11113
Szczegóły |
Tytuł |
11113 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
11113 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 11113 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
11113 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
WŁODZIMIERZ ODOJEWSKI
SPISEK CZARNYCH ORŁÓW
ISKRY WARSZAWA 195
Okładką projektował STANISŁAW KAŹMIERCZYK
Ilustrował MIECZYSŁAW KOŚCIELNIAK
I
Nieszczęście spadło na kraj. W roku 1626 Szwedzi jęli wdzierać się na
ziemie nasze od strony Prus Książęcych i Pomorza Zachodniego, usiłując
zawładnąć Wisłoujściem i miastem Gdańskiem. Teatrum wojenne rozszerzało
się prędko. Przewaga napastnika była przygniatająca. Uderzenie armii
zaprawionej w wielorakich kampaniach, prowadzonych przez awanturniczego
księcia Sudermańskiego, i floty sławnej z mnogich bitew, stoczonych na
okolicznych morzach, groziło odcięciem Rzeczypospolitej od Bałtyku.
Regimenty zaciężnych knechtów i żądnej łupów szlachty szwedzkiej pustoszyły
Przymorze. Eskadry większych i mniejszych jednostek bojowych pod
dowództwem zmyślnych i doświadczonych admirałów blokowały wybrzeże.
Zdradziecka polityka elektora pruskiego, bez strzału oddającego Szwedom swe
warownie, komplikowała jeszcze sytuację.
Niewielką polską armię dowodzoną przez hetmana Koniecpolskiego
powiększano w pośpiechu. Budowano okręty, nad którymi pieczę wziął admirał
Arendt Dickman, ku niezadowoleniu kupców gdańskich obawiających się, że w
czas wojennej zawieruchy ucierpi ich handel i że silna polska armada w rękach
Zygmunta III ograniczyć może ich przywileje. W Gdańsku panował głód,
dowóz towarów zmniejszał się z każdym dniem. Łacniej było o śmierć niźli o
prowiant. Nad wodami Bałtyku rozciągnęła swą władzę flota nieprzyjacielska.
Z początkiem kwietnia, kiedy pogoda już ustaliła się jako tako i umożliwiła
bezpieczną żeglugę, nawy polskie na rozkaz admirała rozwijać poczęły
ożywioną działalność. Wyszły na pełne morze, penetrując rozległe przestrzenie
od brzegów Kurlandii aż po wybrzeża Pomorza Zachodniego. Nie można już
było spokojnie patrzeć na dalsze panoszenie się Szweda na naszych wodach.
Opowieść ta swój początek bierze Anno Domini 1627. Wiosna nad podziw
nastała ciepła tego roku, ale i burzliwa. W drugiej połowie maja dowództwo
polskie postanowiło, korzystając ze sprzyjającej aury, odkomenderować z portu
jeszcze jeden dywizjon celem patrolowania brzegów. Właśnie tego dnia. kiedy
młody sztorman Jakub Karwat z „Arki Noego” skończył z załogą oporządzanie
nawy, kapitana Magnusa, dowódcę tejże karaweli , wezwano do admirała, który
na pokojach Komisji Okrętów Królewskich zwoływał nagłą naradę. Magnus,
człowiek już dość posunięty w leciech, stateczny i nie lubiący zbytniego
pośpiechu, postąpił tego dnia wbrew swej naturze — poszedł nieco wcześniej,
przeczuwając jakoweś ważne nowiny. Okazało się jednak, że nie jest
pierwszym. U admirała zastał już kapitanów: Witta i Morę, a nie minął i
kwadrans, gdy zjawił się czwarty z wezwanych, kapitan Gajka z „Białego Psa”.
Jego ekscelencja stał oparty o kominek, zatopiony w swobodnej rozmowie
z oficerem ordynansowym, przybyłym niedawno z obozu hetmańskiego.
Wchodzącym kapitanom kiwał przyjaźnie głową, wskazując ręką, aby zajęli
miejsca. Na jego suchym, drobnymi zmarszczkami usianym obliczu widniała
pogoda; to, o czym mówił ordynansowy, musiało go nawet nieco rozweselić,
gdyż prychał od czasu do czasu głośno, przez zaciśnięte wąskie wargi, i ramiona
drgały mu tłumionym śmiechem. Kominek był wygaszony i chyba jedynie z
przyzwyczajenia admirał podginał czarne poły surduta, jakby miał zamiar
nagrzać sobie plecy. Przez otwarte okna wpadały do pokoju ciepłe powiewy
wieczoru, pachnące świeżością, a razem z nimi docierał z ulicy przytłumiony i
senny gwar miasta. Stojący pomiędzy oknami wysoki zegar lyońskiej roboty
tykał głośno, wiszące zaś wzdłuż ścian ciemne konterfekty co znaczniejszych
rajców miejskich wodziły po zebranych wytrzeszczonymi oczyma. Trącane
przeciągiem płomyki świec, ustawionych w ciężkich lichtarzach, chybotały
rzucając podłużne cienie. Chybotały również kaganki wiszące na cienkich
łańcuszkach u sufitu, delikatnie pobrzękując przyczepionymi do nich
krzyżykami i gwiazdkami. Kroki wchodzących co jakiś czas adiutantów, którzy
odbierali od głównodowodzącego flotą rozkazy, tłumiły grube dywany
rozciągnięte na posadzce. Mimo swobody obejścia samego admirała panował
tutaj nastrój trochę uroczysty, skłaniający do mówienia przyciszonym głosem.
Kapitanowie, pełni uszanowania dla sędziwego dowódcy, nie zajmowali
wskazanych im miejsc. Stali przy oknie gwarząc szeptem. Ubrani byli
jednakowo. Mieli na sobie ciemnoniebieskie kaftany szamerowane srebrem z
takimiż, w dwóch rzędach biegnącymi, guzami, na nogach czarne hajdawery
oraz pończochy i trzewiki z czarnej skóry zapinane srebrną klamrą. Z
ufryzowanych na przodzie głów spływały na kark grube harcapy zakończone
czarną wstążką. Byli pełni ciekawości, co przyniesie im dzisiejsza, nagle
zarządzona narada i niecierpliwili się nieco, choć twarze ich, spokojne,
czerwone od wiatru i słońca, nie zdradzały najmniejszego wzruszenia.
Rozmowa, którą ze sobą wiedli, była obojętna i nie dotyczyła na pozór
żadnego z nich. Mówili o tym, co dzieje się w mieście, jak idą roboty w stoczni,
opowiadali sobie najświeższe nowinki zasłyszane od przybyłych niedawno ze
stolicy osobistości i od czasu do czasu spoglądali dyskretnie w stronę
gadającego z ordynansem admirała.
Z całej czwórki wyróżniał się najbardziej kapitan Mora, mężczyzna
słusznego wzrostu, o okrągłych plecach i kanciastych ramionach. Ów nie mówił
nic. Wszystkim znana była jego mrukliwość i opryskliwy sposób bycia, choć w
gruncie rzeczy człowiek ten miał zacności serce. Obok niego stał mały i
ruchliwy Witt oraz Gajka, postawny i urodziwy, najmłodszy z kapitanów
polskiej floty. Magnus wreszcie, mężczyzna jako się rzekło starszy, prawie
pięćdziesięcioletni i ogromnej tuszy, tkwił nieco z boku, opierając się o parapet
otwartego okna. Przypominał raczej faskę masła odzianą pośpiesznie w mundur
niż groźnego wilka morskiego, o którym stugębna fama głosiła, że potrafi z
bukszprytu skoczyć na nieprzyjacielski pokład, nadziewając w rozpędzie trzech
nieprzyjaciół na klingę. Dziś właśnie, wcześniej niźli to było przewidziane,
ukończył oporządzanie swojej nawy, zadowolony więc nad wyraz, puszył się
przed przyjaciółmi swą gotowością choćby natychmiastowego wypłynięcia na
morze. Witt, sceptyk i dowcipniś po trosze, pokpiwał z niego dobrodusznie.
Magnus, wieloletni kaper , miał załogę rekrutującą się prawie w całości z
wartogłowów dawnej ceter-partii , zwyczajną zatem prędkiej roboty, nie
dziwota więc, że załogi złożone z niedawnych jeszcze rybaków i żeglarzy ze
statków handlowych ustępowały jego ludziom w sprawności.
II
Złocony cudacznie zegar metalicznymi, długo wybrzmiewającymi
uderzeniami wybił godzinę piątą. Admirał, lubiący przestrzegać punktualności
co do minuty, odwrócił się od kominka, skinieniem pożegnał ordynansowego i
podszedł do obłożonego mapami stołu. Kapitanowie umilkli, zbliżyli się, i gdy
admirał siadł, zajęli miejsca po przeciwnej stronie. Wyczekawszy, aż zmilkł
szurgot krzeseł, Dickman wziął ostrożnie do ręki gruby arkusz papieru gęsto
zapisany zamaszystym pismem i przejrzał go uważnie.
— Otóż co chciałem waszmościom rzec — zagaił po chwili zastanowienia,
poprawiając halsztuk na szyi. — Gotowość ich naw mnie niepokoi. Pełna już
wiosna, a my ciągle jeszcze zbyt mało ruchliwi. Nieprzyjaciel tymczasem
gruszek nie zasypia w popiele.
Oficerowie w milczeniu skinęli głowami. Magnus rozpromienił się
zadowoleniem; spojrzał z trudno ukrywanym tryumfem na Witta i korzystając,
że admirał ogląda leżącą przed nim mapę, zamrugał nieznacznie swymi małymi,
nieco wyblakłymi, w drobniutkich fałdach tłuszczu osadzonymi oczyma.
— Jak mi ordynansowy, co niedawno z Warszawy przybieżał, donosi —
powiedział admirał — Miłościwy Pan kłopocze się z powodu coraz większej
ilości Szweda na naszym wybrzeżu i przykazuje wszelkimi siłami mu
przeszkadzać. Nie pozostaje nam nic innego, jak sposobić się do decydującej
rozprawy. Jakoż jegomość hetman również mi pisze, żeby zabiegać u
waszmościów o jak najpilniejsze wygotowanie naw do żeglugi. — Popatrzył
uważnie na milczących kapitanów i zamyślił się na moment. Zegar tykał
metalicznie w ciszy pokoju. Gdzieś pod kwadratowe belkowanie wysokiego
stropu zabłąkała się pierwsza wiosenna mucha i huczała nudnie. Łagodny
powiew, który wpadał przez okno, podrywał z szelestem brzeg leżącej na stole
mapy. Admirał przytrzymał ją ręką i wygładził. — Roboty na nawach
waszmościów są prawie na wykończeniu, nieprawda? — zapytał rzucając
krótkie i przenikliwe spojrzenie.
Skinęli przytakująco. Magnus nie wytrzymał, żeby nie pochwalić się, iż u
niego wszystko już zrobione.
Admirał kiwnął głową zadowolony i popatrzył teraz na innych, oczekując
odpowiedzi.
— Jednego dnia mi jeszcze trzeba, by „Wodniak” mógł wyjść na morze —
odezwał się sepleniącym, twardym głosem Witt.
Chciał być dobrze zrozumiany, mówił więc wolno, z trudem dobierając
wyrazy. Był emigrantem szwedzkim, od wielu już lat przebywającym w Polsce,
języka jednak nie zdołał jeszcze dostatecznie opanować. Powolność jego mowy
w zadziwiający sposób kontrastowała z ruchliwością całej postaci, szczególnie
zaś oblicza, i z żywością spojrzenia. — Ludzi mam nieprzyuczonych do takiej
roboty — sumitował się — ale gdyby mi kilku majstrów wasza miłość przysłać
raczył, w parę godzin nawę bym do gotowości przywiódł.
— Niedobrze — skonstatował admirał.
Kapitan Mora potrząsnął w zakłopotaniu swą rudą czupryną.
— „Król Dawid” jeszcze też nie przysposobiony, ale w ciągu dnia,
dwóch...
— Nie możemy nawet dnia czekać. — Admirał gestem dłoni wstrzymał
dalsze tłumaczenia. Sięgnął do kieszeni surduta, wydobył stamtąd niewielką
srebrną tabakierkę i zażył tabaki. — Co się tyczy owego przysposobienia do
gotowości, to będziecie, panowie, musieli zrobić to zaraz. Dzisiejszej nocy
jeszcze. Chociażby przy łuczywie. Wyjdziecie na morze skoro świt — ostatnie
słowa powiedział głośniej i kichnął w wyciągniętą z rękawa chusteczkę.
Kapitanowie spojrzeli na siebie znacząco. Musiało zajść coś nad wyraz
poważnego, jeśli głównodowodzący flotą zrezygnował ze zwyczajnego
zasięgnięcia ich rady i zaraz na wstępie oznajmił kategorycznie swą decyzję.
Witt i Mora byli szlachcicami znacznej kondycji, Dickman zaś nie personat, lecz
mieszczanin, zwykł więc wysłuchiwać ich racji przed poważniejszym
przedsięwzięciem, co czyniąc nie poczytywał sobie tego za dyshonor, nie
ustępowali mu bowiem doświadczeniem w sprawach morskich. Magnus —
który wchodził w skład admiralskiej rady nie na zasadzie urodzenia jak oni,
gdyż nie mógł poszczycić się ani znaczniejszą substancją, ani możnymi
antenatami , ani też klejnotem, ale na zasadzie sławy najstarszego i
najwybitniejszego spośród kapitanów floty — również nie był pomijany nigdy,
nawet w błahszych sprawach. Ponieważ biegły był w piśmie i językach obcych,
a łaciną władał nie gorzej niźli uczony magister, wzywano go nader często na
pokoje Komisji Okrętów Królewskich. Tym dziwniejsze się więc wydawało
teraz, że i on o niczym szczególniejszym wcześniej nie wiedział.
Milczenie przedłużało się i gdy Magnus, zniecierpliwiony nieco, sapnął
głośno i spojrzał pytająco najpierw na Witta, później na Morę, pragnąc wyczytać
z ich oczu, czy domyślają się, jaka się sprawa gotuje, admirał otarł nos i
schowawszy na powrót do rękawa chusteczkę, powiedział:
— Zapewne dziwi waćpanów nasz pośpiech...
Nie odpowiedzieli ani słowem, wtedy jął ciągnąć dalej, trochę zmęczonym
głosem:
— Szwedzi, jak mi donoszą, nie ustają w przeprawianiu wojsk na ziemie
nasze. Od przeszpiegów wiemy, że nowa flotylla znowu płynie w kierunku
Pilawy pod wodzą admirała Gyllenhjelma, którego przednia straż lada dzień
może już być na naszej stronie. Trzeba zacząć wreszcie nękać przeciwnika i to
zadanie powierzyć zamierzam właśnie waszmościom. Nad dywizjonem
dowództwo i pieczę, jak uradziliśmy z hetmanem, będzie miał kapitan Witt. —
Tu admirał zawiesił głos i spojrzał na wymienionego. Witt w milczeniu skinął
głową. — Rejs nie powinien trwać dłużej niż tydzień do dziesięciu dni, gdyż
na koniec maja zarządziliśmy lustrację floty. Dlatego w większe bitwy,
wyjąwszy okoliczności szczególne, ordynuję się nie wdawać, silniejszego
przeciwnika raczej unikać. Ostrożnie działać. — Mówiący nachylił się nad mapą
i pociągnął palcem wzdłuż Półwyspu Helskiego, następnie po linii wybrzeża w
kierunku zachodnim. Kapitanowie poszli za jego wzrokiem. — Popłyniecie do
Kołobrzegu, nie oddalając się zbytnio na pełne morze — powiedział znacząco.
— Szwedzkie nawy transportowe też idą bliżej brzegów, więc po drodze uda się
wam może zatopić kilka z nich albo zagarnąć. Czas po temu sposobny, bo
pogoda sprzyja.
— Prawda, sprzyja — wtrącił się Magnus. — Pogoda ante omnia , a fakt,
że Szwed gęsto na morzu się tłoczy, należy uznać również za sprzyjający.
Admirał uśmiechnął się słysząc te pełne pewności siebie słowa,
wypowiedziane tubalnym głosem kapitana.
— Znaczy się, z nawami bojowymi nie nawiązywać starcia? — zapytał
Witt niepewny intencji dowódcy. — Napadać jedynie na transportowe?
— Tego nie rzekłem — zaprzeczył prędko admirał. — Raczej jeno starcia
unikać, boć jeśli zatopią nam choćby jedną nawę, to szkoda takowa jakby dla
nich dziesięć stracić. Ale kiedy wojenne siły nieprzyjacielskie nie byłyby w zbyt
wielkim skupieniu i przewadze, atakujcie. Na rozum trzeba to w danej chwili
wziąć i rozważyć, sami wiecie. Moja rada niewiele wam pomoże, bo nie ja, ale
wy płyniecie.
— Zrozumiałe — przytaknął Witt wpatrując się w mapę, zadowolony, że
admirał nie wiąże mu rąk kategorycznym zakazem, i gdy pozostali kapitanowie
przytaknęli, zapytał: — Do Kołobrzegu przybić dla zabrania świeżej wody czy
jak?
— Otóż w tym rzecz, że nie tylko po to, mości panowie, was tam posyłam
— pośpieszył z odpowiedzią admirał i, zwracając się do Witta, rzekł: —
Zabierzesz waszmość na swoją nawę specjalnego wysłannika Króla Jegomości
ze stolicy. To jest zadanie drugie, które pozostanie wam spełnić poza
patrolowaniem wybrzeży. Wieźć go należy do Kołobrzegu z całą wygodą i... do-
wieźć cało. — Popatrzył na zebranych przenikliwie. — Dlatego właśnie
przestrzegam przed niepotrzebnymi bitwami, w których zdrowie posła ucierpieć
by mogło. Jeszcze przed świtem zajedzie on do portu i wpuścisz go waszmość
na „Wodniaka”. Człowiek to znaczny i od spełnienia jego misji zależy wiele w
tej nieszczęsnej wojnie. A że sprawa to dyskretna, reszty dowiesz się na pełnym
morzu. Dam mości panu pismo hetmańskie, które rozpieczętujesz w
przytomności posła królewskiego po wyjściu z portu.
Admirał wstał, podszedł do sekretery i z jednej z szuflad wyjął podłużną
szarą kopertę, opatrzoną pieczęciami.
— Do rąk własnych — potrząsnął nią w powietrzu i podał Wittowi. —
Sprawa nad wyraz jest pilna, dlatego tak przynaglam waszmościów.
Witt odebrał zapieczętowany rozkaz i skłonił głowę. Magnus uśmiechnął
się, odkaszlnął głośno i sięgnął do kieszeni po chustkę. Chciał znowu coś
powiedzieć, ale widząc, że Dickman nachyla się nad mapą i ponownie zaczyna
szczegółowo rozpatrywać przyszłą trasę rejsu, zrezygnował z tego zamiaru.
Pierś mu rozpierało tak szerokie, tak całkowite poczucie swobody, że aż tchu
brakło. Już dawno miał dość tego ślęczenia w porcie, gnuśnienia i bezczynności,
od której nawet jego karna zazwyczaj załoga jęła się ostatnio rozprzęgać. Na
rozkaz wypłynięcia na pełne morze czekał już z utęsknieniem od kilku tygodni,
wysiadując aż do natręctwa w antyszambrach Komisji Okrętów Królewskich i
naprzykrzając się admirałowi.
— Czy wyłożyłem całą sprawę dosyć jasno? — zapytał głównodowodzący
flotą, patrząc kolejno na każdego z kapitanów.
Odsunęli pośpiesznie krzesła, powstali wszyscy równocześnie i wyprężyli
się służbiście.
— To dobrze — rzekł zadowolony. Obszedł stół i zbliżył się do nich. —
Zdążycie do świtu oporządzić nawy? — zapytał, jakby jeszcze chciał się
upewnić.
— Zdążym, Jego Ekscelencjo. Zważywszy, że cała noc przed nami,
zdążym — odpowiedział za wszystkich Witt.
Admirał uśmiechnął się zachęcająco swym leciutkim, trochę nieśmiałym
uśmieszkiem, tak znanym jego otoczeniu, potem, podając każdemu z osobna
rękę, życzył dobrych wiatrów. Kapitanowie przytupywali przepisowo, machając
przed sobą kapeluszami, i wychodzili.
III
Na ulicy rozwiązały się wszystkim języki. Rejs musiał być jednym z
najbardziej ważkich posunięć zaczepnych tegorocznej kampanii wojennej, w
przeciwnym bowiem wypadku nie byłoby takiego pośpiechu i nie osłaniano by
ostatecznego jego celu tak ścisłą tajemnicą. Czterej kapitanowie zgodnie się
domyślali, że w najbliższym czasie gotowały się jakoweś gorące wydarzenia,
dla których rozstrzygnięcia nie bez znaczenia musiała być i owa tajna misja
królewskiego posła, i instrukcja powierzona Wittowi w zalakowanej kopercie.
Wprawdzie od dawna przypuszczali, że w wypadku zarządzenia rejsu na ich
okręty padnie wybór i każdego już dnia oczekiwali rozkazu, aby przygotować
się do wypłynięcia, nie sądzili jednak, że nastąpi to tak prędko.
— Już od trzech dni czułem pismo nosem, bo admirał zaczął mnie
popędzać w armowaniu nawy — powiedział w zamyśleniu Witt.
Szedł prędkim, zamaszystym krokiem, głośno stukając obcasami o bruk.
— Zasiedzielim się w tym obrzydliwym mieście jak urodzone szczury
lądowe — mruknął kapitan Mora — czas więc już był po temu, aby wyjść na
morze i łyknąć powietrza. Zaśniedziałby człowiek na amen.
Najmłodszy z nich Gajka łypnął niepewnie na najwyższego rangą Witta i
najstarszego wiekiem i doświadczeniem Magnusa, potem, nie mogąc się
powstrzymać, wmieszał się do rozmowy.
— Mniemam, że prędko spotkamy jakiegoś Szweda i zapiszemy mu się
chwalebnie na burtach.
— Ante victoriam ne canas triumphum — parsknął głośnym śmiechem
Magnus i trzepnął go dobrodusznie przez plecy. — Nie mów hop... a jak dalej,
sam waszmość wiesz.
Skonfundowany srodze Gajka zamilkł, westchnął, potem, pomilczawszy
chwilę, zmartwionym głosem nie omieszkał zauważyć:
— Ale roboty to dziś będzie jeszcze huk...
— W samej rzeczy — mruknął Mora. Znać było po nim zafrasowanie. —
Nie bardzo wiem, do czego się pierwej zabrać...
Magnus posapywał zadowolony — on mógł spać tej nocy spokojnie. Jego
nawa wypłynąć mogła z portu choćby i za kwadrans.
— Przyślę wam trochę swoich ludzi — zaofiarował się z pomocą.
Twarze kapitanów rozpogodziły się natychmiast. Wszyscy równocześnie
jęli mu dziękować skwapliwie, przystając na propozycję. U skrzyżowania ulic
Franciszkańskiej i Szewskiej przystanęli.
— Ante lucem — powiedział Magnus znacząco.
Witt potwierdził skinieniem głowy. Pożegnali się, mówiąc sobie „czołem”.
Magnus skręcił w stronę bramy Gołębiej i odpowiadając na ukłony
nielicznych o tej porze przechodniów, minął targ Rybny i wkroczył na znajomą
sobie od wielu już lat uliczkę nad Mołtawą, zwaną Zakrętem. Zmrok wieczorny
kładł się zwolna na ziemię. Wiatr od rzeki nawiewał ciepłą wilgoć i woń bujnie
już rozwiniętej zieleni traw i krzewów. Gdzieś daleko kwilił jakiś zapóźniony
ptak, a jeszcze dalej, chyba po drugiej stronie rzeki, dawał się słyszeć huk
siekiery, którą walił ktoś w bal drzewny.
Magnus odetchnął głęboko, pełną piersią. Powietrze było rześkie i jędrne,
miało w sobie zapach niedalekiego morza i podróży. Czuł dziwną lekkość i choć
serce biło równym i spokojnym rytmem, krew musowała w całym ciele jak
młode, nie przefermentowane wino. Niczym nie mógł był go admirał bardziej
ucieszyć, jak właśnie owym co dopiero oznajmionym rozkazem. Dość zasiedział
się już w domu. Od żoninego jadła, choć je dla świętego spokoju spożywał ze
słodką twarzą i chwalił, zaczął go ostatnimi czasy boleć żołądek, od miękkich
poduch i pierzyn łamało go w kościach, a widok poczciwych skądinąd
mieszczan, jego sąsiadów, napawał go z dnia na dzień coraz większym
rozdrażnieniem. Gdyby nie moc najróżnorodniejszych zajęć przy
rozbudowywaniu floty (bo admirał chętnie wykorzystywał jego umiejętności) i
częste narady w kwaterze hetmańskiej, zbuntowałby się srodze na taką służbę.
Czterdzieści lat już pływał po okolicznych morzach, a od trzydziestu był
kapitanem własnego okrętu, „Arki Noego”. Większą część swego żywota
gardłowy, bo zbójecki, uprawiał proceder wykupując patent kaperski raz u tego,
to znów u innego monarchy i zanim niebezpieczeństwo wiszące nad
Rzecząpospolitą nie kazało mu oddać swego doświadczenia, wiedzy, dzielności,
bitnej załogi i okrętu na usługi regularnej floty polskiej, był bardziej wolnym
niźli ptak. Tym więcej zatem ciążyła mu ostatnia przymusowa bezczynność.
Westchnął głośno, z ulgą i przyśpieszył kroku. Okoliczne domy świeciły
kwadratami okien, a nad rzeką warzący przy ogniskach strawę flisacy śpiewali
smutne pieśni. Ich głosy towarzyszyły kapitanowi aż do progu niewielkiej,
błyszczącej dwoma rzędami okienek kamieniczki, przed którą przystanął.
Stuknął kilka razy kołatką i po niedługiej chwili ciężkie, kute naglami i spięte
antabami drzwi ustąpiły do tyłu. Ze środka padła na ulicę smuga światła i
buchnął zawiesisty zapach przygotowywanej wieczerzy.
Żona kapitana, pani Fryda, jak zwała ją służba i sąsiedzi, niewiasta dość
posunięta już w leciech, przysadzista, o białym, z lekka piegowatym obliczu,
zdjęła mężowi z ramion okrycie i gderając dobrotliwie na jego spóźniony
powrót, oznajmiła, że podaje zaraz do stołu. Magnus nie słuchając machnął ręką
i wszedł do stołowego pokoju.
W najdalszym kącie, tuż przy nie dającym teraz światła oknie, siedział
młody, smagły mężczyzna. Na okrytych skórzanym fartuchem kolanach trzymał
kawał drewna i majstrował jakiś wymyślny model okrętu. Na odgłos kroków
kapitana uniósł z zaciekawieniem twarz, spojrzał pytająco. Można było tedy
ujrzeć parę ciemnoniebieskich, błyszczących oczu, ukrytych głęboko pod
czarnymi, krzaczastymi brwiami i wąskie, znamionujące stanowczość usta,
okolone niewielkim wąsikiem.
— Stawiaj żagle, mości sztormanie! — krzyknął do niego Magnus od
progu. — Płyniemy!
Młody poderwał się gwałtownie z krzesła, rozsypując na podłogę wióry.
Krzyknął coś, poruszony słowami przybysza do żywego.
— Skoro świt wyruszymy — zatarł ręce kapitan — według rozkazu
jegomości admirała. Rozumiesz coś z tego, hę? Bo ja rozumiem, że wreszcie
koniec z wylegiwaniem się w betach.
— Co ty powiadasz? — Kapitanowa wyjrzała z kuchni. — Nie dalej jak
rano jeszcze gadałeś, że z miesiąc postoicie, a tu naraz... Co tak spieszno, co się
stało? — spoglądała zaniepokojona.
— No... wyruszamy — potwierdził zadowolony Magnus. — Około
dziesięciu dni na morzu zabawimy. A ty jakże? Chciałabyś, abym fotele na
pokojach wysiadywał. Jeszcze mi do starości daleko.
— Też dziwactwa po głowie ci chodzą — roześmiała się pani Fryda i
wzruszyła ramionami, ale widać było, że jest zaskoczona i niezbyt zadowolona z
takiego obrotu rzeczy. Kiedy wyszła, młody mężczyzna, którym był sztorman
Jakub Karwat, wychowanek małżeństwa Magnusów, złożył w milczeniu fartuch,
zebrał z podłogi rozsypane przed chwilą wióry i wyniósł je do sieni. Gdy
powrócił, zapytał stając przed kapitanem:
— Idziemy do portu?
— Poczekaj, po wieczerzy. Zdążymy...
— To musi być rejs ważki, kiedy tak prędko?
— Zapewne... ważki — mruknął Magnus krótko, rozsiadając się w krześle.
— Dokąd?
— Do Kołobrzegu i z powrotem. Gyllenhjelmowi naprzeciw mamy wyjść
— poinformował ściszając głos i spoglądając z niepokojem w stronę kuchni.
Sztorman gwizdnął przez zęby i podrapał się po głowie. Mrugnął do swego
patrona porozumiewawczo.
— Waszmość tego pewni?
— No, co ty gadasz — obruszył się Magnus. — Dickman ma wieści, że
Gyllenhjelm odbił już od szwedzkich brzegów.
Sztorman pokiwał głową i nagle spoważniał. W zamyśleniu zwolna
przemierzył pokój, skupionym wzrokiem wodząc po sprzętach. Stały tu dwie
masywne i pękate szafy pełne oprawnych w skórę wołową librarii , żółtych
pergaminów zwiniętych w rulony i kart morskich. Na ścianach wisiała moc
zdobycznej broni, a po wszystkich kątach walały się najprzeróżniejsze okrętowe
instrumenta nawigacyjne. Karwat przystanął i powiedział ściszonym głosem:
— Jeśli z Gyllenhjelmem sprawa, to gorąco będzie. Stary i cwany wyga.
— Pewnie... — mruknął kapitan — to świetny wojak.
— Gdzie gorąco będzie? — zapytała pani Fryda wchodząc do pokoju.
Nakryła stół świeżą serwetą, potem jęła wnosić dymiące co dopiero zestawioną
z pieca strawą półmiski.
— Mówimy, że pogoda...
— Teraz, w maju? — Kapitanowa wzruszyła ramionami i popatrzyła na
mężczyzn z niedowierzaniem.
— No, w samej rzeczy maj, ale dziwny on jakiś, za ciepły — tłumaczył
wykrętnie gruby kapitan.
Popuścił pasa i siadł do stołu. Spożywali wieczerzę w milczeniu; Magnus i
sztorman Karwat rozmyślali o czekającej ich podróży, pani Fryda zaś, jak to
zwykle w takim wypadku kobieta, zaniepokojona o los najbliższych, kręciła się i
wypytywała. Gdy skończyli i przeszli do swoich pokojów odziać się na drogę,
kapitanowa poczęła przygotowywać ulubione ich wiktuały. Potem z piwnicy
wyniosła flaszkę gdańskiej wódki, z apteki podręcznej dobyła zielnych
kordiałów domowej roboty i wszystko to zapakowała w węzełek.
Magnus nie wyszedł jeszcze od siebie, gdy Karwat, całkowicie gotowy do
drogi, siedział już wyczekująco w stołowym pokoju. Słuchał rad i pouczeń
pełnej troski o jego los gospodyni. Pani Fryda była dlań zawsze najlepszą
opiekunką, tak że nigdy nie odczuł bolesnego braku własnej rodzicielki. Kochał
ją i szanował wielce. Zasłużyła sobie na to. Obiecując jej solennie jak
największą dbałość o zdrowie i rozwagę w niebezpieczeństwie, zdjął z kołka
wiszącą tutaj obok kapitańskiej swoją klingę i przytroczył do pasa.
W tym momencie właśnie napotkał niespokojny wzrok kobiety, ujrzał
nieznaczne drżenie jej powiek i ust, uśmiechnął się więc przepraszając i
powiedział, aby ją uspokoić:
— Dziesięć dni — nie wiek. To jakby do Tczewa wyskoczyć pieszo i
wrócić.
— Przez dziesięć dni wiele może się przytrafić. I życie postradać łacno —
westchnęła.
— Jeszcze mi się to ani razu nie przydarzyło — roześmiał się Karwat.
— Drwij, drwij sobie, ale wspomnisz moje słowa. Czas teraz taki
niedobry... — powiedziała wolno. Niespokojną ręką poprawiła wymykające się
spod czepka kosmyki włosów i otarła nieznacznie kąciki oczu.
— Jeśli się już nie daj Boże co przydarzy, to na pewno nie wspomnę, bo
czasu na to nie stanie — zażartował ponownie i słysząc kroki w sionce,
pocałował opiekunkę w rękę. Pogładziła go po głowie.
Magnus widać posłyszał ostatnie słowa swego wychowanka, gdyż nie
omieszkał mruknąć filozoficznie:
— Media vita in morte sumus . Ale ty się nie frasuj, pani matko. Damy
sobie radę, zdrowi powrócimy i jeszcze łupy zdobędziemy... te, te... — zająknął
się i prędko poprawił — i jeszcze sławę zdobędziemy. Za słuszną sprawę
udajemy się na morze.
Przypasał broń posapując z zadowolenia, pani Fryda zaś, westchnąwszy
cicho, przyniosła związany przez siebie węzełek pełen prowiantu i
medykamentów . Uśmiechnęła się bohatersko, z cichą rezygnacją.
— Od wielu już lat to samo powtarzasz, a ja się jak zamartwiałam, tak
zamartwiam. — Po chwili dorzuciła: — Taki już los kobiety.
U frontowych drzwi rozległo się stukanie kołatki, więc wyszła otworzyć.
Przybieżał właśnie z portu po pakunki i kuferki majtek, należący do
Magnusowej załogi. Sztorman Karwat spojrzał z nietajoną niecierpliwością na
patrona. Pilno już mu było wyruszyć w drogę. Na stojącej między oknami
ryskiej konsoli zegar uderzył jedenaście razy i Magnus dając znak mruknął:
— Czas na nas.
Karwat jeszcze raz ucałował kapitanową w rękę, potem zbliżył się do żony
Magnus, objął ją i pogładził swą szorstką dłonią po policzku, starając się
rozwiać jej niepokój. Przykazując służbie, która się zewsząd zbiegła, bacznie
pilnować domu, wyszli na ulicę.
IV
Miasto stało pogrążone już we śnie i jedynie wołania stróżów, z latarniami
kroczących po ulicach, mąciły ciszę. Sprawiało wrażenie przyczajonego i
strwożonego. Na półzegarzu z wieży ratuszowej mechanizm wydzwonił już
drugi kwadrans po jedenastej, gdy wreszcie zbliżyli się do rzęsiście
oświetlonego portu.
Na molo płonęły beczki ze smołą, na stojących obok siebie nawach paliły
się łuczywa. Załogi uwijały się żywo, dopasowując nowe ożaglowania,
umocowując wanty i czyszcząc pokłady. Przerzuconymi z mola poza burty
okrętów pomostami przetaczano beczki ze słodką wodą, faski z peklowanym
mięsem, tragarze przenosili wory sucharów, skrzynie z amunicją, zwoje
zapasowych lin i paki żaglowego płótna. Cała przystań rozbrzmiewała
okrzykami, bez których ludzie morza nie potrafią najbłahszej rzeczy zrobić.
Zgiełkowi temu przewodził ordinarius prowiantmagister w otoczeniu oficerów
z admiralskiej kwatery, kierujący zapasy na odpowiednią nawę. Widać, że i
jemu zależało na pośpiechu, gdyż nieustannie ponaglał spoconych ładowaczy
krzykiem i kuksańcami. Noc była już w pełni, a ze zbrojowni dowożono ciągle
nowe skrzynie, beczki i paki, ze składnic towarowych wciąż jeszcze
przenoszono coś na okręty.
Na „Arce Noego”, gdzie najprędzej skończono załadunek, panowała
względna cisza. Nawa stała na kotwicy w głębi przystani, daleko od mola,
świecąc czworobocznymi wylotami iluminatorów i latarnią zawieszoną na
salingu .
Magnus ze sztormanem wsiedli do czekającej na nich szalupy.
— Ruszaj! — rzucił Karwat w ciemność.
Marynarze zanurzyli wiosła i odbili od mola lawirując pomiędzy gęstwiną
stojących tutaj na kotwicach barek, kutrów, szalup i łodzi transportowych. Po
chwili dało się słyszeć niegłośne chlupotanie wody uderzającej o kadłub okrętu i
z pomroki wynurzył się ciemny, obryzgany pianą masyw „Arki”. Z górnego
pokładu ktoś zawołał szorstko:
— Hejże, szalupa! Kto zacz?
— Drablinę dla kapitana! — krzyknął jeden z wioślarzy zadzierając do
góry głowę.
— Aj, aj! — odpowiedział ten sam co przedtem głos i rozległ się chrzęst
spadających lin, potem plusk. Z burty zwisła w dół drabinka sznurowa.
Magnus sapnął ciężko i wspiął się zwinnie po drewnianych szczeblach, za
nim sztorman, następnie wioślarze.
— Ściągnąć szalupę? — zapytał kapitana czekający u burty oficer. Był to
podporucznik Jaszka, rosły, niespełna trzydziestopięcioletni mężczyzna.
— Nie trzeba. Wybierz ze czterdziestu co najsprawniejszych chłopców i
popłyniecie pomóc tym z „Wodniaka” i „Króla Dawida”.
— Rozkaz! Rychło wypływamy?
— O świcie, ale bądźcie wcześniej z powrotem.
Podporucznik odszedł kołyszącym krokiem.
— Hej, hej, szalupy na wodę! — huknął po chwili jego głos gdzieś koło
rufy i natychmiast zaskrzypiały dźwigi, z piskiem poczęły obracać się bloki.
Zwodowane szalupy prędko zapełniły się załogą. Odbili od burty i ucichło
wszystko.
Magnus rozejrzał się i polecił sztormanowi:
— Sprawdź gotowość nawy, potem wystaw straże i resztę ludzi poślij spać.
Karwat skinął milcząco głową i udał się na obchód „Arki”.
W kapitańskiej kajucie było ciemno i pachniało starym, wilgotnym
drzewem. Magnus zamknął za sobą drzwi, skrzesał ognia i zapalił łojówkę. W
chybotliwym świetle szare, zakopcone ściany zadrgały. Gdzieś pisnęła
przestraszona mysz. Klepsydra wisząca w kącie przesypywała się z delikatnym
szmerem. Łojówka zaskwierczała, płomyk zatańczył niespokojnie i przygasł.
Poprawił go szczypcami. Spod podłogi, z niższego pokładu dochodziły głosy
załogi, jakaś rozmowa, zawodzona rozwlekle pieśń, za ścianą zaś boczną
słychać było bryzgające uderzenia fal i jednostajny chlupot wody. Magnus, nie
zdejmując z siebie odzienia, owinął się derką i rzucił na hamak. Spać mu się
właściwie nie chciało, choć na jutrzejszy rejs należało być wypoczętym, po
prostu pozycja ta najbardziej sprzyjała mu w rozmyślaniach.
„Arka Noego” była starym okrętem kaperskim, pływał na niej wiele lat,
zanim zaciągnął się do floty królewskiej. Mógł jeszcze liczyć na jej sprawność,
jednak niepokoił się nieco. Co innego napadać na wrogie statki handlowe, a co
innego wojować z uzbrojonym Szwedem, gdy do tego przewodził mu sławny
Gyllenhjelm. Siła ogniowa karaweli wynosiła dwadzieścia burtowych dział i po
dwie osiemnastofuntowe kolubryny na dziobie i rufie. Nie była więc
imponująca, choć wierzył w umiejętności i oko swych puszkarzy. Jeszcze
bardziej polegać mógł na załodze. Rekrutowała się ze stu zaprawionych w
żegludze i boju wilków, których zazdrościli mu inni dowódcy. Magnus jednak,
będący kapitanem rozważnym i statecznym, nie obiecywał sobie po rejsie
zbytnich sukcesów — „Arka” już się wysłużyła.
Westchnął. Zrobiło mu się trochę przykro, że nie wypływa na morze wielką
bojową jednostką, jaką miał Witt albo Mora, zreflektował się jednak prędko.
Przecież nie dalej jak przed miesiącem admirał proponował mu objęcie
komendy nad jedną z co dopiero zbudowanych galeon , a on bez namysłu
odmówił. Żal było „Arki”, na której prawie pół życia mu zbiegło. Westchnął
jeszcze raz i przewrócił się na drugi bok. Przyszło mu na myśl, że mimo
wszystko nie ma sobie czym głowy suszyć, stary i wierny przyjaciel „Arka
Noego” na pewno nie zawiedzie.
Powoli mijały godziny. Nawa przycichła. Słychać było jedynie kroki i
okrzykiwania się straży. Cisza kazała mniemać, że poza tymi kilkoma samotnie
pełniącymi służbę ludźmi wszyscy inni śpią. Wiatr niegłośno grał na wantach i
fala obijała się o burty. Potem znowu pokład zadudnił. Gwar wielu zmieszanych
ze sobą głosów wtargnął do kapitańskiej kajuty. To wrócił podporucznik Jaszka
ze swymi ludźmi.
Magnus ocknął się z drzemki i dźwignął z hamaka. Zorientował się, że
blisko już do brzasku. Łojówka w umocowanym do stołu lichtarzu skwierczała i
kurzyła pod sufit cienką smugą czarnego kopciu. Poprawił na sobie odzienie,
zdmuchnął rozchybotany płomyk i wyszedł na pokład.
Powietrze było ciepłe, nasycone wilgotną mgłą. Od strony przystani
ciągnął ciężki zapach zgniłych jarzyn i ryb. U samego wylotu na redę kołysały
się na falach nawy: galeona „Wodniak” i pinka „Biały Pies”. „Król Dawid”
kapitana Mory stał bliżej, majacząc niewyraźnie w czarnym cieniu wysokich
obmurówek brzegów. Lufy armat sterczały z jego burt na kształt ciężkich
kloców drewnianych.
Port zdawał się być jeszcze pogrążony w ciszy nocnej, ale kiedy Magnus
wytężył słuch, czujne jego ucho pochwyciło pierwsze dźwięki życia na brzegu,
wcześnie budzącego się o tej porze roku. Skrzypiały otwierane już gdzieniegdzie
składnice towarowe i zaczynały pracować dźwigi. Z przybijających do
nabrzeża barek wyładowywać jęto towar przywieziony na targowisko. Minął
jeszcze kwadrans czy dwa, a jak drzewo w lesie odbijająca dźwięk woda
przyniosła z nabrzeża pierwsze krzyki tragarzy, targujących się kupców i
sprzedawców. Na „Wodniaku” dzwon okrętowy wybił dwie szklanki . Była go-
dzina piąta. Kraniec horyzontu na wschodzie pojaśniał, zróżowiał i lekki wiatr,
który począł wiać od północy, przerzedził wiszącą nad portem mgiełkę.
Magnus przespacerował się zamyślony od burty na dziób i z powrotem.
Przystanął obok nadbudówki sterowej, oparł się o ścianę i popatrzył na niebo.
Było pogodne i bezchmurne, lecz wschodni skłon kopuły powlekał zwiewny
tuman barwy rozcieńczonego mleka.
Nie dziś, to jutro będzie burza — przyszło mu na myśl. — Albo wiatr. Tęgi
wiatr.
Skrzypnęły drzwi od forkasztelu . Na pokład wyszedł Necel, drugi rangą
podporucznik. Chłopisko to było jeszcze roślejsze od Jaszki i czarne jak Cygan.
Widać wstał co dopiero, gdyż koszula wyłaziła mu z portek rozdziawiając się z
tyłu na kształt nadętego wiatrem żagla. Ziewnął przeciągle i wzniósł do góry
ramiona, potem wychylił się poza burtę i splunął w dół. Leniwym krokiem
powlókł się na śródokręcie, gdzie stała kadź z wodą. Ściągnął koszulę i
prychając na wszystkie strony, mył się spiesznie, jakby go popędzano. Następnie
ukazała się we włazie niewielka postać starszego sternika Muzy, a za nim
zaczęli wychodzić inni marynarze.
Świt pojawił się nagle. Różowy przed chwilą wschód horyzontu
spurpurowiał zrazu nieznacznie, z każdą chwilą jednak jasność rozszerzała się i
nabierała mocy. Później nagłym błyskiem wyjrzał ze spokojnego morza rąbek
słońca, rozproszył resztki pomroki nocnej i rozświetlił w dali cały widnokrąg.
Dniało.
Do kapitana zbliżył się sztorman Karwat. Twarz miał zmęczoną nieco,
przybladłą, widać było, że noc spędził na czuwaniu. Oczy jednak błyszczały mu
młodzieńczym podnieceniem i cała postać promieniała z zadowolenia. Od razu
rzucało się w oczy, że obce mu są niepokoje kapitana.
— Wszystko gotowe — zameldował. — I u nas, i na innych nawach także
samo.
— Pochwała ci się za to należy, Jakubku — uśmiechnął się Magnus. —
Pewnie zmordowanyś, co?
— E... — Karwat machnął lekceważąco ręką.
Magnus medytował chwilę pomrukując coś do siebie.
— Ludzie wszyscy z lądu ściągnięci? — zapytał wreszcie.
— Co do jednego. Nikogo nie braknie i nikt już na ląd nie będzie
schodził...
— Tedy — przerwał mu nowym mruknięciem Magnus — języka w gębie
na wodzy trzymać mi nie potrza. Nie na patrol my jedziemy, jeno ze specjalną
misją. Patrol to sprawa mniejszej wagi... — i opowiedział o królewskim
wysłanniku wiezionym do Kołobrzegu.
— Co, to lądem nie mogli go wysłać? — zdziwił się Karwat.
— Widać nie mogli. Może lądem miał udać się w tamte strony, ale
wybrzeże teraz gęsto przez nieprzyjaciela penetrowane, więc wykoncypowali
sobie w kwaterze hetmańskiej, że morzem bezpieczniej, no i prędzej. Licho ich
wie, zresztą nie nasza sprawa.
— Ciekawym, po co on tam jedzie... — zainteresował się Karwat.
— To też nie nasza sprawa — osadził go Magnus.
Sztorman wzruszył ramionami.
— Pewnie. — A po chwili dodał: — Widziałem, jak na „Wodniaka” brali
przed godziną jakowegoś jegomościa i zaraz mi się to dziwne wydało. Widać to
był on. Chyba więc odbijemy już niezadługo?
Jakby w odpowiedzi na jego pytanie w głębi portu huknęła działobitnia. To
„Wodniak” wystrzelił ślepym ładunkiem, dając znak reszcie naw.
— No, teraz możesz iść spać — powiedział Magnus i poklepał swojego
wychowanka po ramieniu. — Na mnie przyszła kolej. Dość jeszcze dziś
będziesz miał roboty. Idź spać — powtórzył. — Sam wyprowadzę „Arkę”.
Dobył z kieszeni zaczepioną na łańcuszku, tępo zakończoną i niedługą
rurkę drewnianą, przytknął ją do ust i świsnął trzykrotnie. Na ten znak część
załogi skoczyła na salingi i zaczęła uwijać się przy masztach, pomagając sobie
pokrzykiwaniem. Druga część rzuciła się do cum i podniosła kotwice. Pokład
napełniła krzątanina, zgiełk, rozległo się głośne brasowanie lin , skrzyp
przekręcanych rej , mieszający się z monotonnym popiskiwaniem
wielokrążków i klubków. Maszty jęły okrywać się sinobiałymi żaglami. „Arka”
drgnęła kilka razy, zakołysała się i pochwyciła wiatr.
„Wodniak” wywiesił komandorską banderę i począł zmierzać na redę,
dając po raz wtóry sygnał armatnim wystrzałem. Za nim wyszedł z basenu
portowego „Król Dawid” kapitana Mory, następnie ruszyła „Arka Noego”, w
tylnej zaś straży popłynął „Biały Pies” pod kapitanem Gajką. Gdy wszystkie
cztery nawy znalazły się na wodach zatoki, sformowały szyk torowy, ustawiając
się w równych odstępach jedna za drugą.
Żagle, napełnione łagodnym wiatrom północno-zachodniej morki , wydęły
się półkoliście. Dywizjon prowadzony przez „Wodniaka” minął po kwadransie
warownię Latarni, oddał salut i odpływał zwolna na morze.
Niebo stało górą pogodne i przyjazne. Niewielkie, sinobiałe baranki chmur
pędziły w stronę lądu, to łącząc się ze sobą, to znów rozpadając na jeszcze
mniejsze, potargane i jasne kłaczki. Woda na szelfie pieniła się wzbijając biały
bryzg, dalej przelewała się już tylko w szerokim rozkołysie. Nawy wgryzały się
swymi dziobami w połyskliwe od słońca, stalowomodre obrzeże horyzontu.
Był dzień 17 maja Roku Pańskiego 1627. Tak zaczął się rejs dywizjonu
Hermana Witta, dla „Arki Noego” pierwszy rejs w tym roku.
VI
Koło południa, kiedy polskie nawy znalazły się już gdzieś w połowie
Małego Morza , horyzont zblakł nagle i woda przestała błyszczeć. Rozpostarł
się na skłonie nieba jakowyś gęsty miedziany krąg światła, spoza którego nie
było prawie widać słońca. Powierzchnia, zaledwie nieco sfalowana, drgała miej-
scami, podnosząc silny i krótki prysk, jakby tylko na chwilę liźnięta
podmuchem. Wiatr zaczął zmieniać kierunek, zawiewając to od północnego
zachodu, to znów od północnego wschodu, tak że ledwo nadążano ze
zmienianiem nastawienia żagli. Powietrze ochłodło, przybrało w dali barwę
sinoniebieską i zatraciło swą poranną przejrzystość. Mewy, towarzyszące
dywizjonowi całą gromadą od chwili wypłynięcia z Gdańska, poczęły znikać.
Zostały jedynie nieliczne.
Wreszcie wiatr zdechł, nastąpiła niespodziewana cisza i nawy kołysały się
przez kilka godzin w miejscu, z obwisłymi żaglami. Po południu dopiero znowu
zadęło, i to nawet dość silnie. Wiatr po pewnym czasie przeskoczył na zachód, a
nie minęły i trzy kwadranse, gdy dmuchnął płynącemu dywizjonowi prosto w
„twarz”. Zmusiło to Witta do pokierowania naw bliżej Helu, gdzie niepomyślne
działanie wiatru było słabsze i toń spokojniejsza, mimo że zwiększało się
niebezpieczeństwo wpadnięcia na liczne w tych miejscach snadzizny .
„Arka Noego” szła tak samo jak po wyjściu z Gdańska, na trzecim miejscu
— za „Wodniakiem” i „Królem Dawidem”. Czatownicy wystawieni na
wszystkich trzech marsach śledzili pilnie horyzont. Kapitan Magnus
przemierzał wzdłuż i wszerz pokład, rzucając od czasu do czasu krótki rozkaz w
stronę nadbudówki sterowej.
— Osiem. Siedem i pół. Siedem — podawał dyżurującemu bosmanowi
sondujący głębokość, marynarz na dziobie.
— Siedem. Siedem i pół. Siedem — wykrzykiwał inny przy lewej burcie.
— Całkiem przestaje mi się to podobać — rzekł Magnus do sztormana
Karwata, który wyszedł z mesy i zbliżył się do niego.
— Nie pojmuję, o co waści chodzi...
— Wiatr... — Magnus wskazał żagle i spojrzał na niebo. — Zbyt zmienny.
Zawiewa raz silniej, raz słabiej... Żebyśmy tylko nie mieli tęgiej chwiejby albo
co gorzej — burzy.
— Boicie się waszmość, że zniesie nas z kursu?
— W najlepszym razie, bo jeśli zniesie, stracimy jeno kupę czasu, ale to
można jeszcze nadrobić. Jeśli zaś nam burza nawy uszkodzi...
— Co waszmość kraczesz! — oburzył się młody sztorman. — Dopierośmy
z portu wyszli...
— Rzuć no okiem — wzruszył ramionami Magnus — na to mgławosine
obrzeże na słońcu, a mina ci zrzednie.
— Będzie silny wiatr.
— Ho, ho, żeby ino silny... Nie mówię ja, że zmiany należy czekać za
godzinę czy dwie. Może dopiero jutro albo... zresztą co tu gadać, niespokojny
jestem.
Sztorman rozejrzał się po niebie, zdjął z głowy kapelusz robiony na
holenderską modłę i podrapał się w zamyśleniu za uchem.
— Wyjdziemy poza półwysep, to kurs się wyrówna.
Magnus zaświstał powątpiewająco przez zęby.
— Dopiero tam zacznie się bujowisko, mówię ci to... Stary jestem,
niejedno przeszedłem.
Wiatr wzmógł się nieco, huczał we wklęsłościach żagli, grał przeciągle na
olinowaniu. „Arka” mknęła chyżo, poganiana podmuchami. Od czasu do czasu
rozkołysane morze wzbijało ponad jej dziób fontanny słonych kropel. Dwie
samotne mewy krążyły nad masztami ze smutno chrapliwym skwirem, muskając
niekiedy w przelocie falę lub swobodnie siadając na jej grzbiecie. Belki
wsporowe, grodzie i deski kadłuba skrzypiały cienko, trzeszczały, słychać też
było łagodne syczenie wody rozpruwanej żelaznym okuciem dziobu.
Marynarze stojący na baku także wymieniali ze sobą uwagi o pogodzie.
Bryzg był tam silniejszy niż przy burtach, jednak nie odchodzili. Otulali się
jedynie szczelniej w przetłuszczone płaszcze z żaglowego płótna i za każdą
wzbitą w górę fontanną strząsali z siebie wodę jak kaczki.
— Sześć i pół... Snadzizna na bakburcie — wołał marynarz
od sondy.
— W lewo rudel! — krzyknął natychmiast do strażnika Magnus i nawa
wyminęła niebezpieczne miejsce.
— Oczywiście nie dzisiaj jakowejś alternacji oczekiwać należy — mówił
podporucznik Jaszka do sztormana. Szli razem przez pokład. — Niepewny stan
pogody utrzymać się jeszcze może ze dwa dni, a potem obaczym, co niebo da.
Zawdy wnijść będzie można do przystani na Łebie, gdyby groziło sztormem.
Płyniem przecie niedaleko brzegów.
Karwat rozejrzał się po pokładzie, sprawdził uważnym okiem, czy
wszystko w porządku i widząc, że wśród wachtowych na dziobie dziwny jakiś
zaczął się ruch, poszedł z porucznikiem w tamtą stronę, nie przerywając
rozmowy. Żeglarze jak jeden wpatrywali się z natężeniem w pewien punkt na
horyzoncie, gdzie zdawało się połyskiwać coś białego, i zdradzali duże
zaniepokojenie.
— No, no — mruknął Jaszka niepewnie i spojrzał pytająco na sztormana,
potem rzucił rozkazująco do jednego z majtków: — Perspektywę, prędko!
VII
Podwachta, zażywając kilkugodzinnych wywczasów, spoczywała na
dolnym pokładzie. Całą przestrzeń od kubryku aż po międzypokład bateryjny,
wszystkie zaciszne kąty wokół osady masztów i przy ciepłej ścianie kambuza
zajmowały pokotem wyciągnięte na ziemi ludzkie ciała. Jako że godzina była
południowa, większość załogi, tylko co po obfitym obiedzie, spała beztrosko.
Mimo wiatrołowów z żaglowego płótna, spuszczonych z góry przez otwarte
luki , aby wzmóc dopływ dobrego powietrza, panował tutaj zaduch potu,
wilgoci i smoły. Donośne chrapanie pięciu dziesiątków chłopa — zaciągających
przez nosy i otwarte szeroko usta na najróżnorodniejsze tony od cienkiego do
najbardziej basowego — rozlegało się od końca do końca pomieszczenia.
Nieliczni, zapobiegliwi, korzystali z wolnej chwili i zajmowali się naprawianiem
odzienia czy też łataniem trzewików. W Gdańsku nie było na to czasu. Kapitan
przeganiał ich ciągle od jednej roboty do drugiej, aby nie zgnuśnieli — jak
mówił. Dni mijały im na ćwiczeniach, paradach lub armowaniu okrętu, tak że
dopiero teraz, choć to wydać by się mogło niezwykłe, mieli trochę wolnego.
Przy ciepłej ścianie kominowej kambuza, gdzie s