Zabojcza pamiec - FOLLETT KEN

Szczegóły
Tytuł Zabojcza pamiec - FOLLETT KEN
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Zabojcza pamiec - FOLLETT KEN PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Zabojcza pamiec - FOLLETT KEN PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Zabojcza pamiec - FOLLETT KEN - podejrzyj 20 pierwszych stron:

KEN FOLLETT Zabojcza pamiec Z angielskiego przelozyl WITOLDNOWAKOWSKI Seria LITERKA WARSZAWA 2004 Tytul oryginalu: CODE TO ZEROCopyright (C) Ken Follett 2000 AU rights reserued Copyright (C) for the Polish edition by Wydawnictwo Albatros A. Kurylowicz 2000 Copyright (C) for the Polish translation by Witold Nowakowski 2000 Redakcja: Teresa Kowalewska Ilustracja na okladce: Jacek Kopalski Projekt graficzny okladki i serii: Andrzej Kurylowicz Wydanie przygotowane we wspolpracy z Wydawnictwem Albatros A. Kurylowicz ISBN 83-88722-18-2 Wylaczny dystrybutor: Firma Ksiegarska Jacek Olesiejuk Kolejowa 15/17, 01-217 Warszawa tel./fax (22)-631-4832, (22)-632-9155, (22)-535-0557 www.olesiejuk.pl/www.oramus.pl WYDAWNICTWO ALEKSANDRA I ANDRZEJ KURYLOWICZ S.C adres dla korespondencji: skr. poczt. 55, 02-792 Warszawa 78 Warszawa 2004 Wydanie VII (III w tej edycji) Druk: Abedik S.A., Poznan Z dziejow astronautyki Start pierwszego amerykanskiego satelity kosmicznego, Explorera 1, zaplanowany zostal na srode, dwudziestego dziewiatego stycznia 1958 roku. Poznym wieczorem przesunieto go na dzien nastepny, z powodu - jak brzmial oficjalny komunikat -"niesprzyjajacych warunkow atmosferycznych". Widzowie zgromadzeni na przyladku Canaveral przyjeli to z duzym zdziwieniem, gdyz na Florydzie panowala wowczas piekna, sloneczna pogoda. Rzecznik wojskowy stwierdzil jednak, ze chodzi o gwaltowne wichry wiejace w gornych warstwach atmosfery. Nastepnego dnia, z tych samych przyczyn, ponownie wstrzymano odliczanie. Rakiete odpalono ostatecznie w piatek, trzydziestego pierwszego stycznia. ...od chwili powolania w 1947 roku. Centralna Agencja Wywiadowcza (...) wydala miliony dolarow na szeroko zakrojony projekt poszukiwania lekow i innych metod zmieniajacych ludzi w posluszne automaty. Pacjent - wbrew swojej woli - na dany rozkaz dzialal, mowil i ujawnial najskrytsze tajemnice. Takie na rozkaz potrafil o wszystkim zapomniec. John Marks, The Search for the "Manchurian Candidate"; The CIA and Mind Control, 1979 CZESC PIERWSZA 05:00 Pocisk Jupiter C stal na wyrzutni kompleksu numer dwadziescia szesc, na przyladku Canaveral. Dla zachowania pelnej tajemnicy osloniety byl grubym plotnem, spod ktorego wystawal jedynie znany wszystkim ogon miedzykontynentalnej rakiety balistycznej Redstone. Reszta, schowana pod plandeka, wygladala zupelnie inaczej...Obudzil sie, przepelniony jakims nieokreslonym lekiem. Gorzej byl przerazony. Serce walilo mu jak mlotem, dyszal ciezko i czul bol mocno napietego ciala. Przypominalo to okropny koszmar, z ta roznica, ze po przebudzeniu nie odczul zadnej ulgi. Wiedzial, ze zaszlo cos strasznego. Nie mial pojecia, co to bylo. Otworzyl oczy. W slabym swietle padajacym z sasiedniego pomieszczenia dostrzegl dziwnie znajome, choc zlowieszcze ksztalty. Gdzies w poblizu kapala woda. Postanowil sie uspokoic. Przelknal sline, wzial kilka glebokich oddechow i usilowal zebrac mysli. Lezal na twardej posadzce. Bylo mu zimno, bolaly go wszystkie miesnie i mial kaca. Mdlilo go, palilo w ustach i lomotalo w glowie. Usiadl i zadygotal, przejety niewytlumaczalnym strachem. Poczul niemila won mokrej posadzki, umytej silnym srodkiem dezynfekujacym. Zobaczyl szereg umywalek. Byl w miejskiej toalecie. Skrzywil sie z obrzydzeniem. Spal na podlodze w meskim kiblu! Co mu sie, do diabla, stalo? Byl w ubraniu... Mial na sobie cos w rodzaju plaszcza i ciezkie buciory. Instynktownie wiedzial, ze to nie jego lachy. Pomalu zapanowal nad nerwami. Glebiej, gdzies w srodku, czail sie inny strach, mniej histeryczny, a bardziej racjonalny. Dobrze wiedzial, ze przydarzylo mu sie cos okropnego. Potrzebowal swiatla. Wstal i wbil wzrok w polmrok w poszukiwaniu drzwi. Wyciagnal przed siebie rece, by nie wpasc na jakis przedmiot, i po chwili doszedl do sciany. Sunal jak slepiec, ostroznie macajac droge. Dotknal zimnego szkla i domyslil sie, ze to lustro. Potem byl papierowy recznik i jakas metalowa skrzynka. Pewnie suszarka albo cos w tym rodzaju. Wreszcie natrafil na kontakt. Wlaczyl swiatlo. Jasny blask zalal biale kafelkowe sciany, betonowa podloge i rzad toalet z szeroko otwartymi drzwiami. W kacie lezala kupa lachmanow. Nie mial pojecia, jak tu sie znalazl. Wytezyl umysl. Co sie stalo minionej nocy? Nie pamietal. Uswiadomil sobie, ze nic nie pamieta, i znowu wpadl w panike. Zacisnal zeby, zeby nie krzyczec. Wczoraj... przedwczoraj... nic. Jak sie nazywal? Nawet tego nie wiedzial. Odwrocil sie w strone umywalek. Powyzej bylo duze lustro. Zobaczyl w nim brudnego, obszarpanego dziada o posklejanych wlosach, poczernialej twarzy i dziko wytrzeszczonych oczach. Przygladal mu sie przez chwile. Wreszcie zrozumial i odskoczyl ze zdlawionym okrzykiem, a dziad zrobil to samo. Patrzyl na wlasne odbicie. Nie potrafil juz dluzej zapanowac nad przerazeniem. Rozdziawil usta. Kim jestem?! krzyknal drzacym ze strachu glosem. Sterta szmat drgnela i przetoczyla sie na bok. Ujrzal czyjas glowe. Jestes ostatnia lajza, Luke rozlegl sie niewyrazny bel kot. Lepiej sie uspokoj. Mial wiec na imie Luke. Byl wdzieczny za te wiadomosc. Samo imie to wprawdzie niewiele, ale od czegos trzeba zaczac. Zerknal na kompana. Jego towarzysz byl omotany podartym tweedowym plaszczem, przewiazanym w pasie kawalkiem zwyklego sznurka. Mial mloda, umorusana twarz o cwanym wygladzie. Przecieral oczy. Glowa mnie boli wymamrotal. Kim jestes? spytal Luke. Pete. Twoj kumpel. Nie poznajesz mnie? Nie... Luke przelknal sline, zeby nie wpasc w histe rie. Stracilem pamiec! Nic dziwnego. Wczoraj sam wychlales cala flaszke wodki. Cud, ze w ogole nie zglupiales. Pete oblizal usta. Nic nie posmakowalem. Pieprzony burbon... To przynajmniej wyjasnia, dlaczego mam kaca, pomyslal Luke. Dlaczego pilem? Pete wybuchnal uragliwym smiechem. Jak to dlaczego? Po prostu po to, zeby sie upic! Luke skrzywil sie z niesmakiem. Byl wloczega, pijakiem i sypial w meskich szaletach. Dreczylo go pragnienie. Pochylil sie nad umywalka, odkrecil kurek z zimna woda i napil sie prosto z kranu. Wytarl usta i znowu z obrzydzeniem popatrzyl w lustro. Byl juz o wiele spokojniejszy. Dzikie spojrzenie gdzies zniknelo, zastapione przez wyraz rozpaczy i niedowierzania. Ujrzal twarz czlowieka przed czterdziestka, o ciemnych wlosach i niebieskich oczach. Nie nosil wasow ani brody, jedynie kilkudniowy zarost. Przeniosl wzrok na Pete'a. Luke... i co dalej? zapytal. Mam jakies nazwisko? Luke... cos tam. Nie jestem Duchem Swietym! Jak sie tutaj znalazlem? Ile to trwa? Dlaczego? Pete wstal. Pora na sniadanie stwierdzil. Luke tez byl glodny. Nie pamietal nawet, czy ma przy sobie pieniadze. Przeszukal kieszenie w plaszczu, marynarce i spodniach. Pusto. Nie znalazl ani centa. Nie mial portfela, nie mial nawet chustki do nosa. Zadnych poszlak. Jestem splukany wymamrotal. Zartujesz mruknal Pete. Chodz. Ruszyl do drzwi, a Luke poszedl za nim. Przezyl nastepny szok, kiedy weszli do sasiedniego, rzesiscie oswietlonego pomieszczenia. Byl w ogromnej swiatyni, pustej i dziwnie cichej. Na marmurowej posadzce stal rowny rzad mahoniowych lawek, jakby w oczekiwaniu na upiorna kongregacje. Wokol olbrzymiej sali, na kamiennych zwienczeniach filarow, siedzieli dziwni rycerze, zbrojni we wlocznie i tarcze. Straznicy swietego miejsca. Hen, nad ich glowami, byl wysoko sklepiony sufit, ozdobiony blyszczacymi osmiokatami. Luke pomyslal nagle, ze wpadl w rece tajemniczej sekty, odbierajacej ludziom pamiec. Co to za miejsce? spytal niemal szeptem. Waszyngtonska Union Station odparl Pete. Luke odetchnal z ulga. Wszystko nabralo sensu. Teraz juz widzial kurz na scianach, rozdeptana gume do zucia na podlodze, papierki po cukierkach i zgniecione pudelka po papierosach. Zrobilo mu sie glupio. Znajdowal sie na ogromnej stacji kolejowej, a poniewaz dopiero switalo, nie dotarl tu jeszcze rozgadany tlum pasazerow. Bal sie zupelnie niepotrzebnie, jak dziecko, ktore widzi potwora w ciemnym pokoju. Pete skierowal sie w strone luku z napisem "wyjscie". Luke pospieszyl za nim. Hej, wy tam! rozleglo sie wolanie. Och... jeknal Pete i ruszyl nieco szybciej. Przed nimi stanal krepy czlowiek w obcislym mundurze kolejarza. Jego twarz byla wykrzywiona gniewem. Skad was wygnalo, obwiesie? Juz znikamy wymamrotal pokornie Pete. Luke byl zly na siebie, ze dal sie zlapac grubemu kolejarzowi. Co gorsza, facet najwyrazniej nie zamierzal sie odczepic. Nocowaliscie tutaj? burczal, prawie depczac im po pietach. Dobrze wiecie, ze to zabronione. Luke wsciekal sie coraz bardziej. Nie lubil byc pouczany niczym niesforny uczen. Nie lubil, chociaz zdawal sobie sprawe, ze popelnil wykroczenie. Przeciez faktycznie spal w tej cholernej toalecie... Zacisnal zeby i przyspieszyl kroku. To nie przytulek! zoladkowal sie kolejarz. Jazda stad, walkonie! wrzasnal i pchnal Luke'a. Luke odwrocil sie i popatrzyl mu prosto w oczy. Nie dotykaj mnie powiedzial, sam zaskoczony groznym tonem swojego glosu. Kolejarz stanal jak wryty. Wycho dzimy. Nie musisz nic wiecej mowic. Zrozumiales? Kolejarz cofnal sie z przestrachem. Pete zlapal Luke'a za ramie. Chodzmy stad. Luke poczul wstyd. Kolejarz wprawdzie okazal sie sluzbista, ale przeciez mial pelne prawo wyrzucic dwoch wloczegow z dworca. Nikt nie powinien mu grozic. Mineli majestatyczna brame. Na zewnatrz bylo jeszcze ciemno. Na podjezdzie przed dworcem stalo kilka zaparkowanych samochodow, ale poza tym miasto wygladalo na calkiem puste. Panowal przenikliwy ziab. Luke mocniej zacisnal poly poszarpanego plaszcza. Byla zima. Mrozny poranek w Waszyngtonie. Prawdopodobnie styczen lub luty. Ktorego roku? - przemknelo mu przez glowe. Pete pewnym krokiem skrecil w lewo. Luke poszedl za nim. -Dokad idziemy? - spytal. -Do zakrystii przy H Street. Za darmo dadza nam sniadanie. Trzeba tylko odspiewac pare psalmow. -Padam z glodu. Zaspiewam cale oratorium. Pete szybko szedl mocno kreta droga, wiodaca wsrod tanich domow. Miasto wciaz spalo. Okna byly ciemne, zaslony zaciagniete, wszystkie kioski i trafiki zamkniete. Luke spojrzal w jedno z okien, zasloniete tania firanka. Wyobrazil sobie smacznie chrapiacego czlowieka, otulonego koldra, z ciepla zona u boku. Poczul uklucie zazdrosci. Nie pasowal do tego miejsca. Nalezal do malej grupki ludzi, ktorzy o poranku przemierzaja zimne ulice miasta, w czasie gdy cala reszta jego mieszkancow jeszcze spi. Czasem ktos przemknal ulica - czlowiek w roboczym ubraniu, spieszacy do pracy, mlody rowerzysta opatulony w szalik i rekawice, samotna kobieta, palaca papierosa w jasno oswietlonym wnetrzu autobusu. W jego glowie klebilo sie od natloku pytan. Od kiedy byl pijakiem? Czy probowal zerwac z nalogiem? Moze mial jakas rodzine, u ktorej mogl znalezc pomoc? Gdzie poznal Pete'a? Skad wzieli wodke? Gdzie ja wypili? Pete nie przejawial checi do rozmowy, wiec Luke musial uzbroic sie w cierpliwosc. Moze pogadaja, kiedy zjedza sniadanie? Doszli do malego kosciolka, wcisnietego bunczucznie pomiedzy kino i trafike. Wsuneli sie bocznym wejsciem i zeszli po schodach na dol. Znalezli sie w dlugim, niskim pomieszczeniu. Krypta, pomyslal Luke. W jednym kacie stalo pianino i niewielki pulpit, w drugim kuchnia, a posrodku - trzy rzedy topornych stolow i lawy. Za stolami siedzialo trzech wloczegow; po jednym na kazdej lawie. Pustym wzrokiem spogladali w przestrzen. Przy kuchni, kolo garnka, krzatala sie przysadzista kobieta. Siwobrody czlowiek w koloratce uniosl wzrok znad dzbanka z kawa. - Witam! Witam! - zawolal wesolo. - Chodzcie sie troche ogrzac. Luke ostroznie zerknal na niego. Nie byl pewien, czy ten entuzjazm nie jest tylko na pokaz. W krypcie rzeczywiscie bylo cieplo. Luke rozpial plaszcz. -Dziendoberek, pastorze Lonegan - powiedzial Pete. -Byliscie juz tutaj? - zdziwil sie duchowny. - Nie pamietam waszych twarzy. -Ja jestem Pete. A to Luke. -Dwaj apostolowie! - Radosc Lonegana byla calkiem szczera. - Jeszcze za wczesnie na sniadanie, ale wlasnie zaparzylem kawe. Jak ktos moze wstawac o swicie, bratac sie z zebrakami i w dodatku caly czas miec dobry humor? - zastanawial sie Luke. Pastor nalal kawy do dwoch grubych kubkow. Mleka i cukru? Luke nie wiedzial, czy pija kawe slodzona i z mlekiem. Tak, prosze powiedzial na wszelki wypadek. Wzial kubek i upil lyk. Kawa byla obrzydliwie slodka i lepka. Chyba wiec pijam czarna, pomyslal. Mimo to lapczywie wysaczyl zawartosc kubka, zeby oszukac glod, czekajac na sniadanie. Za chwile sie pomodlimy oznajmil pastor. A zanim skonczymy, pani Lonegan skonczy gotowac swoja slynna owsianke. Luke doszedl do wniosku, ze jego podejrzenia sa niesprawiedliwe. Pastor Lonegan naprawde kochal swoich bliznich. Pete zasiadl na lawie, a Luke zajal miejsce obok i popatrzyl na niego. Do tej pory widzial jedynie brudna twarz i postrzepione lachy. Teraz jednak zauwazyl, ze Pete wcale nie wyglada na pijaka. Nie mial popekanych zylek na twarzy ani obwislej i zluszczonej skory, zadnych zadrapan czy siniakow... Moze byl jeszcze za mlody. Ile naprawde mogl miec lat? Okolo dwudziestu pieciu, doszedl w koncu do wniosku. Na policzku Pete'a, od prawego ucha az do szczeki, ciagnelo sie ciemne znamie. Zolte zeby ledwie trzymaly mu sie w ustach. Pewnie dlatego, zeby to ukryc, zapuscil wasy. Dawno temu, kiedy bardziej dbal o wlasny wyglad... Bila od niego jakas dzikosc. Luke wyczul instynktownie, ze Pete nienawidzi swiata. Moze za swoja brzydote, a moze za cos innego? Sadzil pewnie, ze krajem rzadza ci, ktorymi pogardzal: chinscy imigranci, aroganccy Murzyni albo tajna klika dziesieciu bogaczy, kontrolujacych cala gielde. Co sie tak gapisz? burknal Pete. Luke wzruszyl ramionami i nie odpowiedzial. Na stole lezala gazeta, rozlozona na stronie z krzyzowka, a obok ogryzek olowka. Luke odruchowo wzial go do reki i zaczal wpisywac litery w wolne pola. Do krypty przybywali kolejni oberwancy. Pani Lonegan przyniosla sterte misek i lyzki. Luke rozwiazal juz prawie cala krzyzowke, z wyjatkiem jednego hasla: "Niewielkie siolo w Danii". Szesc liter. Pastor Lonegan spojrzal mu przez ramie, zrobil zdumiona mine i cicho powiedzial do zony: "O, jak szlachetny duch zwichniety zostal!". Luke natychmiast zrozumial wskazowke i wpisal "hamlet". Skad to wiedzialem? zastanawial sie w duchu. Przelozyl gazete i spojrzal na date, wydrukowana na pierwszej stronie. Sroda, dwudziesty dziewiaty stycznia 1958 roku. Ponizej widnial tytul: "Amerykanski Ksiezyc wciaz uczepiony Ziemi". Zaczal czytac. Przyladek Canaweral, wtorek. Po serii klopotow technicznych sztab Marynarki Stanow Zjednoczonych odwolal dzis druga probe wystrzelenia rakiety kosmicznej Vanguard. Decyzja zapadla dwa miesiace po spektakularnej katastrofie pierwszego Vanguarda, ktory eksplodowal w dwie sekundy po odpaleniu. Nadzieja Ameryki w poscigu za sowieckim Sputnikiem pozostaje juz tylko pocisk Jupiter, skonstruowany przez specjalistow z US Army. Ktos uderzyl w klawisze pianina. Luke uniosl glowe. Pani Lonegan zagrala pierwsze takty dobrze znanej piesni. Wspolnie z mezem zaczeli spiewac What a Friend we have in Jesus. Luke przylaczyl sie do choru, szczesliwy, ze wciaz pamieta slowa. Dziwnie byc pijakiem, pomyslal. Umiem rozwiazywac krzyzowke i znam religijne piesni, a nie moge sobie przypomniec imienia wlasnej matki. Moze lata nalogu czesciowo zniszczyly mi umysl? Jak moglem na to pozwolic? Kiedy skonczyli spiewac, pastor Lonegan odczytal kilka wersetow z Biblii i poblogoslawil wszystkich zebranych, mowiac im, ze na pewno dostapia odkupienia. Przydaloby sie, dumal Luke. Mimo to nie pokladal jedynej wiary w Bogu. Najpierw chcial ustalic swoja prawdziwa tozsamosc. Pastor zaintonowal modlitwe, potem znow spiewali, az wreszcie mogli stanac w niedlugiej kolejce. Kazdy z nich dostal od pani Lonegan miske owsianki polanej syropem. Luke wzial dwie dokladki. Czul sie juz znacznie lepiej. Kac mijal. Jednak przede wszystkim chcial poznac odpowiedzi na najprostsze pytania. Podszedl do pastora. -Widzial mnie pan tu kiedys? Stracilem pamiec. Lonegan obrzucil go uwaznym spojrzeniem. -Chyba nie... Ale co tydzien spotykam setki ludzi, wiec moge sie mylic. Ile masz lat? -Nie wiem - odparl Luke. Poczul sie bardzo glupio. -Gdzies kolo trzydziestki, jak sadze. Niedlugo jestes wlo czega. Takie zycie wywiera pietno na czlowieku. A ty wciaz jeszcze chodzisz rownym i sprezystym krokiem, masz gladka, chociaz brudna skore, i radzisz sobie z krzyzowkami. Skoncz z piciem, a wrocisz do normalnego zycia. Ilu juz to slyszalo? - pomyslal Luke. -Sprobuje - obiecal pastorowi. - Wroc tu po pomoc, jesli bedziesz w potrzebie. Mlody zebrak, chyba niespelna rozumu, od dluzszej chwili probowal zwrocic uwage Lonegana, monotonnie klepiac go w ramie. Pastor odwrocil glowe w jego strone. -Od kiedy mnie znasz? - zapytal Luke Pete'a. -A bo ja wiem? Od jakiegos czasu. -Gdzie spalismy przedwczoraj? -Daj se spokoj. W koncu odzyskasz pamiec. -Chcialbym przynajmniej wiedziec, skad pochodze. -Przede wszystkim trzeba sie napic piwa... - powiedzial Pete po chwili wahania. - To pomaga w mysleniu. Ruszyl do drzwi, ale Luke zlapal go za ramie. -Nie chce piwa - burknal. Pete najwyrazniej nie zamierzal mu pomoc w odkrywaniu jego przeszlosci. Moze sie bal, ze straci kumpla? Trudno. Luke nie bedzie dotrzymywac mu towarzystwa. Mial do zalatwienia duzo pilniejsze sprawy. -Wolalbym pare chwil spedzic w samotnosci - oswiadczyl. -Bawisz sie w Grete Garbo? -Mowie powaznie. -Ktos musi cie pilnowac. Sam nie dasz sobie rady. Przeciez, do diabla, nawet nie pamietasz daty swoich urodzin! - oswiad czyl Pete. -Doceniam twoja troske, ale jak na razie wcale mi nie pomagasz - odparl Luke. Pete pokrecil glowa. -Chyba masz racje - mruknal i odwrocil sie w strone drzwi. - No to na razie. Moze sie kiedys jeszcze spotkamy. -Moze... Kiedy Pete wyszedl, Luke potrzasnal dlonia pastora Lonegana. -Dziekuje za wszystko. -Mam nadzieje, ze znajdziesz to, czego szukasz - od powiedzial pastor. Luke wspial sie na schody i wyszedl na ulice. Pete stal przy najblizszej przecznicy. Rozmawial z jakims czlowiekiem w zielonym nieprzemakalnym plaszczu i takiej samej czapce. Pewnie zebrze: chce pare groszy na piwo, pomyslal Luke. Poszedl w przeciwnym kierunku i skrecil za najblizszym rogiem Wciaz bylo ciemno. Luke'owi zmarzly stopy. Nie mial na nogach skarpetek. Wlasnie zaczelo sniezyc, wiec przyspieszyl kroku. Po kilku minutach zwolnil. Nie bylo przeciez powodu do pospiechu. Co za roznica, czy bedzie biegl, czy szedl. wlokl sie noga za noga? Przystanal, a potem wszedl do taniej knajpy. Nie mial wlasnego domu. 06:00 Wyrzutnie z trzech stron otaczalo rusztowanie, trzymajace rakiete w stalowym uscisku. Cala konstrukcja, to nic wiecej jak przerobiona wieza wiertnicza, osadzona na dwoch zestawach kol, jezdzacych po szerokich szynach. Chociaz wielka jak dom, tuz przed startem miala byc odholowana na odleglosc 100 metrow.Elspeth obudzila sie pelna obaw o Luke'a. Przez chwile lezala w lozku. Martwila sie o niego, jak kazda kochajaca kobieta. Zapalila nocna lampke i usiadla. Pokoj w motelu mial "kosmiczny" wystroj. Lampa w ksztalcie rakiety i mnostwo obrazkow na scianach, z wizerunkami I planet i ksiezycow na tle upstrzonego gwiazdami ciemnogranatowego nieba. Sam motel nosil nazwe "Starlite" i byl jednym z setek podobnych przybytkow, ktore wyrosly na piaszczystych wydmach Cocoa Beach na Florydzie, dziesiec kilometrow na poludnie od przyladka Canaveral. Zwykla reakcja na nagly najazd turystow. Zdaniem wlasciciela kosmiczne gadzety najlepiej oddawaly atmosfere tego czasu, ale Elspeth miala wrazenie, ze przyszlo jej nocowac w pokoju dziesieciolatka. Podniosla sluchawke telefonu i zadzwonila do biura Anthony'ego Carrolla w Waszyngtonie. Nikt nie odbieral. W domu Carrolla tez panowala cisza. Co sie stalo? Zemdlilo ja ze strachu. A moze Anthony wlasnie jedzie do pracy... pomyslala, probujac sie uspokoic. Zlapie go za pol godziny. Dojazd zajmowal mu nie wiecej niz trzydziesci minut. Wziela prysznic. Przypomniala sobie, jak pierwszy raz spotkala Luke'a i Anthony'ego. Bylo to jeszcze przed wojna. Oni studiowali w Harvardzie, a ona w Radcliffe. Obaj nalezeli do Harvard Glee Club. Luke spiewal milym barytonem, Anthony wspanialym tenorem. A ona w tamtych latach dyrygowala chorem z Radcliffe, wiec zorganizowala wspolny koncert. Luke i Anthony byli nierozlaczni. Stanowili przedziwna pare. Obaj byli wysocy i wysportowani, ale na tym konczylo sie ich podobienstwo. Dziewczeta z Radcliffe wymyslily im przezwiska Piekny i Bestia. Luke byl Piekny, bo zawsze dobrze sie ubieral i mial lekko falujace czarne wlosy. Anthony nie grzeszyl uroda, straszyl wielkim nosem i wydatna szczeka i wciaz wygladal, jakby chodzil w pozyczonych ubraniach, ale lubiano go za jego zywiolowosc i entuzjazm. Elspeth wyszla z lazienki i w szlafroku usiadla przed lustrem, zeby zrobic makijaz. Obok tuszu do rzes polozyla zegarek. Chciala dokladnie widziec, kiedy uplynie pol godziny. Pierwszy raz odezwala sie do Luke'a w czasie "pogoni za majtkami". Pewnej nocy kilku chlopcow z Harvardu wtargnelo do akademika przez okienko w piwnicy. Jak to mozliwe, ze przed dwudziestu laty martwilysmy sie tylko o to, ze ktos nam skradnie majtki? zastanawiala sie Elspeth. Czy swiat byl wtedy bardziej niewinny? Luke przypadkowo zajrzal do jej pokoju. Tak jak ona, studiowal matematyke. Mial na twarzy maske, lecz rozpoznala go bez trudu, po jasnoszarej tweedowej marynarce i bawelnianej chusteczce w czerwone grochy, wystajacej z gornej kieszeni. Sprawial wrazenie lekko speszonego, jakby nagle zrozumial, ze to, co robi, jest beznadziejnie glupie. Elspeth usmiechnela sie i wskazala na komode. W gornej szufladzie powiedziala. Wyjal z niej sliczna pare bialych koronkowych majteczek. Elspeth westchnela z zalem, bo byly dosyc drogie. Nastepnego dnia zaprosil ja na randke. Probowala o tym nie myslec. Zle spala, wiec musiala poswiecic wiecej czasu na makijaz. Pudrem wygladzila policzki i rozowa szminka rozjasnila usta. Zrobila dyplom w Radcliffe, a mimo to w pracy zadano od niej przede wszystkim tego, by wygladala jak modelka. Uczesala sie starannie. Miala rudobrazowe wlosy, modnie przystrzyzone do polowy szyi, z koncami podwinietymi do wewnatrz. Szybko wlozyla bawelniana sukienke bez rekawow w zielonobrunatne prazki i przepasala sie szerokim paskiem z ciemnej skory. Minelo juz dwadziescia dziewiec minut od chwili, kiedy telefonowala do Anthony'ego. Dla zabicia czasu pomyslala o liczbie dwadziescia dziewiec. Liczba pierwsza wiec dzieli sie tylko przez jeden i sama siebie. Poza tym malo ciekawa. Mozna o niej powiedziec tylko to, ze 29+2x2 daje liczbe pierwsza dla kazdej wartosci x ponizej dwudziestu osmiu. Policzyla szybko: dwadziescia dziewiec, trzydziesci jeden, trzydziesci siedem, czterdziesci siedem, szescdziesiat jeden, siedemdziesiat dziewiec, sto jeden, sto dwadziescia siedem... Podeszla do telefonu i ponownie zadzwonila do biura Anthony'ego. Nie bylo odpowiedzi. 1941 Elspeth Twomey kochala Luke'a od chwili, kiedy ja pocalowal.Wiekszosc chlopcow z Harvardu nie umiala calowac. Miazdzyli usta dziewczetom napalonym calusem albo szczerzyli sie jak u dentysty. Pocalunek Luke'a, ktory mial miejsce piec minut przed polnoca, w cieniu glownego gmachu akademika Radcliffe, byl namietny i pelen pasji, ale jednoczesnie delikatny. Elspeth czula, jak jego wargi muskaja jej policzki, szyje i powieki. W pewnej chwili Luke lekko dotknal jej ust koniuszkiem jezyka, jakby pytajac: "Moge?". Nie wahala sie ani chwili. Pozniej, kiedy juz znalazla sie w swoim pokoju, popatrzyla w lustro. -Chyba go kocham - szepnela do swojego odbicia. Bylo to pol roku temu. Od tamtej pory ich uczucie uleglo poglebieniu. Widywali sie niemal codziennie. Oboje dobrneli juz do ostatniego etapu studiow. Spotykali sie na lunchu i godzinami wspolnie sleczeli nad ksiazkami. W weekendy prawie sie nie rozstawali. Dziewczeta z Radcliffe na dyplomowym roku czesto wybieraly sobie studenta z Harvardu albo mlodego profesora. Slub odbywal sie zazwyczaj latem, potem miesiac miodowy, powrot i przeprowadzka do wlasnego mieszkania. Pierwsza praca i - mniej wiecej po roku - pierwsze dziecko. Luke jednak nigdy nie wspomnial o malzenstwie. Siedzieli wtedy razem w barze Flanagana, klocac sie za wziecie z Bernem Rothstenem. Ben byl wysoki, mial sumiaste czarne wasy i ostre spojrzenie. Luke lewa reka odgarnal kosmyk wlosow opadajacy mu na oczy. Zawsze tak robil. Kaze ci go obciac, kiedy pojdziesz do odpowiedzialnej pracy, pomyslala Elspeth. Juz nie bedziesz tak pociagajacy. Szkoda. Bern byl komunista, jak wielu studentow i profesorow z Harvardu. -Masz ojca bankiera - powiedzial z pogarda, zwracajac sie do Luke'a. - Sam tez zostaniesz bankierem. Nic dziwnego, ze kochasz kapitalizm. Elspeth zauwazyla, ze na szyi Luke'a pojawil sie ciemny rumieniec. "Time" pisal ostatnio duzo o jego ojcu. Ponoc byl jednym z dziesieciu milionerow, ktorzy sie dorobili od czasow Wielkiego Kryzysu. Luke jednak nie czul wyrzutow sumienia z tego powodu, ze mial nieco szczescia. Kochal swoja rodzine i nie lubil, jak ktos krytykowal ojca. -Bern, zle robisz, oceniajac ludzi po rodzicach! - zawolala ze zloscia Elspeth. -Zawod bankiera na ogol bywa szanowany - stwierdzil Luke. - Banki daja ludziom zatrudnienie i pomagaja im w zalozeniu wlasnego interesu. -Zwlaszcza w tysiac dziewiecset dwudziestym dziewiatym roku... Wszyscy popelniamy bledy. Czasami pomoc bywa nie wlasciwie skierowana. Zolnierz tez moze sie pomylic i zabic kogos niewinnego, ale nikt nie nazwie go morderca. Bern zrobil nieszczesliwa mine. Walczyl w wojnie hiszpanskiej byl starszy od innych studentow o trzy lub cztery lata i widocznie pamietal jakas swoja tragiczna pomylke. Poza tym nie bede bankierem oznajmil Luke. Peg, dziewczyna Berna, wygladala jak czupiradlo. Popierala jego poglady, lecz w jej wypowiedziach bylo mniej sarkazmu. Pochylila sie nad stolem i zapytala: A kim? Naukowcem. W jakiej dziedzinie? Luke wskazal w gore. Chce badac inne swiaty. Bern zasmial sie uragliwie. Statki kosmiczne! Marzenia malych chlopcow. Elspeth znow stanela w obronie Luke'a: Nie znasz sie na tym, wiec po prostu nie zabieraj glosu! Bern studiowal literature francuska. Jednak Luke nie przejal sie zbytnio jego ironizowaniem. Widac juz przywykl do kpin kolegow ze swoich zainteresowan. Tak bedzie oswiadczyl z przekonaniem. I powiem wam cos jeszcze. Moim zdaniem nauka wiecej zrobi dla ludzkosci niz wszyscy komunisci. Nawet za naszego zycia. Elspeth skrzywila sie. Kochala Luke'a, ale ten chlopak nie mial zielonego pojecia o polityce. To zbyt proste powiedziala. Zdobycze nauki sa dostepne jedynie dla wybrancow. Nieprawda zaprzeczyl Luke. Parowce przyczynily sie do poprawy bytu zwyklych marynarzy, nie mowiac juz o pasazerach wielkich transatlantykow. Byles kiedys w kotlowni takiego statku? spytal Bern. Bylem. Nikt tam nie cierpial na szkorbut. Nagle jakas potezna postac zamajaczyla obok stolu. Halo, mlodziezy! Macie dosc lat, zeby pic alkohol w pub licznym lokalu? Byl to Anthony Carroll. Wygladal, jakby cala noc przespal w ubraniu. Obok niego stala dziewczyna. Byla tak piekna, ze Elspeth bezwiednie wydala pomruk zaskoczenia. Drobna, malenka, w eleganckim czerwonym zakiecie i luznej czarnej spodnicy. Spod jej czerwonego kapelusika wymykaly sie kosmyki ciemnych wlosow. To Billie Josephson przedstawil ja Anthony. Jestes Zydowka? zapytal Bern Rothsten. Byla wyraznie zdumiona tak obcesowym zachowaniem, ale odpowiedziala: Tak. -Zatem mozesz poslubic Anthony'ego, jednak nie wpuszcza cie do klubu. -Nie naleze do takich klubow! - zaprotestowal Anthony. -Na pewno bedziesz nalezal - uspokoil go Bern. - Na pewno. Luke wstal, zeby sie przywitac, i niechcacy tracil biodrem w stolik. Przewrocil szklanke. Nigdy przedtem nie zachowywal sie tak niezgrabnie. Elspeth natychmiast zrozumiala, ze to widok panny Josephson tak na niego podzialal, i poczula uklucie zazdrosci. -A to niespodzianka! - usmiechnal sie czarujaco. - Kiedy Anthony wspomnial, ze poznal kogos o imieniu Billie, wyob razilem sobie dziewcze dwumetrowej wysokosci, o budowie silaczki. Billie rozesmiala sie wesolo i zajela miejsce obok niego. -Naprawde mam na imie Bilhah-wyjasnila.-To z Biblii. Sluzaca Jakuba i zarazem matka Daniela. Wychowalam sie w Dallas, gdzie wszyscy wolali na mnie Billie-Jo. Anthony usiadl przy Elspeth. -Sliczna, prawda? - spytal cicho. Elspeth jednak doszla juz do wniosku, ze Billie wcale nie jest taka piekna. Miala zbyt waska twarz, ostry nos i ogromne, ciemnobrazowe oczy. Ale oczywiscie potrafila doskonale o siebie zadbac i pokazac sie we wlasciwym swietle. Czerwona szminka, kapelusik przekrzywiony na bakier, teksaski akcent i energiczne ruchy... Wlasnie opowiadala jakas przygode z Teksasu, usmiechajac sie i marszczac brwi. Na jej twarzy malowala sie cala gama emocji. -Milutka - odparla Elspeth. - Jak to sie stalo, ze dotychczas nigdy jej nie spotkalam? 28 -Jest ciagle zajeta. Nie chodzi na zabawy.-To jak ja poznales? -W muzeum Fogga. Byla w zielonym berecie i tego samego koloru plaszczu z metalowymi guzikami. Wygladala jak olo wiany zolnierzyk przed chwila wyjety z pudelka. Wedlug mnie nie ma w niej nic z zabawki, pomyslala Elspeth. Moze byc niebezpieczna. W tej samej chwili Billie zachichotala glosno po jakims zarcie Luke'a i niby przypadkowo klepnela go po reku. Poczatek flirtu? Elspeth postanowila przerwac te karesy. -Zostajesz w miescie po capstrzyku? - zapytala. Dziewczeta z Radcliffe musialy wracac do akademika przed dziesiata wieczor. Jesli chcialy nocowac gdzies indziej, musialy wpisac sie do ksiegi i uzyskac specjalne zezwolenie. Czas ich powrotu byl dokladnie notowany. Nie byly jednak glupie, wiec rygorystycznie egzekwowany regulamin tylko pobudzal ich wyobraznie. Powiedzialam, ze dzis spedze noc u ciotki mieszkajacej w Ritzu... A ty co wymyslilas? Nic. Zostawilam otwarte okienko w piwnicy. Billie znizyla glos i powiedziala: Tak naprawde bede u znajomych Anthony'ego, w Fenway. Anthony zrobil niewinna mine. To przyjaciele mojej matki. Maja ogromny apartament powiedzial do Elspeth. Nie patrz tak na mnie. Mozna im zaufac. Mam nadzieje wycedzila znaczaco i z satysfakcja zobaczyla, ze Billie poczerwieniala. Ile nam zostalo do filmu? zapytala Luke'a. Popatrzyl na zegarek. Musimy sie juz zbierac. Pozyczyl samochod na weekend, dziesiecioletniego dwuosobowego forda model A, ktory wygladal troche staroswiecko wsrod oplywowych aut produkowanych we wczesnych latach czterdziestych. Prowadzil pewna reka i widac bylo, ze sprawia mu to przyjemnosc. Elspeth zadawala sobie w duchu pytanie, czy nie byla zbyt przykra dla Billie. No, moze troche... uznala w koncu, ale nie zamierzala z tego powodu plakac. Poszli do kina Loew's State, na nowy film Hitchcocka, pod tytulem "Podejrzenie". Kiedy zgasly swiatla, Luke objal Elspeth, a ona polozyla mu glowe na ramieniu. Troche smutno jej bylo, ze wybrali kryminal o rozbitym malzenstwie. Przed polnoca wrocili do Cambridge i skrecili w Memorial Drive, do parku, skad widac bylo cala rzeke Charles. Zatrzymali sie kolo przystani. W samochodzie nie bylo ogrzewania, wiec Elspeth postawila futrzany kolnierz plaszcza i przytulila sie do Luke'a. Rozmawiali o filmie. Elspeth uwazala, ze w prawdziwym zyciu taka dziewczyna jak grana przez Joan Fontaine bohaterka zastraszona i zdominowana przez purytanskich rodzicow nigdy nie zapalalaby uczuciem do kogos pokroju Cary Granta. Alez wlasnie dlatego sie w nim zakochala! zawolal Luke. Bo byl niebezpieczny. I przez to stal sie dla niej atrakcyjny? Oczywiscie. Elspeth odwrocila glowe i popatrzyla na odbicie ksiezyca, drzace na falach rzeki. Billie Josephson tez byla niebezpieczna. Luke wyczul jej zniecierpliwienie i postanowil zmienic temat. Dzisiaj profesor Davies zlozyl mi propozycje, zebym pozostal w Harvardzie. Co mu odpowiedziales? Ze zamierzalem przeniesc sie na Uniwersytet Columbia. "Po co? zapytal. Zostan tutaj". Wyjasnilem mu, ze cala moja rodzina mieszka w Nowym Jorku. "Rodzina!" fuknal. Czyzbym nie mogl byc matematykiem tylko z tego powodu, ze chce widywac siostre? Luke byl najstarszy z czworga dzieci. Matka pochodzila z Francji. Ojciec poznal ja w Paryzu, pod koniec pierwszej wojny swiatowej. Luke bardzo kochal swoich dwoch nastoletnich braci i jedenastoletnia siostre. Davies jest kawalerem przypomniala mu Elspeth. Zyje wylacznie praca. Myslalas kiedys o dalszych studiach, zrobieniu magis terium? Wstrzymala oddech. A powinnam? Chcial, zeby razem trafili na Columbie? Jestes lepsza matematyczka niz niejeden chlopak z Harvardu. Zawsze chcialam pracowac w Departamencie Stanu. To oznacza przeprowadzke do Waszyngtonu mruknal Luke. Z pewnoscia nie zaplanowal tej rozmowy. Po prostu myslal na glos. To typowe dla mezczyzn, ze nigdy wczesniej nie zastanawiaja sie nad sprawami, ktore w istotny sposob moga zawazyc na ich zyciu. Wyraznie posmutnial, kiedy uswiadomil sobie, ze wkrotce mieliby sie rozstac. A przeciez rozwiazanie bylo takie proste... Bylas juz kiedys zakochana? zapytal nagle. Zaraz jednak dodal: To bardzo osobista sprawa. Nie musisz odpowiadac. Chce odpowiedziec. Lubila z nim rozmawiac o milos ci. Prawde powiedziawszy, bylam. Zerknela na jego twarz, oswietlona ksiezycowym blaskiem i z zadowoleniem stwierdzila, ze sie skrzywil. Mialam wowczas siedemnascie lat. W Chicago trwal protest hutnikow. W tamtych czasach bardzo interesowalam sie polityka. Przylaczylam sie do strajkujacych, na ochotnika. Nosilam listy i parzylam kawe. Moim zwierzchnikiem byl Largo. To wlasnie w nim sie zakochalam. A on w tobie tez? Nie! Dzieki Bogu... Mial dwadziescia piec lat, wiec uwazal mnie za smarkule. Wprawdzie byl grzeczny i uprzejmy, ale tak samo traktowal wszystkich innych... Zawahala sie, a potem dodala: Co prawda raz mnie pocalowal. Nie byla pewna, czy Luke powinien o tym wiedziec, ale poczula chec do zwierzen. Bylismy w pokoju sami... Pakowalismy ulotki. Powie dzialam cos smiesznego, juz nie pamietam, co to bylo. Jack rozesmial sie i zawolal: "Jestes prawdziwym skarbem, Ellie". Zawsze skracal imiona. Na ciebie tez by mowil Lou. Potem mnie pocalowal prosto w usta. Myslalam, ze umre z rozkoszy, a on, jakby nigdy nic, spokojnie powrocil do paczek. Moim zdaniem byl w tobie zakochany. Mozliwe. Nadal sie widujecie? Pokrecila glowa. Nie zyje. Taki mlody?! Zabito go. Elspeth z trudem powstrzymywala lzy, ktore nagle nabiegly jej do oczu. Nie chciala, by Luke myslal, ze wciaz teskni za przeszloscia. Dwaj policjanci, juz po sluzbie, wynajeci przez wlasciciela huty, pobili go na smierc metalowym pretem. Chryste Panie! Luke popatrzyl na nia ze wspolczuciem. Wszyscy w miescie wiedzieli, kto to zrobil, jednak nikogo nie aresztowano. Wzial ja za reke. Czytywalem o czyms takim w gazetach, ale nigdy w to nie wierzylem... Taka jest prawda. Zarna musza sie krecic. Kazdy, kto stanie im na drodze, bedzie zmiazdzony. Mowisz tak, jakby przemysl ciezki niczym nie roznil sie od mafii. Nie ma wielkiej roznicy. W kazdym razie dostalam wtedy niezla nauczke, i to mi wystarczylo. Uswiadomila sobie nagle, ze Luke zaczal rozmowe o milosci, a ona durna pala przeszla do polityki. A ty? zapytala, zeby to naprawic. Byles juz zakochany? Nie wiem odparl z wahaniem. Czym naprawde jest milosc? Typowa chlopieca odpowiedz. Pocalowal ja i napiecie zelzalo odrobine. Lubila go dotykac, kiedy sie calowali. Glaskala go po uszach, po podbrodku, po wlosach i po karku. Za kazdym razem lekko odchylal glowe i przygladal jej sie z nieodgadnionym usmiechem. W takich chwilach Elspeth przypominala sobie slowa szekspirowskiej Ofelii: "W twarz moja oczy wlepil tak badawczo, jak gdyby chcial ja narysowac". A potem nastepowal drugi pocalunek. Elspeth byla zadowolona, ze jej chlopak wciaz jest przy niej. Luke westchnal gleboko. Nie wiem, jak to mozliwe, ze ludzie w malzenstwie moga stac sie znudzeni soba powiedzial. Nie powinno sie tak dziac. Uwielbiala takie rozmowy. Dzieci im przeszkadzaja odparla ze smiechem. Chcialabys miec dzieci? Serce Elspeth zaczelo bic szybciej. Co to za pytanie? Oczywiscie. Ja chcialbym miec czworke. Tak samo jak jego rodzice, pomyslala. Synow czy corki? I synow, i corki. Na przemian. Zapadla cisza. Elspeth bala sie cokolwiek powiedziec. Luke milczal dlugo, a potem obrzucil ja powaznym spojrzeniem. Jak bys sie wtedy czula? Z czworgiem dzieci? Tylko na to czekala. Kochalabym je, gdyby byly twoje odparla z radosnym usmiechem. Znowu ja pocalowal. Wkrotce zrobilo sie zbyt zimno, zeby nadal siedziec nad rzeka, wiec niechetnie wrocili w strone Radcliffe. Na Harvard Square ktos zamachal do nich z pobocza. To Anthony? spytal Luke. Tak, pomyslala Elspeth. I oczywiscie Billie. Luke zatrzymal samochod. Anthony podszedl do okna. Dobrze, ze was spotkalem powiedzial. Potrzebuje pomocy. Billie stala tuz za nim. Dygotala z zimna i wygladala na wsciekla. Co tu robicie? zapytala Elspeth. Wszystko sie pokrecilo. Moi znajomi z Fenway wyjechali na caly weekend. Na pewno pomylili daty. Billie nie miala gdzie sie podziac. Naklamala, ze spedzi noc u ciotki, przypomniala sobie Elspeth. Teraz nie mogla wrocic do akademika, bo wszystko by sie wydalo. Zabralem ja do domu ciagnal Anthony. Mial na mysli Cambridge House, gdzie mieszkal rowniez Luke. Meskie kwate ry w Harvardzie zawsze nazywano domami. Pomyslalem, ze przespi sie u nas, a my we dwoch spedzimy te noc w bibliotece. Zwariowales! wyrwalo sie Elspeth. Robilismy to juz kiedys uspokoil ja Luke. No dobrze, i co dalej? zapytal Anthony'ego. Ktos nas widzial. Och, nie! jeknela Elspeth. Nocna wizyta dziewczyny w meskim pokoju stanowila powazne pogwalcenie regulaminu. Winowajcow najczesciej wyrzucano z uczelni. Kto? spytal Luke. Geoff Pidgeon i cala banda chlopakow. Geoff jest w porzadku. Kto jeszcze? Nie wiem. Bylo ciemno, a oni mieli juz troche w czubie. Rano chce z nimi porozmawiac. Luke skinal glowa. Co teraz masz zamiar zrobic? Jeden z kuzynow Billie mieszka w Newport, na Rhode Island odparl Anthony. Zawieziesz ja tam? 34 To przeciez ponad dziewiecdziesiat kilometrow! za wolala Elspeth. Godzina lub dwie jazdy mruknal Anthony i usmiechnal sie przepraszajaco. Luke...? Nie ma sprawy. Elspeth wiedziala, ze Luke sie zgodzi. Musial ratowac przyjaciela, bez wzgledu na konsekwencje. Tak mu dyktowal honor. Mimo to nie potrafila zapanowac nad zloscia. Dzieki powiedzial z ulga Anthony. Drobiazg odparl Luke. To znaczy... niezupelnie drobiazg, bo w aucie sa tylko dwa miejsca. Elspeth otworzyla drzwi i wysiadla. Prosze bardzo burknela ponuro. Wstyd jej bylo, ze tak sie zachowuje, ale nie mogla zniesc mysli, ze przez nastepne dwie godziny Luke bedzie sam na sam w ciasnym samochodzie z seksowna Billie Josephson. Luke chyba wyczul, co sie dzieje, bo powiedzial: Wsiadaj z powrotem. Najpierw odwioze ciebie. Postanowila, ze tym razem dorowna mu szlachetnoscia. Nie trzeba oswiadczyla. Anthony mnie odprowadzi. A Billie lada chwila zamieni sie w sopel lodu. Jak chcesz westchnal Luke. Nie za szybko sie zgodzil? przemknelo przez glowe Elspeth. Billie cmoknela ja w policzek. Nie wiem, jak ci dziekowac powiedziala, po czym wsiadla do samochodu i zamknela drzwi, nie patrzac na Anthony'ego. Luke pomachal im reka i odjechal. Anthony i Elspeth przez chwile spogladali za znikajacym w mroku autem. Niech to szlag! mruknela ze zloscia Elspeth. 06:30 Na kadlubie bialej rakiety wymalowane byly ogromne czarne litery UE. Byl to prymitywny rodzaj szyfru: H U N T S V I L E X 1 2 3 4 5 6 7 8 9 0 Wynikalo z niego, ze UE to pocisk numer dwadziescia dziewiec. Szyfr stosowany byl wylacznie po to, zeby nikt nie wiedzial, ile rakiet zostalo wyprodukowanych.Dzien wpelzal ukradkiem do zimnego miasta. Ludzie wychodzili z domow, mruzac oczy i zaciskajac usta w podmuchach lodowatego wiatru. Szybko przemykali przez zmarzniete ulice i znikali w cieplych, oswietlonych przystaniach biur, sklepow, hoteli i restauracji. Luke nie mial dokad pojsc. W jego oczach kazde miejsce wygladalo tak samo. Moze za nastepnym rogiem rozpoznam cos znajomego? myslal. A moze cos mi sie przypomni? Zaulek, gdzie spedzilem mlode lata, albo budynek, w ktorym pracowalem? Szedl wiec, lecz ciagle doznawal rozczarowan. Gdy nieco bardziej pojasnialo, zaczal sie przygladac spotykanym ludziom. Kazdy z nich mogl byc jego ojcem, siostra, a nawet synem. Mial nadzieje, ze ktos wreszcie obrzuci go zdumionym spojrzeniem, przystanie, wezmie w ramiona i zawola: "Luke, chlopie, co sie z toba dzialo? Chodz ze mna, pomoge ci!". Ale z drugiej strony... Rodzina mogla go unikac. A jesli wyrzadzil jakas krzywde krewnym lub znajomym? A moze zyli w innym miescie? Po pewnym czasie zrozumial, ze nie powinien liczyc na przychylnosc losu. Nikt nie poda mu pomocnej dloni i sam tez nie znajdzie znajomego domu. Lazenie z glowa w chmurach do niczego go nie doprowadzi. Ale przeciez musial byc jakis sposob ustalenia tozsamosci! Byc moze figurowal na liscie zaginionych. Wiedzial, ze musza istniec takie listy, z dokladnym rysopisem kazdego delikwenta. Gdzie sa przechowywane? Na pewno na policji. Przypomnial sobie, ze przed chwila mijal posterunek. Zawrocil gwaltownie i wpadl na mlodzienca w oliwkowozielonym nieprzemakalnym plaszczu i takiej samej czapce. Mial wrazenie, ze juz sie gdzies widzieli. Mlodzieniec spojrzal na niego i przez kilka sekund wydawalo sie, ze go rozpoznaje. Ale po chwili z zaklopotaniem odwrocil wzrok i odszedl. Luke westchnal z gorycza i probowal wrocic po wlasnych sladach. Bylo to trudne, bo w te strone szedl wlasciwie bez wytyczonego celu. Sadzil jednak, ze na pewno wkrotce trafi na policje. Idac, usilowal wydedukowac cos wiecej o sobie. Dostrzegl wysokiego czlowieka w szarym kapeluszu, z wyrazna luboscia Przypalajacego papierosa. Nie wywarlo to na nim zadnego wrazenia, doszedl wiec do wniosku, ze nie palil. Dobrze rozroznial stare i nowe samochody. Podobaly mu sie sportowe, o oplywowych ksztaltach. Lubil auta i bez watpienia byl dobrym kierowca. Malo tego, znal nawet wiekszosc marek. Tego wiec nie zapomnial, tak jak angielskiego. W szybie wystawowej widzial odbicie wloczegi w nieokreslonym wieku. Kiedy jednak spogladal na przechodniow, bez trudu mogl ich sklasyfikowac wiekowo. Ten ma dwadziescia lat, ten trzydziesci, czterdziesci, a ten jeszcze wiecej... W jakis przedziwny sposob jednych ocenial jako mlodszych, a innych jako starszych od siebie. Dwudziestolatkow uwazal za mlodszych. Czterdziestolatkow za starszych. Tak wiec sam byl prawdopodobnie gdzies posrodku. Te drobne zwyciestwa nad amnezja napawaly go poczuciem triumfu. Tymczasem jednak zupelnie sie zgubil. Ze wstretem zauwazyl, ze trafil do dzielnicy tanich bud i sklepikow. Stragany z ciuchami staly na ulicy obok punktow sprzedazy uzywanych mebli. Troche dalej lombard, mala jadlodajnia i sklep spozywczy. Luke zatrzymal sie nagle i popatrzyl za siebie, zastanawiajac sie, ktoredy zawrocic. Dwadziescia metrow z tylu znow zobaczyl mlodzienca w zielonym plaszczu i czapce, stojacego przed witryna sklepu z telewizorami. Sledzi mnie? przemknelo mu przez mysl. "Ogon" zazwyczaj chodzil sam, rzadko mial ze soba teczke lub torbe z zakupami i najczesciej udawal spacerowicza, krazacego po miescie bez celu. Zielony dobrze pasowal do tego opisu. Latwo to bylo sprawdzic. Luke doszedl do najblizszej przecznicy, przeszedl na druga strone i zawrocil. Na drugim koncu znow sie zatrzymal i powoli popatrzyl na boki. Zielony plaszcz byl dwadziescia metrow za nim. Luke ponownie przeszedl przez ulice. Zeby nie wzbudzac podejrzenia, przygladal sie kazdym drzwiom, jakby szukal jakiegos adresu. W ten sposob dotarl az do punktu wyjscia. Plaszcz caly czas szedl za nim. Luke wprawdzie nie mial pojecia, o co w tym wszystkim chodzi, lecz w jego sercu blysnela iskierka nadziei. Mlodzieniec musial cos o nim wiedziec. Moze nawet znal jego nazwisko? Uznal, ze przyda sie jeszcze jedna proba. Tym razem zamierzal wsiasc do autobusu i zmusic tamtego, zeby zrobil to samo. Mimo calego podniecenia, ktore go ogarnelo, odezwal sie glos rozsadku: "Skad wiesz, jak sprawdzic, czy jestes sledzony?". Dzialal zupelnie instynktownie. Gdzie przeszedl takie wyszkolenie, zanim stal sie wloczega? Na to bedzie czas pozniej, pomyslal. W tej chwili potrzebowal pieniedzy na autobus. W kieszeniach nie mial ani centa; wszystko wydal na flaszke. Ale z tym nie bylo najmniejszych klopotow. Forse mogl znalezc wszedzie: w kieszeni najblizszego przechodnia, w sklepie i w taksowce, w jakims domu... Teraz patrzyl na swiat calkiem innym wzrokiem. Tutaj stal kiosk do obrabowania, tam szla torebka i kilka wypchanych portfeli... Zajrzal do malej knajpki. Jakis facet stal za kontuarem, a kelnerka uwijala sie miedzy stolikami. Takie samo dobre miejsce jak kazde inne. Wszedl do srodka. Zerknal na stoliki w poszukiwaniu zapomnianych napiwkow. Nic z tego. W radiu rozlegl sie glos spikera. Nadawano wiadomosci. "Eksperci od lotow w kosmos uwazaja, ze Ameryka stoi przed ostatnia szansa, aby dogonic Rosjan w wyscigu o przejecie kontroli nad przestrzenia miedzyplanetarna...". Czlowiek za kontuarem wlasnie parzyl kawe. Z blyszczacej maszyny buchnal oblok pary. Luke wciagnal w nozdrza smakowity zapach. Co mowi wloczega po wejsciu do knajpy? Ma pan moze jakies stare bulki? zapytal barmana. Wynos sie powiedzial mezczyzna. I wiecej nie wracaj. Luke mial ochote przeskoczyc przez kontuar i wyrwac szuflade kasy, ale bylby to chyba zbyt desperacki czyn, zeby zdobyc pare miedziakow na autobus. Nagle jego wzrok padl na niewielka puszke ze szczelina na wieczku. Latwo ja bylo zgarnac. Na nalepce widnial portret malego dziecka i napis: "Pamietaj o tych, co nie widza". Luke przesunal sie nieco, zeby zaslonic puszke przed wzrokiem gosci i kelnerki. Teraz juz tylko musial odwrocic uwage barmana. Daj pan dziesiataka... Dostaniesz kopa w dupe burknal tamten. Z trzaskiem odstawil dzbanek i wytarl rece w fartuch. Musial sie pochylic, zeby przejsc pod klapa kontuaru, i na sekunde stracil Luke'a z oczu.! W tej samej chwili puszka zniknela w przepastnej kieszeni dziadowskiej kapoty. Wydawala sie zadziwiajaco lekka, ale i w srodku cos grzechotalo, wiec nie byla zupelnie pusta. Barman wyprostowal sie, zlapal Luke'a za kolnierz i wyprowadzil go na zewnatrz. Luke nie stawial oporu, az do ostatniej chwili, kiedy na pozegnanie dostal bolesnego kopniaka w tylek. Zapomniawszy o swojej roli, obrocil sie na piecie, gotow do walki. Mezczyzna przestraszyl sie i pospiesznie zniknal za drzwiami. Czego sie wsciekasz? spytal sam siebie Luke. Przeciez zebrales, a kiedy ci odmowiono datku, zaczales sie stawiac. No dobrze, na kopniaka moze nie zasluzyles ale w koncu j okradles niewidome dzieci! Pomyslal, ze musi zapomniec o godnosci, odwrocil sie i odszedl jak pies z podkulonym ogonem. Skrecil w waski zaulek, znalazl jakis kamien i wyladowal cala zlosc na puszce. Pekla jak papier. W srodku bylo nie wiecej niz dwa, trzy dolce, samymi drobniakami. Schowal je do kieszeni i wrocil na ulice. Podziekowal niebiosom za laske i obiecal solennie, ze gdy tylko wroci na lono spoleczenstwa, odda te trzy dolary niewidomym. A moze nawet trzydziesci dolarow, pomyslal. Mlodzieniec w nieprzemakalnym plaszczu stal przy kiosku i czytal gazete. Autobus podjechal na przystanek. Luke nie znal tej trasy. Zreszta to nie mialo zadnego znaczenia. Wsiadl. Szofer spojrzal na niego spode lba, ale nic nie powiedzial. Trzy przystanki mruknal Luke. Nie obchodzi mnie, ile bedziesz jechal. Oplata siedemnascie centow, chyba ze masz zeton. Wysuplal z kieszeni kilka skradzionych monet i zaplacil za przejazd. Moze wcale nie byl sledzony? Przeszedl na tyl autobusu i niecierpliwie wyjrzal przez okno. Mlodzieniec w zielonym plaszczu wsunal gazete pod pache i odszedl. Luke zmarszczyl brwi. Dlaczego nie wezwal taksowki? Wiec to jednak nie jest zaden agent. Kolejne rozczarowanie. Autobus ruszyl. Luke usiadl. Skad mu to w ogole przyszlo do glowy? Musial kiedys przejsc odpowiednie przeszkolenie. Po co? Moze byl policjantem? A moze mialo to cos wspolnego z wojna? Pamietal, ze byla wojna. Ameryka walczyla z Niemcami w Europie, a z Japonia na Pacyfiku. Nie przypominal jednak sobie, czy bral w niej udzial. Na trzecim przystanku wysiadl z kilkoma innymi pasazerami. Rozejrzal sie po ulicy. Nie zobaczyl zadnej taksowki, nie widac tez bylo czlowieka w nieprzemakalnym plaszczu. Zauwazyl za to, ze jeden z pasazerow zatrzymal sie tuz przy sklepie, siegnal do kieszeni po paczke papierosow i z luboscia zaciagnal sie pierwszym dymem. Byl to wysoki czlowiek w szarym kapeluszu. Luke przypomnial sobie, ze juz go dzisiaj widzial. 07:00 Wyrzutnia to nic innego jak zwykly stalowy podest na czterech nogach, z dziura w samym srodku. W momencie startu przejdzie przez nia plomien odrzutu, a umieszczony pod spodem cylindryczny tlumik rozrzuci ogien na boki.Anthony Carroll skrecil w Constitution Avenue. Jechal piecioletnim cadillakiem eldorado, bedacym wlasnoscia matki. Pozyczyl go rok temu, podczas przeprowadzki z Wirginii do Waszyngtonu, i jakos do tej pory nie mial okazji oddac. Matka na pewno kupila juz sobie nowy woz. Wjechal na parking pod budynkiem Q przy Alphabet Row, siedzibie CIA. Tutaj wlasnie, w poblizu Mauzoleum Lincolna, tuz po wojnie wzniesiono dlugi rzad barakow. Nie byla to