10739
Szczegóły |
Tytuł |
10739 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
10739 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 10739 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
10739 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
LECH M. JAKÓB
ZNIKACZ I JEGO BROŃ
3
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
4
Erykowi i Dominikowi –
a także wszystkim wspaniałym,
nieznośnym urwisom w okolicy dziesiątki
5
Moi Najmilsi!
Obawiam się, że uznacie mnie za niezłego blagiera. I nie moglibyście popełnić większego
błędu! Bo co innego, gdybym opowiedział Wam historię pewnej dziwacznej książki, która
połykała (brrr!) zasypiających nad nią czytelników. Albo smutną przygodę Smutasa, który
pękł ze śmiechu, gdy pokazano mu do czego naprawdę, oprócz wbijania gwoździ, służy
książka. O, wtedy proszę bardzo. Moglibyście nazwać mnie blagierem. Bez urazy.
Lecz nie tu. Opowieść jest najprawdziwsza pod słońcem! Jak każda opowieść, gdy ją
odpowiednio
opowiedzieć. A Znikacza znam osobiście. On mnie też. Słowem do spółki wiemy
więcej, niźli udźwignąć mogą dalej spisane przygody.
Ale zacznę od początku.
Zaraz, zaraz! A dlaczego niby od początku? Zacznijmy wyjątkowo od środka. Tak. To jest
myśl!
Wasz Bla-Autor
SZEŚCIOWIERSZ NA OTWARCIE
Pewien chłopiec dużo chciał.
ale guzik z tego miał!
Inny za to nie chciał nic
(może lepszy rydz, jak nic?)
Jeszcze inny chciał i nie —
też mu było strasz
sz
sz
sznie źle!
ZDARZENIE W ZOO
Wybieg dla lwów okolony był wysokimi i mocnymi prętami ze stali. Jak to zwykle w
większości ogrodów zoologicznych na całym świecie. Czasem kraty zastąpione są szerokim
rowem, u którego brzegu sterczą ostre, również metalowe szpice. W ten sposób ludzie
zabezpieczają
się przed agresją drapieżnych zwierząt. By potem podziwiać je z niedużej odległości
– oglądając, czasami drażniąc. Różnie z tym bywa. Sami wiecie.
Jakieś niesforne chłopaczysko na przykład obleje wodą małpę, gdyż według niego świetny
to żart. Albo dziewczynka jakaś, też niby dla żartu, zechce nadepnąć wystający spoza krat
ogon jaguara. Zdarza się. I – jak mawiają dorośli – dzieci, to dzieci. Dziwne i niebezpieczne
pomysły przychodzą im nieraz do głów.
Dlatego zapewne wychowawczyni, prowadząc alejkami kolonijną grupę, co rusz ostro
wołała:
– Nie podchodź! Nie dotykaj! Z daleka od słonia! Omijać lamy! Cofnąć się!
Jednym słowem dyscyplina, aż strach. Na dodatek wciąż maruderów poganiała:
– Prędzej, bo nie zdążymy na obiad! – jakby obiad miał być największym wydarzeniem
dnia.
Sami więc rozumiecie, że dzieci z tej kolonii nie czuły się w zoo najlepiej. Ani pofiglować
nie mogły, ani patykiem dźgnąć nosorożca, ani nawet ziarnem sypnąć egzotycznym ptakom
po głowach. Nic, tylko naprzód, równo, razem, bez dłuższych postojów.
6
Wydawało się im. że z nudów dostaną wysypki. Zwłaszcza chłopaków korciło, by wyciąć
swojej pani jakąś sztuczkę. Wiercili się wprost niemożliwie. Na boki rozglądali, coś między
sobą szepcząc. Lecz z upływem czasu nadzieja malała. Po blisko półgodzinnym szybkim
przemarszu skróconą trasą zbliżyli się do bramy wyjściowej.
Nagle, gdy mijali wybieg dla lwów, podniósł się rwetes. Tak gwałtowny, że wychowawczyni
pobladła trochę i nawet najodważniejszym z odważnych chłopcom przeszły po plecach
ciarki.
Dziesiątki par zdumionych oczu daremnie przeszukiwało obszerną klatkę. Zdarzyło się coś
niesamowitego. Otóż, ni z tego, ni z owego, zniknął lew!
Tak, nie ma tu pomyłki. Stąpał miękko, ocierając się grzywą o kraty, machał ogonem,
szczerzył kły i raptem... zniknął! Widzieli to wszyscy, nie wyłączając kredowobladej obecnie
wychowawczyni.
– Lew!!
– Ale draka! – na przemian wołały podniecone dzieci. Nie mogły wiedzieć, że zdenerwowanie
ich pani jest podwójne. I nie tyle w tym momencie wyprowadziło ją z równowagi zniknięcie
lwa, choć ono rzecz jasna też, co nagłe pojawienie się tuż przed nią jeszcze jednego
dziecka. Konkretnie chłopca. Z powietrza. Dosłownie. Zniknął lew i niespodziewanie, w tej
samej sekundzie, pojawił się chłopiec. Na domiar wszystkiego z czymś przypominającym
pistolet w dłoni. Zaniemówiła. Źrenice jej niebieskich oczu rozszerzył strach.
Tymczasem dzieci z kolonijnej grupy, obserwując jedynie okratowany wybieg dla lwów,
podnosiły wciąż większy krzyk.
– Uciekł! Uciekł z klatki!
– Wezwać dozorcę!
Gromadziło się coraz więcej ciekawskich wokół pustego wybiegu. Starsza pani w fantastycznie
dużym kapeluszu mocno przytuliła się do stojącego obok staruszka z laską.
– Och! Och! Och! – usłyszano jej spazmatyczne szlochanie. – Tymoteuszu, widziałeś!?
Staruszek nazwany Tymoteuszem nie powiedział nic, tylko mocniej przycisnął do siebie
wystraszoną. Był równie zdumiony i także jemu żywiej zabiło serce. W niezrozumiałym odruchu
bojowo podniósł do góry laskę.
W powietrzu wisiało coś, co bardziej nerwowi zwykle nazywają paniką.
– Kto... kto ty jesteś? – wyjąkała zalękniona wychowawczyni, zwracając się do przybyłego
znikąd dziecka.
Tajemniczy chłopiec bardzo grzecznie ukłonił się. Nawet nie spojrzał w stronę nieustannie
rosnącego tłumu. I z uśmiechem odpowiedział:
– Jestem Jurek.
– Jurek? Jaki Jurek? – dziwił ją spokój dziesięcioletniego chłopca, a trochę i denerwował.
Prawdę mówiąc, nie wiedziała, co o tym sądzić. W końcu, cokolwiek by powiedzieć, nie jest
to normalne, zwłaszcza gdy na naszych oczach raptem materializuje się coś, czego przed
ułamkiem sekundy nie było! Choćby zwykły, tak zwany zdrowy rozsądek temu zaprzeczał.
– Skąd... się wziąłeś?
Jerzy nieznacznie wzruszył ramieniem, jakby wyjaśnienie nasuwało się samo.
– Byłem tu cały czas. A o lwa, tego tam – machnął pistoletem w stronę zasłoniętego gapiami
wybiegu – proszę się nie martwić. On tam jest.
– Jak to... jest? – zaprotestowała niepewnie. – Skoro go nie ma...
Nie zdążyła skończyć, gdy z głębi pustej klatki do uszu wszystkich dotarł potężny lwi ryk.
Stojący najbliżej krat odskoczyli jak oparzeni. Głos wyraźnie dochodził zza prętów, ale lwa
tam nie było!
Ten fakt jeszcze bardziej rozgorączkował gapiów. Dziarski staruszek Tymoteusz wyżej
poderwał swoją laskę i zawołał gromkim głosem:
– Obronię was!
7
Zabrzmiało to dziwnie, bronić się bowiem nie było przed czym. No, chyba że przed własnym
strachem. Ale do tego akurat potrzebna jest inna broń.
Nadbiegł zdyszany dozorca. Nie zważając na to, że depcze innym po piętach i rozdaje kuksańce,
łokciami rozepchnął zasłaniających wybieg. Oniemiał. Zaczęły mu drgać policzki. Z
wrażenia na chwilę stracił równowagę i oparł czoło o kratę.
W ślad za nim przecisnął się do krat tajemniczy chłopiec. Podszedł do roztrzęsionego dozorcy
i pociągnął go za połę marynarki.
– Proszę się nie martwić! – pocieszył z pewnością, której inni obecnie mogli mu zazdrościć.
– Lew zaraz będzie. Daję panu słowo!
Dozorca wlepił w Jurka nieprzytomne oczy.
– Ty... ty szczeniaku! Łobuzie! Ja ci dam!
Całe jego zaskoczenie zamieniło się raptem w gniew, który natychmiast chciał wyładować
na chłopcu. Jednak nie przez złośliwość, a z powodu rosnącego dalej zmieszania.
Chwycił Jurka za ucho.
– Boli, proszę puścić! – zaprotestował chłopiec. – Mówiłem, że będzie!
Jeszcze bardziej zmieszany dozorca ze wstydem puścił ucho.
– Kto ostatni widział lwa? – zawołał głośno. – To niedopuszczalne!
Niemal w tej samej chwili chłopiec zniknął. Po prostu rozpłynął się w powietrzu. Przepadł.
Widząc to wychowawczyni kolonijnych dzieci zemdlała. Biedaczce chyba o jedno zniknięcie
było za dużo. A mdlejąc, nie zdążyła już zauważyć, że jednocześnie na wybiegu z powrotem
pojawił się lew.
Ot, pojawił się równie nagle, jak zniknął. Zupełnie odwrotnie niż tajemniczy chłopiec o
imieniu Jerzy.
ZAMIESZANIE W MIEŚCIE
Oprócz młodej, dwudziestojednoletniej wychowawczyni i dozorcy zoo zniknięcie Jurka
dostrzegło jedynie dwóch najbliżej stojących chłopców: Andrzej i Karol. Nie ukrywajmy –
największych urwisów z kolonii. Choć może na pierwszy rzut oka nie sprawiali takiego wrażenia.
Uwagę pozostałych bez reszty przykuł zmaterializowany lew.
Gdy dziewczęta z wycieczkowej grupy zajęte były cuceniem swojej pani, Karol szturchnął
w bok Andrzeja:
– Widziałeś to co ja?
Jędrek skwapliwie skinął głową.
– Ty też to widziałeś? – upewnił się.
Bez dalszych zbędnych słów ruszyli pędem w kierunku, gdzie przed chwilą zniknął Jurek.
Rozejrzeli się bezradnie. Po ich rówieśniku nie było śladu.
– Daję słowo, zupełnie jak z czapką niewidką! Cyk, jesteś! Cyk i cię nie ma! Żebym ja tak
mógł... – z dosyć zrozumiałych powodów rozmarzył się Karol. – Wzywa mnie dyro na hiście
do tablicy, a ja mu cyk! Znikam!
– Albo na polaju u Hery! – uzupełnił Jędrek. – Szok! Hera za płuca się łapie, dziewczyny
kwiczą...
Wtem za plecami usłyszeli tłumiony śmiech. Obrócili się gwałtownie.
– Co to? – wzdrygnął się Karol. – Słyszałeś?
– Mowa!
Nikogo w pobliżu nie było. Obaj poczuli się nieswojo. I szybko, w milczeniu dołączyli do
grupy.
8
Właśnie ocknęła się z omdlenia ich pani. Zakłopotany dozorca kłaniał się i gorąco przepraszał,
jakby wszystko było wyłącznie jego winą.
– Ja... ja tylko pociągnąłem dzieciaka za ucho... – tłumaczył się niezdarnie. – Sam nie
wiem, co się stało... Pojęcia nie mam... Ten lew, potem on...
Duża kropla potu z czoła dozorcy kapnęła na dłoń wstającej wychowawczyni. Wychowawczyni
obróciła się w lewo, potem w prawo, spojrzała na słońce, potem na stojącego przed
nią mężczyznę i poczuła się bardzo, bardzo zmęczona.
– O czym pan mówi?
– No, ten chłopiec – tłumaczył dozorca. – Ja naprawdę nie chciałem nic złego...
– Jaki chłopiec? – z ledwością panowała nad sobą. Głos jej drżał.
Klasnęła głośno.
– Dzieci, zbiórka! Wracamy!
A odchodząc, po otrzepaniu z kurzu długiej sukni, rzuciła zdezorientowanemu dozorcy:
– Proszę lepiej pilnować zwierząt! To skandal! Powiadomię dyrektora pańskiej placówki!
Odechce się panu głupich kawałów!
Wychowawczyni bowiem uważała siebie za osobę na wskroś dorosłą i ze strachem pomyślała,
cóż by to było, gdyby posądzono ją o wiarę w cuda. Ją! Studentkę trzeciego roku socjologii!
Już raczej skłonna była uznać się za ofiarę udaru słonecznego, a historię ze znikającym
chłopcem za zwykłe przywidzenie.
Zupełnie inaczej myśleli o tym Andrzej i Karol. Dla nich zabawne, lecz i tajemnicze wydarzenie
w zoo, choć samo w sobie niezwykłe, wydawało się dopiero zapowiedzią dalszych
przygód. Czuli, że to nie koniec. Paliła ich ciekawość i daliby bardzo wiele za możliwość
ponownego spotkania z Jurkiem. O tym też rozmawiali, wlokąc się w ogonie kolonijnej grupy.
– Widziałeś, co trzymał w ręku?
– Nic nie trzymał.
– Pistolet!
– Gadasz!
– Mówię ci, że trzymał pistolet! – upierał się przy swoim Karol.
– Prawdziwy?
– Dziwny jakiś. Duży. Jak colt wyglądał, stara spluwa.
– Trujesz niemożliwie! – nie dowierzał Andrzej, którego uwadze poprzednio umknęła
broń. – Ale... jak on z tym znikaniem robi... To chciałbym wiedzieć!
Byli niedaleko placu w centrum miasta, gdzie czekał na grupę kolonijny autobus, gdy raptem
Karol poczuł delikatne szarpnięcie za rękaw.
– Nie wygłupiaj się, Jędrek! – zganił kolegę.
– O co ci chodzi? – zdziwił się Andrzej.
– Pociągnąłeś mnie za ubranie!
– Ja? Chyba z byka spadłeś!
– A kto niby?
Już chciał ostrzej dopiec Andrzejowi za sztubacki dowcip, gdy poczuł ponowne szarpnięcie.
Jednocześnie usłyszał szept znikąd:
– Tylko się nie przestrasz! To ja, Jurek! Karol mimo wszystko podskoczył. Aż ciepło mu
się zrobiło. Lecz zaraz się uspokoił.
– Ty?... Nie widzę cię.
– Bo nie możesz. Jestem niewidzialny.
– Aha...
Chwilę szli w milczeniu. Karol popatrywał znacząco na Andrzeja, Jędrek zaś na Karola.
Powoli oswajali się z obecnością niewidzialnego. Mimo wszystko świadomość, że obok idzie
9
ktoś taki, wprawiała ich w zakłopotanie. Nie wiedzieli, jak się mają zachowywać. Dlatego
trochę nadrabiali minami.
– I lew to też twoja sprawka? – zagadnął Karol.
– Tak – niezbyt głośno odparł Jurek. – Gdybym wiedział, że akurat na niego się gapicie,
nie strzelałbym. Chyba was nie zauważyłem.
– Strzelał? – podchwycił zdumiony Andrzej.
– A nie mówiłem! – zatriumfował Karol. – Ma broń! Na moim stanęło!
– Jak to strzelał? – dopytywał się dalej Jędrek.
– To długa historia – wymijająco odparł niewidzialny. – Może kiedyś wam opowiem.
– Ja też mógłbym zniknąć?
– I ja? – szybko dołączył z podobnym pytaniem Karol.
– Jeśli chcecie, czemu nie – padło z powietrza niezwykłe potwierdzenie.
Do odstających od grupy chłopców podeszła nadal jeszcze roztrzęsiona wychowawczyni.
– Z kim rozmawiacie? Co się dziś z wami dzieje? Boże, co za dzień! – rzuciła bez humoru.
– Natychmiast dołączcie do grupy!
Z miejsca, gdzie przed momentem stali, mignęła w kierunku ulicy jakaś szara, natychmiast
niknąca smuga. I tuż obok Karola, w swej widzialnej postaci, pojawił się Jurek. Wychowawczyni
zbladła, ale udała, że niczego nie widzi. Mocno zamknęła powieki. Nie mogła jednak
opanować drżenia nóg.
– Chciałbym panią przeprosić – powiedziała zmaterializowana zjawa.
– No, nareszcie jesteś! – ucieszył się Karol na widok Jurka i trzepnął go po kumplowsku w
bark.
Wychowawczyni otworzyła zaciśnięte powieki, lunatycznym spojrzeniem błądząc daleko
przed sobą.
– Z kim rozmawiasz, Karolu? – ponownie spytała, ignorując przeprosiny przed chwilą
niewidzialnego chłopca.
Tym razem zdziwił się Karol. Nie potrafił zrozumieć zachowania swojej pani. Podobnie
zresztą jak Andrzej.
Już chciał odpowiedzieć, gdy powietrze przeszył świdrujący dźwięk milicyjnego gwizdka.
Niemal jednocześnie krzyknęły dziewczęta z pierwszych par:
– Proszę pani! Proszę pani! Tam jedzie samochód bez kierowcy! Sam!
Istotnie tak było. Teraz już wszyscy widzieli, jak przez pobliskie skrzyżowanie przemknął
czerwony fiat z pustym miejscem za kierownicą.
Dlatego gwizdał milicjant.
Dlatego wychowawczyni złapała się za serce.
I dlatego wreszcie zdezorientowani kierowcy innych samochodów stawali, tworząc prędko
rosnący korek uliczny.
Chaos w ciągu kilkunastu sekund zrobił się taki, że oszołomionemu milicjantowi na wysepce
ręce opadły. Zewsząd otaczało go morze hamujących pojazdów. Kilka z nich najechało
na siebie ze zgrzytem szorujących o blachy zderzaków i trzaskiem tłuczonych reflektorów.
Czerwony fiat. zgodnie z nakazem milicjanta, zatrzymał się tuż za przejściem dla pieszych.
Drzwi fiata otworzyły się same. Na jezdnię... wypłynął kapelusz!
Wysunął się z wnętrza, następnie poszybował trochę w górę i zatrzymał się w powietrzu,
gdzieś na wysokości głowy dorosłego człowieka. Tuż przy stojącym samochodzie.
Zapadła cisza. Stojący najbliżej znieruchomieli. Ci z tyłu mocno musieli wyciągać szyje,
by dojrzeć powód aż takiego zamieszania.
– Czy popełniłem jakieś wykroczenie? – usłyszano.
Głos dobiegający z okolic wiszącego w powietrzu kapelusza był poważny i zatroskany.
Milicjantowi z wrażenia gwizdek upadł na asfalt. Brzdęknął i wpadł do studzienki ściekowej
przy krawężniku jezdni.
10
Nad skrzyżowanie, płosząc stado gołębi, wzbił się histeryczny krzyk roztrzęsionej
wychowawczyni
kolonistów:
– Nie! Nie! Tylko nie to!!!
POŚCIG ZA ZNIKACZEM
Podniecenie, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, bardzo szybko udzieliło się
wszystkim. I przypadkowym przechodniom, którzy gromadzili się przy krawężniku obok
czerwonego fiata, i kierowcom zablokowanych samochodów. Zacieśniał się krąg wokół
wiszącego
w powietrzu kapelusza. Nikt jednak nie odważył się podejść bliżej.
– Obywatelu... – wydukał niepewnie zdetonowany milicjant – kimkolwiek obywatel jest,
proszę o... to znaczy proszę okazać do... prawo jazdy!
Wiszący w powietrzu kapelusz drgnął, następnie podpłynął falistymi ruchami w kierunku
milicjanta. Niepewnie czujący się funkcjonariusz drogówki cofnął się, lecz słysząc szmer
dezaprobaty, wrócił na poprzednie miejsce.
– Nie rozumiem! – wyfrunął spod kapelusza poirytowany obecnie głos. – Jechałem zgodnie
z przepisami! Czy coś jest nie tak? Wybaczy pan, ale spieszę się do pracy... Dlaczego tak
wszyscy na mnie patrzą...?
– Ależ człowieku! – krzyknął ktoś z milczącego tłumu. – Ciebie nie widać!
– Widzimy tylko twój kapelusz! – dorzuciła kobieta wsparta o rower.
– Bzdury! – gniewnie burknął głos, lecz niemal w tej samej chwili zmienił ton: – O ranyyy?
Gdzie ja jestem!? Nie ma... mnie, chociaż jestem! Pomocy! Ludzie! Róbcie coś! Ratunkuuu!
Wołanie rozpaczy niewidzialnego kierowcy utonęło w ogólnej wrzawie. Ośmieleni częściowym
wyjaśnieniem gapie naparli na czerwonego fiata. Milicjant z drogówki daremnie
nawoływał do spokoju.
– Cud! Cud! – rozpłakała się ze wzruszenia jakaś babunia, żegnając się zamaszyście.
– Co? Gdzie!? – gorączkowo domagali się informacji następni, spóźnieni gapie.
Zgiełk błyskawicznie przybierał na sile. Niebawem zbiegowisko przypominało już rój
niespokojnych
pszczół. Groźnie porykiwały klaksony ciężarówek.
Karol i Jędrek z podziwem spoglądali na Jurka. Ich oczy również błyszczała z podniecenia.
Jednak sam Jerzy nie wyglądał na zadowolonego. Kręcił głową.
– Jak ty to ... robisz?
Na pytanie Jędrka w milczeniu podniósł do góry pistolet o dziwnym kształcie.
– Tym? Magiczna pukawka? Wygląda tak jakoś... – Karol nie umiał wyrazić zaskoczenia.
– Z chęcią pozbyłbym się jej. Ale nie mogę, nie mogę – przerwał niespokojnie Jurek.
– Chyba nie wiesz, co mówisz! Nie chcieć t a k i e j broni?! – szczerze zdumiał się Jędrek.
Chłopcy, zafascynowani dziwacznym pistoletem Jurka i całkowicie pochłonięci rozmową,
jakby zapomnieli o wydarzeniach toczących się obok. Dlatego niemile zaskoczył ich nowy
okrzyk wychowawczyni.
Oskarżycielsko podniosła palec, wskazując na Jurka. W jej oczach pojawiły się szaleńcze
błyski.
– To on! Ten szatan mały! To przez niego!
Część gapiów obróciła się w stronę oskarżycielki. Nowy pomruk przeszedł przez tłum.
11
Jurkowi zrobiło się bardzo przykro. Nie wiedział, co ze sobą zrobić. Najchętniej zapadłby
się pod ziemię, zniknął, ale teraz nie mógł tego uczynić. Niepewnie postąpił krok do tyłu.
Potem jeszcze jeden.
– Chce uciec! Łapcie go! – podżegała ludzi czerwona na twarzy wychowawczyni.
– Zniknij! – syknął mu na ucho Jędrek.
– Teraz nie mogę – odparł szeptem Jurek.
– Nie żartuj! Przecież widzieliśmy! – nalegał zdenerwowany Karol, który również wyczuł
co się święci.
Jerzy nie miał czasu na wyjaśnienia. Tym bardziej że zbici z tropu przechodnie krzywo zaczynali
popatrywać na jego pistolet. Podniecenie tłumu było znacznie wyższe niż tam, w zoo.
Lada moment mógł go ktoś zapalczywy schwycić. A chciał tego uniknąć. Zwłaszcza odebrania
pistoletu, bez którego byłby całkowicie bezbronny. Lecz o tym wiedział tylko on sam. I
nie miał pewności, czy starczyłoby mu czasu na tłumaczenie. Postanowił więc uciec. Tylko
gdzie, skoro wszędzie tłok?
Prędko obrócił się na pięcie i popędził wzdłuż ulicy.
Natychmiast usłyszał za plecami podniecone głosy:
– Łapaj! Trzymaj!
Nie oglądał się za siebie. Biegł ile sił w nogach, omijając długie szeregi stojących samochodów.
Byle dalej od nieprzychylnych mu ludzi. I marzył obecnie o jednym tylko: stać się
niewidzialnym jak najprędzej.
Niestety. W tym momencie nie miał na to żadnego wpływu. Pomóc mógł jedynie upływający
czas.
Coraz trudniej mu było łapać powietrze. Mimo szybkiej ucieczki czuł. że pościg niezrozumiale
dla niego zacietrzewionych ludzi, jest coraz bliżej. Skręcił w boczną uliczkę. Potem w
jakiś zaułek. Przystanął, ledwo dysząc. Mógł odsapnąć jedynie małą chwilkę. Drżały mu kolana.
Ogarniał go wciąż większy strach. Dlaczego jest ścigany niczym zwierzę na polowaniu?
Co im takiego zrobił? Czy to jego wina, że znika i pojawia się? Przecież tego nie chce! Czy
zawsze już ma tak być?
– Tu jest! – usłyszał raptem za plecami.
Mieli go prawie na wyciągnięcie ręki. Poderwał się jednym susem. Wyskoczył z zaułka
prosto między pędzące samochody, na środek jezdni. Jakiś potężny wóz meblowy przyhamował
z piskiem opon. Jego kierowca wychylił się z szoferki, wołając wściekle:
– Łobuzie zatracony! Życie ci niemiłe!?
Nie słyszał tego. Pędził dalej z narastającą mgłą w oczach. Czuł za to, że jeszcze chwila, a
nie da rady umknąć. Nogi uginały się pod nim. Paliło w piersiach przy każdym oddechu. Na
domiar złego w boku zaczęła chwytać kolka.
Wreszcie w pewnym momencie potknął się na wysepce tramwajowej i upadł. Z rezygnacją
spojrzał na wyciągniętą przy upadku rękę – zniknęła w oczach!
Czyli był uratowany!
Ścigający stanęli jak wryci. Czegoś podobnego jeszcze nigdy w życiu nie widzieli. Chłopiec,
na ich oczach, po prostu i dosłownie rozpłynął się w powietrzu!
Niewidzialny teraz Jurek podniósł się i spokojnie przeszedł na drugą stronę ulicy. Mimo że
nadal z trudem łapał oddech, jednak powoli dochodził do siebie.
Wzbierał w nim uzasadniony chyba żal. Dlatego krzyknął do nich niezbyt ładnie:
– Łapcie gołębie w locie!
Głos znikąd niespodziewanie pobudził ścigających do śmiechu. Wielu zdążyło w tym czasie
ochłonąć.
– Właściwie dlaczego za nim biegniemy? – pytali jedni drugich, nie znajdując sensownej
odpowiedzi.
12
Tacy właśnie są ci dorośli. Czasami rozumują gorzej od niby niedojrzałych, czyli dzieci.
Ktoś krzyknie, zawoła i zaraz pędzą, jak stado bezmyślnych kur do ziarna, by potem żałować
wielu ze swych czynów.
Ech, nie jest łatwo być tak zwanym dorosłym, mówię Wam!
A co dopiero tak zwanym dzieckiem! Przekonaliście się chyba niejeden raz na swojej skórze!
Tak jak Jerzy, który po uwolnieniu się od niebezpiecznej pogoni wsiadł do prawie pustego
autobusu linii numer siedem i wyjechał za miasto, nad morze. Tam w niewielkiej osadzie
Piaskowiec
mieszkali jego dziadkowie.
Do nich to właśnie przywiózł Jurka ojciec. Na wakacje. I tu miały miejsce owe zdumiewające
przygody. Poczynając od drugiego tygodnia pobytu u dziadków.
A wszystko, moi drodzy, zaczęło się dokładnie tak:
NIEWINNY POCZĄTEK
Zaraz na początku wakacji mamę Jurka zabrano do szpitala. Już ostatni miesiąc szkolnego
roku mógł to zapowiadać. I zapowiadał. Mamę Jurka męczyły silne bolę nerek. Przyjmowała
leki, potem zastrzyki, lecz stan zdrowia nie poprawiał się. Wreszcie ustalono, że przyczyną
chorobowego zamieszania jest kamień w nerce. Wyjątkowo duży. I że można go usunąć tylko
operacyjnie. Jednym słowem czekał ją dosyć poważny zabieg chirurgiczny. Przedtem jednak
zabrano się do ponownych szczegółowych badań. Wiadomo było też z góry, że po operacji
będzie musiała wyjechać do sanatorium.
Bardzo to przygnębiło tatę i Jurka. W domu, bez mamy, zrobiło się pusto cicho i tak jakoś
nieprzytulnie. Snuł się Jurek z kąta w kąt nie mogąc sobie znaleźć miejsca. Wciąż wydawało
mu się, że słyszy głos mamy, że zaraz wejdzie do niego z sąsiedniego pokoju. Nie ciągnęły go
ani zabawy z kolegami, ani kino, ani telewizor. Nawet na czytaniu książek nie potrafił się
skupić. A tak przecież lubił je czytać. Zwłaszcza wieczorami, po kolacji, gdy umyty szedł do
łóżka. Bywało, że do późna w nocy, z wypiekami na twarzy śledził przygody książkowych
bohaterów. I żywo protestował przeciwko wyłączaniu światła. Bo rodzice nie pozwalali mu
czytać dłużej niż do dziesiątej wieczorem.
Lecz nie tylko stan zdrowia mamy martwił Jurka i odbierał apetyt, powiedzmy to od razu.
Obecność mamy w szpitalu skomplikowała przy okazji wiele wcześniejszych rodzinnych planów.
Na przykład Jurek musiał pożegnać się z wyjazdem w Bieszczady. Odwołano też wizytę
wujostwa ze Szczecina. Pod znakiem zapytania pozostała wycieczka na Mazury. Mieli tam
jechać we trójkę na przełomie lipca i sierpnia. W ogóle nastąpiła domowa rewolucja, której
następstw nie można było do końca przewidzieć.
Cóż więc dziwnego, że żałował tak dobrze zapowiadających się wakacji. Wyglądało bowiem
na to, iż spędzi je w bloku i na podwórku. Na tatę nie mógł za bardzo liczyć. Zbyt był
zajęty swoją pracą zawodową, prowadzeniem gospodarstwa domowego i codziennymi
odwiedzinami
w szpitalu. Rzecz jasna Jurek tacie w miarę swoich możliwości pomagał. I również
jeździł do szpitala. Jednak od czasu do czasu tylko, gdyż niechętnie wpuszczano tam
dzieci.
I wówczas to z Piaskowic przyszedł wspaniały list. Babcia Maria w imieniu swoim i
dziadka zapraszała Jurka do siebie. Na całe lato! A dziadek Konstanty zapowiadał tyle atrakcji,
że gdyby choć połowa z nich miała się ziścić, to i tak mógłby obdzielać nimi przynajmniej
tuzin chłopaków przez cały okrągły rok! Krótko mówiąc – radość.
13
Pomysł ten bardzo spodobał się tacie. A i mama, gdy dowiedziała się w czym rzecz, nie
miała nic przeciwko temu. Zaraz wysłano telegram potwierdzający przyjazd Jurka.
Nim Jurek się obejrzał, już był u dziadków! W podnieceniu nawet nie zauważył, jak szybko
minęły ostatnie dwa dni. Gorączkowe pakowanie plecaka, pożegnania z pozostającymi w
mieście kolegami z mamą, której obiecał często pisywać listy – wszystko to pamiętał jak
przez mgłę.
Jakże dawno nie był nad morzem! Ledwo rozpoznawał okolicę: sosnowo-jodłowy las, ciągnący
się od pierwszych zabudowań Piaskowic do wydm, dębową aleję, rozległe łąki, niewielkie
jeziorko z drugiej strony osady. Ostatnio biegał po tych terenach przeszło dwa lata
temu, gdy przyjechał z rodzicami na czterdziestopięciolecie małżeństwa dziadków. Ale wtedy
była późna jesień, padały deszcze. Niewiele zobaczył. A i wracać musieli szybko. Mama
miała tylko trzy dni wolnego. Dziadkowie obiecali wówczas zaprosić Jurka przy okazji na
dłużej. Obiecali i słowa dotrzymali. Ani bowiem dziadek, ani babcia Jurka nie zwykli rzucać
słów na wiatr. Pomijając już fakt, że wnuk bardzo był bliski ich sercom.
Zaraz następnego dnia po przyjeździe dziadek Konstanty zabrał Jurka na przystań rybacką.
Przy drewnianej kei kołysały się rzędy żółtych łodzi. Zaprzyjaźnieni z dziadkiem rybacy
szykowali
się właśnie do wyjścia w morze.
– Ho, ho. ho! – zadudnił wesoło tubalnym głosem jeden z nich. Jak się później okazało,
pan Brzetysław, bliski sąsiad dziadków. – Ten młody kawaler z dumnie podniesionym czołem
to pański wnuk? Idę o zakład o starego halibuta, że ma ochotę popłynąć z nami! Może nie?
Śmiejące się oczy Jurka mówiły same za siebie. Dziadek pomógł mu wskoczyć do łodzi,
oddał cumę. Zawarczał, krztusząc się. włączony silnik.
I od tego czasu Jurek wielokrotnie wypływał ze znajomymi dziadka rozstawiać lub zbierać
sieci. Przede wszystkim z panem Brzetysławem. który traktował go poważnie, niczym partnera
równego sobie. Bardzo mu to imponowało.
Nie były to długie rejsy, bo i rybackie łodzie nie były duże. Lecz i nie były znów takie
małe. W sam raz do przybrzeżnych połowów. Łowiono tam głównie flądry, płynąc od
kilkudziesięciu
do kilkuset metrów równolegle wzdłuż morskiego brzegu.
Jurek bardzo polubił rybackie wyprawy. Zrywał się skoro świt z łóżka, wypijał półlitrowy
kubek mleka i pędził na przystań. Późnym rankiem, gdy słońce już stało wysoko, wracał do
dziadków przesiąknięty solą i oblepiony rybimi łuskami. Czuł się wtedy prawdziwym rybakiem.
A babcia Maria, czekając z przygotowanym solidnym śniadaniem, przytulała wnuka
mocno, mówiąc: „Mój mały mężczyzna!”
Jednak lato tego roku było na ogół zimne i sztormowe. Łodzie mogły opuszczać przystań
nie częściej niż co drugi, trzeci dzień. Schnącymi na brzegu sieciami targał porywisty wiatr,
zaś wysokie sinozielone fale wyrzucały na plażę potężne zwały kamieni, muszelek i wodorostów.
Wówczas to, gdy ze względów bezpieczeństwa rybackie wyprawy nic mogły dochodzić do
skutku, Jurek spacerował wzdłuż piaszczystej plaży w poszukiwaniu bursztynu. Albo zajmował
się swoją pasją numer jeden – strzelaniem.
Strzelał do celów ruchomych i nieruchomych. Prawdziwych i wyimaginowanych. Na ziemi
do wszystkiego, co biega, pełza i skacze; na wodzie do tego, co w niej pływa; w powietrzu
do celów latających. Nawet do swojego cienia i odbicia w lustrze. Jednym słowem strzelał do
wszystkiego i wszystkich.
Rzecz jasna nie prawdziwej broni. Bo nawet gdyby chciał, to takiej nie miał. Nawet nie dla
wszystkich dorosłych jest dostępna. Strzelał na niby. Mrużąc oko i wyciągając pięść z
wyprostowanym
wskazującym palcem.
Któryż z chłopaków nie zabawia się tak czasem! Lecz z Jurkiem rzecz miała się inaczej. W
tego rodzaju zabawach wręcz się zatracał. O ludziach, którzy bardzo mocno się czymś zaj-
14
mują, dużo temu czasu oraz energii poświęcają, mówi się – entuzjaści. Takim właśnie
strzeleckim
entuzjastą był Jurek.
Gdy był zupełnie mały, wycinał z kartonu sylwetki pistoletów – barwił je na czarno i
wzmacniał drutem. Potem wykonywał makiety z dykty i drewna. Lub plastiku, wykorzystując
elementy zniszczonych zabawek A jeszcze później... prawdziwe samopały.
Podpatrzył kiedyś starszych chłopców, gdy po kryjomu majstrowali w piwnicy podobną
broń. I sam sobie taki samopał zrobił, beztrosko ufając swojej małej wiedzy technicznej.
Naturalnie
w głębokiej tajemnicy przed rodzicami, gdyż słusznie przeczuwał, iż aprobaty by nie
uzyskał.
Kiepski to był samopał i niebezpieczny w użyciu. Także dla strzelającego. Rychło o tym
przekonał się Julek, któregoś razu parząc sobie dłoń. Zresztą. nie tylko on wtedy ucierpiał.
Przypadkowo zraniony został stojący obok kolega. Oderwana od lufy samopału drzazga do
krwi rozorała mu policzek.
Długi czas mama Julka przyglądała się tym zabawom przez palce. Lecz od tamtej historii z
samopałem nie chciała o pistoletach słyszeć. Natomiast tata był do tego stopnia zdenerwowany,
że całą, bogatą już kolekcję drewnianej, plastikowej i blaszanej broni rozdeptał butami, a
pozostałe rekwizyty z domowego arsenału po prostu wyrzucił na śmietnik.
Cóż się wówczas działo! Huragan gniewu rodziców przeszedł przez dom. Skruszony Jurek
przeprosił gorąco matkę zranionego kolegi, a rodzicom przyrzekł, z własnej woli zresztą, że
nigdy więcej w podobnych zabawach nie weźmie udziału. I nigdy samopałów nie będzie
majstrował.
Teraz, w Piaskowicach. w Jurku odżyły dawne ciągoty. I prawdę mówiąc, pomógł w tych
trochę przypadek. O ile to, co nas spotyka, można nazwać przypadkami.
Na początku wyglądało to bardzo niewinnie.
Dziadkowie co kilka dni wyjeżdżali do pobliskiego miasta po większe zakupy. Jurek zabierał
się z nimi. I przy okazji zakupów naciągał dziadka na sportowa strzelnicę. Strzelał bardzo
dużo. Do tarcz, piramidek, wirujących tablic i wahadłowych pajacyków. Bez większego
trudu potrafił kilka razy pod rząd przestrzelić patyczki podtrzymujące tandetne nagrody, nawet
cieniutką i ledwo widoczną na tle przeciwległej ściany nitkę. Rzadko chybiał. Jak to się
zwykło w takich sytuacjach mówić – miał oko.
Umiejętności strzeleckie wnuka niezwykle dziadkowi Konstantemu zaimponowały. A że
sam był niegdyś zagorzałym myśliwym, tym bardziej docenił pasję i talent strzelecki Jurka.
Przypomniał sobie też o pistolecie, starym gruchocie, którym bawił się w dzieciństwie.
I przyszedł mu do głowy, jak sądził, niegłupi pomysł. Pomysł przygotowania wnukowi
wspaniałej niespodzianki.
TRUDNO TO NAZWAĆ ZABAWĄ
Późnym wieczorem, gdy Jurek znużony trudami dnia zasnął, dziadek Konstanty poszedł na
strych. Od niepamiętnych czasów była tam rupieciarnia. Dziadkowie przechowywali w niej
zużyte meble, niepotrzebny, rzadko używany lub zepsuty sprzęt gospodarski, a także część
zapasów na zimę: słoiki z kompotami i powidłami, dżemy i przeciery pomidorowe. Wysoko,
na krokwiach wspierających ukośny dach, tuż przy przewodzie kominowym, wisiała sucha
kiełbasa. Nieco dalej, w chłodniejszym kącie, warkocze cebuli i czosnku. Cały mroczny
strych wypełniał wspaniały zapach, niewiele odbiegający od kuszących nos woni spiżarni na
parterze.
15
Jednak nie po słój pomidorowego przecieru czy pęto kiełbasy przyszedł dziadek. Obecnie
interesowało go co innego: rozeschnięta beczka po śledziach. Przechowywał w niej najcenniejsze
pamiątki dziecięcego wieku. Również szpargały babci.
Czego tam nie było! Na widok zgromadzonych tam pamiątek niejednemu dziecku oczy
rozjarzyłyby się do jasności samego słońca. Kości do gry z masy perłowej, przykurzone pęki
pawich piór, tęczowe kulki, skórzane pasy na naboje, huzarskie epolety, wachlarz z chińskiego
pergaminu, szabla z obłamaną głownią, bębenek z koźlej skóry, mosiężna trąbka, bagnet
od karabinu i wiele, wiele innych, nie tylko wyraźnie chłopackich skarbów. Wszystko to
postanowił
podarować jedynemu wnukowi. Ale nie od razu. Dawkując niespodzianki w czasie.
Najpierw wybrał trzy rzeczy. Skórzany pas na naboje, szablę i pistolet. Potem długo w nocy
oczyszczał starą broń z rdzy, polerował – usiłując przywrócić jej dawny blask. Skórzany
pas dokładnie umył. wysuszył i nasączył oliwką.
To prawda, iż pas był nieco sparciały. Że szabla miała złamaną głownię. A pistolet pękniętą
kolbę i skrzywioną muszkę. Lecz, jeśli idzie o pistolet, była to najprawdziwsza pod
słońcem broń osiemnastowieczna!
Domyślacie się więc, co ujrzał Jurek następnego ranka, gdy tylko otworzył zaspane oczy.
Możecie też sobie wyobrazić jego ogromną radość. Skoczył dziadkowi na szyję, wyściskał
babcię, nawet podwórkowego psa Gniota, i odtańczył improwizowany, dziki taniec, przez
dziadka nazwany wojennym.
– Dziadku! – wołał długo, nie mogąc się uspokoić. – Jesteś fantastyczny, genialny!
Najfantastyczniejszy
ze wszystkich dziadków, jakich znam!
– No. no! Nie podlizuj się! – zbył go niby szorstko dziadek Konstanty, ale w gruncie rzeczy
był zadowolony.
Babcia Maria, jak to kobieta, niechętnie i nieufnie spoglądała na niegdyś groźną broń. Błagalnie
uniosła do góry oczy. następnie zmarszczyła brwi.
– Na moje utrapienie to wszystko! – westchnęła po chwili. – Co w was. mężczyznach, takiego
za skórą siedzi? Sam diabeł chyba! Sam czort!
– My was bronimy! – poważnie odparł Jurek. – Przed każdym niebezpieczeństwem!
– Obawiam się. że to was trzeba bronić przed wami samymi! – roześmiała się na koniec,
żartobliwie pogroziła palcem i wyszła do kuchni, swojego królestwa, gdzie czuła się najlepiej.
Oprócz ogrodu, który również uwielbiała.
Dopiero po kilku kwadransach pierwszej radości Jurek przyjrzał się broni dokładniej.
Szczególnie pistoletowi. Z podekscytowaniem badał każdy detal. Dziadek wyjaśnił mu budowę
i zasadę działania pistoletu skałkowego. Był to bowiem autentyczny pistolet skałkowy.
O czym może nie wszyscy wiecie, była to broń jednostrzałowa, nabijana od wylotu lufy, z
odwodzonym kurkiem, który przy zwolnieniu uderzał w krzesiwo. To znaczy w specjalny
kamień krzesający iskry. Iskry natomiast zapalały proch, ten zaś wybuchał. wyrzucając kulę z
luty.
Od tamtych czasów broń palna bardzo się unowocześniła. Dwa stulecia, to jednak dwa
stulecia! Wiele się zmieniło. Obecne pistolety są automatyczne i wielostrzałowe. Wtedy jednak
nie znano jeszcze automatycznego ładowania. Nie gwintowano wewnątrz luf. Nie istniały
nawet naboje. Kule trzymano osobno w ładownicach, proch zaś w specjalnych rożkach. Między
kolejnymi strzałami upływało dużo czasu, nim przygotowano broń do ponownego użycia.
Ale o czym tu mówić! Jerzy, interesuje się tym od dawna. w lot pojmował cierpliwe wyjaśnienia
dziadka. Zresztą, miał w domu ryciny przedstawiające uzbrojenie polskich wojsk
przedrozbiorowych i wydawało mu się, że taki typ pistoletu nie jest obcy jego pamięci.
Teraz pragnął tylko jednego – natychmiast wypróbować pistolet na podwórku. Paliła go
ochota oddania strzału. Choćby raz, ale strzelić z prawdziwej broni!
– Dziadku! Tak cię proszę! Nie odmawiaj! Tylko raz! – wołał. – Nic się nie stanie!
16
Początkowo dziadek nawet słyszeć o tym nie chciał. Wreszcie wymolestowany gorącymi
prośbami zaczął się wahać. W końcu uległ. Niestety, w odróżnieniu od bardziej rozsądnej
babci, nigdy nie potrafił wnukowi czegokolwiek odmówić. Jak przyznawał później, wnuk
działał na niego wręcz r o z b r a j a j ą c o.
Dziadek Konstanty od lat wprawdzie nie polował, gdyż wzrok miał już nie ten, co za młodu,
lecz trzymał jeszcze w komórce resztki prochu i śrutu. Ze względu na szpaki wydziobujące
dojrzałe wiśnie. By je odstraszyć, huknął czasem z dubeltówki. Samym prochem naturalnie.
Mimo wszystko było mu żal żarłocznych ptaków. „Też coś jeść muszą” – tłumaczył babci,
trochę dziwiącej się, że szkodniki oszczędza. – „A i tak wszystkiego nie przejemy”.
Poszedł z Jurkiem do komórki. Wyciągnął z blaszanego pudła proch i śrut. Jerzy przyglądał
się przygotowaniom z wypiekami na twarzy. Nawet w najśmielszych marzeniach nie wyobrażał
sobie, że będzie mógł wystrzelić z prawdziwego pistoletu! Ba, że w ogóle taki kiedykolwiek
będzie miał na własność!
Przed oczyma mignęła mu postać taty, ale szybko odsunął od siebie niewygodne myśli.
Udawał przed sobą, że wszystko jest w porządku. Rozpierała go duma. Co innego potrzymać
trochę dziadkową dwururkę, a zupełnie co innego mieć własną broń. Ostatecznie to kolosalna
różnica! Każdy to pojmie!
Tymczasem przygotowania dobiegały końca. Pistolet był już nabity, cel ustalony. Dziadek
wskazał na zewnętrzną stronę drzwi komórki.
– Tarczy nie ma, lecz przecież nie kulą będziesz strzelał. Widzisz to? – podniósł do góry
pęk suchych makówek. – Twoje zadanie jest dosyć proste. Powinieneś trafić w makówki z
piętnastu kroków.
Odmierzyli piętnaście kroków w głąb podwórka. Jurek stanął w ustalonej odległości od
celu. Dziadek związał łodygi makówek sznurkiem, powiesił na haku u szczytu drzwi i żeby
było nieco trudniej, rozkołysał cel. Rozgrzechotały się z suchym szelestem drobinki maku w
wyschniętych makowych główkach.
Jerzy przełknął z wrażenia ślinę.
– No, śmiało! – zachęcił dziadek. – Jak już chciałeś strzelać, strzelaj!
Ustawiony bokiem Jurek drżącą ręką uniósł naładowany pistolet. Wodził trochę lufą za
kołyszącym się celem, wreszcie, gdy makówki znalazły się w pionie, pociągnął za spust.
Huknęło niesamowicie głośno. A odrzut broni przy wystrzale niemal nie wywichnął mu łokcia.
– Brawo! – z aprobatą zawołał dziadek.
Pęk makówek rozprysnął się na wszystkie strony. Smętnie bimbały ogołocone łodygi.
Nie był to zresztą jedyny rezultat udanego strzału. Śrut rozerwał na kawałki połowę pilśniowej
płyty w drzwiach komórki. Posypało się i spod dachu.
Przybiegła wystraszona babcia Maria.
– Na Boga, zmiłujcie się! – krzyknęła przestraszona. – Co też wyprawiacie!?
Dopiero dostrzegła dymiący jeszcze wylotem lufy pistolet w dłoni wnuka. Dziadek Konstanty
raptem poczuł się bardzo niepewnie. Pomyślał, że chyba trochę przesadzili z tym
strzelaniem.
– Bawimy się – wymijająco odpowiedział Jurek za milczącego dziadka.
Babcia podeszła bliżej, pochyliła się przy ścianie komórki i coś podniosła z gąszczu wysokiej
trawy. Z wyrzutem spojrzała na obu.
– Trudno to nazwać zabawą.
Jerzy w pierwszej chwili nie pojął, o co babci chodzi. Niecierpliwie wydął wargi. I niemal
w tej samej sekundzie zobaczył, co powinien zobaczyć.
Na wyciągniętej babcinej dłoni leżała martwa jaskółka. Jeszcze z otwartego dziobka sączyła
się krew.
17
LEKCEWAŻONE OSTRZEŻENIA
Śmierć jaskółki zaskoczyła Jurka. Na parę chwil ogarnęło go niemiłe poczucie winy. Króciutkie,
prawdę mówiąc, niczym mgnienie oka.
Gdyby nie za duży rozrzut śrutu! – lekko wytłumaczył się przed sobą. Drobne ołowiane
kulki wyrzucone z krótkiej luty dotarły i pod dach komórki. To, co posypało się wówczas z
góry, było właśnie rozbitym na kawałeczki gniazdem. Na nieszczęście – z jaskółką w środku.
Gdyż ptaki te budują gniazda kruche, lepiąc je z błota i śliny.
Mimo to Jurek już nie rozstawał się z pistoletem. Zabicie jaskółki uznał za przykry wypadek,
który mógł się zdarzyć każdemu. Zakopał ciało ptaka pod krzewem jałowca na pobliskiej
łące i rychło o nim zapomniał. Zapomniał, albo o tym pamiętać nie chciał. Trudno to dziś
ustalić.
Nastały w Piaskowicach dni cieplejsze, choć nadal wietrzne. Sztormowe fale na morzu
pokrywały
się pasmami białej piany. Wzburzona woda wściekle uderzała o klifowy miejscami
brzeg. podmywając korzenie wyżej rosnących sosen. Szum rozkołysanych fal docierał nawet
do domu dziadków Jurka. Prócz tego szumu słychać było, zwłaszcza w kuchni, świst wiatru
w kominie. Miły dla ucha babci Marii, która nieustannie krzątała się wśród ruchomych gór
garnków i patelni. Tak to przynajmniej odbierał jej wnuk.
Lecz obecnie jakoś nie słyszała pogodnych świstów figlarnego wiatru. Ani pomruków
niedalekiego
morza. Całą jej uwagę zaprzątało zachowanie wnuka. Z pewnym smutkiem przyglądała
się jego wybrykom. A było ich, co tu ukrywać, coraz więcej i coraz bardziej dokuczliwych.
Najpierw wybił kamieniem szybę w kuchni i kiełbasą ze strychu rzucał w Gniotą. Następnie
złamał konar jabłonki rosnącej przy domu. Może nie ten główny, ale zawsze strata. Potem
wypuścił kanarka z klatki i dziadek Konstanty dobrze musiał się nagimnastykować, nim złapał
spłoszonego ptaszka. A już ostrzył sobie na niego pazury podwórzowy kot. Na koniec
pociął w spiżarni worki z mąką i cukrem. Tłumacząc, że to niby nie on, a Zorro.
Jednak ostatni wybryk przewyższył wszystkie inne. Ni z tego, ni z owego wypadł z domku
z szablą w garści i krzycząc „Bij, zabij Tatarzyna. który wciąż nas za łeb trzyma!” wykosił
cały łan młodych słoneczników. Nim dziadek zdążył zareagować, już było po wszystkim.
Leżały pokotem z bezładnie rozrzuconymi koronami żółci. Ani jeden się nie ostał!
Była to strata największa i bardzo poważna. Gdyż słoneczniki dopiero dojrzewały. I daleko
im jeszcze było do zbiorów.
Trzeba przyznać, że za każdym razem Jurek wybąkiwał jakieś przeprosiny. Tak mimochodem,
bez widocznego żalu. I nadal robił swoje. Jakby opętała go jakaś niedobra siła
– Co się z chłopakiem dzieje? – pytała naprawdę stroskana babcia. – Nie poznaję Jerzyka,
Kostku. Nigdy nie był taki rozpuszczony.
Dziadek, jak to dziadek, próbował wnuka bronić.
– Młody jest – mówił. – Przestrzeni potrzebuje, ruchu. Wyszumieć się musi. A poza tym
brak mu towarzystwa. Ostatnia uwaga przekonała trochę babcię.
– Tak, nie ma żadnego kolegi. Chyba się z nami nudzi. Ale to nie powód – żachnęła się
ponownie – by na rzęsach chodzić i żeby wszystko wokół fruwało!
Niespodziewanie dla wszystkich wpadł do Piaskowic tata Jurka. Dosłownie na kilka godzin.
Zobaczyć się z synem i uspokoić dziadków, że z mamą już znacznie lepiej. Operacja się
udała: kamień z nerki usunięto i powoli wraca do zdrowia. Lekarze nie przewidują większych
komplikacji.
18
Po omówieniu z dziadkami pozostałych rodzinnych spraw zawołał Jurka.
– Chodź tu, siadaj!
Ton jego głosu nie zapowiadał radosnego nastroju. Jerzy zbliżył się do stołu i zasiadł między
dziadkami a tatą.
– Napisałeś tylko jeden raz. Karteczkę pocztową z paroma słowami. Mama ma do ciebie
żal. Chyba słuszny?
Wstyd ogarnął Jurka i nie wiedział, gdzie oczy podziać. Zupełnie zapomniał o listach! A
obiecywał przecież pisywać często. Wprawdzie nie dalej jak trzy dni temu zabierał się do
pisania, nawet parę pierwszych linijek wyskrobał, ale... Ale!
– Jeszcze dziś napiszę – powiedział gorliwie. Jakby można było odrobić to, co nie jest
możliwe do odrobienia.
– Może drobne na znaczki zostawić? – tata karcąco pokręcił głową.
Jerzy bąknął coś niewyraźnie, bo wiedział, że tata wie, iż mama przed jego wyjazdem do
dziadków dała dziesięć kopert i dziesięć znaczków. Czyli ironizował.
– A powiedz mi – przeszedł do innego tematu, tamten uważając za wyczerpany. – Czy aby
nie sprawiasz dziadkom za dużo kłopotów? Spójrz mi w oczy!
Poczuł, ze cierpnie mu skóra. W tym momencie pomyślał nie tylko o pistolecie. Błagalnie
spojrzał na babcię, potem na dziadka. I westchnął cichutko.
– Rozhukany trochę, wiadomo. Jak to chłopak. Chłopackiej natury nie przeskoczysz! Ale
dajemy sobie radę. Nie jest źle – ogólnikowo odparł za wszystkich dziadek..
Z tym dawaniem sobie rady dziadek oczywiście nieco przesadził.
To tatę jednak zadowoliło.
– No, liczę na ciebie, pamiętaj! – na poły żartobliwie pogroził palcem Jurkowi i już musiał
się zbierać do drogi.
Niestety, wizyta taty niewiele zmieniła. Co prawda do końca dnia Jerzy zachowywał się
nienagannie – napisał do mamy długi list, przyniósł wody ze studni, także następnego dnia nic
mu nie można było zarzucić, ale potem...
Potem znów broił. I to jak! Szczerze mówiąc, było to już brojenie na pograniczu chuligaństwa.
Zabłąkanemu kotu przywiązał do ogona puszkę po konserwach. Do studni najbliższego
sąsiada wrzucał kamienie i patyki. Wlazł na uschnięty wiąz i uszkodził bocianie gniazdo.
Znak drogowy przy skrzyżowaniu obrócił w przeciwnym kierunku. Podziurawił szablą schnące
na wspólnikach sieci, mszcząc się za to, że nie zabrano go na łódź. A chodziło tylko i wyłącznie
o jego bezpieczeństwo – przy wysokiej, zbyt wysokiej fali rybacy nie chcieli ryzykować
zabierania chłopca.
Cóż. nic słuchał napomnień ani próśb dziadków. Babci jeszcze trochę się obawiał. Potrafiła
przyłożyć mu ścierką lub osadzić poniżej pleców sążnistego klapsa. Lecz na dziadka w
ogóle nie zwracał uwagi. I wciąż nadużywał jego dobroci. A przecież do niedawna jeszcze,
wprawdzie rozrabiając, ale pomagał trochę. Układał w sągi porąbane drewno na opał. zbierał
mlecz i karmił nim króliki, wynosił śmieci. Teraz nie robił nic.
Jednym słowem od dłuższego czasu z Jurkiem działo się coś niedobrego.
Najchętniej przebywał poza domem, z dala od dziadków, w lesie. Z nieodłącznym pistoletem.
Przemykając rzadko uczęszczanymi zagajnikami wyobrażał sobie, że jest sławnym myśliwym,
pogromcą dzikich zwierząt. Tropił wyimaginowane potwory i powalał je za pomocą
swojej broni. A gdy tylko dostrzegł któregoś z prawdziwych leśnych mieszkańców, natychmiast
składał się do strzału.
– Bang! Bang! Bang! – wołał, mrużąc oczy i w wyobraźni trafione zwierzę znikało.
Odruchowo mierzył z pistoletu nie tylko do zwierząt, ale i do drzew, krzewów, słupów linii
wysokiego napięcia, głazów, czy zwykłych kołków w płocie. Wreszcie nadszedł czas, że
bez oporów zaczął mierzyć i do ludzi. Wydawało mu się to wielce zabawne. Prychał przy tym
radośnie, widząc oczyma wyobraźni znikającego po trafieniu człowieka.
19
Tak naprawdę, jak wiemy, wystrzelił tylko jeden raz. Wtedy, do pęku suchych makówek.
A cała reszta, rzecz jasna, była strzelaniną na niby.
Lecz coraz częściej przemyśliwał, czy nie dałoby się podebrać dziadkowi odrobiny prochu
i śrutu. Wpierw uznał to za niemożliwe. Potem jednak powoli oswoił się z tą myślą.
Czemu nie? – chodziło mu po głowie natrętnie. – Cóż to takiego szczypta prochu? Nie
zbiednieje przecież dziadek Konstanty!
I pod pretekstem chęci nakarmienia królików poszedł do komórki. Znalazł ukryte za
skrzynią z narzędziami blaszane pudło i w końcu proch potajemnie wyniósł.
Nazwijmy rzecz po imieniu. To nie było zwykłe brojenie, czy nawet chuligaństwo. To była
już kradzież.
O KROK OD KARY
Trzeba powiedzieć, że Jurek po kradzieży czuł się bardzo ź1e. Męczyło go to i nie dawało
spokoju. Szwendał się bez celu, przy kolacji nie reagował na pytania