Solomon Annie - Zaślepienie
Szczegóły |
Tytuł |
Solomon Annie - Zaślepienie |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Solomon Annie - Zaślepienie PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Solomon Annie - Zaślepienie PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Solomon Annie - Zaślepienie - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Annie SOLOMON
Zaślepienie
Tytuł oryginału Blind Curve
Strona 2
Rozdział 1
Noc była cholernie zimna. Wysoki mężczyzna stojący na ulicy głębiej na-
ciągnął wełnianą czapkę na oczy i szczelniej otulił się zieloną wojskową kurtką.
Przytupywał, żeby się rozgrzać. Spod czapki wymykały się długie, przetłusz-
czone kosmyki, a na twarzy widniał dwudniowy zarost. Na ulicach Sokanan na
nieznajomego wołano Turą - skrót od turkus, bo takiego koloru były jego głę-
boko osadzone oczy.
Ledwie pół przecznicy dzieliło go od dzielnicy budynków socjalnych. Stał
pod wypaloną latarnią, niedaleko opuszczonego sklepiku na rogu. Chciał kupić
broń.
Sprzedawca się spóźniał i Turq zaklął pod nosem. Szyja dawała mu się we
znaki. Dwa dni wcześniej dostał w głowę podczas aresztowania w Dutchman.
S
Zimno potęgowało ból.
Poczuł, jak komórka wibruje mu na udzie.
- Siema - rzucił niskim głosem.
R
- Jak tam, wujek? - Dzwonił jeden z aniołów stróżów. Chłopcy byli nieco
dalej. Rozstawieni wzdłuż ulicy, śledzili każdy jego krok.
- Chłopak mi się spóźnia. - W tej samej chwili usłyszał kroki. -Cześć! -
Rozłączył się czym prędzej.
Zza rogu wyszedł sprzedawca. Najwyżej piętnaście lat, chudy, ubrany jak
hip-hopowiec w dres zwisający z drobnej sylwetki, obwieszony łańcuchami i
złotem. Śmiałym krokiem szedł w jego stronę. Turą jęknął w duchu. Dzieciaki
są najgorsze, nigdy nie wiadomo, co wywiną.
Nie marnował czasu.
- Masz?
Chłopak przyglądał mu się podejrzliwie.
- A masz prezydentów?
- Dwie stówy gotówką tak jak się umawialiśmy.
Strona 3
- Taa... Ale ja cię nie znam, człowieku. A z nieznajomymi nie robię intere-
sów.
Jezu! Turą potarł podbródek. Chłopak najpierw się spóźnia, a potem sta-
wia. Z wysiłkiem zachował spokój. Wyciągnął rękę.
- Jestem Turq. O cholera, nie. - Uśmiechnął się z zakłopotaniem. - Danny.
- Pominął nazwisko Sinofsky w nadziei, że imię wystarczy. - Tylko nikomu nie
mów.
Sprzedawca powoli wyciągnął rękę.
- Danny, co? Bielszego imienia nie znam.
- Teraz w porzo?
Chłopak wzruszył ramionami. W mdłym świetle księżyca jego skóra była
gładka, jedwabista, bez cienia zarostu. Danny posmutniał. Dzieci zabijają dzie-
ci.
- No dobra, Danny - mruknął sprzedawca.
- Gdzie to masz?
- Nie tutaj. Schowałem.
Cholera. Zmiana miejsca to kiepski pomysł. Chłopcy będą musieli śledzić
samochód. Jeśli im się uda. Bo czasem...
A jeśli to pułapka? Chłopak zgarnie forsę i zwieje. A Turą miał przy sobie
sporo kasy.
S
Tyle że lewa broń to też broń, już niemal czuł ją w dłoni.
- Przynieś tutaj, bracie. Taka była umowa. Chłopak cofnął się o krok.
- Mam to gdzieś. Wszędzie aż się roi od glin.
- Albo tu, albo nici z umowy.
R
- Nici, stary. - Dzieciak odwrócił się na pięcie. Cholera.
- Czekaj!
Zmiana miejsca to ryzykowna sprawa. Ale nie może przecież zostawić na
ulicy spluwy. Cenę zapłacą niewinni cywile. Ostatnio zginęła trzyletnia dziew-
czynka.
- Dokąd jedziemy?
- Zabiorę cię tam.
- Najpierw muszę wiedzieć dokąd. - W ten sposób zawiadomi czujki. Słu-
chali go, miał na sobie ukryty mikrofon. Dzięki temu może uda im się ich śle-
dzić.
Ale tej nocy nic nie szło po jego myśli.
- To takie małe sekretne miejsce. Samochód czeka. Dzieciak jest chyba za
młody, żeby prowadzić. Cholera.
Strona 4
- Dobra. Muszę mieć tego gnata.
- Tak? - Sprzedawca zaprowadził go za róg, do chevroleta camaro z 1972
roku. Kiedyś złoty, teraz był tylko brudny. - Planujesz robotę?
Danny spojrzał na niego z ukosa.
- Nie twoja sprawa. Mam kasę. To najważniejsze.
Dzieciak skinął głową. Piętnastolatek, a zachowywał się, jakby całe życie
miał już za sobą.
- Racja.
Danny wsiadł do samochodu. Mrowiło go w palcach, a adrenalina krążyła
w żyłach. Wyobrażał sobie, że Parnell dostanie ataku apopleksji, kiedy się do-
wie. Niemal się uśmiechnął, gdy sobie wyobraził twarz porucznika.
Samochód mknął Market Street. Jechali w stronę torów kolejowych nad
rzeką. Sto lat temu było to handlowe serce Sokanan. Z Manhattanu przypływały
tu barki i zostawiały ładunek w magazynach przy nabrzeżu -napełniały je towa-
rami i żywnością z farm w dolinie. Ze wschodu na zachód przez miasto ciągnę-
ły pociągi towarowe.
Teraz okolica straszyła pustką. Ale ożywienie w interesach, jakie spowo-
dowała umowa z Renaissance Oil, przyniosło nowe nadzieje i plotki, jakoby
miało tu powstać centrum handlowe, takie jak Faneuil Hall w Bostonie.
Na razie to tylko plany. Teraz miejsce było puste i brudne.
S
- Gdzie jesteśmy? - zapytał Danny, chcąc przekazać jak najwięcej danych
obserwatorom. - Przy magazynach?
- Chyba masz oczy?
Sprzedawca zjechał z głównej drogi w boczną, prowadzącą nad Hudson.
R
Samochód podskakiwał na starych kocich łbach, żeby po chwili zatrzymać się
przed opuszczonym magazynem. Światło księżyca odbijało się w rzece i two-
rzyło dziwne cienie. Na budynku widniały spłowiałe żółte litery. Danny rozpo-
znał tylko M i C.
- McClanahan - mruknął.
- Co ty gadasz? Danny wskazał magazyn.
- Budynek. Widzisz litery? M i C. Idę o zakład, że to magazyn McClana-
hana.
- A kogo to obchodzi? Turq nie odpowiedział.
Wysiadł i się rozejrzał. Ponuro i pusto. Wsparcie nie dotrze tu nie-
zauważone, nie ma mowy.
Strona 5
Dłonie mu się pociły, ale szedł za chłopakiem. Nie chciał wchodzić do te-
go posępnego budynku.
- Gdzie to masz? - zapytał.
- W środku. Cholera.
- To sam biegaj. To miejsce przyprawia mnie o...
Magazyn się zachybotał. Przez moment Turqa spowiła nieprzenikniona
ciemność. Potknął się, mało brakowało, a upadłby. Co, do...
Ciszę przeciął strzał. Kula świsnęła mu nad uchem, tam, gdzie jeszcze
przed sekundą była jego głowa. Ktoś chrząknął. Nagle znowu widział. Izoba-
czył, jak chłopak osuwa się na ziemię.
Danny rzucił się za pojemnik na śmieci, gdy padał kolejny strzał.
- Jestem pod ostrzałem! - krzyknął do ukrytego mikrofonu. - Siedzę za po-
jemnikiem na śmieci, koło starego magazynu McClanahanów.
Jego komórka zawibrowała. Chwycił aparat.
- Macie położenie?
- Mamy cię, stary.
Danny się rozejrzał. Minie trochę czasu, zanim chłopcy tu dotrą, a umrzeć
mógł w każdej chwili. Strzały padły z dachu magazynu. Doskonałe miejsce.
Strzelec ma w zasięgu wzroku całą okolicę. Danny siedział za kontenerem jak w
pułapce. Bez kamizelki kuloodpornej, bez broni, jedynie z garścią gotówki.
S
Tkwił po uszy w gównie. Zdenerwowany, uderzył głową w pojemnik. Padł
strzał. Instynktownie się schylił.
Chłopak, który go tu przywiózł, leżał nieruchomo twarzą do ziemi. Pode-
szwy butów patrzyły w ciemne niebo. Czy mały miał broń? Nie zdziwiłby się.
R
W każdym razie nie może go tak zastawić, na widoku, na pastwę strzelającego.
Podkradł się do skraju niebieskiego kontenera i wyciągnął rękę. Padł strzał.
Cholera!
Cofnął dłoń, odetchnął głęboko, spróbował jeszcze raz. Udało mu się zła-
pać chłopaka za nogę. Pociągnął go. Ciało drgnęło, gdy utkwiła w nim kolejna
kula.
Ledwie chłopak znalazł się za kontenerem, Danny przewrócił go na plecy.
Dzieciak miał szeroko otwarte oczy i niedużą czarną dziurę pośrodku czoła.
O w mordę!
Strona 6
Kto się tam czai, do cholery?
Nie ma czasu do namysłu. Obmacał zwłoki i znalazł naładowaną spluwę
pod bluzą. Nie na wiele się zda w starciu z karabinem snajperskim strzelca, ale
lepsze to niż nic.
Wyjrzał zza rogu i nagle znowu niczego nie widział. Zamrugał. Dokoła
rozległ się pisk opon i wycie syren. Słyszał trzaskanie drzwi, huk wystrzałów,
głos Baylissa spotęgowany megafonem:
- Tu policja! Poddaj się! Rzuć broń! I inny głos:
- Sin! Gdzie jesteś? Sin! Ktoś nim potrząsnął.
- Jezu, co się stało? - To Mike Finelli, jeden z partnerów. - Danny? Sin?
Wszystko w porządku?
- Jasne, wszystko w porządku. Tylko że, kurwa, nic nie widzę.
- To ślepota pourazowa. - Neurolog mówiła tak spokojnie i rzeczowo, że
miał ochotę ją uderzyć. Nie wiedział, od jak dawna znajduje się szpitalu, ale
wydawało mu się, że minęły całe lata. Odsyłano go od lekarza do lekarza, głosy
techników zlewały się w jeden szum. Teraz posadzili go w fotelu; czuł pod pal-
cami miękką tkaninę obicia. Cisza dokoła sugerowała, że to gabinet. A lekar-
ka... Jezu, nie pamięta nawet, jak się nazywa, mówi mu, że...
- To jakiś żart. W jednej chwili wszystko ze mną w porządku, a w następ-
S
nej jestem ślepy jak cholerny kret?!
- Miał pan wylew.
- Mam trzydzieści dwa lata i jestem zdrowy jak koń. Tacy faceci nie mie-
wają wylewów.
R
- Z pana karty wynika, że dwa dni temu doznał pan urazu głowy.
- W mojej pracy często obrywam. Co to ma wspólnego ze ślepotą?
- Odniósł pan obrażenia karku - tłumaczyła miękko. - Doszło do uszkodze-
nia arterii koło kręgosłupa. Przez uszkodzoną ściankę wypływała krew. Powstał
zakrzep, który dotarł do arterii w czaszce.
- No dobra. Ale dlaczego nie widzę?
- Bo impulsy z oczu nie docierają do ośrodka w mózgu, w którym powinny
być analizowane.
Słowa obmywały go jak woda. Serce waliło jak oszalałe, miał sucho w
ustach. Przyszło mu na myśl, że może pod magazynem jednak oberwał i to
wszystko to tylko sen. Że w końcu się obudzi.
- Detektywie Sinofsky?
Strona 7
- Tak.
- Ma pan jeszcze jakieś pytania? Zawahał się. Był zagubiony, zdezorien-
towany.
- Czy ja... - odchrząknął. - To sen? Chwila ciszy.
- Nie. - Powiedziała to cicho, ze współczuciem i całkowitą pewnością.
Skinął głową. Ogarnęło go przerażenie.
- Jest szansa, że to ustąpi? Kolejna chwila ciszy.
- To możliwe. Medycyna zna przypadki, gdy takie schorzenie samo ustę-
powało.
- Ale...
- Ale doszło do poważnych uszkodzeń. Na pana miejscu nie liczyłabym na
to. Bardzo mi przykro. - Słyszał, jak wstaje; szelest ubrań, skrzypnięcie krzesła.
- Skontaktuję pana z pracownikiem opieki społecznej. Zapewni panu rehabilita-
cję. Potrzebny panu instruktor.
Słuchał jej, ale słowa do niego nie docierały. Poczuł rękę na ramieniu.
Wzdrygnął się.
- W jaki sposób dotrze pan do domu? Nie miał pojęcia.
- Jest pan żonaty? Pokręcił głową.
- Dziewczyna? Rodzice? Krewni?
Matka nie żyła. Nie chciał obciążać siostry, Beth.
S
- Zadzwonię... po przyjaciela.
Rozbierał się i ubierał z dziesięć razy, gdy go kłuli i badali. Teraz znowu
miał na sobie uliczne przebranie - podarte dżinsy i wiekową woj skową kurtkę,
ubranie Turqa. Poszperał w przepastnych kieszeniach i znalazł telefon pod weł-
R
nianą czapką. Palce szukały odpowiednich przycisków, ale dłoń za bardzo drża-
ła.
Delikatnie wyjęła mu aparat z dłoni.
- Numer? - zapytała miękko, kimkolwiek była.
Przełknął z trudem. Przez chwilę miał zupełną pustkę w głowie. Musiał się
skupić, ale w końcu sobie przypomniał. Po chwili oddała mu aparat.
W słuchawce rozległo się „Halo?" Mike'a Finellego. Oaza normalności.
- To ja. - Danny za wszelką cenę starał się opanować drżenie głosu.
Strona 8
- Sin! Gdzie jesteś? Byłem w szpitalu, mówili, że ciągle cię badają. Co
jest? Wszystko w porządku?
Nie do końca. Ale jeszcze nie umiał tego przyznać.
- Zawieziesz mnie do domu?
- Beth tu jest. Pewnie wolałaby sama po ciebie przyjechać.
W gabinecie zadzwonił telefon. Słyszał, jak lekarka podnosi słuchawkę i
mówi coś cicho.
- A dzieciaki? - zapytał.
- Nie wiem.
- No dobra. Zadzwonię do niej na komórkę. Powiem, gdzie ma na mnie
czekać.
- Jest tutaj... - Znowu poczuł dłoń na ramieniu. - Chwileczkę -rzucił do
Mike'a.
- Panie Sinofsky? - Pogodny, radosny głos. - Nazywam się Pat Embry.
Zawiozę pana do świetlicy i poczekamy na instruktorkę.
- Gdzieś mnie zabierają - uprzedził Mike'a. - Poproszę, żeby zadzwonili do
Beth, kiedy to się w końcu skończy.
- Proszę się zatrzymać. - Znów ten radosny głos. Wyobraził sobie pulchną
biuściastą kobietę z kręconymi włosami, podobną do ciotki Bei. Ale dłoń, która
go dotykała, była koścista i pachniała płynem do dezynfekcji.
S
- Jeszcze tylko kilka kroków - mówiła radośnie, jak do trzylatka. -O! I
mamy wózek.
Poczuł skórzane oparcie wózka inwalidzkiego pod palcami i coś ścisnęło
go za serce.
R
- Tak. Bardzo pięknie. Wygodniutko? Zacisnął pięści.
- No dobrze, jedziemy.
Ostrzegali ją. Wszyscy, poczynając od pracownicy socjalnej po sa-
nitariusza, posyłali jej znaczące, ostrzegawcze spojrzenia.
Ale nie potrzebowała ostrzeżeń. Do tej pory go nie zapomniała.
Ktoś przywiózł go na wózku do świetlicy. Wstał z fotela. Oparty o ścianę,
stał twarzą do okna, jakby chłonął noc.
Miał nieprzyzwoicie podarte dżinsy, sprane i postrzępione. Po czternastu
latach i Bóg wie jakich tarapatach myślała, że przynajmniej jego ubranie będzie
w lepszym stanie. Na szczęście czarna koszulka nie wyglądała tak strasznie.
Rękawy opinały potężne muskuły. Był wysoki, miał szerokie ramiona, które
przechodziły stopniowo w wąskie biodra. Tygrys - silny i zdrowy. Młody.
Strona 9
Patrząc na niego, nawet teraz, z oddali, czuła się jego przeciwieństwem.
Weszła do świetlicy. Zesztywniał. Usłyszał ją.
- Detektyw Sinofsky?
Odwrócił się w jej stronę. Mało brakowało, a jęknęłaby głośno, choć prze-
cież wiedziała, co zobaczy. Mijające lata zostawiły na jego twarzy bruzdy, wy-
doroślał. Ale nadal był mroczny i piękny, jak bohater z dziewczęcych fantazji. Z
niebezpiecznych snów.
Gdzieś na dnie jej duszy coś drgnęło. Cień, cichy i słaby, więc bez trudu
udawała, że nic się nie stało.
Miał głęboko osadzone oczy o odcieniu intensywnego turkusu. Były czyste
i przejrzyste, jak wody Karaibów. Bez skazy. Na powiekach nie było żadnych
blizn. Nic nie zradzało, że nie widzi.
- Danny Sinofsky?
- A kto pyta?
Przełknęła ślinę, zadowolona, że nie widzi szoku i litości, których nie zdo-
łała jeszcze ukryć. Ciekawe, czyby ją rozpoznał? Tyle w niej było nadziei i stra-
chu. Próbowała mówić rzeczowo i spokojnie:
- Martha Crowe. - Odczekała ułamek sekundy, żeby sprawdzić, czyjej na-
zwisko wywoła jakieś wspomnienia. Ale nadal patrzył na nią pustym wzrokiem.
Szybko zdusiła w sobie rozczarowanie. - Jestem instruktorką i rehabilitantką
niewidomych. Moja specjalizacja to orientacja i mobilność. Chciałabym przed-
stawić panu możliwości.
- Możliwości?
- Pierwsza to praca z laską. Są także inne warianty: pies, sprzęt elektro-
niczny...
Jego twarz, piękna, mroczna, z cieniem zarostu, nagle pociemniała.
- Znikaj stąd. - Dziwne wyrażenie, bo sugerowało, jakby mógł ją zobaczyć.
- Nic mi nie jest.
Nie wierzyła w fałszywe pocieszenia. Zawsze wybierała szczerość, żeby
pokonać gniew pacjenta.
- Nieprawda. Jest pan ślepy. Spiął się. Sprężył, gotów do skoku.
- To przejściowe.
Przejrzała jego dokumentację. Ślepota powypadkowa spowodowana
uszkodzeniem naczyń karku. Rzadka przypadłość. Doznał poważnych obrażeń i
szanse na to, żeby odzyskał wzrok, są nikłe.
- Proszę posłuchać...
- Nadal tu jesteś?
Strona 10
Przypomniała sobie twardego chłopaka. Jego uśmiech łamał dziewczęce
serca. Mężczyzna, na którego wyrósł, gniewnie marszczył brwi.
- Zdaję sobie sprawę, że to dla pana szok, ale...
- Mówiłem, że masz stąd wyjść! Nic mi nie jest! Za kilka dni wszystko
wróci do normy.
- Mam taką nadzieję, ale...
Zrobił krok w jej stronę. Choć był niewidomy, odruchowo cofnęła się do
drzwi.
- Ogłuchłaś, czy co? Wynoś się!
Odetchnęła głęboko i powoli wypuściła powietrze z płuc. Czasami terapia
szokowa to jedyne rozwiązanie.
- Mam wyjść? Więc proszę mnie wyrzucić.
Na jego twarzy mignęła panika, ale zaraz zastąpił ją gniew.
- Jestem tutaj - mówiła, żeby mógł się kierować jej głosem. - No dalej,
niech mnie pan wyrzuci.
Rzucił się jak tygrys, ale więziły go nie pręty klatki, tylko mrok. Wpadł na
krzesła. Były przymocowane do podłogi i nawet nie drgnęły. Odskoczył do tyłu,
wpadł na stolik i zrzucił na podłogę stertę czasopism. Zaklął, cofnął się i ude-
rzył głowąw półkę. Miotając się, odwrócił się o sto osiemdziesiąt stopni i gdyby
teraz ruszył, szedłby w odwrotnym kierunku. Podbiegła do niego i położyła mu
S
dłoń na jego ręce, tuż powyżej łokcia.
Był silny i bardzo męski. Dotyk jego skóry przyprawiał jąo dreszcz, ale to
on się wzdrygnął. Z gniewu.
- Nawet jeśli za kilka dni odzyska pan wzrok, warto się nauczyć, jak się
R
poruszać, nie zabijając się po pierwszym kroku - powiedziała cicho.
- Pieprzę cię.
- Mało prawdopodobne. Ale jeśli chciałby pan spróbować, mój numer tele-
fonu to cztery i sześć dwójek. Bardzo prosty. Czwórka na początku i same
dwójki.
Odepchnął ją. Do świetlicy ktoś wszedł.
- Sin?
Danny odwrócił się w stronę szczupłego siwowłosego mężczyzny.
- Bob Parnell. - Z jego miny nie dało się wiele wyczytać, ale napięcie wo-
kół ust i wzrok, który utkwił w Dannym, zdradzały prawdziwe uczucia: niepo-
kój, niepewność, strach. Mimo to głos przybysza brzmiał pogodnie. - Jak się
masz?
- Świetnie - odburknął Danny.
- Słuchaj... Możemy gdzieś usiąść i pogadać? Na twarzy Danny'ego znowu
malowała się panika.
Strona 11
- Na lewo - powiedziała cicho Martha. - Na dziewiątej. Trzy kroki. Zaci-
snął usta w wąską kreskę, ale posłuchał i bez problemów znalazł krzesło.
Mężczyzna wodził wzrokiem od niej do Danny'ego i z powrotem.
- Przeszkodziłem w czymś? Wyciągnęła rękę.
- Martha Crowe. Zajmuję się rehabilitacją.
- Bob Parnell, gliniarz. Szef Danny'ego. I przyjaciel.
- Dobrze. - Uścisnęła mu rękę. - Teraz przyjaciele będą mu potrzebni. My
już skończyliśmy. - Spojrzała na Danny'ego. Siedział z kamienną miną. - Cztery
i same dwójki, detektywie.
Wyszła. Z jednej strony miała nadzieję, że zadzwoni, z drugiej wolałaby,
żeby tego nie robił.
Danny słyszał, jak jej kroki cichną w oddali. Poszła już? Oby! Wiele by
dał, żeby nigdy więcej nie słyszeć jej radosnego głosu. Zaczniemy od laski.
Wzdrygnął się na samą myśl. Jej słowa cały czas rozbrzmiewały mu w
uszach. Laska. Będzie nią stukał do końca życia.
- Danny! Danny! Słyszysz mnie?
- Szefie, jestem ślepy, nie głuchy. Chwila ciszy po tej uwadze.
- Przepraszam - mruknął w końcu szef policji w Sokanan. - Mówiłem, a
ty...
- Zamyśliłem się.
- No tak, rozumiem.
Kolejna cisza. Danny przypomniał sobie poważną, łagodną twarz starszego
mężczyzny. Spokojna, pewna. Niczym oaza spokoju w środku burzy. Kiedy
Danny był przestraszonym, gniewnym, zagubionym nastolatkiem na najlepszej
drodze na dno, Parnell zgarnął go na posterunek, skuł, śmiertelnie wystraszył i
wypuścił. A potem co jakiś czas wpadał do domu. Zabierał go na mecze.
Upewniał się, że w szafce jest do jedzenia coś więcej niż płatki czekoladowe.
Był opoką, która powstrzymała Danny'ego przed upadkiem. A kiedy chłopak
wrócił z wojska, znowu pospieszył mu z pomocą wciągnął do służby. Jeśli jest
na tym świecie ktoś, na kim Danny'emu naprawdę zależy, jest to Bob Parnell.
- Co powiedzieli lekarze?
- Jestem ślepy.
- Coś więcej?
Strona 12
Danny wykrztusił to, co zapamiętał, zacinając się na medycznej ter-
minologii.
- Więc to nie wynik strzelaniny?
- Nie. To dlatego, że oberwałem w łeb w tamtej spelunie kilka dni temu.
Niezłe, co? Kule mi niestraszne, ale nie wolno mnie bić.
- To nieodwracalne? Danny wzruszył ramionami.
- Nie, jeśli pytasz o moje zdanie.
Parnell dotknął jego ramienia. Danny podskoczył.
- Posłuchaj, nie masz pojęcia, jak mi przykro. Jak nam wszystkim przykro.
Cały wydział się martwi. Wszyscy są w szoku.
Danny'emu zrobiło się niedobrze. Na myśl, że wszyscy się nad nim litują,
chciało mu się rzygać.
- Nie potrzebuję współczucia. Nic mi nie będzie.
- Danny...
- Mówię poważnie. - Zrzucił rękę Parnella z ramienia.
- Ej, Sin, jak się trzymasz?
Danny zmusił się, żeby przybrać normalny wyraz twarzy, ledwie usłyszał
nowy głos. Posterunek policji w Sokanan był na tyle mały, że nie było sensu
dzielić się na wydziały i wszyscy zajmowali się wszystkim po trochu. Mimo to
Hank Bonner był ich lokalnym specjalistą od zabójstw. Skoro przyszedł, może
S
mającoś nowego. Zresztą każda zmiana tematu jest dobra.
- Zajmujesz się strzelaniną?
- Owszem. Ale muszę ci powiedzieć, że na razie niewiele mam, choć ba-
dam każdy trop.
R
Danny wyobraził sobie Hanka. Nieco od niego wyższy, potężny facet;
zawsze opalony, bo długie godziny spędzał, pracując w rodzinnym sadzie. Do-
bry gliniarz. Doświadczył niejednej burzy, ale jego tragedia skończyła się nową
żoną i małym dzieckiem. Taki happy end w tej chwili wydawał się absolutnie
poza zasięgiem Danny'ego. Życie osobiste to ostatnia rzecz, o której chciał my-
śleć.
- Zidentyfikowaliście dzieciaka?
- Rufus Teeter, znany jako T-Bone. Coś ci to mówi?
Danny przecząco pokręcił głową, wdzięczny za policyjną rutynę, która za-
jęła myśli.
- Związki z handlarzami w Weston? - Weston to osiedla na zachodzie mia-
sta, gdzie Danny umówił się z T-Bone'em. Niedawno doszło tam do serii wła-
mań i strzelaniny, dlatego właśnie bywał w okolicy:
Strona 13
na ulicach znajdowało się zbyt wiele broni. Danny był jednym z pięciu policjan-
tów, których zadaniem było ściągać nielegalne pistolety z ulic miasta, przy oka-
zji zamykając narkomanów, prostytutki i ich klientów.
- Jeszcze nie.
- A Ricky Roda? - zapytał o największego w Sokanan handlarza narkoty-
ków.
- Nie rozumiem, dlaczego Roda miałby załatwiać swoich ludzi -zauważył
Parnell.
- Kto wie. Interesują ich tylko szmal i narkotyki. Przyjrzymy mu się bliżej
i zobaczymy, co z tego wyniknie - zaproponował Danny.
- Nie wiem, czy warto - mruknął Hank. - Dzieciak był jego krewnym,
przyjechał z Missisipi. Właśnie rozmawiałem z rodziną, szlochają na pół ulicy.
O Boże. To zazwyczaj było zadanie Danny'ego. Poczuł nagłą zazdrość.
- Może ktoś chciał się zemścić na Rodzie. Może to wiadomość. A jeśli
chłopaki z Bronksu próbują wejść na jego teren? Może to początek wojny?
- Sprawdzamy to - odparł Hank.
- Ale na razie niczego nie wiemy na pewno - ciągnął Parnell. Obaj poli-
cjanci umilkli, jakby analizowali ostatnie słowa.
- A broń? - Danny bał się przeciągającej się ciszy. Rodziła zbyt wiele my-
śli, których starał się unikać. - Dzieciak mówił, że była w magazynie. Macie ją?
S
- Nie - odparł Parnell.
- Co to znaczy?
- Może dzieciak gdzieś ją ukrył i w końcu wypłynie.
- A może nigdy nie było żadnej broni.
R
Kolejna cisza. O czym myślą? Danny oddałby wszystko, byle ich zoba-
czyć.
- Pułapka - zapytał Hank.
- Dlaczego nie?
- Tylko po co najpierw sprzątnęli dzieciaka? - Parnell myślał na głos.
Danny znowu był przed magazynem. Bał się, że pakuje się w pułapkę... A
potem ta dziwna chwila mroku. Moment, gdy się potknął... Czyżby strzelec ce-
lował w niego, a dzieciaka trafił przypadkiem?
- Jeśli chodziło mu o ciebie, dlaczego tak? - ciągnął Parnell. - Dlaczego nie
poczekał, aż wszedłeś do środka? Wtedy miałby cię na widelcu.
Strona 14
Nikt nie odpowiedział. Pewnie dlatego, że nie znali odpowiedzi. Jeszcze
nie.
Dziwna rozmowa. Czuł się jak w wojsku podczas szkolenia, gdy gadali po
zgaszeniu świateł. Słowa i ciemność.
- Nie widziałeś, kto strzelał? - bardziej stwierdził, niż zapytał Hank.
Zresztą to i tak nie miało znaczenia. Nie zidentyfikuje zabójcy. Nie
teraz.
I nigdy później, szepnął głos w głowie.
Kolejna fala paniki. To się nie dzieje naprawdę. Nie z nim.
- No... - Pameli westchnął. - Będę cię informował na bieżąco. Jeśli coś ci
się jeszcze przypomni...
- Zaraz do ciebie zadzwonię.
Szelest ubrań zdradzał, że mężczyźni wstali. Danny także się podniósł.
Miał nadzieję, że właściwie ocenił odległość oraz kierunek i stoi do nich twarzą.
- Zobaczymy się jutro - powiedział Hank. To do Parnella, domyślał się
Danny. - Trzymaj się, Sin. - Poklepał go po plecach i wyszedł.
Parnell przerwał ciszę:
- Jakie masz plany?
- Plany? Odzyskać cholerny wzrok, takie mam plany. Silna dłoń zacisnęła
się na jego barku.
S
- Dobrze. Wszyscy trzymamy za ciebie kciuki. A teraz idziesz na zwolnie-
nie.
- A teraz idzie ze mną. - To chyba Beth. - Cześć, Bob.
- Jak się masz, Beth.
R
- Będzie lepiej, jeśli zabiorę go do siebie.
Danny odwrócił głowę w kierunku, z którego dobiegał głos siostry.
- Wracam do siebie. "Nic mi nie będzie. Westchnęła.
- Nie pozwolę ci zostać samemu. U ciebie jest za mało miejsca dla mnie i
dzieci, więc jedziemy do mnie. Koniec dyskusji.
Mówiła z trudem. Powstrzymywała się od płaczu. Bolało go to, bo wie-
dział, że to przez niego. A przecież to zwykle on się o wszystko troszczył. Par-
nell pochylił się do niego. Jego głos był bliżej.
- Jedź z nią. Pozwól, niech się tobą zaopiekuje. Kobiety to lubią. Uszczę-
śliwisz ją, a ciebie to nie zabije.
Panika narastała. Chciał być sam, gdzieś, gdzie będzie mógł schować się
przed wszystkimi. Ale nie miał siły walczyć z przyjacielem i z siostrą jednocze-
śnie.
Strona 15
Skinął głową i wstał. Przygotował się na zderzenie z krzesłami czy stołem.
Parnell bez słowa wziął go pod rękę. Danny się wyrwał.
- Jezu, Danny, uspokój się! Potrzebujesz pomocy, a ja jestem obok. Sin za-
cisnął usta. Naprawdę potrzebuje pomocy. I to nie dawało mu
spokoju. Krótko skinął głową, wolał się nie odzywać.
Parnell znowu wziął go pod rękę i poprowadził przez mrok.
Ponieważ nie miał pojęcia, dokąd idzie, każdy krok był nie lada wyzwa-
niem. Za każdym razem gdy stawiał stopę, walczył ze strachem. Choć Parnell
starał się mu pomagać, Danny i tak uderzył się w palec u nogi, wpadł na krzesło
i potrącił kogoś po drodze.
Załatwienie formalności zajęło prawie godzinę. Wcisnęli mu mnóstwo
numerów telefonów i ulotek, których przecież nie przeczyta. Ciągle mówili o
rehabilitacji i tej całej Marcie. Beth umówiła go na kolejną wizytę u pani neuro-
log, zarezerwowała następny rezonans i wreszcie byli wolni.
Tylko że on nigdy już nie będzie wolny, chyba że odzyska wzrok. Inaczej
będzie bezradny. Zdany na innych.
Beth wzięła go pod rękę. Jej dotyk tylko potęgował poczucie bezsilności.
- Która godzina?
- Wpół do szóstej.
- Rano?
S
- Popołudniu.
Spędził w szpitalu całą dobę. Nic dziwnego, że jest spięty i wyczerpany.
- Kto się zajmuje dziećmi?
- Zostawiłam je u sąsiadki.
R
Dopadły go wyrzuty sumienia. Odkąd pamiętał, to on się opiekował młod-
szą siostrą. Fakt, że teraz ona zajmuje się nim, przewracał jego świat do góry
nogami.
- Słuchaj, wezwę taksówkę. Jedź do domu i zajmij się dziećmi.
- Zamknij się, dobrze? Rany. Nie zostawię cię, pogódź się z tym. Nic na to
nie poradzisz. Idiota! - To ostatnie mruknęła pod nosem, ale i tak usłyszał. -
Dobra, dochodzimy do drzwi. Dwa kroki. O tak. - Mówiła cały czas, gdy jego
twarz omiotło lodowate zimowe powietrze. Zaczerpnął go w płuca: śnieg i spa-
liny. Byli na zewnątrz.
- Poczekaj tu - poprosiła. - Pójdę po samochód.
Już chciał zaprotestować, powiedzieć, że nie musi po niego podjeżdżać jak
po cholernego kalekę, ale ugryzł się w język. Będzie łatwiej i szybciej, jeśli sa-
ma pójdzie po samochód.
Strona 16
Tkwił tam, niezdarnie, bojąc się ruszyć. Ktoś go minął.
- Ej, kolego - mruknął przechodzień. - Nie stój na środku. Wyobraził sobie
siebie, jak sterczy w ciemności, z dłońmi zaciśniętymi w pięści, by w ten spo-
sób powstrzymać się od krzyku.
Zatrzymał się samochód. Trzasnęły drzwiczki i po chwili Beth była u jego
boku. Prowadziła go jak dziecko. Po omacku znalazł drzwiczki i fotel. Beth za-
trzasnęła za nim drzwi, usiadła za kierownicą. Samochód ruszył, nabierał pręd-
kości. Wydawało mu się dziwne i niepokojące, pędzić przez próżnię, bez poję-
cia o kierunku. Był zawieszony w przestrzeni, niknął z prędkością światła.
Zapadła cisza. Nie wiedział, co powiedzieć. Beth zapewne też głowiła się
nad jakimś delikatnym wstępem. To wszystko nie mieściło mu się w głowie.
- Kobieta w szpitalu obiecała, że skontaktuje cię z rehabilitantką - odezwa-
ła się w końcu. -I co?
- Tak, była.
- No i?
- I co?
- I jak się z nią umówiłeś?
Zawahał się. Wiedział, że zanosi się na awanturę, a nie miał na nią
siły.
- Nie umówiłem się.
S
- Jak to?
- Nie potrzebuję żadnej cholernej rehabilitacji. To stan przejściowy. Nic mi
nie będzie.
Beth nie odpowiedziała. I było to bardzo znaczące. Dziesięć minut później
R
samochód wspinał się na wzgórze i się zatrzymał. Zaskrzypiały drzwi do gara-
żu.
- Wjadę do garażu - powiedziała. - Poczekaj, zaraz po ciebie przyjdę.
Miał dosyć tego, że prowadzi się go za rączkę. Ledwie zgasiła silnik, wy-
siadł.
- Danny, poczekaj...
Ale już szedł, po omacku, z dłonią przy ścianie. Wpadł na coś i ciszę prze-
rwał metaliczny brzęk.
- O Boże - szepnęła Beth. - Nic ci nie jest? - Znalazła się u jego boku. - Tu
stoją grabie i łopaty. - Poczekaj, zrobię przejście.
Wzięła go za rękę i powoli zaprowadziła do domu. Oczami wyobraźni wi-
dział wąski hol, z pralką i suszarką po lewej stronie. Jeśli nic się
Strona 17
nie zmieniło, gdzieś tu na podłodze stoi kosz z brudną bielizną. Zahaczył o nie-
go stopą. Beth pociągnęła go w prawo, żeby ominął przeszkodę.
- Stopień - powiedziała. Otoczył go zapach smażonej cebuli i kawy. Byli w
kuchni. Jeszcze dwa kroki i po omacku szukał krzesła. Osunął się na nie ciężko.
Ociekał potem.
- Zadzwonię do Debbie. Poproszę, żeby przyprowadziła dzieci.
- Słuchaj, nie musisz mnie pilnować bez przerwy.
- Przepraszam, ja po prostu... Nie wiem, jak się zachować. Co powiedzieć,
co robić.
Słyszał łzy w jej głosie. Aż ścisnęło mu się serce.
- Ja też nie wiem, skarbie - odparł miękko.
Czy na niego patrzy? Odwrócił głowę, ale go objęła.
- Kocham cię, Danny. Odwzajemnił uścisk. Westchnął ciężko.
- Idź po dzieci - powiedział z trudem, zdławionym głosem. Usłyszał je, le-
dwie przekroczyły próg. Dziewięcioletni Josh i pięcioletnia Katie. Burza gło-
sów, kroków, energii.
- Jest już? - dopytywał się Josh.
- Bolą go oczka? - martwiła się Katie.
- Cicho, już o tym rozmawialiśmy - powiedziała Beth cicho. - Macie być
grzeczni.
S
- Aleja chcę zobaczyć - upierała się Katie. Przygotował się na atak.
- Tu jestem! - Głośny tupot i dzieci wpadły do kuchni.
- Josh, Katie! - zawołała Beth.
- Wujek Danny!
R
Nie zdążył się odezwać, a Katie już wdrapała mu się na kolana. Nie wie-
dział, gdzie jest Josh.
- Katie, zejdź natychmiast - skarciła ją Beth.
Katie nie zwracała na nią uwagi. Pozwolił, żeby mała usadowiła się wy-
godnie. Poczuł na twarzy drobne rączki.
- Nadal są ładne. - Katie dotykała jego brwi.
- Naprawdę nie widzisz? - To Josh. Jego głos dobiegał z bliska, jakby za-
trzymał się tuż przy krześle Danny'ego.
- Boże, Danny, przepraszam - mruknęła Beth.
- Nie szkodzi - rzucił do niej. - Z oczami wszystko w porządku, chory jest
mój mózg - wyjaśnił dzieciom.
- O rany! - stwierdził Josh poważnie. Katie uderzyła go w głowę.
Strona 18
- Więc teraz będziesz głuptasem?
- Katie!- zawołała Beth.
- Mam nadzieję, że nie - odparł Danny. - Po prostu ta część mózgu, która
widzi, się zatkała.
- Powinieneś zażyć lekarstwo - poradziła dziewczynka.
A naprawi się? Odetka? - W głosie Josha wyczuwał niepokój. -Obiecałeś,
że w lecie nauczysz mnie, jak rzucać podkręcone piłki. Coś go ukuło w serce.
- Do lata kawał czasu, Josh. Zobaczymy.
- Ty nie. - Dziewczynka zachichotała.
- Dość tego! - Beth zdjęła małą z kolan brata. - Idź umyć rączki, Katie. Ko-
lacja za dziesięć minut. Ty też, Josh.
Posiłek okazał się katastrofą. Danny przewrócił karton z mlekiem, rozlał
kawę, słyszał, jak Josh piszczy z bólu. Odruchowo wstał, żeby pomóc i prze-
wrócił przy tym krzesło. Potknął się o nie i runął jak długi.
Katie chichotała, ale Josh się rozpłakał. Beth pobiegła za synkiem, a Dan-
ny, bezradny i wściekły, siedział na podłodze.
- Zabawny jesteś, wujku. - Poczuł, jak siostrzenica ładuje mu się na kolana.
- Tak, Katie, jestem bardzo zabawny. - Jeden wielki ślepy żart. Beth wróci-
ła kilka minut później.
- Masz mleko i kawę na spodniach. Rozbieraj się, wypiorę je.
S
- Co z Joshem?
- W porządku, naprawdę. Jest u siebie. On... Trudno mu się w tym wszyst-
kim odnaleźć. Ciągle pamięta, że Frank od nas odszedł. A teraz fakt, że straciłeś
wzrok, jakoś mu to przypomniał. Potrzebuje trochę czasu.
R
Danny skinął głową.
- Jasne.
- Katie, zaprowadź wujka do pokoju - poprosiła Beth sztucznie pogodnym
głosem.
- Dobra. - Mała wzięła go za rękę. - Chodź, wujku.
Razem dotarli do pokoju, w którym zazwyczaj nocował, co zdarzało się
kilka razy w tygodniu. Często sprawdzał, czy z Beth i dzieciakami wszystko w
porządku.
Wyjął portfel i dowód z kieszeni, odczepił komórkę od paska, ściągnął
mokre spodnie i po omacku szukał w szafie zapasowej pary. W końcu poczuł
pod palcami dżinsy. Obrysował kształt dłońmi - dwie nogawki, pasek... Włożył
je niepewnie. Pasowały.
Strona 19
Po omacku wrócił do łóżka. Położył się, wyczerpany. Zazwyczaj po zaku-
pie nielegalnej broni wracał na posterunek - najlepiej ze spluwą i sprzedawcą-
przebierał się w swoje ciuchy, odbierał służbową broń i wracał do domu. I nig-
dy nie szedł spać sam. Jeśli nie towarzyszyła mu kobieta, miał u boku pięcio-
strzałowe magnum kaliber 22.
Ale tym razem nie wrócił na posterunek. Po raz pierwszy od niepamięt-
nych czasów był nieuzbrojony. Czuł się nagi i bezbronny. Upokorzony.
A nawet gdyby miał pistolet? Wzdrygnął się. Nie widząc, pewnie źle oce-
niłby sytuację. Zamiast w napastnika trafiłby Josha albo Katie. Albo we własną
stopę.
Zamknął oczy. Ciemność nie stała się przez to ciemniejsza. Przypomniał
sobie kolację. Ciemność otaczała go jak duszący koc, sprawiała, że był bezrad-
ny jak dziecko, przewracał wszystko i rozlewał.
Mógł zrobić komuś krzywdę. Oparzyć Josha. Przygnieść Katie.
Tłumił wściekłość, która narastała gdzieś w sercu. Zacisnął dłoń na telefo-
nie i powoli szukał klawiatury. Ciągle pamiętał kobiecy głos, podający numer.
Czwórka i same dwójki.
Po wielu próbach udało mu się wystukać jej numer.
S
Rozdział 2
R
Zanim Martha uzupełniła wpisy w kartach pacjentów, wypełniła odpo-
wiednie formularze i sprawdziła rozkład zajęć na najbliższe dni, słońce zdążyło
już zniknąć za horyzontem.
Nic nowego. Często pracowała do późna i samotnie przemykała się cichy-
mi korytarzami z torebką na ramieniu i reklamówką pełną papierów w ręku.
Dzisiaj torba wydawała się cięższa niż zwykle. Spotkanie z Dannym Si-
nofskim zupełnie ją rozstroiło. Piękne, martwe oczy nie dawały jej spokoju.
Wsiadła do samochodu. Tęskniła za domem. Zadzwoniła do ojca, żeby
wyjął chili z zamrażarki, ale nie odbierał. Zatelefonowała do warsztatu - może
zasiedział się w pracy, ale i tam nikt nie podnosił słuchawki.
Niepokój jej nie opuszczał. To pewnie nic takiego. Może gra w karty. Albo
zajrzał do sklepu z artykułami żelaznymi i się zagadał.
Strona 20
Ale i tak zajrzała do Craftsman's. W posępnym barze unosił się ten sam co
zawsze zapach - piwa i papierosów. Szafa grająca zawodziła, jak jej się wyda-
wało, tę samą piosenkę Johnny'ego Casha, co podczas jej ostatniej wizyty. Sta-
nęła w progu i nagle powróciły wszystkie złe wspomnienia. To, jak musiała
wzywać taksówkę, bo była zbyt młoda, żeby samodzielnie usiąść za kierownicą.
Jak się wstydziła, bo wszyscy kierowcy wiedzieli, kim jest i dokąd ją zawieźć.
Upokorzenie, jakie czuła, namawiając ojca, żeby się przeniósł z baru do tak-
sówki. To, że jego wózek inwalidzki zawsze stanowił problem. Ojciec od lat już
nie pił nałogowo, ale żyła w wiecznym strachu, że pewnego dnia znowu stanie
nad przepaścią.
Omiotła bar wzrokiem. Nie było go.
- Cześć, Martho - rzucił Cal, potężny barman o wielkim karku, z kozią
bródką, która nie maskowała drugiego podbródka.
Usiadła na wysokim barowym stołku. Ktoś zadał sobie trud i na ladzie sta-
ło kilka wyciętych dyń, a pod sufitem zwisał tekturowy czarny kot. Po drugiej
stronie wisiał plakat wyborczy z napisem „Głosuj".
- Był ojciec?
- Przed chwilą wyszedł.
Zrobiło jej się słabo, ale zaraz wzięła się w garść. Zmierz się z faktami.
Nie poddawaj się.
S
- Jak się zachowywał?
- Jak zwykle. - Cal się uśmiechnął. - Charlie Crowe to dżentelmen w każ-
dym calu.
Żachnęła się. Akurat tego słowa nie użyłaby, mówiąc o ojcu.
R
- W porządku. Wypił tylko kilka piw. Zadzwoniłbym, gdybym uważał, że
zanosi się na kłopoty.
Rozluźniła się.
- Dzięki.
- Ale miał dziwny humor.
- Humor?
Cal wzruszył ramionami.
- Milczał, jakby się nad czymś zastanawiał. - Znowu się uśmiechnął. - Za-
pytał mnie, czy uważam, że jesteś szczęśliwa.
Zamrugała szybko. Do tej pory ojca nie obchodziło, czy jest szczęśliwa,
czy nie.
- Ja?
- Mówiłem, że był trochę dziwny. Napijesz się czegoś? Odetchnęła głośno.
Co takiego planuje Charlie Crowe?
- Nie, muszę lecieć.