- Conan tryumfator

Szczegóły
Tytuł - Conan tryumfator
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

- Conan tryumfator PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie - Conan tryumfator PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

- Conan tryumfator - podejrzyj 20 pierwszych stron:

ROBERT JORDAN CONAN TRYUMFATOR TYTUŁ ORYGINAŁU: CONAN THE TRIUMPHANT PRZEKŁAD ROBERT LIPSKI Dla Jacques’a Chazaud PROLOG Wielki granitowy pagórek, znany jako Tor Al Kiir, nocą przypominał przyczajoną do skoku złowrogą ropuchę. Był otoczony koroną zwalonych ścian i obróconych w ruinę kolumn, a nad tym wszystkim krążyły wspomnienia o licznych ophirskich dynastiach, które bez powodzenia próbowały tam coś zbudować. Ludzie z dawien dawna zapomnieli, skąd wzięła się nazwa owej góry, niemniej uważali to miejsce za pechowe i złowróżbne, wyśmiewając przy tym dawnych królów, którzy nie mieli podobnych przeczuć. Śmiech ich wszelako przesycony był niepokojem, bowiem góra należała do tych nielicznych miejsc, o których lepiej było nawet nie myśleć. Zdawać by się mogło, że toczące się po niebie czarne, burzowe chmury, upodobały sobie tę właśnie niezwykłą górę. Były popędzane przez wiatr, którego podmuchy chłostały Janthe, rozległe, szczycące się złotymi kopułami i kolumnami z alabastru, miasto na południu. Jednak ani gromy, wstrząsające w posadach miejskimi budowlami, ani błyskawice z chmur niby płomień ze smoczej paszczy, nie docierały do mrocznego serca Tor Al Kiir. Lady Synelle wiedziała o szalejącej burzy, chociaż jej nie słyszała. To była idealna oprawa dla tej nocy. „Niechaj niebiosa rozedrą się na pół — pomyślała — a góry popękają i obrócą się w proch, na cześć JEGO powrotu do świata ludzi”. Smukłą sylwetkę kobiety ledwie przesłaniał przepasany złotym łańcuchem, czarny jedwabny kaftan, spod którego przebijały cudowne krągłości pełnych jędrnych piersi i bioder. Nikt z tych, kto znał ją jako księżniczkę Ophiru, nie zdołałby jej teraz rozpoznać, miała ciemne rozpalone oczy, piękne, niczym wyzute z marmuru oblicze, włosy jak utkane z platyny, splecione w misterne warkocze i przyozdobione diademem ze złotych ogniw. Na wysokości czoła diadem zdobiły cztery rogi oznaczające, iż ta kobieta była Wielką Kapłanką boga, któremu zgodziła się służyć. Symbolem kapłaństwa były również bransolety z czarnego żelaza, opasujące jej nadgarstki. Tego akurat nie lubiła, gdyż przypominało jej stale, że bóg Al Kiir akceptował tylko te służebnice, które godziły się być jego niewolnikami. Czarny jedwab, sięgający do kostek, ozdobiony na brzegach złotymi paciorkami, falując ocierał się o jej długie, smukłe nogi, gdy boso wiodła niezwykłą procesję w głąb góry, topornie wydrążonymi w skale tunelami, oświetlonymi przez pochodnie osadzone w z ciemnym żelazie, uformowanym na kształt potwornego, czterorogiego łba. Dwudziestu wojowników w czarnych kolczugach prezentowało się dość niesamowicie. Z twarzami ukrytymi pod przyłbicami hełmów, ozdobionych dwoma parami rogów — jedną po bokach, a drugą, zakrzywioną opadającą w dół — przypominali bardziej demony z Gehanny aniżeli ludzi. Kilony przy ich mieczach również miały kształt czterech rogów. Na piersiach mieli wyszyty szkarłatną nicią wizerunek monstrualnego łba. Był on podobny do ozdób żelaznych koszy, zwieszających się na łańcuchach z sufitu tuneli. Jeszcze dziwniejsza była kobieta, którą eskortowali. Przyodziana w strój ophirskiej panny młodej, miała zgrabnie udrapowane zwoje cienkiego, jasnoniebieskiego jedwabiu, upięte w talii złotym sznurem. Długie kruczoczarne włosy sięgały jej do ramion, a w kędziory wplecione były białe kwiaty tarli; symbol niewinności. Bose stopy miały świadczyć o pokorze i oddaniu. Szła powłócząc nogami, a silne dłonie, brutalnie ściskające za ramiona, podtrzymywały ją w pozycji pionowej. — Synelle! — zawołała niewyraźnie ciemnowłosa kobieta. W jej przyćmionym opiatami umyśle coś nagle zaczęło świtać. — Gdzie jesteśmy, Synelle? Jak się tu znalazłam? Orszak szedł dalej. Synelle nie dała po sobie poznać, że usłyszała wołanie ciemnowłosej. W głębi duszy cieszyła się, że narkotyk przestawał działać. Był niezbędny przy wykradaniu kobiety z pałacu w Ianthe i poczynieniu niezbędnych przygotowań, lecz podczas nadchodzącej ceremonii jej umysł powinien być czysty. Władza, pomyślała Synelle. W Ophirze kobieta nie mogła marzyć o jakiejkolwiek władzy, ale ona tego właśnie pragnęła. Mocy i władzy. I zdobędzie je. Mężczyznom wydawało się, że była zadowolona mogąc sprawować pieczę nad odziedziczonymi majątkami, które, gdy wyjdzie za mąż, ofiaruje w wianie oblubieńcowi. W swym idiotycznym zaślepieniu ani przez chwilę nie pomyśleli o królewskiej krwi płynącej w jej żyłach. Gdyby stare prawa nie broniły kobiecie przyjęcia korony, byłaby pierwszą pretendentką do tronu bezdzietnego króla, sprawującego obecnie rządy w Ianthe. Valdric piastując urząd, przez cały czas nakłaniał swych wiernych lekarzy i czarodziejów do znalezienia lekarstwa na wyniszczającą chorobę, która z wolna go zabijała. Ani myślał wyznaczyć następcę, jakby nie zdając sobie sprawy, że jeżeli tego nie uczyni, po jego śmierci szlachetni lordowie Ophiru rzucą się sobie do gardeł, w walce o tron i schedę. Na pełnych czerwonych ustach Synelle zakwitł uśmiech zadowolenia. Niechaj ci durni mężowie puszą się w swych zbrojach i mordują wzajemnie, jak wygłodniałe ogary podczas walk w specjalnych jamach. Ockną się ze swego zadufania, by stwierdzić, że Synelle, hrabina Asmark, została królową Ophiru. Nauczy ich wtedy służyć, a opornych oćwiczy batogami, jak nieposłuszne kundle. Korytarz kończył się wielką, kopulaste sklepioną jaskinią, o której istnieniu większość ludzi zdążyła już zapomnieć. Gładką kamienną posadzkę oświetlały stożkowate bierwiona osadzone w uchwytach wyrżniętych w litej skale. Jedyną dekoracją w tym pomieszczeniu były dwa smukłe drewniane słupy, ozdobione wszechobecnymi wizerunkami rogatego łba. Ci, którzy w zamierzchłej przeszłości drążyli ten tunel, nie myśleli o jego wystroju. Miało to być więzienie dla twardej jak diament figury o barwie starej krwi, która domino wała w tej grocie tak, jak dominowałaby w każdym, największym nawet stworzonym ludzką ręką pomieszczeniu. Sprawiała wrażenie posągu, a jednak nim nie była. Masywne ciało wyglądało jak ludzkie, choć było o połowę wyższe od najroślejszego mężczyzny. Szerokie dłonie obu rąk miały po sześć zakończonych szponami palców. Złowrogą głowę, zwieńczoną rogami, zdobiło troje oczu pozbawionych powiek, pałających czernią tak straszną, że zdawała się pochłaniać całe światło. Lekko rozchylone szerokie i pozbawione warg usta, ukazywały dziąsła wypełnione rzędami ostrych, jak igły, zębów. Potężne ramiona postaci otaczały bransolety i ochraniacze, zdobione jej własnymi wizerunkami. W talii ściśnięta była grubym pasem, a na biodrach miała przepaskę z osobliwie tkanego złotego materiału. U jednego boku tkwił zwinięty i błyszczący metalicznie czarny bicz, u drugiego zaś monstrualny sztylet z rogatymi kilonami. Synelle poczuła, że zapiera jej dech w piersiach, jak za pierwszym razem, gdy ujrzała swego boga i za każdym kolejnym spotkaniem. — Przygotujcie narzeczoną Al Kiira — rozkazała. Z gardła kobiety, odzianej w szaty panny młodej, wydobył się zduszony krzyk, gdy dwaj eskortujący strażnicy pchnęli ją naprzód. Pospiesznie, nie zwracając uwagi na rzemienie, wrzynające się w delikatne ciało, przywiązali ją do dwóch drewnianych słupów. Klęczała przed nimi, z rękoma uniesionymi wysoko nad głową. Jej niebieskie oczy nieomal wyszły z orbit. Nie była w stanie oderwać wzroku od górującej nad nią, gigantycznej postaci. Gdy klęczała z otwartymi w niemym krzyku ustami, sprawiała wrażenie, jakby groza wysączyła z niej wszelkie myśli o wzywaniu pomocy czy stawianiu oporu oprawcom. — Taramenon — rzekła Synelle. Usłyszawszy to imię, związana kobieta drgnęła gwałtownie. — On także? — zawołała. — Synelle, co się dzieje? Proszę, powiedz mi to! Synelle nie odpowiedziała. Na to wezwanie kapłanki jeden ze zbrojnych postąpił naprzód, z niewielką, obitą mosiądzem szkatułką. Klęknął przed kobietą, która była jednocześnie księżniczką Ophiru i kapłanką mrocznego Al Kiira. Wypowiadając niewyraźnie zabezpieczające zaklęcia, Synelle otworzyła szkatułkę i wyjęła z niej kolejno kilka przedmiotów. Kapłanka po raz pierwszy usłyszała o Al Kiirze od swojej niani. Opiekunka mówiła o nim jak o bogu, pamiętanym jedynie przez garstkę wiernych. Została zwolniona, gdy tylko wyszło na jaw, jakie historie opowiada małemu, niewinnemu dziecku. Starucha nie zdążyła wyjawić wiele, zanim ją wydalono. Zdołała jednak zaszczepić w Synelle pragnienie potęgi i władzy, otrzymywanej rzekomo przez kapłanki Al Kiira. Synelle pożądała też mocy, którą obdarzone były kobiety zaprzedające swe dusze i ciała bogu wszelakich żądz, bólu oraz śmierci. Odprawiały one odrażające ceremonie, nakazywane im przez złowrogie i wymagające bóstwo. Od tej pory marzyła o władzy i potędze. Księżniczka odwróciła się od szkatułki i trzymając w dłoni małą fiolkę z kryształowym korkiem, podeszła do skrępowanej kobiety. Jednym ruchem wyjęła korek i jego wilgotnym końcem nakreśliła na ciele ciemnowłosej znak rogów. — To ci pomoże osiągnąć nastrój, który przystoi pannie młodej, Telimo — rzekła łagodnym, nieco drwiącym tonem. — Nie rozumiem, Synelle — szepnęła Telima. W jej głosie pojawiła się dziwna zadyszka. Stęknęła i zarzuciła głową, a gęste czarne włosy, jak burzowa chmura przesłoniły jej twarz. — Co się dzieje? — Jęknęła. Synelle włożyła fiolkę z powrotem do szkatułki. Używając sproszkowanej krwi i kości ponownie nakreśliła ślad rogów, lecz tym razem na podłodze i znacznie większymi znakami. Uwięziona kobieta znalazła się w punkcie zetknięcia rogów. Nefrytowa buteleczka zawierała krew dziewicy. Synelle musnęła pędzelkiem z włosów dziewicy usta Al Kiira oraz jego potężne lędźwie. Teraz pozostało już tylko zaczynać. Synelle wahała się. Nie znosiła tej części rytuału, podobnie jak nienawidziła żelaznych bransolet. Jedynymi świadkami ceremonii mieli być strażnicy, gotowi oddać życie dla swej pani. Telima zaś i tak już wkrótce przestanie być użyteczna dla świata, a prawdę będzie znać tylko ona. Trzeba było to zrobić. Nie miała wyboru. Musiała. Z wahaniem uklękła przed wielką figurą, zaczerpnęła tchu i padła na twarz, rozkładając szeroko ręce. — O wielki Al Kiirze — zaintonowała — panie krwi i śmierci, patrz na swą niewolnicę, co korzy się przed tobą. Jej ciało należy do ciebie. Twoja jest jej dusza. Przyjmij jej oddanie i użyj wedle swojej woli. Rozdygotana wysunęła dłonie, by zacisnąć je na masywnych kostkach posągu, powoli poczołgała się do przodu, by ucałować szponiaste stopy. — O wielki Al Kiirze — wyszeptała — panie bólu i żądzy, twoja niewolnica przywiodła ci dziś w ofierze oblubienicę. Jej ciało należy do ciebie. Twoja jest jej dusza. Przyjmij jej oddanie i użyj wedle swojej woli. W zamierzchłej przeszłości, gdy w miejscu, gdzie dziś jest Acheron postawiono pierwszy szałas, w krainie będącej obecnie Ophirem, kult Al Kiira rozkwitał w najlepsze. Najdumniejsze i najpiękniejsze kobiety, na żądanie boga składane mu były w ofierze. Przyprowadzano mu je całymi orszakami. Odprawiano ceremonie kalające po wieczność dusze tych, co je przywiedli i nie dające zapomnieć o mrocznych wspomnieniach tym, którzy w nich uczestniczyli. W końcu grupa magów poprzysięgła, że uwolni świat od monstrualnego bóstwa i zjednała sobie w tym celu błogosławieństwo Mitry, Ażury oraz wielu innych zapomnianych bogów, którzy namaścili ich ciała. Z całej tej grupy ocalał jedynie czarodziej Avanrakash i dzięki łasce mocy uwięził Al Kiira poza granicami świata ludzi. To, co znajdowało się w jaskini pod Tor Al Kiir, nie było posągiem boga, lecz jego prawdziwym ciałem, uwięzionym od wieków w skalnej pułapce. Dwaj wojownicy zdjęli hełmy i wyjęli flety. Wnętrze jaskini wypełniły piskliwe, ponure dźwięki muzyki. Dwaj inni ustawili się za plecami klęczącej przy słupach kobiety. Pozostali odpięli od pasów pochwy z szerokimi, obosiecznymi mieczami i zaczęli wybijać nimi o posadzkę rytm, nadawany przez flety. Synelle podniosła się z gracją, miękkim, wężowym ruchem i zaczęła tańczyć. Jej stopy dotykały podłoża równocześnie z uderzeniami mieczów. Poruszała się zwinnie i miękko, jak kotka. Każdy krok zgodny był z tradycyjnym, pradawnym układem. Ruchom tancerki towarzyszyła pieśń, nucona przez nią w zapomnianym od wieków języku. Wirowała jak fryga, a poły szaty unosiły się wysoko, ukazując jej nagie ciało, od talii, aż po kostki. Synelle kołysała się i nachylała zmysłowo zza gigantycznego posągu, ku klęczącej kobiecie. Pot zaperlił się na twarzy Telimy, a jej oczy zrobiły się szkliste. Przestała zdawać sobie sprawę, gdzie jest, i zaczęła się wić w niewysłowionej ekstazie. Jej oblicze wykrzywił grymas rozkoszy zmieszany z przerażeniem, wywołanym świadomością tego doznania. Dłonie Synelle niczym blade ptaki pomknęły ku Telimie, odgarniając kosmyki ciemnych włosów z jej twarzy, muskając ramiona i zdzierając jedną z warstw wytwornego stroju oblubienicy. Telima krzyknęła, gdy strojący za nią mężczyźni jęli ją chłostać szerokimi rzemieniami, od łopatek po pośladki. Spazmatyczne ruchy wywołane były zarówno przez chłostę, jak też przez płyn, którym posmarowano jej ciało. Zgodnie z wolą boga, do żądzy dodano bólu. Synelle wciąż tańczyła i śpiewała. Z ciała Telimy zdarto kolejną warstwę cienkiego jak mgiełka jedwabiu, a gdy ze słowami pieśni zmieszał się jej krzyk, natychmiast stał się częścią zaklęcia. Postać Al Kiira zaczęła nagle wibrować. Gdzie nie istniały czas, miejsce ani przestrzeń, coś poruszyło się, na wpół przebudzone z długiej drzemki. Macki rozkosznie przyjemnego uczucia zaczęły to pieścić, przerywając wątłe nici rytuału. Ale dokąd? Był taki czas, że jego pragnienie zaspokajano z pełnym oddaniem. Przyprowadzano doń mnóstwo kobiet. Ich duch pozostawał żywotny przez nieskończone stulecia, przyodziany w wiecznie młode powłoki cielesne, ku uciesze i radości boga, lubującego się w bólu i żądzach zmysłowych. Pojawiły się wspomnienia, przebłyski, ulotne niczym sny. Pośrodku wiecznej nicości powstała nagle rozległa podłoga. Mnóstwo kobiet, zrodzonych przed dziewięcioma tysiącami lat, tańczyło nago. One wszelako były zaledwie nieciekawymi powłokami. Nawet bóg nie był w stanie utrzymywać kruchych, ludzkich jaźni w nieskończoność. Tancerki zniknęły. Skąd pochodziły te doznania, tak ostatnimi czasy częste, po nieskończonych się stuleciach pustki, przynoszące ze sobą irytujące wspomnienia tego, co zostało utracone? Nie sposób było określić kierunku. Uformowała się osłona i pojawił się błogosławiony spokój. Wraz z nim powrócił sen. Synelle osunęła się na kamienne podłoże, dysząc ze zmęczenia. W jaskini nie było słychać niczego, oprócz szlochów wychłostanej ciemnowłosej piękności, klęczącej nago, między dwoma drewnianymi słupami. Kapłanka z trudem podniosła się z ziemi. Znów jej się nie udało. To już kolejny raz. Tak wiele przeżyła porażek. Chwiejnym krokiem podeszła do szkatułki, lecz jej dłoń pewnie zacisnęła się na rękojeści sztyletu, który był małą repliką noża zwieszającego się u pasa Al Kirra. — Taramenonie, misa — rozkazała Synelle. Ceremonia nie przebiegła pomyślnie, niemniej trzeba było doprowadzić ją do końca. Telima jęknęła, gdy Synelle schwyciła jej włosy i odchyliła głowę. — Proszę — zaszlochała. Płacz dziewczyny ucichł, gdy ostrze noża podcięło jej gardło. Wojownik, który wcześniej przyniósł szkatułkę, podstawił misę pod buchającą z rany krew. Synelle patrzyła obojętnie, jak lęk w oczach Telimy zamienia się w szklisty spokój śmierci. Kapłanka rozmyślała o przyszłości. Jeszcze jedna pomyłka, jak wiele innych w przeszłości. Musi kontynuować swą misję, nawet gdyby w tej komnacie miało umrzeć tysiąc kobiet. Sprowadzi Al Kiira z powrotem do świata ludzi. Nie spojrzawszy więcej na martwą kobietę, odwróciła się, by dokończyć ceremonię. I Długi tabor zbliżający się do wysokich, zwieńczonych blankami, granitowych murów Ianthe przemierzał kraj, w którym najwyraźniej nie panował wewnętrzny spokój. Cztery dziesiątki konnych w spiczastych hełmach i ciemnoniebieskich wełnianych, poszarzałych od kurzu płaszczach, jechały gęsiego, po obu stronach kolumny powolnych, jucznych mułów. Nawet tu, na przedmurzach stolicy, wojownicy bacznie rozglądali się na wszystkie strony. Połowa z nich wciąż trzymała w gotowości krótkie łuki, do strzelania z siodła. Spoceni poganiacze zaczęli energiczniej popędzać muły, gdy cel ich wędrówki znalazł się już w polu widzenia. Jedynie dowódca straży, o potężnych barach, rozsadzających niemal ogniwa metalowej kolczugi, nie wyglądał na przejętego. W jego lodowato–niebieskich oczach nie było ani krzty zaniepokojenia, tak wyrazistego w spojrzeniach innych gwardzistów. Jednak podobnie jak oni, bacznie lustrował otoczenie. Odkąd wyruszyli z kopalni złota i drogich kamieni, na granicy nemedyjskiej, ich tabor był trzykrotnie atakowany. Dwakroć czujne barbarzyńskie zmysły wypatrzyły pułapkę, nim zdążyli w nią wpaść. Za trzecim razem atakujący ich ustąpili przed zaciekłymi ciosami obosiecznego, prostego miecza dowódcy. W srogich górach jego rodzinnej Cymmerii ludzie, którzy nie potrafili unikać zasadzek, nie dożywali starości. Tam właśnie poznał smak walki i zasłużył na miejsce przy ognisku, wśród wojowników, podczas gdy jego rówieśnicy przesiadywali jeszcze na kolanach u swoich ojców. Tabor zatrzymał się przed północnowschodnią bramą Ianthe, zwaną Złotą. — Otworzyć bramy! — krzyknął dowódca. Ściągnął hełm, ukazując gęstą grzywę równo przyciętych, czarnych włosów. Jego młode oblicze zdradzało mnogość najróżniejszych doświadczeń, obcych większości mężczyzn w tym wieku. — Czy wyglądamy jak łupieżcy? Oby Mitra pozbawił was męskości, otworzyć bramy! U szczytu muru pojawiła się głowa w stalowym szyszaku. Mężczyzna miał złamany nos i krótką bródkę. — To ty, Conanie? — Odwrócił się, by zawołać: — Otworzyć bramę! Prawe skrzydło obitej żelazem bramy uchyliło się powoli z głośnym skrzypieniem. Conan na swym czarnym, aquilońskim ogierze, wjechał do miasta galopem, z trudem mieszcząc się w prześwicie, jeszcze nie do końca otwartych wrót. Gdy tylko ostatni juczny muł znalazł się za bramą, natychmiast zaczęli ją zamykać zbrojni w kolczugi wojowie. Wielkie drewniane skrzydła zawarły się z głuchym łoskotem, a po chwili zablokowała je ogromna, kanciasta sztaba. Wojownik, z którym rozmawiał dowódca, pojawił się z szyszakiem pod pachą. — Powinienem był rozpoznać was, po tych przeklętych wschodnich hełmach, Cymmerianinie — zaśmiał się. — Wasza Wolna Kompania zyskała sobie naprawdę olbrzymią sławę. — Czemu zamykacie bramy, Juniusie? — rzucił Conan. — Do zmierzchu będzie jeszcze dobre trzy godziny. — Rozkazy. Może dzięki temu nie wpuścimy do miasta niepożądanych kłopotów. — Junius rozejrzał się dookoła i zniżył głos. — Byłoby lepiej, gdyby Valdric umarł jak najrychlej. Wówczas hrabia Tiberio mógłby położyć kres wszystkim sporom i waśniom. — Sądziłem, że generał Iskandrian trzyma armię z dala od tych rozgrywek — odparł chłodnym tonem Conan. — Ale może ty sam zdecydowałeś się opowiedzieć po którejś stronie. Wojak ze złamanym nosem cofnął się i nerwowo oblizał wargi. — Tak tylko mówię — wymamrotał. Nagle wyprężył się, a w jego głosie zabrzmiała buńczuczna, złowroga nuta. — Lepiej już jedź, Cymmerianinie. Nawet miejscowym nie wolno wałęsać się w pobliżu bramy, a co dopiero najemnym żołdakom. Zdecydowanym ruchem, jakby dla dodania sobie autorytetu, nasadził szyszak na głowę. A może po prostu zmroziło go przenikliwe spojrzenie Cymmerianina. Zdegustowany Conan mruknął coś pod nosem. Dźgnął piętami boki rumaka i pogalopował w ślad za drużyną. Jak dotąd Iskandrianowi, przez jednych zwanemu Białym Orłem Ophiru, a przez innych najlepszym generałem swojej epoki — udawało się ocalić Ophir przed pożogą wojny domowej. Robił to, utrzymując armię w lojalności wobec Valdrica, chociaż sam król zdawał się o tym nie wiedzieć, ba, nie był nawet świadom, że jego państwo balansowało na granicy totalnej zagłady. Jeśli jednak staremu generałowi wojsko wymykało się spod kontroli… Conan skrzywił się i pojechał dalej. Nie przepadał za podstępnymi gierkami w walce o królewski tron, lecz dla bezpieczeństwa własnego i swojej kompanii zmuszony był jak najlepiej zrozumieć. Postronny obserwator nie był w stanie zorientować się, że w obrębie murów Ianthe prywatne armie notabli prowadzą między sobą cichą i bezlitosną wojnę podjazdową. Wąskie mroczne uliczki i rozległe skwery roiły się od zagonionych ludzi; kupców w wytwornych strojach, nędzarzy w łachmanach, dam w jedwabiach, robiących zakupy w otoczeniu świty, niosących wielkie kosze służących, napuszonych młodych dziedziców w satynach i brokatach, wielmożów przytykających do nosów kulki pachnideł, by zabić wszechobecny odór nieczystości, oraz zadziornych czeladników flirtujących, miast pracować, z młodymi dziewkami niosącymi kosze pełne pomarańczy, granatów, gruszek i śliwek. Na każdym rogu przykucali odziani w łachmany żebracy. Przed ich ślepymi oczami i nad nieudolnie obandażowanymi kikutami kończyn unosiły się roje much. Liczba tych oczekujących na zmiłowanie rosła w miarę, jak przeróżne kłopoty sprowadzały do miasta coraz więcej mieszkańców z okolicznych wiosek i farm. Nierządnice stąpały lubieżnie, pobrzękując złotymi łańcuchami i prężąc zmysłowo swe gibkie ciała, przyodziane w bardziej lub mniej skąpe jedwabie. Przystawały w prowokujących pozach przed kolumnami pałaców, a nawet na szerokich marmurowych stopniach świątyń. Jednak w tym tłumie można było dostrzec coś, co przeczyło pozorom normalności. Rumieniec na obliczu, które powinno wydawać się spokojne. Przyspieszony oddech, choć nikt się nie spieszył. Nerwowo rzucane spojrzenia, bez widocznych powodów owej podejrzliwości. Świadomość tego, co działo się za murami, kładła się mrocznym cieniem na całym Ianthe. Choć powszechnie starano się temu zaprzeczać, to wszyscy mieszkańcy lękali się, że wkrótce piekło może rozgorzeć w samym mieście. Conan dogonił tabor, który wolno przedzierał się wśród tłumów. Zrównał się ze swym porucznikiem, brodatym Nemedyjczykiem. Żołnierz ów musiał ongiś wybierać między dezercją z szeregów Straży Miejskiej Belverusu a daniem gardła za zbyt gorliwe wykonywanie rozkazów, co okazało się zgubne dla tamtejszego lorda. — Bądź czujny, Machaonie — rzekł Cymmerianin. — Gdyby ci ludzie wiedzieli, co wieziemy, mogliby próbować ataku na nas. Machaon splunął. Osłona nosowa jego hełmu nie zakrywała długiej szpetnej szramy, przecinającej szeroki nos. Lewy policzek mężczyzny zdobił niebieski tatuaż, przedstawiający sześcioramienną kothyjską gwiazdę. — Sam zapłaciłbym sporą sumkę w srebrze, by dowiedzieć się jakim cudem baron Timeon zdobył tę dostawę. Nie sądziłem, że nasz gruby zleceniodawca ma jakiekolwiek związki z kopalniami. — Nie ma. Zostanie mu trochę złota i może kilka drogich kamieni, reszta trafi gdzie indziej. Ciemnooki weteran rzucił Conanowi pytające spojrzenie, lecz dowódca nie powiedział nic więcej. Cymmerianin bez większego trudu zorientował się, że Timeon był jedynie narzędziem hrabiego Antimidesa. Ten zaś był chyba jednym z niewielu lordów Ophiru, którzy nie spiskowali, by przejąć tron po śmierci obecnego króla. Nie powinien więc mieć sekretnych popleczników, a ponieważ było inaczej, to oznaczało, że rozgrywał bardziej złożoną grę, niż się komukolwiek zdawało. Antimides bowiem również nie miał żadnych związków z kopalniami, a co za tym idzie, nie powinien był otrzymać lwiej części transportu w postaci złotych sztab i kufrów pełnych szmaragdów i rubinów. Był to kolejny powód, by człek roztropny trzymał język za zębami, póki nie zorientuje się lepiej w sytuacji. Niemniej taki stan rzeczy drażnił popędliwego i dumnego młodego Cymmerianina. Dzięki zrządzeniu losu, choć nie bez własnych zasług, zdobył w Nemedii przywództwo Wolnej Kompanii. Już w rok od przekroczenia granicy Ophiru, cieszyła się ona do skonała reputacją. Konni łucznicy kompanii znani byli z waleczności i niezwykłych umiejętności swego przywódcy. Szanowali ich nawet ci, którzy mieli powody do nienawiści. Długa i żmudna była droga Conana od profesji złodzieja, we wczesnej młodości, do rangi dowódcy oddziału najemników, w wieku, kiedy większość mężczyzn mogłaby o tym jedynie marzyć. Była to, jak uznał barbarzyńca, wędrówka ku wolności, nigdy bowiem nie znosił wysłuchiwania rozkazów. Tu wszelako był pionkiem w grze człowieka, którego nawet nie znał i ta sytuacja nie zadowalała go. Gdy ujrzeli przed sobą pałac Timeona — a była to pretensjonalnie zdobiona, otoczona kolumnami bryła białego marmuru z szerokimi schodami, wciśnięta pomiędzy świątynię Mitry i zakład garncarski — Conan nagle zsunął się z siodła i cisnął swój hełm oraz wodze zdezorientowanemu Machaonowi. — Gdy tylko to wszystko znajdzie się bezpieczne w piwnicznych skarbcach — rzucił swemu przybocznemu — daj ludziom, którzy z nami przyjechali, czas wolny do świtu. Niech się zabawią. Zasłużyli na to. — Baronowi może się nie spodobać, że opuszczasz tabor, zanim całe złoto zostanie wyładowane i umieszczone pod kluczem. Conan pokręcił głową. — Gdybym spotkał się z nim teraz, mógłbym nieopatrznie rzec coś, co lepiej pozostawić nie wypowiedziane. — Pewnie będzie tak zajęty swoją nową kochanką, że nawet nie starczy mu czasu, by zamienić z tobą dwa słowa. Jeden z członków drużyny, który stał za nimi wybuchnął śmiechem. Był to zdumiewający dźwięk, zważywszy iż mężczyzna ów miał ogólnie posępny wygląd. Wydawał się niezwykle chudy i wynędzniały, jakby jego ciało trawiła jakaś wyniszczająca choroba. — Timeon miał prawie tyle kobiet co ty, Machaonie — mruknął. — Ale on jest przynajmniej bogaty. Zupełnie nie pojmuję, jak ty to robisz. — Gdybyś mniej czasu marnotrawił na grach hazardowych, Narusie — odpowiedział Machaon — a więcej polował, być może poznałbyś moje sekrety. A może to dlatego, że nie jestem tak kościsty, jak ty. Kilku drużynników wybuchnęło gromkim śmiechem. Narus nie mógł narzekać na powodzenie u kobiet. Wszystkie pragnęły go choć trochę podtuczyć i sprawić, by doszedł do zdrowia. — Machaon ma dość kobiet, by starczyło dla pięciu mężów — zaśmiał się Tarianus, szczupły, ciemnowłosy Ophirczyk. — Narus podrywa za dziesięciu, a Conan za dwudziestu. Tarianus był jednym z tych, którzy dołączyli do kompanii, gdy tylko przybyła do Ophiru. Z dwudziestki zostało ich dziewięciu. Jednych zabrała śmierć, innych po prostu zmęczył ciągły widok krwi i nieustające zagrożenie. Conan zaczekał, aż śmiech całkiem ucichnie. — Jeśli Timeon ma nową kochankę, a to przecież koniecznie, by mógł wrócić do formy, prawdopodobnie w ogóle nie zwróci uwagi, czy jestem w taborze. Zajmij się wszystkim, Machaonie. Nie czekając na odpowiedź Cymmerianin wmieszał się w tłum. Chciał trzymać się z dala od Timeona, dopóki nie poprawi mu się nastrój. Poza tym nie bardzo wiedział, czego szuka. Może kobiety. Będąc osiem dni w siodle w drodze do kopalni i z powrotem, pomijając bezzębne staruchy, nie spotkał żadnej dziewki, na której mógłby zawiesić oko. W kopalni nie było miejsca dla kobiet. Mężczyzn skazanych na dożywotnie drążenie skał i tak trudno było utrzymać w ryzach, a co dopiero, gdyby jakaś ponętna niewiasta zaczęła kusić ich swymi wdziękami. Zdecydował się zatem na kobietę, lecz nie było to nic pilnego. Na razie będzie się po prostu wałęsał i przepłukiwał gardło w tutejszych oberżach, wśród zgiełku miasta, tak odmiennego, od jawnej grozy szalejącej w najlepsze poza warownymi murami. Ophir, prastare królestwo, istniał obok imperium czarnoksiężników, zwanego Acheronem, które z górą trzy tysiąclecia temu obróciło się w proch. Był też jedną z nielicznych krain, które oparły się podbojowi mrocznych hord owego mocarstwa. Prawdopodobnie w przeszłości stolica Ianthe była starannie i przemyślnie wzniesionym miastem, z wyraźnie zarysowanymi i odrębnymi dzielnicami, lecz w miarę upływu lat wielka metropolia spiczastych wieżyc i pałaców o złotych kopułach rozrosła się i uległa wielkim przemianom. Pojawiło się mnóstwo nowych, krętych uliczek, a na każdej większej wolnej przestrzeni powstały nowe budynki. Marmurowe świątynie z nieskończonymi rzędami kolumnad, milczące, jeśli nie liczyć płynących z ich wnętrza pieśni kapłanów oraz wiernych, wciśnięte były pomiędzy murowane ściany zamtuzów i kuźni wypełnionych brzękiem kowalskich młotów. Marmury i alabastry posesji wielmożów graniczyły z szorstkimi belkami ścian oberży i warsztatów snycerzy. Miasto posiadało kanalizację, lecz zwykle nieczystości, po wylaniu ich do rynsztoka, zalegały tam, wraz z błotem i brudem, których na ulicach nie brakowało. Mimo ohydnego odoru i ciasnoty uliczek, mimo lęków trawiących to miasto, cieszyło się ono pełnią życia. Nierządnica opleciona w talii paskiem z monet, z którego zwieszał się wąski skrawek jedwabiu, uśmiechnęła się zapraszająco do postawnego młodzieńca, przeczesując palcami gęste kędzierzawe, ciemne włosy, wypinając krągłe piersi i oblizując, na widok szerokich barów Cymmerianina, czerwone zmysłowe usta. Conan odpowiedział jej uśmiechem, od którego aż zadygotała. Pomyślał, że może jeszcze do niej wróci, lecz teraz pomaszerował dalej, odprowadzany smętnym spojrzeniem kobiety. Rzuciwszy monetę sprzedawczyni owoców, zgarnął garść śliwek, by je natychmiast zjeść. Po drodze wrzucał pestki do zauważonych przy chodniku otworów kanalizacyjnych. Przy kramie płatnerza przyglądał się przez chwilę bacznym okiem znawcy ostrym klingom. Jak dotąd nie napotkał miecza, który mógłby się równać jego orężowi, pradawnemu mieczowi Atlanto w, spoczywającemu, jak zawsze, w pochwie z wytartej skóry, u jego boku. Zaczęły go nachodzić myśli o kobiecie, wspomnienie ud nierządnicy. Może powinien znaleźć sobie dziewkę nieco szybciej, niż zakładał. U złotnika kupił mosiężny pozłacany naszyjnik z bursztynami. Powinien dobrze wyglądać na szyi tej kędzierzawej, ciemnowłosej dziewki, albo na szyi jakiejś innej, równie atrakcyjnej ladacznicy. Biżuteria, kwiaty i perfumy były, jak zdołał się niejednokrotnie przekonać, najlepszymi sposobami na zdobycie kobiety, czy to pospolitej dziewki sprzedajnej, czy córy zamożnego notabla. Były lepsze nawet od mieszka złota, choć ladacznica, rzecz jasna, nie zrezygnowałaby dla nich z umówionej zapłaty. Perfumy nabył u jednookiego handlarza, który trzymał swe towary na tacy zawieszonej na chudej, jak patyk szyi. Buteleczka zawierała płyn pachnący różami. Teraz był już gotowy. Wypatrywał otworu kanału, by cisnąć doń ostatnią pestkę. Nagle jego wzrok padł na beczkę stojącą przed warsztatem rzemieślnika wytwarzającego wyroby z mosiądzu. Była wypełniona kawałkami mosiądzu i spiżu, czekającymi zapewne na przetopienie. Wśród tych metalowych szczątków leżała spiżowa figurka długości jego przedramienia, najwyraźniej dość stara, bo pokryta śniedzią. Statuetka przedstawiała potwora z czterema rogami, o szerokiej, płaskiej głowie trojgiem oczu i szparą ust wypełnionych cienkimi jak igły zębami. Conan zachichotał i przyjrzał się baczniej posążkowi. Było to zaiste nie lada szkaradzieństwo. W dodatku nagie i bez wątpienia rodzaju męskiego. Idealny podarek dla Machaona. — Widzę, że jesteście, panie, prawdziwym koneserem sztuki. To jedno z moich najlepszych dzieł. Conan zmierzył wzrokiem uśmiechniętego, przysadzistego małego człowieczka, który pojawił się w drzwiach warsztatu, składając pulchne dłonie na pokaźnym brzuszku, opiętym materiałem żółtej tuniki. — Jedno z twych najlepszych dzieł, powiadasz? — W głosie Cymmerianina wyraźnie pobrzmiewało rozbawienie. — I tak sobie leży na stercie śmieci? — To przez pomyłkę, szlachetny panie. Mój czeladnik, rozumiecie, to nicpoń i obibok, nie rozumie, co się do niego mówi. — Majster przyjął ton przesyconego smutkiem gniewu. — Ani chybi oćwiczę go za to pasem. Jedyne dwie sztuki złota i możecie… Conan przerwał mu, unosząc dłoń. — Jeszcze jedno kłamstwo, i w ogóle niczego nie kupię. Jeśli masz mi do powiedzenia coś sensownego, mów, jeżeli nie, to milcz. — Powiadam wam, dostojny panie, ta figurka warta jest co najmniej… Conan odwrócił się na pięcie, a rzemieślnik aż jęknął, głośno. — Panie, proszę zaczekajcie! Na Mitrę, powiem wam prawdę! Conan zatrzymał się i obejrzał przez ramię, z udawanym powątpiewaniem. Pomyślał, że ten kupiec nie wytrwałby nawet jednego dnia wśród sprzedawców ulicznych z turami. Choć dzień był chłodny na twarzy tłuściocha zaperlił się pot. — Proszę, szlachetny panie. Wejdźcie do mego składu, porozmawiamy. Proszę. Conan pozwolił wprowadzić się do środka, wciąż udając wahanie, lecz nim przestąpił próg, wyłuskał figurkę z beczki. Wewnątrz warsztatu znajdowały się stoły z wyłożonymi na nich dziełami rzemieślnika. Na półkach stały misy, wazy, dzbanki i kielichy najróżniejszych kształtów i wielkości. Postawny Cymmerianin położył posążek na stole, który aż zaskrzypiał pod jego ciężarem. — A teraz — oznajmił. — Podaj mi cenę. I ani słowa o złocie za coś, co zamierzałeś przetopić. Na pulchnym obliczu handlarza skąpstwo walczyło z obawą utraty klienta. — Dziesięć sztuk srebra — rzekł w końcu, wysilając się na przymilny uśmiech. Conan z namaszczeniem wyjął z sakiewki pojedynczą sztukę srebra i położył na stole. Następnie, skrzyżowawszy ręce na piersiach, czekał w milczeniu. Usta tłuściocha poruszały się przez chwilę bezgłośnie, a jego głowa wykonywała energiczne, przeczące ruchy, lecz w końcu handlarz uległ i z westchnieniem pokiwał głową. — Jest wasza — wymamrotał z goryczą. — Za jedną sztukę srebra. Tyle jest warta i na dodatek oszczędzę sobie zachodu przetapiania. Ale wiedzcie, że ona przynosi pecha. Dał mi ją wieśniak pragnący uwolnić się od nękających go nieszczęść. Wykopał ją na swoim polu. Stary spiż zawsze dobrze się sprzedawał, ale tego nikt jakoś nie chciał. Zresztą odkąd mam ją w swoim składzie, mnie również szczęście przestało dopisywać. Jedna z moich córek jest brzemienna, lecz niezamężna, druga zadaje się ze stręczycielem, który kupczy jej wdziękami trzy domy stąd. Żona odeszła z furmanem. Ze zwykłym furmanem. Powiadam wam, panie, ta rzecz… Zamilkł, uświadomiwszy sobie, że odwodzi potencjalnego nabywcę od dokonania zakupu. Pospiesznie zgarnął ze stołu sztukę srebra i ukrył za pazuchą. — Jest wasza, za sztukę srebra, szlachetny panie, a to okazja, jakich mało. — Skoro tak twierdzisz — mruknął Conan. — Ale daj mi coś, w co mógłbym to zawinąć. Nie chciałbym nieść tego ot tak, przez całe miasto. Spojrzał na posążek i uśmiechnął się, wyobraziwszy sobie wyraz twarzy Machaona, gdy podaruje mu statuetkę. — Na widok tego zapłoniłaby się nawet najbardziej wyuzdana dziewka sprzedajna. Kiedy handlarz znikł na tyłach składu, do środka weszło dwóch krępych mężczyzn w niegdyś wytwornych, lecz obecnie zaniedbanych strojach miejscowych notabli. Jeden, noszący zabrudzoną tunikę z czerwonego brokatu, nie miał nosa ani małżowin usznych, co było powszechnie stosowaną karą za pierwsze i powtórne przyłapanie na kradzieży. Za następne zostanie zesłany do kopalni. Drugi, łysy o gęstej czarnej brodzie, nosił postrzępiony wełniany płaszcz, który niegdyś musiał być ozdobiony złotą lub srebrną lamówką, teraz jednak znikł po niej wszelki ślad. Ich wzrok natychmiast podążył ku spiżowej figurce na stole. Conan spojrzał na nowo przybyłych. Przynajmniej ich miecze były dobrze utrzymane, a owijki rękojeści wyglądały na wytarte, jakby od częstego używania. — Słucham? — spytał właściciel składu, wracając z szarym, pokaźnym workiem w ręku. Nie nazwał tych dwóch „szlachetnymi panami”. — Chcę ten posążek — burknął bezuchy, wskazując dłonią spiżową statuetkę. — Dam jedną sztukę złota. Handlarz zakrztusił się, i aż splunął, spoglądając znacząco na Cymmerianina. — Jest mój — odparł ze spokojem Cymmerianin. — Nie zamierzam go sprzedawać. — Dwie sztuki złota — rzucił bezuchy. Conan pokręcił głową. — Pięć — zaproponował łysy. Bezuchy spiorunował go wzrokiem. — Chcesz, to oddaj swoją zapłatę, ale od mojej ci wara! Wiem już, jaką cenę zaproponuję temu osłu! — obrócił się na pięcie, jednocześnie dobywając miecza. Conan nie sięgnął po swój oręż. Schwyciwszy posążek cisnął nim w bok. Trzask pękających kości towarzyszył wrzaskowi bezuchego, gdy statuetka rozłupała mu obojczyk. Łysy tymczasem wyciągnął miecz z pochwy, lecz Conan zwinnie usunął się przed sztychem i trzasnął go statuetką w głowę, niczym maczugą, rozbryzgując dookoła krew i strzępki mózgu. Martwy rzezimieszek runął z impetem na stoły, przewracając te, których nie zdołał połamać i strącając na podłogę ustawione na nich misy oraz wazy. Conan obrócił się jak fryga i w tej samej chwili drugi z napastników pchnął go w pierś trzymanym w lewym ręku sztyletem. Ostrze omsknęło się po ogniwach kolczugi, a w chwilę później dwaj mężczyźni zwarli się w morderczym uścisku. Przez czas nie dłuższy niż zaczerpnięcie oddechu, gdy tylko trwali zetknięci pierś w pierś, Conan wpatrywał się w przepełnione desperacją, czarne oczy przeciwnika. Tym razem barbarzyńca nie użył broni. Jego pięść przebyła odcinek nie dłuższy niż pół przedramienia i bezuchy potoczył się w tył, by z twarzą zalaną krwią runąć na podłogę, gdzie przysypały go zerwane ze ściany półki. Conan nie wiedział czy złodziej żył, czy też nie i wcale go to nie obchodziło. Rzemieślnik stał pośrodku składu, przestępując z nogi na nogę. — Mój warsztat! Mój skład! — jęczał. — Całkowita ruina! Ukradliście mi za sztukę srebra coś, za co ci dwaj gotowi byli zapłacić pięć sztuk złota, a potem jeszcze obróciliście w perzynę moje miejsce pracy! — Obaj mają sakiewki — warknął Conan. — Skonfiskuj ich zawartość na poczet pokrycia strat… Przerwał i pociągnąwszy nosem zaklął, bowiem poczuł nagle silny zapach róż. Sięgnąwszy do sakiewki wyjął z niej resztki potłuczonej buteleczki. Perfumy zalały mu połę płaszcza i kolczugę. — Niechaj ich obu Erlik pochłonie — burknął. Zważył w dłoni spiżową statuetkę. — Czemu to coś miałoby być warte pięć sztuk złota? Albo ludzkie życie? Właściciel warsztatu, zajęty przetrząsaniem mieszków dwóch zabijaków, nie odpowiedział. Klnąc z cicha, Conan otarł posążek z krwi i włożył go do przyniesionego przez handlarza, płóciennego worka. Tymczasem rzemieślnik aż krzyknął, wysypując z sakiewki garść srebrnych monet. Lecz natychmiast je schował, w obawie, że barbarzyńca może mu je odebrać. Drgnął, po czym spojrzał na dwóch mężczyzn leżących na podłodze, jakby zobaczył ich tam po raz pierwszy. — Ale co ja mam z nimi zrobić? — jęknął płaczliwie. — Przyjmij ich do terminu — odparł Conan. — Założę się, że nie wrzucanie cennego do beczki z odpadkami. Pozostawiając klęczącego na podłodze z rozdziawionymi ustami tłuściocha, Conan wyszedł na ulicę. Najwyższy czas, by znalazł sobie jakąś dziewkę. W swym pośpiechu nie zauważył kobiety otulonej od stóp do głów w płaszcz z kapturem, której zielone oczy rozszerzyły się ze zdumienia na jego widok. Patrzyła, jak barbarzyńca znika wtapiając się w tłum, po czym, otuliwszy się szczelnie płaszczem, wolno podążyła za nim. II Oberża pod „Bykiem i niedźwiedziem” świeciła pustkami. Panująca wewnątrz cisza i spokój doskonale współgrała z jego nastrojem. Sprzedajna dziewka o kędzierzawych włosach odeszła z klientem, zanim barbarzyńca dotarł do miejsca, gdzie stała. Po drodze do karczmy nie napotkał żadnej innej. W izbie kominkowej powietrze przesycone było wonią kwaśnego wina i potu. Nie było to z pewnością miejsce dla ludzi wysokiego urodzenia. Kilku mężczyzn, woźniców i czeladników w grubych, wełnianych tunikach, siedziało samotnie przy topornych, drewnianych stołach, popijając w zadumie. W kącie, oparta plecami o ścianę stała nierządnica i miast oferować gościom swe wdzięki, sprawiała wrażenie, jakby ignorowała obecnych w izbie mężczyzn. Kasztanowe włosy łagodnymi falami opadały jej na ramiona. Owinięta w zwoje zielonego jedwabiu, wyglądała skromniej niż większość szlachcianek z Ophiru i choć nie szokowała krzykliwymi ozdobami, jak kobiety jej profesji, to podmalowane na czarno oczy oraz obecność w tym właśnie miejscu świadczyły, czym się trudniła. Było wszelako w jej młodej i świeżej jeszcze twarzy coś, co pozwoliło Conanowi sądzić, iż nie para się tym fachem od dawna. Cymmerianin tak się na nią zapatrzył, że w pierwszej chwili nie zauważył siwiejącego mężczyzny, z długą brodą uczonego, opadającą mu aż na piersi, który mamrotał coś pod nosem, siedząc z nadtłuczonym kubkiem w dłoni, przy stole pod drzwiami. Gdy go spostrzegł, westchnął, zastanawiając się, czy już wkrótce nie pożałuje, iż oderwał wzrok od ladacznicy. W tej samej chwili brodacz zauważył Conana i jego ogorzałe oblicze rozjaśniło się w pijackim uśmiechu, ukazującym pieńki poczerniałych zębów. Miał na sobie tunikę we wszystkich kolorach tęczy pokrytą plamami po winie i jadle. — Conan! — zakrzyknął i skinął na barbarzyńcę tak energicznie, że omal nie spadł ze stołka. — Chodź. Usiądź. Napij się. — Ty, Borosie, masz już chyba dosyć — rzucił oschle Conan. — I nie licz, że postawię ci choć jeden kubek. — Nie musisz kupować mi wina — Boros zaśmiał się. Sięgnął po dzbanek. — Nie potrzeba. Widzisz? Woda. Ale z odrobiną… Urwał i zabełkotał coś niezrozumiale, wolną ręką wykonując nad dzbankiem kilka energicznych ruchów. — Na Croma! — zawołał Conan podrywając się od stołu. Kilka osób spojrzało w jego stronę, lecz widząc, że nie szykuje się żadna bijatyka, ponownie zajęli się opróżnianiem swych kubków. — Nie rób tego więcej, gdy jesteś pijany, stary głupcze! — dorzucił pospiesznie Cymmerianin. — Narus wciąż nie może pozbyć się tych brodawek, które mu pozostały po tym, jak usiłowałeś usunąć mu czyraki. Boros cmoknął i podsunął mu dzbanek. — Spróbuj. To wino. Nie masz się czego obawiać. Conan ostrożnie wziął od niego dzbanek i pociągnął nosem. Aż się skrzywił i oddał naczynie. — Ty wypij pierwszy, bądź co bądź sam to uwarzyłeś. — Strach waści? — Boros zaśmiał się. — A taki jesteś wielki. Gdybym miał takie muskuły jak ty… — Zanurzył nos w dzbanku, odchylił głowę i niemal tym samym ruchem odsunął naczynie od ust, parskając i plując. — Na łaskę Mitry! — wykasłał przesuwając po wargach wierzchem kościstej dłoni. — Nigdy w życiu nie kosztowałem czegoś podobnego. Musiałem wypić dobry łyk tego napitku. Co to jest, na Azurę? Conan stłumił śmiech cisnący mu się na usta. — Mleko. Sądząc po zapachu kwaśne mleko. Boros wzdrygnął się i kaszlnął, ale nie zwrócił wypitego napoju. — Podmieniłeś dzbanki — rzekł, kiedy w końcu odzyskał głos. — Masz zwinne ręce, ale moje oko jest szybsze. Jesteś mi winien wino, Cymmerianinie. Conan usiadł na stołku naprzeciw Borosa, kładąc worek z figurką ze spiżu na podłodze. Nie przepadał za czarodziejami, ale w gruncie rzeczy Boros nie był magiem. Starzec był adeptem ciemnych sztuk, lecz pociąg do alkoholu przywiódł go raczej do rynsztoka niż do panteonu mistrzów praktyk czarnoksięskich. Na trzeźwo potrafił leczyć pewne drobne dolegliwości lub spreparować napój miłosny. Po kielichu zaś mógł stanowić zagrożenie nawet dla siebie samego. Był zeń wszelako dobry kompan do wypitki, tak długo, jak nie zaczynał stosować czarów. — Ejże! — zawołał karczmarz i podszedł do nich ocierając dłonie w biały ongiś fartuch. Z chudymi kończynami i obwisłym kałdunem wyglądał jak tłusty pająk. — Co to za bałagan na podłodze? Wiedzcie, że to powszechnie szanowana karczma i… — Wina — uciął Conan rzucając mu do stóp garść miedziaków. — I niech je przyniesie ta sprzedajna dziewka. — Skinął na dziwnie obojętną ladacznicę. — Może być ta w kącie. — Ona dla mnie nie pracuje — karczmarz chrząknął, nachylając się po dzbanek i monety. Osunął się na kolana, by wyłuskać spod stołu pojedynczego miedziaka i uśmiechnął z zadowoleniem. — Ale bez obaw, będzie dziewucha jak się patrzy. — Znikł na tyłach przybytku i po chwili w izbie pojawiła się pulchna dziewka, której obfite piersi z trudem przesłaniał pojedynczy pasek jedwabiu, drugi zaś niezbyt udatnie zakrywał jej srom. Dziewucha postawiła przed mężczyznami dzbanek wina i dwa pełne wgnieceń kubki. Przysunęła się bliżej Conana, a w jej ciemnych oczach zabłysły pożądliwe iskierki. Barbarzyńca prawie jej nie zauważył, wciąż patrzył na kasztanowowłosą kobietę. — Głupcze! — warknęła dziewka służebna. — Równie dobrze jak ją, mógłbyś objąć ramionami bryłę lodu. — I wydawszy wargi, odwróciła się. Conan ze zdumieniem odprowadził ją wzrokiem. — Co w nią wstąpiło, na Dziewięć Piekieł Zandru — wybełkotał. — Któż zrozumie kobiety? — mruknął obojętnie Boros. Pospiesznie napełnił kubek i jednym haustem wychylił połowę. — Poza tym — dodał niewyraźnym już głosem, gdy zaczerpnął tchu — teraz, kiedy Tiberio nie żyje, będziemy mieli moc innych problemów… Resztę słów utopił w kolejnym łyku wina. — Tiberio nie żyje? — rzucił z niedowierzaniem Conan. — Rozmawiałem o nim niedawno i nic mi o tym nie wspomniano. Na Czarny Tron Erlika, przestańże pić i mów. Jak to się stało? Boros z wyraźnym wahaniem odstawił kubek. — Wieści dopiero zaczęły się rozchodzić. Stało się to ubiegłej nocy. Podciął sobie żyły w kopalni. A przynajmniej tak mówią. Conan chrząknął. — Kto by w to wierzył, zwłaszcza że to on, z uwagi na więzy krwi, miał największe szansę objęcia spuścizny po Valdricu? — Lud uwierzy w to, co zechce, Cymmerianinie. Lub raczej w to, w co ludzie nie będą się bali uwierzyć. „To było nieuniknione” — pomyślał Conan. Liczne były przypadki uprowadzenia żon, synów i córek. Czasami wysuwano najróżniejszej natury żądania, a wszystkie dotyczyły złamania paktu, wyznania jakieś tajemnicy. Niekiedy po porwaniu zapadała głucha cisza, a wielmoży w jego zamku paraliżował śmiertelny strach. Teraz zaczęły się skrytobójcze zamachy. Cymmerianin był zadowolony, że jedna trzecia jego Wolnej Kompanii stale strzegła pałacu Timeona. Utrata mocodawcy z takiego powodu nie wpłynęłaby korzystnie na reputację kompanii. — To wszystko jest ze sobą powiązane — ciągnął niepewnie Boros. — Myślę, że ktoś próbuje wskrzesić Al Kiira. Widziałem światła na szczycie tej przeklętej góry i słyszałem plotki, jakoby poszukiwano pewnyc