1925

Szczegóły
Tytuł 1925
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

1925 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 1925 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

1925 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Jack Higgins Orze� wyl�dowa� Tom Ca�o�� w tomach Polski Zwi�zek Niewidomych Zak�ad Wydawnictw i Nagra� Warszawa 1991 Prze�o�y� - Jerzy �ebrowski T�oczono pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni PZN, Warszawa, ul. Konwiktorska 9 Przedruk z wydawnictwa "Amber" Pozna� 1990 Pisa�a K. Pabian Korekty dokona�y B. Krajewska Prolog W sobot� sz�stego listopada 1943 roku, dok�adnie o godzinie pierwszej w nocy, Heinrich Himmler, Reichsf~uhrer Ss i szef pa�stwowej policji, otrzyma� kr�tki komunikat: "Orze� wyl�dowa�". Oznacza�o to, �e dotar�a w�a�nie bezpiecznie do Anglii niewielka jednostka niemieckich spadochroniarzy, gotowa dokona� porwania brytyjskiego premiera Winstona Churchilla z wiejskiej posiad�o�ci w Norfolk, w kt�rej mia� sp�dza� weekend wypoczywaj�c nad morzem. Ksi��ka ta jest pr�b� odtworzenia okoliczno�ci towarzysz�cych owej niezwyk�ej akcji. Przynajmniej pi��dziesi�t procent jej tre�ci stanowi� udokumentowane, autentyczne wydarzenia. Czytelnik musi sam zdecydowa�, do jakiego stopnia ca�a reszta to domys�y i fikcja. Rozdzia� I Kiedy wchodzi�em przez bram�, kto� kopa� gr�b w rogu cmentarza. Utkwi�o mi to w pami�ci, bo stanowi�o jakby zapowied� prawie wszystkich p�niejszych wydarze�. Gdy szed�em w tamt� stron�, klucz�c mi�dzy nagrobkami i podnosz�c ko�nierz trencza dla ochrony przed zacinaj�cym deszczem, z buk�w rosn�cych pod zachodni� �cian� ko�cio�a poderwa�o si� z gniewnym krakaniem pi�� czy sze�� gawron�w, wygl�daj�cych jak czarne ga�gany. Cz�owiek, kt�ry kopa� d�, m�wi� co� do siebie p�g�osem. Nie mo�na by�o zrozumie� s��w. Obszed�em �wie�o usypany kopiec, unikaj�c wyrzucanej �opat� ziemi, i zajrza�em do �rodka. - Fatalna pogoda na tak� robot�. Podni�s� wzrok, opieraj�c si� na �opacie. By� to bardzo stary cz�owiek w szmacianej czapce i zniszczonej, zab�oconej marynarce, z przewi�zanym na ramionach workiem. Mia� zapadni�te, wychud�e, pokryte siwym zarostem policzki i wilgotne, zupe�nie pozbawione wyrazu oczy. - Pada - doda�em, pr�buj�c nawi�za� rozmow�. Okaza� co� w rodzaju zrozumienia. Spojrza� na zachmurzone niebo i podrapa� si� po brodzie. - Po mojemu b�dzie jeszcze gorzej, zanim si� wypogodzi. - Nie u�atwia to panu pracy - stwierdzi�em. Na dnie do�u by�o co najmniej sze�� cali wody. Pogmera� �opat� w drugim ko�cu mogi�y. Ziemia zapad�a si�, jakby co� zmursza�ego rozsypa�o si� w proch. - Nie jest tak �le. W przesz�o�ci na tym cmentarzysku pochowano ju� tylu, �e teraz nie grzebie si� nikogo w ziemi, ino w ludzkich szcz�tkach. Roze�mia� si�, ods�aniaj�c bezz�bne dzi�s�a, a potem si� schyli�, poszpera� w ziemi pod nogami i podni�s� ko�� ludzkiego palca. - Widzi pan? Fascynacja �yciem, z ca�� jego niesko�czon� r�norodno�ci�, ma granice nawet dla zawodowego pisarza, zdecydowa�em wi�c, �e pora zmieni� temat. - O ile si� nie myl�, to ko�ci� katolicki? - Tu s� sami katolicy - odpar�. - Zawsze tak by�o. - Wi�c mo�e zdo�a mi pan pom�c. Szukam pewnego grobu, a mo�e nawet pomnika w �rodku ko�cio�a. Niejaki Gascoigne. Charles Gascoigne. Kapitan marynarki. - Nigdy o nim nie s�ysza�em - stwierdzi�. - A jestem tu ko�cielnym czterdzie�ci jeden lat. Kiedy go pochowano? - Oko�o roku tysi�c sze��set osiemdziesi�tego pi�tego. Wyraz jego twarzy nie zmieni� si�. - A, to jeszcze przede mn� - odpowiedzia� z niezm�conym spokojem. - Mo�e ojciec Vereker b�dzie co� wiedzia�. - Znajd� go w ko�ciele? - Tak, albo na plebanii. To za drzewami, po drugiej stronie muru. W tej w�a�nie chwili siedz�ce na bukach nad naszymi g�owami stado gawron�w z niewiadomego powodu zerwa�o si� do lotu. Dziesi�tki ptak�w ko�owa�o w padaj�cym deszczu, wype�niaj�c powietrze jazgotem. Starzec spojrza� w g�r� i cisn�� znalezion� ko�� w kierunku ga��zi. A potem powiedzia� co� bardzo dziwnego. - Ha�a�liwe kanalie! - zawo�a�. - Wracajcie do Leningradu! Mia�em w�a�nie odej��, ale przystan��em zaintrygowany. - Do Leningradu? - zapyta�em. - Dlaczego pan tak m�wi? - W�a�nie stamt�d przylatuj�. Szpaki te�. Obr�czkuj� je w Leningradzie, a w pa�dzierniku pojawiaj� si� tutaj. Tam w zimie marzn�. - Naprawd�? - spyta�em. O�ywi� si� wyra�nie, wyj�� zza ucha po��wk� papierosa i wetkn�� do ust. - W zimie tam takie mrozy, �e cz�owiekowi odpadaj� jaja. W czasie wojny w Leningradzie zgin�o du�o Niemc�w. Wcale ich nie zastrzelili, nic z tych rzeczy. Zwyczajnie zamarzli na �mier�. S�ucha�em zafascynowany. - Sk�d pan to wszystko wie? - zapyta�em. - O ptakach? - odpar� i nagle ca�kowicie si� zmieni�, a jego twarz nabra�a szelmowskiego wyrazu. - No, od Wernera. Wiedzia� o nich wszystko. - Kim by� Werner? - Werner? - zamruga� par� razy powiekami, a jego spojrzenie sta�o si� zn�w bezmy�lne, cho� r�wnie dobrze m�g� tylko udawa�. - Z tego Wernera by� dobry ch�opak. NIe powinni byli tak si� z nim obej��. Pochyli� si� nad �opat� i zacz�� znowu kopa�, ca�kowicie ignoruj�c moj� obecno��. Sta�em jeszcze przez chwil�, by�o jednak oczywiste, �e nic wi�cej nie powie, niech�tnie wi�c - gdy� zanosi�o si� na ciekaw� histori� - odwr�ci�em si� i poszed�em mi�dzy nagrobkami w stron� g��wnej bramy. Zatrzyma�em si� w kruchcie ko�cio�a. Na �cianie by�a tablica oprawiona w ciemne drewno, z wyblak�ymi z�oconymi literami. Napis u g�ry g�osi�: Ko�ci� Naj�wi�tszej Marii Panny i Wszystkich �wi�tych w Studley Constable, poni�ej podano godziny mszy i spowiedzi. A u do�u mo�na by�o przeczyta�: ojciec Philip Vereker, S. J. (Societas Jesu, Towarzystwo Jezusowe - jezuici). Bardzo stare d�bowe drzwi trzyma�y si� na �elaznych sztabach i zaopatrzone by�y w zasuwy. Klamka z br�zu mia�a kszta�t g�owy lwa z ogromnym pier�cieniem w paszczy. Aby dosta� si� do �rodka, nale�a�o ten pier�cie� przekr�ci�. Drzwi otworzy�y si�, skrzypi�c tajemniczo. Spodziewa�em si� mrocznego i ponurego wn�trza, tymczasem zobaczy�em co� w rodzaju ma�ej �redniowiecznej katedry, pe�nej �wiat�a i zaskakuj�co przestronnej. Nawa mia�a przepi�kne arkady, a ogromne normandzkie kolumny wznosi�y si� ku wspania�emu sufitowi z drewna, bogato zdobionemu p�askorze�bami, kt�re przedstawia�y ludzkie i zwierz�ce postaci i zachowa�y si� w zadziwiaj�co dobrym stanie. Rz�d okr�g�ych okien po obu stronach g��wnej nawy na wysoko�ci dachu sprawia�, �e do wn�trza wpada�o tak zaskakuj�co du�o �wiat�a. W ko�ciele sta�a pi�kna, kamienna chrzcielnica, a na �cianie obok niej wymieniono na tablicy nazwiska wszystkich ksi�y, kt�rzy s�u�yli w nim Bogu na przestrzeni lat. List� rozpoczyna� niejaki Rafe de Courcey pod dat� 1132 rok, a ko�czy� Vereker, sprawuj�cy sw�j urz�d od 1943 roku. Dalej znajdowa�a si� niewielka, ciemna kaplica. P�omyki �wiec migota�y przed wizerunkiem Naj�wi�tszej Marii Panny, kt�ry w p�mroku wydawa� si� zawieszony w powietrzu. Min��em go i poszed�em mi�dzy �awkami przez �rodek ko�cio�a. By�o bardzo cicho. Rubinowe �wiat�o znaczy�o obecno�� Naj�wi�tszego Sakramentu, wysoko nad o�tarzem wisia�a Xv_wieczna figura ukrzy�owanego Chrystusa, a w okna u g�ry b�bni� deszcz. Us�ysza�em za sob� szuranie but�w po kamiennej posadzce i czyj� ch�odny, stanowczy g�os: - Czym mog� s�u�y�? Odwr�ciwszy si� ujrza�em stoj�cego u wej�cia do kaplicy ksi�dza, wysokiego, chudego cz�owieka w wyblak�ej czarnej sutannie. MIa� bardzo kr�tko przystrzy�one, szpakowate w�osy i oczy tak g��boko zapadni�te, jakby niedawno chorowa�. Wra�enie to pog��bia�a jeszcze napi�ta sk�ra na policzkach. Dziwna twarz. M�g� r�wnie dobrze by� wojskowym albo uczonym, co wcale mnie nie zaskakiwa�o, skoro napis na tablicy informowa�, �e jest jezuit�. Je�li si� jednak nie myli�em, twarzy tej towarzyszy�o r�wnie� nieustanne cierpienie. Gdy podszed� bli�ej, spostrzeg�em, �e opiera si� ci�ko na lasce z tarniny i pow��czy lew� nog�. - Ojciec Vereker? - Tak, s�ucham. - Rozmawia�em z tym staruszkiem na cmentarzu, z ko�cielnym... - A tak, to Laker Armsby. - Mo�liwe, �e tak si� nazywa. Powiedzia�, �e mo�e zdo�a mi ksi�dz pom�c. - Wyci�gn��em r�k�. - Skoro ju� o tym mowa, nazywam si� Higgins. Jack Higgins. Jestem pisarzem. Zawaha� si� przez chwil�, zanim u�cisn�� mi d�o�, ale tylko dlatego, �e musia� prze�o�y� lask� z prawej r�ki do lewej. Odnosi� si� do mnie jednak z wyra�n� rezerw�, na to przynajmniej wygl�da�o. - A w czym m�g�bym by� pomocny, panie Higgins? - Pisz� cykl artyku��w dla ameryka�skiego pisma - odpowiedzia�em. - Na tematy historyczne. Wczoraj by�em w ko�ciele �wi�tej Ma�gorzaty w Cley. - Pi�kny ko�ci�. - Usiad� w najbli�szej �awce. - Prosz� wybaczy�, ostatnio szybko si� m�cz�. - Na tamtejszym cmentarzu jest pewna p�yta nagrobkowa - kontynuowa�em. - Mo�e ksi�dz wie, co tam jest napisane? "Pami�ci Jamesa Greeve'a..." Przerwa� mi natychmiast. - "...kt�ry pom�g� sir Cloudesley Shovelowi spali� okr�ty w porcie Tripoly w Barbary, dnia czternastego stycznia tysi�c sze��set siedemdziesi�tego sz�stego roku". - Okaza�o si�, �e Verekera sta� na u�miech. - To znany napis w tych stronach. - Z moich poszukiwa� wynika, �e kiedy Greeve dowodzi� okr�tem "Orange Tree", jego zast�pc� by� niejaki Charles Gascoigne, kt�ry zosta� p�niej kapitanem marynarki. Zmar� z powodu niewyleczonej rany w tysi�c sze��set osiemdziesi�tym trzecim roku i wygl�da na to, �e Greeve kaza� przywie�� go do Cley i tam pochowa�. - Rozumiem - odpar� uprzejmie, ale nie okaza� szczeg�lnego zainteresowania. Prawd� m�wi�c, w jego g�osie pojawi�a si� nuta zniecierpliwienia. - Na cmentarzu w Cley nie ma po nim �ladu - powiedzia�em. - Ani w ksi�gach parafialnych. Szuka�em te� w ko�cio�ach w Wiveton, Glandford i Blakeney... z podobnym skutkiem. - I s�dzi pan, �e mo�e by� tutaj? - Przegl�da�em ponownie notatki i przypomnia�em sobie, �e w dzieci�stwie wychowywano go w wierze katolickiej. Przysz�o mi do g�owy, �e m�g� zosta� pochowany jako katolik. Mieszkam w hotelu Blakeney. Jeden z tamtejszych barman�w powiedzia� mi, �e w Studley Constable jest ko�ci� katolicki. To naprawd� odleg�y od �wiata zak�tek. Szuka�em go przez dobr� godzin�. - Obawiam si�, �e niepotrzebnie. - Pod�wign�� si� z �awki. - Jestem w parafii Naj�wi�tszej Marii Panny od dwudziestu o�miu lat i zapewniam pana, �e nigdy nie s�ysza�em �adnej wzmianki o tym Charlesie Gascoigne. To by�a moja ostatnia szansa i musia� chyba zauwa�y�, jak bardzo jestem rozczarowany. Nie da�em jednak za wygran�. - Czy ma ksi�dz ca�kowit� pewno��? A ksi�gi parafialne z tamtego okresu? Mo�e jest jaki� zapis w rejestrze zgon�w? - Tak si� sk�ada, �e historia tego regionu szczeg�lnie mnie interesuje - powiedzia� z pewnym przek�sem. - Znam na pami�� wszystkie dokumenty dotycz�ce ko�cio�a i zapewniam pana, �e nigdzie nie ma wzmianki o Charlesie Gascoigne. A teraz prosz� mi wybaczy�. Pora na obiad. Kiedy ruszy� si� z miejsca, po�lizgn�a mu si� laska. Potkn�� si� i o ma�o nie upad�. Chwyci�em go za �okie�, przydeptuj�c mu niechc�cy lew� stop�. Nawet si� nie skrzywi�. - Przepraszam, jestem cholernie niezr�czny - powiedzia�em. Ponownie si� u�miechn��. - To ju� nie boli. - Postuka� lask� w stop�. - To moje przekle�stwo, ale, jak m�wi�, nauczy�em si� z tym �y�. Podobnych uwag zwykle si� nie komentuje i najwyra�niej nie czeka� na odpowied�. Szli�my razem mi�dzy �awkami, nie spiesz�c si� ze wzgl�du na jego nog�. - Wyj�tkowo pi�kny ko�ci� - stwierdzi�em. - Tak, jeste�my z niego bardzo dumni. - Otworzy� przede mn� drzwi. - �a�uj�, �e nie mog�em by� pomocny. - Trudno - odpar�em. - Czy pozwoli mi ksi�dz rozejrze� si� po cmentarzu, skoro ju� tu jestem? - Widz�, �e trudno pana przekona�. - Powiedzia� to bez z�o�liwo�ci. - Czemu nie? Mamy tu par� bardzo ciekawych nagrobk�w. Poleca�bym szczeg�lnie zachodni� cz�� cmentarza. Pocz�tek osiemnastego wieku, najwyra�niej robota miejscowego kamieniarza, kt�ry wykona� podobne prace w Cley. Tym razem on wyci�gn�� r�k�. Kiedy si� z nim �egna�em, powiedzia�: - Wie pan, pa�skie nazwisko wyda�o mi si� znajome. Czy w zesz�ym roku nie napisa� pan ksi��ki o zamieszkach w Ulsterze? - Zgadza si� - odpowiedzia�em. - �le si� tam dzieje. - Jak to na wojnie, panie Higgins. - Twarz mia� blad�. - Ujawnia si� wtedy najokrutniejsze oblicze cz�owieka. Do widzenia panu. Zamkn�� drzwi, a ja znalaz�em si� w kruchcie. Co za dziwne spotkanie. Zapali�em papierosa i wyszed�em na deszcz. Ko�cielny gdzie� znikn�� i przez chwil� by�em na cmentarzu sam, nie licz�c oczywi�cie gawron�w. "Gawrony Leningradu". Zastanowi�a mnie ta sprawa, zdecydowa�em jednak nie zaprz�ta� ni� sobie g�owy. Mia�em zadanie do wykonania. Po rozmowie z ojcem Verekerem straci�em nadziej�, �e znajd� w tym miejscu gr�b Charlesa Gascoigne, ale prawd� m�wi�c nie by�o ju� gdzie go szuka�. Zacz��em od zachodniej cz�ci cmentarza, ogl�daj�c wszystko po kolei i zauwa�aj�c po drodze nagrobki, o kt�rych wspomina� ksi�dz. By�y rzeczywi�cie interesuj�ce. Na p�askorze�bach i rycinach widnia�y wyraziste, ale do�� prymitywne motywy zdobnicze w postaci ko�ci, czaszek, uskrzydlonych klepsydr i archanio��w. Ciekawe, ale zupe�nie nie z epoki Gascoigne. Obej�cie ca�ego cmentarza zaj�o mi godzin� i dwadzie�cia minut. Kiedy sko�czy�em, zda�em sobie spraw� z pora�ki. Przede wszystkim ten cmentarz, w odr�nieniu od wi�kszo�ci podobnych miejsc na wsi, utrzymany by� w idealnym porz�dku. Skoszona trawa, przystrzy�one krzewy, prawie �adnych zaro�li czy ukrytych zakamark�w, nic z tych rzeczy. A wi�c nie ma Charlesa Gascoigne. Gdy w ko�cu pogodzi�em si� z pora�k�, zauwa�y�em, �e stoj� obok �wie�o wykopanego grobu. Stary ko�cielny przykry� go brezentem dla ochrony przed deszczem i jeden koniec plandeki wpad� do �rodka. Przykucn��em, by go poprawi�, a podnosz�c si�, dostrzeg�em co� dziwnego. O krok dalej, w pobli�u �ciany ko�cio�a, nad kt�r� wznosi�a si� wie�a, le�a�a w k�pie zielonej trawy p�yta nagrobkowa. Pochodzi�a z pocz�tku Xviii wieku i by�a kolejnym dzie�em miejscowego kamieniarza, o kt�rym ju� wspomnia�em. U g�ry mia�a wspania�� czaszk� z piszczelami. By� to nagrobek kupca we�nianego nazwiskiem Jeremiah Fuller, jego �ony i dwojga dzieci. Dzi�ki temu, �e przykucn��em, dostrzeg�em pod spodem jeszcze jedn� p�yt�. �atwo bierze we mnie g�r� natura Celta. Poczu�em nagle irracjonalne podniecenie, jakbym by� �wiadom, �e stoj� u progu jakiego� odkrycia. Przykl�kn��em obok p�yty i pr�bowa�em wetkn�� pod ni� palce, co okaza�o si� do�� trudne. Nagle, zupe�nie nieoczekiwanie, poruszy�a si�. - No, Gascoigne... - powiedzia�em cicho. - Oby� to by� ty! P�yta ze�lizgn�a si� i osun�a na bok mogi�y, ods�aniaj�c wszystko, co przykrywa�a. By�a to chyba jedna z najbardziej zdumiewaj�cych chwil w moim �yciu. Na zwyk�ym kamieniu zobaczy�em u g�ry niemiecki krzy�, kt�ry wi�kszo�� ludzi okre�li�aby jako krzy� �elazny, a poni�ej niemieckoj�zyczny napis: "Hier ruhen Oberstleutnant Kurt Steiner und 13 Deutsche Fallschirmj~ager gefallen am 6 November 1943". Na og� marnie radz� sobie z niemieckim, g��wnie z braku wprawy, ale na to wystarczy�o mi umiej�tno�ci. "Le�y tu podpu�kownik Kurt Steiner i 13 niemieckich spadochroniarzy, poleg�ych w walce 6 listopada 1943 roku". Skulony na deszczu, raz jeszcze dok�adnie przet�umaczy�em napis. Nie, nie myli�em si�, cho� nie mia�o to najmniejszego sensu. Przede wszystkim wiedzia�em przypadkiem, bo pisa�em kiedy� artyku� na ten temat, �e w 1967 roku otwarto w Cannock Chase w hrabstwie Stafford, niemiecki cmentarz wojskowy i tam przeniesiono prochy czterech tysi�cy dziewi�ciuset dwudziestu pi�ciu niemieckich �o�nierzy, kt�rzy zgin�li w Wielkiej Brytanii podczas obu �wiatowych wojen. Napis g�osi�, �e polegli w walce. Nie, to bzdura. Czyj� niewybredny �art. Z ca�� pewno�ci�. Moje dalsze rozmy�lania na ten temat przerwa� nagle pe�en oburzenia okrzyk. - Co pan, do diab�a, wyprawia? Ojciec Vereker ku�tyka� mi�dzy nagrobkami w moim kierunku, trzymaj�c nad g�ow� czarny parasol. - My�l�, �e to ojca zaciekawi - wykrzykn��em rado�nie. - Dokona�em zdumiewaj�cego odkrycia. Kiedy podszed� bli�ej, zda�em sobie spraw�, �e co� jest nie w porz�dku. Co� by�o nawet bardzo nie w porz�dku, bo twarz poblad�a mu z emocji i ca�y dygota� z oburzenia. - Jak pan �mia� odsun�� t� p�yt�? To �wi�tokradztwo! Tylko tak mo�na to nazwa�. - No dobrze - odpar�em. - Przepraszam, �e to zrobi�em, ale prosz� spojrze�, co pod ni� znalaz�em. - Cholernie ma�o mnie obchodzi, co pan tam znalaz�. Niech pan natychmiast przesunie p�yt� na miejsce. Zaczyna�o mnie to ju� dra�ni�. - Prosz� nie m�wi� g�upstw. Nie rozumie ksi�dz, co tu jest napisane? Je�eli nie potrafi ksi�dz czyta� po niemiecku, mog� pom�c. "Le�y tu podpu�kownik Kurt Steiner i trzynastu niemieckich spadochroniarzy, poleg�ych w walce sz�stego listopada tysi�c dziewi��set czterdziestego trzeciego roku". Czy� to nie jest cholernie fascynuj�ce? - Nie bardzo. - A wi�c ju� to ksi�dz widzia�? - Nie, oczywi�cie, �e nie. - Wydawa� si� przera�ony, a w jego g�osie pojawi�a si� nuta rozpaczy, gdy doda�: - Niech pan, z �aski swojej, po�o�y t� p�yt� na miejsce. Ani przez chwil� nie uwierzy�em, �e m�wi prawd�. - Kim by� ten Steiner? - spyta�em. - Co si� w�a�ciwie sta�o? - Ju� panu powiedzia�em, �e nie mam zielonego poj�cia - stwierdzi�. Robi� wra�enie jeszcze bardziej przera�onego. W tym momencie o czym� sobie przypomnia�em. - By� ksi�dz tutaj w czterdziestym trzecim, prawda? Wtedy w�a�nie obj�� ksi�dz parafi�. Tak jest napisane na tablicy w ko�ciele. Wybuchn��, nie mog�c si� ju� opanowa�. - Po raz ostatni prosz�, �eby pan przesun�� p�yt� tam, gdzie by�a! - Nie - odpar�em. - Niestety, nie mog� tego zrobi�. O dziwo, w tym momencie jakby odzyska� panowanie nad sob�. - Dobrze - powiedzia� spokojnie. - Prosz� wi�c natychmiast st�d odej��. Bior�c pod uwag� jego wzburzenie, nie by�o sensu si� spiera�, odpowiedzia�em wi�c kr�tko: - W porz�dku, je�li tego ojciec sobie �yczy... Kiedy dotar�em do �cie�ki, zawo�a� za mn�: - I niech pan tu nie wraca, bo nie zawaham si� wezwa� policji! Wyszed�em przez cmentarn� bram�, wsiad�em do Peugeota i odjecha�em. Nie przej��em si� jego pogr�kami. By�em zanadto podekscytowany i zaciekawiony. Ca�e Studley Constable intrygowa�o mnie. Takie miejsce mo�na spotka� tylko w p�nocnym Norfolk i nigdzie wi�cej. Do takiej wsi trafia si� przypadkiem, a potem nie spos�b jej ju� nigdy odnale��, zaczyna si� wi�c w�tpi�, czy kiedykolwiek istnia�a. Nie by�o tam zreszt� niczego szczeg�lnego. Ko�ci�, stara plebania w ogrodzie otoczonym murem, pi�tna�cie czy szesna�cie niepodobnych do siebie domk�w stoj�cych nad strumieniem, stary m�yn z pot�nym ko�em wodnym i Studley Arms, wiejska gospoda po drugiej stronie ��ki. Stan��em na skraju drogi przy strumieniu, zapali�em papierosa i pr�bowa�em spokojnie przemy�le� ca�� spraw�. Ojciec Vereker k�ama�. By�em pewien, �e widzia� ju� ten kamie� i wiedzia�, jakie ma znaczenie. U�wiadomi�em sobie ironi� ca�ej sytuacji. Znalaz�em si� przypadkiem w Studley Constable, szukaj�c Charlesa Gascoigne, tymczasem odkry�em co� o wiele bardziej fascynuj�cego, prawdziw� tajemnic�. Problem polega� na tym, co z ni� zrobi�? Niemal natychmiast pojawi�o si� rozwi�zanie w osobie ko�cielnego. Laker Armsby wy�oni� si� z w�skiej alejki mi�dzy dwoma domami. Nadal by� ca�y w b�ocie, a na ramionach mia� ten sam stary worek. Przeszed� przez drog� i znikn�� w drzwiach Studley Arms. Wysiad�em natychmiast z Peugeota i poszed�em za nim. Z tabliczki nad wej�ciem wynika�o, �e w�a�cicielem gospody jest niejaki George Henry Wilde. Otworzy�em drzwi i znalaz�em si� w korytarzu z kamienn� posadzk� i �cianami wy�o�onymi boazeri�. Drzwi na lewo by�y uchylone. Dochodzi� stamt�d gwar, rozlega�y si� salwy �miechu. Wewn�trz nie by�o baru, tylko du�a, wygodna sala, a w niej kilka �aw z wysokimi oparciami i dwa drewniane sto�y. Na kamiennym palenisku p�on�� ogie�. �aden z sze�ciu czy siedmiu znajduj�cych si� tam ludzi nie by� m�ody. Wszyscy mieli oko�o sze��dziesi�tki. W dzisiejszych czasach taka �rednia wieku na wsi jest niepokoj�co powszechnym zjawiskiem. Byli wie�niakami z krwi i ko�ci, mieli twarze ogorza�e od wiatru, tweedowe czapki i gumiaki. Trzech z nich gra�o w domino, dwaj inni przygl�dali si� grze. Jaki� staruszek siedzia� przy ognisku, graj�c cicho na organkach. Wszyscy spojrzeli na mnie z tym szczeg�lnym zainteresowaniem, jakie zawsze wzbudza obcy przybysz w gronie znaj�cych si� ju� ludzi. - Dzie� dobry - powiedzia�em. Dwaj czy trzej m�czy�ni do�� nawet przyja�nie skin�li g�owami, natomiast pot�nie zbudowany typ z czarn� brod� przypr�szon� siwizn� nie robi� zbyt dobrego wra�enia. Laker Armsby siedzia� sam przy stole, pracowicie skr�caj�c w palcach papierosa. Przed nim sta� kufel piwa. W�o�y� papierosa do ust. Podszed�em i poda�em mu ogie�. - Znowu si� widzimy. Popatrzy� oboj�tnie, lecz zaraz potem twarz mu si� rozja�ni�a. - A, to pan. Znalaz� pan ojca Verekera? Skin��em potakuj�co g�ow�. - Napije si� pan jeszcze? - Nie odm�wi�. - Kilkoma �ykami opr�ni� kufel. - P� kwarty ciemnego piwa dobrze cz�owiekowi robi. Georgy! Odwr�ci�em si� i zobaczy�em za sob� niskiego, kr�pego cz�owieka w samej koszuli. By� to zapewne w�a�ciciel, George Wilde. Mia� na oko tyle samo lat, co pozostali, i wygl�da�by ca�kiem przystojnie, gdyby nie pewna osobliwa cecha. Kto� kiedy� z bliska strzeli� mu w twarz. Widzia�em w �yciu wystarczaj�co du�o ran postrza�owych, by nie mie� co do tego w�tpliwo�ci. W jego przypadku kula wy��obi�a bruzd� w lewym policzku, najwyra�niej uszkadzaj�c tak�e ko��. MIa� sporo szcz�cia. U�miechn�� si� uprzejmie. - A co dla pana? Powiedzia�em, �e prosz� o du�� w�dk� z tonikiem, co wyra�nie rozbawi�o farmer�w, czy kim tam oni byli. NIe przej��em si� tym zanadto. Tak si� sk�ada, �e w�dka to jedyny alkohol, kt�ry pijam z jak� tak� przyjemno�ci�. Laker Armsby szybko wypali� swojego skr�ta, pocz�stowa�em go wi�c papierosem, z czego skwapliwie skorzysta�. Podano drinki. Pchn��em kufel piwa w jego stron�. - A wi�c od jak dawna jest pan ko�cielnym w parafii Naj�wi�tszej Marii Panny? - Czterdzie�ci jeden lat. Opr�ni� sw�j kufel. - Prosz�, niech si� pan jeszcze napije i opowie mi o Steinerze - zagadn��em. Organki przesta�y nagle gra�, ucich�y rozmowy. Stary Laker Armsby gapi� si� na mnie znad kufla, a jego twarz przybra�a zn�w szelmowski wyraz. - Steiner? - odpar�. - No c�, Steiner by�... George Wilde przerwa� mu w p� zdania, si�gn�� po pusty kufel i przetar� �cierk� st�. - Zamykamy, prosz� pana. Spojrza�em na zegarek. By�o wp� do trzeciej. - Myli si� pan - powiedzia�em. - Do zamkni�cia jeszcze p� godziny. Podni�s� m�j kieliszek z w�dk� i poda� mi go. - W tym lokalu wszystko wolno, prosz� pana. W takiej spokojnej wiosce jak nasza, robimy, co nam si� podoba, i nikt nie ma o to specjalnych pretensji. Skoro m�wi�, �e zamykam o wp� do trzeciej, to znaczy o wp� do trzeciej. - U�miechn�� si� przyja�nie. - Na pa�skim miejscu sko�czy�bym tego drinka. W powietrzu wyczuwa�o si� prawie namacalne napi�cie. Wszyscy mi si� przygl�dali. Widzia�em surowe, pozbawione wyrazu twarze, kamienne spojrzenia. Olbrzym z czarn� brod� podszed� do sto�u i opar� si� o blat, wlepiaj�c we mnie wzrok. - S�ysza� pan, co powiedzia� - przem�wi� niskim, budz�cym l�k g�osem. - Wi�c niech pan grzecznie wypije i idzie do domu, gdziekolwiek go pan ma. Nie wdawa�em si� w dyskusj�, gdy� atmosfera pogarsza�a si� z ka�d� chwil�. Wypi�em w�dk� z tonikiem, oci�gaj�c si� nieco, cho� nie jestem pewien, czy chcia�em im co� udowodni�, czy sobie, a potem wyszed�em. O dziwo, nie by�em w�ciek�y, lecz po prostu zafascynowany ca�� t� niewiarygodn� spraw�. W owej chwili, rzecz jasna, wci�gn�a mnie ju� za bardzo, bym mia� si� wycofa�. Musia�em znale�� odpowiedzi na par� pyta� i przysz�o mi do g�owy, �e jest na to do�� oczywisty spos�b. Wsiad�em do Peugeota, zawr�ci�em przez most, a wyjechawszy z wioski min��em ko�ci� oraz plebani� i znalaz�em si� na szosie do Blakeney. Kilkaset jard�w za ko�cio�em skr�ci�em w poln� drog�, zostawi�em tam Peugeota i zacz��em wraca� na piechot�, zabieraj�c ze schowka w samochodzie niewielki aparat fotograficzny marki Pentax. Nie odczuwa�em strachu. Pewnego pami�tnego dnia eskortowali mnie z hotelu Europa w Belfa�cie na lotnisko uzbrojeni faceci, kt�rzy twierdzili, �e dla w�asnego dobra powinienem wsi��� do najbli�szego samolotu i nigdy nie wraca�. A jednak wr�ci�em, i to par� razy. Napisa�em nawet dzi�ki temu ksi��k�. Kiedy dotar�em z powrotem na cmentarz, zasta�em nagrobek Steinera i jego ludzi dok�adnie tam, gdzie go zostawi�em. Raz jeszcze odczyta�em napis, �eby si� upewni�, czy nie robi� z siebie durnia, obfotografowa�em go z kilku stron, po czym uda�em si� spiesznie w kierunku ko�cio�a i wszed�em do �rodka. Przestrze� u podstawy wie�y przegradza�a kotara. Kiedy za ni� wszed�em, zobaczy�em zawieszone starannie szkar�atne sutanny i bia�e kom�e ch�opc�w z ch�ru. Sta� tam poza tym kufer z �elaznymi okuciami, a z mroku dzwonnicy zwisa�o kilka lin. Tablica na �cianie informowa�a ca�y �wiat, �e 22 lipca 1936 roku uderzono w ko�cielne dzwony pi�� tysi�cy pi��dziesi�t osiem razy. Z zainteresowaniem odnotowa�em, �e Laker Armsby zosta� wymieniony jako jeden z uczestnicz�cych w tym wydarzeniu dzwonnik�w. Jeszcze ciekawszy by� szereg przecinaj�cych tablic� dziur, kt�re kto� zagipsowa� i zamalowa�. Da�o si� je zauwa�y� r�wnie� na tynku i wygl�da�y najwyra�niej na �lady po serii z karabinu maszynowego, cho� my�l ta wydawa�a si� obrazoburcza. Szuka�em rejestru zgon�w, ale nie natrafi�em na �adne ksi�gi ani dokumenty. Wyszed�em zza kotary i niemal od razu zauwa�y�em za chrzcielnic� niewielkie drzwi w �cianie. Kiedy chwyci�em za klamk�, otworzy�y si� z �atwo�ci�. Wszed�em do �rodka i znalaz�em si� w niedu�ym, zdobionym d�bow� boazeri� pomieszczeniu, w kt�rym najwidoczniej mie�ci�a si� zakrystia. Sta� w nim wieszak, a na nim wisia�y dwie sutanny oraz kom�e i kapy. By� tam r�wnie� d�bowy kredens i ogromne, staromodne biurko. Zacz��em od kredensu i od razu trafi�em w dziesi�tk�. Na jednej z p�ek le�a�y starannie pouk�adane wszelkiego typu dokumenty. Znalaz�em w�r�d nich trzy ksi�gi zgon�w. Drugi tom obejmowa� rok 1943. Przekartkowa�em go pobie�nie i dozna�em ogromnego zawodu. W listopadzie 1943 roku odnotowano �mier� dw�ch os�b i to wy��cznie kobiet. Przejrza�em jeszcze szybko ca�y rocznik, co nie zaj�o zreszt� wiele czasu, a potem zamkn��em ksi�g� i w�o�y�em j� z powrotem do kredensu. Tak wi�c jeden z najprostszych sposob�w rozwi�zania zagadki zawi�d�. Gdyby Steinera, kimkolwiek on by�, pochowano tutaj, jego nazwisko powinno by�o znale�� si� w ksi�gach. Takie prawo obowi�zywa�o w Anglii. Co wi�c, u diab�a, mog�o oznacza� to wszystko? Otworzy�em drzwi od zakrystii i wyszed�em. Zamkn�wszy je za sob�, natkn��em si� na dw�ch ludzi z gospody. Byli to George Wilde i cz�owiek z czarn� brod�, kt�ry - co skonstatowa�em z niepokojem - mia� przy sobie dubelt�wk�. - Przyzna pan, �e radzi�em panu si� st�d wynie�� - powiedzia� cicho Wilde. - Jest pan nierozs�dny. - Na co czekamy, do cholery? - odezwa� si� brodacz. - Trzeba z tym sko�czy�. Poruszaj�c si� zadziwiaj�co szybko, jak na cz�owieka jego postury, chwyci� mnie za po�y p�aszcza. W tej samej chwili za moimi plecami otworzy�y si� drzwi zakrystii i wyszed� z niej Vereker. B�g raczy wiedzie�, sk�d si� wzi��, ale ucieszy�em si� bardzo na jego widok. - Co si� tu dzieje, do diab�a? - spyta�. - Sami to za�atwimy, ojcze - odpar� brodacz. - NIczego nie b�dziesz za�atwia�, Arthurze Seymour - stwierdzi� Vereker. - Odejd� st�d. Seymour wpatrywa� si� w niego t�pym wzrokiem, nadal mnie trzymaj�c. Zna�em kilka sposob�w, �eby da� mu nauczk�, ale nie by�o sensu tego robi�. - Seymour - powiedzia� ponownie Vereker i tym razem jego g�os zabrzmia� naprawd� stanowczo. Seymour powoli rozlu�ni� u�cisk, a Vereker o�wiadczy�: - Niech pan tu wi�cej nie wraca, panie Higgins. Chyba wida�, �e nie jest to w pa�skim interesie. - Dobrze powiedziane. Po interwencji Verekera nie spodziewa�em si�, co prawda, �adnej pogoni, pozostanie na miejscu by�o jednak ma�o rozs�dne, pop�dzi�em wi�c co tchu do samochodu. Na razie ca�a ta tajemnicza sprawa mog�a poczeka�. Dotar�szy do polnej drogi, ujrza�em Lakera Armsby'ego, kt�ry siedzia� na masce mojego Peugeota, skr�caj�c papierosa. Wsta�, kiedy podszed�em bli�ej. - A, jest pan - powiedzia�. - Wi�c uda�o si� panu uciec? Zn�w mia� ten sam szelmowski wyraz twarzy. Wyj��em papierosy i pocz�stowa�em go. - Wie pan co? - odezwa�em si�. - NIe jest pan chyba wcale takim prostakiem, na jakiego wygl�da. U�miechn�� si� chytrze i wydmucha� chmur� dymu w padaj�cy deszcz. - Ile? Wiedzia�em od razu, o czym m�wi, ale przez chwil� udawa�em, �e nie rozumiem. - Co ile? - Ile s� dla pana warte informacje o Steinerze? Opar� si� o samoch�d, patrz�c na mnie wyczekuj�co. Wyj��em portfel, wyci�gn��em pi�ciofuntowy banknot i trzymaj�c go mi�dzy palcami podsun��em mu pod nos. Armsby si�gn�� po niego z b�yskiem w oczach, cofn��em jednak r�k�. - O, nie. Najpierw par� pyta�. - W porz�dku. Co chce pan wiedzie�? - Kim by� ten Kurt Steiner? Wyszczerzy� z�by w szelmowskim u�miechu, spogl�daj�c z ukosa. - To proste - odpar�. - To by� facet z Niemiec, kt�ry przylecia� tu ze swoimi lud�mi, �eby zastrzeli� pana Churchilla. By�em tak zdumiony, �e wpatrywa�em si� w niego bez s�owa. Wyrwa� mi z r�ki pi�taka, odwr�ci� si� i znikn��. Czasem docieraj�ce do nas informacje powoduj� tak wielki wstrz�s, �e z trudem przyjmujemy je do wiadomo�ci. Dzieje si� tak cho�by wtedy, gdy obcy g�os w s�uchawce telefonu m�wi, �e kto�, kogo bardzo kocha�e�, w�a�nie umar�. S�owa przestaj� mie� znaczenie, umys� przez chwil� nie rejestruje rzeczywisto�ci, trzeba zaczerpn�� oddechu, by stawi� czo�o temu, co si� zdarzy�o. Po zdumiewaj�cym o�wiadczeniu Lakera Armsby'ego by�em w takim mniej wi�cej stanie. NIe tylko dlatego, �e brzmia�o ono tak niewiarygodnie. �ycie nauczy�o mnie jednego: gdy co� wydaje si� niemo�liwe, zdarzy si� zapewne w przysz�ym tygodniu. Je�eli Armsby nie k�ama�, wynika�y z tego faktu tak powa�ne konsekwencje, �e chwilowo m�j umys� nie potrafi� ich ogarn��. By�em na tropie. Czu�em, �e tak jest, cho� jeszcze si� nad tym nie zastanawia�em. Wr�ci�em do hotelu Blakeney, spakowa�em baga�e i po zap�aceniu rachunku wyruszy�em w drog� do domu. NIe wiedzia�em w�wczas, �e b�dzie to pierwszy przystanek podr�y, kt�ra zabierze mi rok z �ycia. Rok wype�niony przegl�daniem setek akt, dziesi�tkami wywiad�w, woja�ami przez p� �wiata. San Francisco, Singapur, Argentyna, Hamburg, Berlin, Warszawa, a nawet - jak na ironi� - Falls Road w Belfa�cie. W ka�dym z tych miejsc mia�em nadziej� znale�� jak�� najmniejsz� cho�by wskaz�wk�, kt�ra mog�a doprowadzi� do odkrycia prawdy, a szczeg�lnie do poznania i zrozumienia zagadki, jak� by� Kurt Steiner, centralna posta� w tej ca�ej sprawie. Rozdzia� Ii Wszystko zacz�o si� w pewnym sensie od jednej z najbardziej b�yskotliwych i brawurowych akcji Ii wojny �wiatowej, jak� przeprowadzi� ze swymi komandosami w niedziel� dwunastego wrze�nia 1943 roku cz�owiek nazwiskiem Otto Skorzeny. Udowodni� tym samym raz jeszcze, ku wielkiemu zadowoleniu Adolfa Hitlera, �e to w�a�nie F~uhrer, jak zwykle, mia� racj�, a Naczelne Dow�dztwo Si� Zbrojnych by�o w b��dzie. Hitler zacz�� si� kt�rego� dnia dopytywa�, dlaczego armia niemiecka nie ma - podobnie jak Anglicy - jednostek do dzia�a� specjalnych, kt�re z ogromnym powodzeniem dzia�a�y ju� od pocz�tku wojny. Aby go usatysfakcjonowa�, Naczelne Dow�dztwo postanowi�o utworzy� tak� jednostk�. W Berlinie przebywa� w tym czasie Skorzeny, m�ody porucznik Ss, zwolniony w�a�nie z wojska ze wzgl�d�w zdrowotnych i nie maj�cy �adnego zaj�cia. Awansowano go na kapitana i mianowano szefem Niemieckich Si� Specjalnych. Nic to w praktyce nie oznacza�o, a o to w�a�nie chodzi�o Naczelnemu Dow�dztwu. Mieli jednak pecha, bo Skorzeny okaza� si� znakomitym �o�nierzem, wyj�tkowo uzdolnionym do zada�, kt�re mu powierzono. Dzi�ki zaistnia�ym okoliczno�ciom m�g� to wkr�tce udowodni�. Trzeciego wrze�nia 1943 roku dosz�o do kapitulacji W�och, Mussoliniego odsuni�to od w�adzy, a marsza�ek Bodoglio kaza� go aresztowa� i ukry�. Hitler nalega�, by odnale�� i uwolni� dawnego sojusznika. Zadanie wydawa�o si� niewykonalne i nawet sam wielki Erwin Rommel skrytykowa� pomys� F~uhrera, wyra�aj�c nadziej�, �e nie ka�e mu go realizowa�. Rzeczywi�cie tak si� nie sta�o. Hitler osobi�cie zleci� wykonanie zadania Skorzeny'emu, kt�ry zabra� si� do rzeczy energicznie i z determinacj�. Dowiedzia� si� wkr�tce, �e Mussolini - strze�ony przez 250 ludzi - przebywa w hotelu Sports, zbudowanym na szczycie Gran Sasso w g�rach Abruzzi, na wysoko�ci dziesi�ciu tysi�cy st�p. Skorzeny wyl�dowa� szybowcem z pi��dziesi�cioma spadochroniarzami, wzi�� szturmem hotel i uwolni� Mussoliniego. Niewielkim zwiadowczym Storchem przewieziono go do Rzymu, a stamt�d odtransportowano Dornierem do Wilczego Sza�ca, wschodnioeuropejskiej kwatery Hitlera, po�o�onej ko�o Rastenburga, w dzikim poro�ni�tym podmok�ymi lasami rejonie Wschodnich Prus. Wyczyn ten przyni�s� Skorzeny'emu ca�� mas� odznacze�, w tym tak�e Krzy� Rycerski i zapocz�tkowa� karier�, w kt�rej nie zabrak�o r�wnie� wielu �mia�ych akcji. Sta� si� dzi�ki nim legend� swoich czas�w. Na Naczelnym Dow�dztwie, kt�re r�wnie podejrzliwie odnosi�o si� do jego nieszablonowych metod, jak wy�si oficerowie na ca�ym �wiecie, nie robi�o to wra�enia. Zupe�nie inaczej zareagowa� F~uhrer. By� w si�dmym niebie, nie posiada� si� z zachwytu, ta�czy� jak nigdy od upadku Pary�a i pozosta� w takim nastroju a� do �rodowego wieczoru, kiedy to po przybyciu Mussoliniego do Rastenburga zorganizowa� zebranie w pawilonie konferencyjnym, aby om�wi� wydarzenia we W�oszech i przysz�� rol� Duce. Sala narad, kt�rej �ciany i sufit ozdobione by�y sosnow� boazeri�, sprawia�a zaskakuj�co przyjemne wra�enie. Znajdowa�y si� tam dwa sto�y: jeden okr�g�y, z wazonem kwiat�w na �rodku i jedenastoma wyplatanymi fotelami wok�, drugi pod�u�ny, z roz�o�on� map�. Stoj�cy przy niej m�czy�ni omawiali sytuacj� na w�oskim froncie. By� w tym gronie sam Mussolini, a tak�e Joseph Goebbels, minister propagandy Rzeszy i minister wojny totalnej. Heinrich Himmler, Reichsf~uhrer Ss i - obok innych funkcji - szef pa�stwowej policji i tajnej policji kraju oraz admira� Wilhelm Canaris, szef Abwehry, czyli wojskowego wywiadu. Kiedy Hitler wszed� do pokoju, wszyscy stan�li na baczno��. BY� w dobrym humorze, oczy mu b�yszcza�y, a z ust nie znika� lekki u�mieszek. Potrafi� doprawdy by� czaruj�cy jak nikt. Podszed� do Mussoliniego, serdecznie ujmuj�c w obie r�ce jego d�o�. - Lepiej pan dzi� wygl�da, Duce. Zdecydowanie lepiej! Zdaniem wszystkich obecnych w�oski dyktator wygl�da� fatalnie. By� zm�czony i apatyczny, niewiele mia� w sobie dawnego ognia. Zdoby� si� na ledwie dostrzegalny u�miech. F~uhrer klasn�� w r�ce. - No c�, panowie, jaki b�dzie nasz nast�pny ruch we W�oszech? Co niesie przysz�o��? Jak pan s�dzi, Herr Reichsf~uhrer? Himmler zdj�� srebrne binokle i czyszcz�c starannie szk�a odpar�: - Ca�kowite zwyci�stwo, m�j wodzu. A c� by innego? Obecno�� Duce w�r�d nas jest wymownym dowodem, �e uratowa� pan zr�cznie sytuacj�, gdy ten zdrajca Badoglio podpisa� zawieszenie broni. Hitler przytakn�� z powa�n� min�, po czym zwr�ci� si� do Goebbelsa. - A co ty na to, Joseph? Ciemne, szalone oczy Goebbelsa p�on�y entuzjazmem. - Zgadzam si�, wodzu. Uwolnienie Duce odbi�o si� szerokim echem i u nas, i w innych krajach. Przyjaciele i wrogowie s� r�wnie pe�ni podziwu. Di�ki pa�skiemu natchnionemu przyw�dztwu mo�emy �wi�towa� pe�ne moralne zwyci�stwo. - Nie zawdzi�czamy go jednak moim genera�om. - Hitler zwr�ci� si� do Canarisa, kt�ry sta� wpatrzony w map�, z lekkim, ironicznym u�miechem na twarzy. - A pan, admirale? Czy pan tak�e uwa�a, �e to pe�ne moralne zwyci�stwo? S� chwile, kiedy op�aca si� m�wi� prawd�, ale nie zawsze tak bywa. W przypadku Hitlera nigdy nie by�o �atwo zorientowa� si�, co lepsze. - Wodzu, w�oska flota wojenna stoi teraz zakotwiczona pod dzia�ami fortecy na Malcie. Musieli�my opu�ci� Korsyk� i Sardyni�. Mamy informacje, �e nasi dawni sojusznicy przygotowuj� si� ju�, by walczy� po stronie wroga... Hitler zblad� jak �ciana, oczy mu zab�ys�y, a na brwiach pojawi�y si� krople potu. Canaris m�wi� jednak dalej. - A je�li chodzi o now�, Socjalistyczn� Republik� W�osk�, kt�r� proklamowa� Duce... - W tym