11566

Szczegóły
Tytuł 11566
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

11566 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 11566 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

11566 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Wojciech Go��bowski Lepsi . prolog . W sprawie ruiny siedziby wydzia�u chemii... Budynek marnie si� prezentowa� w �wietle paru gwiazd i nielicznych dzia�aj�cych latarni. Ot, brudno szara �ciana upstrzona ciemniejszymi plamami. Za kilkoma oknami na pierwszym z trzech pi�ter pali�o si� jednak �wiat�o. Tam, mimo p�nego wieczoru, trwa�a praca. Spojrzenia tr�jki m�odych ludzi pobieg�y ni�ej, na oszklone wej�cie. Wiedzieli, �e jest zamkni�te, a dodatkowo czyha tam stra�nik. M�wiono, �e jest uzbrojony. Dost�pu do budynku chroni� jeszcze wysoki p�ot, zawsze pilnie strze�ony przez �miertelnego wroga z�odziei - pot�nego dobermana. - I jak si� tam dostaniemy? - niski, piegowaty nastolatek o czarnych, k�dzierzawych w�osach cofn�� g�ow� za brzeg s�siedniego domu, zza kt�rego spogl�da� na szary budynek. - Przecie� nas nie wpuszcz�. Chyba, �eby� powiedzia�, �e idziesz do ojca, to... - Ojciec jest na urlopie i oni tam dobrze o tym wiedz�. - przerwa� drugi, kr�c�c g�ow�. - Nie b�j nic, gdybym nie zna� sposobu, to by mnie tutaj nie by�o. Trzecia m�oda osoba spojrza�a na wysokiego blondyna z pytaniem w czarnych oczach. Podobie�stwo mi�dzy ni� a piegusem rzuca�o si� w oczy z daleka. Nic dziwnego, by�a jego siostr�. Blondyn zauwa�y� jej wzrok. - Obejdziemy go z drugiej strony. Tam, gdzie si� ko�czy p�ot. - Ko�czy? My�la�am, �e p�ot jest dooko�a budynku... To dlaczego pies nie ucieknie? - G�upia� - gniewnie wtr�ci� jej brat z wyra�n� niech�ci�. - Z ty�u p�ot si�ga do zabudowa� gospodarskich starego Mleczara. - A dok�adnie m�wi�c, do resztki chlewik�w, przerobionych na kom�rk�. - uzupe�ni� blondyn. - �atwo si� na nie wspi��. Tam przejdziemy p�ot. - A pies? - w g�osie dziewczynki nadal by�a w�tpliwo��. - Na psa mam gaz. - o�wiadczy� kr�tko. - A stra�nik? - nie dawa�a za wygran�. Blondyn u�miechn�� si� i wyj�� z kieszeni p�k kluczy. Wybra� jeden i uni�s� w g�r� w triumfalnym ge�cie. - Z tylnego wej�cia - wyja�ni�. - A stra�nik o tej porze pewnie i tak ogl�da film. - No i c�, drogi panie, siedzimy tu ju� jakie� pi�� godzin, a obiecanego efektu jak nie by�o, tak nie ma - starszy cz�owiek spojrza� zm�czonym wzrokiem na tani, elektroniczny zegarek ukryty pod r�kawem szarzej�cego ju� fartucha. M�g� oczywi�cie pozwoli� sobie na lepszy, ale... kwestia przyzwyczajenia (jego uczniowie zwali to dziwactwem staro�ci) wzi�a g�r� nad powag� stanowiska profesora. - Wie pan dobrze, �e przypadek odegra� tu du�� rol� - wysoki brunet niemal niezauwa�alnie wzruszy� ramionami. Sta� przy stole, odwr�cony plecami do swego opiekuna tak, aby tamten nie m�g� zauwa�y� grymasu na jego twarzy. - Obiecywa�em, �e znajd� t� proporcj�, wi�c to robi�. A czy zajmie to minut pi��, czy pi��set... Czy to wa�ne? Sam pan rozumie, co mo�e da� nam to odkrycie... Panno Aniu, prosz� przynie�� jeszcze troch� myd�a z magazynu. Kilkana�cie minut p�niej byli ju� w �rodku. Dziewczyna masowa�a lekkie zadrapanie kolana - pami�tk� wspinania si� na kom�rk� Mleczarza. Docinkom ze strony brata nie by�o ko�ca. Blondyn zastanawia� si�, dlaczego nie spotkali psa i doszed� do wniosku, �e w�a�nie dostawa� �arcie. Tak czy inaczej - oceni� w my�lach - mieli szcz�cie. To oni mogli sta� si� posi�kiem. (Dopiero p�niej mieli dowiedzie� si�, �e tego dnia psa w og�le nie by�o "w pracy".) Kilkana�cie schod�w prowadzi�o od drzwi do korytarza, pokonali je w niemal ca�kowitej ciemno�ci. Przed nimi rozpostar�a si� panorama wewn�trzna, r�wnie ciekawa, co zewn�trzny widok budynku. Po drugiej stronie budynku wida� by�o wej�cie g��wne, pilnowane przez nocnego str�a. Nie by�o go jednak wida� - portiernia zas�oni�ta by�a szatni�. Najciekawsze mia�o by� gdzie� w �rodku budynku, za kt�rymi� drzwiami wysokiego, z tej strony, parteru. Lub te� na kt�rym� z pi�ter. - No i gdzie teraz? - nie wytrzyma� piegowaty. By� tutaj nie raz, ale nigdy o tej porze. - Magazyn jest na prawo - machn�� r�k� blondyn. K�dzierzawy skin�� g�ow� i ruszy�. Ta sama r�ka zatrzyma�a go jednak w miejscu. - Na pewno jest dobrze zamkni�ty. P�jdziemy do g�ry na lewo, kt�ra� z pracowni powinna by� otwarta. Jak b�dziemy mie� szcz�cie, to za kwadrans b�dziemy ju� w domu. Ciii... Kto� idzie! Chowajcie si�! Cisz� pustych �cian rozdar�y czyje� podniesione g�osy. - Powiedzia�em, �e znajd� to i dotrzymam s�owa! - brunet nie pr�bowa� ju� powstrzyma� irytacji. - Je�li pan nie chce by� tego �wiadkiem, prosz� mnie zostawi� w spokoju. - Drogi doktorze, prosz� si� nie denerwowa� - wyci�gni�te d�onie profesora koj�cymi gestami pr�bowa�y uciszy� wzburzone morze. - Twierdzi pan, �e uda�o si� panu w domu zmiksowa� substancj� wybuchow� dzia�aj�c� z op�nionym zap�onem... - Nie w domu, ale na dzia�ce. - ... i �e owa substancja uleg�a zniszczeniu, poci�gaj�c za sob� spore straty... - Owszem, powybuchowy lej w miejsce pi�knego domku to JEST spora strata. - ... i �e potrafi j� pan zmiksowa� tak�e w warunkach laboratoryjnych, przy zmniejszonych ilo�ciach. Wierz� panu. Ale, drogi panie, jest - zerkn�� jeszcze raz na zegarek - siedemna�cie po jedenastej. Mo�e by�my jednak prze�o�yli to na inny dzie�? Chcia�bym jeszcze dzi� po�o�y� si� w swoim ��ku. Jestem pewien, �e pana asystentka tak�e - spojrza� wymownie na m�od� blondynk�, masuj�c� ukradkiem swe zm�czone nogi. - Nikogo tu nie trzymam na si�� - brunet odwr�ci� si� od rozm�wcy i z zaci�to�ci� powr�ci� do pracy. Profesor westchn��. M�ody doktor by� cz�owiekiem wielce obiecuj�cym, ale szacunku dla starszych nie mia� za grosz. Kto wie, mo�e to w�a�nie b�dzie motorem nap�dowym jego naukowej kariery? Albo pr�dzej przyczyn� jej ko�ca na starcie. Nie dziwi� si� blond dziewczynie, �e z nim pracuje, znaj�c jej histori�, wiedzia�, �e nie mia�a wyj�cia. Ale przeczuwa�, �e najpr�dzej, jak to tylko b�dzie mo�liwe, rzuci t� posad�. Blondynka wyczu�a wzrok starszego cz�owieka. U�miechn�a si� smutno, jakby przytakuj�c jego my�lom. Mrukn�a "przepraszam na chwil�" i wysz�a z pokoju. Przesz�a nad kryj�wk� m�odych ludzi, nie rejestruj�c nic podejrzanego. Ci z kolei, ukryci pi�tro ni�ej, nie mogli jej widzie�. Wkr�tce jej kroki ucich�y, cisz� poprzedzi� d�wi�k otwieranych i zamykanych drzwi. - Wszed� do ubikacji - szepn�� blondyn. - Raczej wesz�a - zauwa�y�a dziewczyna. - Nie czujesz perfum�w? - Niewa�ne - wtr�ci� jej brat. - Idziemy? Nie wyjdzie tak pr�dko. Ostro�nie wyszli z kryj�wki i wbiegli schodami na pi�tro. Kilkana�cie krok�w od klatki schodowej ja�nia�a plama �wiat�a padaj�cego przez otwarte drzwi. S�ycha� stamt�d by�o niezbyt g�o�ne s�owa lekkiej reprymendy. Wspi�li si� na nast�pne pi�tro. Tu nie by�o ju� otwartych drzwi, za to nieco �wiat�a rzuca�a na korytarz uliczna latarnia przeb�yskuj�ca przez brudne okno na ko�cu skrzyd�a budynku. - Wchodzimy wy�ej? - d�ugow�osa dziewczyna spojrza�a pytaj�co na blondyna, uznaj�c go, nie bez przyczyny, za szefa grupki. Brat prychn�� wzgardliwie. - Nie ma po co - �agodnie odpowiedzia� blondyn. - Wy�ej s� tylko sale wyk�adowe, a nas interesuj� laboratoria i pracownie. Zacznijmy od ko�ca korytarza. Przeszli na palcach do �r�d�a �wiat�a i instynktownie zerkn�li przez szyb�. Na dworze nie dzia�o si� oczywi�cie nic ciekawego. Machn�li r�kami i podeszli do pierwszych drzwi. Blondyn z namaszczeniem nacisn�� klamk�. Potem drugi raz. Drzwi by�y zamkni�te. K�dzierzawy u�miechn�� si� pod nosem i szybko zbli�y� si� do drugich drzwi. Ale dopiero czwarta sala okaza�a si� otwarta. Szybko weszli do �rodka, zamkn�li drzwi i zapalili latarki. - Czego szukamy? - spyta�a zaintrygowana dziewczyna. - Saletry, ... - zacza� wymienia� blondyn. - Ty niczego - gniewnie przerwa� piegus. - Nie znasz si� na tym. St�j przy drzwiach i nas�uchuj, czy kto� nie nadchodzi. W razie czego daj nam zna� �wiat�em. Blondyn nie wtr�ci� si� do k��tni rodze�stwa. Wola� si� zreszt� nie zdradza� przed kumplem tym, �e jego siostra ostatnio zacz�a mu si� podoba�. Pogr��y� si� w poszukiwaniach. - Nie wiem, jak pan, drogi doktorze, ale ja si� zbieram - profesor �ci�gn�wszy fartuch, podszed� do stoj�cego w k�cie wieszaka. - Ch�tnie panu pomog� w tych badaniach, ale prosz� jeszcze raz przemy�le� ten sk�ad. Mo�e co� pan przeoczy�? - Jestem pewny mojej pracy - na twarzy czarnow�osego doktora by�o ju� tak�e wida� objawy zm�czenia. Tak fizycznego, jak i psychicznego. - Co�, mo�e to woda nie ta? Tu w ko�cu jest destylowana, a tam - z rury... Spr�buj� jeszcze par� razy, a potem chyba tak�e dam spok�j. Na dzisiaj, oczywi�cie. Dzi�kuj� panu, profesorze. Pani tak�e ju� dzi�kuj� - zdoby� si� na cie� u�miechu pod adresem wchodz�cej do sali asystentki. Dopiero teraz zauwa�y�, jak jest zm�czona. Zrobi�u mu si� troch� g�upio. - Dotrze pani do domu o tej porze ? - Podrzuc� pani� - profesor mia� zawsze na podor�dziu kilka ciep�ych spojrze�. Blondynka spojrza�a z wdzi�czno�ci�. Kilka minut p�niej wyszli, zostawiaj�c doktora pochylonego nad do�wiadczeniem, maj�cym stanowi� punkt prze�omowy jego kariery. - Mam! - k�dzierzawy podni�s� w g�r� butl� z przyciemnionego szk�a. Na etykiecie widnia�o kilka s��w, nic nie m�wi�cych jego siostrze. - No, nareszcie! - odetchn�� z ulg� blondyn. - Ostatni sk�adnik. Mo�emy st�d spada�. Wyszli, zgasiwszy latarki. Stali przy drugiej klatce schodowej, na drugim ko�cu korytarza, przemierzywszy go ca�y w poszukiwaniu tajemniczych komponent�w. Zaledwie kilka pracowni by�o otwartych i to przewa�nie ubogich w pr�bki chemiczne. Ich klucze nie pasowa�y do tutejszych zamk�w. Ale znale�li wszystko i teraz, ob�adowani stali zastanawiaj�c si�, jak w�a�ciwie zdo�aj� z tym szybko wdrapa� si� na dach kom�rki Mleczarza. I wtedy us�yszeli g�o�ny trzask na wy�szym pi�trze. Trzasku nie us�ysza� poch�oni�ty do�wiadczeniem doktor, za to wyra�nie by�o go s�ycha� w halu, przy wej�ciu g��wnym. Stra�nik nie zerwa� si� na r�wne nogi tylko dlatego, �e w�a�nie zamyka� drzwi za wychodz�cym, jak zwykle bez po�piechu, profesorze i m�odej asystentce. Z wra�enia omal nie z�ama� klucza w zamku. Odwr�ci� si� na pi�cie i pogna� na schody. Mimo solidnych szyb wej�ciowych, d�wi�k dobieg� tak�e ow� par� zmierzaj�c� na parking. Obejrzeli si� za siebie, dostrzegli jednak tylko plecy stra�nika znikaj�ce na klatce schodowej. Spojrzeli wtedy wy�ej. I na chwil� zamarli w zdumieniu. Zza kilku okien na najwy�szym pi�trze emanowa�a przedziwna seledynowa jasno��, skupiona w kilkudziesi�ciu wi�zkach, niczym lasery na corocznym dobroczynnym festynie. - O, kur... - wymamrota� profesor, zapominaj�c o swoich manierach. Dziewczyna spojrza�a na niego, jakby pod�wiadomie zastanawiaj�c si�, czym bardziej ma by� zszokowana. - Niech pani tu zostanie - us�ysza�a. I tak niczego bardziej w tej chwili nie pragn�a. Profesor podbieg� do drzwi i szarpn�� za klamk�. - Co to by�o? - odezwa�a si� bezwiednie dziewczynka. Patrzyli na sufit korytarza, jakby spodziewaj�c si� stamt�d odpowiedzi. Pierwszy ockn�� si� blondyn. - Do �rodka, z powrotem, szybko! - sykn�� na pozosta�ych i otworzy� drzwi do laboratorium. Stali jednak jak zaczarowani, tote� si�� zaci�gn�� ich do �rodka. Zamkn�� drzwi najciszej jak potrafi�. - Ba�ki mydlane! - odezwa�a si� nieoczekiwanie dziewczyna. Spojrzeli na ni�, jak na wariata. Potem na siebie, z minami niezrozumienia. I z powrotem na ni�. Mimo ciemno�ci dostrzeg�a ich wyraz twarzy. - Tam, z g�ry - wskaza�a r�k�. Spojrzeli wi�c i tam. - Panie doktorze! Panie doktorze! Wszystko w porz�dku? - stra�nik dopad� drzwi i gwa�townie otwar� je na o�cie�. Naukowiec pochylony nad sto�em, podni�s� zdumione oczy i spojrza� na intruza. - Oczywi�cie. A sta�o si� co�? Stra�nika zamurowa�o. Asystentka ze zdumieniem obserwowa�a, jak profesor szarpie za klamk�. Po chwili dotar�o do niej, �e stra�nik widocznie musia� zd��y� ju� zamkn�� drzwi. Profesor tak�e to zrozumia�, bo pu�ci� i cofn�� si� kilka krok�w. Zmierzy� wzrokiem szklan� barier� i ruszy� pochylony. Grzmotn�� barkiem w sam �rodek szyby. Ta nie podda�a si� jednak. "Pancerna?", przebieg�o przez obie g�owy. Profesor potar� drug� r�k� bol�ce rami� i rozejrza� si�. Po chwili trzyma� w r�ku plastikowy kube� na �mieci. Zajrza� do �rodka i skrzywi� si�, pierwszy raz w �yciu nie ciesz�c si�, �e jest opr�niony. Zamachn�� si� solidnie i z ca�ej si�y rzuci� nim w szk�o. Czy jednak �le stan��, czy kube� wy�lizgn�� si� z palc�w, uderzenie spad�o na metalowe mocowanie szyb. Plastik nie wytrzyma�. Kube� roztrzaska� si� na kilka cz�ci. Profesor zakl�� drugi raz. Co� zamajaczy�o pod sufitem. Ch�opcy jak na komend� zapalili latarki. Niczym gaz w szampanie, na suficie pojawia�y si� wci�� nowe, miniaturowe p�cherzyki. I jak gromada �wietlik�w sp�ywa�y dostojnie w d�. - To nie ba�ki mydlane - odezwa� si� po chwili blondyn. - Ale spadaj� podobnie - odpar� piegus, nie�wiadomie broni�c siostry. - Sp�jrzcie - rzek�a d�ugow�osa, wskazuj�c na swoj� wyci�gni�t� r�k�. P�cherzyki, czy cokolwiek to by�o, sp�ywa�y na jej d�o� i spada�y ni�ej. - Tego nie idzie z�apa�! Podeszli bli�ej. Istotnie, miniaturowe b�belki przenika�y przez niewielk� d�o� na wylot. Spr�bowali ze swoimi, uzyskuj�c identyczny rezultat. - To... to jakie� promieniowanie - wyj�ka� po chwili blondyn. - Nie s�ysza� pan tego trzasku? - Trzasku? Nie, nic nie s�ysza�em. Jak pan widzi, jestem zaj�ty prac�. - brunet w bia�ym kitlu machn�� r�k� na st�. - Prosz� mi nie przeszkadza�, to za par� minut sko�cz�. - Ale... - zacz�� zrezygnowany stra�nik i zamilk� zdezorientowany. Po chwili wzruszy� ramionami, zamkn�� drzwi i wr�ci� na klatk� schodow�. Teraz ju� wiedzia�, dlaczego doktor nie by� osob� powszechnie lubian�. Dobieg� go jaki� �omot z parteru, ale zignorowa� go, doszed�szy do wniosku, �e profesor po co� wr�ci� i trzasn�� drzwiami. Rozejrza� si� jeszcze raz po korytarzu i ruszy� w g�r�. Dziewczynka by�a bliska za�amania. S�owo "promieniowanie" kojarzy�o si� jej tylko z bomb� atomow�, ze �mierci� i straszn� chorob� powoduj�c� okropne zmiany na sk�rze. Podgl�da�a raz wieczorem program na ten temat w telewizji i teraz mocno tego �a�owa�a. Podobnie jak tego, �e mimo protest�w brata zmusi�a go do wzi�cia jej ze sob� ne t� wypraw�. - Mam tego do�� - powiedzia�a g�o�no. - Chc� do domu. - S�usznie, spadajmy st�d - popar� j� blondyn. Zgasili latarki i podeszli do drzwi. Jednak nie wyszli na korytarz, powstrzymani ostrzegawczym sykiem k�dzierzawego. - Panie profesorze! - krzykn�a asystentka, spogl�daj�c bezwiednie na plastikowe szcz�tki walaj�ce si� po schodach wej�ciowych. - Mo�e ma pan jaki� klucz? - Do tych drzwi? - starszy pan nie zrozumia�. - Do auta. No, wie pan, jaki� metalowy, solidny - wyja�ni�a. Oczy profesora poja�nia�y. - Mam. Taki do k� - rzuci�, biegn�c do auta. Stra�nik wbieg� na drugie pi�tro i rozejrza� si�. Prawe skrzyd�o rozja�nia�a latarnia, kt�rej �ar�wka znajdowa�a si� w�a�nie na tej wysoko�ci. Lewe tak�e nie by�o zbyt ciemne. Oba by�y puste. Za to z g�ry dobieg� g�os powolnych i cichych, jakby ostro�nych krok�w. Wbieg� wi�c i tam. Korytarz by� ciemny, cho� ktokolwiek chodzi�, musia� by� tutaj - by�o to ju� ostatnie pi�tro. Si�gn�� do prze��cznika. Jasno�� zala�a hol i lekko o�lepi�a go - zapomnia� zmru�y� oczy. Zakl�� w duszy. Zerkn�� w lewo - pusto. Uczyni� wi�c krok do przodu i spojrza� w prawo, wg��b drugiego skrzyd�a. Tam j� zobaczy�. Doktor skupiony na swoim prze�omowym odkryciu zarejestrowa� k�tem oka spadaj�ce b�belki. Zdenerwowany jednak wtargni�ciem stra�nika, przetar� tylko oczy, obiecuj�c sobie sko�czy� na dzisiaj "ju� za chwilk�" i pogr��y� si� w pracy. Nie us�ysza� nawet kr�tkotrwa�ego, co prawda, ale przecie� g�o�nego wycia autoalarmu samochodu profesora. M�odzie� us�ysza�a alarm, podobnie jak kroki pi�tro wy�ej. A tak�e to, �e str� pobieg� na g�r�. Wszystko to oznacza�o dla nich jedno - mo�na wyj��, nikt ich nie us�yszy. Uchylili ostro�nie drzwi, a spojrzenie na korytarz upewni�o ich w tym zamiarze. Wyszli z laboratorium, delikatnie zamkn�li drzwi i na palcach przeszli par� krok�w do bocznej klatki schodowej. Wtedy jednak przystan�li zdumieni s�ysz�c dobiegaj�cy z g�ry g�os. - Co pani tu robi? - stra�nik taksowa� z niedowierzaniem posta�. Nigdy nie widzia� pi�kniejszej kobiety. - Kim pani jest? Kobieta powoli zbli�a�a si�. Jej twarz przyznawa�a si� co najwy�ej do trzydziestu lat. Jej figura, schowana za l�ni�co bia��, obcis�� sukni�, musia�a nale�e� do dziewczyny jeszcze m�odszej, hojnie jednak obdarzonej w odpowiednie zaokr�glenia. Jej ch�d... Stra�nik otrz�sn�� si�. Dziewczyna by�a bosa! Zerkn�� uwa�niej na twarz. Spojrzenia skrzy�owa�y si�. Wyczu� w jej fio�kowym wzroku co� twardego, bezlitosnego. Poczu� lodowaty ch��d. Cofn�� si� z wra�enia na schody. - Hej! Pyta�em si�, kim pani jest?! - powt�rzy�, nie�wiadomie nadal cofaj�c si�. Zacz�� schodzi� po schodach. Dziewczyna bez s�owa podchodzi�a coraz bli�ej. Niemal p�yn�a nad posadzk�. Zacz�� �a�owa�, �e nie ma pod r�k� czego� ci�kiego, cho�by zwyk�ego kija od szczotki. Sile rozp�dzonego stalowego klucza nie mia�o prawa oprze� si� �adne szk�o. Ju� po pierwszym ciosie zdeterminowanego profesora rozsypa�o si� po halu budynku. Po paru l�ejszych poprawkach m�g� wej�� do �rodka. Wszed� wi�c i zerkn�wszy na tkwi�cy w zamku klucz, bez s�owa skierowa� si� na schody. Asystentka podesz�a do wej�cia, nie wesz�a jednak do �rodka. Stan�a w miejscu, zafascynowana miniaturowymi b�belkami sp�ywaj�cymi z g�ry. Wyci�gn�a r�k�, jednak b�belki przep�yn�y przez d�o� na wylot. Cofn�a r�k� z niedowierzaniem, a potem dok�adnie przyjrza�a si� spadaj�cemu blisko b�belkowi. Zakrzywia� �wiat�o jak skaza w oknie tramwaju, kt�rym cz�sto je�dzi�a. Wzdrygn�a si� na wspomnienie zgrzyt�w i pisk�w tego tramwaju (a tak�e t�oku w nim zwykle panuj�cego) i spokojnym krokiem wr�ci�a do auta. Z niedowierzaniem spogl�dali na posta� str�a, wy�aniaj�c� si� na drugim ko�cu tego skrzyd�a budynku. Cofa� si�, zas�aniaj�c twarz r�koma, mamrocz�c co� coraz ciszej. Wreszcie stan��, cofn�� r�ce i krzykn�wszy "nie patrz tak" rzuci� si� do przodu, w kierunku schod�w. Znikn�� im z pola widzenia, lecz tylko na chwil�. Bo oto pojawi� si� zn�w, zataczaj�c si�. Potem stan�� i wymachuj�c bezradnie r�koma, jak gdyby stoj�c na kraw�dzi, odchyli� si� do ty�u. Zamar� na chwil� - wygl�daj�c jak kadr z sensacyjnego filmu - po czym run�� na pod�og�. I jak wazon z wod�, kt�ry rozbiwszy si� na kilka kawa�k�w pozwala cieczy na rozbryzganie si� wok�, tak jego cia�o przypomniawszy sobie, i� sk�ada si� z kom�rek, rozsypa�o si�, uciekaj�c spod ubrania. Wrzasn�li zgodnym ch�rem. K�dzierzawy nie czeka� d�u�ej. Rzuci� si� w d�, przeskakuj�c po kilka schod�w naraz. Jego siostra zbieg�a kilka schod�w, po czym stan�a niezdecydowana i spojrza�a na blondyna. Ten sta� dalej i patrzy� jak urzeczony. W polu widzenia ukaza�a si� bowiem kobieta. Podesz�a spokojnie do szcz�tk�w stra�nika i nachyli�a si�. Ch�opiec prze�kn�� nerwowo �lin�, podziwiaj�c jej kszta�ty. Wyci�gn�a r�ce i odrzuciwszy na bok ubranie str�a, zanurzy�a d�onie w blador�owym piasku. Zaczerpn�a pe�n� gar��. Jej twarz poja�nia�a, potem reszta cia�a posz�a w �lady oblicza. Po chwili wygl�da�a jak rozpalona do bia�o�ci �ar�wka. Co� m�wi�a. Nie zna� tego j�zyka, cho� nie by� do ko�ca pewien - g�os bardziej przypomina� syk w�a ni� ludzk� mow�. Zacz�a przygasa�, jakby oddaj�c swe �wiat�o temu, co trzyma�a w wyci�gni�tych r�kach. Wreszcie transformacja dobieg�a ko�ca. Pochyli�a si� nad d�o�mi i wyszepta�a co� jeszcze. A potem wyrzuci�a r�ce w g�r�. Spomi�dzy jej palc�w wyfrun�� w powietrze srebrzysty ptak wielko�ci wr�bla. L�ni�, cho� nie usprawiedliwia�o tego s�abe �wiat�o latarni. Szybko znikn�� z oczu. Blondyn poczu� na ramieniu d�o�. Wzdrygn�� si� i krzykn��, str�caj�c j�. D�ugow�osa siostra piegusa spojrza�a z wyrzutem. Ch�opak uspokoi� si� i zerkn�� na korytarz. Poczu� lodowate spojrzenie kobiety. Zd��y�a ju� wsta� i obr�ci� si� do niego. Zaczyna�a i��. - Chodu! - wrzasn�� i ci�gn�c dziewczyn� ze sob�, zbieg� ze schod�w. Starszy cz�owiek nie zwa�aj�c na �wiat�o p�yn�ce z g�rnych pi�ter, wbieg� do laboratorium doktora. Nie przypuszcza� nigdy wcze�niej, �e widok doktora ca�ego i zdrowego ucieszy go tak bardzo. - Co si� sta�o? - krzykn��, podbiegaj�c bli�ej. Doktor wzdrygn�� si� i wyprostowa� gwa�townie, str�caj�c ze sto�u butl� z wod�. Roztrzaska�a si� w nag�ej ciszy. - Pan tutaj? - brunet zerkn�� z niedowierzaniem na swego promotora �ciskaj�cego w r�ce masywny klucz samochodowy niczym maczug�. - Przecie� mia� pan... - Czy to u pana? - profesor nie poddawa�si�. - Co u mnie? - zainteresowa� si� doktor. - Jak to, co? - zdumia� si� uczony. - Ten trzask, oczywi�cie! - Jaki zn�w trzask? Co wy wszyscy o jakim� trzasku? Dajcie wy mi spok�j! Nie wiem nic o �adnym trzasku! - brunet wymachiwa� w zdenerwowaniu r�koma. Profesor zacisn�� z�by, po�a�owawszy swej troski. Ruszy� w kierunku g��wnej klatki schodowej. Jego buty za�omota�y na schodach. Zbiegli na parter. Us�yszeli jeszcze, jak kobieta - czy cokolwiek to by�o - zacz�a schodzi� za nimi. Nie zbiega�a, jak oni, lecz czu� pod�wiadomie, �e ich dogania. Ruszyli biegiem do g��wnego wyj�cia i dobiegali ju� do ko�ca korytarza, gdy us�yszeli tak�e kroki na g��wnej klatce schodowej. Tego by�o ju� za wiele. Blondyn szarpn�� za drzwi najbli�szego pomieszczenia. By�o otwarte, wi�c wbiegli do �rodka. �awki, jakie� szafki - szatnia. Przej�cie gdzie� dalej, w ciemno��. Skorzystali. Ca�kowicie rozszerzone �renice zarejestrowa�y pust�, niewielk� komnat� z ko�c�wkami prysznicy i kran�w. �azienka. Koniec drogi. Drzwi wci�� otwarte. Kroki na korytarzu coraz g�o�niejsze. Coraz bli�sze. Za p�no na odwr�t. Na palcach podeszli do s�siedniego rogu pomieszczenia. Jak najdalej od drzwi. Wtulili si� w k�t. Dziewczyna i tak nie mia�a si�, aby zap�aka�, mimo to ch�opak obj�� j� mocno i wdusi� jej twarz w sw� pier�. A potem zamkn�� oczy. Nie by�o nic wi�cej do zrobienia. Korytarz zamilk�. Kto� wszed� do szatni. Ch�opak mimowolnie przesta� oddycha�. Wyczu�, �e dziewczyna zrobi�a to samo. �a�owa�, �e nie mo�e wyciszy� serca, kt�re zdradziecko �omota�o w klatce. I kolejne kroki. Pog�os pustego pomieszczenia zwielokrotni� cichy szelest bosych st�p. Blondyn poczu� na sobie ten wzrok - by� jak kostka lodu przy�o�ona do sk�ry. Spojrzenie pow�drowa�o z g�owy w d�, na r�ce obejmuj�ce dziewczyn�. Sk�ra oszala�a od eksplozji g�siej sk�rki. L�d znikn��, za to brunetka drgn�a. Domy�li� si�, �e kobieta ocenia teraz j�. Przytuli� mocniej kruche cia�o. Dziewczyna zacz�a bezd�wi�cznie szlocha�. Wr�ci� l�d, ale nie by� ju� taki zimny. Jakby... stopnia� od widoku dwojga bezradnych dzieciak�w. Po chwili znikn��. Ch�opak nie otwiera� jednak oczu. Min�a minuta. Potem nast�pne. Zupe�n� cisz� przerwa�o chlipni�cie dziewczyny. Podnios�a g�ow�. Chc�c, nie chc�c, blondyn otwar� oczy i spojrza� na ni�. W jej wzroku by�o co�... jak pro�ba, aby to wszystko si� sko�czy�o. Jak b�aganie, by to wszystko okaza�o si� z�ym snem. Westchn�� i podni�s� oczy. W �a�ni nie by�o nikogo. Profesor wbieg� pi�tro wy�ej i stan�� wmurowany, ujrzawszy to, co pozosta�o po stra�niku. Rozrzucone ubranie. Jaki� blador�owy py�, za�cie�aj�cy posadzk�. �lady bosych st�p. Rozejrza� si� nerwowo po obu korytarzach. Tu� za plecami us�ysza� niepewne kroki. Niemal wrzasn��. Doktor w bia�ym fartuchu tak�e spogl�da� zaciekawiony na pod�og�. - Co to jest? - Nie wiem - profesor z trudem prze�kn�� �lin�. - Ale w to - wskaza� r�k� - by� ubrany przed chwil� stra�nik. - Doktor zamruga� z niedowierzaniem. Podszed� bli�ej i si�gn�� r�k�. - Ciep�e - stwierdzi�, podnosz�c gar�� py�u. Po chwili, jakby u�wiadamiaj�c co� sobie, cofn�� gwa�townie r�k� i otrzepn�� j� z obrzydzeniem. Py� sp�yn�� na pod�og�. W ciszy da� si� s�ysze� tupot n�g gdzie� poni�ej. Porozumieli si� wzrokiem i zbiegli po schodach. Blondyn wybieg� przez wci�� zamkni�te g��wne wej�cie. Nie zdziwi� go specjalnie widok pot�uczonej szyby. Ciemnow�osa zatrzyma�a si� na chwil� zdumiona, lecz po chwili posz�a w jego �lady. Pognali w kierunku furtki, lecz dogoni� ich krzyk z parkingu. Zamarli. Krzyk powt�rzy� si�. By�o jasne, �e kto� ich wo�a. Ch�opak zaryzykowa� i odwr�ci� si�. Przy jednym z dw�ch aut sta�a wysoka blondynka i macha�a na nich r�k�. Podeszli ostro�nie. Doktor nie przypuszcza� wcze�niej, �e starszy przecie� profesor potrafi tak chy�o porusza� si� po klatce schodowej. Sam nie zwalnia�, a mimo to promotor wyprzedzi� go o blisko tuzin stopni - stan�� na parterze, gdy on dopiero by� na p�pi�trze. Obaj jednak zatrzymali si�. Na �rodku halu sta�a kobieta z wyra�nie ja�niej�cym obliczem - nie mogli rozr�ni� rys�w jej twarzy. - A pani kim, do cholery, jest? - profesor nerwowo zamruga� oczami, czuj�c na sobie ciep�e spojrzenie. Kobieta w tej�e chwili przesta�a ja�nie�. Ciep�o zmieni�o si� w ch��d, potem w lodowate zimno. Jej usta otwar�y si�, jednak do uszu naukowc�w dobieg� dziwny syk zamiast mowy. Zrobi�a krok w ich kierunku. Potem drugi. Profesor podni�s� klucz do g�ry i chwyci� go obur�cz, jak miecz. Kobieta sykn�a po raz wt�ry i podnios�a r�k�. Blondyn patrzy� b�agalnie na blondynk�. Najwyra�niej nie uwierzy�a w ich opowie��, spogl�da�a bowiem na nich u�miechaj�c si� lekko i kiwaj�c g�ow�. Usiad� zrezygnowany na ziemi obok auta, poderwa� si� jednak natychmiast, s�ysz�c tupot but�w po betonie. Radosna mina dziewczynki spogl�daj�cej gdzie� nad samochodem powiedzia�a mu wszystko. Nie m�g� jednak uwierzy�. Spojrza� sam. K�dzierzawy piegus wyskoczy� w�a�nie zza rogu budynku i bieg� w ich kierunku. - Gdzie� ty by�?! - natar� na niego blondyn, gdy tylko zbli�y� si� na dostateczn� odleg�o��. Piegus bez s�owa podbieg� do siostry i u�cisn�� j�. Po chwili odsapn�� i machn�� r�k� za siebie. - Wyszed�em tylnym wej�ciem, a wy? Opowiedzieli jeszcze raz. Tak�e nie uwierzy�. Doktor r�wnie� nie m�g� uwierzy� w to, co w�a�nie obserwowa� na w�asne oczy. Bo oto profesor niczym zdmuchni�ta ba�ka mydlana uni�s� si� minimalnie nad ziemi� i run�� na stoj�ce kilka krok�w za nim schody. �adne wra�enie nie zdo�a�o si� wymalowa� na jego twarzy, nim uderzy� o marmur. Doktor nie by� pewien, czy w�r�d og�lnego trzasku us�ysza� chrupni�cie �amanego kr�gos�upa. W nast�pnej chwili profesor nie mia� ju� ani kr�gos�upa, ani twarzy. Widok przywo�a� doktorowi na my�l p�kni�ty worek z kaw� z telewizyjnej reklam�wki. Blador�owy py� buchn�� wszystkimi szczelinami spomi�dzy ubra� profesora i potoczy� si� po stopniach. Doktor poczu� lodowaty ch��d. Nie czeka� d�u�ej - nie spogl�daj�c na kobiet� ruszy� biegiem w g�r�, do pracowni. Kobieta odprowadzi�a go wzrokiem, po czym spokojnie podesz�a do le��cych szcz�tk�w i pochyli�a si�. D�ugow�osa wrzasn�a, wskazuj�c na resztki drzwi wej�ciowych. Pod��yli za jej wzrokiem. Ze �rodka bucha�a kredowobia�a jasno��. Wszyscy prze�kn�li nerwowo �lin�. Pierwszy otrz�sn�� si� blondyn. - To ona! - chwyci� za r�k� dziewczyn�. - Uciekajmy! - Nie! - zatrzyma� ich w miejscu g�os blondynki. Spojrzeli na ni� z przera�eniem. - Ale... - Nikt st�d nie odejdzie bez pozwolenia profesora - powt�rzy�a twardo. - Mam gdzie� profesora! - wrzasn�� blondyn prosto w twarz. - Ja chc� prze�y�! A tam... - wskaza� na wej�cie i urwa�. �wiat�o ju� zgas�o, ale stoj�ca w drzwiach posta� by�a dobrze widoczna. Starszy pan w garniturze nie przypomina� w niczym �mierciono�nej kobiety. Domy�li� si�, �e to �w profesor. A ten podszed� do nich r�wnym krokiem. - Panie profesorze - blondynka odezwa�a si� z wyra�n� ulg� w g�osie. - Ci ch�opcy i ta dziewczynka... - Tak, wiem wszystko - przerwa� jej ciep�ym, spokojnym g�osem. Spojrza�a na� zdziwiona, zawaha�a si�, lecz zapyta�a. - Czy oni... Tam, w �rodku, naprawd�... - Ale� sk�d - u�miechn�� si� �agodnie i otoczy� j� ramieniem. - Nic podobnego. - To co tam si� w�a�ciwie sta�o ? Profesor spojrza� na budynek, zbieraj�c s�owa. W �wietle latarni jego twarz zal�ni�a blador�owo. Doktor dopad� swojej marynarki i zacz�� nerwowo przeszukiwa� kieszenie. Po chwili przeni�s� zainteresowanie na spodnie. Wykrzywi� twarz niezadowolony: ma�y, gazowy pistolet musia� zosta� w domu, w kieszeni kurtki. Podszed� wi�c do sto�u i chwyci� pierwsz� rzecz, jaka wpad�a mu w r�k�. Spojrza� na ni� k�tem oka - zlewka z p�ynem do mycia naczy�. Podkrad� si� do drzwi i stan�� obok, gotowy do broni� si� do ko�ca. Po chwili us�ysza� ciche kroki. Im jednak stawa�y si� g�o�niejsze i wyra�niejsze, tym wi�ksze opanowywa�o go przera�enie. W ko�cu nie wytrzyma� nerwowo, upu�ci� zlewk� i uciek� w najg��bszy k�t pracowni. Szklane naczynie spad�o na pod�og� i rozbi�o si�. P�yn bryzgn�� na wszystkie strony. Kilka kropel pad�o na stopy stoj�cej ju� przy drzwiach kobiety. Doktor jednak tego nie widzia�. Gdy dobieg� do ko�ca sali - a by�a to �ciana z oknami wychodz�cymi na parking - szarpn�� za klamk� okna. Ani drgn�a. Szarpn�� drug� - to samo. Przypomnia� sobie, �e kaza� dok�adnie zamalowa� wszelkie szczeliny mi�dzy oknami, bo zim� w pomieszczeniu panowa� straszny zi�b. Efektem ubocznym okaza�a si� w�a�nie niemo�no�� otwarcia okna. Spojrza� zrezygnowany na zewn�trz i znieruchomia�. Na parkingu sta�o kilka os�b. Wyra�nie widzia� swoj� blond asystentk� i troje m�odych ludzi. Widzia� te� siwego profesora. �ywego, ca�ego i zdrowego. Odwr�ci� si� od okna. Kobieta sta�a tu� przy nim. Spojrza� jej prosto w oczy - by�y jak studnia bez dna. Z lodowat� wod�. - Jak to...? Przecie� on nie �yje! Sam widzia�em... - odwr�ci� si� i jeszcze raz rzuci� okiem na parking. By�o jasne, �e go nie widz�. Za�omota� w szyb�. By� co prawda w ciemnym pomieszczeniu, ale przecie� nie stali tak daleko! - �yje, jak widzisz - g�os by� cichy i sycz�cy, ale by�o w nim co� pot�nego. Co� nienaturalnego. Nieludzkiego. - I b�dzie teraz �y� lepiej, ni� do tej pory. Od strony drzwi g��wnych podesz�a jeszcze jedna osoba. Mia�a na sobie mundur stra�nika; mundur, kt�ry ostatnio le�a� na schodach... Doktorowi opad�y r�ce. W tej�e chwili poczu� sw�d gazu. Rzuci� okiem na kurki przy blatach sto��w uczniowskich. Wszystkie by�y pootwierane. Chcia� rzuci� si� ku nim, ale niewidzialna si�a sparali�owa�a jego ruchy. By� w potrzasku. - Kim ty jeste�, do cholery? - wrzasn�� w twarz pi�kno�ci. - Bogiem? �mierci�? Szatanem? UFO? Kto ci da� prawo grhhhh... Parali� si�gn�� gard�a. Nie zdo�a� wykrztusi� nic wi�cej. A w niezg��bionych, fio�kowych oczach kobiety pojawi�y si� iskierki rozbawienia czy te� gniewu. Iskierki... Ciemno�� nocy rozdar� pomara�czowy k��b wiruj�cego ognia. W�ciek�y wybuch odrzuci� szcz�tki okien hen, daleko od macierzystego budynku. J�zor p�omienia si�gn�� kilka metr�w poza �cian�, jednak nie dosi�gn�� grupki stoj�cej na uboczu, na parkingu. Mimo to ludzie padli na ziemi�, og�uszeni grzmotem. Po chwili, kt�ra w rzeczywisto�ci trwa�a u�amek sekundy, w �lad za t� pracowni� jak kostki domina posz�y inne. Z moc� kilku klasycznych bomb eksplodowa�o ca�e pi�tro. Dach podskoczy� i opad� ni�ej. Budynek przystroi� si� w purpurowy pi�ropusz ognia. K��by ciemniejszego od nocy dymu zakry�y gwiazdy. Co i rusz eksplodowa�o co� nowego, cho� ju� nie z moc� pierwowzoru. Po kilku minutach z oddali dobieg�y odg�osy wyj�cych syren stra�ackich. Ale tu nie by�o ju� czego gasi�, co ratowa�. Budynek by� ruin�. Wstali powoli. Profesor spojrza� na m�odzie�, nie dowierzaj�c�, �e ci�gle jeszcze �yje. - No, zmykajcie st�d szybko - w jego oczach pojawi�a si� troska. - Nie by�o was tu dzisiaj - spojrza� na p�on�ce �ciany. - Jeste�cie za m�odzi na te dochodzenie. Idzcie ju�. Zrozumieli nagle tak zachowanie, jak i wcze�niejsze jego s�owa, opisuj�ce jaki� niesamowity zbieg okoliczno�ci, kt�ry pono� mia� miejsce w budynku; starszy pan nie chcia� niepokoi� swej m�odej pomocnicy. Blondyn delikatnie wzi�� omdla�� z nadmiaru wra�e� dziewczyn� na r�ce i szybko wyszed� przez bram� otwart� przez jej brata. Wkr�tce znikn�li w zau�ku. Profesor odprowadzi� ich wzrokiem, po czym spojrza� na szlochaj�c� z jakiego� powodu asystentk�. - Nikogo tu nie by�o, rozumie pani - dziewczyna skin�a opuszczon� g�ow�. Profesor obj�� j� i przytuli� serdecznie. - No, ju� wystarczy tych �ez. Wszystko b�dzie dobrze. Ponad g�ow� dziewczyny spojrza� na stra�nika. I doktora, wy�aniaj�cego si� z g��bi ruiny budynku. Ci tak�e patrzyli na niego. Ich spojrzenia by�o ciep�e, ale by�o w tym cieple co�... nieludzkiego. nast�pny Wojciech Go��bowski Lepsi . 1 . - Co� nadchodzi - dobieg�o z do�u. Spojrza�em tam: stary ju� str� wpatrywa� si� pustym wzrokiem w dal. Mia� spojrzenie r�wnie nieprzeniknione jak otaczaj�ce nas opary. - Nic nie s�ysz� - odpar�em, chc�c ukry� sw�j niepok�j. Staruszek posiada� dobrze rozwini�ty sz�sty zmys�. - Zreszt� - wskaza�em na dwa le��ce obok dobermany - psy by wyczu�y obcego. - Nie powiedzia�em "kto�", ale w�a�nie "co�". Nadci�ga, je�li pan woli - pogrozi� mi palcem z nik�ym u�miechem. - Dobrze pan wie, o czym m�wi�. Pan te� to czuje, ale si� nie przyzna. A ja tam swoje wiem. Odwr�ci� si� i rozp�ywaj�c si� we mgle, poszed� do szcz�tk�w baraku. Psy jak na komend� poderwa�y si� i lekko chwiej�c si� pocz�apa�y za nim, czuj�c zbli�aj�cy si� posi�ek. Westchn��em cicho. Ostro�nie wspi��em si� na palce - co nie jest takie �atwe, gdy stoi si� na dr��cym parapecie - i ponownie spr�bowa�em przebi� wzrokiem wszechobecn� mg��. Gdzie� tam by�o morze: s�ycha� by�o jego szum, dobiega� te� zapach. Owszem, czu�em to, o czym m�wi� stary str�. Lecz wola�em o tym nie rozpowiada�. Panika cz�sto bywa gorsza od samego kataklizmu. Zszed�em z okna. Ziemia, cho� nieustannie dr��ca, dawa�a wi�ksze poczucie pewno�ci ni� si�gaj�cy po�owy pierwszego pi�tra rezonuj�cy fragment �ciany. Dzi� mg�a nie zamierza�a rozpierzchn�� si� ani na chwil�. Mo�e za kilkana�cie godzin, gdy s�o�ce wzejdzie wy�ej...? Pewnym, marynarskim krokiem (ludzie mimo wszystko adaptuj� si� do nowych warunk�w) skierowa�em si� do baraku, sk�d dobiega� ju� odg�os przygotowywania obiadu. Z niema�ym trudem otworzy�em wypaczone wilgoci� i drganiami drzwi i, wtargn�wszy do �rodka, szybko je zamkn��em. W mi�ym cieple zdj��em jaskrawoczerwony sztormiak i wyci�gn��em r�ce w kierunku jednego z kilku starych piec�w olejowych. - Ju� kiedy� to czu�em - odezwa� si� znad garnk�w str�. - Wtedy, kilka lat temu. Nie musia� precyzowa� terminu. Westchn��em i usiad�em na poduszkach przy materacu, zast�puj�cym st�. Stanowczo lepiej si� z niego jad�o ni� z podskakuj�cego nier�wno na czterech rozklekotanych nogach mebla. Zreszt�, ju� go tu nie by�o - strasznie ha�asowa�, stepuj�c po posadzce. Kilka lat temu... Zacz�o si�? Nie, wtedy co� si� SKO�CZY�O. Od tego czasu jednak ruch ca�ej planety by� zachwiany, a wskazania zegark�w nijak nie odpowiada�y stanom rzeczywistym. No i szale�stwo p�yt tektonicznych. Nieustanne minimalne dr�enie ziemi pod stopami. Trzeba si� by�o przyzwyczai�. Wedle opowie�ci Zaopatrzeniowc�w, wiele ludzkich organizm�w odm�wi�o pracy w takich warunkach, co, nawiasem m�wi�c, w du�ej cz�ci rozwi�za�o problem przeludnienia. Osobi�cie wola�bym tego nie do�y�, ale mnie nikt nie pyta� o zdanie. - Wiedzia� pan wtedy, do czego mo�e to doprowadzi�? - niekt�re tematy rozm�w zdawa�y si� by� niewyczerpane. A mo�e po prostu stary nie mia� o czym m�wi�? Przerwa�em na chwil� jedzenie. - Nikt nie wiedzia�. Nikt nie przewidywa�. Pewnie nawet nie mieli zamiaru informowa� o niczym, gdyby nie wysz�o... - Ale wysz�o - rechocz�c poklepa� grzbiet psa wyjadaj�cego co� z miski. Nie chcia�em nawet wiedzie�, co jad�y psy. Ostatnio z �ywno�ci� by�o niet�go. - I to jeszcze jak! Szkoda tylko, �e nie wzi�li si� za co� bardziej po�ytecznego. - Wida� wszystko, co po�yteczne, zosta�o ju� wymy�lone - odsun��em szybko opr�niony blaszany talerz. - Zerkn� na wa� - rzuci�em, chc�c zamkn�� nieprzyjemny dla mnie temat. Machn�� lekcewa��co r�k�. Z g��bok� niech�ci� w�o�y�em na siebie z powrotem nieprzemakalny sztormiak (wredny, zd��y� si� ozi�bi�) i opu�ci�em przytulny barak. Psy nie zdradza�y ochoty pod��enia za mn�. Nie dziwi�em si� im. Min��em szcz�tki ogrodzenia. Kiedy� broni�o wst�pu na teren O�rodka Morskiego. Teraz nie by�o czego chroni�. Latarnia rozsypa�a si� jak domek z kart, budynki podzieli�y jej los. Gruz z obu mia� sw�j udzia� w budowie wa�u zaporowego, chroni�cego �w w�ski skrawek l�du przed w�ciek�� agresj� �ywio�u. Wa�... Wzniesiony wkr�tce po tym, jak pierwsze tsunami zdewastowa�y le��cy kilkadziesi�t kilometr�w st�d port. Ci�gn�� si� przez ca�e wybrze�e. Lecz tu, na mierzei by� szczeg�lnie wa�ny; po jej rozmyciu woda wedrze si� na w miar� spokojne wody Zalewu. A potem dalej, wg��b Niziny. Przyniesie �mier� wszystkiemu, co napotka na swej drodze. �ywio�. Mg�a nie by�a na tyle g�sta, bym nie widzia� �cie�ki prowadz�cej do wioski. Zreszt�, m�g�bym i�� cho�by i z zawi�zanymi oczyma - nie spos�b by�o nie trafi�: budynki, czy te� ich ruiny ci�gn�y si� na ca�� szeroko�� mierzei. Kiedy� wioska t�tni�a nadmorskim �yciem, a teraz... garstka, kt�ra ci�gle �y�a, utrzymywa�a si� z rzadkich po�ow�w w zatoce (gdy fale by�y p�ytkie), plus to, co morze wyrzuci�o na wa�, to, co czasem przywie�li Zaopatrzeniowcy. Ale ci coraz rzadziej przyje�d�ali do wioski; ludzie stale biednieli, nie by�o za co kupowa� towar�w. Kiedy� utrzymywanie nas stanowi�o ich obowi�zek, gdy jednak upad�y struktury administracyjne, przedzierzgli si� w handlarzy. Nazwa osta�a si�: na pami�tk�, czy te� raczej jako znak nadziei. Nim cokolwiek zobaczy�em, us�ysza�em krzyki. Biegiem dopad�em pierwszych zabudowa� wioski. Dopiero wtedy pozna�em ten krzyk. Przesta�em biec i normalnym krokiem skierowa�em si� do znajomego budynku. - Szcz�� Bo�e - rzuci�em w progu. Us�yszeli, poniewa� krzyk przeszed� ju� w p�aczliwe �kanie przerywane zlepkami s��w. Kilka zm�czonych twarzy zwr�ci�o si� ku mnie. Ich widok potwierdza� moje przypuszczenia: Anna zn�w prze�ywa�a sw�j senny koszmar. Powtarza� si�, niestety, do�� regularnie, m�cz�c zar�wno kobiet�, jak i wszystkich mieszka�c�w wioski. - Szcz�� Bo�e - masywny ch�op ubrany w fioletowy sztormiak podszed� bli�ej i wyci�gn�� muskularn� r�k� na powitanie. Dor�wnywa� mi wzrostem, za to w barach by� niemal dwa razy szerszy. Kwadratowa twarz ukryta pod kilkudniowym zarostem nie wyra�a�a niczego. Kiedy� by� so�tysem, a teraz... Po strukturach administracyjnych nie zosta�o �ladu, ale pami�� ludzka przetrwa�a; nadal by� og�lnie szanowanym cz�owiekiem, do kt�rego zwracano si� z problemami. A tych jako� nie ubywa�o... - Ci�gle bez zmian? - nie bez trudno�ci spojrza�em nad jego ramieniem na Ann�, le��c� na materacu. Kobiety okry�y j� kocami, teraz namawia�y do wypicia czego� ciep�ego. Nie odpowiada�a, wpatrzona w sufit, wstrz�sana jeszcze p�aczem. Siedz�ca obok niej pani Maria, miejscowa lekarka unios�a siw� g�ow� znad brudnego materaca i spojrza�a na mnie pustym wzrokiem. Zna�em t� odpowied�. - To samo - by�y so�tys pokr�ci� lekko g�ow�. Kr�tkie, czarne w�osy zal�ni�y na tle okna. - M�wi, �e ta kobieta podchodzi do niej, patrzy g��boko w oczy, a� ciarki przechodz�. A potem wszystko wybucha a ona zaczyna ton��. I s�yszy z oddali jej g�os: "Nazywam si�...". Ale imienia nie s�yszy, bo si� budzi, dusz�c si� pod wod�. Ech, koszmary... - Musia�a co� trudnego prze�y�, zanim tu si� pojawi�a - pokiwa� twierdz�co g�ow� odwr�con� w kierunku pos�ania. - Bo w�tpi�, �eby... - Nie, to nie mo�e by� tylko sen - zgodzi� si� z niewypowiedzian� do ko�ca my�l�. - Zbyt cz�sto wraca i to w prawie niezmienionej postaci. - Ponownie zerkn�� na �o�e. Trzydziestoletnia kobieta dochodzi�a do siebie. Kobiety j� pociesza�y, jak mog�y. - Chod�my, nic tu po nas - masywne fioletowe rami� obj�o mnie i poci�gn�o ku wyj�ciu. Nie mia�o sensu sprzeciwia� si�. Skierowali�my si� w stron� wa�u, cho� g�sto�� mg�y niemal uniemo�liwia�a skuteczn� jego kontrol�. Mimo to wdrapali�my si� na�, pomagaj�c sobie n�dznymi resztkami drucianej siatki roz�o�onej na zboczu. Przymocowana do szyn kolejowych u�o�onych z g�ry na d�, mia�a - wed�ug projektant�w - wzmocni� wa� i zapobiega� jego rozkruszaniu. Nowej nie by�o sk�d wzi�� - nie mo�na jej przecie� by�o przywie�� kolej� jad�c� po rozebranych torach. No i wi�kszo�� zak�ad�w produkcyjnych uleg�a ju� zawaleniu. - Te� to czujesz, prawda? - dwie pary oczu pr�bowa�y przebi� rzadsz� w tym miejscu mg��. - Tak, zapach morza - przytakn��em. - Nie o tym m�wi� - so�tys przeni�s� wzrok na mnie. Skrzy�owali�my spojrzenia. Wwierca� si� czarnymi oczami wg��b mej ja�ni. Poczu�em si� nagle jak uczniak na dyrektorskim dywaniku. Odwr�ci�em si� i uda�em, �e nie rozumiem. Pokr�ci� g�ow�. - Wcale nie tak trudno ci� rozgry��, jak to sobie wyobra�asz - rzuci� od niechcenia. - A ja mam dobre z�by - jakby na dow�d wyszczerzy� je w u�miechu. Mia� si� czym pochwali�. Nie podj��em r�kawicy. By�by pewnie kontynuowa� �w w�tek, gdyby wa� pod naszymi stopami nie zadrga� nagle mocniej. Niemal straci�em r�wnowag�, ale mocny chwyt so�tysa utrzyma� mnie w miejscu. Nadal spogl�da� na mnie, ale z jego twarzy znikn�� cie� u�miechu. - Za chwil� mo�e przyj�� fala - oznajmi� powa�nym g�osem. - Wola�bym, aby to nie na mnie roz�adowa�a swoj� nienawi��. Bez s�owa skierowa�em si� w d�. Schodzi� by�o trudniej, ale nie marudzili�my. Strz�py siatki nie dawa�y zbyt solidnego oparcia dla st�p, stercz�ce we wszystkie strony pojedyncze druty tylko czeka�y na okazj�, by rozszarpa� nasze, nie nowe przecie� odzienie. Tu i �wdzie pr�bowa� rozpleni� si� mech, stwarzaj�c kolejne, �liskie pu�apki na istnym torze przeszk�d. - Przyda�by si� wiatr - zauwa�y�, gdy�my ju� zeszli. Tak, wiatr... ...przygina� korony topoli do siebie, to zn�w rozchyla� je w nag�ej niech�ci. Szumia�o w uszach, oczy �zawi�y. Od ja�niej�cego w mroku konturu budynku ci�gle dzieli�a mnie niemi�osierna odleg�o��. Przedziera�em si� przez fale wichru z uporem maniaka, chc�c dotrze� jeszcze tego wieczoru do przytulnego domu. Schowa�em g�ow� mi�dzy ramiona, szczelniej zaci�gn��em kurtk�. Jeszcze metr, jeszcze dwa... Para zniszczonych, sportowych but�w wyros�a przede mn� na �cie�ce. Unios�em g�ow�. Nale�a�y do m�odzie�ca z pokiereszowan� twarz�. R�ce trzyma� w kieszeniach, ale poczu�em, �e nie s� puste. Nie zamierza� zej�� z drogi. Za nim sta� nast�pny. I pewnie za mn� ju� te�. - No, kole� - nie bez trudu przekrzycza� wiatr - wyskakuj z forsy. U�miech mia� paskudny. Si�gn��em g��biej do kieszeni, gdzie trzyma�em gaz w sprayu na takie okoliczno�ci. Nie znalaz�em. Zosta� w zamkni�tym w gara�u samochodzie. Poczu�em za to b�l w �o��dku - on te� si� domy�li�, �e mam k�opoty. - Nie nosz� przy sobie - odkrzykn��em i spr�bowa�em przej�� obok. Zagrodzi� drog� ponownie. Wyj�� r�ce z kieszeni. W obu trzyma� solidne, metalowe kastety. �o��dek zaatakowa� bezlito�nie. - No, to si� pobawimy - stwierdzi� i zamachn�� si� praw� r�k�. Celowa� w twarz. Wyszarpn��em r�ce z kieszeni i z trudem zablokowa�em cios. Spr�bowa� lew� r�k�, tym razem w nie�wiadom niczego �o��dek. I to uderzenie uda�o mi si� sparowa�. Wiedzia�em jednak, �e d�ugo si� nie utrzymam, tym bardziej, �e swoim zachowaniem tylko rozw�cieczy�em napastnika. Ten straci� panowanie nad sob� i rzuci� si� na mnie jak ranny tygrys. Mia�em ostatni� szans�. P�obrotem usun��em si� z drogi, wyprostowan� r�k� trafiaj�c w locie w nieos�oni�ty brzuch. To go zatrzyma�o, ale tylko na u�amek sekundy. Gdybym tego nie wykorzysta�... Drug� r�k� wyprowadzi�em celny hak. Nieznacznemu odchyleniu napastnika towarzyszy� jednak m�j silny cios lew� stop� mi�dzy nogi. Tym razem zgi�o go do przodu, prawie pod k�tem prostym. Kastety wypad�y z d�oni. By� bezbronny, ale ja wpad�em w sza�. Trzymaj�c lew� nog� ci�gle w powietrzu, wyskoczy�em z prawej i z ca�ej si�y kopn��em ni� w twarz ch�opaka. Bryzgn�a krew. Chrz�kn�y ko�ci. G�owa jak pi�ka odskoczy�a do ty�u na z�amanym karku, z rozerwanego gard�a buchn�a posoka. Wyrwany z jamy ustnej j�zyk pomacha� do mnie w locie. Rzuci�em si� do ty�u. Czyje� r�ce przytrzyma�y mnie mocno, uniemo�liwiaj�c upadek. Wilgotno. Bezwietrznie. Jas