Brian Lumley Nekroskop XIV Dotyk Tlumaczenie Robert Palusinski ZAMIAST WPROWADZENIA W polowie lutego 1990 roku, pewnej deszczowej i wietrznej niedzieli o godz. 15:33 trzynascioro czlonkow Wydzialu E - najdziwniejszego i najbardziej ezoterycznego wydzialu Sluzb Wywiadu Jej Krolewskiej Mosci - doswiadczalo czegos, co zdumialo nawet tych przywyklych do niezwyklosci ludzi: obserwowali dezintegracje czlowieka bedacego niegdys czlonkiem ich grupy. Wlasciwie byli swiadkami smierci Harry'ego Keogha, Nekroskopa, ktory dostal sie do Centrali Wydzialu E dzieki fantastycznemu i niezwyklemu medium, pochodzacemu ze swiata istniejacego w rownoleglym swiecie, swiata znanego jako Kraina Slonca i Kraina Gwiazd.Harry odszedl do tego swiata, zeby uniknac przesladowan i smierci - choc niekoniecznie wlasnej smierci - co niewatpliwie byloby jego udzialem, gdyby pozostal w swiecie ludzi. Nie byl juz czlowiekiem, ale czyms znacznie wiecej, czyms, na co zwykli smiertelnicy musieliby polowac. Stal sie wampirem, gdy bezinteresownie sluzyl ludzkosci. Ludzie na Ziemi scigali Wielkiego Wampira, Nieumarlego Lorda, ostatniego z wymierajacego gatunku istot nazywajacych siebie Wampyrami! Wielkie Wampiry od niepamietnych czasow ukrywaly sie wsrod ludzi i jednoczesnie karmily sie ich krwia, o czym wspominaja liczne mity i legendy. Jednak owe krwiozercze istoty nie pochodzily z naszej planety, lecz przybyly z Krainy Gwiazd, ktora licznie zamieszkiwaly. Jak to bylo mozliwe? Niektorzy z wampyrzych lordow - swego rodzaju ofiary pokonane w wojnach krwi toczacych sie na terenie Krainy Gwiazd - bywaly skazywane na banicje poprzez wepchniecie do bramy bedacej korytarzem prowadzacym na Ziemie. Korytarz konczyl sie w Wallachii, miejscu, gdzie zrodzily sie starozytne legendy o wampirach. Wallachia, noszaca obecnie nazwe Rumunii, od stuleci byla tajnym siedliskiem wampirow. Kiedy jednak wampirza plaga zaczela rozprzestrzeniac sie po calym swiecie, stajac sie coraz wiekszym zagrozeniem dla ludzkosci, pojawil sie Nekroskop Harry Keogh - czlowiek, ktory posiadal zdolnosc rozmawiania ze zmarlymi. Harry potrafil takze stosowac medium nazywane Kontinuum Mobiusa, dzieki ktoremu blyskawicznie przemieszczal sie w przestrzeni. Nekroskop wyszukiwal wampiry i zwalczal je. Kiedy jednak starl sie z najpotezniejszym z nich, samym Ojcem Klamstw, Feathorem Ferenczym, zanadto zblizyl sie do niego i sam zostal zainfekowany. Kiedy wiec Nekroskop opuszczal nasz swiat, to nie chodzilo mu o wlasne zycie, ale o nasze. To fakt, ze Wydzial E moglby go zabic, ale co by sie stalo, gdyby dzialania wydzialu okazaly sie nieskuteczne? Przeciez Nekroskop byl najpotezniejszym ze wszelkich istot zyjacych we wszechswiecie - trudno sobie nawet wyobrazic skutki jego dzialan, gdyby postanowil rozprzestrzenic zaraze... Bylby to koniec ludzkosci, o ktorej dobro tak dlugo i zazarcie walczyl. Problemy Harry'ego dopiero sie zaczynaly. Przebywajac w Krainie Gwiazd, odkryl, ze Wampyry znowu sie pojawily i to w jeszcze bardziej przerazajacej formie. Ich przywodca byl Szaitan - wcielony diabel! Udalo sie go ukrzyzowac i spalic. Z chwila gdy sily zyciowe Harry'ego zaczynaly go opuszczac, przy pomocy Ogromnej Wiekszosci zostal przeniesiony do metafizycznego Kontinuum Mobiusa, gdzie przemierzajac stulecia czasu przeszlego, przeszedl ostateczna metamorfoze. I to wlasnie obserwowalo trzynascioro czlonkow Wydzialu E, przebywajacych w Centrali podczas deszczowego niedzielnego poranka w polowie lutego 1990 roku... Zamglona, telepatyczna projekcja, blaknacy, trojwymiarowy hologram dymiacego ciala Nekroskopa, ktore coraz bardziej przyspieszajac, oddalalo sie w nieznane otchlanie. Jednak z chwila gdy jego wirujaca postac stawala sie coraz mniejsza kropka a pozniej juz tylko punkcikiem, by w koncu zupelnie zniknac, obserwatorzy zobaczyli niesamowita bezglosna eksplozje swiatla o barwie czystego zlota. I chociaz zdarzenie zaistnialo tylko w ich zbiorowym umysle, to wszyscy odwrocili sie, aby uniknac oslepiajacej intensywnosci blasku... oraz zeby odsunac sie od tego, co wylecialo z centrum eksplozji! Tylko dwoje z nich zobaczylo, jak w ostatniej chwili z centrum wybuchu popedzily miliardy zlotych drzazg, rozprzestrzeniajac sie na wszystkie strony i znikajac w nieznanych miejscach. Byly to czastki Harry'ego Keogha. Ale czy te zlote strzalki byly wszystkim, co po nim pozostalo? W pewnym sensie tak. Ale patrzac na to z drugiej strony, nie calkiem. Albowiem w chwili gdy pozbawiony ciala umysl Harry'ego rozczepil sie w niesamowitym wybuchu, pozostala swiadomosc, ze kazdy z jego elementow, kazda ze zlotych strzalek byla nim! I gdziekolwiek by sie one znalazly - w jakimkolwiek miejscu i czasie - echo i wiedza Harry'ego podazy wraz z nimi.Byl to tranzytowy hotel oddalony o dziesiec minut drogi od autostrady M25 i dwadziescia minut od lotniska Gatwick. Mial idealna lokalizacje i korzystaly z niego zalogi samolotow oraz pasazerowie, ktorzy odpoczywali w hotelu pomiedzy lotami lub zaraz po przylocie. Zwykle panowal tam spory ruch. Jednak normalnie w zamglony listopadowy poranek o 4:30 byloby tam calkiem spokojnie. Ale tym razem z uwagi na placz dziecka, jego zalosne zawodzenie oraz urwany krzyk, ktory dobiegl z jednego z pokoi, ochroniarz z nocnej zmiany wyruszyl szybkim krokiem, by sprawdzic, co sie stalo. Pozniej kompletnie zaszokowany tym, co zobaczyl, probowal skorzystac z telefonu i dosc nieudolnie przekazac informacje. Inspektor George Samuels liczyl sobie dwadziescia siedem lat, 180 cm wzrostu, mial kruczoczarne wlosy, duze uszy, przenikliwe spojrzenie szarych oczu, waskie cyniczne usta i wolal chodzic w mundurze niz w ciuchach cywilnych. Jego ojciec mial "znajomosci" i wszyscy akceptowali fakt, ze wspinanie sie inspektora po kolejnych szczeblach drabiny bylo nadspodziewanie szybkie i niekoniecznie zwiazane z jego wynikami w pracy. Dzisiejszej nocy inspektor obral sobie za cel odwiedzenie (a w zasadzie szpiegowanie) dowodcow kilku posterunkow znaj - dujacych sie na przedmiesciach Londynu. Poruszal sie nieoznakowanym samochodem sluzbowym i chwile po czwartej trzydziesci wszedl na teren posterunku w okolicy Reigate. W tym samym momencie odezwal sie telefon z prosba o interwencje. Patrole byly zajete dwoma wypadkami samochodowymi oraz awantura domowa wiec inspektorowi nie pozostalo nic innego, jak zajac sie zgloszona sprawa. Nie bylo dokladnie wiadomo, na czym polega problem, poniewaz sierzant odbierajacy telefon niewiele zrozumial z belkotliwej wypowiedzi osoby proszacej o interwencje. Samuels sklonny byl przypuszczac, ze brak podstawowych informacji dotyczacychzgloszenia wynikal przede wszystkim z nieudolnosci sierzanta. Tak czy owak chodzilo o hotel, ktory znajdowal sie kilka minut jazdy samochodem od posterunku, w poblizu portu lotniczego Gatwick. Poniewaz z hotelu wezwano rowniez karetke pogotowia, co mogloby sugerowac, ze nieznany problem znalazl juz rozwiazanie, najprawdopodobniej zajdzie jedynie koniecznosc spisania oficjalnego raportu na miejscu zdarzenia. Samuels wrocil do samochodu, przyczepil na dachu blyskajace niebieskie swiatlo i ruszyl w droge. W wypadku gdyby sprawa okazala sie dziwna i bardziej problematyczna, niz przypuszczal, zawsze mogl wezwac ekipe z wydzialu kryminalnego, ktora zajelaby sie calym balaganem i zbadala szczegoly. Gdyby rzeczywiscie stalo sie tam cos powaznego, to moze inspektor zyskalby przy okazji troche slawy... W hotelu Tangmore Samuels natknal sie na masywnego mezczyzne o posturze piesciarza, pelniacego nocna sluzbe ochroniarza. Mezczyzna ubrany byl w mundur za maly o dwa numery i czekajac na policjanta, wymachiwal rekami, stojac przed oswietlonym neonem wejsciem do hotelu. Rozmiar i fizyczna postura mezczyzny w polaczeniu z jego stanem dla wiekszosci policjantow bylaby wystarczajacym sygnalem wskazujacym, ze cos tu nie jest w porzadku. Ale nie dla Samuelsa, ktory sprawdzil stan swoich bialych rekawiczek, poprawil kapelusz i strzepnal kurz z munduru w chwili, gdy blady jak sciana ochroniarz z szeroko otwartymi oczami przedstawil sie jako Gregory Phipps i nawet nie podajac reki na powitanie, ponaglal do wejscia do srodka. W tej samej chwili zabrzmial sygnal karetki pogotowia. Jej reflektory zgasly, syrena obnizyla stopniowo wysokosc tonu, a sam pojazd gwaltownie zatrzymal sie przy krawezniku. Ze srodka wyskoczylo dwoch ratownikow medycznych i otworzylo tylne drzwi. Doswiadczony dowodca zalogi, niski, dojrzaly mezczyzna o szerokich ramionach i bystrym spojrzeniu, nie tracac chwili czasu, zwrocil sie do inspektora: -Przyjechalismy chyba do tego samego przypadku, sir. Co sie dzieje? -Dopiero co przyjechalem - odparl Samuels. - Wyglada na to, ze wezwal nas pan Phipps... zebysmy mogli pomoc w rozwiazaniu ewentualnego problemu. Phipps oblizal wargi i gestem zachecil wszystkich do przejscia przez pusty korytarz w kierunku windy. -Mam informacje od recepcjonistki z wczorajszego wieczoru - odezwal sie w koncu. - Myslalem, ze to nic waznego. Jakis facet, dosc zdenerwowany mezczyzna, zameldowal sie razem z dzieckiem, bez zony czy innej kobiety, po czym poszedl do swojego pokoju i juz stamtad nie wychodzil. To bylo kilka minut po szesnastej. Nic o tym nie wiedzialem az do dziesiatej wieczor, kiedy recepcjonistka skonczyla swoja zmiane. Nadjechala winda i cala czworka weszla do srodka. Kiedy Phipps naciskal palcem guzik drugiego pietra, widac bylo, jak bardzo jest rozdygotany. -Mow dalej - powiedzial Samuels, patrzac na swoje nienagannie przyciete paznokcie i dodajac niemal natychmiast: - Przy okazji, jestem tego samego zdania. W takim miejscu jak to mezczyzna meldujacy sie wraz z malym dzieckiem w hotelu nie jest niczym niezwyklym. Moze czekal na zone, przyjaciolke, a moze nawet na nianie, ktora miala przyleciec samolotem? Mozliwe tez, ze ta osoba przyleci wczesnie rano. - Wzruszyl ramionami i spojrzal pytajaco na Phippsa. Phipps przelknal sline i widac bylo, jak podskakuje mu jablko Adama. -Racja, tylko ze dziewczyna, to znaczy recepcjonistka, ma dobre oko i wiele zapamietuje. Zaniepokoila sie sytuacja bo... dziecko bylo na rekach i nie wygladalo za dobrze. Wygladalo na chore, a w jego poblizu nie bylo zadnej zony czy innej kobiety. Ponadto z pokoju 213 az do konca zmiany nie przeprowadzono zadnej rozmowy telefonicznej, nie slychac bylo halasow czy czegos podobnego. Pomyslalem to samo co pan: nie ma sie czym przejmowac. W takich sytuacjach zwykle powtarzam sobie: Greg, chlopie, nie szukaj klopotow. Jesli cos ma sie zdarzyc, to klopoty same cie znajda. -I znalazly? - Samuels zadal pytanie w chwili, gdy winda z lekkim wahnieciem zatrzymala sie na drugim pietrze. Phipps najwyrazniej zajal sie wlasnymi rozmyslaniami, poniewaz nie do konca zrozumial pytanie. -Znalazly? -Klopoty - westchnal inspektor, starajac sie ze wszystkich sil zapanowac nad zniecierpliwieniem.Jablko Adama na szyi Phippsa gwaltownie podskoczylo. -O Boze! Tak! - powiedzial zdecydowanie, choc niezbyt glosno. - Jakies pol godziny temu, kiedy stwierdzilem, ze dziecko placze juz zbyt dlugo, zapukalem do drzwi, zeby zobaczyc, co sie dzieje. Nikt nie odpowiedzial, wiec wszedlem do srodka... a potem wezwalem was. Wychodzac z windy, Phipps wskazal droge trzesaca sie ogromna dlonia. -Pokoj 213. - Skinal dodatkowo glowa, ale widac bylo, ze woli trzymac sie z tylu. - Wzdluz korytarza. -Prowadz - odezwal sie Samuels, ktory dopiero teraz zaczal odczuwac wplyw leku lub moze powaznego strachu ochroniarza. Ale czy to mozliwe w wypadku tak poteznego mezczyzny jak Phipps? Czlowieka, ktory bez cienia watpliwosci potrafil zadbac o siebie, jak rowniez skutecznie zajac sie innymi? Dlugi rzad swiatel umieszczonych w perspektywicznie zwezajacym sie suficie korytarza, blyskal i brzeczal, sprawiajac wrazenie, ze wszystkie lampy zaraz zgasna. Samuels stwierdzil, ze moze to byc taki sam problem, jaki dal sie zauwazyc w swietle neonow oswietlajacych wejscie do hotelu. W migajacym swietle dlugi korytarz sprawial surrealistyczne wrazenie, wywolane zludzeniem, ze sciany poruszaja sie. Swiatlo bylo bardzo dziwne i mrugalo jak stroboskop. Inspektor tez zamrugal, poczul lekki zawrot glowy i nie byl juz tak pewny siebie jak przy wejsciu do hotelu. Ponadto zachryple, placzliwe zawodzenie dlawiacego sie dziecka, ktore slychac bylo od dosc dlugiego czasu, bylo teraz bardzo wyrazne. Kiedy dotarli do pokoju 213, Phipps zatrzymal sie, wreczyl zapasowe klucze inspektorowi i cofnal sie o krok. -To tyle - powiedzial. - Dalej nie ide. Teraz... teraz to panska sprawa. - Pokrecil przy tym glowa jakby nie chcial brac odpowiedzialnosci za to, co dalej bedzie sie dzialo. Inspektor Samuels wzial go za reke i chcac oddac klucze, powiedzial: -Nie, ty otworz. Wowczas odezwal sie szef druzyny ratownikow medycznych: -Spokojnie, panowie. Nie tak predko! Najpierw musimy sie dowiedziec, co nas tam czeka. Nic o tym nie wiemy! Samuels odwrocil sie do niego i rzucil: -Gluchy pan jestes? Nie slyszysz, co tam sie dzieje? To przerazone dziecko. Na pewno cierpi i... -...i - przerwal mu Phipps trzesacym sie, bliskim zalamania glosem - tam jest cos znacznie wiecej niz dziecko. Ale prosze mnie nie pytac, co to, bo i tak nie jestem w stanie opowiedziec, co widzialem. Raz zobaczylem i nie mam zamiaru znowu na to patrzec. Zostaje tutaj, jesli nie macie nic przeciwko temu. Jesli chodzi o drzwi, to mysle, ze dam rade je dla was otworzyc. Wzial klucz, wlozyl do zamka i przekrecil. Nacisnal klamke i pchnal drzwi, ktore sie uchylily. -Chwileczke - odezwal sie po raz drugi sanitariusz. - Co to znaczy, ze nie moze nam pan opowiedziec, co jest w srodku? Czy grozi nam niebezpieczenstwo? -Niebezpieczenstwo? - Phipps pokrecil glowa. - Nie, nie sadze. Teraz juz nie. Ale to jest straszne. -Dobra - powiedzial Samuels. - Domyslam sie, ze to jakas zbrodnia. Wchodzimy. Uwazajcie, zeby niczego nie dotykac. Pewnie bedziemy musieli wezwac ludzi z kryminalnego. - Nastepnie otworzyl drzwi szerzej i wszedl do srodka... w ciemnosc. Tuz za nim poszli ratownicy medyczni. Inspektor odnalazl i wcisnal kontakt na scianie pokoju. Lampa na suficie zamigotala i nie przestawala migotac. Z glebi korytarza odezwal sie glos Phippsa: -Cos sie dzieje ze swiatlem juz od kilku godzin. W wiekszosci pokoi wszystko dziala, jak nalezy, ale tutaj i na korytarzu caly czas mruga. W piwnicy siedzi elektryk i probuje to naprawic. Hotelowy pokoj mial ksztalt litery L. Po lewej stronie znajdowala sie lazienka, w dluzszej zas czesci pokoju znajdowalo sie lozko, nocne stoliki oraz telefon. Dziecko, chlopczyk, ktory mial nie wiecej niz pietnascie miesiecy, siedzial na podlodze oparty o lozko i szlochal, tym razem calkiem cicho. Jego pielucha byla pelna, a na podlodze widac bylo mokre slady, ktore wskazywaly na to, ze wedrowal po niej. Oczy bolaly go od placzu, a rozowa twarzyczka byla umazana czyms brazowym. Na jego wlosach i reszcie ciala bylo o wiele wiecej tego brazowego. Wygladalo na to, ze chcial sie umyc, lecz jego wysilki tylko pogorszyly sytuacje. Nie robil wrazenia chorego, tylko zmeczonego, wystraszonego i bardzo nieszczesliwego. Samuels odwrocil sie, rzucil oskarzycielskie spojrzenie w strone Phippsa, ktory odsunal sie od drzwi i stanal oparty o sciane korytarza. Inspektor pokazal na dziecko i spytal: -Dlaczego go stad nie zabrales? Ale ochroniarz tylko pokrecil glowa. -Nie chcialem niczego dotykac. Stwierdzilem, ze najlepiej bedzie wszystko zostawic tak, jak zastalem. Mysle, ze pan tez nie bedzie chcial tu zbyt dlugo przebywac. - Nastepnie skinal glowa dodajac: - Tam, za rogiem, pan wszystko zobaczy. -Ho, ho! - zauwazyl mlodszy z sanitariuszy. - Jesli to dziecko umazalo sie gownem, to niech Bog blogoslawi jego biedna dupcie! -Zobacze, czy nie znajde gdzies kobiety, ktora zajelaby sie dzieckiem - powiedzial Phipps i zrobil pol kroku, zaczynajac oddalac sie od pokoju. -Zaczekaj! Zostajesz tutaj! - rozkazal Samuels. Nastepnie, unikajac ciemnych sladow i brazowych bobkow pozostawionych na dywanie, przeszedl obok lozka i minal rog pokoju, wchodzac do krotszej czesci pokoju. Zobaczyl tam biurko, stolik ze szklanym blatem, dwa krzesla... i cos na podlodze, w najbardziej oddalonej czesci pokoju. W tej czesci pomieszczenia oswietlenie bylo jeszcze gorsze niz w poprzedniej. Blyskajac i mrugajac zamienilo pokoj w kalejdoskop poruszajacych sie ksztaltow i cieni. Kiedy jednak inspektor gwaltownie zatrzymal sie, a nastepnie wolno ruszyl dalej, omijajac szklany stolik, zblizyl sie do tego, co bylo zwiniete w rogu... i kiedy migajace swiatlo chwilowo zablyslo gwaltowniej i dluzej... -Jezu Chryste! - padly zdlawione slowa z jego ust. Obok niego staneli ratownicy medyczni. Mlodszy z nich mial latarke, ktora oswietlil rog pokoju. W tej samej chwili Samuels cofnal sie, nogi ugiely sie pod nim, osunal sie na stolik i wycharczal: -Co to... co to jest, do diabla?! Starszy z ratownikow przykleknal i popatrzyl z bliska na nieznany obiekt. -To moze byc tylko jedno - odezwal sie zduszonym glosem. Wpatrywal sie w oswietlona latarka czlekoksztaltna mase wielkosci czlowieka. - To sa szczatki czlowieka albo duzego zwierzecia - kontynuowal szeptem. - Ale na litosc boska... czym bylo to, co zrobilo cos podobnego? Samuels odsunal stolik i zmusil swe nogi do zrobienia kilku krokow. Kiedy wzrok inspektora podazyl za swiatlem latarki, ktore przesuwalo sie wzdluz... ciala?... jego wargi mimowolnie cofnely sie, a twarz przybrala wyraz przerazenia. Gorna polowa ciala obiektu byla oparta o sciane w miejscu, gdzie laczyly sie one pod katem prostym, dolna zas czesc lezala plasko na podlodze, "promieniujac" na zewnatrz. Dywan oraz sciany za tym czyms byly zabarwione na czarno, co zapewne w bardziej normalnym swietle okazaloby sie kolorem ciemnoczerwonym. Oczyszczony do bialych kosci szkielet byl czesciowo zasloniety przez zwisajace na zewnatrz wnetrznosci, ktore przypominaly kielbasy o roznej dlugosci lub liczne kawalki rozebranego i pocietego miesa sprzedawanego na wage. Do pustej czaszki przylepila sie miazga mozgu. -To... to jest czlowiek! - powiedzial Samuels, kolyszac sie na nogach i coraz szybciej oddychajac. - To jest czlowiek i on... on... on... -Zostal przenicowany na druga strone! - rzekl mlodszy z ratownikow. - Patrzcie! Ta rurka sie porusza! Ta rurka, na ktora wskazal swiatlem latarki, byla w rzeczywistosci kurczacym sie przewodem pokarmowym, ktorego pofaldowany odbyt nagle rozwarl sie i oproznil dwudziestocalowa struga dywan. W tej samej chwili serce... bo cozby innego?... poruszylo sie i uderzylo szesciokrotnie w desperackiej probie wznowienia pracy, po czym zamarlo i gorna czesc ciala pochylila sie na bok, osuwajac sie wzdluz sciany na podloge. Ratownicy az sykneli z przerazenia i odskoczyli od tego niesamowitego obiektu. -To cos... ten zakrwawiony, popierdolony syf... to zylo?! -Nawet jesli tak - starszy zebral sily, zeby mu odpowiedziec - to i tak juz nic nie moglibysmy zrobic. - Nastepnie cofnal sie w glab pokoju i potknal sie o cos, o malo sie nie przewracajac. Przeszkoda okazalo sie nieprzytomne cialo inspektora Samuelsa. -Idz do samochodu. Wez ze soba ochroniarza i przyniescie worek na cialo. Ja zostane tutaj i zadzwonie po ekipe dochodzeniowa i jakas policjantke, zeby zajela sie dzieckiem. Ale dopoki nie przyjada, nie bedziemy niczego ruszac... no, moze z wyjatkiem tego. - Mruknal z dezaprobata i czubkiem buta poruszyl lezacym cialem Samuelsa. -Gliniarz to z niego raczej marny - stwierdzil mlodszy ratownik. -Zwykly cienias - zgodzil sie z nim starszy. - Im predzej go stad wyciagniemy, tym lepiej. Stojacy na korytarzu ochroniarz byl bardziej niz zadowolony, mogac towarzyszyc mlodszemu ratownikowi w drodze do ambulansu. Zaden z nich nie zauwazyl, ze w calym hotelu lampy zaczely normalnie dzialac. Jesli zas chodzi o chlopca, to wlasnie mocno zasnal i pochrapywal cichutko. 3:33... Znowu! Co to znaczy, do diabla?! - zastanawial sie Scott St John. Co z ta godzina? Zawsze nad ranem. Wlasciwie to wiedzial juz, o co chodzi, dlaczego prawie kazdego ranka od trzech miesiecy i trzech dni budzil sie wlasnie o tej porze... ale znowu ta przekleta liczba! Trzy, a wlasciwie trzy razy po trzy! Szczesliwa wygrana w jednorekim bandycie lub, jak na przyklad w wypadku Scotta St Johna, jego osobista wersja liczby 666. Ponadto przypuszczal (o nie, dobrze wiedzial), ze bedzie to calkowicie niepotrzebne przypomnienie o jego wlasnych godzinach, dniach i tygodniach piekla. Do tego jednak nie potrzebowal zadnych liczb, poniewaz i tak nigdy nie moglby zapomniec. Przez chwile rozgladal sie, szukajac Kelly lezacej po swojej stronie ich lozka, lozka, ktore bylo teraz tylko jego. Kiedy sie budzil nad ranem - co rzadko mu sie zdarzalo - to zawsze wlasnie tak szukal jej wzrokiem. O Boze, byl sam! Byl sam, samotny i zagubiony. Ten stan trwal od godziny 3:33 rano tamtej straszliwej niedzieli. Umysl Scotta natychmiast wycofal sie w przestrzen, gdzie wspomnienia nie byly tak przytlaczajace. Jednoczesnie zdawal sobie sprawe, ze calkowite zapomnienie nigdy nie bedzie mozliwe, ze nie potrafi zbyt dlugo nie przypominac sobie tego, co sie wydarzylo... Wiedzial, ze znowu nawiedzi go sen, sen o tym, jak ona umierala na szpitalnym lozku, przy ktorym siedzial bezradnie. I jak sam siebie przeklinal, po tym jak slabe wiotczejace palce Kelly zacisnely sie na jego palcach, budzac go z jednego koszmaru i wpedzajac w kolejny. Tak, przeklinal sam siebie za te chwile, kiedy jej palce poruszyly sie po raz ostatni, a on spal na krzesle smiertelnie znuzony bezustannym, trzydniowym czuwaniem. Trzy - ta piekielna liczba! Kelly byla pod wplywem silnych srodkow przeciwbolowych i nawet nie wiedziala, co czy on tam jeszcze jest. Nagly skurcz jej palcow byl mimowolnym skurczem, ostatnim impulsem wywolanym... no wlasnie, czym wywolanym? Moze w swej ukojonej podswiadomosci zauwazyla ciche skradanie sie kostuchy i starala sie zdobyc na jeszcze jeden wysilek, ktory moglby wydobyc ja z jej szponow. Scott poczul nacisk jej palcow i obudzil sie. Bol byl niewyobrazalny, zasnal i nie odwzajemnil jej ruchu. Czule, mimowolne scisniecie Kelly bylo o wiele lepsze od grzechoczacej smierci. Scott mial tylko osiem lat, gdy zmarl jego ojciec, a jednak wciaz pamietal zamierajace w bezruchu stechle powietrze. Jakze koszmarnie przerazajacym bylo obudzic sie i znowu przezywac to samo, tym razem z Kelly, i wiedziec, ze zapamieta to do konca swoich dni. Boze, ty przeklety draniu! - pomyslal Scott, majac na mysli siebie, a nie Boga. Nie chodzilo o to, ze Scott byl w jakimkolwiek stopniu pobozny, na pewno nie teraz. W koncu coz za Bog moglby dopuscic... Nie, tego nie wolno mu robic. Wciaz od nowa. Tak jak to czyni juz od trzech miesiecy, trzech tygodni i (policzyl szybko) od, tak, trzech dni. A ponadto trzech godzin i trzydziestu trzech minut! Troche czasu juz minelo, wiec wlasciwie trzech godzin i trzydziestu szesciu minut. Scott wiedzial, ze juz nie zasnie, wiec wstal z lozka. Ale obudzily go nie tylko wspomnienia. Chodzilo rowniez o sen oraz o ciemne godziny, w ktorych mu sie przysnil. W czasie, ktory mial inne znaczenie niz smierc Kelly. Byl tego pewien, choc nie wiedzial, skad ta pewnosc. Czasem i tylko przez moment przypominal mu sie jakis szczegol ze snu, po czym zaraz znikal, tak jak slowo, ktore masz na koncu jezyka, ktore nie chce sie przypomniec. Nie bylo tam niczego, co byloby zwiazane z poczuciem winy, nic strasznego czy smutnego ani tez nic nadnaturalnego, bo Scott w takie rzeczy i tak nie wierzyl. O ile zatem Scott obwinial siebie za to, ze nie zauwazyl chwili, w ktorej odeszla Kelly, o tyle przynajmniej byl w pewnym stopniu wdzieczny za to, ze zupelnie nic nie mogl zrobic w sprawie wyniszczajacej nieuleczalnej choroby, ktora mu ja zabrala. W jego snie, w tym pojawiajacym sie co pewien czas i niemozliwym do zapamietania snie, nie bylo poczucia winy ani tez nie byl to nawet koszmar. Na pewno bylo w tym cos dziwnego. Wystarczajaco dziwnego, zeby zbudzil sie o 3:33. Czesc snu wlasnie zaczynala mu sie przypominac. Znowu bylo to podobne do zapomnianego slowa na koncu jezyka lub raczej do sceny jawiacej sie na krawedzi umyslu. Drzazga lub strzalka ze swiatla pedzila poprzez ciemne miejsce, najciemniejsze sposrod mozliwych do wyobrazenia w kierunku... czego? Czy to byla twarz? Moze cyferblat zegara? Zegara wskazujacego godzine 3:33 i wiszacego gdzies tam w ciemnej pustce? A moze byla to tarcza do rzucania strzalkami? Ale po chwili strzalka zwolnila - zaczela zmieniac kierunek, jakby zaciekawiona, dokad dalejpodazac - aby w koncu skierowac sie wprost na Scotta. Wyszukujac go, o tak! z pewna doza wyczucia. Scott nieswiadomie wzdrygnal sie i zlamal zaklecie. Gdy tylko zorientowal sie, gdzie jest, wspomnienia umknely, pozostawiajac go sfrustrowanego i dopytujacego sie (pewnie juz zbyt wiele razy): Co to bylo, do cholery? Calkowita utrata pamieci krotkoterminowej czy co? A moze po prostu byl w polsnie? Poszedl do lazienki, wlaczyl swiatlo i spojrzal na swoja twarz w lustrze. Odkrecil kran z zimna woda i spryskal twarz, aby sie dobudzic, a potem obserwowal w lustrze, jak woda scieka mu po brodzie do umywalki. Boze, co za burdel! - pomyslal. - Scott, chlopie, jestes jedna wielka kupa gowna! Powinienes isc do terapeuty albo do psychiatry, a poniewaz nigdy nie ufales takim gosciom, to sam powinienes sobie zrobic terapie: wez sie w garsc i po prostu wracaj do pracy, poki jeszcze czeka na ciebie. Hm. Jesli praca rzeczywiscie czekala na niego... Pobliski kiosk otwierali o 5:45, wiec Scott musial do tego czasu obejsc sie bez papierosow. No i dobrze, ostatnio i tak zbyt duzo palil. Akceptujac i nienawidzac swego nalogu, Scott wymyslil sztuczke polegajaca na tym, ze wypalal ostatniego papierosa z paczki tuz przed polozeniem sie do lozka. Dzieki temu rano mogl zapalic papierosa dopiero po wyjsciu z domu i kupieniu nowej paczki. Dzieki temu mozna go bylo zobaczyc, jak spaceruje po ulicach o bardzo dziwacznych porach, tak jak to wlasnie teraz mialo miejsce. Pomyslal, ze musi wygladac jak menel: podkrazone oczy, nieumyty i nieogolony, z postawionym kolnierzem, rekami wcisnietymi gleboko w kieszenie plaszcza, przemierzajacy ulice polnocnego Londynu. Co gorsza, faktycznie czul sie jak menel, a przynajmniej tak to sobie wyobrazal. Czy to bylo uzalanie sie nad samym soba? Prawdopodobnie tak. Ale przynajmniej jeszcze nie zaczal pic. Jeszcze nie. Wedrujac ulicami, dotarl wreszcie do kiosku. Wewnatrz za lada siedziala kobieta, a lysy mezczyzna, jej maz, zajmowal sie sortowaniem dostarczonych rano gazet. Kobieta rozpoznala Scotta i nacisnela przyciski kasy, jeszcze zanim Scott siegnal po gazete i wymowil nazwe marki papierosow. Oczywiscie musiala go poznac, w koncu byl tutaj po raz dwunasty, a moze trzynasty (znowu ta przekleta trojka) z rzedu i to o tak dziwnej porze. Zaplacil i juz mial wyjsc, kiedy we wnetrzu sklepu zauwazyl obecnosc jeszcze jednej klientki: dobrze ubrana kobieta wyraznie pojawila sie w jego polu widzenia. Scott przypomnial sobie, ze juz ja widzial i to nie tylko w tym sklepie. Bylo w niej cos szczegolnego. Miala w sobie cos, co przed poznaniem Kelly moglo mu zawrocic w glowie. Z drugiej strony nie mial watpliwosci, ze tego typu kobieta na pewno nie byla samotna. Nie mozna bylo powiedziec, ze byla pieknoscia, ale z pewnoscia byla atrakcyjna. Ciezko byloby okreslic, z czego to wynikalo, ale w kazdym z jej ruchow czaila sie zagadka i pewien rodzaj magnetyzmu. No i patrzyla na niego - na Scotta-menela. Scott przypomnial sobie o wlasnym wygladzie, jeszcze wyzej postawil kolnierz, zaglebil sie w plaszcz, wyszedl ze sklepu i zatrzymal sie na chwile, zeby zapalic papierosa. Chwile pozniej poczul lekki dotyk dloni na ramieniu. Dotyk byl tak subtelny, ze latwo bylo go pomylic z trudno rozpoznawalna wonia perfum. A moze byl to tylko jej oddech, kiedy powiedziala: -Przepraszam. Wiem, ze to nie moja sprawa i nie chcialabym sie wtracac, ale... ona musiala byc bardzo wspanialym czlowiekiem. Scottowi szczeka opadla ze zdziwienia i to samo stalo sie z papierosem. Zauwazyl, ze chce go podniesc i w ostatniej chwili powstrzymal swoj ruch. Nie byl az takim menelem. Patrzac jednak z bliska na nia, zastanawial sie: czy to takie oczywiste? Slyszal o ludziach, ktorzy potrafia czytac cudze mysli. Aure czy cos takiego. -Tak, to oczywiste - powiedziala, jak gdyby czytala mu w myslach. - Przynajmniej dla mnie. Widac to wyraznie po twojej twarzy, twojej... postawie? Jestes... Jak to powiedziec? Emanujesz smutkiem. Czuje, jak smutek od ciebie promieniuje. -Czy... czy my sie znamy? - Scott w koncu odzyskal glos. - Moze znala pani Kelly? Czy juz kiedys sie spotkalismy? Przepraszam, ale wydaje mi sie, ze nie pam... -Nie - odpowiedziala krotko, przerywajac mu, po czym pospiesznie rozejrzala sie po ulicy. - Nie mielismy okazji blizej sie poznac i nawet teraz nie powinnismy ze soba rozmawiac. Ale wyczulam twoja obecnosc, znalazlam cie i obserwowalam. Twoj bol mowil za ciebie, tak duzo bolu, ze postanowilam sie przedstawic, byc moze zbyt wczesnie. -Co? - zdziwil sie Scott, cofajac sie w kierunku okna sklepu. - Co pani mowi? -Nigdy sie nie spotkalismy - powtorzyla - ale ty mnie znasz, a przynajmniej powinienes lub bedziesz mnie znac. - Zblizyla sie do niego i szepnela: - Ty jestes Jedynka ja jestem Dwojka a wkrotce pojawi sie Trojka. Rozumiesz? Widze po tobie, ze nie bardzo. Ja sama nie bardzo rozumiem siebie, wiec byc moze oboje potrzebujemy jeszcze troche czasu. Wariatka! - pomyslal Scott. Na ulicach zaczynal sie poranny ruch. Do chodnika podjechala taksowka, kierowca uchylil okno, wychylil sie i zawolal: -Prosze pani?! Wariatka stojaca obok Scotta skinela glowa odwrocila sie od niego, po czym ponownie zwrocila sie w jego strone. -Gdyby ktos ci zadawal dziwne pytania, staraj sie na nie nie odpowiadac. Jesli zauwazysz cos dziwnego, trzymaj sie od tego z dala, ale staraj sie to zbadac. Mysl o tym, co cie spotkalo, o swojej stracie, ale nie pograzaj sie w zalu, gniewie czy bolu. Nie szukaj mnie. Gdy przyjdzie wlasciwa pora, sama cie znajde. Jesli chodzi o Trojke, na razie jest tylko pytaniem, ale rownie latwo moze stac sie odpowiedzia. Zanim Scott zdazyl cokolwiek odpowiedziec, dotknela jego dloni, tym razem ciala, a nie samego rekawa. Poczul elektryczna iskre, poderwal sie lekko i mrugnal oczami. Nie mogac wymowic ani slowa, patrzyl, jak idzie chodnikiem do taksowki. Kiedy wsiadla, jeszcze przed zamknieciem drzwi spojrzala na niego po raz ostatni i dodala: -Scott, obiecaj, ze bedziesz bardzo ostrozny.Po czym zamknela drzwi i odjechala. Scott stal bez ruchu, calkowicie oslupialy i zdumiony tym spotkaniem. Nastepnie skierowal kroki w strone sklepu, gdzie sprzedawczyni zmieniala zarowke w lampie. -To juz czwarta w tym zasranym tygodniu! Cholerne zarowki... - marudzila pod nosem. - Wkrecam je i zaraz szlag je trafia! Przeciez to kosztuje grube pieniadze! Zeby... -Czy ta mloda kobieta - Scott przerwal jej monolog - ktora zaraz za mna wyszla... czy moze zna ja pani? Gdzie mieszka czy cos takiego. Sprzedawczyni wytarla rece w szmate i odrzekla: -Co? Ta dziewczyna, z ktora rozmawiales? Fajna babka, co? Przykro mi, zlotko, ale nie znam jej. Byla tu ze trzy albo cztery razy, ale niewiele powiedziala. To pewnie ranny ptaszek, bo widzialam ja tylko wczesnie rano. - Nastepnie przechylila glowe na bok, zmruzyla zartobliwie oko i dodala: - Nie przejmuj sie. Moze jak przyjdziesz jutro rano i znowu z nia pogadasz, to cos z tego bedzie? Scott wyszedl ze sklepu i skierowal sie do domu. I po raz pierwszy od bardzo dlugiego czasu jego umysl mogl zajac sie czyms innym niz rozpamietywaniem nieszczescia. Ta dziewczyna, kobieta, osoba, ktora mogla miec rownie dobrze dwadziescia dwa lata, jak i trzydziesci piec - kim ona, do cholery, byla? Skad wiedziala o Kelly i skad znala moje imie? O smutku mozna bylo sie latwo dowiedziec, to faktycznie promieniowalo z twarzy i postawy. Ale reszta? I o co chodzilo z ta Trojka? Powiedziala, ze jestem Jedynka, ona Dwojka i wkrotce pojawi sie Trojka... oraz ze Trojka nie byla tylko pytaniem, ale mogla z latwoscia stac sie odpowiedzia. Co to wszystko mialo znaczyc? A moze wszystko przeinaczyl i to on zwariowal? Co do wygladu: gdyby mial ja opisac, to jak by mial to zrobic? Cholera, nie pamietal! Wygladala, jakby ciagle zmieniala sie jej twarz. Ale jej dotyk... minimalny i ledwo wyczuwalny, wciaz wibrowal w jego ciele. A on czul... czul, ze znowu zyje. Czy byla Rosjanka Wloszka Amerykanka? Moze mieszanka tych trzech narodowosci? (Boze, znowu ta liczba!). Scott mial wiecej niz przecietna wiedze o jezykach, akcentach i dialektach, ale takiego rodzaju wymowy nigdy wczesniej nie slyszal. A moze byla tylko wytworem jego wyobrazni? Moze nie slyszal wyraznie, o czym mowila? A jednak wyraznie poczul, jak wypowiadala jego imie... choc wcale sie jej nie przedstawil. I o co chodzi z tymi dziwacznymi ostrzezeniami? Ludzie, ktorzy maja zadawac dziwne pytania? Trzymac sie z dala od dziwnych rzeczy i nie starac sie jej odnalezc? Hm. Na pewno poszuka jej jutro rano. W miedzyczasie dotarl do domu, przeszedl przez brame, ogrod i zblizyl sie do swoich drzwi... a tam juz na niego czekali mezczyzni ubrani na szaro, w plaszczach do polowy uda, o szarych, podobnych do siebie oczach i spojrzeniach lustrujacych Scotta od gory do dolu. Patrzyli na niego z wyraznym upodobaniem, szczegolnie ten wysoki i chudy, i najwyrazniej starali sie go sklasyfikowac i umiescic w ktoryms z wlasnych katalogow. Scott zauwazyl, ze jest zaskoczony ich obecnoscia i zastanawial sie, w jakim celu zjawili sie, kiedy jeden z nich zaszedl go od tylu, a Scott poczul uklucie pajaka na szyi tuz powyzej wysoko postawionego kolnierza. Kiedy jednak siegnal dziwnie zwiotczala reka, zeby strzepnac go z siebie, mial dziwna pewnosc, ze to wcale nie byl pajak. Kiedy ugiely sie pod nim nogi, a ich twarze zaczely rozmywac sie, zlapali go i podtrzymali - jeden z lewej, drugi z prawej strony, a trzeci, ten wysoki, powiedzial swoim cieniutkim glosem, ktory dobiegal jakby z bardzo daleka, ze otwiera samochod. Oczywiscie musialo byc ich trzech. Ale czego innego Scott mogl oczekiwac? A potem nastala ciemnosc i wrazenie odplywania, dryfowania, zanurzania sie...wal sie hotel o wysokim, ale nie rzucajacym sie w oczy standardzie. Zmeczony oficer dyzurny schodzacy z nocnej zmiany wlasnie przygotowywal sie do przekazania swych obowiazkow, natomiast ludzie z porannej zmiany przygotowywali przesluchanie. Idacy glownym korytarzem do swojego biura Trask przystanal i patrzyl na nieprzytomnego mezczyzne lezacego na szpitalnym lozku na kolkach. Mezczyzna mogl liczyc okolo trzydziestu pieciu lat, mial niebieskie oczy i krotko przystrzyzone jasnoblond wlosy. Mial 180 cm wzrostu, ale wygladalo na to, ze nie wazy tyle, ile przecietni mezczyzni podobnego wzrostu. Albo dbal o linie i trenowal sport, albo po prostu w ogole nie troszczyl sie o siebie. Mozliwe tez, ze jedno i drugie, choc raczej bardziej prawdopodobne byloby to drugie. Przypuszczalnie spal w ubraniu, nie czesal wlosow, od dwoch dni sie nie golil, co tylko pogarszalo jego wyglad. -A to kto? - spytal Trask, kiedy jeden z trzech mezczyzn otwieral drzwi do pokoju przesluchan. Jan Goodly, bardzo wysoki i szczuply mezczyzna, dysponujacy niezwyklym talentem pozwalajacym przewidywac przyszlosc, zamrugal oczami i odpowiedzial: -Tez cie witam, Ben. Jesli zas chodzi o tego goscia, to zgodziles sie go sprowadzic i podpisales odpowiednie papiery. -Tak, ostatnio podpisywalem mnostwo papierow - pokiwal glowa Trask. - To dlatego tak wczesnie przyszedlem. Moze w koncu uda mi sie przeczytac jakis dokument, na ktorym zostawiam swoj podpis. -Jak zwykle jestes przepracowany - rzekl prekognita, usmiechajac sie, co zdarzalo mu sie bardzo rzadko. Zazwyczaj wyraz twarzy Goodly'ego emanowal przygnebieniem, oprocz wielkich brazowych i cieplych oczu, ktorych widok dzialal rozbrajajaco. Usmiech zniknal z twarzy Goodly'ego rownie szybko, jak sie pojawil, po czym prekognita kontynuowal: -To jest Scott St John. Jeden z naszych ludzi namierzyl go na konferencji OPEC w Wenezueli. Jest tlumaczem, przeklada glownie z dialektow arabskich. Moglismy go juz wowczas sprawdzic, jakies trzy miesiace temu, ale zmarla mu zona i chcielismy mu dac czas, zeby doszedl do siebie. Jednak wyglada na to, ze jeszcze nie w pelni doszedl do siebie. Wyglada rowniez na to, ze jest w depresji. Na kilka miesiecy przed Mentalni szpiedzy z Wydzialu E, ktory miescil sie w centrum Londynu, cieszyli sie "spokojnym okresem". Obowiazki agentow, w tym najtajniejszym i najdziwniejszym z wydzialow wywiadu Zjednoczonego Krolestwa stawaly sie w takich chwilach zwyczajna rutyna. Oczywiscie nasluchiwali o czym mysla niektore osoby, monitorowali pogarszajacy sie stan ekologii planety, sledzili ruch okretow o napedzie atomowym, a takze przemieszczanie sie glowic nuklearnych w najbardziej odleglych rejonach i glebinach oceanow oraz zajmowali sie wykrywaniem potencjalnych zagrozen ze strony organizacji terrorystycznych, ale to wszystko stanowilo rutynowe, najzwyklejsze zajecie, jakim paral sie Wydzial E oraz zatrudnieni w nim esperzy. Krotko mowiac, agenci wydzialu cieszyli sie ze stosunkowo spokojnego okresu czasu. Szefem Wydzialu E byl Ben Trask. Byl to mezczyzna o szarych wlosach i zielonych oczach w wieku okolo trzydziestu pieciu lat, mierzacy 175 cm wzrostu, z lekka nadwaga i o nieco opadnietych ramionach. Wyraz jego twarzy mozna bylo okreslic jako posepny, a wynikalo to z jego talentu. W swiecie, w ktorym tak trudno bylo o zdzblo prawdy, czlowiek, ktory byl ludzkim wykrywaczem klamstw, nie mial zbyt wiele powodow do radosci. Polprawdy, polityczne wykrety, defraudacje, naglowki prasowe i kompletne mistyfikacje napieraly na Traska ze wszystkich stron. Trask czasami myslal, ze nie jest w stanie podolac dluzszemu przetwarzaniu klamliwych informacji. Jego ludzie wiedzieli o tym i chociaz czasami w rozmowach pomiedzy soba nie zawsze mowili sobie o wszystkim, to jednak zwracajac sie do Traska, niezmiennie mowili prawde, cala prawde i tylko prawde. Od samego rana Trask odczuwal naglaca potrzebe uporzadkowania rosnacej sterty papierow, co sprawilo, ze wyruszyl do pracy bardzo wczesnie. Jednak, jak sie okazalo, nie byl wyjatkiem. Pomimo ze bylo dopiero kilka minut po siodmej, w Centrali Wydzialu E panowal spory ruch. Centrala zajmowala oddzielne ostatnie pietro budynku, w ktorym znajdo konferencja w Wenezueli podpisal kontrakt na te robote i wlasnie wowczas jego zona zachorowala na smiertelna chorobe. Po jej smierci polecial do pracy i staral sie wypelnic warunki umowy. Siedzial w Wenezueli dzien lub dwa, a pozniej wyjechal z konferencji. Wtedy rzeczywiscie sie zalamal i wowczas namierzyl go nasz czlowiek. -Faktycznie dysponuje jakimis zdolnosciami? - Trask pokiwal glowa. -To dlatego go tu sprowadzilismy - odparl Goodly. - Jesli cos potrafi, dowiemy sie. Dyskretnie go obserwowalismy, ale jak dotad niczego szczegolnego nie zauwazylismy. Wiec moze to byc cos, z czym jeszcze sie nie zetknelismy. Wiem, ze zgodzisz sie na to, zeby wykorzystac rowniez nowy talent. -Scott St John, powiadasz? - Trask odsunal sie, pozwalajac na wtoczenie wozka do sali przesluchan. - Ale dlaczego pozbawiliscie go przytomnosci? Uwazasz, ze jest niebezpieczny, czy cos takiego? -Tak wyczytalismy w jego danych biograficznych. Jego ojciec, Jeremy St John, byl dyplomata. Przez siedem lat pelnil funkcje brytyjskiego ambasadora w Tokio. Rozwiodl sie i sam wychowywal dziecko, ale nie mial dla niego zbyt wiele czasu. Dlatego Scott spedzal duzo czasu z japonskim ochroniarzem, ktory byl kiedys w yakuzie i dobrze znal sie na wschodnich sztukach walki. Scott St John ma czarny pas w karate oraz spore umiejetnosci w innych odmianach sztuk walki. - Prekognita przerwal na chwile, wzruszyl ramionami i dodal: - Poniewaz istniala mozliwosc, ze nie poszedlby z nami dobrowolnie... hm, nie chcielismy ryzykowac. -Hm - powiedzial Trask marszczac brwi. - Nie sadzisz, lan, ze czasem mozemy przesadzac? -To mozliwe, od czasu do czasu - zgodzil sie prekognita. - Ale nieraz po prostu nie mamy innego wyjscia. Mysle, ze zazwyczaj mamy racje, postepujac w podobny sposob. -Masz, racje. Ale w naszej pracy, majac pelna niezaleznosc oraz wladze pozwalajaca praktycznie na wszystko... Wiesz, co mowia o wladzy absolutnej? Goodly skinal glowa z ponurym wyrazem twarzy. -Ale to nie ten rodzaj wladzy, Ben. Jesli o mnie chodzi, to nie spotkalem takiej grupy ludzi, ktorzy byliby rownie malo podatni na korupcje jak czlonkowie Wydzialu E. Wiesz nawet lepiej ode mnie, ze jest to czysta i niepodwazalna prawda. Trask usmiechnal sie gorzko i rzekl: -Ale nie zawsze tak bylo, prawda? Pamietasz Geoffreya Paxtona? Przeciez byl u nas. Nie zapominajmy tez o Normanie Wellesleyu, poprzednim szefie wydzialu. Goodly pokrecil glowa. -Geoffrey Paxton byl czlowiekiem ministra i zostal do nas przydzielony, zeby miec na oku Harry'ego Keogha. A Norman Wellesley byl tylko wyjatkiem potwierdzajacym regule. Mial na tyle szczelnie zamkniety umysl, ze nie moglismy zobaczyc, co w nim siedzi. Ale teraz sam wiesz, jak jest, nie potrzebujemy zadnych straznikow, ktorzy musieliby nas ochraniac i sprawdzac. Nawzajem sie sprawdzamy, obserwujemy i ochraniamy. -lan - Trask tylko sie usmiechnal - gdybys kiedys szukal roboty, to mozesz robic za czesc mojej swiadomosci. - Nastepnie ruszyl korytarzem w strone swego biura, rzucajac tylko na odchodnym: - Daj mi znac, jak wam idzie z tym St Johnem, OK? -Oczywiscie - odpowiedzial Goodly i ruszyl w slad za swymi przyjaciolmi do pokoju przesluchan. Scott St John odzyskal przytomnosc pod wplywem cuchnacego roztworu amoniaku. Siedzial i probowal powstac, co jednak okazalo sie bezskutecznym wysilkiem, poniewaz zostal przywiazany za nadgarstki do poreczy krzesla. -Co to, kurwa...?! - zaczal mowic, ale natychmiast sie zakrztusil i poczul kwasny, aloesowy smak w suchych ustach. Zalzawionymi oczami probowal rozejrzec sie po otoczeniu. Znajdowal sie w pokoju podobnym do celi, bez okien, z szara wykladzina na podlodze i jedna lampa zwisajaca z sufitu nad dlugim biurkiem, przy ktorym siedzialo dwoch mezczyzn zwroconych przodem do niego. Trzeci, bardzo wysoki mezczyzna (ktorego Scott natychmiast rozpoznal jako jednego z porywaczy), odwrocil sie wlasnie do swoich kolegow i wyrzucil zuzyta ampulke do kosza na smieci. Kiedy Scott dochodzil do siebie, wysoki mezczyzna usiadl za biurkiem obok pozostalych. Trzy twarze znajdowaly sie w cieniu rzucanym przez swiatlo, ktorego zrodlo znajdowalo sie u gory, za nimi. Scott czul na sobie ich spojrzenia i tak czujna obserwacje, ze odbieral wrazenie, jakby ich wzrok przedostawal sie do jego wnetrza. Bylo to dosc niezwykle wrazenie, jakby ktos go przeszukiwal bez dotykania lub jakby ktos wnikal do jego umyslu. Scott, na tyle na ile potrafil, skupil sie na ich twarzach, co wczesniej, w chwili porwania, nie bylo mozliwe. Wysoki i chudy wygladal na najwazniejszego z calej trojki. Siedzial z prawej strony biurka, pochylil sie do przodu i zaczal mowic piskliwym, ale groznym glosem: -Wyglada na to, ze pan do nas wrocil, panie St John. Moze sie pan czegos napije? Moze szklanke wody? Scott wybaluszyl na niego oczy i odparl: -A niby jak mam sie napic? - Z trudem wydobyl z siebie slowa. Mial kompletnie wysuszone i piekace gardlo. - Moze przez slomke? - Szarpnal przywiazanymi rekami i sprobowal zwilzyc wargi suchym jezykiem. -Mniej wiecej w taki sposob - padla odpowiedz. - Przez slomke, zeby pozbyc sie tego smaku. Wiemy, jak dziala na ludzi ten srodek pozbawiajacy przytomnosci. Moze powtorze pytanie: napije sie pan czegos? Scott chcial powiedziec, ze tak, ale zamiast tego zaprzeczyl glowa. Nie chcial sprawiac draniowi satysfakcji. -Nie bede niczego pic! - warknal. - Chce wiedziec, gdzie jestem i dlaczego sie tu znalazlem. I kim wy jestescie, i co, do cholery, wyrabiacie! Zostalem zaatakowany, podano mi srodki pozbawiajace przytomnosci i porwano mnie spod domu... Bog jeden wie, co jeszcze mi zrobiliscie! Zaloze sie, ze ktos znajdzie sie w powaznych klopotach, kiedy to wszystko sie wyjasni. Wysoki skinal glowa i bez zadnej zmiany wyrazu twarzy odparl: -Postaramy sie odpowiedziec na panskie pytania, a pozniej sami zadamy kilka pytan. Prosimy takze, zeby sprobowal pan sie tak nie gniewac. Taka postawa nie poprawi naszej wspolpracy i moze tylko przedluzyc cala procedure. Scott z niedowierzaniem pokrecil glowa, probujac zorientowac sie, o co tu wlasciwie chodzi. Wydawalo sie, ze istnieje tylko jedno wyjasnienie. -Zlapaliscie niewlasciwego czlowieka. Zrobiliscie powazny, blad bez wzgledu na to, kogo chcieliscie schwytac. Kiedy jednak zobaczyl, ze nie wywarlo to zadnego wrazenia, dodal: -Kim wy, do diabla, jestescie? MI5, KGB, Stasi czy cos takiego? Na pewno nie jestescie z policji. -Nie - odpowiedzial ze spokojem wysoki - nie jestesmy z policji. Ale mozesz nas uwazac za rodzaj policji i moge cie zapewnic, ze to, co tutaj robimy, nie jest nielegalne, oraz ze nie stanie sie panu zadna krzywda. Jesli chodzi o pozostale pytania... chce pan wiedziec, kim jestesmy, gdzie pan jest i dlaczego? To zrozumiale, moj kolega postara sie udzielic kilku odpowiedzi. - Spojrzal na siedzacego obok mezczyzne i Scott zrobil to samo. Wydawalo sie, ze z jego twarza bylo cos niewlasciwego. Znajdowala sie czesciowo w cieniu, ale oczy Scotta dostosowaly sie do slabego oswietlenia, dzieki czemu zauwazyl sztywnosc cechujaca wyraz twarzy drugiego z mezczyzn. Scott mial niejasne wrazenie, ze gdzies juz widzial te twarz, prawdopodobnie przed swoim domem, kiedy mezczyzna zblizal sie do niego, ale poniewaz zdarzenia przebiegaly zbyt szybko, nie mial pewnosci co do swoich wspomnien. Jednak teraz byl pewien co do tego, ze twarz mezczyzny nie byla zwyczajna. Scott patrzyl na Paula Garveya, telepate z Wydzialu E. Garvey byl wysokim i postawnym mezczyzna w mniej wiecej tym samym wieku co St John i jeszcze dziewiec miesiecy wczesniej byl przystojny. Jednak kiedy starl sie z maniakiem seksualnym i nekromanta Johnnym Foundem, stracil wieksza czesc lewej polowy twarzy. Mimo ze operowali go najlepsi neurochirurdzy w Anglii, polaczenia nerwowe miesni mimicznych wciaz jeszcze nie funkcjonowaly prawidlowo. Poniewaz mogl smiac sie tylko prawa polowa twarzy, to zeby uniknac dziwnego wyrazu, calkowicie unikal usmiechu. Rowniez poprawnosc wymawiania slow pozostawiala wiele do zyczenia, w zwiazku z czym Garvey musial bardzo pieczolowicie formulowac swoje wypowiedzi. Teraz wlasnie mowil w taki sposob: -Wspomnial pan o KGB i Stasi, panie St John. Nie nalezymy do zadnej z tych organizacji. Jesli zas chodzi o MI5, to jest pan juz blizej. Faktycznie jestesmy czlonkami wydzialu nalezacego do tajnych sluzb Zjednoczonego Krolestwa. Znajduje sie pan w naszej kwaterze glownej, gdzie mamy okazje pana goscic... przez jakis czas. -Dobra - zauwazyl ponuro Scott, wciaz jeszcze zmieszany i odwodniony - zanim utniemy sobie dalsza pogawedke, moze jednak napije sie czegos... jezeli uwolnicie mi rece. Ale moze wczesniej wyjasnicie mi, dlaczego zostalem pozbawiony przytomnosci? Garvey skinal glowa a kiedy trzeci z mezczyzn wstal i wyszedl z pokoju, powiedzial: -Zgadzam sie, ze byl to niezbyt szczesliwy, lecz niestety konieczny srodek zapobiegawczy. Wynikal on czesciowo z charakteru naszej pracy, a czesciowo z panskiej biografii. Ma pan czarny pas w karate, panie St John. Poza tym budynkiem nie moglismy panu wyjasnic, kim jestesmy, nie posiadamy rowniez legitymacji, ktore wygladalyby przekonujaco. Niewiele osob wie, gdzie sie znajduje nasza kwatera glowna, no i przede wszystkim zakladalismy taka mozliwosc, ze bedzie sie pan nam sprzeciwial, byc moze dosyc gwaltownie. -To dosc prawdopodobna mozliwosc - wtracil sie lan Goodly. - Jezeli o mnie chodzi, zakladalem bardzo duze prawdopodobienstwo oporu. -No i mial pan racje - odpowiedzial Scott. - Nie poszedlbym z wami bez naprawde waznego powodu. W mojej pracy porusza sie dosc dyskretne tematy i mam wrodzona sklonnosc do tego, zeby uwazac na podejrzanych obcych. Kiedys w Rijadzie, w Arabii Saudyjskiej... -Wiemy - powiedzial Garvey. - Dotarli do pana, nazwijmy to "agenci obcego mocarstwa", ktorzy chcieli poznac szczegoly rozmow prowadzonych pomiedzy saudyjskim ministrem ds. wydobycia ropy naftowej a dyplomatami na spotkaniu, gdzie byl pan tlumaczem. Zaproponowano panu spora kwote, a pan odmowil i powiadomil o probie przekupstwa. Kilku irackich, nazwijmy to, "dyplomatow" musialo spakowac walizki i wrocic do domu. To bylo dosyc glosne. Scott uwaznie mu sie przyjrzal, pomyslal chwile i odrzekl: -Takie szczegoly moga potwierdzic wasza tozsamosc. Oprocz wywiadu nikt inny o tym nie wiedzialby. Jestem pod wrazeniem. Czy teraz mozecie mnie juz rozwiazac? Trzeci z mezczyzn, "poszukiwacz" Frank Robinson, ktory potrafil wynajdywac ludzi obdarzonych zdolnosciami paranormalnymi, wrocil do pokoju, niosac szklanke z napojem. Mial takze w reku klucz od kajdanek i rzucil pytajace spojrzenie Goodly'emu. Prekognita kiwnal glowa wyrazajac zgode, ale ostrzegl: - Scott, uwolnimy panu rece, ale jesli bedzie sie pan zachowywal wbrew naszym zyczeniom, to bede strzelac... srodkiem usypiajacym. Wowczas bedziemy musieli zaczynac wszystko od nowa. Czy to jasne? Nie bedzie pan nam sprawiac klopotow? Scott z niechecia pokiwal glowa. Wowczas Robinson zblizyl sie do niego, postawil szklanke na podlodze i uwolnil nadgarstki St Johna, ktory uwaznie mu sie przygladal. Poszukiwacz mial wlosy jasnoblond, byl mlody - w wieku okolo dwudziestu jeden, dwudziestu dwoch lat - a jego chlopieca twarz pokryta byla wielka iloscia piegow. Pomimo mlodego wieku mial na tyle doswiadczenia, ze zaraz po zdjeciu kajdanek pospiesznie odsunal sie, nie podejmujac niepotrzebnego ryzyka. Scott podniosl szklanke, napil sie, po czym skupil uwage na mezczyznach siedzacych za biurkiem. Na biurku przed Goodlym lezala teraz bron - prawdopodobnie pistolet z nabojami usypiajacymi. Pomiedzy jednym a drugim lykiem Scott warknal: -No dobra, skoro juz sie przedstawiliscie, mozecie powiedziec, o co chodzi? O co chcecie mnie zapytac? -Scott - tym razem odezwal sie Robinson, ktory zdazyl w miedzyczasie zajac swoje miejsce za biurkiem. - Czasami rekrutujemy odpowiednich ludzi do naszego wydzialu. Za odpowiednich uznajemy osoby obdarzone talentem. Ostatnio stwierdzilismy, ze pan moze byc taka osoba. -Tylko dlatego, ze jestem patriota, powaznie traktuje swoja prace i jestem nieprzekupny? - Scott pokrecil glowa. - Takich ludzi znajdziecie na kopy. Brytyjczykow o podobnych kwalifikacjach... a moze chcecie mi zaproponowac to samo co Irakijczycy w Rijadzie, tylko teraz mam to robic dla wlasnego kraju? Bede to robic "dla sprawy". - Nawet nie probowal ukryc swojego sarkazmu i sceptycyzmu. -Scott, nawet nie wiemy, o co mozemy cie poprosic. - Robinson pokrecil glowa. - Nie mamy pojecia, co potrafisz, jeszcze nie. Wlasnie tego chcielibysmy sie dowiedziec. Chcialem jednak uprzedzic, ze nasze pytania moga wydawac sie dziwne... a moze nie. To zalezy od tego, co sam wiesz o sobie, poniewaz czasami stykamy sie z ludzmi, ktorzy nawet nie wiedza o tym, ze posiadaja szczegolne zdolnosci. Scott ponownie pokrecil glowa. -To pomylka. Lecz zanim zdazyl cos dodac, przerwal mu lan Goodly: -Mysle, ze najlepszym sposobem, zeby sie czegos dowiedziec, bedzie postawienie kilku pytan. Tak wiec, nawet gdyby nasze pytania wydalyby sie panu dziwne, prosze zastanowic sie nad kazdym i szczerze na nie odpowiedziec. -Czy w panskim zyciu dzieje sie cos dziwnego? - padlo pierwsze z pytan zadane przez Goodly'ego. - Cos, czego wczesniej lub ostatnio nie moglby pan wytlumaczyc? Scott znowu poczul niewytlumaczalne wrazenie bycia obserwowanym lub odczuwanym, czy tez podsluchiwanym, tyle ze od wewnatrz. Co wiecej, poczul, ze jest w pelni wybudzony, czujny i uwazny. Nagle przypomnial sobie kobiete, ktora ostrzegala go kolo kiosku: "Jesli ktos zadawalby ci dziwne pytania, staraj sie nie odpowiadac". To samo w sobie wydawalo sie dziwne: rodzaj przepowiedni, wiedzy na temat tego, co sie wydarzy? Cokolwiek to bylo, Scott natychmiast zaslonil swoj umysl... a potem zadal sobie pytanie: A to co...?! A jednak instynktownie wiedzial, co robi, wiedzial, ze chroni swoja prywatnosc i nie pozwala na penetracje wlasnego umyslu. Po drugiej stronie pokoju za biurkiem dwojka kolegow ponurego szefa wyprostowala sie na swoich krzeslach, przybierajac postawe wskazujaca na najwyzszy rodzaj uwagi. Skupili spojrzenia na Scotcie, jakby nagle powiedzial cos bardzo waznego. Znowu pojawilo sie "a to co?!", poniewaz Scott myslal teraz o czyms, czego nie bardzo rozumial. -A wiec? - powiedzial Goodly, ktorego postawa nie ulegla zmianie. -A niby co dziwnego? - odpowiedzial pytaniem Scott. - Raz jest lepiej, raz gorzej, jak u kazdego. Ostatnio raczej gorzej, ale nie sadze, zeby to bylo dziwne.? - Klamstwo! Na ich pierwsze pytanie sklamaljak kryminalista, ktory chce cos ukryc! Co sie z nim dzieje, do diabla? Dlaczego zgadza sie postepowac zgodnie z radami calkowicie obcej osoby, kobiety, ktora widzial dzisiaj rano pierwszy raz w zyciu? Z drugiej strony tych ludzi rowniez spotkal dopiero dzisiaj, no i ona nie wbila mu zadnej igly! Wylacznie go dotknela - dotknela dlonia - i nawet teraz, na sama mysl o tym, poczul ten dotyk. Kiedy Scott prowadzil wewnetrzne rozwazania, trojka za biurkiem zblizyla glowy do siebie i szeptem wymieniala jakiesuwagi. Po chwili glowy oddalily sie od siebie i Goodly zaczal zadawac pytania: -Wyglada pan na osobe, hm... wysoko oceniajaca prywatnosc, panie St John. Sadzimy, ze cos pan ukrywa, opiera sie i nie mowi nam calej prawdy. Czy faktycznie tak jest? Czy nasze zalozenia sa sluszne? -Tak, cenie sobie prywatnosc - odpowiedzial Scott. - Mozecie to uznac za fakt. Ponadto jesli uznam, ze ktores z waszych pytan wyda mi sie zbyt wscibskie, to rowniez na nie odpowiem. -Aha. A czy pytanie o dziwne rzeczy w panskim zyciu rowniez uznaje pan za wscibskie? Scott postanowil ich zmylic. Nie chcial przyznac sie do niczego dziwnego, choc nie znal dokladnie powodow swej nieufnosci. Poza tym chcial sie dowiedziec czegos wiecej o spotkanej tajemniczej kobiecie, zanim postanowilby komus o niej opowiedziec, jesli w ogole by to kiedys nastapilo. -Sluchajcie - zaczal Scott - chcecie sie czegos dowiedziec o tym, co dziwne? Moge wam cos o tym opowiedziec. Na swiecie zyje pelno szumowin: szalonych, zadnych mordu psychotycznych metow. Terrorysci, uzaleznieni socjopaci, kompletne swiry, pedofile i fundamentalistyczni popierdolency wszelkiego rodzaju, ktorzy mogliby ci poderznac gardlo za samo spojrzenie na nich. Zyja bez problemow i nic zlego im sie nie dzieje. Moga byc bezdomni, znajdowac sie w wiezieniu albo jakims wlasnym raju, ale po prostu zyja. Sa takze przyzwoici ludzie, jak moja zona, ktorych dopada jakas bakteria i w krotkim czasie umieraja. Wiec mam do was pytanie: Jesli to niedziwne, ze moja cudowna Kelly zmarla, a tamte szumowiny wciaz zyja to co mozecie nazwac dziwnym zdarzeniem? Jesli uwazacie, ze to jest dziwne, to zgadzam sie z wami. W moim zyciu nie wydarzylo sie nic dziwniejszego. Byc moze byl to falszywy trop, lecz dzieki temu wyznaniu Scott odczul ulge. Od dawna chcial o tym powiedziec, a wlasciwie wyrzucic to z siebie. W koncu to powiedzial i nadal temu glebokie znaczenie. Goodly spojrzal na Garveya, a potem na Robinsona, obaj wygladali na zdezorientowanych. Scott wyczul, ze chociaz nadal byli czujni, to ich zainteresowanie nie bylo juz tak glebokie jak wczesniej. Byc moze ich ciekawosc zostala w jakims stopniu zaspokojona. Ale Goodly jeszcze nie skonczyl ze swoimi pytaniami. -Scott - (najwyrazniej staral sie jak najuwazniej dobierac slowa) - wiemy, ze od czasu do czasu uprawiasz hazard. Nie jestes jeszcze hazardzista ale... -...ale - przerwal mu Scott - czasami ludzie, dla ktorych pracowalem - Rosjanie, Arabowie i wielu innych - chcieli udac sie do kasyna i wowczas wzywano mnie, zeby sluzyc pomoca w tlumaczeniu, wyjasnic, na czym polega gra, lub po prostu do towarzystwa. To fakt, ze gralem czasem w londynskich kasynach i zawsze mialo to miejsce w ramach pracy, jednak nigdy nie stracilem pieniedzy ani tez zbyt wiele nie wygralem. -Nie masz zbyt wiele... szczescia? Scott zmarszczyl brwi i odrzekl: -Ale tez nie mam strasznego pecha. I co z tego? -Moze bede mowil bardziej otwarcie. - Goodly cofnal sie na krzesle. - Czy wiesz, co oznacza slowo telekineza? -Jestem tlumaczem! - zachnal sie Scott. - Nie znam greki, ale wiem, ze jest to slowo pochodzenia greckiego. Czy chcesz obrazic moja inteligencje? Oczywiscie, ze wiem, co znaczy telekineza! -Przepraszam. Czy nie zdarzylo ci sie czasem, hm, poruszyc jakims przedmiotem? Sila umyslu? -Co? - Scott prawie wstal, ale zaraz usiadl, gdy zobaczyl, ze Goodly trzyma w dloni pistolet ze strzalkami. - Co powiedziales? Poruszac rzeczami sila umyslu? Czy to jakis dowcip? -Scott, spojrz na mnie - tym razem odezwal sie Paul Garvey. Mowil zdecydowanym i nieznoszacym sprzeciwu glosem. Kontynuowal, gdy tylko Scott popatrzyl na niego. - Czy potrafisz czytac w moim umysle? Potrafisz? Czy robisz to wlasnie teraz? Scott wzmocnil sile swoich oslon - byl zdziwiony, ze potrafi cos takiego - i pomyslal: Co sie, do diabla, ze mna dzieje? O co tu chodzi, do cholery?... Trzymal jednak swoje mysli w glebokim ukryciu (sam nie wiedzial, w jaki sposob to zrobil!), az w koncu odzyskal nad soba kontrole i powiedzial na glos: -To by bylo tyle. Powiedzielismy sobie juz wszystko. - Po czym dodal wstajac: - Ja stad wychodze!Goodly wycelowal w niego ze swego pistoletu z usypiajacymi strzalkami i odparl: -Nie, jeszcze nie skonczylismy. I nigdzie nie pojdziesz. Przynajmniej na razie. Siadaj! Scott wsciekl sie, co wyraznie bylo widac w wyrazie jego twarzy, ale posluchal polecenia i usiadl. Wciaz nie byl pewny, na czym stoi, i w zasadzie jedyne, czego byl absolutnie pewien, to widok broni w rekach Goodly'ego. Za to w tym samym czasie wstal mlody piegowaty Frank Robinson. Pochylil sie i oparl dlonie na blacie biurka. -Scott, wiemy, ze cos potrafisz. Co to jest? Mesmeryzm, telepatia, jasnowidzenie, percepcja pozazmyslowa czy jeszcze cos, czego nie rozumiemy? Moze potrafisz zabijac wzrokiem, mielismy juz z czyms takim do czynienia. A moze potrafisz odnajdywac zaginione osoby, lokalizowac ich polozenie wylacznie dzieki mocy swego umyslu? Wiemy, ze cos potrafisz. Moze potrafisz obezwladniac lub nawet zabijac ludzi wylacznie sila woli? Kto wie, zgodnie z nasza wiedza mogles nawet zabic wlasna zone. Ostatnie zdanie bylo wypowiedziane celowo i obliczone na wywolanie gwaltownej, instynktownej reakcji Scotta, co mogloby ujawnic jego ukryty talent aktywujacy w akcie slepej furii. Scott przypomnial sobie rade tajemniczej kobiety: "Zachowaj zimna krew, nie kieruj sie gniewem, bolem czy namietnoscia". Ale na to bylo juz za pozno. Scott wstal i z wyciagnietymi rekami ruszyl w kierunku Franka Robinsona. Goodly odsunal sie i wymierzyl ze swej broni. Z kolei sam Robinson pobladl, a jego otwarte usta zamarly, przybierajac ksztalt litery O. Oczy utkwil w zacisnietych piesciach atakujacego go Scotta. I wowczas rozlegl sie stlumiony odglos strzalu. Scott byl juz pochylony nad biurkiem i zamierzal sie piescia celujac w twarz Robinsona, jednak cios nie dotarl do celu. Nagle, zupelnie niespodziewanie, swiadomosc Scotta odplynela i skierowala sie w obszary atramentowej ciemnosci, ktora w jakis sposob wydawala mu sie znajoma... Ciemnosc zniknela, a moze zostala, lecz zamienila sie w forme snu, co roznilo sie od calkowitej nieswiadomosci. Wlasciwie byl to normalny sen, co w wypadku Scotta bylo dosc niezwykle, gdyz nie pamietal normalnego snu od dnia, w ktorym umarla Kelly. Bylo ich oczywiscie troje: trzy czarne kropki na wielkiej bialej rowninie, ktora w swym ogromie byla niesamowita, a w swej intensywnosci oslepiajaca... rownina ciagnaca sie bez konca. Trojka odznaczala sie na bialym tle niczym meteoryty na antarktycznym lodowcu, jedna postac blisko, druga w pewnym oddaleniu, a trzecia miala juz niedaleko do horyzontu. Najblizsze z nich to Scott - byl tak blisko, ze nagle zlal sie z ta postacia i patrzyl poprzez biala, niekonczaca sie i oslepiajaca rownine na pozostala dwojke. Z tej odleglosci nie sposob bylo stwierdzic, kim lub czym oni byli, ale Scott byl pewien, ze patrza na niego. Chcial sie do nich zblizyc, ale byl unieruchomiony, zakorzeniony. Bylo to przykre uczucie niemoznosci, znane z poprzednich snow. Spojrzal w lewo, w prawo, a takze za siebie. Ale we wszystkich kierunkach, oprocz obszaru przed nim, rozciagala sie nieskonczona biala rownina. Przed nim byla zas lsniaca biel i dwa punkty, jeden blizej, a drugi bardzo daleko. Wtedy pojawilo sie "to", drzazga ze swiatla, a wlasciwie zlota strzalka! Zazwyczaj pojawiala sie w ciemnosci... ale teraz po raz pierwszy bylo jasno... ale skad bralo sie swiatlo? Jednoczesnie Scott pomyslal: "To doda mi sil i mocy. To juz dodalo mi sil! Przypomina mi o czyms, o czym zapomnialem. To pojawia sie, poniewaz nie wiem, jak korzystac z tego, co otrzymalem"... Nad nim rozciagala sie ciemnosc - Ciemnosc Niewiedzy - jak ciemne niebo ponad oslepiajaco biala Rownina Odkryc i Nauki. Scott wiedzial, ze jego umysl byl niczym pusta tablica czekajaca na zapisanie, strzalka zas byla piorem zapisujacym pusta tablice. Wielka pusta rownina symbolizowala brak wiedzy i dziewiczy umysl. Jego umysl. Wraz ze strzalka pojawilo sie slowo. Slowo "alegoria"; jego sen byl alegoria, mial symboliczne znaczenie. Kiedy patrzyl na lawirujaca w ciemnosciach strzalke, ktora go poszukiwala, to wiedzial, ze ona szukala go juz wczesniej. Bylo to jednak tylko przypomnienie, poniewaz Scott dobrze wiedzial, kiedy strzalka go odnalazla: bylo to dokladnie w chwili, kiedy umarla Kelly. Wlasnie to go przebudzilo, i to na wiele sposobow. Znowu sie zblizala, wyleciala z ciemnosci, zwolnila, lawirowala, lecac zygzakiem w roznych kierunkach, jakby rozne strony ja ciekawily i przyciagaly, az w koncu trafila go w glowe, a moze w serce lub najprawdopodobniej w sama dusze. Wniknela do srodka, ziala sie z nim i stala sie czescia Scotta. Na chwile pojawil sie strach - w koncu byl to rodzaj inwazji - a jednak nie odczuwal szoku, bolu, niczego, co stanowiloby zasadnicza roznice... oprocz... byc moze... pewnego rodzaju swiadomosci? Wiedzy o tym, ze zyskal wiecej mozliwosci? Ale dzieki czemu? Dlaczego? Przez kogo lub przez co? Ponownie rozgladajac sie po lsniacej rowninie, zauwazyl, ze czarne punkty znalazly sie blizej, a jednoczesnie poczul, ze ma zdolnosc poruszania sie. Teraz mogl ruszyc do przodu. Jednak nadal byla to alegoria, tu, we snie. Scott mogl ruszyc do przodu w sensie linearnym, w zyciu zas, w rzeczywistosci, faktycznie mogl wykonac krok naprzod. W obu wypadkach oznaczalo to ruch ku przyszlosci. Wykonujac ogromny wysilek - tyle ze sila woli, w przeciwienstwie do sily fizycznej - powoli zaczal sunac po powierzchni rowniny w kierunku czarnych punktow. W miare jak dzieki zjednoczonym wysilkom konczyn i umyslu przemieszczanie sie bylo coraz latwiejsze, odlegle kropki znajdowaly sie coraz blizej i zaczynaly nabierac bardziej okreslonych ksztaltow i koloru. Scott zwolnil i poruszal sie ostrozniej, starajac sie jak najdokladniej zobaczyc pierwszy (a wlasciwie drugi, poniewaz sam byl pierwszym) z ksztaltow. Byla to dwunozna, wyprostowana, antropomorficzna postac podobna do kobiety. Z pewnoscia byla to kobieta. Nie mogla byc niczym innym, jednak Scott zwolnil jeszcze bardziej. Kiedys ja widzial (kalejdoskopowe, krotkie migawki z kiosku z gazetami, z nocnych wypraw ulicami Highgate, Finsbury Park, Crouch End, wypadow do centrum metrem, wszystkie obrazy przypominaly te sama - ale nigdy taka sama - trudna do zapamietania twarz i nawet teraz przypominal ja sobie tylko dlatego, ze miala oczy wyrazajace wspolczucie). Ta kobieta byla tam - czesto w roznych miejscach - i Scott zdal sobie sprawe z tego, ze choc czasem tylko przelotnie na nia spogladal, to ona uwaznie go obserwowala. Tak jak teraz. Zatrzymal sie i popatrzyl w jej szeroko otwarte oczy, miala otwarte usta, ale najwyrazniej nie mogla mowic. Co tutaj robila? Czekala na niego? Czy mieli ze soba jakis zwiazek? A jesli tak, to co ich laczylo? Scott nic nie powiedzial, z jej ust rowniez nie padlo zadne slowo, a jednak odpowiedziala: -Ty jestes Jedynka, a ja jestem Dwojka. Jej usta nawet nie drgnely. Nastepnie kobieta odwrocila glowe i spojrzala przed siebie, wskazujac w strone horyzontu, gdzie widac bylo trzeci z punktow na lsniacym, bialym podlozu. -On jest Trojka. Scott podazyl wzrokiem za jej spojrzeniem i dostrzegl nieruchomy, nieludzki (ale wcale nieobcy) ksztalt w polowie drogi miedzy nim a horyzontem. W tej samej chwili Scott poczul ruch i popatrzyl na kobiete... zbyt pozno, poniewaz juz jej nie bylo. Jednak tym razem jej obraz, to jak wygladala, pozostal mu w pamieci. Wczesniej nie udawalo mu sie jej zapamietac lub pamiec platala mu figle i nigdy nie mogl jej dokladnie opisac. Teraz dokladnie zapamietal jej wyglad. Byla atrakcyjna i robila na nim wrazenie. Jednak nie mialo to wylacznie seksualnego podtekstu. Moze troche. Kiedy jednak zniknela, zniknelo rowniez seksualne pobudzenie. Scott odczul frustracje. Byl to sen, jaki nawiedza czasem kazdego, gdy obiekt pozadania staje sie nieosiagalny. Jednak nie chodzilo o pozadanie seksualne. Scott pragnal z nia porozmawiac, dowiedziec sie, kim byla, czego chciala i dlaczego go obserwowala (moze ochraniala?). Jednak jej juz nie bylo i teraz inne oczy go obserwowaly. "On jest Trojka"... Jej slowa powrocily do Scotta, przyciagajac jego spojrzenie ku odleglej czarnej kropce widniejacej na tle bezkresnej bialej rowniny. Teraz poruszal sie dosyc szybko, calkowicie panujac nad ruchami, i podobnie jak uprzednio czarna plamka na oslepiajaco bialej powierzchni stawala sie coraz wyrazniejsza. Malenka, przygarbiona postac. Tak to przynajmniej poczatkowo widzial Scott. Ale teraz dostrzegl swoj blad. Tam siedzial duzy pies z wyprostowanymi uszami i wywieszonym jezykiem. Kiedy Scott zaczal sie zblizac do niego, pies wstal i zaczal weszyc.Dosc niespodziewanie surrealistyczna natura snu przeszla sama siebie. Kiedy Scott byl juz tylko o metr od psa, stworzenie zaskomlalo i powiedzialo: -Czy to ty? To ty jestes Jedynka? Scott zdziwil sie we snie. Jezyk stworzenia zwisal tak jak wczesniej, a jego pysk nawet nie drgnal. Podobnie jak w wypadku kobiety jego slowa, a moze mysli, pojawily sie w umysle Scotta. Tak, tak, jego mysli! -Nie jestem psem - powiedzialo zwierze. - Ani nieznanym stworzeniem. Jestem wilkiem, synem wilka... moze mam w sobie cos z psa, byc moze po matce, ale nawet ona byla dzikim wilkiem. A co z toba? Spytam jeszcze raz: czy jestes Jedynka? Scott przykleknal i probowal powiedziec na glos: "Nie ugryziesz mnie?". Ale slowa nie przechodzily mu przez gardlo, co bylo dosyc normalne w jego sytuacji, poniewaz rzadko kiedy zdarzalo mu sie mowic w snach. Slowa sie nie pojawily, ale mysli z pewnoscia byly obecne. -Gdybys byl mysliwym, to pewnie bym cie ugryzl - powiedzial pies albo wilk lub Trojka. Nie jestes calkowicie obecny. Jestes daleko, daleko stad. Czuje twoj zapach, wyczuwam twoja obecnosc, slysze cie i to od dawna. Ale nie jestes tutaj obecny. Czy jestes Jedynka? Ojciec powiedzial mi, ze ktoregos dnia spotkam kogos, tak jak on kogos spotkal. On ma Zek, a ja nie mam nikogo. Scott wyczul samotnosc i tesknote za kims bliskim. Przykucnal i siegnal reka do glowy zwierzecia, glaszczac jego miekkie futro. -Jestes sam? -Jestem ostatni z Trojki. Moja mama nazwala nas Jeden, Dwa i Trzy. Ale moja mama oraz bracia nie zyja i zostalem sam. Jestem Trojka. Scott byl zafascynowany. -A co z twoim ojcem? -Nie jest sam. Sa razem z Zek. Ale mowil, ze ktoregos dnia ktos bedzie ze mna - moja Jedynka. Wyczulem cie, gdy byles jeszcze daleko, i pomyslalem, ze to ty. Scott pokiwal glowa. -Nie wiem, skad to wiem, ale wydaje mi sie, ze to mozliwe, mozliwe, ze... ze bede twoja Jedynka. Trojka polizala jego dlon. -Dwojka tez tak mysli. Scott odsunal sie nieco. -Dwojka? Ta kobieta? Trojka wygladala na zdziwiona. -Ona dolaczyla do Jedynki. Nie wiedziales o tym? Ty masz swoja strzalke, a ja swoja, ale to dzieki niej mozemy byc razem. Jesli jestes Jedynka. Scott wyprostowal sie i pomyslal: "To tylko zwariowany sen". -Nie, to znacznie wiecej niz sen - powiedziala Trojka. - Musze juz isc. Wyczuwam mysliwych. Szukaja mnie. Zabilem kilka kurczakow. Musze sie ukryc. Jesli jestes Jedynka, jesli jestes ta Jedynka, to mnie znajdziesz. - Skoczyl i po chwili zniknal. Na lsniacej bialej rowninie pozostal tylko Scott. -Zaczekaj! - zawolal Scott. - Nie wiem, gdzie jestes, ani nie wiem, jak cie znalezc. Skad wiesz o Dwojce, o tej kobiecie? I o co chodzi z tymi strzalkami? Ruszyl, starajac sie dogonic Trojke - probowal poruszyc cialem - ale tylko upadl. Niewyraznie mamroczac cos i machajac niewprawnie rekami, zdolal poruszyc swoim cialem na tylnym siedzeniu samochodu. Lezal na siedzeniach rozciagniety na calej dlugosci. Wstrzas przywrocil go do przytomnosci, gdy spadal z siedzenia na gumowe dywaniki lezace pomiedzy przednimi a tylnymi siedzeniami... Scott wysiadl z samochodu marki Mercedes i odkryl, ze znajduje sie na chodniku przed wlasnym domem. Poniewaz w samochodzie nie bylo nikogo, na kim moglby wyladowac swoj gniew, wymierzyl kopniaka w drzwi auta i o malo sie przy tym nie przewrocil. Troche zmieszany, walczac o odzyskanie rownowagi, nie zdazyl zapamietac numeru rejestracyjnego pojazdu i podszedl ze zwieszona glowa do drzwi domu. W srodku dzwonil telefon. Wszedl i nie przejmujac sie dzwiekiem telefonu, przeplukal usta i nalal sobie drinka. W koncu zdecydowal sie podniesc sluchawke uporczywie halasujacego telefonu. -Scott St John - mruknal, wymawiajac niewyraznie slowa. Wciaz mial suche gardlo pomimo polykanej mieszanki brandy i coli, ktora przed chwila sobie przyrzadzil. - O co chodzi? -Panie St John - padla odpowiedz - gdyby pan kiedykolwiek zechcial sie z nami skontaktowac, to podaje nasz numer. Prosze prosic o Xaviera, w innym wypadku rozmowa zostanie przerwana. - Scott rozpoznal piskliwy glos wysokiego mezczyzny, ktory jak dotad jeszcze mu sie nie przedstawil. -Domyslam sie, ze to pan bedzie Xavierem? - spytal po zanotowaniu numeru. -Moze sie pan domyslac, czego tylko pan zapragnie. Xavier moze byc po prostu haslem. Tak czy owak wylacznie numer jest wazny. Imie nie ma wiekszego znaczenia. -Czyzby? - odburknal Scott. - Moze mi pan powie, panie Bez Znaczenia, dlaczego pan sadzi, ze chcialbym miec z panem lub z panska banda cokolwiek wspolnego? -Nigdy nie wiadomo. Przyszlosc jest bardzo skomplikowana... dla nas wszystkich - odparl glos, po czym polaczenie zostalo przerwane. Scott rzucil sluchawke na widelki, popatrzyl za okno i zauwazyl przez dziure w zywoplocie poruszajaca sie sylwetke. Jakis mezczyzna wcisnal glebiej kapelusz na glowe, wsiadl za kierownice wielkiego mercedesa i odjechal. Scottowi nie udalo sie dostrzec twarzy kierowcy. St John usiadl na fotelu i dokonczyl drinka. Zapalil papierosa, starajac sie jednoczesnie zebrac mysli. Po raz pierwszy od bardzo dawna udalo mu sie zapamietac tresc snu i to najbardziej niezwyklego ze snow. Sen najprawdopodobniej mial jakis zwiazek ze spotkaniem z typami ze sluzb specjalnych. Jednak na czym polegal ten zwiazek? A moze wszystko mu sie przywidzialo i po prostu powoli zaczyna odchodzic od zmyslow? Czy smierc Kelly mogla wyrzadzic az takie szkody? Na pewno bylo to traumatyczne przezycie, ale czy jego rozmiary przekraczaly to, o czym gotow byl pomyslec? A jesli tak, to o ile? Czul sie dosyc dziwnie, nie mial watpliwosci, ze cos sie w nim zmienilo, ale czy... zwariowal? Otrzasnal sie z tych rozwazan i sprobowal pozbierac i skupic mysli oraz przede wszystkim myslec pozytywnie. Odkryl, ze istnieje sposob, zeby stwierdzic, czy cos z tego, co sie ostatnio stalo, bylo faktycznie realne. Moze wszystko zdarzylo sie w rzeczywistosci? Gdyby tak bylo, to nie byl tak bardzo szalony, ale po prostu zostal wplatany w historie, ktora wykraczala poza dotychczasowe doswiadczenia oraz pojmowanie. Wzial notatnik z przedpokoju i zadzwonil do biura numerow. Nastepnie poprosil o polaczenie z numerem z notatnika. Kobieta po drugiej stronie linii spytala, dlaczego sam nie wybierze numeru, na co Scott odparl, ze jest to numer specjalny oraz ze chce rozmawiac z Xavierem. Czekal jakas minute lub dwie i kiedy juz zamierzal zakonczyc polaczenie, w sluchawce odezwal sie meski glos, ktorego nie udalo mu sie rozpoznac: -Ach, pan Scott St John! Albo ma pan zamiar (a) utrudniac nam zycie za to, jak pana potraktowalismy, albo (b) potrzebuje pan naszej pomocy, albo (c) po prostu sprawdza pan nasz system. O co zatem chodzi? Scott zmarszczyl brwi i odpowiedzial: -Skad pan wie, ze moj prawnik albo policjant czy jakis inny szanowany czlonek spoleczenstwa nie stoi obok mnie i nie slucha tego, co pan mowi? Skad pan wie, ze nie kazalem namierzyc waszego numeru? Glos po drugiej stronie linii westchnal i rzekl: -A wiec pan tylko sprawdza nasz system. Jak widac, wszystko dziala. Jezeli chodzi o namierzenie naszego numeru, prosze bardzo, moze pan probowac... ale i tak pan nic nie odkryje. Skoro obaj tracimy teraz czas, to pozwoli pan, ze pozycze milego dnia. - Telefon po drugiej stronie zamilkl. -I to by bylo tyle - powiedzial Scott do siebie, odkladajac sluchawke, lecz tym razem zrobil to z namyslem. - Wyglada na to, ze nie zwariowalem. Pozostal jeszcze problem z Trojka kobieta i snami, zwlaszcza ostatnim. O co chodzi w tym wszystkim? Zdal sobie sprawe z tego, ze mowi sam do siebie, co nie poprawilo mu nastroju. Zamilkl i w ciszy zapalil kolejnego papierosa... W Centrali Wydzialu E w gabinecie szefa prekognita lan Goodly zdawal relacje Benowi Traskowi: -Odwiezlismy St Johna do domu. Podczas przesluchania troche sie zdenerwowal, hm, nawet bardziej niz troche, i musielismy go uspic. Jesli chodzi o nasza pogawedke czy przesluchanie - nazwij to, jak chcesz - wyszedlem z mieszanymi uczuciami. Szczerze mowiac, jestem tym zmartwiony. Bylo juz pozne popoludnie i Ben Trask nadal zajmowal sie przerzucaniem sterty papierow, ale znajac dobrze Goodly'ego i widzac jego spojrzenie, odsunal dokumenty na bok, wskazal krzeslo i powiedzial: -No dobra. O co chodzi? -Pracowalismy w trojke. Kazdy z nas stawial pytania, a reszta sluchala, wczuwala sie, robiac to co zwykle w takich sytuacjach. -Robinson, Garvey i ty. Lokalizator, telepata i prekognita. Doskonaly zespol. Czego sie dowiedzieliscie? -Wciaz nie wiem - odrzekl prekognita, przeczesujac palcami wlosy. - Niczego nie jestem pewien! Mozliwe, ze razem z toba poszloby nam lepiej. Chce powiedziec, ze chociaz jestem pewien co do tego, ze Scott ma jakies zdolnosci, to nie mam najmniejszego pojecia, na czym one polegaja. Co wiecej, mysle, ze on tez nie ma o tym pojecia. Jednak gdybys tam byl... -To moglbym sie dowiedziec, ze probuje was nabrac? Albo moglbym zauwazyc, kiedy was oklamuje? Goodly pokiwal glowa. -Tak... tylko ze to "moglbym" wcale nie jest takie pewne. Trask pochylil sie, opierajac lokcie o biurko. -Czy moglbys mi to wyjasnic? -Frank Robinson jest absolutnie pewien, ze mam racje co do tego, ze St John stosuje jakies sztuczki, nawet jesli nie jest ich swiadom. Paul Garvey zapytal go o telepatie. Zaatakowal go zupelnie niespodziewanie, pytajac, czy potrafi czytac w czyichs myslach. Gdybys zapytal Paula, to przysiaglby, ze St John natychmiast zaslonil swoj umysl prawie z taka sama silajak Wampyry. Doslownie zniknal psychicznie, czy raczej telepatycznie. Trask wyprostowal sie za biurkiem i prawie wstal, ale Goodly podniosl uspokajajaco reke i rzekl: -Spokojnie. On nie jest Wampyrem. Paul jest przekonany, ze on nawet nie wiedzial, ze robi cos takiego. To byl czysto fizjologiczny, instynktowny odruch. Trask oparl sie ponownie, rozluznil nieco, wzial glebszy oddech i powiedzial: -Jesli St John potrafi sie tak dobrze oslaniac, to moja obecnosc nic by nie zmienila. -No coz. Nawet najlepsi z nas z trudem potrafia cie oklamac. - Usmiechnal sie, co nader rzadko mu sie zdarzalo. - Czasem probujemy, ale zazwyczaj wiesz o tym. Jesli zatem St John wiedzialby o swoich uzdolnieniach, gdyby specjalnie cos przed nami ukrywal, to najprawdopodobniej dowiedzialbys sie o tym. Gdyby bylo odwrotnie, oznaczaloby to, ze jego zdolnosci nie sa jeszcze rozwiniete, znajduja sie w stadium zarodkowym, a on sam nic o nich nie wie. -Chodzi ci o to, ze gdybym nie potrafil odczytac jego reakcji na ktores z pytan albo gdyby probowal zaslonic sie przed udzieleniem odpowiedzi, to mialbym podstawy przypuszczac, ze klamie? -Cos takiego - westchnal Goodly i dodal po chwili: - To dosyc trudne, prawda, Ben? -To, czym sie zajmujemy? -Posiadac taka wiedze. Wiedziec, co jest mozliwe, wiedziec, o co mniej wiecej chodzi i co sie wydarzy, ale nie wiedziec dokladnie, co i kiedy Mysle o biednym Darcym Clarke'u i o tym, ze St John moze miec podobne zdolnosci.- Aniol stroz? - Trask pokrecil glowa. - Nie powinienes go tu sprowadzac. Mogl wyczuc twoje zamiary i narobic sporo klopotow. Wiem, ze Paul Garvey potrafi zadbac o siebie, ale czy dalby rade Scottowi St Johnowi? Komus, kto ma czarny pas w karate i tak dalej? -Nie, nie chodzilo mi o aniola stroza Darcy'ego, ale o cos podobnego. To mogloby byc nam bardzo pomocne lub bardzo szkodliwe, gdyby St John zostal naszym przeciwnikiem. Czego zreszta nie przewiduje. -To co chcesz zrobic? - Trask skrzywil sie i zirytowany wzruszyl ramionami. - Chcesz go tu znowu sciagnac? Dlaczego go nie zatrzymales na dluzej, zeby go dalej przesluchiwac? Dlaczego go wypusciles? -Podjalem taka decyzje i powiem ci dlaczego. Jesli oslony St Johna sa faktycznie instynktowne, sa czyms, nad czym on nie panuje, to wywieranie na niego nacisku nie da zadnego efektu. Gdy tylko ktos zacznie badac jego wnetrze, jego talent natychmiast to uniemozliwi. Ale jesli sprobujemy zbadac sprawe z ukrycia... -Szpiegowanie? -Tak, w pewnym sensie. - Prekognita wygladal na niezdecydowanego. - Juz tego probowalismy, co prawda niezbyt skutecznie. Pomyslalem, ze mozemy przysporzyc mu troche klopotow, zeby zobaczyc, w jaki sposob zadziala jego talent. Ale jeszcze przed tym chcialbym popracowac razem z Anna Maria English i zobaczyc, czy czegos razem nie wskoramy. -Anna Maria? - Trask uniosl brwi. - Razem? Ty i ekopatka? Co przez to rozumiesz? -Ona jest ekopatka, jak zauwazyles. Jedyna w swoim rodzaju. Jej cialo i umysl odzwierciedlaja to, co sie dzieje na Ziemi. Jej stan odpowiada stanowi planety. Jesli w jakiejs rosyjskiej elektrowni atomowej wydobywa sie radioaktywny gaz, to Anna Maria opada z sil. Jesli do jakiejs rzeki zrzuca sie dwadziescia ton odchodow z jakies chlewni, to Anna Maria ma koszmary na dlugo przed tym, zanim w gazetach pojawi sie wiadomosc. Kiedy zmniejsza sie warstwa ozonu, to Anna Maria traci wlosy. Wiec pomyslalem... -Rozumiem. Jesli bedziecie pracowac wspolnie, to Anna Maria moze ci powiedziec, w jaki sposob zdolnosci St Johna wplyna na przyszlosc. Ale czy chodzi o przyszlosc swiata? Calej planety? Myslisz, ze tu chodzi o taka sile? To tylko jeden czlowiek, lan, a nie jakas armia! W koncu ile szkody moze wyrzadzic jeden czlowiek? -A ile szkod mogl narobic Harry Keogh? Albo Borys Dragosani? Lub Julian Bodescu? -Dobra, rozumiem - zgodzil sie Trask. -Nie chodzi mi o szkody, ale o to, ile dobrych rzeczy moze zrobic Scott. Tym razem Trask zmruzyl oczy i pokiwal glowa ze zrozumieniem. -lan, nie powiedziales mi wszystkiego, prawda? Omowiles opinie Paula Garveya i Franka Robinsona, ale nie powiedziales nic o tym, co ty o tym sadzisz. Goodly westchnal i rzekl: -Ben, wiesz, ze jesli chodzi o odczytywanie przyszlosci, to zawsze sa z tym problemy. Dobrze wiesz, ze... -Ze przyszlosc jest kreta? - przerwal mu Trask. - Wiem, wiem. Slyszalem to juz tysiace razy. Dajmy temu spokoj i powiedz mi, co wiesz o przyszlosci St Johna. Prekognita wygladal na nieszczesliwego, pokrecil sie troche na krzesle i w koncu odezwal sie: -Kiedy Paul i Frank zadawali pytania, mialem chwile czasu, zeby skorzystac ze swoich zdolnosci. Probowalem wejrzec w przyszlosc, ale uzyskalem wylacznie bardzo niejasne wrazenia. Scott byl czesciowo osloniety, ale jego oslony z kazda chwila stawaly sie mocniejsze. Najprawdopodobniej nasze pytania spowodowaly jego opor, jesli wiesz, co mam na mysli. Tak czy owak powiem ci, co zobaczylem i co poczulem. Wyczulem wielka ilosc przemocy, ekspansje energii i ogrom niebezpieczenstw. Niesamowitego niebezpieczenstwa. Tylko ze jak juz powiedzialem, wszystko bylo bardzo zagmatwane i nie mialo wiekszego sensu. Bylo tam cos przerazajacego. Jestem tego pewien, ale nie pytaj mnie, co to bylo, poniewaz nie mam najmniejszego pojecia. To cos calkowicie obcego, cos, z czym nigdy sie nie zetknalem. Nie potrafie tego zrozumiec i nawet nie jestem w stanie przypomniec sobie, co to bylo. Trask zaczynal wygladac na oslupialego, skupil spojrzenie na Goodlym i spytal: - I chciales to wszystko zatrzymac dla siebie? Mam takie poczucie, ze nie chciales o tym mowic. Wiem, ze wspomniales o swoich obawach, ale teraz wyglada to o wiele powazniej, prawda? O co chodzi, lan? A scislej mowiac, co sie z toba dzieje, lan? -Nic mi nie jest! - normalnie wysoki ton glosu Goodly'ego stal sie jeszcze wyzszy, co wskazywalo na stopien jego frustracji. - Zawsze tak jest, kiedy zagladasz w przyszlosc, rzadko cos widac. Bliska przyszlosc moze byc wyrazniejsza, ale i to niewiele. Zgadywanie, co bedzie za kilka tygodni, mozna porownac dojazdy w gestej mgle. Z kolei miesiac jest jak ciemna jaskinia pelna nietoperzy: czasem slyszysz trzepot skrzydel albo ruch powietrza na policzku - to wszystko. I kiedy cos zobaczysz, to nigdy nie jestes w stanie powiedziec, czy to bylo wczesniej, czy pozniej, czy byl to skutek, czy przyczyna. Ale w wypadku Scotta St Johna jest kilka spraw, co do ktorych mam pewnosc. Po pierwsze przerazenie, ktore odczulem, bylo spowodowane zlem. I jeszcze cos: St John bedzie walczyc z tym zlem az do konca, ze wszystkich sil, bez wzgledu na to, jak ten koniec bedzie wygladal. I wreszcie... -Tak? - Trask rozgniewany i sfrustrowany wciaz nie wiedzial, co spowodowalo, ze Goodly chcial zachowac te informacje dla siebie. Jednak frustracja ustepowala miejsca fascynacji. Trask chcial sie dowiedziec wszystkiego, ale przede wszystkim chcial wiedziec, czego jeszcze nie powiedzial prekognita... i dlaczego. -W koncu - Goodly wstal, wysoki, chudy i blady - na koniec chodzi o to, ze St John nie bedzie osamotniony w tej walce. Bedzie miec pomocnikow: kobiete i... ojej, no nie wiem... kogos jeszcze, kogo nie zobaczylem wyraznie. Ale czuje, ze bedzie ich troje, trojka z uzdolnieniami... Konczac ostatnie zdanie, prekognita usiadl ponownie na krzesle. Po dluzszej chwili odezwal sie Trask: -Aha! Co z tymi pomocnikami St Johna? Chyba nie przypadkowo mowiles o sobie i o Annie Marii English? Prekognita wzruszyl swoimi szczuplymi ramionami. -Nie jestem pewien, czy chodzi o nas, ale jesli by tak mialo byc... -To bales sie, ze powiem "nie" ze wzgledu na twoj stan zdrowia? -Nie - odrzekl zdecydowanie prekognita. - Nie o to chodzi. Widzialem siebie oraz Anne Marie English, wiec i tak nie moglbys nas powstrzymac. Nie potrafimy uniknac przyszlosci, Ben. Co ma byc, to bedzie, a zgodnie z niektorymi wspolczesnymi teoriami to nawet juz bylo. Jednak z drugiej strony gdybym tam nie wyczul nas, to los pokrzyzowalby nam szyki i zmienil nasze zamiary. -No wlasnie! - Trask wyprostowal sie w fotelu. - Z tym moge sie zgodzic, bo to mi wyglada na przeznaczenie, ktore sam chcesz tworzyc. -Nie zrobisz tego. -A dlaczego nie? -Poniewaz bedziemy walczyc ze zlem w bitwie, ktora moze miec wieksze znaczenie od... od wszystkiego! Poza tym rownie dobrze jak ja chcesz sie dowiedziec, o co w tym wszystkim chodzi. -Hm - mruknal Trask nieco obruszony. - Co ty uprawiasz, lan, psychologie? Chcesz robic za mojego psychoanalityka? Daj mi troche czasu do namyslu, dobrze? -OK - odezwal sie Trask po dluzszej chwili. - Przemyslalem to. Mozesz dzialac. Jesli jednak wyczujesz jakiekolwiek niebezpieczenstwo grozace tobie lub Annie Marii, kiedy dowiesz sie, czym lub kim jest to zlo, ten horror, natychmiast masz zarzadzic odwrot i zdac mi z tego relacje. Wowczas ruszymy do akcji calym Wydzialem E wraz z naszymi gadzetami, duchami, bronia i wszystkimi innymi srodkami. Musze cie jednak ostrzec, ze po tym co uslyszalem, juz mam ochote uruchomic caly wydzial. -Ale tego nie zrobisz - odparl natychmiast Goodly, krecac przeczaco glowa. - Tu chodzi glownie o St Johna i jego pomocnikow, kimkolwiek by oni byli. To sprawa tej trojki. -Chciales powiedziec waszej trojki - zauwazyl Trask, ponownie marszczac brwi. -Moze tak, a moze i nie - prekognita wzruszyl ramionami. - Powiedzialem ci wszystko, co wiem: ich troje bedzie walczyc z jakims nieznanym, potwornym zagrozeniem. Reszta to... no coz, reszta zalezy od przyszlosci. Trask siedzial i nic nie mowiac, wpatrywal sie w niego. Po chwili milczenia Goodly wyszedl i cicho zamknal za soba drzwi...W czasie gdy Goodly szedl do pomieszczenia dowodzenia, zeby spotkac sie z Anna Maria English, David Chung jechal winda do gory. Na pewno spotkaliby sie na korytarzu, gdyby Chung wysiadl z windy kilka sekund wczesniej. Chung wracal z akcji poszukiwania zaginionego dziecka i z tego powodu byl w podlym nastroju. Dzieki talentowi Chunga policja odnalazla zwloki dziewczynki w plytkim grobie wykopanym pod krzewami w jednym z londynskich parkow. Jedyna pozytywna rzecza w calym zdarzeniu bylo to, ze kiedy Chung zobaczyl cialo i dotknal zwlok, potrafil wskazac policji morderce. Chwila zadowolenia w zalewie godzin czarnej rozpaczy. Lokalizator zwolnil, a potem zatrzymal sie na srodku korytarza i znieruchomial. Byl sam, a jednoczesnie odczuwal czyjas obecnosc. We wdychanym powietrzu bylo cos niezwyklego, niezdefiniowana jakosc, ktora dawala poczucie obecnosci... ducha. Popatrzyl za siebie, nastepnie do przodu, ale na korytarzu nie bylo nikogo oprocz niego. Jednak wciaz mial wewnetrzna pewnosc, ze ktos lub cos tedy przechodzilo. Tylko kto i kiedy? Oczy Chunga przypatrywaly sie dlugim rzedom drzwi widocznych po obu stronach korytarza. Nie bylo w tym nic nadzwyczajnego, w koncu kiedys bylo to ostatnie pietro hotelu. Nadal nim bylo, tylko obecnie zajmowala je Centrala Wydzialu E. Chung wiedzial, ze za drzwiami pracujajego koledzy. Ale czy zagoscilo tutaj cos jeszcze? W koncu zaswitalo mu w glowie, w jakim miejscu sie zatrzymal - dokladnie przed drzwiami, na ktorych wisiala tabliczka z napisem: POKOJ HARRY'EGO Przez plecy Chunga przebiegl dreszcz.Odetchnal glebiej, przeciagnal sie, wzruszyl ramionami i usmiechnal na mysl o wlasnych przywidzeniach, ktore mogly byc spowodowane przepracowaniem. W koncu znajdowal sie w Wydziale E, a przed jego nosem znajdowal sie pokoj Harry'ego. Pewnie kazdy poczulby sie dziwnie przed drzwiami pokoju, w ktorym mieszkal czlowiek potrafiacy rozmawiac ze zmarlymi oraz pojawiac sie i znikac jak duch. Chung wiedzial, ze psychiczne energie i wibracje moga pozostawac w pewnych miejscach przez bardzo dlugi czas. Moze najlepiej by bylo, gdyby wylaczyl sie na chwile, dal odpoczac swemu talentowi i po prostu napisal raport. Ruszyl do swojego pokoju, pozostawiajac za soba drzwi do pokoju Harry'ego oraz zanikajace dziwne odczucie...Trask siedzial sam w swoim gabinecie i zastanawial sie. W koncu doszedl do wniosku, ze rozumie powody powsciagliwosci Goodly'ego w stosunku do przypadku Scotta St Johna. W swietle oczywistych i calkiem zrozumialych obaw Goodly'ego Trask wiedzial, ze musi mu pozwolic na prowadzenie sledztwa razem z Anna Maria English. Trask wiedzial, ze prekognita nie powiedzial calej prawdy i dlatego nalegal na przedstawienie szczegolowego raportu z tego, co dostrzegl Goodly. Z kolei czesciowa prawda nie jest klamstwem i mozna bylo zrozumiec, dlaczego Goodly nie chcial mowic o wszystkim. Opowiesc o potencjalnym niebezpieczenstwie, z jakim mogliby sie spotkac razem z ekopatka, z pewnoscia zaalarmowalaby szefa Wydzialu E. Trask nie dawal sie latwo zwodzic czesciowa prawda. W pelni rozumial postawe Goodly'ego, ktora wynikala z rozterek pomiedzy lojalnoscia wobec agencji a koniecznoscia postepowania zgodnie z talentem pozwalajacym odczytywac zdarzenia w przyszlosci. Jednak z punktu widzenia szefa Wydzialu E sprawy wygladaly nieco inaczej. Choc praktycznie nikt nie byl w stanie oklamac Traska, to on sam nie zawsze musial scisle trzymac sie prawdy. Taki sposob dzialania niezbyt mu sie podobal, jednak czasami okolicznosci wymagaly tego, zeby po prostu nie ujawniac calej prawdy. Przeciez nie mogl pozwolic na to, zeby dwoje z jego najbardziej wartosciowych ludzi ruszylo w nieznane, mierzac sie z czyms przerazajacym. W wizji prekognity znalazlo sie miejsce dla dwoch agentow Wydzialu E, ktorzy mieli pomagac St Johnowi. Ale co by bylo, gdyby do akcji dolaczyl jeszcze trzeci i czwarty agent, o ktorych istnieniu prekognita nie wiedzialby? Trask wiedzial, ze czasami przezornosc nakazywala obserwowac tych, ktorzy podjeli sie zadania sledzenia kogos innego. Goodly chcial podjac sie tajnej inwigilacji? Nie ma sprawy, ale Trask poleci Davidowi Chungowi i jeszcze jednej osobie dyskretna obserwacje Goodly'ego i Anny Marii English. Ubezpieczenie dwoch cennych agentow Wydzialu E wydalo sie Benowi Traskowi sensownym i logicznym pomyslem, a w zasadzie srodkiem ostroznosci. Chung bez problemu potrafi ubezpieczac prekognite i to w taki sposob, ze Goodly niczego nie zauwazy. Trask zadzwonil do oficera dyzurnego, pytajac, czy David Chung wrocil do Centrali. Wrocil. To dobrze! Niech przyjdzie z raportem do gabinetu szefa za... powiedzmy za pol godziny? W miedzyczasie Trask wrocil do przegladania dokumentow, raportow i zapytan lezacych na biurku i sprawdzil, czy nie ma tam czegos, co wymagaloby uwagi oraz interwencji Wydzialu E. Pol godziny mijalo szybko, a Trask zajmowal sie przekladaniem dokumentow, na ktorych stawial ptaszka, krzyzyk lub zapisywaljakis komentarz, co oznaczalo: tak, nie lub byc moze. Oznaczone dokumenty ladowaly w przegrodkach: wplynelo, odeslac lub zajac sie. Wydzial E otrzymywal przerozne dziwne zapytania zwiazane z niewyjasnionymi zbrodniami i niewytlumaczalnymi zjawiskami, ktore wykraczaly poza wiedze i doswiadczenie tradycyjnych sluzb zwiazanych z bezpieczenstwem panstwa. Trask musial dokonywac wyboru pomiedzy roznymi przypadkami morderstw, zaginiec, przedziwnych wypadkow, zbrodni, malwersacji, skandali politycznych i podejrzen zwiazanych z zagrozeniem panstwa lub ewentualnego szpiegostwa. Ostatnia dostawa naplywajacych spraw i zapytan skladala sie na dosyc typowy przekroj, do ktorego Trask juz dawno zdazyl przywyknac. Nierozwiazane zagadki tworzyly spektrum od spraw przyziemnych i codziennie opisywanych w gazetach do dziwnych i egzotycznych, od ciemnych i znamionujacych szalenstwo do obrzydliwych. Byla na przyklad sprawa Herr Ernsta Stengera, jednego z szefow Ministeriumfur Staat Sicherheit - Ministerstwa Bezpieczenstwa Wewnetrznego, czyli Stasi - ktory zniknal i prawdopodobnie przekroczyl granice Szwajcarii wraz z kluczami do bankowych skrytek, w ktorych ukryto rosyjskie zloto. Byl to skarb pozwalajacy oplacac nielegalne operacje Stasi poza granicami NRD.Herr Stenger zostal zaocznie oskarzony o popelnienie licznych zbrodni, w tym tortur, gwaltu i morderstwa. Kierowal takze komorka Stasi, ktora kontrolowala niemiecka straz graniczna, Grenz Polizei, w skrocie Grepo. Stenger wydal rozkaz, aby strzelac nawet do tych uchodzcow, ktorym udalo sie pokonac mur lub zasieki i znalezc sie po zachodniej stronie. Uwaza sie rowniez, ze Stenger wysylal agentow Stasi do Berlina Zachodniego w celu eliminowania ludzi z wywiadu panstw NATO oraz ze podczas tych akcji wspoldzialal z organizacjami terrorystycznymi takimi jak IRA. Oczywiscie ludzie z MI5 oraz MI6 byliby szczesliwi, mogac zamienic pare slow z Herr Stengerem, zanim nie dostana go w swoje rece przedstawiciele "wladzy" rosyjskiej, czyli niesmiertelnej KGB, lub dawni koledzy ze Stasi. Z tego powodu byloby bardzo pozadane, zeby Wydzial E odnalazl obecne miejsce pobytu poszukiwanego i poinformowal o nim odpowiednie agencje. Trask przez chwile zastanawial sie nad tym przypadkiem. Czy ktos naprawde wierzyl, ze dysponuja az taka liczba czasu i ludzi, ktora jest potrzebna do tego rodzaju poszukiwan? Co oni sobie wyobrazaja? Przeciez Mossad i pare innych organizacji wywiadowczych wciaz poszukuje zyjacych kryminalistow, ktorzy popelnili zbrodnie w czasie drugiej wojny swiatowej. Takie poszukiwania moglyby trwac wiecznie. Przekaze szczegoly zapytania do wydzialu i jesli okaze sie, ze natkna sie na slad faceta przy okazji innych dzialan, to wowczas dadza znac zainteresowanym sluzbom. Trask przejrzal kolejny dokument i westchnal. Slady UFO w Walii oraz kregi pozostawione na polu zboza w Dorset - typowe. Choc MI5 oraz policja wiedza, jaka wartosc maja informacje zdobywane przez Wydzial E, to jakies wyksztalcone polglowki w Ministerstwie Rolnictwa i Rybolowstwa wciaz zarzucaja ich zleceniami dotyczacymi poszukiwan zielonych kosmitow, ktorzy (prawdopodobnie) pozostawiaja niewybredne napisy na polach starej Anglii. Przetargal dokument i przelozyl do akt nr 13, czyli do kosza, skad trafia do niszczarki. Kolejne. Cos dziwnego i bardzo nieprzyjemnego. Trask wiedzial juz cos o tym przypadku, ale byly to tylko ogolniki, ktore mial okazje przeczytac w gazetach i to jakies szesc miesiecy temu. Tym razem do jego uwagi zaczely docierac szczegoly. Powoli przeczytal raport, a potem zrobil to ponownie. Gregory Stamper, czlowiek bardzo bogaty, posiadajacy udzialy w kilku globalnych bardzo dochodowych koncernach zajmujacych sie wydobyciem i przetworstwem metali szlachetnych, zostal znaleziony martwy w jak to eufemistycznie okreslono - "dziwnych i podejrzanych okolicznosciach". Trask uznal to okreslenie za klasyczna brytyjska flegme. Ale patolog sadowy, autor dolaczonego opisu sekcji (ktos, kto z natury rzeczy jest obyty z patologiami), poszedl krok dalej i zatytulowal raport nastepujaco: Raport dotyczacy wynicowania G. Stampera. Operacji wymagajacej nieprawdopodobnych zdolnosci chirurgicznych, ktora z medycznego punktu widzenia wydaje sie niemozliwa do przeprowadzenia. Wynicowanie? Nawet znajac ten termin, a przynajmniej mogac odgadnac - dzieki zalaczonym fotografiom - co to moze znaczyc, Trask wpisal slowo w swoj komputerowy slownik. Na ekranie pojawila sie odpowiedz: Wynicowac - wywrocic wnetrze na zewnatrz. Trask dalej zastanawial sie, o co tu chodzi, probujac wyobrazic to sobie w przestrzeni. W zasadzie robil to co rano. Wynicowywal skarpetki, zeby moc je latwiej zalozyc na stopy. Tylko ze skarpetkom nie czynilo to zadnej szkody. Wczytujac sie w raport, pomijajac sens i znaczenie wielu technicznych lub medycznych okreslen, Trask zrozumial, ze mialo tu miejsce dokladnie to, co we wstepie opisal patolog: przyczyna smierci Stampera bylo wynicowanie (wszak czlowiek nie moze zyc zbyt dlugo z wewnetrznymi organami zwisajacymi na zewnatrz), choc nie odnotowano smiertelnych uszkodzen lub obrazen wewnetrznych. To wszystko nie mialo sensu, a stwierdzenie: "z medycznego punktu widzenia wydaje sie niemozliwa do przeprowadzenia" calkowicie pozbawialo sensu caly raport. Trask usiadl wygodnie w fotelu, potarl podbrodek i przypomnial sobie, jak dawno, dawno temu ojciec zabral go naMalte. Mial dziesiec lat, gdy ojciec po raz ostatni podjal probe porozumienia sie z pochodzaca z Malty matka malego Benjamina. Ben wspominal scene, kiedy siedzial nad brzegiem morza, na skalnym wystepie, a ze zrujnowanej chatki rybaka dobiegaly do niego podniesione i rozgniewane glosy klocacych sie rodzicow. Jednak po jakims czasie uwage chlopca zwrocil na siebie mocno opalony plywak, ktory wyszedl z wody, trzymajac w rekach osmiornice, ktora owinela sie wokol jego nadgarstkow. To, co odbylo sie pozniej, mozna by chyba nazwac wynicowaniem. Co prawda nie takim jak medyczny opis patologa, poniewaz plywak czy rybak dokonal nozem naciecia w ciele osmiornicy, zeby wywinac ja wnetrzem na zewnatrz. Ale dlaczego rybak tak postapil? Po to, zeby odciac jej wewnetrzne organy, ktore po wynicowaniu wystawaly na zewnatrz. Trask pamietal, jak zolte skaly zostaly pochlapane czarna substancja przypominajaca atrament i jak nadlecialo cale stado krzyczacych mew, walczac o serce, watrobe i inne wnetrznosci plywajace w wodzie. Osmiornica zostala wywinieta wnetrzem na zewnatrz. Wynicowanie Gregory'ego Stampera musialo przebiegac inaczej. W jego przypadku, jak zauwazyl patolog, nie bylo zadnych naciec... Trask dlugo wpatrywal sie w fotografie i gwaltownie podskoczyl, kiedy rozleglo sie pukanie do drzwi. To, co przeczytal, zrobilo na nim zaskakujaco mocne wrazenie. Odczekujac chwilke, ktora byla mu potrzebna do zebrania mysli, Trask zawolal: -Wejsc! W drzwiach ukazal sie David Chung niosacy raport dotyczacy zaginionej i martwej dziewczynki. Lokalizator szybko wyrzucal z siebie slowa podsumowujace tresc raportu, po czym podal Traskowi zadrukowana kartke papieru. -Jestes pewien, ze zlapalismy wlasciwego czlowieka, morderce? - spytal Trask. -Tak - odparl Chung z pewna doza samozadowolenia w glosie. - Odpowie swoim zyciem za zycie ofiary. Koniec z draniem! -Ale dla ciebie to jeszcze nie koniec, co? -Dam sobie z tym rade, szefie - padla odpowiedz i Chung zwrocil sie w kierunku drzwi. - Przeciez zawsze sobie z tym jakos radzimy... -David, zostan jeszcze na chwile - powstrzymal go Trask. - Usiadz, prosze. Lokalizator odwrocil sie, mowiac: -Nie trzeba, juz wszystko w porzadku. - Jednak zobaczyl wyraz twarzy swojego szefa i zrozumial, ze prosba Traska nie dotyczyla jego samopoczucia. -Jezeli chodzi o mnie, to tez sie dobrze nie czuje. Ale skoro ty sie podzieliles ze mna swoimi problemami, to moze ja tez to zrobie. - Przesunal czarno-biale fotografie w strone Chunga. Patrzace na zdjecia migdalowe oczy lokalizatora natychmiast zwezily sie. -Co...? - powiedzial, przy czym jego dolna szczeka nieznacznie opadla na dol. -David - rzekl Trask - mozesz mi pomoc? Powiedz, w jaki sposob moglbys kogos wynicowac? -W jaki sposob co zrobic? - Chung skrzywil sie, ze zdumieniem wpatrujac sie w fotografie. -W jaki sposob moglbys wywinac kogos wnetrzem na zewnatrz? -Co to ma byc, do cholery? - Nozdrza lokalizatora rozszerzyly sie, wargi drzaly i odsunely sie do tylu w gescie odrazy. -Wlasnie o tym mowie - cicho stwierdzil Trask. - O to pytam. Ta osoba zostala wywinieta wnetrzem na zewnatrz. W jaki sposob moglbys cos takiego zrobic? Oczywiscie nie musisz na to odpowiadac. -On zostal wywiniety na zewnatrz? -Nie do konca - Trask pokrecil glowa. - To co z zewnatrz, zostalo wcisniete do srodka i wywiniete. Zostal wynicowany. -To chyba jakis glupi zart? - Chung spojrzal na Traska i zakladajac, ze jest to wyjatkowo glupi zart, dodal: - Moze gdybym mu cos dlugiego wcisnal w tylek... na przyklad kij od szczotki o rozszerzanej koncowce z haczykami? I gdyby to w srodku rozszerzyc i wciagnac calosc przez jego... hm... -Nie - przerwal mu Trask - takie cos rozerwaloby mu odbyt, poszarpalo na kawalki i zniszczylo wnetrznosci. Na fotografiach nie ma zadnych uszkodzen tego rodzaju. Zadnych naciec. Spojrz na nogi, a wlasciwie na to, co bylo nogami, na rece i na glowe. Te czesci rowniez zostaly wynicowane.- Mowisz powaznie? - spytal Chung lamiacym sie glosem. - To faktycznie jest czlowiek? Ktos, kto calkowicie zostal... wywiniety od wnetrza na zewnatrz? -Tak - potwierdzil Trask. - Tak jakby mieso zostalo odseparowane od kosci, zwiniete, tak jak sie zwija rajstopy... a nastepnie odwiniete skora do srodka i wyciagniete wzdluz golych kosci. Ale nie dokonano zadnych naciec. -A krew? -Musial krwawic - wyjasnil Trask. - To skora utrzymuje krew wewnatrz organizmu, David! Kiedy odrywa sie mieso od kosci, krwawienie jest calkiem naturalne. Lub raczej nienaturalne, jak w tym wypadku. -A ten ktos lub cos, ktory tego dokonal? -Patolog wykonujacy sekcje stwierdzil, ze gdyby nie widzial tego na wlasne oczy, to uznalby cos takiego za niemozliwe do przeprowadzenia. A jednak cos takiego sie wydarzylo, bez wzgledu na to, czy ktos to zrobil, czy nie. Czy bylo to morderstwo, czy tez nie. -Myslisz, ze cos takiego jest mozliwe bez ingerencji z zewnatrz? Trask wzruszyl ramionami. -Przegladales kiedys przypadki z archiwum Sir Keenana Gormleya? - Gonnley byl pierwszym szefem Wydzialu E, w czasach kiedy organizacja nazywala sie INTESP, co bylo akronimem wywodzacym sie od slow "wywiad" i "szpiegostwo" lub byc moze od skrotu ESP. Trask nigdy nie zadal sobie trudu, zeby sie o to zapytac. -Gormley zajmowal sie dwoma przypadkami samospalenia sie ludzi i dosc przekonujaco dowodzil, ze akty samozaplonu zaistnialy bez ingerencji z zewnatrz. Nikt nie podlozyl ognia ani nie zamordowal ofiar. Ci ludzie spontanicznie sie zapalili. -Tak, slyszalem o takich przypadkach - pokiwal glowa Chung. - Cos w rodzaju gwaltownej reakcji chemicznej. Ale to? - Pokrecil glowa i odsunal od siebie zdjecia. - To nie jest to samo. -W pewnym sensie jest - stwierdzil Trask. - To jest rownie tajemnicze i niewytlumaczalne. Zastanawiam sie, czy jesli ktos moze zginac w wyniku samozaplonu, to czy nie istnieje rowniez mozliwosc spontanicznego wynicowania? Lokalizator jedynie zmarszczyl brwi i pokrecil glowa. -To naprawde robi wrazenie. -Tak - zgodzil sie Trask. - Na mnie tez zrobilo... i to ogromne. Tylko ze ja przeczytalem caly raport i nie uslyszales jeszcze najgorszego. Kiedy znalezli to... to cos... lub raczej tego kogos, to jeszcze zyl! -O Jezu! - Chung z trudem zaczerpnal oddech. - On byl...? -Tak, zywy - potwierdzil Trask. - To byla koszmarna agonia. Dzieki Bogu szybko umarl. Chung nic nie odpowiedzial, tylko po prostu siedzial bez ruchu. W koncu Trask otrzasnal sie i rzekl: -David, znajdz kogos, kto nie jest bardzo zajety i niech cos dla mnie sprawdzi. Ciekawy jestem, czy gdzies juz nie odnotowano podobnych przypadkow. Powinnismy sie temu lepiej przyjrzec. -Moze chcesz, zebym ja sie tym zajal? - spytal Chung i wstal, majac nadzieje, ze Trask nie powierzy mu tego zadania. - Wyglada na to, ze nie mam teraz nic do roboty, wiec moze... -Nie - odrzekl Trask, krecac glowa i usmiechajac sie niewyraznie. - Dla ciebie mam inne zadanie. Nie tak upiorne. -Tak? - Chung odczul ulge, z trudem probujac to zamaskowac. -Tak - odrzekl Trask i bez dalszej zwloki strescil sprawe Scotta St Johna, wyjasniajac koniecznosc inwigilacji lana Goodly'ego oraz Anny Marii English. - To dla ich dobra - dodal na koncu. -Tak jest - Chung odpowiedzial chlodnym tonem. - Rozumiem. Ale i tak nie podoba mi sie szpiegowanie naszych ludzi. -Wiem, David. Nie musi ci sie to podobac. To Wydzial E, przyjacielu. Zajmujemy sie sprawami, ktore nikomu sie nie podobaja - ani tobie, ani mnie, ani nikomu innemu - ale staramy sie jak najlepiej wykonac nasza robote. Poza tym nie jest to szpiegowanie, ale ochrona i tyle. Nawet jesli oni o tym nie wiedza. Poza tym... - na twarzy Traska pojawil sie wyraz stanowczosci - poza tym to ja tu jestem szefem i wydaje rozkazy. Wlasnie to zrobilem i masz sie tym zajac.- Tak jest - powtorzyl Chung i skierowal sie do drzwi. Trask patrzyl, jak lokalizator wychodzi, i upewnil sie w przekonaniu, ze podjal wlasciwa decyzje. Zadanie przydzielone Chungowi mozna by uznac za dwuznaczne, ale przynajmniej nie bedzie myslec o znalezionym, zgwalconym i zamordowanym dziecku... Bialy prywatny samolot zatrzymal sie na rozgrzanym pasie startowym lotniska, wzniecajac tumany kurzu odwroconym ciagiem odrzutowych silnikow. Siedzacy w cieniu komitet powitalny, skladajacy sie z szesciu uzbrojonych czarnych zolnierzy ubranych w polowe mundury, poderwal sie na rowne nogi i podbiegl do samolotu, formujac dwuszereg po obu stronach stopni opuszczanych z odrzutowca. Za nimi znacznie wolniejszym krokiem szedl mlody, liczacy okolo osiemnastu lat, przystojny czarny mezczyzna ubrany w szara jedwabna koszule, drogi zachodni garnitur i biale buty. Mezczyzna zatrzymal sie przed schodkami. Na marynarce mlodzienca lsnily trzy rzedy medali swiadczacych o posiadanej randze w tym zapomnianym przez Boga autokratycznym kraju. Mezczyzna byl ukochanym oraz jedynym synem bezwzglednego i okrutnego dyktatora. Byl tez pierwszym z mozliwych nastepcow szykowanych do objecia wladzy po dyktatorze. Fale goraca bily z rozgrzanych plyt ladowiska. Mlodzieniec machal reka, odpedzajac od siebie muchy, jednak znieruchomial, gdy zobaczyl ruch w ciemnym jak atrament wnetrzu kryjacym sie za owalnymi drzwiami samolotu. Najpierw pojawila sie wysunieta do przodu twarz pochylonego czlowieka. Byl to niezwykle wysoki, chudy jak patyk mezczyzna z dluga szyja ubrany we wschodni kaftan z wysokim kolnierzem, a na nogach mial czerwone skorzane sandaly. Cere mial blada i zaczesane do tylu siwiejace wlosy, ktore opadaly na wysoki kolnierz. Mial gleboko osadzone ciemne oczy, male okragle uszy, waskie usta i wystajacy podbrodek. Gdyby dodac do tego brode, wasy oraz bokobrody i gdyby sie usmiechal oraz mial ciemna skore, to mozna by go pomylic z indyjskim mistykiem, guru jakiejs ezoterycznej sekty. Wokol niego mozna bylo wyczuc aure tajemnej wiedzy, wizji oraz mocy, ktore przekraczaja zdolnosci zwyczajnych ludzi. I choc ze swoim wzrostem mogl robic duze wrazenie, to na jego bladej, gladko ogolonej twarzy nie pojawil sie nawet cien usmiechu. Kiedy dosc niezdarnie na sztywnych nogach zszedl ze schodow, mlodzieniec podszedl do niego i stanal pomiedzy zolnierzami, wyciagajac reke na powitanie. -Ojcze, przyslal mnie moj ojciec, general Wilson Gundawei, abym towarzyszyl ci w drodze do palacu. Ci zolnierze to warta honorowa - odezwal sie po angielsku z akcentem wskazujacym na dluzszy pobyt w jednej z lepszych szkol w UK. -Widze, Peter, ze masz sie dobrze i w pelni wyzdrowiales. Bardzo sie z tego ciesze - powiedzial mezczyzna, ignorujac wyciagnieta dlon. Jego glos byl gleboki i mocno rezonowal, ale trudno byloby rozpoznac jakis szczegolny akcent. Jego usta prawie sie nie poruszaly, wypowiadane zas slowa brzmialy sztucznie, sztywno i niepewnie. Mlody czlowiek pomyslal: Tak samo bylo przy naszym pierwszym i ostatnim spotkaniu. Moze on nie mowi zbyt wiele. Moze nie przywykl do wypowiadania sie. Mozliwe, ze wielcy mistycy, mysliciele i uzdrowiciele nie lubia mowic. Mezczyzna spojrzal na niego i tak jakby czytal w myslach, a moze po to, zeby skrocic dalsze formalnosci, powiedzial: -Nie potrzebuje konwersacji. - Nastepnie popatrzyl na stojacych po obu stronach zolnierzy i dodal: - Bron, Peter? Tak wyglada powitanie twojego ojca? Tak okazujesz szacunek? -To warta honorowa - odrzekl mlodzieniec, jego reka niezgrabnie opadla do boku. Nastepnie wzruszyl przepraszajaco ramionami, mowiac: - Moze powinnismy po prostu powiedziec... warta? Czasy sa niepewne, general ma wrogow, jak wszyscy wladcy. Uwaza, ze trzeba sie miec na bacznosci i stara sie mnie chronic, to wszystko... i ciebie takze, ojcze! Bez ciebie nie mialby spadkobiercy, ktorego trzeba chronic. Od strony zabudowan lotniska podjechala lsniaca limuzyna w asyscie dwoch pojazdow wojskowych. Kiedy samochod zatrzymal sie, otworzyly sie drzwi i ze srodka wyskoczylo dwoch umundurowanych ochroniarzy trzymajacych lekkie pistolety maszynowe. Byli czujni i rozgladali sie dookola. W miedzyczasie od strony lotniska zatrzymala sie eskortujaca polciezarowka. Plocienny dach byl odsloniety, ukazujac stojacych za metalowymi oslonami strzelcow ubranych w kamizelki kuloodporne. -Niepewne czasy - odezwal sie chudy jak patyk mezczyzna. - Na to wyglada. - Nastepnie spojrzal na zegarek, cos w nim wyregulowal i ruszyl za mlodziencem w kierunku oczekujacej ich limuzyny... W dawnych, lepszych czasach kwatera glowna generala byla ociekajacym bogactwem palacem. Bywali tam krolowie, ksiazeta, czarni (a czasem biali) dworzanie, dyplomaci w wyszukanych strojach i tylko bardzo rzadko wojskowi: byli to zawsze wysocy ranga oficerowie ubrani w wyjsciowe mundury, ozdobieni medalami i baretkami, na ktore faktycznie sobie zasluzyli. Byla to oznaka sprawiedliwosci... swego rodzaju. Takie wlasnie refleksje nasunely sie Peterowi Gundaweiemu, ktory mial inne poglady od swojego ojca. Syn generala oraz jego gosc wspieli sie po marmurowych schodach i weszli przez glowne wejscie z wysokim lukowatym sklepieniem, po czym ruszyli dlugimi korytarzami z drzwiami prowadzacymi do zimnych i zakurzonych pokoi. Co pewien czas mijali czarnoskorych straznikow, ktorzy stawali na bacznosc, kiedy przechodzili obok. W jednym z pokoi zobaczyli pulkownika, ktory korzystajac z bambusowego kijka, wskazywal na sciennej mapie rozne miejsca plutonowi zolnierzy. Inne pokoje staly puste i nie bylo w nich zadnych mebli. W srodku gmachu za masywnymi strzezonymi drzwiami ze zlotym pasem znajdowaly sie prywatne apartamenty generala Wilsona Gundaweiego. Szesciu siedzacych na lawkach zolnierzy stanelo na bacznosc i podejrzliwym wzrokiem zlustrowalo wysokiego mezczyzne. Mieli rozkaz przeszukania kazdej obcej osoby. Podczas poprzedniej wizyty goscia nie byli na sluzbie. Tylko czego mieli szukac? Gosc byl bardzo chudy, jego kaftan byl cienki i scisle przylegal do ciala. Na rece mial zegarek, oprocz tego zadnych widocznych ozdob. Mlody, dobrze wyksztalcony Piotr Gundawei, syn i dziedzic generala, odsunal uzbrojonych ludzi na bok. Dowodzacy oddzialem oficer trzykrotnie zastukal do drzwi. Po chwili od srodka otworzyl sie panel o powierzchni osmiu cali kwadratowych. Przez otwor wyjrzala ladna twarz czarnoskorej nastolatki i szybko zniknela. Zazgrzytal klucz, odskoczyly ukryte rygle, oficer i jeden z jego ludzi pociagneli za wielkie, wypolerowane mahoniowe klamki. Drzwi nieznacznie rozwarly sie, ukazujac szczeline w srodku, ktora powoli rozszerzala sie, w miare jak uchylaly sie skrzydla. Drzwi zamknely sie natychmiast po tym, jak gosc wraz z eskorta wszedl do srodka. Komnata w ktorej sie znalezli, byla bardzo duza i z wysokim sufitem, stanowila centralne miejsce, z ktorego mozna bylo wejsc do licznych pokoi i przejsc zbiegajacych sie centralnie w komnacie podobnie jak szprychy w kole. Wielkie drzwi wejsciowe, przez ktore weszla dwojka gosci, stanowily jedyne wejscie do tej wewnetrznej swietej przestrzeni. Poniewaz w komnacie nie bylo okien, pomieszczenie oswietlaly cztery wielkie zyrandole. Posrodku komnaty zwisal z sufitu ogromny wiatrak, ktory mielil powietrze szescioma lopatami. Jakies pietnascie metrow od drzwi na marmurowej podlodze stalo wielkie loze z kolumnami zdobionymi koscia sloniowa i zlotem. Za lozem na wyscielonej skorami lampartow scianie wisialy glowy upolowanych zwierzat. General byl znany ze swych nadzwyczajnych umiejetnosci lowieckich. Po obu bokach lozka lezaly wielkie poduszki opadajace na podloge. Siedzialy na nich cztery przytulone do siebie prawie calkiem nagie dziewczeta, po dwie przy kazdym z koncow loza. Dosc intensywnie kolyszace sie bursztynowe, przetykane zlotem, polprzezroczyste zaslony wskazywaly na to, ze general nawet w takiej chwili "poluje". Korzystajac z chwili czasu i sadzac, ze jest ku temu ostatnia sposobnosc, Piotr Gundawei zwrocil sie do goscia, szepczac slowa ostrzezenia: -W samolocie powiedziales mi, ze nie jestes zadowolony z postawy mojego ojca. Jako twoj dluznik chcialbym ci cos doradzic: z generalem nie nalezy byc rownie bezposrednim. Jego cierpliwosc jest dosc ograniczona, za to w gniewie nie zna umiaru. Gosc odpowiedzial krotkim spojrzeniem. Z jego ust nie padlo zadne slowo. Niemal niewidoczny usmiech przybral wyraz kpiny. W jego gleboko osadzonych oczach zaplonely ogniki. W tej samej chwili rozwarly sie zaslony wiszace nad wielkim lozem, ukazujac generala, ktory skinal na nich. Goscie przeszli przez marmurowa podloge i zatrzymali sie przed lozem. General Wilson Gandawei zalozyl na siebie gruby szlafrok, przewiazal sie paskiem i usiadl na skraju loza. Oprocz szlafroka nie mial nic wiecej na sobie, a za jego plecami piekna mloda dziewczyna podnosila sie z kolan, probujac zakryc swa nagosc naszyjnikami z drogich klejnotow i purpurowym przescieradlem. -Ach! - odezwal sie general. - A wiec jest pan punktualny, przybyl pan zgodnie ze swoim planem, choc nie z moim. Jak pan widzi, zazwyczaj sie spozniam... no i przeszkodzil mi pan w moich, hm, cwiczeniach. Jednak ciesze sie, ze pana widze, panie Guyler Schweitzer. - General usmiechnal sie i wyciagnal przed siebie gruba dlon. Gosc najwyrazniej zlekcewazyl gest powitania i zamiast tego intensywnie przygladal sie gospodarzowi. Mial przed soba megalomana, czlowieka opetanego chciwoscia, wladza i pozadaniem. Lysy i lsniacy od seksualnych wydzielin general Wilson Gundawei patrzyl na swa pusta wyciagnieta dlon. Stopniowo usmiech znikal z jego twarzy. Przysunal sie blizej do goscia, wyciagnal reke jeszcze bardziej i rozkazujacym tonem stwierdzil: -Guyler, z pewnoscia wiesz, ze to niegrzeczne, a nawet obrazliwe, zeby... -Nie dotykam nikogo, jezeli nie staje sie to... nieuniknione - przerwal mu wysoki mezczyzna. - Jesli chodzi o moje imie, to faktycznie nazywam sie Guyler Schweitzer i korzystam z niego w sprawach sluzbowych. Jednak wiekszosc moich pracownikow oraz innych ludzi, ktorych mialem przyjemnosc... poznac i ktorych leczylem, wlacznie z twoim synem Peterem, nazywa mnie ojcem. Zdecydowanie wole, zeby mowic do mnie "ojcze". General zacisnal dlon w piesc, opuscil reke i powiedzial: -W tym miejscu moja cierpliwosc zaczyna sie konczyc, ojcze. Moze moglbys jednak laskawie mi wyjasnic, czy "ojciec" trzeba pisac duza litera? A moze wolalbys, zeby mowic do ciebie Ojcze Nasz lub Boze? Gosc wygladal na lekko zaskoczonego, ale po chwili wyprostowal cialo, stajac sie jeszcze wyzszym, i odpowiedzial: -Pomimo moich poszukiwan nie jestem przekonany co do tego, ze istnieje bostwo tego rodzaju, nie mam rowniez zamiaru z nim wspolzawodniczyc, gdyby ono faktycznie istnialo. Gdyby jednak taki ktos istnial, to z radoscia bym go poznal. Mysle, ze mielibysmy pare spraw do przedyskutowania... zanim jeden z nas lub obaj nie przestalibysmy funkcjonowac. I jesli znalazlby sie na to czas, to spytalbym go, dlaczego - pomimo jego wszechwiedzy, wszechpotegi i nieskonczonej artystycznej subtelnosci - jedno z jego stworzen jest tak tluste i pozbawione wdzieku. Byla to najdluzsza z wypowiedzi wysokiego mezczyzny, jaka mieli okazje uslyszec general i jego syn. Szczeka mlodego mezczyzny opadla ze zdziwienia i zaskoczenia zarowno dlugoscia wypowiedzi, jak i jej trescia. Z kolei twarz generala Wilsona Gundaweiego poszarzala. Oczy nabiegly mu krwia a policzki nadely sie. Nie zrozumial w pelni tresci wypowiedzi wysokiego mezczyzny, jednak wiedzial, ze zabrzmialo to jak zniewaga. I to tak wiele mil od lotniska - pomyslal general. - W tak duzej odleglosci od tego szkieletora i jego prywatnego odrzutowca. W chwili gdy general formulowal swe mysli, gosc, jakby swiadomie chcac dolac oliwy do ognia, dodal: -Mysle, ze wiesz, po co tu jestem. Chodzi o wazny i niedokonczony interes, a wlasciwie o powazny dlug... Oczywiscie, ze wiem, dlaczego tu przyleciales - pomyslal general. - Przyciagnely cie jakies zludne nadzieje. Na dodatek okazales sie glupcem, probujac mnie sprowokowac. Coraz bardziej oddalasz sie od swojego samolociku. Jesli zas chodzi o nasz interes: mysle, ze nie istnieje. Musze sie teraz zajac sprawami osobistymi, ale ty, ojcze, nie bedziesz juz robic zadnych interesow. Ani ze mna, ani z nikim innym! Ostatnia z mysli sprawila, ze twarz Gundaweiego odzyskala kolory i pojawil sie na niej rowniez usmiech. Jednak byl to raczej grymas i to dosyc sardoniczny. Niskim miekkim glosem powiedzial: -Nie mam wiekszego zamiaru rozmawiac z toba o interesach. Ani teraz, ani pozniej! Jesli zas chodzi o dlugi, to nie wiem, czy zdajesz sobie sprawe, z kim rozmawiasz? Chcesz powiedziec, ze general Wilson Gundawei jest twoim dluznikiem? Nie przypominam sobie zadnego kontraktu. -Nie bylo kontraktu. - Wysoki mezczyzna westchnal i pokrecil glowa. Nastepnie spojrzal na zegarek i cos przy nim pokrecil. - Tylko dzentelmenska umowa. Twoj syn byl chory na AIDS, a ja go wyleczylem. W zamian za to zgodziles sie wyplacic mojej firmie dziesiec milionow dolarow w zlocie, w rownych ratach, poczynajac od lutego. Ale pierwsza wplata jest juz spozniona o kilka miesiecy, a nasze proby kontaktu z toba pozostaly bez odpowiedzi. Przyjechalem tutaj, zeby wysluchac wyjasnien i albo zaakceptowac usprawiedliwienie, ustalic nowe nieodwolalne warunki umowy, albo wymierzyc kare. Na nieszczescie wyglada na to, ze bez kary sie nie obedzie. Mezczyzna znowu mowil zaskakujaco dlugo, na dodatek jego slowa byly obrazliwe i wszystko wskazywalo na to, ze zrobil to naumyslnie. -Kare? - ryknal Gundawei, schodzac z loza. - Co zrobisz? Wymierzysz kare? Osmielasz sie grozic mi w moim palacu? -Nie dotrzymales slowa. - Gosc cofnal sie o krok. - Uzdrowilem twojego syna. Gdzie moja zaplata? -AIDS jest nieuleczalne - krzyknal general. - Ty klamco, szarlatanie! Kazdy szaman w tysiacach wiosek moglby zrobic to samo, jesli nie wiecej! -Nieuleczalne? - Gosc ani troche sie nie przestraszyl i nie przejal krzykami generala. - A reka twojego syna? Dotknalem go. -Dotyk?! Dotyk?! - krzyczal Gundawei. - Co z tym dotykiem?! Mialbym zaplacic dziesiec milionow dolarow za jeden dotyk?! To dotyk szalenstwa, panie Guyler Schweitzer! Peter Gundawei wszedl pomiedzy mezczyzn, podciagnal rekaw marynarki i pokazal generalowi miejsce, w ktorym ciemne cialo nosilo wyrazny znak dotyku czterech palcow i kciuka, co wygladalo, jakby skora w tym miejscu zostala wybielona. -Tato, mam znak na skorze! General odsunal syna i krzyknal: -Glupcze! Siedz cicho! A ty, Schweitzer... oszalales czy co? Nie wiesz, ze mozesz zaraz zniknac? Waskie usta goscia rozwarly sie w zlowieszczym usmiechu, ukazujac malutkie, ostre jak igly zeby, ktore blysnely kolorem perlowej macicy. -Na rece twojego syna jest moj znak - odezwal sie - ale nie dostalem zaplaty. Kiedy mnie wezwales, pokazywales zloto, wielki skarb. Gdzie to jest? Ukryles przede mna? -Nie ma! - ryknal general. - Tak samo jak ciebie zaraz nie bedzie! Sto tysiecy zolnierzy wroga stoi na granicy mojego panstwa. Zloto zamienilo sie w papier - pieniadze potrzebne na zold dla mojej armii. Jedyne zloto, jakie posiadam, znajduje sie w tym pokoju! Ale nawet gdybym mial zloto, to i tak nie zaplacilbym. Za co? Za twoje leczenie? Moj syn nie jadl, chorowal na cos, mial goraczke, ktora sama przeszla. A jesli chodzi o znaki na jego rece, to pewnie uzyles jakiegos kwasu, ktorym oznaczasz swoje ofiary i zadasz za to zaplaty... za tak zwany cud. Myslales, ze jestem idiota? Wizyta skonczona! - General machnal reka wskazujac drzwi. -A zatem kara - odezwal sie gosc. Gundawei zblizyl purpurowa wykrzywiona twarz do wysokiego mezczyzny i odrzekl: -Kara? Wyglada na to, ze to ty ja zaplacisz. - Cofnal sie na podwyzszenie, na ktorym stalo lozko, pociagnal za sznurek dzwonka i krzyknal: - Dziewczyno! Mloda kobieta wybiegla z korytarza znajdujacego sie najblizej wielkich drzwi i Gundawei zawolal do niej: -Wezwij straznikow! Mezczyzna zwany Guylerem odwrocil sie do Petera Gundaweiego, mowiac: -Musze juz isc. Jednak to, co zostalo ci podarowane, musi zostac odebrane. - Kiedy sie pochylil, mlodzieniec zobaczyl cos w ciemnym wnetrzu jego oczu, cos dziwnego, co kazalo mu sie cofnac. Wysoki mezczyzna niezdarnie, lecz szybko zblizyl sie do Petera i wyprostowal reke zakonczona pajakowata dlonia o dlugich palcach. Trwalo to krotka chwile. Nie byl to uscisk ani potezny uchwyt, ale zwyczajny, prawie pieszczotliwy dotyk. Mlodzieniec zostal wypuszczony, zachwial sie, potknal o podwyzszenie loza i wywrocil na plecy. General wszystko widzial, rowniez chwilowy kontakt pomiedzy jego synem a Schweitzerem. Natychmiast ruszyl w strone wysokiego mezczyzny z uniesiona do gory zacisnieta piescia. W miedzyczasie dziewczeta dyktatora biegaly w rozne strony, bojac sie zagubic w labiryncie bocznych pokoi i korytarzy. Wielkie drzwi otwarly sie, a krzyki tloczacych sie przy nich zolnierzy stawaly sie coraz glosniejsze. -Ty... ty... ty! - krzyczal general, biorac zamach i wymierzajac wysokiemu Schweitzerowi druzgoczacy cios w twarz. Ale gosc wysunal blyskawicznie reke i chwycil opadajace ramie dyktatora, unieruchamiajac je bez najmniejszego wysilku. -O nie, generale. Nie ja, lecz ty! Wilson Gundawei poczul dotyk, jego potezny ciezar i niemala sila zmiescila sie w chudych palcach dziwnego przybysza. Jednak dotyk byl czyms wiecej niz zwyklym spotkaniem palcow i skory. Zapieklo, ale byl to calkowicie niezrozumialy dla dyktatora rodzaj pieczenia. Cos jak potrzasniecie lub prad powodujacy wibracje i uniemozliwiajacy kontrole nad cialem. Najpierw obezwladniona zostala reka, potem ramiona, szyja z glowa a w koncu pozostala czesc tulowia i wszystkie konczyny. General uwolnil sie od swego tajemniczego goscia. Z trudem udalo mu sie wdrapac na podwyzszenie, po czym nogi odmowily posluszenstwa. Osunal sie i siedzial oparty plecami o lozko. Jego syn w nagle zbyt duzym dla niego garniturze podczolgal sie do jego stop i przekrwionymi oczyma patrzyl, jak general zaczyna sie wic i krzyczec w koszmarnej agonii. Krancowo przerazony mlodzieniec zawolal: -Ojcze?!... Ojcze! Ale general najwyrazniej go nie slyszal. Kurczowo chwycil szlafrok, rozsunal poly i chwycil sie za brzuch. Jego pepek rozciagal sie powoli, powiekszajac sie i otwierajac. W koncu utworzyl sie w tym miejscu zwieracz, ktory zaczal zwijac sie do wnetrza, coraz bardziej wybrzuszajac zoladek, ktory wygladal jak przejrzaly granat pekajacy na sloncu. Jego soczyste czerwone nasiona, miazsz oraz wnetrznosci staly sie w pelni widoczne. Peter Gundawei rzucil blagalne spojrzenie wysokiemu mezczyznie i wyciagnal drzaca reke w jego kierunku, lecz ten wzruszyl tylko ramionami, mowiac: -To kara. - Po czym zupelnie niespodziewanie w przerazajacy sposob okazal emocje albo pewien rodzaj emocji. Kolyszac sie na pietach wydal z siebie cos, co moglo przypominac jedynie smiech szalenca. Po chwili zamilkl, dotknal przycisk na czyms, co wygladalo na niezbyt drogi zegarek, i skinal glowa wyrazajac tym gestem cos w rodzaju cynicznego pozegnania. Nastepnie wysoka, szczupla postac zamigotala jak fatamorgana, zrobila sie przezroczysta i zniknela. Odeszla, rozplynela sie, jakby jej nigdy wczesniej nie bylo... Z ogromnych zyrandoli na marmurowa podloge polecialy dymiace drobiny szkla kilku peknietych zarowek. Elektryczne polaczenia w lampach oraz w wiszacym wentylatorze zaszumialy. Roje bialych, goracych iskier pofrunely na wszystkie strony. Wielki wiatrak najpierw zwolnil, a nastepnie zaczal coraz predzej wirowac, niebezpiecznie kolyszac sie u podstawy. Lopaty wiatraka ze swistem rozcinaly zadymione powietrze. Chwile pozniej cale urzadzenie urwalo sie i z hukiem uderzylo o podloge. Slychac bylo jedynie przerazliwe krzyki polnagich dziewczat generala i stukot podkutych butow biegnacych zolnierzy, ktorzy trzymali w rekach bron gotowa do strzalu. Peter Gundawei, przerazliwie chudy, z wybaluszonymi brazowymi oczami, z zapadnietymi policzkami, probowal odsunac sie od ojca, ale wciaz nie potrafil oderwac wzroku od ciala generala, ktore oddzielalo sie od kosci, podczas gdy jego plyny splywaly z podwyzszenia na marmurowa podloge. Oficer dyzurny, starszy mezczyzna w randze kapitana, podszedl do loza i zobaczyl generala Wilsona Gundaweiego, ktory wciaz zyl. Mrugal gwaltownie oczami... choc w tym samym czasie jego mozg wysuwal sie z rozszerzonego ucha, a gorna warga i nos byly wywiniete do wewnatrz, zsuwajac sie z jednolitej, podobnej do maski, ociekajacej krwia czaszki! Nieopodal syn generala, Peter Gundawei, konczyl swe zycie w pomietym bialym garniturze okrywajacym jego chore, zniszczone przez AIDS cialo. Kapitan patrzyl na to wszystko przez dluzsza chwile, ledwie akceptujac to, co widza jego oczy. Jedna z dziewczat podbiegla do niego, krzyczac: -Ojcze! Och, ojcze! - To byla jego corka. Kapitan w koncu wiedzial, co powinien zrobic. Wydal swoim ludziom rozkaz opuszczenia pokoju, owinal corke jednym z purpurowych przescieradel, powiedzial, zeby nie patrzyla, i odsunal jana bezpieczna odleglosc. Rozlegla sie glosna seria wystrzelona z automatycznego pistoletu. Migotanie lamp i bzyczenie przewodow natychmiast ucichlo, a w powietrzu oprocz innych zapachow czuc bylo kwasny odor prochu. Dwoch mezczyzn na podwyzszeniu skonczylo zycie, w szybszy i mniej bolesny sposob. Kapitan nie nalezal do litosciwych ludzi. Jego corka byla tylko jedna z dziewczat, ktore wykorzystywal general... jednak cena za oficerski stopien ojca byla zbyt duza, nawet gdyby wziac pod uwage, ze kapitan i tak nie mial wyboru. Starszy mezczyzna zerwal gwiazdki z naramiennikow, rzucil je na lozko i zawolal swoich ludzi. -O nic nie pytajcie - powiedzial - popelniono morderstwo. Przeszukajcie pokoje... szybko! Zabierzcie wszystko, co przedstawia jakas wartosc. Nasz kraj zostal ogolocony, musimy sobie radzic sami. Zolnierze poslusznie rzucili sie do wypelniania rozkazu. Nawet gdy kapitan podpalal wielkie loze, jego podwladni sciagali zaslony z drogocennymi kamieniami... Na lotnisku niedaleko samolotu pojawila sie poczatkowo niewyrazna, a pozniej coraz bardziej konkretna postac wysokiego mezczyzny. Pilot zobaczyl swojego szefa i zdziwil sie jego naglym przybyciem. Jednak szybko doszedl do siebie, kiedy zobaczyl szybki, wirujacy ruch szponiastej reki. Nacisnal przycisk i wlaczyl silniki. Siedzacy w cieniu budynkow lotniska zolnierze z tak zwanej warty honorowej generala Gundaweiego nie zawracali sobie nimi glowy. Palili papierosy i rozmawiali. Jednak gdy silniki zwiekszyly obroty i staly sie znacznie glosniejsze, spojrzeli w kierunku samolotu i zobaczyli, ze na poklad wchodzi wysoki, chudy mezczyzna. Zolnierze wyrzucili papierosy, chwycili za bron i wstali, w chwili gdy zamykaly sie drzwi samolotu. Samolot ruszyl i ustawial sie na pasie startowym. W budynku lotniska slychac bylo dzwonek telefonu. Jeden z zolnierzy wbiegl do srodka, podniosl sluchawke, po czym wybiegl, krzyczac i wskazujac na odrzutowiec. Jednak bylo juz za pozno. Samolot wlasnie przyspieszal i po chwili byl juz w powietrzu, lecac pod ostrym katem do gory. Pilot zmienil kurs, dzieki czemu jedyny pasazer mogl spojrzec przez okno na dol, gdzie grupa zolnierzy patrzyla w gore, zaslaniajac oczy przed blaskiem slonca. Z tej wysokosci zolnierze wygladali jak mrowki... ale dla kreatury nazywajacej siebie Guyler Schweitzer, wszyscy ludzie byli co najwyzej mrowkami. Nagle Schweitzer poczul ruch, erupcje w ciele, na karku. Po chwili cos, co w niewielkim stopniu przypominalo druga glowe, zielonoszary babel, wyroslo spod kolnierza i przeczolgalo sie na ramie. Mezczyzna nie zrobil nic, zeby to powstrzymac. Stwor mial malutkie karmazynowe oczka i malenkie czarne nozdrza podobne do dziurek w orzechu kokosowym. Przemowil, chociaz najwyrazniej nie mial ust. -Moj Mordri, trzymales mnie schowanego, choc chcialem byc na wierzchu. Dlaczego mi to zrobiles? Guyler Schweitzer odezwal sie na glos, choc wcale nie musial mowic: -Bo moglbys narobic zamieszania. Tam bylo niebezpiecznie, moj Khiffie. Nie chcialem, zebys kogos przedwczesnie wystraszyl. Nie chcialem tez, zeby stala ci sie jakas krzywda. Powinienes mi podziekowac. -Podziekuje, jesli sie ze mna podzielisz. Czy... czy skrzywdziles kogos? -Tak, na tym polegala moja wizyta. -Moge wchlonac twoje wspomnienia? -Oczywiscie, jak zawsze! -Teraz? -Jak najbardziej. Stwor wydluzyl pseudokonczyne, ktora wniknela do ucha Schweitzera, po czym sam sie tam przemiescil, zwezajac sie na podobienstwo przeklutego balonika. Schweitzer odwrocil glowe i po raz ostatni spojrzal na lotnisko. Jego usta nieznacznie sie otworzyly, ukazujac male, ostre zeby o barwie perlowej macicy. Mozliwe, ze byl to usmiech. Pozniej wygodnie rozsiadl sie w fotelu. W jego glowie Khiff pozywial sie wszystkim, co Schweitzer widzial i co robil w palacu generala Wilsona Gundaweiego... Scott St John obudzil sie z bolem glowy spowodowanym polowa butelki wypitej brandy. Jednak nawet taka ilosc alkoholu nie pozwolila mu dobrze spac w nocy. Wiekszosc poprzedniego popoludnia spedzil na popijaniu brandy w nadziei na uwolnienie sie od dreczacych go pytan, poniewaz proby znalezienia odpowiedzi zaczynaly przypominac gonienie za wlasnym ogonem. W rzeczywistosci nawet nie zauwazyl, ze az tyle wypil. Chcial po prostu poukladac sobie w glowie wszystko, z czym mial ostatnio do czynienia, i znalezc jakies wyjasnienie lub raczej sformulowac wlasna Teorie Wszystkiego. To dlatego co chwile napelnial sobie szklanke, az czynnosc nalewania stala sie automatyczna. Dosc marna wymowka... I pomyslec, ze nie dalej jak dwadziescia cztery godziny temu gratulowal sobie, ze nie zostal alkoholikiem... jeszcze! Mial taka nadzieje i postanowil miec sie na bacznosci. Przypomnial sobie, ze o godzinie szostej rano uslyszal budzik. Najwyrazniej jednak zaraz po tym znowu zasnal. Ale dlaczego nastawil zegarek na szosta? Poniewaz chcial wstac i porozmawiac z ta dziewczyna, kobieta czy... kimkolwiek ona byla. Boze! Kobieta! Tylko ona potrafilaby znalezc wyjasnienie. Wstal z lozka. Ruch spowodowal gwaltowne i bolesne walenie w glowie. Pozniej przeklinajac wlasna glupote, ktora pozwolila mu zaspac, ubral sie, umyl, ogolil, wrzucil trzy aspiryny do szklanki z woda i poszedl do garazu... lecz zaraz wrocil po kluczyki! Od smierci Kelly jezdzil samochodem moze ze dwa razy. Raz o malo nie spowodowal wypadku, a za drugim razem zapomnial zaplacic za benzyne na stacji. Poza tym najprawdopodobniej skonczyla sie waznosc ubezpieczenia. Jednak teraz najwazniejsze bylo spotkanie z ta kobieta, jesli nie bylo juz za pozno. Zeby tylko go nie zatrzymali - z ta iloscia alkoholu we krwi. Snil o tajemniczej kobiecie tej nocy. Nie byla widoczna (gdyby ukazala sie jej postac, to na pewno by zapamietal), ale slyszal jej glos, ktory powtarzal to samo co wczoraj. Najwyrazniej gleboko w podswiadomosci musial wziac sobie mocno do serca wypowiedziane przez nia slowa. Jadac do kiosku, Scott przypominal sobie sen, slowa tej kobiety, sens oraz to, co sie dzialo lub dzieje teraz. -Czy myslisz o tym, co sie z toba dzieje? Myslisz o stracie...? (O stracie Kelly? Chyba tylko o nia moze chodzic). Staraj sie myslec bez gniewu, bolu i emocji. (Dlaczego? Czy to oznacza, ze ktos jest winien? Winien smierci Kelly?). Pozniej powtorzyla raz jeszcze: -Jesli zauwazysz cos dziwnego, trzymaj sie od tego z dala, ale staraj sie to zbadac. - I w koncu: - Nie szukaj mnie. Gdy przyjdzie wlasciwa pora, sama cie znajde... Do diabla z tym ostatnim stwierdzeniem! Cos - a moze znacznie wiecej niz pojedyncze cos - na pewno mu sie stalo. A jesli ona znala odpowiedzi, jesli choc troche wiedziala, co sie z nim dzieje, to po prostu musi ja znalezc! Scott zaparkowal samochod przy sklepiku, wszedl do srodka, wzial gazete i rozejrzal sie w poszukiwaniu tajemniczej kobiety. Probowal zignorowac niepokojace porozumiewawcze spojrzenie obserwujacej go kobiety, ktora czekala, zeby go obsluzyc. Jednak nie zaplacil za gazete, no i musial podejsc do lady, zeby jak zwykle kupic papierosy. Sprzedawczyni siegnela po reszte, puscila oko do Scotta, polozyla dlon na jego rece i powiedziala: -Niedobrze. Widzialam, jak jej szukasz, to widac na twojej twarzy. Napaliles sie na nia, prawda? Co za szkoda. Moze powinienes poszukac czegos blizej? Scott zmusil sie do usmiechu i odrzekl: -Dziekuje za podpowiedz, kochanie. Czy... czy ona byla tutaj? Kobieta puscila jego dlon. -Nie, nie wrocila. Przynajmniej do tej pory. Moze nie zrobiles na niej zbyt wielkiego wrazenia albo powinienes troszke poczekac?... Jestem teraz sama i wlasnie skonczyl sie poranny ruch, wiec moze zamkniemy sklep na godzinke, napijemy sie kawy lub czegos innego - na zapleczu - wiesz, o co chodzi? Tak, wiem - pomyslal Scott i odpowiedzial: -Bardzo mi milo, ale jestem niestety umowiony - z lekarzem - wiesz, o co chodzi? Przez krotka chwile kobieta wygladala na zaskoczona, cofnela sie, po czym stwierdzila: -Cholera! Zawsze mam pecha. Nie wiem, co w niej widzisz. Gdybys chcial wiedziec, to dla mnie wyglada na zwykla kokote. Scott wyciagnal z kieszeni wizytowke i podal kobiecie. -Zrob mi przysluge, kto wie, moze kiedys sie odwdziecze. Gdyby sie kiedys jeszcze pokazala, to daj jej moja wizytowke, dobrze? Bylbym bardzo wdzieczny. -Czyzby? - Kobieta byla bliska palpitacji. Scott puscil do niej oko i dodal na pozegnanie: -Badz dla mnie mila, dobrze? Po wyjsciu ze sklepu wzruszyl ramionami, zapalil pierwszego porannego papierosa, wsiadl do samochodu i pojechal do domu. Scott czul sie troche inaczej niz ostatnio. W drodze do domu stwierdzil, ze cos sie w nim zmienilo od chwili, gdy dotknela go tajemnicza kobieta. Na czym polegala ta zmiana? Czul sie lepiej, mial takze poczucie, ze wie, dokad zmierzac. Zaczynal obierac kierunek, pragnienie... ...Zemsty? Na pewno, jesli zalozyc, ze Kelly nie umarla z przyczyn naturalnych. Kiedy sie nad tym zastanowil, to smierc Kelly wcale nie byla naturalna. Wyczerpujaca choroba? To byloby zrozumiale. Ale dlaczego nie stwierdzono, co to za choroba? Czy to jest czeste? Wiedzial tylko tyle, ze byla chora. Zgadzal sie z tym, co mu powiedzieli lekarze i o czym mowily mu zmysly: milosc jego zycia oslabla i umarla. Z poczatku zadawal standardowe pytania. Czy to rak? Bialaczka? Moze AIDS? Gdzie mozna bylo znalezc opis podobnego przypadku? A jesli nie bylo takiego opisu, to dlaczego? Ludzie, ktorzy mieli jaleczyc byli podobno najlepszymi lekarzami. Dlaczego nic nie zrobili? Podobno zrobili wszystko, co tylko bylo mozliwe. Kelly umarla blyskawicznie. Scott takze umarl. Byl martwy wewnetrznie. A przynajmniej tak sie czul... do teraz. Kiedy pojawila sie mozliwosc, ze Kelly zmarla nie calkowicie naturalna smiercia, Scott zapragnal dowiedziec sie wszystkiego. Zwlaszcza gdy jeden z przesluchujacych go agentow zasugerowal, ze to Scott moglby byc zabojca. A poza tym co oni maja z tym wspolnego? Oni i te ich smieszne pytania, upieranie sie przy tym, ze Scott ma zdolnosci... parapsychologiczne? A moze kazde z tych dziwacznych zdarzen nie mialo zadnego zwiazku z innymi i byla to tylko seria zbiegow okolicznosci? Bylo nawet na to slowo: synchronicznosc. Scott glosno rozesmial sie, moze nawet troche histerycznie. Smial sie dalej, prowadzac samochod przez zielone przedmiescia polnocnego Londynu. Sam pomysl, ze moglby miec jakies zdolnosci paranormalne rozbawil go do lez. Z drugiej strony przydarzyly mu sie ostatnio bardzo dziwaczne historie. No i ten sen, ktory co pewien czas wracal do niego, a wlasciwie wciaz domagal sie uwagi. Sen byl wywolany narkotykami i najprawdopodobniej zainicjowali go ci... jak ich nazwac? Psychoszpiedzy? Oni oraz tajemnicza kobieta. Sen jak zaden inny nie chcial opuscic pamieci. Sen o Jedynce - ktora mial byc, Dwojce - kobiecie i Trojce... psie. Pies? Smieszne! Obled! Jeszcze dziwniejsza byla ta zlota strzala lub wlocznia z oslepiajacego swiatla, cos odczuwajacego, co wniknelo do jego umyslu... i dodalo mu sil. Zapamietal to dobrze. Lecz co to byla za sila? Glupoty! - pomyslal Scott i omal nie zapomnial skrecic w przecznice. Ostro zahamowal, skrecil za rog i z trudem uniknal zderzenia z jadacym z przeciwka samochodem policyjnym, ktory rowniez zmuszony byl do wykonania skretu. To naprawde pomoglo mu sie skupic. Radiowoz wlaczyl syrene i zawrocil. Scott zjechal na trawiaste pobocze i zatrzymal sie. Scott siedzial nieruchomo, trzymajac rece na kierownicy i przeklinajac pecha. Nie musial miec zadnych parapsychicznych zdolnosci, aby zgadnac, ze wpakowal sie w klopoty. Policjanci kazali mu dmuchnac w alkomat (znacznie przekroczyl limit), zabrali mu kluczyki, a jego samego na posterunek. Po dojechaniu na miejsce kazano mu oddac probke moczu, co niezbyt chetnie wykonal, a potem zaprowadzono go do celi ze stolikiem i krzeslem przytwierdzonym do podlogi. Mial tam czekac na dalszy rozwoj wydarzen. W pokoju znajdowalo sie duze lustro... przynajmniej z jednej strony wygladalo jak lustro. Scott zastanawial sie, czy nie bylo to okno pozwalajace podgladac osadzonego osobom znajdujacym sie z drugiej strony. Prawdopodobnie sie mylil i po prostu ogladal zbyt duzo amerykanskich filmow kryminalnych. Tak czy owak nie patrzyl w strone lustra, rozsiadl sie na krzesle i zaakceptowal fakt, ze ma klopoty. "Prowadzenie pojazdu pod wplywem alkoholu" - prawdopodobnie tak bedzie brzmial glowny zarzut w jego kartotece. Poprawil sie na krzesle i czekal... ale od czasu do czasu jednak spogladal w lustro. Czy to mozliwe, ze slyszal szepczacych po drugiej stronie ludzi? Prawdopodobnie nie. Dlaczego policjanci mieliby szeptac? W koncu byl kolejnym kierowca ktoremu postawi sie zarzut prowadzenia pojazdu pod wplywem alkoholu, nic nowego. Dlaczego mieliby go obserwowac? Mial jednak pewnosc, ze ktos o nim rozmawia. Tak czy owak lustro dzialalo mu na nerwy... Czekal i czekal... W koncu wstal i zaczal chodzic po celi. Cztery kroki w jedna strone i cztery w druga. Co pewien czas zatrzymywal sie przed lustrem. Stanal i pomyslal: Co ona mowila? Jesli zauwazysz cos dziwnego, nie angazuj sie i badaj to z daleka? Cos w tym sensie. Moge wyjsc na zewnatrz i popatrzec na gwiazdy oddalone o miliony lat swietlnych, a tutaj ktos moze byc tylko kilka cali ode mnie, po drugiej stronie lustra i bedzie rownie daleko jak druga strona ksiezyca. A jesli to ja jestem obserwowany z daleka, nawet z tak niewielkiej odleglosci? W jaki sposob? Dlaczego? W tej chwili uslyszal jej glos ponownie i to znacznie glosniej: -Scott, nie przejmuj sie nimi. Oni nie zrobia ci krzywdy. Niebezpieczenstwo grozi z innej strony. Ale i tak trzeba im powiedziec. Sprobuje im to przekazac przez ciebie. Jesli musza sie dowiedziec o tobie, o mnie lub o Trojce, to musza robic to z daleka, zeby nie narazili nas na szwank... Glos umilkl, pozostawiajac brzmiaca echem bolesna pustke w glowie. -Co? Kto to? - szepnal do siebie Scott, po czym wysiakal nos, zeby oczyscic zatoki. - Kto to? - Ale jego szept pozostal bez odpowiedzi. Nikt ani nic sie nie pojawilo. To jest juz chyba przesada - pomyslal Scott. - Zdecydowanie zaczynam przesadzac! Spojrzal w lustro i odwrocil sie wyraznie niezadowolony zarowno z siebie, jak i zaistnialej sytuacji.Znowu usiadl na krzesle i po poltorej godziny podszedl do drzwi, probujac je otworzyc, ale stwierdzil, ze sa zamkniete. Podniosl piesc, zeby w nie walnac, i natychmiast ja cofnal, poniewaz uslyszal zgrzyt klucza wlozonego do zamka. Drzwi otworzyly sie. Do pomieszczenia wszedl mlody policjant, trzymajac w reku telefon. Podlaczyl wtyczke telefonu do gniazdka w scianie, polozyl aparat na stoliku i powiedzial: -Niech pan odbierze, kiedy zadzwoni. Zdziwiony i zafrapowany Scott poczekal na dzwonek, po czym podniosl sluchawke i odezwal sie: -Scott St John. -Ach, pan St John! - odezwal sie cienki i znany Scottowi glos. - Jak to jest miec wysoko postawionych przyjaciol? -Xavier! - wykrzyknal Scott, wiedzac, ze sie nie myli. -Tak jest. Mozesz mnie rowniez nazywac pan Niematerialny czy jak inaczej chcesz, jesli masz na to ochote. Wciaz mamy nadzieje, ze predzej czy pozniej pan nas zrozumie i w jakims stopniu zacznie wspolpracowac. Postanowilismy panu pomoc, poniewaz nikomu na dobre nie wyjdzie, jesli bedzie pan miec problemy z prawem, co tylko dodatkowo skomplikuje panskie zycie. Nikt nie postawi zarzutow w stosunku do pana, a my mamy nadzieje, ze pan doceni to, co dla pana zrobilismy. Jesli pan teraz odda telefon temu ubranemu na niebiesko dzentelmenowi, to porozmawiam z nim i wkrotce zostanie pan odwieziony do domu. -Momencik - zaczal Scott. - Posluchaj, ja... -Nie - cierpliwie, lecz zdecydowanie przerwal mu glos w telefonie. - To ty posluchaj. Jesli w najblizszej przyszlosci zamierzasz wrocic do domu, to bardzo prosze oddac telefon policjantowi. -Niech to szlag! - warknal Scott, ale wykonal polecenie. Mlody policjant nacisnal guzik, przelaczajac rozmowe do centrali, i wyszedl, zabierajac telefon ze soba. Po minucie byl juz z powrotem i oswiadczyl: -Przepraszamy pana za pomylke. Mamy nadzieje, ze nie sprawilismy zbyt wielkiego klopotu. Czasem dmuchamy na zimne. Scott nie wierzyl wlasnym uszom. Mieli przeciwko niemu niezbite dowody i stwierdzili, ze to jemu narobili klopotow? Ze to byla pomylka wynikajaca z tego, ze "lepiej dmuchac na zimne"? No i co z tymi "wysoko postawionymi przyjaciolmi"? Z tymi typkami z tajnych sluzb? Scott byl tym wszystkim zupelnie skolowany. O co w tym wszystkim chodzi? Tak czy owak odzyskal wolnosc. Policjanci odwiezli Scotta do domu i odjechali. Przez cala droge St John myslal o zdarzeniu i staral sie otrzasnac z lekkiego szoku. Dopiero jakis czas pozniej zaczal sie zastanawiac nad tym, co takiego robila policja w bocznej uliczce w poblizu jego domu. Ale podobnie jak na inne zagadkowe zdarzenia rowniez i tutaj nie znalazl odpowiedzi. Kac Scotta zaczynal mijac. Teraz juz tylko bolala go glowa, ale biorac pod uwage ostatnie zdarzenia, jakie staly sie jego udzialem, nie powinno to nikogo dziwic. W poludnie zamowil sobie do domu pizze, ktora popil piwem. Jedno piwko, ktore mialo posluzyc za klina, ale prawde mowiac klinem bylby kieliszek brandy. Tylko ze nawet nie byl w stanie pomyslec o napiciu sie brandy. Wzial jeszcze dwie aspiryny i rozsiadl sie z gazeta w fotelu. Nie byl szczegolnie zainteresowany wiadomosciami, ale mial nadzieje, ze dzieki temu przestanie myslec o tych wszystkich... bzdurach! To jakis nonsens. Niech to szlag! Cos bylo nie w porzadku z domem. Scott poczul, ze cos sie zmienilo, tylko co? Do diabla! Postanowil juz sie tym nie zajmowac - cokolwiek by to bylo - i wrocil do czytania gazety. Jednak dziwne wrazenie pozostawalo. Z lekiem podszedl do okna i popatrzyl na ogrod. Czy cos tam bylo? Cos, co go obserwowalo? Sluchalo? A moze nadal trzymala go paranoja, ktorej zaczal sie poddawac, parzac w lustro na posterunku policji? Tak czy owak najwyzsza pora, zeby skonczyc z piciem. Przygotowal sobie kubek kawy - czarnej zjedna kostka cukru - i w koncu zaczal czytac gazete. Problemy w Srodkowej Afryce: tyran Wilson Gundawei zostal zamordowany w swoim palacu. Zabito rowniez jego syna, ktory i tak byl bliski smierci jako ofiara zaawansowanego stadium AIDS. Malutkie panstewko generala Gundaweiego, Zuganda, zostalo zaatakowane noca przez dwutysieczne sily sasiedniego Kasabi i zaanektowane. Sily Zugandy praktycznie nie stawialy oporu. Jesli chodzi o reperkusje miedzynarodowe, to nikt nie protestowal, poniewaz Zuganda byla kiedys czescia Kasabi. Gundawei sam kiedys dokonal aneksji. Kilka lat temu pulkownik Gundawei zaczal rosnac w sile dzieki kopalni zlota znajdujacej sie na terenach nalezacych do jego plemienia. General obalil slabego krola i obwolal sie wojskowym przywodca kraju. Dokonal zmiany granic i oderwal waski pasek ziemi nalezacy wczesniej do Kasabi. Od tej pory oba kraje znajdowaly sie w stanie zimnej wojny. Jednak w ostatnich latach strumien zlota zaczal wysychac, kopalnia zawalila sie i zostala zalana woda, a general Gundawei musial zyc na kredyt, az nadszedl dzien zaplaty... Scott przewracal strony i trafil na artykul o niezwyklym uzdrowicielu Simonie Salcombie. Za kazdym razem, gdy Scott mial okazje zobaczyc go w telewizji lub na zdjeciach w gazecie - co zdarzalo sie nader rzadko, poniewaz uzdrowiciel unikal jak zarazy publicznego pokazywania sie - postac tego czlowieka kojarzyla mu sie z patyczakiem lub z polujaca modliszka. Byl to wysoki, chudy mezczyzna, cechujacy sie szybkimi ruchami. Mial przy tym posepny i odpychajacy wyraz twarzy. A jednak Kelly, ktora byla niezalezna dziennikarka, twierdzila, ze jest fascynujacy, mimo ze uwazala go za oszusta. Gromadzila nawet artykuly, w ktorych pisano o Salcombie, i z pewnoscia ten rowniez trafilby do jej teczki. Powaznie chory lord Zittermensch odwiedzil duchowego uzdrowiciela! Lord Ernst (Ernie) Zittermensch, ktory sam nadal sobie tytul lorda, osma osoba na liscie najbogatszych Brytyjczykow, byl leczony przez uzdrowiciela Simona Salcombe'a. Zittermensch jest chory na nieoperacyjnego raka zoladka. Salcombe, ktory jest rzadko widywanym odludkiem - uwaza sie za osobe religijna oraz poszukiwacza Boga - byl kilkakrotnie widziany, jak wchodzil i wychodzil z apartamentow lorda Erniego. Finansista Ernst Zittermensch byl sierota, kiedy przyjechal do Anglii w 1948 roku. Jego jedynym majatkiem byla wiszaca na lancuszku minisztabka zlota o wartosci 50 marek niemieckich. Byl to jedyny spadek, jaki zostawili mu zmarli w czasie wojny rodzice. Sztabki tego rodzaju mozna kupic w wiekszosci niemieckich bankow. Majatek Zittermenscha, zdobyty na handlu nieruchomosciami, ocenia sie na pol miliarda funtow. Ozdoba majatku jest wielka kolekcja rzezb ze zlota oraz innych cennych artefaktow. Simon Salcombe jest prawdopodobnie szwajcarskim mistykiem leczacym przez przykladanie rak. Jest to tajemnicza osoba, niepodajaca nigdzie miejsca zamieszkania. Oferuje swoje uslugi wylacznie w przypadkach nieuleczalnych i tylko bardzo bogatym osobom. Leczenie u Salcombe'a jest bardzo kosztowne. Wedlug krazacych plotek starzejaca sie bogini ekranu z lat czterdziestych, Gina Giapardo, zaplacila uzdrowicielowi cztery miliony dolarow za specyficzna terapie. Dostepne dane pozwalaja stwierdzic, ze wynagrodzenie zostalo wyplacone w zlocie. Panna Giapardo zyje nadal... W tym miejscu Scottowi przypomniala sie Kelly. Kiedys chciala zrobic zdjecie Salcombe'a i wowczas operator BBC sfilmowal jej probe zblizenia sie do uzdrowiciela. To bylo przed jej choroba, gdy wygladala nadzwyczaj pieknie. Musi jeszcze kiedys obejrzec ten film, dobrzeja zapamietac, poniewaz nigdy nie wybaczylby sobie, gdyby zapomnial, jak wygladala. Wpadal w panike za kazdym razem, gdy nie mogl sobie przypomniec jej twarzy. Byc moze kiedys nie bedzie juz tak bardzo zwiazany emocjonalnie ze swoja zona ale nigdy nie pozwoli sobie na to, zeby o niej zapomniec... Scott zmarszczyl brwi, odlozyl gazete i wstal. Niepokoilo go cos w atmosferze domu. Cos bylo nie tak... a moze to tylko pustka, jaka po niej pozostala? A co z nim samym? Moze to w nim cos sie zmienilo? Czegos brakuje? Jego oczy spoczely na telefonie. Czyzby chcial gdzies zadzwonic? Zadzwonil do biura numerow, spytal o numer Xaviera i z niecierpliwoscia czekal na polaczenie. Odezwal sie kobiecy glos, proszac o nierozlaczanie sie. Pozniej: -Panie St John - powiedzial meski, gleboki i silny glos. - O co chodzi? Ot tak, po prostu, bardzo zwyczajnie. On, wlasciciel nowego glosu, traktowal to zwyczajnie, ale nie Scott. -Pan nie jest Xavierem - stwierdzil. - Xavier jest wysoki, Posepny, ma opadniete ramiona i wyglada, jakby spedzil duzo czasu w poblizu trumien. Jest podobny do modliszki, tak jak Simon Salcombe, i ma skrzeczacy glos. Nie chce z panem rozmawiac. Poprosze Xaviera.Panic St John, kazdy z nas jest Xavierem - padla odpowiedz. - To tylko haslo. Jak sie pan czuje? Dziekuje, wszystko w porzadku, sklamal Scott. - A wiec wie pan wszystko o ludziach, ktorzy pozbawili mnie przytomnosci, sadzac, zc mam jakies paranormalne uzdolnienia? -Tak, wiem wszystko, Czytalem akta. Akta? - pomyslal Scott. - Maja moje akta! Coz takiego im zrobilem, ze gromadza dokumenty na moj temat? -Panie St John? Jest pan tam jeszcze? Czego pan sobie zyczy? Scott wzial sie w garsc, odchrzaknal i powiedzial: -Moze mi pan powie, jakie niby paranormalne zdolnosci mialbym posiadac? -Niestety, nie potrafie - padla odpowiedz. - Wlasciwie to mamy nadzieje, ze to pan nam powie. Scott zastanowil sie nad odpowiedzia, lecz po chwili stracil resztke cierpliwosci. Pozwolil ujawnic sie swojej frustracji i warknal: -Pierdol sie! - Po czym odlozyl sluchawke... Godzine pozniej w gabinecie Bena Traska w Centrali Wydzialu E prekognita lan Goodly nie wygladal na zadowolonego, gdy skladal raport o niezbyt owocnych dzialaniach. -Co chcesz powiedziec przez "niezbyt owocne"? - zapytal Trask. Szef wydzialu patrzyl na prekognite i zastanawial sie: Co cie tak naprawde martwi, moj tyczkowaty przyjacielu? Co jeszcze przede mna ukrywasz? -Chodzi mi o to, ze bezposrednia obserwacja nie bedzie wystarczajaca - odpowiedzial Goodly. - Dowiedzialem sie... czegos i jestem przekonany, ze to wazne, choc jednoczesnie bardzo niewyrazne. Trudno jest wyciagnac informacje od kogos, kto nie wie, ze je posiada. Albo od kogos, kto nie chce o nich mowic, jak pewien prekognita - pomyslal Trask. -Ale czegos sie dowiedzieliscie? -Jestem prawie pewien, ze St John moze byc telepata. Przynajmniej w jakims stopniu. Byc moze jest empata... Zasadniczo moze byc i jednym, i drugim, a nawet moze posiadac wiele innych zdolnosci. Na razie jednak sa to zdolnosci niewykorzystane i nie w pelni rozwiniete. Mozliwe tez, ze ulegly atrofii, gdyz nie byly uzywane. Wowczas utracilby swoje talenty, nawet nie wiedzac o tym, ze je posiadal... jednak mysle, ze w tym wypadku jest inaczej. -To jednak moze sie zdarzyc - rzekl Trask. - W koncu mielismy juz z czyms podobnym do czynienia. -Tak - zgodzil sie prekognita. - Kilka lat temu tak bylo z Jimem Weirem. Spotkalismy go w londynskim kasynie. Uwazal, ze ma po prostu duzo szczescia, ale faktycznie chodzilo o telekineze. W koncu po kole ruletki kreci sie zwykla kuleczka. Jim potrafil wstawic ja w pozadane przez siebie miejsce w trzech przypadkach na siedem. Kiedy z nim popracowalismy, po tygodniu potrafil unosic w powietrze male przedmioty. A pozniej... wypalil sie. To podobne do formy fizycznej. Jesli nasze miesnie zmusimy do nadmiernej pracy, to moga sie nadwerezyc. Jesli zas w ogole z nich nie korzystamy, to slabna i staja sie nieprzydatne. Weir przesadzil ze swoimi mozliwosciami. Od tamtej pory obserwujemy go od czasu do czasu, zeby sprawdzic, czy jego talent nie wrocil, ale on sie zalamal i jest skonczony. Moze to nasza wina, a moze i tak skonczylby w taki sam sposob... Trask odsunal na bok dokumenty, nad ktorymi pracowal, westchnal i powiedzial: -Jadles juz cos dzisiaj? Goodly wzruszyl ramionami. -Nie, ale to nie ma... -A Anna Maria? Byla razem z toba od samego rana? - Trask wstal i wyszedl zza biurka. -Tak, bylismy razem. -Jezeli chodzi o mnie - powiedzial Trask, wkladajac marynarke - to jakos zapomnialem o sniadaniu... mam za duzo spraw na glowie. Poszukaj Anny Marii i spotkajmy sie na lunchu. -Jesli myslisz... -Wlasnie tak mysle - stwierdzil Trask. - Wygladasz jak skora i kosci, a ona tez zazwyczaj wyglada jak trzy cwierci od smierci. Dobrze wiem, ze jej forma ma niewiele lub nic wspolnego z dieta ale nikomu dobrze nie robi chodzenie z pustym zoladkiem! Znajdz ja i spotykamy sie na dole w restauracji. Ja stawiam. -Jak sobie zyczysz. - Prekognita pokiwal glowa. Na dole znajdowal sie hotel. Winda uzywana przez pracownikow Wydzialu E zatrzymywala sie tylko na ostatnim pietrze, czyli na poziomie Centrali, oraz na wysokosci hotelowej restauracji. Wejscie do windy znajdowalo sie na tylach budynku i nikt oprocz zatrudnionych w wydziale nie mogl z niej korzystac. Goscie hotelowi oraz osoby udajace sie do restauracji korzystali z ogolnie dostepnych wind. Goscie Traska przyszli w chwili, gdy Ben przepraszal kelnera za to, ze zamawia dania, ktore byly podawane w porze lunchu. Wiedzial, ze nie bedzie to stanowic problemu, gdyz wiekszosc agentow Wydzialu E regularnie stolowala sie w restauracji. Sluzby hotelowe wiedzialy tylko, ze "ludzie na gorze" byli bardzo waznymi "miedzynarodowymi przedsiebiorcami", cokolwiek by to mialo oznaczac. -Polecam lososia w ostrym sosie - powiedzial szef zmiany - i wysmienite szparagi. Na deser zas... -Bez deseru - Trask pokrecil glowa. - Moze butelke wina? Niezbyt drogiego. -Proponuje liebfraumilch. -Bardzo dobrze, dziekuje - powiedzial Trask. -A wiec trzy razy losos? - W odpowiedzi wszyscy skineli glowami, choc Anna Maria English wygladala na lekko strapiona. -Co z toba? - zapytal Trask, kiedy kelner odszedl w strone kuchni. -To co zwykle - odpowiedziala ekopatka, masujac sie w miejscu, gdzie szyja laczyla sie barkiem. Widac bylo, ze pod palcami drza jej miesnie. - Matke Ziemie boli szyja, a z punktu widzenia ekologii problemy sa wszedzie. Kelner przyniosl wino, Trask napelnil kieliszki i spojrzal na Anne Marie. Zalowal jej, a jednoczesnie czul sie nieswojo w jej obecnosci. Nie chodzilo o nia, ale o jej talent lub prawde mowiac, klatwe. Jej stan wskazywal na ekologiczna sytuacje planety, na ktorej mieszkala. -Chcesz powiedziec, ze St John ma w tym udzial? Jest czescia tych problemow? Czy tylko uogolnialas? Anna Maria napila sie wina i popatrzyla na Traska poprzez kieliszek oraz swoje grube okulary krotkowidza. Skurczyla sie, przyciagajac ramiona do siebie w gescie, ktory niczego szczegolnego nie wyrazal oprocz, byc moze, apatii. Jednak Trask wiedzial, ze nie o to chodzi. Chodzilo o to, ze Anna Maria zle sie czula. Rzadko kiedy miala dobre samopoczucie i zeby zareagowac na zwykle, codzienne wydarzenia, musiala najpierw odseparowac sie od dreczacych ja objawow. Trask probowal ukryc swoj stan, odwzajemnil spojrzenie, zastanawiajac sie jednoczesnie nad tym, co widzi. Nie tyle kogo, ile wlasnie co. Choc esperzy z wydzialu Traska byli jego kolegami, to nie umniejszajac nikomu, Ben musial wszystkich traktowac tak samo. Bez watpienia stanowili paczke przyjaciol, jednak wszyscy byli rowniez jego podwladnymi, narzedziami w jego ezoterycznej instytucji. Anna Maria English nie byla typowa Angielka pomimo swojego nazwiska. Glownie z powodu talentu. A moze klatwy. Ze wszystkich umiejetnosci, jakie posiadali agenci wydzialu, jej talent najbardziej mozna by uznac za przeklenstwo. Cokolwiek zaburzalo lub szkodzilo dobru Ziemi, zaburzalo i pogarszalo zdrowie Anny Marii. W ostatnich tygodniach stronila od innych, byla zaniedbana i milczaca. Miala dwadziescia cztery lata, a wygladala na... piecdziesiat? Na jej drzacych dloniach i nadgarstkach widac bylo brazowe plamki watrobowe, nosila aparat sluchowy, okulary z grubymi szklami, miala proste, rzadkie wlosy i anemiczny wyglad. Na jej skorze widac bylo slady obrazujace planetarne choroby i katastrofy. -Akurat teraz nie chodzi o prace, tylko o lososia. - Jedzenie zostalo podane w trakcie ich rozmowy. -O lososia? - zdziwil sie Trask. - Nie lubisz lososia? -Lubie, ale wiem, ze nie powinnam. -Co takiego? Zostalas wegetarianka? -Pewnie w koncu zostane. Ale dopiero wowczas, gdy zmusi mnie do tego poczucie wstydu. Chodzi o to, ze w ciagu ostatnich dwudziesta lat lososie znowu pojawily sie w Tamizie. Stopien zanieczyszczenia rzeki jest najnizszy od czasow Wikingow. Losos wrocil do Tamizy! To wspaniale! No i siedzimy tutaj, jedzac lososia. W tym samym czasie na Dalekim Wschodzie ludzie jedza zupe z pletwy rekina i co okropniejsze, rowniez z delfinow! Wlasnie teraz zamordowano cale stado delfinow! To naprawde boli, boli mnie! To wiaze sie z soba i pogarsza z kazda chwila. Niewiele osob sie tym przejmuje. W marcu odwiedzilam rodzicow w Devon. Moj ojciec ma kilka akrow ziemi i scial kilka drzew - na opal! Stare, piekne drzewa! Wykopie korzenie i zrobi tam basen. Bedzie podgrzewac wode gazem, a do wody doda chloru, zeby zabic algi. Kiedy spadnie deszcz, nadmiar wody splynie do potoku. I to jest moj ojciec! Przerwala na chwile, zeby nabrac powietrza, po czym spytala: -Mam mowic dalej? -Tak. Wyrzuc to z siebie! - odpowiedzial Trask. -No to sluchaj. Osiemnascie miesiecy temu w Armenii bylo trzesienie ziemi. Zginelo sto tysiecy ludzi, a ja do dzis czuje drzenie. Rok temu mial miejsce koszmarny wypadek tankowca Exxon Valdez. Slyszalam krzyki ptakow morskich i czulam cierpienie wszystkich morskich stworzen, ktore tonely w ropie. W ostatnim roku bylo niewiele lepiej. Huragan Hugo, trzesienie ziemi w San Francisco i zanieczyszczenie na calym swiecie. Tamiza jest czysciejsza, ale rzeki w innych rejonach swiata sa w tragicznym polozeniu. Niemal w kazdym jeziorze wzrasta poziom PCB, swierki w Pensylwanii gina zatrute kwasnym deszczem. Poza tym mamy do czynienia z wyciekami radioaktywnymi i wycinaniem, a wlasciwie masakra lasow tropikalnych! A co w sprawie zwierzat? Pozbawione lasow pandy i goryle sa dziesiatkowane i niedlugo znikna. To jak rzad kostek domina. Pozornie nie sa ze soba polaczone, ale kiedy zaczna sie przewracac... Ekopatka przerwala, spojrzala na Traska i zadala pytanie: -Mam dalej mowic? -Nie - Trask zaprzeczyl ruchem glowy. - To nie jest konieczne. Mysle, ze dobrze rozumiem. Pytalem, zebys mogla pominac na jakis czas to, co sprawia ci najwieksze cierpienie, i zebys mogla sie skupic na St Johnie, jednym z szesciu miliardow ludzi. To prawie jak szukanie szpilki w stogu siana, prawda? Prawie niemozliwe. -Dosc ciezkie zadanie - zgodzila sie z nim - ale nie do konca niemozliwe. Troche sie temu przyjrzalam, z pomoca lana. -No i? - Nieco zaskoczony Trask pochylil sie w jej strone. -Zaczekaj! - powiedzial Goodly, zwracajac sie glownie do ekopatki. - Moze lepiej zacznijmy od poczatku. Poza tym nic nie zjadlas, wiec moze zrob sobie przerwe. Ty bedziesz jesc, a ja opowiem. Anna Maria dosc niechetnie skinela glowa i zabrala sie do jedzenia. -Kiedy przesluchiwalismy wczoraj St Johna, kazalem zalozyc u niego podsluch - zaczal Goodly. - Technicy zalozyli podsluch w telefonie i pluskwy w mieszkaniu. Po poludniu tylko raz rozmawial przez telefon. Dzwonil do nas. W nocy dostalismy raport o odglosach stukajacego szkla i krokach. Domyslilismy sie, ze robil sobie drinki i pil. Czy mozna go za to winic? Wpadlismy na pewien pomysl. Jak pamietasz, mowilem, ze mozna mu troche poprzeszkadzac. Przeszkody moglyby pomoc w ujawnieniu jego talentu. Z pomoca lokalnej policji przygotowalismy zasadzke. Scott zostal zatrzymany pod zarzutem prowadzenia samochodu po pijanemu, a my z Anna Mariapojechalismy na posterunek. Dzieki temu mielismy okazje obserwowac St Johna, sadzac, ze on o tym nie wie. Ekopatka polozyla dlon na lokciu Goodly'ego, wytarla usta serwetka i powiedziala: -lan, pozwol, ze bede mowic dalej. - Wypila lyczek wina i kontynuowala: - Obserwowalismy go przez weneckie lustro, tak to sie nazywa? Widzielismy go, a on nie mogl nas zobaczyc. Mowilismy szeptem, chociaz nie bylo to potrzebne, poniewaz pokoj byl doskonale wygluszony. No i zaczely sie problemy. - Przerwala na chwile, zastanawiajac sie nad czyms, po czym spytala: - Znasz zasade Heisenberga? -Znam, choc nie do konca ja rozumiem - odpowiedzial Trask. - Nie mozemy nie wplywac na obserwowany obiekt, o to chodzi? -Wlasnie. I stad nasz problem. Obserwowalismy zachowanie St Johna. Czy uleglo ono zmianie pod wplywem naszej obserwacji? Po chwili wygladalo na to, ze Scott zdaje sobie sprawe z naszej obecnosci. Zrobil sie pobudzony, byl sfrustrowany i przestraszony. Jesli - jak sadzi lan, a ja jestem sklonna sie z nim zgodzic - jesli wiedzialby, ze posiada jakis talent, sily nadprzyrodzone czy cos takiego, to na pewno wiedzialby, kim jestesmy, i staralby sie to ukryc. Gdyby byl z nami Paul Garvey... -Na razie to sama teoria - stwierdzil Trask, konczac posilek. - Same przypuszczenia i nic konkretnego. Pytasz mnie, co by bylo, gdyby byl z wami Paul Garvey? Paul juz pracowal nad tym. A moze David Chung? Albo ja? I wszyscy inni? Czasem musimy sie ograniczac. Nie przejmowalbym sie St Johnem, gdyby lan nie kladl tak duzego nacisku na jego sprawe. Mamy pilniejsze i prawdopodobnie wazniejsze zagadnienia. - Raz jeszcze popatrzyl na prekognite oskarzajacym spojrzeniem. Ale zanim Goodly mogl stanac w swojej obronie, Trask podjal watek: - Skoro jednak lan kazal zwrocic mi na to uwage i skoro wiem, ze jest tym przypadkiem zaniepokojony, to chce wiedziec jak najwiecej. Mow dalej, Anno Mario. Zanim ci nie przerwano, zamierzalas mowic o tym, jak z pomoca lana probowalas wysledzic ewentualny wplyw St Johna na ekologie w najblizszej przyszlosci. -Tak - odpowiedziala Anna Maria. - Polaczylismy sily, trzymajac sie za rece jak... jak para niesmialych nastolatkow. -Usmiechnela sie do prekognity. - Chwycilismy sie za rece, skoncentrowalismy sie na obiekcie i pozwolilismy, aby zaczely dzialac nasze talenty. Ja oddalam sie Matce Ziemi, poddalam sie jej wplywom, natomiast lan... -Patrzylem w przyszlosc - powiedzial prekognita. - Uzyskalem to, co nazywam przeblyskiem, cos, co dziala przez krotka chwile, cos jak strumien obrazow lub wrazen, jednak wolalem zachowac to dla siebie, czekajac na Anne Marie. Musze tu wspomniec o jeszcze jednej rzeczy: talent St Johna, bez wzgledu na to, na czym polega, sprawil, ze nasze zdolnosci wzmocnily sie. Nawet jesli jest to talent uspiony, zanikajacy czy znajdujacy sie w stanie embrionalnym, to i tak mocno oddzialuje. No to w koncu dochodzimy do sedna - pomyslal Trask i zwrocil sie do ekopatki: -Mow dalej. Co stara Matka Ziemia, lub jej przyszle wcielenie, powiedziala o St Johnie? -lan juz o tym mowil. To trwalo chwile, moze przez sekunde, i bylo niezwykle! Poczulam, ze wszystko sie obrocilo, tak jakby nastapilo calkowite odwrocenie praw fizyki. Poczulam wielkie zalamanie, planetarny zanik, moze masowy pomor... -Co takiego?! - Traskowi az szczeka opadla ze zdziwienia. - Odczulas masowy pomor? Ale czego? Chyba nie mowisz o ludziach? -Mowie o wszystkim - stwierdzila ekopatka. - I chociaz w rzeczywistosci tego nie poczulam, poniewaz to jeszcze sie nie stalo, wyczulam, ze juz nadciaga... Sposob, w jaki wymawiala te slowa, pelen spokoju i namyslu, zmrozil Traskowi krew w zylach. Otworzyl usta i chcial cos powiedziec, ale nie wymowil zadnego slowa. Chwile ciszy przerwal Goodly: -Tak to jest. Musisz pamietac o tym, ze Anna zbierala informacje posrednio przeze mnie. Ponadto wspomniana juz zasada Heisenberga ma najwieksze zastosowanie wlasnie w prekognicji. -Mozesz powtorzyc? - Trask zamrugal oczami. -To jest tak samo jak z przeszloscia - wyjasnil Goodly. - Gdybysmy mogli cofnac sie w czasie i dokonac jakiejs zmiany w przeszlosci, to wplynelibysmy na terazniejszosc i to zapewne dosc radykalnie. Co zatem sie dzieje, kiedy zagladam w przyszlosc? To co dostrzegam zazwyczaj, przydarza sie, ale rzadko kiedy ma to miejsce w takiej samej formie, w jakiej to widzialem. Wyglada na to, ze zagladajac w przyszlosc, zmieniamy ja. To nowy obszar zastosowania zasady nieoznaczonosci, moze cos w rodzaju zasady Goodly'ego, ktora przypomina nam o tym, ze przyszlosc jest jednak pogmatwana. Trask zmarszczyl brwi i powiedzial: -Twoja zasada mowi mi, ze chociaz to, co uslyszalem, jest niewatpliwie prawda, to przede wszystkim jest jednak rodzajem znieczulenia podanego przed tym, czego jeszcze mi nie powiedziales. A wiec przyjacielu, mow, czego jeszcze sie dowiedziales. Jakie sa twoje wrazenia dotyczace przyszlosci Scotta St Johna? Czy stanowi tak wielkie zagrozenie, o ktorym mowila Anna Maria? A jesli tak, to co mozemy z tym zrobic? Prekognita pokrecil glowa, a na jego twarzy pojawil sie usmieszek. -Scott St John nie jest zagrozeniem. Dowiedzielismy sie o tym wlasnie od niego. Dla mnie to jest oczywiste. Rownie oczywiste jest, iz zaczynasz myslec, ze ja sam jestem pogmatwany tak jak przyszlosc. Trask wyprostowal sie na krzesle, wygladal na lekko skolowanego. -Wyjasnij mi to, co wlasnie powiedziales. Wlasciwie powiedz mi wszystko, czego mi do tej pory nie powiedziales. -Jak sobie zyczysz - odparl Goodly. - Koncentrowalem sie na St Johnie i staralem sie zajrzec w przyszlosc, probujac zachowac chronologie wydarzen. Wyobraz sobie moje zaskoczenie, gdy pierwszym, co dostrzeglem, byl widok mojego kolegi i przyjaciela, Davida Chunga! Chung patrzyl na mnie, podczas gdy ja obserwowalem St Johna. Ale nie trwalo to dlugo... Po kilku sekundach calkowitej ciszy Trask ocknal sie i rzekl: - No tak. Widzisz... -To zadna przykrosc - przerwal mu Goodly. - Wiedzialem, ze zrobiles to dla naszego dobra. Chodzilo ci o to, zeby w wypadku niebezpieczenstwa szybko nas zlokalizowac i wyciagnac z klopotow. Trask westchnal i powiedzial: -Tak, to prawda. Strasznie mi glupio z tego powodu. Mysle, ze jeszcze bede mial okazje was przeprosic. Rozmawiales o tym z Chungiem? -Tak, tuz przed naszym spotkaniem. Wspomnialem o tym Davidowi, ale to nie problem. Przynajmniej nie bedzie nim, jesli mi odda moj dlugopis linii Continental Airlines, ktory zabral z mojego biurka. Lubie nim pisac i sadzilem, ze mi gdzies zginal, a ja zazwyczaj nie gubie swoich rzeczy. Oczywiscie David zabral go, zeby mnie zlokalizowac. Ciekawe, jakie jeszcze fetysze zgromadzil u siebie... moze ma tez cos, co nalezy do Anny Marii? Na pewno wiem o jeszcze jednej rzeczy, o jaka sie ostatnio wzbogacil. -Tak? - zdziwil sie Trask. - A co to takiego? -Przycisk do papieru z pracowni St Johna. Poprosilem technikow, zeby mi cos przyniesli, kiedy zakladali podsluch w jego domu. No i dalem go Davidowi. -Rozumiem - powiedzial Trask. - Teraz juz wiem, co mnie niepokoilo, a o czym nie chciales mowic. Widze, ze masz gotowy plan i bez konsultacji ze mna podjales cos w rodzaju decyzji, jesli chodzi o ten przypadek. No bo w jakim celu "pozyczalbys" cos, co nalezy do St Johna, jesli nie chcialbys tego wykorzystac w przyszlosci? Mam racje? -Tak. Oczywiscie, jesli chodzi o pelna analize przypadku, to tylko ty masz prawo podjac ostateczna decyzje. -Czyzby? - W glosie Traska mozna bylo uslyszec nute sarkazmu. - Czyli nadal moge udawac szefa? Zostawiasz mi prawo wyboru? -Nigdy nie zamierzalem pozbawiac cie tej roli, Ben. Nie mialem takiego zamiaru. Ale wybor, o jakim teraz mowimy, dotyczy waznej sprawy. To sprawa rownie wazna jak wybor pomiedzy zyciem a smiercia. -I zastanawiales sie, czy dokonam wlasciwego wyboru? Powiedz mi, lan, jak mam ci zaufac, skoro ty nie masz do mnie zaufania? -Ben, taki przypadek moze sie juz nie powtorzyc. Jesli zas chodzi o zaufanie, to u ciebie jest ono calkowicie naturalne. Przeciez od razu wiesz, gdy ktos probuje cie oszukac. Ale tu nie chodzi o to, zeby nam zaufac, ale naszym zdolnosciom. Zanim ci opowiem, co wiem o przyszlosci St Johna, musze cie prosic o jeszcze wieksze zaufanie. Obiecaj mi, ze tym razem zgodzisz sie z tym, co powiem. Trask spojrzal na Goodly'ego, a wlasciwie wejrzal w niego, i dostrzegl prawde, nastepnie pokiwal glowa mowiac:- W porzadku, slucham cie. Goodly westchnal z ulga oraz wdziecznoscia i zaczal mo wic: -No dobra. Bylo tak... -Patrzylem na Scotta St Johna przez lustro i staralem sie odczytac przyszlosc - zaczal prekognita - jego przyszlosc, intencje i cele. Ale rowniez nasze, naszego swiata. Zobaczylem tez chaos, ktory opisala Anna Maria. Jednak odebrane przeze mnie wrazenia byly bardzo ulotne, kalejdoskopowe i zaciemnione. Zostaly zaciemnione przez potezne zlo, z ktorym walczyl Scott! Walczyl z nim, majac swiadomosc, ze tylko on i jego grupka moze wygrac w walce z tym zlem. St John, postac kobiety i jeszcze ktos... kto byl bardzo niewyrazny i ukryty w cieniu. Jednego jednak jestem pewien: nikt z tej trojki nie nalezal do Wydzialu E. I jestem tez pewien, ze bedzie ich troje. Sama liczba trzy zrobila na mnie glebokie wrazenie. Wiem, ze zabrzmi to dziwnie, ale to jest zapisane w jego przyszlosci, w przyszlosci calego swiata. Chodzi o trojke przez duze T. Ta liczba pojawila sie w moim umysle nagle i bardzo wyraznie. Trzy i zadna inna. Choc nie pojmuje sensu tego, co dalej widzialem, opowiem ci, co dzialo sie w kolejnych pelnych chaosu sekundach. Szczyt gory, zasniezony i oblodzony, w wykopanych tunelach i jaskiniach... wielka maszyneria, podobna do armatniej lufy, wykonana z metalu i plastiku... z ciezkimi, zlotymi pociskami, ktorymi az pod sufit wypelniono pomieszczenie... przestraszeni i pracujacy w pocie czola robotnicy w bialych kombinezonach... i Smierc, stary czlowiek z kosa. Pojawial sie i znikal na wezwanie... Nie wiem kogo lub czego - nie zobaczylem. W koncu wszystko ogarnely plomienie, potworna eksplozja, ktora wstrzasnela mna do glebi i przeslonila widok. Gdyby nie bylo przy mnie Anny Marii, to prawdopodobnie upadlbym. To bylo bardzo realne, Ben. Odczulem to jak... planetarna katastrofe i wiem, ze tak bedzie! Najwazniejsze, ze Wydzial E nie bedzie w tym uczestniczyc, nie w najistotniejszych zdarzeniach. Bedziemy troche na uboczu, a cala odpowiedzialnosc wezmie na siebie St John.Nasza przyszlosc bedzie zalezec od niego i od jego grupy. To jest jego walka, wlasciwie calej Trojki. Trask odezwal sie po kilku dlugich sekundach: -Na uboczu? Powiadasz, ze mozemy tylko czekac i przygladac sie? -Tak to wyglada - odpowiedzial prekognita. - Bylo to bardzo wyrazne, gdy skoncentrowalem sie na St Johnie. Nie jestem telepata, ale gotow bylbym przysiac, ze slyszalem jego slowa, ktore brzmialy tak: "Gdybys wyczul cos dziwnego. Sprobuj dowiedziec sie, co to takiego, ale trzymaj sie z daleka". Wiem, a przynajmniej mam takie przekonanie, ze to nas dotyczy. Mozemy obserwowac St Johna, jego otoczenie, wszystko, co na niego wplywa, ale musimy zachowac bezpieczna odleglosc. Nie mozemy mu ani pomagac, ani przeszkadzac. Nie mozemy tez razem z nim dzialac. Nie pytaj mnie dlaczego, bo sam nie wiem. Mozemy tylko stac na uboczu. Nie jestesmy potrzebni. Przynajmniej nie na tym etapie... Trask pokrecil glowa, jakby chcial lepiej zrozumiec to, co uslyszal. Wygladal na niezdecydowanego pomimo zlozonej obietnicy. -Oboje powiedzieliscie, ze caly swiat jest zagrozony. I mamy sie nie wtracac? - spytal Trask, patrzac najpierw na Goodly'ego, a potem na Anne Marie. - Przeciez Wydzial E zajmuje sie wlasnie takimi zagrozeniami. I nadal sugerujesz, ze mamy pozostac na uboczu, siedziec i czekac? Mam zatem postepowac zgodnie z twoimi sugestiami, co zasadniczo oznacza brak dzialania i to wylacznie dlatego, ze wyrazasz takie przekonanie? -To nie jest wylacznie moje czy nasze przekonanie - odpowiedzial Goodly. - Kiedy wrocilem do Centrali, znalazlem na moim biurku notatke od Garveya. - Wyciagnal z kieszeni pomieta kartke papieru, polozyl na stoliku i przesunal do Traska. Jan, o co tu chodzi? Czy zaczynasz zajmowac sie tym samym co ja, czy moze jestem po prostu przepracowany? Dzis rano, kilka minut po 10:00, natknalem sie na mysl, ktora dotarla do mnie z zewnatrz. Dokladniej mowiac byl to glos, ktory najwyrazniej nalezal do ciebie, nosil wszystkie cechy i znamiona twojej aury. Glos powiedzial: "Gdybys wyczul cos dziwnego. Sprobuj dowiedziec sie, co to takiego, ale trzymaj sie z daleka". Cos w tym rodzaju. Oczywiscie moglem to odebrac od kogokolwiek innego - w koncu jestem telepata - ale wszystko wskazywalo na ciebie. Zastanawiam sie, czy nie ma to zwiazku ze Scottem St Johnem. Co o tym sadzisz? Trask spojrzal na prekognite, ktory powtorzyl: -Jak zatem widzisz, nie jest to wylacznie nasze... -To co mamy robic? Nie mozemy byc bezczynni! -Mozemy go dokladnie sprawdzic - odparl Goodly. - Wszyscy. Sprawdzimy biografie St Johna, gdzie byl, co robil, jego przeszlosc, terazniejszosc... poniewaz o przyszlosci juz sie czegos dowiedzielismy. Dowiemy sie, co sie stalo albo co sie stanie, ze zostanie zmuszony do walki. Moze dzieki temu dowiemy sie, z czym walczy i kto jest jego sprzymierzencem. Musimy jednak trzymac sie z dala i nie zblizac sie do niego. Nie mozemy mu przeszkadzac. -Przeszkadzac? - Trask szybko odniosl sie do tego slowa. -To kolejna informacja, ktora uznaje za wazna. Ale nie pytaj mnie, skad o tym wiem. - Goodly wzruszyl ramionami. - Jednak wydaje mi sie to logiczne. Skoro St John wybiera sie na wojne, to nasze dzialania moglyby zwrocic uwage jego przeciwnikow na aktywnosc Scotta. Trask pokrecil glowa pogladzil sie po policzku i odrzekl: -No nie wiem. Nadal wydaje mi sie to bardzo niejasne i troche nierealne. -Wiem - zgodzil sie z nim Goodly. - Oczywiscie, ze wiem. -Ile mamy czasu? - spytal Trask. - Jestes w stanie okreslic to w jakiejs mierze? -Nie. - Goodly znowu wzruszyl ramionami. - Te wszystkie obrazy byly naglace, chociaz ulotne. To wszystko wydarzy sie jednak w niedalekiej przyszlosci. Szef Wydzialu E nabral w koncu przekonania co do koncepcji Goodly'ego, co sprawilo, ze powrocila jego zwykla, pelna pewnosci postawa. -No dobra. Zgadzam sie z toba - stwierdzil Trask. - Wezwij wszystkich naszych ludzi, ktorzy nie sa w tej chwili zajeci czyms bardzo pilnym. Zbieramy sie w sali odpraw rzucil okiem na zegarek - powiedzmy za godzine. Wystarczy ci tyle czasu? Prekognita skinal glowa i odrzekl: -Zalatwione... Scott St John krzyknal i obudzil sie. Siedzial w fotelu w pokoiku, ktory kiedys byl gabinetem jego zony. Przez chwile, nie wiedzac jeszcze, gdzie sie znajduje, wydawalo mu sie, ze jest w szpitalu, w ktorym umarla Kelly. Mial sen, a wlasciwie potworny koszmar! Jego cialo drzalo, upewniajac Scotta w przekonaniu, ze jest godzina 3:33. Kiedy jednak spojrzal na zegarek, okazalo sie, ze jest 6:25 wieczorem. Wieczorem calkowicie pokreconego dnia! - pomyslal Scott w chwili, gdy jego cialo stopniowo przestawalo drzec, a on coraz bardziej sie rozbudzal. Scott nie przyszedl do tego pokoju, zeby byc blizej Kelly, choc przez pierwsze kilka miesiecy po jej smierci wlasnie po to tutaj przychodzil. Przypuszczal, ze byl na tyle fizycznie oraz emocjonalnie wyczerpany niewytlumaczalnymi zdarzeniami, ktore staly sie jego udzialem, ze po prostu instynktownie zaszedl tutaj, aby sprawdzic, czy przypadkiem na nia nie natrafi. Kolejne zludzenie. Przeciez dobrze wiedzial, gdzie byla Kelly. Znal polozenie jej grobu na cmentarzu Highgate. Przestal chodzic na cmentarz, poniewaz wciaz siedzial przy grobie Kelly i nie chcial sie stamtad ruszyc. W swoim snie Scott siedzial na krzesle obok jej szpitalnego lozka w jej izolatce. Trzymal w rece jej watla dziewczeca dlon. Teraz wiedzial, ze powinien przypomniec sobie cos zwiazanego z jej reka... cos dotyczacego drobnej lewej reki Kelly. Byla swiadoma, ale zbyt slaba, zeby z nim rozmawiac lub nawiazac kontakt. Nie mrugala i na tle mizernej twarzy jej oczy wygladaly na ogromne. W ostatnich dniach zycia bardzo czesto ogladal ten widok. Tym razem twarz Kelly pojawila sie we snie i Scott dostrzegl w jej niemym spojrzeniu rodzaj ponaglenia, jakby Kelly probowala mu cos powiedziec. Jej wielkie oczy przesuwaly sie od jego twarzy do reki, ktora Scott trzymal w swojej dloni. Scott byl pewien, ze za jej zycia cos takiego nigdy sie nie wydarzylo. Kiedy byl w szpitalu, zawsze siadal po lewej stronie lozka i trzymal ja za prawa reke. Jednak w snie Kelly najwyrazniej starala sie skierowac jego spojrzenie na... druga reke? Scott przypominal sobie sen... Nie, nie chodzilo o reke, ale o nadgarstek! W koncu zgodnie z jej cichymi wskazaniami spojrzal tam, gdzie chciala Kelly. Rekaw bialej koszuli odwinal sie, odslaniajac... co to? Slad lub znamie na jej nadgarstku? Teraz Scott przypomnial sobie. To bylo jak wyblakly kod kreskowy o odcieniu bledszym od ciala. Byl to znak skladajacy sie z czterech bialych prawie rownoleglych kresek, ktore przecinaly nadgarstek pod katem dziewiecdziesieciu stopni. Moze byl to znaczek identyfikacyjny potrzebny lekarzom i pielegniarkom, jak etykietka przyczepiana do duzego palca od nogi, tyle ze dyskretniej szy i mniej ponury. Dziwny pomysl, w ktory trudno bylo uwierzyc. Kelly byla w jednoosobowej sali i wszystkie jej dane zostaly zapisane na tabliczce przyczepionej do lozka. Czy to mozliwe, ze ktokolwiek moglby pomylic sie lub nie wiedziec, jak sie nazywa? Jednak te znaki zaalarmowaly Scotta. Widzial je gdzies wczesniej. Nagle przypomnial sobie cos jeszcze: kiedy jechali do szpitala, Kelly co pewien czas drapala sie po nadgarstku. To bylo tego samego ranka, kiedy upadla. Chciala wstac z lozka i przewrocila sie. Myslala, ze swedzenie jest objawem alergii lub czyms podobnym... Wspomnienie o upadku Kelly przypomnialo Scottowi o snie, na nowo wprowadzajac go w drzenie. We snie rowniez sie przewrocila, ale w inny sposob. Nie, we snie wygladalo to na cos innego. Na cos calkowicie innego! We snie minimalnym prawie niedostrzegalnym ruchem glowy skinela glowa w dol i w gore, jakby mowila "tak", kiedy Scott zauwazyl znaki na jej nadgarstku. Udalo sie jej nawet nieznacznie usmiechnac, po czym doslownie skurczyla sie. Zwinela sie, jakby byla obrazkiem narysowanym na nadmuchanym woreczku z papieru, z ktorego wypuszczono powietrze. W tej wlasnie chwili Scott obudzil sie z krzykiem przerazenia na ustach. Dobry Boze! St. John zszedl na dol, zrobil sobie kubek kawy i zabral go do swojego gabinetu. W pokoju bylo ciemno pomimo promieni slonca przeswitujacych z ogrodu. Pod wplywem ruchu Scotta w powietrze podniosl sie kurz zbierajacy sie od ponad trzech miesiecy. Pylki kurzu fruwaly w promieniach slonca, przypominajac miniaturowe galaktyki. Znal dobrze swoj gabinet, ale tym razem czul sie w nim dziwnie. Jakby czegos brakowalo. Z irytacja wzruszyl ramionami. Predzej czy pozniej i tak sie dowie, co sie takiego stalo. Opadl na fotel i lyknal kawy. Zastanawial sie nad znakami na nadgarstku Kelly. Czy to mozliwe, ze Kelly faktycznie miala na skorze jakies znamiona i dlatego drapala sie w tym miejscu w drodze do szpitala? Te znaki budzily coraz wieksze zainteresowanie Scotta. O czym mowila tajemnicza kobieta? Ze nie powinien myslec o swojej stracie pod wplywem gniewu, bolu i emocji? Moze chodzilo jej po prostu o to, ze powinien sprobowac przemyslec to na spokojnie. Scott zachnal sie i rozesmial na glos. Co jest grane?... Naprawde zaczynal brac na serio to, co uslyszal na ulicy. Jednak juz po chwili przestal sie smiac, poniewaz zauwazyl, ze od pewnego czasu zaczal powaznie traktowac sny i dosc niezwykle wydarzenia. Bez wzgledu na to, kim byla ta kobieta, wariatka czy tez nie, doradzala spokojne i trzezwe myslenie o stracie, a nawet zbadanie tej tragedii. Oznaczalo to, ze byc moze faktycznie warto by sie tym zajac. Ale Scott nie byl zdolny do trzezwego myslenia, nie w swoim gabinecie. W tym miejscu czul sie zanadto oddalony od Kelly. Co innego w jej pokoju. Byc moze dlatego poszedl na gore, starajac sie wszystko przemyslec, ale nic z tego nie wychodzilo, w koncu zasnal i przysnil mu sie koszmar. Scott zabral kubek ze soba i poszedl na gore. Zamienil jeden zakurzony pokoj na inny. Zakurzony, ale uporzadkowany. W przeciwienstwie do swojego meza Kelly byla skrupulatna i dobrze zorganizowana, zwlaszcza gdy chodzilo ojej prace. Jej sekretarzyk byl wypelniony nagraniami, notatkami, zeszytami, wycinkami z gazet oraz fotografiami... Fotografiami? Czy na zdjeciach, ktore pokazywala mu Kelly bylo cos szczegolnego? Czy mialo to zwiazek z... z Simonem Salcombe'em? Z materialem, nad ktorym pracowala? Mozliwe. W jednym ze swoich artykulow posunela sie do tego, ze nazwala Salcombe'a szarlatanem, co mu sie na pewno nie spodobalo. Ale czy zajmowala sie tym dalej? Tak, Scott przypomnial sobie, ze bylo to w styczniu, kiedy przygotowywal sie do wyjazdu do Berlina, gdzie mial pracowac jako tlumacz na konferencji poswieconej przyszlemu zjednoczeniu Niemiec. Kiedy stamtad wrocil, Kelly byla juz smiertelnie chora. Otworzyl dolna szuflade sekretarzyka i sprawdzil, co sie znajduje w przegrodce z litera S. Byly tam dwie koperty podpisane nazwiskiem Salcombe. Jedna byla wypelniona materialami z lat 1988-1989, na drugiej zas widnial napis "styczen 1990". To byl temat, ktorym Kelly zajmowala sie tuz przed swoja smiercia. Scott przypomnial sobie, co Kelly opowiadala o tym czlowieku. Kelly byla niezalezna dziennikarka i zajmowala sie dziennikarstwem sledczym. Starala sie zdobyc zdjecia Salcombe'a, ktory unikal fotografowania. Chciala zrobic dobre zdjecia, ale uzgodnila z ekipaBBC, ze zaaranzuje sytuacje, w ktorej ekipa BBC bedzie mogla nakrecic Salcombe'a z bliska. Gdyby plan zawiodl, ludzie z BBC obiecali, ze odkupia zdjecia od niej. Kelly byla dobrze znana w srodowisku dziennikarskim i raczej nikt nie chcialby jej oszukac. Nawet gdyby BBC nie kupila zdjec od niej, to zawsze mozna bylo je sprzedac gazetom. Jednak tym razem wygladalo na to, ze Kelly bedzie mogla upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Kiedy Scott wysypal zawartosc koperty na biurko Kelly, okazalo sie, ze byly tam nie tylko fotografie, ale takze wycinki z gazet oraz osmiocalowy fragment kolorowego filmu nakreconego przez BBC. Byc moze Kelly zawarla transakcje, na ktorej skorzystaly obie strony. Scott wybral film, wlozyl go do stojacej na biurku przegladarki i podniosl do gory, zeby spojrzec pod swiatlo padajace od strony okna. Przegladajac film klatka po klatce, zorientowal sie, dlaczego ten fragment zostal wyciety: pokazywal przede wszystkim Kelly, a nie Salcombe'a! Kelly stala z aparatem na wysokosci oczu i jedna reka dotykala ramienia Salcombe. Salcombe patrzyl w innym kierunku i trzymal twarz odwrocona. Razem z eskortujacymi go dwoma barczystymi ochroniarzami przepychal sie przez tlumek reporterow i przechodniow. Kelly, chcac podejsc blizej, musiala puscic ochroniarzy przodem. To byl obraz zarejestrowany na pierwszej klatce. Pozniej sprawy nabraly szybszego tempa. Zarejestrowane ruchy Salcombe wygladaly na gwaltowne, co wskazywalo, ze blyskawicznie zareagowal na niespodziewane pojawienie sie Kelly. Obserwowany klatka po klatce ruch Salcombe'a wygladal spazmatycznie, podczas gdy pozostale osoby poruszaly sie plynnie i naturalnie. Ogladajac kolejne sekwencje, Scott zauwazyl, ze mezczyzna zlapal Kelly za nadgarstek, zeby sie uwolnic od jej uchwytu i w koncu ja odepchnal. Jednak Kelly zdazyla zrobic co najmniej jedno zdjecie, w chwili gdy ze zloscia odwrocil sie w jej strone. To wszystko zostalo zarejestrowane na dwunastu klatkach filmu, ale Scott mrugal oczami, jakby dopiero co przestal ogladac sceny ukazywane w starodawnym fotoplastykonie. Ponadto bal sie, ze cos przeoczyl. Domyslil sie, ze BBC wyciela te klatki ze swojego materialu, poniewaz byl to nieuzyteczny i niewyrazny fragment. Nastepnie Scott zaczal przegladac zdjecia. Pierwsze zdjecie bylo zrobione w szpitalu i przedstawialo trojke chorych dzieci. Scott nie widzial ich nigdy wczesniej, ale przypomnial sobie, co powiedziala Kelly. Byl zajety i przygotowywal sie do wylotu do Berlina, wiec nie zwrocil na to wiekszej uwagi. Jednak teraz stwierdzil, ze moze byc to wazne i wytezyl pamiec. -Te biedne, chore dzieciaki - mowila, krecac glowa. - W tym stanie nikt juz nie mogl im pomoc, nawet duzo wczesniej nie bylo to mozliwe. Nie w wypadku tych chorob. Oczywiscie ich rodzice byli gotowi na wszystko. Probowali juz roznych metod leczenia, wiec dlaczego nie mieliby skorzystac z uslug oszusta, Simona Salcombe'a? Musiala to byc ostatnia deska ratunku, ale w takiej sytuacji i tak nic juz nie moglo zaszkodzic. Salcombe powiedzial rodzicom dzieci, ze nie oczekuje zaplaty za swoje uslugi. Ha! Wygladalo to na dzialalnosc charytatywna. Pieprzony oszust i lizus! Scott wiedzial, ze nie pamieta dokladnie jej slow, ale ich tresc wlasnie o tym mowila. Odlozyl na bok zdjecie i spojrzal na kolejne. Na trzech zdjeciach byly te same dzieci sfotografowane osobno, prawdopodobnie jeszcze przed grupowa fotografia. Tym razem, pomimo tego, co Kelly opowiedziala o ich chorobie, tym razem dzieci nie wygladaly na chore. Mozliwe, ze to z powodu oswietlenia, poniewaz wszystkie zdjecia byly ciemne i mialy kiepska jakosc. Ostatnie ze zdjec przedstawialo Simona Salcombe'a. Zrobila je Kelly, zanim Salcombe zdolal ja odepchnac. Uzdrowiciel wygladal jak gad. Chude, zapadle policzki, odwiniete wargi ukazujace rybie zabki, nienaturalnie czarne oczy, marmurowe kamyki zatopione w woskowatej, podobnej do golej czaszki twarzy ukrytej pod lysa blyszczaca kopula glowy... przypominal bardziej jadowita kobre niz polujaca modliszke. Jesli chodzi o jego reakcje na dotyk Kelly, to nie przypominala zwyklej reakcji ludzi. Nie bylo w tym zaskoczenia, ale wscieklosc. Cala postacia wyrazal krancowa nienawisc i kierowal ja przeciw Kelly. Scott, patrzac na zdjecie, w pelni zgadzal sie z ocena swej zony: facet byl obrzydliwym robalem! Jednak z drugiej strony mozliwe, ze wyraz twarzy Salcombe niczego nie oznaczal. Moze aparat zrobil takie zdjecie, poniewaz bylo niewlasciwe oswietlenie lub nie zadzialala lampa blyskowa. Tak czy owak cos nie zadzialalo wlasciwie, poniewaz zdjecie bylo nieostre, znieksztalcone, ziarniste i w zadnym razie nie przypominalo normalnych zdjec Kelly. W koncu Scott wzial do reki wycinek z gazety. Tyuirazem Kelly nie byla tak skrupulatna jak zwykle. Wyciela zdjecie z towarzyszacym mu artykulem, ale nie odnotowala, w ktorej gazecie ukazal sie ten artykul. Tylko dzieki podpisowi wiadomo bylo, ze to Kelly jest autorka. Scott rozpoznal zdjecie z gazety. Ogladal je ostatniej nocy przed odlotem do Niemiec. Zmruzyl oczy, przygladajac sie uwaznie. Zdjecie bylo wyrazne, choc wydrukowane na zwyklym, gazetowym papierze. Na schodach przed ogromnym zdobionym marmurowymi kolumnami wejsciem do dzieciecego szpitala St Jude stalo siedem osob: trzech mezczyzn w srodku, a oprocz nich po ich prawej i lewej stronie widac bylo mezczyzne i kobiete. W samym srodku stal Salcombe otoczony przez ochroniarzy. Kelly zrobila mu zdjecie, kiedy spojrzal do tylu i najwyrazniej syknal w kierunku aparatu. Tym razem nie mozna sie bylo pomylic ani opacznie zrozumiec wyrazu jego twarzy: widniala na niej zadza mordu!Kelly chciala zrobic zdjecie calej grapy i musiala wowczas znajdowac sie w odleglosci pieciu metrow od nich. Scott ponownie spojrzal na wyraz twarzy Salcombe'a, nie dostrzegl zadnej roznicy i cieszyl sie, ze w tamtej chwili jego zona znajdowala sie w stosunkowo bezpiecznej odleglosci... Zaczynal zapadac zmierzch i Scott wlaczyl lampke na biurku, chcac przeczytac wyciety z gazety artykul. Moze jej slowa przywolaja wspomnienia i pomoga je lepiej zrozumiec. Ich wspolne zycie zaklocala praca. Scott czesto wyjezdzal za granice, gdzie "mowil jezykami" - jak to okreslala Kelly. Z kolei gdy Scott byl w domu, wyjezdzala Kelly, zeby tropic slady opisywanych przez nia historii. Taki styl zycia mial tez swoje dobre strony. Nigdy sobie nie przeszkadzali, nigdy nie widzieli sie wystarczajaco dlugo, ale za to czas, jaki sobie wzajemnie poswiecali, byl czyms szczegolnym. Scott zauwazyl, ze nigdy nie byl na biezaco z tym, czym zajmowala sie Kelly. Ponadto gdy Kelly nabrala do czegos przekonania, rozwazyla wszystkie za i przeciw, to formulowala radykalna opinie i nie mozna juz bylo wplynac na zmiane jej zdania. Widac to bylo wyraznie, patrzac na tytul artykulu. Scott czytal artykul i mruczal pod nosem: Cala Kelly! Kelly St John Simon Salcombe - uzdrowiciel czy szarlatan? Cudotworcy. Sa z nami od poczatku swiata i bylo ich juz tak wielu, ze trudno ich nawet policzyc. Indyjscy fakirzy, ktorzy wspinaja sie do gory po linie i nagle znikaja; iluzjonisci, ktorzy sklonni sa przyznac sie do sztuczek, ale nie wyjasniaja, na czym one polegaja; media wraz z ich szybko mowiacymi asystentami, nie wspominajac o asystentach ukrytych wsrod publicznosci. Sa wsrod nich takze tacy artysci jak Harry Houdini, ktory zadziwial swiat swa fantastyczna zdolnoscia uwalniania sie z wiezow, ale sam przez cale zycie byl sceptykiem i stal na czele grupy demaskujacej dzialania cudotworcow. Nie zapominajmy takze o tych, co zginaja lyzeczki jedynie sila woli, magikach, tych, co chodza po ogniu (i polykajaogien), o telepatach, telekinetykach i wszystkich innych telecostam. Liste mozna by ciagnac bez konca. Zawsze nas nabierali, ale nie przejmowalismy sie tym, poniewaz od samego poczatku wiedzielismy, ze to oszustwo. Taki rodzaj przedstawienia, show biznes i dlatego nie wierzymy we wszystko, co nam sie pokazuje. Po prostu kolejny rodzaj rozrywki.Mam racje? Jednak wraz z pojawieniem sie Simona Salcombe'a - tak zwanego duchowego uzdrowiciela - rozrywka przestaje bawic. Simon Salcombe to tajemniczy mezczyzna, rzadko pokazuje sie publicznie. Tajemniczo pojawia sie i znika. Nikt nie jest w stanie okreslic, gdzie i kiedy znowu bedzie mozna go spotkac lub dokad sie wybiera. Jednak ostatnio jego aktywnosc zwiazana z bardzo dochodowym uzdrawianiem psychicznym (lub jak sam twierdzi, "uzdrawianiem dotykiem") stala sie bardziej znana dzieki relacjom reporterow, z ktorych, milo mi to przyznac, niektore zostaly napisane przeze mnie. Trzeba stwierdzic, ze dla kazdego, kto zastanowi sie nad tym przez chwile, jest oczywiste, ze ten czlowiek jest zwyklym szarlatanem polujacym na bogatych i naiwnych hipochondrykow. Niewatpliwie jego klientom poprawia sie, lecz jest to w pelni zrozumiale, poniewaz nie cierpieli na zadna powazna chorobe. Jesli chodzi o uzdrawiajacy dotyk Simona Salcombe'a, to nie wiem, czy wszystkie dotkniete osoby zostaly uzdrowione, za to na pewno wiekszosc z nich zostala oszukana. Zlowrogi Simon - mam nadzieje, ze zalaczone zdjecie w pewnym stopniu wyjasnia, dlaczego tak go nazywam... on naprawde nienawidzi, gdy mu sie robi zdjecia - probuje znalezc nowych sponsorow, ktorzy zapelnia jego kase. Robi to, oferujac za darmo swoje uslugi zrozpaczonym rodzicom bardzo chorych dzieci. Dzieki temu nie musi reklamowac swojego zgnilego interesu i nikt nigdy mu nie zarzuci bledu, poniewaz los tych dzieci i tak jest juz dawno przesadzony. Kiedy - niech Bog mi wybaczy, lecz musze tak stwierdzic - kiedy psychiczne leczenie Salcombe okaze sie bezwartosciowe, wowczas ten oszust wyjasni, ze dla jego pacjentow (a wlasciwie ofiar) bylo juz za pozno. Jednak okrutna gra, jaka prowadzi ta jadowita bestia (...) ...i tak dalej. Scott przestal czytac w polowie artykulu. Wiedzial, ze dalsza tresc az do samego konca bedzie miec podobne brzmienie, poniewaz Kelly byla radykalna w swych osadach. To, co przeczytal do tej pory, pomoglo mu ustalic chronologie zdarzen. Kelly w jakis sposob dowiedziala sie, ze Salcombe pojawi sie w szpitalu. Znalazla sie we wlasciwym czasie i miejscu, dzieki czemu zrobila mu zdjecie razem z ochroniarzami i rodzicami chorych dzieci. Prawdopodobnie Kelly powiadomila innych reporterow, wlacznie z jej przyjaciolmi z BBC, ktorzy zebrali sie przed wejsciem, zeby uchwycic Salcombe'a w swoich obiektywach. Jednoczesnie ktos wewnatrz szpitala St Jude zrobil zdjecia chorym dzieciom. Pozniej Salcombe wyszedl ze szpitala i Kelly zrobila mu zdjecie z bliska. Koniec historii. Napisala artykul dzien pozniej, kiedy Scott byl juz w Berlinie. Po jego powrocie do domu. o nie, musi starac sie nie myslec o tym. Czy to wszystko mialo jakis zwiazek z jej smiercia? A jesli tak, to jaki? Z kolei jesli Salcombe ukrywal szczegoly swego zycia, to skad Kelly wiedziala, ze odwiedzi szpital, zeby przykladac rece dzieciom? I dlaczego, do jasnej cholery, on, Scott St John, zajmuje sie tymi prawdopodobnie pozbawionymi znaczenia poszukiwaniami? Poniewaz doradzono mu to... doradzila mu to spotkana w kiosku kobieta! Przypominajac sobie to przypadkowe spotkanie, na chwile zatrzymal sie w poszukiwaniach. Jednak mimo wewnetrznego zamieszania Scott wiedzial, ze cos musi zrobic w tej sprawie. Potrzasnal glowa zeby uzyskac wieksza jasnosc myslenia. No dobra - pomyslal - czego chcialem sie dowiedziec? No tak! Chronologia wydarzen. Chronologia, kolejne slowo uruchamiajace dzialanie. Scott zobaczyl pamietnik Kelly lezacy na rogu biurka. Kelly codziennie cos w nim zapisywala, mowiac: "To znacznie lepsze od samej pamieci. Jesli cos opisze, to nie zapomne". Scott niepewnie siegnal reka po dziennik - zbindowany metalowymi kolkami zeszyt z pojedynczymi stronami na kazdy dzien roku - wiedzial, ze Kelly zapisala tam swoje ostatnie mysli, a przynajmniej ostatnie slowa, ktore uznala za godne odnotowania. Nie bedac do konca pewnym, czego ma szukac, przerzucal strony, docierajac do ostatnich dni stycznia. Przegladal ostatnie dwa tygodnie, majac nadzieje, ze cos rzuci mu sie w oczy. W koncu znalazl wzmianke o sobie: Scott szykuje sie do wyjazdu do Berlina. Mysle, ze moglabym poleciec razem z nim i zrobic sobie krotkie wakacje, ale pieniadze nie spadaja z nieba, a kredyt za mieszkanie sam sie nie splaci - co za szkoda! Scott zaraz po pracy w Berlinie leci na konferencje OPEC w Wenezueli pod koniec lutego. Nie powinnam narzekac. Mamy nasz piekny domek i cudnie bedzie miec go calego dla siebie na kilka dni... (a zwlaszcza nocy). Od tego fragmentu zapiski zrobily sie jeszcze bardziej osobiste (na tyle, ze Scotta az zatkalo) i Scott przerzucil strone lub dwie.Wt. 23 stycznia 1990 Fantastyczne wiadomosci! Rosjanie zgodzili sie wycofac wojska z Wegier. Wyglada na to, ze Gorbaczowowi zalezy na pokoju... chyba na dobre chce sie pozbyc ostatnich przezytkow zimnej wojny. Scott za trzy dni wyjezdza na konferencje w Berlinie... oni chca sie chyba troszke pospieszyc; polaczenie Niemiec, to chyba wciaz jeszcze sprawa przyszlosci. Tak czy owak wszyscy chca byc na to przygotowani. Niech zyje pierestrojka! (jesli jest to wlasciwa pisownia). Scott wyszedl po papierosy, musze sprobowac oduczyc go palenia! Anonimowy telefon... ktos z niemieckim akcentem dal mi cynk. Moze bzdura, ale nie moge tego zignorowac. Simon Salcombe ma odwiedzic szpital StJude i odprawiac swoja szarlatanerie na chorych dzieciach. Na pewno sie tam pojawie... Wpis byl dluzszy, ale Scott poszukiwal wlasnie tej informacji. Anonimowy cynk? To w taki sposob Kelly dowiedziala sie o "dobroczynnej" wizycie Simona Salcombe'a w szpitalu. Pewnie nie powiedziala o tym Scottowi, poniewaz byl zbyt zajety przygotowaniami do wyjazdu do Berlina. Pominal nastepna strone i przeszedl do: Czw. 25 stycznia 1990 Musze powiedziec chlopakom z BBC o planowanej wizycie robala. Zadzwonie do nich, kiedy bede pewna co do jego przyjazdu. Jestem im winna drobna przysluge, no i poprawie sobie uklady... Nastepne pol strony wypelnione bylo zwyklymi codziennymi zapiskami, a po nich smutna notatka o Avie Gardner: Powiedziano o niej kiedys: Najpiekniejsze zwierze na swiecie. Miala szescdziesiat osiem lat i umarla na zapalenie pluc. Nie potrafie sobie nawet wyobrazic, ze moglaby byc przeziebiona! Kolejny przyklad na to, ze wszyscy jestesmy smiertelni, nawet boginie. A potem: Pokazal sie! Zrobilam mu zdjecie, jak wchodzil do srodka ze swoimi gorylami, a potem cos sie popsulo w aparacie. Niech to szlag! Koles musial czytac moje artykuly. Gdyby spojrzenie Moglo zabijac, to na pewno by mnie zabil, gdy spotkalismy sie, kiedy wychodzil ze szpitala! Nie tylko spojrzenie, ale takze dotyk - zimny i obslizgly jak lod! Odrazajacy typ, nie chcialabym znowu znalezc sie tak blisko niego. Scott wylatuje jutro do Niemiec. Nie czuje sie najlepiej, ale nic mu nie powiem, bo pewnie by sie przejmowal. Jesli cos sie z tego rozwinie, to zostane w domu i popracuje nad artykulami. Bill Comber powiedzial, ze moze mi podrzucic pare zniszczonych klatek z filmu pokazujacego moje spotkanie z Salcombe'em... Na dole strony byly jeszcze wzmianki o katastrofie Boeninga 707 linii Avianca, ktory rozbil sie, podchodzac do ladowania na lotnisku Kennedy'ego i o pakistanskiej premier Benazir Bhutto, ktora urodzila dziecko w pracy. Jednak nie wzbudzilo to zainteresowania Scotta, ktory skierowal wzrok na najwazniejsze slowa wskazujace na pogorszenie samopoczucia Kelly: Nie czuje sie najlepiej... Przewrocil strone pozbawionymi czucia palcami. Wylecial do Niemiec w piatek, dwudziestego szostego stycznia. Dobrze to sobie zapamietal, poniewaz dla niektorych osob byl to fatalny piatek. Mial szczescie, poniewaz jego samolot wylecial, zanim nadciagnela potezna burza, przez ktora odwolano wiele lotow. Kiedy wiatr osiagnal sile huraganu, w poludniowej i poludniowo-zachodniej Anglii zginelo czterdziesci szesc osob. Kelly opisala to pokrotce w swoim pamietniku, dodajac kilka slow o tym, ze martwi sie o Scotta, pokazujac jednoczesnie, ze nie bardzo martwila sie o siebie. Pt. 26 stycznia 1990 Scott zlapal poranny samolot. Ciesze sie, ze udalo mu sie odleciec przed nadciagnieciem burzy. Cos sie ze mna dzieje! Czuje sie naprawde fatalnie. Nie mam sily pracowac, moglabym przespac caly miesiac. Ale nie poddam sie... popracuje nad artykulem o Salcombie, skoncze go pisac i wysle.Zadzwonil Bill C. Powiedzial, ze zrobia kilka ujec dzieci ze szpitala St Jude. Mysle, ze to troche upiorne, ale w koncu Bill i reszta towarzystwa to zawodowcy... Czytajac kolejne zdania, Scott odczuwal gleboki bol, ktory doslownie skrecal mu wnetrznosci. Z zapiskow Kelly mozna bylo odczytac, jak z kazda chwila jej stan pogarszal sie. Powinien byc tutaj! Ale dlaczego mialby sie obwiniac? Przeciez nic o tym nie wiedzial... Kelly nawet o tym nie wspomniala; przeciez sama nie wiedziala, jak ciezki jest jej stan. Myslala, ze jest to co najwyzej zwyczajna grypa. Ale to nie byla grypa... Przerzucil kartke i na stronie z data dwudziesty siodmy stycznia zobaczyl tylko kilka zapisanych linijek. Pismo Kelly nie bylo juz tak staranne: Pracowalam w domu. Artykul o Salcombie dalam do wyslania listonoszowi, ktory po poludniu przyniosl poczte. Rano czulam sie fatalnie. Chcialam zadzwonic do Scotta, ale on przeciez wroci za kilka dni. Nadal zle sie czuje, moze po powrocie Scotta razem cos wymyslimy... Strona z dwudziestego osmego byla pusta, a na stronie z dwudziestego dziewiatego stycznia bylo: Scott bedzie w domu pojutrze. Tak sie ciesze. Dowleke sie do lozka. Poczulam sie troszke lepiej, moze dlatego, ze on niedlugo wroci... Zadzwonili do mnie z Hatfield Evening Standard. Wieczorem drukuja artykul o Salcombie. Jutro przysla kuriera z egzemplarzem (i z czekiem). Wciaz mam ochote zadzwonic do Scotta. Ale on jest w Berlinie i pracuje. Tak czy owak bedzie w domu w poludnie pierwszego lutego. O Jezu! Boze! A on przez caly wieczor swietowal trzydzieste urodziny ze swoim niemieckim przyjacielem Herr Karlem Meisterem Dolmetscherem w pubie na Kurfurstendamm, choc juz wieczorem mogl poleciec do domu! Gdyby wiedzial, gdyby tylko wiedzial... W pamietniku Kelly nie bylo juz wiecej wpisow... Scott zacisnal powieki, uderzyl otwarta dlonia w czolo i wcisnal sie w glab krzesla. Do domu dotarl w poludnie pierwszego lutego. Kelly otworzyla mu drzwi. Wstala z lozka tylko po to, zeby go powitac. Pomimo fatalnego samopoczucia nie chciala wieczorem wzywac lekarza do domu. Tak jakby wyczula, ze to byl ostatni raz, kiedy mogli byc razem we wlasnym domu. Scott wstal wczesnie w piatek rano po bezsennej, pelnej niepokoju nocy. Kiedy Kelly przewrocila sie, probujac wstac z lozka, Scott zaniosl ja do samochodu i pojechali do szpitala. Byl bardzo zadowolony z tego, ze wykupili dodatkowe ubezpieczenie zdrowotne. O 8:30 Kelly znalazla sie w szpitalu... i juz z niego nie wyszla. Od tego czasu przez blisko cztery miesiace rzadko kiedy znikala ze swiadomosci Scotta i nigdy na dluzej niz przez trzy-cztery minuty. Przez caly czas, nawet wiedzac, ze nie byl za nic odpowiedzialny, gdzies w glebi czul sie winny za to, ze nie byl przy Kelly. Az do teraz. Teraz zaczynalo mu switac, ze mozna by obwinie kogos innego. Oczywiscie mogl to byc zbieg okolicznosci, ale ewentualne wyjasnienie i wszystkie pomysly z przyczyna smierci Kelly sprowadzaly sie do jednego nazwiska. Nazwisko brzmialo Salcombe! Simon Salcombe - czlowiek o uzdrawiajacym dotyku. Tylko ze Kelly byla innego zdania. Dla niej dotyk Salcombe'a byl oslizgly i zimny jak lod. Zupelnie inny od dotyku tajemniczej kobiety, ktora Scott spotkal obok kiosku. Dotyk, a moze dotkniecia... Jeden z nich dziwny i cieply, a nawet w pewnym sensie podniosly... A drugi zimny, sliski... i oslabiajacy? Jeden dajacy, a drugi zabierajacy. Zalozmy, przypuscmy, ze Salcombe naprawde posiada niezwykle zdolnosci: dlonie o uzdrawiajacych mocach dajacych zycie. Czy to mozliwe, ze moglyby rowniez przenosic zarodki smierci? Moze ten "uzdrowiciel" posiada zarowno moc odbierania, jak i przedluzania zycia? Cos takiego mialo miejsce w wypadku "cichego zabojcy", kiedy jakis czas temu podejrzewano rosyjskie KGB o zastosowanie bulgarskiej trucizny - malenkiej kapsulki smiercionosnej substancji umieszczonej na czubku parasola - o niewykrywalnym skladzie, stosowanej do zabijania agentow wroga. Pozostala jeszcze kwestia anonimowego cynku. Ktos z niemieckim akcentem? Przeciez Simon Salcombe byl Szwajcarem, a przynajmniej mieszkal w Szwajcarii. Szwajcarzy mowia po niemiecku... Mozliwe, ze ktos pracujacy dla Salcombe'a celowo ujawnil date jego przyjazdu do szpitala St Jude, zeby doprowadzic do spotkania Kelly z uzdrowicielem. Tylko dlaczego? Zeby sie zemscic za to, co Kelly opisywala w swoich wczesniejszych krytycznych artykulach? Jesli to prawda, to facet musial byc szalencem, potworem lub jednym i drugim. Dobrze byloby przejrzec statystyki medyczne, zeby sprawdzic, czy jacys inni dziennikarze demaskujacy Salcombe'a nie padli ofiara nieznanej choroby. A moze to tylko czysta fantazja - wytwory wybujalej fantazji Scotta - wszystko po to, zeby znalezc uzasadnienie dla tej ogromnej straty? Niewazne. Chodzi tylko o sprawdzenie. Jesli mialby stac sie podejrzliwy w stosunku do wlasnego sposobu rozumowania, traktujac wszystko jako wytwor fantazji lub biorac to za obsesje, to co powiedziec o tych typach z tajnych sluzb, ktorzy go porwali i przesluchiwali, podejrzewajac go o posiadanie zdolnosci parapsychologicznych? Bez watpienia caly ten epizod mozna uznac za czysta fantazje... ...Ale czy na pewno? Teraz nic juz nie bylo pewne ani zbyt nieprawdopodobne. Zwlaszcza jesli chodzilo o zycie Scotta St Johna... Na dworze zapadl zmrok. Scott wlozyl z powrotem do koperty kawalek filmu, artykul Kelly z Hatfield Evening Standard i cztery niewyrazne fotografie. Na zamknieciu koperty zauwazyl nazwisko B. Comber i numer telefonu. Przypomnial sobie spotkanie z Comberem. Jakies trzy lata temu, jeszcze zanim Comber zaczal pracowac dla BBC, razem z Kelly zajmowali sie jakims dobrze platnym zleceniem. Kelly zaprosila Combera i jego zone Joanne na drinka. Miesiac pozniej Joanne odeszla od niego, wybierajac doradce podatkowego z Liverpoolu, a Bill zlozyl pozew o rozwod. Pozniej Scott utracil z nim kontakt, ale Kelly utrzymywala z nim kontakty zawodowe. Scott wiedzial, ze tasma z filmem oraz niektore ze zdjec zostaly wykonane przez Combera. Zastanawial sie, czy nie moglby sie od niego dowiedziec czegos wiecej o dniu, w ktorym Salcombe odwiedzil biedne chore dzieci. Wylaczyl stojaca na biurku lampe i wyszedl z ciemnego pokoju, trzymajac pod pacha pamietnik oraz koperte. Zszedl pietro nizej do swojego gabinetu. Zapalil swiatlo, nalal sobie resztke zimnej kawy, napil sie i wybral numer zapisany na kopercie. Po dwoch, moze trzech dzwonkach uslyszal niewyrazny glos: -Comber. -Bill? Tu Scott St John. -Kto? Kto mowi? Ach! St John! Maz Kelly. - Nastepnie po krotkiej przerwie: - Boze, mialem zamiar do ciebie zadzwonic! Wiesz, wyrazy wspolczucia i tak dalej. Jakos o tym zapomnialem. Mezczyzna byl najwyrazniej po kilku glebszych i <