Zlodziej Switu - BARCLAY JAMES

Szczegóły
Tytuł Zlodziej Switu - BARCLAY JAMES
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Zlodziej Switu - BARCLAY JAMES PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Zlodziej Switu - BARCLAY JAMES PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Zlodziej Switu - BARCLAY JAMES - podejrzyj 20 pierwszych stron:

JAMES BARCLAY Zlodziej Switu Prolog Dlon na jej ustach zdusila krzyk, jaki wydala, budzac sie. Obok, na lozku, lezal w bezruchu Alun. Nad nia, osloniety ciemnosciami nocy, pochylal sie napastnik. Dostrzegla tylko zarys szczuplej twarzy i wpatrujaca sie w nia twardym wzrokiem pare oczu. Dlon na jej ustach zacisnela sie mocniej.-Jesli rzucisz zaklecie, chlopcy umra. Jesli bedziesz sie opierac i odmowisz wspolpracy, rowniez zgina. Twoj maz bedzie swiadkiem, ze mozemy porwac takich jak ty z kazdego miejsca na ziemi, nawet z samego serca miasta-Kolegium. Pomysl o tym podczas snu i powstrzymaj gniew, kiedy juz sie obudzisz. Mamy wiele spraw do omowienia. Rozszalaly natlok mysli przelatywal jej przez glowe przy wtorze lomotu serca. Glupi upor, ktory sklonil ja do zamieszkania poza bezpiecznymi murami kolegium, zemscil sie, sprowadzajac zagrozenie na ludzi, ktorych najbardziej kochala. Mezczyzna wspomnial jej synow, wspanialych blizniakow, w ktorych pokladala tak wiele nadziei i w ktorych pielegnowala prawdziwa sile. Sa mlodzi i tacy niewinni. Skurczyla sie, zmagajac sie z wizja tego, co ci ludzie moga zrobic z jej dziecmi. Byli bezlitosni. Slubowali zaglade wszystkiemu, co w ich oczach bylo zle i niegodziwe. Nie dostrzegali czystosci i magii tego, co tworzyla, i to wlasnie zaslepienie czynilo ich tak groznymi. A przeciez od poczatku przypominano jej o ostroznosci. Mistrzowie kolegium popierali jej pragnienie spokojnego, rodzinnego zycia. Ostrzegali jednak przed zbytnim przyzwyczajeniem sie do takiego luksusu, szczegolnie w czasach, gdy ludzie otwarcie wyrazali swa wrogosc wobec kolegium i wszystkiego co reprezentuje. To nadal byl eksperyment, a nie zwykla chec osiedlenia sie, przypominali jej, a chlopcy nalezeli do kolegium i ich rozwoj byl przede wszystkim obiektem badan. Jak zwykle jednak miala wlasne zdanie. W koncu byli przeciez jej synami, a Alun rowniez nie chcial mieszkac w kolegium. Teraz przeklinala sie za glupote i zadufanie we wlasna zdolnosc do zapewnienia im bezpieczenstwa. Echa zbyt dlugo ignorowanych ostrzezen zamienily sie w lzy bezsilnej zlosci i splynely po jej policzkach. Zobaczyla druga reke mezczyzny, trzymajaca skrawek materialu. Przycisnal go do jej twarzy i natychmiast poczula dzialanie narkotyku. Bronila sie jak zaszczute, schwytane w pulapke zwierze. Krotko, desperacko i bez efektu. To byl brofen. Zdazyla jeszcze tylko pomyslec, jak zle bedzie sie czula, kiedy znow otworzy oczy. Rozdzial I Niebieski blysk przeszyl wieczorne niebo, rozdzierajac szary calun nisko wiszacych chmur i oblewajac wrota przeleczy Taranspike ostrym, jasnym blaskiem. Odglos eksplozji. Krzyki.Krucy, stojacy na murach wewnetrznego zamku kontrolujacej przelecz twierdzy, trzezwo ocenili sytuacje na polu bitwy. Lewe skrzydlo obroncow zostalo zdruzgotane. Plonace i poszarpane ciala zalegaly na popalonej trawie, wrog zas nacieral ze zdwojona sila na calej linii. Jakby nagle wstapily w nich nowe sily. -Niech ich diabli! - zaklal Bezimienny. - Mamy klopoty. Uniosl nad glowe zacisnieta piesc, rozcapierzyl palce i zatoczyl ramieniem szerokie kolo. Stojacy na basztach straznicy z choragiewkami natychmiast przekazali rozkaz. Z bocznej bramy, w galopie, wypadlo pieciu kawalerzystow i mag. -Spojrz tam! - wskazal Hirad w strone zniszczonego lewego skrzydla. Pietnastka ludzi przedarla sie przez kordon i ignorujac bitwe, pedzila w strone zamkowych murow. - Wchodzimy? - zapytal. -Wchodzimy - odpowiedzial Bezimienny. -Najwyzszy czas - usmiechnal sie Hirad. -Krucy! - zaryczal Bezimienny. - Krucy, za mna! Wyszarpnal dwureczny miecz z pochwy opartej o mur i popedzil w dol schodami. Ostatnie promienie slonca zatanczyly na wypolerowanym napiersniku. Szybkosc i zwinnosc, z jaka poruszala sie masywna sylwetka wojownika, dla wielu juz okazala sie fatalnym zaskoczeniem. Gladko wygolona glowa podrygiwala na byczym karku. Schody biegly ze szczytu murow, wzdluz ich wewnetrznej strony, wprost na sklepienie wewnetrznego zamku. Stamtad na dziedziniec prowadzilo krete zejscie poprzez jedna z dwoch baszt. Bezimienny poprowadzil pieciu odzianych w skorzane i kolcze kaftany wojownikow i maga, ktorzy wraz z nim tworzyli oddzial Krukow, w strone lewej baszty. Kopniakiem otworzyl drzwi, odepchnal straznika i opierajac sie o zewnetrzna sciane, by zachowac rownowage, pobiegl w dol, przeskakujac co drugi stopien. Kiedy byl w polowie drogi, kolejna eksplozja wstrzasnela posadami twierdzy. -Przeszli przez mur. Sa na dziedzincu - powiedzial Hirad. -Jestesmy prawie na miejscu - odpowiedzial Bezimienny. Dolne drzwi baszty byly otwarte, lecz Bezimienny biegl tak szybko, ze Hirad watpil, by nawet w przeciwnym razie zdolaly powstrzymac pedzacego wojownika. Krucy wyskoczyli na dziedziniec, oblany bursztynowym swiatlem zachodzacego slonca, i skierowali sie w lewy rog placu, gdzie unosil sie jeszcze kurz niedawnej eksplozji. Z chmury kurzu i zwalow gruzu wynurzyl sie przeciwnik. Zamaskowani wojownicy w skorzanych zbrojach rozbiegli sie po dziedzincu. Za nimi Hirad wypatrzyl jeszcze jednego, spokojnie, wydawaloby sie, przedzierajacego sie przez kamienie i pyl. Oprocz skorzanego, blyszczacego kaftana, mial na sobie czarny plaszcz, powiewajacy na wietrze. Niespiesznie palil fajke trzymana w ustach i, jezeli barbarzyncy nie zawodzil wzrok, od czasu do czasu glaskal kota, ktorego glowa wygladala zza kolnierza plaszcza. Za soba Hirad uslyszal, jak Ilkar, elfi mag z Julatsy, splunal i zaklal - Xetesk. - Zatrzymal sie i zerknal przez ramie. Ilkar machnal reka. -Ruszaj do walki - powiedzial elf. Jego szczupla atletyczna sylwetka byla napieta, brazowe oczy zwezone w szparki spogladaly spod grzywki krotkich, ciemnych wlosow. - Bede mial na niego oko. Wrogowie rownym krokiem ruszyli w lewo, w strone kamiennego muru, wzdluz ktorego znajdowaly sie szopy na zboze, opal i narzedzia, ciagnace sie od zewnetrznych fortyfikacji do glownego zamku. Bezimienny natychmiast zmienil kierunek, by odciac przeciwnikom droge. Hirad zmarszczyl brwi, nie mogac oderwac oczu od samotnego nieznajomego w czarnym plaszczu. Odglosy walki spoza murow zamku powoli cichly i Hirad skupil sie na nadchodzacej potyczce. Dostrzeglszy Krukow, przeciwnicy ruszyli w ich strone. Liczebnoscia przewyzszali najemnikow niemal trzykrotnie. Pieciu z nich pedzilo przodem, z wysoko uniesionymi mieczami, pokrzykujac. Byli pewni swej przewagi. -Formuj! - wykrzyknal Bezimienny i Krucy sprawnie, nie przerywajac pochodu, zwarli szyk. Jak zawsze, Bezimienny zajal srodek lekko przekrzywionego klina, majac po lewej Talana, Rasa i Richmonda, az prawej Sirendora i Hirada. Z tylu Ilkar przygotowywal ochronna tarcze. Bezimienny z kazdym krokiem rytmicznie uderzal koncem ciezkiego ostrza o ziemie, a Hirad szukal w oczach przeciwnikow blysku zrozumienia. Gdy go odnalazl, wyszczerzyl zeby w usmiechu, dostrzeglszy cien wahania w ich krokach. -Tarcza gotowa - powiedzial Ilkar. Nawet teraz, po dziesieciu latach, Hirada przeszyl dreszcz, choc przeciez, tak naprawde, niczego nie byl w stanie wyczuc. A jednak byla tam. Niewidzialna siec, chroniaca przed magicznymi atakami. Lekki rozblysk powietrza. Bezimienny wzniosl koniec miecza i sekunde pozniej Krucy przeszli do zwarcia. Bezimienny uderzyl lukiem od prawej do lewej, druzgoczac garde przeciwnika i rozrabujac jego twarz od podbrodka az do czola. Tryskajac krwia, mezczyzna odlecial w tyl, wpadajac na dwoch kompanow i, nie zdazywszy wydac nawet krzyku, umarl. Z prawej Sirendor przyjal uderzenie przeciwnika na trojkatna tarcze i zatopil miecz gleboko miedzy jego zebrami. Hirad uskoczyl przed niezgrabnym ciosem z gory, pochylil sie w prawo i pchnal obydwoma rekami w kark przeciwnika. Reszta nie kwapila sie, by wypelnic luke. Barbarzynca usmiechnal sie paskudnie i wystapil do przodu, gestem zachecajac przeciwnikow do ataku. Po lewej sytuacja wydawala sie mniej jednoznaczna. Ras i Talan wymieniali ciosy z uzbrojonymi w tarcze wrogami, podczas gdy Richmond, zdekoncentrowany, byl w defensywie, ciagle jednak zagrazajac przeciwnikowi blyskawicznymi, plynnymi uderzeniami. -Widze czarodzieja - powiedzial. - Z lewej. Sparowal cios wymierzony w brzuch i odepchnal przeciwnika. -Mam go. - Glos Ilkara skoncentrowanego na utrzymywaniu tarczy brzmial slabo. - Bedzie rzucal. -Zostawcie go Ilkarowi - wydal rozkaz Bezimienny. Jego ostrze rabnelo w tarcze napastnika. Mezczyzna zachwial sie. -Dalej idzie w lewo - powiedzial Richmond. -Zostaw go. - Najwiekszy z Krukow rozplatal podbrzusze wojownikowi przed soba, a stojacy obok Talan dobil swego pierwszego przeciwnika, wychodzac z walki ze zranionym ramieniem. Wrogi mag wychrypial slowa zaklecia. Powietrze zrobilo sie nagle gorace i na sekunde obie strony zatrzymaly sie w pol kroku. -Kryc sie! - wykrzyknal mag. Budynki wzdluz tylnego muru eksplodowaly, posylajac w powietrze chmure wirujacych odlamkow i polamanych desek, ktore rozlecialy sie po calym dziedzincu. Chaos. Kawalek deski uderzyl Hirada w stope, wytracajac go z rownowagi. Upadl do przodu, starajac obrocic sie na plecy. Z lewej strony Bezimienny ledwie zachwial sie, kiedy sila wybuchu uderzyla go w plecy. Jego miecz z piorunujaca sila uderzyl w bok stojacego z przodu przeciwnika, calkowicie przecinajac kregoslup. -Tarcza poszla! - wrzasnal Ilkar. Wstrzas detonacji rzucil nim o ziemie, niszczac koncentracje. Natychmiast jednak zerwal sie na rowne nogi. - Zajme sie magiem. -Mam go! - Richmond, ktory niemal przewrocil sie na swojego przeciwnika, szybciej odzyskal rownowage i pchnal prosto w brzuch wojownika. Zwrocil sie w strone maga. -Zostan! - ryknal Bezimienny. - Richmond, trzymaj linie! Hirad spogladal prosto w oczy wojownika, ktory wlasnie mial go zabic. Ten, ledwie dowierzajac szczesciu, machnal mieczem w strone bezbronnego barbarzyncy. Cios nie doszedl celu, zamiast tego uderzajac z brzekiem w trojkatna tarcze. Hirad zobaczyl pare nog i szybkie uderzenie miecza w gore, prosto w szyje swego przesladowcy. Sirendor schylil sie i pomogl barbarzyncy wstac. Richmond zdolal odbiec tylko kilka krokow, kiedy zorientowal sie, jak fatalny blad popelnil. Ras, zwiazany z jednym przeciwnikiem, nie wiedzial, ze jego lewa flanka zostala zupelnie odslonieta. Wykorzystujac sytuacje, kolejny z wrogow szybko obszedl swego kompana i zatopil miecz w boku Kruka. Ras zacharczal i upadl, trzymajac sie za zranione biodro, mokre juz od przesiakajacej przez zbroje krwi. Upadl wprost pod nogi Talana, na tyle mocno, by wytracic przyjaciela z rytmu. Talan, ktory wlasnie sparowal jeden z ciosow, nie mial zadnej mozliwosci uchronic sie przed kolejnym. -Jasna cholera! - warknal Bezimienny. Ustawil miecz poziomo przed Talanem, przyjmujac obydwa ciosy wymierzone w Kruka. Jednoczesnie z calej sily kopnal jednego z atakujacych w krocze. Richmond z powrotem rzucil sie do walki. W tym samym czasie Talan ustawil sie nad lezacym Rasem i szybkim pchnieciem przebil piers drugiego przeciwnika. Potem wyrwal ostrze, pozwalajac padajacemu wrogowi udusic sie wlasna krwia. Stojacy z tylu Ilkar mogl tylko patrzec, jak xeteskianski mag biegnie w strone czesci muru odslonietej po wybuchu drewnianych zabudowan, zatrzymuje sie, odwraca w jego strone, posyla mu usmiech i, wypowiedziawszy jedno slowo, znika. Ilkar zacisnal zeby i skierowal swa uwage w strone walczacych. Ras lezal nieruchomo, skulony. Bezimienny rozrabal wlasnie kolejnego przeciwnika, a po jego prawej Sirendor i Hirad takze mordowali z wytrenowana skutecznoscia. Jedynie ciecia Richmonda przypominaly gwaltowne machniecia cepem, a postawa ciala zdradzala klebiace sie w nim uczucia. Ilkar ruszyl do przodu, ogniskujac mane potrzebna do rzucenia zaklecia. To wystarczylo. Zobaczywszy go, ci z wrogiego oddzialu, ktorzy jeszcze trzymali sie na nogach, odskoczyli i rozpoczeli odwrot. -Zostaw ich - powiedzial Bezimienny, widzac, ze Hirad szykuje sie do poscigu. Barbarzynca zatrzymal sie i patrzyl na przeciwnikow, uciekajacych przy wtorze drwin dochodzacych z murow. Slychac tez bylo glosne okrzyki radosci, bowiem dzwiek rogow na calym polu bitwy nawolywal oddzialy wroga do odwrotu. Dla Krukow jednak to zwyciestwo mialo gorzki smak. Na dziedzincu panowala cisza, wszelkie okrzyki milkly, w miare jak obroncy zwracali wzrok na srodek placu, by zobaczyc cos, co niewielu kiedykolwiek widzialo. Hirad rozejrzal sie i zobaczyl, ze wszyscy procz niego i Ilkara sa pochyleni nad cialem Rasa. Dolaczyl do nich. Otworzyl usta, by zadac pytanie, ale powstrzymal slowa cisnace sie na wargi. Ras lezal z rekami ciagle zacisnietymi na paskudnej ranie i nie oddychal. -Caly dzien siedzimy na tylkach i teraz to - warknal Hirad. - Nigdy wiecej roboty jako rezerwy. -Mysle, ze to nie czas ani miejsce na taka rozmowe - cicho odpowiedzial Bezimienny, spogladajac na gromadzacy sie powoli tlum. -A czemu nie? - Hirad poderwal sie tak gwaltownie, ze miesnie zagraly mu pod skorzanym kubrakiem, a warkocz miedzianych wlosow podskoczyl na karku. Z trzaskiem wepchnal miecz do pochwy. - Ile jeszcze potrzebujemy cholernych dowodow? Po dniu spedzonym na murach nie jestesmy wystarczajaco dobrzy, kiedy dochodzi do walki. -Jest tu paru takich, ktorzy sie z toba nie zgodza - wypalil Bezimienny, wskazujac na lezace ciala wrogow. -Stracilismy trzech ludzi w ciagu dziesieciu lat, za kazdym razem w kontrakcie, ktorego nie powinnismy byli przyjmowac. Powinnismy sie wynajmowac do walki, a nie do siedzenia w miejscu i przygladania sie, jak to robia inni. -Ten kontrakt to spore pieniadze - wtracil Ilkar. -Powiedz to Rasowi! - wykrzyknal Hirad -Ja... - Ilkar urwal i przylozyl dlon do czola. Jego oczy nabraly nieobecnego wyrazu. Druga reka scisnela ramie Bezimiennego. -Rozmowa i Czuwanie beda musialy poczekac. Mag jest ciagle w poblizu - powiedzial Ilkar. Krucy zerwali sie na nogi gotowi do dzialania. -Gdzie? - warknal Hirad. - Juz jest trupem. -Nie widze go - odpowiedzial mag. - Rzucil Plaszcz-Ukrycia. Ale jest w poblizu. Czuje ognisko many. -Wspaniale! - odezwal sie Sirendor. - Siedzimy jak na strzelnicy! - Mocniej zacisnal dlon na rekojesci miecza. -Nie ma obawy. Musi rozproszyc Plaszcz, zanim znowu cos rzuci. Ciekaw jestem tylko, czego on tu szuka. - Twarz Ilkara byla napieta w pelnym skupieniu. Hirad rozejrzal sie bacznie, zatrzymujac wzrok na murach twierdzy. Klebiace sie chmury przyspieszyly nadejscie wieczoru i okolica skapana byla w szarym polmroku. Zaczal padac niewielki deszcz. Wszystko wokol ucichlo i setka oczu wpatrzona byla w Krukow i cialo, ktore otaczali. Twierdza Taranspike zamarla i nawet zwyciescy zolnierze, wracajacy z pola, milkli, wkraczajac na dziedziniec. Krucy zaczeli powoli rozchodzic sie, poszerzajac krag. Ilkar stal osobno, nie spuszczajac oka z odcinka muru, przy ktorym zniknal Xeteskianin. -Jak mogl nas nie trafic tamtym zakleciem? - zastanowil sie Talan, wskazujac na kawalki drewna i rozsypane wszedzie ziarno. - Mial nas jak na dloni. -Nie mogl - odpowiedzial Ilkar. - Dlatego tez... Xeteskianin pojawil sie nagle przy zamkowym murze, z dlonmi opartymi o kamienie budowli. Palce poruszaly sie badawczo i w pewnej chwili czesc muru wsunela sie do srodka i w lewo, odslaniajac ciemny korytarz. Mag wslizgnal sie do srodka i przejscie natychmiast sie zamknelo. Ilkar podbiegl do muru i zaczal dokladnie badac jego powierzchnie. Reszta druzyny otoczyla go w oczekiwaniu. -No, otwierajze! - ponaglil Hirad. Elf spojrzal na niego, nerwowo poruszajac spiczastymi uszami. -Potrafisz to otworzyc? - zapytal Talan. Ilkar pokiwal glowa. -Tak, ale musze rzucic zaklecie. Inaczej nie znajde przyciskow. Odwrocil sie z powrotem do muru, a Krucy odsuneli sie, by dac mu wiecej miejsca. Ilkar zamknal oczy i wypowiedzial krotka inkantacje, jednoczesnie poruszajac palcami po kamiennej scianie. Czul, jak smugi many owijaja sie wokol jego dloni. Jeden po drugim, palce odnajdywaly punkty nacisku. -Mam - powiedzial w koncu. Nie minelo nawet pol minuty. Bezimienny pokiwal glowa. -Bardzo dobrze - powiedzial. - Ty jednak - tu wskazal na Talana - zostajesz, zeby opatrzyc rane, zas ty - wycedzil w strone Richmonda - rozpocznij Czuwanie i zastanow sie, co uczyniles. Na chwile zapadla cisza. Talan rozwazal sprzeciw, lecz struzka krwi na ramieniu i pobladla twarz wskazywaly, ze rana byla dosc powazna. Richmond podszedl do ciala Rasa, pociagajac nosem i powstrzymujac lzy cisnace sie do blekitnych oczu. Pochylil sie i uklakl obok martwego Kruka, z dlonmi opartymi na wbitym w ziemie mieczu. Sklonil glowe i znieruchomial; tylko dlugie, zwiazane w kucyk blond wlosy lekko poruszaly sie na wietrze. To wlasnie on, Talan i Ras dolaczyli do Krukow juz jako zgrany i szanowany zespol cztery lata temu, po bitwie, w ktorej oddzial po raz pierwszy stracil dwoch czlonkow. Bezimienny podszedl do Ilkara. -Ruszajmy - powiedzial. -Tak jest - odpowiedzial elf i pchnal. Kamienna sciana cofnela sie, otwierajac przejscie. - Pozostanie otwarte - powiedzial Ilkar. - Xeteskianin musial je zamknac od srodka. Na koncu ciemnego korytarza dostrzegli slabe, migoczace swiatlo. Bezimienny wsunal sie do srodka, zaraz za nim weszli Hirad i Sirendor. Ilkar zamykal pochod. Nagle uslyszeli gwaltownie urwany okrzyk przerazenia i naglacy glos, a zaraz potem szuranie butow. Bezimienny przyspieszyl kroku. Korytarz skrecil ostro w prawo i Bezimienny ujrzal wnetrze niewielkiej sali. Po prawej stronie stalo lozko, po lewej stol. Tam tez dostrzegl blask ognia, ktory przebijal z krotkiego korytarza. Przy wejsciu do niego, oparty o stol lezal kilkudziesiecioletni mezczyzna, odziany w proste, niebieskie szaty. Z glebokiego rozciecia na czole kapala krew. Mezczyzna, targany drgawkami, nieobecnym wzrokiem wpatrywal sie w szkarlatne krople na dloniach i kaluze na podlodze. Bezimienny podszedl i kleknal obok. -Gdzie on jest? - zapytal. Cisza. Ranny wydawal sie nie zdawac sobie nawet sprawy z obecnosci wojownika. -Mag w czarnej szacie. Dokad poszedl? -Bogowie! - wykrzyknal Ilkar, przepychajac sie do lezacego. - Toz to zamkowy mag. Bezimienny skinal glowa. Ilkar ujal twarz rannego w dlonie. Wszedzie byla krew. Oczy strzelaly na wszystkie strony niewidzacym spojrzeniem. -Seran, to ja, Ilkar. Slyszysz mnie? Wzrok lezacego na chwile odzyskal jasnosc. -Seran, dokad poszedl Xeteskianin? Chcemy go dostac. Mag pochylil glowe, jakby wskazujac spojrzeniem wejscie do korytarza. Probowal cos powiedziec, ale z jego ust wydobyl sie tylko urwany syk. -Zaraz - zaczal Sirendor. - Czy ta sciana nie powinna... -Ruszajmy - przerwal mu Bezimienny. - Czekajac, tracimy tylko czas. -Zgadza sie - przytaknal Hirad. Ruszyl przodem, prowadzac druzyne przez krotki korytarz do malej, pustej komnaty. W swietle plynacym z pokoju Serana dostrzegl kolejne drzwi. Otworzyl je i ruszyl dalej dlugim korytarzem. Z przodu dostrzegal migotliwy blask ognia. Obejrzal sie za siebie. -Chodzmy! - powiedzial i ruszyl biegiem w strone swiatla. Na koncu korytarza zobaczyl plonace palenisko, wmurowane w przeciwlegla sciane. Wchodzac do komnaty, rozejrzal sie szybko. Po prawej stronie, w odleglosci jakichs siedmiu metrow, ujrzal dwoje drzwi, a miedzy nimi kolejne, zgaszone jednak, palenisko. Jedne z drzwi zamykaly sie wlasnie. -Tam! - wskazal i popedzil, nie czekajac na towarzyszy. Ofiara znajdowala sie juz blisko. Podbiegl i szarpnal za drzwi. Zobaczyl maly przedsionek, a za nim wielkie podwojne wrota z wyrytym znakiem herbowym. Sciany pomieszczenia pokryte byly runicznymi napisami. Calosc oswietlaly metalowe czasze, wypelnione plonacymi wegielkami. Hirad nie zwracal na to wszystko uwagi. Jedno skrzydlo wrot byl lekko uchylone. Przez nie do przedsionka wpadala jasna poswiata. Barbarzynca usmiechnal sie. -Chodz do tatusia - wyszeptal i wskoczyl przez szpare do srodka. * * * -Hirad, zaczekaj! - krzyknal Sirendor, wpadajac wraz z Ilkarem i Bezimiennym do wiekszej sali.-Biegnij za tym kretynem, Sirendor - rozkazal Bezimienny. - Chyba czas sie rozejrzec. Nad paleniskiem wisiala metalowa tarcza o srednicy okolo metra. Wyryto na niej leb i pazury smoka. Szeroki pysk zional ogniem, zas szpony wygladaly, jakby gad cos chwytal. Poza tym w pokoju nie bylo innych ozdob. Bezimienny rzucil okiem w strone wybiegajacego Sirendora i zblizyl sie do smoczego herbu. Nagle zatrzymal sie i zmarszczyl brwi. -Co sie stalo? - zapytal Ilkar. -Cos sie tu nie zgadza. Albo fatalnie sie myle, albo tu powinny byc kuchnie, a tam - wskazal dwoje drzwi obok paleniska - dziedziniec! -W takim razie musimy znajdowac sie pod nim - powiedzial Ilkar. -Nie schodzilismy w dol - pokrecil glowa Bezimienny. - Co o tym sadzisz? Lecz elf juz go nie sluchal. Jego uwage przykul herb nad paleniskiem. Twarz mu pobladla. -Ten symbol. Znam go - powiedzial, podchodzac do sciany. -Co to takiego ? -To herb Dragonitow. Slyszales o nich? -Jakies plotki. - Bezimienny wzruszyl ramionami. - Co z tego? -I mowisz, ze powinnismy znajdowac sie teraz na dziedzincu? -Tak sadze, ale... Ilkar przelknal sline. -Bogowie! Obysmy nie uczynili tego, o czym mysle. * * * Najpierw to rozmiar komnaty i gorace powietrze, ktore ja wypelnialo, spowodowaly, ze Hirad zwolnil kroku. Potem poczul ostry, wszechobecny zapach drewna i oleju. W koncu para olbrzymich oczu, wpatrujacych sie prosto w niego z przeciwleglego konca komnaty, sprawila, ze zastygl w calkowitym bezruchu. *** -Na bogow, Hirad, uspokoj sie! - Sirendor otworzyl drzwi na prawo od paleniska i wbiegl do przedsionka. Popatrzyl na wielkie, ozdobione herbem wrota. Nagle tuz przed nim pojawil sie mag w ciemnym plaszczu. Sirendor odskoczyl i uniosl miecz, zdajac sobie sprawe, ze nagle pojawienie sie przeciwnika to wynik rozproszenia zaklecia. Calkiem przystojna, trzydziestokilkuletnia twarz maga, ukryta pod potargana kepa wlosow i krotka broda, byla blada z przerazenia. Mezczyzna wyciagnal rece przed siebie.-Prosze cie - wyszeptal. - Jego nie moglem zatrzymac, ale ciebie moge. -Jestes winny smierci jednego z Krukow... -I, uwierz mi, nie chce, by zginal kolejny. Barbarzynca... -Gdzie on jest?! - krzyknal Sirendor. -Nie podnos glosu. Twoj przyjaciel ma klopoty - powiedzial mag. W kolnierzu jego plaszcza cos sie poruszylo i Kruk przez chwile widzial wygladajacy stamtad koci pysk. - Jestes Sirendor, prawda? Sirendor Larn? Wojownik skinal glowa. Mag ciagnal dalej. -Ja jestem Denser. Wiem, co teraz czujesz, ale mozemy pomoc sobie nawzajem, a wierz mi, twoj przyjaciel potrzebuje pomocy. -Co mu grozi? - Sirendor sciszyl glos. Z nieokreslonego powodu zachowanie maga zaniepokoilo go. Xeteskianin powinien juz nie zyc, a jednak wydawal sie obawiac czegos innego niz smierc z reki Kruka. -To cos bardzo, bardzo powaznego. Sam zobacz. - Denser polozyl palec na ustach i skinal do Sirendora, by sie zblizyl. Wojownik podszedl blizej, nie spuszczajac oka z maga ani z duzej wypuklosci w kolnierzu jego plaszcza. Zajrzal przez uchylone drzwi. -O, Bogowie. - Ruszyl do srodka, lecz dlon maga zacisnela sie na jego barku. Odwrocil sie szybko. -Zabieraj lape! Natychmiast! Mag poslusznie cofnal reke. -Tak mu nie pomozesz - powiedzial. -To co mozemy zrobic? - syknal Sirendor. -Nie jestem pewien - wzruszyl ramionami mag. - Byc moze moglbym cos zrobic. Zawolaj swoich przyjaciol. Nic tam nie znajda, a tu moga sie przydac. Sirendor zrobil kilka krokow w strone drzwi i zatrzymal sie. -Nie zrob nic glupiego, czarodzieju, jasne? Jezeli przez ciebie cos mu sie stanie... Denser skwapliwie pokiwal glowa. -Zaczekam - powiedzial. -Zrob tak. Sirendor wybiegl z komnaty, nie zdajac sobie sprawy, ze mial potwierdzic najgorsze obawy Ilkara. * * * Hirad chcial uciekac, ale zdal sobie sprawe, ze stoi juz na srodku wielkiej sali. Poza tym drzace ze strachu kolana i tak odmowilyby mu posluszenstwa. Stal wiec tylko i patrzyl.Glowa smoka spoczywala na opazurzonych przednich lapach i Hirad nagle zdal sobie sprawe, ze od dolnej szczeki do szczytu byla prawie tak duza jak on sam. Sama paszcza mierzyla dobry metr, caly pysk jakies poltora. Oczy, ktore na niego patrzyly, byly osadzone blisko siebie, otoczone rogowymi kolnierzami; stalowoblekitne, ze zrenicami przypominajacymi czarne szparki. Kosciany grzebien, ktory zaczynal sie na czubku glowy, biegl w dol na grzbiet. Z tylu Hirad widzial olbrzymia, polyskujaca mase smoczego cielska. Smok wolno rozlozyl skrzydla i rozmiar komnaty przestal byc zagadka. Wyrastajace tuz nad przednimi lapami, musialy miec ponad dziesiec metrow kazde. Wykorzystujac je do utrzymania rownowagi, smok podniosl leb z podlogi i wyprostowal sie. Mimo iz szyje mial lekko przekrzywiona, by moc obserwowac Hirada, siegal wzrostem dwudziestu metrow. Zwiniety z lewej strony ogon, nawet na samym koncu byl grubszy niz cialo mezczyzny. Rozciagniety smok musial miec co najmniej czterdziesci metrow dlugosci, lecz teraz opieral sie na masywnych tylnych lapach, kazdej uzbrojonej w cztery pazury, wieksze od glowy Hirada. Na dodatek byl caly zloty, od lap do pyska. Skora blyszczala, odbijajac swiatlo plomieni na scianach. Hirad slyszal powolny, gleboki oddech. Smok otworzyl paszcze, odslaniajac dlugie rzedy klow. Slina kapnela na podloge i natychmiast wyparowala. Potwor uniosl przednia lape, wyciagajac zakrzywiony pazur. Hirad mimowolnie cofnal sie. Przelknal sline, czujac jak pot oblewa mu plecy. Drzal jak osika. -O, kurwa - wykrztusil. Barbarzynca zawsze wierzyl, ze umrze z mieczem w dloni. Jednak w sekunde przed tym jak olbrzymi pazur mial rozszarpac go na strzepy, wydawalo sie to bezsensownym, wrecz smiesznym gestem. Miejsce zrodzonego z przerazenia gniewu zajal spokoj i wojownik wsunal bron do pochwy. Podniosl wzrok i spojrzal prosto w oczy bestii. Cios nie nadszedl. Zamiast tego smok cofnal lape i pochylil olbrzymi pysk w dol i do przodu, zatrzymujac sie ledwie trzy kroki przed Hiradem. Wojownik poczul na twarzy goracy, kwasny oddech. -To ciekawe - odezwal sie smok glosem, ktory wstrzasnal calym cialem Kruka. Kolana Hirada w koncu poddaly sie i wojownik opadl na wylozona plytami posadzke. Poruszal otwartymi szeroko ustami, ale nie wydobyl sie z nich zaden dzwiek. -Teraz - powiedzial smok - porozmawiamy o kilku sprawach. Rozdzial 2 -Wiec kim sa ci Dragonici? - zapytal Sirendor zniecierpliwionym szeptem.Ilkar spojrzal w jego strone. -To magowie. Maja... cos... no wiesz... wspolnego... ze smokami - powiedzial, wykonujac bezradny gest reka. -Nie, do cholery, nie wiem! Przeciez smoki nie istnieja, prawda? To tylko bajki, mity. - Sirendor nadal nie podnosil glosu. -Tak? No to widze tam cholernie wielki kawal mitu! - Ilkar wskazal drzwi, strzygac nerwowo uszami. -Czy to ma jakies znaczenie? - wtracil sie Bezimienny. Jego glos, mimo ze cichy, zachowal swoja niezwykla moc. - Musimy sobie odpowiedziec tylko na jedno pytanie. Trojka Krukow i Denser stloczeni byli przy uchylonych drzwiach do komnaty smoka. Wrogosc odlozono na pozniej. Hirad siedzial tylem do nich, z podciagnietymi nogami i dlonmi opartymi o posadzke. Leb smoka znajdowal sie tuz nad glowa barbarzyncy, olbrzymie cielsko spoczywalo na podlodze ze zlozonymi skrzydlami. Cala ta sytuacja, rozmiar i niezwyklosc zjawiska, wydawaly sie Ilkarowi niepojete. Pomijajac fakt, ze nie do konca wierzyl zapisom w ksiegach i nauce mistrzow, Ilkar czasami wyobrazal sobie smoki i myslal o nich jako o duzych istotach. Jednak stworzenie siedzace przed Hiradem bylo tak ogromne, ze elf musial spojrzec dwa razy, zanim zdecydowal, ze Sirendor sie myli i nie patrza na sprytna iluzje. A mimo to nadal w pelni nie wierzyl. -Powinien juz nie zyc - mruknal Bezimienny, na przemian zaciskajac i rozluzniajac dlon na rekojesci miecza. - Dlaczego go nie zabil? -Wydaje nam sie, ze rozmawiaja - odpowiedzial Denser. -Co takiego? - Ilkar nie byl w stanie uslyszec ani slowa. Wedlug niego po prostu gapili sie na siebie. Ale kiedy przyjrzal sie dokladniej, wytezajac cala bystrosc elfiego wzroku, zobaczyl, jak Hirad potrzasa glowa i prostuje sie, by wykonac gest reka. Barbarzynca wskazal za siebie i powiedzial cos, czego mag nie byl juz w stanie uslyszec. Smok przekrzywil glowe i otworzyl pysk pelen ociekajacych slina klow. Hirad poruszyl sie niespokojnie. -Co to znaczy, ze nam sie wydaje? - zapytal Sirendor, lecz Denser milczal. -Pozniej, Sirendor - powiedzial Bezimienny. - Teraz musimy cos wymyslic, zeby go wyciagnac. I to szybko. -O czym oni do diabla rozmawiaja? - zastanowil sie Ilkar. Poniewaz nikt nie odpowiedzial, elf spojrzal z powrotem na zupelnie niewiarygodna scene za drzwiami i jakis blysk przykul jego uwage. Przez chwile myslal, ze to refleks swiatla na smoczych luskach, lecz to cos nie bylo zlote. Raczej stalowe lub srebrne. Wytezyl oczy jeszcze bardziej i zobaczyl niewielki dysk, moze wielkosci dloni, przyczepiony do lancucha oplatanego wokol jednego z pazurow tylnej lapy. Wskazal go Denserowi. -Gdzie? - zapytal Xeteskianin. -Na prawej lapie. Trzeci pazur. Denser pokrecil glowa. -Dobry wzrok, co? Sekunde. - Denser wymamrotal kilka slow i potarl kciukiem oczy. Potem spojrzal jeszcze raz i zesztywnial. -Co to jest? I nie probuj... -Modl sie, aby Hirad zajal go rozmowa wystarczajaco dlugo - Xeteskianin przerwal Ilkarowi i znow zaczal mamrotac zaklecie. -O czym ty mowisz? - syknal elf. - Co zobaczyles? -Zaufaj mi. Potrafie go uratowac. Badzcie tylko gotowi do ucieczki. Denser zrobil krok do przodu i zniknal. * * * -Zrozum, to dla mnie naprawde trudne - powiedzial Hirad. Smok ulozyl glowe na boku i nieznacznie wysunal szczeki. Struzka sliny splynela na posadzke i Hirad odruchowo odsunal noge.-Wytlumacz mi - rozkazal smok glosem, ktory wpadal do ucha i wwiercal sie gleboko pod czaszke. -Musisz zrozumiec, ze nigdy, nawet w najdziwniejszych, pijackich marach nie wyobrazalem sobie, ze bede siedzial i rozmawial ze... ze smokiem. - Hirad rozlozyl rece i uniosl brwi. - To znaczy... znaczy... - urwal zmieszany. Smok wydal nozdrza i barbarzynca znow poczul na twarzy potezny oddech, tak goracy i kwasny, ze musial sie powstrzymac, by nie zakryc ust i nosa dlonia. -A teraz? - zapytal smok. -Teraz jestem absolutnie przerazony - odpowiedzial Hirad i dreszcz przebiegl mu po ciele. Na plecach czul lodowate krople potu, mimo ze w komnacie bylo bardzo goraco. Plomienie migotaly w paleniskach umieszczonych polkoliscie wokol legowiska smoka. Sama bestia spoczywala w bajorze wypelnionym czyms, co wygladalo jak mokre bloto. -Strach jest zdrowy. Tak samo jak umiejetnosc uznania wlasnej porazki. Tylko dlatego ciagle zyjesz. - Smok poruszyl nieco skrzydlem. - Tak wiec zdradz mi tajemnice. Co tutaj robisz? -Scigalismy kogos. Wszedl tutaj. -Przewidywalem, ze nie jestes tu sam. Kogo scigaliscie? Barbarzynca nie mogl powstrzymac usmiechu. Sytuacja przekraczala ramy jego pojmowania. Choc byl pewien, ze wlasnie rozmawia z istota znana tylko z legend, w zaden sposob nie mogl pozbyc sie wrazenia, ze to wszystko jest jednym wielkim zartem. A przynajmniej, ze ma jakies logiczne wytlumaczenie. -To byl mag. Zabil jednego z moich przyjaciol. Szukamy go. Czy... widziales tu kogos...? - wojownik zacial sie. Tego bylo juz za wiele. - Wybacz mi - powiedzial - ale ciagle nie moge uwierzyc w twoje istnienie. Smok rozesmial sie, a przynajmniej tak wydawalo sie Hiradowi. Dzwiek huczal mu w glowie niczym fale rozbijajace sie o skalisty brzeg. Bol spowodowal, ze zamknal oczy. Kiedy je otworzyl, zobaczyl olbrzymi leb kilka centymetrow od swojej twarzy. Bestia dmuchnela strumieniem goracego powietrza prosto w oczy barbarzyncy. Odskoczyl do tylu. Zanim jednak zdazyl zastanowic sie nad zaskakujaca szybkoscia smoka, ten wykonal krotki ruch glowa, uderzajac go w szczeke. Cios poslal Hirada na posadzke kilka metrow dalej, bezbronnego i oszolomionego. Wojownik usiadl i pomasowal podbrodek. Z glebokiego rozciecia poplynela krew. -A teraz, czlowieczku? Czy nadal jest ci trudno we mnie uwierzyc? -Nie... Raczej nie... -I nie powinno. Seran we mnie wierzy, choc tym razem najwyrazniej mnie zawiodl. I jestem pewien, ze twoi przyjaciele za drzwiami podzielaja te wiare. - Glos bestii zabrzmial jeszcze glosniej w glowie Kruka. Hirad wstal i otrzasajac sie z zamroczenia podszedl z powrotem do smoka. -Przepraszam. Nie chcialem cie obrazic - powiedzial, czujac, jak serce podchodzi mu do gardla. Smok wydal z siebie kolejny dzwiek, przypominajacy smiech, lecz bardziej poblazliwy. -A jednak poddawales w watpliwosc moje istnienie - odpowiedzial. - Masz wielkie szczescie, ze nie tak latwo mnie obrazic. Albo raczej, ze nie tak latwo poddaje w watpliwosc... twoje zycie. Hirad rozpaczliwie staral sie skupic na mysleniu, lecz sytuacja wydawala sie beznadziejna. Predzej czy pozniej bestia znudzi sie zabawa, klapnie szczeka i... -To prawda. - Hirad wzruszyl ramionami zrezygnowany. - Ale prawda jest tez, ze jestes ostatnia rzecza, jaka spodziewalem sie tu ujrzec. -Ach tak... - Rozbawienie smoka odbilo sie echem pod czaszka barbarzyncy. - W takim razie cie rozczarowalem. Czy powinienem przeprosic? - Znowu sie rozesmial, choc tym razem ciszej, bardziej refleksyjnie. Hirad uchwycil lewym uchem delikatny szelest. A zaraz potem ledwie slyszalny glos. -Nie daj po sobie pokazac, ze mnie slyszysz, i nic nie mow. Jestem Denser, czlowiek, ktorego scigales. Probuje ci pomoc. - Urwal na chwile, potem ciagnal dalej. - Wiec kiedy kaze ci uciekac, uciekaj, jakby cie pieklo gonilo. Nie zatrzymuj sie i nie patrz za siebie. -A teraz, maly czlowieczku, zadaj mi pytanie. -Co? - Hirad zamrugal oczami i skupil uwage z powrotem na smoku, zaskoczony, ze nawet na tak krotka chwile o nim zapomnial. -Pytaj. Musi byc cos, czego chcialbys sie o mnie dowiedziec. - Smok cofnal glowe, wznoszac ja wysoko. -Dobrze wiec. Dlaczego jeszcze mnie nie zabiles? -Poniewaz schowales swoj miecz i nie stawiales oporu. To bardzo ciekawa reakcja i bardzo... rzadka. Niewielu ludzi budzi moja ciekawosc. -Pewnie masz racje. A wiec co tutaj robisz? -Odpoczywam i nabieram sil. Jestem bezpieczny. -Bezpieczny? - Hirad zmarszczyl brwi - Coz moze ci grozic? Smok opuscil leb i ulozyl go na posadzce. Powoli mrugnal oczami i popatrzyl na barbarzynce. -W moim swiecie toczy sie wojna. Krainy ulegaja zniszczeniu, a nie zanosi sie na rychly koniec walk. Kiedy musimy odzyskac sily, korzystamy z bezpiecznych legowisk, takich jak to, w ktorym jestesmy. -A gdzie wlasciwie jestesmy? - zapytal Hirad, spogladajac na wysokie sklepienie i przestronnosc komnaty. -Przynajmniej masz przeczucie, ze nie znajdujesz sie we wlasnym wymiarze. -Przykro mi, ale nie wiem nic o zadnych wymiarach. Jezeli zas chodzi o rozmiary to prawda, twierdza Taranspike nie posiada takich komnat. Smok rozesmial sie cicho. -O, naiwnosci. Gdybys tylko wiedzial, ile wysilku kosztowalo zbudowanie drogi, ktora sie tu dostales. - Uniosl glowe i zamknawszy oczy, zakolysal nia z boku na bok. Nie otwierajac oczu, mowil dalej. - Po opuszczeniu pokojow Serana znalazles sie w przedsionku, ktory nie jest polozony w zadnym wymiarze. Podobnie ta komnata, jak rowniez kaplica, ktora musiales minac po drodze. Jesli chcesz, nazwij to tunelem miedzy twoim a moim swiatem. Jego istnienie zalezy od nienaruszalnosci materii twojego wymiaru. - Glowa smoka znow znalazla sie tuz przed barbarzynca. - Moj Miot pelni funkcje straznikow twojego swiata. Ochraniamy was przed wplywem innych Miotow i skrywamy przed wami to, co nigdy nie powinno zostac stworzone! -Ale dlaczego? -Bynajmniej nie z sympatii dla waszego miernego gatunku. Niewielu z was zasluguje na nasz szacunek. Gdybysmy jednak udostepnili wam srodki do samozniszczenia, utracilibysmy nasze schronienia na zawsze. Z tego samego powodu wszelkie drogi do waszego swiata pozostaja zamkniete. W przeciwnym razie inne mioty przybylyby tu, by nad wami panowac. Hirad zastanowil sie przez chwile. -A wiec w rzeczywistosci kontrolujecie nasza przyszlosc. Smok wzniosl kosciane wyrostki sluzace mu za brwi. -To rzeczywiscie sluszny wniosek. Jak cie zwa, czlowieku? -Hirad Coldheart. -Ja jestem Sha-Kaan. Jestes silny, Hiradzie Coldheart. Slusznie uczynilem, nie odbierajac ci zycia i rozmawiajac z toba. Bede o tobie pamietal. Teraz jednak musze odpoczac. Zabierz swych towarzyszy i odejdzcie. Przejscie zamknie sie za wami. Nigdy mnie nie odnajdziesz, choc byc moze kiedys ja odnajde ciebie. Jesli zas chodzi o Serana, postaram sie o nowego sluge. Nic mi po Dragonicie, ktory nie potrafi zapewnic spokoju mego sanktuarium. Znaczenie wypowiedzianych slow dotarlo do barbarzyncy dopiero po kilku uderzeniach serca, nie przekonujac go bynajmniej. -Pozwalasz mi odejsc? -A czemu nie? -Uciekaj, Hirad, uciekaj teraz! Leb smoka poderwal sie blyskawicznie z kamiennej posadzki, a w jego oczach zapalily sie ognie. Staral sie odnalezc zrodlo nowego dzwieku, ale Denser pozostawal niewidoczny. Hirad tymczasem wahal sie. -Uciekaj! - krzyknal znow Denser gdzies z lewej. Barbarzynca spojrzal w gore na Sha-Kaana i ich oczy spotkaly sie na jedna chwile. Wojownik ujrzal najczystsza furie. -Bogowie, nie - wyszeptal. Smok odwrocil wzrok i spojrzal w okolice prawej tylnej nogi. Hirad odwrocil sie i zaczal uciekac. -NIE! - ryknal Sha-Kaan. - Zwroc to, co mi zabrales! -Tutaj! - krzyknal Denser i Hirad zobaczyl, ze mag pojawil sie nagle po prawo, jakies trzydziesci krokow od wyjscia. Smok wzniosl glowe i zional straszliwym strumieniem ognia, ktory przetoczyl sie po suficie i przypiekl sciany, niszczac obicia i drewniane dekoracje. Denser jednak zdazyl juz zniknac. Fala goraca otoczyla uciekajacego Hirada niczym calun. Potknal sie i krzyknal rozpaczliwie, lykajac rozgrzane powietrze. Huk szalejacych plomieni wstrzasal jego cialem, krople potu wyplynely na czolo. Komnata plonela. Poprzez dym i plonaca pajeczyne gobelinow dostrzegl Bezimiennego, stojacego przy otwartych drzwiach. Jakis cien przemknal tamtedy i Hirad uslyszal, jak smok zaczyna sie podnosic. Bezimienny pobladl gwaltownie. -Uciekaj, Hirad, szybciej! - wrzasnal. Smok zrobil krok naprzod. Potem kolejny. Barbarzynca czul, ze ziemia trzesie sie pod jego stapnieciami. -Oddaj, co ukradles! - zaryczala bestia. Hirad przekroczyl prog. -Zamykamy! - krzyknal Bezimienny, napierajac z pomoca Sirendora na ciezkie wrota. -Dalej! - Ruszyli w strone drzwi do srodkowej komnaty. Ilkar i Denser z przodu, Sirendor zaraz za nimi. Sha-Kaan zional powtornie i wielkie wrota eksplodowaly burza spalonych odlamkow drewna i metalu, rykoszetujacych od scian pomieszczenia. Wybuch rzucil Hirada na sciane przy zgaszonym palenisku. Plonace kawalki drzwi pokrywaly podloge i buty barbarzyncy. Ledwie oddychal w rozgrzanym powietrzu. Przez chwile lezal oszolomiony, nie dostrzegajac nic procz scian plomieni, potem zobaczyl glowe Sha-Kaana wygladajaca przez zniszczone wejscie. Smok znow nabieral powietrza. Barbarzynca zamknal oczy, oczekujac rychlego konca. Nagle jakas reka chwycila go za kolnierz, pociagnela do gory i przez prawe drzwi, do srodkowej komnaty. Bezimienny przeciagnal go pod okapem metalowego paleniska, ledwie unikajac dwoch jezorow plomieni, ktore przebily sie do drugiej sali i uderzyly o przeciwlegla sciane, topiac umieszczony nad paleniskiem symbol Dragonitow. -Chodz, Hirad. Wynosimy sie stad. - Wysoki Kruk popchnal Hirada w strone wyjscia, gdzie zniknela reszta druzyny. -Odzyskaj amulet! - zaryczal smok. - Hiradzie Coldheart, zwroc mi amulet! - Barbarzynca zawahal sie, lecz Bezimienny wrzucil go do korytarza wlasnie w chwili, gdy kolejna fala plomieni oblala komnate, uniemozliwiajac oddychanie i osmalajac wlosy uciekajacych. -Predzej! - krzyknal Sirendor gdzies z przodu. - Wyjscie sie zamyka! Nie utrzymamy go! Dwojka wojownikow popedzila przez korytarz do przedsionka. Tymczasem kolejna burza plomieni wypelnila kaplice, posylajac do korytarza jezyki ognia, ktore polizaly plecy uciekajacych, nadtapiajac skore kaftanow. Na koncu korytarza Hirad dostrzegl Ilkara. Mag stal z rozlozonymi ramionami, krople potu widoczne w swietle latarni wystapily mu na czolo. Podtrzymywal zaklecie, unieruchamiajac wejscie, lecz biegnacy barbarzynca widzial, jak drzwi powoli, centymetr po centymetrze, zamykaja sie. Ilkar wciagnal powietrze i zamknal oczy. -On slabnie! - krzyknal Denser. - Szybciej! Wejscie do pokojow Serana zamykalo sie z kazdym krokiem biegnacych. Przerazajace wycie Sha-Kaana dudnilo im w uszach. Wreszcie skokiem wpadli przez uchylone drzwi, obalajac Ilkara na podloge. Wejscie zamknelo sie z tepym stuknieciem i ryki smoka urwaly sie momentalnie. Ilkar, Hirad i Bezimienny podniesli sie otrzepujac. Barbarzynca skinal glowa w strone wielkiego wojownika, w podziekowaniu. Ten zas wskazal zamkniete przejscie. Na scianie nie bylo nawet sladu istnienia jakichkolwiek drzwi. -Bylismy w innym wymiarze - powiedzial. - Proporcje, rozmiary, plan pomieszczen, wszystko bylo nie tak. -Niezupelnie w innym wymiarze - poprawil go Ilkar. - Raczej gdzies pomiedzy. Kleknal przy ciele zamkowego maga. -Prosze, prosze. Seran Dragonita. - Sprawdzil puls. - Obawiam sie jednak, ze jest martwy. -I nie bedzie jedynym! - Hirad zwrocil sie w strone Densera. - Trzeba bylo uciekac, kiedy miales okazje. Wyciagnal miecz i zblizyl sie do maga, ktory nie przestawal glaskac trzymanego w ramionach kota. -Hirad. - Glos Bezimiennego byl cichy lecz rozkazujacy. Barbarzynca zatrzymal sie, nie spuszczajac oka z Densera. - Walka sie skonczyla. Jezeli go teraz zabijesz, to bedzie morderstwo. -Jego eskapada kosztowala zycie Rasa. Ja tez moglem zginac. On... -Pamietaj, kim jestes, Hiradzie. Mamy swoje zasady. - Bezimienny stanal za plecami barbarzyncy. - Jestesmy Krukami. Hirad skinal glowa i schowal bron. -Poza tym - powiedzial Ilkar - on musi nam jeszcze wiele wytlumaczyc. -Uratowalem ci zycie, barbarzynco. - Denser zmarszczyl brwi. Hirad w jednej chwili byl przy nim, przyciskajac jego glowe, przedramieniem do kamiennej sciany. Kot prychnal i uskoczyl w bezpieczne miejsce. -Uratowales, tak?! - Hirad wykrzyczal te slowa niemal prosto do ucha maga. - Prawie mnie usmazyl, a ty nazywasz to ratunkiem? To Bezimienny ocalil mi zycie po tym, jak ty je naraziles. Powinienes za to umrzec! -Jak... - zaprotestowal mag. - Przeciez odciagnalem jego uwage, bys mogl uciec! -Ale nie musiales, prawda? - warknal Hirad, dostrzeglszy zaskoczenie w oczach Densera. - Przeciez pozwolil mi odejsc, Xeteskianinie. - Barbarzynca cofnal sie o krok, puszczajac maga, ktory delikatnie zbadal swoja szyje. - Zaryzykowales moim zyciem tylko po to, by cos ukrasc. Mam nadzieje, ze bylo warto. - Odwrocil sie do reszty Krukow. -Nie wiem, dlaczego w ogole marnuje czas na tego sukinsyna. Musimy sie przygotowac do Czuwania. * * * Alun rzucil kartke na stol. Rece mu drzaly. Obce dlonie, silne i przyjazne, przykryly jego.-Uspokoj sie, Alunie, przynajmniej wiemy, ze zyja, wiec mamy szanse. Alun spojrzal w twarz swojego przyjaciela. Thraun siedzial po drugiej stronie stolu, potezna sylwetka ledwie miescila sie na lawie. Mial niemal dwa metry wzrostu, masywne barki i szeroki tors. Z mlodej twarzy wygladaly grube rysy, blyszczace blond wlosy mial zebrane w kucyk siegajacy talii. Spogladal na Aluna szczerymi i pelnymi zrozumienia oczyma, ktorych zielone teczowki otoczone byly niesamowitymi zoltymi obwodkami. Rozejrzal sie po gospodzie. Ruch byl, jak zwykle w porze obiadu, calkiem spory i gwar rozmow wypelnial pomieszczenie. Duze stoly zajmowaly wieksza czesc drewnianej podlogi, tylko gdzieniegdzie oddzielone zaslonami staly lawy takie jak ta, przy ktorej siedzieli, zapewniajace choc troche prywatnosci. -Co napisali, Willu? - glos Thrauna, gruby i niski, przerwal zadume Aluna. Potezny wojownik zdjal rece z dloni przyjaciela i zwrocil sie do niewysokiego, lecz muskularnego mezczyzny o jasnych oczach i czarnej rzednacej brodzie. Will spojrzal na list i pociagnal sie za nos. W miare jak czytal, jego brwi zbiegaly sie ku sobie w zamysleniu. -Niewiele. "Twoja zona zostala pojmana w celu poddania przesluchaniu w kwestii praktyk Kolegium Dordovanskiego. Jezeli zgodzi sie wspolpracowac, zostanie uwolniona, nietknieta. Podobnie twoi synowie. Dalszej komunikacji nie bedzie." -Wiemy zatem, gdzie sie znajduje - odezwal sie ostatni z trojki przyjaciol zwolanych przez Aluna, mlody elf imieniem Jandyr. Mial podluzna, smukla twarz, owalne, blekitne oczy, krotka, schludna blond brode i takiez wlosy. -Zgadza sie - przytaknal Thraun. - I wiemy rowniez, jak dalece mozemy ufac slowom zawartym w tym liscie. - Oblizal wargi i wsunal do ust kolejny kawal miesa. -Musicie mi pomoc! - Alun spogladal na nich oczami pelnymi rozpaczy. Thraun zerknal na przyjaciol. Will i Jandyr wolno skineli glowami. -Zrobimy to - powiedzial wojownik, nie przestajac jesc. - Co wiecej, musimy zrobic to szybko. Szanse, ze zostana uwolnieni, sa bardzo niewielkie. Alun pokiwal glowa. -Obydwaj chlopcy sa magami - ciagnal Thraun. - Kiedys stana sie potezni, a sa Dordovanczykami. Alun zgodzi sie ze mna, ze kiedy skoncza z Erienne, prawdopodobnie ich zabija. Dlatego musimy ich wydostac. - Spojrzal z powrotem na Aluna. - To bedzie kosztowac. -Niewazne ile, to nie ma znaczenia. -Ja, oczywiscie, pracuje gratis - powiedzial Thraun. -Nie ma mowy, przyjacielu. - Alun usmiechnal sie lekko, lzy zalsnily mu w oczach. - Po prostu chce, by wrocili do domu. -I tak tez sie stanie. Teraz - Thraun podniosl sie - zabieram cie do domu. Ty musisz odpoczac, my zajmiemy sie planem, zas pozniej wroce po ciebie. Olbrzymi wojownik pomogl przyjacielowi wstac z lawy i powoli opuscili gospode. * * * Richmond i Talan przeniesli cialo Rasa do cichej komnaty, wykutej bezposrednio w skale gory, o ktora opierala sie twierdza. Wokol plonely swiece, jedna za kazdy kierunek na tarczy kompasu. Twarz Rasa byla czysta i ogolona, jego zbroja - zalatana i umyta. Rece spoczywaly wzdluz ciala, miecz w pochwie lezal na piersiach, dlugi od podbrodka do ud.Richmond, kleczacy przed cialem, nie podniosl wzroku, gdy Hirad, Sirendor, Bezimienny i Ilkar weszli do sali. Talan, stojacy przy drzwiach, pochylil glowe przed kazdym z nich. Ustawiwszy sie wokol stojacego na srodku stolu, na ktorym lezal Ras, Krucy, ze spuszczonymi glowami, oddawali hold poleglemu towarzyszowi. Kazdy pamietal. Kazdego przepelnial zal. Lecz tylko dwoch przemowilo. Posrod przygasajacych swiec, Richmond powstal i schowal miecz do pochwy. -Dusze moja powierzam twojej pamieci. Kieruj mna i rozkazuj zza zaslony smierci. Gdy mnie wezwiesz, przybede. Dopoki starczy tchu, tak slubuje. - Ostatnie slowa wypowiedzial smutnym szeptem. - Przepraszam, ze mnie tam nie bylo. Spojrzal na Bezimiennego. Wodz Krukow skinal glowa i rozpoczal wedrowke dokola stolu, zaczynajac od glowy Rasa. W miare jak szedl, gasil kolejne swiece. -Na polnocy, na wschodzie, na poludniu i na zachodzie. Choc odszedles, na zawsze pozostaniesz Krukiem, a bogowie usmiechac sie beda do twojej duszy. Pomyslnych wiatrow, Kruku, na twojej drodze teraz i zawsze. Z powrotem zapadla cisza, tym razem jednak w zupelnej ciemnosci. * * * Denser pozostal w komnatach Serana. Martwy mag lezal na lozku przykryty przescieradlem. Ze swej strony Denser nie mogl sie nadziwic, ze on sam jeszcze zyje, lecz byl wdzieczny. Wkrotce cala Balaia bedzie wdzieczna, a najbardziej Xetesk, wlasnie dlatego, ze barbarzynca zostal powstrzymany. Kot otarl pysk o jego nogi. Mag oparl sie o sciane i usiadl.-Zastanawiam sie, czy to naprawde to - powiedzial, obracajac amulet w dloniach. - Sadze, ze tak, ale musze byc pewien. - Kot spojrzal mu w oczy. - Pytanie tylko, czy mamy sile, zeby to sprawdzic? Kot wskoczyl pod plaszcz maga, przytulil sie i chlonal cieplo jego ciala. Karmil sie. -Tak - powiedzial Denser. - Oczywiscie, ze mamy. Zamknal oczy i poczul przeplywajaca wokol mane. To bedzie bardzo trudne, lecz musial wiedziec na pewno. Polaczenie na taka odleglosc to prawdziwa proba dla ducha i ciala. Wiedza i slawa nie przychodza latwo, a czasami nie przychodza w ogole. * * * Pochowali Rasa poza murami zamku, znaczac miejsce symbolem Krukow - prostym rysunkiem ptasiej glowy z duzym okiem i skrzydlem zawinietym do gory.Zmeczeni i glodni, wszyscy procz Richmonda wrocili do zamku. Mlody wojownik kleczal samotnie przed grobem posrod zimnej i wietrznej, bezksiezycowej nocy. Dla niego Czuwanie mialo trwac do switu. Rozsiadlszy sie przy stole w olbrzymiej zamkowej kuchni, Ilkar relacjonowal Talanowi wydarzenia, ktore mialy miejsce za przejsciem miedzywymiarowym. Wtedy wlasnie Hirad zaczal sie trzasc. Podnioslszy ze stolu kubek kawy, przygladal sie, jak naczynie dygoce w jego dloniach, rozlewajac goracy napoj i parzac mu rece. -Wszystko w porzadku? - zapytal Sirendor, -Nie wiem - odpowiedzial Hirad. - Chyba nie. Podniosl kubek do ust, lecz nie mogl utrzymac go w miejscu i krople kawy splynely mu po brodzie. Serce walilo mu w piersi, a krew pulsowala w zylach. Zaczal gwaltownie sie pocic. Umysl wypelnil sie wizerunkami Sha-Kaana. I ognia. Wszedzie dokola ogien. Zar parzyl mu dlonie... Wypuscil gorace naczynie. -Na martwych bogow! Hirad, co sie dzieje? - Glos Sirendora zdradzal rzeczywisty lek. Barbarzynca prawie sie usmiechnal. Musial wygladac tak strasznie, jak sie czul. - Musisz sie polozyc! -Daj mi chwile - powstrzymal go Hirad. - W tym stanie i tak daleko nie zajde. - Zerknal w strone stolu. Wszyscy spogladali na niego z niepokojem, zapomniawszy o glodzie i zmeczeniu. Wzruszyl ramionami. -Nawet nie wierzylem w ich istnienie - powiedzial. - Taki wielki... olbrzymi. Przede mna, o tak! - Wyciagnal drzaca dlon na wysokosc twarzy. - Zbyt... potezny. Nie potrafie nawet... - urwal i dreszcz wstrzasnal calym jego cialem. Talerze i sztucce na stole brzek