STANISŁAW BARAŃCZAK DZIENNIK PORANNY WIERSZE 1967–1971 I nawet to co niszczy, w świat się zmienia. R. M. Rilke, Baudelaire (przekład M. Jastruna) JEDNYM TCHEM JEDNYM TCHEM Jednym tchem, jednym nawiasem tchu zamykającym zdanie, jednym nawiasem żeber wokół serca zamykającym się jak pięść, jak niewód wokoło wąskich ryb wydechu, jednym tchem zamknąć wszystko i zamknąć się we wszystkim, jednym wiotkim wiórem płomienia zestruganym z płuc osmalić ściany więzień i wciągnąć ich pożar za kostne kraty klatki piersiowej i w wieżę tchawicy, jednym tchem, nim się udławisz kneblem powietrza zgęstniałego od ostatniego oddechu rozstrzelanych ciał i tchnienia luf gorących i obłoków z dymiącej jeszcze na betonie krwi, powietrza, w którym twój głos się rozlega czy się rozkłada, połykaczu szabel, tak białej broni, bezkrwawych a krwawo raniących krtań nawiasów, pośród których jak serce w żebrach i ryba w niewodzie trzepoce zdanie jednym tchem jąkane do ostatniego tchu WZIĄŁEM SOBIE DO SERCA Wziąłem sobie do serca te pięć litrów krwi, która ucieka z niego, jakby chciała przebić się poprzez cienkie tynki skóry, lecz wraca wciąż tym samym torem ze ślepego zaułka serdecznego palca; przejąłem się na własność tą krwią, co chce zbiec, odkąd złapałem pierwszy oddech na gorącym uczynku kradzieży ze świata i na próbie ucieczki; musiałem wziąć na siebie kruche mury ciała. Wbiłem sobie do głowy te pięć zmysłów, które rysują wewnątrz czaszki suchą igłą dymem do dołu zawieszony pożar, wzięty w dwa ognie oczu portret wyryty na gorąco na mózgowej korze; wykuwałem na pamięć to zbielałe ostrze, odkąd mi zaprzątnęły głowę odwrócone płomienie, co patrzą mi z oczu na walące się krokwie; musiałem wziąć na siebie blask, swąd, żar i huk. Wziąłem się w garść własnymi pięcioma palcami, wziąłem w garść grudę gliny ugniecioną palcami wszystkich, którzy umierali padając nagle twarzą w glebę i drąc w niej paznokciami ostatnią kryjówkę; patrzę im wciąż na ręce — lepkie, lecz od potu — odkąd tak mi się pali grunt pod palcami, że z bólu zaciskam je w pięść i tłukę nią w drzwi ziemi; musiałem wziąć na siebie otwarcie tych drzwi. KWIAT CIĘTY Ty, wyrwane żebro ziemi, włókno woni kolczastych drutów, wybuch wilczej nory ku niehu; ty, kwieciste kłamstwo, popłoch papieru (po trzykroć niech będzie pomięty); ty, wzlot z gruntu wynikły, z gruntu fałszywy, ty, szalbierzu bardziej niż wykorzeniony: ścięty z nóg; ścięty z szyi, nie odetniesz się nożycami ani barwą od swojej ziemi, nie okiełznasz swojego pędu od niej, wpół rozdarty tymi końmi na ciemność i zgiełk; ponad płatkami rozpłatany na sztuki piękne, po trzykroć bądź bolesny: cudzą krwią na kolcach i własną, bo jesteś też językiem odciętym za krzywoprzysięstwo i dłonią wbitą nożem w stół (kwieciste zdanie złej sprawy, szulerstwo przygwożdżone); w kwiecie wieku tych kilku godzin, więc nie w sile wieku umierający, bądź po trzykroć ścięty; po trzykroć nieśmiertelny. JEJ WŁOSY, SKRZYDŁO BRAMY I CIĘŻKI PĘK KLUCZY Jej włosy, skrzydło bramy i ciężki pęk kluczy ptasich w trójkątnym locie na stojący, szybki strumień szyby rozlanej w poprzek wiatru; wrota bez klucza, skrzydło odarte z żurawia, studnia bez dna czająca się wąsko na wylot z głowy milionem piór; te skrzydła mimo lotu są atakiem z obu skrzydeł; ten klucz we wrotach szorstko i bezradnie kluczy, choć ma otwierać drogę niezmierzwioną zasiekiem podków; bo te nie na szczęście, na osaczenie gną się tym samym żelazem ukutego przysłowia; jej włosy, skrzydło ptasie i ciężki pęk kluczy u bram; niech się obróci klucz w zamku i skrzydło wrót, niech uderzy skrzydło pierzaste i kluczem trójkątnym pchnie we wzwyż rozlane szkło, w jaskrawy zapach ciszy, w ten wreszcie ostatni pokrzyżowany plan. ŹRENICA, W KTÓREJ BYŁEM Źrenica, w której byłem; która była w czyimś oku i twarzy; w której była moja twarz; moje oczy; źrenice; i która w moim cieniu, w rzucanym przeze mnie wyzwaniu i podejrzeniu, rozwarła się ufnie jak chłodna woda, jak chłonne wołanie z bezdennych ocembrowań tęczówki, bijące w oczy umarłą wonią utopionych liści, smolnym smakiem obrotu długiej osi wody, która przebija szare zwoje Ziemi na wylot; byłem w źrenicy tak bardzo, jak tylko można być w czymś, co odpycha, co odbija twarz, oczy, źrenice, wciągając w głąb; byłem w źrenicy tak jasno, jak tylko można być w czymś, co przed światłem zamyka się i wwierca głębiej w szare zwoje, w których jeżeli nawet jestem, to umarły TWARZĄ W TRAWĘ Twarzą w trawę; twarzą w twarz, którą straciłem, oko w oko, którym rzuciłem nieopatrznie i opacznie w stronę luster i bruków; czy te giętkie bagnety są moimi dawnymi włosami czy dawnym językiem, teraz obcym, ostrym, oschłym, siwym od pyłu; czy są skrawkami srebra, które muszę zalać Szkłem łez, aby w tym lustrze odzyskać twarz; twarzą w trawę, włosami w kłosy, ustami w oset ostygły, nie w wypukły bruk zlany krwią, nie w płaskie lustro, we wklęsłą maskę z gipsu, którą ziemia sprawi mi w dniu powrotu PAPIER I POPIÓŁ, DWA SPRZECZNE ZEZNANIA Papier i popiół, dwa sprzeczne zeznania na ten sam ogień; powiedzą: to jasne jak dzień, jak dziennik, zmięty i zmierzwiony kłąb w kałuży, nie, w zwierciadle wiadomości z kraju (dobrego) i ze świata (złego); spaliłeś swój dziennik wśród nocy; to bezsprzeczne, powiedzą, choć zmięty lecz niezmienny, zmierzwiony ale niezmierzony, z mierzwy lecz wierzmy; plączesz się w zeznaniach, w skręconych kartkach, tak czarnych, jak przedtem były czyste; powiedzą: to proste jak drut, kolczasty, jak druk, gazetowy; spal i splącz papier, płomień, popiół, północ w jednym błysku zwęglonym kroniki wypadków, poprawią ci otrucie gazem na otrucie gazet; to logiczne, powiedzą, samobójca, sam siebie sie bał NIE To tylko słowo „nie”, słowo, któremu nadać bagaż strzaskanych kości i wylanej krwi potrafi nawet ciemność z twojej krwi i kości, to nieświadome dzieło bólu (wszelkie prawa zastrzelone), którego zakrwawione kopie, czcionkami chłosty odbite od kości, arkusze przeszyte nicią strzałów, możesz co dzień podnosić z chodników zmęczonym wzrokiem, wczytywać się w nie bezradnością rąk; to tylko słowo „nie”, ostatnie słowo w dziedzinie krwi — a poznasz ją zaraz na wylot roju pocisków z luf; to tylko słowo „nie”, miej je we krwi, która spływa kroplami po murze o świcie, daję tobie to słowo, jakbym dawał głowę za to, że ból istnieje, jakbym gardło dawał za sprawę żył i ścięgien i mięśni i skóry; czytam ci z liter bólu, ze skręconych nerwów pospiesznie zapisane słowa o tych, co gotowi zawsze otworzyć list cudzego ciała, rozciąć kopertę skóry i złamać szyfr kości; to tylko słowo „nie”, ostatni krzyk modlitwy krwi, którą dzisiaj odmawiam za ciebie, która odmawiam sobie prawa do odejścia TA DŁOŃ MOŻE BYĆ GARŚCIĄ I MOŻE BYĆ PIĘŚCIĄ Ta dłoń może być garścią i może być pięścią; zaciśnięta, otwarta, miękko oczekująca, gruzłowato twarda, kanciasta na kamieniu, okrągła na ciepłej piersi, zdolna uderzyć w stół lub przesypywać zapach pszenicznych ziaren, dłoń, która umie pełną garścią złapać grudki słońca, co w rzece pełgają zmrożonym żarem lub pustą pięścią tłuc w zamkniętą bramę, ta dłoń jest tak jak zawsze tylko dłonią i więcej nic się w niej nie zawrze poza nią samą. Ta czaszka może stać się zamkniętym zakładem albo domem otwartym, domem gry, w którym mózgu śliskie, szare karty są znaczone, lub domem poprawczym z surowym ładem posiłków i odwiedzin; obłąkany, więzień, szuler, kochanek, w tym domu schadzek mogą czuć się wszędzie tak jak u siebie w domu, chociaż mieszkają przez ścianę; czy ślepym murem jest czy okiem bramy, ta czaszka będzie zawsze tylko czaszką i więcej nic się w niej nie zawrze poza nią samą. NIGDY BYM NIE PRZYPUŚCIŁ Nigdy bym nie przypuścił: że choć starcza tchu na zduszony wzlot krzyku z jednoczesnych dwu gardeł, to przecież kiedyś takie Nic jak śmierć wpół słowa krtań zarośnie jak skudlona sierść; nigdy bym nie przypuścił, że w dwu ciałach skurcz, co wydaje się wieczny, skłębi się jak kurz i w zmarszczki prześcieradeł pierzchnie lekkim snem, gdy rigor mortis w inne ciało wlewa się nieodwołalnie skrzepłym woskiem; nigdy bym nie przypuścił, że w czyjeś usta wbijać dym języka jest czułością mniej miękką niż strzęp gazy do podwiązania czyichś zmarłych szczęk; nigdy bym nie przypuścił, że bezwładna dłoń zwieszająca się z łóżka sięga aż na dno martwego morza potu, choć przedśmiertny pot wyschnie prędzej niż pościel pognieciona pod ciał podwójnym ciężarem, w których rośnie krew, krążąca, aż nastanie ten i tamten kres. CAŁYM SERCEM PO STRONIE Całym sercem po stronie własnego wnętrza; niech po tamtej żeber stronie do końca je pochłonie tętnic żarłoczny śmiech. Każdym nerwem po obu stronach skóry; ten szew niech tętni w ciałach obu, co zmieszały ze sobą ślinę i pot i krew. Całym wzrokiem po drugiej stronie szyby; niech już w oko jedno i drugie wbije się ostrzem długim skrwawionych ulic nóż. Całym mózgiem po stronie stron zapisanych; znów niechaj stronę po stronie ogarnia czarny płomień na stos rzuconych słów. NA JEDNĄ KARTĘ NA JEDNĄ KARTĘ Więc jakże? wszystko na tę jedną kartę postawić? więc ma wszystko unieść, ciężar ziemi, napór wody, ciśnienie powietrza, żarłoczność ognia? więc zakopanych żywcem, uduszonych, utopionych, spalonych? powodzie, pożary, huragany, lawiny? wszystko na tę jedną kartę? jak ma wytrzymać? jak ma, przygnieciona, odwrócić się, gdy przegram? jak ma się nie ugiąć ten papier, skoro ciążą mu nawet litery? OGIEŃ 1 Ogień, ta walka triumfalnie przegrana, gwałtowna miłość od pierwszego płomienia już śmiertelna, palące wejrzenie oczu przykrytych dwojgiem powiek i monet; 2 niech twoje nagłe zajęcie się ogniem będzie stałym zajęciem, bo przez to staniesz w płomieniach, w tym krzyżowym ogniu oskarżeń; albo zwiśniesz na ognistym krzyżu równie dwoistym i oskarżającym i sprzecznym; wprawdzie dogłębnie przybity ćwiekami, ale już cię podnosi na duchu to opiekuńcze ramię z drewna; 3 ciebie, kata oskarżonego, skazanego na całopalenie; lecz na wolnym ogniu, chociażeś przywiązany do swego pręgierza i życia; 4 ta walka haniebnie wygrana, ogień, ta bezbronność orężna, pogmatwany sznur palących palców, natychmiast tak prosty jak zwał chrustu; żarliwy mróz, to znowu mrok żarłoczny, za chwilę tak jasny jak popiół, lub jeszcze jaśniejszy, jak węgiel; 5 z mroku powstałeś i w mrok się, gorejący, obrócisz; więc pójść z ogniem znaczy tyle, co i pójść z dymem; 6 więc niechaj snop światła mozolny będzie i zwikłany jak snop zboża, nabity pyłem ciężkim, który w świetle tylko tańczyć potrafi; promień niech się stanie jak płomień, niech goreje gorzką kolczastością ziaren i ściernisk; wolny, sprzeczny, jasny; 7 niech ma smak węgla, niech ma smak popiołu. KOLĘDA Urodzony ze srebrną łyżką w ustach, pod szczęśliwą gwiazdą (rozżarzonym kamieniem obrazy, rzuconym w twoją stronę już cztery lata temu), urodzony tak wiele razy, że mógłbyś już wreszcie zacząć się bać, że mógłbyś wreszcie pragnąć czegoś mniej niż wszystkiego (tak jakbyś nie wiedział, że wszystko to tylko tyle, ile wytrwasz na niełaskawym chlebie ciała i słonym winie krwi, tak jakbyś nie wiedział, że będziesz odtąd tylko na przemian raną i blizną), tak wiele razy, że mógłbyś pozostać skulony w swoich mrocznych wodach, z dala od woni iskier i łun, urodzony, czy tego chcemy czy nie, z żelaznym nożem w zębach, w stalowym czepku, uśnij, zanim dopędzi cię ten żar, to światło, które cztery lata czyhało w pędzie, aż otworzysz oczy. ŚWIĘTO ZMARŁYCH Podają sobie ręce pod ziemią; leżąc na wznak, rozpychają łokciami zgniłe deski, rozgarniają dłońmi glebę, korzenie traw, odłamki próchna; milcząc spiskują przeciw nam, zbierają siły; zbyt wielu ich już; zbyt wielu, skulonych w brzemiennych brzuchach grobów, które sterczą tak kanciasto, że pęka ich ziemista skóra; a oni rosną wewnątrz i rośnie im w płucach ostatni przechowany haust powietrza, choć przebiliśmy im piersi poprzez ziemię kołkiem krzyża; za lekka ziemia im i przegnał krzyż, więc po to ta okrągła data: byśmy mogli choć raz do roku za jednym zamachem przywalić ich wieńcami, przygwoździć świecami i przydusić nabożnym kolanem, aż stracą nagromadzone siły, aż rozerwą podziemny łańcuch rąk, opasujący Ziemię. PRZECHOWYWAĆ W CHŁODNYM MIEJSCU Przechowywać w chłodnym miejscu, w centrum umiarkowanych stref; upał zbytnio by w nas streścił płynnie rozgadaną krew. Ognista kula w niebie, kulisty ogień pod ziemią nasz strach skulony dzielą równo pomiędzy siebie. Wypośrodkować trzeba możliwie bezpieczne lokum; gdy lęk bulgocze w trzewiach, trudno o chłodny spokój. Powietrze drży i krwawi, bite przez słońca kułak; lecz drga też ziemska kula, rozdzierana przez lawy. Między młotami skwaru niełatwo dojść do ładu; na nic lodowców okłady i chłodne wachlarze szkwałów. Więc z obu stron nagleni wpełzamy, rozsądni wreszcie, tuż pod powierzchnię Ziemi, w to najchłodniejsze miejsce. RZEŹBA ZIEMI Te nieruchome eksplozje granitu, te wyrwane z wąwozów i w niewiadomym kierunku uprowadzone zwały gruntu, te zamrożone w ułamku sekundy fale spienionych wzgórz: za czyją sprawą to? kto za tym stoi? kto przyłożył do tego rękę, kto poszarpał i wygniótł cienką tkankę Ziemi? wiem, zmarli od spodu tłuką głowami w ten mur, w kupę granitowego gruzu, tak, to oni pchając przed sobą góry, próbują wydostać się na zewnątrz, a przecież pozostają w grobach: bo coraz to ktoś nowy pada im na pierś i w miękkiej ziemi, w twardej skale żłobi własną twarzą swą maskę pośmiertną; ten chaos, to kłębowisko wzgórz, dolin, przełęczy, to rzeźba Ziemi, nieskończony i niedokończony portret zbiorowy tych twarzy SZYBA Rzeczy nam kłamią: przecież szyby przejrzysta gładź umie najchytrzej na świecie maskować się i łgać. Z pozoru jest czymś, co dzieli: na ulicę i wnętrze, na skwar zakurzonych zmęczeń i rzekę chłodnej pościeli, na świat drzew i świat mebli, na otwarty na przestrzał wiatr i na martwy sześcian powietrza wbitego w cegły, na parkiety i bruki, na ogrzewanie i mrozy, na chmury i na sufit: ale to tylko pozór. Naprawdę szyba nie jest podziałem, ale sama z własnego wnętrza zieje wąską, głęboką jamą. Mało kto z nas to dostrzegł: dlatego tylko szyba jest cienka jak noża ostrze, że z obu jej stron przywarł nierozerwalnym parciem dwu meklemburskich półkul świat, w niesłyszalnym huku zgniatający uparcie barwy, czasy, przestrzenie, zwierzęta, ptaki, ryby, pod ogromnym ciśnieniem aż do grubości szyby. Ten świat skondensowany, gdy spojrzeć na szkła krawędź, zielonością jaskrawą lśni jak toń oceanu: i tylko stąd wiadomo, że wewnątrz coś się dzieje, że wewnątrz szyby toną zmiażdżone epopeje, bo szklany świat, zgniatany do utraty kolorów przez świat, który my znamy zrezygnował z oporu. Zbyt wielkie tu zagęszczenie, by mógł dać znać, że żyje; czasami tylko drżenie szybę znienacka przeszyje, gdy na ulicy wystrzał tryśnie fontanną huku ponad domy najwyższe, a po zmartwiałym bruku czołgów zadudni horda; lecz wtedy gospodyni okleja szybę, przezorna, paskami papierowymi. BO TYLKO TEN ŚWIAT BÓLU Bo tylko ten świat bólu, tylko ta kula spłaszczona w lodowym imadle, wychłostana burzami, łamana kołami południków, trzeszcząca w granicach grubymi nićmi szytych, tylko ta cienka skóra skorupy ziemskiej, popękana rzekami, wydzielająca z siebie pot mórz słonych między ciosami lawy i ciosami słońca, bo tylko ten świat bólu, tylko to ciało w imadle ziemi i powietrza, wychłostane kulami, łamane wpół ciosem pięści, trzeszczące pod pałką w kostnych szwach czaszki, tylko ta cienka skorupa skóry ludzkiej, popękaną krwawo, tocząca z siebie słone morza potu pomiędzy ciosem narodzin i śmierci, bo tylko ten świat bólu; bo tylko ten świat jest bólem; bo światem jest tylko ten ból. WZGLĘDNY SPOKÓJ PAJĘCZYNA Pajęczyna, symetryczna śmierć; jeszcze jest żaglem rozpiętym od liścia do liścia, sitem świtu (więc rymujmy póki czas), strzechą, która cedzi gwiazdy w noc sierpniową (bo jutro już), zimowym wzorkiem (nie będzie nas) na szybie; nagle: rozczapierzona dłoń, którą dano ci w twarz; koło, na którym cię łamano; tarcza strzelnicza z twoją zgarbioną sylwetką; kręgi na wodzie, w której utonąłeś; twój splot słoneczny, rozjarzony bólem; celownik w samolocie, pikującym nad drogą, gdzie, pośród uchodźców, osłaniasz głowę rękami; szyba z siecią pęknięć, gdzie były twoje oczy; pajęczyna, koncentryczne kręgi: tak narasta ból; odśrodkowe promienie: taką gwiazdą martwą się upada; symetryczna śmierć; harmonijna hańba; upodlenie uporządkowane; czujesz tylko muśnięcie na twarzy. MIĘDZY RUDĄ A RDZĄ Tomaszowi Burkowi Między rudą a rdzą, w połowie czasu; już oczyszczeni, jeszcze nie otłuszczeni, jeszcze nie przeżarci korozją ani wieprzowiną, nie przepojeni piwem ani nawet rozpaczą, najłatwiejszą; stal, zmienne ciało stałe, jeszcze nie stare, już nie młode, tylko w przeciągu młodości, jak w wietrze barwnie rwącym czarno—białe gazety z rąk przechodniów; ale tylko w połowie czasu między rudą a rdzą; już oczyszczeni, zanurzani w ogniu coraz to nowym, w coraz to zimniejszym kuble brudnej wody; wyklinana klinga, ten wąski potok stali, który przejęzyczył się w potop, zręcznie sprowadzony na błotne manowce bagien o rdzawej wodzie; krwiobieg, który sam się przesłyszał w krwotok, umiejętnie zatamowany papierem, zaschły w rdzawe plamy w życia wędrówce, na połowie czasu U KOŃCA WOJNY DWUDZIESTODWULETNIEJ U końca wojny dwudziestodwuletniej, w dzień zwycięstwa nad sobą, w dzień przegranej z sobą, gdy się wszystko wyjaśniło pochodniami pochodów, kagankiem kagańca, gdy zapomniałeś nazwisk i adresów, oświecony lampą z biurka prosto w oczy, jak krótkim tchem psa spuszczonego ze smyczy, w ten dzień ostatecznego zawieszenia broni nad głową; szedłeś z nimi; uciekałeś z nimi; u końca wojny dwudziestodwuletniej liczyłeś zaginionych, zmarłych i zabitych w sobie samym, choć nigdy nie byłeś wśród siebie tak jasno żywy pod oświatą lampy, zapominając nazwisk i adresów (a szedłeś z nimi; uciekałeś z nimi), jeszcze z wilgotnym żarem tchu na twarzy zachowanej bez celu i składu; w ten dzień jakże pragnąłeś rozgromienia klęski, triumfu nad zwycięstwem, nowej wojny w sobie; mogłeś od nowa utkać dywanowy nalot na ochrypłym od krzyku gardle, nalot łez wybuchających cierpkim oświeceniem gniewu, od nowa atakować ostygłe okopy w huraganowym ogniu ich krzyżowych pytań; u końca wojny dwudziestodwuletniej, gdy zapomniałeś nazwisk i adresów, grzebałeś zaginionych, zmarłych i zabitych w pojemnym grobie cienkościennej czaszki: bo szedłeś z nimi; uciekałeś z nimi. CI, KTÓRZY JEDZĄ GRZANKI, BĘDĄ JEŚĆ SUCHARY Ci, którzy jedzą grzanki, będą jeść suchary; nic się nie zmieni; ci wszyscy poubierani dzisiaj w skarpetki, w szelki, wyfasują jutro pas i onuce; i pójdą, nakryci paradoksalnym parasolem ognia, co prawda tyralierą, ale tym samym krokiem marszowym, którym wczoraj szli spod feretronów pod transparenty; niedzielny spacer zmieni się w codzienny marsz. Ci, którzy liżą klamki, będą gryźć kraty, lecz nic się nie zmieni, bo wszyscy przezornie stracą dzisiaj kły i siekacze, by przeżuwać jutro tylko jedzenie; siądą, osłonięci paradoksalnym parawanem murów, wprawdzie w wieżach strażniczych, lecz na tym samym stołku, który stał jeszcze wczoraj przy stole i pryczy pod ścianą celi; niedzielna drzemka zmieni się w codzienną straż. Ci, którzy biją czołem, będą bić w twarz, ale nic się nie zmieni; ci wszyscy, co nie umieją dzisiaj spoglądać w oczy, będą strzelać jutro pomiędzy oczy; pójdą, zagarnięci paradoksalną paradą pobitych, wprawdzie unosząc ramię, ale tym samym ruchem, którym umieli wczoraj wznieść ręce do góry lub złożyć dłonie; niedzielna msza przemieni się w codzienną kaźń. WŁAŚCIWE WNIOSKI WYCIĄGNĘLIŚMY WŁAŚCIWE WNIOSKI Z WYDARZEŃ Co się dało, naprędce wyciągnęliśmy spośród palących się kartotek wyrzucanych przez okna; niewiele ucierpiało: nasze serca są nieco po lewej stronie, wątroby są po prawej, nasza krew jest tętnicza i żylna (po połowie), nasze dłonie wciąż mają po pięć palców (w tym kciuk, wskazujący, środkowy, serdeczny, mały), nasz mózg ma dwie półkule tak jak nasz glob, którego spłaszczenie w dalszym ciągu jest równomierne z obu stron, nasze rzeki płyną jak zwykle w dół ku morzu a drzewa rosną w górę, nasze jabłka spadają pionowo a poziomo suną nad ziemią chmury, nasz dzień jest jasny, noc jest ciemna, nasz chleb jest powszedni, nasza woda przegotowana, dom jest mieszkalny, gazety są codzienne, a nasze pióra, och, nasze pióra są nawet bardziej niż dotąd wieczne. sierpień 1970 PLAKAT Z głową lekko wzniesioną, ze szczerym spojrzeniem utkwionym w przyszłość, która znajduje się (jak powszechnie wiadomo) zawsze o stopień wyżej na ruchomych schodach postępu, a jej świetlaność razi tylko skryte za szkłami, przekrwione oczy krótkowidzów (sami sobie winni, za dużo czytają po nocach, noc jest po to, żeby spać); z głową lekko wzniesioną, więc widziany od dołu, potężny, choć streszczony do popiersia przez dolną krawędź papieru, domyślnymi nogami kroczy tylko naprzód, wyższy o głowę (lekko wzniesioną w dodatku) ponad przeciętną tłumu; w perspektywicznym skrócie dostrzega się głównie planowy rozwój podbródka, który osiąga szerokość szynki wieprzowej (usta są po to, żeby jeść), natomiast czoło, proporcjonalnie węższe, ma rozmiar 23 cali i mieści się swobodnie w znormalizowanym hełmie; z wyrazem twarzy myślącym ale optymistycznym: głowa jest po to, żeby myśleć, tu trzeba z głową, panowie, z głową lekko wzniesioną. ZŁOŻYLI WIEŃCE I WIĄZANKI KWIATÓW Złożyli wieńce i wiązanki kwiatów; ci z chorobą wieńcową, z wapnem w żyłach, tym, którzy w wapienne doły twarzą w dół padali ze związanymi z tyłu bukietami rąk; o, karki pogrubiałe; kolczasta obroża z jedliny pęknie na was; plecy w marynarkach, nie was chłostać rózgami róż, nie znacie bólu znanego ziemi, z której nawet kwiaty wyrastają usłużnie związane; złożyli broń wiązanek i wieńców, i brną ciężkie koła ze złoconymi lawetami wstęg przez odarte ze skóry żywe mięso płyty zryte krętymi ranami napisów, rozstrzeliwane zgraną salwą werbli, zniczem nieskończenie palone u ich stóp; i tylko dzwony, bukiety zawieszone koronami w dół, rozsiewają nad miastem dawno zapomnianą woń ołowianych łez. W ATMOSFERZE Ryszardowi Krynickiemu i jego wierszowi „Odkrycie Ameryki” W atmosferze szczebiotu oraz wzajemnego zrozumienia, w atmosferze ptaszęco świeżej (rosa, wschód słońca, poranne gazety), wydestylowanej w ciągu nocy wspólnym wysiłkiem z parnych oddechów śpiących, z dymu sal konferencyjnych, z zaduchu cel (cele uświęcają środki zaradcze), w atmosferze szczerości szczekania (reakcja łańcuchowa) lub merdania językiem oraz wzajemnego zrogowacenia gałek ocznych rozmówców toczą się w dal rozmowy w sprawie, dochodzenia też w sprawie (różnica w ustawieniu lampy na biurku) i walki za sprawę oraz koła pociągów towarowych, które wiozą w wagonach—chłodniach ku najodleglejszym krańcom kraju atmosferę szczelności i wzajemnego zrośnięcia się z sobą mózgów i ust. PROTOKÓŁ Zdając sobie sprawę z własnej winy, ponad wszelką wątpliwość (oklaski) udowodnionej przez przedmówców, chciałbym oświadczyć na usprawiedliwienie, mimo (okrzyk: brawo!) iż takie wykroczenie przeciw wszelkim normom nie może być (oklaski) usprawiedliwione, że urodziłem się istotnie, ale nie z własnej woli i bez złych zamiarów; ten postępek mi ciążył przez (śmiech, brawa) długie lata; jak słusznie podkreślono w dyskusji, nie potrafiłem wyciągnąć z (oklaski) tego odpowiednich wniosków i starałem się zatrzeć ślady swego czynu, ale po (ironiczne sykanie) gruntownym i szczerym przemyśleniu swej dotychczasowej postawy, pragnę stanowczo odciąć się od niej i poprosić o (śmiech) danie mi jeszcze jednej szansy (oklaski przechodzące w owację). WYPEŁNIĆ CZYTELNYM PISMEM Urodzony? (tak, nie; niepotrzebne skreślić); dlaczego „tak”? (uzasadnić); gdzie, kiedy, po co, dla kogo żyje? z kim się styka powierzchnią mózgu, z kim jest zbieżny częstotliwością pulsu? krewni za granicą skóry? (tak, nie); dlaczego „nie”? (uzasadnić); czy się kontaktuje z prądem krwi epoki? (tak, nie); czy pisuje listy do samego siebie? (tak, nie); czy korzysta z telefonu zaufania? (tak, nie); czy żywi i czym żywi nieufność? skąd czerpie środki utrzymania się w ryzach nieposłuszeństwa? czy jest posiadaczem majątku trwałego lęku? znajomość obcych ciał i języków? ordery, odznaczenia, piętna? stan cywilnej odwagi? czy zamierza mieć dzieci? (tak, nie); dlaczego „nie”? SPÓJRZMY PRAWDZIE W OCZY Spójrzmy prawdzie w oczy: w nieobecne oczy potrąconego przypadkowo przechodnia z podniesionym kołnierzem; w stężałe oczy wzniesione ku tablicy z odjazdami dalekobieżnych pociągów; w krótkowzroczne oczy wpatrzone z bliska w gazetowy petit; w oczy pośpiesznie obmywane rankiem z nieposłusznego snu, pośpiesznie ocierane za dnia z łez nieposłusznych, pośpiesznie zakrywane monetami, bo śmierć także jest nieposłuszna, zbyt spiesznie gna w ślepy zaułek oczodołów; więc dajmy z siebie wszystko na własność tym spojrzeniom, stańmy na wysokości oczu, jak napis kredą na murze, odważmy się spojrzeć prawdzie w te szare oczy, których z nas nie spuszcza, które są wszędzie, wbite w chodnik pod stopami, wlepione w afisz i utkwione w chmurach; a choćby się pod nami nigdy nie ugięły nogi, to jedno będzie nas umiało rzucić na kolana. DZIENNIK PORANNY OCH, WSZYSTKIE SŁOWA PISANE Och, wszystkie słowa pisane pod szpiegującym przez ramię nagim bielmem żarówki, och, wszystkie słowa pod baczną, białą twarzą sufitu, pod dachem, pod chmurą, pod słońcem: na płask wprasowane w kartkę kafarem białego światła, nie wiecie, oślepione, jak ciemność gęstnieje nad ranem, nie wiecie, że to o świcie codziennie noc musi się zacząć i, co dzień rozpoczynana, nigdy nie może się skończyć, och, każde słowo wzywając na fałszywego świadka. STRZAŁ STRĄCIŁ MNIE NA ZIEMIĘ Strzał strącił mnie na ziemię; strzał w ciemnej przecznicy, ciemne przeczenie za dygotem szyby; dopadł mnie, przeszył, strącił, gdy wysoko śniłem wśród pędu mrowiącego w jasnej zgodzie mięśni, wparty w strzemiona głośno kłębiącej się krwi, uprzężą ścięgien ledwie hamowany, z uzdą języka w zębach; strącił mnie na ziemię ten strzał ciemną i trzeźwą sylabą przeczenia; moja dłoń zacisnęła na przebitej krtani te same palce, które tam, w ciemnej przecznicy, objęły szyjkę karabinu, i te same, które zagarniały ziemię w garść tak kurczową, jakby chciały Ziemię ugnieść w jeden brukowiec i rzucić go we mnie; ten strzał jasną i senną zgodę mego ciała powalił w pędzie ku żarłocznym łąkom i, w każdej chwili przeszywany salwą własnej krwi, która z ciemnych przecznic żył buchała niecierpliwie, rozmnożona w świetle, ujrzałem, jak upadam na asfalt z przestrzeloną krtanią, z uzdą języka tężejącą w knebel wilgotny od słów, które ołów wpisał w ciało. O WPÓŁ DO PIĄTEJ RANO O wpół do piątej rano na ciała kochanków nagie jęk zza ścian spada nagle otwartą na oścież raną, za wszystkimi oknami krwawi ten sam śnieg; drżą za ścianami piersi spoconych od jawy ciemnej: czy przez sen słyszą cierniem swą rozkosz mroczną i pierwszą sprzed kilku ledwie godzin, czy w tym samym śnie słyszą kroki krwi nagie pod brzytwą, czy pęd krwi w piersi kobiet, gdy poród pierwszą włócznią rozszczepia je nagle? wokół ich dwojga miłość, narodziny, śmierć toną w tej samej ciemnej krwi; o wpół do piątej rano trzy jęki są im raną, są brzytwą, włócznią i cierniem, na których taka sama rdzawa krzepnie śniedź. GDZIE SIĘ ZBUDZIŁEM Gdzie się zbudziłem? gdzie jestem? gdzie jest strona prawa, gdzie lewa? gdzie góra a gdzie dół? spokojnie; spokojnie: to jest moje ciało, leżące na wznak, to ręka, w której zwykle trzymam widelec, a tą drugą chwytam nóż lub wyciągam ją na przywitanie; pode mną prześcieradło, materac, podłoga, nade mną kołdra i sufit; po lewej ręce ściana, przedpokój, drzwi, butelka z mlekiem stojąca już pod drzwiami, bo po prawej widzę okno, a za nim świt; pode mną przepaść pięter, piwnica, a w niej hermetycznie zamknięte słoje z kompotem na zimę; nade mną inne piętra, strych z bielizną na sznurach, dach, telewizyjne anteny; dalej, po lewej ulica wiodąca na zachodnie przedmieścia, za nimi pola, szosy, granice, rzeki i przypływy oceanu; po prawej, już w szarych zaciekach świtu, inne ulice, pola, szosy, rzeki, granice, mroźne stepy, lodowate lasy; pode mną fundamenty, ziemia, otchłań ognia, nade mną chmury, wiatr, blednący księżyc, ledwie widoczne gwiazdy, tak; odnaleziony, przymyka jeszcze oczy, z głową w miejscu krzyżowania się wszystkich pionów i poziomów, przybity do tych wszystkich na raz krzyży miarowymi ćwiekami dudniącego serca. KOŁYSANKA Śpij; w ciszy, w cieniu sinym śpij, śpij w ciepłym ciele nieba o siwej godzinie świtu, szarego świergotu, sitowia szumiącego za szybą; śpij, z kącika ust rozchylonych niech spływa nikła nitka śliny, śpij, stół przy oknie nasiąkł krwią pod białym plastrem kartki, którą wczoraj pokryłeś literami okrągłymi jak rana rannego słońca, wzbierająca ropą pod przetartym obłoków opatrunkiem; nie, śpij, nie budź się, świergocze świt i szary szum sitowia szepcze cicho: śpij, w śnie się schowaj, umknij przed mroźną zawieją ciał jak ty skulonych, którym ze skroni spływa nikła nitka krwi, uciekaj za zamknięte okiennice oczu (nie ty będziesz zasuwać ich powieki, śpij). skryj się za drzwiami uchylonych ust (nie ty będziesz im szczęki podwiązywać, śpij), schroń się za ścianę rozgrzanej pościeli (nie ty masz ich nakrywać prześcieradłem), śpij; w ciszy, w świetle ostrym śpij, ze stołu krew spłynęła, lśnią czarne promienie okrągłych liter, zwrócone do wewnątrz; w te kolczaste obroże musisz wcisnąć szyję, pora już wstać ŚPIĄCY Ciężkie oddechy śpiących; ciężkie chmury snu; po miękkich podniebieniach toczą się chrapliwie ciężkie lawiny tchu i na poduszkach miękkich kołują nieruchomo ciężkie głazy głów; złożyli senne głowy, swoje ciężkie głowy złożyli wszyscy, którzy za dnia się strudzili składaniem hołdu, doniesienia, broni, fałszywego świadectwa, ukłonu, podpisu, uwierzytelniających listów, skarg, ojcowskich pocałunków na czole, wyrazów współczucia, pieniędzy (grosz do grosza), meldunków, odwołań, przysiąg, życzeń (wszystkiego najlepszego), wizyt, rezygnacji; złożyli głowy jak się składa kości w ziemi; śpią; tylko oddychają, bo ich gardła są zbyt snem zarosłe, aby mogły zmieścić krzyk; tylko leżą, bo ich ciała są zbyt słabe po mozolnym dniu, by mogły unieść śmierć; tylko śpią, bo głowy są zbyt ciężkie, aby ciepłe powietrze marzeń uniosło je wzwyż kulistym wzlotem nad dachy i place; ciężkie oddechy śpiących; ciężkie chmury snu. Śpijcie. Dzień, dzień, o którym niespokojnie śnicie, który wam bliźni jest jak świeża blizna, bliski jak ból kulisty w oczodołach, znany do łez codziennie pierwszego spojrzenia — ten dzień wstanie niedługo, wstanie bosą stopą jutrzni. A wstanie ciężko: spod dymiących płyt chodnika; spod łomotu kubłów ze śmieciami; spod ociężale czterdziestodwuletnich piersi kobiety, która, jeszcze śpiąc, ściąga przez głowę koszulę; spod powiek mężczyzny, który na oślep wyciąga rękę po rozjątrzony budzik. Ciężki sen jak szala wagi uleci w powietrze, bo dzień jest cięższy; bo dzień jest podstępny, bez uprzedzenia skacze wam do gardła co dzień o innej porze, co dzień o minutę wcześniej czy później ciężka głowa słońca unosi się nad dachy. Spijcie. Jeszcze chwila, wzniesiecie senne głowy, swoje ciężkie głowy wzniesiecie wszyscy, którzy za dnia się trudzicie wznoszeniem błagań, wiwatów, sztandarów, modłów, toastów za zdrowie, chóralnych okrzyków, rąk do nieba, dziękczynień; wnoszeniem zażaleń, należności, wniosków, spraw do sądu, interpelacji, wkładów na książeczkę oszczędnościową, aktów oskarżenia, sprzeciwów, opłat, poprawek; znoszeniem przeciwności, przepisów, nowin, upokorzeń, krzywd. Spijcie. Spijcie. Zanim ołów słońca zaleje was, niech na poduszkach miękkich kołują nieruchomo ciężkie głazy głów, po miękkich podniebieniach niech suną chrapliwie ciężkie lawiny tchu i niech nad ziemią płyną ciężkie oddechy śpiących, ciężkie chmury snu. Z PRZEKŁADÓW WNĘTRZE RÓŻY Z Rainera Marii Rilkego Gdzie to wnętrze mieć może zewnętrzność? Na jaki ból takie płótno położyć? Jakie odbiją się w śródziemnym morzu kontury chmur wewnątrz tych róż rozwiniętych, tych obojętnych, patrz: płatek tak cienko cięty ciąży ku innym, aż drżącą dłoń cofasz od luźno leżących. One same ledwie mogą już wstrzymać się; przepełnione ponad własnych wnętrz koronę, przelewają się kielichy róż w dni, co na przekór kwiatom zamykają się, coraz pełniej stulone, aż całe lato w komnatę zbiegnie, w komnatę ze snu. WAZA KRETEŃSKA Z Gottfrieda Benna Ty, gron greckich wonna wargo, murze dźwięczny, roto róż w pochodzie mykeńskich świateł, nie–do–statków płynna pustko wkrąg rozsnuta. Rozluźnienia. Ród rozwiązły w nich się spełnia. Błędnie błyszcząc zwierz, głaz tracą jasno cel: smugi fiołków, łąkokwietne stygną czaszki. Fala bije w czyste czoła, żar otchłannych bachanalii znamię zniweczenia pali: wzrost, świadomość, mózg cię woła, spłukaj, zakurz! Dłonie chłopców, rząd biegaczy, rozpostarty, zagna cię do kruży wklęsłej, gdy łeb rybi, czosnek, flety runą różą w święto Ledy, w spółkowanie, w płaskość, w klęskę. LENINGRAD Z Osipa Mandelsztama I znów w mieście, co do krwi znajome mi jest, Do dziecięcych obrzmiałych gruczołów, do łez. Wróciłeś, więc spiesznymi łykami pij tran Z leningradzkich, nad rzeką palących się lamp. Rozpoznawaj złowrogie mgły grudnia tam, gdzie W czarnym dziegciu jak żółtko rozbełtał się dzień. Petersburgu, ja nie chcę umierać, nie czas — Jeszcze przecież mój numer telefonu znasz… Petersburgu, mam jeszcze adresy, gdzie wciąż Zmarli na mnie czekają i słyszę ich głos. Czyjeś kroki po schodach kuchennych się pną, Dzwonek z mięsem wyrwany uderza mnie w skroń, Gałą noc czekam gości, aż uśpi mnie świt, Zakutego w kajdany łańcuszków u drzwi. Grudzień 1930 O, UCZYŃ MI MASKĘ Z Dylana Thomasa O, uczyń mi maskę i mur, abym odgrodził od szpiegów Ostrego szkliwa twych oczu, szponów za okularami, Porwanie i powstanie w pokojach dziecinnych mej twarzy, Zrób knebel z rażonych niemotą drzew, bym przed nagim wrogiem Ukrył bagnet języka w bezbronnej sylabie modlitwy, Usta mi daj teraźniejsze i trąbkę kłamstw słodko dętą, Oblicze kpa wyciosane w starym pancerzu i dębie, Bym mózg lśniący osłonił i stępił egzaminatorów, I zawieś na końcu bicza żal wdowca zbroczony łzami, Abym mógł skryć belladonnę i suchym okiem spostrzegać Innych, którzy zdradzają łkające łgarstwo swych strat, Wykrzywiając obnażone wargi lub śmiejąc się w kułak. ZMARLI W EUROPIE Z Roberta Lowella Gdy zbyły się ciężaru samoloty, nas Wspólny grób wchłonął, chłopców przy kobietach; Ani korona z cierni, ani monet blask, Wrzeciona wież wytknięte w niebo, ani metal Nie mogły nas ocalić. Matko, podnieś nas, Porzuconych bezładnie w galarecie ognia: W naszym dniu święta ziemia była nam przekleństwem. Matko, czy się wzniesiemy w Twoim dniu w Twój kraj Ze wszystkich miejsc, gdzie ciężki gruz poślubił zwłoki, Które runęły obok siebie? Matko, daj Rękę nam, przygniecionym przez kamienne bloki; Kiedy w Dzień Wniebowzięcia Szatan na Twój kraj Rzuca cień, Matko, wyrwij nasze ciała z ognia: W naszym dniu święta ziemia była nam przekleństwem. Matko, drżą moje kości, w głębi ziemi drży Pogłos grzmotu i słyszę bek trąbki wśród zgiełku Krwawiącej wokół rzezi. Powiedz, Mario, czy Będę mógł unieść ciężar chłopca, tej kukiełki Z prochu, świadectwo Diabła? Mario, ziemia drży, Oblubienica wody, powietrza i ognia; W naszym dniu święta ziemia jest naszym przekleństwem. PSALM Z Paula Celana Nikt nas na nowo z ziemi i gliny nie lepi, nikt już naszego prochu nie zaklina. Nikt. Bądź pochwalony, Nikt. Tobie gwoli pragniemy rozkwitać. Tobie wbrew. Niczym byliśmy, jesteśmy, będziemy nadal, rozkwitając: róża z niczego, róża niczyja. Ze słupkiem jak duch jasnym, z pręcikiem pustynnym jak niebo, z koroną czerwoną od słowa szkarłatnego, któreśmy śpiewali ponad, o, ponad cierniem. Stanisław Barańczak urodził się w Poznaniu w 1946 roku. Opublikował dwa zbiory wierszy: Korekta twarzy (1968). Jednym tchem (1970) i książkę krytycznoliteracką pt. Nieufni i zadufani (1971). Za tom Jednym tchem, wydany jako suplement do czasopisma „Orientacja”, otrzymał nagrodę Festiwalu Poezji w Lodzi. Wiersze z tego tomu stały się podstawą spektaklu Studenckiego Teatru „Ósmego Dnia”, przedstawionego m.in. na ogólnopolskim przeglądzie w Lodzi (w 1971 r.), gdzie Teatr otrzymał nagrodę Ministra Kultury i Sztuki. Dziennik poranny składa się głównie z wierszy nowych oraz z tekstów z Jednym tchem.