Wojciech Gołąbowski Lepsi . prolog . W sprawie ruiny siedziby wydziału chemii... Budynek marnie się prezentował w świetle paru gwiazd i nielicznych działających latarni. Ot, brudno szara ściana upstrzona ciemniejszymi plamami. Za kilkoma oknami na pierwszym z trzech pięter paliło się jednak światło. Tam, mimo późnego wieczoru, trwała praca. Spojrzenia trójki młodych ludzi pobiegły niżej, na oszklone wejście. Wiedzieli, że jest zamknięte, a dodatkowo czyha tam strażnik. Mówiono, że jest uzbrojony. Dostępu do budynku chronił jeszcze wysoki płot, zawsze pilnie strzeżony przez śmiertelnego wroga złodziei - potężnego dobermana. - I jak się tam dostaniemy? - niski, piegowaty nastolatek o czarnych, kędzierzawych włosach cofnął głowę za brzeg sąsiedniego domu, zza którego spoglądał na szary budynek. - Przecież nas nie wpuszczą. Chyba, żebyś powiedział, że idziesz do ojca, to... - Ojciec jest na urlopie i oni tam dobrze o tym wiedzą. - przerwał drugi, kręcąc głową. - Nie bój nic, gdybym nie znał sposobu, to by mnie tutaj nie było. Trzecia młoda osoba spojrzała na wysokiego blondyna z pytaniem w czarnych oczach. Podobieństwo między nią a piegusem rzucało się w oczy z daleka. Nic dziwnego, była jego siostrą. Blondyn zauważył jej wzrok. - Obejdziemy go z drugiej strony. Tam, gdzie się kończy płot. - Kończy? Myślałam, że płot jest dookoła budynku... To dlaczego pies nie ucieknie? - Głupiaś - gniewnie wtrącił jej brat z wyraźną niechęcią. - Z tyłu płot sięga do zabudowań gospodarskich starego Mleczara. - A dokładnie mówiąc, do resztki chlewików, przerobionych na komórkę. - uzupełnił blondyn. - Łatwo się na nie wspiąć. Tam przejdziemy płot. - A pies? - w głosie dziewczynki nadal była wątpliwość. - Na psa mam gaz. - oświadczył krótko. - A strażnik? - nie dawała za wygraną. Blondyn uśmiechnął się i wyjął z kieszeni pęk kluczy. Wybrał jeden i uniósł w górę w triumfalnym geście. - Z tylnego wejścia - wyjaśnił. - A strażnik o tej porze pewnie i tak ogląda film. - No i cóż, drogi panie, siedzimy tu już jakieś pięć godzin, a obiecanego efektu jak nie było, tak nie ma - starszy człowiek spojrzał zmęczonym wzrokiem na tani, elektroniczny zegarek ukryty pod rękawem szarzejącego już fartucha. Mógł oczywiście pozwolić sobie na lepszy, ale... kwestia przyzwyczajenia (jego uczniowie zwali to dziwactwem starości) wzięła górę nad powagą stanowiska profesora. - Wie pan dobrze, że przypadek odegrał tu dużą rolę - wysoki brunet niemal niezauważalnie wzruszył ramionami. Stał przy stole, odwrócony plecami do swego opiekuna tak, aby tamten nie mógł zauważyć grymasu na jego twarzy. - Obiecywałem, że znajdę tę proporcję, więc to robię. A czy zajmie to minut pięć, czy pięćset... Czy to ważne? Sam pan rozumie, co może dać nam to odkrycie... Panno Aniu, proszę przynieść jeszcze trochę mydła z magazynu. Kilkanaście minut później byli już w środku. Dziewczyna masowała lekkie zadrapanie kolana - pamiątkę wspinania się na komórkę Mleczarza. Docinkom ze strony brata nie było końca. Blondyn zastanawiał się, dlaczego nie spotkali psa i doszedł do wniosku, że właśnie dostawał żarcie. Tak czy inaczej - ocenił w myślach - mieli szczęście. To oni mogli stać się posiłkiem. (Dopiero później mieli dowiedzieć się, że tego dnia psa w ogóle nie było "w pracy".) Kilkanaście schodów prowadziło od drzwi do korytarza, pokonali je w niemal całkowitej ciemności. Przed nimi rozpostarła się panorama wewnętrzna, równie ciekawa, co zewnętrzny widok budynku. Po drugiej stronie budynku widać było wejście główne, pilnowane przez nocnego stróża. Nie było go jednak widać - portiernia zasłonięta była szatnią. Najciekawsze miało być gdzieś w środku budynku, za którymiś drzwiami wysokiego, z tej strony, parteru. Lub też na którymś z pięter. - No i gdzie teraz? - nie wytrzymał piegowaty. Był tutaj nie raz, ale nigdy o tej porze. - Magazyn jest na prawo - machnął ręką blondyn. Kędzierzawy skinął głową i ruszył. Ta sama ręka zatrzymała go jednak w miejscu. - Na pewno jest dobrze zamknięty. Pójdziemy do góry na lewo, któraś z pracowni powinna być otwarta. Jak będziemy mieć szczęście, to za kwadrans będziemy już w domu. Ciii... Ktoś idzie! Chowajcie się! Ciszę pustych ścian rozdarły czyjeś podniesione głosy. - Powiedziałem, że znajdę to i dotrzymam słowa! - brunet nie próbował już powstrzymać irytacji. - Jeśli pan nie chce być tego świadkiem, proszę mnie zostawić w spokoju. - Drogi doktorze, proszę się nie denerwować - wyciągnięte dłonie profesora kojącymi gestami próbowały uciszyć wzburzone morze. - Twierdzi pan, że udało się panu w domu zmiksować substancję wybuchową działającą z opóźnionym zapłonem... - Nie w domu, ale na działce. - ... i że owa substancja uległa zniszczeniu, pociągając za sobą spore straty... - Owszem, powybuchowy lej w miejsce pięknego domku to JEST spora strata. - ... i że potrafi ją pan zmiksować także w warunkach laboratoryjnych, przy zmniejszonych ilościach. Wierzę panu. Ale, drogi panie, jest - zerknął jeszcze raz na zegarek - siedemnaście po jedenastej. Może byśmy jednak przełożyli to na inny dzień? Chciałbym jeszcze dziś położyć się w swoim łóżku. Jestem pewien, że pana asystentka także - spojrzał wymownie na młodą blondynkę, masującą ukradkiem swe zmęczone nogi. - Nikogo tu nie trzymam na siłę - brunet odwrócił się od rozmówcy i z zaciętością powrócił do pracy. Profesor westchnął. Młody doktor był człowiekiem wielce obiecującym, ale szacunku dla starszych nie miał za grosz. Kto wie, może to właśnie będzie motorem napędowym jego naukowej kariery? Albo prędzej przyczyną jej końca na starcie. Nie dziwił się blond dziewczynie, że z nim pracuje, znając jej historię, wiedział, że nie miała wyjścia. Ale przeczuwał, że najprędzej, jak to tylko będzie możliwe, rzuci tę posadę. Blondynka wyczuła wzrok starszego człowieka. Uśmiechnęła się smutno, jakby przytakując jego myślom. Mruknęła "przepraszam na chwilę" i wyszła z pokoju. Przeszła nad kryjówką młodych ludzi, nie rejestrując nic podejrzanego. Ci z kolei, ukryci piętro niżej, nie mogli jej widzieć. Wkrótce jej kroki ucichły, ciszę poprzedził dźwięk otwieranych i zamykanych drzwi. - Wszedł do ubikacji - szepnął blondyn. - Raczej weszła - zauważyła dziewczyna. - Nie czujesz perfumów? - Nieważne - wtrącił jej brat. - Idziemy? Nie wyjdzie tak prędko. Ostrożnie wyszli z kryjówki i wbiegli schodami na piętro. Kilkanaście kroków od klatki schodowej jaśniała plama światła padającego przez otwarte drzwi. Słychać stamtąd było niezbyt głośne słowa lekkiej reprymendy. Wspięli się na następne piętro. Tu nie było już otwartych drzwi, za to nieco światła rzucała na korytarz uliczna latarnia przebłyskująca przez brudne okno na końcu skrzydła budynku. - Wchodzimy wyżej? - długowłosa dziewczyna spojrzała pytająco na blondyna, uznając go, nie bez przyczyny, za szefa grupki. Brat prychnął wzgardliwie. - Nie ma po co - łagodnie odpowiedział blondyn. - Wyżej są tylko sale wykładowe, a nas interesują laboratoria i pracownie. Zacznijmy od końca korytarza. Przeszli na palcach do źródła światła i instynktownie zerknęli przez szybę. Na dworze nie działo się oczywiście nic ciekawego. Machnęli rękami i podeszli do pierwszych drzwi. Blondyn z namaszczeniem nacisnął klamkę. Potem drugi raz. Drzwi były zamknięte. Kędzierzawy uśmiechnął się pod nosem i szybko zbliżył się do drugich drzwi. Ale dopiero czwarta sala okazała się otwarta. Szybko weszli do środka, zamknęli drzwi i zapalili latarki. - Czego szukamy? - spytała zaintrygowana dziewczyna. - Saletry, ... - zaczał wymieniać blondyn. - Ty niczego - gniewnie przerwał piegus. - Nie znasz się na tym. Stój przy drzwiach i nasłuchuj, czy ktoś nie nadchodzi. W razie czego daj nam znać światłem. Blondyn nie wtrącił się do kłótni rodzeństwa. Wolał się zresztą nie zdradzać przed kumplem tym, że jego siostra ostatnio zaczęła mu się podobać. Pogrążył się w poszukiwaniach. - Nie wiem, jak pan, drogi doktorze, ale ja się zbieram - profesor ściągnąwszy fartuch, podszedł do stojącego w kącie wieszaka. - Chętnie panu pomogę w tych badaniach, ale proszę jeszcze raz przemyśleć ten skład. Może coś pan przeoczył? - Jestem pewny mojej pracy - na twarzy czarnowłosego doktora było już także widać objawy zmęczenia. Tak fizycznego, jak i psychicznego. - Coż, może to woda nie ta? Tu w końcu jest destylowana, a tam - z rury... Spróbuję jeszcze parę razy, a potem chyba także dam spokój. Na dzisiaj, oczywiście. Dziękuję panu, profesorze. Pani także już dziękuję - zdobył się na cień uśmiechu pod adresem wchodzącej do sali asystentki. Dopiero teraz zauważył, jak jest zmęczona. Zrobiłu mu się trochę głupio. - Dotrze pani do domu o tej porze ? - Podrzucę panią - profesor miał zawsze na podorędziu kilka ciepłych spojrzeń. Blondynka spojrzała z wdzięcznością. Kilka minut później wyszli, zostawiając doktora pochylonego nad doświadczeniem, mającym stanowić punkt przełomowy jego kariery. - Mam! - kędzierzawy podniósł w górę butlę z przyciemnionego szkła. Na etykiecie widniało kilka słów, nic nie mówiących jego siostrze. - No, nareszcie! - odetchnął z ulgą blondyn. - Ostatni składnik. Możemy stąd spadać. Wyszli, zgasiwszy latarki. Stali przy drugiej klatce schodowej, na drugim końcu korytarza, przemierzywszy go cały w poszukiwaniu tajemniczych komponentów. Zaledwie kilka pracowni było otwartych i to przeważnie ubogich w próbki chemiczne. Ich klucze nie pasowały do tutejszych zamków. Ale znaleźli wszystko i teraz, obładowani stali zastanawiając się, jak właściwie zdołają z tym szybko wdrapać się na dach komórki Mleczarza. I wtedy usłyszeli głośny trzask na wyższym piętrze. Trzasku nie usłyszał pochłonięty doświadczeniem doktor, za to wyraźnie było go słychać w halu, przy wejściu głównym. Strażnik nie zerwał się na równe nogi tylko dlatego, że właśnie zamykał drzwi za wychodzącym, jak zwykle bez pośpiechu, profesorze i młodej asystentce. Z wrażenia omal nie złamał klucza w zamku. Odwrócił się na pięcie i pognał na schody. Mimo solidnych szyb wejściowych, dźwięk dobiegł także ową parę zmierzającą na parking. Obejrzeli się za siebie, dostrzegli jednak tylko plecy strażnika znikające na klatce schodowej. Spojrzeli wtedy wyżej. I na chwilę zamarli w zdumieniu. Zza kilku okien na najwyższym piętrze emanowała przedziwna seledynowa jasność, skupiona w kilkudziesięciu wiązkach, niczym lasery na corocznym dobroczynnym festynie. - O, kur... - wymamrotał profesor, zapominając o swoich manierach. Dziewczyna spojrzała na niego, jakby podświadomie zastanawiając się, czym bardziej ma być zszokowana. - Niech pani tu zostanie - usłyszała. I tak niczego bardziej w tej chwili nie pragnęła. Profesor podbiegł do drzwi i szarpnął za klamkę. - Co to było? - odezwała się bezwiednie dziewczynka. Patrzyli na sufit korytarza, jakby spodziewając się stamtąd odpowiedzi. Pierwszy ocknął się blondyn. - Do środka, z powrotem, szybko! - syknął na pozostałych i otworzył drzwi do laboratorium. Stali jednak jak zaczarowani, toteż siłą zaciągnął ich do środka. Zamknął drzwi najciszej jak potrafił. - Bańki mydlane! - odezwała się nieoczekiwanie dziewczyna. Spojrzeli na nią, jak na wariata. Potem na siebie, z minami niezrozumienia. I z powrotem na nią. Mimo ciemności dostrzegła ich wyraz twarzy. - Tam, z góry - wskazała ręką. Spojrzeli więc i tam. - Panie doktorze! Panie doktorze! Wszystko w porządku? - strażnik dopadł drzwi i gwałtownie otwarł je na oścież. Naukowiec pochylony nad stołem, podniósł zdumione oczy i spojrzał na intruza. - Oczywiście. A stało się coś? Strażnika zamurowało. Asystentka ze zdumieniem obserwowała, jak profesor szarpie za klamkę. Po chwili dotarło do niej, że strażnik widocznie musiał zdążyć już zamknąć drzwi. Profesor także to zrozumiał, bo puścił i cofnął się kilka kroków. Zmierzył wzrokiem szklaną barierę i ruszył pochylony. Grzmotnął barkiem w sam środek szyby. Ta nie poddała się jednak. "Pancerna?", przebiegło przez obie głowy. Profesor potarł drugą ręką bolące ramię i rozejrzał się. Po chwili trzymał w ręku plastikowy kubeł na śmieci. Zajrzał do środka i skrzywił się, pierwszy raz w życiu nie ciesząc się, że jest opróżniony. Zamachnął się solidnie i z całej siły rzucił nim w szkło. Czy jednak źle stanął, czy kubeł wyślizgnął się z palców, uderzenie spadło na metalowe mocowanie szyb. Plastik nie wytrzymał. Kubeł roztrzaskał się na kilka części. Profesor zaklął drugi raz. Coś zamajaczyło pod sufitem. Chłopcy jak na komendę zapalili latarki. Niczym gaz w szampanie, na suficie pojawiały się wciąż nowe, miniaturowe pęcherzyki. I jak gromada świetlików spływały dostojnie w dół. - To nie bańki mydlane - odezwał się po chwili blondyn. - Ale spadają podobnie - odparł piegus, nieświadomie broniąc siostry. - Spójrzcie - rzekła długowłosa, wskazując na swoją wyciągniętą rękę. Pęcherzyki, czy cokolwiek to było, spływały na jej dłoń i spadały niżej. - Tego nie idzie złapać! Podeszli bliżej. Istotnie, miniaturowe bąbelki przenikały przez niewielką dłoń na wylot. Spróbowali ze swoimi, uzyskując identyczny rezultat. - To... to jakieś promieniowanie - wyjąkał po chwili blondyn. - Nie słyszał pan tego trzasku? - Trzasku? Nie, nic nie słyszałem. Jak pan widzi, jestem zajęty pracą. - brunet w białym kitlu machnął ręką na stół. - Proszę mi nie przeszkadzać, to za parę minut skończę. - Ale... - zaczął zrezygnowany strażnik i zamilkł zdezorientowany. Po chwili wzruszył ramionami, zamknął drzwi i wrócił na klatkę schodową. Teraz już wiedział, dlaczego doktor nie był osobą powszechnie lubianą. Dobiegł go jakiś łomot z parteru, ale zignorował go, doszedłszy do wniosku, że profesor po coś wrócił i trzasnął drzwiami. Rozejrzał się jeszcze raz po korytarzu i ruszył w górę. Dziewczynka była bliska załamania. Słowo "promieniowanie" kojarzyło się jej tylko z bombą atomową, ze śmiercią i straszną chorobą powodującą okropne zmiany na skórze. Podglądała raz wieczorem program na ten temat w telewizji i teraz mocno tego żałowała. Podobnie jak tego, że mimo protestów brata zmusiła go do wzięcia jej ze sobą ne tę wyprawę. - Mam tego dość - powiedziała głośno. - Chcę do domu. - Słusznie, spadajmy stąd - poparł ją blondyn. Zgasili latarki i podeszli do drzwi. Jednak nie wyszli na korytarz, powstrzymani ostrzegawczym sykiem kędzierzawego. - Panie profesorze! - krzyknęła asystentka, spoglądając bezwiednie na plastikowe szczątki walające się po schodach wejściowych. - Może ma pan jakiś klucz? - Do tych drzwi? - starszy pan nie zrozumiał. - Do auta. No, wie pan, jakiś metalowy, solidny - wyjaśniła. Oczy profesora pojaśniały. - Mam. Taki do kół - rzucił, biegnąc do auta. Strażnik wbiegł na drugie piętro i rozejrzał się. Prawe skrzydło rozjaśniała latarnia, której żarówka znajdowała się właśnie na tej wysokości. Lewe także nie było zbyt ciemne. Oba były puste. Za to z góry dobiegł głos powolnych i cichych, jakby ostrożnych kroków. Wbiegł więc i tam. Korytarz był ciemny, choć ktokolwiek chodził, musiał być tutaj - było to już ostatnie piętro. Sięgnął do przełącznika. Jasność zalała hol i lekko oślepiła go - zapomniał zmrużyć oczy. Zaklął w duszy. Zerknął w lewo - pusto. Uczynił więc krok do przodu i spojrzał w prawo, wgłąb drugiego skrzydła. Tam ją zobaczył. Doktor skupiony na swoim przełomowym odkryciu zarejestrował kątem oka spadające bąbelki. Zdenerwowany jednak wtargnięciem strażnika, przetarł tylko oczy, obiecując sobie skończyć na dzisiaj "już za chwilkę" i pogrążył się w pracy. Nie usłyszał nawet krótkotrwałego, co prawda, ale przecież głośnego wycia autoalarmu samochodu profesora. Młodzież usłyszała alarm, podobnie jak kroki piętro wyżej. A także to, że stróż pobiegł na górę. Wszystko to oznaczało dla nich jedno - można wyjść, nikt ich nie usłyszy. Uchylili ostrożnie drzwi, a spojrzenie na korytarz upewniło ich w tym zamiarze. Wyszli z laboratorium, delikatnie zamknęli drzwi i na palcach przeszli parę kroków do bocznej klatki schodowej. Wtedy jednak przystanęli zdumieni słysząc dobiegający z góry głos. - Co pani tu robi? - strażnik taksował z niedowierzaniem postać. Nigdy nie widział piękniejszej kobiety. - Kim pani jest? Kobieta powoli zbliżała się. Jej twarz przyznawała się co najwyżej do trzydziestu lat. Jej figura, schowana za lśniąco białą, obcisłą suknią, musiała należeć do dziewczyny jeszcze młodszej, hojnie jednak obdarzonej w odpowiednie zaokrąglenia. Jej chód... Strażnik otrząsnął się. Dziewczyna była bosa! Zerknął uważniej na twarz. Spojrzenia skrzyżowały się. Wyczuł w jej fiołkowym wzroku coś twardego, bezlitosnego. Poczuł lodowaty chłód. Cofnął się z wrażenia na schody. - Hej! Pytałem się, kim pani jest?! - powtórzył, nieświadomie nadal cofając się. Zaczął schodzić po schodach. Dziewczyna bez słowa podchodziła coraz bliżej. Niemal płynęła nad posadzką. Zaczął żałować, że nie ma pod ręką czegoś ciężkiego, choćby zwykłego kija od szczotki. Sile rozpędzonego stalowego klucza nie miało prawa oprzeć się żadne szkło. Już po pierwszym ciosie zdeterminowanego profesora rozsypało się po halu budynku. Po paru lżejszych poprawkach mógł wejść do środka. Wszedł więc i zerknąwszy na tkwiący w zamku klucz, bez słowa skierował się na schody. Asystentka podeszła do wejścia, nie weszła jednak do środka. Stanęła w miejscu, zafascynowana miniaturowymi bąbelkami spływającymi z góry. Wyciągnęła rękę, jednak bąbelki przepłynęły przez dłoń na wylot. Cofnęła rękę z niedowierzaniem, a potem dokładnie przyjrzała się spadającemu blisko bąbelkowi. Zakrzywiał światło jak skaza w oknie tramwaju, którym często jeździła. Wzdrygnęła się na wspomnienie zgrzytów i pisków tego tramwaju (a także tłoku w nim zwykle panującego) i spokojnym krokiem wróciła do auta. Z niedowierzaniem spoglądali na postać stróża, wyłaniającą się na drugim końcu tego skrzydła budynku. Cofał się, zasłaniając twarz rękoma, mamrocząc coś coraz ciszej. Wreszcie stanął, cofnął ręce i krzyknąwszy "nie patrz tak" rzucił się do przodu, w kierunku schodów. Zniknął im z pola widzenia, lecz tylko na chwilę. Bo oto pojawił się znów, zataczając się. Potem stanął i wymachując bezradnie rękoma, jak gdyby stojąc na krawędzi, odchylił się do tyłu. Zamarł na chwilę - wyglądając jak kadr z sensacyjnego filmu - po czym runął na podłogę. I jak wazon z wodą, który rozbiwszy się na kilka kawałków pozwala cieczy na rozbryzganie się wokół, tak jego ciało przypomniawszy sobie, iż składa się z komórek, rozsypało się, uciekając spod ubrania. Wrzasnęli zgodnym chórem. Kędzierzawy nie czekał dłużej. Rzucił się w dół, przeskakując po kilka schodów naraz. Jego siostra zbiegła kilka schodów, po czym stanęła niezdecydowana i spojrzała na blondyna. Ten stał dalej i patrzył jak urzeczony. W polu widzenia ukazała się bowiem kobieta. Podeszła spokojnie do szczątków strażnika i nachyliła się. Chłopiec przełknął nerwowo ślinę, podziwiając jej kształty. Wyciągnęła ręce i odrzuciwszy na bok ubranie stróża, zanurzyła dłonie w bladoróżowym piasku. Zaczerpnęła pełną garść. Jej twarz pojaśniała, potem reszta ciała poszła w ślady oblicza. Po chwili wyglądała jak rozpalona do białości żarówka. Coś mówiła. Nie znał tego języka, choć nie był do końca pewien - głos bardziej przypominał syk węża niż ludzką mowę. Zaczęła przygasać, jakby oddając swe światło temu, co trzymała w wyciągniętych rękach. Wreszcie transformacja dobiegła końca. Pochyliła się nad dłońmi i wyszeptała coś jeszcze. A potem wyrzuciła ręce w górę. Spomiędzy jej palców wyfrunął w powietrze srebrzysty ptak wielkości wróbla. Lśnił, choć nie usprawiedliwiało tego słabe światło latarni. Szybko zniknął z oczu. Blondyn poczuł na ramieniu dłoń. Wzdrygnął się i krzyknął, strącając ją. Długowłosa siostra piegusa spojrzała z wyrzutem. Chłopak uspokoił się i zerknął na korytarz. Poczuł lodowate spojrzenie kobiety. Zdążyła już wstać i obrócić się do niego. Zaczynała iść. - Chodu! - wrzasnął i ciągnąc dziewczynę ze sobą, zbiegł ze schodów. Starszy człowiek nie zważając na światło płynące z górnych pięter, wbiegł do laboratorium doktora. Nie przypuszczał nigdy wcześniej, że widok doktora całego i zdrowego ucieszy go tak bardzo. - Co się stało? - krzyknął, podbiegając bliżej. Doktor wzdrygnął się i wyprostował gwałtownie, strącając ze stołu butlę z wodą. Roztrzaskała się w nagłej ciszy. - Pan tutaj? - brunet zerknął z niedowierzaniem na swego promotora ściskającego w ręce masywny klucz samochodowy niczym maczugę. - Przecież miał pan... - Czy to u pana? - profesor nie poddawałsię. - Co u mnie? - zainteresował się doktor. - Jak to, co? - zdumiał się uczony. - Ten trzask, oczywiście! - Jaki znów trzask? Co wy wszyscy o jakimś trzasku? Dajcie wy mi spokój! Nie wiem nic o żadnym trzasku! - brunet wymachiwał w zdenerwowaniu rękoma. Profesor zacisnął zęby, pożałowawszy swej troski. Ruszył w kierunku głównej klatki schodowej. Jego buty załomotały na schodach. Zbiegli na parter. Usłyszeli jeszcze, jak kobieta - czy cokolwiek to było - zaczęła schodzić za nimi. Nie zbiegała, jak oni, lecz czuł podświadomie, że ich dogania. Ruszyli biegiem do głównego wyjścia i dobiegali już do końca korytarza, gdy usłyszeli także kroki na głównej klatce schodowej. Tego było już za wiele. Blondyn szarpnął za drzwi najbliższego pomieszczenia. Było otwarte, więc wbiegli do środka. Ławki, jakieś szafki - szatnia. Przejście gdzieś dalej, w ciemność. Skorzystali. Całkowicie rozszerzone źrenice zarejestrowały pustą, niewielką komnatę z końcówkami prysznicy i kranów. Łazienka. Koniec drogi. Drzwi wciąż otwarte. Kroki na korytarzu coraz głośniejsze. Coraz bliższe. Za późno na odwrót. Na palcach podeszli do sąsiedniego rogu pomieszczenia. Jak najdalej od drzwi. Wtulili się w kąt. Dziewczyna i tak nie miała sił, aby zapłakać, mimo to chłopak objął ją mocno i wdusił jej twarz w swą pierś. A potem zamknął oczy. Nie było nic więcej do zrobienia. Korytarz zamilkł. Ktoś wszedł do szatni. Chłopak mimowolnie przestał oddychać. Wyczuł, że dziewczyna zrobiła to samo. Żałował, że nie może wyciszyć serca, które zdradziecko łomotało w klatce. I kolejne kroki. Pogłos pustego pomieszczenia zwielokrotnił cichy szelest bosych stóp. Blondyn poczuł na sobie ten wzrok - był jak kostka lodu przyłożona do skóry. Spojrzenie powędrowało z głowy w dół, na ręce obejmujące dziewczynę. Skóra oszalała od eksplozji gęsiej skórki. Lód zniknął, za to brunetka drgnęła. Domyślił się, że kobieta ocenia teraz ją. Przytulił mocniej kruche ciało. Dziewczyna zaczęła bezdźwięcznie szlochać. Wrócił lód, ale nie był już taki zimny. Jakby... stopniał od widoku dwojga bezradnych dzieciaków. Po chwili zniknął. Chłopak nie otwierał jednak oczu. Minęła minuta. Potem następne. Zupełną ciszę przerwało chlipnięcie dziewczyny. Podniosła głowę. Chcąc, nie chcąc, blondyn otwarł oczy i spojrzał na nią. W jej wzroku było coś... jak prośba, aby to wszystko się skończyło. Jak błaganie, by to wszystko okazało się złym snem. Westchnął i podniósł oczy. W łaźni nie było nikogo. Profesor wbiegł piętro wyżej i stanął wmurowany, ujrzawszy to, co pozostało po strażniku. Rozrzucone ubranie. Jakiś bladoróżowy pył, zaściełający posadzkę. Ślady bosych stóp. Rozejrzał się nerwowo po obu korytarzach. Tuż za plecami usłyszał niepewne kroki. Niemal wrzasnął. Doktor w białym fartuchu także spoglądał zaciekawiony na podłogę. - Co to jest? - Nie wiem - profesor z trudem przełknął ślinę. - Ale w to - wskazał ręką - był ubrany przed chwilą strażnik. - Doktor zamrugał z niedowierzaniem. Podszedł bliżej i sięgnął ręką. - Ciepłe - stwierdził, podnosząc garść pyłu. Po chwili, jakby uświadamiając coś sobie, cofnął gwałtownie rękę i otrzepnął ją z obrzydzeniem. Pył spłynął na podłogę. W ciszy dał się słyszeć tupot nóg gdzieś poniżej. Porozumieli się wzrokiem i zbiegli po schodach. Blondyn wybiegł przez wciąż zamknięte główne wejście. Nie zdziwił go specjalnie widok potłuczonej szyby. Ciemnowłosa zatrzymała się na chwilę zdumiona, lecz po chwili poszła w jego ślady. Pognali w kierunku furtki, lecz dogonił ich krzyk z parkingu. Zamarli. Krzyk powtórzył się. Było jasne, że ktoś ich woła. Chłopak zaryzykował i odwrócił się. Przy jednym z dwóch aut stała wysoka blondynka i machała na nich ręką. Podeszli ostrożnie. Doktor nie przypuszczał wcześniej, że starszy przecież profesor potrafi tak chyżo poruszać się po klatce schodowej. Sam nie zwalniał, a mimo to promotor wyprzedził go o blisko tuzin stopni - stanął na parterze, gdy on dopiero był na półpiętrze. Obaj jednak zatrzymali się. Na środku halu stała kobieta z wyraźnie jaśniejącym obliczem - nie mogli rozróżnić rysów jej twarzy. - A pani kim, do cholery, jest? - profesor nerwowo zamrugał oczami, czując na sobie ciepłe spojrzenie. Kobieta w tejże chwili przestała jaśnieć. Ciepło zmieniło się w chłód, potem w lodowate zimno. Jej usta otwarły się, jednak do uszu naukowców dobiegł dziwny syk zamiast mowy. Zrobiła krok w ich kierunku. Potem drugi. Profesor podniósł klucz do góry i chwycił go oburącz, jak miecz. Kobieta syknęła po raz wtóry i podniosła rękę. Blondyn patrzył błagalnie na blondynkę. Najwyraźniej nie uwierzyła w ich opowieść, spoglądała bowiem na nich uśmiechając się lekko i kiwając głową. Usiadł zrezygnowany na ziemi obok auta, poderwał się jednak natychmiast, słysząc tupot butów po betonie. Radosna mina dziewczynki spoglądającej gdzieś nad samochodem powiedziała mu wszystko. Nie mógł jednak uwierzyć. Spojrzał sam. Kędzierzawy piegus wyskoczył właśnie zza rogu budynku i biegł w ich kierunku. - Gdzieś ty był?! - natarł na niego blondyn, gdy tylko zbliżył się na dostateczną odległość. Piegus bez słowa podbiegł do siostry i uścisnął ją. Po chwili odsapnął i machnął ręką za siebie. - Wyszedłem tylnym wejściem, a wy? Opowiedzieli jeszcze raz. Także nie uwierzył. Doktor również nie mógł uwierzyć w to, co właśnie obserwował na własne oczy. Bo oto profesor niczym zdmuchnięta bańka mydlana uniósł się minimalnie nad ziemię i runął na stojące kilka kroków za nim schody. Żadne wrażenie nie zdołało się wymalować na jego twarzy, nim uderzył o marmur. Doktor nie był pewien, czy wśród ogólnego trzasku usłyszał chrupnięcie łamanego kręgosłupa. W następnej chwili profesor nie miał już ani kręgosłupa, ani twarzy. Widok przywołał doktorowi na myśl pęknięty worek z kawą z telewizyjnej reklamówki. Bladoróżowy pył buchnął wszystkimi szczelinami spomiędzy ubrań profesora i potoczył się po stopniach. Doktor poczuł lodowaty chłód. Nie czekał dłużej - nie spoglądając na kobietę ruszył biegiem w górę, do pracowni. Kobieta odprowadziła go wzrokiem, po czym spokojnie podeszła do leżących szczątków i pochyliła się. Długowłosa wrzasnęła, wskazując na resztki drzwi wejściowych. Podążyli za jej wzrokiem. Ze środka buchała kredowobiała jasność. Wszyscy przełknęli nerwowo ślinę. Pierwszy otrząsnął się blondyn. - To ona! - chwycił za rękę dziewczynę. - Uciekajmy! - Nie! - zatrzymał ich w miejscu głos blondynki. Spojrzeli na nią z przerażeniem. - Ale... - Nikt stąd nie odejdzie bez pozwolenia profesora - powtórzyła twardo. - Mam gdzieś profesora! - wrzasnął blondyn prosto w twarz. - Ja chcę przeżyć! A tam... - wskazał na wejście i urwał. Światło już zgasło, ale stojąca w drzwiach postać była dobrze widoczna. Starszy pan w garniturze nie przypominał w niczym śmiercionośnej kobiety. Domyślił się, że to ów profesor. A ten podszedł do nich równym krokiem. - Panie profesorze - blondynka odezwała się z wyraźną ulgą w głosie. - Ci chłopcy i ta dziewczynka... - Tak, wiem wszystko - przerwał jej ciepłym, spokojnym głosem. Spojrzała nań zdziwiona, zawahała się, lecz zapytała. - Czy oni... Tam, w środku, naprawdę... - Ależ skąd - uśmiechnął się łagodnie i otoczył ją ramieniem. - Nic podobnego. - To co tam się właściwie stało ? Profesor spojrzał na budynek, zbierając słowa. W świetle latarni jego twarz zalśniła bladoróżowo. Doktor dopadł swojej marynarki i zaczął nerwowo przeszukiwać kieszenie. Po chwili przeniósł zainteresowanie na spodnie. Wykrzywił twarz niezadowolony: mały, gazowy pistolet musiał zostać w domu, w kieszeni kurtki. Podszedł więc do stołu i chwycił pierwszą rzecz, jaka wpadła mu w rękę. Spojrzał na nią kątem oka - zlewka z płynem do mycia naczyń. Podkradł się do drzwi i stanął obok, gotowy do bronić się do końca. Po chwili usłyszał ciche kroki. Im jednak stawały się głośniejsze i wyraźniejsze, tym większe opanowywało go przerażenie. W końcu nie wytrzymał nerwowo, upuścił zlewkę i uciekł w najgłębszy kąt pracowni. Szklane naczynie spadło na podłogę i rozbiło się. Płyn bryzgnął na wszystkie strony. Kilka kropel padło na stopy stojącej już przy drzwiach kobiety. Doktor jednak tego nie widział. Gdy dobiegł do końca sali - a była to ściana z oknami wychodzącymi na parking - szarpnął za klamkę okna. Ani drgnęła. Szarpnął drugą - to samo. Przypomniał sobie, że kazał dokładnie zamalować wszelkie szczeliny między oknami, bo zimą w pomieszczeniu panował straszny ziąb. Efektem ubocznym okazała się właśnie niemożność otwarcia okna. Spojrzał zrezygnowany na zewnątrz i znieruchomiał. Na parkingu stało kilka osób. Wyraźnie widział swoją blond asystentkę i troje młodych ludzi. Widział też siwego profesora. Żywego, całego i zdrowego. Odwrócił się od okna. Kobieta stała tuż przy nim. Spojrzał jej prosto w oczy - były jak studnia bez dna. Z lodowatą wodą. - Jak to...? Przecież on nie żyje! Sam widziałem... - odwrócił się i jeszcze raz rzucił okiem na parking. Było jasne, że go nie widzą. Załomotał w szybę. Był co prawda w ciemnym pomieszczeniu, ale przecież nie stali tak daleko! - Żyje, jak widzisz - głos był cichy i syczący, ale było w nim coś potężnego. Coś nienaturalnego. Nieludzkiego. - I będzie teraz żyć lepiej, niż do tej pory. Od strony drzwi głównych podeszła jeszcze jedna osoba. Miała na sobie mundur strażnika; mundur, który ostatnio leżał na schodach... Doktorowi opadły ręce. W tejże chwili poczuł swąd gazu. Rzucił okiem na kurki przy blatach stołów uczniowskich. Wszystkie były pootwierane. Chciał rzucić się ku nim, ale niewidzialna siła sparaliżowała jego ruchy. Był w potrzasku. - Kim ty jesteś, do cholery? - wrzasnął w twarz piękności. - Bogiem? Śmiercią? Szatanem? UFO? Kto ci dał prawo grhhhh... Paraliż sięgnął gardła. Nie zdołał wykrztusić nic więcej. A w niezgłębionych, fiołkowych oczach kobiety pojawiły się iskierki rozbawienia czy też gniewu. Iskierki... Ciemność nocy rozdarł pomarańczowy kłąb wirującego ognia. Wściekły wybuch odrzucił szczątki okien hen, daleko od macierzystego budynku. Jęzor płomienia sięgnął kilka metrów poza ścianę, jednak nie dosięgnął grupki stojącej na uboczu, na parkingu. Mimo to ludzie padli na ziemię, ogłuszeni grzmotem. Po chwili, która w rzeczywistości trwała ułamek sekundy, w ślad za tą pracownią jak kostki domina poszły inne. Z mocą kilku klasycznych bomb eksplodowało całe piętro. Dach podskoczył i opadł niżej. Budynek przystroił się w purpurowy pióropusz ognia. Kłęby ciemniejszego od nocy dymu zakryły gwiazdy. Co i rusz eksplodowało coś nowego, choć już nie z mocą pierwowzoru. Po kilku minutach z oddali dobiegły odgłosy wyjących syren strażackich. Ale tu nie było już czego gasić, co ratować. Budynek był ruiną. Wstali powoli. Profesor spojrzał na młodzież, nie dowierzającą, że ciągle jeszcze żyje. - No, zmykajcie stąd szybko - w jego oczach pojawiła się troska. - Nie było was tu dzisiaj - spojrzał na płonące ściany. - Jesteście za młodzi na te dochodzenie. Idzcie już. Zrozumieli nagle tak zachowanie, jak i wcześniejsze jego słowa, opisujące jakiś niesamowity zbieg okoliczności, który ponoć miał miejsce w budynku; starszy pan nie chciał niepokoić swej młodej pomocnicy. Blondyn delikatnie wziął omdlałą z nadmiaru wrażeń dziewczynę na ręce i szybko wyszedł przez bramę otwartą przez jej brata. Wkrótce zniknęli w zaułku. Profesor odprowadził ich wzrokiem, po czym spojrzał na szlochającą z jakiegoś powodu asystentkę. - Nikogo tu nie było, rozumie pani - dziewczyna skinęła opuszczoną głową. Profesor objął ją i przytulił serdecznie. - No, już wystarczy tych łez. Wszystko będzie dobrze. Ponad głową dziewczyny spojrzał na strażnika. I doktora, wyłaniającego się z głębi ruiny budynku. Ci także patrzyli na niego. Ich spojrzenia było ciepłe, ale było w tym cieple coś... nieludzkiego. następny Wojciech Gołąbowski Lepsi . 1 . - Coś nadchodzi - dobiegło z dołu. Spojrzałem tam: stary już stróż wpatrywał się pustym wzrokiem w dal. Miał spojrzenie równie nieprzeniknione jak otaczające nas opary. - Nic nie słyszę - odparłem, chcąc ukryć swój niepokój. Staruszek posiadał dobrze rozwinięty szósty zmysł. - Zresztą - wskazałem na dwa leżące obok dobermany - psy by wyczuły obcego. - Nie powiedziałem "ktoś", ale właśnie "coś". Nadciąga, jeśli pan woli - pogroził mi palcem z nikłym uśmiechem. - Dobrze pan wie, o czym mówię. Pan też to czuje, ale się nie przyzna. A ja tam swoje wiem. Odwrócił się i rozpływając się we mgle, poszedł do szczątków baraku. Psy jak na komendę poderwały się i lekko chwiejąc się poczłapały za nim, czując zbliżający się posiłek. Westchnąłem cicho. Ostrożnie wspiąłem się na palce - co nie jest takie łatwe, gdy stoi się na drżącym parapecie - i ponownie spróbowałem przebić wzrokiem wszechobecną mgłę. Gdzieś tam było morze: słychać było jego szum, dobiegał też zapach. Owszem, czułem to, o czym mówił stary stróż. Lecz wolałem o tym nie rozpowiadać. Panika często bywa gorsza od samego kataklizmu. Zszedłem z okna. Ziemia, choć nieustannie drżąca, dawała większe poczucie pewności niż sięgający połowy pierwszego piętra rezonujący fragment ściany. Dziś mgła nie zamierzała rozpierzchnąć się ani na chwilę. Może za kilkanaście godzin, gdy słońce wzejdzie wyżej...? Pewnym, marynarskim krokiem (ludzie mimo wszystko adaptują się do nowych warunków) skierowałem się do baraku, skąd dobiegał już odgłos przygotowywania obiadu. Z niemałym trudem otworzyłem wypaczone wilgocią i drganiami drzwi i, wtargnąwszy do środka, szybko je zamknąłem. W miłym cieple zdjąłem jaskrawoczerwony sztormiak i wyciągnąłem ręce w kierunku jednego z kilku starych pieców olejowych. - Już kiedyś to czułem - odezwał się znad garnków stróż. - Wtedy, kilka lat temu. Nie musiał precyzować terminu. Westchnąłem i usiadłem na poduszkach przy materacu, zastępującym stół. Stanowczo lepiej się z niego jadło niż z podskakującego nierówno na czterech rozklekotanych nogach mebla. Zresztą, już go tu nie było - strasznie hałasował, stepując po posadzce. Kilka lat temu... Zaczęło się? Nie, wtedy coś się SKOŃCZYŁO. Od tego czasu jednak ruch całej planety był zachwiany, a wskazania zegarków nijak nie odpowiadały stanom rzeczywistym. No i szaleństwo płyt tektonicznych. Nieustanne minimalne drżenie ziemi pod stopami. Trzeba się było przyzwyczaić. Wedle opowieści Zaopatrzeniowców, wiele ludzkich organizmów odmówiło pracy w takich warunkach, co, nawiasem mówiąc, w dużej części rozwiązało problem przeludnienia. Osobiście wolałbym tego nie dożyć, ale mnie nikt nie pytał o zdanie. - Wiedział pan wtedy, do czego może to doprowadzić? - niektóre tematy rozmów zdawały się być niewyczerpane. A może po prostu stary nie miał o czym mówić? Przerwałem na chwilę jedzenie. - Nikt nie wiedział. Nikt nie przewidywał. Pewnie nawet nie mieli zamiaru informować o niczym, gdyby nie wyszło... - Ale wyszło - rechocząc poklepał grzbiet psa wyjadającego coś z miski. Nie chciałem nawet wiedzieć, co jadły psy. Ostatnio z żywnością było nietęgo. - I to jeszcze jak! Szkoda tylko, że nie wzięli się za coś bardziej pożytecznego. - Widać wszystko, co pożyteczne, zostało już wymyślone - odsunąłem szybko opróżniony blaszany talerz. - Zerknę na wał - rzuciłem, chcąc zamknąć nieprzyjemny dla mnie temat. Machnął lekceważąco ręką. Z głęboką niechęcią włożyłem na siebie z powrotem nieprzemakalny sztormiak (wredny, zdążył się oziębić) i opuściłem przytulny barak. Psy nie zdradzały ochoty podążenia za mną. Nie dziwiłem się im. Minąłem szczątki ogrodzenia. Kiedyś broniło wstępu na teren Ośrodka Morskiego. Teraz nie było czego chronić. Latarnia rozsypała się jak domek z kart, budynki podzieliły jej los. Gruz z obu miał swój udział w budowie wału zaporowego, chroniącego ów wąski skrawek lądu przed wściekłą agresją żywiołu. Wał... Wzniesiony wkrótce po tym, jak pierwsze tsunami zdewastowały leżący kilkadziesiąt kilometrów stąd port. Ciągnął się przez całe wybrzeże. Lecz tu, na mierzei był szczególnie ważny; po jej rozmyciu woda wedrze się na w miarę spokojne wody Zalewu. A potem dalej, wgłąb Niziny. Przyniesie śmierć wszystkiemu, co napotka na swej drodze. Żywioł. Mgła nie była na tyle gęsta, bym nie widział ścieżki prowadzącej do wioski. Zresztą, mógłbym iść choćby i z zawiązanymi oczyma - nie sposób było nie trafić: budynki, czy też ich ruiny ciągnęły się na całą szerokość mierzei. Kiedyś wioska tętniła nadmorskim życiem, a teraz... garstka, która ciągle żyła, utrzymywała się z rzadkich połowów w zatoce (gdy fale były płytkie), plus to, co morze wyrzuciło na wał, to, co czasem przywieźli Zaopatrzeniowcy. Ale ci coraz rzadziej przyjeżdżali do wioski; ludzie stale biednieli, nie było za co kupować towarów. Kiedyś utrzymywanie nas stanowiło ich obowiązek, gdy jednak upadły struktury administracyjne, przedzierzgli się w handlarzy. Nazwa ostała się: na pamiątkę, czy też raczej jako znak nadziei. Nim cokolwiek zobaczyłem, usłyszałem krzyki. Biegiem dopadłem pierwszych zabudowań wioski. Dopiero wtedy poznałem ten krzyk. Przestałem biec i normalnym krokiem skierowałem się do znajomego budynku. - Szczęść Boże - rzuciłem w progu. Usłyszeli, ponieważ krzyk przeszedł już w płaczliwe łkanie przerywane zlepkami słów. Kilka zmęczonych twarzy zwróciło się ku mnie. Ich widok potwierdzał moje przypuszczenia: Anna znów przeżywała swój senny koszmar. Powtarzał się, niestety, dość regularnie, męcząc zarówno kobietę, jak i wszystkich mieszkańców wioski. - Szczęść Boże - masywny chłop ubrany w fioletowy sztormiak podszedł bliżej i wyciągnął muskularną rękę na powitanie. Dorównywał mi wzrostem, za to w barach był niemal dwa razy szerszy. Kwadratowa twarz ukryta pod kilkudniowym zarostem nie wyrażała niczego. Kiedyś był sołtysem, a teraz... Po strukturach administracyjnych nie zostało śladu, ale pamięć ludzka przetrwała; nadal był ogólnie szanowanym człowiekiem, do którego zwracano się z problemami. A tych jakoś nie ubywało... - Ciągle bez zmian? - nie bez trudności spojrzałem nad jego ramieniem na Annę, leżącą na materacu. Kobiety okryły ją kocami, teraz namawiały do wypicia czegoś ciepłego. Nie odpowiadała, wpatrzona w sufit, wstrząsana jeszcze płaczem. Siedząca obok niej pani Maria, miejscowa lekarka uniosła siwą głowę znad brudnego materaca i spojrzała na mnie pustym wzrokiem. Znałem tę odpowiedź. - To samo - były sołtys pokręcił lekko głową. Krótkie, czarne włosy zalśniły na tle okna. - Mówi, że ta kobieta podchodzi do niej, patrzy głęboko w oczy, aż ciarki przechodzą. A potem wszystko wybucha a ona zaczyna tonąć. I słyszy z oddali jej głos: "Nazywam się...". Ale imienia nie słyszy, bo się budzi, dusząc się pod wodą. Ech, koszmary... - Musiała coś trudnego przeżyć, zanim tu się pojawiła - pokiwał twierdząco głową odwróconą w kierunku posłania. - Bo wątpię, żeby... - Nie, to nie może być tylko sen - zgodził się z niewypowiedzianą do końca myślą. - Zbyt często wraca i to w prawie niezmienionej postaci. - Ponownie zerknął na łoże. Trzydziestoletnia kobieta dochodziła do siebie. Kobiety ją pocieszały, jak mogły. - Chodźmy, nic tu po nas - masywne fioletowe ramię objęło mnie i pociągnęło ku wyjściu. Nie miało sensu sprzeciwiać się. Skierowaliśmy się w stronę wału, choć gęstość mgły niemal uniemożliwiała skuteczną jego kontrolę. Mimo to wdrapaliśmy się nań, pomagając sobie nędznymi resztkami drucianej siatki rozłożonej na zboczu. Przymocowana do szyn kolejowych ułożonych z góry na dół, miała - według projektantów - wzmocnić wał i zapobiegać jego rozkruszaniu. Nowej nie było skąd wziąć - nie można jej przecież było przywieźć koleją jadącą po rozebranych torach. No i większość zakładów produkcyjnych uległa już zawaleniu. - Też to czujesz, prawda? - dwie pary oczu próbowały przebić rzadszą w tym miejscu mgłę. - Tak, zapach morza - przytaknąłem. - Nie o tym mówię - sołtys przeniósł wzrok na mnie. Skrzyżowaliśmy spojrzenia. Wwiercał się czarnymi oczami wgłąb mej jaźni. Poczułem się nagle jak uczniak na dyrektorskim dywaniku. Odwróciłem się i udałem, że nie rozumiem. Pokręcił głową. - Wcale nie tak trudno cię rozgryźć, jak to sobie wyobrażasz - rzucił od niechcenia. - A ja mam dobre zęby - jakby na dowód wyszczerzył je w uśmiechu. Miał się czym pochwalić. Nie podjąłem rękawicy. Byłby pewnie kontynuował ów wątek, gdyby wał pod naszymi stopami nie zadrgał nagle mocniej. Niemal straciłem równowagę, ale mocny chwyt sołtysa utrzymał mnie w miejscu. Nadal spoglądał na mnie, ale z jego twarzy zniknął cień uśmiechu. - Za chwilę może przyjść fala - oznajmił poważnym głosem. - Wolałbym, aby to nie na mnie rozładowała swoją nienawiść. Bez słowa skierowałem się w dół. Schodzić było trudniej, ale nie marudziliśmy. Strzępy siatki nie dawały zbyt solidnego oparcia dla stóp, sterczące we wszystkie strony pojedyncze druty tylko czekały na okazję, by rozszarpać nasze, nie nowe przecież odzienie. Tu i ówdzie próbował rozplenić się mech, stwarzając kolejne, śliskie pułapki na istnym torze przeszkód. - Przydałby się wiatr - zauważył, gdyśmy już zeszli. Tak, wiatr... ...przyginał korony topoli do siebie, to znów rozchylał je w nagłej niechęci. Szumiało w uszach, oczy łzawiły. Od jaśniejącego w mroku konturu budynku ciągle dzieliła mnie niemiłosierna odległość. Przedzierałem się przez fale wichru z uporem maniaka, chcąc dotrzeć jeszcze tego wieczoru do przytulnego domu. Schowałem głowę między ramiona, szczelniej zaciągnąłem kurtkę. Jeszcze metr, jeszcze dwa... Para zniszczonych, sportowych butów wyrosła przede mną na ścieżce. Uniosłem głowę. Należały do młodzieńca z pokiereszowaną twarzą. Ręce trzymał w kieszeniach, ale poczułem, że nie są puste. Nie zamierzał zejść z drogi. Za nim stał następny. I pewnie za mną już też. - No, koleś - nie bez trudu przekrzyczał wiatr - wyskakuj z forsy. Uśmiech miał paskudny. Sięgnąłem głębiej do kieszeni, gdzie trzymałem gaz w sprayu na takie okoliczności. Nie znalazłem. Został w zamkniętym w garażu samochodzie. Poczułem za to ból w żołądku - on też się domyślił, że mam kłopoty. - Nie noszę przy sobie - odkrzyknąłem i spróbowałem przejść obok. Zagrodził drogę ponownie. Wyjął ręce z kieszeni. W obu trzymał solidne, metalowe kastety. Żołądek zaatakował bezlitośnie. - No, to się pobawimy - stwierdził i zamachnął się prawą ręką. Celował w twarz. Wyszarpnąłem ręce z kieszeni i z trudem zablokowałem cios. Spróbował lewą ręką, tym razem w nieświadom niczego żołądek. I to uderzenie udało mi się sparować. Wiedziałem jednak, że długo się nie utrzymam, tym bardziej, że swoim zachowaniem tylko rozwścieczyłem napastnika. Ten stracił panowanie nad sobą i rzucił się na mnie jak ranny tygrys. Miałem ostatnią szansę. Półobrotem usunąłem się z drogi, wyprostowaną ręką trafiając w locie w nieosłonięty brzuch. To go zatrzymało, ale tylko na ułamek sekundy. Gdybym tego nie wykorzystał... Drugą ręką wyprowadziłem celny hak. Nieznacznemu odchyleniu napastnika towarzyszył jednak mój silny cios lewą stopą między nogi. Tym razem zgięło go do przodu, prawie pod kątem prostym. Kastety wypadły z dłoni. Był bezbronny, ale ja wpadłem w szał. Trzymając lewą nogę ciągle w powietrzu, wyskoczyłem z prawej i z całej siły kopnąłem nią w twarz chłopaka. Bryzgnęła krew. Chrząknęły kości. Głowa jak piłka odskoczyła do tyłu na złamanym karku, z rozerwanego gardła buchnęła posoka. Wyrwany z jamy ustnej język pomachał do mnie w locie. Rzuciłem się do tyłu. Czyjeś ręce przytrzymały mnie mocno, uniemożliwiając upadek. Wilgotno. Bezwietrznie. Jasno. Zatroskana twarz sołtysa i jakieś jego słowa płynące do mnie jak przez mgłę uświadomiły mi koniec koszmaru. Powróciłem do rzeczywistości. - To nic... To sen - wymamrotałem bezwiednie. Poczułem solidne klepnięcie w plecy. - Wszyscy powoli tu wariujemy. Nigdy nie zapomnę pewnego epizodu z dzieciństwa. Wracaliśmy z ojcem z parku, z krótkiej wycieczki rowerowej. Dzielnie pedałowałem, nie dając się wyprzedzić. Widziałem uśmiechniętego tatę w lusterku. I zobaczyłem nagle coś jeszcze. Po wąskiej ścieżce, która wiodła nas do domu, pędziło na nas kilku innych rowerzystów. Wszyscy mieli czarne ubrania i kaski motocyklowe na głowie. W okolicy żywego ducha, a czasy niebezpieczne, toteż zjechaliśmy na bok, robiąc przejście. Wyjąłem z małej torby narzędziowej dwa śrubokręty i zacisnąwszy na nich ręce, wyobraziłem sobie, że zdołam obronić siebie i ojca. Postacie stanęły blisko nas (a były bodajże trzy), a jedna z nich podeszła do ojca. Wyglądała groźnie, w czarnym skórzanym ubraniu, z czarnymi rękawicami i w czarnym kasku. Podniosła ręce do szyi i ruchem rycerza uwolniła głowę. Tata uśmiechnął się na widok krótkowłosego blondyna. Przywitali się. Rozluźniłem uchwyt na śrubokrętach. Niełatwo was dogonić. To wyrzut, czy komplement? Roześmieli się obaj, a ja schowałem oręż do torebki narzędziowej. Pozostali rowerzyści podnieśli przyłbice. Ich młode niebieskie oczy były roześmiane, choć gdzieś tam, na ich dnie czaił się chłód. Gonię cię od parkingu. Nie widziałeś nas? Nie. Dobra, nieważne. Słuchaj. Przyjedźcie do nas wieczorem. Ma lecieć to, o czym ci mówiłem. O której? O dziewiątej. Cholera, mało czasu. Wiem, dlatego ja już znikam. Byłem przekonany, że rozpłynie się w oczach, ale po prostu zawrócili i odjechali. Mama po usłyszeniu nowiny pobiła wszelkie rekordy czasu przygotowywania się do wyjścia, tak więc niedługo potem byliśmy znów w drodze. Tym razem autem: tata prowadził, mama obok niego coś trajkotała, a ja z tyłu, zadowolony, że w całym tym pośpiechu nie zauważyli, że jadę w swych ulubionych spodniach - lekko potarganych już przy kostkach. Dwie po dziewiątej stanęliśmy przed domem Pana Mirka i Pani Basi. Usłyszałem jeszcze, że mam być grzeczny i nie przeszkadzać (jakbym był wciąż małym dzieckiem!), po czym zadzwoniliśmy przez domofon przy furtce. Otwarły się drzwi budynku, wyjrzała z niej jasnowłosa głowa kobieca, która zerkając wciąż wgłąb mieszkania otwarła nam przejście. Mruknęła tylko "wchodźcie szybko, już się zaczęło" i zniknęła z powrotem. Rodzice pognali za nią. Stanąłem niezdecydowanie w przedpokoju, świadom jednak mianier zamknąłem najpierw drzwi, potem zdjąłem buty i kurtkę (wieczory były chłodne, a w tych radosnych czasach wieczór był codziennie, o mniej więcej stałej porze). Dopiero po tym wszystkim wszedłem do pokoju. I tu stanąłem jak wryty. Na tle przepięknej fototapety stał ogromny, kolorowy telewizor. Przed nim, niby w amfiteatrze, siedzieli domownicy: dzieci na wzorzystym dywanie, gospodarze na pufach, za nimi na kanapie dziadkowie. Dla mych rodziców przygotowano krzesła w drugim rzędzie, już je zresztą zajęli - w butach i wierzchnim okryciu. Wszyscy jak zaczarowani wpatrywali się w ekran. Dla siebie miejsca nie znalazłem, ale nie zapytałem o nie, nie chcąc przerywać tego transu. Zostałem tam, gdzie stanąłem - w drzwiach pokoju - i przyłączyłem się do grona widzów. Nie wiem dziś, co to było - film, reportaż czy coś innego - i chyba nigdy się nie dowiem. Nic mnie nie ciągnie, aby jeszcze raz w życiu obejrzeć to, co wtedy leciało. Choć patrzyłem na to tylko kilka minut, nigdy nie zapomniałem tego obrazu: mdliście czerwony kolor przebijał z wszystkich kątów ekranu. Kamera usytuowana była pośrodku okrągłej kolumnady, za którą wyrastały kolejne słupy - te jednak czasem się chwiały. Po kilku najazdach kamery uświadomiłem sobie, na czym polega niepokojące już w tym momencie mój umysł skojarzenie. Słupy miały budowę odnóży pająka. Gigantycznego, wielonogiego owada. Nie były czarne i włochate, lecz właśnie mdliście czerwone. Obdarte ze skóry. A potem operator uchwycił coś, co miało mi się długo śnić po nocach: pomiędzy chudymi słupami w błoniastym kokonie ociekającym śluzem zjechała powoli na dół ludzka postać. Dałbym wtedy głowę, że to był trup - skóra była mocno naciągnięta na wystających kościach i ani śladu mięśni. Lecz po chwili zapadłe oczy otwarły się i pochwyciły ruch kamery. Bezzębne usta powoli wysepleniły jakieś słowa. Dopiero w tej chwili zorientowałem się, że program był obcojęzyczny, odbierany przez tuner satelitarny - niespełnione marzenie rodziców. Z tego to powodu przyjechaliśmy go oglądać tutaj, miast siedzieć wygodnie w domowym zaciszu. Gdy, oderwawszy się z obrzydzeniem od ekranu zauważyłem, że nawet dzieci są zafascynowane (nie wiem, dlaczego to oglądały - własnym dzieciom bym chyba zabronił), wstałem i pod pretekstem potrzeby skorzystania z łazienki ruszyłem zwiedzać mieszkanie. Jak przypuszczałem, nikt się mną nie zainteresował. Odkrywałem więc, co się kryje za następnymi drzwiami, aż natrafiłem na małą, domową bibliotekę. Szybko znalazłem w miarę interesującą pozycję i z łupem w dłoniach wróciłem do salonu. W końcu, po wielu przerwach na reklamę (rzadkich momentach ożywiania się domowników i gości) film, czy też program skończył się definitywnie. Matka spojrzawszy na zegarek jęknęła, na co tata zerwał się z krzesła i rzuciwszy mi, abym się zbierał, sam powędrował w kierunku łazienki. Odłożyłem z żalem książkę (a zostały mi ledwo dwa rozdziały do końca) i sięgnąłem wzrokiem w kierunku przedpokoju. Nie było mi jednak dane szybko tam trafić. Na mój bark spadła długa dłoń Pani Basi, skutecznie blokując wszelkie zamiary. Byłam tam, wiesz? Gdzie, proszę pani? No, tam - machnęła ręką w kierunku telewizora. W telewizji? Nie, żachnęła się, tam, w klinice. Powtórnie wskazała na telewizor, a mi przez głowę przemknęła szalona myśl, że ona mówi o tym wstrętnym filmie. Mówię ci, tam jest cudownie. Ta głęboka cisza... Aha, przytaknąłem uprzejmie. Rodzice już wychodzili. Chciałem podążyć za nimi choćby z butami w ręku, ale kobieta trzymała mnie mocno, błądząc wzrokiem po ścianie. Te rzędy łóżek, białe jak śnieg (Czy telewizor był uszkodzony? Nie miałem odwagi zapytać). I te pająki, biegające tam i z powrotem. Te skorpiony, te pajęczyny, ci ludzie... Aha, powtórzyłem bezradnie. Rozejrzałem się za ratunkiem, ale nikt nań nie spieszył - wszyscy zdążyli schować się w swoich czterech ścianach. Nagle ze zdziwieniem odnotowałem, że jestem wolny - kobieta nadal coś mamrocząc odeszła w głąb mieszkania. Wystrzeliłem z domu jak z procy, wpadając prosto na ojca. Gdzieś ty był? Już późno, wracamy do domu. Nie wiesz, że musimy rano wstać? No, wskakuj do auta. Żadnego "ale". Jazda do domu była nudna. Ciemno, niewiele aut na drodze. Przypomniałem sobie o mej lekturze. Wiecie, fajną książkę tam czytałem. Tytuł... Książkę? Skąd ją wziąłeś? No, z półki. Było ich dużo... Nie wiesz, że nie wolno tak bez pozwolenia gospodarza? Czemu nie oglądałeś programu, jak wszyscy? Skoro nie chciałeś go obejrzeć, to po co jechałeś z nami? I dlaczego jesteś w tych cholernych potarganych spodniach? Co to ma znaczyć? Zacisnąłem zęby. Nikt mnie nie pytał, czy chcę jechać. Nikt sie tam mną nie zainteresował. Nikt! A teraz robią mi wyrzuty? Myślałem, że będę tak milczał do końca świata, ale po chwili wybuchnąłem. Ktoś ma nierówno pod sufitem, ale nie powiem, kto - rzuciłem buńczucznie. Pewnie ty, warknął tata. Jakoś mnie nie przekonał. Po tym jednak rozmowa urwała się ostatecznie. Wkrótce potem wyjechałem do nowej szkoły, tracąc bezpowrotnie okazję spytania o to, co oglądali z taką pasją. Bezpowrotnie, bo nigdy więcej nie spotkałem moich rodziców. Dopiero kilka lat później poznałem określenie, które idealnie pasowało do tamtego wieczoru. Chora fascynacja. Gwar podnieconych głosów wyrwał mnie z drzemki. Podniosłem głowę znad brunatnego materaca i niemrawo rozejrzałem się wokół. Musiałem mieć głupią minę, bo pierwsze, co ujrzałem na otaczających mnie twarzach było czystym śmiechem. Po chwili pod tą pierwszą warstwą dojrzałem głębszą radość. Nie ucieszyła mnie ta radość, bo rozpoznałem w kilku błyszczących oczach jej przyczynę. Mieszkańcy nadmorskiej wioski praktycznie odciętej od reszty świata doczekali się przyjazdu Zaopatrzeniowców. Przyszedł czas na chorą fascynację ich towarami. Na wyprzedaż wszystkiego, co udało się ostatnio złowić, znaleźć na brzegu, wytworzyć. Na zamianę tego na nowe baterie do ostatnio zakupionego miniaturowego radia, które od kilku lat nie miało szans na złapanie jakiejkolwiek audycji. Na kupno kilku starych, podniszczonych sukienek, w których od kilku lat nie było się gdzie wybrać. Kilkunastu pogniecionych, obdartych z etykiet konserw. Resztek parasola. Rupieci. Nie przepadałem za targami. Było to jednak jedyne wydarzenie ożywiające monotonię codzienności. Głupotą byłoby się tam nie zjawić, nie obejrzeć innych twarzy, nie porozmawiać o świecie. Może nawet swego rodzaju samobójstwem. A ja wciąż nieuleczalnie chciałem żyć. Znając swoich stałych klientów, handlarze nigdy mnie nie zaczepiali. Po mojej dość ostrej reakcji na ich ofertę nie próbowali nawiązywać bliższych znajomości. Patrzyli tylko spode łba, jakbym był złym duchem wioski, którego pojawienie oznacza koniec dobrych interesów. Miało to swoje uzasadnienie - czasem tłumaczyłem niektórym bezsensowność takich czy innych zakupów. Z różnym skutkiem. Toteż przystanąłem nagle, słysząc tuż za plecami młody głos. - A na pana będzie wyśmienicie pasować ta oto marynarka. Proszę spojrzeć... Istotnie, spojrzałem. Przede mną stał dwudziestoparoletni młodzian, niepewnie uśmiechając się pod jasnym, krótko obciętym wąsem. Wygolona głowa nie potwierdzała tego, lecz przypuszczalnie jeszcze niedawno był blondynem z falującą na wietrze grzywką. Widocznie nie pasowały do twarzy zdradzającej objawy gorzkich przeżyć. Ubrany był - jak i reszta Zaopatrzeniowców - przede wszystkim praktycznie, estetykę kładąc na drugi plan. Nie miałem do tego stylu zastrzeżeń, przyjąłem go już dawno. Patrzałem jednak na chłopaka z niechęcią. Nie widziałem go wcześniej, musiał niedawno dołączyć do grupy. Mój obrót i milczenie wziął widać za dobrą monetę, bo niestrudzenie kontynuował zachwalanie swego towaru. Ciągle milczałem, wbijając wzrok prosto w jego niebieskie oczy. Zarejestrowałem też cichnięcie gwaru dookoła nas. Oczyma wyobraźni widziałem, jak wszystkie pobliskie oczy kierują się na mnie, czekając na nieunikniony wybuch. Wreszcie i mój niespodziewany oferent coś dostrzegł, bo zamilkł wpół zdania i rozejrzał się zdziwionym wzrokiem. Gdy jego spojrzenie zwróciło się znów na mnie, wysyczałem w absolutnej ciszy: - Jesteś tu nowy, ale cię nie uprzedzili. Czyli nikt znajomy, nikt z rodziny. Włóczęga szukający zarobku. - Młodzian otworzył usta, chcąc coś wtrącić, lecz nie zmusił się do przerwania. - Zapamiętaj to sobie, chłopcze: ja od was nic nie kupuję. - Zmarszczyłem nos i dodałem z nabożną powagą. - Nigdy. Odwróciłem się na pięcie i bez słowa oddaliłem się. Przeszła mi ochota na zwiedzanie targów. Musiałem jednak jakoś rozładować swą złość. Gdy tylko wszyscy zniknęli we mgle, zmusiłem się do ostrego biegu. W Ośrodku stary stróż czekał przecież na informację o targach. Ona? Jesteś pewien? - pełen zdziwienia zmieszanego z przerażeniem damski głos dochodził zza węgła pobliskiego domu. Przystanąłem niezdecydowanie, zaintrygowany tonem tej wypowiedzi. - Niestety - młody, męski głos nie pozostawiał złudzeń. - Co ona tu robi? - ponownie kobieta. - Nie wiem. Pilnuje wieśniaków. Pilnuje kogoś konkretnego. Broni terytorium. Cokolwiek - dopiero teraz rozpoznałem ów głos. Należał niewątpliwie do młodzieńca, który kilka godzin temu usiłował wcisnąć mi starą marynarkę. Chyba zresztą nie tylko mi, bo stróż po powrocie z targów (przyniósł kilka konserw i coś jeszcze - nie widziałem dokładnie, ale pewnie jakieś jedzenie) spojrzał na mnie nieodgadnionym wzrokiem i wygonił z baraku. "Wracaj na plac, jesteś im potrzebny. Maniacy..." Staruszek miał podobne zdanie na temat większości czynionych tu zakupów. Nadal jednak nie opuszczał mnie gniew. A może to rozgoryczenie? Zdziwienie? Mając mętlik w głowie, wyszedłem na wał, na spacer. Przesiedziałem tam z godzinę, odkrywszy, że na chodzenie też nie mam ochoty. Uczucie ogarniającej powoli senności uświadomiło mi koniec tego dnia skąpanego w słońcu. Spanie na wale nikomu jeszcze nie wyszło na dobre. Wioska była bliżej Ośrodka, toteż chcąc nie chcąc wróciłem tu. Wioska już spała. Ale nie cała. Rozejrzałem się, a nie widząc nikogo, kogo mogłoby zadziwić moje postępowanie, podkradłem się bliżej. - I nie poznała nas? - tym razem do zdziwienia wkradło się niedowierzanie. - Nie miała okazji, żeby przyjrzeć się dokładnie. To już kilkanaście lat, kochanie. Ludzie się zmieniają - "kochanie", a więc to w ten sposób dostał się w szeregi Zaopatrzeniowców... - Lepsi się nie zmieniają - kobiecy (dziewczęcy?) głos jakby z przyganą wspominał coś bolesnego, co nie powinno nigdy ulec zapomnieniu. - Lepsi to lepsi. Mówię o nas. My się postarzeliśmy a ona... - nagłe urwanie. Usłyszeli mnie? Ktoś jeszcze nadszedł? Chwila ciszy, w trakcie której zbyt głośno bije moje serce. - Co ona? Czemu tak patrzysz? - Ona też się postarzała! - Odkrywczy, rozentuzjazmowany tembr głosu przyniósł mi niespodziewane uspokojenie. - Może nie zmieniła się o tyle, co my, ale już nie jest studentką! Studentką? O kim oni rozmawiają? Najmłodszą kobietą w wiosce była trzydziestoletnia Anna, ale nikt nie wiedział o jej studiach... Ba, w ogóle prawie nic o niej nie było wiadome. Przybyła tu bez słowa, a gościnni mieszkańcy ją przygarnęli. Nigdy nie zwierzała się ze swej przeszłości. Czyżby znała kiedyś tych młodych? A oni się jej bali? To nie miało sensu. - To może ona... - Cholera, jeszcze gorzej - zrozumieli się bez słów. - To oznacza, że jest tu jeszcze ktoś. Albo kilku. - Wszyscy? - Nie, już byśmy byli... - nerwowe, głośne przełknięcie śliny. - Wyczułabyś to. Będzie jeden lub dwóch... Może jedna lub dwie? Ukryte pośród tłumu wieśniaczek, czekają... - Na co? - Tego nie wiem... - ciche stwierdzenie. Pewnie opatrzone spojrzeniem w dal. Albo głęboko w oczy. - Wiem tylko, że tu także nie będziemy bezpieczni - głos stwardniał. - Nawet tu. - Nie możemy wracać sami. - Bezradność w ustach dziewczyny. Nie spostrzegłszy jej wcześniej, nie mogłem sobie wyobrazić teraz jej twarzy. - I tak rankiem wyruszamy. - Może wzruszył ramionami, ale nie usłyszałem szelestu materiału. - Jak to? - Nie mówiłem ci? Oni nigdy nie spędzają tu ciemnych dni. - Domyśliłem się, że mówi o grupie Zaopatrzeniowców, do której się przyłączył (przyłączyli?) - O słonecznym świcie weszliśmy na mierzeję i przed zmrokiem z niej zejdziemy. - Dlaczego tak? - Delikatny szum: prawdopodobnie zmieniała niewygodne ułożenie ciała. - Zaręczam ci, kochanie: nie chciałabyś tu być w nocy. - W pełni zgadzałem się ze słowami młodzieńca. Nocą - tą prawdziwą, gwieździstą - narastało poczucie zagrożenia. Niepewności. Strachu. Częściej niż zwykle chadzano po wale, zawsze w większej grupie. Zwyczajowa mgła często podnosiła się na noc do góry, zasłaniając światło księżyca i gwiazd. Niekiedy nie było widać własnej dłoni, przesuwanej przed nosem. Noce służyły do wyczekiwania świtu. Słysząc, jak rozmowa schodzi na tematy bardziej intymne, wycofałem się dyskretnie. Nie gustowałem w takiej rozrywce. Wygospodarowałem sobie kawałek materaca wraz z kocem w najbliższym budynku ("a, to ty... jasne, kładź się" - dom należał do sołtysa) i niemal natychmiast zasnąłem. Śniła mi się Anna goniąca Zaopatrzeniowców. Miała zakrzywione szpony i wampirze kły, a spośród blond włosów przebijały się czarne, zakręcone fantazyjnie rogi. Gdy budowano wał, nie myślano o bezpieczeństwie jego serwisantów. O to musieliśmy zatroszczyć się sami. Chodziliśmy zatem we dwójkę, trójkę - grzbietem, szukając pierwszych oznak nowopowstających wyrw czy osunięć. Po znalezieniu takowych pozostawało owiązać się linami i zejść na dół, ku wodzie. Czasem naprawa była pilna - mimo niekorzystnego stanu morza. Wtedy z mozołem targaliśmy na szczyt wału kilka ciężkich, zabytkowych kotwic. Jak nitkę przez ucho igielne przeprowadzaliśmy liny, wiążąc się między sobą parami, po jednej parze na kotwicę. W ten tylko sposób mogliśmy asekurować się wzajemnie. To działało. Tym razem woda była spokojna, a ja szedłem sam. Gdyby jednak ktoś to widział, zaliczyłby mnie do licznego grona samobójców. Zdawałem sobie sprawę z ryzyka, jednocześnie będąc dziwnie pewnym własnej bezkarności. Może powodował to gniew, może głupota - nie zastanawiałem się zbytnio nad tym, koncentrując całą uwagę na stabilnym postawieniu obutej stopy na śliskim kamieniu. Czasem podnosiłem z wody mniejszy czy średni okruch skalny lub betonowy, rzucając go wyżej. Na tym właśnie polegała moja praca, to był sens mojej egzystencji tu, na krańcu świata - za to otrzymywałem jedzenie i ciepły kąt. Premią bywało to, co - znalezione na brzegu i przyniesione do wioski - dawało się zjeść, wykorzystać lub sprzedać Zaopatrzeniowcom. A ci przyjeżdżali, targowali się, spali i odjeżdżali, zawsze w tej kolejności. Ich pojazdami były trójkołowce napędzane siłą mięśni, bazujące na częściach rowerowych. Sami je konstruowali, składali i naprawiali, gdy zaszła potrzeba. A na piaszczystej trasie (beton z dawnej drogi dojazdowej już dawno dołączył do składu wału) co i rusz zdarzały się zatarcia mechanizmów. Zawsze po wyjeździe Zaopatrzeniowców prześladowało mnie uczucie niechęci ze strony mieszkańców wioski. Swoista wdzięczność za odradzanie śmiesznych lub głupich zakupów. Do tego dochodziła świadomość nadchodzących ciemnych dni - jakbym to ja był za nie odpowiedzialny. Cóż, takie życie. Z powodu podsłuchanej rozmowy chciałem przed dzisiejszym odjazdem przypatrzeć się jeszcze raz niefortunnemu młodzieńcowi i rzucić okiem na jego dziewczynę. Zaspałem. Gdy zerwałem się na nogi, już ich w wiosce nie było. Gonić nie miało sensu. Stuk kamieni gdzieś wyżej wytrącił mnie z równowagi. But ześlizgnął się i zjechał w wodę, rozbryzgując ją na wszystkie strony. Głównie zaś na moje ubranie. Poczułem ostry ból w kostce, która zaliczyła spotkanie z głazem. Poruszyłem szybko palcami, potem całą stopą - i odetchnąłem z ulgą, zdając sobie sprawę ze sprawności poobijanej kończyny. Usiadłem, próbując rozmasować kostkę; przez but się nie dało, ściągać go zaś nie chciałem. Zakląłem cicho i spojrzałem w górę, szukając wzrokiem przyczyny stuku. Dostrzegłem go niepokojąco szybko. Na szczycie wału stała Anna. Pozlepiane, jasne włosy spływały na twarz i ramiona. Ubrana była w lekką sukienkę - tą samą, w której zawsze spała, rzucając się w koszmarnym śnie. Nie był to strój na spacery, zwłaszcza po wale. Wydawała się nie zwracać na nic uwagi, spoglądając gdzieś przed siebie, we mgłę. Lekkie rozjaśnienia na jej twarzy sugerowały łzy, nie byłem jednak tego pewien - stała zbyt daleko, opary czyniły swoje. Nie widziała mnie. Milczałem, nie chcąc przerywać tego transu - nie wiedziałem, czy to pomoże, czy raczej zaszkodzi. Mogłem ją przestraszyć, a wszelki nagły krok mógł spowodować kontuzję. A ona wolno podniosła ręce, kładąc dłonie na skroniach. Zabielały kostki - ścisnęła mocno głowę. Nagle krzyknęła rozdzierająco i runęła w dół. Byłem pewny, że po kroku - dwóch upadnie, lecz ona biegła dalej, niczym górska kozica instynktownie wybierając miejsce na postawienie gołej stopy. Nim zrozumiałem, co zamierza, była już na dole, oddalona o co najmniej pięćdziesiąt metrów. Pięćdziesiąt! Ponad sto kroków, gdy każdy krok kosztuje pięć sekund lub więcej bezcennego czasu! Wiedziałem już, że nie zdążę. Mimo to ruszyłem w jej kierunku. A Anna, tak, jak się obawiałem, rzuciła się w morze, między stosunkowo płytkie fale. Nadal krzyczała. To właśnie ten dźwięk, urywany, gdy jej głowa chowała się pod wodę przypomniał mi młodzieńcze lata. Zapominając o własnym bezpieczeństwie, nieporęczności swego ubrania - skoczyłem naprzeciw falom. Przebrnąłem kilka metrów w kierunku jasnej plamy, gdy mocniejsza fala wypchnęła mnie na brzeg. Spróbowałem drugi raz. Trzeci. I czwarty. Za piątym razem nieomal się utopiłem, nabierając w usta potężny haust słonej wody. Pozwoliłem morzu wyrzucić się na kamienie, całkowicie osłabionego beznadziejną walką. Resztą sił usiadłem i przeszukałem wzrokiem nabrzeże, wypatrując plamy jasnych włosów Anny. Jej jednak kapryśna woda nie chciała się pozbyć. Przyjmowała ofiarę. Kobieta była coraz dalej. Już nie krzyczała. Poczułem łzy bezsilności na policzkach i ból przygryzanych warg. Nie mogłem już nic zrobić. I wtedy dobiegł mnie jej głos - jakby unosząc się na fali zdecydowała się wykrzyczeć cały swój życiowy ból, zawierając go w jednym, krótkim zdaniu. "Nazywa się Ssassi! Ssassiiiiiii..." Krzyk znikł w dali, ale ja wciąż słyszałem to imię, powtarzane szeptem. Echo dobiegało z góry, więc instynktownie spojrzałem i tam, z bólem odwracając głowę. Na wale stała pani Maria, niedawna opiekunka Anny. Także ubrana nieodpowiednio, musiała wybiec z domu w ślad za nią. Wiek jednak czynił swoje - widocznie dopiero teraz udało jej się wspiąć na szczyt usypiska. Prawą rękę trzymała wyprostowaną przed sobą, otwartą dłonią żegnała Annę powtarzając głośnym szeptem: "Ssassi, Ssassi". Spojrzałem znów na morze, oczekując naiwnie, że to zaklęcie spowoduje cud. Nie dostrzegłem już nawet jasnej plamy pośród ciemnych fal. Nie słyszałem już nic. Ukryłem twarz w dłoniach i pierwszy raz od kilkunastu lat zapłakałem. Gdy po bliżej nieokreślonym czasie doszedłem do siebie, obolały wstałem i wspiąłem się na wał. Po kobiecie nie było już śladu - choć nie wydało mi się, abym mógł tyle czasu przepłakać siedząc na mokrym kamieniu. Fakty mówiły jednak za siebie: stara lekarka musiała nie zauważywszy mnie wrócić do wioski. Ominąłem sadyby, nie mając siły spojrzeć ludziom w oczy. Pewnie już wiedzieli. Dowlokłem się do Ośrodka i rzuciłem na posłanie. Stary stróż bez słowa przyniósł mi kubek gorącej wody z cukrem. Usiadł obok. Czekał. Podniósłszy się na rękach zmusiłem się do przełknięcia kilku łyków. Spojrzałem mężczyźnie prosto w pełne napięcia oczy. - Anna wyśniła swój sen - wychrypiałem z trudem. Niezrozumienie i niepewność malujące się na pomarszczonej twarzy zmusiły mnie do brutalnego wyjaśnienia. - Nie żyje. Utonęła. Po chwili z pierwszego oka stróża wypłynęła łza. Drugie też zaszkliło się. Nie było czego się wstydzić. Rozpłakałem się ponownie. Siedzące w rogu dobermany zaczęły cicho, żałośnie wyć. Coś wyrwało mnie nagle z drzemki. Usiadłem na posłaniu, nasłuchując. Wzrok odmawiał pomocy - szarość wieczoru zdążyła już przeistoczyć się w nocną czerń. Cisza. Bezruch. Wstałem z materaca, podszedłem do posłania stróża. Na ile widziałem, było puste. Psów też nie było. Musiał zabrać je ze sobą. Dokąd? Do wioski? Na wał? Oczywiście! Poszedł szukać ciała! Wyobraziłem sobie mieszkańców, trzymających w rękach nieliczne latarki, związanych liną, przemierzających brzeg morza i zbocze wału. Dlaczego mnie nie obudził? Uznał, że jestem zbyt zmęczony, że należy mi się trochę snu? Miał rację. Byłem zmęczony. Byłem. Wciągnąłem na siebie zimny sztormiak i, wyłączywszy piec, opuściłem barak. To, co wewnątrz niego wydało się nocą, tu okazało się dopiero wieczorem. To gęsta mgła była odpowiedzialna za narastający mrok. Mimo wytężanego słuchu nadal nie docierał do mnie żaden dźwięk. Nawet pobliskie morze nie szumiało, choć czuć było jego woń. Skierowałem się na wał, chcąc z jego wysokości dostrzec jakieś poruszenie. Jednak po kilku krokach we mgle zrozumiałem bezsens takiego czynu. Zawróciłem więc w kierunku wioski. Czy mi się wydawało, czy z prawej strony dobiegło ciche warczenie? Przystanąłem. Tak, warczał jeden z dobermanów. Dźwięk zaprowadził mnie do podnóża wału, następnie na jego szczyt i zbocze zewnętrzne. Miałem rację - tu mgła wcale nie była rzadsza. Jednak nawet w tej mocno ograniczonej widoczności nie sposób było nie zauważyć niegdyś jaskrawego sztormiaka stróża. Podszedłem bliżej. Nie słyszałem już warczenia, psy jednak się nie pokazały. Sztormiak leżał na kamieniach. Podniosłem go ostrożnie. Ze środka wysypał się jakiś różowy proszek, którego też wokół było więcej - wypełniał wszystkie szczeliny między kamieniami. Zahuczała fala - rozbryzgując się kilka metrów poniżej - przypominając, że to nie miejsce na niedzielną majówkę. Wał poniżej sztormiaka był mokry, co oznaczało przejście niedawno jeszcze większej masy wody. Było niebezpiecznie. Zawołałem. Nikt nie odpowiedział. Wrzasnąłem głośniej. Nawet psy nie zawarczały. Znowu fala. Zaczerpnąłem garścią ile się dało różowego proszku - był ciepły - i wrzuciłem go do jednej z kieszeń jaskrawego odzienia. Rozejrzałem się, krzyknąłem ostatni raz i skierowałem się do wioski. Już w połowie drogi dobiegł mnie gwar radosnych rozmów. Co chwila ktoś wybuchał śmiechem. Stanąłem osłupiały. Śmiech był ostatnim odgłosem, którego spodziewałbym się usłyszeć. Spojrzałem niezdecydowanie na trzymany na ręku sztormiak. Wśród głosów wyróżniał się wyraźnie ten jeden, należący do jego właściciela. Biegiem dopadłem zabudowań. Szarpnięciem otworzyłem drzwi domu sołtysa - bo stamtąd dobiegały odgłosy - i zamurowało mnie. W środku siedziała przy wieczerzy prawie cała wioska. Pośród nich i stary stróż. Miał na sobie jaskrawy sztormiak. Radosny gwar ucichł jak ścięty nożem. Wszyscy zwrócili na mnie swoje pytające oczy. Chciałem zapytać o Annę, o jej ciało, o ten śmiech, o psy, o sto różnych rzeczy. Ciągle jednak bez słowa wpatrywałem się w stróża. Widok przesłoniła mi postać lekarki. Kobieta stanęła przede mną i popchnęła ku wyjściu. Poddałem się bezwiednie. Zamknęła za nami drzwi, odcinając dopływ światła. Skąd światło? Nie wiedziałem. - Patrz mi w oczy - rozległ się ostry nakaz. Spróbowałem zogniskować wzrok zgodnie z poleceniem, ale oślepiony blaskiem, ciągle jeszcze przyzwyczajałem się do ciemności. - Patrz mi w oczy - powtórzyła łagodniej. Dojrzałem je wreszcie. Duże, ciemniejsze od otoczenia. Głębokie. - Słuchaj - głos stawał się coraz spokojniejszy, melodyjny. Dobiegał ze środka mojej głowy, jak piłka odbijając się od ścian czerepu. Słuchaj. Słuchaj. Jeszcze nie czas na ciebie. Ciebie. Ciebie. To nie twoje miejsce. Miejsce. Miejsce. Teraz odejdź. Odejdź. Odejdź. Nie wracaj. Nie wracaj. Nie wracaj. Idź. Idź. Idź. Warkot psów zabrzmiał ostrzegawczo. Stanąłem, wyciągając powoli rękę, dłonią na wierzch. Czarna sylwetka podeszła bliżej, powąchała. Poznała. Polizała. Mogłem dalej iść. Iść? Rozejrzałem się dokoła zdziwionym wzrokiem. Stałem na piaszczystej drodze. Zapach zdradzał obecność morza. Ciemniejsze kontury po prawej stronie były zapewne wałem. Mgła była rzadsza, niż przed... Godziną? Dwiema? Trzema? Jak długo już szedłem? Pojawił się drugi doberman. Kulał. Przykucnąłem, ale nie pozwolił mi obejrzeć łapy, cofając się z warczeniem. Ten pierwszy - nigdy nie potrafiłem ich odróżnić - także się nagle wycofał. Zaskomlał. Wyprostowałem się, zdumiony taką reakcją. A potem się odwróciłem i dojrzałem przyczynę. Kilka ledwie kroków ode mnie stał duch Anny. Duch? Idź. Idź. Idź. Głowa załomotała, rozrywana mocą polecenia. Uciekłem z wrzaskiem. Zgrzytający w zębach piach. Mokre liźnięcia na policzku. Ciemność. Obudziwszy się ponownie stwierdziłem swe usytuowanie pośród piaszczystej plaży. Dzwignąwszy twarz, wyplułem większość zalegającego w jamie ustnej piasku. Zaniosłem się suchym kaszlem. Chciało mi się pić. Rzedniejąca mgła odsłoniła pobliski brzeg. Doczłapałem się do niego. Woda była słona, ale przynajmniej wypłukałem nią piach spomiędzy zębów. Cicho zaskomlały leżące gdzieś niedaleko psy. One także były spragnione. Dźwignąłem się niemrawo na nogi. W mroku nocy zauważyłem, że wstały także i, oglądając się na mnie, odchodzą w głąb lądu. Podążyłem za nimi, mając nadzieję, że wcześniej ode mnie wyczują zapach wody nadającej się do picia. W istocie, przystanęły nad kałużą, tkwiącą w koleinie utwardzonej drogi. Zaczekałem, aż się nasycą, po czym bez wahania poszedłem w ich ślady. Kilkanaście minut później stałem na wierzchu wału, próbując zlokalizować swe położenie. Piaszczysta plaża i utwardzona droga niechętnie dopasowywały się do wyblakłych wspomnień sprzed kilku lat. O ile jednak dobrze kojarzyłem, byłem blisko drugiego końca mierzei - jej początku. Drogę, którą Zaopatrzeniowcy pokonywali swoimi wozami w kilka godzin, ja przeszedłem - przebiegłem? - w... Ile? Spojrzałem na ciemne niebo, ale mgła nie rozwiała się jeszcze ostatecznie. Żadnej wskazówki. Równie dobrze od wyjścia z wioski ("Odejdź! Odejdź! Odejdź!") mogła minąć tak jedna, jak i kilkanaście godzin. Poczułem świeżość bryzy. Spojrzałem na morze - coraz wyraźniejsze pojedyncze pasma mgły rozwiewał lekki wiatr. Ziemia zadrżała mocniej, aż dla bezpieczeństwa usiadłem. Za niedługo przyjdzie większa fala - przemknęło mi przez głowę. Lepiej zejść. Wstałem, rozejrzawszy się ostatni raz. Czy zobaczyłem światło? Czy ten jasny punkt, tkwiący jeszcze na mojej siatkówce oka, pochodził z morza? Od dawna nie pływano po tym niebezpiecznym akwenie. Resztki łodzi nielicznych śmiałków znajdywaliśmy czasem na wale. Ale na łodzi nie sposób było świecić tak jasnego ognia... Przeciwległy ląd? Oddalony był o ponad... Znowu! Gorączkowo przypominałem sobie skrawki wiedzy o dryfowaniu lądów. Opowieści Zaopatrzeniowców o ciągłych zmianach kształtów świata. Skojarzyłem to wreszcie z nieustannym drżeniem ziemi. Mierzei groziła zagłada. Nie miałem niestety żadnych danych potrzebnych do obliczenia momentu, w którym nastąpi zderzenie. Przemknęła mi jednak myśl, że wcale nie musi dojść do zetknięcia się lądów - wywoływane coraz bliżej trzęsienia ziemi mogą w końcu rozmyć i zatopić ów piaszczysty skrawek ziemi. Trzeba ostrzec mieszkańców wioski. Nie wracaj. Nie wracaj. Nie wracaj. Bezwolnie zszedłem z wału i podążyłem za psami w głąb stałego lądu, utwardzoną drogą ku resztce cywilizacji. Szlakiem Zaopatrzeniowców. następny Wojciech Gołąbowski Lepsi . 2 . Szarak nie miał szans. Wyczuły go oczywiście psy. Stanęły zaciekawione, wciągając głęboko w czarne nozdrza wilgotne powietrze. Obróciły łby we właściwą stronę. Obserwowały. A gdy tylko zza cegieł wychyliły się końcówki długich uszu, wystartowały. Wolałem nie przeszkadzać głodnej parze dobermanów w posiłku. Rozejrzałem się więc po wiosce, w ruinach której się znalazłem. W skąpym świetle gwiazd obraz przedstawiał się znajomo - budynki bez okien czy dachów, czasem samotna ściana lub ceglane gruzowisko. Wydeptana przez wieki gruntowa droga, po której nikt już nie stąpa. Nikt? Koleiny pojazdów Zaopatrzeniowców zniknęły, gdy tylko trakt przestał mieć piaszczyste podłoże - kilka kilometrów wcześniej. Nie znajdując żadnych jego odgałęzień, logicznie było założyć, iż szlak wiódł właśnie tędy. Tyle, że tutaj nie było żadnych śladów... Usiadłem na resztce ściany i przeanalizowałem sytuację ponownie. Droga do wioski wiodła przez zdziczałe łąki i pastwiska, przecinane nielicznymi strumieniami. Jeśli kiedyś prowadziły przez nie drogi, musiały ulec zarośnięciu - inaczej bym je zauważył. Jedynymi ścieżkami w bok były koryta strumyków, choć i te wracały do swej pierwotnej postaci. Mogły jednak służyć za drogowskazy. Innych wniosków wysnuć nie potrafiłem. Przyjąwszy, że Zaopatrzeniowcy zbaczali ze szlaku kierując się strumieniem, co mogło być ich celem? Niewielka, ale wciąż żywa osada? Zagadką pozostawała także przyczyna tego kroku - nie ma przecież wsi bez drogi dojazdowej. Przyczyną mógł jednak być - przy doskonałej znajomości terenu - zaoszczędzony czas. Tak, to pasowało. Czas. Który to strumień? Czy ma sens ponowne poszukiwanie śladów na przestrzeni kilku kilometrów w bladym świetle gwiazd? Wybór pierwszego lepszego cieku wodnego i podążanie jego nurtem? No i w którą stronę? Idąc dalej, za martwą wioskę, prędzej czy później natknę się na rozstaje dróg. Idąc strumieniem, mogę łatwo pobłądzić. Co za różnica? I tak nie wiem, gdzie właściwie jestem. Ani dokąd zmierzam. Ale na drodze mogę spotkać innych ludzi. Niech więc będzie droga. Popiół był jeszcze ciepły. Rozgrzebałem ognisko w poszukiwaniu resztek jedzenia, nic jednak nie znalazłem. Kilka strzaskanych kości, z dokładnie ogryzionym mięsem i wyssanym szpikiem walało się po okolicy. Rzuciłem jedną psom cicho warczącym kilka metrów dalej. Nie chciały jeść. Obszedłem rozrzucone na środku skrzyżowania popioły, kontynuując poszukiwania w trawie. Byłem coraz bardziej głodny - psy nie były przyzwyczajone do dzielenia się swoją mięsną zdobyczą. Znalazłem jednak tylko kilka dalszych kosteczek. I coś o dziwnym kształcie, przypominającym dziurawe skrzydła motyla. Białe, stosunkowo ciepłe... Miednica. Nie zwymiotowałem, bo nie miałem czym. Chyba z kwadrans tarłem dłonie o zieloną murawę, chcąc zetrzeć z nich najmniejszy ślad ludzkich kości. Dlaczego nie zorientowałem się od razu? Kości były małe, ale przecież większe od zajęczych! Kości dziecka... Zrozumiałem zachowanie psów. Gdy wstałem z trawy, dobermany natychmiast ruszyły w dalszą drogę, z daleka obchodząc ognisko. Wybrały drogę w prawo, a ja bez obaw podążyłem za nimi. Teraz już wiedziałem, że Zaopatrzeniowcy, wybierając szlak przez pola, nie kierowali się skróceniem czasu podróży. Być może nawet ulegał on przez to wydłużeniu. Świadomość obecności kanibali... Obecności? Pobladłem, tracąc ledwo co odzyskany rumieniec. Przyspieszyłem kroku, równając się z psami, a te bez oglądania się na mnie zaczęły biec. Pobiegłem i ja. Gdy po kilku minutach nagle zwolniły, omal nie potknąłem się z wrażenia. Stanąłem, z trudem łapiąc oddech. Potężne, czarne bestie warczały, obróciwszy łby w stronę rosnących na poboczu krzaków. Sierść miały zjeżoną, kły odsłonięte. Podążyłem wzrokiem za nimi. Mrok doskonale zamaskował okolicę. Ale psy wiedziały swoje. Zmusiłem się do dalszego marszu, potem biegu. Dobermany wolno podążyły za mną, co chwila jednak zerkały z niepokojem w bok. Wolałem nie wiedzieć, co się tam znajduje. Nawet nie myśleć o tym. Ale nie potrafiłem. Gdy tuż przede mną ktoś wyskoczył z krzaków na drogę, wrzasnąłem z przerażenia, potykając się i lądując na kolanach. Nieudolnie wygolony mężczyzna nosił czarną, skórzaną kurtkę i takież spodnie. Wojskowe buty sięgały do kolan. Na ciemnej koszulce krwistoczerwone plamy tworzyły napis "Who the f... is Olin", owłosione ręce ozdobione były przepaskami gęsto nabijanymi ćwiekami. Pożółkłe zęby szczerzył w paskudnym uśmiechu. W prawej ręce trzymał długi, szeroki i cholernie ostry nóż. Moją jedyną przewagą mógł być natychmiastowy, samobójczy atak. Nogi już szykowały się do gwałtownego wyrzutu ciała, dłonie zacisnęły się w pięści. Gardło zaczynało wydawać z siebie opętańczy ryk. Ale psy były szybsze. Zastygłem, patrząc, jak z boków niemal jednocześnie wyskoczyły w górę dwie czarne strzały, mierząc w okolice karku. Łysy wykonał błyskawiczny unik, ale impet uderzenia zrobił swoje: cała trójka kotłowała się na ścieżce, wzbudzając tumany kurzu i piachu. Rozejrzałem się bezradnie w poszukiwaniu jakiejkolwiek namiastki broni. Po chwili trzymałem w ręku większy kawał żwiru; w użyciu go przeszkodził mi jednak połączony z kurzawą nieustanny zamęt. Usłyszałem kroki. Obejrzałem się odruchowo i... z wrażenia upuściłem kamień. Nadciągało kilka dalszych osób o wyglądzie zbliżonym do zmagającego się z psami napastnika. Każda z nich trzymała w ręku nóż, powoli kołysząc ostrzem na boki. Wszystkie się uśmiechały ze wzrokiem wbitym we mnie. Skamieniałe nagle gardło odmówiło współpracy. Nogi same rzuciły się do ucieczki, porywając ze sobą resztę zdrętwiałego z przerażenia ciała. Pobiegłem w mrok. Z daleka usłyszałem jeszcze żałosny, gwałtownie urwany skowyt. - Trzęsienia ziemi. Potężne ruchy skorupy sponiewieranego globu zniszczyły wszystkie miasta i większość wiosek. Rozpadły się wyniosłe drapacze chmur, grzebiąc w swym gruzie miliony istnień. Runęły mury, mosty, zapory. Woda pochłonęła wszystko, co tylko fala uderzeniowa zdołała namierzyć... ...utracono łączność z krążącymi na orbicie satelitami; część z nich spadła na ziemię. W ruinę popadły elektrownie, fabryki, rafinerie. Wyschły wodociągi. Pożary ogarnęły pola, lasy, resztki miast... ...ci, co przeżyli ów dzień, wieczorem nie doczekali się zmroku. Słońce prażyło jeszcze dwie doby, nim nastała noc. Ta także trwała kilkakrotnie dłużej. Spowolnienie ruchu wirowego kuli ziemskiej zaowocowało wyginięciem zwierząt i roślin, nie mogących się przystosować do nowych warunków... ...epidemie nowych i starych chorób zdziesiątkowały to, co zostało. Wśród gruzów dumnych niegdyś miast nie znajdziecie już żywej duszy. Tylko nieliczni przeżyli; ci próbują na nowo odnaleźć sens, żyjąc jak wy - w małej wspólnocie, w pocie czoła pomagając sobie wzajemnie... ...osady żywią się, czym mogą. Nieliczne rośliny przysposobiły się do nowego rozkładu światła i mroku. Przetrwały niektóre gatunki zwierząt. Nauczono się ponownie prymitywnych metod uprawiania roli - bez maszyn, bez chemii. Kłusownictwo urosło do rangi sztuki. Są jednak i takie skupiska, gdzie za starą puszkę mielonki rozszarpią cię na ulicy... Zaopatrzeniowiec potoczył wzrokiem po oczach wszystkich zebranych. Później spojrzał ponad głowami, na resztki zabudowań wioski. Na wyjątkowo bezchmurne niebo. Westchnął głęboko, po czym, kiwając głową, ponownie zajrzał nam głęboko w oczy. - Mieszkacie w raju. Otuliłem się szczelniej i odgarniając gałęzie, obróciłem na drugi bok. Szelest sztormiaka w otaczającej ciszy zabrzmiał jak grzmot rozdzierającego niebo gromu. Po nerwowej chwili wyczekiwania w nasłuchu uspokoiłem się na tyle, by ponownie zasnąć. Agnieszka. Znasz ją? Widziałem jej teczkę w dziekanacie, leżała na biurku. Na okładce wielkimi literami pisało: Agnieszka Fal... Fan... Z czego się śmiejesz? Widziałem tę teczkę już pół roku temu. To teczka robocza, wtryniają do niej wszystko, co popadnie. Nagła cisza wywołana uporczywym przywoływaniem na myśl kolejnych argumentów. Wokół nas, po korytarzu snują się inni studenci, rzadziej wykładowcy. Obiekt naszej rozmowy już dawno zniknął na klatce schodowej. Może skierował się w górę, na zajęcia, może w dół, do uczelnianej kafejki... Architektoniczny załom skutecznie ogranicza widoczność, pozostawiając jedynie świeżo wyryty w ulotnej pamięci wizerunek nieznanej dziewczyny. Machnięcie ręką. Idziesz na kawę? Nie, zrywam się do domu. To na razie. Trzymaj się. Ty się też nie puszczaj. Uścisk dłoni, kilkanaście schodów, potem kroków... Jest! Stoi przy szatni, odbierając kurtkę. Podchodzi do niej... Kto? Stoi tyłem, nie poznaję... Czy usłyszałem "Agnieszka"? Jakieś papiery w jednej ręce, w drugiej reklamówka wypchana do granic wytrzymałości. Kroki ku drzwiom. Teraz albo nigdy. Agnieszka! ...jej spojrzenie... Podwieźć cię? ...słomiana kaskada na ramionach... Nie trzeba, dzięki. No przecież widzę... ...uśmiech wart Paryża... Kilka kroków na parking. Aromat, wypełniający nagle przestrzeń samochodu. Jak go zatrzymać? A miasto znasz? ...kolejny uśmiech i kaskada... Szalona jazda po zaułkach grodu. Podziwianie zza szyb wszystkiego, co tylko nadawało się do pokazania. Dwie godziny szczęścia, zakończone na dworcu kolejowym. Zapomniany numer telefonu. Słomiana aureola głowy. Ciemne, brązowe oczy utkwione w moich. Tak długo... - Agniesz... Setki gwiazd. Ciszę potęgował delikatny dźwięk szumiących traw. W milczeniu rozcierałem siniec na głowie. Dziewczyna siedziała w bezpiecznej odległości, wciąż trzymając w rękach solidny drąg. Sądząc po bólu, albo miała niezłą wprawę w jego używaniu, albo był wypełniony ołowiem. Niewykluczone były też obie opcje występujące razem. Na jej twarzy nie było śladu wstydu ani współczucia. Potrafiłem to zrozumieć, mając świeżo w pamięci spotkanie z ludożercami, od których - miałem nadzieję - oddaliłem się wystarczająco. To, co wziąłem pierwotnie za bujną, słomianą fryzurę okazało się być światłem wschodzącego księżyca, prześwitującego przez krótkie, ciemne włosy. Ciemnymi oczami spoglądała prosto w moje. Wzrok miała czujny, drapieżny, zdradzający gotowość do natychmiastowej walki lub ucieczki. - Szałwia. Nie zrozumiałem. Musiała wyczytać to w moich oczach, bo wyjaśniła: - Mów mi Szałwia. Kiwnąwszy głową na znak zrozumienia, wychrypiałem swoje imię: to, pod którym znano mnie w wiosce - Krzysztof. Skrzywiła się nieznacznie na dźwięk mego głosu, a potem sięgnęła za kark. Z niewidocznego z tej strony plecaka wyciągnęła i rzuciła mi PETa, do połowy napełnionego wodą. - Kim jest Agnieszka? - spytała, gdy ugasiwszy pragnienie, zwróciłem butelkę. - Nie wiem - odparłem zgodnie z prawdą. - Spotkałem ją na studiach, wieki temu. Akurat zmieniała uczelnię. Czy ukończyła naukę, czy nie, co się z nią stało, kim jest teraz - nie mam pojęcia. - Była do mnie podobna? - Właściwie nie - odparłem po chwili zastanowienia. - Gdy otwarłem oczy, wydawało mi się... Trochę o niej myślałem, potem się przyśniła... Wreszcie ty, w świetle księżyca... - Co masz do wszamania? Nie zrozumiałem w pierwszym momencie, oszołomiony nagłą zmianą tematu. Dopiero po chwili, z trudem przełykając ślinę, wyznałem, że od zmierzchu nic nie miałem w ustach. Na twarzy dziewczyny zagościło zdumienie. - Pościsz, czy co? - A skąd mam wytrzasnąć jedzenie? - zdenerwowałem się głupim pytaniem. Zdumienie wzrosło. - To tam - machnęła ręką za moje plecy - nic nie rośnie? Co tam jest, pustynia? - Morze - warknąłem. Nie zrozumiała mej odpowiedzi. Kij w jej rękach niebezpiecznie zadrgał. - Może? - drwina w jej głosie mieszała się z pierwszymi objawami wściekłości. - Morze - powtórzyłem głośniej. - Woda, wysokie fale, cholerna mgła. Morze - rękami pokazałem fale, naśladując dziecięce zabawy. Zrozumiała i - o dziwo - nagle otwarła szeroko oczy, zbliżając swoją twarz do mojej. - Wybrzeże? Już? Tak szybko? Zerwała się z miejsca, podskokami imitując jakiś obłąkańczy taniec radości. Jednak po pierwszych triumfalnych okrzykach rzuciłem się na nią, przygniatając do ziemi i blokując dłonią usta. Kopnęła. Wiedziała, gdzie. - Ludożercy... Tam... - wychrypiałem, zanim zdążyła poprawić cios kijem. Zrozumiała, bo znieruchomiała z wzniesionym kosturem. Wzrok pobiegł ku otaczającej nas nocy, próbując zlokalizować wszelkie zagrożenie. Po chwili ciszy wyszeptała: - Gdzie? Obróciłem się na kolana, a podparłszy się rękoma, z trudem dźwignąłem na nogi. Rozejrzałem się dokoła, wskazując na krzaki. - Za nimi jest droga. W prawo, jakieś... Cholera wie, ile. Biegłem, szedłem, czołgałem się póki mogłem. Będzie z kilka, może kilkanaście kilometrów. A może tylko kilkaset metrów. Mogą usłyszeć. Nocna cisza... - Ilu? - dziewczyna była aż nazbyt konkretna. - Kilku. Co najmniej. Uzbrojeni - dodałem szybko na widok zbielałych kostek zaciśniętych na kiju palców i zdeterminowania na twarzy. - We dwójkę damy radę - wysyczała po chwili. Milczałem, czekając, aż spojrzy w moje osłupiałe oczy. Nie zrozumiała widać, bo ciągnęła dalej. - Zajdziemy pod wiatr, gryząc jednego po drugim... Co robisz? - Nie widać? - zaczynałem mieć dość stojącej nade mną dziewczyny. - Kładę się. Może załapię jeszcze trochę snu, zanim ruszę dalej. - Dalej? - Dalej. Jak najdalej od tych... od tego wszystkiego. - Uciekać, wiecznie uciekać - prychnęła pogardliwie. Kucnęła obok. - Myślisz, że tam - machnęła ręką za siebie - jest lepiej? - Myślę, że nie jestem samobójcą. Dopiero co straciłem dwa dobermany. Jeśli one nie dały rady... - Co straciłeś? - Dobermany - powtórzyłem. Mrok nie pozwolił właściwie ocenić błysku w oczach. Brnąłem dalej, pogłębiając jej wściekłość. - Psy skoczyły na jednego z nich, umożliwiając mi ucie... Urwałem, czując koniec kostura czubkiem nosa. Kostki znów lśniły w ciemnościach. Ogień w jej wzroku powinien już dawno przepalić mnie na wylot. Wojskowo obuta stopa niemiłosiernie uciskała żebra. - Zostawiłeś psy? - Ocaliły mi życie, do cholery! - stanowczym ruchem strząsnąłem nogę z klatki piersiowej. Nie zadała szykowanego ciosu. Milczała. - Też mi przykro z ich powodu - dodałem po chwili spokojniejszym głosem. - Ale czasu nie cofnę. - Możesz wyrównać rachunki. Parsknąłem śmiechem. - Głodny? Nieuzbrojony? Zmęczony? Kpisz, czy o drogę pytasz? - Głód się zaspokaja jedzeniem - odparła ze złością. - Kijów i kamieni wszędzie pełno. A zmęczenie zwykle mija. - A skąd mam tutaj wytrzasnąć jedzenie? Z rękawa? Cylindra? Na młodej twarzy pojawiły się niezrozumienie. Potem niedowierzanie i osłupienie. - Chcesz powiedzieć, że tutaj naprawdę nic nie rośnie? - A co ma rosnąć? - moja kolej na zdziwienie. - Przecież wszystko, co uprawiał człowiek dawno zdziczało, wymarło... - Co? - Jak to: co? Wszystko - drzewa, krzewy owocowe, warzywa, jarzyny... - Kto ci takich głupot naopowiadał? Szaleństwo, czyste szaleństwo. Jeżyny nie były tak słodkie, jak podpowiadały wspomnienia z dzieciństwa. Wyrastający gdzieniegdzie pośród plątaniny cierni zmutowany owoc osiągnął wielkość ledwie poziomki. Dawał jednak żołądkowi pretekst do uruchomienia długo wstrzymywanych procedur przemiany materii. Samobójcze szaleństwo. Niektóre orzechy były zgniłe, większość jednak bez trudu dała się rozłupać. Skorupy były twarde a owoce suche. Mimo to dostarczyły odrobinę potrzebnego organizmowi tłuszczu. Wejście na bujne drzewo po świeższe sztuki odłożyliśmy do świtu. Jak dałem się na to namówić? Zdziczałe buraki ledwo dawały się rozgnieść. Sok palił gardło, miąższ zgrzytał w zębach nie dającym się całkowicie oddzielić piaskiem. Idiotyzm. Kałuża była zbyt płytka, by uzupełnić butelkę. Rozrobiliśmy błoto, nakładając je na odsłonięte ręce i twarz. Sztormiak powiesiłem na gałęzi orzecha, obok plecaka Szałwii. Wzięliśmy ze sobą tylko to, co w śmiertelnej walce mogło przechylić na naszą stronę szalę zwycięstwa. Dopiero teraz, zbliżając się do rewiru ludożerców, przypomniałem sobie własne opinie o tego typu wyprawie. Szaleństwo. Samobójstwo. Idiotyzm. Zaufałem młodej, nieznajomej dziewczynie i jej umiejętnościom. Miałem być cicho i pomagać w razie potrzeby. Jak na razie potrzeba nie wystąpiła. Na szczęście. Nie miałem złudzeń w zakresie własnych możliwości skutecznej walki. Skryci za szpalerem przydrożnych krzaków, co dwadzieścia kroków przystawaliśmy, bacznie nasłuchując. Jaśniejące niemrawo niebo stwarzało coraz większe szanse dekonspiracji. Z drugiej strony nieznacznie ułatwiało podchody, odsłaniając sylwetki przeszkód z coraz większych odległości. A w najważniejsze i tak o mało co nie wdepnęliśmy. Popiół wciąż był ciepły. Nie mógł jednak być tym samym popiołem, co kilkanaście godzin temu - ognisko musiało w międzyczasie ponownie zapłonąć. Psy. Nie musiałem nawet myśleć o sobie na ich miejscu. I bez tego poczułem ciarki, ogarniające grzbiet jak lodowata, morska fala. Z trudem uniosłem głowę, widząc zbliżającą się dziewczynę. - Osiem - rzuciła cicho, kucając obok. Końcem laski zaczęła rozgrzebywać popiół. Wokół wygasłego ogniska Szałwia znalazła osiem kopców różowego pyłu. W dziewiąty niemal weszliśmy - rozłożony wśród trawy i chwastów nie rzucał się w oczy. Ten widok tak rozstroił dziewczynę, że, zapominając o celu wyprawy, głośno i dosadnie zaklęła. Na moje ostrzegawcze szepty machnęła tylko ręką. Nie zważając na czyniony hałas, przedarła się przez krzaki, wychodząc na pustą drogę. Z dziwną rezygnacją i wyprostowaną sylwetką ruszyła dalej - byliśmy dwadzieścia metrów od ogniska. Wstając, ze złością kopnęła szary pył. - Wracam po bety - oznajmiła. - A oni? - nie rozumiałem. - Gdzie są? - Odeszli. Tam są ślady - machnęła ręką w znanym mi dobrze kierunku. Myśl o mieszkańcach wioski zniknęła równie szybko, co się pojawiła. - A ten różowy pył? Nie odpowiedziała. - Spotkałem go już. Niedawno - Idąc za dziewczyną, bezskutecznie próbowałem podtrzymać rozmowę. - Tam, na wybrzeżu. Leżał rozsypany wokół sztormiaka mojego znajomego. I dziwna sprawa... Ten sztormiak... Słuchasz mnie? Cisza była jedyną odpowiedzią. Zrezygnowany spuściłem głowę, w milczeniu podążając śladami Szałwii. Nasze rzeczy znaleźliśmy szybko. Bardzo szybko. Zawsze dziwiło mnie, dlaczego droga, którą podąża się pierwszy raz, jest o wiele dłuższa od siebie samej, idąc raz kolejny. Pamiętam, że zadawałem to pytanie wielu nauczycielom, nigdy nie uzyskując satysfakcjonującej odpowiedzi. - Co zamierzasz? - zaryzykowałem pytanie podczas strząsania świeżych włoskich orzechów. - Idę ku morzu - odpowiedziała po chwili milczenia. Nie wyczułem głębszego zastanowienia, cisza musiała być spowodowana czymś innym... Może widokiem różowego pyłu? - Ale tam może być niebezpiecznie - zaoponowałem. - Jeśli oni tam poszli... - Co cię to obchodzi? - krzyknęła z niespodziewaną złością. - Nie twój interes! Idź w cholerę! Hasta la vista! Bon voyage! Vaya con Dios! Milczałem, zaszokowany tym wybuchem. Patrzyłem tylko, jak z determinacją rzuca w górę to suchymi badylami, to kamieniami. Utraty laski wolała nie ryzykować. Orzechy, jeżyny, buraki... - Zima za pasem - spróbowałem z innej beczki, gdy trochę ochłonęła. - Morze nie zamarza, temperatura tam znośna, ale... - Nie ma już zimy - ucięła krótko. Nie zrozumiałem. W pierwszych promieniach słońca dostrzegła moją minę, powtórzyła więc. - Nie ma. Koniec z bałwanami, jazdą na sankach, wojną na śnieżki - energiczniej rzuciła drągiem, klnąć pod nosem, gdy zaplątał się wśród konarów. - Koniec ze ślizgawkami, odmrożeniami i połamanymi nogami. Nie ma zimy. Finito. Kaput. - Ale jak... Spojrzała z politowaniem, kręcąc wymownie głową. - Gdzieś ty się uchował przez te wszystkie lata... Nie usłyszałem już ani słowa więcej na ów temat. Nie pytałem, urażony traktowaniem mnie jak dziecko przez młodszą o co najmniej kilkanaście lat dziewczynę. W milczeniu rozłupaliśmy zielone skóry i twarde skorupy, dzieląc się beżowym miąższem. Spojrzeliśmy z dezaprobatą na poczerniałe palce i wzięliśmy się za kilka znalezionych jeszcze buraków. Woda z plastikowej butelki zakonczyła ucztę. - Kimniesz się? - Co? - Rrrany, idziesz spać, czy nie? - jej skłonność do irytacji zdawała się nie mieć końca. Jak na zawołanie ziewnąłem potężnie. Kiwnęła głową i ułożyła się pod drzewem. Kostur leżał pod ręką, gotowy do natychmiastowego użycia. Profilaktycznie usiadłem poza jego zasięgiem. Dziewczyna pokręciła głową z niedowierzaniem. - No, chodźże tu bliżej - rzuciła zniecierpliwionym głosem. - Nie gryzę. Położyłem się po drugiej stronie orzecha. Westchnęła potężnie i, mamrocząc pod nosem, doczłapała do mnie, kładąc się tuż obok. Korzystając z faktu, iż leżałem na plecach, swoją głowę ułożyła na moim ramieniu, jednocześnie obejmując mnie w pasie. Zamknęła oczy. Zastanawiałem się przez chwilę, co mam zrobić z ręką, którą to całe zamieszanie zostawiło w cokolwiek niewygodnej pozycji. Zdecydowałem się objąć dziewczę. - Nie rusz - warknęła, czując ucisk na plecach. - Nie utnę jej sobie - zripostowałem. Nie zrozumiałem mruczącej odpowiedzi. Budynek marnie się prezentował w świetle dnia. Ot, brudno szara trzypiętrowa ściana upstrzona ciemniejszymi plamami. Oszklone wejście, za którym czyha strażnik. Mówiono, że jest uzbrojony. Dostępu do budynku chronił jeszcze wysoki płot, zawsze pilnie strzeżony przez śmiertelnego wroga złodziei - potężnego dobermana. Po nocnej eksplozji siedziba wydziału chemii wyglądała jeszcze gorzej niż zwykle. Lewe skrzydło gmachu ziało wyrwą z wysokości pierwszego piętra. Nad nią, z zarwanych kondygnacji wystawały elementy zbrojenia i wyposażenia; dach także nie wytrzymał wybuchu. Rozerwane szczątki ram okiennych leżały w promieniu kilkudziesięciu metrów. Szklany deszcz z furią kosił wszystko, co stanęło mu na drodze, ze szczególnym uwzględnieniem pięknego jeszcze wczoraj szpaleru drzew oddzielających budynek od murawy akademickiego boiska. Położony przed prawym skrzydłem parking jakimś cudem nie odniósł poważniejszych obrażeń. Stojące na nim wozy strażackie szykowały się do odwrotu - nie było już czego gasić. Za to policja zaczęła wkraczać do akcji: teren otoczony był już żółtą taśmą, w swych założeniach mającą zatrzymać gapiów. Nas nie zdołała powstrzymać. Atutem było to, że - w przeciwieństwie do rzadko zapuszczających się w te rejony policjantów - znaliśmy teren niemal na pamięć, często odwiedzając uczelnianą kafejkę. Nic w tym dziwnego: wobec wyrastających jak grzyby po deszczu kolejnych piwiarni, "ChemiCafe" prezentowała się jako jedyny przyzwoity lokal w naszej dzielnicy. Groźba utraty miejsca spotkań zadziałała mocniej niż instynkt samozachowawczy. Prześlizgnęliśmy się niemal pod okiem funkcjonariuszy, bezprawnie przekradając się do środka gmachu. Szybko też nałożyliśmy na głowy kaptury - kapiąca za kołnierz woda była wyjątkowo nieprzyjemna. Kawiarenka znajdowała się na parterze, w prawym skrzydle. Dopadliśmy jej podwoi w kilku susach. Była cała, nie sięgnął jej rozprzestrzeniający się w nocy ogień. Na oko daliśmy jej tydzień - dwa na odświeżenie się, po czym mogłaby funkcjonować dalej. O ile nie zamkną całego budynku. Jeśliby przeniesiono wydział do gmachu zastępczego, w nowej lokalizacji mogłoby po prostu zabraknąć na nią miejsca... Korzystając z okazji, przekradliśmy się na rekonesans na wyższe kondygnacje. Poza całkowicie zdemolowanym pierwszym piętrem, reszta prawego skrzydła prezentowała się całkiem znośnie. Za to lewe... Klatka schodowa nie była zarwana. Ślady odciśnięte w błocie i pianie jednoznacznie wskazywały na główną pożarniczo-policyjną arterię komunikacyjną. Mundurowi zdążyli zjawić się przed nami - tu i ówdzie były zaznaczone co ciekawsze znaleziska. Tylko jedno otoczone było, jak budynek, żółtą taśmą. Podeszliśmy bliżej. Rzucone w nieładzie ubranie częściowo zasłaniało rozsypany bladoróżowy pył. Miejscami mieszał się z pozostałą po gaszeniu wodą - tam nasycał swą barwę, stając się coraz bardziej czerwony. Choć wpatrywaliśmy się w ten obraz długo, nic sensownego nie przychodziło nam do głowy. Żadnego rozwiązania, odpowiedzi na setkę pytań cisnących się na usta. Nikt z nas nie potrafił opowiedzieć, co się tutaj stało. Poczułem delikatne trącenie w ramię. W wyciągniętym ręku błyszczało plastikowe opakowanie po miętowych pastylkach orzeźwiających. Nie zastanawiając się specjalnie nad prawnymi aspektami mego czynu, schyliłem się i, zaczerpnąwszy pół garści, wsypałem suchy, zimny proszek do środka. Pudełko wylądowało w kieszeni. Otwarte nagle oczy poraziły promienie pomarańczowego, wschodzącego słońca. Nie zakląłem, mając umysł zaabsorbowany świeżo przywołanymi na myśl wspomnieniami z lat młodości. Uczucie deja vu wywołane widokiem sztormiaka wypełnionego różowym pyłem znalazło wreszcie swe wytłumaczenie. Nigdy nie odbudowane ruiny wydziału chemii! To tam po raz pierwszy spotkałem ów dziwny proszek. Pamiętam, jak z kumplami mającymi zacięcie pirotechniczne, bezskutecznie próbowaliśmy rozgryźć jego skład i przeznaczenie. Jedynym, co osiągnęliśmy, był smród tlącej się próbki. Daliśmy za wygraną, obiecując sobie powrót do eksperymentów po kilku dniach - po należytym przewietrzeniu garażu. Ale po kilku dniach... Ech, lata temu... Spojrzałem z ukosa na przytulone wciąż dziewczę. Ufnie złożyło swą głowę, wykorzystując mnie jako poduszkę. Czułem chłodny wiatr, ale nie miałem się czym przed nim osłonić. Szałwię - czemu skrywała swoje imię? - także widać lekko przewiało, bo nie przerywając snu mocniej się przytuliła. Skorzystałem z tego i ja, czując blisko jej ciepło. Zamknąłem oczy, próbując uciszyć galopujące myśli. Pulsujący ból głowy nie chciał zniknąć razem z ulatującym snem. Przeciwnie, nasilał się wraz z coraz śmielej przebijającym się przez cienkie powieki ostrym słonecznym światłem. Natychmiastową reakcją głowy na nagły siad było jej rozerwanie. W każdym razie musiałem podeprzeć się szybko obiema rękami, mocno zaciskając powieki, zęby i pięści. Trwałem w tej pozycji kilka minut, usiłując nie myśleć o rozpełzającym się po reszcie ciała bólu. Metoda okazała się wyjątkowo nieskuteczna, więc skapitulowałem, ostrożnie kładąc się z powrotem. Rzut oka na opustoszałe boki przekonał o słuszności podejrzeń co do źródła bólu. Pożegnalny gest Szałwii w nim nie ustępował hojności jej powitania. Jego przyczyna zaś tkwiła gdzieś w zakamarkach świadomości, niechętnie ujawniając się z powrotem. Powoli jednak poszczególne obrazy gwałtownie przerwanego snu zaczęły wracać przed oczy, jak zwykle tracąc po drodze wiele fragmentów zapewniających sens całości... Szkoła zaniedbana, puste korytarze daleko niosą tupot nielicznych kroków. Znajome, młode twarze nadchodzące z wielu stron. Zdziwienie na twarzach starszych chłopców, radość nastoletnich dziewcząt. Patrzcie, spotykamy się wszyscy razem. To jakiś znak. Czas się wziąć do poważnej roboty. Nazbieraliśmy już chyba dość punktów. Winda nie jest w stanie pomieścić całej gromadki. Wspinamy się mozolnie na górę po umiejscowionych obok ciasnych schodach. Po co? Dokąd? Czym były punkty? Odpowiedź umknęła. Ale oto nadszedł czas pożegnania, ostatnie wizytacje uczelnianych pomieszczeń. Te same znajome twarze w roli prowadzących zajęcia dla dzieci; uściski dłoni, życzliwe kiwnięcia głową. W jakim celu otwieram okna, skoro i tak nie decyduję się na wyjście sprawdzaną drabinką przeciwpożarową? I dlaczego w ostatniej sali okno bezpieczeństwa zostało częściowo zamurowane i otapetowane papą? Po co przy wyjściu z sali stoi najmłodsza z naszej grupki, spoglądając na mnie delikatnym wzrokiem? Ostrożny, czuły pocałunek - jak nagle odkrywam - zakochanego dziewczęcia. Zatrzaski jej sukienki. I oto klękam w wodzie, napływającej z drugiego końca wąskiego korytarza, czując pod palcami dreszcz przebiegający po alabastrowym ciele. Słodycz letnich malin. Koniec filmu. Polną drogę przecinała betonowa szosa. Stara, popękana nawierzchnia była jeszcze chłodna, wkrótce jednak - jeśli słońca nie zakryją chmury - będzie gorąca. Źle się idzie po gorącym betonie, ale zawsze lepsze to niż niszczenie butów czy kaleczenie stóp o polne kamienie. Zwłaszcza przy pulsującym bólu głowy, braku jadła, napitku i - co gorsza - perspektyw. W trawie znalazłem mizerną resztkę zardzewiałego słupa, służącego niegdyś jako podstawa drogowskazu. Złamana rura nie była w stanie niczego podpowiedzieć. Ruszyłem więc w tym kierunku, który - na oko - miał większą szansę być południowym. Wątły strumień wyznaczał granicę między lasem a polem. Upadłszy na kolana, z niedowierzaniem zanurzyłem w nim dłonie. Woda była przeraźliwie zimna i krystalicznie czysta. Smakowała. Po zaspokojeniu pragnienia rozejrzałem się za jakimkolwiek pojemnikiem, w którym mógłbym ją nieść. Na próżno - okolica była wymieciona z wszystkich wytworów cywilizacji. Zakłąłem cicho. Śmieci z tworzyw sztucznych, stanowiący ongiś jedno z największych przekleństw ludzkości, stały się widać towarem poszukiwanym i wysoko cenionym. Tęsknym wzrokiem spojrzałem ostatni raz na szemrzącą cicho wodę, po czym z bólem serca ruszyłem dalej. Po kilkudziesięciu krokach przystanąłem, coś sobie nagle uświadomiwszy. Z lekkim uśmiechem pod nosem zszedłem z szosy, idąc dalej oddzielony od niej wąskim szpalerem drzew i płytkim rowem. Powietrze było cudownie aromatyczne, orzeźwiające, w mig uzdrawiające z wszelkich życiowych problemów. Tego przynajmniej człowiek nie zdołał zniszczyć w swym szaleństwie. Grzyby zauważyłem kątem oka. Rosły na zboczach rowu, wystawiając błyszczące kapelusze do słońca. Nie znałem tego gatunku. Coś mi mówiło, że są jadalne, ale nauczyłem się już nie słuchać wszystkiego, co pusty żołądek dyktuje. Rozejrzałem się tylko za bardziej mi znanym jadłem i... znalazłem pustą butelkę. Co prawda chwilowo nie była pusta, szybko jednak wytrząsnąłem z niej wszelkie wygrzewające się w sztucznej szklarni robactwo. Nie zastanawiając się długo, zawróciłem w kierunku strumienia. Początkowo nie zauważyłem czarnego kształtu schylonego nad wodą. Stanąłem jak wryty dopiero wtedy, gdy wyprostował się i z obnażonymi kłami przywitał mnie ostrzegawczym warknięciem. Powoli uczyniłem krok w tył, potem drugi i trzeci. Pies rozluźnił nieco napięte mięśnie, ugładził sierść - ale nadal spoglądał badawczo. Staliśmy tak mierząc się wzrokiem, a ja nie dowierzałem własnym oczom. Potężny doberman miał okrutnie poharatane boki. Wśród czarnej sierści pełno było plam zakrzepłej krwi. Jedna z łap także była okaleczona. Pomimo tego ciągle dawał się rozpoznać jako jeden z dwojga psów stróżujących ruiny dawnego Ośrodka Morskiego. Nie poznawał mnie. Wątpiłem, by żywił urazę, że go zostawiłem na pastwę ludożerców - moje doświadczenia nie pozwalały przypisywać psom tej części ludzkich odruchów. Sądziłem raczej, że dobiegał ode mnie nieznany mu zapach Szałwii. Cofnąłem się w głąb lasu, a gdy tylko przestał mnie obserwować, poszedłem w górę strumyka, przy okazji natrafiając na krzaki dzikich jeżyn. Po chwili trzymałem w ręku wyszorowaną wewnątrz piaskiem i wodą, napełnioną plastikową butelkę. Tylko gdzie ją schować? Zewnętrzne kieszenie były za małe, paska nie miałem... Z wewnętrznej kieszonki wystawało niemal pół butelki. Ale nie wylatywała. Zerwałem więcej cierpkich jeżyn. Podszedłem w kierunku psa - powitanie było niemal identyczne. Usiadłem powoli na ziemi, w otwartych dłoniach ofiarując pożywienie. Zwierzę ani drgnęło, nadal szczerząc kły i cicho warcząc. Miałem czas. Wreszcie umilkło. Podejrzliwie uczyniło pierwszy, nieufny krok w moim kierunku. Potem drugi. Stanęło, próbując rozpoznać dobiegającą do nozdrzy woń. Krok trzeci i czwarty, z bolącą łapą uniesioną nad ziemią. Nie śmiałem drgnąć. Dokładnie obwąchał dłonie i to, co na nich leżało. Czułem, jak po karku spływa mi pot. Wreszcie wysunął jęzor. Porcja owoców powędrowała do paszczy. Ślepia były jednak wpatrzone we mnie. Wymiótłszy do czysta zaimprowizowaną miskę, jeszcze raz obwąchał ręce. I chyba wreszcie mnie poznał, bo zaskomlał żałośnie. Bez słowa wstałem i, podszedłszy do krzaka, zerwałem więcej jeżyn. Zjadł wszystkie, na koniec samemu obgryzając krzew. Trudno wyrazić, co czułem, widząć poharatane ciało. Nie znałem się na leczeniu, a najbliższa znana mi lekarka została w rybackiej wiosce. W dodatku ów pies nawet będąc zdrowym nie pozwalał się dotknąć, a cóż dopiero teraz... Znaleziony w sidłach zając uświadomił mi kilka spraw. Po pierwsze, w otaczających mnie lasach bądź na ich obrzeżach żyli ludzie. Po drugie, w lasach nadal żyją zwierzęta. Po trzecie, mogę wpaść w zastawioną na większego zwierza pułapkę. Dwa pierwsze fakty zmuszały do głębszego zastanowienia nad wszystkim, co przez długie lata słyszeliśmy z ust Zaopatrzeniowców. Zaczynałem podejrzewać, że celowo demonizowali obraz świata - nie chcieli utracić zdeterminowanych, nieświadomych faktycznego stanu rzeczy klientów. Po czwarte i najważniejsze, byłem głodny. Zanim jednak wyciągnąłem z potrzasku martwe zwierzę, dokładnie przypatrzyłem się wnykom, na koniec zabierając je ze sobą. Po raz wtóry wróciłem nad strumień, do leżącego przy wodzie, odmawiającego dalszego marszu, rannego psa. Tym razem przystanąłem jeszcze w lesie, nie będąc widocznym zza szpaleru drzew i rozłożystych paproci. Z osłupieniem spoglądałem się w czarnego dobermana, naprzemian warczącego i skamlającego, wpatrzonego w stojącego opodal ducha Anny. Ducha? W świetle słońca kobieta była realna, jak... przed swoją śmiercią. Czy to możliwe, że jednak przeżyła, wyrzucona przez fale na kamienny wał? Że wyrwano ją z żarłocznych szponów wodnej śmierci? Pies zamilkł, powoli kładąc się na zdrowszym boku. Pod moją stopą trzasnęła sucha gałązka. Anna spojrzała szybko w kierunku lasu. Uniosłem na powitanie dłoń i z uśmiechem na wargach wyszedłem na powitanie. Dojrzała mnie, błyskawicznie odwróciła i... Zdumiony spoglądałem na puste miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stała. Musiała się widać przestraszyć, z daleka nie poznając znajomej twarzy. Zawołałem więc uspokajająco. - Anno! To ja, nie bój się! Gdzie ona się podziała? - Anno! W promieniu kilkudziesięciu metrów po obu stronach drogi nie drgnęło fałszywie ani jedno źdźbło polnej trawy. Zapadła się pod ziemię, czy co? Zaintrygowany, wróciłem do leżącego w bezruchu psa. Nie podniósł łba na powitanie, nie zawarczał ani zaskomlał. Spał? Nachyliłem się, by podnieść nieco pysk, gdy dostrzegłem zaszłe w międzyczasie zmiany. Z niedowierzaniem przeciągnąłem dłonią po lśniącej, czarnej sierści obrastającej nienaruszony bok. Delikatnie uniosłem każdą po kolei z czterech zdrowych łap. Na pysku także nie było śladu krwi. Trąciłem czarny nos zającem. Zamknięte powiekami ślepia ani drgnęły. Położyłem dłoń na odstających żebrach - jego serce biło przeraźliwie wolno, jakby nie mogąc podjąć ostatecznej decyzji. Ogarnął mnie nagły strach. Ciągle rozglądając się, wycofałem się do lasu. Miałem uczucie czegoś groźnego, wielkiego, narastającego. Brak śpiewu ptaków tylko potęgował me obawy. Wrzaskiem powitałem pierwsze drzewo, na które wpadłem. Rzuciłem się do panicznej ucieczki. Rów przytulił mnie, dając złudzenie schronienia od wszelkiego zła. Głośno dyszałem, zmaltretowany biegiem. Moje płuca zawzięcie usiłowały wyrwać się na wolność; ciężko kaszlałem za każdym oddechem. Miałem wrażenie, że za chwilę wywinę żołądek na drugą stronę. Przez kilka minut byłem bezbronny jak dziecko, leżąc w bezruchu, koncentrując się na wessaniu w płuca kolejnej partii odświeżającego powietrza. Nawet nie próbowałem wstać - nogi same się uginały. Serce trzepotało się jak w pułapce. Chciało biec dalej - i jeszcze dalej - na drugi koniec świata. Zamknąłem oczy, chcąc je uciszyć. Gdy je otwarłem, nie byłem już sam. Mężczyzna był niskiego wzrostu. Nosił wysokie, czarne buty, mocno sfatygowany, zielone spodnie, takiż mundur i nie pasującą do tego czarną bejsbolówkę. Wzrok miał utkwiony w leżącym obok mnie martwym zającu. Gdy spojrzał na mnie, z jego oczu płynęła nienawiść. Wycelowaną we mnie dubeltówkę trzymał oburącz. Końce czarnych luf były nieruchome i wielkie jak oczy mojego strachu. - Wstawaj - wysyczał przez zaciśnięte zęby. - Wstawaj! - ryknął, gdy nadal leżałem nieruchomo. Wstałem, gdy odciągnął kurki. Nogi ciągle odmawiały posłuszeństwa: gdybym nie złapał się drzewa, pewnie bym upadł. - Prowadź! - Dokąd? - wymamrotałem oszołomiony. - Prowadź do swoich sideł, cholero jedna! Czyli wziął mnie za kłusownika. W tyle lat po upadku administracji nadal czuł się gajowym? A może i w tej kwestii Zaopatrzeniowcy kłamali? Nie mogłem jeszcze chodzić. Musiałem zyskać na czasie. - Nie jestem kłusownikiem - rzuciłem cicho pomiędzy kolejnymi atakami kaszlu. - Zająca znalazłem w cudzych wnykach. Mam je ze sobą - sięgnąlem do odpowiedniej kieszeni - ale nie potrafię założyć. Nie znam się na tym - rzuciłem mu druty pod nogi. - Weź to sobie albo zniszcz. Nie wierzył, widać to było w jego oczach. Sam bym nie uwierzył. - Prowadź - syknął nieustępliwie, podnosząc lufy na wysokość oczu. Jęknąłem cicho i niezdarnie powlokłem się dalej. Przez głowę przebiegło mi wiele filmów; scen, w których bohater bez trudu radził sobie w takich sytuacjach, kilkoma błyskawicznymi ruchami obezwładniając przeciwnika. Wszystko bzdury. Wszechwładny strach skutecznie paraliżował me ruchy, zezwalając jedynie na włóczenie nogami. Wchodząc w kępy paproci, między łopatkami czułem wyraźnie miejsce, które dwie lufy obrały sobie za cel. Pot lał się ze mnie niemal ciurkiem. Tępo spoglądałem przed siebie, oczekując na nerwowy ruch zaciśniętych na cynglach palców. Najpierw był szelest. Po nim zgrzyt metalu. Dopiero potem chrupnięcie. Z niedowierzaniem spojrzałem na moją nogę, unieruchomioną w potrzasku na grubego zwierza. Tuż powyżej kostki zardzewiałe zębiska wbiły się głęboko, tnąc mięśnie i kość. Wrzasnąłem, a świat w odpowiedzi zawirował i zwalił się na głowę. następny Wojciech Gołąbowski Lepsi . 3 . Z deski wyrastały beżowe rogi. Puste oczodoły ziały czernią. Wzdrygnąłem się, obracając nieznacznie głowę. Kolejne poroża przybite do drewnianych ścian wyjaśniały na czyim łóżku leżałem, przykryty wygarbowaną skórą. Za niedużym oknem szumiały choiny, przysłaniając dalszy widok. Nieco dalej, na wbitej w ścianę żerdzi stał wypchany ptak - na oko drapieżnik. Z goryczą wspomniałem pobierane w szkole lekcje biologii; uczono mnie wtedy o euglenie zielonej oraz rozmnażaniu się pierwotniaków, czego oczywistym efektem był kompletny brak orientacji co do większych roślin i zwierząt - tak w lesie, jak na polu, nad wodą... Ów brak w świadomości narodu poskutkował lekceważeniem, a w konsekwencji niemal całkowitym wyniszczeniem dzikiej zwierzyny i roślinności. Drapieżnik rozpościerał skrzydła, szykując się do lotu. Ślepia wbijał w ofiarę - stojącego nieco dalej zająca. A może bielaka, sądząc po kolorze sierści? Jasne uszy niepokojąco sterczały w górze, pilnie nasłuchując. Czy usłyszały nadejście śmierci? Nad zamkniętymi drzwiami wisiały kolejne, mniejsze poroża. Dalej z trudem rozpoznałem sterczące z białego czerepu szable dzika, łopaty łosia... Oszklona biblioteczka zawierała pokaźny zbiór ksiąg. Słońce padające z drugiego okna odbijało się od tafli szkła, oświetlając brunatną skórę rozłożoną pośrodku pokoju. Myśl o spotkaniu krewniaka jej właściciela spowodowała przejście stada mrówek po moim grzbiecie. Nie sądziłem jednak, by niedźwiedzie rzeczywiście żyły w najbliższej okolicy - przynajmniej ten eksponat musiał zostać przywieziony z daleka. Znaczną część sufitu wypełniał kuty żyrandol, zdobiony artystycznie nakapanymi kroplami roztopionego metalu. Wzornictwo i kolorystyka szklanych opraw nasuwały skojarzenie z art deco... Z westchnieniem opadłem na poduszkę. Zawsze marzyłem o takiej chatce. Czyżby to był raj? Ból nogi rozwiał me wątpliwości. Odrzuciłem skórę. Kiepsko obandażowana noga krwawiła, czerwieniąc opatrunek i łoże. Mimowolnie jęknąłem. Nie miałem pojęcia, jak należy prawidłowo opatrzyć tego typu ranę, ale byłem pewien, że w moim wykonaniu opatrunek wyglądałby podobnie - jakaś czysta szmatka na ranie, dokładnie obwiązana. Widać gajowy także nie miał właściwego przygotowania. To dość skutecznie pozbawiało złudzeń co do przyszłości tak mojej nogi, jak i mnie całego. Z bólu - chyba czymś uśmierzanego, wspomnień i szczątkowej wiedzy wynikało poważne naruszenie kości, ścięgien i mięśni. Bez precyzyjnego chirurga, ba, całego zespołu specjalistów skupionych wokół ciała rozłożonego pośród drogiego sprzętu nie miałem żadnych szans. Gajowy musiał to także rozumieć. Po co więc targał mnie nieprzytomnego do swej chaty? Nie prościej i bardziej humanitarnie było dobić mnie na miejscu? Chyba, że... Zadrżałem na wspomnienie kanibali. Usiadłem, zsuwając z łóżka zdrową nogę. Okna były zamknięte, ale chyba dawały się otworzyć...? Musiałem stąd uciekać, póki nie jest za późno! Przy zsuwaniu rannej kończyny niemal przegryzłem wargę. Mogłem zapomnieć o chodzeniu, nie wspominając o bieganiu czy skradaniu się. Jakakolwiek próba ucieczki okazałaby się bezsensowną stratą energii - bez trudu dogoniłby mnie dopiero co zaczynający raczkować niemowlak. Niemożność ucieczki nie wykluczała wszakże oporu. Nie zauważyłem co prawda żadnej broni z prawdziwego zdarzenia, lecz przecież były jeszcze eksponaty... Najbliższe dość ostro zakończone rogi znajdowały się nade mną - ale były poza zasięgiem rąk. O stanięciu na łożu nie mogłem nawet marzyć. Ponownie zlustrowałem pokój. Najbardziej odpowiadały mi szable dzika, tyle, że znajdowały się po drugiej stronie komnaty... Ostrożnie położyłem się na podłodze. Deski były polakierowane; miałem nadzieję, że nie zaskrzypią zdradziecko. Zacząłem się czołgać w kierunku drzwi. Pośrodku niedźwiedzia opuściły mnie siły. Przytulony do łba, musiałem odpocząć. Podłoga nie niosła odgłosów cudzych kroków, dając bliżej nieokreślone poczucie bezpieczeństwa. Nie czułem także żadnego zimnego powiewu - pokój był dobrze uszczelniony. Skąd jednak brało się ciepło? Spojrzenie na łóżko pozwoliło odkryć kilka średniej wielkości kamieni, ułożonych na blasze, pod materacem. Zapewne były jeszcze ciepłe. Połowę komnaty znaczyła krwistoczerwona smuga. Przyglądałem się temu beznamiętnie aż nagle zrozumiałem, że z takim upływem krwi nie dożyję wieczora... kiedykolwiek ten nastąpi; nie miałem pojęcia, ile czasu minęło od spotkania w lesie. Nie mogłem sobie pozwolić na utratę przytomności, leżąc bezbronny na środku sali. Zmusiłem się do dalszego wysiłku, centymetr po centymetrze zbliżając się do upragnionego oręża. Na krok przed upragnioną ścianą rozległo się straszliwe skrzypnięcie. Zamarłem, ale uprzytomniwszy sobie, że nawet całkowitym bezruchem nie cofnę czasu, paroma gwałtownymi ruchami sięgnąłem ściany. Zza drzwi dobiegł odgłos szybkich kroków. Zaciskając szczękę zmusiłem się do przyjęcia pozycji siedzącej. Podpierając się jedną ręką, wygiąłem swe ciało, drugą wyrzucając jak najwyżej w górę. Zajęczała klamka. W dłoni poczułem chłód kości. Szarpnąłem. Drzwi zaskrzypiały. Nie wiem, co pomyślały wtedy wchodzące do pokoju dwie osoby na widok ciężko rannego nieznajomego, siedzącego pod ścianą i kurczowo trzymającego czerep dzika z lekko wygiętymi szablami. Jedną z nich był gajowy, ze zdumieniem zerkający to na mój oręż, to na ścianę, na której jeszcze przed chwilą owo trofeum wisiało, to znów na krwawy ślad znaczący podłogę jego myśliwskiej komnaty. Druga persona nosiła koloratkę. Głowę miała owiniętą mokrym ręcznikiem. Nie wiem też, kto z nas trzech bardziej się zdziwił, ale pierwszy otrząsnął się ów ksiądz. Bez sprzeciwu z mojej strony odebrał zbielałą broń, podając ją ciągle zszokowanemu właścicielowi. Następnie bez słowa podniósł mnie i delikatnie ułożył z powrotem na wymoszczonym łożu, siadając obok. Już wtedy coś mi w nim nie pasowało. Spod cywilnego ubioru nie wybijała się postura zdolna do takiego czynu... A ubrany był w zwyczajną flanelową koszulę, dżinsy i nieznacznie zabłocone czarne traperki. Koloratkę nosił jak drogocenną kolię - na szyi, doszytą do wąskiego paska materiału. Na pogodnej twarzy nie było śladu zmarszczek, choć oczy zdradzały niejedno ciężkie przeżycie. Mógł mieć trzydziestkę na karku albo czterdziestkę - nie umiałem ocenić; równie dobrze mógł zbliżać się bądź nawet przekroczyć pięćdziesiątkę. Siedział tak obok, swymi czarnymi oczami zagłębiał się w moją duszę, a ja poczułem, jak z wolna odpływają w nicość wszelkie niepokoje, lęki i obawy... Mógłbym wstać i iść za tym człowiekiem na koniec świata, by tam pokornie wskoczyć w piekielny ogień. - Nie bój się - dobiegł do moich uszu jego spokojny, melodyjny głos. - Wszystko będzie dobrze. Byłem tego dziwnie pewien - być może spowodowała to hipnoza, być może po prostu nie miałem już siły walczyć. Bezwiednie zamknąłem oczy, by po chwili z trudem znów je otworzyć. Podniósłszy głowę, zerknąłem w bok, szukając wzrokiem gajowego. Ten stał przy drzwiach, mrucząc coś pod nosem próbował umieścić dzika na swoim miejscu. Nie zwracał na nas uwagi. Nerwowo przełknąłem ślinę. - Co zamierzacie? - wychrypiałem, głową wskazując na zakrwaniony opatrunek. Przez chwilę w milczeniu krzyżowałem spojrzenia z duchownym. Wreszcie ten nachylił się nieco, z głębokim przekonaniem odpowiadając: - Wyleczę cię, synu. Nie parsknąłem śmiechem, nie miałem na to siły. Opadłem na poduszkę, gapiąc się na sufit. - Uwierz, mój synu - kontynuował nie zniechęcony moją reakcją. - Bóg ma wielką moc. Dzieli się nią z wiernymi ku Swej chwale. Uzdrawia, bo jest miłością. Nie wyrzuciłem z siebie kilku ostrych słów na temat uzdrawiania całkowitych rozcięć mięśni ani nagłego wyleczenia poważnych naruszeń kości. Nie miałem ochoty na jałową kłótnię na temat wszechmocy Boga, w którego - bądź co bądź - nadal wierzyłem, choć chyba nieco inaczej niż ów kapłan. Po prostu milczałem, wpatrzony w wirującą nade mną muchę. Wstając, ksiądz westchnął ciężko. - Ten także nie wierzy - rzucił ni do mnie, ni do leśnika. - Zupełnie tak, jak ta dziewczyna, nie cierpiąca swojego prawdziwego imienia... - Szałwia - wyrwało mi się w zamyśleniu. Odwrócił się nagle z zaciekawieniem. - Spotkaliście się? - nie czekał na potwierdzenie oczywistego faktu. - Widzisz, synu, ona także nie potrafiła zaufać woli Boga. A, właśnie - jak tam sprawuje się jej lewa ręka...? Uniosłem się na posłaniu, ze zdumieniem spoglądając na rozmówcę. Nie przypominałem sobie, aby cokolwiek... - Tak jak prawa, a bo co? - A bo gdyśmy ją znaleźli, miała ją paskudnie rozoraną: od łokcia po nadgarstek - wtrącił się gajowy, któremu wreszcie udało się zawiesić trofeum na ścianie. - Twierdziła, że to od noża jakiegoś bydlaka, ale moim zdaniem rozwaliła sobie rękę przy jakimś większym upadku. - Spojrzał na kapłana, jakby czekając na jego opinię. Po chwili ciągnął dalej. - Rana była brudna, zaropiała, grożąca tężcem, gangreną i Bóg jeden wie, czym jeszcze. Przyłapałem się na spoglądaniu na ranną kostkę. Odwróciłem wzrok. - Chyba spotkałem kogo innego - stwierdziłem cichym głosem. - Nie, synu - łagodnie przekonywał ksiądz. - Nam też przedstawiła się jako Szałwia. Młoda dziewczyna, z niesamowitym wyczuciem obracająca ciężkim drągiem... Nie zostało na świecie tylu ludzi, by można ją było z kimś pomylić. Przywędrowała z daleka... Ty także nie jesteś stąd - spojrzał bacznie i zamilkł, czekając na odpowiedź. Nie doczekał się. - Odpocznij nieco - rzucił, odwracając się w stronę drzwi. - Musisz zachować więcej sił na później. - Wykrwawię się - krzyknąłem za wychodzącymi. - Więcej wiary, synu - dobiegło zza zamykanych drzwi. Zakląłem cicho, opadając na poduszkę. Nie chciałem spać, ale rzeczywiście byłem bardzo osłabiony - przydałaby mi się mała drzemka. Sam nie wiem, jak szybko zasnąłem. Napój miał gorzki smak polnych ziół, ale jeśli nawet nie był tak odżywczy, jak wydawało się gospodarzom, to przynajmniej miło rozgrzewał gardło i krtań. Zmusiłem się do wypicia całego kubka. Gajowy odebrawszy puste naczynie, zniknął za drzwiami, zostawiając mnie z księdzem, uważnie studiującym rozległość moich ran. Zdjęty opatrunek ukazał czerwoną rzeczywistość pociętych tkanek. Krew już nie buchała strumieniem, wypływając nieustannym, powolnym cieknięciem. Sporo jej musiałem już stracić - czułem narastające, senne zmęczenie. Gdzieś tam w lasie otaczającym chatkę ostrzyła już swą kosę blada dama. Wrócił leśnik, w jednej ręce trzymając solidny, mosiężny lichtarz, w drugiej zaś bogato rzeźbiony, drewniany stołek. Postawiwszy jedno na drugim, zapalił świece. Kapłan oderwał się od mojej nogi, wyjął z kieszeni stułę, którą z wprawą umieścił na swym karku. Następnie wyjął spod koszuli spory krzyż, umieszczając go między świecami. Poprawił mokry turban na swej głowie. - W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego - zaczął, zwracając się w moim kierunku. Gajowy stojący w kącie przeżegnał się, łącząc dłonie i spuszczając pokornie głowę. Żaden z nich nie spytał mnie o wyznawaną religię, widać uznając, że niesienie pomocy jest ważniejsze od dysput teologicznych. - Módlmy się - zaintonował. W chwili milczenia gorączkowo usiłowałem sobie przypomnieć ewentualną odpowiedź, ale skutek był mizerny. Zdecydowałem się milczeć. Ksiądz podjął modlitwę, a ja przysłuchując się jej zastanawiałem się, na ile jest ona formułą kanoniczną, a na ile improwizacją, poskładaną z różnych kawałków wobec potrzeby chwili. - ...na wieki wieków... - Amen - dokończyłem razem z gajowym, wreszcie przypominając sobie czasy młodości. Kapłan słysząc to uśmiechnął się pod nosem. Spojrzał wymownie na gospodarza, a ten szybko wyszedł z komnaty. Równie prędko wrócił, niosąc napełniony do połowy garnuszek. Zanurzywszy w nim palce, duchowny skropił ranę znakiem krzyża. - Usiądź - zwrócił się naraz do mnie. - Spuść obie nogi, w jednakowym stopniu dotknij podłoża stopami. Z bólem spełniłem polecenie. Ksiądz bezceremonialnie usiadł przede mną na podłodze, ze wzrokiem wlepionym w rany. Leśnik stanął za nim, w dobrej pozycji widokowej. Czekali na cud? Ciepło przyszło nagle, począwszy od kostki rozlewając się po całej nodze. I wyżej, obejmując biodra, trzewia, klatkę piersiową... całe ciało. Z trudem wychyliłem się, rzucając okiem na ranę. Oniemiałem. Dokoła kostki wściekle wirował drobny, różowy pył. Wciąż nie mogłem w to uwierzyć. Chodziłem tam i z powrotem po izdebce, wypróbowując ozdrowiałą nogę. Obaj siedzący na posłaniu gospodarze z uśmiechem obsewowali me podskoki i przysiady. Wreszcie nie wytrzymałem. - Jak to możliwe? - wybuchnąłem histerycznym śmiechem. - Bóg jest wszechmocny - usłyszałem w odpowiedzi. - A ten różowy pył? - z trudem udało mi się opanować. - To twoje ciało - padło lakonicznie. W jednej chwili spoważniałem, zamierając w miejscu. - Widziałem kopce tego pyłu, walające się pośród ubrań. Czy to byli... były... - z trudem przełknąłem ślinę. Obaj jednocześnie kiwnęli smętnie głowami. - Bóg wezwał ich na sąd - cicho odezwał się po chwili milczenia kapłan. - Ale przecież ja widziałem go zdrowego! Spojrzeli na mnie z niezrozumieniem. Zorientowałem się, że nie wiedzą, o czym mówię. - Tam, skąd przychodzę - zacząłem - znałem pewnego starszego człowieka. Chodził ubrany w charakterystyczny, jaskrawy sztormiak, trochę podobny do mojego - rozejrzałem się za swym ubraniem, ale musiało leżeć w innej izbie. - I raz, na wale, zobaczyłem ten sam sztormiak. Pusty. A wokół niego na kamieniach leżał różowy pył. Ale później widziałem stróża w domu! U sołtysa! Śmiał się i... - urwałem, zorientowawszy się w chaotyczności mojej opowieści. Machnąłem ręką i dokończyłem. - W każdym razie widziałem go. Siedział w tym samym sztormiaku. - Przykro mi, synu - podjął po chwili duchowny. - Musiało ci się przywidzieć. Skąd brać informacje o otaczającym świecie, będąc pozbawionym wszelkich technicznych środków komunikacji? Odkąd runęły stalowe maszty a satelity rozbrykały się na orbicie, zawaliły się gmachy wydawnictw i rozerwana została sieć kabli, jedynymi źródłami wiadomości stali się na powrót ludzie, wędrujący z miejsca na miejsce. W nadmorskiej wiosce rolę tę spełniali Zaopatrzeniowcy - jednak w ciągu tych kilku dni już kilkukrotnie przekonałem się o nieścisłości bądź ewidentnym fałszu ich opowieści. Teraz przyszedł czas odkrywania świata niemal na nowo: zarówno tego, który brzmiał w ustach innych ludzi, jak i tego czyhającego na każdym kroku. Siedzieliśmy w trójkę przy kominku, wgryzając się w chrupiącego zająca. Przypalony z zewnątrz, prawie surowy w środku, był moim pierwszym prawdziwym jadłem od wielu dni. Smakował wyśmienicie, popijany rozcieńczonym wywarem z leśnych... owoców? ziół? kory? igliwia? Wolałem nie pytać. Za mą opowieść o życiu na brzegu kapryśnego morza zrewanżowali się leśnymi historiami zbierania owoców, grzybów oraz zastawiania pułapek na zwierzynę. Mówiąc o sidłach, leśnik zachmurzył się, wspominając uzbrojoną bandę grasującą czasem po JEGO lesie. Skojarzyłem to ze spotkanymi ludożercami, pokrótce streszczając swe spotkania z nimi zakończone znalezieniem różowego pyłu. Słysząc te słowa, gajowy wyraźnie się uradował. Przypomniałem sobie także o leżącym na skraju lasu rannym psie. Nie mówiący do tej pory wiele kapłan obiecał zajęcie się nim. Przy okazji rozmowa zeszła na inne tematy, a ja skorzystałem z okazji, by wreszcie spytać o ów ciągle tkwiący na jego głowie mokry ręcznik. Duchowny zachmurzył się, spuszczając głowę. - Bóg, dając wielką moc, wystawił na ciężką próbę. Pozwolił zamieszkać we mnie demonowi - spojrzał badawczo, a nie widząc najmniejszych oznak rozbawienia, kontynuował. - Czasem słyszę gdzieś wewnątrz siebie kategoryczny rozkaz. - Jakiego typu? - Zabij - padło po chwili milczenia. Wskazał na stolik. - Weź ten nóż, dźgnij w plecy. Pokrój na kawałki. - Chłód i wilgoć na szczęście wycisza ten głos - dokończył gajowy. Ksiądz zerknął na niego, po czym na powrót spojrzał mi prosto w oczy. - Jestem opętany - wyszeptał. - Błogosławiony i przeklęty zarazem. Bóg przysłał anioła, zły diabła. Święty tylko spojrzał na mnie... A demon zamieszkał w środku. - Widziałeś ich? - nie wytrzymałem. - Anioł stanął przede mną - tak, jak ty teraz siedzisz. Złego, chwała Bogu, nie widziałem. - widać stracił ochotę na pogawędkę, bo wstał i odwróciwszy się, skierował do drzwi. - Anioły są piękne - wymamrotał tajemniczo już w drzwiach, uśmiechając się pod nosem. O tylu sprawach mogłem się wtedy dowiedzieć, o tyle rzeczy spytać... Opamiętanie przyszło dopiero wtedy, gdy - brnąc przed siebie środkiem dziurawej, betonowej szosy - odszedłem od przytulnej leśnej chatki na wiele kilometrów. Wciąż jednak po głowie tłukła się natrętna myśl, wspomnienie jednej tylko uwagi, rzuconej mimochodem przez gajowego - uwagi, która niemal jak hipnotyczny rozkaz gwałtownie przyspieszyła rozstanie z kolejnym ciepłym kątem. "Jego demon ma na imię Ssassi." Mieszkańcy gajówki nie słyszeli o Zaopatrzeniowcach. Kierunek mej wędrówki był zatem inny niż ten, którym biegł ich handlowy szlak. Ale czy moja włóczęga miała jakikolwiek cel, punkt docelowy, sens? Wspomniałem Szałwię, nie mogącą uwierzyć w bliskość wybrzeża. Skąd wyruszyła? Dlaczego? Co ruszyło ją z domu, każąc przemierzać wyniszczone przez ludzka głupotę, opustoszałe, wymarłe krainy? Przypomnienie słów starej lekarki podziałało jak bicz, dodając nogom nowych sił. To nie twoje miejsce. Idź. Ale gdzie właściwie było moje miejsce? Jeden strach zaprowadził mnie przed laty na koniec świata, inny trzymał mnie tam w czasie katastrof i następujących po nich rozruchów, wreszcie jeszcze inny wypędził, mącąc w głowie... Dokąd miałem się teraz udać? Odpowiedź pojawiła się nagle, porażając swą oczywistością. Rodzinne strony... jak daleko stąd? Zmierzchało już, gdy następnego dnia, nie napotykając większych przeszkód na drodze - oraz ani jednego żywego człowieka - resztki przerdzewiałej tablicy poinformowały mnie o przekroczeniu granic terenu zabudowanego. Nazwy miasteczka nie udało mi się odszyfrować, ale nie sądzę, by - nawet znana - cokolwiek mi powiedziała czy pomogła. Minęło tyle lat... Niegdyś tętniące życiem miasteczko rozciągało się wzdłuż głównej ulicy, przecinanej kilkoma mniejszymi drogami. Ruiny chałup zdradzały pomór mieszkańców. Na powitanie nie zaszczekał ani jeden pies. Maszerowałem środkiem szosy, bacznie rozglądając się na boki, jednak nic nie wskazywało na obecność żywej duszy w najbliższej okolicy. W końcu - napotykając na tkwiącą pośrodku rynku ozdobną pompę wodną - zdecydowałem się na ingerencję w senną ciszę. Metal zazgrzytał przeraźliwie. Podniosłem kutą dźwignię, ponawiając próbę. Na zakurzony kamień rynku kapnęły pierwsze, mętne krople. Po trzecim i czwartym ruchu dźwignią chlusnęło wodą, początkowo brudną, z czasem jednak nabierającą krystalicznej czystości. Wsadziłem głowę pod lodowaty strumień, wzdrygnąwszy się, gdy wąska strużka, przedarłszy się pod ubranie, spłynęła kręgosłupem. Kąpieli wolałem nie ryzykować. Napełniając butlę, rozejrzałem się po otaczających ryneczek niegdyś reprezentacyjnych kamienicach. Czarne dziury w miejscu okien nie nastrajały optymistycznie. Liczne smugi sadzy utrwalone na fasadach zdradzały smutne historie pożarów, puste witryny - grabieży. Nasyciwszy się świeżą wodą, podszedłem do najmniej uszkodzonego budynku. Kawałki szyby wystawowej zachrzęściły pod butami, gdy wchodziłem do środka dawnego sklepu. Przywitała mnie pustka odrapanych ściań, nieliczne zakurzone regały i spadłe z sufitu kawałki styropianowych kasetonów. Byli tu przede mną inni głodni. Przeszukiwanie kolejnych sklepików nie miało chyba sensu. Może zachowały się resztki jedzenia w zruinowanych domostwach? Schody wiodące na piętra kamienic nie zachęcały jednak do wspinaczki. Opuściłem rynek, szukając dzielnicy parterowych willi. Kolejne ruiny boleśnie przypominały wioskę, życzliwych ludzi i ciepłą strawę przygotowaną przez starego stróża. Łykiem wody przepłukałem wyschnięte nagle gardło. Otarłem usta, wilgotną dłonią przetarłem twarz... Czy to moja łza? Oduczyłem się płakać już w dzieciństwie... Czyżby aż tak było mi brak tego spokojnego zycia, do którego zdążyłem przywyknąć - na końcu świata, pochowany dla prawa? Zmusiłem się do szybszego marszu pod górę. Kiedy wreszcie zapomnę? Kiedy śniony widok rozrywanego gardła przestanie mnie dręczyć? Kiedy sumienie da mi święty spokój? Kiedy... Na południowym stoku wzniesienia rozpościerała się nowsza dzielnica. Kilka wielopiętrowych bloków leżało w gruzach, parę mniejszych rozebrano do fundamentów, kolorystycznie odcinających się od reszty placu i osiedlowych uliczek. Jeden blok trwał nienaruszony. Jak to? Przecież nieustanne drżenie ziemi... Drżenie? Nie czułem żadnego poruszenia pod stopami. Kiedy...? Jak...? Przecież cały świat... Kolejny fałsz Zaopatrzeniowców? Czy byliśmy tylko potrzebni do pilnowania wału? Cała wioska skazana na nędzną, beznadziejną wegetację, oszukiwana, karmiona ochłapami? Dla czyjej wygody? Zaopatrzeniowców? O, gdybym teraz ich spotkał... Dziesięciopiętrowy blok trwał na swoim stanowisku, jak żołnierz w szarym, polowym mundurze. Pamiętam wizyty u babci w bardzo podobnym budynku; całkiem możliwe, że była to ta sama konstrukcja - wyglądem nie odbiegał od tamtego. Może tylko kolor fasady, balkonów... I widok z jego okien: szarozielona przestrzeń dookoła, tu i ówdzie snujące sie z kamienic żółtawe kłęby gryzącego dymu tworzące przenikającą się mozaikę z bladoniebieskim tłem nieba. Stałem pośrodku jednego z czterech korytarzy (prócz parteru były na piętrach: trzecim, szóstym i dziewiątym), spoglądając w siną dal, zamyślony... Jeśli za fakt przyjąć ich identyczność, pozornie niewiele się zmieniło. Tylko zza szyb nie błyszczały już śnieżnobiałe firanki, zniknęła też zieleń roślin stojących na parapetach. Gdzieniegdzie w miejscu okien widać było cegły, płyty wiórowe, folie. Większość ocalałych szyb nabrała czarnego koloru. Tynk także wyraźnie poszarzał, miejscami odsłaniając gołą betonową płytę ściany. Ale to już nie był ten dom. Chciałem odwrócić się i odejść, gdy wzrok mój przyciągnął jakiś ruch. Za ciemnym szkłem, na trzecim piętrze pojawiła się jasna twarz. I zaraz cofnęła się, jakby ktoś odciągnął ją wgłąb. Przyjrzałem się baczniej oknom, starając się przebić wzrokiem tę czarną zasłonę. Zauważyłem więcej twarzy. Jedno wyczułem - wszystkie oczy były skierowane na mnie. Stałem tak niezdecydowany, gdy metalowe drzwi jednej z dwu klatek schodowych - tej bardziej oddalonej ode mnie - zazgrzytały niemiłosiernie, ukazując wpierw jasny rękaw, a później i resztę postaci odzianej w białą szatę. Z daleka wydała mi się uszyta z prześcieradła. Postać kiwnęła zachęcająco ręką, więc podszedłem ostrożnie bliżej, przekonując się o słuszności własnych przewidywań. Mężczyzna miał wygoloną głowę, nie nosił też wąsów ani brody. Ani śladu brwi. Szare oczy mrużył pod powiekami bez rzęs. W zestawieniu z bladością cery, wyglądało to dość upiornie. Nie wiedziałem, co mam powiedzieć, lecz ów człowiek bez słowa wskazał mi wnętrze. Ciągle się usmiechał łagodnie. Skorzystałem z zaproszenia, czując jednak lekki niepokój. Czy to na pewno był taki sam dom? W tamtym na wprost od drzwi wejściowych była winda, na prawo i lewo zaś - korytarze prowadzące do schodów. Tutaj wszędzie wisiały materiały, papiery i folie, przed nimi zaś swe królestwo miał rdzawo-zielony bluszcz, chwytający się wszelkich załamań, gwoździ i drutów sterczących z sufitu. Po zamknięciu drzwi zapanował półmrok, co musiało bardziej niż blask słońca odpowiadać mojemu gospodarzowi. Ruszył bez słowa w lewo, kierując się ku bocznej ścianie budynku. Podniósł rąbek materiału i, odsłaniając mi dalszą drogę, spojrzał pytająco. Wskazałem ręką z przepraszającym uśmiechem. Przekroczył kurtynę bez wahania, a ja pośpieszyłem za nim. Krótki korytarz załamywał się nagle w prawo, odsłaniając kamienne schody. Odetchnąłem na duchu - przynajmniej te były na swoim miejscu. Niestety, schody tonące w głębokim mroku również spowite były mackami bluszczu, co kilkakrotnie omal nie zaowocowało skręceniem kostki. Niegdyś na każdym piętrze klatki schodowej drewniane drzwi broniły dostepu do prywatnych mieszkań; panująca ciemność i bluszcz nie pozwoliły mi zobaczyć ich obecnego stanu. Również trzecie piętro nie odróżniało się od pozostałych - przejście do korytarza musiało zostać zamurowane bądź zastawione płytą. Nie miałem żadnych domysłów co do celu takiego przedsięwzięcia. Jak słusznie przewidywałem, zaprowadził mnie na szóste piętro: na jedyną kondygnację, gdzie możliwe było - w dawnych czasach - przejście pomiędzy obiema częściami bloku. Od ściany północnej do południowej - niecałe sto metrów spaceru w szary, deszczowy dzień. Znalazłem się w jaskini. Stalaktyty zastąpione zostały łodygami roślin - któregoś z licznych gatunków bluszczu; stalagmitami stały się wszelkie odpady, które mogły się jeszcze do czegoś przydać. W półmroku błyszczały tylko oczy mieszkańców, wtapiających się w strukturę ścian oraz, jak przypuszczałem, gromadzących się za moimi plecami. Nie miałem odwagi, by to sprawdzić. Kroczyłem tuż za bielą szaty przewodnika, zaczynając przeklinać własną głupotę. Wreszcie, stanęliśmy gdzieś w okolicach klatki schodowej blisko środka budynku. Wygolony zszedł w bok, odsłaniając nieco obszerniejszy fragment korytarza. Blade światło z trudem docierające zza okna pozwalało oczom wyłowić z mroku zarysy czegoś w rodzaju centrum wioski. Domyślałem się, że w celu uzyskania takiej powierzchni obalono kilka ścian. Zagadką pozostawał wpływ tego kroku na stabilność budowli, która jednak wciąż stała. W milczeniu wskazano mi miejsce, gdzie mogłem - idąc w ślady białego - usiąść. Gdy tylko skorzystałem z tej propozycji, pojawiło się kilka podobnie ubranych kobiet, niosąc w rękach fajansowe kubki i niewielkie talerzyki. Przewodnik - a zaczynałem dostrzegać w nim kapłana sekty czy też wodza plemienia - głośno przełknął kilka łyków, dając znaki, abym także pił. Woda miała metaliczny posmak. Szybko opróżniłem wyszczerbiony kubek, kątem oka łowiąc jakieś poblaski w rękach otaczających nas ludzi. Oddając naczynie uśmiechnąłem się do kobiety, ta jednak nie zmieniła poważnego wyrazu twarzy. Poważnego - czy też nerwowo wyczekującego? Czy wzrok płatał mi figle? Druga z pomocnic podała mi talerzyk parującej strawy. Wzrok miała utkwiony w jedzeniu, chłonęła jego zapach. Wreszcie jakby z żalem oderwała się od niego, szybko znikając w powiększającym się tłumie. Rozejrzałem się baczniej dookoła - wszyscy chowali swe ręce. Kapłan dawał mi coraz wymowniejsze znaki, sam jednak ledwo dotknął ustami pożywienia. Byli głodni? Czemu sami nie dostawali ciepłej strawy? A może chcieli mnie otruć? Przyjrzałem się dokładnie potrawie, podnosząc fragment do ust. Zapach potwierdzał widok - dostałem przegotowaną mieszankę roślinną. Wyodrębniłem wzrokiem nać pietruszki, marchewki, kilku innych warzyw, liście porastającego korytarz bluszczu oraz... konopie i puste główki maku? Zatem chcieli mnie oszołomić, a potem...? Mimo gniewnych gestów łysego odstawiłem talerzyk, wstając z miejsca. Zerwał się także, ciągle wskazując na talerzyk. Odmownie pokręciłem głową. Jak się, niestety, spodziewałem, skierował się do tłumu, z trudem coś charcząc. W odpowiedzi motłoch w milczeniu uniósł ręce do góry, ukazując zaciśnięte w dłoniach noże, widelce i owinięte szmatami kawałki szkła. Obiad sam do nich przyszedł. Tygrysim skokiem rzuciłem się na białego, przewracając go na ziemię i zakładając duszenie. Wolną ręką sięgnąłem pod białą szatę, wyciągając skryty pod nią tasak. Spodziewałem się ozdobnego noża, ale kuchenna siekiera tylko potwierdziła moje przypuszczenia co do roli przewodnika. Ostrze, przytknięte do łysej czaszki, złowrogo zalśniło. Tłum nie zaatakował, ale i nie cofnął się. Obserwował. Wyczekiwał. Pat. Postawiłem kapłana na nogi. Ostrze przełożyłem na gardło, dopiero teraz wyczuwając w nim patologiczne zmiany. Czy to właśnie stąd wynikała wszechobecna cisza? Jeżeli panowała tu od dawna, mieszkańcy musieli się bardziej uwrażliwić na najcichszy dźwięk. Wystarczyłoby więc, by... Wrzasnąłem, jak potrafiłem najgłośniej. Bolesny skurcz kapłana i dłonie podnoszone do uszu upewniły mnie w wyborze drogi ucieczki. Wrzasnąłem jeszcze raz i, nie przerywając, ruszyłem w kierunku najbliższej, a nie zasłoniętej ludźmi ściany. Puściłem skurczone ciało, gnałem wymachując w powietrzu tasakiem. Z ulgą zauważyłem szmatę, zasłaniającą przejście na klatkę schodową. Skoczyłem. Uratował mnie porastający ściany bluszcz, o który się otarłem, spadając w dół. Darłem go w przerażeniu rękami, próbując zatrzymać się w upadku. Jedynie nieco zwolniłem. Ratunek przyniosła mi też sterta śmieci, na którą spadłem. Czy straciłem przytomność? Mrok po otwarciu oczu nie zmienił się ani na jotę. Gdzie byłem? Gdzie, do cholery, podziały się schody? Z góry dobiegał chrapliwy rechot. Czy słyszałem też tupot zniecierpliwionych stóp? Na oślep, rękami macając podłoże, dotarłem do ściany. Potem do rogu. Wszędzie był bluszcz. A pod nim? Walcząc z odrazą i strachem, sięgnąłem głębiej, aż natrafiłem na coś twardego. Wyszarpnąłem to na powierzchnię, gdzie z pomocą drugiej ręki mogłem ocenić kształt. Niesymetrycznie owalny pręt, rozszerzający się na jednym końcu, gdzie się urywał, mając wklęśnięcie w środku. Z drugiej strony nierównomiernie ostry... Roztrzaskana kość! Wzdrygnąłem się na myśl o wyssanym szpiku jednego z poprzednich gości budynku. Jednak nie odrzuciłem gnata precz - zgubiwszy w locie tasak, dysponowałem jedynie taką namiastką broni. Tym bardziej, że w przeciwległym rogu coś... Przyzwyczajające się do ciemności oczy dostrzegły ruch. Szczury. Jeszcze nie zjedzone? - przemknęło mi w głowie. Chwilę potem, pomyślawszy o hodowli, zerwałem się na nogi i z trudem dobrnąłem do nieco jaśniejszego kawałka ściany. Kolejna szmata zasłaniająca przejście, będąca tym razem również barierą dla smrodu, który - co dziwne - poczułem dopiero po opuszczeniu śmietnika. Co dalej? W ciemnym pokoju łatwo było zauważyć kolejne przejście, nieco odstające barwą od reszty. Czy będą już za nim czekać? Szybkość mogła być moim jedynym atutem. Skoczyłem przez szmatę, zamierzając przeturlać się po podłodze. Leżałem w błocie. Nadal byłem sam, nikogo nie wyczułem ani nie usłyszałem. Ale gdzie się znalazłem? Dlaczego panował tu taki mrok, jeśli wcześniej... Starłem błoto z powiek, otwierając oczy. I natychmiast je zmrużyłem. Światło bez przeszkód wpadało przez wielkie okna, dając życie rosnącym dokoła marchewkom. Rosnącym? Na podłogę wysypane było jakieś ćwierć metra ziemi, obficie zroszonej. Równe, zielone grządki i ja, cały umazany błotem. Podniosłem kilka korzeni, wyrwanych moim upadkiem i wrzuciłem do kieszeni. Nie miałem czasu. Dobrnąłem do okna, bez trudu lokalizując swe położenie. Za wysoko. Spadłem dwa piętra, znajdowałem się na czwartym. Pamiętam, że pośrodku kwadratowej klatki schodowej co trzy kondygnacje rozpięta była siatka. Czy to znaczy, że stos śmieci i zawalonych schodów sięgnął na wysokość całego jednego piętra? Wydawało się to niemożliwe, a jednak... W następnym pomieszczeniu królowała pietruszka. W rogu zaś... Narożnik pomieszczenia nie wytrzymał naporu mokrej ziemi, zarywając się i umożliwiając przejście poniżej. Narożnik? Bzdura, przecież powinno zawalić się pośrodku... Wniosek nasuwał się sam, wobec zawalonej klatki schodowej musiała to być celowa robota. Zajrzałem w głąb dziury, dostrzegając kilka prowizorycznych schodków. Odsunąłem się gwałtownie, zerkając z niepokojem w górę. Logika nakazywała... Nade mną nie było jednak dalszego przejścia. Ponownie nachyliłem się, ostatecznie decydując się na zejście. Ciszę zakłócał szelest nadciągających stóp. Znajdowałem się na trzecim piętrze, gdzie korytarz umożliwiał łatwe dotarcie do każdego zakątka budowli. Co tu rosło? Nie potrafiłem określić na pierwszy rzut oka, a nie chciałem się dłużej nad tym zastanawiać. Wyrąbane w ścianie przejście do sąsiedniego pomieszczenia, tym razem nie zasłonięte. Znowu pietruszka? Nie skorzystam... Jest dziura! Domyślałem się, że wszelkie otępiające, halucynogenne rośliny rosną na wyższych, lepiej strzeżonych kondygnacjach budynku. Przewidywałem również, że na parterze będą czekać na mnie niemili goście. Wyjrzałem za okno z przeciwnej strony kamienicy. Przestrzeń ogołocona z krzaków nie dawała większych szans na zachowanie zdrowia przy skoku nawet z pierwszego piętra. Co robić, co robić? Jeśli klatka schodowa zawaliła się od trzeciego piętra, to może była czynna poniżej? Ale tam będą czekać. Skoczyć? Ze skręconą kostką nie ucieknę daleko. Przedostać się do któregoś z końców budynku i zejść po piorunochronie? Którego: bliższego czy dalszego? Przeciwległy może zmylić prześladowców, ale jeśli kogoś napotkam po drodze? Systemem dziur w ścianach przekradłem się pod bliższy kraniec, wszędzie po drodze obchodząc bokiem warzywne grządki. Sklepienia znaczyły mocno wilgotne zacieki, nierzadko zresztą pokrywał je bluszcz. Czułem, że budynek długo już nie pociągnie; miałem nadzieję, że zdążę przedtem z niego wyjść. Wyjrzałem przez pozbawione szyby okno. Powyżej nikt nie wychylał głowy, nikt więc nie mógł mnie zauważyć. A z boku... W oddali czerwieniła się przerdzewiała rynna, o którą trzaskał luźno zwisający drut. Nie jestem samobójcą. Cofnąłem sie do poprzedniego pomieszczenia i skorzystałem ze znalezionej tam dziury. Pierwsze piętro. Już słychać szum... Szum? Monotonne zawodzenie mogło stanowić rodzaj modlitwy przed jedzeniem albo być objawem wdzięczności za upolowaną zwierzynę. Ale przecież - o ile zdążyłem się zorientować - wśród tej społeczności panował nakaz ciszy. Omal nie parsknąłem śmiechem, uświadamiając sobie źródło dźwięku - dały o sobie znać stare rury w ścianach, wciąż doprowadzające wodę. Ostrożniej niż na wyższych kondygnacjach zacząłem szukać kolejnej dziury. Wcześniej znalazłem jednak klatkę schodową. Jak przypuszczałem, była sprawna, ciemna i zarośnięta bluszczem. Z parteru zaś dobiegał szum ocierających się o siebie szmat. Czekali. Nie tędy droga. Ostrożnie wycofałem się, nasłuchując wszelkich zmian dźwięków. Czy sprawiło to wydane polecenie, czy tępota wywołana dawkowanym pożywieniem, ale nikt nie szukał mnie na wyższych piętrach. Prędzej czy później jednak ktoś wpadnie na tę myśl. Na razie miałem niemal wolną rękę w poszukiwaniach drogi wyjścia. Niemal. A może... w górę? Gdy tłum znudzi czekanie, ludzie rozejdą się, bacznie przeszukując każde piętro, każde pomieszczenie, każdą grudę błota. Może schować się na najwyższych piętrach, zapewne zakazanych? Odpada. Tam zapewne czeka wierna grupa strażników. No i pewnie nie ma dziur. Poza tym, odcięta od reszty góra budynku stanowi śmiertelną pułapkę. Znów marchewka. Czy oni nie znają buraków? Dziura! Cisza? Podkradłszy się do otworu, zerknąłem w dół. Pusto. Ciemno. Pułapka? Nie sądzę. Prędzej jakieś małe, zamknięte pomieszczenie. Dawna ubikacja? Zerknąłem w bok - istotnie, wokół mnie na ścianach widać było ślady po kafelkach. Zaryzykować? A mam inne wyjście? Najciszej, jak potrafiłem, zszedłem w dół. W końcu zawsze mogę tu poczekać, aż... Gdzie ta podłoga? Wbite w ścianę pręty prowadziły mnie w dół... do kotłowni. Dawnej kotłowni. Tu nie ryzykowano przebijania grubych, masywnych ścian. Zniknęły jednak wszelkie sprzęty. Pozostał goły beton i... Stanąłem jak wryty. Całą powierzchnię korytarza zajmowała plantacja fiołków. Wystarczało im światło wpadające przez te nieduże okna pod sufitem? Dlaczego nie rosły wyżej, gdzie warunki były znacznie bardziej sprzyjające? Wszystko ma swe wytłumaczenie. Gdyby nie były potrzebne, zasadzono by pewnie pietruszkę. Gdyby były potrzebne wyżej... Szelest nade mną uświadomił nagle, że czas oczekiwania przekształcił się w czas poszukiwań. Jeśli wpadną na to, by szukać poniżej... Gdzie się schować? Fiołkowy korytarz prowadzi dalej i dalej, za róg, a za rogiem... Winda? Kabina dźwigu wyglądała jak brama piekieł. Czarny kolor ścian spowodowany był niemiłosiernym kopceniem kilku knotów prowizorycznych lamp. Drzwi usunięto pewnie dawno temu. Ścieżka prowadząca do szybu usłana była swoistą mozaiką... rybich łusek? Ludzkich zębów? Większą część windy zajmował posąg, tańczący w nierównym świetle płomieni. Nagle nabrałem pewności, że tu nikt nie będzie mnie szukać. Tu było ich sanctissimus, tu wstęp miał tylko kapłan z garstką wybranych. Miałem czas. Podszedłem bliżej. Figura przedstawiała kobietę... a może węża? Nie, chyba jednak kobietę. Choć, z drugiej strony... Zdałem sobie sprawę, że spoglądam na arcydzieło sztuki rzeźbiarskiej. Tak pięknej kobiety ludzkie oko chyba nigdy nie oglądało. Biła o głowę wszystkie miss świata, choć jej urody nie można było zaliczyć w poczet żadnej z ras. Długie włosy, gładko przylegające do kształtnego ciała. Głębokie, intensywnie fiołkowe oczy... Będąc ponętną dziewczyną, jednocześnie była też wężem, niezadowolonym z zakłócania spoczynku. Składała usta jakby chciała coś powiedzieć, ale z gardła mógł dobywać się tylko ssyk... Ssyk... Słowo jak... Ssassi? Nie miałem pojęcia, jak daleko członkowie sekty mogą się zapuścić w pogoni za utraconym obiadem. Sądziłem jednak, że - wydostawszy się po kryjomu przez otwór zrzutowy opału, zasłonięty z zewnątrz dwoma arkuszami zardzewiałej blachy - oddaliłem się na w miarę bezpieczną odległość. Musiałem odpocząć i zrobić coś z poranionymi palcami, na których zakrzepła krew zmieszała się z wyschniętym błotem. Dopiero teraz zaczynałem czuć ból ran, powstałych przy darciu ścian zawalonej klatki schodowej. Czy otrzymana w dzieciństwie szczepionka przeciw tężcowi wystarczy? Czy... Przełknąłem nerwowo ślinę. Musiałem szybko znaleźć czystą wodę. Skoro była w budynku, musiała być też gdzie indziej. Gdzie? Na rynek wracać nie mogłem - zgrzyt przerdzewiałego mechanizmu działał jak syrena okrętowa we mgle. Może w kamienicznych sklepach? Może w okolicznych domach? Pacnąłem się w czoło, sięgając po wypełnionego świeżą wodą PETa... Zgubiłem go. Jasny szlag! Szelest poderwał mnie na nogi. Spokojnie, to tylko wróbel... Tylko? Pierwszy żywy ptak od ładnych kilku lat... Nie, nie złapię go i nie zjem. Nawet nie będę próbował. Jest za daleko. Nie, na pewno nie sięgnę. Na pewno... W ostatniej chwili rozpostarł szare skrzydła. Dłoń pochwyciła tylko cienką gałąź, łamiąc przy okazji kilka drobnych patyczków. Syknąłem, czując pieczenie ran na palcach. Zakląłem cicho, rozglądając się po okolicy. Stara butelka nie dawała się porządnie umyć. Nie chciało mi się szukać następnej - a może nie miałem już siły przeszukiwać kolejnych kilku domków? Skoro dopiero w ósmym... Po mieszkańcach nie było śladu. Było to dziwne, zważywszy, że mieszkanie wyglądało na opuszczone nagle, bez przygotowań. Nie było zawalone, nie nosiło śladów śmierci... A w nieczynnej od wielu lat lodówce leżało kilka konserw. Jak się do nich dobrać? Wyrabiane chyba ze stali pancernej, oczywiście nie posiadały łatwo otwieranego denka. Rozejrzałem się za nożem, dłutem czy innym ostrym kawałkiem stali - ale znalazłem tylko nieznacznie zardzewiałą łyżkę do butów. Z zawinięciem na końcu, dobrze leżała w dłoni - schowałem ją głęboko, obiecując sobie naostrzyć na najbliższym odpowiednim kamieniu. W pokoju leżały nędzne szczątki tapczanu. Wolałem nie podchodzić - już z daleka widać było całe zoo pełzające bądź skaczące po nim. Na środku komnaty wiatr igrał z luźną taśmą magnetofonową. W głowie rozległo się brzmienie dwóch gitar, basu, prymitywnej perkusji - i przebój naszej studenckiej kapeli; słowa, niegdyś mówiące o zbliżającej się sesji, dziwnie pasowały do mej obecnej sytuacji: ...'cause I've got bad feelings about it bad feelings about it bad, bad, bad feelings... chyba koniec