11832
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 11832 |
Rozszerzenie: |
11832 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 11832 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 11832 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
11832 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
STANISŁAW BARAŃCZAK
DZIENNIK PORANNY
WIERSZE 1967–1971
I nawet to co niszczy, w świat się zmienia.
R. M. Rilke, Baudelaire (przekład M. Jastruna)
JEDNYM TCHEM
JEDNYM TCHEM
Jednym tchem, jednym nawiasem tchu zamykającym zdanie,
jednym nawiasem żeber wokół serca
zamykającym się jak pięść, jak niewód
wokoło wąskich ryb wydechu, jednym tchem
zamknąć wszystko i zamknąć się we wszystkim, jednym
wiotkim wiórem płomienia zestruganym z płuc
osmalić ściany więzień i wciągnąć ich pożar
za kostne kraty klatki piersiowej i w wieżę
tchawicy, jednym tchem, nim się udławisz
kneblem powietrza zgęstniałego od
ostatniego oddechu rozstrzelanych ciał
i tchnienia luf gorących i obłoków
z dymiącej jeszcze na betonie krwi,
powietrza, w którym twój głos się rozlega
czy się rozkłada, połykaczu szabel,
tak białej broni, bezkrwawych a krwawo
raniących krtań nawiasów, pośród których
jak serce w żebrach i ryba w niewodzie
trzepoce zdanie jednym tchem jąkane
do ostatniego tchu
WZIĄŁEM SOBIE DO SERCA
Wziąłem sobie do serca te pięć litrów krwi,
która ucieka z niego,
jakby chciała
przebić się poprzez cienkie tynki skóry,
lecz wraca wciąż tym samym torem
ze ślepego zaułka serdecznego palca;
przejąłem się na własność tą krwią, co chce zbiec,
odkąd złapałem pierwszy oddech
na gorącym uczynku
kradzieży
ze świata
i na próbie ucieczki;
musiałem wziąć na siebie kruche mury ciała.
Wbiłem sobie do głowy te pięć zmysłów, które
rysują wewnątrz czaszki
suchą igłą
dymem do dołu zawieszony pożar,
wzięty w dwa ognie oczu portret
wyryty na gorąco na mózgowej korze;
wykuwałem na pamięć to zbielałe ostrze,
odkąd mi zaprzątnęły głowę
odwrócone płomienie,
co patrzą
mi z oczu
na walące się krokwie;
musiałem wziąć na siebie blask, swąd, żar i huk.
Wziąłem się w garść własnymi pięcioma palcami,
wziąłem w garść grudę gliny
ugniecioną
palcami wszystkich, którzy umierali
padając nagle twarzą w glebę
i drąc w niej paznokciami ostatnią kryjówkę;
patrzę im wciąż na ręce — lepkie, lecz od potu —
odkąd tak mi się pali grunt
pod palcami, że z bólu
zaciskam
je w pięść
i tłukę nią w drzwi ziemi;
musiałem wziąć na siebie otwarcie tych drzwi.
KWIAT CIĘTY
Ty, wyrwane żebro ziemi, włókno
woni kolczastych drutów, wybuch wilczej nory
ku niehu; ty, kwieciste kłamstwo,
popłoch papieru (po trzykroć niech będzie
pomięty); ty, wzlot z gruntu
wynikły, z gruntu fałszywy, ty,
szalbierzu bardziej niż wykorzeniony:
ścięty z nóg;
ścięty z szyi,
nie odetniesz się nożycami ani
barwą od swojej ziemi, nie okiełznasz
swojego pędu od niej, wpół rozdarty tymi
końmi na ciemność i zgiełk;
ponad płatkami rozpłatany na
sztuki piękne, po trzykroć bądź bolesny: cudzą
krwią na kolcach i własną, bo jesteś
też językiem odciętym za krzywoprzysięstwo
i dłonią wbitą nożem w stół (kwieciste zdanie
złej sprawy, szulerstwo przygwożdżone);
w kwiecie
wieku tych kilku godzin, więc nie w sile wieku
umierający,
bądź po trzykroć ścięty;
po trzykroć nieśmiertelny.
JEJ WŁOSY, SKRZYDŁO BRAMY I CIĘŻKI PĘK KLUCZY
Jej włosy, skrzydło bramy i ciężki pęk kluczy
ptasich w trójkątnym locie na stojący, szybki
strumień szyby rozlanej w poprzek wiatru; wrota
bez klucza, skrzydło odarte z żurawia,
studnia bez dna czająca się wąsko na wylot
z głowy milionem piór;
te skrzydła mimo lotu są atakiem z obu
skrzydeł; ten klucz we wrotach szorstko i bezradnie
kluczy, choć ma otwierać drogę niezmierzwioną
zasiekiem podków; bo te nie na szczęście,
na osaczenie gną się tym samym żelazem
ukutego przysłowia;
jej włosy, skrzydło ptasie i ciężki pęk kluczy
u bram; niech się obróci klucz w zamku i skrzydło
wrót, niech uderzy skrzydło pierzaste i kluczem
trójkątnym pchnie we wzwyż rozlane szkło,
w jaskrawy zapach ciszy, w ten wreszcie ostatni
pokrzyżowany plan.
ŹRENICA, W KTÓREJ BYŁEM
Źrenica, w której byłem; która była
w czyimś oku i twarzy; w której była moja
twarz; moje oczy; źrenice; i która
w moim cieniu, w rzucanym przeze mnie wyzwaniu
i podejrzeniu, rozwarła się ufnie
jak chłodna woda, jak chłonne wołanie
z bezdennych ocembrowań tęczówki, bijące
w oczy umarłą wonią utopionych liści,
smolnym smakiem obrotu długiej osi wody,
która przebija szare zwoje Ziemi
na wylot; byłem w źrenicy tak bardzo,
jak tylko można być w czymś, co odpycha,
co odbija twarz, oczy, źrenice, wciągając
w głąb; byłem w źrenicy tak jasno,
jak tylko można być w czymś, co przed światłem
zamyka się i wwierca głębiej w szare zwoje,
w których jeżeli nawet jestem, to umarły
TWARZĄ W TRAWĘ
Twarzą w trawę; twarzą w twarz,
którą straciłem, oko w oko, którym
rzuciłem nieopatrznie i opacznie w stronę
luster i bruków; czy
te giętkie bagnety są moimi
dawnymi włosami czy dawnym
językiem, teraz obcym, ostrym,
oschłym, siwym od pyłu; czy są
skrawkami srebra, które muszę zalać
Szkłem łez, aby w tym lustrze
odzyskać twarz; twarzą
w trawę, włosami w kłosy, ustami
w oset ostygły, nie w wypukły
bruk zlany krwią, nie w płaskie lustro,
we wklęsłą maskę z gipsu, którą ziemia
sprawi mi w dniu powrotu
PAPIER I POPIÓŁ, DWA SPRZECZNE ZEZNANIA
Papier i popiół, dwa sprzeczne zeznania
na ten sam ogień; powiedzą: to jasne
jak dzień, jak dziennik, zmięty i zmierzwiony kłąb
w kałuży, nie, w zwierciadle wiadomości z kraju
(dobrego) i ze świata (złego); spaliłeś swój dziennik
wśród nocy; to bezsprzeczne, powiedzą, choć zmięty
lecz niezmienny, zmierzwiony ale niezmierzony,
z mierzwy lecz wierzmy; plączesz się w zeznaniach,
w skręconych kartkach, tak czarnych, jak przedtem
były czyste; powiedzą: to proste
jak drut, kolczasty, jak druk, gazetowy;
spal i splącz papier, płomień, popiół, północ
w jednym błysku zwęglonym kroniki wypadków,
poprawią ci otrucie gazem na otrucie
gazet; to logiczne, powiedzą, samobójca, sam siebie
sie bał
NIE
To tylko słowo „nie”, słowo, któremu nadać
bagaż strzaskanych kości i wylanej krwi
potrafi nawet ciemność z twojej krwi i kości,
to nieświadome dzieło bólu (wszelkie prawa
zastrzelone), którego zakrwawione kopie,
czcionkami chłosty odbite od kości, arkusze
przeszyte nicią strzałów,
możesz co dzień podnosić z chodników zmęczonym
wzrokiem, wczytywać się w nie bezradnością rąk;
to tylko słowo „nie”, ostatnie słowo
w dziedzinie krwi — a poznasz ją zaraz na wylot
roju pocisków z luf;
to tylko słowo „nie”, miej je we krwi,
która spływa kroplami po murze o świcie,
daję tobie to słowo, jakbym dawał głowę
za to, że ból istnieje, jakbym gardło dawał
za sprawę żył i ścięgien i mięśni i skóry;
czytam ci z liter bólu, ze skręconych nerwów
pospiesznie zapisane słowa o tych, co gotowi
zawsze otworzyć list cudzego ciała,
rozciąć kopertę skóry i złamać szyfr kości;
to tylko słowo „nie”, ostatni krzyk
modlitwy krwi, którą dzisiaj odmawiam za ciebie,
która odmawiam sobie prawa do odejścia
TA DŁOŃ MOŻE BYĆ GARŚCIĄ I MOŻE BYĆ PIĘŚCIĄ
Ta dłoń może być garścią i może być pięścią;
zaciśnięta, otwarta,
miękko oczekująca, gruzłowato twarda,
kanciasta na kamieniu, okrągła na ciepłej piersi,
zdolna uderzyć w stół lub przesypywać zapach
pszenicznych ziaren,
dłoń, która umie pełną garścią złapać
grudki słońca, co w rzece pełgają zmrożonym żarem
lub pustą pięścią tłuc w zamkniętą bramę,
ta dłoń jest tak jak zawsze
tylko dłonią i więcej nic się w niej nie zawrze
poza nią samą.
Ta czaszka może stać się zamkniętym zakładem
albo domem otwartym,
domem gry, w którym mózgu śliskie, szare karty
są znaczone, lub domem poprawczym z surowym ładem
posiłków i odwiedzin; obłąkany, więzień,
szuler, kochanek,
w tym domu schadzek mogą czuć się wszędzie
tak jak u siebie w domu, chociaż mieszkają przez ścianę;
czy ślepym murem jest czy okiem bramy,
ta czaszka będzie zawsze
tylko czaszką i więcej nic się w niej nie zawrze
poza nią samą.
NIGDY BYM NIE PRZYPUŚCIŁ
Nigdy bym nie przypuścił: że choć starcza tchu
na zduszony wzlot krzyku z jednoczesnych dwu
gardeł, to przecież kiedyś takie Nic jak śmierć
wpół słowa krtań zarośnie jak skudlona sierść;
nigdy bym nie przypuścił, że w dwu ciałach skurcz,
co wydaje się wieczny, skłębi się jak kurz
i w zmarszczki prześcieradeł pierzchnie lekkim snem,
gdy rigor mortis w inne ciało wlewa się
nieodwołalnie skrzepłym woskiem; nigdy bym
nie przypuścił, że w czyjeś usta wbijać dym
języka jest czułością mniej miękką niż strzęp
gazy do podwiązania czyichś zmarłych szczęk;
nigdy bym nie przypuścił, że bezwładna dłoń
zwieszająca się z łóżka sięga aż na dno
martwego morza potu, choć przedśmiertny pot
wyschnie prędzej niż pościel pognieciona pod
ciał podwójnym ciężarem, w których rośnie krew,
krążąca, aż nastanie ten i tamten kres.
CAŁYM SERCEM PO STRONIE
Całym sercem po stronie
własnego wnętrza; niech
po tamtej żeber stronie
do końca je pochłonie
tętnic żarłoczny śmiech.
Każdym nerwem po obu
stronach skóry; ten szew
niech tętni w ciałach obu,
co zmieszały ze sobą
ślinę i pot i krew.
Całym wzrokiem po drugiej
stronie szyby; niech już
w oko jedno i drugie
wbije się ostrzem długim
skrwawionych ulic nóż.
Całym mózgiem po stronie
stron zapisanych; znów
niechaj stronę po stronie
ogarnia czarny płomień
na stos rzuconych słów.
NA JEDNĄ KARTĘ
NA JEDNĄ KARTĘ
Więc jakże? wszystko na tę jedną kartę
postawić? więc ma wszystko unieść, ciężar ziemi,
napór wody, ciśnienie powietrza, żarłoczność
ognia? więc zakopanych żywcem, uduszonych,
utopionych, spalonych? powodzie, pożary,
huragany, lawiny? wszystko na tę jedną
kartę? jak ma wytrzymać? jak ma, przygnieciona,
odwrócić się, gdy przegram? jak ma się nie ugiąć
ten papier,
skoro ciążą mu nawet litery?
OGIEŃ
1
Ogień, ta walka triumfalnie przegrana,
gwałtowna miłość od pierwszego
płomienia już śmiertelna, palące wejrzenie
oczu przykrytych dwojgiem powiek i
monet;
2
niech twoje nagłe zajęcie się ogniem
będzie stałym zajęciem, bo przez to
staniesz w płomieniach, w tym krzyżowym ogniu
oskarżeń; albo zwiśniesz na ognistym krzyżu
równie dwoistym i oskarżającym
i sprzecznym; wprawdzie dogłębnie przybity
ćwiekami, ale już cię podnosi na duchu
to opiekuńcze ramię z drewna;
3
ciebie, kata
oskarżonego, skazanego na
całopalenie; lecz na wolnym ogniu,
chociażeś przywiązany do swego pręgierza
i życia;
4
ta walka haniebnie
wygrana, ogień, ta bezbronność
orężna, pogmatwany sznur
palących palców, natychmiast tak prosty
jak zwał chrustu; żarliwy mróz, to znowu
mrok żarłoczny, za chwilę tak jasny
jak popiół, lub jeszcze jaśniejszy, jak
węgiel;
5
z mroku powstałeś i w mrok się,
gorejący, obrócisz; więc pójść z ogniem znaczy
tyle, co i pójść z dymem;
6
więc niechaj snop światła
mozolny będzie i zwikłany jak snop
zboża, nabity pyłem ciężkim, który w świetle
tylko tańczyć potrafi; promień niech się stanie
jak płomień, niech goreje gorzką kolczastością
ziaren i ściernisk; wolny, sprzeczny, jasny;
7
niech ma smak węgla, niech ma smak popiołu.
KOLĘDA
Urodzony
ze srebrną łyżką w ustach, pod
szczęśliwą gwiazdą (rozżarzonym
kamieniem obrazy,
rzuconym w twoją stronę już cztery lata temu),
urodzony
tak wiele razy, że mógłbyś już wreszcie
zacząć się bać,
że mógłbyś wreszcie pragnąć czegoś mniej
niż wszystkiego (tak jakbyś nie wiedział, że wszystko
to tylko tyle, ile wytrwasz na niełaskawym chlebie
ciała i słonym winie krwi, tak jakbyś nie wiedział,
że będziesz odtąd tylko na przemian raną i blizną),
tak wiele razy, że mógłbyś pozostać
skulony w swoich mrocznych wodach, z dala
od woni iskier i łun,
urodzony,
czy tego chcemy czy nie, z żelaznym nożem w zębach,
w stalowym czepku,
uśnij, zanim
dopędzi cię ten żar,
to światło, które cztery lata
czyhało w pędzie, aż otworzysz oczy.
ŚWIĘTO ZMARŁYCH
Podają sobie ręce
pod ziemią; leżąc na wznak, rozpychają
łokciami zgniłe deski, rozgarniają dłońmi
glebę, korzenie traw, odłamki próchna; milcząc
spiskują przeciw nam, zbierają siły;
zbyt wielu ich już;
zbyt wielu, skulonych
w brzemiennych brzuchach grobów, które sterczą
tak kanciasto, że pęka ich ziemista skóra;
a oni rosną wewnątrz i rośnie im w płucach
ostatni przechowany haust powietrza, choć
przebiliśmy im piersi poprzez ziemię kołkiem
krzyża;
za lekka ziemia im i przegnał krzyż,
więc po to ta okrągła data: byśmy mogli
choć raz do roku za jednym zamachem
przywalić ich wieńcami, przygwoździć świecami
i przydusić nabożnym kolanem, aż stracą
nagromadzone siły, aż rozerwą
podziemny łańcuch rąk, opasujący Ziemię.
PRZECHOWYWAĆ W CHŁODNYM MIEJSCU
Przechowywać w chłodnym miejscu,
w centrum umiarkowanych stref;
upał zbytnio by w nas streścił
płynnie rozgadaną krew.
Ognista kula w niebie,
kulisty ogień pod ziemią
nasz strach skulony dzielą
równo pomiędzy siebie.
Wypośrodkować trzeba
możliwie bezpieczne lokum;
gdy lęk bulgocze w trzewiach,
trudno o chłodny spokój.
Powietrze drży i krwawi,
bite przez słońca kułak;
lecz drga też ziemska kula,
rozdzierana przez lawy.
Między młotami skwaru
niełatwo dojść do ładu;
na nic lodowców okłady
i chłodne wachlarze szkwałów.
Więc z obu stron nagleni
wpełzamy, rozsądni wreszcie,
tuż pod powierzchnię Ziemi,
w to najchłodniejsze miejsce.
RZEŹBA ZIEMI
Te nieruchome eksplozje granitu, te wyrwane z wąwozów
i w niewiadomym kierunku uprowadzone zwały
gruntu, te zamrożone w ułamku sekundy fale
spienionych wzgórz:
za czyją sprawą to? kto za tym stoi?
kto przyłożył do tego rękę, kto poszarpał
i wygniótł cienką tkankę Ziemi? wiem,
zmarli od spodu tłuką głowami w ten mur,
w kupę granitowego gruzu, tak, to oni
pchając przed sobą góry, próbują wydostać
się na zewnątrz, a przecież pozostają w grobach:
bo coraz to ktoś nowy pada im na pierś
i w miękkiej ziemi, w twardej skale żłobi
własną twarzą swą maskę pośmiertną; ten chaos,
to kłębowisko wzgórz, dolin, przełęczy,
to rzeźba Ziemi, nieskończony i
niedokończony portret zbiorowy tych twarzy
SZYBA
Rzeczy nam kłamią: przecież
szyby przejrzysta gładź
umie najchytrzej na świecie
maskować się i łgać.
Z pozoru jest czymś, co dzieli:
na ulicę i wnętrze,
na skwar zakurzonych zmęczeń
i rzekę chłodnej pościeli,
na świat drzew i świat mebli,
na otwarty na przestrzał
wiatr i na martwy sześcian
powietrza wbitego w cegły,
na parkiety i bruki,
na ogrzewanie i mrozy,
na chmury i na sufit:
ale to tylko pozór.
Naprawdę szyba nie jest
podziałem, ale sama
z własnego wnętrza zieje
wąską, głęboką jamą.
Mało kto z nas to dostrzegł:
dlatego tylko szyba
jest cienka jak noża ostrze,
że z obu jej stron przywarł
nierozerwalnym parciem
dwu meklemburskich półkul
świat, w niesłyszalnym huku
zgniatający uparcie
barwy, czasy, przestrzenie,
zwierzęta, ptaki, ryby,
pod ogromnym ciśnieniem
aż do grubości szyby.
Ten świat skondensowany,
gdy spojrzeć na szkła krawędź,
zielonością jaskrawą
lśni jak toń oceanu:
i tylko stąd wiadomo,
że wewnątrz coś się dzieje,
że wewnątrz szyby toną
zmiażdżone epopeje,
bo szklany świat, zgniatany
do utraty kolorów
przez świat, który my znamy
zrezygnował z oporu.
Zbyt wielkie tu zagęszczenie,
by mógł dać znać, że żyje;
czasami tylko drżenie
szybę znienacka przeszyje,
gdy na ulicy wystrzał
tryśnie fontanną huku
ponad domy najwyższe,
a po zmartwiałym bruku
czołgów zadudni horda;
lecz wtedy gospodyni
okleja szybę, przezorna,
paskami papierowymi.
BO TYLKO TEN ŚWIAT BÓLU
Bo tylko ten świat bólu, tylko ta
kula spłaszczona w lodowym imadle,
wychłostana burzami, łamana kołami
południków, trzeszcząca w granicach
grubymi nićmi szytych, tylko ta
cienka skóra skorupy ziemskiej, popękana
rzekami, wydzielająca z siebie pot mórz słonych
między ciosami lawy i ciosami słońca,
bo tylko ten świat bólu, tylko to
ciało w imadle ziemi i powietrza,
wychłostane kulami, łamane wpół ciosem
pięści, trzeszczące pod pałką
w kostnych szwach czaszki, tylko ta
cienka skorupa skóry ludzkiej, popękaną
krwawo, tocząca z siebie słone morza potu
pomiędzy ciosem narodzin i śmierci,
bo tylko ten świat bólu; bo tylko ten świat
jest bólem; bo światem jest tylko ten ból.
WZGLĘDNY SPOKÓJ
PAJĘCZYNA
Pajęczyna, symetryczna
śmierć;
jeszcze
jest żaglem rozpiętym od liścia do liścia,
sitem świtu (więc rymujmy
póki czas), strzechą,
która cedzi gwiazdy w noc sierpniową (bo
jutro już), zimowym
wzorkiem (nie będzie nas) na szybie;
nagle:
rozczapierzona dłoń, którą dano ci w twarz;
koło, na którym cię łamano; tarcza
strzelnicza z twoją zgarbioną sylwetką;
kręgi na wodzie, w której utonąłeś;
twój splot słoneczny, rozjarzony
bólem; celownik w samolocie,
pikującym nad drogą, gdzie, pośród uchodźców,
osłaniasz głowę rękami; szyba
z siecią pęknięć, gdzie były twoje oczy;
pajęczyna, koncentryczne kręgi: tak
narasta ból; odśrodkowe promienie:
taką gwiazdą martwą się upada;
symetryczna śmierć;
harmonijna hańba;
upodlenie uporządkowane;
czujesz tylko muśnięcie na twarzy.
MIĘDZY RUDĄ A RDZĄ
Tomaszowi Burkowi
Między rudą a rdzą, w połowie czasu;
już oczyszczeni, jeszcze nie
otłuszczeni, jeszcze nie przeżarci
korozją ani wieprzowiną, nie przepojeni piwem
ani nawet rozpaczą, najłatwiejszą;
stal,
zmienne ciało stałe, jeszcze nie
stare, już nie młode, tylko w przeciągu
młodości, jak w wietrze barwnie rwącym
czarno—białe gazety z rąk przechodniów; ale
tylko w połowie czasu między rudą a rdzą;
już oczyszczeni, zanurzani w ogniu
coraz to nowym, w coraz to zimniejszym
kuble brudnej wody; wyklinana klinga,
ten wąski potok stali, który
przejęzyczył się w potop, zręcznie
sprowadzony na błotne manowce
bagien o rdzawej wodzie;
krwiobieg, który
sam się przesłyszał w krwotok, umiejętnie
zatamowany papierem, zaschły w rdzawe plamy
w życia wędrówce, na połowie czasu
U KOŃCA WOJNY DWUDZIESTODWULETNIEJ
U końca wojny dwudziestodwuletniej,
w dzień zwycięstwa nad sobą, w dzień
przegranej z sobą, gdy się wszystko wyjaśniło
pochodniami pochodów, kagankiem kagańca,
gdy zapomniałeś nazwisk i adresów,
oświecony lampą z biurka prosto w oczy, jak
krótkim tchem psa spuszczonego ze smyczy, w ten dzień
ostatecznego zawieszenia broni
nad głową;
szedłeś z nimi; uciekałeś z nimi;
u końca wojny dwudziestodwuletniej
liczyłeś zaginionych, zmarłych i zabitych
w sobie samym, choć nigdy nie byłeś wśród siebie
tak jasno żywy pod oświatą lampy,
zapominając nazwisk i adresów
(a szedłeś z nimi; uciekałeś z nimi),
jeszcze z wilgotnym żarem tchu na twarzy
zachowanej bez celu i składu;
w ten dzień
jakże pragnąłeś rozgromienia klęski,
triumfu nad zwycięstwem, nowej wojny w sobie;
mogłeś od nowa utkać dywanowy nalot
na ochrypłym od krzyku gardle, nalot łez
wybuchających cierpkim oświeceniem gniewu,
od nowa atakować ostygłe okopy
w huraganowym ogniu ich krzyżowych pytań;
u końca wojny dwudziestodwuletniej,
gdy zapomniałeś nazwisk i adresów,
grzebałeś zaginionych, zmarłych i zabitych
w pojemnym grobie cienkościennej czaszki:
bo szedłeś z nimi; uciekałeś z nimi.
CI, KTÓRZY JEDZĄ GRZANKI, BĘDĄ JEŚĆ SUCHARY
Ci, którzy jedzą grzanki, będą jeść
suchary; nic się nie zmieni; ci wszyscy
poubierani dzisiaj
w skarpetki, w szelki, wyfasują jutro
pas i onuce; i pójdą, nakryci
paradoksalnym parasolem ognia,
co prawda tyralierą,
ale tym samym krokiem
marszowym, którym wczoraj szli spod feretronów
pod transparenty;
niedzielny spacer zmieni się w codzienny marsz.
Ci, którzy liżą klamki, będą gryźć
kraty, lecz nic się nie zmieni, bo wszyscy
przezornie stracą dzisiaj
kły i siekacze, by przeżuwać jutro
tylko jedzenie; siądą, osłonięci
paradoksalnym parawanem murów,
wprawdzie w wieżach strażniczych,
lecz na tym samym stołku,
który stał jeszcze wczoraj przy stole i pryczy
pod ścianą celi;
niedzielna drzemka zmieni się w codzienną straż.
Ci, którzy biją czołem, będą bić
w twarz, ale nic się nie zmieni; ci wszyscy,
co nie umieją dzisiaj
spoglądać w oczy, będą strzelać jutro
pomiędzy oczy; pójdą, zagarnięci
paradoksalną paradą pobitych,
wprawdzie unosząc ramię,
ale tym samym ruchem,
którym umieli wczoraj wznieść ręce do góry
lub złożyć dłonie;
niedzielna msza przemieni się w codzienną kaźń.
WŁAŚCIWE WNIOSKI
WYCIĄGNĘLIŚMY WŁAŚCIWE WNIOSKI Z WYDARZEŃ
Co się dało, naprędce
wyciągnęliśmy spośród
palących się kartotek
wyrzucanych przez okna;
niewiele ucierpiało:
nasze serca są
nieco po lewej stronie,
wątroby są po prawej,
nasza krew jest tętnicza
i żylna (po połowie),
nasze dłonie wciąż mają
po pięć palców (w tym kciuk,
wskazujący, środkowy,
serdeczny, mały), nasz
mózg ma dwie półkule
tak jak nasz glob, którego
spłaszczenie w dalszym ciągu
jest równomierne z obu
stron, nasze rzeki płyną
jak zwykle w dół ku morzu
a drzewa rosną w górę,
nasze jabłka spadają
pionowo a poziomo
suną nad ziemią chmury,
nasz dzień jest jasny, noc
jest ciemna, nasz chleb jest
powszedni, nasza woda
przegotowana, dom
jest mieszkalny, gazety
są codzienne, a nasze
pióra, och, nasze pióra są nawet
bardziej niż dotąd wieczne.
sierpień 1970
PLAKAT
Z głową
lekko wzniesioną, ze szczerym spojrzeniem utkwionym
w przyszłość, która znajduje się (jak powszechnie
wiadomo)
zawsze o stopień wyżej na ruchomych schodach postępu,
a jej świetlaność razi tylko skryte
za szkłami,
przekrwione oczy krótkowidzów (sami sobie winni,
za dużo czytają po nocach, noc
jest po to, żeby spać);
z głową lekko wzniesioną, więc
widziany od dołu,
potężny,
choć streszczony do popiersia przez dolną krawędź papieru,
domyślnymi nogami kroczy tylko naprzód, wyższy
o głowę (lekko wzniesioną w dodatku)
ponad przeciętną
tłumu;
w perspektywicznym skrócie dostrzega się głównie
planowy rozwój podbródka, który osiąga szerokość
szynki wieprzowej (usta
są po to, żeby jeść), natomiast czoło,
proporcjonalnie węższe, ma rozmiar 23 cali
i mieści się swobodnie w znormalizowanym
hełmie;
z wyrazem twarzy
myślącym
ale optymistycznym:
głowa jest po to, żeby myśleć, tu
trzeba z głową, panowie, z głową
lekko wzniesioną.
ZŁOŻYLI WIEŃCE I WIĄZANKI KWIATÓW
Złożyli wieńce
i wiązanki kwiatów;
ci z chorobą wieńcową, z wapnem w żyłach, tym,
którzy w wapienne doły twarzą w dół padali
ze związanymi z tyłu bukietami rąk;
o, karki pogrubiałe; kolczasta obroża
z jedliny pęknie na was; plecy w marynarkach,
nie was chłostać rózgami róż, nie znacie bólu
znanego ziemi, z której nawet kwiaty
wyrastają usłużnie związane; złożyli
broń wiązanek i wieńców, i brną ciężkie koła
ze złoconymi lawetami wstęg
przez odarte ze skóry żywe mięso płyty
zryte krętymi ranami napisów,
rozstrzeliwane zgraną salwą werbli, zniczem
nieskończenie palone u ich stóp;
i tylko
dzwony,
bukiety zawieszone koronami w dół,
rozsiewają nad miastem
dawno zapomnianą
woń ołowianych łez.
W ATMOSFERZE
Ryszardowi Krynickiemu
i jego wierszowi „Odkrycie Ameryki”
W atmosferze szczebiotu oraz wzajemnego
zrozumienia, w atmosferze ptaszęco
świeżej (rosa, wschód słońca, poranne
gazety), wydestylowanej w ciągu
nocy wspólnym wysiłkiem
z parnych oddechów śpiących, z dymu sal
konferencyjnych, z zaduchu cel (cele
uświęcają środki zaradcze), w atmosferze
szczerości
szczekania (reakcja
łańcuchowa) lub merdania językiem oraz wzajemnego
zrogowacenia gałek ocznych rozmówców
toczą się w dal rozmowy w sprawie, dochodzenia
też w sprawie (różnica w ustawieniu
lampy na biurku) i walki za sprawę
oraz koła pociągów towarowych, które
wiozą w wagonach—chłodniach ku najodleglejszym
krańcom kraju
atmosferę szczelności i wzajemnego zrośnięcia się z sobą
mózgów i ust.
PROTOKÓŁ
Zdając sobie sprawę
z własnej winy, ponad wszelką wątpliwość (oklaski)
udowodnionej przez przedmówców, chciałbym
oświadczyć na usprawiedliwienie, mimo (okrzyk: brawo!)
iż takie wykroczenie przeciw wszelkim normom
nie może być (oklaski) usprawiedliwione,
że urodziłem się istotnie, ale
nie z własnej woli i bez złych zamiarów;
ten postępek mi ciążył przez (śmiech, brawa) długie
lata; jak słusznie podkreślono
w dyskusji, nie potrafiłem wyciągnąć
z (oklaski) tego odpowiednich wniosków
i starałem się zatrzeć ślady swego czynu,
ale po (ironiczne sykanie) gruntownym
i szczerym przemyśleniu swej dotychczasowej
postawy, pragnę stanowczo
odciąć się od niej i poprosić o
(śmiech) danie mi jeszcze
jednej szansy (oklaski
przechodzące w owację).
WYPEŁNIĆ CZYTELNYM PISMEM
Urodzony? (tak, nie; niepotrzebne
skreślić); dlaczego „tak”? (uzasadnić); gdzie,
kiedy, po co, dla kogo żyje? z kim się styka
powierzchnią mózgu, z kim jest zbieżny
częstotliwością pulsu? krewni za granicą
skóry? (tak, nie); dlaczego
„nie”? (uzasadnić); czy się kontaktuje
z prądem krwi epoki? (tak, nie); czy pisuje listy do
samego siebie? (tak, nie); czy korzysta
z telefonu zaufania? (tak,
nie); czy żywi
i czym żywi nieufność? skąd czerpie
środki utrzymania się w ryzach
nieposłuszeństwa? czy jest
posiadaczem majątku
trwałego lęku? znajomość obcych
ciał i języków? ordery, odznaczenia,
piętna? stan cywilnej odwagi? czy zamierza
mieć dzieci? (tak, nie); dlaczego
„nie”?
SPÓJRZMY PRAWDZIE W OCZY
Spójrzmy prawdzie w oczy: w nieobecne
oczy potrąconego przypadkowo
przechodnia z podniesionym kołnierzem; w stężałe
oczy wzniesione ku tablicy z odjazdami
dalekobieżnych pociągów; w krótkowzroczne
oczy wpatrzone z bliska w gazetowy petit;
w oczy pośpiesznie obmywane rankiem
z nieposłusznego snu, pośpiesznie ocierane
za dnia z łez nieposłusznych, pośpiesznie
zakrywane monetami, bo śmierć także jest
nieposłuszna, zbyt spiesznie gna w ślepy zaułek
oczodołów; więc dajmy z siebie wszystko
na własność tym spojrzeniom, stańmy na wysokości
oczu, jak napis kredą na murze, odważmy się spojrzeć
prawdzie w te szare oczy, których z nas nie spuszcza,
które są wszędzie, wbite w chodnik pod stopami,
wlepione w afisz i utkwione w chmurach;
a choćby się pod nami nigdy nie ugięły
nogi, to jedno będzie nas umiało rzucić
na kolana.
DZIENNIK PORANNY
OCH, WSZYSTKIE SŁOWA PISANE
Och, wszystkie słowa pisane pod szpiegującym przez ramię
nagim bielmem żarówki, och, wszystkie słowa pod baczną,
białą twarzą sufitu, pod dachem, pod chmurą, pod słońcem:
na płask wprasowane w kartkę kafarem białego światła,
nie wiecie, oślepione, jak ciemność gęstnieje nad ranem,
nie wiecie, że to o świcie codziennie noc musi się zacząć
i, co dzień rozpoczynana, nigdy nie może się skończyć,
och, każde słowo wzywając na fałszywego świadka.
STRZAŁ STRĄCIŁ MNIE NA ZIEMIĘ
Strzał strącił mnie na ziemię;
strzał w ciemnej przecznicy,
ciemne przeczenie za dygotem szyby;
dopadł mnie, przeszył, strącił, gdy wysoko śniłem
wśród pędu mrowiącego w jasnej zgodzie mięśni,
wparty w strzemiona głośno kłębiącej się krwi,
uprzężą ścięgien ledwie hamowany,
z uzdą języka w zębach;
strącił mnie na ziemię
ten strzał ciemną i trzeźwą sylabą przeczenia;
moja dłoń zacisnęła na przebitej krtani
te same palce, które
tam, w ciemnej przecznicy,
objęły szyjkę karabinu, i
te same, które zagarniały ziemię
w garść tak kurczową, jakby chciały Ziemię
ugnieść w jeden brukowiec i rzucić go we mnie;
ten strzał jasną i senną zgodę mego ciała
powalił w pędzie ku żarłocznym łąkom
i, w każdej chwili
przeszywany salwą
własnej krwi, która z ciemnych przecznic żył
buchała niecierpliwie, rozmnożona w świetle,
ujrzałem,
jak upadam na asfalt z przestrzeloną krtanią,
z uzdą języka tężejącą w knebel
wilgotny od słów, które ołów wpisał w ciało.
O WPÓŁ DO PIĄTEJ RANO
O wpół do piątej rano na ciała kochanków nagie
jęk zza ścian spada nagle otwartą na oścież raną,
za wszystkimi oknami krwawi ten sam śnieg;
drżą za ścianami piersi spoconych od jawy ciemnej:
czy przez sen słyszą cierniem swą rozkosz mroczną i pierwszą
sprzed kilku ledwie godzin, czy w tym samym śnie
słyszą kroki krwi nagie pod brzytwą, czy pęd krwi w piersi
kobiet, gdy poród pierwszą włócznią rozszczepia je nagle?
wokół ich dwojga miłość, narodziny, śmierć
toną w tej samej ciemnej krwi; o wpół do piątej rano
trzy jęki są im raną, są brzytwą, włócznią i cierniem,
na których taka sama rdzawa krzepnie śniedź.
GDZIE SIĘ ZBUDZIŁEM
Gdzie się zbudziłem? gdzie jestem? gdzie jest
strona prawa, gdzie lewa? gdzie góra a gdzie
dół? spokojnie; spokojnie: to jest moje ciało,
leżące na wznak, to ręka, w której zwykle
trzymam widelec, a tą drugą chwytam
nóż lub wyciągam ją na przywitanie;
pode mną prześcieradło, materac, podłoga,
nade mną kołdra i sufit; po lewej
ręce ściana, przedpokój, drzwi, butelka z mlekiem
stojąca już pod drzwiami, bo po prawej widzę
okno, a za nim świt; pode mną
przepaść pięter, piwnica, a w niej hermetycznie
zamknięte słoje z kompotem na zimę;
nade mną inne piętra, strych z bielizną
na sznurach, dach, telewizyjne
anteny; dalej, po lewej ulica
wiodąca na zachodnie przedmieścia, za nimi
pola, szosy, granice, rzeki i przypływy
oceanu; po prawej, już w szarych zaciekach
świtu, inne ulice, pola, szosy, rzeki,
granice, mroźne stepy, lodowate lasy;
pode mną fundamenty, ziemia, otchłań ognia,
nade mną chmury, wiatr, blednący księżyc,
ledwie widoczne gwiazdy, tak;
odnaleziony,
przymyka jeszcze oczy, z głową w miejscu
krzyżowania się wszystkich pionów i poziomów,
przybity do tych wszystkich na raz krzyży
miarowymi ćwiekami dudniącego serca.
KOŁYSANKA
Śpij; w ciszy, w cieniu sinym śpij,
śpij w ciepłym ciele nieba o siwej godzinie
świtu, szarego świergotu, sitowia
szumiącego za szybą; śpij, z kącika ust
rozchylonych niech spływa nikła nitka śliny,
śpij, stół przy oknie nasiąkł krwią
pod białym plastrem kartki, którą wczoraj
pokryłeś literami okrągłymi jak
rana rannego słońca, wzbierająca ropą
pod przetartym obłoków opatrunkiem; nie,
śpij, nie budź się, świergocze świt
i szary szum sitowia szepcze cicho:
śpij, w śnie się schowaj, umknij przed
mroźną zawieją ciał jak ty skulonych,
którym ze skroni spływa nikła nitka krwi,
uciekaj za zamknięte
okiennice oczu
(nie ty będziesz zasuwać ich powieki,
śpij).
skryj się za drzwiami
uchylonych ust
(nie ty będziesz im szczęki podwiązywać,
śpij),
schroń się za ścianę
rozgrzanej pościeli
(nie ty masz ich nakrywać prześcieradłem),
śpij; w ciszy, w świetle ostrym śpij,
ze stołu krew spłynęła, lśnią czarne promienie
okrągłych liter, zwrócone do wewnątrz;
w te kolczaste obroże musisz wcisnąć szyję,
pora już wstać
ŚPIĄCY
Ciężkie oddechy śpiących; ciężkie chmury snu;
po miękkich podniebieniach toczą się chrapliwie
ciężkie lawiny tchu i na poduszkach miękkich
kołują nieruchomo ciężkie głazy głów;
złożyli senne głowy, swoje ciężkie głowy
złożyli wszyscy, którzy za dnia się strudzili
składaniem hołdu, doniesienia, broni,
fałszywego świadectwa, ukłonu, podpisu,
uwierzytelniających listów, skarg, ojcowskich
pocałunków na czole, wyrazów współczucia,
pieniędzy (grosz do grosza), meldunków, odwołań,
przysiąg, życzeń (wszystkiego najlepszego), wizyt,
rezygnacji; złożyli głowy jak się składa
kości w ziemi; śpią; tylko oddychają, bo
ich gardła są zbyt snem zarosłe, aby mogły
zmieścić krzyk; tylko leżą, bo ich ciała są
zbyt słabe po mozolnym dniu, by mogły unieść
śmierć; tylko śpią, bo głowy są zbyt ciężkie, aby
ciepłe powietrze marzeń uniosło je wzwyż
kulistym wzlotem nad dachy i place;
ciężkie oddechy śpiących; ciężkie chmury snu.
Śpijcie. Dzień, dzień, o którym niespokojnie śnicie,
który wam bliźni jest jak świeża blizna,
bliski jak ból kulisty w oczodołach, znany
do łez codziennie pierwszego spojrzenia —
ten dzień wstanie niedługo, wstanie bosą stopą
jutrzni. A wstanie ciężko: spod dymiących płyt
chodnika; spod łomotu kubłów ze śmieciami;
spod ociężale czterdziestodwuletnich
piersi kobiety, która, jeszcze śpiąc,
ściąga przez głowę koszulę; spod powiek
mężczyzny, który na oślep wyciąga
rękę po rozjątrzony budzik. Ciężki sen
jak szala wagi uleci w powietrze,
bo dzień jest cięższy; bo dzień jest podstępny,
bez uprzedzenia skacze wam do gardła
co dzień o innej porze, co dzień o minutę
wcześniej czy później ciężka głowa słońca
unosi się nad dachy. Spijcie. Jeszcze chwila,
wzniesiecie senne głowy, swoje ciężkie głowy
wzniesiecie wszyscy, którzy za dnia się trudzicie
wznoszeniem błagań, wiwatów, sztandarów,
modłów, toastów za zdrowie, chóralnych
okrzyków, rąk do nieba, dziękczynień; wnoszeniem
zażaleń, należności, wniosków, spraw do sądu,
interpelacji, wkładów na książeczkę
oszczędnościową, aktów oskarżenia,
sprzeciwów, opłat, poprawek; znoszeniem
przeciwności, przepisów, nowin, upokorzeń,
krzywd. Spijcie. Spijcie. Zanim ołów słońca
zaleje was, niech na poduszkach miękkich
kołują nieruchomo ciężkie głazy głów,
po miękkich podniebieniach niech suną chrapliwie
ciężkie lawiny tchu i niech nad ziemią płyną
ciężkie oddechy śpiących, ciężkie chmury snu.
Z PRZEKŁADÓW
WNĘTRZE RÓŻY
Z Rainera Marii Rilkego
Gdzie to wnętrze mieć może
zewnętrzność? Na jaki ból
takie płótno położyć?
Jakie odbiją się w śródziemnym morzu
kontury chmur
wewnątrz tych róż rozwiniętych,
tych obojętnych, patrz:
płatek tak cienko cięty
ciąży ku innym, aż
drżącą dłoń cofasz od luźno leżących.
One same ledwie mogą już
wstrzymać się; przepełnione
ponad własnych wnętrz koronę,
przelewają się kielichy róż
w dni, co na przekór kwiatom
zamykają się, coraz pełniej stulone,
aż całe lato w komnatę
zbiegnie, w komnatę ze snu.
WAZA KRETEŃSKA
Z Gottfrieda Benna
Ty, gron greckich wonna wargo,
murze dźwięczny, roto róż
w pochodzie mykeńskich świateł,
nie–do–statków płynna pustko
wkrąg rozsnuta.
Rozluźnienia. Ród rozwiązły
w nich się spełnia. Błędnie błyszcząc
zwierz, głaz tracą jasno cel:
smugi fiołków, łąkokwietne
stygną czaszki.
Fala bije w czyste czoła,
żar otchłannych bachanalii
znamię zniweczenia pali:
wzrost, świadomość, mózg cię woła,
spłukaj, zakurz! Dłonie chłopców,
rząd biegaczy, rozpostarty,
zagna cię do kruży wklęsłej,
gdy łeb rybi, czosnek, flety
runą różą w święto Ledy,
w spółkowanie, w płaskość, w klęskę.
LENINGRAD
Z Osipa Mandelsztama
I znów w mieście, co do krwi znajome mi jest,
Do dziecięcych obrzmiałych gruczołów, do łez.
Wróciłeś, więc spiesznymi łykami pij tran
Z leningradzkich, nad rzeką palących się lamp.
Rozpoznawaj złowrogie mgły grudnia tam, gdzie
W czarnym dziegciu jak żółtko rozbełtał się dzień.
Petersburgu, ja nie chcę umierać, nie czas —
Jeszcze przecież mój numer telefonu znasz…
Petersburgu, mam jeszcze adresy, gdzie wciąż
Zmarli na mnie czekają i słyszę ich głos.
Czyjeś kroki po schodach kuchennych się pną,
Dzwonek z mięsem wyrwany uderza mnie w skroń,
Gałą noc czekam gości, aż uśpi mnie świt,
Zakutego w kajdany łańcuszków u drzwi.
Grudzień 1930
O, UCZYŃ MI MASKĘ
Z Dylana Thomasa
O, uczyń mi maskę i mur, abym odgrodził od szpiegów
Ostrego szkliwa twych oczu, szponów za okularami,
Porwanie i powstanie w pokojach dziecinnych mej twarzy,
Zrób knebel z rażonych niemotą drzew, bym przed nagim wrogiem
Ukrył bagnet języka w bezbronnej sylabie modlitwy,
Usta mi daj teraźniejsze i trąbkę kłamstw słodko dętą,
Oblicze kpa wyciosane w starym pancerzu i dębie,
Bym mózg lśniący osłonił i stępił egzaminatorów,
I zawieś na końcu bicza żal wdowca zbroczony łzami,
Abym mógł skryć belladonnę i suchym okiem spostrzegać
Innych, którzy zdradzają łkające łgarstwo swych strat,
Wykrzywiając obnażone wargi lub śmiejąc się w kułak.
ZMARLI W EUROPIE
Z Roberta Lowella
Gdy zbyły się ciężaru samoloty, nas
Wspólny grób wchłonął, chłopców przy kobietach;
Ani korona z cierni, ani monet blask,
Wrzeciona wież wytknięte w niebo, ani metal
Nie mogły nas ocalić. Matko, podnieś nas,
Porzuconych bezładnie w galarecie ognia:
W naszym dniu święta ziemia była nam przekleństwem.
Matko, czy się wzniesiemy w Twoim dniu w Twój kraj
Ze wszystkich miejsc, gdzie ciężki gruz poślubił zwłoki,
Które runęły obok siebie? Matko, daj
Rękę nam, przygniecionym przez kamienne bloki;
Kiedy w Dzień Wniebowzięcia Szatan na Twój kraj
Rzuca cień, Matko, wyrwij nasze ciała z ognia:
W naszym dniu święta ziemia była nam przekleństwem.
Matko, drżą moje kości, w głębi ziemi drży
Pogłos grzmotu i słyszę bek trąbki wśród zgiełku
Krwawiącej wokół rzezi. Powiedz, Mario, czy
Będę mógł unieść ciężar chłopca, tej kukiełki
Z prochu, świadectwo Diabła? Mario, ziemia drży,
Oblubienica wody, powietrza i ognia;
W naszym dniu święta ziemia jest naszym przekleństwem.
PSALM
Z Paula Celana
Nikt nas na nowo z ziemi i gliny nie lepi,
nikt już naszego prochu nie zaklina.
Nikt.
Bądź pochwalony, Nikt.
Tobie gwoli pragniemy
rozkwitać.
Tobie
wbrew.
Niczym
byliśmy, jesteśmy, będziemy
nadal, rozkwitając:
róża z niczego, róża
niczyja.
Ze
słupkiem jak duch jasnym,
z pręcikiem pustynnym jak niebo,
z koroną czerwoną
od słowa szkarłatnego, któreśmy śpiewali
ponad, o, ponad
cierniem.
Stanisław Barańczak
urodził się w Poznaniu w 1946 roku. Opublikował dwa zbiory wierszy: Korekta twarzy
(1968). Jednym tchem (1970) i książkę krytycznoliteracką pt. Nieufni i zadufani (1971). Za tom
Jednym tchem, wydany jako suplement do czasopisma „Orientacja”, otrzymał nagrodę Festiwalu
Poezji w Lodzi. Wiersze z tego tomu stały się podstawą spektaklu Studenckiego Teatru „Ósmego
Dnia”, przedstawionego m.in. na ogólnopolskim przeglądzie w Lodzi (w 1971 r.), gdzie Teatr
otrzymał nagrodę Ministra Kultury i Sztuki.
Dziennik poranny składa się głównie z wierszy nowych oraz z tekstów z Jednym tchem.