York_Rebecca_-_Remington_i_Juliet_-_Walentynki_98

Szczegóły
Tytuł York_Rebecca_-_Remington_i_Juliet_-_Walentynki_98
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

York_Rebecca_-_Remington_i_Juliet_-_Walentynki_98 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie York_Rebecca_-_Remington_i_Juliet_-_Walentynki_98 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

York_Rebecca_-_Remington_i_Juliet_-_Walentynki_98 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Remington i Juliet Rebecca York WALENTYNKI '98 Tytuł originału: REMINGTON AND JULIET Strona 2 ROZDZIAŁ PIERWSZY Trzaski w radiu przeszkodziły Juliet Hartfield w słu- chaniu ulubionego przeboju Roda Stewarta. Słońce skryło się za ścianą burych chmur. Przejeżdżała właśnie słupki graniczne posiadłości Remingtona, gdy nagły podmuch wiatru strząsnął gałąź na maskę jej samochodu. - Zły znak - mruknęła pod nosem. Na myśl o przesądach uśmiechnęła się do siebie. Od S kiedy to stanowcza i rozsądna Juliet Hartfield zaczęła wierzyć w złe znaki? Odpowiedź była prosta - odkąd nierozważnie zgodziła się wkroczyć na teren wroga, Granta Remingtona. R Drogę dojazdową do willi wysadzały rzędy rosłych dębów, na których w lutowym wietrze drżały zeschnięte listki. Zatoczyła łuk i natknęła się na kolejne ostrzeżenie: „WSTĘP WZBRONIONY! OBECNOŚĆ NA TERENIE POSIADŁOŚCI GROZI ŚMIERCIĄ!". Juliet parsknęła z odrazą. Jeśli wierzyć opowieściom kuzyna, ten napis rzeczywiście pasował do Granta Re- mingtona. Po tym, co usłyszała, nie mogła uwierzyć, że ktoś tak podły, jak ten typ, którego prywatność właśnie miała zamiar naruszyć, nie trafił jeszcze za kratki. Larry wspominał, że firma Granta budowała osiedla mieszka- niowe ze złej jakości materiałów i zatrudniała pracow- Strona 3 ników nielegalnie, co doprowadziło do bankructwa kon- kurencyjne przedsiębiorstwa budowlane. Jakby tego było mało, Grant Remington zniszczył własne małżeństwo i wypędził z domu żonę. Ale najbardziej odrażające we- dług Larry'ego było to, że Remington wynajął mordercę, by pozbyć się własnej matki, a potem odziedziczyć po niej rodzinną fortunę. Przypomniawszy sobie słowa Larry'ego, Juliet wstrząsnęła się teraz z obrzydzeniem. Zdawała sobie sprawę, że kuzyn, który rodzinną nienawiść do Reming- tonów odziedziczył po przodkach, lubił ubarwiać swe opowieści i bywał stronniczy. Mimo wszystko jednak trudno jej było wzbudzić w sobie choć odrobinę życzli- wości do Granta. S Zatargi między Lancasterami a Remingtonami miały długą historię. Zaczęły się prawie sto lat temu, kiedy Ze- bulon Remington porzucił Anabel Lancaster, i trwały do dzisiaj. R Przez długie lata Remingtonowie byli górą. Teraz zaś nadszedł czas odwetu. Grant Remington zmuszo- ny był sprzedać pamiątki rodzinne, z których wiele od- kupił kiedyś za bezcen od Lancasterów. Do skatalogo- wania swoich kosztowności oraz wyceny ich wartości wynajął Juliet Hartfield, nie wiedząc oczywiście, że i ona pochodzi z rodziny Lancasterów. Okazja więc była nie lada, lecz Juliet nie pozwoliłaby sobie nigdy na złamanie etyki zawodowej. Larry namawiał ją wprawdzie, żeby za- niżyła wartość pamiątek, jednak ona stanowczo odmó- wiła. Obiecała, że będzie wyceniać uczciwie, choć bardzo surowo. Strona 4 Przede wszystkim jednak postanowiła zdobyć dowody na nielegalną działalność Granta Remingtona. Szpaler dębów ustąpił miejsca wiecznie zielonym świerkom. Juliet zwolniła. Może powinna zawrócić? W roli szpiega czuła się niezręcznie. W końcu jednak zwyciężył honor. Dała słowo Larry'emu, że będzie godnie reprezentować krew Lancasterów. Willa stała na szczycie malowniczego wzgórza. Choć dach jej był mocno sfatygowany, a tynki odrapane i nie- kompletne, można było się domyślić, że w przeszłości musiała być piękna. Na podwórzu dojrzała wypchaną rupieciami ciężarów- kę. Cóż to, czyżby Remington postanowił zrobić porząd- ki? On sam, ubrany w zakurzone dżinsy i koszulę w kra- S tę, piłował w skupieniu jakieś deski. Wysiadła z samo- chodu, jednak nie podniósł wzroku i nie spojrzał w jej kierunku. Czekała w milczeniu, aż przepiłuje jedną z de- sek do końca, przypatrując mu się bliżej przez ten czas. R Miał gęste ciemne włosy, które podwijały się nad kar- kiem, szerokie, muskularne plecy i długie nogi. Najwyraźniej nie przerażał go mróz, bo nie nosił ręka- wiczek. Kiedy się wyprostował, Juliet spostrzegła, że jest wysoki. Podeszła bliżej i odchrząknęła. - Przepraszam, że przeszkadzam. Szukam pana Re- mingtona. Byłam z nim umówiona. - To ja. - Mężczyzna odwrócił się i spojrzał na nią swymi czarnymi jak smoła oczami. Juliet wstrzymała oddech. W rzeczywistości wygląda o wiele lepiej niż na zdjęciach, pomyślała. Oprócz owego Strona 5 zniewalającego spojrzenia jego atutem były wysokie ko- ści policzkowe, wyraźnie zarysowana szczęka i orli nos. Sądziła, że jest dobrze przygotowana na spotkanie z tym człowiekiem, okazało się jednak, że już samo jego spojrzenie wyprowadziło ją z równowagi. Spojrzenie to zresztą zmieniło po chwili swój charakter. O ile z po- czątku mierzył ją wzrokiem badacza, tak teraz przyglądał się jej niczym nie pozbawiony tupetu podrywacz. Juliet znała takie spojrzenia. Należały z reguły do mężczyzn, którzy po przeżytym zawodzie miłosnym stawali się har- dzi i aroganccy. Czy jednak Granta Remingtona można było w ogóle zranić? Przecież on nie miał serca. Bezczelny typ. Powoli przesuwał wzrokiem po jej nogach, biodrach, talii, piersiach - i wcale nie wydawał S się skrępowany. Nie oczekiwała zresztą, że będzie deli- katny. On? - Panna Hartfield? - zapytał wyzywająco. - Pan Remington? Nie wiedziałam, że jest pan sto- R larzem. Wytarł w spodnie zakurzone dłonie. - Nie jestem. Chwilowo się tym zajmuję. Na twarzy Juliet pojawił się lekki uśmiech. Szybko jednak zganiła siebie za to. Musi być przecież wyniosła i chłodna. - Nie sądziłam, że sam pan wykonuje naprawy. Nie ma pan pracowników czy kogoś takiego? - Ograniczyłem zakres działaności - odparł dyplo- matycznie. - Ach tak. - Weszła na schody. - Chciałabym jak najszybciej rozpocząć pracę. Mam wieczorem spotkanie Strona 6 i nie chciałabym się spóźnić - skłamała. W rzeczywisto- ści chciała po powrocie do domu zasiąść przed telewi- zorem i obejrzeć jakiś film. - Proszę wybaczyć, że nie przygotowałem się odpo- wiednio na pani przyjęcie. Chciałem zdążyć z tą deską - dodał, otwierając drzwi do holu, który był tak prze- stronny, że mógłby z powodzeniem służyć jako salon. Na marmurowej podłodze widniały ślady po zabłoconych buciorach, pewnie należących do Granta. - Wrócę do pa- ni za dziesięć minut - uśmiechnął się. - Tymczasem pro- szę się rozejrzeć. Śmiało. Zamierzam sprzedać większość mebli i bibelotów, zanim pozbędę się tego domu. - Sprzedaje pan również dom? - Mhm, ale na razie niech pani zatrzyma tę informację S dla siebie. Nie chcę, żeby zaczęły mnie nachodzić agencje nieruchomości. Jeszcze raz uśmiechnął się, po czym odwrócił na pię- cie i skierował ku schodom. Juliet zauważyła, że utyka R na prawą nogę. Już miał wyjść, gdy nagle zatrzymał się i spojrzał jej w oczy. - Proszę tylko nie zaglądać do tylnych pomieszczeń - poprosił. - Dlaczego? Przeniósł ciężar ciała z jednej stopy na drugą. - Zrywam tam podłogę i nie chciałbym wylądować w sądzie, gdyby się pani zraniła. - Nie zamierzam pana pozwać do sądu. - Dzięki Bogu - odparł, a te dwa słowa wybrzmiały w powietrzu niczym dźwięk dzwonu. Strona 7 Grant zniknął za rogiem, zwolnił kroku i zaczął mia- rowo oddychać, by uspokoić wzburzone nerwy. Niech no tylko dopadnie tego Camerona! To jego sprawka! Przed tygodniem Grant zadzwonił do niego z prośbą o pomoc przy wycenie pamiątek z rodzinnej kolekcji, której chciał się pozbyć, by rozpocząć nowe życie. Cam polecił mu pewną „solidną firmę" o nazwie Anti- que Authentics. I rzeczywiście - w telefonicznej rozmo- wie niejaka Juliet Hartfield zrobiła na nim dobre wraże- nie. Spodziewał się jednak, że będzie miał raczej do czy- nienia ze starszą panią, a nie z olśniewającą blondynką o dużych niebieskich oczach i niezwykle ponętnych kształtach. Zamknął oczy, ale nie zdołał się uwolnić od zapamię- S tanego obrazu Juliet. Tak, tak. Cam, jak widać, dobrze wiedział, jakie ko- biety podobają się jego kumplowi. Łajdak, na pewno ce- lowo umówił go z tą dziewczyną; miała być w jego za- R mierzeniu idealną kandydatką, która wyrwie zgorzknia- łego samotnika, za jakiego uchodził od pewnego czasu Grant, z ponurego życia. Problem w tym, że Grant nie wierzył już w istnienie idealnych kandydatek. Wystarczy- ło mu to, co przeżył z Cynthią. Żeby położyć kres temu nieudanemu małżeństwu, go- tów był nawet rozstać się ze znaczną częścią rodzinnego majątku Remingtonów. I zrobił to, czym zdumiał swych adwokatów. Od tego czasu przysiągł sobie, że raczej piek- ło go pochłonie, niż da się kiedykolwiek jeszcze ocza- rować przez kobietę. Westchnął, ściągnął brudne dżinsy i kopnął je w kąt Strona 8 łazienki. Natychmiast odezwał się piekący ból w chorej nodze. - Cholera! - warknął. Zawsze za późno przypominał sobie, że nie wolno mu jej nadwerężać. - Przynajmniej ręce mam sprawne - pocieszył się zaraz, po czym zdjął koszulę i rzucił ją tam, gdzie spodnie. Od kryzysowego zeszłego roku Grant starał się doce- niać to, co ma, poprzestawać na drobnych radościach, cieszyć się z małych zwycięstw. Gdy się lepiej przyjrzeć, człowiek zawsze znajdzie jakiś powód do zadowolenia. Bo Grant miał już dość zmartwień i rozczarowań. Pró- bował pozbierać strzępy swojego życia i złożyć je na no- wo. Spojrzeć przed siebie i znaleźć sobie jakiś cel i jakieś miejsce. Dlatego właśnie tak bardzo rozzłościł go ów ża- S łosny fortel starego przyjaciela. Piękna Juliet Hartfield mogła pokrzyżować jego plany. Najlepiej będzie zapłacić jej za usługę i jeszcze tego popołudnia wykreślić ją z pa- mięci. A zanim to nastąpi - ostudzić ciało pod zimnym R prysznicem. Juliet stanęła na chłodnej marmurowej podłodze i po- wiodła wzrokiem za miejscem, w którym zniknął gospo- darz tej podupadłej rezydencji. Nie tak go sobie wyobrażała. Miał być oschły, zimny, odrażający, a tymczasem budził zgoła odmienne uczucia; nie wrogość i odrazę, już raczej trudny do wytłumaczenia lęk, odrobinę współczucia i zainteresowanie. Ścisnął ją skurcz w klatce piersiowej, kiedy uświadomiła sobie, z jakim zamiarem tu przyjechała. Może lepiej by było, korzystając z jego nieobecności, zostawić informację, że Strona 9 się rozmyśliła i że rezygnuje ze zlecenia? Nie, to byłoby nieprofesjonalne, niezgodne z etyką zawodową. Poza tym złamałaby daną Larry'emu obietnicę. Trudno, mu- siała trzymać się pierwotnego scenariusza. Westchnęła. Zdjęła płaszcz, przerzuciła go przez po- ręcz na schodach i położyła na podłodze teczkę. Posta- nowiła skorzystać z tego, że jest sama, i pomyszkować trochę po domu. Namacała dłonią mosiężny klucz w kie- szeni, który dostała od Larry'ego. Pięciocentymetrowy klucz, zakończony główką w kształcie serca, Larry dostał od rodziców, którzy z kolei odziedziczyli go po babci Lancaster. Podobno otwierał on skrzynię czy szkatułkę z rodowymi skarbami Lancasterów. Larry twierdził, że są to kosztowności i cenne dokumenty, które swego czasu S bezprawnie odebrali im Remingtonowie. Juliet nie wie- rzyła wprawdzie, że skrzynia nadal mogłaby pozostawać zamknięta, lecz obiecała to sprawdzić. Najpierw jednak zajrzała do salonu, w którym sufit R i kominek zdobiły wspaniałe płaskorzeźby. Nie pasowały do nich surowe i sprawiające wrażenie niewygodnych so- fy oraz krzesła. Kiedy wyobraziła sobie Granta Reming- tona, moszczącego się niezdarnie na jednym z krzeseł, uśmiechnęła się do siebie z przekąsem. Natychmiast jed- nak odrzuciła od siebie tę myśl. Nie powinna w ogóle o nim myśleć. Nie to było przecież jej misją. Miała wy- konać fachowo jego zlecenie, a przy okazji wziąć rodzin- ny odwet za wszystkie zaszłości między Remingtonami a Lancasterami. Spacerując po bocznym korytarzu, natknęła się na uchylone drzwi, otworzyła je więc i po chwili znalazła Strona 10 się w znacznie bardziej przytulnym niż salon pomiesz- czeniu. Ściany były tu wyłożone ciemną boazerią, na pod- łodze leżał wzorzysty turecki dywan, a na nim stała wy- służona, obita skórą kanapa. To pewnie tu Grant odpo- czywa. Przeciąga się, sącząc drinki i oglądając mecz w telewizji, prostuje swe długie nogi... Ciekawe, jakie drinki lubi Grant Remington? A może wcale nie ogląda telewizji, lecz czyta książki? No tak, znów popełnia ten sam błąd. Skupia uwagę na mężczyźnie, a nie należących do niego kosztowno- ściach. Naprawdę musi cenzurować własne myśli. Czy- telnicze i alkoholowe upodobania Granta Remingtona, to z pewnością nie jest najwłaściwszy temat. A może by tak zajrzeć do biurka i sprawdzić, jakie S trzyma tam dokumenty? - pomyślała, lecz od razu od- rzuciła ten pomysł. Zaszłości rodzinne to jedna sprawa, a zaglądanie do cudzej korespondencji druga. Przekro- czyłaby w ten sposób swoje kompetencje. R Pośpiesznie opuściła pokój i przeszła do jadalni, która - podobnie jak wcześniej salon - sprawiła na niej wra- żenie oficjalnej i mało przytulnej. Dominował tu olbrzy- mi stół, tak wielki, że mogliby za nim zasiąść wszyscy muzycy z Baltimore Symphony Orchestra. Przy ścianie stał potężny kredens, załadowany serwisem obiadowym, figurkami i kilkoma porcelanowymi zestawami do kawy. Zauważyła, że jeden z nich ozdobiony jest klasycznym wzorem Blue Willow. Od razu go rozpoznała. Przypo- mniała sobie, że Larry wymienił ten właśnie serwis na długiej liście przedmiotów, które w trudnych czasach Lancasterowie sprzedali Remingtonom. Na półeczce Strona 11 obok dojrzała niewielką skrzyneczkę z drzewa orzecho- wego z mosiężnymi obręczami. Może to właśnie owa słynna szkatułka, pomyślała i serce zabiło jej szybciej. Otwór w skrzynce wydawał się wprawdzie zbyt mały, żeby pasował do niego mosiężny klucz, który wciąż tkwił w jej kieszeni, ale co zaszkodzi spróbować. Wyjęła klucz, pochyliła się nad skrzyneczką i w tym samym momencie usłyszała dochodzący z korytarza ha- łas. Zamarła na moment, po czym odwróciła się w stronę drzwi, chowając klucz za sobą. Do jadalni wkroczył Grant Remington. Przebrał się i miał teraz na sobie niebieską koszulę oraz szare wełniane spodnie. Po wilgotnych włosach po- znała, że wziął prysznic. O ile w zakurzonych dżinsach S wyglądał dobrze, to wykąpany i schludnie ubrany robił wręcz piorunujące wrażenie. Starając się, by nie dojrzał zachwytu w jej oczach, odwróciła wzrok i przeniosła go na czajniczek z serwisu R Blue Willow. - Czy zamierza pan sprzedać przedmioty z tego kre- densu? - Owszem - cierpko odparł Grant. Juliet miała nadzieję, że nie zauważył klucza, który schowała właśnie ukradkiem do kieszeni. Grant tymczasem miał nadzieję, że zdoła wytrwać w swoich podjętych przed kilkoma minutami postano- wieniach. Żadnej poufałości wobec Juliet Hartfield! Liczył jednak na to, że będzie mu z tym łatwiej. Spo- dziewał się, że kiedy zejdzie na dół i ją zobaczy, dojdzie do wniosku, iż przesadził z oceną jej urody. Niestety. Strona 12 Wciąż była tak samo czarująca. Na jej twarzy pojawiły się rumieńce, jakby zaskoczył ją nagłym wtargnięciem do jadalni, a w cudownych oczach błysnął niepokój. Miał ochotę podejść do niej, uspokoić ją, zatopić dłoń w jej jasnych, sięgających do ramion lokach. Pohamował jed- nak swoje zapędy i czym prędzej ukrył ręce w kiesze- niach spodni. - Przyjaciel, który polecił mi Antique Authentics, po- wiedział, że działacie na rynku już od ponad ćwierć wie- ku. Czy zaczęła pani pracować jako niemowlę? - Prawie pan trafił - roześmiała się. - Moja ma- ma zaczęła karierę w sklepie z antykami w Ellicott City sześć miesięcy po moim urodzeniu. Codziennie zabierała mnie ze sobą w foteliku dla niemowląt. A kiedy skoń- S czyłam osiem lat, założyła własny sklep. - Nadal z panią pracuje? - Dwa lata temu umarła. - Ach tak. - Kiwnął głową. - Przykro mi. R - Nadal sprzedaję antyki, jak ona, ale ostatnio częściej zajmuję się ich wyceną. - Dlaczego? - Znam się na tym. - W takim razie proszę powiedzieć, jaką wartość ma ten przedmiot. - Wziął do ręki pierwszy z brzegu czaj- niczek. Oczy Juliet stały się jeszcze większe i jeszcze bardziej błękitne. Wpatrzony w nie, niemal nie słyszał jej odpo- wiedzi. - Proszę uważać, żeby pan tego nie stłukł. - Odebrała porcelanę z jego ręki. - Wygląda mi to na manufakturę Strona 13 Karola de Bourbon, co oznaczałoby, że ten czajniczek powstał między 1743 a 1759 rokiem. - Skąd pani to wie? Juliet odwróciła naczynie i wskazała napis na denku. - Widzi pan? Miałam rację. To od razu widać. Grant obserwował, jak Juliet odkłada naczynie na pół- kę, i myślał z uznaniem, że to samo, co przed chwilą usłyszał na temat historii owego czajniczka, powtarzała wielekroć gościom jego matka. Boże, dlaczego musiała tak wcześnie umrzeć? - pomyślał nagle z żalem. Zaraz jednak odwrócił się z uśmiechem do panny Hartfield i za- czął oprowadzać ją po piętrze, wypytując o szczegóły do- tyczące rozmaitych antyków, począwszy od siedemnasto- wiecznych widelców, a skończywszy na hugenockich S kandelabrach. Juliet wiedziała o nich wszystko. Mimo to odpowiadała na każde pytanie głosem drżącym i jakby niespokojnym. Wreszcie po którymś z kolejnych pytań odłożyła dzie- R więtnastowieczną statuetkę, zmrużyła oczy, gdy ta szczęk- nęła zbyt mocno o półkę, i powiedziała: - Jeśli uważa pan, że nie jestem wystarczająco kom- petentna, żeby wycenić pańskie rzeczy, proszę mi to od razu powiedzieć, panie Remington. Nie rozumiem, dla- czego chce mnie pan onieśmielić. Nie odpowiedział od razu i Juliet poczuła, że serce podchodzi jej do gardła. Gdyby zrezygnował teraz z jej usług, cała misja zakończyłaby się fiaskiem. Spojrzała na niego raz jeszcze. Na twarzy Granta pojawił się nie- określony grymas, a potem padły słowa, po których ode- tchnęła z ulgą. Strona 14 - Proszę się nie obawiać. Zatrudnię panią do wyceny tych wszystkich gratów. - To dlaczego mi pan nie ufa? - Sądzę - wzruszył ramionami - że mam prawo naj- pierw sprawdzić pani kwalifikacje. - W takim razie proszę uprzejmie, niech pan spraw- dza. Ciekawe, kto pierwszy... - Zdanie uwięzło jej w gardle, gdyż nagle za oknem usłyszała potężny huk. Natychmiast spojrzała w tamtą stronę i jęknęła z prze- rażeniem: - O, nie... Z granatowego nieba spadały z impetem olbrzymie gradowe kule, które podskakiwały, odbijając się od ziemi. - Miało nie padać - mruknął pod nosem Grant. - Chyba powinienem przykryć rzeczy na ganku. S Juliet bąknęła coś pod nosem, myśląc z niepokojem o wysłużonych oponach, które w wolnej chwili zamie- rzała wymienić na zimowe, i czekającym ją powrocie do domu. R - Muszę wracać, póki nie jest za późno - powiedzia- ła. - Zanim dojadę do miasta, może się zacząć prawdziwa zamieć. Skontaktuję się z panem. Wspólnie ustalimy har- monogram pracy. Nie czekając na odpowiedź, wybiegła na korytarz, chwyciła płaszcz, teczkę i nacisnęła dłonią na klamkę. - Proszę zaczekać! - Jutro do pana zadzwonię - rzuciła przez ramię i otworzyła drzwi. Silny podmuch wiatru niemal wyrwał teczkę z jej ręki. Mimo iż była dopiero trzecia po południu, niebo było teraz już prawie czarne. Temperatura natomiast musiała Strona 15 spaść od jej przyjazdu o dobre dziesięć stopni. Juliet pod- niosła kołnierz, by osłonić się choć trcohę przed lodo- watymi podmuchami. Zmrużyła oczy, rozejrzała się wo- kół. Krajobraz zmienił się nie do poznania. Drzewa i krzewy pokrył lodowy płaszcz, a droga dojazdowa świeciła się, jakby była wypolerowana. Tymczasem Remington również wypadł na dwór, by nakryć materiały budowlane plastikowymi płachta- mi. Gdy wyszedł na ganek, Juliet odskoczyła na bok, by zrobić mu przejście, i w tej samej chwili pośliznęła się i straciła równowagę. Na szczęście zdążyła jesz- cze chwycić oblodzoną poręcz, która uchroniła ją przed upadkiem. - Proszę uważać! S - Wszystko w porządku - odkrzyknęła pod wiatr. Ostrożnie, drobnymi kroczkami zaczęła brnąć przez śnieg w kierunku samochodu. Wtem znów się pośliznęła i po trwających kilka sekund akrobacjach wylądowała R z impetem na ziemi. Od razu usłyszała za sobą kroki Granta. Tuż przy niej i on się zachwiał na lodzie, zdołał jednak utrzymać rów- nowagę. - Nic się pani nie stało? - Chyba nic. - Coś panią boli? - Tylko moja urażona godność. - Jeśli jest pani w stanie żartować, to nie jest tak źle. - Wręczył jej teczkę, pomógł wstać i zaczął holować Ju- liet z powrotem w stronę domu. Na lodzie trzymał się zaskakująco pewnie. Strona 16 - Nie - próbowała się wyrwać - muszę wracać do domu. - Nie może pani jechać w taką gołoledź. Z lekkim westchnieniem przyznała mu rację i pozwo- liła się wprowadzić na schody, a potem do owego przy- tulnego pokoiku, który widziała już wcześniej. - Proszę usiąść. - Grant wskazał jej miejsce na sofie. Bez wahania przyjęła tę propozycję. Stłuczone kolana bolały ją coraz bardziej. - Muszę obejrzeć pani kolana. I dłonie. - Po co? - Chcę sprawdzić, co się stało. Juliet poczuła nagle dziwną błogość. Tam na dworze szalała zamieć, tu, w ciepłym pomieszczeniu, ktoś był S gotów pochylić się z troską nad jej ranami. Bez sprzeciwu odwróciła pokaleczone ostrym lodem dłonie. Zaraz potem odchyliła spódnicę, by Grant mógł obejrzeć pościerane kolana. Niestety, i dłonie, i kolana R nie wyglądały najlepiej. - Hm... Przyniosę wodę, mydło i jakiś środek odka- żający - rzucił od niechcenia i szybko wyszedł z pokoju, Juliet przyjrzała się ranom dokładniej. Podarty naskó- rek, krew, surowica... Nic dziwnego, że piekący ból na- silał się z każdą chwilą. Postanowiła zdjąć rajstopy, lecz gdy zaczęła to robić, usłyszała dobiegające z korytarza kroki Granta. Po chwili był już na progu z miską wody i metalowym pudełkiem w dłoniach. Dostrzegł nagie uda Juliet i znieruchomiał. Szybko opuściła spódnicę, cała poczerwieniała ze wstydu. Strona 17 - Pani pozwoli, że pomogę - odezwał się wreszcie i przyklęknął obok niej. Natychmiast przycisnęła dłonie do ud, ale szybko zo- rientowała się, że źle odczytała jego intencje, i poczer- wieniała jeszcze bardziej. Grant chciał tylko pomóc ściągnąć jej buty. Choć jednak był to zwykły gest, który w sklepie obuwniczym nie wzbudziłby w niej zapewne żadnych emocji, zadrżała, gdy poczuła na stopie dotyk jego palców. Musiał wyczuć to drżenie, gdyż natychmiast cof- nął dłoń i taktownie się wycofał, by zapalić lampę na stole. Juliet miała ochotę uciec stąd jak najdalej. Nie prze- S rażał jej jednak Grant Remington jako wróg rodu Lan- casterów, lecz Grant - mężczyzna. Silny, zdecydowany mężczyzna, który na pewno wie, jak wykorzystać sytu- ację taką jak ta. Czuła suchość w gardle, wiedziała jed- R nak, że na razie nie może uciec. Położyła się więc na kanapie i postanowiła odzywać się jak najrzadziej, by nie prowokować swego oprawcy, a właściwie - jak na razie - opiekuna. - Jak się pani czuje? - Dobrze. Och... - syknęła z bólu, czując na kolanie wilgotny kompres. - Przepraszam. - Nie ma sprawy. - Jeszcze chwila. Teraz nie będzie bolało - dodał, spostrzegłszy, że napięła w oczekiwaniu wszystkie mięśnie. Strona 18 Nie skłamał. Tym razem zamiast bólu poczuła jedynie błogi chłód. - Już po wszystkim. - Ujął jej dłoń. - Proszę się teraz odprężyć. Juliet jednak nie była w stanie się odprężyć. Grant bowiem, przemywając ciepłą wodą jej dłonie, dotykał jej tak ostrożnie i tak delikatnie, że miała wrażenie, iż za chwilę się rozpłynie. W pewnym momencie ich spojrze- nia skrzyżowały się nagle. - Dziękuję - bąknęła pod nosem. Nie odpowiedział, skinął tylko głową. Ciekawe, czy to dlatego, że bał się, iż w jego głosie znać będzie na- pięcie? Bo przecież czuła, że i on nie jest tylko pielęg- niarzem opatrującym ranną kobietę, że w tej dziwnej re- S lacji między nimi chodzi o coś więcej. Jakby chciał uciec przed podobnymi domysłami, Grant pośpiesznie wyszedł z pokoju. Juliet spojrzała przez okno. Wielkimi krokami zbliżała się noc i na dwo- R rze było już całkiem ciemno. Jedynie w świetle lamp przed domem widać było, że z nieba sypie śnieg. Wiatr raz po raz uderzał w podniszczony dom, który dzielnie odpierał te wściekłe ataki. A zatem została odcięta od świata; zamknięta w tej zniszczonej rezydencji niczym księżniczka w wieży, z Grantem Remingtonem jako strażnikiem. Czy ma tu zostać i czekać, aż wybawi ją jakiś dobry książę? O, nie! Nigdy w życiu! Zerwała się z kanapy, wsunęła stopy w buty, chwyciła płaszcz i zaciskając zęby z bólu, stanęła na wyprosto- wanych nogach. Była już w połowie drogi do drzwi, kie- Strona 19 dy nagle zamigotało światło i zapadła kompletna cie- mność. Po chwili światło zabłysło znowu, jeszcze raz za- migotało i tym razem zgasło na dobre. Zrobiło się tak ciemno, że nie widać było nawet czubka własnego nosa. Juliet wzdrygnęła się ze strachu. Jako dziec- ko bardzo bała się ciemności. Mimo iż strach ten zwalczyła wiele lat temu, teraz znowu ogarnął ją niepokój. Nie była w stanie logicznie myśleć. Mogła tylko zaufać instynktowi, który wziął górę nad rozumem. Zaczęła iść na oślep przed siebie. Po drodze potrąciła stolik, który z hukiem przewrócił się na podłogę, jednak nie zwróciła na to uwagi. Jedyne, czego teraz pragnęła, to wyjść z tej ciemności, znaleźć się na zewnątrz, poczuć otwartą przestrzeń, chłód powietrza, który oziębiłby jej rozpaloną skórę. S - Juliet? Czy coś się pani stało? Mruknęła coś pod nosem i opierając się o ścianę, dalej brnęła przez korytarz. Ogarnięta paniką, zupełnie straciła poczucie kierunku. Nie wiedziała, dokąd idzie. Wierzyła, R że w końcu trafi do drzwi i odzyska wolność. - Proszę się zatrzymać! To zła droga! Owładnięta jednym pragnieniem, przyśpieszyła tylko kroku. Natrafiła na róg. Minęła go. Owionął ją podmuch chłodniejszego powietrza i zapach piwnicznej wilgoci. Zamarła w bezruchu i chciała się cofnąć, ale było już za późno. Uderzyła biodrem o drewnianą barierkę, stra- ciła równowagę, krzyknęła, czując, że za chwilę spadnie w bezdenną, czarną przepaść. Strona 20 ROZDZIAŁ DRUGI Ktoś złapał ją wpół, zacisnął palce na talii. Juliet poczuła, że wiotczeje całe jej ciało. Zamknęła oczy i nie protestując, dała się odciągnąć. Kiedy niebezpieczeń- stwo minęło, usłyszała tuż przy uchu ciężkie, pełne ulgi westchnienie. Później zaś w głębokiej ciemności nie było słychać już nic prócz dwóch oddechów i bicia dwojga serc. S To on. Grant Remington. To on ją uratował. Kiedy Juliet uświadomiła sobie, co się stało i co się mogło stać, zaczęła trząść się ze strachu. Grant przyciąg- R nął ją bliżej siebie. Zakotwiczona w jego ramionach, po- czuła się jak w bezpiecznej przystani. Zamknęła oczy, położyła głowę na jego ramieniu. Wiedziała, że nie po- winna pozwolić sobie i jemu na taką bliskość, zamiast jednak go odepchnąć, mocniej wtuliła się w jego twardą pierś. Nie przestała się bać, a mimo to czuła się w niewy- tłumaczalny sposób bezpieczna. Czuła wyraźnie zapach mydła i wody po goleniu. Nie widziała ani twarzy Granta, ani jego miny. Rozumiała za to mowę jego ciała, a to potwierdzało tylko jej wcześ- niejsze domysły - Grant Remington pragnął jej dotyku, podobnie jak ona pragnęła jego.