JAMES BARCLAY Zlodziej Switu Prolog Dlon na jej ustach zdusila krzyk, jaki wydala, budzac sie. Obok, na lozku, lezal w bezruchu Alun. Nad nia, osloniety ciemnosciami nocy, pochylal sie napastnik. Dostrzegla tylko zarys szczuplej twarzy i wpatrujaca sie w nia twardym wzrokiem pare oczu. Dlon na jej ustach zacisnela sie mocniej.-Jesli rzucisz zaklecie, chlopcy umra. Jesli bedziesz sie opierac i odmowisz wspolpracy, rowniez zgina. Twoj maz bedzie swiadkiem, ze mozemy porwac takich jak ty z kazdego miejsca na ziemi, nawet z samego serca miasta-Kolegium. Pomysl o tym podczas snu i powstrzymaj gniew, kiedy juz sie obudzisz. Mamy wiele spraw do omowienia. Rozszalaly natlok mysli przelatywal jej przez glowe przy wtorze lomotu serca. Glupi upor, ktory sklonil ja do zamieszkania poza bezpiecznymi murami kolegium, zemscil sie, sprowadzajac zagrozenie na ludzi, ktorych najbardziej kochala. Mezczyzna wspomnial jej synow, wspanialych blizniakow, w ktorych pokladala tak wiele nadziei i w ktorych pielegnowala prawdziwa sile. Sa mlodzi i tacy niewinni. Skurczyla sie, zmagajac sie z wizja tego, co ci ludzie moga zrobic z jej dziecmi. Byli bezlitosni. Slubowali zaglade wszystkiemu, co w ich oczach bylo zle i niegodziwe. Nie dostrzegali czystosci i magii tego, co tworzyla, i to wlasnie zaslepienie czynilo ich tak groznymi. A przeciez od poczatku przypominano jej o ostroznosci. Mistrzowie kolegium popierali jej pragnienie spokojnego, rodzinnego zycia. Ostrzegali jednak przed zbytnim przyzwyczajeniem sie do takiego luksusu, szczegolnie w czasach, gdy ludzie otwarcie wyrazali swa wrogosc wobec kolegium i wszystkiego co reprezentuje. To nadal byl eksperyment, a nie zwykla chec osiedlenia sie, przypominali jej, a chlopcy nalezeli do kolegium i ich rozwoj byl przede wszystkim obiektem badan. Jak zwykle jednak miala wlasne zdanie. W koncu byli przeciez jej synami, a Alun rowniez nie chcial mieszkac w kolegium. Teraz przeklinala sie za glupote i zadufanie we wlasna zdolnosc do zapewnienia im bezpieczenstwa. Echa zbyt dlugo ignorowanych ostrzezen zamienily sie w lzy bezsilnej zlosci i splynely po jej policzkach. Zobaczyla druga reke mezczyzny, trzymajaca skrawek materialu. Przycisnal go do jej twarzy i natychmiast poczula dzialanie narkotyku. Bronila sie jak zaszczute, schwytane w pulapke zwierze. Krotko, desperacko i bez efektu. To byl brofen. Zdazyla jeszcze tylko pomyslec, jak zle bedzie sie czula, kiedy znow otworzy oczy. Rozdzial I Niebieski blysk przeszyl wieczorne niebo, rozdzierajac szary calun nisko wiszacych chmur i oblewajac wrota przeleczy Taranspike ostrym, jasnym blaskiem. Odglos eksplozji. Krzyki.Krucy, stojacy na murach wewnetrznego zamku kontrolujacej przelecz twierdzy, trzezwo ocenili sytuacje na polu bitwy. Lewe skrzydlo obroncow zostalo zdruzgotane. Plonace i poszarpane ciala zalegaly na popalonej trawie, wrog zas nacieral ze zdwojona sila na calej linii. Jakby nagle wstapily w nich nowe sily. -Niech ich diabli! - zaklal Bezimienny. - Mamy klopoty. Uniosl nad glowe zacisnieta piesc, rozcapierzyl palce i zatoczyl ramieniem szerokie kolo. Stojacy na basztach straznicy z choragiewkami natychmiast przekazali rozkaz. Z bocznej bramy, w galopie, wypadlo pieciu kawalerzystow i mag. -Spojrz tam! - wskazal Hirad w strone zniszczonego lewego skrzydla. Pietnastka ludzi przedarla sie przez kordon i ignorujac bitwe, pedzila w strone zamkowych murow. - Wchodzimy? - zapytal. -Wchodzimy - odpowiedzial Bezimienny. -Najwyzszy czas - usmiechnal sie Hirad. -Krucy! - zaryczal Bezimienny. - Krucy, za mna! Wyszarpnal dwureczny miecz z pochwy opartej o mur i popedzil w dol schodami. Ostatnie promienie slonca zatanczyly na wypolerowanym napiersniku. Szybkosc i zwinnosc, z jaka poruszala sie masywna sylwetka wojownika, dla wielu juz okazala sie fatalnym zaskoczeniem. Gladko wygolona glowa podrygiwala na byczym karku. Schody biegly ze szczytu murow, wzdluz ich wewnetrznej strony, wprost na sklepienie wewnetrznego zamku. Stamtad na dziedziniec prowadzilo krete zejscie poprzez jedna z dwoch baszt. Bezimienny poprowadzil pieciu odzianych w skorzane i kolcze kaftany wojownikow i maga, ktorzy wraz z nim tworzyli oddzial Krukow, w strone lewej baszty. Kopniakiem otworzyl drzwi, odepchnal straznika i opierajac sie o zewnetrzna sciane, by zachowac rownowage, pobiegl w dol, przeskakujac co drugi stopien. Kiedy byl w polowie drogi, kolejna eksplozja wstrzasnela posadami twierdzy. -Przeszli przez mur. Sa na dziedzincu - powiedzial Hirad. -Jestesmy prawie na miejscu - odpowiedzial Bezimienny. Dolne drzwi baszty byly otwarte, lecz Bezimienny biegl tak szybko, ze Hirad watpil, by nawet w przeciwnym razie zdolaly powstrzymac pedzacego wojownika. Krucy wyskoczyli na dziedziniec, oblany bursztynowym swiatlem zachodzacego slonca, i skierowali sie w lewy rog placu, gdzie unosil sie jeszcze kurz niedawnej eksplozji. Z chmury kurzu i zwalow gruzu wynurzyl sie przeciwnik. Zamaskowani wojownicy w skorzanych zbrojach rozbiegli sie po dziedzincu. Za nimi Hirad wypatrzyl jeszcze jednego, spokojnie, wydawaloby sie, przedzierajacego sie przez kamienie i pyl. Oprocz skorzanego, blyszczacego kaftana, mial na sobie czarny plaszcz, powiewajacy na wietrze. Niespiesznie palil fajke trzymana w ustach i, jezeli barbarzyncy nie zawodzil wzrok, od czasu do czasu glaskal kota, ktorego glowa wygladala zza kolnierza plaszcza. Za soba Hirad uslyszal, jak Ilkar, elfi mag z Julatsy, splunal i zaklal - Xetesk. - Zatrzymal sie i zerknal przez ramie. Ilkar machnal reka. -Ruszaj do walki - powiedzial elf. Jego szczupla atletyczna sylwetka byla napieta, brazowe oczy zwezone w szparki spogladaly spod grzywki krotkich, ciemnych wlosow. - Bede mial na niego oko. Wrogowie rownym krokiem ruszyli w lewo, w strone kamiennego muru, wzdluz ktorego znajdowaly sie szopy na zboze, opal i narzedzia, ciagnace sie od zewnetrznych fortyfikacji do glownego zamku. Bezimienny natychmiast zmienil kierunek, by odciac przeciwnikom droge. Hirad zmarszczyl brwi, nie mogac oderwac oczu od samotnego nieznajomego w czarnym plaszczu. Odglosy walki spoza murow zamku powoli cichly i Hirad skupil sie na nadchodzacej potyczce. Dostrzeglszy Krukow, przeciwnicy ruszyli w ich strone. Liczebnoscia przewyzszali najemnikow niemal trzykrotnie. Pieciu z nich pedzilo przodem, z wysoko uniesionymi mieczami, pokrzykujac. Byli pewni swej przewagi. -Formuj! - wykrzyknal Bezimienny i Krucy sprawnie, nie przerywajac pochodu, zwarli szyk. Jak zawsze, Bezimienny zajal srodek lekko przekrzywionego klina, majac po lewej Talana, Rasa i Richmonda, az prawej Sirendora i Hirada. Z tylu Ilkar przygotowywal ochronna tarcze. Bezimienny z kazdym krokiem rytmicznie uderzal koncem ciezkiego ostrza o ziemie, a Hirad szukal w oczach przeciwnikow blysku zrozumienia. Gdy go odnalazl, wyszczerzyl zeby w usmiechu, dostrzeglszy cien wahania w ich krokach. -Tarcza gotowa - powiedzial Ilkar. Nawet teraz, po dziesieciu latach, Hirada przeszyl dreszcz, choc przeciez, tak naprawde, niczego nie byl w stanie wyczuc. A jednak byla tam. Niewidzialna siec, chroniaca przed magicznymi atakami. Lekki rozblysk powietrza. Bezimienny wzniosl koniec miecza i sekunde pozniej Krucy przeszli do zwarcia. Bezimienny uderzyl lukiem od prawej do lewej, druzgoczac garde przeciwnika i rozrabujac jego twarz od podbrodka az do czola. Tryskajac krwia, mezczyzna odlecial w tyl, wpadajac na dwoch kompanow i, nie zdazywszy wydac nawet krzyku, umarl. Z prawej Sirendor przyjal uderzenie przeciwnika na trojkatna tarcze i zatopil miecz gleboko miedzy jego zebrami. Hirad uskoczyl przed niezgrabnym ciosem z gory, pochylil sie w prawo i pchnal obydwoma rekami w kark przeciwnika. Reszta nie kwapila sie, by wypelnic luke. Barbarzynca usmiechnal sie paskudnie i wystapil do przodu, gestem zachecajac przeciwnikow do ataku. Po lewej sytuacja wydawala sie mniej jednoznaczna. Ras i Talan wymieniali ciosy z uzbrojonymi w tarcze wrogami, podczas gdy Richmond, zdekoncentrowany, byl w defensywie, ciagle jednak zagrazajac przeciwnikowi blyskawicznymi, plynnymi uderzeniami. -Widze czarodzieja - powiedzial. - Z lewej. Sparowal cios wymierzony w brzuch i odepchnal przeciwnika. -Mam go. - Glos Ilkara skoncentrowanego na utrzymywaniu tarczy brzmial slabo. - Bedzie rzucal. -Zostawcie go Ilkarowi - wydal rozkaz Bezimienny. Jego ostrze rabnelo w tarcze napastnika. Mezczyzna zachwial sie. -Dalej idzie w lewo - powiedzial Richmond. -Zostaw go. - Najwiekszy z Krukow rozplatal podbrzusze wojownikowi przed soba, a stojacy obok Talan dobil swego pierwszego przeciwnika, wychodzac z walki ze zranionym ramieniem. Wrogi mag wychrypial slowa zaklecia. Powietrze zrobilo sie nagle gorace i na sekunde obie strony zatrzymaly sie w pol kroku. -Kryc sie! - wykrzyknal mag. Budynki wzdluz tylnego muru eksplodowaly, posylajac w powietrze chmure wirujacych odlamkow i polamanych desek, ktore rozlecialy sie po calym dziedzincu. Chaos. Kawalek deski uderzyl Hirada w stope, wytracajac go z rownowagi. Upadl do przodu, starajac obrocic sie na plecy. Z lewej strony Bezimienny ledwie zachwial sie, kiedy sila wybuchu uderzyla go w plecy. Jego miecz z piorunujaca sila uderzyl w bok stojacego z przodu przeciwnika, calkowicie przecinajac kregoslup. -Tarcza poszla! - wrzasnal Ilkar. Wstrzas detonacji rzucil nim o ziemie, niszczac koncentracje. Natychmiast jednak zerwal sie na rowne nogi. - Zajme sie magiem. -Mam go! - Richmond, ktory niemal przewrocil sie na swojego przeciwnika, szybciej odzyskal rownowage i pchnal prosto w brzuch wojownika. Zwrocil sie w strone maga. -Zostan! - ryknal Bezimienny. - Richmond, trzymaj linie! Hirad spogladal prosto w oczy wojownika, ktory wlasnie mial go zabic. Ten, ledwie dowierzajac szczesciu, machnal mieczem w strone bezbronnego barbarzyncy. Cios nie doszedl celu, zamiast tego uderzajac z brzekiem w trojkatna tarcze. Hirad zobaczyl pare nog i szybkie uderzenie miecza w gore, prosto w szyje swego przesladowcy. Sirendor schylil sie i pomogl barbarzyncy wstac. Richmond zdolal odbiec tylko kilka krokow, kiedy zorientowal sie, jak fatalny blad popelnil. Ras, zwiazany z jednym przeciwnikiem, nie wiedzial, ze jego lewa flanka zostala zupelnie odslonieta. Wykorzystujac sytuacje, kolejny z wrogow szybko obszedl swego kompana i zatopil miecz w boku Kruka. Ras zacharczal i upadl, trzymajac sie za zranione biodro, mokre juz od przesiakajacej przez zbroje krwi. Upadl wprost pod nogi Talana, na tyle mocno, by wytracic przyjaciela z rytmu. Talan, ktory wlasnie sparowal jeden z ciosow, nie mial zadnej mozliwosci uchronic sie przed kolejnym. -Jasna cholera! - warknal Bezimienny. Ustawil miecz poziomo przed Talanem, przyjmujac obydwa ciosy wymierzone w Kruka. Jednoczesnie z calej sily kopnal jednego z atakujacych w krocze. Richmond z powrotem rzucil sie do walki. W tym samym czasie Talan ustawil sie nad lezacym Rasem i szybkim pchnieciem przebil piers drugiego przeciwnika. Potem wyrwal ostrze, pozwalajac padajacemu wrogowi udusic sie wlasna krwia. Stojacy z tylu Ilkar mogl tylko patrzec, jak xeteskianski mag biegnie w strone czesci muru odslonietej po wybuchu drewnianych zabudowan, zatrzymuje sie, odwraca w jego strone, posyla mu usmiech i, wypowiedziawszy jedno slowo, znika. Ilkar zacisnal zeby i skierowal swa uwage w strone walczacych. Ras lezal nieruchomo, skulony. Bezimienny rozrabal wlasnie kolejnego przeciwnika, a po jego prawej Sirendor i Hirad takze mordowali z wytrenowana skutecznoscia. Jedynie ciecia Richmonda przypominaly gwaltowne machniecia cepem, a postawa ciala zdradzala klebiace sie w nim uczucia. Ilkar ruszyl do przodu, ogniskujac mane potrzebna do rzucenia zaklecia. To wystarczylo. Zobaczywszy go, ci z wrogiego oddzialu, ktorzy jeszcze trzymali sie na nogach, odskoczyli i rozpoczeli odwrot. -Zostaw ich - powiedzial Bezimienny, widzac, ze Hirad szykuje sie do poscigu. Barbarzynca zatrzymal sie i patrzyl na przeciwnikow, uciekajacych przy wtorze drwin dochodzacych z murow. Slychac tez bylo glosne okrzyki radosci, bowiem dzwiek rogow na calym polu bitwy nawolywal oddzialy wroga do odwrotu. Dla Krukow jednak to zwyciestwo mialo gorzki smak. Na dziedzincu panowala cisza, wszelkie okrzyki milkly, w miare jak obroncy zwracali wzrok na srodek placu, by zobaczyc cos, co niewielu kiedykolwiek widzialo. Hirad rozejrzal sie i zobaczyl, ze wszyscy procz niego i Ilkara sa pochyleni nad cialem Rasa. Dolaczyl do nich. Otworzyl usta, by zadac pytanie, ale powstrzymal slowa cisnace sie na wargi. Ras lezal z rekami ciagle zacisnietymi na paskudnej ranie i nie oddychal. -Caly dzien siedzimy na tylkach i teraz to - warknal Hirad. - Nigdy wiecej roboty jako rezerwy. -Mysle, ze to nie czas ani miejsce na taka rozmowe - cicho odpowiedzial Bezimienny, spogladajac na gromadzacy sie powoli tlum. -A czemu nie? - Hirad poderwal sie tak gwaltownie, ze miesnie zagraly mu pod skorzanym kubrakiem, a warkocz miedzianych wlosow podskoczyl na karku. Z trzaskiem wepchnal miecz do pochwy. - Ile jeszcze potrzebujemy cholernych dowodow? Po dniu spedzonym na murach nie jestesmy wystarczajaco dobrzy, kiedy dochodzi do walki. -Jest tu paru takich, ktorzy sie z toba nie zgodza - wypalil Bezimienny, wskazujac na lezace ciala wrogow. -Stracilismy trzech ludzi w ciagu dziesieciu lat, za kazdym razem w kontrakcie, ktorego nie powinnismy byli przyjmowac. Powinnismy sie wynajmowac do walki, a nie do siedzenia w miejscu i przygladania sie, jak to robia inni. -Ten kontrakt to spore pieniadze - wtracil Ilkar. -Powiedz to Rasowi! - wykrzyknal Hirad -Ja... - Ilkar urwal i przylozyl dlon do czola. Jego oczy nabraly nieobecnego wyrazu. Druga reka scisnela ramie Bezimiennego. -Rozmowa i Czuwanie beda musialy poczekac. Mag jest ciagle w poblizu - powiedzial Ilkar. Krucy zerwali sie na nogi gotowi do dzialania. -Gdzie? - warknal Hirad. - Juz jest trupem. -Nie widze go - odpowiedzial mag. - Rzucil Plaszcz-Ukrycia. Ale jest w poblizu. Czuje ognisko many. -Wspaniale! - odezwal sie Sirendor. - Siedzimy jak na strzelnicy! - Mocniej zacisnal dlon na rekojesci miecza. -Nie ma obawy. Musi rozproszyc Plaszcz, zanim znowu cos rzuci. Ciekaw jestem tylko, czego on tu szuka. - Twarz Ilkara byla napieta w pelnym skupieniu. Hirad rozejrzal sie bacznie, zatrzymujac wzrok na murach twierdzy. Klebiace sie chmury przyspieszyly nadejscie wieczoru i okolica skapana byla w szarym polmroku. Zaczal padac niewielki deszcz. Wszystko wokol ucichlo i setka oczu wpatrzona byla w Krukow i cialo, ktore otaczali. Twierdza Taranspike zamarla i nawet zwyciescy zolnierze, wracajacy z pola, milkli, wkraczajac na dziedziniec. Krucy zaczeli powoli rozchodzic sie, poszerzajac krag. Ilkar stal osobno, nie spuszczajac oka z odcinka muru, przy ktorym zniknal Xeteskianin. -Jak mogl nas nie trafic tamtym zakleciem? - zastanowil sie Talan, wskazujac na kawalki drewna i rozsypane wszedzie ziarno. - Mial nas jak na dloni. -Nie mogl - odpowiedzial Ilkar. - Dlatego tez... Xeteskianin pojawil sie nagle przy zamkowym murze, z dlonmi opartymi o kamienie budowli. Palce poruszaly sie badawczo i w pewnej chwili czesc muru wsunela sie do srodka i w lewo, odslaniajac ciemny korytarz. Mag wslizgnal sie do srodka i przejscie natychmiast sie zamknelo. Ilkar podbiegl do muru i zaczal dokladnie badac jego powierzchnie. Reszta druzyny otoczyla go w oczekiwaniu. -No, otwierajze! - ponaglil Hirad. Elf spojrzal na niego, nerwowo poruszajac spiczastymi uszami. -Potrafisz to otworzyc? - zapytal Talan. Ilkar pokiwal glowa. -Tak, ale musze rzucic zaklecie. Inaczej nie znajde przyciskow. Odwrocil sie z powrotem do muru, a Krucy odsuneli sie, by dac mu wiecej miejsca. Ilkar zamknal oczy i wypowiedzial krotka inkantacje, jednoczesnie poruszajac palcami po kamiennej scianie. Czul, jak smugi many owijaja sie wokol jego dloni. Jeden po drugim, palce odnajdywaly punkty nacisku. -Mam - powiedzial w koncu. Nie minelo nawet pol minuty. Bezimienny pokiwal glowa. -Bardzo dobrze - powiedzial. - Ty jednak - tu wskazal na Talana - zostajesz, zeby opatrzyc rane, zas ty - wycedzil w strone Richmonda - rozpocznij Czuwanie i zastanow sie, co uczyniles. Na chwile zapadla cisza. Talan rozwazal sprzeciw, lecz struzka krwi na ramieniu i pobladla twarz wskazywaly, ze rana byla dosc powazna. Richmond podszedl do ciala Rasa, pociagajac nosem i powstrzymujac lzy cisnace sie do blekitnych oczu. Pochylil sie i uklakl obok martwego Kruka, z dlonmi opartymi na wbitym w ziemie mieczu. Sklonil glowe i znieruchomial; tylko dlugie, zwiazane w kucyk blond wlosy lekko poruszaly sie na wietrze. To wlasnie on, Talan i Ras dolaczyli do Krukow juz jako zgrany i szanowany zespol cztery lata temu, po bitwie, w ktorej oddzial po raz pierwszy stracil dwoch czlonkow. Bezimienny podszedl do Ilkara. -Ruszajmy - powiedzial. -Tak jest - odpowiedzial elf i pchnal. Kamienna sciana cofnela sie, otwierajac przejscie. - Pozostanie otwarte - powiedzial Ilkar. - Xeteskianin musial je zamknac od srodka. Na koncu ciemnego korytarza dostrzegli slabe, migoczace swiatlo. Bezimienny wsunal sie do srodka, zaraz za nim weszli Hirad i Sirendor. Ilkar zamykal pochod. Nagle uslyszeli gwaltownie urwany okrzyk przerazenia i naglacy glos, a zaraz potem szuranie butow. Bezimienny przyspieszyl kroku. Korytarz skrecil ostro w prawo i Bezimienny ujrzal wnetrze niewielkiej sali. Po prawej stronie stalo lozko, po lewej stol. Tam tez dostrzegl blask ognia, ktory przebijal z krotkiego korytarza. Przy wejsciu do niego, oparty o stol lezal kilkudziesiecioletni mezczyzna, odziany w proste, niebieskie szaty. Z glebokiego rozciecia na czole kapala krew. Mezczyzna, targany drgawkami, nieobecnym wzrokiem wpatrywal sie w szkarlatne krople na dloniach i kaluze na podlodze. Bezimienny podszedl i kleknal obok. -Gdzie on jest? - zapytal. Cisza. Ranny wydawal sie nie zdawac sobie nawet sprawy z obecnosci wojownika. -Mag w czarnej szacie. Dokad poszedl? -Bogowie! - wykrzyknal Ilkar, przepychajac sie do lezacego. - Toz to zamkowy mag. Bezimienny skinal glowa. Ilkar ujal twarz rannego w dlonie. Wszedzie byla krew. Oczy strzelaly na wszystkie strony niewidzacym spojrzeniem. -Seran, to ja, Ilkar. Slyszysz mnie? Wzrok lezacego na chwile odzyskal jasnosc. -Seran, dokad poszedl Xeteskianin? Chcemy go dostac. Mag pochylil glowe, jakby wskazujac spojrzeniem wejscie do korytarza. Probowal cos powiedziec, ale z jego ust wydobyl sie tylko urwany syk. -Zaraz - zaczal Sirendor. - Czy ta sciana nie powinna... -Ruszajmy - przerwal mu Bezimienny. - Czekajac, tracimy tylko czas. -Zgadza sie - przytaknal Hirad. Ruszyl przodem, prowadzac druzyne przez krotki korytarz do malej, pustej komnaty. W swietle plynacym z pokoju Serana dostrzegl kolejne drzwi. Otworzyl je i ruszyl dalej dlugim korytarzem. Z przodu dostrzegal migotliwy blask ognia. Obejrzal sie za siebie. -Chodzmy! - powiedzial i ruszyl biegiem w strone swiatla. Na koncu korytarza zobaczyl plonace palenisko, wmurowane w przeciwlegla sciane. Wchodzac do komnaty, rozejrzal sie szybko. Po prawej stronie, w odleglosci jakichs siedmiu metrow, ujrzal dwoje drzwi, a miedzy nimi kolejne, zgaszone jednak, palenisko. Jedne z drzwi zamykaly sie wlasnie. -Tam! - wskazal i popedzil, nie czekajac na towarzyszy. Ofiara znajdowala sie juz blisko. Podbiegl i szarpnal za drzwi. Zobaczyl maly przedsionek, a za nim wielkie podwojne wrota z wyrytym znakiem herbowym. Sciany pomieszczenia pokryte byly runicznymi napisami. Calosc oswietlaly metalowe czasze, wypelnione plonacymi wegielkami. Hirad nie zwracal na to wszystko uwagi. Jedno skrzydlo wrot byl lekko uchylone. Przez nie do przedsionka wpadala jasna poswiata. Barbarzynca usmiechnal sie. -Chodz do tatusia - wyszeptal i wskoczyl przez szpare do srodka. * * * -Hirad, zaczekaj! - krzyknal Sirendor, wpadajac wraz z Ilkarem i Bezimiennym do wiekszej sali.-Biegnij za tym kretynem, Sirendor - rozkazal Bezimienny. - Chyba czas sie rozejrzec. Nad paleniskiem wisiala metalowa tarcza o srednicy okolo metra. Wyryto na niej leb i pazury smoka. Szeroki pysk zional ogniem, zas szpony wygladaly, jakby gad cos chwytal. Poza tym w pokoju nie bylo innych ozdob. Bezimienny rzucil okiem w strone wybiegajacego Sirendora i zblizyl sie do smoczego herbu. Nagle zatrzymal sie i zmarszczyl brwi. -Co sie stalo? - zapytal Ilkar. -Cos sie tu nie zgadza. Albo fatalnie sie myle, albo tu powinny byc kuchnie, a tam - wskazal dwoje drzwi obok paleniska - dziedziniec! -W takim razie musimy znajdowac sie pod nim - powiedzial Ilkar. -Nie schodzilismy w dol - pokrecil glowa Bezimienny. - Co o tym sadzisz? Lecz elf juz go nie sluchal. Jego uwage przykul herb nad paleniskiem. Twarz mu pobladla. -Ten symbol. Znam go - powiedzial, podchodzac do sciany. -Co to takiego ? -To herb Dragonitow. Slyszales o nich? -Jakies plotki. - Bezimienny wzruszyl ramionami. - Co z tego? -I mowisz, ze powinnismy znajdowac sie teraz na dziedzincu? -Tak sadze, ale... Ilkar przelknal sline. -Bogowie! Obysmy nie uczynili tego, o czym mysle. * * * Najpierw to rozmiar komnaty i gorace powietrze, ktore ja wypelnialo, spowodowaly, ze Hirad zwolnil kroku. Potem poczul ostry, wszechobecny zapach drewna i oleju. W koncu para olbrzymich oczu, wpatrujacych sie prosto w niego z przeciwleglego konca komnaty, sprawila, ze zastygl w calkowitym bezruchu. *** -Na bogow, Hirad, uspokoj sie! - Sirendor otworzyl drzwi na prawo od paleniska i wbiegl do przedsionka. Popatrzyl na wielkie, ozdobione herbem wrota. Nagle tuz przed nim pojawil sie mag w ciemnym plaszczu. Sirendor odskoczyl i uniosl miecz, zdajac sobie sprawe, ze nagle pojawienie sie przeciwnika to wynik rozproszenia zaklecia. Calkiem przystojna, trzydziestokilkuletnia twarz maga, ukryta pod potargana kepa wlosow i krotka broda, byla blada z przerazenia. Mezczyzna wyciagnal rece przed siebie.-Prosze cie - wyszeptal. - Jego nie moglem zatrzymac, ale ciebie moge. -Jestes winny smierci jednego z Krukow... -I, uwierz mi, nie chce, by zginal kolejny. Barbarzynca... -Gdzie on jest?! - krzyknal Sirendor. -Nie podnos glosu. Twoj przyjaciel ma klopoty - powiedzial mag. W kolnierzu jego plaszcza cos sie poruszylo i Kruk przez chwile widzial wygladajacy stamtad koci pysk. - Jestes Sirendor, prawda? Sirendor Larn? Wojownik skinal glowa. Mag ciagnal dalej. -Ja jestem Denser. Wiem, co teraz czujesz, ale mozemy pomoc sobie nawzajem, a wierz mi, twoj przyjaciel potrzebuje pomocy. -Co mu grozi? - Sirendor sciszyl glos. Z nieokreslonego powodu zachowanie maga zaniepokoilo go. Xeteskianin powinien juz nie zyc, a jednak wydawal sie obawiac czegos innego niz smierc z reki Kruka. -To cos bardzo, bardzo powaznego. Sam zobacz. - Denser polozyl palec na ustach i skinal do Sirendora, by sie zblizyl. Wojownik podszedl blizej, nie spuszczajac oka z maga ani z duzej wypuklosci w kolnierzu jego plaszcza. Zajrzal przez uchylone drzwi. -O, Bogowie. - Ruszyl do srodka, lecz dlon maga zacisnela sie na jego barku. Odwrocil sie szybko. -Zabieraj lape! Natychmiast! Mag poslusznie cofnal reke. -Tak mu nie pomozesz - powiedzial. -To co mozemy zrobic? - syknal Sirendor. -Nie jestem pewien - wzruszyl ramionami mag. - Byc moze moglbym cos zrobic. Zawolaj swoich przyjaciol. Nic tam nie znajda, a tu moga sie przydac. Sirendor zrobil kilka krokow w strone drzwi i zatrzymal sie. -Nie zrob nic glupiego, czarodzieju, jasne? Jezeli przez ciebie cos mu sie stanie... Denser skwapliwie pokiwal glowa. -Zaczekam - powiedzial. -Zrob tak. Sirendor wybiegl z komnaty, nie zdajac sobie sprawy, ze mial potwierdzic najgorsze obawy Ilkara. * * * Hirad chcial uciekac, ale zdal sobie sprawe, ze stoi juz na srodku wielkiej sali. Poza tym drzace ze strachu kolana i tak odmowilyby mu posluszenstwa. Stal wiec tylko i patrzyl.Glowa smoka spoczywala na opazurzonych przednich lapach i Hirad nagle zdal sobie sprawe, ze od dolnej szczeki do szczytu byla prawie tak duza jak on sam. Sama paszcza mierzyla dobry metr, caly pysk jakies poltora. Oczy, ktore na niego patrzyly, byly osadzone blisko siebie, otoczone rogowymi kolnierzami; stalowoblekitne, ze zrenicami przypominajacymi czarne szparki. Kosciany grzebien, ktory zaczynal sie na czubku glowy, biegl w dol na grzbiet. Z tylu Hirad widzial olbrzymia, polyskujaca mase smoczego cielska. Smok wolno rozlozyl skrzydla i rozmiar komnaty przestal byc zagadka. Wyrastajace tuz nad przednimi lapami, musialy miec ponad dziesiec metrow kazde. Wykorzystujac je do utrzymania rownowagi, smok podniosl leb z podlogi i wyprostowal sie. Mimo iz szyje mial lekko przekrzywiona, by moc obserwowac Hirada, siegal wzrostem dwudziestu metrow. Zwiniety z lewej strony ogon, nawet na samym koncu byl grubszy niz cialo mezczyzny. Rozciagniety smok musial miec co najmniej czterdziesci metrow dlugosci, lecz teraz opieral sie na masywnych tylnych lapach, kazdej uzbrojonej w cztery pazury, wieksze od glowy Hirada. Na dodatek byl caly zloty, od lap do pyska. Skora blyszczala, odbijajac swiatlo plomieni na scianach. Hirad slyszal powolny, gleboki oddech. Smok otworzyl paszcze, odslaniajac dlugie rzedy klow. Slina kapnela na podloge i natychmiast wyparowala. Potwor uniosl przednia lape, wyciagajac zakrzywiony pazur. Hirad mimowolnie cofnal sie. Przelknal sline, czujac jak pot oblewa mu plecy. Drzal jak osika. -O, kurwa - wykrztusil. Barbarzynca zawsze wierzyl, ze umrze z mieczem w dloni. Jednak w sekunde przed tym jak olbrzymi pazur mial rozszarpac go na strzepy, wydawalo sie to bezsensownym, wrecz smiesznym gestem. Miejsce zrodzonego z przerazenia gniewu zajal spokoj i wojownik wsunal bron do pochwy. Podniosl wzrok i spojrzal prosto w oczy bestii. Cios nie nadszedl. Zamiast tego smok cofnal lape i pochylil olbrzymi pysk w dol i do przodu, zatrzymujac sie ledwie trzy kroki przed Hiradem. Wojownik poczul na twarzy goracy, kwasny oddech. -To ciekawe - odezwal sie smok glosem, ktory wstrzasnal calym cialem Kruka. Kolana Hirada w koncu poddaly sie i wojownik opadl na wylozona plytami posadzke. Poruszal otwartymi szeroko ustami, ale nie wydobyl sie z nich zaden dzwiek. -Teraz - powiedzial smok - porozmawiamy o kilku sprawach. Rozdzial 2 -Wiec kim sa ci Dragonici? - zapytal Sirendor zniecierpliwionym szeptem.Ilkar spojrzal w jego strone. -To magowie. Maja... cos... no wiesz... wspolnego... ze smokami - powiedzial, wykonujac bezradny gest reka. -Nie, do cholery, nie wiem! Przeciez smoki nie istnieja, prawda? To tylko bajki, mity. - Sirendor nadal nie podnosil glosu. -Tak? No to widze tam cholernie wielki kawal mitu! - Ilkar wskazal drzwi, strzygac nerwowo uszami. -Czy to ma jakies znaczenie? - wtracil sie Bezimienny. Jego glos, mimo ze cichy, zachowal swoja niezwykla moc. - Musimy sobie odpowiedziec tylko na jedno pytanie. Trojka Krukow i Denser stloczeni byli przy uchylonych drzwiach do komnaty smoka. Wrogosc odlozono na pozniej. Hirad siedzial tylem do nich, z podciagnietymi nogami i dlonmi opartymi o posadzke. Leb smoka znajdowal sie tuz nad glowa barbarzyncy, olbrzymie cielsko spoczywalo na podlodze ze zlozonymi skrzydlami. Cala ta sytuacja, rozmiar i niezwyklosc zjawiska, wydawaly sie Ilkarowi niepojete. Pomijajac fakt, ze nie do konca wierzyl zapisom w ksiegach i nauce mistrzow, Ilkar czasami wyobrazal sobie smoki i myslal o nich jako o duzych istotach. Jednak stworzenie siedzace przed Hiradem bylo tak ogromne, ze elf musial spojrzec dwa razy, zanim zdecydowal, ze Sirendor sie myli i nie patrza na sprytna iluzje. A mimo to nadal w pelni nie wierzyl. -Powinien juz nie zyc - mruknal Bezimienny, na przemian zaciskajac i rozluzniajac dlon na rekojesci miecza. - Dlaczego go nie zabil? -Wydaje nam sie, ze rozmawiaja - odpowiedzial Denser. -Co takiego? - Ilkar nie byl w stanie uslyszec ani slowa. Wedlug niego po prostu gapili sie na siebie. Ale kiedy przyjrzal sie dokladniej, wytezajac cala bystrosc elfiego wzroku, zobaczyl, jak Hirad potrzasa glowa i prostuje sie, by wykonac gest reka. Barbarzynca wskazal za siebie i powiedzial cos, czego mag nie byl juz w stanie uslyszec. Smok przekrzywil glowe i otworzyl pysk pelen ociekajacych slina klow. Hirad poruszyl sie niespokojnie. -Co to znaczy, ze nam sie wydaje? - zapytal Sirendor, lecz Denser milczal. -Pozniej, Sirendor - powiedzial Bezimienny. - Teraz musimy cos wymyslic, zeby go wyciagnac. I to szybko. -O czym oni do diabla rozmawiaja? - zastanowil sie Ilkar. Poniewaz nikt nie odpowiedzial, elf spojrzal z powrotem na zupelnie niewiarygodna scene za drzwiami i jakis blysk przykul jego uwage. Przez chwile myslal, ze to refleks swiatla na smoczych luskach, lecz to cos nie bylo zlote. Raczej stalowe lub srebrne. Wytezyl oczy jeszcze bardziej i zobaczyl niewielki dysk, moze wielkosci dloni, przyczepiony do lancucha oplatanego wokol jednego z pazurow tylnej lapy. Wskazal go Denserowi. -Gdzie? - zapytal Xeteskianin. -Na prawej lapie. Trzeci pazur. Denser pokrecil glowa. -Dobry wzrok, co? Sekunde. - Denser wymamrotal kilka slow i potarl kciukiem oczy. Potem spojrzal jeszcze raz i zesztywnial. -Co to jest? I nie probuj... -Modl sie, aby Hirad zajal go rozmowa wystarczajaco dlugo - Xeteskianin przerwal Ilkarowi i znow zaczal mamrotac zaklecie. -O czym ty mowisz? - syknal elf. - Co zobaczyles? -Zaufaj mi. Potrafie go uratowac. Badzcie tylko gotowi do ucieczki. Denser zrobil krok do przodu i zniknal. * * * -Zrozum, to dla mnie naprawde trudne - powiedzial Hirad. Smok ulozyl glowe na boku i nieznacznie wysunal szczeki. Struzka sliny splynela na posadzke i Hirad odruchowo odsunal noge.-Wytlumacz mi - rozkazal smok glosem, ktory wpadal do ucha i wwiercal sie gleboko pod czaszke. -Musisz zrozumiec, ze nigdy, nawet w najdziwniejszych, pijackich marach nie wyobrazalem sobie, ze bede siedzial i rozmawial ze... ze smokiem. - Hirad rozlozyl rece i uniosl brwi. - To znaczy... znaczy... - urwal zmieszany. Smok wydal nozdrza i barbarzynca znow poczul na twarzy potezny oddech, tak goracy i kwasny, ze musial sie powstrzymac, by nie zakryc ust i nosa dlonia. -A teraz? - zapytal smok. -Teraz jestem absolutnie przerazony - odpowiedzial Hirad i dreszcz przebiegl mu po ciele. Na plecach czul lodowate krople potu, mimo ze w komnacie bylo bardzo goraco. Plomienie migotaly w paleniskach umieszczonych polkoliscie wokol legowiska smoka. Sama bestia spoczywala w bajorze wypelnionym czyms, co wygladalo jak mokre bloto. -Strach jest zdrowy. Tak samo jak umiejetnosc uznania wlasnej porazki. Tylko dlatego ciagle zyjesz. - Smok poruszyl nieco skrzydlem. - Tak wiec zdradz mi tajemnice. Co tutaj robisz? -Scigalismy kogos. Wszedl tutaj. -Przewidywalem, ze nie jestes tu sam. Kogo scigaliscie? Barbarzynca nie mogl powstrzymac usmiechu. Sytuacja przekraczala ramy jego pojmowania. Choc byl pewien, ze wlasnie rozmawia z istota znana tylko z legend, w zaden sposob nie mogl pozbyc sie wrazenia, ze to wszystko jest jednym wielkim zartem. A przynajmniej, ze ma jakies logiczne wytlumaczenie. -To byl mag. Zabil jednego z moich przyjaciol. Szukamy go. Czy... widziales tu kogos...? - wojownik zacial sie. Tego bylo juz za wiele. - Wybacz mi - powiedzial - ale ciagle nie moge uwierzyc w twoje istnienie. Smok rozesmial sie, a przynajmniej tak wydawalo sie Hiradowi. Dzwiek huczal mu w glowie niczym fale rozbijajace sie o skalisty brzeg. Bol spowodowal, ze zamknal oczy. Kiedy je otworzyl, zobaczyl olbrzymi leb kilka centymetrow od swojej twarzy. Bestia dmuchnela strumieniem goracego powietrza prosto w oczy barbarzyncy. Odskoczyl do tylu. Zanim jednak zdazyl zastanowic sie nad zaskakujaca szybkoscia smoka, ten wykonal krotki ruch glowa, uderzajac go w szczeke. Cios poslal Hirada na posadzke kilka metrow dalej, bezbronnego i oszolomionego. Wojownik usiadl i pomasowal podbrodek. Z glebokiego rozciecia poplynela krew. -A teraz, czlowieczku? Czy nadal jest ci trudno we mnie uwierzyc? -Nie... Raczej nie... -I nie powinno. Seran we mnie wierzy, choc tym razem najwyrazniej mnie zawiodl. I jestem pewien, ze twoi przyjaciele za drzwiami podzielaja te wiare. - Glos bestii zabrzmial jeszcze glosniej w glowie Kruka. Hirad wstal i otrzasajac sie z zamroczenia podszedl z powrotem do smoka. -Przepraszam. Nie chcialem cie obrazic - powiedzial, czujac, jak serce podchodzi mu do gardla. Smok wydal z siebie kolejny dzwiek, przypominajacy smiech, lecz bardziej poblazliwy. -A jednak poddawales w watpliwosc moje istnienie - odpowiedzial. - Masz wielkie szczescie, ze nie tak latwo mnie obrazic. Albo raczej, ze nie tak latwo poddaje w watpliwosc... twoje zycie. Hirad rozpaczliwie staral sie skupic na mysleniu, lecz sytuacja wydawala sie beznadziejna. Predzej czy pozniej bestia znudzi sie zabawa, klapnie szczeka i... -To prawda. - Hirad wzruszyl ramionami zrezygnowany. - Ale prawda jest tez, ze jestes ostatnia rzecza, jaka spodziewalem sie tu ujrzec. -Ach tak... - Rozbawienie smoka odbilo sie echem pod czaszka barbarzyncy. - W takim razie cie rozczarowalem. Czy powinienem przeprosic? - Znowu sie rozesmial, choc tym razem ciszej, bardziej refleksyjnie. Hirad uchwycil lewym uchem delikatny szelest. A zaraz potem ledwie slyszalny glos. -Nie daj po sobie pokazac, ze mnie slyszysz, i nic nie mow. Jestem Denser, czlowiek, ktorego scigales. Probuje ci pomoc. - Urwal na chwile, potem ciagnal dalej. - Wiec kiedy kaze ci uciekac, uciekaj, jakby cie pieklo gonilo. Nie zatrzymuj sie i nie patrz za siebie. -A teraz, maly czlowieczku, zadaj mi pytanie. -Co? - Hirad zamrugal oczami i skupil uwage z powrotem na smoku, zaskoczony, ze nawet na tak krotka chwile o nim zapomnial. -Pytaj. Musi byc cos, czego chcialbys sie o mnie dowiedziec. - Smok cofnal glowe, wznoszac ja wysoko. -Dobrze wiec. Dlaczego jeszcze mnie nie zabiles? -Poniewaz schowales swoj miecz i nie stawiales oporu. To bardzo ciekawa reakcja i bardzo... rzadka. Niewielu ludzi budzi moja ciekawosc. -Pewnie masz racje. A wiec co tutaj robisz? -Odpoczywam i nabieram sil. Jestem bezpieczny. -Bezpieczny? - Hirad zmarszczyl brwi - Coz moze ci grozic? Smok opuscil leb i ulozyl go na posadzce. Powoli mrugnal oczami i popatrzyl na barbarzynce. -W moim swiecie toczy sie wojna. Krainy ulegaja zniszczeniu, a nie zanosi sie na rychly koniec walk. Kiedy musimy odzyskac sily, korzystamy z bezpiecznych legowisk, takich jak to, w ktorym jestesmy. -A gdzie wlasciwie jestesmy? - zapytal Hirad, spogladajac na wysokie sklepienie i przestronnosc komnaty. -Przynajmniej masz przeczucie, ze nie znajdujesz sie we wlasnym wymiarze. -Przykro mi, ale nie wiem nic o zadnych wymiarach. Jezeli zas chodzi o rozmiary to prawda, twierdza Taranspike nie posiada takich komnat. Smok rozesmial sie cicho. -O, naiwnosci. Gdybys tylko wiedzial, ile wysilku kosztowalo zbudowanie drogi, ktora sie tu dostales. - Uniosl glowe i zamknawszy oczy, zakolysal nia z boku na bok. Nie otwierajac oczu, mowil dalej. - Po opuszczeniu pokojow Serana znalazles sie w przedsionku, ktory nie jest polozony w zadnym wymiarze. Podobnie ta komnata, jak rowniez kaplica, ktora musiales minac po drodze. Jesli chcesz, nazwij to tunelem miedzy twoim a moim swiatem. Jego istnienie zalezy od nienaruszalnosci materii twojego wymiaru. - Glowa smoka znow znalazla sie tuz przed barbarzynca. - Moj Miot pelni funkcje straznikow twojego swiata. Ochraniamy was przed wplywem innych Miotow i skrywamy przed wami to, co nigdy nie powinno zostac stworzone! -Ale dlaczego? -Bynajmniej nie z sympatii dla waszego miernego gatunku. Niewielu z was zasluguje na nasz szacunek. Gdybysmy jednak udostepnili wam srodki do samozniszczenia, utracilibysmy nasze schronienia na zawsze. Z tego samego powodu wszelkie drogi do waszego swiata pozostaja zamkniete. W przeciwnym razie inne mioty przybylyby tu, by nad wami panowac. Hirad zastanowil sie przez chwile. -A wiec w rzeczywistosci kontrolujecie nasza przyszlosc. Smok wzniosl kosciane wyrostki sluzace mu za brwi. -To rzeczywiscie sluszny wniosek. Jak cie zwa, czlowieku? -Hirad Coldheart. -Ja jestem Sha-Kaan. Jestes silny, Hiradzie Coldheart. Slusznie uczynilem, nie odbierajac ci zycia i rozmawiajac z toba. Bede o tobie pamietal. Teraz jednak musze odpoczac. Zabierz swych towarzyszy i odejdzcie. Przejscie zamknie sie za wami. Nigdy mnie nie odnajdziesz, choc byc moze kiedys ja odnajde ciebie. Jesli zas chodzi o Serana, postaram sie o nowego sluge. Nic mi po Dragonicie, ktory nie potrafi zapewnic spokoju mego sanktuarium. Znaczenie wypowiedzianych slow dotarlo do barbarzyncy dopiero po kilku uderzeniach serca, nie przekonujac go bynajmniej. -Pozwalasz mi odejsc? -A czemu nie? -Uciekaj, Hirad, uciekaj teraz! Leb smoka poderwal sie blyskawicznie z kamiennej posadzki, a w jego oczach zapalily sie ognie. Staral sie odnalezc zrodlo nowego dzwieku, ale Denser pozostawal niewidoczny. Hirad tymczasem wahal sie. -Uciekaj! - krzyknal znow Denser gdzies z lewej. Barbarzynca spojrzal w gore na Sha-Kaana i ich oczy spotkaly sie na jedna chwile. Wojownik ujrzal najczystsza furie. -Bogowie, nie - wyszeptal. Smok odwrocil wzrok i spojrzal w okolice prawej tylnej nogi. Hirad odwrocil sie i zaczal uciekac. -NIE! - ryknal Sha-Kaan. - Zwroc to, co mi zabrales! -Tutaj! - krzyknal Denser i Hirad zobaczyl, ze mag pojawil sie nagle po prawo, jakies trzydziesci krokow od wyjscia. Smok wzniosl glowe i zional straszliwym strumieniem ognia, ktory przetoczyl sie po suficie i przypiekl sciany, niszczac obicia i drewniane dekoracje. Denser jednak zdazyl juz zniknac. Fala goraca otoczyla uciekajacego Hirada niczym calun. Potknal sie i krzyknal rozpaczliwie, lykajac rozgrzane powietrze. Huk szalejacych plomieni wstrzasal jego cialem, krople potu wyplynely na czolo. Komnata plonela. Poprzez dym i plonaca pajeczyne gobelinow dostrzegl Bezimiennego, stojacego przy otwartych drzwiach. Jakis cien przemknal tamtedy i Hirad uslyszal, jak smok zaczyna sie podnosic. Bezimienny pobladl gwaltownie. -Uciekaj, Hirad, szybciej! - wrzasnal. Smok zrobil krok naprzod. Potem kolejny. Barbarzynca czul, ze ziemia trzesie sie pod jego stapnieciami. -Oddaj, co ukradles! - zaryczala bestia. Hirad przekroczyl prog. -Zamykamy! - krzyknal Bezimienny, napierajac z pomoca Sirendora na ciezkie wrota. -Dalej! - Ruszyli w strone drzwi do srodkowej komnaty. Ilkar i Denser z przodu, Sirendor zaraz za nimi. Sha-Kaan zional powtornie i wielkie wrota eksplodowaly burza spalonych odlamkow drewna i metalu, rykoszetujacych od scian pomieszczenia. Wybuch rzucil Hirada na sciane przy zgaszonym palenisku. Plonace kawalki drzwi pokrywaly podloge i buty barbarzyncy. Ledwie oddychal w rozgrzanym powietrzu. Przez chwile lezal oszolomiony, nie dostrzegajac nic procz scian plomieni, potem zobaczyl glowe Sha-Kaana wygladajaca przez zniszczone wejscie. Smok znow nabieral powietrza. Barbarzynca zamknal oczy, oczekujac rychlego konca. Nagle jakas reka chwycila go za kolnierz, pociagnela do gory i przez prawe drzwi, do srodkowej komnaty. Bezimienny przeciagnal go pod okapem metalowego paleniska, ledwie unikajac dwoch jezorow plomieni, ktore przebily sie do drugiej sali i uderzyly o przeciwlegla sciane, topiac umieszczony nad paleniskiem symbol Dragonitow. -Chodz, Hirad. Wynosimy sie stad. - Wysoki Kruk popchnal Hirada w strone wyjscia, gdzie zniknela reszta druzyny. -Odzyskaj amulet! - zaryczal smok. - Hiradzie Coldheart, zwroc mi amulet! - Barbarzynca zawahal sie, lecz Bezimienny wrzucil go do korytarza wlasnie w chwili, gdy kolejna fala plomieni oblala komnate, uniemozliwiajac oddychanie i osmalajac wlosy uciekajacych. -Predzej! - krzyknal Sirendor gdzies z przodu. - Wyjscie sie zamyka! Nie utrzymamy go! Dwojka wojownikow popedzila przez korytarz do przedsionka. Tymczasem kolejna burza plomieni wypelnila kaplice, posylajac do korytarza jezyki ognia, ktore polizaly plecy uciekajacych, nadtapiajac skore kaftanow. Na koncu korytarza Hirad dostrzegl Ilkara. Mag stal z rozlozonymi ramionami, krople potu widoczne w swietle latarni wystapily mu na czolo. Podtrzymywal zaklecie, unieruchamiajac wejscie, lecz biegnacy barbarzynca widzial, jak drzwi powoli, centymetr po centymetrze, zamykaja sie. Ilkar wciagnal powietrze i zamknal oczy. -On slabnie! - krzyknal Denser. - Szybciej! Wejscie do pokojow Serana zamykalo sie z kazdym krokiem biegnacych. Przerazajace wycie Sha-Kaana dudnilo im w uszach. Wreszcie skokiem wpadli przez uchylone drzwi, obalajac Ilkara na podloge. Wejscie zamknelo sie z tepym stuknieciem i ryki smoka urwaly sie momentalnie. Ilkar, Hirad i Bezimienny podniesli sie otrzepujac. Barbarzynca skinal glowa w strone wielkiego wojownika, w podziekowaniu. Ten zas wskazal zamkniete przejscie. Na scianie nie bylo nawet sladu istnienia jakichkolwiek drzwi. -Bylismy w innym wymiarze - powiedzial. - Proporcje, rozmiary, plan pomieszczen, wszystko bylo nie tak. -Niezupelnie w innym wymiarze - poprawil go Ilkar. - Raczej gdzies pomiedzy. Kleknal przy ciele zamkowego maga. -Prosze, prosze. Seran Dragonita. - Sprawdzil puls. - Obawiam sie jednak, ze jest martwy. -I nie bedzie jedynym! - Hirad zwrocil sie w strone Densera. - Trzeba bylo uciekac, kiedy miales okazje. Wyciagnal miecz i zblizyl sie do maga, ktory nie przestawal glaskac trzymanego w ramionach kota. -Hirad. - Glos Bezimiennego byl cichy lecz rozkazujacy. Barbarzynca zatrzymal sie, nie spuszczajac oka z Densera. - Walka sie skonczyla. Jezeli go teraz zabijesz, to bedzie morderstwo. -Jego eskapada kosztowala zycie Rasa. Ja tez moglem zginac. On... -Pamietaj, kim jestes, Hiradzie. Mamy swoje zasady. - Bezimienny stanal za plecami barbarzyncy. - Jestesmy Krukami. Hirad skinal glowa i schowal bron. -Poza tym - powiedzial Ilkar - on musi nam jeszcze wiele wytlumaczyc. -Uratowalem ci zycie, barbarzynco. - Denser zmarszczyl brwi. Hirad w jednej chwili byl przy nim, przyciskajac jego glowe, przedramieniem do kamiennej sciany. Kot prychnal i uskoczyl w bezpieczne miejsce. -Uratowales, tak?! - Hirad wykrzyczal te slowa niemal prosto do ucha maga. - Prawie mnie usmazyl, a ty nazywasz to ratunkiem? To Bezimienny ocalil mi zycie po tym, jak ty je naraziles. Powinienes za to umrzec! -Jak... - zaprotestowal mag. - Przeciez odciagnalem jego uwage, bys mogl uciec! -Ale nie musiales, prawda? - warknal Hirad, dostrzeglszy zaskoczenie w oczach Densera. - Przeciez pozwolil mi odejsc, Xeteskianinie. - Barbarzynca cofnal sie o krok, puszczajac maga, ktory delikatnie zbadal swoja szyje. - Zaryzykowales moim zyciem tylko po to, by cos ukrasc. Mam nadzieje, ze bylo warto. - Odwrocil sie do reszty Krukow. -Nie wiem, dlaczego w ogole marnuje czas na tego sukinsyna. Musimy sie przygotowac do Czuwania. * * * Alun rzucil kartke na stol. Rece mu drzaly. Obce dlonie, silne i przyjazne, przykryly jego.-Uspokoj sie, Alunie, przynajmniej wiemy, ze zyja, wiec mamy szanse. Alun spojrzal w twarz swojego przyjaciela. Thraun siedzial po drugiej stronie stolu, potezna sylwetka ledwie miescila sie na lawie. Mial niemal dwa metry wzrostu, masywne barki i szeroki tors. Z mlodej twarzy wygladaly grube rysy, blyszczace blond wlosy mial zebrane w kucyk siegajacy talii. Spogladal na Aluna szczerymi i pelnymi zrozumienia oczyma, ktorych zielone teczowki otoczone byly niesamowitymi zoltymi obwodkami. Rozejrzal sie po gospodzie. Ruch byl, jak zwykle w porze obiadu, calkiem spory i gwar rozmow wypelnial pomieszczenie. Duze stoly zajmowaly wieksza czesc drewnianej podlogi, tylko gdzieniegdzie oddzielone zaslonami staly lawy takie jak ta, przy ktorej siedzieli, zapewniajace choc troche prywatnosci. -Co napisali, Willu? - glos Thrauna, gruby i niski, przerwal zadume Aluna. Potezny wojownik zdjal rece z dloni przyjaciela i zwrocil sie do niewysokiego, lecz muskularnego mezczyzny o jasnych oczach i czarnej rzednacej brodzie. Will spojrzal na list i pociagnal sie za nos. W miare jak czytal, jego brwi zbiegaly sie ku sobie w zamysleniu. -Niewiele. "Twoja zona zostala pojmana w celu poddania przesluchaniu w kwestii praktyk Kolegium Dordovanskiego. Jezeli zgodzi sie wspolpracowac, zostanie uwolniona, nietknieta. Podobnie twoi synowie. Dalszej komunikacji nie bedzie." -Wiemy zatem, gdzie sie znajduje - odezwal sie ostatni z trojki przyjaciol zwolanych przez Aluna, mlody elf imieniem Jandyr. Mial podluzna, smukla twarz, owalne, blekitne oczy, krotka, schludna blond brode i takiez wlosy. -Zgadza sie - przytaknal Thraun. - I wiemy rowniez, jak dalece mozemy ufac slowom zawartym w tym liscie. - Oblizal wargi i wsunal do ust kolejny kawal miesa. -Musicie mi pomoc! - Alun spogladal na nich oczami pelnymi rozpaczy. Thraun zerknal na przyjaciol. Will i Jandyr wolno skineli glowami. -Zrobimy to - powiedzial wojownik, nie przestajac jesc. - Co wiecej, musimy zrobic to szybko. Szanse, ze zostana uwolnieni, sa bardzo niewielkie. Alun pokiwal glowa. -Obydwaj chlopcy sa magami - ciagnal Thraun. - Kiedys stana sie potezni, a sa Dordovanczykami. Alun zgodzi sie ze mna, ze kiedy skoncza z Erienne, prawdopodobnie ich zabija. Dlatego musimy ich wydostac. - Spojrzal z powrotem na Aluna. - To bedzie kosztowac. -Niewazne ile, to nie ma znaczenia. -Ja, oczywiscie, pracuje gratis - powiedzial Thraun. -Nie ma mowy, przyjacielu. - Alun usmiechnal sie lekko, lzy zalsnily mu w oczach. - Po prostu chce, by wrocili do domu. -I tak tez sie stanie. Teraz - Thraun podniosl sie - zabieram cie do domu. Ty musisz odpoczac, my zajmiemy sie planem, zas pozniej wroce po ciebie. Olbrzymi wojownik pomogl przyjacielowi wstac z lawy i powoli opuscili gospode. * * * Richmond i Talan przeniesli cialo Rasa do cichej komnaty, wykutej bezposrednio w skale gory, o ktora opierala sie twierdza. Wokol plonely swiece, jedna za kazdy kierunek na tarczy kompasu. Twarz Rasa byla czysta i ogolona, jego zbroja - zalatana i umyta. Rece spoczywaly wzdluz ciala, miecz w pochwie lezal na piersiach, dlugi od podbrodka do ud.Richmond, kleczacy przed cialem, nie podniosl wzroku, gdy Hirad, Sirendor, Bezimienny i Ilkar weszli do sali. Talan, stojacy przy drzwiach, pochylil glowe przed kazdym z nich. Ustawiwszy sie wokol stojacego na srodku stolu, na ktorym lezal Ras, Krucy, ze spuszczonymi glowami, oddawali hold poleglemu towarzyszowi. Kazdy pamietal. Kazdego przepelnial zal. Lecz tylko dwoch przemowilo. Posrod przygasajacych swiec, Richmond powstal i schowal miecz do pochwy. -Dusze moja powierzam twojej pamieci. Kieruj mna i rozkazuj zza zaslony smierci. Gdy mnie wezwiesz, przybede. Dopoki starczy tchu, tak slubuje. - Ostatnie slowa wypowiedzial smutnym szeptem. - Przepraszam, ze mnie tam nie bylo. Spojrzal na Bezimiennego. Wodz Krukow skinal glowa i rozpoczal wedrowke dokola stolu, zaczynajac od glowy Rasa. W miare jak szedl, gasil kolejne swiece. -Na polnocy, na wschodzie, na poludniu i na zachodzie. Choc odszedles, na zawsze pozostaniesz Krukiem, a bogowie usmiechac sie beda do twojej duszy. Pomyslnych wiatrow, Kruku, na twojej drodze teraz i zawsze. Z powrotem zapadla cisza, tym razem jednak w zupelnej ciemnosci. * * * Denser pozostal w komnatach Serana. Martwy mag lezal na lozku przykryty przescieradlem. Ze swej strony Denser nie mogl sie nadziwic, ze on sam jeszcze zyje, lecz byl wdzieczny. Wkrotce cala Balaia bedzie wdzieczna, a najbardziej Xetesk, wlasnie dlatego, ze barbarzynca zostal powstrzymany. Kot otarl pysk o jego nogi. Mag oparl sie o sciane i usiadl.-Zastanawiam sie, czy to naprawde to - powiedzial, obracajac amulet w dloniach. - Sadze, ze tak, ale musze byc pewien. - Kot spojrzal mu w oczy. - Pytanie tylko, czy mamy sile, zeby to sprawdzic? Kot wskoczyl pod plaszcz maga, przytulil sie i chlonal cieplo jego ciala. Karmil sie. -Tak - powiedzial Denser. - Oczywiscie, ze mamy. Zamknal oczy i poczul przeplywajaca wokol mane. To bedzie bardzo trudne, lecz musial wiedziec na pewno. Polaczenie na taka odleglosc to prawdziwa proba dla ducha i ciala. Wiedza i slawa nie przychodza latwo, a czasami nie przychodza w ogole. * * * Pochowali Rasa poza murami zamku, znaczac miejsce symbolem Krukow - prostym rysunkiem ptasiej glowy z duzym okiem i skrzydlem zawinietym do gory.Zmeczeni i glodni, wszyscy procz Richmonda wrocili do zamku. Mlody wojownik kleczal samotnie przed grobem posrod zimnej i wietrznej, bezksiezycowej nocy. Dla niego Czuwanie mialo trwac do switu. Rozsiadlszy sie przy stole w olbrzymiej zamkowej kuchni, Ilkar relacjonowal Talanowi wydarzenia, ktore mialy miejsce za przejsciem miedzywymiarowym. Wtedy wlasnie Hirad zaczal sie trzasc. Podnioslszy ze stolu kubek kawy, przygladal sie, jak naczynie dygoce w jego dloniach, rozlewajac goracy napoj i parzac mu rece. -Wszystko w porzadku? - zapytal Sirendor, -Nie wiem - odpowiedzial Hirad. - Chyba nie. Podniosl kubek do ust, lecz nie mogl utrzymac go w miejscu i krople kawy splynely mu po brodzie. Serce walilo mu w piersi, a krew pulsowala w zylach. Zaczal gwaltownie sie pocic. Umysl wypelnil sie wizerunkami Sha-Kaana. I ognia. Wszedzie dokola ogien. Zar parzyl mu dlonie... Wypuscil gorace naczynie. -Na martwych bogow! Hirad, co sie dzieje? - Glos Sirendora zdradzal rzeczywisty lek. Barbarzynca prawie sie usmiechnal. Musial wygladac tak strasznie, jak sie czul. - Musisz sie polozyc! -Daj mi chwile - powstrzymal go Hirad. - W tym stanie i tak daleko nie zajde. - Zerknal w strone stolu. Wszyscy spogladali na niego z niepokojem, zapomniawszy o glodzie i zmeczeniu. Wzruszyl ramionami. -Nawet nie wierzylem w ich istnienie - powiedzial. - Taki wielki... olbrzymi. Przede mna, o tak! - Wyciagnal drzaca dlon na wysokosc twarzy. - Zbyt... potezny. Nie potrafie nawet... - urwal i dreszcz wstrzasnal calym jego cialem. Talerze i sztucce na stole brzeknely. Lzy zasnuly mu oczy, a serce dudnilo jak olbrzymi mlot. Oddychal z trudem. -O czym on mowil? - zapytal Ilkar. -Halas. Grzmial w mojej glowie. Mowil o wymiarach i portalach miedzy nimi. Chcial wiedziec, co robie. Ha, to smieszne. Taki olbrzymi, a chcial wiedziec, co ja robie. Ja. Jestem taki maly, a on nazwal mnie silnym. - Barbarzynca zadrzal kolejny raz. - Powiedzial, ze mnie zapamieta. Mial mnie w garsci. Mogl mnie zmiazdzyc, ot tak. Zdmuchnac jak plomyk. Czemu tego nie zrobil? Musze sobie przypomniec. -Hiradzie, zaczynasz belkotac - powiedzial Sirendor. - Lepiej odlozmy te rozmowe na pozniej. -Przepraszam. Teraz poloze sie, jesli mi pomozesz. -Jasna sprawa, stary przyjacielu. - Sirendor usmiechnal sie. Odsunal lawe i pomogl drzacemu wojownikowi wstac. -Bogowie! Czuje sie, jakbym byl chory co najmniej przez tydzien. -Jestes chory od urodzenia. -Odwal sie, Larn. -Jak to zrobie, gruchniesz o ziemie. -Dopilnuj, zeby pil duzo goracych i slodkich napojow - odezwal sie Bezimienny. - Ale nic alkoholowego. -Czy Xeteskianin ciagle tu jest? - zapytal Hirad. Bezimienny pokiwal glowa. -Jest w komnatach Serana - powiedzial Ilkar. - Spi. Nic dziwnego, biorac pod uwage, ile zaklec dzis rzucal. Ale nie odejdzie stad, dopoki z nim nie porozmawiam. -Powinienes byl pozwolic mi go zabic. Bezimienny usmiechnal sie. -Wiesz, ze nie moglem. -Tak, wiem. Chodzmy dalej, Larn, albo padne, jak tu stoje. * * * Dwoch mezczyzn zasiadlo na niskich krzeslach po obu stronach dawno wygaslego kominka. Xetesk - miasto kolegium szybko pograzalo sie w ciemnosciach nocy i jakby w odpowiedzi zablysly latarnie, rozpraszajac mrok i oblewajac swiatlem ciezkie, wypelnione ksiegami regaly, stojace przy kazdej scianie niewielkiej komnaty. Na skrzetnie posprzatanym biurku, obok przewiazanych wstegami i oznaczonych plikow papieru plonela jedna swieca.W polozonych duzo nizej pomieszczeniach kolegium stopniowo zapadala cisza. Dobiegaly konca ostatnie wyklady w zamknietych aulach, zas badania nad zmianami i ulepszeniem zaklac odbywaly sie w opancerzonych salach katakumb, lecz poza nimi panowal absolutny spokoj. Za murami Kolegium miasto nie spalo jeszcze, lecz w miare jak zapadala noc, wszelki ruch ustawal. Xetesk istnial, by sluzyc kolegium, ktore dawno temu kazalo miastu zaplacic wysoka cene za opieke. Drzwi gospod zamykano - goscie opuszczali je dopiero o swicie. Sklepy i zaklady, czerpiace zyski z tych, ktorzy wzbogacili sie dzieki kolegium, blokowaly okna na noc. Domy byly ciemne i niechetne gosciom. Protektorzy nie wyruszali jak dawniej, by chwytac ludzi potrzebnych do badan, magowie Xetesku zaprzestali bowiem skladania ofiar z wlasnych poddanych podczas rytualow gromadzenia many. A jednak dawne leki przetrwaly, odwieczne plotki i pogloski wzbudzajace wielkie poruszenie na bazarach - za dnia tetniacych zyciem, w nocy pustych i cichych jak grobowce. I nadal, gdy zapadal mrok, zlowroga cisza emanowala z murow kolegium, odurzajaca aura strachu i niepewnosci, otulajaca miasto niczym mgla podnoszaca sie znad morza. Niezliczone lata krwawych ceremonii odcisnely niezniszczalne pietno w pamieci mieszkancow. Odglos drewna pekajacego w ciemnosciach za oknem i krokow zatrzymujacych sie nieopodal zaryglowanych drzwi zawsze bedzie powodowal zduszone okrzyki strachu i szybsze bicie serca. Straszliwy lek przenikal serca Xeteskian, groza, ktora ustepowala dopiero wraz z nadejsciem brzasku. Wszystko to znacznie ulatwialo prace strazy miejskiej. Po zmroku zamykali bramy jedynego w pelni ufortyfikowanego miasta Balai i patrolowali opustoszale ulice. Strach, jak dawniej czail sie w ciemnych ulicach, teraz jednak stal sie legenda. Zagrozenie nalezalo do przeszlosci. Zmiany zachodzily bardzo wolno i miasto powoli dusilo sie. Niewielu rodowitych Xeteskian skorzystalo z przywileju wolnosci wydanego przez nowego wladce zaraz po przywdzianiu szat najwyzszego maga kolegium, i opuscilo miasto. I tak przez dwanascie kolejnych lat Styliann spotykal sie z ciagla niechecia wobec odrzucenia dawnych zwyczajow, zupelnie jakby mieszkancy miasta odczuwali jakas perwersyjna przyjemnosc z zycia w ciaglym leku przed wszystkimi, ktorych spotykali. Teraz jednak, kleska, ktora poniosl, chcac zmienic mentalnosc swojego ludu, mogla okazac sie zbawienna. Styliann byl czlowiekiem imponujacej postury. Mial niemal dwa metry wzrostu i cialo czterdziestolatka, choc dawno przekroczyl juz wiek piecdziesieciu lat. Wlosy, lekko rzednace, byly dlugie i ciemne, scisle zwiazane w kucyk siegajacy za barki maga. Ubrany byl w ciemne spodnie, soczyscie granatowa koszule oraz czarny, obszyty zlotem plaszcz, oznake urzedu, udrapowany wokol ramion. Mial dlugi, cienki nos, mocno zarysowana szczeke i zielone oczy, ktorych spojrzenie mrozilo strachem wszystkich wokol. -Rozumiem, ze wydostala sie z Terenetsy cala i zdrowa? - zapytal mezczyzna po drugiej stronie kominka. Styliann zamrugal oczami i potrzasnal glowa, by odpedzic natlok zaprzatajacych mu glowe mysli. Popatrzyl przez chwile na Nyera, starszego asystenta i arcymaga, przypominajac sobie stara maksyme o tym, gdzie nalezy trzymac swych przyjaciol i wrogow. Nyer, bystry strateg i zmyslne zwierze polityczne, znajdowal sie z pewnoscia na wlasciwym miejscu. -Tak, choc niewiele brakowalo. Teraz jest juz bezpieczna. - Zadrzal na wspomnienie ostatniego kontaktu z Selyn, ciagle niespokojny o los agentki. Nawet pod Plaszczem-Ukrycia wiele ryzykowala ze strony tych, ktorych szpiegowala, i okolicznosci jej ucieczki z Terenetsy, niewielkiej rolniczej osady Wesmenow na zachod od Czarnych Szczytow, nie dawaly mu spokojnie spac. Lekko drzaca reka siegnal po stojace na stole wino. Napoj byl ciezki, o ciemnoczerwonej barwie - rocznik, ktory zawiodl jego oczekiwania. Poczul naplywajace zmeczenie. Polaczenie na tak duza odleglosc wyczerpalo jego sily. Wiedzial, ze musi pozniej odwiedzic katakumby i spedzic czas na modlitwie. -A jednak cos cie niepokoi, panie. -Hmm - Styliann wydal wargi, wiedzac, ze skrytosc zostanie przez Nyera potraktowana jako osobista uraza. Nie mogl sobie na to pozwolic. Jeszcze nie. - Widziala to wszystko, czego sie obawialismy. Wesmeni zajmuja wioski u podnoza Czarnych Szczytow. Slyszala, jak ich szamani oferowali wiesniakom zycie w zamian za zywnosc i posluszenstwo. Dowody, ktore zdobyla, sa przytlaczajace. Sa zjednoczeni i niewyobrazalnie liczni, zas magia szamanow jest silna. Nyer pokiwal glowa, przeczesujac dlonia siwiejace wlosy. -A w Parvie? - zapytal. -Poprosilem ja, zeby tam pojechala. -Selyn? -Tak. Nie mam nikogo innego, a musimy znac sytuacje. -Alez, panie... -Doskonale wiem, czym ryzykujemy, Nyer! - gwaltownie przerwal mu Styliann. Momentalnie jednak zlagodnial. - Przepraszam cie. -Zapomnij, panie. - Starszy mag delikatnie polozyl dlon na kolanie wladcy. -Musimy byc teraz ostrozni - rzekl Styliann, pociagajac kolejny lyk wina. - Czy nasi obserwatorzy sa pewni, ze WiedzMistrzowie pozostaja uwiezieni. Nyer westchnal - Sadzimy, ze tak. -To za malo. -Prosze, Styliannie, pozwol mi wytlumaczyc. - Uzycie imienia wladcy bylo zlamaniem etykiety, lecz Styliann udal, ze nie zauwazyl. Nyer byl starym magiem i protokol nie byl jego mocna strona. - Zaklecia sluzace okresleniu, czy WiedzMistrzowie sa nadal zamknieci w klatce many sa bardzo zlozone. W przypadku tej kwadry, badanie jest niemal ukonczone. Mielismy jednak pewne opoznienia zwiazane z nadzwyczaj wysoka aktywnoscia w przestrzeni miedzy wymiarowej, w ktorej umieszczona jest klatka. -Kiedy dokladnie uzyskamy odpowiedz? - Styliann pociagnal za zdobiony sznur, zwisajacy obok kominka. -W ciagu najblizszych godzin, co najwyzej dnia. - Nyer przepraszajaco uniosl brwi. -Rozumiesz, ze to tylko kwestia czasu, prawda? -Panie? -Mamy wszelkie dowody - westchnal Styliann. - Zjednoczenie plemion Wesmenow, szamani na ich czele, armie powstajace na poludniowym zachodzie... -Ale czy musza to byc WiedzMistrzowie? -Sam sobie odpowiedz na to pytanie, Nyer. - Wladca usmiechnal sie... Nyer pokrecil glowa. Rozleglo sie pukanie do drzwi. -Wejdz! - rozkazal Styliann. Do pokoju wszedl mlody mezczyzna o krotkich, rudych wlosach i twarzy sciagnietej obawa. -Panie? -Rozpal ogien i przynies jeszcze jedna butelke tego raczej sredniego czerwonego denebranskiego. -W tej chwili, panie. - Mezczyzna wyszedl. Dwojka magow przerwala na chwile rozmowe. Obaj wybiegli myslami w przyszlosc i obu nie podobalo sie to, co zobaczyli. -Czy uda nam sie ich powstrzymac tym razem? - zapytal w koncu Nyer. -Obawiam sie, ze to zalezy raczej od twojego czlowieka - odpowiedzial Styliann - przynajmniej okreslenie czasu ucieczki WiedzMistrzow. Rozumiem, ze zdal juz raport. -Tak, panie. Amulet jest teraz w naszym posiadaniu. -Wspaniale! - Styliann klepnal dlonia oparcie krzesla i wstal. Podszedl do okna, jakby obawiajac sie zadac nastepne pytanie. - I co dalej? -To amulet Septerna. Mozemy rozpoczac prace natychmiast, jezeli uzyskamy wlasciwa pomoc. Styliann odetchnal gleboko i usmiechnal sie, spogladajac przez okno swej wiezy. Budowla dominowala nad innymi zabudowaniami kolegium, zas kolisty balkon, ktory ja otaczal, zapewnial niezrownany widok na miasto i okolice. Noc byla chlodna, lecz sucha. Klebowisko chmur na poludniowym wschodzie grozilo zaslonieciem niezliczonego roju gwiazd, ktorymi usiane bylo nocne niebo. Lekki wiatr unosil calkiem przyjemny zapach oliwnych lamp i cieplo miasta. Poza murami kolegium panowaly spokoj i cisza. Wieza Stylianna otoczona byla szescioma mniejszymi - siedzibami mistrzow. Spogladajac w dol, wladca dostrzegl swiatlo w wiezy Laryona. Niedawno wybrany mistrzem, mag ten musial teraz dolaczyc do wewnetrznego kregu kolegium, wypelniajac tradycje siedmiu wiez. -To mogloby dla nas oznaczac wszystko - powiedzial wladca. -Laryon pracowal bardzo ciezko. - Nyer podszedl i stanal przy nim. - Zasluzyl na zaufanie. -A twoj czlowiek? Czy zdobedzie potrzebna pomoc? -Jestem pewien, ze tak sie stanie. Styliann skinal glowa i spojrzal znow na panorame Xetesku, zadowolony, ze jego ludzie wypelniaja kazdy rozkaz bez zbednych pytan. Pierwszy krok zostal poczyniony, lecz od tej pory gra stawala sie niebezpieczna i wszystkich swiadomych sytuacji nalezalo trzymac przy sobie. -Mysle wiec, Nyerze, ze kiedy dostarcza nam juz wino, mozemy pozwolic sobie na niewielka uroczystosc. Rozdzial 3 Opadla na lozko z tetniacym bolem glowy, powodujacym nieustanne nudnosci. Calym jej cialem wstrzasnal gwaltowny dreszcz. Przysiegala, ze to ostami raz, kiedy czuje sie tak zle, lecz sama chyba w to nie wierzyla.Kazdy miesien byl ogniskiem bolu, kazdy ruch sciegien powodowal cierpienie. Skora na piersiach byla tak napieta, ze wydawalo sie, ze peknie przy glebszym oddechu. Lapala wiec powietrze krotkimi, plytkimi haustami, wydobywajac z wymeczonych pluc ciche jeki. Bol musial w koncu ustac, ale poniewaz nie zdawala sobie sprawy, przez jaki czas byla nieprzytomna, nie wiedziala tez, jak dlugo potrwaja objawy. Fizyczne cierpienie, skuwajace cialo, bylo jednak niczym wobec pustki, jaka w jej duszy i sercu wytworzyla utrata synow. Sens jej zycia. To z ich powodu jej cialo drzalo targane bolem. Rozpaczliwie probowala dotknac ich swoim umyslem, choc wiedziala, ze to niemozliwe i przeklinala swa decyzje o opoznieniu nauki polaczenia. Gdzie byli teraz? Czy chociaz byli razem? Bogowie, oby tak bylo. Czy w ogole nadal zyli? Narkotyk powoli tracil kontrole nad jej cialem i z oczu poplynely jej lzy. Zaniosla sie glosnym, rozpaczliwym szlochem. Placz odbijal sie echem po jej wiezieniu. W koncu, wyczerpana, powtornie zapadla w sen. Swit wraz z kolejnym przebudzeniem nie przyniosl ulgi jej duszy. Blade swiatlo poranka wpadlo przez jedyne okno wysoko na scianie okraglej komnaty. Przynajmniej wiedziala, ze znajduje sie w wiezy. Twarde lozko, stol i krzeslo byly jedynymi sprzetami w komnacie. Na posadzce lezal stary, wyblakly dywan, tkany zlotem i czerwienia - skuteczna oslona przed chlodem kamiennych plyt. Ciagle miala na sobie nocny stroj, w ktorym zabrali ja z domu. Bez butow i skarpet dotkliwie odczuwala zimno panujace w pokoju. Wszystko wokol pokrywal kurz, podnoszacy sie tumanami przy kazdym jej ruchu. Zarzucila koc na ramiona. Skupila uwage na drzwiach - jedynej drodze wyjscia. Byly zamkniete i zaryglowane, z grubego drewna, osadzone w ciezkiej, kamiennej futrynie. Lzy znowu naplynely jej do oczu, lecz tym razem powstrzymala je, koncentrujac sie na planie ucieczki. Siegnela, szukajac smug many. Energia byla wszedzie. Pulsowala wewnatrz niej i przeplywala wokol, bezustannie zmieniajac wzor i kierunek. Od wolnosci dzielila ja jedna wypowiedziana formula. Drzwi nie oparlyby sie Kuli-Plomieni. I wtedy przypomniala sobie: "Jesli rzucisz zaklecie, chlopcy umra". Opanowala sie i zrezygnowana opadla na krzeslo. -Cierpliwosci - powiedziala do siebie. - Musisz byc cierpliwa. Gniew maga bywal niszczycielski, a poniewaz nie wiedziala, co dzieje sie z chlopcami, nie mogla pozwolic sobie na puszczenie wodzy temperamentu. Szczegolnie, ze w jej rodzinie - Malanvai, temperament mogl byc powodem do dumy. Choc gorzka tesknota i bol w sercu narastaly z kazda chwila, jej umysl zaczynal pracowac sprawnie i jasno. Porywacze wiedzieli, ze jest magiem, bowiem porwali ja z Dordover w konkretnym celu. Pragneli tez kontroli, a to w przypadku swiadomego maga wymagalo drastycznych srodkow. Znalezli jednak sposob, by ja zatrzymac - poprzez synow. Dlatego tez wierzyla, ze chlopcy zyja. Co wiecej, musza byc w poblizu. Ktokolwiek ja porwal, musial zdawac sobie, sprawe, ze przede wszystkim bedzie chciala zobaczyc swoje dzieci. Nadzieja wypelnila jej serce, lecz radosc ze spotkania z synami przygasla, kiedy znow spojrzala na zamkniete drzwi. Mysl o chlopcach, samotnych i przerazonych, zmrozila jej serce. Porwani w srodku nocy, zamknieci w miejscu, ktorego nie znali, jak musieli sie czuc? Zdradzeni? Opuszczeni przez tych, ktorzy kochali ich najbardziej. Przerazeni samotnoscia i bezradnoscia. Odizolowani od matki. Gniew zakotlowal sie w jej sercu. -Cierpliwosci - wyszeptala. - Cierpliwosci. Niedlugo jej przesladowcy beda musieli sie tu zjawic. Na stole stal dzban z woda, lecz w komnacie nie bylo zadnej zywnosci. Spojrzala na drzwi, czujac, jak nienawisc pulsuje jej w skazonych brofenem zylach. Cale jej cialo drzalo, wypelnione mana i miloscia do dzieci. Lecz kiedy klucz w koncu przekrecil sie w zamku i mezczyzna, ktorego obawiala sie ujrzec, stanal przed nia, byla w stanie jedynie wyszlochac ciche podziekowanie. -Witaj w moim zamku Erienne Malanvai. Ufam, ze czujesz sie juz lepiej. Czas juz chyba najwyzszy, abys zobaczyla swoich slicznych, malych chlopcow. * * * Bylo zimno. Siedzial sam na popekanej ziemi, posrod bezkresnej pustki. Nie bylo wiatru, a jednak cos poruszalo jego wlosami i kiedy spojrzal przed siebie, ujrzal smoka. Mial wielka glowe, reszta ciala pozostawala zas niewidoczna. Smok zional, a on siedzial w bezruchu, choc spalona skora opadla mu z twarzy, a kosci poczernialy i pekly. Otworzyl usta do krzyku, lecz nie mogl wydobyc zadnego dzwieku. Lecial ponad ziemia, czarna i spalona. Na niebie bylo gesto od smokow, ale na ziemi nic sie nie poruszalo. Spojrzal na swe dlonie, lecz ich nie bylo. Sprobowal dotknac twarzy, ale nie wyczuwal ciala. Bylo goraco. Uciekal. Ramiona ciezko pracowaly, lecz nogi poruszaly sie tak wolno. Doganial go i nie bylo juz dokad uciekac. Upadl i znow ujrzal go przed soba. Zional, a on siedzial w bezruchu, choc spalona skora opadla mu z twarzy, a kosci poczernialy i pekly. Nie bylo juz dokad uciekac. Nie bylo gdzie sie ukryc, a zar palil mu oczy, a on nie mogl ich zamknac... Otworzyl usta do krzyku.Czul dlonie na swojej twarzy. Siedzial, lecz nie bylo juz ani smoka, ani poczernialej ziemi. Ogien wesolo huczal w kominku. Ilkar wlasnie odlozyl pogrzebacz, ktorym poruszal w palenisku, by zwiekszyc plomienie. Hirad pomyslal, ze musi byc zimno, ale sam czul goraco. Talan i Bezimienny siedzieli na lozkach, zas Sirendor obejmowal jego twarz. -Uspokoj sie, Hirad. Juz po wszystkim. To tylko sen. Hirad rozejrzal sie jeszcze raz po pokoju, oddychajac gleboko. Jego serce powracalo do normalnego rytmu. -Przepraszam - powiedzial. Sirendor poklepal go po policzku i wstal. -Przestraszyles mnie na smierc - powiedzial. - Myslalem, ze umierasz. -Ja tez - odpowiedzial Hirad. -Ty i wszyscy na zamku - powiedzial Ilkar, ziewajac i przeciagajac sie. -Tak glosno? - Hirad zdobyl sie na usmiech. Elf pokiwal glowa. -Bardzo. Pamietasz, co ci sie snilo? -Chyba nigdy tego nie zapomne. Smoki. Tysiace smokow. I Sha-Kaan. Ale to nie bylo tutaj. Tamto miejsce bylo martwe. Mysle, ze to ich swiat. Sha-Kaan mowil, ze wojny wyniszczaja ich ziemie. On... spalil mnie, lecz nie umarlem. Siedzialem i krzyczalem, ale nie bylo zadnego dzwieku. Nic nie rozumiem. Jak moze istniec inny swiat? I gdzie? - Hirad zadrzal. -Nie wiem. Wiem za to, ze nigdy tak sie nie balem. Takie rzeczy przeciez nie istnieja - odpowiedzial Sirendor. -Sa prawdziwe, jak cholera. -Wiesz, co mam na mysli - pokrecil glowa Sirendor. - Musisz o tym porozmawiac z Ilkarem, ale pozniej. Moze wszyscy powinnismy. Cale to gadanie o wymiarach i smokach. Sam nie wiem - przerwal, widzac, ze Hirad nie slucha. -Ktora godzina? - zapytal barbarzynca. -Zostala jakas godzina do switu - odpowiedzial Bezimienny, odsuwajac zaslone. -Mysle, ze daruje sobie reszte snu. - Hirad wstal z lozka i zaczal zakladac spodnie i koszule. - Zejde do kuchni po kawe. Sirendor i pozostali wymienili spojrzenia. -Wszystko w porzadku, tak? - spytal Hirad podejrzliwie. -Jasne - odpowiedzial Sirendor. - W porzadku. Pojde z toba. -Dzieki. - Barbarzynca usmiechnal sie. Sirendor odpowiedzial usmiechem, choc wydawalo sie, ze z wysilkiem. Wyszli z pokoju. Zamkowe kuchnie byly stale otwarte i cieplo z szesciu wielkich palenisk wypelnialo pomieszczenia. Wieksza czesc podlogi zajmowaly stoly do pracy i posilkow, a sciany obwieszone byly wszelkiego rodzaju garnkami, patelniami i innymi urzadzeniami, nierzadko bardzo tajemniczymi dla laika. Dym buchal kominami, a kleby pary unosily sie w strone polozonych wysoko okien. Mile cieplo wypelnialo kuchnie, zas rozbrzmiewajace wszedzie polecenia i unoszace sie zapachy pieczonego miesa i swiezego chleba, przywodzily na mysl dawno utracony dom. Na jednym z palenisk stal wielki kociol z gotujaca sie woda. Obok na tacy lezaly kubki i zmielona kawa. Usadowiwszy sie wygodnie przy stole oddalonym od halasu czynionego przez kucharzy i sluzacych, mezczyzni rozmawiali, popijajac goracy napoj. -Wygladasz ponuro, Sirendorze. Spojrzeli na siebie. W oczach Sirendora czail sie smutek. Mial zmarszczone brwi, a na twarzy malowal sie zal i zaklopotanie. - Rozmawialismy. -Jacy my? -A jak myslisz? Wczesniej, kiedy spales. -Nie podoba mi sie ton twojego glosu. - Najwyrazniej chodzilo o cos powaznego. Sirendor nie zachowywal sie tak od lat. -Nie jestesmy juz bardzo mlodzi. -Co? -Slyszales. -Larn, ja mam trzydziesci jeden lat! Ty trzydziesci, a wielkolud trzydziesci trzy, a jest najstarszy z nas. O czym ty w ogole mowisz? -A ilu znasz najemnikow, ktorzy po trzydziestce sa ciagle w doskonalej formie bojowej? Hirad wciagnal powietrze. -No... niewielu, ale przeciez my... jestesmy inni. Jestesmy Krukami. -Tak, jestesmy Krukami. I powoli robimy sie za starzy, by walczyc. -Oszalales? A ci, ktorym spuscilismy lanie ledwie wczoraj? -A wiec tak to widzisz, prawda? Hirad skinal glowa. Sirendor usmiechnal sie. -Tak tez myslalem. Ja zas, przyjacielu, widzialem, ze nie mielismy naszej dawnej ostrosci. -To dlatego, ze spedzilismy za duzo czasu stojac i przygladajac sie. Mowilem juz, bez walki wypadamy z formy. -Na bogow, Hiradzie, jestes uparty jak osiol. Czy myslisz, ze przypadkiem w ciagu kilku ostatnich lat zaczelismy brac coraz mniej zadan w polu, a wiecej jako wsparcie i doradcy? Hirad milczal. Sirendor ciagnal dalej. -Nasza sila, efektywnosc, ostrosc, stracilismy ja. Wczoraj, kiedy weszlismy do walki, ledwie nam sie udalo. -Oj, Larnie, przestalbys... -Ras nie zyje! - Sirendor rozejrzal sie i sciszyl glos. - Ty tez mogles zginac. Richmond popelnil niewiarygodny blad, a Ilkar pozwolil na rozproszenie tarczy. Gdyby nie Bezimienny, mogliby nas zmiazdzyc. Nas. Krukow! -Tak, ale wybuch... -Wiesz rownie dobrze jak ja, ze dwa lata temu przebilibysmy sie przez nich i dotarli do maga, zanim zdazylby rzucic zaklecie. Zrozum, musimy sie dostosowac... - urwal i lyknal kawy. Hirad patrzyl na niego w milczeniu. -Chce, abysmy za dziesiec lat wspominali dobre dni, Hiradzie. Jesli sprobujemy pociagnac to dalej tak jak jest teraz, nie bedzie zadnych dziesieciu lat. -Jedna pechowa walka i chcecie sie poddac. -Nie chodzi o jedna walke. Ale wczorajszy dzien byl ostrzezeniem, co moze sie zdarzyc w kazdej chwili. Przez ostatnie dwa lata wszyscy widzielismy znaki. Tylko ty zdecydowales sie je ignorowac. -Chcecie odejsc? Wszyscy? - zapytal Hirad. Oczy mu zwilgotnialy. Jego swiat walil sie w gruzy, a on nie widzial drogi wyjscia. Przynajmniej na razie. -Niekoniecznie. Chcemy tylko odpoczac, zobaczyc, na czym stoimy. - Sirendor cofnal sie o krok i rozlozyl szeroko rece. - Bogowie wiedza, ze zaden z nas nie potrzebuje pieniedzy dla wlasnej wygody. Czasami mysle, ze musimy posiadac na wlasnosc polowe Koriny. - Usmiechnal sie lekko. - Mowie ci o tym, poniewaz planujemy spotkanie po powrocie do miasta. Musimy to wszyscy razem omowic, a potem przemyslec przez jakis czas. Hirad wpatrywal sie w swoja kawe, pozwalajac, by para ogrzewala mu twarz. Milczal. -Jesli bedziemy udawac, ze nic sie nie zmienilo, ktoregos dnia bedziemy za wolni. Hirad? - Barbarzynca podniosl wzrok znad kubka. - Nie chce cie stracic tak jak Rasa. - Sirendor przygryzl warge i westchnal. - Nie chce patrzec, jak umierasz. -Nie bedziesz. - Glos Hirada byl szorstki. Wychylil kawe i wstal, z trudem powstrzymujac drzenie ust. - Zajrze do koni - powiedzial w koncu. - Mozemy przeciez wyruszyc wczesniej. Szybkim krokiem opuscil kuchnie i przeszedlszy przez zamek, wyszedl na dziedziniec. Tam zatrzymal sie, spogladajac jeszcze raz na miejsce ostatniej, byc moze, potyczki Krukow. Gniewnym ruchem wytarl mokre oczy i skierowal sie w strone stajni. * * * Ilkar rowniez zrezygnowal z dalszego snu i wybral sie do komnat Serana. Cialo maga, pochodzacego z Lystern, najmniejszego z kolegiow, przeniesiono na niski stol w jego komnacie i przykryto przescieradlem. Ilkar odslonil twarz lezacego i zmarszczyl brwi.Martwy mag mial snieznobiale wlosy, a skora na twarzy byla scisle napieta. Poprzedniego wieczoru wygladal inaczej. A rozciecie na czole? Bylo czyste, jakby dokonano go niewielkim pazurem. Uslyszal jakis ruch za soba i odwrocil sie, by zobaczyc Densera. Xeteskianin stal przy wejsciu do sypialni. Fajka dymila lekko w jego ustach, a spod plaszcza wygladal koci leb. Ten pierwszy atrybut zastanawial Ilkara. Denser byl ciagle mlody, chociaz jego zmeczona twarz wskazywala na duzo wiecej niz trzydziesci lat. -Nieszczesliwy, ale nieunikniony efekt uboczny - odezwal sie Xeteskianin. Wygladal na calkowicie wyczerpanego. Blady, z zapadnietymi oczyma, oparl sie o framuge drzwi. -Co sie z nim stalo? Denser wzruszyl ramionami. - Nie byl juz mlody. Wiedzielismy, ze moze umrzec. Nie bylo innego sposobu. Chcial nas zatrzymac. -Nas? - zapytal Ilkar i nagle zrozumial. - Kot. -Tak. Jest chowancem. Ilkar zakryl twarz Serana przescieradlem i podszedl do Densera. -Lepiej usiadz, inaczej zaraz upadniesz - powiedzial. - Musisz odpowiedziec mi na kilka pytan. -Nie sadzilem, ze bedzie to wizyta towarzyska. - Xeteskianin usmiechnal sie. -I nie bedzie. - Elf zachowal kamienna twarz. Usiedli. Ilkar popatrzyl na Densera rozciagnietego wygodnie na lozku Serana i nie musial zadawac pierwszego pytania - mag nie mialby sily, by opuscic zamek poprzedniej nocy. -Przesadziles troche wczoraj, co? - zapytal Kruk. -Musialem cos zrobic zaraz po zdobyciu tego. - Mag wyciagnal spod plaszcza amulet, zawieszony na lancuchu wokol szyi. - To o tym chciales ze mna rozmawiac? Ilkar pochylil glowe. - Co zrobic? -Musialem dowiedziec sie, czy to naprawde przedmiot, ktorego szukalem. -I jak? -To ten. -Przyslal cie Xetesk? -Oczywiscie. -A wczorajsza bitwa? - Ilkar machnal reka w strone dziedzinca. -No coz, powiedzmy, ze nie bylo problemu z umieszczeniem mnie posrod atakujacych. Ale nie byla zorganizowana z mojego powodu, jezeli o to pytasz. -Czemu wiec nie przylaczyles sie do obroncow? -Z Dragonita na zamku? Kiepski pomysl. - Denser rozesmial sie. - Obawiam sie, iz pomiedzy Seranem a kolegium Xetesku nie bylo przyjazni. -Tez mi niespodzianka - mruknal Ilkar. -Przestan, Ilkarze. Przeciez nie roznimy sie od siebie az tak. -Do stu diablow! Czy zadufanie i pycha Xetesku sa tak wielkie, by twierdzic, ze magowie sa naprawde tacy sami?! To obelga dla magii jako takiej i blad w twojej edukacji. - Ilkar czul wzbierajacy gniew. Poczerwienial na twarzy, a jego oczy zwezily sie w szparki. Zaslepienie Xetesku bylo niekiedy nie do zniesienia. - Dobrze wiesz, skad pochodzi moc, ktora ogniskuje mane na zaklecia, jakie rzucales wczoraj. Na moich rekach, Denserze, nie ma krwi. Xeteskianin milczal przez chwile. Zapalil znow fajke, wyciagnal kota i polozyl go na lozku. Zwierze spogladalo na Ilkara, podczas gdy Ciemny Mag drapal je po szyi. Cierpliwosc elfa powoli sie wyczerpywala, lecz trzymal jezyk na wodzy. -Uwazam, Ilkarze - mag mowil wolno, wypuszczajac kolejne kleby dymu - iz nie powinienes zarzucac moim mistrzom bledow w ich nauczaniu, zanim nie uswiadomisz sobie brakow w twoim wlasnym. -O co ci chodzi? Denser wyciagnal dlonie. -Widzisz krew na moich rekach? -Wiesz, co mialem na mysli. -Wiem. Ty zas powinienes wiedziec, ze xeteskianski mag ma wiecej niz jedno zrodlo many. Tak samo jak, bez watpienia, ty. Zapadla cisza, tylko z korytarzy dochodzily odglosy budzacego sie do nowego dnia zamku. -Nie zamierzam omawiac z toba etyki Kolegium, Denserze. -Szkoda. -Nie. To bezcelowe. -Braki w edukacji, Ilkar? Zignorowal przytyk. -Musze wiedziec dwie rzeczy. Skad dowiedziales sie o Seranie i czym jest amulet? Denser zastanowil sie przez chwile. -Coz, nie mam zamiaru ujawniac tajemnic kolegium, ale musisz wiedziec, ze Xetesk, najwyrazniej w przeciwienstwie do was, zawsze traktowal powaznie mity i opowiesci o Dragonitach, choc byly to jedynie skrawki prawdziwej wiedzy. Badania nad wymiarami pozwolily nam na stworzenie zaklecia wykrywajacego zaklocenia powodowane otwieraniem portalu miedzywymiarowego. Dokladnie takiego, jaki widzielismy wczoraj. Podejrzewalismy Serana, choc nie zdradze ci dlaczego, wiec namierzylismy jego komnaty i uzyskalismy oczekiwany efekt. Zostalem wyslany, by wydobyc artefakt Dragonitow, i oto jest - mag wzial amulet i rzucil go Ilkarowi, ktory obrocil go kilka razy w dloniach, wzruszyl ramionami i oddal Xeteskianinowi. -Ma zapisana na sobie wiedze Dragonitow, w tajemnych alfabetach wszystkich czterech kolegiow - powiedzial Denser, zawieszajac amulet z powrotem na lancuchu. Usmiechnal sie prawie niewidocznie. - Bedzie bardzo uzyteczny w naszych badaniach, a kiedy skonczymy, wystawimy go na sprzedaz. Nie uwierzylbys, ile kolekcjonerzy placa za takie cacka. -I to wszystko? - zapytal Ilkar, zawiedziony. Denser pokiwal glowa. -Wszyscy potrzebujemy pieniedzy. Szczegolnie wy powinniscie wiedziec, jak kosztowne sa badania. Ilkar pochylil glowe w zadumie. -A co teraz? - zapytal. -Musze przekazac amulet we wlasciwe rece, i to szybko. -Do Xetesku? Denser pokrecil glowa. -Za daleko i zbyt niebezpiecznie. Do Koriny. Tam mozemy go zabezpieczyc. Wy rowniez jedziecie w tym kierunku, prawda? -Prawda. -Chcialbym zatem, by Krucy mnie ochraniali podczas podrozy. Zostaniecie bardzo dobrze wynagrodzeni. Ilkar gapil sie na niego, niepewny czy dobrze uslyszal. -Chyba sobie zartujesz, Denserze. Po wczorajszym? To dopiero tupet, a niech mnie. O ile wiem, Hirad nadal chce wypruc ci flaki, a nawet gdyby reszta sie zgodzila, to myslisz, ze ja znizylbym sie, by pracowac dla Xetesku? -Przykro mi, ze tak uwazasz. -Ale chyba cie to nie dziwi? - Ilkar wstal i poprawil ubranie. - Musisz znalezc sobie kogos innego. Jest tu wielu chetnych do platnej podrozy do miasta. -Wolalbym Krukow. Chociazby jako rekompensate. -Nie potrzebujemy twoich pieniedzy - odpowiedzial Ilkar. - Jak tylko dotrzemy do Koriny, przesle raport do Julatsy. Zdajesz sobie sprawe, ze wyslannicy trzech kolegiow zjawia sie w Xetesku, by wypytac o ten incydent? -Czekamy z niecierpliwoscia. -No jasne. - Ilkar podszedl do drzwi i odwrocil sie. - Jestes glodny? Pokaze ci droge do kuchni. -Dziekuje, bracie. Usmiech Ilkara znikl, zanim sie jeszcze pojawil. -Nie jestem twoim bratem. Rozdzial 4 Erienne siedziala na duzym podwojnym lozku w odosobnionej komnacie wiezy, obejmujac ramionami swych synow. Jej cialo zaznalo tymczasowego spokoju, a chlopcy przestali juz plakac.Ale zwatpili w nia, i chwila, w ktorej ich ujrzala, miala utkwic jej w pamieci na zawsze. Pozostawiona na szczycie kretych schodow, chwycila za klamke i otworzyla drzwi, ciagle obawiajac sie, ze znajdzie ich martwych. Zamiast tego zobaczyla ich siedzacych na lozku, szepczacych do siebie. Nietkniety posilek stal, stygnac, na stole, ktory, wraz z dwoma krzeslami, stanowil caly wystroj komnaty. Nawet zimna, kamienna posadzka nie zostala niczym przykryta. Spojrzenie Erienne w jednym momencie objelo ich calych; brazowe, nieco potargane wlosy, okragle buzie, jasnoniebieskie oczy, male nosy, lekko odstajace uszy i dlonie o dlugich palcach. To byli jej chlopcy! Jej wspaniali synowie! Odwrocili glowy jednoczesnie, a ona wyciagnela rece. Wtedy wlasnie poznala nienawisc jak nigdy dotad. Bowiem przez chwile nie widzieli swojej matki i opiekunki. Zobaczyli kogos, kto ich zdradzil, pozwolil porwac, posrednio sprawil, ze tak bardzo sie bali. I gdy stala tak w drzwiach, bosa, w podartej i brudnej koszuli, z potarganymi wlosami i twarza noszaca jeszcze slady dzialania brofenu, lzy wypelnily jej oczy i splynely po brudnych policzkach. -To ja. Mama jest juz z wami. Podbiegli do niej i cala trojka zaniosla sie placzem, trzymajac sie mocno, by juz nigdy nikt ich nie rozdzielil. Teraz siedzieli na lozku, synowie wtuleni w jej piersi i ona obejmujaca ich i tulaca do siebie. -Gdzie jestesmy, mamusiu? - zapytal Thom siedzacy po jej lewej stronie. -Jestesmy w zamku pelnym zlych ludzi, bardzo daleko od domu - odpowiedziala Erienne, przyciagajac chlopcow blizej i zerkajac w strone drzwi, za ktorymi, jak wiedziala, stal Isman. - Chca, zebym im pomogla, odpowiedziala na kilka pytan dotyczacych magii. Wtedy nas wypuszcza. -Kim oni sa? - Aron spojrzal w oczy matki. Poczula, jak jego dlon zaciska sie na jej plecach. -Kiedy wrocimy do domu, opowiem wam o nich wszystko. To ludzie, ktorzy chca zrozumiec magie, a czego nie rozumieja, tego sie obawiaja. Zawsze tak bylo. -Kiedy wrocimy do domu? - zapytal znow Aron. -Nie wiem, kochani. Nie wiem, o co chca mnie poprosic. - Usmiechnela sie, by rozladowac napiecie. - Wiecie co? Jak tylko bedziemy juz w domu, pozwole wam wybrac, czego bedziecie sie uczyc w nastepnej kolejnosci. Co to bedzie? -Polaczenie! Erienne rozesmiala sie. -Wiedzialam. Niegrzeczni chlopcy! Chcecie rozmawiac tak, zebym nie mogla was slyszec. - Polaskotala ich po brzuchach, az zaczeli chichotac i zwijac sie. - Niegrzeczni! - Przesunela dlonia po ich czuprynach, a potem znow mocno przycisnela do siebie. -Teraz - powiedziala, spogladajac z obrzydzeniem w strone talerzy - chce, abyscie zjedli stamtad chleb, ale nic wiecej, slyszycie? Ja zas pojde i zobacze, jak szybko mozemy sie stad wydostac. Potem wroce tu, by was uczyc, wiec mam nadzieje, ze nie zapomnieliscie, o czym mowilam w zeszlym tygodniu! - Chciala wstac, ale chwycili ja za koszule. -Naprawde musisz isc, mamo? - zapytal Aron. -Im szybciej to zrobie, tym szybciej bedziemy z powrotem w domu, z tata. - Przytulila ich jeszcze raz. - Hej, niedlugo wroce. Obiecuje. - Obaj spojrzeli na nia uwaznie. -Obiecuje - powtorzyla. Uwolnila sie delikatnie, lecz stanowczo z ich ramion i podeszla do drzwi. Otworzyla je gwaltownie, odslaniajac zaskoczonego Ismana. Smukly wojownik, ktory przez caly czas kucal oparty o sciane, poderwal sie blyskawicznie, kiedy ja zobaczyl. -Juz skonczylas? - zapytal. -Spiesze sie - odpowiedziala Erienne szorstko. - Teraz odpowiem na wasze pytania. Moi synowie musza jak najszybciej wrocic do domu i ojca. -Uwierz mi, ze nam rowniez zalezy na tym, bys przebywala tu jak najkrocej - grzecznie zapewnil ja Isman. - Kapitan rozmowi sie z toba wkrotce. Na razie zas... -Teraz - przerwala mu Erienne, zamykajac za soba drzwi, zza ktorych wygladali jej synowie, machajac na pozegnanie. -W twojej sytuacji nie wysuwa sie zadan. - W glosie Ismana zabrzmiala nuta pogardy. Erienne usmiechnela sie i zblizyla do wojownika. Jej twarz nabrala groznego wyrazu, usmiech zamarzl na ustach. -A co, jesli teraz stad pojde? - wysyczala, blednac ze zlosci. - Co zrobisz? - Ich twarze znalazly sie kilka centymetrow od siebie i Isman zamrugal nerwowo. - Powstrzymasz mnie? Zabijesz? Rozesmiala sie. -Boisz sie, bowiem wiesz rownie dobrze jak ja, ze moglabym cie zabic, nim twoj miecz opuscilby pochwe. A ze jestesmy tu sami, nie kus mnie. Po prostu zaprowadz mnie do kapitana w tej chwili. Isman wydal wargi i kiwnal glowa. -Ostrzegal, ze beda z toba klopoty. Obserwowalismy cie przez cale miesiace przed porwaniem. Mowil, ze tacy jak ty wiedza duzo, lecz sa bardzo aroganccy. - Minal ja i ruszyl w dol spiralnymi schodami. Juz na dole odwrocil sie. - Mial racje. Jak zawsze zreszta. No, dalej, zabij mnie, jesli myslisz, ze ci sie uda. Za tymi drzwiami jest trzech ludzi. Nie uciekniesz daleko i wiesz o tym rownie dobrze jak ja, prawda? -Zobaczylabym, jak zdychasz, Isman - powiedziala Erienne. - I strach w twoich oczach. Pomysl o tym. Nie zauwazysz, ze rzucam czar, chyba ze nie przestaniesz mnie obserwowac ani na chwile. Nigdy nie bedziesz wiedzial, kiedy nadejsc moze smierc. -Mamy twoich synow - warknal pogardliwie Isman. -Coz, w takim razie chyba musisz o nich bardzo dbac, prawda? Uwazaj na siebie, Ismanie. Wojownik wydobyl z siebie drwiacy smiech, ale Erienne widziala, ze zadrzal, otwierajac drzwi do komnaty. * * * Denser siedzial przy jednej lawie z ludzmi, ktorzy kilka zaledwie godzin temu pragneli jego krwi. Brakowalo tylko Hirada, ktory, jak twierdzil Sirendor Lara, poszedl przygotowac konie do drogi. Xeteskianinem wstrzasnal wewnetrzny dreszcz. Odlozyl widelec na talerz, na ktorym znajdowalo sie sniadanie: duszone w sosie mieso i chleb, i lyknal kawy. Kot wylegujacy sie obok na lawie, zamruczal cicho, grzejac sie w cieple kuchennych palenisk.W tamtej chwili obaj byli przygotowani na smierc z reki barbarzyncy. Spokojni i calkowicie wyciszeni. Gdyby wtedy zgineli, mag ze strzaskana czaszka, a zwierze we wrzasku mentalnej eksplozji, cala Balaia moglaby umrzec wraz z nimi. Denser podniosl wzrok i spojrzal na Bezimiennego. Dzieki niemu ciagle mieli szanse. On i kodeks, wedlug ktorego zawsze postepowali Krucy. Glowny powod dla popularnosci, slawy i skutecznosci oddzialu, powod, ktory wynosil Krukow ponad innych najemnikow. Zabijanie w walce, w obronie wlasnej czy innych, bylo zgodne z zasadami. Wszystko, co wykraczalo poza te proste, lecz scisle granice, bylo uznawane za morderstwo. I dlatego Krucy od dziesieciu lat walczyli w jednej linii z rabusiami, bandytami, lowcami nagrod i innymi najmitami niewiele rozniacymi sie od mordercow, niezmiennie zachowujac czyste sumienie. Wielu mowilo, ze to wlasnie scisle przestrzeganie kodeksu bylo zrodlem ich sily i leku, jaki wobec nich zywili ich wrogowie, a Denser nie watpil, iz mit ten jest niezwykle pomocny. Za glowna zalete oddzialu uwazal jednak fakt, ze, podczas gdy kazdy z Krukow sam w sobie byl wyjatkowy, jako druzyna byli po prostu niewiarygodni. Mimo to wlasnie kodeks przechylal szale, kiedy chodzilo o koszt ich wynajecia. Klient mogl liczyc na calkowite dotrzymanie kontraktu i bitwe stoczona wedlug zasad. Zasada: ZABIJAJ, LECZ NIGDY NIE MORDUJ. Prostota kodeksu sprawiala, ze wielu chcialo zyc wedlug tej zasady. Poczatkujacy najemnicy, magowie i zolnierze. Wiekszosci jednak brakowalo dyscypliny, wytrwalosci, intelektu lub umiejetnosci, by dotrzymac przysiegi w ogniu bitwy, czy to w zwyciestwie, czy w czasie odwrotu, a takze po walce. Z pewnoscia zas nie bylo nikogo innego, kto pozostalby bez skazy przez dziesiec lat. Latwo byloby uczynic z Krukow bohaterow. Denser jednak widzial toczone przez nich walki i doskonale wiedzial, kim byli naprawde - druzyna przerazajaco skutecznych zabojcow. Zabojcow, ale nie mordercow. Kiedy przyjrzal sie im, w ciszy i milczeniu spozywajacym poranny posilek, pomyslal, ze sa bardzo zmeczeni i poczul nagle uklucie leku. A co, jesli jednak mu odmowia? A przeciez potrzebowal ich. Xetesk ich potrzebowal. Na bogow, jezeli informacje przekazane przez szpiegow okaza sie byc poczatkiem powrotu WiedzMistrzow, cala Balaia bedzie ich potrzebowac. Lecz czy uda mu sie przekonac ich do tego, co nalezy uczynic? I czy Xetesk sprobuje zjednoczyc kolegia? Mimo iz wiedzial, co moze go czekac w przyszlosci, Denser zastanawial sie, czy to wlasnie nie ta czesc jego planu okaze sie najwiekszym wyzwaniem. Krucy. Nawet jezeli powie im prawde, niewiele to zmieni. Nie przyjmowali zlecen z powodu szczytnych celow. W sumie cele wydawaly sie nie miec zadnego znaczenia. Praca musiala byc warta ich czasu, ich reputacji i zachodu. Warta ryzyka. Dlatego prawda nie miala znaczenia, przynajmniej do chwili, gdy bedzie musial ja ujawnic. Zadna zaplata nie sklonilaby ich do podjecia ryzyka, na ktore zamierzal ich narazic. Denser wsunal do ust kolejna porcje jedzenia. Zalowal, ze nie spotkal Krukow w Korinie, zgodnie z planem. Wtedy moglby ukrywac swe pochodzenie wystarczajaco dlugo. Ich udzial w obronie twierdzy Taranspike byl calkowitym zaskoczeniem dla Xetesku. Teraz nie mogl nawet przekonac Ilkara, by za oplata eskortowali go do miasta, do ktorego i tak sie udawali. Napotkal spojrzenie Bezimiennego. Wojownik spokojnie, nie zdejmujac wzroku z maga, przelknal kolejny kes i wskazal koncem noza na Densera. -Powiedz mi cos, Xeteskianinie - powiedzial. - Widziales kiedys smoka? -Nie - odrzekl Denser. -Ach tak. A wiec co bys zrobil, gdyby Hirad nie odwrocil jego uwagi na tyle, bys mogl ukrasc swoja blyskotke? Denser usmiechnal sie blado. -To dobre pytanie. Nie przewidywalismy pojawienia sie smoka. -No tak. Zgaduje wiec, ze zginalbys marnie. -Byc moze. - Denser wzruszyl ramionami. W rzeczywistosci uwazal, ze i tak wyszedlby calo, lecz wyczul intencje wojownika i dostrzegl szanse zrealizowania swojego planu. -Z pewnoscia. - Bezimienny wytarl brzeg talerza kawalkiem chleba, ktory zaraz potem ostroznie umiescil w ustach. - Zatem okazuje sie, iz, nieswiadomie wprawdzie, lecz pomoglismy ci zdobyc amulet. Denser przytaknal i napelnil swoj kubek kawa z goracego, miedzianego dzbana, stojacego na stole. -O jakim udziale dla siebie myslicie? -Piec procent wartosci sprzedazy. Mag wydal policzki. -To calkiem spora suma. Tym razem to Bezimienny wzruszyl ramionami. -Nazwijmy to rekompensata za smierc jednego z Krukow. Albo za te wszystkie noce, kiedy bedziemy budzic sie zlani potem i roztrzesieni z powodu tego, co tam widzielismy. Przyznam bez wstydu, ze z trudem powstrzymalem sie i nie ucieklem stamtad. -A bylby to pierwszy raz - rzucil Ilkar w pustke. Bezimienny kiwnal glowa. -Wszyscy to czulismy - wtracil Sirendor, a reszta Krukow przytaknela w milczeniu. -Ale zaden z was nawet w polowie tak jak ja - wszystkie spojrzenia zwrocily sie w strone Hirada stojacego przy wejsciu. Barbarzynca z napietym wyrazem twarzy powoli wkroczyl do kuchni. -Wszystko w porzadku, Hirad? - zapytal Sirendor. -Nie bardzo. Bedac na zewnatrz, przypomnialem sobie, co mowil Sha-Kaan, i pomyslalem, ze gdyby przejscie ciagle tam bylo, poszedlbym i zwrocil mu amulet. -Dlaczego? - zdziwil sie Sirendor. Denser wstrzymal oddech. -Powiedzial mi cos. O portalu miedzy naszymi swiatami i czyms czego strzeze, czego nigdy nie powinnismy byli stworzyc. Cokolwiek to bylo, teraz Sha-Kaan jest wsciekly. Co bedzie, jesli zdecyduje sie zamknac portal na zawsze? -Nie mam zielonego pojecia o czym mowisz, Hiradzie. -Ja rowniez - odpowiedzial barbarzynca. - Wiem tylko, ze jesli jeszcze kiedykolwiek zobaczymy smoka na niebie Balai, bedzie to oznaczac nasz koniec. -Co konkretnie masz na mysli? - zapytal Denser. -A jak sadzisz? - odpalil Hirad. - Zginiemy wszyscy. One sa zbyt potezne i jest ich zbyt wiele, uwierz mi. - Podszedl do goracych garnkow i nalozyl sobie do miski troche miesa. -Wracajac do tematu. - Denser znow skupil uwage na Bezimiennym. - Zgadzam sie na piec procent, jesli to wy bedziecie mnie eskortowac z powrotem do Koriny. Ilkar poderwal sie z miejsca - skad obserwowal Hirada - jakby otrzymal policzek. -Juz ci powiedzialem. Nie bedziemy pracowac dla Xetesku. - Jego glos byl cichy i spokojny, lecz brzmial pewnoscia. -A ile dokladnie moze byc warta ta rzecz, Xeteskianinie? - zapytal Hirad. Denser uniosl brwi. -No coz, nie moge powiedziec na pewno, lecz sadze, ze okolo pieciu milionow w czystym srebrze. Zapadla cisza. Oczy wojownikow rozszerzyly sie w niedowierzaniu. -Bierzemy te robote. -Hirad! - wykrzyknal Ilkar. - Nic nie rozumiesz. -To dobra zaplata, Ilkarze. -Raczej niewiarygodna - odezwal sie Talan. - To cwierc miliona za przewiezienie pasazera na trasie, ktora i tak zmierzamy. Hirad bezglosnie powtorzyl sume. -Wiesz co, Hirad. Trudno mi uwierzyc, ze to ty z nas wszystkich sie zgadzasz. Przeciez prawie cie zabil. - W glosie Ilkara zabrzmiala nuta pogardy. -Tak, i dlatego jest mi cos winien - odrzekl barbarzynca, nie patrzac nawet na ciemnego maga. - Nie musze go lubic. Nie musze nawet na niego patrzec. W sumie moge go ciagle nienawidzic. Musze tylko zniesc jego obecnosc w czasie podrozy do Koriny. Potem on zaplaci nam kupe forsy i nigdy wiecej sie nie zobaczymy. Jestem w stanie to wytrzymac. -A jednak to nie jest takie proste. -Alez tak! -Nie jest, i to dla mnie powazny problem - zaczal Ilkar, lecz Hirad go ubiegl. -Wiem, ze nie zgadzasz sie z etyka Xetesku... -To powazny eufemizm, a wlasciwie kla... -Ale biorac pod uwage to, o czym wszyscy szeptaliscie za moimi plecami, sadze, ze nie powinnismy odrzucac takich pieniedzy, prawda? To moga byc ostatnie, jakie zarobimy. - Barbarzynca wyprostowal sie i spojrzal na elfa. Ilkar patrzyl tylko z wscieklym wyrazem twarzy. - Spojrz prawdzie w oczy, Ilkar, przeglosujemy cie. Nie utrudniaj. Oczy elfa zwezily sie w szparki. Bezimienny wyciagnal dlon do Densera. -Umowa stoi. Talan przygotuje kontrakt, a ty i ja go podpiszemy. Nie bedzie w nim wymienionej sumy, tylko procent i zobowiazanie do zaplaty. -Doskonale - zgodzil sie Denser. Mezczyzni uscisneli sobie dlonie. -Tutaj sie z toba zgadzam. - Bezimienny oproznil kubek z kawy. - I wiecie, co wam powiem, Krucy? Czuje, ze we Wronim Gniezdzie czeka nas wielka impreza. Drzwi do kuchni otworzyly sie po raz kolejny. -Podobno nie udalo sie wam uratowac mojego maga. Wielka szkoda, Seran byl dobrym czlowiekiem. Krucy odwrocili sie, by po raz pierwszy spojrzec na swego pracodawce. Denser takze popatrzyl na swego niedawnego przeciwnika. Baron Gresse byl juz w srednim wieku, ciagle jednak posiadal sprawny umysl. Poza tym mial czworke synow, ktorzy wspierali go w kazdej opresji. Choc byl jednym z pieciu najbogatszych baronow, gardzil wyszukanymi strojami, dlatego teraz tez mial na sobie tylko zwykly podrozny stroj, plaszcz przewieszony przez jedno ramie, skorzany kaftan, welniana koszule i proste spodnie, wzmacniane na udach skora. Zwolnil zbrojnych pilnujacych drzwi i gestem kazal kucharzom opuscic pomieszczenie. Podszedl do stolu zajmowanego przez Krukow i bacznie im sie przyjrzal. Mial duze, brazowe oczy i siwe, lekko rzednace wlosy. Wyciagnal dlon w gescie powitania. -Bezimienny? -Witam, baronie Gresse. Uscisneli sobie dlonie. -Ciesze sie, ze nareszcie moge was poznac. -My rowniez. - Bezimienny rzucil okiem na stol. - Talanie, podaj baronowi kawe. -Krucy. A niech mnie. Nic dziwnego, ze wygralismy. Seran umial dokonywac trafnych wyborow. - Gresse przygryzl warge. - Gdzie ja znajde drugiego takiego jak on, co? -W Julatsie - odpowiedzial Ilkar. - Jest nas tam duzo. Gresse rozesmial sie. -Moge usiasc z wami? - wskazal na lawe. Ilkar przesunal sie i baron usiadl. Talan postawil przed nim kawe i Gresse skinal glowa w podziece. Zapadla niezreczna cisza. Denser nerwowo skubal brode. Bezimienny wpatrywal sie w barona, jak zawsze niewzruszony. Ilkar zastrzygl uszami. -Nie bede was trzymal w niepewnosci - powiedzial Gresse, usmiechajac sie i pociagajac lyk goracego napoju. - Mialem jednak nadzieje, ze potwierdzicie cos, o czym slyszalem. -Oczywiscie - powiedzial Bezimienny. - Jesli tylko bedziemy mogli. -Powiem krotko. Zostalem wezwany na spotkanie Sojuszu Handlowego Koriny w sprawie pogarszajacej sie sytuacji na zachod od Czarnych Szczytow. Chodza plotki, ze Wesmeni wzmogli aktywnosc i zlamali umowe o prawie przejazdu przez Kamienne Wrota. Ludzie boja sie atakow na wschod, mimo iz raporty z tamtejszego garnizonu nie wskazuja na nic niezwyklego. Chcialbym wiedziec, czy slyszeliscie jakies pogloski. Z tego co wiem, nie tak dawno walczyliscie u boku barona Blackthorne'a, a on sam nie moze zjawic sie na spotkaniu. - Gresse zamrugal oczami. -Walczylismy tylko po to, by Bezimienny uzyskal lepsza cene na winie - usmiechnal sie Sirendor. -Jestem pewien, ze nie tylko. -Przypadkiem byla to czesc umowy - powiedzial Bezimienny. - Jezeli zas chodzi o plotki, to slyszelismy ich tam cala mase, ale to bylo pol roku temu. -Cokolwiek slyszeliscie, chocby przelotnie, a co moglbym przytoczyc na radzie, ma dla mnie znaczenie. -Ujmijmy to tak - powiedzial Ilkar. - Jesli uwierzymy we wszystko, co mowia, to znaczy to, ze WiedzMistrzowie powrocili, Parva znow tetni zyciem, a Wesmeni pala wszystko na zachod od Czarnych Szczytow. -A wy nie dajecie temu wiary. -Nic, co uczyni horda Wesmenow, nie jest w stanie mnie zdziwic - odpowiedzial Ilkar. - Ale poza tym, nie. -Hmm. - Gresse zamyslil sie. - To ciekawe. Tak w ogole dziekuje za wczorajsza pomoc. Slyszalem, ze straciliscie kogos. Bardzo mi przykro. -Takie jest ryzyko, badzmy szczerzy - powiedzial Bezimienny malo przekonywujacym tonem. -Prawda, ale nigdy nie jest latwo stracic przyjaciela. Wspolczuje i jestem wdzieczny. Wczorajsza bitwa... Nie stac mnie bylo na przegrana. W doslownym znaczeniu nie stac. -Mowisz, panie, jakby twoj skarbiec swiecil pustka - zauwazyl Talan. Gresse wzruszyl ramionami. -Twierdza Taranspike ma zasadnicze znaczenie taktyczne. Ten, kto ja kontroluje, negocjuje warunki podrozy na jednym z glownych traktow do i z Koriny. Gdybym ja stracil na rzecz barona Pontois, to on wladalby obydwoma moimi szlakami handlowymi do stolicy, a jego ziemie otaczalyby moje. Moglby z latwoscia zabronic mi dostepu lub wprowadzic oplaty przekraczajace moje mozliwosci. Tak czy inaczej z czasem doprowadzilby mnie do bankructwa. Nawet najlepsza okrezna droga zabiera dni, a nie godziny. -Chyba zeby odebrac co swoje sila - wtracil Hirad. -To prawda, zawsze istnieje taka mozliwosc. Kosztowna, ale jednak. - Gresse spowaznial nagle. -A mimo to, baronie, zasiadziesz razem z Pontois do spotkania Sojuszu Handlowego Koriny - stwierdzil Talan. -Tak. Wiem, ze to dziwne, ale takie sa realia i przypadlosci Sojuszu. Swoja droga samo to slowo brzmi w tych czasach jakby pusto. - W glosie barona pojawila sie nuta smutku. Na chwile zapadla cisza. Bezimienny spogladal uwaznie na barona, ktory wolno popijal kawe. Wojownik usmiechnal sie. Gresse napotkawszy jego spojrzenie, zmarszczyl brwi w odpowiedzi. -Zdaje sie, baronie, ze zapomniales podzielic sie z nami tym, co sam slyszales, chocby przelotnie. - powiedzial Bezimienny. -Racja, choc obawiam sie, ze to, co powiem, to nie plotki i pogloski. Mam dowody na to, ze Wesmeni nie tylko nie pala wiosek, ale je zajmuja, odbudowuja i od nowa sie jednocza. -Co to znaczy od nowa? - zapytal Hirad. -Lekcja historii bedzie pozniej - powiedzial Ilkar, potrzasajac glowa. -Skad ty... - Denser urwal i zagryzl warge. -Masz cos do powiedzenia, Xeteskianinie? - warknal Hirad. -Jestem jedynie ciekaw, skad pan baron ma takie niezwykle informacje. - Mimo szybkiego opamietania sie wyraz twarzy Densera zdradzal zaskoczenie. -Wszystko ma swoja cene - odpowiedzial spokojnie Gresse. -Czy moge sie dzis z wami zabrac do Koriny? -Badz naszym gosciem, baronie - usmiechnal sie Hirad. - W koncu i tak Denser placi. -Swietnie. - Gresse wstal i rzucil Bezimiennemu pytajace spojrzenie. - Moi ludzie beda gotowi za, powiedzmy, godzine? -Jezeli o nas chodzi, doskonale - odpowiedzial Bezimienny. -A zatem, panowie... Wronie Gniazdo wzywa. * * * Erienne spotkala sie z kapitanem w bibliotece. Ogrzewane przez dwa paleniska i oswietlone tuzinem latarni, nienagannie utrzymane krolestwo ksiazek bylo swiadectwem inteligencji jej gospodarza, choc nie mowilo nic o jego moralnosci. Pieciopoziomowe regaly, wysokie na piec i szerokie na osiem metrow zajmowaly trzy sciany pokoju. Wszedzie wokol Erienne znajdowaly sie ksiazki. Po obu stronach jedynych drzwi do komnaty plonal ogien. Podloge pokrywaly dywany, a naprzeciwko wejscia stalo duze biurko. Kazano jej usiasc na duzym, obitym zielona skora krzesle, niedaleko jednego z palenisk. Kapitan wszedl do pokoju wraz z wojownikiem niosacym tace z winem i jedzeniem i nie wyrzekl slowa, nim nie zajal miejsca na podobnym krzesle, ustawionym prostopadle do niej.Erienne utkwila wzrok w ogniu, starajac sie nie patrzec w strone mezczyzny, pozwalajac plomieniom zahipnotyzowac sie, tak ze ledwie slyszala pobrzekiwanie szkla, plusk nalewanego wina i metaliczny odglos noza na tacy. -Witaj raz jeszcze, Erienne Malanvai - powiedzial kapitan. - Pewnie jestes glodna. Erienne pozwolila sobie na krotkie spojrzenie na tace lezaca na malym stoliku miedzy nimi i jej zawartosc zaskoczyla ja. -Jak smiesz mi to proponowac, po tym jak moi chlopcy dostali pomyje, ktorych nie daje sie psu, a co dopiero przerazonym dzieciom! - wykrzyknela. - Maja w tej chwili dostac posilek taki jak ten. Wyczula, ze kapitan usmiechnal sie. -Slyszales, co powiedziala pani? Swieza jagniecina i jarzyny dla chlopcow. -Tak, panie. - Sluga zamknal za soba drzwi. -Jestem rozsadnym czlowiekiem - powiedzial kapitan. Twarz Erienne wyrazala absolutne obrzydzenie. -Porwales dwoje niewinnych dzieci z domu, w srodku nocy, i zamknales przerazonych w lodowatej wiezy. Odizolowales mnie od nich, a do jedzenia dales im breje, ktorej nie chcialyby moje swinie. Wiec nie opowiadaj mi o rozsadku. - Ciagle nie patrzac w strone kapitana, nalozyla sobie porcje jedzenia i zaczela w milczeniu jesc. Potem nalala sobie kieliszek wina i pila, patrzac na ogien. Kapitan obserwowal ja i czekal. -Pytaj, wiec - powiedziala, odkladajac pusty talerz na stol. - Watpie, abym miala cos do ukrycia. -To z pewnoscia uprosci cala sprawe - odpowiedzial mezczyzna. - Ciesze sie, ze chcesz wspolpracowac. -Niech ci sie nie wydaje, ze to ze strachu przed toba i twoja banda kulawych malp - powiedziala Erienne dumnie. - Zalezy mi na synach i jestem gotowa zrobic wszystko, co nie zaszkodzi Kolegium Dordover, by im pomoc. -Doskonale. - Kapitan napelnil swoj kieliszek. - Wolalbym jednak, bys na mnie patrzyla. -Ogladanie cie przyprawia mnie o mdlosci. Twoje imie to obraza dla mojego kolegium, zas rozmowa z toba to bluznierstwo. Zaczynaj pytac, bo za godzine chce znow widziec moich synow. - Erienne ciagle zwrocona byla w strone ognia, chlonac jego przyjemne cieplo. -I tak tez sie stanie, Erienne, zapewniam cie. - Kapitan wyciagnal nogi w strone ognia i Erienne zobaczyla pare skorzanych butow do jazdy, wytartych i popekanych ze starosci. - Ale teraz bardziej niepokoi mnie rozmach tak zwanych badan nad wymiarami i ich wplyw na zycie Balai. -Widze, ze nie proznowales, to dobrze - powiedziala Erienne po chwili ciszy. -Takie sprytne uwagi wpedza cie w klopoty. - Ton glosu kapitana wskazywal, ze nie zartuje. -Chcialam powiedziec, ze bardzo niewielu ludzi ma pojecie o istnieniu magii wymiarowej, nie mowiac juz o zwiazanych z nia niebezpieczenstwach. -Nie. - Kapitan pochylil sie i podrapal w lewa noge. Erienne dostrzegla siwe wlosy, przerzedzajace sie na czubku glowy. - Wbrew powszechnej opinii doceniam wartosc magii na wlasciwym miejscu. Ale z wlasnego doswiadczenia znam rowniez niebezpieczenstwa, o ktorych mowisz, i uwazam, ze zabawa z wymiarami moze zniszczyc istniejaca rownowage swiata. -Chyba pomylily ci sie kolegia. -No coz, magow z Xetesku trudniej jest... spotkac - stwierdzil kapitan lekko poirytowany. -Chcialabym moc powiedziec, ze jest mi przykro - odpowiedziala kobieta i w koncu spojrzala na swego rozmowce. Siwe wlosy mial krotko przyciete, podobnie jak brode, w ktorej zachowaly sie jeszcze brazowe pasma. Zapadniete oczy, czerwone policzki i nos wskazywaly na przywiazanie do butelki. Wkraczajac w wiek sredni, przytyl nieco, a skorzany plaszcz i koszula nie potrafily tego ukryc. Zignorowal nagle spojrzenie swego goscia. -Ale Septern byl Dordovanczykiem. -Juz zgodzilismy sie, ze odrobiles lekcje. - Erienne napelnila swoj kieliszek. - Wiec wiesz rowniez, bez watpienia, iz od trzystu lat uwaza sie, ze nie zyje. -I na tym informacje sie koncza? Sadzilem, ze jako dordovanski mag formul bedziesz mogla wypelnic luki w mojej wiedzy. -A to juz nieporozumienie z twojej strony - odpowiedziala Erienne - poniewaz uznales, ze posiadamy jakies tajne zapisy. -Ale Septern byl Dordovanczykiem - powtorzyl kapitan. -To prawda. Byl rowniez geniuszem. Wyprzedzal swoje czasy tak dalece, ze do tej pory nie udalo nam sie odtworzyc jego wszystkich prac. - Erienne oderwala kilka winogron od kisci i zjadla je, wypluwajac pestki na dlon i wrzucajac je w ogien. Kapitan pochylil sie do przodu i zmarszczyl brwi. -Ale bez watpienia przekazywal kolegium wyniki swych badan. Rozumiem, ze to obowiazek kazdego maga. -Septern nie przestrzegal tych zasad - westchnela Erienne, a kapitan zasepil sie jeszcze bardziej. - Zrozum, Septern byl reliktem czasow przed podzialem kolegiow. -A wiec nie tylko wyprzedzal swoja epoke, ale takze ja poprzedzal! - Kapitan usmiechnal sie zadowolony z dowcipu, odslaniajac rzad pozolklych zebow wystajacych z przekrwionych dziasel. -Mysle, ze tak. Chodzilo glownie o to, ze jego umysl zdolny byl przyjmowac formuly na najbardziej podstawowym poziomie, a to z kolei pozwalalo mu czytac i rozumiec, w wiekszym lub mniejszym stopniu, zarowno formuly Dordover, jak i Julatsy czy Xetesku. Byl blyskotliwy, ale takze arogancki. Osiedlil sie poza kolegium, nie skladal raportow na temat swych prac i robil tylko tajemnicze zapiski w dziennikach, z ktorych nie wszystkie znajduja sie w naszej bibliotece. Niektore ma Xetesk, inne zaginely prawdopodobnie w jego domu, i to pod warunkiem, ze napisal cokolwiek o niektorych swych umiejetnosciach, o ktorych wiemy skadinad. - Erienne napila sie lyk wina - Czy moglabym dostac troche wody? -Oczywiscie. - Kapitan wstal i otworzyl drzwi. Erienne uslyszala ruch za drzwiami. - Wode i szklanke. Natychmiast. - Mezczyzna powrocil na swoje miejsce. - To ciekawa historia. Oczywiscie wiem, gdzie znajdowal sie jego dom i moi ludzie kilkakrotnie juz tam byli. Powiedz mi w takim razie, jak daleko posuneliscie sie w badaniach nad wymiarami i co chcecie osiagnac. Erienne otworzyla usta, by odpowiedziec, ale powstrzymala sie, zastanawiajac sie nad sytuacja. Kapitan wydawal sie byc kims zupelnie innym, niz jej sie wydawalo. Z pewnoscia znienawidzila go na zawsze za porwanie jej dzieci, ale jego zachowanie bylo dziwne. Oto siedziala w cieplym pokoju, jedzac doskonala zywnosc i opowiadajac na grzeczne pytania o dzialania jej kolegium. Do tej pory nie zapytal o nic, czego nie moglby sie dowiedziec, gdyby najzwyczajniej zapukal do frontowych wrot kolegium. Musialo chodzic o cos wiecej, pozostawalo pytanie kiedy sie o tym dowie? Miala niemile uczucie, ze jest jakby oswajana przed zalozeniem obrozy. Postanowila, ze bedzie uwazac. -O Septernie wiemy tyle, ze zaszedl daleko w kwestii magii wymiarowej. Stworzyl stabilny, samowystarczalny portal do podrozy miedzy znanymi i nazwanymi wymiarami i, jak sadzimy, duzo nim podrozowal. Wiele z jego dziwniejszych notatek na to wskazuje. Dordover nie zblizylo sie nawet do jego poziomu zaawansowania w sprawach magii wymiarowej. Nie potrafimy sie przemieszczac ani spogladac w inne swiaty, umiemy jedynie je zaznaczac i tworzyc zarysy ladow i oceanow. Aby przyspieszyc badania, potrzebujemy zaginionych tekstow Septerna, albowiem sadzimy, ze ten rodzaj magii laczy formuly roznych kolegiow. -A na co liczycie w zwiazku z tymi badaniami? -Podroze do innych wymiarow, ich eksploracja, kontakty z innymi istotami. Mozliwosci sa nieograniczone! - Erienne wbrew sobie dala sie poniesc emocjom. -Podboje, kontrola, wladza i zyski. - Glos kapitana byl twardy, ale nie nieprzyjemny. -Czyzby to cie najbardziej martwilo? Mezczyzna pochylil glowe. -Uwazam, ze nie ma potrzeby wtracania sie w sprawy innych wymiarow. Mamy nasz wlasny i ledwie udaje sie nam go kontrolowac. Bez polaczenia z innymi miejscami i czasami. A co, jesli inne rasy zechca pomscic to, czego dokonamy, jesli najada nasz swiat? Nigdy nie bedziemy bezpieczni, nie wiedzac, gdzie i kiedy moga sie nagle otworzyc drzwi do innego swiata. -Tym bardziej powinnismy ukonczyc badania i starac sie zrozumiec... -Zadne z nas nie jest chyba az tak naiwne, by uwierzyc, ze Xetesk i Dordover pracuja nad tymi zakleciami dla dobra mieszkancow Balai, prawda? Zle by sie stalo, gdybyscie otworzyli wrota, ktorych potem nie bedziecie w stanie zamknac. - Kapitan podrapal sie po uchu. - Powiedz mi, czy Xetesk wyprzedza Dordover w badaniach? Erienne spojrzala na niego bez cienia emocji. -Jezeli zostana odnalezione zaginione fragmenty prac Septerna o wymiarach, byc moze bedziemy zmuszeni stworzyc wspolna grupe badawcza - powiedziala powoli. - Do tego jednak czasu komunikacja miedzy kolegiami ograniczona jest do minimum. -Rozumiem. -To glupie zadawac takie pytanie dordovanskiemu magowi. -Czasami glupota pozwala wydobyc prawdziwe klejnoty. Drzwi do komnaty otworzyly sie i wszedl mezczyzna z dzbanem wody i dwoma szklankami. Ustawil naczynia na stole i wycofal sie. Erienne natychmiast napelnila szklanke i wychylila ja duszkiem. -Cos jeszcze? -Och, calkiem sporo - odpowiedzial kapitan. Oproznil swoj kielich i dolal wiecej wina. - Dopiero zaczynam, choc jestem ci wdzieczny za dzisiejsze informacje. Teraz powinnas juz wrocic do dzieci, ale prosze, bys zastanowila sie jeszcze nad czyms. Biorac pod uwage, ze posiadacie juz cala dostepna wiedze na temat magii wymiarowej, niepokoi mnie obecny wzrost zainteresowania eksperymentami Septerna. -Tajemnica podrozy do innych swiatow nie byla przeciez jego jedynym osiagnieciem, prawda? Bylo cos jeszcze bardziej kontrowersyjnego. Stworzyl pewne zaklecie, czyz nie? A ja chce wiedziec, dlaczego nagle Xeteskianie zaangazowali wszystkie swe sily, aby to zaklecie odszukac. Twarz Erienne stala sie nagle smiertelnie blada. Rozdzial 5 Kiedy Krucy i ich podopieczni opuszczali twierdze Taranspike, slonce powoli osuszalo rose rzesiscie pokrywajaca trawe niedawnego pola bitwy. Deszczowe chmury, ktore skropily ziemie poprzedniej nocy, przesunely sie dalej na zachod, poprzez srodkowe rowniny w strone masywu Czarnych Szczytow, i wraz z wiosennym porankiem nadeszla ciepla, delikatna bryza. Baron Pontois, jego zolnierze, najemnicy i magowie odeszli na polnoc, przez puszcze Grethern, tam skad przyszli. Po ich obozowisku pozostala tylko zdeptana trawa i pojedynczy, otoczony drewniana palisada kopiec, w ktorym pochowano zabitych.Czolo wyprawy stanowili Hirad, Richmond i Ilkar. Baron Gresse, ku niezadowoleniu swych opiekunow, zdecydowal sie jechac za nimi, majac po bokach Talana i Bezimiennego. Dalej jechali Sirendor Larn oraz Denser, a tylnia straz stanowila czworka ludzi barona. Dla tego ostatniego podroz byla niewatpliwie okazja do wyrwania sie spod plaszcza nadopiekunczej rodziny i zakosztowania swobody. Z kolei Talan i Bezimienny wykorzystywali kazda okazje do zdobycia informacji, jaka sie tylko nadarzyla. -Czy twoje przymierze z Blackthorne'em nadal trwa, panie baronie? - zapytal Talan. Gresse pokiwal glowa. -Mamy wzajemny uklad o wolnym przejezdzie, ale nie nazwalbym go przymierzem. Blackthorne podrozuje tedy do Koriny, nie placac myta, a ja do Gyernath, przez jego ziemie. Bezimienny uniosl brwi. -Blackthorne zajal ziemie na wschod od Gyernath? Slyszalem, ze... -Szesc miesiecy temu. Nie zaanektowal jedynie samego Gyernath, choc Rada Miejska naciskala, by utrzymal niskie oplaty przewozowe. Jak dotad skutecznie. -A co stalo sie z lordem Arlenem? - spytal Bezimienny. -Pracuje dla Blackthorne'a. -Eee... -O nie, nie bylo zadnej bitwy. A moze powinienem powiedziec kolejnej bitwy. W kazdym razie, oficjalnie Arlen nadal kontroluje ziemie na wschod od Gyernath, choc tak naprawde to Blackthorne zapewnia mu ludzi i dostawy metali z poludniowych kopalni, a sobie niskie oplaty w handlu z poludniowym wschodem, w tym z Korina. - Gresse zachichotal i poklepal Bezimiennego po nodze. - Na waszym miejscu skreslilbym Arlena z listy potencjalnych pracodawcow. Teraz to Blackthorne kontroluje finanse Gyernath. -Jeszcze kogos mozemy skreslic? - zapytal Talan. -Na pewno nie mnie - pokrecil glowa Gresse. - Jestem pewien, ze Pontois jeszcze nie skonczyl tej sprawy. Albo juz planuje kolejny atak na Taranspike, albo liczy na to, ze umocnie sie w twierdzy i odslonie swoje ziemie na zachodzie. -Jezeli bedziesz nas potrzebowal, baronie, natychmiast daj znac - powiedzial Bezimienny. -Jak najszybciej - dodal Talan. -Slyszalem plotki, ze zamierzacie wycofac sie z interesu - powiedzial baron, starajac sie nie patrzec Krukom w oczy. -Lepiej nie wierzyc w to, czego sie samemu nie widzialo - doradzil Talan, unoszac brwi. -No to sie dowiedzialem - mruknal Gresse z lekkim usmiechem. -Jesli tak sie stanie, bedziesz pierwszym, ktory sie o tym dowie, baronie. Czy to wystarczy? - zapytal Bezimienny. -Musi. - Gresse pokrecil glowa i zamilkl. Szare sciany przeleczy Taranspike wznosily sie na ponad sto metrow wzdluz calej niemal drogi do Koriny. Chlodne, skalne polki byly domem dla ptakow i szczatkowej roslinnosci. Po obydwu stronach przeleczy teren byl stromy i niebezpieczny. Znienacka pojawialy sie ziejace ciemnoscia przepascie, glebokie uskoki i martwe, kamienne doliny, w ktorych woda plynaca pod skala wydawala odglos podobny jekom potepionych dusz. Na samej przeleczy padajacy poprzedniej nocy deszcz pozostawil kaluze, ktore przemienily miekka ziemie w bloto. I tylko liczne pekniecia na trakcie, poszerzajacym sie i zwezajacym nieustannie, byly swiadectwem zaru, jakim calodzienne slonce przypiekalo skalne podloze w czasie upalow. Odglosy ptakow, konskich kopyt i rozmow jezdzcow, odbijajace sie echem od scian przeleczy, tworzyly atmosfere, ktora, choc dla samotnego podroznego moglaby byc nieprzyjemna, dla grupy towarzyszy wydawala sie nie miec znaczenia. Sirendor wzial kolejny gleboki oddech, rozkoszujac sie czystym, chlodnym powietrzem przeleczy i probujac usunac z pamieci zapachy zamku i dymow z okolicznych zabudowan. Podroz powinna przebiec spokojnie. Ludzie barona pilnowali szlaku, poza tym droga ta nigdy nie byla szczegolnie niebezpieczna. Majac Korine o niecaly dzien drogi przed soba, Sirendor byl w wyjatkowo dobrym nastroju. Jedyna czarna chmura na horyzoncie bylo nadchodzace spotkanie i obawa przed reakcja Hirada. Tymczasem, przez wieksza czesc podrozy prowadzil luzna rozmowe z Denserem, szczerzac zeby w usmiechu za kazdym razem, kiedy zauwazal wsciekle spojrzenie Ilkara. Denser wydawal sie byc w porzadku. Juz nie pierwszy raz zdarzylo sie Sirendorowi jednego dnia z kims walczyc, a kolejnego jechac razem z nim do domu. Taki byl los najemnika. Denser wygladal na zdolnego maga i, pomijajac wojenne zasady, byl jeszcze jednym z tych, ktorzy nie wiedza, gdzie zaprowadzi ich kolejne zajecie. Roznica polegala tylko na tym, ze ten mag wydawal sie byc o wiele bardziej pewny swej przyszlosci niz wiekszosc. Sirendor zrzucil to na karb filozofii Xetesku i postanowil dokladnie wypytac Ilkara o Ciemne Kolegium. Jeszcze raz rzucil okiem na Densera i usmiechnal sie. Mag jak zwykle trzymal w ustach lekko dymiaca fajke, a nieodlaczny kot ulozyl sie z przodu siodla. Pytany o zwierze, Xeteskianin zawsze robil sie oszczedny w slowach, mamroczac cos o idealnym towarzyszu dla czlowieka, ktorego zycie sklada sie z samotnych wedrowek. Sam zas, nie po raz pierwszy zreszta, uporczywie wbijal spojrzenie w plecy Bezimiennego. -Mnie takze on fascynuje - powiedzial Sirendor. - Od samego poczatku. Denser rozejrzal sie, wyrwany z zadumy. -Co? -Bezimienny. Znam go od dziesieciu lat i nadal nie wiem nawet, gdzie sie urodzil. -Ani jak sie naprawde nazywa? - zapytal Denser. -Nie. Tego tez nie. -Myslalem, ze tylko wam powiedzial. -Obawiam sie, ze to kolejna plotka. Nawet Tomas nie zna jego imienia. -A kim jest Tomas? - zapytal Denser. -To wlasciciel Wroniego Gniazda, a wlasciwie wspolwlasciciel, razem z Bezimiennym. Tomas zna go przeszlo dwadziescia lat. Opiekowal sie nim, kiedy jako trzynastolatek zjawil sie w Korinie. Nie. - Sirendor jeszcze raz potrzasnal glowa. - Po jakims czasie uczysz sie nie zadawac mu pewnych pytan. -Wiec dlaczego nazywacie go Bezimiennym? Sirendor rozesmial sie. -To nasze najpopularniejsze pytanie. Najpierw powiedz mi, co slyszales, a potem ja powiem ci prawde. -Slyszalem, ze nie chcial, by go odnaleziono, to wszystko. - Denser wzruszyl ramionami. - Dlatego nie zdradzil nikomu swego imienia i przyjal to, ktorego uzywa teraz. -Powszechne, ale bez sensu - odpowiedzial Sirendor. - Gdyby chcial zniknac, to nazwanie sie Bezimiennym i wojenna kariera Kruka bylyby chyba najgorszym mozliwym sposobem, nie sadzisz? - Denser pokiwal glowa, a Sirendor ciagnal dalej. - Nie. Kiedy formowalismy oddzial, dziesiec lat temu we Wronim Gniezdzie, bylo to po tym, jak spotkalismy sie niedaleko Gyernath, wykonujac kontrakt, ktory kazdy z nas przyjal indywidualnie. Mowiac my, mam na mysli siebie, Bezimiennego, Hirada i Ilkara. Pamietam, ze razem jechalismy do Koriny i Bezimienny powiedzial, ze jest wlascicielem gospody i jesli chcemy, znajdziemy tam nocleg i jedzenie, bo chce z nami o czyms pomowic. -Nazwa Krucy wziela sie z miejsca, w ktorym pilismy, potem powstal kodeks, i wszyscy podpisalismy pergamin, ktory Tomas dotad trzyma na tylach gospody. Kiedy przyszla kolej Bezimiennego, nie chcial sie podpisac, mowiac, ze jego imie nie ma znaczenia. Dopiero wtedy zdalismy sobie sprawe, ze choc walczylismy razem przez tydzien, on dotad nie powiedzial nam, kim jest. -Dlaczego Krucy? Gospoda nazywa sie Wronie Gniazdo. -Ten sam gatunek ptakow, za to lepsza nazwa. Mozesz nas sobie wyobrazic jako Wrony? Denser rozesmial sie. Zblizali sie do miejsca, gdzie przelecz nieco sie poszerzala. Sirendor mowil dalej. -Wracajac do tematu, pamietam reakcje Hirada i Ilkara, jakby to bylo wczoraj. "Nie chcemy zadnych tajemniczych nieznajomych w oddziale, wiec albo podpiszesz, albo sie odwal!" - mowil barbarzynca. - Sirendor pokrecil glowa na wspomnienie spotkania. Typowy Hirad. Krzykacz w pelnej krasie. - Ilkar powiedzial: "Myslisz, ze jestes jakims bezimiennym wojownikiem z legend, czy co?", i to wlasnie imie pojawilo sie na pergaminie pod kodeksem. A potem juz zostalo. - Sirendor wzruszyl ramionami. - Proste jak drut. Denser znowu sie rozesmial. -Prosze, prosze. I tak rodza sie legendy. -Mamy szczera nadzieje, ze tak - odpowiedzial Sirendor. -Ale czy nie korci cie, by dowiedziec sie, jak naprawde sie nazywa i dlaczego nie chce wam tego zdradzic? - zapytal Denser, wracajac do powaznego tonu. - Nie wyobrazam sobie, dlaczego ktos moglby twierdzic, ze jego imie nie jest istotne. Sirendor obrocil sie w siodle i polozyl palec na ustach. -Kiedys tak bylo - powiedzial sciszonym glosem. - I teraz tez, czasami, kiedy o tym rozmyslam. Nie mysl, ze go nie pytalismy, wiecej, upijalismy go i probowalismy cos wyciagnac podstepem, czasami przestawalismy sie do niego odzywac, i nic. Uparl sie, a kiedy sie go naciska, wpada w gniew. Z czasem sie przyzwyczajasz. Jest naszym przyjacielem i jesli chce zachowac prywatnosc, nawet w kwestii imienia, uszanujemy to. Jest Krukiem. -Ale przeciez ukrywa cos przed wami. - Denser parl naprzod. - Nie mowi wam calej... -Dosyc - ucial Sirendor. - To jego decyzja. Dajmy temu spokoj. Jednak blysk w oku Densera wskazywal, ze mag nie pogodzil sie z porazka. Stado duzych, szaroskrzydlych mew poderwalo sie do lotu tuz przed nimi, wznoszac sie ku sloncu i wypelniajac swym krzykiem skalne rozpadliny ponad jadacymi. Nagle kolejna chmura ptakow, ciemniejszych, mniejszych i szybszych wzleciala, jakby w protescie, i zmieszala sie z bialym stadem, rozpraszajac je posrod glosnych krzykow. Po chwili mewy uniosly sie wysoko i podjely podroz na zachod, zas chmara gorskich drapieznikow powrocila na skalne klify, obroniwszy swe gniazda i mlode przed przelatujacymi padlinozercami. Gresse z zadarta glowa obserwowal powietrzna konfrontacje. Potem odwrocil sie do Bezimiennego. -Powiedz mi, czy Blackthorne wydawal sie zaniepokojony pogloskami o Wesmenach? -Mysle, baronie, ze przeceniasz nasze znaczenie - odpowiedzial Bezimienny. - Najemnicy nie rozmawiaja osobiscie z baronem Blackthorne'em. Gresse obrocil sie w siodle i utkwil spojrzenie jasnych oczu w wojowniku. -Jestem najstarszym z baronow i bardzo rzadko zdarza mi sie przeceniac cokolwiek badz kogokolwiek, Bezimienny. A juz na pewno nie reputacje i znaczenie Krukow. Ja rowniez czasami rozmawiam z baronem Blackthorne'em i wiem, jak bardzo ceni sobie wasze towarzystwo. -A wiec porozmawiaj z nim o tym, baronie. -Blackthorne jest dwiescie piecdziesiat mil na poludniowy zachod stad. Dlatego pytam ciebie - powiedzial Gresse z nuta irytacji w glosie. - Nie mowicie mi wszystkiego. Bezimienny spojrzal na Talana, ktory wzruszyl ramionami. Oddzial poruszal sie naprzod powolnym truchtem. Denser byl ciagle z tylu, gawedzac z Sirendorem. -Pol roku temu, kiedy, jak mowisz, Arlen sprzedal sie Blackthorne'owi, my bylismy we Wschodniej Balai, szacujac zagrozenie ze strony Wesmenow - powiedzial Bezimienny. Gresse uderzyl piescia w lek siodla. -Wiedzialem, ze chodzi o cos wiecej! Szczwany sukinkot! -Raczej rozsadny - powiedzial Talan. - Nie oszukujmy sie, jesli Wesmeni rozpoczna inwazje przez Kamienne Wrota i rusza na poludnie, bedzie to problem Blackthorne'a, a nie kolegiow, przynajmniej na poczatku. Tak samo w przypadku ataku od strony zatoki Gyernath. Wtedy beda piec dni drogi od miasta i zaledwie kilka godzin od twierdzy Blackthorne'a. -I co zobaczyliscie? Przed nimi Hirad oglosil postoj i wszyscy zsiedli z koni, by zjesc i odpoczac. Niedawno minelo poludnie i przelecz byla przyjemnie nagrzana. Zatrzymali sie w naturalnym zaglebieniu, po obu stronach majac zwaly zwiru i kamieni skupiajace cieplo slonca. -Nic, co mogloby potwierdzic to, o czym slyszales, baronie - powiedzial Talan. Odziana w rekawice dlonia obtarl glaz i usiadl. Z lewej strony gwardzisci barona zabrali sie do rozpalania ogniska, gromadzac narecza suchych galazek z krzakow porastajacych dno przeleczy na calej jej dlugosci. - Przeszlismy przez Wrota jako ochrona konwoju z winem, nalezacego do Blackthorne'a i jadacego do Leionu. Jednak po przekroczeniu przeleczy ruszylismy na poludnie i przez cztery dni biegalismy po Czarnych Szczytach, by w koncu wrocic przez zatoke Gyernath. Nie widzielismy zadnych hord, zadnych spalonych wiosek, niczego co wskazywaloby nawet na zwykly podjazd. Jesli Wesmeni rzeczywiscie sie gromadza, robia to na swoich ziemiach, w poludniowo-zachodniej czesci polwyspu. Przykro nam, jesli cie rozczarowalismy, baronie. -Ale to bylo pol roku temu. - Gresse spoczal obok Talana, wybierajac miekka trawe i wrzos, zamiast twardej, skalnej bryly. -Zgadza sie, tym niemniej, o ile wiem, baron Blackthorne nie martwi sie na razie mozliwoscia inwazji - odpowiedzial Bezimienny. Pogrzebal w plecaku i wydobyl, dokladnie zasznurowany skorzany mieszek. - Hej, Sirendorze, trzymaj sol! - Rzucil woreczek w strone wojownika, ktory podskoczyl i zlapal go jedna reka. - I uzyj jej tym razem, to moze twoja zupa okaze sie wreszcie zjadliwa. Hirad rozesmial sie, a Sirendor zaklal. -W takim razie powinien sie martwic. - Gresse zamyslil sie na chwile. - A co z przelecza? -Jest dobrze strzezona. Tessaya nie jest glupcem. Zbija fortune na oplatach przewozowych i raczej nie zamierza oddac przeleczy ani Sojuszowi Handlowemu Koriny, ani innemu plemieniu. - Bezimienny podrapal sie w nos. -Koszary? -Puste i zabite deskami. - Bezimienny pokrecil nieznacznie glowa. - Tessaya utrzymuje posterunki po obu stronach przeleczy, ale nie szykuje sie do oblezenia. -Dziekuje wam - powiedzial Gresse. - Obydwom. I przepraszam, ze naciskalem. Talan wzruszyl ramionami. - W porzadku. Ale rozumiem, baronie, ze masz inne wiesci? -Nowsze i nie mniej pewne. Podobno przelecz jest zamknieta od wschodu i pelna Wesmenow, a z poludniowego zachodu nadchodza kolejne hordy. Jesli to prawda, mamy powazne klopoty. Nie posiadamy zorganizowanej obrony, zas ani Blackthorne, ani kolegia nie sa wystarczajaco silne. Prosze wiec tylko, byscie mieli oczy i uszy szeroko otwarte. - Baron westchnal. - Nie mam najmniejszej szansy przekonac baronow do przymierza podczas nadchodzacego spotkania, nie bez pomocy Blackthorne'a. Mam jedynie nadzieje, ze nie jest za pozno. Talan uniosl brwi. -Myslisz baronie, ze to cos tak powaznego? A co z pogloskami o WiedzMistrzach? Gresse prychnal. -To jest cos powaznego. Moze juz niedlugo staniemy do walki o nasz kraj. A jesli chodzi o WiedzMistrzow, to jezeli jakims odrazajacym cudem udalo im sie powrocic, mozemy pozegnac sie na dobre z Balaia. Plomienie tanczyly na ognisku, rzucajac blade cienie na oblane sloncem skalne sciany. Mezczyzni zamilkli, zatopieni kazdy we wlasnych myslach, wpatrujac sie w hipnotyzujacy migotliwy blask ogniska. To byl dobry moment na chwile ciszy, i nawet zupa Sirendora smakowala niezle. Krucy przekroczyli Wschodnia Brame Koriny, kiedy slonce znikalo juz za nielicznymi wysokimi budynkami miasta. Podczas gdy niektorych zatrzymywano i wypytywano, a nawet przeszukiwano, Krukom jak zwykle pokazano, by jechali dalej. Ulice Koriny byly pelne handlarzy i kupujacych, popoludnie bylo dobra pora dla interesow. -To wlasnie jedna z zalet bycia Krukami - zauwazyl Sirendor. - A uwierz mi, jest ich mniej, niz by sie wydawalo. Denser nic nie odpowiedzial. Na krotko po wjechaniu do miasta Gresse i jego ludzie pozegnali sie i ruszyli na poludnie w strone siedziby Sojuszu Handlowego i utrzymywanych przez baronow, swietnie strzezonych apartamentow. Korina byla stolica Wschodniej Balai, z populacja okolo dwustu piecdziesieciu tysiecy stalych mieszkancow i zazwyczaj ponad piecdziesiecioma tysiacami przyjezdnych w czasie swiat i glownych targow. Wiekszosc z tych ostatnich zbiegala sie z przybyciem flot kupieckich z krain polozonych na wschod i poludnie od Kontynentu Polnocnego. Korina znajdowala sie u ujscia rzeki Kour, oferowala wiec duzy dalekomorski port i znacznie lepsze ceny, niz handlarze z poludnia otrzymaliby w blizszym sobie Gyernath. Miasto mialo charakterystyczne niewysokie, ale solidne budynki - efekt silnych wiatrow i huraganow, jakie okresowo nawiedzaly ujscie rzeki w czasie zmiany por roku z zimy na wiosne. Trzy bazary, polaczone ulicami wypelnionymi karczmami, sklepami, kasynami i burdelami, tetnily zyciem jak co dzien. Poza tym handlowym trojkatem, blizej portu, pelna para, wsrod huku ognia, brzeku stali i innych odglosow z warsztatow pracowal ciezszy przemysl, produkujac towary do sprzedazy w Balai i na eksport. Zas wszedzie gdzie znalazlo sie miejsce, wcisnieci pomiedzy rozmaite przybytki rozrywki, urzedy, sklepy i pracownie, mieszkali ludzie. Niektorzy w nedzy i brudzie, niektorzy w luksusie, o ktorym nie snilo sie uczciwym robotnikom, a wiekszosc gdzies w stanie przejsciowym miedzy jednym a drugim. Zwalniajac konie do spokojnego truchtu, Krucy skierowali sie w strone zachodniego targu, na ktorego polnocnym krancu znajdowalo sie Wronie Gniazdo. Ulice byly pelne wozow, ludzi i zwierzat. Wszelkiego rodzaju zapachy mieszaly sie ze smrodem gwarnych ulic, niesione wiejaca od morza bryza. Stragany, wozy, kosze i tace pelne byly najrozniejszych artykulow - od wspanialych tkanin z odleglych elfich krain, poprzez ceramike, wyroby z zelaza i stali, kute i odlewane w kuzniach i hutach Koriny i Jadenu, az po miesa, warzywa i ciasta, przygotowywane w jadlodajniach rozsianych po calym miescie, zarowno tych czystych, jak i tych smierdzacych i brudnych. Tu w dysputach i klotniach obowiazywal jedynie jezyk twardej waluty i co chwila widac bylo blysk srebra i miedzi. Szczesliwie, w miare jak dzien mial sie ku koncowi, ruch przenosil sie w strone przeciwna do tej, w ktora zmierzali Krucy. Jednak plac targowy byl ciagle zaladowany straganami, miedzy ktorymi musieli sie przeciskac. Nie bylo mowy o rozmowie, wiec Bezimienny po prostu poprowadzil ich w strone Gniazda. Spokoj na tylach gospody czynil z niej ich sanktuarium po bitwie. Syn Tomasa, Rhob, mlodzik ciagle zafascynowany najemnikami, odprowadzil konie do stajni, a zdretwiali od konskiego grzbietu mezczyzni weszli do srodka. -Witaj, chlopcze! - wykrzyknal stojacy za barem Tomas w strone Bezimiennego. Zawsze zwracal sie do niego w ten sposob, twierdzac, ze Bezimienny brzmi zbyt obco. Gospoda byla wypelniona w jednej czwartej, jak zwykle o tej porze dnia. Sala byla bardzo duza, z niskim stropem podpartym debowymi slupami. Na podlodze stalo trzydziesci stolow. Bar znajdowal sie dokladnie naprzeciwko wejscia i biegl lukiem od prawej do lewej, konczac sie przy drzwiach do kuchni, tylnego pomieszczenia i schodach na gore. Po prawej bylo duze palenisko. Na polkach przy trzech scianach staly ksiazki. Latarnie oswietlaly czerwono-szare wnetrze gospody, dopelniajac wrazenia przytulnego ciepla. -Witaj, Tomasie. - W glosie Bezimiennego bylo slychac zmeczenie. -Idzcie od razu do tylu - powiedzial Tomas. Mial dobrze ponad czterdziestke i zaczynal lysiec. - Przyniose wino, piwo i kawe. Maris wlasnie rozpala piece. Ja... - Zmarszczyl brwi i zamilkl. Spojrzal po kolei na Krukow, zatrzymujac sie na chwile przy Denserze. Bezimienny pokiwal glowa, podszedl i polozyl reke na ramieniu Tomasa. -Dzis urzadzamy tu uczte. Bedziemy swietowac, wspominac i oplakiwac Rasa. Nikt nie powiedzial ani slowa wiecej. Krucy mineli Tomasa, witajac sie usmiechem badz skinieciem glowy, i przeszli na tyl Gniazda. Tutaj trzy rzeczy rzucaly sie w oczy: symbol Krukow i krotkie miecze, skrzyzowane nad kominkiem, dlugi stol z siedmioma nakryciami, stojacy przy wielkich, podwojnych drzwiach na przeciwleglej scianie i pieknie zdobione miekkie krzesla i sofy. Krucy w milczeniu zajeli w nich miejsca. Denser zawahal sie. W sumie bylo dziesiec siedzen. W koncu wybral proste, obite czerwonym materialem krzeslo niedaleko wygaszonego kominka. -Nie tam - Glos Talana zatrzymal go w pol drogi. - Tam siedzial Ras. Jesli chcesz, usiadz na miejscu Tomasa. Mysle, ze nie bedzie mial nic przeciwko temu. Denser usiadl. -A wiec po kolei - powiedzial Bezimienny, zwracajac sie do Ciemnego Maga. - Kiedy mozemy zobaczyc pieniadze? -Coz, jak juz mowilem Ilkarowi, amulet ma nam sluzyc glownie do badan i przez kilka miesiecy nie zamierzamy go sprzedawac. Jednak ustalimy minimalna cene i dam wam z gory piec procent od tej sumy, powiedzmy dwiescie tysiecy w czystym srebrze. Bezimienny szybko rozejrzal sie po sali. Nikt nie zglaszal sprzeciwu. -To wystarczy. Pieniadze przechowujemy w Glownym Skarbcu. Musicie dokonac tam wplaty w ciagu tygodnia. Denser wstal. -Beda tam jutro. A teraz, wybaczcie mi, ale musze wziac kapiel. Skierowal sie w strone wyjscia, ale Bezimienny powstrzymal go. -Gdzie sie zatrzymasz? -Jeszcze o tym nie myslalem. -Popros Tomasa, zeby dal ci pokoj. Na koszt lokalu. -To bardzo mile. Dziekuje. - Denser usmiechal sie, choc widac bylo, ze jest zaskoczony. -I jesli masz ochote, przyjdz na uczte. W koncu urzadzamy ja za twoje pieniadze. W glownej sali, o zmierzchu. - Denser skinal glowa. - I jeszcze jedno, Ilkarze. Jasno-Widzenie, dobrze? Ilkar kiwnal glowa, wstal i z pogodnym wyrazem twarzy podszedl do Densera. -O co chodzi? - zapytal Xeteskianin. -Nic powaznego - odrzekl elf. - To ogolne zaklecie, jedna cecha. Szukam po prostu uczciwosci. Kiedy cie dotkne, odpowiesz na zadane pytanie tak lub nie. Ilkar zamknal oczy i wypowiedzial krotka inkantacje. Przesunal dlonia przed oczami, ustami i sercem, zanim dotknal ramienia Densera. -Czy w ciagu tygodnia od dzis na rachunku Krukow w Glownym Skarbcu zostanie zlozone dwiescie tysiecy w czystym srebrze? -Tak. Ilkar otworzyl najpierw oczy, a potem drzwi. -Do zobaczenia pozniej. Denser wyszedl. Ilkar zamknal drzwi i spojrzal na Bezimiennego. -Chcesz, abysmy dali mu cos jeszcze? A moze pozwolic mu uzyc julatsanskiej krwi do odzyskania many? Bezimienny milczal. -Nie ufam mu - powiedzial Hirad. -Jak sadzicie, dlaczego pozwolilem mu tu zostac? - zapytal Bezimienny. -Nie chodzi o pieniadze, prawda? - zapytal Hirad. - Zaklecie mowi, ze zaplaci. Chodzi o cos wiecej. I to, ze natychmiast zgodzil sie zaplacic tak duzo. Nie oszukujmy sie, zrobilibysmy to nawet za dwa tysiace na glowe. -A jak myslicie, dlaczego chcialem, by tu zostal? - powtorzyl Bezimienny. - Bo jesli w cos nas wplatal, to chce wiedziec, gdzie przebywa. Wlasnie dlatego. Ilkarze, chce go wieczorem zobaczyc na dole. -Przewidujesz klopoty? - spytal Talan. -Nie. - Bezimienny usiadl wygodnie i rozprostowal nogi. - Mimo to, bedziemy dzis nosic krotkie miecze i to nie tylko z szacunku do Rasa. -Dopiero teraz, prawda? - Ilkar wyciagnal korek z butelki z winem i nalal sobie kielich. -Co, teraz? - Sirendor gestem poprosil Ilkara o wino. Mag podal mu pelny kielich, a sam siegnal po nastepny. -Teraz dopiero zaczeliscie myslec, blask srebra zbladl i zrobiliscie sie nerwowi, co? - Elf usiadl. - Xetesk jest niebezpieczny. Nic nie jest nigdy tym, czym sie wydaje. Za tym wszystkim kryje sie cos wiekszego, a ja nie wierze w jedno jego slowo na temat amuletu. -W takim razie czemu nic nie mowiles? -Oh, a ty bys mnie wysluchal, prawda Hiradzie? - odpalil Ilkar. - Dwiescie piecdziesiat tysiecy za dzien jazdy kontra ja. Nie wciskaj mi bzdur! -Nie widze problemu - odezwal sie Richmond. - Jestesmy tu bezpieczni, a pieniadze zostana zaplacone. Kupilismy sobie wieksze pole wyboru. -Ale musimy przezyc, zeby sie tym cieszyc - mruknal Ilkar. -Przesadzasz - powiedzial Sirendor. -Nie znacie ich - mag mowil powoli - a ja tak. Jesli on nas w cos wplatal, to wkrotce mozemy stac sie zbedni. Xetesk nie przestrzega zadnych praw, nie ma zadnych zasad... - przerwal na chwile. - Chodzi mi tylko o to, byscie uwazali na Densera. Moze wyjdziemy z tego bez szwanku, ale musimy byc ostrozni. -Nie musimy nigdy wiecej pracowac dla Xetesku - powiedzial spokojnie Hirad. -Zebys wiedzial, ze nie musimy - odparl Ilkar. -Nie musimy juz w ogole dla nikogo pracowac. Po slowach Talana zapadla cisza. Hirad wstal i sztywnym krokiem podszedl do stolu z napojami. Nalal wina sobie, zabral butelki i kubki dla innych i wrocil na miejsce przy kominku. Krucy siegneli po napoje. -Wczesniej tez niczego nie musielismy, ale wiem, co Talan ma na mysli - powiedzial Bezimienny. - Te dwiescie piecdziesiat tysiecy oznaczaloby, ze mozemy zrobic wszystko to, o czym mowilismy na poczatku, a nawet rzeczy, o ktorych nie snilismy. Pomysl o mozliwosciach. -Najlepiej bedzie, jak zaczniesz od opowiedzenia mi o zeszlej nocy i o czym mowiliscie. - Hirad oproznil kielich i znow go napelnil. -Probowalismy cie budzic. Nie chcielismy cie w zaden sposob pominac - powiedzial Sirendor. - Wyszlismy z zamku, by dolaczyc do Richmonda. Nie wiem jak inni, ale ja patrzac na grob Rasa, po raz pierwszy przestraszylem sie, ze ktoregos dnia to moge byc ja. Albo Ilkar... - Wskazal reka na siedzacych Krukow, w koncu skinal glowa w strone Hirada. - Albo ty. Nie chcialem tego. Pragne przyszlosci, dopoki jestem wystarczajaco mlody, by sie nia cieszyc. -Decyzja juz zapadla, tak? - Glos Hirada byl szorstki. Sirendor odetchnal gleboko. -Podczas rozmowy stalo sie jasne, ze wszyscy czujemy podobnie. Na bogow, Hirad, ty sam w ciagu dwoch ostatnich lat mowiles o zlozeniu broni. Wszyscy chcemy zyc. Talan pragnie podrozowac. Ilkar musi wracac do Julatsy. A ja... wiesz dobrze, czego chce. -Ojciec i maz, co? - Hirad usmiechnal sie, mimo lomoczacego serca i scisnietego gardla. -Musze tylko przestac walczyc i burmistrz zgodzi sie na nasze malzenstwo. Wiesz, jak jest. - Sirendor wzruszyl ramionami. -Taak... Sirendor Larn pokonany przez corke burmistrza. To po prostu musialo sie zdarzyc. - Hirad obtarl dlonia kacik lewego oka. Atmosfera w pokoju zgestniala, wszyscy skupili sie na barbarzyncy. - Wiesz, ze nie stane ci na drodze do szczescia. -Wiem - odparl Sirendor, ale spojrzenie, ktore wymienili, mowilo o wiele wiecej. -Widzisz, ze to ma sens - powiedzial Bezimienny. Hirad patrzyl na niego bez emocji. - Na bogow, Hirad, jestem wspolwlascicielem tej gospody od dwunastu lat i mialem szczescie, jesli udalo mi sie tyle razy stanac za barem. -A ty? - Barbarzynca przeniosl wzrok na Richmonda. -Jeszcze przedwczoraj nie bylem pewien - odpowiedzial jasnowlosy wojownik. - Ale juz wiem, ze jestem zmeczony, Hiradzie. Nawet stanie i czekanie na to, co ma sie zdarzyc, jest meczace. Ja... - urwal i potarl czolo trzema palcami. - Wczoraj popelnilem blad, ktory zabiore ze soba do grobu. A teraz nie jestem nawet pewien, czy moge na sobie polegac w bitwie, i sadze, ze myslicie podobnie. Wszyscy. Znowu zapadla cisza. Dluga. Hirad spojrzal na twarze przyjaciol, ale zaden sie nie odezwal. -To niewiarygodne - powiedzial. - Dziesiec lat. Minelo dziesiec lat, a wy podejmujecie najwazniejsza decyzje w waszym zyciu... w moim zyciu, kiedy spie. Byl tak wsciekly, ze nie mogl nawet krzyczec; jego glos byl niezwykle spokojny. Jednoczesnie jednak wiedzial, ze to nie byl gniew. To bylo glebokie i gorzkie rozczarowanie. Nieunikniony rezultat stworzenia Krukow. Rozwiazanie. Najsmieszniejsze bylo to, ze na poczatku Hirad nawet nie przypuszczal, ze pozyje tak dlugo. Przyszlosc nie miala znaczenia. Az do teraz. Teraz zwalila mu sie na glowe i odkryl, ze sie boi. Bardzo. -Przykro nam, Hirad. -Chcialem tylko, by ktos zapytal mnie o zdanie, Sirendor. -Wiem. Ale ta decyzja nie zostala podjeta wczoraj, tylko ja potwierdzilismy. -Ale nie spytaliscie mnie. - Hirad wstal i podszedl do drzwi. Potrzebowal sie napic i posmiac. - Wiecie co - powiedzial - wy, emeryci, przygotujecie uczte, a ja sprobuje wam wybaczyc. * * * Oczy nna 'b3one3y, a twarz poczerwieniala mu od ie. W komnacie p'bfej jego wiezy trojka magow skulila sie na krzeslach. Byli zbyt wyczerpani, by wstac nawet w obecnosci swego wladcy.-Jeszcze raz. Powtorzcie. - Styliann mowil cicho, ale sila jego glosu wydawala sie wypelniac komnate. -Dopiero trzy godziny temu dowiedzielismy sie na pewno, a nawet wtedy musielismy wykonac rozstrzygajacy test. Nie chcielismy nikogo niepokoic, zanim nie uzyskamy absolutnej pewnosci - odezwal sie jeden z siedzacych, stary mag, ktory cale zycie poswiecil jednemu celowi. -Niepokoic? - powtorzyl za nim Styliann lekko lamiacym sie glosem. - Najstraszliwsze zlo w historii Balai zniknelo i nie wiemy, gdzie sie znajduje. Niepokojenie mnie jest waszym najmniejszym zmartwieniem, wierzcie mi. Trojka magow wymienila szybkie spojrzenia. -Nie tylko zniknelo, wladco. Nie tylko nie ma ich juz w klatce, sadzimy, ze opuscili rowniez przestrzen miedzywymiarowa. - Stary mag przelknal sline. - Sadzimy, ze ich esencje i dusze powrocily na Balaie. Cisza, ktora zapadla, klula w uszy. Styliann oddychal, syczac przez zacisniete zeby. Spojrzal jeszcze raz na wnetrze komnaty; na szkice i mapy przestrzeni miedzywymiarowej, wreszcie na rownanie efektu zaklecia pokrywajace sciany. Drewniane biurko pokrywaly rozrzucone notatniki. Krzesla, na ktorych siedzieli magowie, ustawione byly w polksiezyc. Nyer po jednej, Laryon po drugiej stronie. Styliann nie musial nawet patrzec na ich twarze. Efekt tego, co przed chwila uslyszeli, byl widoczny w smugach many. -Od jak dawna sa na wolnosci? - zapytal. Tego wlasnie pytania obawiali sie magowie. -Nie mozemy... byc do konca pewni - wydusil stary mag. Styliann wbil w niego mordercze spojrzenie. -Slucham? Spojrzeli po sobie niepewnie. Wreszcie przemowila kobieta. -Zawsze w ten sposob dokonywalismy Obserwacji, wladco - powiedziala. - Rzucamy zaklecia i dokonujemy obliczen co trzy miesiace, kiedy ustawienia pozwalaja na wieksza dokladnosc. Styliann nie podniosl wzroku ze starego maga. -Chcesz mi powiedziec, ze WiedzMistrzowie moga przebywac na Balai nawet od trzech miesiecy? -Podczas ostatniej Obserwacji znajdowali sie w klatce - odpowiedziala kobieta. - Teraz ich tam nie ma. -Tak czy nie? - Styliannowi wydawalo sie, ze slyszy bicie ich serc, potem zdal sobie sprawe, ze to odglos jego wlasnej krwi pulsujacej w uszach i gardle. -Tak. - Starzec odwrocil wzrok ze lzami w oczach. Styliann pokiwal glowa. -Dobrze - powiedzial. - Oproznijcie pokoj, wasze zadanie jest zakonczone. - Odwrocil sie do Nyera. - Nie mamy juz wyboru. Skontaktuj sie z kolegiami, ale nie wspominaj o tym, co dzialo sie tu i w twierdzy Taranspike. Musimy zorganizowac spotkanie nad jeziorem Triverne. Natychmiast. * * * -Gdybym sam tego nie czul, chyba bym nie uwierzyl - powiedzial Sirendor.Stal obok Hirada przy barze we Wronim Gniezdzie, podziwiajac ubranie barbarzyncy - skorzane spodnie, dopasowana ciemna koszule, ktora doskonale podkreslala sylwetke Hirada i cwiekowany pas, do ktorego przypieta byla pochwa z krotkim mieczem. Obok stal Ilkar ubrany w zolta koszule z czarnymi obszyciami i podobne skorzane spodnie, za barem zas, w prostej bialej koszuli znajdowal sie Bezimienny. -O czym ty mowisz? - zapytal Hirad. -Coz, moj drogi przyjacielu, w czasie naszego kilkugodzinnego rozstania nie tylko zrzuciles ten przepocony, skorzany stroj, ktory zwykle zakladasz, by porozmawiac ze smokami, ale najwyrazniej wziales tez pachnaca kapiel. Oto wiekopomna chwila. - Sirendor wskoczyl na najblizszy stol i wykrzyknal - Panie, panowie, Talanie! Nasz cuchnacy barbarzynca sie wykapal! Gruchnely smiechy i docinki. Hirad zobaczyl nawet, ze Denser lekko sie usmiechnal, ale zaraz powrocil do glaskania kota, wpatrzony w plomienie paleniska, przy ktorym ustawil swoje krzeslo. -Masz gadane, krzykaczu - powiedzial Hirad, wymierzajac oskarzycielsko palec w strone Sirendora. - Ale spojrz tylko na siebie. Twoje ciuchy budza watpliwosci co do tego, ktora plec mialaby sie bawic twoimi jajami. Przyszla zona bedzie chyba niepocieszona. -Nazywasz mnie ciota? -Zgadza sie. Sirendor smutnie wydal wargi i spojrzal na siebie. Ubrany byl w zdobione, dlugie do kolan, sznurowane mokasyny i bufiaste, obszywane zlotem spodnie, w ktore wpuszczona mial luzna, fioletowa, jedwabna koszule z duzym dekoltem, z koronkowym wykonczeniem. Przy pasie mial swoj krotki miecz, a na owlosionym torsie spoczywal wisiorek z klejnotem. -A moze masz racje. - Sirendor zgrabnie zeskoczyl na podloge gospody, wypelnionej po brzegi ludzmi zwabionymi uczta Krukow, i zgarnal ze stolu kufel z piwem. Denser wstal, zostawiajac kota wygrzewajacego sie przy ogniu, i przecisnal sie przez tlum w strone trojki najemnikow. Ilkar podniosl swoj kielich, odwrocil sie i odszedl. -Cos mi sie zdaje, ze ci dwaj nie zostana przyjaciolmi - pokrecil glowa Sirendor. -Bystra uwaga, co? - zakpil Hirad, spogladajac na podchodzacego Xeteskianina z szerokim usmiechem. -Denser. - Bezimienny przywital Ciemnego Maga skinieniem glowy. -Robi sie tloczno - zauwazyl Denser, zapalajac fajke. -Moze byc czerwone? - zapytal Sirendor, podnoszac butelke z winem. -Niech bedzie. - Denser patrzyl, jak wojownik napelnia kielich. - Dziekuje. Mag pociagnal lyk i podniosl brwi. -Calkiem niezle. -Niezle? - powtorzyl za nim Bezimienny. - To czerwony Blackthorne, przyjacielu. Kosztowna specjalnosc Gniazda. -Zaden ze mnie znawca. - Denser wzruszyl ramionami. -Jasne. W takim razie cos tanszego. - Bezimienny odwrocil sie i spojrzal w lewo na stojak z trunkami. Wybral butelke i postawil ja na barze, grzebiac w kieszeni w poszukiwaniu korkociagu. Zatrzymal sie na chwile i rozejrzal po sali. Oto nareszcie stal po drugiej stronie kontuaru i czul, ze jest na miejscu. Naprawde. Lecz pod cala ta radosna maska czaila sie otchlan, do ktorej nie chcial zagladac. -To dopiero zycie, co? - powiedzial, wyciagajac korek z butelki i raz jeszcze spogladajac na gestniejace morze kufli, twarzy, kolorow i dymu. Wydobyl czysty kubek. -Ten cienkusz z winnicy barona Corin to wino dla ciebie, Denser. Sprobuj tylko sie nie zakrztusic. -Mam dla was propozycje - powiedzial Denser ni stad ni zowad. -Aha. Wiecej szans, by splonac zywcem, tak? Denser popatrzyl na Hirada. -Niezupelnie. Wysluchacie mnie? -Tak, jesli chcesz, ale tracisz czas - odpowiedzial Bezimienny. -Dlaczego? -Poniewaz kilka godzin temu przeszlismy na emeryture. Teraz pracuje jako barman. Hirad i Sirendor rozesmiali sie. Twarz Densera na chwile zdradzila panike i zaskoczenie, kiedy probowal zorientowac sie, czy zartuja, czy mowia powaznie. -Mimo to... - powiedzial. -A wiec mow dalej. - Sirendor oparl sie o bar, kladac lokcie na blacie. Hirad poszedl w jego slady, zas Bezimienny pochylil sie do przodu, bawiac sie korkociagiem. -Amulet, ktory zdobylismy, nie jest jedynym - zaczal Xeteskianin. -A to dopiero niespodzianka. - Sirendor spojrzal na przyjaciol. -Posluchajcie, bede szczery. Pracujemy nad nowym zakleciem ofensywnym, w razie kolejnego ataku Wesmenow. Potrzebujemy jeszcze trzech przedmiotow, by zakonczyc badania, dlatego tez ja, to znaczy Xetesk, potrzebujemy waszej pomocy w ich zdobyciu. Krucy milczeli. Denser badawczo obserwowal ich twarze. W koncu Bezimienny wyprostowal sie. -Zastanawialismy sie, dlaczego zaplaciles nam tyle pieniedzy za podroz tutaj - powiedzial. - Uzgodnilismy tez, ze wiecej nie pracujemy dla Xetesku. Uzyjcie Protektorow. Denser pokrecil glowa. -Nie. Protektorzy to tylko sila bojowa. Do tego zadania potrzebuje kogos, kto mysli. -Kracy sa... byli druzyna bojowa. Nigdy nie zajmowalismy sie zdobywaniem przedmiotow i nie zamierzmy teraz zaczynac - powiedzial Sirendor. -Ale to praca krotkoterminowa. A zaplate otrzymacie na tych samych zasadach co dzis. Bezimienny z powrotem oparl sie o kontuar. -Znowu po piec procent za kazda robote? -Nie obiecuje, ze bedzie tak samo latwo. - Denser prawie usmiechnal sie do Hirada. -A niech mnie zaraza! Chcialbym w takim razie zobaczyc ktores z twoich trudniejszych zadan. -Przepraszam, zle sie wyrazilem. Chcialem powiedziec, ze eskorta byla latwa. Sirendor wykrzywil twarz w szerokim usmiechu. Wyprostowal sie i poprawil ubranie. -Kilka lat temu, Denserze, pewnie odgryzlibysmy ci reke, byle dostac takie pieniadze. Ale teraz ja na przyklad nie jestem juz zainteresowany. Poza tym chyba nie wiedzielibysmy, na co wydac tyle srebra. Przykro mi, stary, ale emerytura ma jedna zasadnicza zalete. - Sirendor odwrocil sie i klepnal Hirada w ramie. - Do zobaczenia pozniej. Ruszyl w strone drzwi, przez ktore wlasnie weszla przepiekna kobieta wraz z dwoma towarzyszami. Miala na sobie lsniacy, niebieski plaszcz, a kiedy zsunela kaptur, fala gestych, rudych lokow opadla jej na ramiona. Najpierw zobaczyla Hirada i pomachala do niego. Barbarzynca i Bezimienny odwzajemnili powitanie. Potem podeszla do Sirendora. Objeli sie i pocalowali. Wojownik poprowadzil ja do stolu po prawej stronie sali niedaleko zaplecza. Bezimienny postawil butelke i dwa krysztalowe kielichy na tacy. -Robota czeka - powiedzial. -Taa. - Hirad spojrzal na Densera. Twarz Ciemnego Maga miala obojetny wyraz, ale oczy zdradzaly jego rozczarowanie i niepokoj. - Gdyby to zalezalo ode mnie, przyjalbym twoje pieniadze. Takich drani jak ty powinnismy ogolocic co do miedziaka. -Schlebiasz mi. Sadzisz, ze to juz bylo ostatnie slowo w tej sprawie? Hirad westchnal. -No coz, Bezimienny byl zainteresowany, bez watpienia, i jestem prawie pewien, ze nudni bracia poszliby za nami. Twoje problemy to Sirendor, ktory jest zakochany, ale nie moze sie ozenic, poki nie przestanie walczyc, oraz Ilkar, ktory szczerze nienawidzi wszystkiego, co reprezentujesz. -A poza tym zadnych innych problemow? - Denser zapalil fajke. -Cos ci powiem. Popracuj nad Sirendorem, opowiadajac, ile pieniedzy moze zarobic dla ukochanej, ze praca nie potrwa dlugo i inne takie. Ja zajme sie Ilkarem. Moze zainteresuje go zaklecie, nad ktorym pracujecie. Ale bedzie ciezko. -Co, jesli nie uda ci sie go przekonac? -Wtedy nici z planu. Krucy nie pracuja osobno. -Rozumiem. -To dobrze. Ale gdzie on jest? Denser wskazal srodek sali. Ilkar rozmawial z handlarzem suknem imieniem Brack i dwiema wygladajacymi przyzwoicie kobietami. -Zawsze warto sprobowac - powiedzial Hirad, a potem krzyknal w strone grupki - Hej, Ilk, chcesz jeszcze piwa?! Ilkar pokiwal glowa. Barbarzynca podniosl dzban i przepchnal sie przez tlum do przyjaciela. -Milo cie widziec, Hiradzie. -Nigdy nie umiales klamac, Brack. Piwa? - Kupiec podniosl swoj kubek. Hirad napelnil go, a potem nalal Ilkarowi. - Musze pozyczyc na chwile Ilkara, mile panie, ale obiecuje, ze niedlugo wrocimy. Ilkar spojrzal podejrzliwie na wojownika, ale pozwolil sie zaprowadzic w strone baru. Hirad zobaczyl, ze Denser stoi przy stoliku Sirendora, a w chwile potem, ku zdziwieniu barbarzyncy, Larn wstal i podszedl za magiem do ognia. Xeteskianin musial miec naprawde niezwykly dar przekonywania - Hirad watpil, by sam mial takie szczescie, szczegolnie, ze dwoje kochankow dopiero co zasiadlo przy stoliku. -I co takiego Denser mial do powiedzenia? -Siedemset piecdziesiat tysiecy, Ilkar. Trzy zadania. Krotki termin. Elf potrzasnal glowa. -Wiesz co, Hirad, dziwie ci sie. I przykro mi, ze po dziesieciu latach nie znasz mnie na tyle, by mnie pytac. -Ale... -Powiedzialem juz wszystko, co mialem do powiedzenia. Nie bede pracowal ani dla nich, ani z nimi. Xeteskowi nie wolno ufac. Nie obchodzi mnie, ile pieniedzy zaoferuje, bo to i tak nie wystarczy. Hirad przygryzl warge. -Posluchaj mnie przez chwile. Sprobuj pomyslec, ze po prostu wyciagasz od nich jeszcze wiecej pieniedzy. Jezeli ci to przeszkadza, mozesz wszystko oddac Julatsie, ale myslalem, ze wolisz wiedziec, co knuje Xetesk. Ilkar zmarszczyl czolo. -A czego konkretnie chce od nas Denser? Hirad gestem przywolal go blizej. * * * Bezimienny opieral sie o kontuar, pociagajac doskonalego czerwonego Blackthorne'a, zadowolony z atmosfery wieczoru. Przesunal lokiec, odsuwajac skrawek swej bialej koszuli od plamy wina rozlanego na blacie.Spogladajac na sale, mogl wrocic mysla dziesiec lat wstecz. Talan i Richmond, nudni bracia, jak lubil ich nazywac Hirad, siedzieli razem w milczeniu, przebierajac palcami po brzegach kielichow. Hirad i Ilkar stali kilka metrow od niego. Rozprawiali o czyms dosc zywo. Usmiechnal sie i lyknal wina z kielicha. Potem znow napelnil go winem z butelki stojacej na barze. W koncu jego wzrok spoczal na palenisku i siedzacych po obu jego stronach mezczyznach. Rozmawiali. Usmiech Bezimiennego zbladl. Denser. Oparcie fotela zaslanialo w duzym stopniu twarz maga, ale Bezimienny dostrzegl kota i dlon glaszczaca jego grzbiet. Im szybciej sie stad wyniesie, tym lepiej. Bezimienny nienawidzil byc oklamywany. Sirendor wydawal sie byc w dobrym nastroju. Oczy blyszczaly mu w swietle ogniska, a bogate ubranie przyciagalo uwage wiecej niz jednej panny w gospodzie. Na przyklad ta przy drzwiach caly czas sie w niego wpatrywala. Cholerny szczesciarz. Nawet nie musial sie za bardzo starac. Same padaly mu do nog, a potem do lozka. Bezimienny zastanawial sie, czy Sana wiedziala, jak wiele kobiet jej zazdrosci. Teraz siedziala z ochroniarzami, lekko poirytowana, przy stoliku, ktory niedawno opuscil Sirendor. Kobieta spod drzwi ruszyla w strone paleniska. Miala dlugie, kasztanowe wlosy, spiete na karku, ktorego jedna strone pokrywala czarna plama. Wysoka, szczupla sylwetke okrywaly spodnie, ciemna koszula i obcisly skorzany kaftanik. Nosila ciemnoczerwony plaszcz spiety przy szyi. Bezimienny pokrecil glowa. Urok osobisty Sirendora dzialal widocznie niezaleznie od obecnosci jego narzeczonej i Bezimienny zdal sobie sprawe, ze jest troche zazdrosny. Nawet bardzo zazdrosny. Przechodzac obok grupki kupcow zderzajacych sie kuflami i porykujacych toasty, kobieta odwrocila glowe w strone Bezimiennego i ich spojrzenia spotkaly sie. Wojownik poczul lodowaty dreszcz. Zobaczyl twarz o pelnych ustach i pieknym nosie, ale oczy kobiety byly puste, ciemne i przepelnione nienawiscia. Odruchowo przeniosl wzrok na jej dlonie i dostrzegl blysk stali. Przy palenisku siedzialo dwoch mezczyzn i Bezimiennego ogarnelo zimne przeczucie, ze kobieta nie szuka Sirendora Larna. -O, bogowie - wyszeptal. Poluzowal krotki miecz w pochwie, zanurkowal pod barem i zaczal przeciskac sie przez tlum. -Sirendor! Sirendor, bron sie! - wykrzyczal, rzucajac szybkie spojrzenie na kobiete. Sprawnie przesuwala sie w strone ognia. - Sirendor! Po lewej, cholera! Lewa! Sirendor spojrzal na niego, marszczac brwi. -Z drogi, do cholery! Sirendor, kobieta, czerwony plaszcz, rude wlosy, po lewej! Serce Bezimiennego walilo jak szalone. Wyczul zmiane atmosfery na sali, zobaczyl kobiete ze sztyletem w dloni, blyskawicznie zblizajaca sie do swej ofiary. Byla blisko. Zbyt blisko. Sirendor rozgladajacy sie dokola z dlonia na rekojesci miecza, nie widzial jej. Bezimienny wiedzial, ze nie zdazy. Zabojczyni byla juz przy Sirendorze. -Zatrzymaj ja, Sirendor! Na milosc boska, przepuscie mnie! W koncu Sirendor, stojacy przodem do Densera, zobaczyl napastniczke. Kiedy zaatakowala, zablokowal cios ramieniem. Sztylet przecial rekaw koszuli i cialo. W nastepnej sekundzie miecz Bezimiennego rozoral bark kobiety. Zginela natychmiast. Upadla na ziemie, nie wydajac zadnego dzwieku. Krew bryznela do paleniska, syczac. Na sali zapadla cisza. Ludzie odsuwali sie, przepuszczajac Hirada, Ilkara, Talana i Richmonda, biegnacych w strone paleniska. Sirendor z powrotem usiadl na krzesle, trzymajac dlon przy twarzy. Odwiniety rekaw odslanial rane. Byla gleboka i mocno krwawila. -Dzieki, Bezimienny, nie widzialem jej, a... Co sie dzieje? Bezimienny kleknal przy ciele kobiety, podniosl sztylet i przyjrzal sie ostrzu. -Nie! Nie, nie, nie, cholera, nie! - krzyknal, zakrywajac twarz dlonia. -Bezimienny? Wojownik spojrzal na barbarzynce. W oczach mial lzy. Potrzasnal glowa i odwrocil sie do Sirendora. -Przepraszam, Sirendorze. Bylem za wolny, przepraszam. -O czym ty do cholery mowisz, wielkoludzie? - Sirendor usmiechnal sie, a potem nagle zamilkl. - Bogowie! Nie... - Odwrocil sie w bok i zwymiotowal w ogien. - Zimno mi - powiedzial. Jego glos byl cichy, slaby. Odwrocil sie i spojrzal na Hirada przekrwionymi oczami. Barbarzynca odepchnal Bezimiennego i kucnal obok rannego. -Pomoz mi. -Co sie dzieje? - Serce Hirada walilo jak mlot. - O co chodzi? Poczul dlon na ramieniu. -To trucizna, Hiradzie. Toksyna atakujaca mozg - powiedzial cicho Bezimienny. -To wolajcie uzdrowiciela! - wrzasnal Hirad. - Zaraz! Dlon na jego ramieniu zacisnela sie mocniej: -Juz za pozno. On umiera. -Nie, to nieprawda. Sirendor spojrzal na przyjaciela. Twarz mial zlana potem, po policzkach splywaly lzy, a cialem targaly drgawki. Probowal sie usmiechnac. -Nie pozwol mi tu umrzec, Hiradzie. Wszyscy bedziemy zyc... -Nic nie mow. Oddychaj. Wszystko bedzie dobrze. Sirendor pokiwal glowa. -Jest tak zimno. Bede... - jego glos ucichl, a powieki opadly ciezko. Hirad chwycil jego twarz w dlonie. Byla goraca i sliska od potu. -Trzymaj sie, Larn. Nie zostawiaj mnie! Sirendor zamrugal i otworzyl oczy. Polozyl rece na dloniach Hirada. Byly tak zimne, ze barbarzynca zadrzal. -Przepraszam, Hirad. Nie moge. Przepraszam cie. Jego rece opadly na podloge, oczy zamknely sie. Umarl. Rozdzial 6 -Kim ona byla? - Sana wbijala spojrzenie w Hirada, proszac, by pomogl jej zrozumiec. Stali w glownej sali niedaleko tylnego pomieszczenia. Burmistrz i dwaj straznicy siedzieli przy stole niedaleko wejscia do Gniazda.Sana byla spokojna, ale czerwone od lez oczy i blada twarz przypominaly o burzliwych przejsciach. Krucy polozyli cialo Sirendora na stole w tylnej sali i okryli je przescieradlem. Sana wpadla do srodka i zerwala plotno, krzyczac, by sie obudzil, by wrocil, otworzyl oczy i oddychal. Naciskala klatke piersiowa, odgarniala wlosy z czola, tulila jego dlonie i calowala usta. Przez caly czas Hirad stal obok. Jedna czesc jego duszy chciala ja odciagnac i wyprowadzic, druga - pomoc jej, wtloczyc zycie w cialo druha, zobaczyc, jak sie usmiecha. Ale stal tylko, patrzac, powstrzymujac lzy, drzac na calym ciele. W koncu Sana podeszla do niego i wtulila sie w jego ramie, placzac cicho. Glaskal jej wlosy i slyszal tylko milczenie Krukow, czul koniec tego, czym byli. Wyprowadzil ja na zewnatrz. Kiedy sie troche uspokoila, zapytala. Hirad czul sie bezradny. Bezuzyteczny. -Zabojca. Lowca Czarownic. -Wiec dlaczego... - Glos jej sie zalamal. -To nie Sirendor byl jej celem. Po prostu stanal jej na drodze. - Hirad wzruszyl ramionami. Glupi gest, wiedzial o tym. - Zginal, ratujac innego czlowieka. -Co z tego? Nie zyje. Hirad ujal jej rece w swoje dlonie i przytrzymal. -Kazdego dnia ryzykowal zyciem, Sano. -Nie dzis. Dzis juz z tym skonczyl. Hirad nie odpowiedzial. Otarl lzy splywajace jej po policzku. -Tak, to prawda - powiedzial po chwili milczenia. - Znajde tego, kto za tym stoi. -To twoja odpowiedz, tak? -Jedyna, jaka moge ci dac. - Znow wzruszyl ramionami. -Nadeszla noc, Hiradzie. Wszystko sie skonczylo. Kiedy spojrzal w jej oczy, wiedzial, ze ma racje. Lekko uscisnela jego dlon, odwrocila sie i podeszla do ojca. Hirad popatrzyl za nia przez chwile, potem popchnal drzwi i wszedl do pokoju, gdzie znajdowala sie reszta Krukow. Milczeli. Ogien trzaskal na kominku, a oni siedzieli, trzymajac w dloniach kielichy, ale nikt nic nie mowil. Hirad podszedl do ciala Sirendora. Przescieradlo bylo na miejscu. Spojrzal na zarys twarzy pod materialem i polozyl reke na dloni przyjaciela, modlac sie o uscisk palcow, choc wiedzial, ze nie nadejdzie. Odwrocil sie. -Dlaczego chca twojej smierci, Denser? -Wlasnie go o to zapytalismy - powiedzial Ilkar. - I co on na to? -Powiedzial, ze chce, bys tez to uslyszal. -Jestem tu, wiec moze zaczac mowic. -Chodz tu i usiadz, Hirad - odezwal sie Bezimienny. - Nalalismy ci wina. Nie pomoze, ale wypij. Hirad kiwnal glowa, podszedl i usiadl na swoim krzesle. Bezimienny wcisnal mu kielich do lewej reki. Prawa barbarzynca oparl na krzesle Sirendora. Nie chcial... Nie mogl na nie patrzec. -Sluchamy cie, Denser - powiedzial. -Chce, abyscie wiedzieli od razu, ze zamierzam wam powiedziec cos, co ukrywalem w waszym interesie. -Kopiesz sobie gleboki grob - powiedzial wolno Bezimienny. - My decydujemy, co lezy w naszym interesie. Efekt twojej troskliwosci lezy pod tym calunem, przypatrz sie dobrze. Teraz chcemy wiedziec dokladnie, w co nas wplatales. Dokladnie, slyszysz. Potem wyjdziesz, a my porozmawiamy. Denser wzial gleboki oddech. -Po pierwsze, nie zamierzam przepraszac za to, ze jestem Xeteskianinem. To tylko kodeks moralnosci, a wiele poglosek o nas to sfabrykowane klamstwa. Nasza przeszlosc jednak, faktycznie nie jest krysztalowa. -Wiesz, Denser, masz niesamowity talent do eufemizmow - wtracil sie Ilkar. -Zatem moglibysmy prowadzic fascynujace dyskusje, Ilkarze. -Watpie. -Dobrze - powiedzial Denser po chwili milczenia. - Slyszeliscie, co mowil Gresse, a jego informacje sa niestety prawdziwe. Plemiona Wesmenow powstaja i jednocza sie pod wladza szamanow, ich rady starszych wspolpracuja, a my obserwujemy ataki na wioski praktycznie u stop Czarnych Szczytow. Bezimienny pochylil sie do przodu. -O jakiej odleglosci od gor mowimy? -Mamy raport naocznego swiadka z wioski zwanej Terenetsa, trzy dni jazdy od Kamiennych Wrot - odpowiedzial Denser. -Bogowie, tak blisko - westchnal Talan. - Nic dziwnego, ze Gresse chcial ostrzec Blackthorne'a. -Nie rozumiem, co to ma wspolnego ze smiercia mojego przyjaciela - mruknal Hirad. -Prosze, wysluchaj mnie - powiedzial Denser. - Wszystko to ma znaczenie, uwierz mi. Nasi magowie-szpiedzy pracowali na zachodzie przez kilka miesiecy i obraz, jaki nam przekazali, jest ponury. Oceniamy, ze w kraju Wesmenow znajduje sie armia liczaca prawie szescdziesiat tysiecy uzbrojonych i wyszkolonych zolnierzy. Inwazja na wschod jest tylko kwestia czasu, a my nie mamy srodkow obrony. Nie ma przymierza miedzy kolegiami, zas Sojusz Handlowy ma jedna dziesiata sil, ktore posiadal trzysta lat temu. -Ale jaka naprawde maja szanse. - Ilkar byl sceptyczny. - Kilka tysiecy magow mogloby samotnie zatrzymac ich inwazje. Tym razem nie maja magicznego wsparcia WiedzMistrzow. -Obawiam sie niestety, ze maja - powiedzial Denser. Ogien trzaskajacy na kominku stal sie nagle jedynym dzwiekiem. Reka Talana, trzymajaca kielich, zatrzymala sie w pol drogi do ust. Ilkar otworzyl usta, ale nic nie powiedzial. Richmond potrzasnal glowa. -Poczekaj no - powiedzial. - Myslalem, ze oni zostali zniszczeni. -Nie mozna ich zniszczyc - odpowiedzial mu Ilkar - Nigdy nie wiedzielismy, jak to zrobic, i nadal tego nie wiemy. Xetesk mogl ich tylko uwiezic bez zadnej drogi ucieczki. - Elf przeniosl wzrok na Xeteskianina. - Co sie stalo? Denser wzial gleboki oddech i postukal fajka w krate kominka. Mowiac nabijal ja. Kot spokojnie spal mu na kolanach. -Kiedy zniszczylismy Parve, trzeba bylo usunac wszelkie pozostalosci mocy WiedzMistrzow z Balai. Nigdy jednak nie oczekiwano, ze to zakonczy ich istnienie. Podczas gdy ich ciala plonely, dusze wydostaly sie na wolnosc. Schwytalismy je w klatke many i umiescilismy w przestrzeni miedzywymiarowej. - Kot poruszyl sie. - Od tamtej pory prowadzilismy regularne obserwacje. -Co obserwowaliscie? - zapytal Richmond. -Klatke. My i tylko my trzymalismy przez trzysta lat straz nad duszami WiedzMistrzow. Tak jak inni nie chca nas zaakceptowac, tak my nie akceptujemy twierdzen o ostatecznym zwyciestwie. - Wzruszyl ramionami. -I okazuje sie, ze mieliscie racje - powiedzial Ilkar. Denser pokiwal glowa. -Jakis czas temu zauwazylismy wzmozony ruch miedzy wymiarami, prawdopodobnie spowodowany dzialaniami Dragonitow. Wskutek tego klatka zostala uszkodzona. Sadzilismy, ze da sie ja naprawic. - Podrapal sie w glowe i zapalil fajke od plomyka, ktory pojawil sie na czubku jego kciuka. - Mylilismy sie. Mana musiala przedostac sie do srodka klatki, bowiem WiedzMistrzow nie ma juz w srodku. Uwazamy, ze wrocili na Balaie. Do Parvy. Ilkar potarl dlonia nos i skubnal usta. Zmruzyl oczy. -Od jak dawna tam sa? - zapytal -A kogo to obchodzi - warknal Hirad. - Ciagle czekam, by... -Poczekaj, Hirad. -Nie, Ilkarze, nie poczekam, do cholery - barbarzynca podniosl glos. Spojrzal na Densera. - Jesli chodzi o mnie, moglbys rownie dobrze mowic w plemiennym dialekcie Wessen. Miedlisz te pieprzona fajke w ustach i nawijasz o wymiarach, Dragonitach i zagrozeniu, ktore nie istnieje od kilkuset lat, jakby to bylo cholernie wazne. A ja nie mam pojecia, o czym mowisz, i nie dowiedzialem sie jeszcze nic o tym, dlaczego jakis pieprzony Lowca Czarownic zabil mojego przyjaciela. -Rozumiem twoja niecierpliwosc - powiedzial spokojnie Denser. -Niczego nie rozumiesz, Xeteskianinie. - Glos Hirada stal sie szorstki. Wojownik oproznil kielich i podal go Bezimiennemu do napelnienia. - Nie masz pojecia, jaka przepasc otworzyla sie w moim zyciu, i robisz wszystko, by nie odpowiedziec na jedyne pytanie, ktore pozwoli mi oplakiwac te smierc. Dlaczego zabojczyni chciala twojej smierci? Denser odezwal sie dopiero po chwili. -Staram sie przekazac wszystko tak, by bylo zupelnie jasne - powiedzial. - Czy moge wytlumaczyc najpierw pare spraw? -Nie. Mozesz wytlumaczyc jedno. Dlaczego ona chciala cie zabic? Denser westchnal ciezko. -Z powodu tego, co wioze. -A dokladnie? - zapytal Hirad -Tego. - Mag wyciagnal spod koszuli lancuch z amuletem skradzionym Sha-Kaanowi. - To klucz do pracowni Septerna. -Nie mogles po prostu wykopac drzwi? - Glos barbarzyncy byl pelen pogardy. - To juz wszystko? To przez to cacko zginal Sirendor? - Wtedy dostrzegl wyraz twarzy Ilkara. -O co tu chodzi, Ilkarze? Elf spojrzal na Hirada skupionym wzrokiem, jakby patrzyl z duzej odleglosci. -Zlodziej Switu - wyszeptal, blady jak trup. - On szuka Zlodzieja Switu. * * * Erienne ukladala Thoma i Arona do snu, kiedy do pokoju, bez zapowiedzi, wszedl Isman. Pozwolili jej spedzic z synami cale popoludnie i wieczor, podczas ktorych opowiadala im historie o dawnej magii. Ani Thom, ani Aron nie chcieli zbyt dlugo pozostawac poza opiekunczymi ramionami matki.Na jej prosbe rozpalono ogien w komnacie i otwarto jedno okno. Jednak mimo nalegan chlopcy nie mogli wychodzic nawet na wewnetrzny dziedziniec. Najpierw musiala rozwiac ich leki, uspokoic przerazone serca, dopiero potem zaczeli uwaznie sluchac jej slow, jak zwykle zapamietujac kazdy szczegol. Opowiadala im o dawno minionych wiekach, kiedy kolegia byly zjednoczone, kiedy wybudowano pierwsze miasto magow nad jeziorem Triverne i o mrocznych czasach podzielenia, kiedy kolegia podzielily sie i zalozyly wlasne siedziby. Mowila o formulach, ktore rzadza zyciem magow, ktore odrozniaja i dziela mistrzow roznych kolegiow, i o manie, z ktorej formowane sa zaklecia. Pod koniec dnia chlopcy byli juz zmeczeni. Erienne rozpalila wiekszy ogien i w zupelnej ciszy zjedli kolacje - goraca zupe, ziemniaki i zielone liscie. Obmyla im twarze i uczesala wlosy. Kapitan kazal dostarczyc reczniki i szczotke do pokoju, twierdzac, ze mezczyzna musi wygladac schludnie i czysto w kazdej sytuacji. Erienne zalowala, ze sam nie stosowal sie do tej maksymy. Isman wszedl, kiedy nucila kolysanke, a chlopcy juz zasypiali. Jego nagle wejscie sprawilo, ze poderwali sie z lozka. -Nie mogles zapukac? - Erienne uslyszala kroki na kamiennej posadzce, ale nie odwrocila sie. -Kapitan cie przyjmie - powiedzial Isman. -Kiedy moi chlopcy zasna - odpowiedziala Erienne miekkim glosem, nie przestajac glaskac synow po glowach. Ich spojrzenia i zmarszczone czola wyrazaly strach. Erienne poczula wzbierajaca zlosc. -Kapitan uwaza, ze spedzilas juz z nimi wystarczajaco duzo czasu. -Sama moge to ocenic - syknela. -Nie - powiedzial Isman. - Nie mozesz. W koncu spojrzala w strone drzwi. Isman przyprowadzil ze soba jeszcze trzech mezczyzn. Pochylila sie i pocalowala kazdego z synow w czolo. -Musze teraz isc - wyszeptala. - Badzcie grzeczni i spijcie. Niedlugo wroce. Wstala i spojrzala na Ismana i pozostalych. Kazda czastka jej ciala pragnela rozedrzec ich na strzepy. A mogla to zrobic. Wszystkich czterech. Ale wtedy jej chlopcy umra. Nie uciekliby z zamku, kapitan mial zbyt wielu ludzi. Rozproszyla cisnace sie zaklecie, przeplyw many oslabl. -Nie musiales wolac swoich osilkow - powiedziala. - Nie bede sprawiac klopotow. -Juz sprawiasz. Isman zaprowadzil ja do biblioteki. Mimo ze w pokoju ciagle palil sie ogien, powietrze bylo chlodne. Kapitan siedzial za biurkiem. Dwie latarnie oswietlaly ksiazke, ktora czytal. Po jego lewej stronie stala na wpol oprozniona butelka z alkoholem a obok pelny kielich. Nie podniosl wzroku, kiedy Erienne weszla i kiedy Isman popchnal ja do srodka i wyszedl, zamykajac za soba drzwi. -Siadaj. - Kapitan wskazal jej twarde krzeslo po drugiej stronie biurka. - Powiedz mi - zaczal, nadal nie podnoszac glowy znad ksiazki. - Dlaczego Xetesk mialby poszukiwac Zlodzieja Switu? -To jest chyba oczywiste - odpowiedziala. Kapitan spojrzal na nia ponuro, jego glos stal sie lodowaty. -Powiedzmy, ze nie jest. -Posiadanie Zlodzieja Switu zapewnia posiadajacemu wladze, kontrole. A dlaczego sadzisz, ze go szukaja? - Jej twarz pozostala spokojna, ale wewnatrz jej umyslu panowal chaos, a serce bilo jak w goraczce. Kiedy byla z Aronem i Thomem, trzymala mysli na wodzy, ale teraz waga tego, o czym wczesniej wspominal kapitan, zaczynala ja przerazac. -Widzisz, nie istnieje wiele zapisow na ten temat - kontynuowal kapitan. - Jak bardzo powinienem sie martwic? Czy Xetesk jest w stanie odnalezc to zaklecie? -Bogowie! Wszyscy powinnismy sie tym martwic! -Czy sa w stanie je odnalezc? -Nie wiem. - Erienne zgryzla warge. -To szczegolnie bezuzyteczna odpowiedz. - Kapitan podniosl nieco glos, jego twarz lekko poczerwieniala. -Wszystko zalezy od tego, czy uda im sie dotrzec do pracowni Septerna. Jesli maja potrzebne informacje, to sadze, ze moga zdobyc pelne zaklecie. Ale to tylko przypuszczenia. -Nadal mi nie pomagasz. -Najlepsze co moge zrobic, to skontaktowac sie z Dordover i przekazac im twoje informacje i przypuszczenia. To najszybszy sposob, by zatrzymac Xetesk, albo przynajmniej ich kontrolowac. Kapitan pociagnal duzy lyk i napelnil kielich. Usmiechnal sie. -Sprytne zagranie, ale nie licz, ze pozwole ci sie skontaktowac z przelozonymi tylko po to, by obydwa kolegia zaczely konkurowac o te sama nagrode. Poza tym przypominam ci, ze kazda proba polaczenia bylaby niemadrym posunieciem. Mam srodki, by wykryc takie rzucenie, a dla twoich chlopcow skonczyloby sie to tragicznie. Erienne otworzyla usta ze zdziwienia. Mogl to zrobic tylko w jeden sposob. -Pracuja dla ciebie magowie? - zapytala z niedowierzaniem w glosie. -Nie kazdy mag uwaza mnie za zagrozenie dla magii - odpowiedzial kapitan gladko. - Dla wielu jestem jedynym zrodlem kontroli. Usmiechnal sie. - Ty tez w pewnym sensie pracujesz dla mnie. -Jako wiezien - odpalila Erienne. Byla wstrzasnieta, ale to wszystko mialo sens. Jak inaczej moglby tak szybko gromadzic informacje. Musieli pochodzic z Lystern, moze z Julatsy. Magowie z Xetesku i Dordover nie zgodziliby sie dla niego pracowac. Sprobowala raz jeszcze. -Zlodziej Switu to zbyt powazna sprawa, by z nia igrac. Jesli Xeteskianie dostana zaklecie, beda kontrolowac wszystko, takze ciebie. Jesli zas ujawnisz to, co wiesz, pozostale trzy kolegia powstrzymaja Ciemnych Magow. Twoi podwladni czarownicy na pewno ci o tym powiedzieli. -Wyobraz sobie, ze nie - powiedzial kapitan, czerwieniejac na twarzy, z ktorej znikly wszelkie oznaki wesolosci. - Powiedzieli mi za to, ze ta ostateczna moc nie moze znalezc sie w posiadaniu zadnego maga ani kolegium, i ze wszelkie srodki do jej wykorzystania musza byc albo zniszczone, albo strzezone przez kogos, kto wie, do czego sluza, ale nie posiada zdolnosci, by ich uzyc. Jesli zaklecie zostanie jakims cudem odnalezione, ja bede jego straznikiem. Erienne po raz kolejny zamilkla, oszolomiona. Tym razem jednak zaskoczenie wymieszane bylo z prawdziwym strachem. Jesli kapitan rzeczywiscie wierzyl, ze moze zostac straznikiem Zlodzieja Switu, musial byc bardziej szalony i niebezpieczny, niz sadzila. Zupelnie nie zdawal sobie sprawy z mocy zaklecia i z determinacji magow, ktorzy chcieli je zdobyc. -Czy naprawde wierzysz, ze Xetesk czy Dordover zgodza sie powierzyc ci klucz do takiej wladzy? - zapytala, starajac sie utrzymac obojetny ton glosu. -Kiedy bede juz kontrolowal najwazniejszych graczy w tej grze, nie beda mieli wyboru. Erienne zmarszczyla czolo i poruszyla sie na krzesle, czujac na plecach chlodny dreszcz. Ile ten czlowiek wiedzial? -Nie nadazam za toba - powiedziala. -Och, Erienne, przestan udawac. Myslisz, ze wybralem cie przypadkowo? Myslisz, ze moja wiedza jest tak ograniczona? Jestes najlepszym magiem formul w Dordover i znanym ekspertem od wieloformulowej budowy Zlodzieja Switu. I ciebie juz kontroluje. - Wzruszyl ramionami. - Teraz potrzebuje tylko czlowieka najbardziej zdolnego do rzucenia zaklecia. -Nigdy go nie dostaniesz. Jest zbyt dobrze strzezony - powiedziala z pogarda. -I tu wlasnie sie mylisz. Po raz kolejny. Wlasnie niedawno prawie udalo mi sie go zabic. Gdy teraz o tym mysle, byla to calkiem szczesliwa porazka. Szczegolnie dla ciebie. -Dlaczego? - zapytala, choc znala juz odpowiedz. -Poniewaz wczoraj chcialem zniszczyc wszystkie srodki potrzebne do rzucenia zaklecia. Ty zas wiesz zbyt duzo, co nie jest dla ciebie dobre. Kiedy jednak bede mial was oboje, wydobede z was szacunek niezbedny, by ukonczyc moje dzielo. -Wiesz tak niewiele - pokrecila glowa Erienne. - My ci nie pomozemy i nie schwytasz Xeteskianina. -Naprawde? Doradzalbym ostroznosc w przypadku takich stwierdzen. -Oboje wolelibysmy umrzec, niz pomoc ci w tym zalosnym planie. Nawet jezeli ci sie uda, to mury tego zamku rozblysna taka iloscia niszczacej magii, ze bedzie je widac w Korinie! Nie jestes wystarczajaco silny, by utrzymac taka moc. Kapitan milczal przez chwile, poruszajac kielichem i macac resztki napoju. W koncu wychylil naczynie do dna i natychmiast siegnal po butelke, by je znow napelnic. -Oczywiscie zawsze mozesz wybrac smierc - powiedzial, drapiac sie w ucho. - Ale nie powinnas dokonywac takiego wyboru dla swoich dzieci, prawda? - Usmiechnal sie. - Musisz sie nad tym powaznie zastanowic. Los twojej rodziny zalezy od wlasciwej odpowiedzi. Isman zaprowadzi cie do twojej komnaty. Isman! - Drzwi otworzyly sie. -Chce wrocic do moich dzieci - powiedziala Erienne. Z niezwykla szybkoscia kapitan siegnal przez stol, chwycil ja za podbrodek i zuchwe i przyciagnal do siebie. -Jestes tu na mojej lasce. Byc moze czas spedzony w samotnosci pozwoli ci to zrozumiec! - Puscil ja. - Kiedy juz podejmiesz jedyna sluszna decyzje, przyjdz do mnie. Do tego czasu ciesz sie cisza i spokojem. Ismanie, audiencja skonczona. -Sukinsyn - wyszeptala Erienne. - Sukinsyn. -Musze chronic niewinnych mieszkancow Balai przed wplywem ciemnej magii. Licze na twoja pomoc. -Chce zobaczyc moich synow! - krzyknela. -Wiec badz dla mnie uzyteczna i przestan mowic mi rzeczy, ktorych domysliloby sie dziecko! - Twarz kapitana zlagodniala. - Dopoki tak sie nie stanie, obawiam sie, ze nie moge nic dla ciebie zrobic. - Otworzyl na nowo swoja ksiege i gestem nakazal jej odejsc. * * * Wszyscy mowili jednoczesnie. Ilkar krzyczal na Densera, ktory wyciagnal przed siebie rece, chcac go uspokoic. Bezimienny staral sie zwrocic uwage Xeteskianina, a Richmond i Talan przekrzykiwali sie wzajemnie.Umysl Hirada unosil sie gdzies ponad tym wszystkim, jego wzrok utkwiony byl w okrytym calunem ciele Sirendora Larna. Wydawalo mu sie, ze slyszy odglos odleglego morza. Dziesiec lat. Dziesiec lat jako zalozyciele i czlonkowie najskuteczniejszego oddzialu najemnikow, jaki kiedykolwiek powstal. Razem walczyli w z gory przegranych bitwach i zwyciezali. Wychodzili nietknieci z najgorszych masakr. Ratowali sobie wzajemnie zycie tak wiele razy, ze nie musieli juz nawet schylac glow w podziekowaniu. A teraz Sirendor byl martwy. Wlasnie tej nocy, kiedy zamienil miecz na milosc, zostal zamordowany przez zabojce, ktory uderzyl w niewlasciwego czlowieka. I dlaczego? Poniewaz czlowiek, ktory wkradl sie do gniazda Krukow, ukradl klucz do pracowni zmarlego maga, a Lowcy Czarownic chcieli mu go odebrac. Gwizdnal, ucinajac wszelkie rozmowy niby ostrze miecza. -Umarl z powodu klucza, ktory ukradles. - W sali zapadla cisza. - O to chodzi, tak? Jestes zadowolony, ze udalo ci sie przezyc? - Glos Hirada zalamal sie. - Po tym wszystkim co przezylismy, on umarl za ten maly dysk. Dla twojego dobra lepiej, zeby okazal sie smiertelnie wazny. Usiadl z powrotem na krzesle. Wszelkie pozory niezlomnosci rozwialy sie. Barbarzynca zacisnal zeby na klykciach dloni, a w oczach zebraly mu sie lzy. -Zebys wiedzial jaki wazny, Hiradzie - odezwal sie Ilkar. Bladosc na jego twarzy ustapila, a jego oczy przypominaly male szparki. - Jesli jemu uda sie zdobyc Zlodzieja Switu, to Sirendor, chociaz martwy, bedzie i tak w lepszym polozeniu niz my. -Ale co to jest, do cholery?! - krzyknal Talan. -Zlodziej Switu to zaklecie. To zaklecie, jak sadze, zas Septern jest uwazany za jego wynalazce - powiedzial Bezimienny i spojrzal na Densera, szukajac potwierdzenia. -Masz calkowita racje, Bezimienny. Samo zaklecie jest doskonale znane wszystkim kolegiom magii - tlumaczyl Xeteskianin. - Kazdy, kto wykorzystuje magie, wie co nieco o jego mocy... o jego niszczycielskim potencjale. Na szczescie, chociaz sam tekst zaklecia jest powszechnie znany, Zlodziej Switu nie zadziala bez trzech katalizatorow. Nikt zas nie odkryl, czym one sa i gdzie ich szukac. Az do teraz. Amulet pozwoli nam dostac sie do pracowni Septerna i tam powinnismy znalezc potrzebne informacje. -Wiedziales, czego szukasz, kiedy cie spotkalismy? - zapytal Talan. -Tak - potwierdzil mag. - Nie zamierzam wchodzic w szczegoly najnowszych badan Xetesku, ale przypuszczamy, ze Septern byl Dragonita. -Kim sa... -Pozniej, Talanie - przerwal mu Bezimienny. - Mow dalej, Denser. -Bylo kilka czynnikow, ktore doprowadzily do takiego wniosku, ale najwazniejsze, ze skierowalo to nasze poszukiwania Zlodzieja Switu na nowy teren, a konkretnie - inne wymiary. Jak juz mowilem Ilkarowi, wynalezlismy zaklecie, ktore wykrywa ruchy i ogniska many sluzace do otwierania wrot miedzy wymiarami. Przeszlismy przez wiele z nich w poszukiwaniu zaklecia, a wszystkie otwarte zostaly przez Dragonitow. Tym razem udalo nam sie odnalezc to, czego szukalismy. -I dlatego umieraja moi przyjaciele - powiedzial Hirad. -Nie masz pojecia, jak zaluje, ze tak sie stalo - lagodnie odpowiedzial Denser. -Nie potrzebuje twojego wspolczucia, chce wiedziec, dlaczego Lowcy chcieli cie zabic. -To chyba jasne? -Nie do konca. Pytalem, dlaczego moj przyjaciel zginal zamiast ciebie, a ty nie odpowiedziales. -Dobrze wiec, najprosciej ujmujac, chca mnie zabic z powodu tego, kim jestem i skad pochodze. -Dlaczego to, kim jestes, ma takie znaczenie? - zapytal Ilkar. -Poniewaz jestem glownym magiem Zlodzieja Switu w Xetesku - odpowiedzial Denser spokojnie. Ilkar otworzyl szeroko oczy ze zdziwienia. -Pieknie. Coraz lepiej - wymamrotal. -Co... - zaczal Talan. -Poczekaj - przerwal mu Ilkar. - Chcesz powiedziec, ze zamierzasz naprawde go rzucic? -To jedyny sposob, by powstrzymac WiedzMistrzow. Obaj to wiemy, Ilkarze. -Tak, ale... -Oni wrocili i jesli nie odnajdziemy Zlodzieja Switu i nie uzyjemy go przeciw nim, oni zrobia to pierwsi. Nawet jesli go odnajdziemy i zagrozimy im, to i tak nie wystarczy. Musimy ich zniszczyc, albo Balaia bedzie zgubiona. Zanosi sie na inwazje, a tym razem nie mamy srodkow, by powstrzymywac natarcie Wesmenow w nieskonczonosc. Nie, jesli beda ich wspierac WiedzMistrzowie. -Zabojca swiatla. O to chodzi. - Slowa Ilkara zawisly w powietrzu. Strach byl widoczny nawet w jego pozie. Siedzial, jakby szykowal sie do skoku. -Co masz na mysli, Ilkarze? - zapytal Talan. -Wy nie wiecie, o czym on naprawde mowi, ja tak - powiedzial Ilkar. - Studiowalem Zlodzieja Switu - to obowiazkowy tekst. Najprosciej mowiac, teoretycznie i w zaleznosci od stopnia i dlugosci przygotowania, to zaklecie moze zniszczyc wszystko - i mam tu na mysli caly swiat. - Wzruszyl ramionami. - Nazywany jest zabojca swiatla, bo jest w stanie usunac slonce z nieba. -Jezeli to takie wazne, zebys odnalazl i rzucil to zaklecie, czemu Lowcy Czarownic tego nie rozumieja? -A sadzisz, ze by nam uwierzyli? - Denser rozlozyl rece. - Nie badz naiwny, Richmondzie. Wszystko, co pojmuja, to to, ze podrozuje, ze nie chca, aby zaklecie zostalo odnalezione i ze najprostszym rozwiazaniem jest mnie zabic. -A wiec... - Bezimienny oproznil swoj kielich, napelnil go i podal dalej butelke - Ustalilismy juz, ze jestes sciganym i niebezpiecznym czlowiekiem, z ktorym nie powinnismy nawet rozmawiac, wiec moze powiesz nam raz jeszcze, do czego naprawde chcesz nas wynajac? Atmosfera w pokoju zrobila sie nagle chlodna. Denser popatrzyl po gniewnych twarzach. -Musimy zdobyc katalizatory i do tego potrzebuje waszej pomocy. -Dlaczego akurat my? -A dlaczego ktokolwiek wynajmuje Krukow? -Wiecej szczegolow, jesli mozna. Denser wciagnal powietrze. Nagle stal sie obiektem przesluchania. Znow wyciagnal amulet. -Jezeli to zadziala i znajdziemy informacje o katalizatorach, bedziemy musieli je zdobyc. Bede potrzebowal ochrony, sily bojowej i zaklec obronnych. A takze ludzi, ktorym moge calkowicie zaufac. W opinii Xetesku tylko Krucy spelniaja te warunki. Zapadla krotka cisza. -Nie jestem pewien, czy rozumiem - powiedzial Hirad. - Dlaczego nie sciagniesz po prostu gromady Protektorow i Ciemnych Magow. Im chyba mozesz zaufac? -To nie jest, niestety, takie proste - pokrecil glowa Denser. - Musimy pamietac o politycznym znaczeniu misji. Jesli Xetesk zacznie wykonywac jakies widoczne posuniecia, natychmiast bedziemy mieli na glowie agentow WiedzMistrzow. Tak dlugo jak to mozliwe, musimy zachowac wszystko w tajemnicy. -Nie mowiac o poruszeniu, jakie wywolaloby to w innych kolegiach - wtracil Ilkar. -I wsrod Lowcow - dodal Bezimienny. -Niech tu przyjda! - warknal Hirad. -Nie martw sie, wybierzemy sie i do nich - powiedzial Denser. -Tym lepiej. -Czy powiem cos glupiego, jezeli zasugeruje przymierze miedzy kolegiami w obliczu takiego zagrozenia? - zapytal Richmond. -Wcale nie - oparl Denser. - Zwolano juz nawet zgromadzenie czterech kolegiow, chociaz na razie w sprawie Wesmenow, a nie by odszukac Zlodzieja Switu. Na razie nie mozemy pozwolic, by inne kolegia dowiedzialy sie o naszych poszukiwaniach. Ilkar potwierdzi, ze probowaliby sie wtracic i ograniczyc uzycie zaklecia. Dlatego na razie nikt nie moze o tym wiedziec - przerwal na chwile. - Wierzysz mi, Ilkarze? Elf spojrzal na niego chlodno. -Nie jestem gotow odpowiedziec na to pytanie. Mam zobowiazania wobec Julatsy. Honor nakazuje mi informowac ich o wszystkim. Wiesz o tym. Znowu zapadla cisza. Richmond dorzucil polano do ognia. -Wiem. I prosze tylko o czas, bym mogl udowodnic swoje intencje. Ale potrzebuje odpowiedzi - powiedzial Denser. -Jak brzmi pytanie? - mruknal Hirad. -Czy pomozecie nam? -Za ile? - zapytal Talan. -Piec procent od uzgodnionej ceny kazdego z artefaktow, tak jak poprzednio. -Nie wierze, ze zapytales! - krzyknal Hirad. - A jakie to ma znaczenie za ile? Mamy juz cos do zrobienia. - Wskazal na cialo Sirendora. -To zawsze ma znaczenie - odpowiedzial Talan. - Nie podejmiemy decyzji, dopoki nie poznamy wszystkich warunkow. Tak bylo zawsze i teraz tez. -Juz nie pracujemy, pamietasz Talan? -Balai nie stac na wasza emeryture - powiedzial Denser. -Zamknij sie, Xeteskianinie. To ciebie nie dotyczy. - Hirad nawet na niego nie spojrzal. -Uspokoj sie, Hirad - powiedzial Bezimienny. - I tak jest nam ciezko. -Naprawde? Znajdujemy Lowcow Czarownic i zabijamy ich. Co w tym trudnego? Bezimienny zignorowal go. -Jeszcze jedno pytanie, Denser. Powiedzmy, ze zdobedziemy katalizatory, co potem? -Pomozecie mi zabrac je na Rozdarte Pustkowia, a ja rzuce zaklecie na WiedzMistrzow w Parvie. To znaczy, jesli sie zgodzicie. -Na pewno nie oddamy ich po prostu Xetesku - powiedzial Ilkar. -Nie oczekiwalem tego - odparl Denser. -Czy slyszelismy juz dosyc? - Bezimienny spojrzal po towarzyszach. -Wieki temu - powiedzial Hirad. -Dobrze. - Bezimienny wstal i otworzyl drzwi. - Denser, teraz wyjdz. Chcemy porozmawiac i odbyc Czuwanie. -Musze miec odpowiedz - naciskal Xeteskianin. -Jutro o brzasku - powiedzial Bezimienny. - Prosze... - Wskazal na wyjscie. Xeteskianin zatrzymal sie jeszcze w drzwiach. -Nie mozecie odmowic - powiedzial. - Od tego zalezy wszystko. Bezimienny zamknal drzwi za Denserem i zanim wrocil na miejsce, napelnil wszystkie kielichy. -Kto chce mowic pierwszy? - zapytal. Ilkar pokrecil glowa. -To jakis koszmar. Nie wiem, co powiedziec. -Przez niego zginal Sirendor, smierc Rasa tez nie miala najwyrazniej nic wspolnego z naszym ostatnim kontraktem, a my zastanawiamy sie, czy dla niego pracowac?! - krzyknal Hirad. - Dlaczego w ogole o tym mowimy? - Wstal i podszedl do kominka. - To bardzo proste. Musimy zabic tych lowcow. Denser moze wsadzic sobie swoje zaklecie w dupe, a to... - Wyrwal kodeks z ramy na scianie i rozdarl na pol. - Tego juz nie ma. Patrzyli z szeroko otwartymi oczami na zniszczony pergamin w jego rekach. Hirad slyszal wyraznie swoj ciezki oddech, szybkie bicie serca i trzaskanie ognia w kominku. Spojrzal na nich, czekajac na sprzeciw albo krytyke. -Usiadz, Hirad - powiedzial cicho Bezimienny. -Po co, zebyscie mogli... -Siadaj powiedzialem! - zagrzmial przywodca Krukow. Hirad usiadl, ciagle trzymajac w dloniach kawalki kodeksu. -Wszyscy wiemy, jaki bol odczuwasz. - Glos Bezimiennego byl znow spokojny. - I przysiegam, ze zajmiemy sie mordercami Sirendora. Ale to, co uslyszelismy, a czego ty wydajesz sie nie rozumiec, zmienia postac rzeczy. -Naprawde? - westchnal Hirad. -Naprawde. Sadze jednak, ze Ilkar wytlumaczy to lepiej niz ja. Ilkar? Elf uniosl brwi. -W skrocie, dwie najstraszniejsze rzeczy, jakie moge sobie wyobrazic, zdarzyly sie jednoczesnie. Albo tak twierdzi Denser. WiedzMistrzowie sa na wolnosci, a Xetesk jest bliski odnalezienia Zlodzieja Switu. -I? -Na bogow, Hiradzie, ja nie zartowalem. To zaklecie jest w stanie zniszczyc wszystko. Doslownie. A przynajmniej w teorii. Oznacza to, ze jesli Denserowi uda sie zniszczyc WiedzMistrzow - a modlmy sie, by tak sie stalo - najpotezniejsza bron, jaka istnieje, znajdzie sie w rekach Ciemnego Kolegium. A jak myslicie, co to dla nas oznacza? -A wiec musimy go zabic i zabrac zaklecie po tym, jak je rzuci. -Tak, ale by to zrobic, musimy byc wtedy przy nim. -Mozemy tez zabic go od razu i zabrac amulet - powiedzial Hirad. Cisza. Richmond pokiwal glowa. -To z pewnoscia oszczedzi nam czasu - powiedzial. -A co, jesli ma racje w sprawie WiedzMistrzow? - zapytal Ilkar. -Znajdziecie kogos innego, by rzucil zaklecie - wzruszyl ramionami Hirad. Ilkar prychnal. -Jasne. Zaraz pojde i zapytam Tomasa, czy ma dla nas chwile, dobrze? -Wiesz, ze nie o to mi chodzi. -To nie takie proste, Hiradzie. Denser przez cale zycie szkolil sie w teorii rzucania Zlodzieja Switu. A jesli rzeczywiscie jest glownym magiem Zlodzieja Switu w Xetesku - a nie mam powodu, by mu nie wierzyc - oznacza to, ze jest najlepszym, jezeli nie jedynym czlowiekiem, ktory jest w stanie skutecznie rzucic to zaklecie. -A wiec wierzysz mu, Ilkar? - Talan pochylil sie, osuszyl kielich i siegnal po butelke. -Czemu mialby nas oklamywac? I tak ryzykuje, ze przesle raport do Julatsy o calej sprawie, a nie myli sie co do reakcji kolegiow, gdybym to zrobil. Bogowie, co za zamieszanie. - Ilkar przygryzl warge i opadl na krzeslo. -Wiec jakie mamy opcje? - zapytal Talan. -Tak naprawde zadnych - odparl Ilkar. - To znaczy mozemy odmowic i zajac sie Lowcami na wlasna reke, ale co, jesli on mowi prawde? Zostawilibysmy Balaie sama sobie, a co gorsza, Xetesk i WiedzMistrzowie byliby jedynymi rywalami w walce o Zlodzieja Switu. A to zaklecie oznacza absolutna wladze, jego moc jest nieograniczona, wierzcie mi. Ponadto jesli WiedzMistrzowie powrocili, to tylko po to, by nas zniszczyc. -Naprawde sa tacy straszni? - zapytal Richmond. -Tak, na bogow, naprawde. Musicie zrozumiec, kim oni sa. Kiedys nalezeli do Pierwszego Kolegium, ale zostali wygnani poza Czarne Szczyty z powodu pogladow. Przez wieki pielegnowali swoja nienawisc, szukajac sposobu, by stac sie niesmiertelnymi. Kiedy im sie udalo, wrocili po to, co, jak sadzili, nalezalo do nich. Wtedy udalo nam sie ich pokonac. Tym razem nic z tego, nie bez Zlodzieja Switu - przerwal, widzac, ze nie rozumieja. - Zrozumcie, WiedzMistrzowie nie szukaja podbojow, chca tylko niszczyc, unicestwic wszystko, co istnieje na wschod od gor. Taka przysiege zlozyli, zanim zostali zamknieci w wiezieniu z many. Wedlug mnie musimy isc z Denserem... Ujme to tak, z Krukami czy bez, musze to zrobic, ale chce, zebyscie mi pomogli. Moze wszyscy zginiemy, ale musimy chociaz sprobowac. -Nigdy nie myslalem nawet o zostaniu meczennikiem w obronie kraju - powiedzial Talan. -Na pewno byloby to nowe doswiadczenie dla Krukow - zauwazyl Richmond. - Chodzi mi o to, ze nie pracowalibysmy dla pieniedzy. -Emerytura zmienia punkt widzenia. - Ilkar wzruszyl ramionami, ale jego usmiech byl wymuszony. -Sirendorowi zmienila - wyszeptal cicho Hirad. -To prawda. I nigdy nie wolno nam zapomniec, w jakich okolicznosciach podjelismy sie tego zadania. Jesli, oczywiscie, sie podejmujemy. - Bezimienny rozejrzal sie dokola. -Chce, zeby w kontrakcie bylo wyraznie zapisane, ze zgadzam sie tylko dlatego, by dopilnowac, aby Zlodziej Switu zostal skutecznie uzyty przeciw WiedzMistrzom. Pracuje dla Balai, a nie dla Xetesku - powiedzial Ilkar glosem nie znoszacym sprzeciwu. -A ja chce zobowiazania ze strony Densera, ze kiedy tylko nadarzy sie okazja, zaatakujemy Lowcow Czarownic. - Hirad znow patrzyl na cialo lezace na stole. -Zapamietales, Talanie? - zapytal Bezimienny, kiedy upewnil sie, ze nikt juz nie chce nic powiedziec. Talan skinal glowa. -Denser musi podpisac kontrakt jutro o swicie, wiec spisz go od razu. Ktos jeszcze ma cos do dodania? -Jedna sprawa - odezwal sie Richmond. - Czy nie powinnismy teraz strzec Densera? Albo dokladniej, amuletu? -Nie martw sie. Kot o niego zadba - odpowiedzial Ilkar. Hirad spojrzal podejrzliwie na elfa, wyobrazajac sobie czarnego zwierzaka powstrzymujacego kilku uzbrojonych zbirow. -Niezle wywija mieczem, co? - zapytal ironicznie. Mimo ponurego nastroju, Ilkar rozesmial sie. -To chowaniec, Hirad. Ma w sobie czastke jego swiadomosci, z braku lepszego slowa, i moge sie zalozyc, ze potrafi przyjmowac wiecej niz jedna forme. -Aha, rozumiem - pokiwal glowa Hirad, nie rozumiejac ni w zab. -Wytlumacze ci innym razem. Na razie po prostu zaufaj mi, co? -Dobrze, panowie. - Bezimienny wstal. - Wracamy tu za godzine na Czuwanie. Proponuje, abysmy do tego czasu zostawili tu Hirada, by mogl wyrazic swoj smutek na osobnosci. Hirad usmiechnal sie w podziekowaniu, czujac, ze oczy mu wilgotnieja. Dopiero kiedy wyszli, pozwolil sobie na placz. Rozdzial 7 Selyn miala szczescie, ze udalo jej sie uciec z Terenetsy, choc wolala myslec, ze nic jej naprawde nie grozilo. Zdenerwowala sie, kiedy szaman zauwazyl ja mimo zaklecia, ktorego uzyla, by sie ukryc. Kiedy uslyszala swist strzal, przypadla do ziemi.Majac za soba Wesmenow posylajacych w jej strone grad strzal, sprobowala sie skoncentrowac i rzucic kolejny Plaszcz-Ukrycia. Potem wskoczyla przez otwarte drzwi do szopy, z ktorej wczesniej obserwowala wioske. Upadla na zaschniete bloto, wzbudzajac panike kurczakow. Ptaki rozgladaly sie zaniepokojone, czujac cos, lecz nie widzac niczego. Szybko podniosla sie i pedem pobiegla w strone lasu, zmieniajac kierunek na linii drzew. Slyszala, jak odglosy pogoni cichna, w miare jak wchodzila coraz dalej w glab lasu. Kilka godzin pozniej, kiedy zapadla juz noc, Selyn odbyla polaczenie ze Styliannem, a potem ulozyla sie do snu pod nieduzym krzakiem, przygotowawszy wczesniej prowizoryczne poslanie dla swojego szczuplego ciala. Obudzily ja poranne promienie slonca na twarzy. Poza naturalnymi odglosami las byl cichy, a nieruchome powietrze powoli sie nagrzewalo. Rozpalila ogien, a potem wyciagnela zajaca z sidel zalozonych poprzedniej nocy, oprawila go i zjadla sniadanie. W ciagu godziny byla znow w drodze. Ziemie na polnocnym zachodzie, gdzie sie kierowala, byly pelne band Wesmenow - plemiona poszukiwaly ludzi i nowych miejsc na posterunki. Mijajac kolejne obozowiska, Selyn byla zaskoczona ich zupelnym brakiem pospiechu. Wydawalo sie, ze Wesmeni na cos czekaja. Bala sie tylko dowiedziec, na co. Pod wieczor pierwszego dnia swojej podrozy na Rozdarte Pustkowia, Selyn poczula nagly i niekontrolowany przyplyw leku. To, czego sie dowiedziala w Parvie, prawie na pewno oznaczalo chaos na calej Balai i wojne na skale, jakiej nie widziano od trzystu lat, czyli od ostatniego najazdu Wesmenow. Miala tylko nadzieje, ze uda jej sie przekazac wystarczajaca ilosc informacji Styliannowi, zanim zostanie schwytana i zabita. Albowiem, jezeli wladca mial racje, nie wyjedzie z miasta WiedzMistrzow. Uczucie strachu ustapilo miejsca zagubieniu i Selyn przez chwile zmagala sie z wlasna motywacja. Wiedziala, ze musi porzucic wszelkie mysli o powrocie do Xetesku. Mogly zamacic jej w glowie, sprawic, ze bedzie zbyt ostrozna. Zastapila je wiec zimnym pragnieniem, by udowodnic, ze jest najwiekszym magicznym szpiegiem Xetesku. Nigdy w to nie watpila. Inni tak, tylko dlatego, ze byla kobieta w zdominowanym przez mezczyzn bractwie. Dodatkowo, poza wslawieniem sie wsrod swoich, miala niepowtarzalna szanse poswiecic sie dla wiekszej chwaly Kolegium. Mogla nawet zmienic przebieg nadchodzacej wojny. Rozpaliwszy w sobie na nowo to pragnienie, skupila sie na zgromadzeniu wewnetrznej sily. Jej stopy i lydki okrywaly wygodne skorzane buty, ktorych ciemnobrazowy kolor swietnie wtapial sie w otoczenie. W kazdym bucie miala ukryty sztylet. Plamiste, zielone spodnie i kurtka dopelnialy kamuflazu. Na dloniach miala obcisle, czarne rekawiczki, z naszytymi po wewnetrznej stronie szorstkimi elementami wspomagajacymi uchwyt. W rekawach koszuli, ukryte pod kurtka, znajdowaly sie przyczepione do nadgarstkow mechanizmy sprezynowe. W kazdym znajdowal sie ostry, poszarpany belt, smiertelny w bezposrednim starciu, ale bezuzyteczny na dalszy zasieg. Z pasa zwisaly jeszcze trzy sztylety i komplet wytrychow, a na plecach, pod kurtka, schowana byla pochwa z krotkim mieczem. Glowe i szyje miala owinieta materialem, ktory podczas akcji odslanial tylko okolice jej duzych, brazowych oczu. Czarne wlosy miala przyciete przy skorze, paznokcie krotkie, lecz ostre, a stopy w doskonalej kondycji. Jej cialo bylo szczuple i wysportowane, miala dlugie nogi i male piersi. Wydawala sie stworzona do zwinnych i szybkich ruchow i wykorzystywala te zdolnosci w pelni. Byla szybka i zabojczo skuteczna, poniewaz spryt, ktory pozwalal jej dostac sie niezauwazonej do roznych miejsc, zapewnial tylko polowe sukcesu. To umiejetnosc wydostawania sie z nich, kiedy nagle konczyla sie mana, pozwalala jej przezyc. Styliann draznil sie z nia, mowiac, ze bylaby swietnym zabojca, ale sama mysl o zabijaniu na rozkaz wydawala jej sie odrazajaca. A przeciez nie raz pozostawiala za soba trupy tych, ktorzy chcieli ja zatrzymac. Selyn usmiechnela sie. Moze jednak dane jej jeszcze bedzie ujrzec Xetesk. Z wiara i ostroznoscia wszystko bylo mozliwe. Musiala jak najszybciej dotrzec do Parvy. Znajac tylko jedno zaklecie, ktore moglo jej w tym pomoc, uzyla go. Ruszyla na polnocny zachod przez rzednacy las w strone coraz bardziej gorzystego i jalowego terenu, ktory oferowal mase kryjowek, ale zadnej wygody. Ziemie na zachodzie byly usiane dolinami i lancuchami gorskimi, nad ktorymi czesto bez zadnego ostrzezenia zrywaly sie gwaltowne burze. Teraz jednak, kiedy slonce ogrzewalo ziemie, zimna skala wydawala sie tylko odleglym wspomnieniem. * * * Slonce znajdowalo sie juz po zachodniej stronie nieba, kiedy Krucy wyjechali z Koriny przez polnocna brame, kierujac sie w strone zrujnowanej siedziby Septerna, odleglej o trzy dni jazdy na polnocny zachod. O swicie pogrzebali Sirendora. Denser nie zostal zaproszony.Teraz, starajac sie nie myslec o smutnej uroczystosci, jechali w luznym szyku polnocnym traktem. Denser, zmeczony, z zapadnietymi oczyma, byl z przodu z Talanem i Richmondem. Bezimienny i Hirad Coldheart jechali razem kilkanascie krokow za nimi. Ilkar, ktory nie wypowiedzial ani slowa, odkad wyruszyli, trzymal sie daleko z tylu. Minela godzina, odkad wyjechali z Koriny, i Hirad oczekiwal juz ataku, szczegolnie ze strony Lowcow Czarownic. Fakt, ze wyslali tylko jednego zabojce za Denserem, sprawil, ze Hirad zaczal sie zastanawiac, jaka byli organizacja, i odkryl, ze jest rozczarowany. Caly czas liczyl na ich determinacje, by zgladzic Densera, i teraz, patrzac na plecy Ciemnego Maga, nie mogl powstrzymac usmiechu. Zaiste, dziwna sytuacja. -Dlaczego Ilkar tak nienawidzi Xetesku? - zapytal, nadal wpatrujac sie w jezdzca przed soba. -Moze sam go o to zapytasz? - odpowiedzial Bezimienny. - Juz czas, by dolaczyl. Obrocil sie w siodle i pomachal do maga, by podjechal blizej. Dopiero jednak, kiedy Hirad tez sie odwrocil, elf popedzil konia. Kiedy sie zblizyl, Hirad zmarszczyl brwi. Wszystko, co Denser raczyl im wczoraj objawic, odbijalo sie na twarzy Ilkara niczym rana. Elf probowal sie usmiechnac, podjezdzajac do towarzyszy, ale zdobyl sie tylko na mizerny grymas. -Dobrze sie czujesz, Ilkar? - zapytal barbarzynca. -Diabelnie glupie pytanie - odpowiedzial elf. - Co moge dla was zrobic? Jego glos byl suchy i roztrzesiony. Hirad wiedzial, co czul. -Hirad zastanawial sie, co dokladnie masz przeciwko Xeteskowi - powiedzial Bezimienny. -Wszystko - powiedzial Ilkar. - Ale jezeli chodzi o magie, to Xetesk i Julatsa zajmuja przeciwne stanowiska w kazdej kwestii; do czego ma sluzyc, jak ja badac, jak gromadzic mane... dokladnie we wszystkim. Gdzie my mowimy stoj, oni mowia idz. W Julatsie praca dla mistrzow Xetesku uznawana jest za zbrodnie. Rozumiecie? -Nie - szczerze odpowiedzial Hirad. Ilkar westchnal. -Posluchaj i powiedz mi, jesli juz to wiesz. Powod, dla ktorego kolegia sie podzielily, byl zwiazany z moralnoscia. Dotyczyl kierunkow badan i sposobow uzytkowania magii, na ktore te badania byly nastawione. Chodzilo rowniez o metody uzywane przy gromadzeniu many i zeby nie bylo tu zadnych watpliwosci, frakcja, z ktorej pozniej powstal Xetesk, znalazla szybka metode odnawiania swoich zasobow - poprzez ofiary z ludzi. Moge im wybaczyc wiele, ale tego im nigdy nie zapomne. -Ciagle praktykuja te ofiary? - zapytal Bezimienny. -Twierdza, ze nie, ale faktem jest, ze ten sposob nadal dziala, chociaz znalezli tez inne, nie mniej karygodne metody. W kazdym razie chodzi o to, ze po dwoch tysiacach lat nasze formuly, czyli sposob rozumienia fizyki magii, sa tak odlegle od formul Xetesku, ze rozumiemy bardzo niewiele z ich technik konstruowania i rzucania zaklec. -A wiec moglbys rzucic Zlodzieja Switu? - zapytal Hirad. - To znaczy, przeciez nie jest to zaklecie Xetesku, prawda? -Nie, nie jest, i nie, nie moglbym - pokrecil glowa Ilkar. - Coz, teoretycznie moge. Znam tekst i formule, poniewaz Septern byl na tyle ostrozny, ze udostepnil ja wszystkim kolegiom. Ale realnie, bez uprzednich studiow nad ogniskowaniem many i zawilosciami wypowiadanych slow - nic z tego. -A wiec lepiej utrzymajmy Densera przy zyciu - powiedzial Hirad. -Przynajmniej dopoki nie dowiemy sie, czy mowi prawde. -Taa, przynajmniej - mruknal Bezimienny. Zapadla cisza. Hirad rozmyslal nad tym, co powiedzial Ilkar, i zalowal, ze nigdy nie zwracal wiekszej uwagi na slabostki magow. Wazniejsze bylo jednak odkrycie slabych punktow Lowcow Czarownic. Te dwie rzeczy na pewno sie laczyly. -Co wiesz o tych Lowcach, Bezimienny? - zapytal. -Nie wyspales sie wczorajszej nocy, co? - Kaciki ust Bezimiennego uniosly sie w lekkim usmiechu. -Ale tez nie rozmyslalem, nie caly czas, wielkoludzie. No wiec? -Nic wielkiego. - Bezimienny wzruszyl ramionami. - Ich przywodca nazywa sie Travers. Byl komendantem garnizonu, ktory ostatecznie stracil kontrole nad Kamiennymi Wrotami, kiedy my walczylismy dla panow Rache na polnocy, na poczatku kariery Krukow. Byl niebezpiecznym czlowiekiem, ale teraz musi juz byc stary. - Bezimienny zastanowil sie. - Pytasz niewlasciwego czlowieka. Ilkar powinien wiedziec wiecej. Elf w koncu sie usmiechnal i potarl czolo dlonia. -Ja jestem elfem, Bezimienny - powiedzial. - A co do pytania, to nie ma duzo do opowiadania. Travers uznawany jest albo za wspanialego bohatera, ktory wydal wojne zlym magom, albo za zolnierza, ktorego slawa przeminela i ktory jest slepy na rzeczywistosc, zalezy po ktorej jestes stronie. -A po ktorej stronie ty jestes? - Hirad oparl sie o lek i pochylil w siodle, wdychajac zapach skory zmieszany z konskim potem. Wydawalo mu sie to zadziwiajaco przyjemne. -Slepiec - odpowiedzial Ilkar. - Wszystko zaczelo sie jako wielki i chwalebny plan, ktorego wielu, w tym i ja, popieralo calym sercem. Po opuszczeniu Kamiennych Wrot Travers sformowal grupe, ktorej zadaniem bylo stworzenie pewnego rodzaju kodeksu moralnego, ktory mial ograniczyc niszczycielskie poczynania magow Xetesku i, w mniejszym stopniu, Dordover. Ograniczyc, ale nie ukarac - wtedy Travers sadzil jeszcze, ze nalezy ich glownie obserwowac i kontrolowac. -Wtedy nazywani byli Skrzydlata Roza i nosili tatuaze na szyi - Czerwony kwiat pomiedzy para bialych skrzydel. - Mowiac to, Ilkar przesunal reka po lewej stronie szyi. - Mialo to chyba oznaczac wolnosc i namietnosc. -Czy to ma sens? - zapytal Bezimienny. -W pewien sposob tak. Na poczatku ich idealy byly czyste. Pragneli oczyscic swiat ze wszystkiego, co uznawali za czarna magie, ale chcieli tego dokonac bez uciekania sie do przemocy. -A niech ich szlag - mruknal Hirad. -Wiem, co masz na mysli - powiedzial Ilkar. - Jak mozna sie domyslec, ich idealy stopniowo sie znieksztalcaly i wkrotce to, co w zamierzeniach mialo byc pokojowym egzekwowaniem prawa, stalo sie polowaniem na czarownice. Na dodatek wymierzonym w adeptow wszystkich kolegiow, ktorych Travers uznawal za niebezpiecznych. Oczywiscie to oznacza rowniez mnie, szczegolnie od czasu naszej pechowej znajomosci z tym tam naszym pracodawca. -Ciagle nosza te tatuaze? - Hirad wskazal na wlasna szyje. -Niezupelnie - powiedzial Bezimienny. - Przekolorowali je niezbyt oryginalnie, calkiem na czarno, ale motyw pozostal ten sam. -Zgadza sie - przytaknal Ilkar - Teraz nazywaja siebie Czarne Skrzydla. Rozy chyba sie wstydza. -To stad wiedzialem, ze ta kobieta oznacza klopoty. - Minela chwila, nim Hirad zdal sobie sprawe, ze Bezimienny nie mowi do zadnego z nich. - A niech mnie diabli. -O czym ty mowisz, do licha? - zapytal Hirad. -Rozpoznalem tatuaz. Gdybym zareagowal wczesniej, moglem uratowac Sirendora. Mialem szanse. Tylko ze przez chwile, kiedy zorientowalem sie, ze przyszla po Densera, nie chcialem jej zatrzymac. W ogole nie obchodzilo mnie, czy bedzie zyl, czy umrze. W pewnym sensie nadal mam to gdzies. -Dopoki nie pojawil sie Zlodziej Switu - zaznaczyl Ilkar. -Jezeli mowi prawde - odpowiedzial wojownik. -Wieczny sceptyk z ciebie, Bezimienny. -A z ciebie wieczny elf, Ilkarze. * * * Budynki Sojuszu Handlowego Koriny zachowaly nienaruszony splendor minionych wiekow.Korytarze, biura, kuchnie i komnaty niegdys dumnej organizacji otoczone byly wspanialymi ogrodami, pielegnowanymi przez miejskich ogrodnikow. Byl to przywilej ofiarowany sojuszowi przez Earla Arlena III w uznaniu zaslug paktu dla kraju podczas pierwszych wojen z Wesmenami trzysta lat temu. Jakze zmienil sie od tego czasu los Arlenow. Ich majatek przeszedl pod kontrole barona Blackthorne'a, zbijajacego fortune na handlu mineralami. Sojusz ciagle utrzymywal fasade bogactwa i przepychu. Kreta droga wiodla przez misternie kuta brame do podpartego filarami frontu, gdzie znajdowaly sie podwojne hebanowe drzwi, obsadzone w marmurowych framugach. Glowny budynek wyrastal na trzy pietra i zbudowany byl z bialego kamienia przywiezionego z kamieniolomow Denebre oddalonych o jakies siedemdziesiat mil na polnocny wschod. Tylko wewnatrz widoczne byly rysy. Hol wejsciowy ozdabialy przykurzone i stare zbroje. Nie bylo pieniedzy, by oplacic polerowanie. Farba odpadala ze scian, a w katach pojawila sie plesn. Powietrze bylo ciezkie i nieswieze. Stol bankietowy byl podrapany i popekany, material foteli tak wyblakly i przetarty, ze widac bylo, czym je wypychano. Co do komnat, to zaden lord czy baron nie zatrzymalby sie w nich bez osobistego ochroniarza. Cala ta atmosfera przygnebiala barona Gresse. Poczatkowy optymizm zwiazany ze zwolaniem spotkania przygasl, kiedy zobaczyl, jak tuzin delegatow, ktorych udalo sie sprowadzic, rozpoczyna swoje zwykle sprzeczki, ktore powoli rozkladaly organizacje od srodka. Lord Denebre, ktory zwolal zebranie po tym, jak jeden z jego konwojow zostal napadniety przez Wesmenow wewnatrz Kamiennych Wrot, byl oficjalnym i, jak mowiono, ostatnim przewodniczacym Sojuszu. Poinformowal zebranych, ze Tessaya, wodz plemienia kontrolujacego przelecz, zlamal porozumienie o prawie przejazdu przez Kamienne Wrota i zaproponowal akcje militarna w celu ponownego otworzenia tego kluczowego szlaku handlowego. Jednak tuzin lordow i baronow siedzacych wokol stolu, poczynajac od siwowlosego i starego, lecz ciagle poteznie zbudowanego lorda Rache'a, przez czarnobrodego, oblesnie opaslego lorda Eimota, a konczac na mlodym, ale wysokim i drapieznym jak jastrzab Pontoisie, wydawal sie uzywac cynizmu zamiast zbroi. Trzy godziny beznadziejnych klotni, przemow i dyskusji podzielily zgromadzonych na dwa obozy. Gresse, Denebre i starszy syn lorda Jadena, ktorego ziemie lezaly na polnoc od miast kolegiow, znalezli sie na pozycji oblezonych. Manipulowane przez Pontoisa, Rache'a i Haverna rezolucje doprowadzily do odrzucenia kolejnych skarg lorda Denebrego, a nawet do oskarzen o sprowokowanie konfliktu i apeli do usuniecia jego slow z protokolu. Kulminacja wszystkiego byla jednostronna debata o tym, jak sojusz moglby skorzystac z potencjalnej jednosci wesmenskich plemion. Trojka wykluczonych delegatow siedziala w pelnym zdziwienia i wscieklosci milczeniu. Gresse mowil niewiele, odpowiadal tylko na bezposrednie pytania barona Pontoisa. -Jestes przedziwnie milczacy, Gresse. Ciagle zastanawiasz sie, jak zaplacic za odbudowe murow, czy po prostu zachowujesz swoje uwagi dla siebie? -Moj drogi Pontois - odpowiedzial Gresse. - Przychylam sie raczej do opinii, iz sromotnie przegrales te zwade. Sam ja zreszta zaczales, jednak sadze, ze twoje rany wymagaja znacznie dluzszej rekonwalescencji niz moje. Teraz zas obawiam sie, ze moje poglady nie przystaja do decyzji, ktore zamierzacie podjac. Szczegolnie chodzi mi o propozycje sprzedazy broni Wesmenom. -To straszne - zakpil Pontois. - Znajdujesz sie tez pewnie w posiadaniu lepszych informacji niz czcigodni lordowie Rache i Havern. -Zgadza sie - odpowiedzial Gresse. Szacunek, jaki zdobyl w ciagu calej kariery, otrzezwil zgromadzonych, przynajmniej na jakis czas. - Wesmeni, jak lord Denebre staral sie wam cierpliwie wytlumaczyc, moga najechac Balaie w kazdej chwili, biorac pod uwage liczebnosc zgromadzonej w ich kraju armii. Sa zorganizowani, silni i zjednoczeni. Ja sam jutro o swicie wyruszam na pomoc Blackthorne'owi. -Naprawde? - Pontois nadal sie usmiechal. - Kosztowna wyprawa? -Pieniadze nic nie znacza. Liczy sie przezycie. Fala smiechu rozeszla sie wokol stolu. -Twoje obawy nijak sie maja do faktow, baronie - odezwal sie lord Rache. - A moze wiek pomieszal ci rozum. -Od pokolen wszyscy - zaliczam w to moja rodzine - zyjemy dzieki Balai, dzieki jej ludziom i bogactwom natury. Upajalismy sie jej pieknem i czerpalismy, ile sie dalo, pewni wlasnego bezpieczenstwa. Nasze klotnie i sprzeczki rozwiewaja sie jak babie lato na wietrze w obliczu wojny, ktora tak czesto pustoszyla zachodnie ziemie. Ale nie tym razem. Zjednoczyli sie i to na nas skierowana jest ich uwaga. Stoimy na progu walki o swoje istnienie, o istnienie wszystkich. Wrog zas jest silniejszy, sprawniejszy, liczniejszy i lepiej wyszkolony od nas. Nie rozumiecie? Nie slyszeliscie, co mowil Denebre? - Gresse odwrocil sie do Pontois. - Plakalbym z radosci, stojac na blankach mojej twierdzy, na widok twoich ludzi po raz kolejny szturmujacych Taranspike, uwierz mi. Albowiem jesli nie zajmiemy sie zagrozeniem, ktore teraz nad nami zawislo, nad Taranspike zalopocze sztandar Wesmenow. -Ja wole poczekac na tych Wesmenow, saczac wino z twoich piwnic - usmiechnal sie Pontois. - Pogoda w Balai jest zmienna o tej porze roku. - Jego slowa spodobaly sie pozostalym i znow w sali rozlegl sie smiech. -Smiejcie sie, dopoki mozecie - powiedzial Gresse. - Zal mi was i waszego zaslepienia, zal mi Balai, bo ma takich obroncow. Kocham ten kraj. Chce moc spogladac z murow mego zamku na odlegle Czarne Szczyty, polyskujace w swietle poranka. Chce czuc swiezosc powietrza i rose podnoszaca sie z pastwisk. -Bede szczesliwy, mogac zarezerwowac na moich murach miejsce na twoj fotel bujany - przerwal mu Pontois. -Szczerze ufam, ze bedziesz martwy na dlugo przed tym, jak bede potrzebowal bujanego fotela - wycedzil Gresse. - I kazdego dnia bede przeklinal fakt, ze chronie wasze nedzne skory, podczas gdy prawdziwi patrioci staraja sie ratowac ten kraj. Odwrocil sie i podszedl do drzwi, odprowadzany smiechami. Polozyl reke na klamce i zatrzymal sie. -Zastanowcie sie, dlaczego naprawde nie ma tu Blackthorne'a. Dlaczego reprezentanci czterech kolegiow spotykaja sie wlasnie teraz nad jeziorem Triverne. Pomyslcie, dlaczego Krucy pracuja dla Xetesku, choc przysiegali, nigdy tego nie robic. -Wszyscy oni chca uratowac nasz kraj od wesmenskiej okupacji, a nasze kobiety od wychowywania wesmenskich bekartow. I kazdy z was, kto nie ruszy do Blackthorne'a, do Kamiennych Wrot, czy do kolegiow, kto nie powierzy swojego zycia bogom, za Balaie, zostanie odrzucony, kiedy nadejdzie czas zaplaty. A wierzcie mi, on nadejdzie. Kiedy baron Gresse po raz ostatni opuszczal siedzibe Sojuszu Handlowego Koriny, w sali bankietowej panowala grobowa cisza. * * * Kiedy juz zaczynalo sie zmierzchac, Denser skrecil z glownej drogi i poprowadzil Krukow w glab gestego lasu. Zatrzymal sie dopiero, kiedy znalezli sie wystarczajaco daleko od traktu, by przejezdzajacy tamtedy podrozni nie mogli ich widziec. Kiedy wszyscy zsiedli z koni, Richmond rozpalil niewielkie ognisko.Denser podszedl do swojego wierzchowca, zblizyl usta do jego ucha i wskazal palcem sciane drzew. Brazowa klacz potruchtala glebiej w las, a za nia wszystkie inne konie. -Niezla sztuczka - powiedzial Richmond. -Nic specjalnego. - Denser wzruszyl ramionami. Usiadl, opierajac sie o drzewo i zapalil fajke. Kot wystawil glowe z faldow plaszcza, wyskoczyl na ziemie i zniknal w poszyciu. -A wiec jaki mamy plan, Denser? - zapytal Talan, otrzepujac ubranie zakurzone podczas podrozy. -Bardzo prosty. Amulet powinien wskazac nam polozenie przejscia miedzy wymiarami, ktore z kolei doprowadzi nas do pracowni Septerna. Sadzimy, ze jest ona polozona w przestrzeni miedzywymiarowej. Biorac po uwage zapis formuly na amulecie, to Ilkar bedzie musial rzucic zaklecie, ktore otworzy drzwi. -Zaden klopot, Denser - mruknal kpiaco Ilkar. - Zaklecia wymiarowe to moj chleb powszedni. -Dobra - powiedzial Hirad. - Juz za dlugo slucham, jak mowicie o wymiarach i portalach miedzy nimi, a nadal nie mam pojecia, o co wam chodzi. Jest szansa, ze ktorys z was mi to wyjasni? Ilkar i Denser spojrzeli na siebie. Xeteskianin kiwnal do elfa. -Wlasciwie samo pojecie jest proste, wymaga tylko istotnej zmiany sposobu wyobrazania sobie swiata - zaczal Ilkar. - Chodzi o to, ze istnieje jak dotad nieznana liczba innych wymiarow, mozesz je nazwac swiatami, ktore wspolistnieja z naszym. Nam, to znaczy magom w ogole, udalo sie zidentyfikowac dwa z nich, choc z pewnoscia jest ich o wiele wiecej. -Och, z pewnoscia. - Hirad wydal wargi. -O co ci chodzi? - zapytal Ilkar, strzygac uszami. -Wiem, ze widziales smoka i twierdzisz, ze bylo to w innym wymiarze, ale teraz mowisz, ze jest ich wiecej; cala masa roznych swiatow w jednym - powiedzial Talan. - Ujme to tak, wychodzimy na powietrze i widzimy niebo, ziemie i morze. Teraz chcesz, bysmy uwierzyli, ze sa tu tez inne swiaty, ale ich nie widzimy, i z radoscia oswiadczasz, ze znasz dwa z nich! -Przykro mi, Ilkar - mowil dalej Richmond. - Ale dla nas to raczej niepojete. -Tak - znowu podjal Talan. - To znaczy, jak w ogole ktokolwiek wpadl na pomysl, ze cos takiego istnieje? -Denser? - Ilkar spojrzal na Xeteskianina. Kot wyskoczyl z krzakow i zwinal sie na kolanach swego pana, nie spuszczajac wzroku z jego twarzy. -Wydaje sie, ze Septern wiedzial od zawsze, choc pewnie nigdy sie nie dowiemy skad. Byl pierwszym magiem, ktory postulowal istnienie innych wymiarow poza tym, ktory dobrze znalismy dzieki badaniami nad mana. Obecnie wydaje sie to oczywiste, ale wtedy Septern nie byl powazany przez spolecznosc magow. Dopiero teraz uwaza sie go za geniusza. Dlatego tez opuscil Dordover i zbudowal wlasny dom. -Nadal nic nie rozumiem - powiedzial Hirad obojetnym tonem. -Domyslamy sie tylko, ze jakas czastka umyslu Septerna okazala sie wrazliwa na wszelkie najdrobniejsze wyladowania i przeplywy many, oznaczajace aktywnosc poza naszym wymiarem. Potrafil zobaczyc i poczuc rzeczy, o jakich inni magowie nie mieli pojecia. Byl wyjatkowy. - Denser spojrzal na Hirada. - Przepraszam, jesli to brzmi mgliscie, ale wiemy bardzo niewiele o wczesnych pracach Septerna. Jego pojmowanie magii umozliwilo mu opracowanie wlasnych formul, na podstawie ktorych stworzyl zaklecia do otwierania przejsc pomiedzy wymiarami. Tak przynajmniej przypuszczamy. -No dobrze - powiedzial Bezimienny. - Uznajemy wiec, ze smoki rzeczywiscie maja swoj osobny swiat i ze lacza sie z naszym, czy tego chcemy, czy nie. Pozostaja jeszcze dwa pytania. Co powstrzymuje smoki z ktorejkolwiek z walczacych stron przed przybyciem tu i przejeciem nad nami wladzy oraz co w takim razie znajduje sie w tym drugim wymiarze? -To ciagle twoja dzialka, Denser - glos Ilkara byl szorstki i nieprzyjazny. -Wiemy bardzo malo o wymiarze zamieszkalym przez smoki. Nikt nigdy tam nie byl, no chyba ze Septern. Smok, ktorego spotkales - tu skinal w strone Hirada - prawdopodobnie pochodzi z wiekszej rodziny, z Miotu, ktory ma wylaczny dostep do korytarza miedzy naszymi wymiarami. Korytarz ten ma wiele polaczen z naszym swiatem, jedno dla kazdego czlonka Miotu i jego kaplana Dragonity. To te smoki bronia innym Miotom dostepu do korytarza. Wszystko, co powiedzial ci Sha-Kaan, wydaje sie to potwierdzac. - Denser pociagnal wina i przygryzl warge, uwaznie zastanawiajac sie nad odpowiedzia na drugie pytanie. -Nikomu nie udalo sie powtorzyc eksperymentow Septerna - powiedzial. - Niemozliwa jest wiec podroz miedzy wymiarami. Byc moze odnalezienie klucza do pracowni Septerna doprowadzi do przelomu w tej dziedzinie. W Xetesku wiemy calkiem sporo o przestrzeni miedzywymiarowej dzieki zapiskom Septerna, dlatego tam umiescilismy klatke z WiedzMistrzami. Znalezlismy tez dowody potwierdzajace istnienie innych wymiarow, ale udalo nam sie spenetrowac tylko j eden. -Ale byl to wlasnie ten, ktorego potrzebowaliscie, prawda Denserze? - Twarz Ilkara wyrazala obrzydzenie. -To prawda, okazal sie calkiem pozyteczny - odpowiedzial Denser, wyraznie poirytowany. -Podziel sie z nami ta wiedza. - Glos Bezimiennego wskazywal, ze nie jest to prosba. -Mowiac prostymi slowami, jest to wymiar zamieszkaly przez istoty, ktore nazwalibyscie demonami. Ale nie ekscytujcie sie za bardzo - powiedzial Denser. - One nie moga istniec w naszym wymiarze bez znacznych, hmm, modyfikacji i stalej pomocy ze strony maga. - Denser odruchowo wyciagnal reke i poglaskal kota. Zwierzak zamruczal i wyprostowal grzbiet. -Dlaczego nie? - dopytywal sie Richmond. -Poniewaz ich egzystencja jest zalezna od many. Oddychaja nia tak jak my powietrzem. A w naszym swiecie zawartosc many jest o wiele za mala. Z tej samej przyczyny my nie moglibysmy zyc w ich wymiarze. Xetesk, szczerze przyznaje, czerpie mane z tego wymiaru demonow. -I to jest zle, tak Ilkar? - Richmond obrocil sie do Julatsanczyka. -Nie chodzi tyle o wykorzystywanie many, co o metody otwierania kanalu. Nie ma sensu o tym dyskutowac, to kwestia moralnosci. Zapadla cisza. Kazdy na swoj sposob staral sie zrozumiec to, co przed chwila uslyszeli. Dla Hirada wszystko to byl jakis belkot. Zadal pierwsze pytanie, ale sam nie wiedzial, czy odpowiedz padla, czy ja zrozumial i czy w ogole juz mu na niej zalezalo. Nie mogl sie skupic. Mysli odplywaly gdzies daleko, sny mieszaly sie z obrazami Sirendora, a serce wybijalo rytm smierci. -Czy to juz wszystko, co chcieliscie uslyszec? - zapytal Denser. -Jeszcze jedno pytanie - powiedzial Richmond, marszczac czolo. - Gdzie znajduja sie te inne wymiary w stosunku do naszego? W nocy widze gwiazdy, czy o tym mowisz? -Nie. - Denser dotknal swych ust, lekko sie usmiechajac. - Choc to calkiem niezla analogia. Tak naprawde nie ma zadnych wskazowek co do tego, gdzie znajduja sie inne wymiary. Sprobuje jednak to wytlumaczyc najprosciej, jak potrafie. Wyobrazcie sobie bezkresna pustke wypelniona nieskonczona iloscia babelkow i niech kazdy z nich reprezentuje jeden wymiar. -Potem, i tu zaczyna sie ta trudna czesc, wyobrazcie sobie, ze babelki te sa jednoczesnie wszedzie i nigdzie, tak ze niewazne jak jest ich duzo i jak wielka jest przestrzen, odleglosci miedzy nimi nie istnieja. Tak wiec podroz miedzy nimi odbywa sie teoretycznie natychmiastowo w zaleznosci od pewnych kryteriow ustawienia. - Przerwal. - Czy to ma sens, Ilkar? -Zgadza sie z moim ogolnym zrozumieniem tego pojecia - potwierdzil elf, choc wyraz jego twarzy wskazywal, ze dowiedzial sie czegos nowego. -A wiec skad smok mial amulet? - drazyl dalej Talan. -Dobre pytanie - usmiechnal sie Denser. - Septern zniknal niedlugo po tym, jak oglosil tekst Zlodzieja Switu. Sadzimy, ze przeszedl przez ktorys portal Dragonitow, badz jeden ze swoich wlasnych. Prawdopodobnie chcial, bysmy kiedys uzyskali dostep do jego odkrycia, dlatego bedac Dragonita, powierzyl klucz do calego zaklecia, czyli ten amulet, smokom, aby one zdecydowaly, kiedy bedziemy gotowi, by je poznac. Po prostu wyprzedzilismy nieco jego plan, to wszystko. Jeszcze jakies pytania? Odpowiedzialo mu milczenie. -Dobrze. W takim razie ruszamy dalej o brzasku. Hirad patrzyl, jak Xeteskianin szuka czegos w kieszeni. -Wyjasnijmy cos sobie, Denser - powiedzial wolno barbarzynca, wyciagajac zza pasa sztylet i wodzac palcem po krotkim ostrzu. - Nie ty tu dowodzisz. Pojedziemy do domu twojego maga, kiedy zadecyduja tak Krucy, nie wczesniej. Denser usmiechnal sie. -Jesli tak chcecie to rozegrac. -Nie, Denser - pokrecil glowa Hirad. - Tak po prostu jest. Z chwila, kiedy o tym zapomnisz, zostaniesz sam. Albo umrzesz. -A wraz ze mna umrze Balaia - odpowiedzial Xeteskianin. -No coz, na to mamy tylko twoje slowo - powiedzial Bezimienny. Hirad pokiwal glowa. Denser wygladal na zmieszanego. -Ale tylko ja wiem, co nalezy uczynic - powiedzial. -Na razie - powiedzial Bezimienny. - Ale nie przejmuj sie, kiedy juz zrozumiemy do konca, bedziemy mieli wiecej do powiedzenia o tym, jak i co zrobic. Mozesz byc tego pewien. Zrobilo sie cicho. Slychac bylo tylko wiatr potrzasajacy lekko galeziami drzew i trzaskanie ogniska rozpalonego przez Richmonda. Byla juz pozna noc. Denser postukal cybuchem fajki o korzen drzewa. -Jezeli moglbym cos zaproponowac - powiedzial wolno - to sadze, ze juz czas, bysmy sie troche przespali. Rozdzial 8 Segregacja, nieufnosc, podejrzenia i mana. Wisialy w powietrzu niczym piorun kulisty.Jezioro Triverne lezalo u podnoza Czarnych Szczytow, w miejscu gdzie lancuch gor zaczynal powoli obnizac sie, w strone morza, by w koncu opasc zupelnie na wysokosci podluznej zatoki Triverne, ponad sto szescdziesiat kilometrow na polnoc. Jezioro bylo przesycone magia. Doskonale warunki klimatyczne spowodowaly, ze z trzech stron otaczal je piekny, zielony las. Jedynie wschodni brzeg pozostawal otwarty. Bujna roslinnosc, upstrzona kolorowymi kwiatami, ktore tworzyly cos na ksztalt kobierca utkanego na galeziach drzew, wspinala sie nawet na nizsze partie wzgorz, zamierajac dopiero tam, gdzie chlodne gorskie powietrze pozwalalo jedynie na nieograniczony rozwoj mchow, wrzosu i karlowatych krzewow. Brzegi jeziora zamieszkiwalo wiele gatunkow ptakow. Ich trele i teczowe upierzenie tworzyly widok, ktory radowal nawet najbardziej nieczule serca. Ulewy, ktore od czasu do czasu przetaczaly sie po Czarnych Szczytach i splywaly na calej dlugosci lancucha wspanialymi wodospadami, zdawaly sie w zaden sposob nie zaklocac rownowagi jeziora Triverne. Rzeki plynace pod skalami zasilaly wody jeziora przez caly rok, zas wodospady zlewaly sie do glebokiego polaczonego z nim stawu. W dniu spotkania powierzchnia Triverne byla spokojna, czasami tylko lekki powiew tworzyl faldy rozchodzace sie to w jedna, to w druga strone. Woda delikatnie popluskujaca przy brzegach i cieple promienie slonca spadajace z lekko zachmurzonego nieba, niemalze dopelnialy sielankowego pejzazu. Niemal. Nastroj ciszy i spokoju burzyl Szescian. Stojac dumnie jakies piecdziesiat krokow od brzegu jeziora, byl zrodlem napiecia tak odurzajacego, ze wydawalo sie niemal, ze czepia sie ubran, drazni wlosy i skore. Szescian moglby byc modelem geometrycznej doskonalosci. Kazda sciana miala identyczna powierzchnie, a cztery wejscia znajdowaly sie dokladnie w takiej samej odleglosci od siebie. Nad wejsciami rozpiete byly baldachimy noszace barwy odpowiednich kolegiow. Przy kazdym znajdowal sie tez oddzial Gwardzistow Kolegium. Podobny oddzial ustawiony byl wewnatrz kazdego wejscia. Przy identycznych kwadratowych stolach, zaraz przy wejsciu, zasiadali mistrzowie i ich delegacje. Z Lystern przybyl Heryst, Starszy Mistrz, z Julatsy Barras glowny negocjator i przedstawiciel swojego kolegium w Xetesku, z Dordover Vuldaroq, Pan na Wiezy, a z Xetesku Styliann, Wladca Kolegium. Po obu stronach kazdego z mistrzow siedzieli dwaj delegaci. Styliann zajal miejsce w obitym ciemnym futrem fotelu i badal nastroj swoich rozmowcow. A moze powinien ich raczej nazwac... rywalami? Barras - Julatsanczyk. Wiekowy elf, ktorego Styliann znal bardzo dobrze. Niecierpliwy, nerwowy i bardzo inteligentny. Jego jasne, niebieskie oczy wygladaly z pokrytej zmarszczkami twarzy. Grzywe siwych wlosow mial spieta z tylu i ulozona na ramieniu. Palce prawej dloni, jak zawsze, bebnily o najblizsza powierzchnie - tym razem o porecz fotela. Heryst, malomowny czlowiek z Lystern. Siedzial wygodnie w fotelu, ktorego oparcie rzucalo cien na jego twarz. Dlugie, wyprostowane palce wodzily po podbrodku, ale poza tym mezczyzna wydawal sie na tyle odprezony i spokojny, na ile mogl sobie pozwolic w takim towarzystwie. Styliann szanowal go za ostroznosc w osadach, a takze dlatego, ze w wieku czterdziestu pieciu lat zostal najmlodszym Starszym Mistrzem, jakiego kiedykolwiek mianowal Lystern. Dostrzegal w tym podobienstwa do samego siebie, chociaz jego kariera nie przebiegala w tak demokratyczny sposob. Westchnal. Vuldaroq, tlusty krzykacz. Kiedy byl wsciekly, dzialal z szybkoscia elfiej strzaly, ale trafial z precyzja katapulty. Czerwony na twarzy, dordovanski Pan na Wiezy siedzial pochylony do przodu, z ramionami ulozonymi na stole, zezujac na boki. Ledwie udalo mu sie wcisnac w fotel. Trzeba go bedzie poszerzyc. A, na bogow, Styliann wiedzial, co to oznacza - spotkanie wyznaczonych przez kolegia rzemieslnikow w celu wymiany wszystkich foteli. A niech szlag trafi tych Dordovanczykow i ich zasady rownowagi. Wystarczylo dodac jeden szew do plaszcza, by opoznic obrady o cale dni. Jednak tym razem nie moglo byc ani opoznien, ani klotni - to oznaczaloby zaglade ich wszystkich. A Styliann zamierzal zrobic wszystko, aby przynajmniej Xetesk przetrwal. Oczy wszystkich spogladaly na niego. Sprawdzil, czy jego doradcy juz siedza wygodnie, wypil lyk wody ze szklanki i wstal. -Z jednego powstalismy, by stac sie czterema. Witam was - powiedzial. - Panowie, jestem zobowiazany, ze udalo sie wam tu dotrzec w tak krotkim czasie. Byla to formulka bez znaczenia. Kiedy zwolywano spotkanie nad jeziorem Triverne, wszystko inne przesuwalo sie na dalszy plan. -Nie watpie, iz wszyscy juz zwrociliscie uwage na podwyzszona aktywnosc na zachod od Czarnych Szczytow. Delegaci poruszyli sie nerwowo. Styliann usmiechnal sie. -Panowie, prosze. Sadze, iz mozemy odrzucic te fasade niewiedzy, prawda? -Moze cie to zdziwi, ale dzialania wywiadowcze innych kolegiow nie sa tak intensywne jak wasze - powiedzial Barras, momentalnie przestajac bebnic palcami. -Nie watpie w to - powiedzial Styliann. - Lecz jeden wartosciowy szpieg z kazdego z kolegiow z pewnoscia moze zgromadzic wystarczajaca ilosc informacji, by poruszyc nas wszystkich. Vuldaroq otarl twarz chusta. -To wszystko bardzo ciekawe, Styliannie, ale jesli przyszedles tu tylko po to, zeby potwierdzac informacje naszych szpiegow, to ja mam wazniejsze rzeczy do roboty. -Moj drogi Vuldaroqu - odpowiedzial Styliann z najwyzsza doza poblazliwosci, na jaka pozwalal protokol. - Nie chce marnowac niczyjego czasu, a juz najmniej wlasnego. Jednakze interesuje mnie stopien aktywnosci Wesmenow, jaki wykryli wasi szpiedzy. - Rozesmial sie i rozlozyl rece w gescie szacunku. - Jesli, oczywiscie, zgodzicie sie podzielic tymi szczegolami. -Z przyjemnoscia - odezwal sie Heryst z Lystern. - Od kilku tygodni nie mielismy zadnych ludzi na zachodzie, ale zaobserwowalismy symptomy prymitywnej jednosci plemiennej. Jednak szczerze mowiac, uwazam, ze bez zadnego czynnika laczacego, na przyklad w postaci jakiegos wielkiego wodza, Wesmeni nie stanowia zagrozenia na dluzsza mete. -Musze sie, niestety, nie zgodzic z twoja opinia - powiedzial Vuldaroq. - Obecnie nasi szpiedzy znajduja sie w kraju Wesmenow i na srodkowym zachodzie. Oceniamy, ze zgromadzili w tym regionie armie okolo trzydziestu tysiecy ludzi, jednak najprawdopodobniej skonczy sie na konflikcie miedzy plemionami. Nie ma dowodow na ruch wiekszych sil w strone Czarnych Szczytow. -Barras? - zapytal Styliann, czujac, jak szybko bije mu serce. Nikt nie zdawal sobie sprawy. Moze stary elf... -Sek w tym, ze niezaleznie od liczebnosci Wesmenow nie ma prawdziwego zagrozenia z ich strony. Bez wsparcia magicznego, podobnego do tego, jakim cieszyli sie za czasow WiedzMistrzow, jesli cieszyli to dobre slowo, nigdy nie uda im sie nas pokonac. Zaiste, watpie, by udalo im sie przejsc daleko poza Kamienne Wrota. -W koncu Wrethsirowie to nie najlepszy substytut - rozesmial sie Heryst. -No, moga sprawic, zeby wiatr powial nieco mocniej - powiedzial Vuldaroq. Wszyscy, procz przedstawicieli Xetesku, gruchneli smiechem. Kiedy sie uciszyli, znowu przemowil Barras. -Wnioskuje, Styliannie, ze posiadasz jakies inne informacje, ktorymi chcesz sie z nami podzielic. A moze to tylko przyjacielskie spotkanie? - Usmiech pojawil sie na jego twarzy, ale zgasl, kiedy Barras zobaczyl ponury wzrok Wladcy Xetesku. -Zdarzyl sie wypadek w przestrzeni miedzywymiarowej. - Slowa Stylianna sprawily, ze przy stole zapadla zupelna cisza. Magowie wstrzymali oddech. Szeroko otwarte oczy wpatrywaly sie w Xeteskianina. Styliann spojrzal po zebranych. Twarz Vuldaroqa byla czerwona z gniewu. Heryst wygladal, jakby nie docieralo do niego to, co uslyszal. Barras zaczal bebnic palcami jeszcze szybciej. -Rozumiem, ze dusze WiedzMistrzow nie znajduja sie juz pod wasza kontrola. -Zgadza sie. - Styliann pochylil glowe. Wsrod delegatow przeszedl szmer zaskoczenia. - Dlatego wlasnie zwolalem to spotkanie. Sadzimy, ze sytuacja jest bardzo powazna. -Mow dalej, Styliannie. - Barras czul suchosc w ustach. Wladca Xetesku skinal glowa. -Powiem krotko. Co najmniej szescdziesiat tysiecy Wesmenow jest uzbrojonych i gotowych do inwazji. Obecnie znajduja sie w kraju Wesmenow, czyli jakies dziesiec dni drogi od Czarnych Szczytow, ale wioski w odleglosci trzech dni od Kamiennych Wrot sa zamieniane na posterunki. Uszkodzenie wiezienia many, ktore nastapilo w czasie otwarcia portalu Dragonitow, umozliwilo WiedzMistrzom wystarczajacy doplyw many, aby mogli sie wyrwac. Sadzimy, ze powrocili na Balaie i przechodza rekonstrukcje w Parvie. W tej chwili jeden z moich szpiegow jest w drodze do Parvy, aby ocenic sytuacje. To wszystkie informacje jakie posiadam w tej chwili. Stoimy u progu zaglady. Zapadla cisza. Delegaci przekazywali sobie szybko napisane uwagi. -To olbrzymia porazka dla Xetesku i panujacego wladcy - powiedzial Vuldaroq. - Klatka many byla niewatpliwie waszym najwiekszym trwalym sukcesem. A teraz jej nie ma. Styliann westchnal i pokrecil glowa. -To juz calosc twoich przemyslen, Vuldaroqu? Stoimy w obliczu zagrozenia tak strasznego, ze nie wiem, czy uda sie nam przezyc, nie mowiac o zwyciestwie. Ty zas wysmiewasz prace, ktora jako jedyni wykonywalismy przez trzysta lat dla dobra wszystkich mieszkancow Balai, wlaczajac w to, niestety, ciebie. - Usiadl z powrotem w fotelu. -Nie zapominajmy - powiedzial Barras, przejmujac paleczke - ze tylko Xetesk mial srodki i umiejetnosci potrzebne do uwiezienia WiedzMistrzow. Chcialbym wyrazic swoje podziekowania dla Kolegium Xetesku za nieustajace wysilki i natychmiastowa reakcje w postaci zwolania tego zgromadzenia. Twarz Vuldaroqa poczerwieniala jeszcze bardziej i Pan na Wiezy znowu otarl czolo chusta. Byl wsciekly, ze zle ocenil stosunek Julatsy, a teraz musial jeszcze wysluchac Lystern. -Do podziekowan Barrasa dolaczam swoje - powiedzial Heryst, wstajac. - Musimy sobie odpowiedziec na pewne kluczowe pytania. Czy WiedzMistrzowie powroca do swej dawnej mocy i jak dlugo potrwa rekonstrukcja ich ciala? Czy inwazja Wesmenow zalezy od tego, czy mozemy jej sie spodziewac wczesniej? No i, oczywiscie, co zamierzamy uczynic i czy mozemy oczekiwac na pomoc z innych zrodel? Oddaje wam glos. Heryst usiadl, a Styliann chrzaknal znaczaco. -Czuje sie niezrecznie, ale jest pewien fakt, ktory pominalem - powiedzial. -Aha - parsknal Vuldaroq. -Zakladamy oczywiscie, ze zniszczenie klatki many nastapilo niedawno i byc moze tak jest w istocie. Jednak musze podkreslic, iz charakter i czestotliwosc zaklec obliczajacych powoduja, ze w najgorszym wypadku nasi wrogowie moga znajdowac sie w Parvie od... trzech miesiecy. Znow zapadlo milczenie, tym razem bardziej gniewne. -Jak dlugo trwa rekonstrukcja ich ciala? - zapytal w koncu Heryst. -Nie mam pojecia - odpowiedzial Styliann. - Nie studiowalem ich metod. -A wiec rownie dobrze moga byc juz w pelni sil. - Glos Herysta byl pelen przerazenia. -Spokojnie, Heryst. Sadze, ze gdyby tak bylo, juz bysmy o tym wiedzieli. - Barras wyciagnal reke, by uspokoic delegata Lystern. - Pamietajmy, ze oni sa tylko zbiorem spalonych kosci. Nie wyobrazam sobie szybkiej rekonstrukcji, a ty? - Usmiechnal sie. -Juz zdarzalo nam sie nie doceniac WiedzMistrzow - odpowiedzial Heryst. -I nie popelnimy wiecej tego bledu - zapewnil go Styliann. - Stad to spotkanie. -W kazdym razie ta czesc dyskusji nie ma sensu - stwierdzil Vuldaroq stanowczo - poniewaz mozemy sie tylko domyslac, kiedy i co nastapi. Ustalilismy, ze musimy dzialac szybko. Teraz pozostalo tylko okreslic, jakie to beda dzialania. Styliann pokiwal glowa. -Musimy jednak ciagle starac sie zdobyc informacje - powiedzial. - Jak tylko otrzymam meldunek od mojego szpiega, poinformuje was. Sugeruje, by wszyscy posiadajacy odpowiednie srodki, rowniez bezzwlocznie skierowali uwage na kraj Wesmenow i Rozdarte Pustkowia. Nie mozemy dac sie zaskoczyc. Magowie pokiwali zgodnie glowami, notujac spiesznie slowa Stylianna. -Wracajac do pytan Herysta - powiedzial Vuldaroq - sadze, ze zaleznosc miedzy rekonstrukcja WiedzMistrzow a terminem inwazji jest rzeczywiscie istotna, ale niemozliwa do scislego okreslenia. -A dlaczego? - zapytal Styliann. -Poniewaz odpowiedz na to pytanie poznamy dopiero wtedy, kiedy Wesmeni wykonaja jakis ruch. -Nie zgadzam sie - powiedzial Barras. - Posiadamy juz dowody na to, ze Wesmeni dzialaja pod kontrola szamanow, a to oznacza wplyw WiedzMistrzow. Nie wiemy przeciez, do jakiego stopnia moga panowac nad sytuacja przed rekonstrukcja. Sadze, ze ich wplyw jest ogromny. Szpieg Stylianna bez watpienia to potwierdzi. Dlatego uwazam, ze mozemy spodziewac sie ataku, zanim WiedzMistrzowie beda fizycznie aktywni. -Nie zapominajmy, ze Wesmeni musieli gromadzic sie juz od jakiegos czasu, jesli udalo im sie sformowac taka armie - dodal Heryst. -Wlasnie - potwierdzil Barras. - I z tego co wiemy, nie walcza miedzy soba. Przynajmniej na razie. To takze wskazuje na zewnetrzna kontrole. Ale, jak juz zauwazyl Vuldaroq, nie wiemy, kiedy rusza na wschod. Mozemy wiec tylko czekac i gromadzic sily. -I w ten sposob, panowie, dochodzimy do sedna tego spotkania - powiedzial Styliann. - Potrzebna nam jest armia. I to natychmiast. -Dziekujmy bogom, ze tak bardzo sie nienawidzimy - powiedzial Barras. - W przeciwnym razie nie utrzymywalibysmy tylu gwardzistow. Rozlegly sie smiechy. -Ilu ludzi mozemy wystawic? - zapytal Barras. Smiechy ucichly. -Nie mam dokladnych danych co do naszych jednostek - powiedzial Vuldaroq. - Straz miejska liczy okolo dwoch tysiecy, a Gwardia Kolegium jakies trzy razy tyle. Moge to potwierdzic po Polaczeniu. Styliann spojrzal na maga z Lystern. -Heryst? -Tysiac sto regularnych zolnierzy, dwustu konnych i nie wiecej niz dwa tysiace rezerwistow, z ktorych wiekszosc to straznicy miejscy. Nie mamy funduszy na utrzymanie wojska - wyjasnil. -Macie za to najlepszego generala w Balai - zauwazyl Styliann. Heryst pochylil glowe, przyjmujac pochwale. -To prawda. -A wy, Styliann - rzekl Vuldaroq. - Pewnie razem z waszym diabelskim pomiotem macie wiecej zolnierzy niz my wszyscy razem. -Mylisz sie, Vuldaroqu - odparl Styliann. - Zbudowalismy mury, zeby oszczedzic ludzi. Straz miejska liczy siedmiuset ludzi, poza tym mamy piec tysiecy gwardzistow i prawie czterystu Protektorow. Barras w myslach dokonywal szybkich obliczen. -Nawet jezeli uzyjemy wszelkich rezerw, przewyzszaja nas trzykrotnie. A co z Sojuszem Handlowym Koriny? Vuldaroq westchnal i pociagnal nosem. -Chcialbym moc powiedziec, ze sie mobilizuje, ale wewnetrzne spory pochlaniaja tylko pieniadze i zwracaja ich przeciw sobie - powiedzial Styliann. - Przekazalem wszystkie informacje baronowi Gresse i przynajmniej on bierze cala sprawe powaznie. Trwa spotkanie sojuszu, ale nie liczylbym na zaden pozytywny wynik. W porownaniu do nich nasze niesnaski to niewinne dasy. -Czy mozemy od nich oczekiwac czegokolwiek? - zapytal Heryst. -Gresse i Blackthorne pomoga nam w zatoce Gyernath, ale poza tym... - Styliann pokrecil glowa. -Bezwartosciowe pasozyty - wycedzil Vuldaroq. -Zaczynam sie z toba zgadzac - powiedzial Barras. - A wiec jaki bedzie nasz nastepny ruch? -Ustalimy, ilu dokladnie ludzi zamierzamy wystawic, wyznaczymy dowodce wojskowego i rozjedziemy sie do domow trenowac zaklecia ofensywne - powiedzial Vuldaroq, nadal bebniac palcami o porecz fotela. -Czy Darrick jest z toba, Heryst? - zapytal Barras. Lysternanczyk usmiechnal sie. -Sadzilem, ze dobrze bedzie miec go pod reka - odpowiedzial. -Coz, w takim razie mozemy oszczedzic sobie trudow wyboru dowodcy. Jedynie general Darrick ma wystarczajacy szacunek i zdolnosci, by objac te funkcje. Proponuje, by go tu sprowadzic i zapytac, czego bedzie potrzebowal. Atmosfera rozluznienia, ktora zapanowala przy stole, byla rzadkoscia podczas spotkan czterech kolegiow. Takze i tym razem nie trwala dlugo, dzieki Herystowi. -Oczekujac na generala, powinnismy chyba odpowiedziec na jeszcze jedno pytanie, ktore jak mi sie zdaje, pominelismy. Jak, na bogow, zamierzamy tym razem powstrzymac WiedzMistrzow? * * * To musialo nadejsc. Napiecie roslo, odkad opuscili Dordover, ale nie usprawiedliwialo to niczego.Kiedy byli co najwyzej dwa dni drogi od zamku, Thraun skrecil ze znanego traktu i poprowadzil druzyne przez typowy dla Balai dziki krajobraz. Popekane skaly i gesty las pokrywaly niewielkie plaskowyze i strome pagorki, spod ktorych wyplywaly strumienie. Pod nogami mieli miekki torf. Podroz byla ciezka i powolna, nierzadko musieli zsiadac z koni i prowadzic je przez zdradziecki teren, na ktorym jedno potkniecie wierzchowca moglo skonczyc sie fatalnie. Thraun wyczuwal, ze dluga podroz zle wplywa na morale Aluna. Mimo przekonania przyjaciela i jego zapewnien, ze szlak jest zupelnie bezpieczny, niecierpliwosc Aluna wzrastala do poziomu grozacego wybuchem. Kiedy slonce chowalo sie juz za linia drzew, Thraun zarzadzil postoj na skrawku plaskiej ziemi, nieopodal strumyka. Okolica byla zielona od bujnej roslinnosci i otoczona stromymi zboczami, do ktorych przyczepione byly kepy gorskich krzakow. Wokol lezalo mnostwo duzych, pokrytych mchem kamieni, dawne pozostalosci po lawinach. Thraun zeskoczyl z konia i poklepal go po zadzie. Zwierze odbieglo kilka krokow, zatrzymujac sie przy strumieniu i chlepczac wolno czysta, chlodna wode. Na zachodzie klebila sie chmura i w powietrzu czuc bylo nadchodzacy deszcz. Powoli zapadal wieczor. -Jeszcze jasno - powiedzial Alun z kwasna mina. - Moglibysmy isc dalej. -W tych dolinach szybko robi sie ciemno - odpowiedzial Thraun. - A tu jestesmy bezpieczni. - Polozyl dlon na ramieniu Aluna. - Dotrzemy tam na czas. Zaufaj mi. -A skad wiesz? - Alun strzasnal jego reke i odszedl, rozgladajac sie po okolicy. -Wszystko bedzie w porzadku, jesli nie zacznie padac - powiedzial Will, zerkajac na Aluna i marszczac czolo. - Czy on... -Nie - odpowiedzial Thraun. - Mysle, ze nerwy mu puszczaja. Sprobuj byc dla niego mily. Potrzebuje naszego wsparcia w kazdej postaci. Wciagnal nosem powietrze. Delikatny wiatr szelescil liscmi. -Nie bedzie deszczu - powiedzial. -Lepiej go uspokoj - ostrzegl Will. - Nie mozemy ryzykowac, ze sie na nas wypnie. Thraun pokiwal glowa. -Zajmij sie kolacja. Ja chyba powinienem mu cos wyjasnic. Will pochylil glowe. Thraun ruszyl w strone przyjaciela. Jego kroki byly bezszelestne. Alun siedzial na kupce zwiru, w miejscu gdzie strumien zakrecal w prawo. Trzymal garsc kamieni, ktore na zmiane podrzucal w dloni i ciskal do wolno plynacej wody. Thraun usiadl obok, wyrywajac go z zadumy. -Na bogow... -Przepraszam - powiedzial Thraun, bawiac sie swoim kucykiem. -Jak mozesz byc tak spokojny? - Glos Aluna nie brzmial zbyt radosnie. -Rutyna - odpowiedzial Thraun. - No dalej, powiedz, co ci chodzi po glowie, a ja ci powiem, dlaczego nie powinienes sie martwic. Twarz Aluna poczerwieniala. Spojrzal na przyjaciela wilgotnymi oczyma. -Nie wiesz? - powiedzial podniesionym glosem. - Jedziemy za wolno. Kiedy tam dotrzemy, oni beda juz martwi. -Alun, wiem, co robie. Przeciez dlatego do mnie przyszedles, prawda? - Thraun staral sie mowic cicho i spokojnie, choc nie potrafil sie pozbyc wrodzonej szorstkosci. - Wiemy, ze nie morderstwo bylo ich motywem, w przeciwnym razie nie trudziliby sie porwaniem. Wiemy tez, ze Erienne potrafi i bedzie grac na zwloke. Bedzie wspolpracowac z porywaczami, az ja uwolnimy, badz zostanie wypuszczona. Wiem, jakie to dla ciebie trudne, sam czulbym sie tak samo. Ale musisz byc cierpliwy. -Cierpliwy. - Glos Aluna byl pelen goryczy. - Bedziemy tu siedziec, spokojnie jesc i spac, podczas gdy moja rodzina znajduje sie o krok od smierci. Jak mozesz byc tak wyrachowany? Igrasz z ich zyciem! -Ucisz sie - syknal Thraun. Zolty odcien jego oczu nabral nagle intensywnosci. - Twoje krzyki sciagna na nas niepotrzebna uwage. Posluchaj mnie. Rozumiem twoj bol i wiem, ze chcialbys, bysmy jechali bez przerwy. Ale ja nie igram z niczyim zyciem. Jesli tam dotrzemy zmeczeni i wyczerpani, to skonczymy jak bydlo w rzezni. Jezeli mamy uratowac twoja rodzine, to musimy byc wypoczeci i czujni. A teraz chodz, bedziemy jesc. -Nie jestem glodny. -Musisz jesc. W ten sposob sobie szkodzisz. Nie myslisz jasno. -Coz, przykro mi, ale nie moge tak tu siedziec i nic nie robic! - Glos Aluna wyploszyl ptaki z drzew. Nagle, nie wiadomo skad, pojawil sie Will i zatkal dlonia usta Aluna. Wzrok mial dziki, a wyraz twarzy pelen gniewu i pogardy. -Jedno robisz calkiem niezle. Swoim beczeniem ryzykujesz moje zycie. Albo przestaniesz, albo poderzne ci gardlo i sami ruszymy dalej. -Pusc go, Will - warknal Thraun. Ruszyl w ich strone, ale powstrzymalo go spojrzenie zlodzieja. Alun, oslupialy, patrzyl na przyjaciela, ktory nie mogl albo nie chcial mu pomoc. -Wyciagniemy twoja rodzine, ale zrobimy to na swoj sposob - wyszeptal Will prosto do ucha Aluna. - Powoli i ostroznie, bo dzieki temu wyjdziemy z tego zywi. To, czy pojdziesz z nami, czy zostawimy twojego trupa w strumieniu, nie robi mi roznicy, bo i tak dostane zaplate. Mysle jednak, ze twoi bliscy woleliby to pierwsze rozwiazanie, dlatego prosze, abys trzymal gebe na klodke. - Odepchnal Aluna. - Nigdy nie zabieraj ze soba klientow - powiedzial, mijajac Thrauna. Zza kuchenki, na ktorej ustawiony byl rondel z woda, Jandyr obserwowal cale zajscie z ciezkim sercem. Dla niego bylo jasne, czemu nigdy nie zajda daleko jako zespol najemnikow, mimo iz na pierwszy rzut oka niczego im nie brakowalo. Mieli prawdziwego mistrza wsrod zlodziei, bezszelestnego tropiciela i sprawnego mysliwego. Wszyscy byli szybcy, sprytni i potrafili walczyc. Problem lezal w ich charakterach. Thraun, mimo rozmiarow i wygladu, byl zbyt lagodny, zbyt podatny na wplyw innych. Dlatego Alun jechal z nimi, zamiast czekac spokojnie w domu. Will byl za to zbyt nerwowy. Jego potrzeba spokoju i kontroli swiadczyla o ciaglym wewnetrznym niepokoju, ktory zdecydowanie nie pasowal do jego profesji. Myslac o sobie, Jandyr wiedzial, ze sercem nie jest z towarzyszami. Nie byl do konca najemnikiem. Byl tylko elfem, ktory potrafil zarabiac na zycie lukiem, szukajacym caly czas swojego powolania. Mial tylko nadzieje, ze odnajdzie je, nim bedzie za pozno. Patrzac na trzech mezczyzn siedzacych osobno w ponurej i gniewnej atmosferze, Jandyr pomyslal, ze chyba juz jest za pozno. * * * General Ry Darrick wygladzil mape rozlozona na stole. Starsi magowie z czterech kolegiow skupili sie wokol niego. Reszta delegatow musiala zadowolic sie spogladaniem im przez ramie. Tylko Vuldaroq pozostal na swoim miejscu.Darrick byl wysokim mezczyzna - mierzyl prawie dwa metry. Mial geste, krecone, jasnobrazowe wlosy, przyciete nad uszami, na czole i na karku. Ta niesforna grzywa nadawala mu troche chlopiecego wygladu, podobnie jak twarz, okragla, sniada i gladko ogolona. Naprawde mial trzydziesci trzy lata. Niewielu nabralo sie na jego mlody wyglad wiecej niz jeden raz. Kiedy pochylal sie nad mapa, zgromadzeni magowie chloneli kazde jego slowo. Darrick zdobyl reputacje geniusza taktycznego, zanim jeszcze utracono Kamienne Wrota na rzecz Tessai. General dowodzil atakami w glab terytorium Wesmenow, uniemozliwiajac im mobilizacje i niszczac zaopatrzenie. Przez prawie cztery lata udalo mu sie utrzymac przelecz w rekach Wschodu. Od tamtego czasu baronowie, ktorych stac bylo na oplacenie Darricka i Lystern, i ktorzy nie mieli do swej dyspozycji Krukow, szukali jego rady w powazniejszych konfliktach. Nie bylo watpliwosci, ze tylko on moze zdobyc szacunek polaczonej armii czterech kolegiow. -Coz, dobra wiadomosc jest taka, ze przy jednostkach, ktorymi dysponujemy, jestesmy w stanie sie obronic, pod warunkiem, ze wasza ocena liczebnosci Wesmenow jest trafna. Bylbym tez szczesliwszy, gdyby zaatakowali bez wsparcia WiedzMistrzow, poniewaz jesli przelamia nasza obrone, zostanie nam bardzo niewiele sil, zeby zatrzymac ich pochod do Koriny, Gyernath i kolegiow. - Rozejrzal sie na boki. - Czy wszyscy to widza? - Wskazal na mape Polnocnego Kontynentu. Dominujacym elementem geografii Balai byly Czarne Szczyty, przecinajace kontynent, niczym nierowna blizna, z polnocy na poludnie, od wybrzeza do wybrzeza. Wschodnia czesc, ktora co biedniejsi mieszkancy zwykli nazywac cywilizacja, byla nieco mniejsza. Zyzna gleba, geste lasy, duzo zrodel wody i naturalnych zatok tworzyly idealne warunki do rozwoju i handlu. W zachodniej czesci przewazala jalowa ziemia, nagie skaly i skupiska karlowatych krzewow. Gdzieniegdzie tylko znajdowaly sie male obszary jako tako nadajace sie do zasiedlenia. Poludniowy zachod to byl kraj Wesmenow, na polnocnym zachodzie lezaly Rozdarte Pustkowia. Legenda glosila, ze Wschodnia i Zachodnia Balaia byly kiedys osobnymi ladami, unoszacymi sie na oceanie, dopoki nie nastapilo powolne, lecz nieuchronne zderzenie. Kamienne lawiny, bedace plaga niektorych czesci Czarnych Szczytow, wydawaly sie to potwierdzac. -Nie musicie byc generalami, zeby wiedziec, ze istnieja trzy drogi wejscia na wschod. Na poludniu zatoka Gyernath, na polnocy Triverne, oraz oczywiscie przelecz Kamiennych Wrot, polozona mniej wiecej na wysokosci jednej trzeciej lancucha. Mozemy odrzucic trzy znane nam szlaki przez srodek gor: tu, tu i tu. Sa zbyt wolne, niebezpieczne i nie nadaja sie do przerzucenia duzej liczby wojsk. Nie znaczy to, ze zamierzam zupelnie je zignorowac. - Siegnal po szklanke wody, by sie napic. -Rozumiem, generale, ze nie przypuszczasz, aby chcieli poplynac dalej wzdluz polnocnego albo poludniowego brzegu? - zapytal Barras. Darrick przeczaco potrzasnal glowa. -Nie w wiekszej ilosci - powiedzial. - Oczekuje, ze wysla niewielkie sily zaczepne czy podjazdy w okolice Gyernath, ale nie maja odpowiednich statkow do masowego transportu jednostek. Przeplyniecie zatoki jest prostsze, szybsze i nadaje sie do tego nawet lodz. -A wiec co zrobia? - zapytal Vuldaroq, wpatrujac sie w kontur wybrzeza widoczny na mapie. -Musimy tu rozwazyc dwa cele, jeden zalezny od drugiego. Wesmeni zaprzysiegli uwolnic swiat od czterech kolegiow. Dla WiedzMistrzow jest to czesc planu przejecia kontroli nad calym kontynentem. -Dlatego tez glowne uderzenie inwazji zostanie prawdopodobnie skierowane na Kamienne Wrota i zatoke Triverne. Zajme sie nimi po kolei. -Kamienne Wrota przyjma na siebie glowny ciezar natarcia. Droga przez przelecz jest szybka, stosunkowo latwo jest przeniesc ciezszy sprzet, na dodatek Wesmeni juz kontroluja ja po obydwu stronach. Na szczescie Wrota nie sa dosc szerokie, by wieksze ilosci zolnierzy mogly sie przez nie przedostac w szybkim tempie. Klopot w tym, ze musimy zatrzymac ich atak bezposrednio przy wyjsciu, co ogranicza nasze mozliwosci obrony. -Wezme pieciuset konnych i piec tysiecy piechoty i zajme pozycje na przeleczy najszybciej jak to mozliwe. Sama przelecz spelni role posterunku wczesnego ostrzegania. Garnizon Sojuszu Handlowego, ktory tam stacjonuje, liczy niecala setke beznadziejnie wyszkolonych zolnierzy. Poprosze tez o wsparcie magiczne, kiedy tylko osobiscie ocenie wymagania obronne terenu. -Nie musze chyba podkreslac, jak wazne jest zatrzymanie ich na przeleczy. Kamienne Wrota sa o cztery dni drogi od Xetesku a o piec od miejsca, w ktorym sie obecnie znajdujemy. Po drodze zas nie ma zadnych sil, ktore moglyby powstrzymac natarcie. Darrick urwal, patrzac na reakcje zgromadzonych. Starsi magowie trwali w pelnym skupieniu. Barras przygryzal konce palcow, Vuldaroq wydal wargi w zamysleniu, a Heryst kiwal glowa, spogladajac na mape. Styliann zmarszczyl brwi. -Chcialbys o cos zapytac, lordzie Styliannie? - zwrocil sie do niego Darrick. -A nie moglibysmy sprobowac odbic przeleczy? - zaproponowal Xeteskianin. -Z taktycznego punktu widzenia nie jest to konieczne, a ja osobiscie uwazalbym taka probe za przejaw straszliwej glupoty. Wesmeni z pewnoscia caly czas umacniaja przelecz. Koszary, ktore sie tam znajduja, moga pomiescic ponad szesc tysiecy ludzi. -Ale przy wsparciu silnej magii ofensywnej... - zaczal Styliann. -W bezposredniej walce ponieslibysmy straty w wysokosci trzy do jednego. Mamy za malo ludzi, by ich tracic w ten sposob. Magia, o ktorej mowisz, musialaby poprawic ten stosunek przynajmniej do poziomu jeden do jednego, zebym zaczal rozwazac taka opcje. - Darrick wzruszyl ramionami. - A o tak poteznej magii nic mi nie wiadomo. Styliann usmiechnal sie. -To prawda. Ale co, jezeli atak na przelecz okaze sie konieczny pod wzgledem strategicznym? Przeciez bedziemy musieli zajac sie WiedzMistrzami, a nie sadze, by to oni przyszli do nas. Czy wtedy bedzie to mozliwe, generale? -Wszystko jest mozliwe, lordzie Styliannie - odparl chlodno Darrick. -Chcesz nam o czyms powiedziec, Styliannie? - zapytal Vuldaroq. -Nie - zaprzeczyl wladca Xetesku. - Po prostu nie chce, bysmy pochopnie odrzucili cos, co moze sie pozniej okazac korzystne. -Prosze mi zaufac, lordzie Styliannie. Zrobie wszystko, aby tak sie nie stalo. - Uklon Darricka byl ledwie dostrzegalny. - Dobrze. Teraz zajmijmy sie zatoka Triverne. Otwarta, trudna do obrony poza plazami i odlegla niecale cztery dni drogi od Julatsy... Ale Styliann nie sluchal. Pozostawienie Wrot w rekach Wesmenow zmniejszalo szanse ostatecznego zwyciestwa. Nie mogl jednak naciskac Darricka, nie ujawniajac jednoczesnie swoich aspiracji. Cos jednak musial zrobic, a patrzac na generala, zdawal sobie sprawe, ze sam nie bedzie w stanie go przekonac. Byc moze nadszedl juz czas, by poinformowac kolegia o najnowszych eksperymentach Xetesku. To z pewnoscia zmieniloby znaczenie slow - "silna magia ofensywna". Styliann usmiechnal sie w myslach, a potem powrocil do sluchania generala, czujac nagla i nieodparta potrzebe zobaczenia sie ze swym najlepszym specjalista od badan nad wymiarami, magiem imieniem Dystran. Rozdzial 9 Krucy jechali przez trzy dni. Teren powoli zmienial sie, las stopniowo przeszedl w rzadkie kepy krzakow, potem w nagie pagorki, wrzosowiska i opustoszale doliny. Slonce towarzyszylo im niemal przez caly czas, niekiedy tylko wygladajac zza zaslony chmur, przygnanej przez silniejszy powiew wiatru. Nawet w nocy bylo dosyc cieplo i podroz przy takiej pogodzie przebiegala calkiem znosnie.Przez trzy dni nie spotkali nikogo. W miare jak zblizali sie do domu Septerna, twarda gleba wrzosowiska zmienila sie w suchy, piaszczysty grunt. W oddali dostrzegli migoczacy blysk, jakby swiatla przebijajacego przez cienka warstwe kurzu i pylu wzniesionego wiatrem. Konie spokojnie stapaly po rowninie, ktora, jesli nie liczyc kilku skarlalych drzew i skal wystajacych z martwej, popekanej ziemi, przypominala pustynie. -Co tu sie stalo? - zapytal Hirad, ogladajac sie do tylu i wskazujac miejsce, gdzie roslinnosc wyrastala nagle w rownej linii, jakby zostala tak umyslnie posadzona. Ciemny Mag wydal policzki. -Nie wiem - powiedzial. - Wyglada jak pozostalosc po starciu magicznym. Przypomina troche Rozdarte Pustkowia, choc teren nie jest tak zniszczony. -Czy to moze miec cos wspolnego z pracownia Septerna? - zapytal Ilkar, wpatrujac sie w migoczace zjawisko przed nimi. -To mozliwe. - Denser wzruszyl ramionami. - Kto wie, jakie skutki dla otoczenia moze miec porzucona szczelina wymiarowa. -A czym, do wszystkich diablow, jest szczelina wymiarowa? - zapytal Bezimienny z kamienna twarza. -No coz. W skrocie chodzi o otwor w materii naszego wymiaru, ktory prowadzi do jakiegos innego, albo po prostu do przestrzeni miedzywymiarowej, choc to oczywiscie spore uproszczenie. -Oczywiscie - mruknal Hirad. Bezimienny spojrzal na barbarzynce. -A czy my jestesmy wystarczajaco blisko tego czegos, by odczuc jakis wplyw? -Trudno powiedziec. Nie jestem w tym ekspertem - odpowiedzial Denser. - Mozna tylko zgadywac, czym zajmowal sie tu Septern. Byl geniuszem, ale jego zapisy sa niekompletne. -Zapewne - powiedzial Ilkar, spogladajac przed siebie. Zmruzyl oczy i popedzil konia do przodu. Hirad sciagnal wodze swojej klaczy i zrownal sie z elfem. -Widzisz cos? -Niewiele - odpowiedzial mag. - Nawet moj wzrok nie przeniknie tego swiatla. Widze tylko jakies niewyrazne ciemne ksztalty, tam po lewo, ale nie wiem w jakiej odleglosci. -Ksztalty? - odezwal sie Talan, podjezdzajac wraz z reszta Krukow. -Wydaje mi sie, ze to budynki. Moze skaly, choc nie sadze. -No to jedzmy tam - powiedzial Hirad. - To jedyny slad, jaki mamy. Hirad scisnal boki klaczy pietami i z Ilkarem u boku ruszyl dalej przez opustoszala rownine. W miare jak sie zblizali, Ilkar przekazywal im dokladniejszy opis. Elfi wzrok dostrzegl ruiny sporego dworu i jeszcze jednego budynku przypominajacego niewysoka stodole. -Zniszczony? Jestes pewien? - spytal Denser. -Obawiam sie, ze tak. -Czy to zle? - zapytal Hirad. -Niekoniecznie, chociaz potwierdza mozliwosc starcia magicznego. Domy magow sa raczej trudne do zburzenia - odpowiedzial Xeteskianin. -Chyba ze przez innych magow - powiedzial Ilkar. - Albo WiedzMistrzow. Ciemny Mag uniosl brwi. -Wlasnie - powiedzial. Kot ukryty w jego plaszczu syknal glosno, wystawil glowe i schowal ja szybko. -Oj - jeknal Denser. -Co sie dzieje? - Bezimienny obrocil sie w siodle. -Mysle, ze... - zaczal mag, ale jego slowa przerwalo donosne, przejmujace wycie. - Chyba mamy towarzystwo. -Co to bylo do cholery? - zapytal Hirad, bezskutecznie rozgladajac sie dokola. Tymczasem do pierwszego wycia dolaczyly kolejne. -Wilki - powiedzial Ilkar. - I to duze. -Nie, to destrany. - Bezimienny przygryzl warge. -Destrany? A wiec takze Wesmeni - powiedzial Talan, kladac dlon na mieczu. -Tak - potwierdzil Bezimienny. - Musimy sie ukryc. Skad nadchodza? -Z nizszego budynku - wskazal Ilkar. Teraz wszyscy juz spostrzegli wielkie ksztalty przedzierajace sie przez chmure pylu zasnuwajaca horyzont, na tle ciemnego zarysu stodoly. -Klopoty - powiedzial Richmond. -Dobra uwaga - mruknal Hirad, rozgladajac sie w poszukiwaniu drogi ucieczki. Nie widzial zadnej. -Dobra - powiedzial Bezimienny. - Okrazymy ich z polnocy i zachodu i podjedziemy do budynkow z drugiej strony. Moze uda sie ich zgubic, a jesli nie, to zyskamy chociaz troche czasu. - Napotkal spojrzenie Hirada. - Jest tez mozliwe, ze nic nam to nie da - dodal i popedzil konia do pelnego galopu. Reszta ruszyla za nim. Przez chwile wydawalo sie, ze manewr Bezimiennego okazal sie skuteczny. Hirad widzial, jak psy i ich panowie, jadacy spokojnie na koniach, zostaja w tyle. Pospieszyl konia do szybszego biegu i jeszcze raz zerknal za siebie. Nagle bestie znalazly sie tuz za nimi i zblizaly sie ze straszliwa predkoscia. Byly olbrzymie, mierzyly dobrze ponad metr w klebie, a ich wycie i szczekanie rozdzieralo powietrze i klulo w uszy. -Bezimienny! - krzyknal Hirad. - Nie uciekniemy im. Zobacz. Wojownik obrocil sie, spojrzal i w jednej chwili osadzil konia bokiem do pogoni. -Z koni! - krzyknal. - Ilkar, Denser, rozpedzcie konie. Moze psy pobiegna za nimi. -Nie zrobia tego - powiedzial Denser. - Jesli sa tu Wesmeni, oznacza to wieksze klopoty niz przypuszczalem. Chce czegos sprobowac. Nie przeszkadzajcie mi, chyba ze nie bedzie wyboru. -Co... - zaczal Ilkar. -Nie pytaj. - Denser spojrzal w niebo i rozlozyl szeroko ramiona. -Musimy go chronic - powiedzial Hirad. Czworka wojownikow utworzyla polkole przed Denserem. Miecz Bezimiennego stukal o ziemie, odmierzajac, niczym metronom, rytm serca Hirada. Za nimi Ilkar klepnal konia Xeteskianina, by pobiegl za reszta. Potem z mieczem w dloni zajal pozycje za Ciemnym Magiem, dokladnie w chwili gdy pierwsze z tuzina destranow wdarly sie w szyk wojownikow. Za nimi pedzilo czterech Wesmenow. Olbrzymie zwierze, z obnazonymi, ociekajacymi piana zebami, skoczylo w strone glowy Hirada. Zaskoczony szybkoscia i zasiegiem skoku, barbarzynca odruchowo pochylil sie na bok, oslaniajac mieczem twarz. Pies uderzyl go w bok glowy i obaj potoczyli sie na ziemie. Bezimienny wyciagnal ostrze przed siebie i czekal, przykucniety, na czarnego destrana, ktory pedzil w jego strone z wywalonym jezykiem. Gdy ten byl juz blisko, wojownik lekko pochylil sie do przodu i oczekujac skoku, pchnal mieczem do gory. Klinga przeszla przez gardlo i wbila sie w mozg bestii. Bezimienny odskoczyl i wyciagnal bron. Martwy pies upadl na ziemie. Szczesliwym trafem Hirad znalazl sie na destranie. Blyskawicznie zacisnal dlon na gardle psa, ktory usilowal stanac na nogi. Barbarzynca puscil miecz, wyciagnal sztylet zza pasa i zatopil go kilkakrotnie w odslonietym brzuchu zwierzecia. Krew trysnela na jego zbroje. Poczul, jak kolejna bestia uderza go w plecy. Trojka destranow biegnaca w strone Richmonda i Talana zwolnila, ostroznie kierujac sie w strone wojownikow. Wydawalo sie, ze zadna ze stron nie jest pewna, jak zaatakowac. Ten moment spokoju wystarczyl, by zaklecie Densera osiagnelo swoj zadziwiajacy i straszny efekt. Ciemny Mag zacisnal piesci i zlozyl rece, krzyzujac je na piersiach. Otworzyl szeroko oczy i spojrzal w strone szostki psow, nerwowo czekajacych, by zaatakowac. Wskazal w ich strone palcem lewej dloni i wypowiedzial cicho komende. -Piekielny-Ogien. Ilkar zaklal i rzucil sie na ziemie. Z nieba splynelo szesc huczacych slupow ognia, trafiajac destrany prosto w czaszki. Psy zawyly z bolu i przerazenia, zamieniajac sie w zywe pochodnie, zanim jeszcze zdazyly pasc na ziemie. Trojka destranow otaczajaca Talana i Richmonda odwrocila sie i uciekla, tylko jeden pies zignorowal pogrom swych braci i wbil sie w plecy Hirada, obalajac go na ziemie. Noz wylecial barbarzyncy z dloni. Byl bezbronny. Przetoczyl sie na plecy, krzyczac z bolu, kiedy rana dotknela ziemi. Destran skoczyl do przodu, przecinajac pazurem skorzana zbroje i cialo Hirada. Trysnela krew. Wojownik siegnal rekami do tylu, ale nie bylo juz ucieczki. Bestia byla tuz nad nim, goraca slina kapala mu na twarz. Hirad chwycil garsc ziemi i cisnal w slepia destrana. Zdezorientowane zwierze potrzasnelo lbem i wtedy z gory spadl potezny cios Bezimiennego. Ostrze rozrabalo kark i uderzylo o ziemie kilka centymetrow od Hirada. Zapadla cisza. Wokol unosil sie wzniesiony wiatrem kurz. Denser osunal sie na kolana tuz przed Ilkarem. Oddychal ciezko, jego cialo drzalo, a twarz byla zlana potem. Richmond i Talan podbiegli do miejsca, w ktorym ciagle lezal Hirad. Bezimienny wytarl miecz i poszedl pozbierac bron barbarzyncy. Ilkar wstal, otrzepal sie i spojrzal na plonace jeszcze ciala psow razonych magia Densera. Sam nie wiedzial, czy powinien gratulowac Ciemnemu Magowi, czy go zbesztac. Piekielny-Ogien. Na bogow. Nic dziwnego, ze byl tak zmeczony. W koncu elf minal Densera bez slowa i ruszyl w strone Hirada. W oddali widzial uciekajacych Wesmenow i reszte psow. Richmond pomogl barbarzyncy usiasc. Ranny byl blady i najwyrazniej wstrzasniety. -Co z nim? - zapytal Ilkar Talana. -Bywalo lepiej - odpowiedzial Hirad. - Czy ktos pomoze mi zdjac koszule? -Na razie nie - powiedzial Bezimienny. - Musimy sie ukryc. Mozesz jechac? Hirad kiwnal glowa i wyciagnal reke do Richmonda, ktory pomogl mu wstac. Podeszli do Densera, ciagle kleczacego na ziemi. Za nim widac bylo nadbiegajace konie. -Jestes caly, Denser? - zapytal Richmond. Xeteskianin spojrzal w gore i skinal glowa z niewyraznym usmiechem. -Musimy zatrzymac Wesmenow - wysapal. - Nie mozemy pozwolic, by skontaktowali sie z WiedzMistrzami. -Teraz nie mozemy tego zrobic - powiedzial Richmond. - Hirad jest ranny i musimy dostac sie do stodoly. -Skad oni sie wzieli? - zapytal Talan. -Musieli obozowac niedaleko i obserwowac dom. Bez watpienia z rozkazu WiedzMistrzow. - Richmond caly czas patrzyl w strone, w ktora uciekli Wesmeni. -Ryzykowales - powiedzial Ilkar, stajac nad Ciemnym Magiem. -Nie bez powodu - powiedzial Denser, wskazujac dymiace ciala. - Coraz lepiej to kontroluje. -Widzialem. Ale i tak bylo to niebezpieczne. - Cos zwrocilo uwage Ilkara i spojrzal w bok. -I wyczerpujace - dodal Denser. - Nie wiem nawet, czy jestem w stanie isc. -Sprobuj - powiedzial Ilkar. - Sprobuj natychmiast. - Elf czul na sobie badawcze spojrzenia innych. - Psy wracaja. -Richmond, bierz konie - rozkazal Bezimienny. - Ilkar, ty zajmij sie Denserem. Hirad, ze mna. Ilkar podniosl Xeteskianina, ktory musial chwycic sie plaszcza elfa, by z powrotem nie upasc. Druzyna spiela konie i galopem ruszyla w strone stodoly. Dla Hirada jazda byla eksplozja bolu. Czul krew saczaca sie z rany na plecach, przesiakajaca przez koszule i skore zbroi. Z kazda sekunda tracil sily - niezdolny utrzymac rytmu jazdy, podskakiwal w siodle jak kukla. Poczul, jak oczy zasnuwa mu mgla i przestaje widziec droge przed soba. Wydawalo mu sie, ze Bezimienny podjezdza do niego i pomaga mu utrzymac sie w siodle, ale nie mial nawet sily podziekowac, mogl jedynie kurczowo trzymac sie wodzy. Bezimienny wykrzykiwal szybkie komendy. Destrany zblizaly sie szybko. Nawet jesli dotra do stodoly nim psy ich dogonia, bedzie to o wlos. Richmond i Talan popedzili swoje konie do jeszcze szybszego biegu. Hirad czul, ze powoli traci przytomnosc. Przekrecil glowe i zobaczyl Densera skulonego na swoim koniu, a obok Ilkara podtrzymujacego go przez caly czas. Xeteskianin wygladal jak trup. Resztka sil Hirad wbil piety w boki swej klaczy. Kon zareagowal. Stodola byla juz tylko sto metrow od niego. Richmond i Talan otworzyli juz drzwi i wpedzili do srodka swoje konie. Chwile pozniej przez drzwi wpadli Hirad i Bezimienny i sciagneli wodze, zatrzymujac wierzchowce. Bezimienny zeskoczyl z siodla, a barbarzynca zsunal sie z podwinietymi nogami po konskim boku. -Richmond, Talan, zajmijcie sie nim! - krzyknal Bezimienny. Podbiegl do drzwi i wyjrzal. Denser i Ilkar byli zaledwie kilka metrow od budynku, ale psy pedzily tuz za nimi. Kiedy tylko magowie przejechali obok niego, Bezimienny wyskoczyl na zewnatrz, zamknal drzwi budynku i zablokowal je. -Co ty do cholery robisz, Bezimienny? - wrzasnal Ilkar z wnetrza stodoly, dobijajac sie do drzwi. -Ostatni raz zawiodlem przyjaciol w Korinie. - Destrany byly tuz, tuz. -Nie musisz tego robic Bezimienny. Nie beda tu czekac caly czas! - krzyknal Talan, tlukac w drzwi. -Beda - powiedzial Denser zmeczonym glosem. - Nie rozumiecie, czym one sa. Te drzwi ich nie powstrzymaja. -On umrze, ty glupi sukinsynu! Bezimienny uslyszal krzyk barbarzyncy, przygotowujac sie na przyjecie ataku. -Zobaczymy, Hiradzie. Zobaczymy. Olbrzymie psy zblizyly sie. Jeden z nich, o bladej szarosrebrnej siersci biegl na przedzie. Dwa pozostale, czarny i siwy, byly tuz za nim. Bezimienny stuknal koncem miecza o ziemie i odetchnal gleboko. Wiedzial, ze pierwszy cios jest bardzo istotny. Kiedy srebrny pies znajdowal sie dwa kroki od niego, wojownik odskoczyl na bok, uderzajac mieczem na wysokosci swojego pasa i w gore, prosto w pysk destrana. Szczeka i kark bestii trzasnely, ale ped rzucil psa na bark Bezimiennego. Czlowiek i zwierze upadli na drzwi, az deski zajeczaly. Bezimienny uslyszal z wewnatrz kopanie w drzwi i krzyki. Skulony wojownik strzasnal martwego destrana ze swoich nog i zaczal sie podnosic, ale pozostala dwojka byla juz przy nim. Siwy zacisnal kly na chronionym zbroja barku Bezimiennego, a czarny drapnal potezna lapa w jego helm. Bezimienny ryknal i pchnal jedna reka w tylna lape siwego. Konczyna zwisla bezwladnie, ale szczeki trzymaly, glebiej miazdzac metalowe plytki pancerza. Czarny destran znow zaatakowal jego glowe i Bezimienny poczul, ze slabnie. Helm mial sciagniety na bok, tak ze pasek wbijal mu sie w szyje. Zakrztusil sie i rozpaczliwie machnal mieczem na oslep, trafiajac bestie jedynie rekojescia broni. Poczul, ze zbroja na ramieniu peka, szarpana zebami destrana. Wojownik poczul straszliwy bol i uslyszal zwycieskie wycie czarnego psa. Halas ten otrzezwil go na tyle, by zdazyl wbic ostrze gleboko w gardlo zwierzecia, topiac jego radosc w fontannie krwi. W tej samej chwili zbroja poddala sie i wielkie szczeki zacisnely sie na barku Bezimiennego. Kruk krzyknal przerazliwie i pociemnialo mu w oczach. Wypuscil miecz, kiedy pies przewrocil go na plecy. Raz po raz uderzal piescia w pysk zwierzecia, ale kly trzymaly mocno. Ziemia byla mokra od jego krwi. Destran wyrwal zeby i chlasnal pazurem, rozdzierajac gardlo Bezimiennego. Glowa wojownika opadla bezwladnie. Z trzaskiem pekajacego drewna drzwi stodoly otworzyly sie do wewnatrz i Bezimienny, jak we snie, dostrzegl blask stali. Obok niego z loskotem upadlo cialo. To bylo wszystko. * * * -Jak smiales! - Erienne skoczyla na kapitana, kiedy tylko wszedl do jej pokoju. - Jak smiales! - Z latwoscia chwycil ja za rece i pchnal z powrotem na krzeslo.-Uspokoj sie, Erienne. Wszystko jest w porzadku - powiedzial. -Trzy dni - wysyczala. Jej wlosy byly brudne i poplatane, ale oczy plonely gniewem. - Zamknales mnie na trzy dni. Mniejsza o mnie, jak mogles im to zrobic? Od czasu ich ostatniej rozmowy kapitan dotrzymal slowa. Nie rozmawiala z nikim procz straznika, ktory przynosil jej wode i jedzenie. Na poczatku to bylo latwe, wscieklosc na kapitana i jego zalozenie, ze sie podda, dodawala jej sil. Zajela sie cytowaniem formul i powtarzaniem roznych rzadko uzywanych zaklec, z ktorych czesc chetnie by rzucila w tym zamku. Szukala tez slabosci swego wroga, ktore moglaby wykorzystac, by odzyskac wolnosc. Ale kapitan ciagle mial jej synow, pod grozba ich smierci zakazujac jej uzywania magii, i Erienne wiedziala, ze byl w stanie spelnic swoja grozbe co do slowa. Nie mogla wiec ryzykowac, dopoki nie nadarzy sie dobra okazja do rzucania, w chwili gdy bedzie razem z synami. Z drugiej strony, w ktoryms momencie przestana mu byc potrzebni. Czy wtedy ich wypusci? Czesc niej chciala wierzyc, ze nie jest morderca niewinnych i ze jego inteligencja dopuszcza jakis aspekt wspolczucia, ale byla to czesc niewielka. W glebi serca Erienne wiedziala, ze nie ma najmniejszego zamiaru puscic ich wolno. Z pewnoscia wie o potencjale jej synow i ta moc musi go przerazac. Jedyne co mogla zrobic, to grac na zwloke w kazdy mozliwy sposob i miec nadzieje, ze doczeka sie swojej szansy i podejdzie kapitana. Dopoki jednak on nie wypusci chlopcow z pokoju, ta szansa nie nadejdzie. W miare uplywu czasu gniew ustapil miejsca niekontrolowanej tesknocie. Nie byla juz w stanie sie skupic i recytowac formul. Kazde uderzenie serca bylo bolesne, a lzy bez przerwy plynely jej po policzkach, kiedy przed oczami, zamiast radosnych wspomnien, stawaly jej koszmarne wizje synow, marznacych w zakurzonej komnacie, samotnych i bezsilnych. Wiedziala, ze rozwiazanie jest proste. By ich zobaczyc, musiala tylko wezwac straznika i powiedziec, ze zgadza sie pomoc kapitanowi. Lecz nawet mysl o tym wydawala jej sie odrazajaca. Ponadto uwazala, ze kapitan tragicznie sie myli i pomoc mu, oznaczaloby umiescic Balaie w jeszcze ciezszym polozeniu niz dotychczas. Po dwoch dniach jej tesknota byla tak wielka, ze nie mogla spac, jesc ani myc sie. Chodzila tylko ze spuszczona glowa, jak duch, po komnacie, wykrzykujac imiona dzieci i modlac sie o ich bezpieczenstwo. Jej umysl byl przepelniony myslami o synach, jej cialo drzalo, spragnione ich bliskosci. Zawolala kapitana trzeciego dnia, kiedy bala sie juz, ze traci zmysly i byla przekonana, ze bez niej chlopcy zgina. Kiedy spojrzala na siebie w lustrze, lzy splynely jej po brudnej twarzy. Wlosy miala splatane, polamane i tluste. Ciemne kregi pod oczami wskazywaly na wyczerpanie, a nocna koszula byla rozerwana na ramieniu, w miejscu gdzie zaczepila o wystajacy gwozdz. -Sama sie tu uwiezilas - powiedzial kapitan.- W kazdej chwili moglas wyjsc. Byla zbyt zmeczona, by sie bronic. Opadla tylko na krzeslo. -Pozwol mi ich zobaczyc - powiedziala. Kapitan zignorowal jej prosbe. -Rozumiem, ze masz dla mnie jakies informacje. -Czego chcesz? - zapytala glosem pelnym wyczerpania. -Bardzo dobrze - powiedzial. - Wiedzialem, ze w koncu zmadrzejesz. Powiem ci, co zrobimy. Po pierwsze musisz sie przespac. Ulatwie ci to, obiecujac, ze juz wkrotce zobaczysz synow. A wiesz, ze nie lamie raz danych obietnic, prawda? Potem porozmawiamy o twojej roli w ratowaniu Balai od straszliwego zagrozenia, jakie stanowi dla niej Zlodziej Switu. -Chce ich zobaczyc teraz - powiedziala Erienne. Kapitan kleknal obok niej i podniosl jej glowe. Spojrzala i zobaczyla, ze usmiecha sie lagodnie, niemal po ojcowsku. -Spojrz na siebie, Erienne. Jesli cie tak zobacza, beda przerazeni. Musisz sie przespac, a potem umyc. Teraz chodz. - Wstal, pomogl jej podniesc sie z krzesla i zaprowadzil do lozka. Kiedy sie polozyla, okryl ja kocami. Nie protestowala. -Zostane tu, az zasniesz. Na pewno bedziesz miala piekne sny, a kiedy sie obudzisz, zobaczysz Thoma i Arona, i zrozumiesz, ze nic im nie jest. Odgarnal jej wlosy z twarzy. Erienne czula zblizajaca sie sennosc i choc walczyla, zmeczenie okazalo sie silniejsze. Po chwili zapadla w otchlan nieswiadomosci. Kapitan spojrzal na Ismana i usmiechnal sie szeroko. -Widzisz, Isman? Izolacja jest niekiedy skuteczniejsza od przemocy. - Wstal. - Teraz potrzebujemy jeszcze jednego kawalka ukladanki. Chodz, zastanowimy sie, jak schwytac nasze najwazniejsze trofeum. * * * Ilkar tylko patrzyl, starajac sie zebrac mysli. Panujaca cisza ranila jego uszy. Talan kleknal i zamknal oczy Bezimiennego. On, Richmond i Ilkar otaczali cialo Kruka. Wiatr, ktory wlatywal do stodoly, rozwiewal spocone, posklejane krwia wlosy wojownika. Hirad, po tym jak odcial leb ostatniego destrana, zrobil dwa kroki do tylu i upadl. Denser sie nim zajmowal.Mysli przelatywaly przez glowe Ilkara rozszalala fala, ale jedna z nich przycmiewala wszystkie inne - martwe cialo przed jego oczami. Nigdy nie sadzil, ze ujrzy kiedys smierc Bezimiennego. Nie mogl pogodzic sie z mysla, ze czlowiek, ktory tyle razy podejmowal wlasciwe decyzje, ratowal im zycie i dodawal otuchy, nie zyje. -Dlaczego, na bogow, on to zrobil? - zapytal. Richmond potrzasnal glowa. W oczach mial lzy. -Nie wiem - powiedzial. - Moglismy mu pomoc. Gdyby nie zamknal drzwi... Nie zablokowal... Dlaczego? Ilkar nie potrafil odpowiedziec na to pytanie. Spojrzal na Hirada i napotkal wzrok Ciemnego Maga. Denser wydawal sie zmartwiony. -Jest zle? Xeteskianin pokiwal glowa. -Potrafisz rzucic Dotyk-Ciepla? -Az tak zle? -Tak - potwierdzil Denser. - Stracil bardzo duzo krwi. Wiec jak? -Nigdy go nie uzywalem - powiedzial Ilkar. -Nie chce, bys go rzucal. Musisz tylko skupic dla mnie strumien many. Nie mam tyle energii. -Chcesz, zebym przeslal ci mane? - zapytal Ilkar wolno. - Jak mozesz mnie o to prosic? Denser podrapal sie po glowie. -Nie czas na dyskusje o moralnosci i wspolpracy miedzy kolegiami. -Nie? -Nie - ucial Denser, wstajac i wskazujac na lezacego Hirada. - Chyba nie do konca rozumiesz. Jesli zaraz czegos nie zrobimy, on umrze. Mozesz wiec sam sprobowac zuzyc energie i najpewniej spieprzyc cala sprawe albo zogniskowac dla mnie mane, a wtedy ja go ulecze. Jestem w tym dobry. Denser stal tak blisko Ilkara, ze elf wyczuwal ruchy kota pod plaszczem maga. -Wiec jak bedzie? - zapytal Denser. Ilkar odwrocil sie i napotkal twarde spojrzenia Talana i Richmonda. Wyciagnal w ich strone rece. -Nie rozumiecie, o co tu chodzi - powiedzial. -Wiemy tylko, ze jesli czegos nie zrobisz, Hirad umrze - powiedzial Richmond. - A przed chwila stracilismy juz przyjaciela. Przestan wiec gadac o etyce i zajmij sie tym. Ilkar popatrzyl na Densera i pochylil glowe. -Dobrze. Zaczynajmy. Denser zdjal zbroje i koszule Hirada. Rana na plecach byla paskudna, pelna krwi i dluga na ponad dwadziescia centymetrow. Kiedy Ciemny Mag badal rozciecie, Hirad jeknal z bolu, nadal nieprzytomny. -Moze wdac sie infekcja - powiedzial Xeteskianin. - Destrany nigdy nie sa czyste. Jestes gotowy? Ilkar kiwnal glowa. Kleknal i polozyl dlonie na ramionach Densera, ukladajac palce wskazujace na podstawie jego szyi. Otworzyl swoj umysl na mane i natychmiast poczul przeplyw energii przez swoje cialo. Powoli zaczal ksztaltowac Dotyk-Ciepla, przepuszczajac mane przez palce. Denser przyjal energie i nastapil krotki wstrzas i bol, kiedy formuly Xetesku i Julatsy spotkaly sie i stopily w calosc. Ilkar wymazal z pola widzenia stodole, a z glowy narastajacy bol, koncentrujac sie calkowicie na dloniach Ciemnego Maga. Dlonie Xeteskianina poruszaly sie delikatnie, kiedy wypowiadal cicha inkantacje. Ilkar poczul, ze przeplyw energii wzrasta, w miare jak Denser konczyl przygotowania do zaklecia. Czul, ze slabnie. Denser wysysal z niego moc z narastajaca gwaltownoscia. Nagle wszystko sie skonczylo. Przeplyw many zostal odciety, a dlonie Xeteskianina otoczyl zloto-czerwony blask. U Ilkara bylaby to pulsujaca zielen, lecz elf nie sadzil, by w przypadku innego Julatsanczyka odczul caly proces inaczej. Nie mogac sie poruszyc, Ilkar obserwowal Densera. Ciemny Mag przesuwal dlonie nad rana Hirada, palcami masujac skore i wnikajac w rozdarte cialo. Odrobina krwi poplynela na ziemie. Denser powoli odetchnal, a w tej samej chwili swiatlo przyciemnialo i zgaslo. Stopniowo umysl Ilkara stawal sie z powrotem swiadomy otoczenia. Serce walilo mu jak mlot, a dlonie drzaly, kiedy zdejmowal je z ramion Densera. Ciemny Mag obejrzal jeszcze raz swoje dzielo, potem przysiadl na nogach i popatrzyl na Ilkara z usmiechem. -Niesamowicie ciekawe doswiadczenie - powiedzial. - Powinnismy je zbadac dokladniej. Ilkar otarl sliskie od potu czolo. -Nie zapedzaj sie, Denser. Zrobilem to tylko po to, by ratowac Hirada. -I udalo sie - odpowiedzial Xeteskianin. - Przykro mi jednak, ze tak na to patrzysz. Powinnismy sie od siebie uczyc, a nie tylko spierac. Ilkar rozesmial sie. -I to mowi czlowiek, ktory pragnie Zlodzieja Switu wylacznie dla siebie i swego kolegium. Obydwaj podniesli sie, otrzepujac ubrania. -A ty bys nie chcial? - Denser siegnal do kieszeni po fajke. - Julatsa wynosi sie na piedestal i az sie prosi, by ja stamtad zrzucic. Po pierwsze dobrze wiesz, ze nie masz najmniejszych szans poprawnie rzucic Zlodzieja Switu, a na dodatek z uporem odrzucasz nasza przyjazn, odrzucasz rozsadek. Ilkar czul, jakby slowa Densera odebraly mu oddech. Uszy mu poczerwienialy i krew naplynela do twarzy. -Rozsadek? W Xetesku? Ostatnim razem, kiedy spotkalem Xeteskianina, walczyl dla gildii kupieckiej Erskana i mordowal ludzi Stopieniem-Umyslu. I to jest rozsadek? Denser spokojnie nabil cybuch fajki tytoniem i podpalil galazke plomykiem z kciuka. -Oczywiscie - powiedzial. - Przeciez ty, pracujac z Krukami, nigdy nikogo nie zabiles. -To zupelnie co innego. -Naprawde? Pewnie dlatego, ze twoje zaklecia do zabijania smierdza praworzadnoscia. - Twarz Densera wyrazala pogarde. - Jestes najemnikiem, Ilkarze. Twoja moralnosc opiera sie na pieniadzach, a twoje zasady to kodeks Krukow. Zapomnij, komu sluze. Moje czyny nie sa w niczym gorsze od twoich. Wy, Julatsanczycy, wyobrazacie sobie siebie jako rycerzy bez skazy, sluzacych bialej magii, a nie jestescie w niczym lepsi od magow innych kolegiow. Powinnismy byli trzymac sie Lystern i Dordover. -Ty sam rosniesz w sile dzieki przelanej krwi i chaosowi panujacemu w przestrzeni wymiarowej. A twoje kolegium od wiekow ignoruje wszelkie prosby o zaprzestanie eksperymentow. Dlatego Czarne Skrzydla chca cie dopasc. I mnie. Nie... -Na litosc boska, zamkniecie sie wreszcie, wy dwaj? Chce odpoczac. Glos sprawil, ze z Ilkara uleciala cala zlosc i elf usmiechnal sie. Podobnie Denser. -Witaj, Hirad. Nie wiesz nawet, ile nas kosztowalo twoje ocalenie - powiedzial Ciemny Mag. Ilkar nie mogl sie powstrzymac od smiechu. Ale kiedy spojrzal na lezacego, usmiech zamarl mu na twarzy. Oczy Hirada byly ciemne i zapadniete, a wyraz jego twarzy mowil wszystko o tym, co przezyl. -Wszystko slyszalem - powiedzial barbarzynca. - Musimy pochowac Bezimiennego. Sila, jaka dal mi wasz Dotyk-Ciepla, nie potrwa chyba dlugo. - Z trudem podniosl sie na nogi. Denser skinal glowa. -Za niecala godzine bedziesz spal. Talan wydobyl lopate z plecaka. -Ja bede kopal. Richmond ubierze cialo. Rano odbedziemy Czuwanie. Ilkar skinal mu glowa w podziekowaniu. Byl bardziej zmeczony, niz to okazywal. Wyczerpanie spowodowane zakleciem ciazylo mu na ciele i umysle. Ratujac Hirada, zlamal prawa Julatsy i jego bracia mogli go wyklac ze swych szeregow. Zadrzal. Pocieszajace bylo tylko to, ze prawdopodobnie zaden z nich nigdy sie o tym nie dowie. * * * Hirad przykucnal przed stodola przy niewielkim kopcu skrywajacym cialo Bezimiennego. Miecz barbarzyncy byl wbity w ziemie przed nim, tak ze rekojesc mial na wysokosci twarzy. Jego zal nie byl juz tak straszny jak po stracie Sirendora, ale gdzies w glebi jego umyslu czailo sie cos, czego jego zmeczone cialo nie potrafilo dostrzec. Czul sie pusty i bezuzyteczny. Uczucie to stawalo sie powoli nazbyt naturalne. Zamrugal oczami i spojrzal na ciemniejace niebo. Mgla, ktora towarzyszyla im przez caly dzien, zgestniala teraz i skradla gwiazdy z firmamentu. * * * Spali. Richmond i Talan pelnili pierwsze straze i teraz chrapali chorem, spoczawszy po obu stronach stodoly. Ilkar, wyczerpany, rozciagnal sie w miejscu, gdzie ziemia byla miekka, i zaglebil dlonie w glebie. Podczas snu powoli odzyskiwal utracona tego dnia energie many. Denser usmiechnal sie. Gdyby ten elf wiedzial, jakie to moze byc latwe. Wystarczyl tylko spokoj i ofiara, albo modlitwa i otwarcie.W koncu wzrok Xeteskianina spoczal na Hiradzie, ktory spal tak gleboko, ze jego oddech byl niemal niewyczuwalny. Mial szczescie. Mimo udawanej pewnosci, Denser nie mial pojecia, czy mana przywolana przez Julatsanczyka bedzie dla niego cokolwiek znaczyla i czy niechec Ilkara nie zakloci jej przeplywu. Densera ogromnie zaciekawil fakt, ze poza niewielkimi roznicami ogniska many dla Dotyku-Ciepla byly niemal identyczne w przypadku dwoch przeciwnych kolegiow. Znow sie usmiechnal. Zastanawial sie, czy Ilkar kiedykolwiek otworzy oczy i ujrzy prawde, ktora jego mistrzowie ukryli przed nim i jego bracmi. Jedna magia. Jeden mag. Denser siedzial niedaleko drzwi stodoly i wsluchiwal sie w szum wiatru poruszajacego rzadkie trawy rosnace wokol budynku. Napelnil fajke tytoniem z mieszka, ktory nosil przy pasie, marszczac brwi, kiedy okazalo sie, ze zapas gwaltownie zmalal. -Hmm. - Zapalil fajke, pozwalajac, by plomien wytworzony na palcu ogrzal mu przez chwile twarz. Wewnatrz plaszcza chowaniec zmienil pozycje - jego glowa spoczywala teraz na brzuchu maga. Na zewnatrz pojawil sie nowy dzwiek - jakby szept niesiony wiatrem. Jakby cos szybowalo w powietrzu. Denser doskonale znal ten dzwiek, podobnie jak chowaniec, ktory teraz wystawil glowe z plaszcza i spojrzal na swego pana, strzygac uszami i marszczac nos. Odglos zblizyl sie, szybowanie przeszlo w powolny lopot i cos wyladowalo na prawo od drzwi stodoly. Denser uslyszal drapanie pazurow po ziemi i znow lopot skrzydel. Po chwili odglos oddalil sie i znikl. Xeteskianin i kot spogladali sobie gleboko w oczy. -Prosze, prosze - powiedzial Ciemny Mag. - Wiec dlatego to zrobiles. Wiedziales, ze nadejda. - Pokrecil glowa zaskoczony. - A ja niczego nie podejrzewalem. Rozdzial 10 Hirada obudzil ruch i glosy przyjaciol. Otworzyl oczy. Ilkar zadal wlasnie, by ktos przygotowal konie, zas trzaskanie ognia i zapach dymu wskazywaly, ze Richmond przygotowywal posilek. Przez otwarte drzwi stodoly i szpary w dachu wpadalo swiatlo, rozpraszajac i mieszajac sie z cieniami kladacymi sie wewnatrz budynku. Hirad obrocil sie. Poczul tepy bol w plecach, ale rana, ktora pamietal, zniknela.-Dzien dobry. Hirad odwrocil glowe i podparl sie lokciami. -A niech mnie, Talan. Wspolczuje kobiecie, ktora budzi sie, patrzac na ciebie. - Wyciagnal reke i Talan pomogl mu wstac. Jedno spojrzenie wokol wystarczylo, by wrocil do ponurej rzeczywistosci. Bylo ich za malo. Nic z tego. Pustka, jaka pozostawil po sobie Bezimienny, byla ogromna. Nie do wypelnienia. Serce podeszlo Hiradowi do gardla, kiedy rozejrzal sie jeszcze raz po stodole, jakby sadzac, ze przeoczyl olbrzymiego Kruka, siedzacego gdzies, moze na kupie slomy za konmi. Ruszyl w strone drzwi w poszukiwaniu potwierdzenia. Grob wojownika byl niestety na swoim miejscu. Obok stal Denser, z kotem, i wpatrywal sie w niski kopiec z wyrazem zaskoczenia na twarzy. Hirad zobaczyl, ze mag kreci glowa. -Wiem, co czujesz - powiedzial barbarzynca. Denser usmiechnal sie blado. -Nie sadze. -Skad to sie bierze? - zapytal Hirad, wyciagajac reke przed siebie. Powietrze nie bylo ani troche czystsze niz poprzedniego dnia. Mimo iz slonce spogladalo na nich z bezchmurnego nieba, dom Septerna tonal w swietlistej mgle, ograniczajacej widocznosc do jakichs trzydziestu metrow. Dzisiaj przynajmniej nie widac bylo zadnych ciemnych ksztaltow poruszajacych sie na tle horyzontu. W kazdym razie jeszcze nie. -Sadze, ze to albo kolejna pozostalosc po rzucaniu zaklec wokol domu, albo szczelina wymiarowa powodujaca zaklocenia w atmosferze. Nie wiemy co prawda nic o koegzystencji wymiarow, ale mozliwe jest, ze nie moga sie mieszac. - Znow spojrzal na grob Bezimiennego. - Chyba powinnismy porozmawiac. -Chyba tak. Jestesmy w paskudnej sytuacji. Denser wskazal gestem, by odeszli od stodoly. Powoli ruszyli w strone odleglego domu. - Nie jestem... -Sadze, ze... Na chwile zamilkli. Denser pokazal Hiradowi, zeby mowil. - Musimy to wszystko przemyslec - powiedzial barbarzynca. - Krucy nie przywykli do tracenia ludzi. Przez cale lata. -Doceniam wasze poswiecenie - powiedzial Denser. - I wiem, ze zle zaczelismy... Hirad rozesmial sie pogardliwie. -Rzeczywiscie, niespecjalnie. - Jego glos byl cichy i chlodny. - Po pierwsze, twoja pieprzona tajemniczosc omal nie doprowadzila do mojej smierci, a mojego najlepszego przyjaciela zabila, dlatego ze sami nie wiedzielismy, w co sie pakujemy. Teraz przyjechalismy do tej krainy koszmarow i zginal kolejny z moich przyjaciol. Ratujac ciebie. - Denser chcial cos powiedziec, ale spojrzenie Hirada zatkalo mu usta. - Ty juz jestes przekreslony. Zyjesz tylko dlatego, ze Ilkar wydaje sie wierzyc, ze naprawde jestes jedyna nadzieja Balai. Powiew wiatru odchylil plaszcz Densera. Kocie uszy pojawily sie na chwile przy kolnierzu, drgnely i schowaly sie. Mag wyciagnal fajke i chcial ja wlozyc do ust, ale zrezygnowal. -Tylko to chce wiedziec. Ty, jako jedyny z Krukow, musisz we mnie wierzyc, nawet jesli nienawidzisz mnie za to, co sie stalo. -Nie powiedzialem, ze wierze. Powiedzialem, ze Ilkar wierzy i to mi wystarczy. - Hirad zobaczyl, ze Xeteskianin zmarszczyl czolo, slyszac te slowa. - Ty nadal nie rozumiesz, prawda? Nie ma znaczenia, w co ja wierze, jezeli Ilkar mowi, ze to wazne. Bezimienny tez tak myslal, a to oznacza, ze Krucy sa z toba. Wlasnie dzieki temu jestesmy tacy dobrzy. To sie nazywa zaufanie. -A teraz pojawil sie problem. -Brawo, Denserze. To prawda. Twoje klamstwa i nasz pospiech wydarly serce Krukom! - Hirad zrobil krok w strone Densera, ale mag nawet nie drgnal. - Trzon oddzialu. Ja, Ilkar, Sirendor i Bezimienny. Walczylismy razem przeszlo dziesiec lat. Spotkalismy ciebie i w niecaly tydzien dwoch z nas nie zyje. Sa martwi. - Hirad spuscil glowe i przygryzl warge, kiedy przed oczami na nowo stanal mu obraz Sirendora. -Nadal mozemy to zrobic, nawet bez nich - powiedzial Denser. - Musimy. -Naprawde? Juz zapomniales, co bylo wczoraj? Bezimienny sam zabil piec z tych psow. Sam. Jak myslisz, kto zrobi to nastepnym razem? -Mysle, ze ty i tych dwoch doswiadczonych wojownikow w stodole. Udzial Krukow byl od poczatku jedyna szansa na powodzenie misji i zdobycie Zlodzieja Switu. -Juz zabiliscie dwoch z nas! - krzyknal Hirad. - Na bogow, Denser, jest nas po prostu za malo. A zaden z tych co zostali, nie byl nigdy tak dobry jak Bezimienny. Albo Sirendor. -Ale to nie... -Sluchaj mnie! - Hirad odetchnal gleboko. - Nie przezyjemy kolejnego takiego ataku. Denser pokiwal glowa. Napelnil fajke i ubil tyton. Jedno wymruczane slowo i wokol wskazujacego palca maga pojawil sie plomyk. Zapalil fajke. -Uwierz mi, zastanawialem sie nad tym. I tez sadze, ze powinnismy wszystko przemyslec. W zaleznosci od tego jak i gdzie bedziemy musieli szukac komponentow zaklecia, zdecydujemy, co robic dalej. Prosze tylko o to - chodzmy do tego domu i znajdzmy potrzebne informacje, jesli tam sa. Potem spokojnie usiadziemy i wszystko omowimy. - Przerwal na chwile. - Ci Wesmeni, ktorzy wczoraj uciekli, zloza raport w Parvie. Bogowie jedynie wiedza, co to oznacza. -Czego tu szukali? -WiedzMistrzowie zawsze uwazali, ze klucz do zdobycia Zlodzieja Switu znajduje sie gdzies tutaj. Zostan ze mna, Hiradzie, cokolwiek o mnie myslisz. To bardzo wazne dla calej Balai. -Tak twierdzisz - powiedzial Hirad. - Ale najpierw musimy odbyc Czuwanie. Potem zbadamy dom i dowiemy sie, na czym stoimy. - Odwrocil sie i poszedl w strone stodoly. Denser ruszyl kilka krokow za nim. Ciemny Mag pozostal wewnatrz budynku, kiedy Krucy odprawiali krotkie Czuwanie. Zbyt krotkie jak dla Bezimiennego. Tradycja byla tak stara jak cale najemnicze rzemioslo, jednak tym razem Krucy musieli wziac pod uwage sytuacje, w jakiej sie znalezli, i skrocic obrzed. Dlatego tez zaraz po Czuwaniu wsiedli na konie i przejechali niewielka odleglosc dzielaca ich od domu Septerna. Gdyby Wesmeni wrocili, lepiej bylo miec konie przy sobie. Niegdys wspanialy dom byl teraz kompletna ruina. Wokol zawalonych scian walaly sie sczerniale kamienie i spalone drewno. Gdzieniegdzie widac bylo resztki kolorowego wystroju domu, ktore jakims cudem przetrwaly zniszczenie. Dom mial jakies siedemdziesiat metrow po najdluzszej stronie i jedno glowne wejscie, zreszta ciagle dostrzegalne. Czesc kamiennego luku sterczala pod dziwnym katem nad zniszczonymi schodami, a obok zwisaly z pojedynczego gwozdzia resztki drewnianej ramy okiennej, skrzypiac na wietrze. Hirad i reszta zsiedli z koni. Denser zaprowadzil wierzchowce do lezacego nieopodal zwalonego drzewa, a potem wrocil i stanal obok Ilkara. Obaj spogladali na dzielo zniszczenia, marszczac brwi. -O co chodzi? - zapytal Hirad. - Ktos to wszystko spalil. I co z tego? -Wlasnie to. Nie mozna po prostu podpalic domu maga - powiedzial Ilkar. - Takie domy sa zbyt dobrze chronione. Zeby zrobic cos takiego - wskazal na ruiny - potrzeba naprawde ogromnej mocy. -Naprawde? - Hirad zwrocil sie do Densera. - Ciagle uwazasz, ze nam sie uda? Ciemny Mag uniosl brwi. -Wiec kto to zrobil? WiedzMistrzowie? - spytal znow Hirad. -Prawie na pewno - odrzekl Denser. - Wiedza o znaczeniu badan Septerna rownie dobrze jak my. Mysle, ze zniknal, zanim go dostali. -No to nie byli zadowoleni, co? - Talan kopnal kupke gruzu. -Ty tez bys nie byl. Gdyby zdobyli zaklecie, juz byloby po wszystkim. - Denser spojrzal na Hirada. - Dlatego to takie wazne, zeby nam sie udalo. Musimy wierzyc, ze mozemy i powinnismy to zrobic. -Nie snuj wywodow, Denser - powiedzial barbarzynca. - Wejdzmy do srodka... to znaczy tam. - Hirad wskazal na resztki kamiennego luku. -Czego bedziemy szukac? - zapytal Richmond. -Jezeli dobrze odczytalismy amulet, to przejscie do pracowni jest w podlodze. Ilkar bedzie musial je odnalezc. -A dlaczego Ilkar? -Na amulecie jest julatsanski zapis. Septern chcial chyba, aby dostep do jego pracowni byl jak najbardziej utrudniony. -Nie tylko dlatego - dodal Ilkar. - Chcial tez, zeby Xetesk nie mogl sam tam dotrzec. -Przepraszam, ale nie rozumiem - powiedzial Talan. - Z jakiego kolegium pochodzil Septern? -Z Dordover - odpowiedzial Denser. - Wiekszosc zapisow na amulecie jest dordovanska i moglismy je przeczytac bez wiekszego trudu. Nie bylismy jednak w stanie odszyfrowac fragmentu dotyczacego otwarcia przejscia do pracowni, poniewaz oparty byl na formulach Julatsy. - Xeteskianin wzruszyl ramionami. - Nie moglibysmy go odczytac, nawet gdyby julatsanski mag powiedzial nam, jak to zrobic. -A wiec jak Septern to zapisal? -A to, Richmondzie, jest bardzo dobre pytanie. Ale ja nie znam odpowiedzi. Byc moze wspolpracowal z Julatsanczykiem, chociaz Ilkar powie wam, ze to niemozliwe. -Nie niemozliwe, tylko bardzo malo prawdopodobne. Idziemy? - Ilkar przeszedl po gruzowisku i wskoczyl na schody niedaleko wejscia. Odwrocil sie. - Idziesz czy nie, Talan? -Zaraz. Ktos chyba powinien tu zostac i pilnowac, prawda? -Dobry pomysl - powiedzial Ilkar i ostroznie wkroczyl do zrujnowanego domu. Fragmenty zniszczonych scian pokrywaly kamienna podloge, zmuszajac go do uwaznego stapania. Wewnatrz ocalalo niewiele wiecej. Sciana przy kominku byla w wiekszosci zniszczona, tylko gdzieniegdzie spod czarnych sladow pozaru wygladal jasny blekit muru. Z mebli pozostaly tylko rozrzucone kawalki drewna i metalu, kawalek ciemnozielonego obicia i owalny blat stolu. Denser zaczal usuwac kurz i odlamki kamienia z podlogi, gestem dajac innym do zrozumienia, ze przydalaby mu sie pomoc. Podloga byla popekana w kilku miejscach, szczegolnie tam, gdzie laczyla sie ze scianami. Jej srodkowa czesc byla porysowana i ciemna, ale poza tym nietknieta na obszarze jakichs dziesieciu metrow kwadratowych. Ciemny Mag wyciagnal amulet i wypuscil kota z faldow plaszcza. Zwierze ostroznie zrobilo kilka krokow po komnacie, strzygac uszami i rozgladajac sie na wszystkie strony. Denser cmoknal, zdjal amulet z lancucha i wyszedl na srodek oczyszczonej czesci podlogi. -Chociaz wydaje sie to zbyt oczywiste, wejscie do pracowni znajduje sie tutaj, na srodku. - Kleknal na podlodze i wytarl ja wolna reka. - Teraz twoja kolej, Ilkar. Przekazal amulet elfowi, a ten przyjal go z niemal nabozna czcia i przyjrzal mu sie dokladnie. Potem odwrocil go i rownie badawczo obejrzal druga strone. -Powinienem byl przyjrzec mu sie dokladniej za pierwszym razem, co Denser? -Modlilem sie, zebys tego nie zrobil - odpowiedzial Xeteskianin. -Rozumiesz cos z tego? - zapytal Hirad, spogladajac elfowi przez ramie. Ilkar rozejrzal sie. -Niewiele. Chociaz ten fragment... - Wskazal na ulozone w luk symbole, biegnace wokol wewnetrznego pierscienia, blisko srodka amuletu. - To julatsanski tekst, ale formula jest bardzo stara. To znaczy styl. -Oczywiscie - powiedzial Hirad. Ilkar rozesmial sie i poklepal barbarzynce po ramieniu. -Przepraszam. Zrobie ci krotki wyklad. Formuly kolegium sa przekazywane z pokolenia na pokolenie. Nie mozna sie ich nauczyc tak jak slow zaklecia. Trzeba je, no, powiedzmy, zasymilowac przez lata, rozumiesz. Dlatego Xetesk nie jest w stanie odczytac zapisu formul z Julatsy - przerwal. -Mow dalej. Chyba cos lapie - powiedzial Hirad. - Wiec do czego sluza te formuly? -No coz, tak doslownie to do niczego. Najprosciej mowiac, formuly, ktore znam, ucza mnie, jak ogniskowac mane do zaklec, ktorych uzywam, choc to troche bardziej skomplikowane. I jesli uda mi sie odczytac zapis na amulecie, dowiem sie, jak odnalezc to cos, co uruchamia przejscie do pracowni Septerna. A przynajmniej taka jest teoria. Hirad przyjrzal sie uczciwej twarzy Ilkara. Waskie brwi elfa opadaly pod tak ostrym katem, iz niemal spotykaly sie miedzy oczami. Barbarzynca usmiechnal sie. -Dziekuje za lekcje, Ilkar. Najlepiej bedzie, jak juz sie do tego zabierzesz. Elf skinal glowa i wyszedl na srodek komnaty, siadajac tam, gdzie, jak sadzil Denser, znajdowalo sie wejscie do pracowni. Hirad przesunal sie tak, by widziec twarz Ilkara, i usiadl na stosie gruzu. Nagle dotarlo do niego, ze choc znali sie przez tyle lat, nigdy nie zainteresowal sie magia. Jak dziala, kto jest kim i co trzeba robic, by jej uzyc. Nie wiedzial absolutnie nic. W sumie nic dziwnego, pomyslal. Magia zawsze byla sprawa Ilkara. Sam nie potrafil jej uzywac, wiec tez nigdy go to nie ciekawilo. Ilkar usiadl ze skrzyzowanymi nogami, kladac amulet na wewnetrznych stronach dloni. Przygladal mu sie uwaznie, od czasu do czasu mamroczac jakies slowa. Oddychal powoli i gleboko. Kiedy zamknal oczy, jego piers nie przestala sie poruszac, co z jakiegos powodu zaskoczylo Hirada. Barbarzynca spojrzal na Densera. Ciemny Mag przygladal sie elfowi, bezwiednie drapiac szyje kota i trzymajac w zebach zgaszona fajke. Na twarzy mial lekki usmiech, a z jego oczu bila fascynacja. Bylo jasne, ze Ilkar czegos szuka. Poruszal glowa, jakby rozgladajac sie dokola, a oczy stale poruszaly sie za zamknietymi powiekami. Hirad zmarszczyl brwi i zmienil pozycje, wykrzywiajac nieco usta. Caly ten widok wydawal mu sie niepokojacy. Ilkar oblizal usta i, polozywszy amulet na kolanach, zaczal badac podloge palcami. Nagle jego zamkniete oczy skierowaly sie w prawo, dokladnie w miejsce, w ktorym stal Denser. Xeteskianin drgnal odruchowo. Ilkar dalej patrzyl, nie widzac, w zupelnym bezruchu. Po pol minuty otworzyl oczy. -Znalazlem - powiedzial. -Doskonale. - Xeteskianin usmiechnal sie szeroko. Ilkar podniosl sie, choc odrobine niepewnie, i podszedl do Ciemnego Maga. Hirad zaczal ogladac fragment podlogi, ktory wczesniej badal elf. Jemu wydawala sie tylko twardym, zimnym kamieniem. -To zaklecie kontrolujace, dordovanskie, jak sadze. Sprobuje. Powinno byc raczej latwe. - Ilkar spojrzal jeszcze raz na amulet, odwrocil go i cicho wypowiedzial kilka slow. Spojrzal przez ramie na Hirada. - Radze, abys cofnal sie o pare krokow. Barbarzynca wzruszyl ramionami, ale posluchal. Ilkar wlozyl amulet pomiedzy dlonie, zamknal oczy i wymamrotal krotka inkantacje. Rozlegl sie chwilowy syk, jakby uchodzacego powietrza, i w miejscu gdzie przed chwila stal Hirad, zniknela cala kamienna plyta. -No dobra, Ilkar. Jestem pod wrazeniem. -Dziekuje. -Ja rowniez - dodal Denser, przesuwajac sie w strone otworu w podlodze. - Przeskok wymiarowy. Nic dziwnego, ze WiedzMistrzowie nie znalezli wejscia. Hirad dolaczyl do niego. -Nie robia juz takich drzwi, co? -Nikt nigdy ich tak nie robil, Hirad. Najwyrazniej z wyjatkiem Septerna. W otworze nie bylo widac zupelnie nic. Pierwsze kilka schodkow prowadzilo w ciemnosc i choc mialo sie wrazenie wielkosci pomieszczenia, to bylo wszystko. Hirad krzyknal do Talana, by przyniosl dwie latarnie i dopiero po ich zapaleniu zaczal powoli posuwac sie w dol schodow, z dobytym mieczem w jednej i latarnia w drugiej rece. Powietrze bylo stechle i pachnialo staroscia. Hirad zorientowal sie, ze schodzi do komnaty prawie tak duzej jak ta nad nimi. Sciane znajdujaca sie dokladnie przed nim prawie calkowicie pokrywala poruszajaca sie ciemnosc. Pasma szarosci zmieszane z brazem, zielenia i dziwnymi, bialymi rozblyskami wirowaly chaotycznie, mieszajac sie, nakladajac jedno na drugie, zlewajac i znikajac w pustce. Ciemnosc falowala i rozplywala sie przed jego oczami, obca, bezglosna i zlowroga. W komnacie panowal nastroj oczekiwania i Hirad nie mogl oprzec sie wrazeniu, ze falujace pasma pochwyca go i pociagna gdzies w otchlan nicosci. Mysl o tym sprawila, ze zadrzal. Zatrzymal sie i wtedy poczul dlon na ramieniu. -To szczelina wymiarowa. Nie ma sie czego obawiac - powiedzial Denser. -Czy stamtad, to znaczy z tej... drugiej strony, nic nie moze sie tu przedostac? - Hirad wskazal koncem miecza w strone szczeliny. -Nie. Septern ustabilizowal ja, uzywajac magii i formul. Tylko cos, co wyjdzie stad, moze tu powrocic. Hirad kiwnal glowa i ruszyl dalej, nie do konca przekonany odpowiedzia Densera. Nie mogl oderwac wzroku od szczeliny. Sprawiala wrazenie nieskonczenie glebokiej, chociaz Hirad widzial jej krawedzie. Wygladala jak obraz zawieszony na scianie, nie grubszy niz szerokosc dloni. Wszedzie wokol znajdowaly sie fragmenty czyjegos zycia. Po lewo stal stol zawalony papierami, obok kolejny, na ktorym znajdowaly sie najrozniejsze proszki, flaszki i magiczne utensylia. Po prawo, przy scianie stala spora skrzynia. Wszystko pokrywal kurz, zamazujac krawedzie przedmiotow. U stop schodow zas znajdowalo sie rozwiazanie zagadki. -Septern - powiedzial Hirad. -Bez watpienia. - Denser ominal barbarzynce i przyjrzal sie cialu. - Trzysta lat, a rownie dobrze moglby umrzec wczoraj. Cialo maga spoczywalo oparte o sciane w lekko wykrzywionej pozycji, ze spuszczona glowa. Mezczyzna mial rzadkie, ciemne, krotko przyciete wlosy. Oczy Septerna byly zamkniete, a rece czesciowo zakrywaly zbroczone krwia rozdarcie w bialej koszuli. Kiedy swiatlo latarni rozproszylo cienie, dostrzegli duza, ciemna plame na kamiennej posadzce. Denser spojrzal na Hirada. -Pomysl, jak blisko byli ostatecznego zwyciestwa. Jego ucieczka tutaj ocalila caly nasz swiat. Ciekaw jestem, czy zdawal sobie z tego sprawe? - Podszedl do zarzuconego papierami stolu, usiadl na krzesle i zaczal przegladac stos dokumentow. Hirad zszedl ze schodow, a za nim do pracowni weszli Ilkar, Talan i Richmond. Elf powtorzyl wczesniejsze zaklecie i otwor nad nimi zamknal sie. -Ilkar? -Tak, Hiradzie? -Jesli ty masz amulet, a jest on niezbedny do otwarcia i zamkniecia tamtych drzwi, to jak on to zrobil? Mag wyprostowal sie. -Dobre pytanie. Masz jakis pomysl, Denser? Xeteskianin, ktory wlasnie odkryl stara, oprawiona w skore ksiege, spojrzal w ich strone. -Nie wiem. A co zrobiles? -To cos podobnego do Ognistej-Dloni, ale nalezy trzymac w rekach amulet, tak zeby plomien byl skierowany wprost na niego. -W takim razie katalizatorem musi byc to, z czego zrobiony jest amulet. Sprawdzales jego szyje? -Jego szyje? - Gniew Ilkara trwal tylko chwile. - Aha, rozumiem. - Pochylil sie nad Septernem i wlozyl reke w jego kolnierz. Hirad zauwazyl, ze elf zadrzal. -Mily w dotyku, Ilkar? -Lepki i zimny, Hirad. Troche jak wosk. Bardzo, bardzo nieprzyjemny. Ale ma naszyjnik. - Ilkar sciagnal lancuch przez glowe trupa i pokiwal glowa, widzac pokrwawiona kopie amuletu. - Jest prawie zupelnie gladki, tylko krawedzie maja ten sam wzor. -To dobrze. Wolalbym, zeby nie istnialo wiecej kluczy do tego miejsca. - Powiedzial Denser i powrocil do czytania. Hirad spojrzal na Talana i Richmonda. Wojownicy bez specjalnego zainteresowania obejrzeli szklane pojemniki stojace na stole, a teraz zajeli sie skrzynia. Ilkar podszedl do barbarzyncy, wycierajac dlonie o zbroje. -Co o tym sadzisz? - zapytal, wskazujac szczeline, ktorej wnetrze ciagle falowalo, powoli, lecz rytmicznie. -Przyprawia mnie o dreszcze. Zastanawiam sie, co jest po drugiej stronie. -Coz, mam przeczucie, ze wkrotce sie dowiesz - powiedzial Ilkar. -Bez watpienia - potwierdzil Denser. - Znalazlem tu absolutnie niewiarygodne rzeczy. - Poklepal ksiege. - To posunie badania nad wymiarami do przodu o kilkaset lat. Sa tu tez odpowiedzi na pare innych pytan. - Denser wstal i podszedl do Ilkara. Wreczyl mu ksiege, wskazujac fragment tekstu. - Przeczytaj to, dobrze? Ja musze czegos sprobowac. Mamy jakas line, Talan? -Na zewnatrz - odpowiedzial wojownik, wpatrujac sie w szczeline. W koncu odwrocil sie i napotkal wyczekujace spojrzenie Densera. - Jest ci potrzebna? -Nie, tak tylko pytam. -Nie potrafie czytac w twoich cholernych myslach, Denser. -Pewnie, ze nie. Najpierw sam musialbys zaczac myslec - mruknal Xeteskianin. - Po prostu przynies te line, dobrze? Talan podszedl do niego. -Co, ty tu teraz dowodzisz? Idz i sam ja sobie wez, chyba ze straciles zdolnosc ruchu. -Potrzebuje tylko kawalka liny, Talan. Nie prosze, zebys otworzyl dla mnie wrota piekiel ani nic podobnego. -Jest przy moim koniu - powiedzial Talan i powrocil do ogladania szczeliny. -Na wszystkich bogow. Ognista-Dlon, tak? Ilkar kiwnal glowa i rzucil Denserowi amulet. -Musisz tylko zastapic slowo aktywujace czyms, czego uzywasz do laczenia many. Denser poszedl za rada Ilkara i po chwili do komnaty wpadly slabe promienie swiatla. -Zaraz wracam - rzucil Ciemny Mag, wbiegajac po schodach. -Zamierzasz to przeczytac, czy zachowac dla siebie? - zapytal Hirad, wskazujac ksiege. -Przepraszam. Wy tez chcecie posluchac? - zapytal Ilkar. Richmond wzruszyl ramionami i podszedl do elfa. Talan popatrzyl ponuro na ksiege i poszedl w jego slady. -To pamietnik Septerna, a takze w pewnym sensie dziennik badawczy. Ale nie o to chodzi. Posluchajcie. Minely zaledwie cztery dni, odkad ujawnilem istnienie Zlodzieja Switu, a WiedzMistrzowie juz mnie szukaja. Nawet tutaj czuje wywolane przez nich wibracje many. Nie moge opuscic tego domu, ale ciagle mam nadzieje, ze cztery kolegia zdolaja pokonac zlo zamieszkujace Rozdarte Pustkowia. Nie moge bowiem, dla dobra Balai, uzyc zaklecia, ktore sam stworzylem w celu unicestwienia WiedzMistrzow. Bledem bylo nawet informowanie kolegiow o moim odkryciu. Od tamtego czasu zrozumialem bowiem, ze Zlodziej Switu jest nieskonczenie potezniejszy niz sadzilem. Choc samo zaklecie jest trudne i malo stabilne, to rzucone po stosownym przygotowaniu, koncentracji oraz, oczywiscie, przy udziale katalizatorow, byloby zdolne pograzyc Balaie w wiecznej ciemnosci. To zas oznaczaloby koniec wszystkiego. Zrozumialem jednak rowniez, iz nie moge zniszczyc bezpowrotnie wiedzy, ktora zdobylem. Czyz to nie straszne, biorac po uwage, ze moje odkrycie moze unicestwic nas wszystkich? Nie sadze. Nie mozna zmienic tego, co juz sie stalo. Zabralem wiec informacje zawierajace nazwy katalizatorow poza szczeline wymiarowa. Tam strzega ich straznicy, ktorzy zaprzysiegli mi sluzbe, nawet gdyby smierc miala im wydrzec oddech, a ich ciala zgnic i rozsypac sie na proch. Klucz do pracowni pozostawilem w posiadaniu Miotu Kaan, w wymiarze smokow. One, ze wszystkich istot, rozumieja, jaka cene zaplaci Balaia, jesli Zlodziej Switu znajdzie sie w nieodpowiednich rekach. Byc moze ktoregos dnia same zwroca ten klucz Balai - wtedy ten dziennik zostanie odnaleziony, a moje czyny beda w pelni zrozumiale. Ja sam, kiedy ukryje to, co musi pozostac ukryte, zniszcze szczeline, zamykajac wrota na zawsze. By to zrobic, musze jednak pozostac po tej stronie. Potem odbiore sobie zycie. Zlodziej Switu nie moze zostac odnaleziony. Nigdy. Nastepna strona dziennika byla czysta. Ilkar podniosl wzrok znad ksiegi i zobaczyl utkwione w sobie spojrzenia. Na gorze uslyszeli kroki Densera. Xeteskianin zszedl po schodach, wzial od Ilkara amulet i raz jeszcze zamknal wejscie do pracowni. -Wiec co sie stalo? - zapytal Hirad, wskazujac cialo Septerna. - Jasne jest, ze sie nie zabil. Poza tym nie zniszczyl szczeliny. Ilkar wzruszyl ramionami. -Wyglada na to, ze WiedzMistrzowie znalezli go jednak wczesniej, niz oczekiwal. Tak jak powiedzial Denser. Uciekajac tutaj, uratowal Balaie od zaglady. -A my musimy teraz dokonac tego, czego Septern najbardziej sie obawial - dodal Ciemny Mag. - Zdobedziemy informacje o katalizatorach. Denser podszedl do skrzyni, odpial klamry i podniosl wieko. W srodku byly ubrania, buty i dwie latarnie. Denser spojrzal na pozostalych. -To kufer podrozny, jesli sie nie myle. -Co chcesz zrobic, Denser? - zapytal Hirad. -Sprawdzic, co takiego znajduje sie po drugiej stronie szczeliny, ot co. Denser zamknal skrzynie. Zdjal z ramienia zwoj liny i przewiazal kufer, pozostawiajac sobie jakies siedem metrow w rekach. -Moglbys, Hirad? - Mag wskazal na skrzynie. Barbarzynca zmarszczyl brwi, ale podszedl do Xeteskianina. - Co mam zrobic? -Podnies kufer i przerzuc go przez szczeline, bardzo prosze. -Rozumiem. Dobry pomysl. - Hirad kleknal, chwycil skrzynie i podniosl ja, robiac kilka krokow do tylu, by zachowac rownowage. - Gdzie konkretnie? -Najlepiej chyba w sam srodek. Hirad kiwnal glowa i podszedl do szczeliny. Uchwycil skrzynie od dolu i oparl ja sobie na piersi. Potem rozbujal sie i cisnal ciezar prosto w szczeline. Skrzynia zniknela, jakby polknieta przez gesty mul. Oczy wszystkich zwrocily sie na line, poruszajaca sie wolno w dloniach Densera. Po kilku sekundach gwaltownie przyspieszyla, zaglebiajac sie w szczelinie, a potem opadla luzno na ziemie. -Rozumiem - powiedzial Denser. -Szkoda, ze ja nie - mruknal Hirad. -To proste. Sama szczelina jest dosc gleboka, ma okolo dwoch metrow, ale podroz przez nia jest bardzo powolna. Po drugiej stronie jest niewielki spadek, na ktory musimy byc przygotowani. - Przerwal i rozejrzal sie. - Kto jest za podroza w nieznane? Zapadla cisza. Hirad sadzil, ze choc od poczatku wiedzieli o koniecznosci przejscia przez te ciemna, wijaca sie mase, to dopiero gdy nadszedl czas, by wyruszyc, zaczeli zastanawiac sie nad tym, co moze ich czekac po drugiej stronie. Cokolwiek to bylo, z pewnoscia nie przypominalo niczego, z czym sie dotychczas spotkali. -Nie musimy zostawiac straznika, tak? - zapytal Richmond. -Nie ma potrzeby - odpowiedzial Ilkar. - Co myslisz, Hirad? Najdziwniejsza szarza Krukow? Barbarzynca rozesmial sie. -Dobra, zrobmy to. - Klasnal w dlonie i dobyl miecza. - Chyba wezmiemy latarnie? -Zdecydowanie - potwierdzil Ilkar, podnoszac te, ktora Denser zostawil na stole. Staneli w linii na wprost szczeliny, wpatrujac sie w falujaca sciane ciemnosci przed soba. Hirad stanal w srodku i rozejrzal sie po twarzach towarzyszy. Odetchnal gleboko, czujac, ze serce zaczyna mu nagle szybciej bic. -Wszyscy gotowi? - zapytal. Odpowiedzialy mu twierdzace mrukniecia i kiwanie glowami. -Mysle, ze do ciebie nalezy prawo okrzyku, Hiradzie - powiedzial Talan. -Dzieki, Talan. -Do czego? - zapytal Denser. -Zaraz uslyszysz - odpowiedzial Ilkar. Hirad wzial kolejny potezny oddech. -Krucy! - ryknal. - Krucy, za mna! Przekroczyli szczeline w szalonym pedzie. Rozdzial 11 Styliann siedzial w swym gabinecie i grzal stopy przy kominku, popijajac herbate z kubka stojacego na stole przy jego prawej dloni. Ktos zapukal do drzwi.-Prosze. Do pomieszczenia weszli Nyer i Dystran. Gospodarz reka wskazal im krzesla i nalal kazdemu kubek herbaty. Nyer rozsiadl sie wygodnie, wyraznie przyzwyczajony do towarzystwa wladcy Xetesku. Dystran, mezczyzna okolo czterdziestoletni, zdradzal oznaki zdenerwowania. Usiadlszy, pochylil sie mocno do przodu i nerwowo chwycil swoj kubek. -Laryon przyjdzie? -Niestety nie - odpowiedzial Nyer. - Zatrzymaly go pewne problemy zwiazane z jednym z jego ludzi. -Rozumiem. - Oczy Stylianna zwezily sie. Jego zaproszenia rzadko bywaly odrzucane. Zanotowal w pamieci, aby niezwlocznie skontaktowac sie z mistrzem. -Dystranie, mniemam, ze prace nad Portalem-Wymiarow posuwaja sie... - Dystran spojrzal na Nyera, ktory kiwnal glowa. -Tak, panie. Przeprowadzamy proby w katakumbach. - Wypowiadajac te slowa, mag usmiechnal sie mimo woli. -Cos cie rozbawilo? -Wybacz, panie. - Policzki Dystrana zarumienily sie pod linia krotkich, brazowych wlosow. - Po prostu musielismy dosc szybko usprawnic kanalizacje po pierwszej, nader pomyslnej, probie. Styliann podniosl brwi. -Nie zbaczaj z tematu - rzekl Nyer. Dystran kiwnal glowa na znak zrozumienia. -Przeprowadzilismy trzy udane proby z Portalem-Wymiarow, laczac nasz wymiar z innym. Po odpowiednich obliczeniach udalo nam sie skierowac strumien wody prosto przez szczeline wymiarowa. Niestety podczas prob zalalismy jedna z komnat. -Wysmienicie - powiedzial Styliann. - Kiedy bedziecie mogli przeprowadzic probe z udzialem ludzi? -Juz jestesmy gotowi - odpowiedzial Dystran. - Pozostala jedynie kwestia polaczenia mocy. Uwazamy, ze im wieksza ilosc magow wezmie udzial w rzucaniu zaklecia, tym szczelina bedzie szersza. Naturalnie, istnieje pewne ryzyko... - Dystran zamilkl na moment. - Wymiary nie zawsze sa bezposrednio styczne i mimo ze potrafimy obliczyc, kiedy takie polaczenie nastapi, nie umiemy jeszcze przewidziec, w ktorym momencie nalezy rzucic zaklecie. Styliann zmarszczyl brwi. -Jak dlugo trwa bezposrednie polaczenie? -Od kilku godzin do kilku dni. Ciagle probujemy znalezc jakas regularnosc. Wladca Xetesku kiwnal glowa. -To wystarczy. Dystranie, chcialbym, aby twoi magowie byli wkrotce gotowi na probe generalna. Ilu masz ludzi? -Trzydziestu - odpowiedzial mag. -Co o tym sadzisz, przyjacielu? - spytal Styliann. -To idealna bron do obrony przeleczy - odparl Nyer. -Naturalnie. - Styliann usmiechnal sie. Wrota do zwyciestwa znow stanely otworem. Jakis czas pozniej Styliann skontaktowal sie z Laryonem, lecz to, co uslyszal, sprawilo, ze usmiech znikl z jego twarzy. Fakt, ze starzy przyjaciele probowali toczyc z nim walke o wladze, zasmucil go i rozzloscil. *** Kosci palily otaczajace je miesnie. Krew naplywala gwaltownie do policzkow, ktore puchly, az zaplonely bolem; gdy meka zdawala sie dobiegac konca, policzki nabrzmialy jeszcze bardziej. Miesnie rak Hirada zacisnely sie, a prawa dlon nieomal strzaskala rekojesc miecza. Otwarte az do bolu oczy widzialy jedynie czern wymieszana z szaroscia. Nawet gdyby mogl odwrocic glowe, z pewnoscia nie bylby w stanie zobaczyc pozostalych. Nie wiedzial nawet, czy w ogole tam byli.Nie slyszal nic poza krwia, glucho tetniaca w zylach, i krzykami, ktore wypelniajac umysl, pytaly o sens tego, co sie z nim dzialo. Czy szedl? Raczej nie, choc na pewno sie poruszal. Polozenie nie mialo znaczenia. Chcial, by to sie skonczylo, zanim jego miesnie zostana wyrwane z ciala, a krew trysnie w czarna pustke. Jednak nawet te mysli nie pozbawily go uczucia ruchu. W okolicy zoladka poczul pulsujacy bol, ktory zaczal rozlewac sie na reszte czlonkow. Bylo goraco. Bardzo goraco. Hiradowi wydawalo sie, ze jego krew gotowala sie i topila otaczajace ja zyly. Jasnosc. Kres wiecznosci. Upadek. Twarda ziemia. Nikle swiatlo. Hirad znajdowal sie na otwartej przestrzeni; wydawalo mu sie, ze gdzies wysoko. Bez zadnego powodu. Tak mu sie po prostu wydawalo. Rozejrzal sie i zauwazyl wokol siebie reszte Krukow, ktorzy tak jak on siedzieli, rozgladajac sie. Za nimi, na wysokosci kilku stop, zawieszona byla szczelina wymiarowa. Koniec sznura przywiazany do kufra wisial w powietrzu niczym luk. Podazajac za nim, Hirad dostrzegl skrzynie, ktora lezala przewrocona obok Ilkara. Za szczelina byl juz tylko stromy spadek w nicosc. Hirad stanal niepewnie na nogach i uspokoiwszy sie, probowal ogarnac otaczajacy go krajobraz innego wymiaru. Krew stopniowo zwalniala tempo, lecz wlosy zjezyly sie, gdy wzial pierwszy oddech. Nie wiedzial, czego oczekiwac, ale to nie bylo to. Powietrze bylo inne, suche i metaliczne, gesto wypelniajace pluca, drazniace oczy i skore. Niebo ponad nimi bylo ciemne, pelne przetaczajacych sie chmur. Mimo to mezczyzna czul na twarzy jedynie lekki powiew. Choc chmury calkowicie pokrywaly niebosklon, z oddali, gdzie czern nieba mieszala sie z czernia ziemi, dal sie zauwazyc blysk swiatla. Istotnie znajdowali sie wysoko. Jedno spojrzenie w dol potwierdzilo uczucie. Szczelina wymiarowa znajdowala sie na samym skraju plaskowyzu, na ktorym wyladowali. Z obu stron otaczala ich otchlan. Ostre, czerwone swiatlo blyskawicy przetoczylo sie nad kraina, oswiecajac na chwile pustke i potegujac ciemnosc. Niczym jeden maz, Krucy odsuneli sie od krawedzi, zdajac sobie sprawe, jak ostrozni beda musieli byc przy powrocie do wlasnego wymiaru. Hirad zrozumial wreszcie, czego mu brakuje. Dzwiekow. Poza westchnieniami wiatru nie bylo slychac nic innego. Zadnych odglosow zwierzat, ptakow, ludzkich glosow. Zadnych glosow. Nawet blyskawica byla niema. Hirad poczul sie nieswojo. Zupelnie niczym w krainie umarlych. Rozejrzal sie raz jeszcze, az po swej lewej stronie dojrzal zarys budynku, a raczej czegos w tym rodzaju. Patrzac prosto w poprzek plaskowyzu pokrytego roslinnoscia wzruszana wiatrem, Hirad dojrzal w oddali cmentarzysko walacych sie budowli. Polamane bele drewna, popekane kamienie i roztrzaskane dachowki pokrywaly cala okolice. Po okolo pieciuset czy szesciuset metrach ruiny urywaly sie gwaltownie przy krawedzi plaskowyzu. Dalej, w przestrzeni zawieszona byla jeszcze jedna szczelina wymiarowa. Gdy jego oczy przyzwyczaily sie juz do niklego swiatla, Hirad dojrzal rozrzucone w oddali, ciezkie kamienne kolumny, ktore, rozszerzajac sie ku gorze, podtrzymywaly platformy o owalnym lub kolistym ksztalcie. Krucy znajdowali sie zapewne na takiej wlasnie konstrukcji. Ta mysl wytracila go na moment z rownowagi. Wydawalo mu sie, ze na powierzchni kamiennych dyskow jest w stanie dojrzec budynki, niektore wysokie niczym palace. Jasnosc ustala. Lekki powiew byl jedynym zrodlem ruchu. -Przyjemne miejsce - wymamrotal Talan. Jego glos wydal sie, glosny we wszechobecnej ciszy. Hirad ponownie przerwal milczenie. -O bogowie, coz to za miejsce? - Barbarzynca goraco zapragnal, by obok niego pojawil sie Bezimienny. Jego obecnosc zawsze go uspokajala. -Moj umysl nie jest w stanie tego pojac - rzekl Denser. - Jak oni sie tu dostali, i jak przedostaja sie z tej platformy na inne? I skad tu te budynki...? - Jego glos powoli ucichl, a dlon w dalszym ciagu wskazywala w kierunku porzuconej wioski na skraju plaskowyzu. -I kim byli ci oni? - zapytal Ilkar. -Zakladajac, ze juz ich nie ma - zauwazyl Talan. -Wszyscy o tym myslimy, prawda? - spytal Hirad. - Bo ja caly czas rozwazam jak najszybszy powrot do naszego wymiaru. To miejsce przyprawia mnie o dreszcze. - Jego serce znow bilo szybciej. -Ale czyz to nie fascynujace? - rzucil Denser. - To jest inny wymiar. Pomyslcie, co to znaczy. -Jasne - odparl Hirad. - Jest zupelnie inny, zle sie tu czuje i wydaje mi sie, ze nie powinnismy tu tak po prostu stac. -Inny, lecz zarazem tak podobny - powiedzial Ilkar. Pochylil sie i podniosl garsc ziemi. - Spojrzcie: gleba, trawa, budynki... powietrze. -I brak jakiegokolwiek dzwieku. Czy myslicie, ze oni wszyscy nie zyja, kimkolwiek byli? Denser ruszyl powoli w strone pozostalosci po wiosce. Hirad, wraz z reszta Krukow, niechetnie podazyl za nim, przygryzajac warge. Miecz trzymany w dloni nie dodawal mu otuchy. To miejsce, pomimo swobody oddychania, dreczylo go, a brak dzwieku powodowal, ze wojownik co chwila probowal przetykac uszy palcami lewej dloni, zastanawiajac sie jednoczesnie, dlaczego nie slyszal niczego poza odglosem krokow towarzyszy i wlasnego oddechu. -Czego tak naprawde szukamy, Denser? - Richmond zwrocil sie do Ciemnego Maga, dalej stapajac po jalowej, suchej ziemi, chrzeszczacej pod ich stopami. -Szczerze powiedziawszy, nie mam pojecia. Potrzebujemy informacji, a nie okruchow tego badz tamtego, jezeli wiesz, co mam na mysli. -Na przyklad pergaminu? - zaproponowal Richmond. Denser wzruszyl ramionami. -Byc moze. Lub amuletu, albo bizuterii z wygrawerowanymi inskrypcjami. Cokolwiek to bedzie, musi wyraznie roznic sie od reszty tego, co tu widzimy. Na pewno bedzie pochodzilo z Balai. - Mag ponownie wskazal na budynki. Mimo iz w duzej mierze byly zniszczone, dalo sie zauwazyc, ze ich konstrukcja wyraznie roznila sie od architektury charakterystycznej dla ich swiata. Wiele z budynkow mialo owalne otwory, umieszczone powyzej poziomu ziemi, ktore prawdopodobnie sluzyly jako drzwi. Te z budowli, ktore nadal byly choc czesciowo przykryte dachem, mialy podobne otwory pod wierzcholkami wienczacych je kopul. W pewien sposob budowle przypominaly Hiradowi gigantyczne piece do wypalania cegly, choc zbudowane byly glownie z drewna, a nie w calosci z rzezbionego kamienia jak u Wesmenow. Byly, lub bylyby, wysokie, nawet na szesc metrow. Jak na budynki jednopietrowe to dosc wysoko, choc brak jakichkolwiek okien mogl oznaczac, ze Hirad sie mylil. W srodku mogly miec wiele poziomow. -Nie podoba mi sie tu - powiedzial wojownik, a jego cialem wstrzasnal dreszcz. -Juz o tym wspomniales i wedlug mnie masz zupelna racje - rzekl Ilkar. - Cos tu jest nie tak... Zupelnie jakbysmy w kazdej chwili mieli spasc. -Im mniej czasu tu spedzimy, tym lepiej. - Hirad wzruszyl ramionami, by rozluznic spiete miesnie. - Czego, na bogow, moglby szukac Septern w takim miejscu? Blask kolejnej blyskawicy zalal platforme, oswietlajac na moment kazdy detal purpurowa poswiata. Cienie wyostrzyly sie jeszcze bardziej. Drapiezne zarysy budynkow majaczyly Hiradowi przed oczami przez kilka sekund. Wtedy wlasnie zauwazyl ruch. Krucy rownoczesnie wyciagneli miecze, zwracajac sie w tamtym kierunku. Z wnetrz budowli i cieni dookola nich, idac powoli i potykajac sie co krok, wylonili sie mieszkancy wioski. W zaledwie kilka chwil wypelnili przestrzen przed budynkami i niezgrabnie zaczeli sie zblizac w kierunku Krukow. Hirad probowal ich zliczyc, lecz gdy doszedl do piecdziesieciu, ich powolny ruch zmylil jego oczy. Na pewno bylo ich o wiele wiecej. Z daleka wygladali na mieszanine chudych i bladych konczyn, lecz z odleglosci kilku krokow nie sposob bylo nie pojac ich prawdziwej natury. -Na bogow, nie moge w to uwierzyc - wyszeptal Hirad. Krucy zamarli w bezruchu. -"Nawet gdyby smierc miala im wydrzec oddech, a ich ciala zgnic i rozsypac sie na proch" - zacytowal Denser po cichu. Sposob, w jaki stwory staraly sie utrzymac rownowage, byl nienaturalny. Z drugiej strony, nie ma chyba poprawnego sposobu utrzymywania rownowagi przez umarlych, pomyslal Hirad Jego cialem znow wstrzasnal dreszcz. Obserwujac bolesnie powolny ruch wiesniakow, wojownik zdal sobie sprawe, ze ich plecy wykrzywialy sie przy kazdym kroku. Tak mu sie przynajmniej wydawalo. Jeden z idacych na poczatku potknal sie o kamien i, by utrzymac rownowage, odruchowo rozwinal skrzydla z kosci i porozdzieranej blony. Stwor upadl, lecz pozostali poruszali sie dalej, zmniejszajac dystans do siedemdziesieciu krokow. Walka nie wchodzila w gre. Tlum umarlych stworow-ptakow o owalnych glowach, z ogromnymi, pustymi oczodolami ciagle zblizal sie w ich strone tym samym, powolnym tempem. Wiesniacy, odziani w poszarpane szmaty, ktore przykrywaly ich nagie kosci, poruszali sie, zapelniajac wieksza czesc powierzchni plaskowyzu, ciagnac bezlitosnie naprzod. -Macie jakies pomysly? - spytal barbarzynca, odczuwajac jednoczesnie lodowate uklucie leku w okolicy serca. Umarli dosiegna ich za kilka minut. -Nie maja przeciez broni. Co moga zrobic? - spytal Talan. -Po prostu isc dalej - odparl Denser. - Przeciez nie mamy dokad uciekac, chyba ze z powrotem przez szczeline. W walce nie mamy szans. Oni beda dalej napierac, az zabraknie miejsca chocby na zamach miecza. Jesli nie bedziemy ostrozni, po prostu zepchna nas w pustke. -Ale w jaki sposob oni sie poruszaja? - spytal Hirad. - To same kosci, umarli. -Czy to jakies zaklecie? - odezwal sie Richmond. -Byc moze cos zwiazalo ich zycie i smierc z przysiega dana niegdys Septernowi -rzekl Ilkar. -O to bedziemy sie martwic pozniej. W jakis sposob musimy sie przedostac za nich - powiedzial Hirad. - Czegokolwiek szukamy, znajduje sie gdzies w tej wiosce i oni wlasnie tego chronia. -Mam pomysl - powiedzial Denser. - Chcecie posluchac? - Hirad kiwnal glowa. -Ilkar rzuci Spirale-Mocy i przebije ich szereg, tworzac w nim wyrwe. Ja i Hirad przebiegniemy przez nia i przeszukamy wioske. Reszta odciagnie ich uwage na tak dlugo jak to mozliwe, a potem wroci przez szczeline, zanim umarli zdolaja ich zepchnac z platformy. -Dlaczego wszyscy nie pojdziemy? - spytal Richmond. -Bo wtedy sie po prostu odwroca. Tak mi sie wydaje - odpowiedzial Denser. - Mam nadzieje, ze dopoki ktos bedzie przed nimi, beda parli naprzod. Wy mozecie ich zajac, co da nam czas na poszukiwania. Uwazam, ze warto sprobowac. Zapanowalo chwilowe milczenie, przerywane zlowieszczym, suchym szelestem wydawanym przez umarlych, ktorzy znajdowali sie juz zaledwie o kilkanascie krokow od grupy. Plaskowyz zwezal sie ku koncowi, wiec stwory zmuszone byly isc coraz blizej siebie. Coraz gesciej. -Niech bedzie. Tak zrobimy - powiedzial Ilkar. -Postaraj sie - szepnal Denser. -Nie ma obawy - odpowiedzial chlodno elf. Hirad stanal zaraz przy Denserze, po lewej stronie Ilkara. -Talan i Richmond, kiedy Ilkar rzuci zaklecie, stancie wszyscy naprzeciw szczeliny. W ten sposob nawet jesli was zepchna, bedziecie mogli przez nia przejsc, a nie skonczyc tam... cokolwiek tam jest. Talan kiwnal przytakujaco. -Co bedzie z wami? Hirad wzruszyl ramionami. -Nie wiem. Trzymajcie za nas kciuki. -Jasne. -Jeszcze jedno - powiedzial Ilkar. Hirad zwrocil sie ku niemu. - Nadam Spirali barwe, abyscie wiedzieli, gdzie sie znajduje. Gdy rzuce zaklecie, przejdzcie w to miejsce. Gdy dojdziecie do krawedzi, rozprosze je. Wtedy wszystko zalezy od was. Ilkar zamknal oczy i zaczal ogniskowac mane. Poczatkowe drazniace uczucie pustki zniknelo po sekundzie i cialem maga wstrzasnal dreszcz, gdy esencja magii Balai przerwala bariere miedzywymiarowa, czerpiac moc ze statycznej energii, utrzymujacej szczeline na miejscu. Ilkar zachwial sie na nogach, ale po odzyskaniu rownowagi uformowal Spirale-Mocy, dodajac zakleciu szybkosci i zielonkawa, wirujaca poswiate. Po wypowiedzeniu krotkiej inkantacji, Ilkar otworzyl oczy i wybral miejsce po lewej stronie plaskowyzu. Wypowiadajac slowo-komende, elf gwaltownie wyciagnal rece do przodu i Spirala wystrzelila wprost na zblizajacych sie wiesniakow, roztrzaskujac kosci trzech z nich na drobne kawalki i posylajac je we wszystkich kierunkach. Zaklecie posuwalo sie dalej, wyrywajac klin w szeregach umarlych, odrzucajac ciala i niszczac je. Szkielety padaly niczym kostki domina. Stwory rozposcieraly kosciste skrzydla, starajac sie nadaremnie zachowac rownowage, gdy padajacy towarzysze lamali im nogi. Niektorzy z wiesniakow stojacych przy krancu platformy zostali zepchnieci prosto w otchlan. Spirala trwala pomiedzy stworami, ktore ponownie ruszyly, zapelniajac miejsce po roztrzaskanych towarzyszach. Hirad zwrocil sie do Talana i Richmonda. -Nie narazajcie sie, nie wracajcie i nie pozwolcie mu zrobic nic glupiego. - Hirad wskazal na Ilkara. Wojownicy nie odpowiedzieli, tylko pokiwali jednoczesnie glowami na znak zrozumienia. Hirad polozyl dlon na ramieniu Densera. - Czas na nas. Idz za mna. - Barbarzynca dobyl miecza i zblizyl sie do wyraznie zarysowanej Spirali. Z bliska wiesniacy byli odrazajacy. Zbieranina kosci powloczaca nogami, niektorzy bez dloni, inni ze zmiazdzonymi zebrami, barkami lub biodrami, biel szkieletow zanieczyszczona czarnymi smugami. Jednak dopiero spojrzenie na ich glowy, poruszajace sie tak blisko, bez iskry zycia, i ich puste oczodoly przypominajace glebokie, ciemne pieczary spowodowalo, ze Hirad zawahal sie. W ich wnetrzu nie bylo niczego. Ani blasku, ani zycia. Pustka. A jednak ruszali sie. Mieli swoj cel. Gdyby ktorykolwiek z nich przemowil, barbarzynca odwrocilby sie i uciekl. Gdy wiesniacy byli o piec krokow od nich, Ilkar rozproszyl Spirale-Mocy, pozostawiajac szczeline wewnatrz szeregu potworow. Hirad uniosl miecz na wysokosc twarzy i ruszyl. Za soba slyszal szybkie kroki Densera. Kot maga przemknal pomiedzy nogami barbarzyncy i minawszy szkielety, dotarl bezpiecznie do wioski. Przez moment umarli poruszali sie zupelnie jakby Spirala dalej byla na swoim miejscu, lecz gdy Hirad zaczal przeciskac sie miedzy nimi, ich szeregi zaczely sie zamykac. Barbarzynce przeszly dreszcze. Biegl krzyczac, a palce z kosci probowaly chwycic jego skorzane ubranie. Naraz przed jego twarza pojawila sie czaszka. Hirad strzaskal mieczem szyje stwora, a czaszka potoczyla sie po ziemi obok padajacego ciala. Bylo ciasno. Oddech Densera dudnil w uszach barbarzyncy. Hirad zaklal pod nosem i wykonal obureczne ciecie na wysokosci klatki piersiowej, miazdzac kosci, bloniaste skrzydla, barki i korpusy wiesniakow, ktorzy nie podniesli nawet reki, by go zaatakowac. Mezczyzni przebili sie wreszcie przez tlum cial i odpoczywali, zataczajac sie. Jednoczesnie obejrzeli sie, by zobaczyc, co dzialo sie za ich plecami. Wyrwa w szeregach wiesniakow znikla. Stwory nieprzerwanie parly w kierunku szczeliny i nie ogladajac sie, zblizaly sie do pozostalej trojki Krukow, ktorzy, dzierzac miecze, stali przy falujacym przejsciu miedzywymiarowym. Ilkar zamachal do nich reka i Hirad odpowiedzial mu, zanim odwrocil zlana potem twarz do Densera. -Lepiej sie pospieszmy - rzekl Ciemny Mag. - Gdy nasi towarzysze beda zmuszeni przejsc przez szczeline, wiesniacy tu wroca, a my nie mamy dokad uciekac, chyba ze w dol lub przez inna szczeline. Hirad uniosl brwi i kiwnal glowa. Obaj wbiegli do wioski, po czym zatrzymali sie, patrzac w oszolomieniu na porzucona osade. Wszedzie wokol nich lezaly zapomniane pozostalosci dawnej cywilizacji. Budynki, popekane i sczerniale, spalone i rozsypujace sie. Garnki, kubki i kotly walajace sie pod ich stopami. Wewnatrz zniszczonych budowli staly niegdys piekne stoly, szafy i krzesla. Przegnile sukno, popekana ceramika, spalone i rozszczepione drewno - wokol panowal chaos. -Jak oni mogli tu zyc? - spytal Hirad, podnoszac raczke polamanego kubka. - Tu jest tak malo miejsca. - Barbarzynca odwrocil sie, spogladajac na gola ziemie. Zauwazyl obszary ciemnej gleby, pomieszane z kwadratami o jasniejszej barwie. Pola i sciezki. Na bogow, oni byli rolnikami. Latajacymi rolnikami. -Co jest tam na dole? - Hirad rzucil podniesiony kubek w kierunku krawedzi plaskowyzu. Pocisk rozbil sie na ziemi daleko od krawedzi. -Wedlug mnie nic - odpowiedzial Denser. - Dlatego zamieszkali wlasnie tutaj. -Nie rozumiem tego - rzekl Hirad. - Dlaczego tam w dole nic nie ma? -Nie powinienes porownywac tego miejsca z Balaia. Do cholery, sam niewiele wiem. Jedyne co jest pewne, to jak sie tutaj dostali. Sam wyciagnij wnioski. -Ale czemu umarli? Denser wzruszyl ramionami i odwrocil sie, znow przypatrujac sie ruinom. - Nie mam pojecia i niestety nie mamy czasu, by sie zastanawiac. Lepiej rozpocznijmy poszukiwania. Hirad zajrzal do srodka jednego z budynkow. Wewnatrz zobaczyl jakby lustrzane odbicie calej wioski, jedynie pomniejszone. Na podlodze walaly sie kosci, meble i ceramika, a z owalnego otworu przy suficie zwisala czaszka. Wszystko bylo przykryte sadza. -Czego szukamy ? -Ilez razy musze ci odpowiadac? - odparl Denser, oddalajac sie. - Nie wiem. Posluchaj, rozdzielmy sie i rozgladajmy sie za czyms odmiennym. Nie wiem, co to jest. Szukamy czegos nie pasujacego do tego balaganu, czegos przyniesionego tu, a powstalego gdzies indziej. Hirad spojrzal na maga i ruszyl przed siebie. W oddali wiesniacy nadal parli do przodu, a Krucy nadal stali w bezruchu. Cierpliwie czekali. W rym momencie Hirad poczul dume. Byl dumny ze swoich towarzyszy i przyjaciol, na ktorych mogl zawsze polegac. Biegnac przez zrujnowana wioske, Hirad wciaz napotykal te same widoki. Popekane budynki, zgnile meble, zmiazdzona ceramike. Ponadto wszystko bylo sczerniale i spalone, jakby nad wioska przetoczyl sie huragan ognia. Barbarzynca biegl dalej, zblizajac sie do drugiego kranca platformy i kolejnej szczeliny wiszacej w powietrzu. Zastanawiajac sie, co moze znajdowac sie po drugiej stronie, Hirad doszedl do wniosku, ze wcale nie chce sie dowiedziec. Wtedy uslyszal okrzyk Densera. Spogladajac przez lewe ramie, ujrzal Ciemnego Maga biegnacego w kierunku budynku lezacego na skraju wioski, zaraz obok szczeliny. Przeskoczyl ponad sterta gruzu i wbiegl do duzego, w polowie zawalonego budynku, pozostajac zaledwie kilka krokow za Xeteskianinem. Pod sciana, okrazana powoli przez kota, siedziala mala dziewczynka. Promieniowala jasnoscia i barwa, byla zywa. Miala na sobie niebieska sukienke, a jej dlugie blond wlosy zwiazane byly szalem tego samego koloru. Jej oczy byly duze i niebieskie, jej usta nie wyrazaly jednak radosci. Wzrok dziecka zwrocony byl na kota, sledzilo kazdy jego ruch. Jej dlonie sciskaly kurczowo mala skrzynke. -Zabij ja, Hirad - rozkazal Denser. - Zrob to natychmiast. -Co? - spytal oszolomiony wojownik. - O nie! Po prostu zabierz jej skrzynke i uciekajmy stad. - Hirad ruszyl w strone dziewczynki, lecz Denser zatrzymal go, kladac mu reke na ramieniu. -Ona nie jest tym, czym sie wydaje - powiedzial Ciemny Mag. - Zastanow sie. Czy myslisz, ze moglaby tu przezyc? Dziewczynka podniosla wzrok na nich, jakby dopiero teraz zdajac sobie sprawe z ich obecnosci. -Badz ostrozny - szepnal Denser, wyjmujac jednoczesnie swoj miecz i odsuwajac sie od Hirada. Barbarzynca spojrzal na twarz maga. Ten byl skoncentrowany, a jego oczy byly zwrocone w kierunku dziecka. Malowal sie w nich strach. Hirad uniosl swoj miecz. -Nie mozesz rzucic jakiegos zaklecia? Mag pokrecil glowa. -Nie pozwoli mi. -Kim ona jest? - spytal Hirad. -Nie jestem pewien. Niczym wyjatkowym. Zostala stworzona przez Septerna. Nie spuszczaj oczu ze skrzynki. Nie mozemy jej stracic badz uszkodzic. -Skoro tak mowisz. Dziewczynka usmiechnela sie. Jej usmiech pozbawiony byl jednak uczucia, a jej oczy pozostaly zimne. Hirada przeszedl dreszcz. Gdy przemowila, sila i powaga slodkiego glosu dziewieciolatki sprawily, ze Hirada przeszly ciarki. -Jestescie pierwsi - powiedziala. - Bedziecie jedynymi i ostatnimi. -Czym jestes? - spytal Denser. -Waszym najgorszym koszmarem. Wasza smiercia. - Wypowiadajac te slowa, dziewczynka ruszyla, a raczej wystrzelila do przodu z niesamowita predkoscia. Jej cialo zaczelo zmieniac ksztalt. Hirad krzyknal. * * * Wiesniacy zblizali sie. Ilkar, Talan i Richmond stali zaledwie kilka krokow od szczeliny. Szeregi umarlych parly naprzod. Szkielety byly jeszcze blizej siebie, jeszcze bardziej zbite.Za masa poruszajacych sie stworow lezaly rozrzucone kosci moze czterdziestu wiesniakow, ofiar bezlitosnych mieczy trojki Krukow. Niestety dyszacy ciezko i zlani potem mezczyzni musieli stawic czola nieuniknionej porazce. -Nie zwolnili ani troche - rzekl Talan chrapliwym glosem, kruszac kopniakiem nogi jednego ze szkieletow i roztrzaskujac jego glowe rekojescia miecza. -Ani troche - zgodzil sie Ilkar, co w istocie bylo prawda. Przed ich oczami wciaz majaczyly szturchajace sie nawzajem rece, nogi i pozostalosci skrzydel. Uszy wypelnial im szelest golych stop na wysuszonej ziemi i monotonne klekotanie kosci. -Ile ich jest? - rzucil Richmond, wyprowadziwszy uderzenie, ktore strzaskalo trzy kregoslupy. -Setki. - Talan wzruszyl ramionami. - I w dalszym ciagu nie wiemy, skad sie wzieli. Krucy znow sie cofneli i wyraznie poczuli bliskosc szczeliny. Uderzyli raz jeszcze, posylajac resztki kosci na wszystkie strony i przewracajac kolejnych przeciwnikow. Umarli nadal napierali. Ani razu nie podniesli reki do uderzenia, nie musieli. Po prostu parli z obu stron plaskowyzu, a ich ogromna przewaga liczebna sprawiala, ze koniec byl nieunikniony. -Zobaczymy sie po drugiej stronie - rzekl Ilkar. Nastepnie zostal zepchniety w ryl, prosto w otchlan szczeliny. Gdy wszyscy trzej Krucy spadali, zdazyli jeszcze zauwazyc, ze szkielety zawrocily w kierunku wioski. * * * Nogi dziewczynki staly sie nagle brazowe, pokryte futrem i umiesnione. Zakonczone pazurami stopy wyryly glebokie bruzdy w podlodze, a z plecow dziecka wyrosl dlugi ogon, pokryty skora i kolcami. Ubranie dziecka rozmylo sie, a klatka piersiowa rozrosla. Zebra byly mocno zarysowane pod gruba, naga skora, miesnie brzucha napiely sie. Ramiona potwora staly sie potezne, bicepsy i tricepsy wypukle, a delikatne dlonie wydluzyly sie i urosly, stajac sie wielkimi lapami, zakonczonymi ostrymi jak brzytwa pazurami.Glowa. To wlasnie wyglad glowy stwora wyrwal okrzyk z gardla Hirada. Twarz dziecka zapadla sie w glab klatki piersiowej, lecz jego niebieskie oczy pozostaly w miejscu kilka sekund dluzej, by za chwile zmienic sie w dwie czarne, plaskie szpary. Wtedy z wnetrza korpusu wylonil sie otwor gebowy pelen ostrych klow, z ktorych splywala lepka ciecz. Brwi staly sie grube, broda wysunieta do przodu, a szczeki zatrzasnely sie gwaltownie. Zaraz potem spomiedzy nich wyslizgnal sie cienki jezyk i dal sie slyszec zlowieszczy syk. Hirad odruchowo uniosl miecz na wysokosc twarzy i sekunde pozniej pazury stwora zadzwieczaly na ostrzu, ktore przecielo wlokna miesni poteznego ramienia. Stwor zawyl z bolu i cofnal sie o krok, nadal trzymajac kurczowo skrzynke w drugiej zakrzywionej dloni. -Kurwa mac! - warknal Hirad, trzesac sie ze zdenerwowania i probujac zaslonic Densera. -Uwazaj, Hirad. -A jak myslisz, co robie? Potwor ponownie rzucil sie do przodu, probujac zadac ciosy zarowno ramionami, jak i ogonem. Hirad zszedl z linii ataku i wyprowadzil uderzenie w szponiaste lapy, modlac sie przy tym, by zdazyl zranic stwora, zanim ktorys z pazurow go przeszyje. Miecz natrafil na drewniana framuge drzwi, a potem wryl sie gleboko w lewe ramie potwora. W uszach zagrzmial wojownikowi przenikliwy ryk, odglos strzelajacego bicza i ciezki, gluchy lomot. Drewniane odlamki wypelnily pomieszczenie. Hirad wyprostowal sie, probujac jednoczesnie ogarnac sytuacje. Denser lezal na progu z twarza zwrocona do ziemi. Nie ruszal sie. Stwor cofnal sie glebiej do wnetrza budynku, trzymajac sie kurczowo za kikut lewego ramienia i probujac zatamowac rytmicznie tryskajaca krew. Odcieta dlon lezala na podlodze nieopodal stop Hirada, a wsrod drewnianych szczatkow skrzyni poniewieral sie brazowy, zwiniety pergamin z pozawijanymi rogami. Nagle wycie potwora ustalo. Hirad podniosl wzrok i spojrzal na dzikie, zolte oczy bestii, ktora na nowo sie podnosila. Z kikuta wyrastala nowa dlon. -Bogowie - wyszeptal Hirad. Stwor zatoczyl sie i chwycil sie polki, by zachowac rownowage. Hirad wyjal zza pasa sztylet i rzucil nim, jednoczesnie ruszajac do przodu. Polyskujace, metalowe ostrze zafurkotalo w powietrzu, przyciagajac uwage potwora. Jego wzrok podazal za sztyletem, a oczy mruzyly sie, az prawie calkowicie znikly pod masywnymi brwiami. Hirad zblizyl sie i wyprowadzil uderzenie w szyje potwora. Sztylet wbil sie cicho w sciane budynku. Bestia uniknela uderzenia i zaatakowala ogonem nogi Hirada, przewracajac go. Wojownik upadl, przetoczyl sie po podlodze i przysiadl na boku. Stwor niezdarnie ruszyl do niego. Kruk wstal, gotow do kolejnego zwarcia. Potwor ryknal, kierujac smierdzacy, goracy oddech prosto w twarz barbarzyncy. Hirad cofnal sie o krok, slyszac ow ryk, niesamowicie gleboki i gardlowy. Trzykrotnie przerzucil miecz z lewej reki do prawej, a nastepnie chwycil go oburacz, zmniejszyl dystans i wyprowadzil uderzenie szerokim hakiem ku gorze. Potwor nie nadazyl za manewrami przeciwnika. Jego potezne szpony nie zdolaly zaslonic glowy i miecz strzaskal mu szczeke. Hirad ryknal i pociagnal ostrze, wyrywajac je z glowy potwora w okolicy lewego oczodolu. Z rozplatanej twarzy trysnela posoka. Kosci czaszki pekly, wyginajac sie na szyi, a z gardla wydobyl sie skrzeczacy dzwiek. Istota probowala zakryc gleboka rane obiema rekami. Hirad podszedl, popatrzyl na potwora, wzdrygnal sie i wbil mu miecz w serce. Z gardla przeciwnika wydobyl sie jeszcze jeden skrzekliwy dzwiek, jego cialem wstrzasnal potezny kurcz i przestal sie ruszac. -Spal go. Hirad odwrocil sie i zobaczyl, ze Denser siedzi oparty o framuge drzwi, rozcierajac bok. Kot, przysiadlszy na barku maga, obwachiwal mu uwaznie twarz. -Spalic? -Natychmiast. Jesli tego nie zrobisz, odzyska sile. Barbarzynca odwrocil sie i zauwazyl, ze potwor zaczal na nowo oddychac. -Nie wierze - powiedzial. Szybko schowal miecz do pochwy i zaczal grzebac w sakwach w poszukiwaniu naczynia z olejem. Wreszcie wyciagnal mala fiolke, a wraz z nia krzesiwo. -Masz - powiedzial Denser. Znacznie wieksza fiolka przetoczyla sie po podlodze i zatrzymala sie przy stopach Hirada. -To olej do lamp. Nie bedzie sie dobrze palic - powiedzial barbarzynca, podnoszac fiolke. -Zaufaj mi. Hirad wzruszyl ramionami i podbiegl do potwora. Nastepnie rozlal olej na jego pokryte futrem czlonki, rozsypal troche hubki w okolicy rozplatanego serca, ktore wlasnie zaczynalo sie zasklepiac, i wykrzesal iskre, od ktorej cale cialo zajelo sie plomieniem. Hirad odskoczyl, wycierajac spocona od zaru twarz. Oczy potwora zamrugaly i otworzyly sie. Prawe ramie poruszylo sie. Hirad potrzasnal glowa. -Za pozno. - Dobyl miecza i raz jeszcze przebil serce stwora. Straszliwe cielsko zamarlo. Barbarzynca cofnal sie, patrzac, jak plomienie pozeraja ohydne zwloki istoty. Pod jego stopami zatrzeszczalo drewno. Obok jego prawej stopy, posrod resztek skrzyni, lezal pergamin. Hirad schylil sie i podniosl go. -Czy jest uszkodzony? - zapytal Denser zza plecow wojownika. -Raczej nie. A ty? -W porzadku, tylko troche ciezko mi oddychac. - Mag nadal rozmasowywal bok. - Mielismy szczescie, ze to pergamin, a nie jakis krysztal. Twoje uderzenie zakonczyloby nasza misje raczej przedwczesnie, prawda? Hirad podniosl brwi, podszedl powoli do maga i pomogl mu wstac, podajac mu jednoczesnie pergamin. Denser spojrzal za siebie i pokiwal glowa. -Co to bylo ? -Swiadome zaklecie - odparl mag. - Rzucanie go zajmuje tak duzo czasu, ze nigdy sie nimi nie zajmowalem. Septern najwyrazniej mial duzo czasu. - Denser zainteresowal sie pergaminem. -Dlaczego na poczatku mialo forme dziewczynki? Denser przestal czytac. -Swiadome zaklecia zawsze maja jakis cel, w tym przypadku byla nim ochrona tego miejsca. Nie sa tak naprawde zywe, lecz moga do pewnego stopnia myslec, a to pozwala im oceniac sytuacje i odpowiednio reagowac. Wydaje mi sie, ze obraz dziewczynki zostal stworzony na podobienstwo jakiejs krewnej Septerna, bo im wyobrazenie jest dokladniejsze, tym mniej many potrzeba, by go podtrzymac. Rozumiesz? -Troche. Ale trzysta lat... -To prawda. Trudno uwierzyc, ze nawet tak potezny mag jak Septern byl w stanie rzucic swiadome zaklecie zdolne istniec dluzej niz, powiedzmy, czterdziesci lat. Prawdopodobnie to szczeliny wymiarowe dostarczaly statycznej many, potrzebnej do podtrzymywania go. Denser powrocil do czytania pergaminu, podczas gdy Hirad podszedl do pobliskiej szczeliny. Panowala cisza. Wojownik zmarszczyl czolo i ruszyl dalej. -Ilkar! - zawolal. - Ilkar! - Nic. Nie bylo odpowiedzi, ale nie bylo tez wiesniakow i kiedy wojownik dotarl na skraj wioski, zrozumial dlaczego. Ich ciala lezaly jakies osiemdziesiat krokow od osady, tworzac prawdziwy dywan z kosci. Struzki zimnego potu splynely Hiradowi po plecach. Jesli Krukom udalo sie zabic ich wszystkich, to gdzie byli? A jesli im sie nie udalo, to czemu szkielety upadly? Obrocil sie dookola, nagle zdajac sobie sprawe z samotnosci. Ponad jego glowa przetaczaly sie chmury gonione wiatrem, ktorego wojownik nie byl w stanie uslyszec. W dole co chwila uderzaly blyskawice, zalewajac poswiata nizsze obszary. W oddali, niczym kamienni straznicy, majaczyly inne plaskowyze, rzucajac dokola przytlumione cienie. Hirad poczul, ze w jego sercu zaczynaja rodzic sie obawy. Gdzie byli Krucy? Wojownik mial nadzieje, ze przeszli przez szczeline. Wszelkie alternatywy byly niewyobrazalne. -Denser? - Wojownik wrocil szybko do miejsca, w ktorym zostawil Ciemnego Maga, lecz nie bylo go tam. Uczucie paniki zawladnelo jego sercem, ale zaraz dostrzegl Xeteskianina idacego w kierunku szczeliny po przeciwnej stronie plaskowyzu. -Denser! - Mag odwrocil sie. Hirad zauwazyl, ze jego fajka delikatnie sie tlila. Kot byl w plaszczu maga, a Denser glaskal go po glowie. Nie bylo tez sladu pergaminu. -Przeczytales? Denser kiwnal glowa. -I co? - spytal Hirad wyczekujaco. -Nie zrozumialem wszystkiego. Ilkar powinien rzucic na to okiem. Zblizywszy sie, Hirad zauwazyl, ze cos jest nie tak. Spojrzenie Densera wydawalo sie puste. Mag co chwila zerkal przez ramie na szczeline. -Dobrze sie czujesz? Krucy znikneli, szkielety rozsypaly sie. Jestes pewien, ze ten potwor nie uderzyl cie za mocno w glowe? Denser uniosl lekko brwi. -Mysle, ze nic mi nie jest. - Po chwili dodal - Powiedz, Hiradzie, czy bylo kiedys cos, co po prostu musiales zrobic? No wiesz, cos, co ciekawilo cie ponad wszelka miare. Hirad wzruszyl ramionami. -Mozliwe. Nie wiem. O co ci chodzi? Denser odwrocil sie i podszedl do pekniecia. Hirad byl zdezorientowany, choc tylko przez moment. -Chyba zartujesz? -Ruszyl za magiem. -Ja musze to wiedziec. To jest wlasnie jedna z tych rzeczy. -Denser przyspieszyl. -Co w ciebie wstapilo? - Hirad zaczal biec. - Nie mozesz tego zrobic, Denser. Nie mozemy sobie na to pozwolic. Musimy... - Hirad polozyl dlon na ramieniu maga. Kot machnal pazurami, ale wojownik szybko cofnal reke. Ciemny Mag spojrzal na niego ponuro. Jego spojrzenie bylo nieobecne, jakby dryfowalo gdzies daleko. -Nie dotykaj nas, Hiradzie - powiedzial Denser. - I nie probuj nas zatrzymac. - Xeteskianin odwrocil sie, podszedl do szczeliny i wskoczyl w nia. Kilka sekund pozniej z przejscia wylonil sie kot. Wypadl ze szczeliny, uderzyl o ziemie i schowal sie za nogami Hirada, rozrzucajac kamyki i zwir. Barbarzynca spojrzal na zwierze. Siersc kota byla pokryta kurzem, a jego pluca pracowaly intensywnie, pompujac powietrze. Ogon byl zwiniety pod tylnymi lapami, a oczy utkwione byly w ciemnej tafli szczeliny. Caly trzasl sie w oczekiwaniu. -Tylko nie to! - mruknal Hirad i podszedl do szczeliny. Jej brazowa powierzchnia zamigotala, sprawiajac, ze wojownik zatrzymal sie w pol kroku. Ze srodka wylonil sie Denser, natychmiast padajac na ziemie. Byl blady. -Bogom niech beda dzieki - wymamrotal barbarzynca, lecz zaraz jego usta zacisnely sie z gniewu. Pomogl Xeteskianinowi usiasc, czujac, jak cale cialo maga dygocze. Otrzepal jego plaszcz z kurzu. -Zadowolony? -Czarne - wyszeptal Denser, zywo gestykulujac obiema rekami i nie podnoszac wzroku. - Wszystko tam bylo czarne. -Mow jasniej, Denser. Mag spojrzal wojownikowi prosto w oczy. Jego zrenice byly wyraznie rozszerzone. -Wszystko bylo spalone, albo ciagle plonelo. Zniszczone, popekane i czarne. W porownaniu z tamtym miejscem, to jest pelne zycia. Ziemia byla sczerniala, a niebo pelne smokow. Zupelnie jak w moim snie, pomyslal Hirad. Wyprostowal sie i zrobil krok w tyl. Glosno przelknal sline i spojrzal na szczeline. Po drugiej stronie znajdowal sie jego koszmar. Calkiem realny. Dopiero w tym momencie Hirad zdal sobie sprawe z tego, co zrobil mag. Spojrzal na niego. -Lepiej sie czujesz? - spytal. Denser pokiwal glowa, usmiechajac sie niepewnie, i wtedy potezne uderzenie barbarzyncy trafilo go w szczeke, przewracajac na ziemie. -Co, do... Hirad pochylil sie i chwycil plaszcz Densera, przyciagajac jego twarz do swojej. -Zdajesz sobie sprawe, co zrobiles? - wycedzil barbarzynca. Jego brwi byly zmarszczone, a w oczach plonal gniew. - Caly wysilek mogl isc na marne. -Ja... - Denser spojrzal niepewnie na towarzysza. Hirad potrzasnal magiem. -Zamknij sie! Stul pysk i sluchaj. Zabrales ze soba pergamin. Tam. Co by bylo, gdybys nie wrocil? Twoja arcywazna misja zakonczylaby sie, a moi przyjaciele - Hirad nabral powietrza w pluca - moi przyjaciele zgineliby nadaremnie. - Wojownik upuscil cialo maga na ziemie i postawil stope na jego klatce piersiowej. - Jesli jeszcze raz zrobisz cos takiego, zamienie ci twarz w krwawa miazge. Zrozumiales? Barbarzynca uslyszal szelest za plecami. Denser zerknal w tamtym kierunku i jego zrenice rozszerzyly sie. Potrzasnal przeczaco glowa. Hirad odwrocil sie, zdejmujac stope z lezacego maga. Kot stal tuz za nim, wpatrujac sie w Hirada wzrokiem pelnym jawnej nienawisci. Prychal gniewnie. -Twoj kot porachowalby sie ze mna, co? -Tym razem ci sie upieklo, Hiradzie. Barbarzynca odwrocil sie gwaltownie. -O nie, Denser. To tobie sie upieklo. Powinienem cie zabic. Problem w tym, ze zaczynam ci wierzyc. Hirad ruszyl przez wioske w kierunku pierwszej szczeliny, majac nadzieje znalezc za nia Krukow. Jezeli wciaz zyli. Rozdzial 12 Padajac na podloge w pracowni Septerna, Hirad napotkal spojrzenie Ilkara. Elf usmiechnal sie. Obok niego Talan zakladal wlasnie plecak. Hirad powoli zbieral mysli. Serce zaczynalo bic zwyklym rytmem.-Mowilem, zebyscie nie wracali. Talan wzruszyl ramionami. -Jestes Krukiem - powiedzial. Hirad przygryzl warge i skinal glowa w podziece. -Znalezliscie cos? - spytal Ilkar. Hirad potwierdzil. -Gdzie Denser? - spytal Richmond, marszczac brwi. -Ma duzo do przemyslenia - odparl Hirad. -Na przyklad? -Swoje zobowiazania. I to jak traktuje Krukow, zywych czy martwych. -Co masz na mysli? Hirad nie odpowiedzial od razu. Otrzepawszy ubranie z kurzu, odwrocil sie w strone szczeliny, ktorej powierzchnia zaczynala migotac. -Moze lepiej sami zapytajcie wielkiego odkrywce - odparl wojownik. Denser wylonil sie ze szczeliny, a zaraz za nim wyszedl kot. Wyraznie unikajac lodowatego spojrzenia Hirada, mag utkwil wzrok w podlodze. Gdy wstal, zwierze ponownie ukrylo sie w polach jego plaszcza. Xeteskianin podrapal sie po brodzie, wyciagnal z kieszeni pergamin i podal go Ilkarowi. Elf zwrocil uwage na wyrazne zaczerwienienie na podbrodku maga, wydal wargi, spojrzal ponad ramieniem Ciemnego Maga na Hirada i wzial pergamin. Wojownik zacisnal palce prawej dloni. -To wlasnie znalezliscie ? - spytal Ilkar. Denser pokiwal glowa. -I co? -Czesc jest zapisana formulami Julatsy, podobnie jak inskrypcje na amulecie. Potrzebuje twojej pomocy, zeby zrozumiec calosc. -Rozumiem. Obaj podeszli do biurka Septerna, gdzie palila sie lampa umozliwiajaca czytanie. Hirad usiadl. Talan i Richmond podeszli i przykucneli obok, oczekujac odpowiedzi. Wojownik opisal wydarzenia, ktore mialy miejsce w wiosce, zerkajac jednoczesnie na magow, ktorych miny i gesty zwiastowaly nadchodzace trudnosci. Hirad takze mial mase pytan, lecz wyraz twarzy Krukow i ich stepione miecze dostarczyly mu potrzebnych odpowiedzi. Nie minelo wiele czasu, zanim Denser i Ilkar skonczyli i podeszli do szczeliny, przy ktorej siedzieli trzej wojownicy. Elf trzymal pergamin, a na jego twarzy malowalo sie zatroskanie. Denser spogladal beznamietnie na Hirada. Barbarzynca zignorowal go i zwrocil sie do Julatsanczyka. -Jaki mamy plan, przyjacielu? -No coz, mam dwie wiadomosci. Jedna dobra i druga bardzo, bardzo zla. Dobra, to taka, ze wiemy, co trzeba zrobic. Zla, ze nasze szanse sa znikome. -Zawsze umial nas zachecic, co? - Talan podniosl brwi. -Jak nikt - dodal Richmond. -Nie czaruj, Ilkar - powiedzial Hirad. - Znaczy mow jasniej. -Dobrze. - Julatsanczyk spojrzal na Densera, ktory skinieniem glowy poprosil go, by kontynuowal. - Jak juz wiemy, Septern byl bardzo madrym czlowiekiem. Gdy stworzyl zaklecie i zrozumial jego potege, dopisal do formuly trzy katalizatory, bez ktorych Zlodziej Switu nie ma prawa zadzialac. Teoretycznie katalizatorow moze byc dowolna ilosc, ponadto moga one byc czymkolwiek. Gdyby Septern chcial, moglby wybrac kufel piwa jako jeden z nich. Jednak gdy formula zostanie raz napisana, nie mozna jej zmienic, zas przedmioty wybrane przez Septerna sa niezwykle trudne do zdobycia, z czego zreszta doskonale zdawal sobie sprawe. -Ten pergamin zawiera cale zaklecie, wymienia katalizatory i podaje miejsce, gdzie mozna je znalezc, choc nie wyjasnia, w jaki sposob uzupelniaja one Zlodzieja Switu. - Ilkar zamilkl na moment. W pokoju panowala cisza. - Gotowi? -Watpie - rzekl Richmond, wzruszajac ramionami. -Ja takze - dodal ponuro Ilkar i przeniosl wzrok z powrotem na pergamin. - Pierwszy katalizator to Dordovanski Pierscien Wladzy. Takie pierscienie maja wszystkie cztery kolegia. Sa symbolem rangi i starszenstwa, nosza je jedynie Mistrzowie Formul. Kazdy pierscien jest zaprojektowany i stworzony z mysla o osobie mistrza, i tylko przez niego noszony. Kiedy mistrz umiera, jego pierscien jest grzebany wraz z cialem. W pergaminie Septern wymienia pierscien nalezacy do zmarlego juz Mistrza Formul, imieniem Arteche, ktory znajduje sie w jego grobowcu w Dordover. Talan przysunal sie blizej. -Wiec mielibysmy pojechac do kolegium, wedrzec sie do mauzoleum mistrzow i zabrac stamtad ten pierscien, tak? -Mniej wiecej. - Ilkar przybral skruszony wyraz twarzy. -A nie mozemy ich poprosic, by nam go oddali? - spytal Richmond. -Zastanow sie przez chwile! - wykrzyknal Denser. - Chcesz poprosic o zbezczeszczenie ich wlasnych grobowcow i to nie podajac powodu, bo inaczej na pewno sprobowaliby przejac kontrole nad zakleciem. Musimy ukrasc pierscien, a oni nie moga sie o tym dowiedziec. -A potem pewnie im go oddasz, co? - Talan zasmial sie drwiaco. -Mysle, ze bede zmuszony to zrobic, Talanie. -Zebys wiedzial, ze bedziesz - mruknal Hirad. -Mozemy pomowic o tym pozniej? - Ilkar potrzasnal pergaminem. - Reszta wcale nie jest latwiejsza. -Juz nie moge sie doczekac - powiedzial Talan, prostujac nogi. -Drugim katalizatorem jest Oko Smierci. -Juz gdzies slyszalem te nazwe, prawda? - Richmond wyraznie skierowal pytanie do Densera, ktory skinal glowa. -Sadze, ze tak - odpowiedzial mag. - To najwazniejsza relikwia kultu Wrethsirow. -Racja. Czciciele smierci, tak? - Brwi Richmonda zmarszczyly sie. - Czy oni aby nie posluguja sie magia? - Kruk zgrzytnal zebami. -Zgadza sie. Niektorzy mowia na nich "piate kolegium". - Denser spojrzal na Ilkara, ktorego twarz wyrazala bezgraniczna pogarde. Elf byl wyraznie zirytowany. -Wrethsirowie nie posiadaja wlasnych formul, tradycji ani zdolnosci manipulowania mana. Fakt, ze probuja przyrownac sie do pozostalych kolegiow, jest nie tylko niewyobrazalny, ale obrazliwy dla magii jako takiej. -Masz jednak racje, Richmond. Wrethsirowie czcza smierc. Sadza, ze ich wierzenia uchronia ich przez wiecznym potepieniem, albo cos w tym rodzaju. Ponadto wladaja pewna forma ubogiej magii, ktorej nawet do konca nie rozumieja. Dlatego sa niebezpieczni. -W takim razie na pewno nas polubia - burknal Hirad. - Chcemy ukrasc ich najswietszy artefakt. Ilkar wzruszyl ramionami. -Denser nigdy nie mowil, ze znajdziemy te cholerne katalizatory na bazarze. -Rzeczywiscie, nie mowil - rzekl Hirad. - Nigdy nam nic nie mowi. Od poczatku nie chcialem sie w to mieszac i komplikowac sobie zycia, wiec jesli mam ochote ponarzekac na to, ze musze robic niewykonalne rzeczy, lub na to, ze on - barbarzynca pokazal palcem na Densera - jest odpowiedzialny za smierc moich przyjaciol, to, do cholery, mam do tego prawo. Ciemny Mag westchnal. Hirad sprezyl sie, ale pozostal na miejscu. -Masz jakis problem, Xeteskianinie? -Nie, nie ma zadnego - odparl szybko Ilkar. - Trzeci katalizator. - Elf spojrzal na Krukow wymownym wzrokiem. - No coz, w tym przypadku mamy problem z lokalizacja. Chodzi o odznake dowodcy Strazy Kamiennych Wrot. - W pokoju ponownie zapadla cisza. -Przeciez Sojusz Handlowy Koriny utracil kontrole nad przelecza prawie dziewiec lat temu. Nie ma juz zadnego dowodcy Strazy. - Talan przerwal cisze i zabral pergamin Ilkarowi, patrzac z dezaprobata na jego zawartosc. -Dokladnie - powiedzial Ilkar. - Wiec gdzie jest odznaka? Znowu cisza. Hirad sprobowal stlumic usmiech, lecz nie udalo mu sie. W koncu rozesmial sie i wstal. -I to mnie ciagle oskarzacie, podle dranie, o nieznajomosc historii mojego kraju! Ilkar spojrzal na niego, marszczac czolo. -Co masz na mysli? -Kiedy otwarto przelecz, odznake otrzymal Bamack, pierwszy dowodca strazy, z rak Rady Baronow, ktora, jak mniemam wszyscy wiecie, byla zaczatkiem Sojuszu Handlowego Koriny. To musialo byc jakies piecset lat temu, czyli zanim WiedzMistrzowie doszli do wladzy po raz pierwszy. -Naszyjnik mial charakter czysto ceremonialny, lecz wedlug prawa nie mogl opuscic przeleczy, chyba ze utracono by go w walce. W takiej sytuacji mial go zachowac ostatni dowodca strazy i ozdobic nim sztandar oddzialow, ktorym uda sie odzyskac kontrole nad przelecza. - Hirad rozejrzal sie po twarzach towarzyszy. - Naprawde nie wiecie, o kogo chodzi? -Przykro mi, Hirad, ale nie - odpowiedzial Ilkar. -Na bogow, Ilkar, niedawno o nim rozmawialismy. -Naprawde? -Tak. I wyglada na to, ze moje zyczenie spelni sie szybciej, niz myslalem. - Hirad usmiechnal sie. - Ostatnim dowodca strazy byl kapitan Travers. * * * Utrata destranow zazwyczaj pociagala za soba surowa kare lub nawet smierc, lecz tym razem informacje, ktore zdobyli, uratowaly im zycie. Oddaleni o dzien drogi od miejsca bitwy z Krukami, wesmenscy zwiadowcy stali posrodku polany otoczonej gestym lasem i rozmawiali z szamanem, ktory siedzial w namiocie, popijajac bezbarwny napoj wzmacniajacy.-Jest dokladnie tak, jak przewidzieli Mistrzowie - powiedzial przywodca grupy. - Ludzie ze wschodu przeszukuja ten stary dom. Szaman kiwnal glowa i postawil kubek z napojem na ziemi. -Musze natychmiast przekazac im te informacje. Badzcie gotowi do drogi. Sadze, ze wojna jest juz blisko. * * * Nie bylo mowy o zadnej dyskusji. Nie chodzilo tylko o to, ze zamek Czarnych Skrzydel byl najblizszym miejscem, w ktorym mogli zdobyc jeden z katalizatorow. Hirad po prostu odmowil udania sie gdziekolwiek indziej, dopoki Travers i wszyscy inni lowcy nie zostana zlikwidowani.W poludnie Krucy bez pospiechu zjedli posilek w ruinach domu Septerna, a pozniej zaprowadzili konie do stodoly. W koncu udalo sie przekonac Hirada, by grupa nie wyruszala przed switem. Ilkar stwierdzil, ze powinni spedzic jak najwiecej czasu na sloncu, aby uniknac negatywnego wplywu podrozy miedzy wymiarami. Barbarzynca musial przyznac, ze perspektywa spedzenia nocy w pracowni Septerna, bez koniecznosci stania na warcie, dbania o palenisko i czujnego nasluchiwania byla dosc kuszaca. Dym z ogniska unosil sie leniwie ku niebu. Swiatlo dnia powoli zanikalo, nadchodzil wieczor. Richmond przelamal na trzy mala galazke i dorzucil ja do ognia. Plomienie zaczely strzelac, obejmujac zeschniete liscie. Po przegranym wczesniej rzucie moneta Denser przerzucal wlasnie strony dziennika Septerna, ktory niedawno podal mu elf. Xeteskianin trzymal w zebach fajke, a jego wzrok ani na moment nie odrywal sie od ksiazki. Mag byl calkowicie pochloniety czytaniem. Z dolu pracowni dochodzily niewyrazne odglosy, wskazujace, ze chowaniec Densera nadal grzebal w notatkach i starym sprzecie Septerna. Ciemny Mag ostrzegl Krukow, by nie schodzili na dol. Talan wybral sie na przechadzke w celu rozpoznania okolicy, a Hirad i Ilkar siedzieli obok siebie, korzystajac z ostatnich promieni slonca. -Ten chowaniec - rozpoczal rozmowe Hirad. - Czym jest, gdy nie wyglada jak przymilajacy sie kot? Ilkar spojrzal na towarzysza ze zdziwieniem. -Uwazam, ze okreslenie przymilajacy sie nie bardzo do niego pasuje. Masz szczescie, ze jego pazury nie dosiegly cie tam w wiosce... Posluchaj, jezeli chodzi o ten incydent... -Na bogow, znow sie zaczyna. - Hirad odstawil trzymana w rece czare na ziemie i skrzyzowal rece na kolanach. - Tak, wiem, nie powinienem sie z nim klocic. Jest zbyt potezny, tak? Ilkar zerknal na Densera. Ciemny Mag nadal czytal. Elf przemowil szeptem. -W zasadzie tak. Posluchaj... I nie rob takiej miny, to wazne. Nie tylko jest zbyt potezny, choc przyznaje, ze tym razem utarles mu nosa, ale jest takze zbyt wazny dla calej sprawy, by wszczynac z nim bojki. -Nie probowalem wszczynac bojki - syknal Hirad. -Dasz mi skonczyc? - Uszy elfa poruszyly sie ze zdenerwowania. - Teoretycznie, teraz, gdy posiedlismy cala wiedze, to znaczy formule i wskazowki odnosnie katalizatorow, moglibysmy zapomniec o Denserze i dokonczyc to samemu. Ale jak juz kiedys mowilem, on nie tylko posiada wiedze na temat rzucenia Zlodzieja Switu, ale ma takze najwieksza szansa powodzenia. Rozumiesz? -A jak myslisz? Tym razem to Ilkar westchnal. Na chwile zakryl twarz dlonia. - Dobrze. Gdy, na przyklad, cwiczysz walka mieczem, uzywasz kukly zamiast przeciwnika, tak? -Raczej wiszacego worka albo, niekiedy, lustra. - Hirad wzruszyl ramionami. -Ale nigdy nie masz pewnosci, ze dany manewr ci sie uda, dopoki nie wyprobujesz go w walce, mam racje? -Naturalnie. -A jesli w ogole nie bedziesz cwiczyl, nie bedziesz mial nalezytej kontroli nad mieczem, prawda? -A to co, jakis sprawdzian? -Po prostu odpowiedz na pytanie - powiedzial Ilkar. - Chca ci to w miare obrazowo wytlumaczyc. -W porzadku. - Hirad zmienil pozycje i wypil jeszcze jeden lyk wina. - Nie, Ilkarze, nie mialbym nalezytej kontroli nad mieczem i co wiecej, nie probowalbym nawet walczyc. Zadowolony? -Calkowicie. Podobnie jest z rzucaniem zaklec. Dokladnie tak samo. - Ilkar usiadl naprzeciw wojownika. - Jezeli sprobuja rzucic zaklecie bez wczesniejszych przygotowan i prob, istnieje duze ryzyko, ze zaklecie nie zadziala. Moze nawet dojsc do jego wypaczenia, co miewa fatalne skutki. Denser byl przez cale zycie przygotowywany do rzucenia Zlodzieja Switu, wiec teoretycznie wie, jak wypowiedziec formule, jak zogniskowac mane i tak dalej. Nie ma gwarancji, ze i jemu sie powiedzie, lecz tak samo jak w przypadku twojego treningu z mieczem, on nie zawaha sie i bedzie wiedzial, co i kiedy zrobic. Rozumiesz teraz? -Tak. Nie moga go wiec zabic. - Hirad pochylil sie w kierunku towarzysza. - Ale, skoro jest taki wazny dla calej sprawy, nie pozwole tez, by tak glupio ryzykowal. I nie pozwole, by igral z zyciem moich przyjaciol. - Glos Hirada rozszedl sie glosnym echem ponad ruinami. Denser przeniosl wzrok z dziennika na barbarzynce, a Richmond zamarl w bezruchu z kociolkiem zimnej wody w reku. Po chwili, podczas ktorej Hirad zauwazyl, ze Denser usmiecha sie w kierunku Ilkara, Xeteskianin ponownie zajal sie czytaniem. -Tak czy inaczej, co z tym chowancem? -To najprawdopodobniej jakis skrzydlaty demon... Tak mnie przynajmniej uczono. - Ilkar wzruszyl ramionami. - To chyba jedyny powod, dla ktorego Denser nie chce, zebysmy go widzieli w innej postaci. - Hirad spojrzal tepo na towarzysza. Elf zamknal oczy. - Moze i wiesz co nieco o Traversie, Hiradzie, lecz przez te wszystkie lata naszej znajomosci nigdy mnie tak naprawde nie sluchales, mam racje? -No coz, przez wiekszosc czasu gadales o magii i podobnych bzdurach. - Hirad usmiechnal sie drwiaco. -Teraz wyraznie cie to interesuje - odparl elf. -Teraz to wazne. -Wtedy tez bylo wazne! - wykrzyknal Ilkar. -Czy moglibyscie posprzeczac sie troche pozniej? - Richmond dolaczyl wreszcie do rozmowy. - Interesuje mnie ten kot Densera. -Dobra. - Ilkar spojrzal raz jeszcze na Ciemnego Maga, ktory najwyrazniej nie zwracal na nich uwagi. - Mowiac wprost, chowaniec Densera jest zakleciem podobnym do dziewczynki, ktora spotkaliscie w wiosce. Rozni sie tym, co moze robic i w jaki sposob funkcjonuje. Zaraz po stworzeniu, chowaniec sprzega swoj umysl z umyslem swego pana. -Co robi? - Hirad nalal sobie kolejny kubek wina i podal buklak Richmondowi. -O szczegoly musialbys spytac Densera, choc watpie, by ci odpowiedzial. Zwyczaj posiadania chowanca jest praktykowany wylacznie w Xetesku i wywodzi sie z ich kontaktow z wymiarem demonow. Tak czy inaczej, swiadomosc pana jest polaczona ze swiadomoscia chowanca, a zwiazek ten mozna zniszczyc jedynie przez zabicie jednego badz drugiego. - Ilkar zamilkl i pociagnal lyk wina. - Te demony maja wlasne umysly, moga rozumiec i dzialac same z siebie, ale zawsze beda posluszne swemu panu i nigdy mu sie nie przeciwstawia. Takiego bezgranicznego oddania nie znajdziecie nigdzie indziej. -Dobra, ale po co komu taki chowaniec? - spytal Richmond. Ilkar westchnal. -To zalezy od indywidualnych potrzeb maga. W przypadku Densera chodzi wyraznie o ochrone, towarzystwo, dostarczanie wiadomosci, zwiad i, oczywiscie, potezna bron ofensywna. - Elf wskazal na schody do piwnicy. - Obecnie pewnie szuka czegokolwiek, co mogloby zainteresowac Densera, i na pewno powiadomi go, gdy cos znajdzie. -Wiec one mowia? - spytal Richmond. -Nie, z tego co mi wiadomo, nie mowia. Ale gdy sa blisko, potrafia sie porozumiewac. To cos w rodzaju prostej telepatii - powiedzial Ilkar. - Moglyby tez komunikowac sie na dluzszy dystans, lecz byloby to bardzo wyczerpujace. -Ale jak naprawde wygladaja? - Hirad wskazal glowa schody. Halas dochodzacy stamtad ustal, przynajmniej na chwile. -Nie jestem pewien, ale ich aura moze wywolac powazny szok u ludzi. Wyobraz sobie demona, no wiesz, brzydki, ma skrzydla i ogon, a zareczam, ze niewiele sie pomylisz. -Co sie z nim stanie, gdy Denser umrze? - Richmond dopil swoje wino i siegnal w kierunku buklaka. Hirad kopnal go w strone towarzysza. -Chowaniec tez umrze. Nie jest w stanie przetrwac bez niego. -Dlaczego? -Jest to zwiazane ze sposobem, w jaki funkcjonuje i co je, a takze z tym, ze ich umysly sa polaczone. Nie znam wszystkich szczegolow. -A co sie stanie Denserowi, jezeli chowaniec zginie? - spytal Hirad. -To bolesne - odpowiedzial Ciemny Mag, a nastepnie odlozyl ksiazke, wstal i otrzepal ubranie. - Czujesz, jakby ktos siegal w glab twojej czaszki i miazdzyl ci mozg. - Mag podszedl do Krukow, zywo gestykulujac dlonmi. - Na szczescie bardzo trudno je zabic. W tym momencie na schodach do piwnicy pojawil sie kot. -Ciekawe czy wiedzial, ze rozmawialismy o nim? - rzucil Richmond. -O, tak - odpowiedzial Denser smiertelnie powaznie. - Doskonale o tym wiedzial. - Kot wskoczyl pod plaszcz maga i przytulil sie do jego piersi. W kociolku nad ogniem zagotowala sie woda. -Czy ktos ma ochote na cos goracego do picia? - spytal Richmond. -Ja poprosze - powiedzial Ilkar. - Powiedz mi cos jeszcze, Denser. Co sadzisz o tamtym miejscu? -Co masz na mysli? -Nie chodzi mi o to, ze sie poruszali, ale czemu wszyscy byli martwi? -Ja ci powiem - powiedzial Hirad. - Widziales zniszczenia i slady ognia. Smoki przedostaly sie tam i to po to, by rzadzic. Oto dlaczego. -Na wszystkich bogow - wyszeptal Talan. -Jesli masz racje... - powiedzial Denser - to pomysl, co by sie stalo, gdyby smoki przedostaly sie tutaj. -Mowilem wam - rzekl cicho Hirad. - Ale nikt mnie nie sluchal. -Nie dojdzie do tego - zapewnil go Denser. -Kiedy nasza misja sie skonczy, oddamy amulet Sha-Kaanowi - powiedzial Hirad. - Bedziemy go tylko musieli odnalezc. -Na to jest juz za pozno - rzekl Ilkar. - Posiedlismy wiedze o zakleciu. Teraz musimy udowodnic, ze potrafimy ja wykorzystac w madry sposob. - Elf spojrzal hardo na Densera. - Jezeli tego nie uczynimy, jesli naduzyjemy naszej wiedzy albo wpadnie ona w niepowolane rece, wtedy Sha-Kaan przestanie chronic nasz swiat. Reszty mozna sie domyslec. -Mam nadzieje, ze uwaznie sluchales, Xeteskianinie - rzekl Hirad. Denser kiwnal glowa. -Sluchalem. Co wiecej, calkowicie zgadzam sie z Ilkarem. A teraz blagam, dajcie mi sie czegos napic. Strasznie zaschlo mi w gardle. Rozdzial 13 Thraun zdecydowal sie zatrzymac niedaleko traktu wiodacego prosto do bram zamku. Rozbili oboz jakies sto metrow od drogi, ukryci posrod gestych krzakow i drzew. Nie chcac ryzykowac rozpalenia zwyklego ogniska, Will wypakowal swoj nie wydzielajacy dymu piec i zaczal przygotowywac posilek. Urzadzenie to moze i nadawalo sie doskonale do gotowania, lecz nie dawalo prawie w ogole swiatla, ponadto odprowadzalo cale cieplo wprost na zelazna plyte. Skupieni wokol niego mezczyzni zaczeli wiec dosc szybko odczuwac chlod nadchodzacej nocy.Podroz dolina przebiegla w ponurej i zlowieszczej ciszy. Thraun musial nie raz pocieszac rozzalonego Aluna, a opryskliwe odzywki Willa omal nie doprowadzily do otwartego konfliktu. Jandyr staral sie nie mieszac, zastanawiajac sie jednoczesnie, w jaki sposob uda im sie wspolpracowac, gdy beda juz na tyle blisko, by miec szanse uratowac Erienne i jej synow. Na piecu staly dwa garnki. Jeden byl wypelniony woda, a drugi owsianka. Thraun odezwal sie. -Jestesmy zaledwie o pol godziny marszu od zamku. Zabraniam komukolwiek podnosic glos i ruszac sie gdziekolwiek bez mojej wiedzy. Po posilku Will i ja obejrzymy zamek i postaramy sie znalezc jak najlepsza droge wejscia. Sprobujemy tez okreslic liczebnosc naszych przeciwnikow. Tymczasem Jandyr stanie na warcie, a ty, Alunie, powinienes odpoczac. Wygladasz na wyczerpanego. Jakies pytania? -Kiedy sprobujemy dostac sie do zamku i uratowac Erienne? - spytal Alun, ktory pomimo zmeczenia nie mogl zachowac spokoju. Gotowal sie juz do dzialania, zapominajac o potrzebie odpoczynku. -Na pewno nie tej nocy. - Thraun uniosl dlon, by uciszyc protesty towarzysza. - Mamy za soba dluga podroz, wszyscy jestesmy zmeczeni, a gdy wrocimy ze zwiadu, nie bedzie wystarczajaco duzo czasu na opracowanie planu. Jesli wszystko pojdzie po mojej mysli, wkroczymy do zamku rankiem, kiedy straznicy beda zmeczeni. Zgoda? - Odpowiedzialy mu skinienia glow. -W porzadku. Teraz mozemy zjesc kolacje. * * * Dopiero po obiedzie nastepnego dnia Hirad zdecydowal sie wyrazic obawy, ktore nie dawaly mu spokoju od momentu, w ktorym Ilkar przeczytal pergamin. Podroz mijala im spokojnie. Dzieki wedrowkom Talana z poprzedniego dnia, szybko odnalezli wlasciwy szlak i jeszcze przed poludniem wkroczyli na bardziej przyjazny teren.W miare wypoczeci i wolni od negatywnych skutkow podrozy przez szczeline, Krucy zatrzymali sie u stop wzgorza, ktore wlasnie pokonali. Richmond rozpalil male ognisko. Lekki powiew porwal klebiacy sie dym wysoko ku niebu, czesciowo przykrytemu nadciagajacymi powoli chmurami. Gdy wyjrzalo slonce, powietrze wyraznie sie ocieplilo, ale w grupie panowal ponury nastroj. Wszyscy zastanawiali sie nad tym, co utracili, i trudach, jakie ich jeszcze czekaly. -Jest nas za malo - powiedzial Hirad. Wokol strzelajacego ogniska zapanowala cisza. Wszyscy patrzyli na barbarzynce, lecz nikt nie odwazyl sie przemowic. Richmond zaczal mieszac zupe kawalkiem niedopieczonego chleba, Denser zapalil ponownie fajke, wypuszczajac kleby dymu kacikiem ust, a Talan, ktorego twarz byla schowana w cieniu, ostrzyl miecz, poruszajac miarowo oselka po dlugiej klindze swej broni. Ilkar przygryzl nerwowo warge i przerwal milczenie. -Ciesze sie, ze to powiedziales. Wszyscy sie cieszymy. Kiwniecia glowy i pomruki aprobaty potwierdzily slowa elfa. -Wiec... - rozpoczal Talan. -Wlasnie - przerwal mu Hirad. - Gdzie znajdziemy ludzi godnych zaufania? Nie mozemy wyjawic prawdy o naszej misji, wiec musimy byc bardzo ostrozni podczas pobytu w miastach. -Wedlug mnie, w ogole nie powinnismy odwiedzac osiedli wiekszych niz wioska, przynajmniej po tej stronie gor. Szczegolnie kolegiow - stwierdzil Denser. - Zbyt wiele tam plotek i zbyt wielu chciwych ludzi. -Masz racje, ale jesli nie zaryzykujemy, to niczego nie osiagniemy. - Talan schowal oselke do kieszeni i przygladal sie naostrzonej klindze. Potem spojrzal na Densera. - Grupy takie jak my nie walesaja sie po prostu od wsi do wsi, czekajac, az przyszli wybawcy Balai beda w poblizu. Ilkar rozesmial sie. -To dopiero bylby widok! -Opanuj sie - powiedzial Hirad. - Nikt przy zdrowych zmyslach nie wezmie cie za wybawce Balai. - Ilkar pokazal Hiradowi srodkowy palec. Barbarzynca spowaznial. - No wiec? Sami nie damy rady. Nawet z Sirendorem i Bezimiennym nie mielibysmy szans. -Najpierw zastanowmy sie, czy bedziemy szukac nowych ludzi przed, czy po starciu z Czarnymi Skrzydlami? - spytal Talan. -Po - odpowiedzial natychmiast Hirad. - Nikt inny nie bedzie mial wkladu w smierc tych sukinsynow. Ilkar popatrzyl na towarzysza, zagryzajac wargi. -A juz myslalem, ze mowisz serio. Chcesz, zebysmy sami zaatakowali zamek? W pieciu? -Sam to zrobie, jesli bedzie trzeba - wycedzil Hirad. -Chyba rzeczywiscie logicznie byloby najpierw zalatwic sprawe odznaki - stwierdzil Richmond. Na chwile zalegla cisza. -Przyznam, ze nie znam sie na takiej logice. - Ilkar pociagnal nosem. -Daj spokoj. Naprawde uwazam, ze mozemy to zrobic sami - odparl Richmond. - O ile wiemy, sam Travers rzadko opuszcza zamek, ale reszta Czarnych Skrzydel pozostaje poza siedziba, zalatwiajac rozne sprawy. W zamku moze ich byc dwudziestu, nie wiecej. Tylu, ilu potrzeba do obslugi zamku. Nie zapominajcie, ze Czarne Skrzydla nigdy nie byly liczna grupa. To fanatycy. -A jesli sie mylisz? -Jesli Richmond sie myli, Ilkar, to szykuje sie niezla jatka. Denser westchnal. -Wiesz co, Hirad, to chyba nie jest najlepsze podejscie, szczegolnie jesli chcemy, by sie nam udalo. -Nie pieprz, Denser! - wykrzyknal barbarzynca. - Wedlug ciebie poprawne podejscie to skakanie po innych wymiarach ze Zlodziejem Switu za pasem. -Wystarczy, Hirad. - Ilkar podniosl rece. - To nie zmienia faktu, ze wiele ryzykujemy, udajac sie do zamku tak, jak stoimy. -Na litosc boska - wymamrotal Hirad, wstajac. - Ty tez? Od kiedy to stalismy sie nagle tacy ostrozni? Musialem nie zauwazyc, bo gdy on... - barbarzynca wskazal palcem na Densera - ...wskoczyl do wymiaru smokow, na pewno jeszcze nie bylismy. Nie widze powodu, dla ktorego mielibysmy sie teraz tym przejmowac! - Hirad odwrocil sie i odszedl w kierunku koni, ktore staly spokojnie, niewzruszone calym zamieszaniem. Denser probowal wstac, lecz Talan powstrzymal go, lapiac maga za kostke. -Zostaw go - powiedzial wojownik. -Talan ma racje. Nie przekonasz go. - Ilkar zanurzyl kubek w kociolku z kawa, stojacym na ogniu. -A wiec to tak? Pojdziemy do zamku w pieciu, liczac na lut szczescia, tylko dlatego, ze on ma jakies rachunki do wyrownania? - Glos Densera byl pelen pogardy. Serce bilo mu coraz szybciej. Kot nerwowo wiercil sie w faldach plaszcza. Xeteskianin rozejrzal sie i napotkal karcacy wzrok Krukow, wzrok, ktory ostrzegal go, ze przekroczyl pewna granice. Dopiero w tym momencie mag zrozumial, co tak naprawde dla tych ludzi znaczylo bycie Krukiem. Slowa Ilkara utwierdzily go w tym przekonaniu. -Dlatego wlasnie nie jestes czescia nas - powiedzial ostroznie elf. - Musisz zrozumiec wiezy, ktore lacza Krukow. Nawet w obliczu smierci sa one nierozerwalne. To wlasnie sila uczuc Hirada, jego pragnienie zemsty na Traversie, powoduje, ze ufamy mu bezgranicznie. - Ilkar zamilkl, by przelknac kes chleba. Denser patrzyl na elfa, widzac, ze jego wypowiedziom towarzyszy skupienie i koncentracja. -Wszyscy jestesmy podobni - powiedzial Ilkar po chwili, wskazujac na siebie, Talana i Richmonda. - Po prostu nie mowimy o tym. Nie mow o, jakichs tam "rachunkach do wyrownania", jesli dotyczy to Krukow, a przede wszystkim Sirendora Larna. Nie zapominaj, ze zginal zamiast ciebie i ze wraz z jego smiercia Hirad stracil najlepszego przyjaciela. Masz wielkie szczescie, ze nie slyszal tego, co powiedziales wczesniej. -Przykro mi - rzekl Denser. Ilkar kiwnal glowa. -Skoro juz mowimy szczerze - powiedzial Richmond stanowczo, lecz bez cienia zlosci. - Uwazam, ze mozemy od razu wyjasnic kilka innych kwestii. Po pierwsze, jezeli ktokolwiek po odejsciu Bezimiennego ma decydujacy glos, to jest to Hirad. Nie ty, Denser. Po drugie, pomimo tego, ze wszyscy rozumiemy powage naszej misji, jestesmy przede wszystkim Krukami, a dopiero potem najemnikami. Jezeli wiec Hirad chce najpierw zalatwic sprawe Traversa, tak wlasnie zrobimy. Denser sluchal zamyslony. Nie mial czasu na klotnie, szczegolnie takie, ktorych nie byl w stanie zrozumiec ani tym bardziej zalagodzic. Powstrzymanie i zniszczenie WiedzMistrzow powinno byc ich jedynym celem, ale Krucy wydawali sie miec odmienne zdanie. Mag byl pewien, ze nie zdawali sobie w pelni sprawy z tego, co spotkaloby Balaie, gdyby WiedzMistrzow nie udalo sie pokonac. Xetesk zostalby unicestwiony, a wraz z nim jakakolwiek nadzieja. Krucy zas zostaliby zdmuchnieci z powierzchni ziemi niczym garstka pylu. Wzial gleboki oddech, chcac cos powiedziec, ale zrozumial, ze nie ma sensu dyskutowac. Poza tym Talan odezwal sie pierwszy. -Wszyscy chcemy, by nam sie udalo. Musisz jednak pamietac, ze zanim do nas dolaczyles, zaledwie trzy osoby zginely, walczac w szeregach Krukow na przestrzeni ponad dziesieciu lat. - Talan spojrzal na Richmonda, ktory siedzial nieopodal ze spuszczona glowa i zamknietymi oczami. - Ufamy naszym przyzwyczajeniom i instynktom, poniewaz bardzo rzadko nas zawodza. Dobrze wiesz, ze gdybys od poczatku byl szczery, nie wyruszylibysmy na te misje. Teraz, gdy to zrobilismy, dwoch naszych towarzyszy odeszlo, a minal ledwie tydzien. Spojrz na to z naszego punktu widzenia i nie mow o czyms, czego nie jestes w stanie pojac. Nadal zyjemy, poniewaz jestesmy dobrzy, i jesli nie bedziesz sie wychylal, nic zlego sie nam nie stanie. -Jestem pewien, ze mozemy osiagnac jakis kompromis - powiedzial Denser, zdajac sobie jednoczesnie sprawe, w co sie wpakowal. Twarz Talana zlagodniala. Usmiechnal sie, wstal i poklepal Ciemnego Maga po ramieniu. -Niezly wyklad, co? Moze kiedys sie nam zrewanzujesz? - Talan poprawil kaftan. - Chyba powinnismy juz ruszac. Hirad! - krzyknal w strone barbarzyncy. - Hirad! Przygotuj konie. Ruszamy! * * * Erienne czula sie jak po przebudzeniu z dlugiego koszmaru. Byli przerazeni i brudni, ale najwazniejsze, ze zostali nakarmieni i bylo im cieplo. Zauwazyla tez, ze jeden ze straznikow polubil malcow. Ulga, ktora czula, tulac ich do siebie, i ogrom milosci, ktory laczyl ich troje, wypelnialy energia jej obolale cialo. Tym razem w ich oczach nie bylo cienia watpliwosci. Straznik podal im nawet wiarygodny powod, dla ktorego nie mogla ich zobaczyc, za co byla mu wdzieczna.Kapitan pozwolil jej spedzic z synami cala godzine, zanim osobiscie zaprosil ja na obiad. Erienne poszla za nim i wkrotce ponownie zasiadla na krzesle przy kominku w bibliotece. Tym razem pozwolila sobie na wypicie szklanki wina. Obserwujac lekki usmiech, malujacy sie na jego zwykle powaznej twarzy, Erienne zdala sobie sprawe z tego, co ma zamiar zrobic. Miala jednoczesnie nadzieje, ze bogowie, a moze raczej dordoveranscy mistrzowie, kiedys jej wybacza. -Czy nie dotrzymalem danego slowa? - Kapitan rozlozyl szeroko rece. -Nie oczekuj, ze rzuce ci sie w ramiona tylko dlatego, ze pozwoliles mi zobaczyc wlasne dzieci. -Daj spokoj, Erienne, nie psuj nastroju. -Ciesze sie, ze sa cale i zdrowe, ale pamietaj, ze przetrzymujesz nas wbrew naszej woli. Nie ma mowy o zadnym nastroju - odparla lodowatym glosem. - Powiedz mi teraz, w jaki sposob mam zdradzic to, w co wierze. -Nie chce, zebys myslala o tym w taki sposob - powiedzial kapitan. - Robie to, by... -Zachowaj to dla tych, co wierza w twoje historie. Powiedz po prostu, czego chcesz, a potem pozwol mi wrocic do dzieci. Kapitan spojrzal na nia, westchnal i kiwnal glowa. -Dobrze. To proste zadanie. Chce, abys potwierdzila autentycznosc wszelkich artefaktow badz informacji zwiazanych ze Zlodziejem Switu, w ktorych posiadanie wejde. Jezeli mam kontrolowac to zaklecie, by uchronic Balaie, musze wiedziec, na czym stoje. -Nie masz pojecia, z czym masz do czynienia - powiedziala Erienne. - Ta potega wykracza daleko poza twoje zrozumienie. Nawet jesli ci sie przypadkiem powiedzie, jesli zgromadzisz potrzebne informacje, to ty i twoi sludzy zostaniecie natychmiast zabici przez tych, ktorzy zrobia wszystko, by zdobyc Zlodzieja Switu. -Doskonale zdaje sobie sprawe z niebezpieczenstwa, lecz mam zamiar stawic im czola. Ktos musi. -O tak! - wykrzyknela Erienne, pochylajac sie i omal nie rozlewajac wina. - Cztery kolegia powinny wspolnie bronic tego odkrycia, jesli jest nim w istocie. To jedyny sposob, by zaklecie nigdy nie zostalo uzyte. Kapitan zasmial sie. -Nie wierze. Chcesz, bym zostawil zaklecie w rekach ludzi, ktorzy beda w stanie je uzyc? Jesli zostanie u mnie, wszyscy bedziemy bezpieczni. -Jezeli kazde z trzech kolegiow bedzie mialo jeden katalizator, bedziemy jeszcze bezpieczniejsi. -I chcesz moze, bym uwierzyl, ze wasza ciekawosc nie doprowadzi do prob rzucenia zaklecia? - Kapitana ogarnela niechec. - Znam magow. Wiem, w jaki sposob mysla, tak samo dobrze jak ty. Tylko osoba nie parajaca sie magia, moze zostac straznikiem Zlodzieja Switu. I ta osoba zostane ja, z twoja pomoca lub bez. Czy zgadzasz sie zrobic to, o co prosze? Kobieta kiwnela glowa, powoli uspokajajac sie. Przynajmniej w ten sposob moze miec jakis wplyw na to, co sie dzieje. Opuscila glowe. Kontrola nie miala z tym nic wspolnego. Pomagala mu z jednego powodu, tylko jednego. Zadne prawa magii nie byly tak wazne jak zycie jej dzieci. * * * Podroz byla przyjemna. Omijajac wszelkie osady rozsiane nieregularnie posrod falujacych na wietrze lasow i lak, Krucy pozostawali przez caly czas pod ochrona rozlozystych galezi drzew, poruszajac sie wzdluz zapomnianych szlakow mysliwskich badz sciezek uzywanych przez zwierzyne. Jadac skrajem lasu, druzyna poruszala sie w odpowiednim kierunku dzieki obserwacjom pozycji slonca i uksztaltowania terenu, czynionym przez Talana i Richmonda.Podczas jazdy mysli Hirada powoli oddalaly sie od wydarzen poza szczelina. Orzezwiajace powietrze Balai wkrotce zupelnie rozmylo dokuczliwe wspomnienia. Nigdy dotad barbarzynca nie zastanawial sie nad pieknem tej krainy. Nigdy, dopoki nie odwiedzil pustkowi innego swiata. Rozmowy toczyly sie godzinami, a atmosfera w druzynie wyraznie sie polepszyla. Ponad nimi niebo bylo bezchmurne, powietrze cieple, a lekka bryza poruszala delikatnie koronami drzew i liscmi krzewow. Gdy rozbili oboz, rozpoczelo sie opowiadanie wyolbrzymianych historii o bitwach i zwyciestwach. Odczuwalny brak Bezimiennego ostudzil jednak rozgrzane serca. Kazde wspomnienie wielkiego wojownika przynosilo jedynie smutek i uczucie pustki, po ktorym nastepowaly dlugie okresy milczenia. W najgorszym przypadku podroz do zamku Czarnych Skrzydel przez pagorkowate i gesto zalesione ziemie barona Pontoisa trwalaby trzy dni. Krucy dobrze znali te tereny i im dalej jechali na polnocny wschod, tym czesciej wzgorza zmienialy sie w klify i gole, kamienne szczyty, a zielen drzew i trawy stawala sie zielenia krzewow, orlicy i mchu. Czuli, ze zblizaja sie do celu. Po poludniu trzeciego dnia podrozy zmiana pogody spowodowala, ze zatrzymali sie nieopodal rozleglej polki skalnej, znajdujacej sie po prawej stronie doliny, ktora przecinali z poludnia na polnoc. W mniej niz godzine slonce skrylo sie pod gestymi, ciemnoszarymi chmurami, pedzonymi ponad ich glowami, coraz to smaganymi biczami zimnego i gwaltownego wiatru znad morza. Zrobilo sie zimno i podroznicy okryli sie plaszczami. Gdy jednak z nieba polaly sie strugi ulewnego deszczu, a czarne chmury zakryly wierzcholki wzgorz, Krucy pognali konie w kierunku skalnej polki, szukajac pod nia schronienia przed ciezkimi kroplami spadajacymi z nieba. Zsiedli z koni i odsuneli sie jak najdalej od krawedzi polki, pozostawiajac tam konie, spogladajace ponuro na posepny krajobraz. -Travers przesyla nam powitanie - zauwazyl Talan. -Tak. Jestem pewien, ze w glebi serca Hirad obwinia go takze za te gwaltowna zmiane pogody - rzekl Ilkar. -A zebys wiedzial. Zaczynalo padac jeszcze mocniej, krople deszczu bebnily w gola skale, ryly waskie koryta w ubitej ziemi i przygniataly bezsilne liscie i zdzbla. Talan wystawil glowe poza krawedz polki i spojrzal na polnoc. -Cos mi mowi, ze niepredko ustanie - powiedzial, cofajac glowe i wycierajac mokre wlosy dlonia. Racja, pomyslal Hirad. Trudno to bylo opisac, ale zapach, gestosc i rozmiar deszczowych kropel... I to uczucie powiewu... Bedzie dlugo lalo. Pare godzin. -Przeciez nie mozemy tu tak po prostu stac i patrzec, jak leje - zaprotestowal Denser. -Masz racje - zgodzil sie Richmond, zrzucajac plecak z ramion. - Zmarzniemy. Rozpale ogien - powiedzial, a nastepnie wyciagnal z torby hubke, a zza siodla wyjal podluzny rulon woskowanej skory. Rozwinawszy go, Richmond wyjal ze srodka kawalki drewna. -Wskazowka na przyszlosc - zwrocil sie do Densera. - Kiedy chmury zaczynaja opadac, zacznij zbierac suche galezie. - Richmond gestem reki nakazal Ciemnemu Magowi odsunac sie od srodka polki i zaczal przygotowywac ognisko. -Wiec przeczekamy te ulewe, po prostu siedzac tu? - spytal mag. -W zasadzie tak - odparl Richmond. -Ale zamek... Richmond wzruszyl ramionami. Ukonczywszy drewniana piramide, wojownik wsunal niewielka galaz do srodka stozka. - Wydaje mi sie, ze jestesmy jakies pol dnia drogi od celu. Talanie? - Zapytany kiwnal glowa. Richmond mowil dalej. - No wlasnie. Zakladajac, ze deszcz bedzie padal az do zmroku, mozemy teraz spokojnie tu odpoczac, pokonac reszte drogi wieczorem i zaatakowac jeszcze tej nocy, a takie, jezeli dobrze pamietam, bylo poczatkowe zalozenie. - Nikt nie zaprzeczyl. Denser zmarszczyl brwi, lecz wiecej juz nic nie powiedzial. Rozwiazal swoj spiwor, zdjal siodlo z konia i rzucil to wszystko pod sciane w poludniowej czesci polki. -Bedzie bardzo malo miejsca. -Nie proponowalem, zebysmy polozyli sie spac. - Richmond wykrzesal iskry, ktore szybko przeskoczyly na piramide. Wojownik kilkakrotnie dmuchnal lekko w jej podstawe i po chwili z drewnianej konstrukcji zaczal saczyc sie slup dymu. - Ej, Hirad. Zrob cos pozytecznego i przynies troche wody, i moze jeszcze troche drewna do osuszenia, tak na wszelki wypadek. -Tak, mamo - odparl barbarzynca. - Moge to wziac? - Hirad wskazal na woskowana skore Richmonda. Wojownik odpowiedzial mu skinieniem glowy. Barbarzynca zdjal z najblizszego konia dwa buklaki na wode i zarzucil je sobie na ramiona, chwytajac jedna reka pod broda. Nastepnie odwrocil sie do Ilkara, ktory wybuchnal smiechem. Reszta takze nie wytrzymala. -Gdybym dal ci kostur, wygladalbys zupelnie jak moja babka - wykrztusil elf, ocierajac jednoczesnie lzy. -Alez ona musi byc brzydka - dolaczyl sie Talan. Hirad zastanowil sie nad jakas dowcipna odpowiedzia, potem zdecydowal sie na wulgarny komentarz, lecz nic nie przychodzilo mu do glowy. W koncu wzruszyl ramionami, usmiechnal sie i ruszyl po wode. Postanowil isc w gore pobliskiego strumienia, by zobaczyc, co ich czeka, gdy wyjada, lecz wkrotce stalo sie jasne, ze taka wycieczka nie przyniesie mu zbyt wielu informacji. Mimo ze deszcz powoli tracil na sile, ze szczytow gor splywala majestatycznie gesta mgla, przykrywajac cala doline i z kazda minuta ograniczajac widocznosc. Na szczescie solidny, zwirowy szlak nie zostal rozmyty przez strugi deszczu splywajace z gory. Hirad rozgladal sie uwaznie w poszukiwaniu drewna na opal i w koncu znalazl gesty krzak o szorstkich galeziach, ktorego srodkowa czesc idealnie nadawala sie na ognisko. Po kilku mocnych cieciach miecza i precyzyjnych ruchach sztyletu barbarzynca mial zapas drewna na wiele godzin. Wracajac powoli w strone polki, Hirad skrecil w prawo, by napelnic buklaki woda ze strumienia, ktory przybieral szybko, zasilany dziesiatkami innych, mniejszych strumykow, splywajacych z gor. Kucajac przy duzym kamieniu, barbarzynca przystawil szyjke buklaku do zrodla, wsluchujac sie w rytmiczny plusk wody naplywajacej ze szczytow doliny wprost do buklaka i odbijajacej sie od skor Richmonda. Plusk wody - to jedyne co slyszal, ale gdy odwrocil sie, by napelnic drugi buklak, ciezka rekojesc miecza uderzyla go w glowe zaraz pod lewym uchem. Hirad poslizgnal sie na kamieniach, probujac jednoczesnie zebrac mysli. Mgla, plusk strumienia i deszczu, pulsujacy bol w glowie - swiadomosc powoli odplywala. Ponad nim z ciemnosci wylonil sie cien. Mezczyzna w helmie i kolczudze. Ksztalt pochylil sie. -Wracaj do domu, Coldheart. Krucy sa skonczeni. Wracaj do domu. Kolejne uderzenie w glowe. Przed oczami Hirada zatanczyly blekitne iskry i zrobilo sie cicho. Bardzo cicho. * * * W oczach Aluna plonal gniew. Uczucie zdrady.-Mowiles, ze pojdziemy tam jeszcze dzis w nocy. -Sytuacja sie zmienila - powiedzial stanowczo Thraun. - W zamku cos sie dzieje. Widziales jezdzcow, ktorzy mijali nas niedawno. Ruch jest zbyt duzy. Musimy poczekac. Will powrocil w okolice zamku, podazajac za jezdzcami, i dolaczywszy do towarzyszy po poludniu opowiedzial o wyraznym poruszeniu za murami. Kogos przywieziono, prawdopodobnie jakiegos jenca, i to waznego. Thraun zadecydowal, by noc spedzic ze wzmozona czujnoscia i dopiero rankiem podjac dalsze decyzje. Alun mial oczywiscie inny plan. -Z kazda sekunda naszego wahania moja rodzina jest blizsza smierci. Mimo to dalej siedzimy sobie wokol pieca i spedzamy czas na gadaniu. Thraun potarl nos kciukiem i srodkowym palcem. -Zrozum, to nie jest zadna proba celowego opoznienia naszej misji - powiedzial. - Ja takze chce zobaczyc twoja rodzine cala i zdrowa, ale nie powinnismy dzialac pochopnie, bo to nikomu nie pomoze. -Musimy cos zrobic! - wykrzyknal rozpaczliwie Alun. Will wyraznie sie zirytowal. Thraun gestem nakazal mu milczec. -Rozejrzyj sie. - Wskazal reka oboz. - Jestesmy tu i czekamy na odpowiedni moment, by odbic twoja rodzine. Ale ten moment jeszcze nie nadszedl. Musimy poczekac, az to poruszenie minie. Wiem, ze to trudne, lecz prosze, sprobuj zachowac spokoj. Alun strzasnal z ramienia dlon towarzysza, jednoczesnie jednak kiwajac glowa. Potem wstal i odszedl na bok. -Wszystko bedzie dobrze - powiedzial Thraun, zauwazajac gniewne spojrzenie Willa. - Po prostu zostawmy go teraz samego. -Przez niego zginiemy - powiedzial zlowrogo niski mezczyzna. Ze strony drogi dalo sie slyszec gwizdanie i po chwili do obozu wkroczyl Jandyr. -Ktos nadjezdza - oznajmil. Thraun wstal. -Mam juz tego dosc. Zupelnie niczym dzien targowy na dordoveranskich drogach. Moze ich zatrzymamy? -Nie mamy wiele do stracenia - wzruszyl ramionami Will. -To prawda - zgodzil sie Thraun. Upewniwszy sie, ze Alun nie znajduje sie w poblizu, dodal - Jezeli nie dostaniemy sie do zamku dostatecznie szybko, jedyne, co tam znajdziemy, to zimne ciala jego rodziny. * * * Woda. Chlupot, plusk, krople padajace na kamienie. Wiatr, deszcz, woda i chlod. I bol. Pulsujacy bol w czaszce, niczym dzwon bijacy w uszach.Hirad poruszyl sie. Fala mdlosci ogarnela jego cialo. Zoladek zlapal skurcz. -Ahh! - Wojownik otworzyl oczy. Wokol wisiala gesta mgla. Nadal padalo. Barbarzynca wstal ostroznie, dotykajac jednoczesnie opuchlizny za zuchwa, zaraz pod lewym uchem. Powoli otworzyl usta. Szeroko. Nadal czul ostry bol, ale byl przynajmniej pewien, ze kosc nie zostala zlamana. W ustach mial dziwny smak, przypominajacy mu pewien zapach, ktorego... -Cholera! Podano mu narkotyk. Slizgajac sie, barbarzynca wstal. Zapominajac zupelnie o drewnie i buklakach, probowal utrzymac sie na nogach. Zoladek nadal skrecal sie pelen trujacej substancji. Hirad uniosl dlon i dotknal lewej skroni. Duzy siniak. Zachwial sie. Czul sie jak na kacu, brakowalo jedynie przyjemnych wspomnien pijanstwa. Jedyne co pamietal, to wylaniajacy sie z mgly helm i uderzenia. I glos. Znajomy, na pewno. Sciezka byla sliska. Hirad upadl kilka razy i zwymiotowal, kiedy mocno uderzyl w skalne podloze. Na zewnatrz polki lezaly ciala. Wewnatrz ognisko ledwie sie tlilo. -O, nie - jeknal barbarzynca. Podbiegl do sterty ekwipunku i poczul fale ulgi. Dwa ciala lezace twarzami do gory nie byly cialami Krukow. W glebi, pod sciana, niedaleko dogasajacego ognia siedzieli Talan i Richmond. Oczy Talana byly otwarte, Richmonda nie, lecz prawie na pewno oddychal. Talan usmiechnal sie z trudem. -Dzieki bogom, jestes. Juz myslalem, ze nie zyjesz. -Gdzie? - Gestem reki barbarzynca wskazal puste miejsca przy ognisku. Towarzysz uniosl dlon, by go uciszyc. -Czarne Skrzydla zaatakowaly nas. Po prostu nagle wynurzyli sie z mgly. Denser pewnie cos przeczuwal, bo spopielil tych tam. - Talan przerwal, oddychajac ciezko. Hirad zauwazyl, ze oczy towarzysza zachodza mgla. Pod jego nosem barbarzynca zauwazyl struzke zaschnietej krwi. -Zabrali ich. Zabrali Ilkara i Densera. -Zywych? -Tak, tak mysle. Wtedy juz ledwo wiedzialem, co sie dzieje. O, bogowie, ten brofen to mocne cholerstwo. Czuje sie fatalnie. - Talan otworzyl szeroko oczy i usta, rozciagajac skore twarzy. Potem silnie potrzasnal glowa i oblizal usta. - Niezbyt to pomoglo. I co teraz? -Obudzimy Richmonda i ruszamy. - Hirad wzruszyl ramionami. - A co innego mozemy zrobic? Jestes w stanie jechac? Talan rozesmial sie cicho. -Co w tym smiesznego? -Nie przeoczyles czegos? Barbarzynca rozejrzal sie. -Zabrali konie. Talan kiwnal glowa. -Sukinsyny! Czemu nas po prostu nie zabili? Mieliby swiety spokoj. -To nie z nami walcza - odezwal sie Richmond, otwierajac oczy. - Kolegia sa ich wrogami. -No to sie pomylili! - Hirad czul, jak wzbiera w nim gniew. -I to jak - powiedzial Talan, wstajac. -Jak daleko jestesmy od zamku? - spytal barbarzynca. -Normalnie szesc godzin piechota. Nam zajmie to siedem, bo juz sie sciemnia, a ponadto jestesmy oslabieni. - Slabo oswietlona twarz Talana rzeczywiscie nie wygladala dobrze. -Kawal drogi - powiedzial Hirad. - Dobra. Dziesiec minut na dojscie do siebie i ruszamy. W porzadku? -Co chcesz zrobic? - spytal Richmond, nadal lekko otumaniony. Nogi mial jak z waty. -Odbijemy ich. Potem spalimy caly ten zamek i wszystkich w srodku. - Umysl barbarzyncy pracowal sprawniej z kazda chwila, choc miesnie nadal byly zdretwiale jak kloce drewna. - Skoro ich nie zabili, to znaczy, ze ich potrzebuja. Moga chciec tylko informacji, a wiecie, jak bardzo magowie nie lubia sie nimi dzielic. Richmond i Talan spojrzeli na towarzysza, kiwajac zgodnie glowami. Nagle Hirad zauwazyl jakis ruch. Pod plaszczem Richmonda, lezacym obok wygaslego ogniska, cos sie ruszalo. Hirad patrzyl dalej, jak spod materialu wysuwa sie pokryty sierscia lepek. Kot Densera rozejrzal sie, spojrzal na barbarzynce i skoczyl prosto na jego potezne barki. Potem utkwil wzrok w twarzy wojownika. -Masz chyba nowego przyjaciela - powiedzial Talan, zdobywajac sie na usmiech. -Nie sadze - powiedzial Hirad, a kot miauknal przeciagle. - Dobra, dobra, juz ruszamy. Znajdziemy go. Kot spojrzal ponad barkami barbarzyncy w strone doliny. Mgla juz sie troche przerzedzila, choc deszcz i nadchodzace ciemnosci dalej ograniczaly widocznosc. -Myslisz, ze cie zrozumial? - spytal Richmond. -Moze i tak. - Hirad wzruszyl ramionami. - Dobra, wynosmy sie stad. Rozdzial 14 -Calkiem paskudne zaklecie. Planowales mala niespodzianke, co? - Travers nachylil sie nad poraniona i ciagle krwawiaca twarza Densera, poruszajac lancuszkiem amuletu tak, by lekko uderzal jenca w lewe ucho. Ciemny Mag poczul zapach alkoholu.Mial nadzieje, ze jego zaskoczenie nie bylo widoczne. Kiedy wydawalo mu sie, ze juz nic gorszego nie moze go spotkac, okazalo sie, ze zostal zdradzony przez innego maga. Maga pracujacego dla Traversa, Lowcy Czarownic. Odkad zostali wraz z Ilkarem pojmani przy skalnej polce, Denser zastanawial sie, dlaczego jeszcze zyje. To nie bylo w stylu Traversa. Skrytobojstwo, to bylo w jego stylu. Prawdopodobnie chcial go zabic tamtej nocy w Gniezdzie, ale musialo stac sie cos waznego, skoro teraz zapragnal go przesluchac. Nie mialo to wielkiego znaczenia. Przynajmniej dopoki zyl, istniala szansa, jakkolwiek nikla. Oczywistym bylo, ze proba odbicia wiezniow jest ich jedynym ratunkiem. Aby taka proba sie powiodla, Hirad musial zyc, bo wtedy na pewno sprobuje uwolnic Ilkara. W tym momencie Denser byl bezsilny. Widac bylo, ze Czarne Skrzydla byly ekspertami w chwytaniu czarodziei. Ich rece byly zwiazane od momentu walki przy skalnej polce, a podczas podrozy do zamku ani na moment nie opuszczal ich czujny wzrok czterech straznikow. Gdy dotarli na miejsce, zostali zrzuceni na ziemie, przeprowadzeni przez bramy, dziedziniec i drzwi, a potem wprowadzeni do duzej sali, w ktorej znajdowaly sie tylko dwa niskie stoly, kilka krzesel i kominek, zimny tak jak kamienne sciany pomieszczenia. Ten, kto ich bil, byl wyraznie mistrzem, lecz, co ciekawe, robil to bez zwyczajowego okrucienstwa. Jego celem bylo zadanie bolu. Uderzenia w glowe, klatke piersiowa, zoladek, ramiona i nogi sprawily, ze zmaltretowane cialo Densera, rozdzierane pulsujacym bolem, zostalo pozbawione resztek energii zyciowej. Nawet gdyby rozwiazano mu rece, nie bylby w stanie rzucic zaklecia. Jego oprawcy wiedzieli o tym. -Milczysz, przyjacielu? - Travers cofnal glowe. - Mamy duzo czasu. Poza tym nie wiesz, jakie informacje juz posiadamy. - Kapitan wstal. Za jego plecami stali zolnierze, po czterech z kazdej strony. W sali znajdowal sie tez Ilkar, ktory nie powiedzial ani slowa od momentu, gdy ich pojmano. Nie odpowiedzial nawet na pytanie o imie, choc bito go ze znacznie wieksza zjadliwoscia. Denser nie byl pewien dlaczego, lecz zauwazyl, ze Travers patrzy na elfa z mieszanina rozczarowania i pogardy. Denser zaczal sie zastanawiac, kto mogl go zdradzic i rozszyfrowac zapisy na amulecie. Na pewno byl to ktos z Xetesku lub Dordover. Imie Septerna, polozenie szczeliny wymiarowej i zagmatwane wyjasnienia dotyczace tego, co za nia lezalo, zapisane byly formulami Dordover. Denser nadal nie mogl uwierzyc w zdrade. Na mysl, ze mag z ktoregos z kolegiow mogl pracowac dla Czarnych Skrzydel, przepelnialo go obrzydzenie. To musial byc Dordovanczyk. Xeteskianin wybralby raczej samobojstwo. Odetchnal gleboko i opuscil glowe. Bardzo bolal go prawy bark. Jego mysli skoncentrowaly sie teraz na chowancu. Musial zostac w okolicach skalnej polki. Na pewno zyl, ale jesli wkrotce do niego nie dolaczy, to zacznie slabnac i umrze. Denser nie byl pewien, czy w obecnym stanie jego mozg wytrzymalby taki bol. Uderzenie w twarz przywrocilo go do ponurej rzeczywistosci. Mag uniosl glowe i spojrzal na twarz Traversa. -Pozwol, ze podziele sie z toba czescia moich informacji. Prosze, sluchaj mnie uwaznie. Nie chcialbym, by okazalo sie, ze myslisz o czyms innym. Kapitan przysunal sobie krzeslo i usiadl naprzeciw Densera. Jeden z zolnierzy przyniosl maly stolik, pelna butelke i kubek. Travers napelnil kubek czyms, co bylo prawdopodobnie jakims mocnym alkoholem, i pociagnal dlugi lyk. Potem odchylil sie do tylu i wyprostowal nogi. -Moje zrodla donosza, ze dzieje sie cos powaznego i niepokojacego. -Tu sie zgadzamy. Po slowach Densera w sali zapanowala cisza. Travers zmierzyl twarz maga ostrym, swidrujacym spojrzeniem. -Nigdy mi nie przerywaj, bo w przeciwnym razie utne ci jezyk i przybije ci go do czola. -Moze powinnismy to zrobic od razu, kapitanie - powiedzial jeden z zolnierzy, wysoki i szczuply, o surowej twarzy. - Wtedy nic nam nie zrobi. Travers i Denser jednoczesnie spojrzeli na straznika. Xeteskianin ledwie zdolal ukryc wesolosc. Jak bardzo mozna sie mylic? -Idz napalic w piecu, albo cos takiego, Isman. Nasz przyjaciel moze miec ochote na goraca strawe. Zimno tu. - Isman wyszedl. - Idiota. - Travers ponownie spojrzal wprost na maga. - Nie jest zbyt bystry. Hmm, na czym to skonczylem? - Kapitan wypil reszte alkoholu ze szklanki, wczesniej podnoszac ja i potrzasajac lekko. Denser obserwowal go, nie mowiac ani slowa. Travers byl juz mezczyzna w srednim wieku, na to wskazywal jego wyglad. Z drugiej strony jego miecz na pewno byl nadal ostry i kapitan nie zawahalby sie spelnic grozby. Podobno nie byl okrutny, gdy nie wymagala tego sytuacja, lecz wielokrotnie juz udowodnil, ze potrafi dotrzymac slowa. -A wiec potwierdzasz. Zlodziej Switu jest, jak rozumiem, najpotezniejszym istniejacym zakleciem, a to... - znow wyjal amulet - ... pozwala rozpoczac poszukiwania. Wiem takze, ze aby zadzialal, nalezy zdobyc trzy katalizatory. Niestety zapisy na amulecie ich nie wymieniaja. - Kapitan odlozyl lancuszek na stol, oproznil kolejna szklanke i ponownie ja napelnil. - Starczy mojej gadaniny. Nadszedl czas, zebys ty cos powiedzial. Nalegam, bys skorzystal z tego przywileju. Isman powrocil do przestronnej sali i postawil na stole kilka kubkow i duzy, miedziany garnek. -Przynioslem zupe - powiedzial. -Bardzo dobrze - wycedzil kapitan. - Teraz nalej po kubku dla Densera i jego milczacego przyjaciela. Odwiazcie im po jednej rece i dopilnujcie, by trzymali kubki wszystkimi palcami. A ty zaczniesz wreszcie mowic? -Nie licz na to - odparl Ciemny Mag. -Moze i nie od razu - powiedzial Travers, usmiechajac sie. Do maga zblizyl sie Isman, trzymajac dwa parujace kubki. Na jego sygnal zolnierz stojacy za wiezniami odwiazal im po jednej rece. -Dziekuje - powiedzial Denser po otrzymaniu zupy, ktora pachniala mocno cebula i pomidorami. Ilkar nie powiedzial ani slowa, lecz takze wzial kubek do reki. -No - zwrocil sie Travers do Densera. - Jako ze teraz wszyscy czujemy sie znacznie lepiej, moze powiesz mi, dlaczego Xetesk chce zdobyc Zlodzieja Switu? -Nie uwierzysz mi. -Sprobuj mnie przekonac. Ciemny Mag wzruszyl ramionami, uznawszy, ze wyjawienie prawdy i tak nie zmieni sytuacji. -WiedzMistrzowie powrocili. Przy naszych granicach przez caly czas gromadza sie armie Wesmenow, wspierane magia szamanow. Jezeli WiedzMistrzowie nie zostana zniszczeni, Balaia zginie. Zlodziej Switu to nasz jedyny ratunek. Travers wybuchnal gromkim smiechem, co natychmiast zirytowalo Ilkara. Magowie wymienili spojrzenia, po czym elf na nowo zajal sie strawa. -Dobre, naprawde dobre - powiedzial w koncu kapitan. - Wybacz, ale znam historie Balai. WiedzMistrzowie zostali pokonani, na zawsze. -Mowilem, ze nie uwierzysz. - Denser ponownie wzruszyl ramionami, a Travers znow sie glosno rozesmial. -Na smierc zapomnialem, jak bezgranicznie ufasz swoim xeteskianskim mistrzom. Tak, mozliwe, ze wlasnie to ci powiedzieli. Jakze wspaniale wytlumaczenie, szczegolnie dla tych, ktorzy pragna zrobic wrazenie na innych. - Denser nie odpowiedzial, w dalszym ciagu popijal spokojnie zupe i bacznie obserwowal Traversa znad krawedzi kubka. W pewnym momencie kapitan zmarszczyl brwi. -Pozwol zatem, ze spytam o cos innego. Naprawde wierzysz, ze Xetesk nie pozbyl sie WiedzMistrzow? - spytal Travers. -Nasze spojrzenia na historie roznia sie - odpowiedzial mag. - Nie bylismy w stanie zniszczyc WiedzMistrzow. A teraz im udalo sie uciec z naszego wiezienia. -Tak, to... co to bylo? Wiezienie pomiedzy swiatami? - Kapitan pokrecil glowa. - Przyjemna historyjka. Przynajmniej reszta kolegiow w nia uwierzyla. Ty pewnie tez. Denser nie odpowiedzial. -Oczywiscie, ze tak. - Travers sam sobie odpowiedzial. - Tak czy inaczej, zapewne nie odrzucisz dla mnie tylu lat nauki i wiary w wasze dogmaty? -Zle zrozumiales motywy Xetesku - odpowiedzial Denser. - Nasz wizerunek moze i zmienia sie powoli, lecz nasze cele i zasady moralne juz ewoluowaly. Tym razem to kapitan zirytowal sie. Mag wyraznie wyczuwal, jak narasta w nim gniew. -Mowisz to z takim przekonaniem. Niestety nie masz racji. Wiedza, ktora zdobylem o prowadzonych przez was badaniach i probach, wyraznie na to wskazuje. Zgodzisz sie chyba ze mna, ze Zlodziej Switu to niezbyt moralne zaklecie? Zapanowala cisza. Denser dopil zupe, po czym straznicy ponownie zwiazali mu obie rece. -Dowiedziales sie, czym sa katalizatory? - spytal wreszcie Travers, pochylajac sie. Trzymal teraz szklanke obiema rekami. -Nie - padla odpowiedz. -Rozumiem. Coz, to nic. - Kapitan zwrocil sie do Ismana. - Pokaz naszemu gosciowi jego komnate. - Straznik kiwnal glowa, rozwiazal Xeteskianina i wyprostowal go. Byl moze wysoki i szczuply, ale takze bardzo silny. - Wkrotce poczujesz, przyjacielu - kontynuowal Travers, dopijajac kolejna szklanke - ze twoja zupa byla przyprawiona odrobina narkotyku. Twoja, Ilkarze, niestety nie. * * * Deszcz powoli slabl, a mgla podniosla sie, tworzac ciemna warstwe chmur. Hiradowi wydawalo sie, ze jego skora juz nigdy nie wyschnie, a otumanienie po narkotyku nie minie. Szli bez przerwy od trzech godzin i wilgoc przeniknela wszystkie pory w ich cialach. Ponadto jednym z dlugotrwalych efektow brofenu byl mocny bol glowy, ktory zalewal ich umysly falami cierpienia. Rozejrzawszy sie, barbarzynca upewnil sie w przekonaniu, ze dwaj wojownicy czuja sie podobnie.Jakis czas temu, jeszcze zanim zapadly ciemnosci i rozmowy ustapily miejsca posepnemu, lecz miarowemu odglosowi krokow, Richmond i Talan wspolnie ustalili, ze dotra do zamku nie wczesniej niz jakies dwie godziny przed switem. Wolne tempo podyktowane bylo glownie ich mizernym stanem, lecz ogarniajace ich ciemnosci i trudny teren takze dawaly im sie we znaki. Zewszad otaczaly ich ostre turnie. Poza nagim kamieniem gdzieniegdzie widac bylo tylko skarlowaciale drzewa, falujacy na wietrze wrzos i trawy o grubych lodygach. Skalne szczyty i formacje rozciagaly sie ze wschodu na zachod az po horyzont. Lagodne stoki ziem baronii Pontois byly jedynie milym wspomnieniem. Posuwajac sie powoli do przodu z opuszczona glowa, stale pozostajac kilka krokow za towarzyszami, Hirad doznal naglego uczucia zlosci i bezsilnosci. Zaledwie tydzien temu niezwyciezeni Krucy stali cala siodemka na blankach zamku, swietujac kolejne zwyciestwo. Byli wtedy dumni, pelni energii i zycia, podtrzymywani na duchu chwala ostatnich dziesieciu lat. Obecnie byli zaledwie trojka zmeczonych wojakow, czolgajacych sie posepnie ku wlasnej smierci. Wszystkiemu winien byl jeden czlowiek. Denser. Xeteskianin i jego plany kosztowaly juz zycie Sirendora i Bezimiennego. Teraz wygladalo na to, ze Krucy stracili takze Ilkara. Wszystko zdarzylo sie w zaledwie kilka dni. Hirad nie mogl w to uwierzyc. Potrzasnal glowa, starajac sie skupic. Jedyne co sie liczylo, to uratowanie elfa. Denser mogl isc w cholere, a na ratunek Balai musial wyruszyc ktos inny. Krucy nie mieli jeszcze planu, wiec gdy dwie godziny pozniej zatrzymali sie w oslonietym ze wszystkich stron gaju, ich mysli zwrocily sie w kierunku zamku i mozliwych sposobow odbicia przyjaciela. -Czy ktorys z was widzial ten zamek? - spytal Hirad, trzesac sie z zimna. Obaj kiwneli glowami. -Zanim rozpoczely sie wojny, byla to siedziba barona - powiedzial Richmond. - Wlasciwie to raczej ufortyfikowany dwor. Travers na pewno zadbal o wzgledy obronne, lecz nie powinno byc trudno dostac sie do srodka. -Macie jakies pomysly? - Hirad niestety nie mial. Probowal pomyslec, lecz jedyne co przychodzilo mu do glowy, to wizja smierci - Krukow i jego wlasnej. -Rozmawialismy juz o tym wczesniej i pomimo faktu, ze ktos radzil ci, bys wracal do domu, Travers pewnie bedzie nas oczekiwal - odparl Talan. - Wie takze, ile czasu zajmie nam dotarcie do jego siedziby oraz ze jestesmy zmeczeni, a jego ludzie nie. My zas nie wiemy, ilu jest przeciwnikow ani gdzie sa Ilkar i Denser i w jakim stanie. -A jakies dobre strony? -Nie powinnismy napotkac atakow magicznych ani zaklec ochronnych - powiedzial Talan, usmiechajac sie. Twarz Hirada rozjasnila sie. Nadzieja. -Mozemy wiec sprobowac Pogromu. -Wlasnie - zgodzil sie Richmond. -To dobrze. Mow dalej. Richmond wzruszyl ramionami. -Duzo zalezy od tego, czy uda nam sie niepostrzezenie dostac do srodka. Jesli tak, Pogrom moze zadzialac. Zaden z nas nigdy nie widzial tego miejsca z bliska, na dodatek polozone jest, oczywiscie, na otwartym terenie. -Jezeli zachmurzenie sie utrzyma, powinno sie nam udac dotrzec do celu bez wzbudzania podejrzen. Z tylu jest, lub byla, stajnia i spory ogrod. Tak czy inaczej, idziemy na slepo. -Przydalby sie nam teraz Bezimienny. -Uda sie! - wykrzyknal Talan, wstajac. - A przynajmniej zabijemy tylu sukinsynow, ilu zdolamy. Hirad kiwnal glowa. -Pewnie. Tak. - Barbarzynca poderwal sie na nogi, czujac gwaltowny przyplyw energii. Pod plaszczem poruszyl sie kot Densera. Hirad zupelnie o nim zapomnial. Zwierze wystawilo glowe na zewnatrz i barbarzynca podrapal je za uszami, czujac, ze stworzenie jest zimne i trzesie sie. Ich spojrzenia spotkaly sie, lecz oczom kota brakowalo wyrazu. Chowaniec byl oslabiony rozlaka z panem. -On nie czuje sie najlepiej - powiedzial Hirad. - Musimy szybko dostac sie do Densera. Ruszajmy. I tak juz stracilismy duzo czasu. Przez nastepna godzine tempo bylo szybkie. Szlaki byly dobrze zachowane, a Richmond zapewnil towarzyszy, ze poruszaja sie prosto w kierunku zamku Traversa. -Jak stoimy z czasem? - spytal Hirad, zwalniajac, by oszczedzic troche sil. -Nie wiem na pewno, ale zostalo jakies cztery godziny do switu - odpowiedzial Talan. -Jak daleko jestesmy? -Poltorej, moze dwie godziny. Nie wiecej. -Doskonale. Krucy szli teraz przez latwiejszy teren, bardziej plaski i nie tak grzaski. Ciemnosc nadal utrudniala marsz, lecz ich przyzwyczajone do mroku oczy byly w stanie wychwycic ksztalty niskich wzgorz, kep drzew, krzewow i wysokich traw. Kot przestal sie ruszac pod plaszczem Hirada i choc barbarzynca wiedzial, ze chowaniec nadal zyje, czul, ze slabnie z kazda minuta. Gdy byli oddaleni od zamku moze o godzine, Talan zatrzymal ich na srodku szerokiego szlaku. Chmury sie troche przerzedzily i widac bylo poswiate ksiezyca. -Co jest? - spytal Hirad, rozgladajac sie i wyjmujac miecz z pochwy. Wiatr zaczal slabnac, ciagle jednak byl wyraznie odczuwalny na skorze i wilgotnych ubraniach. Hirad odczuwal chlod. -Cos jest nie tak. Na sciezce sa jakies dziwne znaki. Rozejdzmy sie na boki. Hirad kiwnal glowa i wskazal gestem Richmondowi, by przeszedl na prawa strone. Sam zajal pozycje po lewo, przypatrujac sie uwaznie ciemnym zarysom najblizszych drzew i krzakow. Za jego plecami, Talan przykucnal na ziemi, podnoszac grudke gleby i wachajac ja ostroznie. Nastepnie poruszyl sie powoli do przodu, patrzac uwaznie przed siebie. -Wydaje mi sie, ze... - zaczal. -Cokolwiek ci sie wydaje, milcz. - Z lewej strony odezwal sie glos, jakies dwadziescia krokow od nich. Byl to meski glos, niski i ochryply, jakby ktos szeptal juz od dluzszego czasu. Krucy znieruchomieli, lecz kot nagle ozyl, zeskoczyl na ziemie i czmychnal gdzies w ciemnosc. -Nie ruszajcie sie - kontynuowal glos. - Mojego przyjaciela swedzi nos, a jezeli zdecyduje sie podrapac, nie bedzie mogl utrzymac cieciwy. Hirad nie mogl w to uwierzyc. Miesnie barbarzyncy napiely sie. Probowal szybko wymyslic jakies wyjscie z sytuacji. Ucieczka nie wchodzila w rachube. Jezeli rzeczywiscie w krzakach byl lucznik, jego strzaly dosieglyby dwoch z nich, zanim odnalezliby jego kryjowke. Opanowanie sie i rozmowa byly chyba jedyna mozliwoscia. -Czego chcesz? - spytal Hirad. -Macie cos, co nalezy do nas, i chcemy to odzyskac. -Watpie - powiedzial barbarzynca. - Jesli chodzi wam o pieniadze, to obawiam sie... -Nie chcemy waszych pieniedzy. - Glos zawieral nute obrzydzenia. - Przetrzymujecie zone mojego przyjaciela i chcemy, byscie ja uwolnili. Natychmiast. -To pomylka... - zaczal Talan. -Raczej nie - przerwal mu glos. - Wasz dowodca, ten sukinsyn Travers, zapewne ja przesluchuje albo jeszcze cos gorszego. Podejdzcie tu, tylko powoli. Krucy ani drgneli. -Na bogow, Hirad. Oni mysla, ze jestesmy... - zaczal Richmond. -Nie jestesmy Czarnymi Skrzydlami! - krzyknal Hirad. Glos zasmial sie, a potem odezwal sie jeszcze jeden glos, bardziej piskliwy. W zaroslach bylo dwoch mezczyzn. -Jasne, ze nie - powiedzial glos. - Niewinni podrozni zawsze chodza tedy wczesnym rankiem. Stancie obok siebie. Rece daleko od mieczy. Krucy spelnili zadanie. -Nie jestesmy Czarnymi Skrzydlami - powtorzyl Hirad. -Juz mowiles... -Jestesmy Krukami. Nastala cisza, potem daly sie slyszec nerwowe szepty i wreszcie chichot. -Jakos niewielu was, co? -Nie - wydusil z siebie Hirad ze wsciekloscia. -Podejdzcie blizej. Jeden z nas kiedys was widzial. Krucy spojrzeli po sobie, podniesli brwi i postapili kilka krokow do przodu. -Zatrzymajcie sie - rozkazal ten drugi glos. Byl lagodniejszy, mniej agresywny. Znow nastapila cisza. -Kope lat minelo, ale poznaje cie, Hiradzie Coldheart. Bez watpienia to ty. -Dobra, czy mozemy juz... -Gdzie Ilkar? -Skad go znasz? - spytal tym razem Talan. -Jestem z Julatsy. Wiec gdzie on jest? -W zamku Traversa - odpowiedzial Hirad. - Pojmaly go Czarne Skrzydla i dlatego tam idziemy. Zatrzymujecie nas i wkurza mnie to! Pierwszy z mezczyzn zasmial sie z wyrazna ulga. -Podejdzcie blizej i dolaczcie do nas. Mamy ze soba piec, a na pewno napilibyscie sie czegos goracego. -Jest jakis powod, dla ktorego mielibysmy przyjac zaproszenie? - spytal Talan. -No coz, wydaje mi sie, ze mozemy sobie nawzajem pomoc. Nie zaszkodzi chyba sprobowac? * * * Erienne byla roztrzesiona. Nie miala watpliwosci, ze amulet pokazany jej przez kapitana nalezal do Septerna. Bo do kogo innego? Inskrypcje byly w jezykach trzech kolegiow. Poza tym dordovanski zapis zawieral wskazowki odnosnie polozenia pracowni wielkiego maga.Fakt, ze amulet byl w posiadaniu kapitana, napawal ja strachem, w zwiazku z czym mogla jedynie potwierdzic jego przypuszczenia. Rzeczywiscie, prowadzono poszukiwania Zlodzieja Switu i to na szeroka skale. Ponadto, jednym z wiezniow kapitana byl Xeteskianin, Denser. Erienne zadrzala. Po raz pierwszy zdala sobie w pelni sprawe, ze kapitan nie byl tylko zjawa z jej koszmaru. Istniala mozliwosc, ze uda mu sie zebrac wszystkie katalizatory i w koncu przejac kontrole nad zakleciem. Jezeli to by sie stalo, kolegia gotowe byly zniszczyc sie nawzajem, by je mu odebrac. Doszloby do kolejnej wojny i Erienne obawiala sie, ze zwyciezca okazalby sie Xetesk. *** -Zrozum, jestem gotow zrobic wszystko, by wyciagnac z ciebie wszelkie informacje o Zlodzieju Switu, wlaczajac w to perspektywe wyrzadzenia ci powaznej krzywdy.Ilkar uniosl swa wciaz krwawiaca twarz, by spojrzec na Traversa, lecz nie odezwal sie. Po tym jak wyprowadzono Densera, cialo elfa przywiazano do sciany za nadgarstki i rozpoczeto systematyczne bicie za pomoca lopaty. Potem pozostawili go pod sciana, co okazalo sie prawdziwa ulga. Niestety wkrotce nadszedl czas na nastepna, krotsza porcje ciosow, podczas ktorej jedno z uderzen trafilo Ilkara w twarz, rozcinajac nos i usta. Bol byl ogromny, lecz elf zdolal go wytrzymac. Jedyne czego sie obawial, to wewnetrznego krwotoku. W obecnym stanie nie mialby szans na uleczenie tak powaznych obrazen. A juz na pewno nie, jesli podano by mu narkotyki. Z drugiej strony elf wiedzial, ze milczeniem nie zyska zbyt wiele czasu. -No, przyjacielu - kontynuowal Travers. - To wszystko nie jest konieczne, Ilkarze. - Kapitan zaczal cedzic slowa. - Masz na imie Ilkar, prawda? -Na to by wychodzilo. -On mowi! - Travers klasnal w dlonie. - Brawo! Choc musze przyznac, ze bylismy pewni twojej tozsamosci. W koncu niewielu Julatsanczykow znajduje sie w szeregach Krukow, co? -Rzeczywiscie, niewielu - zgodzil sie Ilkar. -Rzeczywiscie. - Travers usmiechnal sie i polozyl reke na ramieniu elfa. - Zapewne chcialbys usiasc? -Tak. Straznicy rozwiazali nadgarstki Ilkara, posadzili go z powrotem na krzesle i ponownie zwiazali mu rece z tylu. Roznica pozycji byla ogromna i elf musial zdusic niechciany usmiech na mysl, ze moglby kiedykolwiek czuc sie dobrze, pobity, posiniaczony i przywiazany do krzesla. Zachowanie pewnego dystansu bylo konieczne. Kapitan usiadl, napelnil swoja szklanke i pociagnal kolejny dlugi lyk. Na pewno byl pijany, a jednak wydawal sie w pelni kontrolowac swoje mysli. Jedynymi oznakami odurzenia byla jego czerwona twarz i troche belkotliwa mowa. -Wiec wreszcie zaczales mowic. Doceniam twoj upor, ale juz wystarczy. Odpowiedz na moje pytania, a potem bedziesz mogl odpoczac. Nie chcialbym ponownie uzywac przemocy, lecz badz pewien, ze sie przed tym nie zawaham, jezeli uznam, ze sytuacja tego wymaga Travers znow sie usmiechnal, tym razem nieszczerze. Ilkar nic nie powiedzial. -Mam nadzieje, ze sie rozumiemy - powiedzial, po czym dopil resztke alkoholu ze szklanki i nalal do niej ostatnie krople cieczy z butelki. Gestem wskazal oprozniona butelke i natychmiast zabral ja jeden z zolnierzy. Ilkar obserwowal, jak kapitan oproznia prawie pusta szklanke. -Myslisz, ze strace przytomnosc? - Znow szeroki usmiech. - Obawiam sie, ze musze cie rozczarowac. Jaki jest moj rekord, Ismanie? -Cztery butelki, kapitanie. -Cztery - powtorzyl Travers. - Cztery butelki. Ilkar nic nie powiedzial. Kapitan przygladal sie swojej szklance i ziewnal, lecz zaraz sie ozywil, bo jeden ze straznikow postawil na stole nowa, pelna butelke alkoholu. Travers natychmiast ja odkorkowal. -Zanim przejdziemy do wspanialego zaklecia Densera, bylbym ci ogromnie wdzieczny, gdybys wytlumaczyl mi, dlaczego ty, Julatsanczyk, podrozowales razem z Xeteskianinem? Ilkar spojrzal przytomnie na swego rozmowce, przez chwile przygladajac sie twarzy Traversa. -Naprawde nie wiesz? -Oswiec mnie. -Wyslales zabojce, by zabil Densera, prawda? Travers kiwnal glowa. -Tak, ale najwyrazniej jej sie nie powiodlo. Z drugiej strony to dobrze, zwazywszy na moje obecne plany. -W pewnym sensie sie jej udalo. -Naprawde.? - Travers znieruchomial ze szklanka przy ustach i spojrzal na Ismana. Zolnierz wzruszyl ramionami. -Zabila Sirendora Larna. -Och... -Tak, Ismanie. - Ilkar zwrocil sie do wysokiego straznika. - Teraz Hirad chce zabic was wszystkich. A czego chce Hirad, chca tez Krucy. -Dziekuje za ostrzezenie - rzekl Travers. - Bedziemy musieli uwazac na siebie, co? - Kapitan pochylil sie nad elfem i poklepal go po kolanie. -Gdybym byl toba, to wlasnie to bym zrobil - wycedzil Ilkar. -Hmm. - Travers przygryzl gorna warge i wyprostowal sie na krzesle. - Dobra... Wrocimy do tego pozniej. Smierc waszego towarzysza tlumaczy obecnosc Krukow w tych okolicach, lecz nadal nie wiem, dlaczego jest z wami Denser? Ilkar pozwolil sobie na ponury usmiech. -Jest niewiele rzeczy, co do ktorych sie zgadzamy, kapitanie Travers, ale jedna z nich jest to, ze obaj nie ufamy wszystkiemu co xeteskianskie. -Acha. - Travers kiwnal glowa. - Szkoda, ze jestes z nim. Magow twego pokroju moglbym tolerowac, jak sadze. Kontynuuj. -Denser jest winien Krukom pieniadze - mowil dalej Ilkar. Kapitan podniosl brwi. - Pomimo mojego protestu, mielismy mu towarzyszyc do Koriny jako ochroniarze. Mielismy zamiar pilnowac go, dopoki pieniadze nie trafia na nasze konto. W momencie w ktorym zamordowales Sirendora, oznaczalo to zabranie go z nami. Travers milczal. Pociagnal lyk alkoholu i przeplukal nim usta, zanim go polknal. -Zawiodles mnie. Miales tyle czasu i teraz opowiadasz mi te historie. Czy naprawde chcesz, bym uwierzyl, ze nie miales pojecia, w czego posiadanie wszedl Denser? -Nie - odpowiedzial Ilkar ostroznie. - Wiedzialem, ze musi to byc wartosciowe, sadzac po sumie pieniedzy, ktora zaoferowal. Chodzi mi o to, ze nie wiedzialem, co zawiera amulet. Nie potrafie go rozszyfrowac. Travers chwycil butelke za szyjke, skoczyl do przodu i roztrzaskal ja na glowie elfa. Ilkar probowal uniknac ciosu, lecz udalo mu sie jedynie wywrocic krzeslo Traversa. Mag upadl ciezko na prawy bok, a jego prawe ramie przeszyl ostry bol. Jedyne co widzial, to rozmazane kawalki rozbitego szkla. Po czole splywala mu krew. Dokola unosil sie zapach alkoholu. -Nie probuj ze mnie drwic! - krzyknal Travers. - Dobrze wiem, jakie byly wasze zamiary. - Kapitan chodzil nerwowo po sali. Kawalki szkla trzeszczaly mu pod stopami. -Szukaliscie katalizatorow dla Zlodzieja Switu. Wiecie, czym sa. Inskrypcje na amulecie zawieraja formuly trzech kolegiow - Julatsy, Dordover i Xetesku. Ty i Denser potrzebujecie siebie nawzajem, a wasz diabelski pakt zagraza calej Balai. Ilkar milczal. Wiedzial, ze Travers orientowal sie w teorii magii, a jego ostatnie slowa potwierdzily obawy, w ktore elf nie chcial uwierzyc. Dla kapitana pracowal mag. Co najmniej jeden. Straznicy posadzili Ilkara na krzesle. Elf westchnal z ulga, gdy stalowy uchwyt puscil jego prawe ramie i nie musial juz nim ruszac. Na pewno bylo powaznie nadwerezone, moze nawet zlamane. -Isman, jeszcze jedna butelke - powiedzial Travers lekko zmeczonym glosem. Potem usiadl i nie powiedzial ani slowa, dopoki straznik nie postawil przed nim nowej butelki i nie napelnil szklanki. -Nie mozesz przez caly czas klamac - wycedzil Travers. Nie, ale moge wystarczajaco dlugo przeciagnac nasza rozmowe, pomyslal elf. -Nikt cie nie uratuje. Nikt nie wie, ze tu jestes. -Moi przyjaciele wiedza i przyjda po mnie. -Kto, Krucy? - spytal ironicznie Isman. Ilkar zwrocil sie do niego. -Wiesz co, troche zaluje. Hirad uwazal, ze nadajesz sie na Kruka. Nie zaproponowalismy ci wstapienia w nasze szeregi tylko dlatego, ze nigdy nie widzielismy cie w walce przeciw nam. -Odmowilbym. -Nikt nigdy nie odmowil. -Ale ja chociaz zyje. -Niestety, to prawda - wtracil sie Travers. - Isman musial zabic twoich przyjaciol. Przeciez nie moglismy pozwolic, by przyszli tu za nami. Ilkar przestal juz sluchac slow kapitana. Gdy Travers nachylil sie nad nim, spod rozpietej do polowy koszuli wylonila sie odznaka szefa Strazy Kamiennych Wrot. Przez caly czas mial na szyi trzecia czesc klucza otwierajacego drzwi do niewyobrazalnej potegi i nie wiedzial o tym. Elf usmiechnal sie. -Cos cie smieszy? -W kazdej sytuacji zawarta jest nuta humoru - odparl Ilkar. - Wmawiasz mi rzeczy, w ktore nie wierze, chcac, bym ja z kolei przekazal ci informacje, ktorych nie posiadam. A gdy milcze, sila probujesz zmusic mnie do mowienia. Travers usmiechnal sie i ponownie napelnil szklanke. -Ponownie dochodzimy do kwestii interpretacji - powiedzial. - Z mojego punktu widzenia twoi przyjaciele nie zyja, a ty posiadasz odpowiedzi na moje proste pytania. Powtorze wiec raz jeszcze, czym sa katalizatory Zlodzieja Switu? -Nie wiem. Travers wstal. - W takim razie nadszedl czas, by dotrzymac danej ci wczesniej obietnicy. Ismanie, przywiaz go z powrotem do sciany. Pamietaj tylko, nie bijcie go w glowe. Wroce za pare minut. - Kapitan wyszedl z sali krokiem nie wskazujacym na odurzenie alkoholem. -Skurwysyn - wyszeptal Ilkar. -No. - Isman usmiechnal sie. - Prosze, nie utrudniaj sprawy. To tylko pogarsza twoja sytuacje. Ilkar pozwolil straznikom zawlec sie do sciany. Jego prawe ramie znow scisnal zelazny uchwyt. Elf omal nie zemdlal. Przygotowujac sie na przyjecie ciosow i bolu, Ilkar staral sie pamietac, ze nie poczul jeszcze wrzasku many Densera. Skoro tak, to chowaniec musial nadal zyc, co z kolei oznaczalo, ze pomoc wkrotce nadejdzie. * * * -Od jak dawna Travers ja wiezi? - Hirad nadal mial watpliwosci. Historia, ktora wlasnie uslyszal, nie trzymala sie kupy. Barbarzynca objal swoj parujacy kubek kawy obiema rekami i delektowal sie cieplem. Przynajmniej nie zatrzymali sie tu na prozno.-Tylko kilka dni - odpowiedzial Alun, mezczyzna, ktory jak dotychczas mowil najwiecej. Twierdzil tez, ze jest mezem porwanej przez Traversa Dordovanki imieniem Erienne. Wygladal na spokojnego czlowieka i mimo ze przy pasie mial dlugi miecz, Hirad watpil, by mezczyzna potrafil sie nim poslugiwac. Jego twarz nie byla twarza wojownika. -Po co? -A po co mu magowie? Chce zdobyc jakies informacje - odpowiedzial Alun cichym tonem pelnym desperacji. -Czemu kolegia sie z nim nie rozprawia? - spytal Talan. -Poniewaz paru starszych magow przyznaje z niechecia, ze jego dzialania moga miec pozytywny wplyw na wykorzenienie ciemnej magii - odpowiedzial wiekszy z mezczyzn, Thraun. -Ale on przeciez porwal maga - wybuchnal Hirad. - Z pewnoscia... -To nie jest takie proste - przerwal mu Alun. - Erienne jest indywidualistka. Nie stosuje sie do zasad kolegium, a oni sa na tyle uparci, by ja za to ukarac. Moze nawet skazac na smierc - dodal mezczyzna glosem przepelnionym zloscia. - Poza tym nie chodzi tylko o nia. Czarne Skrzydla porwaly tez naszych synow. Hirad napotkal spojrzenie Aluna i poczul zal. Ten sam wyraz twarzy widzial juz u Sany, uczucie straty, w ktore nie chcialo sie uwierzyc. -Synow? -Blizniakow. Czteroletnich - odpowiedzial Jandyr, lucznik z Julatsy. Byl elfem i podobno kiedys poznal przelotnie Ilkara, choc wedlug jego slow nigdy z nim osobiscie nie rozmawial. -A wy trzej jestescie najemnikami? - spytal ponownie Hirad. -A myslisz, ze robimy to z milosci? -My tak - warknal Hirad w strona mezczyzny o zachryplym glosie, Willa. Byl on niski, mogl mierzyc zaledwie sto szescdziesiat centymetrow wzrostu, lecz jego sylwetka byla zylasta i umiesniona. Mial inteligentne spojrzenie. Na plecach nosil dwa krotkie miecze w skrzyzowanych pochwach. Mial na sobie ubranie ze skory zabarwionej na czarno, a jego twarz i szyje pokrywal kilkudniowy zarost. Hirad czul do niego niechec. -Nie musze sie przed toba usprawiedliwiac - odburknal Will. - Wszyscy jestesmy najemnikami, poza Alunem. Wy walczycie dla baronow, my zajmujemy sie odzyskiwaniem przedmiotow i ludzi. - Mezczyzna wzruszyl ramionami. Zapadla cisza. Piec syczal, lekko dymiac. Jedynie slaba poswiata, ktorej zrodlem byly rozgrzane wegle, rozjasniala najblizsze otoczenie. Hirad spojrzal na drugiego z mezczyzn, Thrauna. Byl ogromny, wiekszy nawet niz Bezimienny. Przy jego pasie znajdowal sie dlugi miecz. Machinalnie drapal sie w jasnobrazowa brode, a jego pusty wzrok skierowany byl gdzies w ciemnosc. Hirad uslyszal za plecami szelest, odwrocil sie i zobaczyl kota wchodzacego wlasnie do obozu. Zwierze bylo wyraznie w zlym stanie. Mialo trudnosci z utrzymaniem rownowagi i coraz to potykalo sie jakby otumanione. W slabym swietle barbarzynca zauwazyl, ze siersc kota byla pozlepiana i potargana, a oczy puste i bez blasku. Zwierze powoli podeszlo do Hirada. -Na bogow, Hirad, spojrz na niego - powiedzial Richmond. Barbarzynca kiwnal glowa, podniosl delikatnie oslabionego kota i umiescil pod kaftanem. Przeszedl go dreszcz, gdy zimne cialo zwierzecia dotknelo jego rozgrzanej skory. -Twoj? - spytal Will. -Nalezy do Densera. Niedlugo umrze. -Widac - odpowiedzial Will. Hirad rzucil mu ostre spojrzenie. -Nie mozemy na to pozwolic. Potrzebujemy Densera. - Barbarzynca zerknal na Talana i Richmonda. - Pora bysmy sobie cos wyjasnili. -Jaki mieliscie plan? - spytal Richmond. -Zaatakowac z ukrycia i po cichu - odpowiedzial Jandyr. - Znalezlismy takie miejsce z tylu zamku, przez ktore latwo sie przedostaniemy. Czekalismy, az zapadnie noc, ale wtedy przywieziono waszych przyjaciol. Kiedy uslyszelismy, jak nadchodzicie, zdecydowalismy sie zaczekac jeszcze troche. -Hmm. - Hirad przygryzl warge. - Nie jestem pewien, czy to wypali. Na pewno oczekuja, ze zaatakujemy. -Nie spodziewaja sie nas siedmiu - wtracil sie Thraun. - Mysla, ze bedzie was trzech. -Tak - szepnal Talan. Potem odezwal sie glosniej. - Jakim magiem jest twoja zona? -Dordovanskim, juz ci mowilem... - zaczal Alun. -Nie o to chodzi. Interesuje mnie, czy specjalizuje sie w magii ofensywnej, czy defensywnej? Alun popatrzyl na rozmowce. -Tak naprawde, to w zadnej z nich. Zajmuje sie badaniami, jest Pisarzem Formul. -Ale czy rzuca zaklecia? - pytal dalej Talan. -Nigdy, by skrzywdzic innych - odpowiedzial pewnie Alun. -Doskonale - ucieszyl sie Talan. - Nawet jesli Travers ma ja pod kontrola, szanse powodzenia Pogromu sa coraz wieksze. -Pogromu? - Will zmarszczyl brwi. Hirad usmiechnal sie. -Moze zainteresuje was Krucza strategia chaosu. * * * Zlamali mu trzy zebra, w tym jedno polozone u podstawy klatki piersiowej, co powaznie zagrozilo plucom. Uderzenia stawaly sie coraz bardziej brutalne. Na poczatku bito go w brzuch i piers, potem glownie po nogach.Potem znowu zostawiono go, wiszacego i krwawiacego z okolo tuzina ran zewnetrznych oraz, jak wyczul podczas krotkiej medytacji, dwoch wewnetrznych. Jedna z nich, rana watroby, wydala mu sie powazna. Czul bol. Gdy probowal stanac, zmaltretowane nogi wybuchaly bolem odczuwalnym na calych plecach, gdy wisial, ramiona i polamane zebra palily go zywym ogniem. Ilkarowi wydawalo sie, ze przez nie zaciagniete zaslony widzi pierwsze oznaki switu. W sercu elfa plomien nadziei prawie zgasl. Zastanawial sie, czy jest sens dalej trzymac sie kurczowo zycia. To go wykanczalo. Moze lepiej wylaczyc sie i umrzec. Staral sie wzbudzic w sobie nienawisc do Densera. Za to, ze wplatal Krukow w misje skazana na niepowodzenie. Za smierc przyjaciol. Za bycie Xeteskianinem i za to, ze teraz spi sobie slodko i nie wie, ze on, Ilkar, przezywa wlasnie istne piekielne meki. Niestety odkryl, ze nie potrafi. Pomimo calej swej arogancji, Denser nie klamal - dowody byly przytlaczajace. Odkrycie pergaminu Zlodzieja Switu, walka z destranami, informacje barona Gressego o mobilizacji Wesmenow. To wszystko pasowalo do opowiesci o powrocie WiedzMistrzow i pragnieniu Xetesku do odnalezienia jedynego zaklecia mogacego ich pokonac. Ilkara przeszedl dreszcz. Jesli umrze, przynajmniej nie bedzie musial walczyc o Balaie. W tej walce prawdopodobnie nie byloby zwyciezcow. Ciezko mu bylo oddychac i czesto kaszlal krwia, jeczac z bolu, gdy pluco ocieralo sie o peknieta kosc. Powoli wyprostowal nogi, zdejmujac ciezar ze zdretwialych ramion, i natychmiast skrzywil sie, gdy posiniaczone uda zaplonely w agonii. Juz od kilku minut byl sam. Zamyslil sie. Czy beda mu jeszcze zadawac jakies pytania? Na bogow, mial nadzieje, ze tak. Wtedy by go przynajmniej posadzili na krzesle. Dokad wszyscy poszli? Travers powiedzial, ze wroci. Ilkar zastanawial sie, czy moze rozmawiaja z Denserem, lecz doszedl do wniosku, ze ten pewnie dalej spi pod wplywem narkotyku. Splunal. Bardziej prawdopodobne, ze wlasnie jedli sniadanie. Podwojne drzwi na koncu korytarza otworzyly sie nagle i do srodka wszedl Travers, a za nim dwoch zolnierzy. Kapitan w jednej rece trzymal butelke, a w drugiej szklanke. Jego krok byl wyraznie chwiejny. -Czwarta butelka! - wykrzyknal kapitan, machajac nia w kierunku Ilkara. - Moze pobije dzis swoj rekord. -Albo zdechniesz, probujac, jesli szczescie dopisze - wyszeptal mag. -Cos mowiles. Musisz sprobowac jeszcze raz, glosniej. - Travers zatoczyl sie w kierunku swojego krzesla, lecz wzrok Ilkara spoczal na czyms innym, za plecami kapitana. Isman i jeszcze inny z zolnierzy prowadzili ze soba rozebranego od pasa w gore Densera, ktorego glowa zwisala bezwladnie na piersi. Jego stopy ciagnely sie po podlodze. Mag wygladal zupelnie jak trup. Zolnierze zaciagneli go do krzesla i posadzili na nim, przytrzymujac za barki, by nie upadl na ziemie. Travers rozesmial sie. Odwrociwszy sie, elf zobaczyl, ze kapitan patrzy na niego. -Taki jest problem z tym narkotykiem. Wystarczy odrobina za duzo i pacjenci nie chca sie obudzic. A chcielismy go spytac o tak wiele rzeczy. Naprawde trzeba bylo duzo wysilku, by go obudzic i przekonac, by z nami porozmawial. - Travers staral sie zachowac udawana powage. - Niestety juz od dluzszego czasu sie z nami nie zgadza. Ilkar mogl wyobrazic sobie cierpienia Densera. Elf zauwazyl czerwone, opuchniete slady na ciele maga. Gdzieniegdzie widoczne byly pregi od ciosow biczem albo pasem. Ilkar mial tylko nadzieje, ze Xeteskianin byl nadal pod wplywem narkotyku. Travers napil sie teraz bezposrednio z butelki i wstal, zataczajac sie. Cofnal sie o krok i przewrocilby sie o swoje krzeslo, gdyby jeden z zolnierzy nie usunal go przytomnie spod nog kapitana. Twarz Traversa byla czerwona, oczy troche zamglone, lecz nadal dzikie. Oddychal ciezko. -Czas na wasz pierwszy wybor. - Kapitan zaczynal coraz bardziej belkotac. Stanal pomiedzy Ilkarem a Denserem, nie patrzac na zadnego z nich. -Po pierwsze. - Pijany mezczyzna podniosl do gory jeden palec. - Czy odpowiecie szczerze na moje pytania, czy musze was do tego zmusic? W koncu i tak zaczniecie mowic. Spojrzal najpierw na jednego, potem na drugiego z magow. Ilkar wpatrywal sie w Densera, ktory na nic nie reagowal. Elf widzial, ze Xeteskianin z trudem porusza klatka piersiowa, jakby oddychanie sprawialo mu bol. -Prawie ci sie udalo - wycedzil przez zeby Ilkar. - Wyglada jednak na to, ze bedziesz musial sie jeszcze postarac. -Po drugie - ryknal Travers, wznoszac dwa palce wysoko do gory. Pociagnal dlugi lyk z butelki, a nastepnie wytarl wierzchem reki krople alkoholu, ktore splywaly mu po brodzie. - W tej sytuacji musicie podjac decyzje, ktory z was obejrzy smierc towarzysza. Ilkar doznal czegos w rodzaju ulgi. Smierc oznaczala przynajmniej koniec potwornego bolu. Zalowal, ze nie ujrzy znow Hirada, lecz zaczal tez podejrzewac, ze barbarzynca rzeczywiscie nie zyje. Ilkar zgodzilby sie umrzec, ale wiedzial, ze Travers przywlokl tu Densera tylko w jednym celu. Watpil, by udalo mu sie zamknac umysl na cierpienie Xeteskianina. Spojrzal na Densera, po raz pierwszy czujac glebokie wspolczucie. -Zegnaj, Denserze - wyszeptal. Cialem Ciemnego Maga wstrzasnal gwaltowny skurcz i mag zlapal sie lewa dlonia za prawy bok. Podniosl glowe. Na widok jego twarzy, Ilkara przeszedl dreszcz. Byla nie do poznania. Ogolne rysy byly zatarte, nos zlamany, usta nabrzmiale. Elf ledwie mogl dojrzec oczy Ciemnego Maga, przysloniete przez opuchlizne. Denser zakaszlal i spojrzal na niego. Jego wargi wykrzywily sie niespodziewanie w usmiechu. -Przybyli - wycharczal. Zza sciany dalo sie slyszec ostrzegawcze okrzyki, a sekunde pozniej wszystko zagluszyl szalony ryk. W zamku Czarnych Skrzydel zapanowal chaos. Rozdzial 15 Hirad musial przyznac, ze Will byl calkiem przydatny. Na tyle, ze moglby dolaczyc do Krukow, gdy Czarne Skrzydla zostana juz pokonane. Przeznaczenie jest nieprzewidywalne, pomyslal barbarzynca. Dawno juz zdal sobie sprawe, ze nie spotykal wielu kandydatow na czlonkow grupy, a tu nagle doslownie wpadl na trzech godnych uwagi mezczyzn. Naturalnie najpierw musieli przezyc atak. Ponadto musialby ich przekonac, by przylaczyli sie do Krukow. To nie bedzie takie proste jak kiedys.Nie mogl im zagwarantowac dobrze platnej pracy i reputacji, ktora uczynilaby ich imiona slawnymi. Obecnie zadaniem Krukow byl morderczy poscig za czyms, czego pragnela polowa sil politycznych Balai. Pozostali albo chcieli to zniszczyc, albo przechwycic. Zaplata tez nie byla pewna. Niezbyt zachecajace warunki. Alun zupelnie nie nadawal sie na Kruka. Poza tym Hirad watpil, by zechcial z nimi podrozowac. Za to poteznie umiesniony Thraun i elf Jandyr byliby idealnymi czlonkami grupy. Barbarzynca zastanawial sie, jak potoczylyby sie ich losy, gdyby ci dwaj byli czlonkami Krukow za dawnych czasow. Lepszych czasow. A Will? Pomimo swej zlosliwosci i sklonnosci do drwin, posiadal niesamowite umiejetnosci. Byl sprawnym i czujnym zwiadowca, a w momencie gdy wspial sie po prawie gladkiej scianie zamku niczym po drabinie, Hirad musial przyznac, ze jest pod wrazeniem. Jeden z koncow sznura, trzymany przez krepego mezczyzne, doslownie poszybowal z gore razem z nim, by za moment upasc lekko przy stopach barbarzyncy. Wojownik spojrzal na ziemie, a potem na Thrauna, ktory usmiechnal sie. -Jest dobry, co? - rzekl wielki mezczyzna. Hirad kiwnal glowa, zlapal sznur, napial go i rozpoczal wspinaczke. W mniej niz dwie minuty cala grupa znalazla sie na terenie zamku Czarnych Skrzydel. -Dobra - szepnal Will. - Jedyna zewnetrzna straz stoi przy bramie wjazdowej. Nie widzialem na dziedzincu zadnych patroli, lecz to nie powod, by rezygnowac z ostroznosci. Stoimy teraz w cieniu, wiec nikt nas nie zobaczy. Jak widzicie, glowny budynek znajduje sie jakies trzydziesci metrow stad. Wydaje mi sie, ze ma okolo piecdziesieciu metrow dlugosci i ze trzydziesci szerokosci. - Will wskazal palcem na zabudowania, a potem spojrzal stanowczo na Hirada. - Teraz wasza kolej. -Nic prostszego - odpowiedzial barbarzynca. - Zdecyduje, gdzie isc, jak juz dostaniemy sie do srodka. Wejdziemy przez najblizsze okno. - Barbarzynca podszedl do naroznika budynku. Spojrzawszy w kierunku glownego wejscia, wojownik ostroznie zajrzal do ciemnego pomieszczenia za szyba. Zmarszczyl brwi i chcial sie wlasnie odezwac do towarzyszy, gdy wyczul obok obecnosc Jandyra. Elf pochylil sie i skinal glowa. -Pusto - szepnal. - To pewnie gabinet czy cos takiego. -Swietnie - mruknal Hirad i uniosl piesc. -Co robisz? - syknal Will. -Wchodze. -Znam lepszy sposob. - Niski mezczyzna wyjal zza pasa cienki kawalek metalu i wsunal go miedzy framugi okien. Po kilku chwilach manipulowania drucikiem Will uniosl go lekko do gory, przekrecil w lewo i wepchnal mocniej do srodka. Okno bylo otwarte. -Ty pierwszy - zwrocil sie do Hirada. Barbarzynca spojrzal na Willa, a potem wszedl do pomieszczenia i zblizyl sie do jedynych drzwi. Podczas gdy inni przechodzili przez okno, Kruk nasluchiwal. Zadnego dzwieku. Hirad odwrocil sie. -Dobra. Jak juz wyjdziemy, Talan i Richmond wezma Willa i Aluna na gore. Ja i pozostali zajmiemy sie parterem. - Barbarzynca uchylil drzwi na tyle, by moc stwierdzic, ze po drugiej stronie takze panuje ciemnosc. Gestem reki przywolal Jandyra. Elf spojrzal przez szpare, a potem zamknal drzwi. -Tez nieduzy pokoj. Jakis salon czy cos. Na wprost sa drzwi przesloniete zaslona. I drugie, po lewej stronie. Hirad kiwnal glowa i zdjal plaszcz. Kot zeskoczyl na ziemie i rozejrzal sie, nasluchujac i weszac. -Doskonale. Rozdzielmy sie. Talan, wy bierzecie drzwi po lewej. - Barbarzynca otworzyl drzwi i przeszedl do drugiego pomieszczenia. - Jezeli ktos nie wie, co dalej, niech idzie za Krukiem. Gotowi? - Odpowiedzialy mu sciszone szepty. Hirad wyjal miecz z pochwy i usmiechnal sie do Richmonda i Talana. - KRUCY! - zaryczal. - Pogrom i Smierc! Podbiegl do zaslony i zerwal ja, wpuszczajac do pokoju swiatlo. Zawyl przerazliwie. Zza jego plecow odezwaly sie glosy reszty Krukow. Hirad ruszyl korytarzem, tlukac mieczem po scianach. Kiedy za plecami uslyszal wycie Willa i pozostalych, jego cialo zalala nowa fala energii. Dzikie okrzyki, szczek metalu uderzajacego o kamien i gluchy odglos szybkich krokow wypelnily umysl barbarzyncy. Czul, jak w zylach pulsuje krew, miesnie napinaja sie, a uszy wypelnia dudniacy dzwiek. Jego oczy plonely. Krok zmienil sie w swobodny bieg. Katem oka zauwazyl, ze kot przemknal tuz obok niego. Z przodu stalo dwoch straznikow. Barbarzynca zasmial sie, szczerzac zeby, i ruszyl prosto na nich. Pierwszy z przeciwnikow zamarl na chwile i Hirad, nawet nie zwalniajac, rozrabal mu czaszke i doskoczyl do drugiego. Ten probowal sie bronic, lecz potezny cios barbarzyncy zlamal jego garde i powalil na ziemie. Hirad zatrzymal sie, a z jego gardla wydobyl sie kolejny ryk. Stal przy podwojnych drzwiach, najwyrazniej w kuchni. Przed nim byly jeszcze jedne drzwi. Jandyr i Thraun stali przy trzecich. -Rozumiecie juz, na czym to polega? Rozumiecie? Teraz sie rozdzielimy, kazdy w inna strone. Wrzeszczcie caly czas i nie zatrzymujcie sie, bo zgniecie. - Hirad odwrocil sie, otworzyl drzwi kopniakiem i ruszyl do srodka z rykiem na ustach. Za wojownikiem pobiegl kot. * * * Talan strzaskal drzwi znajdujace sie przed nim i wpadl do pomieszczenia. Po prawej znajdowalo sie ogromnych rozmiarow okno, a po lewej jeszcze jedna para drzwi. Wojownik wskazal reka w prawo i nie zatrzymujac sie, ruszyl w lewo, wolajac jednoczesnie Willa. Obaj wbiegli do duzego pokoju z kominkiem i oknami naprzeciwleglej scianie. W prawym rogu komnaty znajdowaly sie podwojne drzwi i Talan pobiegl w ich kierunku, wyjac, przewracajac krzesla i stoly, i uderzajac mieczem w sciany. Will probowal nadazyc za Krukiem. Jego spokoj ustapil miejsca bojowemu szalowi.Na sygnal Talana, Richmond roztrzaskal gigantyczne okno, zasypujac maly, wewnetrzny dziedziniec tysiacami kawalkow szkla i drewna. Wojownik krzyknal triumfalnie. Pod jego stopami chrzescily lodygi i liscie roslin. Ponad nim rozposcieralo sie nocne niebo. Richmond ruszyl w strone drzwi, ktore znajdowaly sie przy scianie pelnej okien podobnych do tego, ktore przed chwila strzaskal. Alun byl tuz za nim. Gdy obaj byli mniej wiecej posrodku dziedzinca, drzwi otworzyly sie i wyszedl z nich mezczyzna uzbrojony w miecz. Richmond zawyl i przyspieszyl. Przeciwnik usmiechnal sie lekko i czekal. Deszcz iskier i szczek metalu wypelnil dziedziniec, gdy miecze wojownikow spotkaly sie. * * * Jandyr i Thraun spojrzeli po sobie z niedowierzaniem, gdy Hirad kopniakiem strzaskal podwojne drzwi. Elf zmarszczyl brwi, nabral powietrza w pluca i wydal z siebie gardlowy ryk, zaciskajac piesci na luku. Thraun kiwnal glowa, odwrocil sie i ruszyl w strone trzecich drzwi. Jego zwierzece wycie odbijalo sie echem od kamiennych scian budynku.Jandyr nalozyl strzale na cieciwe, otworzyl kopnieciem drzwi i wypadl na korytarz. Po lewej znajdowaly sie schody prowadzace na dol. W elfie odezwal sie instynkt mysliwego. Z lukiem gotowym do strzalu wkroczyl bezszelestnie na schody. Jego wzrok z latwoscia przeszywal mrok, a nos wyczul odor potu pomieszanego z zapachem moczu i krwi. Ponizej, zza zaslonietych materialem drzwi, wylewal sie na korytarz przytlumiony blask. Jandyr schodzil powoli, nie wydajac zadnego dzwieku. Za zaslona znajdowala sie przynajmniej jedna osoba; zdradzil ja nieudolnie stlumiony kaszel. Elf zszedl na dol i przesunal sie na prawa strone framugi. Zadowolony z faktu, ze przeciwnik nie stal blisko zaslony, Jandyr zerwal ja lewa reka, przytrzymujac strzale prawa dlonia. Widok, jaki ujrzal przed soba, wywolal w nim uczucie pogardy. * * * Thraun roztrzaskal drzwi i ze zwierzeca zwinnoscia wskoczyl do srodka pomieszczenia. Przy podwojnych drzwiach po prawej stal straznik. W ulamek sekundy pozniej zakrwawione cialo przeciwnika uderzylo glucho o posadzke, a wojownik rozejrzal sie dookola. Komnata, w ktorej sie znajdowal, byla pusta. Przed nim byla para drzwi, po lewej kolejne drzwi. Thraun obrocil sie w kierunku schodow, skad dobiegl go odglos walki, i ruszyl ku gorze, przeskakujac co trzy stopnie. * * * Gdy Hirad wpadl do komnaty, okrzyk zamarl mu na ustach. Pomieszczenie bylo duze i zimne. Gdzieniegdzie na scianach wisialy draperie. Barbarzynca zauwazyl Ilkara przykutego lancuchami do jednej ze scian. Glowa elfa podniosla sie powoli.-Hirad! Dzieki bogom. Wojownik schowal miecz do pochwy i podbiegl do towarzysza. - Nareszcie cie widze, calego i zdrowego! - wykrzyknal barbarzynca, odpinajac klamre na prawej rece maga. Ilkar skrzywil sie z bolu. -Ostroznie - jeknal. - Mam polamane zebra. -A reszta? - Hirad spojrzal gleboko w oczy elfa, ktory sprobowal sie usmiechnac. -Bola mnie rece, nogi, zoladek... Barbarzynca kiwnal glowa. -Oprzyj sie na mnie. - Mowiac to, wojownik odwrocil sie plecami do towarzysza i poczul glowe maga na prawym ramieniu. Siegnawszy lancuchow na lewej rece Ilkara, Hirad z latwoscia je odpial. Mag musial zlapac go, by nie upasc. -Wszystko w porzadku? -Nie bardzo. Daj mi sie objac lewa reka i wtedy razem dojdziemy do tamtych krzesel. Barbarzynca rozejrzal sie i zobaczyl Densera. Mag lezal na plecach niedaleko krzesel, a pod jego prawym ramieniem schowany byl kot. Klatka piersiowa mezczyzny gwaltownie uniosla sie i opadla, a potem wstrzasnal nim silny skurcz. Krucy dotarli do krzesel i Hirad posadzil towarzysza najdelikatniej, jak mogl. Jego uwage przyciagnal lezacy Xeteskianin. * * * Richmond cofnal sie, oddychajac ciezko, i zlapal sie w miejscu, gdzie miecz przeciwnika przecial skore, zaraz ponizej prawego barku. Za plecami wojownik slyszal krecacego sie bezradnie Aluna.-Juz nie jestes taki silny, co Kruku? Richmond nie odpowiedzial. -Powinienes byl wrocic do domu. Tu znajdziesz tylko smierc. Richmond przerzucil miecz do lewej reki i pochylil sie, gotowy do walki. Przeciwnik uniosl brwi, podziwiajac odwage wojownika. Kruk przesunal sie w prawa strone, slyszac za plecami szczek miecza wysuwanego z pochwy. -Odsun sie, Alunie. To cie nie dotyczy. -Jak to nie? Oni przeciez porwali moja rodzine. -Ach, wkurzony tatus, tak? Czego tu szukasz? - zadrwil przeciwnik. - Chcesz zabrac zwloki? -Skurwysynu! - wrzasnal Alun. - Ty skurwysynu! - Zrozpaczony mezczyzna ruszyl do przodu, mijajac Richmonda z lewej. Kruk zareagowal natychmiast, oslaniajac towarzysza. Przeciwnik przewidzial ten ruch, zrobil szybki wypad w druga strone i zatopil miecz w klatce piersiowej Richmonda. Kruk jeknal z bolu i upadl na kolana, czujac gorace ostrze pomiedzy zebrami. Przeciwnik wyciagnal je i ranny wojownik upadl na ziemie. Krew przesiakala przez ubranie, zlepiajac wlosy. Richmond uslyszal krotki, triumfalny smiech i odglos oddalajacych sie krokow. Potem nastala cisza. * * * Talan wypadl na korytarz, a zaraz za nim Will. Przed nimi, nieopodal otwartych podwojnych drzwi, lezaly zwloki mezczyzny. Po prawej znajdowaly sie schody prowadzace na gore. Talan zatrzymal sie na moment i uslyszal ryk Thrauna, ktory sial spustoszenie na pietrze. Wojownik zmarszczyl brwi. Krzykow bylo za malo. Nie bylo slychac Richmonda i Hirada.-Dalej! Dalej! - ryknal Talan i rzucil sie na schody. Will zawyl i skoczyl za Krukiem. * * * Alun patrzyl, jak Richmond pada, po czym odwrocil sie i uciekl znanymi korytarzami. Cala odwaga wyparowala, oblal go zimny pot, calym cialem wstrzasnal dreszcz. Byl sam w zaniku pelnym stali, pelnym smierci. Nagle zatrzymal sie przed drzwiami prowadzacymi na zewnatrz. Nie byl sam. Jego serce dalej gdzies tu bilo. Alun odwrocil sie i ruszyl w glab budynku. Musial odnalezc Willa. * * * Isman patrzyl, jak Alun ucieka, i usmiechnal sie. Moglby go z latwoscia dogonic, lecz w zamku znajdowali sie inni, bardziej godni jego uwagi. Lecz zanim sie nimi zajmie, skonczy z magami. * * * Travers zatoczyl sie. Szedl korytarzem, krzyczac i walac dlonia w mijane drzwi, by obudzic swoich zolnierzy. Ryki Krukow wypelnialy jego zamek. Byl sam, a na dodatek pijany, wiec musial sie spieszyc. Nie zatrzymywal sie, by sprawdzic, czy zoldacy uslyszeli jego okrzyki, nie bylo na to czasu. Jezeli napastnicy dotra do chlopcow jako pierwsi i ich uwolnia, Balaia bedzie zgubiona. Synowie maga, blizniacy - coz moglo byc bardziej niebezpiecznego? Kiedy zgina, nadejdzie czas na zakonczenie znajomosci z ich matka. * * * Denser lezal na posadzce, a kot wbil swoje kly w jego cialo. Czul, jak chowaniec czerpie moc, jak odzyskuje sily, mimo ze jego wlasne szybko slably. Rownowaga. Zawsze zachowaja rownowage. Wokol siebie slyszal niewyrazne glosy, jeden byl nawet skierowany do niego, ale nie byl w stanie odpowiedziec. Jeszcze nie. Telepatycznie tracil kota, ktory nadal ssal jego krew. Starczy juz. Wkrotce odznaka bedzie jego. Travers byl skonczony. Denser usmiechnal sie.Kot przestal pic i spojrzal na pana blyszczacymi slepiami. Ich umysly polaczyly sie i Denser wyslal kotu obraz kapitana. Znajdz go i wracaj. Sprowadz go tutaj. Wiesz, co robic. Kot mrugnal oczami, powoli. Poczekam tu. Nic mi nie bedzie. Ruszaj. Zwierze wydawalo sie byc zadowolone, a jego pomruk przypominal bardziej warkniecie. Po chwili oddalilo sie od pana i rozejrzalo w poszukiwaniu wyjsc z komnaty. Niestety wszystkie drzwi byly zamkniete. * * * -Widziales? - spytal Hirad. - To cos sie nim zywilo. Widzialem to.-Prosze cie - wykrztusil Ilkar, ktory siedzial rozciagniety na krzesle, caly czas probujac pozostac swiadomym tego, co sie wokol dzieje. - Bol w klatce piersiowej i nogach stal sie jeszcze ostrzejszy, wewnetrzne rany znow zaczely krwawic. Elf potrzebowal spokoju, by moc sie wyleczyc. - Sa rzeczy, ktorych nie rozumiesz, ale twoja ciekawosc musi poczekac. Nie czuje sie najlepiej. -Powiedz mi, co mam robic. Chce ci pomoc. -Pilnuj drzwi i daj nam odpoczac. Zadnych pytan. Gdzie reszta? Hirad odetchnal i skinal glowa. -Spotkalismy kogos po drodze. Przybyli, zeby uratowac jakas kobiete... Teraz robia Pogrom. Zamek bedzie nasz w przeciagu kilku minut. Ilkar z jekiem zsunal sie z krzesla i spoczal na posadzce obok Densera. -To dobrze. Bardzo dobrze. - Elf zamknal oczy i w tym samym momencie drzwi po przeciwleglej stronie komnaty otworzyly sie. Zauwazywszy to, kot pobiegl w tamta strone i zniknal w korytarzu. Hirad odwrocil sie, schodzac z linii wzroku Ilkara. -Isman? -Hirad. * * * Jandyr zasmialby sie, gdyby widok, ktory mial przed oczami, nie byl tak zalosny. Na podlodze lezal pokrwawiony mezczyzna. Mial otwarte usta i nie ruszal sie. W nieruchomej dloni sciskal bron, a wino, ktore pil, rozlalo sie na posadzke z przewroconego kielicha.-Mezczyzna, ktory obawia sie wlasnej smierci, nie jest mezczyzna - rzekl Jandyr. Lezacy czlowiek nie poruszyl sie. - Umarli nie kaszla. Mozesz sobie darowac to zalosne przedstawienie. Miej choc odwage stawic mi czola. - Dalej nic. - Nie mam czasu! - Elf napial cieciwe. -Blagam! - Mezczyzna wstal niezdarnie. - Ja nie... -Jak juz wspomnialem, nie mam czasu. - Jandyr puscil cieciwe, nalozyl nowa strzale i ruszyl schodami na gore. * * * Travers odpoczywal, opierajac sie o sciane waskiego korytarza. Zmarszczyl brwi. Krucy dalej pustoszyli jego zamek. Ich krzyki w dalszym ciagu rozchodzily sie echem, choc wyraznie oslably. Martwilo go, ze napastnikow bylo wiecej niz trzech. Kapitan wzruszyl ramionami i wszedl do straznicy. W srodku czekalo nan dwoch zolnierzy z mieczami w rekach.-Dobra - wycedzil. - Nie mozemy dalej czekac. Tym malym bekartom nie wolno opuscic zamku. Zabijcie ich. -Kapitanie? - Zolnierze wymienili spojrzenia pelne wahania. -To nie sa zwykli chlopcy. Jezeli ta suka je odzyska, ich potega bedzie niewyobrazalna. Nigdy nie uda nam sie jej ujarzmic. Do roboty. - Jeden ze straznikow kiwnal glowa i ruszyl w gore kreconymi schodami, znajdujacymi sie w rogu pomieszczenia. Przez chwile dalo sie slyszec dwa mlode glosy, a potem jedynie echo zatrzasnietych drzwi. * * * Thraun biegl wzdluz korytarza na najwyzszym pietrze. Po prawej okna wychodzily na maly, slabo oswietlony dziedziniec. Wojownik slyszal dochodzace stamtad odglosy walki. Ignorujac male drzwi po lewej, Thraun skrecil w prawo, ryknal raz jeszcze i dobiegl do solidnych, podwojnych drzwi. Z pewnoscia kryly cos waznego. Wojownik otworzyl je poteznym kopniakiem i wpadl do srodka. * * * Po dojsciu na szczyt schodow Talan i Will rozdzielili sie. Po lewej znajdowaly sie okna wychodzace na dziedziniec, ktorym zajal sie Richmond. Po prawej korytarz i dalej dwie pary drzwi. Will ruszyl w tamta strone, zobaczyl przed soba jeszcze jedne drzwi i podszedl do nich. Talan roztrzaskal pierwsze z prawej i znalazl sie w pomieszczeniu, ktorego strop podtrzymywaly kamienne kolumny. W srodku staly lozka, niektore zajete, inne puste. Zajetych bylo wiecej.Wojownik przyjal postawe do walki, wyszczerzyl zeby i krzyknal. -No! Ktory z was chce sie bic? Will uslyszal te slowa i wybiegl z pokoju przez zauwazone wlasnie drzwi. Niski mezczyzna wyjal oba krotkie miecze i zblizyl sie do wejscia, kucajac. Jego oczy rozszerzyly sie, a serce zatrzymalo sie na sekunde. Pomieszczenie bylo pelne zolnierzy i jedyne, co bylo pewne, to fakt, ze nikt go nie widzial. Wszyscy zblizali sie do sylwetki stojacej posrodku pokoju. Do Talana. * * * -Szkoda - powiedzial Hirad. - Powinienes byl jednak dolaczyc do Krukow.Isman parsknal smiechem. -Ja i banda staruszkow? Zamiast tego, bede jedynym odpowiedzialnym za wasz koniec. -Tak myslisz? - Barbarzynca poczul fale adrenaliny i blyskawicznie uporzadkowal mysli. Miesnie ramion napiely sie. - Jestes martwy od chwili, w ktorej odszedl Sirendor Larn. Krucy beda wkrotce ogladac ogniste luny nad tym miejscem. Hirad skoczyl do przodu, wyprowadzajac ciecie w podbrzusze Ismana. Przeciwnik zablokowal je, przesunal sie na prawa strone i przyjal pozycje obronna. Barbarzynca spojrzal gleboko w oczy zolnierza, ale nie znalazl w nich strachu. Mezczyzni zataczali okregi, patrzac na siebie. Hirad staral sie wypatrzyc luke w pozycji Ismana, lecz ku wlasnemu zdumieniu zadnej nie znalazl. Obaj uzywali dlugich mieczy i obaj swietnie utrzymywali rownowage w starciu, ale tylko jeden mial ogromne doswiadczenie w walce jeden na jeden, zdobyte w niezliczonej ilosci wygranych pojedynkow. I to on jako pierwszy zaatakowal wsciekle. Zrobil szybki wypad i wykorzystal przewidziany unik Ismana, by wyprowadzic potezny cios morderczym lukiem, na wysokosci barku. Przeciwnik nie mogl byc na to przygotowany, a jednak jego cialo instynktownie zareagowalo - odsunal sie. Cios barbarzyncy minal zolnierza o wlos. Nie majac czasu na przybranie pozycji obronnej, Hirad zdazyl sie tylko wyprostowac i zablokowac riposte Ismana. Zaraz potem sam wyprowadzil poziome pchniecie, ktore przeciwnik z latwoscia zbil. Hirad przyjal pozycje, czujac nagly bol w miesniach. Potrzasnal glowa i bol minal. Isman usmiechnal sie i ruszyl do przodu, wyprowadzajac plynnie cztery uderzenia i spychajac Hirada w poblize bezsilnych magow, ktorzy mogli jedynie ogladac pojedynek. Kruk oddychal ciezko, ale cial w odpowiedzi, omijajac zaslone Ismana i rozdzierajac jego skorzany kaftan. Isman zmruzyl oczy i pochylil sie lekko, bardziej czujny. Hirad dwukrotnie przerzucil miecz z reki do reki i w tym momencie poczul, ze jego nogi sa ciezkie niczym z olowiu. Jego nastepny atak byl niezdarny, prawie odslonil klatke piersiowa, narazajac sie na riposte Ismana. Cos bylo nie tak. Hirad czul, jak sily go opuszczaja, lecz zdawal sobie sprawe, ze nie moze pokazac swej slabosci przeciwnikowi. Mlodszy z wojownikow ponownie zaatakowal. Zamarkowal uderzenie na prawa strone i blyskawicznie skierowal ostrze w lewo, rozdzierajac material lewego naramiennika Hirada, a nastepnie wykonal blyskawiczne ciecie na wysokosci szyi, ktore Kruk zablokowal z najwiekszym wysilkiem. Barbarzynca byl zlany potem, a w zoladku czul nudnosci. Isman usmiechnal sie szeroko, choc jego oczy pozostaly zimne. Zaraz potem ruszyl z mieczem uniesionym ku gorze. Hirad zablokowal ciecie, ale sila uderzenia wytracila go z rownowagi. Zatoczyl sie do tylu i przykleknal, a napastnik wykonal kolejne ciecie, tym razem wymierzone w glowe Kruka. Barbarzynca zablokowal je, pochylil sie i wstal, lecz byl zupelnie nieprzygotowany na potezne uderzenie od dolu, ktore wytracilo mu miecz z rak. Bron brzeknela, padajac na kamienna posadzke, a Hirad, ktorego zmeczone miesnie trzesly sie konwulsyjnie, spojrzal w oczy Ismana. -Mowilem ci, zebys wrocil do domu, ale nie posluchales - powiedzial zolnierz i pchnal prosto w odsloniety brzuch. Nogi Kruka ugiely sie i wojownik ciezko upadl na posadzke, nie czujac nawet, jak Isman wyciaga ostrze miecza. Wlasciwie nie czul juz nic i niczego nie widzial. Czul, ze spada gdzies z ogromnej wysokosci. *** Thraun wbiegl do obszernej, bogato zdobionej komnaty, slabo oswietlonej zarem ognia, na ktorym staly dwa ogromne, misternie zdobione kotly. Tyle swiatla mu wystarczylo. Niedaleko drzwi po przeciwleglej stronie pomieszczenia stalo dwoch straznikow. Thraun skoczyl w ich kierunku, wydajac z siebie ryk, na dzwiek ktorego jeden z zolnierzy gwaltownie drgnal. Wojownik przesadzil w jednym skoku stol i sofe, i sekunde pozniej jego miecz odrabal jednemu ze straznikow reke trzymajaca bron.Krew trysnela strumieniem. Mezczyzna, zbyt przerazony, by krzyknac, spogladal na kikut szeroko otwartymi oczami wypelnionymi lzami straszliwego bolu. Drugi z zolnierzy zastygl na sekunde, a wtedy Thraun przebil go mieczem. Odpychajac bezwladne cialo, zobaczyl, ze jednoreki mezczyzna pada z jekiem na ziemie. Szybko wyjal zza pasa noz i podcial mu gardlo. Odciagnawszy trupy na bok, wojownik otworzyl drzwi i pobiegl schodami na gore. Na szczycie znalazl jeszcze jedne drzwi, zaryglowane. Odblokowal je i nacisnal klamke. -Erienne? - zaryzykowal. Za drzwiami cos sie poruszylo. - Erienne? - powtorzyl wojownik. Tym razem cisza. Mezczyzna znow sie odezwal. - Nazywam sie Thraun. Slyszysz mnie? Nie probuj rzucac zaklec. Przybylem, by ci pomoc. - Wojownik wzial gleboki oddech i otworzyl drzwi. * * * Talan juz po raz drugi poslizgnal sie na ubrudzonej krwia podlodze i cofnal sie o krok. U jego stop lezaly trzy ciala pokonanych zolnierzy, lecz pozostalo jeszcze trzech przeciwnikow, ktorzy zblizali sie bez przekonania, widzac, jak sprawnie Kruk wlada mieczem.Niestety miecze straznikow dosiegly go kilkakrotnie. Rana na prawym udzie krwawila obficie i miesnie wokol zaczynaly dretwiec, a podluzne ciecie w poprzek klatki piersiowej utrudnialo Talanowi oddychanie. Co gorsza, odczuwal coraz wieksze zmeczenie, jakby walczyl caly dzien. Uczucie ociezalosci narastalo i Kruk nie byl pewien, czy uda mu sie odeprzec kolejne ataki zolnierzy. Na szczescie w rekawie mial jeszcze jednego asa. Zaden ze straznikow nie zauwazyl Willa. Niski mezczyzna znalazl sie dokladnie za zoldakami i Talan byl pewien, ze nie poprosi ich, by sie odwrocili, zanim zaatakuje. Czarne Skrzydla. Talan wzial gleboki oddech i pochylil sie. Potrzasnal glowa, by pozbyc sie uczucia zmeczenia, zamarkowal uderzenie na prawo i zaatakowal druga strona. Przeciwnik zablokowal cios, zmuszajac Kruka do opuszczenia miecza. Mimo zwinnego uniku Talan nie byl w stanie sparowac kolejnego ataku. Z drugiej strony nie mogl zupelnie odslonic prawego boku. Blyskawicznie sie obrocil, zablokowal niezdarne ciecie na wysokosci glowy i zatopil miecz w szyi najblizej stojacego przeciwnika. Jednego mniej. Talan zmarszczyl brwi i zrobil kolejny krok do tylu, przygotowujac sie do zbicia uderzenia, ktore musialo nadejsc. Nagle poczul silny skurcz w plecach, a jego oddech stal sie krotki i plytki. Przeciwnicy i wnetrze pokoju rozmyly sie, a on sie zachwial. Zauwazywszy, ze Kruk stracil rownowage, przeciwnicy ruszyli. Wojownik natychmiast napial miesnie, zamrugal oczami i ryknal glosno, probujac rozjasnic umysl. Z lewej nadeszlo pchniecie w brzuch, ktore Kruk zbil dlugim, poprzecznym cieciem. Nie udalo mu sie natomiast w pelni zablokowac ataku z prawej - ostrze co prawda minelo szyje o kilka centymetrow, ale piesc przeciwnika trafila go prosto w szczeke. Talan zatoczyl sie, potknal sie i upadl, uderzajac silnie glowa w nasade kolumny... Will zatopil jeden z mieczy w nerce najblizej stojacego przeciwnika, wiedzac, ze ten cios unieruchomi go na dostatecznie dlugo. Spojrzal przed siebie w momencie, w ktorym Talan padal na ziemie niczym ciezki wor szmat, z pewnoscia martwy. Drugi zolnierz popelnil blad, probujac upewnic sie, ze Kruk nie zyje, a nie zdajac sobie sprawy z obecnosci drugiego przeciwnika. Will wytarl oba miecze w ubranie drugiego z zoldakow i nasluchiwal. Z korytarza dobiegaly glosy, choc mezczyzna nie do konca je rozpoznawal. Wreszcie zdecydowal, ze poczeka w ukryciu, az sytuacja stanie sie jasna. Nie musza przeciez wszyscy ginac. Nalezalo tez upewnic sie, czy Talan rzeczywiscie nie zyje, choc wydawalo mu sie to niemal pewne. Od momentu upadku Kruk nie poruszyl sie. Will ruszyl powoli w kierunku ciala towarzysza i wtedy uslyszal skrzypienie drzwi za plecami. Blyskawicznie odwrocil sie, gotowy do ataku, i po raz drugi w przeciagu zaledwie kilku minut otworzyl szeroko oczy ze zdumienia. Cofajac sie, Will ukladal w myslach najwazniejsza wymowke swego zycia. * * * Alun wszedl do zimnej, przestronnej sali. W srodku bylo dosyc ciemno, lecz mezczyzna rozpoznal zarysy mebli. Po drugiej stronie komnaty znajdowaly sie otwarte drzwi, zza ktorych dochodzily okrzyki i odglosy walki. Z zewszad dochodzily odglosy walki. Miecz Aluna zwisal luzno w jego prawej dloni. Mezczyzna nie mial pojecia, co powinien zrobic. Teraz przynajmniej zrozumial slowa Hirada, kiedy mowil o Pogromie. Nie bylo w nim pogardy, lecz obawa. I brak zaufania. Alun usiadl w miekkim fotelu, drzac na calym ciele. * * * Travers nie czekal na rozwoj wypadkow. Powloczac nogami, ruszyl korytarzem i dobiegl do drzwi prowadzacych na glowny korytarz. Demon zaatakowal go, kiedy zamykal za soba drzwi i mial zamiar podejsc do schodow. Pojawil sie nagle, chwytajac go pazurami i kolczastym ogonem. Korytarz wypelnil lopot bloniastych skrzydel. Szpony stworzenia zaplataly sie we wlosy Traversa, a gietki ogon owinal sie dookola jego lewego ramienia. Nagle przed twarza zolnierza pojawila sie zwisajaca do gory nogami glowa stwora, ktory okazal sie byc nie wiekszy od malpy.Kapitan cofnal sie, ale potworna twarz nie znikla. Moglby przysiac, ze to cos sie usmiechalo, choc przeciez nie moglo byc ludzka istota. Cuchnacy oddech demona sprawil, ze Travers zadrzal, ale nie byl w stanie odwrocic wzroku. Czaszka istoty byla lysa, czolo napiete i lsniace. Widac bylo dokladnie krew plynaca w zylach na twarzy. Stwor przechylil glowe lekko w lewo i usmiechnal sie, odkrywajac rzedy ostrych jak igly zebow. Spomiedzy nich wysunal sie ostro zakonczony jezyk i oblizal twarz Traversa. Kapitan byl pewien, ze zwymiotuje, lecz spojrzenie istoty sprawialo, ze nie mogl sie ruszyc. Oczy demona byly czarne, gleboko osadzone i puste. Spojrzec w nie, znaczylo utonac w otchlani przerazenia. Travers czul, ze serce bije mu niczym mlot, lecz nie byl w stanie oderwac wzroku od twarzy, ktorej plaskie nozdrza lapczywie wciagaly powietrze, a spiczaste uszy reagowaly na najmniejszy szelest. Nagle lapy stwora chwycily policzki ofiary, pazury przebily skore i polala sie krew. Twarz zblizyla sie, oddech buchnal prosto w przerazone oczy kapitana, ktory probowal odwrocic glowe. Nadaremnie. -Chodz - zabrzmial gardlowy glos stwora - cichy, lecz przepelniony drwina. Travers zatrzasl sie, czujac kolejna fale nudnosci. - Chodz ze mna. -Dokad? - wydusil z siebie zolnierz. Potwor ponownie sie usmiechnal, albo raczej jego twarz zastygla w ohydnym grymasie. Travers zamknal oczy, lecz nie mogl zapomniec obrzydliwego widoku, wyrytego gleboko w umysle. -Moj pan chce cie widziec. To niedaleko. Chodz. - Odrazajaca twarz znikla, lecz szpony pozostaly wplecione mocno we wlosy. Ogon okrecil sie dookola prawego ramienia i uniosl je tak, by doslownie wisialo w powietrzu, z dala od pochwy i miecza. Travers zaczal isc, choc byl absolutnie pewien, ze to ostatni spacer w jego zyciu. * * * Alun ocknal sie gwaltownie. Z gory dochodzily odglosy walki, wrzaski umierajacych ludzi. Niektorzy z nich walczyli i umierali dla niego. W zamku byli jego synowie. Jego zona.Wstal pelen najczystszej furii. Chcial, by ktos zaplacil za jego strach, za godziny udreki, ktore przezyl. Dni niczym miesiace, miesiace niczym lata. Dzis wszystko sie skonczy, a jego miecz po raz pierwszy przeleje krew. Wiezniow trzymaja na gorze, to pewne. Alun podbiegl do otwartych drzwi, wskoczyl na schody i zatrzymal sie dopiero na ich szczycie. Z przeciwnej strony nadchodzila jakas postac, na jej glowie znajdowalo sie... cos. Alun ruszyl do przodu, ale mezczyzna w ogole nie zwrocil na niego uwagi. Zdesperowany uniosl miecz, kiedy jego uwage przykuly slepia kota, ktorego wczesniej niosl Hirad. Zwierze siedzialo spokojnie na ramieniu zolnierza, a jego wzrok w dziwny sposob powstrzymal Aluna od zadania ciosu i zwrocil jego spojrzenie na drzwi znajdujace sie na koncu korytarza. Mezczyzna kiwnal glowa i pobiegl w strone drzwi, nie reagujac ani na odglosy walki dochodzace zza drzwi z prawej strony, ani na dziwny odglos wypelniajacy korytarz, cos jakby lopot. To, po co przybyl, bylo blisko. Czul ich obecnosc. O bogowie, prawie czul ich zapach. Tam byli jego synowie, a on zaraz ich uratuje. Przebiegl przez prog, szybko pokonal waski korytarz i wpadl do straznicy, przewracajac krzeslo wraz z siedzacym na nim straznikiem. Zanim zolnierz zdazyl cokolwiek zrobic, Alun, bez chwili wahania, rozcial mu gardlo skosnym ciosem miecza i wskoczyl na spiralne schody. * * * Zobaczyl kobiete. Burza dlugich blond wlosow i podarta, wyswiechtana, siegajaca kolan koszula. Jej szeroko rozpostarte rece chwycily go, wczepiajac sie mocno w barki.-Moi chlopcy! - krzyknela, patrzac na wojownika polprzytomnym wzrokiem. - Sa z toba? Thraun pokrecil glowa. -Nie... - zaczal, lecz kobieta zdazyla juz go minac, krzyczac. -Glupcy. Zabija ich. Powiedzieli, ze ich zabija. - Zbiegla po schodach, przebiegla przez pokoj i wypadla na korytarz. Thraun ruszyl za nia. Kobieta skrecila w lewo i minawszy drzwi, znalazla sie w waskim korytarzu. Z przodu slychac bylo okrzyk, a potem szczek mieczy. Erienne przyspieszyla. * * * -Poczekaj, Selik... Zabijajac mnie, nic nie zyskasz. Pamietasz przeciez, ze nadal jestem ci cos winien. - Will dalej sie cofal. Wiedzial, ze jakies kilka metrow za jego plecami znajduja sie drzwi. Modlil sie, by nie byly zamkniete.-To prawda. Kiedys chodzilo tylko o pieniadze, teraz stawka jest twoje zycie. - Selik schylil sie pod framuga. Will glosno przelknal sline. Jesli drzwi za jego plecami sa zamkniete, umrze. Cofnal sie jeszcze o krok. Selik byl jego najwieksza pomylka. Syn wiesniaka, ktory wydal sie latwym celem. Niestety Will popelnil fatalny blad w ocenie. Od tamtej pory byl najemnikowi winien co nieco. -Niedlugo zdobede kupe pieniedzy. Potrzebuje tylko czasu. -Nie nabralem sie wtedy i nie nabiore sie teraz, Begman. Twoj czas sie skonczyl. - Selik zblizal sie, wyciagajac miecz. - Walcz ze mna. -Raczej nie - powiedzial Will, a potem odwrocil sie, skoczyl do drzwi, przekrecil klamke i ruszyl w strone schodow. Sekunde pozniej uczucie ulgi zmienilo sie w przerazenie, gdy Selik zastapil mu droge, wychodzac drzwiami, w ktore wczesniej wszedl Talan. Will momentalnie sie zatrzymal i ruszyl w druga strone, skrecajac w pierwsze drzwi, jakie znalazl. Wypadl na waski korytarz. Z przodu slyszal glosy. Jeden z nich nalezal do kobiety. Nie zatrzymal sie. Bylo juz za pozno na zmiane decyzji - Selik biegl zaraz za nim. Jedyna szansa bylo spotkanie towarzyszy. * * * Alun szarpnal drzwi znajdujace sie na szczycie kretych schodow i wpadl do pomieszczenia, w ktorym zamiast ukojenia zalu, znalazl swoj najgorszy koszmar.Tylem do niego stal mezczyzna pochylony nad podwojnym lozkiem, na ktorym lezalo dwoje dzieci. Plamy krwi i ogarniajaca go cisza mowily wszystko. Alun stracil oddech i zatoczyl sie. Miecz brzeknal, uderzajac o posadzke. Jego ramie stalo sie nagle zbyt slabe, by utrzymac bron. Przez cala podroz do zamku Alun cieszyl sie na widok swoich synow rzucajacych mu sie w ramiona, rozpromienionych, radosnych... A teraz byli martwi. Alun nie mogl ani wyjsc, ani wejsc do komnaty. Stal niczym sparalizowany, dopoki straznik nie odwrocil sie i nie zaczal mowic. -Chcialem sie po prostu upewnic, ze nie zy... Alun wykrztusil jedynie "ty" i rzucil sie na zolnierza, probujac zranic go mieczem, dlonmi, nogami, zebami... wprost kipial zadza zemsty. Straznik cofnal sie, blokujac zakrwawionym sztyletem cios za ciosem. Mimo obrony, pchniecia, uderzenia i zamachy Aluna czesto trafialy w cel. Zrozpaczony, w ogole nie kontrolowal swych ruchow, zupelnie zapominajac o obronie. W koncu jedno z dlugich ciec odslonilo calkowicie jego lewy bok. Straznik pochylil sie do przodu i pchnal przeciwnika prosto w serce. Umysl Aluna wypelnilo nagle uczucie ulgi. Osuwajac sie na ziemie, slyszal wolanie swoich synow. W ostatnich chwilach przytomnosci zdawalo mu sie nawet, ze jego przeciwnik wyszeptal: Przepraszam. * * * Kiedy Ilkar zobaczyl pochylajacego sie nad nim Ismana, raz jeszcze zapragnal, by nadszedl wreszcie koniec. Odglosy walki dochodzily z daleka, a jednak brzmialy w jego uszach na tyle wyraznie, ze Ilkar zapragnal, by ustaly.-Teraz pora na ciebie, Ilkarze z Krukow. - Elf podniosl lekko brwi, oczekujac uderzenia, ktore nigdy nie nadeszlo. Zamiast tego Isman nagle wydal z siebie chrzakniecie, upadl na kolana, a potem osunal sie na plecy. Z prawego oczodolu wystawala mu strzala. Ilkar uslyszal kroki. Ktos podszedl do niego, potem oddalil sie i ponownie zblizyl. Wreszcie mag dostrzegl twarz nieznajomego. Twarz elfa. -Kim jestes? -Nazywam sie Jandyr. Nie czas na puste gadanie. Hirad potrzebuje pomocy. Jestes magiem, tak? -Hirad nie zyje - powiedzial Ilkar, a jego serce wypelnilo lodowate uczucie przerazenia. -Mylisz sie. Jeszcze nie umarl. Elf usiadl i przeszywajacy bol przypomnial mu o przebitym plucu i polamanych zebrach. Pomyslal, ze chyba tylko slepe zrzadzenie losu zadecyduje o tym, ktory z nich umrze pierwszy. * * * Thraun wyminal Erienne, wpadl do straznicy i ruszyl po schodach na gore. Przy wejsciu do niewielkiej komnaty zobaczyl cialo Aluna i pochylajacego sie nad nim mezczyzne. Na twarzy nieznajomego malowala sie bezradnosc.-O, nie - wyszeptal straznik. -O, tak - odparl Thraun i pchnal zolnierza prosto miedzy zebra, natrafiajac na kregoslup i rozbryzgujac krew na ciala chlopcow. Wojownik wyszarpnal miecz i wszedl do komnaty w momencie, w ktorym Erienne pokonala ostatni stopien schodow i zobaczyla zwloki meza i synow. -Ja... - zaczal Thraun, ale spojrzenie kobiety sprawilo, ze zamilkl. Erienne przeszla nad cialem Aluna, nie patrzac nawet na nie i podeszla do lozka. Wojownik odsunal sie az pod drzwi. Erienne milczala. Wyciagnela reke do swoich synow, odgarnela pozlepiane wlosy z ich twarzy, poglaskala ich policzki i przesunela palcami po ich ustach. Thraun spojrzal na nia, odczuwajac wspolczucie wymieszane z podziwem. Kobieta odwrocila sie. Gdyby furia objawiala sie jasnoscia, wojownik padlby oslepiony. Powietrze wokol Erienne bylo naladowane energia, ksztalty zalamaly sie, jakby znieksztalcane przez samo jej spojrzenie. Waskie usta byly nieruchome, lecz pod skora twarzy miesnie drzaly napiete do granic mozliwosci. Odglos szybkich krokow wyrwal Thrauna z chwilowego oszolomienia. Wojownik odwrocil sie w strone drzwi, sciskajac mocno miecz prawa dlonia. -Odsun sie. - Glos Erienne wiescil smierc. Thraun nawet przez chwile nie pomyslal, by zaoponowac. Cofnal sie i spojrzal na nia. Jej dlonie byly zlaczone na wysokosci twarzy. W komnacie zrobilo sie zimno, jakby nagle wypelnila sie mroznym powietrzem. Ogrom jej potegi byl przerazajacy. Thraun poczul, jak jego serce rozpoczyna jakas szalona galopade. Przetarl oczy i spojrzal ponownie na drzwi. Na stopniach zadudnily kroki, najpierw jednej, a potem dwoch osob. Slychac bylo szybkie oddechy biegnacych, Wreszcie z ciemnosci wylonil sie ksztalt niskiego, barczystego mezczyzny. Serce Thrauna zatrzymalo sie na sekunde. -Erienne, zaczekaj! Rece kobiety byly juz jednak skierowane do przodu. Zaklecie bylo gotowe. Jej oczy otworzyly sie gwaltownie, usta wyszeptaly komende i nagle w komnacie zrobilo sie bardzo zimno. -Padnij, Will! Na ziemie! - Thraun rzucil sie na nogi zaskoczonego towarzysza, powalajac go. Lodowaty-Podmuch przetoczyl sie z rykiem ponad ich glowami i trafil Selika prosto w klatke piersiowa. Zolnierz zatoczyl sie, upuscil miecz i upadl na posadzke. Jego usta, szkliste oczy i lodowate dlonie roztrzaskaly sie na tysiace kawalkow. Thraun wstal niezdarnie, podnoszac Willa. Erienne przepchnela sie obok nich i ruszyla w dol schodow. -Erienne, zaczekaj! - krzyknal Thraun, lecz kobieta pokrecila przeczaco glowa, nie zatrzymujac sie ani na moment. -Kolej na Traversa. Rozdzial 16 Ilkar plakal. Z jakiegos niezrozumialego powodu Hirad nadal zyl. Choc miecz Ismana wbil sie gleboko w brzuch barbarzyncy, Kruk nie byl martwy. Elf mogl jednak jedynie siedziec i patrzec, jak towarzysz slabnie. Tortury Traversa odebraly mu mozliwosc uratowania zycia przyjaciela.Nawet gdyby on i Denser przespali spokojnie cale dwanascie godzin, to, majac na uwadze stan, w jakim sami sie znajdowali, nie bylo pewne, czy odzyskaliby mane potrzebna do wyleczenia obrazen barbarzyncy. Ilkar kleczal przy Hiradzie, trzymajac rece na glebokiej ranie. Ignorujac wlasny bol, kierowal mane wprost do slabego, nieprzytomnego towarzysza. Policzki maga byly wilgotne, jego lzy splywaly na zimna, kamienna podloge. Na razie mogl utrzymac przyjaciela przy zyciu, ale sam byl slaby i wiedzial, ze jego sily kiedys sie wyczerpia. Na ramieniu elfa spoczela czyjas dlon. -Rozumiem, co czujesz. - Mag nie slyszal, by Denser wstawal. Wydawalo mu sie, ze Xeteskianin zapadl juz w sen regeneracyjny. -Nie dam rady go uratowac - powiedzial Ilkar. Jego cichy, przerywany szlochaniem glos zalamal sie. Nawet mowienie go wyczerpywalo. - On umiera, a ja nie potrafie go uratowac. -Mamy jeszcze szanse... - Glos Densera takze byl ledwie rozpoznawalny. Rany na twarzy uniemozliwialy mu dokladne wypowiadanie slow. -Co masz na mysli? Nie mamy zadnej cholernej rozdzki, ktora ot tak zalatwilaby sprawe! - Elf wypluwal slowa razem z krwia, kaszlac i krztuszac sie. -W zamku jest jeszcze jeden mag. -Erienne - skinal glowa Jandyr. -Ta suka nas zdradzila - powiedzial Ilkar. -Nie - odparl stanowczo lucznik. - Zostala do tego zmuszona. Travers porwal jej synow. Przybylismy tu po cala trojke. -Erienne Malanvai? - spytal Denser. - Dordovanska Pisarka Formul? -Tak. -Coz za szczesliwy zbieg okolicznosci. - Zaraz potem Denser zmarszczyl brwi. - Ale czego, do cholery, chcial od niej Travers? - Xeteskianin potrzasnal glowa i zwrocil sie do elfa. - Ile czasu moze minac, zanim umrzesz? - Ilkar podniosl wzrok na Ciemnego Maga i potrzasnal glowa. - Ile? Kruk wzruszyl ramionami. -Trzy godziny, moze troche dluzej. Denser chrzaknal i usiadl w rozkroku za Ilkarem. -Oprzyj sie o mnie - rozkazal Julatsanczykowi. Elf usluchal polecenia. Denser przesunal ich obu w taki sposob, ze obaj byli zwroceni w te sama strone co Hirad. Ilkar wyciagnal rece, by moc obejmowac brzuch barbarzyncy. -Teraz wyprostuj nogi - powiedzial Ciemny Mag. Z grymasem bolu na ustach, elf wykonal kolejne polecenie. Jandyr przygladal sie scenie, calkowicie zdezorientowany. Denser siedzial, trzymajac dlonie na ramionach Ilkara, ktory oparty na ciele Xeteskianina, obejmowal i przyciskal do siebie brzuch Hirada. -Co robicie? - spytal lucznik. -Pozniej ci wytlumacze - odparl Denser. - Przynies mi krzeslo i postaw je za mna, zebym mogl sie oprzec. Czym powinienem sie zajac, Ilkarze? -Wszystkim. Moje prawe pluco jest przebite i wypelnia sie krwia. Nerki sa powaznie uszkodzone i tez wkrotce przestana funkcjonowac. Wydaje mi sie tez, ze krwawi mi watroba. -No dobra. - Denser poprawil ulozenie rak, przesuwajac jedna ku nasadzie czaszki elfa, a druga ku prawej stronie jego klatki piersiowej. - Przekaz mi pelna kontrole. Swoja mane kieruj do ciala Hirada. -A co z toba? - W pelnym wdziecznosci glosie Ilkara dalo sie wyczuc nute obawy. Elf naprawde martwil sie o stan Xeteskianina. Denser zdolal zasmiac sie cicho. -Porzadnie mnie pobili, ale poza polamanymi palcami nie odnioslem powazniejszych obrazen. Nic mi nie grozi. -Dziekuje. - Glos Ilkara drzal. -Pamietaj, ze przyswieca mi wyzszy cel. -Tak czy inaczej, dziekuje. Denser nie odpowiedzial, zamiast tego scisnal lekko szyje Ilkara i zwrocil sie do Jandyra. -Potrzebujemy Erienne. Liczy sie kazda sekunda. Lucznik kiwnal glowa. -Thraun i Will na pewno juz ja znalezli. Zaraz ja przyprowadze. - Mowiac to, Julatsanczyk ruszyl w strone drzwi, ktore nagle otworzyly sie. Do srodka wszedl Travers. Na glowie kapitana siedzial kot Densera. Oczy mezczyzny byly szkliste, plecy wygiete i przygarbione, zupelnie jakby mezczyzna postarzal sie dwadziescia lat w przeciagu kilku zaledwie minut. Denser usmiechnal sie. -Widze, ze znalazles mojego kotka. Travers ocknal sie z letargu, a kot zeskoczyl z jego ramienia i podbiegl do swego pana. Kapitan rozgladal sie z niedowierzaniem, przenoszac wzrok z ciala Ismana na dziwnie polaczone ciala trojki Krukow. Zmruzyl oczy. -Myslalem... -Jestes niczym, Travers, niczym. Za to odznaka, ktora nosisz na lancuszku, jest wszystkim. - Zolnierz szybko wlozyl dlon pod rozpieta koszule, marszczac brwi. Denser spojrzal na Jandyra. - Wydaje mi sie, ze powinienes poczekac na zewnatrz. Nie chcialbys tego ogladac. - Lucznik stanal posrodku sali. Na jego twarzy malowalo sie niezdecydowanie. Sekunde pozniej wyszedl, nakladajac wczesniej strzale. -Prosze... - Kapitan zrobil krok w kierunku Densera, ktory zignorowal go. Spojrzenie zolnierza natrafilo na kota. -Zabij go. - Chowaniec przybral wczesniejsza postac, a blagania Traversa zmienily sie w pelen przerazenia belkot. Patrzyl na stwora niczym zahipnotyzowany. -Chciales ujarzmic Krukow. Ja rowniez. Ale to niemozliwe. Jednak ja przynajmniej przezyje, by wynagrodzic im swoj blad. - W pomieszczeniu rozleglo sie glosne mlaskanie. - Bogom niech beda dzieki, ze udalo nam sie cie pokonac. Balaia ma jeszcze szanse. Demon w mgnieniu oka pojawil sie pomiedzy opartym o krzeslo Denserem, a stojacym niepewnie posrodku sali Traversem. -Zamknij oczy, Ilkarze - powiedzial Ciemny Mag. Travers zaczal krzyczec. * * * Jandyr bardzo chcial otworzyc drzwi. Krzyki Traversa byly wyrazem tak ogromnego przerazenia, jakiego nie doznal nigdy zaden czlowiek. Na szczescie szybko ucichly. Elf uslyszal dzwiek przypominajacy troche uderzajacego o podloge melona i nagle ogarnela go fala nudnosci.Uslyszawszy odglos krokow na schodach, Julatsanczyk odwrocil sie, napial cieciwe i sekunde pozniej rozluznil ja, widzac postac kobiety, zapewne Erienne, zblizajaca sie w jego kierunku. Po bokach szli Thraun i Will. -Z drogi - syknela Erienne, probujac przepchnac elfa. Jandyr zatrzymal ja, chwytajac jej wiotkie ramiona. -Nie mozesz tam wejsc. Jeszcze nie. - Lucznik spojrzal na Thrauna. - Powstrzymaj ja, a ja sprawdze, co sie dzieje w srodku. - Wielki wojownik pochwycil kobiete, ktora natychmiast sprobowala mu sie wyrwac. -Nie mozecie bronic Traversa przede mna - powiedziala Erienne chrapliwie. Jej oczy nadal plonely ogniem nienawisci. -Zapewniam cie, ze nikt go nie broni - odparl Jandyr. -Co sie tam dzieje? - spytal Will. -W srodku sa Krucy, przynajmniej trzech z nich. Byl tez Travers, ale wydaje mi sie, ze juz nie zyje. -Wydaje ci sie? - prychnela Erienne. -Nie pozwolili mi zostac. - Jandyr zamilkl na chwile. - Hirad jest smiertelnie ranny. Magowie Krukow chca, bys im pomogla. - Lucznik skinal kobiecie glowa i podszedl do drzwi. - Poczekaj chwile. Jandyr zajrzal do srodka. W pomieszczeniu panowala cisza. Na podlodze, przy narzucie przykrywajacej glowe i tors Traversa, znajdowala sie duza plama krwi. Krucy nie poruszyli sie, a kot lezal zwiniety w klebek na krzesle podpierajacym Densera. Spokojnie czyscil swoje pazury i wasy. Elf wszedl do pomieszczenia, przytrzymujac drzwi dla pozostalych, ktorzy natychmiast wbiegli do komnaty. Z calej trojki jedynie Erienne zrozumiala, co sie stalo. Kobieta podeszla powoli do Densera, zatrzymala sie i zbadala przeplyw many. -No, no... Julatsanczyk i Xeteskianin polaczeni strumieniem many, by uratowac umierajacego. Nic mnie juz chyba nie zaskoczy. - Jej glos byl lodowaty, lecz wilgotne policzki zdradzaly, co naprawde czula. -Wolalbym spotkac cie w przyjemniejszych okolicznosciach - powiedzial Denser. -Przyjemniejszych! - wykrzyknela Erienne. - Moi synowie nie zyja, sukinsynu! Nie zyja. Powinnam cie od razu zabic. Denser rozejrzal sie i natrafil na wzrok Thrauna. Wojownik pokiwal glowa. -To prawda - rzekl. - Jeden ze straznikow podcial im gardla. -Wszystko przez twoich ludzi, ktorzy przybyli, by cie uratowac - wydusila z siebie Erienne, zanoszac sie szlochem. - Odebrali mi sens mojego zycia, a ja nie moglam nic zrobic. - Kobieta osunela sie wprost w silne ramiona Thrauna. Wojownik pomogl jej usiasc na krzesle. - Nawet mnie tam nie bylo... umierali w samotnosci. -Spokojnie, Erienne - powiedzial ogromny wojownik. - Spokojnie. - Mezczyzna pogladzil japo wlosach. -Prosze cie - powiedzial Denser - nie mamy zbyt wiele czasu. Hirad umiera. - Erienne przejechala dlonmi po twarzy. Jej czerwone, spuchniete oczy spojrzaly prosto na Ciemnego Maga. -Myslisz, ze mnie to obchodzi? - Wstala i podeszla do Xeteskianina, patrzac na niego z obrzydzeniem. - Wiesz dlaczego mnie porwano? Poniewaz Xetesk rozpoczal poszukiwania Zlodzieja Switu i Traversowi wydawalo sie, ze pomoge mu zdobyc zaklecie. Moi synowie nie zyja z powodu dzialan twoich i twojego kolegium. Coz Denserze, wielki magu Zlodzieja Switu, po prostu usiade tu i popatrze, jak twoj przyjaciel zdycha. Wtedy nie mialam wyboru. Teraz mam. - Jej podbrodek znow zadrzal, a do oczu naplynely lzy. Odwrocila twarz. Denser probowal ulozyc w myslach jakies przeprosiny, lecz wszystko, co mu przychodzilo do glowy, brzmialo po prostu zalosnie. Po chwili odezwal sie. -Xetesk nie chce Zlodzieja Switu dla siebie. -Zamknij sie, sukinsynu. Nie wierze ci. - Erienne ponownie usiadla na krzesle. Denser wzial gleboki oddech, czujac bol w klatce piersiowej. -Musisz mi uwierzyc. WiedzMistrzowie uciekli z magicznego wiezienia i powrocili do Parvy. Rzucenie Zlodzieja Switu to jedyny sposob pokonania ich i zatrzymania osiemdziesieciu tysiecy Wesmenow grozacych granicom Balai. - Erienne spojrzala na maga troche przytomniej. - Prosze cie, Erienne. Nikt nie jest w stanie zrozumiec twojego cierpienia, lecz tylko ty mozesz uratowac Hirada. Jesli mamy pokonac WiedzMistrzow, on musi przezyc. -Dlaczego? -Bo dowodzi Krukami, ktorzy pomagaja mi zdobyc kontrole nad zakleciem. Bez niego nie mamy szans. - Denser zakaslal. Z kacika ust splynela mu struzka krwi. Erienne rozesmiala sie cicho. -Niezla historyjka - powiedziala. - Co ty na to, Ilkarze? Bo to ty jestes Ilkar, mag Krukow? -Wierze mu. - Slowa elfa byly ledwie slyszalne. Erienne uniosla brwi. -Naprawde? Godne podziwu. - Kobieta wstala i podeszla do drzwi, nie wytarlszy mokrych od lez policzkow. - Nie mialam wladzy nad zyciem moich dzieci, lecz mam ja nad wami. Wladze nad smiercia - powiedziala kobieta. - Moje dzieci mnie potrzebuja. -Zastanow sie, Erienne - powiedzial Denser do odwroconej postaci. - Odpocznij. Zbierz moc. W tej chwili los Balai spoczywa w twoich rekach. Erienne zatrzymala sie i popatrzyla na maga. Denser spojrzal jej w oczy. -Mowie prawde. Kobieta wyszla z pokoju. Thraun ruszyl za nia niczym cien. -To bedzie dluga noc - powiedzial Denser. Ilkar poruszyl sie, krzywiac sie z bolu. Otworzyl lekko oczy i rozejrzal sie ostroznie. -Gdzie reszta? - spytal -Kto? - Will zblizyl sie. -Talan i Richmond. Spojrzenie niskiego mezczyzny przenioslo sie na Densera. Will przygryzl warge. Ciemny Mag poczul, jak przygniata go ciezar poczucia odpowiedzialnosci. -Widzialem, jak Talan pada w walce. O Richmondzie nic nie wiem, ale tu go nie ma. Przykro mi. - powiedzial Will, wzruszajac ramionami. Ilkar potrzasnal lekko glowa i skoncentrowal sie na ranie Hirada. Oddech barbarzyncy byl plytki, lecz jego stan nie pogarszal sie. Elf mial jedynie nadzieje, ze jego wysilki maja jakis sens. Denser utrzyma go przy zyciu, a on z kolei nie pozwoli umrzec Hiradowi. Przynajmniej przez nastepne dwanascie godzin, potem juz nie. Travers i jego zolnierze zadbali o to. Po tym czasie cala jego mana, te ostatnie krople, ktorych jeszcze mu nie odebrano, wyczerpie sie. Kiedy to nastapi, do trumny Krukow zostana przybite ostatnie gwozdzie. Denser scisnal lekko ramie elfa. -Erienne nam pomoze. Nie poddawaj sie. -Nic innego mi nie pozostaje - odpowiedzial Ilkar. - Oprocz niego nie mam nikogo. - Spojrzal na spokojna, nieruchoma twarz Hirada. - Zostalismy tylko my dwaj, przyjacielu. Nie mozesz mnie tu zostawic. Elf powoli zapadal w poltrans, podczas ktorego jego mysli otaczaly uszkodzone organy Hirada i kierowaly strumien zyciodajnej many tam, gdzie byla ona najbardziej potrzebna. Nagle otworzyly sie drzwi znajdujace sie po przeciwleglej stronie komnaty i do srodka wkroczyly radosc i zal, trzymajac sie za rece. Niepewnie stawiajac kroki, do sali wszedl Talan, caly i zdrow. Will i Jandyr natychmiast opuscili bron. Niski mezczyzna usmiechnal sie. Ilkar takze uniosl kaciki ust. Jednak radosc opuscila serce elfa jeszcze szybciej, niz je wypelnila. W ramionach Talana znajdowalo sie bezwladne cialo Richmonda; jego nogi i glowa zwisaly bez krzty zycia. Smutny los, ktory spotkal towarzysza, wyryl glebokie bruzdy na twarzy niosacego zwloki wojownika. Kruk ulozyl delikatnie martwego przyjaciela na najblizszym stole. -To o jedno Czuwanie za wiele - powiedzial Talan. - To musi... - Gdy wzrok wojownika napotkal lezace na ziemi cialo Hirada, jego zal zmienil sie w uczucie paniki. - O, nie - wymamrotal wojownik ciezkim glosem. - O bogowie, prosze, nie. - Talan ruszyl w strone poranionego towarzysza, lecz slowa Densera powstrzymaly go. Ogrom ulgi, jaka poczul, pozbawil go resztki sil. Ciezko opadl na krzeslo. -Hirad zyje - powiedzial Xeteskianin. - I na razie nic mu nie grozi. -Na razie? - Ton maga zirytowal Talana. -Mam nadzieje, ze Erienne nam pomoze. To nasza jedyna szansa. -Co to znaczy mam nadzieje? - Kruk pomacal delikatnie spuchniecie z tylu glowy. Jego reka natrafila na zakrzepnieta krew i pozlepiane wlosy. -Jej synowie nie zyja i wedlug niej jej zycie nie ma juz sensu. Za to wszystko obwinia Krukow. -Co sie stanie, jesli ona nam nie pomoze? - Wyraz twarzy Talana sugerowal, ze wojownik znal odpowiedz na to pytanie. Odpowiedz Ilkara potwierdzila tylko jego obawy i spowodowala, ze uczucie paniki powrocilo. -Hirad umrze. Obawiam sie, ze ja takze. - Julatsanczyk uniosl lekko brwi, po czym jego umysl ponownie zajal sie cialem konajacego towarzysza. Talan dotknal swojej twarzy, a potem potarl sie w brode, tuz pod ustami. Tepy bol z tylu glowy zniknal, zduszony powaga sytuacji. Mimo ze jego wzrok nadal utkwiony byl w postaci barbarzyncy, Kruk nie chcial uwierzyc w to, co uslyszal. Ilkar nie mogl sie mylic, zawsze nazywal sprawy po imieniu, a tym razem mowil o smierci. Ich jedyna szansa byla Erienne. Ktos musial jej to wytlumaczyc. Talan wstal. -Dokad idziesz? - spytal Denser. -Gdzie jest Erienne? - odpowiedzial pytaniem Talan. -Rozmowa z nia nic teraz nie da - powiedzial Denser. -Nie wiesz tego! - wykrzyknal Talan. - To przeciez nie twoj przyjaciel umiera na twoich oczach, prawda? Po raz pierwszy Krucy odniesli tak powazne straty, a moze byc znacznie gorzej. Ona musi zrozumiec konsekwencje... -Ona wie - powiedzial cicho Ilkar. - Pozostaje nam jedynie miec nadzieje, ze natura maga pokona uczucie zalu, zanim bedzie za pozno. Nic wiecej nie mozemy zrobic. - Elf zaczerpnal powietrza, charczac i krzywiac sie. - Prosze, skonczmy te rozmowe. I tak jest mi ciezko. -Dobrze by bylo, gdybysmy cos zjedli - powiedzial Denser. - Kuchnia znajduje sie... -Wiem gdzie. - Jandyr ruszyl w strone kuchni, spelniajac zyczenie maga. Tak naprawde chcial po prostu opuscic komnate przepelniona cierpieniem, zalem i namacalnym wrecz uczuciem straty. To bylo ponad jego sily. Zamykajac za soba drzwi, lucznik mogl znow spokojnie odetchnac. Minawszy dwa ciala, Julatsanczyk ruszyl do kuchni. Umysl i dotyk elfa badaly brzuch Hirada, pozwalajac manie napelniac cialo wojownika zyciodajnymi impulsami. Miecz Ismana wszedl gleboko, szarpiac i rozdzierajac jelita Kruka w wielu miejscach. Koncowka ostrza musnela kregoslup. Poza tym plecy byly nienaruszone. Lek Ilkara wynikal z faktu, ze miecz wszedl w cialo barbarzyncy pod katem, przeszywajac zoladek. System trawienny rannego przestal funkcjonowac. Liczne urazy wewnetrzne wymagaly ciaglej uwagi, a Ilkar wiedzial, ze jego wlasne nerki lada chwila przestana dzialac. Nawet Dotyk-Ciepla mogl nie wystarczyc. Rzucenie go dwa lub trzy razy, dokladnie ukierunkowanego, mogloby pomoc, lecz elf watpil, czy Hirad wytrzyma tak dlugo. Jedyne co go moglo uratowac to Uleczenie-Ciala. Ilkar slyszal jedynie o trzech magach, ktorzy posiedli umiejetnosc rzucania tego zaklecia. Zaden z nich nie znajdowal sie w tym zamku. Zajawszy sie Hiradem, elf skoncentrowal sie na wlasnych ranach. Delikatne cieplo many splywajacej z dloni Densera rozlewalo sie po klatce piersiowej elfa. Jego pluco przestalo juz krwawic. Oddychal swobodniej, a fale many kapaly po kregoslupie, wzmacniajac uszkodzone organy. Ilkar odmowil modlitwe, dziekujac za to, ze choc jedno zawsze bedzie laczyc wszystkich adeptow kolegiow - kazdy mag posiadl umiejetnosc wykorzystywania niewielkich ilosci many dla podtrzymywania zycia organizmu, niezaleznie od tego, w jakim stanie sie on znajdowal. Ratowanie zycia bylo obowiazkiem. Z drugiej strony, postepowanie Densera i tak wprawilo elfa w zdumienie. Moze nieslusznie. Czas pelzl naprzod w slimaczym tempie. Ilkar zdawal sobie sprawe, ze przez nie dociagniete kotary wpadaja do komnaty snopy ostrego swiatla. Ktos karmil go zupa. Wraz z uplywem kolejnych godzin leczenie Hirada wymagalo coraz to wiekszej koncentracji. Swiat zewnetrzny rozmyl sie. Elf slabl. Powracajacy bol plecow, ramion i nog przypomnial mu o tym. Denser nie byl w stanie zajac sie wszystkimi urazami. Xeteskianin kierowal mane w miejsca, ktore stanowily o zyciu i smierci. Niestety, oddajac duze ilosci energii zyciowej Hiradowi, Ilkar sam potrzebowal coraz wiekszego wsparcia. Niedlugo nadejdzie moment, w ktorym zaden z nich nie bedzie juz w stanie wytrzymac bolu i jednoczesnie kierowac many poza wlasny organizm. To bedzie koniec. Jezeli wtedy Erienne im nie pomoze, zarowno on, jak i Hirad umra. * * * Styliann rozluznil sie. Usmiechajac sie do siebie, ocknal sie z Polaczenia. Caly czas wyobrazal sobie Selyn. Widzial jej cialo wyginajace sie z rozkoszy i niemalze czul pieszczoty jej ust i delikatny dotyk dloni. Jej powrot byl oznaka nadchodzacych zmian. Styliann potrzebowal syna.Selyn znajdowala sie obecnie na terenach zajetych przez Wesmenow, lecz przez caly czas zblizala sie do Parvy. Byla tez coraz blizej potwierdzenia obaw, ktore podsycaly lek czlonkow wszystkich czterech kolegiow od momentu wygnania WiedzMistrzow. Ich powrot. Powrot do jeszcze wiekszej potegi, trudniejszej do zatrzymania i niemozliwej do zniszczenia. Chyba ze dzieki Zlodziejowi Switu. Kolegia nie byly juz tak silne jak niegdys, a ich armie nie tak liczne. Bez zaklecia wszystko bylo stracone. Ukrywajac sie za dnia i uzywajac Skrzydel-Cienia w nocy, Selyn posuwala sie szybko i bezpiecznie. Znajdowala sie o trzy dni drogi od krancow Rozdartych Pustkowi. Za cztery dni dotrze do Parvy, a za piec dojdzie miedzy nimi do kolejnego Polaczenia. To bedzie trudny okres. Selyn jeszcze nigdy nie znajdowala sie w takim niebezpieczenstwie. Styliann obiecal sobie zadbac o to, by juz nigdy nie musiala sie tak narazac. Stojac przy oknie, mag zamyslil sie. Jego wzrok zwrocil sie w kierunku wiez Nyera i Laryona. Czlowiek wyslany przez Nyera odnalazl i spenetrowal warsztat Septerna, lecz dalszych wiesci nie bylo. Tak mu po wiedziano. Styliann mial przeczucie, ze nie dostarczono mu wszystkich informacji. Bardzo mu sie to nie podobalo. Mag ponownie sie usmiechnal. Wszyscy ufali Laryonowi. Rzemieslnik, geniusz, przyjaciel. Byc moze nadszedl juz czas, by zblizyc sie do nowego czlonka kregu. Styliann nie mogl sledzic Nyera ani domagac sie od niego dalszych wyjasnien, nie zwracajac jednoczesnie uwagi na siebie. Laryona nikt by nie podejrzewal. Wladca Xetesku siegnal po dzwonek wiszacy przy kominku i zadzwonil. Do wina, ktore zamowil, potrzebne mu beda dwie szklanki. * * * Na dlugo przed tym, jak nerki Hirada przestaly ostatecznie funkcjonowac, czas stal sie dla Ilkara niewaznym, abstrakcyjnym pojeciem. Julatsanczyk musial porzucic nadzieje choc czesciowego ulzenia wlasnemu bolowi i zajac sie przyjacielem, ktory znajdowal sie niemalze w agonii.-Denser... - wymamrotal elf. -Wiem - odparl Ciemny Mag. - Gdzie ona jest? -Niedlugo przyjdzie. Postaraj sie wytrzymac. - Mag pokierowal strumien many przez posiniaczone plecy elfa. Chwilowa ulga uczynila jednak wszystkie urazy jeszcze bardziej bolesnymi. W koncu nieuchronnie nadszedl krytyczny moment. Hirad umieral, slabnac coraz szybciej. Ilkar kierowal do ciala barbarzyncy cala mane, jaka w nim zostala. Musial jednoczesnie koncentrowac sie na jednej z nerek, ignorujac druga i pozwalajac jej krwawic. Przez caly czas jego wlasne oslabione i pobite cialo blagalo o pomoc. Zlamane ramie pulsowalo bolem, powodujac nudnosci, okolice krzyza palily go niczym ogien, a nogi byly niczym miazdzone przez mloty sztaby zelaza. Ilkar nie mogl sobie pozwolic na stlamszenie bolu - to by oznaczalo smierc Hirada. Nie mogl tez prosic Densera. Juz od dawna Xeteskianin utrzymywal go przy zyciu, zapominajac o swoich wlasnych dolegliwosciach. Elf zauwazyl, ze Ciemny Mag coraz czesciej gwaltownie lapie oddech. Denser najwyrazniej minal sie z prawda, wspominajac o zaledwie kilku zlamanych palcach. -Ile jeszcze? - spytal Xeteskianin. -Ja, czy on? - odparl Ilkar, zgrzytajac zebami. -Czy to nie to samo? - spytal ponownie Denser zmeczonym glosem. -Niezupelnie. Zostala mu mniej niz godzina. To nerki. Wtedy, tak niespodziewanie, ze elf omal nie zapomnial o ciele przyjaciela, nowa, odurzajaca fala ciepla ogarnela jego czlonki. Erienne Malanvai podjela decyzje. Fala ciepla podazyla za strumieniem many, wypelniajac takze cialo Hirada. -Jestes bardzo hojny. - Glos kobiety dobiegal z bardzo bliska. - Zostalo mu niewiele ponad pol godziny. Nie zdajesz sobie sprawy z tego, jak powazne sa twoje wlasne rany. Tak nagle jak nadeszla, fala ciepla znikla i cialem Ilkara ponownie zawladnal bol. - I co? - spytal Denser. -Moge to zrobic - padla odpowiedz. -Uleczysz ich obu? -Jezeli utrzymasz Julatsanczyka. I jesli tego chcesz. -Tego wlasnie chce. -Bedziesz moim dluznikiem. -Zdaje sobie z tego sprawe. -Mam nadzieje. Ilkar pokrecil glowa. Xeteskianin dluznikiem Dordovanki. No, coz. Jak juz wczesniej wspomnial Denser, przyswieca mu wyzszy cel. Strumien ciepla powrocil, wypelniajac cialo Hirada. -Przekaz mi go - powiedziala Erienne. -Ja... -Musisz to zrobic. - Jej glos byl niecierpliwy. - W przeciwnym przypadku Denser moze nie byc w stanie cie uratowac. Ilkar wiedzial, ze kobieta ma racje. Wysylajac ostatni impuls, elf wypuscil cialo przyjaciela. Jego dlonie cofnely sie z brzucha barbarzyncy, a strumien many poplynal do wnetrza jego wyniszczonego organizmu. Zdusil bol, czujac jednoczesnie na czole dlon Densera. Swiat oddalil sie, gasnac w morzu wszechogarniajacego spokoju. Ilkar odplynal. Erienne zbadala cialo barbarzyncy i westchnela. Powinna mu byla pozwolic umrzec. Przed jej oczami znajdowal sie jeden z ludzi odpowiedzialnych za smierc jej synow. Przywodca Krukow. Powinien umrzec. To by przywrocilo choc odrobine rownowagi. Denser przejrzal ja, gdy poprosil o pomoc. Wiedzial, ze pokusa poznania Zlodzieja Switu bedzie zbyt wielka. Wiedzial tez, ze Erienne nie bedzie w stanie zapomniec swego powolania. Etyka uzdrowiciela nie wspominala jednak, ze nie wolno zadac zaplaty w zamian za ratowanie zycia. Tym razem zawarta umowa moze nadac jej zyciu nowy sens. Ten sam cel, nowy obiekt i nasienie Densera stworza idealne polaczenie. Jezeli jednak Hirad i Ilkar umra, wszystko pojdzie na nic. Erienne skoncentrowala sie na ciele barbarzyncy. Jedyna jego szansa bylo Uleczenie-Ciala. Przygotowanie zaklecia zajmie jej co najmniej dwadziescia minut. Zaczynajac, Erienne modlila sie, by Kruk wytrzymal tak dlugo. * * * Na samym dnie studni bolu, Hirad rozpaczliwie walczyl o zycie. Gdzies z gory promieniowalo cieplo, wzywajac jego imie. Nie zdawal sobie sprawy, jak gleboko spadl, i nie wierzyl, ze uda mu sie powrocic na gore. Jakis glos wdzieral sie do jego nieprzytomnego umyslu. Probuj, Hiradzie, probuj. Glos kobiety. Hirad sprobowal. Rozdzial 17 Ilkara ocucil duszacy zapach o lekko slodkawym posmaku. Fajka.Nadal znajdowal sie w duzej sali i nadal lezal na podlodze. Oczy dostrzegaly jedynie oblany sloncem sufit komnaty. Obraz byl troche zamglony, wiec Ilkar lezal przez chwile w bezruchu, wsluchujac sie w cisze, az krawedzie nabraly ostrosci. Erienne uratowala go. Byl wyczerpany, a tepy bol nadal pulsowal w powazniej uszkodzonych miejscach ciala, ale wiedzial, ze nic mu juz nie grozi. Przyjemne uczucie. Uniosl sie na lokciach i zobaczyl Densera. Xeteskianin siedzial na krzesle, opierajac wyciagniete nogi na stole. Jego twarz, a przynajmniej jej widoczna czesc, dalej nosila znamiona tortur Traversa, lecz dlugi, czarny stroj i spoczywajaca na brzuchu maga czapka, przywodzily na mysl dawnego Densera. Fajka w jego ustach tlila sie, a na stole nieopodal stal parujacy kubek. Na kolanach Ciemnego Maga spal zwiniety w klebek kot. -Nigdy nie myslalem, ze ucieszy mnie widok zywego Xeteskianina. Denser zasmial sie, co obudzilo kota, ktory ziewnal, przeciagnal sie i zeskoczyl na ziemie. Zdjal nogi ze stolu i podszedl powoli do Ilkara. -Witaj wsrod zywych, Ilkar. Milo cie widziec po tak dlugiej przerwie. -Dlugiej? -Cale dwie doby. -A Hirad? Denser usmiechnal sie. -Sam zobacz - powiedzial, wskazawszy glowa lewy kat sali, a nastepnie wyjal z ust fajke i zajal sie kubkiem. Ilkar spojrzal w kierunku wskazanym przez maga. Jego umysl ogarnelo na chwile okropne przeczucie, ze towarzysz nie zyje. Sekunde pozniej odetchnal gleboko. To byl wspanialy widok. Niczym on sam wczesniej, Hirad lezal w lozku, z poduszka pod glowa. Koce przykrywaly jego cialo az pod szyje. Wybrzuszenie w okolicy przepony swiadczylo o solidnie zabandazowanej ranie. Hirad byl blady, ale to nie mialo znaczenia. Serce Ilkara plonelo ogniem radosci, a lzy same naplynely mu do oczu. Wytarl je szybko. -Hmm...- zaczal. -Mozesz wstac - powiedzial Denser. - Chodz, napijesz sie kawy. Ilkar kiwnal glowa i powoli usiadl. Do glowy uderzyla mu fala krwi i prawie opadl z powrotem na podloge. -Wszystko w porzadku? - spytal Denser. -Wolalbym chyba wypic kawe w lozku. Denser zachichotal, podszedl do drzwi kuchennych i wystawil glowe. -Przestan wreszcie rabac drewno i przynies troche kawy. Ktos chce z toba pogadac. Zza sciany dalo sie slyszec brzek metalu na kamiennej posadzce i kilka szybkich krokow. Do pomieszczenia wbiegl Talan, rozlewajac wszedzie kawe. -Ilkar! - Wojownik niemal cisnal kubek z goracym napojem w rece elfa. - Nawet nie wiesz, jak dobrze wygladasz! -Spokojnie - odparl Julatsanczyk z usmiechem. - Dzieki za kawe. Co slychac? Talan blyskawicznie spowaznial. -Sam odprawilem Czuwanie. Pochowalem Richmonda w ogrodzie, niedaleko stajni. Ilkar pokiwal glowa i upil nieco kawy z kubka. -Przykro mi. -Mnie takze. -A co z nim? - Elf wskazal na barbarzynce. Talan usiadl na lozku obok elfa. -Musze przyznac, ze to bylo niewyobrazalne - powiedzial, odzyskujac powoli humor. - Ta Erienne teraz chyba spi. Denser powiedzial, ze rzucila Uleczenie-Ciala. Tak to sie nazywa? - Ilkar kiwnal glowa. - Magia doslownie go zalala. Nawet ja czulem cieplo, ktore przesuwalo sie wraz z jej dlonmi. Wypelnilo jego usta, potem uszy, nos - to trwalo godzinami. Ilkar ponownie kiwnal glowa i spojrzal na Densera. -Uleczenie-Ciala? -Jak z podrecznika. Ona jest dobra, Ilkarze. Potezna. Z tego, co opowiadal Thraun, zna tez Lodowaty-Podmuch. - Xeteskianin uniosl brwi, dopil kawe i udal sie do kuchni po dolewke. Talan pochylil sie. -Jestem pelen podziwu dla niego. Ilkar poczerwienial. -Tak? - powiedzial z wrodzonym opanowaniem. -Po rzuceniu zaklecia Erienne odpoczywala. Potem rzucila je jeszcze raz i sprawila, ze Hirad zasnal. Dopiero po kolejnym odpoczynku zajela sie Denserem. Po dwoch dniach. Przez caly ten czas on po prostu siedzial w tamtej sali i utrzymywal cie przy zyciu. Prawie nic nie mowil. Troche tylko jadl i pil. -Doceniam jego poswiecenie - rzekl Ilkar, ogromnie zdziwiony. Nadal nie do konca zdawal sobie sprawe, jak wiele wysilku kosztowalo to Ciemnego Maga. -Zlamali mu szczeke, nos, palce rak i nog, polamali kilka zeber i porzadnie obili twarz. Przez caly czas musial skrecac sie w srodku z bolu. Jestes mu cos winien. - Talan potrzasnal glowa, a elf ciagle patrzyl na niego ze zdumieniem. Drzwi do kuchni otworzyly sie i do sali powrocil Denser, usmiechajac sie. Dopiero wtedy Ilkar zauwazyl kota, lezacego przy nogach lozka. -To dlug, o ktorego splate nigdy nie poprosze - powiedzial Ciemny Mag. - Po prostu musialem tak postapic. -Jak sobie zyczysz - odpowiedzial elf. - Brak mi slow, by wyrazic wdziecznosc. -Jestes caly i zdrow, Julatsanczyku. To mi wystarczy. - Denser wstal, wyraznie zaklopotany, i ruszyl w kierunku drzwi prowadzacych na korytarz. Kot pomaszerowal obok stop pana. Tego samego dnia Ilkar i Talan pomogli Hiradowi wstac. Barbarzynca oparl sie na ich ramionach, gotow doswiadczyc bolu i nudnosci, ktore wypelnily jego cialo, gdy ledwo co uleczone miesnie zoladka zaprotestowaly przeciw naglej zmianie pozycji. Jeszcze jeden Dotyk-Ciepla i jutro bedzie juz mogl jezdzic konno - powiedziala Erienne. Od momentu gdy wtargnal do zamku, dokonujac Pogromu, minely dokladnie trzy dni. Hirad spogladal na grob Richmonda. Symbol Krukow byl wypalony na ubitej ziemi. Barbarzynca targaly mieszane uczucia, lecz najsilniejszym bylo przekonanie o nieuchronnosci konca. Ras, Sirendor, Bezimienny, Richmond. Czy wraz z ich smiercia umarli Krucy? Pozostali jedynie on, Talan i Ilkar. Hirad zastanawial sie, czy to wystarczy, i doszedl do wniosku, ze poki zyje ktorykolwiek z zalozycieli, Krucy istnieja nadal. Od poczatku zakladali, ze sklad grupy bedzie ulegal zmianie. Smierc jednych i pozyskiwanie innych mialy byc czyms naturalnym. Zwatpienie byloby obraza wspomnien tych, ktorzy odeszli, by na stale wpisac Krukow w karty historii. Ale ktory z nich umrze nastepny? To on powinien byl zginac. Opowiesc o rym, jak trojka magow ratowala mu zycie, zmienila jego mniemanie o magii, a szczegolnie o Denserze. Nadal mu nie ufal, ale z drugiej strony podziwial determinacje i wytrzymalosc Xeteskianina. Ponadto byl mu po prostu wdzieczny, tak samo jak byl wdzieczny Erienne - ona jednak nie spojrzala nawet na niego, nie mowiac o rozmowie. Barbarzynca spojrzal przez ogrod na postac kobiety, ktora kleczala nad grobami swojej rodziny niemalze przez caly czas od momentu pochowku. Erienne nie spojrzala nawet na nagrobek meza. Cala jej uwaga byla zwrocona ku grobom synow. Hirad wspolczul jej, choc nie umial tego wyrazic, wiedzial jednak, ze kobieta i tak nie wysluchalaby go. Obok niego stal mezczyzna, ktorego postepowanie wzbudzilo w barbarzyncy nieslabnacy podziw. Ilkar zginalby razem z nim. Gdyby Erienne im nie pomogla, na pewno wybralby smierc. Hirad mogl zrozumiec podobna lojalnosc na polu bitwy, lecz to bylo cos wiecej. Wojownik przelknal glosno sline i przytulil maga do siebie, obejmujac go ramieniem. -Wszystko gotowe do drogi? Elf skinal glowa. -Mamy wystarczajaco duzo wypoczetych koni, wlaczajac w to nasze wlasne. Wszystkie ciala zostaly spalone, a Will podlozyl w zamku ladunki wybuchowe. Trzeba przyznac, ze to sprytny dran. -Bardzo skuteczny - zgodzil sie Talan. Will, wiedzac, jak bardzo Hirad pragnie zrownac zamek z ziemia, opracowal sposob wysadzenia go w powietrze, ktory nie wymagal ich bliskiej obecnosci. -Lepiej by twoi wrogowie zauwazyli lune, gdy ciebie juz nie bedzie w poblizu - powiedzial niski mezczyzna. Obecnie wszystkie pomieszczenia za wyjatkiem kuchni i sali balowej, w ktorej spedzili tyle czasu, byly zakazane. Wszystkie zaslony, dywany, meble, ksiazki i wszelkie drewniane elementy byly nasaczone lub polane olejem. Linie rozlanego oleju przecinaly wszystkie pomieszczenia i korytarze zamku. W strategicznych miejscach ustawiono piramidy z drewna; w wiezach i w glownym holu - tam Will zapragnal istnego deszczu ognia - ogromne kopce suchej maki oczekiwaly jedynie zapalenia. Wszyscy poza Hiradem i Erienne pracowali pod okiem niskiego mezczyzny, ktory albo przemierzal komnaty zamku, by upewnic sie, ze wszystko jest w odpowiednim miejscu, albo spedzal dlugie godziny, sprawdzajac tysiace gatunkow dlugopalacego sie lontu. Najpierw mieszal wlokno, olej i smole w roznych proporcjach, by potem je podpalic i mierzyc czas spalania sie uderzeniami wlasnego serca. Wreszcie, wyraznie zadowolony, przygotowal dziesiatki metrow grubej na kciuk nici, ktora porozmieszczal na pietrze i parterze. -Jedyne co pozostalo do zrobienia, to osiodlac konie i podlozyc jutro rano ladunki w pozostalych pokojach. Will i Thraun podpala tylko lont i w droge. -Slusznie. Wiem, ze Denser denerwuje sie z powodu kazdej straconej minuty - powiedzial Hirad. -Nie tylko on - powiedzial Ilkar. -Jaka byla jej reakcja, gdy dowiedziala sie, ze udajemy sie do Dordover, by spladrowac starozytne katakumby jej kolegium? Ilkar usmiechnal sie. -Dobre pytanie. Jedyne co wiem, to ze jakikolwiek uklad zawarli, jest on na tyle dla niej wazny, ze nas nie zdradzi. - Elf zamilkl na chwile. - Sam nie wiem. Jej wiedza o Zlodzieju Switu jest rozlegla. Na pewno wierzy Denserowi. -A pozostali? - spytal Hirad. Ilkar wzruszyl ramionami. -Wszyscy pierwsza klasa. Thraun urodzil sie chyba z mieczem w dloni. Erienne jest doskonalym magiem. Jandyr to swietny lucznik, ktorego nam zawsze brakowalo, a Will, coz, jest szybki i bardzo sprytny. Znakomicie pasuja do druzyny. Talan i ja zaprzysieglismy ich zgodnie z kodeksem i przyjelismy w poczet Krukow. Zdaje sobie sprawe, ze zazwyczaj nie w ten sposob postepujemy, lecz nie mamy czasu, by ocenic ich umiejetnosci w kolejnych walkach, a chcemy byc pewni, ze beda nam wierni. Ja sadze, ze beda. A ty, Talan? -Zgadzam sie. - Talan kiwnal glowa, choc jego wzrok byl nieobecny. - Jedynie Will budzi moje watpliwosci, ale uwazam, ze Thraun da sobie z nim rade. Z powodu ostatnich przezyc, takze Erienne moze byc nieprzewidywalna. Uwazajcie na nia. -Wszyscy podpisali kontrakt na obecne zadanie i wiedza, w co sie wpakowali - ciagnal dalej Ilkar. - Denser opowiedzial im cala te niewyobrazalna historie, a oni zaakceptowali ja bez wiekszych sprzeciwow. Dokonali wyboru, ktorego my nigdy nie mielismy. Jesli przezyja, beda bogaci. Jesli nie, no coz, pieniadze nie beda juz takie wazne, prawda? Hirad uniosl brwi. -Masz racje. - Barbarzynce ogarnelo zmeczenie. - Chyba juz wroce do srodka i poloze sie na chwile. Trojka Krukow ruszyla powoli w kierunku dziedzinca przed wejsciem do budynku. Gdy byli juz przed drzwiami znajdujacymi sie naprzeciw otwartych bram, Talan zatrzymal Hirada i Ilkara. -Posluchajcie - zaczal. - Nie jest mi latwo to mowic, lecz juz dalej nie moge. Odchodze z Krukow. Towarzysze nie odezwali sie, rozwazajac w milczeniu jego slowa. Talan mowil dalej. -Ja, Ras i Richmond bylismy sobie bardzo bliscy. Wstapienie i walka w szeregach Krukow byly dla nas spelnieniem najskrytszych marzen. Teraz dwa wierzcholki trojkata znikly i nastepnym razem nadejdzie moja kolej. Zrozumialem to, gdy odnalazlem Richmonda. Umieral sam. - Wojownik westchnal i podrapal sie po glowie. - Wybaczcie mi, nie umiem tego wytlumaczyc. Sam nie wiem. Wewnatrz mnie nie ma juz tego pragnienia. Ogien wypalil sie. Smierc Richmonda i Czuwanie nad nim to dla mnie za wiele. Nie jestem gotow pochowac jeszcze jednego Kruka. Hirad wciaz milczal, kiwajac glowa. Twarz elfa byla zachmurzona. Zmruzyl oczy i zmarszczyl brwi. -Rozumiecie mnie? - spytal Talan. - Powiedzcie cos, prosze. -Rozumiem - odparl barbarzynca. - Kiedy bylem sam na sam z cialem Sirendora i patrzylem na jego twarz, takze omal nie zlamalem miecza. Wybralem dalsza walke i zaluje jedynie, ze ty nie mozesz tego zrobic. - Hirad usiadl powoli na schodach, a Ilkar instynktownie wyciagnal ramie, by pomoc towarzyszowi. -To wszystko, co masz do powiedzenia? - spytal ponownie Julatsanczyk. Barbarzynca wzruszyl ramionami. -Coz wiecej mozna dodac. Jezeli jego serce nie jest juz z nami, to stanie sie jedynie ciezarem i lepiej nam bedzie bez niego. On to wie, ja to wiem, i ty takze to wiesz - zwrocil sie Hirad do elfa. -W normalnych warunkach tak, lecz czy przypadkiem nie zapomniales, ze to nie jest jakies tam sobie zlecenie? Chce powiedziec, ze Talan bedzie znacznie wiekszym ciezarem pozostawiony sam sobie. -Nie zgadzam sie... - zaczal Talan. -Oni cie znaja! - wykrzyknal Ilkar. - Wiedza, jak wygladasz, skad pochodzisz i na pewno beda chcieli zdobyc informacje, ktore posiadasz. Na bogow, kazdy sluga WiedzMistrzow bylby gotow zginac za to, co wiesz. Nie chodzi tylko o katalizatory, lecz takze o ich lokalizacje. Jesli odejdziesz, nigdy nie bedziemy pewni, czy jestes bezpieczny, czy wlasnie nie wyjawiasz im wszystkiego. -Wolalbym zginac, dobrze o tym wiesz. -Tak, ale mozesz to zrobic jedynie wtedy, gdy masz wybor. - Ilkar zamilkl, widzac gniew w oczach Talana. - Zrozum, nie podwazam twojej wiernosci lub lojalnosci. Chodzi mi tylko o to, ze wybor smierci moze byc niemozliwy. Nie jestes magiem. Nie potrafisz zatrzymac wlasnego serca. Talan niechetnie kiwnal glowa. -Tak czy inaczej... Jak mnie znajda, skoro nie wiedza, ze od was odszedlem? Nie wiedza, dokad sie udam. Ilkar zasmial sie krotko. -Istnieje jedno jedyne bezpieczne miejsce - gora Xetesk, a cos mi mowi, ze nie powitaja cie tam z otwartymi rekami. - Elf westchnal. - Musisz zmienic zdanie. Chociaz to przemysl. -A myslisz, ze co robilem przez te ostatnie kilka dni, wymyslalem historyjki? -Rezygnujesz z walki o Balaie. Talan pochylil sie i tracil Ilkara palcem w piers. -Pozwol, ze ci cos wyjasnie. Nie chce, zebys mi to tlumaczyl. Zdaje sobie sprawe z tego, co robie i czuje sie wystarczajaco zle. - Wojownik wzniosl ramiona do nieba. - Pragne waszego zrozumienia, nie waszej zgody. Odchodze. To koniec. - Wypowiedziawszy te slowa, Talan odszedl powoli w strone bramy. -Nie mozemy pozwolic, by odszedl - powiedzial Ilkar. -Nie mozemy go takze zatrzymac - odpowiedzial Hirad. -Denserowi sie to nie spodoba. -Wie, ze to nie jego sprawa. To problem Krukow. -Naprawde uwazam... -To problem Krukow. -Och, dajze spokoj! - Elf zrobil kilka nerwowych krokow. - Czy zaden z was nie rozumie powagi sytuacji? To wszystko jest wazniejsze od Krukow. Wazniejsze od wszystkiego innego. Nie mozemy sobie pozwolic na spapranie tego zadania i bedzie nam potrzebna kazda pomoc. -Nic nie jest wazniejsze od Krukow - powiedzial stanowczo Hirad. - Nasza jednosc to jedyny powod, dla ktorego udalo nam sie zajsc tak daleko i tylko ona pozwoli nam zwyciezyc. Dlatego zawsze zwyciezamy. Ilkar spojrzal ponuro na barbarzynce. Jego zastygle, otwarte usta powoli sie rozluznily. -Nie ma sensu sie dalej sprzeczac, tak? -Tak. -Slepa wiara to wspaniala rzecz. -Nie slepa wiara, moj drogi elfie. To fakty. Wymien zadanie, ktorego nie wykonalismy. -Dobrze wiesz, ze to niemozliwe. Hirad wzruszyl ramionami. -Ilkar! - zawolal Talan. -Czego chcesz? -Twojego wzroku. Chodz tu. W glosie Talana bylo cos, co powstrzymalo elfa przed kolejnym komentarzem. Zamiast wypowiedziec obelge, Ilkar ruszyl w kierunku wojownika. Hirad podniosl sie niezdarnie, oparl sie o sciane czekajac, az fala mdlosci minie, i podazyl za przyjacielem. -O co chodzi? - spytal Ilkar, zatrzymujac sie przy towarzyszu. Wojownik wskazal reka przed siebie. -Tam na wprost. Wydaje mi sie, ze widzialem ruch. Elf kiwnal glowa. -Tak. Samotny jezdziec. Zbliza sie, i to galopem. Kawal chlopa. -Jandyr! Thraun! Do bram! - krzyknal Talan. - Jezeli dojdzie do starcia - powiedzial wojownik, slyszac krzatajacego sie za jego plecami barbarzynce - nie mieszaj sie. -Odwal sie. -Wiedzialem, ze to powiesz. -To po co pytasz? -Moze w imie starych, dobrych czasow. - Talan spojrzal barbarzyncy w oczy i obaj usmiechneli sie. -Zawsze mozesz wrocic. -Nigdy nic nie wiadomo. - Kruk jeszcze raz spojrzal daleko ponad bramy zamku. Gdy pozostali do nich dolaczyli, odglos kopyt byl bardzo wyrazny, a sylwetka jezdzca na poteznym, siwym wierzchowcu dobrze widoczna. Na wietrze lopotal czarny plaszcz. Caly czas zblizal sie. Krucy dobyli mieczy, a elf przygotowal w myslach zaklecie. Jakies trzydziesci krokow od zamku mezczyzna sciagnal cugle i minal brame spokojnym truchtem, unoszac reke na znak pokoju. Jego twarz zakrywala czarna maska. Nie mial helmu. -Zatrzymaj sie - warknal Talan. - Czego tu chcesz? -Mozecie schowac miecze - powiedzial Denser, podchodzac do Krukow stojacych przy bramie. - On jest po naszej stronie. -Tak? A kto to jest? - spytal Hirad. Ilkar znal juz odpowiedz na to pytanie. -Na imie ma Sol. To Protektor. Zastanowcie sie. - Denser stal wyprostowany przed Talanem. - Slyszalem, jak ktorys z was wspomnial, ze przyda sie nam kazda pomoc. * * * -Nie uwazasz, ze powinienes byl chociaz wspomniec, ze poprosiles o Protektora? - spytal Ilkar. Ani slowem nie wspomnial o przybyszu przez cale raczej burzliwe popoludnie. Uwazal, ze lepiej bedzie, jesli Hirad uwierzy, iz przybycie jezdzca jest czescia planu, ustalonego podczas gdy barbarzynca lezal nieprzytomny. Teraz wojownik spal, odpoczywajac po ostatnim Dotyku-Ciepla rzuconym przez Erienne. Slonce juz dawno zaszlo.Dwaj magowie siedzieli samotnie na schodach przed zamkiem, rozkoszujac sie cieplem poznego wieczoru. Xeteskianin jak zwykle palil fajke. W poblizu nie bylo natomiast kota. -Czy to by cokolwiek zmienilo? -Bycie uprzejmym wcale nie jest takie trudne - powiedzial zgryzliwie elf. -W takim razie przepraszam. Wcale nie prosilem o Protektora. To Xetesk uwaza, ze jest mi potrzebny. -Jasne. -Dlaczego zawsze jestes tak negatywnie nastawiony? - Denser oczyscil fajke i zaczal ubijac nowa porcje tytoniu. - Jego przybycie nie ma nic wspolnego z zagarnieciem Zlodzieja Switu przez Xetesk. - Mag zapalil fajke i wypuscil kolko dymu. - Choc lepiej by bylo, gdyby tak sie stalo. -Wytlumacz mi, prosze, skad taki wniosek? -Coz, sprawy sie troche komplikuja. -Komplikuja? - Ilkar zaczal sie powaznie zastanawiac. Denser mial talent do niedopowiedzen. Sprawy mialy sie prawdopodobnie fatalnie. -Jest cos, o czym powinienes wiedziec. Dostalem raport na temat ostatniego spotkania nad jeziorem Triverne. Cztery kolegia podpisaly porozumienie, na mocy ktorego utworza armie bedaca w stanie obronic Kamienne Wrota i zatoke Triverne. Obrone zatoki Gyernath powierzono Blackthorne'owi i Gressemu. Niestety pozostali czlonkowie Sojuszu Handlowego Koriny zignorowali ostrzezenia, w zwiazku z czym wiele miejsc jest absolutnie nie przygotowanych na ewentualny atak Wesmenow. -To mozliwe. Jak zareagowano na wiadomosc o tym, ze poszukujemy Zlodzieja Switu? - spytal elf, wyobrazajac sobie zarliwe spory, ktore zapewne mialy miejsce. Denser milczal. -No? - Usmiech zniknal z twarzy elfa. -Nijak. Nie powiedzielismy im. -Slucham? -Nie maja pojecia, ze prowadzimy poszukiwania Zlodzieja Switu. - Xeteskianin odwrocil wzrok. Spiczaste uszy elfa zaplonely, a do jego mozgu uderzyla krew. Ilkar zmruzyl oczy i wstal. Nie mogl zniesc bliskiego towarzystwa Ciemnego Maga. -Bylem glupcem, myslac, iz Xetesk uzna inwazje Wesmenow wspieranych przez WiedzMistrzow za sprawe wazniejsza od zdobycia przewagi nad innymi kolegiami. - Elf oddychal glosno. - A juz zaczynalem myslec, ze moze naprawde sie zmieniliscie. Teraz widze, ze waszym priorytetem nie jest ratowanie Balai, ale umocnienie sie na wypadek zwyciestwa. -Nie o to chodzi - powiedzial Denser. -Nie? -Nie! - Twarz maga poczerwieniala. - Jak myslisz, dlaczego ci to wszystko mowie? -Bo prawda i tak wyszlaby na jaw, gdybysmy dotarli do Dordover, i okazaloby sie, ze nikt na nas nie czeka z cholernym pierscieniem zapakowanym w ozdobny papier, oto dlaczego! -Rozumiem twoj gniew. -Watpie, bys cokolwiek rozumial! - wybuchnal elf. - Mistrzowie twojego kolegium oczekuja, ze bedziemy dalej walczyc i umierac, i to wcale nie za Balaie. Ale ani ja, ani Kracy, nie bedziemy pionkami w rekach Xetesku. -Co wiec zamierzasz zrobic? - rzucil w pustke mag. -Wlasnie to jest najgorsze ze wszystkiego, prawda? - powiedzial Ilkar. - Nie mam zbyt wielkiego wyboru. Pozostaje mi jedynie kontynuowac poszukiwania katalizatorow, gdyz Balaia jest w niebezpieczenstwie. Ale pozwol, ze cos ci powiem. Zarowno ja, jak i Erienne, dzialamy teraz razem z toba, co oznacza, ze Zlodziej Switu nalezy do wszystkich kolegiow, nie do Xetesku. -Wiem, ze ciezko ci w to uwierzyc, ale rozumiem, co czujesz, i calkowicie sie z toba zgadzam - powiedzial Denser. - Jednak polityka Xetesku jest takze sluszna i mylisz sie, myslac, ze pragniemy dominacji. Gdybysmy jednak obwiescili rozpoczecie poszukiwan Zlodzieja Switu podczas spotkania nad jeziorem Triverne, to przewidywana reakcja moglaby zagrozic calej misji i Balai. -To bardzo wygodne - wymamrotal elf. - Jezeli naprawde wierzysz w to wszystko, to znaczy, ze nasluchales sie zbyt duzo tego waszego gledzenia. Tak czy inaczej, do Dordover musimy sie wedrzec potajemnie i to tylko dlatego, ze twoi mistrzowie nie zrozumieli jeszcze, jaka sila plynie ze wspolpracy. Lepiej dla ciebie, zeby nikomu z nas nic sie nie stalo. Sol wszedl przez glowna brame i zniknal za sciana budynku. Elf czul sie, jakby przez caly czas byl obserwowany. Wewnatrz poczul mrowienie. Przybycie Protektora sprawilo, ze czul sie nieswojo. Tak naprawde Ilkar dokladnie wiedzial, co bylo zrodlem niepokoju. Maska. Zwykly kawalek hebanu - tak powiedzial Denser - prosty, czarny, bez ozdob. Byla dopasowana do jego twarzy, lecz wedlug slow Xeteskianina, nie oddawala jej. Protektor nie przypominal Ilkarowi zwyklego mezczyzny. Jakze trafne bylo to przeczucie. Cialem elfa wstrzasnal dreszcz, gdy przypomnial mu sie powod, dla ktorego jezdziec nosil maske. Straznicy byli w praktyce ozywionymi trupami, ludzmi poswieconymi gorze Xetesk w dniu narodzin i gotowymi zginac, gdy nadejdzie taka potrzeba. Jezeli udalo sie pochwycic ich dusze, ich ciala mogly zostac odtworzone. Odrazajaca praktyka, bedaca efektem setek lat naduzywania daru zycia i smierci. Juz dawno powinno sie jej zabronic, lecz Ciemne Kolegium odmowilo zaprzestania wykonywania jednego ze swoich najwazniejszych rytualow. Ilkar mogl jedynie zgadywac, przez co musialy przejsc ozywione cialo i dusza. Zaden z Protektorow nigdy mu tego nie wyjawi. Obowiazuje ich przysiega milczenia, pozwalajaca mowic jedynie wtedy, gdy to konieczne. Zlamanie zakazu oznaczalo, wedlug tradycji Xetesku, "nie konczace sie meczarnie we wnetrzu gory, przy ktorych potepienie i pieklo wydac sie mogly wyzwoleniem dla pojmanej duszy". I dalej: "nigdy wiecej slonce lub oczy zywych nie poznaja ich twarzy. Ich usta nie przemowia, chyba ze zycie powierzonego im w opieke bedzie od tego zalezec". Protektorzy byli bezwzglednie oddanymi ochroniarzami. Wiedzieli, ze sprzeciw oznacza cierpienie. Ponadto stworzono ich, albowiem armia z nich zlozona bylaby niczym potezny mechanizm, nie do powstrzymania bez uzycia magii, choc nikt nie byl tego pewien. Kazdy z Protektorow posiadal wrodzona odpornosc na efekty zaklec. Byli naprawde przerazajacymi przeciwnikami. Sol bedzie towarzyszyl Denserowi wszedzie, niczym cien. Ogromny cien. Wiekszy niz Thraun, byc moze nawet wiekszy od Bezimiennego. Na plecach Protektor nosil olbrzymi obosieczny topor i taki sam miecz. Ilkar wyobrazal sobie, jak Sol walczy nimi naraz i postanowil nie byc wtedy w poblizu. Powrocil myslami do Densera. -Wybacz, zamyslilem sie. Fakt, ze on sie tu nagle pojawil, potwierdza tylko twoje slowa, tak? Chciales cos powiedziec? Xeteskianin ponownie zapalil fajke plomieniem z prawego kciuka. -Tak. Sol nie zrobi ci krzywdy. Wytlumaczono mu zaistniala sytuacje nader dokladnie. -Kto mu ja wytlumaczyl? Od momentu gdy przybyl, zamieniles z nim zaledwie kilka slow. -Byl na spacerze z moim chowancem. -Rozumiem. Mow dalej. Denser wymiotl spod siebie drobne kamyki i usiadl ponownie. -Decyzja o przemilczeniu poszukiwan Zlodzieja Switu i propozycja ogloszenia tego faktu w odpowiednim czasie pociagnely za soba dalsze konsekwencje. -Fakt wynajecia Krukow - dokonczyl elf. -Dokladnie. Z tego powodu mozemy miec powazne problemy tam, gdzie zmierzamy. -Dordover. Ilkar wypuscil glosno powietrze. -Jezeli ty, Hirad, badz ja pojawimy sie w miescie, wywola to ostry konflikt z Kolegium Dordover. Nie mozemy sobie na to pozwolic. WiedzMistrzowie zmiazdza nas, jezeli nie bedziemy wspolpracowac. -Potrzeba nam bedzie wiele szczescia, by dostac sie tam niepostrzezenie. - Elf pokrecil glowa, zastanawiajac sie, czy kolegia kiedykolwiek przestana sie klocic na tyle dlugo, by moc dzialac razem. Probowal sie przekonac, ze Denser klamie, lecz fakt, ze mag sam wiele ryzykowal, podrozujac z Krukami, przemawial za jego argumentami. Tak czy inaczej, polityka Xetesku byla nikczemna i podla. -W ogole nie przekroczymy bram miasta. Will, Jandyr i Thraun beda musieli sami sobie poradzic. -A Erienne? - Ilkar uwazal, ze nie powinni zostawiac kradziezy pierscienia mistrza formul nieznanym i niesprawdzonym ludziom. Z drugiej strony mag mial racje. -Na pewno nas nie zdradzi. - Denser zamrugal. - Lecz nie w tym rzecz. Jej stosunki z kolegium nie sa do konca poukladane i jezeli musimy ja tam wyslac... -W ogole mi sie to nie podoba - powiedzial elf. - Musze sie zastanowic. Zobacze, jak czuje sie Hirad. *** Selyn przebudzila sie gwaltownie. Odglos biegnacych stop blyskawicznie wyrwal ja z odretwienia. Bylo pozne popoludnie i normalnie spalaby jeszcze przez dwie lub trzy godziny. Dopiero wtedy rzucilaby Skrzydla-Cienia, by kontynuowac podroz do Parvy. Lezala ukryta w gestych krzakach, mniej wiecej w polowie dlugosci skalistego wzniesienia, ktore znajdowalo sie przy drodze z Rozdartych Pustkowi do Terenetsy. Od Parvy dzielily ja cztery dni drogi.Powoli, by nie narobic halasu, Selyn wychylila glowe i spojrzala na droge. Wzdluz traktu biegli Wesmeni, cale tysiace, poganiani przez szamanow na koniach. Selyn przeczekala cale piec minut, probujac policzyc poruszajacych sie w szeregach, uzbrojonych i odzianych w filtra mezczyzn. Zmierzali do Kamiennych Wrot. Gdy ostami z jezdzcow zniknal za zakretem, doszla do wniosku, ze Wesmenow bylo okolo siedmiu tysiecy. Podrozujac w tym tempie, dotra do przeleczy za szesc dni. -Bogowie, to sie naprawde dzieje - wyszeptala. Nastepne Polaczenie mialo nastapic dopiero, gdy dotrze do Parvy, ale nie mozna bylo pozwolic, by tak wielka armia zaskoczyla obroncow Kamiennych Wrot. Zakladajac, ze jeszcze liczniejsze sily zblizaja sie poludniowym szlakiem z Kraju Wesmenow, przeciw wschodniej Balai przygotowano naprawde potezne uderzenie. Selyn pokrecila glowa i polozyla sie, sondujac mane w poszukiwaniu Stylianna. Rozdzial 18 Ranek byl spokojny. O swicie w zamku rozlegly sie odglosy krzataniny, pakowania ekwipunku, przygotowywania jedzenia i siodlania koni. Powietrze bylo chlodne, a na niebie nie bylo chmur - idealne warunki do podrozy. Ogolny spokoj mial wkrotce zburzyc nieoczekiwany konflikt.Wiekszosc Krukow, wlaczajac w to nowo przyjetych, zebrala sie na dziedzincu. Konie byly osiodlane, a zamek zaminowany. Talan dosiadl swojego rumaka. -Ciagle sie zastanawiasz? - zaczal Hirad. Barbarzynca czul sie dobrze, jego sily powrocily. Po cwiczeniach z Talanem okazalo sie, ze Kruk odczuwa jedynie lekki bol. Erienne powiedziala, ze bedzie mu on towarzyszyl na zawsze. -Przez caly czas - padla odpowiedz. -I? -Ciagle uwazam, ze odejscie jest sluszne. - Wojownik wzruszyl ramionami. -Gdzie chcesz isc? -Niech cie o to glowa nie boli. Mniej slyszysz, mniej wiesz, i nikt sie nie dowie. -Co? -To powiedzenie mojej matki. Nie wiem czemu, ale uwazam, ze miala racje. Hirad uniosl brwi i wyciagnal reke. Talan uscisnal ja. -Zawsze bedziesz Krukiem - powiedzial barbarzynca. - Nie zapomnij o tym. -Dzieki. Na bogow, ja... -Juz po wszystkim. Zyczmy sobie nawzajem zdrowia i powodzenia. To jedyne, co nam pozostalo. - Hirad usmiechnal sie. - Gdy juz bedzie po wszystkim, zobaczymy sie w Korinie. -Mozesz na mnie liczyc. - Talan odwrocil konia i ruszyl w strone bramy. Gdy zblizyl sie do murow, na jego drodze stanal Sol. -Lepiej bedzie, jesli sie zatrzymasz - powiedzial Denser, wychodzac z domu. W ramionach trzymal kota. -O co chodzi? - Hirad odwrocil sie do Xeteskianina. -Nie sadzilem, ze Talan naprawde nas opusci. Mialem nadzieje, ze uda ci sie go przekonac, by zostal. Pomimo tego, ze dzien byl cieply, Hirad poczul przeszywajacy chlod. -To sprawy Krukow. Wybor nalezy do Talana - powiedzial barbarzynca. - Ma do tego prawo. -Nie, nie ma - powiedzial Denser spokojnym, lodowatym glosem. - Istnieje zbyt duze ryzyko, ze zostanie zlapany. Nie wolno mu odejsc. -Nie rob tego - ostrzegl maga Ilkar. Denser zignorowal elfa. -Przemysl to. Talan potrzasnal przeczaco glowa. -Nie. Na sygnal swego pana Sol dobyl topora i przygotowal sie do ataku. -Przemysl to - powtorzyl mag. Talan ponownie potrzasnal glowa. -Zabijesz go? - Twarz Hirada pociemniala. Denser wzruszyl ramionami. -Sol robi to najlepiej. Barbarzynca nawet sie nie zastanawial. Skoczyl w kierunku maga, objal jego szyje ramieniem i przystawil do niej sztylet. -Przemysl to - warknal. Sol ruszyl w ich strone, powoli, jednostajnie. -Jeszcze jeden krok, zamaskowany sukinsynu, i skonczymy to tu i teraz. Po ostrzu sztyletu splynela krew. Sol blyskawicznie sie zatrzymal. - Nie mysl nawet o rzuceniu zaklecia. Nie jestes wystarczajaco szybki - wycedzil Hirad do ucha maga i przeniosl wzrok na Talana. - Jedz juz. - Wojownik kiwnal glowa w podziece, uderzyl rumaka ostrogami i odjechal. - Jak juz mowilem, to sprawy Krukow. - Barbarzynca puscil Densera i schowal sztylet. - Teraz albo mnie zabijesz, albo ruszamy w dalsza droge. -Zabicie cie nic mi nie da - odpowiedzial Denser, rozcierajac szyje. -Tak myslalem. Ruszajmy. Ilkar wypuscil powietrze z pluc, popatrzyl na barbarzynce i odszedl w kierunku stajni. Thraun i Will znikli w drzwiach domu. Erienne nadal kleczala nad grobem synow. Sol podszedl do Densera i stanal przy jego boku. Kot siedzial na ramieniu Protektora. Cala trojka wpatrywala sie w Hirada. -O co chodzi? Jestes zdziwiony, ze tak bardzo mi zalezy? - Barbarzynca byl w dalszym ciagu zdenerwowany. - Nadal nas nie rozumiesz, prawda? Zostalo nas tylko kilku. Mimo tego, ze poznales kodeks, nie staniesz sie Krukiem, dopoki nie zrozumiesz, co to znaczy. -Nie - odparl Denser. - Nie jestem Krukiem i nadal was nie rozumiem, choc z kazdym dniem poglebiam moja wiedze. - Mag zamilkl na chwile. - Naprawde bys mnie zabil? -Robie to najlepiej. - Hirad usmiechnal sie. -Zarowno Balaia, jak i Zlodziej Switu, wpadlyby w rece WiedzMistrzow. -Nie pozwole, zebys uzywal tego argumentu, by nami rzadzic. Nie miales prawa zatrzymac Talana. -Wlasnie, ze mia... -To sprawa Krukow! - wybuchnal Hirad. - Nie bede sie wiecej powtarzal. Wiem, ze jestes wazny i powinnismy sie starac ochronic twoje zycie. Jezeli jednak jeszcze raz zrobisz cos podobnego, zatrzymam cie, niewazne w jaki sposob, nawet jesli bedzie to oznaczac smierc nas obojga i upadek Balai. W koncu Denser kiwnal glowa. -Mam nadzieje, ze rozumiesz moje obawy. -Oczywiscie. Ilkar takze sie obawia. Powinienes byl jednak z nami porozmawiac. Naprawde sadzisz, ze odsunelibysmy sie i pozwolilibysmy twojemu pacholkowi zarznac jednego z Krukow? Denser milczal, oddychajac ciezko. -Patrzac z perspektywy czasu, nie. Zrozum, nie bylem wtedy soba. Mamy powazne klopoty... -Ilkar wspomnial o tym. -...i wedlug mnie istnieje zbyt duze ryzyko. - Mag zamilkl na moment. - Wybacz, spanikowalem. -To juz przeszlosc. - Hirad uscisnal dlon Densera. - Mam nadzieje, ze on nie wezmie sobie tego do serca. - Barbarzynca przeniosl wzrok na Sola i napotkal jego beznamietne spojrzenie, Protektor nawet nie drgnal. -Sol nie zrobi ci krzywdy, chyba ze twoje poczynania zagroza mojemu zyciu - odparl mag. -Mysle, ze obaj wiemy, jak uniknac takich sytuacji, prawda? - Hirad odwrocil sie, slyszac szybkie kroki dochodzace z budynku. Na dziedzincu pojawili sie Will i Thraun. -Podpalilismy lont - powiedzial niski mezczyzna. - Bedzie sie palic przez jakies cztery godziny. Mam nadzieje, ze znajdziemy sobie jakies wzgorze, by moc poogladac fajerwerki. -Zobaczymy, co da sie zrobic. - Hirad nabral powietrza w pluca. - Krucy! Na kon i w droge. Slonce nie zatrzyma sie specjalnie dla nas! - Barbarzynca zatrzymal sie na moment i chwycil Densera za ramie. - Zajmiesz sie Erienne? - Zaraz potem podbiegl do swojego konia i dosiadl go. Kilka minut pozniej jedynym dzwiekiem dochodzacym z zamku Czarnych Skrzydel byl syk palacego sie lontu. Krucy trzymali sie traktu prowadzacego do zamku przez jakies dziesiec minut, a potem skrecili w otaczajacy droge las. Teren byl lagodny, lecz gdzieniegdzie z ziemi wystawaly ostre skaly, co zmusilo jezdzcow do zachowania szczegolnej ostroznosci. Od Dordover dzielily ich trzy dni drogi. Kazdy uraz wierzchowca oznaczal opoznienie, a Krucy nie mogli sobie pozwolic na najmniejsza nawet strate czasu. Pierwszy postoj, wbrew woli Densera, mial miejsce trzy godziny pozniej, na lagodnym stoku niewielkiego wzgorza. Nie byl to moze wymarzony punkt obserwacyjny - zamek byl czesciowo zakryty przez sciane drzew - lecz Will uparl sie, aby poczekac, twierdzac, ze lepsze miejsce moze sie juz nie trafic. -Cos nie tak, przyjacielu? - spytal Ilkar. Hirad oderwal wzrok od zamku. -Wlasnie sie zastanawialem, od jak dawna nie mialem w ustach piwa i musze ci powiedziec, ze... od dawna. -Od naszej wizyty w ruinach warsztatu Septerna? Barbarzynca kiwnal glowa. -Zamek Traversa byl niezle zaopatrzony - powiedzial elf. -Wolalbym juz wlasne siki - odparl wojownik. -Slusznie. Choc Talan twierdzil, ze to znakomity antyseptyk. Hirad uniosl brwi. -Mam nadzieje, ze wszystko z nim w porzadku. Chyba bedzie mi go brakowac. -To prawda - przytaknal elf. -Zaskoczyla cie jego decyzja? -Zaskoczyla i bardzo zawiodla. Naprawde myslalem... No wiesz, po czterech latach... -Tak, wiem. Mowiac o byciu zawiedzionym, sam zaczynam watpic, czy ten pokaz Willa w ogole sie odbedzie. - Barbarzynca oparl rece na biodrach i odwrocil sie w strone niskiego mezczyzny, stojacego kilka metrow dalej. - Hej, czy cos w ogole grozi tej starej kupie gruzu? Will zmarszczyl czolo i spojrzal na towarzysza lodowatym wzrokiem. -Cierpliwosci - powiedzial. -Widze dym! - oglosil nagle Jandyr, wstajac i wskazujac reka w strone zamku. -Gdzie? - spytal Ilkar. -Uchodzi z przednich drzwi. -Masz racje - odparl mag. -Gdzie? - Gdy Hirad probowal dojrzec dym, widoczny z tej odleglosci jedynie dla oczu elfa, glowna brame zamku rozerwala eksplozja, kruszac takze otaczajace ja mury. Na dziedzincu pojawil sie ogromny jezor ognia, w powietrze wystrzelila chmura odlamkow i pylu. Widok przypomnial barbarzyncy ucieczke z posiadlosci Sha-Kaana. Wzdrygnal sie. Chwile pozniej dal sie slyszec stlumiony grzmot pierwszej eksplozji. Zaraz potem obie wieze zatrzesly sie jednoczesnie. Jedna, cala popekana, po prostu sie zawalila. Druga niemalze oderwala sie od ziemi, jej spiczasty dach poszybowal w gore otoczony chmura dymu i resztek scian. Will specjalnie umiescil ladunki w taki wlasnie sposob. Teraz, ogladajac przedstawienie, az krzyknal z zadowolenia. Erienne rozplakala sie. Denser podszedl do niej, objal ja ramieniem i wytarl lzy z jej policzkow. Kobieta spojrzala na maga i usmiechnela sie. Barbarzynca, widzac wreszcie luny i kleby dymu ponad ruinami zamku, poklepal Willa po ramieniu, a nastepnie, ku zadowoleniu Densera, zarzadzil wymarsz. * * * Kamienne Wrota.Niegdys glowny punkt handlowy na trakcie prowadzacym na wschod i zachod od gor. Po zdobyciu Wrot przez Wesmenow, miasto zostalo zapomniane, a jego mieszkancy powoli pograzali sie w rozpaczy. Jedyne co pozostalo z czasow swietnosci to garnizon, obecnie pelen swiezo zaciagnietych rekrutow, oplacanych przez Wspolnote Handlowa Koriny, ktorej niepewna kondycja finansowa od dawna juz nie mogla zapewnic im niczego ponad chlubna niegdys nazwe. Obsada garnizonu majacego zatrzymac ewentualny najazd z zachodu liczyla siedemdziesieciu pieciu zolnierzy. Jednak zaden z przywodcow Wspolnoty Handlowej Koriny nie wierzyl w ow najazd. Piec lat pokoju uspilo ich czujnosc. Jakze zmieniaja sie czasy. Po niesamowicie odwaznej, lecz skazanej na niepowodzenie probie obrony przeleczy przez Traversa, Kamienne Wrota zostaly ufortyfikowane i obsadzone trzema tysiacami zolnierzy. Kiedy cala wschodnia Balaia znalazla sie w bezposrednim zagrozeniu, uznano, iz nalezy powstrzymac Wesmenow za wszelka cene. Ich silom nie wolno bylo pokonac przeleczy. Miasto rozbudowano, sprowadzono kupcow, handlarzy, prostytutki i karczmarzy. To byly syte lata. Ale wszystko sie kiedys konczy. Wesmeni nigdy wiecej nie zaatakowali. Wydawalo sie, ze po pieciu latach kontroli nad przelecza i zbierania przez Tessaye myta, ich ambicje wyczerpaly sie. Powody, dla ktorych Wesmeni zaatakowali i zdobyli przelecz, pozostaly nieznane. W latach poprzedzajacych wojny, ktore skonczyly sie kleska Traversa, udawalo sie utrzymac pokoj, a wymiana handlowa bogatego wschodu z zachodem stworzyla warunki dla powstania nowych rynkow zbytu i galezi przemyslu. Obecnie, dziewiec lat po utracie kontroli nad przelecza, sytuacja byla niestety az nazbyt przejrzysta. Wesmeni zdobyli ja, by umozliwic WiedzMistrzom zwycieski powrot. Miasto znajdowalo sie zaledwie pol kilometra od wysokiego na dziewiec i szerokiego na siedem i pol metra czarnego luku, ktory sluzyl jako wejscie do Kamiennych Wrot. Z obu stron skalne sciany rozchodzily sie ku gorze, komponujac sie z krajobrazem pokrytych krzewami ostrych wzgorz, ktore rozposcieraly sie az po horyzont. Widok byl niezbyt przyjazny, lecz bez watpienia piekny. Miasto stalo nieopodal wijacego sie wsrod kamiennych scian traktu. Walace sie domy wspieraly sie na najblizszych wzgorzach, jednoczesnie walczac o rzadkie w tej okolicy plaskie polacie ziemi, poza centrum i glowna ulica miasta. Widok stawal sie jeszcze bardziej nieprzyjazny, gdy padalo, a to zdarzalo sie to dosyc czesto. Ciemne, targane porywistym wiatrem chmury przesuwaly sie ponad szczytami gor, od czasu do czasu zrzucajac na nieszczesnych mieszkancow geste strumienie wody. Powodzie, fale blota i czeste osuniecia sie terenu mocno zapadly w pamiec mieszkancom, ktorzy chcac zapobiec dalszemu zniszczeniu osady, zaplanowali stworzenie sieci glebokich rowow, odprowadzajacych wode poza miasto. Poczatki prac byly bardzo obiecujace, ale wkrotce pojawilo sie wszechobecne uczucie beznadziejnosci, ktore skutecznie zatrzymalo dalsza budowe kanalow. Powodzie powrocily. Glowna ulica pokryta byla kilkucentymetrowa warstwa ohydnego, grzaskiego mulu, ktorego smrod unosil sie wysoko, az pod szczyty gor. Niezapowiedziane przybycie ponad piecsetosobowego oddzialu ludzi i elfow ze wszystkich czterech kolegiow wywolalo w garnizonie panike. Zaledwie kilku zolnierzy pozostalo na ulicach. Wiekszosc zniknela we wnetrzach budynkow, wykrzykujac imie dowodcy. Gdy oficer dowlokl sie na miejsce z pobliskiej karczmy, brnac po kostki w blocie i jednoczesnie zapinajac niezdarnie tunike okrywajaca wystajacy brzuch, na placu pozostalo zaledwie dwunastu poborowych. Zalosny widok. Dowodca garnizonu spojrzal na generala Darricka i dlugie szeregi jezdzcow wypelniajacych niemalze cala ulice. Potem przeniosl wzrok na tych, ktorzy zdecydowali sie pozostac przy nim. Kiwnal im glowa w podziece, a nastepnie podszedl do generala, ktory pochylil sie w siodle, nie silac sie na zadne wyrazy szacunku. -W ten wlasnie sposob stawilbys czola tym, ktorzy chcieliby grabic nasze ziemie? - spytal Darrick. Dowodca garnizonu usmiechnal sie. -Nie - odparl. - Poniewaz ci, ktorzy chcieliby grabic nasze ziemie, nie zatrzymaliby sie nawet na sekunde. Rozniesliby ten garnizon na strzepy. Z kim rozmawiam? -Jestem Ry Darrick, general kawalerii Lysternu. Ty jestes zapewne Kerus, dowodca garnizonu na granicy piekiel. Zolnierz zmarszczyl brwi, probujac ocenic wage slow przybysza i liczebnosc jego sil. Podjawszy decyzje, ze reszta tej rozmowy powinna sie odbyc w cztery oczy, Kerus podszedl do orzechowej klaczy Darricka. -Generale, dysponuje zaledwie siedemdziesiecioma piecioma poborowymi. Zaden z nich nie ma wiecej niz dziewietnascie lat. Maja za zadanie patrolowac obszar przy przeleczy i kontrolowac wszystkich przejezdzajacych przez nia jezdzcow. Nigdy nie mieli powstrzymywac armii wnika,iewabf'bdna armia nie zechce forsowaceleczy. zwol wiec, zeytam, co cie sprowadza do Kamiennych Wrot? -Mam powstrzymac armie, ktora wedlug ciebie nie istnieje. O dwa dni drogi stad mam jeszcze piec tysiecy piechurow. -Chyba lepiej bedzie, jak porozmawiamy w mojej kwaterze - powiedzial Kerus. -Chyba tak. Rozdzial 19 Bylo pozne popoludnie. Will rozpalil swoj piec, na ktorym teraz stal kociolek z gotujaca sie woda. Bylo ciemno.-Szczerze mowiac, jestem pod wrazeniem - powiedzial Denser. - Nie spotkalismy ani zywej duszy. Czy to sie czesto zdarza? - On, Hirad i Ilkar odeszli kilka krokow, by porozmawiac. Jandyr i Thraun zajeci byli konmi, a Erienne juz dawno zasnela. -Dobry z niego tropiciel, trzeba mu to przyznac - powiedzial barbarzynca. -Dobry!? Okolica nie jest przeciez wyludniona, a mimo to nie slyszelismy nikogo. To niesamowite. -Co wiecej, przez wiekszosc czasu sami go nie slyszelismy - zgodzil sie elf. -Dobra, koniec tych peanow na czesc Thrauna - powiedzial Hirad. - Co wiemy o Dordover? Denser wskazal gestem na Ilkara. -To najwieksze z kolegiow. Jest bardziej zblizone do Xetesku niz do Julatsy i w przeszlosci bylo bardzo zwiazane z ojczyzna Densera, choc obecnie ledwo sie ze soba komunikuja. Z drugiej strony, nawet gdyby tak nie bylo, nasze zadanie nie byloby latwiejsze. Musisz zrozumiec, ze tajemnice formul sa najpilniej strzezonymi sekretami w kazdym z kolegiow. Pierscien, ktory zamierzamy im ukrasc, nalezy do takich tajemnic. -Bedzie wiec strzezony. -Tak, lecz nie przez ludzi. Przez zaklecia - kontynuowal elf. - W tym caly problem. Magiczne bariery, alarmy, pulapki, wszystkie zakodowane. Jezeli w poblizu znajdzie sie niepowolana osoba, jej obecnosc zostanie natychmiast odkryta. -Wiec jak tam wejdziemy? - spytal barbarzynca. -Musimy, niestety, poprosic o pomoc Erienne - powiedzial Denser. -Dlaczego niestety? -Nie powinnismy jej prosic, by wziela bezposredni udzial w kradziezy. Erienne i tak juz jest wewnetrznie rozbita utrata synow. Zastanawiam sie, czy nasza ewentualna prosba nie przeciagnie struny. -Rozumiem - odparl barbarzynca. - Ale jesli tylko da nam instrukcje... -Obawiam sie, ze nie rozumiesz - przerwal mu mag. - Ona musi tam wejsc. -A wiec rozwazamy wyslanie Willa, Thrauna i targanej zalem kobiety, ktora przypadkiem pobierala nauki doslownie za rogiem, po pierscien bedacy podstawa jej wierzen. -Nader trafne streszczenie - powiedzial Denser. -Czy oni wiedza, ze Erienne bedzie im towarzyszyc? -Naturalnie - odparl mag. - Jeszcze jedno. Nie mozemy nikogo zabic. Erienne sie na to nie zgodzi. -Mam im zwiazac rece? -Przykro mi. -Miejmy nadzieje, ze jutro nam wszystkim nie bedzie przykro. - Barbarzynca oddalil sie i zawolal Thrauna. Potem odwrocil sie jeszcze w ich strone. - A jaki miales plan, zanim spotkalismy Erienne? Ilkar i Denser wymienili spojrzenia. Kot maga podniosl glowe. -Istnieje mozliwosc kontrolowania slabszych umyslow, pod warunkiem, ze poswieci sie na to odpowiednio duzo czasu - odparl Denser. -Wierz mi, nie chcesz poznac szczegolow - powiedzial Ilkar. Hirad kiwnal glowa i odszedl w kierunku obozu. * * * Styliann z brzekiem postawil szklanke z powrotem na stole. W jego oczach plonal gniew, a swiatlo latarni w jego gabinecie nadawalo policzkom maga czerwona barwe.-Protektorzy znajduja sie pod moja bezposrednia kontrola. Nikt nie ma prawa ich przydzielac bez mojej wczesniejszej zgody. Ty tez nie. -Ale zaistniala sytuacja, panie... - zaczal Nyer. -Powinna byc przedyskutowana ze mna - dokonczyl Styliann. - Nie lubie, gdy ktos kpi sobie ze mnie. Nie podoba mi sie takze wybor osoby Protektora. -Sol jest doskonale wyszkolony. -Wiesz dokladnie, co mam na mysli - warknal Styliann. - Natychmiast go odwolasz. Nyer opuscil wzrok na podloge i kiwnal glowa. - Oczywiscie, panie. Jesli wlasnie tego sobie zyczysz. -Sam nie wiem, do cholery! - powiedzial mag, a nastepnie napelnil kubek goscia. - Co w ciebie wstapilo? Zawsze omawiales ze mna takie sprawy. Zawsze. -Byles wtedy na konferencji w Triverne. Uwazalem, ze decyzje nalezalo podjac bezzwlocznie. Styliann zastanowil sie i w koncu kiwnal glowa. -Dobrze, Protektor nie zostanie odwolany. Przynajmniej dopoki nasi ludzie nie opuszcza Dordover. Ale zadam dokladnych raportow i sprawozdan z kazdego Polaczenia. Nie chce byc zmuszony uzywac Wyznania-Prawdy, by byc pewnym, ze nic nie ukrywasz. Nyer cofnal sie, jakby wymierzono mu policzek, ale zdolal sie usmiechnac. -Rzeczywiscie, zasluzylem sobie na to - powiedzial mag. - Mam nadzieje, ze Selyn nie ma klopotow. -Poza tym, ze przygotowujace sie do inwazji armie Wesmenow omal nie zdeptaly jej we snie, to nie. - Styliann przygryzl nerwowo warge. -Na pewno tu dotrze. -Dziekuje za slowa otuchy. - Wladca Xetesku zadzwonil dzwonkiem wiszacym przy kominku. - Teraz pragne odpoczac. Prosze, nie rob niczego za moimi plecami. - Twarz maga byla ponura. Gdy drzwi otworzyly sie, Nyer wyszedl. Styliann westchnal. Tego sie nie spodziewal, nie po Nyerze. * * * Po kilku slowach zamienionych z Denserem i pozegnalnym uscisku dloni, Erienne opuscila oboz w towarzystwie Willa i Thrauna. Bylo jeszcze grubo przed switem. Dordover, w przeciwienstwie do Xetesku, nie bylo zamknietym miastem. Dwie godziny pozniej cala trojka minela bramy miasta, nie zwracajac nawet na siebie znudzonego wzroku straznikow.-Nie znioslabym powrotu do domu - powiedziala Erienne, gdy Krucy usiedli przy stoliku znajdujacym sie na parterze cichej gospody, w ktorej sie zatrzymali. Budynek znajdowal sie w bezposrednim sasiedztwie kolegium. -Rozumiem cie - powiedzial Thraun. - Gdy nasza misja dobiegnie juz konca, znajdziemy ci jakis mily kat. Erienne kiwnela w podziece, a do zapadnietych, podkrazonych oczu ponownie naplynely jej lzy. Twarz miala blada. -Tyle wspomnien, tyle radosci. A teraz... - Kobieta potrzasnela glowa i utkwila wzrok w blacie stolu, zakrywajac oczy wlosami. -Pomozemy ci przez to przejsc - powiedzial Will. - Bedziemy przy tobie. Erienne wyciagnela reke i scisnela lekko ramie niskiego mezczyzny. Nastepnie wziela gleboki oddech i wyraznie sie uspokoila. -Dobrze wiec, posluchajcie - zaczela. - Mimo tego, ze Dordover jest znacznie bardziej otwarte niz na przyklad Xetesk w kolegium panuja surowe zasady dotyczace gosci. Po zmroku nie bedzie wam wolno wejsc na jego teren, wiec prosze, trzymajcie sie mnie i nic nie mowcie. -Czy ktos moze cie rozpoznac? - spytal Thraun. -Mysle, ze tak, szczegolnie w poblizu kolegium. Badz co badz, spedzilam tam sporo czasu. Na stole pojawila sie strawa i napoje. -Zjedzmy - powiedziala kobieta. - Zaraz potem powinnismy ruszac. Nikt nas tam nie wpusci po zmroku. Kolegium skladalo sie z okolo dziesieciu budynkow stojacych wokol Wiezy. Uwadze Willa nie umknal fakt, ze Wieza w najmniejszym szczegole nie przypominala tego, co sugerowala jej nazwa. Cala trojka zblizyla sie do jedynej bramy prowadzacej na otoczony murem teren kolegium. Wieza znajdowala sie dokladnie naprzeciw nich i wygladala jak dwuskrzydlowy, czteropietrowy dworek. -Zanim kolegium formalnie stalo sie miejscem doskonalenia sztuki magicznej, na srodku placu rzeczywiscie stala wieza - wyjasnila Erienne. - Zostala zbudowana, jak pamietam, jakies czterysta lat wczesniej, ale okazala sie zupelnie bezuzyteczna. Gdy powstaly kolejne budynki kolegium, w koncu ja zburzono, by na jej miejscu mogl stanac ten dom. Obecnie tylko Xetesk zachowal wieze. Maja ich tam az siedem. Wieze odzwierciedlaja ich uwielbienie dla hierarchii. - Erienne nie udalo sie do konca ukryc drwiny w glosie. - Pozostale kolegia juz dawno porzucily te staromodne praktyki. -Do czego sluzy taka wieza? - zapytal Thraun. -Kiedys byly symbolem wladzy i potegi. - Erienne wzruszyla ramionami. - Symbolem fallicznym dla mezczyzn, ktorych przerosniete ego nie umialo zaakceptowac zbyt malych zdolnosci magicznych. Zalosne. Przy bramie, Krukow zatrzymal straznik, ktory po chwili zastanowienia, rozpoznal maga. -Erienne - powiedzial lagodnie. - Dawno cie tu juz nie widzialem. -Wszyscy czasem potrzebujemy odpoczynku od innych... milo cie widziec, Geranie. - Straznik usmiechnal sie i spojrzal na Willa i Thrauna. - To przyjaciele mojego meza - wytlumaczyla kobieta. - Niestety, mialam troche klopotow. - Jej glos zalamal sie. -Przybylas wiec, by szukac pomocy. -Mozna tak powiedziec. Geran odsunal sie. -Znasz zasady dotyczace gosci? - spytal. Erienne kiwnela glowa i minela go. -Dopilnuje, by ich nie zlamali. -Tak przy okazji, jak sie ma Alun? - spytal Geran. Erienne drgnela, lecz szla powoli dalej, nie odwracajac sie. Do straznika podszedl Thraun. -W tym wlasnie problem. Alun nie zyje. Chlopcy rowniez. Straznik pobladl. -Ja... -Wiem. Nie mowmy o tym. Wieza znajdowala sie jakies dwiescie metrow od bramy. Z lewej strony otaczal ja rzad niskich, drewnianych barakow - sal lekcyjnych - a po prawej stal podluzny, zamkniety budynek, pokryty czarnymi, metalowymi okuciami. -Tam wlasnie testujemy wszelkiego rodzaju magiczne pociski i inne zaklecia wymagajace wiekszej przestrzeni. Musi byc naprawde solidny - powiedziala Erienne, zatrzymujac sie. - Wiecie, ze w kazdym kolegium srednio jeden na piecdziesieciu magow ginie w podobnych komnatach lub salach prob? Nie, pewnie, ze nie wiecie. Wydaje wam sie, ze pewnego dnia, ot tak po prostu, budzimy sie i umiemy rzucac dane zaklecie. W dalszym ciagu nie traktuje sie nas z nalezytym szacunkiem ze wzgledu na, niebezpieczenstwo, jakie nam grozi podczas szkolenia i prob rzucania zaklec. Wam sie wydaje, ze zdolnosci magiczne to dar, lecz dla nas to powolanie, ktoremu nie sposob odmowic. Nie przychodzimy tu sami, to oni przychodza po nas. -Spokojnie. - Widzac nagla zlosc w oczach kobiety, Thraun polozyl jej dlon na ramieniu. Erienne zrzucila ja i ruszyla prze siebie. -Bezposrednio za Wieza znajduje sie jeszcze jedno miejsce, ktorego nalezy bezwzglednie unikac. Skarbiec many. Tam przyszli magowie ucza sie tworzyc, kontrolowac i poslugiwac sie mana. Nastepne drzwi prowadza do sali, gdzie umieszczani sa ci, ktorzy otworzyli swoje umysly zbyt wiele razy, lub na zbyt dlugo. Leza tam, sliniac sie i mamroczac bez najmniejszego sensu, dopoki nie dosiegnie ich smierc. Na szczescie zazwyczaj nie czekaja zbyt dlugo. Erienne pokonala krotkie schody, przeciela wybrukowane wzniesienie i uderzyla piescia w masywne, debowe drzwi u podnoza Wiezy. Lewe skrzydlo drzwi otworzylo sie cicho i ze srodka wyszedl mezczyzna. Byl to chyba najstarszy czlowiek, jakiego kiedykolwiek widzieli. Siwe wlosy opadaly mu delikatnie na ramiona, a jego usta zakrywala gesta broda. Choc jego cialo bylo zgarbione i chodzac, musial podpierac sie dwoma kosturami, niebieskie oczy blyszczaly zywo posrod zmarszczek ukladajacych sie w groteskowa karykature twarzy. Oczy byly zrodlem jego sily. Erienne sklonila sie. -Zarzadco Wiezy, jestem Erienne. Przychodze do biblioteki w poszukiwaniu wiedzy. Starzec zastanawial sie przez moment, a potem kiwnal glowa. -Dobrze - odpowiedzial cichym, lagodnym glosem. - A twoi towarzysze? - Mezczyzna wskazal kosturem w strone Krukow. -To moi straznicy. -Zatem moga wejsc jedynie do holu. -Wiem o tym, Zarzadco Wiezy. - Erienne zacisnela dlonie. -Jestes niecierpliwa, Erienne Malanvai. Zawsze bylas - zachichotal staruszek. - Idz i szukaj odpowiedzi na swoje pytania. Zbyt dlugo cie tu nie bylo. Byc moze dopiero z wiekiem zrozumiesz swoje bledy. - Staruszek zrobil krok w kierunku Willa i Thrauna, patrzac na nich z ukosa. Rzucil okiem na postac zlodzieja, ale jego oczy utkwily na dluzej w twarzy Thrauna. Zmarszczyl brwi. Bruzdy na jego czole poglebily sie, oswietlane przez promienie popoludniowego slonca. -Hmm - powiedzial w koncu. - Nie opuszczajcie holu. Kary za zlamanie zakazow sa ciezkie i wymierzamy je natychmiast. - Wszedl do Wiezy, zostawiajac za soba otwarte drzwi. Erienne podeszla do towarzyszy. -O co chodzilo? - spytala. -Moja twarz musiala mu sie nie spodobac. - Thraun usmiechnal sie, ale jego slowa nie zabrzmialy przekonujaco. -Wlasciwie, to my takze moglibysmy zadac ci to pytanie - stwierdzil Will. -Chodzi ci o Zarzadce Wiezy? Stosujcie sie po prostu do jego zalecen. To on kieruje biblioteka w imieniu Mistrzow Formul. Nikt sie mu nigdy nie sprzeciwia, dlatego martwi mnie fakt, ze mu sie nie spodobaliscie. Thraun wzruszyl ramionami. -Co teraz? -Pojde do biblioteki i sprawdze, jakich zaklec uzyto, by zabezpieczyc pierscien Arteche. Te duze drzwi po prawej prowadza do krypt. Przyjrzyjcie sie dokladnie zamkowi, lecz odradzam wam dotykanie go. Kobieta odwrocila sie i weszla do Wiezy. Skrecila w lewo i otworzyla drewniane drzwi. Nagle zatrzymala sie, odwracajac do towarzyszy. -Nie... Wszystko w porzadku? Thraun i Will zdolali zrobic zaledwie krok naprzod. Obaj byli bladzi, a ich oczy nie rozszerzyly sie w reakcji na slabe swiatlo wewnatrz Wiezy, lecz ze strachu. Will czul, jak jego cialo staje sie ciezkie, jakby pokryte gestym calunem. Mezczyznie zabraklo tchu, geste i duszne powietrze wypelnilo mu pluca. Fala chlodu ogarnela jego serce. Przesunal wzrok po komnacie. Naprzeciwko znajdowaly sie schody prowadzace na gore, w ciemnosc. Po prawej stronie zauwazyl zaryglowane, obite metalem drzwi. Erienne stala przy innych drzwiach, a po jej lewej stronie, zaraz obok schodow, znajdowaly sie drzwi prowadzace do krypt. Umieszczone wysoko na scianach lampy oblewaly pomieszczenie slaba poswiata. Pod nimi wisialy portrety - surowe, wnikliwe i przeszywajace spojrzenia otaczaly ich ze wszystkich stron. Pod ich stopami znajdowala sie posadzka przykryta ciemnym dywanem. Mana promieniowala z najmniejszych nawet szczelin pomiedzy kamieniami. -Moze wolicie poczekac na zewnatrz? - zapytala Erienne. Thraun pokrecil niepewnie glowa. -Nie, wszystko w porzadku. - Will rzucil towarzyszowi ostre spojrzenie. - O co chodzi? -Mana - odpowiedziala Erienne. - Dziedzictwo stuleci przebywania w poblizu mistrzow formul i innych magow. Tych zywych, jak ponad waszymi glowami, i tych martwych, pod stopami. To cos, czego nigdy nie zrozumiecie, ale z pewnoscia to czujecie, prawda? Dla was to ciezar, dla mnie najczystsza forma zyciodajnej energii. Podczas gdy ja bede z niej czerpac, was czeka jedynie cierpienie. - Kobieta prawie sie usmiechnela. - Nie zajmie mi to wiele czasu. - Erienne odwrocila sie i znikla w polmroku biblioteki, zamykajac za soba drzwi. Na zewnatrz blask slonca slabl. Jakby w odpowiedzi na to, lampki wiszace na scianach rozblysly jeszcze jasniej. Will opadl na krzeslo stojace przy drzwiach do biblioteki, a Thraun zamknal drzwi wejsciowe. -Ciekawe, co miala na mysli, mowiac niewiele czasu? - spytal siedzacy mezczyzna. -Hmm. - Potezny wojownik oparl sie o belke po drugiej stronie drzwi. - Nie wiem. Tak czy inaczej, w tym miejscu wyda sie to nam wiecznoscia. -Dobra, wiec zajmijmy sie czyms. Zacznijmy od tego zamka. * * * Denser spal niespokojnie. We snie jego chowaniec staral wyrwac sie z klatki, ktora byla jednak zbyt mocna. Stworzenie coraz to zmienialo forme, jego dlonie chwytaly metal, szpony drapaly stalowe prety, zeby zgrzytaly, a z gardla wydobywal sie skowyt... Mag obudzil sie podenerwowany. Jego mysli natychmiast poszybowaly ponad mrokiem i chwile pozniej zalalo go uczucie ulgi, gdy poczul spokojnie pulsujace serce chowanca. Ostrzegl go, by byl ostrozny.Na ulicy, zaraz za dordoveranskim kolegium, czarny kot ukryl sie glebiej w cieniu. Jego wzrok utkwiony byl w samotnym strazniku przy bramie, ktory siedzial i palil fajke. * * * -Chce, by widziano, ze wychodzicie. - Erienne nie spedzila w bibliotece wiele czasu i teraz ponownie stala w holu obok Willa i Thrauna, ktorym oczekiwanie wydawalo sie nie miec konca. Podczas gdy kobieta wertowala stare ksiegi, ich uszu nie dobiegl zaden dzwiek.-Co potem? - spytal Will. -Poczekajcie, az sie calkiem sciemni i wroccie tu. Ja zostaje. Musze jeszcze cos sprawdzic. -Czy w nocy bramy sa dobrze strzezone? -Nie bardziej niz w dzien. Wolalabym jednak, gdybyscie przeszli przez mur za tamtym dlugim budynkiem. -A czy mury nie sa chronione jakims zakleciem? - Thraun przestapil z nogi na noge. Cos bylo nie w porzadku i ta mysl nie dawala mu spokoju. -Nie. - Erienne wzruszyla ramionami. - Kto chcialby wlamac sie na teren kolegium? -No wlasnie, kto? - Will usmiechnal sie ponuro. -Klopoty zaczna sie w momencie, gdy bedziecie chcieli dostac sie tutaj. -W takim razie po co w ogole wychodzic? -Nie mozecie tu przebywac po zmroku. Gdyby was znalezli, zabiliby was. Spotkamy sie w bibliotece. Will kiwnal glowa i ruszyl na zewnatrz, wdychajac lapczywie swieze powietrze. Gdy opuscil hol Wiezy, nieznany ciezar znikl jeszcze szybciej, niz sie pojawil. Spojrzawszy na zamykajace sie drzwi, Will przeniosl wzrok na Thrauna i obaj ruszyli szybkim krokiem przez dziedziniec. Minawszy straznika, Krucy znalezli sie na ulicy. Slyszac odglos krokow za plecami, Erienne zatrzymala sie przed drzwiami do biblioteki. Jej reka spoczywala na klamce. -Moja droga Erienne - powiedzial Zarzadca Wiezy. - Ze wszystkich tu przychodzacych, to wlasnie ty powinnas najlepiej pamietac, ze sciany Wiezy maja uszy. * * * Gleboko w cieniu, tuz za brama kolegium, czarny kot nastawil uszu, czujac, jak jego grzbiet sie jezy. Wstal, spojrzal za siebie, ale niczego nie dostrzegl. Nagle znikad pojawila sie dlon i chwycila kota za kark, przyciskajac go do ziemi. Zwierze czulo promieniowanie many, ukladajace sie w ksztalt ludzkiej dloni. Ogarnelo go gwaltowne przerazenie.-Nawet nie mysl o przemianie, moj maly. Moje palce z latwoscia strzaskaja twoje kruche kosci. Dlon podniosla kota na wysokosc twarzy, ciemnej, ze zwiazanymi z tylu dlugimi, czarnymi wlosami. Waskie, brazowe oczy wdawaly sie przewiercac czaszke zwierzecia na wylot. Mezczyzna ponownie odezwal sie. -Czulem twoj zapach przez sciane - zadrwil, zaciskajac troche uchwyt. - Zobaczmy, czy uda sie nam wywabic z kryjowki twojego pana. - Ciezka, spowita mana torba przykryla glowe kota, tlumiac mentalny krzyk. * * * Denser zawyl z bolu. Jego krzyk zmacil cisze wokol ich lesnej kryjowki. Hirad otrzasnal sie gwaltownie z drzemki, skoczyl na nogi i blyskawicznie zlapal za rekojesc miecza. Przebiegl kilka metrow w kierunku jeczacego maga i zobaczyl stojacego obok Sole, ktorego skryte za maska oczy zdawaly sie byc obojetne, o ile w ogole cokolwiek mozna bylo z nich wyczytac. Denser kleczal przygarbiony, trzymajac sie obiema rekami za glowe. Jego twarz lezala na mokrych lisciach. Z nosa saczyla sie struzka ciemnej cieczy.-Denser? - Hirad nie dostrzegl zadnej rany ani jakiegokolwiek innego powodu, ktory moglby wywolac podobna reakcje. To go przerazilo. Za plecami uslyszal Jandyra i Ilkara. Elf minal go i uklakl obok Xeteskianina, obejmujac go ramieniem. -Denser? - zaczal Julatsanczyk. - Mozesz mowic? Z gardla Ciemnego Maga dochodzil bulgot pomieszany z wyciem. Jego cialem targaly silne drgawki. Po chwili zaczerpnal glosno powietrza i wstal, opierajac sie na ramieniu Ilkara. Nawet w otaczajacym ich polmroku wszyscy zauwazyli, ze Xeteskianin jest nienaturalnie blady, a jego oczy az ciemne od krwi. Wydawal sie o cale lata starszy i gdy otworzyl usta, by cos powiedziec, silny skurcz scisnal mu szczeki. Spomiedzy warg poplynela krew. -Zlapali go - wymamrotal gardlowym glosem. - Zlapali go, zeby dostac mnie. -Co? - spytal zdziwiony barbarzynca. - Kogo zlapali? -Chowanca - odparl Ilkar. - Musial go zalapac jeden z dordovanskich magow. -Dlaczego wlasnie mag? -Bo nikt inny nie dysponuje wystarczajaco duza moca, by go ujarzmic. - Elf podrapal sie po brodzie. - To cholernie powazna sprawa. -Musze tam isc - powiedzial Denser, podnoszac sie. -Nie ma mowy. - Ilkar przytrzymal Xeteskianina. - Oni cie zniszcza. - Obaj magowie patrzyli sobie prze chwile gleboko w oczy. -Beda go trzymac, az umrze. Co wtedy? Co? - Wzrok Densera wyrazal rozpacz, jego cialo nadal drzalo. Ilkar pokrecil glowa. -Nie wiem... O, nie! -Co? - Hirad zamarl, chowajac miecz do pochwy. -Thraun, Will i Erienne. Kolegium bedzie teraz cos podejrzewac. A oni sa w samym srodku tego balaganu. Jak myslisz, jakie maja szanse? -Ale przeciez nie sposob polaczyc ich przybycia ze znalezieniem kota - powiedzial Jandyr. -To nie ma znaczenia - odparl Ilkar. - W momencie gdy zlapanie chowanca zostanie ogloszone, wladze kolegium stana sie jeszcze ostrozniejsze. Beda myslec, ze gdzies w poblizu sa Xeteskianie, w zwiazku z czym nie pozwola nikomu ani wjechac, ani wyjechac z miasta. Hirad wsunal ostrze do pochwy. -No to pieknie. Gdy kot umrze, mozg Densera eksploduje. Ponadto stracimy polowe naszej druzyny i nie zdobedziemy pierscienia. - Barbarzynca odszedl kilka krokow i kopnal rosnace nieopodal drzewo. - Ktos ma jakies pomysly, czy od razu poddajemy sie WiedzMistrzom? -Ide po niego - powiedzial Denser. - Nie moge go tam zostawic. Nie rozumiecie tego. -Tylko jedna osoba moze isc tam i wybadac sytuacje. Ja - powiedzial Jandyr. - Osiodlam tylko konia i ruszam w droge. -Dziekuje ci - powiedzial Ilkar i przeniosl wzrok na Xeteskianina. - Pamietaj, po co tu przyszlismy. Nie wolno ci tez zapomniec o tych, ktorzy zgineli, walczac dla ciebie. Jesli teraz po prostu wjedziesz do Dordover, bedzie to rownoznaczne z samobojstwem, a wszystko co osiagnelismy, zostanie zmarnowane. Elf zamilkl i spojrzal na Sole. Oczy Protektora ukryte byly w mroku, lecz Ilkar wiedzial, ze patrzy na nich. -Wiem, ze ty tez to rozumiesz. Jezeli Denser bedzie chcial sie stad ruszyc, musisz go powstrzymac. - Elf scisnal ramie Ciemnego Maga. - Przykro mi. Wiem, jak silna jest laczaca was wiez. Przykro mi z powodu twojego cierpienia. Obaj wiemy, ze sporo cie jeszcze czeka, ale Zlodziej Switu jest wazniejszy od nas wszystkich, sam tak mowiles. Sluchasz mnie? Denser skinal glowa i osunal sie, wspierajac sie na ciele elfa. Spojrzal Julatsanczykowi w twarz. W jego oczach pojawily sie lzy. Rozdzial 20 Will i Thraun mieli przeczucie, ze to, co zobaczyli przed chwila, to nie byl zwykly mezczyzna lapiacy nieoswojonego dachowca, ale nie zdawali sobie sprawy, jak wielkie bedzie to mialo znaczenie. Skradajac sie w cieniu wzdluz murow kolegium, Krucy dotarli w poblize podluznego budynku. Podjecie wlasciwej decyzji nie zajelo im zbyt wiele czasu.-Obiecalismy, ze wrocimy - powiedzial Thraun. - Erienne moze miec klopoty. -Zgadzam sie, ale czy naprawde uwazasz, ze bedziemy jej w stanie pomoc? Tam? - Will skierowal wyciagniety palec w kierunku kolegium. -Miejmy nadzieje, ze tak. Mamy jeszcze jednego asa w rekawie. -Hmm. - Niski mezczyzna spojrzal wymownie na towarzysza. Jego czolo pokrylo sie niewielkimi zmarszczkami. - Masz racje, chociaz nie podobal mi sie sposob, w jaki ten staruch ci sie przygladal. Zupelnie jakby cos podejrzewal. Poza tym to niemozliwe, by skojarzyli przybycie Erienne ze zlapaniem kota. To przeciez xeteskianski demon. Z drugiej strony... - Will wzruszyl ramionami i odszedl kilka krokow. -Wiem - odparl jego przyjaciel, spogladajac na rozgwiezdzone niebo. - Lepiej ruszajmy. Nie chcialbym, by na nas czekala. Pomimo ze mur byl raczej gladki, pokonanie go nie zajelo im zbyt wiele czasu. Will wspial sie po nim w zaledwie kilka sekund, a Thraun po prostu podskoczyl i chwyciwszy poteznymi ramionami krawedz, podciagnal sie z latwoscia. Minute pozniej obaj znajdowali sie przy tylnej scianie budynku. Budowla sprawiala ponure i nieprzyjemne wrazenie. Sciany byly niewiele wyzsze od Thrauna. Dach opadal po obu stronach, niemalze dotykajac ziemi. Budynek byl caly okuty zelazem. Jego wytrzymalosc, tak samo jak znaczenie dla kolegium, musialy byc ogromne. Dotykajac jednej ze scian, Will wzdrygnal sie. Powierzchnia byla ciepla. Ponadto otaczala ja aura podobna do tej, ktora wyczul w Wiezy, ale jakby bardziej aktywna, nieujarzmiona. Niebezpieczna. -Mozemy stad isc? - Odglos metalicznego pekniecia spotegowal obawy Willa. -Z przyjemnoscia. - Thraun ruszyl w kierunku Wiezy, trzymajac sie dluzszej sciany budynku i chowajac sie jednoczesnie w jego cieniu. Jego bystre, blyszczace oczy z latwoscia wynajdywaly lezace na ziemi galazki i suche liscie. Will podazal tuz za towarzyszem. Wspolnie spedzone lata ulatwily mu posuwanie sie po ledwie widocznych sladach zostawianych przez Thrauna. Obaj mezczyzni przemierzali bezszelestnie teren kolegium, byli niczym duchy, ktorych nie uslyszalby czlowiek stojacy zaledwie dwa kroki dalej. Zatrzymawszy sie przy rogu budynku, Krucy zwrocili wzrok w kierunku Wiezy. Z trzech okien na pietrze wylewala sie biala poswiata, a drzwi wejsciowe byly oswietlone latarniami zawieszonymi po obu ich stronach. Parter budynku byl calkowicie pograzony w ciemnosci. Wieza rzucala na dziedziniec obszerny cien, ktorego brzeg dzielilo od Krukow trzydziesci krokow otwartego terenu. -Masz jakis pomysl? -Taaak - odparl Thraun. * * * Erienne ulozyla cialo nieprzytomnego Zarzadcy Wiezy w oddalonym od drzwi kacie przepastnej biblioteki, starajac sie pozostawic je w jak najbardziej wygodnej dla niego pozycji.Jej uderzenie, szybkie i celne, trafilo staruszka prosto w szczeke. Gdy mezczyzna osunal sie w jej ramiona, Erienne przeniosla ciezkie cialo do biblioteki, dyszac z wysilku. Zamknawszy za soba drzwi, rzucila delikatne zaklecie usypiajace, ktore sprawi, ze staruszek bedzie spal spokojnie cala noc. Kiedy zatrzymala sie na moment, ogrom popelnionego wlasnie czynu przygniotl ja niczym potezny glaz. Odsunela krzeslo od pobliskiego biurka i opadla na nie, zakrywajac twarz dlonmi. Jej lokcie opieraly sie o blat biurka. Z oczu splywaly lzy. Fakt, ze Zarzadca Wiezy uslyszal jej rozmowe z Willem i Thraunem sam w sobie nie wrozyl dobrze - jego podejrzenia wystarczylyby, by wydalic ja z kolegium. Ale napasc na niego i unieruchomienie za pomoca magii... Jej umysl rozerwano by na drobne kawalki. Jedyna nadzieja byla ucieczka i modlitwa, by powaga okolicznosci, ktore zmusily ja do takiego postepowania, zlagodzila przyszla kare. Tak czy inaczej, jej stopa nie bedzie juz nigdy mogla przekroczyc bram Kolegium Dordover. Po kilku chwilach Erienne podeszla do ciala starca, kleknela przy nim i odgarnela mu z twarzy kosmyk wlosow. -Wybacz mi. Gdzies tam, gleboko, nadal jestes zwyklym staruszkiem. Prosze, wybacz mi. - Kobieta wstala. - To nie zdrada. Po prostu probuje uratowac nas wszystkich. - Zarzadca lezal bez ruchu. Jedynie jego klatka piersiowa, unoszac sie lagodnie, swiadczyla o tym, ze nadal zyje. Odsuwajac ciezka zaslone, Erienne spojrzala na niebo i zmarszczyla ze zdumieniem brwi. Na zewnatrz bylo ciemno. Nie miala pojecia, ze spedzila w bibliotece tak wiele czasu. Jedno z jej pytan nadal pozostawalo bez odpowiedzi. Erienne podbiegla do odpowiedniej polki i wyciagnela z niej opasly tom. Otworzywszy ksiege, kartkowala ja szybko, goraczkowo poszukujac informacji. Wiedziala, ze musza gdzies tam byc. * * * Denser obracal w dloni odznake dowodcy Strazy Kamiennych Wrot, ktora odebral Traversowi. Blask slonca slabl i coraz trudniej bylo dostrzec wygrawerowane na niej detale. Mag skoncentrowal sie, by wzmocnic swoj wzrok.Odznaka byla dosyc prosta, choc jej znaczenie dla Balai bylo nieocenione. Zostala odlana z mieszanki zlota i stali, mierzyla jakies pietnascie centymetrow dlugosci. Jej brzegi ozdabial wygrawerowany wzor pnacych sie lisci. Na srodku znajdowal sie blyszczacy wizerunek poludniowego wejscia do przeleczy. Na rewersie wypisano nazwiska poprzednich dowodcow strazy. Xeteskianin po raz pierwszy przygladal sie odznace i byc moze uznalby ja za intrygujaca - szczegolnie jej strukture. Jednak teraz obracal ja w dloniach zupelnie bez zainteresowania. Jego umysl calkowicie wypelniala obawa o los chowanca. Jego mysli byly odciete od swiadomosci demona, a wypelniajaca go samotnosc byla zaledwie preludium agonii, jaka przyniesie ze soba smierc stworzenia. Magowi wydawalo sie, ze czuje jego strach, zlosc i osamotnienie. Ze slyszy pelen rozpaczy skowyt, jaki obaj wydaliby w chwili smierci istoty. To nie moglo sie stac. Tuz obok maga stal Sol, przypominajacy posag ujarzmionej potegi. Jego oczy, jak zwykle, badaly okolice w poszukiwaniu najbardziej nawet blahego zrodla zagrozenia. Do tej pory nic takiego nie znalazly. Protektor nie byl jednak w stanie odgadnac mysli maga. -Sol - powiedzial cicho Denser. Posag odwrocil glowe. - Lap. - Xeteskianin rzucil odznake. Protektor pochwycil ja zrecznie, chowajac kawalek metalu wraz z lancuszkiem w dloni okrytej rekawica. - Pilnuj jej. Dopiero teraz Sol spojrzal na przedmiot znajdujacy sie w jego dloni. Oczy Protektora rozszerzyly sie. Sekunde pozniej jego wzrok przeniosl sie na Densera, lecz mag zakonczyl wlasnie inkantacje. -Wiesz, ze musialem to zrobic. - Z plecow Xeteskianina wystrzelily skrzydla, jakby uksztaltowane z gestego mroku nocy, i wyniosly cialo maga w powietrze jednym, powolnym ruchem. Denser ruszyl w kierunku Dordover. -Nie! - krzyk Sola wyploszyl z pobliskich drzew stada ptakow i wyrwal z drzemki Hirada. Barbarzynca byl przez sekunde oszolomiony - to byly pierwsze slowa Protektora, jakie uslyszal. Szybko jednak poderwal sie, podbiegl do Sola i patrzac w strone, w ktora zwrocone byly jego oczy, zauwazyl na ciemnym niebie oddalajacy sie ksztalt. -Co to do... -Skrzydla-Cienia - odpowiedzial Ilkar, stajac za plecami barbarzyncy. -To Denser? - Wojownik wskazal na mala plamke na niebie. -Obawiam sie, ze tak - odparl elf. -To, kurwa, wspaniale! - Hirad rzucil swoj miecz na ziemie. Zlosc palila jego policzki, piesci zacisnely sie. - Najpierw zagrozil, ze zabije Talana z powodu wyimaginowanego zagrozenia dla naszej jakze cennej misji, a teraz sam polecial szukac pewnej smierci w Dordover, bo ktos ukradl mu cholernego kota! - Barbarzynca uniosl piesc w strone, w ktora odlecial mag, sapiac ze zlosci. - Co wedlug niego mamy teraz zrobic? -Nic. - Sol rzucil zawieszona na lancuszku odznake w strone Ilkara. Elf zlapal ja z latwoscia. - Zostancie tu. -Mowisz do mnie, czy do swojego psa, przebierancu? - Hirad pochylil sie lekko do przodu. Jego miecz nadal lezal posrod suchych lisci. -Hirad... - zaczal Ilkar. Sol zamilkl, szybko oceniajac sytuacje. Barbarzyncy wydalo sie, ze Protektor zmarszczyl brwi. -Zostancie tu, prosze - odezwaly sie usta zza maski. Nastepnie Sol odwrocil sie i pobiegl w kierunku swojego konia. Hirad ruszyl za nim, zatrzymujac sie, by podniesc miecz. -Nie rob tego. -Co? -Sol ma racje. Powinnismy tu zostac. -Zgadzasz sie z Xeteskianinem? Ilkar usmiechnal sie. -To rzeczywiscie niezwykle, ale tak. -Dlaczego? Ich ostatnie decyzje nie nalezaly do najtrafniejszych. - Hirad jeszcze raz wskazal reka w kierunku Dordover. -Bo jesli oni zgina, zostanie ktos, kto zna cala te historie. -Ale bez tego latajacego dupka nie mamy szans rzucenia zaklecia, prawda? - Barbarzynca schowal miecz do pochwy. -Obecnie tylko on jest do tego zdolny, fakt, lecz jezeli ani jeden z nas nie wroci do Xetesku, Balaia nie bedzie miala zadnej szansy. - Elf wzruszyl ramionami. -Wiec bedziemy po prostu siedziec tu i czekac? - Hirad nie lubil, gdy omijala go mozliwosc stoczenia walki. -Nie. Spakujemy nasz ekwipunek i przygotujemy sie do szybkiego wyjazdu. Tak czy inaczej, wydaje mi sie, ze dlugo tu nie zabawimy. -Skad bedziemy wiedziec, czy Denser nie zginal? -Bedziemy wiedziec. Wierz mi. * * * Dzwiek otwierajacych sie drzwi tak przestraszyl Erienne, ze kobieta upuscila trzymana w rekach ksiazke, jakby byla malym, winnym dzieckiem. Jej serce przyspieszylo, by za chwile z ulga zwolnic. Do biblioteki weszli Will i Thraun, zamykajac za soba drzwi.-Na bogow, ale mnie przestraszyliscie! Jak... - Kobieta wskazala reka w kierunku dziedzinca. -Po prostu wygladalismy, jakbysmy byli u siebie - odparl niski mezczyzna. - Nawet sobie nie wyobrazasz, jak czesto nam sie to udaje. -Tak, ale tutaj? - Slowa Willa wprawily Erienne w oslupienie. -Musze przyznac, ze kolegium to troche cos innego, ale w koncu sie udalo. - Thraun usmiechnal sie. - Mielismy natomiast szczescie, ze udalo sie nam uniknac twojego znajomego, zarzadce Wiezy. Myslalem, ze trzeba go bedzie unieszkodliwic. -Chyba was ubieglam. - Erienne opowiedziala w skrocie, co sie zdarzylo w ciagu ostatniej godziny. -Jeszcze cos - powiedzial Will. - Ktos zlapal kota Densera. -Kretyn! - wykrzyknela kobieta, uderzajac piescia w najblizszy stol. - Ostrzegalam go, ze wyczuja chowanca. Arogancja tego czlowieka jest po prostu niewyobrazalna. - Erienne wziela gleboki oddech. Jej oczy zdradzaly jej mysli. - Bol, ktory bedzie musial wycierpiec... Szkoda go, to bedzie straszne. - Kobieta urwala. - Ruszajmy. Nie mamy czasu, by sie teraz o to martwic. I tak wydaje mi sie, ze szczescie nas nie opuszcza. Biorac udzial w tej maskaradzie, stracilam juz reputacje. Teraz nie chcialabym stracic zycia. -Sadzisz, ze uda nam sie zdobyc pierscien? - spytal Will. -Nie jestem pewna - przyznala Erienne. - W krypcie znajduje sie jedno nie znane mi zaklecie ochronne. -Wiec...? -Wiec dopoki nie skupie ogniska many, nie dowiem sie, jak dziala, i czy uda mi sie je poruszyc. Zeby to zrobic, musze sie do niego dostac. - Kobieta podeszla do drzwi. - Ruszajmy. Thraun przytaknal i cala trojka podeszla powoli do drzwi prowadzacych do krypt. - Will? -To standardowy zamek z poprzecznymi bolcami. Z drugiej strony znajduje sie dzwignia. Jest duzy, ale prymitywny - odpowiedzial szeptem mezczyzna. - Chcialbym wiedziec, czy jest chroniony zakleciami lub innymi pulapkami. -Ani jednym, ani drugim - odparla Erienne. -To dobrze. - Will pochylil sie, wsuwajac jednoczesnie do zamka metalowy pret wielkosci malego palca i manipulujac nim przez chwile w poszukiwaniu mechanizmu dzwigni. - Bardzo prymitywny. - Wysunal wytrych i wlozyl dlon do sakwy przy pasku, wyjmujac sekunde pozniej kawalek metalu w ksztalcie cylindra, o szerokosci okolo trzech centymetrow. Nalozyl cylinder na pret i po krotkim, metalicznym kliknieciu, wlozyl gotowy klucz do zamka. Potem podwazyl go, wepchnal glebiej i lekko pociagnal. W koncu usmiechnal sie i przekrecil klucz. Zza drzwi dal sie slyszec odglos przesuwajacej sie dzwigni. -Chcesz isc pierwsza? - spytal Erienne. -Mysle, ze powinnam. - Minela mezczyzne chowajacego narzedzia i otworzyla drzwi. W korytarzu nieprzyjemne uczucie wywolywane przez mane bylo jeszcze silniejsze. Erienne zatrzymala sie i wziela gleboki oddech. Wewnatrz byl ciemno. -Wszystkie zabezpieczenia podtrzymuje statyczna mana. Jest tu jej bardzo duzo. Sama potrafie wyczuc szlak. Co z wami? -Pojde za nim. Nie martw sie - odparl Will. -Nie bedzie swiatla? - zapytal Thraun. -Nie, dopoki nie pokonamy pierwszych stopni. Mniej wiecej posrodku schodow znajduje sie pierwsze magiczne zabezpieczenie. Jest swiatloczule i zaczyna byc aktywne po zmroku. To alarm. - Erienne zaczela ostroznie schodzic po stopniach. Krucy ruszyli za nia, zamykajac za soba drzwi. Oczy Willa nie byly w stanie odroznic zadnych ksztaltow. Ciezkie od many powietrze okrylo go plaszczem obaw. Korytarz pachnial plesnia i starymi ksiazkami. Mezczyzna chwycil prawa dlonia pas Thrauna, a lewa wyciagnal tak, by moc dotknac sciany, i posuwal sie powoli, calkowicie zdany na przyjaciela. Will byl tak skupiony, ze ledwie uslyszal glos Erienne, tlumaczacej im, ze wlasnie mijaja pierwsze zaklecie ochronne. Jej slowa dotarly jednak do niego i byl pewien, ze przez moment poczul znacznie wieksze stezenie many wokol siebie. Jego serce przeszyl strach. Niewidzace oczy Willa desperacko poszukiwaly jakiegos ksztaltu czy zarysu. Potknal sie. -Powoli, Will - powiedzial Thraun. Jego glos zabrzmial slabo posrod otaczajacej ich mocy. - Zostalo jeszcze jakies dziesiec stopni i koniec schodow. -Wcale mnie to nie bawi. -Mnie tez nie. Idz spokojnie. Teraz krok w dol. Trzydziestostopniowe schody konczyly sie skretem w prawo. Cala trojka minela waski korytarz i jeszcze jedne drzwi. Zamykajac je za soba, Erienne rozpoczela inkantacje. Will oparl sie wygodnie o sciane, czujac za plecami drewno i metal. Gdzies obok, po lewej stronie, slyszal cichy szept Erienne. -Swiatlo - powiedziala w koncu. Zaczelo robic sie jasniej, coraz jasniej. Blask plynal z kuli, ktora powoli urosla do rozmiarow glowy Willa. Mezczyzna uznal ja za najpiekniejsza rzecz, jaka kiedykolwiek widzial. Will rozejrzal sie. Znajdowali sie w dlugim i waskim pomieszczeniu, ktorego drugi koniec tonal w mroku, poza zasiegiem Kuli-Swiatla. W komnacie bylo zimno. Na calej dlugosci obu scian znajdowaly sie wneki, w ktorych umieszczono kamienne sarkofagi, jeden nad drugim, po trzy. Ciezar spowodowany duzym stezeniem many stal sie nie do zniesienia. Ulga, jaka przynioslo pojawienie sie magicznego swiatla, blyskawicznie minela, gdy Will zdal sobie sprawe ze swego polozenia. Zatoczyl sie, oparl o drzwi i, lapczywie lapiac oddech, spojrzal blagalnie w kierunku Thrauna, ktory, nisko pochylony, sam cierpial katusze. -Erienne... - odezwal sie Will, czujac jak rumience wystepuja mu na twarz. Nogi trzesly mu sie z wysilku, gdy probowal utrzymac rownowage. Kobieta kiwnela glowa. -Przykro mi. Nie mialam pojecia, ze skupienie many bedzie tak silne. Poczekajcie kilka chwil. Uczucie oslabnie i bedziecie mogli isc dalej. Przed nami jeszcze dluga droga. Twarz Willa wykrzywila sie w grymasie przypominajacym usmiech. Powoli wyprostowal sie i sprobowal skupic uwage na odleglym o jakies tuzin krokow, ginacym w mroku, koncu korytarza. -To tylko zludzenie - przekonywal sie Kruk. -Wcale nie - powiedziala Erienne. - Mana kontroluje i zmienia nature rzeczywistosci. To fenomen fizyczny i jak wlasnie zauwazyliscie, niemal namacalny. Niektorzy ludzie maja zdolnosc przyciagania jej, a ci sposrod nich, ktorzy naucza sie ja postrzegac i kontrolowac, zostaja magami. Tak jak ja. -Dzieki za pomoc i wyjasnienie - wymamrotal Will. -Po prostu pamietaj, ze w tym stanie mana jest absolutnie nieszkodliwa. Niestabilna i niebezpieczna staje sie dopiero w momencie, w ktorym zostaje skupiona przez maga. Ruszajmy dalej. - Kobieta mijala powoli kolejne sarkofagi mistrzow formul i arcymagow. Niektore mialy kilka setek lat. Kula-Swiatla podazala za Erienne, zawieszona kilka centymetrow na prawo od jej glowy. Will i Thraun szli z tylu. Kosztowalo ich to wiele wysilku. Obaj wygladali, jakby caly dzien harowali, noszac na plecach ogromne ciezary. * * * Jandyr wpadl do stajni stojacej zaraz obok karczmy i zeskoczyl z konia. Garsc monet i kilka slow zamienionych ze stajennym wystarczyly, by zdobyc konieczne informacje i zaopatrzyc konia w worek owsa.Elf odpial od siodla swoj luk i kolczan, a nastepnie zaglebil sie w mroki miasta, podazajac zgodnie z otrzymanymi wskazowkami. Nie mial pojecia, co powinien zrobic. Rozwiazania zazwyczaj pojawialy sie same. *** Mana utrzymujaca sie wokol Kolegium Dordover wydala sie Denserowi wirujacym, pomaranczowym drogowskazem, ktorego blask przycmil poswiate bijaca od miasta. Skrzydla-Cienia poruszaly sie leniwie, szybko zmniejszajac dystans pomiedzy magiem a jego chowancem. Xeteskianin przytrzymywal jedna reka swoja czapke, a w drugiej trzymal miecz, tak by ostrze nie zranilo go w noge. Zmruzyl oczy, chroniac je przed wieczornym wiatrem.Wszelkie wspomnienia Zlodzieja Switu i mysli o ratowaniu Balai znikly z umyslu maga. Gdzies tam w dole byl jego chowaniec, czastka jego duszy i swiadomosci. Nikt nie mial prawa mu tego odbierac. Denser wysylal w przestrzen mysli przepelnione spokojem i ulga, majac nadzieje, ze przebija magiczna klatke, w ktorej na pewno umieszczono jego kota. Zanurkowal w kierunku kolegium i jego serca, Wiezy - brzydkiego, niskiego i szerokiego budynku, ktory nie zaslugiwal na miano najprzedniejszej siedziby maga. Dordover nie byl w stanie zrozumiec potegi, jaka wieza nadawala swojemu wlascicielowi, tak samo jak nie rozumial wielu innych spraw. Na przyklad jego reakcji na uwiezienie chowanca. Okrazajac Wieze na wysokosci jakichs pietnastu metrow, Denser zdal sobie sprawe, ze ktokolwiek przetrzymywal jego kota, czekal tez na jego przybycie i wyczuwal jego obecnosc. Jednak nikt nie mogl domyslac sie jego dokladnego polozenia, a lata doswiadczenia potwierdzily przypuszczenia, ze ludzie rzadko kiedy spogladaja w gore. To dawalo mu przewage. Obnizyl pulap lotu, szybujac kilka stop nad dachem budynku. Jego umysl przez caly czas szukal oznak obecnosci chowanca. Powoli okrazyl Wieze, majac nadzieje uslyszec jakikolwiek sygnal, wskazowke dotyczaca polozenia kota. Zwierze bylo blisko, tego byl pewien. Nieprzemyslane posuniecie moglo go jednak kosztowac zycie. * * * Wewnatrz magicznej klatki chowaniec przestal sie nagle rzucac i uniosl glowe. Chwycil prety klatki lapami i pochylil sie do przodu. Jego pozbawiona wlosow twarz wykrzywil grymas usmiechu.Widzac to, mag wzdrygnal sie instynktownie, lecz mimo glebokiej niecheci zdolal uniesc kaciki ust. -Doskonale. Wnosze, ze twoj pan jest blisko - odezwal sie. -Tak - odpowiedzial demon glosem przypominajacym chrzest krokow na mokrym zwirze. - A ty jestes moj. -Nie sadze - odparl mag, a nastepnie postawil swoje krzeslo naprzeciw drzwi wejsciowych. Na jego twarz wystapil wyraz samozadowolenia, ktory mial zatuszowac wysilek, z jakim znosil drwiny bestii znajdujacej sie w klatce za jego plecami. * * * -Zostancie tu za rogiem. Ja zajme sie nastepnym zakleciem ochronnym.Slyszac glos Erienne, Will ocknal sie. Utkwil wzrok w podlodze i probowal wypelnic umysl obrazami przestrzeni, kojarzacymi mu sie z wolnoscia, podczas gdy jego cialo w dalszym ciagu cierpialo od nacisku powietrza przesiaknietego mana. Podniosl wzrok i spojrzal ponad ramionami Thrauna na Erienne, ktora stala posrodku poprzecznego korytarza. Nad jej glowa nadal unosila sie swietlista kula. Za jej plecami znajdowal sie zwezajacy sie korytarz, prowadzacy w mrok. Sciany byly gole. Rzedy sarkofagow pozostaly daleko w tyle. -Gdzie jestesmy? - spytal Will. -Przed grobowcem Arteche - odpowiedziala Erienne, wskazujac drzwi znajdujace sie po jej prawej stronie. - Jestesmy przed wejsciem. Niestety drzwi sa chronione. Nie wolno tu wchodzic nikomu poza Mistrzami Formul. Na nich zaklecie nie reaguje. -Potrafisz je zneutralizowac? -W pewnym sensie. Trafniejsze bedzie stwierdzenie, ze moge je przesunac. -W takim razie dlaczego... - zaczal Will. -Poniewaz jego zadaniem jest chronic grobowiec przed dordovanskimi magami i przesuniecie go ciagnie za soba pewne ryzyko, nawet wtedy, gdy znam jego strukture. Ktos taki jak ty, zwykly czlowiek, nie ma najmniejszych szans. Jedyne co by z ciebie zostalo, to plama krwi na przeciwleglej scianie. -Super - wymamrotal Thraun. - Jak ono wyglada? -Ogolnie rzecz biorac, przypomina duza banke wypelniona mana, umieszczona na drzwiach. W jej wnetrzu znajduje sie zaklecie-pulapka. Jezeli ktos jest wystarczajaco ostrozny, powinno mu sie udac ja przesunac. Jesli nie, banka peknie... Zawolam was, jak bede gotowa, ale bedziecie musieli isc bardzo powoli. -Powodzenia - powiedzial Thraun. -Dzieki - odparla Erienne i znikla za rogiem. Stojac przy drzwiach, kobieta skupila wzrok, dostrajajac go do widma many zaklecia. Miala racje. Na drzwiach znajdowala sie wybrzuszona, poltorametrowa banka wypelniona mana, wszystkimi czterema bokami siegajaca daleko poza framuge drzwi. Byla pomaranczowa - statyczna mana utrzymujaca zaklecie na miejscu nie blyszczala tak jak zogniskowana mana. Wewnatrz banki pulapka pulsowala na niebiesko. Wydawala sie byc zimna i smiertelnie niebezpieczna. Erienne dotknela banki wyciagnietymi rekami i lekko ja nacisnela. Pomaranczowa powierzchnia poddala sie sile dloni niczym napelniony woda buklak. Dobry znak. Tak duza elastycznosc banki pozwalala jej na mniejsza dokladnosc niz w przypadku bardziej sztywnego, niedawno rzuconego zaklecia. Najwyrazniej zabezpieczenia nie byly juz od dawna odnawiane. Opuscila rece i skoncentrowala sie, rozpoczynajac proces formowania magicznego ksztaltu, ktorego zadaniem bylo otoczenie zaklecia. Najpierw utkala srodek, uzywajac minimalnej ilosci many z wnetrza wlasnego ciala. Przesaczone nia powietrze dostarczylo reszte potrzebnej energii. Ksztalt rosl i falowal. Na poczatku byl kolisty, lecz w miare rozrastania sie zaczal przypominac zaklecie ochronne w kazdym calu, dostosowujac sie do wszystkich jego krawedzi i zalaman. Powierzchnia ksztaltu byla calkiem sztywna. Stworzenie go zajelo Erienne jakies piec minut, podczas ktorych czesc jej umyslu wypelnialy obawy zwiazane z mozliwoscia odkrycia ich obecnosci. Przesunela wytworzony konstrukt dokladnie na zaklecie ochronne, otwierajac je. Po sekundzie w jej myslach rozleglo sie krotkie echo jakby po silnym uderzeniu - zaklecie ochronne przyjelo i polaczylo sie z jej tworem. Erienne zbadala zaklecie, poszukujac ewentualnych pekniec. Jej umysl nie wykryl zadnego. Potem, koncentrujac mysli, sprobowala przesunac twarda skorupe zawierajaca zaklecie, w lewo. Ksztalt poruszyl sie, odslaniajac najpierw klamke, a nastepnie wieksza czesc drzwi. Zadowolona z siebie odwrocila sie i zawolala Thrauna i Willa. -Will, musisz zajac sie zamkiem - powiedziala, gdy ich sylwetki wylonily sie zza zalomu korytarza. - Pod zadnym pozorem nie wolno wam przechodzic za moimi plecami. Musicie isc przede mna. Rozumiecie? -Tak - odpowiedzieli Krucy jednoczesnie. Otwarcie zamka bylo tak proste, ze Will poczul sie lekko urazony. Erienne kiwnela glowa. Mezczyzna przekrecil klamke i delikatnie pchnal drzwi. -Wejdz do srodka i stan po lewej stronie framugi. Oprzyj sie o sciane, tam bedziesz w miare bezpieczny. Ty tez, Thraunie. Musze umiescic zabezpieczenia na swoim miejscu. Krucy weszli do srodka. W slabym swietle bijacym od unoszacej sie nad Erienne kuli, ich oczy zauwazyly posrodku komnaty ciemny ksztalt. Kiedy kobieta weszla do sali, zamykajac za soba drzwi, momentalnie zrobilo sie jasniej. Otaczaly ich proste, kamienne sciany. Sufit byl nisko, tuz nad glowa Thrauna. Ksztalt znajdujacy sie posrodku komnaty okazal sie szerokim, kamiennym sarkofagiem. Zarowno sciany, jak i pokrywa, pozbawione byly jakichkolwiek ornamentow, poza krotka inskrypcja wyryta przy jednej z jego krawedzi. Na sarkofagu lezal miecz, szklana skrzynia, w ktorej znajdowala sie zlozona blekitno-pomaranczowa szata oraz ozdobny pierscien. Powietrze w komnacie bylo zdecydowanie lzejsze. Will odetchnal z ulga i rozejrzal sie. Drzwi, ktorymi weszli, byly jedynymi w komnacie. -To wszystko? - spytal Will, zawiedziony. -Czego oczekiwales? - spytala Erienne, podchodzac do sarkofagu i koncentrujac swoja uwage na pierscieniu. Zmarszczyla brwi. -Szczerze mowiac, czegos bardziej spektakularnego. -Mistrz Formul moze i prowadzi dosc wystawne zycie, lecz po smierci wystarcza mu jedynie magiczny calun. O cholera. - Erienne jeszcze raz okrazyla kamienna pokrywe, trzymajac rece gleboko w kieszeniach szaty. -O co chodzi? - spytal Will. -Zaklecie, ktore otacza pierscien. Ja... Chwileczke. - Odetchnela gleboko i spojrzala raz jeszcze na niezwykly ksztalt wokol pierscienia. Byl nieduzy, byc moze wielkosci ludzkiej czaszki, lecz zdecydowanie rozny od zaklec, ktore do tej pory widywala. Wewnatrz znajdowala sie trojkolorowa, wirujaca spirala - niebieska, pomaranczowa i ciemnozielona. Calosc byla pokryta kolcami, przypominajac spora bulawe. Erienne nigdy nie czytala i nie slyszala o czyms podobnym. Gdy zblizyla do ksztaltu swoja spowita mana dlon, kolory w jego wnetrzu poruszyly sie i pociemnialy, jakby przygotowujac sie do zniszczenia zaklecia ochronnego. Cofnela sie. Jej rece w dalszym ciagu lekko drzaly. -Powinienes chyba zamknac drzwi - zwrocila sie do Willa. - To moze troche potrwac. -W czym problem? - spytal Thraun. Erienne usmiechnela sie do niego poblazliwie. -Nie sadze, by udalo ci sie to zrozumiec. -Zobaczymy. -A wiec dobrze. Ksztalt i konstrukcja tego zaklecia nie sa scisle dordovanskie. Zawieraja elementy formuly innego kolegium i nie jestem w stanie ich zrozumiec. Jasne? -Nie bardzo - odpowiedzial wojownik. - Czy wiesz, co je uaktywnia? -Sadze, ze ktokolwiek, kto sprobuje je naruszyc - odpowiedziala Erienne, lekko rozdrazniona. -Wyrazaj sie, prosze, jasniej - powiedzial Thraun. - Co dokladnie musi naruszyc jego strukture, by uaktywnic zaklecie? -Nie rozumiem. -W takim razie opisz dokladnie, jak dziala standardowe zaklecie ochronne - kontynuowal Kruk. -Po co? -Po prostu mi ustap, dobrze? - Ton wojownika stal sie troche natarczywy. -Zaklecie ochronne to ksztalt skonstruowany z many statycznej, ktorego zadaniem jest chronic dany cel - wyrecytowala kobieta. - Formula pozwala magowi na okreslenie jakiegokolwiek przedmiotu czy stworzenia jako neutralne dla zaklecia - ich kontakt nie spowoduje jego aktywacji. Zadowolony? - Erienne byla wyraznie poirytowana. -Myslisz, ze uda ci sie utkac podobny ksztalt? - spytal Thraun. Erienne przygryzla warge i wzruszyla ramionami. -Nie - powiedziala po chwili. - Wiazaloby sie to z duzym ryzykiem. -W takim razie sugeruje, zebys skoncentrowala sie na odnalezieniu substancji dla niego neutralnych - powiedzial Thraun cicho. Kobieta spojrzala na niego, jakby uderzyl ja w twarz. Jej usta byly rozchylone, a oczy szeroko otwarte. -Sugerujesz? - Erienne poczerwieniala na twarzy. - Nagle stales sie jakims specjalista od konstrukcji zaklec ochronnych? Nie, wiesz czym jestes? Chodzaca gora miesni, ktora nie powinna zabierac glosu na tematy, o ktorych nie ma pojecia. Jak smiesz mnie pouczac? -Chcialem tylko pomoc. Moglas po prostu odmowic. - Wprawdzie glos Thrauna byl cichy i spokojny, lecz poza wojownika zdradzala zlosc budzaca sie w jego sercu. Will, ktory do tej pory przysluchiwal sie spokojnie rozmowie, podszedl blizej, by ich uspokoic, czujac rosnace z sekundy za sekunde napiecie. -Jesli naprawde nie jestes w stanie utkac odpowiedniego ksztaltu, to musze cie zapytac, czy masz jakies inne pomysly? -Wystarczy jeden ruch mojej reki. Co ty na to? - odpowiedziala Erienne lodowatym glosem, unoszac dlon. -Mialem na mysli sensowne rozwiazania. Nie ma sensu zaprzepaszczac tego wszystkiego. -Moze dla ciebie. Jesli bys zapomnial, ja juz dawno wszystko stracilam. - Kobieta zblizyla dlon do pierscienia. Na jej twarzy pojawil sie drwiacy grymas. - Spojrzcie na siebie. Wielki Thraun i maly Will. Wasze zycie badz smierc naleza teraz do mnie. Jakze latwo stlamsic te iskierke zycia... - Do oczu Erienne naplynely lzy. Krucy wymienili spojrzenia. Thraun kiwnal glowa. -Wiesz, jak bardzo zalujemy z powodu straty, ktora ponioslas - zaczal Will, podchodzac do niej. - Kochalismy twoich synow, tak jak kochalismy twojego meza. Wiemy, ze nic nie jest w stanie zrekompensowac ich smierci, ale w tym momencie twoja pomoc jest nasza jedyna szansa. Musimy zdobyc ten pierscien, a nie mamy zbyt wiele czasu, zanim nasza obecnosc zostanie odkryta. - Mezczyzna objal jej ramie, by przyciagnac ja do siebie. - Prosze cie. Po wyjsciu stad bedziemy mieli duzo czasu na lkanie i rozpacz. Erienne spojrzala na Willa. Lzy w dalszym ciagu splywaly po jej policzkach. Strzasnela reke towarzysza z ramienia i wytarla twarz. -Odpowiadajac na twoje pytanie, tak jak wiekszosc dordovanskich zaklec ochronnych, to takze reaguje na aktywnosc ludzkiego mozgu oraz na kazdy przedmiot, ktory naruszy jego strukture. - Glos kobiety zalamal sie, lecz wygladalo na to, ze jej zlosc juz minela. - Ta wiedza niezbyt nam pomaga, co? -Wrecz przeciwnie. To oznacza koniec twoich wysilkow - powiedzial Thraun. -Kiedy juz znajde i wytrenuje jakies zwierze, tak. - Oczy kobiety ponownie zaplonely gniewem. - Jezeli jeszcze tego nie zauwazyles, w kryptach nie ma zwierzat. -To nie do konca prawda - powiedzial Thraun. -Jak to? -Thraun... - wojownik przypomnial sobie o obecnosci towarzysza. Will podszedl do Kruka. - Pamietaj, ze zachowujesz wiekszosc zmyslow i swiadomosci. To moze oznaczac, ze nie jestes do konca zwierzeciem - syknal niski mezczyzna. -Nie mamy czasu na szukanie innych rozwiazan - powiedzial hardo Thraun. - To nasza jedyna szansa. Erienne nie potrafi przeciez poruszyc zaklecia. -Wystarczy juz tych zagadek. O czym dokladnie mowicie? -Jestes tego pewien? - spytal Will. Wojownik kiwnal glowa. -W takim razie powiedz jej. -Najwyzszy czas - powiedziala Erienne, wyraznie poirytowana. Thraun wzial gleboki oddech. -To dosc prosta sprawa. - Wzruszyl ramionami. - Jestem zmiennoksztaltnym. * * * Wewnatrz magicznej klatki chowaniec szalal i piszczal glosno niczym malpa. Przeskakiwal z nogi na noge, rozwijal skrzydla najdalej jak potrafil, syczal, plul i szydzil.-Smierc jest blisko, Dordovanczyku, smierc jest blisko. Mag staral sie mimo wszystko zachowac spokoj, ani na sekunde nie odrywajac wzroku od drzwi. W jego umysle ksztalt zaklecia byl prawie uformowany. Dokonczenie go nie zajmie mu zbyt wiele czasu. Chowaniec zamilkl. -Teraz - syknelo stworzenie, a nastepnie odwrocilo sie i przykrylo glowe skrzydlami. Mezczyzna nie widzial tego. Gdyby spojrzal wtedy na demona, mialby moze szanse sie przygotowac. Moze. Za jego plecami szyba w oknie pekla, pokrywajac podloge kawalkami szkla i drewna z framugi. Sekunde pozniej do pokoju wpadl Denser. Skrzydla-Cienia znikly, a mag stanal posrodku pomieszczenia. Dordovanczyk, kompletnie zaskoczony uslyszanym zza plecow halasem, odwrocil glowe i wtedy piesc Densera trafila go prosto w szczeke. Trafiony cofnal sie, zdekoncentrowany, tracac zarowno mozliwosc rzucenia zaklecia, jak i szanse obrony przed nastepnym uderzeniem w nos i kopnieciem w brzuch. Upadl na podloge i potoczyl sie pod drzwi, ktorymi mial wejsc Denser. Xeteskianin stanal nad lezacym i podniosl go. W jego oczach plonal niekontrolowany ogien nienawisci. -Zaraz nadejdzie pomoc. Wszystkich nas nie pokonasz - powiedzial Dordovanczyk. Denser zasmial sie, pelen pogardy. -Juz za pozno. - Uderzyl czolem, rozcinajac usta przeciwnika. Krew bryznela na jego twarz. Xeteskianin pociagnal mezczyzne w poblize klatki. -Nigdy jej nie otworzysz - powiedzial wyzywajaco mag. - Predzej umre, niz pomoge ci uwolnic to cos. -Jestes glupcem - powiedzial cicho Denser, przyciagajac twarz Dordovanczyka blisko swojej. - Bardzo, bardzo zaslepionym. Jedna magia, jeden mag. - Upuscil cialo przeciwnika na podloge i najzwyczajniej w swiecie przekrecil zatrzask. Magiczna klatka zniknela, uwalniajac klab najczystszej furii. Rozdzial 21 Jandyr stal w bramie i patrzyl na budynek czesciowo zakryty domami i koronami drzew. Wygladalo na to, ze na terenie Kolegium Dordover panuje spokoj. Przylegajaca do niego ulica przejezdzaly wprawdzie pojedyncze wozy czy jezdzcy, ale na pewno nie byla ona ruchliwa. Straznik przy glownym wejsciu nie zwracal na niego najmniejszej uwagi.Kruk zdawal sobie sprawe, ze cos jest nie tak. Wiedzial ze o tej godzinie nie zostanie wpuszczony na teren kolegium, ale brak jakiegokolwiek poruszenia na dziedzincu wskazywal na to, ze poza pojmaniem kota nie wydarzylo sie nic godnego uwagi. Jedyne co mu pozostalo, to czekac. Wlasnie wtedy uslyszal za soba wyrazne poruszenie, gdzies w centrum miasta. Z poczatku byly pojedyncze krzyki, ktore wkrotce zagluszyl zblizajacy sie tetent kopyt. * * * Przez czaszke Erienne przetoczyl sie huragan bolu. Zatoczyla sie, chwytajac rekami za skronie. Wstrzas byl tak silny, ze pozbawil ja rownowagi. Osunela sie na kolana. Byla oszolomiona. Mocno zacisnela oczy. Jakby z oddali uslyszala kroki Willa.-Co sie stalo? Dobrze sie czujesz? -Na bogow, to zabolalo - powiedziala, wypluwajac sline i potrzasajac glowa, by pozbyc sie pulsujacego bolu. Po chwili uspokoila sie, podazajac jednoczesnie za nitkami many, ktore oplataly cala Wieze. Szukala miejsca, w ktorym je przerwano. Znalazlszy je, wydala stlumiony okrzyk, szybko chwytajac powietrze. Najwyzsze pietro budynku. -W Wiezy jest Xeteskianin - wycedzila, zdumiona smialoscia wyczynu. -To Denser? - spytal Will. -Ktozby inny? - Erienne wstala. - Obudzil pewnie wszystkich magow w Wiezy. - spojrzala na Thrauna. - Cokolwiek masz zamiar zrobic, zrob to szybko. Konczy nam sie czas. - Wczesniejsze wyznanie wojownika zaskoczylo ja, lecz z drugiej strony bylo idealnie logiczne. W jaki sposob widzial w ciemnosci niczym elf? Skad u niego iscie zwierzeca umiejetnosc bezszelestnego tropienia i odnajdywania sladow? Skad? Erienne nie wiedziala, czy powinna sie bac, czuc zaciekawienie czy obrzydzenie. Tymczasem Thraun zaczal zdejmowac ubranie. -Posluchaj, Erienne. Zmiana trwa bardzo krotko, ale ludziom wydaje sie odrazajaca. Jezeli zechcesz, mozesz w kazdej chwili odwrocic wzrok. Mnie to nie obrazi, bo nie bede zdawal sobie z tego sprawy. Will, wez moj sprzet. Moge nie miec czasu powrocic do formy ludzkiej. Mezczyzna kiwnal glowa. - Mam nadzieje, ze wiesz, co robisz. Powodzenia. Nagi Thraun polozyl sie na podlodze. Zadrzal, gdy jego cialo dotknelo zimnego kamienia. Lezal na boku z ugietymi kolanami i wyciagnietymi przed siebie ramionami. Zamknawszy oczy, wyrownal oddech i siegnal w glab wlasnego umyslu, poszukujac tego, czego nienawidzil, kochal, obawial sie i wielbil. Jego mysli ulegly blyskawicznej przemianie. Pojawily sie marzenia o stadzie, radosci polowania i przyjemnosci zabijania. Jego nozdrza wypelnil zapach krwi, pomieszany z tysiacem woni lasu. Zapragnal szybkosci i miesnie jego konczyn stwardnialy, kosci przemiescily sie, a na koncach rak i nog pojawily sie poduszki. Zapragnal potegi, a jego szczeki rozrosly sie, jezyk splaszczyl, nozdrza rozchylily sie, kly wysunely i wyostrzyly. Zapragnal slyszec wszystkie dzwieki wokol siebie, a jego uszy wydluzyly sie. Zapragnal sily i jego klatka piersiowa zaokraglila sie, pluca rozrosly, serce zaczelo bic szybciej. Ponad soba czul niebo. U jego stop lezala upolowana ofiara, a z daleka dochodzily nawolywania braci. Wiedzial, ze wrocil do domu. Wtedy gdzies gleboko w jego umysle zabrzmialo echo wypowiadanego slowa - Pamietaj. Zwierze poderwalo sie blyskawicznie i zawylo glosno, czujac, jak miesnie wypelniaja sie energia. Przed soba zobaczyl cofajaca sie kobiete-przyjaciela i mezczyzne-brata, ktory gestem reki pokazal, ze wszystko jest w porzadku. Zwierze zainteresowalo sie pokrywa sarkofagu. Erienne zawsze byla dumna ze zdolnosci obiektywnego patrzenia na swiat. Okropienstwa, ktorych doswiadczyla podczas nauki w kolegium, uodpornily ja na wiele, lecz przemiana Thrauna to bylo cos niepojetego. Mial racje, byla szybka, lecz wspomnienie tych kilku sekund na zawsze zostanie jej w pamieci. Przed nia stal mierzacy ponad metr potezny wilk z rozchylonymi, masywnymi szczekami, a jego blyszczace, zolte oczy patrzyly prosto na nia. Jego futro bylo szaro-brazowe. Wzdluz umiesnionego gardla szedl pas najczystszej bieli. Obok niej stal Will. Na jego znak zwierze wskoczylo na sarkofag, minelo zaklecie ochronne, podnioslo jezykiem pierscien i zeskoczylo na ziemie. Wilk upuscil zdobycz i spojrzal Krukowi gleboko w oczy. Serce Erienne wypelnilo uczucie ulgi. Gdyby Thraun uaktywnil zaklecie, cala trojka zostalaby starta na proch. Fakt, ze Will nie zdradzal strachu na widok zwierzecia, uspokoil jej nerwy. Kobieta wyciagnela dlon, a wilk powachal ja. -Powinnas chyba znow przesunac zabezpieczenia znajdujace sie na drzwiach - powiedzial Will. - Klucz pozostawilem w zamku, wystarczy go przekrecic. - Gwizdnal, by przyciagnac uwage Thrauna. - Kiedy stad wyjdziemy, musimy biec. Zmienisz forme dopiero w lesie. Moze byc niebezpiecznie. Idz za mna. - Mezczyzna postapil krok naprzod i siegnal po pierscien. Wilk warknal i polozyl na nim lape. - Dobra, ty go wezmiesz. -Jak duzo z tego zrozumial? - spytala Erienne, spogladajac na towarzysza przez ramie. Drzwi byly otwarte. Kruk wzruszyl ramionami. -Trudno powiedziec. Wydaje mi sie, ze po prostu rozumie o co mi chodzi. Na pewno kojarzy tez pewne slowa, choc sam nie wie jak. Tak juz jest. Thraun podniosl lape z pierscienia i schowal go w pysku. Mezczyzna-brat powiedzial, ze bedzie niebezpieczenstwo. Beda biec. Bedzie las. Umysl wilka ponownie wypelnily nawolywania braci. Ponowne przesuniecie zaklecia ochronnego bylo na szczescie proste. Konstrukcja ksztaltu z many uniemozliwiala naruszenie go od wewnatrz, lecz fakt, ze bylo nadal aktywne, zmusil Erienne do zachowania ostroznosci. Po kilku sekundach wszystko bylo gotowe. -Czy on pojdzie za nami? -Tak - odparl Will. - Musisz jednak pamietac, ze Thraun jest teraz calkowicie wolny. Nie bedzie raczej nikogo sluchal, nawet mnie, co czyni go niebezpiecznym. -W stosunku do nas? -Nie. On wie, ze jestesmy jego przyjaciolmi. Thraun jest teraz dzikim zwierzeciem, wiec jakiekolwiek zagrozenie przyciagnie jego uwage. -Rozumiem - powiedziala kobieta, ruszajac korytarzem. Kula-Swiatla nadal unosila sie nad jej glowa. -Idziemy! - krzyknal Will w strone wilka i ruszyl za Erienne, slyszac, jak przyjaciel podaza za nimi dlugimi susami, muskajac miekko lodowata podloge. * * * Demon blyskawicznie pokonal przestrzen dzielaca go od magaI wbil swoje pazury w jego ramiona. Mezczyzna momentalnie stracil cala odwage i pewnosc siebie. Glosno mamrotal i jeczal, probujac bezskutecznie odepchnac sliniacego sie stwora, ktory przywarl do jego twarzy. -Zabij go - rozkazal Denser. -Nie! - zawyl mag. - Blagam. Stwor natychmiast go uciszyl, zakrywajac mu usta dlonia. - Twoja dusza nalezy do mnie - powiedzial, a potem wygial sie, rozlozyl szeroko rece, zacisnal piesci i z calej sily uderzyl nimi w glowe mezczyzny. Czaszka maga pekla niczym gliniany dzban trafiony kamieniem, a kawalki jego mozgu trysnely na uradowana twarz demona. Stwor zaczal jesc. Pozeral krwawa zawartosc czaszki Dordovanczyka, podczas gdy Denser patrzyl, spokojnie, bez emocji. Za drzwiami slyszeli odglosy zblizajacych sie ludzi. Szybkie kroki i zdenerwowane glosy. -Wystarczy - powiedzial Xeteskianin. Chowaniec spojrzal na pana z wyrazem niezadowolenia. - Ktos nadchodzi. - Denser przygotowal sie do rzucenia Skrzydel-Cienia, prawie wyczerpujac wlasne rezerwy many. -Rozpedz ich, a potem znajdz Erienne. Jest na parterze. Sprowadz ich do bramy i dopilnuj, by nic sie jej nie stalo. Bede cie ochranial. Chowaniec usmiechnal sie. Z jego brody nadal splywala krew. - Zawsze bedziesz mnie chronil? - spytal. -Az do dnia, w ktorym moja dusza opusci ten swiat - odpowiedzial mu Denser, a nastepnie odwrocil sie i wzbil w powietrze, wyskakujac przez strzaskana framuge. Wysoko nad kolegium wzmocnil swoj wzrok i skoncentrowal sie na budynku i jego okolicy. Nasycony i zadowolony, chowaniec podszedl do drzwi, lecz zdecydowal, ze pozwoli je otworzyc tym, ktorzy znajdowali sie na zewnatrz. Uniosl sie w powietrze, zawisajac jakis metr nad cialem maga, i skrzyzowal nogi. Jego skrzydla rytmicznie bily powietrze. Drewniane drzwi zostaly strzaskane i do srodka wpadlo siedmiu mezczyzn, straznikow z lsniacymi mieczami i magow gotowych do rzucenia zaklecia. Jednak na widok swego brata z peknieta czaszka wszyscy zatrzymali sie w pol kroku. Na podlodze znajdowala sie plama krwi, resztki mozgu i strzaskane kosci. Sekunde pozniej ich oczy ujrzaly demona. Chowaniec zasmial sie zimno, upajajac sie smiercia i zniszczeniem, ktorego wlasnorecznie dokonal. Po chwili byl juz miedzy nimi. Jego pazury byly wyciagniete, skrzydla uderzaly ich twarze, ogon skrecal sie niczym waz, a z pomiedzy zaslinionych szczek wydobywal triumfalny skowyt. Napastnicy bezskutecznie probowali bronic sie przed ciosami. Krzyczeli ze strachu i blagali towarzyszy o pomoc. Demon zatrzymal sie. Spojrzal z zadowoleniem na zakrwawione twarze wyrazajace oszolomienie i dezorientacje, wykonal mala petle i ruszyl w kierunku holu. Jego smiech wypelnil obwieszone portretami korytarze. * * * Jandyr wyszedl na ulice i zobaczyl Sola przedzierajacego sie na koniu przez tlum rozwscieczonych Dordovanczykow. Protektor zignorowal ich, zatrzymal sie przy elfie i zsiadl z konia.-Jedz do karczmy - powiedzial. - Przyprowadz tu pozostale konie. - Sol podal Krukowi cugle. - Na nim dojedziesz tam szybciej - mowil powoli, wymawiajac slowa tak, jakby jego struny glosowe zardzewialy. - Prosze - dodal i ruszyl w strone bramy. Jego bron nadal znajdowala sie na plecach. -Co sie dzieje? - krzyknal za nim Jandyr. -Klopoty. Elf wzruszyl ramionami, dosiadl konia Protektora i odjechal szybko w kierunku karczmy. * * * Erienne wpadla na schody. Caly czas biegnac, poczula jak energia zyciowa maga rozprasza sie. Zlosc na Densera za to, co najprawdopodobniej zrobil, wypelnila ja, zagluszajac mysli o zachowaniu ostroznosci.-Erienne, alarm! - krzyknal Will. Nadal nie przyzwyczajony do przesyconego mana powietrza, mezczyzna biegl w odleglosci paru dobrych krokow z Dordovanka. -Teraz to juz nie ma znaczenia. Ten idiota i tak juz wszystkich obudzil. -Kto? -Wiesz kto. - W jej glosie dalo sie rozpoznac nute rozczarowania, lecz w glebi umyslu odezwalo sie wspolczucie. Kula-Swiatla uaktywnila zaklecie ochronne. Wieze wypelnil przeszywajacy dzwiek, dzwoniac glucho w uszach Willa. Za jego plecami Thraun zaskowytal i skoczyl do przodu, wymijajac towarzysza i przebiegajac obok Erienne, gdy otworzyla juz drzwi. Hol byl pusty, ale gdy przerazliwy dzwiek alarmu przycichl, zewszad dalo sie slyszec ruch i pelne gniewu glosy. Thraun podbiegl do drzwi wejsciowych i bezskutecznie probowal przekrecic klamki lapami. Erienne byla zaledwie kilka krokow za nim, wiec zadne z nich nie napotkalo chowanca. Gdy jednak z drzwi prowadzacych do krypt wylonil sie Will, jego oczy ujrzaly widok straszniejszy od najbardziej odrazajacego koszmaru. Rozejrzal sie po pomieszczeniu w poszukiwaniu ewentualnych przeciwnikow. Zobaczyl, ze Erienne otwiera jedno ze skrzydel drzwi wejsciowych i wtedy tuz przed nim pojawila sie umazana krwia twarz demona. Czaszka smiejacego sie dziko stworzenia pulsowala i poruszala sie. Chowaniec uniosl pazury do ataku i wtedy rozpoznal twarz Kruka. Ohydny pysk zblizyl sie jeszcze bardziej. -Chodz, chodz. Na zewnatrz. Na zewnatrz przy bramie. Will otworzyl usta i zaczal krzyczec. * * * Denser widzial wszystko doskonale. Jandyr podazal w kierunku karczmy, tymczasem Sol podbiegl do straznika przy bramie i powalil go jednym uderzeniem. Protektor wbiegl na teren kolegium, ktore powoli ogarnial chaos.Postac Erienne wylonila sie z Wiezy. Za nia pojawil sie potezny wilk. Zanim jednak Denser zdazyl pomyslec, jak go zatrzymac i zapobiec smierci kobiety, zwierze odwrocilo sie i wbieglo z powrotem do budynku. Erienne takze sie zawahala. Ruszyla w kierunku bramy, jednoczesnie odwracajac wzrok w kierunku Wiezy. Nagle potknela sie i upadla. -Nie, nie! - syknal Denser i zanurkowal w strone dziedzinca. Zewszad pojawiali sie magowie, straznicy i adepci, powodujac wokol Erienne piekielny balagan. Jeden z nich nawet pomogl jej wstac. Denser zblizyl sie do Sola. -Dopilnuj, by wyszla! - krzyknal mag ponad tumultem ostrzezen, zlosci i prob organizacji. - Znajdz tez mojego chowanca. Ja pomoge Jandyrowi. - Sol kiwnal glowa, a mag wzbil sie w powietrze, podazajac za elfem jadacym na szybkim wierzchowcu Protektora. Erienne usmiechnela sie do maga, ktory pomogl jej wstac i pognala z powrotem do Wiezy. -Co sie stalo? - spytal mezczyzna, ruszajac za nia. -Na terenie kolegium jest Xeteskianin. - Kobieta wbiegla do budynku i znieruchomiala, rozgladajac sie po holu. Posrodku pomieszczenia Thraun i stworzenie, ktore wedlug niej bylo chowancem Densera, okrazali sie wzajemnie, otoczeni kolem czterech zdezorientowanych magow. Skrzydlaty demon umykal w prawo, lewo, w gore lub w dol, a pazury i potezne szczeki wilka raz po raz trafialy w pustke. Na jego nosie bylo widac gleboka rane. Nigdzie nie bylo Willa. Jedyna mysla, jaka przyszla kobiecie do glowy, gdy krzyknela, by przestali, bylo przekonanie, ze nie wyjdzie z tego cala. Nie bylo jednak czasu na nic innego. Skoczyla do przodu, stajac przed Thraunem, ktory warknal rozwscieczony, nie widzac swego przeciwnika. Kobieta odwrocila sie do niego plecami i wzdrygnela sie, napotykajac wzrokiem twarz chowanca. Za plecami czula furie. -Thraun, nie! - rozkazala, nie odwracajac sie. - Przyjaciel. - To bylo jedyne slowo, ktore wedlug niej wilk mogl zrozumiec. Nic bardziej odpowiedniego nie przychodzilo jej do glowy. -Natychmiast przestan! - rzucila w kierunku demona, ktory usmiechal sie i chichotal, spogladajac ponad jej ramieniem na wilka. -Zostaw go, to Thraun - ostrzegla. Stworzenie blyskawicznie sie cofnelo. Jego usmiech zmienil sie w wyraz zaskoczenia. - Zmiennoksztaltny... - powiedzialo, z sykiem wypuszczajac powietrze. -Tak, a teraz wynos sie razem ze swoim mistrzem i nigdy wiecej nie probuj splugawic tego kolegium swoja obecnoscia. -Tak, pani - odparl chowaniec i wyfrunal przez glowne drzwi. Erienne odwrocila sie i napotkala twarze czworki magow, ktorzy otrzasneli sie juz ze stanu oszolomienia. -Znasz te... stworzenia? - spytal jeden z nich. Wszyscy juz dawno odczytali nitki many i wiedzieli, ze jest Dordovanka. -Mialam z nimi do czynienia, to pewne - odparla szorstko. - Wkrotce bedziecie juz wolni od grozby skalania. Zajme sie tym osobiscie. A teraz, prosze, musicie mi wybaczyc. Spiesze sie. - Erienne ruszyla w strone krypt i wtedy zauwazyla zwinietego w klebek, trzesacego sie Willa. Nie bylo juz potrzeby schodzenia na dol. - Will? Co do... Kobieta poczula dlon na ramieniu. - Wydaje mi sie, ze powinnas pojsc z nami. Stwor, z ktorym rozmawialas, byl xeteskianskim chowancem. Nazwal cie pania. - Trzymajacy ja mezczyzna byl w srednim wieku. Chociaz byl juz siwy i zaczynal lysiec, z jego ciemnych, ponurych oczu bila moc. Mag utkwil wzrok w jej twarzy. Nie znala go. -Tak, i jak widzisz, udalo mi sie wygnac go z kolegium. Teraz chcialabym pomoc mojemu przyjacielowi. - Jej serce bilo coraz szybciej. Musiala grac na zwloke. -Laik w Wiezy, i to po zmroku - odezwal sie mag groznym, karcacym glosem. -Mniejsza o to, on potrzebuje pomocy. Spojrz na niego - ponaglila mezczyzne Erienne, spogladajac w strone Willa, ktory sie nawet nie poruszyl. Co mu sie stalo? Mag jednak nie spojrzal w strone Kruka. - Sprawa nie jest taka prosta, jak sie zapewne domyslasz. -Pusc mnie. -Nie. - Uchwyt na ramieniu stal sie silniejszy. Pozostali magowie ruszyli w jej strone. Erienne odwrocila nerwowo glowe, przeklinajac w myslach upor Densera i pomysl wyslania chowanca, by na nia uwazal. Thraun zawyl donosnie i podszedl do kobiety. Wszyscy czterej magowie przeniesli wzrok na wilka. -Prosze cie, zrob to. Nie potrafie go kontrolowac. -Zajmiemy sie obojgiem - powiedzial jeden z mezczyzn. - Wiecie, co robic. -O bogowie - powiedziala Erienne, wiedzac instynktownie, ktore zaklecie rzuca. - Uciekaj, Thraun! Wilk nie slyszal jej slow. Mezczyzna-brat byl ranny, a kobiecie-przyjacielowi grozilo niebezpieczenstwo. Nalezalo wyeliminowac zagrozenie. Wolanie o pomoc blyskawicznie umilklo. Szczeki Thrauna zamknely sie na gardle maga, powalajac go na ziemie. Erienne zatoczyla sie, gdy uchwyt ramienia zelzal. Wnetrze holu pograzylo sie w chaosie. Kobieta krzyknela do Thrauna, by nie zabijal swojej ofiary i w tym momencie do pomieszczenia wbiegl Sol, rozpychajac magow i powalajac jednego z nich uderzeniem w kark. Zdekoncentrowani mezczyzni uciekli do biblioteki, zatrzaskujac za soba drzwi. -Zostaw go, Thraun! - krzyknela Erienne i skoczyla w kierunku wilka, oczekujac, ze znajdzie jedynie zakrwawione zwloki. Zamiast tego jednak zobaczyla, ze wilk rozglada sie, a pod jego pazurami lezy przerazony, ale zywy mag. Na jego szyi dalo sie zauwazyc niewielkie siniaki. Sol blyskawicznie ogluszyl Dordovanczyka, a Erienne zajela sie Willem. W dalszym ciagu siedzial skulony, kiwajac sie w przod i w tyl. Milczal, a jego cialem wstrzasaly dreszcze. Z trudem oddychal j przez zacisniete zeby. -Will? - Erienne dotknela jego ramienia, ale mezczyzna gwaltownie odsunal sie. - Musimy isc. Thraun podszedl powoli do towarzysza, obwachal jego twarz i polizal ja. Will nie zareagowal. Nowe poruszenie w polu many targnelo cialem pochylonej kobiety. -Przygotowuja zaklecie! - krzyknela i chwycila Willa za rekaw. - Rusz sie! Wstawaj! - Mezczyzna nie poruszyl sie. Wtedy tuz za nia pojawil sie Sol. Protektor pochylil sie i chwycil Kruka poteznymi ramionami. -Biegnij - powiedzial. Tak tez zrobili. * * * Jandyr pedzil w strone stajni, zastanawiajac sie, w jaki sposob uda mu sie osiodlac i sprowadzic pod brame kolegium cztery konie w tak krotkim czasie. Na miejscu zastal Densera wydajacego polecenia mlodemu stajennemu, ktory nie kryl przerazenia. Z plecow maga wyrastaly zlozone teraz skrzydla.-Nie spieszyles sie - powiedzial Xeteskianin. Jandyr nie odpowiedzial, zsiadl z konia i podbiegl do chlopaka. - Ktory nastepny? - spytal. Stajenny wskazal wierzchowca Thrauna. - P... przywiazany i osiodlany...w srodku, zaraz po lewej, pierwszy h... hak - odparl sluzacy i dodal w kierunku odchodzacego elfa - On tu wyladowal. Latal. Nie powinien... -W porzadku, synu. - Jandyr wyszedl z przegrody z siodlem i uzda w reku. - Nie zrobi ci krzywdy. - Kruk spojrzal przelotnie na maga. Jego cholerny kot wystawil glowe z kieszeni plaszcza i elf moglby przysiac, ze zwierze sie usmiechnelo. Denser naciagnal popreg i zapial go. - Prowadz, ja bede tuz nad toba - powiedzial Xeteskianin. - Nie obawiaj sie. Dopilnuje, by pozostale konie pobiegly za toba. -Skoro tak mowisz - powiedzial Jandyr. -Pospiesz sie. -Zamknij sie. *** Erienne nie miala pojecia, jakie zaklecie powstawalo za sciana biblioteki, lecz byla przekonana, ze bedzie to jakas magiczna pulapka. Zbiegajac w dol po schodach prowadzacych do Wiezy, uslyszala, jak drzwi zamykaja sie z hukiem, a powietrze syczy i wydaje odglos podobny do bulgoczacej wody. Magiczny-Potrzask. Mieli szczescie.Sol parl do przodu, niosac cialo Willa przewieszone przez ramie niczym worek. Erienne dotrzymywala mu kroku. Obok nich przemknal Thraun. Na dziedzincu kolegium w dalszym ciagu panowal chaos, lecz i tak zbyt wiele osob zwrocilo na nich uwage. Thraun zatroszczyl sie o to. Erienne wydawalo sie, ze dotra do bramy bez wiekszych przeszkod, ale odwaga opuscila ja, kiedy za plecami uslyszala wladczy glos. -Zatrzymac ich! * * * Jandyr wolalby zalagodzic zajscie w stajni przeprosinami, ale to zajeloby zbyt duzo czasu. Zatrzymawszy sie tylko, by rzucic chlopakowi kilka monet, dosiadl konia, uderzyl go pietami i wypadl na ulice Dordover. Jakies trzydziesci metrow nad nim znajdowal sie Denser. Z tylu galopowaly cztery rumaki bez jezdzcow.Byl wczesny wieczor. Ulice byly pelne wozow i przechodniow. Jandyr musial torowac sobie droge ostrzegawczymi okrzykami, zdajac sobie jednoczesnie sprawe ze podobna kawalkada zmierzajaca w strone kolegium musi zwracac na siebie uwage. Wiekszosc ludzi uskakiwala im z drogi, lecz wiedzial, ze w koncu znajdzie sie ktos, kto oberwie kopniaka albo zostanie stratowany przez rozpedzone konie. Oddalajac sie od centrum miasta, Jandyr zblizal sie do dzielnicy parkow i okazalych rezydencji, gdy nagle obok niego pojawil sie Denser. -Droga na wprost nie jest bezpieczna! - krzyknal mag ponad loskotem kopyt na wybrukowanej drodze. - Skrec w nastepna w lewo, a potem w prawo przy duzym magazynie. Dalej jedz prosto. Tam sie spotkamy. - Xeteskianin ponownie uniosl sie w powietrze. Jandyr nie mial ochoty dowiedziec sie, dlaczego droga przed nim byla niebezpieczna. Sciagnal lejce i skrecil w lewo, zgodnie z otrzymana instrukcja. Reszta koni ruszyla za nim, choc nie od razu. Moc Densera slabla wraz ze zwiekszajacym sie dystansem. * * * Dwie rzeczy umozliwily Erienne dotarcie do stosunkowo bezpiecznych ulic miasta poza terenem kolegium. Zaden z magow nie odwazyl sie rzucic zaklecia w obecnosci tylu niewinnych osob. Ponadto bliskosc Sola i Thrauna nie dzialala nazbyt mobilizujaco. Protektor przerzucil Willa przez lewe ramie, a prawym dobyl topora i po prostu przedzieral sie w strone bramy, podczas gdy wycie Thrauna utrzymywalo przeciwnikow z dala od ich tylow.W ten wlasnie sposob wypadli na ulice Dordover, pochloniete narastajaca wrzawa. * * * Denser szybko zblizal sie do kolegium. Mana ponad budynkami ponownie przybrala intensywnie pomaranczowy kolor i mag musial skupic wzrok, by wypatrzyc Erienne i zmiennoksztaltnego.Wiedzial, ze pomiedzy nimi a ich konmi znajdowal sie kordon straznikow miejskich, ktorych z kazda chwila przybywalo. Na polnocnym krancu dziedzinca zbierala sie Gwardia Kolegium. Niektorzy z zolnierzy dosiedli juz rumakow. W dole byli Sol, wilk i Erienne biegnacy na oslep wzdluz glownej ulicy. Gonilo ich co najmniej dziesieciu Dordovanczykow z kolegium. Dopiero sekunde pozniej Denser dostrzegl cialo Willa przewieszone przez masywne ramie Protektora niczym worek. Zmierzali prosto w pulapke. * * * Jandyr skrecil przy scianie magazynu i kontynuowal morderczy galop. Jego oczy bezblednie przeszywaly mrok i cienie, lecz konie byly wyraznie zdenerwowane. Denser byl za daleko. Kilka krokow dalej elf zatrzymal sie, by schwytac zwierzeta i przywiazac je do swojego siodla. Stojac posrodku kotlowaniny kopyt i pecin, Kruk chwytal uzdy i cugle, wydajac komendy, ktorych zwierzeta sluchaly jedynie czesciowo.Jandyr polaczyl wodze w pary i przerzucil calosc przez swoje siodlo, zawiazujac je w mocny wezel. Dosiadal wlasnie konia, gdy znieruchomial, slyszac nieznany glos. -Chcesz moze sprzedac te konie? Masz ich chyba za duzo jak dla jednego cz... wybacz, elfa. * * * Denser zanurkowal i zrownal sie z Solem.-Biegniecie prosto w pulapke. Skrec w prawo i podazaj za mna. - Mag poprowadzil uciekinierow waska alejka, z dala od glownej ulicy. Zaraz potem uniosl sie wysoko, by odnalezc Jandyra, i zobaczyl, jak elf wycofuj e sie, okrazony blaskiem pochodni. -Cholera. - Xeteskianin polaczyl umysl z chowancem. - Podazaj za moim wzrokiem i sprowadz do mnie Sola. - Demon opuscil kieszen jego plaszcza. * * * Bylo ich pieciu, zauwazyl Jandyr trzezwo, po jednym na kazdego konia. Trzech z nich mialo pochodnie, kazdy dzierzyl miecz. Elf pochwycil swoj gotowy do strzalu luk i przewiesil sobie przez ramie kolczan. Cofal sie, utrzymujac reszte koni za plecami. Wiedzial, ze musi grac na zwloke, ale nie byl pewien, czy uda mu sie powstrzymac napastnikow wystarczajaco dlugo.-Odsun sie od koni - powtorzyl jeden z napastnikow. Mezczyzni powoli sie zblizali. Ich twarze mialy surowy wyglad w skapym swietle pochodni. -Nie moge tego zrobic. -W takim razie bedziemy cie musieli zabic. -Jeden z was zginie pierwszy. Ktory? - Jandyr wykonal polobrot, mierzac po kolei do kazdego z przeciwnikow. - Ty - powiedzial, celujac do jednego z mezczyzn, spogladajac jednoczesnie niespokojnie na pozostalych. - Jeszcze krok i bedziesz martwy. Mezczyzna zatrzymal sie, lecz jego kompani nadal sie zblizali, coraz pewniej. -Wszystkich nas nie powstrzymasz. Jandyr uniosl wzrok w kierunku kolegium i zauwazyl Densera pikujacego niczym drapiezny ptak. Usmiechnal sie. -To nie bedzie konieczne. Denser wpadl na jednego z mezczyzn, uderzajac go w glowe uniesionymi kolanami i przewracajac na innego z napastnikow. Obaj ciezko padli na bruk ulicy. Jandyr strzelil i trafil trzeciego napastnika prosto w klatke piersiowa. Elf blyskawicznie nalozyl nastepna strzale, napial cieciwe i wycelowal w dwoch pozostalych mezczyzn. -Jezeli chcecie uciec, zrobcie to teraz. - Nie musial dwa razy powtarzac. Ignorujac tych, ktorych powalil, Denser rozwiazal cugle i dosiadl jednego z koni. Skrzydla-Cienia znikly. Jandyr zatrzymal sie, by wyciagnac strzale z ciala ofiary. -Pospiesz sie, jedziemy. - Denser spial konia. Reszta zwierzat ruszyla za nim bez oznaki sprzeciwu. Jandyr wskoczyl na swojego wierzchowca i dolaczyl do morderczego wyscigu. * * * Erienne wydawalo sie, ze jej pluca za moment pekna. Serce walilo jej bolesnie w klatce piersiowej, nogi byly ciezkie jak klody, a glowe wypelnial gluchy lomot. Zwalniala, a poscig byl coraz blizej. Tuz obok niej swisnela strzala. Jeden z przechodniow takze mial szczescie. Z tylu slyszala okrzyki obwiniajace goniacych ja zolnierzy, ktore z pewnoscia troche ich spowolnia.Obok Erienne biegl Thraun, spokojnie i bez wysilku. Sol znajdowal sie bardziej z przodu. Na prawym ramieniu Protektora stal chowaniec, jedna reka wskazujac droge, druga obejmujac glowe wojownika. Samym wygladem odstraszal ludzi, oczyszczajac im droge ucieczki. Biegli w kierunku centrum Dordover, wzdluz szerokiej ulicy, ktora prowadzila na glowny targ. Po drodze mineli stary spichlerz, obecnie pelniacy funkcje siedziby strazy miejskiej. Podczas gdy ulice wokol kolegium pustoszaly po zmroku, centrum miasta zaczynalo tetnic zyciem, w zwiazku z czym straznikow bylo wielu, zarowno w okolicach ulicznych pokazow, stoisk z jedzeniem, jak i uliczek, gdzie prostytutki oferowaly swe wdzieki, a sztylet mial sile nabywcza monety. Erienne chciala wlasnie wykrzyknac ostrzezenie, gdy Sol skrecil w prawo, wbiegajac w waska uliczke odchodzaca od targu. Wszelkie oznaki zycia znikly, a na ich miejsce pojawila sie cicha i ponura atmosfera dzielnicy przemyslowej. Kazdy zaulek mogl sie okazac siedziba rabusiow, a kazdy cien pulapka dla nieuwaznego przechodnia. Brak swiatla powodowal, ze cienie wyciagaly sie, grabiac swoimi mackami coraz wieksze polacie ziemi. Erienne potknela sie, ale utrzymala rownowage. Biegnacy za nia Thraun zawyl. Przeszywajacy dzwiek odbil sie od murow i zabrzmial ponad miastem, niczym skowyt dochodzacy z piekla. Erienne zastanawiala sie, kto mogl ich gonic i czy wycie wilka go powstrzyma. Ja by powstrzymalo, tego byla pewna. Biegnac dalej za Solem, skrecila w lewo, potem w prawo i wypadla na nieco szersza aleje. Po obu stronach budynki siegaly bardzo wysoko, a ich sciany blyszczaly czernia glebsza od mroku nocy. Thraun nadal biegl obok, a z tylu w dalszym ciagu dochodzily ja okrzyki tlumu, przemieszane z dobrze rozpoznawalnym dzwiekiem kopyt uderzajacych o bruk i rozchlapujacych bloto. Wtedy zobaczyla, jak wylaniaja sie z mroku, sciagaja lejce i zatrzymuja sie przed nimi. Sol biegl dalej, a chowaniec ponownie przybral forme kota. Erienne zdala sobie sprawe, ze dwaj jezdzcy to Denser i Jandyr. Zatoczyla sie, padajac w ich ramiona. -Jestes ranna? - spytal Xeteskianin. -Nie czas na rozmowe - zdolala z siebie wykrztusic. - Poscig jest blisko. Musimy sie spieszyc. Jakby chcac dodac wagi jej slowom, grupa okolo dwudziestu mezczyzn wypadla na ulice. Zadzwieczaly cieciwy i strzaly zasypaly pobliskie sciany domow. Dordovanczycy ruszyli do ataku. Sol przerzucil Willa przez swoje siodlo i prawie uniosl Erienne, pomagajac jej dosiasc konia. Potem wskoczyl na wlasnego wierzchowca, zawrocil go i odjechal. Reszta ruszyla za nim przy wtorze rzenia, stukotu kopyt i ostrzegawczych okrzykow. Thraun odwrocil sie i skoczyl w strone przeciwnikow. Jadac na czele, Sol poprowadzil konia obok magazynu i skrecil w lewo z powrotem na glowna ulice. Denser byl tuz za nim, a obok jechala wyczerpana Erienne, ledwie trzymajac sie siodla. Z drugiej strony galopowal Jandyr, trzymajac w prawej rece wodze konia Thrauna. Strzaly poszybowaly w kierunku jezdzcow ponad glowa wilka, ktory skoczyl na pierwszy szereg Dordovanczykow, powalajac z impetem jednego z mezczyzn i zatapiajac kly w szyi drugiego. Jeden ruch glowy rozdarl gardlo napastnika, tlumiac jego krzyki. W zaledwie kilka sekund szczeki i pazury Thrauna rozpedzily oszolomionych przeciwnikow. Czesc uciekla, inni wycofali sie. Kilku lezalo bez ruchu, a jeden czy dwoch nie mialo poruszyc sie juz nigdy. Osiagnawszy zamierzony cel, Thraun z triumfalnym wyciem popedzil w strone lasu. Rozdzial 22 -Zycie Kruka jest pelne wrazen, co? - powiedzial Hirad, opierajac sie plecami o drzewo i wyciagajac nogi.-Teraz latwo ci o tym mowic, prawda? - spytal Ilkar. -Nie. I tak wydaje mi sie, ze wykraczam poza swoje obowiazki. -No coz, mylisz sie. -Dobrze wiesz, o co mi chodzi. Po obozowisku nie zostalo sladow. Caly sprzet byl spakowany i przytroczony do siodel trzech koni, ktore staly nieopodal przywiazane do drzewa. Barbarzynca usmiechnal sie, przypominajac sobie ponaglenia przyjaciela. Od momentu pospiesznego spakowania ekwipunku minela juz co najmniej godzina, ktora Krucy spedzili, odpoczywajac pod drzewami. Hiradowi wydawalo sie, ze powinien martwic sie o powodzenie misji w Dordover, lecz pomimo calej zlosci, jaka zywil do Xeteskianina, niespodziewanie czul spokoj. Byc moze dlatego, ze nikt ze znajdujacych sie w kolegium nie nalezal do Krukow od poczatku, wiec az tak mu na nich nie zalezalo. Tak, to z pewnoscia to, lecz poza tym niektorzy z nich, w szczegolnosci Thraun i Jandyr, wydawali mu sie godni zaufania. Prawie tak jak kiedys Bezimienny i Sirendor. Prawie. Mysli wojownika ogarnal smutek gestszy od mroku nocy, a jego umysl wypelnily wspomnienia, wizje smierci i uczucie straty, blyskawicznie rozpraszajac wszelkie obrazy ze starych, dobrych czasow. Ras, umierajacy wsrod nich na polu walki, Richmond, probujacy uratowac zycie obcego i placacy za nie wlasnym, Bezimienny, jego krew wsiakajaca w ziemie przed stara stodola, i Sirendor... Sirendor, slabnacy, podczas gdy on mogl jedynie patrzec na jego smierc. Pomimo obietnic pelnych wielkich slow, nie byl w stanie uratowac zadnego z nich. Teraz zas odszedl Talan przepelniony strachem i przeczuciem, ze jesli zostanie, jego zycie wkrotce dobiegnie kresu. Hirad otarl oczy i spojrzal na Ilkara. Niech go bogowie maja w opiece, jesli straci i jego, straci ostatnie ogniwo laczace go z Krukami, ktorych kochal i dla ktorych zyl. Serce Hirada zabilo mocniej, jego oddech stal sie plytki. Nie byl juz w stanie kontrolowac tego, co sie wokol dzialo. Los nowych Krukow, moze nawet los Balai, rozgrywal sie tam, w Dordover, a on byl daleko. Stal sie kims niewaznym, jego rola ograniczala sie do siodlania koni i pakowania ekwipunku. Byc moze mieli racje te kilka tygodni wczesniej, jeszcze w poprzednim zyciu, zartujac, ze jest za stary. To nie byl zart. Nie byl juz przywodca i, nie wiedzac nawet kiedy, stal sie jednym z podleglych. Denser. To wina Densera. Jedyna rzecza, na ktora nie mogl pozwolic, bylo przejecie kontroli nad Krukami przez Xeteskianina. Nie po tym co zaszlo z jego powodu. Hirad uniosl drzaca dlon, by wytrzec nos, wzial powolny, gleboki oddech i ponownie spojrzal na Ilkara, majac nadzieje, ze jego towarzysz nie wyczyta z jego twarzy obaw, ktore wypelnialy jego mysli. Elf nie patrzyl na niego. Barbarzynca zobaczyl, jak unosi glowe, a zaraz potem kladzie obie dlonie na ziemi i przystawia do niej prawe ucho. Wyczul napiecie. Wojownik wlasnie wstawal, gdy Ilkar powiedzial: -Ktos nadjezdza. -Mam nadzieje, ze to oni. -Coz, nie zamierzam tu stac, by sie przekonac. - Obaj ruszyli w strone koni, ale byli mniej wiecej w polowie drogi, gdy za ich plecami niebo rozblyslo. Zupelnie jakby nagle wstal swit, rozpraszajac mrok nocy i rzucajac przed siebie gigantyczny cien. Sekunde pozniej dalo sie slyszec potezna detonacje i odglos przypominajacy plusk wartkiego strumienia. Konie stanely deba, szarpiac wodze. Hirad pochwycil uzde swojego wierzchowca i szybko pochylil sie, unikajac kopyta. Jego wzrok napotkal przerazone i dzikie oczy zwierzecia. -Co to bylo, do jasnej cholery?! - krzyknal wojownik, bezskutecznie starajac sie uspokoic konia, ktory w dalszym ciagu wierzgal, probujac sie uwolnic. -Nie czas na wyjasnienia - odparl Ilkar, ciezko lapiac oddech. - Jedziemy. - Rumak elfa byl spokojniejszy, a zwierze Densera, pociagnawszy gwaltownie za wodze na widok poswiaty, stalo obecnie zupelnie nieruchomo. -Na tym? - Hirad odwiazal cugle, a jego rumak rzal, grzebiac kopytami w cienkiej sciolce. - Juz jedziemy! Zaraz! - Barbarzynca wlozyl jedna noge w strzemie, gdy nagle klacz zaczela wierzgac i parskac, chcac ruszyc, zanim jezdziec znajdzie sie w siodle. - Uspokoj sie, do cholery! - Hirad wreszcie dosiadl zwierzecia i probowal je opanowac. Gdy zawracal klacz, z lasu od strony blasku wybiegl wilk i wskoczyl pomiedzy drzewa po przeciwnej stronie polany. Kon Hirada stanal deba. Barbarzynca nie byl w stanie go kontrolowac. Ponad wszechobecnym szumem dalo sie slyszec odglos kopyt i z lasu wypadl Denser. -Ruszajcie, szybko! - krzyknal mag i znikl pomiedzy konarami, podazajac za wilkiem. Sekunde pozniej przez polane przegalopowala Erienne, zakrywajac reka twarz, by ochronic sie przed uderzeniami galezi, a zaraz za nia miejsce obozowiska przecial Jandyr, trzymajac cugle rumaka bez jezdzca. Kolumne zamykal Sol, trzymajac przewieszone przez siodlo cialo Willa. Zadne z nich nie zatrzymalo sie ani na sekunde. Hirad ciagle probowal uspokoic swego konia, krazac w kolko po polanie. Zwierze stawalo deba i toczylo piane, zbyt przerazone, by ruszyc w ktorakolwiek strone. W momencie gdy kon stanal spokojnie, zbierajac sily, barbarzynca spojrzal w kierunku poswiaty i zrozumial, dlaczego zewszad otaczal go dziwny szum. Ogien. Zblizajacy sie w jego kierunku, pochlaniajacy drzewa, krzaki i trawe z niesamowita szybkoscia. -Bogowie! - Hirad sciagnal wodze i mocno uderzyl konia pietami. Zwierze wreszcie zareagowalo. Ogien oznaczal pewna smierc. Kierunek, w ktorym pobiegl wilk, byl ich jedyna szansa. Przedzierajac sie przez las, Hirad nie potrafil wymazac z mysli obrazu wilka. Jezeli jego towarzysze go nie gonili, istnial tylko jeden powod, dla ktorego mieliby za nim jechac. Zoladek barbarzyncy scisnal potezny skurcz. * * * Ilkar zrownal sie z Erienne i wspolnie wyjechali z lasu kilkaset metrow od miejsca obozowiska. Elf nie widzial nigdzie Hirada i ledwie slyszal rzenie pozostalych koni, ktore na pewno byly wokol niego. Ryk Kuli-Plomieni zagluszal wszystko. Byl przekonany, ze zaklecie bylo rodzajem Kuli-Plomieni, lecz to, jak udalo sie stworzyc cos tak ogromnego i poteznego, pozostawalo poza sfera jego wiedzy.-Kiedy to sie wreszcie skonczy?! - krzyknal mag do Erienne. -To drzewa podsycaja ogien, wiec zatrzyma go granica lasu. -Jak oni tego dokonali? -Kumulacja-Mocy. Zaklecie jest rzucane zbiorowo, ze wspolnej many. Wiedzialam, ze nad tym pracuja, lecz nie mialam pojecia, ze uzyja tej techniki do Kuli-Plomieni. To ogromnie wyczerpujace. Wszyscy, ktorzy brali udzial w jej stworzeniu, sa teraz wykonczeni. -Wiec dlaczego nadal uciekamy? - spytal elf. Erienne sciagnela wodze i zobaczyla, ze znajdujacy sie z przodu Denser doszedl do podobnego wniosku. Kilkadziesiat metrow dalej wszyscy zatrzymali sie i zawrociwszy konie, obserwowali wypalajaca sie Kule-Plomieni. -Gdzie on jest? - wyszeptal Ilkar. - Gdzie Hirad? - Zolta poswiata zaklecia rosla, caly czas zblizajac sie do miejsca, w ktorym Krucy sie zatrzymali. Ponad lasem wisiala gesta chmura dymu, zakrywajac gwiezdziste niebo. Cienie blyskawicznie wydluzyly sie, zakrywajac coraz wieksza czesc polany, a plomienie w dalszym ciagu trawily las, zaledwie siedemdziesiat metrow od nich. Dlugi jezor ognia wyrwal sie do przodu, mijajac linie drzew, lecz sekunde pozniej zbladl i znikl z glosnym sykiem. Poprzez kleby ciemnego dymu Ilkar dojrzal sylwetke zblizajacego siew kierunku polany jezdzca. Z ulga wypuscil powietrze, nie zdajac sobie nawet sprawy, ze tak dlugo trzymal je w plucach. Na jego twarzy pojawil sie usmiech. Spojrzal na pozostalych Krukow, napotkal wzrok Densera i kiwnal glowa. Xeteskianin uniosl brwi. -Trudno go zgubic, co? - powiedzial. -Trudno - zgodzil sie elf. Jego twarz spowazniala. - Dobra. Erienne, czego jeszcze mozemy sie spodziewac? -Magowie, ktorzy rzucali Kule, musza odpoczac, lecz pewnie nie wszyscy brali w tym udzial. Poza tym, w goniacym nas oddziale bylo kilkunastu zolnierzy. Na pewno podazaja za zakleciem. -W dodatku nie sa daleko - powiedzial Jandyr. - Spojrzcie. - Ilkar odwrocil sie w kierunku wyciagnietej reki lucznika i zobaczyl okolo dziesiatki mezczyzn wybiegajacych z lasu. Ponad drzewami szybowalo dwoch magow. -Cholera - powiedzial Ilkar. - Damy rade im uciec? - Erienne wzruszyla ramionami. W tym momencie podjechal do nich Hirad. Twarz barbarzyncy byla czerwona z wysilku, a jego wierzchowiec trzasl sie. -Niewiele brakowalo - powiedzial. - Naprawde niewiele. -To jeszcze nie koniec. Musimy sie jeszcze uporac z nimi - powiedzial elf. Hirad odwrocil sie, zmruzyl oczy i spojrzal na kilku mezczyzn oswietlonych blaskiem plonacych drzew i swiatlem gwiazd. Zsunal sie z konia. - Zalatwmy to tutaj. -W gorze maja dwoch magow - powiedzial Ilkar. Hirad wzruszyl ramionami. -Wiec nas chroncie. Jestescie przeciez najlepsi. - Barbarzynca rozejrzal sie. Jedynie Sol zdazyl zeskoczyc na ziemie. Na bogow, trzeba bedzie ich wyszkolic. Krucy dawno by juz przyjeli szyk bojowy, gdyby jeszcze zyli. Protektor zrobil kilka krokow do przodu, dobywajac miecza. Przynajmniej on wiedzial, co robic. -Jandyr, oslaniaj lewy bok Sola. Ja wezme prawa strone. Gdzie Thraun? -Nie czas na wyjasnienia, ale... -To zmiennoksztaltny. Na bogow! - powiedzial barbarzynca, starajac sie wypchnac z umyslu mysli o wilku. - We trzech tez damy sobie rade. Ilu ich jest? -Osmiu zolnierzy, dwoch magow. - Ilkar zaczal juz przygotowywac zaklecie ochronne. - Czy ktores z was zna Pancerz-Ochrony? -Ja nie dam rady go rzucic - odparl Denser, wyciagajac miecz. -Tak - powiedziala Erienne. -Dobrze. Umiesc go nad nami. Ja zajme sie atakami magicznymi. Ty, Denserze,. lepiej schowaj miecz i wycofaj sie razem z konmi. Jesli zobaczysz Thrauna, przyslij go tu. - Spojrzenia elfa i Xeteskianina spotkaly sie. Po chwili Ciemny Mag schowal bron, zagwizdal na wierzchowce i postapil kilka krokow w tyl. Przeciwnicy znajdowali sie jakies trzydziesci metrow od nich i w dalszym ciagu sie zblizali. Hirad poczul nagly impuls energii, wywolany przez podnoszace sie magiczne i fizyczne tarcze. Jandyr strzelil, eliminujac jednego z napastnikow. Chcial wycelowac w kolejnego, ale zolnierze byli juz zbyt blisko. Wrodzy magowie wyladowali, przygotowujac zaklecia ofensywne. Sekunde pozniej jedno z nich roztrzaskalo sie o tarcze w pomaranczowym rozblysku. Hirad wzial gleboki oddech i ryknal dziko, by rozjasnic swoj umysl. Bylo tak jak za dawnych czasow, choc wlasciwie nie tak dawnych. Przeciwnicy rozdzielili sie, probujac ich okrazyc. Barbarzynca spojrzal na Sola. Zamaskowany mezczyzna patrzyl prosto przed siebie, oceniajac sytuacje. Byl skoncentrowany. Hirad niemal czul jego napiecie. Dokladnie tak jak... Do uszu barbarzyncy doszedl dzwiek. Spojrzal na Protektora, ktory rytmicznie uderzal czubkiem swego miecza o ziemie. Kruk prawie upuscil bron, chwytajac ja sekunde pozniej, odzyskawszy pelnie kontroli nad cialem. Dokladnie tak jak za dawnych czasow. -Bezimienny! - wykrzyknal. Sol spojrzal na niego i przez ulamek sekundy barbarzynca dostrzegl w jego oczach znajomy plomien. Protektor go poznal. -Walcz - powiedzial glosem przepelnionym bolescia. -Ale... - zaczal Hirad. -Walcz - powtorzyl Sol. Nagle znikad pojawil sie Thraun i skoczyl na przeciwnika zblizajacego sie z lewej. Rozgorzala walka. Nic nie bylo w stanie powstrzymac Hirada. Nikt nie mogl stanac mu na drodze i barbarzynca prawie poczul wspolczucie dla ginacych jeden po drugim, bezradnych Dordovanczykow. Serce wypelniala mu radosc, a jego umysl, pomimo uczucia lekkiego zagubienia, upajal sie mysla o zwyciestwie. Wraz ze smiercia pierwszego z przeciwnikow, ich plan ataku wzial w leb. Hirad roztrzaskal czaszke najblizszego z zolnierzy, a stojacy kilka krokow dalej Sol rozplatal dwoch napastnikow, nie ruszajac sie nawet z miejsca. Wyczuwajac obecnosc Jandyra, barbarzynca ruszyl do przodu, przebijajac zoladek jednego z Dordovanczykow, parujac uderzenie drugiego i wyprowadzajac uderzenie na wysokosci jego ud, ktore powalilo straznika na ziemie. Pozostali dwaj odwrocili sie i uciekli. Magowie ruszyli za nimi. -Opuszczam tarcze - powiedzial Ilkar, spogladajac na Sola. - Wynosmy sie stad. -Zartujesz? - spytal rozpromieniony Hirad. Barbarzynca wytarl miecz o cialo jednego z wrogow i schowal go do pochwy. - To on, Ilkar! Nie wiem jak to mozliwe, nie obchodzi mnie to, ale to on! -Prosze cie - powiedzial Ilkar blagalnym tonem. - To nie jest najlepszy moment. -O co ci chodzi? - Usmiech znikal powoli z twarzy Hirada. -Musisz po prostu zaczekac. Najpierw musimy sie oddalic, a potem mozemy pogadac. - Elf ruszyl w kierunku koni. Mag spojrzal na twarz Xeteskianina i blyskawicznie zrozumial, ze Denser nie mial pojecia o przeszlosci Sola. -Czekaj no. - Barbarzynca zlapal Ilkara za ramie. - Czy to ma cos wspolnego z tym, ze on jest Protektorem? Elf zatrzymal sie i spojrzal na przyjaciela. -Niestety tak. - Gestem reki powstrzymal nastepne slowa Hirada. - Denser nic o tym nie wiedzial. On nie ma glosu w kwestii wyboru Protektorow. Prosze cie, ruszajmy. - Ilkar odszedl, pozostawiajac barbarzynce samego. Hirad uniosl rece do nieba. Obok niego przebiegl szybko Thraun. -A co z nim? - spytal - Co mamy z nim zrobic? -Nie obawiaj sie go - powiedzial Jandyr. - Zostaw go takim, jakim jest. -Nie mozesz ot... - zaczal Hirad. W tym momencie minal go Sol. - Bezimienny, prosze. - Protektor nawet nie drgnal. - Czy ktos moze mi wytlumaczyc, co sie tutaj dzieje? -Pozniej - powiedzial Ilkar. -Teraz. -Nie. Zrozum, nie mozemy tu zostac. Dordovanczycy wroca. Musimy znalezc jakas kryjowke. - Elf wskazal palcem Densera. - Nawet jezeli nie masz z tym nic wspolnego, czy zdajesz sobie sprawe, jak duzy blad popelnil Xetesk? Nie moge uwierzyc, ze nawet oni okazali sie takimi glupcami! - Kruk pokrecil glowa. -Ja takze nie - powiedzial Denser. Hirad zauwazyl, ze mag spoglada na Sola, zamyka oczy i przykrywa twarz dlonia. - Ja tez nie. Barbarzynca zdolal wytrzymac zaledwie pol godziny szybkiej jazdy w kierunku Czarnych Szczytow. Gdy jego nerwy byly juz na wyczerpaniu, sprowadzil druzyne ze szlaku i skierowal miedzy niskie wzgorza, zatrzymujac sie pod oslona rozleglego masywu skal. Nikt przejezdzajacy droga nie mogl ich zobaczyc. Hirad obserwowal w milczeniu, jak Sol pomaga przytomnemu juz Willowi zejsc z konia. Zlodziej usiadl, nie patrzac na nikogo, nie sluchajac ich, spogladajac wewnatrz wlasnej duszy. Jandyr probowal z nim porozmawiac, ale niski mezczyzna nie zareagowal. Sol odszedl kilka krokow i usiadl nieopodal, glaszczac chowanca. Erienne zajela miejsce obok Densera. Thraun odszedl w mrok i zniknal im z oczu. -Od poczatku - powiedzial Hirad. - Co z Bezimiennym? -Czy to na pewno on? - spytal Denser, nabijajac fajke i stajac pomiedzy elfem a barbarzynca. -Czy to nie ciebie powinienem zapytac? - odpowiedzial pytaniem Ilkar. -Nie wiem. -To on. Wytlumacz mi, jak to mozliwe. Jak to mozliwe, ze on nadal zyje i gdzie lezy problem, ktory zdaje sie widzicie? - Hirad ponownie spojrzal na Sola. - Bogowie, nie mam pojecia, dlaczego sie zamartwiacie. Powrot Bezimiennego moze wiele zmienic. - Wojownik usmiechnal sie lekko. - No? Denser wzial gleboki oddech. -Wlasciwie to moge wam to powiedziec. Wiedzialem, ze Bezimienny byl Protektorem. W nocy, kiedy go pochowalismy, to ja bylem na warcie. Slyszalem, jak demony zabraly jego dusze. -I nie uwazales, ze nalezalo nam o tym powiedziec? - Ilkar byl zaskoczony. -To nie zmieniloby zbyt wiele, prawda? - warknal Denser. - I tak byliscie w kiepskiej formie. Jedynie popsulbym wam wspomnienia, twierdzac, ze wasz przyjaciel urodzil sie w Xetesku i pozniej wyparl sie swojego pochodzenia. Zastanowcie sie, uwierzylibyscie mi? -Nie, pewnie nie - odparl po chwili Hirad. - Ale skoro wiedziales... -W najsmielszych oczekiwaniach nie przypuszczalem, ze to wlasnie on zostanie mi przydzielony. Gdyby mi to choc na sekunde przyszlo do glowy, natychmiast bym go odeslal. -Chcialbys kogos lepszego, co? -Hirad! - ostrzegl przyjaciela Ilkar. -Zreszta, co za roznica - powiedzial barbarzynca z ozywieniem, wskazujac na Sola. - Zdejmijmy mu te idiotyczna maske i skonczmy z tym wszystkim. - Cisza. - Co? -Nie moge mu zdjac maski - powiedzial Denser. -W takim razie ja to zrobie. -Nie! - krzyknal mag i dodal sciszonym glosem - Nie. Nic nie rozumiesz. Jesli zdejmiemy mu maske, Sol zostanie zniszczony. Na zawsze. - Denser gryzl nerwowo ustnik fajki, a po chwili wyjal ja z ust. - Skoro uwazasz, ze umysl Bezimiennego jest w ciele Sola, wierze ci. Lecz musisz zrozumiec, ze to juz nie jest Bezimienny, ktorego znales. Zmienil sie. Teraz jest Protektorem. Na imie mu Sol. Nic nie moge zrobic. -Wlasnie, ze mozesz. Zmien go z powrotem. - Twarz barbarzyncy byla niczym z kamienia. -To niemozliwe - powiedzial Ilkar. - To nie jest Bezimienny, juz nie. -Nie? Przeciez mnie rozpoznal. Widziales to. -Co zrobil? - Elf pochylil sie do przodu. -Rozpoznal mnie. Odezwalem sie do niego po imieniu, a on mnie rozpoznal. - Hirad pokrecil glowa. - Przed walka uderzal mieczem o ziemie. Nikt inny tego nie robi. - Glos barbarzyncy byl pelen desperacji. - To on. Nikt inny. Ilkar zwrocil sie do Densera. -Potrafisz to wytlumaczyc? Wydawalo mi sie, ze wszelkie wspomnienia z zycia zostaja wymazane. - Xeteskianin utkwil wzrok w ziemi. - Powiedz, ze to prawda - zadal elf. - Powiedz to. - Denser uniosl wzrok i patrzyl wprost na Julatsanczyka. Jego oczy napelnily sie lzami. Mag pokrecil przeczaco glowa. -O, nie - wydusil z siebie Ilkar i cofnal sie o krok, a nastepnie odwrocil sie do siedzacego Sola - Bezimiennego i spojrzal na jego zamaskowana twarz. Prawie czul ogrom jego samotnosci. - O bogowie, Bezimienny. Tak mi przykro. -Co jest? - Hirad polozyl dlon na ramieniu przyjaciela. -On wszystko pamieta - powiedzial elf. - Nie rozumiesz? Pamieta Krukow, Wronie Gniazdo, kazda nasza walke, wszystkie wspolnie spedzone lata. Cale swoje zycie! I nie wolno mu wypowiedziec ani slowa, uznac wspomnien za swoje. Nigdy. -Jak to nigdy? -Jego dusza jest spetana, uwieziona w gorze Xetesk. Jezeli zlamie jakikolwiek zakaz, oni sprawia, ze meki, jakich doznaje obecnie, stana sie dla niego najmilsza pieszczota. Sprawia, ze bedzie umieral przez wiecznosc. Hirad powoli przetwarzal slowa przyjaciela. Potem podszedl do Bezimiennego i kucnal przed nim, spogladajac mu gleboko w oczy. Zobaczyl w nich nadchodzace lata przepelnione bolem i samotnoscia. W tych samych oczach zobaczyl wszystko to, co razem przezyli. Wszystko. Zamkniete. Schowane pod maska xeteskianskiego jarzma. -Wydostane cie stamtad, przyjacielu. - Hirad wstal i podszedl do Densera, nie zauwazywszy najmniejszego drgniecia pod maska Protektora. -Nawet gdyby go tu teraz nie bylo... - wykrztusil Ilkar. - Wiedziales, ze samo bycie jednym z nich jest dla niego cholernie trudne. -Wiem! Nie potrafie jednak zanegowac trzech tysiecy lat sluzby. Myslisz, ze tego chcialem? - Denser wskazal na Bezimiennego, szukajac zrozumienia w twarzach Hirada i Ilkara. - Nawet nie zdajecie sobie sprawy, jak mi jest przykro. Zrozumcie, prosze, ze nie chcialem tego. -Wiesz co, mam dosc twoich przeprosin - powiedzial barbarzynca groznie, podchodzac do maga. - Cale zlo, jakie spotkalo Krukow, mialo zwiazek z twoja osoba. I nie chodzi mi tylko o wszystkich moich przyjaciol, ktorzy zgineli z twojego powodu. Mam tez na mysli - pchnal maga palcem w piers - momenty, w ktorych wszyscy moglismy przez ciebie zginac. Wszystko stalo sie z twojej winy, caly ten balagan... Mam tego dosc. Nie rusze sie stad, dopoki nie pomozesz Bezimiennemu. Jasne? Denser wyjal fajke z ust. -Zdaje sobie sprawe, ze to dla ciebie trudne, ale ja... -Zadnego ale, magu! - Hirad popchnal Xeteskianina, ktory potknal sie, lecz zdolal utrzymac rownowage. - Ryzykowales wszystko, przechodzac przez szczeline, bo byles ciekaw. Chciales zabic Talana - chciales, by zrobil to Bezimienny - dlatego, ze nie mogl juz tego wytrzymac. W spotkaniu z Sha-Kaanem naraziles moje zycie bez mrugniecia okiem, a teraz ryzykowales zycie czworki ludzi, bo twoj cenny koteczek znalazl sie w tarapatach. Nie wspomne juz, ze nie pomogles nam podczas ucieczki przed Kula-Plomieni. -Wydaje mi sie, ze to niezbyt uczciwe. -Niezbyt uczciwe! Wszystkiemu winne twoje bledne posuniecia, twoj pospiech, twoj upor i twoja arogancja. To przez nie tkwimy w tym po kolana. Mowilem ci juz, ze to sprawy Krukow, lecz ty musiales dzialac po swojemu. Mowilem ci, ze tyle juz przeszlismy, bo dzialamy jako druzyna, ale ty mnie nie posluchales. A teraz... - Hirad zblizyl twarz do oblicza maga. - Teraz ostateczna obelga. On. - Barbarzynca wskazal na Bezimiennego. - Chcesz mi powiedziec, ze musisz pozostawic go na dnie tego piekla, ale nadal oczekujesz, ze bedziemy ci towarzyszyc? -Nic nie moge zrobic. - Denser wzruszyl ramionami. Hirad warknal, chwycil maga za kolnierz i uniosl do gory. -Powiem ci, co mozesz zrobic, Xeteskianinie. Mozesz polaczyc sie ze swoimi mistrzami i powiedziec im, ze dopoki nie uwolnia duszy mojego przyjaciela, nie ruszymy sie z miejsca. Nie bedzie Zlodzieja Switu, nie bedzie zwyciestwa. Chyba zdolasz im to powtorzyc? -Pusc mnie. -Zdolasz, Denser? - powtorzyl barbarzynca, wypluwajac slowa i sline prosto w twarz maga. -To bez znaczenia. Oni tego nie zrobia. Hirad spojrzal na Sola. Uczucie smutku blyskawicznie zgasilo plomienie gniewu. -Musisz sprobowac. Prosze. - Glos Kruka stal sie niemal blagalny, a jego oczy wpatrywaly sie w twarz maga, przepelnione rozpacza. Dlonie puscily kolnierz Ciemnego Maga. -To moj przyjaciel. Zrob cos. Denser pragnal mu powiedziec, ze Sol nie jest juz jego przyjacielem. Ze jest xeteskianska machina bojowa, istota obdarzona naturalna odpornoscia na magie i nadnaturalna sila, wspomagana duszami wszystkich pozostalych Protektorow spoczywajacych w katakumbach Xetesku. Istota pozbawiona umyslu, stworzona, by chronic swego pana. Istota pozbawiona takze emocji, w tym strachu, ktorej umiejetnosci rosly, jesli w poblizu znajdowali sie inni, jej podobni. Chcial powiedziec Hiradowi, ze to juz nie jest Bezimienny. Zamiast tego Denser kiwnal glowa. Nie mogl zrobic nic innego. Poza tym sam chcial wiedziec, dlaczego Nyer przydzielil mu wlasnie tego Protektora, majac do dyspozycji setki innych spoczywajacych w kolegium. Dlaczego Styliann sie na to zgodzil? Cos bylo nie w porzadku. Nyer musial zrozumiec wiezi, ktore laczyly Krukow. -Polacze sie z nimi rankiem, jak tylko odzyskam sily - powiedzial mag. Hirad kiwnal w podziece glowa. -Nie mamy wyboru - powiedzial. - Po prostu nie potrafie nic wiecej zrobic, wiedzac, ze on nadal zyje jako Protektor. Wiem, ze Balai grozi niebezpieczenstwo, lecz nie umiem zdradzic tego, w co zawsze wierzylem. * * * Widok byl naprawde zadziwiajacy. Z drugiej strony, byl tez przerazajacy.Selyn byla juz raz w Parvie, moze jakies dziesiec lat temu. Jej poprzednia wizyta miala czesciowo charakter pielgrzymki, rozeznania terenu i inicjacji jako szpiega. Wtedy miasto bylo opuszczone i zniszczone. Tumany kurzu przewalaly sie ponad rozsypujacymi sie ruinami, a w miejscach gdzie niegdys staly swietne budynki, wyl wiatr. Wtedy marsz przez Rozdarte Pustkowia nie przedstawial zadnych trudnosci, przypominal spacer w kierunku zapomnianego miasta, spacer przez polacie wysuszonej ziemi, ozdobione jedynie kamieniami i kolczastymi krzewami. Xeteskianscy magowie i Protektorzy dokonali trzysta lat temu dziela calkowitego zniszczenia. W granicach Parvy ani jeden z budynkow nie zostal zachowany. Z mechaniczna wrecz precyzja niszczono wszystko, co niegdys sluzylo religii badz magii. Drogi zostaly rozkopane, mniejsze budowle starte w proch, targowiska zmiecione z powierzchni ziemi. Jedynym powodem destrukcji bylo pragnienie zywione przez Xetesk, by ostrzec wszystkich sprzeciwiajacych sie kolegiom, ze potega magii nie ma sobie rownych. Ziemia w promieniu okolo dziesieciu kilometrow od centrum Parvy nigdy juz nie da plonow. Ogrom many i, jak mowia legendy, gniewu wiszacego nad miastem i jego okolicami, zatruly powietrze i glebe, powodujac, ze wszelka roslinnosc obumarla, a zwierzeta schronily sie wsrod okolicznych lasow i wzgorz. Drzewa prochnialy i padaly, nasiona kurczyly sie i umieraly, korzenie krzewow wrastaly gleboko w sucha glebe, by pozostac tam na wieki, nierozwiniete - tak oto powstaly Rozdarte Pustkowia, wieczne swiadectwo przerazajacej potegi magii ofensywnej. Zblizajac sie do granic Pustkowi, Selyn prawie zignorowala wszelkie obawy, dochodzac do wniosku, ze dotarcie do Parvy przez tak rozlegly, otwarty teren, wymagaloby nadludzkiego Plaszcza-Ukrycia. Blask popoludnia powoli zanikal, ustepujac mrokowi nadchodzacego zmierzchu, a na terenie miasta WiedzMistrzow plonely setki ognisk i latarni. Pelne namiotow obozowiska rozsiane wokol metropolii tetnily zyciem. Rozdarte Pustkowia byly pelne zbrojnych Wesmenow. Miejsce obserwacji, ktore wybrala, znajdowalo sie zaraz za linia drzew rozciagajacych sie wzdluz wschodniej granicy Pustkowi. Po prawej, oddalony o jakies dwiescie metrow, znajdowal sie posterunek Wesmenow, usytuowany przy glownej drodze przecinajacej lasy ze wschodu na zachod. Przy ogniu siedzialo lub stalo okolo pietnastu mezczyzn, przygladajacych sie nie konczacym sie szeregom pobratymcow maszerujacych w kierunku Kamiennych Wrot. Selyn miala dwie mozliwosci. Albo Polaczy sie tu i teraz, co zmusi ja do spedzenia nocy na odpoczynku poza miastem, albo ruszy do Parvy o zmroku, co da jej wieksze szanse powodzenia. Zdawala sobie sprawe z tego, ze jej raport spoznia sie - powinna go zlozyc natychmiast. Z drugiej strony o wiele latwiej bedzie jej uniknac schwytania, jesli ukryje sie na dachu jakiegos budynku w zachodniej czesci Parvy, niz gdy pozostanie na otwartym terenie. Gdyby jednak Wesmeni pojmali ja, zanim zdazy przekazac to, czego swiadkiem byly jej oczy, Xetesk bezpowrotnie utraci informacje najwyzszej wagi. Podjecie decyzji nie zajelo jej zbyt wiele czasu. Selyn usmiechnela sie i skupila wzrok na celu swej podrozy. Gdy zapadla noc, sprawdzila swoj kamuflaz i, opusciwszy wzglednie bezpieczna kryjowke posrod drzew, wyruszyla w kierunku ponurych Rozdartych Pustkowi. * * * -Zaiste, przykre - powiedzial Nyer, wysluchawszy raportu Densera dotyczacego odkrycia tozsamosci Sola. - To oczywiste, ze wymazanie pamieci nigdy nie jest absolutne.-Dlaczego wyslales wlasnie jego, panie? -Zaistniala koniecznosc zbadania kwestii wplywu uspionych zdolnosci na skutecznosc dzialania. Denser zamilkl. Mysli plynely z niesamowita szybkoscia, a uczucie bliskosci Nyera bylo wszechobecne. Probowal zachowac spokoj, lecz emocje wziely gore. -Posluzylismy jako kroliki doswiadczalne? - Denser zdawal sobie sprawe, ze jego przepelniona agresja mysl wywola dyskomfort Nyera. - Czy zdajesz sobie sprawe z konsekwencji swego czynu? -Uspokoj sie - ostrzegl maga Nyer. - Moje dzialania nie wyrzadzily zadnej szkody. Po prostu odwolam Protektora. -Na to jest juz za pozno. Krucy zadaja, by dusza Sola zostala uwolniona spod kontroli Xetesku. -Doprawdy? - Ton glosu Nyera sugerowal wesolosc. - To rzeczywiscie interesujacy ludzie. Jaki bedzie skutek ewentualnej odmowy? -Zagrozili, ze odstapia od misji. -Czy sa gotowi dotrzymac slowa? -Bez watpienia tak - odparl Denser. - Jedyna osoba, ktora udalo by mi sie przekonac do pozostania przy mnie, jest dordoveranski mag, Erienne. -Zdajesz sobie sprawe, ze uwolnienie Protektora jest nadal mozliwe jedynie teoretycznie. -Tak. - Denser przeslal Nyerowi mysl pelna irytacji. - Jednak jezeli chcemy kontynuowac nasza misje, taka proba musi zostac bezwzglednie podjeta. -Przyprowadz tu Protektora i swoich towarzyszy. Badz jednak ostrozny. W kolegium grozi ci niebezpieczenstwo ze strony tych, ktorzy pragna Zlodzieja Switu dla siebie. Zrobie wszystko, co w mojej mocy, by uwolnic Sola. Pamietaj, nie ufaj nikomu. Ilkar popatrzyl na lezacego na trawie Densera. Na niebie pojawily sie pierwsze oznaki switu, a cialo maga w dalszym ciagu nie poruszalo sie. Elf zauwazyl pojedyncze ruchy miesni twarzy towarzyszace Polaczeniu, jednak nie mogly one w zaden sposob sugerowac wyniku rozmowy. Hirad zblizyl sie do przyjaciela. -Juz? - zapytal. Ilkar kiwnal glowa. Bezimienny stal nieopodal z zalozonymi rekami, spogladajac na nich beznamietnym wzrokiem. - Czy oni to zrozumieja? Ilkar parsknal. -Zrozumienie rzadko cechuje xeteskianskich mistrzow. Mozemy jedynie miec nadzieje. Oczy Densera otworzyly sie gwaltownie. Ciagle dygoczac, mag wzial gleboki oddech i powoli wstal, spogladajac na Hirada i Ilkara. -I co? - spytal agresywnie barbarzynca. Denser zamknal oczy i westchnal, usmiechajac sie nieznacznie. Rozlozyl szeroko ramiona. -Osiodlajmy lepiej konie - powiedzial, pochylajac sie. -Dokad jedziemy? - zapytal Ilkar. -Do Xetesku. Rozdzial 23 Podczas podrozy do miasta Ciemnego Kolegium Ilkar doszedl do wniosku, ze to jedyne rozsadne rozwiazanie. Wczesniej wolal sie przekonywac, ze Mistrzowie byliby w stanie w jakis sposob przekazac Denserowi instrukcje na odleglosc.Denser wygladal, naturalnie, na spokojnego i zadowolonego. Powrot do swojego kolegium byl niewatpliwie doswiadczeniem podnoszacym na duchu. Przypominal troche powrot do rodziny, ktora czeka z wyciagnietymi rekami. Obserwujac jednak Ciemnego Maga, rozmawiajacego beztrosko z Erienne, elf wyczul, ze rychly powrot do domu nie jest jedynym powodem jego radosci. Xetesk byl juz niedaleko. Ogolnie rzecz biorac, kolegia nie byly zbytnio od siebie oddalone. Gdy Krucy opuscili pospiesznie Dordover, czekaly ich troche ponad dwa dni drogi. Teraz znajdowali sie zaledwie o pol dnia jazdy od zamknietego miasta, a pozostalo im jeszcze tak wiele spraw do omowienia. Na szczescie Dordovanczycy zaprzestali poscigu. Po kolejnym Polaczeniu Denser potwierdzil informacje, ze nad jeziorem Triverne zostalo zorganizowane spotkanie przedstawicieli czterech kolegiow. Istnienie Zlodzieja Switu wkrotce przestanie byc tajemnica. Przy bramie Xetesku czekaly ich jednak klopoty. Spore klopoty. Will kategorycznie odmowil wjazdu do miasta. Co wiecej, nie chcial nawet jechac w poblizu Densera i jego chowanca. Rece nadal lekko mu sie trzesly. Jego nerwy - jego zycie - w dalszym ciagu pozostaly nadszarpniete, a koszmary, ktore nawiedzaly go co noc, nie martwily go az tak, jak pojawienie sie na jego glowie siwych wlosow. Poza tym Hirad. Nie chcial, by oba katalizatory przekroczyly mury miasta, ale nie podzielil sie swoimi obawami z Denserem. Wedlug barbarzyncy cenne przedmioty mogly posluzyc jako karta przetargowa. Tutaj Ilkar raczej zgadzal sie z przyjacielem. Sam Xeteskianin nie mowil zbyt wiele, calkowicie pochloniety informacjami uzyskanymi podczas Polaczenia. Ilkar byl z kolei przepelniony obawami. Nigdy nie byl w Xetesku - niewielu Julatsanczykow odwiedzalo Ciemne Kolegium - lecz zdawal sobie sprawe, ze tym razem to konieczne. Takze w przypadku Erienne. Mysli Jandyra i Thrauna, ktory juz byl w formie ludzkiej, nie byl w stanie odgadnac. Prawdopodobnie czuli sie zagubieni i przeklinali dzien, w ktorym przyszlo im spotkac Krukow. Jedyna osoba, na ktorej twarzy goscil usmiech, byla Erienne, i fakt ten martwil elfa w niewytlumaczalny sposob. Przez wieksza czesc czasu podroz minela w milczeniu. Krucy, nie obawiajac sie juz poscigu, trzymali sie glownych, ubitych traktow i szlakow handlowych. Na przedzie jechal Hirad, ktory utkwil wzrok w Bezimiennym i od czasu do czasu zerkal w kierunku Densera. Wkrotce mezczyzni zaczeli rozmawiac. Ilkar, ciekaw ich slow, podjechal blizej. -Zrozum, nie odwrocilem sie od ciebie. Chce tylko wiedziec, po czyjej jestes stronie. -Obawiam sie, ze nie do konca rozumiem. -Chce wiedziec, czy jestes po stronie Krukow, czy swoich mistrzow? Denser zamyslil sie. -Gdybys zadal mi to pytanie tydzien temu, odpowiedzialbym z przekonaniem, ze po stronie Xetesku, tak jak w momencie naszego pierwszego spotkania. Jednak w tym momencie nie umiem ci dac jednoznacznej odpowiedzi. Poczekaj, wysluchaj mnie, zanim cos powiesz. Wierze, ze jesli nie zdobedziemy kontroli nad Zlodziejem Switu i nie uzyjemy go, by zniszczyc WiedzMistrzow, Balaie czeka zaglada. Zgadzam sie tez ze stanowiskiem mojego mistrza, ze Krucy byli i nadal sa najwieksza gwarancja zwyciestwa. Jednak w przypadku Sola oszukali mnie i zagrozili powodzeniu naszej misji, wystawiajac wasze zaufanie i przekonania na tak ciezka probe. Tego im nie zapomne. Zarowno wybor Sola, jak i decyzja wyslania go, byly celowe. Ponadto chyba nie do konca wierze w wytlumaczenie, ktore otrzymalem. -Czyli? - Hirad zmarszczyl brwi. -Czyli, ze komus bardzo zalezy na moim... naszym niepowodzeniu. -Ale... - Barbarzynca byl zdezorientowany. - Ale jesli nam sie nie uda... -Nie wszyscy mistrzowie Xetesku sa zgodni, ze rzucenie Zlodzieja Switu jest konieczne do powstrzymania ataku WiedzMistrzow. Wszyscy natomiast pragna wejsc w posiadanie zaklecia. W kolegium stale tocza sie spory o wladze. Pojawienie sie Zlodzieja Switu z pewnoscia je zakonczy. Jestem przekonany, ze Ilkar z przyjemnoscia wyjasni ci, ze w Xetesku polityka gory bierze gore nad rozsadkiem. -No dobra. - Hirad sprobowal uporzadkowac mysli, drapiac sie jednoczesnie w nos kciukiem i palcem wskazujacym. - Kto cie w ogole wyslal? -Moj mistrz, Nyer. -To juz cos, prawda? -Tak - zgodzil sie Denser. - To z nim wlasnie rozmawiam w trakcie Polaczen i to on ostrzegl mnie, bym mial sie na bacznosci po przekroczeniu murow miasta. -Na czym wiec polega problem? Mozesz chyba liczyc na jego ochrone? -Mozliwe. Lecz to wlasnie on przydzielil mi Sola. Posluchaj, wydaje mi sie, ze zanim dotrzemy do kolegium, wszyscy powinnismy szczerze porozmawiac. Barbarzynca skinal glowa. Wkrotce zjechali z glownego traktu i rozbili oboz. Will rozstawil swoj piec. -Xetesk rozni sie bardzo od Dordover - zaczal Denser, trzymajac kubek kawy. -Mam taka nadzieje, do cholery - mruknal Thraun. Denser zignorowal go. -Moja obecnosc nie tylko nie gwarantuje nam bezpieczenstwa, lecz moze wrecz narazic nas na niebezpieczenstwo. Informacje o Zlodzieju Switu i WiedzMistrzach spowodowaly rozlam, wielki niczym Kamienne Wrota. Musimy miec mocne karty przetargowe. Oto co proponuje. Ja wraz z Solem musimy udac sie do wnetrza gory i, aby zapewnic nam jak najsilniejsza pozycje, Ilkar oraz Erienne powinni mi towarzyszyc. Jako grupa przedstawicieli trzech kolegiow, posiadajaca sprzymierzencow w samym Xetesku, powinno nam sie udac. Co wy na to? -Za nic bym tego nie opuscila - powiedziala Erienne, usmiechajac sie. Kaciki ust Ciemnego Maga takze sie uniosly. -Zgoda. - Ilkar nie podzielal bynajmniej entuzjazmu Dordovanki. Jego obawy sprawdzily sie. -Dla pozostalych mam wspaniala nowine. Uwazam, ze powinniscie sie trzymac z dala od Xetesku - powiedzial Denser. -Niestety jest tez zla nowina. To my musimy zadbac o bezpieczenstwo katalizatorow, prawda? - zapytal barbarzynca. Ciemny Mag pokiwal glowa. - Doskonale. Juz sie balem, ze tego nie zrozumiesz. -Ja takze - mruknal Ilkar. -Coz, nasze zycie jest pelne nieporozumien - powiedzial Denser. -Skoro tak chcesz to nazwac - odparl elf lodowatym glosem. -A juz mi sie wydawalo, ze zaczynamy dochodzic do porozumienia - westchnal Ciemny Mag. -Za kazdym razem gdy musielismy wspolpracowac, udawalo nam sie osiagac zamierzony cel. - Ilkar uwaznie dobieral slowa. Xeteskianin pokrecil glowa i przygryzl wargi. -Przeciez tyle razem wycierpielismy. Czy te godziny spedzone w zamku Czarnych Skrzydel nic dla ciebie nie znacza? A nasza wspolna walka o zycie Hirada? Co jeszcze musze zrobic, by udowodnic, ze mylicie sie co do mnie? -Sprowadz Bezimiennego z powrotem. Wolnego. Wtedy uwierze. Dopoki to jednak nie nastapi, nie bede w stanie zapomniec, gdzie zdobywales wiedze magiczna i co to oznaczalo przez setki lat. -Julatsa! - Denser gwaltownie podniosl rece, wstal i odsunal sie, wylewajac resztke kawy z kubka. - Spogladacie w przyszlosc, ale wasze korzenie mocno tkwia w mrokach przeszlosci. I wiesz co? Sposrod wszystkich tu zebranych to wlasnie ty jestes najbardziej zamkniety i nieufny. Nie ukrywam szacunku i sympatii, jaka zywie do ciebie pomimo twojego pochodzenia. Wydaje mi sie, ze zasluguje na podobne traktowanie. Moze zapytamy pozostalych, co mysla? Co ty na to? Ilkar nie odpowiedzial, patrzac beznamietnie na Xeteskianina. -To z pewnoscia fascynujaca debata - powiedzial Thraun. - Ale powiedzcie mi, czy wlasnie tak bedzie wygladac spotkanie nad jeziorem Triverne? Jesli tak, to rownie dobrze mozemy od razu nadziac sie na wlasne miecze, bo gdy WiedzMistrzowie wtargna do waszych cennych miast, wy nadal bedziecie sie klocic. Denser i Ilkar spojrzeli na wojownika, jakby wlasnie naplul im do misek z jedzeniem. -Zapewniam cie, ze bedzie ono w istocie przypominac te debate - powiedziala Erienne, zanim ktorykolwiek z magow zdazyl odpowiedziec. - Te utarczki do niczego nie prowadza. Poza tym musimy odpowiedziec sobie na znacznie wazniejsze pytanie - jaki jest dokladnie cel tego spotkania? -Coz, to chyba oczywiste. - Denser zmarszczyl brwi. -Niestety nie - odparla Erienne. - Jezeli rozlam w Xetesku jest tak gleboki, jak wynika z twoich slow, to ogloszone przez was informacje beda niejasne, co spowoduje jeszcze wieksza dezorientacje. -Nie. - Mag pokrecil glowa. - Informacje nie beda niejasne. Dostarczy je sam wladca Xetesku. Przedstawiciele kolegiow zaakceptowali juz fakt istnienia zagrozenia i zrozumieli, ze Zlodziej Switu to jedyne rozwiazanie. -Mam nadzieje, ze masz racje - powiedziala kobieta. -Ja takze. Nie wolno nam doprowadzic do przerwania wspolpracy miedzy czterema kolegiami. Jezeli to nastapi, bedziemy zbyt slabi i Wesmeni zepchna nas az nad wschodnie morza. -Pogodny jak zawsze, co? - powiedzial Hirad. -Powracajac do tej rozmowy, ktora wszyscy mielismy odbyc - powiedzial Jandyr. - Co nam grozi poza murami Xetesku? -Szczerze mowiac, nie jestem pewien - odparl Denser. - Moja nieobecnosc przeciagala sie, w zwiazku z czym nie potrafie ocenic sily tych, ktorzy pragna Zlodzieja Switu dla siebie. Ilu by ich nie bylo, w momencie gdy dowiedza sie, gdzie przebywacie, stana sie smiertelnie niebezpieczni. -A ty zostawiasz nas bez jakiejkolwiek ochrony magicznej - powiedzial Hirad. -Lecz nie bez mozliwosci porozumienia sie - odparl mag. - Moj chowaniec zostanie z wami przez wieksza czesc czasu. -Chyba zartujesz - powiedzial Jandyr. Lucznik siedzial obok Willa, ktory w milczeniu wpatrywal sie w Xeteskianina. Na twarzy mezczyzny malowalo sie niedowierzanie. -Ja... - zaczal Denser, lecz zaraz potem spojrzal na siedzacego obok Jandyra mezczyzne i westchnal. - To jedyny sposob. -Jak mozesz proponowac cos takiego po tym, co on mi zrobil? - Will odezwal sie po raz pierwszy tego dnia. -Przykro mi z powodu tego, co sie stalo - powiedzial Denser. -Ale tak naprawde to on nic ci nie zrobil. -A to? To takze nic? - wykrzyknal mezczyzna i wskazal na swoje siwiejace wlosy. - A to? - Will uniosl dlon z wyprostowanymi palcami. Drzala. - To jest wlasnie twoje nic. Majac poszarpane nerwy, to ja jestem niczym. Twoje cholerne stworzenie jest temu winne. Denser spogladal na mezczyzne. -Rozumiem twoj strach. On minie. Porozmawiaj z Erienne, sprobuj dojsc jego natury. Chowaniec nie zrobi ci krzywdy. -Gdy jestes w poblizu, wiem, ze cos go kontroluje. Lecz gdy cie nie ma... Coz, widzialem juz, co potrafi. - Will podciagnal kolana pod brode i objal je rekami. -On nie zrobi ci krzywdy - powtorzyl Denser. -Zalozmy, ze tak bedzie - powiedzial Jandyr, przerywajac milczenie. - Wiem, ze jest on w stanie porozumiewac sie z toba, lecz jak my sie z nim dogadamy? -Ktos bedzie musial zgodzic sie go poznac - powiedzial mag. - Z nieznanego mi powodu, on uznal Hirada za godnego towarzysza. Ilkar zachichotal. -Ja, niestety, nie odwzajemniam tego uczucia - warknal Hirad. -Zgadzasz sie? - spytal Denser. Barbarzynca wzruszyl ramionami. -Nie rob tego - powiedzial Will. -Nie mam zbyt duzego wyboru, co? -Swietnie - powiedzial Denser. - Chodz ze mna. Nalezy was sobie przedstawic. -Jeszcze jedno. - Slowa Thrauna zatrzymaly ich. - Gdzie sie ukryjemy? -Znam dobre miejsce - powiedzial Denser. * * * Ciemnosc odpowiadala jej. Oczy Selyn bezblednie odnajdowaly wszelkie nierownosci na jej drodze, ulatwiajac podejscie do niegdys umarlego, lecz obecnie tetniacego zyciem miasta WiedzMistrzow.Noc powoli zapadala nad Rozdartymi Pustkowiami, ukrywajac jednoczesnie mnogosc obozowisk Wesmenow. Ze wszystkich stron otaczaly ja jednak migoczace w oddali swiatla ognisk, a do jej uszu dochodzily odglosy smiechu, rozmow, krzykow, bojek, poszczekiwania psow i lopot plotna namiotow na wietrze, ktore przypominaly jej o ryzyku, jakie podjela. Wesmeni przygotowywali sie do wymarszu. To pewne. Zanim ostatnie promienie slonca schowaly sie za horyzontem, Selyn sprobowala policzyc otaczajace Parve namioty, dodala do tego liczebnosc armii, ktora widziala dwa dni temu na drodze w kierunku Kamiennych Wrot i pomnozyla wynik przez liczbe zolnierzy prawdopodobnie znajdujacych sie w namiotach, ktore zostaly. Dwadziescia tysiecy. I to w przyblizeniu. Raczej dwadziescia piec tysiecy. Selyn przeszedl dreszcz. Oznaczalo to, ze calkowita liczebnosc sil napastnikow wynosi grubo ponad osiemdziesiat tysiecy. Osiemdziesiat tysiecy Wesmenow ponownie podleglych Wiedz-Mistrzom. Jedynym pytaniem bez odpowiedzi pozostawala kwestia aktywnego udzialu WiedzMistrzow w nadchodzacej inwazji. Jezeli wlacza sie do walki zbyt wczesnie, kolegia stana naprzeciw poteznej fali, ktora zepchnie wojska obroncow wschodniej Balai az do ujscia Koriny. Selyn musiala jak najszybciej poznac odpowiedz na to pytanie. Przykucnela za duzym, pokrytym mchem glazem. Przebyla moze polowe drogi do najblizszych zabudowan Parvy, a jej nozdrza juz wypelniala won strachu. Nisko ponad jej glowa przesuwaly sie ciemne chmury, oswietlone mnostwem ognisk i pochodni. Zadne z nich jednak nie moglo rownac sie z blaskiem szesciu ogromnych zniczy, wienczacych piramide, w ktorej spoczywaly rozpadajace sie ciala WiedzMistrzow. Zbudowana przez Xetesk i zamknieta jego magia, piramida miala sluzyc jako ostrzezenie dla tych, ktorzy smieli kwestionowac potege Ciemnego Kolegium. Jednak glupota i zaslepienie przodkow Selyn doprowadzily do tego, ze gdy klatka many ulegla zniszczeniu, piramida zaczela skupiac rosnaca potege WiedzMistrzow i przyciagac ich zolnierzy oraz akolitow. Selyn pokrecila glowa. Zbytnia pewnosc siebie i arogancja, choc nie byly charakterystyczne dla obecnego wladcy Xetesku, z pewnoscia odcisna na nim swoje pietno i spowoduja, ze bedzie cierpial. Rozejrzala sie. Naprzeciw niej, w odleglosci jakis trzydziestu metrow, znajdowala sie grupa siedmiu namiotow, oswietlonych w srodku i na zewnatrz. Pomiedzy nimi plonelo duze ognisko. Wokol ognia stali, siedzieli, kleczeli i lezeli mezczyzni o masywnych barkach, poteznych ramionach i byczych karkach - Wesmeni. Po lewej stronie znajdowalo sie podobne obozowisko, lecz tym razem pomiedzy sylwetkami wojownikow Selyn dojrzala jednego z szamanow, ktorych umysly potrafily wykryc obecnosc innych magow. Po prawej rozciagaly sie rzedy namiotow ginace w mroku nocy. Odglosy tysiecy mezczyzn wypelnialy powietrze pelna zycia energia. Spogladajac w strone Parvy, Selyn oceniala swoje opcje. Szybko odkryla, ze nie ma ich zbyt wiele. Wlasciwie zadnej. Powaznym problemem byl fakt, ze uzycie Plaszcza-Ukrycia na tak duza odleglosc moze wyczerpac ja na tyle, ze nie starczy jej many na Polaczenie. Biorac jednak pod uwage ilosc Wesmenow obecna na obszarze, ktory musiala pokonac, Selyn zdala sobie sprawe, ze musi zaryzykowac. Skoncentrowala sie i skupila proste ognisko many. Wypowiedziawszy pojedyncze slowo-komende, Selyn ruszyla biegiem przed siebie. * * * Hirad obserwowal zwinietego w klebek kota, spiacego na jego udach. Zwierze oddychalo plytko i szybko. Nawet gdy pysk i oczy byly zamkniete, czern byla tak nieprzenikniona, ze mozna sie bylo zgubic w jej odmetach. Hirad wzdrygnal sie. Jak rozne bylo zwierze od bestii, ktora pokazal mu Denser. Mimo ze barbarzynca byl wtedy przygotowany, mial wielkie trudnosci z wytrzymaniem spojrzenia oczu demona, wwiercajacych sie w jego twarz z glebi ohydnej, pulsujacej czaszki. I pomimo calego trudu, jaki w to wlozyl, Hirad cofnal sie odruchowo, gdy stworzenie polozylo na jego ramieniu zakonczona pazurami dlon i wypowiedzialo swoje imie.Bez trudu pojal nature przerazenia, ktore ogarnelo Willa. Strach towarzyszyl mu juz w trakcie poszukiwania pierscienia w kryptach Dordover, lecz gdy opuszczajac podziemia, zobaczyl tryumfujacego, ohydnego demona, doznal szoku, z ktorego wiekszosc ludzi nie bylaby w stanie sie otrzasnac. Hirad nie mial na mysli jedynie wygladu stworzenia. Do widoku, niewazne jak odrazajacego, mozna sie przyzwyczaic. Chodzilo o cos jeszcze. Bedac w formie demona, chowaniec otoczony byl aura niewyslowionej pogardy, jakby w kazdej chwili byl w stanie zerwac jarzmo i zrobic cokolwiek tylko chcial. Odglos otwieranych drzwi wyrwal Hirada z zadumy. Do pomieszczenia wszedl Jandyr. -Co myslisz? - spytal wojownik -O tym miejscu? -Tak. Przed udaniem sie do kolegium w towarzystwie Ilkara, Erienne i Sola, Denser umiescil pozostalych na farmie znajdujacej sie jakies trzy godziny drogi od Xetesku. Gospodarstwo rozciagalo sie na kilkadziesiat hektarow i bylo glownym dostawca miesa i zboza dla lezacej nieopodal wioski. Sam budynek mieszkalny byl oddalony od stajni i obor, lecz tak jak i one lezal w centrum pol uprawnych. Tereny dookola byly rowninne. W promieniu co najmniej szesciuset metrow nie bylo niczego, co mogloby posluzyc jako kryjowka. Dopiero duzo dalej pojedynczy zagajnik lub niskie wzgorze zaslanialy pole widzenia. Denser i gospodarz, Evanson, byli najwyrazniej w bardzo dobrych stosunkach, i mimo tego ze poczatkowo Hirad zaproponowal, by spali w stodole, farmer zdecydowal sie ugoscic ich w domu. -Po pierwsze, bedzie wam tu wygodniej i, co jest chyba wazniejsze, moi pracownicy nie beda wiedziec o waszej obecnosci. To wszystko miejscowi wiesniacy i zaden z nich nie potrafi trzymac jezyka za zebami. Evanson byl mezczyzna w srednim wieku. Jego harda, poorana zmarszczkami twarz miala kolor ciemnego brazu. Jego ramiona byly umiesnione, a masywna klatka piersiowa wypychala luzna koszule, ktora mial na sobie. Oczy blyszczaly mu radosnie i czesto sie usmiechal. Bardzo przypominal Hiradowi Tomasa, barmana z Wroniego Gniazda. W koncu Krucy zgodzili sie zamieszkac w domu gospodarza, co okazalo sie bardzo wygodnym rozwiazaniem. Budynek byl dwupietrowy i wystarczajaco duzy, by kazdy z nich znalazl dla siebie jakis osobny kat. Kucharki sluzyly im zawsze strawa i goracym napojem, a gdy dluzszy odpoczynek spowodowal nagly spadek poziomu adrenaliny, wszyscy zdali sobie sprawe, jak bardzo byli zmeczeni. W zwiazku z tym dni mijaly im spokojnie i poza donosnym chrapaniem i kilkoma partiami kart na farmie niewiele sie dzialo. -Przychodzi mi do glowy kilka rzeczy - odparl Jandyr. - Latwo je obronic. Teren jest czysty, kazde zagrozenie widac z daleka jak na dloni. No i te lozka. Sa boskie. Hirad usmiechnal sie i ulozyl wygodnie, opierajac glowe na ramionach. -Tez tak sadze. Gdzie reszta? -Will spi, a Thraun czyta jakas ksiazke Evansona. Nasz gospodarz zgromadzil sporych rozmiarow biblioteke. -Powiedz mi cos o Thraunie - poprosil Hirad. Zmiennoksztaltni kojarzyli mu sie zawsze wylacznie z mitami. Az do tej pory. Teraz, gdy zobaczyl jednego z nich na wlasne oczy, nie byl pewien, czy powinien czuc lek, odraze czy podziw. Jandyr kiwnal glowa. -On bardzo sie stara, by to ukryc. -Jak do tego doszlo? - spytal Hirad. -To jakby kac po starych magicznych badaniach Dordovanczykow. Thraun jest potomkiem magow, ktorzy starali sie wzmocnic swoja sile, zrecznosc, wzrok, sluch - cokolwiek - probujac wplesc esencje zwierzecia do swego organizmu. Pradziadowie Thrauna musieli widac najbardziej pozadac sily i szybkosci - stad forma wilka. -Ale... -Wiem, co chcesz powiedziec - przerwal Jandyr. - Problem tkwil w tym, ze nie rozumieli do konca, co robia. Zamiast wiec wzmocnic to, co juz posiadali, zmienili to. Niektorzy z nich skonczyli jako zwierzeta, ktorych uzywali. Inni zrozumieli, ze druga nature mozna kontrolowac i ta wiedza byla przekazywana z pokolenia na pokolenie. -Czemu Thraun otwarcie o tym nie mowi? - Barbarzynca na wlasne oczy widzial korzysci wyplywajace z drugiej natury zmiennoksztaltnego, widzial sile i szybkosc wilka. -Z powodu stosunku innych ludzi - odpowiedzial elf. - Wielu uwaza wszystkich zmiennoksztaltnych za ohydne wynaturzenia, ktore powinny raz na zawsze zniknac. Thraun obawia sie takich ludzi. - Jandyr wstal. - Jest takim samym mezczyzna, jak kazdy z nas. Ma niestety druga nature, choc wolalby, zeby tak nie bylo. Nie nalezy sie go obawiac, zasluguje raczej na wspolczucie. Traktuj go jak czlowieka. To jedyne, czego chce. -Rozumiem - powiedzial Hirad. -Obawiam sie, ze tak naprawde zaden z nas go nie rozumie - odparl Jandyr. * * * Denser otworzyl drzwi w odpowiedzi na ciche pukanie. Nawet przez mysl mu nie przeszlo, ze moze to byc niebezpieczne. Na korytarzu prowadzacym do ich pokoi stal Sol, wiec nie bylo takiej potrzeby. Poza tym wiedzial, kto stoi za drzwiami.Nie pomylil sie. Pierwsza mysl, jaka przyszla mu do glowy, gdy ja zobaczyl, wolna od trudow podrozy i odziana w luzna, miekka szate, to to, ze jest bardzo atrakcyjna kobieta. Poczul nagle mrowienie w okolicy podbrzusza i stlumil usmiech. Zastanawial sie, czy byla w stanie czytac z jego twarzy. To mogloby byc przyjemne. Otworzyl szeroko drzwi. Erienne weszla do pokoju, usmiechajac sie. -Dzis poczne potomka. - Nie patrzyla na niego, a jej glos brzmial beznamietnie. Denser rozesmial sie. -To naprawde nie znaczy dla ciebie nic wiecej? -Mielismy umowe. Teraz nastapil czas zaplaty. To wszystko. - Jednak niesmialy usmiech zdradzil ja. Denser zamknal drzwi i podszedl do niej. Jego oczy podazaly za ksztaltem jej ciala, widocznym pod biala, migoczaca w swietle swiec szata. -Byc moze zaplata okaze sie przyjemna - powiedzial mezczyzna. Oczy mu blyszczaly, zrenice poszerzyly sie. -Nie po to zawarlam taka umowe - powiedziala Erienne szybko. - Ale sprawy czasem sie... rozwijaja. - Denser zauwazyl, ze lekko sie zaczerwienila. Stal teraz bardzo blisko niej. Nie poruszyla sie. -Zgodzilam sie, poniewaz doceniam twoje umiejetnosci magiczne. -I moja moc - dodal Denser. W koncu spojrzala na niego. -To glowny powod, dla ktorego wybralam ciebie, a nie Ilkara. -Ale on ... -Jest z pewnoscia przystojniejszy od ciebie. - Erienne ponownie usmiechnela sie. Denser wyprostowal sie, nadal stojac blisko niej. -Przeciez to elf! -Tak. Do tego Julatsanczyk. Dwa kolejne powody, dla ktorych wybralam twoje nasienie. - Jej usmiech powiekszyl sie. Miala naprawde piekna twarz. -Coz, schlebia mi fakt, ze uznalas moje kolegium za bardziej atrakcyjne - powiedzial Denser. -Masz chyba raczej szczescie, bo w innym przypadku stalabym teraz przed Ilkarem. -Do konca pewna siebie, prawda? - Dotknal dlonia jej twarzy, a ona pochylila glowe, opierajac ja na jego dloni. -To wypelnia pustke - szepnela. Zanurzyla dlon w jego wlosach, gladzac je az do szyi. -Nadal odczuwasz bol? - spytal Denser. -Jakby w moim sercu caly czas tkwil noz. -Chcialbym, abys dzis w nocy zapomniala o nim. - Jego glos byl ledwie slyszalny, mimo ze zblizyl usta do jej ucha. - Wspolnie uda nam sie zagoic twoje rany. Erienne chwycila jego twarz obiema dlonmi i spojrzala mu gleboko w oczy w poszukiwaniu klamstw. Nie znalazla nic i poczula, jak w oczach zbieraja sie jej lzy. -Co sie stalo? - spytal. -Nic. - Pocalowala go delikatnie, a on lekko musnal jezykiem jej wargi. Dlonie Erienne przesunely sie na kark. Jego ramiona objely ja mocno w talii i przyciagnely blizej. Pocalunki staly sie bardziej intensywne. Ich jezyki spotkaly sie, badajac sie nawzajem. Dlonie bladzily po cialach, oddechy stawaly sie coraz ciezsze. Denser poczul, jak dlonie Erienne oplataja mu szyje, by za moment opasc na piersi w poszukiwaniu guzikow koszuli. Miala na sobie prosta, biala szate, zapieta na prawym ramieniu. Mezczyzna odnalazl zapiecie i po chwili material opadl bezglosnie na ziemie, odslaniajac jej nagie cialo. Erienne westchnela cicho. Denser byl calkowicie pobudzony. Poprowadzil ja w strone lozka i polozyl, a potem pochylil sie nad nia, podpierajac sie rekami. Patrzyl na jej twarz i na piersi, ktore unosily sie szybko w rytmie jej oddechu. Otoczyl jedna z jej piersi dlonia i poczul, jak twardnieje. -Nie chcialas tracic czasu - powiedzial. -Nie. I nadal nie chce. - Erienne chwycila go za pasek. Jej dlonie odnalazly zapiecie spodni i sciagnely je w dol. Denser sciagnal przez glowe koszule. Razem cisneli spodnie na podloge, gdzie rozrzucone byly pozostale ubrania. Erienne wziela do reki jego czlonka i poprowadzila go w kierunku swojego ciala. Denser spojrzal w dol i zobaczyl trojkat ciemnych wloskow, wyraznie zarysowany na jej bialej skorze. Delikatnie rozchylila nogi, a mezczyzna wszedl w nia powoli. Potem pochylil sie i zaczal calowac jej piersi. Kiedy zaczal delikatnie poruszac sie w jej wnetrzu, ogarnela go fala many. Blyski niebieskiego swiatla zamigotaly mu przed oczami, kiedy wszedl w nia do konca. Swietliste nitki, ktore pozostawiali, rozchodzily sie, falujac i zanikajac w pomaranczowej poswiacie, pulsujacej dookola Erienne. W srodku byla miekka i delikatna, ale Denser prawie nie zwrocil na to uwagi, gdyz z kazdym kolejnym pchnieciem otaczaly go coraz ciemniejsze pasma many, stykajace i laczace sie z pomaranczowym blaskiem Dordovanki. Widok byl tak piekny, ze Denser wstrzymal oddech, a kiedy Erienne zaczela sie poruszac razem z nim, zupelnie stracil kontrole. -Nie przestawaj - szepnela i natychmiast odnalazl wlasciwy rytm. Erienne ich zblizenie wydawalo sie cudem. Widziala, jak ich many topnieja i lacza sie, czula jego dlon na piersi, jego usta na szyi i jego ruchy wewnatrz siebie, pewne i delikatne. Powstrzymywala moment ostatecznej rozkoszy, caly czas obserwujac ich falujaca mane. Kolory zmieszaly sie, tworzac w koncu pulsujacy powoli kokon o barwie glebokiego rozu. Teraz warunki byly idealne. Pchniecia Densera staly sie mocniejsze, tempo szybsze. Czula go gleboko w sobie, a po jej udach i plecach przechodzily dreszcze rozkoszy. Siegnela dlonia i objela jego jadra. Denser westchnal, wypuszczajac gwaltownie powietrze tuz obok jej ramienia. Erienne uniosla lekko biodra i szybko, lecz przy pelnej kontroli, zblizala sie do orgazmu. Ponad nia, Denser jeknal, takze czujac nadchodzacy szczyt. Jego penis stwardnial jeszcze bardziej, potegujac jej doznania. Doszli jednoczesnie, w swietlistej eksplozji many. Kokon pekl, rozsiewajac wokol krople teczowej poswiaty. Erienne krzyknela, przepelniona rozkosza i uczuciem tryumfu. Denser pchnal mocno, po raz ostatni, i przestal sie poruszac. Nadal jednak pozostawal gleboko w niej. Erienne polozyla dlon na podbrzuszu i wyslala pasma many, by ogrzaly nasienie, podtrzymaly je przy zyciu i nasycily zaczatkami potegi, ktora posiadzie jej dziecko. Denser uniosl glowe i spojrzal na nia. Usmiechnela sie. Objela dlonmi jego twarz i pocalowala go. -Powinnismy teraz zasnac - powiedziala. - Nastepnym razem mozemy skoncentrowac sie wylacznie na przyjemnosci. Rozdzial 24 Podczas swojego biegu do Parvy Selyn dziekowala bogom za niezwykly porzadek panujacy w wesmenskich obozach. Mimo tego, ze z oddali namioty wydawaly sie stac bez jakiegokolwiek ladu, w rzeczywistosci wszystkie tworzyly regularne polokregi wokol duzych ognisk, co dawalo Xeteskiance szanse unikniecia blasku plomieni, wzroku wojownikow oraz ich psow.Pomimo iz Plaszcz-Ukrycia calkowicie skrywal osobe, ktora go rzucila, zaklecie w najmniejszym stopniu nie tlumilo odglosow ani zapachow. Selyn szczegolnie obawiala sie destranskich ogarow bojowych najczystszej rasy, tak lubianych przez wesmenskie plemiona. Ludzkie oczy potrafily oszukac pozostale zmysly, ale w przypadku tych psow bylo to niemozliwe. Nie mogac sie zatrzymac nigdzie, oprocz miejsc okrytych glebokim cieniem, Selyn biegla, szla, czolgala sie lub podazala truchtem, w zaleznosci od sytuacji, przez caly czas bacznie obserwujac ziemie w poszukiwaniu jakiejs suchej galazki lub kamienia. Jej serce wypelnialo uczucie podniecenia. Przez cale swoje zycie zdobywala umiejetnosci przydatne w takich jak ta misjach. Zadanie gleboko za liniami nieprzyjaciela, niesamowite wrecz ryzyko i smiertelnie grozny przeciwnik - niczym lew wsrod traw sawanny, Selyn bezszelestnie podazala w kierunku Parvy. W miejscach, w ktorych ogniska oswietlaly namioty szczegolnie silnym blaskiem, zwalniala, by dokladniej przyjrzec sie obozowiskom. Wszystkie byly do siebie podobne. Naprzeciw rzucajacego blask ognia dumnie stal plemienny totem. Nad ogniem wisialy parujace garnki. Wokol ognisk stalo w szeregu od szesciu do dziesieciu namiotow. Gdzieniegdzie dalo sie zauwazyc zgrupowania mniejszych namiotow, w ktorych spali wazniejsi ranga Wesmeni i prawdopodobnie szamani. To wlasnie ich Selyn zdecydowala sie omijac szerokim lukiem. Wszedzie wokol niej znajdowali sie Wesmeni, wylegujacy sie dookola ognisk, by uchronic sie przed nadchodzacym chlodem nocy. Wiekszosc namiotow oswietlaly latarnie. Z roznych stron cisze nocy przeszywaly jeki i krzyki kobiet - niektore wyrazaly przyjemnosc, inne wrecz przeciwnie. Nigdzie nie bylo straznikow, patroli ani wart. Arogancko pewni siebie Wesmeni podziwiali odnowiona potege Parvy i wrecz plawili sie we wlasnym poczuciu bezpieczenstwa. Rzeczywiscie byli bezpieczni, choc to zapatrzenie we wlasna potege, cien i gwar obozu umozliwialy szpiegowi pewne, choc ostrozne przejscie przez ich teren. Odlegle przedmiescia miasta, nie tkniete jeszcze reka WiedzMistrzow i ich akolitow, byly ciche. Dziedzictwo przeszlosci, strzaskanych kamieni i popekanego drewna nadal sluzylo jako swiadectwo ran odniesionych w pradawnych bitwach. Jednak dla Selyn bylo one wyraznym i przerazajacym zarazem zrodlem kontrastu z terenami, ktore lezaly poza nimi - terenami odbudowanego miasta. Podazala poprzez ruiny w kierunku dzielnicy niskich, podluznych budowli, sluzacych za magazyny. Otaczajace ja budynki z kamienia i zwiru mialy plaskie dachy uwienczone kominami, z ktorych nie unosil sie dym. W oddali, nieopodal centralnego placu, znajdowaly sie wyzsze, skierowane ku nocnemu niebu budynki, bedace swiadectwem wysilkow Wesmenow i akolitow WiedzMistrzow, ktorzy w zaledwie kilka miesiecy przeobrazili przeklete pustkowia pelne skal i piachu na nowo w tetniace zyciem miasto. Minela jeszcze kilka budynkow, zanim wspiela sie po scianie jednego z nich i polozyla sie posrodku dachu, by odpoczac. Plaszcz-Ukrycia rozproszyl sie. Jej tetno, pedzace z niesamowita predkoscia podczas podrozy do Parvy, prawie nie zwolnilo. Nastepnym zadaniem bylo dostanie sie do samej piramidy. Wyczerpala juz prawie caly zapas many, wiec teraz schronienia mogla szukac jedynie w ciemnosci. * * * Zapadal zmierzch, okrywajac cieniem gore Xetesku. Przeblyski niklego swiatla wydostajace sie z komnaty przez okna stawaly sie coraz jasniejsze, w przeciwienstwie do slabnacego blasku przemijajacego dnia. Denser, Erienne i Ilkar siedzieli przy stole z Laryonem, bliskim wspolpracownikiem Stylianna. Mag zatrzymal ich przez drzwiami prowadzacymi do pomieszczen mentora Densera i skierowal ich do wlasnej siedziby, gdzie opowiedzial im o ostatnim konflikcie Nyera z wladca Xetesku. Od tamtego czasu widywano Nyera w bliskim towarzystwie opozycyjnej frakcji magow i w zwiazku z tym na Laryona spadl obowiazek oszacowania prawdopodobienstwa uwolnienia Bezimiennego.Sol stal w milczeniu na strazy przy drzwiach do gabinetu. Denser odepchnal od siebie mysli dotyczace prawdziwych intencji Nyera i skoncentrowal sie na ich obecnym zadaniu. Reagujac na kiwniecie Laryona, ponownie napelnil kieliszki winem. -Ryzyko jest duze - powiedzial xeteskianski mistrz, odchylajac sie w swoim krzesle. Blask lampy oblal jego krotko przyciete, siwe wlosy, wydamy nos i male usta. -Ale jest to mozliwe - rzekl Ilkar. -Teoretycznie - odparl ostroznie Laryon. - Najpierw musisz zrozumiec proces, w wyniku ktorego dochodzi do stworzenia Protektora. -Wydaje mi sie, ze az nadto go rozumiem - odpowiedzial szybko elf. -Nie - odezwal sie Denser. - Nie rozumiesz. I prosze, odlozmy na bok kwestie moralne. To, co za moment uslyszycie, nie bedzie przyjemne, lecz pamietajcie, ze wszyscy probujemy pomoc Solowi. -Doprawdy? - zachichotal ponuro Ilkar. - Chcialbym w to uwierzyc, ale wydaje mi sie, ze wszyscy wiemy, iz robimy to jedynie po to, by Hirad nie uciekl gdzies ze Zlodziejem Switu. -Nie ucieklby daleko - odezwal sie Laryon lekcewazaco. -Chcesz sie zalozyc? - spytal zaczepnie elf. -Mozemy to sobie darowac? - cierpliwosc Densera wyraznie opadla. - Ta dyskusja do niczego nie prowadzi. Poza tym, mistrzu, odradzalbym ten zaklad. Nie masz pojecia, do czego Krucy sa zdolni. Laryon otworzyl usta, by sformulowac odpowiedz, ale tylko westchnal glosno. -Protektor - zaczal. - To wskrzeszona, samowystarczalna istota, ktorej cialo zostaje odtworzone na podstawie wspomnien zawartych w jego duszy. Bardzo istotna cecha tych wspomnien jest fakt, ze sa one o wiele dokladniejsze od obrazow przechowywanych w mozgu. Jezeli dusza zostanie zabrana w przeciagu dwunastu godzin od smierci, nastepuje calkowite odtworzenie ciala i zdolnosci umyslowych. -Na pewno jest tu gdzies jakies ale - powiedzial Ilkar, krecac glowa i spogladajac na Bezimiennego. -To prawda. Dusza nie jest ponownie umieszczana w obrebie ciala. -Co? - Erienne poderwala sie do gory. -W takim razie jak... - zaczal elf. -Co z poczatku uwazane bylo za jedyny sposob utrzymania trwalego poddania, stalo sie ostatecznym narzedziem sluzacym zachowaniu kontroli - powiedzial Laryon. - Kiedy zaklecie bylo jeszcze w fazie eksperymentalnej, jedyna metoda na przywrocenie funkcji zyciowych bylo polaczenie ciala i duszy za pomoca Demonicznego-Lancucha, ktory zniewala zbiorowa swiadomosc przy zakleciach wielokrotnego przyzywania. Jak dotad sprawdza sie doskonale. Poniewaz demony pozostaja pod nasza kontrola, mozemy rozkazac im, cokolwiek zechcemy. Zazwyczaj naszym zyczeniem jest utrzymanie niezakloconego polaczenia pomiedzy cialem a dusza. -Zazwyczaj - mruknal Ilkar, zdajac sobie sprawe z przerazajacych konsekwencji takich dzialan. -Tak - powiedzial Denser. - Ponadto mistrzowie moga rozkazac demonom, by zrobily z dusza i cialem cokolwiek zechca. Moga im nawet dac zupelna swobode i to wlasnie oznacza wspomniane juz wieczne potepienie. Teraz rozumiesz, dlaczego sam nie moglem nic zrobic. -To nieludzkie - powiedzial elf. -To za malo powiedziane - zgodzil sie Laryon. -Gdzie wiec znajduja sie dusze? - spytala Erienne. -Sa w stanie zawieszenia, wewnatrz gory. Wszystkie sa tu razem i to wlasnie jest zrodlem prawdziwej potegi Protektorow. Wymiana informacji i reakcje nastepuja natychmiastowo. Zlozona z nich armia bylaby nie do powstrzymania. - Mistrz uniosl brwi. -Jak wyglada procedura uwolnienia Bezimiennego? - Ilkar wskazal na przypominajaca posag postac Sola. -Posluchaj - powiedzial powaznie Laryon. - Wyjasnilem ci sposob tworzenia Protektora, abys byl w stanie zrozumiec istniejace ryzyko - przynajmniej na tyle, na ile jestesmy je w stanie przewidziec. Musisz zdac sobie sprawe z faktu, ze jeszcze nigdy nie probowano zrobic tego, co wspolnie z Denserem zamierzam. Zrobie wszystko, co w mojej mocy, by utrzymac Sola przy zyciu, lecz niczego nie potrafie obiecac. -Jego smierc bylaby nader wygodna, prawda? -Nie bardzo. Co bym wtedy zyskal? -Podstawe dla dalszego uzywania Protektorow - odparl Ilkar. - Moglbys udowodnic pozostalym kolegiom, ze probowales, lecz niestety nie udalo ci sie i dalej spokojnie twierdzic, ze lepsza taka egzystencja niz nic. Wiedzac to, co wiem, osobiscie poddaje pod watpliwosc stwierdzenie, ze bycie Protektorem jest lepsze niz nic. -Rozumiem twoj cynizm - powiedzial Laryon. - I pomimo tego, ze mi zapewne nie uwierzysz, zgadzam sie z toba. W Xetesku istnieje coraz silniejsze stronnictwo zadajace przyspieszenia reform pewnych archaicznych i nieetycznych zwyczajow. Denser jest jego czlonkiem, a ja jestem chyba najwyzszym ranga magiem popierajacym te starania. Pragne tego zarowno jako zwolennik zmian, jak i jako czlowiek oddany nauce. Dlatego wlasnie Denser bedzie mi towarzyszyl. Jemu z pewnoscia ufasz. -Tak jak kazdemu Xeteskianinowi. Laryon usmiechnal sie. -Nie moge obiecac nic wiecej. -W takim razie musi mi to wystarczyc. Pozwol jednak, ze najpierw cos ci powiem. Jezeli Bezimienny umrze, a ty nie bedziesz umial wytlumaczyc jego smierci Hiradowi w taki sposob, by to zrozumial, to on zareaguje tak, jakbys nam w ogole nie pomogl. -Dzieki - powiedzial Denser. - Dolac komus wina? - Mag ponownie napelnil kieliszki. -Okresl szanse powodzenia - odezwala sie Erienne. -Okresl to nieodpowiednie slowo. Lepszym bedzie chyba przybliz - odpowiedzial Laryon. - Po pierwsze, nadal istnieje jedynie teoretyczna mozliwosc przywrocenia cialu duszy, i to tylko i wylacznie przy uzyciu Demonicznego-Lancucha. Nie wiemy, jakiego rodzaju obrazenia moze to wywolac. Ponadto nie wiemy, czy dusza zechce powrocic i jakie moga byc konsekwencje przedluzonego pozbawienia swiadomosci. Mozemy jedynie zgadywac, jaki uszczerbek poniesie cialo w wyniku przerwania Lancucha, ktore przywroci mu kontrole nad nim samym. Nie zapominaj, on umarl. Ilkar spojrzal na Bezimiennego, ktory utkwil w nich swoj wzrok. A moze to raczej Lancuch, uzywajac ciala Sola, obserwowal ich i przysluchiwal sie ich rozmowie. Tak jak zwykle jego skryte za maska oczy nie mialy zadnego wyrazu. -Smierc wydaje sie milsza od tego, czym go obdarowaliscie - powiedzial Ilkar. -Zgadzam sie - odparl Laryon. - Denserze? Musimy sie przygotowac. Najpierw jednak powinnismy rozwiazac kwestie naszego przyjaciela, Nyera. Czy moglbys skontaktowac sie ze swoim chowancem? Denser kiwnal glowa i zamknal oczy. * * * Kot przekrecil sie na kolanach Hirada, budzac wojownika z drzemki. Kruk wyprostowal sie na krzesle i wyjrzal przez okno. Bylo pozne popoludnie i swiatlo sloneczne stawalo sie coraz slabsze. Lekki powiew chlodzil rozgrzane pola. W oddali Hirad dojrzal jednego z pomocnikow Evansona prowadzacego plug. Z pobliskich stodol i pomieszczen gospodarczych dochodzily odglosy pracy.Wojownik spojrzal przelotnie na kota i niemal poderwal sie na rowne nogi, napotkawszy wzrok demona. -Nie rob tego wiecej! - wykrzyknal Hirad. Chowaniec usmiechnal sie i zachichotal, wydajac z siebie gleboki i trzeszczacy dzwiek, ktory z radoscia mial niewiele wspolnego. -O co chodzi? -Nadjezdzaja. Musimy zbierac sie do drogi. -Czy to Denser? Chowaniec pokrecil przeczaco glowa. - To ci, ktorzy pragna Zlodzieja Switu tylko dla siebie. Musimy sie zbierac. * * * Styliann zbieral w glowie mysli, spogladajac na wyrazajace wrogosc twarze mezczyzn siedzacych przy stole. Wesmeni byli juz niedaleko zatoki Gyernath i zblizali sie do Kamiennych Wrot, wiec nie mogl sobie absolutnie pozwolic na utrate poparcia ze strony pozostalych kolegiow. I pomimo tego, ze byl wsciekly z powodu krokow podjetych przez wyslannika Nyera, jednakowa zlosc wywolalo postepowanie dordovanskiego maga, ktory byl bezposrednio odpowiedzialny za jakze napieta sytuacje.-Niefortunne wydarzenia... - Vuldaroq parsknal. Styliann spojrzal mu gleboko w oczy, zanim dokonczyl swoja wypowiedz, dlawiac wewnatrz siebie odpowiedz, ktorej zadalo jego serce. - ...ktore mialy miejsce w Dordover kilka dni temu, zmusily nas do wyjawienia wam czegos, co w naszej opinii powinno bylo pozostac w tajemnicy nieco dluzej. -Nie ufasz nam? - spytal Heryst, glosem pozbawionym najmniejszej nuty urazy. -Wydawalo mi sie, ze pewne reakcje z waszej strony, gdyby mialy miejsce zbyt wczesnie, moglyby bezposrednio zagrozic przyszlosci Balai - powiedzial Styliann. -I oczekujesz, ze w zwiazku z tym uznam skalanie mojego mauzoleum przez twojego wyslannika za uzasadnione? - Glos Vuldaroqa byl cichy, lecz jadowity. Wladca Xetesku zaczal skubac brew i po chwili odpowiedzial, decydujac sie spojrzec Dordovanczykowi prosto w oczy. -Odpowiedz na zadane przez ciebie pytanie musi byc twierdzaca, lecz pozwol, ze ja uargumentuje. W kazdym innym przypadku podjete przez nas kroki bylyby z pewnoscia odmienne. Prawda takze jest fakt, ze zanim wydalismy zgode na podjecie dzialan, ktore mialy miejsce, dokladnie przeanalizowalismy ewentualne skutki tych dzialan. Gleboko zalujemy, ze dowiedziales sie o podjetych przez nas krokach w taki wlasnie sposob. Ponadto doszlismy do wniosku, ze wczesniejsze poinformowanie cie o naszych zamiarach okazaloby sie decyzja nierozwazna, ktora moglaby doprowadzic do powaznego rozlamu. Vuldaroq pokiwal powoli glowa. Jego twarz byla czerwona, a miesnie szczek napiete. Rozparl sie w swoim krzesle. Oparcie zacienilo mu twarz. -Dokladnie przeanalizowalismy - powiedzial. - Gleboko zalujemy. - Jego twarz ponownie ukazala sie w swietle. - Jeden z moich magow zginal. - Zapadla cisza. -Hmm. - Styliann poprawil sie w swoim krzesle, pociagnal lyk wody i przeczytal notatki przygotowane przez swoich pomocnikow. Byly zbiezne z obrana przez niego linia obrony. - Powiedz mi, prosze, dlaczego zginal? -Poniewaz probowal zapobiec zbezczeszczeniu naszych krypt. -Doprawdy, to wlasnie robil? Ja widze to inaczej. Moze zechcialbys wytlumaczyc pozostalym tu obecnym, w jaki sposob porwanie i uwiezienie chowanca w celu przygotowania pulapki na jego pana mialo mu pomoc w obronie krypt? -Nie jestem dzieckiem, ktore zostalo przylapane na jakims niecnym wystepku - prychnal Vuldaroq. - Nie traktuj mnie w ten sposob. Nasz mag zostal zamordowany przez waszego zdziczalego chowanca, nie zapominajmy o tym. -No dobrze. Jestem gotow zgodzic sie, ze taki byl w istocie rezultat koncowy zaistnialych wydarzen. Jednak wydaje mi sie, ze Barrasowi i Herystowi nalezy sie dokladne wytlumaczenie sytuacji, w wyniku ktorej doszlo do tej jakze niefortunnej smierci. Nie chcialbym, by okazalo sie, ze nie sa w stanie nadal wspierac naszego rozejmu z powodu nieporozumienia. -Co nazywasz nieporozumieniem? - spytal Vuldaroq lekcewazaco. - Trudno chyba nazwac tak morderstwo. W oczach Stylianna zaplonal ogien. Jeden z jego pomocnikow zauwazyl, ze wladca Xetesku zamierza wstac i polozyl szybko dlon na jego ramieniu. Mag nieco ochlonal. -Obawiam sie - powiedzial powoli Styliann - ze nasi koledzy moga nie zdawac sobie sprawy z faktu, iz chowanca zlapano poza murami waszego kolegium. -Byl na terenie miasta - warknal Vuldaroq. -Czy to przestepstwo? - zrewanzowal sie Xeteskianin. -Mial zamiar... -Czy to przestepstwo? - powtorzyl glosniej Styliann. Twarz Dordovanczyka przybrala jeszcze bardziej zlowrogi wyraz. -Nie. To nie jest przestepstwo. -Dziekuje za wyjasnienie. Czulbym sie zle, gdybym nie poinformowal tu zgromadzonych, ze chowaniec byl jedynie obserwatorem, a sam Denser znajdowal sie wtedy w lesie sporo oddalonym od Dordover, i gdyby porwanie chowanca nie mialo miejsca, nie przekroczylby nawet bram miasta. Nie oczekuje od was darowania nam aktu kradziezy, lecz zrozumienia koniecznosci podjecia takiego kroku. Chcialbym tez zaznaczyc, ze zamierzalismy zdobyc pierscien inna metoda, bez uzycia przemocy i obecnosci w miescie magow z innego niz Dordover kolegium. Do niefortunnych wydarzen doszlo tylko i wylacznie z winy nierozwaznego maga, ktory mial nieszczescie poznac nieuniknione konsekwencje uwiezienia chowanca, ktoremu pozniej udalo sie odzyskac wolnosc. Pomieszczenie wypelnil chrobot nerwowego pisania. Przedstawiciele wszystkich stron zblizyli sie do swoich pomocnikow i szeptem rozwazali uslyszane wlasnie slowa. Styliann spogladal prosto przed siebie. -Czy zgadzasz sie z opisem wydarzen przedstawionym nam przez Stylianna? - spytal w koncu Barras. -Chowaniec zostal zlapany poza murami kolegium - zgodzil sie Vuldaroq. - Nie zapominajcie jednak, ze w tym samym czasie na teren kolegium wdarly sie bezprawnie dwie inne osoby. -Obawiam sie, ze przedstawiona przez ciebie chronologia zdarzen moze byc cokolwiek znieksztalcona. - Na twarz Stylianna wystapil usmiech. - Dwaj czlonkowie Krukow, o ktorych wspomniales, byli swiadkami porwania w czasie, gdy nadal znajdowali sie poza murami kolegium. -I planowali wlasnie, jak dostac sie na jego teren. -Nie rozwazamy tutaj ich poczynan - powiedzial Heryst. Jego uprzejmy glos rozladowal panujace wokol stolu napiecie. - Omawiamy kroki podjete przez magow z twojego kolegium. -Przeciez to my jestesmy poszkodowanymi! - Vuldaroq wstal i uderzyl obiema piesciami w stol. -Jezeli chodzi o kradziez pierscienia, tak. Jestescie. - Heryst wzruszyl ramionami. - Lecz podstawa dla twoich zarzutow wobec dzialan Xetesku jest smierc jednego z twoich magow. Maga, ktory porwal chowanca znajdujacego sie poza murami kolegium. - Mezczyzna pochylil sie do przodu. Na jego oblanej swiatlem twarzy dalo sie zauwazyc lekki usmiech. - Tamtego wieczora to Dordover popelnilo pierwsze przestepstwo. -Co masz na mysli? - Twarz Vuldaroqa byla czerwona, a jego ramiona nieznacznie opadly. Wytarl z czola krople potu. -Chodzi mu o to, ze rozmawiamy tu o dwoch oddzielnych wydarzeniach, ktore ty ze soba powiazales. Styliann przyznal sie do jednego z nich, a ponadto podal powody, dla ktorych do niego doszlo. Za drugie wydarzenie, pomijajac jego niefortunnosc, wydaje sie byc odpowiedzialny Dordovanczyk, ktory sprowadziwszy na teren kolegium chowanca i Xeteskianina, co w innych okolicznosciach nie mialoby miejsca, musial nastepnie poniesc nieuniknione konsekwencje swojego czynu. -Nieuniknione? Czy morderstwo moze kiedykolwiek byc nieuniknione? -Dosyc! - Styliann ponownie wstal. - Doskonale zdajesz sobie sprawe z sily wiezi pomiedzy chowancem a jego panem, tak samo jak zdawal sobie z tego sprawe twoj nierozwazny uczen. W innym przypadku byc moze udaloby mu sie uwiezic obu, choc jego motywacja pozostaje poza sfera mojego zrozumienia. Na wlasne nieszczescie zdecydowal sie odebrac chowanca nader utalentowanemu magowi. Denser musial go uwolnic i dlatego zycie twojego ucznia dobieglo konca. Osobiscie nie zaluje. Przejdzmy dalej. Dwa wydarzenia, jak Barras slusznie zauwazyl. Rozmawiamy teraz o kradziezy. Wyjasnilem juz, dlaczego doszlo do niej w taki a nie inny sposob i dlaczego utrzymywalismy pewne fakty w tajemnicy. Od momentu poczynienia przeze mnie powyzszych wyjasnien Vuldaroq utrzymuje mnie w przekonaniu, ze zatajenie tych faktow bylo decyzja sluszna. Jezeli nie bedziemy wspolpracowac, czeka nas zaglada. Musicie mnie wesprzec, a ponadto musicie, tak jak ja, uwierzyc, ze Zlodziej Switu jest nasza jedyna szansa powodzenia. -Zgadzam sie z toba - powiedzial Barras. - Choc osobiscie za obraze uznaje fakt, ze informacje tej wagi byly przede mna ukrywane. -Rozumiem... - Styliann podrapal sie w ucho. - Dobrze, pozwolcie, ze ujme to w nastepujacy sposob. Zalozmy na chwile, ze powiedzialbym wam o Zlodzieju Switu podczas naszego ostatniego spotkania i wspolnie, jako delegacja wszystkich czterech kolegiow, udalibysmy sie do Rady Dordover i poprosilibysmy o wydanie nam Pierscienia Arteche. Jaka bylaby odpowiedz Rady, Vuldaroqu? -Dobrze wiesz jaka - wycedzil mag. -Tak, wiem. Na poczatku by nam odmowili. - Styliann rozlozyl szeroko ramiona. - Potem, pod wplywem silnej presji, zgodziliby sie zapewne na wydanie pierscienia, lecz na pewno zazadaliby obecnosci starszego ranga Dordovanczyka przy kazdej probie uzycia Zlodzieja Switu, a takze jako konsultanta opiniujacego dalsze dzialania. Jak dlugo zajeloby nam uzgodnienie wszystkich szczegolow? Miesiac, moze dwa? Panowie, bylem przekonany, ze nie dysponowalismy az tak duza iloscia czasu, a zblizajaca sie armia Wesmenow potwierdza jedynie moje obawy. Przepraszam was wszystkich za to, ze ukrylismy przed wami nasze rozwiazanie dotyczace kwestii WiedzMistrzow, lecz obecnie znajdujemy sie na etapie, na ktorym mamy dosc duza szanse powodzenia. Teraz wiecie juz, ze wasze rady opoznialyby poszukiwania zaklecia, byc moze nawet uniemozliwilyby je. Wiecie takze, ze na dzien dzisiejszy w szeregach Krukow znajduja sie przedstawiciele trzech kolegiow, a fakt ten, jezeli uzyskamy blogoslawienstwo ze strony Herysta, stanowi odzwierciedlenie ukladu sil. - Heryst kiwnal glowa. - Doskonale. Pozostalo nam jedynie umozliwienie Krukom przedostania sie na zachod. -I jak mamy zamiar tego dokonac? - spytal Heryst. -Zdobedziemy Kamienne Wrota - odpowiedzial Styliann. Vuldaroq odezwal sie z kpina w glosie. - W okolicach przeleczy stacjonuje osiem tysiecy Wesmenow. Jak wedlug ciebie, Styliannie, dokonamy tego cudu? Wladca Xetesku usmiechnal sie. *** Skonczywszy wysylanie wiadomosci, Denser odwrocil sie do Ilkara i Erienne.-Zrobilem wszystko, co w mojej mocy. Chowaniec dopilnuje, by opuscili farme i wyruszyli w kierunku Triverne. Potem powroci do mnie. -Zdaza? - spytal elf, czujac sie nieswojo na mysl o tym, ze Krucy podrozuja pozbawieni jakiejkolwiek ochrony magicznej. Denser kiwnal glowa. -Wy takze zdazycie, pod warunkiem, ze wyjedziecie natychmiast. Jeden z Protektorow Laryona bedzie was eskortowal az do bram miasta. Jezeli bedziecie jechac przez cala noc, dotrzecie tam nad ranem. Dolacze do was najszybciej, jak to bedzie mozliwe. -Gdzie dokladnie znajduje sie Nyer? - Wzrok Ilkara bladzil po scianach korytarza. Wydawalo mu sie, ze xeteskianski mistrz pojawi sie nagle znikad i zaatakuje ich. -Jest w drodze na farme - odparl Denser i przygryzl warge. - Nadal nie moge uwierzyc, ze mnie zdradzil. -Denser! - Glos Laryona zabrzmial z wnetrza komnaty zaklec. -Musze isc. - Xeteskianin pocalowal Erienne i przytulil ja. - Badz ostrozna. -Bede pamietac. - Kobieta usmiechnela sie i pogladzila go po twarzy. -Nie zawiedz nas - powiedzial Ilkar. -Jezeli okaze sie to mozliwe, to bede nad jeziorem Triverne przed wami, i to razem z Bezimiennym. -To byloby godne podziwu. -W takim razie postaram sie, by tak wlasnie sie stalo. - Denser wyciagnal dlon. Elf zawahal sie na moment, a potem ja uscisnal. -Denser! - glos Laryona wyrazal zniecierpliwienie. Denser uniosl brwi, wszedl do komnaty i zamknal za soba drzwi. Ilkar i Erienne uslyszeli szczek metalowych sztab. Do komnaty nie wejdzie juz nikt. -Chodzmy - powiedzial elf. Erienne wpatrywala sie jeszcze przez moment w drzwi, a potem ruszyla w kierunku wyjscia z katakumb i swiezego powietrza. Wewnatrz opancerzonej komnaty zaklec, gleboko pod sama gora, Bezimienny, Sol, mrugnal oczami na widok zapalonej swiecy. Denser i Laryon rozmawiali ze soba u stop oltarza, na ktorym lezal Protektor. Pod jego glowa znajdowaly sie poduszki, a ubrany byl w tradycyjna ciemna tunike i spodnie. -Twoim zadaniem bedzie stworzenie kanalu z many, ktory utrzyma Demoniczny-Lancuch pod kontrola az do momentu, gdy J jego dusza powroci do ciala. - Laryon rozprostowal palce. - Demony beda sie opierac i w chwili, gdy dusza dokona przejscia, sprobuja sie uwolnic. Wiesz, co robic? Denser skinal glowa. -W takim razie zaczynajmy. Martwie sie o bezpieczenstwo Krukow. Laryon podszedl do glowy Sola, wzniosl dlonie nad jego oczami i wyszeptal krotka modlitwe. Cialo Protektora rozluznilo sie, powieki opadly, a glowa osunela sie na lewa strone. Nie oddychal. -Mamy niewiele czasu. Przygotuj kanal z many. Badz gotowy i czekaj, dopoki Lancuch bedzie widoczny. Instynkt podpowie ci, co robic dalej. Zaufaj mi. Denser nabral gleboko powietrza i zaczal tworzyc z many ksztalt kanalu. Dostroil swiadomosc, by mogla odbierac spektrum many i dostrzegl otaczajaca Sola ciemnoniebieska polyskujaca powloke - statyczna mane, podtrzymywana przez Lancuch-Demonow. Ksztalt kanalu nie byl skomplikowany. Byl cylindryczny i poruszal sie na sposob spirali w kierunku przeciwnym do Densera. Trudnosc polegala na utrzymaniu obu koncow w stabilnym i otwartym stanie, by mogly wchlonac i utrzymac Lancuch. Pole many z lewej strony zafalowalo, stalo sie ostrzejsze, a jego kolor poglebil sie. Laryon wlasnie rzucal zaklecie. Prawie natychmiast powloka otaczajaca Sola zafalowala. Cos przyciagalo ja w kierunku utworzonego przez Laryona ksztaltu. Mana blyszczala i migotala, zlewajac sie w cos, co z poczatku przypominalo bezksztaltna mase. Lecz wkrotce ksztalt masy stawal sie coraz bardziej wyrazny. Przybrala forme stozka, splynela z ciala Sola i znieruchomiala, dotykajac jednym koncem piersi Protektora, a drugim uderzajac o podloge ponizej plyty. Wzdluz stozka biegly w gore i w dol linie czystej energii. Nagle przed Denserem pojawil sie Demoniczny-Lancuch. Twarze, konczyny, ciala, usta, palce, wlosy, wirujace razem wewnatrz stozka. Komnate wypelnily syczace glosy. Ciala skrecaly sie i poruszaly, lecz wszystkie byly zlane w jedna, ohydna i chaotyczna mase. Rece jednego z nich tkwily w klatce piersiowej innego. Glowa kolejnego demona zlala sie ze stopa jeszcze innego stwora. Polaczone ze soba na najrozniejsze sposoby, wszystkie byly jednakowe i zywe. Rozwscieczone. Jeden ze stworow, znajdujacy sie w samym srodku lancucha, spojrzal prosto w oczy Densera i ryknal w nienawisci. Wzrok maga byl jednak pozbawiony jakichkolwiek emocji. Xeteskianin zwrocil uwage na stwora wielkosci nowo narodzonego dziecka, o dlugich, sztywnych ramionach, zdeformowanych, grubych nogach i przepelnionej czystym zlem twarzy. Z pozbawionych warg istoty splywala struzka niebieskiej sliny, a jego dlugi jezyk co chwila oblizywal wlasne policzki. Jego pazury rozdzieraly wlasne cialo. Wielkie oczy demona przypominaly ciemne wyzlobienia przepelnione plonaca wrogoscia, a jego uszy wznosily sie ponad pulsujaca czaszka, tworzac ponad nia cos na ksztalt iglicy. -Teraz - powiedzial Laryon, wyraznie zmeczonym glosem. -Zakryj - rozkazal Denser w odpowiedzi na slowa mistrza i jego kanal many ruszyl w kierunku Demonicznego-Lancucha. Na ulamek sekundy otworzyl sie na calej dlugosci, a potem zamknal w mgnieniu oka, tlumiac wsciekle wycie demonow. -Wspaniale - powiedzial Laryon. Denser poczul, jak mistrz zwalnia kontrole nad Lancuchem. Demony zwrocily uwage na nowy, otaczajacy je ksztalt, probujac przebic go stopami, piesciami i klami. -Nie sa w stanie sie wyrwac. Utrzymuj staly poziom koncentracji. One nie sa wystarczajaco silne - powiedzial Laryon. - Rob dokladnie to, co mowie. Nastepna czesc bedzie naprawde trudna. Rozproszysz kanal dopiero na moja komende. Laryon wciagnal powietrze gleboko do pluc i zaczal przygotowywac droge dla duszy Bezimiennego. Rozdzial 25 Chowaniec przysiadl na prawym ramieniu Hirada. Barbarzynca skrzywil sie i nerwowo zacisnal usta.-Jak nas znalezli? - zapytal. -Ktos nas zdradzil. Ktos potezny. - W glosie demona dalo sie wyczuc zaskoczenie i gniew. - Musicie wyruszyc w kierunku jeziora Triverne. Evanson was poprowadzi. -Nie mam zamiaru uciekac - powiedzial hardo Hirad. Chowaniec zignorowal te uwage. -Odciagne ich uwage. To pozwoli wam uciec. -Dlaczego nie zostaniemy tu i nie zalatwimy tego po staremu? Demon spojrzal na wojownika poblazliwie. -Nie rozumiesz. Sa od was potezniejsi. Ode mnie rowniez. Zabija mnie. Hirad zmarszczyl brwi, zirytowany. -Powodzenia Kruku. Opiekuj sie moim panem. - Chowaniec wylecial przez otwarte okno wysoko ku nocnemu niebu. * * * Cialem Bezimiennego wstrzasnal silny spazm. Jego dusza przeplynela przez Demoniczny-Lancuch do ciala z niesamowita wrecz predkoscia. Laryon usmiechnal sie, ale byl zupelnie nieprzygotowany na sprzezenie zwrotne. W ogole nie rozwazal mozliwosci jego wystapienia. Powracajaca do ciala dusza pokonala nacisk Lancucha wiazacego istote Bezimiennego, czego rezultatem bylo gwaltowne zerwanie polaczenia.W akompaniamencie tryumfalnego wycia Lancuch oderwal sie od ciala Bezimiennego i wylecial szerokim lukiem w kierunku obu magow, trafiajac Laryona w skron. Starszy mag uderzyl mocno o sciane i jeknal, osuwajac sie na ziemie. Spomiedzy jego warg saczyla sie cienka struzka krwi. Mlodszy i szybszy Denser zdolal uchylic sie przed atakiem Lancucha, czujac jak mana tnie powietrze ponad jego glowa. Chwile pozniej mag poczul dobrze mu znany podmuch - demony zaczely przybierac cielesna forme. Probujac sie skoncentrowac, Xeteskianin usilowal zamknac jeden z koncow utworzonego przez siebie kanalu, ale widzac, jak Lancuch rozdziera tworzace mane linie energetyczne, zrozumial, ze jego wysilki sa daremne. Podczas gdy Lancuch skrecal sie niczym waz szykujacy sie do zadania kolejnego ciosu, Denser poczul cos, czego nigdy tak naprawde nie doswiadczyl. Strach. Strach spowodowany faktem, ze nie dysponowal moca, ktora moglaby powstrzymac Demoniczny-Lancuch przed przybraniem formy cielesnej, strach z powodu tego, ze nie umial zapobiec wlasnej smierci, ale nade wszystko strach przed wlasna niewiedza, przez ktora teraz przyjdzie mu zginac. Lancuch ponownie zwinal sie, rozrywajac konstrukt Densera. Mag uslyszal przepelnione nienawiscia obelgi. Demony obiecywaly mu smierc i meki trwajace wiecznosc, smiejac sie przy tym z jego bezradnosci. Lancuch wystrzelil w kierunku maga, chybil go zaledwie o centymetr. Denser uskoczyl w lewo i upadl ciezko nieopodal nieruchomego ciala Laryona. Mistrz nadal zyl. Denser potrzasnal mocno jego cialem. -Pomoz mi - powiedzial. Mistrz jeknal. - Pomoz mi! - krzyknal mlodszy mag, zauwazywszy katem oka, ze znajdujacy sie nieopodal ciala Bezimiennego Lancuch zmienil sie w wirujace klebowisko wscieklosci. Wojownik, tymczasem, lezal nieruchomo, oddychajac powoli, nieswiadomy bliskosci przerazajacych istot. Laryon cos powiedzial, lecz Denser nie zrozumial niewyraznie wypowiedzianych slow. -Co? -Zwes... fawla - wymamrotal mistrz. -Nie rozumiem. Laryon otworzyl oczy i spogladajac ponad ramieniem Densera, chwycil go obiema rekami i przyciagnal blisko do siebie. -Zwierciadlo-Swiatla - wyszeptal i mocno przyciagnal glowe Densera do swojej piersi. Demoniczny-Lancuch przetoczyl sie ponad glowa mlodszego mezczyzny i trafil w twarz Laryona. Jego pelen bolu okrzyk umilkl gwaltownie. Uscisk zelzal. Denser spojrzal za siebie. Demoniczny-Lancuch nadal trzymal sie podlogi komnaty, skrecajac na wszystkie strony, a gloszacy bliskie zwyciestwo smiech odbijal sie echem od scian pomieszczenia. Denser wstal niepewnie i spojrzal na Laryona. Jego cialem wstrzasnal dreszcz. Mimo ze cialo mistrza nie nosilo znamion jakichkolwiek obrazen, w jego otwartych oczach dojrzal smierc. Byly puste, podobnie jak cialo. Dusza Laryona zniknela. Denser ponownie odwrocil sie w kierunku Demonicznego-Lancucha i zaczal ogniskowac mane Zwierciadla-Swiatla. W zaledwie kilka sekund energia przybrala nieskomplikowany, prostokatny ksztalt. Lancuch nadal zwijal sie, tanczac niczym kawalek papieru w wodnym wirze. Nagle znieruchomial, jednak bijaca od niego wscieklosc nadal dudnila Denserowi w uszach. W momencie kiedy ruszyl do ataku, Denser rzucil zaklecie. Cienka, szeroka na ponad dwa metry pozioma struga jasnosci przeciela oswietlona swiecami komnate na poziomie podlogi. Lancuch wystrzelil w kierunku Densera, ktory blyskawicznie uniosl rece przed siebie. Zaklecie rozwinelo sie, jakby ktos nagle odslonil okno, wpuszczajac do komnaty jasne promienie slonca. Wszystko wokol zalal promieniujacy blask, obejmujac plomienie swiec i wzmacniajac je po tysiackroc. Demoniczny-Lancuch zaskowytal z przerazenia, probujac odsunac sie, ale tworzaca go niebieska mana juz padala ofiara zaklecia. Denser przyslonil oczy. Poswiata bijaca od Lancucha rozproszyla sie, a potezna moc zaklecia ciagnela demony ku jasnosci. Swiatlo odbijalo sie od zwierciadla z rosnaca sila i predkoscia, a zerujace na manie stwory zawyly, gdy jasnosc zaczela pochlaniac ich esencje. Po chwili wszystko ucichlo. Wycie przerazajacych stworow odbijalo sie slabym echem po murach komnaty. Widmo many bylo spokojne, lekko niebieskie. Denser przestroil zmysly na normalne swiatlo i zobaczyl, jak Bezimienny podnosi sie i siada na kamiennej plycie. * * * Swiatla na farmie zostawili pozapalane. Pomysl wyjazdu nie przypadl Hiradowi do gustu, ale nie byl pozbawiony sensu. Triverne bylo jedynym miejscem, w ktorym nie tylko Krucy ale przede wszystkim znajdujace sie w ich rekach katalizatory byly bezpieczne. Mimo ze wszystkie cztery kolegia wyslaly tam swoich przedstawicieli, co znacznie obnizalo ryzyko napasci, wojownik nie czul sie do konca pewnie. Potrzebowal Ilkara. Ilkar zawsze wiedzial, jak rozpoczac rozmowe, ktora zlagodzi trudy podrozy. Bez elfa i jego wiedzy Hirad czul sie bezbronny.Prowadzeni przez zaskoczonego, lecz poslusznego Evansona, Krucy pognali konie na polnoc w kierunku zapadajacego zmroku. Hirad utkwil wzrok na niebie, poszukujac chowanca, choc wiedzial, ze nie bedzie w stanie go dostrzec. Tak tez sie stalo. Poczul zal. Demona nie mozna bylo polubic, ale szacunek to cos zupelnie innego. W przeciwienstwie do Ilkara, Hirad nie uwazal stwora za cos z natury zlego. Jego slowa, kiedy mowil, ze zginie, odciagajac uwage poscigu, byly wyrazem poswiecenia, ktorego Hirad nie mogl zignorowac. Denser prawdopodobnie takze znal zamiary chowanca. Barbarzynca w koncu przekonal sie, ze mag w rzeczywistosci pragnie uzyc Zlodzieja Switu, by ocalic Balaie, a nie dac Xeteskowi przewage nad pozostalymi kolegiami. Jego sumienie odezwalo sie, wypominajac mu wczesniejsza nieufnosc. Uderzyl pietami konia i zrownal sie z Evansonem, zastanawiajac sie, jakie powitanie czeka ich nad jeziorem. *** Na jego twarzy pojawil sie zlowieszczy usmiech - nikt go nie wyczul. Znajdowali sie w otwartym terenie z dala od wytyczonych szlakow, ciagle o jakas godzine drogi od farmy. Dwunastu podazajacych blisko siebie jezdzcow w trzyosobowych grupach, w kazdej jeden mag i dwoch Protektorow, doskonale oslonietych od ataku z ziemi, lecz absolutnie nie przygotowanych na napasc z powietrza. Wysoko, na zachmurzonym niebie, demon zatoczyl kolo, wyslal do swojego pana sygnal ostrzegawczy i wybral cel, ktorego zaatakowanie wywola najwiecej chaosu.Byl dokladnie pod nim i na jego widok cialo chowanca przeszedl cieply dreszcz leku. Nyer, xeteskianski mistrz. Czlowiek, z ktorym jego pan porozumiewal sie juz od tak dawna. Zdrajca, ktory za moment zginie. Demon wzniosl sie jeszcze wyzej i pozostajac niezauwazonym, zatoczyl kolejne kolo, gotowy niczym cicha smierc odebrac zycie nieswiadomej niczego ofierze. Zanurkowal, tlumiac chec wybuchniecia smiechem i wycia z rozkoszy. Ze wzrokiem utkwionym w potylicy Nyera, pikowal, tnac powietrze. Zlozone wzdluz ciala skrzydla rozprostowaly sie w ostatnim momencie, aby zlagodzic nieznacznie sile uderzenia. Chowaniec wystawil do przodu zakonczone pazurami stopy i zatopil je w odslonietej szyi mistrza. Nyer wydal z siebie krotki, gardlowy dzwiek, osunal sie z konia i przetoczyl po ziemi, by w koncu znieruchomiec na brudnej glebie. Protektorzy krzykneli ostrzegawczo, lecz bylo juz za pozno. Mimo ze zatrzymali sie, zawrocili i otoczyli go, chowaniec wyprostowal sie i z cala moca uderzyl piesciami w glowe maga, miazdzac mu czaszke. Zasmial sie i odwrocil, gotow do walki. Uderzajac kilkakrotnie skrzydlami, poderwal sie w powietrze i przelecial obok oszolomionego Protektora, ktorego niezgrabny atak nie mial najmniejszych szans trafienia. Chichoczac z radosci, ponownie wzbil sie w powietrze, spogladajac na znajdujacych sie ponizej nieruchomych przeciwnikow. Pozostala trojka magow zaczela przygotowywac zaklecia, by sciagnac go na dol. Chowaniec wiedzial jednak, ze bedzie bezpieczny. Jego pan odpowiedzial na wyslany sygnal i byl juz w drodze. Serce demona wypelnilo cieplo, dostarczajac mu nowa energie i przyspieszajac bicie serca. Wykonal w powietrzu powolne salto. Zaklecie trafilo go w lewa noge i osmalilo ogon. Bol. * * * Mknac ponad ziemia na Skrzydlach-Cienia zmodyfikowanych tak, by zwiekszyc predkosc lotu, Denser zawyl, gdy w jego umysle zadudnil bol spowodowany rana chowanca. Ledwie utrzymal koncentracje, uderzyl mocno skrzydlami i ruszyl do przodu. Obraz przed jego oczami byl rozmyty, a po jego policzkach splywaly lzy.Spojrzal za siebie. Bezimienny znajdowal sie tuz za nim i mag nadal nie mogl wyjsc z podziwu dla latwosci, z jaka wojownik opanowal Skrzydla-Cienia. Umiejetnosc przechowywania many znajdujacej sie wewnatrz wlasnego ciala byla wrodzona zdolnoscia Protektorow, ale on nie byl juz przeciez jednym z nich. Klopoty zaczna sie w momencie, gdy Bezimienny zacznie myslec i przywolywac wspomnienia. -Co sie stalo? - zawolal wojownik. -Sukinsyny, trafili go. Jest ranny. - Denser wzial gleboki oddech i uderzyl mocno skrzydlami, przekraczajac granice szybkosci bezpiecznego lotu. Za jego plecami, nie wiedzac nawet dokladnie w jaki sposob, Bezimienny zrobil to samo. Chowaniec slabl. Bol sprawil, ze do oczu naplynely mu lzy, a jego uniki stawaly sie coraz bardziej desperackie. Ogien w dalszym ciagu palil jego noge i ogon. Jego pan zblizal sie, ale nie potrafil go dokladnie zlokalizowac. Wewnatrz umyslu demona grozaca jego swiadomosci czarna pustka odpedzala wszelkie rozsadne mysli. Nadal kolowal nad przeciwnikami, prawie lekcewazac fakt, ze znajdujacy sie dokladnie pod nim mag szykowal wlasnie kolejne zaklecie. Demon plakal, zdajac sobie sprawe z rychlo nadchodzacej smierci. -Panie - wyszeptal. - Przyjdz po mnie. Pomscij mnie. Zaklecie trafilo go w szyje. Cialo zwinelo sie i gruchnelo o ziemie. Nic nie moglo go na to przygotowac. Poczul, jakby wbijano mu w oczy igly, jakby potezny kamien zmiazdzyl mu mozg. Ostatni, przepelniony bolem szept chowanca i jego momentalne odejscie rozproszyly ognisko many i odebraly Denserowi swiadomosc. Skrzydla-Cienia rozwialy sie. Xeteskianin runal w dol. Bezimienny przeczul to, zauwazyl, jak glowa Densera unosi sie do tylu, a jego rece chwytaja za twarz, jakby chcialy rozerwac wlasna czaszke. Widzial, jak skrzydla zamigotaly, rozblysly jasno na tle ciemnego, nocnego nieba i znikly. Zwolniwszy w momencie, kiedy Denser zaczal spadac, Bezimienny zanurkowal, minal maga, zatrzymal sie, zawrocil i zlapal go za drugim razem, zaledwie piec metrow nad ziemia. Trzymajac nieprzytomnego Xeteskianina w ramionach, wojownik poszybowal do przodu, nabierajac powoli predkosci. Spogladajac na twarz mezczyzny, wyraznie blada na tle ciemnego nieba i na jego targane wewnetrznym bolem miesnie, Bezimienny poczul sie za niego odpowiedzialny. Wzruszyl ramionami, przypominajac sobie, jakze odlegle juz uczucie nienawisci. Nadeszly tez inne wspomnienia, wylaniajac sie powoli z mrokow jego niedawno odrodzonego umyslu, lecz Bezimienny tlumil je, starajac sie utrzymac koncentracje na Skrzydlach-Cienia. Poczul gniew. Gniew na tych, ktorzy zranili Densera. Gniew na Xetesk za to, ze zrobiono z niego Protektora i odebrano mu wlasna smierc. Pragnienie zemsty musialo jednak poczekac. Teraz nalezy zebrac Krukow. Bezimienny skierowal sie w strone jeziora Triverne. * * * Selyn ocenila odleglosc, jaka dzielila ja od piramidy. Gdy obliczyla, ze zostalo jej zaledwie jakies osiemset metrow, po kregoslupie przeszedl jej dreszcz, macac chlodne wyrachowanie. Nie obawiala sie, czy uda jej sie dotrzec do celu. Nie. Niepokoilo ja cos innego. Powietrze wokol Parvy bylo przesiakniete moca, energia, strachem i napieciem. Zupelnie tak, jakby kamienne sciany odbudowanego miasta WiedzMistrzow wyczuwaly nadejscie czegos nowego.W tajemnicy przed pozostalymi, Xetesk juz od miesiecy zdawal sobie sprawe z grozby, jaka stanowili Wesmeni. Jednak niedawne wiadomosci o ucieczce WiedzMistrzow przerazily Ciemne Kolegium i zmusily je do dzialan, nie zawsze otwartych. Misja Selyn polegala na znalezieniu odpowiedzi na kluczowe pytanie - nie chodzilo juz o jesli, lecz o kiedy. Budynek, na ktorym odpoczywala przez ostatnia godzine, byl ze wszystkich stron otoczony ulicami. Z dachu wylanialy sie trzy dlugie kominy. Selyn znajdowala sie bardzo blisko srodkowego z nich. Jej cialo bylo nieruchome, jedynie glowa poruszala sie powoli, dokonujac sprawnej oceny pozycji. Za jej plecami rozposcieraly sie ginace w mroku nocy Rozdarte Pustkowia, ale miasto tlumilo wszelkie dochodzace stamtad odglosy. Po prawej stronie staly niskie, nieoswietlone budynki, a jakies sto metrow dalej ziemie pokrywaly juz jedynie ruiny. Jednak ja interesowalo to, co znajdowalo sie przed nia, troche na lewo. Zaledwie o jedna przecznice od niej rozciagala sie jedna z czterech glownych ulic prowadzacych do centralnie zlokalizowanego placu i stojacej na nim piramidy. Szeroka, prosta aleja dochodzila do placu w odleglosci jakichs osmiuset metrow od Selyn i, jezeli jej informacje byly prawdziwe, dalej znajdowal sie zamaskowany i chroniony silnymi zabezpieczeniami magicznymi tunel, ktory prowadzil do wnetrza piramidy. Sama budowle otaczaly kamienne posagi, przedstawiajace sceny z wojen. Minelo juz wiele czasu, odkad xeteskianscy szpiedzy odwiedzili ruiny Parvy, wiec jedynie bogowie mogli wiedziec, jak wiele zmian zaszlo od tamtego czasu. Musiala sprawdzic, czy tunel jest otwarty, poniewaz to oznaczaloby, ze nie pozostalo im wiele czasu. Miasto bylo ciche. Wprawdzie byla w stanie dojrzec poruszajace sie po ulicach sylwetki ludzi, lecz brakowalo jej wieczornego tumultu tak charakterystycznego dla Xetesku, a juz na pewno dla Koriny czy Gyernath. Dotarcie do tunelu powinno byc proste, lecz cos wewnatrz blagalo Selyn, by byla ostrozna. Nie poruszyla sie wiec i nadal obserwowala okolice. Trzy godziny pozniej, gdy czern nocy stala sie nieprzenikniona, jej wrodzona umiejetnosc wyczuwania niebezpieczenstwa zostala nagrodzona. Na granicy widocznosci, na terenie placu gdzie prawdopodobnie znajdowalo sie wejscie do tunelu pojawil sie ruch. Mimo ze z tak duzej odleglosci nie udalo jej sie dojrzec szczegolow, wydawalo sie, ze na tle oswietlonych plomieniami kamieni mignely ciemne sylwetki oddzialu Wesmenow. To na pewno efekt slabego swiatla. Oddzial rozdzielil sie na cztery grupy, ktore opuscily plac, podazajac w kierunku Rozdartych Pustkowi. Zblizajace sie postaci okazaly sie byc jezdzcami i dostatecznie wielu minelo ja, jadac wschodnia ulica, by zdala sobie sprawe z tego, kim byli. Szamani. Przynajmniej jedno z przypuszczen zostalo potwierdzone. WiedzMistrzowie sprawowali nad Wesmenami bezposrednia kontrole, uzywajac do tego celu wlasnie szamanow. To oznaczalo, ze beda dysponowac silna magia. Gdy jezdzcy opuscili miasto, Selyn ruszyla. Zeskakujac na ziemie po przeciwleglej stronie glownej ulicy, ukryla sie w cieniu budynku i ruszyla w kierunku placu, poruszajac sie szybko, lecz ostroznie. Plan ulic Parvy nie nalezal do wysoce skomplikowanych, prostopadle skrzyzowania ulatwialy poruszanie sie po niej nawet nieznajomym. Z drugiej strony topografia miasta utrudniala chowanie sie, dlatego w czasie podrozy Selyn dokladnie rozgladala sie w poszukiwaniu otworow w scianach, waskich alejek i cieni, notujac w pamieci wszystko, co moglo posluzyc jej za kryjowke podczas ewentualnej ucieczki. Poza bezposrednim sasiedztwem glownych ulic miasto bylo ciemne i opuszczone, choc zarazem niegrozne. Patrole nie przemierzaly nowych, ciasno wykladanych kamieniami uliczek, a w drzwiach i zakamarkach nie czaily sie cienie, gotowe zaatakowac zablakanego pijaka. Panowala atmosfera pozbawiona... atmosfery. Jednak w momencie gdy Selyn zatrzymala sie, by odsapnac chwile, w jej umysle zaswitala nagle pewna mysl. Nie zatrzymala sie z powodu otaczajacej ja ciszy. Zatrzymalo ja cos innego, cos co przykrywalo Parve niczym calun. Miasto bylo pograzone w glebokim snie, ale pragnelo sie juz obudzic. Przyspieszyla, przebiegajac w poprzek szerokiej, wylozonej kamieniami ulicy i wbiegla w cien znajdujacy sie zaledwie dwie przecznice od placu z piramida. Zatrzymala sie nieopodal szerokiego wejscia do jednego z domow, uspokoila oddech i spowolnila tetno. Zostala zauwazona i ktos ja sledzil. Mimo ze niczego nie uslyszala i nie widziala, jej szosty zmysl dostarczyl jej wszystkich informacji, ktorych potrzebowala. . Mezczyzna wylonil sie ostroznie zza rogu i powoli ruszyl w jej strone. Jego kroki byly ledwie slyszalne. Selyn znieruchomiala, szykujac sie do ataku lub ucieczki. Z miejsca, w ktorym stala, doskonale widziala, jak sylwetka Wesmena skrada sie wzdluz przeciwleglej sciany. Jej serce zamarlo. To byl szaman i, jesli jego zmysly byly wyostrzone, bez trudu ja zlokalizuje. Xeteskianka wziela kilka krotkich oddechow i odbezpieczyla wyrzutnie beltow umieszczone na nadgarstkach. Wzdluz obu dloni biegly skorzane dzwignie zakonczone petlami, ktore oplataly jej srodkowe palce. Teraz wystarczylo zaledwie jedno gwaltowne szarpniecie do tylu. Szaman przesunal dlonia po gladkim kamieniu sciany i dalej poruszal sie wzdluz budynku, znikajac jej wkrotce z pola widzenia. Na ulicy ponownie zapanowala cisza. Selyn czekala, gotowa do dzialania. Piec minut. Dziesiec. Jej sluch przestroil sie, rejestrujac odglosy ludzi i ognisk, dochodzace z placu, a takze odlegly dzwiek kopyt na kamiennej drodze czy otwierane gdzies drzwi. Pietnascie minut. I nagle znalazl sie dokladnie przed nia. Smrod jego futer wypelnil jej nozdrza, jego ciemna twarz i zimne oczy zblizyly sie. Wyciagnal dlon. -Myslalas, ze nie uda mi sie cie wyczuc, Xeteskianko? - Jego glos byl gardlowy, szorstki i niewyrazny. Selyn nie odpowiedziala. Odpychajac ramie Wesmena swoja prawa reka, niemal wbila swoja lewa piesc w jego oczodol, jednoczesnie szarpiac nadgarstek. Belt wystrzelil. Szaman zginal na miejscu, osuwajac sie na ziemie niczym ciezki worek. -A niech to szlag - wyszeptala kobieta. Obrocila cialo przeciwnika, wyjela ostrze i wytarla je o futra Wesmena. Zaciagnawszy z wysilkiem cialo do cienia wewnatrz budynku, Selyn zaczela sie zastanawiac, czego mogl szukac tak daleko od swojego oddzialu, i to pieszo? Miala niewiele czasu. Nieobecnosc szamana zostanie z pewnoscia wkrotce odkryta. Dotarla do placu w kilka minut pozniej, probujac zachowac spokoj na widok tego, co napotkaly jej oczy. Caly prostokat o bokach dlugosci jakichs czterystu metrow byl wylozony bialym marmurem. Srodkiem biegla blyszczaca sciezka z zatopionego w kamieniu kwarcu, prowadzaca do piramidy od wschodu. Wysoki na szescdziesiat metrow grobowiec WiedzMistrzow byl prawie calkowicie gladki poza wyrzezbionymi w nim schodami, ktore prowadzily na szczyt, gdzie plonelo szesc ogni, wskazujac wszystkim siedzibe mrocznych sil. Widok zapieral dech w piersiach. Siedziba najgrozniejszych wrogow Balai. Wrogow, z ktorymi z pewnoscia przyjdzie im sie jeszcze zmierzyc. Podczas gdy podswiadomosc Selyn rejestrowala szczegoly architektoniczne, jej umysl probowal pogodzic sie z widokiem setek nieruchomych i milczacych akolitow, kleczacych przed otwartym wejsciem do tunelu. Podnoze piramidy wygladalo jak przykryte dywanem z odzianych na czarno slug, ktorzy w milczeniu spogladali w kierunku otoczonej swiatlem lamp pustki. Czekali. Po prostu czekali. Geste, przesycone nastrojem oczekiwania powietrze, przygniatalo ja niczym ciezar rzucony na plecy. Nad placem unosila sie aura nadchodzacego zla. Zla, ktore bylo niemal namacalne. Zebrane ponad szczytem piramidy chmury zaczely wkrotce krazyc, otaczajac ja plaszczem nieprzeniknionej ciemnosci i wilgoci. Selyn przeszedl dreszcz. Jedynym dzwiekiem, jaki slyszala poza biciem wlasnego serca, byl powolny i miarowy oddech akolitow, prawie tak jakby i on byl czescia ceremonii, ktora niebawem miala sie rozpoczac. Selyn nie potrzebowala juz wiecej informacji. Przebudzenie bylo kwestia dni, moze godzin. Powrocila na zajmowany wczesniej dach i przygotowala sie do Polaczenia ze Styliannem. * * * -To fascynujace - powiedzial Styliann, przechadzajac sie wokol Bezimiennego. - Protektor bez maski.Bezimienny i Denser znajdowali sie w Szescianie nad jeziorem Triverne. Nie bylo juz nawet sladu po odbytej konferencji kolegiow. Stoly i krzesla znikly wraz z delegacjami, ktore zdecydowaly sie szukac schronienia wewnatrz murow wlasnych miast. Do nastepnego spotkania mialo dojsc dopiero po zakonczeniu wojny. Na miejscu eleganckich sprzetow ustawiono podtrzymywany na dwoch grubych nogach stol, pozbawione oparc lawy oraz ognisko, nad ktorym zawieszono kociolek z woda. Za plecami wladcy Xetesku siedzieli niedawno przybyli Ilkar i Erienne. Julatsanczyk nie potrafil ukryc swej radosci na widok Bezimiennego i swego podziwu dla Densera. Wprawdzie otrzymal upomnienie od Barrasa, ale na jego twarzy nadal promienial szeroki usmiech. Lezace obok jego lokcia kanapki byly nienaruszone. Erienne z miejsca podbiegla do Densera, by go pocieszyc i przyniesc mu ukojenie, ale mag prawie w ogole nie zwrocil na nia uwagi. Starsi magowie stali obok, nie mogac wyjsc z podziwu dla tego, za co Laryon zaplacil wlasnym zyciem. Bezimienny spogladal na Stylianna. Nawet postac wladcy Xetesku bledla w porownaniu z ogromna sylwetka bylego Protektora. Wojownik pozostawil gdzies topor uzywany przez Sola, wybierajac dwureczny miecz - znak rozpoznawczy Bezimiennego. -Nie jestem Protektorem - powiedzial. - Nie jestem takze wynikiem eksperymentu ani badania przeprowadzonego przez jednego z twoich magow. Jesli Chcesz ze mna rozmawiac, stan tak, bym mogl cie widziec. Styliann znieruchomial. -Wybacz mi, Bezimienny. - Wladca Xetesku usmiechnal sie. - Chcesz czy nie, na zawsze pozostaniesz kamieniem milowym w dziedzinie badan magicznych i krokiem na drodze korzystnych zmian. -Jestem trupem, ktory nadal oddycha - odpowiedzial wojownik. - Wolalbym smierc, ale Xetesk dokonal innego wyboru. Nigdy wiecej nie bedziecie stanowic o moim przeznaczeniu. -Wydajesz sie byc niewdzieczny. Pamietaj, ze oddalismy ci zycie. Prawa dlon Bezimiennego wystrzelila do przodu, chwycila szyje Stylianna i przyblizyla jego twarz do oczu Kruka. -O, nie. Ukradliscie moja smierc. - Rece wladcy zaczely sie poruszac. - Nie rob tego. Nie jestes wystarczajaco szybki. Jesli mi nie wierzysz, sprobuj sie przekonac. - Dlon Bezimiennego zacisnela sie. Styliann zamilkl, a jego rece uniosly sie w blagalnym gescie. - Wybralem moment wlasnej smierci. Niewielu ludzi dostaje podobna szanse. Wy odebraliscie mi moja. -Zyjesz - wycedzil wladca. -Moglbym wygrzebac z grobu wlasne zwloki. -Denser, zrob cos. - Styliann chwycil reke wojownika. Wydawalo sie, ze mag dopiero teraz zauwazyl, co sie dzieje. Jego wzrok kolejno przenosil sie na pozostalych delegatow, gotowych do walki xeteskianskich gwardzistow, i Ilkara, ktorego oczy utkwione byly we wladcy. -Prosze cie, Bezimienny, pusc go. Bezimienny zwolnil uchwyt i zwrocil sie do Densera. -Przepraszam - powiedzial. Denser wzruszyl ramionami. Styliann powstrzymal gestem gwardzistow, ale w dalszym ciagu spogladal z wsciekloscia na wielkiego wojownika. -Nie jestem twoja wlasnoscia. Jestem Krukiem - powiedzial Bezimienny. -Musimy pomowic, Denser. Na zewnatrz. - Styliann opuscil szybko namiot, uzywajac prywatnego wyjscia. Denser westchnal i ruszyl za wladca, sciskajac po drodze ramie wojownika. Wychodzac z Szescianu, zauwazyl szeroki usmiech na twarzy Vuldaroqa. Zrobiwszy zaledwie kilka krokow, Styliann odeslal swoich pomocnikow. -W jakim jestes stanie? Denser przetarl oczy, wyobrazajac sobie, jakie sa zapadniete, czerwone i podkrazone. -Nie jestem w stanie odnowic rezerw many, nie potrafie sie skoncentrowac na bardziej skomplikowanych zakleciach i nie moge dostroic wzroku do widma many. - Styliann wlasnie tyle powinien uslyszec, choc nie mowilo to ani slowa o prawdziwym stanie mlodszego maga. Uczucie pustki wdzieralo sie bezposrednio do wnetrza kosci i wypelnialo cialo Densera chlodem. Jego umysl blyskawicznie wypelnil sie obrazami, zupelnie jednak pozbawionymi emocji. Ta jego czesc, ktora od tak dawna zajmowal chowaniec, juz nie istniala i Denser wyobrazal sobie, ze gdzies ponad jego prawym okiem znajduje sie swedzaca dziura. Niestety, gdy tylko mag przykladal dlon do czola, okazywalo sie, ze nie potrafi stlumic podraznienia, bo jego zrodlo schowane jest gleboko wewnatrz czaszki. Ale to utrata znajomego glosu i wyczuwalnego pod plaszczem bicia serca bolala go najmocniej, mocniej nawet niz fizyczny bol, ktory utrzymywal sie od momentu smierci demona. Glos uspokajal go, pocieszal, a bicie serca nalezalo do niego, bylo czescia jego samego. Teraz, gdy ucichlo, czesc jestestwa maga odeszla wraz z nim. -Twoje zdolnosci wkrotce powroca. Musisz po prostu odpoczac. Niestety obawiam sie, ze zal, ktory odczuwasz, pozostanie. - Glos Stylianna zlagodnial. - Przykro mi, ze to tego doszlo, ale nadal nie pojmuje, dlaczego zaatakowal oddzial Nyera. Co nie znaczy, ze nie cieszy mnie smierc tego zdrajcy. -Wydawalo mu sie, ze musi odciagnac jego uwage. Sadzil, ze Krucy nie sa dostatecznie daleko. - Denser wzruszyl ramionami. -Oddzial Nyera mogl ich dogonic, zanim dotarliby tutaj. - Pokrecil glowa. - Chociaz nadal uwazam, ze nie musial atakowac. Sadze, ze chcial sie po prostu wykazac. -Wykazac? - Styliann zmarszczyl brwi. - To byl chowaniec. Ludzkie wartosci sa im absolutnie obce. -Czy kiedykolwiek wziales sobie chowanca? - spytal Denser. Wladca Xetesku pokrecil przeczaco glowa. - W takim razie nie mozesz miec pojecia o wartosciach, jakie uznaja. Ja to czulem. Rozumialem. Styliann przygryzl warge, myslac intensywnie, a nastepnie spojrzal w gore, obserwujac leniwe mgly przykrywajace poranne niebo. - Pokaz mi katalizatory - powiedzial po chwili. -Nie mam ich. -Gdzie wiec... -Sa w posiadaniu Krukow. Nie moglem zabrac ich do Xetesku. Styliann wypuscil powietrze nosem. -Rzeczywiscie, nie mogles. Nagle poruszenie w innej czesci obozu przerwalo dalsza rozmowe. Najpierw uslyszeli tetent kopyt, a chwile pozniej zza pobliskich krzakow wylonili sie Krucy pod przewodnictwem Evansona. Jezdzcy zatrzymali sie przy namiocie i zeskoczyli na ziemie. Hirad podszedl do Densera. Na jego twarzy malowala sie niepewnosc. Jedno spojrzenie na twarz Xeteskianina rozwialo jednak wszelkie watpliwosci. Barbarzynca skinal glowa z szacunkiem i polozyl reke na ramieniu maga. -Rozumiem twoj bol - powiedzial. -A ja twoj gniew - odpowiedzial Denser i zamilkl, usmiechajac sie lekko. - Czeka na ciebie w srodku. Gdy Hirad odsunal zaslone i wszedl do pomieszczenia, Bezimienny siedzial na lawie przy stole i rozmawial z Ilkarem i Erienne. Na widok poteznego wojownika Hiradowi odebralo mowe. Patrzyl na niego przez chwile, dopoki nie upewnil sie, ze bedzie w stanie przemowic bez zajakniecia. Ta sama mimika twarzy, te same stanowcze gesty towarzyszace rozmowie, ten sam sposob, w jaki przesuwal dlonia po czubku glowy az do kierunku szyi, jakby chcial wygladzic jakas nierownosc. Wszystko takie samo. Tam, gdzie niegdys byl Sol, teraz siedzial Bezimienny. Bez maski, obojetnych oczu i obosiecznego topora. -Na bogow, to naprawde ty. - Glos Hirada zalamal sie. W jego oku zakrecila sie lza. Otarlszy ja, ruszyl do przodu. Bezimienny obszedl stol i uscisnal barbarzynce, ktory poklepal go po plecach. - Jak sie czujesz? Wielki wojownik cofnal sie. -Nie wiem - powiedzial. - Wiem, ze ja to ja. - Wzruszyl ramionami. - Juz wczesniej to wiedzialem... Rozpoznales mnie, kiedy bylem Solem. Ale nie moglem sie do ciebie odezwac. Cos wewnatrz mnie zabronilo mi odpowiedziec na twoje slowa, ale ty wyczytales wszystko w moich oczach. Hirad, ja powinienem byc trupem. -Ale nie jestes i nie obchodzi mnie, jak to sie stalo. To ty. Na bogow, to ty! -Czy powiedzialbys to samo, gdybys wrocil teraz do domu Septerna? -Ja... - Hirad zamilkl, zbity z tropu. - Tak, dlaczego nie? -Bo ja nadal tam leze, pod ziemia. Gdzie Denser? - Bezimienny rozejrzal sie. -Na zewnatrz - powiedzial niewyraznie Hirad. - Czemu pytasz? -Powinienem byc przy nim. - Wojownik odszedl, ale barbarzynca ruszyl za nim. -Zostaw go - powiedzial Ilkar. - Napij sie albo zjedz cos. Na pewno umierasz z glodu. Hirad wpatrywal sie w Bezimiennego, dopoki nie opuscil namiotu. -Jestem w szoku - powiedzial barbarzynca. - O co mu chodzi? - Podszedl do stolu. Ilkar nalal mu puchar wina i posunal w jego kierunku talerze pelne miesa i chleba. -Usiadz - powiedzial elf. - Musisz zrozumiec, ze trudno mu sie z tym pogodzic. Hirad wpatrywal sie w towarzysza, nie rozumiejac. -Zrozum, nam wydaje sie, ze to ten sam Bezimienny. To jak wyglada, jak sie zachowuje, jak mowi - wszystko jest takie samo. Nadal ma blizny na plecach i na udzie, ma tez zgrubienie na kolanie i brakuje mu malego palca. To on, w kazdym calu - jego dusza, umysl, wspomnienia, wszystko. Lecz on posiadl takze wiedze, ktorej zaden z nas nigdy nie zdola ogarnac. Zdaje sobie sprawe, ze moze pojechac do swojego grobu i doslownie wykopac wlasne zwloki. Pomysl o tym. Hirad zastanowil sie przez chwile. -Ale co to wszystko znaczy i dlaczego nagle tak sie przejmuje Denserem? -Wydaje mi sie, ze obecnie Bezimienny jest calkowicie zagubiony. Erienne zgodzi sie ze mna, ze nie wszystko co mowi, brzmi sensownie. - Erienne kiwnela glowa. - W taki sposob tlumi wszystko to, z czym nie potrafi sobie poradzic. Stad pragnienie ochrony Densera. Nie zapominaj, czym byl jeszcze do wczoraj. On na pewno nie zapomnial. Byc moze nigdy mu sie to nie uda. Tak naprawde, to nie potrafimy tego przewidziec. -Ale czy to on? - spytal Hirad. -Tak, na bogow. Tak. - Ilkar pochylil sie w strone barbarzyncy. - Musi jednak dojsc do ladu ze swoimi osobistymi sprawami, i to sam. Musisz mu po prostu dac troche czasu. -To od poczatku bylo zbyt piekne, by byc prawdziwe. -Uspokoj sie. Bezimiennemu wydawalo sie, ze nie zyje, potem przebudzil sie jako Protektor, by wreszcie z powrotem stac sie soba. Pozwol mu to poukladac. - Elf wpatrywal sie w oczy barbarzyncy i widzial w nich gleboki zawod. - W porzadku? - Hirad poruszyl nieznacznie glowa, co w obecnej sytuacji Ilkar uznal za potwierdzenie. - To dobrze. Teraz zabieraj sie do jedzenia. Mamy mase spraw do omowienia. * * * Selyn obudzily dobiegajace zewszad okrzyki. Zaskoczona i zdenerwowana, lezala spokojnie, nasluchujac. Bylo moze godzine po swicie, wiec nie zregenerowala jeszcze calkowicie zapasow many. Z drugiej strony, nie byla bezbronna.Dookola prowadzono poszukiwania i sadzac po glosach, ktore slyszala, Wesmeni przeczesywali ulice Parvy. Wiec znalezli juz cialo szamana. Selyn zmarszczyla brwi i zdjawszy z oczu przepaske, powoli otworzyla je, czujac, jak w reakcji na ostre swiatlo po jej policzkach splywaja lzy. Doszla do wniosku, ze miala pecha - cialo martwego mezczyzny znaleziono dosyc szybko. Biorac pod uwage sposob, w jaki zorganizowano poszukiwania, zwloki szamana znaleziono na dlugo przed switem. W dalszym ciagu lezac twarza do powierzchni dachu, Selyn podciagnela sie powoli do krawedzi budynku, bacznie nasluchujac, by ocenic skale poszukiwan. Wiedziala, ze bezposrednio pod nia nie ma nikogo. Z tylu i z okolic placu dobiegaly glosne i czeste krzyki, walenie w drzwi, odglosy pekajacego drewna i przeszukiwania budynkow. Bardzo, bardzo szczegolowego. Zbyt szczegolowego jak na Wesmenow. W poszukiwaniach bral udzial ktos jeszcze - akolici WiedzMistrzow, ktorzy swoje obowiazki wypelniali nad wyraz sumiennie. Selyn zogniskowala mane na Plaszcz-Ukrycia, wypowiedziala komende aktywujaca, zeskoczyla na ziemie i ruszyla w kierunku Rozdartych Pustkowi. Szla szybko, ale ostroznie. Wkrotce dotarla do ostatniego budynku - ani sladu poscigu. Wspiela sie na duza kupe gruzu i przykucnela. Jej serce zamarlo. Wschodnie obrzeza Parvy byly otoczone pierscieniem stojacych ramie w ramie Wesmenow. Natychmiast odwrocila sie i pobiegla w strone miasta. Osiagnawszy pierwsze zabudowania, zauwazyla ruch. Wesmeni i szamani byli na kazdej ulicy, chodzac nerwowo, rozgladajac sie, szukajac. Byli wewnatrz i na zewnatrz budynkow. Byli na dachach i w piwnicach. Selyn znalazla sie w gigantycznej sieci, ktorej mocne nici coraz bardziej sie zaciskaly. Pobiegla truchtem w lewo, w kierunku glownej ulicy, caly czas spogladajac w prawa strone, skad nadchodzili Wesmeni. Byli zaledwie o dwie przecznice od niej. Zblizywszy sie do placu, Selyn zauwazyla, ze na glownej ulicy takze znajduje sie oddzial Wesmenow pod wodza jednego szamana. Wiedzieli, ze tu jest, zdawali sobie sprawe, ze prawdopodobnie bedzie niewidzialna, byli wiec w stanie wyczuc emanujaca od niej mane. Do jej umyslu zakradl sie strach. Fale zwatpienia skruszyly jej pewnosc siebie. Jeszcze poprzedniej nocy Styliann byl z niej taki dumny, wspominal o tryumfalnym powrocie do Xetesku, o roli, jaka odegra w zwycieskiej batalii, i o naleznym jej miejscu przy jego boku. Jej serce zabilo mocniej. Wykonala blyskawiczny obrot i nie zatrzymujac sie ani na moment, ruszyla szybko w przeciwnym kierunku. Znajdowala sie wewnatrz prostokata dlugiego na trzy przecznice i szerokiego na dwie, ktory zmniejszal sie z kazda chwila. Wydawalo sie, ze Wesmeni zastawili wszystkie wyjscia. Wszystkie poza jednym. Spojrzala w gore. Trzysta metrow ponad nia chmury otoczylyby ja nieprzeniknionym plaszczem i nikt by jej juz nie zobaczyl. Nie bylo to idealne rozwiazanie, ale nie miala wyboru. Selyn szybko rozejrzala sie po okolicznych dachach w poszukiwaniu dogodnego miejsca, z ktorego moglaby sie odbic. Znalazla je na szczycie jednej z budowli stojacych niedaleko kranca miasta. Wspiela sie po scianie plaskiego budynku i ruszyla biegiem w kierunku kominow znajdujacych sie po stronie miasta. Wesmeni byli jakies sto metrow od niej. Po przeciwnej stronie ulicy kilku wspielo sie na dach budynku i rozbieglo z szeroko rozlozonymi rekami. Selyn zastanawiala sie, czy nie udaloby sie jej przeslizgnac pomiedzy nimi, gdy juz dostana sie na jej dach, ale w tym momencie za ich plecami dostrzegla sylwetke szamana. Nie miala czasu. Przytuliwszy sie do oslonietej od ich wzroku strony kominow, kobieta rozproszyla Plaszcz-Ukrycia i zaczela formowac ksztalt nastepnego zaklecia. Nagle uslyszala dziki okrzyk. Otworzyla oczy i zrozumiala, ze jeden z przeciwnikow musial ja zauwazyc, gdyz w jej strone bieglo kilku Wesmenow, caly czas wskazujac w jej kierunku. Ponownie sie skoncentrowala i zogniskowala mane do zaklecia. Sekunde pozniej wszystko bylo gotowe. -Rozwin - powiedziala. Z jej plecow wyrosly migoczace w swietle dziennym skrzydla, ledwie widoczne golym okiem. Zrobila krok do przodu i uniosla sie do gory, nabierajac wysokosci i zmierzajac w kierunku Rozdartych Pustkowi. Pod soba slyszala nerwowe rozkazy i wkrotce w powietrzu zaroilo sie od strzal. Zadna z nich jej nie zagrozila. Selyn usmiechnela sie. Nie tak planowala wyjechac, ale lepsze to niz nic. Wydawalo jej sie, ze juz czuje cieplo bijace z komnaty Stylianna. Cos uderzylo ja mocno w plecy, wybijajac ja z objec pradu powietrznego. Zaczela spadac. Usilnie probujac wyrownac lot i odzyskac stracona wysokosc, o malo co nie utracila skrzydel. Czula sie jak odlana z olowiu. Spojrzala za siebie. Cienki promien bialego swiatla laczyl jej cialo z cialem jednego z szamanow. Ponizej Wesmeni wiwatowali, wykrzywiajac twarze w ohydnym, obnazajacym zeby grymasie. Selyn sciagnela skrzydla, szybujac wolno do przodu, ale wtedy trafil ja drugi promien, tym razem w nasade czaszki. Stracila rownowage i uderzyla bokiem o sciane budynku. Gdy upadla na ziemie, Skrzydla-Cienia rozmyly sie. -Cholera. - Xeteskianka pokrecila glowa, slyszac radosne okrzyki i zblizajace sie kroki. Starala sie wstac, opierajac sie plecami o sciane. W glowie czula pulsujacy bol, lecz obraz przed oczami nie byl juz rozmyty. Wesmeni nadbiegali ze wszystkich stron. Wydawalo sie, ze byly ich setki. Z umieszczonej na plecach pochwy dobyla miecz i przybrala pozycje do walki. Jeden z przeciwnikow zasmial sie, chwytajac topor. Na jego sygnal reszta cofnela sie o krok, robiac mu miejsce. Mezczyzna byl duzy i krepy, mial niechlujna, czarna brode i blisko osadzone oczy. Ruszyl, wykonujac toporem zamach na wysokosci klatki piersiowej. Selyn zwinnie uchylila sie i blyskawicznie zadala cios, trafiajac go w odsloniety zoladek. Przeciwnik zacharczal, zatoczyl sie i upadl, chwytajac sie za rane. Przez jego palce saczyla sie krew. Zaskoczeni mezczyzni zamilkli, ale sekunde pozniej ryk jednego z nich wyrwal ich z oslupienia i wszyscy ruszyli w jej kierunku. Selyn wyjela schowany w bucie sztylet. Wokol niej zawirowaly futra, stal i piesci. Pierwszy z przeciwnikow zginal ze sztyletem zatopionym w sercu. Drugiego trafila w udo, ale wtedy pozostali pochwycili juz jej rece. Probowala sie uwolnic, lecz wyrwano jej z dloni miecz. Wesmeni przygwozdzili ja do sciany i dobyli mieczy i sztyletow. Jeden z nich sciagnal jej z glowy kaptur, odslaniajac twarz. Po raz drugi zalegla cisza. Okrzyki uznania wywolaly u niej lodowate dreszcze. W momencie gdy uchwyt na jej ramionach zelzal, blyskawicznie wycelowala i zwolnila znajdujace sie przy nadgarstkach belty. Jeden z nich trafil najblizszego mezczyzne w szyje, drugi zesliznal sie po czaszce innego i poszybowal dalej. Obaj przeciwnicy upadli, ale zostalo ich jeszcze wielu. Przewrocili ja na ziemie. Powietrze wypelnily zwierzece wrzaski towarzyszace rozrywaniu i zdzieraniu z niej resztek ubrania. Szorstkie dlonie ocieraly sie o nia, drapaly i ranily. Z wielu skaleczen saczyla sie krew. Selyn wila sie i nadal walczyla, probujac zachowac milczenie, podczas gdy ich ciala przygniataly ja, pokonana, naga i przerazona. Na odglos pojedynczego rozkazu tlum uciszyl sie i rozstapil, przepuszczajac szamana. Mezczyzna byl w srednim wieku, mial na sobie szate z grubego materialu, a jego siwiejace wlosy zwiazane byly w kucyk z tylu glowy. Selyn otrzasnela sie, czujac opuszczajacy ja strach i zajmujacy jego miejsce spokoj towarzyszacy rosnacej pewnosci siebie. Przygotowywala sie, by spojrzec mu prosto w oczy. -Coz, moja mala slicznotko - powiedzial szaman, poluzowujac pas i klekajac pomiedzy jej nogami. - Byc moze smierc nie upomni sie o ciebie tak szybko. Mezczyzna byl brutalny. Wdarl sie w nia sila. Jego dlonie sciskaly jej boki i piersi. Wykrzywila twarz, kiedy szaman pchnal po raz kolejny. Zgraja Wesmenow okrzykami aprobaty reagowala na kazdy jego ruch. Selyn zamknela umysl na ponizenie i bol, podnoszac glowe, by raz jeszcze spojrzec w twarz szamana. -Beda mnie musieli przeciac na pol, by cie uwolnic - powiedziala, rozgryzajac trucizne ukryta w zebie. - Zegnaj, ukochany - wyszeptala. Srodek paralizujacy zadzialal natychmiast, wywolujac gwaltowne skurcze kazdego miesnia jej ciala. Ostatnia rzecza, jaka zapamietala, kiedy uwolnione strumienie many odplywaly na wschod, byl wrzask szamana. Rozdzial 26 Pelen bolu i wscieklosci krzyk Stylianna bylo slychac na drugim brzegu jeziora Triverne. Impuls many umierajacej Selyn przebil go niczym drewniany kolek. Potrzeba bylo szesciu mezczyzn, by go unieruchomic, dwoch zaklec, by go uspokoic, a nawet podczas snu po jego plonacych gniewem policzkach splywaly lzy. Kiedy sie wreszcie obudzil, blask w jego oczach zniknal. Nie chcac tracic ani chwili czasu, natychmiast ruszyl do Szescianu.W namiocie z powrotem ustawiono krzesla, tym razem w lekki polokrag po jednej stronie stolu, ktory przykryto obrusem, udekorowano swiecami i zastawiono misami jedzenia oraz dzbanami wina. Styliann zasiadl obok Barrasa na jednym z krzesel stojacych posrodku. Vuldaroq zajal miejsce po lewej stronie Julatsanczyka, a Heryst spoczal obok wladcy Xetesku. Naprzeciw magow zasiedli Krucy. Na przystawionej lawie siedzieli Denser, Ilkar, Hirad i Bezimienny, ten ostatni nadal na krok nie odstepowal Ciemnego Maga. Za nimi w charakterze obserwatorow siedzieli Will, Thraun, Jandyr i Erienne, zajmujac krzesla i poduszki. Nikt nie przygotowal planu rozmow. Jeszcze dzien wczesniej podobne spotkanie bylo nie do pomyslenia. Jednak w zwiazku z niekorzystnym rozwojem sytuacji na wschod od Czarnych Szczytow i Kamiennych Wrot, Krucy zgodzili sie poddac swoje nastepne posuniecie ogolnej dyskusji. Hirad siedzial pochylony, opierajac lokcie o blat stolu i podtrzymujac dlonmi brode. Denser przybral zdradzajaca znacznie mniej zdenerwowania pozycje, podczas gdy Ilkar siedzial sztywno wyprostowany. Elf czul gleboki respekt wobec mistrzow siedzacych naprzeciwko. Nerwowo zaciskajac dlonie, Styliann jednostajnym glosem poinformowal zebranych o swojej decyzji. Postanowil pomoc Krukom w przedostaniu sie przez Kamienne Wrota, nie chcial jednak wyjawic, jakiego rodzaju magii zamierzal uzyc, aby zdobyc kontrole nad przelecza. Denser bacznie mu sie przygladal, probujac odgadnac mysli wladcy. Ten wyczul to i poslal mu pelne smutku spojrzenie... -Odebrali mi Selyn - powiedzial. - Zaplaca za to. -Przykro mi, panie. Styliann pokiwal glowa. -Tak - powiedzial. - Teraz powiedzcie mi, co zamierzacie, gdy juz znajdziecie sie po drugiej stronie. -Nie - powiedzial Hirad. -Co prosze? - parsknal Vuldaroq. Reszta delegatow milczala w napieciu. -Troche obycia, Hiradzie, prosze. - Glos Ilkara byl powazny. - Moj towarzysz chcial powiedziec... -Niczego wam nie powiemy, bo po pierwsze nie musicie wiedziec i tak bedzie bezpieczniej dla nas wszystkich, a po drugie sami nie wiemy, i nie dowiemy sie, dopoki nie zobaczymy, z czym mamy do czynienia. Gdy juz przekroczymy przelecz, skierujemy sie, jak zapewne wiecie, prosto do swiatyni Wrethsirow. Potem ruszymy w strone Rozdartych Pustkowi. - Hirad napelnil swoj puchar winem. - Co moge dodac? Bedziemy w kontakcie. Wokol stolu zapanowala cisza. Przedstawiciele kolegiow zamilkli z niedowierzania, a Krucy ze strachu. Jedynie barbarzynca wydawal sie byc niewzruszony. -Co? - Wojownik rozlozyl szeroko rece i spojrzal na swoich przyjaciol. - O co chodzi? -Chodzi o to, Hiradzie Coldheart - wycedzil Styliann - ze nie masz najmniejszego pojecia, o czym mowisz. Z urocza beztroska opowiadasz o zabraniu w samo serce terenow kontrolowanych przez naszych najgrozniejszych wrogow najpotezniejszego zaklecia, jakie kiedykolwiek zostalo stworzone. Mowisz o tym w taki sposob, jakby czekala was tam najzwyklejsza w swiecie przechadzka po lesie. Nie mozemy sobie pozwolic na zaprzepaszczenie tej szansy. - Ostatnim slowom wladcy Xetesku towarzyszyly odglosy palcow stukajacych o blat stolu. -Coz, wydaje mi sie, ze od chwili, gdy nas wynajales, robiles wszystko co w twojej mocy, by spieprzyc cala sprawe. - Hirad pochylil sie ku Styliannowi, prawie wstajac ze swojego krzesla. - Doskonale wiemy, jak sobie z tym poradzic i uda sie nam, jezeli tylko dacie nam spokoj. Powodem wiekszosci naszych klopotow byly proby waszej ingerencji. - Barbarzynca usiadl, wyciagajac wyprostowany palec w kierunku twarzy wladcy Xetesku. - I nigdy, przenigdy nie mow mi, ze nie wiem, co sie wokol mnie dzieje. To, ze siedze tutaj obok Densera, podczas gdy tak wielu moich przyjaciol albo odeszlo, albo sie ukrywa, powinno dac ci do zrozumienia, iz doskonale zdaje sobie sprawe z powagi naszej misji. -Uspokoj sie - powiedzial Ilkar. - To do niczego nie prowadzi. -Nie obchodzi mnie to. To naprawde bardzo proste - jezeli dacie nam zalatwic sprawe po naszemu, to sie nam uda. Jezeli bedziecie ingerowac, czeka nas porazka. Styliann rzucil Hiradowi spojrzenie bedace mieszanina wscieklosci i szacunku. Policzki wladcy byly delikatnie zaczerwienione, a jego wzrok ani na sekunde nie przeniosl sie na delegatow pozostalych kolegiow. - Nie przywyklem do sytuacji, w ktorych w podobny sposob podwaza sie moj autorytet. -Nie podwazam twojego autorytetu - powiedzial barbarzynca. - Tylko tlumacze ci, w jaki sposob mozemy zwyciezyc. -Wydaje mi sie, ze czas pchnac nasza dyskusje do przodu - odezwal sie Heryst. - Jestem przekonany, ze wszyscy zgadzamy sie co do faktu, ze Krucy sami najlepiej uporaja sie z Wrethsirami. Ale mysle, ze oddanie nam - to jest delegacji czterech kolegiow - obu katalizatorow na czas waszej wyprawy po trzeci byloby madrym posunieciem. -Z pewnoscia tak wlasnie myslisz. -W takim razie dlaczego sie usmiechasz? -Poniewaz pewnie uwazasz mnie za idiote, a przeciez to wlasnie idioci szczerza zeby przez caly czas. -Hirad - powiedzial Ilkar. - Powiedz mi, ze nie zrobiles tego, co mysle, ze zrobiles. Denser klepnal Barbarzynce w plecy i zaczal sie smiac, choc jego wczesniejsza mina nie zdradzala jakichkolwiek powodow do wesolosci. - Znakomicie, Hirad, naprawde znakomicie - powiedzial mag. -Wyjasnij to - powiedzial Vuldaroq, ktorego twarz momentalnie poczerwieniala. - Nie znosze sytuacji, w ktorych zdaje sie byc obiektem drwiny. -W takim razie zapewniam cie, ze powodem mojej wesolosci jest tylko i wylacznie wrodzony spryt Hirada. Hirad, powiedz nam, gdzie znajduja sie katalizatory. Barbarzynca wzruszyl ramionami. -Sa gdzies pomiedzy tym miejscem a farma, na ktorej sie zatrzymalismy. Szczegoly chyba jednak zachowam dla siebie. Zanim jednak wpadniecie w szal i zaczniecie krzyczec, pozwolcie mi wyjasnic, ze mam juz serdecznie dosyc ingerencji innych ludzi w moje zycie i dlatego postanowilem dac Krukom silna karte przetargowa na wypadek kolejnej zdrady. -Ale przeciez wiesz, ze zdrajca okazal sie zadny wladzy xeteskianski mistrz. - Vuldaroq gwaltownie chwycil oparcia swojego krzesla. - A teraz dwa najcenniejsze dla Balai przedmioty leza gdzies pozbawione jakiejkolwiek ochrony. -Sa tez znakomicie ukryte - powiedzial Hirad. - Poza tym nie obchodzi mnie, kto chcial nas zabic. Faktem jest, ze na calym tym swiecie jest zaledwie trzech magow, ktorym ufam, i cala trojka siedzi po stronie Krukow. Przejdzmy moze do omowienia zdobycia Kamiennych Wrot. Mamy niewiele czasu. Jezeli wiadomosci od waszych szpiegow sa zgodne z prawda, Wesmeni dotra do przeleczy za cztery dni, moze mniej, a ja nie chcialbym natknac sie na nich gdzies posrod Czarnych Szczytow. Hirad rozejrzal sie. Denser nadal sie usmiechal, a wzrok Bezimiennego byl w dalszym ciagu zwrocony w kierunku Ciemnego Maga. Ilkar wpatrywal sie w barbarzynce z otwartymi szeroko oczami i rozchylonymi ustami, a pozostali delegaci siedzieli w milczeniu oniemiali z wscieklosci. Wszyscy poza jednym. Heryst pokiwal glowa i wstal jako pierwszy. -Moje gratulacje, Hiradzie Coldheart. Udalo ci sie przechytrzyc nas wszystkich. Na razie. Zaluje, ze nam nie ufasz, poniewaz walczymy po tej samej stronie, po stronie Balai - powiedzial mag. - Mam tylko nadzieje, ze dla twojego wlasnego dobra twoj umysl zachowa podobna sprawnosc w nadchodzacych dniach. Wlasnie zaczyna sie gra, w ktorej stawka bedzie nasza ojczyzna, a jedynym atutem jaki posiadamy, jest Zlodziej Switu. Utrata zaklecia bylaby katastrofa. - Mag zamilkl, a potem wyprowadzil delegacje kolegiow z Szescianu. -Do reszty zwariowales? - Ilkar zaczekal, az wszyscy poza Krukami opuscili pomieszczenie. -Osiagnelismy zamierzony rezultat - odparl Hirad. - O co ci chodzi? -O co? - prychnal Ilkar. - Czy zdajesz sobie sprawe z potegi Stylianna? Albo wszystkich innych czlonkow delegacji? Musiales zrobic z niego durnia, a zeby tego bylo jeszcze malo, zakopales Zlodzieja Switu posrodku jakiegos cholernego pola. Co, wydaje ci sie, ze urosnie i zakwitnie, czy jak? Hirad usmiechnal sie i rzucil okiem na Densera, ktory ponownie zamknal sie w sobie i patrzyl w pustke. -Uspokoj sie, Ilkarze. Posluchaj... - Barbarzynca zamilkl. - Beda podsluchiwac? - Wojownik pokiwal glowa w wymowny sposob. -Naturalnie - odparl elf. Hirad uniosl brwi. Ilkar westchnal, wypowiedzial kilka slow i zatoczyl w powietrzu krag obiema rekami. Odglosy dochodzace z zewnatrz umilkly. - Mow dalej - powiedzial. - Gdzie dokladnie ukryles katalizatory? Unioslszy prawa dlon, Hirad rozwarl kciuk i palec wskazujacy na jakies dwa centymetry. Popatrzyl na nie, kiwajac wymownie glowa. -No, niedaleko. -Ze co? - Ilkar zamrugal oczami. Barbarzynca wyciagnal spod koszuli lancuszek, na ktorym zawieszona byla odznaka dowodcy Strazy Kamiennych Wrot oraz Dordovanski Pierscien Wladzy. -Urosnie i zakwitnie! Za kogo ty mnie masz? * * * Od momentu przybycia Darricka Kamienne Wrota zmienily sie nie do poznania. Uruchomiono kanalizacje, dzieki czemu warstwa blota pokrywajaca glowna ulice miala zaledwie dwa centymetry grubosci. Wiejacy bez przerwy silny wiatr i calkowity brak opadow dodatkowo przyspieszyly proces osuszania. Wokol osady wyrosla druga, zlozona z namiotow i ustawionych w duzy okrag wozow, ktore staly sie domem dla wyslanej przez kolegia kawalerii, ich koni i przybylych ostatnio pieciu tysiecy piechurow, bedacych pierwsza czescia sil przeznaczonych do obrony wschodniej czesci Kamiennych Wrot przed armia Wesmenow.Po obu stronach wjazdu do przeleczy usytuowano stanowiska obronne. Panowal spokoj. Magowie, ktorych Darrick wyslal pod ochrona Plaszczy-Ukrycia, nie wrocili. Wydawalo sie, ze najezdzcy czekali na cos wiecej niz tylko dodatkowe oddzialy. General poczul sie nieswojo, a zawsze kiedy tak sie czul, zanosilo sie na uzycie poteznej magii. Krucy dotarli do przeleczy w towarzystwie trzydziestu xeteskianskich magow, dwa dni po opuszczeniu Triverne. Darrick czekal juz na nich i podczas narady odbytej w wieczor poprzedzajacy probe zdobycia Wrot, zapoznano go ze szczegolami nowego xeteskianskiego zaklecia bojowego. Potem, probujac wymazac z pamieci obrazy wywolane slowami magow, general odbyl na glownej ulicy przyjacielski sparing z Hiradem. Darrick natychmiast poczul sympatie do Kruka. Zazdroscil mu roli w nadchodzacej walce i niesamowitej wprost determinacji, jaka dostrzegal w jego oczach. Nastepnego ranka Wesmeni znajda sie zaledwie o dzien drogi od przeleczy. General zdal sobie sprawe, ze irytuje go fakt, iz magowie nie mogli poczekac z rzuceniem zaklecia. Straty przeciwnikow moglyby byc wtedy znacznie wieksze. I nie chodzilo jedynie o to, ze Krucy musieli jak najszybciej dostac sie na druga strone gor. Trzeba bylo tez poczekac na odpowiedni uklad wymiarow. Darrick mial nadzieje, ze ktos bedzie kiedys na tyle uprzejmy, by mu to wszystko wyjasnic. * * * Wiatr wial z poludnia, wzdluz wybrzeza zatoki Gyernath. Na jasnym, popoludniowym niebie powoli zaczynaly zbierac sie grube, zlowieszcze kleby ciemnych chmur. Nad poludniowym oceanem juz szalal sztorm, zamazujac granice miedzy szaroscia nieba a powierzchnia wody. Burze dotra nad lad przed zmierzchem.Baronowie Blackthorne i Gresse stali na poludniowym wybrzezu zatoki, gdzie plaza zmieniala sie z kamienistej w piaszczysta, opadajac stromo prosto w objecia wzburzonej wody. Po ich prawej stronie prosto z oceanu wylanialy sie Czarne Szczyty, ciagnace sie przez prawie tysiac kilometrow az do zatoki Triverne i polnocnego kranca Balai. Za ich plecami oddalone o dwie godziny jazdy na polnocny wschod znajdowalo sie chronione grubymi murami miasto Blackthorne. Siedziba najpotezniejszego w Balai barona byla najwazniejsza twierdza, ktora musiala zdobyc kazda wesmenska armia podazajaca na polnoc w kierunku Wrot lub, co nie do konca bylo konieczne, na poludniowy wschod w kierunku Gyernath. Siedem tysiecy mieszkancow miasta trudnilo sie glownie gornictwem i rolnictwem, co dawalo Blackthorne'owi mozliwosc dodatkowego wsparcia wlasnych oddzialow zbrojnych. Doliczajac do tego czterystu zolnierzy i najemnikow barona Gresse, liczebnosc sil stojacych na strazy poludniowej Balai wynosila tysiac dobrze wyszkolonych rycerzy plus dwa tysiace rezerwistow. W walce mogl sie przydac kazdy z nich. Wiadomosci z Kamiennych Wrot donosily, ze armia Wesmenow, podazajaca w kierunku zatoki, moze wynosic nawet szesc tysiecy zolnierzy. Nadchodzaca bitwa miala byc trudna i krwawa. Gresse i Blackthorne stali w towarzystwie doradcow i magow, ktorzy za pomoca Wzroku-Sokola przekazywali na biezaco informacje o ruchach wojsk przeciwnika, widocznych w oddali po drugiej stronie zatoki. Spod natloku lodzi i Wesmenow ledwo mozna bylo dojrzec biel plazy. -Jest ich duzo wiecej niz szesc tysiecy - powiedzial Gresse. Jeden z magow spojrzal w jego strone. -Trudno stwierdzic. Ich sily sa rozciagniete na ponad pieciu kilometrach plazy, lecz ich mobilnosc zalezy od ilosci lodzi, jaka dysponuja. Przez caly czas nadchodza posilki z poludniowego zachodu. Gresse zmruzyl oczy i ponownie spojrzal na drugi brzeg zatoki. Plaza wydawala sie pelzac, falowac, poruszac. Nie sposob bylo dojrzec pojedynczych sylwetek, ale calosc sil wroga byla widoczna jak na dloni. Stojacy po lewej stronie Blackthorne chrzaknal. Baron byl mezczyzna w srednim wieku, wysokim, szczuplym, o ostrych rysach twarzy. Mial geste brwi, czarne wlosy i brode. Rzadko sie usmiechal i nie znosil glupcow. Jedynie z jego postawy mozna bylo wywnioskowac, ze cos go dreczy - poruszal sie szybko, z pochylona glowa i opuszczonymi ramionami. Podobnie jak Gresse, na bryczesy, koszule i skorzana tunike baron narzucil ciezki plaszcz, teraz targany wiatrem. -Czy laduja tez sprzet? - spytal Blackthorne znuzonym glosem, dajac do zrozumienia, ze nie jest to problem, ktorym nalezaloby zaprzatac sobie glowe. -Tak, panie - odpowiedzial jego Starszy Mag. -W takim razie mozemy oczekiwac, ze juz wkrotce wyplyna. Pod oslona mroku, jak sadze? -Tak, panie. -Hmm. - Baron oblizal wargi i pogladzil dlonia swoja brode. - Chce, by jak najwiecej z tych lodzi zostalo zatopionych, ale nie kosztem nadwerezenia naszych mozliwosci. Ognisty-Deszcz, Kule-Plomieni, Lodowaty-Podmuch, cokolwiek. Wez polowe naszych magow i stu zolnierzy. Chce, by w piasku znalazly sie eksplodujace miny, chce, by pierwsze lodzie, ktore dobija do brzegu, stanely w plomieniach i obrocily sie, blokujac pozostalym dostep do ladu. Nie dajcie sie zlapac. Wracajcie do zamku, gdy tylko na plazy wyladuja wieksze oddzialy Wesmenow. Nie beda mieli koni, wiec bez trudu im uciekniecie. Czy to jasne? - Mag kiwnal glowa. - W takim razie Gresse i ja wracamy do miasta. Tam utworzymy nasza glowna linie obrony. Baronie? Blackthorne odwrocil sie na piecie i ruszyl w gore lagodnego, pokrytego trawa pagorka, gdzie obok jego konia czekal sluga. Na widok swego pana wyprostowal sie i podal mu wodze. Za plecami barona starszy mag juz zaczal wydawac rozkazy. Gresse usmiechnal sie, probujac dotrzymac kroku mlodszemu mezczyznie. Wesmenom nie latwo bedzie dotrzec do Gyernath i Kamiennych Wrot. -Co robi reszta Sojuszu? - zapytal Blackthorne, gdy w towarzystwie strazy jechali z powrotem do zamku. -Jest albo zbyt zajeta walka o podzial moich ziem, albo nadal zbyt uparta, by uwierzyc, ze zagrozenie istnieje naprawde. Nieufnosc wobec kolegiow stala sie zwyczajem - odpowiedzial Gresse. -Jest takze sluszna z punktu widzenia historii. - Blackthorne spojrzal na towarzysza. - Co zrobiles ze swoimi ludzmi? -W Taranspike? - Baron kiwnal glowa. - Nadal sa w zamku, ale maja rozkaz nie stawiac oporu. Powiedzialem im, ze nie warto. Obecnosc moich synow zapewni im bezpieczenstwo, ponadto sa w posiadaniu moich insygniow wladzy i moga pozostac w Korinie na moj koszt, jezeli okaze sie to konieczne. Jesli sie poddadza, nie spotka ich nic zlego. -Ze strony Pontois? -Tak. -Hmm. - Blackthorne zmarszczyl brwi. - Nie zapomne tego, Gresse. -Tu nie chodzi tylko o ciebie, chodzi o Balaie - przypomnial mu towarzysz. -Lecz tylko ty okazales sie jedynym na tyle odwaznym, by stanac u mego boku - powiedzial Blackthorne. - Z najwieksza przyjemnoscia ci sie zrewanzuje, gdy zechcesz odebrac mu Taranspike. To szumowiny pokroju Pontois doprowadzily do upadku Sojuszu Handlowego Koriny i pozostawily nas niemalze bezbronnych w obliczu obecnego zagrozenia. Chciwosc przycmila mu umysl, ale odpowie za swoje czyny. Osobiscie tego dopilnuje. - Baron zamilkl, a jego twarz, ku zdziwieniu jego towarzysza, zlagodniala. - Zakladajac, naturalnie, ze przezyjemy nadchodzaca bitwe. Teraz, moj przyjacielu, nadszedl czas, bysmy wyciagneli stopy przy ogniu, otworzyli najprzedniejsze wino z moich piwnic i oczekiwali dzwieku rogow. Baronowie pognali konie w kierunku miasta Blackthorne. Rozdzial 27 Pamietny dla Kamiennych Wrot dzien byl suchy, choc od strony Czarnych Szczytow nadciagaly targane wiatrem ciezkie chmury. O brzasku kawalerzysci Darricka dosiedli rumakow i ruszyli w kierunku przeleczy. Na przedzie posuwajacej sie powoli kolumny szlo trzydziestu xeteskianskich magow w roznym wieku -na szatach kazdego z nich widnialy insygnia wladcy Xetesku - korona uwienczona spiczasta wieza na czarnym tle, obszyta dookola zlota nicia.Za plecami magow kawalerzysci ustawili sie w szyku. Kolumne zamykali Krucy. Wszelkie rozmowy ustaly, cisze wypelnial odglos kopyt, nerwowe rzenie i lopot pieciuset plaszczy. Darrick jechal na swoim wierzchowcu, wyprostowany i dumny. W jego oczach widac bylo determinacje. Jeszcze dwa miesiace temu mozliwosc otrzymania nominacji na pierwszego od ponad trzystu lat generala sil wszystkich czterech kolegiow wydawala mu sie zaszczytem, ktorego nigdy nie dostapi. Lecz teraz stalo przed nim trzydziestu Xeteskian oczekujacych na rozkazy, a za jego plecami czekalo pieciuset kawalerzystow gotowych na jego znak ruszyc do ataku. Rycerze byli podzieleni na oddzialy poszczegolnych kolegiow. Kazdy dysponowal wlasnymi magami, odpowiedzialnymi za obrone przed atakami fizycznymi oraz magicznymi, a takze za oswietlenie drogi wewnatrz przeleczy. Ponadto oddzialy roznily sie barwami: zielony dla Lysternu, ciemny blekit dla Dordover i Xetesku i zolty dla Julatsy. Wprawdzie doswiadczony wojskowy uznalby ten podzial za niewystarczajacy, ale jak na razie spelnial swoja role. Za kawalerzystami jechali Krucy. Hirad, Erienne i Bezimienny otaczali wprawdzie nadal bladego, lecz zdecydowanie bardziej juz rozmownego Densera. Jandyr, Thraun i posiwialy juz niemal zupelnie Will rozmawiali miedzy soba. Barbarzynca usmiechnal sie, przypominajac sobie identyczne zachowanie Talana, Richmonda i Rasa. Z pewnoscia wezma bezposredni udzial w nadchodzacych wydarzeniach. Pod warunkiem, ze przezyja, a tego Hirad nie byl juz w stanie zagwarantowac. -Co dokladnie zamierzaja zrobic? - spytal barbarzynca. - To znaczy, co by to nie bylo, pewnie zrobi na nas wrazenie, nie? Jest ich tam trzydziestu. Denser wzruszyl ramionami. -Bedzie na co popatrzec. -Ej, daj spokoj. Na pewno stac cie na wiecej - powiedzial Ilkar. - Pracowali nad tym od dwudziestu lat... Musisz cos wiedziec. -No coz, Ilkarze - odparl Denser, podjezdzajac blizej Erienne. - Wciaz zakladasz, ze nasi magowie zajmujacy sie badaniami sa tak otwarci jak wasi. Nie zapominaj, ze w Xetesku stworzenie i opanowanie nowego zaklecia prowadzi do uzyskania statusu Mistrza. -Jezeli nie slyszales o nim absolutnie nic, to w tej chwili przestan mnie obejmowac. - Erienne usmiechnela sie. Denser ani drgnal. -Po prostu nie chce wam zepsuc niespodzianki, a jezeli to co slyszalem, okaze sie prawda, to bedzie to cos, czego nigdy wczesniej nie widzieliscie. -Wyjasnij to - powiedzial Bezimienny, ktory w dalszym ciagu mowil niewiele i nie odstepowal Densera ani na krok. Mag wydal dolna warge. -Niech wam bedzie. Moge powiedziec, ze zaklecie ma cos wspolnego z innymi wymiarami, utrzymywanie nad nim kontroli jest piekielnie trudne i, jesli sie nie myle, bedzie mokre. -Mokre - powtorzyl Hirad. Na moment zapadla cisza. -Mokre - odezwal sie ponownie barbarzynca. Denser usmiechnal sie. -Sami zobaczycie. Darrick wydal rozkaz. Dwudziestu jeden magow ruszylo do przodu, ustawiajac sie na trzech bokach kwadratu. Dowodzacy nimi dal znak do rozpoczecia ogniskowania many. Wszyscy jednoczesnie opuscili glowy i wyciagneli ramiona, jakby probowali chwycic cos niezwykle ciezkiego. Zamkneli oczy i pochylili sie, opierajac o niewidoczny obiekt. Na chwile zastygli w tej pozie. Widzac jak ognisko many rozrasta sie, Denser chrzaknal. -Jest potezne - powiedzial. Magowie ruszyli w kierunku przeleczy. Poza nimi wszystko nadal trwalo w bezruchu. -Pancerz-Ochrony. - Trzech julatsanskich magow otoczylo bezbronnych Xeteskian zakleciem defensywnym. Gdy Xeteskianie znalezli sie w odleglosci dwudziestu metrow od niknacej w mroku gardzieli przeleczy, w powietrzu zaswistaly strzaly, odbijajac sie jednak od poteznej magicznej tarczy Julatsanczykow. Magowie zatrzymali sie, ale w dalszym ciagu gleboko skoncentrowani rozbudowywali ognisko many. Denser dostroil swoj wzrok do spektrum many i oniemial na widok piekna zaklecia. Jego struktura wydawala sie z poczatku przypadkowa, lecz wkrotce odkryl przedziwna symetrie i regularnosc. Zawieszony majestatycznie w powietrzu ksztalt byl ogromny - zakrywal przelecz, droge znajdujaca sie przed magami, a takze wyrastajace po obu stronach Wrot szczyty. -Nigdy... - wyszeptal. -To niewiarygodne - zgodzil sie Ilkar. -I niestabilne - powiedziala Erienne. - Mam nadzieje, ze potrafia je utrzymac. -Jak wyglada? - spytal Will. Zaklecie mialo barwe pulsujacego, ciemnego blekitu. Jego krawedzie falowaly i zalamywaly sie, nasladujac linie grani Czarnych Szczytow, a wnetrze przypominalo ton oceanu. Przez srodek konstruktu biegly pomaranczowe pasma, migoczac, mieszajac sie ze soba i rozdzielajac na mniejsze. Dla maga ten widok wydawal sie byc uosobieniem piekna - zwyklym ludziom jawil sie jako cos niezrozumialego. Gdy tylko na wjezdzie do przeleczy pojawil sie pierwszy uzbrojony Wesmen, na powitanie wyszedl mu szereg lucznikow. Przeciwnik znikl szybciej, niz sie pojawil. Strzelcy nalozyli strzaly, napieli cieciwy i oczekiwali nadchodzacego natarcia. Z ciemnosci wylonilo sie okolo dwudziestu Wesmenow odzianych w falujace na wietrze futra. Ich powiazane rzemieniami wlosy opadaly na ramiona, a dzikie okrzyki odbijaly sie echem od kamiennych scian. W ich oczach plonela wscieklosc. Lucznicy wystrzelili. Okrzyki zamilkly. Kilku zyjacych przeciwnikow odwrocilo sie i ucieklo. -Rozwijac - powiedzial sekunde pozniej najstarszy mag. Ponad ziemia o jakies dziesiec metrow od wjazdu do przeleczy pojawila sie zawieszona w powietrzu pozioma linia czerwonego swiatla. Chwile pozniej pojawily sie jeszcze trzy podobne linie, tworzac wiszacy ponad droga kwadrat o bokach dlugosci pietnastu metrow. Krawedzie iskrzyly sie i syczaly, lecz byly stabilne. Stojacy za kwadratem magowie pochylili sie do tylu. Ich wyciagniete rece dalej opieraly sie o niewidoczny ciezar. Kat, pod ktorym znajdowaly sie ich ciala, przeczyl logice - wszyscy powinni byli upasc, ale podtrzymywal ich ksztalt z many. -Polaczyc i otworzyc - rozkazal najstarszy mag. W powietrzu dalo sie slyszec wibrujacy dzwiek. Krawedzie kwadratu przybraly po kolei wszystkie barwy widma. Niewidzialna sila wypchnela z szeregu dwoch magow i rzucila ich ciala w bloto. Z ich ubran, skory i wlosow unosil sie dym. Potem zalegla cisza tak nieprzenikniona, ze az bolesna. Po chwili jednak pustke wypelnil ryk wzburzonej wody. Sekunde pozniej wszyscy ja zobaczyli. Z kwadratu, z niesamowita wrecz szybkoscia wystrzelila olbrzymia masa wody, rozbryzgujac na wszystkie strony strugi piany. Plynac nieprzerwanie, przetoczyla sie ponad droga, uderzajac o ziemie kilka metrow za wjazdem do przeleczy. Fala wydawala sie nie miec konca. Z zachmurzonego nieba spadl na nieprzenikniona ciemnosc ocean, niszczac wszystko, co stanelo mu na drodze. Stojacy poza zasiegiem fal magowie za wszelka cene starali sie utrzymac, opanowac i wzmocnic kwadrat, ktorego zawieszone w powietrzu krawedzie wyginaly sie i napinaly, wpuszczajac do Balai hektolitry spietrzonej wody. Jej sila miazdzyla kamienie, wyrywala korzenie roslin i zmywala lezace w spokoju od stuleci poklady ziemi, rozsiewajac wokol chmury malutkich kropel i dajac poczatek tuzinom strumieni, ktore plynely we wszystkich kierunkach. Ryczacemu wewnatrz przelaczy echu spietrzonych fal towarzyszyl teraz nowy dzwiek, przypominajacy gluche uderzenia mlota o metal. Przestrzen przed wjazdem do Wrot wypelnily odglosy obijajacych sie o sciany oderwanych kamieni, pekajacych niczym galazki drewnianych bel oraz ledwo slyszalnych krzykow ludzkich, tak niklych, ze mogacych okazac sie jedynie zludzeniem. Potega oceanu byla niesamowita. Ilkar zaklal pod nosem. -Sciagneli ocean - powiedzial cicho. - Sciagneli tu caly, cholerny ocean. - Nawet gdyby krzyknal, nikt nie bylby w stanie uslyszec jego glosu na tle ryku, ktory dudnil im w uszach, i widoku, ktory nie pozwalal nikomu zwrocic uwagi na cokolwiek innego. Wydawalo sie, ze magowie utrzymywali zaklecie godzinami. Ich twarze zdradzaly krancowe wyczerpanie, ich wysilek byl niemalze namacalny. Po ponad dwoch minutach strumien znikl tak niespodziewanie, jak sie pojawil. Ponownie zapadla miazdzaca cisza, po ktorej zewszad dalo sie slyszec podniecone szepty. Zmeczeni magowie nie mieli nawet sily sobie wzajemnie pogratulowac. W ciszy osuneli sie na ziemie. W ich cialach nie ostala sie najmniejsza nawet czastka many. W powietrzu rozlegly sie gromkie brawa, lecz okrzyk Darricka natychmiast je uciszyl. -Oczyscic przejscie! Wsrod szeregow kawalerzystow zapanowalo poruszenie. Jezdzcy sciagneli cugle. Slychac bylo metaliczny odglos napinanych uzd, stukot kopyt i pospieszne kroki julatsanskich i xeteskianskich magow, ktorzy przyszli z pomoca swoim niezdolnym juz do niczego kolegom, usuwajac ich z drogi i przenoszac na lagodne stoki pobliskich wzniesien. Zabrano takze zwloki dwojki, dla ktorych zaklecie okazalo sie zbyt potezne. Darrick uniosl miecz, a Krucy dosiedli swoich koni. W powietrzu zabrzmial dzwiek wyciaganych z pochew pieciuset mieczy. -Tarcze i oswietlenie! - Grupy magow rzucaly zaklecia szybko i bezblednie. Zewszad odzywaly sie potwierdzenia uaktywnienia magicznej ochrony, a ponad glowami zolnierzy zablysnely dwa tuziny Kul-Swiatla. -Naprzod! Darrick opuscil swoj miecz i uderzyl pietami boki swojego konia. Kopyta uderzyly grzaska ziemie, posylajac w powietrze grudki blota. Okrzyki dowodcow oddzialow wymieszaly sie z rzeniem koni, brzekiem metalu oraz stukotem kopyt. Kawaleria ruszyla, nabierajac szybkosci. Z wielu pekniec w kamiennych scianach ponad wjazdem do przeleczy nadal wyplywaly struzki wody, kiedy jezdzcy wpadli jak burza do Kamiennych Wrot. * * * Gresse i Blackthorne zdecydowali sie ogladac poczatek Drugiej Wojny Wesmenskiej z niskiego wzgorza, znajdujacego sie jakies trzysta metrow od miejsca, w ktorym przeciwnicy dobija do brzegu.O brzasku zagrzmialy rogi i rozblysly rozmieszczone na plazy ogniska. Swiatlo poranka zdradzilo pozycje Wesmenow, probujacych pod oslona ciemnosci zaskoczyc obroncow. Blackthorne spodziewal sie takiego posuniecia, dlatego jego ludzie byli na plazy juz na trzy godziny przed wschodem slonca. Baron ze sroga mina spogladal na imponujaca flote, skladajaca sie zarowno z poruszanych wioslami lodzi zabierajacych na poklad najwyzej tuzin wojownikow, jak i statkow handlowych zdolnych pomiescic setki zolnierzy. Niezwyklemu, lecz niepokojacemu zarazem widokowi towarzyszyla cisza zaklocona jedynie lopotem zagli, wykrzykiwanymi komendami i odglosami uderzajacych o spokojne wody wiosel. Wedlug Blackthorne'a silny przeciwny wiatr oraz obfity deszcz, ktory spadl jeszcze poprzedniego wieczora, z pewnoscia opoznil najezdzcow i pokrzyzowal im plany. Baron byl pewien, ze o brzasku Wesmeni zamierzali ladowac, a nie znajdowac sie jeszcze o trzy godziny od brzegu. Naprzeciw zblizajacych sie najezdzcow stalo czterdziestu magow. Trzydziestu z nich mialo dziesiatkowac sily nieprzyjaciela, a pozostalych dziesieciu bylo odpowiedzialnych za magiczne zabezpieczenie swoich kolegow, a takze oddzialu zolnierzy, ktory mial rozgromic pierwsza fale Wesmenow. Ponadto, niewidoczne dla oka, w piasku znajdowaly sie trzy tuziny min, ktore zostana odbezpieczone przez wycofujacych sie zolnierzy. Kazda z nich mogla odebrac zycie ponad dziesieciu przeciwnikom. Blackthorne stwierdzil, ze jest zadowolony. -To da im troche do myslenia. Lodzie zblizaly sie. Dzioby wypelnione byly Wesmenami. Milczeli i czekali. Gresse nie wiedzial, czego sie spodziewac, ale na pewno nie ciszy. Jedynym odglosem, jaki slyszal, byl lopot jego wlasnego plaszcza na wietrze. -Musza miec jakies czterysta lodzi. -Nie na dlugo - powiedzial Blackthorne. - Nie na dlugo. Zagle lopotaly na wietrze, wiosla uderzaly tafle wody - flota najezdzcow zblizala sie do wschodniego wybrzeza Balai. Wprawdzie panowal nienaturalny spokoj, ale wkrotce nad pograzona w ciszy zatoka Gyernath mialo rozpetac sie pieklo. Gdy sily przeciwnika znajdowaly sie jakies czterysta metrow od brzegu, magowie ofensywni rozdzielili sie na trzy grupy, z ktorych kazda byla odpowiedzialna za inne zaklecie, i wystapili kilkanascie krokow do przodu w kierunku plazy. Magowie defensywni otoczyli wszystkie grupy magicznymi tarczami. Jednoczesnie oddzialy zolnierzy, z ktorych wiekszosc niosla pochodnie, takze ruszyly do przodu i zebraly sie wokol ognisk. Wokol rozlegly sie glosne ostrzezenia, rozchodzac sie po tafli zatoki i odbijajac od nagich, kamiennych scian. Wesmeni mocniej napieli zagle i coraz szybciej uderzali wioslami o wode. Flota nabierala predkosci. Starszy mag odezwal sie. - Oto wasze cele. Jesli stracicie zaklecie, nie czekajcie bezczynnie. Podobnie kiedy skonczycie juz rzucac. Za dwanascie godzin macie byc z powrotem w zamku, wypoczeci i gotowi do nastepnego starcia. Zaczynac. Gresse slyszal niesione wiatrem wibrujace glosy magow, ktorzy zaczeli ogniskowac mane i laczyc zaklecia. Trwalo to troche ponad dwie minuty. Potem rozpetalo sie pieklo. Nagle prosto z nieba wylonily sie krople zywego ognia i runely na lodzie, przykrywajac powierzchnie prawie kilometra kwadratowego deszczem plomieni, ktory syczal, spadajac w fale, wzniecal kleby dymu, natrafiajac na drewno, i blyskawicznie podpalal plotno zagli, a takze futra i wlosy najezdzcow. Ogniste krople odbijaly sie wprawdzie od magicznych tarczy otaczajacych wieksze jednostki, na ktorych podrozowali prawdopodobnie szamani, lecz mniejsze lodzie nie mialy zadnych szans. Ogien blyskawicznie przenosil sie po kazdej odslonietej desce. Tlace sie zagle zaczynaly plonac, podobnie jak ciala Wesmenow. Wszelki porzadek znikl. Jeden z kapitanow ostro skrecil, unikajac w ten sposob bezposredniego wystawienia jednostki na dzialanie Ognistego-Deszczu, jednoczesnie jednak taranujac mniejsza lodz. Sternicy starali sie uniknac badz uskoczyc przed ogniem, przez co tracili kontrole nad statkami, ktore poruszaly sie teraz we wszystkich kierunkach, gubiac marynarzy stloczonych przy ladowniach, na rufach, dziobach i sterburtach. Wrzace wody pelne byly zywych, walczacych z falami rozbitkow, szumu wiosel panicznie uderzajacych we wzburzona tafle zatoki i wybuchajacych co sekunde nowych pozarow, zostawiajacych za soba spirale gestego dymu. Ponad tym wszystkim dalo sie slyszec jeki rannych, okrzyki umierajacych, trzask lamanego drewna i syk plomieni. Poprzez pierwsza fale spopielonych lodzi do plazy zblizala sie reszta floty. Ogromny natlok jednostek skutecznie uniemozliwial zmiane kursu lub zatrzymanie sie. Wszystkie po kolei wplywaly w zasieg Ognistego-Deszczu, roztrzaskujac kadluby tlacych sie statkow i miazdzac ciala dryfujacych w wodzie Wesmenow. Zaklecie ustalo tak nagle, jak sie pojawilo, lecz ulga nie trwala dlugo. Nad duza czescia zatoki wisiala chmura gestego dymu, z ktorej wkrotce zaczely wylaniac sie nowe nienaruszone jednostki, w wiekszosci niosace na pokladzie szamanow. Marynarze wyli przepelnieni wsciekloscia i pragnieniem krwi. Na niebie rozblysly Kule-Plomieni. Czerpiac energie z polaczonej many trzech lub wiecej magow, mialy o wiele wieksza sile i szybkosc. Tuziny zoltych i pomaranczowych, okraglych bryl ognia, wielkosci doroslego czlowieka, spadly niczym olowiane kule na chronione zakleciami jednostki. Niektore odbijaly sie, ale nie wszystkie. Gresse zauwazyl, jak jeden z pociskow przebija sie przez tarcze i rozbryzguje na pokladzie statku, blyskawicznie zmieniajac niosacy trzystu przeciwnikow okret w spopielona skorupe. Baron odwrocil sie. Przez wiele lat wypelnionych walka zarowno za pomoca miecza, jak i magii nie widzial jeszcze podobnej rzezi. Blagalne okrzyki umierajacych, tonacych i plonacych Wesmenow z pewnoscia nigdy juz nie ucichna. Tak, widzial juz kiedys pekajace tarcze i spustoszenie wywolane przez zaklecia ofensywne, lecz nigdy jeszcze nie widzial wrogow tak bezsilnych wobec potegi i ilosci uzytych przeciwko nim zaklec. Na plazy bylo przeciez zaledwie czterdziestu magow. W zamku bedzie ich dwa razy wiecej. Blackthorne przygladal sie bitwie z satysfakcja, ale bez glebszych emocji. -Nie zapominaj, ze przybyli tu, by nas zabic, zabrac nasze ziemie i na zawsze wymazac nas z historii Balai - powiedzial. - Ich szamani okazali sie zbyt slabi, ale to nie my powinnismy plakac. -Dlaczego nie zdecydowales sie zniszczyc calej floty, poki jeszcze znajduje sie na wodzie? - spytal Gresse. -Nie mialem pojecia, ze nasze uderzenie okaze sie tak skuteczne - przyznal Blackthorne. - Ponadto nie moglem pozostawic zamku bez obsady. Co by sie stalo, gdyby nagle zmusili nas do odwrotu pod same mury? Wesmeni nadal nadciagali, ale obroncy mieli jeszcze sporo sil. Szeroki na prawie kilometr pas wody znajdowal sie calkowicie w objeciach plomieni, a jednak wiele nienaruszonych statkow brnelo do przodu przez tlace sie bagno drewna i cial. Nadplywaly dziesiatki, setki lodzi. Pierwsze z nich zaryly dziobami w piach, a tam czekaly juz na ich zalogi miecze i ogniste strzaly zolnierzy Blackthorne'a. Do brzegu dobilo tuzin jednostek i na plaze wysypaly sie dziesiatki ryczacych Wesmenow, dzierzacych miecze i topory. Znajdujace sie na wydmach szeregi lucznikow barona wyciely w pien nadbiegajacych najezdzcow, wykorzystujac uksztaltowanie powierzchni i wysokie morale, spowodowane widocznymi ogromnymi stratami, zadanymi przeciwnikowi. Zgodnie z rozkazami Blackthorne'a pierwsze lodzie zostaly podpalone i skierowane z powrotem na wode, prosto pod nadplywajace jednostki. Lecz na odcinku prawie dwoch kilometrow do plazy dobijaly setki nowych statkow. Wyczerpani magowie pobiegli w kierunku koni, a baron wydal rozkaz odwrotu, zdajac sobie sprawe, ze napor Wesmenow zagraza zyciu jego niewielkiego oddzialu. Ponoszac niewielkie straty, zolnierze Blackthorne'a wygrali pierwsza bitwe tej wojny. Niektorzy z najezdzcow zdecydowali sie ruszyc w poscig, ale w piasku czekaly na nich miny, ktore wybuchaly pomaranczowymi, zoltymi i blekitnymi plomieniami, unoszac w powietrze chmury drobnych ziaren opadajacych potem migoczacym deszczem na ciala rannych i zabitych. Wesmeni, ktorzy przezyli atak, a byly ich tysiace, zaczeli organizowac na plazy przyczolek. Obracajac sie w siodle, by moc sie lepiej przyjrzec, Blackthorne usmiechnal sie. -Nikt nie zdobedzie mego zamku - powiedzial do siebie. - Nikt. Baronowi Gresse wydawalo sie, ze uslyszal slowa przyjaciela, choc nie byl tego pewien. Z pewnoscia odniesli zwyciestwo, ale gdy dymy nad plaza rozwialy sie, starszy mezczyzna spojrzal w kierunku brzegu na wciaz dobijajace do niego lodzie i zdal sobie sprawe, ze przypuszczenia odnosnie liczebnosci Wesmenow byly chybione. Ponadto szamani nie dadza sie juz zaskoczyc. Spotkanie przy bramach zamku Blackthorne bedzie chwila prawdy. * * * Kamienne Wrota powstaly w wyniku projektu poszerzenia naturalnej szczeliny, biegnacej zygzakiem przez Czarne Szczyty, projektu, ktory, by zadowolic kilku baronow, zalozycieli Sojuszu Handlowego Koriny, pochlonal lata i tysiace istnien ludzkich. Rezultatem prac byla mozliwosc bezpiecznego przejazdu przez najbardziej niedostepne pasmo gor Balai.Sklepienie przeleczy opadalo zaraz po minieciu zdobionej plaskorzezbami bramy i przez nastepne trzysta metrow znajdowalo sie na wysokosci ledwie umozliwiajacej przejazd krytym wozom. Szerokosc przeleczy pozwalala na swobodne wyminiecie sie dwoch zaprzegow. Korytarz biegl przez niesamowita platanine naturalnych jaskin i rozpadlin, na dnie ktorych bielaly kosci niefortunnych podroznikow. W pozostalych miejscach nad glowami wedrowcow znajdowal sie kamienny strop, a zewszad dochodzily odglosy biegnacych pod skalami strumieni. Pokonanie przeleczy zajmowalo galopujacemu jezdzcowi troche ponad cztery godziny. Darrick wjechal do kamiennego korytarza, nie kryjac podziwu dla potegi xeteskianskiego polaczenia miedzywymiarowego. Szybujace nad glowami kawalerzystow Kule-Swiatla rozpraszaly cienie, ukazujac zolnierzom mijane wlasnie pozostalosci po wesmenskich fortyfikacjach. Niewiele pozostalo dowodow na to, ze nieprzyjaciel okopal sie na pierwszym odcinku przeleczy. Gdzieniegdzie ze szczelin w scianach, z ktorych napor wody powyrywal spore fragmenty kamienia, zwisaly resztki umocnien, a w innych miejscach z wielu pekniec i rys sterczaly pojedyncze deski lub kawalki drewna, wbite gleboko w zimny kamien. Nie bylo jednak sladu obroncow. Widzac znajdujaca sie przed nim jaskinie, Darrick przyspieszyl, by sekunde pozniej zwolnic na widok ostatecznych dowodow nieprawdopodobnej sily zaklecia. W lezacej przed nim wysokiej i dosc szerokiej pieczarze znajdowal sie glowny punkt obrony Wesmenow. W scianach wydrazono polki na stanowiska katapult, specjalne balkony dla lucznikow oraz rynny, ktorymi mial splywac wrzacy olej. Ponadto w kamiennych scianach wyryto nawy, majace sluzyc za miejsce spoczynku dla liczacej od czterech do siedmiu tysiecy wojownikow armii. Labirynt korytarzy i pokoi rozciagal sie po obu stronach drogi na prawie kilometr. Grobowa cisza, zmacona jedynie odglosem wartko plynacych strumieni, sama w sobie byla swiadectwem doskonalosci wyliczen Xeteskian. Szczelina miedzywymiarowa byla szersza od pierwszego odcinka przeleczy. Napierajace z tak ogromna sila masy wody musialy najpierw splynac o wiele wezszym korytarzem, co spowodowalo, ze uderzyly na znajdujacych sie wewnatrz pieczary absolutnie nieprzygotowanych Wesmenow z niesamowita wrecz sila i szybkoscia. Ich jedynym wyjsciem bylaby ewakuacja. Woda gnalaby dalej, niszczac po drodze wszystko, zalewajac kazdy pokoj, korytarz czy posterunek, i zatarlaby wszelkie slady bytnosci Wesmenow w Kamiennych Wrotach, wymywajac takze ich ciala. Darrick zauwazyl, ze z wielu wyzej polozonych pekniec dalej sciekala woda i gdy ruszyl w glab pieczary, uslyszal westchnienia podziwu - jego kawalerzysci ujrzeli ociekajace woda pozostalosci po fortyfikacjach nieprzyjaciela. Rozlegle kaluze migotaly w blasku Kul-Swiatla, rzucajac roztanczone cienie na sciany i sklepienie, ktore niklo w mroku po drugiej stronie pieczary. -Nie mieli nawet dokad uciec - wyszeptal Darrick, zaskoczony odrobina wspolczucia, jaka czul w stosunku do wojownikow, ktorzy nie mieli szansy przezyc. Zadnej szansy. -Czy mamy przeszukac koszary, generale? - zapytal jeden z oficerow. Darrick pokrecil przeczaco glowa. -Nie wydaje mi sie, byscie chcieli ogladac to, co tam zostalo. - Mezczyzna rozejrzal sie, nie zatrzymujac konia. Potem podrapal sie w glowe. - Jak daleko dotarla woda? -Wedlug Xeteskian do jednej trzeciej dlugosci przeleczy, czyli pierwszego powaznego spadku - powiedzial adiutant generala. -Zastanawiam sie, czy magowie zajmujacy sie podobnymi zakleciami beda wiedzieli, kiedy przestac - powiedzial Darrick. Gdy Krucy wjechali do pieczary i w blasku Kuli-Swiatla dostrzegli rozmiar kleski, jaka poniesli Wesmeni, okazalo sie, ze Ilkar podziela obawy generala. -Po prostu nie wiemy jeszcze, jaki wplyw ma miedzywymiarowe przenoszenie materii na pozostale rzeczywistosci - powiedzial elf. -Wszystko zalezy od tego, jak czesto uzywamy zaklecia - odpowiedzial Denser. - Dzis "pozyczylismy" tak mala ilosc wody, ze nie bedzie to mialo wiekszego wplywu na pozostale wymiary. -Ale ubytek, jakkolwiek maly, doprowadza do zachwiania rownowagi. Temu nie zaprzeczysz? - powiedzial Ilkar. -Owszem, tyle ze pojedyncze ziarenko piasku przeniesione z jednej szali na druga nie robi zbyt wielkiej roznicy. -Moze i tak, ale jezeli dalej bedziecie je tak przenosic tylko w jedna strone, to ktoregos dnia pojedyncze ziarenko przechyli szale - ripostowal elf. - Co wtedy? -Problem - zaczal Bezimienny - polega na tym, ze mowicie o tym zakleciu wylacznie w kategoriach broni ofensywnej. Wyobrazcie sobie, czego mozna by dokonac, gdyby otworzyc je pod slodkowodnym jeziorem, a potem nad kraina ogarnieta susza. Debata wkrotce ucichla i jedynym slyszalnym dzwiekiem stal sie stukot kopyt wymieszany z dochodzacym z dolu pluskiem wody. Gdy na zewnatrz switalo, kawaleria czterech kolegiow natrafila na pierwszy i niestety dosc zalosny posterunek nieprzyjaciela, usytuowany niedaleko wylotu przeleczy. Najwyrazniej pogloski dotyczace xeteskianskiego zaklecia dotarly juz do zachodniego konca korytarza i obawa przed kolejnym uzyciem spowodowala kompletna panike w szeregach wroga. Wszedzie dookola znajdowaly sie opuszczone stanowiska bojowe. Ich zalogi, pozbawione wlasnej magii obronnej, uciekly. Dopiero po godzinie jazdy kawalerzysci natrafili na pierwsze cialo lezace zaraz przed pierwszym powaznym spadkiem, gdzie spoczywaly tez zapewne pozostale zwloki. Zolnierze zobaczyli poskrecane strzepy miesni, powciskane w kamienne szczeliny, cale korpusy, konczyny, strzaskane czaszki i kaluze krwi wymieszanej z woda. Potega, ktorej Xeteskianie uzyli, by zdobyc przelecz, wydala sie Darrickowi odrazajaca. Szesc godzin pozniej general natrafil na barykade blokujaca wjazd na terytoria Wesmenow, obsadzona przez okolo dwudziestu przeciwnikow. Wrogowie byli uzbrojeni w luki i kusze, a ich ogniska plonely jasnym, niemal dumnym plomieniem. Darrick zatrzymal kolumne kawalerzystow w zasiegu nieprzyjaciela, doskonale zdajac sobie sprawe, ze magiczne tarcze sa nadal na swoim miejscu. Jeden z Wesmenow wystapil na krawedz barykady i krzyknal w kierunku zolnierzy. -Wasze zaklecia nas nie zatrzymaja! Za nami stoi armia, ktora zmiecie was z powierzchni Balai! Wladcy Pustkowi powracaja, by objac rzady! Nasza magia jest dla was zbyt potezna! Wracajcie i zacznijcie kopac wlasne groby! -Z drogi albo zginiecie - powiedzial Darrick, ciagle majac przed oczami ogrom zniszczen, jaki nastapil po wydanej niedawno komendzie. -Nie mozecie nas zranic. Chroni nas magia. General usmiechnal sie lekko i zwrocil sie do grupy xeteskianskich magow. -Nie mam czasu na pogawedki - powiedzial, unoszac w gore trzy palce. - Piekielny-Ogien? - Magowie kiwneli glowami i zaczeli przygotowywac zaklecie. Darrick ponownie zwrocil sie do Wesmenow. - Modlcie sie do swoich bogow - powiedzial i odjechal na kilka krokow. -Piekielny-Ogien! - powiedzialo jednoczesnie trzech magow. Blokada wraz ze stacjonujacymi na niej wojownikami zostala starta na proch. Niecale pol godziny pozniej kawaleria wyjechala na swieze powietrze, po tym jak mag okryty Plaszczem-Ukrycia upewnil sie, ze w najblizszym otoczeniu nie ma sil przeciwnika. -Powiedzialbym, ze zlapalismy ich na goracym uczynku - powiedzial Darrick. Pod oslona zachodniej sciany przeleczy Krucy w towarzystwie generala kawalerii konczyli wlasnie pozegnalne toasty. -Szkoda, ze twoja podroz okazala sie bezowocna - powiedzial Hirad, usmiechajac sie. - Sami dalibysmy sobie rade z ta barykada. Darrick zasmial sie. -Nie watpie. - Ponownie puscil w ruch butelke i wszyscy zgromadzeni napelnili swoje kubki. -Co teraz zamierzacie? - spytal Thraun. -Musimy utrzymac kontrole nad Kamiennymi Wrotami przez kilka najblizszych dni, by moc zbudowac stanowiska bojowe po tej stronie przeleczy. Najprostsza metoda powstrzymania Wesmenow bedzie naturalnie obrona dostepu do korytarza. -To dosc trudne. -Fakt - zgodzil sie Darrick. - Ale za kilka dni przyjdzie nam z pomoca piec tysiecy piechurow i jezeli uda sie nam dzis solidnie wypoczac, to podejrzewam, ze magowie poradza sobie z Wesmenami bez wiekszych problemow. - Mezczyzna upil lyk alkoholu. - A wy? To wy macie przed soba prawdziwe zadanie. I to piekielnie trudne. -Tak - zgodzil sie Hirad. - Przydalby sie nam ktos dobrze wladajacy mieczem. Moze jednak przemyslisz moja propozycje wstapienia do Krukow? -Mysle, ze na razie zostane w kawalerii. Barbarzynca spojrzal w gore. Bylo wczesne popoludnie i chmury, ktore plynely w kierunku Kamiennych Wrot, przemiescily sie nad drugi koniec przeleczy, odslaniajac polacie czystego blekitu. Wial lekki wiatr. I tylko daleko na zachodzie niebo stawalo sie ciemniejsze. -Widzisz tam cos? - spytal Hirad Ilkara, podazajac za jego spojrzeniem. -Nic tylko wzgorza, drzewa i sielankowe, wiejskie krajobrazy. I tak zostanie, pod warunkiem, ze nie zaroi sie tu od Wesmenow. -Lepiej bedzie, jezeli wkrotce wyruszymy i znajdziemy jakies bezpieczne miejsce na postoj - powiedzial Bezimienny. - Zbyt dlugi pobyt tutaj moze niekorzystnie wplynac na nasze zdrowie. -Pozostanie tutaj byloby w porzadku - poprawil go Darrick. - Natomiast podejrzewam, ze wyjazd dzis po poludniu lub jutro rano nioslby ze soba pewne niebezpieczenstwo. -Tak czy inaczej... - Bezimienny podniosl sie, ale zaczekal na Densera, zanim zrobil kolejny krok w kierunku swojego konia. - Thraun, jestes pewien co do naszej trasy? Wojownik kiwnal glowa i wskoczyl na swojego rumaka. - Spedzilem nad mapami wystarczajaco duzo czasu. Hirad uscisnal dlon Darricka. -Pamietaj, by Wrota byly otwarte. Moze wkrotce znow bedziemy je musieli szybko pokonac. -To ty pamietaj, zeby nie dac sie zabic. Jeszcze z toba nie skonczylem. -Cztery - dwa, tak? -Cztery - trzy. Powodzenia. Krucy odjechali i wkrotce znikli mu z oczu. Rozdzial 28 Miasto Blackthorne lezalo w plytkiej dolinie, u podnoza masywu Czarnych Szczytow, prawie dokladnie w miejscu, gdzie skaly opadaly lukiem do morza. Od poczatku swego istnienia byl to niezmiernie wazny punkt strategiczny, kontrolujacy szlaki handlowe na polnoc, do Kamiennych Wrot, i na poludniowy wschod, do Gyernath.Baron Blackthorne uwazal, ze glownym celem ataku Wesmenow na jego miasto bylo zdobycie przyczolka do wypadow na polnoc w okolice bronionej przez Darricka przeleczy i, w mniejszym stopniu, uzyskanie kontroli nad portem Gyernath. Przelecz miala dla Wesmenow ogromne znaczenie, albowiem tylko kontrolujac ja, mogli rozpoczac powazna ofensywe na kolegia. Kamienne Wrota byly ich kluczem do absolutnej wladzy nad Balaia. Sily, ktore bronily plazy, dotarly do zamku jeszcze wczesnym rankiem, pozostawiajac za soba zwiadowcow majacych obserwowac ruch Wesmenow na ladzie. Dzien byl chlodny i wietrzny. Czarne obloki gnane bryza przesuwaly sie z zachodu, zwiastujac nadchodzacy deszcz. Zorganizowanie obrony zamku bylo raczej proste. Biorac po uwage, ze wiekszosc cywili dawno opuscila miasto, kierujac sie do Gyernath lub nawet do Koriny, Blackthorne zdecydowal sie na obrone dwustopniowa. Mury miasta byly solidne i dobrze zachowane, ale nie zostaly zaprojektowane, by powstrzymac dlugotrwaly atak takiej liczby oblegajacych, jaka mogli wystawic Wesmeni. Baron obsadzil je trzema czwartymi swoich lucznikow i piecdziesiecioma piecioma magami ofensywnymi, zapewniajac im odpowiednie stanowiska obronne. Przy pierwszym wylomie w murze mieli sie natychmiast wycofac. Blackthorne planowal okupic ewentualne poddanie miasta stosami trupow. Jednak glownym punktem oporu mial byc oczywiscie zamek. Zbudowano go w polnocnej czesci miasta, by odpierac ataki Wesmenow z Kamiennych Wrot. Same zewnetrzne mury zamku wznosily sie na prawie dwadziescia piec metrow ponad miasto, calkowicie otaczajac wewnetrzna twierdze. Szesc, polozonych w rownych odstepach baszt, zaopatrzonych bylo w stanowiska do obserwacji i strzelnice. Polnocne bramy zamku, zazwyczaj otwarte dla kupcow - glowny targ znajdowal sie za murami zamku - zostaly zamkniete i wzmocnione stalowymi pasami. Nad nimi znajdowaly sie swietnie oslonione stanowiska strzelnicze, na dodatek wysuniete do przodu, co czynilo z okolic bram poligon dla lucznikow i kusznikow. Mury miejskie skonstruowane byly pod tym wzgledem bardzo podobnie. Przed polnocnymi bramami stacjonowala jazda, gotowa zepchnac kazdy atak z powrotem na plaze. Za murami znajdowali sie mieszkancy miasta. Na murach byli lucznicy i magowie. W samej zas wewnetrznej twierdzy, okraglej, ale zwienczonej kanciastymi blankami, wyrastajacymi ponad pietnascie metrow powyzej zewnetrznych murow, stacjonowali baronowie, medycy, ochroniarze, kucharze i wielu najemnikow sprowadzonych przez Gressego. Na blankach, zwanych Korona z powodu lekko niesymetrycznego kanciastego wygladu, znajdowaly sie stanowiska ciezkich kusz, rynny do zlewania wrzacego oleju i najlepsi sposrod magow Blackthorne'a. Magazyny kryly zapasy zywnosci na trzy miesiace i baron zdawal sobie sprawe, ze dluzsze oblezenie oznaczaloby upadek Darricka przy Wrotach, otwarcie Balai na wesmenskie hordy i przegrana wojne. Teraz jednak mogli tylko czekac. Wesmeni nie pozwolili im jednak czekac na siebie zbyt dlugo. * * * Styliann, nadal wsciekly i kipiacy zadza zemsty, stanal przy wschodnim koncu Wrot na czele kolumny stu Protektorow. Bylo wczesne popoludnie. Straznicy na przeleczy spojrzeli na niego przerazeni, ale wiedzieli, co musza uczynic. Zagrodzili mu droge.-W jakiej sprawie przybywasz, panie? - zapytal jeden z nich glosem pelnym szacunku. -Na rzez Wesmenow - odpowiedzial Styliann smiertelnie powaznie, tonem nie znoszacym sprzeciwu. -Mamy rozkazy, by zatrzymywac wszelki ruch do czasu nadejscia upowaznienia od generala Darricka. - Ton straznika byl nieomal przepraszajacy. -Wiesz, kim jestem? - zapytal Styliann. -Tak, panie. -Zatem wiesz, ze to ode mnie pochodza rozkazy dla twojego generala. Sam daje sobie prawo do przekroczenia przeleczy. Z drogi. Straznik patrzyl na niego pelen obaw i zwatpienia. Styliann uniosl jedna brew. -Gdzie jest Darrick? - zapytal. -Po drugiej stronie, panie. Zarzadza budowa umocnien. -W takim razie wypelniles swoj obowiazek doskonale, zolnierzu - powiedzial Styliann. - Kiedy spotkam sie z generalem, osobiscie mnie upowazni. Straznik usmiechnal sie, przyjmujac wygodna logike wladcy Xetesku. Odsunal sie na bok. -Zycze szczescia, panie. Styliann popatrzyl na niego przez chwile. -Nigdy nie polegam na szczesciu - wycedzil i wjechal do przeleczy, a za nim setka Protektorow, milczacych, zamaskowanych, niepokojacych. Konie Xeteskian hodowano, by byly szczegolnie wytrzymale, dlatego tez podroz Stylianna przez przelecz minela nadzwyczaj sprawnie. Ledwie zwrocil uwage na zniszczenia poczynione przez nowe zaklecie Xetesku, a juz na pewno nie mial ochoty upajac sie tym sukcesem. Jechal dalej. Tuz przed zmierzchem opuscil Kamienne Wrota z zachodniej strony gor. Zatrzymal sie dopiero, gdy zobaczyl Darricka. Mezczyzni przez dluzsza chwile mierzyli sie spojrzeniami. Darrick pragnal odgadnac mysli Stylianna, zas on sam wprost kipial zadza zemsty na tych, ktorzy zgwalcili i zamordowali jego ukochana Selyn. General nic nie powiedzial, pokiwal jedynie glowa, zjechal z drogi i gestem wskazal ja Styliannowi. Wladca Xetesku i jego Protektorzy pogalopowali w glab ziemi Wesmenow. Dzisiejszej nocy nie bedzie postoju. Styliann mial kilka miejsc do odwiedzenia i cos, co musial udowodnic pewnemu aroganckiemu barbarzyncy. * * * Po przebudzeniu Hirad stwierdzil, ze pomysl Thrauna, by rozpiac nad poslaniami skorzane plachty namiotu, okazal sie doskonaly. Mimo iz poprzedniej nocy cala operacja wydawala sie byc bezsensowna proba nerwow, to slyszac krople deszczu bebniace o material, barbarzynca usmiechnal sie.Podrapal sie w glowe, usiadl i wciagnal nosem zapach ogniska. Will kucal przy piecu okryty skorzana derka, w kapeluszu nasunietym na twarz. Krople deszczu z sykiem spadaly na rozgrzany garnek. Lezacy obok Hirada Ilkar poruszyl sie i otworzyl jedno oko. -Obudz mnie, jak bedzie sucho - powiedzial i przewrocil sie na drugi bok. -Nie chcialbym byc teraz pod Kamiennymi Wrotami - powiedzial barbarzynca. Ilkar burknal cos pod nosem. Oboz powoli budzil sie do zycia. Cztery namioty ustawione byly polkoliscie na lekko zalesionym zboczu wzgorza, nieopodal rwacego strumienia. Na srodku stal piec Willa. Hirad czul sie dziwnie nieswojo tak daleko od przeleczy i kawalerzystow Darricka. Mimo ze otoczony byl przyjaciolmi i ludzmi, ktorym calkowicie ufal, nie mogl pozbyc sie podswiadomego leku przed nieznanym. Nieczesto odwiedzal ziemie na zachod od gor, garstka informacji o celu ich podrozy, glownie zdobytych na podstawie starych map i plotek, powodowala, ze robil sie nerwowy. Sniadanie zjedli w namiotach, skryci przed nieustajacym deszczem, przedzierajacym sie przez korony drzew i monotonnie bebniacym o ziemie i skory namiotow. Tereny na polnocy, po drugiej stronie strumienia, nad ktorym sie zatrzymali, byly pelne skalnych urwisk, osniezonych wzniesien i jalowych plaskowyzy. Jednak ich cel znajdowal sie na poludniowym zachodzie, gdzie podroz byla znacznie latwiejsza. -Jak daleko stad do Wrethsirow? - zapytal Hirad. Thraun i Will siedzieli na drugim koncu polkola utworzonego wokol pieca. Obok nich spoczeli Erienne i obejmujacy ja ramieniem Denser, a tuz obok barbarzyncy znajdowali sie Bezimienny i Jandyr. -Nie dalej niz dzien drogi - odpowiedzial Thraun z ustami pelnymi chleba. - Pod warunkiem, ze nie spotkamy Wesmenow. -Oddalamy sie od ich terenow, ponadto wielu opuscilo osiedla, by ruszyc na wojne. Jesli bedziemy dalej unikac przetartych szlakow, powinnismy byc bezpieczni - powiedzial Bezimienny. - Poza tym slyszalem, ze jestes raczej niezly w ukrywaniu sie - dodal po chwili z usmiechem. -Raczej. -To szok, prawda? Kiedy odkrywasz, ze jestes czyms, czym nie chcesz byc. - Glos Bezimiennego byl tak przesycony zalem, ze Hirad omal nie wypuscil kubka z kawa. Spojrzenia Thrauna i Bezimiennego spotkaly sie. Krucy czekali na reakcje tropiciela. Jednak Thraun pokiwal tylko glowa. -Chyba tylko ty potrafisz teraz zrozumiec towarzyszacy temu bol i przerazenie. Oddalbym wszystko, by nie byc tym, kim jestem. -Ale tam, w kryptach, wydawales sie... - zaczela Erienne. -Tylko kiedy nie ma innego wyjscia. A nawet wtedy lekam sie o wszystko, co znam i kocham. - Thraun wstal. - Osiodlam konie. Bezimienny odszedl za nim, pozostawiajac reszte obozu w pelnej zmieszania ciszy. -To zadne blogoslawienstwo - powiedzial Will, gaszac ostatnie plomienie i rozkladajac piec, by czesci ostygly na mokrej ziemi. - Za kazdym razem boi sie, ze natura wilka zwyciezy i nie bedzie mogl juz nigdy powrocic do ludzkiej postaci. Krucy wyruszyli dwadziescia minut pozniej, pozostawiajac za soba wzbierajacy powoli strumien. Deszcz nie ustawal. Thraun prowadzil druzyne w milczeniu. Hirad i Ilkar podjechali z dwoch stron do Bezimiennego, ktory caly czas trzymal sie za Denserem i Erienne. -Dlaczego Thraun uwaza, ze tylko ty mozesz go zrozumiec? - zapytal barbarzynca. Ilkar pociagnal nosem. -Delikatnosc nigdy nie byla twoja mocna strona, co Hirad? Bezimienny pokrecil glowa. -Przynajmniej sie nie zmienia - powiedzial. - To, o co pytasz, jest zlozone i malo przyjemne. W kazdym razie dla mnie. - Spojrzal na Densera, ale Ciemny Mag nie sluchal, albo przynajmniej udawal, ze nie slucha. - Obaj dorastalismy swiadomi swej odmiennosci. Nie wiem, jak Thraun dowiedzial sie o swojej naturze, ale sek w tym, ze obaj stalismy sie czyms, czym byc nie chcielismy, a przed czym nie moglismy uciec. Chociaz ja wierzylem, ze moge. - Bezimienny przygryzl warge. -Nie mysl, ze... - zaczal Ilkar. -Nie. Przynajmniej w ten sposob dowiecie sie prawdy, a Denser juz i tak wie. W procesie selekcji Protektorow nie ma miejsca na przypadek. Jestem Xeteskianinem. Moj refleks, wytrzymalosc i sila sa efektem odwiecznych magicznych praktyk, dokonywanych na wybranych rodzinach. Bardzo wczesnie zaczeto mnie szkolic w poslugiwaniu sie bronia i w wieku trzynastu lat odkrylem swoje przeznaczenie. Z oczywistych powodow Protektorzy nie sa od razu informowani o swej naturze. Sam myslalem, ze szkolono mnie na czlonka Gwardii Kolegium. - Wzruszyl ramionami. - Nie moglem pogodzic sie z tym, ze moja dusza od poczatku zaprzedana zostala gorze Xetesku, wiec ucieklem. Teraz mysle, ze zdarza sie to za kazdym razem, kiedy wybrany dowiaduje sie o swoim losie. W koncu czemu nie? Przeciez nawet smierc nie jest w stanie uwolnic cie od przeznaczenia. -A wiec wiedziales od poczatku? - Hirad poczul przejmujacy zal i rozczarowanie. Oto poznal sekret, ktory Kruk chronil przed nimi przez dziesiec lat. - Twoje imie... To dlatego? -Wiem. To zalosne. Nie moglem uniknac powolania, ale jednoczesnie sam przed soba nie chcialem sie do niego przyznac. Probowalem falszywych imion, ale z jakiegos powodu nigdy nie moglem sie przyzwyczaic. Dopiero, kiedy Ilkar wpadl na Bezimiennego, poczulem, ze to wlasnie to. Imie, ktore nie bylo imieniem. Doskonaly pomysl. - Bezimienny znowu przygryzl warge. Oczy mu blyszczaly, a glos stal sie szorstki i chrapliwy. - Poza tym, bedac Krukiem, wierzylem, ze bede zyl wiecznie. Ale okazalo sie, ze to na nic. -Chyba nie nadazam... - powiedzial Ilkar. -Ja tez nie - dodal Hirad. - Jesli tak bales sie smierci, to dlaczego wtedy sam poszedles walczyc z destranami? -Bo kiedy dotarlo do mnie, ze i tak po mnie przyjda, pomyslalem, ze moge chociaz umrzec, ratujac was. Wszystkich. A moze takze dlatego, ze sadzilem, iz smierc w takiej odleglosci od kolegium, i to w miejscu, gdzie mana byla niestabilna, zdola mnie w koncu wyzwolic. Mialem nadzieje, ze mnie nie znajda. -Zaraz, chwila. Cofnijmy sie troche. Co miales na mysli, mowiac, ze i tak po ciebie przyjda? - zapytal Ilkar, majac nadzieje, ze jego przypuszczenia byly bledne. Bezimienny jednak pokrecil tylko glowa i na powrot wbil wzrok w plecy Densera. Ciemny mag zawrocil konia i podjechal do elfa. -Chodzi mu o to, ze demony upomnialyby sie o jego dusze niezaleznie od tego, czy bylby zywy, czy martwy. Jego czas dobiegal konca. W koncu jaki jest pozytek z czterdziestoletniego Protektora? - Glos Densera byl szorstki, ale wyraznie slychac bylo jego obrzydzenie. - Dlatego chcial umrzec. Tylko tak mogl uratowac i siebie, i nas. Ale one odnalazly go i odebraly mu nawet prawo do smierci. - Popedzil konia, z powrotem podjezdzajac do Erienne. - Teraz wiecie juz wszystko. Takze to, dlaczego ja i biedny Laryon chcielismy ich uwolnic. Zbyt wielu z nich nigdy nie mialo wyboru. Hirad w milczeniu ukladal slowa. Spojrzal na Xeteskianina, a potem na Bezimiennego, nagle przerazony ogromem ciezaru, jaki jego przyjaciel dzwigal przez te wszystkie lata. Chcial zataic prawde nie tylko przed towarzyszami, ale takze przed samym soba. Nie mial zadnej przyszlosci, najmniejszego wyboru, a jednak nigdy nie otworzyl sie przed nimi, nie zdradzil swego prawdziwego ja. Tego, czym byl od urodzenia i czym mial na powrot zostac po smierci. Bezimienny spojrzal na barbarzynce, jakby czytajac w jego myslach. -Tak bardzo pragnalem tego, czym bylismy, ze przez wiekszosc czasu sam w to wierzylem. W emeryture, spokoj we Wronim Gniezdzie, w to wszystko, co planowalismy. -A teraz mozesz to zrobic! - Hirad poczul nagly i niezrozumialy przyplyw radosci. - Kiedy to sie skonczy, bedziesz mogl to wszystko zrobic. Bezimienny zgasil jego wybuch. -Nie powinienem zostac wyzwolony. Zbyt wiele utracilem. - Wojownik z trudem tlumil zal. Denser spojrzal na niego przez ramie. Na twarzy maga malowal sie strach. Bezimienny pokiwal glowa - Tak jak ty, Denser. Tak samo. -O czym ty mowisz? - Ilkar spanikowal. -Dusze Protektorow lacza sie ze soba we wnetrzu gory. Jestesmy jednoscia. Kiedy moja dusza zostala uwolniona, na zawsze stracilem czastke siebie, laczaca mnie z moimi bracmi. Zyje, oddycham, smieje sie i placze, ale wewnatrz mnie zieje pustka. Obyscie nigdy nie doznali takiego uczucia. * * * Wesmenska armia ruszyla na Blackthorne nastepnego ranka, wsciekla, zdziesiatkowana i zadna zemsty. Przybyla dokladnie w momencie, gdy ustal deszcz i zatrzymala sie daleko poza zasiegiem zaklec.Baron Blackthorne stal na Koronie, spogladajac na miasto, na grube mury i na rownine poza nimi, zakryta mrowiem Wesmenow. Obok niego stal Gresse, nerwowo poruszajac palcami i obserwujac, jak wrog formuje linie i szyki. Wesmeni przez ponad trzy godziny zapelniali puste pole nowymi jednostkami. Ich sztandary powiewaly na wietrze. Z daleka slychac bylo skrzypienie wozow, okrzyki dowodcow i ujadanie psow. Bylo ich tysiace - morze odzianej w futra nienawisci, gotowe rozbic sie o mury miasta. Baron pokrecil glowa, nie mogac uwierzyc, ze tak wielu przezylo masakre na morzu. A oni nadal nadchodzili. W odleglosci mili od zamku znajdowalo sie przeszlo sto lopoczacych proporcow wesmenskich jednostek. Nie probowali otoczyc miasta. Skupili cale sily przy poludniowej bramie, powodujac narastajacy lek nielicznych obroncow twierdzy. Ze srodka zgrupowania, ktore wedlug rachunkow barona liczylo ponad siedem tysiecy ludzi, wyruszylo szesciu szamanow w asyscie tuzina wojownikow. Futra Wesmenow falowaly na wietrze. Ich wzrok byl tak ostry i ciezki, jak trzymane w dloniach miecze, kiedy objeli wzrokiem sylwetke miasta. Magowie znajdujacy sie na zewnetrznych murach natychmiast zaczeli sie przygotowywac. Lodowaty-Podmuch, Grad-Zniszczenia, Niewidzialna-Tarcza. Szamani zblizali sie. Kiedy podeszli na odleglosc dwustu metrow, Gresse pomyslal, ze chca negocjowac. Po nastepnych piecdziesieciu Blackthorne wydal rozkaz ataku. Wokol niewidocznej tarczy ochraniajacej szamanow rozblysly zaklecia. Grad-Zniszczenia odbijal sie, badz roztrzaskiwal o magiczna bariere, ktora zaplonela nagle bialym swiatlem. Grad strzal popedzil w strone Wesmenow, jednak nawet te, ktore trafily, odbijaly sie od fizycznej tarczy rozpostartej przez szamanow. Parli do przodu. Piecdziesiat metrow od miasta zatrzymali sie, by rzucic wlasne zaklecia. -Musimy miec ludzi wewnatrz ich tarczy - powiedzial Gresse. Blackthorne jednak wydal juz rozkazy. Przy poludniowej bramie zrobil sie ruch. Slychac bylo szczek stali i skrzypienie powoli otwierajacych sie wrot. Strzaly i zaklecia nadal nie byly w stanie przebic magicznej oslony, podtrzymywanej teraz przez dwoch szamanow. Pozostala czworka posuwala sie naprzod, przygotowujac zaklecia. Przez uchylona brame wypadli zolnierze Blackthorne'a i jak burza popedzili w strone szamanow. Za pozno. Stojac ramie przy ramieniu, szamani uniesli rece i rozcapierzyli palce. Z ich dloni wystrzelily biale promienie energii, wijac sie niczym wezowe jezyki. Nad glowami Wesmenow cztery swiecace pasma polaczyly sie, tworzac promien oslepiajacego swiatla, ktory uderzyl o mury miasta i rozprysl sie w chmure wyladowan, niczym potezny piorun. Przez chwile nie widac bylo zadnego efektu. Nagle wewnatrz murow zablysla biala, pulsujaca siatka energii. Szamani uwolnili swietlisty promien i padli twarza do ziemi, calkowicie ignorujac znajdujacych sie juz kilka krokow od nich zolnierzy barona. Siedemdziesiat metrow murow najzwyczajniej w swiecie eksplodowalo na zewnatrz, posylajac w powietrze mordercza burze kamiennych odlamkow. Ludzie Blackthorne'a nie mieli zadnych szans. Wzieli na siebie cala sile uderzenia. Plan barona upadl wraz z czescia muru. Magowie i lucznicy runeli na ziemie. Na blankach zapanowal poploch. Na nowo posypaly sie strzaly, tym razem dosiegajac nieoslonietych szamanow, ale bylo juz za pozno. Siedem tysiecy Wesmenow z rykiem ruszylo w strone wylomu, ktorego obroncy miasta nie mieli szansy zaslonic. -Bogowie - wyszeptal Blackthorne. Odwrocil sie i spojrzal w twarz barona Gresse. Byla trupioblada. - Bedziemy musieli sie bronic na ulicach. Ja... Niebo rozswietlil blysk. Kule-Plomieni z rykiem spadly na zblizajace sie szeregi Wesmenow, wybuchajac przy kontakcie i topiac odzianych w futra wojownikow w morzu plonacej many. Posrod okrzykow zagrzewajacych do walki rozlegly sie przerazliwe wrzaski umierajacych. Kiedy Wesmeni podeszli blizej wylomu, bialy ogien rozblysl raz jeszcze, druzgoczac kolejny fragment muru wraz z poludniowa brama miasta. W odpowiedzi chmura zaklec przeciela niebo. Na srodek atakujacego zgrupowania Wesmenow z hukiem spadl Kamienny-Deszcz, a Lodowaty-Podmuch rozerwal ich flanke. Piatka szamanow zginela, trafiona kolumnami Piekielnego-Ognia. Szturmujacy parli jednak naprzod. Pod murami zamku zolnierze i najemnicy szybko zajmowali pozycje, ktore planowo przeznaczone byly do taktycznego odwrotu, a teraz mialy stac sie ogniskami desperackiej obrony. -Osiodlajcie wszystkie konie - rozkazal Blackthorne jednemu z doradcow. - Kiedy nadejdzie czas, bedziemy musieli przejsc do wojny partyzanckiej na wzgorzach i wokol szlakow. Nie mozemy pozwolic im uderzyc z poludnia na Kamienne Wrota. Wesmeni dotarli juz do zniszczonej bramy i jak potop wlali sie do miasta, zmiatajac po drodze zalosnie krucha obrone. Magowie i lucznicy na wewnetrznym murze zalewali ich deszczem ognia, lodu i stali, ale szamani zdazyli sie juz przegrupowac i coraz czesciej strzaly i zaklecia odbijaly sie od magicznych oslon. Ponadto, na miejsce kazdego zabitego Wesmena pojawial sie tuzin nowych wojownikow. Przetoczyli sie przez miasto, podpalajac budynki i wycinajac w pien garstki obroncow, ktore stawialy im opor na kazdym rogu ulicy. Stojacy na murach zamku obserwowali przemarsz Wesmenow przez plonace miasto, atakujac, gdzie tylko mogli. Wkrotce jednak sami stali sie obiektem ataku, kiedy szamani, niespieszni w swej arogancji, wypuscili w ich strone blyskawice bialego ognia i jezory ciemnych plomieni, ktore spadly na mury z ohydnym plasknieciem. Miasto Blackthorne stalo w ogniu. -Przegralismy! - okrzyk barona Gressego zmieszal sie z rykiem Wesmenow, hukiem plomieni, jekami rannych i trzaskiem rzuconych przez szamanow zaklec. Blackthorne ponuro pokiwal glowa. Usta mial zacisniete, a w jego oczach blyszczaly lzy. Od chwili gdy szamani zniszczyli zewnetrzne mury, nie minelo nawet dziesiec minut. Baron wydal rozkaz odwrotu. Odglos rogow oglosil upadek miasta, a jego obroncy i resztka mieszkancow ruszyli w strone podnoza Czarnych Szczytow. Stamtad mogli sledzic Wesmenow idacych na polnoc, do przeleczy Kamiennych Wrot, i probowac jak najbardziej opoznic ich pochod. Blackthorne wiedzial jednak, ze jesli szamani nie zostana wkrotce pozbawieni dostepu do magii WiedzMistrzow, to nic nie powstrzyma upadku wschodniej Balai. Gdyby mialo nadejsc najgorsze, baron pragnal tylko jednego - zobaczyc jak Wesmeni cwiartuja ciala Pontois i pozostalych czlonkow Sojuszu Handlowego Koriny. Bylaby to niewielka satysfakcja, ale w obecnej chwili tylko to pragnienie utrzymywalo go przy zyciu. Wszystko inne, wszystko co mial, zdeptaly stopy najezdzcow. Rozdzial 29 Najwyzsza Swiatynia Wrethsirow polozona byla na pokrytej bujna roslinnoscia rowninie, zasilanej przez gorskie strumienie. Od wschodu sasiadowala z jeziorem lezacym u stop wzgorz Garan. Po dwoch stronach rowniny wznosily sie zlowieszczo strome skalne sciany, dopelniajac wrazenia calkowitej izolacji.Sama swiatynia miala forme niewysokiej kopuly o srednicy okolo siedemdziesieciu metrow, otoczonej czterdziestoma strzelistymi wiezycami. W centrum pokrytego dachowka drewnianego dachu wyrastala pojedyncza iglica. Mokre od deszczu marmurowe sciany blyszczaly w promieniach slonca. Wrethsirowie roznili sie miedzy soba w takim samym stopniu, w jakim magowie ktoregokolwiek z czterech kolegiow byli do siebie podobni. Ich swiatynie byly rozsiane po calej Balai, choc zdecydowana wiekszosc znajdowala sie we wschodniej czesci kontynentu. Zakon wierzyl w magiczna sile plynaca ze smierci i nie majaca nic wspolnego z energia many, zdobywajac sobie w ten sposob szczera nienawisc i pogarde magow. Nie bylo watpliwosci, ze faktycznie posiedli pewien rodzaj mocy. Jednak skadkolwiek by ona nie pochodzila, okazala sie byc o wiele trudniejsza do kontrolowania niz mana. W ciagu dwustu lat istnienia zakonu kolegia zebraly stosy raportow mowiacych o wypadkach i katastrofach spowodowanych przez Wrethsirow. Krucy dotarli na miejsce poprzedniego wieczoru. Podroz, choc odbyta w strugach ulewnego deszczu, minela spokojnie. Za soba zostawili zalesione wzgorza, strome doliny i wartkie strumienie, wyplywajace z gor. Gdyby nie ulewa, krajobraz moglby byc przepiekny. Przestalo padac nad ranem i cisza, ktora zapadla po dlugich godzinach bebniacego o skaly deszczu, okazala sie prawdziwa ulga dla uszu wedrowcow. Wkrotce slonce zaczelo mocniej przygrzewac z bezchmurnego nieba, szybko osuszajac ziemie, drzewa i trawy. Thraun zarzadzil postoj trzy mile od swiatyni, w srodku gestego lasu. W ciagu dnia nie moglo byc mowy o dostaniu sie w poblize budynku bez zaalarmowania straznikow. Co prawda Denser zgodzil sie rozejrzec wokol kopuly z pomoca Plaszcza-Ukrycia, ale na razie wszelkie rozmowy skupialy sie na samych Wrethsirach. -W sumie jako organizacja sa raczej spokojni - powiedziala Erienne. -Ciekawe co sie pod tym spokojem kryje - mruknal Denser. -Ale maja jakiegos asa w rekawie? - zapytal Jandyr. -Mozna tak powiedziec. - Xeteskianin wzruszyl ramionami. -Daj spokoj, Denserze - odezwal sie Thraun. - Wszyscy mamy tam isc. Denser przyjal pogardliwy wyraz twarzy. -Sa pseudomagiczna i psudoreligijna... no, nazwijmy to, organizacja. Oddaja czesc wlasnym wyobrazeniom energii smierci i twierdza, ze udalo im sie ja ujarzmic. Z tego tez powodu nazywaja siebie piatym kolegium. To oszusci. Ich magia jest skazona, a wszelkie pretensje do miana kolegium odrazajace. Cos jeszcze? - Denser wydobyl fajke, nabil ja tytoniem z pekatego mieszka otrzymanego od delegatow z Lystern i zapalil plomykiem z kciuka. Hirad machinalnie grzebal patykiem w ziemi, wpatrujac sie z wrogoscia w Ciemnego Maga. -Na wypadek gdybys juz zdazyl zapomniec, Denserze - niepelne informacje doprowadzily do smierci mojego najblizszego przyjaciela. Popatrz na siebie. Wszyscy popatrzcie na siebie, o wielce szanowni magowie. Cala wasza trojka az sie dlawi pogarda dla tych tam, Wrethsirow. - Magowie poruszyli sie nerwowo, ale Hirad, niezrazony, mowil dalej. - Nie mam pojecia, czy wasz stosunek jest wlasciwy, czy nie, szczerze mowiac, gowno mnie to obchodzi. Ja i ci z moich przyjaciol, ktorzy nie zadzieraja nosa, chcielibysmy po prostu wiedziec, czego mozemy sie tam spodziewac. Jakie maja zaklecia, jakich broni uzywaja, ilu ich jest i takie tam inne. Jezeli nie mozecie mi tego powiedziec, bo po prostu nie wiecie, to w porzadku. Ale nie probujcie mi wmowic, ze cos jest malo wazne, bo wam sie tak wydaje. Jasne? - Barbarzynca pokrecil glowa. - Cholerni czarownicy na swoich cholernych piedestalach. Denser wazyl w myslach slowa Hirada. Uniosl brwi, kiedy zobaczyl, ze Ilkar probuje powstrzymac usmiech. -Przepraszam, Hiradzie - powiedzial Xeteskianin po dluzszej chwili. - Masz racje. Ale oni nie uzywaja magii, wiec nie mozesz nazywac ich rytualow zakleciami. -A co mnie obchodzi, jak sie nazywaja. Powiedz mi, co moga zrobic, zanim naprawde sie wkurze. -Zanim? - Ilkar nie wytrzymal i usmiechnal sie. -Dobra. - Denser klepnal sie po udzie. - Prawda jest, ze nasze informacje na temat mocy Wrethsirow sa wybiorcze. Wiemy, ze ich podstawa sa wypowiadane modlitwy i zazwyczaj dzieje sie to w grupach. Im wiecej uczestnikow, tym potezniejszy efekt. Ich moc plynie z sily i gwaltownosci zywiolow takich jak wiatr, deszcz czy ogien, a takze z czegos, co nazywaja energia smierci. -Najwiekszym niebezpieczenstwem jest jednak niestabilnosc ich mocy. Efekty rytualow bywaja nieprzewidywalne i latwo moga okazac sie fatalne zarowno dla nich, jak i dla nas. -W jaki sposob? - zapytal Jandyr. Denser wzruszyl ramionami. -Czas trwania, przeladowanie, kierunek, losowosc efektu, czy sprzezenie zwrotne jak niekiedy po nieudanym zakleciu. To moze byc cokolwiek. Wrethsirowie wierza, ze gdy umieraja, ich energia wzmacnia swiatynie i ze ich polaczona moc pochodzi wlasnie od tego pierwiastka smierci. To dodaje im pewnosci siebie. -I mowisz, ze nie potrafia jej w pelni kontrolowac? - zapytal Will. Denser skinal glowa. -Jestes pewien? -Niemal zupelnie. - Xeteskianin usmiechnal sie do Ilkara, lekko zmieszany. Elf wydal wargi, ale nic nie powiedzial. -Sa agresywni? - Hirad przeniosl wzrok z Ilkara z powrotem na Densera. -Nie - odpowiedzial Ciemny Mag. - Nie tak jak Wesmeni, choc ci z kolei z jakiegos powodu pozostawiaja Wrethsirow w spokoju. Albo tak nam sie wydaje. - Rozejrzal sie po twarzach Krukow. - Jeszcze jakies pytania? -Ilu ich tam moze byc? - odezwal sie Thraun. -Nie mam bladego pojecia. -Ale w samej swiatyni. Mowimy o trzydziestu, trzystu czy ilu? -Nie wiem. -Swietnie - powiedzieli jednoczesnie Hirad i Bezimienny. -Swiatynia moze pomiescic nawet kilkuset, ale pamietajmy, ze to miejsce kultu. Bogowie tylko wiedza, ilu jest tam Wrethsirow, a ilu wojownikow. Moze dowiem sie czegos podczas zwiadu. Niczego jednak sie nie dowiedzial. Thraun odprowadzil go do granicy lasu, gdzie Xeteskianin rzucil Plaszcz-Ukrycia i cicho podkradl sie do ozdobionego filarami wejscia. Bylo zamkniete, a mag nie mogl ryzykowac szarpania za wielkie mosiezne pierscienie, przymocowane do debowych drzwi. Okrazyl wiec swiatynie, przypatrujac sie misternym mozaikom i plaskorzezbom zdobiacym jej sciany. Ukazywaly wspaniale krajobrazy: lasy i gory, morze i skaliste klify, rowniny i pustynie. Wszedzie pojawiala sie symbolika ognia i wiatru szalejacego na niebie. Jedna, szczegolnie ponura mozaika przedstawiala pochod umarlych. Z wewnatrz nie dochodzil zaden dzwiek. Wszelkie otwory byly zablokowane, boczne i tylne wejscia zamkniete. Wysokie na cztery metry, smukle wiezyce wykonane byly z pieknego czarnego marmuru. Ani sladu Wrethsirow. Denser wrocil do miejsca, w ktorym zostawil Thrauna, i razem ruszyli do obozu. -Powinnismy byc tym zaskoczeni? - zapytal Will, wysluchawszy sprawozdania Xeteskianina. -Szczerze mowiac, raczej nie - powiedzial Denser. - Jak juz mowilem, to miejsce kultu. Malo prawdopodobne, by wielu z nich mieszkalo tam na stale. Poza tym jest jeszcze dosc wczesnie. Chociaz... -W czym problem? - Hirad podniosl sie i przeciagnal. - Uwazam, ze jesli pojdziemy tam teraz, oszczedzimy sobie tylko wielu trudnosci. -Tez tak pomyslalem - zgodzil sie Denser. - Ale z drugiej strony, gdyby to byla moja swiatynia, kazalbym jej strzec. Szczegolnie w obliczu obecnych wydarzen. -Nie rozumiem, o co ci chodzi - powiedzial Hirad. - Jesli spieprzyli sprawe, bo nie wystawili straznikow, to tym lepiej dla nas. -No, nie wiem - zasepil sie Denser. - Cos tu jest nie tak. -Intuicja? - Erienne przesunela palcami po wlosach Xeteskianina. Ciemny Mag pokiwal glowa. -Cos w tym rodzaju. Powinnismy byc ostrozni. -Jak zawsze - wzruszyl ramionami Ilkar. -A wiec ruszamy teraz, czy trzymamy sie starego planu? - zapytal Jandyr, patrzac na Hirada. Odpowiedzial mu Bezimienny. -Podczas dnia ryzykujemy przybycie kolejnych Wrethsirow. Co innego w nocy. Nie widze powodu, by sie spieszyc, nic nam tu nie grozi. Hirad? Barbarzynca popatrzyl w puste oczy Bezimiennego, zastanawiajac sie, czy istnieje cos, co mogloby je wypelnic. Po raz kolejny dotarlo tez do niego, jak bardzo tesknil za rozsadnymi i rzeczowymi uwagami przyjaciela, wypowiadanymi pewnym glosem. Dokladnie tak jak teraz. -Zgadzam sie - powiedzial, rzucajac usmiech Bezimiennemu. - Po co sie spieszyc? Odpocznijmy, omowmy szczegoly taktyczne i nade wszystko trzymajmy sie planu. Potem mozemy nie miec czasu na pogawedki. Darrick jest dobry, ale pamietajmy, ze Wesmeni maja miazdzaca przewage liczebna * * * Baron Blackthorne stal przed wejsciem do swojej najcenniejszej kopalni, polozonej jakies osiemset metrow powyzej plonacego miasta, i patrzyl na ruiny swojego swiata. Wraz z zapadnieciem nocy lune dopalajacego sie pozaru zastapil blask setek ognisk obozujacych Wesmenow. Wiatr niosl ich radosne okrzyki. Swietowali.Razem z Gresse'em mieli do dyspozycji niecale dwa tysiace zbrojnych. Wiekszosc miala konie zabrane badz to z miasta, badz z okolicznych farm. Wesmeni nie scigali wycofujacych sie obroncow, po raz kolejny pokazujac swoja arogancje, pewnosc siebie i calkowita wiare w zwyciestwo. Niestety z tym ostatnim nawet Blackthorne'owi trudno byloby sie nie zgodzic. Bardzo wielu walczacych zginelo w miescie, co sklonilo barona, by rozeslac slabiej wyszkolonych rezerwistow do obrony glownych skupisk ludnosci: Koriny, Gyernath, Kolegiow, a nawet ziem barona Corin, polozonych daleko na polnocnym wschodzie. Okoliczne farmy byly puste. Wiekszosc mieszkancow spakowala manatki i wyjechala na wschod. Blackthorne uderzyl kilkakrotnie piescia w zimna skale kopalni. Czul nieustajacy gniew. Co za straszliwe upokorzenie. A jednak gdzies w glebi duszy byl takze dumny. Kiedy nakazal odwrot, a dzwiek rogow obwiescil to calemu miastu, widzial, jak jego zolnierze na ulicach zdwajaja wysilki, by jak najdluzej powstrzymac wrogow. Zwarli szyki i na lukowatym rynku utworzyli ostateczna, twarda linie obrony. Blackthorne zastanawial sie, czy gdyby nie ich poswiecenie, w ogole udaloby mu sie ujsc z zyciem. Spojrzal na swiatla w oknach zamku. Tej nocy ktos inny bedzie spal w jego komnacie. Wrog. Syknal z wscieklosci. Uslyszal jak Gresse podchodzi i staje za nim. -Nie mogles nic zrobic - powiedzial starszy baron. - Liczy sie to, ze zyjemy i mozemy dalej walczyc. -Jak dlugo jeszcze? - W glosie Blackthorne'a brzmialo rozgoryczenie. - Nie mamy zadnej ochrony przed magia szamanow. -Musielismy przezyc, chocby po to, by ostrzec Darricka i kolegia. Jezeli magom uda sie oslonic tarczami mury, nadal mozemy zwyciezyc. -Wtedy odslonimy naszych ludzi na magiczne ataki - pokrecil glowa Blackthorne. - Nie mamy pojecia, ilu maja szamanow, a bez poteznego wsparcia magii ofensywnej nasi ludzie nie maja szans. Wesmenow jest zbyt wielu. Slyszales raporty. Osiemdziesiat piec tysiecy. Gdyby zebrac wszystkich zolnierzy ze wschodniej Balai, i tak nie osiagniemy nawet polowy tej liczebnosci. A Wesmeni sa juz pewnie w drodze do Kamiennych Wrot i Gyernath. Mielismy ich powstrzymac przez trzy dni, zeby dac Krukom szanse powodzenia. Wytrzymalismy dziesiec minut, Gresse. Jesli podobnie bedzie z przelecza, Krucy nie beda juz mieli do czego wracac. Bedzie za pozno. Gresse polozyl reke na ramieniu Blackthorne'a. Niewatpliwie przemawiala przez niego rozpacz, ale jego ocena sytuacji wydawala sie niepokojaco trafna. Utracil dom, a jego poddani rozproszyli sie po kraju. Wielu juz nigdy nie wroci. Nie istnialy odpowiednie do tej chwili slowa pocieszenia, ale Gresse postanowil sprobowac. -Nawet kiedy Wesmeni beda juz pic wino z naszych piwnic w Korinie, to jesli straca magiczne wsparcie WiedzMistrzow, bedziemy w stanie ich pokonac. Blackthorne odwrocil sie i popatrzyl na starszego barona, krecac przeczaco glowa. -Jesli zajma Korine, nie bedzie juz nikogo, kto moglby ich pokonac. Na bogow, Gresse, jezeli zlupia kolegia, to rownie dobrze mozemy odplynac na poludnie i zostawic im Balaie. Baron Gresse pochylil glowe. Blackthorne mial racje. A jezeli sily Wesmenow w rejonie zatoki Triverne byly tak liczne jak te, ktore obozowaly teraz w Blackthorne, to najdalej za cztery dni znajda sie pod bramami Julatsy. * * * Popoludnie i wieczor minely spokojnie. Thraun i Bezimienny spedzili wiekszosc czasu obserwujac swiatynie i droge, ktora do niej prowadzila. Nie dostrzegli nikogo, co spotegowalo jedynie niepokoj Densera.Przed wyruszeniem do swiatyni, Krucy w dosc ponurych nastrojach zjedli posilek. Powoli zapadal zmierzch. -Jesli sie nam nie uda, musimy zniszczyc Zlodzieja Switu, zanim wpadnie w lapy WiedzMistrzow - powiedzial Den-ser. -Jak? - spytal Will. -Wystarczy stopic katalizatory albo nawet jeden z nich - odpowiedzial Xeteskianin. - To proste. -Wiec nawet teraz moglibysmy na zawsze unieszkodliwic to zaklecie? -Tak, odrzucajac w ten sposob jedyna szanse pokonania WiedzMistrzow. - Denser wzruszyl ramionami. - Wyjasnijmy sobie cos. Jezeli zgine i bedzie jasne, ze nikt z nas nie dotrze z katalizatorami do Xetesku, chociaz jeden z nich musi zostac zniszczony. Bo jesli zdobeda go WiedzMistrzowie, wszystkich czeka zaglada. Nawet Wesmenow. Krucy zgromadzeni wokol pieca wymienili spojrzenia. Hirad nalal sobie kawy. -No dobrze - powiedzial Jandyr. - A zalozmy, ze nam sie powiedzie i WiedzMistrzowie zostana zniszczeni. Co dalej? -Z pewnoscia nie zatrzyma to Wesmenow, ale odbierze im slepa wiare w zwyciestwo - odpowiedzial Denser. - Mysle, ze przygotowywali sie do tego przez jakies dziesiec lat. Sa zjednoczeni, silni i zdeterminowani. Najwazniejsze jednak, ze wiedza, jak bardzo podzielony jest Wschod. Wierza, ze moga podbic Balaie, z WiedzMistrzami czy bez. A jesli odbija Kamienne Wrota, zanim nasze armie beda gotowe, to moze im sie udac. -Nie przesadzasz troche, Denser? - usmiechnal sie Hirad. - Z tym wodnym zakleciem wasi magowie moga utrzymywac przelecz w nieskonczonosc. - Ilkar westchnal ciezko, a Denser pokrecil glowa i usmiechnal sie do Erienne. - Nienawidze, kiedy wy, magowie, robicie te swoje miny - powiedzial barbarzynca. -Przepraszam, Hiradzie, nie mogles tego wiedziec, ale dla nas twoje stwierdzenie to jak zastanawianie sie, czemu nie mozna dobrze walczyc, nie majac rak. -Oswiec mnie. -Widziales zaklecie i widziales, w jakim stanie byli magowie po jego rzuceniu. Dwoch zginelo w trakcie. - Denser przygryzl warge. - Nie wiesz jednak, co dzieje sie na dlugo przed i po rzuceniu takiego zaklecia. Tamci magowie spedzili dwa tygodnie na przygotowaniach, probach i odpoczynku. Odseparowano ich od reszty kolegium, aby zachowac jak najwiekszy stopien koncentracji. Po rzuceniu, przez jakies trzy dni nie beda w stanie uzyc zadnego zaklecia, a Portalu-Wymiarow przez nastepne dwa tygodnie. A nawet wtedy wszystko zalezec bedzie jeszcze od polozenia i ustawienia wymiarow. -Ale Wesmeni tego nie wiedza - powiedzial Hirad zmartwiony, ze zaklecia nie mozna rzucic przynajmniej raz na pare dni. -Szamani sa wystarczajaco obeznani w sprawach magii, by wyciagnac wlasciwe wnioski, jak tylko dowiedza sie o zakleciu - powiedziala Erienne. -Pamietaj tez, ze jest tylko jedno potezniejsze zaklecie, ktorego nazwe doskonale znasz - dodal Ilkar. - Kazdy nieglupi szaman domysli sie, ze wykorzystalismy zaklecie wymiarowe i bedzie w stanie ocenic, ile wysilku musi kosztowac jego rzucenie. Mimo ze noc byla ciepla, Hirad poczul lodowaty dreszcz. Pomyslal o mocach, z ktorymi mieli do czynienia, o tej, ktora juz widzieli, i o tej, ktora sami zamierzali wyzwolic. Wydawalo mu sie, ze to wszystko zaczyna szybko wymykac sie spod kontroli. Jezeli udaloby im sie odebrac Wrethsirom Oko Smierci, Denser stalby sie najpotezniejszym czlowiekiem w calej Balai. -Jest cos jeszcze, nad czym sie zastanawiam. - Wszyscy spojrzeli wyczekujaco na Willa. - Czy WiedzMistrzowie wiedza, ze tu jestesmy? -Krucy? -Tak. -Nie. - W glosie Bezimiennego brzmiala pewnosc. - Moga tylko wiedziec, ze zdobylismy Kamienne Wrota. Teraz beda sie starali je odbic. Wiedza, ze trwaja poszukiwania Zlodzieja Switu od czasu naszej wizyty w domu Septerna, ale maja za malo informacji, by nas zlokalizowac. Przynajmniej na razie. -Aby rozwiac wszelkie watpliwosci, przypomne wam, ze WiedzMistrzowie najprawdopodobniej nie odzyskali jeszcze swoich cielesnych powlok, wiec ich moce sa ograniczone - powiedzial Denser. - Dopiero kiedy to sie stanie, zaczniemy sie naprawde martwic. -Ilu ich jest? - zapytal Will. -Szesciu - odpowiedzial Ilkar. - Wstyd powiedziec, ale nie pamietam ich imion, choc powinienem. Denser? -Zartujesz? -Nie. WiedzMistrzowie nigdy przedtem nie znajdowali sie w kregu moich zainteresowan. -Bogowie, dla nas to bylo prawie jak mantra. Pamun, Arumun, Belphamun, Weyamun, Ystormun, Giriamun. -Robia wrazenie - usmiechnal sie kpiaco Ilkar. -Rzeczywiscie nieszczegolnie - powiedzial Denser. - Dobre do straszenia buntowniczych magow. Szkoda, ze przestali byc juz tylko postaciami z legend, co? Rozmowa urwala sie. Ich strach zostal nazwany i kazdy z Krukow zrozumial nagle, co tak naprawde probowali osiagnac. I jak niewielka mieli szanse. Zlodziej Switu w rekach WiedzMistrzow oznaczal pewna zaglade, a z drugiej strony, nawet ich zniszczenie za pomoca zaklecia nie gwarantowalo Balai zwyciestwa. Denser zapalil fajke. Jego mysli nieustannie krazyly wokol chowanca. Odepchnal je i sprobowal skupic sie na olbrzymim grobowcu stojacym w sercu Rozdartych Pustkowi. Do samego srodka piramidy prowadzily wielkie schody. Sciany i podloga rozleglej komnaty ozdobione byly malowidlami i mozaika. Za jedynymi drzwiami znajdowala sie krypta. Wewnatrz powiernicy strzegli szesciu kamiennych sarkofagow, przygotowujac starozytnym droge powrotu do swiata zywych. Cierpliwie czekali, az reinkarnacja zostanie zakonczona i duchowa esencja napelni kosci WiedzMistrzow i zregeneruje ich ciala. Denser zadrzal. Modlil sie, aby Krucy zdazyli na czas. Kiedy zapadla noc, druzyna ruszyla szlakiem prowadzacym prosto do Najwyzszej Swiatyni Wrethsirow. Thraun byl przekonany, ze okolica jest pusta, a Denser powoli zaczynal wierzyc, ze swiatynia rowniez. Nie wiedzial jednak, dlaczego ten fakt wywolywal u niego tak duzy niepokoj. Po godzinie byli na miejscu. Ciemna bryla swiatyni wygladala zlowieszczo na tle nagich skalnych scian. Panowala calkowita cisza, poza ledwie slyszalnym szumem jeziora. Spokoj otoczenia nie udzielil sie tylko Krukom. Wynurzyli sie sposrod drzew i wolno podeszli do wielkich, opietych zelaznymi klamrami debowych drzwi. Bezimienny stal na przedzie klina, ktory utworzyli, majac po prawej Hirada i Jandyra, a po lewej Thrauna i Willa. Trojka magow szla za nimi. Ilkar przygotowany byl do uaktywnienia tarczy, Erienne miala zajac sie swiatlem, a Denser czyms duzo bardziej niszczycielskim. Gdy staneli przy drzwiach, Jandyr przylozyl do nich ucho. -Niczego nie slysze, ale te drzwi wygladaja na dosyc grube. Za to na pewno nie ma tam trzech setek wrzeszczacych wyznawcow. -Jest tylko jeden sposob, by sie upewnic - powiedzial Hirad. Podszedl blizej, zlapal wielkie uchwyty i pchnal z calej sily. Zawiasy skrzypnely i drzwi otworzyly sie, wypuszczajac z wnetrza ciezki odor rozkladajacych sie zwlok. Hirad cofnal sie kilka krokow i odwrocil do towarzyszy. -Co za smrod. Musimy poczekac, az sie troche przewietrzy. Miecze powrocily do pochew, a ogniska many zostaly rozproszone. Ktokolwiek znajdowal sie wewnatrz swiatyni, nie mogl ich juz zaatakowac. W srodku panowal nieprzenikniony mrok. Podczas gdy reszta spoczela na kamiennych schodach, Ilkar stanal z prawej strony drzwi i zajrzal do swiatyni. To co zobaczyl, sprawilo, ze musial odwrocic glowe i zaczerpnac swiezego powietrza. Dopiero potem powiedzial towarzyszom. Wszedzie widac bylo pokrwawione ciala, rozrzucone na posadzce z czarnego, zielonego i bialego marmuru. Elf spojrzal uwaznie, starajac sie odtworzyc mozliwy przebieg walki. Przy drzwiach lezalo trzech uzbrojonych i odzianych w zbroje mezczyzn w zielonych szatach. Wokol nich znajdowalo sie czterech innych, prawdopodobnie napastnikow. Nie byli to Wesmeni, raczej najemnicy, bo z pewnoscia nie straznicy swiatyni. To, co znajdowalo sie dalej, wprawilo Ilkara w oslupienie. Po drugiej stronie sali, w jednej wielkiej kaluzy krwi lezalo przynajmniej szesciu Wrethsirow, latwo rozpoznawalnych dzieki zielonym kapturom. Dwudziestu kolejnych spoczywalo w roznych miejscach swiatyni. Nie mieli broni ani pancerzy - byli bezbronni. Ktos dokonal tu prawdziwej masakry. Wzrok Ilkara zatrzymal sie dluzej na samym centrum swiatyni. Na poltorametrowym piedestale, wewnatrz szkatuly zrobionej ze szkla i metalu, znajdowalo sie Oko Smierci. Byla to czarna kula pokryta siatka ciemnoczerwonych i szmaragdowozielonych nitek. Wokol kamienia lezalo jakies pol tuzina wygietych, rozdartych i zmasakrowanych cial. Wygladalo to, jakby ktos doslownie porabal je na kawalki. Krew pokrywala niemal kazdy centymetr podlogi, a takze piedestal, na ktorym spoczywalo Oko. Jednak to nie widok cial najbardziej martwil Ilkara, ale fakt, ze nie mial bladego pojecia, kto lub co dokonalo tej rzezi. Nic sie nie zgadzalo. Umarli wokol kamienia nie byli ani Wrethsirami, ani straznikami swiatyni, a jednak wygladalo to tak, jakby bronili sie przed atakiem. Na dodatek, ktokolwiek byl sprawca tej masakry, najwyrazniej nie zalezalo mu na Oku, bo kamien pozostal na swoim miejscu. Nie dosc na tym, atakujacy nie stracili nikogo ze swoich i znikneli bez sladu. To nie mialo sensu. Hirad wciagnal gleboko powietrze, wstrzymal oddech i wszedl do swiatyni. -Badz ostrozny - powiedzial. Ilkar odwrocil sie i odetchnal. -Hiradzie, oni wszyscy nie zyja. -Od jak dawna? Elf kucnal i dotknal kaluzy krwi. Byla rzadka. -Trudno powiedziec. W srodku musialo byc bardzo cieplo. Cuchna jak po czterech dniach, ale rownie dobrze moglo to byc wczoraj. -Chodzmy. Mozna juz oddychac? -Ledwo, ledwo. -Dobrze - powiedzial Hirad. - Wchodzimy do srodka, zabezpieczamy sale i odsuwamy ciala od kamienia. Niech nikt na razie nie dotyka szkatuly. Erienne stworzyla Kule-Swiatla tuz nad Okiem Smierci, a Thraun zapalil znicze zawieszone wzdluz scian swiatyni na wysokosci twarzy. Will i Jandyr oczyscili okolice piedestalu z cial, opierajac trupy o sciane. Bezimienny pilnowal wejscia, obserwujac ciemna linie lasu, jakby czegos szukal. Ilkar sprawdzal oddzielone zaslonami pomieszczenia na tylach swiatyni. Hirad dolaczyl do Densera, ktory studiowal posagi umieszczone w niszach, wzdluz calych scian budynku. -Ciekawe, prawda? - zapytal Denser. Hirad spojrzal. Figury odziane byly w kolczugi i zbroje plytowe oraz bogate, zielone szaty. Twarze zakrywaly malowane maski, a w zgieciu ramienia kazdy wojownik trzymal obusieczny topor. Posagi byly wysokie na jakies dwa i pol metra. -Troche tu nie pasuja, co? - powiedzial Hirad. -Wrecz przeciwnie - powiedziala Erienne, podchodzac do nich. - Wrethsirowie maja udokumentowana wojenna przeszlosc, a na tych maskach przedstawione sa schematy energii zycia i smierci, z ktorych rzekomo czerpia moc. Denser spojrzal na nia podejrzliwie. -Czyzbys byla ekspertem? - zapytal. -Nie. Po prostu lubie wiedziec, co sie dzieje na swiecie - odpowiedziala Erienne krotko. Ilkar wrocil i stanal posrodku sali. -Rozumiesz, co sie tu stalo? - zapytal go Hirad. Elf przeczaco potrzasnal glowa. -Z tylu jest jeszcze kilka cial straznikow, ale niczego nie tknieto. Nic nie rozumiem. Tamci obok kamienia wygladaja na najemnikow, a jestem pewien, ze nie wynajeli ich Wrethsirowie. -Wiec sadzisz, ze nie ochraniali kamienia? - zapytal Denser. -Raczej nie. Przeciez w koncu nadal tu jest, prawda? -Jakie to ma znaczenie? - powiedzial Will. - Bierzmy go i chodzmy stad. - Zlodziej stanal nad szkatula. -Nie dotykaj tego! - krzyknal Denser. - Przepraszam, Will. Chodzi o to, ze nie sprawdzilismy, czy nie jest zabezpieczony jakas pulapka albo zakleciem. -Przeciez twierdziles, ze Wrethsirowie nie maja nic wspolnego z magia. -Bo to prawda. Ale takie rzeczy mozna tez zamowic. - Denser spojrzal na Erienne i Ilkara. - Zajmiemy sie tym? Cala trojka dostroila sie do widma many i zbadala piedestal oraz szkatule. Trwalo to krotko. -Nie ma zadnych magicznych zabezpieczen - powiedziala Erienne. -A co z mocami Wrethsirow? - zapytal Bezimienny, robiac krok do wnetrza swiatyni. Denser skrzywil sie. -Nie potrafia kontrolowac statycznej energii. -Jestes pewien? - zapytal Hirad. -Wokol kamienia nic nie ma - wycedzil Denser. -W kazdym razie nic, co bylibysmy w stanie wykryc - dodal Ilkar. -Dobra - powiedzial Hirad. - Teren zabezpieczony? Bezimienny skinal glowa, zwracajac sie z powrotem w strone wyjscia. Will pochylil sie nad szkatula i niezwykle ostroznie badal jej krawedzie i powierzchnie. Reszta Krukow patrzyla w milczeniu. Thraun usmiechnal sie widzac, ze dlonie zlodzieja przestaly drzec. -Jest zablokowana, ale z tego co widze, niezabezpieczona. Moge sie do niej dobrac od gory, chyba ze chcecie, zebym ja po prostu stlukl. -Nie - powiedzial Denser. - Nie wolno nam narazic Oka na jakiekolwiek uszkodzenie. Nie spiesz sie i podnies wieko. Nawet zadrapanie przez odlamek szkla mogloby miec wplyw na dzialanie Zlodzieja Switu. Will pochylil glowe i wyciagnal narzedzia. Powoli przekladal skomplikowane urzadzenia, az w koncu wybral zwykly, plasko zakonczony, metalowy klin i delikatnie wsunal go pod wieko szkatuly. W swiatyni rozlegly sie szepty. Nie wiadomo skad zerwal sie gwaltowny podmuch wiatru i zamknal drzwi. Huk rozniosl sie po calym budynku. Bezimienny zostal uderzony, ale zachowal rownowage. Znicze nagle zgasly, pozostala jedynie przywolana przez Erienne Kula-Swiatla. Cienie zakryly sciane i zatanczyly na posagach, podkreslajac ich rozmiary. Teraz wydawaly sie spogladac wrogo spod masek na wnetrze budynku. Ciemnosc narastala, a blask magicznej kuli wydawal sie powoli slabnac. Szepty nabraly mocy. Glosy mieszaly sie ze soba, gniewne, niezrozumiale. Krucy dobyli mieczy i utworzyli szyk. Szept brzmial teraz jak szum pedzacego wichru, choc w powietrzu nie bylo najmniejszego ruchu. Byl natomiast zapach smierci, ktory teraz jeszcze silniej zaatakowal nozdrza Krukow. -Jakies propozycje? - zapytal Hirad. Bezimienny szarpnal za uchwyty przy glownych drzwiach. Ani drgnely. - Sprawdz reszte. I okiennice. Thraunie, ty po drugiej stronie! - Hirad musial podniesc glos, by przekrzyczec dochodzace zlowieszcze glosy. Spojrzal na boki. Magowie byli zdekoncentrowani. Widzial po ich twarzach, ze probuja przygotowac zaklecia, ale przychodzilo im to z wysilkiem. Jandyr, przerazony, z szeroko otwartymi oczyma, rozgladal sie dookola. Will zawziecie pracowal nad szkatula. Z daleka ledwie slyszal Bezimiennego i Thrauna, bezskutecznie lomoczacych w drzwi i okiennice. Gluche odglosy tonely w morzu narastajacych szeptow. Erienne trzymala sie za glowe, zupelnie nie mogac sie skupic. Ilkar takze wypuscil ognisko many i poczul, jak jego dostep do energii sie zamyka. Spojrzal na Krukow, otaczajacych majstrujacego przy szkatule Willa. Poczul nagly chlod. Szepty urwaly sie jak uciete mieczem. Swiatlo magicznej kuli zamigotalo i zgaslo. Zapadla kompletna ciemnosc. Lewarek Willa upadl z brzekiem na posadzke. Panika. Erienne wpadla na Densera i oboje potoczyli sie na ziemie. Z mroku dobiegaly przeklenstwa Bezimiennego, ktorzy uderzyl glowa o sciane. Will wydobyl miecze i dyszac ciezko, minal Hirada, kierujac sie w ciemnosc. Potknal sie o lezace cialo i z krzykiem upadl na posadzke. Hirad z bijacym sercem staral sie odnalezc najmniejszy chocby promyk swiatla. Bezskutecznie. -Ilkar, Jandyr i Thraun, mowcie, co widzicie. Erienne, wiecej swiatla. Denser, co sie dzieje? W swiatyni rozlegl sie donosny zgrzyt metalu tracego o kamien. -Jestescie tam? - rzucil Hirad w ciemnosc. Po prawej wyczul Densera podnoszacego Erienne. - Potrzebujemy swiatla. Co to za halas? - Stopa poslizgnela mu sie w kaluzy krwi, pochylil sie, by zlapac rownowage. Robilo sie coraz cieplej. Odor zwlok uderzyl go w twarz, klujac oczy. - Na litosc boska, niech ktos zapali swiece. -Tak, juz. - Glos Willa byl pelen desperacji. Wsunal miecze do pochew. Jego dlonie poszukiwaly krzesiwa. Znowu zgrzyt, tym razem przy akompaniamencie serii gluchych uderzen o posadzke. -Nie... - W glosie Ilkara slychac bylo absolutne przerazenie. -Co? Co sie dzieje?! - krzyczal Hirad. Brzek metalu. Zgrzyt. Metaliczne stapniecie. -To posagi. Ida tu - odpowiedzial Ilkar. - Wszyscy do mnie. Bezimienny, Thraun, na srodek! Szybko. -Czyli gdzie, do cholery?! - krzyknal Bezimienny. Ilkar widzial, jak potezny wojownik powoli stapa mniej wiecej w jego strone. -Dalej przed siebie. Thraun, wez go za reke. - Elf patrzyl, jak tropiciel przeprowadza Bezimiennego miedzy cialami Wrethsirow. Hirad spojrzal w prawo i choc nie mogl niczego dostrzec, wyczul obecnosc Erienne. -Erienne, gdzie to swiatlo? -Nie moge skupic many - odpowiedziala drzacym glosem. -Spokojnie - zabrzmial pewny glos Densera. - Wszystko w porzadku. -Nieprawda - powiedzial Ilkar. - Cos zakloca przeplyw many. Nie moge ogniskowac. A oni beda tu za jakas minute. Will, wracaj na srodek. Musimy miec ten kamien. -Juz - odpowiedzial zlodziej. - Jandyr, prowadz mnie. Jego glos byl juz spokojniejszy. Wkrotce Krucy byli w komplecie. Bezimienny stanal obok Hirada, tuz za nim zajal pozycje Ilkar. Po prawej stronie barbarzyncy stali Jandyr, Denser, Erienne i Thraun. W srodku znajdowal sie Will, obmacujacy podloge w poszukiwaniu opuszczonego narzedzia. Znalazlszy je, na nowo zajal sie odblokowaniem wieka szkatuly. Brzek metalu i zgrzyty zblizaly sie z kazdym uderzeniem serca Hirada. Barbarzynca czul obecnosc wrogow. Milczacych, niewidzialnych olbrzymow. Uniosl miecz. -Ilkar... -Na bogow, to ta swiatynia. - Nagly okrzyk Ilkara przestraszyl barbarzynce. -Co? - spytal Denser. -Od poczatku bylismy slepi. Pomysl Denserze, okragly budynek, kopula, calkowicie szczelny, iglice... - Ilkar urwal, dostrzeglszy zrozumienie i jednoczesnie poczucie winy malujace sie na twarzy Densera. -To Martwa Przestrzen! -Hirad, musimy otworzyc jakies drzwi albo okno. Zaufaj mi. Posagi dotra tu za dwadziescia sekund. Suchy trzask oznajmil Krukom, ze obusieczne topory znalazly sie juz w okrytych kolczymi rekawicami dloniach. Hirad potrzasnal glowa, starajac sie pobudzic wszystkie zmysly. Wokol niego Krucy trwali w gotowosci. Przynajmniej zgina, ratujac sobie zycie. Podjal decyzje. -Ilkar i Erienne, zobaczcie, co mozecie zrobic. Pozostali, zamknac kolo. Musimy dac czas magom i Willowi. Uwazajcie, gdzie stapacie, krew jest jeszcze mokra. Thraun i Jandyr, mowcie, co widzicie. Bogowie, co za smrod. Na lewo od Hirada Bezimienny stukal koncem miecza o kamienna posadzke. Nadszedl czas. -Sa prawie przy nas - powiedzial Thraun. - Hirad, przed toba dwoch, wzniesione topory, gorna zaslona. Denser, jeden przed toba. Bezimienny, dwoch. Uderza jednoczesnie, od lewej do prawej na ukos. -Jestes gotowy, Bezimienny?! - Hirad staral sie przekrzyczec wlasne mysli. Poczul, jak pot splywa mu po czole, przesiaka ubranie. -Na to nie mozna byc gotowym. Nizej miecz. Zbijaj w bok, albo cie przewroca. Nagle brzeki i zgrzyty zatrzymaly sie. Szepty. Szelest plaszczy poruszanych nieistniejacym wiatrem. Cisza sprawila, ze Hirad zadrzal. -Teraz - powiedzial Jandyr. Uderzenia. W ostatniej chwili Hirad wyczul zarysy posagow i ruch toporow. Trzymajac miecz obiema rekami, odbil pierwszy cios i uchylil sie przed kolejnym. Szczek stali. Na calej dlugosci kola posypaly sie iskry, na ulamek sekundy oswietlajac koszmarne, zamaskowane twarze posagow. Potem znow zapadla ciemnosc. Przynajmniej wszyscy przezyli pierwsza runde. -Wolno reaguja - mowil Thraun. - Topory ciagle nisko. Teraz sie poruszyly. Wyglada na poprzeczne ciecie. Proponuje nie atakowac. Zobaczmy, co potrafia. -To podstawowe wywolanie - powiedzial Denser. - Jesli kolejny cios spadnie tak samo, bedzie to juz wszystko, co potrafia. Wewnatrz kregu Will pracowal goraczkowo. Nie widzac nic, opuscil glowe tak nisko, ze czul zapach szkla i metalu szkatuly. Wokol Krucy walczyli w jego obronie. Skupil sie, zapominajac o strachu. Wyczul palcami, ze szklo bylo wzmocnione. By je rozbic, potrzebowalby mlotka, poza tym Denser nie chcial ryzykowac. Blokada byla jednak calkowicie szczelna. Gdzies tam musial byc mechanizm, nie wiedzial jednak, jak duzo czasu podaruja mu Krucy na jego odnalezienie. Ilkar chwycil Erienne za reke, odruchowo uskakujac przed uderzeniami. Wiedzial jednak, ze ciosy nie byly przeznaczone dla niego. Posagi wybraly juz swoje cele. Zdajac sobie sprawe, ze drzwi byly za ciezkie, skierowal sie w strone najblizszej okiennicy. Erienne, nadal widzac przed soba jedynie ciemnosc, stanela na ciele jednego ze straznikow swiatyni. Kark mezczyzny trzasnal pod jej ciezarem. Erienne potknela sie i by utrzymac rownowage, chwycila sie Ilkara. Cala drzala. -To ohydne! -Wytrzymaj Erienne, juz dochodzimy. - Glos elfa uspokoil ja troche. -A co mozemy zrobic? - Erienne macala palcami, szukajac krawedzi okiennicy. Bezskutecznie. -Pomyslec. Bezimienny probowal sila, my musimy odnalezc zamek. -A jesli jest magiczny? -Wierze, ze jestesmy w stanie zniszczyc rytual Wrethsirow. - Ilkar wzruszyl ramionami, choc wiedzial, ze Dordovanka nie mogla go dostrzec. - Nie mamy wyboru. -Drugie uderzenie. Ciecie na podbrzusze, prawa do lewej. Do tylu i blokujcie - powiedzial Jandyr. - Teraz. Osiem toporow ze swistem minelo cele. Hirad byl wsciekly. Nie mial zadnej kontroli nad walka. Na dodatek sliska od krwi posadzka raz po raz pozbawiala go rownowagi. Na szczescie repertuar posagow rzeczywiscie okazal sie ograniczony. Thraun potwierdzil przypuszczenie Densera. -Jest dobrze. Przygotowuja sie z powrotem do pierwszego ciosu. Zaden nie zmienil pozycji. Wiecie, co robic. Teraz. Ciosy spadly tak samo, ale z duzo wieksza sila. Hirad dal krok do tylu i zaczepil noga o Willa. Uderzenie topora minelo go po raz kolejny. -Denser? -Jestem obok ciebie. -Drugie uderzenie - ostrzegl Thraun. - Teraz. Hirad zdazyl odzyskac rownowage. Obok niego Bezimienny steknal i skulil sie, blokujac ciosy toporow. -Za szybko. - Hirad zdawal sobie sprawe, ze jesli sila i szybkosc uderzen bedzie nadal postepowac w takim tempie, walka bedzie bardzo krotka. Nie chcial umierac, nie widzac nawet oczu przeciwnika. Will znalazl mechanizm. Maly otwor ukryty pod krawedzia wieka. Doskonala robota. Nie mial jednak czasu jej podziwiac. Z woreczka przy pasie wydobyl cienki drut i bez trudu wprowadzil go w otwor. Dziekowal bogom, ze wraz ze smiercia chowanca powrocily jego zelazne nerwy. Gdzies w otworze musial znajdowac sie mechanizm odblokowujacy. Wokol niego starcie nabieralo gwaltownosci, dekoncentrujac go troche. Hirad juz dwukrotnie potknal sie, wycofujac w jego strone, jego efektem ripost byly jedynie snopy iskier. Denser zwijal sie jak w ukropie. Uderzenia toporow spadaly coraz szybciej i choc nadal byl w stanie je policzyc, nieprzyzwyczajone miesnie i sciegna bolaly go po kazdym ciosie. Ohydny fetor gnijacych cial wdzieral sie mu do ust i oczu, powodujac nudnosci i jeszcze bardziej oslabiajac wytrzymalosc czlonkow. Wkrotce nie bedzie juz w stanie sie bronic. A potem nastapi bol. Ilkar i Erienne dokladnie obmacywali okiennice. Nic. Cokolwiek ja blokowalo, nie bylo mechaniczne, a bez chocby minimalnego przeplywu many nie moglo byc mowy o zlamaniu rytualu Wrethsirow. Byloby to niczym gaszenie pozaru przy pomocy piorka. Jesli nie uda im sie wylamac okiennicy, wszystko przepadnie. Ale jesli Bezimiennemu sie nie udalo... Wyciagnal miecz i zaczal uderzac trzonem w grube drewno. Tylko to przychodzilo mu do glowy. Tymczasem znajdujacy sie za nim przyjaciele slabli z kazda wymiana ciosow. Thraunowi szlo calkiem niezle. Co jakis czas zmienial uchwyt, pozwalajac, podobnie jak Hirad, odpoczac zmeczonemu ramieniu. Jandyr natomiast slabl. Lekka klinga lucznika nie mogla sie mierzyc z poteznymi uderzeniami toporow i jego garda obnizala sie po kazdym z nich. Ktorys w koncu musial go dosiegnac. Will nieomal wykrzyknal z radosci, kiedy poczul, ze drut dotyka zabka zapadki. Teraz musial tylko lekko pchnac w dol. -Mam - powiedzial. -Nic nie rob. - Bezimienny odbil kolejna pare ciosow i blyskawicznie podjal decyzje. - Jestem pewien, ze kiedy otworzysz szkatule, rusza na ciebie. Musimy sie przygotowac. Jandyr? -Jestem - sapnal elf. Upal stawal sie nie do wytrzymania, dusil i odurzal. Powietrze w swiatyni zupelnie juz przesycone bylo wonia gnijacych zwlok. Wiedzieli, ze dlugo nie wytrzymaja. -Na moj sygnal Will podniesie wieko i wyjmie kamien. Ominiesz nastepny cios, zlapiesz go za reke i pociagniesz poza kordon, az do konca swiatyni. Zrozumiales? A ty, Will? -Tak. Kolejny cios. Szybszy i mocniejszy. Sapniecie. -Reszta unik i do przodu. Nie pojda za nami. Thraun, bedziesz naszymi oczami, chociaz wszyscy juz wiemy, gdzie stoja przeciwnicy. Czekajcie na moj sygnal. -Nadchodzi cios - powiedzial Thraun. - Teraz, Will! Zlodziej pchnal drut lekko do dolu i wieko szkatuly odskoczylo. Chwycil kamien. -Mam go. Bezimienny przyjal ciosy na ostrze, zanurkowal i przedarl sie przez luke miedzy przeciwnikami, wyczuwajac jednoczesnie, ze Hirad zrobil to samo. Jandyr odwrocil sie, chwycil Willa i pociagnal za soba. - Will, biegnij! - Krzyk elfa odbil sie echem w calej swiatyni. Topory podniosly sie i opadly, krzeszac iskry na marmurowej posadzce. Przez ulamek sekundy bylo widac Willa i Jandyra biegnacych w strone odleglego konca swiatyni. Znowu rozlegl sie zgrzyt i brzek metalu. Posagi ruszyly. -Prowadz Willa, Jandyr - powiedzial Bezimienny. - Powinniscie ich latwo omijac. Nie dajcie sie schwytac w pulapke. -Nie licz na to - odpowiedzial Jandyr, ale w jego glosie slychac bylo wyczerpanie. -Otworzmy wreszcie ktoras z tych pieprzonych okiennic. Thraun, poprowadz mnie. -Dokladnie przed toba. Wyciagnij rece. O tak. -Masz cos, Ilkar? - zapytal Bezimienny. Gluche odglosy stapajacych posagow odbijaly sie echem od scian, przerywane raz po raz obrzydliwym chlupnieciem, kiedy stopy olbrzymow miazdzyly rozrzucone po swiatyni ciala swoich dawnych panow. Z daleka slychac bylo glos Jandyra, cichy i przyjemny, ale wskazujacy na zupelne wyczerpanie. -Nie ma zadnego mechanizmu - powiedzial Ilkar, widzac, ze Bezimienny opukuje okiennice. - Jestem pewien, ze to czesc jakiegos rytualu. -W takim razie musimy ja rozwalic. Thraun, zobacz, czy uda ci sie przesunac piedestal. Reszta niech schowa bron i stanie przy scianie. Nie chcemy zadnych wypadkow. Will pomyslal, ze na kazdym kroku napotyka nowy rodzaj leku. Najpierw chowaniec, potem drzenie rak, a teraz ciemnosc i chodzace posagi, ktore chcialy schwytac go za wszelka cene i odebrac mu Oko Smierci. Nie probowal sobie nawet wyobrazic, jaka moc poruszala olbrzymich wojownikow, tak efektywnie zmniejszajac szanse Krukow na przetrwanie. Skoncentrowal sie wylacznie na gluchym odglosie krokow przemierzajacych swiatynie. Nie widzial nawet, skad nadchodzili i mimo uspokajajacego tonu glosu Jandyra, byl przekonany, ze przyjdzie mu zginac w tym ciemnym, przesiaknietym trupim zapachem miejscu. -Will, ty drzysz. -Dziwisz sie? -Sluchaj mnie uwaznie, a wszystko bedzie dobrze. Zblizaja, sie, wiec za chwile bedziemy musieli ruszyc dalej, zeby zmusic ich do zmiany kierunku. Przesuniemy sie w lewo. Chwyc moje ramie i nie zatrzymuj sie. Nie musimy biec, oni nie zdolaja tak szybko przebyc calej srednicy swiatyni. Zrozumiales? -Tak. - W uszach zlodzieja zabrzmial zgrzyt i brzek metalu. Zupelnie jak dzwony oglaszajace pogrzeb. Will wyobrazil sobie osiem toporow opadajacych pod oslona ciemnosci. -Ruszajmy. Trzymali sie sciany. Jandyr dyszal przy kazdym kroku, a Will, zdezorientowany, nie mogl wytrzymac tempa. Dwukrotnie wpadl na ciala, ktore wczesniej sami przesuneli pod sciane, prawie wypuszczajac ramie elfa. Jednak obawa, ze zostanie sam, a topory olbrzymow porabia go na kawalki, dodala mu sil. Mocniej zacisnal palce na ciele Jandyra. Nagle gwaltownie zmienili kierunek. Will potknal sie. -Gdzie teraz? -Przepraszam, Will. Musimy dostac sie na przeciwlegly kraniec swiatyni. To da nam wiecej miejsca na nastepny ruch. Thraun zrzucil pusta szkatule z piedestalu i sprobowal go poruszyc. Przez chwile wydawalo mu sie, ze marmurowa kolumna jest wbudowana w posadzke, ale po chwili rozlegl sie trzask i slup drgnal. -Bezimienny? -Bogom niech beda dzieki. Mezczyzni przechylili marmurowy piedestal, a potem chwycili go mocno i uniesli z podlogi, stekajac i dyszac ciezko z wysilku. -Prowadz, Thraunie - powiedzial Bezimienny. - Szybko. Will poslizgnal sie i runal jak dlugi na posadzke. Reka zlodzieja puscila ramie Jandyra i Will krzyknal rozpaczliwie. Przetoczyl sie i kucnal. Bezskutecznie staral sie przebic panujaca wokol ciemnosc. -Jandyr! - krzyknal. - Nie pozwol im... - Obok siebie wyczul ruch i reka elfa spoczela na jego ramieniu. Wzdrygnal sie odruchowo. -Trzymam cie, Will. Jestem tu. - Glos Jandyra promieniowal spokojem. - Wszystko dobrze. Nie dostana nas. Chodz, musimy sie ruszyc. Will wstal. -W ktora strone? -Idz za mna. Potezne ramiona Bezimiennego zadrzaly, kiedy marmur po raz pierwszy uderzyl w okiennice. Drewno poddawalo sie. Moze i okiennica byla magicznie zablokowana, ale drewno pozostalo tylko drewnem. -Nastepnym razem - powiedzial Thraun. - Gotowy? -Dawaj. Drewno zadrzalo. Uslyszeli trzask, ale nie udalo sie przebic na zewnatrz. -Prawie - powiedzial Thraun. - Jeszcze raz. -Dawaj. Marmurowa kolumna roztrzaskala drewniana bariere. Thraun puscil swoj koniec, a Bezimienny parl naprzod, wypychajac w koncu prowizoryczny taran na ziemie przed swiatynia. Przez poszarpany otwor w drewnianej konstrukcji wpadl do swiatyni powiew swiezego powietrza, a z nim slaby snop swiatla i, co najwazniejsze, strumien many. Struktura Martwej Przestrzeni zostala naruszona. -To wystarczy - powiedzial Denser. Kilka chwil pozniej wnetrze swiatyni wypelnil delikatny blask. Erienne oslabila nieco intensywnosc swiezo przywolanej Kuli-Swiatla, by naglym rozblyskiem nie oslepic towarzyszy. Jandyr i Will nadal uciekali przed posagami, kierujac sie teraz w strone glownego wejscia. Elf paskudnie kulal. -Zajmijcie sie tymi drzwiami - powiedzial Hirad. -Juz je mam - odpowiedzial Ilkar, lokujac Spirale-Mocy dokladnie posrodku wejscia. Zaklecie wyrwalo ciezkie wrota z zawiasow. Koziolkujac po schodach, upadly na ziemie przed budynkiem. -Dalej! Wynosmy sie stad! - Hirad pierwszy wybiegl ze swiatyni, lapczywie chwytajac swieze powietrze, nieskazone zapachem smierci. - Nawet jesli wyjda, nigdy nas nie dogonia. No dalej! Krucy wypadli ze swiatyni. Jandyr i Will biegli na koncu. Posagi stanely w drzwiach, niezdolne wyjsc poza zasieg rytualu, ktory ich stworzyl. Krucy zatrzymali sie dopiero na skraju lasu. Najpierw z cieni miedzy drzewami wylonila sie jedna zamaskowana postac. W sekunde pozniej pojawila sie druga. Oczy Krukow, ciagle jeszcze przyzwyczajone do ciemnosci, nie mialy najmniejszego problemu z rozpoznaniem, kim byli nieznajomi. W ciagu kilku chwil otoczylo ich dziewiecdziesieciu Protektorow prowadzonych przez jednego jezdzca. Krucy sformowali szyk. Stojacy posrodku Bezimienny wbil wzrok w szeregi stojacych za jezdzcem wojownikow. Od samego poczatku wiedzial, ze tu sa. Will pozostal przy Jandyrze. Elf lezal twarza do ziemi, krwawiac obficie z rany biegnacej od barku po biodro. -On potrzebuje pomocy. -My tez - powiedziala Erienne. Will spojrzal w gore. -Witaj, Styliannie. Troche za pozno na odsiecz - powiedzial Denser. -To nadzwyczajne - odezwal sie wladca Xetesku. - Wasze przezycie bylo dla nas wszystkich kluczowa sprawa. Balaia ma juz bardzo niewiele czasu. Rozdzial 30 Wesmeni zblizali sie i Darrick musial szybko podjac najwazniejsza decyzje w swojej karierze dowodcy. Przeprowadzil Krukow na zachod, a dzien pozniej przez przelecz przegalopowal zadny zemsty Styliann na czele setki Protektorow. General nie zamienil slowa z wladca Xetesku. Wystarczylo jedno spojrzenie jego oczu. Nieomal wspolczul Wesmenom, ktorzy beda mieli nieszczescie napotkac na swej drodze ten szwadron smierci.Sytuacja byla dosc jasna. Dowodzil wschodnia linia obrony, podczas gdy najwyrazniej prawdziwa bitwa miala rozegrac sie na zachodzie z udzialem Krukow i, prawdopodobnie, Stylianna. Rozejrzal sie. Zgromadzil wokol siebie najlepszych dowodcow Balai. Kazdy z nich byl w stanie kierowac obrona przeleczy rownie efektownie, co on sam. Na poludniu Gresse i Blackthorne musieli wycofac sie z miasta. Byl to silny cios dla obroncow Balai, jednak general wierzyl, ze prowadzona przez baronow wojna podjazdowa zdola opoznic natarcie Wesmenow na polnoc. Mial takze nadzieje, ze druga flanka, czyli zatoka Triverne, broniona przez sily kolegiow, zdola sie utrzymac. Tam wlasnie zgromadzono najwiekszy potencjal magiczny, by skutecznie przeciwdzialac operacjom szamanow. W glebi serca Darrick czul, ze nie moze po prostu zostac przy Kamiennych Wrotach i czekac na wiadomosci z Rozdartych Pustkowi. Potrzebowal jedynie swoich pieciuset jezdnych, swoich piecdziesieciu magow i calkowitej swobody. Pragnal prawdziwej bitwy i, na bogow, zamierzal sam sie o nia upomniec. *** Ilkar odszedl z powrotem w strone swiatyni. Caly drzal. Z tylu dobiegl go glos Stylianna. - Naprawde jest mi przykro. Elf wzruszyl ramionami i odwrocil sie.-Kiedy to sie stalo? Co z Triverne? - Nie mogl pojac, jak sytuacja mogla sie tak nagle pogorszyc. -Wczoraj. Dzis wieczorem odbylem polaczenie. Rozniesli nas. Sadzilismy, ze zdolamy sie utrzymac choc kilka dni, ale ich magia okazala sie zbyt potezna - powiedzial Styliann. - Maja moce, o ktorych nigdy nawet nie slyszelismy. Bialy ogien, burzacy najtwardsze mury i cos o wiele mroczniejszego, co pozera cialo. Kracy sluchali w milczeniu. Bezimienny stal przy Protektorach. Wzrok mial wpatrzony w pustke. Magowie i wojownicy nad zatoka Triverne zostali zmasakrowani, wprost zmiazdzeni przez moce szamanow. Wesmeni znajdowali sie trzy dni drogi od Julatsy i nie bylo zadnych watpliwosci co do obecnych mozliwosci obronnych kolegiow. Blackthorne i Gresse wycofali sie, probujac nie dopuscic do okrazenia Kamiennych Wrot, a Darrick wyjechal na zachod i zniknal. Chyba tylko bogowie wiedzieli, co planowal. Nagle ich starannie zaplanowana podroz do Parvy zmienila sie w morderczy wyscig z czasem, ktorego rezultat byl juz byc moze przesadzony. -A co ty zamierzasz, panie? - zapytal Denser, ciagle nie rozumiejac, co wladca Xetesku robi po zachodniej stronie gor. -Wiesz, po co przybylem - odpowiedzial Styliann. - Odebrali mi Selyn. Za to ja odbiore im zycie. Zabierzesz Zlodzieja Switu i pojedziesz ze mna. Krucy moga wrocic do Kamiennych Wrot. Tam beda bardziej przydatni. Nastroj zmienil sie momentalnie. Hirad wstal i oparl dlon na rekojesci miecza. Bezimienny stanal obok niego, podobnie Thraun. Ilkar i Erienne przysuneli sie do Densera, stojacego tuz przed koniem Stylianna. Will zostal przy rannym Jandyrze. Protektorzy zrobili krok do przodu. -Chyba nie do konca rozumiem - powiedzial Denser, choc rozpacz i wscieklosc zdazyly juz rozlac sie w jego sercu. Styliann uniosl brwi. -Musimy zmienic rownowage sil, Denser. Do nas musi nalezec wladza absolutna. Zlodziej Switu moze nalezec tylko do Xetesku. Teraz przynies mi katalizatory, albo wyluskam je z cial twoich przyjaciol. - Dal znak reka i Protektorzy dobyli broni. -Nie pozwol mu tego zrobic - syknal Ilkar. -On nie ma wyboru - powiedzial Styliann. - Od poczatku wiedzial, ze to sie tak skonczy. Denser patrzyl w milczeniu na wladce Xetesku. Miesnie policzkow lekko mu drzaly. -I ty...? - Wskazal za siebie, w strone swiatyni. Styliann zmarszczyl brwi. -Tak. Odniesliscie sukces tam, gdzie zawiedli moi Protektorzy. Przyznaje, jestem pod wrazeniem. Teraz jednak dzielo Krukow jest juz zakonczone. -Jak sie tu dostales przed nami? -Nigdy nie bylem zbyt daleko za wami. Odpoczywaliscie po drodze. Ja nie. - Wzruszyl ramionami. - Szkoda tylko, ze mi sie nie udalo. Wszystko byloby duzo prostsze. -Wlasnie - odezwal sie Bezimienny. - A teraz to my mamy wszystkie atuty, zgadza sie? Ilkar cofnal sie i stanal za Krukami. Inkantacja byla krotka. -Tarcza - wyszeptal. Krucy dobyli mieczy. Styliann rozesmial sie. -Nie myslcie, ze staniecie mi na drodze - powiedzial lekcewazacym tonem. - Rob, co mowie, Denser, albo bede zmuszony odebrac i twoje zycie. -Nie zrobisz tego. - Denser cofnal sie. Erienne stanela za nim, czujac, jak okrywa ich tarcza Ilkara. -A dlaczego nie? Protektorzy przyjeli postawe bojowa. Bezimienny zmarszczyl czolo. -Poniewaz moje istnienie oznacza jedyna realna szanse rzucenia Zlodzieja Switu i zniszczenia WiedzMistrzow tak, by nie ucierpiala na tym Balaia. - Slowa Densera nie zabrzmialy zbyt przekonywujaco. -Zal mi cie, jezeli naprawde wierzysz, ze jestes jedynym magiem Zlodzieja Switu w Xetesku - odpowiedzial Styliann. - Proponuje ci slawe. Razem zniszczymy WiedzMistrzow, a potem zasiadziesz obok mnie i wspolnie bedziemy sprawowac rzady nad Balaia. W Xetesku stoja dwie puste wieze mistrzow. Chodz ze mna. - Gestem przywolal go do siebie i Denser mimowolnie zrobil pol kroku do przodu. Powstrzymal go dopiero silny uscisk Erienne. Denser spojrzal na Krukow. Na Erienne, ktora nosila w lonie jego dziecko i ktora chcial chronic za wszelka cene. Na Hirada, ktory dwukrotnie grozil mu smiercia, ale wielokrotnie ratowal zycie. Na Ilkara, ktory znal droge zmian i dlatego go tolerowal. Na Bezimiennego, ktory, choc wyzwolony, nadal pograzony byl we wspomnieniach swej duszy. I na Willa, Thrauna i Jandyra, ktorzy uwierzyli, poniewaz Krucy wierzyli. Ale przed nim byl Styliann. Wladca Xetesku. Czlowiek, ktory z rowna latwoscia mogl sprowadzic na niego zaszczyty i smierc. Denser zblizyl sie do Hirada. -Ufasz mi? - szepnal. Barbarzynca przyjrzal mu sie uwaznie. -Jestes Krukiem - odpowiedzial, wzruszajac ramionami. - Ryzykowales zyciem, by uwolnic Bezimiennego. To swiadectwo bycia jednym z nas. -Daj mi wiec lancuch. - Hirad chcial natychmiast odmowic, ale Denser powstrzymal go. - Jesli zechce, i tak je dostanie. Nie powstrzymamy go. -Nie mozemy sie tak poddac. - Hirad zacisnal dlon na mieczu. Glos Densera byl teraz ledwie slyszalny. -I nie poddajemy sie. Zaufaj mi. Hirad przeniosl wzrok na Stylianna, ktory z jawna fascynacja obserwowal Krukow. Za nim stalo dziewiecdziesieciu Protektorow gotowych rozniesc ich na strzepy. Cmoknal i zdjal z szyi lancuch, na ktorym zawieszona byla odznaka dowodcy Strazy Kamiennych Wrot i Dordovanski Pierscien Wladzy. Uslyszal, jak Ilkar glosno wciaga powietrze, ale oslaniajaca ich tarcza nawet nie drgnela. -Will, oddaj Denserowi kamien. Umierajac, nic nie zyskamy - powiedzial barbarzynca. Zlodziej odwrocil na chwile uwage od Jandyra i podal Denserowi Oko Smierci. Xeteskianin usmiechnal sie, ale nim podszedl do Stylianna, zatrzymal sie przed Ilkarem, stajac tylem do wladcy. -Cokolwiek by sie nie stalo, nie opuszczaj tarczy - wyszeptal, a potem odwrocil sie i z katalizatorami w reku podszedl do Stylianna. -Pomyslec, ze trzymam w dloniach los Balai - powiedzial. -To niebezpieczne - odpowiedzial Styliann i wyciagnal reke. -Nie tracmy wiecej czasu. Ostatnio stal sie szczegolnie cenny. -To prawda - zgodzil sie Denser. - I dlatego teraz to ja zadecyduje o losie Balai. Denser zogniskowal mane i wypowiedzial komende, zanim Styliann zdazyl zareagowac. Skrzydla-Cienia uniosly go w powietrze, daleko za swiatynie i wysoko ponad skalna sciane. Wszystkie twarze zwrocily sie w tamta strone. Sylwetka Densera rysowala sie na tle rozgwiezdzonego nieba. Krucy wstrzymali oddech. Serce Hirada walilo jak mlot kowalski, a cialo oblal mu zimny pot. Skrzydla-Cienia poruszaly sie leniwie, utrzymujac maga poza zasiegiem zaklec Stylianna. -Nie moge pozwolic ci na powrot do dawnych zwyczajow, Styliannie. Nie nadazasz za epoka. Zlodziej Switu zostaje u Krukow. Tak brzmial kontrakt i bedziemy go honorowac, albo zginiemy, probujac. -Jestes xeteskianskim magiem i moim poddanym - odpowiedzial lodowatym glosem Styliann. - Bedziesz mi posluszny. -Nie - powiedzial Denser. - Jestem Krukiem. Usmiech Hirada byl szeroki jak Kamienne Wrota. Wyprostowal sie i rozluznil. -Moj drogi Styliannie - powiedzial. - Znowu poniosles kleske. Moze tym razem uznasz nasza wyzszosc i zejdziesz nam z drogi? Ale wladca Xetesku nie sluchal. W jego oczach zaplonal gniew. Jego umysl ogniskowal mane z szybkoscia i skutecznoscia, na jaka stac bylo tylko mistrzow. Trzy Kule-Plomieni uderzyly w tarcze Ilkara jedna po drugiej. Pasma energii w postaci niebieskiego i czerwonego swiatla rozeszly sie po niewidocznej barierze. Elf jeknal i zadrzal od sily ataku, ale tarcza nawet nie drgnela. Styliann patrzyl. Krucy nie poruszyli sie nawet o milimetr. -Ilkar jeszcze nigdy nie stracil tarczy podczas magicznego ataku - powiedzial Hirad. - I zapewniam cie, ze nie zrobi tego i tym razem. To koniec, Styliann. -Bardzo watpie - wycedzil przez zeby wladca Xetesku. Spojrzal na Protektorow - Zabijcie ich. Wszystkich. - Protektorzy trwali w bezruchu. - Zabic ich! - wrzasnal. Twarz mu poczerwieniala, a w oczach pojawila sie wscieklosc. Hirad przygotowal sie na smierc. -Spokojnie, Hirad - odezwal sie Bezimienny. Usmiech nareszcie siegnal takze jego oczu. - A ty, Styliann, lepiej oszczedzaj oddech. -Slucham? - wyrwalo sie wladcy Xetesku. -To cos, czego nigdy nie pojmiesz, ani tym bardziej nie zrozumiesz. Nie zaatakuja nas, dopoki tu jestem, a my nie zagrazamy twojemu zyciu. Z tego samego powodu ja nie pozwole ich zaatakowac Krukom. Ostrzegam cie tez, jesli zgine z twojej reki, Protektorzy zwroca sie przeciw tobie. Styliann uslyszal za soba ruch. Protektorzy patrzyli na niego. W czarnych maskach odbijalo sie swiatlo gwiazd. -Mozesz mi nie wierzyc, panie. - Bezimienny przesunal sie do przodu, poza zasieg tarczy ochronnej. - Ale straciles juz jedno zaklecie. Po co masz tracic zycie. Twarz wladcy Xetesku pociemniala jeszcze bardziej. Obrocil sie w siodle i spojrzal na Protektorow, niezdolny jednak okreslic skali potencjalnego nieposluszenstwa. W koncu spojrzal z powrotem na Bezimiennego. -Przeciez zostales uwolniony. Nie jestes juz jednym z nich. -Ja tez tak sadzilem. Ale okazuje sie, ze wiezy tworzone podczas laczenia dusz sa niezniszczalne. Moja dusza moze nalezec do mnie, ale na zawsze pozostanie zwiazana z Protektorami. Ja to akceptuje, a oni rozumieja. I tobie tez to radze. Wladca Xetesku spojrzal za siebie po raz trzeci i skinal glowa. Chcial zawrocic konia i odjechac, ale Bezimienny zatrzymal go. -Mozesz dokonac zemsty i pomoc nam uratowac Balaie - zaproponowal wojownik. - Gdybys na nasz sygnal zaatakowal Parve od poludnia czy poludniowego wschodu, mogloby nam to ulatwic dostanie sie do piramidy. Wtedy przynajmniej bedziesz mial do czego wracac. Twarz Stylianna byla obojetna. -Przekazcie Denserowi, ze dopoki jestem wladca Xetesku, on jest bardzo niemile widziany w kolegium. Co do was, Krucy, to otrzymacie zaplate po przekroczeniu Kamiennych Wrot. Uwazajcie tez, by nigdy wiecej nie wejsc mi w droge. -Przesle ci sygnal przez Protektorow. Jesli bedziesz blisko, uslysza mnie. Styliann nie odpowiedzial. Zawrocil konia i poklusowal przez szeregi Protektorow, ktorzy dopiero po chwili, zakonczywszy duchowe spotkanie z Bezimiennym, ruszyli za swym panem. Przez kilka kolejnych minut Krucy trwali w szyku bojowym, podczas gdy Denser krazyl nad ich glowami, sondujac widmo many w poszukiwaniu podstepu, ktory moglby szykowac Styliann. Dopiero kiedy Ciemny Mag wyladowal i rozproszyl Skrzydla-Cienia, rozluznili sie. -Opuszczam tarcze - powiedzial Ilkar. Hirad polozyl dlon na ramieniu Densera, kiwajac glowa z wdziecznoscia. Xeteskianin spojrzal mu w oczy. -W koncu moge chyba powiedziec, ze zrozumialem - powiedzial Denser. -Styliann nam pomoze? - zapytal barbarzynca. Bezimienny uniosl brwi. -Trudno powiedziec. Moze, pod warunkiem, ze porzadnie sie zastanowi. -Thraun, moglbys sprawdzic droge i przyprowadzic konie? - zapytal Hirad. Thraun pochylil glowe i bez slowa zniknal w lesie. Teraz cala uwaga skupila sie na Jandyrze. Elf nadal zyl. Erienne dolaczyla do zajmujacego sie nim Willa. Jandyr lezal tam, gdzie upadl. Skorzana zbroja zostala rozcieta przez topor posagu, a pod nia ziala gleboka i powazna rana. Ubrania i ziemia, na ktorej lezal, byly przesiakniete krwia. Dopiero Erienne zatamowala uplyw. -Bardzo zle? - zapytal Will. -Mial szczescie - odpowiedziala Erienne. - Ostrze topora nie uszkodzilo zeber, wiec serce i pluca sa nietkniete. Martwie sie tylko o jego bark i biodro. -Mozemy go przeniesc? - zapytal Bezimienny. -W kazdym razie nie przed switem. Sprobuje poprawic jego stan. Na pewno jednak przez pewien czas nie bedzie mogl uzywac luku. Miesnie i sciegna ramienia sa powaznie uszkodzone. -Nie mamy tyle czasu - powiedzial Ilkar. - Slyszeliscie, co powiedzial Styliann. Za trzy dni Wesmeni dotra do Julatsy. -Wiec Julatsanczycy beda musieli ich powstrzymac - powiedziala Erienne. - Jesli ruszymy teraz, on umrze, Ilkarze. Prosze tylko, bysmy poczekali do switu. Piec godzin. Hirad rozwazal sytuacje. Popatrzyl na las, jezioro i wreszcie swiatynie, w ktorej drzwiach nadal tloczyly sie ogromne sylwetki w malowanych maskach. Barbarzynca zadrzal. -Jezeli nie przeszkadza wam obecnosc tych tam - wskazal drzwi swiatyni - to mozemy chyba zostac tu do wschodu slonca. Will, rozstaw piec, prosze. Denser, bedziesz mi potem potrzebny, Thraun rowniez. Trzeba omowic droge do Parvy. Bedziemy musieli trzymac sie z daleka od drog do Kamiennych Wrot. Wszedzie pelno oddzialow Wesmenow. Na razie chcialbym porozmawiac z Ilkarem i Bezimiennym. W prowizorycznym obozie zrobil sie spory ruch. Denser i Will ruszyli za Thraunem, Erienne zajela sie przygotowaniem zaklecia leczacego, a trojka najstarszych Krukow zasiadla na stopniach swiatyni. Hirad zerknal jeszcze raz w strone posagow, zanim zaczal mowic. -Jest pare rzeczy, ktorych nie rozumiem - oswiadczyl. -To nic nowego - usmiechnal sie Ilkar. Hirad zaczepnie tracil go w ramie. -Zabawny jestes, Ilkar. Nie bardzo, ale calkiem zabawny. - Barbarzynca rozesmial sie. - A teraz wytlumacz mi, prosze, co to jest Martwa Przestrzen i dlaczego nigdy wczesniej o niej nie slyszalem. -Z oczywistych powodow nie jest to cos, z czym kolegia chcialyby sie obnosic. - Ilkar spojrzal w niebo. - Jak to wytlumaczyc? Moze tak. Mana jest wszedzie, przeplywa przez wszystko, co istnieje. Przenika skore, kosci, kamien, drewno, ocean, a nawet, jak sie, moglismy przekonac, granice miedzy wymiarami. Nikt nie zna rytmu ani wzoru, wedlug jakiego przeplywa. Mozna ja za to kierunkowac, skupiac, tworzac ogniska zaklec. Tak czynia magowie. Mozna tez zupelnie zablokowac jej doplyw i niektore budynki sa wlasnie do tego celu budowane. - Elf wskazal kciukiem za siebie. - Mana plynie zawsze po linii najmniejszego oporu. Ta swiatynia zostala bardzo starannie zaprojektowana i skonstruowana - zarowno ksztalt, jak i materialy, sa bardzo istotne. Kiedy zostala odcieta, mana przeplywala po prostu obok niej zamiast przez srodek. - Wzruszyl ramionami. - To wszystko. -Calkiem niezla pulapka na nieostroznego zlodzieja - powiedzial Bezimienny. -Albo maga - mruknal Ilkar. - Przeciez prawie nas dostali. -A te ciala, ktore znalezlismy, to byli Protektorzy? - zapytal Hirad. -Tak - potwierdzil Bezimienny. - Czulem to od poczatku, ale wydawalo sie to absolutnie niemozliwe. To musieli byc jedni z Protektorow Stylianna. -Ale przeciez nie mieli masek - powiedzial Ilkar. -Jestem pewien, ze kiedy zagrozenie mija, posagi wracaja na miejsce, a drzwi otwieraja sie. Protektorzy zawsze zabieraja maski poleglych braci. Styliann chcial zdobyc dla siebie Oko Smierci. Byl jednak na tyle ostrozny, ze sam pozostal na zewnatrz, posylajac Protektorow, by zdobyli dla niego kamien. Gdyby mu sie udalo, wtedy dopiero mialby nad nami przewage. -Wiec czekal, az my to zrobimy, tak? - zapytal Hirad. -Z pewnoscia mial taka nadzieje - odpowiedzial Bezimienny. - Jestem przekonany, ze od poczatku rozwazal mozliwosc odebrania nam gotowego zaklecia. Hirad pokrecil glowa. -Przyznam szczerze, ze kiedy zobaczylem ich czekajacych przed swiatynia, pomyslalem sobie, ze juz wkrotce bede trupem. Co sie stalo? -On. - Ilkar wskazal na Densera, ktory wlasnie wracal na polane z Willem, Thraunem i konmi. -A moglbys rozwinac te mysl? - zapytal Hirad. -Tak, z przyjemnoscia. Wlasnie stalismy sie swiadkami najwiekszego kroku ku nowoczesnosci, jakiego kiedykolwiek dokonalo Kolegium Xetesku. Denser odrzucil wladze i zaszczyty w kolegium dla wspolnego dobra calej Balai. Sam ledwie moge w to uwierzyc. -Ale to nie wyjasnia sprawy Protektorow - stwierdzil Hirad, spogladajac na oboz. Niedaleko nich Will ustawial swoj piec, starajac sie grzecznie ignorowac ich rozmowe, ale prawdopodobnie slyszac kazde slowo. Erienne mowila cos do rannego elfa, glaszczac go po wlosach. Lucznik nadal lezal przodem do ziemi, ale byl juz przytomny. Denser i Thraun pochyleni nad mapa, zatopieni byli w rozmowie. Wojownik gestykulowal zywo, wskazujac cos Denserowi, a mag, usmiechajac sie, niespiesznie pykal fajke. Hirad poczul przepelniajaca go radosc. Nareszcie Krucy znowu byli w komplecie. Po raz pierwszy od smierci Rasa. -O to musisz zapytac Bezimiennego - powiedzial Ilkar. -To trudno wytlumaczyc tak, byscie pojeli - powiedzial Bezimienny. - Po prostu wiedzialem, ze wladza Stylianna nie jest tak silna jak moja wiez z nimi. Protektorzy nie moga zaatakowac jednego ze swoich, chyba ze w obronie zycia swego pana. A my nie zagrazalismy zyciu Stylianna. -A gdyby cie zabil, naprawde zwrociliby sie przeciw niemu? -Nie. Jest tym, ktorego chronia, wiec nie mogliby go skrzywdzic. Zreszta, co za roznica? Wazne, ze Styliann w to uwierzyl. Hirad znowu sie rozesmial. -Dobra robota, Bezimienny. Chodzcie. Przyniesiemy Willowi wody z jeziora. * * * Spadli jak burza na cala linie Wesmenow maszerujacych przez trawiasta rownine, upstrzona niewielkimi zagajnikami. Atak poprzedzila salwa lucznikow, Kamienny-Deszcz i Grad-Zniszczenia, zmuszajac szamanow do zuzycia czesci energii na fizyczne i magiczne tarcze ochronne.Tysiac konnych wdarlo sie w szeregi wroga. Kopyta rozpryskiwaly bloto, ziemie i krew, ostrza mieczy blyskaly w sloncu. Halas przypominal odglos ulewy bebniacej o dachowke. Ludzie Blackthorne'a odskoczyli po pierwszym ataku, by sie przegrupowac. Znow zabrzmialy rogi i na druga flanke maszerujacych uderzyly oddzialy barona Gressego, siejac poploch i zamet. Wdzierajac sie w szeregi wrogow, ktorzy stracili nagle wrodzona pewnosc siebie, Gresse poczul, jakby wracala mu mlodosc. Parl naprzod, tnac na lewo i prawo. Rozszczepil czaszke jednego wojownika, a drugiemu rozrabal bark. Krew obryzgala mu nogi, siodlo i zbroje. Zewszad slyszal krzyki, szczek mieczy i jeki umierajacych. Blyskawiczny atak uniemozliwil Wesmenom zorganizowanie skutecznej obrony. Popedzil konia naprzod, odpychajac jednego przeciwnika uderzeniem tarczy i parujac jednoczesnie pchniecie oszczepu. Jego ludzie dokonywali masakry i szyk Wesmenow powoli wydawal sie zalamywac. Stracili odwage. Gresse poczul slodka won zwyciestwa. Uslyszal dzwiek rogow i zawrocil konia. Tratujac rannych i umierajacych, jego ludzie oderwali sie od kolumny przeciwnika. Gresse z zadowoleniem stwierdzil, ze tylko garstka wierzchowcow biegla bez jezdzcow. Wiekszosc przegrupowywala sie w bezpiecznej odleglosci, poza zasiegiem wesmenskich lukow. Na maszerujacych znow spadly strzaly i zaklecia, jednak tym razem wiecej zostalo odbitych lub rozproszonych przez wzniesione tarcze. Rogi zabrzmialy po raz trzeci, dajac sygnal do natarcia na szamanow, dotychczas bezpiecznych za szeregami wojownikow. Jezdzcy Blackthorne'a uderzyli przy wsparciu magow, chroniacych tarczami kogo sie dalo. Jednak tym razem Wesmeni byli juz przygotowani i zwarci. Oszczepnicy Blackthorne'a poczynili pierwszy wylom w zewnetrznych liniach, a za nimi uderzyla regularna jazda. Gresse widzial z daleka miecz Blackthorne'a, unoszacy sie i opadajacy. Krew tryskala na wszystkie strony. Nagle nad polem bitwy zabrzmial niski buczacy dzwiek. Konie parsknely i prawie sie sploszyly. Z palcow szamanow wystrzelily dlugie ciemne nitki i zatopily sie w cialach wierzchowcow i jezdzcow. Agonia. Niewyobrazalny bol i przerazenie. Tam, gdzie zaklecie dosieglo niechronione tarczami ciala, albo przedarlo sie przez magiczna bariere, ludzie i zwierzeta umierali dziesiatkami. Gresse patrzyl, jak ciemna nitka trafia jednego z jezdzcow w brzuch, przecina skorzana zbroje, zoladek i klatke piersiowa niczym najostrzejsza brzytwa. Wnetrznosci zolnierza wyplynely przez rozciecie, ale nieludzki krzyk ucichl dopiero, gdy ciemna nic dosiegla gardla. Gdzie indziej czarne pasma przebijaly ciala na wylot, palily je i przezeraly jak kwas, przechylajac szale starcia w zastraszajacym tempie. Blackthorne zakrecil krwawym mieczem nad glowa i rogi zagraly sygnal do odwrotu. Gresse wykrzykiwal spieszne rozkazy i po chwili jezdzcy galopem opuscili pole bitwy, pozostawiajac za soba obraz zniszczenia. Krew wschodu zmieszala sie z krwia zachodu, wsiakajac w ziemie. Wesmeni wiwatowali. Zwyciestwo przypadlo ciemnosci. Rozdzial 31 Po cieplej i suchej nocy przyszedl bezchmurny dzien. Deszcz stal sie tylko odleglym wspomnieniem.Denser odbyl krotkie Polaczenie z glownym magiem w Kamiennych Wrotach. Niestety okazalo sie, ze Styliann nie przesadzil w ocenie sytuacji. Wesmeni byli trzy dni na poludnie od przeleczy, a wszelkie wysilki Blackthorne'a, by ich zatrzymac, owocowaly jedynie przelana krwia jego ludzi. Nie dosc na tym, jakies trzydziesci tysiecy Wesmenow dowodzonych przez szamanow znajdowalo sie o dzien drogi od zachodniego wylotu Kamiennych Wrot. -A mowiles, ze WiedzMistrzowie nie odzyskali jeszcze pelnej mocy? - zasepil sie Hirad. Denser skinal glowa. -Kiedy odtworza ciala i beda w pelni sil, nic nie zatrzyma szamanow. -Jakby teraz bylo inaczej - mruknal Ilkar. -Jak daleko do Rozdartych Pustkowi? - spytal Hirad. -Dwa i pol dnia do granicy, a potem jakas godzina do piramidy - odpowiedzial Thraun. -Na styk - zauwazyl Ilkar. -I pod warunkiem, ze nic nas nie zatrzyma po drodze - dodal Thraun. Zapadla cisza. Hirad pomyslal, ze pedza prosto na spotkanie smierci. Hordy Wesmenow mogly byc wszedzie. -Przydalby sie nam teraz twoj kot, co? - zwrocil sie Will do Densera. -Mnie by sie przydal caly czas - odpowiedzial mag z chlodnym usmiechem. -Jak dlugo ludzie Darricka utrzymaja Wrota? - zapytal Hirad. Bezimienny wzruszyl ramionami. -A kto to wie? Nie znamy mocy szamanow. Jedyna nadzieja w tym, ze wjazd jest bardzo waski. Front bedzie krotki, a to pozwoli naszym magom na skuteczna ochrone oddzialow. -Mmm. - Hirad oparl sie o schody swiatyni i oproznil swoj kubek. - Jandyr moze juz jechac? Erienne skinela twierdzaco. -Obudz go, kiedy zechcesz. Tylko nie karz mu walczyc ani strzelac z luku. -Jak dlugo to potrwa? -W idealnych warunkach nie wiecej niz dzien. Ale jesli bedziemy jechac, rany beda sie trudniej goic. Jesli nie dasz mi czasu, nie bedziesz mial lucznika. -Swietnie - powiedzial Hirad. - No coz, chyba dosc juz tego czekania na koniec swiata. Chodzmy i samy go sobie stworzmy. - Poklepal Ilkara po ramieniu i wstal. Za pol godziny byli juz w drodze na Rozdarte Pustkowia. * * * Dla Darricka sprawa byla prosta. Dotrzec bocznymi drogami do Parvy i uderzyc na straznikow grobowca. Zabic wszystkich, ktorzy stana mu na drodze, a potem odprowadzic Krukow z powrotem do przeleczy.Lecz w dwie godziny po swicie trzeciego dnia jego pobytu na ziemiach Wesmenow wszystko bylo bardziej skomplikowane. Jedna trzecia jego ludzi nie zyla, kolejnych piecdziesieciu bylo rannych, a wsparcie magiczne gwaltownie stopnialo. Zatrzymal sie, by w pelni ocenic straty. Caly trzasl sie z gniewu i upokorzenia, ale nadal nie wiedzial, skad Wesmeni znali jego pozycje. Siedemdziesieciu lucznikow ukrytych wzdluz drogi zasypalo go gradem strzal, kladac na ziemie konie i jezdzcow, wprowadzajac chaos i lamiac szyk kawalerzystow. Po pierwszej salwie jezdzcy wdarli sie na lagodne stoki, gdzie posrod rzadkich krzewow zapadli Wesmeni. Wielu jego ludzi zginelo od strzal wypuszczonych z bliskiego zasiegu, zanim kawaleria nie wyciela w koncu w pien lucznikow. Darrick mimo wszystko cieszyl sie, ze posrod nich nie bylo zadnych szamanow. Spogladal na zolnierzy i widzial w ich twarzach strach i zniechecenie. Najciezej rannych odeslal z powrotem na przelecz, potem postanowil rozmowic sie z przywodca swoich magow. Pozostalo ich juz jedynie osiemnastu. -Jestescie w stanie utrzymywac fizyczne i magiczne tarcze w galopie? -Co planujesz, generale? Darrick pokrecil glowa. -Musimy jechac dalej. Nie mamy jednak czasu, by korzystac z okreznych drog. Chce jechac bez przerwy do konca dnia, jak najglebiej w ich terytorium, tak by ich zaskoczyc. A jezeli napotkamy kolejna zasadzke, przejedziemy przez nia w pelnym galopie. -To bardzo ryzykowne - powiedzial Xeteskianin. -Wiem, ale musimy przejac inicjatywe. Zaskoczyli nas. Nie mieli prawa wiedziec, ktoredy jedziemy. Nic z tych rzeczy. Mag uniosl brwi. -WiedzMistrzowie musza byc blizsi przebudzenia, niz sadzilismy. -Sprobujecie tych tarcz? - zapytal Darrick. Xeteskianin skinal glowa. -Oczywiscie, jezeli tego chcesz. -Chce. To bedzie jeden wielki wyscig z czasem. - General usmiechnal sie. - Mamy dwa dni na uratowanie Balai. Gotowy? * * * Tessaya stal, otoczony szamanami, na wzgorzach naprzeciw Kamiennych Wrot. Zamierzal juz wkrotce odzyskac utracona przelecz, a trzydziesci tysiecy jego rodakow, obozujacych w odleglosci kilku godzin drogi od Wrot, mialo zapewnic mu powodzenie. Wraz z tuzinem szamanow i trzema setkami wiernych wojownikow, ktorzy przezyli magiczny atak Xeteskian, zajal pozycje naprzeciw wjazdu do skalnego tunelu. Kolejne piec tysiecy Wesmenow trwalo w gotowosci bojowej. To bedzie slodka chwila.-Wyciac ich co do ostatniego czlowieka, oprocz Darricka. Jego chce zywego. Przykuje go do tych skal, ktore chcial mi odebrac, i bede patrzyl jak zdycha, wolno i w meczarniach. - Szamani pokiwali glowami. Jeden zaczal wydawac instrukcje. - Ile jeszcze potrwa, zanim zajmiemy pozycje? -Kiedy slonce bedzie w zenicie, bedziemy czekac na rozkazy, panie. Tessaya spojrzal na niebo. Dwie godziny. Moze wtedy uda mu sie wymazac z pamieci przerazone krzyki swoich ludzi, kiedy morze z nieba z hukiem przetoczylo sie przez przelecz. Echa wody tlukacej o sciany i zmywanych ludzi, ich krzyki, jeki, blagania, ktore cichly, kiedy spadali w przepasc. Tak wielu w ogole nie odnaleziono. Tak wielu zginelo, nie majac nawet szans, by walczyc i stawic czola wrogom. Lecz ten obrzydliwy akt tchorzostwa juz wkrotce mial byc pomszczony. Jego ludzie zaleja Wschod i dostana to, czego pragna. Zemste. Tessaya usmiechnal sie po raz pierwszy od kilku dni. -Osobiscie poprowadze moich wojownikow tam, gdzie ich miejsce - powiedzial. - Juz wkrotce bedziemy mogli kapac sie we krwi magow. * * * Krucy jechali przez ponura, niewdzieczna okolice. Odkad opuscili swiatynie, nie napotkali zadnych wrogow. Bezimienny nie wyczuwal juz Protektorow i nie mial pojecia, czy skierowali sie na wschod, czy na zachod. Posuwali sie szybko, chociaz teren byl ciezki, konie szybko sie meczyly i caly czas istnialo ryzyko wypadku.Jednak najwiekszym zmartwieniem byl Jandyr. Po nocy przespanej po rzuconym przez Erienne Dotyku-Ciepla, wstal i stwierdzil, ze moze jechac dalej, chociaz jego sciagnieta, blada twarz swiadczyla o ogromnym bolu. Przez godzine trzymal sie niezle, ale potem zaczal coraz bardziej zwalniac, az w koncu jechal tylko, majac po bokach Densera albo Ilkara oraz Erienne. Magowie z troska patrzyli na otwarte na powrot rany. Krew przesiakla przez ubranie i skapywala po lewym ramieniu, ktore elf mial przywiazane do boku. Na pierwszym postoju Thraun i Will zajeli sie nakarmieniem i napojeniem koni, a reszta Krukow skupila sie wokol Jandyra. Elf lezal oparty o pokryty mchem glaz i ciezko oddychal. Zatrzymali sie ponad gleboka dolina. Przed soba, w dole, mieli nagie, smagane wichrem wzgorza, rozciagajace sie na polnoc i zachod, w strone Parvy. Za nimi las, ktory wlasnie opuscili, kladl sie niczym gesty, zielony dywan. Jakies trzysta metrow pod nimi biegl glowny szlak z Parvy do Kamiennych Wrot, wiodacy przez srodek doliny Baravale. Od czasu do czasu wiatr niosl okrzyki maszerujacych Wesmenow. Krucy tymczasem omawiali swoja pozycje. -Mozesz jakos zlagodzic bol? - zapytal Hirad. -Sprobuje - odpowiedziala Erienne. Pomogla Jandyrowi przekrecic sie na bok, tak aby miec dostep do rany. Rozprula szew skorzanego kubraka i z pomoca Ilkara odslonila rane. Zaklela, zobaczywszy, ze niemal cala praca z poprzedniej nocy poszla na marne. -Rana otwiera sie podczas jazdy - powiedziala. - Nic na to nie poradze. Moge sprawic, by nie czul bolu, ale wtedy nie bedzie sobie zdawal sprawy z ewentualnych dalszych obrazen. To moze byc niebezpieczne. -Jandyr? - zapytal Hirad. Elf odetchnal ciezko. Jego glos byl chrapliwy. -Nie moge tak dalej jechac. Bol staje sie zbyt silny. Poza tym bede was spowalnial. Mamy wybor. Albo Erienne rzuci zaklecie, albo zostawicie mnie tu i wrocicie, jak juz bedzie po wszystkim. -Nie mozesz tu zostac sam - pokrecila glowa Erienne. - Bez wlasciwej kuracji umrzesz. -W takim razie nie mamy wyboru - powiedzial Hirad. -Co jakis czas bedzie potrzebowal pomocy. Nie zawsze bedzie w stanie sam utrzymac sie w siodle - powiedziala Erienne. -Co chcesz rzucic? - zapytal Denser. -Uspienie-Zmyslu. -To silne zaklecie - stwierdzil Ilkar. Erienne zawahala sie. -O co chodzi? - Jandyr zmarszczyl brwi. - Jest gorzej niz myslalas, tak? Skinela glowa. -Krwawienie jest za duze. Cialo w ogole sie nie zasklepilo. Co prawda nadwerezyles sie w siodle, ale i tak powinno byc duzo lepiej. Musze rzucic Uspienie-Zmyslu, zebys w ogole mogl funkcjonowac. Wieczorem sprobuje czegos wiecej. -A dozyje wieczora? - zapytal elf. -Nie mam pojecia - odpowiedziala. - Nie jestem w tym ekspertem. Lzy pojawily sie w jej oczach i splynely po policzkach. Denser otoczyl ja ramieniem i popatrzyl na Hirada. -Czas juz jechac - powiedzial. * * * Zblizywszy sie do wioski, Styliann wyczul obecnosc magii. Zwolnil i przesunal sie na koniec kolumny Protektorow. Jechali blisko siebie, tak ze ich wrodzone magiczne tarcze nakladaly sie na siebie, tworzac bariere, nad ktora szamani musieliby sie niezle napocic.Po opuszczeniu okolic swiatyni Wrethsirow, Styliann skierowal sie na poludnie. Byl wsciekly, ze Krukom udalo sie go raz jeszcze upokorzyc. Wiedzial, ze plan Bezimiennego byl dobry, ale postanowil nie spieszyc sie zbytnio do Parvy. Jezeli przybedzie na czas, by odwrocic uwage Wesmenow, znaczy, ze tak chcial los. Jako swoj pierwszy cel wybral wioske polozona na ziemiach Wesmenow, niecale dwa dni drogi od Rozdartych Pustkowi. Stamtad wyruszali wojownicy idacy do Kamiennych Wrot i zatoki Gyernath. Bedzie to wiadomosc dla WiedzMistrzow. Niech wiedza, kto wlada prawdziwa moca. -Naprzod - rozkazal. - Nikogo nie oszczedzajcie. Wszyscy sa winni. Protektorzy przeszli w galop, formujac klin ze Styliannem z tylu. Wladca Xetesku ogniskowal mane na ulubione zaklecie niszczace. Usmiechnal sie okrutnie. Spadli na wioske w zupelnej ciszy. Zbudowana na klasycznym wesmenskim planie, miala forme okregu ze srodkiem w miejscu, gdzie znajdowal sie totem plemienny i ognisko. Liczyla jakies trzydziesci budynkow, zagrode dla zwierzat i zadaszenia, pod ktorymi przechowywano zbiory. Dziewiecdziesieciu Protektorow podzielilo sie na dwie grupy i otoczylo wioske. Z wyciagnietymi mieczami uderzyli na Wesmenow, ktorzy z krzykiem rozbiegali sie na wszystkie strony. Mezczyzni, kobiety i dzieci gineli pod ciosami zamaskowanych wojownikow. Styliann wjechal do srodka wioski z gotowym zakleciem. -Piekielny-Ogien. Dwanascie kolumn ognia splynelo na budynki, niszczac dachy i topiac mieszkancow w morzu zywego ognia. Wybiegali z krzykiem, ciagle plonac. Huk ognia byl wszechobecny. Protektorzy jednoczesnie i w ten sam sposob zsiedli z koni. Wolne rece chwycily za topory. Ruszyli. W wiosce panowal kompletny chaos. Tuzin trafionych zakleciem budynkow plonal, posylajac w niebo chmury czarnego dymu. Ci z mieszkancow, ktorzy przezyli plomienie i pierwszy atak Protektorow, uciekali albo szukali broni. Jeden ruszyl w strone samotnego Stylianna. Wladca Xetesku zeskoczyl z konia. Od chwili rzucenia Piekielnego-Ognia otaczala go magiczna tarcza. Wyciagnal miecz. Szaman rzucil zaklecie. Dziesiec czarnych macek ruszylo w strone Stylianna i uderzylo o tarcze. Linie energii zatanczyly wokol ciala Xeteskianina. Styliann dostrzegl zaskoczenie i lek w oczach szamana. Najwyrazniej jego tarcza powinna byla sie zalamac. -Ups - mruknal Styliann. Podszedl i uderzyl Wesmena rekojescia miecza. Wszedzie wokol Protektorzy szybko, cicho i skutecznie podpalali pozostale budynki i zabijali kazdego, kogo znalezli, bez wzgledu na wiek. Sami nie byli nawet drasnieci. Szaman zatoczyl sie i upadl na kolana. Silny kopniak w twarz poslal go na plecy. Krew zalala nos i policzki. Wladca Xetesku kucnal przy nim. Szaman milczal, z przerazenie wpatrujac sie w twarz maga. -Bedziesz moja wiadomoscia dla twoich panow. Twoja wioska stanie sie kaplica dla tych wszystkich, ktorzy ida za mna. Z budynkow zostawie zgliszcza, a mieszkancow uczynie pokarmem dla padlinozercow. Zgnija tu, nie pochowani, na sloncu. -Kim jestes? Styliann usmiechnal sie. -Nie zadzierajcie z potega Xetesku. Stracil dlon szamana z nosa i polozyl wlasna reke na jego ustach. Trzymajac, rzucil Plonaca-Dlon prosto w gardlo Wesmena. Ogien buchnal z oczu i nosa szamana, palac wlosy. Umarl wijac sie w agonii. Styliann wstal, otrzepal sie i wsiadl na konia. -W droge! - rozkazal, rzucajac ostatnie spojrzenie na wioske i zastanawiajac sie, czy Parva bedzie plonac w taki sam sposob. * * * -Zewrzec szyk! - krzyknal Darrick. - Rozwinac tarcze!Kawaleria czterech kolegiow pedzila srodkiem traktu laczacego Parve i Kamienne Wrota. Przed nimi znajdowal sie zaskoczony i nieprzygotowany na atak oddzial Wesmenow. Jezdzcy uderzyli w nich z sila huraganu. -Tarcze gotowe! - krzyknal glowny mag w chwili, gdy pierwsi oszczepnicy wdarli sie w szeregi wroga. Kawaleria przegalopowala przez sam srodek wesmenskiej formacji, rabiac na lewo i prawo. Magiczne tarcze raz po raz wybuchaly energia, ale szamani nie byli w stanie przebic nakladajacych sie zaklac xeteskianskich magow. Jezdzcy nie zwolnili, nie zawrocili ani nawet nie spojrzeli za siebie. A jednak siedemdziesieciu Wesmenow mialo juz nigdy nie dotrzec do Kamiennych Wrot. Wkrotce potem zboczyli z glownego traktu i skierowali sie na polnoc. Darrick wybral droge tak, by zblizyc sie do Parvy z tej samej strony, z ktorej prawdopodobnie nadchodzili Krucy. Po pewnym czasie general zatrzymal oddzial i zarzadzil zasluzony odpoczynek. -Czy to bylo konieczne? - zapytal jeden z magow. -Nie - odpowiedzial Darrick. - Ale cos wam powiem, to byla cholernie dobra zabawa. General zobaczyl, jak na twarze jego zolnierzy nareszcie powraca usmiech. * * * Barras stal na jednej z baszt i patrzyl, jak niebo ciemnieje i nadchodzi zmierzch przedostatniego dnia pokoju dla Julatsy. Za nim kolegium przygotowywalo sie do wojny, ktorej nie mogli wygrac. Od czasu masakry nad zatoka Triverne minelo trzy dni. Zginelo juz tak wielu magow, a obiecane posilki nie nadchodzily. Xetesk zapowiedzial nawet przybycie samego Stylianna na czele stu Protektorow, ale stary elf w glebi duszy wiedzial, ze wladca Xetesku znajduje sie zupelnie gdzie indziej.W oddali widzial przesuwajaca sie, ciemna plame. Wesmeni. Jutro o brzasku znajda sie w zasiegu zaklec. Barras zadrzal, wyobrazajac sobie, co bialy i czarny ogien szamanow uczyni z jego piekna Julatsa. Straznicy miejscy i gwardzisci byli gotowi, a magowie znali swoje zadania i pozycje. Jednak Barras wiedzial, ze jesli nie nastapi cud, to za dwa dni o zmierzchu Julatsa znajdzie sie w rekach Wesmenow. Po prostu nie mieli zadnej skutecznej odpowiedzi na magie szamanow. Mogli sie oczywiscie oslaniac tarczami, ale wtedy zabrakloby magow i many na zaklecia ofensywne. A poniewaz przeciwnik przewyzszal ich liczebnoscia ponad czterokrotnie, a miasto nie bylo nawet otoczone murami, wynik bitwy byl z gory przesadzony. Na dodatek szamani wydawali sie w ogole nie meczyc. Barras poczul, jak oczy wypelniaja mu lzy. Przypomnial sobie opowiesci swego pradziadka, ktory jako mlody mag byl swiadkiem pierwszej inwazji Wesmenow kontrolowanych przez WiedzMistrzow. Plonace miasta i miasteczka, rowniny pelne trupow, dzieci bez ojcow. Zbiedzy musieli ukrywac sie w gorach i lesnych ostepach, bo Wesmeni mordowali kazdego, kogo znalezli, a szamani, choc nawet w polowie nie tak potezni jak teraz, skladali ofiary i odprawiali rytualy, obejmujac w posiadanie wschodnia Balaie. To wszystko mialo zdarzyc sie na nowo i w zaden sposob nie mozna bylo temu zapobiec. I tym razem nie bylo maga zdolnego powstrzymac WiedzMistrzow ani armii mogacej rozgromic Wesmenow. Jedyna nadzieja byli Krucy, ale Barras mial wiele watpliwosci co do ich szans powodzenia. Schodzac z wiezy, modlil sie, by najemnicy zniszczyli Zlodzieja Switu, jezeli nie beda mogli go rzucic. Przeszedl go nagly dreszcz, a potem poczul dziwny spokoj. Jesli zaklecie wpadloby w rece WiedzMistrzow, to przynajmniej cierpienia mieszkancow Balai bylyby bardzo krotkie. * * * Chwilowo bezpieczni, Gresse i Blackthorne siedzieli w milczeniu, zastanawiajac sie nad swoim losem. Wokol nich znajdowaly sie resztki obroncow zatoki Gyernath. Wielu najemnikow odeszlo, niektorzy po prostu uciekli, niektorzy chcieli umrzec, broniac swoich rodzin. Baronom pozostalo niewiele ponad czterystu ludzi, by spowolnic marsz Wesmenow na Kamienne Wrota.Gresse byl ranny. Zabandazowane ramie nadawalo sie tylko do poslugiwania widelcem. Ugryzl kawalek chleba, przepil go woda i dopiero wtedy sie odezwal. -Musimy dalej probowac. Jesli ich nie zatrzymamy, beda przy Wrotach za niecale trzy dni. -To samobojstwo - powiedzial Blackthorne. Mial zakurzona i brudna twarz, z ktorej wygladaly zmeczone oczy. Piec razy atakowali i piec razy zostali odepchnieci dzieki polaczeniu szamanskiej magii i narastajacej zacieklosci Wesmenow. Mieli za malo koni, a odliczywszy rannych i wyczerpanych, pozostawalo okolo trzystu piecdziesieciu ludzi zdolnych do walki. -Nie mozemy pozwolic im zdobyc przeleczy - powiedzial Gresse. - Musimy... Jak to nazwales? Dac im jakis powod do zmartwienia, tak? Jesli im sie uda, beda kontrolowac wszystkie drogi na wschod i kolegia beda calkowicie odsloniete. -Co proponujesz? - Glos Blackthorne'a wyrazal znuzenie. -Jutro o swicie zaatakujemy od przodu. Szamani ida na tylach, wiec bedziemy mieli troche czasu. Potem postawimy tarcze. Tak przynajmniej ich zatrzymamy. -Zmasakruja nas. Gresse pokiwal glowa. -Wiem. Ale trwajaca godzine bitwa opozni ich w sumie o caly dzien. Beda musieli pochowac zmarlych i sprawdzic, czy pozbyli sie nas na dobre. Blackthorne spojrzal na przyjaciela. Z oczu starszego mezczyzny wydawala sie promieniowac niespozyta energia. Sam mial co prawda lepszy pomysl, choc tak samo ostateczny w skutkach. -Zaczekamy przy Sepich Skalach - powiedzial. - Mozemy tam rozmiescic magow i lucznikow, ktorzy narobia zamieszania w centrum kolumny, podczas gdy my uderzymy frontalnie, chronieni tarczami. -Jak daleko? -Musimy ruszac natychmiast. Inaczej magowie nie beda mieli wystarczajaco duzo czasu na odpoczynek. I musimy to zrobic cicho, tak zeby Wesmeni sie nie zorientowali. - Blackthorne poczul nowy przyplyw energii. Moze i umra, ale przedtem rozleja morze krwi i many. -Mozemy byc gotowi w godzine po wschodzie slonca. - Gresse wyciagnal reke, a Blackthorne uscisnal ja serdecznie. -Bogowie poprowadza nas do raju - powiedzial starszy baron. -A Wesmenow i Pontois do piekla. * * * Byl pozny wieczor, kiedy Krucy znalezli sie na granicy Rozdartych Pustkowi. Na niebie wisiala ciemna chmura, a chlodny wiatr poruszal galazkami suchych krzewow i rozwiewal wlosy. Tak jak wczesniej Selyn, znajdowali sie na lewo od zachodniego traktu, na brzegu lasu, jedenascie kilometrow od Parvy. Swiatlo ognisk rozpalonych na szczycie piramidy bylo widoczne z daleka. Jednak w przeciwienstwie do xeteskianskiego szpiega, Krucy nie spogladali na morze wesmenskich namiotow.Thraun bezblednie przeprowadzil ich przez otaczajacy Pustkowia las. Teraz rozbili oboz jakies pol kilometra od traktu. Denser uspokoil konie. Okolica okazala sie prawie zupelnie pusta. Tu i tam widac bylo pojedyncze ogniska obozowisk. Przewazajaca wiekszosc Wesmenow znajdowala sie teraz w okolicach Kamiennych Wrot albo zmierzala w ich strone. W tak bliskiej odleglosci od miasta WiedzMistrzow panowala niemal namacalna atmosfera tryumfu. Wydawalo sie, ze promieniuje z ziemi i unosi sie w powietrzu, atakujac wszystkie zmysly. Hirad nie mogl w zaden sposob pozbyc sie uczucia, ze przybyli za pozno. Nie mogl sobie jednak pozwolic na brak wiary. Nie w czasie, gdy inni walczyli i umierali za ziemie, ktora kochal, nie kiedy Wesmeni maszerowali na jego miasta, i nie, dopoki Krucy byli razem. Podroz tu zajela im poltora dnia i wszyscy byli zmeczeni, ale Erienne martwila sie powaznie o stan Jandyra. -No i jestesmy - powiedzial Denser. - Jedenascie kilometrow od piramidy. Jeden galop i jestesmy. Hirad, ktory stal obok, opierajac sie o drzewo, nie mogl powstrzymac usmiechu. -Zaluje, ze to nie takie proste - powiedzial. - A co z wesmenskim garnizonem, szamanami, akolitami na placu i straznikami w grobowcu? -Ale zawsze mozna pomarzyc - powiedzial Denser. - A powaznie, jak oceniasz obrone miasta? -Wlasnie tak jak ja przed chwila opisalem. -Czyli jako zbyt silna dla samych tylko Krukow - wyjasnil Bezimienny. - Nawet gdyby Jandyr byl sprawny, nasze szanse na dotarcie do piramidy i rzucenie zaklecia bylyby minimalne. -Co z nim? - Denser zwrocil sie do Erienne. Dordovanka wyciagnela do niego reke i Denser pomogl jej wstac. Krucy zebrali sie wokol Jandyra, ktory lezal nieprzytomny po ostatnim Dotyku-Ciepla Erienne. Thraun stal obok glowy elfa. Will kucal i zwilzonym kawalkiem materialu chlodzil czolo przyjaciela. Nawet w slabym swietle widac bylo, ze twarz lucznika jest bardzo blada, a oczy ciemne i zapadniete. -Nie za dobrze - odezwala sie Erienne. - Oczyscilam i od nowa opatrzylam rane. Thraun obandazowal ja scisle, unieruchamiajac tym razem takze ramie. Zaklecie naprawilo miesnie i przyspieszylo regeneracje skory, ale podroz byla dla niego zabojcza. Uspienie-Zmyslu sprawilo, ze nie poczul wdajacej sie infekcji i teraz ma goraczke. Moge sprobowac jeszcze Zasklepienia-Ciala, ale potem bede juz wyczerpana. -Ale bedzie zyl? - zapytal Hirad. -Jezeli nie bedzie musial galopowac przez jedenascie kilometrow, a potem wlamywac sie do piramidy i walczyc z zywymi trupami, to tak, przezyje. - Erienne usmiechnela sie lekko. Hirad pomyslal przez chwile. -Jak bardzo jestes zmeczony, Denserze? -Bardzo - padla odpowiedz. - Jak my wszyscy. Barbarzynca spojrzal na Ilkara i Bezimiennego. Pokiwali glowami. -Dobrze - powiedzial. - W takim razie ratowanie Balai bedzie musialo poczekac do rana. -A potem co? - zapytal Will. - Jak mamy to zrobic sami. Slyszeliscie, co powiedzial Bezimienny, nie mamy szans. -Wiec zrobimy to, co zawsze wtedy robia Krucy - powiedzial Hirad i stanal obok Ilkara i Bezimiennego. - Bedziemy isc ostroznie, sprytnie walczyc i madrze uciekac. -A co to u diabla znaczy? Tym razem odpowiedzial Bezimienny. -To znaczy, Willu, ze jakies dwie godziny przed switem przekroczymy granice Rozdartych Pustkowi. Jezeli bedziemy mieli szczescie, to dotrzemy do Parvy bez klopotow i nasze szanse nieco wzrosna. Jezeli nie, to bedziemy walczyc i uciekac w miare naszych mozliwosci. -A Darrick i Styliann? - Will zmarszczyl brwi. -Nie mozemy czekac - odpowiedzial Hirad. - Poza tym nie wiemy nawet, czy tu jada. Slyszales, co powiedzial Styliann: Kamienne Wrota i Julatsa padna, jesli nie zniszczymy WiedzMistrzow. Musimy sprobowac albo przegramy wszystko. - Barbarzynca podszedl do Willa i kucnal przy nim, spogladajac na niego wzrokiem, ktory juz nie raz podrywal Krukow do walki. -Tak jest. Wszystko zalezy od nas i mowie wam, ze to zrobimy. Czuje to. - Wstal i rozlozyl szeroko ramiona. - Zaszlismy juz za daleko i stracilismy zbyt wiele. Nie mozemy, ja nie moge, sie teraz wycofac. Nadszedl czas zaplaty. Rozdzial 32 Swit sadnego dnia Balai przywital ogien. Bialy ogien.Zatanczyl na pospiesznie wzniesionych umocnieniach z kamienia i drewna, ktore siegaly do polowy wysokosci Kamiennych Wrot. Zbudowano je do obrony przed katapultami, oszczepami i mieczami i obsadzono lucznikami. Ale nic nie moglo ochronic fortyfikacji przed bialym ogniem. Pozeral i miazdzyl kamien, a bezsilni obroncy, wystrzeliwszy strzaly, szukali schronienia. Dwudziestu szamanow w milczeniu, pod oslone magicznych i fizycznych tarcz, roznioslo mury na strzepy. Jednak tym razem obroncy byli przygotowani. Dwa tysiace pieszych wypadlo przez wylom i ruszylo w strone wroga. Za nimi posuwali sie magowie, utrzymujac zaklecia ochronne. Tessaya podziwial kunszt szamanow, ale mogl tylko patrzec, jak gina wraz z chroniacymi ich wojownikami. Jego sily byly za daleko, by im pomoc. Teraz jednak wydal rozkaz ataku i powietrze wypelnil szczek stali i zapach krwi. Odnioslszy poczatkowy sukces, obroncy przeleczy przegrupowali sie, tworzac polokrag wokol wejscia do Wrot. Katapulty i ciezkie kusze, stojace poza zasiegiem idacych za Wesmenami szamanow, posylaly w powietrze chmury kamieni i beltow, ktore druzgotaly tyly wroga. Kule-Plomieni i Ognisty-Deszcz spadaly na Wesmenow, i tam, gdzie przebily tarcze ochronne szamanow, sialy zaglade, topiac wojownikow w morzu ognia. Swad spalonego ciala i kleby dymu gryzly w oczy. Obroncy trzymali linie. Dowodzacy przelecza generalowie nakazali magom za wszelka cene ochraniac stojacych na zewnatrz zolnierzy. Ci zas walczyli dzielnie, wiedzac, ze nie moga zostac otoczeni. Linia ciagnela sie od sciany do sciany i nic nie mialo prawa przedostac sie poza nia. Przed nimi ponad trzydziesci tysiecy Wesmenow czekalo na swoja szanse. Obroncy nie pragneli zwyciestwa, chcieli zyskac jak najwiecej czasu. Tessaya patrzyl i podziwial niezlomnego ducha obroncow. Widzial tez, jak jego ludzie gina od mieczy, zaklec i pociskow. Straty byly wieksze, niz oczekiwal. Jednak w przeciwienstwie do masakry dokonanej woda, ten widok nie wzbudzal w nim wscieklosci. To byla prawdziwa bitwa, jego ludzie walczyli i przezywali, badz dzielnie umierali. Odwrocil sie do swych generalow i szamanow. -Uwagi? -Beda sie trzymac, dopoki nie wyczerpia rezerw many - powiedzial stary szaman, wyraznie szczesliwy, ze moze doradzac wodzowi, zamiast stac w polu. - Zachodzace na siebie tarcze magiczne sa skuteczne, ale meczace. Badzmy cierpliwi, a wkrotce sie przebijemy. -Ale ponosimy zbyt duze straty - powiedzial inny. - Zabijaja pieciu naszych za kazdego swojego. Ich glowny atak idzie z wnetrza przeleczy, ktorego nawet nie widzimy, wiec nie mozemy rzucac. -Nie mozemy tez pozwolic im odpoczac - powiedzial Tessaya. - Mozemy wygrac, czekajac, az sie zmecza, ale takie straty sa niedopuszczalne. - Popatrzyl na wejscie do przeleczy, na luk, ktory znajdowal sie jakies dziesiec metrow nad polem bitwy. Wykuto go dawno temu, kiedy jeszcze wierzono, ze te dwa narody moga zyc w pokoju. Tessaya usmiechnal sie. Rozwiazanie pojawilo sie samo. - Czas juz chyba przebudowac ten luk. Podniesc troche sklepienie, co wy na to? -Wystarczy pieciu szamanow - powiedzial starzec, domyslajac sie pomyslu wodza. -Dopilnuj, by tak sie stalo - rozkazal Tessaya. Wiadomosc szybko trafila na pierwsze linie Wesmenow i wkrotce piatka szamanow zajela pozycje w centrum pola bitwy. Natychmiast otoczyly ich tarcze i posrod ogluszajacych odglosow bitwy, nie zwracajac uwagi na przelatujace nad ich glowami skaly i belty, rzucili zaklecie, ktore mialo zmienic losy bitwy o Kamienne Wrota. Bialy ogien wystrzelil i objal szczyt luku, z trzaskiem i sykiem pokrywajac sklepienie z obu stron i siegajac do wnetrza tunelu. Kamien zaswiecil jasnym swiatlem. Zaklecie WiedzMistrzow wdarlo sie we wszystkie szczeliny i pekniecia. Splynelo po skalnej scianie, wzbijajac chmure pylu i kamiennych okruchow. Szamani wypuscili zaklecie, glos rogow oznajmil odwrot i Wesmeni wycofali sie, pozostawiajac za soba stosy trupow. Najpierw rozlegl sie huk, ktory wydawal sie pochodzic z samego wnetrza gor. Luk zadrzal, skalne sciany zadygotaly i cale sklepienie runelo w dol. Spadajace zwaly kamienia sialy panike wsrod obroncow. Niektorzy pobiegli do srodka, inni w strone stokow po obu stronach przeleczy, a pozostali po prostu stali w miejscu sparalizowani strachem. Ziemia zadrzala, kiedy tony skal zawalily sie na dlugosci prawie pietnastu metrow, miazdzac wszystko pod soba: ludzi, umocnienia i machiny bojowe. Stojacy przed przelecza Wesmeni wyczuli zwyciestwo. Przerazeni obroncy uslyszeli dzikie okrzyki tryumfu. W powietrze uniosla sie chmura pylu i odlamkow. Fragmenty skal ranily tych, ktorzy zdolali umknac przed walacym sie sklepieniem. Potem wszystko nagle ucichlo. Pozostalo tylko echo lawiny, odbijajace sie na stokach Czarnych Szczytow. Kiedy chmura pylu opadla, widok, ktory ukazal sie oczom Tessai, ucieszyl jego serce. Linia obrony zostala zlamana. Wszedzie lezaly ciala. Slychac bylo jeki umierajacych i rozpaczliwe krzyki tych, ktorzy przezyli, a teraz zostali sami, bez dowodcy, otoczeni przez wrogow. Albowiem za nimi nie bylo juz przeleczy. Korytarz niemal w calosci zablokowany byl zwalami kamienia. Nikt nie mogl juz tu dotrzec ani sie stad wydostac. Tessaya usmiechnal sie, wiedzac, ze jego szamani i wojownicy mogli usunac skaly z przeleczy tak samo szybko, jak spowodowali zawal. -Grac do ataku - powiedzial. - Mamy sporo do zrobienia. Wesmeni natychmiast zabrali sie do pracy. * * * Selyn zginela w Parvie i zadny zemsty Styliann pragnal obrocic miasto na powrot w ruine, z ktorej sie podnioslo. Zatrzymal sie, by nabrac sil i pozwolic Protektorom opatrzyc rany, ktore odniesli, a o swicie jechali juz w strone Rozdartych Pustkowi. Jego rozkazy byly proste. Dotrzec do miasta najszybciej, jak sie da, a tam zabic wszystko, co pochodzilo z Zachodu i sie ruszalo, zas wszystko inne podpalic.Jechal w srodku kolumny, wiedzac, ze w razie ataku Protektorzy oslonia go nawet kosztem wlasnego zycia. Czul impuls many przeplywajacy mu przez cialo. Kiedy wzeszlo slonce, ujrzal piramide. Ognie na jej szczycie byly slabiej widoczne w swietle dnia, ale ciagle plonely. Styliann zobaczyl spekana ziemie Rozdartych Pustkowi i grupe wesmenskich namiotow, jakies trzy mile przed soba, po prawej stronie. Beda pierwsi. W strone obozu ruszylo dziesieciu Protektorow, oddzielajac sie sprawnie od kolumny i formujac dwie linie po pieciu wojownikow. Reszta jechala dalej. Dotarlszy do namiotow, Protektorzy wstrzymali konie, zsiedli z nich i zaczeli krok po kroku zrywac plachty namiotow. Wesmeni zbili sie w grupe, organizujac obrone, podczas gdy Protektorzy przesuwali sie w jednej linii, zamaskowani, milczacy i smiertelnie niebezpieczni. W srodku obozu zatrzymali sie na miejscu dawno wygaslego ogniska, jakby na cos czekajac. Przed nimi jakas trzydziestka Wesmenow formowala szyk, trzymajac miecze i topory w niepewnych rekach. Konce mieczy dziesieciu Protektorow stuknely o ziemie. Raz, dwa, trzy razy. Za czwartym, jakby w odpowiedzi na nie wypowiedziany rozkaz chwycili miecze prawymi rekami, a lewymi dobyli toporow wiszacych na plecach. Weszli do walki jak huragan morderczej stali. Wesmeni nie mogli sie obronic. Nawet gdy juz udalo im sie odnalezc luke w postawie i pchnac, ich cios byl blokowany przez ostrze innego przeciwnika. Miecze i topory niosly smierc. Protektorzy szli naprzod, a kazdy przed zadaniem wlasnego ciosu parowal uderzenie wymierzone w stojacego obok brata. Jednolita i postepujaca sciana wirujacej stali nie dala Wesmenom zadnych szans. Krzyczeli, gdy walczyli, i krzyczeli, gdy umierali, a ich krzyki kontrastowaly z nieludzkim milczeniem Protektorow. Ba, nie bylo nawet slychac ciezszych oddechow zamaskowanych wojownikow, chociaz rozrabywali piersi, roztrzaskiwali karki i przebijali serca i mozgi. Po kilku minutach bylo juz po walce. Protektorzy nawet nie rozejrzeli sie dokola. Pozwolili, by krew Wesmenow spokojnie wsiaknela w ziemie Pustkowi, a sami dolaczyli do swych braci i pana. Styliann jechal naprzod, zwalniajac dopiero po ujrzeniu majaczacych w oddali budynkow Parvy. W odleglosci niecalego kilometra od pierwszego z nich zobaczyl obroncow Parvy zwroconych w jego strone: setke Wesmenow, jakis tuzin szamanow, a gdzieniegdzie takze odzianych w czerwone szaty straznikow i akolitow. Pokiwal glowa z zadowoleniem. Niewazne ilu ich bylo. Kazda zmiazdzona czaszka czy wyprute serce bedzie jego ofiara dla Selyn, kazdy zabity przeciwnik oznaczal jednego mniej dla Krukow. Jakies pol kilometra od linii obrony Styliann zatrzymal kolumne, kazal Protektorom zsiasc i pomaszerowac do ataku na Parve. W umysle konczyl wlasnie ogniskowac mane na Kule-Plomieni. * * * Pod oslona konczacej sie nocy Krucy powoli posuwali sie przez Rozdarte Pustkowia. Oczy elfa i zmiennoksztaltnego obserwowaly kazdy ruch konskich kopyt. Wierzchowce szly wolnym tempem, nie bylo powodu do pospiechu, chyba ze druzyna zostalaby zaatakowana. O brzasku powinni dotrzec do miasta WiedzMistrzow.-Sa tutaj? - zapytal Hirad. Jechal z przodu obok Bezimiennego. Za nimi posuwali sie Ilkar i Thraun, badajac nadludzkim wzrokiem otaczajaca ich ciemnosc i szeptem ostrzegajac o kazdym potencjalnym zagrozeniu. Krucy wiedzieli, ze sa bezpieczni, dopoki nikt ich nie dostrzeze. Wesmeni, ktorzy tu obozowali, byli pewnie w drodze do Julatsy albo pod Kamienne Wrota. Jandyr, blady i obolaly, jechal miedzy Denserem a Erienne, majac za soba Willa. Elf odzyskal sporo sily podczas odpoczynku. Rana przestala krwawic, zas ostatni Dotyk-Ciepla zostal rzucony ze szczegolnym uwzglednieniem najpowazniej naruszonych miesni barku i boku. Goraczka minela i, choc ciagle oslabiony, Jandyr zdecydowal sie jechac bez usmierzenia bolu, chcac zachowac jasnosc umyslu w przypadku ataku. Z drugiej strony, byl zbyt slaby, zeby dobyc miecza. -Nie wyczuwam ich - odpowiedzial Bezimienny. - Ale to nie znaczy, ze ich tam nie ma. Jesli wypelniaja polecenia Stylianna, nie otworza sie na mnie. Nie zapominaj, ze moja dusza jest wolna, wiec wiez z nimi jest bardzo slaba. - Siegnal raz jeszcze, nie umyslem, ale tym, co wydawalo mu sie centrum jego istnienia. Nadal czul pragnienie wspolnoty ze swymi bracmi. Wewnatrz jego duszy byla pustka, choc powrot do Krukow i ich bezwarunkowa akceptacja znacznie ulatwila mu powrot do tego swiata. Nie sadzil jednak, by kiedykolwiek wyzwolil sie w pelni od wplywu Protektorow. Uczucie wyobcowania mialo mu chyba towarzyszyc juz na zawsze. Nie wyczul zadnej odpowiedzi. Oczekiwal ciepla i uczucia ich obecnosci obok siebie, chcial, by go uslyszeli i uwierzyli mu, tak jak on wierzyl. Jednak jak dotychczas byl sam. Krucy jechali dalej i gdy zblizajacy sie swit rozjasnil troche Rozdarte Pustkowia, przeszli w klus, powoli zblizajac sie do Parvy. Wtedy Bezimienny to poczul. Nagly przyplyw energii, mowiacy, ze jego bracia szykowali sie do ataku. Czul ich jednosc, polaczona sile i niezachwiana wiare. Czul, ze byli zadowoleni z jego obecnosci. Poprosil ich o jedna niewielka rzecz. Zgodzili sie. Bezimienny spojrzal na Hirada usmiechnietymi oczyma. -Sa tutaj - powiedzial. -Gdzie? - Barbarzynca odruchowo rozejrzal sie. -Na poludniowy wschod od miasta. Przybyli, by pomoc. -Wiec niech sie lepiej pospiesza! - krzyknal Ilkar z tylu. - Spojrzcie przed siebie. Krucy wstrzymali konie. Obrzeza miasta otoczone byly Wesmenami. Nie bylo ich bardzo wielu, ale dosyc, by zmiazdzyc Krukow. -Jakies pomysly? - zapytal Hirad. Zanim jednak ktokolwiek zdazyl odpowiedziec, uslyszeli cichy, ale narastajacy tetent konskich kopyt. Byly ich setki. * * * Baron Blackthorne stal na plaskim glazie i mowil do swoich ludzi. Obok niego stal Gresse. Dotarli do Sepich Skal i zajeli pozycje przed Wesmenami, ktorzy musieli znajdowac sie jeszcze co najmniej o godzine marszu stad. Blackthorne popatrzyl w dol i pokiwal glowa, myslac o tym, co zobaczyl w swietle wstajacego poranka. Tlum zmeczonych i przerazonych kobiet i mezczyzn, ktorych pragnienie ratowania swojej ziemi bylo nadal niezlomne.-Nie bede was oklamywal. To, co zamierzamy zrobic, moze kosztowac zycie nas wszystkich, ale wiem, ze zdajecie sobie sprawe z wagi naszego zadania. Juz zdolalismy opoznic inwazje Wesmenow o dwa dni. Zanim umre, chce, aby ten byl trzeci. -Chcialbym podziekowac kazdemu z was w imieniu barona Gresse, swoim i calej Balai, za wasz wysilek i poswiecenie i oswiadczyc, ze nikt, kto teraz wycofa sie z walki, nie moze byc uznany za tchorza. Albowiem w tej bitwie nie rozkaze odwrotu, poniewaz nie mamy sie juz dokad wycofac. Jestem dumny z tego, ze jezdzilem i walczylem u waszego boku i gdybysmy wygrali te wojne, znalibyscie wszyscy moja hojnosc az do konca swych dni. -Ale musze powiedziec jedno. Jezeli nie zatrzymamy tu Wesmenow choc na kilka godzin, okraza Kamienne Wrota. Wkrotce ich sily zaatakuja przelecz i Kolegium Julatsy, a wtedy takie okrazenie moze doprowadzic do upadku obydwu tych punktow obrony. Jesli zas one upadna, z nimi upadnie Balaia. -Jezeli slyszeliscie o Krukach i ich misji, to wiedzcie, ze podziekuja nam za kazda minute oporu, jaka im podarujemy, aby mogli spelnic swoje zadanie. Pragnalbym, zeby mieli do czego wrocic. Pragne, abyscie wy wszyscy mogli zyc i wychowac swoje rodziny, nie obawiajac sie cierpien i przesladowan. A jesli mi sie nie uda, zgine probujac. - Podniosl reke, by uciszyc wiwaty, zanim sie jeszcze pojawily. -Wiem, ze chce wam sie teraz krzyczec, ale wrog jest niedaleko, a my potrzebujemy elementu zaskoczenia. I cudu. Zapamietajcie dobrze twarze tych, ktorzy stoja obok was. Tego ranka kazde z nich moze uratowac wam zycie, podobnie jak wy im. Uwazajcie na nich, a oni beda uwazac na was. -Wiecie, co robic. Znacie sygnaly. Wszystko, o co prosze, to zebyscie walczyli jak lwy, nie tracili wiary w Balaie, i zabrali ze soba tylu z tych sukinsynow, ilu tylko bedziecie mogli! -Na pozycje. I badzcie gotowi. Rozdzial 33 Protektorzy uderzyli na Wesmenow na skraju ruin wyznaczajacych granice Parvy. Miecze i topory lsnily w swietle poranka. Styliann pozostawil przy sobie kordon dziesieciu zamaskowanych wojownikow, aby chronil go przed atakami i wzmacnial jego tarcze. Dotychczas jednak szamani skupili swoje wysilki na Protektorach, ktorzy wyrabywali sobie droge w szeregach zacieklych, ale nielicznych Wesmenow.Wladca Xetesku wszedl w zasieg zaklec ze starannie przygotowanym ogniskiem many. Szamani zdazyli pociac trzech Protektorow na kawalki. Osmiu z nich kierowalo czarnym ogniem, ktory przebijal tarcze, rozrywal zbroje, ciala i maski. Protektorzy umierali bezglosnie, a reszta zaciesniala jedynie swoje szeregi i uderzala jeszcze mocniej, jeszcze szybciej. -Piekielny-Ogien - warknal Styliann. Osiem slupow ognia spadlo z czystego nieba na szamanow, ktorzy zignorowali zagrozenie i nie oslonili sie tarczami. Ogien rozerwal ich na kawalki, rozrzucajac fragmenty ubran i spalonych cial posrod wojownikow stojacych przed nimi. W chwile potem Styliann ulokowal trzy Kule-Plomieni w samym srodku walczacych Wesmenow. Wystudiowane i wydajne zuzycie many, utrzymywalo jego energie na wysokim poziomie. Zaczynalo mu sie to podobac - patrzec na Wesmenow i szamanow, jak smaza sie i zdychaja. Przed nim Protektorzy uformowali klin, zeby zapobiec okrazeniu, i na nowo wgryzli sie w linie wroga, odpychajac go do tylu. Dla Stylianna nastepny ruch byl oczywisty. Przesuwal sie za klinem, patrzac, jak jego Protektorzy zatrzymuja natarcie Wesmenow. Na pierwszy rzut oka wygladali jak zwykli wojownicy uzbrojeni w miecze i topory. Dopiero kilkusekundowa obserwacja pozwalala zobaczyc o wiele wiecej. Ich ruchy byly plynne, ale blyskawiczne - nie pozwalaly przeciwnikowi na nawet najdrobniejszy blad w obronie. Nade wszystko jednak ciosy wykonywane przez kazdego Protektora byly dokladnym przeciwienstwem tych, ktorych uzywali stojacy obok bracia. Jedna bron nie platala sie z druga, ciosy wzajemnie sie dopelnialy, zaden Protektor nie wchodzil drugiemu w parade, zarowno w przenosni, jak i doslownie. Na Wesmenow spadal nieustajacy deszcz doskonalych i przemyslanych ciosow. Styliann patrzyl dalej, spokojnie przygotowujac zaklecie, ktore mialo zlamac tylna linie wroga. Ilosc zabitych Wesmenow byla nieporownywalnie wieksza od ilosci poleglych Protektorow. Wlasnie jeden z atakujacych z prawej zablokowal pchniecie miecza Protektora, ale odslonil szyje na cios topora i po chwili jego glowa spadla z ciala, ktore uderzylo o ziemie, obryzgujac krwia towarzyszy. Na srodku kolejny Wesmen upadl na plecy, z mostkiem przebitym mieczem. Protektor wyciagnal ostrze z ciala, zablokowal cios w glowe plaska strona topora, choc wygladalo, ze w ogole go nie zauwazyl, i rozcial gardlo nastepnego przeciwnika, zanim ten zdolal uniesc miecz. Przedzierali sie, ale za wolno. Szamani, rozproszeni gwaltowna smiercia osmiu sposrod siebie, przegrupowali sie. Dwoch wyraznie ochranialo tarczami siedmiu innych, ktorzy przygotowywali sie do wywolania czarnego ognia. Ich szanse malaly wraz ze zblizajacymi sie Protektorami. Uformowawszy podstawowy zarys ogniska many, Styliann zatrzymal sie i zwiekszyl koncentracje. Otaczajacy go Protektorzy przysuneli sie blizej. Odglosy bitwy cichly, w miare jak Styliann konczyl ogniskowac mane. Konstrukt zaczal sie wolno obracac, na powierzchniach pojawily sie niebieskie i pomaranczowe blyski. Wladca Xetesku poczynil ostatnie poprawki i dodatki, karmiac sie sila plynaca z koncentracji i many. W koncu otworzyl oczy i wiedzac doskonale, ze Protektorzy zareaguja wlasciwie, rzucil zaklecie. Stosy gruzu dookola Wesmenow zaczely sie trzasc. Mniejsze kawalki potoczyly sie po ziemi. Wibracje przeniosly sie w glebe, poruszajac warstwa piachu pod ich stopami, wielu wytracajac z rownowagi, a o wielu wiecej straszac. Potem wstrzasy wniknely jeszcze glebiej i z ziemi wydobyl sie pomruk. Znajacy zaklecie Protektorzy walczyli dalej. Kiedy Styliann byl juz zadowolony z glebokosci, jaka osiagnela mana, zakonczyl rzucanie. -Mlot - powiedzial, gwaltownie przysuwajac zacisniete dlonie do piersi. Rozleglo sie gluche, wibrujace uderzenie i Protektorzy zlamali szyk, rozbiegajac sie na boki. Ciosy zaskoczonych Wesmenow uderzyly w pustke. Grunt pod ich stopami wzniosl sie na obszarze o srednicy jakichs dwudziestu metrow. Ziemia pekla i rozsunela sie, a z jej wnetrza wystrzelily wielkie bryly kamienia, wyrzucajac Wesmenow na wszystkie strony. W powietrze wzbila sie chmura pylu i ziemi. Wesmeni i szamani rzucili sie w poszukiwaniu stalego gruntu, ci ostatni tracac ogniska tarcz i czarnego ognia. Kamienne plyty zadrzaly i zastygly w bezruchu. Dal sie slyszec syk uwiezionego pod ziemia powietrza. Zanim jednak wszystko ucichlo i Wesmeni mieli okazje zrozumiec, co sie stalo, Styliann i Protektorzy byli juz posrod nich, wycinajac w pien zdezorientowanych wrogow. Byli juz tylko niecaly kilometr od piramidy i wladca Xetesku pomyslal, ze nadszedl czas, by ulatwic Krukom ich zadanie. * * * Darrick przewalil sie przez Rozdarte Pustkowia na czele kawalerii. Zupelnie nie wiedzial, co znajdzie w Parvie. Krucy musieli byc albo juz na miejscu, albo o dwa dni drogi, albo juz nie zyli. Jezeli prawda bylo cokolwiek procz pierwszej mozliwosci, Balaia byla skonczona. Wiec kiedy jego elfi zwiadowcy oznajmili, ze dostrzegli Krukow na polnocnym wschodzie, poczul ogromna ulge. Dal znak do zmiany kierunku i ruszyl prosto w ich strone.Hirad usmiechnal sie, kiedy Ilkar potwierdzil, ze jadacy w ich strone jezdzcy to kawaleria czterech kolegiow. -To wlasnie nazywam szczesliwym zbiegiem okolicznosci - powiedzial Thraun. -Dobry moment na odrobine szczescia - powiedzial Hirad. - A to wcale nie taki przypadek, przeciez wszyscy wiedzielismy, kiedy musimy tu dotrzec. Darrick sie po prostu spoznil. Od momentu gdy spostrzegli Wesmenow na granicy Parvy, Krucy nie poruszyli sie. Hirad byl juz gotow szarzowac na ich linie, ale przybycie kawalerii dalo mu wiecej mozliwosci. Na lewo od nich ogien rozswietlil niebo i uslyszeli odglos wybuchu. Potem zobaczyli jeszcze dwa blyski i znowu rozlegla sie glucha eksplozja. -Najwyrazniej Styliann ma pelne rece roboty - powiedzial Ilkar. -Jest genialnym magiem - stwierdzil Denser. -No, na pewno ma nerwy. Tu sie zgodze. - Ilkar patrzyl na poswiaty Piekielnego-Ognia i Kul-Plomieni, blednace w swietle poranka. - Nie chcialbym byc teraz w srodku tego wszystkiego. Darrick i kawaleria zblizyli sie i zatrzymali konie. General zeskoczyl na ziemie, by powitac Krukow. Hirad z usmiechem zszedl z konia. -To wszystko tutaj sie konczy - powiedzial Darrick. - Wasz widok mowi mi, ze zwyciezymy. Bogom niech beda dzieki, ze zyjecie. -A czego sie spodziewales? - Hirad chwycil kark generala i potrzasnal nim mocno, smiejac sie. - Wiedzialem, ze ci sie uda. To milo, ze jestes tak pewny powodzenia, ale musimy jeszcze przedrzec sie do piramidy. -Co o tym myslisz, generale? - zapytal Bezimienny. - Styliann i Protektorzy sa na poludniowo-wschodniej granicy miasta i walcza. Za jakies pol godziny beda na placu pod piramida. -A skad to wiesz? - Darrick zmarszczyl czolo. -Zaufaj mu. W tych sprawach sie nie myli - odpowiedzial Hirad. -Dobrze. W takim razie musze wybic dziure w ich obronie, zebyscie mogli przejsc dalej. To nie powinno byc wielkim problemem. Jak juz sie tam znajdziecie, sprobuje zajac sie ewentualnym poscigiem, ale w drodze do piramidy bedziecie raczej zdani na samych siebie. Selyn twierdzila, ze plac i grobowiec sa pelne akolitow, wiec uwazajcie. Ja rusze za wami najszybciej, jak bede mogl, ale chyba bardziej sie przydam, wycinajac Wesmenow. Zgoda? -Tylko powiedz, gdzie mamy jechac. -Na koncu kolumny. Kiedy zmienimy szyk, trzymajcie sie srodkowej czesci frontu. I raczej nie czekajcie dlugo, jak zobaczycie wylom. Na rozkaz Darricka kawaleria lekkim truchtem ruszyla w strone Parvy. Krucy trzymali sie tylow. General wciagnal do pluc chlodne powietrze. Takiej bitwy pragnal od poczatku. Dal znak, by przyspieszyc i ponad trzysta koni przeszlo w galop. Pol kilometra od miasta zmienili szyk, tworzac linie gleboka na trzy i szeroka na sto koni. Magowie zajeli pozycje z tylu, przywolujac tarcze. -W nich! - wrzasnal Darrick i kawaleria czterech kolegiow przeszla w cwal, pedzac prosto na stanowiska przeciwnika. Spotkali sie piers w piers i pierwsza linia Wesmenow runela natychmiast pod naporem kopyt, oszczepow i mieczy. W centrum pola Darrick ustawil konia bokiem, jednoczesnie przebijajac piers jednego z przeciwnikow. Wyrwal ostrze i Wesmen upadl na ziemie. Otaczal go szczek stali, rzenie koni, krzyki i rozkazy, wrzaski przerazenia i jeki bolu. Stojacy z tylu szamani rzucili w kawalerie czarnym ogniem, rozdzierajac jego ludzi i ich konie na kawalki, w tych miejscach pola, gdzie nie siegala tarcza magow. Nalezalo jak najszybciej pozbyc sie tych pacholkow WiedzMistrzow. Tuz obok jeden z jezdzcow zostal sciagniety na ziemie przez dwoch Wesmenow. Darrick blyskawicznie sciagnal wodze, kon stanal deba i kopytami uderzyl w glowe jednego z nich. Drugi odwrocil sie zaskoczony i wtedy poczul, jak miecz kawalerzysty wbija mu sie w plecy. General pochylil sie i cial mieczem. Chybil, ale zmusil kolejnego przeciwnika do cofniecia sie, dajac w ten sposob swojemu czlowiekowi czas, by wskoczyl na konia. Na podziekowania nie bylo czasu. Z tylu Krucy szukali slabego punktu w wesmenskiej linii obrony. Hirad drzal z niecierpliwosci. Po stokroc wolalby byc juz w ogniu walki i pomagac ludziom Darricka. Bezimienny przejechal obok niego i odjechal kilka metrow w prawo. - Tam - powiedzial. - Przygotujcie sie. Wskazywal punkt oddalony o jakies dwadziescia metrow od miejsca, gdzie walczyl Darrick. Wesmeni wycofywali sie tam gwaltownie pod naporem kawalerii, zas szamani ukryli sie po tym, jak ich zaklecia odbily sie od tarcz wschodnich Balaianczykow. W pewnej chwili kawaleria skoczyla do przodu i Hirad zobaczyl wylom w wesmenskiej obronie. -Tarcza gotowa - powiedzial Ilkar. -Krucy! - wykrzyknal Hirad. - Krucy, za mna! * * * Na dzwiek rogu nad Sepimi Skalami pojawil sie grad strzal i Ognisty-Deszcz. Ostre groty i fale ognia uderzyly w nieprzygotowanych Wesmenow, czyniac powazne szkody i zatrzymujac marsz. Momentalnie maszerujacy rozbiegli sie na boki i zaczeli wspinac sie na skaly, podczas gdy w dole szamani zaczeli przygotowywac tarcze i swoje potworne zaklecia ofensywne.Na kolejny odglos rogu Blackthorne i Gresse wypadli zza polnocnej krawedzi wzgorz i runeli na przod pochodu, z rozpedu wcinajac sie na siedem szeregow w glab, zanim Wesmeni powstrzymali ich impet. Magowie na skalach rzucali zaklecia ofensywne na lewo i prawo, wiec nikt nie chronil szarzujacej jazdy. Jezeli nie uda sie powstrzymac szamanow, beda mogli zabic, kogo beda chcieli. Ze skal splynela nastepna fala ognia, topiac Wesmenow uwiezionych w waskiej, trzydziestometrowej, stromej niecce. Po pierwszej salwie lucznicy skupili swoje wysilki na szamanach, kladac, ilu mogli, zanim pojawily sie tarcze. Czesc strzelala do wspinajacych sie Wesmenow. Z przodu walka stawala sie coraz bardziej zaciekla. Wesmeni przegrupowali sie i natarli z nowa moca. Ranny w noge Blackthorne poprowadzil konia w lewo, po drodze nie przestajac rabac mieczem na wszystkie strony. Gresse zostal nieco z tylu i teraz obserwowal walke, ciezko dyszac. Wtedy uderzyl ogien. Na lewo i prawo wystrzelily biale promienie, wbijajac sie w podstawy skal, a z przodu, z palcow szamanow wysnuly sie czarne pasma, poszukujac cial, ktore moglyby rwac i palic. Oczy znajdujacego sie obok barona Gresse zolnierza eksplodowaly, kiedy czarny ogien dotknal jego czola. Cialo padlo na ziemie w straszliwych konwulsjach. Wszedzie wokol niego przerazajaca magia masakrowala ludzi i konie, ale front Wesmenow wycofal sie. Gresse zmienil zdanie. Uderzyl konia pietami, przywolal do siebie ludzi i ruszyl za szamanami. Skaly eksplodowaly, zrzucajac magow i lucznikow i spuszczajac w dol olbrzymie glazy. Szamani nieswiadomie sprowadzili zaglade na siebie samych. Lawiny kamieni runely na trakt, przewracajac i miazdzac ludzi. Z przodu ludzie Blackthorne'a zdwoili wysilki, wyrabujac sobie droge przez szeregi Wesmenow. Gresse i jego ludzie byli juz bardzo blisko grupy szamanow, ktora, nieswiadoma niebezpieczenstwa, rzucala nowe zaklecia. Gresse powalil stojacego przed nim wojownika ciosem zza glowy w klatke piersiowa. Obok jeden z jego ludzi spadl na ziemie i zginal pod gradem ciosow. Baron popedzil konia, tratujac wszystko przed soba, i ruszyl w strone rzucajacych zaklecie szamanow. Kiedy wzniosl miecz, by uderzyc, sludzy WiedzMistrzow otworzyli oczy, a na ich dloniach pojawil sie czarny ogien. *** Krucy wjechali w pelnym galopie na ulice Parvy i ruszyli w strone placu. Za nimi Darrick i jego ludzie spychali Wesmenow coraz dalej, sami jednak ponoszac ciezkie straty.Na przedzie galopowali Hirad i Bezimienny. Tylna straz stanowil Thraun, a reszta jechala w srodku. Pedzili pustymi ulicami, kierujac sie w strone ogni plonacych na piramidzie i w chwile pozniej wpadli od polnocnej strony na centralny plac miasta. Byl pelen akolitow. Ignorujac trwajaca bitwe, setki mezczyzn w czerwonych plaszczach intonowaly cos w rodzaju mantry. Niski, buczacy dzwiek odbijal sie echem w centrum Parvy. Musialo ich byc co najmniej pieciuset. Siedzieli w rownych rzedach, z ktorych pierwszy znajdowal sie dobre sto metrow od wejscia do tunelu. -Szybciej! - wykrzyknal Hirad, widzac, zerucy zwalniaja. Ruszyl wzdluz boku placu, skrecajac w lewo w strone piramidy, kiedy pierwszy z akolitow wydal z siebie ostrzegawczy krzyk. Piesn urwala sie, ustepujac miejsca gniewnym wrzaskom. Krucy jechali dalej. Hirad zeskoczyl z konia przy wejsciu do tunelu i zatopil miecz w brzuchu jednego z pilnujacych piramidy straznikow. Drugi zgin_l od miecza Bezimiennego. Reszta Krukow szybko zsiadla z koni, ktore natychmiast odbiegly prowadzone przez rumaka Densera. Przez chwile tlum zgromadzony na placu po prostu stal i patrzyl, ale gdy pierwsi z Krukow zanurzyli sie w ciemnosc swiatyni, rozwscieczeni akolici ruszyli w ich strone. Posuwali sie niczym czerwona fala,zacurii i wac'b9c rekami. Z tysiaca oczu trzyla zdzrdu. ????24- Na bogow This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-01-14 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/