10894

Szczegóły
Tytuł 10894
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

10894 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 10894 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

10894 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Jack Higgins Ostatnie miejsce stworzone przez Boga w Wydawnictwie Amber to: CZAS UMIERANIA CZAS W PIEKLE DZIEŃ SĄDU GNIEW BOŻY NOCNE PRZEJŚCIE ORZEŁ WYLĄDOWAŁ ORZEŁ ODLECIAŁ OSTRZEŻENIE SZTORMOWE OSTATNIE MIEJSCE STWORZONE PRZEZ BOGA oraz KRYPTONIM WALHALLA MROCZNA STRONA WYSPY Przełożył: PAWEŁ WITKOWSKI AMBER Tytuł oryginału: THE LAST PLACE GOD MADE Ilustracja na okładce: CHRIS MOORE Opracowanie graficzne: ADAM OLCHOWIK Redaktor: JOANNA EGERT Redaktor techniczny: JANUSZ FESTUR Copyright (c) 1971 by Jack Higgins For the Polish edition Copyright (c) 1992 by Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. ISBN 83-85423-56-7 Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. Warszawa 1991. Wydanie I Skład: Zakład Fototype w Milanówku Druk: Pilskie Zakłady Graficzne Sp. z o.o. A ta jest dla mojej bratowej Babs Hewitt Absolutnie pewnej, że już czas... 1. PUŁAP ZERO Gdy lewe skrzydło zaczęło trzepotać, wiedziałem, że mam kłopoty, co nie znaczy, że nie miałem ich już od jakiegoś czasu. Chodziło głównie o ciśnienie oleju oraz o niepokojące zachowanie się starego silnika typu Pratt and Whitney Wasp, które w nieprzyjemny sposób przywodziło mi na myśl rzężenie umierającego człowieka. Vega była kiedyś całkiem dobra. Typowy przykład nagłego boomu na małe jednosilnikowe górnopłaty, które ukazały się w połowie lat dwudziestych, skonstruowane do przewożenia poczty i sześciu pasażerów z prędkością około stu mil na godzinę. Ta, którą usiłowałem w tej właśnie chwili utrzymać w powietrzu, została zbudowana w tysiąc dziewięćset dwudziestym siódmym, miała więc jedenaście lat. Jedenaście lat przewożenia poczty w każdą pogodę. Niedostatecznych przeglądów. Nadmiernej eksploatacji. Składano ją do kupy po nie mniej niż trzech katastrofach, a było to tylko to, co oficjalnie znalazło się w dzienniku pokładowym. Bóg jeden wie, co zostało pominięte. Kanzas, Meksyk, Panama, Peru, vega opadała trochę niżej przy każdym ruchu, miała coraz większe trudności ze skręcaniem, niczym koń zajeżdżony na śmierć. Teraz rozsypywała się w powietrzu ze mną w środku i niewiele mogłem na to poradzić. Od Iquitos w Peru Amazonka wije się przez dwa tysiące mil jak brązowy wąż chyba w najgorszej dżungli na świecie, kończąc bieg w Belem na atlantyckim wybrzeżu Brazylii, mijając w połowie - u zbiegu z Rio Negro - miasto Manaus, mój aktualny cel. Przez większą część drogi leciałem wzdłuż rzeki, co przynajmniej ułatwiało nawigację. Wiozłem trzy worki poczty i kilka skrzyń jakichś maszyn górniczych. Sześć długich, ciężkich godzin do Tefe, podczas których trzykrotnie udało mi się złapać przez radio posterunki policji, chociaż w samym Tefe było spokojnie jak w grobie. Stamtąd rzeka odpływała wielką szeroką pętlą i lecenie za nią oznaczałoby dalsze czterysta mil do Manaus, a vega po prostu nie miała takiego zapasu paliwa. Z Tefe ruszyłem więc na wschód, przez dziewiczą dżunglę, kierując się w stronę Rio Negro, skąd lot w dół rzeki miał mnie zaprowadzić do Manaus - razem sto pięćdziesiąt mil. Od początku było to szalone przedsięwzięcie, którego w tamtym czasie, o ile wiem, nikomu nie udało się dokonać, lecz mając dwadzieścia trzy lata i dużo energii, człowiek jest skłonny uważać się za zdolnego do większości rzeczy, a w końcu Belem leżało dwa tysiące mil bliżej Anglii niż miejsce, z którego wystartowałem. Teraz jednak, patrząc na to wszystko po tylu latach, widzę, ile w całej tej sprawie było kwestią przypadku, tego zupełnie nieprzewidywalnego elementu. Przede wszystkim moje śmiałe zanurzenie się w dżunglę nie było znowu takie szalone, jak to się mogło wydawać. Prawda, jakiekolwiek próby wyliczenia kursu były wykluczone przez prosty fakt, iż wiatromierz nie działał, a na kompasie zupełnie nie można było polegać, ale Rio Negro leżało sto pięćdziesiąt mil na wschód od Tefe i mogłem kierować się słońcem, wiszącym na niebie tak kryształowo czystym, że horyzont wydawał się ciągnąć w nieskończoność. Spadające ciśnienie oleju stanowiło pierwsze z moich nieszczęść, chociaż początkowo nie martwiłem się tym zbytnio, gdyż jego wskaźnik, jak większość przyrządów, często w ogóle nie działał, a w najlepszym razie był mniej niż wiarygodny. Nagle - nie do wiary - horyzont zmienił się w pasmo postrzępionych szczytów, sterczących przed moimi oczyma. Właściwie na to również nie mogłem narzekać, jako że na mojej mapie ten właśnie sektor stanowił po prostu pustą przestrzeń. Nie, żeby to były Andy, ale biorąc pod uwagę ogólny stan vegi, góry jednak dość wysokie, chociaż wysokościomierz zaciął się na czterech tysiącach stóp, więc wszystko powyżej opierało się jedynie na przypuszczeniach. Rozsądnie byłoby trzymać się od nich w bezpiecznej odległości, a następnie uzyskać odpowiednią wysokość do minięcia masywu poprzez jak najdłuższy spiralny lot w górę. Ja jednak nie miałem na to dosyć czasu (czytaj - paliwa), więc po prostu odciągnąłem drążek i ruszyłem naprzód. Nie przypuszczam, by na początku - gdy przelatywałem nad pierwszym wielkim wyskokiem wyrastającym z ciemnej zieleni tropikalnego lasu - było tego więcej niż czterysta- pięćset stóp. Potem jednak znalazłem się na wprost poszarpanych szczytów i nie miałem zbyt wiele czasu na podejmowanie decyzji. Zaryzykowałem i skierowałem się w lukę, lecąc nad takim pustkowiem, że można by je wziąć za Księżyc. Wpadłem w przyprawiającą o mdłości dziurę powietrzną, vega zaprotestowała każdym swoim włóknem i gdy ziemia zaczęła się przybliżać, ponownie odciągnąłem drążek. Przez chwilę wyglądało już tak, jakbym popełnił poważny błąd, gdyż przełęcz, przez którą leciałem, zwęziła się znacznie, tak że w pewnym momencie końce skrzydeł omal nie musnęły powierzchni skały. Zupełnie nagle wzniosłem się nad wielką porysowaną granią z zaledwie stustopowym marginesem i znalazłem się nad ogromną doliną, z której wydobywała się mgła jak para z wrzącego garnka, by mnie pochłonąć. Zrobiło się dużo zimniej i o przednią szybę uderzył deszcz, a po chwili powietrze trzaskało już elektrycznością - od wschodu nadciągała wielka chmura. Gwałtowne tropikalne burze tego typu stanowiły na tym obszarze codzienne niebezpieczeństwo. Częste i zwykle krótkotrwałe, potrafiły narobić niewiarygodnie wiele szkód. Szczególnie niebezpieczne były związane z nimi pioruny. Normalnie najlepiej było wznieść się ponad nie, vega jednak była już najwyżej, jak mogła, biorąc pod uwagę jej stan, toteż naprawdę nie miałem innego wyboru, jak tylko trzymać się i liczyć na szczęście. Nie myślałem o śmierci. Byłem zbyt zajęty utrzymywaniem samolotu w powietrzu, by mieć czas na cokolwiek innego. Vega była drewniana. Skrzydła oparte na wspornikach i aerodynamiczne poszycie kadłuba, zrobione z dwóch połówek zlepionych klejem niczym dziecinna zabawka. Teraz ta zabawka się rozlatywała. Na zewnątrz panowała prawie całkowita ciemność i gdy zmagaliśmy się z turbulencjami, woda wlewała się kaskadami przez każde naprężone spoiwo kadłuba. Deszcz strumieniami spływał ze skrzydeł, a na ich końcach trzaskały pioruny. Poszycie zaczęło odpadać płatami. Bardziej niż cokolwiek innego czułem rodzaj radosnego uniesienia z powodu samego zaangażowania w utrzymanie kontroli nad tym umierającym samolotem i nawet roześmiałem się na głos, gdy w pewnej chwili część dachu odleciała i na głowę spadły mi strugi wody. Wynurzyłem się w jasnym słońcu późnego popołudnia i natychmiast zobaczyłem na horyzoncie rzekę. Musiała to być Negro, toteż pchnąłem ku niej vegę, nie zwracając uwagi na smród palącego się oleju i gruchotanie skrzydeł. Teraz już kawałki kadłuba odpadały bez przerwy i samolot ciągle tracił wysokość. Bóg jeden wie, co podtrzymywało pracę silnika. Było to naprawdę niezwykłe. W każdej sekundzie cholerstwo mogło się zaciąć na dobre, a trudno mi było mieć nadzieję na przeżycie katastrofy w tym nieprzeniknionym tropikalnym lesie w dole. Jakiś głos zaskrzeczał w mojej słuchawce: - Hej, vega, twoje skrzydła tak trzepoczą, że myślałem, iż jesteś ptakiem. Co cię jeszcze trzyma w górze? Pojawił się znikąd i wyrównał lot przy moim lewym skrzydle - purpurowo-srebrny jednopłatowiec typu Hayley, wyglądający na nie więcej niż cztery-pięć lat. Głos był amerykański i wyraźnie chropowaty, co dodawało mu specyficznego brzmienia, pomimo zagłuszających go zakłóceń. - Kim jesteś? - Neil Mallory - odparłem. - Iquitos do Belem przez Manaus. - Jezu. - Zaśmiał się ochryple. - Myślałem, że to Lindbergha nazywali latającym głupcem. Manaus jest tylko o sto mil stąd w dół rzeki. Jesteś w stanie utrzymać się tak długo? Co najmniej jeszcze jedna godzina. Sprawdziłem wskaźnik poziomu paliwa i szybkościomierz i stanąłem przed nieuniknionym. - Nie mam szans! Prędkość ciągle spada, a bak jest prawie pusty. - W takim kraju nie ma sensu się na to porywać - stwierdził. - Nigdy by cię już nie ujrzano. Możesz utrzymać ją w kupie jeszcze przez dziesięć minut? - Mogę spróbować. - Dziesięć albo piętnaście mil w dół rzeki jest skrawek campo. Jeśli jesteś dosyć dobry, masz szansę tam wylądować. Nie odpowiedziałem, ponieważ kadłub właśnie zaczął się odrywać wielkim pasem od lewego skrzydła, które - jakby z bólu - w jeszcze bardziej szalony sposób podskakiwało w górę i w dół. Gdy dotarliśmy do Negro, znajdowałem się na wysokości około tysiąca stóp. Skręciłem wzdłuż rzeki, stopniowo i nieubłaganie opadając ku ziemi, bezwładnie jak liść. Pomimo wiatru wlatującego przez dziury w kadłubie, miałem pot na twarzy, a ręce zaciskałem kurczowo na drążku, gdyż utrzymanie samolotu wymagało całej mojej siły. - Spokojnie, mały, spokojnie. - Ten dziwny, szorstki głos przedarł się przez zakłócenia. - Już niedługo. Za milę, po lewej stronie. Powiedziałbym ci, żebyś zaczął się opuszczać, tyle że ty i tak już spadasz jak kamień. - Odczep się - mruknąłem i zacisnąłem mocno zęby, trzymając się, gdy vega zarzuciła gwałtownie na prawą burtę. Campo rozkwitało w dżungli ćwierć mili przede mną - kilkaset jardów łąki nad rzeką. Wyglądało na to, że wiatr wieje w odpowiednim kierunku, chociaż przy tym stanie vegi nie mógłbym zrobić wiele, gdyby tak nie było. Prawie nie musiałem zmniejszać prędkości - silnik i tak już niemal stanął - ale ustawiłem trymer ogonowy i lecąc nad wierzchołkami drzew, opuściłem klapy. Trzymałem samolot z całej siły, zapierając się nogami o ster, by ustawić maszynę z powrotem w linii, gdyż skręciła w prawo. Prawie zadziałało. Pognałem ku ziemi z ostatnim podrywem mocy, wyrównując poziom przed lądowaniem, a silnik wybrał ten właśnie moment, by zgasnąć. Było to jak uderzenie w niewidoczną ścianę. Przez moment vega jakby wisiała w powietrzu, sto stóp nad ziemią, po czym runęła w dół. W gałęziach drzew na zachodnim krańcu campo zostawiłem podwozie. Po głębszej analizie myślę, że właśnie to mnie uratowało, gdyż efekt hamujący był znaczny. Vega po prostu usiadła na brzuchu, ryjąc do przodu przez sześciostopową trawę, zostawiła oba skrzydła za sobą i zatrzymała się może dwadzieścia jardów od brzegu rzeki. Odpiąłem pasy i otworzywszy kopnięciem drzwi, wyrzuciłem worki z pocztą, na wszelki wypadek wyskakując zaraz za nimi. Okazało się to niepotrzebne, chociaż fakt, że maszyna nie zamieniła się w pochodnię pod wpływem wstrząsu, nie był wynikiem szczęścia. Po prostu w zbiornikach nie zostało już nic, co mogłoby się palić. Bardzo ostrożnie usiadłem na jednym z worków. Ręce trzęsły mi się lekko - nie dużo, ale dosyć - a serce waliło jak młot. Hayley zatoczył pętlę nisko nad moją głową. Pomachałem mu nie podnosząc wzroku, po czym rozpiąłem kurtkę i wyjąłem paczkę papierosów Balkan Sobranie, ostatnią z kartonu, który sobie kupiłem w poprzednim miesiącu na czarnym rynku w Limie. Myślę, że jeszcze nic nigdy nie smakowało mi tak bardzo. Gdy po chwili wstałem i odwróciłem się, ujrzałem hayleya przechylającego się i opadającego ponad drzewami po drugiej stronie campo. W jego wydaniu wyglądało to łatwo, choć wcale takie nie było, gdyż wrak vegi i miejsce, gdzie spoczęły skrzydła, zostawiały mu bardzo niewielki margines błędu. Między końcem jego lewego skrzydła a krawędzią drzew nie było więcej niż kilkanaście jardów. Ponownie usiadłem na worku, głównie dlatego że nogi zrobiły mi się nagle bardzo słabe, i zapaliłem kolejnego sobranie. Słyszałem, jak tamten przedziera się do mnie przez trawę; raz zawołał mnie po nazwisku. Bóg jeden wie, dlaczego mu nie odpowiedziałem. Sądzę, że byłem w szoku. Po prostu siedziałem z papierosem w ustach, gapiąc się ponad wrakiem vegi na rzekę, odbierając każdy dźwięk i obraz w najdrobniejszych szczegółach, jakby po to by dowieść, że żyję. - Na Boga, chłopcze, umiesz latać. Mogę ci to powiedzieć. Wynurzył się z trawy i patrzył na mnie, stojąc z rękami na biodrach w - jak się miałem dowiedzieć - geście nie do podrobienia. Był potężnym mężczyzną, ubranym w skórzany płaszcz, bryczesy i buty do kolan. Na głowie miał skórzany hełm i uniesione na czoło gogle, a z kabury na prawym udzie wystawał mu automatyczny kolt .45. Wyciągnąłem rękę, a gdy się odezwałem, wydawało mi się, że głos należy do kogoś innego. - Mallory... Neil Mallory. - Już mi to powiedziałeś, pamiętasz? - Uśmiechnął się szeroko. - Nazywam się Hannah - Sam Hannah. Jest tam jeszcze coś wartego ocalenia poza pocztą? Jak odkryłem później, miał czterdzieści pięć lat, ale sądząc po samym wyglądzie mógł być starszy albo młodszy, miał bowiem interesująco pozbawioną wieku twarz, opaloną na prawie taki sam kolor jak jego płaszcz. Miał też ten dość twardy, opanowany wygląd człowieka, który bywał tu i ówdzie, robił to i owo i przeżył wiele, a jednak - nawet na pierwszy rzut oka - dostrzegałem w nim jedną wadę. Stanowił zbyt doskonały obrazek, stojąc tak w swoim rynsztunku, z bronią u pasa, niczym jakiś pilot RFC czekający na start do rannego patrolowego lotu nad okopami. Wyglądał bardziej jak ktoś grający swoją rolę. W dodatku oczy były nieodpowiednie - bladoniebieskie, nigdy niczego nie zdradzające. Powiedziałem mu o maszynach górniczych i wspiął się do vegi, by rzucić okiem. Po chwili pojawił się ponownie, trzymając w ręku płócienną torbę. - To twoje? - Gdy skinąłem głową, rzucił tobołek w moim kierunku. - Te skrzynie odpadają. Są za ciężkie dla hayleya. Chcesz coś jeszcze? Zaprzeczyłem, ale po chwili sobie przypomniałem. - A, tak, w przegródce na mapy jest rewolwer. Znalazł go bez kłopotu i podał mi razem z pudełkiem naboi. Był to webley .38. Wrzuciłem go do kieszeni kurtki. - W takim razie, jeśli jesteś gotowy, to wynosimy się stąd. - Bez widocznego wysiłku podniósł trzy worki z pocztą. - Miejscowi Indianie to Jicaros. Było ich jakieś pięć tysięcy aż do zeszłego roku, kiedy to pewien lekarz, pracujący dla jednej ze spółek obszarniczych, zaraził ich ospą, zamiast zaszczepić przeciwko niej. Ci, którzy przeżyli, rozwinęli brzydki zwyczaj obdzierania żywcem ze skóry każdego białego, którego dostaną w swoje ręce. Takie opowieści dawno przestały robić na mnie wrażenie, gdyż były codziennym zjawiskiem nad Amazonką w czasie, gdy większość obszarników i poszukiwaczy uważała Indian za coś gorszego od ludzi. Za robactwo, które trzeba bezlitośnie rozdeptać za pomocą wszystkich dostępnych środków. Potykając się, szedłem za Hannahem, który podtrzymywał rozmowę, klnąc swobodnie, gdy płoszone przez nas chmary świerszczy i różnych innych insektów wzbijały się w górę. - Co za cholerny kraj. Ostatnie miejsce stworzone przez Boga. Jeśli o mnie chodzi, Jicaros mogą go mieć i robić z nim, co chcą. - Więc dlaczego tu siedzisz? - spytałem. Dotarliśmy właśnie do hayleya i Hannah, wrzuciwszy worki do środka, odwrócił się do mnie z błyskiem w oczach. - Nie z wyboru, chłopcze, zapewniam cię. Pomógł mi wspiąć się do kabiny. Było mniej miejsca niż w vedze. Siedzenia dla czterech pasażerów i pomieszczenie na towar - wszystko w doskonałym porządku i to nie tylko dlatego, że maszyna nie była taka stara. Był to samolot, o który dbano regularnie i z miłością. Lekko mnie to zdziwiło, bo raczej nie pasowało do Hannaha. Siadłem obok niego zapinając pasy, a on zamknął drzwi. - Ta dziecina wyciąga sto osiemdziesiąt. Będziesz się pluskał w gorącej kąpieli, nim się spostrzeżesz. - Uśmiechnął się. - No dobra, w letniej, o ile dobrze znam moje Manaus. Nagle poczułem się bardzo zmęczony. Cudownie było tak po prostu siedzieć, wygodnie przypięty do fotela, i pozwolić komuś innemu robić resztę, a jak powiedziałem - był dobry. Naprawdę dobry. Nad drzewami na końcu campo nie mogło być więcej jak kilka stóp, a jednak nie czułem żadnego niepokoju, gdy obrócił hayleya pod wiatr i otworzył przepustnicę. Jechał prosto na tę zieloną ścianę, nie chcąc zdobywać wysokości kosztem mocy, czekając do ostatniej chwili, w końcu ciągnąc drążek aż do brzucha i unosząc nas dziesięć stóp nad wierzchołkami drzew. Roześmiał się głośno, uderzając ręką w przepierzenie. - Wiesz, co jest najważniejsze w życiu, Mallory? Szczęście - a ja mam go kupę. Będę żył sto jeden lat. - Powodzenia - rzuciłem. Dziwne, ale zachowywał się, jakby był po paru głębszych. Nie pijany, ale nie mogący przestać gadać. Za żadne skarby nie mogę sobie przypomnieć, o czym mówił, gdyż stopniowo moje oczy zamykały się, a jego głos słabnął, aż zlał się w jedno z odgłosem silnika, a w końcu to też zanikło i została jedynie spokojna ciemność. 2. MARIA OD ANIOŁÓW Miałem nadzieję, że wyruszę w drogę w ciągu kilku godzin, a z pewnością nie później niż następnego dnia, gdyż pomimo tego że Manaus przeżywało ciężkie czasy, prawie codziennie jakiś statek odpływał w kierunku wybrzeża. Sprawy jednak od razu zaczęły się komplikować. Na początek była policja w osobie samego comandante, który uparł się, by mnie przesłuchać w związku z rozbiciem samolotu, spisując własnoręcznie każde moje słowo, co zajęło sporo czasu. Po podpisaniu zeznania musiałem czekać przed gabinetem, aż uzyska od Hannaha jego wersję wydarzeń. Sądząc z odgłosów śmiechu dobiegających przez zamknięte drzwi, byli starymi i dobrymi przyjaciółmi i gdy w końcu wyszli, Hannah obejmował comandante ramieniem. - A, senhor Mallory. - Comandante łaskawie skinął mi głową. - Rozmawiałem w tej sprawie z kapitanem Hannahem i jestem szczęśliwy, że mogę powiedzieć, iż potwierdza on pańską opowieść w każdym szczególe. Może pan odejść. To było miłe z jego strony. Wszedł z powrotem do biura, a Hannah powiedział: - No to w porządku. - Zmarszczył brwi, jakby zaniepokojony, i położył mi rękę na ramieniu. - Mam sprawy do załatwienia, ale ty wyglądasz jak chodzący trup. Złap na dole dorożkę i każ się zawieźć do hotelu Palace. Zapytaj o senhora Juke. Powiedz mu, że ja cię przysłałem. Pięć, sześć godzin snu i poczujesz się świetnie. Dołączę do ciebie wieczorem. Zjemy coś. Zabawimy się trochę. - W Manaus? - zdziwiłem się. - Ciągle mają swój pełny udział w grzechu, jeśli tylko wiesz, gdzie szukać. - Uśmiechnął się nieszczerze. - Zobaczymy się później. Wrócił do biura comandante, otwierając drzwi bez pukania, a ja zszedłem po schodach i pomiędzy popękanymi marmurowymi filarami wyszedłem na zewnątrz. Nie pojechałem prosto do hotelu. Zamiast tego wsiadłem do jednej z czekających u stóp schodów dorożek i podałem woźnicy adres miejscowego agenta górniczej spółki, z którą miałem kontrakt na dostarczenie vegi do Belem. W czasie wielkiego boomu kauczukowego pod koniec dziewiętnastego wieku Manaus była prawdziwą Mekką dla wszelkiego rodzaju szumowin, z milionerami spacerującymi tuzinami po ulicach, barokowymi pałacami, operą, która mogła rywalizować z paryską. Żaden grzech nie był zbyt wielki, żadne łajdactwo zbyt podłe. Sodoma i Gomora zlały się w jedno i osiadły nad brzegami Negro, tysiąc mil w górę Amazonki. Nigdy nie lubiłem zbytnio tego miasta. Panował tu posmak korupcji, rodzaj ogólnego rozkładu. Uczucie, że dżungla stopniowo wpełza z powrotem i nikt z nas nie ma prawa tutaj być. Czułem się niespokojny i skrępowany, co było, jak przypuszczam, reakcją na stres, i niczego nie chciałem bardziej, niż być w drodze, po raz ostatni patrząc na to miejsce ponad rufą rzecznego statku. Znalazłem agenta w biurze pokaźnego magazynu nad rzeką. Miał trupi wygląd i przerażone oczy człowieka, który wie, że nie zostało mu wiele życia, i bez przerwy kaszlał w dużą, brudną chustkę, poplamioną krwią. Był tak wdzięczny Matce Boskiej za moje uratowanie, że aż się przeżegnał, na tym samym oddechu zauważając, że zgodnie z warunkami mojego kontraktu, miałem dostać pieniądze jedynie po bezpiecznym dostarczeniu vegi do Belem. Dokładnie tego się spodziewałem, zostawiłem go więc za biurkiem w stanie bliskim zapaści, starającego się ze wszystkich sił wykrztusić z siebie to, co zostało z jego płuc, i wyszedłem. Moja dorożka ciągle na mnie czekała, a woźnica drzemał w upale ze słomianym sombrerem naciągniętym na oczy. Podszedłem do skraju nabrzeża, by zobaczyć, co się dzieje w porcie. Działo się niewiele, ale przy następnej przystani stał jakiś parowiec, na który ładowano zielone banany. Znalazłem kapitana drzemiącego pod markizą na mostku w płóciennym fotelu. Ocknął się tylko na tyle, ile trzeba było, żeby mi oznajmić, że odpływa do Belem następnego ranka o dziewiątej i że podróż zajmie sześć dni. Jeśli nie miałem ochoty na hamak na pokładzie razem z biedniejszymi klientami, mogłem dostać wolną koję w kajucie mata, całość za sto cruzeiros. Zapewniłem go, że będę na czas, na co zamknął oczy z całkowitą obojętnością i powrócił do ważniejszych zajęć. Miałem w portfelu ponad tysiąc cruzeiros - w tym czasie około stu pięćdziesięciu funtów szterlingów - co znaczyło, że nawet po podróży w dół rzeki i nieprzewidzianych wydatkach miałbym dosyć w kieszeni, by zafundować sobie podróż z Belem do Anglii na jakimś statku handlowym. Jechałem do domu. Po dwóch i pół latach najgorszego, co może zaoferować Ameryka Południowa, byłem w drodze powrotnej i czułem się z tego powodu wspaniale. Była to zdecydowanie jedna z największych chwil w moim życiu, toteż całe zmęczenie opuściło mnie i prawie biegiem wróciłem do dorożki. Spodziewałem się po hotelu najgorszego, ale Palace był miłą niespodzianką. Z pewnością widział lepsze dni, ale miał w sobie jakieś barokowe dostojeństwo, bardzo pociągający staroświecki urok, a nazwisko Hannaha wywarło magiczny skutek na wspomnianym przez niego senhorze Juce, starym siwym mężczyźnie w kurtce z alpaki, który siedział za biurkiem czytając gazetę. Osobiście zaprowadził mnie na górę do pokoju z małym tarasem wychodzącym na rzekę. Całe to miejsce było wspaniałym przykładem późnego stylu wiktoriańskiego, zatrzymanego na zawsze jak mucha w bursztynie - od mosiężnego łoża po ciężkie mahoniowe meble. Indianka w czarnej krepowej sukience przyniosła czystą pościel, a staruszek z pewną dumą pokazał mi obok łazienkę na mój wyłączny użytek, chociaż, niestety, trzeba było dzwonić po ciepłą wodę. Podziękowałem mu uprzejmie, ale pomachał tylko lekceważąco rękami i zapewnił mnie wylewnie, że nic nie jest wielkim kłopotem, jeśli chodzi o przyjaciela kapitana Hannaha. Myślałem o tym rozbierając się. Cokolwiek by można o nim powiedzieć, Hannah najwyraźniej cieszył się w Manaus znacznym poważaniem, co było interesujące, zważywszy, że był cudzoziemcem. Bardzo potrzebowałem tej kąpieli, ale nagle, siedząc na skraju łóżka po zdjęciu butów, ogarnęło mnie zmęczenie. Zakopałem się w pościel i prawie natychmiast usnąłem. Kiedy się ocknąłem, ujrzałem nad sobą moskitierę, falującą jak biały kwiat na wietrzyku dochodzącym od otwartego okna, a za nią unosiła się jakaś twarz, jakby oddzielona od ciała w rozproszonym żółtym blasku lampy oliwnej. Stary Juka zamrugał smutnymi wilgotnymi oczami. - Kapitan Hannah był tutaj przedtem, senhor. Prosił mnie, żebym obudził pana o dziewiątej. Trochę potrwało, zanim dotarło to do mnie. - O dziewiątej? - Prosi, żeby pan się z nim spotkał w "Małej Łódce". Życzy sobie, by zjadł pan z nim kolację. Czeka na pana dorożka, senhor. Wszystko jest załatwione. - To miło z jego strony - stwierdziłem, choć z pewnością nie dosłyszał chłodu w moim głosie. - Pańska kąpiel czeka, senhor. Ciepła woda już przyniesiona. Ostrożnie postawił lampę na stole, po czym drzwi zamknęły się za nim z łagodnym westchnieniem, a moskitiera zatrzepotała niczym jakaś wielka ćma. Hannah najwyraźniej wiele przyjął za pewnik. Wstałem lekko zirytowany z powodu sposobu, w jaki załatwiano wszystko za mnie, i podszedłem do okna. Zupełnie nagle cały mój nastrój uległ zmianie, bo po upale dnia zrobiło się teraz przyjemnie chłodno, a lekki wietrzyk przesycony był zapachem kwiatów. Znad rzeki błyskały światła i dochodziły odgłosy muzyki - chyba fredo - pulsując przez noc i napełniając mnie nieokreślonym, irracjonalnym podnieceniem. Odwróciwszy się z powrotem do pokoju, dokonałem kolejnego odkrycia: moja płócienna torba została rozpakowana, a stary lniany garnitur wyprany i wyprasowany. Wisiał teraz porządnie na oparciu krzesła, czekając na mnie. Naprawdę nic nie mogłem zrobić, naciski były zbyt silne, toteż poddałem się łaskawie i znalazłszy ręcznik, ruszyłem przez korytarz do łazienki. Chociaż główna pora deszczowa już się skończyła, deszcze w rejonie dorzecza górnej Amazonki zawsze bywają raczej silne, a ciągłe gwałtowne ulewy nie są rzadkością, zwłaszcza w nocy. Gdy wychodziłem z hotelu, tak właśnie padało, zbiegłem więc ze schodów do czekającej dorożki, eskortowany przez Jukę, który uparł się, by trzymać mi nad głową starodawny czarny parasol. Dorożkarz podniósł skórzaną budę, która zatrzymywała większość deszczu, jeśli nie cały, i odjechał natychmiast. Ulice były opustoszałe, wymyte z ludzi przez ulewę i od chwili opuszczenia hotelu aż do celu podróży nie przypuszczam, żebyśmy widzieli więcej niż kilka osób, zwłaszcza na wąskich uliczkach prowadzących do rzeki. Dojechaliśmy do miejsca, gdzie stało sporo łodzi mieszkalnych różnego rodzaju, bardzo wielu ludzi bowiem żyło w ten sposób na rzece. W końcu stanęliśmy przy końcu długiego mola. - Tędy, senhor. Dorożkarz nalegał, by narzucić mi na ramiona swój stary ceratowy płaszcz, i odprowadził mnie do końca, gdzie ze słupa nad stojakiem obwieszonym rybackimi sieciami zwisała lampa. Do pomostu była przymocowana stara łódź rzeczna, z której dochodziły światło, śmiech i muzyka. Pochyliwszy się, dorożkarz uniósł duże drewniane drzwi zapadowe i w świetle lampy ukazały się schody. Ruszył na dół, a ja bez wahania zszedłem za nim. Nie miałem w końcu powodów, by oczekiwać jakiejś nieczystej gry, a zresztą leżący w prawej kieszeni mojej marynarki webley, którego przezornie wziąłem ze sobą, stanowił równie dobre zabezpieczenie jak cokolwiek innego. W kierunku łodzi ciągnął się chodnik z desek zbudowany na kilku czółnach, zanurzając się alarmująco, gdy po nim szliśmy. Kiedy doszliśmy na drugą stronę, dorożkarz uśmiechnął się i poklepał dłonią w kadłub. - "Mała Łódka", senhor. Dobrego apetytu we wszystkim, a w jedzeniu i kobietach szczególnie. Było to brazylijskie powiedzenie, użyte w dobrej wierze. Sięgnąłem po portfel, ale podniósł rękę. - To nie jest konieczne, senhor. Dobry kapitan dopilnował wszystkiego. Znowu Hannah. Popatrzyłem za nim, jak szczęśliwie dociera do końca chybotliwego pomostu, po czym wszedłem po kilku żelaznych stopniach, które zaprowadziły mnie na pokład. Z mroku obok oświetlonych drzwi wysunął się jakiś olbrzym, Murzyn z kółkiem w uchu i gęstą kręconą brodą. - Senhor? - odezwał się. - Szukam kapitana Hannaha - powiedziałem mu. - Oczekuje mnie. Zęby błysnęły w ciemności. Jeszcze jeden przyjaciel Hannaha. Zaczynało to się stawać monotonne. Nic nie powiedział, tylko po prostu otworzył przede mną drzwi. Przypuszczam, że kiedyś był to główny salon. Teraz zatłoczony stolikami, a ludzie cisnęli się w nim jak sardynki. Wisiała tam stała zasłona dymu, która w połączeniu z przyćmionym światłem utrudniała widoczność, ale udało mi się wypatrzyć bar w rogu po drugiej stronie małego, zapchanego parkietu. Pięcioosobowy zespół rumby wybębniał cariocę i większość tłumu wydawała się śpiewać z nimi. Ujrzałem Hannaha w samym środku tego wszystkiego, tańczącego chyba najbliżej jak to możliwe z naprawdę piękną dziewczyną. Była mieszanej krwi - Mulatka moim zdaniem - i miała na sobie suknię ze szkarłatnego atłasu, która leżała na niej jak druga skóra i sprawiała, że dziewczyna wyglądała jak sam diabeł. Obrócił ją dookoła i zobaczywszy mnie, krzyknął głośno: - Hej, Mallory, udało ci się. Odepchnął dziewczynę, jakby w ogóle nie istniała, i zaczął przedzierać się w moją stronę. Nikt się nie zdenerwował, nawet gdy przewrócił jeden czy dwa kieliszki. Przeważnie po prostu się uśmiechali, a kilku mężczyzn poklepało go po plecach i odezwało się dobrodusznie. Sporo wypił, to było oczywiste, i powitał mnie niczym dawno utraconego brata. - Co cię zatrzymywało? Na Boga, padam z głodu. Chodź, kazałem nakryć dla nas stolik na tarasie, gdzie będziemy mogli słyszeć własne myśli. Wziął mnie za łokieć i poprowadził przez tłum do odsuwanych drzwi na końcu sali. Kiedy zaczął je otwierać, nadeszła dziewczyna w atłasowej sukni i zarzuciła mu ramiona na szyję. Chwycił ją za nadgarstki tak mocno, że krzyknęła z bólu. Nie wyglądał już tak dobrotliwie i w dziwny sposób jego kiepski portugalski pogorszył sprawę. - Później, złotko... później przelecę cię tak cholernie mocno, jak tego pragniesz, tylko że teraz chcę pobyć trochę z moim przyjacielem. Okay? Gdy ją puścił, cofnęła się ze strachem w oczach, po czym odwróciła się i wmieszała w tłum. Chyba wtedy właśnie zauważyłem, że kobiety zdecydowanie przewyższały tu liczebnością mężczyzn i skomentowałem ten fakt. - Co to jest, burdel? - Najlepszy w mieście - stwierdził. Odciągnąwszy drzwi, poprowadził mnie na prywatną część pokładu z płóciennymi markizami, z których skapywał deszcz. Przy poręczy, pod lampą, stał stolik nakryty na dwie osoby. - Hej, Pedro - krzyknął po portugalsku - rusz no się. - Po czym gestem wskazał mi jedno z krzeseł i z wiadra wody pod stołem wyjął butelkę wina. - Lubisz to świństwo - Pouilly Fuisse? Sprowadzają je specjalnie dla mnie. Dawnymi czasy we Francji pijałem je wiadrami. Spróbowałem. Było zimne jak lód, mocne, świeże i momentalnie rozweselające. - Byłeś na Zachodnim Froncie? - Jasne. Trzy lata. Niewielu przetrwało, zapewniam cię. Co przynajmniej wyjaśniało sprawę "kapitana". - Ale przecież Ameryka przyłączyła się do wojny dopiero w tysiąc dziewięćset siedemnastym roku - powiedziałem. - E, tam. - Odsunął się z drogi, gdy pojawił się kelner w białej koszuli i fartuchu, by nas obsłużyć. - Latałem dla Francuzów w Escadrille Lafayette, Nieuport Scouts, potem Spads. - Nachylił się, by ponownie napełnić mój kieliszek. - Ile masz lat, Mallory? - Dwadzieścia trzy. Zaśmiał się. - W twoim wieku miałem dwudziestu sześciu zabitych na koncie. Cztery razy byłem zestrzelony, raz przez samego Richthofena. Dziwne, ale na tym etapie ani przez sekundę nie wątpiłem w to wszystko. Jego słowa mogły brzmieć jak przechwałki, a jednak najwięcej mówił jego styl bycia. Opowiadał w sposób jak najbardziej obojętny, jakby te wszystkie rzeczy naprawdę nie miały znaczenia. Zjedliśmy zupę rybną, a następnie rodzaj potrawki z kurczaka duszonego we własnej krwi, co smakowało dużo lepiej, niż brzmi. Do tego były jajka i oliwki smażone - jak zwykle - na oliwie. I jeszcze góra ryżu i pomidory w occie winnym. Hannah nie przestawał mówić, jednocześnie jedząc i pijąc ogromne ilości bez większego widocznego wysiłku, poza tym że mówił głośniej i szybciej niż zwykle. - To była twarda szkoła, tam, wierz mi. Musiałeś być dobry, żeby przeżyć, a im dłużej przetrwałeś, tym większe były twoje szanse. - Sądzę, że to ma sens. - Jasne. Tam, w górze, nie musisz mieć szczęścia, mały. Musisz wiedzieć, co robisz. Latanie to jedna z najbardziej nienaturalnych rzeczy, jakie człowiek potrafi. Gdy podziękowałem kelnerowi, który przyszedł sprzątnąć stół, Hannah zauważył: - Mówisz całkiem nieźle po portugalsku. Lepiej niż ja. - Zaraz po przybyciu do Ameryki Południowej spędziłem rok nad dolną Amazonką - wyjaśniłem mu. - Latałem z Belem dla spółki górniczej, która miała koncesję na diamenty wzdłuż rzeki Xingu. Najwyraźniej wywarło to na nim wrażenie. - Słyszałem, że to dziki kraj. Mieszkają tam jedni z najgorszych Indian w Brazylii. - Dlatego właśnie przeniosłem się do Peru. Latanie w górach może być niebezpieczne, ale jest dużo bardziej zabawne niż to, co ty robisz. - Byłeś świetny dzisiaj - powiedział. - Latam od ponad dwudziestu lat i nie przychodzi mi na myśl więcej niż kilku facetów, jakich znam, którzy umieliby wylądować tą vega. Gdzie się nauczyłeś tak latać? - Miałem wujka w RFC. Zmarł kilka lat temu. Gdy byłem dzieciakiem, zabierał mnie na wycieczki w puss moth. Jak poszedłem na uniwersytet, wstąpiłem do Eskadry Powietrznej, gdzie dostałem rangę pilota oficera w Pomocniczych Siłach Lotniczych. Dzięki temu sporo latałem weekendami. - A potem? - W wolnym czasie zdałem egzamin na licencję pilota handlowego, po czym odkryłem, że pilotów jest na pęczki. - Poza Ameryką Południową. - Dokładnie. - Byłem już wtedy bardziej niż trochę wstawiony, a jednak słowa wydawały się wypływać bez trudności. - Wszystko, co kiedykolwiek chciałem robić, to latać. Wiesz, co mam na myśli? Byłem gotów iść gdziekolwiek. - Z pewnością, skoro dotarłeś nad Xingu. Co masz zamiar teraz robić? Jeśli potrzebujesz pracy... może byłbym w stanie pomóc. - Chodzi ci o latanie? Skinął głową. - Zajmuję się pocztą i w ogóle przewozem towaru do Landro, jakieś dwieście mil stąd w górę Negro. Mam też rządowy kontrakt na obszar Rio das Mortes. Wielu poszukiwaczy diamentów pracuje tam teraz. - Rio das Mortes? Rzeka Śmierci? Chyba żartujesz. To gorsze niż Xingu kiedykolwiek. Byłem tam. Może ze dwa lata temu zawiozłem kilku ludzi z rządu do misji Santa Helena. To by było jeszcze przed tobą. Znasz to miejsce? - Odwiedzam je regularnie. - Użyłeś dzisiaj pewnego określenia - powiedziałem. - Ostatnie miejsce stworzone przez Boga. Cóż, to jest właśnie Rio das Mortes, Hannah. W porze deszczowej nigdy nie przestaje padać. W innych okresach roku po prostu pada cały dzień. Są tam muchy, które składają jaja na twoich gałkach ocznych. Nad Amazonką uważa się piranie za wystarczająco groźne, bo ich ławica może w trzy minuty zostawić z człowieka szkielet, ale nad Mortes żyje sobie takie mikroskopijne stworzonko z kolcami, które włazi ci w tyłek, choćbyś nie wiadomo jak się zabezpieczył i trzeba noża, by je z powrotem wydobyć. - Nie musisz mi opowiadać o tym przeklętym miejscu. Byłem tam. Poleciałem rok temu z trzema hayleyami i wielkimi nadziejami. Wszystko, co mi pozostało, to ta dziecina, którą przybyłeś tu dzisiaj. Wierz mi, za trzy miesiące, gdy mój kontrakt rządowy się skończy, nie zobaczysz mnie tu ani chwili dłużej. - Co się stało z dwoma pozostałymi samolotami? - Kaput. Wszawi piloci. - Więc dlaczego mnie potrzebujesz? - Bo trzeba dwóch samolotów, by mój rozkład działał, albo - mówiąc ściślej - nie mogę tego robić z jednym. Udało mi się znaleźć stary dwupłat u pewnego plantatora, który się wyprzedaje. - Co to jest? - Bristol. Napełniał właśnie mój kieliszek. Zerwałem się z miejsca, rozlewając większość wina na stół. - Masz na myśli brisfita? Myśliwca Bristol? Chryste, przecież latano na nich ponad dwadzieścia lat temu na Zachodnim Froncie. Skinął głową. - Wiem. Och, jest w porządku, a zresztą ma wytrzymać tylko trzy miesiące. Zrobić jedną czy dwie łatwe trasy wzdłuż rzeki. Gdybyś chciał tę robotę, mógłbyś ją mieć, ale nieważne. W weekend ma przyjechać jeden facet, który już się ze mną kontaktował. Jakiś Portugalczyk, pracujący przedtem w Wenezueli dla spółki górniczej, która zbankrutowała, co znaczy, że dostanę go łatwo. - No to, w takim razie w porządku. - Co masz zamiar robić? - spytał. - Wracać do domu - cóż innego. - A jak z pieniędzmi? Dasz sobie radę? - Akurat. - Poklepałem mój portfel. - Nie zabiorę ze sobą wiadra złota, ale wrócę cały i zdrowy i tylko to się liczy. Nadchodzą ciężkie czasy, z tego co czytałem o wydarzeniach w Europie. W tej sytuacji będą potrzebowali ludzi z takim doświadczeniem w lataniu jak moje. - Masz na myśli faszystów? - Pokiwał głową. - Możesz mieć rację. Słyszałem, że to banda łajdaków. Powinieneś poznać mojego inżyniera remontowego, Manniego Sterne'a. To Niemiec. Był profesorem inżynierii na jednym z ich uniwersytetów czy czymś takim. Aresztowali go, ponieważ jest Żydem, i wsadzili do jakiegoś piekła, które nazywają obozem koncentracyjnym. Miał szczęście, że udało mu się wyjść z tego cało. Bez grosza przy duszy zszedł z pokładu frachtowca, tu w Manaus. - I wtedy go poznałeś? - To była najlepsza rzecz, jaką w życiu zrobiłem. Jeśli chodzi o silniki samolotowe, facet nie ma sobie równych. - Ponownie napełnił mój kieliszek. - A ty na czym latałeś w RAF-ie? - Głównie na wapiti. Siły Pomocnicze dostają najstarsze maszyny. - Szmelc, którego armia regularna nie chce? - Zgadza się. Latałem nawet na bristolach. Zostało ich kilka w niektórych miejscach. A potem był Max One Fury. Przed samym wyjazdem przelatałem na takim około trzydziestu godzin. - Co to jest - myśliwiec? - Przytaknąłem, a on westchnął i pokręcił głową. - Jezu, mały, ale ci zazdroszczę, że wracasz do tego wszystkiego. Byłem kiedyś Asem Asów, wiedziałeś o tym? Kropnąłem cztery fockersy jednego ranka, zanim sam zleciałem w płomieniach. To był mój ostatni wyczyn. Kapitan Samuel B. Hannah, dwadzieścia trzy lata i wszystko oprócz Congressional Medal of Honour. - Myślałem, że to Eddie Rickenbacker był Asem Asów. - Ostatnie sześć miesięcy wojny spędziłem w szpitalu - odparł. Jego niebieskie oczy wpatrywały się bezmyślnie w przeszłość, jakby odczuły ten sam dawny ból, ale po chwili powrócił do rzeczywistości, uśmiechnął się nieszczerze i uniósł kieliszek. - Pomyślnych lądowań. Wino przestało na mnie działać, a w każdym razie tak mi się wydawało, bo połknąłem wszystko jednym haustem. Ostatnia butelka stała pusta. Zawołał o więcej, po czym chwiejnym krokiem podszedł do odsuwanych drzwi i je odciągnął. Muzyka uderzyła w nas jak podmuch wichru - szalona, podniecająca, wypełniająca noc, mieszająca się ze śmiechem i śpiewem. Dziewczyna w sukni z czerwonego atłasu podeszła do Hannaha, a gdy pociągnął ją w ramiona, pocałowała go namiętnie. Siedziałem, czując się dziwnie obojętny, gdy kelner nalewał mi wina. Hannah uśmiechnął się do mnie z daleka. Dziewczyna, która wśliznęła się na siedzenie naprzeciwko mnie, była Metyską, sądząc z lekko skośnych oczu i wystających kości policzkowych. Sama twarz była spokojna i obca, otoczona ciemnością. Miała włosy do ramion, a ubrana była w prostą białą bawełnianą sukienkę, zapinaną z przodu na guziki. Wzięła do ręki pusty kieliszek, więc sięgnąłem po nowo otwartą butelkę i nalałem jej. W tym momencie nadszedł Hannah i chwyciwszy ją pod brodę, odchylił jej głowę do tyłu. Nie spodobało jej się to - widziałem to po tym, jak zmienił się wyraz jej oczu. - Jesteś tu chyba nowa, prawda? - odezwał się Hannah. - Jak ci na imię? - Maria, senhor. - Maria od Aniołów, co? Podoba mi się to. Znasz mnie? - Każdy nad rzeką zna pana, senhor. Poklepał ją po policzku. - Dobra dziewczynka. Senhor Mallory jest moim przyjacielem - dobrym przyjacielem. Zajmij się nim. Na pewno będzie wam dobrze. - Sądziłabym, że sam potrafi dobrze zająć się sobą. Zaśmiał się ochryple. - Tu może masz rację. Po'czym wrócił do dziewczyny w atłasowej sukni i zszedł z nią na parkiet. Maria od Aniołów przechyliła się do mnie bez słowa i łyknęła trochę swojego wina. W odpowiedzi opróżniłem mój kieliszek, wstałem i podszedłem do barierki. Głowę miałem napuchniętą jak balon. Próbowałem oddychać głęboko i przechyliłem się nad poręczą, wystawiając twarz na deszcz. Nie słyszałem, jak podchodzi, ale stanęła za mną i gdy się obróciłem, lekko położyła mi ręce na ramionach. - Chciałby pan zatańczyć, senhor? Potrząsnąłem głową. - Zbyt tam tłoczno. Odwróciwszy się bez słowa, podeszła do drzwi i je zasunęła. Muzyka stała się nagle przytłumiona, ale dosyć jeszcze wyraźna - powolna, smutna samba, przepełniona nocą. Dziewczyna wróciła do poręczy i wtopiła się we mnie, jedną ręką obejmując mnie za szyję. Jej ciało zaczęło poruszać się razem z moim, rozluźniając mnie w rytm muzyki i nagle zatraciłem się zupełnie i całkowicie. Takie imię i do tego może jeszcze twarz madonny, ale reszta... Nie jestem całkiem pewien późniejszego ciągu wydarzeń. Prawda wyglądała tak, że byłem do tego stopnia pijany, iż nie wiedziałem, co robię. Gdy w pewnym momencie oprzytomniałem, znajdowałem się w jakiejś innej części pokładu i obejmowałem jej udo, a potem ona odpychała mnie, mówiąc, że to niedobrze, że za dużo ludzi. Musiała zrobić oczywistą propozycję - żebyśmy poszli do niej - ponieważ następną rzeczą, jaką pamiętam, było, jak prowadziła mnie przez tę chybotliwą kładkę na molu. Deszcz padał jeszcze mocniej niż przedtem i gdy weszliśmy po schodach na pomost, wpadliśmy w najgorszą ulewę. Cienka bawełniana sukienka dziewczyny przemokła w kilka sekund, przylegając do ciała. Na piersiach zakwitły sutki napełniając mnie podnieceniem. Chwyciwszy ją, przyciągnąłem do siebie całą tę jędrność i zacisnąłem dłonie na jej pośladkach. Podniecenie wzrastało we mnie nie na żarty. Pocałowałem ją dosyć brutalnie, ale po chwili odepchnęła mnie i uderzyła lekko w twarz. - Boże, aleś ty piękna - mruknąłem, opierając się o stos skrzyń. Uśmiechnęła się - pierwszy i jedyny raz, jaki pamiętam w czasie naszej znajomości -jak gdyby naprawdę ucieszona komplementem. Następnie z całej siły wbiła mi swoje kolano w krocze. Byłem tak pijany, że nie od razu poczułem ból, wiedziałem tylko, iż leżę na chodniku z kolanami przy klatce piersiowej. Przewróciłem się na plecy, czując, że klęczy przy mnie, grzebiąc mi po kieszeniach. Instynkt samozachowawczy próbował przywrócić mnie do życia, gdy ujrzałem w jej rękach mój portfel. Miałem świadomość tego, że zawiera on wszystko, co dla mnie ważne, nie tylko rzeczy materialne, ale i moją przyszłość. Kiedy wstała, sięgnąłem do jej kostki, ale dostałem obcasem prosto w środek dłoni. Następnym kopnięciem odrzuciła mnie na skraj mola. Przed zleceniem uratował mnie występ na krawędzi i wisiałem tak, zupełnie bez sił, walcząc szaleńczo o uchwyt. Ruszyła w moją stronę, pewnie po to, by ze mną skończyć i wtedy jakby kilka rzeczy wydarzyło się jednocześnie. Usłyszałem wyraźnie moje nazwisko i ujrzałem trzech mężczyzn w połowie kładki z Hannahem na czele. W ręku trzymał swoją czterdziestkępiątkę i po chwili echo wystrzału odbiło się płasko przez deszcz. Zbyt późno jednak, gdyż Maria od Aniołów dawno zniknęła już w ciemności. 3. PĘTLA IMMELMANNA Następnego ranka parowiec odpłynął o czasie, ale beze mnie. W samo południe, gdy musiał już być trzydzieści- czterdzieści mil w dół rzeki, siedziałem znowu przed biurem comandante, po raz drugi w ciągu dwóch dni, słuchając dobiegających ze środka monotonnych głosów. Po chwili otworzyły się drzwi zewnętrzne i wszedł Hannah. Ubrany był w strój pilota i wyglądał na zmęczonego - twarz nie ogolona, oczy zapadnięte z braku snu. O dziesiątej musiał odbyć krótki lot dla jednej ze spółek górniczych, zaledwie pięćdziesiąt mil, nie można jednak było tego uniknąć. Usiadł na skraju biurka sierżanta i zapalił papierosa, przyglądając mi się niespokojnie. - Jak się czujesz? - Jakbym miał dwieście lat. - Niech szlag trafi tę sukę. - Wstał i zaczął niecierpliwie przemierzać pokój w tę i z powrotem. - Gdybym tylko mógł coś zrobić. - Stanął przede mną, po raz pierwszy odkąd go znałem naprawdę wyglądając na swój wiek. - Właściwie jestem w takiej samej sytuacji, mały. Każda przeklęta rzecz, jaką tu kupuję, od paliwa po gorzałę, jest na kredyt. Bristol pochłonął całą gotówkę, jaką miałem. Za trzy miesiące, gdy skończy się mój rządowy kontrakt, należy mi się nie najgorsza premia, ale do tego czasu... - Nawet o tym nie myśl - powiedziałem. - Ja cię przywiozłem do tego cholernego miasta, nie? Naprawdę czuł się odpowiedzialny, widziałem to i niewiele mogłem na to poradzić. Dla takiego człowieka jak on było to trudne do przyjęcia, gdyż według niego liczyła się pozycja w oczach innych, ich opinia. - Jestem wolny, biały i mam dwadzieścia jeden lat, czy nie tak mówicie w Stanach? - odezwałem się. - O wszystko, co dostałem, prosiłem się sam, więc weź dla odmiany przyzwoitego papierosa i zamknij się. Wyciągnąłem ku niemu paczkę Balkan Sobranie i w tym momencie drzwi do biura comandante otworzyły się i ukazał się w nich sierżant. - Zechce pan teraz wejść, senhor Mallory? Wstałem i raczej powoli - co było zrozumiałe w tych okolicznościach - wszedłem do środka. Hannah, nie pytając nikogo o pozwolenie, po prostu wszedł za mną. Comandante skinął mu głową. - Senhor Hannah. - Może coś będę mógł zrobić - powiedział Hannah. Comandante zdobył się na najbardziej zasmucony wygląd, na jaki stać Latynosa, i pokręcił głową. - Kiepska sprawa, senhor Mallory. Mówi pan, że oprócz paszportu w portfelu było tysiąc cruzeiros! Opadłem na najbliższe krzesło. - Raczej około tysiąca stu. - Mógł ją pan mieć na tę noc za pięć, senhor. Noszenie przy sobie takiej sumy pieniędzy było niezwykle nierozsądne. - Ani śladu po niej? - wtrącił się Hannah. - Przecież, na Boga, ktoś musi znać tę sukę. - Zna pan ten typ, senhor. Pracuje wzdłuż rzeki, przenosząc się z miasta do miasta. Nikt w "Małej Łódce" nigdy przedtem jej nie widział. Wynajęła pokój w domu nad rzeką, ale spędziła tam tylko trzy dni. - Próbuje pan przez to powiedzieć, że do tej pory jest już daleko od Manaus i szanse na schwytanie jej są niewielkie? - spytałem. - Dokładnie, senhor. Prawda zawsze jest bolesna. Była w trzech czwartych Indianką. Prawdopodobnie na jakiś czas wróci do swoich. Wystarczy, żeby zdjęła sukienkę - oni wszyscy wyglądają tak samo. - Poczęstował się długim czarnym cygarem z pudełka na biurku. - Nic się na to nie poradzi. Zdaję sobie z tego sprawę. Ma pan jakieś fundusze, które mógłby pan podjąć? - Ani grosza. - O! - Zmarszczył brwi. - Paszport to nie problem. Podanie do brytyjskiego konsula w Belem, poparte listem ode mnie, powinno załatwić sprawę w ciągu tygodnia czy dwóch, ale zgodnie z prawem wszyscy obcokrajowcy są zobowiązani do przedstawienia dowodu zatrudnienia, jeśli nie posiadają własnych środków. Dokładnie wiedziałem, co ma na myśli. Dla takich jak ja były brygady robót publicznych. Hannah przeszedł na drugi koniec pokoju, skąd mógł na mnie patrzeć, i krótko skinął głową. - Z tym nie będzie trudności - oznajmił spokojnie. - Senhor Mallory i tak rozważał podjęcie pracy dla mnie. - Jako pilot? - Oczy comandante powędrowały do góry. Odwrócił się do mnie. - Czy to prawda, senhor? - Najzupełniej - odparłem. Hannah uśmiechnął się lekko, a comandante wyglądał, jakby mu bardzo ulżyło. - W takim razie wszystko w porządku. - Wsta�