WŁODZIMIERZ ODOJEWSKI SPISEK CZARNYCH ORŁÓW ISKRY WARSZAWA 195 Okładką projektował STANISŁAW KAŹMIERCZYK Ilustrował MIECZYSŁAW KOŚCIELNIAK I Nieszczęście spadło na kraj. W roku 1626 Szwedzi jęli wdzierać się na ziemie nasze od strony Prus Książęcych i Pomorza Zachodniego, usiłując zawładnąć Wisłoujściem i miastem Gdańskiem. Teatrum wojenne rozszerzało się prędko. Przewaga napastnika była przygniatająca. Uderzenie armii zaprawionej w wielorakich kampaniach, prowadzonych przez awanturniczego księcia Sudermańskiego, i floty sławnej z mnogich bitew, stoczonych na okolicznych morzach, groziło odcięciem Rzeczypospolitej od Bałtyku. Regimenty zaciężnych knechtów i żądnej łupów szlachty szwedzkiej pustoszyły Przymorze. Eskadry większych i mniejszych jednostek bojowych pod dowództwem zmyślnych i doświadczonych admirałów blokowały wybrzeże. Zdradziecka polityka elektora pruskiego, bez strzału oddającego Szwedom swe warownie, komplikowała jeszcze sytuację. Niewielką polską armię dowodzoną przez hetmana Koniecpolskiego powiększano w pośpiechu. Budowano okręty, nad którymi pieczę wziął admirał Arendt Dickman, ku niezadowoleniu kupców gdańskich obawiających się, że w czas wojennej zawieruchy ucierpi ich handel i że silna polska armada w rękach Zygmunta III ograniczyć może ich przywileje. W Gdańsku panował głód, dowóz towarów zmniejszał się z każdym dniem. Łacniej było o śmierć niźli o prowiant. Nad wodami Bałtyku rozciągnęła swą władzę flota nieprzyjacielska. Z początkiem kwietnia, kiedy pogoda już ustaliła się jako tako i umożliwiła bezpieczną żeglugę, nawy polskie na rozkaz admirała rozwijać poczęły ożywioną działalność. Wyszły na pełne morze, penetrując rozległe przestrzenie od brzegów Kurlandii aż po wybrzeża Pomorza Zachodniego. Nie można już było spokojnie patrzeć na dalsze panoszenie się Szweda na naszych wodach. Opowieść ta swój początek bierze Anno Domini 1627. Wiosna nad podziw nastała ciepła tego roku, ale i burzliwa. W drugiej połowie maja dowództwo polskie postanowiło, korzystając ze sprzyjającej aury, odkomenderować z portu jeszcze jeden dywizjon celem patrolowania brzegów. Właśnie tego dnia. kiedy młody sztorman Jakub Karwat z „Arki Noego” skończył z załogą oporządzanie nawy, kapitana Magnusa, dowódcę tejże karaweli , wezwano do admirała, który na pokojach Komisji Okrętów Królewskich zwoływał nagłą naradę. Magnus, człowiek już dość posunięty w leciech, stateczny i nie lubiący zbytniego pośpiechu, postąpił tego dnia wbrew swej naturze — poszedł nieco wcześniej, przeczuwając jakoweś ważne nowiny. Okazało się jednak, że nie jest pierwszym. U admirała zastał już kapitanów: Witta i Morę, a nie minął i kwadrans, gdy zjawił się czwarty z wezwanych, kapitan Gajka z „Białego Psa”. Jego ekscelencja stał oparty o kominek, zatopiony w swobodnej rozmowie z oficerem ordynansowym, przybyłym niedawno z obozu hetmańskiego. Wchodzącym kapitanom kiwał przyjaźnie głową, wskazując ręką, aby zajęli miejsca. Na jego suchym, drobnymi zmarszczkami usianym obliczu widniała pogoda; to, o czym mówił ordynansowy, musiało go nawet nieco rozweselić, gdyż prychał od czasu do czasu głośno, przez zaciśnięte wąskie wargi, i ramiona drgały mu tłumionym śmiechem. Kominek był wygaszony i chyba jedynie z przyzwyczajenia admirał podginał czarne poły surduta, jakby miał zamiar nagrzać sobie plecy. Przez otwarte okna wpadały do pokoju ciepłe powiewy wieczoru, pachnące świeżością, a razem z nimi docierał z ulicy przytłumiony i senny gwar miasta. Stojący pomiędzy oknami wysoki zegar lyońskiej roboty tykał głośno, wiszące zaś wzdłuż ścian ciemne konterfekty co znaczniejszych rajców miejskich wodziły po zebranych wytrzeszczonymi oczyma. Trącane przeciągiem płomyki świec, ustawionych w ciężkich lichtarzach, chybotały rzucając podłużne cienie. Chybotały również kaganki wiszące na cienkich łańcuszkach u sufitu, delikatnie pobrzękując przyczepionymi do nich krzyżykami i gwiazdkami. Kroki wchodzących co jakiś czas adiutantów, którzy odbierali od głównodowodzącego flotą rozkazy, tłumiły grube dywany rozciągnięte na posadzce. Mimo swobody obejścia samego admirała panował tutaj nastrój trochę uroczysty, skłaniający do mówienia przyciszonym głosem. Kapitanowie, pełni uszanowania dla sędziwego dowódcy, nie zajmowali wskazanych im miejsc. Stali przy oknie gwarząc szeptem. Ubrani byli jednakowo. Mieli na sobie ciemnoniebieskie kaftany szamerowane srebrem z takimiż, w dwóch rzędach biegnącymi, guzami, na nogach czarne hajdawery oraz pończochy i trzewiki z czarnej skóry zapinane srebrną klamrą. Z ufryzowanych na przodzie głów spływały na kark grube harcapy zakończone czarną wstążką. Byli pełni ciekawości, co przyniesie im dzisiejsza, nagle zarządzona narada i niecierpliwili się nieco, choć twarze ich, spokojne, czerwone od wiatru i słońca, nie zdradzały najmniejszego wzruszenia. Rozmowa, którą ze sobą wiedli, była obojętna i nie dotyczyła na pozór żadnego z nich. Mówili o tym, co dzieje się w mieście, jak idą roboty w stoczni, opowiadali sobie najświeższe nowinki zasłyszane od przybyłych niedawno ze stolicy osobistości i od czasu do czasu spoglądali dyskretnie w stronę gadającego z ordynansem admirała. Z całej czwórki wyróżniał się najbardziej kapitan Mora, mężczyzna słusznego wzrostu, o okrągłych plecach i kanciastych ramionach. Ów nie mówił nic. Wszystkim znana była jego mrukliwość i opryskliwy sposób bycia, choć w gruncie rzeczy człowiek ten miał zacności serce. Obok niego stał mały i ruchliwy Witt oraz Gajka, postawny i urodziwy, najmłodszy z kapitanów polskiej floty. Magnus wreszcie, mężczyzna jako się rzekło starszy, prawie pięćdziesięcioletni i ogromnej tuszy, tkwił nieco z boku, opierając się o parapet otwartego okna. Przypominał raczej faskę masła odzianą pośpiesznie w mundur niż groźnego wilka morskiego, o którym stugębna fama głosiła, że potrafi z bukszprytu skoczyć na nieprzyjacielski pokład, nadziewając w rozpędzie trzech nieprzyjaciół na klingę. Dziś właśnie, wcześniej niźli to było przewidziane, ukończył oporządzanie swojej nawy, zadowolony więc nad wyraz, puszył się przed przyjaciółmi swą gotowością choćby natychmiastowego wypłynięcia na morze. Witt, sceptyk i dowcipniś po trosze, pokpiwał z niego dobrodusznie. Magnus, wieloletni kaper , miał załogę rekrutującą się prawie w całości z wartogłowów dawnej ceter-partii , zwyczajną zatem prędkiej roboty, nie dziwota więc, że załogi złożone z niedawnych jeszcze rybaków i żeglarzy ze statków handlowych ustępowały jego ludziom w sprawności. II Złocony cudacznie zegar metalicznymi, długo wybrzmiewającymi uderzeniami wybił godzinę piątą. Admirał, lubiący przestrzegać punktualności co do minuty, odwrócił się od kominka, skinieniem pożegnał ordynansowego i podszedł do obłożonego mapami stołu. Kapitanowie umilkli, zbliżyli się, i gdy admirał siadł, zajęli miejsca po przeciwnej stronie. Wyczekawszy, aż zmilkł szurgot krzeseł, Dickman wziął ostrożnie do ręki gruby arkusz papieru gęsto zapisany zamaszystym pismem i przejrzał go uważnie. — Otóż co chciałem waszmościom rzec — zagaił po chwili zastanowienia, poprawiając halsztuk na szyi. — Gotowość ich naw mnie niepokoi. Pełna już wiosna, a my ciągle jeszcze zbyt mało ruchliwi. Nieprzyjaciel tymczasem gruszek nie zasypia w popiele. Oficerowie w milczeniu skinęli głowami. Magnus rozpromienił się zadowoleniem; spojrzał z trudno ukrywanym tryumfem na Witta i korzystając, że admirał ogląda leżącą przed nim mapę, zamrugał nieznacznie swymi małymi, nieco wyblakłymi, w drobniutkich fałdach tłuszczu osadzonymi oczyma. — Jak mi ordynansowy, co niedawno z Warszawy przybieżał, donosi — powiedział admirał — Miłościwy Pan kłopocze się z powodu coraz większej ilości Szweda na naszym wybrzeżu i przykazuje wszelkimi siłami mu przeszkadzać. Nie pozostaje nam nic innego, jak sposobić się do decydującej rozprawy. Jakoż jegomość hetman również mi pisze, żeby zabiegać u waszmościów o jak najpilniejsze wygotowanie naw do żeglugi. — Popatrzył uważnie na milczących kapitanów i zamyślił się na moment. Zegar tykał metalicznie w ciszy pokoju. Gdzieś pod kwadratowe belkowanie wysokiego stropu zabłąkała się pierwsza wiosenna mucha i huczała nudnie. Łagodny powiew, który wpadał przez okno, podrywał z szelestem brzeg leżącej na stole mapy. Admirał przytrzymał ją ręką i wygładził. — Roboty na nawach waszmościów są prawie na wykończeniu, nieprawda? — zapytał rzucając krótkie i przenikliwe spojrzenie. Skinęli przytakująco. Magnus nie wytrzymał, żeby nie pochwalić się, iż u niego wszystko już zrobione. Admirał kiwnął głową zadowolony i popatrzył teraz na innych, oczekując odpowiedzi. — Jednego dnia mi jeszcze trzeba, by „Wodniak” mógł wyjść na morze — odezwał się sepleniącym, twardym głosem Witt. Chciał być dobrze zrozumiany, mówił więc wolno, z trudem dobierając wyrazy. Był emigrantem szwedzkim, od wielu już lat przebywającym w Polsce, języka jednak nie zdołał jeszcze dostatecznie opanować. Powolność jego mowy w zadziwiający sposób kontrastowała z ruchliwością całej postaci, szczególnie zaś oblicza, i z żywością spojrzenia. — Ludzi mam nieprzyuczonych do takiej roboty — sumitował się — ale gdyby mi kilku majstrów wasza miłość przysłać raczył, w parę godzin nawę bym do gotowości przywiódł. — Niedobrze — skonstatował admirał. Kapitan Mora potrząsnął w zakłopotaniu swą rudą czupryną. — „Król Dawid” jeszcze też nie przysposobiony, ale w ciągu dnia, dwóch... — Nie możemy nawet dnia czekać. — Admirał gestem dłoni wstrzymał dalsze tłumaczenia. Sięgnął do kieszeni surduta, wydobył stamtąd niewielką srebrną tabakierkę i zażył tabaki. — Co się tyczy owego przysposobienia do gotowości, to będziecie, panowie, musieli zrobić to zaraz. Dzisiejszej nocy jeszcze. Chociażby przy łuczywie. Wyjdziecie na morze skoro świt — ostatnie słowa powiedział głośniej i kichnął w wyciągniętą z rękawa chusteczkę. Kapitanowie spojrzeli na siebie znacząco. Musiało zajść coś nad wyraz poważnego, jeśli głównodowodzący flotą zrezygnował ze zwyczajnego zasięgnięcia ich rady i zaraz na wstępie oznajmił kategorycznie swą decyzję. Witt i Mora byli szlachcicami znacznej kondycji, Dickman zaś nie personat, lecz mieszczanin, zwykł więc wysłuchiwać ich racji przed poważniejszym przedsięwzięciem, co czyniąc nie poczytywał sobie tego za dyshonor, nie ustępowali mu bowiem doświadczeniem w sprawach morskich. Magnus — który wchodził w skład admiralskiej rady nie na zasadzie urodzenia jak oni, gdyż nie mógł poszczycić się ani znaczniejszą substancją, ani możnymi antenatami , ani też klejnotem, ale na zasadzie sławy najstarszego i najwybitniejszego spośród kapitanów floty — również nie był pomijany nigdy, nawet w błahszych sprawach. Ponieważ biegły był w piśmie i językach obcych, a łaciną władał nie gorzej niźli uczony magister, wzywano go nader często na pokoje Komisji Okrętów Królewskich. Tym dziwniejsze się więc wydawało teraz, że i on o niczym szczególniejszym wcześniej nie wiedział. Milczenie przedłużało się i gdy Magnus, zniecierpliwiony nieco, sapnął głośno i spojrzał pytająco najpierw na Witta, później na Morę, pragnąc wyczytać z ich oczu, czy domyślają się, jaka się sprawa gotuje, admirał otarł nos i schowawszy na powrót do rękawa chusteczkę, powiedział: — Zapewne dziwi waćpanów nasz pośpiech... Nie odpowiedzieli ani słowem, wtedy jął ciągnąć dalej, trochę zmęczonym głosem: — Szwedzi, jak mi donoszą, nie ustają w przeprawianiu wojsk na ziemie nasze. Od przeszpiegów wiemy, że nowa flotylla znowu płynie w kierunku Pilawy pod wodzą admirała Gyllenhjelma, którego przednia straż lada dzień może już być na naszej stronie. Trzeba zacząć wreszcie nękać przeciwnika i to zadanie powierzyć zamierzam właśnie waszmościom. Nad dywizjonem dowództwo i pieczę, jak uradziliśmy z hetmanem, będzie miał kapitan Witt. — Tu admirał zawiesił głos i spojrzał na wymienionego. Witt w milczeniu skinął głową. — Rejs nie powinien trwać dłużej niż tydzień do dziesięciu dni, gdyż na koniec maja zarządziliśmy lustrację floty. Dlatego w większe bitwy, wyjąwszy okoliczności szczególne, ordynuję się nie wdawać, silniejszego przeciwnika raczej unikać. Ostrożnie działać. — Mówiący nachylił się nad mapą i pociągnął palcem wzdłuż Półwyspu Helskiego, następnie po linii wybrzeża w kierunku zachodnim. Kapitanowie poszli za jego wzrokiem. — Popłyniecie do Kołobrzegu, nie oddalając się zbytnio na pełne morze — powiedział znacząco. — Szwedzkie nawy transportowe też idą bliżej brzegów, więc po drodze uda się wam może zatopić kilka z nich albo zagarnąć. Czas po temu sposobny, bo pogoda sprzyja. — Prawda, sprzyja — wtrącił się Magnus. — Pogoda ante omnia , a fakt, że Szwed gęsto na morzu się tłoczy, należy uznać również za sprzyjający. Admirał uśmiechnął się słysząc te pełne pewności siebie słowa, wypowiedziane tubalnym głosem kapitana. — Znaczy się, z nawami bojowymi nie nawiązywać starcia? — zapytał Witt niepewny intencji dowódcy. — Napadać jedynie na transportowe? — Tego nie rzekłem — zaprzeczył prędko admirał. — Raczej jeno starcia unikać, boć jeśli zatopią nam choćby jedną nawę, to szkoda takowa jakby dla nich dziesięć stracić. Ale kiedy wojenne siły nieprzyjacielskie nie byłyby w zbyt wielkim skupieniu i przewadze, atakujcie. Na rozum trzeba to w danej chwili wziąć i rozważyć, sami wiecie. Moja rada niewiele wam pomoże, bo nie ja, ale wy płyniecie. — Zrozumiałe — przytaknął Witt wpatrując się w mapę, zadowolony, że admirał nie wiąże mu rąk kategorycznym zakazem, i gdy pozostali kapitanowie przytaknęli, zapytał: — Do Kołobrzegu przybić dla zabrania świeżej wody czy jak? — Otóż w tym rzecz, że nie tylko po to, mości panowie, was tam posyłam — pośpieszył z odpowiedzią admirał i, zwracając się do Witta, rzekł: — Zabierzesz waszmość na swoją nawę specjalnego wysłannika Króla Jegomości ze stolicy. To jest zadanie drugie, które pozostanie wam spełnić poza patrolowaniem wybrzeży. Wieźć go należy do Kołobrzegu z całą wygodą i... do- wieźć cało. — Popatrzył na zebranych przenikliwie. — Dlatego właśnie przestrzegam przed niepotrzebnymi bitwami, w których zdrowie posła ucierpieć by mogło. Jeszcze przed świtem zajedzie on do portu i wpuścisz go waszmość na „Wodniaka”. Człowiek to znaczny i od spełnienia jego misji zależy wiele w tej nieszczęsnej wojnie. A że sprawa to dyskretna, reszty dowiesz się na pełnym morzu. Dam mości panu pismo hetmańskie, które rozpieczętujesz w przytomności posła królewskiego po wyjściu z portu. Admirał wstał, podszedł do sekretery i z jednej z szuflad wyjął podłużną szarą kopertę, opatrzoną pieczęciami. — Do rąk własnych — potrząsnął nią w powietrzu i podał Wittowi. — Sprawa nad wyraz jest pilna, dlatego tak przynaglam waszmościów. Witt odebrał zapieczętowany rozkaz i skłonił głowę. Magnus uśmiechnął się, odkaszlnął głośno i sięgnął do kieszeni po chustkę. Chciał znowu coś powiedzieć, ale widząc, że Dickman nachyla się nad mapą i ponownie zaczyna szczegółowo rozpatrywać przyszłą trasę rejsu, zrezygnował z tego zamiaru. Pierś mu rozpierało tak szerokie, tak całkowite poczucie swobody, że aż tchu brakło. Już dawno miał dość tego ślęczenia w porcie, gnuśnienia i bezczynności, od której nawet jego karna zazwyczaj załoga jęła się ostatnio rozprzęgać. Na rozkaz wypłynięcia na pełne morze czekał już z utęsknieniem od kilku tygodni, wysiadując aż do natręctwa w antyszambrach Komisji Okrętów Królewskich i naprzykrzając się admirałowi. — Czy wyłożyłem całą sprawę dosyć jasno? — zapytał głównodowodzący flotą, patrząc kolejno na każdego z kapitanów. Odsunęli pośpiesznie krzesła, powstali wszyscy równocześnie i wyprężyli się służbiście. — To dobrze — rzekł zadowolony. Obszedł stół i zbliżył się do nich. — Zdążycie do świtu oporządzić nawy? — zapytał, jakby jeszcze chciał się upewnić. — Zdążym, Jego Ekscelencjo. Zważywszy, że cała noc przed nami, zdążym — odpowiedział za wszystkich Witt. Admirał uśmiechnął się zachęcająco swym leciutkim, trochę nieśmiałym uśmieszkiem, tak znanym jego otoczeniu, potem, podając każdemu z osobna rękę, życzył dobrych wiatrów. Kapitanowie przytupywali przepisowo, machając przed sobą kapeluszami, i wychodzili. III Na ulicy rozwiązały się wszystkim języki. Rejs musiał być jednym z najbardziej ważkich posunięć zaczepnych tegorocznej kampanii wojennej, w przeciwnym bowiem wypadku nie byłoby takiego pośpiechu i nie osłaniano by ostatecznego jego celu tak ścisłą tajemnicą. Czterej kapitanowie zgodnie się domyślali, że w najbliższym czasie gotowały się jakoweś gorące wydarzenia, dla których rozstrzygnięcia nie bez znaczenia musiała być i owa tajna misja królewskiego posła, i instrukcja powierzona Wittowi w zalakowanej kopercie. Wprawdzie od dawna przypuszczali, że w wypadku zarządzenia rejsu na ich okręty padnie wybór i każdego już dnia oczekiwali rozkazu, aby przygotować się do wypłynięcia, nie sądzili jednak, że nastąpi to tak prędko. — Już od trzech dni czułem pismo nosem, bo admirał zaczął mnie popędzać w armowaniu nawy — powiedział w zamyśleniu Witt. Szedł prędkim, zamaszystym krokiem, głośno stukając obcasami o bruk. — Zasiedzielim się w tym obrzydliwym mieście jak urodzone szczury lądowe — mruknął kapitan Mora — czas więc już był po temu, aby wyjść na morze i łyknąć powietrza. Zaśniedziałby człowiek na amen. Najmłodszy z nich Gajka łypnął niepewnie na najwyższego rangą Witta i najstarszego wiekiem i doświadczeniem Magnusa, potem, nie mogąc się powstrzymać, wmieszał się do rozmowy. — Mniemam, że prędko spotkamy jakiegoś Szweda i zapiszemy mu się chwalebnie na burtach. — Ante victoriam ne canas triumphum — parsknął głośnym śmiechem Magnus i trzepnął go dobrodusznie przez plecy. — Nie mów hop... a jak dalej, sam waszmość wiesz. Skonfundowany srodze Gajka zamilkł, westchnął, potem, pomilczawszy chwilę, zmartwionym głosem nie omieszkał zauważyć: — Ale roboty to dziś będzie jeszcze huk... — W samej rzeczy — mruknął Mora. Znać było po nim zafrasowanie. — Nie bardzo wiem, do czego się pierwej zabrać... Magnus posapywał zadowolony — on mógł spać tej nocy spokojnie. Jego nawa wypłynąć mogła z portu choćby i za kwadrans. — Przyślę wam trochę swoich ludzi — zaofiarował się z pomocą. Twarze kapitanów rozpogodziły się natychmiast. Wszyscy równocześnie jęli mu dziękować skwapliwie, przystając na propozycję. U skrzyżowania ulic Franciszkańskiej i Szewskiej przystanęli. — Ante lucem — powiedział Magnus znacząco. Witt potwierdził skinieniem głowy. Pożegnali się, mówiąc sobie „czołem”. Magnus skręcił w stronę bramy Gołębiej i odpowiadając na ukłony nielicznych o tej porze przechodniów, minął targ Rybny i wkroczył na znajomą sobie od wielu już lat uliczkę nad Mołtawą, zwaną Zakrętem. Zmrok wieczorny kładł się zwolna na ziemię. Wiatr od rzeki nawiewał ciepłą wilgoć i woń bujnie już rozwiniętej zieleni traw i krzewów. Gdzieś daleko kwilił jakiś zapóźniony ptak, a jeszcze dalej, chyba po drugiej stronie rzeki, dawał się słyszeć huk siekiery, którą walił ktoś w bal drzewny. Magnus odetchnął głęboko, pełną piersią. Powietrze było rześkie i jędrne, miało w sobie zapach niedalekiego morza i podróży. Czuł dziwną lekkość i choć serce biło równym i spokojnym rytmem, krew musowała w całym ciele jak młode, nie przefermentowane wino. Niczym nie mógł był go admirał bardziej ucieszyć, jak właśnie owym co dopiero oznajmionym rozkazem. Dość zasiedział się już w domu. Od żoninego jadła, choć je dla świętego spokoju spożywał ze słodką twarzą i chwalił, zaczął go ostatnimi czasy boleć żołądek, od miękkich poduch i pierzyn łamało go w kościach, a widok poczciwych skądinąd mieszczan, jego sąsiadów, napawał go z dnia na dzień coraz większym rozdrażnieniem. Gdyby nie moc najróżnorodniejszych zajęć przy rozbudowywaniu floty (bo admirał chętnie wykorzystywał jego umiejętności) i częste narady w kwaterze hetmańskiej, zbuntowałby się srodze na taką służbę. Czterdzieści lat już pływał po okolicznych morzach, a od trzydziestu był kapitanem własnego okrętu, „Arki Noego”. Większą część swego żywota gardłowy, bo zbójecki, uprawiał proceder wykupując patent kaperski raz u tego, to znów u innego monarchy i zanim niebezpieczeństwo wiszące nad Rzecząpospolitą nie kazało mu oddać swego doświadczenia, wiedzy, dzielności, bitnej załogi i okrętu na usługi regularnej floty polskiej, był bardziej wolnym niźli ptak. Tym więcej zatem ciążyła mu ostatnia przymusowa bezczynność. Westchnął głośno, z ulgą i przyśpieszył kroku. Okoliczne domy świeciły kwadratami okien, a nad rzeką warzący przy ogniskach strawę flisacy śpiewali smutne pieśni. Ich głosy towarzyszyły kapitanowi aż do progu niewielkiej, błyszczącej dwoma rzędami okienek kamieniczki, przed którą przystanął. Stuknął kilka razy kołatką i po niedługiej chwili ciężkie, kute naglami i spięte antabami drzwi ustąpiły do tyłu. Ze środka padła na ulicę smuga światła i buchnął zawiesisty zapach przygotowywanej wieczerzy. Żona kapitana, pani Fryda, jak zwała ją służba i sąsiedzi, niewiasta dość posunięta już w leciech, przysadzista, o białym, z lekka piegowatym obliczu, zdjęła mężowi z ramion okrycie i gderając dobrotliwie na jego spóźniony powrót, oznajmiła, że podaje zaraz do stołu. Magnus nie słuchając machnął ręką i wszedł do stołowego pokoju. W najdalszym kącie, tuż przy nie dającym teraz światła oknie, siedział młody, smagły mężczyzna. Na okrytych skórzanym fartuchem kolanach trzymał kawał drewna i majstrował jakiś wymyślny model okrętu. Na odgłos kroków kapitana uniósł z zaciekawieniem twarz, spojrzał pytająco. Można było tedy ujrzeć parę ciemnoniebieskich, błyszczących oczu, ukrytych głęboko pod czarnymi, krzaczastymi brwiami i wąskie, znamionujące stanowczość usta, okolone niewielkim wąsikiem. — Stawiaj żagle, mości sztormanie! — krzyknął do niego Magnus od progu. — Płyniemy! Młody poderwał się gwałtownie z krzesła, rozsypując na podłogę wióry. Krzyknął coś, poruszony słowami przybysza do żywego. — Skoro świt wyruszymy — zatarł ręce kapitan — według rozkazu jegomości admirała. Rozumiesz coś z tego, hę? Bo ja rozumiem, że wreszcie koniec z wylegiwaniem się w betach. — Co ty powiadasz? — Kapitanowa wyjrzała z kuchni. — Nie dalej jak rano jeszcze gadałeś, że z miesiąc postoicie, a tu naraz... Co tak spieszno, co się stało? — spoglądała zaniepokojona. — No... wyruszamy — potwierdził zadowolony Magnus. — Około dziesięciu dni na morzu zabawimy. A ty jakże? Chciałabyś, abym fotele na pokojach wysiadywał. Jeszcze mi do starości daleko. — Też dziwactwa po głowie ci chodzą — roześmiała się pani Fryda i wzruszyła ramionami, ale widać było, że jest zaskoczona i niezbyt zadowolona z takiego obrotu rzeczy. Kiedy wyszła, młody mężczyzna, którym był sztorman Jakub Karwat, wychowanek małżeństwa Magnusów, złożył w milczeniu fartuch, zebrał z podłogi rozsypane przed chwilą wióry i wyniósł je do sieni. Gdy powrócił, zapytał stając przed kapitanem: — Idziemy do portu? — Poczekaj, po wieczerzy. Zdążymy... — To musi być rejs ważki, kiedy tak prędko? — Zapewne... ważki — mruknął Magnus krótko, rozsiadając się w krześle. — Dokąd? — Do Kołobrzegu i z powrotem. Gyllenhjelmowi naprzeciw mamy wyjść — poinformował ściszając głos i spoglądając z niepokojem w stronę kuchni. Sztorman gwizdnął przez zęby i podrapał się po głowie. Mrugnął do swego patrona porozumiewawczo. — Waszmość tego pewni? — No, co ty gadasz — obruszył się Magnus. — Dickman ma wieści, że Gyllenhjelm odbił już od szwedzkich brzegów. Sztorman pokiwał głową i nagle spoważniał. W zamyśleniu zwolna przemierzył pokój, skupionym wzrokiem wodząc po sprzętach. Stały tu dwie masywne i pękate szafy pełne oprawnych w skórę wołową librarii , żółtych pergaminów zwiniętych w rulony i kart morskich. Na ścianach wisiała moc zdobycznej broni, a po wszystkich kątach walały się najprzeróżniejsze okrętowe instrumenta nawigacyjne. Karwat przystanął i powiedział ściszonym głosem: — Jeśli z Gyllenhjelmem sprawa, to gorąco będzie. Stary i cwany wyga. — Pewnie... — mruknął kapitan — to świetny wojak. — Gdzie gorąco będzie? — zapytała pani Fryda wchodząc do pokoju. Nakryła stół świeżą serwetą, potem jęła wnosić dymiące co dopiero zestawioną z pieca strawą półmiski. — Mówimy, że pogoda... — Teraz, w maju? — Kapitanowa wzruszyła ramionami i popatrzyła na mężczyzn z niedowierzaniem. — No, w samej rzeczy maj, ale dziwny on jakiś, za ciepły — tłumaczył wykrętnie gruby kapitan. Popuścił pasa i siadł do stołu. Spożywali wieczerzę w milczeniu; Magnus i sztorman Karwat rozmyślali o czekającej ich podróży, pani Fryda zaś, jak to zwykle w takim wypadku kobieta, zaniepokojona o los najbliższych, kręciła się i wypytywała. Gdy skończyli i przeszli do swoich pokojów odziać się na drogę, kapitanowa poczęła przygotowywać ulubione ich wiktuały. Potem z piwnicy wyniosła flaszkę gdańskiej wódki, z apteki podręcznej dobyła zielnych kordiałów domowej roboty i wszystko to zapakowała w węzełek. Magnus nie wyszedł jeszcze od siebie, gdy Karwat, całkowicie gotowy do drogi, siedział już wyczekująco w stołowym pokoju. Słuchał rad i pouczeń pełnej troski o jego los gospodyni. Pani Fryda była dlań zawsze najlepszą opiekunką, tak że nigdy nie odczuł bolesnego braku własnej rodzicielki. Kochał ją i szanował wielce. Zasłużyła sobie na to. Obiecując jej solennie jak największą dbałość o zdrowie i rozwagę w niebezpieczeństwie, zdjął z kołka wiszącą tutaj obok kapitańskiej swoją klingę i przytroczył do pasa. W tym momencie właśnie napotkał niespokojny wzrok kobiety, ujrzał nieznaczne drżenie jej powiek i ust, uśmiechnął się więc przepraszając i powiedział, aby ją uspokoić: — Dziesięć dni — nie wiek. To jakby do Tczewa wyskoczyć pieszo i wrócić. — Przez dziesięć dni wiele może się przytrafić. I życie postradać łacno — westchnęła. — Jeszcze mi się to ani razu nie przydarzyło — roześmiał się Karwat. — Drwij, drwij sobie, ale wspomnisz moje słowa. Czas teraz taki niedobry... — powiedziała wolno. Niespokojną ręką poprawiła wymykające się spod czepka kosmyki włosów i otarła nieznacznie kąciki oczu. — Jeśli się już nie daj Boże co przydarzy, to na pewno nie wspomnę, bo czasu na to nie stanie — zażartował ponownie i słysząc kroki w sionce, pocałował opiekunkę w rękę. Pogładziła go po głowie. Magnus widać posłyszał ostatnie słowa swego wychowanka, gdyż nie omieszkał mruknąć filozoficznie: — Media vita in morte sumus . Ale ty się nie frasuj, pani matko. Damy sobie radę, zdrowi powrócimy i jeszcze łupy zdobędziemy... te, te... — zająknął się i prędko poprawił — i jeszcze sławę zdobędziemy. Za słuszną sprawę udajemy się na morze. Przypasał broń posapując z zadowolenia, pani Fryda zaś, westchnąwszy cicho, przyniosła związany przez siebie węzełek pełen prowiantu i medykamentów . Uśmiechnęła się bohatersko, z cichą rezygnacją. — Od wielu już lat to samo powtarzasz, a ja się jak zamartwiałam, tak zamartwiam. — Po chwili dorzuciła: — Taki już los kobiety. U frontowych drzwi rozległo się stukanie kołatki, więc wyszła otworzyć. Przybieżał właśnie z portu po pakunki i kuferki majtek, należący do Magnusowej załogi. Sztorman Karwat spojrzał z nietajoną niecierpliwością na patrona. Pilno już mu było wyruszyć w drogę. Na stojącej między oknami ryskiej konsoli zegar uderzył jedenaście razy i Magnus dając znak mruknął: — Czas na nas. Karwat jeszcze raz ucałował kapitanową w rękę, potem zbliżył się do żony Magnus, objął ją i pogładził swą szorstką dłonią po policzku, starając się rozwiać jej niepokój. Przykazując służbie, która się zewsząd zbiegła, bacznie pilnować domu, wyszli na ulicę. IV Miasto stało pogrążone już we śnie i jedynie wołania stróżów, z latarniami kroczących po ulicach, mąciły ciszę. Sprawiało wrażenie przyczajonego i strwożonego. Na półzegarzu z wieży ratuszowej mechanizm wydzwonił już drugi kwadrans po jedenastej, gdy wreszcie zbliżyli się do rzęsiście oświetlonego portu. Na molo płonęły beczki ze smołą, na stojących obok siebie nawach paliły się łuczywa. Załogi uwijały się żywo, dopasowując nowe ożaglowania, umocowując wanty i czyszcząc pokłady. Przerzuconymi z mola poza burty okrętów pomostami przetaczano beczki ze słodką wodą, faski z peklowanym mięsem, tragarze przenosili wory sucharów, skrzynie z amunicją, zwoje zapasowych lin i paki żaglowego płótna. Cała przystań rozbrzmiewała okrzykami, bez których ludzie morza nie potrafią najbłahszej rzeczy zrobić. Zgiełkowi temu przewodził ordinarius prowiantmagister w otoczeniu oficerów z admiralskiej kwatery, kierujący zapasy na odpowiednią nawę. Widać, że i jemu zależało na pośpiechu, gdyż nieustannie ponaglał spoconych ładowaczy krzykiem i kuksańcami. Noc była już w pełni, a ze zbrojowni dowożono ciągle nowe skrzynie, beczki i paki, ze składnic towarowych wciąż jeszcze przenoszono coś na okręty. Na „Arce Noego”, gdzie najprędzej skończono załadunek, panowała względna cisza. Nawa stała na kotwicy w głębi przystani, daleko od mola, świecąc czworobocznymi wylotami iluminatorów i latarnią zawieszoną na salingu . Magnus ze sztormanem wsiedli do czekającej na nich szalupy. — Ruszaj! — rzucił Karwat w ciemność. Marynarze zanurzyli wiosła i odbili od mola lawirując pomiędzy gęstwiną stojących tutaj na kotwicach barek, kutrów, szalup i łodzi transportowych. Po chwili dało się słyszeć niegłośne chlupotanie wody uderzającej o kadłub okrętu i z pomroki wynurzył się ciemny, obryzgany pianą masyw „Arki”. Z górnego pokładu ktoś zawołał szorstko: — Hejże, szalupa! Kto zacz? — Drablinę dla kapitana! — krzyknął jeden z wioślarzy zadzierając do góry głowę. — Aj, aj! — odpowiedział ten sam co przedtem głos i rozległ się chrzęst spadających lin, potem plusk. Z burty zwisła w dół drabinka sznurowa. Magnus sapnął ciężko i wspiął się zwinnie po drewnianych szczeblach, za nim sztorman, następnie wioślarze. — Ściągnąć szalupę? — zapytał kapitana czekający u burty oficer. Był to podporucznik Jaszka, rosły, niespełna trzydziestopięcioletni mężczyzna. — Nie trzeba. Wybierz ze czterdziestu co najsprawniejszych chłopców i popłyniecie pomóc tym z „Wodniaka” i „Króla Dawida”. — Rozkaz! Rychło wypływamy? — O świcie, ale bądźcie wcześniej z powrotem. Podporucznik odszedł kołyszącym krokiem. — Hej, hej, szalupy na wodę! — huknął po chwili jego głos gdzieś koło rufy i natychmiast zaskrzypiały dźwigi, z piskiem poczęły obracać się bloki. Zwodowane szalupy prędko zapełniły się załogą. Odbili od burty i ucichło wszystko. Magnus rozejrzał się i polecił sztormanowi: — Sprawdź gotowość nawy, potem wystaw straże i resztę ludzi poślij spać. Karwat skinął milcząco głową i udał się na obchód „Arki”. W kapitańskiej kajucie było ciemno i pachniało starym, wilgotnym drzewem. Magnus zamknął za sobą drzwi, skrzesał ognia i zapalił łojówkę. W chybotliwym świetle szare, zakopcone ściany zadrgały. Gdzieś pisnęła przestraszona mysz. Klepsydra wisząca w kącie przesypywała się z delikatnym szmerem. Łojówka zaskwierczała, płomyk zatańczył niespokojnie i przygasł. Poprawił go szczypcami. Spod podłogi, z niższego pokładu dochodziły głosy załogi, jakaś rozmowa, zawodzona rozwlekle pieśń, za ścianą zaś boczną słychać było bryzgające uderzenia fal i jednostajny chlupot wody. Magnus, nie zdejmując z siebie odzienia, owinął się derką i rzucił na hamak. Spać mu się właściwie nie chciało, choć na jutrzejszy rejs należało być wypoczętym, po prostu pozycja ta najbardziej sprzyjała mu w rozmyślaniach. „Arka Noego” była starym okrętem kaperskim, pływał na niej wiele lat, zanim zaciągnął się do floty królewskiej. Mógł jeszcze liczyć na jej sprawność, jednak niepokoił się nieco. Co innego napadać na wrogie statki handlowe, a co innego wojować z uzbrojonym Szwedem, gdy do tego przewodził mu sławny Gyllenhjelm. Siła ogniowa karaweli wynosiła dwadzieścia burtowych dział i po dwie osiemnastofuntowe kolubryny na dziobie i rufie. Nie była więc imponująca, choć wierzył w umiejętności i oko swych puszkarzy. Jeszcze bardziej polegać mógł na załodze. Rekrutowała się ze stu zaprawionych w żegludze i boju wilków, których zazdrościli mu inni dowódcy. Magnus jednak, będący kapitanem rozważnym i statecznym, nie obiecywał sobie po rejsie zbytnich sukcesów — „Arka” już się wysłużyła. Westchnął. Zrobiło mu się trochę przykro, że nie wypływa na morze wielką bojową jednostką, jaką miał Witt albo Mora, zreflektował się jednak prędko. Przecież nie dalej jak przed miesiącem admirał proponował mu objęcie komendy nad jedną z co dopiero zbudowanych galeon , a on bez namysłu odmówił. Żal było „Arki”, na której prawie pół życia mu zbiegło. Westchnął jeszcze raz i przewrócił się na drugi bok. Przyszło mu na myśl, że mimo wszystko nie ma sobie czym głowy suszyć, stary i wierny przyjaciel „Arka Noego” na pewno nie zawiedzie. Powoli mijały godziny. Nawa przycichła. Słychać było jedynie kroki i okrzykiwania się straży. Cisza kazała mniemać, że poza tymi kilkoma samotnie pełniącymi służbę ludźmi wszyscy inni śpią. Wiatr niegłośno grał na wantach i fala obijała się o burty. Potem znowu pokład zadudnił. Gwar wielu zmieszanych ze sobą głosów wtargnął do kapitańskiej kajuty. To wrócił podporucznik Jaszka ze swymi ludźmi. Magnus ocknął się z drzemki i dźwignął z hamaka. Zorientował się, że blisko już do brzasku. Łojówka w umocowanym do stołu lichtarzu skwierczała i kurzyła pod sufit cienką smugą czarnego kopciu. Poprawił na sobie odzienie, zdmuchnął rozchybotany płomyk i wyszedł na pokład. Powietrze było ciepłe, nasycone wilgotną mgłą. Od strony przystani ciągnął ciężki zapach zgniłych jarzyn i ryb. U samego wylotu na redę kołysały się na falach nawy: galeona „Wodniak” i pinka „Biały Pies”. „Król Dawid” kapitana Mory stał bliżej, majacząc niewyraźnie w czarnym cieniu wysokich obmurówek brzegów. Lufy armat sterczały z jego burt na kształt ciężkich kloców drewnianych. Port zdawał się być jeszcze pogrążony w ciszy nocnej, ale kiedy Magnus wytężył słuch, czujne jego ucho pochwyciło pierwsze dźwięki życia na brzegu, wcześnie budzącego się o tej porze roku. Skrzypiały otwierane już gdzieniegdzie składnice towarowe i zaczynały pracować dźwigi. Z przybijających do nabrzeża barek wyładowywać jęto towar przywieziony na targowisko. Minął jeszcze kwadrans czy dwa, a jak drzewo w lesie odbijająca dźwięk woda przyniosła z nabrzeża pierwsze krzyki tragarzy, targujących się kupców i sprzedawców. Na „Wodniaku” dzwon okrętowy wybił dwie szklanki . Była go- dzina piąta. Kraniec horyzontu na wschodzie pojaśniał, zróżowiał i lekki wiatr, który począł wiać od północy, przerzedził wiszącą nad portem mgiełkę. Magnus przespacerował się zamyślony od burty na dziób i z powrotem. Przystanął obok nadbudówki sterowej, oparł się o ścianę i popatrzył na niebo. Było pogodne i bezchmurne, lecz wschodni skłon kopuły powlekał zwiewny tuman barwy rozcieńczonego mleka. Nie dziś, to jutro będzie burza — przyszło mu na myśl. — Albo wiatr. Tęgi wiatr. Skrzypnęły drzwi od forkasztelu . Na pokład wyszedł Necel, drugi rangą podporucznik. Chłopisko to było jeszcze roślejsze od Jaszki i czarne jak Cygan. Widać wstał co dopiero, gdyż koszula wyłaziła mu z portek rozdziawiając się z tyłu na kształt nadętego wiatrem żagla. Ziewnął przeciągle i wzniósł do góry ramiona, potem wychylił się poza burtę i splunął w dół. Leniwym krokiem powlókł się na śródokręcie, gdzie stała kadź z wodą. Ściągnął koszulę i prychając na wszystkie strony, mył się spiesznie, jakby go popędzano. Następnie ukazała się we włazie niewielka postać starszego sternika Muzy, a za nim zaczęli wychodzić inni marynarze. Świt pojawił się nagle. Różowy przed chwilą wschód horyzontu spurpurowiał zrazu nieznacznie, z każdą chwilą jednak jasność rozszerzała się i nabierała mocy. Później nagłym błyskiem wyjrzał ze spokojnego morza rąbek słońca, rozproszył resztki pomroki nocnej i rozświetlił w dali cały widnokrąg. Dniało. Do kapitana zbliżył się sztorman Karwat. Twarz miał zmęczoną nieco, przybladłą, widać było, że noc spędził na czuwaniu. Oczy jednak błyszczały mu młodzieńczym podnieceniem i cała postać promieniała z zadowolenia. Od razu rzucało się w oczy, że obce mu są niepokoje kapitana. — Wszystko gotowe — zameldował. — I u nas, i na innych nawach także samo. — Pochwała ci się za to należy, Jakubku — uśmiechnął się Magnus. — Pewnie zmordowanyś, co? — E... — Karwat machnął lekceważąco ręką. Magnus medytował chwilę pomrukując coś do siebie. — Ludzie wszyscy z lądu ściągnięci? — zapytał wreszcie. — Co do jednego. Nikogo nie braknie i nikt już na ląd nie będzie schodził... — Tedy — przerwał mu nowym mruknięciem Magnus — języka w gębie na wodzy trzymać mi nie potrza. Nie na patrol my jedziemy, jeno ze specjalną misją. Patrol to sprawa mniejszej wagi... — i opowiedział o królewskim wysłanniku wiezionym do Kołobrzegu. — Co, to lądem nie mogli go wysłać? — zdziwił się Karwat. — Widać nie mogli. Może lądem miał udać się w tamte strony, ale wybrzeże teraz gęsto przez nieprzyjaciela penetrowane, więc wykoncypowali sobie w kwaterze hetmańskiej, że morzem bezpieczniej, no i prędzej. Licho ich wie, zresztą nie nasza sprawa. — Ciekawym, po co on tam jedzie... — zainteresował się Karwat. — To też nie nasza sprawa — osadził go Magnus. Sztorman wzruszył ramionami. — Pewnie. — A po chwili dodał: — Widziałem, jak na „Wodniaka” brali przed godziną jakowegoś jegomościa i zaraz mi się to dziwne wydało. Widać to był on. Chyba więc odbijemy już niezadługo? Jakby w odpowiedzi na jego pytanie w głębi portu huknęła działobitnia. To „Wodniak” wystrzelił ślepym ładunkiem, dając znak reszcie naw. — No, teraz możesz iść spać — powiedział Magnus i poklepał swojego wychowanka po ramieniu. — Na mnie przyszła kolej. Dość jeszcze dziś będziesz miał roboty. Idź spać — powtórzył. — Sam wyprowadzę „Arkę”. Dobył z kieszeni zaczepioną na łańcuszku, tępo zakończoną i niedługą rurkę drewnianą, przytknął ją do ust i świsnął trzykrotnie. Na ten znak część załogi skoczyła na salingi i zaczęła uwijać się przy masztach, pomagając sobie pokrzykiwaniem. Druga część rzuciła się do cum i podniosła kotwice. Pokład napełniła krzątanina, zgiełk, rozległo się głośne brasowanie lin , skrzyp przekręcanych rej , mieszający się z monotonnym popiskiwaniem wielokrążków i klubków. Maszty jęły okrywać się sinobiałymi żaglami. „Arka” drgnęła kilka razy, zakołysała się i pochwyciła wiatr. „Wodniak” wywiesił komandorską banderę i począł zmierzać na redę, dając po raz wtóry sygnał armatnim wystrzałem. Za nim wyszedł z basenu portowego „Król Dawid” kapitana Mory, następnie ruszyła „Arka Noego”, w tylnej zaś straży popłynął „Biały Pies” pod kapitanem Gajką. Gdy wszystkie cztery nawy znalazły się na wodach zatoki, sformowały szyk torowy, ustawiając się w równych odstępach jedna za drugą. Żagle, napełnione łagodnym wiatrom północno-zachodniej morki , wydęły się półkoliście. Dywizjon prowadzony przez „Wodniaka” minął po kwadransie warownię Latarni, oddał salut i odpływał zwolna na morze. Niebo stało górą pogodne i przyjazne. Niewielkie, sinobiałe baranki chmur pędziły w stronę lądu, to łącząc się ze sobą, to znów rozpadając na jeszcze mniejsze, potargane i jasne kłaczki. Woda na szelfie pieniła się wzbijając biały bryzg, dalej przelewała się już tylko w szerokim rozkołysie. Nawy wgryzały się swymi dziobami w połyskliwe od słońca, stalowomodre obrzeże horyzontu. Był dzień 17 maja Roku Pańskiego 1627. Tak zaczął się rejs dywizjonu Hermana Witta, dla „Arki Noego” pierwszy rejs w tym roku. VI Koło południa, kiedy polskie nawy znalazły się już gdzieś w połowie Małego Morza , horyzont zblakł nagle i woda przestała błyszczeć. Rozpostarł się na skłonie nieba jakowyś gęsty miedziany krąg światła, spoza którego nie było prawie widać słońca. Powierzchnia, zaledwie nieco sfalowana, drgała miej- scami, podnosząc silny i krótki prysk, jakby tylko na chwilę liźnięta podmuchem. Wiatr zaczął zmieniać kierunek, zawiewając to od północnego zachodu, to znów od północnego wschodu, tak że ledwo nadążano ze zmienianiem nastawienia żagli. Powietrze ochłodło, przybrało w dali barwę sinoniebieską i zatraciło swą poranną przejrzystość. Mewy, towarzyszące dywizjonowi całą gromadą od chwili wypłynięcia z Gdańska, poczęły znikać. Zostały jedynie nieliczne. Wreszcie wiatr zdechł, nastąpiła niespodziewana cisza i nawy kołysały się przez kilka godzin w miejscu, z obwisłymi żaglami. Po południu dopiero znowu zadęło, i to nawet dość silnie. Wiatr po pewnym czasie przeskoczył na zachód, a nie minęły i trzy kwadranse, gdy dmuchnął płynącemu dywizjonowi prosto w „twarz”. Zmusiło to Witta do pokierowania naw bliżej Helu, gdzie niepomyślne działanie wiatru było słabsze i toń spokojniejsza, mimo że zwiększało się niebezpieczeństwo wpadnięcia na liczne w tych miejscach snadzizny . „Arka Noego” szła tak samo jak po wyjściu z Gdańska, na trzecim miejscu — za „Wodniakiem” i „Królem Dawidem”. Czatownicy wystawieni na wszystkich trzech marsach śledzili pilnie horyzont. Kapitan Magnus przemierzał wzdłuż i wszerz pokład, rzucając od czasu do czasu krótki rozkaz w stronę nadbudówki sterowej. — Osiem. Siedem i pół. Siedem — podawał dyżurującemu bosmanowi sondujący głębokość, marynarz na dziobie. — Siedem. Siedem i pół. Siedem — wykrzykiwał inny przy lewej burcie. — Całkiem przestaje mi się to podobać — rzekł Magnus do sztormana Karwata, który wyszedł z mesy i zbliżył się do niego. — Nie pojmuję, o co waści chodzi... — Wiatr... — Magnus wskazał żagle i spojrzał na niebo. — Zbyt zmienny. Zawiewa raz silniej, raz słabiej... Żebyśmy tylko nie mieli tęgiej chwiejby albo co gorzej — burzy. — Boicie się waszmość, że zniesie nas z kursu? — W najlepszym razie, bo jeśli zniesie, stracimy jeno kupę czasu, ale to można jeszcze nadrobić. Jeśli zaś nam burza nawy uszkodzi... — Co waszmość kraczesz! — oburzył się młody sztorman. — Dopierośmy z portu wyszli... — Rzuć no okiem — wzruszył ramionami Magnus — na to mgławosine obrzeże na słońcu, a mina ci zrzednie. — Będzie silny wiatr. — Ho, ho, żeby ino silny... Nie mówię ja, że zmiany należy czekać za godzinę czy dwie. Może dopiero jutro albo... zresztą co tu gadać, niespokojny jestem. Sztorman rozejrzał się po niebie, zdjął z głowy kapelusz robiony na holenderską modłę i podrapał się w zamyśleniu za uchem. — Wyjdziemy poza półwysep, to kurs się wyrówna. Magnus zaświstał powątpiewająco przez zęby. — Dopiero tam zacznie się bujowisko, mówię ci to... Stary jestem, niejedno przeszedłem. Wiatr wzmógł się nieco, huczał we wklęsłościach żagli, grał przeciągle na olinowaniu. „Arka” mknęła chyżo, poganiana podmuchami. Od czasu do czasu rozkołysane morze wzbijało ponad jej dziób fontanny słonych kropel. Dwie samotne mewy krążyły nad masztami ze smutno chrapliwym skwirem, muskając niekiedy w przelocie falę lub swobodnie siadając na jej grzbiecie. Belki wsporowe, grodzie i deski kadłuba skrzypiały cienko, trzeszczały, słychać też było łagodne syczenie wody rozpruwanej żelaznym okuciem dziobu. Marynarze stojący na baku także wymieniali ze sobą uwagi o pogodzie. Bryzg był tam silniejszy niż przy burtach, jednak nie odchodzili. Otulali się jedynie szczelniej w przetłuszczone płaszcze z żaglowego płótna i za każdą wzbitą w górę fontanną strząsali z siebie wodę jak kaczki. — Sześć i pół... Snadzizna na bakburcie — wołał marynarz od sondy. — W lewo rudel! — krzyknął natychmiast do strażnika Magnus i nawa wyminęła niebezpieczne miejsce. — Oczywiście nie dzisiaj jakowejś alternacji oczekiwać należy — mówił podporucznik Jaszka do sztormana. Szli razem przez pokład. — Niepewny stan pogody utrzymać się jeszcze może ze dwa dni, a potem obaczym, co niebo da. Zawdy wnijść będzie można do przystani na Łebie, gdyby groziło sztormem. Płyniem przecie niedaleko brzegów. Karwat rozejrzał się po pokładzie, sprawdził uważnym okiem, czy wszystko w porządku i widząc, że wśród wachtowych na dziobie dziwny jakiś zaczął się ruch, poszedł z porucznikiem w tamtą stronę, nie przerywając rozmowy. Żeglarze jak jeden wpatrywali się z natężeniem w pewien punkt na horyzoncie, gdzie zdawało się połyskiwać coś białego, i zdradzali duże zaniepokojenie. — No, no — mruknął Jaszka niepewnie i spojrzał pytająco na sztormana, potem rzucił rozkazująco do jednego z majtków: — Perspektywę, prędko! VII Podwachta, zażywając kilkugodzinnych wywczasów, spoczywała na dolnym pokładzie. Całą przestrzeń od kubryku aż po międzypokład bateryjny, wszystkie zaciszne kąty wokół osady masztów i przy ciepłej ścianie kambuza zajmowały pokotem wyciągnięte na ziemi ludzkie ciała. Jako że godzina była południowa, większość załogi, tylko co po obfitym obiedzie, spała beztrosko. Mimo wiatrołowów z żaglowego płótna, spuszczonych z góry przez otwarte luki , aby wzmóc dopływ dobrego powietrza, panował tutaj zaduch potu, wilgoci i smoły. Donośne chrapanie pięciu dziesiątków chłopa — zaciągających przez nosy i otwarte szeroko usta na najróżnorodniejsze tony od cienkiego do najbardziej basowego — rozlegało się od końca do końca pomieszczenia. Nieliczni, zapobiegliwi, korzystali z wolnej chwili i zajmowali się naprawianiem odzienia czy też łataniem trzewików. W Gdańsku nie było na to czasu. Kapitan przeganiał ich ciągle od jednej roboty do drugiej, aby nie zgnuśnieli — jak mówił. Dni mijały im na ćwiczeniach, paradach lub armowaniu okrętu, tak że dopiero teraz, choć to wydać by się mogło niezwykłe, mieli trochę wolnego. Przy ciepłej ścianie kominowej kambuza, gdzie suszyły się przemoczone łachy, siedziała starszyzna marynarska: bosmani, ogniomistrze i inna niższa szarża. Mat Selina, krępy, ale należący do najsilniejszych z załogi marynarzy, wsławiony wysadzeniem jednego z bastionów w tegorocznym szturmie Pucka, opowiadał jakieś dawne zdarzenie z czasów, kiedy jeszcze „Arka Noego” chodziła samotrzeć na rozbój morski. Opowieść nie wydawała się nowością, znali ją chyba wszyscy prócz młodego kuchty okrętowego Wacka Szantruczka, chłopaka naiwnego i zahukanego. Większość z siedzących tutaj uczestniczyła przecież w dawnych bataliach „Arki”, o czymże jednak innym gadać i co rozpamiętywać, gdy chwila po temu sposobna, jest ciepło, zacisznie i do objęcia służby pozostaje jeszcze kilka godzin — o czymże innym gadać, jak nie o własnej dzielności i bojowych sukcesach? Rozpamiętywania takie nikogo nie nudziły. Byli to ludzie wolni, z wolnych rybitw helskich czy Wisłoujścia pochodzący, w świecie bywali, rzemiosło morskie znający nad podziw i w potrzebie mężni aż do zapamiętania. Każdy z nich uczestniczył już pod Magnusową komendą w niejednej bitwie, wielu odniosło rany i zyskało sławę. W ich opowieściach nie znać było chełpliwości ani przesady, jednak przysłuchujący się Szantruczek zapominał z wrażenia o bożym świecie i gdyby go nie strofowano od czasu do czasu, wytłukłby całą zastawę oficerskiego stołu, którą właśnie zmywał. — Tak, bracie... — ciągnął mat Selina nie zwracając się bezpośrednio do nikogo z obecnych, ale łypiąc ciekawym okiem na kuchtę. — Dopadli nas tedy Duńczyki, jak mówiłem, na Sundzie. Większy prał nam pociskami rufę i zamiarował zepchnąć na skały, mniejszy zaś naciskał z bakburty. Taki sobie umyślili manewr! Bo gdybyśmy na skałach osiedli, to już by z nami zrobili koniec. Wtedy kapitan posłał w stronę tego bliższego szalupę naładowaną prochami, aby go wypuścić do nieba, co Duńczyk obaczywszy, z armaty wszelkie] jął palić, że aż strach. A myśmy się gotowali do... — urwał. — Załoga! — rozległ się nagle krzyk w luku. — Załoga na pokład! Poderwali się czym prędzej z ziemi i poczęli wybiegać na górę. Na pokładzie panowała szczególna cisza, jaka następuje zwykle w chwilach, kiedy nad okrętem zdaje się wisieć jakieś nie lada niebezpieczeństwo, ale nikt nie wie jeszcze, jakiego ono jest rodzaju. — Żagiel na horyzoncie! — krzyknął w tym momencie stojący na oku czatownik. Ludzie poruszyli się niespokojnie. — Żagiel na horyzoncie! Od strony cypla helskiego! — rozległo się wołanie z marsów. Karwat wspiął się po wyblinie na górę grotmasztu i spojrzał przez szkła przybliżające. Rzeczywiście od zachodu zbliżały się wprost w kierunku płynącego dywizjonu trzy wielkie nawy. Na komandorskim „Wodniaku” również je już zauważono, gdyż flagman podał sygnał: „Zarządzić alarm załogi”. — Nasze? — krzyknął sztorman pytająco do kapitana. Zsunął się z masztu w dół. — Coś musiało się zdarzyć, jeśli nasze. Może chcą nas wzmocnić? — Chyba nie nasze — mruknął Magnus. Osłonił oczy dłonią i patrzył długo w stronę powiększających się z każdą chwilą żagli. „Wodniak” zasygnalizował, by zwolnić. Sygnał przekazał „Arce Noego” „Król Dawid”, „Arka” zaś podała go dalej „Białemu Psu”. — Przykrócić żagla — rzucił rozkaz Magnus. — Aj, aj! — odpowiedziano mu gorliwie. Nawy, idące od półwyspu, zbliżały się wprost na przecięcie kursu polskiemu dywizjonowi. Nawet gołym okiem można już było rozróżnić znaki. — Szwed! -— krzyknął jeden z żeglarzy. — Tak, Szwed, do paralusza... — zaklął Magnus zadowolony. — A nie mówiłem, że będziemy mieli burzę! — O innej burzy żeście, waszeć, jeżeli pomnę, mówili — mruknął Karwat pod nosem, przykładając do oczu szkła, potem powiedział głośno: — Cieszyć się przedwcześnie nie ma czego. — No, no, nie zawracaj głowy, Jakubku miły — syknął karcąco kapitan. — Sam widzisz, wyminąć się diabłów nie da, ale nie my, lecz oni włażą nam w paradę, czyli rozkazu admiralskiego nie łamiemy. Idź gotować wszystkie nasze apparatus belli i — do dzieła. — Fok i grot na gejtawy! — rozkazał sztorman zbiegając z trapu . — Aj, aj! — Działa do gotowości przywieść! Polskie jednostki na dany znowu z „Wodniaka” znak zmieniły szyk z torowego na czołowy i zmniejszywszy powierzchnię płacht żagielnych, posuwać się jęły wolniej niż poprzednio. Puszkarze opatrzyli i zapalili lonty. Odczepiono koła armat na lawetach. Obsługa wynosiła pociski ze zbrojowni, a spod pokładu spiesznie wytaczano beczki z kwasem. Szwedzkie nawy zdążały pod pełnym ożaglowaniem rozbryzgując radłami dziobów wodę; przechodziły również w szyk czołowy. Najwyraźniej zamierzały wdać się w bitwę. Jaskrawoniebieskie, ze złotym lwem pośrodku, bandery wroga butnie łopotały na wietrze. Rozkołysane morze miało barwę ciemną i matową. Słońce chowało się poza białawy tuman i przebłyskiwało przezeń drgającym, czerwonym dyskiem. — Lekkie i zwrotne — powiedział z uznaniem Magnus oceniając wrogie jednostki. — Dobrze uzbrojone — dodał ktoś z załogi, wskazując na rzędy armat po bokach. — Damy im radę. Hejże, Glembisz! — zawołał Karwat w stronę dziobu. Oberkanonier Glembisz osobiście stanął na dziobie „Arki” i rychtował obie pościgowe działobitnie. Były to dalekonośne kolubryny, bijące osiemnastofuntowymi pociskami, pupilki starszego nad artylerią. Posiadały długie lufy i smukły, piękny kształt. — Zasuń mu tylko dobrze, po pokładzie — niecierpliwił się Karwat, wskazując na trzecią ze szwedzkich naw, która szła prosto między „Arkę” a „Białego Psa”. Glembisz mruknął coś do siebie, niewyraźnie i niechętnie. — Słyszysz? Po pokładzie. — Moja w tym głowa, nie waszeci... — odburknął opryskliwie. I oto zaczęło się wszystko tak prędko, że chwilę tę i mgnieniem oka nazwać by się nie godziło, bo była krótszą. Co dopiero nad morzem wisiała głucha cisza, a już ryknął działami „Wodniak”, natychmiast po nim otworzył ogień „Biały Pies”, a jeszcze jeden moment — i „Arka” odezwała się równocześnie z „Królem Dawidem”. Z forkasztelu Magnusowej nawy wytrysnął białoszary kłąb dymu, huk targnął powietrzem i wstrząsnął całym kadłubem. To Glembisz oddał pierwszy strzał z jednej ze swych pościgowych osiemnastofuntówek. Na Szwedzie od lewego skrzydła zakotłowało się i runął przedni maszt. Załoga „Arki” przywitała pierwszy sukces okrzykami radości. — Łańcuchową go! — rzucił rozkaz Magnus. — Aj, aj! Glembisz kazał pomocnikom nabić działo pociskiem łańcuchowym, służącym do rozbijania rej, przecinania lin i rozrywania żagli. Szwedzi odpowiadali raz po raz, ale że działa wymierzone mieli nędznie czy też nie niosły daleko, więc kule ich padały do wody i jedna tylko trafiła w bakburtę „Białego Psa” wzniecając mały pożar. Muszkietnicy, nie mający na razie nic do roboty, ze wzrastającym zniecierpliwieniem śledzili nabierający zaciętości pojedynek artyleryjski. — Dziwne to — mruknął Magnus w pewnej chwili do sztormana, kręcąc ze zdziwieniem głową. — Są od nas dużo słabsi. Po co się, u licha, pchają do przodu? Niczego nie pojmuję. Przecie pobijemy ich na głowę. Ignorantia crassa ... Ale jakby w odpowiedzi na jego wątpliwość rozległo się nowe wołanie z marsa. Huk, który wwiercał się natrętnie w uszy, był tak potężny, że nie pozwalał w pierwszej chwili nic zrozumieć. — Nowe żagle na horyzoncie! — powtórzył czatownik i dopiero wtedy pojęto, dlaczego trzy szwedzkie nawy atakują dywizjon złożony z czterech jednostek. — Uf, do paralusza! Ile? Licz tam no dobrze! — Sześć. — A niech to diabli! — wściekł się teraz Magnus. — Z tyłu jeszcze trzy! — Krzyknął znowu czatownik z jednego z marsów. Ta wiadomość przyjęta została na dole bez komentarzy. Pokład zaległa nagła cisza. Dufne zadowolenie, wywołane pierwszą i chwilową przewagą, znikło z twarzy ludzi bezpowrotnie. Jedni spoglądali z niepokojem na kapitana, inni zwracali głowy w kierunku „Wodniaka”. Tam (podobnie na „Królu Dawidzie” i „Białym Psie”) gotowano się już gorączkowo do przyjęcia walnej bitwy. — Ciężka czeka nas przeprawa — powiedział Magnus posapując z przejęcia. — Ta trójka — wskazał na ostrzeliwające się wrogie jednostki — należy mniemać, jest przednią strażą. Głupcyśmy się wcześniej tego nie domyślili. Z dwunastoma nawami się bić! Och, mogą nam dać łupnia, że się z rozumem nie połapiemy. — Medytował przez moment w skupieniu, spoglądając od czasu do czasu w stronę okrętu komandorskiego, potem położył sztormanowi dłoń na ramieniu i powiedział: — Ty osobiście przypilnuj dział. Dużo zależy teraz od Glembiszowego oka. Do walki wręcz chyba nie dojdzie. Bo jeśli dopuścimy, to już po nas. — Jednym spojrzeniem zlustrował załogę i pobiegł na kapitański pomost. Sztorman skoczył na niższy pokład, gdzie stały nieczynne dotychczas działa burtowe, i przykazawszy kanonierom zapalić lonty, z powrotem wydostał się na górę nawy, luką do forkasztelu. Pojedynek artyleryjski się zaczął. VIII Pomocnicy Glembisza już po raz czwarty ładowali obie kolubryny. Oberkanonier, rozebrany do koszuli, zgrzany i czarny od dymu, mrużył oczy i rychtował celownik. Głowę miał owiązaną jaskrawoczerwoną chustą; hajdawery, nie podtrzymywane pasem, opadły mu niżej pępka. Spod chusty wydobywał się kosmyk ciemnych, pozlepianych potem włosów, z tyłu podrygiwał .na jego karku ciasno związany, twardy jak rzemień harcap. Jeśli działo nie dość prędko zostało nabite, klął cicho pod nosem i grzmocił na prawo i lewo pięścią, a przekleństwa z jego ust zaczynały wtedy płynąć bardziej soczyste i głośne. — Precz stąd, do stu beczek prochu, bo w powietrze wysadzę — wrzasnął na muszkietników, którzy wleźli do forkasztelu. Nie lubił piechoty morskiej. — Lont! Prędzej! Jeden z pomocników podał mu spiesznie zapał. Glembisz podpalił i odskoczył o krok. Działo targnęło się na lawetach do tyłu, zionęło kłębami dymu. Wtedy, przeskakując leżące sterty kul, podbiegł prędko do burty, wychylił się i czekając, aż dym opadnie, śledził rezultaty wystrzału. Tymczasem pomocnicy zlewali buchającą kłębami pary lufę kolubryny wiadrami kwasu, przeczyszczali ją wyciorem i ładowali od nowa. Glembisz stawał przy drugiej, przygotowanej już działobitni i zaczynał całą rzecz od początku. Trzynawowa przednia straż Szwedów podeszła wreszcie tak blisko, że pociski jej dział donosiły już do Polaków bez trudu. Mimo że celność polskich puszkarzy dała się dobrze atakującym we znaki, okręt bowiem z lewej flanki stracił jeden z masztów i miał rozharatany w drzazgi dziób, drugi zaś, z prawej strony, zionął dwiema dziurami na bakburcie tuż nad linią zanurzenia, nie ustawali, ostrzeliwując się, podpływając coraz bliżej i bliżej. — Ani chybi, Gyllenhjelm za nimi idzie — mruknął podporucznik Necel, mający teraz pieczę nad żagielnikami. — Zbyt pewni. Nagle na dany znak wszystkie trzy położyły się w lewy hals , skręcając tak gwałtownie, że ich lewe burty znalazły się prawie całe pod wodą, a żagle zaszorowały po falach. Jęły dokonywać zwrotu. — Bij! Glembisz! W linę wodną! Po masztach! — wrzeszczała prawie cała załoga, poganiając oberkanoniera. Teraz manewr Szwedów stał się dla wszystkich — nie wyłączając Magnusa, który od dłuższej już chwili przeczuwał, co będzie — zrozumiały. Przeciwnik, przechodząc z powrotem z szyku czołowego w szyk torowy, wystawiał wprawdzie na polski ogień całą długość własnych kadłubów, niemniej uzyskiwał od razu tę przewagę, że bił wszystką swą armatą prawoburtową, gdy tymczasem Polacy razić mogli go jedynie działami dziobowymi. — Glembisz! Zlitujże się, prędzej! — krzyczano. Oberkanonier jakby ogłuchł i oślepł — nie słyszał nic, co do niego mówiono i nie widział nic, co się koło niego działo. Nie przestawał kląć z cicha i siarczyście, celował długo, starannie i z takim spokojem, jakby to nie bitwa była, ale zwykłe ćwiczebne strzelanie ślepymi ładunkami do ruchomego celu. Karwata aż brała ochota zdzielić go przez głowę za tę jego flegmę. Wreszcie Glembisz oddał wystrzał. Tym razem nie pobiegł śledzić wyników. Otarł ramieniem pot z czoła i doskoczył do drugiego działa. Na środkowym, robiącym zwrot Szwedzie Glembiszowa łańcuchowa kula wymiotła z ludzi przód pokładu. — Dobrze, do... — zabrzmiały pochwalne głosy. Oberkanonier mruknął cicho do podręcznego: — Dołóż jeszcze drugi ładunek. — Lufę rozwali! — przestraszył się chłopak. — Nie twoja sprawa! Dołóż, powiadam! Pomocnik wsunął w lufę jeszcze jeden woreczek prochu. Potem z ociąganiem wpakował w jej czeluść żeliwną kulę. Glembisz znowu mierzył starannie i zdawało się, że niezmiernie długo. Otaczający go ludzie odstąpili rozważnie do tyłu. — Prędzej mu tam! — Nie wasza rzecz! Gęby trzymać przy sobie... Wreszcie, gdy szwedzkie nawy błysnęły z wyższych i niższych pokładów dwoma rzędami ognia i widok zasnuł się nieprzeniknioną warstwą szaroburego dymu, a „Arka” drgnęła ugodzona gdzieś w burtę, przytknął wolno zapał do lontu. Z lufy trysnęła struga czerwieni. Pokład stęknął, zatrząsł się, liny podtrzymujące lawetę pękły i działo wyskoczyło z toru. Wszystko przykrył na moment szary, gryzący w oczy i zatykający gardło obłok. Glembisz, oparty o ścianę forkasztelu, ocierał pot z twarzy i dyszał ciężko. Nasłuchiwał. W tej chwili przeraźliwy huk targnął powietrzem i w środku dymnej zasłony, za którą znajdowały się nieprzyjacielskie nawy, buchnęła w górę fontanna ognia, szczątków masztów, rej i płatów płonącego żagla. — Składy prochowe rozerwało! — zawołał czatownik z marsa. Wiatr powoli rozganiał dymy i odsłaniał widok. Środkowy Szwed, rozłupany wybuchem na dwoje, tonął. Nieliczni, którzy ocaleli z ognia, wskakiwali do wody, krzykiem wzywając pomocy. Dwie pozostałe nieprzyjacielskie nawy ujrzawszy, co się dzieje, wyrzuciły rozbitkom liny i zrobiły zwrot przez rufę. Uchodziły, potrzaskane kulami, w kierunku pełnego morza. Wtedy „Wodniak” dał znak do rozwinięcia całych żagli. Rozkaz wykonały natychmiast wszystkie polskie nawy. Reszta eskadry szwedzkiej, niedawno zauważona na horyzoncie, w składzie dziewięciu jednostek bojowych, zbliżała się właśnie do miejsca bitwy stoczonej co dopiero z jej przednią strażą. Wiatr, lawirujący już od kilku godzin w różnych kierunkach, zawiał teraz od strony północnej. Był więc nad podziw pomyślny dla dywizjonu Witta, wiejąc mu od burty, pozwalał rozwinąć dużą szybkość. Morze ściemniało, wróżąc za godzinę lub dwie nadejście pierwszego zmroku. Kanonierzy nie ustawali w nękaniu ogniem dwóch uchodzących naw awangardy, rażąc ją z armat tak długo, aż odpłynęła poza ich zasięg i połączyła się ze swoją eskadrą. Ale wtedy walka rozgorzała na nowo ze zdwojoną silą. Szwedzi sformowali szyk czołowy w trzech rzędach, po cztery jednostki w dwóch pierwszych, trzy w ostatnich. Wiatr dmuchał im w „twarz”, co ogromnie utrudniało ich żagielnikom sprawniejsze manewrowanie. Mimo jednak tej istotnej nad przeciwnikiem przewagi Polaków, idących fordewindem , nieprawdopodobieństwem wprost wydawała się myśl o przedarciu się przez taką siłę. Tymczasem jednak „Wodniak” zasygnalizował zmianę szyku z czołowego na peleng . Chodziło o wymknięcie się na północny zachód. Był to jedyny możliwy do wykonania w tej sytuacji manewr, aby — korzystając z uzyskanego co dopiero w bitwie sukcesu — wyjść cało z opresji. Miał jednak tę wadę, że najsłabsze z dywizjonu nawy: „Arka Noego” i „Biały Pies” znalazły się natychmiast po ustawieniu w pelengu pod najsilniejszym ogniem wroga. Baterie szwedzkie nie szczędziły wysiłków, aby zmieszać polski szyk. Nawy obu walczących stron stanęły już na jednym polu i prażyły się całymi seriami ognia z dział burtowych. Jedna z pierwszych salw przeciwnika strzaskała kasztel przedni „Białego Psa”, druga dostała się „Arce Noego”, miażdżąc dwóch majtków na rufie, raniąc kilku muszkietników i roznosząc w drzazgi tylną nadbudówkę. Magnus pobiegł obejrzeć wyrządzone szkody, potem rozkazał kanonierom nabić działobitnie kartaczami. — Glembisz, do stu tysięcy czortów — klął na czym świat stoi. — Wymiataj im pokłady! Wymiataj im z ludzi pokłady, do... Lekkie i krótkodystansowe falkonety umocowane na nadburciach, ładowane żeliwną drobnicą i ostrymi siekańcami, odgryzały się nieprzerwanie, szybko po sobie następującymi salwami. Oberkanonier, uwijając się jak szalony, osobiście doglądał nabijania dział na pokładzie bateryjnym. Odtrącał mniej sprawnych puszkarzy, sam mierzył, sam zapalał lont, potem wrzeszczał do obsługi całej baterii: — Ognia! Te huraganowe salwy zdawały się czynić straszliwe spustoszenie na pokładach najbliższych przeciwników z prawej i lewej strony. Do akcji jednak weszły nowe jednostki z drugiego szwedzkiego rzędu, wielkie galeony i galeoty masywnej budowy, najprawdopodobniej mało zwrotne, ale za to wyposażone w działobitnie ciężkiego kalibru. Na białych pasach znaczących się wyraźnie wzdłuż ich burt widać było po dwa rzędy strzelnic. Kanonierzy od szwedzkich kolubryn górnopokładowyeh wzięli sobie na cel niewielkiego „Białego Psa”, zauważyć bowiem było można, że począł tracić kolejno pierwszy, potem drugi maszt (jego bezanmaszt * już wcześniej miał potrzaskane reje) i otrzymał kilka pocisków w prawą burtę. Magnus popędził na przód okrętu i przywołał do siebie Glembisza. — Rozwal mu bok, mości oberkanonierze — wskazał na najbliższą szwedzką galeonę. — Inaczej rozłupie nam „Białego Psa” na drzazgi. — A puszkarzom z niższego pokładu rzucił grzmiącym głosem rozkaz, aby naładowali działa pociskami zapalającymi. — Podwójny żołd wypłacić każę temu, kto pierwszy przerzuci ogień na Szweda. Jakub! — Rozejrzał się. — Jestem, kapitanie — odpowiedział sztorman Karwat. — Przygotuj granaty i ludzi uszykuj do odparcia ataku wręcz. Najpewniej, że chcą nas zaczepić hakami. — Rozkaz kapitana: ,,Granaty gotować”! — zawołał Karwat. Magnus rozejrzał się prędko w sytuacji i widząc, że zaczyna być źle, zbliżył się do balustrady otaczającej pomost, by wydać donośnym głosem nowy rozkaz. IX Zanim rozkaz przekazany został za pomocą długiej drabiny szarż — przez sztormana do podporucznika Jaszki, któremu podlegali w tej chwili ludzie na baku, od tegoż z kolei do bosmana, a od bosmana do mata — Selina ciął już siekierą w liny przytwierdzające do legaru jedną z szalup-szóstek. Jego podkomendni wynieśli z prochowni beczułki pełne materiałów zapalających i złożyli je błyskawicznie na dnie szalupy. Na wierzchu ułożono w stos kilkadziesiąt belek owiniętych pakułami i szmatami nasączonymi żywicą i smołą. — Na wodę! — zakomenderował mat Selina, przekrzykując okropny ryk armat. Marynarze pociągnęli za liny. Szóstka uniosła się na szlupbelce , wyminęła nadburcie i opadła na wodę. Zrzucono prędko drablinę, po której zlazło w dół dwóch majtków i jęło umocowywać do masztu szalupy niewielki ukośny żagiel. Mat wychylił się poza burtę i wydał ostatnie polecenia. Jego okrągła twarz poczerwieniała od krzyku i wściekłości. Szwedzi prażyli ogniem coraz gęstszym i skuteczniejszym. Każda chwila była teraz droga. Wiedział, że kapitan czeka na wypełnienie przez niego rozkazu, niecierpliwi się zapewne srodze i gotów jeszcze osobiście przybiec i zbesztać go za opieszałość, a takiego wstydu Selina by nie zniósł. Ale już żagiel został umocowany i nastawiony na wiatr. Jeden z majtków wspiął się z powrotem na pokład, drugi zaś odczepiwszy szalupę z uwięzi lin, skrzesał ognia i zapalił umocowany w tyle, cztery łokcie od wybuchowego ładunku, lont siarkowy. Szalupa poczęła się oddalać od burty karaweli ciągnąc za sobą linę, którą pozostały na niej człowiek owiązany był w pasie. — Skacz! — przynaglano go z „Arki Noego”. Majtek nakierował szalupę w sam środek szwedzkiej eskadry i wskoczył do wody. Fala nakryła go na moment białą grzywą, cisnęła wprost na burtę, lecz już przykrócono linę i po chwili, odbijając się nogami od kadłuba nawy, ciągnięty przez stojących w górze, wdrapywał się na pokład. — Należy się pochwała ludziom waszmości — powiedział Magnus do podporucznika Jaszki, obserwując z wzrastającym zainteresowaniem wypuszczoną przez Selinę zapalającą szóstkę, która pędziła pod pełnym żaglem w stronę nieprzyjacielskiej eskadry. — Dobrze nakierowali, w sam środek jejich linii — pomrukiwał z uznaniem, wydając już nowe rozkazy, gdyż jeden ze szwedzkich okrętów zmierzał wyraźnie w lukę pomiędzy „Arką” a „Białym Psem”, najwidoczniej chcąc je rozdzielić. X Zbrojni wychodzili z luków i ustawiali się u bakburty, z przejęciem śledząc majaczący w dymnej zasłonie zarys kadłuba zbliżającej się galeony. Słychać już było szwargot obcej mowy: krzyki nieprzyjacielskiej załogi i rozkazy oficerów. Właśnie „Arka” zaczęła wypluwać ze swego boku długie, syczące strugi greckiego ognia, a Glembisz dwoma celnymi strzałami rozłupał bok przeciwnika, gdy nagle — nie wiadome, czy od kul oberkanoniera, czy też od pocisków zapalających — Szwed stanął w płomieniach. Równocześnie przeraźliwy huk pośrodku eskadry wskazał na to, że szalupa zapalająca poszła w powietrze. — Kurs na pełne morze — zakomenderował Magnus i „Arka” wykonała gwałtowny zwrot, wydostając się poza nieprzyjacielski szyk. Uszkodzony mocno „Biały Pies” podążył w ślad za nią. Tymczasem Witt na „Wodniaku” i Mora na „Królu Dawidzie”, zatapiając jedną ze stojących im na drodze naw i uszkadzając drugą, już od dobrego kwadransu znajdowali się poza zasięgiem burtowego ognia przeciwnika. Ostrzeliwując się z dział rejtaradowych poczęli wspierać odwrót reszty dywizjonu. Wiatr, który się w czasie bitwy wzmagał ciągle, wiał teraz tęgo z kierunku północnego. Miało się ku wieczorowi. — Trzech Szwedów zawraca! — zawołał czatownik. — Będą nas ścigali! — odezwał się jakiś marynarz. Rzeczywiście tylna straż nieprzyjacielskiej eskadry skręciła, zatoczyła łuk po morzu i rzuciła się w pogoń za Polakami. — Jeśli nas dognają, znowu będzie gorąco — powiedział sztorman do kapitana — ale najgorsze mamy za sobą. — Był zadyszany, zmęczony, ale minę miał zadowoloną. — Wielkie straty? — Dwóch ludzi ubiło na miejscu, ośmiu zaś oddałem pod opiekę cyrulika. Wykurują się. W ogóle udało się nam nad podziw. — Zamilkł i podszedł do nadburcia. — Nie pojmuję... Witt zmienia kurs? Poszli razem na pomost, skąd widoczność była lepsza. — Sygnalizuje do „Króla Dawida” na zmianę kursu. — Cie diabli... Jego wysokość komandor chce przyjąć nową bitwę? — mruknął z odrobiną złości w głosie Magnus. Lecz oto z „Wodniaka” znowu zasygnalizowano, tym razem do „Białego Psa”. Ów, po odebraniu rozkazu, skręcił i zaczął płynąć tylko na jednym żaglu tylnym, zbliżając się powoli do „Arki”. Tymczasem nawa komandorska i „Król Dawid” szerokim zakolem poszły do tyłu, ustawiając się na drodze szwedzkiej pogoni. — Będą nas osłaniać — burknął nie bardzo kontent z takiego obrotu rzeczy Magnus. — Słuchaj no, Jakubie... — Trudno im przyjdzie samym dać sobie radę. Mają przeciwko sobie trzech Szwedów — przerwał Karwat. — Każ przykrócić żagle. Wspomożemy ich rufowym ogniem. — Nie doniesie. — To cofniemy się odrobinę. Każ przykrócić żagle! Lecz oto sygnalista z „Wodniaka” przekazał nowy rozkaz, wprost przeciwny do zamysłów Magnusa. Brzmiał on: „Tak trzymać!” . „Arka” miała więc żeglować po dotychczasowym kursie w stronę pełnego morza i jak najdalej od miejsca bitwy. Następny sygnał nakazywał wzięcie na hol pokiereszowanego „Białego Psa”. — Niech to piorun trzaśnie, nie dadzą sobie przecie sami rady! — próbował oponować, zżymając się, kapitan. — Ciśnijcie no im cumy — powiedział do marynarzy, wskazując zniecierpliwionym ruchem głowy okręt Gajki. — Nierówne siły... Nie poradzą. Wspomóc by ich ociupinkę... — Daj waszmość spokój — mitygował go sztorman. — Zresztą może to jedyne dobre wyjście. Witt wie, co robi. Armaty ma dobre, a uszkodzeń prawie żadnych. Patrz waść, jak go poharatali — odwrócił uwagę kapitana wskazując na „Białego Psa”, który podpływał właśnie do sterburty „Arki”. — Dobrze, że mamy zapasowe maszty. Wspomóc go będziem mogli. — A niech cię! — wykrzyknął Magnus idąc za wzrokiem Karwata. — Też go urządzili... — Zbiegł z pomostu na pokład i zatrzymał się przy rampie . — Hejże, kilku z osękami tu do mnie! — zawołał do załogi. — Trzeba go będzie zaczepić! Jakub, bywaj! Karwat podbiegł na wołanie. — Zbierz no drużynę ciesielską. Niech Jaszka przeskoczy z nią na jeich pokład. Wyglądają kiepsko, jakby już tylko droga na dno im była sądzona. Załoga spoglądała na zbliżającą się nawę w milczeniu i ze zgrozą. Niektórzy, co bardziej krewcy, poczęli kląć obrzydliwie i wygrażać w stronę szwedzkiej eskadry. — Nie wydziwiać! — przepędzali ciżbę bosmani. — Odbijacze zakładać! „Biały Pies” dobił właśnie do prawego boku „Arki”. Nawy zderzyły się poprzez odbijacze miękko i zakołysały. Ludzie, czekający u burty z osękami i hakami, wbili je w sąsiedni pokład i zaczepili. Przerzucono nowe liny. Obie nawy stanęły na chwilę w miejscu. „Arka” przechyliła się nieco w stronę sąsiada, lecz zaraz powróciła do normalnej pozycji i ciągnąc go u swego boku, trochę wolniej niż przedtem poszła z wiatrem naprzód. Podporucznik Jaszka z gromadą usmolonych ludzi przygotowywał się do przejścia. Tymczasem na nieco niższą od ,,Arki” burtę „Białego Psa” spuszczono pomosty i drabliny. — Ale im dopiekli — mruknął strapiony Magnus. Zaiste, nawa kapitana Gajki przedstawiała wręcz opłakany wygląd. Pokład zaścielały zwały postrzępionych okropnie, spiętrzonych w jeden wielki stos żagli. Poskręcane w najdziwaczniejszy sposób olinowanie, pogruchotane parapety, wszystko to pomieszało się z połamanymi masztami i potrzaskanymi belkami. Połupana była w drzazgi sterówka i pokład tylny, rozbite strzelnice i uszkodzone działa rufowe. Deski poplamione były tu i ówdzie zakrzepłą krwią, wokół walało się mnóstwo strzępów marynarskiego odzienia. Sztorman Karwat nie wytrzymał. Gdy Jaszka przeszedł już z ludźmi na pokład umocowanego hakami i linami nieszczęśnika, sam również przeskoczył obie burty. — Ależ wam bobu zadali, przeklętnicy! — wykrzyknął wzburzony do wyłażącego z luku kapitana Gajki, lecz kiedy powiódł wzrokiem po stojących na pokładzie obdartych, odrapanych, w zniszczonej odzieży postaciach, kiedy ujrzał osmalone prochem i zabiedzone twarze, zawstydził się. Takie gadanie nie było tutaj na miejscu. — Wielkie straty w ludziach? — zapytał rzeczowo, przyciszonym głosem. — Dwunastu z załogi rozbiło na miazgę, a cyrulikowi maszt grzbiet przetrącił. Prócz tego koło dwudziestu mieliśmy ciężej i lżej rannych. — Mieliście? Nie rozumiem... — Bo mamy już o jednego mniej. Właśnie skonał — odparł ochrypłym głosem Gajka. — Waszmość też, widzę, nie cały — zauważył ze współczuciem sztorman. Kapitan „Białego Psa” pomacał się jeno po owiązanej szarpiami głowie i machnął lekceważąco ręką. — Nie jest jeszcze tak źle... ale niewiele brakowało, byśmy poszli na dno. Jeśli tamci — wskazał za siebie ręką — nie dopuszczą do nas Szweda, to zdołamy się jakoś przy waszej pomocy oporządzić. Odwrócił się w kierunku rufy i zaczął spoglądać w stronę „Wodniaka” i „Króla Dawida” dobrze jeszcze widocznych na horyzoncie. Wiatr niósł stamtąd grzmot baterii pokładowych. Kazał przynieść sobie perspektywą i długą chwilę uważnie badał przez nią miejsce bitwy. Wynik obserwacji musiał być pocieszający, gdyż młoda, prawie chłopięca twarz kapitana rozjaśniła się na moment. — Na razie nie dają Szwedowi podejść do siebie. Manewrują... — szepnął w zamyśleniu. — Niech manewrują. My tymczasem dość mamy tutaj roboty — mruknął sztorman. — Jaszka! —krzyknął na podporucznika. — Da się maszty zmienić? — Zrobimy! Trzeba jeno uprzątnąć te szczątki. — Podporucznik zsunął kapelusz na kark, poskrobał się po głowie i wskazał na pokład. — Ale do nocy nie zdążymy. — Zdążycie, zdążycie, tylko żywo, chłopcy — zachęcił sztorman. Wrócił prędko na „Arkę” i posłał sąsiadom cyrulika. Na „Białym Psie” wszyscy zdrowi i zdatni do roboty, wraz z pomocniczą grupą z „Arki”, jęli uwijać się z siekierami po pokładzie i wśród nadbudówek. Rozcinali liny, rozbijali stosy spiętrzonego drzewa i spychali je do morza. Robili to pośpiesznie, w milczeniu. Tym razem krzątaninie nie towarzyszyły zwykłe marynarskie pokrzykiwania. Czasem bluznął ktoś stekiem przekleństw, lecz zaraz milkł posępnie. Nikogo nie trzeba było przynaglać, nikt się nie lenił, nie marudził. — Wiele nas kosztowała ta bitwa, bodajby to... — sapnął z wściekłością Magnus, szarpiąc pas na swym ogromnym brzuchu. Od dłuższego już czasu stał przy burcie i obserwował okręt Gajki. — Na dobrą sprawę, to należałoby go odtransportować do najbliższej przystani. Ciężko z nim będzie. Jaki duch wśród załogi? — zapytał sztormana. — Dobry. Źli ino diabelnie, że ich tak przetrzepano, ale duch dobry. Magnus wyprostował się, westchnął z odrobiną ulgi i spojrzał na wschód, gdzie pozostałe dwie nawy dywizjonu nie ustawały ostrzeliwać się trzem atakującym Szwedom. Odległość między przeciwnikiem a „Wodniakiem” i „Królem Dawidem” była dość znaczna. Najwidoczniej Witt i Mora rozmyślnie utrzymywali ją celnymi strzałami i lawirowaniem. Atak wręcz mógł zresztą Polakom zgotować jedynie klęskę. Tymczasem wieczór coraz bardziej robił się mroczny i należało przypuszczać, że komandor wykorzysta ciemności, aby zmylić pogoń. — Źle, jeśli na „Białym Psie” nie zdążą prędko ustawić nowych masztów — zauważył Magnus. — Strach światła zapalać. Ściągnąć nam mogą Szweda na kark. Sztorman milczał przezornie. Był innego zdania niż kapitan. Szwedzi słynęli od dawna z ostrożności działania, rzadko puszczali się na przeprowadzanie operacji bojowych po zapadnięciu zmroku, ale Magnus również słynął nie tylko z odwagi, lecz, i to przede wszystkim... z rozwagi. — Gorącyśmy mieli pierwszy dzień rejsu, co? — trzepnął nagle sztormana po ramieniu. — Pewnieś ani przypuszczał? Dopiero by się pani matka przeraziła widząc nas teraz, hę? — Pani Fryda — uśmiechnął się Karwat na wspomnienie opiekunki — i tak się za jakie dwa dni wszystkiego dowie. Do półwyspu niedaleko. Kanonadę musieli ludzie słyszeć. Prędko więc do Gdańska doniosą, że była bitwa. — Nie gadaj, przestraszy się niewiasta — zmartwił się kapitan, potem pchnął sztormana lekko w kierunku trapu. — No, ale ty bieżaj przypilnować roboty. Nie ma co deliberować — i zauważywszy, że sternik Muza zagapił się i „Arka” poczynała dryfować , wrzasnął: — Trzymaj kurs! Trzymaj kurs, do pio- runa! Coś ty się gorzałki opił, chłopie, czy jak?! — Baterie „Wodniaka” i „Króla Dawida” przestały grać, kapitanie — tłumaczył strapiony sternik. — Czy aby nasi nie ulegli? — Zamknij gębę! — fuknął nań groźnie Magnus. — Nie ulegli, ale oderwali się od Szweda, rozumiesz! — Wedle rozkazu, kapitanie — mruknął porozumiewawczo Muza. — pewnie, że się oderwali. Magnus stanął przy samej rampie nasłuchując czujnie. Istotnie, daleka kanonada umilkła. Jedynie wiatr grał na wantach, pluskały fale i zewsząd rozlegały się głosy załogi. Zaniepokojony ogromnie wspiął się po wyblinie na grotmars, odsunął na bok czatownika i począł wpatrywać się we wschodni kraniec horyzontu, gdzie według wszelkiego prawdopodobieństwa powinny się znajdować „Wodniak” i „Król Dawid”. Mimo sokolego wzroku nic nie mógł dojrzeć. Głęboka siność spowiła morze, wszystko dookoła pokryła kłębiasta mgła. Nie był wcale pewien tego, co powiedział sternikowi. Milczenie dział mogło rzeczywiście oznaczać oderwanie się Witta i Mory od przeciwnika, mogło jednak i oznaczać coś wręcz przeciwnego. Gdy sobie to uświadomił, targnął go za gardło okrutny strach o los obu okrętów. Choć nigdy by się nie przyznał do tego, uczucie to zburzyło gwałtownie i bezpowrotnie jego dotychczasowy spokój i opanowanie. Głośno przełknął zasychającą w gardle ślinę i powiódł ręką po gorącym czole. Przestąpił z nogi na nogę. Nagłe zrobiło mu się zimno. Wstrząsnął nim dreszcz. Może nie jest jeszcze tak źle... Może nie zginęli — jął się pocieszać w myślach. — Dlaczego zaraz mieliby zginąć? Może... — Znowu powiódł dłonią po czole i starł drobne krople potu. — Trzeba będzie jak najprędzej odpłynąć na bezpieczną odległość — mruknął do siebie. — Przez noc wyporządzim „Białego Psa”, a rano obaczym, co los nam zgotuje. Może nie jest jeszcze tak źle... Odwrócił się i widząc wyprężonego czatownika, który z niepokojem spozierał na pomrukującego do siebie kapitana, przykazał mu dawać pilne baczenie na wszelaki ruch na morzu i zszedł z marsa. Stanąwszy na pokładzie odsapnął, wyprostował plecy, wstrząsnął głową i starając się przybrać jak najobojętniejszy wyraz twarzy, poszedł między załogę. — Waćpanowi należy się za celne strzały specjalne zapisanie do pochwały u admirała — rzekł zatrzymując przechodzącego oberkanoniera. Złapał go za klapę od kaftana i przyciągnął do siebie. — No, stary, spisałeś się znakomicie — cmoknął go kordialnie w policzek. — Dzięki za dobre słowo, kapitanie, Choć, jak to ludzie mówią: człowiek strzela, a Pan Bóg kule nosi — powiedział ukontentowany Glembisz. — Trzeba jednak pierwej celnie wystrzelić, aby pan Bóg kule mógł donieść, ha, ha... — roześmiał się Magnus. — A strzelałeś waćpan celnie, trudno nie przyznać. Wyszukaj no mi jeszcze tego zucha, co pierwszy szwedzką nawę podpalił. Obiecałem przecie żołd dać podwójny. — Poklepawszy oberkanoniera po ramieniu puścił go i poszedł dalej. XI Na „Białym Psie” kończono już doprowadzanie do porządki pokładu i zaczęto w oczyszczone otwory wstawiać nowe drzewce masztowe. Na „Arce Noego” zaś ludzie nie pełniący wachty podzieleni zostali przez sztormana na niewielkie oddziałki, z których każdy zajmował się inną pracą. Jedni kroili i zszywał: z zapasowego płótna ożaglowanie dla „Białego Psa”, drudzy przygotowywali nowe olinowanie. Cieśle okrętowi jęli naprawiać wszystkie zewnętrzne uszkodzenia sąsiada — zbijali burty przywracali do porządku strzelnice i zalewali gorącą smołą rozluźnione spojenia desek. Noc zapadła ciemna, że wleźć drugiemu w samo oko, a jeszcze nic nie ujrzałby, jeno by poczuł. Horyzont wokół sta] czarny i nieprzenikniony. Nigdzie najmniejszego choćby światła, jedynie płonące na obu nawach beczki ze smołą rozświetlały niewielki krąg na wodzie, który błyszczał czerwono i falował łagodnie. Wiatr dął ledwo, ledwo, tak że sczepione nawy zabezpieczone odbijaczami, nie tłukły się o siebie. Z mroku wynurzyła się tuż obok Magnusa postać sztormana. Cmoknął znacząco. — Trudne to będzie przedsięwzięcie — rzekł — postawić „Białego Psa” do rana na nogi, jeśli mamy światła pogasić. Roboty nawet przy naszej pomocy mają jeszcze na całą noc. Magnus wzdrygnął się od chłodu, a może pod wpływem nowego nawrotu niepokoju. Nachylił się do Karwata. — Słuchaj no, Jakubie, a jeśli Witt i Mora ulegli? Słyszałeś, jak ich działa nagle zamilkły? — Słyszałem... nie daj Boże nieszczęścia. Samego mnie też strach przejmuje. Coś zbyt szczęśliwie nam dziś wszystko poszło. Nie licząc strat „Białego Psa”, to wyszliśmy z bitwy prawie cało. Żeby się więc tylko na Witcie i Morze nie skrupiło. Jeśli do rana ich nie ujrzymy, trzeba będzie do Pucka zawrócić. Sromota żadna... po takich sukcesach. — Nie gadaj tego wśród załogi. Przestraszą się. Nie potrza — ściszył głos Magnus. — Pewnie, ale co ze światłem? Pogasić? Bez światła cała robota nam stanie w miejscu. Kapitan zamyślił się na chwilę i westchnął ciężko. — Pal diabli! Co ma być, niech będzie. Mgła sroga, więc niedaleko światło dojdzie. Nie poradzicie bez niego, to niech zostanie. Czatownikom jeno pilnie przykaż baczyć, aby nas nie zaskoczono. Na alarm gasić wszystko, żebyśmy się celem dla pocisków nie stali. — Też tak myślę. Zarządzę pogotowie. Magnus skinął twierdząco i udał się na brzeg pokładu, gdzie przerzucone pomosty łączyły burty obu naw. — Hejże, kapitanie Gajka! — zawołał zwijając dłonie w trąbkę wokół ust. — Kapitan „Arki Noego” prosi na wieczerzę! — Z całą satysfakcją przyjmę zaproszenie waćpana — odpowiedział dowódca „Białego Psa” wyłażąc z przedniego kasztelu. — Od południa nie miałem nic w gębie. Balansując zwinnie, przelazł pomostem na „Arkę Noego” i poszli razem do kajuty. Magnus pozapalał świece, odwrócił klepsydrę wiszącą na ścianie i z szafki przymocowanej do podłogi dobył flaszkę gdańskiej wódki wraz z dwoma pękatymi kubkami z miedzianej blachy. Napełnił je przejrzystym, mieniącym się w świetle świec złociście płynem. — Po jednym, zanim przyniosą jadło. Na pomyślność w jutrzejszym dniu — rzekł zamyślony. Widać było, że rozważa jakieś ważkie sprawy, gdyż zmarszczył się i przymknął oczy. Gajka pił palący niczym pieprz płyn drobnymi łyczkami, Magnus zaś trzymał kubek nieruchomo w dłoni i kiwał się na krześle. Wreszcie ocknął się, sapnął, wlewając całą jego zawartość w gardło. Odchrząknął i powiedział: — Witt, jak waszmość wiedzą, dostał jakoweś tajne instrukcje od admirała, które miał odpieczętować dopiero w czasie rejsu. Czy je odpieczętował i zapoznał się z nimi, czy też nie zdążył, to jego sprawa. My o niczym nie wiemy. Jeśli go Szwedzi zatopili... — Zgroza mnie przejmuje na tę myśl — przerwał Gajka rozsiadając się głębiej w krześle. — Dwie najprzedniejsze nawy naszej floty. Ale być może, że go zatopili — dodał ponuro. — Co w takim razie waszmość radzisz czynić? — Chyba wracać do Gdańska! W dwie nawy niewiele zdziałamy. — Tak... Karwat takoż samo mówi. — Magnus zamyślił się powtórnie i znowu począł się kiwać na krześle raz w tył, raz do przodu. Posapywał coraz głośniej. — Wstyd — powiedział nagle cichym głosem. — Ledwieśmy jeden dzień wojowali i już jak raki do tyłu się cofamy, bo nas trzepnęli po karku. Wstyd... Gajka wyprostował się i spojrzał w pomieszaniu. — Waszmość inne plany macie? — Inne, nie inne. Mówię, że wstyd. — Jakżeż więc? Rozum przecie wracać nakazuje. — A ja radzę dalej płynąć — zaoponował gwałtownie Magnus. — Aż do Kołobrzegu, jak było nakazane. Nie o patrolowanie brzegów jedynie chodziło Jego Ekscelencji. Jakem zaszedł poza wczoraj za jedną sprawą do Komisji Okrętów, to posłyszałem, jak wśród ordynansowych mówiono, że w Kołobrzegu czeka jakowyś specjalny wysłannik księcia Bogusława, nie mogący się do nas lądem przedrzeć z powodu gęstości wojsk szwedzkich od tamtej strony. Kiedy admirał wyznaczył nam kurs, obarczył Witta dyskretnymi instrukcjami i dodał mu jeszcze tego człowieka przybyłego z Warszawy, zaraz sobie pomyślałem, że tutaj jedno z drugim się w jakiś sposób wiąże. Nic nie gadałem, nawet Karwatowi, bo nie nasza to rzecz, ale teraz mówię. — Co waszmość przez to rozumiecie? — zapytał niespokojnie Gajka i nalał sobie drugi kubek. Do kajuty wniesiono na półmiskach dymiącą wieczerzę. — Nie bardzo pojmuję. — Zaraz wszystko wyłożę po porządku — ożywił się Magnus. — Jeśli w Kołobrzegu czeka jakowyś książęcy wysłannik i ma sprawę do hetmana albo admirała, to znaczy, że już z dworem naszym Bogusław się układać począł. Czego może chcieć od hetmana i admirała zapytacie waszmość? Pewnie uplanowania wspólnych działań wojsk pomorskich i naszej armii przeciwko uzurpatorowi, tak? Według mojego pomyślenia na to właśnie Witt wiózł onego człowieka z Warszawy. Sprawa musi być pilna, kiedy nas tak nagle wysłano. Czy jeśli Witta zatopiono, mamy zaprzepaścić porozumienie? — Zaraz, zaraz, ciągle jeszcze nie pojmuję, do czego waszeć zmierzacie... Mamy więc, gdyby Witta nie stało, do Kołobrzegu sami płynąć? — A sami! Jako żywo! Powiedzcie waszmość, co nam szkodzi? Rozkaz wypełniamy podwójnie, bo nie przerwiemy rejsu i dojedziemy do Kołobrzegu. A co dalej będzie, to zobaczym na miejscu. Może trzeba tego książęcego człowieka zabrać na pokład jeno i przewieźć do Gdańska? A może tylko odebrać od niego jakoweś pisma. Klnę się sam na honor starego żeglarza, że słyszałem w antyszambrach Komisji, jako mówiono o pośle księcia Bogusława. Że w Kołobrzegu czeka. I jeszcze narzekano srodze na ruchy wojsk Gustawa Adolfa, bo gdyby nie one, byłby dawno przybył do hetmańskiej kwatery. Jakżeż więc nam przystoi wracać, przemyślcie waszmość? Gajka rozmyślał już od dłuższej chwili w milczeniu, postukując nerwowo palcami o blat stołu. — Do niczego nie namawiam — odezwał się znowu Magnus. — Pytam jeno, czy przystoi nam wracać? Weźcie to sobie waść na rozum. Bo ja bym płynął dalej. Gdybym sam był, rozumie się... Gajka ocknął się z zamyślenia i spojrzał na mówiącego przenikliwie. — Obie nasze nawy słabe i sfatygowane, w szczególności moja. Co będzie, jeśli natkniemy się drugi raz na eskadrę przeciwnika? — zapytał cicho. — Trzeba by było tak lawirować, żeby takowego spotkania unikać jak ognia. W dwie nawy wojować to już nie przelewki. Obiekcje waćpana są słuszne, ale sprawa też warta zachodu. — Tak... — szepnął Gajka. Ponownie zamyślił się głęboko. Nalał sobie trzeci kubek gorzałki, wychylił go drobnymi łyczkami i spojrzał na Magnusa czekającego w napięciu na odpowiedź. Wreszcie otarł energicznie usta wierzchem dłoni i rzekł prędko: — Cóż, zrobimy, jak,waszmość chcesz. Jam młody jeszcze, waszmość dużo starszy, masz doświadczenie, wiesz, co trzeba. Zdaję się na rozkazy. Niechaj będzie... Magnus zatarł ręce i rozpromieniony wstał, obszedł stół i obejmując Gajkę, ucałował go w obydwa policzki. — Zaraz wiedziałem, że z waści kawaler z otwartą głową. Tak właśnie trzeba. Nieraz samemu domyśleć się człek musi, co się za rozkazem kryło. Jeśli to sprawa ważna, Rzeczpospolita nam przysługi nie zapomni, wspomnisz waćpan moje słowa. Siadł, podwiązał sobie białą serwetę pod brodę i zabrał się do jedzenia ostygłej już wieczerzy. — A co do zdania się pod moją komendę — powiedział z ustami pełnymi jadła — nie trzeba, nie trzeba. Wspólnie wspierać się radą będziem. Co dwie głowy, to nie jedna. Par super parem potestatem non habet . XII Mgła po północy opadła i wypogodziło się nagle. Wiatr rozegnał jej resztki, ociepliło się nieco i choć księżyc nie wzeszedł, widoczność była dobra. Czatownicy bez wytchnienia wypatrywali oczy, ale jak daleko wzrok sięgał, nic nie wróżyło bliskości nieprzyjaciela. Mijały godziny. Krzątanina trwająca od wieczora nie ustawała, choć ludzie walili się wprost z nóg od bezsenności i przemęczenia. Świt był już blisko, lecz niebo ciągnęło górą pełne jeszcze gwiazd i migotania rozszerzającego świat na wsze strony, w nieskończoność. Morze przesycone gwiezdnym światłem zdawało się rozleglejsze, jeszcze bardziej bezgraniczne i gdzieś daleko dopiero, w ciemnej głębi, niepostrzeżenie łączyło się z niebem. W tę granatową pomrokę wdzierać się począł nowy blask, ruchliwy, przysypujący wszystko dookoła niebieskawym pyłem. Noc uchodziła powoli poza krańce horyzontu. Słychać było szmer wody pluszczącej o kadłuby obu idących burta w burtę naw, trzeszczenie spojeń, belek wsporowych i skrzyp masztów. Magnus wyszedł z kajuty. Światła latarń zawieszonych na rejach i szczap smolnych, zatkniętych między belkami, przybladły. Marynarze usuwali już ostatnie ślady wczorajszej strzelaniny. Na maszty ,,Białego Psa” wciągano nowe żagle. Kończono łataninę burt i kaszteli, na „Arce” zaś szorowano pokłady. Było dość jasno. Pozwalało to na rozejrzenie się w sytuacji. Morze dookoła falowało pod łagodną bryzą wiejącą w stronę lądu, ogromne w przejrzystości poranku i puste. Nigdzie nie było widać nawet śladu żagla. Magnus przeciągnął się, unosząc ręce i wypinając brzuch, ziewnął, po czym dostrzegłszy siedzącego na beczce pod grotmasztem swego sztormana, potoczył się w jego stronę. Karwat, owinięty w ciepłą derkę, drzemał skulony, z nosem utkwionym w halsztuku. Na odgłos kroków podniósł głowę i zamrugał powiekami. — Spokojnie? — zapytał go kapitan. — Jak na razie, to spokojnie — odparł przecierając oczy. — Nieprzyjaciela nie widać nigdzie. Robota też już prawie skończona, można by nawy odczepić od siebie. — Pewnie, na dobrą sprawę można by — przytaknął Magnus i zwrócił się do nadchodzącego Gajki: — Przejrzyj waćpan swoją nawę, czy czegoś tam jeszcze wam nie potrza. — Według rozkazu — rzucił ów, dając tym do zrozumienia, że uznaje, mimo obiekcji samego Magnusa, jego prawa do dowodzenia uszczuplonym teraz do dwóch naw dywizjonem. Obrócił się na pięcie i trzaskając trzewikami, oddalił się chwiejnie na swój okręt. — Obgadaliście z nim waszmość nasz plan? — zapytał sztorman. — Tak, zgodził się prędko. — Zaiste więc nic nie stoi na przeszkodzie, aby rozwinąć wszystkie żagle? — Wstał, a że Magnus nie odpowiedział, poszedł dać rozkaz do podniesienia pomostów. Zgrzytliwie, cienkim falsetem zachrypiał obracany kabestan , ozwał się szczęk łańcuchów i pokrzykiwania marynarzy. „Arka Noego” zakołysała się wahadłowo. — Jak tam u was?! Wszystko w porządku? — zawołał Magnus w stronę „Białego Psa” zwijając dłonie w trąbkę. — W porządku. Niczego nam już nie trzeba! — odkrzyknął ze swojego pokładu Gajka. — To wchodź, waszmość, w mój kilwater! — Rozkaz! Nawy rozłączyły się. Rozwinięto wszystkie żagle i gdy „Arka” wysforowała się nieco do przodu, „Biały Pies” wpłynął z tyłu, zachowując przepisową odległość, w jej tor. Powoli wschodziło słońce. Skądś przyleciały mewy i zaczęły z przeraźliwym skwirem krążyć nad masztami. Dzień był chłodny, lecz cieplejszy od popołudnia dnia poprzedniego. Niebo przemierzały ławice przejrzystych, skudlonych jak wełna chmur; wszystko zdawało się wróżyć niezłą pogodę. Po południu Magnus zrobił wespół z oberkanonierem Glembiszem przegląd stanu dział na dolnym pokładzie, a gdy znajdując wszystko w najlepszym porządku, po godzinie znowu wrócił na górny, spostrzegł, że pogoda, nad wyraz dopisująca z rana, stała się mniej pomyślna. Już od dłuższej chwili zastanawiało go zwiększające się kołysanie nawy, lecz przypuszczał, że wzmogła się jedynie siła wiatru. Dopiero po wyjściu z luku zrozumiał, że sprawa miała się nieco inaczej. Choć zapadłe nagle w kłąb chmur słońce pozostawiało jeszcze na niebie mierzchnące ślady, w dali morza rozlała się na wodzie czerń, jakby kto powierzchnię inkaustem spryskał. Bliżej bujowisko połyskiwało stalowo. Nad brzegiem widnokręgu kolebała się niebieskawa mgła, tocząc się zwolna ku płynącym nawom. Spostrzegłszy wchodzącego do kajuty sztormana skoczył za nim zaniepokojony. — Jeśli mnie nos nie zawodzi, to będziemy mieli tęgą burzę! — zawołał od progu. — Od samego wyjścia z Gdańska wietrzyłem niedobrą alternację. — Aha, wietrzyliście waszmość... — Karwat dobył kompas i wyłożył na stół mapę. — Co ty! Jakubku! — zadrwił kapitan. — Do żadnego brzegu nijak nie dobijemy, bo za daleko. Trzeba będzie przetrzymać. — Sam miarkuję, że przyjdzie nam z żywiołem się mierzyć, ale patrzę jeszcze, bo nawy nasze niezbyt tęgie. — Zafrasowany sztorman pochylił głowę nad kartą. — Zawracać się nie da. Wiatr idzie od północy. — Pewnie, pewnie... A i na wybrzeże kierować się nie ma po co, bo przystani w pobliżu żadnej. Do Łeby co najmniej pół dnia drogi. Do kajuty wszedł, wnosząc lampę, majtek okrętowy. Zawiesił ją u sufitu i wyszedł bezszelestnie. Nawa chwiała się na wszystkie strony, skrzypiąc przeraźliwie. Lampa poczęła zakreślać szerokie łuki, lada moment gotowa uderzyć o pułap i pęknąć. Zastawa stołowa, zamknięta w ściennej szalce, szastała się, łomocąc głośno. — Gajce będzie jeszcze ciężej niż nam — powiedział Karwat drapiąc się za uchem. Spojrzał ukradkiem na kapitana. — „Biały Pies” ma rozluźnione spojenia. — Diabli nadali taką biedę! A mówię ci: już wczoraj pogoda wydawała mi się podejrzana. — Magnus wsadził dłonie w kieszenie kaftana i jął krążyć po kajucie wzdychając ciężko i klnąc pod nosem. Burza przyplątywała się całkiem niepotrzebnie. Był zły na siebie, jakby on ją sobie sprowadził na kark. Wszystko zmylił pogodny poranek, bo przecie można było od biedy przybić choć do Pucka. Nagle przystanął i począł nasłuchiwać. Z pokładu doleciał jakiś krzyk i odgłos bieganiny. — Biją się czy co, u diabła? Otworzył drzwi i wyjrzał na korytarz. — Żagiel na nordzie! — posłyszał wołanie z pokładu. — Na norrrdzieee! Wyskoczyli ze sztormanem z kajuty. — Za pierwszym drugi żagiel! — krzyczał czatownik z marsa na grotmaszcie. — Gdzie? — zawołał Magnus osłaniając dłońmi usta i biegnąc, jakby mu lat ubyło, w kierunku najbliższej wybliny. — Na nordzie — darł się czatownik. — Dwie nawy w torze! Wspiął się chyżo na maszt, za nim wlazł sztorman. Na pokładzie panowało poruszenie. Ludzie tłoczyli się na rufie, skąd prędzej można było cośkolwiek dojrzeć. — Trzy stopnie w prawo od linii naszego kilwatru — wskazał kapitanowi bystrooki czatownik. — Poradzisz rozpoznać jejich znaki? — zapytał Magnus osłaniając dłonią oczy, choć sam już zdawał się rozpoznawać. — Ta pierwsza po topżaglach , kapitanie, należy mniemać, że znaczna nawa, tak jak nasz „Wodniak” — odezwał się czatownik wykrętnie. — Druga, tam nieco z tyłu ciągnąca, też duża, jakby „Król Dawid”. Okrągła twarz Magnusa zapałała nagłym rumieńcem, spojrzał na Karwata, ten z kolei spojrzał na niego i zatarł ręce, również okazując po sobie wielkie zadowolenie. — Do stu piorunów, mamy szczęście! Ciekawym jeno, gdzie tak długo marudzili? — Widać, że moje nadzieje nie były płonne — odetchnął z ulgą kapitan, klepiąc swego wychowanka po ramieniu. Wpatrywali się jeszcze przez chwilę w rosnące podłużne kształty obu naw. — Nasi, jak pragnę zbawienia, nasi — mruczał. — Udało im się, widać, wyjść cało z wczorajszego ambarasu. — Wychylając się z marsa wydał rozkaz do przykrócenia żagla. — Trzeba na nich poczekać — powiedział i przytomniejąc z chwilowego radosnego uniesienia dodał zaniepokojony: — Wicher zaczyna dąć taki, że jeszcze nam płótna porwie na strzępy. Zejdź i przykaż, niechaj zrefują . Sztorman spuścił się po linie w dół. Panował tutaj straszliwy rozgardiasz. Ludzie biegali we wszystkie strony, jakby się paliło. — Mater Dei! Co się dzieje — wrzasnął. — Stawać do żagla! Przykrócić o połowę! Marynarze rzucili się na swoje stanowiska. Zapanował porządek. — Puknijcie no ślepakiem na znak, że przystajemy — rozkazał kanonierowi. Wykonano w okamgnieniu. Na rufie błysnęło, a huk wystrzału targnął się poprzez wycie wichru. Zbliżające się nawy były już całkiem dobrze widoczne. Tak jak zauważył czatownik, na przodzie szedł „Wodniak”, z tyłu zaś „Król Dawid”. W ciemnej mgle pyłu wodnego wyraźnie rysowało się nie uszkodzone ożaglowanie i maszty obu okrętów. Na jednym z nich trzepotała kolorowa flaga sygnału. Wyglądało to tak, jakby ptak na uwięzi tłukł skrzydłami. Wachtowy podporucznik Necel zameldował: — „Wodniak” sygnalizuje: „Zmienić kurs na południe”. — Widzę. Przekażcie to waszmość sternikowi — burknął Karwat, a gdy młodszy podporucznik oddalił się, przywołał z marsa kapitana. — Witt rozkazał zejść z kursu na południe — oznajmił mu. — Czy to nie nazbyt ryzykowny manewr? Jeśli się burza rozszaleje, gotowa nas zepchnąć na mielizny brzegowe. Bo portu i tak żadnego blisko nie ma, żeby się schronić. — Nie frasuj się, nie twoja rządzi głowa. Witt widać ma w tym jakiś cel. — Kapitan machnął ręką i nagle roześmiał się głośno: — No, i co ty na to, co? Ale też mieli szczęście! Kto by przypuszczał, że cało wyjdą. Ciekawym, jak im się to udało... Nie widać u nich żadnych większych uszkodzeń. — Może tak samo jak my w nocy się oporządzili. — Dobrze idą... — Magnus wpatrywał się uważnie w podchodzące coraz bliżej nawy, a gdy zrównały się już z „Białym Psem”, potem z „Arką” i jęły następnie wysforowywać się do przodu, powiedział z zadowoleniem: — No, więc znowu jesteśmy wszyscy razem. Na pokładzie przepływającego „Wodniaka” stał mały i chudziutki Witt i kiwał ręką. Magnus pomachał mu kapeluszem, potem westchnął z ulgą, podrapał się za uchem i rzucił okiem na niebo, wzdrygając się całym ciałem: — Ho, ho, to mi się coraz mniej podoba... XIII Ostatni poblask słońca zginął w szczelinie chmur. Wszystko dookoła oblekło się szarzyzną, zmatowiało i tchnęło trwogą. Pieniste bałwany sięgały prawie pokładu. Zaczął padać deszcz, drobno i gęsto, i wszystkie zewnętrzne drewniane części nawy ściemniały gwałtownie i oślizgły. Cały dywizjon szedł teraz w jednym torze, lecz poszczególne jednostki, przecinając groźne bujowisko, znikały sobie co chwila z oczu, zapadając się w doliny między falami, już to ukazywały się, wypływając na grzbiety. Obfity bryzg wzbijał w górę tumany wodnego pyłu i utrudniał widoczność. Niebo nawisło nisko, kłębiło się, a widnokrąg, nie do odróżnienia od morza, zlewał się z nim w dali w siny kłąb bez kresu. Zapadł mrok. Jedynie w tyle, gdzieś za „Białym Psem”, widniała jeszcze niewielka płachta czystego nieba, ale i ona zacierała się prędko. — Trzeba znowu zrefować żagla — powiedział Karwat. — Już „Król Dawid” sygnalizuje rozkaz z „Wodniaka”. Hejże! — zawołał do sygnalisty — przekażecie dalej dla „Białego Psa”: „Brać trzeci ref”. — Przepatrz no nawę, czy aby gotowa na przyjęcie najgorszego — polecił Magnus. Karwat nacisnął głęboko na czoło kapelusz i odszedł wykonać polecenie. W moment później gwizd bosmańskich świstawek przejmująco zaświdrował w uszach i od razu urwał się, zduszony przez wiatr wyjący w takielunku . Z luków wysypali się żeglarze i artylerzyści. Sztorman, zataczając się na rozhuśtanym pokładzie, kroczył na bak. Po drodze wydawał rozkazy i odbierał raporty od bosmanów. — Sprawdźcie waszmość, czy działa zostały dobrze umocowane — zwrócił się do oberkanoniera. — Pewnie trzeba by przytwierdzić zapasową liną. Wytrzęsie nas tęgo. — Wedle rozkazu! To przecie widać, że potańcujem zdrowo — odparł Glembisz niewiele sobie najwyraźniej robiąc ze zbliżającego się niebezpieczeństwa. Przysiadając na usuwającym się spod nóg pokładzie, skoczył w luk. — Nie zapomnij waść o działach pokładowych! — krzyknął za nim sztorman i potem sam pobiegł sprawdzić. Ktoś obok powiedział ze sztuczną wesołością: — Huśta, człeku, jak na huśtawce. Ledwie nogami przebierać nadążysz. Inny dodał nie bez wyższości: — A ciebie co, strach się już ima? — Strach, nie strach... bebechy pod gardło podłażą — odpowiedział głos pierwszy. — Przestań myśleć, Bartek — rzucił znowu ten drugi. — To jeno od zbytniego myślenia tak mdli. — Z marsów i salingów precz! — rozległ się głos komendy. Twarz kapitana była spokojna i na poły obojętna. Ktokolwiek by z załogi spojrzał teraz na niego, nie znalazłby w nim ani odrobiny zafrasowania. Można by mniemać, że wszystko idzie nad wyraz pomyślnie. — Alarm sztormowy! W dygocącym blasku latarń wewnątrz naw wszystko się chwiało i ruszało. Nad czarnymi studniami włazów przesuwał się ołowiany pułap nieba. Na jedno okamgnienie gdzieś w jego najdalszej głębi jaskrawym światłem trysnęła błyskawica, jakby wykrzesana krzemieniem, i zgasła. Ponad szczytami masztów przetoczył się pierwszy pomruk grzmotu. Gdy sztorman wylazł z luku i znalazł się na powrót na pokładzie, nic już poza najbliższymi przedmiotami nie było widać. Dookoła, jak wzrokiem sięgnąć, całe morze kipiało w odmętach białej piany. Wały wodne, w dali wyglądające na niewielkie pagórki, z bliska zmieniały się w wysokie, granatowoczarne góry. Góry te ponadto pokrywały jeszcze po wierzchu drobniejsze fale, kotłując się we wszystkie strony. Pędziły naprzód z gniewną i zawrotną wprost siłą, napadały na siebie z szumem i rozbijały się jedna o drugą swymi siwymi grzywami. Pośród nich, to ryjąc się w dolinę utworzoną między dwoma wodozwałami, to dźwigając się na sam grzbiet, szła drobna, jakże drobna teraz w chwili szaleństwa żywiołów, karawela z obnażonymi niemal całkowicie masztami, ogołoconymi stengami , przyjmując w ćwierć wiatru siłę walącej się burzy pod czterokrotnie zrefowane żagle. W zgęstniałym wilgotnym mroku nie można było już dojrzeć ani „Białego Psa” płynącego z tyłu, ani „Króla Dawida” — najbliższego z przodu. „Arka Noego” stanęła dęba. Olbrzymi wał już, już dopadał jej burty. Oto sięgał opuszczonej nisko rufy, piętrzył się wysoko nad tylnym kasztelem, grożąc, że za chwilę zaleje karawelę, która nie znaczyła dlań więcej niż skorupka orzecha, i zatopi ją bez śladu wraz z setką znajdujących się na niej ludzi. Karwat uchwycił się kurczowo rampy i zaparł nogami w deski pokładu. Lecz oto dziób „Arki” zjechał nagle z wału w dół. a rufa wyleciała z kolei w górę. Wodozwał ze straszliwym rykiem rozbił się o kadłub i ponownie porwał rufę nawy w dół. Odetchnął i otarł z wody twarz. Marynarze wachtowi w przetłuszczonych płaszczach, zszytych z żaglowego płótna i naciągniętych luźno na kaftany, warowali na swych stanowiskach, trzymając się olinowania. Milczeli, pełni czujnego skupienia. Ani żartów, ani śmiechu. Gdy fala obrzucała ich bryzgami, otrząsali się cierpliwie z wody i spoglądali uważnie i pytająco na morze, już to na pomost kapitański. Tam znajdował się od początku burzy ten, od którego roztropności i wiedzy zależał teraz los „Arki” — kapitan Magnus. Rozstawiając szeroko nogi, trzymał się oburącz rampy i tkwił na pomoście bez ruchu, jakby go do niego przytwier- dzono linami. Twarz miał na pozór spokojną i bez wyrazu. Obserwował morze, niebo albo jednym krótkim spojrzeniem lustrował pokład, ożaglowanie i maszty, niekiedy zaś odwracał głowę w stronę sterówki i przytykał do ust jakiś podłużny przedmiot. Wtedy poprzez ryk wody przedzierał się cienki gwizd i sternik Muza naciskał, zależnie od sygnału, w tę lub inną stronę rudel. „Arka Noego” nie przestawała mężnie walczyć z burzą. XIV Karwat wychylił się z forkasztelu. W tejże chwili, poprzedzony krzykiem jakiegoś majtka, rozległ się trzask pękającego bomu u topżagla na przednim maszcie. Zmierzwiona ulewą płachta rozwinęła się szeroko i z furkotem poczęła walić w takielunek. — Kto na ochotnika? Ściągnąć trzeba! — wrzasnął sztorman z całej mocy, odrywając się od rampy. Czarne sylwetki ludzkie wypełzły z luków i spoza nadbudówek. Czepiając się oślizłych sztormlin i wantów, jęły się piąć po wyblinach. Jeden z żagielników, najzwinniejszy widać, dotarł w końcu na sam szczyt masztu, gdzie już, już otwierało się grząskie, hulające chmurami niebo. Dygocząc z wysiłku, stanął na rei. Sięgnął przed siebie ręką, by ciąć kordelasem w chlaszczącą go po twarzy i usiłującą zepchnąć w dół płachtę. Maszt chwiał się wahadłowo i szarpał potężnie. Z dołu dochodziły doń krzyki, naglące do pośpiechu. Ciął jeszcze raz i płachta ze splątanymi zwojami lin i złamanym na dwoje bomem runęła na pokład. Wtedy morze wzdęło się gwałtownie, nawa legła na burcie. Żagielnik, jakby mu nogi podbito, pośliznął się i zagarniając szeroko rękoma powietrze, poleciał w rozwierającą się pod nim siną pustkę. Fala skoczyła ku niemu prędko. Ogarnęła go sycząca ciemność, wał wody przygniótł ciało do pokładu, zdusił wołanie o pomoc. — Rzucać liny! Liiiny! — rozległ się poprzez szum wody i wycie wiatru krzyk Karwata. Żagielnik na jeden krótki moment zatrzepotał na deskach, lecz już nowa fala przykryła go całego. Wtedy sztorman niewiele myśląc skoczył poza nadbudówkę w coraz wyżej pnącą się górę wody i złapał wpół osuwające się w stronę nadburcia ciało. Przywarł do żagielnika, przytrzymał go mocno, z całej siły, aby broń Boże nie wypuścić. Drugą, wolną ręką zagarniać począł gorączkowo wokół siebie w poszukiwaniu liny albo czegoś stałego. Chciał zaczepić się do chwili, aż fala spłynie. Ale nawę targnęło już w drugą stronę i obydwaj potoczyli się z powrotem na śródokręcie. Karwat złapał lewą ręką drabinę. Wpił się w nią, zdzierając sobie skórę z palców, łamiąc paznokcie. Nogi wsunął prędko w szczeble i opierając plecy o maszt przyciągnął bliżej półprzytomnego nieszczęśnika. Ponownie uderzyła fala, jakby wściekła, że zabierają jej pewną zdobycz, lecz już nie była groźna. — Miałeś szczęście, chłopie — powiedział sztorman wypluwając z ust wodę. — Chwytaj linę! — Waszmość cały we krwi... — Nic mi nie jest. Pewnie od ciebie. Łeb masz rozwalony na amen, człowieku! Woda spłynęła i podbiegło z pomocą kilku majtków. Sztorman oddał im w ręce niedoszłego topielca, podgarnął włosy z czoła, bo kapelusz zmyło mu, i popędził czym prędzej do sterówki. Tu jeden z bosmanów zameldował, że pod kubrykiem otworzyła się szczelina długości trzech łokci i do komór podpokładzia wdarła się pierwsza woda. Szczelinę, jak podał bosman, uszczelniacze co dopiero zdołali zatkać pakułami, ale z kolei wiązania na rufie trzeszczą i nowa bieda gotowa. Karwat przyjął wiadomość spokojnie, jakby z góry o tym wiedział. W tak trudnej chwili nie należało pokazywać po sobie pomieszania. Odprawił bosmana. Przy rudlu w dalszym ciągu czuwał stary Muza, przywiązany do siedzenia, aby go woda nie zmyła, i natężając wszystkie siły trzymał „Arkę” na kursie. — Przysłać wam pomoc? — Obejdzie się — burknął ponuro sternik. — Najgorsze dopiero przyjdzie. Teraz sam sobie poradzę. — Kapitan gdzie? — Był na dole. Gdy opanowano szczelinę, poszedł do siebie — odparł sternik. — Burza zanosi się na całą noc albo i na dłużej. — Nie gadajcie takich rzeczy. Wiosenne burze rychło wytracają siłę. Muza spojrzał na sztormana spod oka, drwiąco trochę. — Pewnie, ale nie ta. Wiem, co mówię. — Potem dodał: — Ludzie utrudzeni. — Zluzuję część. Niech spoczną. — Nie ma kogo. Wszyscy potrzebni. Uf, diabli się na nas zawzięli — westchnął. — Ciężko będzie... — A ja co na to poradzę! — wybuchnął sztorman. — Może się wysypiam w koi? — Nie mówię, żeby waści despekt zadać, tylko że ciężko, no i ludziom straszno. — Straszno, straszno! Mnie może lekko? Jeśli nie wytrzymają, to pójdą na dno. Z nami jeszcze nie tak źle. Jak pomyślę, co na „Białym Psie” teraz się dzieje, to głowa siwieje. — Pewnie — odpowiedział sternik wymijająco i nacisnął na rudel. — Ale po mojemu jeszcze gorzej będzie. Karwat medytował przez moment, co dalej robić, potem powiedział: — Jak się znowu pokaże woda, to przyślijcie po mnie — i wyszedł ze sterówki zatrzaskując za sobą drzwi. Błyskawice cięły niebo gdzieś z boku. Wiatr potężniał z minuty na minutę. Maszty, reje, takielunek — wszystko to pokrywała ciemność i deszcz. Wodozwały właziły jeden na drugi, pokład zmywało co chwila i słychać było głuche postękiwania „Arki” miotanej na wszystkie strony jak kawałek drewna. Trzymając się sztormliny i kreśląc esy floresy nogami, Karwat dotarł do kapitańskiej kajuty. Po omacku odnalazł drzwi i otrzepawszy się z wody, wszedł do środka. Magnus siedział za stołem i gryzł bez specjalnego pośpiechu suchary, popijając je czystą wodą. — Radzę ci przeżuć choć jednego — podsunął Karwatowi blaszane pudełko, przymykając znacząco jedno oko. — Dobrze zrobi na kołysanie żołądka. — Ludzie szemrzą. Utrudzeni. Straszno im — powiedział sztorman, z westchnieniem siadając na przymocowanej do podłogi ławie. — Straszno? — Magnus wsadził do ust suchara, przegryzł go głośno i popił łykiem z cynowego kubka. Nigdy nie przypuszczał, by istnieli na świecie ludzie, których się strach nie ima. Wiedział, że strach ogarnia niekiedy wszystkich, tylko jedni potrafią go przezwyciężyć, mając nad nim władzę, drudzy nie, on nad nimi panuje. — Pewnie, że straszno — zakonkludował obojętnie. — Pójdziem na dno, to będzie jeszcze straszniej. Żeby więc nie zatonąć, trzeba się trzymać. Pyskują? — Jedni pyskują, drudzy się modlą, ale wszyscy robią na razie, co trzeba. — Tedy uznać należy, że wszystko w jak najlepszym porządku — mruknął Magnus flegmatycznie i ponownie zajął się napychaniem żołądka sucharami. Rozedrgane światło kaganka ledwo, ledwo oświetlało kajutę. Zamknięty na głucho iluminator to pogrążał się w spienione morze, to wynurzał zeń, przesączając przez szkło srebrnoniebieski blask błyskawic. — Zluzować się części załogi na spoczynek nie da, a nie wiem, czy długo pociągną... — zauważył sztorman. — Daj pokój medytacjom. Siądź i przekąś' nieco. Pójdę, powiem im do słuchu. Wstał i otrzepawszy z okruchów hajdawery, spuścił się w dół na niższy pokład. Wyczuł, że kołysanie nawy jest już nieco mniejsze. Najwidoczniej „Arka”, nabierając wody, stawała się coraz cięższa. Na międzypokładziu było wilgotno, duszno i zalatywało obrzydliwym, zjełczałym zapachem nie przewietrzonego mieszkania żeglarzy. Zatrzaśnięte luki nie przepuszczały ani odrobiny świeżego powietrza. W tej chwili siedzieli tutaj jedynie artylerzyści i muszkietnicy, zaś podwachta marynarska znajdowała się jeszcze niżej, w komorze dennej. Magnus, miarkując, co się święci, kazał zebrać wszystkie cebry i każdego, kto żyw i stał na własnych nogach, zagnał do wyczerpywania wody. Komora denna przeciekała solidnie i podejrzanie prędko. Miało się wrażenie, że do wnętrza jej wdzierają się wezbrane powodzią potoki, a cała nawa rozłazi się zwolna w spojeniach. — Istny biblijny potop — huknął, starając się, aby jego głos brzmiał jak najweselej. — Nadzieja jeno w tym, że płyniemy na „Arce Noego”. Kto kiedy słyszał, żeby ,,Arka” mogła zatonąć! Ten niespodziewany żart, jak i opanowanie kapitana zrobiły dobre wrażenie. Jego pogodna twarz wzbudzała w załodze nadzieję, że nie jest jeszcze wcale tak źle, jak mniemano. Przez jakiś czas Magnus pracował po społu z innymi, niby prosty marynarz. Twarz mu zsiniała, skroś zarostu i wąsów ściekał pot, a oczy świeciły ostrym, czujnym blaskiem. Gdy spod forkasztelu lunął nowy potok wody, rozdzielił ludzi na dwie grupy; jedną zostawił, aby czuwała na tyle nawy, drugą posłał na dziób. Szum potężniał. Potykając się i przewracając o walające się na podłodze sprzęty, pognał w zagrożone miejsce. Komora pod forkasztelem również nabierała wody. Wnętrze jej oświetlała jedynie samotna latarnia, wywalająca z siebie przy każdym przechyle długi jęzor czarnego kopciu. Ludzie tłoczyli się jeden przez drugiego. Prawy luk okienny stał otworem; uderzenie fali wyrwało zawór wraz futryną, rozłupując jak młotem na kowadle żelazne antaby i zasuwy. Wydał krótki, rzeczowy rozkaz i trzech marynarzy, trzymając przed sobą deski i wory z pakułami, rzuciło się do ściany pod spływający potok. Chwilę walczyli z żywiołem po omacku, oślepieni bryzgami, wreszcie udało im się zatkać wyrwę. Ale zaraz tuż obok pękło żebro. Znów rzucił rozkaz i znowu moment trwożnego wyczekiwania, aż naprawiono szkodę. Marynarze rozumieli, o co chodzi. Spełniali, co im kazał, bez słowa sprzeciwu, łowili jego krótkie, zwięźle wypowiadane zdania szybko i pędzili natychmiast w miejsce, które wskazywał. Rozumieli, że nawie zagraża straszne niebezpieczeństwo i że każdej chwili śmierć może im zajrzeć w oczy. XV Minęła pierwsza połowa nocy. Magnus wbiegł na pokład, wpierając w śliski trap tryskające wodą trzewiki i wypluwając włażące mu do ust włosy. Ciemność stała wokół nieprzenikniona. Ktoś krzyczał przeraźliwie. Nie bacząc na gwałtowną chwiejbę, stąpał po pokładzie przyzwyczajonymi do kołysania, chwytliwymi nogami starego wilka morskiego, nie trzymając się niczego, balansując bądź przykucając z nagła, słowem, przybierając najsposobniejsze pozycje stosowne do przechyłów „Arki”. Nawa nurkowała w odmętach nie mających ani początku, ani końca. Krzyk powtórzył się koło rufy. Zaczął przedzierać się w tym kierunku. Błyskało się już z rzadka i bardzo daleko. Lepkie, przemoknięte odzienie oblepiało mu ciało, ciążyło i krępowało ruchy. Zrzucił z siebie kaftan i cisnął do jednego z luków. Pierwszy raz tej nocy poczuł ogromne zmęczenie. Usta napełniała słoność i od tego obrzydliwego smaku mdliło go okropnie. Spojrzał na całe jeszcze maszty, potem na rozszalałe morze i zaklął głośno. Przyszło mu na myśl, że nie dość ratować się teraz od zatonięcia. Należało uniknąć dostania się w ręce wroga jako bezsilny rozbitek. A Szwedzi mogli być przecież bardzo blisko. Zaklął jeszcze raz i wymijając bezanmaszt wlazł na jut . — Kto idzie? — posłyszał niedaleko siebie głos sztormana. Nim zdążył wypowiedzieć choć słowo, uderzyła go fala i nakryła potokiem piany. Ktoś przytrzymał go za ramię. Gdy fala spłynęła, ujrzał wokół siebie gromadkę żeglarzy. Ogarnął ich prędkim spojrzeniem. Zrozumiał, że stało się coś niedobrego. — Kapitan — powiedział któryś z bliżej stojących do tych, którzy tkwili przy burcie. — Jakże? Trzymacie się? — zapytał. — Burza, jak mi się widzi, przechodzi bokiem. Zamiast odpowiedzi doskoczył doń Karwat i krzyknął mu w ucho: — Palą z dział! — Gdzie? — O! Będzie jakieś trzy kable za nami — wskazał w mętny kłąb mgły i deszczu. Jakby na potwierdzenie jego słów w dali błysnęło. Żółty płomień liznął garby falowałów i zgasł pochłonięty ciemnością. Odgłos huku nie doszedł do „Arki”, gubiąc się w ryku morza. — Toną — powiedział głucho jeden z żagielników. — „Biały Pies” albo jakiś Szwed — odezwał się drugi. Magnus kiwnął milcząco głową. Spojrzawszy na pobladłe twarze marynarzy zrozumiał zaraz, że jest im teraz wszystko jedno, kto tonie — czy Szwed, czy swój. Ktoś tonął, śmierć więc była blisko, mogła każdej chwili i ich dosięgnąć. Wiedział, że ludzie, którzy tracą wiarę we własne ocalenie, zazwyczaj giną rzeczywiście. Myśl ta przeraziła go. — Już po nich! — krzyknął ktoś rozpaczliwie. — Stawać do czerpania wody! — ryknął Magnus niespodziewanie. — Posnęliście czy jak? Tam pod pokładem ludzie sobie flaki z utrudzenia wypruwają, a wy co? Gęby rozdziawiacie?! Stawać do czerpania wody, bo będę strzelał opornych! Rozegnał przy pomocy Karwata całą gromadkę, zapędził pod pokład i natychmiast zaprzągł do roboty. Komenderował, nie dając teraz nikomu chwili wytchnienia. Nie pozwolił rozmawiać, słabnącym nie dawał pardonu. Wiedział, że póki ludzie walczą, póty jest jeszcze nadzieja na ocalenie. Nawa coraz częściej zagrzebywała się w bałwanach, coraz trudniej było jej wydobyć się z fal. Kadłub przeciekał i przeciekał. Ciążył. Gdy wreszcie opanował sytuację pod pokładem i gdy nastał tam jaki taki porządek, a krytyczny moment załamania się ludzi minął, poszedł z powrotem na górę. Burza zdawała się znowu powracać. Pokład wprost wyszarpywało spod nóg. Czepiając się lin, dotarł na jut do pomostu kapitańskiego i rozejrzawszy się dookoła, w pierwszej chwili zdrętwiał z przerażenia. „Arka Noego”, jakby pozbawiona steru, ryła dziobem spienione odmęty i fale zalewały nieustannie jej bak. Słychać było ogłuszający grzmot, błyskawica zygzakiem przecinała niebo, potem zapadał mrok nieprzenikniony i znowu błyskawica i odgłos grzmotu nad głową. W tych krótkich momentach ukazywała się oczom cała beznadziejność sytuacji: pokład z wyłamanymi w kilku miejscach nadburciami i szlupbelki, na których wisiały jedynie dwie najmniejsze szalupy. Tylko dwie, choć mieli ich przedtem osiem. Widać, zmyło resztę — przemknęło mu przez głowę. Burza zawzięła się, by „Arkę” zmiażdżyć do szczątku. Karawela jednak w jakiś przedziwny sposób nie poddawała się — ciągle jeszcze pięła w górę po falach, skrzypiąc z bólu. Tak czy owak, w razie rozbicia o ratunku nie ma co marzyć — stwierdził w myślach, usiłując za wszelką cenę opanować drżenie rąk. Ogarniało go odrętwienie. Otarł twarz i powiódł dłonią po czole. Pod palcami czuł skórę zimną i mokrą. To go otrzeźwiło. Przemógł się i ruszył w stronę nadbudówki sterowej. Miał świadomość tego, że sytuacja z godziny na godzinę się pogarsza. Chwila niemocy jednak minęła już bezpowrotnie i znowu gotów był walczyć, póki jeszcze tylko siły na to pozwalały. Na pokładzie nic się nie zmieniło. Wachtowi marynarze w dalszym ciągu czuwali zziębnięci przy masztach, w sterówce zaś siedział za sterem pobladły z wysiłku i ponury Muża wraz z młodszym sternikiem Donatem. Magnus stanął obok luku i cały zamienił się w słuch. Morze ryczało w okropnej furii i nie było słychać nic prócz morza. Zadarł w górę głowę. Zauważył, że błyskawice przesuwały się w bok i wiatr wydawał się nieco słabszy. Niebo przybladło i choć chmury ciągnęły równie nisko jak przedtem, to jednak pojaśniały w dali. Świtało. Deszcz sypał już drobniejszy. Wszedł do sterówki. Klepnął sternika przez plecy. — Idźcie spocząć, Muża, zastąpię. Stary spąsowiał. — Dajcie waszmość spokój — obruszył się. — Wytrzymałem tyle, wytrzymam i do końca. — Naparł z siłą na rumpel i wyrównał kurs. — Spycha, ciągle spycha. Czort jeden wie, gdzie nas zagnało. — Z kieszeni kaftana wyciągnął nawilgły suchar i zaczął go przeżuwać. Mruknął marudnie: — Pewnie niedaleko od wybrzeży jesteśmy. Albo się za dnia z dywizjonem spotkamy, albo nas Szwedy utłuką. Albo też w piachach utkniemy — dodał po chwili namysłu. — Tuszę, że cały dywizjon w rozsypce — powiedział kapitan. Oparł się o ścianę i przymknął oczy. Sternicy milczeli i minął w ten sposób kwadrans, a może nawet pół godziny. W pewnym momencie kapitan wstrząsnął się całym ciałem i powiódł dłonią po czole, z trudem wracając do przytomności. Do sterówki zajrzał sztorman. Wywołał go na pokład. — Wiatr słabnie — oznajmił wylewając zza kołnierza wodę. — Widzę przecie — odpowiedział. Roztarł zziębnięte dłonie. Mgła nad rozhukanym morzem rzedła zwolna. Rzekł półgłosem: — Boję się jeno, że wpadniemy w jeszcze gorsze opały — i prędko zapytał: — Jak pod pokładem? — Naprawiają. Roboty huk. — Duże szkody? — Coś niecoś dało się załatać, ale na dobrą sprawę trzeba by nam wnijść do jakiejś przystani i oporządzić się. — Nic z tego — wzruszył kapitan ramionami. — Do Kołobrzegu musim wytrzymać — przesądził sprawę stanowczo. Przeszli w milczeniu wzdłuż pokładu. Niebo bladło coraz bardziej. Wiatr już nie giął masztów, nie trzaskał rejami, ale fale z nie mniejszą niż całą noc siłą łomotały o burty. W szarawym świetle pierwszego brzasku nawa wyglądała jak potrzaskana. Maszty sterczały podobne do ociosanych świeżo pni, takielunek był poplątany, a zerwany bukszpryt trzymał się jedynie na linach. Zabrzmiał dzwon okrętowy ogłaszający zmianę wachty. Część załogi lazła, słaniając się od zmęczenia, pod pokład, z luków wychodzili nowi ludzie. Twarze wszystkich były jednakowo pobladłe — mieli zapadnięte policzki i zaczerwienione oczy. Z prawej strony „Arki” w głębokiej sinej dali zamajaczyło nagle coś długiego i czarnego. Jeszcze zanim Magnus spostrzegł, na dziobie zawołano: — Ląd! — Puszczaj sondę! — wrzasnął sztorman, łapiąc się za głowę. — Siedem sążni! — zawołał marynarz, który wykonał natychmiast rozkaz. — W lewo rudel! — Magnus skoczył do nadbudówki sterowej. — Trzymam w lewo. Widzicie waszmość przecie — burknął Muza prawie leżąc na sterze. „Arka” skręciła bokiem do wiatru, pochyliła się i znowu wyrównała kurs, ciężko prąc na pełne morze. Zarys niebezpiecznego lądu znikł po chwili z oczu. Magnus westchnął z ulgą i wyszedł z powrotem na pokład. Balansując zręcznie na oślizłych deskach, dotarł pod główny maszt, gdzie zgrupowała się załoga. Wstawało blade słońce. Na niebie utworzyły się od światła promieniste smugi i wszystkim nagle wydało się, że groza nocy minęła bezpowrotnie. Magnus chodził wśród ludzi, wypytywał o najróżnorodniejsze sprawy, żartował. — A co, nie mówiłem, że „Arka Noego” nie może zatonąć?! — rzucił w pewnej chwili ze śmiechem. — To przecie byłoby przeciw prawom biblijnym. — Klepnął się w udo i rad z własnego konceptu, znowu wybuchnął śmiechem. Rozejrzawszy się, pochwalił: — Dobrzeście się uwijali, chłopcy. Kto teraz głodny, niech idzie do mesy. Hejże, kok! Miarkę gorzałki wydać no każdemu! Marynarze w odpowiedzi krzyknęli: „Hura!” Dwóch dryblasów odłączyło się od gromady, zbiegło pod pokład i wróciło po chwili z pokaźnych rozmiarów kadzią, wypełnioną ostrym i łaskoczącym powonienie płynem. Zanieśli ją na śródokręcie i umieścili ostrożnie pod masztem. Z kambuza wytoczył się gruby i mały staruszek, starszy kok Mateusz. Za nim dreptał jego pomocnik Szantruczek. Opasali się fartuchami i ująwszy chochle przystąpili do rozdzielania wódki. Podporucznik Necel przyłożył do ust świstawkę i gwizdnął przeraźliwie. — Chwiała burza „Arkę”, teraz my się pochwiejem. — zażartował ktoś. Na dany znak zbliżyło się do kadzi dwóch ludzi, nastawiając pod chochle blaszane czarki. Z rozwagą i ostrożnie, aby nie uronić ani kropli, wychylili wydzieloną sobie miarkę i oddali czarki następnym w kolei. Kołem stojący przy kadzi żeglarze i artylerzyści rzucali wesołe uwagi i dowcipkowali. Magnus tymczasem podszedł do nadburcia i spojrzał w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą rysował się zarys ziemi. Nie można jej było już dojrzeć. Wokół, dokąd tylko oko mogło przedrzeć się przez łagodne opary, falowało puste i sine morze. Żadnej nawy, żadnego żagla. Poranek wstawał ciepły i zamglony, niby bielmem zasnute oko ślepca. XVI Morze coraz bardziej uspokajało się i wiatr wyraźnie słabł. Około godziny dziewiątej przeszedł jeszcze nad „Arką Noego” krótki, ale ulewny deszcz, potem wypogodziło się zupełnie. Słońce ponownie wychynęło spoza chmur i poczęło przygrzewać całkiem wiosennie. Pozostałych naw dywizjonu nie było nigdzie widać, choć czatownicy ani na moment nie spuszczali oczu z horyzontu. Magnus zdołał wreszcie ustalić położenie karaweli. Według wyliczeń znajdowano się blisko wybrzeży w okolicy Łeby. Wody te nie były bezpieczne i nie miały dobrej sławy u żeglarzy, obfitowały bowiem w liczne mielizny i podwodne ławice. Nie mógł się jednak zdecydować na pokierowanie nawy ku pełnemu morzu z obawy przed rozminięciem się z Wittem. Przypuszczał poza tym, że im bliżej płynie wybrzeży, tym mniejsza jest możliwość napotkania jakiejś szwedzkiej eskadry. Wystawieni dla bezpieczeństwa marynarze z sondami badali bez przerwy głębokość dna i „Arka”, lawirując ostrożnie, zmierzała pod półżaglem na zachód. Kierunek wiatru był nad wyraz pomyślny dla żeglugi, zastanawiał jedynie wzmagający się z każdą chwilą upał. Gwałtowna zmiana pogody wydawała się co najmniej dziwna, tym bardziej, że nocą jeszcze było dość chłodno. Ląd, zauważony o świcie, teraz, gdy widoczność wzrosła, rysował się w dali całkiem wyraźnie, jak czarna i płaska krecha przeciągnięta na wodzie. Starano się utrzymywać między nim a nawą stale tę samą odległość. Pod pokładem dalej trwała robota przy naprawianiu nocnych szkód wyrządzonych przez burzę, ale połowa załogi była już wolna i spała w kubryku i kokpicie snem sprawiedliwych. Na karaweli panował spokój. Gdy jednak dzwon okrętowy wydzwonił czterema szklankami godzinę dziesiątą, czatownicy okrzyknęli ukazanie się na horyzoncie dwóch obcych naw, które prędko rozpoznane zostały jako szwedzkie. Magnus jak pocisk artyleryjski wypadł z kajuty i potoczył się przez pokład. Za nim, wdziewając pośpiesznie kaftan i przytrzymując opadające hajdawery, wybiegł sztorman Karwat, dopiero co zbudzony ze snu. Po chwili obok nich zgromadziła się już na baku większość załogi. — Galeony — mruknął któryś z żagielników. — Nieprawda. Ta z tyłu to galeota — poprawił inny osłaniając oczy. —Hejże, sternik! —zawołał Magnus podniesionym głosem. — Rób zwrot przez rufę! Spiesz się, człecze, póki nas nie ujrzeli. Karawela przechyliła się natychmiast na lewą burtę i skręciła gwałtownie. Na moment żagle obwisły, załopotały niepewnie i ponownie chwyciły wiatr, tym razem od rufy. — Kieruj na wybrzeże! Nowych ludzi do sond wystawić! — komenderował kapitan, drapiąc się frasobliwie za uchem. — Co za diabli ich tutaj przywiedli. A niech to... Znaczne jednostki, widać je bez szkieł dobrze... — Pewnie jak i my szukają swoich, rozgonionych przez burzę — zauważył cicho Karwat, trąc nerwowo czoło. — W bój iść żaden dla nas pożytek, silni... — Ja też wcale nie myślę wdawać się z nimi w boje — wycedził ze złością przez zęby Magnus. — Łacno nawę stracić, ale nową zdobyć nie łacno. „Arka Noego” pomykała prędko w stronę wybrzeża i obraz obu szwedzkich okrętów począł zwolna maleć. Magnus jął żywić nadzieję, że zdoła ujść nie zauważony. Odległość między karawelą a nieprzyjacielem rosła z minuty na minutę. Wiatr był do takiego przedsięwzięcia zgoła pomyślny. Nadzieja jednak dość prędko okazała się płonną. Najwidoczniej „Arka” została odkryta przez nieprzyjacielskich czatowników, gdyż w pewnej chwili oba okręty wykonały nagły zwrot i poszły wprost na nią. — Do diabła! — zaklął ktoś bardziej krewki. — Ogłoś alarm bojowy — przykazał Magnus sztormanowi — i poślij najbardziej wypoczętych ludzi do żagli. — Poprawił na sobie kaftan i nałożył na głowę kapelusz. Rozszalał się dzwon okrętowy. Wzmocniona świeżymi posiłkami wachta zajęła stanowiska. Magnus zszedł na dolny pokład bateryjny i zlustrował stan dział. Jego twarz, jak zawsze kiedy zbliżanie się niebezpieczeństwa było nieuchronne, nie zdradzała teraz żadnego pomieszania ani obawy. Była spokojna i stanowcza. Pomrukiwał coś do siebie pod nosem. Przysposobić? — Glembisz wskazał na oba rzędy dział. — Za wcześnie, za wcześnie, panie ober — klepnął go konfidencjonalnie przez plecy. — Bez gorączki. Spróbujemy inaczej. Tymczasem stojący na rufie sztorman Karwat i podporucznik Jaszka z wzrastającym niepokojem śledzili prędkie manewrowanie Szwedów i wiedli przyciszoną rozmowę. Jaszka przytakiwał Karwatowi skwapliwie, kiwał głową, ale gdy z luku wynurzyła się postać Magnusa i kapitan skierował się w stronę swojej kajuty, zamilkł nagle, zamyślił się, potem, kończąc rozmowę, powiedział niepewnie: — Na dobrą sprawę, to idźcie doń sami waszmość. Mnie wyrzuci na łeb, gadać nawet nie zechce, a was chociaż wysłucha cierpliwie. Całkiem nie po jego myśli taki koncept. Kapitan nie jest ryzykantem. Sztorman spojrzał nań zawiedziony. Zastanawiał się przez moment w milczeniu. — Niech i tak będzie — przystał wreszcie. Ruszył w stronę kajuty kapitańskiej. Podporucznik odprowadzał go wzrokiem pełnym niepokoju, potem odwrócił się i popatrzył na szwedzkie nawy. Dzieliła je od „Arki” przestrzeń mniej więcej dziesięciu kabli, nie mogły bowiem rozwinąć pełnej szybkości z powodu licznie rozsianych wokoło mielizn, nad którymi karawela, posiadająca niegłębokie zanurzenie, przemykała się dość swobodnie, one zaś musiały lawirować i szukać miejsc głębszych. Przeszedł się wzdłuż pokładu, rozważając projekt Karwata. Był ryzykancki, nader ryzykancki, ale zgadzał się w duchu ze sztormanem, że jedynie szaleńczym przedsięwzięciem można wybrnąć z opresji, w którą wpadli. Tylko że do wieczora jeszcze daleko — pomyślał ze zdenerwowaniem. Czy aż tak długo uda się nieprzyjaciela zwodzić i trzymać na wodach, na których nie może on w żaden sposób rozwinąć swych bojowych zalet? W skrytości ducha powątpiewał w to. Trudno będzie. Wszedł na pomost. — Jakże tam, mości Necel? — huknął starając się nadać głosowi niefrasobliwe brzmienie. — Nie zawracałbyś waść głowy! — burknął młody podporucznik łypiąc na intruza groźnie. — Człeka tu siódme poty zlewają, a ten kontent, jakby się z rei urwał. Tfu! — splunął poza burtę i wrzasnął w stronę sterówki: — W prawo na burt! „Arka” zaszorowała stępką po piaszczystej snadziznie i dygocąc spłynęła na głębszą wodę. — Uf! — Necel rozpogodził się i westchnął z ulgą. — Zanim ją te dwa łyki okrążą — głową kiwnął na pozostawioną za rufą snadziznę, potem w stronę Szwedów — to my nadrobimy ze trzy kable. — Nie figluj, bracie — Jaszka zmarszczył się — bo jeszcze nawę wpakujesz w piach na amen i wtedy źle z nami będzie. Necel poczerwieniał i wzruszył ramionami. — W razie jakowejś zmiany pogody, może łatwiej by się wymknąć dało — zauważył. — Nie wiem. I tak nas prędko nie dostaną, jeśli utrzymamy się na miałkich wodach. Może zresztą któraś z naszych naw się wreszcie zjawi i bitwę można by przyjąć. — Jaszka umilkł, spojrzał badawczo na Necla. — A gdyby tak zawrócić i samotrzeć spróbować walki? Przebić się na pełne morze? Co waść na to? — zapytał. — Żarty sobie waćpan stroisz? — Necel uśmiechnął się niepewnie. — Rozniosą nas pociskami na drzazgi! — Nie mówię, że teraz. — Jaszka zawiesił głos. — Pewnie, że rozniosą. Ale jakby tak nocą? — Hm... nocą. — Necel pokręcił głową. Widać było, że nie bardzo wierzy w to, że Jaszka mówi na serio. — Co, kapitan takowe projekta snuje? — Nie, nie — zaprzeczył prędko starszy podporucznik. — Ja sobie tylko tak rozważałem. Różności człowiekowi lezą do głowy. — Prześpij się waść lepiej, a nawiedzą cię mądrzejsze myśli — zadrwił Necel i doskoczył nagle do rampy. — Ile? Powtórz! — Piętnaście, wasza miłość, piętnaście. Krzyczę przecie na całe gardło — odpowiedział sondujący marynarz. Zamknij gębę! — obruszył się i prychnął do Jaszki: — W samej rzeczy piętnaście. Jak tak dalej pójdzie, to cienko poprzędziem. Bierz kurs bliżej brzegu! — krzyknął do sternika. — Jak złapią głębszą wodę, prędko nas dognają. — Uważaj waść... — mruknął starszy podporucznik ostrzegawczo. — Z dwojga złego lepiej się bić na głębszej wodzie, niźli stojąc dnem na piachu. Jeśli nas unieruchomią blisko brzegu, to choć załoga ratować by się wpław mogła, nawę stracimy. Ani pokierować ogniem, ani lawirować. Necel nie odpowiedział, potem mruknął jakby do siebie: — Wypływamy na głębszą wodę. Będziemy tedy... — Urwał zasępiony i uniósłszy perspektywę patrzył długą chwilę na szwedzkie okręty. Jaszka obrzucił uważnym spojrzeniem żagle i powiedział głucho: — Idzie flauta . Istotnie, wiatr słabł gwałtownie, zamierał i żagle łopotały całkiem luźno. Sondujący znowu podał głębokość, najpierw dziesięciu metrów, a już po chwili trzynastu. Przed „Arką” rozpościerały się więc dość głębokie wody bez mielizn. Szwedzkie nawy, nie musząc halsować , zaczynały ją doganiać. Odległość między nimi a karawelą zmniejszała się wprawdzie powoli, ale nieprzerwanie. — No, zdaje mi się, że nie unikniemy tego spotkania — mruknął Jaszka. — Chyba fortelem ich podejść?... Wiatr jednak ciągle słabł i słabł. Szybkość i Szwedów, i „Arki” malała z minuty na minutę. I oto wtedy, kiedy spotkanie wydawało się już nieuniknione i ostateczna rozgrywka, w której Magnusowa nawa poszłaby najprawdopodobniej do niewoli albo na dno, prawie pewna, zapadła nagle cisza morska, tak zupełna, że żagle zarówno u Szwedów, jak i na „Arce” obwisły, skrzyp bloków i lin ustał, a płaszczyzna wody wygładziła się jak szkło. Nawy, ścigające i uciekająca, zakołysały się w miejscu i — przystanęły. — Odbój! — rozległo się gdzieś ze śródokręcia wołanie kapitana i Necel powtórzył rozkaz gwizdkiem. XVII Karwat, który po nocnym czuwaniu ledwo co rano oczy zmrużył, czuł się teraz źle jak po przepiciu. Bolała głowa, ślina w ustach miała smak kwaśny, czczy i dręczyło go pragnienie. Denerwująca pogoń szwedzka, lawirowanie, wreszcie rozmowa z kapitanem sprawiła, że gotów był pokłócić się, wywołać jakąś awanturę albo coś jeszcze gorszego, byle wyładować na kimś swoją złość. Magnus naturalnie, jak słusznie przypuszczał Jaszka, nie przystał na jego fortel, nie pozostawało więc nic innego do roboty, jak biernie czekać na to, co los przyniesie „Arce Noego” w następnych godzinach. Karwat zaś nie lubił poddawać się losowi. Snuł się teraz po pokładzie zmęczony spiekotą i zły — jak chmura gradowa. Nie przychodziło mu do głowy nic lepszego nad to, co już Magnusowi zaproponował. Co jakiś czas podchodził do beczki stojącej pod grotmasztem, nurzał w ciepławej od słońca wodzie głowę i klnąc z cicha, spoglądał na szwedzkie okręty. Ludzie przezornie umykali mu z drogi. Cisza morska była zupełna. Nie pamiętał już takiej od wielu lat. Wydawało się to tym bardziej szczególne, że pora roku, bądź co bądź wczesna, nie była po temu sposobna. — Jakub! — posłyszał w pewnej chwili wołanie z pomostu. Wzruszył ramionami i powlókł się ospale w tym kierunku. — Już idę, idę! — Co za flauta! — wzdychali nieliczni wachtowi. Na nawie panowała cisza. Powietrze dawno wyzbyło się porannej świeżości. Drgało od gorąca, falowało nad gładkim i połyskliwym niby mika zwierciadłem morza, niezmąconym nawet najlżejszym powiewem. Wokół żadnego ruchu. Upał zapierał dech i wszystkich męczył okropnie. Nie załopotał żagiel, blok nie zaskrzypiał i najczulsze ucho nie uchwyciłoby nawet szmeru w takielunku. W szparach między deskami topiła się smoła. Sęki spływały obficie żywicą. Pod stojącą karawelę nie podpływała nawet martwa fala , jedynie od czasu do czasu rozlegał się cichy plusk, kiedy dziób „Arki” zanurzał się nieco głębiej, drugi plusk — to dziób wynurzał się ociężale. Martwota. Większość załogi pochowała się w kokpicie albo po kasztelach. Nawa sprawiała wrażenie opustoszałej. Przy sterze, sądząc po zatrzaśniętym wzierniku, też nikt nie czuwał. Wszystkich powyganiał z pokładu nieznośny żar południowego słońca. Po pewnym czasie na zewnątrz nie było nikogo prócz dwóch samotnych ludzi tkwiących na najwyższym pomoście: kapitana Magnusa i sztormana Karwata. W ponurym zamyśleniu śledzili nieprzyjaciela i radzili przyciszonym głosem. Pokład strzelał i trzeszczał rozsychając się gwałtownie. Magnus stukał trzewikiem w zbielałą deskę trapu i pomrukiwał coś pod nosem. — W złą godzinę zaczął się ten nasz rejs — rzekł opryskliwie sztorman. Złość go nie opuszczała i chętnie pokłóciłby się nawet z kapitanem. — W złą czy nie złą, to nie ma nic do rzeczy. Coś ty myślał, że wszystko pójdzie jak po maśle? Że może przespacerujesz się po morzu i do domu powrócisz z honorami? A że wojna, toś zapomniał? — Nie narzekam, ale mówię, że przewaga zbyt wielka na nasze szczupłe siły. — Powiedział, co wiedział — Magnus wzruszył ramionami i oparłszy się o rampę, począł spozierać przed siebie. Na bardziej do przodu wysuniętej szwedzkiej nawie, będącej galeoną znacznych rozmiarów, widniała bandera komandorska, teraz zwisająca nieruchomo. Jak galeona, tak i galeota, stojąca nieco z tyłu, wyglądały potężnie i groźnie. Nie miał najmniejszej wątpliwości, że obie nawy pochodziły z jakiejś większej eskadry i od rana krążyły podobnie jak „Arka” w poszukiwaniu swoich. Nie trzeba więc było wcale specjalnego trafunku, aby ich szlaki skrzyżowały się ze szlakiem karaweli. Magnus miał opinię szaleńczego w odwadze kapitana, przy tym rozsądnego i zmyślnego nad podziw, ale aż spocił się teraz ze zdenerwowania widząc bliskość nieprzyjaciela. Sytuacja „Arki” wydawała się nader pożałowania godna. Wystarczyłoby tylko trochę wiatru i nawet niecałych dwóch godzin, żeby Szwedzi mogli podejść do niej na odległość strzału. — Połkną nas jak dorsz śledzia! — wybuchnął sięgając po perspektywę. Chwilę patrzył przez szkło mrużąc jedno oko, potem westchnął z żałością. Jego otyła, zdesperowana teraz twarz spływała lśniącymi kropelkami, które ocierał osłabłym ruchem dłoni. Upał obezwładniał. Sztorman Karwat również wycierał spocone czoło i marszczył się zafrasowany. Mruknął jakby od niechcenia: — Żeby tylko dotrwać do nocy... Kapitan wzruszył ramionami: — Diabła zjem, jeśli przy takiej flaucie noc nam coś pomoże. — Znowu westchnął głęboko i ciężko. — Pomoże, nie pomoże... Flauta wiecznie trwać nie będzie, a spróbować można — rzekł znacząco, skubiąc swój niewielki wąsik. Nie odrywał oczu od Szwedów. — Co spróbować?! — Magnus zasapał się od gorączki i złości. — Do morza wskoczysz, weźmiesz „Arkę” na hol i popłyniesz? — Parsknął drwiąco. — Spróbuj! — Nie mówię ja, że teraz. Do nocy poczekamy. Wieczorem pewnie wiatr zawieje. — To umykać będziemy na wschód, jako już ci rzekłem. — Niedaleko umkniemy... — Nie zanudzaj mnie; jak powiedziałem, że nic z tego, to nic z tego. Zapadło milczenie. Pokład w dalszym ciągu był opustoszały, jakby wymarły, wokół panowała dręcząca cisza, tylko od Szwedów woda niosła pokrzykiwania i głosy komendy. Sztorman poczuł się urażony, mruknął przez zęby: — Tracicie głowę, mości kapitanie. — A waszmość zapominasz, że mówisz z dowódcą! — Magnus trzasnął pięścią w rampę. Był wyraźnie rozeźlony. Utarczka nic dobrego nie wróżyła. Karwat wzruszył nieznacznie ramionami i uśmiechnął się z przymusem. Żeby załagodzić, klepnął opiekuna w tłuste i wypukłe plecy, potem powiedział pojednawczo: — No, spokojnie, spokojnie, wilku. Nie chciałem cię obrazić. — Wziął z jego rąk perspektywę i wycelował nią na morze. Nieprzyjacielskie jednostki wydawały się równie martwe i unieruchomione przez ciszę jak „Arka Noego”. Ale tylko pozornie, bo choć na ich pokładach widać było tylko nieliczne postacie ludzkie, to poniżej burt, na wodzie, drgało w jaskrawym słońcu kilkanaście drobnych łupin, wypełnionych po brzegi załogą. Stamtąd właśnie dochodziły krzyki, tam się krzątano. Były to szalupy, które przed pół godziną zwodował szwedzki komandor, pakując na nie większość swych ludzi. Plan jego był zaiste arcyprosty: chodziło mu o podholowanie naw za pomocą wiosłowych szalup na wystarczającą, aby można otworzyć ogień, odległość do „Arki”. — Tak, ciągną, ciągną — szepnął Karwat. Spojrzeli na siebie. Jeśli im się to uda — pomyśleli obaj równocześnie — los „Arki” w krótkim czasie zostanie przesądzony. Karawela to okręt słaby. Wiadomo, że nie wytrzyma krzyżowego ognia. Uciekać zaś nie było sposobu. Nie mieli poza dwoma małymi bąkami ani jednej porządnej szalupy. Nie mogli naśladować Szwedów. Karwat kręcił w zdenerwowaniu głowicą pistoletu i brała go coraz większa złość na kapitana, że sam nie potrafi nic dobrego wymyślić, a jego plany wciąż odrzuca. Nie można było przecież nieruchomo tkwić w miejscu i czekać zbliżającej się klęski. Do licha! Czekać bezradnie nigdy nie potrafił. Do czegóż to podobne! Młodość, która zawsze pchała go do niezwykłych czynów, teraz buntowała się srodze przeciwko powolności kapitana. Znowu spojrzał na morze. Nieprzyjaciel widoczny był jak na dłoni. Na masztach ani jednej płachetki, żagle stanowiłyby tylko przeszkodę w holowaniu naw. Wioślarze ciągnęli i galeonę, i galeotę niezmiernie wolno, ale nieprzerwanie. Widok po odjęciu od oka szkieł przedstawiał się mniej więcej tak: powierzchnia wody gładka, złotawego koloru, wydawałoby się tak gęsta jak oliwa. Z tyłu na horyzoncie dwa olbrzymie żółwie ślizgające się po niej, a na przodzie stado wodnych pająków sczepionych z olbrzymami długimi nićmi lin. Pełzło to wszystko w stronę „Arki”, aż skóra cierpła na grzbiecie. — Z półtora kabla już zrobili — odezwał się. — Dwa... — Może dwa — zgodził się. — Sądzą nas mieć w garści. — A idź do diabła! — wybuchnął znowu kapitan. — Sądzą, sądzą... jeszcze mi tu kracze za uchem. Sam wiem! Gdyby nie ta przeklęta flauta, pokazałbym, jak można wyprowadzić ich w pole! A tak i do wieczora nie zbiegnie, gdy nas sięgną działami. — Z wściekłością rąbnął pięścią w deskę trapu, aż zadudniło głucho. Z luku od kambuza wyskoczyła natychmiast rozczochrana głowa przestraszonego kuchcika. — Pan kapitan wołał? — Idź precz, do diabła! — wrzasnął jeszcze bardziej rozsierdzony i głowa zniknęła jak ścięta toporem. Sztorman podrwiwał: — Rozprują nas niby starego dorsza. Śledzie będą miały uciechę. Raz przynajmniej nażrą się do syta, i to tłusto. Milczenie. Z tej beczki nic nie wskóram — pomyślał. Chwilę zastanawiał się, rwąc z niepokojem wąsik. — Słuchajcie, mości kapitanie — mruknął układnie. — Może jednak spróbować... Po kapersku... Znowu milczenie. Kapitan dalej trwał zgięty we dwoje, podpierając obiema pięściami brodę. Sztorman stał chwilę nieruchomo. Czekał na odpowiedź, czy choćby zachętę do dalszej rozmowy, ale nic takiego nie posłyszał. Pomruczał więc coś pod nosem i zszedł wolno po trapie w dół. Po chwili kroczył już wzdłuż pokładu, sztywno wyprostowany, jakby kij połknął. Cień dziwnego, ni to chytrego, ni to drwiącego uśmieszku błądził mu w kącikach ust. Najważniejsze teraz to działać i do końca nie tracić spokoju. Zobaczymy, kto kogo przetrzyma — pomyślał. XVIII Po godzinie, a może po dwóch promienie słoneczne stały się mocno ukośne. Przestały przypiekać. Magnus dotknął ręką twarzy i odemknął lekko oczy. Szwedzkie nawy zrobiły przez ten czas ze cztery kable co najmniej. Popatrzył na gładką wodę, potem na niebo. Nagle zwróciła jego uwagę nieznaczna jasna mgiełka na krańcu horyzontu. Daleki biały obłok, na razie jeszcze maleńki, już, już rósł w oczach, choć morze w dalszym ciągu było nieporuszone. — Karwat! — wrzasnął zbiegając po trapie. Poczuł, jak wstępują weń nowe siły. Prędkimi susami, których nikt by się po tej górze mięsa nie spodziewał, przebiegł pokład. Tutaj w dalszym ciągu ani śladu kogokolwiek z załogi, tylko z kokpitu dochodziły odgłosy jakiejś zajadłej sprzeczki. W zgiełku uchwycił gardłowy głos sztormana. Nachylił się nad lukiem i zawołał. Nikt mu nie odpowiedział. Czekał chwilę, potem zawołał po raz drugi. Głosy nagle przycichły na moment, jakby spłoszone, ale sztorman nie wylazł na wierzch. — Karwat! — Magnus sczerwieniał na twarzy, ochrypł. — Karwat, wyłaź, bo łeb rozwalę! No! — zagroził rozsierdzony. Odpowiedzi nie było. Parsknął przez zaciśnięte wargi, pomacał się po boku, gdzie tkwił zatknięty kordelas, wlazł do luku i ciężko posapując, zsunął się po trapie na dół. Drzwi do kokpitu stały zawarte. Zabębnił pięścią. Nastała chwila ciszy. Słychać było jakieś zduszone głosy, szmery i szepty, wreszcie drzwi ustąpiły, pociągnięte do tyłu. — Co za zabawę urządzacie?! Posnęliście czy jak, do diabła? Jak wam wesele wyprawię, to zatańczycie! Wlazł do środka. Marynarze siedzieli rozmieszczeni wokoło na kojach , stole, ławach i rozrzuconych na podłodze zwojach lin. Ich wzburzone twarze zdradzały, że kapitan wpadł w sam środek jakiejś awantury. — Co tu się dzieje? Języka zapomnieliście w gębie? Nikt mu nie odpowiedział. Spoglądali po sobie porozumiewawczo i znacząco. W kokpicie panował zaduch i skwar. W powietrzu wisiał gęsty smród dziegciowych lin, zmieszany z odorem zestarzałego jadła. Magnus sięgnął do rękawa i wydobył stamtąd ogromnych rozmiarów czerwoną chustkę. Przetarł mokrą twarz, szyję, kark, potem nie mogąc snadź powstrzymać się dłużej od oznajmienia nowiny, powiedział: — Będzie wiatr. Chmury idą z zachodu. — Przecie mówiłem, że się odmieni. Taka flauta to ino przed zmianą pogody — zagadał ktoś z tyłu. Odwrócił się gwałtownie i dopadł do kąta, skąd szedł głos. — Ty śledziu niedosolony! — uniósł się — to nie słyszałeś, jakem cię kilka razy wołał? — Nie sierdźcie się, kapitanie! Krew później wam cyrulik będzie musiał puszczać. — Sztorman Karwat siedział na stercie skrzynek od kul muszkietowych i kołysał niefrasobliwie nogami. Załoga milczała pojednawczo. Uspokoiło to nieco grubasa, w ogóle nie potrafił się długo gniewać. — Zachód blisko — powiedział łagodniej. — Przy wietrze i w ciemności zdołamy się pewnie wymknąć. — Rozejrzał się i rozkazał: — Ruszać na pokład! Siedzący dotychczas nieruchomo marynarze poruszyli się niespokojnie. — Na dno albo do piekła, to pewnie... Kapitan spojrzał na sztormana zdumiony. — Oszalałeś? — Potem rzucił ostro: — Stań, gdy ze mną mówisz! — Kto oszalał, to jeszcze zobaczymy — odparował butnie zaczepiony. Zeskoczył ze sterty skrzynek i podszedł do dowódcy. Kilku z załogi mruknęło coś niewyraźnie. Magnusowi trudno było się zorientować, co pomruk ten miał oznaczać. — Myślicie waszmość, że wiatr tylko nasze żagle wypełni? Dognają nas w trzy pacierze i ani mrugnąć, jak pójdziemy na dno. Ta trumna — sztorman stuknął końcem buta w ścianę i splunął — pływała w zeszłym roku pięć miesięcy z okładem. Bez oporządzania. Całe dno i burty obrosły frutem morskim, oni zaś mają nawy świeże i czyste. A wy, kapitanie, gadacie, że umkniemy? — W jego głosie drgnęła nutka hamowanego śmiechu i zniecierpliwienia zarazem. Pewność, z jaką mówił sztorman, przygnębiła załogę. Zaszemrali z aprobatą. Magnus stanął zbaraniały, całą swą postawą wyrażający zdumienie. Jego małe i bystre oczka, pływające w żółtych fałdach tłuszczu, zamrugały szybko. Stały się jeszcze mniejsze niż zwykle. Nagle sztorman uśmiechnął się i to kapitana rozzłościło najbardziej. — Za pozwoleniem jegomościów — wypiął się do przodu i podparł pod boki — za pozwoleniem... Kto tu jest kapitanem Jego Królewskiej Mości miłościwie nam panującego Zygmunta III? Ty, Karwat, czy ja? — Odczekał moment, potem rzucił ostro: — Za czym gardłujesz? — Za wydaniem bitwy. Magnus ponownie zamrugał powiekami i zatoczył się do tyłu w głośnym śmiechu. Złapał obiema rękami za pas na brzuchu i jął podrygiwać, jakby miał pod sobą rozżarzoną blachę, a nie drewnianą podłogę kokpitu. — Bitwę, bitwę! — rechotał drżąc od irytacji i z trudem kryjąc urażenie. — A ty może myślisz, że tchórz mnie oblatuje przed bitwą?! Jak mam to zrobić z dwudziestoma czterema działami na ich osiemdziesiąt... Z niepełną setką ludzi na ich około czterystu? Figlarz z ciebie, Karwat, ha, ha, figlarz. — Zbliżył się do sztormana i unosząc się na palcach złapał go za podbródek. — Patrzcie go, jakiego figlarza sobie wychowałem. Karwat skrzywił się; nieoczekiwanie krotochwilny nastrój kapitana wydał mu się nie na czasie. — Trzeba fortelu zażyć, jako już mówiłem waszmości — mruknął. — Fortelu, powiadasz. — Magnus nie przestawał się śmiać. — Zjedz beczkę śledzi z twoimi fortelami przy takiej sprawie. Sztorman poszedł ku drzwiom. — A jednak będziemy się bić — rzucił przez zęby. — Co?! Zapadła grobowa cisza. Magnus wytrzeszczył oczy, twarz mu spurpurowiała. Postąpił za sztormanem. — Rozkazywać zaczynasz? Marynarze zaszemrali niechętnie. Kapitan złapał sztormana za rękaw. Ten wyprostował się i odwrócił do Magnusa. Stali tak naprzeciwko siebie długą chwilę, dysząc ciężko; Magnus sapał jak miech kowalski. Taka rzecz mu się jeszcze nigdy nie przydarzyła. Zamrugał szybko powiekami. — Oszalałeś? Karwat nie odpowiedział. Stał dalej nieruchomo, nie wyjmując palców zza pasa. Marynarze milczeli wyczekująco. W kokpicie zrobiło się jeszcze bardziej duszno i gorąco. Magnus przygryzł wargi, musiał teraz coś powiedzieć, w tym momencie jednak rozległ się nagle w górze potężny huk, a zaraz potem ktoś z nadpokładzia krzyknął coś donośnie. Porwali się do drzwi, przepychając jeden drugiego. Znowu huknęło. Kapitan wspiął się po trapie z zadziwiającą u niego zręcznością i wypadł na pokład. Tłoczyli się tu już przy rampie kanonierzy, reszta załogi wyskakiwała spiesznie z luków. Morze na pozór nic się nie zmieniło. Jedynie drobna, ledwie dostrzegalna fala marszczyła zmatowiałą powierzchnię wody. Horyzont na zachodzie pociemniał. „Arka Noego” drgała lekko i pod nogami czuło się jej nieznaczne kołysanie. Szwedzi po wystrzałach, które były sygnałami z komandorskiego flagowca, ściągali szalupy. Nawet gołym okiem dojrzeć było można, że panowała u nich gorączkowa krzątanina. Ale już i na „Arce” zaczął się ruch. — Stawiać żagiel! — zawołał Magnus, biegnąc w stronę kapitańskiego pomostu. Na grotmaszcie załopotała pierwsza sinobiała płachta. Po chwili reszta żagli chwyciła wiatr. — Szwedzi ściągają szalupy — rzucił w dół do kapitana czuwający na marsie majtek. — Widzę. Załoga uwijała się jak w ukropie. Wstąpił w nią nowy duch. Magnus wparł się ciężko obiema rękoma w rampę, wysunął głowę do przodu i nie spuszczał oczu z nieprzyjacielskich jednostek. „Arka” już złapała wiatr; poderwała się z miejsca, zrazu niepewnie, lecz zaraz wyrównała bieg. Miała chwilę przewagi, nieco prędzej niż Szwedzi uporała się jej załoga z żaglami. Ale już i szwedzkie nawy również zaczęły pokrywać się płótnem. Popłynęły początkowo wolno, potem coraz prędzej. Ostatni skrawek słońca tonął w morzu na skraju horyzontu. Po powierzchni szły jeszcze srebrzyste smugi, lecz głębina ciemniała niepokojąco. Całodzienny upał zginął bez śladu. Powiało świeżością. Magnus ze świstem wciągnął w płuca haust powietrza — pachniało bliskim dobrym wiatrem. — W prawo rudel! — rozkazał sternikowi. „Arka Noego” skręciła, zakreślając łuk po morzu. Szwedzkie nawy wykonały ten sam manewr, w ślad za nią. — Trzymać kurs nord-ost! Mieli wiatr od tyłu, z rufy. Fala zrazu drobna, teraz rosła, szła po morzu sycząc i pryskając białymi grzywami, które załamywały się i spływały pianą. Mętna, wzdęta chmura podleciała nad głowami i przeszła. Prędko zapadał zmrok, ale ścigające „Arkę” jednostki potężniały, przybliżały się nieodwracalnie, okrywając coraz to nowymi płachtami żagli. Morze zsiniało nagle. XIX Od momentu, kiedy wiatr ruszył „Arkę Noego” z miejsca, Magnus tkwił na pomoście i z niepokojem śledził niebo. Los karaweli zależał teraz tylko od tego, czy ciemność się nie spóźni. Wiatr nabierał siły. Szwedzi szli w szyku czołowym. Byli już na jakieś sześć kabli od polskiej karaweli, gdy prawy, flagowy, zabrzmiał dziobowym działem. — Dają znak na poddanie „Arki” — rzucił w dół majtek z marsa. — Poddam się im, poddam, poczekaj — sapnął Magnus. — Zje diabła, jeśli go posłucham. W dali znowu zagrzmiała działobitnia. Ciemniało coraz bardziej. Nowa, nadbiegająca chmura lunęła gwałtownym deszczem. Siekł ukośnie, cienkimi strugami. Magnus zszedł teraz z pomostu i przetoczył się przez pokład jak baryłka. Karawela poszła w chwiejbę, prąc naprzód jak opętana. Deszcz siekł w twarz i oślepiał. Zarysy szwedzkiego flagowca, który już po raz trzeci dawał Polakom znak do zatrzymania nawy, zaczęły zacierać się w pomroce i deszczu. Na rufie Magnus przydybał wreszcie sztormana Karwata. Dopadł doń i targnął go za rękaw. — Gdzie się podziewasz? Jeszcze chwila, a zgubią nas w ciemności. Widoczność słabnie — wołał uradowany. — Zmieniamy kurs i już nas nie ma, słyszysz? — Niedaleko uciekniemy, stary wilku. — Sztorman wyswobodził rękę z uścisku kapitana i przekrzykując gwizd wiatru dodał: — Deszcz nie potrwa długo! Zwykły wieczorny deszcz, po upale. Potem wzejdzie księżyc. Noc będzie pogodna nad podziw. Znowu nas przyprą. Na nic to! — Więc co? Chcesz się poddać? — Atakować! — krzyknął sztorman i korzystając z milczenia Magnusa, przekonywał natarczywie: — Pomyślcie waszmość, Szwedzi są pewni, że będziemy uciekać. Ataku się nie spodziewają. Przy naszej szybkości i tak nie oderwiemy od nich „Arki”. Pomyślcie waszmość — głos Karwata zdradzał wzburzenie, syczał nieomal — wzejdzie księżyc, to i tak nas dostaną i wezmą w krzyżowy ogień. Przy ataku zaś możemy się przebić. — To szaleństwo! Głupie szaleństwo! — Szaleństwo, ale może nas wybawić z opresji. Podziałamy na zaskoczenie. Magnus chwycił drugi rękaw sztormana i zaczął go tarmosić, rozdrażniony do żywego. Zataczali się razem w rytm kołysania nawy, próbując złapać równowagę. — Oszalał, oszalał! Na pewną zgubę chcesz nas wydać! — wrzeszczał. — Chcesz stracić chwilę ciemności sposobną do zmylenia pościgu? Zakuję i pod pokład każę zapakować za taką niesubordynację! Nowy gwałtowny przechył rzucił ich na rampę. Sztorman starał się wyswobodzić z uścisku Magnusa. — Groźby na nic się nie zdadzą, kapitanie. — Co? To bunt! — Wszystko jedno, ale bić się będziemy — rzucił nagle ktoś z boku. Magnus puścił Karwata i zatoczył się do tyłu. Poznał oberkanoniera. Za nim tłoczyli się marynarze, szemrząc groźnie. — Co to znaczy? — zawołał ostro. — Twoje miejsce przy działobitniach! Stanowisko opuszczasz? Oberkanonier cofnął się o krok. Ale furia kapitana nie przestraszyła sztormana, przeciwnie, jeszcze bardziej powiększyła jego wzburzenie. — Nie uciekniemy im! — pokazał w ciemność, gdzie musiały zapewne znajdować się ścigające „Arkę” okręty. — Jedyny ratunek w bitwie. Zachęcona jego stanowczością załoga znowu naparła. Magnus cofnął się o krok, otarł twarz z deszczu i dobył krócicy. Tocząc wokoło wyłażącymi z orbit oczyma, natknął się wzrokiem na rosłą postać oberkanoniera. — Karwat — rzucił głosem twardym i dziwnie niskim. — Jego miejsce jest na dolnym pokładzie — lufa krócicy wskazała oberkanoniera — między armatami. Każ mu zejść. I niech zabierze stąd swoich ludzi. Prędko! Sztorman uniósł rękę i przerwał: — Dajcie pokój, waszmość... Magnusa ścisnęło za gardło. Poczuł przypływ gwałtownej goryczy. Z takim despektem nie spotkał się jeszcze nigdy. I to z czyjej strony! Od jednego z najlepszych i najwierniejszych mu oficerów. Od własnego wychowanka. Wycharczał głucho: — Nie pozwolę na to, słyszysz? Nie pozwolę! — Gorycz i żal sprawiły, że jeszcze wahał się, czy pociągnąć za kurek. Zastanawiał się prędko, czy przez strzelenie do Karwata wymusi na załodze posłuch. Ale żal brał w nim górę. — Połóż rudel! — zawołał do sternika. — Kurs nord! — Zaczekajcie, waszmość. — Połóż rudel! — wrzasnął Magnus i po chwili prawie z prośbą do Karwata: — Jeśli nie usłucha rozkazu... — Lufa trzymanej krócicy drgnęła. Wtedy stało się coś niesłychanego, nie notowanego w dziejach istnienia „Arki”. Na znak sztormana marynarze skoczyli do przodu i obezwładnili Magnusa. Krócica, wytrącona nagłym uderzeniem w nadgarstek, wypadła na pokład. — Do grotmasztu! — rozkazał Karwat. Kapitan jeszcze chwilę wyrzucał z siebie jakieś soczyste przekleństwa, ale stał już przywiązany do masztu. Wreszcie zamilkł, osłupiały. Nie, to było nad jego zrozumienie! Poszaleli? Co oni robią? — pytał sam siebie. Wściekłość i upokorzenie odbierały mu przytomność myślenia. Owładnęło nim osłabiające poczucie bezsilności. XX Na pokładzie zapanował niezwykły ruch i krzątanina. Część załogi zbiegła w dół do dział, część rzuciła się do żagli. — Lewo na burt! — zabrzmiał krzyk sztormana, który przejął komendę. „Arka Noego” pochyliła się gwałtownie. Kołysanie spotężniało. — Zwrot przez rufę! Luzuj żagle! Zaskrzypiały cienko szoty . Wielkie żagle opadały. Pozostał jedynie na przodzie fok i kliwry . Ciemność była gęsta, pełna pyłu deszczowego, choć ulewa zdawała się słabnąć. Magnus czuł, jak „Arka” robi zwrot. Przystanęła na chwilę, jakby zawahała się, ale zaraz złapała wiatr od burty i poszła posłusznie naprzód na nowym kursie. Kołysanie wzmogło się jeszcze bardziej. Odgłosy krzątaniny na pokładzie przycichły. Ludzie przywarowali na swoich stanowiskach. Sztorman Karwat zlazł na międzypokładzie bateryjne. Powietrze było tutaj ciężkie od smoły, siarki i lin konopnych. Kanonierzy czuwali już przy działach. Ich twarze w pobłyskującym fioletowo świetle płonących lontów wydawały się nieruchome i pełne natężenia. — Gotowe? — Gotowe. Udało się — mruknął z porozumiewawczym uśmiechem oberkanonier Glembisz. — Tak, ale licho wie, jak długo całą sprawę trzeba będzie łagodzić. Zakuje nas jutro w kajdany. Ani chybi. — Jeśli cało wyjdziemy z tej opresji, to da się ugłaskać. Karwat wyskoczył na pokład. Deszcz ustawał. Niebo na wschodzie pojaśniało lekko. Wiedział, że jeszcze dwa, trzy kwadranse, a wzejdzie księżyc. Marynarze uwijali się rozciągając nad pokładem grubą sieć, jako ochronę przed mogącymi spadać w czasie bitwy odłamkami i kawałkami drewna. Rzucił krótki rozkaz — bieganina ustała, zwinięto fok i kliwry, a rozwinięto za to bezan. „Arka Noego” posuwała się teraz z konieczności wolniej, lecz bez wahania. — Hej, hej! — krzyknął stojący na oku marynarz. Wtedy właśnie z pomroki nocnej wynurzyły się zarysy obu Szwedów. Byli już o dwa kable przed dziobem „Arki”. — Wyrównaj! Kurs w sam środek! — zawołał Karwat do sternika Muzy. Na nieprzyjacielskich nawach zauważono ich. Poprzez wilgotną pomrokę można było dojrzeć płomyki pochodni i bieganinę ludzi. Flagowiec błysnął bezpośrednio po sobie następującymi dwoma językami ognia. Zaledwie obserwatorzy otrząsnęli się 94 z wody, którą obryzgały ich spadające niedaleko pociski, a już drugi Szwed plunął salwą dziobową. Mimo tak małej odległości żaden ze strzałów nie był celny — zaskoczony nieprzyjaciel nie opanował jeszcze zamieszania. „Arka” parła wolno i nieustannie naprzód. Znowu błysk na flagowcu i pocisk z roz- dzierającym hukiem ugrzązł pod jej bezanmasztem. Drgnęła boleśnie i z trudem wyrównała kurs. Na niebie ukazał się jasny szczyt księżyca. Sztorman Kar-wat skinął ręką. — Ogniem dziobowym! — rozkazał. Na pokładzie, poniżej, ozwał się sygnał trąbki i prawie równocześnie z przodu „Arki Noego” zagrzmiały działobitnie. Z hukiem poleciał na pokład zdruzgotany grotmaszt flagowca. „Arka” przepłynęła jeszcze około trzydziestu metrów i na jej dziobie powtórnie błysnęło. Tym razem pociski strzaskały dziób drugiego przeciwnika. Szwedzi odpowiedzieli, ale cel był wzięty za wysoko. Podczas gdy jeden z pocisków przedarł się przez takielunek i ożaglowanie karaweli, nie ruszając masztów, drugi padł na jej rufę, nie wyrządzając tam najmniejszej szkody. Odległość między Polakiem a Szwedami zmniejszała się ustawicznie. Ich ogień był w dalszym ciągu bezładny, ale z tej niewielkiej już odległości raził celniej. Coraz częściej jakiś pocisk walił w dziób lub burtę polskiej nawy, grzązł między nadbudówkami i w rozciągnionej nad pokładem sieci. Magnus, zasypywany co chwila odłamkami, wrzeszczał, szarpał krępujące go więzy i przeklinał cały świat razem ze sztormanem Karwatem i „Arką Noego”. Nikt jednak w tej wrzawie bitewnej nie zwracał na niego uwagi. W pewnej chwili gdzieś w tyle pokład stęknął głucho i wyrzucił do góry fontannę ognia. Związanego kapitana przysypało. Prochownia — pomyślał jeszcze i obwisł na trzymających go linach. Stracił przytomność. — Działo rozerwało — zameldował Karwatowi osmolony bosman. Rozległ się gwizd świstawki i rzucono się do gaszenia. „Arka” jednakże sunęła nieprzerwanie do przodu. I wtedy stało się to, co Karwat przewidział zawczasu w swym fortelu licząc na zaskoczenie. Gęsty dym rozwiewał się powoli, a karawela wpłynęła pomiędzy obie szwedzkie nawy. Skinął ręką. Znowu zagrała trąbka. Powietrze zadygotało od huku dział. Obie burty „Arki” zadymiły i wyrzuciły z siebie żelazne pociski. Ogień z prawej burty skierowany był na flagowiec, z lewej — na galeotę. Szwedzkie działa umilkły nagle. Wszystkie nawy stały w tej chwili w jednej linii i Szwedzi zrozumieli podstęp. Teraz zasypywaliby się pociskami nawzajem, niewielką szkodę wyrządzając stojącemu pośrodku Polakowi. — Ognia! — zakomenderował sztorman zbiegając po trapie. Kanonierzy ponownie naładowali działobitnie. „Arka” zadygotała, wstrząsana ogłuszającą salwą z obu burt. Działa, umieszczone z jednej i drugiej strony, raziły Szwedów z tej małej odległości celnie i straszliwie w skutkach. Galeota od lewej burty przechyliła się gwałtownie, mając strzaskaną rufę. Z jej podpokładzia buchnęły płomienie. — Zwrot przez rufę! — rzucił tymczasem sztorman i polska karawela, otoczona kłębami dymu zasłaniającymi widok, bijąc z falkonetów, zrobiła zręczny zwrot dookoła szwedzkiego flagowca. Gdy dym się rozwiał, była już u jego sterburty. Flagowiec zadrżał uderzony dziobem. Sternik Muza skręcił rudel i karawela przywarła do Szweda bokiem. Wstrząs zwalał ludzi z nóg. Z trzaskiem spadały haki wczepiając się w burtę przeciwnika i łącząc obie nawy. Łomot i przychyl, znowu łomot. Polacy z krzykiem runęli do abordażu , skacząc na nieprzyjacielski pokład i siekąc po drodze. Błysnęły strzały spod głównego masztu, gdzie zgrupował się pokaźny oddział Szwedów, odepchniętych impetem natarcia. Padały na ziemię pierwsze ofiary. Jęczeli ranni. Polacy, wstrzymani na moment, oddali salwę z muszkietów, po chwili znowu poderwali się i poszli na białą broń. Spod pokładu „Arki” wybiegli artylerzyści nie mający teraz co robić przy działach. Plunęli z garłaczy i przeskoczyli na zaczepiony hakami flagowiec. Walka rozgorzała ze zdwojoną siłą. Zmieniała się w rzeź. Wrzask rannych i rzężenie konających targały powietrzem. Główne siły szwedzkie zostały odepchnięte spod grotmasztu na rufę, lecz i na dziobie broniła się dzielnie drobniejsza grupa. Kilku ludzi wdarło się pod pokład i obezwładniło szwedzkich kanonierów. Wrzawa była coraz głośniejsza. Flaglina, cięta toporem, opadła. Spływającą w dół niebieską banderę z dumnymi lwami pochwycił jeden z marynarzy, ale rażony klingą broniącego Szweda, upadł na deski. Natarł nań sztorman Karwat, przeszył wroga niedostrzegalnym wprost pchnięciem i już przeskoczył trupa, ciągnąc za sobą marynarzy w stronę pomostu komandorskiego, gdzie było, sądząc po zgiełku, najgoręcej. Z kubryku wypadł rosły oficer bez kapelusza na głowie. Zwalił napierającego nań majtka i rzucił się na kanoniera, który w straszliwej ciżbie młócił kolbą muszkietu jak cepem. Polak, nie mogąc snadź wytrzymać uderzenia, cofnął się jęcząc. Teraz Szwed rozglądał się w poszukiwaniu nowej ofiary. Szabla zwisała mu na rzemieniu wyżej lewego nadgarstka; w obu dłoniach trzymał pistolety. Dostrzegł Karwata i poznał w nim dowódcę. Poszli na siebie. Szwed z furią, Karwat tańcząco, uskakując na boki i pochylając się. Pierwszy strzał z pistoletu był niecelny. Sztorman przysiadł zręcznie i kula poszła górą. Drugi zerwał mu z głowy kapelusz. Ale już Szwed odrzucił pistolety i zwarli się ze sobą. Szczęknęła stal. Karwat natychmiast odczuł przewagę przeciwnika. Szwed był mańkutem, ciął od lewej strony; wykorzystując pierwszy impet, parł do przodu i skrzykiwał swoich. Sztorman kucał, ustawicznie odskakiwał w bok. Pierwsze cięcie szabli zdarło mu płat odzieży z lewego boku. Wtedy Szwed kopnął leżącą w drodze beczułkę, która potoczyła się i zbiła Karwata z nóg, potem zamachnął się i ciął w leżące ciało. Słychać było świst jego oddechu. Sztorman odparował; szabla przeciwnika ześliznęła się po nastawionej pochyło klindze. Karwat zebrał wszystkie siły i odbijając się ręką od pokładu, zręcznie poderwał się na nogi. Po raz drugi szczęknęła stal. Klinga odbijała się od ciężkiej szabli. Znowu się zwarli. Szwed sięgnął prawą ręką za pas i błysnął dobytym kordelasem. Całym ciężarem swego ciała zaczął popychać sztormana przez pokład w kierunku rampy, zapewne w zamiarze zrzucenia go w morze. Karwat czuł, jak serce łomocze mu w piersi głośno i prędko. Zaraz poprzeczka rampy. Przychyl nawy zatrzymał ich na moment. Klinga z szablą skrzyżowały się ponownie i walczący zderzyli się ze sobą ciałami. Ręka Szweda uzbrojona w kordelas szukała gardła Polaka. Sztorman przysiadł i uskoczył nieco do tyłu, jednakże Szwed już był znowu przy nim. Stęknął i machnął z góry. Klinga odbiła szablę, ale pękła w połowie z głośnym brzękiem. Karwat czując za plecami rampę, za którą nie było już nic prócz szumiącego morza, odbił się od niej i padł piersią na Szweda, łapiąc go jednocześnie za rękę dzierżącą kordelas. Runęli obaj na pokład. W chwili upadku sztorman wyrżnął przeciwnika rękojeścią złamanej klingi między oczy. Rękę z kordelasem wygiął do tyłu. Siłowali się, przewracając jeden na drugim po deskach. Tracił siły. Ręka Szweda, w której błyszczała zakrzywiona stal, zbliżała się coraz bardziej do jego piersi. Charczał, przygnieciony ciężarem przeciwnika. Jeszcze raz zebrał się w sobie i resztą sił przywarł doń ciasno, aby udaremnić cios. Przez moment odczuł pośpieszne bicie jego serca, a świszczący oddech Szweda łaskotał go w szyję. Znowu przychyl nawy i oba skłębione ciała zjechały po mokrych deskach na środek pokładu. Sztorman znalazł się nagle na wierzchu, a zaraz potem poczuł rozwierającą się pod nim pustkę i sczepieni ze sobą runęli w dół pod pokład. Upadek ogłuszył Szweda. Stęknął boleśnie. Głowa stuknęła mu o podłogę i nagle zwiotczał jak namoknięty gałgan. Karwat dźwignął się drżąc i z trudem łapiąc oddech. Przez luk na górze wpadało do środka nieco mdławego światła. Dochodziły stamtąd odgłosy bitewne. Ściągnął spiesznie pasek i skrępował przeciwnikowi nogi. Drugim, jego własnym pasem związał mu z tyłu ręce i przytwierdziwszy nieprzytomnego do stojącej pod ścianą ławy, rozejrzał się za drabinką. Nie znalazłszy jej, począł macać w mroku ściany szukając drzwi. Wszedł w ciemny jak loch korytarz. Sufit dudnił od bieganiny na pokładzie. Z zewnątrz docierał doń przybierający na sile huk wystrzałów i krzyki. Korytarz się rozwidlał. Z prawej strony błysnęło nikłe światełko. Posłyszał niedaleko czyjeś spieszne kroki i głośny oddech. Przywarował pod ścianą. Światełko się przybliżyło. Ujrzał na końcu korytarza luk, skąd po trapie zbiegał właśnie jakiś Szwed z zapalonym lontem w dłoni. Karwat zzuł w jednej chwili buty i pobiegł cicho za nim. Znowu luk i trap, prowadzący na niższy pokład, gdzie mieściły się stanowiska milczących teraz działobitni. Szwedzki marynarz przeskoczył leżące na ziemi ciała zabitych kanonierów i wbiegł do kajuty pod kasztelem na dziobie. Karwat dopadł go u włazu prowadzącego jeszcze niżej. Sczepili się ze sobą, przewrócili na ziemię, siłując. Zapalony lont upadł na podłogę. Szwed kopnął go nogą i zepchnął ogień pod podłogę. Zapadła ciemność. Karwat uniósł przeciwnika za ramiona i walnął jego głową o ziemię. Poprawił jeszcze raz, stękając z wysiłku. Szwed obwisł mu w rękach. Wypuścił go i spojrzał do włazu, gdzie na najniższym szczeblu drabinki tlił się żółtym płomieniem zapalony lont, zaczepiony tuż nad podłogą. Poczuł, jak twarz i kark pokrywa mu nagle lepki i zimny pot. Przetarł oczy próbując przemóc ogarniające go odrętwienie. Najwyższym wysiłkiem woli zmusił się do wstania. Wlazł w otwór i nie tykając drabinki skoczył w dół. Złapał lontowy kłak i uniósł go nad głową. Rozejrzał się. A więc nie myliło go przeczucie — była to prochownia. Otarł machinalnie pot z czoła. Serce — czuł — jakby mu na chwilę zamarło, ale opanował się prędko. Wspiął się po drabince z powrotem na górę. Szwed nie odzyskał jeszcze przytomności. Zatrzasnął klapę nad czarnym kwadratem wejścia, złapał nieprzytomnego za nogi i wywlókł ciało na podpokładzie. Lont dopalił się, skwiercząc na dłoni i zgasł. W tymże momencie otrzymał tępe uderzenie w tył głowy i trzy pary rąk przygniotły go do ziemi. Krzyknął rozdzierająco. XXI Na opustoszałej „Arce” panowała zupełna cisza. Ta cisza właśnie sprawiła, że przywiązany do masztu kapitan Magnus ocknął się wreszcie z omdlenia. Otworzył oczy i rozglądnął się, nie bardzo jeszcze zdając sobie sprawę z tego, gdzie się znajduje. Strząsnął z siebie pokrywające go do połowy szczątki rej, kawałki drewna i poplątane kłęby lin. W uszach mu szumiało, głowę pełną miał huku i trzasków. Skądś, jakby z daleka, dochodziły doń odgłosy przeraźliwej wrzawy, bieganiny i strzałów. Wszystko to było odległe odeń bardzo i jakby przytłumione wyciem wichury. Sztorm — pomyślał i zamglonym wzrokiem popatrzył dookoła. Dopiero po dłuższej chwili zdał sobie sprawę z tego, że „Arka” stoi w miejscu, a morze, choć wzburzone nieco, dalekie jest od sztormowej chwiejby. Dostrzegł zwinięte żagle i spustoszenie panujące na pokładzie. Bliska wrzawa przywróciła mu do reszty przytomność. Uniósł się na łokciach na tyle, na ile pozwalały mu krępujące go więzy, i ujrzał zaczepioną hakami szwedzką galeonę. Teraz dopiero uświadomił sobie, co zaszło przedtem. Cały szereg obrazów zawirował mu błyskawicznie przed oczyma. Ale w świadomości pozostała jeszcze duża luka; przypomniał sobie wprawdzie, że „Arka” szła, waląc z armat, na Szweda, potem nastąpił wybuch na rufie, fontanna ognia strzeliła w górę — resztę jednak pokrywała gęsta ciemność. Poszli do abordażu — pomyślał widząc uwięzioną u burty „Arki” galeonę i słysząc odgłosy bitewnego zgiełku. Szamocząc się, spróbował zerwać krępujące go więzy. Złapał linkę zębami, gryzł ją i szarpał z uporem. Nie puszczała. Uświadomił sobie, że w ten sposób nie uwolni się od niej do sądnego dnia i że takie szamotanie nic mu nie pomoże. Jął przywoływać po imieniu łudzi z załogi. Ale na „Arce” panowała niczym nie zamącona cisza. Ogarnęła go rozpacz. Przeklinał Karwata, siebie, potem cały świat. Wrzeszczał, jakby go ze skóry obdzierano. Wprost dusił się od bezsilnej wściekłości. Pokład szwedzki był niedaleko. Widział biegających i potykających się ludzi, prosił o uwolnienie. Na próżno, nikt go nie słyszał w gorączce walki. Zobaczył Karwata. Sztorman cofając się odparowywał ciosy jakiegoś rosłego oficera szwedzkiego. Przeciwnik miał nad nim wyraźną przewagę. Widząc to Magnus zapomniał natychmiast wszelkiej urazy i zastygł w niemym przerażeniu. Ubije go, ubije — ta jedna rozpaczliwa myśl tłukła mu się po głowie jak oszalała. W tym momencie klinga sztormana prysła złamana w połowie. Magnus stęknął i uniósł się na łokciach. Ale już sczepili się ze sobą. Widok na moment zasłoniły rozrzucone po sąsiednim pokładzie beczki i skrzynie. Po chwili ujrzał ich ponownie. Toczyli się przewracając — raz Szwed, raz sztorman na wierzchu. Przechył obu naw rzucił ich w tył, na sam środek pokładu i nagle zniknęli mu z oczu. Znowu zaczął krzyczeć. Osłabł z wysiłku i z upokorzenia. Wtem z kambuza wyjrzała rozczochrana głowa kuchcika okrętowego, Szantruczka. Targnął się w tę stronę. — Wacek! — zawołał na niego. Przestraszony chłopak schował się, ale na ponowny krzyk kapitana wyskoczył z luku i pochylony podbiegł do grotmasztu. Magnus prężył się w linkach i toczył wokoło oszalałym wzrokiem. — Przetnij! — zachłystywał się wzburzeniem. — Przetnij, bo na rei każę powiesić. Przetnij, oficerem cię zrobię! — obiecywał, zapominając we wzburzeniu o śmieszności swych gróźb i obietnic w sytuacji, w jakiej się znajdował. Gotów był teraz przebaczyć chłopakowi, w zamian za uwolnienie, wszystkie jego obrzydliwe szelmostwa: przesolone zupy, przypalone mięsiwa, zawilgłe i nadgryzione przez szczury suchary, podawane na stół niby wielkopańskie rarytasy. — Przetnij prędko! Chłopak dobył noża i trzęsącymi się rękoma ciął. Pęta opadły. Magnus poderwał się na równe nogi, przewracając w pośpiechu swego wybawiciela, i kilkoma susami dopadł burty. Przeskoczył na sąsiedni pokład i podjąwszy z ziemi jakąś walającą się szablę, rozejrzał się, uważnie oceniając sytuację. Po chwili gnał już w stronę dziobu. W uszach dźwięczał mu przeraźliwy gwizd bosmańskich świstawek. Poprzez duszącą zasłonę dymów dostrzegł rój ludzi, doskakujących i odskakujących od siebie marynarzy. Bezładny ogień muszkietów nieustannym trzaskiem pokrywał wszystkie inne dźwięki, głuszył słowa komendy. W tym okropnym rozgardiaszu trudno było się rozeznać, gdzie obcy, a gdzie swoi. Bez przerwy błyskały krótkie ogniki i sypał się zewsząd grad piszczących cienko, postukujących kul. Grad śmierci. Kule stokroć gorsze czyniły spustoszenie w polskich szeregach niźli przedtem pociski armatnie. To niewielka grupa Szwedów przywarowała za zdruzgotanym kasztelem, za zwojami lin i ostrzeliwała się zajadle. Nacierający również poukrywali się za nadbudówkami i razili gęstym ogniem. Magnus był już przy swoich. — Naprzód! — wrzasnął w przypływie bojowej furii i zasapał. Poderwał zdumionych jego pojawieniem się marynarzy. Tupot niezliczonych nóg, palba bezładna z krótkiej i długiej broni, dźwięk stali szczękającej o stal. Przebiegli otwartą przestrzeń i poszli do zwarcia. Magnus nie maskował się, ale uderzał na przedzie ze straszliwą siłą. Jego szabla pracowała prędko i prawie bezszelestnie. Cięciom towarzyszył jęk, krzyk: „Krist” walącego się Szweda i sapnięcia otyłego kapitana. Nagle dojrzał, jak jeden z przeciwników oderwał się od gromady i skoczył z zapalonym lontem pod pokład. — Za nim! — zawył ogarnięty przerażeniem. — Za nim, bo prochy pod nami wysadzi! Podporucznik Jaszka rzucił się z dwoma majtkami w pogoń, lecz natychmiast naparło trzech Szwedów, aby im przeszkodzić. Magnus wysforował się do przodu, zagradzając drogę. Opadli go, jak w lesie psy opadają odyńca. Ciął najbliższego przez ramię i dał nura pod stos żagli zwalonych z masztu pociskiem działobitni. Przydepnęli go. Dźgnął nożem w wyciągającą się doń rękę, skrzyżował szablę z najbliższym przeciwnikiem i już był znowu na nogach, odskakując w bok. Żeby tylko zdążył przeszkodzić — pomyślał z trwogą o Jaszce, zasłaniając się młyńcem szabli. Złapał w biegu za leżącą skrzynkę i cisnął nią w Szweda zachodzącego mu drogę od tyłu. Drugiego rąbnął na odlew od ramienia przez piersi. Ostrze zazgrzytało na półpancerzyku. Znowu odskoczył. Ale teraz już trzeci przeciwnik dobierał mu się do skóry. Zrobił przysiad, ciął go po łydkach i dysząc ciężko, przekoziołkował pod rudlem. Gdy poderwał się z powrotem na nogi, spostrzegł, że już tylko dwóch zbrojnych nań naciera. Oparł plecy o ścianę kasztelu i kręcąc po mistrzowsku szablą wiatraczek, odgrodził się nim od doskakującego z prawego boku. W Szweda, który pchał się z lewa, cisnął z rozmachem nożem trzymanym w drugiej ręce. Potem znowu gwałtownie przykucnął, kolanami prawie dotykając brody, odparował cios na oślep i ponownie uskoczył. Kopnął w drzwi i wpadł do kasztelu, a gdy Szwed wbiegł również, zatrzasnął je za nim i osamotnionego przygwoździł ostrzem do ściany. Wyrwał szablę. Szwed osunął się na ziemię; nie marudząc Magnus wybiegł z powrotem na pokład. Wybuch jeszcze nie nastąpił, ale Jaszki też ciągle nie było. Może zdąży... — pomyślał z odrobiną nadziei w sercu. Przyłączył się do atakujących marynarzy. Szwedzi trzymali się jeszcze z uporem za kasztelem u dziobu. Gardła zapychał dławiący smród siarki, saletry i sadzy. Wzajemna rzeź trwała. Kto się potknął, źle obliczył krok, kogo przeciwnik zepchnął, ten padał za burtę jak kamień i znikał z pluskiem w odmętach. Magnus zasapał się z utrudzenia, obolałe od wysiłku ramię zaczęło odmawiać posłuszeństwa. Ale już ze śródokręcia doleciał dźwięk trąbki i radosne okrzyki. Widocznie tam skończono. Ostatkiem sił nacierająca wraz z kapitanem grupa marynarzy poszła do przodu, przewaliła się przez kasztel i dosięgła dziobu, łamiąc resztki oporu przeciwnika. Byli u szczytu nawy. Pozostali ocaleni od pogromu Szwedzi prosili o pardon. — Stać! Brać jeńca! — zawołał kapitan. Wstrzymano rzeź. Po poprzedniej wrzawie cisza, która nagle nastała, wydawała się tak wielka, że aż od niej dzwoniło w uszach. Magnus otarł spocone czoło, szyję, kark i odrzucając precz wyszczerbioną szablę, cofnął się chwiejnym krokiem. — Zobacz no który pod pokład, jak się tam Jaszka uwinął — powiedział do marynarzy. Omijając leżące ciała, poszedł w kierunku śródokręcia. Księżyc stał na niebie wysoko, jasny i pełny. Chmury ciągnęły bokiem, wiatr dął krótkimi, ostrymi podmuchami. Znowu będzie wichura — pomyślał patrząc zafrasowany na zniszczenia widniejące na każdym nieomal kroku i na zdobycznej galeonie, i na sąsiedniej „Arce”. Z tyłu, gdzieś na rufie, wiwatowano ochoczo. Wydawało mu się, że słyszy tubalny głos Karwata. To go powstrzymało od lustrowania całego flagowca. A więc wylazł chłop cało z tej opresji — pomyślał. Rozważał coś przez moment i uśmiechając się do siebie z odrobiną złośliwości, przeskoczył na karawelę. Otarł spoconą twarz i wspiął się na pomost. Ze zdobycznej nawy poczęli powracać marynarze, przeganiając jeńców. Magnus, oparty plecami o rampę, przyglądał się im w milczeniu. Uszkodzenia „Arki” — oceniając na oko — były dość znaczne. Bezanmaszt ścięło jak toporem. Prawa burta u rufy, rozwalona wraz z sążnistym kawałem pokładu, ziała czarną czeluścią, niewiele ponad linią wodną. Nadbudówki też nieźle były posiekane. Przyszło mu na myśl, że sprawił to pewnie wybuch, który pozbawił go przytomności na początku bitwy. Wreszcie ujrzał sztormana. Karwat, prowadząc przed sobą czterech szwedzkich oficerów, kroczył sztywno przez pokład, zmierzając wprost pod grotmaszt, gdzie uprzednio kazał przywiązać kapitana. Magnus zachichotał złośliwie. Widok był zaiste arcyśmieszny, sztorman bowiem przystanął zdumiony tuż przed masztem i rozglądał się w zakłopotaniu dookoła. Obawiał się snadź, iż ujrzy gdzieś leżące ciało dowódcy, rozniesione pociskami, a oto dostrzegł go żywego i całego, stojącego na pomoście. Widać nie stracił kontenansu, gdyż zwrócił się ostro w jego stronę i nieco wyżej unosząc owiniętą białymi szmatami głowę, przeszedł dzielącą ich przestrzeń. Z godnością wkroczył po trapie na górę. Skrzyżowali się z kapitanem wzrokiem. Spojrzenie Karwata było badawcze, czaił się w nim niepokój. Ale nie spuścił oczu. Machnął kapeluszem i tupnął przepisowo. Magnus skinął głową udając, że nie widzi jego pomieszania. Wpatrywał się w poszarzałe twarze jeńców, wśród których jeden, krępy i starszy, wyróżniał się szamerowaną srebrem zbroicą, okrytą czarnymi fałdami peleryny. — Kapitanie — zameldował sztorman. — Komandor flagowca szwedzkiego „Svana”, baron Nórkjeer, zdał się na parol. Magnus skłonił się w milczeniu stojącym jeńcom i ponownie skinął głową. — Odprowadzić. Są moimi gośćmi — powiedział rycersko. — Odprowadzić — powtórzył sztorman do eskorty. Jeńcy odeszli. Magnus i Karwat stali teraz naprzeciwko siebie na pomoście sami. Księżyc świecił jasno. Na pokładzie, poniżej, panowała głośna krzątanina, załoga biegała, krzyczeli bosmani. — Zdobyczny flagowiec — odezwał się wreszcie sztorman — kazałem obsadzić naszymi ludźmi i doprowadzić do porządku. Mamy na nim czterdzieści dział nie zagwożdżonych i około stu pięćdziesięciu jeńców — zdawał sprawę. — Druga jejich nawa, uszkodzona salwą „Arki”, uciekła w początku bitwy. Kapitan wstrzymał go ruchem ręki. Pomost ponownie zaległo milczenie. Sztorman zamrugał niespokojnie oczyma. — Powiedzże mi, Jakubie... — zapytał po chwili namysłu — mam cię kazać powiesić na rei czy rozstrzelać za niesubordynację? Sztorman opuścił głowę. Zdawało się, że rozważa coś prędko. Kiedy ją znowu podniósł, rzucił na swego patrona spojrzenie uważne i badawcze. Skłonił się nisko. — Pokornie przyjmę, co los mi zgotuje — odpowiedział wolno i po krótkim wahaniu dodał cicho: — ale nie zrobisz waszmość ani jednego, ani drugiego... — A to czemu, powiedzże mi acan? — prychnął ze złością Magnus. — Czemu nie zrobię ani jednego, ani drugiego, z łaski twojej. Może drugi raz przyjdzie ci do głowy mnie przywiązać do masztu? Znowu zapadło długie milczenie. Słychać było tylko głośne posapywanie kapitana i urywany, krótki oddech sztormana. Cisza przeciągała się zbyt długo i Magnus chrząknął niecierpliwie. — Za wieleśmy ze sobą przeżyli, stary wilku — odpowiedział prawie szeptem sztorman. — Wychowałeś mnie jak syna, to nie po to, aby mnie powiesić. Dlatego, mówię, nie zrobisz waszmość ani jednego, ani drugiego... — Ho, ho! — Magnus zatoczył się do tyłu wybuchając głośnym śmiechem. — A z ciebie figlarz nie lada! Zawsze mówiłem, że figlarz! Za wieleśmy ze sobą przeżyli, powiadasz? Jak syna cię wychowałem, powiadasz? A przy maszcie żeś mnie urządził jak? Jak ojca? Karwat zwiesił głowę. — Nie było innego sposobu, sami wiecie... Magnus sapnął i złapał go za kołnierz. Karwat nie bronił się. Stał potulnie i cicho. — A niech cię diabli! — Na widok jago skruszonej miny złość kapitana nagle odeszła. Trzasnął go raz i drugi przez ucho, aż klapnęło, i spostrzegłszy, że ma szmatami okręconą głowę, zapytał z troską w głosie: — Gdzie cię tak urządzili? — A... od Jaszki dostałem. Myślał w ciemności, że to ja z lontem do prochowni „Svana” pobiegłem. Kapitan znowu huknął głośnym śmiechem. Był już udobruchany. — Pewnie starzeję się — powiedział po chwili biorąc Kar-wata pod ramię i schodząc z nim razem na pokład — jeśli takie obwiesie jak ty potrafią dać mi radę. Udało ci się. Masz szczęście. Ale i tak kiedyś na rei zadyndasz. — Co ma wisieć, nie utonie, kapitanie — odrzekł sztorman sentencjonalnie, czując, że już mu nic nie grozi, i zaśmieli się razem. XXII Jeszcze nie minęła noc i jeszcze kowale wraz z cieślami z „Arki Noego” nie zdążyli się uwinąć z robotą przy naprawach co ważniejszych uszkodzeń pozostałych po bitwie, gdy wiatr znowu przybrał na sile, a morze poczęło falować niepokojąco. Sczepionym nawom zagroziło zepchnięcie na płyciznę wybrzeża i zmiażdżenie burt, tarły się bowiem o siebie i trzaskały mimo gęsto rozwieszonych odbijaczy. Nie było innej rady, tylko podnieść pomosty, rozłączyć się i postawiwszy żagle, odpłynąć co prędzej na pełne morze. Magnus, niewiele się namyślając, wybrał z załogi siedemdziesięciu kilku chłopa, wziął nieco „swojskiego” zaopatrzenia i przeniósł się na szwedzkiego ,,Svana”, zdatniejszego do żeglugi, „Arkę” zaś z resztą ludzi co roślejszych i sprawniejszych zdał pod komendę Karwata. Karawela została wzięta przez zdobyczną galeonę na hol i ruszyła z miejsca jedynie pod częścią żagli. Mimo tego jednak, że szła teraz niesamodzielnie, manewrowanie sfatygowaną wieloma ostatnimi przejściami nawą, jeszcze przy tak szczupłej załodze, nie przychodziło Karwatowi łatwo. Wymagało od niego dużej przytomności umysłu i zręczności. Jak już się rzekło, wiatr przybrał znowu na sile, zaśpiewał na olinowaniu, napełnił powietrze poświstami i szumem. Fala spotężniała srodze, tłukła w nadwątlone burty i chlustała na pokład potokami piany. Powietrze, pełne słonego pyłu wodnego, ochłodło gwałtownie. Tak jak poprzedniego dnia ledwo można było wytrzymać od gorąca, to teraz wszyscy drżeli z zimna. Załoga po drugiej z kolei bezsennej nocy z trudem trzymała się na nogach. Karwat prędko doszedł do wniosku, że nic mu po ludziach, którzy zasypiają nad robotą, odesłał więc bardziej utrudzonych na spoczynek, sam zaś z resztą jął krzątać się na rufie, gdzie jeszcze moc zostało uszkodzeń i nieporządku. Onegdajszy wybuch działobitni narobił tam wiele zła. Wyrwę, przez którą na upartego i łodzią można by wjechać, załatali wprawdzie cieśle zaraz po bitwie, pozostały jednak do uszczelnienia liczne szpary i drobniejsze pęknięcia, przez które woda mogła się z łatwością przedostać do wnętrza kadłuba. Zatykano je pakułami, a w dziury wbijano drewniane szpunty na szmatach. Miejsca bardziej potrzaskane wzmacniano arkuszami miedzianej blachy i klinowano hakami. Było tutaj jeszcze zimniej niż na pokładzie. Aż dreszcze brały. Mimo ciężkiej i pośpiesznie wykonywanej roboty nikt się nie rozgrzał. Karwat rozdać kazał wódkę, ale i to niewiele pomogło. Przyświecające im płomienie pochodni chybotały i skwierczały od wilgoci. Przy silniejszym przechyle nawy poprzez poharatany pokład lała się na głowy woda, tak że ledwo nadążano z jej usuwaniem. O świcie, kiedy wyreperowane miejsca zostały zaklajstrowane gorącą smołą, kadłub uszczelniony, jako tako oporządzony, sztorman zluzował resztę załogi do kajut, sam zaś, słaniając się na nogach, wyszedł na pokład, sprawdził wachtę, potem powlókł się do sterówki i siadł obok sternika przy rudlu. Szli za zdobycznym „Svanem” ciężko i opornie, z trudem przebijając się przez zwaliste, czarne fale. „Arka Noego” wydawała się jakaś nieruchawa i niezgrabna, jakby w ostatnich dniach przybyło jej kilkadziesiąt łasztów . — Nie pękną? — zapytał sternika, patrząc na napięte jak struny liny holownicze. Donat, jego to bowiem zostawił Magnus do prowadzenia karaweli, ocknął się z zapadu i odparł niechętnie: — Nie daj Boże nieszczęścia, ale chyba wytrzymają — i znowu jął kiwać się raz w tył, raz do przodu. Powieki same opadały mu na oczy z nadmiernego zmęczenia. Policzki miał zapadnięte i pokryte gęstym, rudym włosem. Karwat również resztkami sił bronił się przed zaśnięciem. Głowa po ciosie, jaki mu zadał w czasie bitwy biorąc go za Szweda Jaszka, bolała okropnie i ciążyła jak kawał żelaza. Myśli kleiły się niby przestały i przestudzony syrop i — żeby nie zasnąć — rozważać począł o wczorajszej potrzebie. Właśnie dopiero teraz miał na to czas, bo przedtem nie było kiedy się nad zdarzeniami wieczoru i nocy zastanowić. Udało się wszystko nad podziw — westchnął lekko i pełną piersią. Wprost trudno przychodziło mu uwierzyć w tak wielki sukces. Gdyby nie wyraźny, jak najbardziej namacalny widok idącego na przedzie „Svana”, gotów byłby wziąć i bitwę, i zdobycie galeony za wytwór zamąconej brakiem spoczynku wyobraźni albo snu. Poprawił się na siedzeniu, oparł o ścianę i spojrzał na Donata. Sternik widać odczuł na sobie wzrok dowódcy, gdyż zamrugał nerwowo powiekami i potrząsnął głową. Karwat ziewnął ukradkiem i znowu pogrążył się w rozmyślaniach. Tak, udało się. A niewiele przecież brakowało do tego, żeby wziąć w skórę jak się patrzy. Trochę mu było teraz żal Magnusa. Przez wzniecenie przeciwko niemu buntu wystawił jego reputację przed flotą na szwank, miał jednak pewność, że zgrana, solidarna załoga ani słowem nie piśnie po powrocie do Gdańska o tym, co zaszło, nawet do swoich najbliższych w domu. Zachichotał w duchu z uciechy, przypominając sobie, jak się zdołał opiekunowi wykpić od kary za samowolę. Poczciwy stary — pomyślał o Magnusie z mimowolnym rozrzewnieniem. Despekt przeboleje, a za to będzie się mógł przed dowództwem pochwalić pryzem , wspaniałym ponad wszelkie spodziewanie. Byleby tylko znaleźć resztę dywizjonu — westchnął cicho i sennie. Zbudził go gwałtowny przechył nawy i szarpnięcie do tyłu. W momencie gdy otworzył oczy, usłyszał krzyk Donata i gwizd świstawki wachtowego, czuwającego na oku. Ujrzał, że „Arka” położyła się na boku, zaczyna iść prawym halsem i jej zawietrzna burta jest prawie cała pod wodą. — Sztorm? — wymamrotał pytająco, powracając natychmiast do przytomności. Przetarł oczy. — Zerwało! — krzyknął Donat. Teraz dopiero Karwat spostrzegł brak lin holowniczych. „Svan” oddalał się prędko od miotanej falami karaweli. — W lewo rudel! W lewo! — Trzymam w lewo — odpowiedział poprzez wycie wiatru Donat. — Nie idzie! Nie działa — uświadomił sobie sztorman z przerażeniem. Rzucił się biegiem na pokład. Pobudzona załoga wyskakiwała z luków i pchała się do masztów. Przytrzymując się olinowania i ślizgając po ustawicznie zmywanych wodą deskach, dotarł pod grotmaszt i spuścił się przez luk na podpokładzie. — Palić z działobitni! — wrzasnął do kanonierów. U dziobu błysnęło i „Arka” oddała najpierw jeden, potem drugi strzał. Na ,,Svanie” już zauważono, co się stało, gdyż odpowiedziano również dwoma wystrzałami i galeona stanęła ostro w dryf . Karwat wybiegł z powrotem na pokład. Wykrzykiwać począł rozkazy. Żagle zostały wzięte na gejtawy, zostawiono jedynie fok, aby przynajmniej w części zastąpić nim uszkodzony ster, i karawela, przeciwstawiając uderzeniom wiatru zmniejszoną powierzchnię oporu, jęła się zataczać jak pijana. Morze biło falami. Na skłonie nieba widać było jakby czarną płachtę, która rosła, stawała się chmurą, potem odczepiwszy się od widnokręgu zbliżyła do „Arki” od nawietrznej strony w postaci szarego i szybko mknącego słupa. — Szkwał! — krzyknął ktoś rozpaczliwie. Tak, to pędził szkwał. Karwat, klnąc głośno, osłonił twarz przed bryzgami i patrzył ze złością na uciekającą zdobyczną galeonę, jedyną teraz nadzieję po zerwaniu steru. ,,Svan” zawrócił, próbował iść kontrkursem, widać jednak nie mógł sobie poradzić z żywiołem. Odległość między nim a „Arką” nie zmniejszała się ani odrobinę, przeciwnie — rosła z każdą chwilą coraz bardziej. Zbliżający się w postaci czarnej, szorującej po powierzchni morza chmury ośrodek wiatru uderzył w karawelę wichrząc i ścinając przed sobą sine grzywy fal. Spowił ją zewsząd ulewnym deszczem i mgłą. „Arka” zadygotała. Zaszumiało w omasztowaniu, zagwizdało w napiętych wantach i szkwał, kładąc nawę na bakburtę, począł ją gnać poprzez pienistą, mleczną kipiel z szybkością, która dech zapierała w piersi. Z braku steru nic lepszego nie można było zrobić, jak zdać się na falę, mając wiatr od rufy. Fok z trudem utrzymywał nawę na kursie. Każde skręcenie w bok groziło natychmiastowym rozbiciem. Po niedługim czasie „Svana” nawet najbystrzejsze oko nie potrafiłoby już dojrzeć — zginął w głębi ściemniałego horyzontu. — Hejże, maszt! — rozległo się rozpaczliwe wołanie. Z łomotem głośniejszym niż wycie wichury runął grotmaszt. Karwata pokryła nagle plątanina mokrych i ciężkich lin, powaliła na deski, przygniotła. Na moment zamroczyło go, ale nim dobiegli z pomocą ludzie, zdołał już przyjść do siebie, wyplątał się i wylazł spod stosu, zataczając się jak pijany. Deszcz lał wprost potokami. Przytrzymując się rampy, rzucił okiem po pokładzie. Zniszczenia nie podobna było opisać. „Arka” wyglądała, jakby przetrzepano ją salwą armatnią. Jedyny teraz maszt przedni również chwiał się podejrzanie. Karwat przymknął oczy i zacisnął silnie powieki. Czuł pod nogami bezwładne chybotanie nawy, a w sobie drżenie wszystkich cząstek ciała. Gdy się opanował i odemknął powieki, ujrzał, że fokmaszt gnie się wprawdzie w dalszym ciągu, ale stoi na miejscu, tak jak stał. Chmura szkwału już przeleciała i deszcz zrzedł nieco. Nie opadła jednak fala. Groźne grzywacze załamywały się u burt karaweli i zalewały jej pokład. Gdy sztorman zbiegł na spód nawy, od razu znalazł się jakoby w piekle. Nadwątlony kadłub na nowo przeciekał. Wyglądało nawet na to, że gorzej niż w czasie onegdajszej burzy. Wprawdzie cieśle spiesznie łatali powstające pomiędzy żebrowaniem burt szpary i uszczelniacze kładli wciąż świeże porcje pakuł i lali smołę, ale pękało w coraz to innych miejscach i komora denna poczęła szybko napełniać się wodą. Karwat, rozejrzawszy się w sytuacji, zdał sobie natychmiast sprawę z tego, że ludzi jest za mało i choćby ze skóry wyskoczyli, nie nadążą z wyczerpywaniem. Jeszcze pół godziny wszystkiego trzeba, aby „Arka” poczęła tonąć — zrozumiał i przeraził się nagle tej myśli. Cała odpowiedzialność za ludzi i nawę spadała teraz na niego. On przecież przewodził. — Selina! — krzyknął. Uzbroiwszy jeszcze dwóch ludzi, zstąpili razem do komory podrufowej, gdzie siedzieli zamknięci od kilku godzin jeńcy szwedzcy. Było ich tam chyba ze czterdziestu chłopa, stłoczonych w kupie jak śledzie w beczce. Resztę zabrał ze sobą Magnus na „Svanie”. — Bierz, ile trzeba — powiedział do mata. Rozkuto z kajdan dziesięciu najroślejszych osiłków i Selina, na powrót zamknąwszy komorę, pognał ich pod strażą do wyczerpywania wody. — Jak tam na górze? — zapytał Karwata. — Przechodzi. Całej chwiejby jeszcze na godzinę, nie dłużej. Trzymajcie się! — rzucił i wspiąwszy się po trapie, wyskoczył na pokład. Łapiąc rękoma za liny i rampę, dotarł do jedynego ocalałego masztu, pod którym czterech marynarzy pod komendą Donata mocowało się z linami i postrzępionym fokiem, pilnując, aby nie zepchnęło nawy bokiem do wiatru. Twarze zsiniały im od zimna, oczy błyszczały upartym blaskiem, ale nie trzeba było być prorokiem, aby zrozumieć, że gonią resztkami sił. — Jakże tam na dole? — wykrzyknął sztormanowi nad uchem sternik. Karwat, mimo że wciąż jeszcze był pod wrażeniem dopiero co przeżytej grozy, uśmiechnął się: jakże to pytanie brzmiało podobnie do pytania zadanego mu przed chwilą przez Selinę. — Dadzą sobie radę! Jeńców zapędziłem do roboty! — odpowiedział przekrzykując szum wiatru. Nie dodał ani słowa więcej. Nie chciał straszyć ich opowiadaniem o nowym przeciekaniu kadłuba. Tu na powierzchni dość mieli powodów, aby im było niewesoło. Sternik otarł twarz z wody i wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Potężny szkwał, ale i kwadrans nie minie, a wiatr zelżeje zupełnie. Zahaczył nas jeno bokiem. O... — wskazał ruchem głowy na zachód. Sztorman poszedł oczyma za jego wzrokiem. Rzeczywiście, na krańcu horyzontu niebo płynęło górą jasne i czyste. — Taka to wiosenna pogoda — zawyrokował. — Zmienia się z godziny na godzinę. Dobrze, że nam fokmasztu nie zdążył, psiawiara, zwalić. Musielibyśmy pokutować po morzu jak nawa-widmo. — Podciągnijcie nieco żagla! — Nie damy rady! W strzępach! Jak się uspokoi, to założym nowy. — A „Svana” nie widać gdzie? — Gdzieżby tam! Zdmuchnęło go na pełne morze. Nieprędko nas znajdzie. Karwat machnął ręką i przykazawszy im trwać na stanowiskach, znowu począł odbywać powrotną drogę przez pokład w kierunku najbliższego luku. Na spędzie nawy nic się nie zmieniło. Tyle, że powstrzymano dalsze wdzieranie się wody do wnętrza, a cieśle pracujący przy świetle pochodni zdołali zatkać i zalać smołą najgroźniejsze szpary. Mimo jednak gorączkowej krzątaniny robota posuwała się naprzód dość wolno — przeszkadzało bowiem chybotanie i przechyły. — Fala opada — zawołał do ludzi na pocieszenie. Poklepał najbliżej stojących po ramionach. Odpowiedzieli mu radosnymi okrzykami. Opada, nie opada — pomyślał. — Pocieszyć można. Najważniejszy jest duch wśród załogi. Ale chyba opada. Snadź nie bardzo wierzył, aby piekielny taniec miał się tak prędko skończyć, jak Donat obiecywał, jednak gdy ponownie wylazł na pokład, wyczuł, że siła wiatru rzeczywiście słabnie. Nie szamotało już jak uprzednio fokiem, granie wantów było cichsze i chociaż „Arkę” w dalszym ciągu gnało dość prędko, a łoskot morskiej kipieli nie przestawał być groźny, grzywacze nie sięgały już pokładu. Opływały burty, pieniły się i ich uderzenia zelżały wyraźnie. A więc jak wszystko wiosną, szkwał nieoczekiwany w swym zaskoczeniu, przeminął bezpowrotnie. Odetchnął z ulgą. Po jakimś czasie i niebo nad „Arką” pojaśniało, za to poczęła opadać na morze gęsta niczym wata zasłona ni to mgieł, ni to drobnego, siąpiącego deszczu. XXIII Płynęli godzinę, a może i dłużej w sinawym mroku. Kołysanie złagodniało zupełnie i fala zmniejszyła się niepomiernie. W tym samym czasie wiatr kilkakrotnie zmieniał kierunek, dmuchając to z tej, to z innej strony. Słońce nie wyjrzało zza chmur ani na moment, tak że trudno było się zorientować, na jaką szerokość ich zagnało. Nadeszło południe. Karwat wywołał prawie całą załogę na górę. Teraz w głębi podpokładzia pracowali jedynie pod strażą jeńcy. W czasie kiedy kuchta Szantruczek podłożył ogień pod blachę w kambuzie i zaczął warzyć obiad, jęto się uprzątania pokładu. „Arka” czyniła wrażenie wprost opłakane. Mówiąc po prostu — krótki, ale gwałtowny szkwał wyrządził nie mniejsze szkody niż przedwczorajsza burza albo wczorajsza bitwa. Pokład zawalały najprzeróżniejsze szczątki, poplątany takielunek zwisał żałośnie, szalupy, beczułki i skrzynie, rozklekotane sprzęty, zapasowe liny i drągi — wszystko to leżało dookoła w zupełnym bezładzie. Z poręczy i burt poodpadała miejscami farba, lufy stojących na obsuniętych lawetach dział pokryła czerń i plamy rdzy. Należało najpierw oczyścić pokład siekierami ze szczątków zniszczonego grotmasztu, kłębowiska lin, porwanych żagli i rozgniecionej na drzazgi przyrufowej nadbudówki, następnie zabrać się do połatania podartego foku. Ponieważ nie mogło być mowy o dalszej żegludze na samych żaglach, przeto poza rufę spuszczony został na sterlingu jeden z okrętowych majstrów, który zabrał się natychmiast do naprawy steru. Po południu „Arka Noego”, przysposobiona jako tako do dalszego rejsu, skierowała się na zachód. Według wszelkiego prawdopodobieństwa tam właśnie należało szukać Magnusa i reszty dywizjonu polskich naw patrolowych Witta. Wiatr wiał teraz pomyślny, ze zmienną siłą, nieco porywisty chwilami, jednak mglista mżawka nie opadała. Załoga zdołała już odetchnąć po trosze po ciężkich przejściach przedpołudnia i była dobrej myśli. Podwachta rozlokowała się na dolnym pokładzie bateryjnym i jak to bywa zwykle po obfitym obiedzie, większość marynarzy spała. Stary puszkarz o skupionej i surowej twarzy, z kolczykiem w prawym uchu, noszonym dla szczęścia i ozdoby, usadowił się obok kambuzowej ściany i podrwiwał dobrotliwie z jakiegoś żagielnika, któremu obiad nie posłużył. — Na lądzie pewnie byś i podeszwę zesmażoną zeżarł i jeszcze oblizywałbyś smakowicie paluchy, a tu się dmiesz i przesmradzasz, chłopie. Tak nie można... Po takim tańcu wszystko winno smakować. Wacek obiad sprawił galanty, jak na królewskim dworze. — Nie byłeś tam, więc nie bresz — mruknął zaczepiany żagielnik. — A kto ci mówił, może i byłem. Tuż obok, leżąc na wznak z wyrzuconymi szeroko rękoma, chrapał twardo zwalisty i krępy Selina, trochę dalej jego krajan, bo również spod Torunia pochodzący Donat, którego przy sterze zastępował teraz sam sztorman. Któryś z majtków zanucił przyjemnym basem jakiś monotonny, tęskny motyw bez słów i ciągnął go przez chwilę. Obudzony Selina słuchał ciekawie, z rozlubowaniem odchylając do tyłu głowę, a gdy majtek skończył, mruknął: — Pięknie śpiewasz, bracie, pies by cię trącał, ale doprawdy pięknie. Ja, choćbym i brzuch zapuścił z próżniactwa, to tak nie poradzę. — Widzicie go, co mu po głowie łazi, śpiewać chce — zadrwił puszkarz z kolczykiem. — Jeśli z przyrodzenia tego nie masz, człecze, nigdy śpiewakiem nie będziesz, choćbyś brzuch spasł jak bęben. — Nie gadaj! Gdybym zechciał, przyuczyłbym się. Znam takiego jednego pod Karwią, co organistą jest u plebana. On potrafi za dwie miarki wódki przyuczyć, że człowiek śpiewa niby słowik w maju. — Selina śmiejąc się skoczył nagle na równe nogi i ziewnął głośno, że aż tłusty pająk, wiszący dotychczas spokojnie pod powałą, umknął spiesznie za belkę. Ludzie budzili się zwolna, przecierali oczy i wstawali, zakładając na siebie przesuszone już odzienie. Mało kto wspominał o przebytej zaledwie przed kilkoma godzinami mordędze. Dla nich była to nie pierwszyzna, taki szkwał mógł się zdarzyć im co dnia. Zbliżała się godzina zmiany wachty. — Czas na mnie — powiedział Donat ruszając na pokład, aby zluzować wreszcie od steru swego dowódcę. — A obiad zaiste nie był dobry. Peklowina smakowała, jakby ją wodą morską zaprawiono. Brzucho mi warczy niby zły pies. — Nie podobna, aby nas nie mieli do wieczora znaleźć — rzekł do niego stary z kolczykiem, puszczając mimo uszu uwagę o obiedzie. — Pewnie, pewnie... Szpilką nie jesteśmy — odparł Donat. Dzwon okrętowy wydzwonił właśnie godzinę czwartą i jakby na potwierdzenie jego słów dano znać z oka, że nie dalej jak o dwa kable majaczą wśród mgły zarysy jakiejś większej nawy, idącej w przeciwnym niż „Arka Noego” kierunku. Zapewne Magnus na „Svanie” — ucieszył się Karwat. Widoczność była tak słaba, że choć oko wykol, nic prócz niewyraźnej sylwety kadłuba nie można było wypatrzyć. Sine morze łączyło się nierozerwalnie z tumanami mżawki. Wszystko wokół kłębiło się, jakby zalane rozwodnionym mlekiem. — Dajcie no im sygnał! — krzyknął Karwat do kanonierów pod pokład. — Jeszcze gotowi nas wyminąć i szukaj wiatru. Ale z płynącej kontrkursem nawy dostrzeżono ich bez sygnału. Zboczyła i poszła wprost na „Arkę”. — Gotujcie się do zrzucenia hollin! — zabrzmiał nowy rozkaz. Popuszczono nieco żagla. Po chwili zauważona nawa wynurzyła się z mgły i nie zmniejszając szybkości, z rozpędem jęła sterować wprost w śródpokładzie „Arki Noego”. Karwat zaniepokoił się. Podbiegł do rampy. — Hejże! — zawołał zdumiony. W tym momencie jednak burty domniemanego ,,Svana” zadymiły żółtawosinymi kłębami i pełna salwa kilkunastu dział padła na karawelę, siejąc spustoszenie i wzniecając popłoch wśród załogi. Dopiero teraz spostrzeżono okrutną pomyłkę. Na maszcie atakującej nawy powiewała szwedzka bandera, widoczna w tej chwili całkiem wyraźnie. Było już za późno na uszykowanie działobitni do oddania choćby jednej salwy. Ludzie łapali w pośpiechu za broń i wybiegali jak opętani na pokład. Zanim Karwatowi udało się opanować pomieszanie załogi, rozległ się przeraźliwy trzask, z łomotem spadły zaczepiając o sterburtę zaopatrzone w haki pomosty abordażowe, a fala wrzeszczących Szwedów wdarła się na „Arkę”. Polacy zatrzymali ich na moment bezładną palbą muszkietową, zabrakło jednak czasu na powtórne nabicie broni. Przez ułamek minuty ciżba ludzka kłębiła się w miejscu, spychana raz w stronę grot-masztu, raz w stronę rampy. Poprzez pomosty wlewały się coraz to nowe grupy napastników. Strzelanina ustała. Rozległ się szczęk białej broni. Szwedzi jęli przeć do przodu ze straszliwym impetem, zdobywając pokład metr po metrze mimo zaciętego oporu nielicznej garstki obrońców. XXIV W momencie gdy zaczął się atak, Karwat stał u rampy na jucie. Widząc, co się dzieje, zbiegł do kajuty, zerwał ze ściany puginał i jak szalony wypadł z powrotem na pokład. Ale nie zdążył już dobiec do zgrupowanej po przeciwnej stronie pokładu załogi. Klin nieprzyjacielskiej piechoty morskiej wbił się pomiędzy niego a bak i sztorman został nagle ponownie odepchnięty na pusty tył nawy. Przy nim było tylko dwóch marynarzy. Przyparto ich do sterówki. Jęli bronić się zaciekle, wymachując w prawo i lewo długimi jak żądła puginałami, powstrzymując swym oporem na jedną chwilę atakujących. Szwedzi obskoczyli Polaków jak ogary. Było ich ośmiu. — Pilnować pleców! — krzyknął do marynarzy. Jednego z napastników raził przez kark, zwalając go na deski u wejścia do sterówki, reszta odskoczyła do tyłu i zmieniła szyk. Cofający się za sztormanem marynarze nabili tymczasem garłacze i palnęli w pchającą się znowu do przodu gromadę. Szwedzi, rażeni siekańcami, podnieśli wrzask i rozbiegli się. Natenczas marynarze oddali drugą salwę. Rozległy się jęki, plusk ciała wypadającego poza burtę i rozpaczliwie głośne wołania o pomoc. Od ciżby kłębiącej się po przeciwległej stronie nawy, na baku, oderwał się kilkuosobowy oddziałek nieprzyjacielski i ruszył w sukurs swym towarzyszom. Ci, widząc nadchodzącą pomoc, wyskoczyli z ukrycia i ponownie zaatakowali. — Odwrót twarzą do wroga! Do sterówki! — rozkazał Karwat. Marynarze rzucili się do tyłu. Sztorman odparował jeszcze kilka ciosów. Pchnął z siłą najbliższego Szweda, który sądząc po żółtym ozdobnym kaftanie i czarnym kapeluszu, musiał być znaczniejszym oficerem. W końcu udało mu się wycofać za marynarzami. Zawarli za sobą drzwi wspierając je, czym się tylko dało, ławami i drągami. — Wyważą... — Poczekajcie. Niech zbiorę myli — powiedział Karwat łapiąc otwartymi ustami oddech. Otarł pot z czoła. Odsapnęli chwilę, radząc, co dalej należy czynić. Ale już z drugiej strony drzwi huknęły strzały. — Na podpokładzie! — rozkazał. Marynarze bez słowa wbiegli do luku i spuścili się pośpiesznie w dół. — Podajcie kilka petard. Skrzynia stoi w lazarecie — krzyknął za nimi. Drzwi pod naporem wielu ramion poczęły trzeszczeć i obficie sypać drzazgą. Usłyszał, jak marynarze na dole odbijają skrzynkę. Podano mu cztery petardy. Podpalił lont w tulejce jednej z nich i wycofując się do luku rzucił je wszystkie pod drzwi. Skoczył w dół. Drzwi w sterówce pękły, padając na podłogę. Rozległa się detonacja i jęk ranionych odłamkami. — Wysadzić prochy? — zapytał z determinacją w głosie jeden z marynarzy, gdy znaleźli się na podpokładziu. Karwat drgnął. Dotknął ręką oczu. Wrzawa na górze nie ustawała, wskazywała na to, że załoga jeszcze walczy. — Nie, z tym poczekamy nieco — powiedział, wybierając ze skrzyni kilka nowych petard. Wbiegli na pokład bateryjny, pędem przelecieli obok dwóch rzędów milczących i niepotrzebnych teraz nikomu dział. Z tyłu słychać było tupot wielu nóg zbiegających po trapie. Wybuch widać nie zdołał wstrzymać pogoni. — Rzucajcie następne, rzucajcie! — krzyknął. Rozległy się dwie następujące prędko po sobie detonacje. Trzasnął gdzieś strzał muszkietowy, jeden, drugi, potem trzeci. Cichnące odgłosy walki na górze mówiły, że reszta załogi „Arki Noego” powoli ulegała przewadze przeciwnika. Karwat podpalił lont, wbił zapał w tulejkę i cisnął za siebie petardę. Krótki błysk na moment rozjaśnił panujący tutaj mrok. Pod strop wybuchnął kłąb dymu i nowy huk targnął ściany, zwielokrotniony przez ciasnotę pomieszczenia. Karwat dopadł trapu prowadzącego na przeciwną stronę pokładu. Chciał połączyć się za wszelką cenę z walczącą na górze załogą. — Prochy? — zawołał z tyłu marynarz. — Poczekaj! — odkrzyknął. Nie zastanawiając się wiele, wspiął się na pierwsze stopnie. Ale było już za późno. Szwedzi pchali się teraz i z tej strony. Strzały zastukały o ścianę sucho i posypało się próchno. Zwarcie. Szczęk stali dzwoniącej o stal. Pchnięcie jedno, drugie... Karwat odparował. Skoczył z trapu na powrót w dół. Zaczęła się bezładna bieganina między stanowiskami działobitni, piramidkami ułożonych na ziemi kul, między skrzynkami i beczułkami prochu. Jeden z towarzyszących mu dotychczas wiernie marynarzy legł rozciągnięty szablą, drugi został obezwładniony prędko i rzucony na ziemię. Szwedów przybywało z minuty na minutę coraz więcej. Luki były ich pełne. Karwat, widząc się osamotniony, wpadł w wąskie przejście prowadzące do komór na dziobie. Mrok panujący tutaj ułatwiał ucieczkę. Ale znów biegł ktoś za nim. Obejrzał się i ciął z rozmachem depczącego mu po piętach przeciwnika. Oderwał się od pogoni jeszcze na kilka metrów i zaczaił się za załomem grodzi bakowej. Słyszał za sobą kroki tylko jednego człowieka, jego ciężki, zadyszany oddech i dzwonienie pochwy szabli ocierającej się o ścianę. Czuł jego bliskość. Kroki przycichły na moment, szczęk ustał. Szwed przystanął, widać wahał się, czy zaryzykować wejście w ciemny korytarz. Najprawdopodobniej zaniepokoiła go nagła cisza. Po chwili jednak podłoga znowu zaskrzypiała. Słychać było, jak stąpa ostrożnie na palcach, tuż przy ścianie. Jego rękaw ocierał się o deski. Karwat słyszał wyraźnie chropowaty szelest sukna. Przytaił oddech i zebrał się w sobie. Gdzieś blisko, prawie przy samej grodzi, trzasnęła nadepnięta ciężkim butem deska. Za załomem ukazała się głowa. Zamachnął się i ciął w nią na odlew z całej siły. Posłyszał zduszone westchnienie i łoskot padającego ciała. Wyskoczył zza załomu, wyrwał leżącemu pistolety z olster i pobiegł korytarzem dalej, nie oglądając się za siebie. Przez drewniany strop z pokładu doleciały doń tryumfalne pokrzykiwania w obcej mowie i granie trąbki. Zdobyli nawę — przeleciała mu przez głowę myśl, pełna rozpaczy. Takie same okrzyki ozwały się chwilę później nieco niżej, pod podłogą dolnego pokładu bateryjnego. Zrozumiał, że uwolniono zamkniętych na spodzie „Arki” jeńców wziętych w nocnej bitwie do niewoli. Za plecami znowu zadudniły kroki. Przebiegł bezszelestnie kilka ostatnich dzielących go od dziobowego kasztelu metrów i przywarł do ściany, gotując się do nowego pojedynku. Zmęczenie zapierało mu oddech w piersi. Po osmolonej wybuchami petard twarzy spływał pot, wilgotna koszula lepiła się uparcie do ciała. Czuł gorące krople ściekające z karku w dół i ziębnące prędko na plecach. Wstrząsnął nim dreszcz i mrowie przebiegło mu po grzbiecie. Odgłos kroków był coraz wyraźniejszy. Wzniósł w górę rękę z puginałem, gotując się do zadania ciosu. Postanowił drogo sprzedać swoje życie. XXV Poczuł z tyłu ramienia ciepły dotyk obcej ręki. Drgnął w przerażeniu i obrócił się gwałtownie. Cudza, drobna dłoń złapała go za rękaw i szarpnęła do tyłu. — Wacek? — wyszeptał zdumiony, wytrzeszczając w mroku oczy. — Niech jegomość włazi tu zaraz. Miejsca dosyć. Ino prędko! Kuchta okrętowy, Szantruczek, niespodziewanie również ocalały z pogromu, pociągnął go do schowka przy kambuzie. Zanim sztorman zdołał przyjść do siebie ze zdumienia, chłopak przymknął ostrożnie drzwi i poprowadził go w najciemniejszy z kątów. W tym pomieszczeniu wisiał w powietrzu zgęstniały odór dziegciu i zbutwiałych pakuł, wszędzie walały się stosy najrozmaitszych, nagromadzonych tutaj w różnym czasie rupieci: a więc sprzęty kuchenne, połamane stołki, ławy, kupy porwanego żagla, puste beczułki od wody i skrzynie po prowiancie. Tuż obok leżały siekiery, kilofy, sztaby żelazne, pudła pełne ćwieków i baryłki od peklowiny. Sztorman z Szantruczkiem wleźli między te rupiecie i zaszyli się w stos żaglowego płótna, przykrywając się jakimiś nasiąkniętymi oliwą szmatami. — Skądżeś się ty tutaj wziął? — szepnął Karwat. — A co, może do niewoli miałem pójść?! Schowałem się. Przeczekam, aż nam kapitan w sukurs przyjdzie. — Takiś tego pewny? Umilkli. Ktoś przeszedł obok schowka, zajrzał do środka i dźgnąwszy żelazem w kupę zwiniętego żagla wycofał się prędko — w schowku śmierdziało okropnie. Za cienkimi ściankami z prawa i z lewa słychać było głośno prowadzone rozmowy, łomot przesuwanych skrzyń i sprzętów. Najwidoczniej Szwedzi grabili „Arkę”. — Obiorą nas ze wszystkiego do szczętu — mruknął zafrasowany kuchcik. Karwat wystawił głowę zza worków i rozejrzał się. — Wezmą nas na hol albo zatopią... — mruknął do siebie. — A... jej! Zatopią? — Twarz chłopaka skurczyła się: wyrażała najwyższy przestrach. — Zamknij gębę! Nie twoja sprawa — warknął Karwat kuksając go pod żebra. — Co nie moja. Rybom na żarcie mam iść?! Palnął go lekko przez głowę i chłopak zamilkł. Jął nasłuchiwać czujnie. „Arkę” kołysało lekko, morze więc uspokoiło się prawie zupełnie. Uderzenia fal o burty były łagodne, mlaskające. Stali w miejscu. — Najpewniej nas zatopią. „Arka” to stare pudło i jeszcze sfatygowana okropnie. Nie warta, aby ją ciągnąć za sobą. Dla Szwedów żadna zdobycz — wyszeptał Karwat zamyślony. Zmarszczył brwi, usiłując z chaosu myśli wydobyć jakiś sensowny pomysł, jakieś wyjście z sytuacji. Chłopak chlipnął żałośnie: — To co z nami będzie, jegomościu? — Jak nas nie zatopią, dam ci szarżę za to, że mnie wybawiłeś. Tylko siedź cicho — pocieszył go. — Co mi z tego! Już i kapitan to samo obiecywał, jak go od masztu odciąłem. Co mi po szlifach, kiedy mamy iść na dno. — Cicho siedź! — ofuknął go i znowu zmienił się cały w słuch. Wysunął głowę nieco do przodu, przywarł uchem do ściany. Słychać było rozmowę i kroki. Ciężko stukając butami zbliżało się korytarzem kilku ludzi. Sztorman z kokiem zastygli nieruchomo pod stertą worków i zataili w sobie oddech. Sądząc po odgłosach, Szwedzi penetrowali dokładnie nawę w poszukiwaniu ukrytej zdobyczy. — Ucapią nas, jak nic nas ucapią! — zachlipał Szantruczek. Karwat zatkał mu usta dłonią i przydusił go do ziemi. W tym momencie czarny, wielkości kota szczur przebiegł chłopakowi po nogach i gdyby nie dłoń sztormana zaciskająca mu usta, kuchcik krzyknąłby. W kącie rozległy się piski i szurganie. Ale już ucichło wszystko. Gdzieś blisko nastąpił ktoś na rozluźnioną klepkę. Cisza dzwoniła w uszach. Słychać było przez ścianę chlupotanie wody o kadłub, skrzyp rudla i dziwne, jękliwe szmery, jakie wydaje nawa trąc burtą o burtę drugiej nawy, sczepionej z nią pomostami. Nagle trzasnęły kopnięte nogą drzwi i jakiś człowiek wszedł do schowka. XXVI Po oddzwonieniu pierwszej wachty Magnus wystawił na marsach i dziobie czujki i surowo przykazał dawać baczenie, czy aby gdzieś nie dojrzą straconej w czasie szkwału zguby. Przeczucie mu podszeptywało, że Jakub zdołał wyjść cało z opresji mimo utraconego steru i jeśli nie zagnało go na mielizny, to odnajdzie się prędko. Niejedną podobną chwiejbę razem już przeżyli. Chował go przecież i przyuczał od lat chłopięcych. Jakub Karwat był zwyczajny i większych niebezpieczeństw. Na pokład weszła druga wachta. Pomost zajął, aby pełnić służbę, podporucznik Necel. Jaszka zdał mu sprawę z położenia nawy i zszedł do kajuty. Ponieważ Magnus nie miał dotychczas ani chwili wolnej, by spenetrować zdobycznego „Svana”, przywołał zluzowanego podporucznika i ruszyli obaj najpierw do ładowni, następnie pod pokład. „Svan”, jak się okazało, był nie tylko dobrze zbudowanym okrętem, o czym mieli okazję przekonać się w czasie szkwału, ale posiadał jeszcze nadzwyczajne zasoby wszelkiego dobra wojennego. Okazało się, że działa z dolnego pokładu, które dostały się w ręce Polaków nie uszkodzone, są wszystkie jednakowego kalibru. Miało to ogromne znaczenie, gdyż flota gdańska, rozporządzająca jedynie zbieraniną artyleryjską, przeżywała dotychczas ciągłe trudności ze zdobyciem na czas odpowiednich pocisków do każdego wymiaru działobitni. Komory amunicyjne ,,Svana” pełne były kul, a prochownia beczek z prochem. W ładowni poddziobowej odkrył Magnus zbrojownię. Pomieszczenie to, jak zauważył, nadzwyczaj rozmyślnie zostało zrobione. Posiadało cztery szerokie otwory drzwiowe, aby załoga w razie alarmu mogła się prędko, bez tłoku i trudu zaopatrywać w broń. Ściany, tak jak w prochowni i składach amunicji, obite cienką blachą miedzianą, chroniły przed ogniem. Jaszka zaczął otwierać po kolei leżące jedna na drugiej skrzynie. W pierwszej znaleźli mnóstwo kordelasów marynarskich, w następnej puginały i klingi, inne skrzynie kryły w swym wnętrzu dziesiątki nowiuteńkich muszkietów, garłaczy i rusznic przedniej roboty. Osobno leżały podłużne woreczki z kulami. Doliczając do tego wszystkiego białą broń, głównie rapiery, szable i osęki, luźno leżące w wiązkach pod jedną ze ścian, zapasy te były wprost olbrzymie. Przeszły najśmielsze marzenia Magnusa. Domyślił się, że nie stanowiły zwykłego uzbrojenia nawy, lecz wieziono je zapewne do Piławy, dla zaopatrzenia armii lądowej. Ponieważ prawie drugie tyle odebrano Szwedom przy rozbrajaniu ich po bitwie, broni wystarczyłoby teraz na cztero- lub pięciokrotnie liczniejszą załogę niż Magnusowa. Tak bogatej zbrojowni nigdy jeszcze nie udało mu się zagarnąć. Po jej przejrzeniu przeszli do równie bogatych składów żywności, potem do magazynów pełnych odzienia marynarskiego, zapasowych żagli, surowego płótna, smoły, dziegciu, lin i wszelakich innych rzeczy potrzebnych na okręcie. Trudno było się nie radować taką mnogością łupów. Magnus posłał po pisarza okrętowego, kazał mu wszystko spisać i zamknąwszy pod klucz, zdać prowiantowemu. — Nawa jak się patrzy! — powiedział z uznaniem w głosie podporucznik Jaszka. — Ucieszym admirała zdobyczą, jak mało czym. — Pewnie, pewnie... — mruknął zamyślony kapitan — że ucieszym. — Jeno pomieszczenia dla załogi są zbytnio ciasne. Nie dbają oni o ludzi. Dla naszych trzeba je nieco przebudować. — Macie rację, ino że tym zajmie się już kto inny. Ten, który dostanie ją pod swą komendę — odparł kapitan. — A waszmość dlaczego jej nie miałby dostać? Przecie nasza zdobycz! — Co wy pleciecie, Jaszka! Nie jestem już kaprem, żebym mógł zdobyczą rozporządzać. To rzecz dowództwa. Zresztą mam „Arkę”. Podporucznik mrugnął znacząco. — Może być mała „Arka” i duża „Arka”, no nie? Małą mógłby dowodzić wychowanek waszej miłości. — Nic z tego — zaprotestował kapitan. — Karwat jest mi potrzebny. A zresztą dlaczego mielibyśmy się rozłączać? Wszyscy się do siebie tutaj przyzwyczaili i zżyli ze sobą. — To niechby małą „Arkę” wziął kto inny, a „Svana” my byśmy zatrzymali. Solidna nawa, jakich mało. Siła bitew można na niej wygrać. — Przestańcie już, dość tego — skarcił podporucznika. — Nie żal by wam było „Arkę Noego” zostawić? Jaszka zamyślił się, zamruczał coś pod nosem i machnął ręką. — Ano, pewnie, że byłoby trochę żal. — Widzicie! Po co więc to całe gadanie? — Magnus roześmiał się głośno. Potem wciągnął w siebie brzuch i zakomenderował: — No, a teraz ruszaj, bracie, pilnować czatowników. Żeby mi tylko „Arki” gdzie nie przeoczyli. Jeszcze ślepiami będę musiał przed Wittem świecić za zgubienie nawy. — Wedle rozkazu! — Podporucznik przyłożył dłoń do kapelusza, wykręcił się na pięcie i ruszył do włazu. Po kilku krokach odwrócił się jeszcze raz. — A ta galeona to jednak przydałaby się waszmości — powiedział z żalem w głosie. — Ruszaj, ruszaj chłopie, pókiś cały! — Wedle rozkazu, kapitanie! — odpowiedział Jaszka zawiedziony i wlazł do luku prowadzącego na pokład zewnętrzny. Magnus udał się na tył okrętu, potem wszedł do kajuty, którą dawniej zamieszkiwał szwedzki komandor. Było to pomieszczenie obszerne, zajmujące prawie całą szerokość rufy, urządzone wygodnie i ze zbytkiem. Przy jednej ze ścian przymocowana hakami stała duża szafa pełna najprzeróżniejszych ksiąg treści przeważnie religijnej tudzież traktatów o sławnych wojnach i wielkich mężach, spisanych po łacinie. Szafa na drugiej ścianie mieściła paradną broń, dwa kosztowne półpancerze, a na półkach leżały zwinięte rulony map. Rynsztunki osobliwych zbroić i orężów zdobiły narożniki kajuty. Podłogę grubo zaścielały miękkie dywany, zaś wykładanym mahoniem ścianom dodawały splendoru rozwieszone gęsto sztychy, przedstawiające bitwy morskie i lądowe, i osiem kutych w mosiądzu czteroramiennych kandelabrów. W jednym z kątów, u powały, wisiała spleciona z posrebrzanych prętów klatka, w której drzemała, z dziobem ukrytym pod skrzydłem, bajecznie kolorowa egzotyczna papuga. W sekreterze znalazł Magnus mnóstwo papierów, które przeglądnął pobieżnie, dziennik okrętowy i szkatułkę ze złotem. Ostatnie znalezisko odłożył na bok, aby zabrać je przy pierwszej okazji na okręt komandorski Witta. Tuż przy kajucie, z którą się właśnie zapoznał i którą przeznaczył sobie na razie na własne pomieszczenie, każąc wnieść do niej osobiste rzeczy, znajdowały się jeszcze dwie inne kajuty, zapewne również należące przedtem do komandora. Pierwsza była jadalnią — wskazywał na to stół obstawiony mnogością krzeseł i szafy z zastawą stołową z masywnego srebra, druga — sypialnią szwedzkiego dowódcy. Przed tą ostatnią stał teraz strażnik, Magnus bowiem kazał w niej zamknąć swych dostojnych jeńców, komandora Nórkjeera i jego przybocznych. Zbliżała się pora podwieczerzy, zeszedł więc do wspólnej mesy. Siedziała tam już cała starszyzna marynarska z pod-wachty, deliberując zawzięcie. Tematem była dzielność nawy, jej siła, ale przede wszystkim los zgubionej rano karaweli. Posiłek upłynął w dość ponurym nastroju. Wiatr wprawdzie zelżał, ale mgła stała na morzu gęsta i „Arki Noego” nigdzie dotychczas nie dostrzeżono. Dały się słyszeć głosy powątpiewające, czy Karwat zdołał ocaleć. Magnus, nie wdając się w dysputę, zjadł, co mu usługujący podsunął pod nos, i wyszedł na pokład. Kazał sternikowi ostrożnie zboczyć w stronę wybrzeża. Nawa płynęła teraz z konieczności dużo wolniej. Sondowano co chwilę głębokość, aby nie wpakować się przypadkiem na mieliznę. Przygotowano sygnały ogniowe, aby je zapalić z zapadnięciem mroku. W przeciwieństwie do załogi Magnus ani przez moment nie powątpiewał o ocaleniu Jakuba. Nie było dlań jednak wykluczone, że karawela straciwszy sterowość utknęła na płyciznach i czeka teraz gdzieś samotna zmiłowania losu. W zamyśleniu krążył od marsa tylnego do marsa przedniego i pytał czatowników, czy nie dojrzeli czegoś przez mgłę. Odpowiedzi były niezmiennie te same — przeczące. Zły humor dowódcy udzielił się całej załodze. Ludzie z wachty wykonywali swe obowiązki milcząco, podwachtowi snuli się po nawie sennie i bez celu. Na śródokręciu pod masztem siadło sobie kilku do gry w kości, ale już po chwili wybuchła tam głośna sprzeczka połączona z bójką, którą uśmierzyła dopiero osobista interwencja kapitana. Powróciwszy na pomost Magnus rozsiadł się na najwyższym stopniu trapu. Miał teraz przed sobą widok na całe zamglone wokół morze i na nawę. Rzucając od czasu do czasu rozkaz oficerowi wachtowemu, popadł w zadumę. „Svan” prowadzony doświadczoną ręką sternika Muzy, kierującego się głosami sondujących marynarzy, pomykał zwinnie na spokojnej fali pomiędzy mieliznami. Na nawie panowała względna cisza. Cały szeroki pokład od rufy aż do forkasztelu był prawie opustoszały. Kapitan uśmiechnął się lekko pod wąsem, przypominając sobie kuszące namowy podporucznika Jaszki. Przyszło mu na myśl, iż musiałby mieć trzykrotnie liczniejszą załogę, aby dostatecznie obsadzić „Svana”. Miał rację Jaszka gadając, że siła bitew można by, mając galeonę, wygrać. W tej chwili uświadomił sobie, że podobnie jak podporucznik myśli o niej z pożądliwością, i uśmiechnął się po raz drugi. Ponętna to jednak sprawa dowodzić tak potężną i sprawną nawą — pomyślał. Obrzucił ją łakomym i trochę rozżalonym spojrzeniem. Mocne nadburcia sięgały wzwyż aż do ramion. Maszty miała wielkie i masywne. Oko cieszyły zbrojne w pościgowe i rejteradowe działa kasztele, mnogość wielka pokładowych falkonetów i potężne baterie na dolnym pokładzie. Nawet o zewnętrzny polor zadbali szwedzcy budowniczowie. Wszystko malowane było jednakowo na kolor niebieski. Stewę dziobową zdobił kunsztownie rzeźbiony aflaston w postaci głowy drapieżnego ptaka, rufie zaś splendoru dodawały dwa masywne gryfy . Mimo jeszcze pewnych śladów nocnej bitwy pokład był już czysty, wyporządzony świeżo, liny pozwijane, zapasowe maszty poukładane i powiązane, a szalupy starannie zawieszone na szlupbelkach. Działobitnie pościgowe i rejteradowe, umieszczone na żelaznych wsporach, lśniły wypolerowane do czysta przez kanonierów Glembisza, okręt więc przedstawiał widok zaiste wspaniały. Tak, dowodzić nim wielki to honor będzie — westchnął Magnus. — Dadzą pewnie pod komendę jakiemuś szlachetnie urodzonemu — pomyślał z żalem. XXVII Z zadumy wyrwało kapitana wołanie czatownika. Zerwał się i zbiegł na pokład. Wśród załogi zapanowało nagłe poruszenie. —Jakoweś nawy podchodzą od sterburty — zameldował podporucznik Jaszka. — Ile ich? — Na razie dwie widać. — Niech Glembisz gotuje działa — powiedział, a do sternika zawołał: — Stanąć w dryf! Diabli wiedzą, co to za jedni, ale strzeżonego Pan Bóg strzeże. Wibrującymi trelami zaniosła się świstawka i tupot rozstawiających się na stanowiskach marynarzy przeciął dotychczasową ciszę jak nożem. Magnus przyłożył do oka perspektywę. Jedno spojrzenie wystarczyło, aby się przekonać, że oba majaczące we mgle okręty są dużymi jednostkami wojennymi. Zbliżały się szybko pod pełnymi żaglami. Dwie nawy na jedną — pomyślał w zadumie. Minął niespełna kwadrans od chwili zauważenia obcych naw, a teraz zaczęły się już rysować pośród kłębów mgieł tak wyraźnie, że można je było dojrzeć nawet gołym okiem. Wtem z marsa na grotmaszcie rozległo się ponowne wołanie czatownika. — Co znów takiego? — zadarł w górę głowę marszcząc brwi. Czatownik, kręcąc jakoś dziwnie głową, przykładał i odsuwał od oczu szkła. — Co tam takiego, gadajże! A niechże jegomość sam popatrzy. Nie wiem, co rzec, ale … — bezradnie wzruszał ramionami. Magnus wspiął się po wyblince na górę. Nim wyciągnął rękę po perspektywę, czatownik podał mu ją spiesznie i usunął się do tyłu. — Niech jegomość popatrzy. Mgła przeszkadza, ale... — W jego glosie zadźwięczało coś tłumionego z trudem. Magnus lustrował chwilę kontury obu naw i nagle wybuchnął głośnym śmiechem. — Co, miałem rację? — zapytał uradowany czatownik. — Swoi! — krzyknął Magnus w dół do załogi, wychylając się do pół ciała z marsowego kosza. — Witt? — Jakżeby inaczej, Witt i Mora! Załoga wrzasnęła „hurra” i poczęła ciskać w górę kapelusze. — Odbój! — odwoływał alarm Jaszka. — Ale „Białego Psa” nie widać — powiedział Magnus oddając czatownikowi perspektywę. Podrapał się frasobliwie po karku. Już i bez szkieł można było, nie ryzykując pomyłki, stwierdzić, że pierwsza z naw to „Wodniak”, druga — „Król Dawid”. Zlazł z marsa i wspiął się na pomost. — A więc dywizjon zaczyna się pomału zbierać — rzekł do podporucznika Jaszki. — Ciekawym tylko, gdzie Gajka się podział... — Znajdziemy go. Gromadą łatwiej będzie czynić poszukiwania. — Pewnie... A my tu — roześmiał się nagle — gotujemy działa do bitwy jak się patrzy. W tym momencie rozległ się huk wystrzału i niewiele dalej jak o kilkanaście metrów od sterburty „Svana” chlusnęła w górę fontanna wody. Uśmiech na twarzy Magnusa zgasł natychmiast. Skoczył do rampy. — A niech to diabli! Bandera została na „Arce Noego”. Została? To białą płachtę, prędzej! W tej mgle, zanim się spostrzegą, że nie ze Szwedem mają do czynienia, gotowi nam nawę zatopić! Drugi pocisk padł już nieco bliżej. Tym razem u burty bakowej. Na pomost bryznęła woda wysokim słupem. — Białą flagę, mówię! Białą flagę na maszt, prędzej! — wrzeszczał otrząsając się z kropel. — Żagle w dół! Żagielnicy rzucili się na salingi. Nikogo już nie trzeba było poganiać do pośpiechu. Po chwili na masztach „Svana” nie pozostała ani jedna płachetka, a na topie grotmasztu załopotało białe płótno. Padły jeszcze tylko dwa pociski, z których ostatni wbił się w burtę, tuż obok forkasztelu, wzniecając płomień. Ugaszono go prędko. Nawy Witta i Mory zbliżały się ostrożnie pod zrefowanymi do połowy żaglami, zdziwione milczeniem galeony. Zaczęły ją opływać z boku. Biała płachta uwieszona na grotmaszcie została widać dostrzeżona, kapitanowie „Wodniaka” i „Króla Dawida”, nie zwyczajni jednak, aby nieprzyjaciel poddawał się bez wystrzału, wietrzyli w tym jakiś podstęp. — Szalupę! — zakomenderował Magnus zbiegając na bak. Skrzypnął kabestan, zakwiczały obracane bloki i w okamgnieniu spuszczono sześciowiosłowy kapitański welbot na wodę. Szóstka marynarzy skoczyła poprzez burtę, spuściła się po linach na dół. Porwali za wiosła. Po drablinie zszedł spiesznie Magnus. — Do „Wodniaka”, co sił w ramionach, no! Wiosła zapadły jednocześnie w wodę i szalupa ruszyła przeskakując fale. „Wodniak” zdawał się zupełnie nieruchomy, jakby stał na kotwicy. Patrząc z dołu, nie można było dostrzec żadnego ruchu tej nawy. Pokłady jej wydawały się puste i ciche. Jedynie zdjęte zawory ze strzelnic, z których wyglądały głowice armat skierowanych na „Svana”, wskazywały, że cisza ta jest złudna, że galeona, jak i welbot do niej płynący, jest pod czujną obserwacją. — Spójrzcie no, chłopcy, który ma lepsze oczy... Ten stojący na pomoście „Wodniaka” to chyba Witt we własnej osobie, co? — Tak, to jego wysokość komandor — potwierdził szlakowy . Ano jesteśmy więc jakby u mamy w domu — mruknął Magnus obserwując spod oka „Wodniaka”. W tej chwili spostrzegł, że Witt oderwał od oczu szkła przybliżające i daje znaki ręką komuś stojącemu poniżej. — Poznali nas — powiedział do wioślarzy. Gdy welbot zbliżył się do burty „Wodniaka”, jakiś zarośnięty czarną szczeciną marynarz ze srebrnym wisiorkiem w prawym uchu, rozdziawiając szeroko ze zdumienia gębę, spuścił w dół drablinę. Spoza burty wyglądał cały rząd zdziwionych twarzy, kilkadziesiąt par wybałuszonych oczu śledziło każdy ruch przybyłych. Na górze zawrzało nagle. Magnus, wpierając silnie nogi w szczeble, począł się wspinać na burtę, Posapując z wysiłku, wkroczył na pokład, na którym wybuchła przed chwilą wrzawa za jego pojawieniem się ucichła natychmiast. — Wszelki duch... — wykrzyknął Witt podbiegając z wyciągniętymi ramionami. — Wprost oczom nie wierzę. Żyw? Waszmość przybywasz jako jeniec w poselstwie od Szwedów? Magnus wyprostował się zdumiony, zamrugał powiekami i nagle zrozumiał, że Witt bierze go za jeńca wysłanego celem pertraktacji. Twarz mu gwałtownie zadrgała, poczerwieniała, zatoczył się do tyłu i zatykając dłonią usta, parsknął głośnym śmiechem. Małe, jakby podskubane brwi Witta podskoczyły do góry. Magnus całym wysiłkiem woli opanował się i przybrał na powrót poważny wyraz twarzy. — Waszmość byś się wstydził drwić ze starego — powiedział z przyganą w głosie do zmieszanego, mrugającego powiekami Witta. Pokiwał głową, potem wyprostował się jeszcze bardziej i zaraportował donośnym głosem, aby być słyszanym na całym pokładzie: — Pan pozwoli, komandorze, zameldować sobie, że zdobyczny flagowiec szwedzki, czterdziestodziałowa galeona pod godłem „Svan”, obsadzony moimi ludźmi, czeka na rozkazy waszej wysokości. Pod pokładem znajduje się około stu jeńców. Szwedzkiego komandora zaś, barona Nórkjeera, który zdał się na parol, mam honor gościć pod strażą w jednej z kapitańskich kajut. Słuchając tej przydługiej oracji Magnusa, Witt wykręcał pociesznie głowę i w zdumieniu skubał wąsik. Gdyby nie to, że wioślarze z welbotu, którzy wdrapali się na pokład „Wodniaka”, głośno wszem i wobec jęli głosić swą chwałę, wziąłby meldunek kapitana Magnusa za drwinę. — Co waszmość powiadasz?! — wykrzyknął łapiąc się za głowę. — Zdobyliście? — Jak się rzekło — powiedział Magnus nieco chełpliwie, lecz zaraz dodał: — Wprawdzie nie ja zdobyłem, ale mój sztorman, znany tu wszystkim Jakub Karwat, zdobycz jednak, jak waść widzi, nie przestaje być przez to zdobyczą. Ja w czasie bitwy nie byłem dysponowany i z tego powodu nie mogłem pokierować tą chwałę przynoszącą dywizjonowi potrzebą. Witt dopadł grubego kapitana, chwycił go w objęcia i śmiejąc się głośno, zaczął klepać go po plecach i ramieniu. — To dopiero uśmiech fortuny! Któż by przypuszczał! Wielki honor na waści spada. — Patriae in serviendo consumor — odrzekł Magnus z godnością. — Honor więc z Wiktorii przez nas odniesionej na całą flotę Rzeczypospolitej spływa. — A jakżeby inaczej... ale waści zasługa, że może na całą flotę spłynąć — zatrzepał w powietrzu rękoma Witt. — Chodźmy jednak do kajuty. Godzi się wychylić po kielichu na taką uroczystość. — Wziął Magnusa pod ramię i poprowadził go na rufę. — Sygnalizujcie na Morę, aby przybywał co prędzej! — krzyknął do sygnalisty. — Albo nie, jedźmy, dopóki dnia jeszcze stanie, obejrzeć nawę waszmości. Gajka! Popłyńże waszmość z nami. Dopiero teraz dojrzał Magnus wśród oficerów kapitana Gajkę. Gdy zeszli wszyscy razem do czekającego welbotu, zagadnął go niespodziewanie: — Co z „Białym Psem”? — Zatonął. Onegdajsza burza tak mnie urządziła — powiedział Gajka ze smutkiem w twarzy. — Jednemu się szczęści, drugiemu nie. — Rozłożył ręce bezradnie. — A załoga? — Połowę ludzi mi zatonęło, drugą połowę „Wodniak” odratował. — Gdyby burza trwała dłużej, nikogo byśmy nie zdołali wyciągnąć — poinformował Witt. — Nawa jednak zaczęła pogrążać się, kiedy już fala nieco opadła. Ale waści rzeczywiście się poszczęściło, no, no... — ciągle jeszcze nie mógł odzyskać spokoju. Wioślarze parli na wiosła, ile sił w ramionach. Welbot podpłynął do burty „Króla Dawida”, zabrano z jego pokładu nie mniej niż komandor zdumionego kapitana Morę i skierowano się w stronę „Svana”. Witt nie pytał teraz o nic, a Mora, któremu zaraz na wstępie szepnął do ucha kilka słów kapitan Gajka i który był człowiekiem bardzo małomównym, również milczał, od czasu do czasu tylko łypiąc na Magnusa z nie ukrywanym podziwem. Tymczasem dobito do sterburty zdobycznej nawy. Wspięli się po kolei na górę i wkroczyli na pokład. — Najsampierw pokazuj waszmość, a potem opowiesz — powiedział do Magnusa komandor, odpowiadając jednocześnie na gromkie powitanie załogi. Zaczęły się oględziny „Svana”. Witt chwalił działa, solidną budowę kadłuba, zaopatrzenie magazynów i zbrojowni. Wykrzykiwał ciągle słowa pełne podziwu i uznania i cieszył się ze zdobyczy bardziej hałaśliwie niźli Magnus rano, gdy z Jaszką robił lustrację galeony. — Szczęściarz z naszego Magnusa, nie ma co, szczęściarz — klepał po plecach wszystkich, którzy znaleźli się mu pod ręką i zacierał dłonie. W pewnej chwili jednak zaniepokoił się: — A co z „Arką Noego”? — zapytał przystając pośrodku pokładu bateryjnego. Magnus zasępił się gwałtownie. — Otóż to... Każdą zdobycz trzeba drogo okupić. — Komandor skłonił głowę z powagą. — Z początku pomyślałem sobie, że w tej mgle się gdzieś waści zawieruszyła. — Nie, nie — zaprotestował kapitan „Arki Noego”. — Nie zatonęła. Przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. Dziś rano jeszcze szła za nami na holu. Szkwał urwał mi ją z lin. — Aha... — Komandor odetchnął głośno z ulgą. — No, to chodźmy gdzieś siąść spokojnie. Pogadamy. Magnus poprowadził na rufę i otworzywszy drzwi, wpuścił przed sobą wszystkich trzech kapitanów do środka kajuty. Rozglądnęli się ciekawie. — Zasobnie tutaj, no, no... Królewski dostatek — powiedział Mora. — Więc opowiadaj waszmość! — rzekł Witt rozsiadając się w fotelu. — Od samego początku. Jakżeście do tej zdobyczy doszli. Magnus sięgnął do szafy, wyjął stamtąd gąsiorek i niewielkie pucharki z kunsztownie rżniętego szkła. Ponalewał je. — Małmazja, palce lizać, przednia. Także zdobyczna. Radzę spróbować. Zdrowie mości panów — ukłonił się lekko kapitańskiej braci. — Pierwej zdrowie naszego tryumfatora wypić się godzi — przypił do kapitana „Arki Noego” Witt. Ten podziękował, wychylił pucharek i otarłszy usta dłonią, jął zdawać relację z przygód „Arki Noego”. Opowieść ciągnęła się bardzo długo, gdyż kapitanowie przerywali mu często wykrzyknikami i pytaniami. Unikał świadomie wszystkiego, co dotyczyło jego własnej osoby, pominął również milczeniem fakt buntu załogi, jak i to, że większą część bitwy spędził pod masztem, przywiązany linami. Załoga, jak się później dowiedział, także zataiła ów szczegół, nie chcąc krzywdzić swego kapitana. Ponieważ Witt niczego się nie domyślił, stanęło więc na tym, że jedynie z powodu jego niedyspozycji bitwę rozegrał sztorman. — Zatem gdyby nie zatonięcie „Białego Psa” i niewiadomy los „Arki Noego”, nasz dywizjon wzmocniłby się o jedną potężną jednostkę — powiedział komandor patrząc na kapitanów. No, „Białego Psa” nie wskrzesimy już, nie ma potrzeby biadać nad nim po próżnicy, ale „Arkę”, jeśli zabierzemy się rzetelnie do poszukiwań, może uda się jeszcze odnaleźć — wtrącił kapitan Gajka. — Wątpię, aby zatonęła. Co najwyżej, siedzi gdzieś na mieliźnie. — Mniemam, że ją odszukamy — przytaknął Mora. — Sztorman Karwat to dzielny kawaler, zapewne poradził sobie jakoś mimo braku steru. — Aha! Byłbym zapomniał... — przerwał Witt zwracając się do Magnusa. — Kapitan Gajka zdał mi sprawę z tego, coś waszmość razem z nim postanowił po naszej wspólnej pierwszej bitwie, gdy los mój i kapitana Mory był wam jeszcze nie znany. Otóż mimo że się odnaleźliśmy, plan nie traci swej mocy. — Nic nie rozumiem... — Magnus spojrzał pytająco. Witt wstał i przeszedł się wzdłuż kajuty od drzwi do kąta z papugą. — Zaraz to wyjaśnię waszmości — rzekł. — Królewski wysłannik, którego zabrałem w Gdańsku na swój pokład, został zabity. Otóż to! Zupełnie przypadkowym trafunkiem — pośpieszył z wyjaśnieniem, widząc, że Magnus poderwał się przerażony z krzesła. — Zaraz pierwszego dnia rejsu to się przydarzyło. Tak! Wyszedł nieopatrznie z kajuty w czasie owej bitwy na wysokości Helu i zwalił go z nóg odłamek strzaskanej rei. Sami więc będziemy w obliczu posła szczecińskiego, oczekującego nas w Kołobrzegu. Bo istotnie takowy tam na nas czeka, jako żeś waść słusznie się tego domyślić raczył. — A co mówi instrukcja wręczona waszmości przez admirała przed odbiciem z Gdańska? — zapytał Magnus. — Nic albo prawie nic. Tyle, że w Kołobrzegu czeka poseł księcia Bogusława i że mamy w tym porcie stać tak długo, aż warszawski wysłannik nie dojdzie z nim do porozumienia co do wspólnych akcji. Jakich akcji? Chyba przeciwko Szwedom. To, coś waść chciał przedsiębrać, gdyby mnie nie stało, dobrze było pomyślane. Trzeba płynąć do Kołobrzegu i paktować z owym posłem księcia. Sprawy zaprzepaszczać nie ma potrzeby. Niehonorowo by to było. Nie dość żeśmy wysłannika królewskiego od śmierci nie ustrzegli, jeszcze wracać z niczym? Nie można tak. Trzeba doprowadzić wszystko do końca. Magnus przytaknął milcząco. — Hoc erat in votis . Pewnie, że sprawy zaprzepaścić nie wolno... — mruknął i zamyślił się. — Ale co będzie z ,,Arką Noego”? — No i tego nie można zostawić na łasce losu — wzruszył ramionami komandor. — Dopóki nie mamy pewności, że zatonęła albo dostała się w ręce nieprzyjaciela, trzeba jej szukać. —Pewnie — przytaknął Mora. Witt przerwał swą wędrówkę wzdłuż kajuty i stanął przed siedzącymi kapitanami. — Zatem, jeśli się nie mylę, jesteśmy jednakiej myśli co do planów działania? Czyli consense płyniem dalej. Można by więc skończyć tę naradę, boć odbyliśmy prawdziwą naradę wojenną — uśmiechnął się mrużąc od zmęczenia oczy. — Można — powiedział Magnus i nagle zastanowił się. — Dopraszałbym się jeszcze pewnej łaski waszmości — zatrzymał Witta i pozostałych kapitanów ruchem ręki. — „Svan” to nawa pokaźna. Mam na niej jeno niespełna sześćdziesięciu ludzi. Czy moglibyście mi, panowie, użyczyć ze swoich załóg po paru żagielników i kanonierów? — Słusznie, załoga zbyt mała — zauważył Witt. — Pozwólcie mi, wasza miłość — zwrócił się do komandora Gajka. — Na „Wodniaku” jestem ino ze swymi ludźmi zawadą, a na „Svanie” przydam się kapitanowi Magnusowi. Brak mu sztormana, więc mogę go zastąpić. — Nie śmiałem tego proponować waszmości — wtrącił Magnus. — Dla kapitana pełnić służbę jako sztorman... — Żaden dyshonor — wtrącił Gajka ze śmiechem — a z większym pożytkiem będzie to dla sprawy, niźli stać na zawadzie załodze „Wodniaka”. Witt zbliżył się do obu i poklepał ich po ramionach. — Kiedyście już sami doszli do porozumienia, ja ze swej strony nie mogę mieć nic przeciwko temu. Ale zapomniałbym o najważniejszym. Przepytywaliście, waszmość, jeńców? — zwrócił się do Magnusa. — Przepytywałem. — I jak? Gdzie płynęli? — Od ich pojmanego komandora i starszych rangą niczego się nie zdołałem dowiedzieć, ale prości żeglarze mówią, że galeona „Svan” należała do eskadry admirała Gyllenhjelma, a dwanaście jednostek, cośmy je spotkali na Małym Morzu, były ino przednią strażą. Mówią, że połowa miała iść w kierunku na Piławę, połowa zaś, pod osobistym dowództwem admirała, na Gdańsk. — Fiu, to ci dopiero... — gwizdnął przeciągle Witt. — Wprawdzie przypuszczałem, że tak będzie, ale co innego przypuszczać, a co innego wiedzieć na pewno. Ciężka czeka nas przeprawa w czasie powrotnej drogi, jeśli nam zatokę zablokują. — Milczał przez moment i medytował nad czymś, potem machając ręką, rzucił do kapitanów: — No, ale wracamy, panowie, bo wieczór idzie. Dość pro hac vice , a o to, co nas czeka, będziemy sobie suszyć głowy kiedy indziej. Wyszli na pokład. Był już pełny wieczór. — Widzicie, i mgła zrzedła! — zauważył Mora. — Jeżeli wzejdzie księżyc, możemy płynąć na poszukiwanie „Arki” nie czekając rana. — Uważaj waćpan na sygnał do podniesienia żagli — powiedział Witt, schodząc ostatni do tkwiącego u burty galeony welbotu. Magnus skinął głową. Goście odpłynęli. Dopilnował zmiany wachty i poszedł do kajuty zdrzemnąć się przed nocnymi trudami rejsu. XXVIII Ściemniło się. Nastała noc chłodna i wilgotna. Po godzinie szalupami z „Wodniaka” podwieziono około trzydziestu ludzi z dawnej załogi „Białego Psa”. Gajka, nie budząc Magnusa, po wywieszeniu sygnału świetlnego z nawy komandorskiej zabrał się do pełnienia służby na „Svanie” Rozkazał podnieść żagle i galeona, wchodząc w tor „Wodniaka” i „Króla Dawida”, popłynęła na wschód. Tymczasem mgła rozproszyła się na tyle, że morze w promieniu około trzech kabli odsłoniło się oczom. Fala była niewielka. Łagodnie opływała obła burt i pluskała za rufą. Ciszę nocną mącił jedynie monotonny skrzyp żelaznych wiązań rudla i niegłośny gwizd wiatru wygrywającego jakąś melodię na wantach. Księżyc wzeszedł dopiero tuż przed brzaskiem. Wyłonił się na krańcu nieba z nagła. Obłoki raz po raz zakrywały jego odpolerowany gładko dysk i wszystko dookoła przybierać poczęło coraz to inny wygląd, przechodząc z blasku w ciemność, już to na nowo ukazując się w bladej, rozproszonej poświacie miesiąca. Wreszcie resztki mlecznych mgieł rozegnane zostały podmuchami i światło księżyca przygasło, wyparte pierwszymi smugami światła słonecznego znaczącego się na wschodnim krańcu horyzontu. Przed polskim dywizjonem roztaczało się morze wyglądające jak ogromna ołowiana pustynia, na której nie tylko poszukiwanej „Arki Noego”, ale w ogóle niczego nie można było dojrzeć. Wiatr ledwie starczał na napełnienie szeroko rozwiniętych płacht żagielnych. Nawy z konieczności posuwały się dużo wolniej niż z wieczora i przez całą noc. Woda była przedziwnie spokojna, jedynie marszczyła się lekko i cicho syczała rozpruwana stewą dziobu . Widnokrąg dookoła ciągle był pusty. Dopiero kiedy słońce wzeszło wyżej i zboczono nieco na południe, tak że z prawej strony ukazał się w dali zamazany, niewyraźny zarys linii brzegowej, ujrzano drobny, ledwie ruszający się punkcik, nad którym bielało coś przypominającego płachtę żagla. Zwrócono się natychmiast w tym kierunku. Punkcik rósł zwolna, nabierał wyraźniej szych kształtów i poznano w nim wreszcie żałośnie poharataną nawę, idącą jedynie pod fokiem i kliwrami. Z pozostałych obu jej masztów sterczały niewielkie pieńki. Pokład miała zniszczony i wszystkie nadbudówki rozbite w drzazgi. Trudno było się na razie zorientować, pod czyją banderą płynie rozbitek. Z ,,Wodniaka” zasygnalizowano, aby podejść doń bliżej i osaczyć go. Wkrótce pokład „Svana” zaroił się załogą wyłażącą z luków. Na pomost wkroczył kapitan Magnus i stanąwszy obok Gajki, przyłożył do oczu szkła przybliżające. Jął spoglądać pilnie w kierunku płynącego samotnika. Gajka zmarszczył się i wzruszył nagle ramionami. „Wodniak” oddał pierwszy strzał z pościgowego działa. — Coś mi się tutaj nie podoba w tym wszystkim — powiedział do Magnusa. XXIX Szwed, nie znalazłszy nic do złupienia, wylazł ze schowka. Trzasnęły drzwi. Kroki oddalały się, wreszcie ucichły zupełnie. Ucichły również rozmowy za ścianą. „Arką Noego” chybotało z lekka po fali, chlupot wody oblewającej jej burty dochodził do. uszu sztormana i koka jak gdyby z wielkiego oddalenia. Na górze przez pewien czas jeszcze panowała dziwna krzątanina: dochodził stamtąd tupot biegających po pokładzie tam i sam marynarzy. Potem dał się słyszeć donośny głos wydającego rozkazy oficera i skrzyp podnoszonych pomostów abordażowych. „Arka” zadygotała lekko, poczęła się kołysać nieco swobodniej. Bieganina na pokładzie ustała nagle i dopiero po pewnej chwili stuk wiosła, którym odepchnięto najprawdopodobniej jakąś szalupę od burty, wskazał, że Szwedzi odpłynęli. Nastała pełna oczekiwania, trwożna cisza. — Podłożyli ogień i odeszli! — krzyknął kok zanosząc się głośnym szlochem. — Milcz! — Karwat ścisnął mu ramię. Począł nasłuchiwać. — Jeśli podłożyli do prochowni, to i tak nie zdążymy dobiec i wygasić lontu. Za daleko... — szepnął. — Zdanim więc na zagładę... — Nie maż się, człowieku! Nic ci to nie pomoże — mitygował chłopaka nie przestając nasłuchiwać. — Jeśli nie założyli lontu, a tylko podpalili nawę, to jeszcze zdążym wyjść na pokład i salwować się ucieczką na szalupie. Boć szalup chyba nie zabrali. A jeśliby nawet zabrali, to zrzucimy na wodę jakieś drzwi albo skrzynek kilka. Do wybrzeża niedaleko. Fala przecie słaba, dopłynąć można. Ale mam nadzieję, że nie zrobili ani jednego, ani drugiego. — Czego: ani jednego, ani drugiego? — Mówię, że pewnie nie założyli ani lontu, ani nie podpalili. — To czemu odeszli? — Cicho... — syknął. Zastygli w niemym oczekiwaniu. Karwat czuł, jak zimny pot zwolna ciurka mu po plecach, jak mokra koszula przylepia mu się do ciała. Minuty wlokły się jedna za drugą jak okręt w bezwietrzny dzień, dłużyły się okropnie. Poczęło mu tętnić w skroniach, a ślina, której przed chwilą miał pełne usta, zaschła zupełnie. Odkaszlnął. Odgłos ten zabrzmiał w ciszy tak niesamowicie, że sam drgnął przerażony, a kok Szantruczek, dygocząc cały, złapał go za rękę. Znowu zapadła cisza jak makiem zasiał. W kącie pod stertą pustych baryłek chrobotały jedynie szczury. Ich piski były przejmujące, nieprzyjemnie wwiercały się w uszy. Spodziewany wybuch nie następował. Nie było również słychać ani trzaskania palącego się drewna, ani walących się belek trawionych ogniem. Kok przysunął się nagle bliżej do sztormana, wczepiając mu się dłońmi w ramię. Drżał na całym ciele. — Co to? — Uspokój się. Szczury. — To nie szczury! — Cicho... — Karwat też wiedział, że nie szczury. Odgłos chrobotu, jaki może wydawać jedynie drewno pocierane o drewno, był zbyt wyraźny i głośny. — Pali się! — Nie, to nie ogień. — Uciekajmy! Miłościwy panie! — jął prosić chłopak. — Poczekaj. Jeśli nie wylecielim jeszcze w powietrze, to zapewne już nie wylecimy. A to nie ogień. Chrobot powtórzył się jeszcze raz i wtem „Arka Noego” 143 drgnęła, szarpnięta silnie do przodu. Na pokładzie ozwało się czyjeś wołanie i znowu ów charakterystyczny chrobot. Karwat odetchnął głośno i starł pot z karku. — „Arkę” wzięli na hol — szepnął kok zachłystując się radością. — Milcz! Sam miarkuję. Zahaczyli holliny. Widać z tego, że zostawili kogoś ze swoich na naszej nawie. Strop zadudnił. Ktoś kroczył przez pokład w stronę rufy, potem kroki zabrzmiały ponownie, tym razem jednak szło więcej ludzi. Na dolnym pokładzie bateryjnym dała się słyszeć donośnie prowadzona rozmowa. — No, teraz, chłopie, róbmy wszystko, co można, aby nas nie odkryli — szepnął sztorman nurkując pod stosy żagielnego płótna. Zagrzebali się głęboko i ułożyli wygodnie. Pluskanie wody za ścianą było obecnie głośniejsze nieco niż poprzednio i nawa kołysała się; chybot szedł od dziobu wzdłuż kadłuba, aż do samej rufy. Powtarzał się po chwili. „Arka” zatem płynęła. Rozskrzypiały się grodzie i żebrowania, poczęły trzeszczeć spojenia i belki wsporowe. Przeciągły szum piany w kilwatrze za rufą dochodził nawet do schowka. Głosy na pokładzie znowu ucichły i dopiero po pewnym czasie dały się ponownie słyszeć na jucie. Były przytłumione i odległe. Sztorman miał wrażenie, że pochodzą nie z pokładu, ale z kapitańskiej kajuty. — Jakże waszmość... a co zrobili z naszymi ludźmi? — zapytał płaczliwie kok. — Żebym to ja wiedział? Kilku zapewne padło w boju, resztę zaś przepędzili na swoją nawę albo też tutaj gdzieś zamknęli. Chłopak zastanawiał się przez moment. — To z nami jak będzie? Ani chybi zawiozą nas za morze. — Głupiś! Za morze to nie... Szwed, co nas zagarnął, należy chyba do jakiejś większej eskadry... Jeszcze się pewnie, jak i my, z rozproszenia po burzy nie zdołali pozbierać. Będzie więc tak długo krążył, aż spotka swoich. Dalim im wczoraj łupnia my, oni dali nam dzisiaj. Zwykły los wojenny. A za morze nas nie zawiezie, bo eskadra najpewniej idzie do Piławy. — To mamy płynąć z nimi7 — Kok zaniepokoił się nie na żarty. — A co robić! Do niewoli się może oddać? Zresztą nie gadaj za wiele. Gęba ci od tego spuchnie. — Waszmości dobrze mówić, ale ja wcale nie chcę do Piławy. — Ja też nie. Mówię ci: milcz, bo zdzielę przez głowę, że rodzona matka się na tobie nie wyzna, coś ty za Szantruczek. Utrapienie z przeklętnikiem! Chłopak umilkł wzdychając ciężko. Leżeli teraz obok siebie nie mówiąc ani słowa. Karwat rozmyślał. Zwolna mijały godziny popołudniowe. Gęsta mgła, kłębiąca się poza brudnym i zadymionym iluminatorem, nie pozwalała rozejrzeć się po morzu. Po pewnym czasie ściemniało mocno. Podpokładowy schowek zatonął w szarzyznie i mroku. Okrągły wylot iluminatora ledwo już co odcinał się od ścian. Najwidoczniej zdążył nastać wieczór. Kołysanie „Arki” złagodniało niepomiernie i ścichł również nieco plusk fal za burtą. Wszystko wskazywało na to, że siła wiatru osłabła. Zanim zapadła zupełna ciemność, głosy na rufie buchnęły jeszcze raz, i to ze zdwojoną siłą. Może Szwedzi kłócili się, może ucztowali, może wreszcie robili i jedno, i drugie. Słychać było rozbijanie jakichś drzwi, tryumfalne okrzyki i odbijanie skrzynek. Najprawdopodobniej dobrali się do składu z prowiantem. Potem znowu ogarnęła wszystko cisza. — Wyłaź! — powiedział w pewnej chwili Karwat i wygrzebał się energicznie spod stosu płótna. Poprawił na sobie odzienie, pomacał pas w miejscu, gdzie tkwił w pochwie puginał, i musnął lekko palcami swe małe, spiczaste wąsiki. — Idziemy — rzekł stanowczo. — Gdzie, jegomościu, gdzie mamy iść, kiedy tam Szwedy? — Nie miętl ozorem, ino wyłaź, kiedy mówię! Broń masz? — Gdzieżby tam broń! Kto da biednemu kuchcie broń do ręki! Sztorman wyjął z olster jeden z pistoletów. Miał zamiar wręczyć go chłopakowi, ale rozmyślił się natychmiast. Jeszcze wystrzeli niepotrzebnie i narobi ambarasu — zreflektował się. — Chodź, trzeba jakąś szablę dla ciebie zdobyć. — Dziękuję, jegomościu. To będę mógł ją już po wieczne czasy nosić? — Dobrze, dobrze, noś ją sobie... Tylko nie gadaj tak dużo. — Dziękuję, jegomościu — wyszeptał uszczęśliwiony chłopak. Wyszli na korytarz. Ciemność panowała tutaj zupełna. Starali się stąpać jak najciszej, ale stare deski podłogi skrzypiały za każdym nieomal krokiem. Przystawali więc co chwila i nasłuchiwali. Jednak poza trzeszczeniem kadłuba, dalekim pluskiem wody i równie dalekimi głosami ludzkimi nie było słychać nic, co by mogło budzić ich obawy. Gdy doszli do załomu, za którym otwierał się wylot do głównego korytarza, sztorman przystanął, zatrzymując koka ręką. W czasie swej ucieczki rozłupał właśnie w tym miejscu ostatniego z goniących go Szwedów. Pomacał dookoła siebie nogą. Ciała nie było nigdzie. Aha, więc uprzątnęli wszystko — pomyślał i szepnął do koka: — Idź tuż za mną. Najlepiej złap mnie za pas. Trzymając się ściany, zaczęli jeszcze ostrożniej niż przedtem posuwać się w głąb korytarza. Otwarte na całą szerokość drzwi od kajut po bokach wskazywały, że nawa została gruntownie splądrowana. Po kilku metrach korytarz urywał się gwałtownie, cztery stopnie prowadziły na wyższą kondygnację, dalej już był dolny pokład bateryjny. Tutaj znowu przystanęli. — Poczekaj — Karwat zatrzymał szeptem swego towarzysza. — Zajrzę do luku. Przesunąwszy się pod ścianą, namacał grodzie. Stąd dwie ukośnie biegnące w górę belki z wpuszczonymi w nie deskami stopni prowadziły na śródokręcie wierzchniego pokładu. Wspiął się do połowy wysokości i zatrzymał na moment. Luk spowijała ciemność nie mniej szczelna niż wnętrze nawy — kwadrat wylotu ledwo że rysował się w górze. Gdzieś bardzo blisko słychać było niegłośno gwizdaną skoczną melodię, w takt której przytupywał ktoś nogą. Zachowując jak najdalej idącą ostrożność, Karwat wspiął się jeszcze wyżej i wyjrzał na zewnątrz. W stożku światła latarni, płonącej u kompasu w sterówce, zjawiał się niekiedy cień jakiejś postaci i niknął prędko. Czasem słychać było kroki albo rozmowę i choć ludzi nie mógł dojrzeć, wyczuwał obecność straży. Słuchał jeszcze chwilę. Snadź czuwają — pomyślał i rzucił okiem na morze. Z początku nic nie potrafił wypatrzyć wśród ciemnej, skłębionej mgły, potem dopiero dojrzał fale połyskujące metalicznie i pasmo skudłaczonych chmur, skroś których przebijało mierzchnące niebo. Osłabły wiatr ciągnął najwyraźniej z zachodu. Zorientował się, że niebawem nastanie noc, granat nieba ostatecznie sczernieje i wtedy wszystko dookoła zakryje głęboka ciemność i mgła. Cofnął się, zszedł ze stopni i macając ściany, dotarł z powrotem do wylotu korytarza, gdzie czekał nań kok Szantruczek. — Straże wystawili — szepnął chłopakowi do ucha. — Tą drogą nie przejdziemy. Mysz się nawet nie przeciśnie. — To zawróćmy, przez kubryk. — A co dalej? — Na forkasztel. Stamtąd ino skok do szalupy. — Głupiś! — A jakże inaczej? — Głupiś, powiadam, ile masztów całych zostało na „Arce”? — Jeden. Fokmaszt. — No więc? Na baku i w forkasztelu siedzą najpewniej teraz ci, co wachtują przy żaglu. — To jakże zdołamy uciec? Tam są szalupy. — Zamilcz, pókim dobry — huknął chłopaka dotkliwie w bok. Szantruczek zakrztusił się i ucichł. W tym momencie w luku, którym sztorman przed chwilą wyzierał na pokład, zatrzeszczały stopnie i błysnęło światło omiatając skrawek podpokładzia bateryjnego. Uskoczyli w korytarz. Potykając się wbiegli w pierwsze z brzegu otwarte drzwi. Znaleźli się w składzie narzędzi ciesielskich. Nie było tu żadnych schowków, żadnych rupieci, między które można by wleźć i ukryć się. Karwat znał rozkład całego wnętrza na pamięć, nie mitrężąc więc długo, wepchnął koka za skrzydło drzwiowe, sam zaś wyciągnąwszy puginał przyczaił się z drugiej strony. Znieruchomieli obaj czujnie. Kroki zmierzały przez dolny pokład w stronę korytarza. Smuga światła ukazała się na podłodze, zakołysała i zgasła. Idący Szwed wszedł do magazynu z prowiantem. Słychać było szurganie posuwanych skrzyń, potem zabrzmiało głuche uderzenie twardym narzędziem w drewno i ozwało się głośne bulgotanie. Najwidoczniej wybił szpunt z jakiejś beczułki i nalewał do cebrzyka gorzałkę albo piwo. Po chwili światło znowu zadrgało na ścianach korytarza i kroki zabrzmiały ponownie. Tym razem zbliżały się jednak w stronę ukrytych w składzie narzędzi Polaków. Teraz jeden nieopatrzny ruch mógł ich zdradzić i popsuć wszystko. Karwat zrozumiał, że jeśli Szwed wejdzie do składu i ich odkryje, nie pozostanie mu nic innego do zrobienia, jak trzepnąć żołdaka przez głowę, a potem jeno, tak jak chciał Szantruczek, ściągnąć szalupę i umykać w stronę lądu. Stali cicho, bez oddechu prawie. Szwed najwidoczniej szukał jeszcze czegoś, bo ociągał się, przystawał i znowu kroczył dalej. Ujrzeli na moment jego wysoką postać. Kołysząc się lekko, przeszedł obok otwartych drzwi, poza którymi się przyczaili. Taszczył w jednej ręce cebrzyk, w drugiej latarnię. Sądząc po odgłosach, musiał zajrzeć do kambuza. — Tnij go waćpan, gdy będzie wracał — szepnął kok szczękając ze strachu zębami. — Cicho, szczeniaku, bo uduszę! — zachrypiał sztorman w największej pasji. Korytarz po raz trzeci stanął na moment w migotliwym świetle, tym razem jednak kroki zmierzały w stronę przeciwną, w kierunku dziobu. Słychać już tylko było suche trzeszczenie stopni prowadzących do kubryka i wszystko ucichło. — Dureń! — wybuchnął Karwat. — Rozłożę tego, którego posłali po gorzałkę, a natychmiast dziesięciu innych nam się zwali na jego miejsce. Gdzie ty masz pomyślunek?! — To będziem czekać, aż posną? Nie odpowiedział. Szukał chwilę po omacku w stosie narzędzi, wreszcie natrafiwszy ręką na długi, żelazny klin, wyjął go spomiędzy innych przedmiotów i podał w milczeniu chłopakowi. — Chodź — powiedział cicho, pociągając go za sobą. — Dość żeśmy już zmarudzili. Powtórnie przesunęli się wzdłuż korytarza i dotarli na dolny pokład bateryjny. Upewniwszy się, że jest pusty, przemknęli obok nieruchomych cielsk działobitni i z kolei weszli w nowy korytarz, prowadzący na tył nawy. Rozkład juty był następujący: w górze znajdowała się kapitańska kajuta, nad nią nadbudówka sterowa, poniżej zaś prochownia i lazaret, a następnie tylko komora denna. Poprzez powałę dochodził szwargot głośnej rozmowy. Poszukali włazu prowadzącego na spód nawy i zsunęli się po drabinie w dół. Załomy między grodziami, najróżniejsze zakamarki obok lazaretu były tutaj najpewniejszym schronieniem. Przyczaili się za przepierzeniem odgradzającym podpokładzie od prochowni. Chwilowo mogli czuć się bezpieczni. — Na to wychodzi, że trzeba odczekać — szepnął Karwat i kok przytaknął skwapliwie. — Masz to żelazo, które ci dałem? — Yhm... Siedli wygodnie pod ścianą. Tłumiąc ziewanie i starając się zapomnieć o coraz dotkliwszym głodzie, jęli wyczekiwać cierpliwie. W ten sposób minęła godzina, może dwie i odgłosy na górze zwolna ścichły prawie zupełnie. XXX — Spróbujemy teraz — powiedział sztorman budząc koka z drzemki, w którą zdążył zapaść. Wdrapali się tą samą drogą po drabinie na pokład bateryjny. U luku przykazał kokowi poczekać, sam zaś wspiął się na górę i wyjrzał na zewnątrz. Ściemniało zupełnie. Noc była na razie bezksiężycowa i bezgwiezdna, niebo zaś osnute dość szczelnie chmurami. Potarł oczy, nie wiedząc, dlaczego mu się w nich mąci. Pozbawiało go to pewności ruchów i utrudniało patrzenie. Ssący ból w żołądku dopiero mu przypomniał, że od rana nic jeszcze nie jadł. Poczuł słabość i lekki zawrót głowy. Opanował się z trudem. Zaczął spoglądać na prawo i lewo. Morze znikło gdzieś we mgle. O pół kabla przed „Arką” widać było kadłub szwedzkiego okrętu ciągnącego karawelę na hollinie. Na jego pokładzie płonęły zawieszone u salingów dwie latarnie. One to sprawiały, że atramentowe fale przed dziobem „Arki” połyskiwały żółtym i mętnym światłem. Sama jednak karawela tonęła w głębokiej ciemności. Jedynie w nadbudówce sterowej w dalszym ciągu lampa u kompasu nikłym płomieniem lizała leżące obok niej przedmioty. Poza tym niczego więcej nie potrafił dostrzec. Na pokładzie panowała cisza. Przerywał ją od czasu do czasu niegłośny, świszczący dech wiatru oraz kroki wachtującego na baku Szweda. Fale, szumiąc z lekka, naskakiwały łagodnie na przesycone smołą burty. Tak więc — pogoda była dobra. Jął wsłuchiwać się w każdy szelest i w każde pluśnięcie. Należało przypuszczać, że na nawie spali wszyscy prócz wachtowego i najwyżej jednego lub dwu żagielników czuwających przy foku. Cofnął się do luku i zsunął po stopniach. Przywołał do siebie koka. — Wachtują jeno na dziobie — powiedział szeptem. — A reszta? — Reszta pewnie śpi w kapitańskiej kajucie. Za wiele ich na nas, nie damy rady. Diabli zresztą wiedzą, dlaczego na nawę, którą ciągną za sobą na linach, wysadzili tylu ludzi... 150 Może zatonęła im któraś i mieli na pokładzie rozbitków. Pozbyli się ich, wysadzając na naszą. Może być... Zresztą wieźlim jeńców. Najpewniej to im właśnie oddali „Arkę” pod straż. Chwilę milczeli. — Jakże więc z nami będzie, jegomościu? Co zrobimy? — Poczekaj, niech pomyślę — odparł sztorman opryskliwie. Wejście do kajuty groziło pobudzeniem Szwedów, to pewne. Narobi któryś z nich wrzasku i po całym przedsięwzięciu. Iść na bak, na wachtujących — to samo, jeśli nie gorzej nawet. We dwójkę nie dadzą rady. Na koka nie można liczyć — strachajło, to pewne. Co robić, u licha... Nagle chłopak, jakby odgadując myśli sztormana, przysunął się do niego bliżej i szarpnąwszy go za rękaw, szepnął: — A na rufie... — Co na rufie? — Mielim krypę złożoną na rufie, taką starą krypę, co przeciekała trochę. Można by ją spuścić na wodę — do wybrzeża wytrzyma. Wiosła znajdziemy na podpokładziu. Szwedów tam nie ma, więc można poszukać. — Głupiś! — wściekł się sztorman i nagle klepnął się w czoło. Że też wcześniej o tym nie pomyślał! Na podpokładziu istotnie Szwedów nie ma. Dotychczas nie przyszło mu na myśl, żeby przeszukać znajdujące się tam pomieszczenia. Na podpokładziu można przecież gospodarować swobodnie, bez obawy, że usłyszą. — Wracamy — powiedział w nowym przypływie energii. Kok westchnął ciężko. Nie próbując oponować powlókł się z powrotem. Dotarli do włazu obok prochowni i zleźli w dół. Sztorman wyjął zza jednej z belek tkwiące tam zawsze w pogotowiu szczapy i skrzesał ognia. Płomyk zachybotał niepewnie i począł trzaskać głośno. Przeszli kolejno wszystkie przedzielone grodziami pomieszczenia podpokładowe i opuścili się do komory dennej. Tchnęło tutaj wilgocią i zgnilizną. Hm... Nie ma... — mruknął w pewnej chwili sztorman przystając. Potarł w zamyśleniu kark. — Są więc albo w hundekokpicie pod kubrykiem, albo... — Kto? — Hundekokpit zostawimy sobie na później do przepenetrowania — rozmyślał dalej głośno sztorman nie zwracając najmniejszej uwagi na pytające spojrzenie chłopaka. — Tam niebezpiecznie, bo blisko wachtujących. Mogą również być w lazarecie albo... — Kto ma być w lazarecie? — ponownie zapytał zaniepokojony kok. — Zmiłujże się waćpan, kto? — Nasi ludzie! Zapomnieliśmy przecie o naszych ludziach. Jeśli ich nie przepędzili na swoją nawę, to najpewniej zamknęli w hundekokpicie albo w lazarecie. Bo jeśli całe podpokładzie puste, to ino tam... Przecie nie potopili ich, co? A na własną nawę po jakiego diabła by mieli brać, kiedy i tak zadość mają swoich? Chodź, poszukamy. Cofnęli się z powrotem na rufę. Kok wyjął zza belki nową szczapkę i zapaliwszy ją od pierwszej, podsunął się za sztormanem pod drzwi lazaretu. Były zamknięte. Karwat obmacał zamek. Silny, trzyma. Nic zresztą dziwnego, zamek był przecież stałą troską Magnusa, który nie lubił, by mu marynarze pod- bierali co przedniejsze napitki. Obejrzał antaby i spróbował ich mocy końcem puginału. Również nie wyglądały na to, żeby je można było oderwać. Postukał lekko w ścianę. Odpowiedział mu jedynie głuchy pogłos i cisza. Przytknął do desek ucho. — Tam nikogo nie ma — szepnął kok czekający z boku. Karwat wparł się plecami w drzwi i nacisnął je z całej mocy. Ledwie drgnęły. Pochylił więc głowę do dziurki od klucza i, ku przerażeniu koka, zapytał dość głośno: — Hejże, jest tam kto? Za ścianą zachrobotało coś lekko i dał się słyszeć przygłuszony, jakby daleki jęk. — Jest tam kto?! — zapytał jeszcze raz głośniej. Chrobot powtórzył się i po chwili w ścianę z drugiej strony zastukano silnie pięścią. — Ludzie, otwórzcie! — doszło przez dziurkę od klucza. — Otwórzcie! — Są! — Kok złapał sztormana za rękę i potrząsnął nią szczerząc zęby w radości. — A my byśmy spuścili szalupę i uciekli, zostawiając braci rodzonych. Panie Boże odpuść! — Przeżegnał się zamaszyście i odskoczył, gdyż Karwat zrobił ruch, jakby chciał go trzepnąć przez głowę. — Głupiś! Już ci po raz dziesiąty dzisiaj to mówię! Dawaj no to żelazo, nie zgubiłeś? — Nie zgubiłem, jegomościu. — Podał skwapliwie żelazny klin. — Przyświeć! Prędzej! Wsadził klin między drzwi a futrynę w miejscu, gdzie tkwił zamek, i natężając wszystkie siły, spróbował wyważyć. Ani zamek jednak, ani drzwi nawet nie drgnęły. — Nie puści, psiawiara... — stwierdził i rozejrzał się bezradnie. Obmacał grube, z kutego żelaza zrobione zawiasy. — I nie tędy droga — powiedział głośno do koka. — Zanim wyłamiemy, nastanie świt, a czas nagli. Zapal no drugą szczapę i pójdź poszukać za przepierzeniem prochowni. Leżą tam jakoweś narzędzia. Kok odszedł, on sam zaś począł uważnie i z rozmysłem oglądać ścianę zbudowaną z grubych, ledwo że ociosanych belek. O wyrwaniu którejś z nich nie można było nawet marzyć. Jeszcze raz zatrzymał się przy drzwiach i obstukał je pilnie ze wszystkich stron. Prawa, pionowa belka futryny była cośkolwiek nadpróchniała i chwiała się nieco w podłogowym otworze wpustowym. Podłubał puginałem w drewnie. Zaczęło kruszeć. Chyba tutaj trzeba zacząć — pomyślał niepewnie. Nadszedł kok dźwigając długą żelazną sztabę, kilof i złamaną halabardę. — O, tym będzie już można spróbować — powiedział do chłopaka z uznaniem w głosie. Ujął silnie sztabę i wbił ją z rozmachem w szparę między deską podłogi a belką. Rozległo się głuche dudnienie, jakby ktoś w pustą beczkę walił. — Jezu Nazaretański! Toć pobudzimy wszystkich! — przestraszył się Szantruczek. Karwat nie zwracając na niego uwagi nasłuchiwał chwilę, potem ze zdwojoną siłą nacisnął na żelazo. Posypały się szczapy i żółty pył próchna. Belka zatrzeszczała przeraźliwie. Wbił tedy żelazo po raz wtóry i obruszał ją nieco. — Nie, w ten sposób nie damy rady. Za wiele hałasu, weź no mój puginał i spróbuj odłupywać po szczapie. Chłopak wykonał skwapliwie polecenie, on sam zaś wsunął sztabę w dość już szeroki otwór i jął go powiększać, naciskając raz w tę, raz w drugą stronę. Kupka szczap powiększała się powoli i otwór rósł. Oczyszczali go rękoma i znowu poczynali łupać drewno kawałek po kawałku. Czas mijał niezmiernie prędko. Słychać było, jak na szwedzkiej nawie dzwon okrętowy wybił godzinę drugą po północy, potem po pewnym czasie, który wydawał się im niezmiernie krótki, dzwon dołożył piątą szklankę, następnie szóstą z kolei, a dolny koniec belki wciąż tkwił jeszcze w podłodze. Pot lał im się ciurkiem po twarzach, dyszeli ciężko, szeptem poganiając jeden drugiego do pośpiechu. W pewnej chwili sztorman kopnął ze złością w belkę i odłożył halabardę. — Zmitrężymy w ten sposób do świtu, a jeszcze będzie trzymała! — wybuchnął. — Podaj no sztabę. Do stu tysięcy czortów! — Zamachnął się szeroko i wbił żelazo z całej mocy w szparę. Głuchy trzask przebrzmiał zwolna. Odczekali chwilę, nasłuchując. Na nawie w dalszym ciągu panowała cisza. Sztorman wlazł obiema nogami na wystający koniec żelaza i kazał kokowi stanąć obok siebie. — No, teraz razem. Raz, dwa, razem... — Podskoczyli i całym swym ciężarem nacisnęli na sztabę. Huknęło głośno, jak strzał z muszkietu. Posypały się drzazgi, mnóstwo obłupanych kawałków drewna i ponad podłogę wzbił się mały obłoczek suchego próchna. — Jeszcze raz. Hop! — Ponowny huk i belka zachwiała się. Kok przyklęknął i oczyścił otwór. — Jakże tam? — rzucił Karwat niecierpliwie. — Niewiele już trzeba, żeby puściło. Niechże waćpan sam zobaczy. Również przyklęknął i obmacał podstawę belki. — Podźgaj puginałem, nuże, prędzej! Kok odłupał spiesznie resztę tkwiącego jeszcze we wpuście drewna. Wsunęli w wyrwę kilof oraz sztabę i wspólnymi siłami podważyli. Futryna, trzeszcząc i skrzypiąc okropnie, puściła. Między ścianą a obudową drzwi utworzyła się szeroka na ćwierć łokcia szpara. Z tyłu też nie próżnowano. Ktoś naciskał na drzwi, pomagał wypychać. Słychać było dochodzące ze środka lazaretu sapanie, w szparze ukazało się ramię jakiegoś marynarza, napierającego bokiem ciała na belkę. W tym momencie jednak kok syknął ostrzegawczo. W górze na głównym pokładzie górnym ozwało się ciężkie stąpanie. — Cicho tam w środku! — szeptem ostrzegł sztorman uwięzionych ludzi. — Idzie ktoś... — Gorączkowo zebrał rozrzucone na podłodze narzędzia i zastygł nieruchomo z głową zadartą do sufitu. Tak, ktoś kroczył w kierunku rufy. Kok dmuchnął. Utknięta w dziurze od sęka szczapa zgasła, Był to już ostatni sposobny jeszcze do ucieczki moment, gdyż w luku błysnęło nagle światło latarni i zaskrzypiały stopnie trapu. Cofnęli się o dwa kroki do tyłu i przywarli do ściany w miejscu, gdzie żerdzie wspierające strop tworzyły niewielki uskok. Karwat delikatnie złożył narzędzia na podłodze i dobył puginału. Przytaili w sobie oddech. Korytarz poczerwieniał od światła, a na belkowaniach stropu zatańczyły długie smugi cienia. Szwed toczył się poprzez korytarz ociężale, zamaszyście wymachując latarnią. Zmierzał w stronę dolnego pokładu bateryjnego. Jego droga więc prowadziła obok lazaretu. Kroki poczęły dudnić niedaleko przyczajonych za żerdziami. Słyszeli świszczący oddech idącego. Ale wtem wszystkie te odgłosy urwały się gwałtownie. Kroki umilkły, ucichło również sapanie. Karwat wysunął poza żerdź głowę i wyjrzał na korytarz. Zobaczył, że Szwed stoi pochylony tuż u drzwi lazaretu i ogląda zdumionym wzrokiem wyważoną futrynę. Teraz nie było już nic do stracenia. Wóz albo przewóz — przemknęło Karwatowi błyskawicznie przez myśli. Jednym susem wyskoczył z ukrycia i zanim Szwed zdołał się odwrócić, palnął go puginałem przez kark. Ujrzał na moment jego czerwoną, zbaraniałą nagle twarz, wyłażące wprost z orbit oczy i odchylając się dla nabrania lepszego rozmachu, spałaszował go przez głowę jeszcze raz. Napadnięty ugiął się, zmiękł i tracąc świadomość padł na deski. — Wiąż! — Karwat syknął niecierpliwie. Obszukał spiesznie leżące ciało. Razem z pasem odpiął kordelas i rzucił chłopakowi. — Trzymaj. Myślałem, że klucz przy nim będzie, ale nie ma. — Waszmość obiecali szablę — zaprotestował Szantruczek z jawną niechęcią i przykrością oglądając zdobycz. — Bierz, co jest, i nie gadaj. Czasu nie ma. Spętaj go! Pobiegł za przepierzenie, które przed chwilą było ich schronieniem i przyniósłszy kilof, gorączkowo zabrał się do kończenia roboty. Nie starał się już o zachowanie ciszy. Walnął w belkę raz i drugi, a gdy odskoczyła, tworząc dostatecznie wielką szparę, zawołał do środka: — Ilu was tam? — Dwunastu, proszę jegomości — odpowiedział jakiś głos. Poznał w mówiącym sternika Donata. — Popchajcie no w drzwi, ile sił wam jeszcze starcza. Dalejże, hop! Drzwi zatrzeszczały, zakołysały się i wreszcie, razem z wybitą z podłogi belką futryny, wyskoczyły ze ściany. Karwat z kokiem podtrzymując od przodu, aby nie runęły, złożyli je ostrożnie na podłodze. — Wyłaźcie, chłopcy. Wszyscy zdrowi? — Trzech lżej rannych, jeden ciężej — odparł Donat, pierwszy wyłażąc z lazaretu. Za nim tłoczyła się reszta. — Ranni niech zostaną — zdecydował Karwat — zaś zdrowi za mną. A, i Selina jest? — Myślałem, że cię ubili. Widziałem, jakżeś padał. — W łeb mnie stuknęli, ale omdlałem jeno, panie... — uśmiechnął się mat. Marynarze byli brudni, w postrzępionej odzieży, pokryci zakrzepami krwi i spoceni. Mrużyli oczy od światła latarni j oglądali się uważnie. Karwat przeliczył. Tak, było ich ośmiu. Zajrzał do środka. — Macie tutaj różnorakie żelaziwo — rzekł do rannych podsuwając im sztaby i kilof. — Bronić się możecie, gdyby jeszcze tu który zajrzał. Jeno jak najciszej. — Powrócił na korytarz. — Połowa niech przemknie się do góry, na rufę. Poprowadzi Donat — komenderował półgłosem. — Szwedzi śpią w kapitańskiej kajucie. Ale nie napadać na nich! Wystarczy obstawić wejście. Reszta z Seliną pójdzie ze mną na dziób. Obezwładnimy najsampierw straże. No, ruszać, ino nie czynić zbytniego hałasu. Ludzie rozdzielili się prędko. Donat ze swoimi wspięli się bezszelestnie po trapie i zniknęli w luku prowadzącym na jut. Karwat przeprowadził swój oddziałek przez dolny pokład bateryjny, potem korytarzem obok kambuza do kubryku. Szli milczkiem jeden za drugim. Przed włazem kok zgasił zdobytą na Szwedzie latarnię. Wysunęli się po kolei na zewnątrz. XXXI Świeże powietrze odurzyło na moment wszystkich aż do zawrotu głowy. Choć mgła zdawała się już rzednąć, całe morze dookoła zalegała nieprzenikniona ciemność. Na przodzie, może trochę więcej niż półtrzecia kabla od karaweli, widniały zarysy ożaglowań ciągnącego ją na linach szwedzkiego okrętu. Bak „Arki” zdawał się być pusty, jedynie na śródokręciu niepewnie chybotała postawiona na jakiejś beczce niewielka latarnia. W jej bladym świetle można było dostrzec jedynie ledwo co majaczącą gmatwaninę lin, szczątki rej i rozbitego grotmasztu. Dochodziło stamtąd niewyraźne, ciche poświstywanie jednego z wachtujących, dwóch innych rozmawiało półgłosem opodal pierwszego. Dzwon na Szwedzie wybił donośnie siedem szklanek. — Jeden z was zostanie ze mną — szepnął sztorman i zwrócił się do mata: — A z resztą bieżaj, Selina, na śródokręcie. Jak na Szwedzie zaczną wybijać godzinę czwartą, rzucicie się na wachtowych. Ale od razu, jak tylko pierwsza szklanka zabrzmi! A potem pędźcie co sił w nogach na jut. Mat kiwnął głową i wsiąkł z ludźmi w mrok tak prędko, jakby go nigdy nie było. Sztorman przeczekał chwilę, potem jął z pozostałym u jego boku marynarzem posuwać się aż do samego wzniesienia dziobowego. Forkasztel zawalony był zapasowymi linami, beczkami z wodą i różnym innym sprzętem żeglarskim, należało się więc strzec, aby o coś nie zawadzić. Za jednym z dział pościgowych nastąpili na jakiś miękki kłąb — ktoś leżący na podłodze zabełkotał głośno przez sen. Równocześnie prawie padli na skulone na ziemi ciało, przydusili je kolanami i jeszcze zanim Szwed zdołał krzyknąć, towarzyszący sztormanowi marynarz zatkał mu łokciem usta i zdusił za szyję. Karwat uderzył leżącego rękojeścią puginału po głowie i ogłuszył. — Spętać? — szepnął marynarz, łapiąc głośno oddech. — Daj spokój. Obmacaj lepiej podłogę, czy nie ma gdzie drugiego. Potem możesz go związać. Zostawił swego podręcznego w kasztelu, a sam wspiął się na najdalszy występ dziobu. Konieczny był teraz największy pośpiech; każdej chwili dzwon na szwedzkiej nawie mógł wybić zmianę wachty. Namacał wystający ponad deski pokładu poler i uwiązaną doń linę holowniczą. Trzymając się jej ręką, skoczył ku burcie. Wychylił się i ciął w linę puginałem z całej mocy. Opadła z pluskiem do wody. Przebiegł pod bukszprytem i namacał drugą. Znowu jedno zamaszyste cięcie i głośny plusk, towarzyszący opadnięciu liny poza burtę, tym razem przygłuszony szwedzkim dzwonem okrętowym, monotonnie wybijającym szklanki ostatniej nocnej wachty. „Arka Noego” zwolniona z hollin zakołysała się swobodnie i ponieważ nie miała nastawionego żagla, poczęła zwalniać. Na śródokręciu w tym momencie zakotłowało się, ktoś padł na deski pokładu i stojąca na beczce latarnia zgasła. Nawa pogrążyła się nagle w zupełnym mroku, jakby przestała istnieć. Karwat powrócił biegiem do forkasztelu i zawołał na zostawionego tutaj marynarza. Ów skończył właśnie pętać Szweda własnym jego pasem, cisnął go na ziemię i wypadł za sztormanem na pokład. Nie zachowywali już zbytniej ostrożności. Przy rumowisku obok roztrzaskanego grotmasztu krzątał się mat Selina z resztą ludzi. — Zrobione — oznajmił półgłosem dopinając na sobie zdobyczny pas z tkwiącym w nim kordelasem. — Zadusilim i za burtę. — Wszyscy do żagli! Bierzemy kurs na wybrzeże — zakomenderował sztorman. Złapał Selinę za ramię i pociągnął na tył nawy. Panowała tutaj cisza i wydawało się, że było pusto. Dopiero przy nadbudówce sterowej ujrzeli przyczajonych pod ścianą ludzi. Z mroku wynurzył się sternik Donat, a za nim kok, dzierżący tryumfalnie zdobyczną szablę. — Związałem szwedzkiego sternika — pochwalił się chłopak podekscytowanym szeptem. — A ci z kajuty? — zapytał sztorman. — Śpią — pośpieszył z odpowiedzią sternik Donat. — Nie było rozkazu. — Siadaj, człowieku, do rudla. Z tymi z kajuty dam sobie radę — powiedział do niego. — Holliny odcięte i nawa już zwolniona. Bierzemy kurs na wybrzeże. Zanim Szwedzi u siebie spostrzegą, musimy być daleko. Za mną! — rzucił do marynarzy i ostrzegł: — Tylko cicho... żeby się obyło bez strzelaniny. Przygotujcie sznury. Weszli w korytarz i dotarli po omacku do drzwi. Sztorman odemknął je, unosząc nieco w zawiasach, aby nie zaskrzypiały. Ze środka zionęło kwaśnym odorem potu i gorzałki. Słychać było równe oddechy śpiących, chrapanie i poświstywania przez nosy. Rozpełzli się błyskawicznie po kajucie, wczołgali pomiędzy wory nabite słomą, które Szwedzi podesłali sobie na podłodze przed snem. Rozległo się kilka głuchych uderzeń, okrzyków wydanych w obcym języku, jedno ciężkie sapnięcie i szarpanina. Już było po wszystkim. Mat Selina skrzesał ognia i zapaliwszy łojówkę, zasłonił workami iluminatory. Szwedów było pięciu. Jak barany leżeli rozciągnięci pokotem, ze skrępowanymi do tyłu rękoma. Mrużyli oczy od światła i próbowali się jeszcze szarpać, w zdumieniu przeklinając głośno. — Poprawić im więzy i przegnać do magazynu — powiedział Karwat do marynarzy. — Jeszcze jeden leży w forkasztelu, no i jeden przy lazarecie. Zamknijcie ich wszystkich razem. Naszych zaś rannych przenieść tutaj. Dwóch jak pójdzie, wystarczy — pośpieszył widząc, że wszyscy zabierają się do spełnienia jego ostatniego rozkazu. — Reszta niech się uzbroi, w co jest pod ręką, i na pokład. Być w pogotowiu. A świateł nie zapalać — ostrzegł. Wypadł z kajuty i przeskakując po kilka stopni wbiegł po trapie na pomost. Szwedzkiej nawy, która przed pół godziną jeszcze holowała „Arkę Noego”, nie było już widać, choć mgła zrzedła i jął wschodzić księżyc. — Donat! — krzyknął. — Kieruj bardziej na wybrzeże. Dwóch ludzi do sond! Jeszcze raz rozejrzał się z niepokojem po okolicy. Nie, szwedzkiej nawy rzeczywiście nigdzie nie było. Jednak księżyc odsłonił dość pokaźny skrawek morza i Karwat prędko zdał sobie sprawę z tego, że jeśli mgła się nie utrzyma jeszcze choć pół godziny, mogą zostać odkryci. Szwedzi na pewno spostrzegli już, co się stało, i zawrócili, a o uciekaniu przed nimi nie było nawet co marzyć. „Arka Noego”, płynąca jedynie pod żaglami fokmasztu, nie mogła rozwijać żadnej szybkości, tym bardziej że wiatr równocześnie ze zbliżającym się brzaskiem omdlewał prędko. Zszedł z pomostu i zarządził na śródokręciu zbiórkę załogi. Przegląd trwał bardzo krótko. Nie licząc Donata, który siedział przy sterze, i czterech rannych przeniesionych do kapitańskiej kajuty, a wliczając w oddział wachtowy koka, dysponował ośmioma ludźmi zdolnymi nosić broń. Z tego trzech musiał odesłać do pilnowania nastawionego żagla, koka zaś do kambuza, by nawarzył strawy, gdyż wygłodnieli wszyscy okropnie. Pozostał zatem z czterema marynarzami, z którymi w razie ataku mógłby bronić nawy. Sytuacja była więc nie do pozazdroszczenia, krótko mówiąc — po prostu beznadziejna. Polecił Donatowi trzymać się linii wybrzeża, wód pełnych mielizn. Ostrego pogotowia nie potrzebował ogłaszać — wszyscy czuli, co się święci. Poszedł na rufę i jął z Seliną przysposabiać do gotowości działa rejteradowe. Kazał znieść kule i proch; wyrychtowano lufy na przypuszczalny cel, to samo zrobiono z działami pościgowymi na dziobie. Księżyc przecierał zwolna mgłę, dobywając z mroku coraz to dalsze j dalsze kręgi morza. Jego światło zaczynało się pomału mieszać na wschodzie z pierwszymi różowymi smugami brzasku. „Arka” szła ospale, jakby okaleczona. Wiatr górą wiał jeszcze rześki, dołem jednak zamierał, woda traciła falę i po pewnym czasie ledwie co marszczyła się drobną sinawą łuską. Widnokres, który rozszerzał się zwolna, był ciągle pusty. Nawet najbystrzejsze oko nie zdołałoby wypatrzyć majaczącego w dali choćby jednego płachetka żagla. Po lewej stronie nawy zarysował się wyraźnie cienki i osnuty niebieskawym mglistym pyłem brzeg ziemi, po prawej zaś stało bezkresne morze. Księżyc gasł w jasnej przejrzystosrebrnej otoczce, co chwila pokrywała go szara wełna chmur. Brzask wreszcie ostatecznie rozproszył mroki i Bałtyk ukazał się nagle oczom ołowiany i ziębiący swą połyskliwością przejmującą do szpiku kości. Karwat wzdrygnął się i przetarł pokryte chłodnymi kroplami potu czoło. Przywołał jednego z marynarzy i wskazując na zachód, zapytał: — Widzisz coś? — Tak jest, mości panie, widzę — odparł po chwili marynarz nieswoim głosem. — No? — Trzy nawy płyną w kierunku na nord, mości panie. — Tak, oko mnie nie myliło. Uderz na alarm. Nie minęła i minuta, a dzwon rozszalał się na całą nawę. Sztorman, ryzykując wpakowanie „Arki” na mieliznę, kazał Donatowi zboczyć jeszcze bardziej w stronę wybrzeża i pobiegł do forkasztelu. Spotkania należało oczekiwać od dziobu. Marynarze ustawili się przy obu przednich kolubrynach. Z kapitańskiej kajuty wylazło dwóch najlżej rannych i przy-wlekło się prosząc, aby wyznaczyć im stanowiska. Odesłał ich na dolny pokład bateryjny i przydając do pomocy koka, przykazał, aby uruchomili choć ze dwie działobitnie burtowe, najbliższe dziobu. Zaczęły się teraz chwile straszliwego napięcia i oczekiwania. Wszyscy milczeli, skupieni w sobie — czujni. Słychać było jedynie niegłośne, smutne zawodzenie wiatru, skrzyp nawy i delikatny plusk rozpruwanej wody. Karwat ścisnął silnie, aż do bólu pięści i popatrzył na twarze załogi. Wszystkie były ściągnięte, dziwnie znieruchomiałe. Osłupiałe oczy wbijali w rosnące z minuty na minutę kontury wolno zbliżających się naw, które niosły im zagładę. Bo nikt nie wątpił, że to już koniec. Lecz równocześnie dojrzał w oczach załogi tlące się jeszcze błyski uporu. Powiedział nagle bardzo głośno, trochę nawet za głośno, boć stali w ciasno zbitej gromadce: — Oni na cudzych wodach wojują, my zawdy na swoich. Marynarze popatrzyli na niego w milczeniu. Wtedy rzucił ostro jak rozkaz: — Gdy już nie stanie sił na obronę, poprowadzimy „Arkę” prosto na wybrzeże, aż osiądziemy na ławicach piaskowych. Zabierzecie wtedy rannych i spuścicie szalupę. Ja zostanę i podpalę nawę. Odpowiedzi nie było, lecz wiedział, że wszyscy zrozumieli jego zamiar. Stojący przy działobitniach skrzesali ognia i zapalili lonty, potem plunęli w dłonie, ujęli lewary i wyrychtowali działobitnie na cel. Czas wlókł się niezmiernie wolno. Błysnęło już słońce i rozproszyło swym światłem resztki mgieł i szarówki porannej. Oczy wpatrujące się nieprzerwanie w zbliżającego się nieprzyjaciela poczęły łzawić. „Arka Noego” chybotała leniwie. — Załadujcie działa — rzekł sztorman. W milczeniu wsunięto w lufy proch i żelazne pociski. Jeszcze raz poprawiono cel. Zapalone lonty drgały na łagodnym wietrze. Nieprzyjacielskie nawy zeszły z kursu i rozsypały swój szyk, mając najwidoczniej zamiar oskrzydlić karawelę. Cisza stała się bezgraniczna i aż dzwoniło w uszach. Słychać było tylko gorączkowe posapywania ludzi przy działach i głuche pokaszliwanie jednego z żagielników, czuwającego przy foku. Ktoś nagle splunął głośno. W dali wykwitł z dziobu jednej z naw biały obłoczek i kula plusnęła do wody sto metrów przed dziobem „Arki Noego”. — Gotujcie zapał — rozkazał sztorman. — Bijemy w najbliższego. Po pokładzie. XXXII Magnus oderwał od oczu szkła przybliżające, poprawił halsztuk pod brodą, co robił zwykle będąc bardzo zmieszany, i pomrukując coś niewyraźnie pod nosem, szarpnął brodę. Jego pulchna twarz przybladła, potem dla odmiany poczerwieniała z nagła aż po czoło. Jedynie nos kapitana, kształtem przypominający nieforemną bulwę, nie zmienił koloru, i tak bowiem dzień i noc tkwił pomiędzy tłustymi policzkami jaskrawoczerwony jak rak wrzucony do wrzątku. — Niech to licho porwie, niech to licho... — mruczał sapiąc głośno. Targał wciąż brodę, drapał się za uchem i spluwał poza burtę. Wyraźnie był czymś wyprowadzony z równowagi. — Niech to licho! Jeszcze raz wzniósł na wysokość oczu szkła i długą chwilę śledził samotną nawę, która przed niespełna kwadransem wygoniła się na horyzoncie. Gajka, stojący u jego boku, spozierał na kapitana pytająco i z niespokojnym zaciekawieniem. — No co? — zapytał. W jego głosie kryła się odrobina obawy; usiłował odgadnąć, co tak nagle poruszyło starego kapitana. Magnus poczerwieniał jeszcze bardziej. Trzasnął perspektywą w balasek rampy, aż posypało się szkło. — No nic! — burknął nagle wściekle i wybuchnął stekiem przekleństw. — Po co ci z „Wodniaka” strzelają? Zgłupiał Witt czy jak? Do diabła! Oczy stracił? — Okręcił się na pięcie, zbiegł z pomostu i wlazł do kajuty, trzaskając głośno drzwiami. Gajka popatrzył za nim zdumiony, a nawet przerażony. Jeszcze go takim nie widział. Nie mogąc nic z tego pojąć, wzruszył po pewnej chwili ramionami i mruknął do siebie cicho: — Popił sobie staruszek czy jak... — Jemu też się to wszystko nie podobało. Nawa, na którą szli, wyglądała na rozbitka. Niegroźna była więc. Poza tym Gajce wydawała się skądś znajoma. Zniszczenia utrudniały wprawdzie rozeznanie, ale przysiągłby, że ją gdzieś widział. Im bliżej do niej podpływali, tym wrażenie to się potęgowało. Sygnalista odebrał właśnie rozkaz z „Wodniaka”, aby zacieśnić szyk. Gajka więc zajął się wydawaniem poleceń sternikowi i żagielnikom. „Wodniak” po oddaniu pierwszej salwy zamilkł. Nagle zasygnalizował odwołanie alarmu bojowego. XXXIII Magnus wszedł do kajuty i trzasnąwszy za sobą ze złością drzwiami, aż huknęło, cisnął kapelusz na stół i odpasał klingę. Mylił się Gajka posądzając go, iż sobie podpił. Kapitan nigdy nie pijał za wiele, a już niezmiernie rzadko pozwalał sobie na to w godzinach porannych. Teraz jednak musiało zajść rzeczywiście coś niedobrego, gdyż zrobił odstępstwo od swego, dość ściśle przestrzeganego zwyczaju, wyjął bowiem ze ściennej szafki półgąsiorek wódki zaprawionej miodem, nalał jej pełen, pokaźnych rozmiarów, puchar i wychylił płyn jednym haustem, odchylając do tyłu głowę. Potem siadł za stołem, tyłem do drzwi, podparł się dłońmi pod brodę i trwał tak półtrzecia godziny, a może i dłużej, popijając od czasu do czasu i przeklinając półgłosem. Wreszcie cisza na pokładzie została gwałtownie przerwana, zapanował tam niecodzienny rwetes i gwar zmieszanych głosów uderzył w ściany kajuty kapitańskiej. Słychać było krzyki oficerów i marynarzy, bieganie tam i sam. Skrzyp kabestanu towarzyszący zazwyczaj spuszczeniu szalupy wwiercał się w uszy. Po jakimś czasie szalupę wciągnięto na powrót, hałas wzmógł się niepomiernie, wreszcie w pewnym momencie ucichło wszystko tak nagle, jak się zaczęło. Za to w korytarzu ozwały się kroki, zapiszczały pod czyimiś nogami klepki podłogi i do kapitańskiej kajuty wkroczył sztorman Karwat we własnej osobie, zdrowy i cały, jedynie wymizerowany ogromnie. — Witajcie, waszmość! — rzucił od drzwi wypinając buńczucznie pierś i mimo żałosnego wyglądu śmiejąc się głośno. — Melduję swe przybycie i czekam dalszych rozkazów. Magnus zwolna odwrócił głowę w jego stronę, aż spotkali się wzrokiem. — Zachowywałbyś się mniej chełpliwie, gamoniu... — powiedział opryskliwie. Sztorman zrozumiał w jednej chwili, że kapitan nie w humorze. Spoważniał. Spodziewał się raczej po nim czegoś wręcz odwrotnego. — Udało nam się wyjść cało — rzekł siadając niezbyt zdecydowanie naprzeciwko swego patrona. Mina mu zrzedła. — Widzę. — Ale waszmość, miarkuję, nie bardzoście z tego radzi... — powiedział i urwał zmieszany, gdyż Magnus spiorunował go wzrokiem. Uderzył pięścią w blat stołu i powstał. Sztorman zorientował się, że kapitan podpił już sobie dobrze. Nie pojmował, co mogło się tutaj zdarzyć w czasie jego nieobecności. — Coście, waszmość, taki na mnie gniewny? — spytał cicho, również wstając. — Przecie przyprowadziłem nawę i ludzi nie wytraciłem... W tym momencie jednak Magnusowi złość nagle odeszła i ogarnęła go żałość. Nachylił się do Karwata, złapał go za rękaw i rzekł płaczliwym nieomal głosem: — Co my z sobą teraz poczniemy, nieboraki, powiedz? Co poczniemy? „Arkę Noego” przyprowadziłeś, pewnie... Ale do szczętu rozbita. Na czymże my będziemy żeglować? Przecie widziałem wszystko z pomostu. Poznałem wcześniej niźli inni. Tak poharatana nigdy jeszcze nie była... W tym rzecz! — pomyślał sztorman i fiuknąwszy przez zęby, zaczął się tłumaczyć spiesznie. — Wczoraj po południu Szwedzi mi ją opanowali. Stąd więc takie spustoszenie. Ledwieśmy się zdołali nocą oswobodzić... — Co, Szwedzi?! — Tak, naszli nas pośród mgły, zaczepili, no i poczęli holować. Wtedy ja, co się wraz z kokiem ostałem z pogromu, wypuściłem na swobodę naszych ludzi zamkniętych w lazarecie. Odcięlim nawę z holliny, no i jesteśmy... Ale Magnus nie słuchał. Kiwał się nad nowym, napoczętym pucharem i medytował coś posępnie. — Wyporządzimy ją, na powrót do świetności przywiedziemy — mruknął Karwat pocieszająco. Też go żałość ogarnęła. Dotychczas nie stało czasu na zastanawianie się — teraz uświadomił sobie ogrom nieszczęścia. Z pierwszych we flocie zejdą na ostatnich. Do diabła! To jakby z nawą pójść na dno. — Pewnie, że wyporządzimy, ale już do dalekich rejsów nie będzie zdatna. Bitwy na niej nie wygramy. Zejdzie nam na to, że nas do patrolowania Wisłoujścia przeznaczą. — No tak. Wczorajszy szkwał dał nam srogie cięgi — powiedział Karwat opuszczając głowę — a ten nieszczęsny trafunek ze Szwedem jeszcze większe. Wszystko to prawda, ale może się jednak jakoś wywiniemy losowi. Może nam za zasługi... — Zamilcz wreszcie — przerwał kapitan. — Gadaniem niczego nie naprawisz. Zresztą nie winnyś. Płynąłem ci w sukurs, cóż kiedy mgła była, że oko wykol. Taki to los... — Pociągnął łyk wódki. — Niech go diabli wezmą. Omne nimium nocet ... Do kajuty wkroczył w tym momencie oficer wachtowy i oznajmił, że komandor wzywa kapitana na naradę. Magnus wstał z ociąganiem, poprawił na sobie kaftan, podpiął halsztuk i zleciwszy Karwatowi komendę nad „Svanem”, wyszedł chwiejąc się z lekka na pokład. Po chwili sztorman również opuścił kajutę. Welbot wiozący Magnusa płynął już w stronę „Wodniaka”. Karwata otoczyła natychmiast cała gromada marynarzy i oficerów. Choć załoga „Arki Noego”, która przybyła przed chwilą w szalupach, zdołała już zrelacjonować przypadki dnia poprzedniego i minionej nocy, sztorman został zmuszony do opowiadania wszystkiego jeszcze raz od początku. Ze składu okrętowego wytoczono na polecenie Gajki beczułkę wódki, odbito czop, marynarze podchodzili kolejno, napełniali blaszane kubki, potem rozsiadali się półkręgiem przy grotmaszcie, gdzie usadowił się bohater nocnej przeprawy ze Szwedami. Słuchali, przerywali mu pytaniami i okrzykami i tak zleciał czas do samego południa. Tuż przed dzwonem obiadowym wrócił z „Wodniaka” Magnus. Wielce zaaferowany odwołał Karwata i Gajkę na stronę. — Uradziliśmy — zwrócił się do młodego kapitana — że waszmość weźmiesz „Arkę” pod swoją komendę. — Nie pojmuję... — Gajka uniósł brwi. — No, mówię, że oddaję waści „Arkę Noego”. Naturalnie jeśli zechcesz przyjąć tak rozbitą nawę na czas dłuższy niż trwanie rejsu. — Magnus popatrzył nań wyczekująco. Kapitan Gajka wpatrywał się weń chwilę, mrugając powiekami, jakby jeszcze nie rozumiał, o co chodzi, potem oczy mu błysnęły. Odżył nagle. Klepnął się po biodrach i zaśmiał głośno. — Co też waszmość mówicie! Że rozbita, to żaden szkopuł. Doprowadzę ją prędko do porządku. Nic mnie bardziej nie mogło ukontentować niż ta wiadomość. Myślałem już, że nieprędko się własnej nawy dochrapię. Naprawdę mi ją dajecie? Magnus, jakby nie słyszał jego pytania, rozejrzał się i powiedział: — Wybierzcie waść sobie sześciu ludzi z mojej załogi. Więcej dać nie mogę, sam bowiem mam zbyt mało. Witt i Mora również odkomenderują do was po sześciu ludzi, załogę więc jakoś skompletujecie. Zaopatrzenie też wydzielimy ze zdobycznego. — A my zostajemy na „Svanie?” — zapytał sztorman przestępując niecierpliwie z nogi na nogę. Tego się właśnie spodziewał. Wiedział, że Witt to człowiek honorowy. — Nie, my zostajemy na „Arce”. — Magnus nagle pacnął się z rozmachem w czoło. — Zapomniałbym, na śmierć zapomniałbym! Nazwę „Arka Noego” przenosimy na ,,Svana”, dawna zaś „Arka” będzie się odtąd „Białym Psem” zwała. Gdzieżby tam jakowegoś „Svana” szwedzkiego ze sobą wlec. Aż przykro mi na takiej nawie żeglować. Tak już przywykłem, że bez „Arki” trudno byłoby żyć. — Ach tak! Więc wszystko pozostaje po dawnemu? — roześmiał się znowu Gajka. — Jakbyś zgadł waszmość, prawie po dawnemu... Tyle, że nowy „Biały Pies” będzie nieco większy od tego, który zatonął. — No, ale i nowa „Arka Noego” także pokaźniejsza — podchwycił z wielką satysfakcją Karwat. Całe zmęczenie, po ostatnich przejściach, opuściło go zupełnie. — W samej rzeczy — zgodził się Magnus, gospodarskim okiem spoglądając dookoła. — Na huczne chrzciny nikogo nie proszę, bo zaraz musimy podnieść żagle, ale jednej czarki waść chyba nie odmówisz ze starym wychylić — mrugnął znacząco w stronę Gajki. — Hejże tam! Dobądźcie no jakiego gąsiora! — Sięgnął do kieszeni, wyjął pęk kluczy i cisnął je podbiegającemu na wołanie bosmanowi. — Ze szafy komandorskiej, przedniejszą wybierz... Gdy bosman zjawił się z powrotem, niosąc gąsior i trzy potężne puchary, Magnus najsampierw gwoli sprawdzenia, czy chłopisko nie skorzystało z okazji, aby samemu gębę umaczać, kazał mu chuchnąć, potem osobiście rozlał trunek i mówiąc uroczyście, że nie ma już „Svana”, ale po wsze czasy galeona zwać się teraz będzie „Arką Noego”, przyłożył puchar do ust i wypił duszkiem. Za nim wypili Gajka i Kar-wat i otarłszy wąsy uściskali się wszyscy serdecznie. — No, ale teraz zabieraj się waszmość — popędził Magnus. — Czas nagli. Dość już zmitrężyliśmy na gadanie. Gajka machnął kapeluszem i okręciwszy się na pięcie, pobiegł zwołać swoich ludzi i wybrać obiecanych sześciu z Magnusowej załogi. Sztorman tymczasem wpierw oznajmił przywiezioną przez kapitana wiadomość reszcie oficerów, następnie kazał spuścić na wodę największą z posiadanych na galeonie szalup i jął się wydzielania z magazynu przyobiecanego przez Magnusa zaopatrzenia. Załadował na szalupę sporą ilość prowiantu wraz z amunicją i popłynął z tym wszystkim na przechrzczoną na „Białego Psa” karawelę. Po godzinie był z powrotem. Zwiózł rzeczy należące do załogi, szwedzkich jeńców i resztę własnych ludzi. Rannych, którymi już wcześniej zajął się cyrulik okrętowy, umieszczono w jednej z dwóch oficerskich kajut i gdy sygnalista przekazał rozkaz „Wodniaka” do ruszenia z miejsca, rozwinięto wszystkie żagle i wzięto „Białego Psa” na hol. Nawy weszły w tor za „Królem Dawidem” i dywizjon, zataczając szeroki łuk po morzu, począł oddalać się prędko od. przybrzeżnych wód Łeby, na których zaprzepaścił już trzy dni cennego czasu. — Ale mimo wszystko nie ma czego żałować — powiedział do Karwata kapitan, gdy znaleźli się znowu razem w kajucie. — Trzy dni to nie wieczność, nadrobi się, a zdołaliśmy wyrównać poniesione straty. — W Gdańsku dopiero wypatrzą sobie oczy! — zatarł ręce sztorman. — Wyszły z portu cztery nawy i cztery wracają... Tylko że dwie ostatnie urosły po drodze... — Nie bądź taki pewien swego. Jeszcze nas mogą zdrowo przetrzepać. Nawet połowy rejsu nie mamy za sobą — gestem dłoni powstrzymał tryumfatorskie zapędy swego wychowanka. — Pewnie, ale siła nasza teraz większa, choć „Arka”, chciałem powiedzieć „Biały Pies” — poprawił się szybko Karwat — do boju na razie nieprzydatny. — Dobrze byłoby w Kołobrzegu z dzień, dwa zabawić, co? — zagadnął kapitan. — Gajka mógłby nawę wyreperować, choćby z grubsza, a i nam by się też taki postój przydał... — Witt sam zarządził tę zmianę komendy czy też waszmość go prosił o przydzielenie zdobycznej galeony? — Nie, on sam. Jakżebym mógł o taką rzecz prosić... Ale choć trudno nie być zadowolonym, trochę mi żal tamtej starej krypy. Przez tyle lat wiernie służyła, to się człowiek do niej przywiązał. — Zżyjemy się i z tą — powiedział beztrosko sztorman, który jako człowiek młody nie lubił w sentymenty się bawić. — Jak idzie? — Ho, ho! Złoto. Jak. mewa chybka i zwrotna. Szwedzi najwidoczniej, jakeśmy ich w ten dzień przed bitwą widzieli, albo nie mieli zręcznych żagielników, albo też... Zresztą nie wiem. Mówię, zwrotna to ona jest nad podziw, anim przypuszczał. Poza tym solidna, dobrze zaarmowana. Odporna na falę i pociski. — Magnus dobrą jeszcze chwilę rozwodził się szeroko nad zaletami zdobycznej galeony, potem wziąwszy swego wychowanka pod ramię, poprowadził go pod pokład i począł pokazywać mu bogactwa składów zaopatrzenia i zbrojowni, baterie obu pokładów i pomieszczenia dla załogi. Na tych zajęciach minął im dzień. Gdy wracali do kajuty na wieczerzę, niebo poczęło gasnąć i wstał mrok. Na wszystkich czterech nawach wywieszono światła pozycyjne. Szeroko rozpostarte, żagle były dobrze wzdęte — łapały boczny wiatr, wiejący z północnego wschodu. Na pokładzie czuwała tylko wachta, pozostali marynarze zeszli już do mesy. Było więc dość cicho. Jedynie na okręcie kapitana Gajki dawał się zaobserwować większy ruch. Najwidoczniej starali się tam ponaprawiać pomniejsze uszkodzenia jeszcze w czasie drogi, nie czekając, aż dywizjon zawinie do portu. Noc zapowiadała się pogodna. Księżyc, który wychynął nagle spoza chmur, wysrebrzył powierzchnię morza, złuszczonego niedużą falą, i poprawił widoczność. Kiedy do kapitańskiej kajuty wniesiono wraz ze światłem wieczerzę, sztorman na żądanie kapitana po raz wtóry opowiedział mu, co zdziałał i jak zdołał się ubiegłej nocy wykpić Szwedom. — Stajesz się bohaterem rejsu, Jakubie — zażartował Magnus wysłuchawszy całej, szczegółowej relacji swego wychowanka. — Matka Fryda będzie dumna z ciebie. — Więcej w tym wszystkim przypadku i prostej konieczności niźli mojego bohaterstwa — odrzekł Karwat, jednak widać było, że uznanie patrona sprawia mu wielką przyjemność. — Kok Szantruczek też się dobrze sprawił. — Wynagrodzimy go, wynagrodzimy... — kiwnął głową Magnus. — Zresztą i ja mu nagrodę przyobiecałem. Odciął mnie przecież od masztu — zmrużył oko. — Zamianuję go starszym pomocnikiem przy oberstkoku. — Broń mu zezwoliłem nosić. — Niech będzie. — Magnus uniósł się z krzesła i sprawdziwszy, czy szwedzkiej starszyźnie zamkniętej w jednej z kajut dano już wieczorny posiłek, jął sobie przygotowywać posłanie w hamaku. Położyli się spać. Monotonnie kołyszący ruch nawy sprawił, że sen ogarnął ich prędko. XXXIV Po całonocnym żeglowaniu polskie nawy miały wiatr od sterburty; dęła dość łagodna bryza, falująca leniwie i łagodnie. Płynęły teraz wzdłuż wybrzeża pod ostrym bejdewindem ciągle na południowy zachód. Dopiero po południu, kiedy linia brzegowa załamała się, uciekając szerokim zakosem w głąb lądu, i ponad szczyty lasów wystrzeliły w górę wieżyce kościołów w Kołobrzegu, zmieniły kurs i poszły wprost w otwierające się w tym miejscu ujście Parsęty. Nad masztami rozskwirzyły się mewy i już nie odstąpiły okrętów do końca podróży. Cała załoga wyległa teraz na pokład. Wiatr niósł od lądu ożywczy zapach zwilgotniałej wiosennej roli, lasów i w ogóle czegoś nowego dla wszystkich po kilkudniowym żeglowaniu po morzu. Lecz kiedy dywizjon, mijając licznie rozsiane tutaj rewy i mielizny, wpłynął na farwater rzeki, powietrze zgęstniało jeszcze bardziej i napełniło się prócz tego wieloma niezwykłymi woniami portu. Oczom ukazało się kamieniem obmurowane nabrzeże zapełnione ludźmi i stosami złożonego pod ochronę płacht żaglowych towaru. Dalej stały składnice portowe, nieco na uboczu pękaty spichlerz zbożowy, wyżej zaś kilka wąskich i krętych uliczek wspinało się w górę pomiędzy ciemne, zaszłe wilgocią kamieniczki i jeszcze ciemniejsze budowle kościołów, których wieżyce górowały nad dachami miasta i warownymi basztami. To był Kołobrzeg, miasto książęcej mości Bogusława Szczecińskiego. Niebieskawo-mętna gładź redy wrzała. Stało tutaj na kotwicach wiele mniejszych i większych naw hanzeatyckich, duńskich i niderlandzkich. Ich ciężkie kadłuby odrzucały od siebie długie i daleko sięgające w toń cienie. Dziesiątki batów, szalup, bąków, barkasów i kutrów niczym gromady wodnego ptactwa uwijały się wśród nich, podwożąc deski, beczułki, drwa lub balast. W najodleglejszym krańcu portu, bliżej morza, gdzie nurt rzeczny zetknąwszy się ze słoną falą wzburzał ustawicznie powierzchnię, ładowano drzewo. Spławiane bale podskakiwały i przewracały się na falach. Przechwytywano je wielkimi żelaznymi hakami, pętano, następnie za pomocą kabestanu wciągano na czekający statek. Kilku młodych nagich mężczyzn dawało co jakiś czas nurka w wodę i pływając wokół pni, opasywało je łańcuchami. Nadzorca portowy, stojący na molo, pokrzykiwał co chwila donośnie i ostrzegawczo. Dostanie się pomiędzy kołyszące się na falach kłody groziło śmiercią lub kalectwem. Bliżej miasta brzeg przypominał ogromny jarmark. Stały tam czekające załadunku beczki najróżniejszego wymiaru ze słodką wodą, a równocześnie mogące służyć jako balast. Miedziane blachy na obijanie nadburcia wojennych jednostek, drwa do kambuzów, stengi, reje, kotwice zaryte łopatami w ziemię, podobne do raków nie mogących żadną miarą rozewrzeć swych kleszczy — wszystko to można było ujrzeć rozrzucone na nabrzeżu, przygotowane do wniesienia w czeluście składów towarowych, już to do przewiezienia na statki. — Nie dziwota, że u nas w Gdańsku pustawo ostatnio — westchnął Magnus, z pomostu kierujący kotwiczeniem „Arki”. Z trudno maskowaną zazdrością przyglądał się ruchowi w porcie. — Na sterburtę, mości Muża — zawołał do sternika. — Na prawo nieco! Wprost na molo! Tak, dobrze. Zatrzymamy się na głębokości poniżej trzech sążni. Przykaż waszeć, aby rzucili kotwicę. Karwat wzruszył beznamiętnie ramionami. — Wojna, dlatego w Gdańsku pustawo. — Gadasz, jakbyś rozumem zbytnio nie grzeszył — rozzłościł się kapitan zaciskając pięści. — Tyle to i ja sam wiem. Ale przez ten czas kochani sąsiedzi z Kołobrzegu sprzątną nam sprzed nosa wszystkich kupców. Miasto nasze podupadnie. — Zamyślił się. — Tak, mój drogi... Tak zawsze się dzieje, gdy dwóch wojuje o to, który z nich na tronie ma siedzieć, albo gdy jeden ma zbyt wielki apetyt. — Nic na to nie poradzisz waszmość. Żeby Szwed nie pchał się na nasze ziemie, moglibyśmy spokojnie handlować. A tak co? — Jedyne mądre wyjście to skończyć z tym ambarasem jak najprędzej. Inna już sprawa, że panowie senatorowie nie kwapią się do wystawienia większej floty, a bez floty nie prędko skończymy. Podporucznik Jaszka rzucił głośno rozkaz, rozległ się gwizd, następnie szczęk i zgrzyt rozwijających się łańcuchów i natychmiast z dziobu oraz rufy z pluskiem opadły kotwice. Spłoszone ptactwo wodne z wrzawą wzbiło się w powietrze i zawirowało nad redą. „Arka Noego” zabujała się na uwięzi i znieruchomiała zwolna. W jednym rzędzie z nią zakotwiczyły się, również przodem do miasta, od prawej strony ,,Wodniak” i „Król Dawid”, od lewej, blisko przystani rybackiej, gdzie woda była najpłytsza — „Biały Pies”. Nie opodal usmoleni ładowacze wynosili z magazynu zwinięte stosy płacht żaglowych i składali je na barkas. Na nabrzeżu leżał sprzęt żagielny i liny. Konopny pył wiercił w nosie. Wokół roztaczał się zapach nagrzanej, łzawiącej w słońcu smoły i drzewa. Mieszał się z zalatującą od wody ostrą i kwaśną wonią gnijących jarzyn i odpadków. Na prawie, niewidocznej tutaj fali pływały wióry, wodorosty, łupiny dyni, sczerniałe witki połamanej wikliny i pleciony koszyk bez dna. Hałas, przekleństwa i tubalne krzyki mocnych marynarskich gardzieli rozdzierały uszy. Przybycie wojennych naw nie wzbudziło widać obawy w kołobrzeskich mieszczanach. Ruch w porcie nie zmniejszył się ani odrobinę, a raczej nawet wzmógł się nieco, gdyż na brzeg przybyło mnóstwo gapiów i wszelakiego miejskiego pospólstwa. Magnus kazał spuścić na wodę welbot i zdawszy „Arkę” pod pieczę swego sztormana, udał się na ląd, gdzie czekali już nań kapitan Mora wraz z komandorem Wittem. Przywitali się i rozpytawszy o coś miejskiego pachołka, poszli jedną z uliczek w górę, w kierunku ratusza. XXXV Karwat zarządził zbiórkę załogi, wydzielił z niej jedną trzecią ludzi i poleciwszy zwodować szalupy, posłał ich pod dowództwem podporucznika Necla na „Białego Psa”. W kierunku karaweli płynęły już szalupy z „Wodniaka” i „Króla Dawida”. Załogi tamtych naw również śpieszyły jej z pomocą. Postój w kołobrzeskim porcie nie mógł trwać długo, zatem o doprowadzeniu jednostki do poprzedniego stanu należało myśleć zawczasu. Gdy zapadł zmierzch, nad pokładami rozwieszono lampy i kaganki z palącymi się wewnątrz szczapami smolnych drew. Roboty nie przerywano. Miasto zrazu zapłonęło licznymi światłami, lecz w miarę mijania godzin gasło i coraz bardziej tonęło w ciepłym wiosennym mroku. Rozstawione na dziobie i rufie straże czuwały skrzykując się od czasu do czasu niegłośno. Około godziny dziesiątej na „Arce” ukończono najpilniejsze prace i nawa przycichła. Teraz jedynie pokład „Białego Psa” huczał donośnie. Pracowano tam dalej, nie folgując sobie wcale, i wyglądało na to, że przeciągnie się ta ich krzątanina aż do samego rana albo i jeszcze dłużej. Po wieczerzy Karwat odesłał marynarzy na spoczynek, sam zaś siadł na pomoście i w zamyśleniu jął śledzić usypianie miasta. Monotonne pluskanie wody o burty i głosy dolatujące z karaweli były jedynymi dźwiękami, które mąciły ciszę, a po jakimś czasie światła u Gajki — jedynymi światłami rozjaśniającymi mrok kołobrzeskiej przystani. Gdy przysiadł się do niego podporucznik Jaszka, zaczęli rozmowę o trudach czekającej ich drogi powrotnej. — Diabli wiedzą, jak będzie — mówił podporucznik. — Tyle ich popłynęło w naszą stronę! O Szwedzie mówię. Tyle ich popłynęło, że kłopot ino wielki. Jak desant wysadzą, to ciężko przyjdzie się napracować, zanim ich odeprzemy i przegnamy. — Część pewnie popłynęła do Piławy — zauważył sztorman, poprawiając sobie klamrę u trzewika. — Mała pociecha, bo z Piławy przerzucą się lądem. Najsampierw pewnie będą chcieli na Gdańsk uderzyć. — Nadzieja w tym — zauważył znowu sztorman — że drogę do Prus zagradza im swym wojskiem hetman, ale działania, według mojego pomyślenia, będą prowadzili głównie od strony morza. Liczą na naszą słabość morską. — Tak, flotę mamy słabą, to pewne, a ich duża... — Sztorman westchnął. — Jakby tak rozkaz był, to można by ją łatwym sposobem powiększyć — mruknął Jaszka i rozejrzał się po uśpionym porcie. — Starczyłoby wysadzić ze dwie dziesiątki chłopa na szalupy i pod osłoną ciemności zagarnąć stąd jakiegoś Duńczyka albo Niemca. Ba, nie jednego! Pięciu, a nawet dziesięciu można by uprowadzić. — Ho, ho — fiuknął przez zęby Karwat. — Kaper się w tobie odzywa, mości Jaszka. — No, starym sposobem, ale najpewniejszym. Po cichu. Przecie i tak całe stojące tutaj tałatajstwo ze Szwedem się kuma poza naszymi plecami. — Pewnie, masz rację, ale nie wolno tak... — powiedział z żalem sztorman. — Dawno byśmy już taki wypad przedsięwzięli, gdyby pozwolenie było. Na pełnym morzu — inna sprawa. Można zawsze przed światem wytłumaczyć, że statek służył Szwedom, przewożąc im prowiant albo amunicję. Tutaj nie wolno. Dopiero byłby krzyk wśród kupców, ho, ho! Za zbójców morskich by nas ogłosili przed wszystkimi. — Szkoda. Jedyny to sposób powiększenia floty. Szwed się w takie ceregiele nie bawi. Zabiera nawy, komu się tylko da, i nie pyta. A krzyku jakoś z tego nie ma. — Cóż chcesz, silny. Na silniejszego się nie krzyczy. Myślisz, że mnie chętka może nie bierze? Gdybyśmy szli nie w dywizjonie, jeno samotrzeć, mniemam, że Magnus też by nie wytrzymał. Można by się przecież gdzieś na zachodzie od Kołobrzegu zaczaić i capnąć zdobycz wcale nielichą. Zapadło milczenie, potem podporucznik Jaszka mruknął nieokreślonym głosem, nie wiadomo do kogo kierując. — Siła złego na jednego... — Coś zbyt długo nasi nie wracają z miasta — odezwał się po chwili Karwat, patrząc z niepokojem na nabrzeże. — Radzą. Pewnie o tego człowieka chodzi, co go na „Wodniaku” wieźli i nie dowieźli — powiedział podporucznik spoglądając na sztormana uważnie, jakby chciał się czegoś dowiedzieć. Ten zwrócił ostro twarz w jego stronę i zapytał podejrzliwie: — Kto ci mówił? — No, ludzie z „Wodniaka”. Opowiadali, że wieźli jakowąś personę do Kołobrzegu. Ale że po drodze kule im go ubiły, więc pewnie kłopot z tego wielki. — Jeśli ludzie za dużo gadają, to nie powód jeszcze, żebyś i ty plótł po próżnicy, mości Jaszka — skarcił go ostro. Podporucznik umilkł urażony. Sztorman wstał, przeciągnął się, aż w stawach zatrzeszczało, ziewnął i powiedział: — Idę spać. Zbudź mnie na następną wachtę. — Potem, odchodząc już, rzucił spozierając na niebo: — Pogoda się ustala, piękny dzionek jutro będzie. W tym właśnie momencie w dole, przez burtę, dało się słyszeć niegłośne, ale głuche stuknięcie, jakie wywołuje uderzenie drewna w drewno, i plusk, który po chwili powtórzył się po raz drugi i trzeci. Karwat zatrzymał się i rzucił na Jaszkę prędkie, pytające spojrzenie. Ten widać, również posłyszał dziwne odgłosy w dole „Arki”, bo wzdrygnął się, potem wyprężył czujnie, cały zmieniając się w słuch. Pokład jednak zalegała w dalszym ciągu głucha cisza, którą mąciły jedynie głośne i rytmiczne kroki wartownika gdzieś na śródokręciu, a przed chwilą słyszane odgłosy poza nawą zmilkły. Sztorman miał już zamiar podejść do burty, wychylić się i spojrzeć w dół, gdy wtem ponad rampą ukazał się koniec jakiejś długiej tyki, a zaraz potem gdzieś ktoś powiedział coś cicho. Tyka zaopatrzona była na końcu w hak, na którym zwisała lina. Sztorman z podporucznikiem zastygli w niemym oczekiwaniu. Zaszorowało coś chropawo po rampie. Jakby na dany znak równocześnie osunęli się na ziemię i poczęli pełznąć w stronę burty. Tyczka z hakiem zniknęła już. Rozległ się teraz niegłośny trzask i chrobot na zewnętrznych deskach kadłuba. Posłyszeli, jak na dole poza nawą zapluskała zmącona czymś woda, a gdy podpełzli do burty, w miejscu, gdzie przed chwilą jeszcze widzieli wyłaniającą się znad rampy tykę, ujrzeli teraz na balasce silnie wczepiony w drewno hak. Poruszał się nieznacznie. Przywiązana doń była silnie naprężona lina. Robiła wrażenie, jakby dźwigała jakiś znaczny ciężar. Plusk w dole oddalał się prędko. Nawet niewprawne ucho pochwyciłoby sens tego krótkiego i niegłośnego niepokoju. Pod nawą znajdować się jeszcze przed chwilą musiała jakaś szalupa. Co do tego Karwat nie miał najmniejszej wątpliwości. Jaka i po co — trudno było teraz tego dociekać, tym bardziej że tkwiący w rampie hak trzeszczał cicho i lina chrobocząc zdradzała, że u jej końca znajduje się rozwiązanie zagadki. Podporucznik Jaszka dobył noża i wykonał ruch, jakby chciał ją odciąć, sztorman powstrzymał go jednak prędko od wprowadzenia w czyn tego zamiaru. Zatajając w sobie oddech, kucnęli obaj naprzeciwko siebie, przycisnęli się do nadburcia i wlepili oczy w miejsce, gdzie tkwił tajemniczy hak. Upłynęło jeszcze kilka długich i nużących chwil, wreszcie dał się słyszeć głośny, świszczący od wysiłku oddech, a zaraz potem na balasce ukazała się duża, sękata dłoń, macająca miejsce do dobrego uchwytu. Rozległo się wytężone stęknięcie. Ponad rampą ujrzeli na jeden krótki moment rozczochraną głowę mężczyzny. Rozglądał się uważnie po pustym pokładzie, następnie zręcznie przerzucił przez balaskę jedną i drugą nogę i osunął się na wewnętrzną stronę, wprost w nastawione ramiona ukrytych dotychczas w cieniu obu oficerów. Karwat ułapił go silnie za barki i przygniótł całym ciałem do ziemi, szukając jego gardła. Nieznajomy zaczął się szamotać i krzyknął. — Wal — szepnął gorączkowo sztorman do Jaszki. Podporucznik trzasnął pojmanego rękojeścią noża w tył głowy. Mężczyzna nagle zwiotczał ogłuszony. Rzucili ciało i podbiegli do burty. W nocnej pomroce nie można było na razie nic dojrzeć. Po chwili dopiero uwagę ich zwróciły jakieś głosy na dole. Niedaleko kadłuba „Arki Noego”, bo może niecałe dwadzieścia metrów od niej, spostrzegli stojącą na wodzie szalupę z siedzącymi w niej ludźmi. W tym momencie właśnie, zaalarmowani poprzednim krzykiem pojmanego, zanurzyli wiosła i szalupa zaczęła pomykać spiesznie ku brzegowi. Sztorman z Jaszką zamienili porozumiewawczo spojrzenie. — Co robić? Ścigać ich będziem? — wyszeptał zaaferowany podporucznik. — Gdzie straże? Gdzie straże, do diabła, jeśli można bezkarnie podpływać pod nawę i włazić na nią! — wybuchnął sztorman. — Przypilnuj go — wskazał na nieprzytomnego mężczyznę i pobiegł na rufę. Rzeczywiście, strażnik na rufie, mający za zadanie obchodzić cały jut i baczyć, co się dzieje na wodzie z tyłu nawy, spał sobie smacznie, rozciągnięty za bezanmasztem. Karwat dopadł doń, obudził tarmosząc silnie za poły kaftana i przestraszonego jął paskudnie kląć od ostatnich, nazywając go parszywym psim synem, łajbą, niedołęgą i zgniłym śledziem. Potem trzasnąwszy chłopa raz i drugi przez ucho, aż klasnęło, otrzeźwił go do reszty i postawił na nogi. — Zbudź natychmiast wioślarzy i niechże szalupę spuszczają na wodę, a żywo! Oćwiczyć cię każę, przeklętniku! — syknął mu do ucha i popchnął w stronę luku. Pobiegł z powrotem na śródokręcie, gdzie przy pojmanym krzątał się już wraz z podporucznikiem jakiś chłopiec okrętowy, krępując nieznajomemu linkami ręce i nogi. Z luku spod pokładu wyskoczyło kilku marynarzy. Rzucili się pędem do stanowiska szalup. — Najmniejszą! — zawołał za nimi sztorman. — Co robić dalej? Co to wszystko ma znaczyć? — rozłożył ręce Jaszka, prychając ze złością. — Sam wiem tyle, co i ty. Nie jęcz! — odburknął Karwat. — Płynę za tamtymi, a ty bacz, żeby się podobna historia nie przydarzyła raz jeszcze. Wątpię, aby powtórnie próbowali dokonać napadu, ale bacz! Choćby diabeł im przewodził, musi mieć ludzką skórę, a więc się dowiem, co zacz oni. Ty jemu przyłóż nóż do gardła — wskazał na leżącego — a jak nie zaśpiewa, to weź na męki. Postępuj według tego, co się od niego dowiesz. Tylko bez zbytniego hałasu — ostrzegł. Jaszka kiwał potakująco głową, chcąc o coś zapytać jeszcze, ale już Karwata nie było. Pobiegł on do przeciwległej burty, gdzie majtkowie mocowali na hakach drablinę. W dole na wodzie kołysała się już gotowa do odpłynięcia czterowiosłowa szalupa. Pomacał bok, przypominając sobie, że przed wieczerzą zostawił gdzieś w kajucie szpadę, i zawahał się na moment. Było jednak za późno na jej szukanie. Kordelas i pistolet winny wystarczyć w potrzebie — pomyślał schodząc spiesznie poza burtę nawy. Podporucznik Jaszka tymczasem przywołał dwóch ludzi do pomocy, ujęli nieruchome ciało, dźwignęli je razem i powlekli pod pokład do kubryku. — Dajcie światło! — krzyknął ostro. Zapalono łojówki. Zjawiło się jeszcze kilku marynarzy i wąsaty bosman. Patrzyli wszyscy na leżącego człowieka z zaciekawieniem i podejrzliwie. Był to barczysty, krępy mężczyzna o czarnej, skudlonej czuprynie, ubrany w brudną, miejskiego kroju koszulę i spodnie z żaglowego płótna. — Kubłem wody zbója, to zaraz się ocknie — poradził bosman. — Skąd się on tutaj wziął? — Z nieba nie spadł przecie... Wlazł po linie, diabeł wcielony... — zaklął Jaszka. — Takie straże mamy, do stu tysięcy beczek zgniłego śledzia, że nawę w powietrze można by wysadzić, a jeszcze się nie obudzą. Wpuścili... Batogami siec niedołęgów! Uspokoiło go na chwilę przyniesienie wody. Bosman złapał kubełek i wychłusnął jego zawartość na głowę nieznajomego, który zamrugał powiekami i westchnął cicho, a gdy wylano nań drugi kubeł, otworzył oczy i jął wodzić po zebranych nieprzytomnym wzrokiem. — No, teraz zaśpiewasz, bratku— mruknął Jaszka — bo jak nie, to inaczej pogadamy.... XXXVI W momencie kiedy Karwat dotknął nogami dna łodzi, wioślarze na rozkaz szlakowego zanurzyli w wodzie wiosła, a drab-lina chybnęła, wciągnięta natychmiast do góry. Odepchnęli się od kadłuba „Arki” i szalupa jak strzała pomknęła przez środek basenu portowego, przecinając swobodnie ledwie zmar- szczoną gładź. Sztorman siadł na tylnej ławeczce poznając w szlakowym mata Selinę. — Steruj w górę nabrzeża, tam zniknęli — powiedział doń półszeptem. Mat nie spytał, kto znikł, ale w milczeniu posłusznie wykonał polecenie. Mijali teraz ciemne lub jedynie słabo oświetlone statki kupieckie, wreszcie poza drugim pirsem skręcili ostro w stronę miasta. W tej części portu mrok był zupełny. Sylwety spichlerzy ledwie że zaznaczały swe kontury na tle granatowego, rozgwieżdżonego nieba. Woda popluskiwała cicho w oślizłe głazy obudowy mola, na którym nie można było w tej chwili żywej duszy dojrzeć. Dobili do drewnianego pomostu w miejscu, gdzie molo łączyło się nabrzeżem. Stały tutaj uwiązane do pali trzy inne łodzie. Karwat prędko stwierdził, że w jednej leżały porzucane na dnie mokre wiosła. — To chyba ta — mruknął do siebie. — Nawet wioseł nie zdążyli w pośpiechu zabrać. — W czasie gdy wioślarze przywiązywali szalupę, rozważał, co dalej czynić. Biec na ślepo do miasta nie było sensu — całą noc można by tym sposobem po próżnicy przebałaganić i nikogo nie znaleźć. Wokół stała ciemna pustka, że oko wykol. Po krótkim namyśle, przykazawszy wioślarzom rozłożyć się na dnie szalupy i czekać jego powrotu, skinął na mata i wbiegł po kamiennych schodach na nabrzeże. Na wprost otwierał się tunel mrocznej uliczki, z boków widniały zamknięte na cztery spusty magazyny portowe. Rozejrzeli się dookoła. — Widzisz kogoś? — zapytał mata. — Nikogo. Niech zdechnę, jeśli ktoś jeszcze pokutuje tutaj po nocy. Uszli kawałek, nie przestając się rozglądać. Uliczka zdawała się zupełnie wymarła i cisza panowała tak wielka, że ich kroki, mimo miękkich trzewików, brzmiały, jakby szło nie dwóch, ale co najmniej pięciu ludzi. Przyzwyczajone już do mroku oczy rozróżniały poszczególne kamieniczki, raz wyższe, drugi raz niższe, ale wszystkie z jednym rzędem okratowanych na dole, wąskich okien. Światło nie płonęło w żadnym z nich. Solidne bramy wjazdowe i drzwi wejściowe, okute blachą lub wzmocnione żelaznymi naglami , stały zawarte na głucho. W pewnym miejscu uliczka, pnąca się dotychczas łagodnie w górę, skręciła' tworząc między domami niewielki zaułek. Zatrzymali się, gdyż mat znacząco położył dłoń na ramieniu sztormana i szepnął: — Słyszycie, waszmość? Znieruchomieli wsłuchując się uważnie w nocną ciszę. Gdzieś nie opodal słychać było ciche pomrukiwanie, potem rozległ się suchy kaszel i znowu pomrukiwanie. Nie rozdzielając się poczęli skradać się w tym kierunku. Uszli zaledwie kilka kroków i mur, zaopatrzony w tym miejscu w potężne kamienne wspory, ustąpił nagle do tyłu, tworząc niewielki uskok i wnękę, w głębi której widać było bramę. Jeszcze raz ktoś zakaszlał, potem dało się słyszeć głośne, splunięcie, szurgot buta i drżący od starości czy też ze strachu głos zawołał: — Kto tam się tłucze jak Marek po piekle? Jeśli jest duszą potępioną, to tfu, przepadnij! Mat parsknął śmiechem — natknęli się bowiem na jakiegoś stróża nocnego. Sztorman machnął ręką i zaklął szpetnie, zawiedziony srodze w swoich oczekiwaniach. Selina jednak podszedł do siedzącej w kącie postaci i rozpoznając w niej starego dziada, który rzeczywiście nie mógł być nikim innym niż stróżem albo zapóźnionym pijakiem nie mogącym trafić do domu, potrząsnął go za ramię i jął wypytywać. Stary bełkotał coś w odpowiedzi niezrozumiale, ale kuksnięty kilkakrotnie silnie w bok, przypomniał sobie, że istotnie przechodziło tędy niedawno kilku ludzi. Nie umiał jednak wytłumaczyć, w którą stronę zmierzali. Selina puścił go dając mu spokój. Widać było, że nic więcej nie zdoła ze starego wycisnąć. Wyszli z wnęki. — Gdziekolwiek poszli, do portu na pewno nie powrócili — powiedział sztorman. — Chodźmy więc naprzód. Po opuszczeniu zaułka zagłębili się znowu w tę samą co poprzednio uliczkę i poczęli się piąć w górę miasta. Domy były już okazalsze i w niejednym oknie płonęło jeszcze światło. Rozglądali się bezradnie dookoła. Po przejściu kilkudziesięciu kroków ukazał się w perspektywie ulicy mały, opustoszały placyk. Przystanęli u narożnika. Mat szarpnął Karwata za ramię wskazując przed siebie. Na przeciwległym krańcu placyku mignęły jakieś niewyraźne sylwety ludzkie i przepadły nagle. Przebiegli wolną przestrzeń i znowu przystanęli. W pobliżu nie było nikogo, jedynie gdzieś niedaleko klaskały o bruk spieszne kroki, lecz cisza nocna pochłonęła je prędko. Placyk w tym miejscu zwężał się na kształt górnej części gruszki i wypływały zeń dwie nowe uliczki, każda w przeciwnym kierunku. — W tę czy w tamtą stronę dali nura? — zapytał sztorman zadyszanym szeptem. Tłumiąc oddech przypadł do muru i począł nasłuchiwać. — Czort ich wie. Między domami to jak w studni, echo myli człowieka. Naradzili się krótko i w wyniku tego mat skręcił w prawo, sztorman zaś w lewo. Niebo przetarło się już, ukazując cienki, jak wytarty długim używaniem nóż, sierp młodego księżyca. Wąskość uliczki utrudniała dostęp światłu, mimo to mrok zrzedniał niepomiernie. Okolica wydawała mu się znajoma. Karwat bywał już w tym mieście kilkakrotnie, więc rozglądnąwszy się dobrze, rozpoznawał dzielnicę wokół targowiska rybnego. Skradał się tuż przy murze, czujnie oglądając każdy załom i każdą bramę. Wszędzie jednak stała ta sama głucha cisza. Nagle, gdzieś poza nim czy też z boku i jakby ponad domami, zabrzmiał krótki, przeraźliwy krzyk. Sztorman stanął na moment jak wryty, potem bez zastanowienia zawrócił i popędził tą samą drogą w stronę placyku, gdzie rozstał się z matem. W dalszym ciągu nie było tutaj nikogo. Wpadł więc w uliczkę, którą kazał uprzednio iść Selinie, i przebiegł nią błyskawicznie kilkanaście metrów, nie dbając zupełnie o zachowanie ostrożności i ciszy. Kamieniczki ustępowały z jednej strony przed wysokim drewnianym płotem, na drugiej zaś stronie rozłożył się pokaźny budynek, zaopatrzony w wielkie napisy i godła, coś jakby zajazd publiczny czy składnica handlowa. Posłyszał nagle cichy jęk. Gdy zwrócił się w tym kierunku, ujrzał pod murem, a raczej przy niskim, bo od samej ziemi poczynającym się, zakratowanym oknie nieruchomo leżące ciało. Doskoczył i przykląkł, poznając mata. Pożałował w tej chwili gorzko lekkomyślnego zostawienia wioślarzy na nabrzeżu. Pożałował, że nie zabrał z sobą choćby dwóch marynarzy. Mat leżał na boku z podkurczonymi pod siebie nogami i wykrzywioną do tyłu głową, rękoma łapiąc za kraty i usiłując się dźwignąć z ziemi. — Ach, panie... — wycharczał. Karwat chwycił go wpół i odwrócił. Selina krzyknął z bólu i zajęczał przejmująco. Sztorman posadził go pod murem. Gdyby spojrzał w tej chwili poza siebie, ujrzałby wychyloną zza wspory podpierającej budynek, pod którym wszystko to się działo, głowę i parę oczu śledzących uważnie jego ruchy. Ale Karwat był teraz tak zajęty matem, że nie spojrzał tam. Obmacał spiesznie rannego i znajdując otwarty pchnięciem sztyletu wylot pod prawą łopatką, obrócił go na bok. Krew sączyła się z rany obficie, tworząc po brzegach zaskorupiałe skrzepy. Rozpiął na sobie prędko kaftan, sięgnął do koszuli i jednym szarpnięciem oddarł od niej spory kawał płótna. Zmiął go w kłębek. Ostrożnie, starając się, aby nie sprawić kontuzjowanemu większego bólu, zatkał ranę. — Jakże cię zaskoczyli? — spytał szeptem. — Sam nie wiem — wykrztusił z wysiłkiem Selina. — Posłyszałem podejrzany szmer koło siebie i kiedy chciałem się obejrzeć, już dziabnęli mnie żelazem. — Co ja z tobą pocznę teraz, nieboraku — zastanawiał się prędko Karwat. — Ilu ich było? Ale mat miast odpowiedzi zatrząsł się strasznie i wytrzeszczając oczy, chwycił Karwata za rękę. — Panie! Panie... — Próbował się dźwignąć. Karwat błyskawicznie porwał się z ziemi, lecz w tym momencie gruba płachta omotała mu ciasno głowę. Ułapiło go z tyłu za ramiona kilka ciężkich dłoni i, popchnięty silnie, runął z powrotem na bruk. Spróbował się wyrwać, krzyknął raz, drugi. W zamian otrzymał uderzenie w skroń, od którego w głowie mu się zaćmiło, i kopnięcie w brzuch. Od tego zmiękł nagle. Wszystko pod nim zawirowało jak w sztormowej chwiejbie. Poczuł ogarniającą całe ciało słabość, a pod sobą wielką i głęboką pustkę, w którą spadał z przeraźliwą szybkością. Posłyszał jeszcze jęki Seliny i własny chrapliwy jęk, potem świadomość poczęła mu się mącić i w płucach zabrakło mu tchu. Zakrztusił się i zakaszlał głośno. Ten odgłos własnego, zduszonego płachtą, którą miał omotaną głowę, kaszlu przywrócił mu przytomność. Poczuł, że jacyś ludzie, trzymając go z tyłu za kaftan, ciągną jego ciało, że nogami szoruje po bruku. Dłonie miał na plecach skrępowane silnie, podobnie nogi, powyżej kostek. Uświadomił sobie, że musiał zapewne leżeć bez ducha, gdyż nie pamiętał, aby go pętano. Gdzieś nie opodal, z równym jak jego szurgotem, ciągnięto po ziemi Selinę. Biedak musiał być przytomny, bo pojękiwał cicho. W tym momencie trzasnęła jakaś brama. Do uszu Karwata doszedł strzęp rozmowy prowadzonej półszeptem. Został gwałtownie i bezceremonialnie dźwignięty do góry. Niosący go ludzie szli po kamiennych schodach. Brama z tyłu zamknęła się z hukiem i zgrzytnęły zasuwy. Mat musiał zemdleć. Nie było już słychać jego jęku, tylko zwisające nogi rannego postukiwały bezwładnie o kamień. Ponownie zabrzmiał ten sam głuchy i chrapliwy półszept, jakby wydający rozkazy. Ciągnięto ich teraz jakimś długim korytarzem o drewnianej podłodze, potem po krętych schodach w dół. W tej chwili gdzieś blisko i jakby nieco z boku z hałasem rozwarły się jakieś drzwi i do Karwata dobiegł piskliwy, dobrze mu od lat znany głos, podniesionym tenorem perorujący coś łamaną polszczyzną. Zadrżał cały i wyprężył się, próbując krzyknąć, otrzymał jednak nowe uderzenie w głowę i spiesznie powleczono go schodami jeszcze niżej. Znowu trzasnęły drzwi. Ciśnięto go z rozmachem na ziemię. Pokulał się po kamiennej posadzce kilka metrów. Obok niego placnęło coś miękkiego i trzask drzwi (teraz już z tyłu) dał się słyszeć powtórnie. Towarzyszył mu przejmujący zgrzyt zardzewiałego zamku. Pogłos dudnił jak w pustej beczce, po chwili jednak zaległa zupełna cisza. Karwat wyprężył się cały i ponownie stracił przytomność. XXXVII Pierwszym znakiem powracającej świadomości był rosnący pod skroniami szum, jakby morskiego przyboju bijącego o kamienny brzeg. Niekiedy szum cichł nieco, potem znowu powracał ze zdwojoną siłą, wiercił w uszach upiornym wyciem czy też przeciągłym jękiem ni to wichru, ni to ranionego śmiertelnie człowieka. Pod powiekami czuł tysiące boleśnie kłujących igiełek i widział czerwone, wirujące płaty ognia. Gdy rozwarł szeroko oczy, wszystko przeszło natychmiast, ale ból nie ustąpił. Otaczała go ciemność i pustka, takąż samą pustkę czuł w głowie, dopiero kiedy spróbował dźwignąć się z ziemi i skrępowane na plecach dłonie zapiekły, wyłoniła się myśl, że jest związany. Potem już przypomniał sobie po kolei wszystko: i to, że raniono mata Selinę, i to, co zaszło później na ulicy, i to wreszcie, że wniesiono go do kamienicy wyglądem przypominającej zajazd albo też składnicę handlową, w której znajduje się komandor Witt we własnej osobie. Czy Magnus i Mora też — na to nie umiałby sobie Karwat odpowiedzieć, ale Witt na pewno, gdyż jego głos słyszał całkiem wyraźnie w momencie, gdy znoszono go po schodach w dół. Sensu tego spostrzeżenia nie mógł teraz dociec, całe bowiem ciało miał jak sparaliżowane bólem, a szum w uszach nie ustawał i musiało minąć jeszcze kilka długich chwil, zanim uświadomił sobie wreszcie, że to nic nie szumi, ale gdzieś nie opodal jęczy przeciągle jakiś człowiek. Podkulił pod siebie nogi i jął dźwigać się do góry, stękając głośno z wysiłku i bólu. Usiłowania te zostały po jakimś czasie i wielu staraniach uwieńczone sukcesem, gdyż zdołał podnieść się do pozycji siedzącej. Spostrzegł wtedy, że głowę omotaną ma grubą płachtą, lecz gdy kiwnął się kilka razy do przodu, płachta zeń opadła. Ciemność jednak nie przestała być ani odrobinę mniej gęsta i szczelna. Wokoło snuł się w powietrzu smród wilgoci, myszy i czegoś zakisłego i spleśniałego. — Selina?... — szepnął pytająco w przestrzeń. Odpowiedzią był jedynie jeszcze głośniejszy jęk, a gdy wymówił nazwisko mata powtórnie, urywany głos odpowiedział: — Jestem... panie... Karwat zwinął się w kłębek i podpierając się z tyłu skrępowanymi rękoma, jął przesuwać się wolno w stronę rannego. Natrafiwszy wreszcie na ciało, legł przy nim na boku, dysząc z wielkiego utrudzenia. — Co z tobą, chłopcze? Mat znowu jęknął i zakrztusił się bulgocącym kaszlem. — Już pewnie koniec na mnie przychodzi, panie. Krew ze mnie cała uszła... Nic nie widzę, ach, panie. — Ponowny wybuch kaszlu głuchym echem uderzył o ściany. — Nie widzisz, bo ciemno tutaj. Ja też nic nie widzę, ale pókiśmy żywi, trzeba coś robić. Czekać zmiłowania boskiego nie będziemy. Mat zacharczał. — Nic już po mnie, panie... Całkiem czucia nie mam. — Daj pokój! — żachnął się sztorman. Targnął całe ciało do przodu, choć więzy w tej pozycji tak wpiły mu się w ramiona, że ledwo stłumił w sobie krzyk bólu. — Związanyś? — Tak, panie... Ale ręce jeno. — Potem, jakby zrozumiał, o co sztormanowi chodzi, dodał: — Na brzuchu leżę. — Dasz radę poruszać palcami? Rozwiązać mnie możesz? — Och... — mat stęknął głucho. — Och... — No, spróbuj, chłopcze... Chwili nie mamy do stracenia. Zanim nie osłabłeś do szczętu, musisz coś jeszcze zrobić, bo krew cała z ciebie wyciecze. — Okręcił się i zaczął przysuwać swoje plecy do leżącego, aż ciała ich się zetknęły i mat, jęcząc, obrócił się doń bokiem. Wiele wysiłku kosztowało go znalezienie takiej dogodnej pozycji, w której spotkałyby się ich ręce. Selina rzeczywiście sił już miał mało i każdy, najdrobniejszy nawet ruch przypłacał nowym bólem. Wreszcie sztorman poczuł pod palcami jego dłonie, lecz wtedy Selina osłabł zupełnie. — Waszmość nie sierdźcie się, nie, ale nie mogę. Och, przeklętnicy... — Cicho, cicho. Leż spokojnie. Tak... tylko nie padnij z powrotem na brzuch. — Sztorman wykręcając dłonie, aż zatrzeszczało mu w stawach, złapał sznur okręcający nadgarstki rannego. — Trzymaj się, chłopcze... jakoś sobie poradzę. Tylko spokojnie, spokojnie. Dobrał się w końcu do węzła, który zawiązany był byle jak, najwidoczniej napastnicy nie przypuszczali, aby ranny próbował się z nich uwolnić. Mat stękał ciężko. Karwat zaś w pośpiechu plątał węzeł, gubił zakończenie sznura, znowu je odnajdywał i po omacku szarpał, wykręcając sobie palce i łamiąc paznokcie. Poczuł ściekający po plecach i piersi gorący pot i sam już osłabł z wysiłku, gdy wreszcie węzeł puścił. Teraz poszło już dość łatwo. Chwycił sznur i targnął się całym ciałem do przodu, mat zaś jęcząc, zwalił się z powrotem na brzuch, ale ręce miał wolne. — No, teraz na ciebie kolej — szepnął sztorman. — Nic więcej zrobić już nie mogę. Zbierz w sobie wszystkie siły i spróbuj ze mnie ściągnąć więzy. Podsunął ponownie do rannego plecy i wykręcając ramiona podetknął swoje dłonie pod jego dłoń. Upłynęło sporo czasu, zanim Selinie udało się przybrać taką pozycję, żeby mógł obiema rękoma zacząć manipulować przy sznurze. Sztorman był skrępowany starannie, uwolnić go więc nie było łatwo, ale czekał cierpliwie i nie poganiał nieboraka. Ten, choć ręce mu drżały jak w gorączce i bez przerwy dusił go bulgocący, zdradzający krew w płucach kaszel, nie ustawał w wysiłkach. Sztorman zwątpił już w to, czy mat da sobie radę, gdy wtem poczuł, że ucisk sznura wokół nadgarstków osłabł odrobinę. — Poczekaj — szepnął. Jął natężać ramiona i rozciągać węzeł, potem złożył dłonie znowu ciasno jedną obok drugiej. — Spróbuj teraz. Może dasz radę zesunąć. — Nie mogę już, panie... — posłyszał za sobą ciężkie westchnienie i coś jakby szloch. — Nie mogę... — No, jeszcze raz... Spróbuj. Pociągnąć trzeba tylko w dół, a może puści. Mat nie odezwał się. — Selina? — szepnął niecierpliwie. Milczenie. — Selina! — powiedział głośno. — Selina! Żadnej odpowiedzi. Zrozumiał, że z matem dzieje się coś niedobrego. Zemdlał? Nie dopuszczał do siebie myśli, że stało się coś gorszego — że mógł wyzionąć ducha. Przecież odpowiadał jeszcze przed chwilą zupełnie trzeźwo. — Selina! Cisza. Chrobotały jedynie myszy i gdzieś blisko monotonnie kapała woda na kamienną posadzkę. Ogarnęła go rozpacz. Już, już byłby wolny, a tu nagle... Szarpnął ramionami. Zaczął wytężać wszystkie siły, by wyciągnąć ze sznurów choć jedną dłoń. W skroniach mu waliło i poczuł przypływ duszności. Zdarł sobie skórę, a dłonie zapiekły okropnie. — Selina! Mat jęknął. — Selina, Selina! — zduszonym szeptem zaczął przemawiać do niego gorączkowo. — Słyszysz mnie? Co ci jest? Za plecami sztormana rozległ się niewyraźny bełkot, kilka nieartykułowanych dźwięków, których sensu trudno było dociec, potem jedno słowo, coś jakby: „mogę”... — Chłopie serdeczny, jak z tobą? — Nie mogę... na nic jużem. — Wzięło cię już... Masz ci los, nieszczęsny. — Sztorman wygiął się do tyłu i poszukał rąk mata. Leżały bezwładnie. Najwidoczniej ranny odczuł dotyk, gdyż dłoń mu drgnęła, palce ściągnęły się, potem chwyciły rękę Karwata wpijając się w nią silnie paznokciami. Przez ten ucisk sztorman wyczuł, że rannym trzęsą drgawki i walczy z ogarniającym go coraz większym osłabieniem. Widać jednak zdobył się jeszcze na jeden wysiłek, gdyż palce powędrowały w pewnej chwili wolno w górę, w miejsce ściągnięte sznurami i wczepiły się w węzeł. Pot ciekł Karwatowi po twarzy ciurkiem. Drżał cały. Bał się cokolwiek powiedzieć. Bał się nawet wykonać jakiś najdrobniejszy nieopatrzny ruch. Myśl jedna, że Selina gotów zemdleć, tym razem na dłużej, tłukła mu się rozpaczliwie po głowie. Ale nagle ucisk wokół nadgarstków ustąpił zupełnie i jednocześnie dłonie mata opadły bezwładnie na ziemię. Kar-wat szarpnął ramionami. Rozluźnione sznury zleciały. Poderwał się i siadł. Spiesznie rozplatał związane nogi. Radość wielka, tak wielka, że oszołomiła go na moment, podeszła mu gorącem do gardła i głowy. Ale oprzytomniał prędko. Na czworakach podczołgał się do rannego i dotknął go. — Selina? Nie było żadnej odpowiedzi. Wymacał jego pierś, przychylił się i rozsuwając koszulę, przytknął ucho. Serce biło słabo, ale równym rytmem. Sporządzony naprędce, jeszcze na ulicy, czop z gałgana tkwił w ranie nie ruszony. Karwat ściągnął z siebie koszulę, na ślepo podarł ją na pasy i manipulując po omacku, przewiązał ciasno ranę. Mat nie odzyskiwał przytomności, złożył go więc ostrożnie na ziemi. Nic więcej nie mógł dlań na razie uczynić. Wstał i wyciągając przed siebie ręce przeszedł kilka kroków. Natrafił na ścianę. Zwykłą, oślizłą od wilgoci, kamienną ścianę. Jął posuwać się wzdłuż niej, aż poczuł pod palcami belkę futryny i drzwi. Obmacał je od góry do dołu i nacisnął całym ciałem. Nawet nie drgnęły. Trzymały jak z żelaza. Począł, ciągle nie odrywając prawej ręki od muru, iść dalej, aż po naliczeniu sześciu kątów natrafił powtórnie na te same drzwi. Zamknięci więc byli w sześciobocznym lochu, najprawdopodobniej nie mającym okien, gdyż po drodze nie natknął się na żadną wnękę. Takie lochy zazwyczaj budują pod samym środkiem kamienicy — pomyślał. O wyłamywaniu drzwi nie było co marzyć — zbyt silne, poza tym narobiłoby to hałasu, który sprowadzić by musiał im na kark któregoś z opryszków, zajmujących dom na kwaterę. Przypomniał sobie słyszany głos Witta. Zaczął teraz rozważać tę dziwną zagadkę na zimno, ale po chwili zrozumiał wszystko. Zagadka nie była wcale zagadką, a już na pewno niczym dziwnym. To właśnie w tym domu musiała się odbywać narada polskich oficerów z posłem szczecińskiego księcia Bogusława. W tym wypadku jednak wyłaniała się nowa niezwykłość. Czy ów poseł miał coś wspólnego z najściem na Magnusowy okręt i z zagarnięciem jego, sztormana, i mata Seliny? Gubił się przez chwilę w domysłach, snuł najrozmaitsze przypuszczenia, ale niczego nie umiał sobie wyjaśnić. Im dłużej nad tym myślał, tym mniej rozumiał. Cichy jęk rannego przywołał go do porządku. Też znalazł sobie odpowiedni czas na rozwikływanie niezrozumiałości wypadków tej nocy. Na „Arce” siedzi zakładnik — przemknęło mu przez myśl — od niego się wszystkiego dowiemy. A może zacząć krzyczeć? Jeśli swoi są jeszcze w tym domu, to przyjdą z pomocą... Przetarł czoło. Nie, na nic taki koncept. Nie miał żadnej pewności, że jeszcze są tutaj. Upłynęło przecież sporo czasu od chwili, gdy słyszał głos komandora. Narada mogła się już dawno zakończyć, nie podobna przecież, aby trwała całą noc. A nawet jeśli kapitanowie byliby tutaj jeszcze — czy usłyszą jego krzyk? Drzwi wyglądały na grube, piwnica też położona zapewne głęboko. Czy głos jego zdoła do nich dotrzeć? Bez żalu zrezygnował ze swego zamiaru. Ryzyko wydało mu się zbyt wielkie. Jeśli zamiast swoich sprowadzi jedynie któregoś z bandytów, cała mordęga z uwolnieniem się z więzów będzie daremną. Ale co w takim razie robić innego? Rozmyślanie przerwał mu powtórny jęk mata. Podszedł doń ostrożnie, macając przed sobą nogą, aby go nie nadepnąć. — Jakże z tobą, nieboraku? — Pić... — wyszeptał ranny. — Skądże ja ci wodę tutaj wytrzasnę, chłopie serdeczny. — Zasępił się. — Pić... — Poczekaj... — Sztorman ominął leżącego i wyciągnąwszy znowu przed siebie ręce, poszedł w kierunku kąta, skąd nieprzerwanie dochodziło monotonne kapanie spadających na ziemię kropel. Obmacał posadzkę — była wprawdzie mokra, ale woda wsiąkała w walający się tutaj gruz. Zimna i ciężka kropla pacnęła go, rozbryzgując się, w czoło. Roztarł ją i nadstawił dłoń. Spadła kropla druga i trzecia. Długo musiałby czekać, żeby choć trochę wody tym sposobem zebrać. Powrócił zniechęcony do rannego. — Przytomnyś? — Tak, panie... Lepiej mi, ale czucia we mnie nijakiego nie ma i pić się chce — stęknął Selina. — Czekaj no, podciągnę cię. — Kazał objąć mu się za szyję, ujął go delikatnie wpół i powlókł do kąta, gdzie ułożył tak, aby krople padały wprost na niego. — Łap ustami — szepnął. Ranny milczał, dysząc ciężko. Karwat stał przez moment, rozważając, co dalej robić, potem czując chłodny i wilgotny ciąg przewiewu na czole, zbliżył się jeszcze bardziej do ściany i jął obmacywać ją z uwagą od góry do dołu. Pod palcami czuł mur oślizły, pokryty pleśnią i mocno nadwątlony wilgocią. Orzeźwiający powiew przeciągu zalatywał gdzieś spod stropu. Obmacał jeszcze boki kąta, wszędzie napotykając na taki sam podniszczony, zżarty starością i wodą mur, następnie podgarnął pod siebie nogami nieco gruzu i połupanych cegieł. Wspiąwszy się na to podwyższenie, sięgnął ręką ponad głowę. Tak jak się spodziewał, natrafił tam na pustkę, jakiś rozwalony komin czy też niegłęboką niszę. Spiesznie powiększył jeszcze bardziej podwyższenie na ziemi, podsypując pod nogi cały gruz zalegający kąt i chwytając się załomu, dźwignął ciało do góry. Głowa uderzyła o strop, piwnica była więc bardzo niska. Gdy wsunął się do niszy, kilka cegieł poleciało z hukiem w dół. Jedna musiała trafić leżącego opodal Selinę, gdyż jęknął boleśnie. Karwat zastygł bez ruchu natężając słuch. W okolicy jednak znowu panowała absolutna cisza, mącona jedynie głośnym oddechem rannego i kapaniem wody, którą ten łowił ustami, stękając od czasu do czasu. Karwat wyciągnął przed siebie ręce i natrafił na tylną ścianę zagłębienia, zrobioną z rozchwierutanych, ułożonych jedna na drugiej cegieł. Właśnie przez szpary pomiędzy nimi ciągnął — z bliska nie ożywczy, lecz zatęchły — powiew. Pchnął je silnie. Z głośnym łomotem padły gdzieś do tyłu. Doszedł go stamtąd chlupot wody. Nie medytując ani chwili, zagłębił się ostrożnie w utworzony tym sposobem otwór, oczyścił go, usuwając resztę cegieł na boki, potem obrócił się i spuściwszy zeń nogi skoczył bez namysłu w dół na przeciwną stronę muru. Był nieco zaskoczony, bo nowy loch posadzkę miał na wyższym poziomie od poprzedniego. Znalazł się natomiast po kostki w lodowato zimnej wodzie. Wyciągnął rękę do góry. Powała była równie niska jak w tamtym, a może nawet jeszcze niższa, gdyż sięgnął do niej bez trudu, nie wspinając się nawet na palce. Przeszedł wzdłuż muru najpierw w prawo, a gdy napotkał po kilku krokach na zaporę ściany, zagradzającej mu dalszą drogę, zawrócił i poszedł w lewo. Na ścianę poprzeczną natknął się już po dwóch krokach. Wylot więc, a raczej dziura w murze, którą sobie był uczynił przed chwilą, była z tej strony w samym kącie. Teraz należało prędko zbadać wielkość lochu. Przez otwór w górze doleciał do niego stłumiony i jakby daleki jęk Seliny, przestał nań jednak zważać. I tak nie mógł mu na razie w niczym pomóc. Rozbryzgując nogami wodę poszedł wolno przed siebie, mając ciągle pod jedną ręką mur. Loch zdawał się ciągnąć w nieskończoność. Sklepienie miejscami obniżało się tak, że prawie dotykał go głową, innym razem znowu uciekało w górę, że nawet wyciągniętą ręką nie mógł doń sięgnąć. Dłoń natrafiała kilka razy na wąskie kanaliki, którymi po cegłach ciekła woda. Potykał się o kamienie, gruz i kawałki połupanych belek. Gdzieś blisko harcowały, piszcząc przeraźliwie, szczury. Obmacując jakąś nową niszę, dotknął palcami puszystego, ciepłego cielska. Wzdrygnął się cały. Spasiony szczur pisnął cienko, przejmująco i skoczył do dziury pomiędzy cegłami. Karwat przyśpieszając kroku poszedł dalej. Zaczął się niepokoić. Końca lochu ciągle jeszcze nie było, nie natknął się również na żaden nowy kąt, loch więc musiał być albo bardzo wydłużony, albo też... W tym momencie właśnie napotkał ostre załamanie muru. A więc miał już przed sobą przeciwległy kraniec tego podziemia. Uszedł jeszcze kilka kroków. Przystanął nagle i zadrżał cały. Poczuł, że włosy mu się jeżą na głowie i zimny pot występuje na czoło. Gdzieś bardzo blisko rozległ się jęk. Stał długą chwilę i nasłuchiwał. Jęk powtórzył się, przejmujący, pełen skargi. Gorączkowe myśli przebiegały mu błyskawicznie przez głowę i każda następna była bardziej niedorzeczna od poprzedniej. Jedno wydawało się oczywiste i pewne. Podziemia te służyły za tajemne więzienie i siedział tu jeszcze ktoś trzeci. Starając się sprawić jak najmniej hałasu, poszedł w stronę głosu. Woda chlupotała, więc podnosił nogi jak bocian i stawiał je ostrożnie. Po kilku krokach zderzył się twarzą z nową ścianą. Był to czwarty kąt. Loch miał zatem kształt wydłużonej kiszki — stwierdził. Jęk zabrzmiał po raz trzeci. Dochodził jakby z góry i spoza muru. Karwat obmacał spiesznie cegły i natrafiwszy niezbyt nawet wysoko na szczelinę, a raczej na załom, jak się prędko przekonał, wspiął się na rękach, wlazł nań i przedostał się do sąsiedniego lochu. Jęczenie ozwało się teraz tuż, tuż, tylko gdzieś niżej. Zsunął się na rękach w dół. Było tu niewielkie gruzowisko i dalej sucha posadzka. — Jest tu kto? — spytał szeptem. Przez moment, niezmiernie długi, jak mu się wydawało, trwała cisza, potem posłyszał głośny oddech i westchnienie ulgi. — Jest tu kto? — powtórzył pytanie, macając przed sobą butem. — To ja, panie... Sztorman zbaraniał. — Selina? — rzucił przełykając z trudem ślinę. — Tak, panie... — odezwał się ten sam słaby głos ż ciemności. Nie mogąc jeszcze ochłonąć ze zdumienia, ukląkł i wyszukawszy rękoma leżącego, przysunął się do niego. — To ty? — Tak, panie. — Jakże ci? — zapytał po chwili. — Tak samo jak przed odejściem waszmości. Myślałem już, żeście mnie zostawili — stęknął ranny i chwycił Karwata za rękę. — Bodaj cię... Znalazłem przejście do lochu obok, spenetrowałem go już i myślałem, że... a zresztą pal diabli, co myślałem, nie czas na opowiadanie — podniósł nieco głos. — Loch obok wydawał mi się kiszkowaty i długi, a teraz widzę, że ma jakiś zupełnie inny kształt. Są w nim tylko dwa kąty. Słuchasz? — Słucham, panie. Mówcie dalej... — szepnął mat. — A więc są tylko dwa kąty, bo lazłem i lazłem, a dolazłem do tego samego miejsca, w którym na początku byłem. Czyli że jest chyba zbudowany w podkowę — zastanawiał się przez moment. — Woda tam pod nogami stoi i wszystko to jedno wielkie rumowisko. Szczury sobie ino harcują, aż źle się człowiekowi robi. — Pewnie już dzień nadszedł? — zapytał nagle, jakby od rzeczy, mat. — Co, dzień? Ach tak, dzień... chyba nadszedł. Dość długo już tutaj siedzimy. — Jeśli dzień, to zapewne nasi szukać nas będą... — I szukać mogą do sądnego dnia. Juści, znajdą! — żachnął się Karwat. — Bo nas najpewniej chcą na śmierć głodową te opryszki zostawić, aby się nie wydało — szeptał dalej ranny. — Jakowaś zdrada się przeciwko naszym knuje. — Już dawno mówię, że zdrada — mruknął Karwat, zamyślony głęboko. — Szukać nas będą, to pewne, zwłaszcza że na „Arce” mają pojmanego człowieka, a od niego, choćby go przypiekać trzeba było, dowiedzą się, gdzie trzeba szukać. Tylko że nas może już wtedy nie stanie... — Co myślicie, panie? — Myślę, że zanim nasi przyjdą, mogą nas zgładzić, aby zatrzeć ślady. Zapanowała długa chwila milczenia, w czasie której mat wzdychał cicho, a sztorman gorączkowo szukał jakiejkolwiek możliwości ratunku. — Słuchaj no, chłopie — odezwał się wreszcie. — Dźwignąć się możesz? — Oj, nie poradzę, panie — szepnął słabo i z rozpaczą w głosie ranny. — Nawet gdy cię podtrzymam? — Nawet wtedy, panie... — stęknął żałośnie. — Nie dam rady. Wszystkie siły ze mnie wyszły. Ledwie ręką ruszę, a w głowie zaraz mrocznieje. — Po namyśle dodał: — Jeśli macie waszmość jaki sposób na salwowanie się z tej opresji, wyńdźcie sami. Ja już zostanę... — Daj spokój, nie pleć! — Będę czekał... Sprawiedliwie mówię. O zdradzie trzeba donieść. To pierwsza teraz sprawa. A dla mnie może waszmość jeszcze zdążycie sprowadzić pomoc, gdyby zaś nie, to niewielka szkoda. Mało we mnie już ducha zostało. — Mówiłem ci, żebyś nie plótł! — uniósł się gniewnie sztorman. — Ale jedno dobrze gadasz. Siedzieć w miejscu żaden dla nas profit . — I wprowadzając natychmiast swą myśl w czyn, dźwignął mata z ziemi, poniósł go do kąta i wdrapawszy się na kupkę gruzu, wepchnął jego bezwładne ciało w ni- szę. — No, podciągnij się — rzucił stanowczo, jak rozkaz. — Och... — jęknął przejmująco mat, ale zdobył się jeszcze na ten wysiłek, gdyż ciało jego wyprężyło się i wsunęło wolno w wyrwę. Sztorman wlazł na górę, powiększył otwór i zeskoczył do sąsiedniego lochu. Ostrożnie przeciągnął rannego na swoją stronę, potem sprawdziwszy, czy nie uchodzi z niego krew, zarzucił go sobie na plecy. Chwilę stał i rozmyślał, co dalej robić. Iść przy ścianie, to po jakimś czasie zajdzie z powrotem w to samo miejsce, z którego wyszedł, jak mu się to już raz przydarzyło. Iść na przełaj? Bał się. To, że loch zalany był wodą, wydało mu się szczególnie podejrzane. A nuż w środku jest jakiś basen albo studnia. Znał z opowiadań takie lochy-pułapki w dawnych krzyżackich zamkach służące, jak wieść niosła, do topienia więźniów. — Co dalej robimy, panie? — szepnął mu nad uchem mat. — Sam nie bardzo wiem — odpowiedział wymijająco. — Pójdziemy chyba przy murze. Woda skądś tutaj wpada. Słyszysz? Muszą być jakoweś kanały. Już przedtem wyrwy w ścianie napotykałem. — Poprawił sobie rannego na plecach. — Trzymaj się mocno, bo jak spadniesz, kłopot będzie. Zamokniesz. Rana ci się zapaprze. Zaczął iść przed siebie ostrożnie, obmacując starannie ścianę prawą, wolną ręką. Ziąb od zamokniętych nóg ogarniał go stopniowo całego. Czuł dreszcze i z trudem powstrzymywał się, aby nie zakłapać zębami. Po pewnym czasie dotarł ze swym ciężarem do szczurzej, jak ją w myślach nazwał, wyrwy. Była zaledwie płytkim, płaskim zagłębieniem, ale w miejscu tym walało się na ziemi moc zbutwiałych desek i belek. To go zastanowiło. Przystanął i posadził Selinę na załomie muru. — Nie spadniesz? — Jakoś to będzie, panie — stęknął ranny z rezygnacją. — Znaleźliście coś? — Cierpliwości... — szepnął. Wymacując starannie pod wodą ziemię i odsuwając z drogi pływające wokół połamane drewno, jął przepenetrowywać całe to miejsce. Oddalił się kilka kroków od ściany i natknął na jeszcze większą ilość szczątków. Przyszło mu na myśl, że musi to zapewne być jakiś dawno nieużywany, zrujnowany do szczętu loch. Jedna z belek, która podpłynęła mu pod rękę, miała wypiłowane wpusty. Strzeliło mu nagle do głowy dziwne przypuszczenie. Pływające drewno pochodzi z jakiejś podłogi albo powały. Chcąc sprawdzić swój domysł, wspiął się na palce i sięgnął ponad głową. Ręka trafiła w próżnię, więc podskoczył do góry. Uderzył o jakąś deskę i opadł nie trafiając już na ziemię. Krzyknął przeraźliwie. Zachłysnął się zimną, śmierdzącą wodą i nie czując pod sobą żadnego gruntu, począł bić rękoma i nogami, prężąc się jak schwytana w sieć ryba. Ruch ten wyrzucił go na powierzchnię. — Panie! Panie... — posłyszał wołanie mata. Wypluł z siebie wodę pełną jakichś obrzydliwości, odkaszlnął i popłynął w stronę głosu. Po kilku szerokich ruchach ramion nogi trafiły na ziemię. Wody znowu było nie więcej jak po kolana. Jeszcze raz odplunął i odkaszlnął. — Jesteśmy jak w pułapce... Przypuszczałem... —t powiedział łapiąc szeroko otwartymi ustami powietrze. — Środek lochu zajmuje głęboki basen. Kiepsko z nami, chłopie... — Urwał nagle, chwytając Selinę za ramię. W górze nad ich głowami dały się słyszeć kroki. Szło kilku ludzi. Posłyszał strzęp rozmowy prowadzonej w języku niemieckim, twardym brandenburskim czy też pruskim akcentem. Był gdańszczaninem i znał ten język nie gorzej od ojczystego, zdołał się więc prędko zorientować, że jeden z idących przekonywał resztę, iż słyszał jakieś podejrzane wołanie. Mimo że cały spływał lodowato zimną wodą, zrobiło mu się nagle gorąco. Ale kroki oddaliły się i głuchy pogłos stąpania po drewnie przebrzmiał. Zapadła znowu cisza pełna plusku, ciurkania i pisku szczurów. — Nad nami jest drewniany strop — szepnął do mata. — Nad nami są deski — powtórzył gorączkowo. — Słyszałeś? — i nie czekając na odpowiedź wspiął się na palce i sięgnął w górę. Czubkami palców dotknął wilgotnego sklepienia z cegieł, ale dwa kroki dalej cegły urwały się i wyczuł wspartą na belkach deskę. Paznokcie zagłębiły się w drewno mokre i gąbczaste po wierzchu. Obok pierwszej, ciasno do siebie przylegając, tkwiły na belce następne. Spróbował, czy dadzą się unieść, i stwierdził, że nie są niczym przymocowane. W tym momencie jednak posłyszał w górze jakiś skrzyp i ozwały się te same co przed chwilą kroki i głosy. Ten, który przedtem prze- konywał, że słyszał krzyk, teraz mówił, że trzeba zajrzeć do lochu, jak się sprawują jeńcy. Musiał być to znaczniejszy między nimi człowiek, gdyż głos jego brzmiał twardo i rozkazująco. Karwat, dygocąc cały ze zdenerwowania czy też zimna, odczekał, aż przeszli i kroki ich ucichły, potem pchnął ostrożnie jedną z desek. Była długa i ciężka, ale dała się usunąć na bok. Odsunął jeszcze drugą i trzecią. W otworze ukazał się strzęp granatowego, wygwieżdżonego nieba. A więc nawet noc nie minęła — zdziwił się. Prędko podszedł do Seliny i przydźwignął go do otworu, tam zaś wzniósł wysoko nad głowę i ostrzegł szeptem: — Jeno nie jęknij, chłopie, bo całe nasze staranie zaprzepaścimy. — Stękając z wysiłku wyrzucił go przez otwór na wierzch. Gdy wreszcie sam również wylazł z lochu, podciągając się na rękach, ranny leżał skulony, dygocząc z bólu spowodowanego upadkiem. Nic nie mówiąc odsunął ciało na bok, założył deski na swoje miejsce i nie tracąc ani chwili czasu, rozejrzał się dookoła. Byli na jakimś niezbyt obszernym, za to dość ciemnym podwórcu. Z prawej strony wznosił się tył kamienicy, którą wziął uprzednio za zajazd, naprzeciw ciągnęła się oficyna, z boków zaś stajnie i krótki, ale wysoki mur. W środku podwórca, obok studni i kamiennego żłobu, stały odprzęgnięte kolasy, a pod murem kupa beczek i koszy. Ujął Selinę wpół i przydźwigał go pod tę jedyną tutaj zasłonę. Omiótł teraz raz jeszcze spojrzeniem cały ten niewielki czworobok. Czasu było zbyt mało, żeby nawet przez chwilę pozwolić sobie na wytchnienie. Zostawił rannego ukrytego za jedną z beczek i obejrzał mur. Nie tędy droga — pomyślał. — Zbyt wysoki. Kuląc się przebiegł wzdłuż stajni na tył kamienicy. W oknach pierwszego piętra przebłyskiwało przez grube sukienne zasłony światło. W miejscu, gdzie kamienica dotykała prawego skrzydła oficyny, stała pod obitym blachą daszkiem szeroka brama wjazdowa. Była ciężka, zbudowana z grubych bali dębowych, wzmocnionych żelazem. Namacał zasuwę, wyrwał skobel i pociągnął do siebie. Zazgrzytało przeraźliwie, aż spotniał i na moment zmienił się cały w słuch. Ale nikt nie nadchodził. Teraz działać trzeba było prędko, ani chwili nie zmitrężyć. Tą samą drogą pod murem wrócił błyskawicznie do rannego, zarzucił go sobie na plecy i przydźwigał do bramy. Pociągnął zasuwę jeszcze raz i jeszcze raz. Zgrzyt trącego się żelaza napełnił podwórzec, a gdy zamilkł, zaległa upiorna cisza, od której dzwoniło w uszach. Znowu targnął zasuwę do siebie z całej siły, nie dbając już o nic. Brama zaskowyczała w zawiasach i ustąpiła. Odemknął jedno ze skrzydeł i wypadł na ulicę. Za sobą posłyszał czyjeś pytające wołanie i odgłos kroków. Począł biec przed siebie, ile sił miał w nogach. Selina, podskakując na jego plecach, na przemian jęczał i dyszał ciężko. Z tyłu dał się słyszeć tupot i krzyki. Ale już zakręt, nowa krótka uliczka i... osłupiał. Przed nim był ślepy zaułek. Przystanął zlewając się cały lepkim potem. Pogoń słyszał tuż, tuż za sobą. Uskoczył do jakowejś bramy i przywarł ze swym ciężarem do zamkniętych wrót. Zza węgła wypadło kilku ludzi i nie zatrzymując się pognało dalej. Gdy byli już dostatecznie oddaleni, dał nura poza zakręt. Teraz dopiero zorientował się, że biegł dotychczas we wprost przeciwnym niż trzeba kierunku — w stronę śródmieścia. Znalazłszy się na nowej uliczce jął nią prędko przemykać, kierując się na nabrzeże. Zgrzał się, mokra odzież przylgnęła mu do ciała, utrudniała ruchy. Selina nie ustawał rzęzić i wydawać ciche okrzyki bólu. Ale już plac targu Rybnego, za nim krótka uliczka spadająca ostro w dół, zakręt jeden i drugi i zabudowania portu. Zwolnił nieco. Wbiegł teraz na kamienne nabrzeże i rozejrzał się, szukając zostawionych tutaj wioślarzy. Z początku nie mógł ich wypatrzyć. Spali wyciągnięci pokotem na dnie szalupy, jeden tylko siedział na schodach, poświstując monotonnie. — Hejże, ludzie! — zawołał. — Do mnie! Czuwający człowiek poderwał się na wołanie i krzyknął coś do reszty. Po chwili wspólnie już taszczyli mata na szalupę. Złożyli go płasko na jej dnie i odbili. W czasie gdy szalupa mknęła przez basen, sztorman, nie zważając na zdumione spojrzenia siedzących marynarzy, ściągnął z siebie odzienie, cisnął je na ławeczkę i trzymając się jedną ręką burty, skoczył do wody. Była czarna i zimna. Orzeźwiła go prędko, zmyła zeń całe zmęczenie. Nie puszczając szalupy, płynął za nią, aż dobili do „Arki”. XXXVIII W pokoju było gorąco i duszno, pachniało zgoła nieprzyjemnie babskim bielidłem, barwiczką i perfumą. Magnus stękał nieprzystojnie, niewiele sobie robiąc z tego, że jego ekscelencja baron von Wende, który jako poseł księcia Bogusława zaprezentował się polskim kapitanom, spozierał nań od czasu do czasu niby na pospolitaka bez poloru i konsyderacji . Kapitan „Arki Noego” miał już wyżej uszu i posła, i jego racji politycznych, i wreszcie całej pustej — jak w duchu określił — gadaniny, przeciągającej się w nieskończoność. Nienawykły był mowy górnej i zawiłej, lubił wyłuszczać swą sprawę słowami prostymi, po żołniersku i żądał takich samych, prostych i jasnych odpowiedzi. Wende zaś kluczył niby zając zgoniony przez nagonkę — trudno było nawet dociec, z czym go szczeciński dwór przysłał i jakie są jego zamiary. W tej chwili, gładząc zniewieściałym ruchem brzegi swych, brabanckimi koronkami obszytych rękawów, spoglądał na sufit, z którego zwieszał się kuty w mosiądzu żyrandol jarzący się kilkoma świecami. Wyblakłe, niebieskie oczy dworaka mrużyły się od światła sennie; powieki miał obrzmiałe z lekka i zaczerwienione — mówiły o ascetycznie wiedzionym żywocie lub wręcz odwrotnie: o rozwiązłości. Magnus odnosił wrażenie, że poseł nie słucha wcale tego, co mówi doń Mora. Niekiedy tylko krótkie i ledwie dostrzegalne drgnienia jego powiek zdradzały pracę myśli i były jedynymi ludzkimi odruchami w tej chudej i odpychająco martwej twarzy. — Jeśli wasza miłość nie raczy uznać naszych tłumaczeń z powodu nieprzywiezienia odpowiedniego do prowadzenia rozmów człowieka — uniósł się nagle honorem Witt — to nie widzę potrzeby dalszego tutaj przebywania. Jesteśmy zaufanymi jaśnie wielmożnego hetmana, pana Koniecpolskiego, znamy plany wojenne jego kwatery, i choć na polityce może nie dość się rozumiemy, to jednak nie znajduję rozsądnego powodu do tego, abyśmy wracali z niczym. Jeśli wasza miłość wzbrania się wyłożyć swe zamiary jaśniej, chciałbym wiedzieć dlaczego. Za chudopachołka nie zezwolę nikogo z tutaj obecnych uważać. Wende skłonił wolno głową. Na jego twarzy dokonała się błyskawiczna przemiana. Był teraz uśmiechnięty i znowu gładki jak na początku odbywającej się właśnie konferencji. — Wasza wysokość mnie źle zrozumiałeś — uśmiechnął się jeszcze szerzej, nieledwie przepraszająco, robiąc uprzejmy gest ręką w stronę komandora. — Ja tylko sam nie wiem, z braku odpowiedzialnego wysłannika waszej strony, jakie są zamiary Jego Królewskiej Mości miłościwie Rzeczypospolitej panującego Zygmunta III — powiedział z naciskiem. — Książę pan mój, przyjazny każdemu zbliżeniu z Polską i łaskawie kierujący swe ucho ku propozycjom waszego dworu, skłonny jest od dawna podpisać układ o przyjaźni dozgonnej i wzajemnej pomocy, mości panowie jednakże nie posiadacie licentiam regni na poczynienie wstępnych kroków do przygotowania układu takowego, gdyż... — Prawda, ale znając zdanie jaśnie oświeconego księcia, które waszmość wyłuszczyć się wzdragasz, moglibyśmy przekazać je hetmańskiej kwaterze i układ ów przyśpieszyć. — Zdanie mego księcia pana zależeć będzie od propozycji waszej strony. — Czy to są ostatnie słowa ekscelencji? — Witt wstał gwałtownie od stołu, nie zważając na powstrzymujący go ruch posła i jął krążyć zalterowany do ostateczności wzdłuż pokoju. — Tego nie powiedziałem. Wasza wysokość imputuje mi stanowisko, którego nie widzę potrzeby zająć. — W państwowej wagi sprawach godzi się ściśle precyzować zdania. — Staram się wyrażać jak najbardziej jasno. Dwór mój daje posłuch siłom, które skłonne są zaprzysiąc wieczystą przyjaźń Rzeczypospolitej, powinny jest jednakże liczyć się ze stanowiskiem innych swych sąsiadów, dworu pruskiego i brandenburskiego, z którymi wiążą go umowy familijne. Dwór mój chciałby wiedzieć, jakie kanclerz królewski poczynił kroki celem zabezpieczenia sobie pomocy tych dwóch panujących. — Ekscelencja zapomina, że Prusak jest jeno elektorem i lennikiem naszym — mruknął Witt ponuro. — Dwór nasz chciałby wiedzieć — ciągnął nie skonsternowany poseł uśmiechając się grzecznie — czy w razie naszego przystąpienia do wojny przystąpią i inni ościenni. — Elektora nie będziem prosili, elektora zmusimy! Ekscelencja zapomina, że pod Brzeźnem stoi nasza armia ze szlachty i doborowego żołnierza kwarcianego złożona. — Która ma dość roboty, aby nie dopuścić wojsk szwedzkich do Gdańska. — Która, gdy przyjdzie potrzeba i rozkaz, wnijdzie do Prus, orężem przywoła do opamiętania niewdzięcznego lennika Rzeczypospolitej i zmusi go do pełnienia przypisanych mu powinności — odparował zjadliwie komandor. — To sprawa nie interesująca mego księcia pana. — Interesować jednakże będzie zapewne ekscelencję, że armie nasze, które zwyciężyły uzurpatora pod Słupią i Araerstynem, gotowe są wnijść na ziemie księstwa waszego i same przepędzić nieprzyjaciela, jeśli panujący wasz tego uczynić nie zamierza czy też odporu mu dać z jakichś powodów nie jest zdolen. Mamy dość sił na przedsięwzięcie takich kroków — powiedział Witt znacząco i widząc niecierpliwy grymas na twarzy posła, dorzucił z naciskiem: — A za plecami naszymi paktować z uzurpatorem zza morza nie pozwolimy. — Czy mam słowa waszej wielmożności przekazać memu księciu panu? — Cienkie nozdrza barona von Wende drgnęły. — Jak waszmość rzekłeś. Nie są to zresztą jeno moje słowa... — Witt zawiesił głos i zatrzymał się pośrodku pokoju w oczekiwaniu odpowiedzi. Kapitanowie milczeli siedząc nieruchomo, również w oczekiwaniu, poseł zaś miękkim ruchem dłoni strzepnął z rękawa jakiś niedostrzegalny pyłek i pogładził swą bezkrwistą wargę. Westchnął. Witt podszedł do drzwi, szarpnął je gwałtownie. — Hejże, gospodarz! Podajcie no gąsiorek miodu, bo gardło człowiekowi zaschnie — krzyknął widząc kręcących się po korytarzu ludzi. — Hola! Co za porządki, nie słyszycie wołania? Ludzi z korytarza jakby wymiotło, za to gdzieś o piętro niżej rozległ się czyjś zduszony krzyk, a w pokoju za plecami komandora ostre klaśnięcie w dłonie. Witt obejrzał się. Baron klasnął po raz wtóry i z sąsiedniego pokoju wypadł zadyszany pokojowiec kłaniając się nisko i robiąc jakieś znaki do swego pana, rozbieganymi oczyma. — Panie! Nie godzi się despektu mi zadawać — rzekł z wymówką baron i jął sumitować się prędko: — W tak pełnej powagi chwili, kiedy rozważamy państwowe sprawy, każdemu by się zapomnieć przydarzyło. Jak najuniżeniej o wybaczenie mości panów proszę — i do pokojowca: — Bieżaj przynieść gąsiorek z mej podróżnej kolasy. Pokojowiec wyszedł, Witt zaś, nasłuchując chwilę, zamknął drzwi i siadł wolno za stołem. — Nasza misja, mniemam, jest skończona — powiedział pozornie obojętnie, nie kierując tego jak gdyby do nikogo. — Moglibyśmy zatem jeszcze dziś udać się w drogę powrotną — pochwycił Mora z zadowoleniem w głosie. — Nie rozumiem pośpiechu waszmościów. — Poseł poruszył się niespokojnie. — Jesteśmy wszyscy zmęczeni i nazbyt skłonni do alteracji, to rozumiem. Mniemam jednak, że jeszcze wiele moglibyśmy sobie rzeczy powiedzieć, co pomogłoby sprawie leżącej nam po społu na sercu. Rozejść się, kiedyśmy dopiero pierwsze zdania ze sobą wymienili, strata byłaby nieodżałowania godna. — Te pierwsze zdania już, dzięki Bogu, kilka godzin wymieniamy — mruknął złośliwie Magnus. — Poza tym nawy mości panów — poseł udał, że docinek uszedł jego uwadze — nie są gotowe do żeglugi. — Przybyły tutaj bez niczyjej pomocy, odejdą, jeśli trzeba, również bez niczyjej pomocy — rzucił kapitan „Arki Noego”. — Mniemam, że wytchnienie, mości panowie, swym załogom dacie, tymczasem rozmowy, tak pomyślnie zaczęte, dla pożytku panów naszych kontynuować będziemy. — Twarz posła wyrażała, że taki obrót sprawy jest dla niego sam przez się zrozumiały. — Mnie też udzielić się godzi zwłoki nieco — mówił — dla przemyślenia odpowiedzi, którą bym mógł stronie waszej przekazać i która nie naraziłaby mnie na niezadowolenie mego księcia pana. — Urwał ostrożnie, rzucając przenikliwe spojrzenie na Witta, potem na Morę i Magnusa. — Nie można być zbyt pochopnym przy ferowaniu odpowiedzi w tak trudnych kwestiach jak neutralności lub przymierza w czas wojny zawieranego. — Ekscelencja daje nam do zrozumienia, że jutro skłonny będzie do wyrażenia przyrzeczenia w imieniu... — Obietnicy! Obietnicy, że przekażę zdanie waszmościów memu panu — potrząsnął energicznie głową baron. — Jakiekolwiek przyrzeczenie zależne jest od tego, czy strona wasza poczyniła, jako już mówiłem, odpowiednie kroki celem zabezpieczenia sobie pomocy jaśnie oświeconych książąt elektorów pruskiego i brandenburskiego. Panu memu trudno byłoby mieszać się do sporu polsko-szwedzkiego, gdyby owi panujący postąpili przeciwnie. Celem moim jednakże jest, abyśmy nie rozjechali się z niczym. Winniśmy chyba deliberować tak długo, aż znajdziemy sami sposoby, z braku odpowiedzialnego posła, na zadowolenie naszych mocodawców. Dwór mego księcia pana, o czym mości panom wiadomo, skłania się do układów z Rzecząpospolitą i przyjazny jest wszelkim próbom i poczynaniom, które by zapewniły wieczyste przymierze pomiędzy naszymi krajami, jak również... Magnus już od dawna przestał słuchać. Mimo wielokrotnych heroicznych wprost wysiłków gładkie słowa barona, ciągnącego monotonnym głosem swą orację i akcentującego znacząco tytuły książąt i nazwy dworów, poczęły wymykać się jego uwadze, padały gdzieś w przestrzeń, jakby poza niego i kapitan „Arki Noego” zadrzemał w pewnej chwili z półotwartymi oczyma, zmęczony setnie. Ocknął się z zapadu, dopiero gdy trzasnęły drzwi i do pokoju wszedł pokojowiec von Wendego, wnosząc gąsior z czterema kielichami na srebrnej tacy. Od czasu, kiedy Magnus pierwszy raz go ujrzał, przybyłego na wołanie pana, musiało upłynąć co najmniej półtrzecia godziny. — Ospałą służbę macie, wasza ekscelencjo — mruknął uszczypliwie, przecierając oczy. — Ja za taką zwłokę kazałbym swemu podręcznemu plecy wychłostać. — Azaliż godzi się — kontynuował swój wywód poseł książęcy, w czasie gdy pokojowiec napełniał kielichy — pomawiać pana mego o nieszczerość względem Rzeczypospolitej tylko dlatego, że regimenty króla Gustawa... — Księcia Sudermanii — poprawił uprzejmie Mora. — ...przeszły, co zdarzyło się jeno trzy razy, przez ziemie naszego księstwa? — Do dziś stacjonują pod Bytowem — rzekł Witt. — Jest to korpus meklemburski. — Na żołdzie szwedzkim. — Panu memu nic o tym nie wiadomo. — Baron rozłożył ręce gestem zupełnej bezradności. — Aby mości panów ukontentować, po powrocie do Szczecina przekażę dworowi obiekcje waszmościów względem owego, co dopiero pomienionego korpusu, w zamian ośmielam się najuniżeniej prosić o przekazanie jaśnie wielmożnemu hetmanowi, panu Koniecpolskiemu, i jegomości panu admirałowi Dickmanowi, że jego książęcej mości nic nie wiadomo o tym, jakoby ów korpus meklemburski na żołdzie był szwedzkim. — Najsposobniej nie wiedzieć o niczym — mruknął Magnus, co jednak nie zdołało pomieszać von Wendego i zmusić do przerwania monologu. — Obligowany byłbym mości panom wielce — ciągnął — za wejrzenie bezstronne w sprawy naszego księstwa. Dwór, który mam honor reprezentować, do wypełniania kondycji różnych paktów familijnych jest powinny, wojska więc meklemburskiego wstrzymywać mu się nie godzi. Gdyby zaś miał pewność co do zaciągów poczynionych przez Szwedów na ziemi meklemburskiej, wtedy... Magnus westchnął poczynając kręcić się na krześle. Po wypiciu trzech kielichów tęgiego trojniaku z baroninego gąsiora poczuł się jeszcze bardziej senny i rad by był jak najśpieszniej znaleźć się u siebie na nawie, zwłaszcza że czuł, iż układy niewiele dadzą pożytku. Twarde krzesło, na którym siedział, przywodziło mu na myśl miękki i kołyszący hamak we własnej kajucie na „Arce” i nie skrywając znudzenia ziewał, jakby zbywało mu zupełnie na ogładzie towarzyskiej. List — przypominał sobie. — List! To ci dopiero gratka! Zobaczym, jakie Witt zrobi oczy, gdy mu pokażę. Co za szczęśliwy trafunek! Niechże będzie błogosławiona chwila, w której Karwatowi strzeliło do głowy przywiązać mnie do masztu i atakować „Svana”. Dopiero podskoczyłby dostojny baron, gdybym tak całą prawdę teraz wygarnął — zachichotał w duchu złośliwie. Powieki znowu poczęły mu się kleić, ciążyć i ponownie zadrzemał z półotwartymi oczyma, a monotonny głos posła przestał natrętnie wkręcać mu się w uszy i po jakimś czasie był tylko nie bardzo przyjemnym, ale nie-głośnym i dalekim, jakby tylko muszym brzęczeniem. XXXIX Okrzyknęli hasło i odzew. Z „Arki Noego” zrzucono im drablinę. Karwat ze wstrętem chwycił węzełek z odzieniem nasiąkniętym cuchnącą wodą z lochu, pierwszy wspiął się w górę i zeskoczył na pokład. Strażnik ujrzawszy przed sobą golasa wybałuszył ze zdumienia i przerażenia oczy. — Milcz — mruknął do niego i pchnął go, choć ten jako żywo nie miał zamiaru rzec ani słowa, poznał bowiem sztormana. Z luku wybiegł podporucznik Jaszka z kilkoma ludźmi. Karwat wychylił się za burtę. — Dwóch niech zostanie na szalupie z rannym. Przytrzymajcie go, żeby nie wypadł — krzyknął. — Reszta do góry! — a do ludzi: — Podnieść szalupę, nuże prędzej! Jaszka, nie mówiąc nic, przyglądał mu się całkiem zbaraniały. — Coś z pojmanego wydusił? — zapytał go Karwat przesłaniając się węzełkiem. — To Prusak. Po naszemu ledwie co umie. — Ale coś z niego wydusił, pytam? — Że ze swoim panem z Królewca do Szczecina zdążają. On z czeladzi. A po co wlazł na nawę i co miał tutaj czynić ani pisnął — tłumaczył podporucznik. — Przypiekać kazałem — zniżył głos do szeptu. — Mdlał ino i mdlał, a słowa nie puścił z gęby. — Twardy... — Może nie taki twardy, ale boi się czegoś. — Gdzie kapitan? Jeszcze jak wieczorem wyszedł na ląd, tak go nie ma, Inni też nie powrócili. — Nie powrócili? To dziwne... — mruknął Karwat i prędko opowiedział Jaszce o wszystkim, co go z matem spotkało na lądzie. — Jestem pewien, że w tym właśnie domu obradują. Mógłbym przysiąc, że słyszałem głos Witta, jak twój teraz słyszę. Gdyby im się miało co przydarzyć, to skoro świt wysadzimy zbrojnych na ląd i ruszymy tam gromadą. Z miasta przed otwarciem bram nie wyjdą. — Nie poważą się na starszyznę napaść. — Też tak myślę — sztorman kiwnął głową. Szalupę wciągnięto już na pokład. Mrok nocy się przerzedzał i widać było twarz rannego, bladą niby płótno, jakby bez jednej kropli krwi. — Przykaż, żeby go cyrulik opatrzył starannie — wskazał mata podporucznikowi i po namyśle dodał: — A nad tamtym także miej pieczę. Jeszcze wydusimy z niego, co trzeba. Rzadko rodzą się tacy, co potrafią do końca milczeć — Ziewnął głośno. — Położę się na małe dwie godziny, bo już całkiem mnie siły odeszły. Gdy kapitan wróci wcześniej, niechaj mnie zbudzi. Przemaszerował w stronę oficerskiej kajuty, zamknął się i wydobywszy ze swego kufra czyste hajdawery i koszulę, przyodział się pośpiesznie. Trzęsło go z zimna. Wyszukał sobie w szafie napoczętą karafkę i łyknął nieco gorzałki chcąc rozgrzać się po obu — jednej w lochu, drugiej w basenie portowym — kąpielach, potem rzucił się na hamak. Długo jednak nie mógł zasnąć. Wszystko go bolało. Najbardziej ręce i nogi. Głowę czuł ciężką jak z ołowiu. Przewracał się z jednego boku na drugi, poprawiał poduszkę i wzdychał, a sen ciągle nie przychodził. Zaczął rozmyślać. Myśl porządkowała teraz zwolna zdarzenia nocy. A więc najpierw było najście na Magnusową nawę... Ale dlaczego właśnie na tę, a nie inną? Dlaczego na przykład nie na komandorskiego „Wodniaka” albo na najmniejszą karawelę, należącą teraz do kapitana Gajki? Dlaczego właśnie na ten zdobyczny okręt? Czy może chodziło im o uwolnienie zamkniętych pod pokładem jeńców szwedzkich? Ta myśl, choć z początku wydawała mu się bardzo prawdopodobna, nie rozwiązywała zagadki. Jeśli nawet tak było, to skąd napastnicy mogli wiedzieć, że na „Arce” znajdują się jeńcy? Czyżby wiedzieli, że okręt niedawno jeszcze służył nieprzyjacielowi? Przewrócił się ze złością na drugi bok. Hamak zachybotał i podtrzymujące go linki zachrzęściły cicho. Przypomniał sobie słyszaną poprzez drewniany strop lochu rozmowę, prowadzoną w niemieckim języku, potem to, co powiedział mu Jaszka: że przychwycony człowiek należy do czeladzi jakiegoś pana wojażującego aż z Królewca. Myślał nad tym długo. Najdziwniejsze wydawało mu się to, że właśnie tam, w tym domu, gdzie mieszka ów pan pruski kryjący w stosunku do Polaków jakieś niecne zamiary — toczą się obrady Witta z posłem szczecińskiego księcia. Czyżby poseł mieszkał po społu z Prusakiem? — Jakaś śmierdząca sprawa tkwi w tej zagadce — mruknął do siebie i głośno westchnął. Zbudziło to papugę zamkniętą w klatce uwiązanej u belki stropu. Zaskrzeczała ochryple i umilkła dopiero, kiedy cisnął w nią poduszką. Podłożył sobie pod głowę łokieć i znowu się przewrócił w hamaku. Cisza stała wokół tak wielka, że kroki wachtujących na pokładzie rozbrzmiewały jakby tuż obok. W otworze iluminatora załamywało się odrobinę rudego światła od lampy zawieszonej na jednym z masztów, ale- w kajucie było ciemno. Po jakimś czasie strop i ściany poczęły różowieć i pełzające po podłodze smugi wydobyły z czarnego mroku najpierw sekreterę, potem stół, krzesła, w końcu szafę stojącą u przeciwległej ściany. Nadchodziła już godzina brzasku, gdy sztorman zasnął wreszcie. Śniło mu się rodzinne miasto, dom Magnusów stanowiący zarazem dom jego dzieciństwa, bo własnego nie miał nigdy — kapitan znalazł go w czasie jednej z wypraw wojennych ledwie raczkującego u progu spalonej chaty na Helu. Śniła się również serdeczna pani Fryda, która od lat zastępowała mu rodzoną matkę, potem jakaś daleka podróż na przeogromnym morzu rozkołysanym martwą falą. XL Poczuł silne szarpnięcie ramienia. Ktoś krzyknął mu tubalnym głosem do ucha kilka słów i szarpnął go po raz drugi. Porwał się z hamaka i opuściwszy nogi na podłogę począł szukać trzewików. — Już idę, idę — burknął. Zdało mu się, że Jaszka budzi go na zmianę wachty. — Gdzie ci tak spieszno? — posłyszał nad głową tubalny głos Magnusa. — Prawie kwadrans cię tarmoszę. Sen masz kamienny, człowieku! Przetarł oczy. Dopiero teraz ujrzał stojącego u wezgłowia kapitana. W kajucie panował różowy półmrok świtu. Sądząc po ciszy, cała nawa jeszcze spała. — Wróciliście waszmość? — wybełkotał rozziewany od ucha do ucha. — A już niepokoiłem się po trosze... — Siadaj i gadaj — przykazał stanowczo przybyły. — Słyszałem już... — Jakże wam poszło posłowanie? — spytał sztorman wymijająco, jakby nie rozumiał żądania. Prędko wciągnął na siebie kaftan i poprawił harcap. — Diabła zje ten, co wszystko to pojmie — prychnął przez zaciśnięte usta kapitan, zamykając starannie drzwi. — Śpisz sobie jak na wywczasach u pani matki, a tu człek głowę może stracić od wszelakiej kołowacizny. Niczego nie tając gadaj po porządku jeszcze raz wszystko, z czego mi Jaszka przed chwilą zdawał sprawę. Jakże to było z tym najściem na nawę, jak was w mieście pochwycono i jakeś się salwował z opresji. Gadaj! Karwat cierpliwie wysłuchał pytań patrona, potem kiwnął głową na znak zgody i opowiedział po kolei, co przydarzyło mu się tej nocy, dołączając do relacji swoje podejrzenia i wątpliwości. Magnus krążył po kajucie, prychał, sapał i bił się rękoma po bokach, z trudem hamując złość. — Gdybym nie ujrzał był sam owego pochwyconego przez was zbira i Selinę zdradziecko skłutego, mniemałbym, że mi dykteryjki jakoweś opowiadasz — rzekł, kiedy Karwat skończył — z trudem w głowie się mieści! Jakże to?! Napaść na nawę stojącą pod banderą Jego Królewskiej Mości w porcie zaprzyjaźnionego z naszym monarchą księcia? Nic, ino obce ręce musiały w tej sprawie palce maczać. Bo chyba nie książęcy ludzie to uczynili. — I mnie takowe myśli nachodzą. — Więc kto, do stu piorunów!? — Słyszałeś już, mości kapitanie, że ludzie jakowegoś pana pruskiego, co do Szwedów bieży. Tyle przecież ów przychwycony wygadał. — Wygada i resztę, choćbym miał na wolnym ogniu go podgrzewać— zacietrzewił się Magnus, potem żegnając się, prędko dodał: — Sami mnie do desperacji i grzechu przywiedli. — Mniemam, że gwałtu w tym wielkiego nie ma. Pilnować się jeno trzeba, a za dnia pomyślimy, co dalej czynić. Witta trzeba zapytać. — Smród się jakiś znaczny koło tej sprawy snuje. Elektorską rękę tutaj wyczuwam... — Zamilczże waszmość — próbował mitygować go sztorman. — Za takie gadanie szarży się pozbyć można. — A wielka mi rzecz szarża! Wolny ze mnie człowiek. Kaperska krew. Niejednemu monarsze sługiwałem i zwykłem prawdę w ślepia gadać. Elektor za naszymi plecami z wrogiem się kuma, każdy to wie. Dlaczego Szweda przepuszcza przez swoje ziemie, zamki mu oddaje? Przecie pomoc zbrojną nam, a nie im jest winien. Gada na własnym ciele hodujemy. Przysięgać żem gotów, że nikt inny, jeno jego ludzie na nas nastają. — Zbytnioście gorący, waszmość — mruknął sztorman zamyślony głęboko. — Po pozorach sądzić nie można, choć mnie też się widzi, że jakowyś związek z elektorem oni mają. Najsposobniej byłoby wysadzić na ląd ze cztery dziesiątki ludzi i pójść przetrząsnąć ów zajazd, kogo trzeba — zakuć w żelazo i zabrać pod pokład, ale nie można tak, boć to niepolitycznie... W obcym porcie jesteśmy. — Tego mi nie gadaj, sam wiem. — Więc ino nam przyjdzie oczy na wszystko mieć otwarte, a co najwyżej nie dopuścić do jakiegoś większego łajdactwa. Jak naszą misję doprowadzimy do końca, to zobaczymy, może i z tej mąki się chleb upiec uda, boć mniemam, że nie bez kozery poseł księcia w owym zajeździe mieszka. Z tym panem pruskim po społu. Jeszczeście, waszmość, słowa o pośle nie mówili, a ciekawość nie daje mi spokoju... Magnus westchnął ciężko, dotknął ręką czoła i oczu, jakby ścierając z nich ogromne zmęczenie. — Kto się na tym wyzna — mruknął cichym głosem, w którym znać było zniechęcenie. — Ze sześć godzin u barona zmitrężyliśmy i wszyscyśmy: i Witt, i Mora, i ja, takoż samo mądrzy, jak nie przymierzając wczoraj. — U jakiego barona? — Von Wende. Znaczny to dworak książęcej mości Bogusława. On właśnie okazał się jego posłem. Szczwana sztuka. Witt mówi, że dawniej sługiwał u Brandenburczyków. Nie można się z nim dogadać. — Magnus siadł za stołem i podparł brodę dłońmi. — Nie można, więc obejdzie się... — rzucił niefrasobliwie sztorman. — Koniec świata przez to nie nastanie. — Nie pleć! Teraz dopiero widać, że sprawy tutaj miały być omówione państwowej wagi. — Komandor nie może? — Witt nie wie, co miano omówić, rozumiesz? A ten cały baron kręci, pary z gęby nie puszcza. Gada, że nie może paktować z ludźmi nie mającymi listów pełnomocnych. A instrukcji admirała nie honoruje. Jego ona nie dotyczy. — Mówiliście mu, że królewski poseł zginął? — A jakże! Ale jego o to głowa nie boli. Co za nieszczęśliwy zbieg wypadków, żeśmy posła nie upilnowali! Niech to kule biją! Sztorman przespacerował się wzdłuż kajuty. Senność już go dawno odeszła. — Jak przypuszczacie, waszmość — zapytał — o co tu Najjaśniejszemu Panu chodziło? Magnus medytował w milczeniu, po chwili dopiero odpowiedział: — Witt suponuje i, zauważ, ja z Morą zgadzamy się z nim, że Najjaśniejszemu Panu chodziło najprawdopodobniej o podjęcie wspólnej akcji przeciwko Szwedom z naszej i księcia Bogusława strony. Zresztą wspomina o tym instrukcja admirała dana nam przed odjazdem. — No to co? Do tego potrzebny mu specjalny poseł? — Jakby tu rzec — Magnus uniósł głowę i westchnął — dwór szczeciński słaby i bojaźliwy. Pewnie chcą zabezpieczyć sobie pomoc Króla Jegomości na wypadek, gdyby Szwed, odpłacając się za przymierze między nami, chciał na nich uderzyć. Samotrzeć wojować byłoby im nieporęcznie. Chcą gwarancji, że sejm nie przeciwi się woli królewskiej. — A my dać nie możemy? — A coś sobie myślał! Na piśmie pewnie, że nie możemy, bo czymże my jesteśmy! Choć samo przez się zrozumiałe, że jak oni nam pomogą, my będziemy pomagać im w razie potrzeby. Od hetmana to ino zależy. A zresztą — może o zupełnie co innego chodziło... Trudno po baronie cokolwiek zmiarkować. Kręci jegomość, kręci...O jakimś przymierzu trójstronnym, które by obejmowało Księstwo Pomorskie, Rzeczpospolitą i elektora, czy coś w tym rodzaju mówi. Nie wiem zresztą, nie bardzom w polityce rozeznany. Moja rzecz wojować, a nie w paktowanie się bawić. — Znowu westchnął ciężko i wstał z krzesła. — Prześpię się trochę, bo rano od nowa pewnie trzeba będzie deliberować. Kołowacizny można dostać, do stu piorunów... Sztorman sięgnął po kapelusz i skierował się ku drzwiom. — Wachtę trzymam do rana — powiedział na odchodnym — a waszmość śpijcie spokojnie. Jak co się zdarzy, to przypilnuję. XLI Poranek odsłonił miasto i wybrzeże. Reda była gładsza niż wczoraj. Większy ruch w porcie wprawdzie się jeszcze nie zaczął, ale krążyły już łodzie przeładunkowe i gdzieniegdzie krzyczeli tragarze. Wojenne nawy i statki handlowe stały nieruchome; skrobano na nich i szorowano pokłady. Największy rwetes panował na „Białym Psie”, gdzie krzątano się tak jak dnia poprzedniego. Na „Wodniaku” wydzwoniono właśnie połowę pierwszej dziennej zmiany, a pozostałe polskie nawy odpowiedziały mu zgodnie czterema charakterystycznymi uderzeniami. Była godzina szósta. Marynarze z podwachty, śpiący na rozesłanych na baku rogóżkach, obracali się na drugi bok i chrapali dalej. Z komina nad kambuzem dobywał się wąskim pasmem jasny i przejrzysty dym, uchodząc prosto w górę. Gotowano ranny posiłek. — Dobrą pogodę będziemy dziś mieli — rzucił Karwat przez burtę w kierunku stojącej nie opodal na kotwicy fleuty , na której pokładzie siedział pod masztem gruby mężczyzna, zapewne kapitan i zarazem właściciel statku. — Jo, es wird schones Wetter sein — odpowiedział i dodał w polskim języku: — Ino podnieść kotwicę i wyjść na morze. Milczeli chwilę. — Długo myślicie tutaj stać? — zapytał w końcu Niemiec. Sztorman spojrzał uważnie na pytającego. Napotkał wzrok twardy, nicujący człowieka na wylot. — Któż to może wiedzieć... Pewnie jeszcze z tydzień — odparł wymijająco i wzruszył ramionami. Niemiec przypatrywał mu się teraz nieznacznie, ale podejrzliwie, Karwat więc kiwnął mu głową i poszedł na śródokręcie. Wrócił właśnie z ludźmi podporucznik Necel, odkomenderowany poprzedniego dnia do kapitana Gajki. Wciągnięto szalupy i Necel zdał sztormanowi sprawę z postępów w oporządzaniu „Białego Psa”. Wynikało z tego, co mówił, że wszystkie najważniejsze defekta zostały już usunięte i karawela koło południa będzie gotowa do żeglugi. — Czy w nocy opuszczał ktokolwiek port? — Nie zauważylim — odparł podporucznik. — Kapitan Gajka kazał nawet specjalnie baczyć, ale żadna nawa nie wyszła na morze. — Dobrze. Idźcie spocząć — powiedział Karwat i poszedł na obchód podpokładzia. Przyszło mu na myśl, że dłuższe stanie w Kołobrzegu jest nader niebezpieczne. Każdej chwili mógł wypłynąć któryś ze znajdujących się w porcie statków i dać Szwedom znać o polskim dywizjonie. Wystarczyłoby wprawdzie zablokować ujście Parsęty i nie wypuścić nikogo, ale Witt nic takiego nie zrobił. Karwat wątpił, aby komandor zapomniał, najwidoczniej więc nie chciał przedsiębrać tego rodzaju kroków w obcym porcie. A jeśli nas najdą tutaj — pomyślał — źle będzie. Przy śniadaniu podzielił się swym niepokojem z kapitanem. Magnusa dręczyły podobne obawy. Zwłaszcza po nocnych wypadkach można się było spodziewać najgorszego. — Jeśli nie dojdziemy dziś do porozumienia z tą dworsko-szczecińską tyką chmielową, to trzeba będzie stąd wiać choćby zaraz. Wszystko mi wokoło zdradą pachnie — ruchem głowy wskazał na redę, nabrzeże i milczące, jakby opustoszałe bastiony blokhauzu położonego w najniższym punkcie przystani, górującego jednak nad miastem i ujściem Parsęty. — Zamknąć portu nie można. Admirał podobnego kroku nigdy by nie pochwalił, a jeszcze popsułoby to do reszty nasze układy z baronem. — Zajrzyj no do Gajki, jak sobie dał radę i czy gotów — polecił w końcu. Sztorman kazał spuścić szalupę i popłynął w stronę „Białego Psa”. Po drodze spróbował się rozejrzeć wśród stojących tutaj gęsto statków i stateczków. Nic podejrzanego nie rzuciło mu się w oczy. Ładowały się lub wyładowywały tak jak poprzedniego dnia. Wiedział jednak, że każdej chwili może któryś z nich wyjść na morze, choćby tylko dlatego, że nie będzie miał potrzeby dłużej tutaj stać, i nawet gdyby nie żywił w stosunku do Polaków żadnych złych zamiarów, napotkany przez Szweda powie o miejscu zakotwiczenia dywizjonu, aby samemu się ocalić przed zagarnięciem. Jeszcze kilka ruchów wioseł i szalupa dobiła do nawy kapitana Gajki. Boki „Białego Psa” w miejscach kontuzjowanych świeciły nowymi łatami ze świeżo ociosanego drzewa. Majstrowie okrętowi wisieli poza burtą na sterlingach, szpachlując rysy i zamalowując wszystko na jednolity z resztą kadłuba kolor. Wdrapał się na pokład i przywitał z kapitanem. — Jak widzę, uwinęliście się żwawo — powiedział rozglądając się z zaciekawieniem dookoła. — Z pomocą ludzi całego dywizjonu — odrzekł Gajka. Miał zaczerwienione od bezsenności oczy i ledwo trzymał się na nogach. Widać było jednak, że promienieje cały zadowoleniem i chce to w jakiś sposób wyrazić. — Nigdy bym nie przypuszczał — powiedział — że dostanie mi się tak prędko pod komendę większa nawa. Stara ona, ale jeszcze szmat czasu można na niej wojować. Siła rzeczy można mając ją dokonać. Szkoda, że nie zaglądnęliście do nas, mości sztormanie, wcześniej. Przed godziną gościlim na pokładzie jego wysokość komandora. Odbyła się niewielka uroczystość... przechrzczenia nawy. Bo jakże to! Bez tego nieładnie jakoś. — Idźcie lepiej, waszmość, spać — przerwał Karwat, zniecierpliwiony gadulstwem kapitana. — Każdej chwili wydadzą rozkaz do odkotwiczenia. Stać tutaj nie można. Źle się dzieje. — Pewnie... Gadałem przed godziną z komandorem, wiec wiem wszystko. Niezadługo odpłyniemy, pewnie — i widząc zniecierpliwiony wzrok sztormana westchnął i dodał: — No, to czołem, mości Karwat. Bywajcie! — Oddalił się rozdając po drodze polecenia bosmanom. Karwat tymczasem poszedł rozejrzeć się w zaprowadzonym na okręcie nowym porządku. „Biały Pies” został już z grubsza oporządzony i przysposobiony do żeglugi. Dano mu takielunek, strzaskane maszty zastąpiono nowymi, naprawiono żagle, zmieniono również nadwątlone reje i salingi. Niższy pokład bateryjny był całkowicie uporządkowany. Wypolerowane działa świeciły, jakby co dopiero dobyto je z arsenału. — Niech wasza miłość popatrzy, wyglądamy niby po wyjściu ze stoczni — pochwalił się sztormanowi jeden z majtków. Karwat kiwnął głową zadowolony z przeglądu i z tego, że dawna „Arka” trafiła w dobre ręce. Gajki nie było nigdzie widać, udał się zapewne już na spoczynek, sztorman zszedł więc wolno do szalupy i kazał płynąć z powrotem na Magnusowy okręt. Dobijając do burty zauważył jakąś nieznaczną zmianę w układzie statków na redzie, lecz dopiero gdy wdrapał się na górę i spojrzał z dziobu w dół, połapał się, na czym ta zmiana polegała. Stojąca jeszcze niedawno obok polskiej galeony niemiecka fleuta zniknęła. Nie było jej nigdzie w pobliżu. Rzucił odruchowo okiem w stronę morza i dostrzegł natychmiast skraj jej topżagli. Oddalała się spiesznie na wschód. Ogarnęła go gwałtowna wściekłość, zatętniła krwią pod skroniami. Zmiął w ustach przekleństwo i zacisnął pięści. Więc jednak jego podejrzenia się sprawdziły, i to prędzej, niż przypuszczał. Pobiegł na poszukiwanie kapitana. Ale Magnus zdążył już wysiąść na ląd. Wachtował znowu podporucznik Jaszka i wydawał się odejściem Niemca równie poruszony jak sztorman. — Kapitan poszli z komandorem do miasta — poinformował. — Przed zejściem radzili długo tu u nas i gadali z tym, co go nocą przychwycilim. Nad dywizjonem ma teraz pieczę kapitan Mora. — Bóg z nim! — huknął ze złością sztorman. — Należało Niemcowi przeszkodzić w odejściu z portu, oto co! — Ruchem głowy wskazał na morze, gdzie w dali widoczna jeszcze była sylweta fleuty. — Komandor widział, że Niemiec odpływa. Nie wydał rozkazu, boć niepolitycznie ścigać hanzeatycki statek — powiedział Jaszka wzruszając ramionami. — Kazali jednak przysposobić wszystko do podniesienia żagli. Załogi nie mam puszczać na ląd. Załadujemy jeno świeżą wodę — pokazał ręką gromadę ludzi taszczących z nabrzeża do szalup kabłąkowate beczułki — i wszystko gotowe. — Dobra, ale w razie gdyby pogoń zarządzono na pełnym morzu, wątpię, czy zdołamy go dognać. Biedę nam sprowadzi i... będzie wtedy całkiem politycznie, tfu! Podporucznik rozłożył ręce. — Kapitan i Witt nic o pogoni nie wspomnieli. — Dobra, dobra... ale nie możemy pozwolić, by nam ściągnął na kark całą flotyllę nieprzyjacielską, zrozumiałeś, człowieku? — splunął ze złością. — Jakże się ma Selina? — zapytał po chwili innym już tonem. — Lepiej, bo zasnął z rana. Cyrulik zatkał mu ranę pajęczym chlebem i opatrzył go troskliwie. Bądźcie waszmość dobrej myśli, wykuruje się chłop. — A ów nocny jeniec? — Kapitan kazali rzucić go do komory dennej. Posiedzi w ciemności, to może zmięknie. Karwat ważył coś w myślach, potem zdecydował: — Chodźże, popróbujemy. Czas jest po temu, żeby skończyć wreszcie z tą sprawą. Jaszka skłonił głowę. Kąciki warg drgnęły mu nieznacznie i skrzywił się. Karwat zauważył ów odruch. — A ty może myślisz, że mnie to w smak? — 0prawcą jestem czy co? Sam widzisz, innej rady nie ma. — Dlatego nic nie mówię — mruknął Jaszka. — Wybadać trzeba, pewnie... Ale już raz to robiłem i niewiele zyskałem. Obrzydzenie człowieka bierze. — Jeśli nawet na mękach nie chce gadać, musi mieć ku temu jakieś ważne powody. — Mówiłem waćpanu, że się czegoś boi. Zawdy to niewolny człowiek. Przywoławszy skinieniem jednego z marynarzy, kazali mu zabrać łuczywo i zeszli przez podpokładzie do komory dennej. Podręczny przyświecał. Pod jedną z tylnych grodzi przykuty do belki wsporowej leżał krępy, smagły na twarzy mężczyzna. Koszula zmięta i rozchełstana odsłaniała piersi szerokie, porośnięte ciemnym włosem; głowę miał dużą, kędzierzawą, osadzoną na masywnej szyi. Silny chłop musi z niego być — pomyślał Karwat. Spod szerokich brwi patrzyły na niego stężałe bólem i przerażeniem oczy, zgonionego zwierzęcia. Pochodnie zatknięto za belką i Karwat posłał po bosmana podwachtowego, sam zaś, przysunąwszy sobie rozklekotaną beczułkę, odwrócił ją do góry dnem i siadł naprzeciw leżącego jeńca. — Przynieście ławę, abyśmy go mogli rozciągnąć — rzucił do Jaszki półgłosem, a do jeńca po niemiecku: — Sam sobie krzywdujesz nie chcąc gadać. Ów dźwignął się na te słowa gwałtownie i siadł opierając plecy o belkę. Twarz mu się ściągnęła, drżał na całym ciele. — Nie mordujcie, miłościwy pan — powiedział prędko w łamanym polskim języku i brzęcząc łańcuchami wyciągnął przed siebie ręce, jakby chciał się nimi zasłonić. — Nie wiem o niczym. — Mordować nikt cię tu nie myśli — powiedział Karwat. — Ino powiesz nam, czyjś ty człowiek i po co cię tutaj przysłano. — Mówiłem, miłościwy pan, wszystko mówiłem... Moim panem Graf von Stolp z Konigsbergu jadący do Stettin. Nie wiem o niczym. Ja jeno pachołek. — Tyle to wiemy. Mówiłeś, prawda... Ale chcemy wiedzieć resztę. Zaliż nie lepiej powiedzieć wszystko z dobrej woli? — ciągnął dalej Karwat spokojnym głosem. — Nie wiem o niczym, miłościwy pan — szarpnął kajdanami jeniec. Sztorman patrzył na niego długo, czekał cierpliwie, uśmiechając się na poły drwiąco, na poły ze współczuciem, wreszcie gdy podręczny sprowadził bosmana, a Jaszka przydźwigał ławę i sznury, mruknął: — Rozciągnijcie go. — Nie, nie! — krzyknął jeniec, ale już bosman z marynarzem zdjęli z belki łańcuchy, chwycili go sprawnie pod ramiona. i powlekli na ławę. Przytroczony do niej konopnymi sznurami, szamotał się jeszcze przez chwilę, potem przycichł. — Coście przy nim znaleźli? Mów, Jaszka — powiedział sztorman. Jaszka czuł, jak w ustach wzbiera mu gęsta i gorąca ślina. Splunął na podłogę. Długo i z obrzydzeniem rozcierał ją butem. Odrzekł krótko: — Woreczek siarki, hubkę, krzesiwo i nóż. Meldowałem już waszmości. — Wiem — skinął głową sztorman. — Słyszałeś? — zwrócił się do jeńca. — Mów tedy, po co cię tu przysłano! Ogień miałeś wzniecić? Milczenie. Karwat powolnym opuszczeniem powiek dał znak. Czekający z tyłu marynarz odchylił się dla wzięcia większego rozmachu w bok i smagnął leżącego przez plecy cienką, zaopatrzoną w węzełki linką. Ten szarpnął się i zawył głośno. Koszula, już przedtem powalana zaschniętymi plamami krwi, zaróżowiła się na nowo. Linka przecięła ze świstem powietrze i spadła na dygotające spazmatycznie ciało po raz czwarty, piąty, szósty i dziesiąty. — Przestańcie pan! — wyrzęził jeniec, odchylając do sztormana umęczoną twarz. — Ja mówić! Marynarz na skinienie wstrzymał wzniesioną do góry rękę dzierżącą linkę i odszedł na stronę. Sztorman ponownie siadł na odwróconej beczce. Milczał czekając cierpliwie. — Graf mnie powiesić każe..., — powiedział łamiącym się głosem jeniec. — Całą noc mnie męczyli. Nie mogę dłużej, przestańcie już... — Dajcie mu wody — mruknął Karwat. — Nie, nie! — jeniec zatrząsł się cały, myśląc zapewne, że oficer wydaje rozkaz marynarzowi, aby przystąpił do dalszego bicia- — ja mówić — i rwącym się szeptem wyrzucił z siebie: — Graf von Stolp widział wczoraj, jak królewskie okręty weszły do portu... i poznał „Svan”. Karwat drgnął. Spojrzał na mówiącego przenikliwie. — Co poznał? „Svana”? — Jo, miłościwy pan — szepnął jeniec. — „Svan” jeździł przed rokiem do Kónigsbergu z poselstwem do jaśnie oświeconego Fursta Elektora, a potem od Fursta do Jego Królewskiej Mości Gustawa. Graf poznał „Svan”. — Nie do Królewskiej Mości, ale parszywego księcia Sudermanii, łyku — wmieszał się Jaszka ze złością. — Daj spokój, nie w tym rzecz — wstrzymał go Karwat i rzucił ostro: — Tedy po co cię tutaj przysłali? Jeniec opuścił głowę. Przyniesiono wodę i dano mu pić. — No, będziesz gadał? — Papiery miałem zabrać, miłościwy pan... — Jakie papiery? — Te, co w kajut komandora. Graf mówił, że na „Svan” tylko kilku ludzi, bo widział, jak odpłynęli na karawela. Armować ją. Papiery komandora Nórkjeer miałem zabrać. Zapieczętowane papiery, jo... A gdybym nie mógł znaleźć, to miałem podpalić. — Co podpalić?! — krzyknął sztorman. — Kajut komandora. Posypać wszystko siarką i podpalić kajut. Karwat opanował szybko wzburzenie. — Co w tych papierach miało być? — zapytał ściszając głos. — Nie wiem, miłościwy pan. Ja służebny. Mnie nie mówiono. Tyle, że znam „Svan”, wiem, gdzie kajut komandora. Ja pływał z Graf do Szweden, jak z poselstwem; wiem, gdzie kajut i gdzie szukać. Zapieczętowane papiery królewską pieczęcią, jo... Karwat westchnął. — Lepiej, żebyśmy cię już nie potrzebowali męczyć, człowieku, całe plecy masz we krwi. Powiedz zatem prawdę. Co to były za papiery?! — Nie wiem, miłościwy pan, ja służebny. — Jeniec widać załamał się, gdyż coś jakby szloch wydarło się z jego ust. — Nie wiem... Pewnie do Fursta, jak zapieczętowane miały być. Na ,,Svan” jeździły zawdy posły, więc może i teraz. Nie wiem, miłościwy pan, mnie nie mówiono... — Drżał cały, rozszerzonymi oczyma wpatrując się w stojącego nie opodal marynarza z linką w ręku. Karwat wstał i zamyślony przespacerował się pięć kroków w jedną stronę, pięć w drugą. Zapieczętowane papiery do elektora od Gustawa, w tym rzecz! — Cmoknął cicho. Czuł, że ogarnia go wielkie zmęczenie. Trop w trop szedł za nim błagalny wzrok jeńca. — Tam gdzie kwaterę ma twój graf — zatrzymał się nad nim — kto jeszcze mieszka? — Wiele luda, wiele... pan von Stettin. — Jaki pan ze Szczecina? — nie zrozumiał Karwat. — Wiele pan. — Ale jakich?! — Nie wiem. — Aha... A ten twój graf zna się z nimi? — Mnie na pokoje nie puszczają... Nie wiem. Karwat mruknął coś i skinął na marynarza. — Przeciągnij no mu z dziesiątaka, to może sobie przypomni. — Nie, nie, miłościwy pan, nein! — wrzasnął jeniec, rzucając się na ławie i dygocąc cały. — Może zna, może nie zna, ja nie wiem... Jak miłościwy pan chce, bym mówił, że zna, to ja mówić, że zna, ale miłościwy pan już nie kazać bić... — Wił się jak piskorz złapany w rękę. Sztorman powstrzymał marynarza. Przez moment przyglądał się jeńcowi w milczeniu. Miał wprawdzie wątpliwości, czy mówi całą prawdę, ale jak na początek i tak dużo się dowiedzieć zdołał. Zastanawiał się jeszcze przez chwilę, wreszcie zmęczenie wzięło górę. — Zamknijcie go w jakimś innym pomieszczeniu — powiedział do bosmana i marynarza. — Ale na osobności i nie rozkuwać. Można go opatrzyć i dać mu jeść. Chodźmy — wziął Jaszkę pod ramię. Wspięli się na trap i wyszli przez dolny pokład bateryjny na pokład górny. Karwat głośno nabrał w płuca haust świeżego powietrza. — Uf, ale mi dojadło to wszystko. Diabli wiedzą, czy łże, czy nie łże — rzekł do podporucznika. — To, co mówi, jest bardzo prawdopodobne. Trzeba będzie zajrzeć do komandorskiej sekretery i przeszukać, co pozostało po Nórkjeerze. Może jakiś państwowej wagi dokument mieli wieźć do elektora, jeśli elektorski człowiek tak się przestraszył, że aż kazał kajutę obszukać i podpalić. — Łżeć, to on może i nie łże — odezwał się Jaszka marszcząc czoło. — Ale czy mówi całą prawdę, to głowy bym za to pod topór nie dał. W nocy ledwie co po polsku gadał, a teraz jakby sobie nagle przypomniał. Klepie po naszemu całkiem zrozumiale. Podejrzane mi się to wydaje. — Co ty mówisz?! — zdumiał się Karwat i po namyśle zdecydował: — Potrzymamy go, a jak nie dziś, to jutro, jak nie jutro, to pojutrze albo choćby w Gdańsku, gdy się do niego naprawdę zabiorą, wyśpiewa resztę. Już tyle, co powiedział, wystarczy nam, aby mniemać, że elektor zdradza. Wszyscy zresztą wiedzą bez tego, że zdradza — syknął zaciskając mściwie usta. — Ale co innego wiedzieć, a co innego mieć na świadka zdrady dokument jakowyś. Ciekawym, jakże hetman i admirał postąpią na takie dictum Jaszka cały czas kiwał głową potwierdzająco i osłaniając oczy dłonią od słońca, rozglądał się po redzie i nabrzeżu. Na jego twarzy znać było silny niepokój. — Naszych z miasta jak nie widać, tak nie widać, a późno już — powiedział mrużąc oczy. — Jeśli gdzie Szwedów mamy pod bokiem i ten Niemiec, co odpłynął na morze, jest nam przeciwny, to kiepsko wyjdziemy na tak długim postoju. Karwat walnął się z rozmachem w czoło. — Do stu piorunów! Jakże było można zapomnieć! Tak się przejąłem gadaniem tego człowieka, że całkiem mi wyszło z głowy... — Zaniepokoił się również nie na żarty. — W razie czego gotowe wszystko? Jaszka przytaknął. — Sprawdź jeszcze, człowieku, sprawdź — rzucił sztorman odchodząc. — Do stu piorunów, jakby się wszystko przeciw nam sprzęgło! Wspiął się na kapitański pomost i kazawszy sobie przynieść z kajuty szkła, jął przez nie spozierać na nabrzeże. Welbot z „Arki” stał uwiązany do pomostu, a wioślarze przechadzali się spokojnie na molo. Jakieżże fatum nas w tym mieście prześladuje! — wzruszył ramionami ze złością. Poczuł w sobie nieodparty wstręt d& wszystkiego tego, co się przed nim roztaczało: do redy, basenu napełnionego statkami, nabrzeża, na którym przelewał się kramarski tłum, do cienistych uliczek i, hen w dali, głębokiej zieleni lasów łączących niebo z ziemią. Zarazem odezwała się w nim żrąca tęsknota za bezmiarem sinego morza, za wielką, swobodną przestrzenią rozkołysanych wód i im dłużej patrzył na miasto, tym stawała się silniejsza, aż do bólu. Westchnął ciężko. Poszedł do mesy przekąsić cośkolwiek; od rana upłynęło już sporo czasu i poczuł głód. Zwolna mijały godziny pełne napiętego oczekiwania i zniecierpliwienia. Przypatrując się załodze i słuchając, co mówią, czuł, że wszyscy myślą o tym samym, to znaczy o jak najrychlejszym odjeździe, i wszystkich nurtuje ten sam co i jego niepokój. XLII Koło południa wrócił z miasta Magnus. Jeszcze zanim zdołał wejść na pokład, już sztorman posłyszał jego tubalny głos wydający rozkazy. Wybiegł mu naprzeciw. Wciągnięto właśnie na górę welbot. Zgrzytliwie, cienkim falsetem odezwał się kabestan. Spiesznie i z hałasem wybierano cumę kotwiczną. Śliska, zimna jak wąż lina układała się pierścieniami w komorze kablowej. Sztorman spojrzał w kierunku „Wodniaka”, skąd doszedł go głośny krzyk komendy: „Basta” . Wioślarze z welbotu komandorskiego złożyli wiosła i pochwycili rzuconą im z góry linę. Na flagową nawę wdrapywał się po drabinie jakiś nieznajomy, strojny mężczyzna o przedziwnie cienkiej i wysokiej postaci, za nim dopiero Witt wraz z wioślarzami i jeszcze jakimś obcym człowiekiem. — Kto zacz? — zapytał Karwat kapitana nie spuszczając wzroku z tyczkowatego jegomościa. — Baron von Wende — mruknął Magnus przyciszonym głosem. — Później ci powiem wszystko. Teraz przypilnuj wyjścia z portu. — Poszedł prędko na pomost, sztorman zaś, zdziwiony niepomiernie takim obrotem rzeczy, udał się na bak, gdzie żagielnicy, mocując się z fokwantami, napinali pierwsze płótno foku. Trąbka z okrętu Witta dała sygnał do odbicia z przystani. Zaświstały bosmańskie gwizdki i na znak ten podniesiono przednie żagle. Płachty chwyciły wiatr. „Arka Noego” wykręciła się zwolna bokiem do miasta, minęła awanport , wychodząc poza falochron zewnętrzny i ujście Parsęty. Pożeglowała w kierunku morza. Brzeg był tutaj płaski i bagnisty. Na styku plaży i wyżej położonych pól stały kryte sczerniałymi słomianymi strzechami chałupy rybackie, przed którymi suszyły się rozwieszone na kijach sieci, na piasku zaś leżały wyciągnięte głęboko na ląd łodzie. Woda w basenie ujścia rzeki falowała nierównomiernie. Wartki prąd zderzał się w tym miejscu z morskim przybojem . Zawiało świeżością otwartej przestrzeni. Nad płynącymi nawami mewy czyniły wielki zgiełk, skwirząc przeraźliwie w przelocie. Rzucić im coś, a opadały błyskawicznie, ledwie za nimi oko nadążało, i niedostrzegalnym wprost ruchem podbierały żer z drgającej powierzchni. Bliżej brzegu polowały kormorany, a liczne inne ptaki pruły piersią wodę w poszukiwaniu ławicy. Na widok zbliżających się naw przebierały szybko płetwonogimi wiosłami i oddalały się w przeciwną stronę. Za przybrzeżnym bujowiskiem zaczynała się rozkołysana kipiel niebieskawego morza, falującego monotonnie i rytmicznie. Nawy przegrupowały teraz szyk. „Wodniak” i „Król Dawid” wysunęły się do przodu, następnie w kilwater „Króla Dawida” weszła „Arka Noego”, wreszcie w ariergardzie popłynął „Biały Pies”. Na pokładzie panował nieco gorączkowy ruch, jaki zwykle cechuje początek rejsu, kiedy jeszcze nie wszyscy wdrożyli się w monotonię czynności wacht i podwacht. Bosmani poganiali żagielników, ci zaś z kolei pokrzykiwali na chłopców okrętowych. Osmagane wiatrem i spieczone słońcem twarze ludzi były ożywione i wesołe. Na baku marynarze z podwachty podśpiewywali sobie ochoczo skoczne i trochę dzikie pieśni, przytupując do taktu. Końce wielkich czerwonych chust, którymi mieli owiązane fantazyjnie głowy, trzepotały swobodnie na wietrze i błyskając płomiennie, ostro odcinały się od bieli żeglarskich koszul. Kontury niedawno opuszczonego lądu pozostały już daleko w tyle i znikały powoli. Wokół balowało jeno przeogromne morze. Po obiedzie Magnus przywołał Karwata i zamknęli się w kajucie. Kapitan opowiedział mu pokrótce przebieg porannej narady z szczecińskim posłem. Jak wynikało z jego słów, baron dalej nie był skłonny do jakichkolwiek układów z polskim komandorem i kapitanami, widać jednak zdołał w nocy wszystko rozważyć dokumentnie, gdyż nadspodziewanie łatwo zgodził się na propozycję jazdy do Gdańska. — Upewnił się jeno, jucha, czy nie będziemy się po drodze wdawać w jakie bitwy, i przystał — mówił Magnus. — Chce paktować z admirałem i hetmanem. — Jak chce, to niech paktuje — stwierdził sztorman flegmatycznie. — Nie upilnowalim posła Króla Jegomości, za to wieziemy do Gdańska wysłannika książęcego. Niech paktuje. — Pewnie, jeno dziw, jaki z niego kunktator ! Ale co do nas należało, zrobiliśmy... — Zbliżył się do Karwata, ujął go za ramię i powiedział po namyśle, patrząc mu w oczy: — Jaszka zdał mi sprawę z przesłuchania, z którym żeście się tak pośpieszyli... Czy ty wiesz, Jakubie, że papiery pozostawione przez Szwedów przejrzałem skrzętnie zaraz na drugi dzień po zdobyciu nawy? — Byłem tego pewien. Jakże wypadły oględziny? — Sztormanowi błysnęły oczy. — Diablo kiepsko, mój miły. To znaczy nie po twojej myśli — odparł Magnus. — Czy przesłuchany zdołał was okpić, czy też... zresztą nie bardzo pojmuję. Żadnych zapieczętowanych pism do elektora nie ma, więc albo ich nie było wcale, albo też zniszczyć je zdołali w ostatniej chwili, kiedyśmy zagarniali nawę. Za to znalazłem coś innego. Ho, ho! Gratka nie lada! — Puścił ramię Karwata i podszedł do sekretery. — Zwróciło to moją uwagę podczas onegdajszego przepatrywania papierzysków szwedzkich, gdyż pismo owo mówi o księciu Bogusławie. Lekce sobie je ważyłem, ale teraz, kiedy wiemy, kto posłuje w jego imieniu, nabiera jeszcze większej wagi. Pokazywałem je dziś z rana Wittowi. Zdumiał się wielce. Wyciągnął spośród kartek dziennika okrętowego podłużny arkusik zapisany zamaszystym pochyłym pismem i przebiegł go prędko wzrokiem. — den admiraal d'heer Nikolaas Sternschilt, een voorneem Zweeds edelman ende gouverneur von de forten op de Pilauw... — zaczął szeptem czytać jeden z fragmentów, potem głośno jął tłumaczyć: — Admirał, pan Mikołaj Sternschilt, znakomity szlachcic szwedzki oraz gubernator twierdzy piławskiej, gdyby zechciał wnijść w porozumienie z Dworem Szczecińskim, może spotkać się z panem baronem von Wende, który J. W. Księcia Bogusława substytuować będzie... — Magnus przebiegł oczyma dalszy ciąg tekstu, przeczytał jeszcze kilka zdań, które jednak innych już spraw tyczyły, potem podał go Karwatowi. — List wysłany jest przez Stany Holenderskie na ręce komandora Nórkjeera. Wynika z niego, że Holendrzy pośredniczą w kondykcie przeciwko nam. Wątpię jednak, czy po ten dokument wtargnął tajemnie na nawę naszą ów przychwycony nocą człowiek. Wyznał, że należy do czeladzi Prusaka. Gdyby chodziło o ten dokument, działałby Wende. Inna już sprawa... — To nie ma znaczenia, po jakie pismo go wysłali, po to czy po inne — przerwał Karwat oglądając papier ze wszystkich stron. — Już to pismo każe nam suponować, że von Wende paktuje nie tylko z nami. — W samej rzeczy, Jakubku — roześmiał się Magnus. — Mądryś jak Salomon. Nie pokazywałem ci go wcześniej, bo nie miałem po temu ani głowy, ani czasu. Dobrze, że sam dochodziłeś prawdy. Ale nie dajesz mi skończyć. Otóż inna już sprawa, że Wende prowadzi swoją grę. Kiedy wyrażał dziś zgodę na podróż do Gdańska, powiedział, że chce żeglować na ,,Svanie”. Znał nazwę tej nawy. Nie na „Arce”, ale wyraźnie powiedział na „Svanie”. My na to: „Ależ ekscelencjo, to nawa szeregowa, nie godzi się tak dostojnej personie... przecie flagowiec stoi do waszej dyspozycji”. Wtedy on jął tłumaczyć, że „Svan” (zauważ — znowu „Svan”) wydał mu się nawą poczesną w dywizjonie i za jego burtami czułby się bezpiecznie. Przystał wreszcie wsiąść na „Wodniaka”, ale podejrzane to, nieprawda? Nie bez kozery na naszą nawę chciał wleźć. Ale czy myślisz, że po to pismo? — Magnus odebrał z rąk Karwata list i położył go na stole. — Nie, na pewno nie. On o nim nic nie wie. Gdyby wiedział, że mamy taki dokument w ręku, nie jechałby z nami do Gdańska. Przecie to dowód jego zdrady, co? Chciał wsiąść na naszą nawę po coś zupełnie innego. Wykraść chciał pewnie to, co nie udało się nocą owemu człowiekowi z czeladzi pruskiego pana. Otóż co! Są w porozumieniu. A że nic nie ma do wykradzenia, to już inna sprawa. O tym my wiemy, on nie. A miały być pewnie listy Gustawa do elektora. Zdaje mi się, że jeniec na mękach prawdę wyznał. — To są jeno supozycje . — Prawda. Co do konszachtów Gustawa z elektorem. Że zaś przez Wendego prowadzi droga od Szwedów do Bogusława Szczecińskiego — to już nie supozycje. — Sprzedawczyk! — syknął Karwat. — Zbytnioś gorący, Jakubie — uśmiechnął się Magnus. — Polityk, tylko polityk. Karwat milczał chwilę, potem zapytał: — Co zatem należy czynić? — Milczeć z dobrą miną, mój drogi. — Magnus znowu się uśmiechnął. — Wiemy teraz, co się za naszymi plecami święci, poczekamy i zobaczymy, kto komu kaszy nagotuje. Barona zaprosilim do Gdańska, będziem go więc mieli na oku. Bo jeszcze ta drobna i dziwna wzmianka w znalezionym przez nas piśmie niewiele mówi. A dla spokoju ducha oddamy w ręce admirała i onego pojmanego człowieka. Niech z niego wyciągną prawdę, czy elektorski on, czy tylko się fałszywie za elektorskiego podaje, a jest na służbie Wendego albo szwedzkiej. — Mniemacie waszmość?! — Na twarzy sztormana odbiło się niekłamane zdziwienie. — Wszystko być może, choć najpewniej, to on prawdę gada. Elektor tutaj swojego zaufanego przysłał. Mieszkał przecie, jak ze zdarzeń owej nocy, kiedy cię porwano, wynika, w tym samym zajeździe co Wende. A myślę, że elektor przysłał go na spotkanie właśnie Wendego. — Magnus zatarł z zadowoleniem ręce. przeszedł się po kajucie i przystanął w kącie, w którym wisiała klatka z pstrą papugą. Włożył swój gruby jak kiełbasa palec między pręty, na co ptak rozwrzeszczał się przeraźliwie i stuknął go zakrzywionym ku dołowi dziobem. — Przepytywaliście może, waszmość, szwedzkich jeńców? — zapytał sztorman wskazując boczne drzwi, poza którymi, w jeszcze następnej kajucie, zamknięci byli komandor Nórkjeer i jego najbliżsi oficerowie. — Przepytywaliście względem tego pisma, o którym pojmany na mękach wyznał? — Nie ma potrzeby, boć i tak nic nie powiedzą. Niechaj w Gdańsku z nimi spróbują... — kapitan machnął ręką dając spokój papudze. — Tak... — westchnął Karwat i dodał w zamyśleniu: — Pogmatwane to wszystko niemożebnie. Magnus poklepał go dobrodusznie po ramieniu. — Tylko ty się tym nie frasuj, Jakubie. Kiedy cierpliwie nić do nici się zbiera, i linkę potem upleść można. Już w kancelarii hetmańskiej zaprowadzą ład w owym bałaganie. Ordo est anima rerum . Są większe od naszych głowy, aby dać temu radę. Dajmy pokój ględzeniu... — Znowu machnął ręką niefrasobliwie, a gdy Karwat dźwignął się z krzesła, dorzucił: — Wyjrzyj no, zobacz, co się na pokładzie święci. Do wieczora twoja służba, a na noc cię zluzuję. Dobrze, żeśmy się zdołali prędko z Kołobrzegu wymknąć. Zapachy snuły się w powietrzu niezbyt wonne. Już mnie strach ogarniał, czy ino nas Szwed nie najdzie. Gdy Karwat wyszedł z kajuty, Magnus wziął ze stołu czytany przed chwilą list i zamknął go wraz z innymi papierami do sekretery. Papuga z klatki patrzyła nań nieufnie i wydając chrapliwe krzyki przeskakiwała z pręta na pręt. XLIII Pierwszej godziny wieczornej wachty, obsługiwanej przez ludzi podległych podporucznikowi Neclowi, na widnokręgu od strony południowo-zachodniej wyłoniły się znad zamglonej oddaleniem powierzchni morza białe żagle jakiegoś okrętu. Wpierw były to trzy żagle należące najprawdopodobniej do dużej jednostki wojennej, potem ukazały się nowe dwie trójki żagli odrobinę mniejszych, wreszcie zaroiło się od dalszych, tak że czatownicy z trudem mogli ustalić dokładnie ich ilość. Według wszelakiego prawdopodobieństwa była to jakaś szwedzka eskadra. Dzwon okrętowy wybił właśnie piątą. Polski dywizjon nie zmienił kursu, a że szedł już przedtem pod pełnymi żaglami, nie było jak zwiększyć szybkości. Obce nawy wyszły najpewniej z któregoś z pomniejszych portów leżących na wschód od Kołobrzegu i załoga „Arki”, jak posłyszał Karwat, przypuszczała, że z ich pojawieniem się nagłym ma jakiś związek poranna ucieczka z Kołobrzegu niemieckiej fleuty. Było to naturalnie dość prawdopodobne, a ustalenie prawdziwej przyczyny nie mogło wybawić Polaków z opresji. Wszystko zależało teraz od wiatru, pogody, no i sprawności żagielników. Karwat nie opuszczał pomostu, przez szkła cały czas z niepokojem śledząc rozwijającą się pogoń. Nieprzyjacielska eskadra wydawała się nader liczna. Zdawał sobie sprawę z tego, że gdyby doszło teraz do bitwy, szansę byłyby bardzo nierówne i los dywizjonu zagrożony. Zresztą nie tylko on jeden orientował się w sytuacji. Cała załoga widziała, na co się zanosi. Śpiewy i głośne rozmowy na nawie zamilkły nagle. Ludzie pełnili swe obowiązki skupieni i baczni na każde skinienie i rozkaz oficerów. Około siódmej zmienił Karwata Magnus, bez słowa zajmując stanowisko na pomoście. Po pierwszym zmroku okręty na dany z „Wodniaka” sygnał spróbowały zboczyć nieco z kursu i wymknąć się przemyślnie, ale wczesny księżyc uniemożliwił ten manewr. Przeciwnicy mieli dobre żagle i dobrych czatowników. Aż do późnego wieczoru odległość między dywizjonem a pogonią nie zmniejszyła się ani o jotę i wprawdzie nocą obce nawy zdołały w jakiś sposób zbliżyć się nieco, rano Polacy znowu nadrobili stracone kilka kabli. Dzień następny był również jak poprzedni pogodny, jedynie na południowym krańcu horyzontu tworzyły się co jakiś czas niewielkie pasma zwiewnych mgieł przepadających prędko. Załogi na wszystkich czterech polskich nawach od chwili wczorajszego pojawienia się nieprzyjaciela utrzymywano w stałej gotowości bojowej. Ściśle były przestrzegane wachty, pilnowano, aby podwachta wypoczywała i nabierała siły, a reszta załogi nie marnowała czasu na grę w kości, wałęsanie się czy kłótnie i bójki, będące zwykle chlebem powszednim, gdy nie działo się nic szczególnego lub gdy brakło zajęcia. Wiatr nie tracił siły i nie zmieniał kierunku. Nad załogą „Arki” na zmianę czuwali sztorman i podporucznicy Jaszka oraz Necel, Magnus zaś, nie schodząc prawie dc kajuty na spoczynek, tkwił na pomoście, już to krążył wzdłuż pokładu. Jedynie posiłków nie opuszczał. Takiej już był natury, że nawet największe niebezpieczeństwo nie mogło mu popsuć przyjemności napełnienia żołądka pokaźną porcją jadła. A pogoń wciąż trwała. Noc zapadła ciemna, mgława, przed świtem zaczęło dżdżyć. Wiatr niezmiennie, poza małymi chwilowymi odchyleniami, wiał w tym samym kierunku. Była to druga noc powrotnego rejsu. Należało mniemać, że — jeśli nie zajdzie nic nieprzewidzianego — po południu następnego dnia dywizjon minie Hel i wpłynie na wody Małego Morza. Rano z chłodnej szarówki wyłoniły się znowu jeden za drugim sylwety obcych okrętów, zmierzających uparcie za Polakami. Karwat wspiąwszy się na grotmars naliczył do trzydziestu znaków. W czasie dnia, czy to dlatego, że trzy pierwsze nawy w torze musiały powściągać od czasu do czasu żagli, gdyż karawela kapitana Gajki nie mogła za nimi nadążyć, czy też dlatego, że prądy głębinowe idące tutaj od północy zwolniły nieco bieg dywizjonu, dość, że obca eskadra przybliżyła się znacznie. Siedem największych galeon wysforowało się spośród innych do przodu i skierowało na północny zachód, najprawdopodobniej celem zajścia Polaków od lewego boku. Po południu, kiedy dywizjon jął podchodzić do Helu i chcąc go wyminąć musiał zboczyć nieco na północ, odległość między nim a nieprzyjacielem zmniejszyła się jeszcze bardziej. Zarządzono pogotowie bojowe. W tym samym czasie, kiedy mniejsze jednostki nieprzyjaciela poczęły podciągać się do swej awangardy złożonej ze wspomnianych siedmiu galeon i szykowały się do natarcia od nawietrznej, „Wodniak” napotkał uciekający z pełnego morza w stronę lądu kuter rybacki. Czatownicy Witta porozumieli się widać z Kaszubami i wywiedzieli od nich, co trzeba, gdyż już po kilku chwilach podano sygnałami wieść, że na Małym Morzu również stoją Szwedzi. Sytuacja zatem komplikowała się niepomiernie. Zaczęto czynić gorączkowe przygotowania do walnej rozprawy. Wyglądało na to, że nie obejdzie się bez stoczenia bitwy. — Gdyby nie opieszałość „Białego Psa”, może byśmy się i wymknęli — rzekł podporucznik Necel do oberkanoniera Glembisza. Obaj stali na jucie i obserwowali okręty pogoni. — Niehonorowo, bracie, takie rzeczy wygadywać — zaoponował starszy artylerzysta. — Albośmy to wiele lat nie pływali na tej karaweli, kiedy jeszcze „Arką” była? Nie opieszała ona, jeno tyle razy była zdrowo przetrzepana pociskami, że nie dziwota, jeśli kulawo za nami ciągnie i pozostaje w tyle. Po kołobrzeskiej reperacji zdolna wprawdzie do żeglugi, ale żeby ją do dawnej okazałości przywieść, trzeba by pudło na ląd wyciągnąć. Całe dno oczyścić i kupę drewna zmienić na świeże. Necel przytaknął ze zrozumieniem, zgadzając się z racją Glembisza. — Jeśli wyjdzie na to, że będą nas doganiać, kapitan Gajka dostanie nakaz zrzucenia w morze działobitni — wtrącił się obecny przy rozmowie jeden ze starszych marynarzy, spluwając celnie w dziurę od sęka. — Słyszałem, jak nasz kapitan ze sztormanem o tym mówili. — Coś ty! Na umysł ci padło? — zaprotestował gorąco oberkanonier, czuły na każdą stratę w artyleryjskim sprzęcie, choćby i z innej nawy. — Jakżeby można? — Sam słyszałem. — Marynarz stuknął się w pierś, zły, że mu nie dają wiary. — Bogiem a prawdą mnie też szkoda. Armat nie mamy ponad miarę. Ale gdyby je z „Białego Psa” zrzucili w morze, nawa stałaby się lżejsza i mogłaby żwawiej biec — stwierdził. — A niech to piorun trzaśnie! — splunął oberkanonier. — Zobaczymy, zobaczymy — mruknął podporucznik. — Może do tego nie dojdzie, ale gdyby co, to lepiej już stracić armatę niźli całą nawę. Stary marynarz kiwnął głową twierdząco, jeden oberkanonier nie mógł przystać na takie rozwiązanie i zżymał się cicho, klnąc pod nosem nieprzyjaciela na czym świat stoi. Od prawej strony powoli wyłaniał się z morza unurzany w dżdżystej mgle zarys Helu. Po niespełna godzinie dywizjon jął mijać go z daleka, zbaczając ostro na południe. Nieprzyjaciel tymczasem był już tak blisko, że nawet gołe oko dostrzegało odkryte zawory ogniowe na burtach i rzędy wystających stamtąd luf armatnich. Siedem największych i dwanaście średnich naw bojowych szerokim, dość rozciągniętym łukiem starało się odciąć Polakom drogę na Małe Morze. Mniejsze szwedzkie jednostki pozostały w tyle, najwidoczniej miały nie brać udziału w bitwie, już to stanowić rezerwę, i tylko jeden zwinny dwumasztowiec oderwał się od ariergardy i wysforował w bok, żeby z zachowaniem dostatecznego dystansu asystować swemu flagmanowi. Jął powtarzać jego przekazywane dla całej eskadry rozkazy, okręty bowiem idące w kolumnie nie zawsze mogły widzieć nadawane bezpośrednio przez dowódcę sygnały, dwumasztowiec zaś płynący z boku widoczny był dla wszystkich. Niebo zdawało się niskie bardzo — nawisło nad powierzchnią morza niczym namoknięty gałgan. Wszystko dookoła zalegała z godziny na godzinę coraz gęstsza, nudna i szara mgła. Ciągnęła się nad falą długimi, spłaszczonymi kłębami, jakby w setkach kambuzów palono pod blachą nie przesuszonym drewnem. Śród ołowianej szarzyzny szczególnie odcinała się biel żagli. Płachty jaśniejącymi plamami wybuchały ponad nawy i, wydęte, mocno czepiały się olinowania. Woda z długim pluskiem omywała burty, chlaszcząc ciężko w szerokim i powolnym rozkołysie, niby pokryta grubą warstwą oliwy. Polacy po przyjęciu szyku bojowego szli lewym halsem, ciągle jeszcze mając nad przeciwnikiem przewagę jakichś mniej więcej sześciu i pół kabla. Kapitan nie chcąc, by cokolwiek zaniedbano, sam obszedł pokłady bateryjne, zlustrował stan dział i zajrzał nawet do komory prochowej. Wieczór zapadł prędko. Wprawdzie eskadry blokującej Małe Morze, o której wieść podali kaszubscy rybacy, nie było jeszcze nigdzie widać, ale eskadra pościgowa, najpewniej przytomna tego, że każdej chwili przybędzie jej pomoc, która odetnie Polaków od lądu, jęła walić z armat w powietrze w celu zaalarmowania swoich. Magnus wspiął się na najwyższy maszt i wytężając wzrok badał horyzont. Z prawej strony zacierał się zwolna w pomroce zmierzchu długi jęzor helskiego półwyspu, w tyle i z lewa szły pod pełnymi żaglami, walcząc z nierównomierną falą, szwedzkie nawy ustawione w szyku czołowym. Gęstniejąca mgła zasłaniała niekiedy ich sylwety, po chwili jednak wiatr znowu je odsłaniał. — Zobacz no, waszmość, jak ciasno się ustawili — zauważył sztorman, który wlazł na maszt za kapitanem. — Najpewniej chcą nas wziąć w kleszcze i zmieść ogniem działowym. — Aha... — Uda im się manewr, jeśli rybacy prawdę mówili. Jeśli — wskazał głową — tam na przodzie stoi ich armada. — Na pewno stoi — mruknął wymijająco Magnus. W tej chwili, jakby na potwierdzenie jego słów, daleko na horyzoncie, w miejscu, w które się obaj wpatrywali, błysnęło. Czerwony poblask liznął obwisłe nisko chmury, skłębione mgły pojaśniały i na jeden krótki moment fioletowe światło odsłoniło skrawek morza. Potem wiatr przyniósł odległy i przytłumiony pogłos detonacji. Flagman eskadry szwedzkiej pogoni odpowiedział salwą z pełnych burt. Na polskich nawach, które ścieśniły właśnie szyk, zmniejszając interwały , rozległy się wibrujące trele bosmańskich świstawek, nawołujące załogę do zajęcia bojowych stanowisk. Brać muszkietnicza i czeladź okrętowa uzbrojona w garłacze, petardy i puszki z materiałem zapalającym wybiegła gęsiego z luków i ustawiła się w rzędach pod osłoną burt. XLIV — Czy na przyjęcie rannych wszystko gotowe? — zapytał Magnus Karwata. — Zaraz sprawdzę. — Zszedł pośpiesznie pod pokład. Wyznaczył cyrulikowi do pomocy kilku ludzi co bieglejszych w opatrywaniu ran, zatroszczył się o to, czy nadarto szarpi i nagotowano driakwi kojących, potem zajrzał do jednej z kajut obok kubryku przeznaczonej na izbę dla kontuzjowanych. Cyrulik, osobistość nie lada, zwłaszcza w momencie, kiedy w powietrzu wisiało niebezpieczeństwo bitwy, krzątał się zaaferowany pomiędzy wiszącymi tutaj ciasno jeden obok drugiego hamakami. Był to starszy, chudy i niezmiernie wysoki mężczyzna, strojem nie różniący się zbytnio od reszty oficerów, powagi jedynie dodawały mu okulary w drucianej oprawie, siedzące okrakiem na czubku spiczastego nosa. — Pierwszą partię truposzów gotowym już przyjąć — przywitał sztormana rozkładając ręce. — Miejsca nie zabraknie, tym bardziej że nie w zwyczaju u mnie zbyt długo ludzi przetrzymywać. Albo z powrotem na pokład, albo... na łono Abrahama — mruknął znacząco. — Nie wygadywalibyście, waszmość, zberezeństw. Jeszcze ktoś pomyśli, że naprawdę taki u was zwyczaj — powiedział sztorman i dodał po chwili z westchnieniem: — Może się obejdzie bez bitwy. Może się jednak wymkniemy. Ponad miarę już tego jak na jeden krótki rejs. — Także samo i ja myślę, ale do wysyłki kilku dusz w zaświaty zawszem gotowy. — Cyrulik mrugnął szelmowsko okiem. Karwat trzepnął nie tracącego nigdy humoru staruszka w ramię i jął przepychać się między hamakami, na których leżeli ranni z poprzednich bitew, w kierunku przeciwległego kąta. Mat Selina uniósł głowę. — Jakże się miewasz, człeku? — spytał go sztorman nachylając się nad jego hamakiem. — Lepiej ci? — A lepiej... — Mat dźwignął się na łokciach. — Spokojnie tutaj jak u Pana Boga za piecem, zaś ten łapiduch w kusych pludrach — wskazał oczyma cyrulika — łazi koło człowieka jako kwoka koło kurczęcia. Ale trudno wyleżeć, kiedy na pokładzie gorąco być zaczyna. — Dajże spokój, damy sobie radę. — No jak? Źle jest? — Mat ściszył głos prawie do szeptu. Jego oczy zdradzały zaniepokojenie. Karwat popatrzył nań uważnie, chwilę wahał się, potem również szeptem przytaknął: — Źle, chłopie serdeczny... Około trzydziestu naw idzie za nami, a nie mniejsza armada blokuje wejście do zatoki wiślanej. Selina, mruknąwszy coś, opadł z powrotem na hamak i przymknął oczy. Gdy je znowu otworzył, powiedział: — Jeden z żagielników gadał mi, że jak wychodzilim z Kołobrzegu, mewa jakaś rzuciła się w górę, a potem niby kamień spadła martwa do wody. Niedobry to znak. Nieszczęście on wróży. Karwat popatrzył bez słowa w szarą, wychudzoną twarz chorego, który zamilkł już, jakby zapadł w sen, potem garbiąc się minął pozostałe hamaki i krzątającego się cyrulika i wyszedł zgnębiony na pokład. XLV Odległość między okrętami szwedzkimi i polskimi była nie mniejsza niż cztery do pięciu kabli. Pokład „Arki Noego” namókł od pyłu wodnego i mgły. Po linach ściekały w dół zimne, przejrzyste krople, a płachty żagielne, ociężałe od wilgoci, nawisły. Po niespełna godzinie nad morzem unosił się już tylko ów przeciągły, nużący jęk, który powstaje wtedy, gdy huk dział odbija się od powierzchni wody. Ściemniło się zupełnie. Polskie nawy szły z wygaszonymi światłami, ledwo widząc się nawzajem. Nieustanne błyskanie — w tyle, z lewego boku, gdzie płynęli Szwedzi — męczyło wzrok. Dym nawiewany od ich palby był brudnosiny, gęsty i zakrywał burty jednostek dywizjonu. Polacy ciągle jeszcze nie odpowiadali, co dezorientowało niezmiernie nieprzyjaciela. Jego bezładna, na ślepo prowadzona strzelba nie wyrządzała na razie żadnej szkody, czyniła za to wiele hałasu, co wykorzystywano, by milczkiem przeć pod wszystkimi żaglami w stronę Gdańska, choć nikomu nie było tajne, że na drodze do portu stoi niewiadomej mocy armada, blokująca Wisłoujście. Każdej chwili mogło dojść do spotkania w ciemności. Pogoń wtedy zamknęłaby z tyłu swe kleszcze i cztery polskie nawy znalazłyby się w potrzasku. Załogi czekały w skupionym milczeniu i ciągłej gotowości. Na pokładach bateryjnych ludzie poruszali się w zimnej i duszącej mgle, podobni cieniom. Kanonierzy z lontami, które sprawiały wrażenie roztopionych kropel miedzi zawisłych w nieprzejrzystym powietrzu, stali wyprężeni u dział nasłuchując, czy nie krzykną im rozkazu: „Ognia!” Wierzchnie pokłady wyślizgane dżdżem świeciły czarno i posępnie. Żagielnicy warowali na salingach i przy masztach. — Duchota, że ledwie wytrzymać można — klął oberkanonier Glembisz krocząc od stanowiska do stanowiska. — Nie dość nam mgły i własnego smrodu, jeszcze nas swoją palbą czadzą. Posłać by im kilka pocisków, a może nastałby spokój... — Nie bresz — strofował go podporucznik Necel. — Jeszcze przyjdzie czas na wypróbowanie dział. Sam dobrze wiesz... Nasza przewaga w tym, że nas nie widzą. Karwat skoczył ku wyższemu pokładowi i przedostał się na pomost kapitański, gdzie widać było tkwiącą przy rampie postać Magnusa. — Jakże? — zapytał podniecony i rozgorączkowany. — Na razie... spokój — odparł kapitan spluwając z filozoficzną obojętnością poza burtę. Odnosiło się to naturalnie nie do szwedzkiej pogoni, gdyż ta nie ustawała słać na oślep pocisków w kierunku Polaków, lecz do armady stojącej w głębi Małego Morza, która po kilku wystrzałach, będących najpewniej sygnałami, umilkła okrywając się nieprzeniknioną ciemnością. — Byłoby może lepiej, gdyby Witt zarządził rozsypany szyk. Przebijanie się samotrzeć sposobniejsze niźli w zwartej kolumnie — powiedział Karwat. — Ale w razie spotkania nie można by wspierać jeden drugiego — odrzekł kapitan. — Tutaj nie ma nad czym medytować, trzeba przyjąć, co nam los zgotuje. — Waszmość złej myśli, jak widzę? — Przeciwnie, mój drogi, jak najlepszej — odparł z zimną krwią. — Nie znasz głupoty nieprzyjaciela. Jest tak dufny w swoją siłę i pewny wiktorii, że jako mniemam, nie zdoła przedsięwziąć najprostszych środków, aby zapobiec naszym planom. — Macie, waszmość, jakieś specjalne plany? — Specjalne? Cóż byś ty zaraz chciał? Naszym planem jest wymknąć się pogoni i przedrzeć przez blokadę. Mało ci tego? — Nie, ale myślałem, że jest już jakiś szczególny plan... — Zobaczymy, co przyniosą najbliższe godziny. Z góry niczego nie można przewidzieć, prorokiem nie jestem, ale że nieprzyjaciel rozumem nie grzeszy, to pewne, zważ to sobie... Wpatrywali się obaj uważnie w otwierającą się tuż przed dywizjonem ciemność nocy. Mijały kwadranse nie przynosząc żadnej zmiany sytuacji. Z tyłu huczała gęsta palba, na przodzie zaś trwała niczym nie zmącona cisza. Wiatr dął nierównymi podmuchami, raz gwałtowniej, innym razem słabo i ociężale. Mgła spowiła wszystko wokół, gęsta i brudna, szczelnie oblepiała burty i pokład, jedynie górne żagle połyskiwały nieco szarawą bielą i mogły być znakiem orientacyjnym dla idącego w tyle „Białego Psa”. Zarys kadłuba „Króla Dawida” płynącego przed „Arką” ledwo co majaczył, mimo że odległość doń nie przekraczała piętnastu metrów. „Wodniaka” natomiast nie było zupełnie widać. Fale szumiały monotonnie, pluszcząc i pieniąc się w zderzeniu z przecinającym je dziobem „Arki”, potem z przeciągłym sykiem opływały lewą burtę, by znowu za rufą zewrzeć się z głośnym szumem. Karwat, krążąc zdenerwowany po pomoście, w milczeniu rozważał skąpe słowa Magnusa. Chciałby zapytać jeszcze o coś, usłyszeć jakieś wyjaśnienie, ale nie śmiał go nagabywać. Wiedział, że patron nie rzeknie już nic nad to, co powiedział. Lecz w pewnej chwili, gdy znowu podszedł do niego i oparł się obok o balaskę rampy, posłyszał głośne sapnięcie wydobywające się ze ściągniętych ust kapitana i pomruk o nieokreślonym brzmieniu. — Słucham, mości kapitanie — powiedział służbiście. — Nie słuchaj, jeno patrz — odezwał się Magnus. Kiwnął głową wskazując nią nieco w prawo. — O... Sztorman popatrzył w tym kierunku. To, co ujrzał, podnieciło go jeszcze bardziej. — Postawić na nogi załogę? — rzucił gorączkowo. — Daj spokój. Od kilku godzin wszyscy czuwają. Nie wiem, go chcesz stawiać na nogi. — Ale pogotowie bojowe ogłosić... — Pogotowie trwa od dawna. Waść chyba skapcaniał, jeśliś tego nie zauważył — burknął Magnus, a po chwili już łagodniejszym tonem: — „Wodniak” i „Król Dawid” idą cichutko, tak cichutko jak mewa leci, więc i my to samo róbmy. Nie leży się gorączkować. Zanadtoś w gorącej wodzie kąpany, Jakubku — roześmiał się niegłośno i drwiąco. — Trzeba się karbach trzymać. W milczeniu i z zapartym tchem śledzili ukazujące się dali światła. Migotały niepewnie, ginąc, już to ponownie na jeden krótki moment wybłyskując z mgły. Wpierw były to trzy żółte światła w prawo od linii kursu dywizjonu, później pojawiło się ich więcej na wprost i z lewej strony. — Oświetleni, jakby na własnych wodach pływali — powiedział sztorman. — A nie mówiłem ci, że rozumu w nadmiarze to oni nie mają! — ucieszył się dobrodusznie Magnus. — Światła pozycyjne, widzisz, sobie rozstawili, bo się boją pogubić we mgle, pewnie jeszcze tego, że gotowi wpaść na samych siebie i broń Boże otworzyć w ciemności ogień do swych własnych naw. A nam niczego więcej nad to nie potrza. — Cel mamy przed sobą jak wymarzony. — O, ty znowu swoje. Kto by tutaj myślał o wszczęciu ognia. Siła ich na nas! Miarkuj sam, kto by na bitwie gorzej wyszedł, my czy oni? — Wątpię, czy się bez niej obejdzie. — Ja też wątpię, ale lepiej nie budzić zła. Spójrz... „Król Dawid” zbacza. Ruszaj żywo do sterówki. Będę podawał kurs. Sztorman znikł. Po chwili „Arka Noego” w ślad za „Królem Dawidem” zeszła nieco w lewo, bardziej ku wschodowi, Dosuwała się w dalszym ciągu ciemna i milcząca. Palba pogoni nie była już tak gęsta jak jeszcze przed niespełna godziną, widać Szwedzi zmęczyli się czy też zniechęcili, nie mogąc dojrzeć celu. Natomiast światła floty blokującej przejście do zatoki wiślanej stawały się coraz wyraźniejsze. Licząc po dwa światła na każdą nawę, płomyki bowiem błyskały na dziobach i rufach, flota ta składała się z coś ponad piętnastu jednostek bojowych. Dywizjon sterował w jej prawe, najbardziej rozciągnięte skrzydło, gdzie światła rozstawione były najrzadziej, a między nimi ciemniały nieprzeniknione dla oka wolne przestrzenie. Sztorman wylazł ze sterówki z powrotem na pokład i wydał ostatnie zarządzenia. Wokół, za nadburciami, w kasztelach, stali uzbrojeni po zęby i gotowi na rozkaz rzucić się do walki ludzie. Prócz piechoty morskiej wszyscy zbędni żagielnicy zaopatrzyli się w broń palną. Podjudzali niecierpliwych muszkietników: — Posiedźcie sobie jeszcze trochę z muszkietem w objęciach, będzie wam i tak dość gorąco, gdy przyjdzie rozkaz do rozpoczęcia ognia. Zwykle was wożą jako balast, tylko psujecie powietrze. Cierpliwości, a nadejdzie czas, byście zdołali pokazać, co potraficie. — Zamknijcie pyski, zbytnioście mądrzy — odcinali się muszkietnicy. Krzątał się między nimi podporucznik Necel sprawdzający, czy zajmują odpowiednie miejsca. Niedołęgów klął na czym świat stoi i kuksańcem w plecy przepędzał na stanowiska. Sztorman podszedł do luku, przywołał oberkanoniera Glembisza i przykazał mu, aby zawory w strzelnicach otworzyć dopiero w ostatniej chwili, tuż przed salwą. Minął jeszcze jeden kwadrans i ciemne jak trumny nawy dywizjonu wpłynęły na linię szwedzką. Nieprzyjacielskie światła pozycyjne kołysały się teraz z prawego i z lewego boku. Widać było niewyraźne zarysy pokładów, gromady strzelców zgrupowanych pod masztami i rosłych kanonierów stojących z lontami przy działobitniach. Zbliżająca się za Polakami eskadra szwedzkiej pogoni nie przestawała słać od czasu do czasu pocisków w przestrzeń i to zbliżanie się kanonady postawiło wreszcie Szwedów z floty blokującej na nogi. Ich nawy zwrócone były dziobami w stronę pełnego morza i płynęły wolno pod mocno skróconymi żaglami. Chcieli najwidoczniej wmieszać się w decydującym momencie do bitwy i ścisnąć Polaków między dwiema liniami ognia. — Płyną wolno, bo boją się odsłonić Wisłoujście, i żeby nam flota gdańska nie wyszła z portu w sukurs — powiedział Karwat do Magnusa, gdy znowu powrócił doń na pomost. Kapitan skinął twierdząco i dalej w milczeniu śledził postępujący teraz prędko bieg wypadków. „Wodniak” minął już linię szwedzką, a zmierzający tuż za nim „Król Dawid” jął wypływać poza zasięg dział burtowych przeciwnika. W czarną lukę, długą jak korytarz, którego końca nie można było dojrzeć, weszła właśnie nawa Magnusa. Wtedy wiatr dmuchnął nagle i odsłonił z rozkudlonej płachty mgieł strzęp morza i forkasztelu. Zawiało sypkim pyłem chłodnego dżdżu. Ten krótki moment wystarczył, aby zostali zauważeni. Szwed z prawej flanki błysnął ogniem. Na jedno okamgnienie czerwony jęzor ognia liznął grzbiety fal i oświetlił ariergardę polskiego dywizjonu, sylwetki ludzi tłoczących się za nadburciami i zalegających kasztele. Potem potoczył się po morzu przeciągły, bliski huk i zapadła znowu ciemność. W powietrzu zadrgały głosy sygnalizacyjnych trąbek i wszystko wokół zadygotało. Jeszcze zanim Szwedzi wypuścili drugą salwę, już „Wodniak” i „Król Dawid” zaczęły walić ze swych dział rejteradowych. Potem pełnymi salwami obu burt wmieszały się do bitwy „Arka Noego” i „Biały Pies”. Nieprzyjaciel połapał się w położeniu polskich naw. Jął dokonywać zwrotu przez rufę. Mgła skupiona gęsto pod niebem tak ciemnym, że aż niewidocznym, mieszała się z granatem wody w jeden nierozdzielny odmęt, teraz pełen grzmotu, jęku lecących pocisków, szumu, plusku i błyskania. Ustawiczna palba sprawiła, że dywizjon widoczny był jak na dłoni. Gdyby nie to, że szedł pod pełnymi żaglami, gdy tymczasem Szwedzi mieli je zrefowane do połowy, poza tym musieli robić zwrot, chcąc ostrzelać wszystkie cztery polskie jednostki — gdyby nie to wszystko, dywizjon Hermana Witta, po chwalebnym rejsie do Kołobrzegu i z powrotem, zakończyłby swój mężny żywot u progu macierzystego portu. Ale chwila przewagi osiągnięta milczącym wkradnięciem się w linię nieprzyjacielskiej floty zadecydowała o dalszych losach bitwy. Szwedzi chcąc nadrobić straconą pozycję śpieszyli się i mieszali swój szyk. „Arka” i „Biały Pies” tymczasem wyszły już spoza bezpośredniego zasięgu dział burtowych przeciwnika i wpłynęły pod osłonę rejteradowego ognia dwóch pierwszych jednostek dywizjonu. XLVI Szwedzkie działa pościgowe nie próżnowały. Huragan gwiżdżących pocisków niósł się w stronę Polaków, rwał i plątał takielunek. Wkrótce zaczęły walić się reje. W czerwonym dygoczącym blasku widać było rozhuśtane na linach stengi i spadające belki. Zewsząd sypały się ułamki drewna. Nad głowami chłostały w rozkołysie urwane liny. Z pokładu do kubryku wnoszono pierwszych rannych. Nad morzem wisiał przeraźliwy i jęczący zgiełk. Po kwadransie burtowe działa „Arki Noego” zamilkły nie mogąc już sięgnąć celu. Rozebrany do połowy, lśniący od potu Glembisz pracował teraz ze swymi pomocnikami na rufie. Jego pociski musiały być tak jak zawsze celne, gdyż najbliższe ze szwedzkich galeon zostały powstrzymane w natarciu. Jedna z nich miała przestrzelone niższe ukośne żagle i zdruzgotane na amen górne reje, druga zaś uszkodzony jut, skąd waliły w powietrze bure kłęby dymu i zrudziałe płomienie z sykiem pełzły na pokład. Wokół obu jednostek pląsały wysokie wypryski wody. Znowu nastąpił moment, kiedy trzeba było decydować się prędko i decyzję niezwłocznie wprowadzić w czyn. Wstrząsy kadłuba „Arki” nagle ustały. Wyszła już poza linię bojową. Jeszcze chwilę odgryzał się Szwedom ogniem rejteradowym okręt kapitana Gajki, lecz i jego działa zamilkły prędko. Magnus wybałuszonymi oczyma, klnąc głośno, wpatrywał się w „Króla Dawida”, który winien już dawno przekazać nowy rozkaz : nawy komandorskiej. Szwedzi, grzmiąc działami (w tej chwili prawie nieszkodliwie dla dywizjonu), przegrupowywali spiesznie swe szyki, by ruszyć ponownie do ataku. A oto wreszcie błysnęły światła sygnalizacyjne na „Królu Dawidzie”, który zboczył z kursu w prawo i puszczając „Arkę” wraz z „Białym Psem” do przodu, poszedł na nowym kursie za „Wodniakiem”. — Chcą nas osłaniać? — mruknął do siebie Magnus przecierając oczy.— Psu na budę się taki fortel zda... — Chyba nie na to się zanosi — powiedział podporucznik Jaszka, który przysłany przez sztormana po nowe rozkazy zjawił się właśnie na pomoście. — Witt steruje w lewe skrzydło szwedzkiej floty. Ale Magnus już zrozumiał manewr dowódcy dywizjonu. — Tak trzymać! — zawołał. — Uruchomić powtórnie działa rejteradowe! Podajcie, waszmość, sygnał do „Białego Psa”: „Podciągnąć się do szyku czołowego”. Jaszkę zmiotło z pomostu, po chwili zaś dał się słyszeć jego donośny głos, oznajmiający załodze Magnusowe rozkazy. Kapitan wpatrywał się jeszcze przez moment w wyłaniające się od strony dalekiego lądu światła i również zbiegł na pokład. — Widać już Latarnię! — krzyknął do marynarzy. — Hurrra! — odkrzyknięto mu radośnie. Na lewym skrzydle Witt i Mora otworzyli w tej chwili ponowny ogień, dezorientując na moment Szwedów, którzy widząc nagle Polaków w jeszcze jednym miejscu, nie mogli dociec, czy mają do czynienia z tymi samymi nawami, co przed kwadransem zaledwie, czy też wyszły im na pomoc polskie okręty z Wisłoujścia. Tymczasem „Biały Pies” zrównał się wreszcie z „Arką”. Szły teraz zwrócone do siebie burtami, a kanonierzy z obu naw poczęli powtórnie miotać na nieprzyjaciela pociskami z ustawionych w dwóch kondygnacjach kolubryn. Magnus wpadł do tylnego kasztelu. Z otwartych drzwi gwar buchnął jak z rozjątrzonego ula. W kasztelu gorąco było niby w piekarniku. W powietrzu unosił się dym siarkowy i kłęby pary od kwasu, którym zlewano bez ustanku lufy dział. Ruch panował tutaj wprost nieopisany. — Latarnię widać! — rzucił chcąc dodać ducha kanonierom. — Wiemy, wiemy! Z dymnych oparów wyłonił się sztorman Karwat i uścisnął kapitana z mocą, aż ten sapnął głośno. Magnus jednak przekrzykując huk i gwar dodał prędko, jakby chciał ostudzić jego radość: — Ale już doganiają nas. — Też wiemy! Tak nas doganiają, że za chwilę poczujemy ich cięgi — zawołał mu w ucho sztorman. Magnus stropił się na moment srodze i przecisnąwszy się do strzelnicy, spojrzał przez nią na zewnątrz. Nie było wprawdzie tak źle, jak chciano mu wmówić, gdyż Szwedzi szli w odległości co najmniej jednego kabla, ale wystarczyło to, by popsuć kapitanowi humor. Obejrzał się na kanonierów mając zamiar ich przynaglić, zaraz jednak stwierdził, że popędzanie tych ludzi na nic się nie przyda. Glembisz i jego pomocnicy dwoili się i troili. Salwy następowały wprost jedna po drugiej, ledwie nadążano z chłodzeniem luf. Działa rozgrzane do czerwoności odtaczano po wystrzale, przeczyszczano je wyciorem i ładowano w ich paszcze paczkę prochu i kulę. Ruchy obsługi były obliczane z krańcowym skąpstwem, aby przerwy między salwami skrócić do minimum. Ludzie zapamiętywali się w robocie. Wyglądało na to, że wszystkich popędza jedna myśl: „Doganiają nas”. — Hejże, Glembisz! Rychtuj celniej! — krzyknął Magnus. Oberkanonier łypnął wściekle przekrwionymi białkami i twarz mu spurpurowiała. — Jeśli, waszmość, lepiej potraficie, to proszę samemu spróbować! — wybuchnął i przeklinając głośno, zbiegł do dział na niższym pokładzie. Magnus machnął za nim ręką, zrezygnowany. — Ma zły dzień — wytłumaczył sztorman. Kolubryny z krótkimi, rytmicznie następującymi po sobie pauzami grzmiały i odtaczały się na lawetach. Dym, od którego zasychało w gardle, już nie tworzył obłoczków, ale walił gęstymi kłębami. Magnus czujnie wsłuchiwał się w granie palby, jakby w oczekiwaniu jakiegoś nie do naprawienia nieszczęścia. Ale nic takiego nie następowało. — Zwiększyć ładunek prochowy! — rozległo się nagle wołanie Glembisza, który wyłonił się z luku i podbiegł do strzelnic. Rozkaz wykonano natychmiast, jak gdyby nie było w nim nic dziwnego. Kanonierzy, uginając się lekko w kolanach, stali już obok lawet, kładąc dłonie na dekel zapału. Pomocnicy zastygli w gotowości z lontami iskrzącymi się w odbiciu wiaderek z kwasem. Oberkanonier jednym spojrzeniem omiótł wszystkich i czerwony z natężenia niczym burak, ochrypłym głosem, przysiadając z wysiłkiem, zawołał: — Działo z uwięzi luzuj! Za lont... Pal! Salwa wstrząsnęła ścianami kasztelu, z sufitu posypały się drzazgi i pył drzewny. Magnus wypadł na jut popatrzeć, ile wskórała. Tłoczyli się za nim gromadnie muszkietnicy, choć ich przeganiał pięścią podporucznik Jaszka, a z tyłu przeciskał się sztorman. — Kiedy Glembisz grzmi już swoim wypróbowanym sposobem — powiedział do kapitana — to za chwilę Szwedzi pożarów nie nadążą gasić. — Wolałbym, aby się obyło bez tych jego sposobów — mruknął Magnus. — Jeszcze działo rozwali i łudzi potłucze. — Ale jednak zuch chłop! Zawsze mówiłem, diabła się nie zlęknie. — Duma z odwagi oberkanoniera wezbrała Karwatowi w piersi i łaskotała koło serca. Zwrócił kapitanowi uwagę na to, że armaty Witta i kapitana Mory biją już rzadziej, a jedynie ogień szwedzki wzrasta z minuty na minutę. — „Wodniak” z „Królem Dawidem” zdają się wychodzić poza zasięg szwedzkich dział — odpowiedział Magnus — a i my będziemy mieli niezadługo spokój — kiwnął głową w stronę pogoni. Istotnie, jedna z trzech najbliższych wrogich naw płonęła, dwie pozostałe zaś zaprzestały strzelania i robiły wszystko, co można, aby jak najprędzej i jak najdalej odsunąć się od pożaru. Płomień dotarł właśnie do żagli i wiatr roznosił wokół duże, czerwone płaty ognia i snopy iskier. — Każ Glembiszowi zaprzestać kanonady — powiedział Magnus do Karwata, potem westchnął ciężko, ale z ulgą i dodał: — Wchodzimy już w Wisłoujście. Rozkołysanym krokiem przeszedł przez pokład w stronę swojej kajuty. Czuł lekki zamęt w głowie i słabość w nogach. Posłyszał, jak jeden z artylerzystów dokucza złośliwie muszkietnikom : — Co, śmierdziele, znowuście niczego nie dokonali. Inni za was się bić muszą... Krzyknął, żeby zamilkli, i wszedł do kajuty. Zrzucił z siebie przepocony kaftan wraz z koszulą i przebrał się w świeże odzienie. Potem przypasał do boku klingę abordażową, zatknął za pas krócicę i przetarł twarz chustką umaczaną w kuble z zimną wodą. Tak odświeżony zatrzymał się jeszcze na moment przy ściennej szafce, skąd dobył gąsiora. Nalał sobie do pucharu gorzałki i wypił, posapując i wzdychając z ukontentowania. Wreszcie otarł rękawem usta i przeciągnął się ziewając głośno. Na pokładzie zjawił się w chwili, gdy „Arka Noego”, wywiesiwszy banderę, podeszła do Latarni. Twierdza była rzęsiście oświetlona. Wzdłuż całej szerokości wiślanego kanału stały okręty polskiej floty gdańskiej, uszykowane jak do przyjęcia bitwy. W samym środku widniał admiralski „Święty Jerzy”. Na tle jaśniejących prostokątnych luków czerniały sylwety dział przypominających przysiadłe na tylnych nogach przedpotopowe zwierzęta. Obok każdego stał kanonier z zapalonym lontem. Widać flota gdańska na serio spodziewała się przeniesienia bitwy pod Latarnię. Morze, oświetlone szczapami płonącymi w żelaznych koszach zawieszonych nad każdym z pokładów, migotało złociście. Fale chybotały i z szumem wpływały pod obła burt. „Arka Noego” i „Biały Pies” podeszły na kilka sążni do okrętu admiralskiego i oddały salut . Pierwszą osobą, którą Magnus dojrzał ze swego stanowiska, był rosły bosman z obwisłym lewym uchem, w którym błyszczał wielki kolczyk, dopiero w następnej chwili za jego plecami zobaczył niewielką postać admirała Dickmana, kiwającego mu przyjaźnie ręką i wykrzykującego jakieś słowa, których nie zrozumiał. „Arka Noego” tymczasem weszła w odstęp między nawami floty. Zrefowano żagle i ciury okrętowe sprzątnęły pośpiesznie pokład. Magnus odwrócił się i spojrzał w kierunku morza. Czerwona łuna rozpościerająca się nad miejscem, gdzie niedawno stoczono bitwę, przybladła. Szwedzi najwidoczniej zdołali pogasić u siebie pożary. Dawno już umilkła kanonada, a w Wisłoujście wchodziła właśnie reszta dywizjonu: „Wodniak” z „Królem Dawidem”, waląc z armat na wiwat i przyjmując honory całej floty. Gdy po niespełna dwóch kwadransach „Arka Noego” przybijać zaczęła do portu, na nabrzeżu otoczonym strażą broniącą dostępu tłoczyły się tłumy pobudzonych odgłosami bitwy mieszczan i rodziny marynarzy. Jasno płonęły niesione przez miejskich pachołków pochodnie, tłum krzyczał i radował się. Magnus przez chwilę wśród zebranych tutaj ludzi szukał wzrokiem żony, ale próżny był to trud. Rozkrzyczana, wiwatująca gawiedź kłębiła się, kłóciła ze strażnikami i przepychała. Każdy chciał być jak najbliżej przybijających do nabrzeża zwycięzców, boć już stugębna fama głosiła wszem i wobec ich przewagi i Wiktorię. Mruknął coś do siebie ze szczerym ukontentowaniem. — Teraz jeno spać, mój drogi Jakubie — powiedział do sztormana. — Wywczasy nam się należą. Nawojowalim się, że magistracki dziejopis i przez rok nie zdolen będzie wszystkiego spisać. Karwat uśmiechnął się pogodnie. — Żeśmy wrogom Rzeczypospolitej niewielkimi naszymi siłami sadła za skórę naleli, to prawda, nikt nie zaprzeczy. Chwała z tego wielka, ale długo wywczasować nie będzie nam dane. Do generalnej rozprawy winno dojść niezadługo, i aby jak najprędzej... — westchnął. — Młoda krew w tobie gra — klepnął go Magnus w ramię. — Niech ci będzie... Jam stary, ale też pociągnę, kiedy potrzeba przyjdzie i rozkaz. Ale teraz spać... Trzy noce żem głowy nie złożył. Ciężkość człowiekowi w nogi już włazi — również westchnął. XLVII Kapitanowi Magnusowi nie było jeszcze dane tejże nocy spocząć po mordędze ostatnich dni, stoczonych bitwach i uciążliwej żegludze. Ledwie zakotwiczono „Arkę” i część zluzowanej załogi otrzymała pozwolenie zejścia na ląd, a już do burty galeony przybiła chybka szalupa służby Komisji Okrętów Królewskich i na pokład wkroczył jeden z ordynansowych, wzywając kapitana przed oblicze admiralskie. — Wedle rozkazu. Możecie waćpan odejść — odpowiedział Magnus i zawołał w stronę pomostu: — Hejże, Jakub! Do mnie! Mości Jaszka, welbot na wodę! — Bez szemrania poszedł do kajuty i otworzywszy sekreterę, jął dobywać z niej papiery pozostałe po Szwedach. — Słucham mości pana! — Karwat stanął w drzwiach. — Na ląd nie zejdziemy. Nawę zdaję pod twoją komendą. Admirał mnie wzywa. — Ciekaw wypełnienia misji poselskiej, a posła nie ma... — sztorman kiwnął smętnie głową. Magnus nie odpowiadając wsunął papiery do sakwojażu; pod pachę wziął zdobyczną szkatułę ze złotem i pieniędzmi i poszedł na pokład. — Miej staranie o rannych. Przewieź ich jak najspieszniej do miasta, a potem poślij kogoś do domu, żeśmy cali i zdrowi, aby się pani matka nie niepokoiła. — Zlazł po drablinie poza burtę. Wioślarze zanurzyli wiosła i natężając ramiona pchnęli szalupę na środek basenu. Mijali skąpo oświetlone barki z drzewem i statki handlowe, stojące tutaj na kotwicy zapewne od czasu, gdy Szwedzi zablokowali wyjście na morze. Admiralski „Święty Jerzy” kołysał się u wylotu północnego kanału w otoczeniu największych okrętów floty gdańskiej. Aby się nań dostać, kapitański welbot wiozący Magnusa musiał wyjść z basenu i okrążyć molo. — Pióra w górę! — rzucił w pewnej chwili Magnus do szlakowego przyciszonym głosem. Wioślarze wyrwali wiosła z wody i szalupa chybnęła, płynąc już tylko siłą poprzedniego pędu. Niecałe dwadzieścia metrów przed jej dziobem wychynął przysypany ciemnością niewielki statek, samotnie zacumowany u skraju pirsu. Jedyna latarnia zawieszona na salingu jego grotmasztu rzucała skąpy krąg światła na pokład i beczkę odwróconą do góry dnem, na której siedział gruby, ubrany w prosty kaftan z czarnego sukna mężczyzna, zdradzający swym wyglądem morskiego kupca. Zwrócony był do Magnusa bokiem i patrzył w kierunku zgrupowanej w kanale floty, kapitanowi „Arki Noego” jednakże wydał się dziwnie znajomy. — Zróbcie no jedno okrążenie wokół tej fleuty — powiedział do wioślarzy jeszcze ciszej. Welbot skręcił i zbliżając się do statku na odległość rzutu liną, począł go okrążać zwolna. Wiosła pracowały prawie bezszelestnie, nie roniąc ani kropli wody z piór. Wioślarze milczeli, starając się przebić wzrokiem mrok, aby zobaczyć przyczynę niepokoju kapitana. Statek stał niemy, z zawartymi na głucho iluminatorami i jedyny znak, że ktoś na nim czuwa, to człowiek siedzący na beczce pod masztem. Gdy opłynęli ciemny kadłub wokoło, Magnus kazał zrobić jeszcze jedno okrążenie. Lampa na salingu zgasła w pewnej chwili, wtedy fleutę mrok pokrył od dziobu do rufy i z jej śródokręcia ozwało się gromkie wołanie: — Hej, hej! Szalupa! Wer ist dort? — Poznajecie? — zapytał Magnus półgłosem. — Nie wiemy, o co chodzi waszej wielmożności... — odpowiedział za wioślarzy szlakowy. — Więc nie poznajecie? Załoga szalupy milczała. Magnus siedział chwilę nieruchomo. — A ja głowę dałbym za to, że stoimy pod fleutą z Kołobrzegu, cośmy ją wypuścili przed sobą na morze — powiedział wreszcie przeciągle i z zastanowieniem. Potem rzucił głośniej: — No, to ruszajcie w stronę admiralskiego. A fleutę sprawdzić będzie trzeba — mruknął do siebie. Welbot wyminął pirs i wpłynął na wody kanału. „Święty Jerzy” stał oświetlony rzęsiście, na jego pokładzie kręcili się oficerowie, u burty kołysały się szalupy służby pomocniczej. — Drablinę dla kapitana „Arki Noego”! — huknął szlakowy, robiąc trąbkę z dłoni. Spadające szczeble zastukały o kadłub, rozległ się chrzęst rozwijanych lin i plusk. Magnus wspiął się na pokład admiralskiego okrętu. — Czołem, mości kapitanie. — Czołem — odpowiedział trzymającemu wachtę porucznikowi. — Hejże, bosman! Odprowadzić kapitana „Arki Noego” do kajuty. — Dzięki. Sam trafię. Przez środkową część nawy wkroczył na jut, tam zszedł po stopniach w korytarz, odsunął pokojowca i zapukawszy energicznie, otworzył drzwi do osobistej kajuty admirała. Gwar wielu głosów i mnogość świateł od świec, gęsto rozwieszonych w kandelabrach, oszołomiły go na moment. Mrugając oczyma, zamknął za sobą drzwi i przystąpił do stołu otoczonego ciasno przez siedzących i stojących oficerów floty i kwatery hetmańskiej. — Czołem mości panom. — Czołem, czołem — rozległy się zewsząd głosy i wiele twarzy zwróciło się nagle z zaciekawieniem w jego stronę. — A, i nasz zwycięzca! O wilku mowa, a wilk tu. — Dickman z wyciągniętą prawicą przeciskał się w stronę Magnusa. — Chodźże, niech cię uściskam, pomnożycielu naszej floty. Witt mi już z wszystkiego zdać relację zdążył i choć to w jego ustach brzmi tak naturalnie, jeszcze teraz do równowagi ducha dojść nie mogę i z podziwu nie ochłonąłem. Jeśli waćpan z każdego rejsu nową nawę będziesz mi przywoził — i jeszcze taką nawę! — to niezadługo szwedzcy budowniczowie z robotą nie nadążą, rada zaś księcia Sudermanii pieniędzy nie nastarczy asygnować. — Bodajże! Wasza wysokość chce mnie skonsternować. Przecie nie ja Szweda zdobyłem, jeno mój wychowanek, który w randze sztormana we flocie waszej wysokości służy pod moją komendą. Do bitwyśmy zresztą non tam libenter, quam reverenter poszli. A do Wiktorii to po społu cała załoga się przyczyniła. — Wiem. Waszmość masz załogę, którą podwójnym żołdem wyróżnić by się godziło, gdyby nie to, że pieniędzy skarbowych skąpo... Bardzo skąpo. — Tedy dla ukontentowania jegomości pana przydźwigałem, nie czekając jutra, cały pryz w złocie i monetach srebrnych na „Svanie” zagarnięty. — Magnus złożył na stole trzymaną dotychczas pod pachą pękatą szkatułę i otworzył ją. — Wszystko przerachowane i na karcie dokumentnie spisane — wskazał leżący na wierzchu papier i obrzucił nachylonych nad szkatułą oficerów spojrzeniem, w którym widać było z trudem maskowane zadowolenie. — A papiery — zwrócił się do Dickmana zdejmując z ramienia sakwojaż — do rąk własnych jego ekscelencji. Skrzętnie poukładałem wedle ważności... Admirał zrobił nieznaczny ruch ręką, nakazujący Magnusowi powstrzymać dalsze wynurzenia, i odwrócił się do oficerów. — Zatem narada dzisiejsza skończona. Kapitan .,Arki Noego” miał nieszczęście się spóźnić... — Najmocniej o wybaczenie proszę, ale zatrzymały mnie w basenie nie opodal pewne ważne sprawy. — Rozumiem. — Admirał skinął z uśmiechem głową, a do zebranych znowu: — Jesteście wolni, panowie. Poproszę jeno o pozostanie jeszcze na chwilę pułkownika Lanckorońskiego, kapitana Witta, kapitana Morę i mości pana — ujął Magnusa pod ramię. W czasie gdy podprowadził go był do stołu i wskazał miejsce, zgromadzeni licznie oficerowie wyszli jeden po drugim, trzaskając trzewikami i kapeluszami zamiatając podłogę. W kajucie zrobiło się przestronniej i zapadła chwila ciszy. — Pan Witt zdołał mi już w krótkości przed naradą szepnąć — rzekł znowu admirał — coście w Kołobrzegu z posłem księcia uradzili, a raczej nie uradzili, i jak go uważacie. Słucham, mości panowie, słucham. Wasze opinie przydadzą się nam wielce, gdy wreszcie dojdzie z nim do spotkania. — Siadł obok Lanckorońskiego, który z racji piastowania godności gubernatora puckiego należał do jego najbliższych doradców, i wytarłszy głośno nos, spojrzał pytająco na kapitanów. Witt począł opowiadać kolejno o wszystkim, co przydarzyło się im w Kołobrzegu; wpierw o bez mała siedmiogodzinnym spotkaniu z von Wendem pierwszego dnia, a raczej pierwszej nocy pobytu dywizjonu w tamecznym porcie, o najściu na Magnusową nawę i wypadkach, które z tego najścia wynikły, później o drugim, przedpołudniowym spotkaniu z posłem i w końcu o wszystkich podejrzeniach powziętych przez kapitanów. Magnus uzupełnił relację komandora szczegółami wyciągniętymi z pojmanego nocą przy najściu na „Arkę” człowieka. — Co też, mości panowie, mówicie... — mruczał z ukontentowaniem w głosie admirał, uważnie oglądając przychwycony przez Magnusa list do Norkjeera. — Więc ten człowiek na mękach wyznał o innym piśmie? — Był niezmordowany w swej dociekliwości i dbałości o to, by nawet najdrobniejszy szczegół nie wymknął się uwadze opowiadających. — Jako żywo! Z tego, co wyznał, wynika, że „Svan” miał wieźć listy Gustawa. — Pilną inkwizycję trzeba będzie czynić, aby całą prawdę do końca z niego wyciągnąć — rzekł admirał. — Może uda nam się znaleźć dowody zdrady elektora. A na razie mamy jasny obraz polityki posła książęcego, bo o samym księciu pomorskim jestem jak najlepszego mniemania. Coś mi się mocno zdaje, że ów Wende związany jest nie tylko ze Szwedami, lecz także z elektorem pruskim. — Od naszej przebiegłości zależeć będzie, kto kogo wykołuje — zauważył pułkownik Lanckoroński w zamyśleniu. Był to szlachcic możnego rodu, ale prosty w obejściu i mądry strateg. — Nie lada dla nas gratka znać prawdziwe oblicze posła. Postępując ostrożnie, przychwycić możemy w swe ręce nici potężnego spisku knutego przeciwko Rzeczypospolitej. — Chciałbym jeszcze dodać, ekscelencjo — odezwał się znowu Magnus — i pod rozpatrzenie podsunąć waszmościom — skłonił się siedzącym — pewne spostrzeżenia, które poczynić miałem możność w Kołobrzegu, a raczej w czasie powrotnego rejsu, kiedy przemyślałem wszystko dokumentnie. Otóż primo: mocodawcą ujętego przez nas człowieka, który nastawał na moją nawę, jest, według jego własnych zeznań, hrabia pruski posłujący prawdopodobnie z ramienia elektora do księcia Bogusława. Secundo: owo najście odbyło się w czasie, kiedyśmy konferowali z von Wendem. Tertio: poseł szczeciński przeciągał obrady ponad miarę, długo w noc, jakby mu nasza nieobecność na nawach, a ściśle na mojej nawie była do czegoś potrzebna. Quarto: mieszkał w tym samym zajeździe co pruski hrabia i kiedy komandor drzwi rozwarł od pokoju, w którym obradowaliśmy, na korytarz onego zajazdu, aby przywołać gospodarza, usłyszał krzyk jakowyś, który najpewniej był krzykiem mojego sztormana zdradziecko przez zbirów pojmanego czy też skłutego mata Seliny. Na wołanie komandora gospodarz nie zjawił się, a ludzie zapełniający korytarz rozbiegli się w jednej chwili. Tymczasem Wende spiesznie przywołał swego pokojowca i nakazał mu spełnić nasze życzenie. I quinto: pokojowiec wpadł do pokoju pomieszany niepomiernie, co szczególnie uwadze jego ekscelencji polecam, i dawał jakieś znaki swemu panu. Gdy Wende wysłał go po ów gąsiorek miodu, wyszedł i nie powrócił jak po półtrzecia godziny. Proszę to teraz rozpatrzyć sobie wszystko po porządku. Mniemam, że służba Wendego nie grzeszy powolnością, jeno że współdziałała przy najściu na „Arkę Noego”, a przynajmniej przy napadzie na dwóch moich ludzi. Ściśle, ten właśnie zaufany pokojowiec posła. A że Wende przeciągał nocną naradę, to po to, że nie wiedział, czy ludzie owi skończyli swą robotę, i aby dać im czas na doprowadzenie wszystkiego do końca. Według mojego prostackiego pomyślenia poseł księcia pomorskiego działał ręka w rękę z posłem elektorskim. Wasza ekscelencja wielką mi łaskawość okaże, jeśli te moje spostrzeżenia rozważyć raczy. Wcale bym się nie zdumiał, gdybym się był dowiedział, że Wende jest zarówno w służbie pomorskiej, jak i pruskiej. Nie tak dawno przecie sługiwał Brandenburczykom, więc z Hohenzollernami ma wiele wspólnego. Nadto, jak mi mówili moi oficerowie badający ujętego człowieka, jeniec nasamprzód ledwie po polsku mówił, później, kiedy go męczyli raz i drugi, to jakby się języka naszego nagle naumiał. Według ich mniemania nie jest to wcale prostak, za jakiego się podaje, i dużo jeszcze wie. — Toteż mówię — przytaknął Dickman — badanie od jutra trzeba zacząć, nie czekając, co na to jegomość pan hetman powie. Waszmość mu relację z wszystkiego zdacie składnie — zwrócił się do Lanckorońskiego — a posła, rozumie się, płoszyć nie trzeba. Będziemy mieć nań baczenie. Co do jego dwustronnej taktyki, to podzielam zdanie mości panów. I jeszcze dzięki za tak owocny wasz trud i wypełnienie swej misji ponad przepisaną instrukcją miarę. — Wstał i kapitanowie również podnieśli się z krzeseł. Gdy pożegnali się i wyszli na pokład, na wschodzie widnokresu błysnęły już pierwsze promienie wstającego słońca i woda zmarszczona łagodną falą srebrzyć się poczęła za burtami „Świętego Jerzego” jak stal galowej zbroicy. Niebo bez śladu wczorajszych chmur wstało jasne i bardzo wysokie. Dzień zapowiadał się pogodny. Kiedy Magnus wrócił na „Arkę”, sztorman dopilnowywał właśnie zdawania ostatnich partii jeńców szwedzkich odstawionych pod eskortą do miejskiego cekhauzu . Osobno wyładowano jeszcze na ląd i oddano pod straż ludziom admiralskim komandora Nórkjeera, wraz z jego przybocznymi oficerami, i pojmanego w Kołobrzegu człowieka pruskiego pana. Już całkiem się zdążyło rozwidnić, gdy wreszcie Magnus z Karwatem zeszli z pokładu i wsiadłszy do szalupy, kazali wieźć się do miasta, gdzie w domu od wielu godzin czekała na nich cierpliwie pani Fryda, odgrzewając po raz nie wiadomo który suty powitalny posiłek. XLVIII Karwat obudził się z tą samą myślą, z którą był zasypiał. Co więcej, zdało mu się teraz, że nie śnił o niczym innym, jak właśnie o tym, że Wisłoujście zostało zablokowane, i to zablokowane tak solidnie, iż nawet szalupą nie podobna było wyjść na pełne morze. Co innego wśliznąć się do zatoki, przy sprzyjających zresztą okolicznościach atmosferycznych, mając do czynienia z piętnastonawową flotyllą, a co innego wyjść, gdy w blokadzie uczestniczyło już około czterdziestu pięciu, a może i więcej nieprzyjacielskich jednostek. Dźwignął się z pościeli ociężale i opuściwszy nogi na podłogę, jął medytować posępnie, cały jeszcze pod wrażeniem dopiero co przerwanego snu. Pokój napełniała jaskrawa czerwień zachodzącego słońca i ciepło po wiosennym pogodnym dniu. Oknem rozwartym na oścież wpadały do wnętrza głosy przechodniów, bawiących się na ulicy dzieci i cały złożony z wielu najrozmaitszych dźwięków gwar miasta. Przetarł zapuchnięte oczy i czując głód wstał. Począł się ubierać spiesznie. Myśl o powiększonej ostatnio blokadzie nie opuszczała go od tej chwili nawet na moment. Jego obaw nie rozproszyła ani rozmowa z opiekunką, panią Frydą, ani wreszcie przygotowany przez nią podwieczorek, który był dla niego właściwie śniadaniem, przespał bowiem cały dzień bez mała. Dowiedziawszy się, że kapitan już przed kilkoma godzinami wyszedł z domu, przyodział się należycie i również wybrał się do miasta. Skierował swe kroki prosto do portu. Ruch na nabrzeżu zdawał się zamierać, krzątano się jedynie na zakotwiczonych tutaj jeden obok drugiego okrętach wojennych i w Łasztowni. Nie bardzo wiedząc, co z sobą począć, siadł do jednej z wojskowych szalup, uwiązanych przy pomoście, z zamiarem dostania się na „Arkę”, kiedy jednakże wypłynął do północnego kanału, gdzie teraz nawa ta kołysała się na kotwicy — zmienił swój pierwotny zamiar i mijając falochrony, powiosłował w kierunku ujścia Wisły. Prędko chwycił go dość wartki tutaj, zapewne z powodu ulewnych deszczy w górze rzeki, prąd i pchnął szalupę na rwącą żyłę głównego nurtu. Zabudowania miejskie szybko ustąpiły zielonym łęgom nadrzecznym z rozrzuconymi gdzieniegdzie na pagórkach checzami Kaszubów, schnącymi sieciami i pasącym się łaciatym bydłem. Powietrze było ciepłe, wiał rześki wiatr. Nie minął i kwadrans, a w perspektywie Wisło ujścia wyłoniły się bastiony warowni przy Latarni. Dobił do przystani i zamieniwszy kilka słów ze starszym nad strażą, wspiął się na mury. Jedno krótkie spojrzenie wystarczyło, aby to, co prześladowało go we śnie, potwierdziło się w całej rozciągłości. Małe Morze, jak okiem sięgnąć, pokrywały białe żagle obcych naw. Jął liczyć je wzrokiem i doliczył się piętnastu trzymasztowych galeon i galeot, bliżej zaś wybrzeża drugie tyle, a może i więcej mniejszych pomocniczych karawel, fleut i pinek zagradzało drogę na Bałtyk od strony Oliwy. A więc Gyllenhjelm zarzucił już swoje sieci — westchnął ciężko, siadając na występie muru. Zamyślił się ponuro. Słychać było twarde kroki straży, plusk wioseł kręcących się po przystani łodzi patrolowych i szum morza. — Czołem, mości sztormanie — posłyszał w pewnej chwili za plecami. Odwrócił się i widząc kroczącego w swoją stronę Jaszkę, uchylił kapelusza. — Czołem. Dokądże to droga prowadzi? Starszy podporucznik nie odpowiedział zrazu. Otarł chustą pot z czoła, rozpiął ciasny halsztuk i siadł obok sztormana. — A więc nic jeszcze waść nie wiecie? — mruknął, po raz drugi ocierając czoło i widząc pytający wzrok Karwata, powiedział wieloznaczącym głosem: — Człowiek, któregośmy pojmali w Kołobrzegu, zbiegł z cekhauzu. — Co?! — Mówię, że zbiegł. Choć może należałoby powiedzieć, że został uprowadzony, ale to niczego nie zmienia. Najważniejsze, że go już nie ma. — Nie może być! — Karwat szarpnął się z ziemi, poprawił kapelusz, gotów pędzić do miasta, ale Jaszka przytrzymał go flegmatycznie za rękaw. — Spokojnie, na nic tam waść potrzebny. Teraz narada u admirała. Deliberują nad tą sprawą. — Gdy Karwat, starając się opanować wzburzenie, siadł z powrotem, jął ciągnąć dalej, zgnębionym głosem: — Kiedy rano oddaliśmy go strażom admiralskim, moglim mniemać, że wszystkie dalsze sprawy związane z tą historią nie do nas już należą. No i masz nieszczęście! My upilnowalim, oni nie. A jak to się stało, zaraz opowiem. — Zdjął kapelusz i widząc przynaglające spojrzenie Karwata, mruknął: — Cierpliwości, i tak niczego nie naprawimy. Otóż uważacie, waszmość, zamknęli go w cekhauzie. Na osobności, to prawda, ale zdali pod pieczę pachołkom miejskim, a tych, jak widać, nie można być pewnym. Mamy nauczkę na przyszłość. Polak zawsze mądry po szkodzie — westchnął. — Kiedy około ósmej ulice zapełniły się nieco, zwłaszcza że dziś dzień był targowy, pod bramą główną cekhauzu rzucił jakowyś nieznany człowiek petardę, która wybuchnąwszy narobiła hałasu co niemiara, po czym tumult się straszny uczynił, ludzi się mnóstwo zbiegło i krzyczeć poczęli. A tymczasem cichcem i milczkiem jacyś ludzie przez mury na drugą stronę przeleźli, kratę, co kiepska była (bo jako że na drugim piętrze, więc nikt nie zeskoczy — myśleli i nie naprawiali jej), wyrwali i chłopa uprowadzili. — Ale jakże to? Sami mówicie, że na drugim piętrze był zamknięty, a nie w podziemiu. — Ano, żebyśmy go razem z jeńcami zdali, to byłby zamknięty w podziemiu. A jak, pytacie waszmość! Całkiem prosto. Wyblinę cisnęli mu z dołu do krat, pochwycił koniec i umocował, to i zlazł po niej. Została na murze wisieć, stąd wiem. Tak, w biały dzień... Żeby to jeszcze w nocy, ale za dnia, kiedy pełno naszych ludzi w mieście się kręci! W głowie się nie mieści... — Niech to diabli wezmą! — Karwat trzasnął się w czoło i ukrył twarz w dłoniach. Po chwili dopiero rzucił: — A strażników przepytywano? — Jakżeby nie! W zmowie być któryś z nich musiał, to pewne. Połowę pachołków miejskich admirał kazali od razu zamknąć, ale na wiele to się przyda? — Milczał przez moment, potem nabrawszy oddechu powiedział bardziej ponurym tonem: — To jeszcze nie wszystko, mości Karwat... Coś ty, bracie, o śmierć mnie chcesz przyprawić swymi wieściami? Gadajże! No więc w porcie od wczorajszego popołudnia — ciągnął nie patrząc na sztormana Jaszka — stała fleuta niemiecka, jakoby z Lubeki pochodząca. Niby to przeszła przez blokadę chyłkiem, boć jeszcze wtedy tylko piętnaście naw na Małym Morzu stało. Była zatem w Gdańsku kilkanaście godzin przed naszym powrotem z rejsu. A wczorajszej nocy, kiedy kapitan płynęli na „Świętego Jerzego”, stała samotnie, przycumowana do trzeciego pirsu. Kapitan gada, iż poznał ją i wydało mu się, że jest to jakoby owa fleuta z Kołobrzegu, co poszła na morze, zanim myśmy wypłynęli. Z rana zapomniał dać znać portowym strażom, aby ją na oku mieli, no a potem było już za późno. Nie minęły i dwa kwadranse od uprowadzenia tego człowieka z cekhauzu, a wyszła na morze. — Co ty mówisz! Nikt jej powstrzymać nie mógł? — A, powstrzymać to nikt nawet nie próbował, bo kto co wiedział?! Kapitan dopiero, kiedy donieśli o uprowadzeniu, za głowę się złapał i krzyczy: „Na Niemca płynąć, co z fleutą przy trzecim pirsie stoi”, a jej już nie było. Później przepytywalim strażników portowych i trzymających służbę w Latarni — zresztą po to tutaj właśnie siedzę — to mówili, że ją widzieli. Z Gdańska odbiła całkiem spokojnie pod jednym żagielkiem przednim ino. Wyglądała, jakby ją prąd znosił. Dopiero wypłynąwszy za blokhauz Latarni podniosła wszystkie żagle i uszła na pełne morze. A Szwedzi? Rozumie się, że przepuścili. Glejt najpewniej przez nich miała wydany. — Niech to diabli wezmą, niech to diabli! — syczał Karwat trzymając się za głowę. — A już w Kołobrzegu coś mnie tknęło, że ów Niemiec to zdrajca obmierzły. Kapitan pewny, że to on uwiózł tego uprowadzonego z cekhauzu? — Jak tego, że jest kapitanem „Arki Noego”. A że uprowadzenie urządzili nie w Kołobrzegu, ino w Gdańsku, to dlatego, że tam nie było sposobu. Musi się knuć jakowaś wielka zdrada, w której działa wiele ludzi i w różnych miastach, oto co! — Niczego nie pojmuję. — Karwat potarł czoło, zgnębiony do szczętu. — Ja też nie pojmuję, ale nie moja głowa się będzie biedzić, aby wszystko zło ponaprawiać. Wiemy, że wojna i nieprzyjaciel działa, to nam starcza. Kapitan kazali ściągnąć załogę na powrót na nawę. — Co? Przecie nie wypłyniemy... Blokada. — Wojna... — mruknął Jaszka, a po długiej chwili milczenia dodał: — Jeśli trzeba, będziem się znowu przebijać przez morze. Ja nic nie wiem, jeno myślę, że zapewne trzeba będzie... Zadumali się obaj. Słońce zgasło i warowne mury Latarni pogrążyły się zwolna w wieczornym mroku. Po pewnym czasie podnieśli się i milcząc zeszli do szalupy stojącej w przystani. XLIX Zastukał kołatką w drzwi. Otworzyła je sama pani Fryda i usuwając się na bok, aby dać wychowankowi swobodne przejście, zajrzała mu z niepokojem w oczy. — Już wiesz? — Mówił mi Jaszka. Spotkalim się w Latarni. Kapitan w domu? — Wrócił przed godziną i zamknął się w stołowym. Nie puszcza nikogo do siebie. Gniewny, że wnijść tam straszno. — Co już się stało, się nie odstanie. Nadto sobie wszystko do serca bierze. Pani Fryda westchnęła ze smutkiem. — Głodnyś? — spytała. — Poczekam na kapitana. — Dobrze, ale zajdź do niego. Może do opamiętania prędzej go przywiedziesz. Sama nie wiem, co robić. Rzeczy swoje odesłał na nawę. Czybyście na nowo mieli gdzieś pożeglować? — Być może. Jaszka mi już coś o tym przebąkiwał. On zawsze prędzej niźli inni miarkuje, co wisi w powietrzu. Czas taki, że każdej chwili rozkaz przysłać mogą. Zajdę pierwej do siebie. Utrudzonym — powiedział Karwat i zostawiając opiekunkę na korytarzu, wspiął się po krętych schodach na piętro. Pokój był sprzątnięty czysto, łóżko zaścielone. Rzucił kapelusz i szpadę na stół, potem, przeszedłszy się zamyślony kilka razy wzdłuż i wszerz, przystanął u okna. Otworzył je na oścież i wyjrzał na dwór. Poza ceglanym szczytem domu naprzeciwko nic więcej nie było już widać. Miasto okrył mrok i nieliczne światła, błyskające jeszcze gdzieś w głębi ulicy, gasły jedno po drugim. Wiatr wpadł do pokoju, nastroszył karty książki leżącej na stole, zrzucił pozostawioną na skraju wielką kartę mórz. Podjął ją z podłogi, zwinął i ważąc w palcach, włożył do kuferka, po czym podszedł do przeciwległego kąta pokoju i uważnie przejrzał wiszącą na ścianie kolekcję pistoletów. Były tam i miejscowe gdańskie, pruskie i wykonane przez majstrów niderlandzkich, a nawet z dalekiej Hiszpanii. Wybrał dwa, przedniej anglickiej roboty, czarne a mało ozdobne, za to o niezawodnym kurku, wsadził je w podwójne olstro i zawiesił w pogotowiu na krześle. — Jeśli mnie przeczucie nie myli, to jeszcze dziś każą nam wyjść na morze i tropić onego Niemca na fleucie — mruknął cicho przez zęby. — Tylko nasi ludzie wiedzą dokładnie, jak wyglądał. Noc sposobna po temu, żeby się przez blokadę przemknąć. Ale gdzie mógł popłynąć? Ani chybi, że nie ku pomorskiej stronie... — Zadumał się ciężko. Przeczucie mu podszeptywało, że Niemiec na pruskiej był służbie. Ale czy go zdołają dognać? Fleuta to nawa chybka nad podziw i choć nowa „Arka Noego” również powolnością nie grzeszyła, Niemiec ma przewagę całego dnia żeglowania. Oj, nie pochwycim go! — stwierdził w duchu. — Niegłupi, jak się okazało, nie będzie marudził, ino skryje się gdzieś pod osłonę szwedzkich naw. Patrzył w ciemny kwadrat okna i wygwieżdżone górą niebo, aż ostatnie okna w głębi ulicy pogasły i zmorzył go sen. Zbudził się pod wpływem światła bijącego ostro w oczy, a może od odrętwienia, które ogarnęło całe jego ciało w tej niewygodnej siedzącej pozycji. Stała nad nim pani Fryda, przyglądając się mu uważnie. — Choryś? Gadałeś do siebie przez sen. — Co, co? Och, zdrzemnąłem się pewnie. — Ziewnął i przeciągnął się, aż trzasnęło mu w krzyżu. — Jakże kapitan? — E... daj pokój. — Opiekunka machnęła z rezygnacją ręką. — Przyniosłam ci wieczerzę. Nie będziesz się przecie kładł nie zjadłszy. — Usunęła ze stołu kapelusz, szpadę i papiery przyciśnięte książką, a dziewczyna służebna stawiać jęła talerze i półmisek. — Jedzże, chłopcze, jeszcze na zdrowiu zapadniesz — zachęcała pani Fryda. Zapach gorącej wieczerzy rozszedł się po pokoju i Karwat poczuł nagle głód. Zabrał się z ochotą do jedzenia. Opiekunka siadła na łóżku i przyglądała mu się w milczeniu. Gdy skończył, zapytał: — Kapitan poszedł spać? — Nie, siedzi i medytuje. — A niech go kule biją... Co będzie, to będzie, ja się kładę — Wzruszył ramionami wstając od stołu. Opiekunka zabrała talerze i życząc mu dobrej nocy wyszła. Umył się spiesznie, rozebrał i położył. Sen zmorzył go natychmiast, nie słyszał nawet, jak po jakiejś godzinie Magnus wszedł do jego pokoju ze świecą i widząc go chrapiącego głośno, wysunął się z powrotem na palcach, ostrożnie zamykając drzwi. Karwat obudził się późno. Młody organizm nadrabiał stracone w czasie przebytego niedawno rejsu godziny snu. Przez podłogę usłyszał bicie zegara w stołowym i doliczył się dziewięciu uderzeń. Trudno mu było się wyrwać z ciepła snu i leżał jeszcze chwilę z zamkniętymi oczyma. A więc nic nocą nie zaszło, rozkazu do wypłynięcia admirał nie przysłał i wywczasy domowe zapowiadały się bez zakłóceń. Dziś nas w pogoń za fleutą nie wyślą, zbyt późno — myślał. Jął układać sobie skrzętnie plan dnia. Wpierw pójdzie naturalnie do portu i zajrzy na „Arkę”, później, powróciwszy do miasta, wstąpi do gospody „Pod Łabędzią Szyją” i pogwarzy sobie przy szklanicy ze starymi kompanami. Czas taki, że na morze mało kto wychodzi, spotka więc na pewno niejednego. Stęsknił się już za pogwarkami bywałych w świecie żeglarzy, co to na Niderlandy, do Anglii, Portugalii, a nawet do Indii jeżdżą po towary korzenne i na północ Afryki do krajów muzułmańskich po sukna przednie, wzorzyste kobierce i wonne pachnidła. Sam nigdy tak daleko nie pływał i choć marzył zawsze o podobnej podróży, nie było po temu sposobności. Opiekun od dawna uprawiał jeno żeglugę po Bałtyku i Morzu Północnym, a Karwat nie miał serca go rzucić i zaciągnąć się pod obce znaki. Przewrócił się na drugi bok i próbował zadrzemać jeszcze na chwilę, ale piski dzieciarni za oknem i krzątanina w całym domu nie dały mu zmrużyć spokojnie oczu. Wstał, umył się i ubrał, potem zszedł na dół, aby zjeść śniadanie. Kapitana już dawno nie było, wyniósł się z domu skoro świt i pani Fryda nie potrafiła nic pewnego powiedzieć, czy udał się do portu, czy też do Komisji Okrętów Królewskich, czy też jeszcze w inne miejsce. Powałęsał się chwilę leniwie po pokojach, przypasał szpadę, nadział na głowę kapelusz i nie chcąc przeszkadzać w sobotnim sprzątaniu domu, wyszedł na miasto. Dzień minął mu tak, jak był sobie ułożył, z tym że nie znalazłszy swego patrona na nawie, poszedł go szukać w Komisji Okrętów i po drodze wstąpił do kamienicy kupca Bluma przy Targu Drzewnym, gdzie u sławnego z umiejętności eskulapa Tropiniego, który nauki pobierał na uczelniach w Padwie i Bolonii, kwaterę miał cyrulik z „Arki Noego”. Odwiedził rannych marynarzy, tutaj w dwóch niewielkich salkach złożonych, a między nimi mata Selinę, mającego się już dużo lepiej i rokującego nadzieję na prędkie wyzdrowienie. Magnusa nigdzie nie było, a gdy Jakub powrócił wreszcie wieczorem do domu, dowiedział się, że kapitan, nie mówiąc, kiedy powróci, wyjechał do wojennego obozu hetmana pod Brzeźno, całe staranie o nawę zdając na jego głowę. Dni teraz popłynęły jedne podobne drugim. Zajmowało mu je doglądanie „Arki”, gdzie dokonywano najrozmaitszych przeróbek i ulepszeń, spotkania z kompanami „Pod Łabędzią Szyją” i wysiadywanie w antyszambrach kwatery admiralskiej, gdzie zawsze miano najświeższe nowinki z pola działań wojennych i o ruchach nieprzyjacielskiej floty. Po tygodniu przyszły wieści, że Gustaw, wysiadłszy z morza i w Elblągu sobie odpocząwszy, ruszył z trzytysięcznym wojskiem do Głowa, gdzie komendant Butler z czterysta piechoty łanowej się okopać zdążył. Trwoga padła wtedy na miasto, bo z Głowa dwa dni drogi jeno było do Gdańska, lecz nazajutrz kurierzy nowe wieści przywieźli o polskiej Wiktorii, a szwedzkiej sromotnej klęsce, po której, tracąc pięćset żołnierza, cofnąć się nazad musieli, i w której dowódcę jejich Groffa Tumma w brzuch, a Gustawa księcia Sudermanii w nogę postrzelono. Miasto trzy dni bez mała świętowało na chwałę tego zwycięstwa, a tymczasem nie rozstrzygnięte sprawy, które gnębiły Karwata od czasu wyprawy kołobrzeskiej, nie przestawały być wcale mniej ciemne i niezbadane jak na samym początku. Kapitana też ciągle jeszcze nie było. L Magnus powrócił do Gdańska równo po dwóch tygodniach nieobecności. Było to na podwieczerz i Karwat, po kilkugodzinnej włóczędze wśród ulic, zmierzał właśnie w kierunku domu, gdy ujrzał znaną sobie kolaskę podróżną, jak wjeżdżała w podwórze za kamieniczką należącą do kapitanostwa. Patron jego, jak każdy urodzony człowiek morza, gardził koniem pod siodło i jeśli już gdzieś lądem musiał wojażować, wypożyczał y jednego z sąsiadów zaprzęg wraz z kolasą. Karwat przyśpieszył kroku i wszedł do domu w momencie, kiedy wnoszono Magnusowe kufry podróżne, a sam kapitan, ledwie przywitawszy się z żoną, zamierzał pójść do portu. — Wszelki duch pana Boga chwali! — zawołał od progu Karwat. — Myślałem już, że mości pana Szwed gdzieś po drodze ułapił! Pół miesiąca jutro minie, jakżeś waszmość w tę podróż się wybrał i słuch wszelki po nim był zaginął. — Ale za to od dziś przez drugie tyle miesiąca, albo i więcej, będziesz mnie nad swą głową miał — roześmiał się Magnus — aż ci się zdążę przejeść. Na „Arkę” właśnie chciałem iść, aby cię szukać. Do drogi się trzeba pilno sposobić. — Jakże to, tak ni stąd, ni zowąd! — wykrzyknęła kapitanowa. — Nawet tygodnia w domu nie bawiłeś. — Wszystko od dawna gotowe. Choćby zaraz wypłynąć — zameldował Karwat przybierając służbistą postawę. — Wiedziałem, że na tobie można polegać. Otóż, moi drodzy — zwrócił się zarówno do pani Frydy, jak i do wychowanka — w pilną podróż zamierzają nas wyprawić i, uspokój się — pogładził żonę po dłoni — nie tak niebezpieczną. Pod obcymi znakami płynąć będziem. — Jakimiżże? — Zmieniamy banderę na pomorską. — Nie pojmuję... Waść się na służbę Bogusława zaciągnął? — W samej rzeczy. Razem z „Arką Noego”. Jeno wszystko to za wiedzą hetmana się odbyło. Powieziemy posła książęcego do Prusiech elektorskich i na powrót do Gdańska. — Co waszmość mówicie, von Wendego? — A kogóżże? Stary nasz znajomy, więc przyjemniej będzie — mrugnął szelmowsko okiem; jeno pulchne policzki zmarszczył wieloznaczny uśmiech. — I jakby to powiedzieć, jemu to właśnie nawa nasza wypożyczona została. Przeszli do stołowego. — Kiedy podnosimy kotwicę? — Jak to, nie mówiłem?! Dziś, dziś w nocy, mój drogi. Prawda, że Gustaw z księciem pomorskim nie wojuje, więc możemy się czuć bezpieczni, ale nadmiar ostrożności nigdy nie zawadzi. Lepiej przeto przez blokadę przejść pod osłoną ciemności i uniknąć spotkania. Od Kaszubów wiemy, że w stronie Redłowa jest jakoby luźniej i można się przedrzeć. Wszystko, co trzeba, masz na „Arce”? — Jak mówiłem. Choćby i w tej chwili mogę iść na pokład. Sprzęt przejrzany, załogę dokompletowałem ze starych wilków z ceter-partii, czeladź uzupełniłem z zaciągu spośród Kaszubów. Wszystko gotowe. — Poczekaj... Jak się ściemni, mój kuferek każesz przenieść, a załogę, kogo tam jeszcze masz na lądzie, przed zmierzchem najpóźniej ściągniesz, ogłaszając, że ćwiczebne strzelanie skoro świt w Wisłoujściu się zacznie. Nikt nie powinien wiedzieć, że wypływamy na morze. — Odczekawszy, aż pani Fryda rozłożyła na stole talerze i wyszła, dodał: — To ci powiem, że oni tam w kwaterze hetmańskiej wcale nie są tego tak pewni, czy Wende do Królewca chce się udać. Prawda, że mówi, iż aby przymierze podpisać, elektora zdanie znać musi, ale może gra jeno na zwłokę... My więc go grzecznie do elektora zawie- ziemy, jeśli się jednak, jucha, domyśla, że wszystko o nim wiemy, bardzo byłby rad, gdyby „Arkę” Szwed zagarnął. Posła upoważnionego do układów wtedy by zabrakło i sprawa cała odwlekłaby się ad calendas grecas. Tego zaś hetman nie chce. Umyślą zrobić, co można, żeby zawarcie przymierza ułatwić, a zobaczym w końcu, jaka jest szczerość dworu szczecińskiego. Karwat krążył po pokoju, zamyślony głęboko. — Wende cienką grę prowadzi, to widać przecie — ciągnął Magnus. — Nie wiadomo jeno, czy to jego osobista gra za czyjeś złoto, czy też książęca. Ze swej strony hetman wysłał swego zaufanego do Szczecina lądem dla zasiągnięcia, gdzie trzeba, języka. — Odsapnął i medytował chwilę. — Baron mniej więcej o północy zajedzie do portu z jednym jeno człowiekiem służeb- nym, czekać go więc będziesz z szalupą. Ja przyjdę nieco wcześniej albo nieco później. — No, to idę. — Karwat poprawił harcap i zrobił ruch w kierunku drzwi. — Ależ człowieku, zjedzże przecie posiłek! Nie rób przykrości pani matce... — obruszył się kapitan. — Czasu jest dość, jeśliś wszystko przygotował. Karwat westchnął i siadł do stołu. Jadł szybko, wymijając zręcznie niespokojne spojrzenia pani Frydy, potem wstał, pożegnał się w milczeniu z opiekunką i skoczywszy do swego pokoju na piętro po szpadę i pistolety, wyszedł na ulicę. Zmierzch już jął zapadać, gdy odwiązawszy z nabrzeża szalupę popłynął nią ku „Arce Noego”. Na pokładzie panowała senna cisza. Kilku żeglarzy drzemało sobie w chłodku pod for-kasztelem na rozesłanych rogóżkach, oganiając się leniwie od much; Spasiony kot kambuzowy leżał zwinięty w kłębek pod grotmasztem i prócz dwóch strażników i podporucznika Necla, czyszczącego rozkręcony pistolet, nikogo więcej nie było na wierzchu nawy. — Ile ludzi waść zwolniłeś po południu na ląd? — zapytał go Karwat. — A, z dziesięciu chłopa... — Jakże to, mości Necel! Na służbie jesteście czy gdzie? — Co, stało się coś? — Podnosimy żagle i na ćwiczenia płyniemy! — O, do diabła! — Necel skoczył na równe nogi. — Melduję posłusznie, że dziewięciu chłopa zwolniłem, a poza tym cyrulik jest na lądzie, no i chorzy. Sprowadzić? — Biegaj waść, ino żywo. A żeby prędzej wynaleźć wszystkich, zabierz kilku majtków ze sobą. Niech pomogą. — Wedle rozkazu! Necel ruszył żwawo ku jednemu z luków, wywołał ludzi i po chwili przeskakiwali już burty, opuszczając się po wyblinach na zwodowaną szalupę. Minęły dwie godziny i mrok zdążył pokryć port całkowicie, wraz ze stojącymi w nim okrętami, gdy podporucznik powrócił, Karwat podszedł do rampy. Przez chwilę przypatrywał się wchodzącym na pokład i ogarnęło go zdumienie. — Necel, hejże! — Słucham, mości sztormanie. — Skądżeś ty, człowieku, tyle ludzi wytrzasnął? — Wszystkich naszych ściągnąłem. Był rozkaz czy nie było? — A niech cię kule biją! — rozzłościł się Karwat widząc, że jeden z marynarzy kuśtyka podejrzanie, drugi podpiera się laską, w trzecim zaś poznał Selinę. — Coś ty kontuzjowanych spędził? — Sami chcieli. Mówią, że nie przeżyją takiej sromoty, aby „Arka” bez nich podniosła kotwicę. — Bodajże cię! Przecie to okręt floty królewskiej, a nie kaperski. Instrukcja zabrania. — Wszyscyśmy zdrowi, mości Karwat. Nie sierdźcie się, waszmość, po próżnicy. — Do sztormana podszedł mat. — Nie godzi się starych wilków na lądzie zostawiać, kapitan na pewno nic nie rzecze. — A niech was... — Karwat machnął ręką. — Kopyta któryś wyciągnie od kołysania, to niech ma potem do siebie żal, nie do mnie. Szalupy nie podnosić! Jadę na nabrzeże! — wrzasnął — Mości Necel, zbudźcie Jaszkę, niech gotuje wszystko do podniesienia kotwicy! Całą dobę hultaj prześpi. Zszedł do szalupy i kazał płynąć ku nabrzeżu. Zacumowali się przy pomoście i Karwat wyskoczył na ląd. Na półzegarzu któregoś z kościołów wybiła dziesiąta. Chodzące ulicami straże nocne obwoływały zamknięcie bram miejskich. Noc była ciemna, ciepła nad podziw, niebo, jak okiem sięgnąć, usiane gęsto gwiazdami. Od wody ciągnął lekki, wilgotny powiew, a rytmiczne mlaskanie leniwej fali, uderzającej o pokryte zielonym nalotem, oślizłe kamienie obmurowań, mieszało się z niegłośnym szumem łagodnego wiatru. Minęła godzina jedenasta, potem nadeszła północ. Ruch wokół portu dawno zamarł i wszystko przycichło, a z miasta jeszcze nikt nie nadchodził. Wioślarze drzemali skuleni na ławeczkach w szalupie. Karwat, krocząc w tę i z powrotem wzdłuż nabrzeża, zdążył już przejść pół mili bez mała, gdy wreszcie cisza nocna została nagle zmącona spokojnie wypowiedzianym głosem komendy i gdzieś niedaleko zapluskały wiosła. Z ciemności wyłonił się sześciowiosłowy welbot, który przeciąwszy basen, dobił do pomostu. — Jakub? — posłyszał Karwat i poznając głos kapitana „Arki Noego”, odpowiedział zbliżając się: — Hejże, tutaj! Jestem. Zeskoczył z nabrzeża na pomost. Magnus windował się w górę, postękując ciężko, za nim zeszła z welbotu jakaś niewielka postać owinięta szczelnie w czarną pelerynę. — Wendego jeszcze nie przywieźli? — zapytał kapitan. — Jak waszmość widzicie. Czekam. — To waści wychowanek, Karwat, który zdobył „Svana”? — odezwał się czarno ubrany człowiek. Sztorman zgarnął kapelusz z głowy i zamiótł nim ziemię, potem wyprężył się jak struna. Jego ekscelencja raczył zgadnąć. Mój zastępca i, jak mniemam, następca w przyszłości — odpowiedział Magnus. — Kawaler słusznej prezencji, jeśli mnie oko nie myli — rzekł Dickman, bo on to był we własnej osobie. — Długi rejs przed sobą macie — zwrócił się do sztormana. — Wasza miłość się myli. Do Prus Książęcych nie więcej jak dwa dni żeglugi przy sprzyjającym wietrze — odpowiedział śmiało Karwat. — W tydzień wrócić zdążym. — Powiedziałem: długi rejs, a nie daleki — zaśmiał się cicho i zagadkowo admirał. — Czasem płynie się bardzo blisko, a droga trwa niezmiernie długo — i do Magnusa: — Wykołować się waćpan nie dajcie. Jak co, to najlepiej Greka udawać, służbistę, który poza pisanym zdaniem rozkazu świata nie widzi. W drobiazgach zaś ulegać woli posła. Niech mu się zdaje, że wszystko się układa według jego woli. Sam, waszmość, mniemam, zależnie od sytuacji będziesz wiedział, jak postępować. A teraz szczęśliwej drogi. — Admirał, jak zawsze prosty w obejściu, podał rękę nie tylko Magnusowi, ale i sztormanowi. — Sprawcie się dobrze. — Ruszył pieszo przez nabrzeże w kierunku miasta. Gdy jego czarna sylwetka zginęła pośród zabudowań portowych, kapitan, zostawiwszy Karwata, zlazł do admiralskiego welbotu i kazał się wieźć na „Arkę”. Sztorman siadł na brzegu pomostu i czekał cierpliwie. Upłynęła jeszcze prawie godzina i dopiero kwadrans przed pierwszą w ulicy Kramarskiej zaturkotały na bruku koła. Po chwili zaś na nabrzeże wtoczył się powóz eskortowany przez dwóch konnych. Karwat wyszedł mu naprzeciw i gdy jeden z ludzi zeskoczył z kozła i otworzył drzwiczki, skłonił się ceremonialnie. — Szalupa z „Arki Noego” czeka na usługi waszej wysokości — powiedział. Z głębi powozu wysunęła się ta sama, którą w Kołobrzegu był już poznał, postać, podobna tyczce chmielowej, i w milczeniu poszła za nim na pomost. Jedyny służebny barona przeniósł przy pomocy wioślarzy liczne kuferki podróżne, wsiedli wszyscy do szalupy i odbili od nabrzeża. Przy burcie „Arki” stało dwóch chłopców okrętowych przyświecając pochodniami wdrapującym się po drablinach. Reje i salingi obwieszone były nieruchomymi postaciami żagielników, czekających rozkazu do rozwinięcia płacht. Na pokładzie w paradnym ordynku prężyli się w dwóch rzędach muszkietnicy. Kabestan dźwignął w górę szalupę i kiedy von Wende wkroczył na pokład przyjmując honory kompanii i ukłon kapitana, rozległ się gwizd świstawki wachtującego na pomoście Jaszki, wyszarpnięto z dna kotwicę i „Arka” pokryła się w jednej chwili żaglami. Kołysząc się miękko, ruszyła w stronę wyjścia z basenu. Baron von Wende milcząc poszedł za prowadzącym go marynarzem do wskazanej mu kajuty. Pochodnie wygaszono. Galeona spłynęła ostrożnie w dół do Wisłoujścia i bez sygnału armatniego, a obwołując się jeno hasłem przez tubę, minęła bastion Latarni. Za blokhauzem, kiedy ciemność pochłonęła i tak ledwo widoczną kreskę lądu, „Arkę” chwyciła ostra fala bryzy i zaczęło się bujowisko. Niebo stało wysokie, lecz horyzont nieco się zacierał wolno sunącymi w kierunku lądu chmurami. Łagodny wiatr poświstywał na takielunku, noc była ciepła, prawie lipcowa, i wietrzna. Pokład zalegała zupełna cisza. Karwat wspiął się na pomost i stanął obok Jaszki przy rampie. Po chwili przyłączył się do nich Magnus. — Szwedów nie widać? — zapytał. — Na razie ani jednego. Zostawilim ich z prawej burty — odparł Jaszka. — Za trzy godziny miniemy z lewej strony Redłowo — powiedział cicho Magnus. — Znak ogniowy dla nas wystawiony będzie na wzgórzu. Trzeba baczyć, aby go nie przegapić. Potem zboczymy na Hel. O świcie winniśmy być na pełnym morzu. — A dalej droga gdzie prowadzi, jeśli to nie tajemnica? — zapytał podporucznik. — Do Kranz, mości panowie, do Kranz — powiedział Magnus. — Miasteczko to, jak mi jegomość pan hetman powiedzieli, należy do pewnego hrabiego pruskiego, naszego starego znajomego. Należy oczekiwać, że wiezionego przez nas posła dobrze przyjmie. Do końca podróży nikt już, prócz kilku wybranych, nie dotknie stopą stałego lądu, dlatego mówię... LI Było gorąco, parno i dął leniwy, południowo-wschodni wiatr. Chwytając go pilnie w żagle, już trzeci dzień ,,Arka Noego” płynęła na wschód. Po wydostaniu się poza Hel, szerokim zakolem minęła rejony Bałtyku leżące na wysokości Frisches Haff zmierzając w stronę Samlandu. Obce okręty, najczęściej szwedzkie, spotykano w tym czasie kilkakrotnie, lecz Magnus zbaczał wtedy z kursu i ostrożnie okrążał je z daleka. Najtrudniej było przeciąć, nie dając się wypatrzyć czatownikom wrogich naw patrolowych, Zatokę Gdańską w miejscu, gdzie biegły linie żeglugowe do Pilawy i dalej do Królewca, ale i ten rejon minięto szczęśliwie z rana trzeciego dnia podróży. Baron von Wende zrazu nie pokazywał się prawie wcale na pokładzie; siedział kamieniem w oddanej mu na mieszkanie kajucie i pisał coś pracowicie, jak mówił kok Szantruczek, zanoszący mu cztery razy dziennie posiłki do drzwi, do wnętrza bowiem pokojowiec posła nikogo nie wpuszczał. Tego dnia jednakże von Wende wyszedł na dłuższy spacer po galeonie i ujrzawszy Magnusa opartego o rampę na tylnym pokładzie, podszedł doń i przywitał się grzecznie. — Dzięki Bogu, dobrą mamy pogodę — zagaił rozmowę. — Wasza wysokość zezwoli, że będę miał wprost przeciwne zdanie — zaoponował Magnus uprzejmie, lecz stanowczo. — Wiatr jest okropny! Nie dość, że kierunek ma paskudny, ale jeszcze wieje jak z łaski. Wleczemy się na podobieństwo żółwia. — Prawda, żeglujemy dość długo — przytaknął poseł z lekką wymówką w głosie. — Myślałem, że trzeci dzień to już na lądzie spocznę. — Też mówię... wleczemy się. Wszystko przez ten nędzny wiatr, choć załoga robi, co może — sumitował się kapitan „Arki Noego”. — Ale nawet przy tak słabym wietrze waści nawa winna już zawinąć do Konigsbergu, a co najmniej wpływać na zalew — zauważył chłodno poseł. Magnus zdziwił się. — Nie pojmuję, o czym wasza wysokość mówi, boć płyniemy nie do Królewca, ale ku wschodnim wybrzeżom Samlandu. Drogę na zalew minęliśmy nocą i w tej chwili jesteśmy na wysokości Palmnicken, jeśli mnie obliczenia moje nie mylą. Wende zmienił się na twarzy. — Jakże więc, to gdzie mnie waszmość wieziesz, z łaski swojej? — wykrzyknął tracąc nagle dotychczasową postawę pełną godności. — Tam, gdzie był rozkaz, abym zawiózł waszą wysokość. Do przystani w Kranz u zachodniego krańca Mierzei Kurońskiej. Czyżby waszej ekscelencji nie było to wiadomym? — Kranz?! — Wende skoczył do Magnusa i temu przez moment wydało się, że poseł ma zamiar rzucić mu się do gardła. — Tak, do przystani w Kranz. Nie rozumiem, dlaczego to waszą wysokość tak... dziwi, powiedzmy. — A to co ma znaczyć! — Teraz Wende wprost spąsowiał na twarzy. — Wyraziłem chęć udania się do stolicy pruskiej, a nie do jakiegoś Kranz. Hetman wasz przyrzekli... — Jegomość pan hetman Koniecpolski — przerwał Magnus flegmatycznie i z zimną krwią — wiedział, co przyrzeka i jeśli Szwed nie zagarnie nas lub burza nie rozbije, przyrzeczenia dotrzyma. — Teraz z kolei ja nic nie pojmuję... — Wasza wysokość dojedzie do Królewca, choć nie najprostszą drogą — wyjaśnił kapitan. — Przybijemy do brzegu w Kranz, stamtąd zaś końmi grafa von Stolp dalej do stolicy. — Ale co ma z tym wszystkim Stolp wspólnego?! — Wąskie wargi barona drgały w zdenerwowaniu. — Przecież nie ma go w Kranz... Magnus uniósł brwi. — Graf Stolp nie ma nic wspólnego z misją waszej wysokości, to prawda, lecz nie odmówi koni wraz z ekwipażem i eskortą dla posła książęcego, zwłaszcza że mam do niego listy polecające od hetmana jegomości. W kwaterze hetmańskiej nie wątpią, iż każda tak drobna prośba wodza naszej armii będzie spełniona w państwie lennym — mówił z naciskiem, patrząc uważnie na barona. — Zasmuciła mnie naturalnie wiadomość, którą wasza wysokość podzielić się ze mną raczył, że pana na Kranz, Schaaksvitte i Sarkau, grafa von Stolp, nie zastaniemy w jego włościach, jednakże... — Ależ nie powiedziałem... — Jednakże — ciągnął Magnus — rodzina jego lub zarządzający włościami list polecający, mniemam, przyjmą i prośbę wypełnią. Tym bardziej, że wasza ekscelencja grafowi znana jest osobiście. — Skądże mości panu takie rzeczy przyszły do głowy? Nic mi nie wiadomo o jakimkolwiek Stolpie! — wybuchnął znowu Wende. Magnus ponownie uniósł brwi. — Przecież wasza wysokość przed chwilą dopiero powiedzieli, że nie ma go w Kranz. Stąd wnoszę... — Nic takiego nie powiedziałem. Magnus wzruszył dyskretnie ramionami. — Być może się przesłyszałem. W takim razie możemy być jak najlepszej myśli na przyszłość. Dalsza droga waszej wysokości ułożyć się winna pomyślnie. — Nie mam wcale zamiaru jechać... — Gdzie, do Królewca? — Nie, do Kranz. Jeszcze dziś zawrócisz waszmość wprost na Kónigsberg. — Mam wyraźny rozkaz wysadzić waszą wysokość w Kranz. — Nawa ta została wypożyczona na pewien czas Jaśnie Oświeconemu Księciu Bogusławowi XIV, którego ja tutaj reprezentuję. Daję waści rozkaz skierowania jej na Konigsberg — rzucił baron ostro, starając się opanować zdenerwowanie. — Otrzymałem prócz rozkazu dobicia jedynie do miejscowości Kranz rozkaz drugi, jak gdyby naczelny, aby dowieźć waszą wysokość bez szkody na zdrowiu i bezpiecznie. Na Zalew Wiślany wjechać nie mogę, nie stoczywszy wpierw nierównej bitwy ze Szwedem, który usadowił się w Piławie. Gdybym więc tam pokierował swą nawę, rozkazu nie wypełniłbym. — Jestem w mocy rozkaz ów zmienić. Poza tym posła książęcego nikt nie tknie. — To prawda. Jaśnie Oświecony Książę Pomorski ze Szwecją nie wojuje. Ale Szwedzi łacno wywiedzieć się mogą, do kogo naprawdę nawa należy, i zarekwirować ją. Tym bardziej, że na nich jest zdobyta. Rozkazu waszej wysokości słuchać chętnie bym gotów, jednakże za nawę gardłem odpowiadam przed admirałem i na postradanie wydać jej nie mogę. Leźć teraz na Zalew, kiedy strzeżony jest pilnie przez mnogie siły nieprzyjacielskie, byłoby czynem godnym szaleńca. — Waść tchórzysz? — Baron wydął pogardliwie wargi. — Po prostu nie jestem szalony. Nie chcę również doprowadzić do buntu załogi. Moi ludzie nie grzeszą zbytnią rozwagą i zawsze gotowi do czynów desperackich, jeśli czynów takowych sytuacja wymaga... W tym wypadku jednakowoż niczym prócz kaprysu waszej wysokości nie mógłbym wydania podobnego rozkazu usprawiedliwić. Proszę mi wybaczyć — nachylił się w stronę posła z uszanowaniem — i proszę się uspokoić... Tydzień nie minie, jak wasza wysokość stanie w stolicy elektorskiej. Strata tych kilku dni nie powinna nikogo przyprawić o gniew, zwłaszcza że poniesiona zostaje dla dobra tak niezmiernie ważnej sprawy jak układy... — Będę zmuszony poskarżyć się hetmanowi na brak uszanowania z waszej strony i niesubordynację... — Wasza wysokość postąpi, jak mu sumienie podyktuje. Ja rozkazu otrzymanego od jegomości pana admirała zmienić nie jestem mocen. — Magnus jeszcze raz skłonił się bardzo nisko i pokornie. Von Wende odwrócił tedy się na pięcie i zamiatając swą długą peleryną pokład, ruszył, jakby go ktoś gonił, w stronę swojej kajuty. Kapitan stał pochylony w ukłonie tak długo, aż kroki przebrzmiały, potem wyprostował się, rozejrzał dookoła i uśmiechając się nieznacznie kącikami ust, poszedł do luku. — Karwat! — zawołał niezbyt donośnie. — Jestem, tutaj! — odpowiedział mu głos sztormana z kapitańskiej kajuty. Magnus wszedł do wnętrza, zamykając za sobą dokładnie drzwi. — Miarkując po minie waszmości — powiedział Karwat wstając znad map rozłożonych na całą szerokość stołu — to zajść musiało coś niecodziennego... — Żebyś wiedział! Wende się mimo woli sam zasypał, Jakubku miły... — Jak to zasypał? Wytłumaczże waszmość jaśniej. — Że zna Stolpa. Nad podziw przemyślnie to wszystko jegomość hetman urządził z tym lądowaniem w Kranz. Żebyś ty widział minę Wendego, kiedy się dowiedział, iż go tam mamy wysadzić! Wymknęło mu się, zauważ, nieopatrznie, że Stolpa nie zastaniemy, ha, ha... Słyszysz? Że nie zastaniemy, to wiadomo! Jakże może być w swych dobrach, kiedy przed niespełna miesiącem w Kołobrzegu robił najście na naszą nawę. Ale wreszcie z ust samego barona mamy potwierdzenie tego, czego się domyślalim od dawna... Że się znają obaj jak łyse konie. Prędko się naturalnie połapał, że palnął głupstwo, i wyparł jakiejkolwiek z nim znajomości, ale cóż nam to szkodzi? — Magnus chodził po kajucie wielkimi krokami, zacierając z zadowoleniem ręce. — Dobre, co? — Nie protestował? — roześmiał się Karwat. — Jak rzekłeś — i tu Magnus opowiedział mu w krótkich słowach całą rozmowę z posłem. — Zasłoniłem się rozkazem i troską o jego bezpieczeństwo, rozumiesz? — A jeśli w Kranz nie zechce nam wysiąść? — Nie przypuszczam. Wykazałby zupełny brak rozwagi. Przecie łatwo wtedy powiedzieć, że własne widzimisię przedkłada nad międzypaństwowej wagi sprawy. A to w złym świetle postawiłoby całą jego działalność. Myślę, że rozważy do końca podróży wszystkie za i przeciw i wysiądzie pokornie, bez słowa sprzeciwu. — Świetnie, zaiste świetnie! — roześmiał się Karwat i klasnął w dłonie. Gdy wszedł dyżurny chłopiec okrętowy, zażądał — Stawiaj obiad. LII Jeszcze tego dnia wieczorem do kajuty Magnusa zastukał pokojowiec posła i oznajmił, iż jego pan wyraża chęć zobaczenia się z kapitanem nawy i porozmawiania z nim. Magnus skinął głową i rzucając porozumiewawcze spojrzenie na Karwata, poprawił na sobie kaftan, dopiął pasa i nie kazawszy czekać na siebie, poszedł do Wendego. — Słucham waszą wysokość — rzekł zajmując wskazane mu niedbałym ruchem dłoni miejsce. Baron siedział w wygodnym fotelu wysuniętym na przód kajuty, tak że światło ze stojącego na stole lichtarza padało jedynie na jego plecy, pozostawiając twarz w głębokim cieniu. Magnus musiał z konieczności siąść w pełnym świetle. — Słucham — powtórzył przesuwając się na brzeg krzesła. — Po dzisiejszej rozmowie z mości panem, kiedy wiem już, dokąd zmierzamy, wiedzieć chciałbym jeszcze, jak długo trwać może żegluga — odezwał się baron zupełnie spokojnym głosem. — Jutro koło południa, jeśli nie zajdzie nic nieprzewidzianego, winniśmy zawinąć do przystani w Kranz — odpowiedział Magnus. — To dobrze, zbyt długie podróże morskie nigdy nie służyły mojemu zdrowiu. Może więc teraz zaspokoisz waść moją ciekawość i poinformujesz mnie co do sposobów, jakimi chcesz wysadzić mnie na ląd i w dalszą wyprawić drogę. Magnus skupił się w sobie. — Jeśli mnie pamięć nie myli, nic nie taiłem waszej ekscelencji... — Ale skądże! Chciałbym wiedzieć jednakże wszystko z drobnymi szczegółami. — Wasza wysokość ma do tego jak najoczywistsze prawo. Otóż więc przybijemy do przystani i tam spuścimy na wodę szalupę. Wasza wysokość siądzie na nią wraz z jednym z moich oficerów, potem uda się do miasteczka na zamek, gdzie w jego przytomności odprawiony przeze mnie oficer wręczy hrabiemu Stolp bądź plenipotentowi hrabiego list polecający z prośbą hetmana jegomości. Oficer mój, a już go wyznaczyłem, to sztorman Karwat, kawaler obyczajny i uczony. Staranie on będzie miał o waszą wysokość aż do Królewca i w drodze powrotnej do tegoż samego Kranz, gdzie „Arka Noego” przybije po dniach czternastu, aby go zabrać. Z tegoż Kranz czeka waszą wysokość jeszcze jeden kilkudniowy rejs do Gdańska, i to już wszystko. — Magnus spojrzał na Wendego pytająco, czekając dalszej indagacji. Wende patrzył na pozór obojętnie w sufit, lecz zdawało się, że rozważa coś. — Rozumiem. Cały plan jest nad wyraz prosty i przemyślny — kiwnął głową. — Wydaje mi się jednakowoż, że można by go jeszcze bardziej uprościć. — Słucham pilnie... Rad będę przyjąć każdą sugestią waszej wysokości, jeśli jeno misję moją ułatwić zdoła. — O to mi tylko chodzi. — Wende przysunął fotel bliżej Magnusa, tak że kapitan widział teraz jego oblicze wyraźniej nieco. — O ułatwienie mości panu zadania... Czasy obecne zgoła niepewne, jakżeście mi już waść słusznie zwrócili uwagę dziś w południe, więc i przystani w Kranz, choć to z drugiej strony Samlandu, nie bardzo dowierzać można. Nigdy nie wiadomo, czy tam nie stoi przypadkiem jakaś jednostka szwedzka. Nie wyraziłbym więc żadnego sprzeciwu, gdybyś waść, dbając o bezpieczeństwo nawy, zrezygnował z przybijania do owej przystani, a zarzucił kotwicę jakąś milę od wybrzeża i szalupą mnie jeno wysadził na goły brzeg przy drodze do miasteczka. Również z przydzielenia mi przybocznego oficera gotowym zrezygnować, boć... — Ależ wasza wysokość pomawia mnie o zbyt daleko posuniętą ostrożność! Nie jestem aż tak dbały o nawę, abym zapomnieć miał dbałości o jego osobę! — zaprotestował gorąco Magnus. — Nie widzę żadnego słusznego powodu do tego, bym miał bać się dostawienia osoby waszej wysokości do samego Kranz, jako mi rozkazali w kwaterze hetmana jegomości. Nie znam poza tym dobrze okolic owego miasteczka i nie wiedziałbym, na jaki brzeg i jaką drogą wysłać swych ludzi. Chyba że wasza wysokość zna tę okolicę i poprowadziłby... Nie? Zaraz tak myślałem, bo skądżeby... A zresztą nawet w przypadku, gdyby w przystani Kranz stała jakowaś szwedzka nawa, w co wątpię, nie będzie ona śmiała zaczepić jednostki pod banderą pomorską idącej. Szwedzi atakują jedynie wtedy, gdy są w większej sile skupieni. Jednej czy nawet dwom nawom „Arka” potrafiłaby dać niezgorszą odprawę. Naturalnie, nigdy bym nie śmiał nawet pomyśleć o tym, aby wysadzić waszą wysokość gdzieś pod miasteczkiem, choć za chęć ułatwienia mi zadania stokrotnie dziękuję. — Skłonił się unosząc w krześle. — Wasza wysokość wspomniał coś o oficerze, którego zamiar mam dodać mu dla bezpieczeństwa na przybocznego. Nie pojąłem, o co mu chodzi. — Tak, istotnie wspomniałem... — W głosie Wendego zabrzmiało z trudem ukrywane niezadowolenie. — Gotów jestem zrezygnować z pomienionego oficera podobnie jak z wysadzenia mnie w samej przystani. — Najuniżeniej proszę waszą ekscelencję, aby nie powracała już do tej sprawy. Gotowym mniemać, że pomówiony zostałem o tchórzostwo. Zapewniam, że „Arce” nic w Kranz nie grozi — żachnął się Magnus. — Dobrze — powiedział Wende wolno i z rozmysłem. — Powróćmy zatem do wspomnianego oficera. W kraju elektora czuć się będę całkiem pewny swego bezpieczeństwa, nie widzę więc potrzeby, abyś waść tracił na jakiś czas swego zastępcę, bo jak zrozumiałem, to sztorman właśnie ma mi towarzyszyć w dalszej drodze. — Och, dam sobie radę! — Nie wątpię, jednakże lepiej mieć doświadczonego oficera przy sobie, tym bardziej że owe czternaście dni zamierzasz waszmość krążyć wzdłuż wybrzeży Samlandu, jak mniemam... — Zgadliście, wasza wysokość, ale doświadczonych oficerów mi nie zbraknie. Mam ich na pokładzie kilku. — Jestem tego pewien, myślę jednakowoż, że sztormana nie zawadzi mieć pod bokiem. Przecie w czasie tych czternastu dni wiele się zdarzyć może... „Arkę Noego” spotka na ten przykład szwedzki patrol i waszmość postradasz życie. Kto wtedy nawą dowodzić będzie? Zresztą po co aż tak nieszczęśliwe snuć przypuszczenia. W razie spotkania z nieprzyjacielem każdy oficer jest na wagę złota. — Mówiłem już waszej wysokości, że bez Karwata się doskonale obejdę. Nieraz w ostatnich czasach żeglowałem samotrzeć, gdy on był wypełniał inne zadania, i funkcję sztormana wtedy zwyczajowo przejmował starszy podporucznik. Wende poprawił się w fotelu i westchnął ciężko. — Zwykłem podróżować samotnie — powiedział nagle z gniewem — biorąc jedynie jednego człowieka ze sobą do posługi. Nie mam zamiaru odstępować nigdy od raz przyjętego zwyczaju... — Och, dlaczego wasza wysokość zaraz tego nie powiedzieli! — wykrzyknął Magnus podrywając się na nogi i siadając na powrót. — Przecie to zupełnie zmienia postać rzeczy. Nigdy bym nie nastawał na dodanie mu oficera przybocznego, gdybym wiedział. Naturalnie... — Bo waść zbyt grubą skórę nosisz, abyś się mógł dorozumieć, o co mi chodzi. — Jak prosty żeglarz, wasza ekscelencjo. Dlatego proszę wybaczyć prostakowi. Naturalnie, że zastosuję się do tego życzenia i wasza wysokość, kiedy wnijdziem do przystani, podwieziona zostanie jeno szalupą do nabrzeża, potem Kar-wat towarzyszyć będzie mu na zamek albo też sam na zamek z listem pójdzie, i powróci na „Arkę”, nie zamącając nikomu spokoju. — Nie widzę potrzeby, aby mości Karwat wysiadał wraz ze mną. — Wende mówił teraz ostro i z niechęcią. — Czy mam rozumieć, że... — Zrozum to sobie waszmość, jak chcesz! Listy polecające hetmana... — Jegomości pana hetmana — poprawił Magnus uśmiechając się naiwnie. — ... nie są potrzebne posłowi Jaśnie Oświeconego Księcia Pomorskiego. Sam potrafię dotrzeć do Kónigsbergu bez trudu i waści starania. — Czy mam przyjąć życzenie waszej wysokości jako rozkaz? — Tak. — Czy wasza wysokość zdoła bez pomocy mojego człowieka wrócić na czas do Kranz, abym mógł go zabrać ponownie na pokład? — Naturalnie. — W czternaście dni? — Tak. — Zastosuję się więc jak najstaranniej do życzenia waszej wysokości. Wende skinął w odpowiedzi głową ze zmęczeniem czy też z rezygnacją. — Czy jestem jeszcze potrzebny? — spytał Magnus powstając. — Nie, możecie waść odejść. — Najuniżeniej dziękuję waszej wysokości — skłonił się nisko. — Obowiązki kapitana wzywają mnie na pokład — dodał i wycofał się do drzwi. Gdy je za sobą zamknął, zatrząsł się cały od tłumionego śmiechu i jak kula armatnia przebiegłszy korytarz, wypadł na śródokręcie. Tu dopiero wybuchnął śmiechem na całe gardło. Z tylnego kasztelu wyszedł jakiś człowiek, a gdy się zbliżył do rechoczącego kapitana na odległość kilku kroków, Magnus poznał był w nim Karwata. — Bardzo wesoło mości panu — powiedział kąśliwie sztorman. — A tyś co? Ponury, jakbyś kwaśnych jabłek się najadł. — Pokojowca baroninego zdybałem u drzwi naszej kajuty na podsłuchiwaniu mojej rozmowy z Jaszką. Wprawdzie nic specjalnego nie obgadywalim, ale kto go wie, ile już razy przedtem podsłuchiwał? Mam więc powody do złości. — Dajże spokój, człowieku, niebo się nie zawali, jak sobie coś niecoś podsłuchał. Dziś w południe na pewno nas nie podsłuchiwał, bo siedział wtedy w kambuzie. Powiem ci coś na rozweselenie. — Pociągnął swego wychowanka na pomost. Jął mu przyciszonym głosem zdawać prędko sprawę z odbytej przed chwilą rozmowy. — I żebyś ty słyszał go, jak kołował! Pęknąć ze śmiechu można było. Jedno mnie tylko ciekawi, mianowicie, jaki jest prawdziwy cel tej polityki... Dlaczego nie chce nikogo z naszych na pruskiej ziemi widzieć, boć przecie nie o ciebie jeno chodzi. Najbardziej byłby kontenty, gdybyśmy w ogóle nie dotknęli w Kranz stopą stałego lądu. Coś się musi w tym kryć. — I ja tak myślę. — Ale co? Dorozumieć się nie mogę. — Przecie nie tego się obawia, że któryś z ludzi Stolpa o nim albo o samym Stolpie nam rozpowie. To zbyt głupie przypuszczenie. Ten, kto wie coś o obu jegomościach dla nas przydatnego, należy do zaufanych i pary z gęby nie puści. — Nie, nie to Wendemu straszne. Zresztą o czym moglibyśmy się dowiedzieć w tak krótkim czasie? A przecież gdybyś nawet pojechał z nim do Królewca, w rozmowach z elektorem nie brałbyś udziału... — Więc o co mu chodzi? — Czort jeden wie — mruknął Magnus i zamyślił się głęboko. — Ale przemyśleć to trzeba, nie bez kozery bowiem swej samotności tak zażarcie bronił. LIII Dzień wstał znowu parny, niebo było zasnute gładką powłoką chmur, jakby rozcieńczonym mlekiem. Karwat od samego rana trzymał wachtę, nie opuszczając ani na chwilę pomostu kapitańskiego. Wypatrywał pilnie, kiedy się wreszcie w perspektywie kursu „Arki Noego” ukaże ląd, który już od godziny bez mała winien był być widoczny cienką kreską na horyzoncie. Żagielnicy w niecierpliwej nieco gotowości, jaka się zwykle przejawia w momencie, gdy zbliża się czas zawijania do portu, czuwali na swych stanowiskach przymasztowych, kanonierzy zaś przy działach. Trudno było oczywiście przewidzieć, czy lądowanie odbędzie się bez konfliktu z Prusakami albo Szwedami, których nawy stać mogły w Kranz na kotwicy. Magnus, po nocy spędzonej na pokładzie, spał w kajucie snem sprawiedliwego, Karwat więc miał dość czasu, aby przemyśleć dokumentnie całą wieczorną z nim rozmowę, i od samego świtu różności mu się snuły po głowie. Stanowisko Wendego było zupełnie niezrozumiałe i z której tylko strony próbował dobrać się do tej zagadki, tajemnica nie przestawała być tajemnicą, a każde rozwiązanie odrzucał po jakimś czasie jako głupie i naiwne. Można było przyjąć, że wczorajsze żądania posła podyktowane zostały pańską fanaberią, kaprysem jeno, ale takie wyjaśnienie również nie zadowalało, gdyż trudno było przypuszczać, aby zawodowy polityk, dworak mający opinię szczwanej sztuki powodował się kaprysami. Jedna myśl od dłuższej już chwili nie dawała Karwatowi spokoju. Była to myśl o pojmanym w Kołobrzegu, a uprowadzonym w Gdańsku człowieku hrabiego Stolpa. Jeśli uprowadził go na fleucie spotkany po raz pierwszy w Kołobrzegu Niemiec i jeśli ów Niemiec był również na służbie hrabiego, być może po uprowadzeniu ujętego przez załogę „Arki” człowieka nie wrócił on do Kołobrzegu, ale popłynął wprost do Kranz, rodowej siedziby swego pana. Wydało się to całkiem prawdopodobne, gdyż w Kołobrzegu mogło już nie być Stolpa udającego się przecież, według zeznań pojmanego, do Szczecina z poselstwem od elektora pruskiego. Jeśli więc kapitan fleuty jest w Kranz, to i uprowadzony z cekhauzu człowiek jest również w Kranz, a von Wende chce może bez świadków pogadać z ludźmi swego przyjaciela pruskiego (czy też wspólnika), chce dowiedzieć się choćby tylko, co Polacy zdołali za wiadomości wycisnąć ze swego kilkudniowego jeńca. Takie rozwikłanie zagadkowej postawy Wendego wydawało się Karwatowi przez moment nęcące, po jakimś czasie jednak i ono poczęło budzić w nim wątpliwości. Przecież gdyby baron chciał się z kimkolwiek w Kranz rozmówić, nie potrzebowałby chwytać się aż tak nieostrożnych wybiegów jak wczorajsze, aby zapewnić sobie nieco samotności. Jeśliby zaś on, Karwat, został przybocznym Wendego na czas drogi do Królewca, nie mógłby chodzić za nim krok w krok, i gdyby poseł miał zamiar spotkać się z kimś w Kranz poza jego plecami — przeprowadzenie takowego przedsięwzięcia nie przedstawiałoby dlań żadnych trudności. — Nie, i ta myśl jest głupia nad wyraz — mruknął do siebie. — Słucham mości pana — odezwał się Necel, stojący na pomoście obok sztormana. — Mówię, że dzień się głupio zaczął. Nocą nas wiatr pogonił, winniśmy więc już dobić do brzegu, a tymczasem nie widać go nigdzie. Czyżby obliczenia były złe? — Nie podobna! Widoczność jeno, przy tym zaszarganym horyzoncie, słaba. Płyniemy na dobrym kursie i ląd się pewnie ukaże dopiero, gdy podejdziemy doń blisko. Istotnie, po niecałym kwadransie zarys ziemi, wyraźny całkiem i pełny, wyskoczył z prawego boku „Arki” z nagła; w jednej chwili wyolbrzymiał i nie minął nawet drugi kwadrans, gdy ponad szczyty lasów wychynęły trzy płasko ścięte wieże warownego burgu i jedna strzelista wieżyca kościoła. Wreszcie kiedy galeona zbliżyła się na jakieś trzy mile od brzegu, ujrzeli spłaszczone dachy miasteczka, potem szare mury domostw pociętych charakterystycznie belkami wmurowanymi między cegły. Niewielka przystań ze starannie zbudo- wanym kamiennym falochronem była prawie pusta, stało w niej tylko kilka kutrów rybackich i łodzi uwięzionych do pomostu. — Czołem mości panom — rzekł wchodząc na pomost podporucznik Jaszka. — Czołem. Będziem przybijać, co? Mogę odejść? — spytał Necel. — Tak, teraz ja obejmę służbę — odparł Jaszka. Karwat, widząc stojącego pod grotmasztem kapitana, zeskoczył na pokład. Dopiero gdy się był zbliżył do niego, ujrzał opartego o saling barona. Wiedli ze sobą rozmowę. Sztorman skłonił się i nie chcąc przeszkadzać, zatrzymał się z boku. — Wolałbym, abyś waszmość traktował to jako prośbę, a nie jako rozkaz — mówił Wende podnieconym głosem, dobitnie akcentując słowa „prośbę” i „rozkaz”. — Zależy mi na tym bardzo. Sam żeś waść powiedział przed chwilą, że słodkiej wody macie dość w zapasie, a więc przybijanie do nabrzeża jest zbyteczne. Możecie jej nabrać w innej miejscowości, za kilka dni. Życzyłbym sobie więc, aby odwiedziny tej nawy w Kranz były jak najkrótsze i jak najmniej rzucające się postronnym w oczy. Nie chciałbym również, abyś waść zawijał do Kranz, pod żadnym pretekstem, ani razu przed upływem owych czternastu umówionych dni. I wtedy również abyś nie przybijał do przystani, ale stanął na szelfie i czekał, aż sam wynajętą szalupą podpłynę. W tej chwili zaś proszę zatrzymać się na redzie i oddalić się na morze zaraz po powrocie szalupy. Czy waść jesteś skłonny wypełnić mą prośbę? Prośbę, powtarzam... — Jak wasza ekscelencja rozkaże. — Nie rozkazuję, proszę jeno. — Przychylam się bez sprzeciwów do jej spełnienia. — Dziękuję waszmości — rzekł poseł łaskawie. — Mości Karwat — zwrócił się Magnus do sztormana — rozkażcie nie wchodzić do przystani, ale zarzucić kotwicę na redzie. Niech spuszczą szalupę na wodę i odwieziecie waść jego ekscelencję do nabrzeża. Proszę o powrót bez zwlekania i bez wysiadania na ląd. Czy wasza wysokość jest zadowolony? — zwrócił twarz do barona. — Jak najbardziej. — Tedy proszę o przysposobienie się do zejścia z pokładu. Von Wende odszedł przywołać swego pokojowca, Magnus zaś, biorąc Karwata pod ramię, przespacerował się z nim ku rampie. — Słyszałeś? — Nie od początku, ale domyśliłem się wszystkiego. Nie chce nas widzieć w przystani nawet na kotwicy. — W samej rzeczy. Posunąłem się, ku jego zadowoleniu, jeszcze dalej, niż proponował, bo nie zezwoliłem ci wysiadać na ląd. Czułem między słowami, że na tym mu głównie zależy. — Ciężki orzech do zgryzienia... — Poczekaj, czas wszystko wyjaśni — odparł Magnus spokojnie i widząc zbliżającego się posła, rzekł: — Wydaj stosowne rozkazy Jaszce. Karwat oddalił się spiesznie. „Arka Noego” szła teraz wolno pod czterokrotnie zrefowanymi żaglami i gdy znalazła się wreszcie w rejonie redy, zabrzmiały gwizdki, żagle opadły całkowicie, a w wodę chlupnęła z dziobu zrzucona kotwica. Nawa przystanęła wyprężając linę i zakołysała się w miejscu. Miasteczko Kranz widoczne było jak na dłoni, schludne, malowniczo położone wśród sosnowego lasu, z górującymi nad nim silnymi fortyfikacjami zamku. Uliczki, mimo przedpołudniowej pory, wydawały się puste, na przystani kręciło się jedynie kilku mężczyzn wyglądających na rybaków, po pomoście zaś hasała gromada dzieciaków i wylegiwał się samotny pies. Kiedy wreszcie z pokładu „Arki” zszedł do szalupy poseł i siadł na ławeczce naprzeciw Karwata, który krzyknął coś do wioślarzy, a ci w odpowiedzi zanurzyli w wodzie wiosła — Magnus wspiął się na pomost i odebrawszy z rąk Jaszki szkła przybliżające, począł śledzić kurs szalupy. Po kilku minutach minęła falochron, potem niewielki basen, a gdy dobiła w końcu do nabrzeża, baron wyskoczył z niej spiesznie i nie czekając, aż jego pokojowiec wyładuje kuferki podróżne, poszedł uliczką w stronę zamku. Zanim zasłoniła go szczytowa ściana jednego z domów, wysuniętego do przodu poza linię sąsiednich, Magnus ujrzał jeszcze, jak przypadkowy jakiś przechodzień skłonił się baronowi nisko. Karwat po kwadransie był z powrotem na „Arce”, wciągnięto natychmiast szalupę i podniesiono kotwicę. Magnus dał rozkaz do rozwinięcia żagli. Sztorman zbliżył się doń i kapitan zapytał go z uśmieszkiem na ustach: — No i co? Masz jakieś uwagi? — Rybacy w przystani pokłonili mu się nisko. Waść zauważyłeś? — Nie, ale spostrzegłem przez szkła, jak skłonił mu się jakiś przechodzień, kiedy już wchodził w uliczkę. — Znają go tutaj. — To niczego nie dowodzi, mój drogi. Po stroju widać, że jest znacznym panem, dlatego też mogli mu się kłaniać. Karwat wzruszył ramionami. — Niech i tak będzie, ale coraz mniej mi się to wszystko podoba. Magnus w odpowiedzi roześmiał się szeroko. — Mnie również. Hejże, Muza, rób zwrot na pełne morze! — krzyknął do sterówki. — Mnie również — powtórzył cicho. — Ale nie pozostaje nam nic innego do roboty, jak czekać, uzbroiwszy się w iście anielską cierpliwość. Posła się doczekamy po czternastu dniach, a rozwiązania wielu pogmatwanych spraw — to jeszcze zobaczymy... LIV Pierwsze trzy dni włóczęgi wzdłuż wybrzeży Samlandu i Mierzei Kurońskiej, aż na wysokość grodu Mamel nad Dagą, minęły spokojnie, przy sprzyjającym wietrze i dobrej, upalnej pogodzie. Humory wszystkim, nie wyłączając kapitana, dopisywały znakomicie. Dopisywały również apetyty. Starszy i młodszy kok starali się, aby posiłki były smaczne i na żołądek nikt nie narzekał. Nikt także z załogi nie zachorował w tym czasie, a z kontuzjowanych, przypadkowo w Gdańsku zabranych przez Necla na pokład, wykurowali się prawie wszyscy i cyrulik okrętowy, nie mający nic do roboty, wylegiwał się całymi godzinami pod bezanmasztem w rozwieszonym tam hamaku. Czwartego dnia żeglugi, niecałą milę od Mierzei Kurońskiej, na wysokości osady rybackiej Nidden, leżącej jednakowoż nie od strony przymorskiej, ale na brzegu zalewu, zarzucono na cztery godziny kotwicę. Magnus kazał spuścić na wodę trzy sześciowiosłowe szalupy, do których wsiadło dwudziestu silnie uzbrojonych ludzi, i posłał ich na ląd z beczułkami celem odświeżenia zapasów słodkiej wody. Powróciwszy opowiedzieli o przygodnym spotkaniu z rybakami, którzy ostrzegali Polaków przed krążącym w okolicy od kilku dni pięcionawowym szwedzkim patrolem. Od tej chwili wszystko się zaiste odmieniło. W pierwszym rzędzie pogoda i wiatr. Począł wiać krótkimi zrywami, nierówno, zmieniając z godziny na godzinę kierunek. Niebo, powleczone gęstą, postrzępioną powłoką chmur, raz wraz rozwierało się zlewając nawę potokami chłodnego deszczu. Jeszcze tego samego dnia wieczorem tylko przytomność umysłu trzymającego wachtę podporucznika Necla — który w czas się spostrzegł, co oznaczają wydęte płachty na horyzoncie, podobne sinym obłokom — uchroniła „Arkę Noego” przed nadzianiem się wprost na dwie wojenne, zapewne szwedzkie, dość znacznych rozmiarów, jednostki. Noc upłynęła pod znakiem czujnego wypatrywania nieprzyjaciela i przebijania się jak najspieszniej w odleglejsze od wybrzeży rejony Bałtyku. „Arka” tańczyła na fali. Zwaliste góry spienionej wody napierały na burty, długimi jęzorami padały na pokład. Śród żagli i olinowania odzywał się co chwila jękliwy gwizd, zrefowane płachty przemoczonego deszczem płótna żaglowego trzepotały na wietrze, trzaskając jak strzały muszkietowe. Wszystko, co lżejsze i ruchome, kazał Magnus usunąć z pokładu do wnętrza nawy, aby woda nie zmyła i nie uniosła ze sobą. „Arka” jednakże pokonywała przeciwności nieprzyjaznych jej żywiołów mężnie i bez wielkiego trudu. Rano z mglistej pomroki tumanów drobnego, zacinającego z ukosa deszczu znowu wynurzyły się przed polską galeoną sylwety obcych okrętów. Tym razem dwóch większych i jednego mniejszego. Obaczywszy ją jęły płynąć w jej kierunku, ale około południa „Arka”, widocznie ściglejsza, wymknęła się pogoni. — Ani chybi, tu nie tylko dywizjon, o którym gadali rybacy, krąży, ale cała flotylla — mówili marynarze. — Tylko patrzeć, jak zmyje kogoś za burtę — dumał Magnus i z niepokojem śledził niebo, starając się nie schodzić ani na chwilę z pokładu. Wieczorem deszcz począł padać rzęsiściej i łącząc się z fontannami wody wzbijanymi przez morze, tak zacierał horyzont, że niewiele można było wypatrzyć w ciemnosinej mgle. Grodzie i burty „Arki Noego” trzeszczały pod uderzeniami fal. Zbliżał się sztorm. Na dolnym pokładzie na gwałt kończono robotę przy umocowywaniu działobitni. Nieokreślony brudnawy mrok tutaj panujący rozjaśniały jedynie cztery latarnie zawieszone na belkach sufitu. Rytmiczny stukot lawet o deski tworzył niesamowity, nie do przekrzyczenia hałas. — Jeśli która zbyt słabo przytwierdzona i urwie się, to kijami grzbiety wam każę wyłoić — zagroził kanonierom sztorman, wskazując na rzędy dział, które przy każdym chybocie kadłuba podskakiwały w górę. — Hufnalami przybić się nie da — odparł jeden z artylerzystów filozoficznie. — Będziem jeno baczyć, proszę wielmożności. — Ho, ho, zbytnioś dufny... — Ale kładzie! — mruknął strapiony Glembisz. Podszedł do sztormana usiłując utrzymać się na tańczącej podłodze. — Ano, rozhuśtało nieźle, panie ober. — Daleko do ósmej? — Jedna szklanka. — A na górze jak? Trzęsie? — Panie Boże dopomóż! I trzęsie, i wyje, że ogłuchnąć łacno. — To wiatr tężeje? — Rzekłeś, mości Glembisz... Dopiero co czwarty ref wzięlim. Karwat ruszył na pokład. Gdy wyszedł z luku, zakręciło nim, zawinęło mu płaszcz wokół nóg i rzuciło o ścianę. Chwycił się antaby u drzwi i zbierając się w sobie, wyprostował kark i posuwać się począł wolno w stronę pomostu. Całe niebo zaciągnięte było chmurami pędzącymi w jednym kierunku. Wicher, ścinając po drodze grzywy fal, szarpał olinowanie i mocował się z masztami, jakby gniewany, że natrafił na przeszkodę. Deszcz zacinał po ciele jak kańczugiem na chłoście i w jednej chwili całe odzienie Karwata przemokło na wskroś, nasiąkając chłodną wodą ściekającą mu po grzbiecie. Wstrząsnął nim dreszcz. Ze złością patrzył w posępnie wyjącą czeluść, która otwierała się co chwila przed „Arką”, i poczuł, jak wściekłość na szalejący żywioł zatyka mu wprost gardło. Chciał coś krzyknąć do wachtujących przy grotmaszcie, ale z zaciśniętej krtani wydobył się jedynie niewyraźny, bełkotliwy charkot. Gdy dotarł wreszcie do pomostu i wspiął się nań, pokonując oślizłość trapu, przywarł ciasno do rampy obok Magnusa. — No jakże? Sztorm idzie! — krzyknął kapitanowi w ucho. — Bez obaw! Ośrodek sztormu jest gdzieś daleko przy Zatoce Fińskiej i prędko przeniesie się na brzegi szwedzkie. Nas tylko zahaczyła rozszalała chwiejba. — To pogna nas na Gotland! — Bez obaw, mówię. Jeśli tylko nie postradamy masztów, jutro rano zmieniamy kurs znowu na nasze wybrzeże. — Zniosło nas już w strefy zbyt uczęszczane. Jeszcze się wpakujemy na jakąś nawę. — No, tego to nigdy nie da się przewidzieć. Wpatrywali się obaj z niepokojem w niewyraźne cienie poruszające się śród nieprzeniknionej mżawki. Można je było od biedy wziąć za sylwety okrętów, ale strzępy mgieł i tumany dżdżu mijały przeganiane wiatrem i topniały, a okręty nie ukazywały się oczom. „Arka Noego”, kołysząc się wzdłuż, wszerz i na boki, tocząc się jak pijana, właziła na grzbiet góry wodnej, rozcinała ją stewą dziobową i szczyt fali spadał z hukiem na bak, a reszta z wściekłością rozbijała się o burtę okrętu, rozpryskując tysiące kropel. Potem galeona zsuwała się na przeciwną stronę, a jej dziób na moment znikał z oczu Karwata i Magnusa. Po chwili jednakże znowu zaczynała swą karkołomną wspinaczkę, niekiedy „ryjąc się burtą”. Spienione grzywacze przypadały wtedy do pokładu i ściekały wolno poprzez szpigaty . Karwat przetarł mokrą twarz i wytrzepał zza kołnierza wodę. Złapał ręką za wantę, gdyż pokład zakolebał gwałtowniej niż dotychczas. — A jednak coś mi się widzi, że nas chwyci w swe objęcia! — krzyknął do kapitana. — Powiedziałem ci, że nie, więc możesz mi wierzyć! Jeszcze koło północy wnijdziemy w ślepą strefę między południowo-wschodnim a północno- zachodnim. — Dlaczego północno-zachodnim? — Nie zdradziłeś w tej chwili zbytniej bystrości. Spójrz, jak się szczyt fali układa. Od Jutlandii i Skagerraku idzie północno-zachodni wiatr o wcale nie mniejszej sile. — Czyli że będziem mieli nowy taniec — mruknął Karwat posępnie, schodząc z pomostu. — Na takiej nawie nawet większa chwiejba niestraszna! — krzyknął za nim Magnus. Karwat dotarł do kajuty, zamknął za sobą szczelnie drzwi i otrzepawszy się z wody, rzucił się w odzieniu na posłanie. Zadrzemał niespokojnie, czujny na każdy ruch, na każdy gwałtowniejszy przechył nawy. Koło północy, jak przewidywał mający wieloletnie doświadczenie kapitan, „Arką Noego” przestało rzucać niby bezwolną łupiną i gdzieś pod koniec psiej wachty znowu chwycił ją wiatr, ale wiejący już z wprost przeciwnego kierunku. Był jednakowoż dużo lżejszy i bardziej wyrównany. Nad ranem Karwata zmorzył sen wprost kamienny; nie słyszał nawet, jak do kajuty wszedł Magnus i legł na sąsiednim hamaku. Sztorman wstał późno. Była już godzina dziewiąta. Przez iluminatory wpadało do wnętrza kajuty mętne światło sponiewieranego niepogodą dnia. Ogarnął się prędko i nie budząc chrapiącego kapitana, wyszedł na pokład. Powierzchnia wody była pienisto-mleczna od sztormu hulającego gdzieś w odległych rejonach Bałtyku, lecz fala, niewielka jeno, toczyła się płasko. — Podchodzimy znów do wybrzeży pruskich — zameldował sztormanowi pełniący służbę Necel. — Z dziesięć mil będzie od cypla Brusterort. — Weź rumb na west. Wleziemy w głąb łuku przykurońskiego. — Wedle rozkazu. Dwieście siedemdziesiąt stopni west! — krzyknął do sternika. — Ale wpakujemy się znowu na Szweda. — Tego się pewnie nie da uniknąć — mruknął sztorman. Jednakże morze, wbrew temu, co myśleli obaj oficerowie, wydało się puste i bezpieczne. Aż do późnego wieczora „Arka Noego” żeglowała spokojnie, zwłaszcza że wiatr osłabł i powierzchnia wody się uspokoiła. Noc minęła bez zakłóceń, podobnie dzień następny i jeszcze jedna noc. Prawdziwe tarapaty miały się dopiero zacząć. LV Od świtu cała załoga była na nogach — zarówno wachta, jak i podwachta, piechota morska, artylerzyści pokładowi, żagielnicy i wszystka czeladź okrętowa. Dopiero co przed godziną „Arka Noego” wpadła we mgle przedrannej na znaczną galeonę szwedzką, otarła się o nią prawie samą burtą i przeciwnicy trzepnęli ją dwukrotną salwą falkonetów po wierzchnim pokładzie. Tylko zupełnemu zaskoczeniu Szwedów, którzy wzięli zrazu polską galeonę za jakąś swoją nawę, należało zawdzięczać śmiesznie małe szkody powstałe na skutek spotkania. Pokład był jeno trochę podziurawiony i jednemu z majtków trzy palce u nogi urwało. Był to dziesiąty dzień od czasu wysadzenia na ląd barona Wendego i „Arka” znajdowała się właśnie na wysokości osady Rossitten leżącej na Mierzei Kurońskiej, a zmierzała ku Sarkau, gdzie miano wysadzić ludzi dla nabrania wody i zakupienia świeżych jarzyn. Poranna mgła sprawiła, że po krótko trwającym spotkaniu galeona zgubiła Szweda gdzieś poza sobą i pokierowała się ostro na wybrzeże, do Sarkau jednakowoż nie było dane jej dotrzeć. Ledwie tylko koło południa zarysował się w perspektywie jej kursu upragniony brzeg ziemi i wyłoniły się z niskich olchowych lasów na płaskich wydmach rozsiadłe mury miasteczka, a już z jego przystani wyszły na spotkanie „Arki” nowe nieprzyjacielskie jednostki. Były to dwie galeony wraz z jedną pinką i pomocniczą szkutą przerobioną na wojenną nawę. Poczęły gnać „Arkę” z powrotem na pełne morze i pogoń ta trwała przez resztę dnia, przez noc, która nastała księżycowa, nie dająca sposobności do zmylenia Szwedów i dopiero dnia następnego po południu, kiedy zadął silniejszy wiatr północny, polska nawa zdołała wyjść poza zasięg widzenia nieprzyjacielskich czatowników, zbaczając na południe. — Nigdy bym nie przypuszczał, że aż tak silnie obsadzili ten brzeg — zauważył Magnus. Siedział w sterówce za plecami sternika Donata i obserwował morze. — Gdzie waszmość rozkażecie teraz pokierować nawę? — spytał cicho sternik. — Tak trzymaj. Nie ma innego sposobu, jak leźć na wybrzeże. — Ma się rozumieć. Przycupnąć by gdzie trzeba. — Jakbyś zgadł. — Najgorsze, że zapasy wody na wykończeniu. Resztki w beczkach już zaśmierdły, że obrzydliwość bierze do gęby brać. — Z tym będzie trudniej... — Magnus wyszedł na pokład. — Karwat, Jaszka, do mnie! Gdy podbiegli doń wezwani oficerowie, wskazał ruchem głowy na południe i zapytał: — Zarzucimy kotwicę, co? Jak radzicie? — Przez wzgląd na ludzi należałoby kotwicę zarzucić — odparł Jaszka widząc, że sztorman milczy i rozmyśla. — Jeszcze dwa, trzy dni, a zaczną chorować. Z drugiej jednak strony wpaść łacno w znacznie gorsze opały. — Czekają nas dwa pełne dni i trzy noce żeglowania przed podjęciem z lądu Wendego — zauważył Karwat. — Każde spotkanie nieprzyjaciela może teraz sprawić, że nie zdążymy na czas do Kranz. — Tego się najwięcej boję... — mruknął Magnus. — Więc jednak trzeba podjąć ryzyko przeczekania wolnego czasu przy brzegu. — Jak sobie to waść wyobrażasz? — Na miejscu bezludnym. Znam jedno, które się od biedy na to nadaje. Pomiędzy Niddem a Schwarzort. Dwadzieścia lat minie, jakem się tam ostatni raz na Niemców idących szlakiem żeglugowym z Bremy zasadzał. Jeśli się położenie snadzizn nie zmieniło, to możemy je wykorzystać i przycupnąć cichaczem. — Jak waść uważacie. — Nie uważam, ale się radzę! — Każda rada będzie ślepa, boć nikt nie wie, gdzie Szwed teraz siedzi. — A masz coś lepszego? — Nie, nie mam, ale się boję... — Karwat urwał zamyślony. — Czego? — E... nic. Jakoś to będzie. — Mówże, do diabła. Nic „jakoś nie będzie”, jeśli się wszystkiego zawczasu nie przewidzi. — Boję się, że nie zdążym na spotkanie. Bo na dotarcie do Kranz z rejonu, który waszmość na przeczekanie radzisz, trzeba nam co najmniej osiemnastu godzin przy pomyślnym wietrze. Jeśli zaś wiatru takiego nie będzie, a jeszcze wpadniemy na tych myszkujących gęsto po morzu parszywców, to czas wyznaczony na spotkanie przepadnie nam na amen. Zresztą powiedzmy nawet, że wiatr będzie... — Należy przypuszczać. Lipiec nie jest jakiś szczególny, ale taki jak prawie co roku. Zaczął się dobrze. Winniśmy więc mieć albo wiatr północno- wschodni, albo też odwrotnie — północno-zachodni. — Tego nie wiem. Na pogodzie waść się znasz lepiej ode mnie. Jeśli jednak na Szwedów wpadniemy? — Karwat spojrzał pytająco. Magnus milczał chwilę. — No, nic innego nie wymyślę na razie. Do brzegu i tak musim przybić. Wody nabrać nam trzeba. — Ano więc spróbujmy... — Poszli na dziób „Arki”. Parę minut po piątej wyłonił się w odległości pięciu mil przed galeoną nasłoneczniony, jasny brzeg mierzei, dalej pokryty lasem. „Arka”, pokonawszy jeszcze cztery mile odległości i zboczywszy nieco ku wschodowi, jęła lawirować pośród snadzizn, kierowana z jednej strony przez uważne oczy kapitana starającego się przypomnieć sobie dokładne położenie poszukiwanego miejsca, z drugiej zaś strony przez marynarzy sondujących ustawicznie głębokość dna. Płynęła teraz niezmiernie wolno i dopiero po dwóch godzinach bez mała, zbliżyła się na dwa kable od lądu, który tutaj załamywał się na kilka metrów. Dalsza droga z powodu płytkości była już niemożliwa. Brasowanie żagli, przekręcanie rej zmilkło i „Arkę” zaległa cisza, zwłaszcza że ludzie stojący za nadburciami śledzili ląd bez zwykłych w takich wypadkach krzyków i rozmów. Zarzucono kotwice. — Jesteśmy na miejscu — mruknął Magnus do Karwata i Jaszki. — Nawet na oko niezgorszym... — zgodził się Karwat. Podmuch wiatru zdawał się być tutaj prawie niewyczuwalny i wokół „Arki” stała cicha gładź. Z prawej strony roztaczała się przed nią dość długa piaszczysta płaskoć zalewana syczącymi popluskami, z lewa zaś olszynowy, u skraju z karłowatą sosną przemieszany las podchodził na wysokiej wydmie nad samą wodę. Stada ptactwa wodnego, spłoszonego niespodziewanym zjawieniem się okrętu, krążyły nad okolicą, czyniąc przeraźliwy zgiełk, chmary komarów uniosły się z przybrzeżnych szuwarów, wpadły na nawę i cięły zjadliwie, co tylko żywego spotkać zdołały na swej drodze. — Niezdrowa okolica — mruknął długonogi cyrulik okrętowy zbliżając się do żeglarskiej starszyzny zgromadzonej przy kapitanie na baku. — Jeśli się nie dostaniemy prędko do dobrej wody, to leków dla chorych nie nastarczę. — Trzeba zawczasu wysłać kogoś na poszukiwanie — powiedział Karwat. — Drogi chłopaczku — cyrulik uśmiechał się do Karwata pobłażliwie, poklepując go równocześnie po ramieniu — jeszcześ w kołysce u powały wisiał, swym nie tyle nieprzystojnym, co nierozumnym krzykiem — zważywszy późniejsze chwalebne koleje żeglarskiego losu — obrażając uszy przytomnych twemu poczęciu poczciwych wieśniaków helskich, kiedy ja wiedziałem już, że w tych stronach nie ma co tracić czasu na szukanie zdrowej wody. W promieniu kilku mil nie znajdziesz żadnego strumyka ani sadzawki. I rozważ to sobie, kochaneńku — mrugnął szelmowsko okiem — że innym sposobem trzeba się do niej dobrać. — Tak, nie pomnę już dokładnie, w którym miejscu żeśmy zawdy kopali — odezwał się kapitan, również klepiąc po ramieniu zmieszanego sztormana — ale popytaj no między bosmanami, chyba jeszcze któryś z nich pamięta. Po chwili poczęto wodować szalupy i część załogi, wśród której był także sztorman, popłynęła na ląd. Swym niewielkim załamaniem tworzył on tutaj niejako zatoczkę, w Morą od biedy można było wnijść i przywiązać szalupy do konarów. Iglaste, rosochate karły, powyginane i zniekształcone wichrami, nawisały nad wodą i nad ostrym, do krwi tnącym przy dotknięciu szuwarem — dopełniając obrazu tego surowego pustkowia. Żeglarze po opuszczeniu szalupy rozsypali się wśród lasu i po ciągnącej się nie opodal plaży. Jakieś sto metrów od brzegu w gęstych zaroślach znaleziono starą, zasypaną od dawna studnię, o której wspominał był jeszcze na pokładzie cyrulik, i kilku chłopców okrętowych, przyniósłszy łopaty i kilofy, jęło się jej odkopywania. Karwat obszedł okolicę, przepatrzył ją pilnie, potem wyznaczył miejsce na urządzenie obozowiska dla straży, którą należało wystawić, aby nie podszedł ktoś znienacka, stojącej pomiędzy mieliznami i unieruchomionej na kotwicy, „Arki”. Nic mu się tutaj nie podobało. Wprawdzie iłowe trzęsawiska, porośnięte słoną, na człowieka wysoką trawą i moczarką bagienną, tworzyły po bokach dostateczne zabezpieczenie przed nieprzyjacielem, gąszcz zaś leśny krył od tyłu — jednak miejsce to było stanowczo niezdrowe. Już teraz, ledwie słońce zaszło, wszystko dookoła poczęło pokrywać się dusznym oparem mgieł i smród gnijącej zieleni wodorostów, liści, trzcin i obalonych drzew sprawiał, że oddychało się z wielkim trudem. — Dokopaliście się wody? — zapytał zbliżając się do zgromadzonych na brzegu żeglarzy. — Sączy się tyle, co kot napłakał. O świcie trzeba będzie pokopać głębiej. Ale ryb za to chłopaki nałowiły! Zarzucili trzy razy sieć i mnóstwo przedniego wyboru do saka wpadło. — To rozpalcie ogień, ino baczcie, by go od morza nie było widać. Po godzinie pod osłoną zarośli stały już sklecone naprędce szałasy, a obok nich płonęło duże ognisko, przepłaszając nieco chmary natrętnie krążących nad głowami komarów i rzucając krwawe światło na uśpiony las i twarze ludzi, którzy siadali przy ogniu w kucki i zatykając na patyki wypatroszone uprzednio ryby, trzymali je nad płomieniem tak długo, aż zaczynały skwierczeć, kapać tłuszczem i skórka brunatniała, wydając łaskoczący podniebienie zapach. Rozmowy były przyciszone i skąpe. Od strony „Arki” stojącej poza rewą przybrzeżną i okrytej białą przesłoną mgły nie dochodził żaden głos. Karwat wyciągnął się na trawie i w zamyśleniu patrzył w wysokie bardzo i przestronne tej nocy niebo, na którym gwiazdy świeciły na podobieństwo wytartych długim używaniem pieniążków. Było mu jakoś smutnie i samotno. Poczuł się nagle obco na tej ziemi i zbyt daleko od kraju. Gdy jeden z żeglarzy podszedł doń i położył mu rękę na ramieniu, wstał i w milczeniu przysunął się do ogniska. Na świeżo ostruganym patyku podano mu gorącą, ociekającą tłuszczem rybę. LVI Rano wyznaczeni przez Karwata ludzie dokopali się do wody, ocembrowali pośpiesznie studnię, dół niekształtny raczej przypominającą, i zaczęto odświeżać wyczerpane zapasy „Arki”, napełniając przywożone szalupami beczułki. Dzień, pogodny jak poprzedni, minął spokojnie na zbiorowym odpoczynku. Wylegiwano się w cieniu drzew, łowiono ryby i ptactwo chwytano w sidła. Obiad kok Mateusz urozmaicił zebranymi w lesie grzybami i jajami ptasimi, dla których przeszukano wszystkie przybrzeżne zarośla i szuwary. Następnego dnia poczęto się już przygotowywać do dalszej podróży. Na brzegu mierzei płonęły ogniska, przy których piechurzy pokładowi lali kule i czyścili broń, żagielnicy łatali zapasowe żagle, czeladź zaś okrętowa rąbała drwa i zwoziła je, z grubsza przesuszywszy w słońcu, do komory podkambuzowej na „Arkę”. Przed wieczorem podniesiono z dna kotwice, wciągnięto żagle na maszty i galeona, po wylawirowaniu spośród rew i snadzizn przybrzeżnych, ruszyła w prostej linii na zachód. Jeszcze zanim nastał pełny zmierzch, sprawdziły się wcześniejsze podejrzenia Karwata i większości załogi, że Bałtyk w tych stronach gęsto jest patrolowany przez nieprzyjaciela. O godzinie ósmej napotkano dwumasztową pinkę, która jęła umykać przed „Arką” w stronę Sarkau, ale że niewielkie żagle miała i zbytnio była obciążona, dognano ją po dwóch godzinach i zrąbawszy pociskami działowymi jej maszty, przerzucono na nią ogień i zatopiono. Wszystko to odbyło się bardzo prędko. Magnus spodziewał się, iż łuny od pożaru nie spostrzegł nikt niepowołany (w pobliżu nie było widać żadnej nawy), a że z pogromu ani jeden człowiek nie uszedł z życiem, więc o obecności „Arki” wieść do Szwedów na razie nie dojdzie. Tego samego wieczoru jeszcze jedno wydarzenie zmąciło spokój załodze i kapitanowi spędziło sen z powiek, choć nie zakłóciło dalszej żeglugi. Niespełna godzinę po bitwie do kajuty kapitańskiej wpadł zadyszany Karwat. — Spełniły się cyrulikowe przepowiednie! — krzyknął od drzwi. — Jakie? — Magnus podniósł głowę znad blatu sekretery. Wpisywał był właśnie do dziennika okrętowego relację z ostatniej bitwy. — Trzech ludzi zaniemogło. — Zaniemogło, powiadasz? Pewnie na brzucho? — Skąd waszmość wiecie? — No, nieraz mi się to dawniej zdarzało... Co cyrulik zaordynował? — Leki na przeczyszczenie. — Hm... Można i tak. Ale przede wszystkim zamknij pod klucz zapasy wody. Przed wydaniem podkadzić dymem ją trzeba. — Myślicie waść, że to od wody? — Karwat siadł na krześle i krzywiąc się dziwnie, wsadził rękę za pas w miejscu, gdzie się znajdować winien żołądek. — Mnie też zaczyna jakoś diablo skręcać... Magnus wstał i podszedł do niego. — Pokaż język. Karwat otworzył usta, wysunął język, na ile się tylko dało. — Hm... diabli wiedzą, co o tym myśleć. Może od wody, a może nie od wody. Każ wszystkim wydać z magazynu po miarce gorzałki na głowę. I sam się też napij — doradził. — Oj, niedobrze, niedobrze. Istotnie niedobrze się dziać poczęło. W ciągu nocy choroba zmogła i powaliła znowu trzech ludzi, a nad ranem, kiedy „Arka Noego” podpłynęła do wybrzeża nie opodal Kranz, jeszcze dwóch. Leżeli wszyscy w kubryku pod opieką cyrulika, który przywołując na pomoc całą swą wiedzę medyczną, aplikował im po kolei najróżnorodniejsze leki począwszy od wywarów ziołowych i kordiałów kojących, a skończywszy na przepłukiwaniu gardła i lewatywie. Niewiele to pomagało. Chorzy gorączkowali i majaczyli, wymiotując od czasu do czasu, na razie jednak nikt z nich nie rozstał się jeszcze z życiem. Karwat również ledwo się na nogach trzymał. Miał dreszcze, boleści, co chwilę latał na stronę, a mdłości nachodziły go, jakby nie od dzieciństwa z żeglarstwem był za pan brat, ale pierwszy raz na morzu się znalazł. I zdrowi, i chorzy poili się gorzałką, której Magnus nie kazał szczędzić, uważając ten lek za niezawodny na wszelkie dolegliwości, baczono jednakowoż, aby ludzie zachowywali umiar i kto tylko sobie zbytnio podochocił, wędrował pośpiesznie do karceru w komorze dennej. Postój na redzie w Kranz zaczął się o godzinie siódmej. Widoczna z pokładu „Arki” przystań była jak wymieciona — prócz kilku łodzi uwiązanych do pomostu i jednego małego kutra żadnej większej jednostki. Wystrzelono trzykrotnie z działobitni, oznajmiając swe przybycie, i zakotwiczono nawę. Dzień spędzany na bezczynności dłużył się okropnie, zwłaszcza że z godziny na godzinę choroba znajdowała sobie coraz to nowe ofiary. — Zaraza — dumał ponuro Magnus nie opuszczając pomostu, gdzie siedział do rana mimo upału, z oczami utkwionymi w niedalekie nabrzeże. Nie tylko Wendego nie było tam widać, ale w ogóle nikogo prócz przechodzących od czasu do czasu rybaków. Na murach zamku łazili zbrojni. Wyglądało na to, jakby do miasteczka ściągnął i w zamku zakwaterował jakiś regiment pruski. Magnus chętnie wysadziłby kogoś na ląd, żeby zaciągnąć języka, ale wstrzymywało go słowo dane posłowi — umowa była mimo wszystko umową, nie mógł jej zniweczyć. Koło południa przysiadł się doń Jaszka z zamiarem zluzowania go z tego punktu obserwacyjnego. — Ilu chorych? — spytał kapitan odwracając głowę. — Dwudziestu pięciu chłopa leży pokotem, no i mości Karwat na ostatnich nogach. — Żałobne rekwije odprawić komu trzeba? — Broń Boże! Na razie nikt nie wyzionął ducha — odparł z przesądnym niepokojem Jaszka, dobywając z kieszeni flaszkę gorzałki i pociągając spory jej łyk. Żeby zmienić temat, powiedział: — Waszmość nie boicie się najścia na nawę? Od tamtej strony? — wskazał oczyma zbrojnych wzdłuż murów. — Jakbyś mi z ust wyjął. — Co?! Nie żartujecie waszmość? — Kiedyśmy przed dwoma tygodniami w Kranz byli, na murach żywej duszy nikt nie widział. — Na jednej z wież dojrzałem wonczas strażnika. — No, ale ilu ich teraz? Czy nie za dużo? Stało się co... — Myślicie, waszmość, o pośle? — Diabli wiedzą, co myśleć. Posła chyba nikt nie tknął, zwłaszcza ze w dobrej był komitywie z Prusakami. Ale jak go nie ma, tak nie ma. — Do wieczora jeszcze sporo czasu. — Na wieczór się z nim nie umawiałem. Rozumiałem, że jak my staniem na redzie, on zaraz podpłynie. — Może nie zdążył z Królewca. Kawał drogi. — Miał dość czasu, aby zdążyć. — No, ale zobaczymy — do wieczora. Jednakże minęło całe popołudnie i nastał wreszcie wieczór, a Wendego mimo wszystko nie było. Magnus zaniepokoił się nie na żarty. Po krótkiej naradzie z podporucznikami i leżącym w kajucie bez siły, ale przytomnym ciągle Karwatem postanowił dalej czekać. Wzmocniono w dwójnasób straże wzdłuż burt i na marsach, a że noc była ciemna i istniało niebezpieczeństwo, że któryś z czuwających nagle zaniemoże i padnie bez świadomości, Magnus nie kładł się wcale i obchodził aż do świtu nawę od baku po jut. Następny dzień nie przyniósł żadnych zmian, tyle że nowych pięciu ludzi zniesiono do kubryku, jedyny kuter stojący na przystani wyszedł na morze, a około południa kok Mateusz zameldował kapitanowi, iż woda zabrana z mierzei poczyna się psuć i śmierdzi w beczułkach paskudnie. — Przegotuj ją, a jak pianą podejdzie, scedź i zapraw gorzałką — poradził zgnębiony Magnus. Miał już dość całego czekania. Piekielny upał, panujący od samego rana, dopełniał jeszcze miary jego złego humoru. Niebo było bezchmurne i słońce paliło bez litości; łagodnie wiejący wiatr nie dawał wcale ochłody. Załoga snuła się po pokładzie pobladła i osowiała. Nad wieczorem zdecydował się wysłać na ląd kilku ludzi po wodę, a w rzeczywistości celem wywiedzenia się o posła. Do trzech szalup siadło przeszło dwudziestu żeglarzy pod komendą Necla i popłynęli ku przystani. Słońce zachodzi :o czerwono za bezchmurny horyzont, wróżąc nowy upał dna następnego. Magnus popatrzył ze złością na ciche, skąpane jeszcze w świetle miasteczko, któremu skłonny był przypisywać całą winę za to, że jedna piąta jego załogi leżała w bólach na dnie nawy, i przeszedłszy rufę skierował się do kajut Coraz bardziej niepokoił go stan zdrowia Karwata. W tym momencie jednakże od strony lądu huknęło i zaraz nowa o zdwojonej sile salwa potoczyła się jak grzmot po wodzie Zachwiał się, jakby go ktoś obuchem uderzył, i obróciwszy się na pięcie, podbiegł do burty. To, co był ujrzał, o szał go prawie przyprawiło. Jedna z wysłanych do przystani szalup tonęła rozbita u wejścia z falochron, dwie pozostałe zaś, w pośpiechu zbierając pływających i czepiających się wraku rannych, zawracały. Pociski padające gęsto na wodę leciały z murów zamkowych. — Zdrada! — wykrzyknął ktoś przeraźliwie. — Do dział! — ryknął Magnus odzyskując przytomność. — Do żagli! Nagle złapał się za głowę. — Stać! Hejże, stać! Szalupy! Szalupy na wodę! Kto żyw na pomoc niech płynie naszym! Jaszka! — chwycił za ramię pędzącego przez pokład podporucznika. — Och, Jaszka! Jakże ja mogłem się tak dać podejść! — Przetarł twarz. — Uspokójcie się, waszmość. Nikt nie mógł być prorokiem. Nie ma co odpowiadać Prusakom z dział, bo i tak pociski nie doniosą. — Ach, jakże ja mogłem... — trząsł się z wściekłości Magnus. Trzy chybkie szalupy oderwały się od nawy i ruszyły jak strzały ku dwom ocalałym, uciekającym od przystani spod gradu pocisków. Zrównawszy się z nimi, przybyli na pomoc przeładowali błyskawicznie część ludzi, odciążając je nieco i wiosłując pracowicie, po kwadransie byli z powrotem. — Straty, jakie straty! — krzyczał Magnus wychylając się za burtę. — Pięciu ludzi poszło na dno — odpowiedział jakiś marynarz. — Podporucznik... — Co? — Podporucznik też ubity. Magnus zakręcił się tylko na pięcie i pomknął ku kajucie. Karwat stał u drzwi i mocował się z sobą; chciał wyjść na pokład, a nogi odmawiały mu posłuszeństwa. — Kładź się! — Magnus chwycił go pod ramiona i zawlókł siłą na hamak. — Jeszcze ty zaczynasz! Zwiedli nas, słyszałeś? Pięciu ludzi poszło! Necel zabit. Och, jakże ja mogłem ich tam wysłać! — Z zamku? — wyszeptał sztorman dysząc ciężko. — Z zamku... — Magnus zwalił się ha krzesło i objąwszy obiema rękami głowę, znieruchomiał. — O zdrajcy przeklęci... Szweda by tak nie przywitali. Masz waść odpowiedź Wendego. Masz waść odpowiedź elektora. Całej tej bandy sprzedawczyków. Całego tego paskudztwa... Możemy tę odpowiedź zawieźć hetmanowi i admirałowi. — Nie! — Magnus porwał się na nogi i oszalałym wzrokiem powiódł po kajucie. — Żebyś wiedział, że nie poprzestanę na tym. Na ich odpowiedź ja jeszcze odpowiem. — Jak pocisk wypadł z kajuty. Podnoszono właśnie szalupy i wyładowywano rannych. — Jaszka! — Jestem, kapitanie. Twarz Magnusa była blada i twarda. — Ludzi zagnaj do żagli i podnosimy kotwice. Kurs na pełne morze. — To.... — Jaszka zakrztusił się i połknął jakieś pytanie widząc piorunujący wzrok dowódcy. — Tak jest, kapitanie. Magnus zwolna skierował się na pomost i gdy „Arka Noego”, chwyciwszy wiatr w żagle, poczęła zmierzać na pełne morze, siadł na trapie i znieruchomiałym wzrokiem śledził niknące powoli domostwa Kranz, potem mury zamku, wreszcie jego wieżyce. Siedział tak długo, aż mrok pokrył Bałtyk i żeglującą galeonę. Gdy ciemność stała się już zupełna, zszedł na pokład. — Jaszka! Na to wołanie spod bezanmasztu ruszyły w jego stronę dwie postacie. Poznał obok Jaszki Karwata. — Wstałeś? — Tak, lepiej mi — odparł sztorman, chwiejąc się. — Dobrze — mruknął Magnus ponuro. — Jak przyjdzie ci skonać, będziesz miał tę satysfakcję, że nie w łóżku, ale na pokładzie, przy muzyce działobitni. Zawracajcie nawę do brzegu. — Desant wysadzimy? — Głupcy! Nie jesteśmy wojskiem lądowym! Zawracajcie! Jesteśmy żeglarzami na wojennej nawie, zrozumiałe? Zostawił ich w pomieszaniu i poszedł na bak. „Arka” tymczasem wykonała zwrot. Oparł się o rampę i utkwiwszy oczy w ciemności stał nieruchomo. — Światła pogasić! — rozległa się z tyłu komenda Jaszki. — Alarm bojowy! Kanonierzy do dział! — Otworzyć zawory ogniowe na bakburcie! — posłyszał głos Karwata z pomostu. Odetchnął. Zrozumieli jego plan bez tłumaczeń. Minęło pół godziny, a może nieco więcej i od lewej strony galeony ukazały się nieliczne światła Kranz. Pruli wodę pod wszystkimi żaglami i brzeg wyrastał coraz bliżej, a po chwili już kilka metrów od burty wychynęły z czarnego dna obmurowania falochronu. Wtedy przejął komendę. — Lonty zapalić! Ładuj działa! Pełną salwą! Na pokładzie zabrzmiały gwizdki i „Arka”, przechylając się nieco w prawą stronę, wypluła z bakowej burty dwadzieścia pocisków. Po minucie oddała salwę drugą, a później trzecią. Krzyki ludzkie i trwożny sygnał rogu alarmowego doszły od lądu aż do polskiej nawy. „Arka” wydostała się już poza linię położenia miasteczka, zawróciła i popłynęła zwrócona teraz do niego sterburtą. — Pociskami zapalającymi! — krzyknął Magnus. Po drugiej salwie pożary objęły nagle przybrzeżne uliczki i zapaliła się jedna z wież zamku. Z jego murów poczęto odpowiadać, ale cel był ruchomy i zmieniał co chwila położenie. Nawet szrapnel nie zawadził jeszcze o polską galeonę, która przechylając się teraz na lewą stronę tak, że żagle szorowały po wodzie, a burta prawa, sterowa, opadała aż poza linię zanurzenia, robiła powtórny kurs wzdłuż falochronu i zasypywała Kranz gradem pocisków. — Niechaj kamień na kamieniu nie zostanie. Niechaj ogień strawi wszystko do cna — szeptał Magnus zaciskając pięści. „Arka Noego” zrobiła nowy obrót i ponieważ działa zamkowe umilkły, weszła do przystani. Żagielnicy zrefowali żagle i rzucono kotwicę. Baterie pokładowe pracowały bez wytchnienia, w odstępach półminutowych wyrzucając z druzgoczącą zgodnością po dwadzieścia pocisków. Kadłub nawy, przytrzymywanej kotwicą, kołysał się raz w przód, raz w tył i bryzgał kipielą. Pożar rozlał się na całe miasteczko, niebo zapłonęło krwawo od łuny. W uliczkach widać było oszalałych z trwogi ludzi, ratujących mienie, szukających się nawzajem i krzyczących. — Bić w zamek, bić w zamek! — krzyknął Magnus w stronę stanowisk artyleryjskich i do Karwata: — Nakieruj nawę tak, by waliła w skos lewą burtą, Glembisz zaś by mógł uruchomić kolubryny rejteradowe. Z burty pociski zapalające słać, z kolubryn burzące! Już po chwili podwójnej siły detonacje szarpnęły nawą i miarowa strzelba poczęła kruszyć mury hrabiowskiego burgu, wdzierać się do wnętrza, burząc wszystko po drodze. Pożar, który zdążył strawić jedną z wież, przerzucił się teraz na lewe skrzydło, objął zabudowania dalsze, prawdopodobnie okalające dziedziniec. Po pół godzinie, gdy Glembiszowi celowniczowie i puszkarze dobrali się do drugiej wieży, wypuszczona z działka na wierzchnim pokładzie bizantyńska siarczana belka ognia padła na dach prawego skrzydła. Zanim ją ktokolwiek zdołał strącić, rozlała się szerokim strumieniem, wzniecając nową niszczącą pożogę. — Piechota pokładowa w pogotowiu! — zawołał ochrypłym od wysiłku głosem Jaszka podbiegając do kapitana. — Wysadzić desant? Magnus obrócił doń twarz straszną, nabiegłą krwią i wykrzywioną grymasem wściekłości. — Nie powiem waści, żeś głupiec, boś za stary żeglarz i wojak — wyrzucił ze ściśniętej krtani. — Powiem waści jeno, żeś mało przewidujący. Nie myśl o desancie, ale bacz, co się dzieje od strony morza. Kuter, który rano z przystani wyszedł, na kark nam Szweda niezadługo sprowadzi. Zapamiętaj sobie waść, co mówię, i kończ to dzieło — wskazał na Kranz. Jaszka stał chwilę jak wryty, potem gwałtownie odwrócił się i wbiegł na pomost, gdzie stał sztorman. Odezwały się sygnały trąbki i gwizdków. Żagielnicy skoczyli do masztów i wyszarpnięto z dna kotwicę. „Arka”, nie ustając w zasypywaniu miasteczka ogniem, poczęła wychodzić z przystani. Za falochronem, gdy działa burtowe z konieczności umilkły, Glembisz miotał jeszcze przez jakiś czas pociski z dział rejteradowych, potem i on zaprzestał. Kiedy „Arka” wypłynęła poza obręb światła od pożarów, Magnus kazał zboczyć ostro na zachód i pokierować ją wzdłuż linii brzegowej. Już po dziesięciu minutach okazało się, jakże słuszne były przywidywania Magnusa i jak mądry jego ostatni rozkaz. Z marsów okrzyknięto zbliżanie się od wschodu ku Kranz świateł, które zdradzały płynące nawy szwedzkie. — Za dalekośmy już, aby nas mogły doścignąć — rzekł Karwat schodząc z pomostu, podtrzymywany przez Jaszkę. — Za daleko, jednakże jutro będziem mieć całą flotyllę za rufą — powiedział Magnus przyłączając się do nich. — No, chłopcy, ale swe zadanie wypełniliśmy. Potopieni wraz z Neclem ludzie zostali krwawo pomszczeni. Odwrócili się równocześnie i spojrzeli na pozostawione daleko w tyle miasteczko hrabiego Stolpa. W czerni nocy stało jak wielki stos ofiarny, słupem rudego żaru i dymu bijąc w niebo. LVII O świcie czatownicy „Arki” ujrzeli na horyzoncie sześć naw nieprzyjacielskich, uparcie zmierzających po linii kursu galeony. Ponieważ odległość, była znaczna, ich obecność nie budziła na razie obaw ani oficerów, ani załogi, ale Magnus chodził po pokładzie niby chmura gradowa, spode łba patrząc od czasu do czasu w stronę nieprzyjaciela. Zmienił się w ciągu nocy nie do poznania. Zamknął się w sobie, sposępniał i jego małe oczka, utopione w fałdach tłuszczu, świeciły okrutnie jak u wilka. Trudno już było w nim szukać spokojnego i pełnego powagi oficera floty, osobistego doradcę admirała. Magnus przeistoczył się na powrót w kapra, który nie związany z nikim żadnym rozkazem, żadną instrukcją, węszy za zdobyczą, szuka spotkania i krwi. ,,Arka” szła pod wiatrem północno-wschodnim; szybkość miała dobrą i wolno, bardzo wolno, ale nieprzerwanie zwiększała dystans odległości dzielącej ją od pogoni. Żegluga taka trwała przez kilka godzin i dopiero kiedy po południu świecące przez cały dzień jaskrawo słońce padać poczęło prosto w twarz zarówno galeonie, jak nieprzyjacielskim nawom, Magnus kazał zmienić kurs na północny. Pod osłoną światła słonecznego oślepiającego Szwedów, szerokim łukiem zawrócono do tyłu. — Chcesz waść zajść im od rufy? — zapytał Karwat. Od rana, choć osłabiony, pełnił służbę. Wczorajsza bitwa jakby odegnała odeń chorobę. W ogóle chorzy, z których żaden nie umarł, poczęli zdrowieć i dźwigać się z posłań. — Chcesz waść naskoczyć na ostatnią nawę z toru? — zapytał powtórnie, nie zrażony uporczywym milczeniem kapitana. — Kiedy wiesz, to po co pytasz? — odburknął Magnus. — Pytam, bo nie pojmuję postępowania waszmości. Naszym zadaniem było odwieźć posła i na powrót przywieźć do Gdańska. Że go nie mamy na pokładzie — nie nasza, ale jego wina. Że wczoraj obrócilim w perzynę pruskie miasteczko, też nie nasza wina, lecz Prusaków, którzy zdradziecko nam ludzi pomordowali. Ale nie było rozkazu, aby samemu spotkania z nieprzyjacielem szukać. — Ja go nie szukam, jeno on mnie. Idzie za nami, o co go wcale nie proszę! — wybuchnął Magnus. — Jeśli zaś układa się coś nie po twojej myśli, to możesz odejść do kajuty i dalej chorować. A przeciwić się sobie nie pozwolę, słyszysz?! — Słyszę — odpowiedział cicho Karwat. — Nie przeciwiam się, jeno przypominam wolę admirała. — Admirałem mi w ślepia nie świeć! Sam przed nim sprawę zdawać będę! Karwat milczał. — Dlaczego nie odchodzisz? — mruknął zaczepnie Magnus. — Po co? Tak samo mi są Szwedzi nienawistni jak waszeci. — Karwat wzruszył ramionami. — Jeśli mam jakieś obiekcje, to tylko aby się nie zagalopować zbyt daleko i samemu nawy nie postradać. Bo gdy wrócimy cało, Dickman wszystko wybaczy, nawet desant w samym Sztokholmie. Gdybyśmy się poważyli wysadzić... — Pierwsze mądre słowa. — Dałbyś waść pokój gniewom. — Och, nieprędko im wybaczę ten wczorajszy zdradziecki uczynek. — No, to Prusaków, nie Szwedów dzieło. — Jedni i drudzy tyle samo warci. — Splunął i po chwili powiedział: — Z nastaniem nocy odwrócimy się ponownie na zachód. Ale dziwny zbieg okoliczności pomieszał Magnusowi szyki. Gdy minął dzień, zapadła ciemność i „Arka”, jeszcze rano ścigana, sama poczęła ścigać — nie znalazła już Szweda w rejonach, w których przewidywano. Zresztą w ogóle go nie znalazła. Jakby się w wodę zapadł. Magnus prędko się domyślił, że nieprzyjacielscy czatownicy odkryli jego popołudniowy manewr i nawy szwedzkie również zboczyły na północ, a że z nastaniem nocy skręcił znowu na zachód, tego nikt z nich nie dostrzegł — i stąd pogubienie się wzajemne w ciemnościach. Począł lawirować „Arką” raz kilka mil ku północy, raz znów kilka mil ku południowi, zmieniając co godzinę czatowników, aby mieli bystre i wypoczęte oczy, ale morze, jak tylko sięgała widoczność, było puste. Na drugi dzień dopiero, koło południa, złapano w szkła perspektywy żagle jakiejś samotnej jednostki i pognano za nią. Ale i tu nie poszczęściło się żądnemu zemsty kapitanowi. „Arka Noego” ścigała samotną nawę przez dwa dni i dwie noce, aż ta zboczyła w stronę Piławy, gdzie zbliżać się Polakom nazbyt było niebezpiecznie, i cały trud poszedł na marne. Magnus zapamiętywał się w gniewie, zresztą jego zawziętość udzieliła się całej załodze. Byli już w rejonie żeglugowym Piławy i Królewca. Na dobrą sprawę należało stąd umykać co prędzej, nikt jednak teraz nie zaproponowałby tego i nikomu nawet nie przyszłaby taka myśl do głowy. Każdy marzył, żeby jak najprędzej skoczyć na jakiś nieprzyjacielski pokład. Wciąż jeszcze lawirowano, wciąż czekano, choć zapasy wody i żywności były już na wyczerpaniu. Zbliżał się koniec lipca i niebo bez zmian ziało upałem. Wreszcie drugiego dnia krążenia ujrzano na wysokości Pilawy i Neuhauser pojedynczą nawę zmierzającą na pełne morze od strony wyjścia z Zalewu Wiślanego. Poprawiło to natychmiast wszystkim humor. Magnus pozwolił przepuścić ją w odległości pięciu czy też sześciu mil od swego okrętu, potem pożeglował ostrożnie trop w trop za nią. Po kilku godzinach nawa spostrzegła najwidoczniej, że ma za sobą nie swego, ale nieprzyjaciela, gdyż rozwinęła do końca żagle, zwiększając szybkość, na „Arce” jednakowoż zrobiono to samo, a ponieważ polskie żagle miały większą powierzchnię i galeona była ściglejsza, odległość pomiędzy nimi poczęła się prędko zmniejszać. Pościg rozpoczął się o godzinie dziesiątej, o godzinie drugiej zaś nie więcej niż mila je dzieliła. Można było bez obawy pomyłki określić, że uciekająca jednostka jest fleutą niezbyt wielkich rozmiarów. Popsuło to wszystkim na jakiś czas humor, gdyż spodziewano się znaczniejszej zdobyczy. — Tyle warta, żeby ją stłuc armatami i pogrążyć w morzu. Pryzu nie więcej, niż kot napłakał — mruczał Magnus. — Na bezrybiu i rak ryba. Ja bym ją jednak zaczepił hakami. Zawszeć do Gdańska podholować można. Choćby na patrol wybrzeży się zda. Magnus, wciąż ścigający zdobycz wzrokiem, spojrzał nagle przenikliwiej na swego wychowanka i pochwycił go za rękę. — Przypatrz się jej dobrze. — Patrzę już dobre dwie godziny i widzę, że pryz niewielki, ale jeśli bez większych strat go weźmiemy, to i tak ukontentujem admirała, bo łasy jest na każdą nową jednostkę. — Nie o tym myślałem. Och, Jakubku! Masz kiepskie oczy... — Magnus odchylił się do tyłu i wybuchnął tak głośnym, tak złowieszczym śmiechem, że Karwat ułapił go za ramiona, pewny, że kapitan oszalał. Magnus, nie przestając rechotać, wyrwał mu się z rąk i zbiegł na śródokręcie. — Hejże, chłopcy! — ryknął na całe gardło. — Hejże! Co byście powiedzieli na to, gdyby owa fleuta była naszą znajomą z Kołobrzegu? Hę? Co byście powiedzieli? Ruch się gwałtowny zrobił wśród załogi. Jedni pobiegli na dziób, drudzy do nadburci, inni jeszcze włazili spiesznie na maszty, szukając lepszego punktu obserwacyjnego. Karwat stał chwilę oniemiały, potem złapał perspektywę, przyłożył ją do oczu i spojrzał przez szkła. Wstrząsnął nim dreszcz podniecenia. — Fleuta fleucie wprawdzie nierówna, ale na tę odległość wzrok może mylić! — zawołał do kapitana. — Niech mi rękę obetną, jeśli się mylę! Wieść dotarła już pod pokład. Tłum artylerzystów i muszkietników wywalił się z luków, ruszył na bak, włażąc, gdzie się tylko dało. Nastała chwila przejmującej ciszy i słychać było jedynie łopot żagli, skrzyp takielunku i gorączkowe posapywania. Nagle jeden z majtków skoczył z rei, trzasnął się z uciechą w uda i wrzasnął: — Niech skonam, jeśli tam na rufie gruby Niemiec nie stoi! — Jaki Niemiec? — rozległo się kilka głosów na raz. — Jejich kapitan. Magnus już odzyskał równowagę, nieodzowną w takich momentach. — Hej, sternik! Obejść ich od burty sterowej! — zawołał głosem, w którym drgało wzruszenie. — Wszyscy na stanowiska! Panie ober, żagle im zdejmijcie! Glembisz tak prędko wypełnił rozkaz, jakby od pośpiechu jego ludzi zależała pomyślność całego przedsięwzięcia. Po pięciu minutach zagrzmiały pościgówki dziobowe i grotżagiel fleuty, przedziurawiony dwoma pociskami, rozdarł się w połowie. W tym momencie Niemiec odpowiedział. Osiemnasto- funtowa kula ugrzęzła w ścianie forkasztelu. „Arka” poczynała się już zrównywać z przeciwnikiem i Magnus spokojnym głosem rzucił w luk nowy rozkaz: — Wyprzątnąć im pokłady! Nie oszczędzać! — Do kroczącego zaś w tyle za nim Karwata powiedział: — Nie myślę na tej operacji tracić ani jednego człowieka. Zdobycz licho warta. Wbrew temu, coś radził, nie chcę jej zaczepiać na hol. Nie opłaci się, jeśli miałbym przy tej sposobności poświęcić kogoś. — U nich najwyżej czterdziestu ludzi załogi. — Niewiele, to prawda, ale i tak nieliczna ta gromada szkody może narobić pożałowania godne. Wiedzą, że pardonu dawać nie będziemy. Karwat skinął głową. Było mu teraz wszystko jedno. Najważniejsze — zniszczyć Niemca. Języka i tak się zaciągnie od rozbitków. Lewa burta „Arki” zadymiła i grad łańcuchowych pocisków ze świstem poleciał na fleutę, niszcząc jej żagle, maszty, łamiąc reje i wymiatając z ludzi pokłady. — Dobrze — pochwalił Magnus. — Jeszcze raz! Glembisz uwijał się pośród swych dział jak opętany. Kiedy po drugiej poszarpanej salwie ostatni maszt fleuty z łoskotem runął w morze, a po trzeciej nawa pochyliła się na bok, poczynając potężną wyrwą utworzoną w środku szerokości jej kadłuba nabierać wodę, „Arka” wśród głośnego łopotu żagli skręciła gwałtownie i walnąwszy jeszcze raz z falkonetów, poszła do abordażu. Cały pokład, nadburcia i kasztele obsadzone były gęsto przez wrzeszczących muszkietników i czeladź okrętową. Bezczynni teraz kanonierzy wypadali z luków, dzierżąc w zębach kordelasy, i pchali się ku rampie. Wściekłość za wszystkie doznane w ostatnich tygodniach niepowodzenia znalazła nagle ujście. Zgęstniała w nieprzeniknioną zasłonę chmura dymu od saletry i siarki rozpraszała się zwolna; wreszcie pośród niej, o kilka metrów od galeony, ujrzano potrzaskane parapety, zwały lin, płacht żagielnych i liczne jęzory płomienia pełzającego po zrąbanym i pogruchotanym drewnie. Krzyków i na fleucie i na galeonie nie zdołał nawet zagłuszyć straszliwy trzask w momencie, kiedy obie nawy zderzyły się i czeladź sczepiła je hakami, a potok atakujących zalał sąsiedni pokład. Karwat poczuł pociągnięcie za rękaw. — Ty się nie mieszaj — krzyknął doń Magnus. — Jesteś zbyt słaby. Sam sobie poradzę — i skoczył na fleutę z rozmachem tnąc na prawo i lewo. Karwat stał jeszcze chwilę, potem wdrapał się na przedni maszt, skąd widok był rozleglejszy, i krzycząc w podnieceniu, jął gorączkowo śledzić zaczynającą się bitwę. Sterowa burta „Arki” opróżniała się powoli, za to cały pokład sąsiada roił się od ludzi, kłębiących się ciał, przebojem prących na śródokręcie, zapełniających każdą piędź wolnej przestrzeni. Gruby Niemiec, kapitan fleuty, jak oszalały skakał z miejsca na miejsce i popędzał swych ludzi, płazując szablą. Ale w tym momencie Magnus, jakby na potwierdzenie swych poprzednich słów, że nie myśli się długo ceregielować, kazał rzucić petardy. Dygot wybuchu wstrząsnął obiema nawami i gdy dym się nieco rozwiał, na stronie przeciwnika widać było jedynie rozrzucone po pokładzie w przedśmiertnych drgawkach ciała. Deski spływały strugami krwi. Wszędzie walały się strzępy odzienia. Polacy wdarli się do luków, na podpokładzie i sądząc po dochodzących stamtąd wrzaskach, dorzynali przeciwników. Ogień, przydeptany przeszło setką nóg, tlił się jedynie wśród stosów płacht żagielnych. — Dość! — rozległ się krzyk Magnusa, gdy Karwat zsunął się z masztu i skoczył na sąsiedni pokład. — Dość! Brać w pęta! Kto jeszcze żyw, niech będzie oszczędzony! Bosmani, dmąc z całej siły w świstawki i nawołując gromko, powstrzymali oszalałą z wściekłości załogę. Wrzaski tych, którym zajrzała w oczy śmierć, przycichły cośkolwiek. Z luków wyłaziły, poganiane z tyłu przez Polaków, postacie podobne cieniom, poszarzałe, ociekające posoką i w podartej odzieży. Prowadzono słaniającego się grubego kapitana fleuty. Magnus przywołał skinieniem Karwata. — Marzyłem o tej chwili — rzekł do niego chrapliwie. — O chwili, kiedy będę się mógł na nim odegrać za dwukrotne wyprowadzenie nas w pole. Z ludźmi „Arki -Noego” nie ma żartów — rzucił szyderczo w stronę Niemca. Grubas zachwiał się, potem patrząc na Magnusa przekrwionymi oczyma, wyszarpnął się z wielką siłą z rąk trzymających go marynarzy. Skoczył ku stojącym oficerom. — Zdasz z tego sprawę, zbóju morski! — wrzasnął Magnusowi prawie w twarz, próbując go złapać za gardło. Karwat dobył błyskawicznie szpady i przytykając mu jej ostrze do piersi, nacisnął, aż klinga wygięła się w łuk. Odtrąceni marynarze podbiegli i chwycili Niemca za ręce, wykręcając je do tyłu. Zawył z bólu. — Zdasz sprawę, zbóju, przed elektorem za ten napad! Poselską nawę najść... Ach ty! — krztusił się bezsilną wściekłością. — Sprawę zdawać będę jeno przed swoim panem, ty psi synu. — Magnus splunął mu pod nogi i podszedłszy doń na odległość pół łokcia, zajrzał w twarz. — Ty mi twoim elektorem, zdrajcą obmierzłym, w ślepia nie świeć! A sprawę to pierwej sam zdasz za swe kołobrzeskie i gdańskie sprawki. Odprowadzić i zakuć w łańcuchy! — rzekł do ludzi głosem, w którym brzmiał z trudem tłumiony gniew. — Do komory dennej. W osobności od innych jeńców posadzić. Marynarze popchnęli opierającego się Niemca w kierunku pokładu „Arki”, a Magnus z Karwatem odprowadzili go posępnym, nie wróżącym nic dobrego spojrzeniem. Nagle sztorman szarpnął swego patrona za ramię. — Waszmość słyszeliście? — krzyknął. — O jakiej on poselskiej nawie gadał? — Nawet nie zwróciłem uwagi... Ale istotnie, gadał. Popytaj no jeńców! Karwat skoczył ku spętanej gromadzie, przeganianej właśnie na galeonę, i rzucił kilka pytań w języku niemieckim. Jeden z jeńców odwrócił się i wskazał na luk w rufie. Kar-wata jakby piorun raził, bo stał chwilę znieruchomiały, potem powiedział cicho do marynarzy: — Weźcie tego chłopa osobno. Niech idzie z nami — i odwróciwszy się ruszył biegiem we wskazanym kierunku. Magnus popędził za nim. — Co u licha? Czegoś się dowiedział? Mówże! — Poseł od elektora do Gustawa leży tu zabity — odpowiedział Karwat zdyszany, wpadając w luk. Zbiegli po trapie w korytarz, zajrzeli do jednej, następnie do drugiej kajuty. W końcu korytarza gromadka polskich marynarzy tłoczyła się przy jakichś drzwiach. Rozepchnęli ją i znaleźli się w rozbitej i potrzaskanej kajucie, zdradzającej swym zbytkownym urządzeniem mieszkanie kogoś znacznego. Stanęli oniemiali. Na stole pośrodku, nie mieszcząc się na nim, leżał długi i chudy mężczyzna w czarnym, obszytym koronkami i złotem kaftanie, zbroczony krwią i nieruchomy. — Von Wende — powiedział za plecami Magnusa jakiś marynarz. Ale kapitan „Arki Noego” wiedział już o tym od pierwszego spojrzenia. Nawet nie widząc jeszcze twarzy trupa, poznał był go po długich i cienkich nogach zwisających ze stołu. — Tak, von Wende... — wyszeptał podchodząc do stołu i nachylając się nad białą, bezkrwistą twarzą o wąskich, zaciśniętych w przedśmiertnym grymasie ustach. — Der Edelmann des Fursten Elektor, Herr Stolp von Wende, graf von dem Kranz, Sarkau und Schaaksvitte, baron Altt und Wendestadt aus gnaden des Kurfursten von Pommern, Bogusław der XIV — powiedział nagle ktoś od drzwi. Magnus z Karwatem drgnęli i odwrócili się prawie równocześnie. W drzwiach, trzymany przez dwóch marynarzy, stał jeniec, któremu Karwat zadał był na pokładzie przed chwilą owych kilka pytań. — Co! Hrabia Stolp?! — wykrzyknęli obaj. — Jo. — Jeniec uniósł brwi w zdziwieniu. — Graf Stolp von Wende. — Równocześnie baron? — Jo. — Zdziwienie jeńca jeszcze bardziej wzrosło. Sprawa była dlań zupełnie oczywista. Karwat z Magnusem spojrzeli na siebie pełni osłupienia i pomieszania. — Jeden człowiek... — wyszeptał Karwat i drżącą dłonią dotknął czoła, ścierając krople potu. — W dwóch wcieleniach — odpowiedział Jaszka przepychając się przez, rosnący przy drzwiach tłum. — Jakżem się był od jeńców dowiedział, to myślałem w pierwszej chwili, że krew mnie zaleje. Że jeszcze nas, ale że nasze dowództwo tak nabrać mu się udało, to niepojęte! Magnus nie odpowiedział ani słowem. Podszedł jeszcze raz do stołu i nachylił się nad nim. Wytrzeszczone, znieruchomiałe oczy Wendego patrzyły w sufit straszne i groźne, jakby w jakimś pośmiertnym wyzwaniu. — Przeszukać kajutę — rzekł Karwat przerywając świdrującą w uszy ciszę. — Wszystkie papiery pilnie zebrać i kapitanowi oddać. W czasie kiedy marynarze przetrząsali gruntownie wszystkie zakamarki tego pomieszczenia, a Karwat z Jaszką oglądali pobieżnie oddawane im do rąk karty morskie, listy, dzienniczek pisany po łacinie i inne notatki robione tym samym pochyłym i starannym pismem, Magnus stał ciągle jeszcze nieruchomo nad trupem, jakby sparaliżowany, i wpatrywał się w jego martwe oczy. Przez twarz przebiegały mu krótkie i nerwowe drgawki. Po długiej chwili dopiero, oddychając głośno, odstąpił w tył i zapytał świszczącym z wysiłku głosem: — Znaleźliście? — Waść pyta o listy elektora? — Tak. Do Gustawa. Muszą tutaj gdzieś być — powiedział Magnus stanowczo. — Nie ma nic takiego — odparł Karwat. Kapitan „Arki Noego” opanował już wzruszenie. Westchnął ciężko. — Choć nie zwykłem zakłócać spokoju umarłym, nawet jeśli byli mymi najgorszymi wrogami, tym razem odstąpię od tego zwyczaju. Obszukać ciało — rzekł wskazując Wendego ruchem głowy. — Listy muszą się znaleźć, bo jeśli nie, to rozbierać tę nawę będziecie do ostatniego kawałka drewna! Postąpił ku drzwiom, rozepchnął stłoczoną tam gromadkę marynarzy i ruszył na pokład. Ogień był już ugaszony, lecz fleuta wszystkimi szczelinami, wyrwami i dziurami od pocisków nabierała zwolna wodę, przechylając się i zwisając na hakach, którymi zaczepiona była do burty „Arki”. Zdobycz, w postaci żywności, świeżej wody do picia, broni, amunicji i kilku mniejszych działek pokładowych (większych nie dało się z miejsca ruszyć), przeniesiona już została na galeonę, a marynarze penetrowali wnętrze nawy dla pewności jeno, czy aby coś cennego nie pozostawiono w początkowym pośpiechu. — Kończyć — powiedział Magnus do jednego z bosmanów zmęczonym głosem. Stał chwilę w milczeniu, wsłuchując się czujnie w wezbrany szum i plusk wody wdzierającej się do wnętrza kadłuba fleuty. — Kończyć — powtórzył dobitniej. Z rufowego luku wyszedł Karwat. Jeden z ludzi dźwigał za nim jakiś nie domknięty kufer podróżny, z którego wyzierał plik papierów i książek. — Złóż w kapitańskiej kajucie — powiedział do marynarza i zwracając się do kapitana, podał czarny, z jedwabiu uszyty woreczek. — Na piersi miał ukryty. Tak, jak żeście waść powiedzieli: list elektora do Gustawa. — Byłem tego pewny — mruknął Magnus i odebrawszy z jego rąk woreczek, przeszedł na pokład „Arki”. — Kończ i zdejmuj haki — rzucił za siebie, nie odwracając głowy. Wszedł do swej kajuty i zatrzymał się przy stole, na którym złożono już zabrane z kufrów i sekretery Wendego papiery. Przerzucił je machinalnie. Były to skarby, bezcenne wprost skarby! Nie oddałby ich za żadne złoto. Nie mówiąc już o liście w czarnym woreczku, którego wartości nie podobna było określić, w rękach Magnusa znalazły się dokumenty wielkich knowań dyplomatycznych tak elektora pruskiego, jak i elektora brandenburskiego, neutralnych Holendrów i wojujących z Rzecząpospolitą Szwedów. Otworzył woreczek i nie ruszając czarnej z czarnym orłem pieczęci Hohenzollernów, rozdarł pakiet. Przebiegł go uważnie oczyma i grymas gniewu pomieszanego ze wzgardą wykrzywił mu na moment twarz. Tak, wszystko było teraz jasne... I zwlekanie elektora z przystąpieniem do wojny, i oddanie przez niego Szwedom twierdz nadmorskich, i przepuszczanie nieprzyjaciela przez ziemie pruskie, i wreszcie strachliwość i dziwna polityka księcia pomorskiego. Wszystko to było dlań teraz jasne i oczywiste. — Żmija, którą karmimy własną łaskawością i głupotą — syknął przez zęby. Cisnął elektorski list na stół i podszedł do iluminatora. Rozwarłszy go na oścież, począł oddychać głośno i głęboko. Od strony pokładu słychać było wysokie trele świstawek bosmańskich i krzyki marynarzy. Zwolniona z haków fleuta jęła się pogrążać w morskiej kipieli. Do kajuty wszedł Karwat i Magnus powiedział doń spokojnie: — Teraz już możesz wziąć kurs prosto na Gdańsk. „Arka Noego” spełniła swe zadanie. Zamiast posła pozostałości po nim przywieziemy dowództwu. Cenniejsze to od jego osoby. Ho, ho! Sztorman w milczeniu podszedł do kapitana i spoza jego pleców wyjrzał przez iluminator. — Nigdy już nie stanie na naszej drodze — odezwał się cicho. Choć nie powiedział kto, Magnus wiedział, o kim myśli jego wychowanek. On też myślał w tej chwili o tym przedziwnym w swej przebiegłości człowieku o dwóch nazwiskach, kilku tytułach; polityku, który dwory potrafił zdradziecko wyprowadzać w pole, a zginął tak marnie od przypadkowej kuli i szedł teraz w poharatanym pudle nawy na dno morskie, niby prosty żeglarz. — Tak, nie stanie już na naszej drodze — potwierdził. Kadłub tonącej fleuty chybnął jeszcze raz od baku po jut, przechylił się na bakburtę i zniknął w odmętach, które trysnęły , w górę fontanną piany i zakręciły się białym wirem. Gdy po chwili woda wygładziła się nieco, na jej powierzchni pływały tylko szczątki masztów, jakaś złamana w połowie reja i wzdęty kawał płachty żagielnej. Był to jedyny ślad zagłady nawy barona von Wende alias grafa Stolp. Ale i ten ślad pokryła wkrótce fala morskiego przyboju. „Arka Noego” płynęła bez przeszkód na południowy zachód, w kierunku macierzystych wybrzeży. W kierunku Gdańska. Armada — flota wojenna. Nawa — nazwa pierwszych okrętów przeznaczonych do żeglugi wyłącznie pod żaglami. Sztorman — żeglarz pełniący samodzielnie służbę oficera wachtowego. Karawela — typ jednopokładowego żaglowca (XV — XVII w.) o wysokich kasztelach w części rufowej i dziobowe], trzech masztach, z których dwa pierwsze posiadały ożaglowanie rejowe, tylny — skośne. Przeciętnie około 25 m długa i 8 — 10 szeroka. Hajdawery — spodnie. Harcap — warkocz, jaki nosił każdy ówczesny żeglarz. Bukszpryt — drewniana lub metalowa belka przymocowana do dziobnicy i wystająca ukośnie przed dziób. Służy do rozpinania lin i żagli. Kaper — prywatny właściciel statku. Uzbrajał go na swój koszt, często nim dowodził i dobrowolnie zgłaszał swe usługi jednej z wojujących stron w celu zwalczania handlu morskiego strony przeciwnej. Jako upoważnienie do takich akcji otrzymywał tzw. patent kaperski stwierdzający, że dane państwo bierze go pod swą opiekę. Kaprami zwano całą załogę. Ceter-partia — związek, stowarzyszenie kaperskie. Zwykle kilka załóg łączyło się w ceter-partie celem przedsiębrania poważniejszych akcji. Halsztuk — chustka na szyję, rodzaj szerokiego krawata. Antenaty — przodkowie rodziny. Rejs — podróż, którą odbywa statek. Ante omnia (łac.) — przede wszystkim. Antyszambry — przedpokoje. Armować nawy — uzbrajać, przygotowywać do wojny. Ante victoriam ne canas triumphum (łac.) — przed zwycięstwem nie triumfuj. Ante lucem (łac.) — przed świtem. Librarie — księgi. Kordiał — lek. Media vita in morte sumus (łac.) — wśród życia otacza nas śmierć. Medykamenty — lekarstwa. Wanty — liny stalowe służące do umocnienia masztów; łączą górne części masztów z burtami. Ordinarius prowiantmagister (barb. łac.) — dostawca wojskowy. Iluminator — okrągłe okienko na statku z szybą z grubego szkła. Sa1ing — drzewce służące do rozparcia lin usztywniających maszt. Aj, aj! — odzew marynarski na rozkaz. Rufa — tylna część okrętu. Klepsydra — przyrząd do mierzenia czasu, złożony z dwóch szklanych naczyń stożkowych, połączonych wąskim kanalikiem. Z górnego naczynia przesącza się do dolnego woda lub przesypuje piasek. G e 1 e o n y — żaglowe okręty wojenne, używane w XVI—XVII w. Były to ówcześnie najlepsze pod względem nawigacyjnym okręty, posiadały dużą szybkość; dzięki dużym rozmiarom (do 1600 ton wyporności — 50 m długości 1 14 m szerokości) i silnemu uzbrojeniu (do 200 dział) stanowiły zawsze trzon eskadr bojowych. Reda — obszar wodny przed portem z odpowiednim rodzajem dna i głębokością pozwalającą bezpiecznie zakotwiczać okręty czekające wprowadzenia do portu. Pinka — niewielki okręt żaglowy używany w XV — XVII w. jako okręt konwojowy i patrolowy, świetnie operujący na płyciznach przybrzeżnych. Znana wyłącznie na Bałtyku. Nabrzeże — ściana basenu portowego obudowana kamieniem (dziś z betonu), uniemożliwiająca oberwanie się gruntu, wyposażona w urządzenia cumownicze i przeładunkowe. Szklanki — szybkie, równomierne uderzenia w dzwon, wybijane co pół godziny, odliczające czas. Liczenie ich zaczyna się od 12.30 — jednym uderzeniem. Co cztery godziny (tak długo trwa wachta) zaczyna się liczyć szklanki od nowa — od jednego do ośmiu uderzeń. Forkasztel — znajdująca się na dziobie lub rufie silnie uzbrojona nadbudówka, służąca również jako pomieszczenie dla załogi. Brasowanie — zmienianie ustawienia żagli rejowych za pomocą brasów, tzn. urządzeń składających się z systemu lin i bloków. Reja — poprzeczna belka na maszcie do przyczepiania i rozpinania żagli. Morka — wiatr wiejący od morza. Sze1f — przybrzeżny pas dna morskiego. Morze Małe — Zatoka Pucka. Snadzizna — mielizna przybrzeżna. Mars — pierwsza od dołu platforma na maszcie, skąd obserwuje się horyzont. Mesa — jadalnia na okręcie. Bak — przód okrętu. Bakburt — lewa burta statku. Rudel — drążek sterowy. Kubryk — pomieszczenie dla załogi okrętowej. Kambuz — kuchnia na okręcie. Luk — otwór w pokładzie statku służący bądź to do ładowania towarów, bądź też jako rodzaj wentylatora na statku. Małe luki służą także do przechodzenia z jednego pokładu na drugi. Wyb1ina — drabinka sznurowa. Flagman — sygnalista eskadry lub dywizjonu zwykle znajdujący się na okręcie flagowym Apparatus belli (łac.) — maszyny wojenne. Fok i grot na gejtawy — podciągnięcie specjalną liną (gejtawą) fokżagla i grotżagla do rei. Trap — schodki okrętowe. Szyk czołowy — ustawienie okrętów w jednej linii, jeden okręt obok drugiego. Szyk torowy — ustawienie okrętów w jednej linii, ale jeden okręt za drugim. Ignorantia crassa (łac.) — nieuctwo, ciemnota. Położyć okręt w lewy hals — zwrócić okręt na wiatr od lewej strony. Fordewind — wiatr wiejący w rufę okrętu, tj. w kierunku wzdłuż płaszczyzny jego symetrii (pełny wiatr). Peleng — szyk okrętów polegający na tym, że ustawia się je w linii skośnej. Falkonet — działo małokalibrowe, używane w XVI — XVII w., strzelające ładunkami ołowianymi. Galeota — okręt wojenny z ożaglowaniem skośnym, o wypukłych burtach i zaokrąglonej rufie (XVI—XVII w.). Bezanmaszt — tylny maszt Szlupbelka — urządzenie dźwigowe służące do spuszczania lub podnoszenia łodzi okrętowej. „Tak trzymać” — komenda dla sternika, oznaczająca, że ma utrzymywać okręt na tym samym kursie, na jakim znajdował się on w czasie wydawania komendy. Sterburta — prawy bok okrętu. Rampa — balustrada. Odbijacz — elastyczna poduszka spleciona z lin, wywieszana za burtę okrętu podczas dobijania do celu, aby złagodzić uderzenie. Dryfować — zbaczać z drogi pod wpływem wiatru, prądu lub fali Par super parem potestatem non habet (tac.) — nikt nie może mieć władzy nad równym sobie. Bryza — wiatr powstający na skutek niejednakowego nagrzewania się lądu i morza. W dzień jest wilgotny i wieje od morza w kierunku lądu, w nocy jest suchy i wieje w kierunku odwrotnym. Kabestan — mechanizm służący do przesuwania ładunku. Używa się go m. in. do wyciągania kotwic okrętowych. Kilwater — ślad wodny posuwającego się statku, smuga powstająca za Jego rufą. Inkaust — atrament. Nord - północ. Topżagiel — niewielki żagiel czworokątny u szczytu masztu. Refować — zmniejszać powierzchnię żagli przy silnym wietrze. Takielunek — sprzęt służący do omasztowania, ożaglowania i olinowania statku. Stenga — drzewce omasztowania okrętowego, przedłużenie kolumny masztu. Bom — poziome drzewce umocowane jednym końcem do masztu, drugim zawieszone na linie. Kordelas — obosieczny nóż. Jut — tylny kraniec pokładu. Kabel — morska miara długości (1/10 mili morskiej) równa 185,2 m. Rumpel — sterownica, dźwignia eto poruszania steru. Kok — kuchta okrętowy. Kokpit — wgłębienie dla załogi w części rufowej pokładu statku. Stępka— kil, belka wiązania okrętowego, biegnąca przez całą długość spodu statku, stanowiąca jakby jego fundament. Flauta — cisza morska. Halsować — płynąć zygzakiem, zmieniać często kurs. Odbój — komenda, oznaczająca zakończenie alarmu bojowego na okręcie wojennym. Martwa fala — rozkołys, łagodna fala (niekiedy duża) powstała wskutek długotrwałego wiatru wiejącego nad rozległym obszarem morskim. Może biec po morzu nawet kilkanaście godzin po ustaniu wiatru, który ją wywołał, dlatego często jest obserwowana na obszarze zupełnie bezwietrznym lub na takim, w którym wieje wiatr przeciwny do kierunku martwej fali. Koja — łóżko na okręcie, umocowane na stałe do podłogi lub ścian pomieszczenia. Szoty — liny służące do kierunkowego nastawiania żagli. Fok i kliwry — przednie żagle trójkątne. Stojący na oku — czatownik na przodzie okrętu. Abordaż — dawny sposób walki na morzu, polegający na tym, że jeden okręt dobijał do burty drugiego, aby przeprowadzić walkę wręcz i opanować go. Szpunt — czop, zatyczka. Łaszt — ówczesna miara wyporności, około 2000 kg. Pryz — zdobycz. Stanąć w dryf — wykonać manewr polegający na specjalnym ustawieniu żagli, co pozwala zatrzymać statek bez spuszczania ich. Sterling — deska wywieszona za burtę na linach, umożliwiająca prowadzenie niektórych prac na zewnątrz kadłuba okrętu. Lazaret — magazyn specjalny. Miał nad nim pieczę zawsze sam kapitan. Aflaston — ozdoba; rzeźba zwykle związana z nazwą okrętu, umieszczona u szczytu stewy dziobowej. Gryf — wizerunek ptaka bajecznego: lwa z głową orła i ze skrzydłami. Welbot — lekka, wąska, szybka lódź okrętowa o ostrych kształtach dziobu Szlakowy - kierujący szalupą. Patriae in serviendo consumor — (Łac.) — poświęciłem się służbie dla ojczyzny. Hoc erat in votis (łac.) — tego chcieliśmy. Consense (łac.) — zgodnie. Pro hac vice (łac.) — na ten raz. Obło — zaokrąglenie kadłuba okrętu w miejscu, w którym dno przechodzi w burtę. Stewa dziobowa — belka żelazna lub drewniana, zagięta do góry, stanowiąca przedłużenie kilu, umieszczona na dziobie okrętu. Poler — słupek z drewna lub lanego czy kutego żelaza, służący do zakładania nań cum albo hollin. Polery ustawione są zwykle parami i umocowane do pokładu, w portach do nabrzeża. Lewar — przyrząd do podnoszenia ciężarów. Omne nimium nocet (łac.) — Co zanadto, to niezdrowo. Bejdewind — jedna czwarta wiatru, wiatr wiejący od dziobu pod ostrym kątem do linii symetrii okrętu. Rewa — ławica przybrzeżna. Farwater rzeki — tor wodny, droga stanowiąca bezpieczne przejście dla okrętów, wytyczona zakotwiczonymi znakami (wiechami, bojami). Pirs — prostopadły do nabrzeża pomost wybiegający w wody portowe, wyposażony zwykle, podobnie jak nabrzeże, w urządzenia przeładunkowe i cumownicze. Nagle — gwoździe. Profit — zysk, korzyść. Konsyderacja — zachowanie, szacunek. Licentiam regni (łac.) — zezwolenie królewskie. F1euta — dawny statek handlowy, jego rufa miała zaokrąglony kształt, w przeciwieństwie do ruf innych statków z tego okresu, które miały rufy płasko ścięte. Jo, es wird schones Wetter sein (niem.) — tak, będzie piękna pogoda. Blokhauz ~ umocnione pomieszczenie dla niedużego oddziału wojskowego, ma przez pewien czas stawiać opór nieprzyjacielowi. Basta — komenda na łodziach wiosłowych, na którą wioślarze przestają wiosłować, wyjmując z dulek wiosła, podnoszą je i układają wzdłuż burt piórami w kierunku dziobu. Awanport — przedporcie, obszar wodny między falochronem a dalszymi częściami portu, skąd prowadzą drogi do kanałów, basenów, doków portowych itp. Przybój — kipiel, załamywanie się fal na płyciznach. Fale, osiągnąwszy obszar wodny o głębokości zbliżonej do wysokości fali, załamują się tworząc fale przybojowe. Przybojem zwie się również załamywanie się fal wybiegających na ląd. Bujowisko — morze u wybrzeży rozkołysane nierównomierną falą. Ariergarda — straż tylna. Kunktator — człowiek rozmyślnie powolny w działaniu. Supozycje — przypuszczenia. Ordo est anima rerum (łac.) — porządek jest duszą wszechświata. Interwały — odległości pomiędzy okrętami idącymi w szyku. Salut — oddanie honorów wyższemu dowódcy przez okręt wojenny za pomocą wystrzałów armatnich. Ilość wystrzałów oraz komu salut przysługuje, określają przepisy. Wer ist dort (niem.) - kto tam jest. Non tam libenter, quam reverenter (tac.) — nie tyle z chęci, co ze strachu. Inkwizycja — śledztwo. Cekhauz — zbrojownia, zwykle znajdowało tam również pomieszczenie więzienie miejskie. Checza — dom mieszkalny. Glejt — list zabezpieczający. Burg — niemiecki zamek warowny. Hufna1 — gwóźdź do podkowy. Szpigaty - otwory w nadburciu lub w poszyciu pokładu służące do spływu wody, która dostała się na pokład podczas zalewu falą. Ślepa strefa — międzywietrze, pas względnej ciszy między rejonami wiatrów wiejących w różnych kierunkach. Psia wachta — nazwa najuciążliwszej wachty od północy do czwartej nad ranem. Płaskoć — plaża, płaszczyzna wybrzeża Karcer — ciemnica, areszt.