LECH M. JAKÓB ZNIKACZ I JEGO BROŃ 3 Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 4 Erykowi i Dominikowi – a także wszystkim wspaniałym, nieznośnym urwisom w okolicy dziesiątki 5 Moi Najmilsi! Obawiam się, że uznacie mnie za niezłego blagiera. I nie moglibyście popełnić większego błędu! Bo co innego, gdybym opowiedział Wam historię pewnej dziwacznej książki, która połykała (brrr!) zasypiających nad nią czytelników. Albo smutną przygodę Smutasa, który pękł ze śmiechu, gdy pokazano mu do czego naprawdę, oprócz wbijania gwoździ, służy książka. O, wtedy proszę bardzo. Moglibyście nazwać mnie blagierem. Bez urazy. Lecz nie tu. Opowieść jest najprawdziwsza pod słońcem! Jak każda opowieść, gdy ją odpowiednio opowiedzieć. A Znikacza znam osobiście. On mnie też. Słowem do spółki wiemy więcej, niźli udźwignąć mogą dalej spisane przygody. Ale zacznę od początku. Zaraz, zaraz! A dlaczego niby od początku? Zacznijmy wyjątkowo od środka. Tak. To jest myśl! Wasz Bla-Autor SZEŚCIOWIERSZ NA OTWARCIE Pewien chłopiec dużo chciał. ale guzik z tego miał! Inny za to nie chciał nic (może lepszy rydz, jak nic?) Jeszcze inny chciał i nie — też mu było strasz sz sz sznie źle! ZDARZENIE W ZOO Wybieg dla lwów okolony był wysokimi i mocnymi prętami ze stali. Jak to zwykle w większości ogrodów zoologicznych na całym świecie. Czasem kraty zastąpione są szerokim rowem, u którego brzegu sterczą ostre, również metalowe szpice. W ten sposób ludzie zabezpieczają się przed agresją drapieżnych zwierząt. By potem podziwiać je z niedużej odległości – oglądając, czasami drażniąc. Różnie z tym bywa. Sami wiecie. Jakieś niesforne chłopaczysko na przykład obleje wodą małpę, gdyż według niego świetny to żart. Albo dziewczynka jakaś, też niby dla żartu, zechce nadepnąć wystający spoza krat ogon jaguara. Zdarza się. I – jak mawiają dorośli – dzieci, to dzieci. Dziwne i niebezpieczne pomysły przychodzą im nieraz do głów. Dlatego zapewne wychowawczyni, prowadząc alejkami kolonijną grupę, co rusz ostro wołała: – Nie podchodź! Nie dotykaj! Z daleka od słonia! Omijać lamy! Cofnąć się! Jednym słowem dyscyplina, aż strach. Na dodatek wciąż maruderów poganiała: – Prędzej, bo nie zdążymy na obiad! – jakby obiad miał być największym wydarzeniem dnia. Sami więc rozumiecie, że dzieci z tej kolonii nie czuły się w zoo najlepiej. Ani pofiglować nie mogły, ani patykiem dźgnąć nosorożca, ani nawet ziarnem sypnąć egzotycznym ptakom po głowach. Nic, tylko naprzód, równo, razem, bez dłuższych postojów. 6 Wydawało się im. że z nudów dostaną wysypki. Zwłaszcza chłopaków korciło, by wyciąć swojej pani jakąś sztuczkę. Wiercili się wprost niemożliwie. Na boki rozglądali, coś między sobą szepcząc. Lecz z upływem czasu nadzieja malała. Po blisko półgodzinnym szybkim przemarszu skróconą trasą zbliżyli się do bramy wyjściowej. Nagle, gdy mijali wybieg dla lwów, podniósł się rwetes. Tak gwałtowny, że wychowawczyni pobladła trochę i nawet najodważniejszym z odważnych chłopcom przeszły po plecach ciarki. Dziesiątki par zdumionych oczu daremnie przeszukiwało obszerną klatkę. Zdarzyło się coś niesamowitego. Otóż, ni z tego, ni z owego, zniknął lew! Tak, nie ma tu pomyłki. Stąpał miękko, ocierając się grzywą o kraty, machał ogonem, szczerzył kły i raptem... zniknął! Widzieli to wszyscy, nie wyłączając kredowobladej obecnie wychowawczyni. – Lew!! – Ale draka! – na przemian wołały podniecone dzieci. Nie mogły wiedzieć, że zdenerwowanie ich pani jest podwójne. I nie tyle w tym momencie wyprowadziło ją z równowagi zniknięcie lwa, choć ono rzecz jasna też, co nagłe pojawienie się tuż przed nią jeszcze jednego dziecka. Konkretnie chłopca. Z powietrza. Dosłownie. Zniknął lew i niespodziewanie, w tej samej sekundzie, pojawił się chłopiec. Na domiar wszystkiego z czymś przypominającym pistolet w dłoni. Zaniemówiła. Źrenice jej niebieskich oczu rozszerzył strach. Tymczasem dzieci z kolonijnej grupy, obserwując jedynie okratowany wybieg dla lwów, podnosiły wciąż większy krzyk. – Uciekł! Uciekł z klatki! – Wezwać dozorcę! Gromadziło się coraz więcej ciekawskich wokół pustego wybiegu. Starsza pani w fantastycznie dużym kapeluszu mocno przytuliła się do stojącego obok staruszka z laską. – Och! Och! Och! – usłyszano jej spazmatyczne szlochanie. – Tymoteuszu, widziałeś!? Staruszek nazwany Tymoteuszem nie powiedział nic, tylko mocniej przycisnął do siebie wystraszoną. Był równie zdumiony i także jemu żywiej zabiło serce. W niezrozumiałym odruchu bojowo podniósł do góry laskę. W powietrzu wisiało coś, co bardziej nerwowi zwykle nazywają paniką. – Kto... kto ty jesteś? – wyjąkała zalękniona wychowawczyni, zwracając się do przybyłego znikąd dziecka. Tajemniczy chłopiec bardzo grzecznie ukłonił się. Nawet nie spojrzał w stronę nieustannie rosnącego tłumu. I z uśmiechem odpowiedział: – Jestem Jurek. – Jurek? Jaki Jurek? – dziwił ją spokój dziesięcioletniego chłopca, a trochę i denerwował. Prawdę mówiąc, nie wiedziała, co o tym sądzić. W końcu, cokolwiek by powiedzieć, nie jest to normalne, zwłaszcza gdy na naszych oczach raptem materializuje się coś, czego przed ułamkiem sekundy nie było! Choćby zwykły, tak zwany zdrowy rozsądek temu zaprzeczał. – Skąd... się wziąłeś? Jerzy nieznacznie wzruszył ramieniem, jakby wyjaśnienie nasuwało się samo. – Byłem tu cały czas. A o lwa, tego tam – machnął pistoletem w stronę zasłoniętego gapiami wybiegu – proszę się nie martwić. On tam jest. – Jak to... jest? – zaprotestowała niepewnie. – Skoro go nie ma... Nie zdążyła skończyć, gdy z głębi pustej klatki do uszu wszystkich dotarł potężny lwi ryk. Stojący najbliżej krat odskoczyli jak oparzeni. Głos wyraźnie dochodził zza prętów, ale lwa tam nie było! Ten fakt jeszcze bardziej rozgorączkował gapiów. Dziarski staruszek Tymoteusz wyżej poderwał swoją laskę i zawołał gromkim głosem: – Obronię was! 7 Zabrzmiało to dziwnie, bronić się bowiem nie było przed czym. No, chyba że przed własnym strachem. Ale do tego akurat potrzebna jest inna broń. Nadbiegł zdyszany dozorca. Nie zważając na to, że depcze innym po piętach i rozdaje kuksańce, łokciami rozepchnął zasłaniających wybieg. Oniemiał. Zaczęły mu drgać policzki. Z wrażenia na chwilę stracił równowagę i oparł czoło o kratę. W ślad za nim przecisnął się do krat tajemniczy chłopiec. Podszedł do roztrzęsionego dozorcy i pociągnął go za połę marynarki. – Proszę się nie martwić! – pocieszył z pewnością, której inni obecnie mogli mu zazdrościć. – Lew zaraz będzie. Daję panu słowo! Dozorca wlepił w Jurka nieprzytomne oczy. – Ty... ty szczeniaku! Łobuzie! Ja ci dam! Całe jego zaskoczenie zamieniło się raptem w gniew, który natychmiast chciał wyładować na chłopcu. Jednak nie przez złośliwość, a z powodu rosnącego dalej zmieszania. Chwycił Jurka za ucho. – Boli, proszę puścić! – zaprotestował chłopiec. – Mówiłem, że będzie! Jeszcze bardziej zmieszany dozorca ze wstydem puścił ucho. – Kto ostatni widział lwa? – zawołał głośno. – To niedopuszczalne! Niemal w tej samej chwili chłopiec zniknął. Po prostu rozpłynął się w powietrzu. Przepadł. Widząc to wychowawczyni kolonijnych dzieci zemdlała. Biedaczce chyba o jedno zniknięcie było za dużo. A mdlejąc, nie zdążyła już zauważyć, że jednocześnie na wybiegu z powrotem pojawił się lew. Ot, pojawił się równie nagle, jak zniknął. Zupełnie odwrotnie niż tajemniczy chłopiec o imieniu Jerzy. ZAMIESZANIE W MIEŚCIE Oprócz młodej, dwudziestojednoletniej wychowawczyni i dozorcy zoo zniknięcie Jurka dostrzegło jedynie dwóch najbliżej stojących chłopców: Andrzej i Karol. Nie ukrywajmy – największych urwisów z kolonii. Choć może na pierwszy rzut oka nie sprawiali takiego wrażenia. Uwagę pozostałych bez reszty przykuł zmaterializowany lew. Gdy dziewczęta z wycieczkowej grupy zajęte były cuceniem swojej pani, Karol szturchnął w bok Andrzeja: – Widziałeś to co ja? Jędrek skwapliwie skinął głową. – Ty też to widziałeś? – upewnił się. Bez dalszych zbędnych słów ruszyli pędem w kierunku, gdzie przed chwilą zniknął Jurek. Rozejrzeli się bezradnie. Po ich rówieśniku nie było śladu. – Daję słowo, zupełnie jak z czapką niewidką! Cyk, jesteś! Cyk i cię nie ma! Żebym ja tak mógł... – z dosyć zrozumiałych powodów rozmarzył się Karol. – Wzywa mnie dyro na hiście do tablicy, a ja mu cyk! Znikam! – Albo na polaju u Hery! – uzupełnił Jędrek. – Szok! Hera za płuca się łapie, dziewczyny kwiczą... Wtem za plecami usłyszeli tłumiony śmiech. Obrócili się gwałtownie. – Co to? – wzdrygnął się Karol. – Słyszałeś? – Mowa! Nikogo w pobliżu nie było. Obaj poczuli się nieswojo. I szybko, w milczeniu dołączyli do grupy. 8 Właśnie ocknęła się z omdlenia ich pani. Zakłopotany dozorca kłaniał się i gorąco przepraszał, jakby wszystko było wyłącznie jego winą. – Ja... ja tylko pociągnąłem dzieciaka za ucho... – tłumaczył się niezdarnie. – Sam nie wiem, co się stało... Pojęcia nie mam... Ten lew, potem on... Duża kropla potu z czoła dozorcy kapnęła na dłoń wstającej wychowawczyni. Wychowawczyni obróciła się w lewo, potem w prawo, spojrzała na słońce, potem na stojącego przed nią mężczyznę i poczuła się bardzo, bardzo zmęczona. – O czym pan mówi? – No, ten chłopiec – tłumaczył dozorca. – Ja naprawdę nie chciałem nic złego... – Jaki chłopiec? – z ledwością panowała nad sobą. Głos jej drżał. Klasnęła głośno. – Dzieci, zbiórka! Wracamy! A odchodząc, po otrzepaniu z kurzu długiej sukni, rzuciła zdezorientowanemu dozorcy: – Proszę lepiej pilnować zwierząt! To skandal! Powiadomię dyrektora pańskiej placówki! Odechce się panu głupich kawałów! Wychowawczyni bowiem uważała siebie za osobę na wskroś dorosłą i ze strachem pomyślała, cóż by to było, gdyby posądzono ją o wiarę w cuda. Ją! Studentkę trzeciego roku socjologii! Już raczej skłonna była uznać się za ofiarę udaru słonecznego, a historię ze znikającym chłopcem za zwykłe przywidzenie. Zupełnie inaczej myśleli o tym Andrzej i Karol. Dla nich zabawne, lecz i tajemnicze wydarzenie w zoo, choć samo w sobie niezwykłe, wydawało się dopiero zapowiedzią dalszych przygód. Czuli, że to nie koniec. Paliła ich ciekawość i daliby bardzo wiele za możliwość ponownego spotkania z Jurkiem. O tym też rozmawiali, wlokąc się w ogonie kolonijnej grupy. – Widziałeś, co trzymał w ręku? – Nic nie trzymał. – Pistolet! – Gadasz! – Mówię ci, że trzymał pistolet! – upierał się przy swoim Karol. – Prawdziwy? – Dziwny jakiś. Duży. Jak colt wyglądał, stara spluwa. – Trujesz niemożliwie! – nie dowierzał Andrzej, którego uwadze poprzednio umknęła broń. – Ale... jak on z tym znikaniem robi... To chciałbym wiedzieć! Byli niedaleko placu w centrum miasta, gdzie czekał na grupę kolonijny autobus, gdy raptem Karol poczuł delikatne szarpnięcie za rękaw. – Nie wygłupiaj się, Jędrek! – zganił kolegę. – O co ci chodzi? – zdziwił się Andrzej. – Pociągnąłeś mnie za ubranie! – Ja? Chyba z byka spadłeś! – A kto niby? Już chciał ostrzej dopiec Andrzejowi za sztubacki dowcip, gdy poczuł ponowne szarpnięcie. Jednocześnie usłyszał szept znikąd: – Tylko się nie przestrasz! To ja, Jurek! Karol mimo wszystko podskoczył. Aż ciepło mu się zrobiło. Lecz zaraz się uspokoił. – Ty?... Nie widzę cię. – Bo nie możesz. Jestem niewidzialny. – Aha... Chwilę szli w milczeniu. Karol popatrywał znacząco na Andrzeja, Jędrek zaś na Karola. Powoli oswajali się z obecnością niewidzialnego. Mimo wszystko świadomość, że obok idzie 9 ktoś taki, wprawiała ich w zakłopotanie. Nie wiedzieli, jak się mają zachowywać. Dlatego trochę nadrabiali minami. – I lew to też twoja sprawka? – zagadnął Karol. – Tak – niezbyt głośno odparł Jurek. – Gdybym wiedział, że akurat na niego się gapicie, nie strzelałbym. Chyba was nie zauważyłem. – Strzelał? – podchwycił zdumiony Andrzej. – A nie mówiłem! – zatriumfował Karol. – Ma broń! Na moim stanęło! – Jak to strzelał? – dopytywał się dalej Jędrek. – To długa historia – wymijająco odparł niewidzialny. – Może kiedyś wam opowiem. – Ja też mógłbym zniknąć? – I ja? – szybko dołączył z podobnym pytaniem Karol. – Jeśli chcecie, czemu nie – padło z powietrza niezwykłe potwierdzenie. Do odstających od grupy chłopców podeszła nadal jeszcze roztrzęsiona wychowawczyni. – Z kim rozmawiacie? Co się dziś z wami dzieje? Boże, co za dzień! – rzuciła bez humoru. – Natychmiast dołączcie do grupy! Z miejsca, gdzie przed momentem stali, mignęła w kierunku ulicy jakaś szara, natychmiast niknąca smuga. I tuż obok Karola, w swej widzialnej postaci, pojawił się Jurek. Wychowawczyni zbladła, ale udała, że niczego nie widzi. Mocno zamknęła powieki. Nie mogła jednak opanować drżenia nóg. – Chciałbym panią przeprosić – powiedziała zmaterializowana zjawa. – No, nareszcie jesteś! – ucieszył się Karol na widok Jurka i trzepnął go po kumplowsku w bark. Wychowawczyni otworzyła zaciśnięte powieki, lunatycznym spojrzeniem błądząc daleko przed sobą. – Z kim rozmawiasz, Karolu? – ponownie spytała, ignorując przeprosiny przed chwilą niewidzialnego chłopca. Tym razem zdziwił się Karol. Nie potrafił zrozumieć zachowania swojej pani. Podobnie zresztą jak Andrzej. Już chciał odpowiedzieć, gdy powietrze przeszył świdrujący dźwięk milicyjnego gwizdka. Niemal jednocześnie krzyknęły dziewczęta z pierwszych par: – Proszę pani! Proszę pani! Tam jedzie samochód bez kierowcy! Sam! Istotnie tak było. Teraz już wszyscy widzieli, jak przez pobliskie skrzyżowanie przemknął czerwony fiat z pustym miejscem za kierownicą. Dlatego gwizdał milicjant. Dlatego wychowawczyni złapała się za serce. I dlatego wreszcie zdezorientowani kierowcy innych samochodów stawali, tworząc prędko rosnący korek uliczny. Chaos w ciągu kilkunastu sekund zrobił się taki, że oszołomionemu milicjantowi na wysepce ręce opadły. Zewsząd otaczało go morze hamujących pojazdów. Kilka z nich najechało na siebie ze zgrzytem szorujących o blachy zderzaków i trzaskiem tłuczonych reflektorów. Czerwony fiat. zgodnie z nakazem milicjanta, zatrzymał się tuż za przejściem dla pieszych. Drzwi fiata otworzyły się same. Na jezdnię... wypłynął kapelusz! Wysunął się z wnętrza, następnie poszybował trochę w górę i zatrzymał się w powietrzu, gdzieś na wysokości głowy dorosłego człowieka. Tuż przy stojącym samochodzie. Zapadła cisza. Stojący najbliżej znieruchomieli. Ci z tyłu mocno musieli wyciągać szyje, by dojrzeć powód aż takiego zamieszania. – Czy popełniłem jakieś wykroczenie? – usłyszano. Głos dobiegający z okolic wiszącego w powietrzu kapelusza był poważny i zatroskany. Milicjantowi z wrażenia gwizdek upadł na asfalt. Brzdęknął i wpadł do studzienki ściekowej przy krawężniku jezdni. 10 Nad skrzyżowanie, płosząc stado gołębi, wzbił się histeryczny krzyk roztrzęsionej wychowawczyni kolonistów: – Nie! Nie! Tylko nie to!!! POŚCIG ZA ZNIKACZEM Podniecenie, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, bardzo szybko udzieliło się wszystkim. I przypadkowym przechodniom, którzy gromadzili się przy krawężniku obok czerwonego fiata, i kierowcom zablokowanych samochodów. Zacieśniał się krąg wokół wiszącego w powietrzu kapelusza. Nikt jednak nie odważył się podejść bliżej. – Obywatelu... – wydukał niepewnie zdetonowany milicjant – kimkolwiek obywatel jest, proszę o... to znaczy proszę okazać do... prawo jazdy! Wiszący w powietrzu kapelusz drgnął, następnie podpłynął falistymi ruchami w kierunku milicjanta. Niepewnie czujący się funkcjonariusz drogówki cofnął się, lecz słysząc szmer dezaprobaty, wrócił na poprzednie miejsce. – Nie rozumiem! – wyfrunął spod kapelusza poirytowany obecnie głos. – Jechałem zgodnie z przepisami! Czy coś jest nie tak? Wybaczy pan, ale spieszę się do pracy... Dlaczego tak wszyscy na mnie patrzą...? – Ależ człowieku! – krzyknął ktoś z milczącego tłumu. – Ciebie nie widać! – Widzimy tylko twój kapelusz! – dorzuciła kobieta wsparta o rower. – Bzdury! – gniewnie burknął głos, lecz niemal w tej samej chwili zmienił ton: – O ranyyy? Gdzie ja jestem!? Nie ma... mnie, chociaż jestem! Pomocy! Ludzie! Róbcie coś! Ratunkuuu! Wołanie rozpaczy niewidzialnego kierowcy utonęło w ogólnej wrzawie. Ośmieleni częściowym wyjaśnieniem gapie naparli na czerwonego fiata. Milicjant z drogówki daremnie nawoływał do spokoju. – Cud! Cud! – rozpłakała się ze wzruszenia jakaś babunia, żegnając się zamaszyście. – Co? Gdzie!? – gorączkowo domagali się informacji następni, spóźnieni gapie. Zgiełk błyskawicznie przybierał na sile. Niebawem zbiegowisko przypominało już rój niespokojnych pszczół. Groźnie porykiwały klaksony ciężarówek. Karol i Jędrek z podziwem spoglądali na Jurka. Ich oczy również błyszczała z podniecenia. Jednak sam Jerzy nie wyglądał na zadowolonego. Kręcił głową. – Jak ty to ... robisz? Na pytanie Jędrka w milczeniu podniósł do góry pistolet o dziwnym kształcie. – Tym? Magiczna pukawka? Wygląda tak jakoś... – Karol nie umiał wyrazić zaskoczenia. – Z chęcią pozbyłbym się jej. Ale nie mogę, nie mogę – przerwał niespokojnie Jurek. – Chyba nie wiesz, co mówisz! Nie chcieć t a k i e j broni?! – szczerze zdumiał się Jędrek. Chłopcy, zafascynowani dziwacznym pistoletem Jurka i całkowicie pochłonięci rozmową, jakby zapomnieli o wydarzeniach toczących się obok. Dlatego niemile zaskoczył ich nowy okrzyk wychowawczyni. Oskarżycielsko podniosła palec, wskazując na Jurka. W jej oczach pojawiły się szaleńcze błyski. – To on! Ten szatan mały! To przez niego! Część gapiów obróciła się w stronę oskarżycielki. Nowy pomruk przeszedł przez tłum. 11 Jurkowi zrobiło się bardzo przykro. Nie wiedział, co ze sobą zrobić. Najchętniej zapadłby się pod ziemię, zniknął, ale teraz nie mógł tego uczynić. Niepewnie postąpił krok do tyłu. Potem jeszcze jeden. – Chce uciec! Łapcie go! – podżegała ludzi czerwona na twarzy wychowawczyni. – Zniknij! – syknął mu na ucho Jędrek. – Teraz nie mogę – odparł szeptem Jurek. – Nie żartuj! Przecież widzieliśmy! – nalegał zdenerwowany Karol, który również wyczuł co się święci. Jerzy nie miał czasu na wyjaśnienia. Tym bardziej że zbici z tropu przechodnie krzywo zaczynali popatrywać na jego pistolet. Podniecenie tłumu było znacznie wyższe niż tam, w zoo. Lada moment mógł go ktoś zapalczywy schwycić. A chciał tego uniknąć. Zwłaszcza odebrania pistoletu, bez którego byłby całkowicie bezbronny. Lecz o tym wiedział tylko on sam. I nie miał pewności, czy starczyłoby mu czasu na tłumaczenie. Postanowił więc uciec. Tylko gdzie, skoro wszędzie tłok? Prędko obrócił się na pięcie i popędził wzdłuż ulicy. Natychmiast usłyszał za plecami podniecone głosy: – Łapaj! Trzymaj! Nie oglądał się za siebie. Biegł ile sił w nogach, omijając długie szeregi stojących samochodów. Byle dalej od nieprzychylnych mu ludzi. I marzył obecnie o jednym tylko: stać się niewidzialnym jak najprędzej. Niestety. W tym momencie nie miał na to żadnego wpływu. Pomóc mógł jedynie upływający czas. Coraz trudniej mu było łapać powietrze. Mimo szybkiej ucieczki czuł. że pościg niezrozumiale dla niego zacietrzewionych ludzi, jest coraz bliżej. Skręcił w boczną uliczkę. Potem w jakiś zaułek. Przystanął, ledwo dysząc. Mógł odsapnąć jedynie małą chwilkę. Drżały mu kolana. Ogarniał go wciąż większy strach. Dlaczego jest ścigany niczym zwierzę na polowaniu? Co im takiego zrobił? Czy to jego wina, że znika i pojawia się? Przecież tego nie chce! Czy zawsze już ma tak być? – Tu jest! – usłyszał raptem za plecami. Mieli go prawie na wyciągnięcie ręki. Poderwał się jednym susem. Wyskoczył z zaułka prosto między pędzące samochody, na środek jezdni. Jakiś potężny wóz meblowy przyhamował z piskiem opon. Jego kierowca wychylił się z szoferki, wołając wściekle: – Łobuzie zatracony! Życie ci niemiłe!? Nie słyszał tego. Pędził dalej z narastającą mgłą w oczach. Czuł za to, że jeszcze chwila, a nie da rady umknąć. Nogi uginały się pod nim. Paliło w piersiach przy każdym oddechu. Na domiar złego w boku zaczęła chwytać kolka. Wreszcie w pewnym momencie potknął się na wysepce tramwajowej i upadł. Z rezygnacją spojrzał na wyciągniętą przy upadku rękę – zniknęła w oczach! Czyli był uratowany! Ścigający stanęli jak wryci. Czegoś podobnego jeszcze nigdy w życiu nie widzieli. Chłopiec, na ich oczach, po prostu i dosłownie rozpłynął się w powietrzu! Niewidzialny teraz Jurek podniósł się i spokojnie przeszedł na drugą stronę ulicy. Mimo że nadal z trudem łapał oddech, jednak powoli dochodził do siebie. Wzbierał w nim uzasadniony chyba żal. Dlatego krzyknął do nich niezbyt ładnie: – Łapcie gołębie w locie! Głos znikąd niespodziewanie pobudził ścigających do śmiechu. Wielu zdążyło w tym czasie ochłonąć. – Właściwie dlaczego za nim biegniemy? – pytali jedni drugich, nie znajdując sensownej odpowiedzi. 12 Tacy właśnie są ci dorośli. Czasami rozumują gorzej od niby niedojrzałych, czyli dzieci. Ktoś krzyknie, zawoła i zaraz pędzą, jak stado bezmyślnych kur do ziarna, by potem żałować wielu ze swych czynów. Ech, nie jest łatwo być tak zwanym dorosłym, mówię Wam! A co dopiero tak zwanym dzieckiem! Przekonaliście się chyba niejeden raz na swojej skórze! Tak jak Jerzy, który po uwolnieniu się od niebezpiecznej pogoni wsiadł do prawie pustego autobusu linii numer siedem i wyjechał za miasto, nad morze. Tam w niewielkiej osadzie Piaskowiec mieszkali jego dziadkowie. Do nich to właśnie przywiózł Jurka ojciec. Na wakacje. I tu miały miejsce owe zdumiewające przygody. Poczynając od drugiego tygodnia pobytu u dziadków. A wszystko, moi drodzy, zaczęło się dokładnie tak: NIEWINNY POCZĄTEK Zaraz na początku wakacji mamę Jurka zabrano do szpitala. Już ostatni miesiąc szkolnego roku mógł to zapowiadać. I zapowiadał. Mamę Jurka męczyły silne bolę nerek. Przyjmowała leki, potem zastrzyki, lecz stan zdrowia nie poprawiał się. Wreszcie ustalono, że przyczyną chorobowego zamieszania jest kamień w nerce. Wyjątkowo duży. I że można go usunąć tylko operacyjnie. Jednym słowem czekał ją dosyć poważny zabieg chirurgiczny. Przedtem jednak zabrano się do ponownych szczegółowych badań. Wiadomo było też z góry, że po operacji będzie musiała wyjechać do sanatorium. Bardzo to przygnębiło tatę i Jurka. W domu, bez mamy, zrobiło się pusto cicho i tak jakoś nieprzytulnie. Snuł się Jurek z kąta w kąt nie mogąc sobie znaleźć miejsca. Wciąż wydawało mu się, że słyszy głos mamy, że zaraz wejdzie do niego z sąsiedniego pokoju. Nie ciągnęły go ani zabawy z kolegami, ani kino, ani telewizor. Nawet na czytaniu książek nie potrafił się skupić. A tak przecież lubił je czytać. Zwłaszcza wieczorami, po kolacji, gdy umyty szedł do łóżka. Bywało, że do późna w nocy, z wypiekami na twarzy śledził przygody książkowych bohaterów. I żywo protestował przeciwko wyłączaniu światła. Bo rodzice nie pozwalali mu czytać dłużej niż do dziesiątej wieczorem. Lecz nie tylko stan zdrowia mamy martwił Jurka i odbierał apetyt, powiedzmy to od razu. Obecność mamy w szpitalu skomplikowała przy okazji wiele wcześniejszych rodzinnych planów. Na przykład Jurek musiał pożegnać się z wyjazdem w Bieszczady. Odwołano też wizytę wujostwa ze Szczecina. Pod znakiem zapytania pozostała wycieczka na Mazury. Mieli tam jechać we trójkę na przełomie lipca i sierpnia. W ogóle nastąpiła domowa rewolucja, której następstw nie można było do końca przewidzieć. Cóż więc dziwnego, że żałował tak dobrze zapowiadających się wakacji. Wyglądało bowiem na to, iż spędzi je w bloku i na podwórku. Na tatę nie mógł za bardzo liczyć. Zbyt był zajęty swoją pracą zawodową, prowadzeniem gospodarstwa domowego i codziennymi odwiedzinami w szpitalu. Rzecz jasna Jurek tacie w miarę swoich możliwości pomagał. I również jeździł do szpitala. Jednak od czasu do czasu tylko, gdyż niechętnie wpuszczano tam dzieci. I wówczas to z Piaskowic przyszedł wspaniały list. Babcia Maria w imieniu swoim i dziadka zapraszała Jurka do siebie. Na całe lato! A dziadek Konstanty zapowiadał tyle atrakcji, że gdyby choć połowa z nich miała się ziścić, to i tak mógłby obdzielać nimi przynajmniej tuzin chłopaków przez cały okrągły rok! Krótko mówiąc – radość. 13 Pomysł ten bardzo spodobał się tacie. A i mama, gdy dowiedziała się w czym rzecz, nie miała nic przeciwko temu. Zaraz wysłano telegram potwierdzający przyjazd Jurka. Nim Jurek się obejrzał, już był u dziadków! W podnieceniu nawet nie zauważył, jak szybko minęły ostatnie dwa dni. Gorączkowe pakowanie plecaka, pożegnania z pozostającymi w mieście kolegami z mamą, której obiecał często pisywać listy – wszystko to pamiętał jak przez mgłę. Jakże dawno nie był nad morzem! Ledwo rozpoznawał okolicę: sosnowo-jodłowy las, ciągnący się od pierwszych zabudowań Piaskowic do wydm, dębową aleję, rozległe łąki, niewielkie jeziorko z drugiej strony osady. Ostatnio biegał po tych terenach przeszło dwa lata temu, gdy przyjechał z rodzicami na czterdziestopięciolecie małżeństwa dziadków. Ale wtedy była późna jesień, padały deszcze. Niewiele zobaczył. A i wracać musieli szybko. Mama miała tylko trzy dni wolnego. Dziadkowie obiecali wówczas zaprosić Jurka przy okazji na dłużej. Obiecali i słowa dotrzymali. Ani bowiem dziadek, ani babcia Jurka nie zwykli rzucać słów na wiatr. Pomijając już fakt, że wnuk bardzo był bliski ich sercom. Zaraz następnego dnia po przyjeździe dziadek Konstanty zabrał Jurka na przystań rybacką. Przy drewnianej kei kołysały się rzędy żółtych łodzi. Zaprzyjaźnieni z dziadkiem rybacy szykowali się właśnie do wyjścia w morze. – Ho, ho. ho! – zadudnił wesoło tubalnym głosem jeden z nich. Jak się później okazało, pan Brzetysław, bliski sąsiad dziadków. – Ten młody kawaler z dumnie podniesionym czołem to pański wnuk? Idę o zakład o starego halibuta, że ma ochotę popłynąć z nami! Może nie? Śmiejące się oczy Jurka mówiły same za siebie. Dziadek pomógł mu wskoczyć do łodzi, oddał cumę. Zawarczał, krztusząc się. włączony silnik. I od tego czasu Jurek wielokrotnie wypływał ze znajomymi dziadka rozstawiać lub zbierać sieci. Przede wszystkim z panem Brzetysławem. który traktował go poważnie, niczym partnera równego sobie. Bardzo mu to imponowało. Nie były to długie rejsy, bo i rybackie łodzie nie były duże. Lecz i nie były znów takie małe. W sam raz do przybrzeżnych połowów. Łowiono tam głównie flądry, płynąc od kilkudziesięciu do kilkuset metrów równolegle wzdłuż morskiego brzegu. Jurek bardzo polubił rybackie wyprawy. Zrywał się skoro świt z łóżka, wypijał półlitrowy kubek mleka i pędził na przystań. Późnym rankiem, gdy słońce już stało wysoko, wracał do dziadków przesiąknięty solą i oblepiony rybimi łuskami. Czuł się wtedy prawdziwym rybakiem. A babcia Maria, czekając z przygotowanym solidnym śniadaniem, przytulała wnuka mocno, mówiąc: „Mój mały mężczyzna!” Jednak lato tego roku było na ogół zimne i sztormowe. Łodzie mogły opuszczać przystań nie częściej niż co drugi, trzeci dzień. Schnącymi na brzegu sieciami targał porywisty wiatr, zaś wysokie sinozielone fale wyrzucały na plażę potężne zwały kamieni, muszelek i wodorostów. Wówczas to, gdy ze względów bezpieczeństwa rybackie wyprawy nic mogły dochodzić do skutku, Jurek spacerował wzdłuż piaszczystej plaży w poszukiwaniu bursztynu. Albo zajmował się swoją pasją numer jeden – strzelaniem. Strzelał do celów ruchomych i nieruchomych. Prawdziwych i wyimaginowanych. Na ziemi do wszystkiego, co biega, pełza i skacze; na wodzie do tego, co w niej pływa; w powietrzu do celów latających. Nawet do swojego cienia i odbicia w lustrze. Jednym słowem strzelał do wszystkiego i wszystkich. Rzecz jasna nie prawdziwej broni. Bo nawet gdyby chciał, to takiej nie miał. Nawet nie dla wszystkich dorosłych jest dostępna. Strzelał na niby. Mrużąc oko i wyciągając pięść z wyprostowanym wskazującym palcem. Któryż z chłopaków nie zabawia się tak czasem! Lecz z Jurkiem rzecz miała się inaczej. W tego rodzaju zabawach wręcz się zatracał. O ludziach, którzy bardzo mocno się czymś zaj- 14 mują, dużo temu czasu oraz energii poświęcają, mówi się – entuzjaści. Takim właśnie strzeleckim entuzjastą był Jurek. Gdy był zupełnie mały, wycinał z kartonu sylwetki pistoletów – barwił je na czarno i wzmacniał drutem. Potem wykonywał makiety z dykty i drewna. Lub plastiku, wykorzystując elementy zniszczonych zabawek A jeszcze później... prawdziwe samopały. Podpatrzył kiedyś starszych chłopców, gdy po kryjomu majstrowali w piwnicy podobną broń. I sam sobie taki samopał zrobił, beztrosko ufając swojej małej wiedzy technicznej. Naturalnie w głębokiej tajemnicy przed rodzicami, gdyż słusznie przeczuwał, iż aprobaty by nie uzyskał. Kiepski to był samopał i niebezpieczny w użyciu. Także dla strzelającego. Rychło o tym przekonał się Julek, któregoś razu parząc sobie dłoń. Zresztą. nie tylko on wtedy ucierpiał. Przypadkowo zraniony został stojący obok kolega. Oderwana od lufy samopału drzazga do krwi rozorała mu policzek. Długi czas mama Julka przyglądała się tym zabawom przez palce. Lecz od tamtej historii z samopałem nie chciała o pistoletach słyszeć. Natomiast tata był do tego stopnia zdenerwowany, że całą, bogatą już kolekcję drewnianej, plastikowej i blaszanej broni rozdeptał butami, a pozostałe rekwizyty z domowego arsenału po prostu wyrzucił na śmietnik. Cóż się wówczas działo! Huragan gniewu rodziców przeszedł przez dom. Skruszony Jurek przeprosił gorąco matkę zranionego kolegi, a rodzicom przyrzekł, z własnej woli zresztą, że nigdy więcej w podobnych zabawach nie weźmie udziału. I nigdy samopałów nie będzie majstrował. Teraz, w Piaskowicach. w Jurku odżyły dawne ciągoty. I prawdę mówiąc, pomógł w tych trochę przypadek. O ile to, co nas spotyka, można nazwać przypadkami. Na początku wyglądało to bardzo niewinnie. Dziadkowie co kilka dni wyjeżdżali do pobliskiego miasta po większe zakupy. Jurek zabierał się z nimi. I przy okazji zakupów naciągał dziadka na sportowa strzelnicę. Strzelał bardzo dużo. Do tarcz, piramidek, wirujących tablic i wahadłowych pajacyków. Bez większego trudu potrafił kilka razy pod rząd przestrzelić patyczki podtrzymujące tandetne nagrody, nawet cieniutką i ledwo widoczną na tle przeciwległej ściany nitkę. Rzadko chybiał. Jak to się zwykło w takich sytuacjach mówić – miał oko. Umiejętności strzeleckie wnuka niezwykle dziadkowi Konstantemu zaimponowały. A że sam był niegdyś zagorzałym myśliwym, tym bardziej docenił pasję i talent strzelecki Jurka. Przypomniał sobie też o pistolecie, starym gruchocie, którym bawił się w dzieciństwie. I przyszedł mu do głowy, jak sądził, niegłupi pomysł. Pomysł przygotowania wnukowi wspaniałej niespodzianki. TRUDNO TO NAZWAĆ ZABAWĄ Późnym wieczorem, gdy Jurek znużony trudami dnia zasnął, dziadek Konstanty poszedł na strych. Od niepamiętnych czasów była tam rupieciarnia. Dziadkowie przechowywali w niej zużyte meble, niepotrzebny, rzadko używany lub zepsuty sprzęt gospodarski, a także część zapasów na zimę: słoiki z kompotami i powidłami, dżemy i przeciery pomidorowe. Wysoko, na krokwiach wspierających ukośny dach, tuż przy przewodzie kominowym, wisiała sucha kiełbasa. Nieco dalej, w chłodniejszym kącie, warkocze cebuli i czosnku. Cały mroczny strych wypełniał wspaniały zapach, niewiele odbiegający od kuszących nos woni spiżarni na parterze. 15 Jednak nie po słój pomidorowego przecieru czy pęto kiełbasy przyszedł dziadek. Obecnie interesowało go co innego: rozeschnięta beczka po śledziach. Przechowywał w niej najcenniejsze pamiątki dziecięcego wieku. Również szpargały babci. Czego tam nie było! Na widok zgromadzonych tam pamiątek niejednemu dziecku oczy rozjarzyłyby się do jasności samego słońca. Kości do gry z masy perłowej, przykurzone pęki pawich piór, tęczowe kulki, skórzane pasy na naboje, huzarskie epolety, wachlarz z chińskiego pergaminu, szabla z obłamaną głownią, bębenek z koźlej skóry, mosiężna trąbka, bagnet od karabinu i wiele, wiele innych, nie tylko wyraźnie chłopackich skarbów. Wszystko to postanowił podarować jedynemu wnukowi. Ale nie od razu. Dawkując niespodzianki w czasie. Najpierw wybrał trzy rzeczy. Skórzany pas na naboje, szablę i pistolet. Potem długo w nocy oczyszczał starą broń z rdzy, polerował – usiłując przywrócić jej dawny blask. Skórzany pas dokładnie umył. wysuszył i nasączył oliwką. To prawda, iż pas był nieco sparciały. Że szabla miała złamaną głownię. A pistolet pękniętą kolbę i skrzywioną muszkę. Lecz, jeśli idzie o pistolet, była to najprawdziwsza pod słońcem broń osiemnastowieczna! Domyślacie się więc, co ujrzał Jurek następnego ranka, gdy tylko otworzył zaspane oczy. Możecie też sobie wyobrazić jego ogromną radość. Skoczył dziadkowi na szyję, wyściskał babcię, nawet podwórkowego psa Gniota, i odtańczył improwizowany, dziki taniec, przez dziadka nazwany wojennym. – Dziadku! – wołał długo, nie mogąc się uspokoić. – Jesteś fantastyczny, genialny! Najfantastyczniejszy ze wszystkich dziadków, jakich znam! – No. no! Nie podlizuj się! – zbył go niby szorstko dziadek Konstanty, ale w gruncie rzeczy był zadowolony. Babcia Maria, jak to kobieta, niechętnie i nieufnie spoglądała na niegdyś groźną broń. Błagalnie uniosła do góry oczy. następnie zmarszczyła brwi. – Na moje utrapienie to wszystko! – westchnęła po chwili. – Co w was. mężczyznach, takiego za skórą siedzi? Sam diabeł chyba! Sam czort! – My was bronimy! – poważnie odparł Jurek. – Przed każdym niebezpieczeństwem! – Obawiam się. że to was trzeba bronić przed wami samymi! – roześmiała się na koniec, żartobliwie pogroziła palcem i wyszła do kuchni, swojego królestwa, gdzie czuła się najlepiej. Oprócz ogrodu, który również uwielbiała. Dopiero po kilku kwadransach pierwszej radości Jurek przyjrzał się broni dokładniej. Szczególnie pistoletowi. Z podekscytowaniem badał każdy detal. Dziadek wyjaśnił mu budowę i zasadę działania pistoletu skałkowego. Był to bowiem autentyczny pistolet skałkowy. O czym może nie wszyscy wiecie, była to broń jednostrzałowa, nabijana od wylotu lufy, z odwodzonym kurkiem, który przy zwolnieniu uderzał w krzesiwo. To znaczy w specjalny kamień krzesający iskry. Iskry natomiast zapalały proch, ten zaś wybuchał. wyrzucając kulę z luty. Od tamtych czasów broń palna bardzo się unowocześniła. Dwa stulecia, to jednak dwa stulecia! Wiele się zmieniło. Obecne pistolety są automatyczne i wielostrzałowe. Wtedy jednak nie znano jeszcze automatycznego ładowania. Nie gwintowano wewnątrz luf. Nie istniały nawet naboje. Kule trzymano osobno w ładownicach, proch zaś w specjalnych rożkach. Między kolejnymi strzałami upływało dużo czasu, nim przygotowano broń do ponownego użycia. Ale o czym tu mówić! Jerzy, interesuje się tym od dawna. w lot pojmował cierpliwe wyjaśnienia dziadka. Zresztą, miał w domu ryciny przedstawiające uzbrojenie polskich wojsk przedrozbiorowych i wydawało mu się, że taki typ pistoletu nie jest obcy jego pamięci. Teraz pragnął tylko jednego – natychmiast wypróbować pistolet na podwórku. Paliła go ochota oddania strzału. Choćby raz, ale strzelić z prawdziwej broni! – Dziadku! Tak cię proszę! Nie odmawiaj! Tylko raz! – wołał. – Nic się nie stanie! 16 Początkowo dziadek nawet słyszeć o tym nie chciał. Wreszcie wymolestowany gorącymi prośbami zaczął się wahać. W końcu uległ. Niestety, w odróżnieniu od bardziej rozsądnej babci, nigdy nie potrafił wnukowi czegokolwiek odmówić. Jak przyznawał później, wnuk działał na niego wręcz r o z b r a j a j ą c o. Dziadek Konstanty od lat wprawdzie nie polował, gdyż wzrok miał już nie ten, co za młodu, lecz trzymał jeszcze w komórce resztki prochu i śrutu. Ze względu na szpaki wydziobujące dojrzałe wiśnie. By je odstraszyć, huknął czasem z dubeltówki. Samym prochem naturalnie. Mimo wszystko było mu żal żarłocznych ptaków. „Też coś jeść muszą” – tłumaczył babci, trochę dziwiącej się, że szkodniki oszczędza. – „A i tak wszystkiego nie przejemy”. Poszedł z Jurkiem do komórki. Wyciągnął z blaszanego pudła proch i śrut. Jerzy przyglądał się przygotowaniom z wypiekami na twarzy. Nawet w najśmielszych marzeniach nie wyobrażał sobie, że będzie mógł wystrzelić z prawdziwego pistoletu! Ba, że w ogóle taki kiedykolwiek będzie miał na własność! Przed oczyma mignęła mu postać taty, ale szybko odsunął od siebie niewygodne myśli. Udawał przed sobą, że wszystko jest w porządku. Rozpierała go duma. Co innego potrzymać trochę dziadkową dwururkę, a zupełnie co innego mieć własną broń. Ostatecznie to kolosalna różnica! Każdy to pojmie! Tymczasem przygotowania dobiegały końca. Pistolet był już nabity, cel ustalony. Dziadek wskazał na zewnętrzną stronę drzwi komórki. – Tarczy nie ma, lecz przecież nie kulą będziesz strzelał. Widzisz to? – podniósł do góry pęk suchych makówek. – Twoje zadanie jest dosyć proste. Powinieneś trafić w makówki z piętnastu kroków. Odmierzyli piętnaście kroków w głąb podwórka. Jurek stanął w ustalonej odległości od celu. Dziadek związał łodygi makówek sznurkiem, powiesił na haku u szczytu drzwi i żeby było nieco trudniej, rozkołysał cel. Rozgrzechotały się z suchym szelestem drobinki maku w wyschniętych makowych główkach. Jerzy przełknął z wrażenia ślinę. – No, śmiało! – zachęcił dziadek. – Jak już chciałeś strzelać, strzelaj! Ustawiony bokiem Jurek drżącą ręką uniósł naładowany pistolet. Wodził trochę lufą za kołyszącym się celem, wreszcie, gdy makówki znalazły się w pionie, pociągnął za spust. Huknęło niesamowicie głośno. A odrzut broni przy wystrzale niemal nie wywichnął mu łokcia. – Brawo! – z aprobatą zawołał dziadek. Pęk makówek rozprysnął się na wszystkie strony. Smętnie bimbały ogołocone łodygi. Nie był to zresztą jedyny rezultat udanego strzału. Śrut rozerwał na kawałki połowę pilśniowej płyty w drzwiach komórki. Posypało się i spod dachu. Przybiegła wystraszona babcia Maria. – Na Boga, zmiłujcie się! – krzyknęła przestraszona. – Co też wyprawiacie!? Dopiero dostrzegła dymiący jeszcze wylotem lufy pistolet w dłoni wnuka. Dziadek Konstanty raptem poczuł się bardzo niepewnie. Pomyślał, że chyba trochę przesadzili z tym strzelaniem. – Bawimy się – wymijająco odpowiedział Jurek za milczącego dziadka. Babcia podeszła bliżej, pochyliła się przy ścianie komórki i coś podniosła z gąszczu wysokiej trawy. Z wyrzutem spojrzała na obu. – Trudno to nazwać zabawą. Jerzy w pierwszej chwili nie pojął, o co babci chodzi. Niecierpliwie wydął wargi. I niemal w tej samej sekundzie zobaczył, co powinien zobaczyć. Na wyciągniętej babcinej dłoni leżała martwa jaskółka. Jeszcze z otwartego dziobka sączyła się krew. 17 LEKCEWAŻONE OSTRZEŻENIA Śmierć jaskółki zaskoczyła Jurka. Na parę chwil ogarnęło go niemiłe poczucie winy. Króciutkie, prawdę mówiąc, niczym mgnienie oka. Gdyby nie za duży rozrzut śrutu! – lekko wytłumaczył się przed sobą. Drobne ołowiane kulki wyrzucone z krótkiej luty dotarły i pod dach komórki. To, co posypało się wówczas z góry, było właśnie rozbitym na kawałeczki gniazdem. Na nieszczęście – z jaskółką w środku. Gdyż ptaki te budują gniazda kruche, lepiąc je z błota i śliny. Mimo to Jurek już nie rozstawał się z pistoletem. Zabicie jaskółki uznał za przykry wypadek, który mógł się zdarzyć każdemu. Zakopał ciało ptaka pod krzewem jałowca na pobliskiej łące i rychło o nim zapomniał. Zapomniał, albo o tym pamiętać nie chciał. Trudno to dziś ustalić. Nastały w Piaskowicach dni cieplejsze, choć nadal wietrzne. Sztormowe fale na morzu pokrywały się pasmami białej piany. Wzburzona woda wściekle uderzała o klifowy miejscami brzeg. podmywając korzenie wyżej rosnących sosen. Szum rozkołysanych fal docierał nawet do domu dziadków Jurka. Prócz tego szumu słychać było, zwłaszcza w kuchni, świst wiatru w kominie. Miły dla ucha babci Marii, która nieustannie krzątała się wśród ruchomych gór garnków i patelni. Tak to przynajmniej odbierał jej wnuk. Lecz obecnie jakoś nie słyszała pogodnych świstów figlarnego wiatru. Ani pomruków niedalekiego morza. Całą jej uwagę zaprzątało zachowanie wnuka. Z pewnym smutkiem przyglądała się jego wybrykom. A było ich, co tu ukrywać, coraz więcej i coraz bardziej dokuczliwych. Najpierw wybił kamieniem szybę w kuchni i kiełbasą ze strychu rzucał w Gniotą. Następnie złamał konar jabłonki rosnącej przy domu. Może nie ten główny, ale zawsze strata. Potem wypuścił kanarka z klatki i dziadek Konstanty dobrze musiał się nagimnastykować, nim złapał spłoszonego ptaszka. A już ostrzył sobie na niego pazury podwórzowy kot. Na koniec pociął w spiżarni worki z mąką i cukrem. Tłumacząc, że to niby nie on, a Zorro. Jednak ostatni wybryk przewyższył wszystkie inne. Ni z tego, ni z owego wypadł z domku z szablą w garści i krzycząc „Bij, zabij Tatarzyna. który wciąż nas za łeb trzyma!” wykosił cały łan młodych słoneczników. Nim dziadek zdążył zareagować, już było po wszystkim. Leżały pokotem z bezładnie rozrzuconymi koronami żółci. Ani jeden się nie ostał! Była to strata największa i bardzo poważna. Gdyż słoneczniki dopiero dojrzewały. I daleko im jeszcze było do zbiorów. Trzeba przyznać, że za każdym razem Jurek wybąkiwał jakieś przeprosiny. Tak mimochodem, bez widocznego żalu. I nadal robił swoje. Jakby opętała go jakaś niedobra siła – Co się z chłopakiem dzieje? – pytała naprawdę stroskana babcia. – Nie poznaję Jerzyka, Kostku. Nigdy nie był taki rozpuszczony. Dziadek, jak to dziadek, próbował wnuka bronić. – Młody jest – mówił. – Przestrzeni potrzebuje, ruchu. Wyszumieć się musi. A poza tym brak mu towarzystwa. Ostatnia uwaga przekonała trochę babcię. – Tak, nie ma żadnego kolegi. Chyba się z nami nudzi. Ale to nie powód – żachnęła się ponownie – by na rzęsach chodzić i żeby wszystko wokół fruwało! Niespodziewanie dla wszystkich wpadł do Piaskowic tata Jurka. Dosłownie na kilka godzin. Zobaczyć się z synem i uspokoić dziadków, że z mamą już znacznie lepiej. Operacja się udała: kamień z nerki usunięto i powoli wraca do zdrowia. Lekarze nie przewidują większych komplikacji. 18 Po omówieniu z dziadkami pozostałych rodzinnych spraw zawołał Jurka. – Chodź tu, siadaj! Ton jego głosu nie zapowiadał radosnego nastroju. Jerzy zbliżył się do stołu i zasiadł między dziadkami a tatą. – Napisałeś tylko jeden raz. Karteczkę pocztową z paroma słowami. Mama ma do ciebie żal. Chyba słuszny? Wstyd ogarnął Jurka i nie wiedział, gdzie oczy podziać. Zupełnie zapomniał o listach! A obiecywał przecież pisywać często. Wprawdzie nie dalej jak trzy dni temu zabierał się do pisania, nawet parę pierwszych linijek wyskrobał, ale... Ale! – Jeszcze dziś napiszę – powiedział gorliwie. Jakby można było odrobić to, co nie jest możliwe do odrobienia. – Może drobne na znaczki zostawić? – tata karcąco pokręcił głową. Jerzy bąknął coś niewyraźnie, bo wiedział, że tata wie, iż mama przed jego wyjazdem do dziadków dała dziesięć kopert i dziesięć znaczków. Czyli ironizował. – A powiedz mi – przeszedł do innego tematu, tamten uważając za wyczerpany. – Czy aby nie sprawiasz dziadkom za dużo kłopotów? Spójrz mi w oczy! Poczuł, ze cierpnie mu skóra. W tym momencie pomyślał nie tylko o pistolecie. Błagalnie spojrzał na babcię, potem na dziadka. I westchnął cichutko. – Rozhukany trochę, wiadomo. Jak to chłopak. Chłopackiej natury nie przeskoczysz! Ale dajemy sobie radę. Nie jest źle – ogólnikowo odparł za wszystkich dziadek.. Z tym dawaniem sobie rady dziadek oczywiście nieco przesadził. To tatę jednak zadowoliło. – No, liczę na ciebie, pamiętaj! – na poły żartobliwie pogroził palcem Jurkowi i już musiał się zbierać do drogi. Niestety, wizyta taty niewiele zmieniła. Co prawda do końca dnia Jerzy zachowywał się nienagannie – napisał do mamy długi list, przyniósł wody ze studni, także następnego dnia nic mu nie można było zarzucić, ale potem... Potem znów broił. I to jak! Szczerze mówiąc, było to już brojenie na pograniczu chuligaństwa. Zabłąkanemu kotu przywiązał do ogona puszkę po konserwach. Do studni najbliższego sąsiada wrzucał kamienie i patyki. Wlazł na uschnięty wiąz i uszkodził bocianie gniazdo. Znak drogowy przy skrzyżowaniu obrócił w przeciwnym kierunku. Podziurawił szablą schnące na wspólnikach sieci, mszcząc się za to, że nie zabrano go na łódź. A chodziło tylko i wyłącznie o jego bezpieczeństwo – przy wysokiej, zbyt wysokiej fali rybacy nie chcieli ryzykować zabierania chłopca. Cóż. nic słuchał napomnień ani próśb dziadków. Babci jeszcze trochę się obawiał. Potrafiła przyłożyć mu ścierką lub osadzić poniżej pleców sążnistego klapsa. Lecz na dziadka w ogóle nie zwracał uwagi. I wciąż nadużywał jego dobroci. A przecież do niedawna jeszcze, wprawdzie rozrabiając, ale pomagał trochę. Układał w sągi porąbane drewno na opał. zbierał mlecz i karmił nim króliki, wynosił śmieci. Teraz nie robił nic. Jednym słowem od dłuższego czasu z Jurkiem działo się coś niedobrego. Najchętniej przebywał poza domem, z dala od dziadków, w lesie. Z nieodłącznym pistoletem. Przemykając rzadko uczęszczanymi zagajnikami wyobrażał sobie, że jest sławnym myśliwym, pogromcą dzikich zwierząt. Tropił wyimaginowane potwory i powalał je za pomocą swojej broni. A gdy tylko dostrzegł któregoś z prawdziwych leśnych mieszkańców, natychmiast składał się do strzału. – Bang! Bang! Bang! – wołał, mrużąc oczy i w wyobraźni trafione zwierzę znikało. Odruchowo mierzył z pistoletu nie tylko do zwierząt, ale i do drzew, krzewów, słupów linii wysokiego napięcia, głazów, czy zwykłych kołków w płocie. Wreszcie nadszedł czas, że bez oporów zaczął mierzyć i do ludzi. Wydawało mu się to wielce zabawne. Prychał przy tym radośnie, widząc oczyma wyobraźni znikającego po trafieniu człowieka. 19 Tak naprawdę, jak wiemy, wystrzelił tylko jeden raz. Wtedy, do pęku suchych makówek. A cała reszta, rzecz jasna, była strzelaniną na niby. Lecz coraz częściej przemyśliwał, czy nie dałoby się podebrać dziadkowi odrobiny prochu i śrutu. Wpierw uznał to za niemożliwe. Potem jednak powoli oswoił się z tą myślą. Czemu nie? – chodziło mu po głowie natrętnie. – Cóż to takiego szczypta prochu? Nie zbiednieje przecież dziadek Konstanty! I pod pretekstem chęci nakarmienia królików poszedł do komórki. Znalazł ukryte za skrzynią z narzędziami blaszane pudło i w końcu proch potajemnie wyniósł. Nazwijmy rzecz po imieniu. To nie było zwykłe brojenie, czy nawet chuligaństwo. To była już kradzież. O KROK OD KARY Trzeba powiedzieć, że Jurek po kradzieży czuł się bardzo ź1e. Męczyło go to i nie dawało spokoju. Szwendał się bez celu, przy kolacji nie reagował na pytania dziadków. Nie mógł też tej nocy zasnąć. Leżąc długo wpatrywał się w gwiazdy za oknem. Wydawało mu się, że w ich mruganiu ukryta jest przygana. W każdym razie nie cieszył go widok rozgwieżdżonego nieba, co zawsze miało miejsce, ilekroć wiatr zrywał znad ziemi ciężką pokrywę chmur. I jak proch ze śrutem potajemnie wyniósł, tak – również potajemnie – do komórki podrzucił. Wczesnym świtem, gdy dziadkowie jeszcze spali. Choć się do tego przed sobą nie przyznał, od razu poczuł się lepiej. Wyżej podniósł głowę. Cóż z tego. Nie minęło pół dnia, parę godzin ledwie, i ten całkiem rozsądny czyn stracił w Jurkowych oczach blask. Widać pokusa była silniejsza od niego. Nie zważając na resztki wewnętrznego buntu wśliznął się do komórki i proch ze śrutem ponownie ukradł. By uspokoić swoje sumienie, tylko po parę szczypt. Zapewne liczył i na to, że dziadek Konstanty ubytku nie zauważy. A jeśli dostrzeże brak prochu, to powie mu najwyżej, iż chciał zmontować petardę. Coś tam zresztą w razie czego na poczekaniu wymyśli! Paliła go przemożna ochota użycia broni. Doskonale pamiętał, jak pistolet należy prawidłowo nabić. Nie chciał jednak ryzykować strzału w pobliżu domu – mógł ktoś usłyszeć. Jeżeli nie dziadek lub babcia, to może ktoś z sąsiadów. Wybrał się więc na dłuższą wycieczkę w głąb sosnowego lasu. Wprawdzie dziadkowie nie zabraniali mu za dnia włóczyć się po okolicy, lecz zawsze chcieli wiedzieć, gdzie aktualnie jest. Zmęczył się szybkim marszem. Z bijącym sercem przysiadł na zwalonym pniu. Lecz serce biło mu mocniej nie tylko od szybszego marszu. Odszedł od Piaskowic ponad dwa kilometry. Może i trzy. Uznał to za odległość dostatecznie bezpieczną. Jak to się mówi – wokół nie było żywego ducha. Podniecony zabronioną zabawą nie odczuwał leśnego spokoju i ciszy. A latające wokół dzięcioły, kowaliki i wilgi traktował jako ruchome, ćwiczebne cele. Starannie nabił broń, wstał z pnia i uważnie rozglądając się na boki ruszył dalej przed siebie. Serce uderzało mu w piersi coraz mocniej. Podniecenie rosło. Wiedział, że źle robi. Ale naiwnie tłumaczył sobie: tylko ten jeszcze jeden, jedyny raz! Długo nie mógł się zdecydować. Przenosił pistolet z celu na cel, już już miał wypalić, jednak ręka mu drżała. Wciąż coś go powstrzymywało. Wyglądało na to, że z oddania prawdziwego strzału w końcu zrezygnuje. I nawet, o dziwo, powoli przestawał tego żałować. Raptem coś na drzewie obok niespodziewanie smyrgnęło. Trochę zaskoczony, a trochę i przestraszony, podrzucił broń i bez namysłu wypalił. Na miękkie poszycie z głuchym pacnię- 20 ciem spadł rudy kłąb. Jurkowi zrobiło się najpierw zimno, potem gorąco. Jego ciałem zaczęły wstrząsać dreszcze. Tuż pod nogami leżała zabita wiewiórka. Wszystko odbyło się tak szybko, za szybko! Jerzy najchętniej odwróciłby czas, wycofał się z tego. Ale strzał już padł, wiewiórka nie żyła. Było za późno. W przypływie nagłego wstrętu odrzucił pistolet daleko od siebie i przepełniony żalem pobiegł do domu. Im bliżej był jednak Piaskowic, im bliżej był domu dziadków, tym bardziej skrucha jego topniała. Jeszcze przed chwilą beształ siebie surowo za niedawny czyn, obecnie zaś dosyć beztrosko zaczął bagatelizować: – Phi! Taka głupia wiewiórka. Też coś! Nikt, to prawda, nie oszuka sam siebie. Podświadomie wyczuwał to i Jurek. Świadczyły o tym wypieki na jego rozpalonej twarzy. Także niepewne, rozbiegane spojrzenie. Dziadkowie szybko dostrzegli w nim zmianę. – Nieswój jesteś – zagadnęła babcia. – Pokaż głowę. Możeś ty chory? – Latał huncwot, to się i zgrzał – po swojemu wyjaśnił rzecz dziadek. Babcię nie zadowoliło podobne tłumaczenie. – No, przyznaj się – ponownie naparł dziadek Konstanty. – Latałeś. Jak wicher stepowy! Jurek cały czas zacięcie milczał. I unikał bezpośredniego spojrzenia w oczy. Babcia zmierzyła mu temperaturę. Gorączki nie było, jeśli nie liczyć paru kresek ponad normę. Jednak na wszelki wypadek wcześniej zagoniła wnuka do łóżka. A przed snem zmusiła do wypicia gorącego mleka z miodem, masłem i roztartym czosnkiem. Prawie całą noc Jerzy majaczył i rzucał się przez sen. Zaniepokojeni dziadkowie na zmianę czuwali przy nim. obawiając się o zdrowie jedynego wnuka. Nie mogli wiedzieć, że śnił mu się bardzo dziwny sen. Nad woda, niedaleko piaszczystej plaży, krążył potężny albatros. Ruchy jego skrzydeł były powolne, majestatyczne. A tor lotu, przypominający rozciągniętą w powietrzu spiralę, zacieśniał się. Nic byłoby w tym może nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, iż rozmawiał z Jurkiem. Normalnym, ludzkim głosem. Wprost wypominał Jurkowi jego winy: łamanie obietnic danych rodzicom, chuligaństwo, kradzież. Ale przede wszystkim zabijanie zwierząt – niebezpieczne zabawy z pistoletem. Bardzo to wzburzyło chłopca. W porywie gniewu krzyknął, że go też zabije. Wtedy albatros odpowiedział: „Czekam na ciebie jutro. Nad wydmami”. Następnego dnia Jurek obudził się z bólem głowy. Był piękny słoneczny poranek. Jeden z najwspanialszych tego lata. Przez uchylone okno wlewał się do pokoju Jerzyka zapach kwiatów. Z podwórka dobiegało niecierpliwe gdakanie kur, domagających się porannej karmy. Szczekał radośnie Gniot, jakby czując, że właśnie nastały dzień przynieść mu może same przyjemności. A psich przyjemności nigdy psom nie brakuje. Tym bardziej psom o temperamencie Gniotą. Jednak, nie wiadomo dlaczego, Jurka drażniła radość psa. – Hej, łobuziaku, kogóż to chciałeś zabić? – żartem zagadnął dziadek, gdy dostrzegł, że wnuk otworzył oczy. – Odgrażałeś się komuś przez sen. Słowa dziadka przypomniały Jurkowi sen – niesamowitego albatrosa, jego wyrzuty, swój gniew. Także obietnicę spotkania. Wprawdzie nie bardzo w spełnienie snu wierzył, ale coś go ciągnęło na plażę. Decyzję podjął błyskawicznie. I tak zamierzał iść szukać bursztynu. Przygotowaną przez babcię jajecznicę z trzech jaj zjadł na stojąco, popił mlekiem i nawet nie dziękując popędził nad morze. Jakież było jego zdumienie, gdy nad wydmami naprawdę ujrzał albatrosa! Aż dech mu zaparło. Ptak krążył nisko, dostojnie, niemal bez poruszania skrzydłami. Był ogromny. Swoją wielkością, a trochę i kształtem, przypominał szybowiec. Od haczykowatego dzioba, poprzez 21 krępy tułów do ogona musiał mieć z półtora metra, albo i więcej. Zaś rozpiętość samych skrzydeł dochodziła chyba do czterech metrów. Akurat niedawno czytał Jurek o tych ptakach książkę. I wiedział o albatrosach dużo. Między innymi i to, że zamieszkują oceany głównie półkuli północnej. Czyli – pomyślał sobie – zgadzałoby się. Kraj, w którym żyje, leży na półkuli północnej. A ten albatros należy zapewne do gatunku wędrownych. Ponoć w swych długich lotach często podążają za statkami. Może leciał w ślad za jakimś statkiem płynącym na przykład do Szczecina? Albo Gdańska? Kto wie. Jednak co innego jest czytać o czymś lub słyszeć, a zupełnie co innego zobaczyć coś samemu. Dlatego, mimo swej wiedzy, przyglądał się olbrzymowi z rozdziawioną buzią. – Jesteś! – nagle przywitał go albatros ludzkim głosem. Jerzy zdrętwiał. Przez moment sądził, że się przesłyszał albo że ma do czynienia z dalszym ciągiem snu. Ze zdumienia przetarł oczy. – Tak, to ja. Pospiesz się, chłopcze. Mam mało czasu – ponaglił ptak. Tym razem wątpliwości nie było: albatros gadał! Minęła dłuższa chwila, nim Jurek odzyskał głos. Czuł niespodziewaną miękkość w kolanach. – Gdzie... gdzie mam się... spieszyć? – wyjąkał speszony. – Chciałeś mnie zabić. Jurek dokładnie przypomniał sobie ubiegłonocne słowa albatrosa. Ponownie oślepił go niezrozumiały gniew. Podskoczył jak oparzony, wołając: – Ty głupi, gadający ptaku! Ciebie też zabiję! – Czekam – odparł spokojnie olbrzym. KARA I STRACH Miejsce, gdzie poprzedniego dnia zabił wiewiórkę, było niedaleko. Może z pół kilometra. Jerzy pobiegł tam na skróty i bez trudu odnalazł między paprociami swój porzucony pistolet. Wrócił jeszcze szybciej. Albatros, zataczając ciasne kręgi, wciąż szybował nad morzem. Przesunął się tylko bliżej wydm i wyraźnie obniżył lot, jakby chcąc ułatwić chłopcu zadanie. Jurek trzęsącymi się ze zdenerwowania rękami nabił masywną lufę resztką ukradzionego prochu i śrutu. By nie wysypał się przed czasem, ze skrawka papieru zrobił przybitkę. Ostrożnie ugniótł ładunek, odwiódł kurek. – Zastrzelę cię! Zabiję! – wołał przy tym, tupiąc ze złości nogami w miękki piasek Z łatwością wycelował w olbrzyma. Odczekał trochę, aż się przybliży i wypalił. Wszystko to wydawało mu się nadal głupim, niedorzecznym snem. Nie bardzo zdawał sobie sprawę z tego, co robi. Działał jak w transie. Zafurkotały rozrzucone śrutem pióra na piersi i skrzydłach albatrosa, ale ten niewzruszenie krążył dalej. Nawet toru lotu nie zmienił. Nie imały się go kule nie imał śrut. Przemówił donośnym, spiżowym niemal głosem: – Od dziś, żeby istnieć, będziesz strzelał do wszystkiego, co żyje. W przeciwnym razie nie odzyskasz widzialnej postaci. Będziesz znikał i pojawiał się na przemian, póki nie nadejdzie twój nowy czas. 22 Jerzy nie zrozumiał słów albatrosa. Ogarnął go okropny strach. Upadł na wydmę i w panicznym lęku zasłonił rękami oczy. Gdy po chwili odważył się je odsłonić. Wielkiego Ptaka już nie było. Ponownie przetarł oczy. I jeszcze raz, aż do bólu powiek. Mimo że albatros zniknął, wydawało mu się, że słyszy jego daleki, szyderczy śmiech. Niewiele brakowało, a krzyknąłby rozpaczliwie „Mamo!” Lecz szybko pojął, że i tak nikt go nie usłyszy. Morze, plaża, piaszczyste wydmy – jak okiem sięgnąć były puste. Ostrożnie wstał z klęczek i rozejrzał się na wszystkie strony. Nigdy dotąd tak mocno nie biło mu serce. Skakało w piersi niczym kamyki w grzechotce: gwałtownie i głośno. Ledwo przez nie słyszał szum fal. Z bojaźnią oblizał spieczone wargi. Chciał przełknąć ślinę, ale też wyschła. Zakaszlał, by uspokoić rozdrażnione gardło. I dopiero wtedy dostrzegł rzecz najstraszniejszą. Chował właśnie pistolet za pas, lecz pistoletu nie widział! Więcej. W niepojęty sposób zniknęła też ręka trzymająca broń! C a ł y z n i k n ą ł!! Szybko zaczął dotykać się to lewą, to prawą dłonią. Łapał się na przemian za piersi, nogi, brzuch, potem za twarz. Czuł ciało całkiem wyraźnie, ciepłotę, znajomy kształt, ale go nie widział! Po prostu stał się niewidzialny! Za gardło chwyciła go trwoga. Rozszlochał się spazmatycznie. I płakał bardzo długo. Płakał ze strachu i z dojmującego żalu. Płakał, bo nie wiedział, co dalej. W końcu trochę się uspokoił. Powoli zaczynał pojmować słowa albatrosa. Przynajmniej takie odnosił wrażenie, że część z nich jest oczywista. Zapragnął natychmiast Wielkiego Ptaka przywołać, przeprosić. Ale jednocześnie obawiał się. że w odpowiedzi usłyszy tylko tamten szyderczy śmiech. Poza tym męczył Jurka niewysłowiony wstyd. Czyż bowiem nie zasłużył sobie na taką karę? I to go bolało chyba najbardziej. Chłodna lufa pistoletu na brzuchu za pasem zdawała się go parzyć. Wyszarpnął broń i podobnie jak wczoraj, po niefortunnym wypadku z wiewiórką, choć z nieco innych powodów, odrzucił ją od siebie. Pod wydmą, parę metrów dalej, trysnęła fontanna piasku. – To nie tak! – zawołał z goryczą. – Uwolnijcie mnie! Ale w pobliżu nic było nikogo, komu mógłby się chociaż pożalić. Kto być może pocieszyłby go, coś zaradził. Co teraz ze mną będzie? – myślał, wolno schodząc z wydmy. Co mam robić? Czy na zawsze już pozostanę niewidzialny? Nie chcę tego. Przemógł wstyd i krzyknął zrozpaczonym głosem: – Wielki Ptaku, gdzie jesteś!? Odpowiedziała mu cisza. Potknął się o coś, czego wcześniej nie dostrzegł. Pochylił się i jak ślepiec obmacał otwartą dłonią teren dookoła stóp. To był pistolet, również niewidzialny, który przed chwilą od siebie odrzucił. Westchnął ciężko i z rezygnacją wsunął go za pas. Widać muszą być razem. Słońce schowało się za chmury. Wiał coraz silniejszy wiatr. Jurkowi zrobiło się raptem zimno. I nie wiadomo czy bardziej trząsł się z chłodu, czy z mnożących się w szybkim tempie obaw o to. co przed nim. Wracał do domu dziadków okrężną drogą. Co powie dziadkom? Jak się im pokaże na oczy? Pokaże? Pokaże! Też coś! Przecież jest niewidzialny! Dokładnie, w każdym calu! Przeźroczysty, niczym najczystsza szyba! Im więcej Jurek o tym rozmyślał, tym większy ogarniał go żal. Gdyby tak można było wszystko cofnąć! Odwołać niektóre słowa i postępki! Wniwecz obrócić, co złe! Dlaczego strzelał? Czy nie ma dla niego ratunku? Szedł powłócząc nogami, ze spuszczoną głową. Minął zakręt na brzegu lasu i omal nie zderzył się z bliskim sąsiadem dziadków. panem Brzetysławem. – Dzień dobry! – ukłonił się. w ostatniej chwili uskakując w bok. 23 Pan Brzetysław stanął oniemiały. – Kto tu!? – niespokojnie rozejrzał się między okolicznymi drzewami. Jerzy po raz pierwszy na własne oczy przekonał się, co to znaczy być niewidzialnym. Bo przez moment o tym zapomniał. Może nie tyle zapomniał, co nie zdążył się z tym oswoić. Krótkie mrowienie przeszło mu po karku. – To ja. Jurek. Od dziadka Konstantego – odpowiedział najuprzejmiej, jak potrafił. Jednak głos miał nieco zmieniony. Lecz pan Brzetysław niespodziewanie wpadł w złość. Nie mógł przecież widzieć zmieszanego chłopca, choć ten stał od niego dosłownie na wyciągnięcie ręki. Święcie był przekonany o tym, że z niego kpią. A takich kawałów nie znosił. – Poczekaj! Odechce się tobie głupich żartów! – wreszcie rozpoznał głos Jurka. Chwycił leżący na drodze kij. – już ci dziadek przetrzepie skórę, łobuzie jeden! – To nie moja wina! – natychmiast zaprotestował stropiony Jurek. – Nie!? Nie twoja? Pokaż się, chuliganie! – odkrzyknął poirytowany sąsiad dziadków i ruszył w kierunku, skąd dolatywał łamiący się głos. – Nie mogę się pokazać! – Nie chcesz! – Nie umiem! – najżarliwiej zawołał Jerzy. Tego już było panu Brzetysławowi za wiele. Owszem, cenił żarty, ale teraz był pewien, że chłopiec bezczelnie sobie z niego drwi. Poderwał kij i krzyknął gromko: – To ja cię, gamoniu, nauczę! Jurek, choć niewidzialny, odskoczył. Nie chciał oberwać kijem, nawet przypadkowo. Nieporadne słowa tłumaczenia uwięzły mu w gardle. Ponieważ chłopiec zamilkł, wzburzony sąsiad dziadków trzepnął ze złości kijem w najbliższe drzewo i odszedł swoją drogą. Jerzy chciał zawołać, wyjaśnić, że jest niewidzialny, ale nie mógł wydobyć z siebie głosu. Był chyba bardziej zmieszany i zdenerwowany od znikającego za zakrętem pana Brzetysława. JA NAPRAWDĘ ZNIKAM! Prawie cały dzień Jurek włóczył się bez celu. Krążył w okolicy domu, lecz brakowało mu odwagi, by tam wejść. Tymczasem dziadkowie niepokoili się nieobecnością wnuka coraz bardziej. Słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, obiad, trzy razy podgrzewany, dawno wystygł, a chłopaka jak nie było, tak nie było. Późnym popołudniem ochłonął na tyle, że mógł już nieco jaśniej myśleć. Jeszcze raz powtórzył sobie po cichu tajemnicze słowa albatrosa: „Będziesz znikał i pojawiał się na przemian”. Lecz jak? Strzelając do wszystkiego, co żyje? Bo „w przeciwnym razie nie odzyskasz widzialnej postaci” – powiedział Wielki Ptak. Czyli co, ma naprawdę strzelać? A czym ładować? Nie do końca pojmował, o co tu chodzi. Co albatros miał na myśli? Ale z nadzieją sięgnął niewidzialną ręką po niewidzialny pistolet. Czuł dobrze w dłoni jego ciężar i kształt. A gdy zamknął na chwilę oczy, wydawało mu się, że wszystko jest po staremu. Wyraźnie jednak odczuł, że broń była znacznie lżejsza. A może to tylko złudzenie? 24 Na łące niedaleko jeziora pasł się baran ze wspaniale zawiniętymi rogami. Skubał trawę samotnie oddalony od reszty stada. Jego bezmyślny spokój ściągnął na siebie uwagę Jurka. Podszedł do niego jak najbliżej, odwzajemnił trochę smutne baranie spojrzenie, na wyczucie wycelował i strzelił. Rzecz jasna nie śrutem, którego i tak już nie miał, a na niby, pociągając tylko za spust. Z niewidocznego wylotu lufy wyskoczył wąski, szary strumień. Dokładniej mówiąc – ledwo dostrzegalna smuga. Nieco świetlista, jak piorun szybka. Baran w tej samej sekundzie zniknął! Stało się dokładnie tak jak to sobie niegdyś wyobrażał: naciska spust, a cel znika natychmiast, niczym przysłowiowa kamfora. Jeden błysk i obiektu ataku nie ma! A jednocześnie, dostrzegł po chwili, sam odzyskał widzialną postać! To było niesamowite! – Hurra ! – krzyknął w przypływie radości. – Widać mnie! Jednak widać! Aż zabolały go nogi od podskoków w miejscu, tak się cieszył. Na koniec wytarzał się w trawie, zrobił trzy fikołki i w te pędy pognał do dziadków. Niestety, przez podniecenie zapomniał o jednym. Że owszem, miał się pojawiać, ale i znikać. Po paru minutach gdy był już blisko domu, z przerażeniem zauważył, że znów jest niewidzialny! Dokładnie jak przedtem! Czyli odczarowanie trwało najwyżej kilkanaście minut. Niespokojnie rozejrzał się na boki. Czyżby ... ponownie musiał strzelić? Trochę go to poruszyło. Tak bez przerwy? Strzelać i strzelać? Na wyczucie wycelował niewidzialną bronią w skubiące trawę gęsi i pociągnął za spust. Mignęła szara smuga. Z rozproszonego stadka siedmiu gęsi ubyła jedna. Na powrót widzialny Jurek westchnął głęboko. Czyli jednak do tego to się sprowadza – pomyślał zmieszany – że broń ma być rękojmią widzialności. Działo się to tuż przed obejściem dziadków. Wsunął widzialną znów broń za pas i powoli wszedł do domu. Rozszczekał się uradowany Gniot. – Jerzyku, bój się Boga! – babcia załamała ręce. – Dziadek cię szuka. Chcesz mnie wpędzić do grobu!? A gdyby tak ci się coś stało? Jednak Jurek nie słuchał babcinych wyrzutów. Koniecznie chciał wyjaśnić, co się wydarzyło. Jaką straszną, a jednocześnie zdumiewającą przygodę przeżył lecz nie bardzo wiedział, jakimi słowami ją wyrazić. I od czego zacząć. Dlatego niemal wykrzyczał z siebie: – Babciu, ja znikam! Jakoś oboje siebie nie słuchali. Babcia Maria, nie zwracając uwagi na rozgorączkowanie wnuka gderała po swojemu dalej: – Wieczne utrapienie! Obiad przypalony, dziesięć razy odgrzewam. Umyj ręce i siadaj natychmiast! – Babciu! Ty mi nie wierzysz! – Co mówisz! Ręce myj. Jurek był bliski płaczu. Nie chciano go wysłuchać. A miał tyle do powiedzenia! Zawołał znad umywalki: – Ja naprawdę znikam! N a p r a w d ę! Jestem zaczarowany przez Wielkiego Ptaka! Lecz babcia pojęła to inaczej. – A znikasz, znikasz czarodzieju! Nic ma cię cały boży dzień. Dobrze przynajmniej, że się przyznajesz do tego! Jerzy nie wytrzymał. Zmęczony przygodami i rozżalony na babcię zerwał się ze stołka, odpychając podstawiony talerz. – Nie będę jadł! Babcia nic nie rozumie! Nic babcię nie obchodzi, że spotkałem Wielkiego Ptaka, albatrosa, że znikam i że... – głos uwiązł mu w gardle. Machnął ze wzburzenia ręką, uciekł do swojego pokoju i zamknął się na klucz. Tam upadł na łóżko i szlochając długo bił pięściami w kołdrę. Pozostał mu dziadek. Musi, musi go wysłuchać! Dziadkowi wszystko wytłumaczy, dokładnie opowie – myślał, powoli się uspokajając. I bardzo się ucieszył, gdy zauważył, że znów jest niewidzialny. No. teraz na pewno mu uwierzą! Przekonają się! Na własne oczy! 25 Wyszedł przed dom. Babcia daleko pod szopą karmiła króliki. Zdążył tez wrócić dziadek. Widać dowiedział się już od babci o spóźnionym powrocie niesfornego wnuka. Dostrzegł dziadka wysoko, na drabinie opartej o werandę. Poprawiał obluzowane dachówki nad rynną, które obruszyły ostatnie sztormy. Niewiele myśląc zawołał: – Dziadku, jestem niewidzialny! Dziadek, nie przerywając pracy, nadaremnie rozglądał się za wnukiem. Wzruszył ramionami. – Tak. wiem – odparł spokojnie po chwili. Lecz w głosie jego pobrzmiewało rozczarowanie. – Rozmawiałem z panem Brzetysławem. Właściwie powinienem złoić ci skórę. I za to, i za znikanie na cały dzień bez uprzedzenia. Więcej takich kawałów nie rób. Jerzy prawie załkał. Dziadek też nie brał jego słów poważnie! Pewnie myślał, że to nowa zabawa. – Dziadku, zobacz! – krzyknął, podchodząc do drabiny. – Przecież mnie nie widzisz! Jestem, ale mnie nie ma! – Owszem, nie ma cię, gdy jesteś potrzebny – częściowo przyznał rację dziadek, dalej z niezmąconym spokojem mocując obluzowane dachówki. – Ale ja mówię prawdę! Nie kłamię teraz! Znikam i pojawiam się! O! – na dowód wypalił w kota siedzącego na szczycie dachu, dzięki czemu natychmiast odzyskał widzialną postać. Stał przy samej drabinie. – Aaa. jesteś! Że też nie znudzą ci się te kawały – dziadek pokiwał głową. Był pewien, że wnuk dopiero co wyszedł z jakiejś kryjówki. Może zza sągu drewna? Tego było zdesperowanemu Jurkowi za wiele. Do jego pobladłej twarzy uderzyła krew. Zaczął tupać nogami i krzyczeć na cały głos: – Z wami zawsze tak! Zawsze! Wszyscy dorośli są tacy! Nienawidzę was! Już nigdy, nigdy wam nic nie powiem!! NIEBEZPIECZNA PRZYGODA Minęło kilka długich dni, tydzień prawie, nim Jurek oswoił się z nową sytuacją. Opanował też do perfekcji sztukę pojawiania się. Bo to rzeczywiście była sztuka! I wszystko działo się dokładnie tak, jak zapowiedział albatros. By uzyskiwać co rusz traconą widzialność, zmuszony był do nieustannego używania pistoletu. Naturalnie wciąż nosił go ze sobą. Uszył sobie nawet ze skóry specjalną pochwę do przechowywania broni. Nie chciał, żeby zanadto rzucała się w oczy postronnym. Po nieudanej próbie przedstawienia dziadkom przykrych perypetj z Wielkim Ptakiem zrozumiał, że cokolwiek by dorosłym na ten temat powiedział, i tak mu nie uwierzą. Może sami są sobie winni? Może było im z tym wygodniej? A swoją drogą – jakże wielu fantastycznych przeżyć i przygód przez to się pozbawiają! W każdym razie Jurek nie wiedział, co o tym sądzić. I postanowił tajemnicę zachować wyłącznie dla siebie. Póki się da. Tymczasem kończył się niepogodny lipiec i dziadek szykował wielką wyprawę do miasta. Nie był to zwykły wyskok po zakupy. Mieli jechać na targ sprzedać część nadmiernie w tym roku rozmnożonych królików. Zwykle trzymano ich około dwudziestu, a obecnie było przeszło czterdzieści. 26 Wystawili przenośne klatki przed szopę. Babcia Maria, co leżało w jej naturze, utyskiwała: – Dlaczego sam nie ubijesz króli i nie wyprawisz skór? Albo, wiesz co, poczekajmy może do jesieni. Zawsze byłoby to korzystniejsze. – Nie mogę ich tak po prostu zarżnąć. Nie potrafię – bronił się dziadek. – To nie polowanie! Gdy widzę ich ciepłe, ufne oczy... No, przyjrzyj się ich oczom. Mają równie ludzkie spojrzenie, jak psy. A poza tym... – Dziecinne wykręty! – swarliwie przerwała babcia. – I to mówisz ty, myśliwy! – No wiesz, jest zasadnicza różnica! – zapalczywie odciął się dziadek. – Nie bardzo widzę. – To byłaby masowa rzeź! – Tak, tak, rozumiem cię... – babcia wreszcie uległa. – Ale do jesieni mógłbyś poczekać. – Ależ Marysiu – łagodnie zakończył dziadek Konstanty. – Nawet karmić ostatnio ich nie nadążamy. Jurek ze zdumieniem przysłuchiwał się rozmowie. Teraz on z kolei nie mógł zrozumieć dziadka. Przecież, co słusznie podkreśliła babcia, dziadek był myśliwym! I niejeden raz zabijał zwierzęta! Zapewne miał na myśliwskim koncie cały ich legion: zajęcy, cietrzewi, słonek, lisów, saren, a nawet dzików i wilków. Sam przecież opowiadał Jurkowi niejedną ze swoich myśliwskich przygód! A tu nagle wzdraga się przed zabiciem paru zwykłych królików! Doprawdy, o co dziadkowi chodziło? – zastanawiał się. Przecież i tak pójdą na rzeź. Nie uczyni tego dziadek, zrobi to kto inny. Wszystkie króliki świata to samo czeka. Ludzie potrzebują ich futer. Potrzebują także ich mięsa. Dlatego są hodowane i... zabijane w końcu. Skąd w takim razie opór u dziadka, który jeszcze lepiej od niego o tym wszystkim wie? O co dziadkowi chodzi? Lecz nie miał już czasu na dalsze roztrząsanie tych myśli, gdyż podjechała półciężarówka pana Brzetysława, którą wybierali się do miasta. Rozstrzygająca odpowiedź na ten temat więc nie padła. Przynajmniej w tej chwili. Teraz całą drogę Jurek uważał na to, by ani na moment nie zniknąć. Z tego powodu co pewien czas strzelał do mijanych w pobliżu zwierząt lub, gdy takich nie widział, do królików na ciężarówce. Po prostu nauczony doświadczeniem wyczuwał kiedy znika i uprzedzał ten fakt strzałem podtrzymującym jego widzialność. Było to najcenniejszą umiejętnością, jaką posiadł od momentu spotkania z albatrosem. Wciąż udoskonalaną. A przez to dziadek Konstanty nie mógł doliczyć się więzionych króli. Raz wychodziło mu dwadzieścia jeden, raz dwadzieścia, potem znów więcej. – Coś ty mi bratku za dużo wymachujesz tym pistoletem! – zaczepił Jurka. Był rozdrażniony stałą różnicą w rachunku. Po chwili, gdy zrezygnował ze zliczenia królików, dodał nieoczekiwanie: – Strzelanie dla samego strzelania do niczego dobrego nie prowadzi! Zapamiętaj to sobie! Jurkowi zrobiło się nijako. Właściwie strasznie głupio. Tyle to i on sam wiedział! Dlaczego dziadek nie wytłumaczył mu tego wtedy, gdy jeszcze był na to czas? – błysnęła mu w głowie jedynie częściowo słuszna pretensja. Teraz niczego nie mogło to zmienić. – Przecież ludzie polowali od niepamiętnych czasów! – nie wytrzymał jednak, jakby chcąc siebie wewnętrznie usprawiedliwić. – Zawsze strzelali do zwierząt! Zawsze! – zapalił się. – Gdy nie było jeszcze strzelb, polowali za pomocą kusz i łuków! Czyli też strzelali! – No dobrze, strzelali, przyjacielu – odparł dziadek. – Ale zauważ proszę, że nie zabijano dla samego zabijania. Chodziło tylko o to, by napełnić brzuch. Głód do tego zmuszał. A wiesz ty, smyku, że taki lew czy lampart nasycony nie atakuje? I tak, gawędząc już o obyczajach drapieżnych zwierząt, dojechali do targu. Pan Brzetysław, który wybaczył tamten figiel Jurkowi, pomógł wyładować klatki z królami. Zaraz potem Jurek wmieszał się w tłum. 27 Tu nawet nie dbał o swoją widzialność. W takim tłoku nie miało to znaczenia. Jeśli kogoś potrącił, albo zdarzyło się, że ktoś jego – nic się nie działo. Tu wszyscy wszystkich potrącali, nie zwracając na to większej uwagi. I dzięki temu czuł się w miarę bezpiecznie. Mógł odpocząć od nieustannego napięcia. Gdy obszedł targowisko wzdłuż i wszerz, obejrzał wszystkie zakamarki i stoiska, wrócił do dziadka. Przedtem jednak, chcąc się pokazać na oczy, musiał przywrócić sobie widzialną postać. Czyli strzelić. Dosyć bezmyślnie wybrał najbliżej stojące zwierzę. A był nim kary koń przy drabiniastym wozie. – Hej, włóczykiju! – zawołał dziadek, raptem dostrzegając przed sobą wnuka. Miał bez porównania lepszy humor, niż przed niespełna godziną. sprzedał bowiem już większość królików. Szły jak przysłowiowa woda. To znaczy sprzedaż królików wspaniale szła, powiedzmy jaśniej. Nagle obok usłyszeli rozdzierający krzyk: – Ludzieeee! Ukradli mi konia! Ludzieeee! – Nie, tego jeszcze nie było! – roześmiał się dziadek, uderzając dłonią w kolano. – Ukraść konia na targu w biały dzień! Toż to nie igła! Tylko Jurek nie miał jakoś ochoty na śmiech. Czuł się nieswojo. I po co krzyczysz, człowieku? – myślał o właścicielu drabiniastego wozu z niby pustym obecnie dyszlem. – Zaraz będziesz miał swojego konia! Poczekaj trochę! Zajęci rzekomo okradzionym nie zauważyli nawet, gdy z tłumu wyłonił się starszy, ubrany na czarno mężczyzna. Miał surową, nieprzyjemną twarz i mało zdecydowane ruchy. Jakby zastanawiał się nad czymś. – Pan po królika? – dziadek Konstanty zagadnął uprzejmie pierwszy. Nieznajomy zaprzeczył i ruchem głowy. – Czy pan wie, co chłopiec ma za pasem? Z miejsca daję dziesięć tysięcy. To muzealny obiekt. Zbieram starą broń. A to jest, zdaje się, osiemnasty wiek, prawda? – jak zahipnotyzowany przyglądał się wystającemu zza kurtki pistoletowi Jurka. Dziadek sam sięgnął po broń i zdumiony obracał ją w palcach. To przybliżał do oczu, to oddalał. – On aż tyle jest według pana wart? – nie ukrywał zaskoczenia Julkowi przez chwilę zrobiło się słabo. Pociemniało mu przed oczyma. Nie był pewien, czy dziadek, skuszony wysoką ceną, nie zechce czasem go sprzedać. A wówczas... wówczas chyba na zawsze byłby zgubiony! Nie, pod żadnym pozorem nie może do tego dopuścić! – pomyślał gorączkowo Za żadne skarby! Ile jeszcze pozostało do zniknięcia? Pół minuty, minuta? Ostrożnie wyjął pistolet z rąk dziadka, szykując się do ucieczki. – Widzi pan? Kolba i łoże z drzewa orzechowego, to nic, że trochę pęknięte. Kurek cyzelowany w stylu barokowym, również spustowy kabłąk. Pobojczyki oksydowane... – podekscytowany kolekcjoner już sięgał po portfel. – Coś podobnego! To niesłychane! – przez uprzejmość wtrącił dziadek. – Tak, to bez wątpienia druga połowa osiemnastego wieku – kontynuował tamten, wyciągając gruby plik nowiuteńkich banknotów. – Francuska albo włoska robota. Włoska raczej. Oglądałem podobny egzemplarz w katalogu Muzeum Wojska Polskiego. Lufa gładka, szczerbinkowy celownik... Nagle urwał oniemiały. Pistolet, który już prawie trzymał w garści, niespodziewanie zniknął! Podobnie, jak i chłopiec. Za to nie dalej, jak metr od niego pojawił się równie niespodziewanie koń. Mężczyzna w czerni odskoczył z martwiejącym okrzykiem na ustach. Za to głośno krzyknął uradowany właściciel konia. 28 – Ludzieeee! Konia mi oddali! Dziadek, patrzący jedynie na muzealną broń, w krótkim czasie z uciechy trzepnął dłonią w kolano po raz drugi: – A to huncwot, zdążył się ulotnić! Jak on to zrobił? BYĆ NIEWIDZIALNYM NIE JEST ZŁE Przygoda na targu mocno Jurka przestraszyła. Niewiele brakowało, a chyba na zawsze pozostałby niewidzialny! W każdym razie groziło mu to, gdyby ktokolwiek pod jakimkolwiek pretekstem odebrał pistolet. I zrozumiał, że nie może nikomu odstępować broni. Nawet na małą chwilkę. Nigdy. – Sprytny jesteś! – powiedział dziadek wieczorem, gdy zasiedli do kolacji. – Uciekłeś szybciej od spłoszonej sarny! – Bo... bo ja... bo mnie... – zaplątał się Jurek, nie wiedząc co odpowiedzieć. – W porządku, smyku! – dziadek uśmiechnął się od ucha do ucha. – Wiem. co myślałeś. Trapiła cię obawa, że sprzedam twój pistolet. Sumka na naszą biedną kieszeń była niezła, przyznaję. A i ty sam za dużo ostatnio wywijasz bronią. Lecz trzymam się żelaznej zasady: co darowane, przepadło na wieki. – Kto daje i odbiera, ten się w piekle poniewiera! – wyrecytował prędko Jurek. – O, właśnie! Coś takiego. A teraz, łaskawco, nakarm resztę króli. Pora na nie. Wyjaśnienie dziadka przyniosło Jerzemu ulgę. Odetchnął pełniejszą piersią. Przynajmniej tu, przy dziadkach, nic mu nie groziło. Musi jednak bardziej się pilnować. Ponieważ dziadkowie zostali wewnątrz domu, nie zważał na zachowanie widzialnej postaci. Teraz nie było mu to potrzebne. Uspokojony rozmową zbiegł z werandy i po drodze zabrał ze schodów wiklinowy kosz z naciętym mleczem. Pomarańczowa kula słońca powoli wpadała w sosnowy las na zachodzie. Odnosiło się wrażenie, iż wręcz nadziewa się na czubki sosen. Cichły rozkrzyczane dotąd ptaki. W powietrzu unosił się delikatny zapach dzikich róż przymieszany zapachem malw. Przy głębszym wdechu czuło się także ożywczą woń żywicy z pobliskiego lasu. Zapamiętale grały cykady. Ich wieczorny koncert docierał ze wszystkich stron jednocześnie. Także, co było oczywistym złudzeniem, od strony nieba. Nawet spod ziemi. I wypełniał każdy możliwy zakątek. Podwórka, lasu, pola. A do tego było ciepło, prawie bezwietrznie. Nakarmiwszy króliki. Jurek usiadł na pniaku do rąbania drewna i wsłuchiwał się w cichnące odgłosy dnia. Dyskretny, harmonijny szum cykad działał na niego kojąco. W oknach domu dziadków zapaliły się pierwsze światła. Wtem w niedalekich krzewach forsycji coś zaszeleściło. Poruszyły się łopiany pod płotem. Jerzy, nie ruszając się z miejsca, czujnie podniósł głowę, natężył słuch. Czyżby jeż? – pomyślał. Bo parę razy widział te zwierzęta przebiegające podwórko. I to właśnie po zmierzchu. Nie czekał długo. Zza liści łopianu, ostrożnie stąpając, wyszedł na niego lis! Od razu poznał zbója po sterczących uszach, kicie oraz cichym kluczeniu. Ten leśny rozbójnik skradał się w kierunku szopy! Jerzemu przemknęło przez głowę, że być niewidzialnym ostatecznie nie jest źle. Gdyby nie to, nie przyłapałby chytrego złodzieja drobiu. A miał na schwytanie rudzielca ogromną ochotę. 29 Właściwie czego ten łobuz tu szuka? Na zwiad przyszedł? – zastanawiał się. Kury zamknięte w kurniku, gęsi oraz indyki też. Nie, nie wszystkie! Zauważył ciemną sylwetkę ptaka na tle trochę jaśniejszej szopy. Musiała babcia Maria jednego przeoczyć. Jurkowi żywiej zabiło serce. Niewiele było czasu na rozmyślanie. Lis, skradając się za osłoną wysokiej trawy, miał już indyczkę niemal w zasięgu skoku. Jerzy wyszarpnął zza pasa pistolet i strzelił. Połyskliwa w gęstniejącej ciemności, ledwo widoczna smuga dosięgła indyczki. Ptak natychmiast zniknął. Rudy drapieżca zgłupiał. Wyczuwał węchem zapach smakowitego kąska, lecz stracił go z oczu. Zdezorientowany zakręcił się w kółko i aż cofnęło go na widok człowieka. Chciał z powrotem skoczyć w krzewy forsycji, ale Jurek zastąpił mu drogę. Wobec czego czmychnął w uchylone drzwi szopy. Tylko na to chłopiec czekał. Podbiegł i szybko zatrzasnął szopę. – Dziadku, dziadku! Złapałem lisa! – uradowany zawołał na cały głos. Z impetem otworzyły się drzwi domu. Poruszeni dziadkowie wybiegli na werandę. – Moje kury! – podniosła lament babcia. Dopiero teraz rozszczekał się Gniot, uwiązany na łańcuchu przy budzie. O wiele za późno. Dziadek energicznie wziął w garść gruby kij i z latarnią w drugiej ręce wszedł do szopy. – Gdzie jesteś, morderco? To już trzecia twoja wyprawa w tym roku! Tym razem nie ujdzie ci to na sucho! – zagroził chytrusowi. – Wychyl swój szczurzy pysk! – Moje kury. moje biedne kury! – nadal narzekała babcia. – Kostek, zrób z tym coś wreszcie! Odpowiedź bojowo nastawionego dziadka nie pozostawiała wątpliwości, że jeśli złodzieja drobiu złapie, to jego przegarbowaną skórą wyścieli podłogę obok łóżka babci. Jerzy zajrzał do środka przez wąskie okienko. Latarnia słabo rozświetlała wnętrze. Lis czaił się w przeciwnym rogu szopy. Jeszcze go dziadek nie dostrzegł, bo rozdzielała ich wysoka sterta drewna. Raptem Jurkowi zrobiło się lisa żal. W takiej pułapce wystraszone zwierzę nie miało żadnych szans. Zaczęło wydawać mu się, że to nie jest w porządku. – Gdzie się podziałeś, utrapieńcze? – spytała babcia, stojąca za plecami wnuka. – Znalazłam indyczkę. – Tu jestem! – odparł Jurek. – Gdzie tu? – Przy oknie. W podnieceniu zapomniał o tym, że na powrót stracił widzialną postać. Strzał w indyczkę na długo nie starczył. Na szczęście było dosyć ciemno. Bez zastanowienia poderwał pistolet. Wymierzył w lisa i pociągnął za spust. Migotliwa smuga przeniknęła przez szybę. Lis rzecz jasna zniknął. – Psocisz nieustannie! – zganiła babcia. – Raz jesteś tu, raz tam. Skaranie boskie z tobą! Z indyczką pod pachą podeszła do okienka szopy. Zajrzała do środka. Dziadek po raz drugi uważnie okrążał stertę drewna. Jak wiemy, daremnie. Lisowi, niewidzialnemu obecnie, niewiele już groziło. – Coś mi się wydaje, Jureczku, że ten zbój uciekł. Przechytrzył nas – stwierdziła z żalem. – Chyba... uciekł. Tam. u dołu, jest obluzowana deska. O. jeszcze się rusza – skłamał, przytakując Jurek. – Mówicie, że prysnął? Całkiem możliwe. Ta szopa jest dziurawa jak rzeszoto – odkrzyknął ze środka rozczarowany dziadek. – Chyba wnyki na czorta zastawię! Wyszedł na podwórko, pozostawiając uchylone drzwi. Jerzy usłyszał cichy szelest koło dziadkowych nóg. Prężył się na wyciągniętym łańcuchu rozszczekany Gniot. Tylko on i Jerzy wiedzieli o tym, że dopiero teraz lis czmychnął na wolność. 30 – Widzisz – zagadnął dziadek, dostrzegając pistolet w dłoni wnuka – gdybyś teraz strzelił, byłoby w porządku! Nie mógł wiedzieć, bo i skąd, że Jurkowa broń już zrobiła swoje. Choć może odwrotnie, niżby sobie zapewne tego życzył. Chłopak czuł się trochę dziwnie. Wpierw strzelał do indyczki, by uratować ją przed lisem. A potem do lisa, by uratować go przed człowiekiem – czy dobrze zrobił? Zastanawiająca niekonsekwencja. W sumie jednak był zadowolony. Nie był pewien, ale chyba dlatego, że pierwszy raz użył broni nie tylko ze względu na siebie. WRACAMY DO ŚRODKA HISTORII Któregoś dnia rano Jurek zaspał. A gdy otworzył oczy, dawno już było po ósmej. Choć od czasu pamiętnego spotkania z albatrosem bardzo uważał na to. by budzić się wcześniej od dziadków. I w odpowiednim momencie przywrócić sobie widzialną postać. Rzecz jasna strzelając. Przeważnie z okna do zwierząt na podwórku. Za cel wybierał przede wszystkim kury, gołębie albo gęsi. Czasami Gniota, gdy ptaków akurat w pobliżu nie było i miał pewność, że chwilowej nieobecności psa dziadkowie nie zauważą. Obudziło go trwożliwe wołanie babci: – Kostek, Jerzyka nie ma! Odruchowo sięgnął pod poduszkę, gdzie zwykle przez noc przetrzymywał pistolet. Ale broni nie było! Szybko przeszukał całe łóżko sądząc, że w czasie snu może gdzieś dalej go przesunął. Wymacał dokładnie podłogę pod łóżkiem, przeszperał lukę między oparciem łóżka a ścianą. I nic, poza porzuconą książką, nie znalazł. Najpierw zrobiło mu się gorąco, potem zimno. Gwałtowniej zaczęło bić serce. Tylko spokojnie! – tłumaczył sobie. Trzeba przeszukać cały pokój. Może na półce go zostawiłem? Może na stoliku pod gazetą? Gdzieś być przecież musi! Zaraz, zaraz! Przecież wstawałem w nocy napić się zsiadłego mleka. W takim razie zostawiłem broń na nocnej szafce... Tymczasem babcia, która dopiero co wybiegła z pokoju wnuka, ciągnęła za rękaw dziadka. – Mówię ci, sam zobacz! Nic ma go! Starannie przeszukujący pokój Jurek słyszał wszystko, babcia bowiem pozostawiła uchylone drzwi. – Uspokój się – odparł dziadek. – Może się gdzieś schował. Wiesz, jak ostatnio to lubi. Albo na przystań pobiegł. Do lasu. Może nad jezioro... Babcia nie dała dziadkowi dokończyć. – Bez śniadania? Zawsze wiemy, gdzie jest. Nie, nie, to nie to! Ja wiem, On... uciekł! Dziadek roześmiał się wyjątkowo głośno. Rozbawiło go takie stwierdzenie. – Bajdy, Marysiu. Jerzyk miałby uciec? Też masz pomysły! Dlaczego? Babcia milczała chwilę, gdyż miała powód. Wreszcie odpowiedziała ciszej: – Ja wiem. Kostek. Wiem. Obraził się. Przez ten szkaradny, nieszczęsny pistolet, któryś mu niepotrzebnie podarował. 31 Dotąd Jurek przysłuchiwał się rozmowie z roztargnieniem. Całkowicie absorbowały go niespokojne poszukiwania. Lecz gdy tylko usłyszał słowo „pistolet”, przez głowę jego przeszedł jakby prąd. Natychmiast pilniej nadstawił uszu. – A cóż to za historia? – zdziwił się dziadek. – Może zechcesz wyjaśnić? Rozległo się parę znaczących chrząknięć babci. – Zabrałam, gdy zasnął. Ożywienie dziadka przybrało inną postać. Tym razem odezwał się z przyganą w głosie: – Zabrałaś? Błąd! Powinnaś była wiedzieć, ile dla niego znaczył! – Ale spać z tym żelastwem, to już lekka przesada – niepewnie uzupełniła babcia. – Pościel brudzi. Byłam pewna, że położyłam go na kredensie, lecz zniknął. Nie ty wziąłeś przypadkiem? A może on zabrał? – Aleś napędziła mi strachu! – dziadek odetchnął z ulgą. – Oczywiście, że tak. Po cóż i gdzie miałby uciekać? Wstał wcześniej i popędził nad morze. Na przystań. Jeśli łobuza znam, śniadania nie przepuści! Za duży z niego żarłok! Jerzy, słysząc to, ledwo powstrzymał śmiech. W ogóle lżej zrobiło mu się na duszy. Broń oczywiście musiała nadal leżeć na kredensie, bo gdzieżby indziej! Straciła jedynie swój widzialny kształt. To dopiero babcia go przeraziła! Lecz na przyszłość jeszcze bardziej musi uważać. Może na noc zamykać od środka pokój? – pomyślał. Nie, to mogłoby wyglądać podejrzanie. Tak czy inaczej, trzeba temu jakoś zaradzić. Jeśli nadal chce przed dziadkami zachować tajemnicę. Odczekał trochę, aż dziadek z babcią oddalą się nieco i cichcem podbiegł do kredensu. Ostrożnie wymacał pistolet. Leżał obok kryształowej wazy z owocami. Następnie wymknął się na podwórko. Pomysł dziadka nie był głupi. Uda, że wraca znad morza. Uspokoi to babcię. Wymierzył w plączącego się przy budzie Gniotą i pociągnął za spust. Poczciwe psisko, nie wiedząc o tym, na pewien czas zniknęło. Za to Jerzy miał zapewnione przynajmniej kilkanaście minut widzialności. Poklepał niewidzialnego Gniotą po niewidzialnym łbie i ze specjalnie głośnym tupotem nóg wbiegł na werandę. – A nie mówiłem! – ucieszył się dziadek. – Przynajmniej uprzedziłbyś, smyku! Tylekroć prosiliśmy: nie oddalaj się bez uzgodnienia! – Poprawię się! Babciu, jeść! – krzyknął od progu Jerzy, trzymając się za brzuch. – I obiecuję, że nie będę więcej brudził pościeli pistoletem! Babcia podniosła zdumione oczy. – Naprawdę, słowo! – Jurek na znak przysięgi uderzył się pięścią w pierś. – A ty skąd wiesz? – babcia nie ukrywała zaskoczenia odpowiedzią wnuka. – Co? – Skąd wiesz o pościeli? – Jak to skąd? – Jerzy na chwilę zapomniał o tym, że dziadkowie nadal nic nie wiedza o jego niezwykłych umiejętnościach. – Przecież babcia sama mówiła dziadkowi, prawda? I bała się, że uciekłem! Teraz włączył się dziadek. – Stop, huncwocie! Kogo chcesz nabrać. Nas nie nabierzesz! Przyznaj się, podsłuchiwałeś. Nie wstyd ci podsłuchiwać rozmów dorosłych? No, nie milcz tak, odezwij się! Jurek zrobił się czerwony aż po czubki uszu. Czego jak czego, ale zarzutu podsłuchiwania nie mógł znieść. Owszem, aniołkiem nie jest! Owszem, to i owo ma na sumieniu, sam wie! Lecz podsłuchiwać? Nigdy! I pomyślał, czy mimo wszystko nie warto by zdradzić jednak ciążącej tajemnicy. Spróbować jeszcze raz. Okazja ku temu była wspaniała. – Ja nie podsłuchiwałem! – odezwał się wreszcie. – Byłem tu cały czas! W pokoju obok! 32 – Tere fere! – zaśmiał się dziadek, zaraz jednak poważniejąc. – Dosyć, starczy tego! – dodał zdenerwowany. – Nawet moja cierpliwość ma granicę! Zawodzisz mnie, Jerzyku. Kłamstwo to fatalny oręż! Również babcia pokręciła z dezaprobatą głową. – Oj Jerzyku, Jerzyku... – dodała cicho. – Nie kłamię! – zaprotestował gwałtownie wnuk. Potem długo i żarliwie tłumaczył dziadkom swoją przygodę. Poczynając od spotkania z Wielkim Ptakiem, przez pierwszy strzał w barana, historię z panem Brzetysławem na skraju lasu, niebezpieczne starcie z kolekcjonerem na targu, a kończąc na lisie i obecnym poranku. Dziadków wciągnęła opowieść wnuka. A Jurek, biorąc ich skupienie za dobrą monetę, dodał parę garści uzupełniających szczegółów. Wreszcie umilkł zadowolony. Nie wiedząc kiedy, zrzucił z siebie niemal wszystko! – Ależ on ma fantazję! Niech mnie kule biją! – z podziwem podsumował całą opowieść dziadek. – Ciekawe, po kim on to ma? – Po tobie i swoim ojcu oczywiście! – uszczypliwie zauważyła babcia. – Gdy nieraz słucham ciebie... żywcem zdarta skóra! Wykapany dziadek! – No wiesz – łagodnie zaprzeczył dziadek. – Nie przesadzajmy. Naturalnie, fantazja fantazją... ale aż takiej wyobraźni to ja nie mam Jerzy, który już skłonny był sądzić, że mu uwierzono, zdenerwował się. Nie bacząc na przekomarzanki dziadków zawołał: – Nie wierzycie? To patrzcie! Podniósł pistolet i strzelił do kanarka siedzącego w klatce. Kanarek oczywiście zniknął. – I gdzie jest kanarek? – spytał z triumfem. Ponieważ wypalił bardzo szybko, dziadkowie nie zauważyli momentu znikania ptaszka, a tylko pustą już klatkę. Byli pewni, że ich wnuk ponownie wypuścił kanarka dla żartu. A teraz zasłania się jego nieobecnością, gdyż pasuje to do jego wydumanej historii. Babcia głośno westchnęła. Dziadek natomiast cicho gwizdnął przez zęby i powiedział: – Wiesz ty co? Masz tu trochę drobnych i jedź do zoo, na safari. Być może t a m ustrzelisz jakiegoś osła. ZNIKACZ PRZEDSTAWIA SIĘ CHŁOPCOM Domyślacie się zapewne, jak bardzo musiał być rozgoryczony Jerzy niewiarą dziadków. A tym razem nic nie zataił! Opowiedział samą prawdę! Z bezsilności aż do bólu zagryzł wargi. I rzeczywiście pojechał do zoo. Co się zaś tam wydarzyło, już wiecie. Także w mieście, krótko potem. Poznał tam chłopców z koloii – Andrzeja i Karola. Wisusów nie gorszych od niego. Zapragnął z nimi się zaprzyjaźnić. Nie było to trudne. Chłopcy przecież, co pamiętamy, także tego chcieli. Zresztą chłopaków zawsze ciągnie do chłopaków, jak dziewczyny do dziewczyn. A że później, gdy wyrosną, różnie z tym bywa, to już inna, nie nasza, sprawa. Tym bardziej chcieli się poznać, że Jędrka z Karolem zachwyciła tajemnicza umiejętność nowego kolegi: znikanie i pojawianie się na własne tylko życzenie! Wielce zagadkowa to była dla nich sprawa. Intrygująca. Jej mechanizm zamierzali rozszyfrować możliwie najszybciej. A najlepiej, gdyby się tylko dało, natychmiast! Bo cierpliwość nie była ich najsilniejszą stroną. Cóż się jednak dziwić. Ja sam, w podobnych okolicznościach, cierpliwością również byłbym się nie wykazał! 33 Natomiast Jerzy, który pół wakacji spędził wyłącznie w towarzystwie dziadków, marzył o zabawach z rówieśnikami. Nie wspominając o tym, iż od razu mógł się z nimi dogadać. A co w tym wszystkim chyba najważniejsze – nie dziwiło ich to, co dla dorosłych w ogóle było nie do przyjęcia! Tak zwani dorośli z natury swojej są ociężali w sferze fantazji. Nieufni, zabobonni, małej wiary. I zaraz upadają na duchu, gdy tylko coś niezwykłego im się przydarzy. Po prostu nie mieści się im to w głowach. Zbyt wiele, jak twierdzą, mają problemów z tak zwanym normalnym życiem, by dodatkowo jeszcze zaprzątać sobie umysł figlami wyobraźni, fantazji czy baśni. Tę sferę ochoczo pozostawiają dzieciom, mówiąc w domyśle: to wasza, dzieciaki, działka. Bawcie się dobrze, póki czas. Bo ani się obejrzycie za siebie, a wyrośniecie z tego! A to, z grubsza biorąc, guzik prawda! I szkoda, że prócz dzieci, wie o tym jedynie paru poetów na świecie. Paru, przyznacie sami, to trochę mało, by zasiać radość życia w sercach i wiarę w rzeczy nadprzyrodzone, które tak naprawdę nadprzyrodzonymi rzeczami nie są! Przekonałem się o tym i ja, zatwardziały dotąd dorosły, jeden z milionowych zastępów własnowolnie skazanych na niewiarę w choćby maleńką odrobinę życiowej fantazji. Przekonałem się dzięki niebywałej odwadze Znikacza, który zechciał, mimo przykrych doświadczeń, mnie, obcemu dla niego człowiekowi, powierzyć przyjemny trud przedstawienia jego zastanawiających przygód. Ale skończmy ową dosyć smutną dygresję i wróćmy do naszej historii. Ona sama najlepiej nam opowie to, co paroma mętnymi ogólnikami usiłowaliśmy przedstawić wyżej. Niech mówią fakty! A jeśli one nie przekonają, to ogólniki na nic. Jak powiedział mi bowiem kiedyś pewien mądry człowiek, mętnymi ogólnikami dna piekieł są wybrukowane! Nietrudno chyba domyślić się, o co temu nadzwyczaj mądremu człowiekowi chodziło. Wróćmy jednak do Jurka. Jak się niebawem okazało, kolonię miał Jurek pod samym nosem niemal – w Piaskowicach. Cały lipiec remontowano miejscowa szkołę, dlatego stała pusta. I na początku sierpnia wypełnił ją niespodziewany gwar. Przyjechały na wypoczynek dzieci z wrocławskich szkół podstawowych. Głównie z klas trzecich i czwartych. Z nimi zaś Andrzej i Karol, którzy zdali do klasy czwartej. Rówieśnicy Jurka. Następnego dnia po zamieszaniu w zoo i w mieście Jurek odszukał chłopców. Nie miał z ich odnalezieniem kłopotu. Po prostu poszedł rano do szkoły, zachowując niewidzialną postać. Podczas apelu kolonii wszystkie grupy ustawiano w duży czworobok. Przemaszerował dwa razy wzdłuż szeregów i wypatrzył Jędrka. Za jego plecami stał Karol. Ponieważ chciał uniknąć większego rozgardiaszu, jaki zawsze panuje po apelach, odczekał jeszcze chwilę, aż poszczególne grupy rozeszły się do swoich zajęć. I podążył w trop za znajomymi. Szli z wychowawczynią do lasu, śpiewając po drodze piosenkę „.Morze, nasze morze”. Dopiero wtedy, nadal zachowując niewidzialność, delikatnie szturchnął w bok Jędrka: – Jestem! Andrzej w ogóle się nie przestraszył. Uśmiechnął się, jakby na to czekał. – Nareszcie! To uciekłeś wczoraj? – spytał uradowany niewidzialną obecnością Znikacza. Tak go bowiem między sobą nazywali. Jędrek w tajemnicy przed innymi przywołał Karola. Chyłkiem odeszli nieco od hałaśliwej grupy. Zatrzymali się na małej polance, na której środku rósł rozłożysty, częściowo już uschnięty stary dąb. – Zniknij mnie! – z wypiekami na twarzy poprosił Karol. – Chociaż na małą chwilę! – Nie, ja miałem być pierwszy! – żywo zaprzeczył Andrzej. – Tak się umawialiśmy! – Dobra – ustąpił Karol. – Ale... czy to nie boli? – Pacan! Jak może boleć znikanie? Nic się nie czuje, prawda?– z ukrytą nadzieją w głosie zwrócił się Andrzej do Jurka. 34 Jerzy roześmiał się serdecznie. Och! – pomyślał – gdyby dziadkowie mogli to usłyszeć! Lecz pewnie i tak nadal by nie wierzyli. A nie miał wówczas odwagi strzelić w babcię albo dziadka, co z miejsca uwiarygodniłoby jego słowa. – Możecie zniknąć razem – pogodził chłopców. – Wy znikacie, pojawiam się ja. Błysk i po wszystkim. Andrzej z Karolem niecierpliwie czekali na dalszy ciąg, stając ramię przy ramieniu ze sztucznie wypiętymi piersiami. Mimo wszystko trochę się obawiali. Jeden przed drugim usiłował ukryć niepokój. Ale przeważała ciekawość. – Dlaczego nie strzelasz? Strzelaj! – ponaglił, nie wytrzymujący napięcia Karol. – Jesteście gotowi? – upewnił się Jurek. – Uwaga! Dotąd niewidzialna dla chłopców broń podjechała do góry i Jerzy raz po raz pociągnął za spust. Mignęły dwie ledwo widoczne smugi. Andrzej z Karolem w mgnieniu oka zniknęli, jednocześnie Jurek odzyskał widzialną postać. – To... już? – nie wiadomo dlaczego szeptem spytał Karol, dostrzegając nagle kolegę z wyciągniętym w ich kierunku dziwacznym pistoletem. – Zniknąłeś! – krzyknął do Karola Jędrek. Drżał mu głos. – Tak naprawdę to nie zniknęliście, tylko jesteście na pewien czas niewidzialni – uspokoił ich Jerzy. – W ogóle siebie nie widzę! O, podnoszę nogę i nic! Nie ma jej! – nadal drżącym głosem mówił Jędrek. – Jest, jest! – po raz drugi roześmiał się Jurek. – Stójcie, gdzie stoicie. I weźcie się za ręce. Czujecie? – T-t-tak – wyjąkał Karol. – Ale... czuję się jakoś dziwnie... Wolę, żebyś mnie... odczarował – przyznał się Jędrek. – Ja też – skwapliwie podchwycił Karol. – Na pierwszy raz starczy... Jerzy przecząco pokręcił głową. – Nic z tego. Musicie poczekać. Nie da rady. To... samo przechodzi – nie bardzo wiedział, jak ten fakt wytłumaczyć. Sam przecież nadal tego nie rozumiał. – Niecałe pół godziny. Chłopcy gwałtownie zaprotestowali. – Jak to?! – krzyknął Jędrek, którego drżenie głosu nie opuszczało. – To, to, to nie może być tak! Nic nie mówiłeś! – Ale teraz mówię. – To... nie w porządku! Zrobiłeś nas w konia! – poparł Jędrka Karol. – Tchórz was obleciał, co? Myśleliście, że to zabawa – Jurek wjechał im na ambicję. Karol chrząknął niepewnie. – Te pół godziny ostatecznie wytrzymam... W końcu to nic wielkiego – trochę poczuł się urażony uwagą Znikacza. Jurek jeszcze raz uspokoił ich. I nim na powrót odzyskali widzialne postacie, opowiedział całą historię z Wielkim Ptakiem. Dokładniej i ze znacznie większą ilością szczegółów niż dziadkom. Nie zapomniał też napomknąć o tym, co działo się przedtem, nim wpadł w tarapaty. – Czyli będziesz tak znikał do końca życia? Po niespodziewanie ważnym pytaniu zapadła długa, niezręczna cisza. Jurek nie wiedział, co ma odpowiedzieć. Jego samego to bardzo męczyło. Teraz, gdy usłyszał takie pytanie zadane wprost, powiększyła się dręcząca go niepewność. – Nie wiem – przyznał otwarcie. – Wiem tylko, że muszę wciąż strzelać. Tak powiedział albatros. – Może zapomniałeś o czymś? – zastanawiał się Jędrek. – Przypomnij sobie, co jeszcze powiedział. W tym chyba jest ukryty jakiś... no... – Klucz – podpowiedział Karol. 35 – To miałem na myśli, klucz. – Gadanie baranie! – zbił Jędrka z tropu Znikacz. – Cały czas główkuję i nic! „Póki nie nadejdzie twój nowy czas”. No, bądź mądry i powiedz, w czym rzecz. A filozofować to ja też potrafię! W tej samej chwili Jerzy utracił widzialną postać, a odzyskali ją chłopcy. – O, już jesteśmy! – ucieszyli się obaj. – Nie było to takie złe! – śmielej dodał Jędrek. – Ale... nie chciałbym być Znikaczem jak ty. Co innego, wiesz, na trochę. Tak dla picu. A co innego na nie wiadomo ile... – Tyle to i ja wiem! Znalazł się cholerny filozof! – nie wytrzymał Jurek, w skrytości ducha liczący na to, że go bardziej zrozumieją. FRUWAJĄCY KAMIEŃ Jędrkowi zrobiło się wstyd. Nie powinien był wymawiać Znikaczowi! I tak został dostatecznie dotknięty przez Wielkiego Ptaka. Aż nazbyt surowo, według niego! – Ale magiczną pukawkę chciałbym mieć! I to na własność! – dodał szybko. Jerzy z wdzięcznością spojrzał na Andrzeja. Mniej więcej coś takiego chciał usłyszeć. Westchnął i podniósł kamień, żeby widzieli, gdzie stoi. Wyglądało to tak, jakby skalny odłamek sam podskoczył i zawisnął nieruchomo w powietrzu. Andrzej cofnął się odruchowo. Karol ze śmiechem przytrzymał go za ramię. – Stój! To Znikacz. – Wiem, tylko to tak... niesamowicie wygląda! Trudno od razu się przyzwyczaić. – Phi, ja już się przyzwyczaiłem – stwierdził Karol z naciąganą chełpliwością. – Teraz wiem, co było z kapeluszem! – przypomniał sobie Jędrek. – Pamiętacie, na skrzyżowaniu? Kierowca musiał nałożyć go już po zniknięciu! – Oczywiste! – potwierdził niewidzialny Jurek, któremu wydawało się to jasne. – Gdyby nałożył wcześniej albo w nim jechał, zniknąłby razem z kapeluszem. To pewne! – Zależy dla kogo! Dla nas jasne... ale dla tych tam – Karol kciukiem wskazał za plecy, w kierunku miasta. – Wątpię... – Przecież nie będę każdemu tłumaczył! – przerwał Jerzy. – Nie dam rady. Chyba sami widzieliście, czym się to mogło skończyć! Ledwo skórę uniosłem całą! – Wielkie rzeczy! – Jędrek wzruszył ramionami. – Najwyżej by cię stłukli. Oni prawie zawsze biją, gdy się zdenerwują. Albo za uszy szarpią, do kąta gonią. Ale potem im przechodzi. – Nie o tym mówię! – zniecierpliwił się Jurek. – Wiecie, wolałbym nie wiem co... dziesięć największych rżniątek na goły tyłek, niż odebranie broni. – Może to właśnie jest sposób? – wtrącił odkrywczo Karol. – Myślałeś o tym? – Sposób na co? – W końcu może przestaniesz znikać, jeśli pozbędziesz się pukawki? – Eee tam! – odparł rozczarowany Jurek. – Próbowałem, a jakże! To znaczy moja babcia próbowała. Zwinęła mi go ostatniej nocy. Nie, wczoraj. – I nic? – I nic. Nadal jestem niewidzialny. 36 – Słuchaj, może chodzi o to. byś sam, z tej... o, własnej woli pozbył się broni? – nie ustępował dociekliwy Karol. – Akurat tego wolę nie ryzykować! Bo pomyśl, wyrzucę, załóżmy, do jeziora. Koniec, przepadła. A jeśli widzialność mimo to nie wróci? Pojmujesz? Karolowi nagle zrobiło się żal Znikacza. – To niemożliwe, by trwało tak cały czas. Musi być jakiś sposób! Musi! – zapewnił gorąco. – Jeśli nawet jest, to jeszcze na niego nie wpadłem – bezbarwnym głosem odparł Jerzy. – Nic straconego! – spróbował podtrzymać Znikacza na duchu Jędrek. Rozdrażniony rozmową Jerzy zaczął podrzucać kamień w powietrzu i łapać. – Strzelaj i strzelaj! Bez przerwy! Do zwierząt, do ludzi, do drzew... Zwłaszcza do ludzi, bo wtedy jestem widzialny najdłużej. Do drzew się nie opłaca. Widać mnie najwyżej minutę, góra dwie... – Do drzew też? – przerwał zdumiony Jędrek. – Naprawdę? Chyba żartujesz! – zdziwił się nie mniej zaskoczony Karol. – A co, drzewo nie żyje? – Tego nam nie powiesz! – zaprzeczył Karol. – Drzewo to istota żyjąca. – Akurat! – teraz zaperzył się Andrzej. – Oczywiście! Tak samo jak krowa. Albo kret. Albo wieloryb. Tylko stoi w miejscu. I nie ma... rozumu – po swojemu wytłumaczył Jurek. – Drzewa to nie żywe istoty! – upierał się w zaprzeczeniu Karol. – One tylko... rosną. – Aaaa! Tu jesteście! – niespodziewanie zza wysokich krzewów oddzielających dwie polany wyłoniła się wychowawczyni. – Ukrywacie się, co? Zajęcia grupowe was nie interesują? Szanowni panowie mają to w nosie! Dopiero po chwili zauważyła podskakujący w powietrzu kamień, gdyż Jurek nie przestawał machinalnie go podrzucać. Mocno zbladła. – Ten kamień... fruwa? – spytała zupełnie cichutko i od razu chwyciła się za usta. jakby palnęła jakieś niewybaczalne głupstwo. Niewidzialny Jurek przytrzymał kamień w garści. Dla reszty patrzących po prostu zawisł on pół metra nad ziemią, nieznacznie obracając się wokół pionowej osi. – Tam jest Znikacz, proszę pani – uprzejmie poinformował wychowawczynię Karol. – Co mówisz? – groźnie spojrzała na chłopca. – Znikacz, to znaczy Jurek. Nasz nowy kolega – uzupełnił Jędrek. – Co za znikacz? Jaki znikacz? Bzdury! – Poznaliśmy go w zoo, pamięta pani? – nadal obstawał przy swoim Karol. Na wspomnienie fatalnych wydarzeń w ogrodzie zoologicznym i w mieście wychowawczyni zrobiło się niedobrze. Chłopcy nie mogli wiedzieć, że o wszystkim, co miało miejsce dnia poprzedniego, opowiedziała kierownikowi kolonii. I że ten ją najnormalniej w świecie wyśmiał. Teraz przyszedł jej do głowy pewien pomysł. Nawet się uśmiechnęła. – Panie kierowniku! – wołając pobiegła w głąb polany. – Panie Zbigniewie! Proszę tu przyjść! – Strzel, co ci szkodzi! Może oni coś poradzą! – ocknął się z zaskoczenia Jędrek. – W tamten dąb! Jerzy nie był pewien, czy to najlepszy pomysł. Zawahał się. Nie miał zaufania do dorosłych. Zwłaszcza po ostatnim zamieszaniu w mieście. A także po nieporozumieniu z dziadkami. Lecz uległ prośbie i strzelił. W tym samym momencie z bocznej ścieżki między drzewami wyjechał na rowerze zaintrygowany okrzykiem kierownik kolonii. I skracając sobie drogę, pędził na przełaj przez polanę. Pechowy był to jednak skrót, stojący bowiem na środku polany dąb oczywiście przed 37 chwilą zniknął, a rowerzysta, widząc przed sobą prostą drogę, wyrżnął w jego niewidzialny pień. Nim pozbierał się i rozmasował solidnego guza na czole, drzewo na powrót odzyskało widzialną postać. – Ki diabeł! – rozzłościł się. – Cały rower na szmelc. Gdzie ja oczy miałem? Nie pojął, co było rzeczywistą przyczyną wypadku. Spłoszeni i zakłopotani chłopcy odetchnęli. Na szczęście kierownikowi nic wielkiego się nie stało. Wyjąwszy rower, który w zasadzie nadawał się tylko na złom. Rozgorączkowana wychowawczyni, spodziewająca się pojawienia kierownika z przeciwnej strony, podbiegła do niego i szybko pociągnęła w kierunku chłopców. Ona też krótkiej nieobecności dębu nie zdążyła dostrzec. Absorbował ją tylko i wyłącznie latający kamień. Tymczasem Jurek miał już wszystkiego serdecznie dość. Gdy zorientował się, że kierownik z niefortunnego wypadku wyszedł cało, obrócił się na pięcie i odszedł, kurczowo ściskając kamień w garści. Karol z Jędrkiem, zaskoczeni zniknięciem dębu i rowerową kraksą, nawet go nie zatrzymywali. – Widzi pan!? Fruwa! – triumfowała podniecona kobieta, pokazując kamień niknący między drzewami. Kierownik kolonii odkaszlnął niepewnie parę razy i przetarł zapocone okulary, które dobrym trafem nie stłukły się podczas kolizji. – Taaak. koleżanko! – zabrał wreszcie głos po dłuższej chwili milczenia. – Do tego należy podejść naukowo. Doświadczenie nam to nakazuje. Empiria! A co ona nam mówi? Mówi nam ona, moi drodzy, że mamy do czynienia obecnie z bardzo ciekawym przypadkiem zbiorowej halucynacji. Halucynacji! WIELKI BIEG PRZEŁAJOWY Od tego czasu Jurek unikał niepotrzebnych kontaktów z dorosłymi. Doskonale za to czuł się w towarzystwie kolegów, to znaczy Karola i Andrzeja. Szybko stali się znaną powszechnie łobuzerską trójką. Niemal nierozłączną i świetnie się rozumiejącą. Dbali też o to. by nikt niepowołany nie poznał tajemnicy Znikacza. A każda wspólna zabawa była dla nich nową przygodą. To prawda, psocili dużo. Nieraz za dużo. Czasami napędzili stracha starszym chłopcom z kolonii. Lub zażartowali sobie z dozorcy szkoły, pana Mysły, powodując okresowe zniknięcia jego ulubionej papugi kakadu. Lecz na ogół, trzeba to przyznać, ich psoty nie szkodziły nikomu. A ostatnio przeważnie grali w piłkę. Póki kierownik kolonii nie ogłosił wielkich zawodów. Co zrozumiałe, wieść o zawodach zelektryzowała wszystkich chłopców. Tym bardziej że udział w nich wziąć mieli także zawodnicy z dwóch innych kolonii. Słowem zapowiadało się coś w rodzaju trójmeczu: Wrocław – Kraków – Warszawa. Z powodu kłopotów organizacyjnych, głównie zaś braku sportowego sprzętu, przewidziano jedynie część dyscyplin lekkoatletycznych: skok w dal, biegi na sto, czterysta i osiemset metrów, skok wzwyż oraz pchnięcie kulą. Natomiast siódmą, koronną konkurencją, miał być bieg przełajowy. Na dystansie pięciu kilometrów. Ustalono też punktację. Premiowano trzy pierwsze miejsca w każdej z dyscyplin. Za zwycięstwo trzy punkty, za miejsce drugie dwa, a za trzecie jeden. W ten sposób każda z repre- 38 zentacji zdobyć mogła drużynowo maksymalnie czterdzieści dwa punkty. Oczywiście, gdyby zwyciężyła we wszystkich konkurencjach i to zajmując trzy pierwsze miejsca w każdej z nich. Niezależnie od rywalizacji drużynowej przewidziano premie dla zwycięzców indywidualnych. Przy czym uzgodniono między sobą, że jeden zawodnik startować może najwyżej w dwóch dyscyplinach. Zaś bieg przełajowy, ze względu na stopień trudności, rozegrany będzie wyłącznie między chłopcami. Zapalili się do zawodów, zwłaszcza do biegu przełajowego, Karol i Jędrek. Pozostałe do rozpoczęcia zawodów cztery dni mocno trenowali. Dzielnie sekundował im Jurek, który, niestety, bezpośrednio udziału w zawodach wziąć nie mógł. Wszak nie był uczestnikiem żadnej kolonii. Byli nawet w tej sprawie u kierownika, ale ten o niczym takim słyszeć nie chciał. „To zawody międzykolonijne, a nie dla wszystkich przybłędów z okolicy!” – odprawił ich niezbyt ładnie. Nie dziw więc, że tym do siebie Jurka zraził. – No, nie wiem! Pola do biegania zabrakłoby mu? – żachnął się dziadek Konstanty na wieść o decyzji kierownika. – A ty, Marysiu, co o tym sadzisz? – Nieużyty człek i tyle! – krótko skwitowała babcia. Taka opinia dziadków jeszcze bardziej utwierdziła Jerzyka o słuszności swego żalu. A tak chciał pobiec w przełaju wspólnie z Andrzejem i Karolem! – Właściwie biec możesz. Po co ci numer startowy? Biegnij poza konkurencją – roztropnie zauważył Karol, gdy omawiali rzecz w przeddzień zawodów. – Nic ci przecież nie zrobią. – Nie ma mowy! Jak nie, to nie! – Jurek uniósł się honorem. – Bez łaski! – Co ci szkodzi! – poparł Karola Andrzej. – Tylu wystartuje, że nikt cię nie zauważy. – Powiedziałem nie! Za to zdjęcia wam zrobię na mecie – szybko zmienił temat podłamujący się już Jerzyk. – Mam aparat. Nadeszły wreszcie pamiętne dla chłopców zawody. Dzień był słoneczny, wręcz wymarzony dla sportowego współzawodnictwa. Już przed dziewiątą rano autobusy przywiozły zawodników kolonii z Krakowa i Warszawy. Podnieceni oczekującymi emocjami uczestnicy z ledwością zjedli wspólne drugie śniadanie. Bardzo lekkie zresztą, by nie obciążać żołądków przed startem. Ruszono z pierwszymi konkurencjami. Całe zawody rozpoczęły dziewczęta. Nie było zbyt wiele chętnych. Dlatego po dwóch godzinach zawodów do zmagań przystąpić mogli już chłopcy. Rzecz jasna przy takiej ilości startujących najpierw przeprowadzono eliminacje. Najlepsi nie wysilali się zbytnio, zachowując siły na później. I tak bez trudu byli w czołówce. Ku miłemu zaskoczeniu przez eliminacyjne sito przedostali się także Jędrek z. Karolem, którzy biegli: jeden na czterysta, drugi na osiemset metrów. Tu konkurencja była mocna. Nie mówiąc o tym, że startowali w nich przeważnie chłopcy z klas piątych i szóstych. Dwóch było nawet z. siódmej! Z oczywistych powodów nie urządzono eliminacji w biegu przełajowym. Który z chłopców wytrzymałby trud dwóch wyczerpujących biegów? A zawody planowano zakończyć najpóźniej wieczorem tego samego dnia. Z upływem czasu emocje rosły. Powoli wyłonili się faworyci poszczególnych dyscyplin. Każda z drużyn zliczyła liczbę wprowadzonych do głównej rozgrywki zawodników. Wychodziło na to, że szansę mniej więcej były równe. Jedynie wciąż wielką niewiadomą stanowił bieg przełajowy. Wszak tu nie ograniczano liczby startujących. Jeśli chodzi o kolonię włocławską, od początku stawiano na niejakiego Fredka. Chłopca z klasy szóstej, który ponoć od roku trenował bieg w swoim szkolnym klubie. Liczył na niego zwłaszcza kierownik kolonii, pan Zbyszek. – Fredku, jeśli wygrasz, masz u mnie życie do końca wakacji! – przypadkowo usłyszał dosyć dziwną obietnicę Jurek. 39 – Panie kierowniku, zrobię wszystko! – odparł napuszony chłopak. – On rzeczywiście jest taki dobry? – spytał Jerzy w chwilę później Karola. – Silny w gębie, słaby w zębie – wzgardliwie wydął wargi Karol. – Ścigałem się z nim. Tylko dużo gada. Pupilek kierownika! Pełni wigoru chłopcy szybko rozegrali ćwierć– i półfinały. Podczas ich trwania skrupulatnie podsumowywano punkty. I niespodziewanie okazało się, że każda z drużyn ma po dwanaście! Idealny remis! Nie pomogło nawet zwycięstwo Karola w biegu na osiemset metrów i trzecie, jednopunktowe miejsce Jędrka. To znaczy pomogło, bo bez tych punktów reprezentacja kolonii wrocławskiej już teraz nie miałaby szans przed konkurencją ostatnią. W tej sytuacji o losach trójmeczu zadecydować miał bieg przełajowy. Oczy wszystkich opiekunów grup, a także pozostałych uczestników, z nadzieją zwróciły się na startujących w przełaju. Również wśród kibiców temperatura emocji wyraźnie wzrosła. Z góry zacierano ręce na decydujący bieg. Tym razem Jerzy celowo podszedł blisko Jędrka. Zaciekawiło go, co też tak namiętnie tłumaczy mu pan Zbyszek. Usłyszał tylko dwa ostatnie zdania: – Musimy wygrać, choćby nie wiem co! Na wszelki wypadek będę przy pętli, pamiętaj! Czerwone plamy na czole i karku kierownika, jego nerwowa nadpobudliwość, zagadkowe słowa – wszystko to zaintrygowało Jurka. Postanowił nie odstępować pana Zbyszka ani na krok. Przeczuwał, że coś niedobrego wisi w powietrzu. Nie potrafił jedynie przewidzieć co. Po cichu uprzedził Karola i Jędrka: – Uważajcie na Fredka. On coś kręci! Będę na mecie. Lecz nie poszedł od razu na metę, by tam oczekiwać przyjaciół, ale trop w trop za panem Zbyszkiem. Zaniedbując podtrzymywanie swojej widzialności. Tak było wygodniej. Trasę przełajowego biegu wytyczono ścieżkami pobliskiego lasu. Organizatorzy wybrali trudny teren. Zawodnicy pokonywać musieli i rowy, i przesieki, i niskie ogrodzenia dla pasącego się pod lasem bydła. Część drogi wiodła nawet obszarem bagnistym. Naturalnie całą trasę wyraźnie oznakowano – przeważnie chorągiewkami i rozciągniętą linką. Meta wypadała akurat na tej polanie z dębem, gdzie nie tak dawno wychowawczyni ścigać chciała fruwający rzekomo kamień. Pan Zbigniew szedł szparko w sobie wiadomym kierunku. Nie zwalniał i nie przyspieszał, jakby pewien tego, że tam, dokąd zmierza, zdążyć musi. Ani mu w głowie było, że tuż za nim ktoś się skrada. Jerzyk do końca nie odgadł, o co mu chodziło. Kluczyli trochę w lesie, co rusz przecinając trasę biegu, wreszcie zatrzymali się. Za krzewami, przy łuku. W miejscu, od którego kawałek dalej, po wykonaniu kilometrowej pętli bieg trasy niemal krzyżował się ze sobą, by za zakrętem odskoczyć w głąb brzucha potężnej ósemki. Cała bowiem trasa kształtem przypominała zdeformowaną cyfrę osiem. Większy brzuch o linii obwodu trzech i pół kilometra oraz brzuszek mniejszy ósemki z obwodem kilometrowym. Pozostałe pół kilometra biegło niemal prosto do wnętrza brzucha obszerniejszego. Tam właśnie wypadała meta. Po mniej więcej piętnastu minutach nadbiegli pierwsi zawodnicy. W czołówce nie było Fredka. Za to Jurek dostrzegł w czteroosobowej grupie prowadzących Karola! Biegł zdyszany, ociekający potem i bladziusieńki, niczym dopiero zmielona mąka. Kierownik, stojący przed Jerzym, straszliwie zgrzytał zębami. Wydawać się mogło, że to szczękają o siebie dwa kawałki metalu. Pokazał się w końcu i Fredek. Biegł samotnie, jeśli w ogóle jego bieg można było nazwać biegiem. Raczej pół biegł, pół szedł, z trudem powłócząc nogami. Pan Zbigniew wyskoczył na trasę i wciągnął Fredka za krzaki. – Wyprzedzają cię ten łysy z Krakowa, dwaj z Warszawy i Karol. Ale puchnie – wyrecytował z szybkością strzałów karabinu maszynowego. 40 Fredek przytaknął na poły nieprzytomnie i już chciał wrócić na trasę, lecz kierownik mocno szarpnął jego ramieniem. – Dokąd, ośle?! Tędy! – wysyczał i pchnął nieszczęśnika na skróty, w przewężenie ósemkowatej trasy. Tak, by „oszczędził” sobie kilometr, ścinając małą pętlę. Zdumiony Jerzyk nie stracił przytomności umysłu. Szybko podniósł aparat fotograficzny, który miał być użyty dopiero na mecie i pstryknął trzy razy pod rząd. Potem, zachowując ostrożność, wycofał się w stronę mety. Na skróty naturalnie, by zdążyć przed finałem. Wszystko w nim wrzało. Mimo że widział to, co widział, nie mógł uwierzyć własnym oczom. To wprost nie mieściło się w jego głowie. Nieco uspokoił się w okolicy mety. Nadal niewidzialny, dyskretnie stanął w cieniu drzew. Niebawem w perspektywie prostego dwustumetrowego finiszu dojrzał Fredka. Z tyłu zamajaczyła postać Karola. Rzecz Jasna po takim skrócie Fredek musiał prowadzić. Nim oczekujący na mecie kibice zdążyli prowadzącego dostrzec, Jurek strzelił. Fredek natychmiast stracił widzialną postać. Ale Jerzy wiedział, gdzie tamten jest. Zdradzała to uginająca się trawa. Jurek podbiegł i chwycił niewidzialnego zawodnika za niewidzialną koszulkę. Wzburzenie jego nie miało granic. – Spływaj! – krzyknął półgłosem. – Widziałem twoje oszustwo! Zejdź z trasy! Niewidzialny Fredek. który i tak miał wszystkiego dość, upadł między drzewa i rozpłakał się. – To nie ja! To nie ja! – buczał, z ledwością łapiąc oddech. Wyparowała gdzieś niedawna Fredkowa pewność siebie. Jednak Jerzyk nie zamierzał wysłuchiwać kiepskich zwierzeń. Pobiegł za linię mety i nastawił aparat. Naturalnie to akurat widzieć mogli wszyscy. I pstryknął, gdy pierwsi zawodnicy przerwali taśmę mety. Na czele wpadł Karol. Tuż za nim chłopiec z Krakowa, potem dwóch warszawiaków. – Gdzie Fredek? Nie widzieliście Fredka? – nagabywał niecierpliwie słaniających się ze zmęczenia zwycięzców kierownik kolonii wrocławskiej. – Minęliśmy go w połowie trasy – odpalił chłopiec z Krakowa. – Jak to? Jak to możliwe? – panu Zbigniewowi cisnęły się na usta i inne pytania, ale wiedział doskonale, że postawić ich nie może. Tymczasem Jurek odszukał w tłumie rozentuzjazmowanych kibiców faktycznego zwycięzcę. Nie wiedział tylko czy zacząć od gratulacji, czy od wyjaśnień. Jedno i drugie było równie ważne. – Nie musiałeś tego robić! – wyprzedził jego słowa skrzywiony Karol, gdy wydyszał pierwsze zmęczenie. – To nie było uczciwe! – Nic nie wiesz! – ostro odparł Jerzy. – Naprawdę zwyciężyłeś... Lecz rozgoryczony Karol nie dopuścił Jurka do głosu. – I co mi z takiego zwycięstwa?! Nikt cię o to nie prosił! Ty głupi, przeklęty Znikaczu! – pieklił się coraz bardziej. – I co ja teraz powiem Fredkowi? Inaczej trzeba było szukać zemsty na kierowniku! Te ostre słowa zaskoczyły Jurka. Zaparło mu dech. Przełykając łzy obrócił się na pięcie i bez słowa opuścił polanę. 41 WYBACZ, ZNIKACZU! Szczególnie ubódł Jerzyka zarzut mściwości. Tego naprawdę nie mógł znieść. On miałby utrącić pupilka kierownika tylko przez własne porachunki? To był przypadek, historia niezależna od tamtej! Chodziło o zwyczajną czystość rywalizacji! Tylko i wyłącznie o zachowanie zasady fair play! Ale Karol nawet nie chciał go wysłuchać, rzucając w twarz takie oszczerstwa. Jerzy, powodowany zrozumiałym rozżaleniem, skłonny był już sądzić, że jego przyjaźń z Karolem i Andrzejem, zwłaszcza z Karolem, jest wielką pomyłką. I że nigdy już nie zamieni z nim ani słowa. Do kitu taki przyjaciel! – zżymał się przed sobą po cichu. Zejdź mi z oczu na zawsze! Nie chcę cię znać! Lecz czas, jak to czas. robił swoje. Wprawdzie nadal świństwo pana Zbigniewa w oczach Jurka pozostało świństwem, ale zaczynał rozumieć reakcję Karola. Wszak z jego punktu widzenia usunięcie z wyścigu Fredka mogło wyglądać niewyraźnie. Przecież Karol nic nie wiedział o matactwie kierownika kolonii, bo niby skąd? Odkrycie tak oczywistej prawdy wstrząsnęło Jurkiem. Pomyślał, że w gruncie rzeczy niesłusznie Karola obwiniał. I że powinni się pogodzić. Ale jakoś brakowało mu odwagi, by pójść do szkoły i sprawę załatwić po męsku. Po męsku, to znaczy twardo, jasno i w sposób nie uchybiający honorowi żadnego z nich. Na takich rozmyślaniach i wahaniu minął mu cały następny dzień. Dostrzegł przygnębienie wnuka dziadek Konstanty. I zaczepił go przy kolacji: – Widzę, że coś cię gryzie. Nie wiem jak ty, ale ja z babcią, ilekroć nam coś na wątrobie leży. po prostu sobie to mówimy. Powiedział tylko tyle i dyskretnie zamilkł. Uważał bowiem, że nie ma prawa naciskać wnuka dalej. Jeśli zechce, to i tak sam powie. Istotnie, miał rację dziadek Konstanty. Co prawda do końca kolacji Jurek nie otworzył ust, za to późnym wieczorem... Późnym wieczorem nie wytrzymał i wylał z siebie nagromadzony żal. Kryjąc jedynie sam finał ze zniknięciem Fredka. Od razu zrobiło się mu lżej. – Trzeba z tym coś zrobić – głośno pomyślał dziadek. – Kto zataja nawet cudze oszustwo, sam oszustem się staje. Ale z drugiej strony... – Co takiego, dziadku? – podchwycił Jurek. – Sam kary wymierzać nie możesz... – Chyba nie... – Jerzemu przytaknięcie przyszło z pewnym trudem. – Mam! – zawołał po chwili wahania nagle ożywiony dziadek. – Wiem, co zrobimy! Na okrzyk wyszła z kuchni zaciekawiona babcia. Dziadek w paru słowach przedstawił jej w czym rzecz. – Znakomity pomysł! – przyznała. – Wywołać zdjęcia i wysłać mu, jeśli wyszły. Nic, tylko wysłać. Bez słowa komentarza. Jeśli ten pan Zbigniew, czy jak mu tam, ma choć trochę sumienia, już ono go ruszy! Jerzy z wrażenia dostał wypieków. Dziadek napisał liścik polecający do znajomego fotografa w mieście. Załączył też prośbę, by zdjęcia wykonać ekspresowo – zwłaszcza ostatnie. O ile możliwe, na miejscu. Następnie wręczył wnukowi pięćset złotych. – Przy okazji dobrze się składa – wyjaśnił. – Za parę dni twoje urodziny i głowiliśmy się z babcią, co ci dać. Jeśli w ogóle zasłużyłeś! Jerzy niepewnie spuścił głowę. – Załóżmy jednak, że przynajmniej trochę... – zawiesił znacząco głos. – Zdjęcia będą prezentem urodzinowym. Odpowiada ci? A teraz pędź. sokole, sprawiedliwość czeka! – dodał niby solennie, mrużąc przy tym oko. 42 Tego Jurkowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Ruszył, jakby na sto koni wsiadł. A to udał mu się prezent na dziesiąte urodziny! Lepszego nie mógł sobie wymarzyć! Cieplej pomyślał o dziadkach. Trochę tylko zaniepokoiła go wstawka o zasługach. Czyżby dziadek wiedział więcej, niż mówił? Jednak dziadek z babcią to dziwni ludzie! – westchnął w myśli. – Dziwni, a jednocześnie wspaniali! Niepotrzebnie im tyle dokuczał. W drodze do miasta przyszedł mu do głowy pomysł jeszcze wspanialszy. Może przecież drugi komplet zdjęć wysłać Karolowi! Czyż to z miejsca nie rozładuje napiętej sytuacji? Fotograf, pan Filip, przeczytał liścik polecający, poklepał Jurka po plecach i kazał przyjść za godzinę. Jerzy poprosił jeszcze o to, by ostatnie cztery zdjęcia wykonał w trzech odbitkach. – Nie ma sprawy! – uśmiechnął się pan Filip. – A pieniądze schowaj. Jurek zdumiał się. Przyzwyczajony był, że wszędzie i wszystkim płaci się za usługi. Nigdy jeszcze nie zdarzyło mu się, by ktoś odmówił przyjęcia pieniędzy za wykonaną pracę. Przestąpił z nogi na nogę. – Jak to... Pan zrobi za darmo? – Za darmo, nie za darmo, co to znaczy... – wymijająco odparł fotograf. – Nie wszystko dostaniesz za pieniądze. Za bardzo szanuję pana Konstantego. Ty nawet nie wiesz, smyku, jakiego masz dziadka! Zaskoczony takimi słowami Jerzy nie wiedział, co o tym wszystkim sądzić. Za dużo naraz działo się w jego skołatanej głowie. Chciał wyjść, ale z ust, jakby mimowolnie, wyskoczyło mu jeszcze jedno pytanie: – To w takim razie po co są pieniądze? – Pieniądze! – prychnął fotograf. – Spytaj swego dziadka. Powiedziałby, że są najdłuższym ramieniem zła. Zagadkowość tej odpowiedzi już zupełnie zbiła Jurka z tropu. Niepewnie podniósł oczy. – A kim takim jest dziadek? – rzucił na koniec, sądząc, że być może to rzecz wyjaśni. Pan Filip przenikliwie spojrzał na chłopca. Wnuk pana Konstantego podobał się; mu coraz bardziej. Zwłaszcza dociekliwość w stawianiu pytań. Pomyślał o czymś i w kącikach jego ust pojawił się leciutki uśmiech. – Twój dziadek jest człowiekiem – powiedział dobitnie. I zaraz dodał: – Prawdziwym. – Ale każdy jest człowiekiem! – zauważył nieco rozczarowany Jurek. – No, różnie o tym mówią... – już z ciemni odpowiedział fotograf, tymczasem uznając rozmowę za wyczerpaną. – Przyjdź za godzinę. Godzina to dużo i mało. W zależności od tego, kto i co w tym czasie przeżywa. Jurkowi z jednej strony dłużyła się bardzo, bo nie mógł doczekać się gotowych zdjęć, zaś z drugiej strony minęła, jak z bicza trzasnął. Wciąż bowiem myślał o zagadkowej rozmowie z panem Filipem. I nic nie wymyślił. To znaczy nie doszedł do nowych wniosków. Za to obiecał sobie, że przy pierwszej nadarzającej się okazji weźmie dziadka na spytki. Zdjęcia wyszły świetnie. Jak na dłoni widać było kolejne fazy szalbierstwa kierownika kolonii. Na pierwszej fotce kierownik popychał Fredka w kierunku przewężenia ósemkowatej trasy, na drugim Fredek przedzierał się przez chaszcze, na trzeciej wbiegał na trasę, ścinając pętlę. Czwarte zdjęcie przedstawiało ostateczną kolejność zawodników na mecie. Jerzy kupił w kiosku dwie koperty, zaadresował na kierownika kolonii oraz Karola, następnie pobiegł do szkoły. Tak piliła go niecierpliwość, że nie zamierzał korzystać z. pośrednictwa poczty. Sam szybciej przecież, koperty doręczy. Tym łatwiej, że pod osłoną niewidzialności. Uczestnicy kolonii przebywali poza szkołą. Wśliznął się do pustego budynku i odszukał pokój Karola. Wiedział, gdzie sypia. Kopertę ze zdjęciami umieścił pod kocem na jego łóżku. W taki sposób, by mogła być od razu zauważona. Gorzej było z gabinetem kierownika, gdyż zastał drzwi zamknięte. Ale dostrzegł pod nimi szparę. Tam więc wsunął demaskujące fotki. 43 Przeliczył się jednak sądząc, że nikogo tam nie było. Raptem rozległ się krzyk i drzwi otworzyły się z hukiem. Jerzy nie zdążył odejść nawet do końca korytarza. Zdrętwiał w oczekiwaniu dalszych wypadków. Trochę też przyhamował go strach – nogi jakby zmiękły. – Panie Mysło!! – zadudniło w cichym korytarzu. – Panie Mysło!!! Od strony portierni rozległy się pospieszne kroki. Doleciało także ujadanie Brzdąca, psa pana Mysły. Wprawdzie Jurek był akurat niewidzialny, ale Brzdąc bez kłopotu zlokalizował go węchem. I zaczął radośnie obszczekiwać znajomy zapach, co Jurkowi w ogóle nie było na rękę. Na szczęście dozorca nie zwrócił uwagi na dziwne zachowanie psa. – Tak jest, panie kierowniku, słucham? Czerwony na twarzy, niczym przejrzewająca papryka, kierownik wymachiwał plikiem podrzuconych zdjęć. – Kto tu był!? Dlaczego pan stoi jak słup, pytam przecież wyraźnie, kto tu był! – Co? Gdzie? – zaskoczony pan Mysło w pierwszej chwili nie zrozumiał, o co chodzi. Flegmatyczna odpowiedź dozorcy dolała oliwy do ognia. Niesłychanie podniecony pan Zbigniew daremnie usiłował przekrzyczeć głośne szczekanie Brzdąca. Równie daremnymi usiłowaniami okazały się działania Jurka, który obawiając się dekonspiracji próbował głaskaniem uspokoić psa. Zdezorientowany Brzdąc skakał na tylnych łapach, co z daleka wyglądać mogło na niezrozumiały taniec. – Uspokój pan kundla! – zawołał pan Zbigniew. Okrzyk ten nie przebił się do uszu pana Mysły, lecz dobrze pojął dozorca gestykulację kierownika. Cofnął się i zamknął psa w portierni. Teraz i Jerzy odetchnął z ulgą. Tylko niewidzialny pot ściekał mu po niewidzialnych plecach. Kierownik podszedł bardzo blisko dozorcy. – Pytam, kto tu przed chwilą był! – Kto niby? – To ja pana pytam! Ja! – Niemożliwe – zaprzeczył pan Mysło. – Cały czas siedzę przy wejściu. – Co mi pan tu jakieś dyrdymały opowiada! A to, z powietrza się wzięło!? – machnął fotografiami tak niefortunnie, że dwie poleciały na podłogę. Mężczyźni niemal jednocześnie schylili się po nie i zderzyli głowami. Każdy z jednym podniesionym zdjęciem odskoczył do tyłu. Obydwu się to nie spodobało. – Przepraszam! – natychmiast rzucił pan Mysło, przy okazji zerkając na fotkę. Akurat było to zdjęcie przedstawiające kierownika spychającego Fredka z prawidłowej trasy. Dozorca, który podobnie jak inni kibicował zawodom, pojął, jaką sytuację może ono przedstawiać. A utwierdziła go w takim domyśle i reakcja kierownika, który błyskawicznie wyszarpnął mu z rąk kompromitujące zdjęcie. – Niech pan bardziej uważa! – syknął pan Zbigniew. – I wściekłego kundla lepiej pilnuje! Urażony pan Mysło zachował się bardzo godnie, jak określił to później dziadek Konstanty. – Przeprosiłem już – odparł. – I nie mam panu nic więcej do powiedzenia. Kierownik wrócił do gabinetu i trzasnął za sobą drzwiami. Tak mocno, że spadł kawałek tynku znad górnej futryny. Po wyjściu ze szkoły Jurek niespodziewanie złapał się na tym, że wcale go to nie ucieszyło. Wprawdzie był zadowolony, że szachrajstwo kierownika tak prędko wyszło na jaw, ale nie do końca był pewien, czy wszystko odbyło się tak. jak powinno. O tym właśnie dumał, wracając do domu dziadków okrężną drogą. Czuł się zmęczony i zagubiony. Mimo satysfakcji jakoś ciężko mu było na duszy. Dlatego nie okazał dużej radości, gdy przed domem dziadków ujrzał swoich przyjaciół: Karola i Jędrka. Wyskandowali razem, trzymając w garściach dopiero co znalezione zdjęcia: – Wybacz, Znikaczu! Wybacz! Wybacz! Wybacz! Czy nam wybaczysz? 44 DZIURA W WODZIE I „OBY TAK DALEJ!” Nie minęło parę dni, a niesławna historia przełajowego biegu poszła w niepamięć. Kierownika kolonii zmieniono, nieszczęsny Fredek publicznie przeprosił wszystkich na apelu za niesportowe zachowanie, natomiast nasza łobuzerska trójka na powrót szalała w najlepszej ze sobą komitywie. Kto tam długo urazy w sercu nosi, gdy słońce, pola, wiatr, świat cały zdaje się wołać: furda złość, furda zawiść, precz z kwaśnymi minami! Bierzmy dzień, bierzmy noc – bierzmy najpełniej, póki trwają! Radosny to czas, gdy trosk większych nie ma, a sił wiele i sposobności do figlów nie brakuje. Chyba wyczuwały to dzieci z kolonii, bo wszędzie ich było pełno. Zalewały gwarem nie tylko Piaskowiec, lecz i pobliskie lasy, i łąki, i nadmorską plażę. Mieszkańcy okolic dawno nie przezywali podobnego najazdu. Zaś żywiołowa radość młodych ludzi wkrótce zaczęła udzielać się nawet tym, co początkowo na za duży harmider sarkali. Nie dziw więc, że Jurek, porwany beztroską trwających wakacji, chciał zapomnieć o tym, co na nim ciążyło. Odsuwał niewygodne myśli i udawał przed sobą, że Wielki Ptak był tylko złym snem. Że wszystko samo się uładzi, ułoży, powoli powróci do pierwotnego stanu. Jednym słowem próbował traktować swoją sytuację jako przemijającą dolegliwość. Ot, niczym zwykły katar. Rzecz jasna długo to trwać nie mogło. Bo im bardziej szalał z kolegami, im bardziej uciekał w złudną beztroskę, z tym większą siłą wracały wątpliwości, skrupuły, wyrzuty sumienia... Wspomagane i wzbudzane wciąż nowymi wydarzeniami, których nikomu życie nie skąpi. Dlaczego więc miałoby skąpić akurat Jurkowi? Chciał, czy nie, doświadczał ich. Coraz częściej przy okazji popadając w zadumę nad swoim położeniem. W takich dniach, a ostatnio było ich więcej, zamykał się w swoim pokoju i nie wpuszczał nikogo. Ani Jędrka, ani Karola, ani nawet dziadków. Wołał „Zostawcie mnie!” i długie godziny leżąc na kanapie wpatrywał się w sufit. Jedynie panu Brzetysławowi udało się rozruszać chłopca. Temu samemu panu Brzetysławowi, z którym spiął się zaraz po pamiętnym spotkaniu z Wielkim Ptakiem. Sąsiad dziadka już dawno wybaczał ów „figiel” na skraju lasu. Bo sam też był niezłym figlarzem, choć może jego żarty bardziej starszych bawiły niż dzieci. Wszedł w zydwestce na głowie do domu dziadków i od progu zawołał: – Czy młody zejman jest? – chodziło mu o Jurka. – Jest i go nie ma. Trudno powiedzieć – odparł specjalnie głośno dziadek, czyniąc aluzję do zamknięcia się wnuka w pokoju. Pan Brzetysław w lot pojął, o co chodzi. Zapukał w drzwi pokoju Jerzyka. – Czy jego admiralska mość raczy mnie przyjąć? – zawołał – To ja, Brzetysław, nędzny sługa, proch u stóp waszmości! Ponieważ Jurek milczał, wahając się, czy otworzyć, sąsiad dziadka przemówił tragikomicznym tonem: – Admirale! Zmiłujcie się! Waszmość w łóżku gnijesz, a tam flota na rozkazy czeka! W morze trza nam iść! Tu Jerzyk nie wytrzymał i wbrew sobie parsknął żywiołowym śmiechem. – Bosmanie! – odkrzyknął pogodnie. – Żagle na maszt! Zaraz odbijamy! I już obaj wiedzieli, że za chwilę wspólnie wypłyną wybierać sieci. 45 Nie wiedział tylko Jurek, iż cały pomysł z wyprawą należał do dziadka. Dziadek bowiem, widząc markotnego ostatnio wnuka, poprosił pana Brzetysława, by ten zabrał go na swoją łódź. Jak wówczas, przed dwoma, trzema tygodniami, gdy Jerzyk tak chętnie wypływał w krótkie rejsy. – Czy mogę zabrać Gniota? – Jurek w parę sekund był gotów do wyjścia. – Ty tu rozkazujesz, admirale! – odparł tym samym tonem pan Brzetysław. – Ale po co ci armata? – dodał, wskazując na wystający z pochwy pistolet. – Liczysz na to, że abordażem weźmiemy jakąś piracką krypę? Niebawem, obaj w wyśmienitych humorach, byli na przystani. Naturalnie z psem. Przy kei czekała na nich niewielka rybacka łódź. Własność pana Brzetysława. Pierwszy do łodzi wskoczył radośnie poszczekujący Gniot. Był z Jurkiem na poprzednich wyprawach i poznał nieobcy mu zapach ryb. Mimo to fukał trochę i prychał, nim odbili. Morze tego ranka spokojne było i gładkie, jak rzadko. Wesoło pyrkotał silnik. Jerzy, bawiąc się z Gniotem, podrażniał jego nos czubkiem postrzępionej liny. A Gniot usiłował capnąć ją zębami. Wreszcie za którymś razem dokonał tego i wyrwał z Jurkowych rąk linkę, by zaparłszy się łapami targać ją we wszystkie możliwe strony. Powoli zbliżyli się do rozstawionych poprzedniego dnia sieci. Ich obecność sygnalizowały kolorowe boje z małymi chorągiewkami. Długi szereg takich chorągiewek ciągnął się łamaną linią równolegle do brzegu. Jerzy, by podtrzymać swoją widzialność, od czasu do czasu dyskretnie strzelał do mew. Albo na oślep w wodę kilka razy pod rząd, licząc na przypadkowe trafienia w ławice przymykających ryb. Szara, ledwo widoczna smuga z łatwością przenikała powierzchnię morza i jego głębiny. Bawiąc się z Gniotem uważał, iż pan Brzetysław nie dostrzega jego okresowych manewrów bronią. Jednak nie uszło to uwagi rybaka. – Powiedz mi, admirale – zagadnął w pewnej chwili – o co właściwie chodzi z tym pistoletem? Niespodziewane pytanie, zadane wprost, zaniepokoiło Jurka. Ze zrozumiałych względów na punkcie pistoletu był przeczulony. Dlatego odparł nieufnie: – Trenuję oko. – Trenujesz oko, mówisz? – pana Brzetysława odpowiedź nie zadowoliła. – I to jest niby cała prawda? – Mniej więcej – niejasno dosyć odburknął Jerzy, raptem tracąc humor. Wybieranie sieci przerwało ledwo rozpoczętą rozmowę. Milcząc mozolili się wspólnie. Nagle rozszalał się Gniot, od paru chwil niepewnie powarkujący. Szczekał wściekle, wyprężając łeb ku niebu. Omal z łodzi nie wyskoczył. Drżała mu na karku najeżona sierść. Obaj jednocześnie podnieśli do góry głowy. Wysoko, jakieś dwieście, trzysta metrów nad łodzią, krążył śnieżnobiały albatros. Jego nieruchome długie skrzydła bezszelestnie rozcinały powietrze. Wyglądało to tak, jakby ktoś ciągnął po niebie monstrualnych rozmiarów latawiec. – Wspaniała sztuka! – mruknął z podziwem pan Brzetysław. – Pewnie z Auckland. Do Jurka nie dotarły słowa zachwytu rybaka. Na moment ciemna mgła przysłoniła mu oczy. Coś gwałtownie ścisnęło serce. Był pewien, że to jest ten właśnie albatros. Poderwał się na równe nogi i krzyknął najdonośniej, jak umiał: – Wielki Ptaku!!! Nie zdążył wykrzyczeć nic więcej, gdyż gwałtownie rozchybotana łódź wyrzuciła go za burtę. Przyczyną rozkołysu łodzi był nie tylko skok Jurka, ale i fala od pędzącej w pobliżu motorówki. Pech chciał, że w tej samej chwili, a właściwie tuż po wypadnięciu z łodzi, stracił widzialną postać. 46 Przerażony wypadkiem rybak daremnie rozglądał się dookoła. Chłopca nigdzie nie było! Zaczęło dręczyć go przeświadczenie, że chłopiec, zachłysnąwszy się wodą, poszedł na dno. Piorunem zrzucił z siebie ubranie i już chciał skakać do morza, nurkując na ratunek Jurkowi, gdy zaintrygowało go zachowanie psa. Gniot żałośnie skamlał, zwiesiwszy łeb z drugiej strony łódki. Jednocześnie usłyszał wołanie: – Tu jestem! Częściowo uspokojony przeszedł do drugiej burty. I zdębiał. Zamiast chłopca, zobaczył w wodzie dziurę! Z niedowierzania zamrugał powiekami. Ale dziura nie zniknęła. Wyraźnie widział rozstępującą się wodę, jakby ktoś przesuwał w niej coś w rodzaju szklanego walca. Jeszcze bardziej poczuł się nieswojo, gdy dziura raptem przemówiła: – To ja. Proszę mi pomóc! Bezsprzecznie jednak był to głos chłopca. Panu Brzetysławowi nerwowo zadrgały policzki. Pokonując mieszaninę lęku i niezrozumiałej odrazy wyciągnął rękę. Coś go mocno ułapiło za dłoń. Zamknął na chwilę oczy. Na wyczucie była to ręka dziecięca. Otworzył je. Oczy zaprzeczały zmysłowi dotyku własnej ręki. Nie widział w niej nic. Tylko zgięte palce zbielały na koniuszkach, jakby coś niewidzialnego je ściskało. Znikacz, dostrzegając zmienioną twarz rybaka, przemówił jeszcze raz: – Niech się pan nie denerwuje. To ja, Jurek. Chwilowo jestem... przezroczysty. – Jaki...? – Przejrzysty, no, niewidzialny na trochę. Gdy nadal zmieszany pan Brzetysław wciągnął go wreszcie do łodzi, Jerzy rozejrzał się po niebie. Wprawdzie nieboskłon byt czysty, lecz wydawało mu się, że usłyszał głos Wielkiego Ptaka, który zawołał z wysokości: – Oby tak dalej! – Co oby tak dalej? – spytał z rozpaczą, bo nie rozumiał tych słów. Tym bardziej nic nie rozumiał zdezorientowany już całkowicie rybak. Słowa niewidzialnego chłopca zdeprymowały go. Nie wiedział, co ze sobą zrobić. Czuł, że powinien jakoś zareagować, ale nic mu nie przyszło do głowy. – Czy...– zaczął, milknąc na moment. – Czy mógłbyś jakoś... wrócić? Jurek, wciąż poruszony pojawieniem się Wielkiego Ptaka, niewiele zwracał uwagi na pana Brzetysława – Słyszał pan? – gorączkował się. – Co miałem słyszeć? – panu Brzetysławowi dialog z niewidzialnym chłopcem wydawał się coraz bardziej bezsensowny – Głos albatrosa! Przemówił! – Jakiego albatrosa? – „Oby tak dalej!” Powiedział „Oby tak dalej!” Co chciał przez to powiedzieć? Rybak przypomniał sobie wspaniałego albatrosa, który szybował nad nimi tuż przed wypadkiem. – Aaa... odleciał – stwierdził niepewnie. – Nie, on tu jest! Tylko tak samo niewidzialny, jak ja! – upierał się chłopiec. – O, słyszy pan? Tam, z góry, z lewej strony, od słońca! Śmieje się! Teraz Jerzyk nie miał już wątpliwości. Zbyt wyraźny był to śmiech. I zbyt podobny do śmiechu przy pierwszym spotkaniu z albatrosem. Choć może obecnie nie miał tak szyderczej tonacji jak wówczas. Rybakowi, który nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć, istotnie zaczęło się wydawać, że słyszy jakiś śmiech. Choć tak naprawdę, słyszał go tylko Jurek. – Oby tak dalej! – powtórzył raz jeszcze przez śmiech albatros i zachowując niewidzialną postać, oddalił się. 47 Dopiero wtedy uspokoił się Gniot, cały czas ujadający z łbem zadartym do góry. Swoim psim instynktem wyczuwał obecność tajemniczego ptaka. Jurek, upewniwszy się, że to koniec niespodziewanego spotkania, wyciągnął z pochwy zamoczoną broń. Przeświadczony był, że woda jej nie zaszkodziła. – Proszę uważać – uprzedził przybitym głosem. – Zaraz mnie pan zobaczy. Pan Brzetysław przytakująco skinął głową. Błysnęła ledwo widoczna smuga, przelatując od dziobu do rufy. Zniknął Gniot, pojawił się Jerzyk. – To trenujesz oko, mówisz – znacząco, ale trochę i gorzko powiedział rybak, widząc wyciągniętą rękę z pistoletem. Chłopiec przemilczał uszczypliwą uwagę. I już do chwili powrotu na ląd nie odezwali się do siebie ani słowem. Pan Brzetysław dumał o tym, czego był świadkiem, zaś Jurkowi z głowy nie wychodził Wielki Ptak. Obaj mieli zajęte umysły, dlatego żadnemu z nich milczenie nie wadziło. CYRKOWE SZTUCZKI A to zabił mu ćwieka Wielki Ptak! „Oby tak dalej!” – trzy niby proste słowa, lecz co przez nie rozumieć? – głowił się Jurek i nijak nie umiał sobie tego wyjaśnić. Smuciło go to i jednocześnie irytowało. Po powrocie z morza do zmierzchu chodził zasępiony. Także Jędrek i Karol, którym o nowej przygodzie opowiedział, nie potrafił zagadki rozwiązać. – Słuchaj, a może on nabija się z ciebie? – rzucił Jędrek. – Też coś! Jaki miałby w tym cel? – żywo zaprzeczył Karol. – Już raczej chwalił, jeśli dobrze pojąłem... Co takiego ostatnio robiłeś? Jerzy wzruszył ramionami i prychnął: – Robiłem! Głupie pytanie! Żyłem i tyle! – W porządku, ale jak żyłeś? – drążył Karol. – Może... o to chodzi... – Normalnie, jak inni! Skakałem, jadłem, spałem, oddychałem! Podglądałem dziewczyny po kryjomu kupujące kilogram krówek, nosiłem wodę ze studni! – niepotrzebnie podniecił się Jurek. – Widzisz, że najnormalniej w świecie! I mało ścian nie gryzłem! To jeszcze, jeśli koniecznie chcesz wiedzieć! – Ma rację – rozdrażnionego Jerzyka poparł Andrzej. – Nadal guzik wiemy. I chyba, tak sobie myślę, nie śmiejcie się, ale chyba ma tak być! – Akurat! Powiedział, co wiedział! – przyciął Jurek. – Tak czy inaczej, musimy czekać – skwitował Karol. – Ale ja nie chcę czekać! Rozumiesz? Nie chcę! Mam tego dość! To nie ty wciąż znikasz, tylko ja! Ja! – zawołał naprawdę już rozgoryczony Jerzyk. Chłopcom ponownie zrobiło się przykro. Współczuli Znikaczowi, ale na tym ich możliwości się kończyły. Reszta, jak sądzili, była w rękach samego Jurka. I Wielkiego Ptaka. Może przede wszystkim Wielkiego Ptaka. Znów minęło parę dni. Tym razem względnie spokojnych. Jurek już nie strzelał dla samego strzelania, jak niegdyś. Powoli przestawało go to bawić. I używał broni jednie wtedy, gdy musiał. W sytuacjach koniecznych, dla dyskretnego podtrzymywania swojej widzialnej postaci. Starał się też ukrywać pistolet przed oczyma ciekawskich. Zbyt wiele kłopotów sprawiała sama broń. Dorośli na jej widok często stawali się niespokojni. 48 Jednak każda tajemnica ma swój kres. Dziwne przypadki znikania i nagłego pojawiania się zwierząt i roślin nie uszły uwagi dzieci z kolonii. Pantoflową pocztą wędrowały coraz bardziej fantastyczne wieści o niezwykłym chłopcu i jego broni. Bo jak przyjmowali to dorośli – już wiemy. Przykładów mieliśmy wiele. Albo zaraz tłumaczyli rzecz „naukowo”, albo traktowali przeważnie jako bałamutne, niewarte większej uwagi figle. A koronnym dowodem na to, że mają do czynienia co najwyżej ze zręcznymi sztuczkami, były dla nich wydarzenia w cyrku. Poszły tam wszystkie dzieci z kolonii. Zresztą, nie tylko dzieci kolonijne. Miejscowe również. Każdy, kto miał czas i ochotę, zjawił się tam. Ogromny, rozpięty na stalowych linach namiot zgromadził prawie trzy tysiące widzów! I czego w programie nie było! Żonglerka nożami i płonącymi pochodniami, pokazy sprawności na trapezie, występy duetu klownów, tresura czarnych pum, lwów, niedźwiedzi, małp, a także indyjskich słoni. Lecz szczególną atrakcją miał się okazać występ światowej sławy magika Calvonettiego. Podobno potrafił nie tylko wyciągać z kapelusza króliki, podnosić wyprostowanym wskazującym palcem kilkudziesięciokilogramowe ciężary, ale i połykać żywe węże! Tak przynajmniej głosiły rozlepione wszędzie barwne plakaty. Calvonetti miał nawet plansze dodatkowe, rozwieszane osobno. Na powiększonych fotografiach widać było, jak z otwartego dzioba gołębia wyciąga długi sznur. Zaś z boku stała jego asystentka z... odpiłowaną głową! Robiło to rzeczywiście niesamowite wrażenie. A niektórych wręcz przerażało. Rzecz jasna takiego przedstawienia Jurek darować sobie nie mógł. Namawiał dziadków na wspólne wyjście, lecz wymówili się brakiem czasu. Poszedł więc sam. Był tylko jeden kłopot przy wejściu. Zabrakło pieniędzy na bilet. Nie sądził, że są aż tak drogie. Ale poradził sobie po swojemu. Odczekał trochę, aż zniknie i wykorzystując niewidzialność wszedł wejściem służbowym na gapę. Właśnie trwały zapierające dech w piersiach pokazy akrobatów na trapezie. Usiadł na jedynym wolnym krzesełku. Tuż przy samej arenie. Jak się potem okazało, specjalnie tam pozostawionym. Ale o tym Jerzy wiedzieć nie mógł. I póki co, razem z innymi przeżywał występy artystów cyrkowych. Sprawiały mu one wielką frajdę. Dzięki nim zapomniał też o swoich bieżących kłopotach. W pewnym momencie zza kulis wybiegł potykający się o za duże buty klown. Uprzątano arenę przed następnym numerem. Z głośników padła zapowiedź występu światowej sławy magika Calvonettiego. Na jego wyjście czekali niecierpliwie dosłownie wszyscy. Tymczasem klown, rozśmieszając publiczność zabawnymi gagami, powoli zbliżył się do miejsca, gdzie siedział nie spodziewający się niczego Jerzy. Ukłonił się przed pustym krzesłem, które – jak wiemy – puste w istocie nie było: – Pani pozwoli, że usiądę na tych ślicznych kolankach! – zapiszczał falsetem. – Mamusia zawsze mi pozwalała! Po czym przeskoczył niską barierkę i jak zawsze w swoim numerze – powtarzanym na każdym przedstawieniu – udał, że siada bokiem na kobiecych kolanach i obejmuje za szyję wyobrażaną postać. A usiadł w rzeczywistości na kolanach niewidzialnego w tej chwili Jurka! Obaj natychmiast wpadli w popłoch. Klown krzyknął z przerażenia, a Jerzy z bólu. Zafascynowany widowiskiem zupełnie zapomniał o tym, że go nie widać! Rozbawieni widzowie klaskali coraz głośniej. Nikt nie pojął, co się stało naprawdę. Przyciemniono kolorowe lampy i w światłach reflektorów pokazał się na arenie sam Calvonetti. Dyskretnie brzmiały w tle dźwięki puzonów i trąbek cyrkowej orkiestry. Spośród nich przebijać się zaczął wciąż intensywniejszy głos bębnów i werbli. Natomiast roztrzęsiony z prawdziwego strachu klown, który już dawno winien był zniknąć za kulisami, nie mógł wstać z kolan Jurka. Szamotał się bezwładnie, popiskując niczym przy- 49 trzaśnięta w pułapce mysz. Jerzy chciał się go natychmiast pozbyć. Nie wiedział jak. I bez namysłu strzelił w Calvonettiego. Gdy prestidigitator niespodziewanie zniknął, publiczność rozszalała się z zachwytu. Powszechnie sądzono bowiem, iż to nowy, dotąd nie prezentowany numer. Calvonetti zaś, nieświadom rzeczywistej przyczyny aplauzu, potraktował oklaski jako wyraz uznania dla jego sławy. Ze wzruszenia kłaniał się publiczności w pas. I rozsyłał, niewidzialne rzecz jasna, pocałunki. Nie był to koniec, a ledwie początek zamieszania. Klown, dotąd czując tylko, a teraz wręcz widząc chłopca, krzyknął tak przeraźliwie, że większość widzów przeszyły dreszcze. Nowy strach dodał mu sił. Jak z procy wyskoczył na arenę i pędząc na oślep, lecz w stronę kulis, zderzył się z niewidzialnym obecnie Calvonettim. Zza czerwonej kotary przy wejściu dla artystów wybiegł przerażony dyrektor cyrku. Pojawiła się też służba porządkowa. Próbowano złapać rozszalałego klowna. Nie było to łatwe, bo pędził zygzakami, jak błyskawica. Z przewróconego stoliczka wzbiły się pod kopułę namiotu wystraszone gołębie magika. Sam Calvonetti, dopiero teraz spostrzegając, że jest niewidzialny, przekrzykiwał wszystkich: – Protestuję! To niedopuszczalne! To nie mój numer! Wobec takiej sytuacji, by choć trochę zatuszować chaos, cyrkowa orkiestra zaczęła przygrywać skoczne melodie. Włączono dodatkowe reflektory. Nie wiadomo skąd na arenie pojawił się spłoszony hałasem kucyk, potem koń z bukietem sztucznych kwiatów na łbie, a tuż za nimi szympans ciągnący mały wózek na kołkach z psem w środku. Nagle wszyscy wszystkich łapali i wszyscy wszystkich usiłowali uspokoić. Dyrektor cyrku rwał z rozpaczy włosy. Rozpętało się piekło JUREK JEST GRZECZNY, ALE... Nie sposób opisać, co działo się w cyrku po ucieczce Jurka! Bo Jerzy, korzystając z ogólnego zamieszania, jak to się mówi – wziął nogi za pas. Po prostu czmychnął służbowym wyjściem, obawiając się tego, co jeszcze mogło nastąpić. W pierwszym momencie, poza Karolem i Jędrkiem oraz paroma bystrzejszymi chłopakami, nikt nie zorientował się, co było prawdziwą przyczyną aż takiego zamieszania. Początkowo sądzono, że to planowe numery. Ale potem, gdy przedstawienie przerwano i ogłoszono komunikat o częściowym zwrocie pieniędzy za bilety, dzieci z kolonii nie miały już wątpliwości. To mogła być, i rzeczywiście była, robota niesamowitego Znikacza! Z dorosłych natomiast, poza nielicznymi, jedynie Calvonetti poważnie potraktował te pogłoski. Wprawdzie, jak i przeważająca większość dorosłych, nie wierzył w cudowne znikanie chłopca, ale sądził, że ma do czynienia z kimś bardzo uzdolnionym. Bo ten, kto potrafi wykonać sztuczkę ze zniknięciem człowieka, musi istotnie mieć wybitny talent! Takiego numeru nie wykona byle kto! Słyszał wprawdzie historię o równie zdolnym prestidigitatorze, lecz tamten działał pół wieku temu i to gdzieś w Brazylii. A tu – dziecko! Co dwakroć podwyższa atrakcyjność sprawy. Tak myślał Calvonetti i nawet rozważał możliwość zaangażowania tajemniczego Znikacza do pracy w cyrku. A przynajmniej wydobycia sekretu sztuczki. Skłonny był nawet oferować chłopcu za to pół miliona lirów! Lecz jakoś nikt nie umiał mu pomóc w 50 odszukaniu zagadkowego chłopca. Błąd zapewne polegał na tym, że nie poszukiwał kontaktów przez wszystkowiedzące dzieci. Dorośli zbywali go niecierpliwym wzruszeniem ramion. Tymczasem Jerzy, poruszony nowym wydarzeniem, znów długo nie mógł dojść do siebie. Jego odporność na tego rodzaju przygody z upływem dni i tygodni malała. A po ostatnim zamieszaniu w cyrku czuł się wręcz fatalnie. I dziadkowie już się w tym gubili. Raz ich wnuk opętańczo szalał, aż szyby w domku drżały i słychać go było w całej okolicy, innym razem niespodziewanie tracił humor, snuł się po kątach bez celu lub zamykał się w swoim pokoju na klucz. Nastroje wnuka zmieniały się równie szybko, jak kapryśna nadmorska pogoda. Zwłaszcza zaś tego lata, gdy nie wiedziano, czego oczekiwać po następnym ranku: słońca, chmur, nagłej wichury czy burzy z gradobiciem. – Trzy wsie spaliłeś, czy co!? – próbował rozruszać przygnębionego wnuka dziadek. – Zmiłuj się, Jerzyku, takie dziś słońce, a ty furt w domu! – namawiała go do wyjścia na podwórko babcia. Na nic. I wtedy właśnie ponownie przyjechał tata Jurka. Jak zwykle bez zapowiedzi i tylko na trochę. Miał odwozić mamę do sanatorium. Były pewne komplikacje, lecz wyszła już ze szpitala. Czuje się lepiej. Ale jest bardzo osłabiona. Lekarze zalecili jej pobyt w górach. Najlepiej w jakimś cichym uzdrowisku. Dobre wieści uradowały dziadków. Jednak przede wszystkim Jurka. Choć nie przyznawał się do tego przed sobą, bardzo się stęsknił za mamą. A na widok taty coś gorącego poczuł w dołku. Doprawdy, niewiele brakowało, a rozpłakałby się niczym baba! Lecz dzielnie zagryzł wargi. Nietrudno chyba odgadnąć, o czym pomyślał! I co działo się w jego sercu! Tata przygarnął Jurka do siebie. – I co, mój czupurny wojowniku? Opaliłeś się. Mama za czwarty list dziękuje. Coś mętne twoje pisanie. Gdyby polegać na twoich wieściach, to wynikałoby z tego, że w kółko dla babci kwiatki zbierasz, a króliki pewnie zagłaskane są już na śmierć! – zaśmiał się przy tym, szturchając syna w bok. Dziadek chciał coś wtrącić, lecz przezornie zamilkł. Podrapał się tylko po głowie. – No nie, króliki owszem... – niemrawo zaprotestował Jurek. – Ale dawno sprzedane. Byliśmy z dziadkiem na targu... Zioła zbierałem. Tylko wiesz... – A ty wiesz, że za dwa tygodnie szkoła? – przerwał tata. – Wakacje się kończą. Wiedział Jurek, wiedział aż za dobrze! Nawet nie mógł domyślać się tata, jak jego syn o tym marzył! O zwykłych lekcjach, zwykłych dwójkach i piątkach, zwykłych połajankach i najzwyklejszych obowiązkach, które prawie zawsze wydawały się nudne! Wtedy. Nie teraz, z perspektywy tego, co go spotkało. Właśnie o tym chciał tacie powiedzieć, gdy ten mu przerwał. Ale powrót z wakacji wydawał mu się bardzo odległy i niemal niemożliwy. Bo co dalej? Przecież czar rzucony przez Wielkiego Ptaka trwa nadal. Co im powie, w jaki sposób wytłumaczy wszystko rodzicom, jeśli w ogóle będzie miał na to odwagę? A w nieskończoność nie może przed nimi wszystkiego taić. Wtem poczuł, że za chwilę znów straci swą widzialną postać. Odruchowo wyrwał się tacie i szybko pobiegł do swojego pokoju. Tam wyciągnął zza szafki ukryty pistolet i strzelił w żółwia. Żółw naturalnie zniknął. Mały żółw błotny był wynalazkiem ostatnich dni. Przez to udawało mu się sprawniej podtrzymywać widzialną postać. Bez niespodzianek i wpadek. Bo i dziadków zaczynało wyprowadzać z równowagi nieustanne „zawieruszanie się” domowych zwierząt. Kupił gada za otrzymane od dziadków na urodziny pieniądze. Dzięki temu, że pan Filip nie przyjął ich swego czasu za wywołanie zdjęć. – Co mu jest? – usłyszał pytanie zdziwionego taty. – To do niego mało podobne. 51 W kuchni, gdzie przy kawie siedzieli dziadkowie z tatą Jurka, zrobiło się nagle cicho. Po chwili do uszu Jerzyka dobiegł niepewny głos babci Marii: – Jurek jest grzeczny, ale... – urwała w połowie zdania, wzdychając głośno. – Co ale? – zaniepokoił się tata. – Nabroił? Coś za różowo wyglądały jego listy! – Zawsze miałeś skłonność do przesady... – odkasłując wtrącił dziadek. Lecz tata nie dał dokończyć myśli dziadkowi. – Rozrabia, wiem – stwierdził z przekonaniem. – Chyba zabiorę go ze sobą już teraz. Poradzę sobie. I tak za długo mieliście kłopot na głowie! Jerzy zmartwiał. Wiedział, że w tym momencie w pewien sposób ważą się jego losy. Gdyby bowiem dziadkowie zechcieli choć trochę puścić pary z ust, zdradzić co nieco... – O to właśnie chodzi, że nie – zaprzeczyła babcia, kończąc poprzednią uwagę. – Jak początkowo broił naprawdę, tak od pewnego czasu nie ten chłopak... Zupełnie go nie poznaję. Chwilami zastanawiam się, czy Jurek, to nasz Jurek... – Jest za spokojny? – zdumiał się tato. – Też nie. Nie o to chodzi. Trudno mi od razu wytłumaczyć. Bo widzisz... – Dobry jest chłopak! Świszczypała, ale dobry! Że czasem do rany przyłóż! – ponownie wtrącił dziadek, który zawsze był skłonny wnuka bronić. – Teraz ma kolegów z kolonii. Przychodzą do niego, on biega do nich. Nie nudzi się. Tylko fakt, ostatnio coś przysiadł... – Dowiem się wreszcie o co chodzi, czy nie? – zniecierpliwiony tata wstał od stołu i na powrót usiadł. – Chyba z wami mogę rozmawiać poważnie! Mogę? Czy też zaczniecie mi bajdurzyć o pszczółkach? – Nie denerwuj się, Wojtek! – już sam dziadkowy głos miał w sobie uspokajający ton. – Bo widzisz – po chwili podjęła babcia – z twoim Jerzykiem dzieje się coś dziwnego. Tylko nie próbuj śmiać się z tego, co powiem! To jest też nasza krew i nasz wnuk. On... on bardzo często się zawierusza. To znaczy... jak by ci tu powiedzieć... znika. To jest, to go nie ma. – Nawet koledzy nazywają go Znikaczem. Szybki jest. Jak jasny gwint! – nie bez podziwu uzupełnił dziadek. – Jak ty się wyrażasz? Jeszcze chłopiec usłyszy! – fuknęła zgorszona babcia. Jurka zapiekły uszy od mimowolnego podsłuchiwania. Lecz coś przymurowało go przed progiem pokoju. Poza tym czekał, co powie tato. I poważnie ulżyło mu, gdy usłyszał potężny śmiech. Tak śmiał się zawsze tata. gdy wszystko było w porządku. – Powiadacie, że znika? Toż to cały on! Wciąż leser znikał, gdy było coś do roboty! W pierwszej chwili Jerzy poczuł się taką uwagą urażony. Ale zaczął sobie to i owo przypominać ze swojej przeszłości. Pamięć jego wyjątkowo się ożywiła... COŚ ZAWSZE NIE TAK! Pozostało zagadką dla Jurka dlaczego tata, mimo wszystko, nie dowiedział się o pistolecie. I że sami dziadkowie o tym nie wspomnieli! Słówkiem nawet! Ani podczas poprzednich wizyt taty, ani obecnie. Bo łącznie wpadał do Piaskowic trzy razy. Czyli okazji powiedzenia o tym było przynajmniej trzy! Nie mówiąc o tym, że mogli napisać. Prawdę mówiąc niewiele brakowało, a Jerzy sam zdradziłby tajemnicę. Tym razem świadomie. Gdyż bardzo pragnął podzielić się z tatą swoimi kłopotami. Obecnie już nawet bez 52 względu na konsekwencje. Po prostu czuł, że musi. I ponieważ nie zdążył teraz, przysiągł sobie, że uczyni to przy najbliższej sposobności. Musi powiedzieć, choćby się waliło i paliło! A potem... niech się dzieje, co chce! Złożona w duchu przysięga nieco Jerzego pokrzepiła. Nie na tyle może, by całkowicie odzyskać humor, lecz jakby trochę jaśniej spojrzał w swoją przyszłość. Która przecież nadal była wielką niewiadomą. – Gdzie jesteś, Znikacz!? – usłyszał wołanie Karola, biegnące od strony leśnej ścieżki. – Tu! Tu, gdzie szabla! – odkrzyknął niechętnie, bo chciał być sam. Istotnie, koledzy Jurka dopiero teraz zauważyli tańczącą w powietrzu szablę, która zajadle kosiła oset na łące. Aż powietrze furczało. – Pokaż się – poprosił Jędrek. – Szukamy cię od godziny, albo i dłużej! – Chodź prędko! Fredek się stawia! – ponaglił Karol. – Nosa trzeba mu utrzeć! – Niech się stawia! – Jurek strzelając w najbliższe drzewo na chwilę odzyskał widzialną postać. – Nigdzie nie idę, tu jest mi dobrze. – Gadanie! On twierdzi, że przez ciebie przełaju nie wygrał! – rozgorączkowany Andrzej przesadnymi gestami ilustrował swoje oburzenie. – No to co? Niech sobie twierdzi! Nic mi do tego! Odpowiedź Znikacza stropiła chłopców. Takiego Jurka jeszcze nie znali. Skłonni byli podejrzewać, że ich przyjaciela obleciał zwyczajny tchórz. Tylko takie wytłumaczenie przychodziło im na myśl. – Coś ty, przecież on z ciebie robi durnia! – aż podskoczył Jędrek. – Niech robi! – To sprawa honoru, było nie było! – A co ja takiego w tej sprawie zrobiłem, żebym o honor miał się martwić? To Fredka sprawa. Macie przecież dowód – Jurka coraz bardziej drażnił napór chłopców. – Tak, ale on rozgłasza, że to fotomontaż! – dobitnie wyjaśnił Karol. – I oświadczył, że ci tego nie daruje! Połowa chłopaków z ciebie się śmieje – znacząco uzupełnił Jędrek. – Ja na twoim miejscu tak bym tego nie zostawił. – No dobrze – podjął po namyśle Jerzy. – Co wy ode mnie właściwie chcecie? Wyobrażacie może sobie, że na czyjekolwiek wyssane z palca słowa będę leciał i się z nim tłukł? W ten sposób musiałbym się bić przynajmniej z kilkoma dziennie! Czy o to wam chodzi? Jędrek niepewnie spojrzał na Karola i powiedział znacznie ciszej: – Nie... Ale nie można tak tego zostawić. Mimo wszystko, to... nie tak! – Zawsze jest coś nie tak! – odburknął Jerzy, dziwiąc się trochę swojej postawie. Jeszcze parę tygodni wstecz, gdzie tygodni, parę dni, w te pędy pobiegłby z powrotem wtłoczyć między zęby podobne zarzuty jakiemuś tam Fredkowi. A teraz? Nawet o tym nie pomyślał! A jeśli pomyślał, to o czymś zupełnie innym... – To co, mamy rozumieć, że z nami nie idziesz? – Karol wciąż dziwił się oporowi Jurka. – Wolisz uchodzić za tchórza? – ze strony Jędrka padły najmocniejsze słowa. – Nie – odparł Jerzy, choć odrobinkę korciło go, by jednak pójść. – Bo wiecie, czym znowu może się to skończyć. Gdzie się nie pojawię, zaraz awantury. Przyjdę jutro, jak się umawialiśmy. Na mecz. – Ale on chce uchodzić za skrzywdzonego bohatera! – Bardzo łatwo udowodnicie mu, że kłamie – Jurkowi przyszedł w tym momencie do głowy świetny pomysł. – To go powinno z miejsca załatwić. – Jak niby? – powątpiewał Karol. – Myślisz, że gdybyśmy sobie z nim poradzili, to byłoby tyle krzyku? – Negatyw! – pogodnie wyjaśnił Jerzy. – Weźcie świadków, dam kliszę i wywołajcie ją u pana Filipa. To Fredka zamknie na wieki! 53 Zmartwionym chłopcom rozjarzyły się oczy. Szczególnie Karolowi, z którego już nabijano się, że wygrał tylko dzięki pomocy Znikacza. Pod koniec trasy przełaju jednak widziano Fredka na przedzie. Tuz przed samą końcówką. A potem, ni z tego, ni z owego, tajemniczo zniknął. – To jest myśl! Genialna! – krzyknęli niemal jednocześnie. – Że też wcześniej na to nie wpadliśmy! – Każde kłamstwo ma krótkie nogi – na koniec dodał Jurek, gdy szli do domu po negatyw. – Co powiedziałeś? – zdziwiony Andrzej sądził, że się przesłyszał. Przecież niejeden raz wspólnie z Jurkiem i Karolem uciekali się do wykrętów, nie wiadomo dlaczego powszechnie nazywanych kłamstwami. A tu raptem takie słowa w ustach „świętego” Znikacza. – No, że każde kłamstwo ma krótkie nogi... – zająknął się Jerzy. – Tak zawsze powtarza mój dziadek... – Aha ... – spokojniej westchnął Jędrek. – A już myślałem, że z tobą coś nie tak! – No wiesz! – niespodziewanie podniósł głos Jurek. —Jednak co prawda, to prawda! – Tylko proszę cię, nie rżnij mądrali! – głos podniósł także Andrzej. – Swoich dziadków do dziś kiwasz! – Bo ... – zaperzył się Jerzy – są kłamstwa i kłamstwa! A poza tym łapiesz mnie za słówka! – No proszę! Na wszystko jest wytłumaczenie – roześmiał się Karol. Jerzemu zrobiło się nieprzyjemnie. Czuł, że zabrnął w ślepy zaułek. Gdy za moment zniknął, nie przywrócił sobie widzialności. Szedł obok chłopców zachowując niewidzialną postać. Przed domem dziadków strzelił w żółwia niesionego w podręcznej torbie. I wrócił do tematu. – Wiecie, że chciałem im powiedzieć, ale mnie nie słuchali! – powiedział usprawiedliwiająco. – Nie wierzą! A jeśli ktoś nie wierzy, to nie wierzy i... koniec! – Wszystko jedno – pokręcił głową obstający przy swoim Jędrek. – Jeśli już tak mówimy, to według mnie niemówienie też jest normalnym kłamstwem. Ponieważ weszli do domu, na tym rozmowa się urwała. Jerzy oddał kliszę i chłopcy rozstali się do następnego dnia, do meczu. Z pewną niechęcią podali sobie na pożegnanie ręce. Jednak Jurka wciąż to męczyło. Przypomniał sobie, że także dziadek Konstanty przemilczał coś niecoś. Czyżby więc... Nie, to niemożliwe! Odsunął od siebie nieprawdopodobne podejrzenie. I już nie wytrzymując, zaczepił dziadka przy kolacji. Pora kolacji zawsze była w takich sprawach najlepsza. Dziadkowie po całym dniu krzątaniny przy gospodarstwie odpoczywali i skorzy byli do pogaduszek, jak określała to babcia. Nieraz wieczorami opowiadali sobie o tym i o owym. Znacznie częściej, niż zaraz po przyjeździe Jurka, gdy zupełnie co innego zajmowało jego uwagę. – Dziadku – ostrożnie zaczął Jerzy – dlaczego nic nie wspomniałeś o pistolecie? – Dziwisz się, dlaczego zataiłem to przed twoim ojcem? – odparł i zawołał w stronę kuchni: – Marysiu, bądź tak dobra i zrób jeszcze kawy! Zdaje się, że posiedzimy trochę! – Właśnie – potwierdził Jurek. – Zatajenie. Dziadek oparł złożone ręce o stół i zajrzał wnukowi w oczy. Pomilczeli tak chwilę razem. – Myślę, nie wiem, może się mylę, lecz myślę, że to twoja prawa. A ty, jak sądzisz? – Tak, dziadku – zniecierpliwił się Jerzy. – Ale czy... niepowiedzenie czegoś, to znaczy zatajenie, jest kłamstwem? – Ponieważ pytasz, spróbuję ci odpowiedzieć. I Jurek wysłuchał wyjaśnień dziadka z otwartymi ustami. 54 ZNIKACZ I ZŁODZIEJ Prawie pół godziny zabrało dziadkowi wyjaśnienie tego, o co wnuk pytał. Rzecz jasna powiedzieć można to było krócej, a nawet bardzo krótko, lecz dziadek przy okazji posługiwał się wieloma przykładami. Dla zobrazowania. Zawsze to pełniej do nas dociera, gdy obok treści głównej widzimy ilustracje. Wiedział o tym dziadek i gawędząc nie skąpił wnukowi odpowiednich przykładów z własnego życia. A życie miał bogate. Zresztą, jak każdy człowiek w wieku powyżej sześćdziesięciu lat. Dziadek Jerzyka zaś miał ich przeszło sześćdziesiąt sześć! Dlatego właśnie z takim podziwem wysłuchiwał Jurek dziadkowej opowieści. Gdy mówił, a potrafił mówić naprawdę zajmująco, wszystko wydawało się Jerzykowi jasne i proste. Powoli przestawał się też dziwić słowom fotografa. Może ich jeszcze do końca nie rozumiał, ale za to wyczuwał, że coś w tym jest z tego, co usłyszał wówczas w zakładzie fotograficznym. No tak, ale to są tylko opowieści! A życie życiem! – po babcinemu westchnął później Jurek. O ile w obecności dziadka świat wydawał mu się wprawdzie tajemniczy, lecz nie taki trudny do ogarnięcia, o tyle będąc ze sobą sam na sam mocno wątpił, czy można podołać wszystkiemu. Czy on podoła. Już choćby za przyczyną jego określonej sytuacji! Nadal przecież Wielki Ptak trzymał go w szachu! Niezależnie od tego odnosił wrażenie, iż albatros celowo wplątuje go w różne przygody. I że wymiguje się od nich, zwłaszcza od przykrych, spędzając dni możliwie spokojnie, bez drak, kłótni i bijatyk. Stąd ostatnia odmowa spotkania z Fredkiem; dlatego też często zamykał się w swoim pokoju, unikając rozmaitych pokus. Ale jakże złudne to było, upewniał się raz po raz. I nie omijały Jurka przygody, bo one dopadają nas wszędzie! W szkole, na ulicy, w domu, nad morzem, w górach, na równinie, w lesie, wodzie, pod ziemią, w powietrzu, na klatce schodowej naszego bloku, a także w nas samych! Tak, również w nas samych! Chcemy, czy nic chcemy, wciąż w czymś uczestniczymy, czegoś nas tak zwany los uczy i na okrągło garbuje skórę! Czy jest się Znikaczem, czy nie! Niestety, przekonał się o tym Jurek i w następnych dniach. A taki miał dobry nastrój po wygranym meczu na kolonii! Jego, Karola i Jędrka drużyna wygrała osiem do jednego, bezprzykładnie gromiąc przeciwnika. Sam Jurek szczęśliwie strzelił cztery bramki i obwołano go królem strzelców! Czyż w takim przypadku można nie zapomnieć o reszcie świata? Tym bardziej że dzięki wprawie udało mu się ani razu nie zniknąć podczas gry. Zawdzięczał to regularnym strzałom w niezawodnego żółwia, z którym się nie rozstawał od dłuższego czasu. Ileż ten żółw zdążył oszczędzić mu nieporozumień! Powoli zmierzchało. Rozpalony grą Jurek nie zauważył, że jest późno i spieszył się do domu, jak mógł. Nie chciał sprawić dziadkom kolejnego zawodu. A obiecał wrócić nie dalej niż po zachodzie słońca. Naturalnie wracając nie dbał o zachowanie widzialnej postaci. Po drodze nie miało to znaczenia. Szedł szybko, momentami biegł, ale nie potrafił ominąć witryny sportowego sklepu. Zatrzymał się na chwilę. Wiadomo dlaczego! Jakiż chłopak przepuści okazję popatrzenia na wspaniały sportowy sprzęt! A było na co popatrzeć! Deski do surfingu, bokserskie rękawice, oszczepy, rakiety tenisowe i futerały do nich, hantle, ekspandery, dyski, tyczki – wszystko to lśniło, kusząc oczy i radując chłopięce serce. Jurek rozmarzonym wzrokiem przyglądał się zwłaszcza wrotkom. Bardzo chciał je mieć. Tak bardzo, że od dłuższego czasu oszczędzał na nie. Brakowało mu tylko trzystu złotych. Lecz wątpił w to, czy uda mu się zgromadzić całą sumę przed końcem wakacji. Po prawdzie, 55 gdyby tydzień temu zrezygnował z kupna żółwia, zapewne już by je miał. Lecz żółw, z wiadomych względów, był bez porównania ważniejszy. Przynajmniej wtedy. Westchnął cicho i już odchodził, gdy nagle... W głębi sklepu coś się poruszyło, coś niegłośno stuknęło! Jurek poczuł dziwny skurcz w sercu. Mimo to przesunął się bliżej przeszklonych drzwi i wytężył wzrok. Tak! Nie miał wątpliwości. W środku ktoś był! Ale kto? Przecież prawie noc, sklep dawno zamknięty. Pod Jurkiem ugięły się nogi. Z wrażenia w ustach zaschła mu ślina. Dopiero teraz dostrzegł odłamki zbitej szyby u dołu wejściowych drzwi. Wewnątrz sportowego sklepu mógł być tylko włamywacz! Jerzy głęboko nabrał powietrza w płuca. Chciał krzyknąć, ale w ostatniej sekundzie rozmyślił się. Do głowy wpadła mu szalona myśl. Po co wzywać na pomoc milicję, skoro złodzieja złapać może... on sam? Pomysł bardzo mu się spodobał. Choć zdawał sobie sprawę, że nie będzie to łatwe. Gwałtowniej zabiło jego i tak już mocno bijące serce. Miał jedną, niezaprzeczalną przewagę – niewidzialność! Poza tym mógł liczyć na zaskoczenie. Czytał niedawno książkę, której tytuł wyleciał mu jakoś z pamięci. Tam właśnie detektyw śledzący przestępczą szajkę powiedział: „Zaskoczenie, to połowa zwycięstwa!” Tę myśl właśnie teraz sobie przypomniał. Czy potrafi więc wykorzystać przewagę niewidzialności i zaskoczenia? A może złodziej jest uzbrojony? Opanowując drżenie nóg powoli wsunął się przez dziurę w drzwiach do sklepu. Wewnątrz panował prawie mrok. Chwilę oswajał oczy z ciemnością. Zdusił w sobie rosnący strach i ostrożnie wszedł głębiej. Uważał, by nie potrącić jakiegoś krzesełka czy półki. Kiwały się lekko na ścianach długie czarne cienie drzew rosnących przed sklepem. To dezorientowało odważnego chłopca. Ale usłyszał głośny szmer. Natychmiast zwrócił tam swoje kroki. I wreszcie dostrzegł to, co chciał dostrzec. Ów ktoś, to znaczy włamywacz, właśnie wsypywał do żeglarskiego worka pieniądze z wyłamanej szuflady pod kasą. Jerzy nie spiesząc się okrążył go i podszedł na palcach od tyłu. Trochę niespokojnie oblizał suche wargi. Serce tak mocno tłukło się w jego piersi, iż obawiał się o to, że słyszeć bicie może nie tylko on. – Ręce do góry! – krzyknął grubym głosem. Najgrubszym, jaki umiał z siebie wydobyć. – Nie oglądaj się! Ręce na kark i wychodzimy! Przerażony złodziej wypuścił worek z rąk. – Podnieś! – natychmiast skarcił go Jurek i pchnął znacząco lufą pistoletu w plecy. Potem wyrecytował zapamiętane z jakiegoś przygodowego filmu zdania: – Bez głupich kawałów, kochasiu! Jeden niepotrzebny ruch i strzelam bez uprzedzenia! No, ruszże tyłek! Naprzód! – Panie władzo, to pomyłka! —głupio usiłował zaprotestować schwytany. – Ja tylko... – Milczeć! – basem krzyknął Jurek i tym razem tak mocno dźgnął przestępcę pistoletem w plecy, że tamtym zachwiało. – Wychodzimy! Gdy złodziej szedł z podniesionymi rękami przez sklep, wyprzedził go po cichu i pierwszy przecisnął się przez dziurę w szybie wyjściowych drzwi. Serce łomotało mu jak oszalałe. Wydawało mu się, że zaraz wyskoczy z piersi. Bardzo dobrze to sobie obmyślił! Bo włamywaczowi, po zorientowaniu się kątem oka, że za nim nikogo nie ma, raptem przyszła ochota na ucieczkę. Odrzucił worek za drzwiami i już prężył się do skoku. – Mówiłem bez głupich kawałów!—najsurowiej, jak mógł powiedział Jerzy. – To ostatnie ostrzeżenie! Podnieś worek i dalej naprzód! Złodziej, niespodziewanie słysząc głos dobiegający z przeciwnej strony, zdębiał. I pomyślał, że jest otoczony. Dalej poszło łatwo. Włamywacz, oszołomiony i potulny niczym baranek, bez oporu dał się zaprowadzić na komendę milicji. Zresztą było do niej blisko, jakieś dwieście, trzysta metrów. Ledwie trzy przecznice dalej. 56 Jerzy wpuścił go pierwszego, a sam tuż przed wejściem strzelił w rosnący obok wiąz. Dawało mu to akurat tyle czasu widzialności, ile potrzebował. Dyżurny milicjant szeroko otworzył zdumione oczy. Takiego widoku jeszcze nie było! Dziesięcioletni chłopiec prowadzący pod dziwacznym pistoletem podejrzanego typka! Wprost fantastyczna scena. – Włamał się do sklepu sportowego! Nakryty na gorącym uczynku! – zameldował Jurek z satysfakcją, tym razem na powrót swoim normalnym głosem. Złodziej, gdy tylko zobaczył przez kogo został schwytany, z rozpaczy rzucił się na podłogę. I bił w nią pięściami, aż deski dudniły. – Taki szczeniak! No nie! Nie wytrzymam! Dać się nabrać, jak ostatni głupiec!! SPOSÓB NA ZNIKACZA Zdumienie milicjanta było podwójne. Nie dość, że dorosły przestępca zostaje złapany przez dziecko, to jeszcze owo dziecko nagle gdzieś przepada! Chciał z bliska obejrzeć osobliwą broń chłopca, a ten zniknął! Na darmo szukał go przed budynkiem komendy. Dosłownie ulotnił się, niczym kamfora. Po zamknięciu złodzieja w areszcie milicjant długo zastanawiał się, co wpisać do raportu. Przecież w najlepszym wypadku uznają go za niezdarę. Gdzie zeznania sprawcy schwytania przestępcy? Jego nazwisko? Adres? – spytają przełożeni. I co im powie? Że rozpłynął się w powietrzu? Kompletna bzdura! A przy okazji stanie się przedmiotem kpin dla wszystkich kolegów! Wyśmieją go tak, że ze wstydu nie będzie miał się gdzie podziać! Tymczasem Jerzy wrócił do domu. Był dumny z siebie i swojego czynu. Do tego stopnia, że niewiele przejął się połajanką babci, która zresztą szybko dała udobruchać się i odgrzała spóźnioną kolację. – Aleś zadowolony! Jakby ci ktoś rejs dookoła świata zafundował! – zaczepił go dziadek. – Pewnikiem wygraliście mecz? I strzeliłeś bramkę. – Osiem do jednego! – potwierdził Jurek. – A bramek strzeliłem cztery. – Ho, ho, ho! Jest się czym pochwalić! – dziadek poklepał wnuka po ramieniu. Lecz naturalnie o czym innym myślał Jerzy. Odruchowo, czując że zaraz zniknie, wyciągnął pod stołem broń i strzelił w siedzącego na kolanach żółwia. Robił tak ostatnio często i dziadkowie niczego nie zauważali. Mógł spokojnie zjeść kolację. – Popatrz. Marysiu – dziadek zwrócił się do babci. – Ileż radości można czerpać z prostego faktu kopania skórzanej kuli! Piłka nożna ma zadziwiającą moc. A na naszego Jerzyka działa wręcz odurzająco. Zwróciłaś uwagę na jego oczy? Płoną, niczym smolne pochodnie! – Jak świat światem chłopcy zawsze kopali piłkę i kopać będą – skwitowała babcia. – Lepsze to niż łobuzerka. Jerzy nie podtrzymywał rozmowy, choć zgadzał się z dziadkami. Obecnie miał ogromną ochotę opowiedzieć im o złodzieju. Lecz na czas ugryzł się w język. Nazwą go fantastą! Bujającym w obłokach marzycielem! A szkoda! Sam przecież schwytał przestępcę! Złapał włamywacza i bez niczyjej pomocy doprowadził go na komendę milicji! Podniecony przygodą ledwo zdołał usnąć. Za to następnego dnia obudził się w sielankowym nastroju. I popędził prosto na kolonię, do swoich przyjaciół: Andrzeja i Karola. Przyzwyczajono się do jego częstych odwiedzin. 57 Dzieci właśnie kończyły śniadanie. Jerzy z niecierpliwości przebierał w miejscu nogami. Nie mógł doczekać się Karola i Jędrka, tak palił go język. Ostatecznie nie lada to gratka schwytać prawdziwego złodzieja! Jest czym się podzielić! Gdy więc przyjaciele wyszli na korytarz, odciągnął ich na bok i zaraz wszystko opowiedział. Nie szczędząc przy tym ubarwiających szczegółów. Opowieści Jurka przysłuchiwali się także inni chłopcy. To, co wyprawiał Znikacz ze swoją bronią, było dla nich niedoścignionym marzeniem. Czuli się w jakiś sposób oszukani, a nawet pokrzywdzeni. Dlaczego im podobne historie nigdy się nie zdarzają? – myślała większość słuchających. Czy są gorsi? Może mniej zasługiwali na to od Znikacza? Do ich serc niepostrzeżenie zaczęła wkradać się zazdrość. U niektórych dawno już w sercach była. A teraz, po opowieści o włamywaczu, miarka się przebrała. – Kłamiesz! – nie wytrzymał wysoki piegowaty chłopiec. – Mówiłem wam, że to blagier! – ze złą satysfakcją dołączył Fredek, który dotąd nie mógł wybaczyć Jurkowi kompromitacji. Udowodnionej jeszcze ostatnio negatywem kliszy. – Bujda na resorach! – poparł piegusa i Fredka inny niedowiarek. I raptem powstał niesamowity zamęt. Każdy wykrzykiwał swoje: część broniła Jurka, część atakowała. Byli i tacy. którym słowa nie wystarczyły. Rzucając przezwiskami już chwytali się między sobą za bary. Jerzemu, który dotąd niemal zawsze znajdował z rówieśnikami wspólny język, zrobiło się nijako. Prawdę mówiąc, zadrżał. Poczuł jednocześnie, że za chwilę zniknie. Ostatni raz strzelił do żółwia tuż przed wejściem do szkoły. A od tego czasu minęło sporo minut. Niewiele myśląc wyciągnął spod koszuli pistolet, by podtrzymać swoją widzialność. Widok sławnej już broni Znikacza dodatkowo wzburzył i tak podnieconych chłopców. Co zapalczywsi zaczęli prowokująco krzyczeć: – Zabrać mu! – Bez broni jest niczym! – Kłamca! – Oszust! – Cwaniaczek! I niespodziewanie rzucili się na Jurka, przyciskając go do ściany. Przewodził nimi nieszczęsny Fredek i ów piegowaty chłopak, kompan Fredka. Bardzo szybko wyrwali mu też pistolet, choć bronił się, jak umiał najlepiej. Podczas zamieszania raptem Jerzy i jego broń zniknęli. Wprawdzie liczono się z tym, że może to się zdarzyć w każdej chwili, jednak zniknięcie broni i Jurka było zaskoczeniem dla wszystkich. Kilku jęknęło ze zdumienia. Zapiszczały przyglądające się awanturze dziewczyny. Najsilniejszy z chłopców, który porwał niezwykły pistolet, potknął się przestraszony i upadł. A zbiegał już schodami. Niewidzialna broń wymknęła mu się z rąk. W głębokiej ciszy, jaka nagle nastała, słychać było tylko dwa dźwięki: stukot spadającego po stopniach pistoletu i z trudem powstrzymywany płacz Znikacza. Bo niewidzialny obecnie Jurek rozpłakał się z bezsiły i przerażenia. W tym momencie nie wiedział, co się z nim dzieje. Nadbiegli zaniepokojeni wrzawą wychowawcy. Lecz dzieci w ogóle nie chciały ich słuchać. Nie dawały się ustawić grupami, nie dopuszczały też dorosłych do miejsca, skąd dochodził chłopięcy szloch. Zwłaszcza winowajcy zamieszania robili wszystko, by żaden z wychowawców nie połapał się w czym rzecz. Dla odciągnięcia ich uwagi zaczęli na poczekaniu krzyczeć: – Szczur! – Tam pod ścianą przebiegł szczur! – Jaki ogromny i tłusty! 58 Kilka wychowawczyń dało się na to nabrać, a jedna z nich z krzykiem na ustach wskoczyła nawet na krzesło. Z przeciwnej strony korytarza nadszedł kierownik kolonii. Był, jak kolonijna fama głosiła, znacznie bardziej surowy od swojego poprzednika, pana Zbigniewa. Rygor podobno dla niego był wszystkim. Wymagał absolutnej dyscypliny tak od kolonistów, jak i wychowawców. Nie cierpiał skarg, lizusostwa ani jakiegokolwiek zamętu. Dlatego zamilkli wszyscy na jego widok. Spokojnie podszedł do kłębowiska młodych ciał i chwycił pierwszego z brzegu chłopaka za ucho. A był nim akurat Karol. – Do jasnej anielki! Co tu się dzieje? – rzucił twardo. – Może mi wyjaśnisz, łaskawco? – Nic, panie kierowniku. Znaleźli sposób na Znikacza – odparł wyjątkowo mętnie Karol. – Na znikacza!! Co za brednie? Jaki znikacz? Może mi wreszcie po ludzku odpowiesz na pytanie?! – Fruwający kamień, proszę pana! Calvonetti, złodziej... Aj, boli! Proszę puścić! – wykrzyczał Karol, obawiając się dalszego naciągania ucha. Jerzy, widząc niezasłużoną krzywdę Karola, przestał się mazać i podniósł z podłogi żółwia, którego upuścił jeszcze w czasie szarpaniny. Dziw, że gada nie rozdeptano. Rzecz jasna wyglądało to tak samo, jak wówczas z kamieniem na polanie. Albo z szablą samodzielnie koszącą oset. Surowy kierownik kolonii puścił nadwerężone ucho Karola i szeroko otworzył usta. Owszem, słyszał coś niecoś o tajemniczych zdarzeniach, lecz cały czas sądził, iż są to wykręty poprzednika i wychowawców, którzy w ten sposób chcieli zasłonić naganne według niego rozluźnienie dyscypliny. – To... to już przesada! – wysapał, obserwując unoszącego się nad schodami żółwia. – Ja się nie zgadzam! To... wbrew wszelkiej logice! TROCHĘ TEGO ZA DUŻO Oczywiście, że nie był to żaden sposób na Znikacza, jak próbował wyjaśnić rzecz Karol. Wprawdzie zaskoczono Jurka i broń mu odebrano, ale też i ją zgubiono. Upadła gdzieś w dole schodów, a zatrzymała się zapewne na parterze. Jerzy po otrząśnięciu się z zaskoczenia pobiegł jej szukać. Cała kolonia widziała tylko płynącego w powietrzu żółwia. Wszyscy, kierownik z wychowawcami i koloniści, w milczeniu przyglądali się dziwnej ekwilibrystyce zwierzęcia. Poruszało się zygzakami, co rusz gwałtownie skacząc na boki. Ciszę przerwały czyjeś wyszeptane słowa: – Czy może mi ktoś przynieść szklankę wody? Natychmiast spełniono prośbę pobladłego kierownika. U wielu wychowawców na twarzach pojawiły się znaczące uśmieszki. Także u kolonistów. Jedynie bliżej znający sztuczki Znikacza Karol z Andrzejem rzucili się koledze na pomoc. Zbiegli na dół i po wymacaniu niewidzialnego pistoletu na jednym z końcowych stopni schodów wręczyli go także niewidzialnemu Jurkowi. Gdzie stał, widzieli – zdradzał miejsce wiszący w powietrzu żółw. Jerzy bez słowa odebrał broń, schował do pochwy i wybiegł z budynku. Więcej tu jego noga nie postąpi! Choćby mu złote góry potem miano obiecywać! I na kolanach trzy dni 59 przepraszać! Bardzo był wzburzony fatalnym potraktowaniem przez kolonistów. Także poważnie przestraszony. Nie o siebie jednak się bał, czy tego, że przetrzepią mu skórę. To w końcu normalne w życiu i z tym zawsze trzeba się liczyć. Obawiał się o broń. Omal nie rozstałby się z nią na zawsze! A to już byłaby katastrofa! Na samą myśl o tym Jerzemu zrobiło się słabo. Jego żal do niewdzięcznych chłopaków zwiększył się. Czyżby nie mógł liczyć już na nikogo? Ani na dorosłych, ani na rówieśników? Miałby zostać dokładnie sam? Czy o to Wielkiemu Ptakowi chodziło? Ze smutkiem wrócił do domu. Sądził, że tu przynajmniej odetchnie. W domu dziadków panował zawsze taki spokój! Lecz tym razem, ku zaskoczeniu całej trójki domowników, było inaczej. W mniej więcej pół godziny potem, gdy babcia lamentując reperowała jego poszarpane ubranie, ktoś energicznie zapukał do drzwi. Raz, następnie drugi i najgłośniej trzeci. Dziadek mrucząc coś niewyraźnie pod nosem poszedł otworzyć. I aż się cofnął z wrażenia. Jurek zadrżał. Przerażonej babci wypadła z rąk igła. W progu stała para mężczyzn w niebieskich mundurach. Mówiąc krótko – milicjanci! – Dzień dobry. Czy... coś się stało? – głos dziadka odbiegał od naturalnego. Ostatnią wizytę milicji przeżyli trzydzieści lat temu, gdy poszukiwano w okolicy zaginionego cielaka. – Czy u państwa mieszka chłopiec imieniem Jerzy, zwany też Znikaczem? – bardzo uprzejmie spytał po przywitaniu się starszy z nich. Miny dziadków zrzedły jeszcze bardziej. Babcia niepewnie spojrzała na dziadka, potem z żalem na wnuka i skinęła głową potwierdzająco. Niespodziewani goście weszli głębiej do przedpokoju. Dotąd nieodgadniona twarz milicjanta na widok Jurka rozjaśniła się. Drugi, ten młodszy, odetchnął z ulgą. Obaj z chłopcem poznali się natychmiast. Wszak nie dalej jak wczoraj mieli ze sobą do czynienia na komendzie! – To jest państwa syn? – zagadnął pierwszy, zdejmując mokrą od deszczu czapkę. Dziadek spojrzał spod oka. – Nie, wnuk. Syn mojego syna – wyjaśnił. – Syn czy wnuk, co tam! – z niespodziewanym entuzjazmem zawołał przybysz. – Macie w domu bohatera! Niemiłe zaskoczenie babci ustąpiło miejsca zdumieniu. Jej oczy zrobiły się duże i okrągłe. Już była skłonna sądzić, że wnuk wplątał się w jakąś nową, tym razem niebezpieczną burdę, o czym świadczyć mogło poszarpane ubranie, a tu – proszę! – takie słowa! Również dziadek nie był pewien, czy dowierzać uszom. Starszy milicjant roześmiał się szczerze. – Jak z tego rozumiem, państwo o niczym nie wiecie? Patrzcie go, skromniś się znalazł! – śmiał się dalej. – Złodzieja wczoraj złapał na gorącym uczynku! Co tam, moi drodzy państwo, złapał! Nie uwierzycie, ale nawet go sam na komendę przyprowadził! A my od półtora roku daremnie za gamoniem się uganiamy! Słowem zrobił coś, czego całemu posterunkowi przez przeszło rok się nie udało. Lecz. niestety, potem nam zniknął! Dziadek, słysząc takie sensacje, głośno gwizdnął przez zęby. Co mu się raczej rzadko zdarzało. Sadził, że śni. – Uszczypnij mnie – poprosił babcię. Jurkowi natomiast zakręciło się w głowie. Tak szybko go odnaleziono! Czy aby nie zechcą odebrać mu pistoletu? – zaniepokoił się przez moment. Milicjant jakby wyczuł jego obawy. Zresztą dostrzegł u chłopca odruch chwytania za broń. –Nie martw się, chłopcze! Nie ma strachu! – rzucił w stronę Jerzyka. – Wprawdzie posiadanie broni palnej jest przez prawo karane, ale trudno twój pistolet uznać za niebezpieczny. Przypuszczam, że nie skrzywdziłbyś nim nawet muchy. 60 Pamięć jednak podsunęła Jurkowi sceny zaprzeczające słowom mężczyzny w niebieskim mundurze! Wzdrygnął się, ale nie powiedział nic. – A swoją drogą – podkreślił podziw milicjant – porwać się z taką pukawką na bandytę! Tego jeszcze nie było! Co za odwaga! I ryzyko! Babcia prędko przyniosła do pokoju herbatę. Zaproszono niecodziennych gości do stołu. Milicjanci wymawiali się służbą, ale na chwilę usiedli. I szczegółowo opowiedzieli dziadkom historię włamania do sportowego sklepu. Dziadek na przemian to szturchał żartobliwie wnuka w bok, to klaskał dłonią po kolanie. Nie ukrywał, że rozpierała go duma z dzielnego wnuka. – Czy to jawa, czy sen? – spytała babcia. – Dlaczego o wszystkim dowiadujemy się ostatni? – Bo... bo... – zaczął niepewnie Jurek i umilkł. Zbyt wiele musiałby jednocześnie wyjaśnić. – Zuch jesteś, chłopcze! – na koniec wtrącił drugi, młodszy milicjant. – Dlaczegoś czmychnął z komendy? Jeszcze dziś po południu przyjmie cię u siebie prezydent miasta! Twoja odwaga zostanie doceniona. Tylko nie ulotnij się gdzieś, bom widział, że to twoja specjalność! Ledwo za dwójką milicjantów zamknęły się drzwi i Jurek strzałem w żółwia zdążył podtrzymać swoją widzialność, a tu znów dzwonek. Tym razem przyszedł reporter miejscowej gazety. Wyglądem swoim przypominał wielbłąda objuczonego górą tobołów. Jak się okazało, obładowany był magnetofonem kasetowym i kilkoma aparatami fotograficznymi. Głowę wieńczył kapelusz spłaszczony do grubości naleśnika. Od drzwi wesoło zawołał: – Cześć wam, dobrzy ludzie, i chwała! Za godzinę muszę zdać materiał! Dużo, dużo roboty! – Co? Jak? – zdecydowanie usiłował zagrodzić mu drogę dziadek. Ale zręczny reporter nie przejął się tym. Błysnął fleszem aparatu dziadkowi w oczy, pod zagradzającą przejście ręką przemknął do pokoju i z marszu szybko pstrykał dalej. Poruszał się niczym nakręcany kluczykiem samochodzik, węsząc przy tym wszędzie i nagabując zaskoczonych dziadków oraz Jurka. Coś przy okazji notował, włączał i wyłączał magnetofon, potem znów pstrykał zdjęcia. Z jego pobieżnych wyjaśnień wynikało, że artykuł o dzielnym wyczynie Jurka ma się ukazać w popołudniówce. I nim tak naprawdę dziadkowie zorientowali się o co wesołemu reporterowi chodzi, już go nie było. Tylko głuchy potrzask drzwi usłyszeli na pożegnanie. Zniknął równie szybko, jak się pojawił. Zdezorientowana babcia opadła na fotel. – Co to było, tornado? – Coś jakby – potwierdził dziadek, znacząco popatrując na wnuka. – A tu sterczy jego centrum. Zmęczony Jerzy uśmiechnął się blado i usiadł obok dziadka. Ten przygarnął go do siebie. – Ależ z ciebie kozak! Wiadomo, moja krew! Także babci rozkręcił się język. Zarzuciła pytaniami oszołomionego wnuka. Lecz Jerzy nie słuchał tego, co do niego mówiono. Odpowiadał przez grzeczność, ale sam nie wiedział co. Odmrukiwał raczej monosylabami, niż wyjaśniał. Nie wiedział, czy ma się cieszyć takim obrotem sprawy, czy martwić. Obawiał się trochę nowej pułapki albatrosa. W głowie miał zamęt. Poza tym bolała go nadwerężona podczas kolonijnej szarpaniny ręka. Czuł ostre pulsowanie w skroniach. Trochę tego wszystkiego było za dużo. Dziadkowie, widząc jego znużenie, dali mu spokój. Wczesnym popołudniem przed dom zajechał milicyjny fiat. Jurek wspólnie z dziadkami wsiadł do samochodu. W niecałe piętnaście minut później byli już w mieście, przed ratuszem. Tymczasem wieść o wyczynie dzielnego Jurka rozniosła się lotem błyskawicy. Mieszkańcy Piaskowic, a także pobliskiego miasta, zaczęli kojarzyć sobie wcześniej zasłyszane historie z obecną. Oliwy do ognia dolała popołudniówka. Duże, na ćwierć strony, zdjęcie Jurka wieńczył tytuł artykułu. 61 OBYWATELSKA POSTAWA ZNIKACZA Niżej, pod samym zdjęciem Jurka, widniał podpis: „Oto ten, który stanął w obronie społecznego mienia!” Zewsząd zaczęło padać jedno, raptem bardzo popularne słowo: Znikacz! SPLENDOR I KREW Jakże zdziwił się Jerzy, gdy w reprezentacyjnej sali ratusza, oprócz dużej liczby dorosłych, zobaczył też kolonistów! Byli tam wszyscy, łącznie z Karolem i Jędrkiem. Jak się potem okazało, prezydent miasta zaprosił młodzież specjalnie. Mieli być świadkami tej niecodziennej uroczystości. A prawie u każdego w dłoni tkwiła popołudniowa gazeta. Dziadkowie zajęli miejsca w pierwszym rzędzie. Zresztą, przygotowano im osobne foteliki. Trochę wysunięte do przodu, tak by wszystko mogli dokładnie widzieć. Także im ktoś życzliwy podrzucił najnowszy numer gazety. Ze wzruszeniem przyglądali się zwłaszcza zbiorowej fotce na drugiej stronie. Siedzieli tam we trójkę: babcia, dziadek i między nimi wnuk, Jurek – z łbem Gniota na kolanach. Wszyscy uśmiechnięci, spleceni ramionami. Raptem uciszyło się. Wszedł prezydent w towarzystwie kilku urzędników. Każdy z nich był odświętnie ubrany i miał wyjątkowo poważną minę. Aż za bardzo – stwierdził później dziadek, który nie znosił wszelkiej pompatyczności. – Wyglądali, nie przymierzając, jak nadęte pawie! Prezydent miasta podniesieniem ręki uciszył gwar i przemówił: – Obywatele! Kochane dzieci! – pochrząkiwał trochę na początku, nim głos jego nabrał spodziewanej siły. – Spotykamy się tu z nie byle jakiego powodu! Oto w Piaskowicach zdarzyło się coś, o czym pisać będzie nie tylko nasza gazeta! Tak! Niemal na naszych oczach dokonano niebywałego czynu! Wasz rówieśnik – tu prezydent zwrócił się do najmłodszych słuchaczy – kolega Jerzy, którego nazywacie Znikaczem, sam, ryzykując zdrowie, a kto wie, może nawet i życie, schwytał groźnego przestępcę! Przestępcę, który od dłuższego czasu bezkarnie włamywał się do naszych mieszkań i sklepów, narażając nas na duże straty. Ten na wskroś wspaniały czyn poruszył całe społeczeństwo. Od rana urywają się w moim gabinecie telefony w tej sprawie. Żałujemy tylko, że nie mogli, nie mogą być z nami obecni rodzice Jurka. Będą niewątpliwie dumni ze swojego syna. Podobnie jak my, tutejsi mieszkańcy! – Brawo!! – okrzyk i nagłe oklaski przerwały na chwilę słowa prezydenta. – Przez podziw dla twojej odwagi oraz w dowód naszej wdzięczności, pragniemy ci Jurku, wręczyć dyplom 62 honorowy. Przyjmij też skromne upominki, ufundowane przez radę miejską. Piłkę nożną oraz wrotki. A już osobno prześlemy specjalny list gratulacyjny twoim rodzicom. Kończąc krótkie przemówienie, prezydent serdecznie uścisnął dłoń Jurka. Rozległy się okrzyki kolonistów, do których szybko dołączyli inni: – Niech żyje Znikacz! – W górę Znikacza! – Hurrra!! Prezydent jeszcze na moment uciszył zgromadzonych. – A teraz, moi drodzy, niespodzianka! Zapraszam całą młodzież na ciastka i oranżadę do sali obok. Mam nadzieję, że nie odmówicie poczęstunku! Dodatkową wrzawę, jaka wybuchła, słyszano daleko za oknami miejskiego ratusza. Dzieci hurmem ruszyły do wskazanej sali, po drodze składając gratulacje Znikaczowi. Nie ukrywajmy, że początkowo Jerzy wzruszył się bardzo. Szczególnie docenieniem jego czynu i wrotkami, o których, jak wiemy, od dłuższego czasu marzył. Ale w chwilę potem, gdy okrzyki podziwu zaczęły wznosić dzieci z kolonii, poczuł się głupio – delikatnie mówiąc Bo jak to? – myślał zmieszany. – Tak niedawno nazywali go kłamcą, oszustem, cwaniakiem pierwszej wody, niemal wywichnęli mu rękę, a teraz – jak gdyby nigdy nic – biją brawo? A Jędrek i Karol, jego niby przyjaciele, czyż nie zarzucali mu tchórzostwa? Obecnie też przyłączyli się do gromkich oklasków. Nie umiał tego zrozumieć. W sali obok, przy ciastkach i oranżadzie, gdy większość dorosłych gości sobie poszła, zbliżył się do niego sam prezydent miasta. Z promieniejącą twarzą, uśmiechnięty, zadowolony. – Podobno potrafisz znikać – rzucił żartobliwie, bo absolutnie w to nie wierzył. Ale uważał, że wypada porozmawiać. Przynajmniej przez grzeczność. Jurek zawahał się, nim nieufnie przytaknął. Wolałby o tym nie mówić. Właśnie przed chwilą, przechodząc z sali do sali, dyskretnie strzelił przez koszulę w żółwia. Dzięki temu podtrzymał swoją widzialność na kolejne kilkanaście minut. Lecz uważał, że jest to tylko jego sprawa. – A czy mógłbyś nam to zademonstrować? – dodał urzędnik stojący z boku. Podobnie jak prezydent uprzedzająco grzecznie. – Prosimy. Ciekawi jesteśmy twojej sztuczki – zaraz dołączył drugi, uśmiechając się sceptycznie półgębkiem. – Masz przy sobie pistolet? I nie wiadomo kiedy zaczęły padać coraz bardziej natarczywe pytania, usilne prośby. Niemal wymuszano na nim wyciągnięcie broni. Jurkowi po raz drugi w ciągu tak krótkiego czasu zrobiło się głupio. – No, co ci szkodzi! – śmiało zawołał ten sam piegus, który rankiem jeszcze złośliwie przyciskał go do ściany na szkolnym korytarzu. – Nie bądź frajer! Krąg wpatrzonych w niego oczu zacieśniał się. Niezręczność sytuacji rosła z sekundy na sekundę. Uśmiechnięty prezydent podał mu nowa szklankę oranżady. – Jeśli rzeczywiście jesteś takim magikiem, jak opowiadają, strzel we mnie! – roześmiał się na cały głos. – Chętnie zniknąłbym na parę dni! Wiesz, mam tyle zajęć, narad, posiedzeń, wprost urwanie głowy... – Chyba nie odmówisz naszej prośbie? – dodał jeszcze ktoś z boku. Całkiem Jurkowi obcy. Jerzy, który po wydarzeniu w cyrku przyrzekł sobie, że nigdy już nie strzeli w człowieka, zdenerwował się nie na żarty. Pojął też jasno, że nie tyle interesuje ich on sam, co jego broń. Odkrycie to rozgoryczyło go jeszcze bardziej. Nie tając wzburzenia i nie bacząc na grzeczność roztrącił najbliżej stojących i wybiegł z ratusza. Całkowicie zapomniał o dziadkach. Lecz liczył na to, że mu wybaczą. Nie mógł przecież tam dłużej zostać ani minuty! Tak źle nie czuł się już dawno. 63 Nie czekając na autobus piechotą ruszył do Piaskowic. Szybki marsz nieco ostudził jego gniew. Nie na tyle jednak, by zapomnieć o tym, co go w ratuszu spotkało. Nadal mocno szarpały nim różne sprzeczne myśli. Widać Wielki Ptak do końca czuwał, by zanadto nie przewróciło mu się w głowie! Szedł lewym skrajem szosy, ze złością kopiąc napotkane kamienie. A ja, głupiec – znów pomyślał – sądziłem, że to mną się interesują, tym co zrobiłem! Jaki naiwny byłem! I dobrze mi tak! Przedszkolak, dzidziuś! A chłopaki? Też tylko to jedno mieli w głowach! I to wszystko przez ten przeklęty, cholerny pistolet! I przez albatrosa! To przez niego! – stwierdzał srodze rozżalony. Z bocznej drogi na szosę wyjechała jednokonna furmanka, załadowana wysoko pełnymi workami. Powoził nią jakiś mężczyzna w filcowym kapeluszu. Jurek, zżymając się na siebie i swoje przygody, z roztargnieniem przyglądał się temu, co miał przed sobą. Wtem z płytkiego rowu wyskoczył nieduży kundel. Czarny i z kudłatą, pobrudzoną błotem sierścią. Przestraszony koń omal nie wyłamał dyszla stając dęba i zaczął cofać furmankę. Kundel uporczywie szczerzył kły, warczał i obskakiwał konia. Woźnica daremnie odpędzał batem niespodziewanie rozszalałego psa. Wyglądało na to, że furmanka stanie zaraz w poprzek szosy, tarasując przy okazji przeciwny pas ruchu. Jerzy odruchowo wyciągnął pistolet, dokładnie wymierzył w psa i pociągnął za spust. Innego wyjścia według niego nie było. Mignęła szara, połyskliwa smuga. Pies zniknął. Koń, tracąc z oczu agresywne zwierzę, uspokoił się. Szarpnął furmankę na prawą stronę jezdni. Lecz kundel, mimo że niewidzialny, nadal tam był! I zaszczekał ponownie. Spłoszony koń po raz wtóry szarpnął furmanką w bok. Mężczyzna w kapeluszu, mimo starań, nie potrafił go opanować. Wyjechali poza oś rozdzielającą pasy. Niespodziewanie z przeciwnej strony i zza pobliskiego zakrętu nadjechała czerwona skoda. Pędziła z szybkością przynajmniej osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. I nim Jurek zdążył się w czymkolwiek połapać, uderzyła w niewidzialnego od paru sekund psa. Kierowca skody stracił panowanie nad kierownicą, a samochód, już rozpoczynający hamowanie, lewym reflektorem potrącił drewnianą przeszkodę. Furmanka z trzaskiem pękła na pół, odleciały dwa boczne koła. Kierowcy skody nic się nie stało – zatrzymał się trzydzieści metrów dalej, za to woźnica wypadł na asfalt. Jerzy skoczył na pomoc i nagle zdrętwiał. Spod leżącego ciała zaczęła wyciekać wąska strużka krwi. NIE CHCĘ BYĆ ZNIKACZEM! Nim przyjechała karetka pogotowia Jerzy był przekonany, że woźnica furmanki nie żyje. Taki karambol! Wóz niemal w drzazgach, kundel zmiażdżony kołami skody, jedynie koń wyszedł cało – nerwowo potrząsał grzywą i szarpał wędzidłem ze zwisającymi luźno lejcami. Na szczęście lekarz stwierdził u mężczyzny tylko utratę przytomności i otwarte złamanie ręki. Nadal nieprzytomnego woźnicę zabrano do szpitala. Szok, jaki przeżył Jurek, nie miał sobie równych. Krótko potem ogarnęły go mdłości i zwymiotował w rowie przy szosie. Przez niego omal nie zginął człowiek! On był przyczyną wypadku, nie pies! Gdyby nie strzelił w niego, kierowca skody z pewnością zauważyłby przeszkodę na czas! Chciał całą winę wziąć na siebie. 64 – To przeze mnie! To moja wina, moja wina! – krzyczał, gdy przyjechała milicja drogowa. – Zmykaj, pętaku! – odtrącił go zdenerwowany wypadkiem kierowca skody, który właśnie wrócił od leśniczego, skąd telefonicznie wezwał pogotowie. – Jeszcze ciebie tu brakowało! Absolutnie nikt nie chciał go wysłuchać. Nie brano Jurkowych słów poważnie. Trwały drobiazgowe pomiary długości śladów hamowania samochodu, rysowano plan sytuacyjny. Zrobiono też zdjęcie zmiażdżonemu psu, którego martwe ciało pęd skody odrzucił na pobocze szosy. W zamieszaniu jakoś nikt nie zauważył, że jeszcze przed chwilą było niewidzialne. Nie w głowie było zaaferowanym dorosłym zajmować się podnieconym chłopcem. Bo któż mógł przypuszczać, że właśnie on, niefortunnym strzałem spowodował wypadek? Może w sposób nie zamierzony, ale jednak on? Odpychany przez wszystkich wsiadł na najbliższym przystanku do autobusu i powrócił do miasta. Dręczyło go sumienie i koniecznie chciał dostać się do szpitala. Zapomniał o piłce i wrotkach pozostawionych przy szosie, lecz wcale tego nie żałował. Myślał tylko o jednym: dostać się do woźnicy! Zobaczyć, czy aby na pewno skończyło się jedynie na złamaniu ręki i prosić poszkodowanego o wybaczenie. Bez skrupułów tym razem wykorzystał atut swojej niewidzialności. Jednak potrwało trochę, nim zorientował się, gdzie rannego woźnicy szukać. Ostrożnie omijając pielęgniarki wszedł na piętro. Woźnica, już dokładnie zbadany i opatrzony przez lekarzy, leżał sam w małej salce niedaleko dyżurki. Dostrzegł to Jerzy przez szparę w uchylonych drzwiach. Jakaś pielęgniarka podłączyła do ramienia leżącego kroplówkę. Odczekał trochę aż wyszła, odzyskał widzialność strzelając w żółwia i bezszelestnie wsmyknął się do wnętrza. Na Jerzego, który rzadko bywał w szpitalu, panująca tu atmosfera działała przygnębiająco. Te jasne ściany, sterylna czystość, cisza i dziwne, nieprzyjemne dla nosa zapachy wprawiały go w dodatkowe drżenie. Powoli podszedł do łóżka. Początkowo ranny leżał nieruchomo i nie otwierał oczu. Jerzy bał się go tknąć. Ale po minucie mężczyzna sam podniósł powieki. Z miejsca też zauważył chłopca. – Czy coś panu jest? – nie wytrzymał Jerzy, podchodząc jeszcze bliżej. Leżący uśmiechnął się blado. – A co ty tu, chłopcze, robisz? – To ja! To przeze mnie! Strzeliłem... i ten wypadek! Byłem tam... pies... – zaplątał się wzburzony Jurek i niespodziewanie umilkł. – Tak, tak, pamiętam ciebie – niespiesznie odparł woźnica. – Maszerowałeś brzegiem drogi, prawda? Jerzy gorliwie przytaknął i ponownie zaczął tłumaczyć, jaki był w tym jego udział. Niezdarnie mu to szło. – Ale to nie twoja wina – przerwał mu leżący. – Uspokój się basałyku... Nie zdążył już zaprotestować, weszła bowiem pielęgniarka. I nie słuchając wyjaśnień po prostu wygoniła go ze szpitala. No tak, tyle to Jurek wiedział, że chory potrzebuje spokoju. Lecz jemu nikt spokoju nie mógł zagwarantować! Bardzo przybity wrócił do domu. Dziadkowie już byli na miejscu. Naturalnie nic o wypadku, a tym bardziej o udziale w nim ich wnuka, wiedzieć nie mogli. Babcia wpadła w popłoch widząc jego stan. – Jerzyku, na miły Bóg, co z tobą! Jak ty wyglądasz? Jurek wyjątkowo chaotycznie opowiedział dziadkom o tym, co go spotkało w międzyczasie. Plątały mu się słowa, nie potrafił opanować jąkania. Prawdę mówiąc, dziadkowie niewiele z tego zrozumieli. Za to przekonani byli o jednym – ich wnuk jest chory. Świadczyły o tym nie tylko mętne słowa chłopca, ale również błyszczące oczy i rozpalone czoło. Szybko obmyli go i położyli do łóżka. 65 Babcia podała termometr. Słupek rtęci zatrzymał się dopiero przy temperaturze trzydziestu ośmiu stopni. Późnym wieczorem gorączka skoczyła do czterdziestu. Zaniepokojeni dziadkowie wezwali znajomego lekarza. Jerzy, póki jeszcze był przytomny, pamiętał o zachowaniu widzialności. I korzystając z chwil nieuwagi dziadków strzelał do żółwia. Później strzelać już nie mógł Zniknął na oczach przybyłego lekarza. Dosłownie w momencie badania. Zaskoczonemu lekarzowi wypadły z rąk słuchawki. Chwycił się za głowę i z wrażenia usiadł, akurat na nodze niewidzialnego obecnie Jurka. To przeraziło go jeszcze bardziej. Podskoczył jak oparzony. Dopiero niesamowity krzyk lekarza uświadomił dziadkom, co się właściwie stało. Babcia złapała się za serce. Jedynie dziadek – o dziwo – nie wpadł w panikę. W jednej sekundzie przypomniał sobie wszystkie tajemnicze opowieści wnuka, relację pana Brzetysława sprzed paru dni (sądził wówczas, że to nowe żarty dowcipnego sąsiada) – i natychmiast pojął tego sens. – Spokojnie! – powiedział nieco drżącym głosem, pochylając się nad łóżkiem i obmacując niewidzialnego Jurka. – O n t u j e s t! Zobaczcie sami! Stropiony lekarz zaśmiał się histerycznie. Podniósł wysoko jedną rękę i zamachał nią bez sensu. Jakby opędzał się od niewidocznych much. – Jest? – z niepewną nadzieją spytała babcia. – Co mówisz, Kostek, nie widzę... – Oczywiście! Dotknij go – potwierdził dziadek, powoli prowadząc rękę babci do miejsca, gdzie powinna spoczywać głowa wnuka. Wskazywało je wyraźne wgłębienie w poduszce. W tym samym momencie, gdy dotknęła niewidzialnego czoła, Jurek jęknął. Odskoczyła przerażona parę kroków, ale zaraz coś ją do łóżka pociągnęło. – Mój Jerzyk kochany! Jerzyczku. wnusiu mój! – rozpłakała się, dotykając niewidzialnej także piersi wnuka. – Gdzie jesteś!? Wróć! Nieufnie podszedł nieco uspokojony lekarz. Na twarzy jego malował się nie ukrywany sceptycyzm. Ostrożnie wyciągnął rękę i niespodziewanie dla siebie poczuł opór ciała pacjenta. – A niech to, do kroćset! – krzyknął zdumiony, coraz szybciej obmacując niewidzialnego, lecz i nieprzytomnego chłopca. – Cud, czy co?! – Może cud, może nie cud! – trzeźwym głosem odparł dziadek – Ale trzeba coś z nim zrobić! Gorączka rośnie! Stanowczy ton dziadka ocucił w końcu lekarza. Wsunięto termometr pod niewidzialną pachę Jurka. Temperatura przeskoczyła o jedną kreseczkę wyżej. Niebawem ciałem chłopca zaczęły wstrząsać dreszcze. – Pod prysznic! Szybko! – energicznie zawołał lekarz. Babcia pędem wbiegła do łazienki, odkręciła kurek. Za nią dziadek niosący na rękach niewidzialnego Jurka. Tak jak stał, wsunął się pod lodowaty tusz. Po kilku minutach dreszcze ustąpiły. Jurka z powrotem położono do łóżka. Zziębnięty dziadek kichał i trząsł się z zimna. Babcia dała mu do przebrania suchą odzież, a sama poszła zaparzyć wszystkim kawy. Powoli oswajano się z niewidzialnością Jurka. Lekarz, wzdychając głośno, zmierzył mu puls. – No, najgorsze minęło! Jeśli się nie mylę, do rana gorączka spadnie! – Sądzi pan? – z troską spytał niespokojny dziadek. Lekarz nieznacznie uśmiechnął się. – To nie choroba, panie Konstanty. To przeżycia. Chłopiec jest bardzo podatny na emocje, wrażliwy. Nie dziwię się! Ileż on musiał przecierpieć! A ten wypadek, o którym państwo opowiadaliście, najprawdopodobniej załamał go. Teraz wszystko zaczynam rozumieć, chociaż nadal nie rozumiem – powiedział trochę niejasno. – On jest tym, no... – Znikaczem – podpowiedział dziadek 66 – O, właśnie! I nigdy, przenigdy bym w to nie uwierzył, gdybym na własne oczy... Nie zdążył dokończyć, z ust bowiem rozgorączkowanego chłopca wyleciał rozdzierający serca krzyk: – Nie chcę! Nie chcę być Znikaczem!! DZIĘKUJĘ, ALBATROSIE!!! Całą noc Jerzy spał nerwowo. Rozkopywał kołdrę, rzucał się przez sen i bredził. Czuwający przy nim na zmianę dziadkowie z niepokojem przysłuchiwali się jego mało zrozumiałym okrzykom. Nie mogli wiedzieć, co zmaltretowanemu ostatnimi wydarzeniami wnukowi majaczy się we śnie. A Jerzemu ponownie śnił się albatros. Olbrzym co rusz odlatywał; Jurek wołał za nim, błagał o uwolnienie od rzuconego czaru. Odpowiadał mu tylko drwiący śmiech Wielkiego Ptaka. Miał rację doświadczony w swoim fachu lekarz. Nad ranem gorączka rzeczywiście spadła. Jerzy obudził się słaby i drżący, lecz zaraz odruchowo sięgnął po pistolet. Broń była na swoim miejscu, pod poduszką. Już ją chwytał, gdy nagle, jak za uderzeniem obucha, wróciły w pamięci wszystkie minione wydarzenia. Przed oczyma zaczęły skakać mu niedobre obrazy. Ze wstrętem cofnął rękę. Nienawidził swojej broni! Przypomniał sobie też ostatni sen, od pewnego czasu wciąż się powtarzający. Jaką gorycz poczuł na wspomnienie Wielkiego Ptaka! Oddałby wiele, by móc ponownie go spotkać, zamienić z nim choć parę słów! Skończyć z tym! Nie, nie będzie więcej strzelał! Niechaj się dzieje, co chce! Ma dość wiecznego strachu i niepewności! Nie strzeli już ani razu, choćby miał przez to pozostać niewidzialnym na zawsze! Już lepsze to niż szkody, jakie nieustannie czyni! Przecież o mało nie z a b i ł c z ł o w i e k a! Po chwili spostrzegł drzemiącą przy łóżku babcię, pojął więc, ze wszystko się wydało. Czuwała do brzasku, ale zmorzył ją sen, gdy wnuk nad ranem nieco się uspokoił. I bardzo dobrze! – zawołał w duchu Jerzy. Nareszcie! Nie zamierza więcej ukrywać tajemnicy! Gniew i żal dodały mu sił. Starając się nie rozbudzić drzemiącej w fotelu babci zerwał się z łóżka i tak jak stał, w piżamie i z pistoletem za pasem, wybiegł z domu. Przed domem niespodziewanie natknął się na dziadka, Karola i Jędrka. Szli od strony poczty. Karol tłumaczył coś prędko zasłuchanemu dziadkowi. Nie spostrzegli go, bo widzieć nie mogli. W pierwszym odruchu chciał ich zawołać, ale wnet ugryzł się w język. Pragnął być sam. Mijając dziadka usłyszał tylko, że właśnie wysłany został telegram do taty. Niewidzialny Jurek poczuł, jak coś gwałtownie ściska mu serce. Puścił się pędem przed siebie. Biegł na oślep, nie bacząc, gdzie niosą go nogi. Pryskało spod nóg błoto na łące, uderzały w policzki gałęzie mijanych krzewów. Znalazł się w lesie. Nie czuł, że jest boso, że drży z zimna. Wzburzony błąkał się między drzewami. W wyobraźni, jak żywe, stawały obrazy minionych dni i tygodni. Widział martwą jaskółkę, zastrzeloną wiewiórkę, rozprute worki z mąką, skoszone łany niedojrzałych słoneczników. Wszystkie zagadkowe przygody i złe wydarzenia, nie wyłączając wypadku poprzedniego wieczora. Z odrazą pomyślał o swoich czynach. 67 Cóż z tego, że złapał jakiegoś tam złodzieja, że uratował indyczkę przed lisem, a lisa przed dziadkiem! I co z tego, że zdemaskował oszustwo jakiegoś tam Fredka! To nie była zabawa, jak mu się pierwotnie wydawało! Prawie nie było dnia, by ktoś przez niego nie cierpiał, nie doznał jakiejś krzywdy! A teraz krew, krew ludzka, przerażające otarcie się o śmierć! Nie wybaczyłby sobie do końca życia, gdyby ten człowiek zginął! Nie wiedząc kiedy, zawędrował na wydmy. W dali, na morzu, pyrkotały silniki łodzi. To rybacy wzdłuż brzegu rozstawiali swoje sieci. Rozpoznał wśród nich pana Brzetysława w żółtej zydwestce na głowie. Widok ten bardzo poruszył Jurka. Łączył się w jego wspomnieniach z czymś przyjemnym, niemal beztroskim. Jak dobrze mu było na początku wakacji, gdy dziadek pierwszy raz zaprowadził go na przystań! Ile radości niosły wspólne z rybakami wyprawy! Wszystko to teraz wydawało się Jerzemu ogromnie odległe i niemal nierealne. I odbierał to tak, jakby owe beztroskie chwile nie jego wtedy dotyczyły, a kogoś poza nim. Zbiegł z wydmy na plażę i upadł twarzą w chłodny piasek. Długo nie podnosił się, z goryczą przełykając łzy bezsilności. Pierś rozsadzał mu trudny do określenia żal. Nagle zdrętwiał. Szybko kilkakrotnie przetarł oczy. Nie, nie było pomyłki. Na końcu wrzynających się w morze palików siedział Wielki Ptak! Poznał go od razu. Olbrzym tkwił tam nieruchomo, z głową obróconą ku Jurkowi. Wyraźnie wpatrywał się w niewidzialnego chłopca. Jego duży, haczykowato wygięty dziób lśnił w słońcu, niczym wyzwanie. Gdy chwila zaskoczenia minęła, Jerzym targnął gniew. Serce omal nie wyskoczyło mu gardłem. Zerwał się na równe nogi i podbiegł do palików. Wszedł nawet do wody po kolana, następnie po pas, ale i tak do albatrosa pozostało przeszło dwadzieścia metrów. Wściekle uderzył otwartą dłonią w powierzchnię morza. – Ty nędzny, głupi gadający ptaku! – zawołał przenikliwym głosem. – Nienawidzę cię! Nienawidzę! Z głębi piersi rozedrganego Jurka wypłynęła cała, długo gromadzona gorycz. Nie zważał na to, że Wielkiego Ptaka obraża. Nie liczył się ze słowami. Gwałtownie wyrzucał z siebie to, co go tak bolało. Naprawdę było mu już wszystko jedno. Olbrzym w milczeniu przysłuchiwał się okrzykom Jurka. Doskonale wiedział, że przemawia przez chłopca rozpacz. Ale czekał. Wciąż jeszcze czekał. W końcu wyczerpany i ochrypnięty Jerzy desperacko chwycił za broń. – Masz, strzelaj sobie sam! – krzyknął resztką sił. – Wolę być niewidzialny do końca życia! Wyrzucony ręką Znikacza pistolet zatoczył w powietrzu szeroki łuk i z pluskiem wpadł do wody tuż obok albatrosa. Prawie w tej samej sekundzie Wielki Ptak zniknął. A Jerzy, ku swojemu niebotycznemu zaskoczeniu, nagle odzyskał widzialną postać! Samoistnie, bez użycia broni! I dopiero w tym momencie pojął w pełni znaczenie niegdyś wypowiedzianych przez albatrosa słów. Czar prysnął! Był wolny! Naprawdę wolny! Ze wzruszenia zadrżał mu głos. Zawołał w pustkę – D z i ę k u j ę, a l b a t r o s i e!!! 68 OŚMIOWIERSZ NA ZAMKNIĘCIE Ach, ten Znikacz, chłop na schwał! Czy coś z przygód swoich miał? Oprócz guzów, oprócz mdłości, nauk, łez, goryczy, złości, strachu, własnej niestałości – piękny kwiat prawości miał! Oby zawsze przy nim trwał ten z dumnych pierwszy kwiat! Spis treści Od Autora SZEŚĆIOWIERSZ NA OTWARCIE ZDARZENIE W ZOO ZAMIESZANIE W MIEŚCIE POŚCIG ZA ZNIKACZEM NIEWINNY POCZĄTEK TRUDNO TO NAZWAĆ ZABAWĄ LEKCEWAŻONE OSTRZEŻENIA O KROKOD KARY KARA l STRACH JA NAPRAWDĘ ZNIKAM! NIEBEZPIECZNA PRZYGODA BYĆ NIEWIDZIALNYM NIE JEST ŹLE WRACAMY DO ŚRODKA HISTORII ZNIKACZ PRZEDSTAWIA SIĘ CHŁOPCOM FRUWAJĄCY KAMIEŃ WIELKI BIEG PRZEŁAJOWY WYBACZ, ZNIKACZU! DZIURA W WODZIE I „OBY TAK DALEJ!” CYRKOWE SZTUCZKI JUREK JEST GRZECZNY, ALE... COŚ ZAWSZE NIE TAK! ZNIKACZ l ZŁODZIEJ SPOSÓB NA ZN1KACZA TROCHĘ TEGO ZA DUŻO SPLENDOR I KREW NIE CHCĘ BYĆ ZNIKACZEM! DZIĘKUJĘ, ALBATROSIE!!! OŚMIOWIERSZ NA ZAMKNIĘCIE