, naszykowane do ubrania. Na deseczce w kuchni świeżo ukrojona kromka chleba, nóż oparty o maselniczkę. Nie mogę niczego ruszyć, nic nie dotykam, chcę, żeby tak było, bo wtedy mam wrażenie, że nic się nie zmieniło. Kiedyś tego nie rozumiałam, teraz widzę z całą jasnością. Zawsze mnie dręczyło, dlaczego różne moje polonijne znajome, które mogą przyjeżdżać do kraju, mają zieloną kartę, więc nic im nie grozi, nie robią tego. Raz zapytałam i dostałam odpowiedź: „Bo wszyscy moi bliscy, którzy tam przez ten czas umarli - ojciec, matka, babcia - dla mnie jeszcze żyją". Teraz już wiem i rozumiem. To jest strach, że nie odnajdziesz siebie dawnej, nie odszukasz tego miejsca, które zostawiłaś. Ja już się boję mojego następnego powrotu. Boję się nawet myśli o powrocie, gdy tu nie będzie mamy. Mama Weroniki kazała się skremować. A co ja będę chciała zrobić ze sobą? Jestem Amerykanką irlandzkiego pochodzenia i po prostu przetańczyłam całe życie. To ja dokonałam rewolucji w tańcu, zrywając całkowicie z baletem klasycznym. Mój taniec nazwałam wyzwolonym i poddałam się naturze i własnej ekspresji. Tańczyłam boso, w krótkiej tunice wzorowanej na sukniach rzymskich, a podkład muzyczny stanowiły utwory wielkich kompozytorów, na przykład Chopina. Porywałam widownię, ale i szokowałam. Pierwsze sukcesy odniosłam w Londynie, potem w Paryżu i w Berlinie. W tym mieście założyłam razem z siostrą szkołę tań- 102 ca wyzwolonego dla dzieci z niezamożnych rodzin. Zresztą nie było europejskiego kraju, którego nie dotknęłaby moja bosa stopa. Oczarowałam Związek Radziecki i dla równowagi moje własne Stany Zjednoczone. W trakcie opublikowałam też manifest zatytułowany „Taniec przyszłości". Tancerką przyszłości zostanie kobieta, której ruchy ciała staną się naturalną mową jej duszy -pisałam odważnie. Moje życie osobiste było bardzo dramatyczne. Miałam dwoje nieślubnych dzieci, które zginęły w wypadku samochodowym. Byłam przeciwniczką małżeństwa i uważałam, że każda inteligentna kobieta powinna się przed nim bronić. Ale w końcu uległam i zostałam żoną wielkiego rosyjskiego poety, Sergiusza Jesienina. Moja śmierć jest równie legendarna jak całe moje życie. Zginęłam w 1927 roku, jadąc kabrioletem Promenadą Angielską w Nicei. Szal, który miałam okręcony wokół szyi wkręcił się w koło samochodu i udusił mnie na miejscu. Chyba bezpieczniej byłoby mi zostać przy kusej tunice. XXII Pootwierałam za sobą wszystkie drzwi, żadnych nie zamknęłam, i zrobił się przeciąg. Trzeba żyć dalej z tą głupią chorobą. W końcu to ona sprawia, że świat przestaje wyglądać jak przez okopcone szkło i odzyskuje kolory. Wszystko widzę, wszystko słyszę, jem kubłami bakaliowe lody. Dzień zaczął się tak nieprawdopodobnie. Jechałam Czerniakowską, a nad moją głową i dachami samochodów majestatycznie leciały dwa łabędzie. Sunęły dokładnie nad ulicą, trzymając się środkowego pasa, w tempie odpowiadającym porannemu przesuwaniu się w korku. Nie za wysoko i nie za nisko, akurat w sam raz, by je podziwiać. Dojechałam do wydawnictwa z mocnym postanowieniem, że nie będę się już więcej przejmowała niczym, co na to nie zasługuje. - Czytaj. - Majka wcisnęła mi do ręki plik papierów jeszcze na schodach. - Adresowane jest na Paula, ale niech spada. Otworzyłam. Patrz, tu jest pieczątka nadawcy. Nasza drukarnia. List jest urzędowy, ja też zawsze proszę, żeby sekretarka otwierała wszystko, co przychodzi na adres wydawnictwa. Rzucam torebkę jak zwykle byle gdzie i zabieram się do tych papierów. Majka nie spuszcza ze mnie oka. To jest umowa. Nieznana mi umowa naszego wydawnictwa. Całkiem nowa umowa, podpisana przez Paula z naszą drukarnią. Ciekawe. Tamta stara umowa była bardzo korzystna dla nas i nie było 104 powodu jej zmieniać. Zwłaszcza za moimi plecami. Ta umowa jest jednym wielkim szwindlem. Wygląda jak podpisana na ślepo przez idiotę. Astronomiczna cena za druk, takiej ceny żadna drukarnia w Polsce nawet nie próbowałaby zaproponować. Nie miałaby po co. Konkurencja jest ogromna, przynajmniej raz w tygodniu dostaję nową ofertę. I jeszcze te absurdalne terminy płatności. Całość ma być płacona na dwa tygodnie przed drukiem! Na kilometr widać, że coś tu śmierdzi. Łapię słuchawkę i dzwonię do drukarni. Dyrektor jest zdziwiony, że ja nic nie wiem. - Aaaa, pani była chora... - przypomina sobie. Dowiaduję się, że to Paul prosił o renegocjację umowy, kto zrezygnuje z takiej gratki, która sama pcha się w ręce, Paul go uprzedził, że musi czasowo zawyżyć koszty. Przesłał z Londynu projekt, potem przyjechała Farida i podpisała bez słowa. - Nic pana nie zastanowiło? Nie bał się pan, że on w coś pana pakuje? - Pozwolę sobie zauważyć, że to panią wpakował, nie mnie. Ja podpisałem znakomitą umowę i nie bardzo się interesowałem tym, z jakiego powodu ktoś chce płacić za druk najwięcej w mieście. Komisyjnie otwieramy biurko Faridy i następne godziny spędzam na oglądaniu wszystkich papierów z ostatnich miesięcy. Kartka po kartce. Zła jestem na siebie, że nie zrobiłam tego wcześniej, może coś udałoby się odkręcić. Czego tu nie ma! Faktury wystawiane z opóźnieniem, no pewnie, wtedy gdy pojawiała się Farida, rachunki płacone po czasie, z odsetkami karnymi. No proszę, jest też projekt nowych umów z hurtowniami książek i księgarniami, bardzo atrakcyjny, ale nie dla wydawnictwa. Pod wieczór telefonuję do Paula. Już trochę ochłonęłam, nabrałam dystansu, jeszcze godzinę temu nawymyślałabym mu od sukinsynów. Teraz mówię mu tylko, że jest świnią, polsko-francuskim łobuzem. - Nie wiem, co ci chodzi po głowie: sprzedaż za symboliczną złotówkę i łapówka z tyłu sklepu, efektowna plajta czy jeszcze coś innego. - Staram się mówić spokojnie. Jeśli chcesz kogoś naprawdę obrazić, bądź uprzedzająco grzeczna, powta- 105 rzam sobie. -Ale zapomniałeś o kodeksie cywilnym. Oskarżymy cię z paragrafu o pokrzywdzenie mniejszościowego udziałowca. Zwołamy konferencję prasową, udzielimy wywiadów wszystkim naszym znajomym mediom. Ty z tą twoją Faridą nie znasz tu nikogo, my akurat prawie wszystkich. Masz to jak w banku. Odkładam słuchawkę. Trochę drżą mi ręce. W drzwiach stoi Majka i pokazuje mi kciuk podniesiony do góry, ale nie jestem z siebie zadowolona. Wracamy z Majką, odwożę ją do domu. - Wiesz, mojemu mężowi urodziły się bliźniaki - mówi dopiero teraz. I tak dobrze, że nie wysłała mi esemesa. -1 wreszcie przestałam czekać, że do mnie wróci. - To ty cały czas czekałaś? - dziwię się głupio, bo ja bym nie czekała. - N00 - potakuje Majka. - Nawet chciałam rzucić się z balkonu. Powstrzymywał mnie tylko fakt, że mieszkam na parterze. Śmiejemy się, wreszcie uwolnione: od Paula, od jej męża, od całego dzisiejszego dnia. Urodziłam się w 1876 r. w Leewuwarden w Holandii. Wcześnie musiałam radzić sobie bez rodziców. Matka umarła, ojciec odszedł w siną dal. Margaretha, Gertruda - bo takie były moje prawdziwe imiona - trafiła do szkoły dla przedszkolanek. Mimo że miałam dopiero trzynaście lat, dyrektor szkoły mówił mi, że jestem przepiękna i nieziemsko zgrabna i różne takie rzeczy... Często przychodził wieczorami do mojego dziewczęcego pokoiku. Nie umiałam oprzeć się jego wdziękom, więc zostałam relegowana. Już jako osiemnastolatka poślubiłam poznanego dzięki ogłoszeniu matrymonialnemu grubo starszego ode mnie pułkownika holenderskiej armii kolonialnej i zostałam panią MacLeod. Nie nazwałabym tego małżeństwa szczególnie udanym. Pułkownik pił jak smok i przepuszczał krocie w karty. Na szczęście w 1897 r. dostał przeniesienie na Jawę, gdzie miałam okazję zgłębiania tajników balijskich tańców ludowych. Tubylcy tak mnie podziwiali, że nadali mi imię, które w tłumaczeniu z malajskiego znaczyło: „Oko Świtu". Ten przydomek, w oryginalnym brzmieniu, miał wkrótce stać się słynny w całej Europie. Kiedy mąż został przeniesiony na emeryturę, wraca- 106 my do Holandii. Emerytura powoduje separację pułkownika z armią, nałogi zaś - ze mną. Zostawiłam tego starego pry-ka i mogłam zacząć własną karierę. Umiejętności zjawy robią furorę. Zostałam egzotyczną tancerką. Złośliwi, a zwłaszcza złośliwe żony moich kochanków, wymyślają mi od uwodzi-cielek i awanturnic. Nie dbam o to. Mój zmysłowy taniec rzuca mi do stóp cały Paryż. Potem podbija Europę od Madrytu po Londyn, od Aleksandrii po Berlin. Rozgrzewam mężczyzn do białości w Rzymie, Monte Carlo, Wiedniu i Berlinie, gdzie zastaje mnie wybuch I Wojny Światowej. Sama dokładnie nie wiem, ilu miałam adoratorów i kochanków. Byli wśród nich książęta, niemieccy i francuscy ministrowie, kolekcjonerzy sztuki, bankierzy, a nawet francuski szef służb specjalnych i niemiecki następca tronu. Obsypywali mnie klejnotami, pieniędzmi, a pewien bankier podarował mi nawet piękny dom we Francji. Moimi kontaktami z wieloma wpływowymi ludźmi w Europie zainteresował się wywiad niemiecki i zwerbował mnie do szkoły szpiegów. Rozpoczął się nowy, bardzo podniecający etap w mojej karierze i - muszę dodać - dosyć lukratywny. Poświęcono mi dziesiątki filmów, książek, piosenek. Moim imieniem nazwano nawet gatunek papierosów. Z czasem znalazłam się pod obserwacją francuskich, brytyjskich, a nawet włoskich służb specjalnych. Zwerbowano mnie do francuskiego wywiadu i stałam się podwójną agentką. No cóż, trudno wyżyć na poziomie z jednego etatu. Niestety, w zawodzie szpiega trudno jest wyżyć w ogóle, a praca na dwie strony to nie jest najpewniejszy kawałek chleba. Zresztą, moi pracodawcy, zamiast umówić się i jakoś skoordynować swoje zlecenia, wydawali mi kompletnie sprzeczne rozkazy. Nie wiem. może dlatego, że oba państwa były w stanie wojny. Przecież nawet dziecko wie, że nie da się być jednocześnie w Madrycie (jak chcieli Francuzi) i w Paryżu (czego żądali Niemcy). Ale żeby z tak błahego powodu aresztować kobietę? W dodatku Francuzi znaleźli przy mnie niezrealizowany niemiecki czek. Po paru miesiącach stanęłam przed sądem, gdzie zarzucono mi takie bzdury jak zdradzenie tajemnicy bezbarwnego atramentu i... odpowiedzialność za śmierć pięćdziesięciu tysięcy aliantów. W procesie praktycznie niczego mi nie udowodniono, ale dumna Francja potrzebowała złapanych szpiegów, którzy odwróciliby uwagę społeczeństwa od niepowodzeń na froncie. Słowo daję, Francuzi potrafią być szarmanccy. Po zaledwie dwudniowym procesie za zamknię- 107 tymi drzwiami i czterdziestopięciominutowej naradzie sędziów mnie, Margarethę Gertrudę MacLeod. z domu Zoile, najsłynniejszą tancerkę Europy, skazano na śmierć. Odrzucono prośby ministra spraw zagranicznych Holandii, nie skorzystano z prawa taski i 1 5 października o godz. 6.15 włożyłam najlepsze pantofle, słomkowy kapelusz z woalką i stanęłam przed plutonem egzekucyjnym złożonym z dwunastu żuawów. Tylko trzech trafiło. Był rok 191 7. Nie wspominam go najlepiej. XXIII Podwożę Majkę i w tej chwili dociera do mnie bezmiar naszej głupoty. Wszystkie dokumenty obciążające Paula zostawiłyśmy przykładnie w biurze. Leżą sobie poukładane równiutko na biurku Faridy, w dodatku posegregowane przeze mnie według dat. - Majka, jeśli coś się wydarzy, nie mamy żadnych dowodów. Nie zrobiłyśmy kopii, nie przegrałyśmy zawartości komputera Faridy na dyskietkę. - Telewizji się naoglądałaś, jutro to zrobimy. I tak zaraz minie noc i trzeba będzie tam wracać. - A jak przed nami przyjedzie Farida? - zaczynam się naprawdę denerwować. - Zwariowałaś, Marynka? Farida jest w Londynie. - Samoloty z Londynu lądują co dwie godziny. Zobaczysz, oni nam wytną jakiś numer. Wracamy! - Boże, Maryna, nie chce mi się, jestem zmordowana, jest jedenasta, umówmy się na siódmą rano, a teraz daj mi się trochę zdrzemnąć. - Jedziemy! Zawróciłam na najbliższym skrzyżowaniu. Przemknęłyśmy przez puste miasto i po pół godzinie parkowałam na Srebrzystej. Spojrzałam w ciemne okna naszej ołpenspejs. Między żaluzjami błyskało światło. - Farida chyba przemyka się po korytarzach z latarką -powiedziała Majka. 109 - E tam, to ciec. - Nagle przestałam być podejrzliwa. Nacisnęłam guzik domofonu i po chwili w drzwiach pojawił się strażnik. Kompletnie pijany, uśmiechnął się szeroko na nasz widok. - Już do pracy? - Zapomniałyśmy dokumentacji na poranne spotkanie -zaczęła mu niepotrzebnie tłumaczyć Majka. - Będę u siebie - zawiadomił nas ochoczo i poczłapał do swoich monitorów i do na wpół opróżnionej butelki. Zrobiłyśmy kopie wszystkich papierów. Oryginały zabrałam ja, ksera schowała do teczki Majka. - Przegraj jeszcze zawartość twardego dysku - poprosiłam Majkę. - Zejdę na dół sprawdzić, czy cięć nie uwalił się do reszty. Drzwi do kanciapy strażnika były otwarte na oścież. On sam drzemał, lekko pochrapując, z nogami wyciągniętymi na środek pokoju. Przed nim niebieskim światłem migało sześć monitorów. Na trzech górnych dostrzegłam ciąg korytarzy, dolny, górny, schody na piętro. Po to przecież zakładaliśmy kamery, kiedy zaczęły się kradzieże i naloty akwizytorów. Nagle zdałam sobie sprawę, że słyszę głos Majki. To niemożliwe, przecież siedzi w pokoju Faridy przy jej komputerze. Owszem, siedzi. Wrośnięta w podłogę patrzę na nią, jak przegrywa kolejne pliki i coś sobie podśpiewuje pod nosem. Kamera jest tak ustawiona, że dokładnie obserwuję wszystkie jej ruchy. Druga kamera skierowana jest na mój gabinet, wyraźnie widzę swoją własną torebkę, jak zwykle rzuconą gdzie bądź. Na trzeciej majaczy ledwie w tej chwili oświetlona nasza ołpenspejs. Jak wariatka rzucam się na górę. - Majka, oni nas cały czas obserwują i podsłuchują! - Teraz naoglądałaś się Big Brothera? - Chodź! - ciągnę ją za rękę. Cięć nadal śpi smacznie. -Stań tu i patrz! Wbiegam znowu na górę i wpadam do mojego gabinetu. - Wielki Brat jest pod wrażeniem - mówię półgłosem i znowu zbiegam na dół. - Słyszałaś? Nie musiałam pytać. Teraz Majka stoi jak żona Lota. - To niemożliwe, chyba śnię - jąka. - Gdzie są te kamery? 110 - Te na korytarzu to wiesz, są spore i widoczne. Pamiętasz, same chciałyśmy je zainstalować. Każdy mógł tu wleźć z ulicy jak do knajpy. A tamte założyli sobie po to, żeby mieć nas na oku. Taka kamera może być wielkości dużego łebka od szpilki. - Co robimy? - Przede wszystkim budzimy ciecia. - Szarpię go za rękę. - To się nagrywa? - pytam, gdy otwiera oczy. - Mhm - potakuje. - Niech pan daje wszystkie kasety z tych trzech monitorów - pokazuję palcem. - Nie mogę, pani dyrektor... Pani Farida zabiera je zawsze do Londynu. - Niech pan je oddaje i to już! Od jutra pan nie nagrywa i wyłącza te trzy kamery, tamte mogą zostać. - Oni mnie wyrzucą! - Zaczyna trzeźwieć w błyskawicznym tempie. - Oczywiście, że pana wyrzucą, prędzej czy później. Najpierw sprzedadzą wydawnictwo, a potem powyrzucają wszystkich po kolei. Szarzało, gdy podjeżdżałam pod dom. Zadebiutowałam w 1920 roku powieścią „Tajemnicza historia w Styles" i na szczęście po tej dacie nikt mnie jeszcze nie rozpozna. Zatem następna informacja, która niewiele powie, i jeszcze przez chwilę zostanę nierozpoznana. To ja, Mary West-macott, twórczyni romansów i opowiadanek o miłości. Traktowałam je bardzo poważnie, ale w końcu zostałam klasykiem zupełnie innego gatunku. Urodziłam się w 1891 roku i bardzo szybko zaczęłam obserwować świat. Pamiętam wyraźnie moje trzecie urodziny. Jemy podwieczorek w ogrodzie. Stół, na nim ciastka oraz mój tort urodzinowy, cały polukrowany i ze świeczkami. A potem wydarza się coś nadzwyczajnego. Maleńki czerwony pajączek biegnie po białym obrusie. Ten pająk przyniesie mi szczęście - mówi mama. Wtedy narodziłam się ja, wielbicielka szczegółów. Mam swoich ulubionych bohaterów, których eksploatowałam w kilku dziesiątkach moich powieści. Jest wśród nich pewien naiwny, dobroduszny kapitan, zwariowana stara panna i mały Belg, mierzący zaledwie sto sześćdziesiąt centymetrów wzrostu, elegancki i wyśmienicie wychowany i - jak ujawniam 111 w mojej ostatniej powieści - od dawna farbujący sobie słynne wąsy. Zresztą uśmierciłam go w końcu w porę, czyli przed własną śmiercią. Uważana jestem za mistrzynię intrygi, zaskakuję czytelnika nagłą zmianą akcji i niekonwencjonalnym zakończeniem. W dodatku jestem oryginalna i dowcipna. Znana też jestem z rewelacyjnego pierwszego zdania każdej mojej powieści. Proszę bardzo, oto przykład: „Gwenda Reed stała na molo, lekko drżąc. Doki, baraki urzędu celnego i widoczna z tego miejsca część Anglii łagodnie kołysały się jej przed oczami, unosząc i opadając. I właśnie w tym momencie podjęła decyzję, której konsekwencją stały się niezwykłe wydarzenia". Według moich powieści kręcono filmy, przerabiano je na sztuki teatralne i telewizyjne widowiska. Nie zestarzały się nic a nic. Ja, niestety, tak. Zmarłam w 1976 roku jako niekwestionowana Pierwsza Dama Zbrodni, mając na swoim koncie setki morderstw w ponad sześćdziesięciu powieściach. XXIV O trzeciej rano postawiłam kropkę po ostatnim zdaniu. Pisałam tę książkę od początku choroby. W taki sposób chciałam oswoić to, czego najbardziej się bałam. Śmierć. Pisałam o tych niezwykłych kobietach dlatego, że umarły, to proste. Puenta zawsze musi być taka sama. Nie ma innego wyjścia. To jest jedyna prawda o życiu: że kiedyś się kończy. Czy tego chcę czy nie. One wszystkie były twarde, wszystkie cierpiały, kochały i borykały się z życiem. Wszystkie były nieprzeciętne, znane, sławne, czasem szczęśliwe, czasem zdruzgotane. I wszystkie oczywiście umarły. Wiedziałam już, co zrobię. Musiałam tylko doczekać do rana. Zrobiłam sobie herbatę w moim ulubionym granatowym kubku ze złotym znakiem zodiaku w otoczeniu gwiazd. Rak, 22.06 - 22.07. Kubek jest od mojego męża. Przygotowałam solidną porcję białego sera ze śmietaną. Od dwudziestu lat jem na śniadanie to samo. W jakiejś głupiej amerykańskiej książce o makrobiotyce znalazłam, że od białego sera dostaje się raka piersi. No to już się dostało. Nalałam sobie gorącej wody do wanny i dolałam płynu do kąpieli. Razem z bąbelkami ulatywało ze mnie całe zmęczenie. Do łazienki wchodzi mój mąż, a ja go nie wyrzucam. Po raz pierwszy od operacji. Szukam na jego twarzy wyrazu obrzydzenia, ale nie znajduję. - Wyglądasz perwersyjnie - mówi ciepło. 8. Jak uszczypnie... 113 Jadę do wydawnictwa z moją książką na dyskietce w torebce. Najpierw dzwonię do Paula do Paryża. - Jednak jesteś skurwysyn - mówię mu zamiast dzień dobry. - Mam wszystko na piśmie: umowy, faktury, bilety lotnicze do Peru, wliczane w koszty delegacji, rachunki za hotele, w których balowałeś ze swoją Faridą. - No i co z tym zrobisz? - odpowiada zaspanym głosem. -Doskonale wiem, jak działają sądy w Polsce, za jakieś dziesięć lat twoja sprawa przeciwko mnie wejdzie na wokandę. Będziesz musiała wpłacić wadium, opłacać adwokatów. Możesz mi powiedzieć z czego? Bo, zdaje się, na koncie naszej wspólnej firmy niewiele zostało. Chcesz znać prawdę? Już sprzedałem swoje udziały. Nowy właściciel zgłosi się lada dzień. I tak będziecie musiały sprzedać swoje dwanaście procent. I jeszcze jedno. Pewnie się ucieszysz. Farida załatwiła mnie równo. Opróżniła moje konta do zera i wyjechała do Kanady. No cóż, uczeń przerósł mistrza. - Ile czasu potrzebujecie na zrobienie layoutu tej książeczki? - pytam naszą graficzkę Ewę. -To znaczy wiem, ile potrzebujecie zawsze, ale teraz to musi być naprawdę szybko. Tydzień wystarczy? To jest moja ostatnia decyzja. Podpisuję zlecenie na druk i dzwonię do szefa produkcji. Oczywiście, za tydzień mogą drukować. Ustalamy nakład. Sprawdzam, ile mamy pieniędzy na koncie i zgodnie ze wspaniałą umową Paula przelewam całość przed drukiem. Jeszcze tylko obdzwaniam hurtownie i umawiam się na odbiór nowego tytułu. Już. Teraz piszę wymówienie na własne żądanie. Od zaraz. Majka chce się zwolnić razem ze mną. - Ty nie możesz, jesteś samotna matka - mówię. - Przyjdzie nowy właściciel, nawet jak was będzie wyrzucał po kolei, przynajmniej dostaniecie trzymiesięczne wymówienia. To już coś. A zresztą, to już nie są czasy na wychodzenie z firmy z torebką pod pachą. Potem sama idę po karton i wrzucam do niego zawartość biurka. Dużo tego nie ma. 114 Wracam do domu i siadam na podłodze w kuchni. Siedzę tak i siedzę, najchętniej bym sobie popłakała, ale od pewnego czasu nie umiem. Więc siedzę i chyba płaczę w środku. - Moja mała mamusia - mówi starszy i przytula mnie. Od pewnego czasu jestem w domu najmniejsza. - Wiesz, mamo - mówi młodszy - jak się rozstajemy, kiedy wyjeżdżam na obóz, to przez pierwsze piętnaście minut jest okropnie. Ale po piętnastu minutach już jest lepiej. Moje piętnaście minut trwa do wieczora. Sama się sobie dziwię, w ogóle nie chce mi się spać, a przecież mam zgubioną całą noc. Znowu zanurzam się w gorącej kąpieli i wtedy dzwoni do mnie Mężczyzna Mojego Życia Spotkany Za Późno. Jest w Bretanii na konferencji o umieraniu. Konferencja nazywa się „Tabu w medycynie" i jest fascynująca. Lubię, jak on mi opowiada. Mogę słuchać godzinami. Lubię też patrzeć, jak on opowiada. Gapię się wtedy na niego jak w świętą Tereskę. Teraz słucham o tym, że w całej prawie Europie, zwłaszcza Wschodniej, kształci się lekarzy do walki ze śmiercią. Tego spodziewa się po nich współczesny pacjent, a przede wszystkim jego rodzina: że lekarz dokona cudu i będzie przedłużał nam życie w nieskończoność. A jeśli mu się nie udaje, to znaczy, że jest winien. Stąd potem sfrustrowani, wypaleni lekarze, którzy bez przerwy przegrywają tę walkę i nie wiedzą, co z tym fantem zrobić. - Są fale? - pytam nagle i nie na temat. - Są. Wspaniałe. - Tak bym chciała jeszcze zobaczyć ocean - rozmarzam się. - To zobaczysz - mówi i wiem, że to jest obietnica. Zobaczę ocean, przypływ i największą falę na świecie. Mam jeszcze jedno marzenie. Chciałabym kiedyś spróbować szampana Dom Perignon, wszystko jedno jaki rocznik. To podobno najlepszy szampan świata. Właściwie nie lubię szampana, ale ten to coś zupełnie nieprawdopodobnego. Jak to w marzeniu. Kiedyś się o tym przekonam. Jeszcze nie teraz. Niech nikt przed czasem nie waży mi się go kupować. W kolejności pojawiły się: Aleksandra Piłsudska 14 Maria Sklodowska-Curie 19 Eliza Orzeszkowa 23 Gabriela Zapolska 29 Pola Negri 36 Hanka Ordonówna 41 Maria Dąbrowska 45 Zofia Nałkowska 50 Margaret Mitchell 55 Helena Modrzejewska 58 Marilyn Monroe 63 Mira Zimińska 68 Marlena Dietrich 73 Halina Poświatowska 78 Janis Joplin 83 Ingrid Bergman 86 Maria Pawlikowska-Jasnorzewska 89 Caryca Aleksandra Romanowa 92 Róża Luksemburg 97 Isadora Duncan 102 Mata Hari 106 Agatha Christie 111 Portrety kobiet w Radiu Zet czytała Krystyna Janda w konkursie „Sto twarzy Krystyny Jandy". Anna Okulicz-Mazurkiewicz urodziła się w 1955 r. w Warszawie. Cale zawodowe życie dziennikarskie związana z „Filipinką", w której przeszła wszystkie szczeble kariery - do fotela naczelnej włącznie. Ma w dorobku wiele artykułów, jest współautorką dwóch książek: „Na cztery pory roku" (poradnik dla dziewcząt) i „Listy nad oceanem" (powieść). Współpracuje z Radiem Zet, jest dyrektorem Wyższej Szkoły Komunikowania i Mediów Społecznych im. Jerzego Giedroycia w Warszawie. „... Aniu, dlaczego napisałaś książkę o raku? MINA MAZURKIEWICZ: Zainspirowały mnie rozmowy z pielęgniarkami. Leżałam w takim zwykłym miejskim szpitalu, w tym samym, w którym rodziłam kiedyś synów, i te pielęgniarki przychodziły pogadać, wypytać o różne rzeczy. Wiele z nich miało w rodzinie kogoś chorego na raka. Czego chciały się dowiedzieć? Jak to było, skąd wiedziałam, że mam raka, jak go w sobie znalazłam, czy bardzo się boję. One znały objawy, wiedziały co i jak, ale z bliskimi nie potrafiły o tym rozmawiać. Wolały dyskutować z anonimową pacjentką. Im, fachowcom, sprawiało to trudność, więc co tu mówić o zwykłych śmiertelnikach. (...) Czego się bałaś najbardziej? Śmierci. Wydawało mi się, że ona nastąpi już, zaraz. Dosłownie za parę godzin. Kładąc się do łóżka, miałam wrażenie, że kładę się na katafalku...". SŁAWOMIR ZAGÓRSKI fragment wywiadu dla „Wysokich obcasów" PATRONAT MEDIALNY ^І 2 WpiOSt IP  N 11 £*/&Є/ \A?r- Cena 23 zł ISBN u3-7337-455-fl Informacje o naszych książkach można znaleźć na stronie www.proszynski.pl І9ІІ788373ІІ374553 r 9788373374553