Nekroskop VI Bracia Krwi - LUMLEY BRIAN

Szczegóły
Tytuł Nekroskop VI Bracia Krwi - LUMLEY BRIAN
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Nekroskop VI Bracia Krwi - LUMLEY BRIAN PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Nekroskop VI Bracia Krwi - LUMLEY BRIAN PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Nekroskop VI Bracia Krwi - LUMLEY BRIAN - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Brian Lumley Nekroskop VI Bracia Krwi Swiat wampirow 1: bracia krwiTytul oryginalu: The Vampiry World I: Blood Brothers Tlumaczenie: Jaroslaw Irzykowski, Stefan Baranowski Nickowi Austinowi, mojemu od wielu lat swiatelku przewodniemu. Jak dotad na pewno pochlonelismy wiecej metaxy, ni sami waymy, lecz wiele jej jeszcze zostalo tam, skad sie wywodzi! \ i /x KRAINA LODOW' KRAINA GWIAZD Jalowe rowniny Zrujnowane zamczyskaOgrod j^=fSY, Lordow Ba9na Mieszkanca BRAMArfT' - o / wampirow \ ~ KRAINA SLONCA WYPALONE PUSTYNIE / I I 1 \ \ \ CZESC PIERWSZA: PATRZACWSTECZ I Poranek. Brzask slonca. Wschod.Pietnascie razy wzeszlo slonce od czasu bitwy o ogrod Mieszkanca; wzeszlo nad poludniowo-zachodnim widnokregiem, przemierzylo odwieczna scieke, wpisana w jego cykl i znow skrylo sie na poludniowym wschodzie. Pietnastokrotnie kreslilo ow niski i cieply, tak leniwy zloty luk na niebie, tyle samo razy zachodzac. Zachod slonca. Noc, ciemnosc, zagroenie! Zachod. Od niepamietnych czasow pora strachu: kiedy to ostatnie olte blyski usuwaja sie cicho z wysokich grani rozleglej sciany gor, a najwysze szczyty otula sie blada ochra, potem jakby popiolem, a na koniec wilcza szaroscia i srebrem, w poblasku znad Krainy Gwiazd. Pora strachu, owszem... tyle e to przeszlosc. Doszlo bowiem do bitwy w ogrodzie Mieszkanca i odniesiono zwyciestwo, a niemal niesmiertelni panowie zamkow w Krainie Gwiazd, Wampyry, stracili wiele ze swej niesmiertelnosci. Zaiste, jedni pogineli, inni pierzchali do Krainy Lodow. Z tych ostatnich, tylko nielicznym udalo sie uciec. Zachod, a lekac sie nie ma czego. Ju nie trzeba. Jakos tak dziwnie... Po jednej stronie gor, tej bliszej sloncu (w Krainie Slonca, z jej lasami, rzekami i, na poludniu, pustkowiami poddawanymi bezlitosnej spiekocie), swiatlo dzienne opierac sie bedzie jeszcze przez dwadziescia piec godzin, natomiast w Krainie Gwiazd, odcietej bariera gor od yciodajnego slonecznego ciepla, kamieniste ziemie zdane byly jedynie na poswiate gwiazd i zorzy znad Krainy Lodow. Tak zawsze bylo i tak dalej bedzie. Tyle e w swoim czasie byly tu rownie Wampyry!... Teraz jednak nie znaleziono by adnego. Przynajmniej nie w Krainie Gwiazd. Moe nie ma ju Wampyrow, poza jednym; ten jednak byl inny. Byl nim Mieszkaniec. Wlasnie u progu tej kolejnej nocy, pietnastego zachodu Nowej Ery Krainy Gwiazd, Mieszkaniec wezwal Lardisa Lidesci do swego domu w ogrodzie, wysoko nad kamienistymi rowninami tej krainy. Lardis byl krolem Wedrowcow, wodzem jednego z plemion cyganskich z Krainy Slonca. Niskiego wzrostu, o ciele jak beczulka i rekach dlugich jak u malpy; czarne kosmyki okalaly pomarszczona, ogorzala twarz o splaszczonym nosie i szerokich ustach, pelnych mocnych, nierownych zebow. Z brazowych oczu Lardisa, spod krzaczastych brwi, bila przytomnosc umyslu, a i sam byl nader zwinny, pomimo krepej postury. W rzeczy samej, byl Cyganem i bylo to po nim widac. Pojecie "Cyganie" mialo w istocie dwa znaczenia. Troglodyci z Krainy Gwiazd, neandertalczycy zamieszkujacy jaskinie, rownie nazywali siebie Cyganami. Dla nich oznaczalo to "Poslusznych" - poslusznych woli Wampyrow! Nikt nie pamietal ju genezy tego pojecia w jezyku Wedrowcow. Teraz, gdy poslugiwali sie oni tym okresleniem dla odronienia siebie od trogow, najlepiej wyraalo ono ich samych, ich sposob ycia; kotlarzy, muzykantow, szukajacych ucieczki (czesto w glebokich jaskiniach, podobnych siedzibom trogow), wedrownych dymarzy i kowali, nawiedzonych: Cyganow. Wedrowcy. Och, w swoim czasie - jeszcze tak niedawnym - a nadto bylo powodow, by Cyganie wiedli ywot koczowniczy! I kady z tych powodow byl potworny, a wszystkie one zamieszkiwaly budowane z kamienia i kosci zamki Wampyrow! Tyle e ju nie bylo Wampyrow. Zrobilo sie dziwnie; Lardis jeszcze do tego nie przywykl; slonce zachodzilo pietnasty ju raz, on zas wcia czul dreszcz, teskniac za skapanymi we mgle dolinami, cienistymi stokami i lasami Krainy Slonca. Po drugiej stronie gor jeszcze sie zmierzchalo, a prawdziwy mrok mial nadejsc za wiele godzin. Mnostwo czasu, by znalezc schronienie w jednym lub drugim labiryncie jaskin i przeczekac tam noc, poki nie... Dosyc, to wszystko bylo wczoraj. Lardis zmuszony byl raz jeszcze siebie upomniec: Glupcze! Jarzmo zostalo zdjete. Cyganie sa wolni! Przystanawszy, gdy przechodzil przez ogrod, Lardis spojrzal za siebie, podnoszac wzrok ku najwyszym graniom. Mialy teraz kolor popiolu; wegla drzewnego, przez rozjarzajace sie gwiazdy obsypanego bladoblekitna szaroscia; barwe wilka o zmierzchu. Wkrotce wzbije sie w niebo ksieyc, w polowie zloty odbitym swiatlem slonca, w polowie zas blekitny polyskiem Lodowych Pustkowi. Potem z ciemnych borow i od podnoa ubranych w sosny gor dobiegnie spiew wilkow z Krainy Slonca, a te z Krainy Gwiazd uslyszawszy go, ziewna, przeciagna sie, opuszcza swe lesne nory i odpowiedza swoja wlasna piesnia. Ksieyc bowiem rzadzi cala szara bracia. Tak wiec o zmierzchu zdjety dreszczem (za sprawa wieczornego chlodu?), Lardis przyjrzal sie wszystkiemu wokol. Trogom - robotnikom o stwardnialej skorze, powloczacym nogami stworzeniom nocy, ju bioracym sie do ronych swoich prac; przycmionym, ale kojaco oltym swiatlom chat Wedrowcow, przylepionych do lagodnych stokow przeleczy; rozmytym we mgle zarysom szklarni, igraszkom swiatla gwiazd w migotliwym stawie geotermicznym, skrzypiacemu wiatrowskazowi na aurowej wiey, obracajacemu sie z wietrzykiem znad Krainy Gwiazd. I znow zadygotal, po czym energicznie ruszyl ku domowi Mieszkanca... ...Tylko po to, by ju w chwile pozniej zwolnic kroku. Nie bylo powodu sie spieszyc. Owszem, nastal zachod, ale nic tu nie zagraalo. Ju nie. No wiec... dlaczego czul, e cos jest nie tak? Lardis ufal swemu instynktowi. Jego matka wroyla z reki, a ojciec widywal rzeczy, ktore dzialy sie daleko; wszyscy Lidesci byli nawiedzeni. A tego wieczoru Lardis czul niepokoj, choc nie znal powodu. Moe dlatego wezwal go Mieszkaniec, e cos poszlo nie tak? Co, szybko sie tego dowie. Jedno Lardis ju wiedzial: e uslyszal zew Krainy Slonca, jej rzek, lasow i otwartych przestrzeni, to zas moglo oznaczac, e nie na dlugo zostanie w ogrodzie Mieszkanca. Liczacy od konca do konca trzy akry, ogrod ten byl - przynajmniej przedtem - wspanialym miejscem. Zajmowal dolinke w lagodnie schodzacej w dol przeleczy. W tej okolicy Natura jakos splaszczyla gorski lancuch; dzieki temu slonce, zajmujac nawet najniszy punkt na poludniu niebosklonu, jakos tu docieralo, miedzy najwyszymi szczytami, schodzac po dlugich stokach i odbijajac sie od grani, przynosilo swiatlo. Od zmierzchu do zmierzchu, przyprawiajaca o bol oczu, swiatlosc z Krainy Slonca przeszywala przelecz wielkim i cieplym, mglistym klinem. Przednia granice ogrodu stanowil dlugi zakrzywiony murek z suchego kamienia, za ktorym teren schodzil ostro ku srogim przepasciom, zwietrzalym polkom skalnym, dalszym spadzistosciom, lagodnej linii wzgorz i wreszcie jalowym rowninom Krainy Gwiazd. W zamknieciu tym murkiem, zboczami przeleczy i waskim przesmykiem na tylach, znajdowaly sie poletka, czy te dzialki, szklarnie, wiatrowskazy, szalasy i skladziki, a take stawki z krystalicznie czysta woda. Czesc z tych ostatnich kipiala od pstragow; bulgotanie innych wskazywalo na gorace zrodla. Bujna roslinnosc, w znacznej mierze zmasakrowana i przetrzebiona podczas bitwy, znow zaczynala odywac i rozrastac sie, a zadziwiajaco wiele gatunkow rosnacych w tym ogrodzie, byloby rownie na miejscu w ojczystym swiecie Mieszkanca. Mrozoodporne, krzyowane lub hodowane przez samego Mieszkanca, przywykly do dlugich nocy Krainy Gwiazd i jeszcze dluszych, niekiedy ponurych, dni. W ogrodzie usuwanie uszkodzen dobiegalo konca. Nawet kamienie oblepione pozostalosciami po eksplodujacych bestiach gazowych oraz po unicestwionych lordach i ich porucznikach, oczyszczono lub przeniesiono na skraj przepasci i spuszczono lawina ku Krainie Gwiazd. Wampirze szczatki zwalono w jedna szczeline, oblano dostarczonym przez Mieszkanca paliwem i spalono, wyzwalajac ohydny smrod. Usunieto wreszcie ostatnie slady zbrukania. Odbudowano zrujnowane chaty, postawiono wywrocone tunele. Naprawione zostaly generatory Mieszkanca. Wiele wspomagajacych ten ogrod systemow nalealo do delikatnych, wymagajacych czestego nadzoru; wlasnie opieka nad nimi ludzie Mieszkanca zarabiali na swe utrzymanie i dzieki tej pracy uczyli sie brac z niego przyklad. Jego ludzie: Irogowie, naslani niegdys przez Wampyry, by zalezc mu za skore, a potem przekonani do jego sprawy; nieliczni Wedrowcy z plemion innych ni to Lardisa Lidesci, wdzieczni za udzielone im przez Mieszkanca schronienie, i jeszcze szara brac z Krainy Gwiazd, dzika sfora z gor, skora do lowow w swietle ksieyca. Tymi ostatnimi ochotnikami byly wilki, w nim jednak widzialy jakby brata... co zreszta, moglo odpowiadac prawdzie. Mieszkancowi bowiem jego wampira przekazal wlasnie wilk... Byl wampirem - a jake. Wampyrem! Nosil wszak w sobie prawdziwe jajo. I gdyby nie byl Mieszkancem, ktorego miejsce bylo tu w ogrodzie, co wtedy? Na skalistych rowninach Krainy Gwiazd, na wschod od rozjarzonej polkulistej bramy do nieznanych swiatow, wznosil sie ostatnio wielki zamek Wampyrow. W czasach swej swietnosci stanowil wlasnosc lorda Dramala Zagladnika, ktory na lou smierci przekazal go swej dziedziczce, lady Karen. Nie moglby wiec Mieszkaniec, sam przecie Wampyr, zachwycic sie nieludzkim powabem tej twierdzy, zajac ja dla siebie, zabrac tam swe maszyny, by rozswietlily ten potworny stolp, jak teraz oswietlaly ogrod? A co do samej lady Karen... W bitwie o ogrod Karen wziela strone obroncow; co wiecej, to ona przyniosla pierwsze ostrzeenie i wraz ze swymi hybrydalnymi wojownikami walczyla jak bik przeciwko wampyrzym lordom! Zmierzywszy sie z Leskiem Nienasyconym, swa rekawica otwarla mu piers, przeciela yly wokol serca, wyrwala to serce, jeszcze dymiace, z jego ciala, gdy Lesk wierzgal i krztusil sie! Ta lady Karen naprawde byla kims! Lecz teraz... Niektorzy mowili, e nadal mieszka w swoim zamku, choc Harry Keogh (zwany Harrym z Krainy Piekla, a niekiedy Rodzicielem) niewatpliwie by sie z tym spieral; gdyby mial dosc sil i czul sie na tyle dobrze, by o cokolwiek wiesc spor. Harry Keogh: rodzony ojciec Mieszkanca. Po bitwie Harry jakis czas przebywal z Karen w jej zamku; ktoby sie na to odwayl, jak nie czarownik z Piekla rodem? Byla przecie Wampyrem! Powrociwszy do ogrodu, oglosil jednak zgon Karen: zabila sie, aby uniknac jakiegos mrocznego, bliej nieokreslonego losu. Moe tak i bylo, ale na kada wzmianke o niej Mieszkaniec reagowal tylko usmiechem. Chocia... w tych dniach nieczesto sie usmiechal. Lardis osiagnal cel swojej wedrowki: bungalow z bialego kamienia, o okraglych oknach i dachu w stylu wiejskiej chaty, stojacy blisko goracego zrodla. Zewnetrzne schody z pokrytego olta politura sosnowego drewna zygzakiem piely sie na niewielki balkon pod samym okapem, za ktorym pod oslona dachu krytego czerwona dachowka znajdowala sie sypialnia Mieszkanca. Po bitwie o ogrod, kiedy dom ucierpial od wybuchow stworow gazowych, ostal sie tylko jego szkielet. Trogowie i Wedrowcy, pracujac wspolnie pod kierunkiem Mieszkanca, rychlo przywrocili mu swietnosc. Teraz jednak wygladalo na to, e Mieszkaniec ju sie nim nie chlubil. Ani te adnym innym ze swych wczesniejszych dokonan. Mieszkaniec czekal w progu. Nosil, oczywiscie, swa zlota maske i obszerna olta szate, okrywajaca cale cialo, a po stopy. Lardis zatrzymal sie przed nim, podniosl zacisnieta piesc i wyglosil zwyczajowe powitanie: - Niech sczezna gory! Zwyczajowe, zdawkowe, w zasadzie odruchowe, to odwieczne cyganskie przeklenstwo wlasciwie nic ju nie znaczylo. W odpowiedzi Mieszkaniec skinal glowa, chwycil Lardisa pod lokiec i poprowadzil do podlunej izby, ktora zamienil w swoj gabinet. Okragle okno w odleglej scianie wychodzilo na Kraine Gwiazd, na daleki, migotliwy horyzont i zorze najdalszej polnocy. Drugie okno, to w przeciwleglej scianie, spogladalo na ogrod, na zweajace sie gardlo przeleczy, na nagie grzbiety skal wznoszace sie po obu stronach i przechodzace w szczyty. Niebo u wylotu przeleczy jakby skladalo sie z niebieskich pasow, szafir u podnoa tego rozwidlenia ku gorze przechodzil w indygo, podkreslajac pierwsze blyski gwiazd znad Krainy Slonca. Usadowiwszy sie na prostych stolkach, w miekkim oltym swietle lampy elektrycznej, obaj meczyzni mierzyli sie wzrokiem, nad niewielkim sosnowym stolem. Lardis, mimo i starszy o szesc, siedem lat i do tego wodz pelna geba, w obecnosci tego drugiego czul sie nieswojo. Tak to odczuwal - choc teraz jakby bardziej - niemal od czasu, gdy po raz pierwszy tu zagoscil. Ten jego niepokoj mogl miec swe zrodlo w dziwnym rodowodzie Mieszkanca - w fakcie, e pochodzil on z nieznanego swiata, dysponujac przy tym przeraajacym uzbrojeniem i potega - to jednak byla tylko czesc prawdy, predzej ju Lardis wyczuwal w nim cos z prastarych mocy tego swiata (mowiac scislej, Krainy Gwiazd), a ow niepokoj w przewaajacej czesci wynikal ze swiadomosci, co upatruje sie w niego przez otwory w pozbawionej jakiegokolwiek wyrazu, zlotej masce Mieszkanca - e sa to szkarlatne, wampyrze slepia! Co, adna to tajemnica. Dobrze bowiem swiadczylo o Mieszkancu, e niczego nie ukrywal: zwlaszcza faktu, e nosi w sobie wampirze jajo - i to po ugryzieniu przez wilka! Lardis podejrzewal jednak, e ten jego uporczywy niepokoj kryje w sobie cos wiecej. Patrzyl troche z ukosa na swego gospodarza. Mial wraenie, e ukryte za maska oczy Mieszkanca widza wiecej, ni powinny, e moga nawet wejrzec czlowiekowi w dusze. Dusze Lardis, podobnie jak sumienie, mial krysztalowo czysta, myslami natomiast nieustannie cos drayl, nie podobal mu sie wiec pomysl, e Mieszkaniec moglby byc rownie zlodziejem mysli, mentalista. Zapewne wiekszosc starych Wampyrow w takim czy innym stopniu posiadala podobna moc. Mieszkaniec w koncu przemowil. -Milczysz. Glos mial mlody, ale i sedziwy wiedza, troche obcy. Bylo w nim cos szorstkiego, chrapliwosc fizycznego bolu. Oparzenia Mieszkanca, skryte pod szata, jeszcze sie nie zagoily. Nie do konca. Lardis niezgrabnie wzruszyl ramionami, nie mogl zebrac mysli. -Poslales po mnie. Przyszedlem poznac twe potrzeby. -Moje potrzeby? - Mieszkaniec w odpowiedzi rownie wzruszyl ramionami. - Sam nie wiem, jak je nazwac! Na te chwile jednak sa nimi potrzeby mego ludu. Pozniej... zobaczymy. Lardis poczekal chwile, a potem... -Boje sie, e czekaja nas zmiany - oznajmil Mieszkaniec westchnawszy. - Trzeba omowic pare spraw. Chodzi o moja matke, mojego ojca i o mnie. O ciebie i o twoj lud. O ogrod i jego przyszlosc. Jesli sie jakas rysuje. Lardis wcia czekal. -Ogrod zrobil ju swoje - ciagnal Mieszkaniec. - Byl domem, schronieniem, nawet twierdza oblegana przez Wampyry. Stawil opor ich arogancji, ich "niezwycieonosci". Okazalo sie, e nie sa niepokonane. Ja te nie. Nic nie jest. Ogrod pozwolil te dowiesc jednego: e choc trwaly, solidny dom bywa naraony na napasc, daje sie obronic, i to skutecznie. Jedna z kilku rzeczy dajacych Wampyrom sile byl ich zwiazek z wlasnym terytorium. Nie znioslyby rywali w swoim zasiegu. Jesli raz zawladnely jakims miejscem - wlasciwie czymkolwiek - stawalo sie ich wlasnoscia po wsze czasy, a przynajmniej dopoki byly zdolne je utrzymac. Nie dziwota; wiekszosci stworzen, ktore znalazly swoje miejsce, nie da sie latwo usunac. Tak samo rzecz wyglada z ludzmi. To dlatego obronilismy ogrod i rozgromilismy Wampyry. Umilkl. -W kraju mojego ojca - podjal po chwili - w jego swiecie mawiaja: "Moj dom moja twierdza". Mona to traktowac jako ostrzeenie: "Nie porywaj sie na mnie na mojej ziemi, bo tu ja jestem silny. Tutaj to ja jestem panem!" - Mieszkaniec ponownie zamilkl, po czym zapytal: - Rozumiesz, o czym mowie? Lardis nie do konca mial pewnosc, e zrozumial, ale niewatpliwie byl zaniepokojony. Sposob wyraania mysli przez Mieszkanca bardziej ni wszystko inne przypominal gry slowne Wampyrow! I nagle Lardis zadal sobie pytanie: Czy podczas bitwy o ogrod jego celem bylo wylacznie obronic sie przed Wampyrami... czy moe nimi zawladnac? Jesli to drugie, kim byl tutaj Lardis Lidesci ze swoim ludem? Ludzmi wolnymi... czy niewolnikami? I skoro teraz Mieszkaniec sam zapanowal nad Kraina Gwiazd, jaki uytek zrobi ze swej wladzy? Lardis wreszcie odzyskal glos. -Czy to odnosi sie do mnie? -Owszem, do ciebie i twojego ludu - odrzekl Mieszkaniec. - Cyganie walczyli za mnie i za moj ogrod. Za krew, ktora placili, zyskali umiejetnosci i wiedze, w przyszlosci wiec, jeeli bedzie trzeba, twoj lud bedzie umial sie obronic. Na razie jednak... co was moe czekac tutaj, w Krainie Gwiazd? Czym byla dla was dotad, jak nie zagroeniem? Zagroenia ju nie ma. Wracajcie wiec do Krainy Slonca, skonczcie z wloczega, pobudujcie osady i yjcie w pokoju - jak dlugo sie da. Zapracowaliscie na oddech, na swoj wlasny czas, w ktorym nabierzecie sil. Nie zapominajcie jednak: wampirze mokradla nie zniknely. Jeeli kiedys powroca Wampyry, czy to zrodzone na tych moczarach, czy... gdziekolwiek indziej, nie dajcie sie zaskoczyc. Lardis wstrzymal dech. Wypuscil teraz powietrze, niemal z glosnym westchnieniem. Choc wcia jeszcze skolowany, odczuwal ulge. Nie musial ju czuc sie winny swoich planow, tego e zdecydowal sie odejsc, odpowiadalo to bowiem radzie Mieszkanca. Jesli zas chodzilo o inne obawy co do intencji Mieszkanca, przekonal sie teraz, e byly bezpodstawne. -Przed nastepnym wschodem - powiedzial w koncu - zabiore stad ludzi. Przedtem, jesli nam pomoesz, nauczymy sie od ciebie tyle, ile zdolamy. Jesli chodzi o walke z Wampyrami, jestesmy jednej mysli. Zawsze z nimi walczylem. Jeeli wroca, znow stane do walki. Usta Mieszkanca, pod dolna krawedzia jego maski, poniej przeslonietych kosci policzkowych i nosa ukrytego pod czyms w rodzaju dzioba, drgnely w usmiechu. Pokiwal glowa i rzekl: -Tak, wiem - ale dawniej walczyliscie, wyteajac miesnie, przelewajac krew i naraajac kosci. Nastepnym razem posluycie sie "nauka". Myslisz, e nie macie o niej pojecia, ale sie mylisz. Ogladaliscie, jak dziala, wszedzie tutaj, wokol was! Tam, gdzie osiadziecie, w miastach, ktore zbudujecie, bedzie na nia dosc czasu. Dosc czasu na wszystko, bo wasza niekonczaca sie wedrowka dobiega konca! Wlasnie "nauka", czyli poznawac i rozumiec... wszystko! Co takiego? Czy wszystko to dla was za duo? No, moe i tak. Ale wy, Cyganie, jestescie zdolnym ludem: znacie sie na obrobce metali i wytwarzaniu broni, te umiejetnosci zostaly wam z czasow jeszcze przed nastaniem Wampyrow. Jeszcze tylko odrobine sie pouczyc, posiasc choc troszke wiedzy... W tym ogrodzie nie ma nic, czego nie potrafilibyscie wykonac! W calej mojej technice nie ma nic, czego nie moglibyscie odkryc i odtworzyc sami, majac tylko dosc czasu. Lardis poczul ogromne podniecenie, ale zarazem znow spochmurnial. Wyczul bowiem w tonie Mieszkanca cos jeszcze, cos ukrytego pod slowami. Jakby cos mialo sie skonczyc? - takie wlasnie wraenie sie odnosilo, sluchajac tego, co mowi Mieszkaniec. A skoro dla Cyganow wszystko dopiero mialo sie zaczac, kto dotarl ju do konca? Albo inaczej, komu wydawalo sie, e nadszedl jego kres? -Chodzi o kogo innego - wychrypial z trudem Mieszkaniec, tak natarczywie wcinajac sie w mysli Cygana, e Lardis znow zapytal siebie: Mentalista? Zlodziej mysli? Glosno zadal inne pytanie: - O ciebie, Mieszkancu? Mieszkaniec drgnal i teraz jemu przyszlo sie zastanawiac. Ten Cygan byl cwany. Czy Lardis tak wyczuwal swego rozmowce, czy tylko odpowiadal sobie na wlasne pytania? Czy dostrzegl w poparzonej twarzy Mieszkanca bol, wylowil go w jego glosie? Moe domyslil sie, e skaone sloncem cialo Mieszkanca obumiera? Co, moliwe, ale nawet tak cwanemu czlowiekowi trudno byloby odgadnac cala prawde, najglebsza prawde - e nawet w tej chwili wampir Mieszkanca przeksztalca to w ciele, co jeszcze zostalo nieskalane. Tylko w co przeksztalca? -O mnie. Lardis pokiwal glowa. -Jeeli my, Wedrowcy, my Cyganie, bo wyglada na to, e nie bedziemy ju sie tulac - jesli wiec my opuscimy ogrod, co sie stanie z toba, z twoimi trogami, z twoim ludem? Co z tymi Wedrowcami, ktorzy trafili tu wczesniej ode mnie i mojego plemienia? Co z twoja matka... a i z twoim ojcem? Co z Harrym z Krainy Piekla? Ju drugi zachod rzuca sie i mamrocze w dziwnej goraczce. Kto wie, ile czasu mu zajmie dojscie do siebie? Na koniec, choc to rownie wane, co z ogrodem? Mieszkaniec zadumal sie. -Na kada z tych spraw przyjdzie pora. Moja matka... traci sily. Widze, jak sie starzeje, choc w rzeczywistosci jest nadal mloda. W swiecie, w ktorym sie urodzila jej rowiesnice sa jeszcze w kwiecie wieku, jej jednak nie bylo to pisane. - W jego chrapliwym glosie pojawila sie teraz odrobina goryczy. - Od dnia, w ktorym spotkala mojego ojca jej los byl przesadzony, nie mial szansy pojsc normalnym torem. Nie naleala do slabych, ale nie byla te... dostatecznie silna. Byla zwyczajna, a Harry jest - byl - kims niezwyklym. A jednak jej ycie nie bylo alosne; byla nawet szczesliwa, tu w ogrodzie. Jej choroba ma to do siebie, e odcina umysl od wszystkiego, co okropne, a odetnie prawie wszystko. I teraz yje sama, zamknieta w sobie. -Nie sama - Mieszkancu! - zaprotestowal Lardis. Mieszkaniec uniosl szczupla dlon. -Wiem, wiem: moj lud dobrze sie nia opiekuje, otrzymujac w nagrode jej usmiech. Ale takie reakcje sa automatyczne: ona po prostu kieruje sie odruchem, przede wszystkim trwajac w samotnosci - ale ju niedlugo. Wkrotce dolaczy do szeregu tych, ktorzy odeszli przed nia, pnac sie stad w gore, jak wino po murze, i jak ono, przechodzac na druga strone. Bo prawda jest, e tam dalej sa jeszcze swiaty, a ja nie moge byc tak chciwy. Niech wiec tak bedzie: niech jej szczery usmiech rozjasni ogrod komus innemu. Do tego czasu zostane z nia, wraz z garstka tych, ktorzy nie zechca jej opuscic... - Na chwile przerwal. I zaraz potem: - Co do ciebie i twojego ludu, Lardisie, pewien jestem, e dobrze sie bedzie wam wiodlo w Krainie Slonca. A ja? Co, dbalem o siebie, o swoja matke i ogrod na dlugo przedtem, zanim dolaczyli do mnie pierwsi z was, Cyganow, teraz zas... mam przyjaciol innych ni trogowie i Wedrowcy. Co wiecej, nie mam ju adnych wrogow. Podniosl sie, jakby splynal z krzesla, po wampyrzemu niesamowicie, i przeszedl do okna wychodzacego na ogrod. Lardis ruszyl za nim, patrzac, jak tamten otwiera okiennice, wychyla sie nieco i podnosi glowe ku zamglonym szczytom. Z gory dobiegi ich cien skowytu, watly i ulotny, odbijajacy sie echem w powodzi ksieycowej poswiaty. Mieszkaniec, pod swa zlota maska, usmiechnal sie. -sadna krzywda nie spotka mnie ani mojego ludu - oznajmil wreszcie, gdy ucichlo wycie. - Wkrotce opuszcza mnie nawet najwierniejsi; poprosze ich, eby odeszli, a beda ju wtedy gotowi. -Ale... dlaczego chcesz osamotnienia? - Lardis mial trudnosci ze zrozumieniem jego zamiarow. - Zostaniesz tutaj, sam? -Czy zostane tutaj? Och, nie, ale od czasu do czasu bede wracal, eby porozmawiac z nia, po mojemu... -Z matka? Kiedy ju bedzie... -Tak, kiedy ju bedzie martwa. Lardisowi wydawalo sie przez chwile, e w obrzeach otworow na oczy w zlotej masce odbijaja sie czerwone blyski ognia. I ledwie poskromil nagly dreszcz. Wampyr, nim wlasnie byl Mieszkaniec - a jeszcze kryl w sobie o wiele wiecej. Bo przecie, jak jego ojciec przed nim, posiadal... moc! Mieszkaniec popatrzyl na Lardisa, poloyl blade, chude dlonie na jego szerokich ramionach i pomyslal: Dzielny to czlowiek. Dzielny i lojalny. Powinien sie mnie bac, uciekac przede mna, ale stoi twardo. Do czegokolwiek dojdzie - cokolwiek sie stanie - nie skrzywdze ani jego, ani jego ludu. Nigdy! I bylo tak, jakby Lardis go uslyszal. Opuscil go caly lek; ogrom leku, ktorego istnienia, dopoki ten go nie opuscil, prawie sobie nie uswiadamial. A przynajmniej nie przyznawal sie do tego, nawet sobie samemu. Wyprostowal sie wreszcie i sklonil glowe. -Wyglada na to, e powiedzielismy sobie wszystko - stwierdzil. - Aha, pomijajac oczywiscie twojego ojca. W odpowiedzi Mieszkaniec pokiwal glowa w zadumie, niespiesznie. -Jak sie wiec miewa? Teraz Lardis cos mruknal i bezradnie wzruszyl ramionami. -Opiekujemy sie nim, karmimy, czuwamy nad nim w goraczce - powiedzial. - Wszystko, jak zaleciles - ale nie rozumiemy jego choroby. Powiedziales, e was obu poparzyla wasza wlasna bron, te wspaniale promienie slonca, ktorymi zgladziliscie Wampyry. No, i twoje oparzenia bylo wyraznie widac, Mieszkancu, ich skutek byl natychmiastowy - to cud, e przeyles! Ale Harry z Krainy Piekla nie odniosl obraen, przynajmniej adnych nie widzialem. Mieszkaniec mial ju gotowa odpowiedz. -Mnie poparzylo po wierzchu - wyjasnil. - Sloneczny ar przysporzyl fizycznych cierpien memu cialu, a choroba mojego ojca kryje sie w jego krwi, niczym powolna trucizna, jak srebro lub kneblasch dla Wampyrow. To ona wywoluje te goraczke. Lecz gdy goraczka sie wypali, on wroci do zdrowia. Wtedy zabiore go tam, skad przybyl. I w koncu zostane tutaj sam. -I to jest to, czego pragniesz? -To jest to, co musi sie stac. - Glos Mieszkanca przeszedl w gluchy pomruk. Zaczal odwracac wzrok... nagle z tego zrezygnowal, spojrzal Cyganowi prosto w twarz. I pospiesznie, nieco moe blagalnie, powiedzial: - Lardisie, posluchaj. Ja jestem Wampyrem! Kiedy walczylem o te osade, ta walka rozbudzila cos we mnie, w mojej krwi. Wiem, e mi ufasz. Podobnie jak twoj lud, a i moj. Nie wiem jednak, jak dlugo ja sam bede mogl sobie ufac! Teraz rozumiesz? Lardis mial wraenie, e tak, i znow powrocilo wen cos z przegnanego ju leku. -Ale jak... jak zdolasz przetrwac? Podswiadomie poloyl nieco wiekszy nacisk na slowo zdolasz. Zanim doczekal sie odpowiedzi, z gor splynely ku nim echa odleglych skowytow. Mieszkaniec kilkoma dlugimi susami znalazl sie przy oknie, znow wyciagajac glowe ku szczytom, Lardisa zas zapytal: -A jak zdolaly przetrwac one, szara brac? -To sa lowcy - odparl cicho Cygan. - Czy ty take bedziesz... polowal? -Wiem, co ci przyszlo do glowy - rzekl Mieszkaniec. - I nie winie ciebie. Przeszedles ciekie czasy. A byly takimi przez Wampyry. Lecz slubuje jedno: nigdy nie zapoluje na ludzi. Lardis znow zadral, ale uwierzyl Mieszkancowi. -Jestes... stworzeniem zmiennoksztaltnym - powiedzial. - Nie bede udawal, e cie rozumiem. -Zmiennoksztaltnym, to prawda - przyznal Mieszkaniec. - Dwoch mialem ojcow, z ktorych tylko jeden byl czlowiekiem! Moje ludzkie cialo obumiera, ale czuje, jak pracuje we mnie moj wampir. On zas pamieta swego poprzedniego nosiciela i cos innego chce ulepic. To bylo cos w jego glosie... Lardis wcale sie nie bal... ale bylo tak niesamowicie... ksieyc zaolcil ogrod, a dalej czern gor, rozlupana ciemnoniebieskim klinem przeleczy. -Powinienem ju isc - rzekl Cygan, a jego zwykle tubalny glos bardziej przypominal szept. -Popatrz na moje rece - powiedzial Mieszkaniec. - Jakie sa chude, jak lapy? - Wyciagnal rece, a dlonie i przeguby wyszly poza szerokie mankiety. - W miare monosci zachowam je takimi, jakie sa teraz - jako ludzkie dlonie - eby przypominaly mi, kim bylem. - I dziwnie przekrzywiajac glowe, zerknal na Lardisa. - A take po to, ebyscie wy, ty i twoj lud, mogli mnie rozpoznac, kiedy bede... inny ni teraz. Lardis popatrzyl: dlonie Mieszkanca byly blade i szczuple, jak u dziewczecia, ale przeguby i przedramiona, na ile bylo je widac, pokrywala szara siersc! Cofajac sie ku drzwiom, Cygan syknal: - Ty, Mieszkancu? Jednym z szarych? -Kiedy, jak teraz, wolaja ze szczytow oblanych ksieycem - westchnal jego rozmowca -och!... slysze je! I wiem, e to mnie wzywaja. - Otworzyl Lardisowi drzwi i rozdygotany Cygan wyszedl w noc. -Ja... wiedzialem, oczywiscie, e masz w nich przyjaciol - powiedzial do Mieszkanca, stojacego teraz w drzwiach. - Ale... -Przyjaciol? - I znow ten szybki nich glowy Mieszkanca; w swietle ksieyca jego oczy lsnily teraz, w oczodolach maski, nie tyle czerwienia, co dzikoscia. - Nawet wiecej! Moich krewnych! A kiedy Cygan kierowal sie ju do ogrodu... -Lardisie - zawolal za nim Mieszkaniec. - Pamietaj... my nie bedziemy na was polowac. Zadbaj, byscie i wy nigdy nie dybali na mnie lub na moje plemie... Harry Keogh rzucal sie i wiercil, dreczony snami. Wczesniej te troche go dreczono. Tego, co zrobil mu jego syn, Mieszkaniec, nie daloby sie inaczej osiagnac: metafizyczny umysl Nekroskopa padl ofiara wlamania, najglebiej ukryte sejfy zostaly spladrowane, a ich wlasciciel pozbawiony swoich skarbow. Wlamywaczem byl nie kto inny, jak sam Harry Junior, zwany Mieszkancem, majacy te wkrotce zaslynac jako Harry Syn Wilka. Wlasciwie, to nic nie ukradl, jedynie zmienil kombinacje pewnych zamkow i w pewnych przejsciach pozastawial pulapki. W toku tej pracy musialo dojsc do jakiegos uszkodzenia "strukturalnego" i to ono, choc ograniczone przez niego do minimum stanowilo rzeczywista przyczyne "goraczki" jego ojca. Nie tyle wiec chodzilo o to, e zatruta zostala krew Harry'ego Keogha, a o zuboenie jego psychiki. Harry'emu snilo sie zakazane Kontinuum Mobiusa. Zlapany przez jego nurt, dryfowal bezcelowo jak statek bez agla i steru, przesiakniety woda kadlub kolysal sie i wolno sunal, nekany przez matematyczne fale i algebraiczne wiry, poprzez ciesniny Czystej Liczby, sam pozbawiony zdolnosci liczenia. I w pierwotnym mroku tego miejsca poza i pomiedzy obszarami, ktore wolno bylo znac ludziom, uswiadamial sobie istnienie tysiaca zaryglowanych drzwi, dryfujacych wraz z nim, wokol niego, nawet przez niego na wskros, z ktorych kade krylo tajemnice, na zawsze przed nim zamknieta. Utracil bowiem zdolnosc ukladania rownan Mobiusa, sluacych mu dotad za klucze. Owszem, byly tu drzwi, wiodace w inne miejsca, a nawet w inne czasy, ale bez kluczy do nich bezmiar Kontinuum Mobiusa rownie dobrze mogl zostac nazwany waskim lochem... albo najglebsza komora jakiegos zapadlego grobowca faraona, po wieki gdzies posrod bezdroy Doliny Krolow. Tego rodzaju barwne skojarzenia powracaly cyklicznie i sie zmienialy, jak to zawsze bywa z materia snow. Mysli wywolywaly nowe wizje, gdy sedno snu Harry'ego obrastalo w motywy rodem z Egiptu. To dlatego w chwile pozniej zapytal siebie: Drzwi? Ale jesli te miriady dziwnie dryfujacych ksztaltow to sa drzwi, czemu tak bardzo przypominaja sarkofagi? Sarkofagi, grobowce, trumny; teraz wszystkie byly ze szkla, pozwalaly do siebie zagladac. A ten caly bezlik tysiecy umarlych, ogromna wiekszosc, widzial, co dzieje sie na zewnatrz! Widzieli Harry'ego bezradnie przeplywajacego kolo nich i zaraz zaczeli go wolac. Widzial ruch ich ust. Wykrzywiajace sie i klapiace szczeki czaszek, pekanie skory zmumifikowanych twarzy na skutek nienaturalnego napiecia, narzuconego znieruchomialym, martwym tkankom. Tlukli koscianymi palcami w szklane wieka trumien, gapili sie na niego pustymi oczodolami, machali mu dlonmi ze zdjec rentgenowskich. Nieprzebrane tlumy jego umarlych przyjaciol; zwracali sie do niego jak dawniej, wypytywali, blagali o nowiny, o strzepy informacji, o te czy inna przysluge. Ale byly Nekroskop nie slyszal ich i nawet nie smial sluchac, wiedzial te, e nie moe nawet sprobowac im odpowiedziec. Och, Harry nigdy nie bal sie umarlych, ale lekal sie, prawie panicznie, podejmowanych przez nich prob nawiazania kontaktu z nim samym. Odebrano mu bowiem dar mowy umarlych, tak jak pozbawiono znajomosci najbardziej podstawowych liczb. Co gorsza, nie uniknalby kary: takiego bolu, e szybko moglby sam skonczyc w takiej skrzynce! W darze dla nich mogl tylko pokrecic przeczaco glowa (a i to uwaal za ryzykowne), gdy tak nioslo go bezwladnie tam, gdzie kiedys eglowal, ju nie jako pana, lecz wieznia Kontinuum Mobiusa. Nawet nie powinno mnie tutaj byc, powiedzial sobie. Skad sie tu wzialem? Jak sie wydostane? I jakby Ktos mu odpowiedzial, zobaczyl bowiem, e trumny znow staly sie drzwiami, z ktorych jedne otwarly sie na wprost niego. Nie stawiajac oporu (nie bylby w stanie), ulegal przyciaganiu przez inne miejsce, inny czas. Wciagany w czas sam w sobie, ale biegnacy wstecz! I tak Harry zaczal wpadac we wlasna przeszlosc. Nabierajac predkosci coraz bardziej cofal sie w czasie, niby nic nawijana na szpulke. W samej rzeczy, patrzyl jak jego wlasna blekitna nic ycia - ni mniej, ni wiecej, tylko bieg i ciaglosc jego czterowymiarowej egzystencji od narodzin po grob - strumieniem wplywala w niego, w miare jak przemierzal kolejne lata ju przeyte. I wtedy przyszlo mu do glowy: Wracam do swoich poczatkow. Bede musial to wszystko przeyc - wszystko to zrobic, wszystko przecierpiec - po raz kolejny! Tego bylo za wiele. Tym ronil sie koszmar od zwyklego snu. I Harry Keogh obudzil sie...Zlany potem, wolajac: - Nie! -Przestan! - powiedziala natychmiast, glosem prawie tak niepewnym i przepojonym strachem, jak jego wlasny, lecz nie tak chrapliwym. - To mnie boli. -Brenda! - wychrypial Harry, niemal wyplakal jej imie, jednoczesnie powatpiewajac czy to do niej naley, chocia wcia jeszcze mial nadzieje. Modlil sie, eby to wszystko bylo snem - nie tylko ta czesc, lecz calosc, doslownie wszystko - i chwile pozniej pojal, e tak nie jest. Nie, gdy jej zuchwale piersi, do ktorych nagle i odruchowo przycisnela jego twarz, nie pasowaly do Brendy; nie pachniala jak Brenda, a poza tym przypomnial sobie teraz, e ta Brenda, ktora wolal, yla cale mnostwo lat temu i w calkiem innym swiecie. -Brenda? - powtorzyla z matowym, cyganskim akcentem, gdy rozluznil uscisk, w ktorym zamknal jej ramiona, i opadl na przepocone loe. - Miales jakis sen, Harry Rodzicielu? - nachylila sie nad nim, podtrzymala jego glowe chlodna dlonia, przetarla czolo. -Sen? - Podniosl wzrok na nia, probowal go skupic. Nie bylo latwo; czul sie slaby jak kocie, wypruty. To ostatnie slowo - w polaczeniu z tym, jak go nazwala, Rodzicielem - uruchomilo pamiec. Nie, nie wypruty, tylko wyzuty. Okradziony. Przez wlasnego syna, przez Mieszkanca. I nic tu nie bylo snem, chyba e ta koncowka. A i ona byla tak bardzo rzeczywista, e nie widzial ronicy. Odwrocil glowe, rozejrzal sie po malej izdebce z kamienia, bielonej i oswietlonej swiatlem elektrycznym. Surowa chata, niewiele wiecej ni jaskinia. Ale dla niektorych, luksus. Zwlaszcza dla Wedrowcow, ktorzy przed czasami Mieszkanca i jego ogrodu nie mieli pojecia o solidnych domach. W etosie Harry'ego pojawila sie gorycz, podobna lepkiemu nalotowi w jego ustach, ledwie wymamrotal: - Kraina Gwiazd? Potwierdzila. -Tak, Kraina Gwiazd, ogrod. A twoja goraczka spada. - Usmiechnela sie do niego. - Wydobrzejesz. -Moja... goraczka? - Wrocil wzrokiem do jej twarzy. Wygladala naprawde uroczo w tym miekkim i niepewnym oltawym swietle lampy; wiekszosc energii elektrycznej z generatorow Mieszkanca szla na szklarnie. -Tak, moja goraczka - powtorzyl z przekasem Harry. sadna tam goraczka, dobrze o tym wiedzial. To tylko rozwalony umysl, stopniowo skladajacy sie w calosc. - Od jak dawna tu lee? -Drugi zachod - odpowiedziala. Wyjela reke spod jego glowy, zastapila ja zwojem futra, udajacym poduszke. Potem wstala ze stolka i oznajmila: -Ugotuje ci zupe. Jak ju zjesz, trzeba bedzie powiedziec Mieszkancowi, e... -Nie! - ucial, wyraznie zaniepokojony. - Nie... jeszcze nie teraz. Jeszcze nie trzeba mu mowic. Musze miec troche czasu dla siebie, uporzadkowac mysli. Ona zas zaczela sie zastanawiac. Boi sie swojego syna? To moze i my wszyscy powinnismy. Harry przygladal sie jej, gdy tak stala, patrzyl na mars na jej urodziwej, teraz nieco zatroskanej, twarzy. Niewysoka, calkiem ksztaltna, miala ciemne, lekko skosne oczy, nos maly jak na Cyganke i lsniace czarne wlosy, opadajace na ramiona. Zmyslowa jak wszyscy z jej rasy -okryta miekka, wyprawiona skora - nawet nieruchoma miala w sobie jakas zwierzecosc, gibkosc, mnostwo namietnosci. Wcia jeszcze ze zmarszczonymi brwiami, podeszla do paleniska wbudowanego w naturalna skale, stanowiaca wewnetrzna sciane izby, i powiesila na trojnogu przygotowany zawczasu kociolek. Rozgrzebawszy wegielki, by rozpalic w nich ycie, swiadoma, e oczy Harry'ego sledza kady jej ruch, powiedziala w koncu: -Ale polecenia Mieszkanca mowily wyraznie: lud Lardisa ma sie jak najlepiej o ciebie troszczyc do czasu, a wydobrzejesz, a potem - niezwlocznie - dac mu znac. -Troska wymaga, by mi nie przeszkadzac. - Umysl Harry'ego pracowal ju troche sprawniej. - Nie wolno mnie denerwowac. Nie moesz... nie moesz sie ze mna spierac. Cale to myslenie, tyle slow, to byl ogromny wysilek. Zmeczony, osunal sie na poslanie, czujac, e tylko w polowie jest tutaj. I wiedzial, skad to wraenie: rzeczywiscie byl tu tylko w polowie. Utracil, odebrano mu, czesc jego zmyslow - niemal jak zmysl smaku i dotyku. Byl odretwialy, a ycie pozbawione uroku. Cyganka usmiechnela sie i powoli pokrecila glowa, jakby ostre slowa Harry'ego potwierdzily cos niewypowiedzianego. -Uparty jestes - wyjawila swe mysli. - Wszyscy jestescie tacy sami, piekielnicy, dzicy i uparci. Zekintha, zwana Zek, i Jazz Simmons, oni te tacy byli. Gdyby tylko zostali tu dluej. Ich goraca krew - ich dzieci - Wedrowcy z radoscia by powitali. Wzmocnilaby nas. - Tak brzmialy cyganskie wyrazy uznania. -Cyganska krew jest wystarczajaco goraca - odparl Harry, rownie dajac wyraz uznaniu. - No, wiec... doniesiesz, e sie ocknalem? I jak sie, wlasciwie, nazywasz? -Jestem Nana Kiklu - odpowiedziala, zbliajac sie, by usiasc przy nim, jak przedtem. - I nie, nie doniose o twoim przebudzeniu. Jeszcze nie teraz. -Dopiero rano? O wschodzie? Przekrzywila glowe. -To dlugi czas. Uplynela polowa nocy. Zanim slonce wstanie, zajmowac sie toba beda i inni ktorzy na pewno zobacza, e wydobrzales. -Nie, jesli bede spal - stwierdzil Harry. -Moe nie... - Widziala ju, jak bardzo to dla niego wane i podjela decyzje. - Ja bede miala ostatnia zmiane - powiedziala z namyslem. - Jesli do mojego powrotu nie odkryja, e doszedles do siebie, zaczekamy na nadejscie dnia. Harry powstrzymal westchnienie ulgi, usiadl wygodniej na loku. Nie potrzebowalby tego czasu, ale nie chcial przenosic sie do swojego swiata, bedac jeszcze w... stanie szoku? Powiedzial wiec: - Dosc uczciwie. - I dodal z podziwem: - Twoj meczyzna to szczesciarz, Nano Kiklu. Jego kobieta jest i zgodna, i urocza. -Dziekuje - odparla natychmiast - jesli jednak chodzi o mojego meczyzne, niestety, nie jest tak. - W jej glosie pojawila sie jakas tesknota, jakby pustka, a na twarzy smutek. - Moj meczyzna nie mial... tyle szczescia - wyjasnila. - Podczas bitwy o ogrod rekawica lorda Belatha, unurzana w truciznie, rozciela do kosci ramie Hzaka. Modlilam sie, eby przeyl. I przeyl - szesc wschodow. Teraz Harry Keogh westchnal, a raczej jeknal, i odwrocil wzrok, ale nie na tyle szybko, by nie dostrzegla w nim wspolczucia i alu. Kiedys - choc te czasy ju minely - moglby nawiazac kontakt ze Hzakiem Kiklu i ucieszyc go, e po Wampyrach nie pozostal slad. Tylko e umarli znajdowali sie ju poza zasiegiem Harry'ego, bylego Nekroskopa. -Wszystko przemija - powiedziala dzielnie. - A teraz... dasz rade usiasc? Mam dla ciebie zupe z kawalkami delikatnego miesa. Przez te wszystkie godziny, ktore tu przeleales, twoja krew zrobila sie tak rzadka, jak woda. To ja wzmocni. Przyniosla zupe i chleb. Harry poczul nagle zmeczenie, ale i glod. Kiedy jadl, Nana Kiklu przygladala mu sie z niemym uznaniem. Podobalo sie jej, jak palaszowal przygotowana przez nia strawe, ale podobal sie jej rownie... on sam. Pod posciela krylo sie cialo lowcy, czlowieka walki, rownie muskularnego, jak niegdys Hzak, tylko bladego i calkiem do niego niepodobnego. Oczywiscie, e byl inny, pochodzil przecie z legendarnych Krain Piekielnych! Chocia... nie do konca inny. Myla go od stop do glow, wiedziala wiec, e nie tak bardzo sie roni. I taki przystojny! Wysoki, a zarazem gibki w biodrach. A take silny, taki byl przed choroba, i taki znow bedzie. Nana nie znala pojecia "atleta", mogla jednak wyobrazic sobie Harry'ego scigajacego dzika swinie i rzucajacego oszczepem; napiecie jego miesni, przymruenie jego dziwnych, miodowych oczu. Potrafila sobie go wyobrazic... robiacego rone rzeczy. A te faliste smugi siwizny w brunatnej czuprynie; wydawalo sie malo prawdopodobne, eby wiazaly sie z wiekiem. Harry Rodziciel zdawal sie... yc poza czasem? Kiedy uslyszala, co mamrotal w goraczce, najbardziej ze wszystkiego pasowalo to do niewinnego chlopiecia; wlasciwie to jego cialo sprawialo wraenie starszego ni umysl! Nana nie mogla tego wiedziec, ale ta ostatnia mysla trafila w sedno. Czemu wiec siwieje? Czy to skutek posiadania wielkiej uczonosci, plynacej z niej madrosci, brzemie ogromnej wiedzy? A jesli wiedzy, to o jakich niepojetych sprawach? Snujac te rozwaania, rownie blisza byla prawdy, ni mogla przypuszczac. W tej jednak kwestii pozostawalo jej tylko wzruszyc ramionami, co i tak musialo zostac niezauwaone. Po co sie silic, aby to zrozumiec? Byl przecie z Piekla rodem. Najprawdopodobniej wiec, i tak niczego by sie nie dowiedziala, ani niczego nie zrozumiala. Harry zasnal, niemal przelykajac ostatnia lyke zupy, a pol godziny pozniej Nana Kiklu przekazala swe obowiazki innej, znacznie starszej kobiecie. Wierna danemu slowu, nie powiedziala nic o czesciowym powrocie do zdrowia jej podopiecznego. Harry obudzil sie pod koniec szesciogodzinnej zmiany, ujrzal stara Cyganke, kiwajaca sie na stolku, zamknal oczy i zaczal jeczec, dopoki sie nie ocknela. Potem sie troche rzucal, dosc jednak niemrawo, by ja przekonac, e jeszcze goraczkuje. Kiedy sie uspokoil, nakarmila go zupa, gruchajac do niego, a znow usnal. Szesc godzin pozniej powtorzyl ten sam fortel wobec trzeciej Cyganki, ale tym razem nie udalo mu sie ukryc raptownego polepszenia kondycji. Uratowalo go jedynie szybkie pojawienie sie Nany Kiklu. -Wyglada dobrze - powiadomila Nane owa nieznana mu cyganska pielegniarka, kiedy tamta pozostawila za soba dluga noc, typowa dla Krainy Gwiazd, i zrzucila z ramion swe ciekie futro. - Goraczka ustepuje; zeszly ju poty, a zupy zjadl za dwoch. Mysle, e niedlugo sie obudzi. Powinnysmy zawiadomic Mieszkanca. Harry, udajac sen, uslyszal odpowiedz Nany. -Nie przesadzajmy z pospiechem. Mieszkaniec odpoczywa. Wschod ju za piec godzin, a o swicie bedzie dosc czasu. Nie martw sie, wszystkiego dopilnuje. -Jak chcesz - odparla tamta i wyszla. Harry myslal glownie przez sen, przewanie dosc krzepiacy, a take w trakcie marzen sennych, ju nie tak sprzyjajacych. Byl swiadomy, e jego syn wyprawi go z tego swiata do ich rodzimego: tam zostawi, i e on sam stanie sie znow czlowiekiem wolnym. Ale tylko czlowiekiem, ju nie Nekroskopem i tego nie da sie uniknac. Ani troche go to nie cieszylo, nie widzial jednak wyboru. Na jakis czas jednak chyba wypalila sie w nim cala frustracja, tyle, e... podejrzewal, i powroci. Owszem, dopoki w jego umysle beda pozamykane izby - dopoki bedzie pamietal Kontinuum Mobiusa i miriady umarlych przyjaciol - zawsze bedzie powracac. A jednak, patrzac na nachylajaca sie nad nim Nane Kiklu, przygladajac sie jej przymknietymi w trzech czwartych oczyma, stwierdzil, e przypominaja mu sie inne, bardziej trywialne sprawy. Sprawy bardzo swojskie, wrecz przyjemne; a jednak nie z tej ziemi, a ju z pewnoscia nie wprawiajace w grobowy nastroj. Nana Kiklu bowiem budzila calkiem inne skojarzenia. Byla pelna ycia. Pamietal, jak jej piersi dotykaly jego twarzy, gdy go przytulala. I wtedy pojal, dlaczego wcia udaje sen; eby obserwowac, jak ona obserwuje jego. Chcial zastanowic sie nad wyrazem jej twarzy i sprawdzic, czy zdola wyczuc w niej to, co odczuwal w sobie. Od bardzo dlugiego czasu nie byl z kobieta. Kiedy Nana usiadla przy nim, wtopil sie w jej cien, czujac, jak go pociaga. Kaftan z miekkiej skory miala u gory rozpiety; kiedy nachylila sie nad nim, by wygladzic poduszke, czesciowo odslonily sie kraglosci jej prenych piersi. Wystarczylo odrobine podniesc rece, a poznalby ich ciear. Nie latwo bylo sie temu oprzec. I zapanowac nad oddechem. Lekko przekrzywila glowe, zmruyla oczy, zgromila go wzrokiem. Z tych oczu jednak, podobnie jak z jej mysli, nie wszystko mona bylo wyczytac. Zauwayla, jak podnosi sie i opada jego piers; odrobine... nieregularnie? Oboje, i Cyganka, i Harry, wzajemnie probowali teraz przeniknac swe mysli. Jak tylko poczul, e musi jej dotknac, poruszyla sie, wstala, podeszla do drzwi - i zasunela rygiel. Harry zas pojal, jak to w podobnych sytuacjach bywa, co teraz nastapi, a take uswiadomil sobie, e pragnie by to nastapilo. Wrocila, kolyszac hipnotycznie swymi cyganskimi biodrami i ponownie usiadla. Ale gdy poprawiala koc, jej dlon zbladzila pod nim, odnalazla nagie udo. Harry'emu zaparto dech, zamarl zaszokowany jej dotknieciem i z miejsca utwierdzil sie w swych domniemaniach. Smiech miala cichy i gardlowy. -Myslalam, e goraczka troche ci spadla. Akurat, goracy jestes jak nigdy. Goracy - i twardy... Jego meskosc, i tak ju wypreona, urosla jeszcze bardziej w uscisku jej cudownie ruchomej dloni, pulsujac niby rozkolatane serce. A w koncu wysapal: - Nie! Zaczekaj! Nana, nie stracmy tego! Jego drace dlonie znalazly guziki kaftana i uwolnily piersi. Kiedy je piescil i calowal, pobudzajac do ycia brazowe sutki, calkiem pozbyla sie odzienia i osunela na jego poslanie. -Napelnij mnie, Harry Rodzicielu. O wiele za dlugo skazani bylismy oboje na pustke i bol. Nie jestem pewna, skad wzial sie twoj bol, ale to moe pomoc go wyleczyc. Nie odpowiedzial, znalazl brame wiodaca w jej cialo i wtargnal w nia. Tu potem, na ulamek chwili, wycofal sie, dyszac: -Nie moge... nie wolno mi... do cholery, zajdziesz w ciae! -Nie. - Pokrecila glowa, przetoczyla sie na gore i opadla na niego powoli i cieko, usidlila go gleboko w swym rozpalonym wnetrzu, a jego twarz pod jedwabista zaslona wlosow. Powoli wprawiwszy w ruch cale swoje cialo, podczas gdy rozkolysane piersi wabily jego wzrok, zamruczala: -Nie moge... miec dzieci. - Sklamala; dobrze wiedziala, e to z nasieniem Hzaka byl problem. A Nana zawsze chciala miec dziecko - czemu wiec nie z Harrym? Harry poczul, e w nim wzbiera, gwaltownie potrzasnal glowa. -Nana, nie powstrzymam! -Nie probuj - powiedziala i zaraz poczula, jak sie szarpnal, eksplodujac w niej. Te przedluajace sie wybuchy zdawaly sie nie miec konca, ledwie mogly ugasic rozognione lono. -Za szybko - wyjeczal, zly na siebie. - Za szybko, cholera! -Tak - wymamrotala, przygarniajac go do piersi, pokrywajac pocalunkami. - Za szybko. Tyle, e ten raz byl dla ciebie. Nastepny bedzie dla mnie i potrwa dluej. Potrwal dluej. Kolejny rownie... O brzasku, zanim wstalo slonce, Nana wymknela sie z loka Harry'ego, ubrala, poszla do Mieszkanca i powiadomila go, e jego ojciec ju nie goraczkuje. Opuszczajac tego, ktory na kilka krotkich godzin zostal jej kochankiem, widziala, jak spi wyczerpany, pograony w kamiennym snie, i jakos wiedziala, e wiecej ju go nie zobaczy. Wiedziala te jednak, e dal jej wiecej ni cieplo, ktore wcia czula w sobie. II Cztery lata pozniej.Dom Lardisa Lidesci stal na wzniesieniu, nieco nad Siedliskiem, gdzie trawiaste, niewysokie, choc strome wzgorza piely sie ku skalnym nawisom i niedostepnym, pokrytym lasem gorom. Lubil siadywac przed tym domem o zachodzie, by lapac ostatnie promienie slonca; podobnie przed samym wschodem, obserwujac, jak ono wstaje. Niepojete byloby to jeszcze cztery krotkie lata temu (dwiescie dni, czy te cykli zloonych ze wschodu i zachodu), a i teraz wymagalo nerwow; tak sobie wstac i wyjsc, bezpiecznie i smialo, choc nie wstala jeszcze opiekuncza gwiazda. Dziwnie te bylo yc wcia w jednym miejscu, w swoim domu; chocia ostatnimi czasy tak wlasnie yli niemal wszyscy Cyganie - a na pewno wiekszosc dostatniej - coraz to wiekszej gromady Lardisa. Cyganie Lidesci: lud Lardisa. O, bylo wcia jeszcze kilka rodow preferujacych wedrowke krytymi skora wozami po szlakach doliny, a i takie, ktore z miejsca na miejsce wlokly swoj skapy dobytek na tragach, nie godzac sie odpoczac, odpreyc sie, radowac faktem, e grozba Wampyrow odeszla w przeszlosc. Wiekszosc jednak ju osiadla na stale lub wlasnie sie osiedlala, natomiast inne plemiona, klany i gromady Wedrowcow szly w ich slady, budujac wlasne osady na skraju lasow, od wschodu po zachod, wzdlu lancucha gor. Chata Lardisa wzorowana byla na domu Mieszkanca, stojacym niegdys w Krainie Gwiazd. Zapewniala dach nad glowa Lardisowi, jego onie Lissie, jak rownie ich synkowi Jasonowi -ktoremu imie to nadal ojciec na czesc kogos, kogo ogromnie podziwial - a stala o mile na wschod od Skalnego Schronienia. Lardis sam wybral to miejsce, postawil dom, znalazl sobie one i tu osiadl, a wszystko to w owym okresie dwudziestu czterech wedrowek slonca po niebosklonie, liczac bezposrednio od dnia, w ktorym Mieszkaniec (przez jednych teraz zwany "odmiencem", przez innych zas Harrym Synem Wilka), nakazal Cyganom opuscic ogrod w Krainie Gwiazd. A za przykladem Lardisa, ktory w trudzie budowal dom, tu u podnoa gor, poszedl jego lud, karczujac drzewa i dajac poczatek Siedlisku. A skoro byla to dla jego ludu pierwsza taka osada po przeszlo dwoch tysiacach lat tulaczki, Lardis uwaalby te prosta nazwe za najodpowiedniejsza - gdyby nie wysoki, solidny ostrokol ktorym Cyganie uznali za stosowne otoczyc swe domy. Z uwagi na biegnaca wzdlu niego galeryjke, wieyczki stranicze i rozmaite systemy obronne... wlasciwszym mianem bylaby moe "Twierdza"! Ale pamiec o ciekich czasach nie latwo zamiera, zas u Cyganow lek przed wampyrzym terrorem i wladztwem byl wrecz instynktowny i odwieczny. Wlasnie, Wampyry! Siedzac tak o bladym, niepewnym jeszcze swicie, splywajacym na Kraine Slonca, i przypatrujac sie z gory Siedlisku - z jego ogrodkami i zagrodami, z siwymi spiralami dymu idacymi z kamiennych kominow, pierwsza oznaka tloku na ciasnych uliczkach - Lardis zastanawial sie, czy Wampyry jeszcze kiedys wroca. Co, moliwe, stanowily bowiem cos w rodzaju powtarzaja