Nekroskop XIV Dotyk - LUMLEY BRIAN

Szczegóły
Tytuł Nekroskop XIV Dotyk - LUMLEY BRIAN
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Nekroskop XIV Dotyk - LUMLEY BRIAN PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Nekroskop XIV Dotyk - LUMLEY BRIAN PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Nekroskop XIV Dotyk - LUMLEY BRIAN - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Brian Lumley Nekroskop XIV Dotyk Tlumaczenie Robert Palusinski ZAMIAST WPROWADZENIA W polowie lutego 1990 roku, pewnej deszczowej i wietrznej niedzieli o godz. 15:33 trzynascioro czlonkow Wydzialu E - najdziwniejszego i najbardziej ezoterycznego wydzialu Sluzb Wywiadu Jej Krolewskiej Mosci - doswiadczalo czegos, co zdumialo nawet tych przywyklych do niezwyklosci ludzi: obserwowali dezintegracje czlowieka bedacego niegdys czlonkiem ich grupy. Wlasciwie byli swiadkami smierci Harry'ego Keogha, Nekroskopa, ktory dostal sie do Centrali Wydzialu E dzieki fantastycznemu i niezwyklemu medium, pochodzacemu ze swiata istniejacego w rownoleglym swiecie, swiata znanego jako Kraina Slonca i Kraina Gwiazd.Harry odszedl do tego swiata, zeby uniknac przesladowan i smierci - choc niekoniecznie wlasnej smierci - co niewatpliwie byloby jego udzialem, gdyby pozostal w swiecie ludzi. Nie byl juz czlowiekiem, ale czyms znacznie wiecej, czyms, na co zwykli smiertelnicy musieliby polowac. Stal sie wampirem, gdy bezinteresownie sluzyl ludzkosci. Ludzie na Ziemi scigali Wielkiego Wampira, Nieumarlego Lorda, ostatniego z wymierajacego gatunku istot nazywajacych siebie Wampyrami! Wielkie Wampiry od niepamietnych czasow ukrywaly sie wsrod ludzi i jednoczesnie karmily sie ich krwia, o czym wspominaja liczne mity i legendy. Jednak owe krwiozercze istoty nie pochodzily z naszej planety, lecz przybyly z Krainy Gwiazd, ktora licznie zamieszkiwaly. Jak to bylo mozliwe? Niektorzy z wampyrzych lordow - swego rodzaju ofiary pokonane w wojnach krwi toczacych sie na terenie Krainy Gwiazd - bywaly skazywane na banicje poprzez wepchniecie do bramy bedacej korytarzem prowadzacym na Ziemie. Korytarz konczyl sie w Wallachii, miejscu, gdzie zrodzily sie starozytne legendy o wampirach. Wallachia, noszaca obecnie nazwe Rumunii, od stuleci byla tajnym siedliskiem wampirow. Kiedy jednak wampirza plaga zaczela rozprzestrzeniac sie po calym swiecie, stajac sie coraz wiekszym zagrozeniem dla ludzkosci, pojawil sie Nekroskop Harry Keogh - czlowiek, ktory posiadal zdolnosc rozmawiania ze zmarlymi. Harry potrafil takze stosowac medium nazywane Kontinuum Mobiusa, dzieki ktoremu blyskawicznie przemieszczal sie w przestrzeni. Nekroskop wyszukiwal wampiry i zwalczal je. Kiedy jednak starl sie z najpotezniejszym z nich, samym Ojcem Klamstw, Feathorem Ferenczym, zanadto zblizyl sie do niego i sam zostal zainfekowany. Kiedy wiec Nekroskop opuszczal nasz swiat, to nie chodzilo mu o wlasne zycie, ale o nasze. To fakt, ze Wydzial E moglby go zabic, ale co by sie stalo, gdyby dzialania wydzialu okazaly sie nieskuteczne? Przeciez Nekroskop byl najpotezniejszym ze wszelkich istot zyjacych we wszechswiecie - trudno sobie nawet wyobrazic skutki jego dzialan, gdyby postanowil rozprzestrzenic zaraze... Bylby to koniec ludzkosci, o ktorej dobro tak dlugo i zazarcie walczyl. Problemy Harry'ego dopiero sie zaczynaly. Przebywajac w Krainie Gwiazd, odkryl, ze Wampyry znowu sie pojawily i to w jeszcze bardziej przerazajacej formie. Ich przywodca byl Szaitan - wcielony diabel! Udalo sie go ukrzyzowac i spalic. Z chwila gdy sily zyciowe Harry'ego zaczynaly go opuszczac, przy pomocy Ogromnej Wiekszosci zostal przeniesiony do metafizycznego Kontinuum Mobiusa, gdzie przemierzajac stulecia czasu przeszlego, przeszedl ostateczna metamorfoze. I to wlasnie obserwowalo trzynascioro czlonkow Wydzialu E, przebywajacych w Centrali podczas deszczowego niedzielnego poranka w polowie lutego 1990 roku... Zamglona, telepatyczna projekcja, blaknacy, trojwymiarowy hologram dymiacego ciala Nekroskopa, ktore coraz bardziej przyspieszajac, oddalalo sie w nieznane otchlanie. Jednak z chwila gdy jego wirujaca postac stawala sie coraz mniejsza kropka a pozniej juz tylko punkcikiem, by w koncu zupelnie zniknac, obserwatorzy zobaczyli niesamowita bezglosna eksplozje swiatla o barwie czystego zlota. I chociaz zdarzenie zaistnialo tylko w ich zbiorowym umysle, to wszyscy odwrocili sie, aby uniknac oslepiajacej intensywnosci blasku... oraz zeby odsunac sie od tego, co wylecialo z centrum eksplozji! Tylko dwoje z nich zobaczylo, jak w ostatniej chwili z centrum wybuchu popedzily miliardy zlotych drzazg, rozprzestrzeniajac sie na wszystkie strony i znikajac w nieznanych miejscach. Byly to czastki Harry'ego Keogha. Ale czy te zlote strzalki byly wszystkim, co po nim pozostalo? W pewnym sensie tak. Ale patrzac na to z drugiej strony, nie calkiem. Albowiem w chwili gdy pozbawiony ciala umysl Harry'ego rozczepil sie w niesamowitym wybuchu, pozostala swiadomosc, ze kazdy z jego elementow, kazda ze zlotych strzalek byla nim! I gdziekolwiek by sie one znalazly - w jakimkolwiek miejscu i czasie - echo i wiedza Harry'ego podazy wraz z nimi.Byl to tranzytowy hotel oddalony o dziesiec minut drogi od autostrady M25 i dwadziescia minut od lotniska Gatwick. Mial idealna lokalizacje i korzystaly z niego zalogi samolotow oraz pasazerowie, ktorzy odpoczywali w hotelu pomiedzy lotami lub zaraz po przylocie. Zwykle panowal tam spory ruch. Jednak normalnie w zamglony listopadowy poranek o 4:30 byloby tam calkiem spokojnie. Ale tym razem z uwagi na placz dziecka, jego zalosne zawodzenie oraz urwany krzyk, ktory dobiegl z jednego z pokoi, ochroniarz z nocnej zmiany wyruszyl szybkim krokiem, by sprawdzic, co sie stalo. Pozniej kompletnie zaszokowany tym, co zobaczyl, probowal skorzystac z telefonu i dosc nieudolnie przekazac informacje. Inspektor George Samuels liczyl sobie dwadziescia siedem lat, 180 cm wzrostu, mial kruczoczarne wlosy, duze uszy, przenikliwe spojrzenie szarych oczu, waskie cyniczne usta i wolal chodzic w mundurze niz w ciuchach cywilnych. Jego ojciec mial "znajomosci" i wszyscy akceptowali fakt, ze wspinanie sie inspektora po kolejnych szczeblach drabiny bylo nadspodziewanie szybkie i niekoniecznie zwiazane z jego wynikami w pracy. Dzisiejszej nocy inspektor obral sobie za cel odwiedzenie (a w zasadzie szpiegowanie) dowodcow kilku posterunkow znaj - dujacych sie na przedmiesciach Londynu. Poruszal sie nieoznakowanym samochodem sluzbowym i chwile po czwartej trzydziesci wszedl na teren posterunku w okolicy Reigate. W tym samym momencie odezwal sie telefon z prosba o interwencje. Patrole byly zajete dwoma wypadkami samochodowymi oraz awantura domowa wiec inspektorowi nie pozostalo nic innego, jak zajac sie zgloszona sprawa. Nie bylo dokladnie wiadomo, na czym polega problem, poniewaz sierzant odbierajacy telefon niewiele zrozumial z belkotliwej wypowiedzi osoby proszacej o interwencje. Samuels sklonny byl przypuszczac, ze brak podstawowych informacji dotyczacychzgloszenia wynikal przede wszystkim z nieudolnosci sierzanta. Tak czy owak chodzilo o hotel, ktory znajdowal sie kilka minut jazdy samochodem od posterunku, w poblizu portu lotniczego Gatwick. Poniewaz z hotelu wezwano rowniez karetke pogotowia, co mogloby sugerowac, ze nieznany problem znalazl juz rozwiazanie, najprawdopodobniej zajdzie jedynie koniecznosc spisania oficjalnego raportu na miejscu zdarzenia. Samuels wrocil do samochodu, przyczepil na dachu blyskajace niebieskie swiatlo i ruszyl w droge. W wypadku gdyby sprawa okazala sie dziwna i bardziej problematyczna, niz przypuszczal, zawsze mogl wezwac ekipe z wydzialu kryminalnego, ktora zajelaby sie calym balaganem i zbadala szczegoly. Gdyby rzeczywiscie stalo sie tam cos powaznego, to moze inspektor zyskalby przy okazji troche slawy... W hotelu Tangmore Samuels natknal sie na masywnego mezczyzne o posturze piesciarza, pelniacego nocna sluzbe ochroniarza. Mezczyzna ubrany byl w mundur za maly o dwa numery i czekajac na policjanta, wymachiwal rekami, stojac przed oswietlonym neonem wejsciem do hotelu. Rozmiar i fizyczna postura mezczyzny w polaczeniu z jego stanem dla wiekszosci policjantow bylaby wystarczajacym sygnalem wskazujacym, ze cos tu nie jest w porzadku. Ale nie dla Samuelsa, ktory sprawdzil stan swoich bialych rekawiczek, poprawil kapelusz i strzepnal kurz z munduru w chwili, gdy blady jak sciana ochroniarz z szeroko otwartymi oczami przedstawil sie jako Gregory Phipps i nawet nie podajac reki na powitanie, ponaglal do wejscia do srodka. W tej samej chwili zabrzmial sygnal karetki pogotowia. Jej reflektory zgasly, syrena obnizyla stopniowo wysokosc tonu, a sam pojazd gwaltownie zatrzymal sie przy krawezniku. Ze srodka wyskoczylo dwoch ratownikow medycznych i otworzylo tylne drzwi. Doswiadczony dowodca zalogi, niski, dojrzaly mezczyzna o szerokich ramionach i bystrym spojrzeniu, nie tracac chwili czasu, zwrocil sie do inspektora: -Przyjechalismy chyba do tego samego przypadku, sir. Co sie dzieje? -Dopiero co przyjechalem - odparl Samuels. - Wyglada na to, ze wezwal nas pan Phipps... zebysmy mogli pomoc w rozwiazaniu ewentualnego problemu. Phipps oblizal wargi i gestem zachecil wszystkich do przejscia przez pusty korytarz w kierunku windy. -Mam informacje od recepcjonistki z wczorajszego wieczoru - odezwal sie w koncu. - Myslalem, ze to nic waznego. Jakis facet, dosc zdenerwowany mezczyzna, zameldowal sie razem z dzieckiem, bez zony czy innej kobiety, po czym poszedl do swojego pokoju i juz stamtad nie wychodzil. To bylo kilka minut po szesnastej. Nic o tym nie wiedzialem az do dziesiatej wieczor, kiedy recepcjonistka skonczyla swoja zmiane. Nadjechala winda i cala czworka weszla do srodka. Kiedy Phipps naciskal palcem guzik drugiego pietra, widac bylo, jak bardzo jest rozdygotany. -Mow dalej - powiedzial Samuels, patrzac na swoje nienagannie przyciete paznokcie i dodajac niemal natychmiast: - Przy okazji, jestem tego samego zdania. W takim miejscu jak to mezczyzna meldujacy sie wraz z malym dzieckiem w hotelu nie jest niczym niezwyklym. Moze czekal na zone, przyjaciolke, a moze nawet na nianie, ktora miala przyleciec samolotem? Mozliwe tez, ze ta osoba przyleci wczesnie rano. - Wzruszyl ramionami i spojrzal pytajaco na Phippsa. Phipps przelknal sline i widac bylo, jak podskakuje mu jablko Adama. -Racja, tylko ze dziewczyna, to znaczy recepcjonistka, ma dobre oko i wiele zapamietuje. Zaniepokoila sie sytuacja bo... dziecko bylo na rekach i nie wygladalo za dobrze. Wygladalo na chore, a w jego poblizu nie bylo zadnej zony czy innej kobiety. Ponadto z pokoju 213 az do konca zmiany nie przeprowadzono zadnej rozmowy telefonicznej, nie slychac bylo halasow czy czegos podobnego. Pomyslalem to samo co pan: nie ma sie czym przejmowac. W takich sytuacjach zwykle powtarzam sobie: Greg, chlopie, nie szukaj klopotow. Jesli cos ma sie zdarzyc, to klopoty same cie znajda. -I znalazly? - Samuels zadal pytanie w chwili, gdy winda z lekkim wahnieciem zatrzymala sie na drugim pietrze. Phipps najwyrazniej zajal sie wlasnymi rozmyslaniami, poniewaz nie do konca zrozumial pytanie. -Znalazly? -Klopoty - westchnal inspektor, starajac sie ze wszystkich sil zapanowac nad zniecierpliwieniem.Jablko Adama na szyi Phippsa gwaltownie podskoczylo. -O Boze! Tak! - powiedzial zdecydowanie, choc niezbyt glosno. - Jakies pol godziny temu, kiedy stwierdzilem, ze dziecko placze juz zbyt dlugo, zapukalem do drzwi, zeby zobaczyc, co sie dzieje. Nikt nie odpowiedzial, wiec wszedlem do srodka... a potem wezwalem was. Wychodzac z windy, Phipps wskazal droge trzesaca sie ogromna dlonia. -Pokoj 213. - Skinal dodatkowo glowa, ale widac bylo, ze woli trzymac sie z tylu. - Wzdluz korytarza. -Prowadz - odezwal sie Samuels, ktory dopiero teraz zaczal odczuwac wplyw leku lub moze powaznego strachu ochroniarza. Ale czy to mozliwe w wypadku tak poteznego mezczyzny jak Phipps? Czlowieka, ktory bez cienia watpliwosci potrafil zadbac o siebie, jak rowniez skutecznie zajac sie innymi? Dlugi rzad swiatel umieszczonych w perspektywicznie zwezajacym sie suficie korytarza, blyskal i brzeczal, sprawiajac wrazenie, ze wszystkie lampy zaraz zgasna. Samuels stwierdzil, ze moze to byc taki sam problem, jaki dal sie zauwazyc w swietle neonow oswietlajacych wejscie do hotelu. W migajacym swietle dlugi korytarz sprawial surrealistyczne wrazenie, wywolane zludzeniem, ze sciany poruszaja sie. Swiatlo bylo bardzo dziwne i mrugalo jak stroboskop. Inspektor tez zamrugal, poczul lekki zawrot glowy i nie byl juz tak pewny siebie jak przy wejsciu do hotelu. Ponadto zachryple, placzliwe zawodzenie dlawiacego sie dziecka, ktore slychac bylo od dosc dlugiego czasu, bylo teraz bardzo wyrazne. Kiedy dotarli do pokoju 213, Phipps zatrzymal sie, wreczyl zapasowe klucze inspektorowi i cofnal sie o krok. -To tyle - powiedzial. - Dalej nie ide. Teraz... teraz to panska sprawa. - Pokrecil przy tym glowa jakby nie chcial brac odpowiedzialnosci za to, co dalej bedzie sie dzialo. Inspektor Samuels wzial go za reke i chcac oddac klucze, powiedzial: -Nie, ty otworz. Wowczas odezwal sie szef druzyny ratownikow medycznych: -Spokojnie, panowie. Nie tak predko! Najpierw musimy sie dowiedziec, co nas tam czeka. Nic o tym nie wiemy! Samuels odwrocil sie do niego i rzucil: -Gluchy pan jestes? Nie slyszysz, co tam sie dzieje? To przerazone dziecko. Na pewno cierpi i... -...i - przerwal mu Phipps trzesacym sie, bliskim zalamania glosem - tam jest cos znacznie wiecej niz dziecko. Ale prosze mnie nie pytac, co to, bo i tak nie jestem w stanie opowiedziec, co widzialem. Raz zobaczylem i nie mam zamiaru znowu na to patrzec. Zostaje tutaj, jesli nie macie nic przeciwko temu. Jesli chodzi o drzwi, to mysle, ze dam rade je dla was otworzyc. Wzial klucz, wlozyl do zamka i przekrecil. Nacisnal klamke i pchnal drzwi, ktore sie uchylily. -Chwileczke - odezwal sie po raz drugi sanitariusz. - Co to znaczy, ze nie moze nam pan opowiedziec, co jest w srodku? Czy grozi nam niebezpieczenstwo? -Niebezpieczenstwo? - Phipps pokrecil glowa. - Nie, nie sadze. Teraz juz nie. Ale to jest straszne. -Dobra - powiedzial Samuels. - Domyslam sie, ze to jakas zbrodnia. Wchodzimy. Uwazajcie, zeby niczego nie dotykac. Pewnie bedziemy musieli wezwac ludzi z kryminalnego. - Nastepnie otworzyl drzwi szerzej i wszedl do srodka... w ciemnosc. Tuz za nim poszli ratownicy medyczni. Inspektor odnalazl i wcisnal kontakt na scianie pokoju. Lampa na suficie zamigotala i nie przestawala migotac. Z glebi korytarza odezwal sie glos Phippsa: -Cos sie dzieje ze swiatlem juz od kilku godzin. W wiekszosci pokoi wszystko dziala, jak nalezy, ale tutaj i na korytarzu caly czas mruga. W piwnicy siedzi elektryk i probuje to naprawic. Hotelowy pokoj mial ksztalt litery L. Po lewej stronie znajdowala sie lazienka, w dluzszej zas czesci pokoju znajdowalo sie lozko, nocne stoliki oraz telefon. Dziecko, chlopczyk, ktory mial nie wiecej niz pietnascie miesiecy, siedzial na podlodze oparty o lozko i szlochal, tym razem calkiem cicho. Jego pielucha byla pelna, a na podlodze widac bylo mokre slady, ktore wskazywaly na to, ze wedrowal po niej. Oczy bolaly go od placzu, a rozowa twarzyczka byla umazana czyms brazowym. Na jego wlosach i reszcie ciala bylo o wiele wiecej tego brazowego. Wygladalo na to, ze chcial sie umyc, lecz jego wysilki tylko pogorszyly sytuacje. Nie robil wrazenia chorego, tylko zmeczonego, wystraszonego i bardzo nieszczesliwego. Samuels odwrocil sie, rzucil oskarzycielskie spojrzenie w strone Phippsa, ktory odsunal sie od drzwi i stanal oparty o sciane korytarza. Inspektor pokazal na dziecko i spytal: -Dlaczego go stad nie zabrales? Ale ochroniarz tylko pokrecil glowa. -Nie chcialem niczego dotykac. Stwierdzilem, ze najlepiej bedzie wszystko zostawic tak, jak zastalem. Mysle, ze pan tez nie bedzie chcial tu zbyt dlugo przebywac. - Nastepnie skinal glowa dodajac: - Tam, za rogiem, pan wszystko zobaczy. -Ho, ho! - zauwazyl mlodszy z sanitariuszy. - Jesli to dziecko umazalo sie gownem, to niech Bog blogoslawi jego biedna dupcie! -Zobacze, czy nie znajde gdzies kobiety, ktora zajelaby sie dzieckiem - powiedzial Phipps i zrobil pol kroku, zaczynajac oddalac sie od pokoju. -Zaczekaj! Zostajesz tutaj! - rozkazal Samuels. Nastepnie, unikajac ciemnych sladow i brazowych bobkow pozostawionych na dywanie, przeszedl obok lozka i minal rog pokoju, wchodzac do krotszej czesci pokoju. Zobaczyl tam biurko, stolik ze szklanym blatem, dwa krzesla... i cos na podlodze, w najbardziej oddalonej czesci pokoju. W tej czesci pomieszczenia oswietlenie bylo jeszcze gorsze niz w poprzedniej. Blyskajac i mrugajac zamienilo pokoj w kalejdoskop poruszajacych sie ksztaltow i cieni. Kiedy jednak inspektor gwaltownie zatrzymal sie, a nastepnie wolno ruszyl dalej, omijajac szklany stolik, zblizyl sie do tego, co bylo zwiniete w rogu... i kiedy migajace swiatlo chwilowo zablyslo gwaltowniej i dluzej... -Jezu Chryste! - padly zdlawione slowa z jego ust. Obok niego staneli ratownicy medyczni. Mlodszy z nich mial latarke, ktora oswietlil rog pokoju. W tej samej chwili Samuels cofnal sie, nogi ugiely sie pod nim, osunal sie na stolik i wycharczal: -Co to... co to jest, do diabla?! Starszy z ratownikow przykleknal i popatrzyl z bliska na nieznany obiekt. -To moze byc tylko jedno - odezwal sie zduszonym glosem. Wpatrywal sie w oswietlona latarka czlekoksztaltna mase wielkosci czlowieka. - To sa szczatki czlowieka albo duzego zwierzecia - kontynuowal szeptem. - Ale na litosc boska... czym bylo to, co zrobilo cos podobnego? Samuels odsunal stolik i zmusil swe nogi do zrobienia kilku krokow. Kiedy wzrok inspektora podazyl za swiatlem latarki, ktore przesuwalo sie wzdluz... ciala?... jego wargi mimowolnie cofnely sie, a twarz przybrala wyraz przerazenia. Gorna polowa ciala obiektu byla oparta o sciane w miejscu, gdzie laczyly sie one pod katem prostym, dolna zas czesc lezala plasko na podlodze, "promieniujac" na zewnatrz. Dywan oraz sciany za tym czyms byly zabarwione na czarno, co zapewne w bardziej normalnym swietle okazaloby sie kolorem ciemnoczerwonym. Oczyszczony do bialych kosci szkielet byl czesciowo zasloniety przez zwisajace na zewnatrz wnetrznosci, ktore przypominaly kielbasy o roznej dlugosci lub liczne kawalki rozebranego i pocietego miesa sprzedawanego na wage. Do pustej czaszki przylepila sie miazga mozgu. -To... to jest czlowiek! - powiedzial Samuels, kolyszac sie na nogach i coraz szybciej oddychajac. - To jest czlowiek i on... on... on... -Zostal przenicowany na druga strone! - rzekl mlodszy z ratownikow. - Patrzcie! Ta rurka sie porusza! Ta rurka, na ktora wskazal swiatlem latarki, byla w rzeczywistosci kurczacym sie przewodem pokarmowym, ktorego pofaldowany odbyt nagle rozwarl sie i oproznil dwudziestocalowa struga dywan. W tej samej chwili serce... bo cozby innego?... poruszylo sie i uderzylo szesciokrotnie w desperackiej probie wznowienia pracy, po czym zamarlo i gorna czesc ciala pochylila sie na bok, osuwajac sie wzdluz sciany na podloge. Ratownicy az sykneli z przerazenia i odskoczyli od tego niesamowitego obiektu. -To cos... ten zakrwawiony, popierdolony syf... to zylo?! -Nawet jesli tak - starszy zebral sily, zeby mu odpowiedziec - to i tak juz nic nie moglibysmy zrobic. - Nastepnie cofnal sie w glab pokoju i potknal sie o cos, o malo sie nie przewracajac. Przeszkoda okazalo sie nieprzytomne cialo inspektora Samuelsa. -Idz do samochodu. Wez ze soba ochroniarza i przyniescie worek na cialo. Ja zostane tutaj i zadzwonie po ekipe dochodzeniowa i jakas policjantke, zeby zajela sie dzieckiem. Ale dopoki nie przyjada, nie bedziemy niczego ruszac... no, moze z wyjatkiem tego. - Mruknal z dezaprobata i czubkiem buta poruszyl lezacym cialem Samuelsa. -Gliniarz to z niego raczej marny - stwierdzil mlodszy ratownik. -Zwykly cienias - zgodzil sie z nim starszy. - Im predzej go stad wyciagniemy, tym lepiej. Stojacy na korytarzu ochroniarz byl bardziej niz zadowolony, mogac towarzyszyc mlodszemu ratownikowi w drodze do ambulansu. Zaden z nich nie zauwazyl, ze w calym hotelu lampy zaczely normalnie dzialac. Jesli zas chodzi o chlopca, to wlasnie mocno zasnal i pochrapywal cichutko. 3:33... Znowu! Co to znaczy, do diabla?! - zastanawial sie Scott St John. Co z ta godzina? Zawsze nad ranem. Wlasciwie to wiedzial juz, o co chodzi, dlaczego prawie kazdego ranka od trzech miesiecy i trzech dni budzil sie wlasnie o tej porze... ale znowu ta przekleta liczba! Trzy, a wlasciwie trzy razy po trzy! Szczesliwa wygrana w jednorekim bandycie lub, jak na przyklad w wypadku Scotta St Johna, jego osobista wersja liczby 666. Ponadto przypuszczal (o nie, dobrze wiedzial), ze bedzie to calkowicie niepotrzebne przypomnienie o jego wlasnych godzinach, dniach i tygodniach piekla. Do tego jednak nie potrzebowal zadnych liczb, poniewaz i tak nigdy nie moglby zapomniec. Przez chwile rozgladal sie, szukajac Kelly lezacej po swojej stronie ich lozka, lozka, ktore bylo teraz tylko jego. Kiedy sie budzil nad ranem - co rzadko mu sie zdarzalo - to zawsze wlasnie tak szukal jej wzrokiem. O Boze, byl sam! Byl sam, samotny i zagubiony. Ten stan trwal od godziny 3:33 rano tamtej straszliwej niedzieli. Umysl Scotta natychmiast wycofal sie w przestrzen, gdzie wspomnienia nie byly tak przytlaczajace. Jednoczesnie zdawal sobie sprawe, ze calkowite zapomnienie nigdy nie bedzie mozliwe, ze nie potrafi zbyt dlugo nie przypominac sobie tego, co sie wydarzylo... Wiedzial, ze znowu nawiedzi go sen, sen o tym, jak ona umierala na szpitalnym lozku, przy ktorym siedzial bezradnie. I jak sam siebie przeklinal, po tym jak slabe wiotczejace palce Kelly zacisnely sie na jego palcach, budzac go z jednego koszmaru i wpedzajac w kolejny. Tak, przeklinal sam siebie za te chwile, kiedy jej palce poruszyly sie po raz ostatni, a on spal na krzesle smiertelnie znuzony bezustannym, trzydniowym czuwaniem. Trzy - ta piekielna liczba! Kelly byla pod wplywem silnych srodkow przeciwbolowych i nawet nie wiedziala, co czy on tam jeszcze jest. Nagly skurcz jej palcow byl mimowolnym skurczem, ostatnim impulsem wywolanym... no wlasnie, czym wywolanym? Moze w swej ukojonej podswiadomosci zauwazyla ciche skradanie sie kostuchy i starala sie zdobyc na jeszcze jeden wysilek, ktory moglby wydobyc ja z jej szponow. Scott poczul nacisk jej palcow i obudzil sie. Bol byl niewyobrazalny, zasnal i nie odwzajemnil jej ruchu. Czule, mimowolne scisniecie Kelly bylo o wiele lepsze od grzechoczacej smierci. Scott mial tylko osiem lat, gdy zmarl jego ojciec, a jednak wciaz pamietal zamierajace w bezruchu stechle powietrze. Jakze koszmarnie przerazajacym bylo obudzic sie i znowu przezywac to samo, tym razem z Kelly, i wiedziec, ze zapamieta to do konca swoich dni. Boze, ty przeklety draniu! - pomyslal Scott, majac na mysli siebie, a nie Boga. Nie chodzilo o to, ze Scott byl w jakimkolwiek stopniu pobozny, na pewno nie teraz. W koncu coz za Bog moglby dopuscic... Nie, tego nie wolno mu robic. Wciaz od nowa. Tak jak to czyni juz od trzech miesiecy, trzech tygodni i (policzyl szybko) od, tak, trzech dni. A ponadto trzech godzin i trzydziestu trzech minut! Troche czasu juz minelo, wiec wlasciwie trzech godzin i trzydziestu szesciu minut. Scott wiedzial, ze juz nie zasnie, wiec wstal z lozka. Ale obudzily go nie tylko wspomnienia. Chodzilo rowniez o sen oraz o ciemne godziny, w ktorych mu sie przysnil. W czasie, ktory mial inne znaczenie niz smierc Kelly. Byl tego pewien, choc nie wiedzial, skad ta pewnosc. Czasem i tylko przez moment przypominal mu sie jakis szczegol ze snu, po czym zaraz znikal, tak jak slowo, ktore masz na koncu jezyka, ktore nie chce sie przypomniec. Nie bylo tam niczego, co byloby zwiazane z poczuciem winy, nic strasznego czy smutnego ani tez nic nadnaturalnego, bo Scott w takie rzeczy i tak nie wierzyl. O ile zatem Scott obwinial siebie za to, ze nie zauwazyl chwili, w ktorej odeszla Kelly, o tyle przynajmniej byl w pewnym stopniu wdzieczny za to, ze zupelnie nic nie mogl zrobic w sprawie wyniszczajacej nieuleczalnej choroby, ktora mu ja zabrala. W jego snie, w tym pojawiajacym sie co pewien czas i niemozliwym do zapamietania snie, nie bylo poczucia winy ani tez nie byl to nawet koszmar. Na pewno bylo w tym cos dziwnego. Wystarczajaco dziwnego, zeby zbudzil sie o 3:33. Czesc snu wlasnie zaczynala mu sie przypominac. Znowu bylo to podobne do zapomnianego slowa na koncu jezyka lub raczej do sceny jawiacej sie na krawedzi umyslu. Drzazga lub strzalka ze swiatla pedzila poprzez ciemne miejsce, najciemniejsze sposrod mozliwych do wyobrazenia w kierunku... czego? Czy to byla twarz? Moze cyferblat zegara? Zegara wskazujacego godzine 3:33 i wiszacego gdzies tam w ciemnej pustce? A moze byla to tarcza do rzucania strzalkami? Ale po chwili strzalka zwolnila - zaczela zmieniac kierunek, jakby zaciekawiona, dokad dalejpodazac - aby w koncu skierowac sie wprost na Scotta. Wyszukujac go, o tak! z pewna doza wyczucia. Scott nieswiadomie wzdrygnal sie i zlamal zaklecie. Gdy tylko zorientowal sie, gdzie jest, wspomnienia umknely, pozostawiajac go sfrustrowanego i dopytujacego sie (pewnie juz zbyt wiele razy): Co to bylo, do cholery? Calkowita utrata pamieci krotkoterminowej czy co? A moze po prostu byl w polsnie? Poszedl do lazienki, wlaczyl swiatlo i spojrzal na swoja twarz w lustrze. Odkrecil kran z zimna woda i spryskal twarz, aby sie dobudzic, a potem obserwowal w lustrze, jak woda scieka mu po brodzie do umywalki. Boze, co za burdel! - pomyslal. - Scott, chlopie, jestes jedna wielka kupa gowna! Powinienes isc do terapeuty albo do psychiatry, a poniewaz nigdy nie ufales takim gosciom, to sam powinienes sobie zrobic terapie: wez sie w garsc i po prostu wracaj do pracy, poki jeszcze czeka na ciebie. Hm. Jesli praca rzeczywiscie czekala na niego... Pobliski kiosk otwierali o 5:45, wiec Scott musial do tego czasu obejsc sie bez papierosow. No i dobrze, ostatnio i tak zbyt duzo palil. Akceptujac i nienawidzac swego nalogu, Scott wymyslil sztuczke polegajaca na tym, ze wypalal ostatniego papierosa z paczki tuz przed polozeniem sie do lozka. Dzieki temu rano mogl zapalic papierosa dopiero po wyjsciu z domu i kupieniu nowej paczki. Dzieki temu mozna go bylo zobaczyc, jak spaceruje po ulicach o bardzo dziwacznych porach, tak jak to wlasnie teraz mialo miejsce. Pomyslal, ze musi wygladac jak menel: podkrazone oczy, nieumyty i nieogolony, z postawionym kolnierzem, rekami wcisnietymi gleboko w kieszenie plaszcza, przemierzajacy ulice polnocnego Londynu. Co gorsza, faktycznie czul sie jak menel, a przynajmniej tak to sobie wyobrazal. Czy to bylo uzalanie sie nad samym soba? Prawdopodobnie tak. Ale przynajmniej jeszcze nie zaczal pic. Jeszcze nie. Wedrujac ulicami, dotarl wreszcie do kiosku. Wewnatrz za lada siedziala kobieta, a lysy mezczyzna, jej maz, zajmowal sie sortowaniem dostarczonych rano gazet. Kobieta rozpoznala Scotta i nacisnela przyciski kasy, jeszcze zanim Scott siegnal po gazete i wymowil nazwe marki papierosow. Oczywiscie musiala go poznac, w koncu byl tutaj po raz dwunasty, a moze trzynasty (znowu ta przekleta trojka) z rzedu i to o tak dziwnej porze. Zaplacil i juz mial wyjsc, kiedy we wnetrzu sklepu zauwazyl obecnosc jeszcze jednej klientki: dobrze ubrana kobieta wyraznie pojawila sie w jego polu widzenia. Scott przypomnial sobie, ze juz ja widzial i to nie tylko w tym sklepie. Bylo w niej cos szczegolnego. Miala w sobie cos, co przed poznaniem Kelly moglo mu zawrocic w glowie. Z drugiej strony nie mial watpliwosci, ze tego typu kobieta na pewno nie byla samotna. Nie mozna bylo powiedziec, ze byla pieknoscia, ale z pewnoscia byla atrakcyjna. Ciezko byloby okreslic, z czego to wynikalo, ale w kazdym z jej ruchow czaila sie zagadka i pewien rodzaj magnetyzmu. No i patrzyla na niego - na Scotta-menela. Scott przypomnial sobie o wlasnym wygladzie, jeszcze wyzej postawil kolnierz, zaglebil sie w plaszcz, wyszedl ze sklepu i zatrzymal sie na chwile, zeby zapalic papierosa. Chwile pozniej poczul lekki dotyk dloni na ramieniu. Dotyk byl tak subtelny, ze latwo bylo go pomylic z trudno rozpoznawalna wonia perfum. A moze byl to tylko jej oddech, kiedy powiedziala: -Przepraszam. Wiem, ze to nie moja sprawa i nie chcialabym sie wtracac, ale... ona musiala byc bardzo wspanialym czlowiekiem. Scottowi szczeka opadla ze zdziwienia i to samo stalo sie z papierosem. Zauwazyl, ze chce go podniesc i w ostatniej chwili powstrzymal swoj ruch. Nie byl az takim menelem. Patrzac jednak z bliska na nia, zastanawial sie: czy to takie oczywiste? Slyszal o ludziach, ktorzy potrafia czytac cudze mysli. Aure czy cos takiego. -Tak, to oczywiste - powiedziala, jak gdyby czytala mu w myslach. - Przynajmniej dla mnie. Widac to wyraznie po twojej twarzy, twojej... postawie? Jestes... Jak to powiedziec? Emanujesz smutkiem. Czuje, jak smutek od ciebie promieniuje. -Czy... czy my sie znamy? - Scott w koncu odzyskal glos. - Moze znala pani Kelly? Czy juz kiedys sie spotkalismy? Przepraszam, ale wydaje mi sie, ze nie pam... -Nie - odpowiedziala krotko, przerywajac mu, po czym pospiesznie rozejrzala sie po ulicy. - Nie mielismy okazji blizej sie poznac i nawet teraz nie powinnismy ze soba rozmawiac. Ale wyczulam twoja obecnosc, znalazlam cie i obserwowalam. Twoj bol mowil za ciebie, tak duzo bolu, ze postanowilam sie przedstawic, byc moze zbyt wczesnie. -Co? - zdziwil sie Scott, cofajac sie w kierunku okna sklepu. - Co pani mowi? -Nigdy sie nie spotkalismy - powtorzyla - ale ty mnie znasz, a przynajmniej powinienes lub bedziesz mnie znac. - Zblizyla sie do niego i szepnela: - Ty jestes Jedynka ja jestem Dwojka a wkrotce pojawi sie Trojka. Rozumiesz? Widze po tobie, ze nie bardzo. Ja sama nie bardzo rozumiem siebie, wiec byc moze oboje potrzebujemy jeszcze troche czasu. Wariatka! - pomyslal Scott. Na ulicach zaczynal sie poranny ruch. Do chodnika podjechala taksowka, kierowca uchylil okno, wychylil sie i zawolal: -Prosze pani?! Wariatka stojaca obok Scotta skinela glowa odwrocila sie od niego, po czym ponownie zwrocila sie w jego strone. -Gdyby ktos ci zadawal dziwne pytania, staraj sie na nie nie odpowiadac. Jesli zauwazysz cos dziwnego, trzymaj sie od tego z dala, ale staraj sie to zbadac. Mysl o tym, co cie spotkalo, o swojej stracie, ale nie pograzaj sie w zalu, gniewie czy bolu. Nie szukaj mnie. Gdy przyjdzie wlasciwa pora, sama cie znajde. Jesli chodzi o Trojke, na razie jest tylko pytaniem, ale rownie latwo moze stac sie odpowiedzia. Zanim Scott zdazyl cokolwiek odpowiedziec, dotknela jego dloni, tym razem ciala, a nie samego rekawa. Poczul elektryczna iskre, poderwal sie lekko i mrugnal oczami. Nie mogac wymowic ani slowa, patrzyl, jak idzie chodnikiem do taksowki. Kiedy wsiadla, jeszcze przed zamknieciem drzwi spojrzala na niego po raz ostatni i dodala: -Scott, obiecaj, ze bedziesz bardzo ostrozny.Po czym zamknela drzwi i odjechala. Scott stal bez ruchu, calkowicie oslupialy i zdumiony tym spotkaniem. Nastepnie skierowal kroki w strone sklepu, gdzie sprzedawczyni zmieniala zarowke w lampie. -To juz czwarta w tym zasranym tygodniu! Cholerne zarowki... - marudzila pod nosem. - Wkrecam je i zaraz szlag je trafia! Przeciez to kosztuje grube pieniadze! Zeby... -Czy ta mloda kobieta - Scott przerwal jej monolog - ktora zaraz za mna wyszla... czy moze zna ja pani? Gdzie mieszka czy cos takiego. Sprzedawczyni wytarla rece w szmate i odrzekla: -Co? Ta dziewczyna, z ktora rozmawiales? Fajna babka, co? Przykro mi, zlotko, ale nie znam jej. Byla tu ze trzy albo cztery razy, ale niewiele powiedziala. To pewnie ranny ptaszek, bo widzialam ja tylko wczesnie rano. - Nastepnie przechylila glowe na bok, zmruzyla zartobliwie oko i dodala: - Nie przejmuj sie. Moze jak przyjdziesz jutro rano i znowu z nia pogadasz, to cos z tego bedzie? Scott wyszedl ze sklepu i skierowal sie do domu. I po raz pierwszy od bardzo dlugiego czasu jego umysl mogl zajac sie czyms innym niz rozpamietywaniem nieszczescia. Ta dziewczyna, kobieta, osoba, ktora mogla miec rownie dobrze dwadziescia dwa lata, jak i trzydziesci piec - kim ona, do cholery, byla? Skad wiedziala o Kelly i skad znala moje imie? O smutku mozna bylo sie latwo dowiedziec, to faktycznie promieniowalo z twarzy i postawy. Ale reszta? I o co chodzilo z ta Trojka? Powiedziala, ze jestem Jedynka, ona Dwojka i wkrotce pojawi sie Trojka... oraz ze Trojka nie byla tylko pytaniem, ale mogla z latwoscia stac sie odpowiedzia. Co to wszystko mialo znaczyc? A moze wszystko przeinaczyl i to on zwariowal? Co do wygladu: gdyby mial ja opisac, to jak by mial to zrobic? Cholera, nie pamietal! Wygladala, jakby ciagle zmieniala sie jej twarz. Ale jej dotyk... minimalny i ledwo wyczuwalny, wciaz wibrowal w jego ciele. A on czul... czul, ze znowu zyje. Czy byla Rosjanka Wloszka Amerykanka? Moze mieszanka tych trzech narodowosci? (Boze, znowu ta liczba!). Scott mial wiecej niz przecietna wiedze o jezykach, akcentach i dialektach, ale takiego rodzaju wymowy nigdy wczesniej nie slyszal. A moze byla tylko wytworem jego wyobrazni? Moze nie slyszal wyraznie, o czym mowila? A jednak wyraznie poczul, jak wypowiadala jego imie... choc wcale sie jej nie przedstawil. I o co chodzi z tymi dziwacznymi ostrzezeniami? Ludzie, ktorzy maja zadawac dziwne pytania? Trzymac sie z dala od dziwnych rzeczy i nie starac sie jej odnalezc? Hm. Na pewno poszuka jej jutro rano. W miedzyczasie dotarl do domu, przeszedl przez brame, ogrod i zblizyl sie do swoich drzwi... a tam juz na niego czekali mezczyzni ubrani na szaro, w plaszczach do polowy uda, o szarych, podobnych do siebie oczach i spojrzeniach lustrujacych Scotta od gory do dolu. Patrzyli na niego z wyraznym upodobaniem, szczegolnie ten wysoki i chudy, i najwyrazniej starali sie go sklasyfikowac i umiescic w ktoryms z wlasnych katalogow. Scott zauwazyl, ze jest zaskoczony ich obecnoscia i zastanawial sie, w jakim celu zjawili sie, kiedy jeden z nich zaszedl go od tylu, a Scott poczul uklucie pajaka na szyi tuz powyzej wysoko postawionego kolnierza. Kiedy jednak siegnal dziwnie zwiotczala reka, zeby strzepnac go z siebie, mial dziwna pewnosc, ze to wcale nie byl pajak. Kiedy ugiely sie pod nim nogi, a ich twarze zaczely rozmywac sie, zlapali go i podtrzymali - jeden z lewej, drugi z prawej strony, a trzeci, ten wysoki, powiedzial swoim cieniutkim glosem, ktory dobiegal jakby z bardzo daleka, ze otwiera samochod. Oczywiscie musialo byc ich trzech. Ale czego innego Scott mogl oczekiwac? A potem nastala ciemnosc i wrazenie odplywania, dryfowania, zanurzania sie...wal sie hotel o wysokim, ale nie rzucajacym sie w oczy standardzie. Zmeczony oficer dyzurny schodzacy z nocnej zmiany wlasnie przygotowywal sie do przekazania swych obowiazkow, natomiast ludzie z porannej zmiany przygotowywali przesluchanie. Idacy glownym korytarzem do swojego biura Trask przystanal i patrzyl na nieprzytomnego mezczyzne lezacego na szpitalnym lozku na kolkach. Mezczyzna mogl liczyc okolo trzydziestu pieciu lat, mial niebieskie oczy i krotko przystrzyzone jasnoblond wlosy. Mial 180 cm wzrostu, ale wygladalo na to, ze nie wazy tyle, ile przecietni mezczyzni podobnego wzrostu. Albo dbal o linie i trenowal sport, albo po prostu w ogole nie troszczyl sie o siebie. Mozliwe tez, ze jedno i drugie, choc raczej bardziej prawdopodobne byloby to drugie. Przypuszczalnie spal w ubraniu, nie czesal wlosow, od dwoch dni sie nie golil, co tylko pogarszalo jego wyglad. -A to kto? - spytal Trask, kiedy jeden z trzech mezczyzn otwieral drzwi do pokoju przesluchan. Jan Goodly, bardzo wysoki i szczuply mezczyzna, dysponujacy niezwyklym talentem pozwalajacym przewidywac przyszlosc, zamrugal oczami i odpowiedzial: -Tez cie witam, Ben. Jesli zas chodzi o tego goscia, to zgodziles sie go sprowadzic i podpisales odpowiednie papiery. -Tak, ostatnio podpisywalem mnostwo papierow - pokiwal glowa Trask. - To dlatego tak wczesnie przyszedlem. Moze w koncu uda mi sie przeczytac jakis dokument, na ktorym zostawiam swoj podpis. -Jak zwykle jestes przepracowany - rzekl prekognita, usmiechajac sie, co zdarzalo mu sie bardzo rzadko. Zazwyczaj wyraz twarzy Goodly'ego emanowal przygnebieniem, oprocz wielkich brazowych i cieplych oczu, ktorych widok dzialal rozbrajajaco. Usmiech zniknal z twarzy Goodly'ego rownie szybko, jak sie pojawil, po czym prekognita kontynuowal: -To jest Scott St John. Jeden z naszych ludzi namierzyl go na konferencji OPEC w Wenezueli. Jest tlumaczem, przeklada glownie z dialektow arabskich. Moglismy go juz wowczas sprawdzic, jakies trzy miesiace temu, ale zmarla mu zona i chcielismy mu dac czas, zeby doszedl do siebie. Jednak wyglada na to, ze jeszcze nie w pelni doszedl do siebie. Wyglada rowniez na to, ze jest w depresji. Na kilka miesiecy przed Mentalni szpiedzy z Wydzialu E, ktory miescil sie w centrum Londynu, cieszyli sie "spokojnym okresem". Obowiazki agentow, w tym najtajniejszym i najdziwniejszym z wydzialow wywiadu Zjednoczonego Krolestwa stawaly sie w takich chwilach zwyczajna rutyna. Oczywiscie nasluchiwali o czym mysla niektore osoby, monitorowali pogarszajacy sie stan ekologii planety, sledzili ruch okretow o napedzie atomowym, a takze przemieszczanie sie glowic nuklearnych w najbardziej odleglych rejonach i glebinach oceanow oraz zajmowali sie wykrywaniem potencjalnych zagrozen ze strony organizacji terrorystycznych, ale to wszystko stanowilo rutynowe, najzwyklejsze zajecie, jakim paral sie Wydzial E oraz zatrudnieni w nim esperzy. Krotko mowiac, agenci wydzialu cieszyli sie ze stosunkowo spokojnego okresu czasu. Szefem Wydzialu E byl Ben Trask. Byl to mezczyzna o szarych wlosach i zielonych oczach w wieku okolo trzydziestu pieciu lat, mierzacy 175 cm wzrostu, z lekka nadwaga i o nieco opadnietych ramionach. Wyraz jego twarzy mozna bylo okreslic jako posepny, a wynikalo to z jego talentu. W swiecie, w ktorym tak trudno bylo o zdzblo prawdy, czlowiek, ktory byl ludzkim wykrywaczem klamstw, nie mial zbyt wiele powodow do radosci. Polprawdy, polityczne wykrety, defraudacje, naglowki prasowe i kompletne mistyfikacje napieraly na Traska ze wszystkich stron. Trask czasami myslal, ze nie jest w stanie podolac dluzszemu przetwarzaniu klamliwych informacji. Jego ludzie wiedzieli o tym i chociaz czasami w rozmowach pomiedzy soba nie zawsze mowili sobie o wszystkim, to jednak zwracajac sie do Traska, niezmiennie mowili prawde, cala prawde i tylko prawde. Od samego rana Trask odczuwal naglaca potrzebe uporzadkowania rosnacej sterty papierow, co sprawilo, ze wyruszyl do pracy bardzo wczesnie. Jednak, jak sie okazalo, nie byl wyjatkiem. Pomimo ze bylo dopiero kilka minut po siodmej, w Centrali Wydzialu E panowal spory ruch. Centrala zajmowala oddzielne ostatnie pietro budynku, w ktorym znajdo konferencja w Wenezueli podpisal kontrakt na te robote i wlasnie wowczas jego zona zachorowala na smiertelna chorobe. Po jej smierci polecial do pracy i staral sie wypelnic warunki umowy. Siedzial w Wenezueli dzien lub dwa, a pozniej wyjechal z konferencji. Wtedy rzeczywiscie sie zalamal i wowczas namierzyl go nasz czlowiek. -Faktycznie dysponuje jakimis zdolnosciami? - Trask pokiwal glowa. -To dlatego go tu sprowadzilismy - odparl Goodly. - Jesli cos potrafi, dowiemy sie. Dyskretnie go obserwowalismy, ale jak dotad niczego szczegolnego nie zauwazylismy. Wiec moze to byc cos, z czym jeszcze sie nie zetknelismy. Wiem, ze zgodzisz sie na to, zeby wykorzystac rowniez nowy talent. -Scott St John, powiadasz? - Trask odsunal sie, pozwalajac na wtoczenie wozka do sali przesluchan. - Ale dlaczego pozbawiliscie go przytomnosci? Uwazasz, ze jest niebezpieczny, czy cos takiego? -Tak wyczytalismy w jego danych biograficznych. Jego ojciec, Jeremy St John, byl dyplomata. Przez siedem lat pelnil funkcje brytyjskiego ambasadora w Tokio. Rozwiodl sie i sam wychowywal dziecko, ale nie mial dla niego zbyt wiele czasu. Dlatego Scott spedzal duzo czasu z japonskim ochroniarzem, ktory byl kiedys w yakuzie i dobrze znal sie na wschodnich sztukach walki. Scott St John ma czarny pas w karate oraz spore umiejetnosci w innych odmianach sztuk walki. - Prekognita przerwal na chwile, wzruszyl ramionami i dodal: - Poniewaz istniala mozliwosc, ze nie poszedlby z nami dobrowolnie... hm, nie chcielismy ryzykowac. -Hm - powiedzial Trask marszczac brwi. - Nie sadzisz, lan, ze czasem mozemy przesadzac? -To mozliwe, od czasu do czasu - zgodzil sie prekognita. - Ale nieraz po prostu nie mamy innego wyjscia. Mysle, ze zazwyczaj mamy racje, postepujac w podobny sposob. -Masz, racje. Ale w naszej pracy, majac pelna niezaleznosc oraz wladze pozwalajaca praktycznie na wszystko... Wiesz, co mowia o wladzy absolutnej? Goodly skinal glowa z ponurym wyrazem twarzy. -Ale to nie ten rodzaj wladzy, Ben. Jesli o mnie chodzi, to nie spotkalem takiej grupy ludzi, ktorzy byliby rownie malo podatni na korupcje jak czlonkowie Wydzialu E. Wiesz nawet lepiej ode mnie, ze jest to czysta i niepodwazalna prawda. Trask usmiechnal sie gorzko i rzekl: -Ale nie zawsze tak bylo, prawda? Pamietasz Geoffreya Paxtona? Przeciez byl u nas. Nie zapominajmy tez o Normanie Wellesleyu, poprzednim szefie wydzialu. Goodly pokrecil glowa. -Geoffrey Paxton byl czlowiekiem ministra i zostal do nas przydzielony, zeby miec na oku Harry'ego Keogha. A Norman Wellesley byl tylko wyjatkiem potwierdzajacym regule. Mial na tyle szczelnie zamkniety umysl, ze nie moglismy zobaczyc, co w nim siedzi. Ale teraz sam wiesz, jak jest, nie potrzebujemy zadnych straznikow, ktorzy musieliby nas ochraniac i sprawdzac. Nawzajem sie sprawdzamy, obserwujemy i ochraniamy. -lan - Trask tylko sie usmiechnal - gdybys kiedys szukal roboty, to mozesz robic za czesc mojej swiadomosci. - Nastepnie ruszyl korytarzem w strone swego biura, rzucajac tylko na odchodnym: - Daj mi znac, jak wam idzie z tym St Johnem, OK? -Oczywiscie - odpowiedzial Goodly i ruszyl w slad za swymi przyjaciolmi do pokoju przesluchan. Scott St John odzyskal przytomnosc pod wplywem cuchnacego roztworu amoniaku. Siedzial i probowal powstac, co jednak okazalo sie bezskutecznym wysilkiem, poniewaz zostal przywiazany za nadgarstki do poreczy krzesla. -Co to, kurwa...?! - zaczal mowic, ale natychmiast sie zakrztusil i poczul kwasny, aloesowy smak w suchych ustach. Zalzawionymi oczami probowal rozejrzec sie po otoczeniu. Znajdowal sie w pokoju podobnym do celi, bez okien, z szara wykladzina na podlodze i jedna lampa zwisajaca z sufitu nad dlugim biurkiem, przy ktorym siedzialo dwoch mezczyzn zwroconych przodem do niego. Trzeci, bardzo wysoki mezczyzna (ktorego Scott natychmiast rozpoznal jako jednego z porywaczy), odwrocil sie wlasnie do swoich kolegow i wyrzucil zuzyta ampulke do kosza na smieci. Kiedy Scott dochodzil do siebie, wysoki mezczyzna usiadl za biurkiem obok pozostalych. Trzy twarze znajdowaly sie w cieniu rzucanym przez swiatlo, ktorego zrodlo znajdowalo sie u gory, za nimi. Scott czul na sobie ich spojrzenia i tak czujna obserwacje, ze odbieral wrazenie, jakby ich wzrok przedostawal sie do jego wnetrza. Bylo to dosc niezwykle wrazenie, jakby ktos go przeszukiwal bez dotykania lub jakby ktos wnikal do jego umyslu. Scott, na tyle na ile potrafil, skupil sie na ich twarzach, co wczesniej, w chwili porwania, nie bylo mozliwe. Wysoki i chudy wygladal na najwazniejszego z calej trojki. Siedzial z prawej strony biurka, pochylil sie do przodu i zaczal mowic piskliwym, ale groznym glosem: -Wyglada na to, ze pan do nas wrocil, panie St John. Moze sie pan czegos napije? Moze szklanke wody? Scott wybaluszyl na niego oczy i odparl: -A niby jak mam sie napic? - Z trudem wydobyl z siebie slowa. Mial kompletnie wysuszone i piekace gardlo. - Moze przez slomke? - Szarpnal przywiazanymi rekami i sprobowal zwilzyc wargi suchym jezykiem. -Mniej wiecej w taki sposob - padla odpowiedz. - Przez slomke, zeby pozbyc sie tego smaku. Wiemy, jak dziala na ludzi ten srodek pozbawiajacy przytomnosci. Moze powtorze pytanie: napije sie pan czegos? Scott chcial powiedziec, ze tak, ale zamiast tego zaprzeczyl glowa. Nie chcial sprawiac draniowi satysfakcji. -Nie bede niczego pic! - warknal. - Chce wiedziec, gdzie jestem i dlaczego sie tu znalazlem. I kim wy jestescie, i co, do cholery, wyrabiacie! Zostalem zaatakowany, podano mi srodki pozbawiajace przytomnosci i porwano mnie spod domu... Bog jeden wie, co jeszcze mi zrobiliscie! Zaloze sie, ze ktos znajdzie sie w powaznych klopotach, kiedy to wszystko sie wyjasni. Wysoki skinal glowa i bez zadnej zmiany wyrazu twarzy odparl: -Postaramy sie odpowiedziec na panskie pytania, a pozniej sami zadamy kilka pytan. Prosimy takze, zeby sprobowal pan sie tak nie gniewac. Taka postawa nie poprawi naszej wspolpracy i moze tylko przedluzyc cala procedure. Scott z niedowierzaniem pokrecil glowa, probujac zorientowac sie, o co tu wlasciwie chodzi. Wydawalo sie, ze istnieje tylko jedno wyjasnienie. -Zlapaliscie niewlasciwego czlowieka. Zrobiliscie powazny, blad bez wzgledu na to, kogo chcieliscie schwytac. Kiedy jednak zobaczyl, ze nie wywarlo to zadnego wrazenia, dodal: -Kim wy, do diabla, jestescie? MI5, KGB, Stasi czy cos takiego? Na pewno nie jestescie z policji. -Nie - odpowiedzial ze spokojem wysoki - nie jestesmy z policji. Ale mozesz nas uwazac za rodzaj policji i moge cie zapewnic, ze to, co tutaj robimy, nie jest nielegalne, oraz ze nie stanie sie panu zadna krzywda. Jesli chodzi o pozostale pytania... chce pan wiedziec, kim jestesmy, gdzie pan jest i dlaczego? To zrozumiale, moj kolega postara sie udzielic kilku odpowiedzi. - Spojrzal na siedzacego obok mezczyzne i Scott zrobil to samo. Wydawalo sie, ze z jego twarza bylo cos niewlasciwego. Znajdowala sie czesciowo w cieniu, ale oczy Scotta dostosowaly sie do slabego oswietlenia, dzieki czemu zauwazyl sztywnosc cechujaca wyraz twarzy drugiego z mezczyzn. Scott mial niejasne wrazenie, ze gdzies juz widzial te twarz, prawdopodobnie przed swoim domem, kiedy mezczyzna zblizal sie do niego, ale poniewaz zdarzenia przebiegaly zbyt szybko, nie mial pewnosci co do swoich wspomnien. Jednak teraz byl pewien co do tego, ze twarz mezczyzny nie byla zwyczajna. Scott patrzyl na Paula Garveya, telepate z Wydzialu E. Garvey byl wysokim i postawnym mezczyzna w mniej wiecej tym samym wieku co St John i jeszcze dziewiec miesiecy wczesniej byl przystojny. Jednak kiedy starl sie z maniakiem seksualnym i nekromanta Johnnym Foundem, stracil wieksza czesc lewej polowy twarzy. Mimo ze operowali go najlepsi neurochirurdzy w Anglii, polaczenia nerwowe miesni mimicznych wciaz jeszcze nie funkcjonowaly prawidlowo. Poniewaz mogl smiac sie tylko prawa polowa twarzy, to zeby uniknac dziwnego wyrazu, calkowicie unikal usmiechu. Rowniez poprawnosc wymawiania slow pozostawiala wiele do zyczenia, w zwiazku z czym Garvey musial bardzo pieczolowicie formulowac swoje wypowiedzi. Teraz wlasnie mowil w taki sposob: -Wspomnial pan o KGB i Stasi, panie St John. Nie nalezymy do zadnej z tych organizacji. Jesli zas chodzi o MI5, to jest pan juz blizej. Faktycznie jestesmy czlonkami wydzialu nalezacego do tajnych sluzb Zjednoczonego Krolestwa. Znajduje sie pan w naszej kwaterze glownej, gdzie mamy okazje pana goscic... przez jakis czas. -Dobra - zauwazyl ponuro Scott, wciaz jeszcze zmieszany i odwodniony - zanim utniemy sobie dalsza pogawedke, moze jednak napije sie czegos... jezeli uwolnicie mi rece. Ale moze wczesniej wyjasnicie mi, dlaczego zostalem pozbawiony przytomnosci? Garvey skinal glowa a kiedy trzeci z mezczyzn wstal i wyszedl z pokoju, powiedzial: -Zgadzam sie, ze byl to niezbyt szczesliwy, lecz niestety konieczny srodek zapobiegawczy. Wynikal on czesciowo z charakteru naszej pracy, a czesciowo z panskiej biografii. Ma pan czarny pas w karate, panie St John. Poza tym budynkiem nie moglismy panu wyjasnic, kim jestesmy, nie posiadamy rowniez legitymacji, ktore wygladalyby przekonujaco. Niewiele osob wie, gdzie sie znajduje nasza kwatera glowna, no i przede wszystkim zakladalismy taka mozliwosc, ze bedzie sie pan nam sprzeciwial, byc moze dosyc gwaltownie. -To dosc prawdopodobna mozliwosc - wtracil sie lan Goodly. - Jezeli o mnie chodzi, zakladalem bardzo duze prawdopodobienstwo oporu. -No i mial pan racje - odpowiedzial Scott. - Nie poszedlbym z wami bez naprawde waznego powodu. W mojej pracy porusza sie dosc dyskretne tematy i mam wrodzona sklonnosc do tego, zeby uwazac na podejrzanych obcych. Kiedys w Rijadzie, w Arabii Saudyjskiej... -Wiemy - powiedzial Garvey. - Dotarli do pana, nazwijmy to "agenci obcego mocarstwa", ktorzy chcieli poznac szczegoly rozmow prowadzonych pomiedzy saudyjskim ministrem ds. wydobycia ropy naftowej a dyplomatami na spotkaniu, gdzie byl pan tlumaczem. Zaproponowano panu spora kwote, a pan odmowil i powiadomil o probie przekupstwa. Kilku irackich, nazwijmy to, "dyplomatow" musialo spakowac walizki i wrocic do domu. To bylo dosyc glosne. Scott uwaznie mu sie przyjrzal, pomyslal chwile i odrzekl: -Takie szczegoly moga potwierdzic wasza tozsamosc. Oprocz wywiadu nikt inny o tym nie wiedzialby. Jestem pod wrazeniem. Czy teraz mozecie mnie juz rozwiazac? Trzeci z mezczyzn, "poszukiwacz" Frank Robinson, ktory potrafil wynajdywac ludzi obdarzonych zdolnosciami paranormalnymi, wrocil do pokoju, niosac szklanke z napojem. Mial takze w reku klucz od kajdanek i rzucil pytajace spojrzenie Goodly'emu. Prekognita kiwnal glowa wyrazajac zgode, ale ostrzegl: - Scott, uwolnimy panu rece, ale jesli bedzie sie pan zachowywal wbrew naszym zyczeniom, to bede strzelac... srodkiem usypiajacym. Wowczas bedziemy musieli zaczynac wszystko od nowa. Czy to jasne? Nie bedzie pan nam sprawiac klopotow? Scott z niechecia pokiwal glowa. Wowczas Robinson zblizyl sie do niego, postawil szklanke na podlodze i uwolnil nadgarstki St Johna, ktory uwaznie mu sie przygladal. Poszukiwacz mial wlosy jasnoblond, byl mlody - w wieku okolo dwudziestu jeden, dwudziestu dwoch lat - a jego chlopieca twarz pokryta byla wielka iloscia piegow. Pomimo mlodego wieku mial na tyle doswiadczenia, ze zaraz po zdjeciu kajdanek pospiesznie odsunal sie, nie podejmujac niepotrzebnego ryzyka. Scott podniosl szklank