Brian Lumley Nekroskop VI Bracia Krwi Swiat wampirow 1: bracia krwiTytul oryginalu: The Vampiry World I: Blood Brothers Tlumaczenie: Jaroslaw Irzykowski, Stefan Baranowski Nickowi Austinowi, mojemu od wielu lat swiatelku przewodniemu. Jak dotad na pewno pochlonelismy wiecej metaxy, ni sami waymy, lecz wiele jej jeszcze zostalo tam, skad sie wywodzi! \ i /x KRAINA LODOW' KRAINA GWIAZD Jalowe rowniny Zrujnowane zamczyskaOgrod j^=fSY, Lordow Ba9na Mieszkanca BRAMArfT' - o / wampirow \ ~ KRAINA SLONCA WYPALONE PUSTYNIE / I I 1 \ \ \ CZESC PIERWSZA: PATRZACWSTECZ I Poranek. Brzask slonca. Wschod.Pietnascie razy wzeszlo slonce od czasu bitwy o ogrod Mieszkanca; wzeszlo nad poludniowo-zachodnim widnokregiem, przemierzylo odwieczna scieke, wpisana w jego cykl i znow skrylo sie na poludniowym wschodzie. Pietnastokrotnie kreslilo ow niski i cieply, tak leniwy zloty luk na niebie, tyle samo razy zachodzac. Zachod slonca. Noc, ciemnosc, zagroenie! Zachod. Od niepamietnych czasow pora strachu: kiedy to ostatnie olte blyski usuwaja sie cicho z wysokich grani rozleglej sciany gor, a najwysze szczyty otula sie blada ochra, potem jakby popiolem, a na koniec wilcza szaroscia i srebrem, w poblasku znad Krainy Gwiazd. Pora strachu, owszem... tyle e to przeszlosc. Doszlo bowiem do bitwy w ogrodzie Mieszkanca i odniesiono zwyciestwo, a niemal niesmiertelni panowie zamkow w Krainie Gwiazd, Wampyry, stracili wiele ze swej niesmiertelnosci. Zaiste, jedni pogineli, inni pierzchali do Krainy Lodow. Z tych ostatnich, tylko nielicznym udalo sie uciec. Zachod, a lekac sie nie ma czego. Ju nie trzeba. Jakos tak dziwnie... Po jednej stronie gor, tej bliszej sloncu (w Krainie Slonca, z jej lasami, rzekami i, na poludniu, pustkowiami poddawanymi bezlitosnej spiekocie), swiatlo dzienne opierac sie bedzie jeszcze przez dwadziescia piec godzin, natomiast w Krainie Gwiazd, odcietej bariera gor od yciodajnego slonecznego ciepla, kamieniste ziemie zdane byly jedynie na poswiate gwiazd i zorzy znad Krainy Lodow. Tak zawsze bylo i tak dalej bedzie. Tyle e w swoim czasie byly tu rownie Wampyry!... Teraz jednak nie znaleziono by adnego. Przynajmniej nie w Krainie Gwiazd. Moe nie ma ju Wampyrow, poza jednym; ten jednak byl inny. Byl nim Mieszkaniec. Wlasnie u progu tej kolejnej nocy, pietnastego zachodu Nowej Ery Krainy Gwiazd, Mieszkaniec wezwal Lardisa Lidesci do swego domu w ogrodzie, wysoko nad kamienistymi rowninami tej krainy. Lardis byl krolem Wedrowcow, wodzem jednego z plemion cyganskich z Krainy Slonca. Niskiego wzrostu, o ciele jak beczulka i rekach dlugich jak u malpy; czarne kosmyki okalaly pomarszczona, ogorzala twarz o splaszczonym nosie i szerokich ustach, pelnych mocnych, nierownych zebow. Z brazowych oczu Lardisa, spod krzaczastych brwi, bila przytomnosc umyslu, a i sam byl nader zwinny, pomimo krepej postury. W rzeczy samej, byl Cyganem i bylo to po nim widac. Pojecie "Cyganie" mialo w istocie dwa znaczenia. Troglodyci z Krainy Gwiazd, neandertalczycy zamieszkujacy jaskinie, rownie nazywali siebie Cyganami. Dla nich oznaczalo to "Poslusznych" - poslusznych woli Wampyrow! Nikt nie pamietal ju genezy tego pojecia w jezyku Wedrowcow. Teraz, gdy poslugiwali sie oni tym okresleniem dla odronienia siebie od trogow, najlepiej wyraalo ono ich samych, ich sposob ycia; kotlarzy, muzykantow, szukajacych ucieczki (czesto w glebokich jaskiniach, podobnych siedzibom trogow), wedrownych dymarzy i kowali, nawiedzonych: Cyganow. Wedrowcy. Och, w swoim czasie - jeszcze tak niedawnym - a nadto bylo powodow, by Cyganie wiedli ywot koczowniczy! I kady z tych powodow byl potworny, a wszystkie one zamieszkiwaly budowane z kamienia i kosci zamki Wampyrow! Tyle e ju nie bylo Wampyrow. Zrobilo sie dziwnie; Lardis jeszcze do tego nie przywykl; slonce zachodzilo pietnasty ju raz, on zas wcia czul dreszcz, teskniac za skapanymi we mgle dolinami, cienistymi stokami i lasami Krainy Slonca. Po drugiej stronie gor jeszcze sie zmierzchalo, a prawdziwy mrok mial nadejsc za wiele godzin. Mnostwo czasu, by znalezc schronienie w jednym lub drugim labiryncie jaskin i przeczekac tam noc, poki nie... Dosyc, to wszystko bylo wczoraj. Lardis zmuszony byl raz jeszcze siebie upomniec: Glupcze! Jarzmo zostalo zdjete. Cyganie sa wolni! Przystanawszy, gdy przechodzil przez ogrod, Lardis spojrzal za siebie, podnoszac wzrok ku najwyszym graniom. Mialy teraz kolor popiolu; wegla drzewnego, przez rozjarzajace sie gwiazdy obsypanego bladoblekitna szaroscia; barwe wilka o zmierzchu. Wkrotce wzbije sie w niebo ksieyc, w polowie zloty odbitym swiatlem slonca, w polowie zas blekitny polyskiem Lodowych Pustkowi. Potem z ciemnych borow i od podnoa ubranych w sosny gor dobiegnie spiew wilkow z Krainy Slonca, a te z Krainy Gwiazd uslyszawszy go, ziewna, przeciagna sie, opuszcza swe lesne nory i odpowiedza swoja wlasna piesnia. Ksieyc bowiem rzadzi cala szara bracia. Tak wiec o zmierzchu zdjety dreszczem (za sprawa wieczornego chlodu?), Lardis przyjrzal sie wszystkiemu wokol. Trogom - robotnikom o stwardnialej skorze, powloczacym nogami stworzeniom nocy, ju bioracym sie do ronych swoich prac; przycmionym, ale kojaco oltym swiatlom chat Wedrowcow, przylepionych do lagodnych stokow przeleczy; rozmytym we mgle zarysom szklarni, igraszkom swiatla gwiazd w migotliwym stawie geotermicznym, skrzypiacemu wiatrowskazowi na aurowej wiey, obracajacemu sie z wietrzykiem znad Krainy Gwiazd. I znow zadygotal, po czym energicznie ruszyl ku domowi Mieszkanca... ...Tylko po to, by ju w chwile pozniej zwolnic kroku. Nie bylo powodu sie spieszyc. Owszem, nastal zachod, ale nic tu nie zagraalo. Ju nie. No wiec... dlaczego czul, e cos jest nie tak? Lardis ufal swemu instynktowi. Jego matka wroyla z reki, a ojciec widywal rzeczy, ktore dzialy sie daleko; wszyscy Lidesci byli nawiedzeni. A tego wieczoru Lardis czul niepokoj, choc nie znal powodu. Moe dlatego wezwal go Mieszkaniec, e cos poszlo nie tak? Co, szybko sie tego dowie. Jedno Lardis ju wiedzial: e uslyszal zew Krainy Slonca, jej rzek, lasow i otwartych przestrzeni, to zas moglo oznaczac, e nie na dlugo zostanie w ogrodzie Mieszkanca. Liczacy od konca do konca trzy akry, ogrod ten byl - przynajmniej przedtem - wspanialym miejscem. Zajmowal dolinke w lagodnie schodzacej w dol przeleczy. W tej okolicy Natura jakos splaszczyla gorski lancuch; dzieki temu slonce, zajmujac nawet najniszy punkt na poludniu niebosklonu, jakos tu docieralo, miedzy najwyszymi szczytami, schodzac po dlugich stokach i odbijajac sie od grani, przynosilo swiatlo. Od zmierzchu do zmierzchu, przyprawiajaca o bol oczu, swiatlosc z Krainy Slonca przeszywala przelecz wielkim i cieplym, mglistym klinem. Przednia granice ogrodu stanowil dlugi zakrzywiony murek z suchego kamienia, za ktorym teren schodzil ostro ku srogim przepasciom, zwietrzalym polkom skalnym, dalszym spadzistosciom, lagodnej linii wzgorz i wreszcie jalowym rowninom Krainy Gwiazd. W zamknieciu tym murkiem, zboczami przeleczy i waskim przesmykiem na tylach, znajdowaly sie poletka, czy te dzialki, szklarnie, wiatrowskazy, szalasy i skladziki, a take stawki z krystalicznie czysta woda. Czesc z tych ostatnich kipiala od pstragow; bulgotanie innych wskazywalo na gorace zrodla. Bujna roslinnosc, w znacznej mierze zmasakrowana i przetrzebiona podczas bitwy, znow zaczynala odywac i rozrastac sie, a zadziwiajaco wiele gatunkow rosnacych w tym ogrodzie, byloby rownie na miejscu w ojczystym swiecie Mieszkanca. Mrozoodporne, krzyowane lub hodowane przez samego Mieszkanca, przywykly do dlugich nocy Krainy Gwiazd i jeszcze dluszych, niekiedy ponurych, dni. W ogrodzie usuwanie uszkodzen dobiegalo konca. Nawet kamienie oblepione pozostalosciami po eksplodujacych bestiach gazowych oraz po unicestwionych lordach i ich porucznikach, oczyszczono lub przeniesiono na skraj przepasci i spuszczono lawina ku Krainie Gwiazd. Wampirze szczatki zwalono w jedna szczeline, oblano dostarczonym przez Mieszkanca paliwem i spalono, wyzwalajac ohydny smrod. Usunieto wreszcie ostatnie slady zbrukania. Odbudowano zrujnowane chaty, postawiono wywrocone tunele. Naprawione zostaly generatory Mieszkanca. Wiele wspomagajacych ten ogrod systemow nalealo do delikatnych, wymagajacych czestego nadzoru; wlasnie opieka nad nimi ludzie Mieszkanca zarabiali na swe utrzymanie i dzieki tej pracy uczyli sie brac z niego przyklad. Jego ludzie: Irogowie, naslani niegdys przez Wampyry, by zalezc mu za skore, a potem przekonani do jego sprawy; nieliczni Wedrowcy z plemion innych ni to Lardisa Lidesci, wdzieczni za udzielone im przez Mieszkanca schronienie, i jeszcze szara brac z Krainy Gwiazd, dzika sfora z gor, skora do lowow w swietle ksieyca. Tymi ostatnimi ochotnikami byly wilki, w nim jednak widzialy jakby brata... co zreszta, moglo odpowiadac prawdzie. Mieszkancowi bowiem jego wampira przekazal wlasnie wilk... Byl wampirem - a jake. Wampyrem! Nosil wszak w sobie prawdziwe jajo. I gdyby nie byl Mieszkancem, ktorego miejsce bylo tu w ogrodzie, co wtedy? Na skalistych rowninach Krainy Gwiazd, na wschod od rozjarzonej polkulistej bramy do nieznanych swiatow, wznosil sie ostatnio wielki zamek Wampyrow. W czasach swej swietnosci stanowil wlasnosc lorda Dramala Zagladnika, ktory na lou smierci przekazal go swej dziedziczce, lady Karen. Nie moglby wiec Mieszkaniec, sam przecie Wampyr, zachwycic sie nieludzkim powabem tej twierdzy, zajac ja dla siebie, zabrac tam swe maszyny, by rozswietlily ten potworny stolp, jak teraz oswietlaly ogrod? A co do samej lady Karen... W bitwie o ogrod Karen wziela strone obroncow; co wiecej, to ona przyniosla pierwsze ostrzeenie i wraz ze swymi hybrydalnymi wojownikami walczyla jak bik przeciwko wampyrzym lordom! Zmierzywszy sie z Leskiem Nienasyconym, swa rekawica otwarla mu piers, przeciela yly wokol serca, wyrwala to serce, jeszcze dymiace, z jego ciala, gdy Lesk wierzgal i krztusil sie! Ta lady Karen naprawde byla kims! Lecz teraz... Niektorzy mowili, e nadal mieszka w swoim zamku, choc Harry Keogh (zwany Harrym z Krainy Piekla, a niekiedy Rodzicielem) niewatpliwie by sie z tym spieral; gdyby mial dosc sil i czul sie na tyle dobrze, by o cokolwiek wiesc spor. Harry Keogh: rodzony ojciec Mieszkanca. Po bitwie Harry jakis czas przebywal z Karen w jej zamku; ktoby sie na to odwayl, jak nie czarownik z Piekla rodem? Byla przecie Wampyrem! Powrociwszy do ogrodu, oglosil jednak zgon Karen: zabila sie, aby uniknac jakiegos mrocznego, bliej nieokreslonego losu. Moe tak i bylo, ale na kada wzmianke o niej Mieszkaniec reagowal tylko usmiechem. Chocia... w tych dniach nieczesto sie usmiechal. Lardis osiagnal cel swojej wedrowki: bungalow z bialego kamienia, o okraglych oknach i dachu w stylu wiejskiej chaty, stojacy blisko goracego zrodla. Zewnetrzne schody z pokrytego olta politura sosnowego drewna zygzakiem piely sie na niewielki balkon pod samym okapem, za ktorym pod oslona dachu krytego czerwona dachowka znajdowala sie sypialnia Mieszkanca. Po bitwie o ogrod, kiedy dom ucierpial od wybuchow stworow gazowych, ostal sie tylko jego szkielet. Trogowie i Wedrowcy, pracujac wspolnie pod kierunkiem Mieszkanca, rychlo przywrocili mu swietnosc. Teraz jednak wygladalo na to, e Mieszkaniec ju sie nim nie chlubil. Ani te adnym innym ze swych wczesniejszych dokonan. Mieszkaniec czekal w progu. Nosil, oczywiscie, swa zlota maske i obszerna olta szate, okrywajaca cale cialo, a po stopy. Lardis zatrzymal sie przed nim, podniosl zacisnieta piesc i wyglosil zwyczajowe powitanie: - Niech sczezna gory! Zwyczajowe, zdawkowe, w zasadzie odruchowe, to odwieczne cyganskie przeklenstwo wlasciwie nic ju nie znaczylo. W odpowiedzi Mieszkaniec skinal glowa, chwycil Lardisa pod lokiec i poprowadzil do podlunej izby, ktora zamienil w swoj gabinet. Okragle okno w odleglej scianie wychodzilo na Kraine Gwiazd, na daleki, migotliwy horyzont i zorze najdalszej polnocy. Drugie okno, to w przeciwleglej scianie, spogladalo na ogrod, na zweajace sie gardlo przeleczy, na nagie grzbiety skal wznoszace sie po obu stronach i przechodzace w szczyty. Niebo u wylotu przeleczy jakby skladalo sie z niebieskich pasow, szafir u podnoa tego rozwidlenia ku gorze przechodzil w indygo, podkreslajac pierwsze blyski gwiazd znad Krainy Slonca. Usadowiwszy sie na prostych stolkach, w miekkim oltym swietle lampy elektrycznej, obaj meczyzni mierzyli sie wzrokiem, nad niewielkim sosnowym stolem. Lardis, mimo i starszy o szesc, siedem lat i do tego wodz pelna geba, w obecnosci tego drugiego czul sie nieswojo. Tak to odczuwal - choc teraz jakby bardziej - niemal od czasu, gdy po raz pierwszy tu zagoscil. Ten jego niepokoj mogl miec swe zrodlo w dziwnym rodowodzie Mieszkanca - w fakcie, e pochodzil on z nieznanego swiata, dysponujac przy tym przeraajacym uzbrojeniem i potega - to jednak byla tylko czesc prawdy, predzej ju Lardis wyczuwal w nim cos z prastarych mocy tego swiata (mowiac scislej, Krainy Gwiazd), a ow niepokoj w przewaajacej czesci wynikal ze swiadomosci, co upatruje sie w niego przez otwory w pozbawionej jakiegokolwiek wyrazu, zlotej masce Mieszkanca - e sa to szkarlatne, wampyrze slepia! Co, adna to tajemnica. Dobrze bowiem swiadczylo o Mieszkancu, e niczego nie ukrywal: zwlaszcza faktu, e nosi w sobie wampirze jajo - i to po ugryzieniu przez wilka! Lardis podejrzewal jednak, e ten jego uporczywy niepokoj kryje w sobie cos wiecej. Patrzyl troche z ukosa na swego gospodarza. Mial wraenie, e ukryte za maska oczy Mieszkanca widza wiecej, ni powinny, e moga nawet wejrzec czlowiekowi w dusze. Dusze Lardis, podobnie jak sumienie, mial krysztalowo czysta, myslami natomiast nieustannie cos drayl, nie podobal mu sie wiec pomysl, e Mieszkaniec moglby byc rownie zlodziejem mysli, mentalista. Zapewne wiekszosc starych Wampyrow w takim czy innym stopniu posiadala podobna moc. Mieszkaniec w koncu przemowil. -Milczysz. Glos mial mlody, ale i sedziwy wiedza, troche obcy. Bylo w nim cos szorstkiego, chrapliwosc fizycznego bolu. Oparzenia Mieszkanca, skryte pod szata, jeszcze sie nie zagoily. Nie do konca. Lardis niezgrabnie wzruszyl ramionami, nie mogl zebrac mysli. -Poslales po mnie. Przyszedlem poznac twe potrzeby. -Moje potrzeby? - Mieszkaniec w odpowiedzi rownie wzruszyl ramionami. - Sam nie wiem, jak je nazwac! Na te chwile jednak sa nimi potrzeby mego ludu. Pozniej... zobaczymy. Lardis poczekal chwile, a potem... -Boje sie, e czekaja nas zmiany - oznajmil Mieszkaniec westchnawszy. - Trzeba omowic pare spraw. Chodzi o moja matke, mojego ojca i o mnie. O ciebie i o twoj lud. O ogrod i jego przyszlosc. Jesli sie jakas rysuje. Lardis wcia czekal. -Ogrod zrobil ju swoje - ciagnal Mieszkaniec. - Byl domem, schronieniem, nawet twierdza oblegana przez Wampyry. Stawil opor ich arogancji, ich "niezwycieonosci". Okazalo sie, e nie sa niepokonane. Ja te nie. Nic nie jest. Ogrod pozwolil te dowiesc jednego: e choc trwaly, solidny dom bywa naraony na napasc, daje sie obronic, i to skutecznie. Jedna z kilku rzeczy dajacych Wampyrom sile byl ich zwiazek z wlasnym terytorium. Nie znioslyby rywali w swoim zasiegu. Jesli raz zawladnely jakims miejscem - wlasciwie czymkolwiek - stawalo sie ich wlasnoscia po wsze czasy, a przynajmniej dopoki byly zdolne je utrzymac. Nie dziwota; wiekszosci stworzen, ktore znalazly swoje miejsce, nie da sie latwo usunac. Tak samo rzecz wyglada z ludzmi. To dlatego obronilismy ogrod i rozgromilismy Wampyry. Umilkl. -W kraju mojego ojca - podjal po chwili - w jego swiecie mawiaja: "Moj dom moja twierdza". Mona to traktowac jako ostrzeenie: "Nie porywaj sie na mnie na mojej ziemi, bo tu ja jestem silny. Tutaj to ja jestem panem!" - Mieszkaniec ponownie zamilkl, po czym zapytal: - Rozumiesz, o czym mowie? Lardis nie do konca mial pewnosc, e zrozumial, ale niewatpliwie byl zaniepokojony. Sposob wyraania mysli przez Mieszkanca bardziej ni wszystko inne przypominal gry slowne Wampyrow! I nagle Lardis zadal sobie pytanie: Czy podczas bitwy o ogrod jego celem bylo wylacznie obronic sie przed Wampyrami... czy moe nimi zawladnac? Jesli to drugie, kim byl tutaj Lardis Lidesci ze swoim ludem? Ludzmi wolnymi... czy niewolnikami? I skoro teraz Mieszkaniec sam zapanowal nad Kraina Gwiazd, jaki uytek zrobi ze swej wladzy? Lardis wreszcie odzyskal glos. -Czy to odnosi sie do mnie? -Owszem, do ciebie i twojego ludu - odrzekl Mieszkaniec. - Cyganie walczyli za mnie i za moj ogrod. Za krew, ktora placili, zyskali umiejetnosci i wiedze, w przyszlosci wiec, jeeli bedzie trzeba, twoj lud bedzie umial sie obronic. Na razie jednak... co was moe czekac tutaj, w Krainie Gwiazd? Czym byla dla was dotad, jak nie zagroeniem? Zagroenia ju nie ma. Wracajcie wiec do Krainy Slonca, skonczcie z wloczega, pobudujcie osady i yjcie w pokoju - jak dlugo sie da. Zapracowaliscie na oddech, na swoj wlasny czas, w ktorym nabierzecie sil. Nie zapominajcie jednak: wampirze mokradla nie zniknely. Jeeli kiedys powroca Wampyry, czy to zrodzone na tych moczarach, czy... gdziekolwiek indziej, nie dajcie sie zaskoczyc. Lardis wstrzymal dech. Wypuscil teraz powietrze, niemal z glosnym westchnieniem. Choc wcia jeszcze skolowany, odczuwal ulge. Nie musial ju czuc sie winny swoich planow, tego e zdecydowal sie odejsc, odpowiadalo to bowiem radzie Mieszkanca. Jesli zas chodzilo o inne obawy co do intencji Mieszkanca, przekonal sie teraz, e byly bezpodstawne. -Przed nastepnym wschodem - powiedzial w koncu - zabiore stad ludzi. Przedtem, jesli nam pomoesz, nauczymy sie od ciebie tyle, ile zdolamy. Jesli chodzi o walke z Wampyrami, jestesmy jednej mysli. Zawsze z nimi walczylem. Jeeli wroca, znow stane do walki. Usta Mieszkanca, pod dolna krawedzia jego maski, poniej przeslonietych kosci policzkowych i nosa ukrytego pod czyms w rodzaju dzioba, drgnely w usmiechu. Pokiwal glowa i rzekl: -Tak, wiem - ale dawniej walczyliscie, wyteajac miesnie, przelewajac krew i naraajac kosci. Nastepnym razem posluycie sie "nauka". Myslisz, e nie macie o niej pojecia, ale sie mylisz. Ogladaliscie, jak dziala, wszedzie tutaj, wokol was! Tam, gdzie osiadziecie, w miastach, ktore zbudujecie, bedzie na nia dosc czasu. Dosc czasu na wszystko, bo wasza niekonczaca sie wedrowka dobiega konca! Wlasnie "nauka", czyli poznawac i rozumiec... wszystko! Co takiego? Czy wszystko to dla was za duo? No, moe i tak. Ale wy, Cyganie, jestescie zdolnym ludem: znacie sie na obrobce metali i wytwarzaniu broni, te umiejetnosci zostaly wam z czasow jeszcze przed nastaniem Wampyrow. Jeszcze tylko odrobine sie pouczyc, posiasc choc troszke wiedzy... W tym ogrodzie nie ma nic, czego nie potrafilibyscie wykonac! W calej mojej technice nie ma nic, czego nie moglibyscie odkryc i odtworzyc sami, majac tylko dosc czasu. Lardis poczul ogromne podniecenie, ale zarazem znow spochmurnial. Wyczul bowiem w tonie Mieszkanca cos jeszcze, cos ukrytego pod slowami. Jakby cos mialo sie skonczyc? - takie wlasnie wraenie sie odnosilo, sluchajac tego, co mowi Mieszkaniec. A skoro dla Cyganow wszystko dopiero mialo sie zaczac, kto dotarl ju do konca? Albo inaczej, komu wydawalo sie, e nadszedl jego kres? -Chodzi o kogo innego - wychrypial z trudem Mieszkaniec, tak natarczywie wcinajac sie w mysli Cygana, e Lardis znow zapytal siebie: Mentalista? Zlodziej mysli? Glosno zadal inne pytanie: - O ciebie, Mieszkancu? Mieszkaniec drgnal i teraz jemu przyszlo sie zastanawiac. Ten Cygan byl cwany. Czy Lardis tak wyczuwal swego rozmowce, czy tylko odpowiadal sobie na wlasne pytania? Czy dostrzegl w poparzonej twarzy Mieszkanca bol, wylowil go w jego glosie? Moe domyslil sie, e skaone sloncem cialo Mieszkanca obumiera? Co, moliwe, ale nawet tak cwanemu czlowiekowi trudno byloby odgadnac cala prawde, najglebsza prawde - e nawet w tej chwili wampir Mieszkanca przeksztalca to w ciele, co jeszcze zostalo nieskalane. Tylko w co przeksztalca? -O mnie. Lardis pokiwal glowa. -Jeeli my, Wedrowcy, my Cyganie, bo wyglada na to, e nie bedziemy ju sie tulac - jesli wiec my opuscimy ogrod, co sie stanie z toba, z twoimi trogami, z twoim ludem? Co z tymi Wedrowcami, ktorzy trafili tu wczesniej ode mnie i mojego plemienia? Co z twoja matka... a i z twoim ojcem? Co z Harrym z Krainy Piekla? Ju drugi zachod rzuca sie i mamrocze w dziwnej goraczce. Kto wie, ile czasu mu zajmie dojscie do siebie? Na koniec, choc to rownie wane, co z ogrodem? Mieszkaniec zadumal sie. -Na kada z tych spraw przyjdzie pora. Moja matka... traci sily. Widze, jak sie starzeje, choc w rzeczywistosci jest nadal mloda. W swiecie, w ktorym sie urodzila jej rowiesnice sa jeszcze w kwiecie wieku, jej jednak nie bylo to pisane. - W jego chrapliwym glosie pojawila sie teraz odrobina goryczy. - Od dnia, w ktorym spotkala mojego ojca jej los byl przesadzony, nie mial szansy pojsc normalnym torem. Nie naleala do slabych, ale nie byla te... dostatecznie silna. Byla zwyczajna, a Harry jest - byl - kims niezwyklym. A jednak jej ycie nie bylo alosne; byla nawet szczesliwa, tu w ogrodzie. Jej choroba ma to do siebie, e odcina umysl od wszystkiego, co okropne, a odetnie prawie wszystko. I teraz yje sama, zamknieta w sobie. -Nie sama - Mieszkancu! - zaprotestowal Lardis. Mieszkaniec uniosl szczupla dlon. -Wiem, wiem: moj lud dobrze sie nia opiekuje, otrzymujac w nagrode jej usmiech. Ale takie reakcje sa automatyczne: ona po prostu kieruje sie odruchem, przede wszystkim trwajac w samotnosci - ale ju niedlugo. Wkrotce dolaczy do szeregu tych, ktorzy odeszli przed nia, pnac sie stad w gore, jak wino po murze, i jak ono, przechodzac na druga strone. Bo prawda jest, e tam dalej sa jeszcze swiaty, a ja nie moge byc tak chciwy. Niech wiec tak bedzie: niech jej szczery usmiech rozjasni ogrod komus innemu. Do tego czasu zostane z nia, wraz z garstka tych, ktorzy nie zechca jej opuscic... - Na chwile przerwal. I zaraz potem: - Co do ciebie i twojego ludu, Lardisie, pewien jestem, e dobrze sie bedzie wam wiodlo w Krainie Slonca. A ja? Co, dbalem o siebie, o swoja matke i ogrod na dlugo przedtem, zanim dolaczyli do mnie pierwsi z was, Cyganow, teraz zas... mam przyjaciol innych ni trogowie i Wedrowcy. Co wiecej, nie mam ju adnych wrogow. Podniosl sie, jakby splynal z krzesla, po wampyrzemu niesamowicie, i przeszedl do okna wychodzacego na ogrod. Lardis ruszyl za nim, patrzac, jak tamten otwiera okiennice, wychyla sie nieco i podnosi glowe ku zamglonym szczytom. Z gory dobiegi ich cien skowytu, watly i ulotny, odbijajacy sie echem w powodzi ksieycowej poswiaty. Mieszkaniec, pod swa zlota maska, usmiechnal sie. -sadna krzywda nie spotka mnie ani mojego ludu - oznajmil wreszcie, gdy ucichlo wycie. - Wkrotce opuszcza mnie nawet najwierniejsi; poprosze ich, eby odeszli, a beda ju wtedy gotowi. -Ale... dlaczego chcesz osamotnienia? - Lardis mial trudnosci ze zrozumieniem jego zamiarow. - Zostaniesz tutaj, sam? -Czy zostane tutaj? Och, nie, ale od czasu do czasu bede wracal, eby porozmawiac z nia, po mojemu... -Z matka? Kiedy ju bedzie... -Tak, kiedy ju bedzie martwa. Lardisowi wydawalo sie przez chwile, e w obrzeach otworow na oczy w zlotej masce odbijaja sie czerwone blyski ognia. I ledwie poskromil nagly dreszcz. Wampyr, nim wlasnie byl Mieszkaniec - a jeszcze kryl w sobie o wiele wiecej. Bo przecie, jak jego ojciec przed nim, posiadal... moc! Mieszkaniec popatrzyl na Lardisa, poloyl blade, chude dlonie na jego szerokich ramionach i pomyslal: Dzielny to czlowiek. Dzielny i lojalny. Powinien sie mnie bac, uciekac przede mna, ale stoi twardo. Do czegokolwiek dojdzie - cokolwiek sie stanie - nie skrzywdze ani jego, ani jego ludu. Nigdy! I bylo tak, jakby Lardis go uslyszal. Opuscil go caly lek; ogrom leku, ktorego istnienia, dopoki ten go nie opuscil, prawie sobie nie uswiadamial. A przynajmniej nie przyznawal sie do tego, nawet sobie samemu. Wyprostowal sie wreszcie i sklonil glowe. -Wyglada na to, e powiedzielismy sobie wszystko - stwierdzil. - Aha, pomijajac oczywiscie twojego ojca. W odpowiedzi Mieszkaniec pokiwal glowa w zadumie, niespiesznie. -Jak sie wiec miewa? Teraz Lardis cos mruknal i bezradnie wzruszyl ramionami. -Opiekujemy sie nim, karmimy, czuwamy nad nim w goraczce - powiedzial. - Wszystko, jak zaleciles - ale nie rozumiemy jego choroby. Powiedziales, e was obu poparzyla wasza wlasna bron, te wspaniale promienie slonca, ktorymi zgladziliscie Wampyry. No, i twoje oparzenia bylo wyraznie widac, Mieszkancu, ich skutek byl natychmiastowy - to cud, e przeyles! Ale Harry z Krainy Piekla nie odniosl obraen, przynajmniej adnych nie widzialem. Mieszkaniec mial ju gotowa odpowiedz. -Mnie poparzylo po wierzchu - wyjasnil. - Sloneczny ar przysporzyl fizycznych cierpien memu cialu, a choroba mojego ojca kryje sie w jego krwi, niczym powolna trucizna, jak srebro lub kneblasch dla Wampyrow. To ona wywoluje te goraczke. Lecz gdy goraczka sie wypali, on wroci do zdrowia. Wtedy zabiore go tam, skad przybyl. I w koncu zostane tutaj sam. -I to jest to, czego pragniesz? -To jest to, co musi sie stac. - Glos Mieszkanca przeszedl w gluchy pomruk. Zaczal odwracac wzrok... nagle z tego zrezygnowal, spojrzal Cyganowi prosto w twarz. I pospiesznie, nieco moe blagalnie, powiedzial: - Lardisie, posluchaj. Ja jestem Wampyrem! Kiedy walczylem o te osade, ta walka rozbudzila cos we mnie, w mojej krwi. Wiem, e mi ufasz. Podobnie jak twoj lud, a i moj. Nie wiem jednak, jak dlugo ja sam bede mogl sobie ufac! Teraz rozumiesz? Lardis mial wraenie, e tak, i znow powrocilo wen cos z przegnanego ju leku. -Ale jak... jak zdolasz przetrwac? Podswiadomie poloyl nieco wiekszy nacisk na slowo zdolasz. Zanim doczekal sie odpowiedzi, z gor splynely ku nim echa odleglych skowytow. Mieszkaniec kilkoma dlugimi susami znalazl sie przy oknie, znow wyciagajac glowe ku szczytom, Lardisa zas zapytal: -A jak zdolaly przetrwac one, szara brac? -To sa lowcy - odparl cicho Cygan. - Czy ty take bedziesz... polowal? -Wiem, co ci przyszlo do glowy - rzekl Mieszkaniec. - I nie winie ciebie. Przeszedles ciekie czasy. A byly takimi przez Wampyry. Lecz slubuje jedno: nigdy nie zapoluje na ludzi. Lardis znow zadral, ale uwierzyl Mieszkancowi. -Jestes... stworzeniem zmiennoksztaltnym - powiedzial. - Nie bede udawal, e cie rozumiem. -Zmiennoksztaltnym, to prawda - przyznal Mieszkaniec. - Dwoch mialem ojcow, z ktorych tylko jeden byl czlowiekiem! Moje ludzkie cialo obumiera, ale czuje, jak pracuje we mnie moj wampir. On zas pamieta swego poprzedniego nosiciela i cos innego chce ulepic. To bylo cos w jego glosie... Lardis wcale sie nie bal... ale bylo tak niesamowicie... ksieyc zaolcil ogrod, a dalej czern gor, rozlupana ciemnoniebieskim klinem przeleczy. -Powinienem ju isc - rzekl Cygan, a jego zwykle tubalny glos bardziej przypominal szept. -Popatrz na moje rece - powiedzial Mieszkaniec. - Jakie sa chude, jak lapy? - Wyciagnal rece, a dlonie i przeguby wyszly poza szerokie mankiety. - W miare monosci zachowam je takimi, jakie sa teraz - jako ludzkie dlonie - eby przypominaly mi, kim bylem. - I dziwnie przekrzywiajac glowe, zerknal na Lardisa. - A take po to, ebyscie wy, ty i twoj lud, mogli mnie rozpoznac, kiedy bede... inny ni teraz. Lardis popatrzyl: dlonie Mieszkanca byly blade i szczuple, jak u dziewczecia, ale przeguby i przedramiona, na ile bylo je widac, pokrywala szara siersc! Cofajac sie ku drzwiom, Cygan syknal: - Ty, Mieszkancu? Jednym z szarych? -Kiedy, jak teraz, wolaja ze szczytow oblanych ksieycem - westchnal jego rozmowca -och!... slysze je! I wiem, e to mnie wzywaja. - Otworzyl Lardisowi drzwi i rozdygotany Cygan wyszedl w noc. -Ja... wiedzialem, oczywiscie, e masz w nich przyjaciol - powiedzial do Mieszkanca, stojacego teraz w drzwiach. - Ale... -Przyjaciol? - I znow ten szybki nich glowy Mieszkanca; w swietle ksieyca jego oczy lsnily teraz, w oczodolach maski, nie tyle czerwienia, co dzikoscia. - Nawet wiecej! Moich krewnych! A kiedy Cygan kierowal sie ju do ogrodu... -Lardisie - zawolal za nim Mieszkaniec. - Pamietaj... my nie bedziemy na was polowac. Zadbaj, byscie i wy nigdy nie dybali na mnie lub na moje plemie... Harry Keogh rzucal sie i wiercil, dreczony snami. Wczesniej te troche go dreczono. Tego, co zrobil mu jego syn, Mieszkaniec, nie daloby sie inaczej osiagnac: metafizyczny umysl Nekroskopa padl ofiara wlamania, najglebiej ukryte sejfy zostaly spladrowane, a ich wlasciciel pozbawiony swoich skarbow. Wlamywaczem byl nie kto inny, jak sam Harry Junior, zwany Mieszkancem, majacy te wkrotce zaslynac jako Harry Syn Wilka. Wlasciwie, to nic nie ukradl, jedynie zmienil kombinacje pewnych zamkow i w pewnych przejsciach pozastawial pulapki. W toku tej pracy musialo dojsc do jakiegos uszkodzenia "strukturalnego" i to ono, choc ograniczone przez niego do minimum stanowilo rzeczywista przyczyne "goraczki" jego ojca. Nie tyle wiec chodzilo o to, e zatruta zostala krew Harry'ego Keogha, a o zuboenie jego psychiki. Harry'emu snilo sie zakazane Kontinuum Mobiusa. Zlapany przez jego nurt, dryfowal bezcelowo jak statek bez agla i steru, przesiakniety woda kadlub kolysal sie i wolno sunal, nekany przez matematyczne fale i algebraiczne wiry, poprzez ciesniny Czystej Liczby, sam pozbawiony zdolnosci liczenia. I w pierwotnym mroku tego miejsca poza i pomiedzy obszarami, ktore wolno bylo znac ludziom, uswiadamial sobie istnienie tysiaca zaryglowanych drzwi, dryfujacych wraz z nim, wokol niego, nawet przez niego na wskros, z ktorych kade krylo tajemnice, na zawsze przed nim zamknieta. Utracil bowiem zdolnosc ukladania rownan Mobiusa, sluacych mu dotad za klucze. Owszem, byly tu drzwi, wiodace w inne miejsca, a nawet w inne czasy, ale bez kluczy do nich bezmiar Kontinuum Mobiusa rownie dobrze mogl zostac nazwany waskim lochem... albo najglebsza komora jakiegos zapadlego grobowca faraona, po wieki gdzies posrod bezdroy Doliny Krolow. Tego rodzaju barwne skojarzenia powracaly cyklicznie i sie zmienialy, jak to zawsze bywa z materia snow. Mysli wywolywaly nowe wizje, gdy sedno snu Harry'ego obrastalo w motywy rodem z Egiptu. To dlatego w chwile pozniej zapytal siebie: Drzwi? Ale jesli te miriady dziwnie dryfujacych ksztaltow to sa drzwi, czemu tak bardzo przypominaja sarkofagi? Sarkofagi, grobowce, trumny; teraz wszystkie byly ze szkla, pozwalaly do siebie zagladac. A ten caly bezlik tysiecy umarlych, ogromna wiekszosc, widzial, co dzieje sie na zewnatrz! Widzieli Harry'ego bezradnie przeplywajacego kolo nich i zaraz zaczeli go wolac. Widzial ruch ich ust. Wykrzywiajace sie i klapiace szczeki czaszek, pekanie skory zmumifikowanych twarzy na skutek nienaturalnego napiecia, narzuconego znieruchomialym, martwym tkankom. Tlukli koscianymi palcami w szklane wieka trumien, gapili sie na niego pustymi oczodolami, machali mu dlonmi ze zdjec rentgenowskich. Nieprzebrane tlumy jego umarlych przyjaciol; zwracali sie do niego jak dawniej, wypytywali, blagali o nowiny, o strzepy informacji, o te czy inna przysluge. Ale byly Nekroskop nie slyszal ich i nawet nie smial sluchac, wiedzial te, e nie moe nawet sprobowac im odpowiedziec. Och, Harry nigdy nie bal sie umarlych, ale lekal sie, prawie panicznie, podejmowanych przez nich prob nawiazania kontaktu z nim samym. Odebrano mu bowiem dar mowy umarlych, tak jak pozbawiono znajomosci najbardziej podstawowych liczb. Co gorsza, nie uniknalby kary: takiego bolu, e szybko moglby sam skonczyc w takiej skrzynce! W darze dla nich mogl tylko pokrecic przeczaco glowa (a i to uwaal za ryzykowne), gdy tak nioslo go bezwladnie tam, gdzie kiedys eglowal, ju nie jako pana, lecz wieznia Kontinuum Mobiusa. Nawet nie powinno mnie tutaj byc, powiedzial sobie. Skad sie tu wzialem? Jak sie wydostane? I jakby Ktos mu odpowiedzial, zobaczyl bowiem, e trumny znow staly sie drzwiami, z ktorych jedne otwarly sie na wprost niego. Nie stawiajac oporu (nie bylby w stanie), ulegal przyciaganiu przez inne miejsce, inny czas. Wciagany w czas sam w sobie, ale biegnacy wstecz! I tak Harry zaczal wpadac we wlasna przeszlosc. Nabierajac predkosci coraz bardziej cofal sie w czasie, niby nic nawijana na szpulke. W samej rzeczy, patrzyl jak jego wlasna blekitna nic ycia - ni mniej, ni wiecej, tylko bieg i ciaglosc jego czterowymiarowej egzystencji od narodzin po grob - strumieniem wplywala w niego, w miare jak przemierzal kolejne lata ju przeyte. I wtedy przyszlo mu do glowy: Wracam do swoich poczatkow. Bede musial to wszystko przeyc - wszystko to zrobic, wszystko przecierpiec - po raz kolejny! Tego bylo za wiele. Tym ronil sie koszmar od zwyklego snu. I Harry Keogh obudzil sie...Zlany potem, wolajac: - Nie! -Przestan! - powiedziala natychmiast, glosem prawie tak niepewnym i przepojonym strachem, jak jego wlasny, lecz nie tak chrapliwym. - To mnie boli. -Brenda! - wychrypial Harry, niemal wyplakal jej imie, jednoczesnie powatpiewajac czy to do niej naley, chocia wcia jeszcze mial nadzieje. Modlil sie, eby to wszystko bylo snem - nie tylko ta czesc, lecz calosc, doslownie wszystko - i chwile pozniej pojal, e tak nie jest. Nie, gdy jej zuchwale piersi, do ktorych nagle i odruchowo przycisnela jego twarz, nie pasowaly do Brendy; nie pachniala jak Brenda, a poza tym przypomnial sobie teraz, e ta Brenda, ktora wolal, yla cale mnostwo lat temu i w calkiem innym swiecie. -Brenda? - powtorzyla z matowym, cyganskim akcentem, gdy rozluznil uscisk, w ktorym zamknal jej ramiona, i opadl na przepocone loe. - Miales jakis sen, Harry Rodzicielu? - nachylila sie nad nim, podtrzymala jego glowe chlodna dlonia, przetarla czolo. -Sen? - Podniosl wzrok na nia, probowal go skupic. Nie bylo latwo; czul sie slaby jak kocie, wypruty. To ostatnie slowo - w polaczeniu z tym, jak go nazwala, Rodzicielem - uruchomilo pamiec. Nie, nie wypruty, tylko wyzuty. Okradziony. Przez wlasnego syna, przez Mieszkanca. I nic tu nie bylo snem, chyba e ta koncowka. A i ona byla tak bardzo rzeczywista, e nie widzial ronicy. Odwrocil glowe, rozejrzal sie po malej izdebce z kamienia, bielonej i oswietlonej swiatlem elektrycznym. Surowa chata, niewiele wiecej ni jaskinia. Ale dla niektorych, luksus. Zwlaszcza dla Wedrowcow, ktorzy przed czasami Mieszkanca i jego ogrodu nie mieli pojecia o solidnych domach. W etosie Harry'ego pojawila sie gorycz, podobna lepkiemu nalotowi w jego ustach, ledwie wymamrotal: - Kraina Gwiazd? Potwierdzila. -Tak, Kraina Gwiazd, ogrod. A twoja goraczka spada. - Usmiechnela sie do niego. - Wydobrzejesz. -Moja... goraczka? - Wrocil wzrokiem do jej twarzy. Wygladala naprawde uroczo w tym miekkim i niepewnym oltawym swietle lampy; wiekszosc energii elektrycznej z generatorow Mieszkanca szla na szklarnie. -Tak, moja goraczka - powtorzyl z przekasem Harry. sadna tam goraczka, dobrze o tym wiedzial. To tylko rozwalony umysl, stopniowo skladajacy sie w calosc. - Od jak dawna tu lee? -Drugi zachod - odpowiedziala. Wyjela reke spod jego glowy, zastapila ja zwojem futra, udajacym poduszke. Potem wstala ze stolka i oznajmila: -Ugotuje ci zupe. Jak ju zjesz, trzeba bedzie powiedziec Mieszkancowi, e... -Nie! - ucial, wyraznie zaniepokojony. - Nie... jeszcze nie teraz. Jeszcze nie trzeba mu mowic. Musze miec troche czasu dla siebie, uporzadkowac mysli. Ona zas zaczela sie zastanawiac. Boi sie swojego syna? To moze i my wszyscy powinnismy. Harry przygladal sie jej, gdy tak stala, patrzyl na mars na jej urodziwej, teraz nieco zatroskanej, twarzy. Niewysoka, calkiem ksztaltna, miala ciemne, lekko skosne oczy, nos maly jak na Cyganke i lsniace czarne wlosy, opadajace na ramiona. Zmyslowa jak wszyscy z jej rasy -okryta miekka, wyprawiona skora - nawet nieruchoma miala w sobie jakas zwierzecosc, gibkosc, mnostwo namietnosci. Wcia jeszcze ze zmarszczonymi brwiami, podeszla do paleniska wbudowanego w naturalna skale, stanowiaca wewnetrzna sciane izby, i powiesila na trojnogu przygotowany zawczasu kociolek. Rozgrzebawszy wegielki, by rozpalic w nich ycie, swiadoma, e oczy Harry'ego sledza kady jej ruch, powiedziala w koncu: -Ale polecenia Mieszkanca mowily wyraznie: lud Lardisa ma sie jak najlepiej o ciebie troszczyc do czasu, a wydobrzejesz, a potem - niezwlocznie - dac mu znac. -Troska wymaga, by mi nie przeszkadzac. - Umysl Harry'ego pracowal ju troche sprawniej. - Nie wolno mnie denerwowac. Nie moesz... nie moesz sie ze mna spierac. Cale to myslenie, tyle slow, to byl ogromny wysilek. Zmeczony, osunal sie na poslanie, czujac, e tylko w polowie jest tutaj. I wiedzial, skad to wraenie: rzeczywiscie byl tu tylko w polowie. Utracil, odebrano mu, czesc jego zmyslow - niemal jak zmysl smaku i dotyku. Byl odretwialy, a ycie pozbawione uroku. Cyganka usmiechnela sie i powoli pokrecila glowa, jakby ostre slowa Harry'ego potwierdzily cos niewypowiedzianego. -Uparty jestes - wyjawila swe mysli. - Wszyscy jestescie tacy sami, piekielnicy, dzicy i uparci. Zekintha, zwana Zek, i Jazz Simmons, oni te tacy byli. Gdyby tylko zostali tu dluej. Ich goraca krew - ich dzieci - Wedrowcy z radoscia by powitali. Wzmocnilaby nas. - Tak brzmialy cyganskie wyrazy uznania. -Cyganska krew jest wystarczajaco goraca - odparl Harry, rownie dajac wyraz uznaniu. - No, wiec... doniesiesz, e sie ocknalem? I jak sie, wlasciwie, nazywasz? -Jestem Nana Kiklu - odpowiedziala, zbliajac sie, by usiasc przy nim, jak przedtem. - I nie, nie doniose o twoim przebudzeniu. Jeszcze nie teraz. -Dopiero rano? O wschodzie? Przekrzywila glowe. -To dlugi czas. Uplynela polowa nocy. Zanim slonce wstanie, zajmowac sie toba beda i inni ktorzy na pewno zobacza, e wydobrzales. -Nie, jesli bede spal - stwierdzil Harry. -Moe nie... - Widziala ju, jak bardzo to dla niego wane i podjela decyzje. - Ja bede miala ostatnia zmiane - powiedziala z namyslem. - Jesli do mojego powrotu nie odkryja, e doszedles do siebie, zaczekamy na nadejscie dnia. Harry powstrzymal westchnienie ulgi, usiadl wygodniej na loku. Nie potrzebowalby tego czasu, ale nie chcial przenosic sie do swojego swiata, bedac jeszcze w... stanie szoku? Powiedzial wiec: - Dosc uczciwie. - I dodal z podziwem: - Twoj meczyzna to szczesciarz, Nano Kiklu. Jego kobieta jest i zgodna, i urocza. -Dziekuje - odparla natychmiast - jesli jednak chodzi o mojego meczyzne, niestety, nie jest tak. - W jej glosie pojawila sie jakas tesknota, jakby pustka, a na twarzy smutek. - Moj meczyzna nie mial... tyle szczescia - wyjasnila. - Podczas bitwy o ogrod rekawica lorda Belatha, unurzana w truciznie, rozciela do kosci ramie Hzaka. Modlilam sie, eby przeyl. I przeyl - szesc wschodow. Teraz Harry Keogh westchnal, a raczej jeknal, i odwrocil wzrok, ale nie na tyle szybko, by nie dostrzegla w nim wspolczucia i alu. Kiedys - choc te czasy ju minely - moglby nawiazac kontakt ze Hzakiem Kiklu i ucieszyc go, e po Wampyrach nie pozostal slad. Tylko e umarli znajdowali sie ju poza zasiegiem Harry'ego, bylego Nekroskopa. -Wszystko przemija - powiedziala dzielnie. - A teraz... dasz rade usiasc? Mam dla ciebie zupe z kawalkami delikatnego miesa. Przez te wszystkie godziny, ktore tu przeleales, twoja krew zrobila sie tak rzadka, jak woda. To ja wzmocni. Przyniosla zupe i chleb. Harry poczul nagle zmeczenie, ale i glod. Kiedy jadl, Nana Kiklu przygladala mu sie z niemym uznaniem. Podobalo sie jej, jak palaszowal przygotowana przez nia strawe, ale podobal sie jej rownie... on sam. Pod posciela krylo sie cialo lowcy, czlowieka walki, rownie muskularnego, jak niegdys Hzak, tylko bladego i calkiem do niego niepodobnego. Oczywiscie, e byl inny, pochodzil przecie z legendarnych Krain Piekielnych! Chocia... nie do konca inny. Myla go od stop do glow, wiedziala wiec, e nie tak bardzo sie roni. I taki przystojny! Wysoki, a zarazem gibki w biodrach. A take silny, taki byl przed choroba, i taki znow bedzie. Nana nie znala pojecia "atleta", mogla jednak wyobrazic sobie Harry'ego scigajacego dzika swinie i rzucajacego oszczepem; napiecie jego miesni, przymruenie jego dziwnych, miodowych oczu. Potrafila sobie go wyobrazic... robiacego rone rzeczy. A te faliste smugi siwizny w brunatnej czuprynie; wydawalo sie malo prawdopodobne, eby wiazaly sie z wiekiem. Harry Rodziciel zdawal sie... yc poza czasem? Kiedy uslyszala, co mamrotal w goraczce, najbardziej ze wszystkiego pasowalo to do niewinnego chlopiecia; wlasciwie to jego cialo sprawialo wraenie starszego ni umysl! Nana nie mogla tego wiedziec, ale ta ostatnia mysla trafila w sedno. Czemu wiec siwieje? Czy to skutek posiadania wielkiej uczonosci, plynacej z niej madrosci, brzemie ogromnej wiedzy? A jesli wiedzy, to o jakich niepojetych sprawach? Snujac te rozwaania, rownie blisza byla prawdy, ni mogla przypuszczac. W tej jednak kwestii pozostawalo jej tylko wzruszyc ramionami, co i tak musialo zostac niezauwaone. Po co sie silic, aby to zrozumiec? Byl przecie z Piekla rodem. Najprawdopodobniej wiec, i tak niczego by sie nie dowiedziala, ani niczego nie zrozumiala. Harry zasnal, niemal przelykajac ostatnia lyke zupy, a pol godziny pozniej Nana Kiklu przekazala swe obowiazki innej, znacznie starszej kobiecie. Wierna danemu slowu, nie powiedziala nic o czesciowym powrocie do zdrowia jej podopiecznego. Harry obudzil sie pod koniec szesciogodzinnej zmiany, ujrzal stara Cyganke, kiwajaca sie na stolku, zamknal oczy i zaczal jeczec, dopoki sie nie ocknela. Potem sie troche rzucal, dosc jednak niemrawo, by ja przekonac, e jeszcze goraczkuje. Kiedy sie uspokoil, nakarmila go zupa, gruchajac do niego, a znow usnal. Szesc godzin pozniej powtorzyl ten sam fortel wobec trzeciej Cyganki, ale tym razem nie udalo mu sie ukryc raptownego polepszenia kondycji. Uratowalo go jedynie szybkie pojawienie sie Nany Kiklu. -Wyglada dobrze - powiadomila Nane owa nieznana mu cyganska pielegniarka, kiedy tamta pozostawila za soba dluga noc, typowa dla Krainy Gwiazd, i zrzucila z ramion swe ciekie futro. - Goraczka ustepuje; zeszly ju poty, a zupy zjadl za dwoch. Mysle, e niedlugo sie obudzi. Powinnysmy zawiadomic Mieszkanca. Harry, udajac sen, uslyszal odpowiedz Nany. -Nie przesadzajmy z pospiechem. Mieszkaniec odpoczywa. Wschod ju za piec godzin, a o swicie bedzie dosc czasu. Nie martw sie, wszystkiego dopilnuje. -Jak chcesz - odparla tamta i wyszla. Harry myslal glownie przez sen, przewanie dosc krzepiacy, a take w trakcie marzen sennych, ju nie tak sprzyjajacych. Byl swiadomy, e jego syn wyprawi go z tego swiata do ich rodzimego: tam zostawi, i e on sam stanie sie znow czlowiekiem wolnym. Ale tylko czlowiekiem, ju nie Nekroskopem i tego nie da sie uniknac. Ani troche go to nie cieszylo, nie widzial jednak wyboru. Na jakis czas jednak chyba wypalila sie w nim cala frustracja, tyle, e... podejrzewal, i powroci. Owszem, dopoki w jego umysle beda pozamykane izby - dopoki bedzie pamietal Kontinuum Mobiusa i miriady umarlych przyjaciol - zawsze bedzie powracac. A jednak, patrzac na nachylajaca sie nad nim Nane Kiklu, przygladajac sie jej przymknietymi w trzech czwartych oczyma, stwierdzil, e przypominaja mu sie inne, bardziej trywialne sprawy. Sprawy bardzo swojskie, wrecz przyjemne; a jednak nie z tej ziemi, a ju z pewnoscia nie wprawiajace w grobowy nastroj. Nana Kiklu bowiem budzila calkiem inne skojarzenia. Byla pelna ycia. Pamietal, jak jej piersi dotykaly jego twarzy, gdy go przytulala. I wtedy pojal, dlaczego wcia udaje sen; eby obserwowac, jak ona obserwuje jego. Chcial zastanowic sie nad wyrazem jej twarzy i sprawdzic, czy zdola wyczuc w niej to, co odczuwal w sobie. Od bardzo dlugiego czasu nie byl z kobieta. Kiedy Nana usiadla przy nim, wtopil sie w jej cien, czujac, jak go pociaga. Kaftan z miekkiej skory miala u gory rozpiety; kiedy nachylila sie nad nim, by wygladzic poduszke, czesciowo odslonily sie kraglosci jej prenych piersi. Wystarczylo odrobine podniesc rece, a poznalby ich ciear. Nie latwo bylo sie temu oprzec. I zapanowac nad oddechem. Lekko przekrzywila glowe, zmruyla oczy, zgromila go wzrokiem. Z tych oczu jednak, podobnie jak z jej mysli, nie wszystko mona bylo wyczytac. Zauwayla, jak podnosi sie i opada jego piers; odrobine... nieregularnie? Oboje, i Cyganka, i Harry, wzajemnie probowali teraz przeniknac swe mysli. Jak tylko poczul, e musi jej dotknac, poruszyla sie, wstala, podeszla do drzwi - i zasunela rygiel. Harry zas pojal, jak to w podobnych sytuacjach bywa, co teraz nastapi, a take uswiadomil sobie, e pragnie by to nastapilo. Wrocila, kolyszac hipnotycznie swymi cyganskimi biodrami i ponownie usiadla. Ale gdy poprawiala koc, jej dlon zbladzila pod nim, odnalazla nagie udo. Harry'emu zaparto dech, zamarl zaszokowany jej dotknieciem i z miejsca utwierdzil sie w swych domniemaniach. Smiech miala cichy i gardlowy. -Myslalam, e goraczka troche ci spadla. Akurat, goracy jestes jak nigdy. Goracy - i twardy... Jego meskosc, i tak ju wypreona, urosla jeszcze bardziej w uscisku jej cudownie ruchomej dloni, pulsujac niby rozkolatane serce. A w koncu wysapal: - Nie! Zaczekaj! Nana, nie stracmy tego! Jego drace dlonie znalazly guziki kaftana i uwolnily piersi. Kiedy je piescil i calowal, pobudzajac do ycia brazowe sutki, calkiem pozbyla sie odzienia i osunela na jego poslanie. -Napelnij mnie, Harry Rodzicielu. O wiele za dlugo skazani bylismy oboje na pustke i bol. Nie jestem pewna, skad wzial sie twoj bol, ale to moe pomoc go wyleczyc. Nie odpowiedzial, znalazl brame wiodaca w jej cialo i wtargnal w nia. Tu potem, na ulamek chwili, wycofal sie, dyszac: -Nie moge... nie wolno mi... do cholery, zajdziesz w ciae! -Nie. - Pokrecila glowa, przetoczyla sie na gore i opadla na niego powoli i cieko, usidlila go gleboko w swym rozpalonym wnetrzu, a jego twarz pod jedwabista zaslona wlosow. Powoli wprawiwszy w ruch cale swoje cialo, podczas gdy rozkolysane piersi wabily jego wzrok, zamruczala: -Nie moge... miec dzieci. - Sklamala; dobrze wiedziala, e to z nasieniem Hzaka byl problem. A Nana zawsze chciala miec dziecko - czemu wiec nie z Harrym? Harry poczul, e w nim wzbiera, gwaltownie potrzasnal glowa. -Nana, nie powstrzymam! -Nie probuj - powiedziala i zaraz poczula, jak sie szarpnal, eksplodujac w niej. Te przedluajace sie wybuchy zdawaly sie nie miec konca, ledwie mogly ugasic rozognione lono. -Za szybko - wyjeczal, zly na siebie. - Za szybko, cholera! -Tak - wymamrotala, przygarniajac go do piersi, pokrywajac pocalunkami. - Za szybko. Tyle, e ten raz byl dla ciebie. Nastepny bedzie dla mnie i potrwa dluej. Potrwal dluej. Kolejny rownie... O brzasku, zanim wstalo slonce, Nana wymknela sie z loka Harry'ego, ubrala, poszla do Mieszkanca i powiadomila go, e jego ojciec ju nie goraczkuje. Opuszczajac tego, ktory na kilka krotkich godzin zostal jej kochankiem, widziala, jak spi wyczerpany, pograony w kamiennym snie, i jakos wiedziala, e wiecej ju go nie zobaczy. Wiedziala te jednak, e dal jej wiecej ni cieplo, ktore wcia czula w sobie. II Cztery lata pozniej.Dom Lardisa Lidesci stal na wzniesieniu, nieco nad Siedliskiem, gdzie trawiaste, niewysokie, choc strome wzgorza piely sie ku skalnym nawisom i niedostepnym, pokrytym lasem gorom. Lubil siadywac przed tym domem o zachodzie, by lapac ostatnie promienie slonca; podobnie przed samym wschodem, obserwujac, jak ono wstaje. Niepojete byloby to jeszcze cztery krotkie lata temu (dwiescie dni, czy te cykli zloonych ze wschodu i zachodu), a i teraz wymagalo nerwow; tak sobie wstac i wyjsc, bezpiecznie i smialo, choc nie wstala jeszcze opiekuncza gwiazda. Dziwnie te bylo yc wcia w jednym miejscu, w swoim domu; chocia ostatnimi czasy tak wlasnie yli niemal wszyscy Cyganie - a na pewno wiekszosc dostatniej - coraz to wiekszej gromady Lardisa. Cyganie Lidesci: lud Lardisa. O, bylo wcia jeszcze kilka rodow preferujacych wedrowke krytymi skora wozami po szlakach doliny, a i takie, ktore z miejsca na miejsce wlokly swoj skapy dobytek na tragach, nie godzac sie odpoczac, odpreyc sie, radowac faktem, e grozba Wampyrow odeszla w przeszlosc. Wiekszosc jednak ju osiadla na stale lub wlasnie sie osiedlala, natomiast inne plemiona, klany i gromady Wedrowcow szly w ich slady, budujac wlasne osady na skraju lasow, od wschodu po zachod, wzdlu lancucha gor. Chata Lardisa wzorowana byla na domu Mieszkanca, stojacym niegdys w Krainie Gwiazd. Zapewniala dach nad glowa Lardisowi, jego onie Lissie, jak rownie ich synkowi Jasonowi -ktoremu imie to nadal ojciec na czesc kogos, kogo ogromnie podziwial - a stala o mile na wschod od Skalnego Schronienia. Lardis sam wybral to miejsce, postawil dom, znalazl sobie one i tu osiadl, a wszystko to w owym okresie dwudziestu czterech wedrowek slonca po niebosklonie, liczac bezposrednio od dnia, w ktorym Mieszkaniec (przez jednych teraz zwany "odmiencem", przez innych zas Harrym Synem Wilka), nakazal Cyganom opuscic ogrod w Krainie Gwiazd. A za przykladem Lardisa, ktory w trudzie budowal dom, tu u podnoa gor, poszedl jego lud, karczujac drzewa i dajac poczatek Siedlisku. A skoro byla to dla jego ludu pierwsza taka osada po przeszlo dwoch tysiacach lat tulaczki, Lardis uwaalby te prosta nazwe za najodpowiedniejsza - gdyby nie wysoki, solidny ostrokol ktorym Cyganie uznali za stosowne otoczyc swe domy. Z uwagi na biegnaca wzdlu niego galeryjke, wieyczki stranicze i rozmaite systemy obronne... wlasciwszym mianem bylaby moe "Twierdza"! Ale pamiec o ciekich czasach nie latwo zamiera, zas u Cyganow lek przed wampyrzym terrorem i wladztwem byl wrecz instynktowny i odwieczny. Wlasnie, Wampyry! Siedzac tak o bladym, niepewnym jeszcze swicie, splywajacym na Kraine Slonca, i przypatrujac sie z gory Siedlisku - z jego ogrodkami i zagrodami, z siwymi spiralami dymu idacymi z kamiennych kominow, pierwsza oznaka tloku na ciasnych uliczkach - Lardis zastanawial sie, czy Wampyry jeszcze kiedys wroca. Co, moliwe, stanowily bowiem cos w rodzaju powtarzajacego sie koszmaru, ktory nie do konca dajac sie wymazac z pamieci, atakuje na nowo, niespodziewanie, odrodzony noca. Mial tylko nadzieje, e nie nastapi to za jego czasow. Oby nie za jego czasow, ani za czasow malego Jasona. I nie nastapi, jesli od niego bedzie to zalealo. A jednak... doniesiono mu, e wampirze mokradla znow oyly. Zwierzeta, a take ludzie, nieswiadomi i zdani tylko na siebie, szukali tam wodopoju, po czym wracali, bedac czyms wiecej ni zwierzetami i czyms mniej ni ludzmi. A moe wiecej ni ludzmi, zaley jak patrzec, czy z punktu widzenia czlowieka, czy tego drugiego. Niemoliwym, a zatem i bezcelowym - nie mowiac o tym, e ogromie niebezpiecznym - byloby podjac jakakolwiek probe objecia kwarantanna, przeczesania lub kontrolowania owych rozleglych bagnisk, rozciagajacych sie na zachod od lancucha gor, owych grzezawisk kipiacych zlem. Pozostawaly niezbadane, nie ujeto ich na adnej mapie; nikt te w pelni nie pojmowal natury wampirzej zarazy, tej plagi, przemiany. Jak zatem utrzymac w karbach takie zagroenie? Cyganie Lidesci robili, co mogli. Plan Lardisa byl prosty i jak dotad, chyba sie sprawdzal. Na zachod od grzebieniastej sciany gor, gdzie granie spadaly w dol, przechodzac w zwaliska skalne, pagorki i rumosze, u podnoa gor stopniowo ustepujace podmoklym nizinom, tam wlasnie zaczynaly sie owe bagna. Karmione spadajacymi z gor strumieniami, bagna te przez cale dlugie i parne wschody hodowaly w sobie groze, by uwalniac ja w bulgotliwe, spowite mgla noce. Co najmniej jedno plemie trogow z Krainy Gwiazd, zamieszkujace glebokie jaskinie na zachod od niegdysiejszego ogrodu Mieszkanca, dosc dobrze znalo to zagroenie; nieustannie wypatrywali wszelkich podejrzanych stworzen, opuszczajacych tamte obszary. A skoro wszystkie byly podejrzane, unicestwiali je, jak tylko mogli. Wilk, koziol, czlowiek - bez ronicy - jesli tylko wytoczyl sie lub wykradl z cuchnacego, przesyconego wilgocia, mroku na terytorium trogow, los jego byl przesadzony. Lardis wzial przyklad z tych trogow. Sto czterdziesci mil na zachod od Siedliska, gdzie gory byly lagodniejsze, a zielony pas Krainy Slonca, porosniety tu rzadkim lasem, zweal sie na ksztalt szyjki butelki, tam wlasnie od zawsze przebiegala nakreslona przez Cyganow granica. W czasach gdy wszystkie dni Lardisa uplywaly na wedrowce, nigdy nie pozwolil swemu szczepowi przekroczyc tej linii; ani on, ani aden inny ze znanych mu wodzow. Jesli nie liczyc garstki samotnikow - wloczegow trzymajacych sie zawsze z dala od innych, moe dla bezpieczenstwa ciala i duszy - jesli wiec ich nie liczyc, a take rzadko spotykanych rodzin koczowniczych, ziemie po drugiej stronie granicy nie byly znane ludziom, pozostawaly niezbadane. Co do samej granicy zas, teraz byla strzeona. I to nieustannie. Na zachod od Siedliska lealy dwie dobrze ju prosperujace osady Cyganow: Gmina Mirlu, odlegla zaledwie o dwadziescia mil, i trzy razy dalej Skarpa Tireniego. Ochotnicy ze wszystkich trzech "miast" na zmiane strzegli wampirzej granicy. Nawet teraz dwa tuziny Cyganow Lidesci przebywaly z dala od domu, o caly dzien marszu na zachod. Pozostana tam przez cztery dlugie dni - i cztery pelne napiecia, niesamowite noce - a zmienia ich Cyganie Mirlu. Potem przyjdzie pora na druyne ze Skarpy Tireniego, i tak dalej. Tym to sposobem, podobnie jak trogowie z Krainy Gwiazd wypatrywali intruzow na swoich ziemiach, tak i Cyganie czuwali nad Kraina Slonca. Tyle tylko mona bylo zrobic; Lardis uzgodnil wszystkie procedury z Antonem Mirlu i Yannim Tirenim; Cyganom Lidesci - ktorzy osiedlili sie najdalej od granicy i przez to musieli najdluej wedrowac, by dopelnic swej powinnosci - na pozor przypadlo w udziale to, co najciesze. Z drugiej strony przecie mieszkali najdalej... nie do tego stopnia jednak, by Lardis nie mogl trzymac reki na pulsie. Nie, musial przecie miec dobry wywiad, na bieaco otrzymywac informacje, gdzie i kiedy pojawiaja sie lub atakuja wampiry... Skulony na krzesle w swym ogrodku, gorujacym nad Siedliskiem, Lardis w kolko roztrzasal wszystkie te sprawy, rozpamietujac, co ju bylo, i zastanawiajac sie, co jeszcze nastapi; a nagle, poczuwszy chlod, postawil kolnierz kurty. Nie eby mialo go to rozgrzac, ten chlod nosil w duszy -najprawdopodobniej. Parsknal i ze zloscia wzruszyl ramionami. Czasami przeklinal to, e w jego ylach plynie krew jasnowidza; mowila mu wiele i ostrzegala, to fakt, nigdy jednak nie ujawniala dostatecznie wiele, a ostrzeenia czasem przychodzily za pozno. Rzadka mgla stopniowo (i w calkiem naturalny sposob) unosila sie nad ziemia, nad strumieniami i rzekami, przeplywala przez lasy i zbierala sie w dolinach. Palisada Siedliska ju niemal calkiem utonela w tej szarosci. Lardis nie bardzo przejmowal sie mglami; widzial w yciu za wiele takich, ktore nie mialy nic wspolnego z natura; jego skora pamietala jeszcze ich wilgotny dotyk, pamietal, co je rodzilo i co, a za czesto, rodzily one same. Ale ta tutaj... ...Zmruyl ciemne cyganskie oczy i tylko sie skrzywil. Znajac jej zrodlo, mogl sobie na to pozwolic, bo to po prostu byl brzask. Ju niedlugo to wspaniale, pracowite slonce wyjrzy zza odleglych rozpalonych pustkowi, skapie w swoim blasku skarlowaciale krzaki, krwawniki, stepy i przeczesze lasy, a wreszcie jego zlote promienie rozswietla Siedlisko i same gory. Pora slonca, tu za progiem! Ziemia ju to wiedziala, budzila sie, wypuszczala mglisty oddech, budzac jednako ptaki i zwierzeta, a w jasniejacych rzekach a migotalo od pstragow. Tak, wschod... I wraz z ta mysla wywietrzaly ukradkiem z glowy Lardisa wszelkie zle wroby i wytwory wyobrazni. Przynajmniej na jakis czas... -Hej tam! Jakis krzyk wdarl sie w Lardisowa zadume, poderwal go z krzesla. Stanawszy przed ogrodem i patrzac w dol zygzakowatych schodkow z kamieni, ktore osadzil w najbardziej stromej czesci stoku, Lardis zobaczyl dwoje calkiem do siebie niepodobnych ludzi, pnacych sie ku niemu, o stopach tonacych w mlecznobialym kobiercu przygruntowej mgly. Jedna z tych osob, ta, ktorej znajomy glos zwrocil jego uwage, byla Nana Kiklu. Druga - plci meskiej, sekata i cokolwiek pomarszczona - byl Jasef Karis, mentalista, czy te "zlodziej mysli", jak nazywala go wiekszosc ludzi, choc bylo to dosc niegrzeczne miano. Och, ten stary Cygan, gdyby tylko zechcial, wlazlby w kada glowe i wykradl z niej mysli! To jednak nie lealo w jego naturze. Zazwyczaj nikomu nie szkodzil tym swoim talentem, a nawet uywal go z korzyscia dla calego plemienia. Jesli zas chodzilo o Nane: jej ma umarl tu po bitwie o ogrod Mieszkanca, ktora nastapila niedlugo po piekielnej jatce w Skalnym Schronieniu. A Lardis pamietal to wszystko a za dobrze... Wtedy to wampyrzy lord Szaitis najechal Kraine Slonca w poszukiwaniu Zekinthy Foener i Jazza Simmonsa z Krainy Piekla. Wlasciwie, to Zek i Jazz oboje przybyli z Krainy Piekla, ale choc Lardis kade z nich z osobna darzyl podziwem, o wiele milsza byla mu pamiec o Zek. Chocia nie sposob byloby wziac ja za Cyganke (przecie nie z taka cera, jak blysk slonca?), niewatpliwie miala w sobie cos cyganskiego. Mimo i nigdy w aden sposob nie zachecala Lardisa, ywil wtedy jakies nadzieje. Moe, gdyby sprawy uloyly sie inaczej... ale sie nie uloyly. Zek odeszla, wrocila do swojego swiata. Zreszta Lardis mial Lisse i Jasona, i oboje kochal. Ponownie uporzadkowal teraz bieg swych mysli. Po rzezi w Skalnym Schronieniu i okresie spedzonym w ogrodzie Mieszkanca, kiedy ju plemie wrocilo do Krainy Slonca, by zbudowac Siedlisko, Nanie powierzono opieke nad starym Jasefem, bo u Cyganow nie bylo miejsca dla nierobow. Po prawdzie, gdyby wszystko bylo jak za dawnych czasow, Nana mialaby obowiazek znalezc sobie kolejnego mea. A co do starca, to niewatpliwie dawno temu przyszedlby ju dzien, ktory zabralby mentaliste. Postepujace obumieranie mozgu, kruchosc kosci i zwapnienie yl na pewno by do tej pory poloyly kres jego yciu, gdyby Jasef podczas jakiegos koszmarnego najazdu z Krainy Gwiazd - nie majac ani dosc rozumu, eby sie ukryc, ani tak duej zwinnosci, by uciec - skonczyl jako strawa w brzuchu hybrydycznego potwora, wojownika Wampyrow. Tyle, e... tak to wygladalo wowczas, ale wszystko potoczylo sie inaczej. Lardis szedl wiec na spotkanie wspinajacej sie ku niemu parze, a mysli, ktore poswiecal teraz leciwemu cyganskiemu telepacie nie braly sie z bezdusznosci ani z wyrachowania, byly po prostu szczere. Stary Jasef, z ta cala swoja umiejetnoscia czytania mysli i czym tam jeszcze, nie zjadal wiele, klopotow te nie sprawial. Przy chacie Nany, w przybudowce, doywal swych dni we wzglednym spokoju i byl za to wdzieczny. Wiedzial bowiem, e w niektorych cyganskich plemionach nie zaznalby tyle szczescia, moe nawet zostalby zgladzony, jak niegdys jego ojciec, jako e mial w sobie cos z Wampyra. Niewiele tego bylo i przejawialo sie tylko pod postacia jego mentalizmu, ale w oczach Lardisa czynilo go cennym. Zwlaszcza teraz, gdy cos sie zaczynalo dziac, choc bylo to cos, bez czego Cyganie swietnie mogliby sie obejsc. Lardis cofnal sie teraz o jakies trzynascie wschodow, do chwili gdy Nana po raz ostatni przyprowadzila do niego Jasefa Karisa i do tego, co z tamtych odwiedzin wyniklo. -Karen jest w swojej wiey i sie niepokoi! - Rece starca trzepotaly jak dropiate ptaki. - Podobnie Harry Syn Wilka grasujacy teraz z wataha na skraju Krainy Gwiazd i wyjacy do mknacego po niebie ksieyca. Ich mysli sa dziwne i zlowrobne. Widzialem ich oczami zorze wijace sie i pulsujace nad Kraina Lodow i chlonalem ich nozdrzami obce wiatry znad tamtych zimnych pustkowi! Lardis pokiwal glowa i zapytal: -Co wiec mysla? -Karen jest niespokojna - bardzo! Tworzy potwory! -Z ludzi? Bojac sie w to uwierzyc, Lardis wstrzymal dech. Wystarczajaco trudno bylo, cztery lata wczesniej przyjac, e przeyla! Co, Karen yje? A Harry Rodziciel taki byl pewien, e zginela? Ale kiedy Mieszkaniec wrocil do Krainy Gwiazd, odeslawszy ju ojca w jego piekielne strony, prawda wyszla na jaw: lady Karen osobiscie przybyla z wizyta! Razem z Mieszkancem (oboje jednacy?) przechadzali sie razem, rozmawiajac, po srebrzystych stokach nad skalistymi rowninami Krainy Gwiazd. Bo i czemu nie? Stanela przecie po jego stronie przeciw wampyrzym lordom, nieprawda? To ona przyniosla pierwsze ostrzeenie. A teraz praktykowala sztuki Wampyrow, wytwarzajac potwory! Ale z czego? Moe i w koncu na dobre wyszlo, e Mieszkaniec sie przemienil, wraz z ludzkim cialem tracac swoje moce. I zostal przywodca szarej braci - wilkiem! Aczkolwiek wilkiem o smuklych bladych dloniach mlodego czlowieka. Gdyby stalo sie inaczej... och, jakie to niewyobraalne koszmary mogliby wraz z Karen hodowac! I jakie to krwioercze potomstwo dokonywaloby napasci od strony Krainy Gwiazd! Jasef jednak pokrecil trzesaca sie glowa. -Nie, robiac swoje stwory, Karen nie uyla ludzi. Ani cial Wedrowcow, ani te cial trogow, lecz... materialu, ktory odkryla jeszcze ywy w pracowniach lordow Menora Zgryza i Leska Nienasyconego, pogrzebanych pod gruzami ich zdruzgotanych zamkow. - Wzruszywszy ramionami, dodal zaraz: - Ale co za ronica? I ten material... to byli kiedys ludzie. Chocia wiesci o niesamowitych poczynaniach Karen i przejmujacym wyciu Harry'ego Syna Wilka same w sobie byly dosc zla nowina. Lardis chcial jeszcze wiedziec, co ich doprowadzilo do tak szczegolnych uczynkow; czy Jasef dotarl do ich przyczyny? Czy przemiana wpedzila Mieszkanca w obled? Czego Karen lekala sie tak bardzo, e tworzyla strzegace jej potwory, skoro sama byla ostatnia z Wampyrow? Rone krayly pogloski: mowilo sie, e brala sobie meczyzn za kochankow i nigdy adnego z nich nie skrzywdzila Co Jasef wysnul z tego wszystkiego? Czy w ogole cos wysnul? A moe tylko stapal po omacku? -Okropne wiatry wiona znad Krainy Lodow - jeknal starzec, przewracajac oczami. - Odmieniec i Karen, oboje obserwowali falujace zorze i nasluchiwali glosow idacych od lodu! Tu zwezily sie zrenice Lardisa. Stary dwukrotnie ju wspomnial o Krainie Lodow, o owych ziemiach na dalekiej polnocy za Kraina Gwiazd, gdzie od niepamietnych czasow Wampyry wypedzaly zloczyncow ze swej rasy. Wiadomo bylo, e po bitwie o ogrod uszli tam ci nieliczni lordowie, ktorzy przeyli: olbrzymi, przerosniety Ferenc, absolutnie odraajacy Volse Pinescu, przysadzisty i msciwy Arkis z Tredowatych - a nawet sam wielki lord Szaitis oraz nieznana liczba slug i porucznikow, a byli oni tylko ostatnimi z wielu, ktorzy tam zawedrowali. I nikt nigdy nie wrocil. A dotad... Lardis zadygotal wtedy i spytal chrapliwie: -Chcesz powiedziec, e oni boja sie powrotu...? -Czekaj! Czekaj! - Stary Jasef zamachal rekami. - W godzinie poprzedzajacej swit snil mi sie Mieszkaniec, odmieniec, wilk o ludzkich dloniach. Tyle, e bylo to cos wiecej ni sen, on zas pytal o ciebie, Lardisie. Jesli chcesz wiedziec wiecej, idz i sam porozmawiaj z tym, ktory teraz przewodzi sforze. -Aha? - mruknal Lardis, obruszywszy sie, by ukryc niepokoj. - Tak po prostu? Moe i ja mam sobie pobiegac z wilkami? I czy one uszanuja me ycie jak oswojone wilki z Siedliska? Powiedz mi zreszta: jesli nawet zapragne zobaczyc sie z Mieszkancem, jak mam go szukac i gdzie znalezc? - Pojal jednak, e zna odpowiedz jeszcze zanim skonczyl zadawac pytanie. -Gdzieby indziej? - odparl Jasef, przechyliwszy glowe. - U grobu jego matki, rzecz jasna... Nana i Jasef dotarli ju na najwyszy odcinek schodow. Sapiac i dyszac, gdy droga byla stroma, stary opieral sie cieko o Nane. To musialo byc cos wanego. Lardis zawolal wiec: -Powinniscie byli poslac po mnie jakiegos gonca. Sam bym do was przyszedl. "Goniec" - nawet tak proste slowo budzilo skojarzenia. Z ksieycem goniacym po niebie nad Kraina Gwiazd i gibkimi szarymi sylwetkami, ganiajacymi sie z szybkoscia ywego srebra, stanowiacymi jakby czastke nocy. Nie do uchwycenia wzrokiem - ot, szare mazniecia, widoczne tylko katem oka - stapialy sie z wawozami, gorskimi szczytami, czarnymi cieniami skal i nieruchomych drzew. W nieziemskim mroku ogrodu jarzyly sie tylko ich trojkatne slepia. Lardis bowiem oczywiscie wiedzial, co do niego naley i mimo swych obaw poszedl tam; wspial sie na wysoka przelecz i przeszedl przez nia do ogrodu, by spotkac sie z Harrym Synem Wilka u grobu Lagodnej spod Kamieni. O, nie poszedl tam sam ani te bezbronny: towarzyszylo mu pieciu jego najlepszych ludzi, niosl te strzelbe i pudelko srebrnych kul ze zbrojowni Mieszkanca. Nie, eby Lardis nie ufal Harry'emu Synowi Wilka; w swoim czasie bardzo mu ufal, prawie go wielbil, to samo odczuwal te teraz - do pewnego stopnia. Wiele sie jednak o tamtym mowilo. Polujacy wieczorami na stokach Krainy Slonca, wracajacy pozno do Siedliska, do Mirlu, czy na Skarpe Tireniego, widywali go ganiajacego wraz z wataha. I wyl w najlepsze ze swymi pobratymcami! Mieli wszake umowe, i aden czlowiek z zachodnich osad cyganskich nigdy nie strzelilby do gorskiego wilka. Mimo to, chcac miec absolutna pewnosc, e nie ulegna pokusie, Lardis polecil swym ludziom czekac na tylach ogrodu, gdzie przelecz schodzila ku Krainie Slonca. Sam ruszyl na spotkanie przy grobie matki Mieszkanca. Tyle, e to nie odmienca spotkal Lardis w zrujnowanym teraz ogrodzie. Nie jego, lecz jego ojca, Nekroskopa Harry'ego Keogha, ktory powrocil wlasnie z innego swiata. Lardis dokladnie pamietal pierwsze chwile tamtego spotkania: jak to ogrod poczatkowo byl pusty, a potem w miejscu, gdzie jeszcze przed chwila byla pusta przestrzen, pojawila sie przy murze wysoka sylwetka tego przybysza z Krainy Piekla, samotna, ze zwieszonymi ramionami, dosyc smetna. Lardis z miejsca pojal, z kim ma do czynienia, nikt inny bowiem nie moglby sie w ten sposob pojawic; zapytal siebie: Czy to wlasnie chcial mi przekazac Mieszkaniec, e jego ojciec wrocil na to gorskie pogranicze? Zaraz jednak, kiedy Lardis sie zbliyl, Harry stanal prosto, odwrocil sie i zobaczyl go. W tej samej chwili Lardis zrozumial, e Mieszkaniec nie jest ju jedynym odmiencem w Krainie Gwiazd. Szare i wychudle bylo cialo Harry'ego, oczy zas szkarlatne. Wampyr! Jesli chodzi o reszte tamtego spotkania - co robili, o czym rozmawiali - wszystko poszlo w niepamiec. Lardis nie marzyl o niczym innym jak tylko, eby stamtad uciec. Moe napomknal cos o losach Mieszkanca, wspomnial o obawach tamtego zwiazanych z Kraina Lodow; moliwe te, e rozmawiali o lady Brendzie i mogile, w ktorej ja pogrzebano; moe te oczy Nekroskopa zrobily sie wtedy nie tylko krwawe. Jedno Lardis pamietal, i to wyraznie - jeden ruch, ktorego na zawsze bedzie sie wstydzil - to, e uyl broni, zupelnie nieskutecznie, a przybysz z Krainy Piekla bez trudu mogl go zabic... i tego nie zrobil. Potem stali razem w milczeniu nad grobem Brendy. Kiedy jednak Harry zapytal o Wedrowcow, Lardis nagle nabral podejrzen. Niepewny zamiarow tamtego, zapytal: -Ty te bedziesz polowal w Krainie Slonca - polowal na meczyzn, kobiety i dzieci - gdy noc bedzie mroczna? -Czy moj syn poluje na lud wedrowny? - odpowiedzial pytaniem Harry. - Czy kiedys to robil? Atmosfera ju wtedy zrobila sie tak fatalna, jak nastroj Lardisa. Wracajac na przelecz, gdzie ukryli sie jego ludzie, poslal za siebie ostatni pocisk: - Och, ju niedlugo zapolujesz, na kobiete, co ma rozgrzac twoje lee, albo na slodziutkie dziecko z ludu Wedrowcow, bo znudzi sie tobie mieso krolikow! Wycie wilkow towarzyszylo mu i jego ludziom przez cala droge do Krainy Slonca... Nana i Jasef dotarli na szczyt schodow; Lardis wzial starca pod reke, podprowadzil go, powloczacego nogami, do swojego krzesla i tam posadzil; Nana powiedziala: -Przyszlabym sama, ale Jasef sie nie zgodzil, chcial osobiscie z toba rozmawiac. Poza tym, u ciebie jest spokoj. A o takich sprawach, jakie wyjawi Jasef, najlepiej mowic na osobnosci. Nie chce wpedzac ludzi w panike. -A tobie? - Lardis przyjrzal sie jej, dajac mentaliscie czas na pozbieranie sie, zlapanie oddechu. - Tobie powiedzial o tych sprawach? Wzruszyla ramionami. -Opiekuje sie nim; on gada przez sen; od czasu do czasu zdarza mi sie cos uslyszec. -Owszem, gadam - przyznal stary, pokazujac dziasla w krzywym usmiechu. - Ale chodzi o sens mojej gadaniny! -Wylomy go wiec - zgodzil sie ponuro Lardis. - O co teraz chodzi, starcze? Jaser wypalil prosto z mostu: - Do Krainy Gwiazd wrocily Wampyry! Chocia Lardis tego wlasnie sie obawial, i tak byl wstrzasniety. Potrzasnal glowa, chwycil Jasefa za reke. -Nie moe byc! Czy to moliwe? Pokonalismy Wampyry! -Nie wszystkie - rzekl Jasef. - A teraz powrocily, Szaitis i jeszcze jeden, z Krainy Wiecznych Lodow. Szykuja sie na Harry'ego z Krainy Piekla, na lady Karen, a nawet na odmienca. Ich glosy przenosi nad gorami wiatr i w moich snach slysze te rozmowy. -O czym? -O slodkim miesie Wedrowcow, o krwi bedacej yciem, o dzieciach pieczonych jak prosiaki i kobietach dla zaspokojenia adzy! O wszystkim, czego im brakowalo na wygnaniu posrod Lodow. Zajeli ju wiee Karen, wylatuja z niej wlasnie ze swoimi niezwycieonymi wojownikami, by najechac wschodnie plemiona. -Tylko we dwojke? -Co? - W kaprawych oczach Jasefa pojawilo sie zdumienie. - Tylko we dwojke, powiedziales? "Tylko" dwaj wampyrzy lordowie? Lardis oczywiscie musial przyznac mu slusznosc. Rownie dobrze mogli mowic o armii. Tyle, e... i armie czasem przegrywaja. Jasef czytal mu w myslach. -Owszem - przytaknal. - Cyganie Lidesci posiadaja ochrone: mamy ore Mieszkanca! Ten ore przynajmniej, ktorym nauczyl nas poslugiwac sie. Ale co z innymi szczepami i miastami? "Tylko" we dwojke - jak na razie! Ale wydaje ci sie, e Wampyry nie beda brac sobie porucznikow? Myslisz, e nie zaczna hodowac, tworzyc potworow? Lardisie, jestem jedynie staruchem, ktorego dni sa policzone, niewiele wiec znacze na tym swiecie. Powiem ci jednak, czego najbardziej sie boje: e to poczatek konca dla wszystkich Cyganow. Lardisa ogarnela nagle desperacja. Mocniej chwycil Jasefa za ramie. -Skad moemy miec pewnosc, e dobrze to odczytales. Nie zawsze ywisz taka pewnosc. Nawet twoje sny okazuja sie czasem... tylko snami. -Nie tym razem, Lardisie. - Stary pokrecil glowa. - Niestety, nie tym razem. Myslisz, e cieszy mnie odgrywanie takiego zwiastuna, herolda zlych wiesci, czlowieka, ktorego sam oddech niesie zaraze? Uwierz mi, ani troche. Ale ja znam Wampyry, a zwlaszcza Szaitisa, ktory zawsze byl zmyslny... - urwal na chwile, targniety niekontrolowanym dreszczem. - Tak jego mysli sa silne, niosa sie przez eter, jak krzyki przez odbijajaca je echem doline, a moj umysl jest sciana tej doliny, wylapujaca je, tak ebym uslyszal. Lardis popatrywal na boki, szukajac jakiegos niewidocznego rozwiazania, w chwile pozniej jednak podniosl glos. -Co z Karen? - zapytal. - Co z Harrym Rodzicielem? On przecie posiada moc, ktorej uyl walczac o ogrod Mieszkanca. I oni oboje - darujcie, e to mowie, e nawet o tym mysle - sami te sa Wampyrami! Nie wyobraam sobie, e beda siedziec bezczynnie, kiedy Szaitis odzyskuje dawne wplywy, odbiera swoje wlosci. To nie do pomyslenia! Bylismy sprzymierzencami, sprzymierzencami te pozostaniemy. Jasef kiwal glowa, cokolwiek bezladnie. -Lepsze znajome diably, co, Lardisie? Czybys jednak nie sluchal? Karen ju uciekla ze swej wiey! Jest teraz z przybyszem z Piekla, w ogrodzie jego syna. A co do odmienca, to prawie na pewno dolaczy do nich w walce z Szaitisem i tamtymi. Powiedz mi jednak, co moe zdzialac wilk? Och, nie jest to ju Mieszkaniec, jakiego znalismy! Lardis nie mogl ustac spokojnie, chodzil wte i wewte. -Przynajmniej wiem, co musze zrobic! - oznajmil w koncu. I zwrocil sie do Nany: - Zejdz do Siedliska, porozmawiaj z Pederem Szekarlym, z Kirkiem Lisescu, z Andreiem Romanim i jego bracmi. Powiedz, e maja sie u mnie stawic, i to natychmiast - ze strzelbami! Ruszamy do ogrodu w Krainie Gwiazd. Jesli Harry Rodziciel i Karen potrzebuja olnierzy... Zaczekam tu i sam sie przygotuje, zanim ta piatka do mnie dolaczy. Przyjdziemy w sukurs tym, ktorzy bronia tego ogrodu, jak ju raz go bronili. Pojdziemy zaproponowac im przymierze i pomowic o wojnie! Nana skinela glowa. Dotad milczala, teraz slowa wylewaly sie z jej ust, nie pozwalajac odetchnac. -Lardisie, jak myslisz, czy ja...? Czy moglbys...? Chce powiedziec, e... tylko tyle, e bardzo chcialabym isc z wami! Popatrzyl na nia, zdumiony, zmarszczyl brew, zagryzl wargi. -Ty? Do Krainy Gwiazd? Rozum ci nagle odebralo, Nano? Ty, co masz pod opieka dwoch malutkich synow, o rok tylko starszych od mojego Jasona? Jak moglbym na cos takiego pozwolic -i czemu mialabys tego chciec? Nie wiesz, czym to grozi? -Ja... oczywiscie, e wiem. - Odwrocila wzrok. - To byla tylko... nic, nic, tylko taka zachcianka. - Potem raz jeszcze wybuchla: - Ale ja... to ja wtedy pielegnowalam Harry'ego Rodziciela i ciekawa jestem, jak mu sie teraz wiedzie, kiedy jest... -Odmieniony! - dokonczyl za nia Lardis. - Wtedy bowiem byl tylko czlowiekiem, Nano -chocia dosc dziwnym - teraz czlowiekiem nie jest. Nie moesz isc ze mna. Do Krainy Gwiazd? Pewnie, e nie moesz! Zostan w Siedlisku i opiekuj sie dziecmi Hzaka Kiklu, poki jestes w stanie. Zachcianka, powiadasz? A ja powiadam, e cholernie durna! Mialbym pozwolic jakiemus wampyrzemu lordowi, chocby i Harry'emu Rodzicielowi, wlepiac szkarlatne slepia w jedna z moich Cyganek? Losu, ktory moglby ci przypasc w udziale... nie yczylbym nawet psu! Och! Pomyslala. Ty nic nie rozumiesz, nic nie wiesz! Ale Lardis wypowiedzial swoje ostatnie slowo w tej sprawie i Nanie pozostalo jedynie w duchu przeklinac swoj dlugi jezyk, ktory niemal ja zdradzil... Zejscie do Siedliska bylo ju latwiejsze. Gdy Nana i Jasef znalezli sie na najniszych stopniach, gdzie mogla zerwac sie do biegu i zaniesc polecenie Lardisa jego ludziom, starzec wysapal: - Nano, tam na gorze, to byl blad. Chocia jej rownie brakowalo tchu, wstrzymala go z wraenia. -Co bylo bledem? -Czterdziesci wschodow, tyle mniej wiecej kobieta nosi w sobie dziecko. - Stary mentalista udawal zamyslonego. - Ale cztery lata temu - (nie powiedzial "lata", uywal terminow wlasciwych Krainie Slonca i cyganskim miarom czasu) - doszlo do tak wielkich wydarzen, e nikt nie przejmowal sie liczeniem. -Co chcesz powiedziec? - Bardzo dobrze jednak wiedziala, co mial na mysli, nawet zanim to wypowiedzial. -Hzak Kiklu umarl wkrotce po bitwie w ogrodzie - dumal dalej Jasef (ta calkiem zbedna uwaga, potwierdzila to, o czym Nana i tak wiedziala: e choc stary, Jasef nie byl takim glupcem, za jakiego go mieli). - Ale zanim umarl, jeszcze wiele mial w sobie z meczyzny. Niewatpliwie, skoro masz synow! Och, bardzo to dluga byla ciaa, Nano - mowil dalej - trwajaca... ile? Prawie dziesiec miesiecy? -Dziesiec i pol - wymamrotala. - Ale jak sam zauwayles, nikt nie przejmowal sie liczeniem. Zmierzaj do sedna, Jasefie. -Powierzono mnie twojej opiece - powiedzial - i bylas dla mnie dobra. Malo kto tak bardzo by sie troszczyl. O tego starego zlodzieja mysli, Jasefa Karisa? Mona bylo zapomniec go nakarmic, niech ley na poslaniu, slabnie i umiera. Przy tobie jednak nie moglem chciec wiecej... no, moe nowej pompy w starej piersi, paru porzadnych zebow, nowych kolan! Ale jesli chodzi o wygody, mam wszystko, co mi trzeba. Mam te wiec swoje powody, by ciebie lubic, Nano. -To dziala w obie strony - odparla. - Nie jestes wcale taki zly. No wiec? Przez chwile milczal, gdy pokonywali ostatni zakret i wreszcie: -Widzialem, jak drgnelas - oznajmil - kiedy powiedzialem Lardisowi, e Harry i Karen sa razem w ogrodzie. Te twoje czarne oczka zaplonely jak wegle, Nano. -Zaplonely na chwile. - Odwrocila wzrok. - Tylko na chwile. W koncu, w moich dzieciach plynie jego krew. Pokiwal glowa, przemyslal to i spytal: -Co cie sklonilo do trzymania tego w sekrecie? -Zdrowy rozum - odpowiedziala - i moe cos jeszcze. W Siedlisku jest pare kobiet, ktore moglyby narobic wokol tego szumu, i kilka innych, ktore za bardzo by to rozdmuchaly! Ale wtedy, kiedy Harry leal chory w ogrodzie Mieszkanca, nie myslalam o nim jak o kims z Krainy Piekla. Dla mnie byl tylko samotnym czlowiekiem w obcym kraju, samotnym troche tak jak ja. Masz jednak racje: wiele sie dzialo wtedy, gdy na swiat przyszly te blizniaki, zdarzenia nastepowaly jedno po drugim. Wszystko zamazywalo sie w pamieci. Zeszli na sam dol. Nana puscila ramie swego podopiecznego, podala mu jego kostur. -A teraz, chocbym chciala, nie moge powiedziec. Harry z Krainy Piekla jest Wampyrem! Co bym zyskala, ujawniajac prawde? W najlepszym razie moi chlopcy i ja bylibysmy ciagle na oku - nieustannie, pod bardzo baczna straa - nawet w najspokojniejszych czasach. A co dopiero teraz, gdy Wampyry wrocily do Krainy Gwiazd. - Potrzasnela glowa. - Kiedy ludzie wpadaja w poploch, bezladnie pedza przed siebie, Jasefie. I tratuja niewinnych. Przytaknal i patrzyl, jak od niego odchodzi. -Wlasnie, niewinnych - przyznal. I dodal glosniej, eby pokonac dzielaca ich ju odleglosc: -Moj ojciec zaplacil za wszystko! Przebity kolkiem, sciety, spalony. Ale wtedy nie byl ju niewinny. Kiedy bowiem dokonala sie w nim wampirza przemiana, nie byl ju czlowiekiem! Zatrzymala sie, odwrocila w jego strone. -Ale moje dzieci sa ludzmi - powiedziala wolno i bojowo. - Nikim wiecej. Oczywiscie, oczywiscie. - Jasef odprawil ja machnieciem reki. - Idz ju, Nano Kiklu! Zrob, co Lardis kazal. Tak, tak, a my dochowamy twojej tajemnicy, o ktorej nikt inny nie wie... Oby sie nigdy nie dowiedzieli... Sa tylko ludzmi, te twoje dzieci, tylko ludzmi... - W duchu jednak spytal: Tylko ludzmi, Nano? Potomkowie Nekroskopa, Harry 'ego Keogha z Krainy Piekla, a mieliby byc tylko ludzmi? No, jestem ciekaw. Jestem ciekaw... Dwaj z braci Romanich polowali w lasach; Kirk Lisescu wyruszyl na polow; wrocili do Siedliska poznym rankiem, ruszajac sie wolno, ze zmeczenia. Wtedy ju Lardis, zniechecony zbyt dlugim oczekiwaniem, opuscil dom, by samemu odkryc przyczyne tej zwloki. Jego zejscie zbieglo sie z pojawieniem skonanej, wyczerpanej wedrowka gromady przeraonych Cyganow ze wschodnich pogorzy - uchodzacych przed napascia Wampyrow. Oswojenie sie z ta wiescia zajelo nieco czasu, ale kiedy ju dotarla... ...Ten fakt porazil Siedlisko jakby gromem - ogluszyl! Wstrzasniety byl nawet Lardis, choc wczesniej ju otrzymal cos na ksztalt ostrzeenia. I jesli nawet bywalo przedtem, e powatpiewal w prawdziwosc telepatycznych mocy Jasefa Karisa, co, wszelkie watpliwosci prysly. Lardis porozmawial troche z jednym z siedmiu niedobitkow, mniej wiecej rownym jemu wiekiem. Czlowiek ten, wyraznie zdrowy oraz krzepki, teraz byl oglupialy i rozkojarzony. -Kiedy uderzyli? Kiedy? Lardis potrzasnal mm, jak najlagodniej. -Dwie, moe trzy godziny po zachodzie slonca - odrzekl tamten, w oczach majac pustke i zagubienie. - Wczesniej kilkoro dzieciakow przywedrowalo do domu o zmierzchu - ganialy kozice w gorach; mowily, e widzialy mnostwo swiatel na Wieycy Karen. Moe to powinno bylo nas ostrzec. Mowilo sie jednak, e lady Karen nie yje, a to byly tylko dzieciaki. Mogly sie pomylic. -Gdzie byliscie? Gdzie? - Lardis znow nim potrzasnal. -Za wielka przelecza. - Tamten drgnal, zamrugal raptownie. - Na plaskowyu pod szczytami... - Jego wzrok, zespolony ze wzrokiem Lardisa, zdawal sie przez moment zagladac mu w dusze, zaraz jednak oczy znow sie zaszklily. Mimo to, jakos zdolal mowic dalej: - Dwa lata temu wspielismy sie na wyyny i odkrylismy tam jezioro. Polowy byly dobre, w gorach kozice, polowania na lesistych stokach. Jestesmy - a raczej bylismy - Cyganami Scorpi. Przewodzil nam Emil Scorpi, moj ojciec. Byla nas trzydziestka... jeszcze wtedy. Zostala siodemka. Pobudowalismy sobie domy w lesie nad jeziorem. Na wode spuscilismy nasze lodzie. Nocami, gdy wzeszly pierwsze gwiazdy, siadywalismy na brzegu, wokol ognisk, gotowalismy ryby, wspolnie wieczerzalismy. Czemu nie? Nie bylo sie przecie czego lekac. Wszystkie wielkie wiee Krainy Gwiazd lealy obalone: Wrzodowa Wieyca, Wieyca Menora, Wieyca Nienasycenca - wszystkie zdruzgotane, legly w gruzach. Zostala tylko Wieyca Karen, a mowiono, e Karen nie yje. Moe i tak, jaka to ronica? To nie lady Karen na nas napadla... Lardis jeknal i pokiwal glowa. - To Szaitis. Za ramie zlapal go mlody niedobitek. - Tak, Szaitis... i jeszcze jeden! Widzialem go! To nie czlowiek! -Nie czlowiek? - Lardis zmarszczyl brew. - Nie, pewnie, e nie. saden z nich nim nie jest. To Wampyr! -Ale nawet Wampyry byly kiedys ludzmi - upieral sie tamten. - Wygladaja jak ludzie. Ale nie... ten jeden. Lardisowi cos przyszlo do glowy. Jasef tej kwestii nie dopowiedzial. -To jak wygladal? Tamten o malo sie nie udlawil. Potrzasnal glowa, nie umial znalezc slow. -Jak... slimak - wysapal wreszcie. - Albo jak stojaca prosto pijawka, wielkosci czlowieka. Tyle e grzebieniasta jak jaszczurka z kapturzasta glowa i oczami jak wegle plonacymi pod tym kapturem. Upiorny robak, wa, slimak... -Jego imie? - Lardis czul, jak na karku jea mu sie wlosy. Niedobitek pokiwal glowa. -Slyszalem... jak go wolal Szaitis. Nazwal go Szaitanem! Szaitan! Lardis nie zdolal powstrzymac westchnienia. Szaitan: pierwszy ze wszystkich Wampyrow! Ale jake to moliwe? Szaitan byl legenda, najmroczniejsza z cyganskich legend. -Wiem, co sobie pomyslales - powiedzial tamten. - Ale widzialem, co widzialem. Jeden byl lordem, a byl z nim te ten wielki slimak. Slyszalem, jak rozmawiaja. Szaitis, ten o postaci czlowieka, zwrocil sie do tego drugiego - do tego czegos - straszliwym imieniem Szaitan. A o reszte tego, co widzialem, zanim jak tchorz ucieklem z innymi, nie pytaj. Tyle tylko i nie wiecej powiem: ich wojownicy byli wychudzeni i glodni, i to nie tylko strawy! To byl koszmar! Moja matka! Moje siostry! Wampyry hoduja potwory z ludzkich szczatkow! Pozniej Lardis nie zadawal ju adnych pytan owej obdartej garstce, jaka pozostala po Cyganach Scorpi, przeszedl sie natomiast po Siedlisku, sprawdzajac zabezpieczenia. Zaczely czuwac strae, na galeryjkach i wieyczkach, skonczylo sie posylanie ludzi na zachod, do pilnowania wampirzej granicy, Teraz zagroenie bylo znacznie bliej domu, dlatego te Lardis dziekowal tym swoim szczesliwym gwiazdom, ktore sprawily, e za czasow budowy Siedliska przeglosowano go, gdy inni czlonkowie rady obstawali przy wbudowaniu w ostrokol solidnego uzbrojenia. Katapulty zaopatrzone w glazy owiniete kolczastymi lancuchami; wielkie kusze, zdolne wyrzucac na wykarczowane ziemie wokol Siedliska cale pnie, ociosane jak pociski; rowy zakryte namiotopodobnymi konstrukcjami z niewyprawionej skory, pomalowanymi na podobienstwo nieduych wojownikow i podpartymi od spodu zaostrzonymi palami sosnowymi. Wojownik wroga, wypatrzywszy ktoras z tych groteskowych podobizn, natychmiast zaatakuje i niewatpliwie sie nadzieje, ludzie, bezpiecznie ukryci w rowie pod nim, wyskocza, obleja potwora olejem i podpala, by wil sie i ryczal! Wszystkie te urzadzenia byly na swych miejscach, wymagaly jednak uwagi. Nalealo sprawdzic liny, czy nie postrzepione, a jesli trzeba, wymienic; wielkie kusze musialy byc zaladowane, ich dzwignie nasmarowane; dzieci dla zabawy wspinajace sie na szkielety przynet miejscami je polamaly. Wszystko to nalealo doprowadzic do ladu. Dlatego te, kiedy Siedlisko otrzasnelo sie z szoku, nikomu nie brakowalo pracy. To bylo jak przejscie ze spokojnego snu w koszmar na jawie, powrot starych lekow po krotkim okresie oddechu. To byly przecie Wampyry! I Cyganie Lidesci zrzucili z siebie powloke lenistwa, jak wa zrzuca stara skore, byli wiec niespokojni, ale i rzescy, czujni, preni. I bardzo, bardzo przeraeni. Lardis zwolal zebranie rady, uchylil jej wladze, oglosil sie wodzem, jak za dawnych lat. Rady sa dobre na czasy pokoju, podczas wojny jednak szczepowi trzeba przywodcy. Tu zas nikt nie nadawal sie lepiej od Lardisa. Wlasciwie, jako e nigdy nie zrzekl sie tej swojej pozycji, po prostu szybko i skutecznie przywrocil sobie wladze. Bez jednego sprzeciwu. Zarzadzil, co bylo trzeba. Dwie trzecie meczyzn zdolnych do walki mialo pozostac w Siedlisku, reszte, wraz ze wszystkimi kobietami i dziecmi, czekalo zas rozproszenie sie po lasach na zachodzie, daleko za Skalnym Schronieniem, a nawet w okolicach Gminy Mirlu. Goncy mieli niezwlocznie zaniesc ostrzeenie Cyganom Mirlu, by ci z kolei przekazali je dalej, na Skarpe Tireniego. Niewielka druyna miala towarzyszyc Lardisowi w drodze do ogrodu nad Kraina Gwiazd, w ktorym mial nadzieje wejsc w sojusz z Karen i Harrym Rodzicielem. Wiekszosc dwudziestopieciogodzinnego, typowego dla Krainy Gwiazd "ranka" uplynela na satysfakcjonowaniu Lardisa poziomem przygotowan. Siedemdziesieciopieciogodzinny "dzien" i rownie dwudziestopieciogodzinny "wieczor" pochlona poszczegolne etapy wedrowki i dzielacy je odpoczynek. Taka bowiem wyprawa w gory, po wysokich sciekach i poprzez przelecze, bedzie musiala trwac dlugo... w niczym to jednak chyba nie przeszkadzalo. Zwlaszcza, e biorac pod uwage, kim bylo tych troje w ogrodzie, nie wydawalo sie prawdopodobne, e wyrusza, zanim uplynie wschod. Lardis swa wyprawe zaczal od odwiedzin w domu. Powiedzial Lissie, co sie dzieje, ucalowal Jasona, po czym wyslal ich oboje na dol, do Siedliska. Tam dolacza do Nany Kiklu i jej chlopcow, a take do starego Jasefa i jednego z mlodszych, zdatniejszych meczyzn, pozniej zas skryja sie pod, wzgledna niestety, oslona lasu. Lardis patrzyl, jak jego ona i dziecko zmierzaja w dol schodow, przez chwile te obserwowal Siedlisko, w ktorym panowal ruch jak w ulu, wreszcie odwrocil sie do swych pieciu kompanow. -Co - powiedzial - oto do czego doszlo. Wszyscy jednak przechodzilismy ju przez takie czasy, no nie? To nie nowina dla Cyganow Lidesci. Mimo to, jesli ktorys z was wolalby zostac z rodzina, zatroszczyc sie o swoich, niech teraz to powie. Wiecie, e za zle miec nie bede. To zadanie dla ochotnikow. Tylko wpatrywali sie w niego, czekajac. I Lardis z uznaniem pokiwal glowa. -Wszystko zatem jasne. Chodzmy. Gdy ta szostka ruszala w droge, wielka zlota kula slonca stopniowo, niewiarygodnie wrecz powoli, zaczynala zajmowac najwyszy punkt niewysokiego luku, na poludnie od nich... Mozolnie parli pod gore przez szesc godzin, przez wzgorza i pierwsze urwiska, potem zwalili sie zmeczeni pod porastajacymi skarpe drzewami, chroniacymi ich cieniem przed palacym sloncem. Tam te sie przespali; potem zjedli; slonce zdawalo sie wisiec nieruchomo, pozniej jednak przesunelo sie nieco na wschod. Jako e od "wieczoru" i zmroku dzielilo ich dobre szescdziesiat godzin swiatla dziennego, Lardis nie byl rozczarowany tempem wedrowki. Etap drugi ogladal ich forsujacych serie pomniejszych, otulonych mgla urwisk, zdradliwych z uwagi na wodospady, a take obchodzacych wkolo kolejne bagniste, parujace wilgocia i zwodnicze polacie turzycy, trzcin i mocnych pnaczy, a ziemia znow zmienila sie w sucha stromizne. Wspinaczka byla tu o wiele trudniejsza; coraz dlusze pokonywanie coraz krotszych odcinkow przynosilo gorycz i zmeczenie. W koncu jednak rozbili oboz, posilili sie korzystajac ze swych zapasow i drugi raz pozwolili sobie na sen, tym razem u stop stromej sciany, nacietej pradawna rozpadlina, stanowiaca waska i niezbyt pewna scieke na sam szczyt. Kiedy sie obudzili, widac bylo wyraznie, e slonce rozpoczelo ju swa, scisle ujeta w ramy czasu, droge w dol. Pnac sie ta scieka, na dobre znajdowali sie ju w gorach. Rowniny Krainy Slonca zostaly daleko w dole, prawie zginely w oddali, przesloniete purpurowa mgielka, a spod szarozielonego baldachimu lasow przebijaly tylko tu i owdzie migotliwe wee rzek. Dalej na poludnie - gdzie zakrzywial sie swiat - wzdlu calego wschodniego widnokregu, poloyly sie jaskrawooltym pasem rozpalone pustynie; nad ich glowami zas wierzcholki gor wcia wydawaly sie ukrywac za kolejnymi falami grani i falszywych szczytow. Ju teraz wydawalo im sie, e wspinaja sie od wiekow, a do przejscia mieli jeszcze mnostwo. Lardis nie poddawal sie jednak zniecheceniu; zmysl orientacji podpowiadal mu, e trzyma kurs; poznawal szlak. Jesli wszystko nadal bedzie isc zgodnie z planem, przejda miedzy najwyszymi szczytami, jeszcze zanim zmierzch ustapi miejsca nocy. I wlasnie dokladnie tam wszystko przestalo isc zgodnie z planem... Gdy pieli sie po latwym do przejscia skalnym grzbiecie, w strone kolejnego szczytu, ostatni w szeregu byl Ion Romani. Podczas gdy pozostali szli bez adnych przygod, on potracil kamien, pod ktorym spal niewielki wa. Gad zasyczal, wystrzelil ze swej kryjowki i ukasil go; Ion, cofajac sie, stracil rownowage, zjechal po ostrych kamieniach i z niewielkiej wysokosci spadl na jakies glazy. Wyladowal nieszczesliwie, lamiac sobie reke i tam samym egnajac sie z udzialem w dalszej czesci wyprawy. Najlepiej, jak mogli, opatrzyli rany jeczacego Iona, zaloyli mu temblak, podzielili zapasy. Zostal z nim, jako z mlodszym bratem, Franci Romani, by w odpowiednim czasie pomoc mu uporac sie z weowa goraczka, a potem znalezc dla nich latwiejsze, nie tak strome zejscie do Siedliska. Cale to zdarzenie pochlonelo trzy cenne godziny i tylko czterem z nich pozostawilo moliwosc kontynuowania wedrowki... Pozniej zas... Spienione kleby chmur, przyniesione na poludnie znad szczytow przez cieple powietrze bijace od odleglych pustyn, dostarczyly tymczasowej oslony przed bezlitosnym sloncem; obiecujaca kozia scieka rozczarowala ich, konczac sie nagimi urwiskami nie do przejscia, tak e trzeba bylo szukac innego szlaku; dla tych utrudzonych meczyzn czas zaczynal sie zamazywac, nic nie znaczace godziny znikaly jedna po drugiej w miare meczacej, pelnej przeklenstw i potu wedrowki. Wreszcie, gdy kadego z nich dotkliwie bolaly wszystkie miesnie, Lardis zarzadzil popas jakies trzysta stop poniej linii drzew. Wedlug miar czasu przyjetych w innym swiecie ludzi uplynelyby dwa i pol dnia od rozpoczecia tej wspinaczki. Mieli ostatnia okazje, by sie przespac, potem nalealo przejsc wiekszy szmat drogi, nim nadejdzie zmrok. Slonce ju chylilo sie ku poludniowemu wschodowi. ...Nie wyznaczyli warty i zaspali, a Lardis obudzil sie w zlym humorze i caly obolaly. Przerazil sie, e cztery lata latwego ycia wyssaly zen cala energie, i zly byl, e te slabosc odkryl wlasnie teraz, gdy jak nigdy potrzebowal wszystkich swoich sil. Gdy pomaranczowa polkula slonca uczepila sie krawedzi swiata, a odwieczny zmierzch zaczal tlumic wszystko wokol, Lardis wezwal swych ludzi do wzmoenia wysilku, bo przechodzili ju pod ostatnimi drzewami ku kretym sciekom i szlakom, wiodacym wsrod szczytow. Ptasie spiewy ustapily miejsca pohukiwaniu sow; ksieyc gnal przed siebie, sunal w gore; gdzies na zachodzie pierwszy wilk wyciem zloyl hold swemu chyemu niebianskiemu wladcy. W koncu jednak czworka Cyganow natrafila na znajomy szlak i Lardis mogl z niejaka pewnoscia stwierdzic, e odtad szlo sie bedzie latwiej. Za dziewiec godzin powinni pokonac ostatnie wzniesienie, przechodzac przez ostatnia przelecz do tego, co niegdys bylo przynaleacym do Krainy Gwiazd ogrodem Mieszkanca, gdzie wowczas przyjdzie im... ujrzec to, co przyjdzie im ujrzec. Tyle e naprawde ujrzec co trzeba i dowiedziec sie najgorszego mieli duo, duo wczesniej... W polowie drogi przez szczyty, gdy zmierzch przechodzil w noc a czterej wedrowcy szli ostronie wyschnietym loyskiem prastarego strumienia, Lardis nagle poczul w sercu olowiany ciear, a w duszy wilgotny ziab. Pamietal to odczucie z dawnych lat: to dziedzictwo szczegolnych zdolnosci swych cyganskich przodkow. Jednoczesnie, jakby na bezglosny sygnal, odlegle wycie wilkow scichlo do niespokojnych skowytow, po czym umilklo, podobnie jak gorskie sowki, ktore jeszcze przed chwila przekrzykiwaly sie nad wysokimi scianami wawozow. Czterej wedrowcy, ledwie oddychajac, przykucneli w cieniu skal i rozejrzeli sie. Za nimi na poludniu, nad Kraina Slonca, na niebie malowaly sie pregi roowego i oltego swiatla, cos jakby blaknacy wachlarz. Zachod slonca... niepodobny jednak do innych. Lardis jeszcze bardziej przywarl do ziemi i pociagnal za soba pozostalych, przyloywszy w mroku palec do ust, sykiem prawie na bezdechu nakazal im dalsze zachowanie ciszy. Pozostawalo czekac... Bladoolte plamy na stokach otaczajacych ich gor zamienily sie w szare; narastal aksamitny mrok; dalo sie slyszec wysokie, swidrujace piski, nagly lopot bloniastych skrzydel - nietoperze! Tyle e bywaja nietoperze i nietoperze. To zmrozilo nawet goraca cyganska krew Lardisa. Jego swiat znal wiele gatunkow nietoperzy, w tym niemalo owadoernych, zwyklych skrzydlatych myszek. Te stwory jednak, ktore nagle wylanialy sie z nocy, spieszac nad ich glowami zwartymi trojkami, o sylwetkach odcinajacych sie granatowa czernia od swiatla gwiazd, nie nalealy do owej czeredy niegroznych maluchow. Dorosle sztuki nie ronily sie zbytnio od wampirow wywodzacych sie ze swiata znanego Cyganom jedynie pod nazwa Krainy Piekiel, gatunku nietoperzy okreslanego slowem Desmodus - tylko rozpietosc ich skrzydel wynosila, od jednego konca do drugiego, blisko metr. Niezalenie od rozmiarow tych stworow i tego, e wiele opowiadanych przy ogniskach legend mowilo o ich atakach, Lardis wiedzial, e same w sobie nie sa tak niebezpieczne; zdolnosc ruchu odebralo mu to, co oznaczaly. Od czterech z gora lat nie widzial stada tak skupionego, tak swiadomego celu, i tak samo jak wowczas instynktownie wiedzial, co to moe oznaczac, tak wiedzial to take i teraz. Slugi Wampyrow znow przemierzaly nocne niebo, wyprzedzajac swych panow jako forpoczty najprawdziwszej grozy... zwiadowcy wyslani na poszukiwania! Ale czego szukaly? III Czterema szybkimi formacjami, ksztaltem przypominajacymi groty strzal, po trzy nietoperze w kadej grupie, te upiorne slugi Wampyrow rozwibrowaly powietrze, by w ulamku chwili przemknac w kierunku Krainy Gwiazd i ogrodu Mieszkanca. Czas sie wlokl, a za towarzystwo mieli jedynie zimne gwiazdy na niebie przechodzacym z barwy ametystu nad Kraina Slonca w kolor indygo pomiedzy szczytami, Lardis zas nadal trwal w bezruchu, natomiast Peder Szekarly, najmlodszy z wedrowcow zrobil taki ruch, jakby chcial sie podniesc. Brakowalo mu doswiadczenia i nie dostawalo wiedzy, jaka o tych sprawach posiadl Lardis.Lardis wyczul, e tamten wierci sie niecierpliwie, prostujac ju konczyny; wyciagnal reke i kategorycznie wpil sie palcami w ramie Pedera, unieruchamiajac go przy ziemi. Cala Lardisowa trojka, czujac jak dalece ich przywodca zdawal sie kulic w sobie, jeszcze przykucnela, wtapiajac sie w pekate zarysy glazow. -Co...? - zaczal protestowac Peder ledwie slyszalnym szeptem, Lardis jednak z miejsca upomnial go chrapliwie, lecz rownie bezglosnie: - Nic nie mow! Nic nie rob! Nie ruszaj sie, nie oddychaj, nawet nie mysl - a jesli ju musisz, mysl o ciszy, o snie, o tym, jak to musialo byc w matczynym lonie, gdy nie bales sie niczego poza narodzinami! Rob dokladnie, co mowie, jeeli chcesz przeyc! Nie pierwszy raz Peder uslyszal takie slowa; z podobnymi upomnieniami oswajal sie w dziecinstwie. Jak kade bowiem dziecko Wedrowcow, ksztalcony byl w sztuce ciszy: eby nie byc slyszanym, nie byc widzianym... w ogole nie byc. Przypomnial sobie te, jak pewnej potwornej nocy jego ojciec dyszal mu do ucha takie wlasnie slowa i jak wital wschod, nie majac ju ani ojca, ani matki. To bylo tak dawno temu i sam powrot mysla do tego budzil taki strach, e niemal zatarl wszystko w pamieci, i tyle. Teraz jednak Peder Szekarly bardzo chcial yc; podobnie jak jego kompani, ktorzy znieruchomieli jak glazy; i tak sekundy przeradzaly sie w minuty. Potem, w miare jak czas zwalnial, sprowadzajac sie do teraz, nocne powietrze gestnialo, niczym olow ciaac niewyslowionym, lecz jakby fizycznym zagroeniem. Wydawalo sie, e serca calej czworki tlukly sie o ebra glosno niczym bebny, tak e kady z nich wierzyl swiecie, i bedacy obok na pewno je slysza - i modlil sie, eby tylko oni. I wszyscy czterej odwrocili glowy i patrzyli w strone, z ktorej przybyli. Stamtad te nadlecialy owe wielkie nietoperze, jesli wiec byli z nimi ich wladcy... Byli i w chwile pozniej ukazali sie oczom Lardisa i jego druyny. Ciemne plamy, niczym olbrzymie latawce, albo dziwaczne liscie, o brzegach jak u muszli, falujacymi na wietrze znad Krainy Gwiazd, tak wlasnie wylonili sie groznie z dlawiacej wszystko plachty nocy. Znad linii drzew - ku niszym gorom i wzbijajac sie nad ich wierzcholki - w nocne niebo, gdzie przeslonili jasne gwiazdy swymi wstretnymi sylwetami, jakie zrodzic mogl tylko koszmarny sen. Stadko nocnych ptakow, spieszacych na wschod, wyczulo je i z piskiem rozpierzchlo sie w tuzin ronych stron. Sowy w okresie godowym wyrywaly sie parami ze skalnych szczelin i szybujac szukaly schronienia w okolicznych glebokich wawozach. Kompani Lardisa, jeden w drugiego dzielni ludzie, zacisneli powieki i doslownie wstrzymali dech, zostawiajac swemu wodzowi rozpoznanie owych potwornych istot i okreslenie kierunku ich przelotu pod rozgwiedonym niebem. Tamte zas nadciagaly, ohydne romboidalne stwory, ktorych plaszczkowate skrzydla cicho pulsowaly, unoszac je na wyyny. To byly lotniaki, o niegdys ludzkich cialach, przemienionych i uksztaltowanych jako metamorficzne skrzydliska... nieprzeliczone sieci blon na gabczastych, wygietych w luki kosciach komorkowych, tworzace aglowate skrzydla, pozwalajace wzbic sie i utrzymac w locie... o splaszczonych, lopatowatych lbach, kolebiacych sie to tu, to tam, na dlugich szyjach, chlonacych wiatr od Krainy Gwiazd, zuchwale przedzierajace sie miedzy szczytami, wprawiajace powietrze w ruch. Lotniaki, dwa okazy; sluyly swym wampyrzym stworcom oraz panom za powietrzny zwiad i stanowiska dowodzenia, ale nie tylko, byly one rownie ich wierzchowcami! Przed oczyma Lardisa mignely na chwile dwie mniejsze sylwetki, skulone w siodlach u nasady karku kadego z lotniakow. Jedna przypominala czlowieka, druga natomiast... tu Landis mial watpliwosci. Przypomnial sobie jednak, co ow Cygan Scorpi, ocalaly z masakry, opowiadal o slimakopodobnym stworze zwanym Szaitanem... Lotniaki wcia nabierajac wysokosci, przelecialy dokladnie nad ich glowami i zniknely w wyszych partiach gor. Lardis jednak wcia trwal nieruchomo, nie pozwalajac sobie na oddech. Wszystko dlatego, e podczas gdy wampyrzy lordowie na swych lotniakach przemkneli w absolutnej ciszy, o stworach podaajacych ich sladem powiedziec mona bylo wszystko, tylko nie to, e byly ciche! Kiedy z rumorem i warkotem dysz wylotowych wtargnely w pole widzenia, Lardisowi trzeba bylo calej jego elaznej woli, eby nie zamknac oczu, i nie wykrzyczec swego przeraenia. Tym razem byli to wojownicy, a szesciu. Wojownik! Och, cokolwiek okreslano by tym slowem w innych jezykach, dla Cyganow, uywajacych go dla nazwania groteskowych bestii bojowych Wampyrow, oznaczalo wylacznie jedno - prawdziwy koszmar! W przypadku jednak tych tutaj potworow... a przynajmniej jednego z nich nawet to miano zdawalo sie nie wystarczac. Ujrzawszy te bestie, Lardis wzdrygnal sie mimo woli; niekontrolowany grymas ust odslonil zeby. Podczas gdy pozostala piatka - mniejszych? - potworow leciala w zwartym, przypominajacym grot szyku, ich o wiele bardziej monstrualny kuzyn trzymal sie srodka i pozostawal nieco w tyle. To jego rozpulsowany zarys na tle gwiazd tak bardzo przykul uwage Lardisa; dopiero ten stanowil prawdziwe wyzwanie dla nieufnego umyslu. Dluszy i masywniejszy, bardziej opancerzony ni jego pobratymcy, a zdawalo sie niemoliwoscia, e taki stwor moglby o cal dzwignac sie nad ziemie, a co dopiero leciec! A jednak lecial, spazmatycznie jak ogromna osmiornica, przez atramentowoczarne, zbryzgane gwiazdami niebo. Ten obraz ze szczegolami wryl sie w umysl Lardisa. Cielsko w szare cetki, o luskach w blasku gwiazd polyskujacych niebieskawo jak gladko wypolerowane plytki dziwnego, rozciagliwego metalu... grona gazowych pecherzy, niczym korale, wybrzuszaly sie z pulsujacego tulowia; ograniczaly wprawdzie zdolnosc manewrowania lecz wydawaly sie niezbedne do uniesienia dodatkowego ciearu olbrzymiego pancerza... zaczepy i haki, zdatne do ciecia wyrostki w ksztalcie szczypiec kraba... zlowroga inteligencja wyzierajaca z jego licznych oczu, z ktorych jedne patrzyly przed siebie, inne zas bacznie przeczesywaly gory wszedzie dookola. To bynajmniej nie byly dodatki, lecz integralne czesci ciala wojownika, podobnie jak luski i pazury wielu mniejszych zwierzat. Tyle e natura w swych najdzikszych i najbardziej krwioerczych fantazjach adnej istoty nie wyposayla a tak szczodrze! Jak przedtem lotniaki wraz z jezdzcami, rownie wojownicy przelatywali dokladnie nad glowami czterech smialkow, tote ostatni i najstraszniejszy z tych wampyrzych tworow na trwale wpisal sie w pamiec swymi rozmiarami i sila. Ze swymi skorzastymi lotkami trzepoczacymi, jak plaszcz jakiejs olbrzymiej matwy, z rozwibrowanymi pecherzami, ktore kurczac sie i nadymajac, trzymaly calosc w rownowadze, z wypuszczaniem gazow napedowych, splywajacych chmura wywracajacego wnetrznosci smrodu na kryjowke Cyganow, budzil trwoge! Ale i on wreszcie zniknal im z oczu. Kompani Lardisa uslyszawszy, e ryki i prychniecia potwora nikna w oddali, otwarli oczy, akurat by ujrzec ostatnie chwile jego przelotu do Krainy Gwiazd; potem smuga cuchnacych oparow zeszla niej i spowila ich niby mgla, im natomiast pozostalo jedynie wstrzymac oddech gdy tak zewszad otaczalo ich to gorace, wilgotne ohydztwo. Peder Szekarly nie mial tyle szczescia i nabral powietrza w najmniej wlasciwym momencie; przyszlo mu zaplacic za brak doswiadczenia. Do Cyganow Lidesci dolaczyl dopiero w pol roku po bitwie o ogrod Mieszkanca; na jego wiedze o wojownikach skladaly sie wylacznie skrawki niejasnych, zacierajacych sie wspomnien z dziecinstwa i sceny widywane katem oka z oddali, na obrzeach wampyrzych najazdow, gdy jako mlokos uchodzil wraz z innymi z obszarow ogarnietych tym koszmarem. Przyznac naley, e nie narobil halasu, ale zanim doszedl do siebie, zmuszony byl pozbyc sie zawartosci swego oladka i trzewi, a potem jeszcze godzine leal i dopiero wowczas znow byl zdatny do czegos wiecej. Andrei Romani wlasciwe nie naleal do buntownikow, byl tylko dociekliwy. -Po mojemu, nie ma powodu - spieral sie - isc teraz do ogrodu. Jeeli tam doszlo do bitwy, toczy sie ju teraz, jestesmy wiec z niej wylaczeni! Poza tym, jak mielibysmy walczyc z taka potwornoscia, jaka przeciela nam droge niecale dwie godziny temu? Niewiele widze w tym sensu. Ksieyc znow byl w gorze, mknal przez niebo, a od wschodnich szczytow i turni dochodzily teskne wolania szarej braci, owych wielkich wilkow za swych wladcow majacych tene srebrny ksieyc i Harry'ego Keogha Juniora. Dziwne to jednak bylo wycie i wyteone, Lardis odczytal je nawet jako zlowrobne. Spytal wiec Andreia: - Slyszysz to, przyjacielu? A rozumiesz? Jak mysle, to sa psy Mieszkanca, nie wiem tylko, czy aby nie obrywaja. - Zwolnil na chwile kroku, bo wlasnie prowadzil swa druyne przez wysoka i dluga przelecz, zaczekal, a zrowna sie z nim jego swarliwy kompan, i chwycil go za ramie. - Posluchaj teraz, Andreiu Romani - wy te, Pederze Szekarly i Karku Lisescu - bo raz jeszcze wam powiem, co, i po co, mamy tutaj zrobic. A oto, jak to widze... Stare Wampyry, Szaitis i jeszcze co najmniej jeden, wrocily do Krainy Gwiazd; to one, wraz ze swymi stworami, przelecialy nad nami w tamtym wawozie. Zamieszkaly Wieyce Karen i najedaja z niej Cyganow, jak za dawnych lat. Tyle e teraz przychodzi im to jeszcze latwiej: my, Wedrowcy, porzucilismy ju wedrowanie; mamy natomiast domy i swoje wlasne ogrody, co czyni nas latwym celem. Mamy tego potwierdzenie... W swoim czasie jednak Cyganie stoczyli boj z Wampyrami - stoczyli boj i zwycieyli - i to, gdy byly one u szczytu swych sil! Tak, to Cyganie stawili czolo lordowi Belathowi, Volsemu Pinescu, Leskowi Nienasyconemu i Menorowi Zgryzowi, a nawet temu samemu nikczemnemu Szaitisowi, ktory powrocil teraz z Krainy Lodow. Ale przecie... ty i twoi bracia byliscie wtedy w tamtym ogrodzie, Andreiu! Czybym musial jednemu z Romanich opowiadac, jak Cyganie walczyli bronia Mieszkanca - tymi strzelbami, ktore i teraz nosimy, sprowadzonymi z innego swiata - on sam zas posluyl sie nawet sloncem, by zamienic wroga w cuchnace strzepy? Na pewno nie! -Owszem, ale on teraz yje posrod wilkow i tylko pakt zapewnia nam bezpieczenstwo... -Och, ale do Krainy Gwiazd powrocil jego ojciec, zwany Rodzicielem! Widzialem go, nawet z nim rozmawialem - choc przyznac musze, e niezbyt milych uylem wtedy slow. Teraz na pewno beda milsze. Kto bowiem zgadlby, jaka bron on tutaj sprowadzil? On, Harry Rodziciel? Powiadam wam, musimy isc do ogrodu chocby po to, by zyskac sprzymierzenca! - Przerwal, uwolnil z uscisku ramie Andereia i ju spokojniej kontynuowal: - A moe wolisz w przyszlosci walczyc przeciwko Karen, odmiencowi i jego ojcu, he? -Co? - Andrei Romani, ma gibki i dlugonogi, z miejsca sie zasepil i nieco odsunal od Lardisa. - Wiesz przecie, e nie! Cokolwiek sie stanie, mam zasady. W koncu, tak jak powiedziales, walczylismy ramie w ramie - Cyganie, trogowie i tamtych troje - przeciwko wspolnemu wrogowi. Tego nic nie zmieni. Nic takiego nie zrobie. -Racja - rzekl Lardis, lekko skinawszy glowa. - Nic takiego nie zrobimy. Ale czy nie zrobimy nic takiego, jesli w ogole... nic nie zrobimy? Tych troje to moe i rzeczywiscie potwory, choc dotad krzywdy nam nie uczynily, a jedynie przyniosly dobro, ale powiedz mi, powinnismy pozwolic im stanac do walki i walczyc - i zapewne zginac - bez naszego wsparcia, gdy w tej wojnie bardziej o nas idzie, ni o nich? A co potem, kiedy ju pogina? Mamy po prostu wrocic do Krainy Slonca i czekac na zachod, potem na nastepny... dopoki nas calkiem nie zabraknie? A przypuscmy, e jednak zwyciea, a zwycieywszy znajda chwile, by pomyslec. Powiedz mi, co sobie pomysla? Gdzie byli Cyganie w chwili potrzeby, he? Po dluszej chwili Andrei wzruszyl ramionami i wzdrygnal sie, moe z zimna. -Chodzmy wiec - burknal, stawiajac kolnierz, i odwracajac sie ku polnocy. - Szesc czy siedem mil do ostatniej przeleczy, potem latwa wspinaczka do ogrodu Mieszkanca. Moliwe, e Wampyry tylko sie rozgladaly, wylecialy na zwiad, a jesli chodzilo o cos wiecej, to moe przeoczyly swe ofiary: jak wiemy, mnostwo tam kryjowek. Poza tym, tamtych troje rownie dobrze moe wlasnie zmierzac do ogrodu, tak jak my. Jakis czas pozniej, gdy ju szli, Lardis wzial Andreia na strone i powiedzial mu cicho: -Przez jakas chwile niepokoiles mnie, stary przyjacielu. Tyle lat znajomosci, a ju zaczynalem myslec, e jednak cie nie znam! Dotarlszy na skraj siodla tworzacego tylna granice ogrodu Mieszkanca, czterej kompani odkryli tam slady zacieklego starcia: wiszacy w powietrzu smrod wypuszczanych z furia gazow, luski pancerza zdarte z podbrzusza jakiegos wielkiego stwora, wielkie skrzepy ciemnoczerwonej plazmy, w ktorych tonely tak wytrzymale gorskie wrzosy. Tyle na poczatek - dosc eby ich nerwy staly sie napiete jak cieciwa naladowanej kuszy. Trzymajac sie przy ziemi i cicho jak cienie przemykajac miedzy opustoszalymi budynkami gospodarczymi i zapuszczonymi dzialkami, rychlo doszli do granicznego murku, przy ktorym trzy miesiace wczesniej doszlo do pamietnego spotkania Lardisa z Harrym Rodzicielem. Tam wlasnie odkryli teraz pierwsza ofiare bitwy, jaka sie tu rozegrala: wojownika, leacego trupem, oprawionego jak baant po spotkaniu z lisem! Cos przegryzlo jego gruba szyje, przedarlo sie przez luskowaty pancerz, tega skore, cialo i chrzastki, do kregoslupa i jeszcze dalej. Stwor, prawie pozbawiony glowy leal w parujacej kaluy wlasnych wydzielin; pietnascie ton dziko poszarpanego ciala! Nie trzeba bylo nawet pytac, jaka ywa machina zaglady zdolala tego dokonac. Lardis Lidesci, zdjety strachem, ostronie obchodzil tego wielkiego trupa. Wskazal na obwiedzione szkarlatem, puste oczodoly groteskowej czaszki, w ktorych zabraklo glownych slepi. -Patrzcie! - szepnal. - Nie walka to byla, ale rzez! I ten rzeznik, on wbil szpony w te slepia, scisnal jego niewielki mozg i z nim skonczyl. A ta kalua, jeszcze ciepla i cuchnaca... Ale ten stwor Karen; to cos ylo jeszcze niespelna pietnascie minut temu! -Lardisie! - dobieglo zza skal przy wschodnim skraju muru chrapliwe wolanie Kirka Lisescu. - Szybko! Chodz zobacz! Lardis i pozostali, zgieci w pol, zerwali sie do biegu, wielkimi susami dopadli podnoa skal, wspieli sie na nie, a na polke po zwalonym glazie, na ktorej przycupnal Kirk. -Widzicie? - spytal szeptem ten drobny, ylasty meczyzna. - Slyszycie? Wskazywal Kraine Gwiazd. Dosc dobrze widzieli, co trzeba, take uslyszeli, choc nie od razu. Daleko nad skalistymi rowninami, dryfujac na wschod niby jakis roj komarow, pod migotliwa kopula nieba smigaly, szybowaly, pulsowaly czarne punkciki. Z tej odleglosci, owszem, zdawaly sie komarami, z bliska jednak okazaloby sie, e to potwory. Podobnie dzialo sie pod oslona granicznego lancucha gorskiego, ciagnacego sie na wschod: jedne ciemne plamy uciekaly, inne je gonily. Same Wampyry, zarowno przyjaciele, jak i wrogowie, choc jednych od drugich odronic bylo nie sposob. -Ktory jest ktory? - jeknal Peder, z rozdziawiona geba, wodzac wzrokiem to tu, to tam. Lardis potrzasnal glowa, zmruyl oczy, broniac sie przed niebieskawym swiatlem gwiazd, probowal policzyc rozpulsowane sylwety. -Ile widzicie bestii bojowych? - mruknal. - Wiemy, e Szaitis mial szesc. -Karen i Harry z Krainy Piekla mieli przynajmniej dwie - szepnal, nieco kwasno, Andrei. - Jednego, znalezlismy slady, a drugiego - trupa! -Lepiej sie modlmy, eby mieli ich wiecej - warknal Lardis. - Lepiej sie modlmy, eby mieli o wiele wiecej! Zmienne wiatry, co i rusz, to przynosily, to znow porywaly odglosy powietrznego boju: syki i ryk wojownikow, gluchy warkot ich ywych ukladow napedowych, grzechot lusek, gdy zderzaly sie w powietrzu potene pancerze. Zanim ten zamet ucichl ju w oddali, Kirk Lisescu zdayl wszystkie zliczyc. W koncu nie bylo ich a tak wiele. -Dwa lotniaki i szesciu wojownikow nad skalnym pustkowiem - relacjonowal. - Wszystkie zmierzaja na wschod, ku swietlistej Bramie i zburzonym wieom Wampyrow. Posrod gor nastepne dwa lotniaki, scigane przez wojownika. To sie zgadzalo z obliczeniami Lardisa. -A ten wielki jest z wieksza grupa - dodal. - Razem siedem wojownikow, a Szaitis nie poniosl adnych strat... Chyba, e sie myle i ten wielki zewlok kolo muru to byl ktorys od niego. Ale nawet w najlepszym razie, to dwa, przeciw pieciu... Andrei Romani pokrecil glowa, przygnebiony, po czym stwierdzil, tak po prostu: - Ju po nich, przegrali! Lardis poslal mu kose spojrzenie. -Jesli tak, moesz byc pewien, e i my nie pociagniemy duo dluej... i e nie spotka nas nic lepszego! Znow przyjrzal sie Krainie Gwiazd, przeczesujac widnokrag od skalistych rownin na wschodzie do bliszych sobie gor. Wieksze skupisko latajacych plamek zaczynalo sie obniac, wyciagac w dosc przerywana linie; mniejsza grupka, na ktora skladaly sie dwa lotniaki i scigajacy je samotny wojownik, take tracila wysokosc, przemykala nad co niszymi gorami. Na jego oczach ta wlasnie trojka zniknela za odleglymi turniami. Lardis zszedl do ogrodu. -Idziemy! - zarzadzil. Reszta poszla za nim, poddajac sie temu tonowi ponaglenia, choc jego powod nie byl dla nich jasny. -Dokad idziemy? - chcial wiedziec Peder Szekarly. Cokolwiek doszedl ju do siebie po zatruciu, nadal jednak gotow bylby przespac caly zachod. U podnoa skal Lardis odwrocil sie do niego. -Na wschod, wzdlu wysokich grani, gdzieby indziej? Tak dlugo, jak bedzie trzeba, eby poznac wynik tamtej walki. Zgadywanie nie wystarczy - musimy wiedziec, jaki obrot przyjely sprawy! Cala przyszlosc Cyganow wisi na wlosku, wszystkich meczyzn, wszystkich naszych kobiet i dzieci. Raptownie zakrecil, tak jakby zamierzal wejsc pod wschodni stok ogrodu... i rownie raptownie oyly wokol nich cienie, zmasowanym, ukradkowym ruchem. Lardis i jego trzej kompani zamarli. Nic nie zauwaywszy, zostali okraeni. Ale przez kogo? Czyby Szaitis i ow slimakowaty stwor z Krainy Lodow zostawili za soba cos na ksztalt tylnych stray? Jak wiele potworow mogli tu zostawic? -Moj ojciec bylby... to by go ucieszylo - dobiegl z ciemnosci cichy, dracy glos, majacy w sobie jednoczesnie cos z warczenia i z kaszlu, jakis malo ludzki. - Ucieszylaby go wiedza, e wcia ma... e wsrod Cyganow ma przyjaciol. Legenda glosila, e dawno temu najstarsi Wedrowcy oddawali czesc dobrotliwemu Bogu. Ostatnimi czasy jednak znali jedynie demony... zwane Wampyrami! Do tych nikt sie nie modlil, nikt te nikogo nie przeklinal ich imieniem; wystarczalo, e same byly przeklenstwem! Tak wiec, gdy nalealo sie modlic, Cyganie zwykle zwracali sie do slonca, widzac w nim jednak nie tyle boska istote, co symbol dobrego losu. Taki czlowiek zas, ktory urodzil sie podczas zachodu, zwykle dziekowal tej gwiezdzie, co to stala w zenicie w godzinie jego narodzin. Lardis Lidesci do przesadnych raczej nie naleal, lecz w chwili gdy uslyszal ow dochodzacy z mroku glos, to choc nie wiedzial, czy jego gwiazda czuwa akurat na niebie, czy te nie - mial nadzieje, e go nie opuscila. Oslaniajac Lardisa od lewej, Peder Szekarly nasadzil belt na cieciwe kuszy; po drugiej stronie Andrei Romani zaladowal strzelbe; obaj celowali w cienie. Nieco dalej Kirk Lisescu pospiesznie wpychal naboje w swoja dwururke. Jednake... -Dosc tego! - ostrzegl ich Lardis. - Wszedzie wokol nas jest szara brac, a przemowil jej przywodca. Musieli przyznac Lardisowi, e jesli ktos mialby rozpoznac ow straszny glos, to tylko on. Tak samo ten, ktory niegdys byl Mieszkancem, znal Lardisa. Wylonil sie teraz z cienia - wielki szary wilk! Nie spuszczajac z nich skosnawych, oltych i zwierzecych oczu - z teczowkami przesyconymi szkarlatem - Harry Syn Wilka zatrzymal sie na poly jeszcze w mroku. W swietle gwiazd widac jednak bylo jego dlonie... Patrzac na Lardisa, przekrzywil nieco leb, pytajaco. U adnego psa nie ujrzaloby sie takiego wyrazu pyska, jak u niego, gdy na wpol powiedzial, na wpol warknal: -My... sie znamy. Chodz porozmawiac tam, gdzie moja lagodna matka spi pod kamieniami. -Ju zawracal, przystanal jednak i odwrocil sie. - Ale tylko ty. Twoi ludzie, oni tu zaczekaja. -Lardisie! Kirk Lisescu zatrzasnal dwururke, ju prawie przykleknal. -Powiedzialem, dosc tego! - szczeknal Lardis, gdy piecdziesiat par oltych slepi zwezilo sie i poruszylo nerwowo w cieniu. - Niech no ktorys z was strzeli do jednego z nich, przysiegam, zabije golymi rekami! -Nie - wykaszlal zaraz Harry Syn Wilka. - Nie bedziesz musial. Szara brac sama sie troszczy o swoich. Odlo wiec swoja... swoja bron, wlasnie... i chodz porozmawiac. Przy mogile wielki wilk dlugo milczal. Kolejno dotykal nosem kadego z wiekszych kamieni, znaczac je, troche skowyczal, wbijal plonacy wzrok w Lardisa. Wreszcie oznajmil: - Ona te ciebie pamieta. To bylo kiedys tam. Po bitwie dolaczyles do nas tutaj. Byles dobry. Mimo swoich niedostatkow, twoj lud... byl dobry. Dla mnie, dla mojej matki, mojego ojca. Ty i ja, my rozmawialismy, kiedy bylem... bylem czlowiekiem. Pamietam to. -To wszystko prawda - przyznal Lardis, czujac, e gardlo mu sie sciska, ale nie ze strachu, a przynajmniej nie tylko dlatego. - Kilkakrotnie rozmawialismy. Ostatnim razem zdawales sie wiedziec, co nadchodzi. Tamten przyjrzal mu sie tak po swojemu, ciekawie i czujnie, a Lardis pomyslal, jake to niesamowite, i wilk rozumie jego slowa i kiwnawszy glowa odpowiada warknieciem: - I teraz... i teraz nadeszlo. Dziwnie, nawet jakos smutnie. Czasem czuje, e wiele stracilem; kiedy indziej ciesze sie tym, co zyskalem. Tyle e... moja ludzka pamiec slabnie, ciagle coraz szybciej. Zapominam czasy czlowiecze, a pamietam tylko wilcze i to zrobilo... zrobilo ze mnie zdrajce. Bo przysiaglem, e bede... e bede tu, gdy Wampyry przyjda po Karen i mojego ojca. Ale ja... zapomnialem i dlatego przyszedlem za pozno. -Nie zdolalbys im pomoc. - Lardis potrzasnal glowa. - Wampyry tym razem stworzyly bestie nie do pokonania, potwory o niewiarygodnej zacieklosci i sile! Co byscie mogli zdzialac, ty i cala twoja szara brac? Tamten nie mogl ustac w miejscu. -A jednak powinienem tu byc. -Nic bys nie zdzialal - upieral sie Lardis. Harry Syn Wilka zbliyl sie do niego, znieruchomial. -Widziales to? -Widzielismy, jak lecialy na wschod - odparl Lardis. - Jeszcze walczyly. Mysle, e Harry i Karen... mysle, e przypadl im najgorszy los. Wielki wilk zamrugal ukosnymi slepiami, ktorych teczowki zaplonely jeszcze bardziej czerwono. -Nie, jeszcze nie - ale wkrotce! Najgorsze bedzie to, co szykuje dla nich Szaitis! I nagle, tak nagle, e Lardisem a rzucilo, wilk, ktory niegdys byl czlowiekiem, uniosl leb ku gwiazdom i zawyl, a z cienia spowijajacego opuszczony ogrod odpowiedzialo wycie jego wspolbraci. Potem, wskoczywszy na mogilke, raz jeszcze zerknal na Lardisa i warknal: - Ide. Kiedy zbieral sie do skoku, Lardis zawolal jeszcze: -Ale dokad idziesz? I co zamierzasz? Moe lepiej bedzie, jak pojdziemy tam razem. -Do Bramy. - Tamten znow przystanal, tylko na moment, weszac w nocnym powietrzu. - Wyczuwam, e tam sa. Nie wiem, co moga zrobic szarzy bracia, ale ty ze swoimi tylko byscie nas spowalniali. Znow sie odwrocil - i zaraz zderzyl sie z lsniaca wilczyca, ktora wyskoczyla z cienia. Brwi miala bardzo geste, biale jak snieg na gorskich szczytach. Wpatrywali sie w siebie, moe cos sobie przekazywali; ona zaskowyczala, a Harry Syn Wilka warknal na nia, rozmyslnie capnawszy zebami powietrze. Najwyrazniej do niego wlasnie naleala ta suka. Powiedzial do Lardisa: - Zostanie tutaj, gdzie nic ju nie grozi. Lardis ostatni raz sprobowal. -Ja i moi ludzie, my rownie idziemy. Chcemy wszystko zobaczyc. Ja musze to wiedziec. Odmieniec przemyslal to przez ulamek chwili, po czym odrzekl gardlowo: - To zostawie wam przewodnika. Trzymajcie sie tu za nim, zna najlatwiejsza droge... Lardis wrocil do swoich ludzi i przekonal sie, e sa sami; wilcza wataha zdayla ju roztopic sie w ciemnosci, zostawiajac tylko jednego z szarych braci. Lardis wypatrzyl go: ognistooka sylwetke, nerwowa i niecierpliwa, na wschodnim stoku ogrodu. Kirk Lisescu skinal glowa i rzekl: - Ten tam zostal, widocznie po to, eby nas pilnowac! Lardis wiedzial swoje. -Nie - sprostowal. - To nasz przewodnik. Pojdziemy za nim do Bramy Piekielnej. A przynajmniej sprobujemy podejsc jak sie da najbliej i zobaczyc, co sie tam dzieje. Wdrapali sie na wschodni stok, spojrzeli w dol, na Kraine Gwiazd, zalana niepokojaca monochromatyczna, lekko niebieskawa poswiata. Skaliste rowniny siegaly po migotliwy luk w blasku zorzy; ostre gorskie grzbiety na prawo od nich ciagnely sie ku wschodowi; na pozor bezkresne mile turni, ktore przyjdzie im przebyc, nim dotra do celu, gdzie gory posepnie spogladaja w dol na dziobaty krater, kryjacy w sobie Brame Piekielna. Lardis dotad byl tam tylko raz, za mlodu (a i to, oczywiscie, w samym srodku wschodu, gdy Wampyry spaly, sniac swe szkarlatne sny, za kotarami przeslaniajacymi okna ich zamczysk), i uznal to miejsce za zlowrogie, niepokojace, niepojete. Z ziemi wylaniala sie wielka kula gniewnego bialego swiatla, niby tkwiace w oczodole oko jakiegos ledwie pogrzebanego olbrzyma, nieruchome, zlowieszcze, calej okolicy nadajace barwe tradu, niezdrowa biel i sina szarosc gnijacego ciala. I jeszcze sam kamienny krater, stanowiacy oprawe Bramy: podziurawiony jak butwiejace drewno, za sprawa wiertaczy draacych w nich niezliczona ilosc dziwacznych kanalow. Nawet w tak litej skale... Kiedy Lardis tam trafil, nadlecialo te stadko nietoperzy, by polowac na komary, cmy i inne owady, ktore wlasnie wylegly sie badz zbudzily pod wplywem blasku slonca, docierajacego tu przez gorska przelecz. Jeden z mniejszych nietoperzy, moe oslepiony, zanadto zbliyl sie do Bramy; bloniaste skrzydlo dotknelo pozornie twardej powierzchni bialej kuli; zniknal bez sladu, wyraznie wessany przez ow blask! Lardis jeszcze przez jakis czas obserwowal to miejsce, ale nietoperz nie wrocil. Taka to byla lekcja ostronosci: nie podchodz za blisko do Bramy. No, i wtedy byl przecie wschod, teraz zas zdaylo ju zajsc slonce. Zreszta Lardis zdecydowanie nie zamierzal podchodzic tak blisko. W obecnosci Wampyrow? Czysty obled! Mial jednak plan, jak zwykle prosty. -Widzicie, gdzie idzie ten szary? - spytal. - Zmierza w dol, ku drzewom. Zna je wszystkie jak starych przyjaciol i wszystkie krete scieki miedzy nimi. Zyskamy na czasie, idac w jego slady. -Lardisie - rzekl tonem jak ze zwyklej rozmowy Andrei Romani - szalony jestes, bez dwoch zdan! Wszyscy jestesmy, synowie naszych matek, kady jeden! Opetaly nas te blekitno blyskajace gwiazdy! -O? - Lardis ledwie na niego zerknal, szukajac drogi w dol miedzy zaslanymi lupkiem gorami. - Mow dalej. -W Krainie Gwiazd trwa zachod - ciagnal tamten - i caly roztropny ludek sie pochowal. A my co? Podaamy za gorskim psem zobaczyc, co szykuja Wampyry! Powinnismy siedziec teraz w jakiejs dziurze w Krainie Slonca, czekajac, a ono wzejdzie, i modlac sie, ebysmy tego doczekali! -Ale to przecie dlatego, e nie znosimy chowania sie w dziurach w Krainie Slonca, przyszlismy a tutaj! - przypomnial mu Lardis. - Jesli o mnie chodzi, wole wygode mego domu na pagorku, moesz mi wierzyc - wiem jednak, e nie znajde spokoju, dopoki Wampyry beda po nocach przychodzic na lowy. A teraz... co, mamy okazje na wlasne oczy zobaczyc, ile ich tam jest i jakie mamy szanse. Dlatego, kiedy ju wrocimy do Krainy Slonca, wiedziec bedziemy dosc, eby wybrac jedno z dwojga: albo poradzic Cyganom z Siedliska i innych osad, jak sie musza zabezpieczyc, albo oznajmic im definitywnie, e ju koniec z Wampyrami! I pozwol, e powiem ci cos jeszcze, Andrei... - Tu jednak zawiesil glos. W ostatniej chwili bowiem Lardis uswiadomil sobie, jaka to grozna pasja rozpala go od srodka. Plonela w arze jego krwi, w sposobie, w jaki wyrzucal z siebie slowa, wiedzial ju, e bliski jest zloenia pewnego slubu. Byl Cyganem i szczycil sie tym, a do tego jeszcze byl wodzem swego ludu. Raz powiedziawszy glosno, takiego slubu nie mogl ju zlamac. A yc z nim te by sie nie dalo. -He? - ponaglil go Andrei. - Chciales mi powiedziec...? Lardis ugryzl sie w jezyk, zmienil temat. -Wiecie, jak daleko jest do Bramy? -Za daleko - powiedzial Kirk Lisescu, gramolacy sie za nimi. - Nawet na rowninach Krainy Slonca, caly wschod zszedl nam na przejsciu od Siedliska do wielkiej przeleczy. A jeszcze tam, przez wszystkie te granie i szczyty... Nie dokonczyl, ale temat zaraz podjal Peder Szekarly. -Osiemdziesiat piec mil od Siedliska do przeleczy. Ale kluczac miedzy tymi wysoczyznami... przynajmniej ze sto. I to ciekiej wedrowki. -Nieco mniej ni czterdziesci godzin do wzejscia slonca. - Lardis sie zastanawial. - A wlasnie wtedy chcemy sie tam znalezc. Bo jesli Wampyry beda jeszcze wowczas yly, wcia po tamtej stronie, to wlasnie wtedy rusza do Wieycy Karen - eby schronic sie przed swiatlem, nim slonce rozblysnie wsrod szczytow! Dokonawszy szybkich obliczen, mowil dalej: - Godziwe dziesiec godzin snu pozostawi nam prawie trzydziesci na wedrowke. No, robiac nieco wiecej ni trzy mile na godzine, i tak bedziemy tam dobrze przed czasem! -Tylko po co? - zachmurzyl sie Andrei. - seby sie przekonac... o czym tam? Ha! Moe o tym, co najgorsze. Lardis cos odmruknal i na chwile zrobilo sie cicho. W mroku, w dole, majaczyly wysokie i proste pnie sosen; na sciece pocetkowanej swiatlem gwiazd jarzyly sie oczy drapienika, srebrne i czujne; szary brat zaczekal cierpliwie i beznamietnie, a cala czworka sie do niego zbliy, potem odwrocil sie i ruszyl na wschod. Najbliej, jak to moliwe, szli jego sladem, on zas wybieral najlatwiejsza, najkrotsza droge posrod porastajacych zbocze drzew. Ale podczas gdy wilk emocje trzymal na wodzy, Lardisowe wcia jeszcze buzowaly. Rozmyslal o Lissie i Jasonie w Krainie Slonca, o wszystkich Cyganach Lidesci razem wzietych, o wszystkich plemionach Wedrowcow w ich najrozmaitszych obozowiskach i osadach po drugiej stronie sciany gor. A potem pomyslal o grozie Wampyrow, ktora zdayl ju wspominac jako cos, co odeszlo w przeszlosc. Ale nie, nie odeszlo i nie odejdzie... Dopoki sie nie skonczy... Nie skonczy ostatecznie! W koncu uczucia Lardisa wziely gore. -Jakkolwiek sie to potoczy - wyrzucil przez zacisniete zeby swoje cyganskie slubowanie - chce widziec je martwe! Bezglowe, poprzebijane kolkami, uwiazane na wznak w zlotym blasku slonca - i ginace w dymie i smrodzie! Jego slowa byly gorace jak samo pieklo, zawziecie wypowiedziane; byly rykiem nienawisci, obietnica, grozba, tak e jego ludzie dobrze zrozumieli, i zloyl slub. Ale to jeszcze nie byl koniec. -Jak dotad jest ich tylko dwojka - dokonczyl wreszcie Lardis. - Dwojka, ktorej istnienia jestesmy pewni, chocia ju wkrotce zacznie sie tworzenie porucznikow. Wszak chodzi tu o Wampyry! A dokad moga powedrowac, gdy slonce wstanie, he? Gdzieby indziej, jak nie do Wieycy Karen, do ostatniego zamczyska! Zwacie dobrze moje slowa: jesli Harry i Karen przegraja, a nam zostanie walczyc samotnie i jesli Szaitis ze swa sfora osiadzie w owym ostatnim ognisku zarazy... tam wlasnie wykonczymy tego potwora. Nie za nastepnego wschodu, na pewno nie, ani za tego, ktory przyjdzie potem - ale moe za jeszcze nastepnego! -Uwaaj, Lardisie! - przestrzegl go Andrei. - Slubujesz to? -Slubuje - odrzekl Lardis, kiwajac glowa w cieniu drzew. - To i moj slub, i wasz - i wszystkich meczyzn z plemienia Cyganow Lidesci! Teraz posluchajcie: -Ich czyny, straszne czyny Wampyrow, wymagaja czasu. Czasu na porywanie ludzi i zmienianie ich w porucznikow, czasu na tworzenie potworow z cial Wedrowcow i trogow. Dwa lub trzy wschody nic tu nie pomoga, nie dadza dosc czasu. Ale w Wieycy Karen beda sie czuly bezpieczne, bo ktoby smial zaatakowac ich na ich wlasnym gruncie? My zaatakujemy, ot kto! Peder Szekarly oslupial. -Isc na Wampyry, do Krainy Gwiazd? - wyszeptal. -Ale o wschodzie - odparl Lardis. - Z kuszami i ostrymi palami, mlotami i kolkami! Z kneblaschem, srebrem i strzelbami po Mieszkancu. -Co? - spytal Kirk Lisescu, sciszywszy glos. - Zabawki przeciw Wampyrom? A co z ich wojownikami? -Ale ich stwory bojowe to rownie wampiry, nie mniej od samych Wampyrow! - odrzekl Lardis, dla wzmocnienia tych slow chwytajac Kirka za ramie. - Pojdziemy tam z naszymi lustrami, tymi, ktore dal nam Mieszkaniec; podpalimy zaslony w drzwiach wiey i w najniszych oknach; oczyszczajace promienie slonca poslemy gleboko w ten plugawy mrok. Tak wlasnie zrobimy! Kto znalby sie na tym lepiej od nas? To wszak Mieszkaniec i jego ojciec pokazali nam, jak to zrobic! A teraz przyjdzie nasza kolej. -Zrownac z ziemia te gory! - warknal glosno Andrei Romani, chcac zapalem dorownac wizji tamtego. A potem (ju ze znacznie mniejsza werwa): - Ale miejmy nadzieje, e do tego nie dojdzie. W koncu, moe sie mylimy... moe sprawa nie jest tak beznadziejna... przecie Karen i przybysz z Krainy Piekla sa - lub byli - sami w sobie te wielka potega. Andrei nawet sobie nie wyobraal, jak blisko sedna trafil tym swoim "byli". Bo kiedy ci czterej meowie wyruszali na wedrowke pod drzewami, daleko na wschod, pod rozjarzona Brame Piekielna, Harry Keogh i Lady Karen byli ju wiezniami Szaitisa. To zas oznaczalo, e rownie dobrze mogliby byc martwi... Zdarzenia ciagnely sie powoli i wydawaly sie malo znaczace, a jednak zapisywaly sie w pamieci Lardisa, jedno zaraz po drugim, wraz z przypisywanym im zronicowanym znaczeniem. Po szesciu godzinach wedrowki przez lasy, wszyscy czterej byli tak wyczerpani, e musieli odpoczac, zjesc, przespac sie, dac obolalym miesniom czas na dojscie do siebie. Obudzili sie z nadejsciem wiecznie pedzacego ksieyca, w swietle ktorego szlo sie im o wiele szybciej. Pozniej, gdy ksieyc znow zaszedl, zrobilo sie troche latwiej i weszli w naturalny, jednolity i szybki rytm, wlasciwy doswiadczonym Wedrowcom. Nie odzywali sie, oszczedzajac dech na ow wysilek. Od czasu do czasu musieli piac sie na granie i gory gdzieniegdzie wdzierajace sie w las, przewanie jednak szli po rownym gruncie. Najwidoczniej Mieszkaniec wiedzial, co mowi: ich przewodnik doskonale znal te gorskie strony, albo byl stworzeniem obdarzonym nieomylnym instynktem. Szybko parli na wschod. Kolejny popas, kolejny posilek... Szereg dlugich i plaskich siodel, niczym grzbiety fal, przechodzace od jednego szczytu do drugiego, ktorych przemierzanie bez konca poeralo mile za mila, a nieoczekiwanie i o wiele za wczesnie skonczyla sie nadzieja na latwy marsz... Sciana osypujacych sie lupkow, ktora drzewa spietrzyly w zdradliwa i chwiejna zapore. Drobny brak ostronosci, potracenie niewlasciwego kamienia, a wszystko wokol - drzewa, lupki, ludzie i cala reszta - runeloby lawina do Krainy Gwiazd. Na dowod tego, wiele bylo tam wylomow, gdzie pas zieleni musial ustapic miejsca nagiej skale... I znowu czas na sen... Kiedy usiedli, szary przysiadl kawalek od nich; gdy poukladali sie do snu, te sie wyciagnal. Obudzil sie jako pierwszy, czekajac na nich. Rzucali mu kawalki suszonego miesa ktore naturalnie pochlonal z "wilczym" apetytem. Postawione przed nim zadanie nie pozwalalo na lowy. A potem, dziwna sprawa... Po dwudziestu pieciu godzinach, czyli po niemal dwoch trzecich wedrowki, dogonila ich wilczyca, ktora Lardis przedtem widzial z odmiencem. Rozpoznal ja po snienobialych, nadzwyczaj krzaczastych brwiach. Przyniosla w ociekajacym slina pysku cos, co teraz poloyla, zbliywszy sie do ich przewodnika. Potem oba wilki odprawily caly rytual powitalny, po ktorym na jakis czas przysiadla przy tamtym. Gdy Peder Szekarly cisnal jej mieso, wdziecznie je przyjela. Lardisa bardziej zainteresowal przedmiot, ktory przyniosla w pysku: granat z ogrodowej zbrojowni Mieszkanca. Lardis dosc dobrze wiedzial, co oglada: po tamtej bitwie przed czterema laty zostalo ich jeszcze kilka, smiercionosnych wynalazkow, z ktorymi nie chcial miec do czynienia. Co, bron broni nie rowna. Nad strzelba da sie panowac, poki nie pociagnie sie za spust, ale nad czyms takim...? Raz go uzbroisz... i nijak nie moesz ju sie rozmyslic. Reszta wymyka ci sie z rak - a zreszta lepiej, by wyleciala z twych rak, i to jak najszybciej! Po co suka Mieszkanca przyniosla tu cos takiego, bylo zagadka. Po krotkim czasie, gdy znow sie pozbierala, ponownie wziela go w pysk i ruszyla na wschod, jak przedtem. A potem... Jeszcze szesc godzin wedrowki, po ktorych nastapila przerwa (nazbyt krotka), po niej zas kolejny incydent: krotki, z gory przegrany spor. Ale na dlugo przedtem widac ju chwilami bylo na wschodzie swiatlo Bramy. Poczatkowo, w miare jak odleglosc miedzy nimi stopniowo malala, byl nikly niczym migotanie iskierki, pozniej przeszedl w niesamowite promieniowanie swietlika - w blask, od ktorego nie bilo cieplo - emanujace w cieniu lancucha gorskiego, tam gdzie wschodnie pogorza przechodzily w skaliste rowniny, stapiajac sie z nimi w niebieskawy teraz, ksieycowy krajobraz Krainy Gwiazd. A co sie tyczy samego sporu... Doszlo do niego, gdy Lardis zapragnal opuscic skraj sosnowego lasu i piac sie po skosie, ku siodlom pomiedzy szczytami: droga odwrotu do Krainy Slonca, o ile zaistnialaby koniecznosc ucieczki. Wilk - przewodnik byl jednak innego zdania; kazano mu trzymac sie linii drzew i zmierzac do kuli jaskrawego, bialego swiatla w pobliu wielkiej przeleczy, nie zamierzal wiec odstepowac od swej powinnosci. Kiedy wiec szary brat nie zaakceptowal zmiany trasy... zakonczyla sie ta klotnia bez slow. W kadym razie (pocieszal sie Lardis) podejscie tutaj wygladalo na paskudnie trudne. Tak wiec czterej meowie szli, jak przedtem za swoim wilczym przewodnikiem, tyle e teraz nieustannie wypatrywali moliwosci latwiejszej wspinaczki. Znalezli ja godzine pozniej, akurat wtedy, gdy zmiana drogi stala sie absolutnie konieczna. Jesli bowiem Wampyry nadal przebywaly w pobliu granicy i aktywnie dzialaly w okolicach Bramy, to od tej pory szalenstwem bylo zanadto zaglebiac sie w Kraine Gwiazd, z dala od szczytow. Wspinajac sie po dosc latwym stoku, ku gmatwaninie grani, siodel i plasko wyy, wszyscy czterej pomachali na poegnanie swemu przewodnikowi. On ze swej strony po prostu patrzyl, jak znikaja z jego pola widzenia, gdzies w glebi gardla cicho zaskowyczal, wreszcie wymazal ich z pamieci i ruszyl na wschod... Lardisowi i jego kompanom godzine zajela wspinaczka na plaskie szczyty, nieco dluej odpoczywali po tych trudach, potem znow wyruszyli w kierunku wielkiej przeleczy. Okolice nie byly im znane, ale szlo sie wzglednie latwo. Przy tych rzadkich okazjach, gdy udawalo im sie dojrzec blysk poludniowego horyzontu, jawil sie jako nikle pasmo ametystu ze smugami srebra. Jeszcze trzy godziny, a to srebro przemieni sie w zloto. Wkrotce wschod, Lardis wiec powinien byl czuc sie szczesliwszy. Ale tak sie nie czul. Kraaca w jego ylach, krew nieznanego przodka - jasnowidza ostrzegala go, e nadchodza zlowrogie chwile... Trzy godziny pozniej zaczelo padac; droga szybko stala sie sliska i zdradliwa; Lardis uznal, e niebezpiecznie isc dalej. Po tak kolosalnej wedrowce dotarli do miejsca o cztery czy piec mil na poludniowy zachod od Bramy i spogladali teraz na nia z gory, ze swego schronienia wsrod wysokich rumowisk. Za nimi wila sie miedzy szczytami obiecujaco wygladajaca przelecz, wiodaca zapewne do Krainy Slonca. A niebo na poludniu jasnialo, choc jeszcze nieznacznie, ale z kada minuta bardziej. Lardis i tamci trzej, skuleni pod obwislymi galeziami chlostanego wiatrem, groteskowo znieksztalconego drzewa, przeczekali deszcz. Teraz cala Kraine Gwiazd i rozjarzona Brame Piekiel widzieli o wiele wyrazniej. Kilka mil na wschod rowniny pokrywaly dziwne zlomy skalne i pozostalosci po obalonych wieach Wampyrow - szczatki Wrzodowej Wieycy, niegdysiejszej siedziby Volse'a Pinescu, i potrzaskanego Nienasycenca szalonego lorda Leska; szeroko rozrzucone, pietrzace sie gruzy Wieycy Szaitisa; resztki wysadzonego w powietrze Olbrzymca, naleacego do przerosnietego Fessa Ferenca, Wylupiska, wlasnosci Grigisa, jednego z pomniejszych lordow, Wielkiego Kla Lasculi Dlugozebego, i jeszcze kilku innych. Doprawdy, wszystkie wielkie zamczyska Wampyrow lealy na rowninach, tam gdzie runely. Wszystkie, z wyjatkiem jednej. Wieycy Karen. Ale w oknach Wieycy Karen, kilometr nad ziemia, nie palily sie teraz swiatla, z kominow nie wydobywal sie dym, ani za blankami, ani na pomostach startowych nie widzialo sie adnego zlowrogiego ruchu. Na te chwile byla... jak zastygla. Ale nie martwa. Patrzac na nia, Lardis zadygotal i poczul, jak zawrzala krew przodka. Poddajac sie wizji jakiegos przyszlego czasu, widzial, jak wysokie okna oywaja blaskiem, kominy zaczynaja wypluwac dym. Lotniaki szybuja na pradach wznoszacych, ustawiajac sie do ladowania na pomostach. Wizja ta minela rownie szybko, jak przyszla, sprawiajac, e Lardis znow zadygotal, znow westchnal i znow przypomnial sobie swoje sluby... -Co teraz? - mruknal Andrei Romani, cokolwiek nerwowo. Cala uwage skupil na Bramie. -He? - Lardis ledwie wyrwal sie z zadumy. -Ogniska! - sapnal Peder Szekarly. Jego mlode oczy byly o wiele lepsze, bystrzejsze. - I jakis ruch tam w dole, blisko Bramy. Patrzcie, ten nagly blask sprawia, e sa cienie. Ale stwory tak wielkie... to musza byc wojownicy! -Tak, to Wampyry rozbily tam oboz. - Oczy Lardisa, pod chmurnym nawisem brwi, zwezily sie. - Lordowie, ich lotniaki, ich wojownicy. Ale dlaczego wyruszaja tak pozno? Wstaje wschod. Powinny zmierzac do Wieycy Karen, nim pierwsze promienie przedra sie przez wielka przelecz. Co za sprawe tam maja, tak blisko tej kulistej Bramy? - Wyteal wzrok, na prono usilujac dojrzec szczegoly, niedostepne dlan ze wzgledu na odleglosc. Na prono i moe te, na szczescie. -Patrzcie! - Glos Kirka Lisescu zdawal sie jedynie rozedrganiem stopniowo jasniejacego powietrza. Zobaczyli, na co wskazywal: granica lasu, widoczna teraz setki stop poniej miejsca ich ukrycia, tetnila ruchem, gdy cala wilcza wataha Mieszkanca wyplywala spod drzew bezglosnym strumieniem! Zmierzaly ku wysokim graniom, zmierzaly na zachod, zmierzaly w najroniejszych kierunkach, byle dalej od Bramy, od Wampyrow i od ich ognisk! -Co teraz...? - zaczal Andrei... ale Lardis zlapal go za ramie i uciszyl. -Kryc sie! - sapnal, wypadajac spod rzadkich galezi drzewa i nurkujac za sterczace w gore glazy. Przyczajony w nim jasnowidz w koncu sie ujawnil; wiedzial ju, co sie zblia... co sie zaraz stanie! Kiedy pojedyncza, jaskrawa, przedluajaca sie blyskawica oswietlila gory, Andrei i Kirk dolaczyli do Lardisa, ktory przykucnal, wtulony w naga skale. A gdy po niebie przetoczyl sie ju grom, wszyscy trzej uslyszeli chrapliwe pytanie Pedera Szekarlyego: - Ale co to? Peder jako ostatni wyniosl sie spod sekatego drzewa; nie probowal szukac oslony; stal dracy, przez poszczerbiona szczeline w skalach, patrzac w dol, na Kraine Gwiazd. Lardis, z miejsca, w ktorym sie kulil, nie widzial Pedera, nie wiedzial wiec, e jego mlody druh stoi odsloniety. -Nie wiem, co - powiedzial wreszcie - ale widzialem to - czulem to - jak blysk jaskrawego swiatla, raniacy mi oczy, raniacy dusze! -Ta blyskawica? - upewnil sie Peder. W koncu Lardis wyjrzal i zobaczyl go stojacego tam, a jednoczesnie pojal, e to cos z jego przeczucia, cokolwiek to bylo, ju ich prawie dopadlo! -Peder, kryj sie! - krzyknal. Za pozno. W dole, na skalistej rowninie, naleacej do Krainy Gwiazd, kulista Brama zniknela, w jednej chwili poarta przez BLASK, przez swiatlo, ktore, jak powiedzial Lardis, ranilo oczy i dusze. A bylo ono jeszcze poteniejsze, i to o wiele, jeszcze straszniejsze. W najdrobniejszym ulamku chwili przeskoczylo szczeline i oblalo Pedera. Tylko na moment, a i to wystarczylo. Nagle zaczal dymic. Wrzasnal, zacisnal rece na twarzy, odtoczyl sie od szczeliny w skalach. Jeszcze lapal rownowage, gdy jakby walnela go dlon olbrzyma, ciskajac na ziemie. W chwile pozniej podnioslo sie takie wycie rozszarpywanej ziemi, rozszczepianych skal, oszalalych wichrow... cos niby polaczone syki, skamlania i ryki wszystkich wojownikow, jakie kiedykolwiek udalo sie stworzyc Wampyrom! A gdy niebo nad Kraina Gwiazd poczerwienialo, zas przeraone chmury zerwaly sie do ucieczki, Lardis wyjrzal - musial bowiem wiedziec, musial to zobaczyc. A oto, co zobaczyl...! Wygladalo na to, e samo pieklo przedarlo sie przez kulista Brame. I bylo to znacznie blisze prawdy, ni mogl przypuszczac Lardis, czy ktokolwiek inny, wyjawszy moe te garstke ludzi o wszechswiat dalej, ktora znala cala prawde o tym zdarzeniu. Samej Bramy nie bylo ju widac, pod niebem klebil sie tylko poteny grzyb. Jakby z bialej i brudnoszarej piany, przez ktora przeswitywaly czerwone i pomaranczowe plomienie. Ju jego rozdety kapelusz podniosl sie wysoko nad gory, a noka chylic sie poczela ku Krainie Lodow, niczym pod ciearem klebiastej glowy. Lardis rozdziawil usta; nie slyszane, nie zapamietywane slowa wylewaly sie z nich na cieply wiatr znad Krainy Gwiazd, na ow oddech demona, ktory szarpal w tyl jego wlosy i ciskal w twarz goracy wir. A gdy ten ar z pieca rodem zmalal, oslonil oczy przed siatka blyskawic, z trzaskiem przeskakujacych z tej niesamowitej chmury, na wrzaca ziemie. Potem, slyszac, e Andrei i Kirk go wolaja, wzial sie w garsc i podszedl do nich, kucajacych przy Pederze. Jakims cudem mlodzieniec zamknal oczy w chwili, gdy rozblysla ognista kula; choc skora jego twarzy, szyi i rak zostala paskudnie pokaleczona, wzrok wracal z kada chwila. Wpijajac sie w reke wodza, jeknal: - Lardisie. Lardisie! To bylo... to bylo... -Wiem. - Lardis pokiwal glowa. - To bylo Pieklo! Pozniej Pederowi wypadna wlosy, z jego dziasel i spod paznokci czesto bedzie sie saczyc krew, a nowa skora, ktora pokryje mu twarz, na zawsze pozostanie biala. Ale przynajmniej bedzie wygladalo na to, e troche doszedl do siebie i znow jest czlowiekiem w pelni sil. Jak by nie bylo, umrze szesc lat pozniej, z wygladu siwy i sekaty starowina. Nie pozostawi po sobie adnego potomstwa... W dzikich ostepach na zachod od Siedliska, w ciszy poprzedzajacej switanie wschodu, stary Jasef Karis przesnil swoj ostatni sen i teraz usilowal sie obudzic, otrzasnac, wstac. Cos jednak bylo okropnie nie tak; rece bolaly, jakby zlapal je kurcz, piers rownie miadyl jakis bol. Chyba jedyne, co mogl zrobic, to otworzyc oczy. Nad soba Jasef ujrzal natluszczona skore, ktora Nana rozpiela na niszych galeziach jak baldachim majacy ochronic przed rosa jego pomarszczone cialo. Tyle e we snie przetoczyl sie na bok, leal wiec teraz odkryty, przemoczony i rozdygotany. Sadzac z tego, jak sie czul - w srodku rozpalony, na zewnatrz przemarzniety, ale i spocony, przez ten bol w piersi - podejrzewal, e swiatlo switu, widoczne teraz na zielonym dachu lisci nad jego glowa, bedzie ostatnim, ktore przyszlo mu ogladac. Tak, pewnie przyszedl ju na niego koniec, bo nigdy jeszcze tak sie nie czul i nie bardzo chcial czuc sie tak jeszcze kiedys. Najpierw jednak musi opowiedziec komus swoj sen, musi go opowiedziec... oczywiscie, Nanie! Jego sen. Jego sen o... ...O trupie, ju dogasajacym, z poczernialymi od ognia ramionami, rozrzuconymi szeroko, z parujaca glowa odchylona w tyl w smiertelnym grymasie, wirujacym bez konca w czarnej proni, roziskrzonej mknacymi szybko, jaskrawymi pasmami, czy wstegami, niebieskiego, zielonego i czerwonego swiatla; albo wzbijajacym sie, albo te opadajacym w ten tunel pedzacych smug. Udreczone bylo to cialo, ale ju teraz martwe, wolne od wszystkich swoich udrek i od dalszego cierpienia, nieznane i niepojete, jak to czesto bywa z niesamowitymi rzeczami, ktore ogladamy w snach. A jednak... bylo w nim cos upiornie znajomego, tak e Jasef zamarzyl, eby przyjrzec sie bliej tej bez konca obracajacej sie, bezglosnie krzyczacej, spalonej i luszczacej sie twarzy. Kiedy jego sen przyniosl go bliej - Jasef wszystko zobaczyl i wreszcie rozpoznal. Poznal, kogo widzi, uwierzyl te, e wie, co widzi. A potem... Obrotowy lot trupa przez wiecznosc - przez to obce kontinuum zielonych, niebieskich i szkarlatnych smug - przyspieszyl, zostawiajac Jaseja w tyle. Wtedy jednak, chwile po tym, jak to cialo przyspieszylo i zniklo... ...Zlote swiatlo wybuchlo odlegla luna, tam gdzie przedtem byl trup! Ku Jasefowi jeszcze dalej pomknal roj zlotych drzazg, jakby strzalek obdarzonych yciem, zaraz gasnacych, jakby uciekaly z tego niepojetego miejsca w miejsca i czasy inne, bardziej rzeczywiste! I to wtedy sceneria sie zmienila... Ukazujac czteroletnie blizniaki Nany, zawiniete razem w koc, pod drzewem z baldachimem z natluszczonych skor, takim jak ten, ktory Jasefa chronil przed deszczem. I nagle - pojawiwszy sie znikad - jedna z tych zlotych strzalek zawisla niezdecydowana najpierw nad jednym blizniakiem, a potem nad drugim. Tamta dwojka na to poruszyla sie we snie, co zdawalo sie rozstrzygac cala sprawe. Jasef syczac ze zgrozy, zobaczyl, e strzalka mknie w dol i wnika w glowe jednego z malcow! Tyle e nie bylo adnej rany, adnej krwi, nic, tylko usmiech malujacy sie na twarzy spiacego niewiniatka! "Niewiniatka?" - zapytal siebie Jasef jakby wspominajac jakis wczesniejszy sen, z dawniejszych czasow. "Nadal niewiniatka?" I wtedy wlasnie sie, obudzil, a raczej sprobowal, tylko po to, by odkryc e piers i czlonki oplotly mu ciasne wiezy bolu. Ale wiedzial przynajmniej, e sie naprawde obudzil i e musi, poki moe, przekazac dalej ten swoj sen, te swoja wizje. Probowal zawolac Nane i nie mogl, bol mu nie pozwolil. Krzyk okazal sie najwatlejszym z westchnien. Co, pozostalo mu spokojnie leec i sluchac spiewu pierwszych ptakow, czekajac, a przyjdzie Nana. Mial nadzieje, e nie kae mu czekac zbyt dlugo... Nana Kiklu obudzila sie na chwile przed tym. Znajdowala sie jednak w pewnej odleglosci od Jasefa, tote nie slyszala jego wzdychania. Dal sie za to slyszec jakis halas - moe odlegly, przygluszony huk gromu - a w chwile pozniej jeden z blizniakow przydreptal do niej, trac oczka, bliski placzu. Najwyrazniej mial zle sny, inaczej bowiem nie opuscilby swego legowiska, eby przyjsc do matki. Chlopcy Nany, choc jeszcze mali, woleli spac sami. Wciagnawszy go pod swoj koc, obdarzywszy cieplem, Nana jela go koic: "Ojejej! Ju dobrze, dobrze", gladzac po glowie. Potem, jeszcze na poly spiaca, zaczela odruchowo bawic sie mala skorzana opaska, ktora nosil na lewym przegubie. To byl sposob Nany na rozpoznawanie jej dzieci w mroku nocy: opaska Nestora byla prostym paskiem skory, zszytym kilkoma prostymi szwami, natomiast Nathana w polowie byla przekrecona. Rozpoznawszy ju malca, gdy przytulil sie mocniej, czujac bicie jego serduszka, zapytala: - Co to bylo? - Przytulila go jeszcze mocniej. - Sen? Zly sen? Las sie budzil; ptaki wypelnialy powietrze swym porannym chorem; przez galezie drzew mglistymi promieniami przenikalo swiatlo. Wschod, a zatem wszystko dobrze. A jednak... czula, e cos jest nie tak. Nana czula to w kosciach: kasliwy bol, uporczywy niepokoj. Ale z jakiego powodu? -Mamo? - Malec w jej ramionach prawie ju zasypial. - Tak? -Moj... moj tato... - powiedzial. Nigdy przedtem nie wymowil tych slow. -Csss! - uciela. - Csss! - W duchu zas dodala, moe z odrobina goryczy: Twoj tato jest w Krainie Gwiazd, spi w ramionach lady Karen, wraz z nia kryjac sie przed swiatlem nowego dnia. -Umarl - wymamrotal malec, wtulajac sie w jej piers. Tylko jedno slowo, za to jakie! syly Nany wypelnil lod. -Co takiego? - zaczela go wypytywac. - Umarl? Co takiego umarlo? -Czy tak? - uslyszala w odpowiedzi pytanie, zadane na poly przez sen, ktore ponownie zmrozilo jej krew. - Czy on - moj tato - umarl? Nana pojela, e ju nie zasnie, zatem wstala. Na skapanej w swietle switu polance znalazla Jasefa Karisa, leacego na wznak, ze szklistym spojrzeniem i z kroplami rosy splywajacymi po zimnym ju nosie, i uznala, e ju wie, co probowal jej powiedziec synek. Mowil nie o tatusiu, ktorego nigdy nie poznal (i o ktorego istnieniu zapewne nawet nie wiedzial), ale o starym jasnowidzu, starym mentaliscie, Jasefie. Ale daleko na wschodzie, za gorami, pojawil sie znak! Kipiace niebo nad Kraina Gwiazd poczernialo, a w brzuchach chmur odbijala sie czerwien migotliwych plomieni... CZESC DRUGA: PATRZAC JESZCZE DALEJ WSTECZ I ZNOW SIE ZBLIsAJAC I Tyle zostalo opowiedziane...Szaitan, pierwszy z Wampyrow, nie pamietal ani matki, ani ojca, nie pojmowal te swego pochodzenia. W jego odczuciu wygladalo to tak, jakby po prostu zaczal istniec, ju w pelni dorosly obdarzony wola, za to bez adnych godnych uwagi wspomnien. O tym, co nastapilo, gdy spadl, czy te zostal stracony, na ziemie; tyle e spadl, w tym przypadku, na jakas tam "ziemie", w odronieniu od Ziemi. Tak czy inaczej, odnalazl siebie na powierzchni jednego z licznych swiatow, w jednym z wielu wszechswiatow swiatla. I niejasno (szybko zacierajac to w pamieci) przypominal sobie cos w rodzaju... cos w rodzaju wypedzenia. Swiat, w ktory spadl, byl pod pewnym wzgledem starym swiatem, pod innym zas nowym. Niedawno spotkalo go nieszczescie: jedna z czarnych dziur, tracac wiekszosc swej masy i przechodzac w szara dziure, wytracona zostala z czasu i przestrzeni i osiadla wlasnie tutaj, zmieniajac oblicze tej planety. Z taka katastrofa jednak mona bylo sie liczyc, Szaitan natomiast stanowil katastrofe nieobliczalna. Z niego mial zrodzic sie caly rzad istot, ktore swa natura zagrozily potem nie jednemu, ale dwom swiatom, mity i legendy obu przepelniajac przerazliwa, wrecz najstraszniejsza groza. Szaitan bowiem byl Wampyrem. Tyle, e kiedy spadl (czy te zostal stracony), Wampyrem jeszcze nie byl. To mialo dopiero nadejsc: jako sprawa wyboru, wyprobowania wolnej woli, kwestia ludzkiej ciekawosci. A oto, jak do tego doszlo... W pierwszej chwili swiadomosci Szaitan krzyknal... Spowodowal to wstrzas zwiazany z oblekaniem przytomnosci w inteligencje, ktorej byla uprzednio pozbawiona, z zasiedlaniem wytartego do czysta umyslu przez wole niepowiazana z adna wiedza. A gdy krzyk odbijal sie w ciszy, Szaitan odkryl, e kleczy na brzegu jakiejs stojacej wody, a jego naga postac odbija sie w metnych glebiach. Ujrzawszy, jaki jest piekny, poczul dume. Stanawszy prosto, Szaitan przekonal sie, e umie chodzic i u kresu ciemnawego, mglistego switu ruszyl skrajem owej ciemnej, cuchnacej wody, ktora okazala sie bagniskiem. A widzac, jaki ponury i opustoszaly byl swiat, w ktory spadl lub w ktory zostal stracony, przyjal e jest grzesznikiem, a to miejsce, przeznaczona mu kara. Takie domniemania swiadczyly nie tylko o inteligencji Szaitana, ale i o jego naturze; instynktownie bowiem rozumial takie pojecia, jak grzech i kara. I uznal, e jego zbrodnia bylo to, i jest piekny, bo tak podpowiadala mu jego duma, sama w istocie stanowiaca owa zbrodnie. Widzial bowiem piekno jako moc, moc jako prawo, a prawo jako cos poslusznego jego woli. Woli, ktora gotow byl narzucac. Tak rozmyslajac, Szaitan oddalil sie od cuchnacych wod i poszedl narzucic swa wole temu swiatu. Za jego plecami jednak bloto zawrzalo, bryznelo, przystanal wiec i spojrzal na czarne bable przebijajace sie na powierzchnie. Gdy rozdzielily sie wodorosty i rzesa, Szaitan ujrzal wylaniajaca sie w jego polu widzenia jakas postac. Cialo miala napuchle i poparzone, ale twarz prawie nienaruszona. A na tej twarzy malowala sie prawie niepojeta niewinnosc. Szaitan uznal to za wrobe, tylko jaka? Posiadal wole; mogl zaczekac i przekonac sie, co nastapi, albo ruszyc dalej, wlasnie wedle woli. Podejrzewal te, e to cos w bagnie krylo w sobie zlo; z jakiej innej przyczyny taka sczerniala, oblaaca ze skory istota mialaby sie pojawic tutaj, w tym swiecie wstajacego switu? Bo znow instynktownie Szaitan wiedzial, e wszystko pozostaje w rownowadze i e na kada miarke dobra przypada rowna miarka zla. Przez chwile stal nieruchomo, jakby na rozstajach, potem... zawrocil i uklakl przy bagnie. Jego wola bylo bowiem, e pozna to zlo. Wpatrzyl sie w twarz, ktorej nie znal i ktorej nie bedzie mogl przywolac pamiecia przez niezliczone lata, ale w owej chwili nie wyczul niczego poza tym, e kusil los, co napawalo go duma i zadowoleniem. I podczas gdy zwierzyna tego wschodzacego swiata zbierala sie nad woda, eby pic, a znad mokradel podnosily sie mgly. Upadly Szaitan Nienarodzony, wpatrywal sie w swoja przyszlosc, ktora wodorosty zakotwiczyly wsrod rzesy i szlamu. Po jakims czasie popalone, napuchle czlonki i kadlub trupa rozpekly sie, ujawniajac skupiska malych czarnych purchawek, wyrastajacych z gnijacego ciala i rozwierajacych blaszkowate kapelusze. W poprzedzajacym swit mroku uwolnily czerwone zarodniki, ktore wzbily sie w powietrze i podryfowaly unoszone przez cieply odor bagna. Szaitan zobaczyl chmury dryfujacych zarodnikow i z wlasnej wolnej woli wciagnal je do pluc, eby je lepiej poznac... co bylo jego ostatnim aktem niewinnosci... ...Przynajmniej w tym wcieleniu. Wszystko to bylo ju przedtem opowiedziane. Nie opowiedziano natomiast tego, co teraz nastapi: a bedzie to opowiesc o wedrowkach i czynach Szaitana, o jego tryumfach i udrekach, poczawszy od tamtej pory... Szaitan wedrowal na wschod przez podnoa stopniowo wznoszacych sie gor. Szukal kogos, jednego lub wielu, ktorym moglby narzucic swa wole. Mokradla nie przypadly mu do gustu, podobnie jak grzaski teren pomiedzy bagnami a podnoem gor. Tutejsze stworzenia, choc na pozor przewanie nierozumne, ostrone byly do przesady! Swiatlo sloneczne najpierw splynelo strumieniem, potem zaczelo wrecz walic od poludnia, gdzie zlota kula stopniowo piela sie na niebosklon, by zakreslic niski, powolny luk na wschod. Jej promienie osuszyly ziemie wokolo, wywabiajac z przesiaknietego gruntu czepliwe mgly. W tych miejscach, gdzie cienia bylo malo lub ani troche, te olte promienie dranily Szaitana, sprawiajac, e skora mu czerwieniala i chropowaciala. Potem - potem ju zawsze, pod kadym wzgledem zawsze - trzymal sie cienia. I tak jak wybral pozostanie po lewej stronie lancucha gor, z dala od slonca, tak te wybral mroczna i zlowroga droge przez ycie. Nie wiedzial tylko, e zawsze ten szlak wybieral, take we wszystkich wczesniejszych swiatach. Kiedy Szaitan odczuwal pragnienie, pil. Slodka woda je gasila, ale to go nie satysfakcjonowalo. Gdy czul glod, ywil sie trawami, ziolami, owocami. Wypelnialy mu brzuch, ale... glod pozostawal. W jego ciele zakorzenil sie czerwony zarodnik, tworzac jadro czegos, co glod odczuwalo po swojemu. Nie mial odzienia, lecz to go nie krepowalo. Wiedzial, e jest piekny, ale wolalby eby inni wiedzieli, e jest rowniejszy wsrod rownych. Stworzenia z mokradel i gorskich podnoy byly bowiem niepodobne do niego i niewinne, wszystkie wiec przed nim pierzchaly. Wlasnie ta niewinnosc powodowala, e nie byl w stanie narzucic im swej woli. I tak Szaitan wedrowal na wschod, przez kraine, nad ktora niebo bylo na polnocy ciemnoniebieskie, wpadajace w czern, rozmigotane gwiazdami i zimnym falowaniem upiornych zorz, na poludniu zas, na niebie bladoniebieskim zawsze plonela zlowrogo zlota kula slonca, tak, e musial trzymac sie cienia, by nie spalic skory. Ziemie leace na poludnie od podnoy gor nazwal wiec "Kraina Slonca", ogromny czujac do nich wstret, natomiast ziemie na polnoc od nich, "Kraina Gwiazd", uznajac je za wlasne. A kiedy wreszcie wzgorza po jego prawej stronie przeszly w sciane gor, odcinajaca dostep zabojczym promieniom slonca, Szaitan odkryl stworzenia, ktore nie okazywaly leku, a tylko zaciekawienie - przynajmniej poczatkowo. Szaitan, ze swej strony, podobnie byl zaciekawiony, a nawet zdumiony. Te stworzenia nie przypominaly czlowieka, zdawaly sie jednak posiadac prawie ludzkie poczucie celowosci i rozum. Porozumiewaly sie miedzy soba, choc nieskladnie, na prawie niedostepnym dla uszu poziomie, ktory Szaitan bardziej wyczuwal, ni slyszal (zrodzony z zarodnika stwor rosl w nim i dziwnie intensyfikowal dzialanie pieciu zwyklych zmyslow). Stworzenia te byly male, niskiego rzedu i slabe, posiadaly jednak umiejetnosc latania w powietrzu, wykraczajaca poza skromne, gdy jeszcze nieuksztaltowane, zdolnosci Szaitana. Kiedy wiec ujrzal, jak zwinne sa w locie, skrzywil sie i im pozazdroscil; wydalo sie bowiem Szaitanowi, e kiedys te latal - i to z tak wielka wladza i w takich miejscach, e najwieksze nawet osiagniecia tych malych stworzen, razem wziete, przynioslyby im tylko wstyd! Ale, gdyby zechcial, znow by polecial, tu i teraz, pokazujac im, jak sie to robi! ...Tyle tylko, e z uwagi na ograniczenia fizyczne, znajdowalo sie to poza zasiegiem jego woli. Nie mogl tego zechciec. Jeszcze nie... Szaitan, zazdroszczac, w jakiejs drobnej mierze rownie podziwial te dzieci mroku, nocy, aksamitnej ciemnosci, wybral je wiec na swych bliskich. A kiedy je zawolal myslami, zobaczyl, e posluchaly go i zlecialy sie na jego wezwanie, gdy wiedzialy, e do niego nalea. Byli to jednak zaledwie drobni kuzyni daleko wiekszych stworzen, ktore posrod cienia spowijajacego Kraine Gwiazd take "uslyszaly" mysli Szaitana, a gdy i one zaczely zlatywac sie i garnac do niego, podnoszac wnieboglosy przenikliwe krzyki, poczul ogromna dume. Przekonal sie bowiem, e naprawde narzucil swa wole wszystkim nietoperzom tego swiata. To byly jego pierwsze podboje; cieszylo go to zwyciestwo, chocia niedue; kolejne mialy przyjsc wkrotce. Stale zmierzajac na wschod, Szaitan odywial sie skapo pozbawionymi smaku jagodami, zbieranymi na brzegach mokradel i u podnoy gor. Gdzie z wyszych rejonow saczyly sie strumyki, tam pil, chocia slonawa woda niezbyt mu smakowala. Nauczyl sie te przed snem otulac w swe nietoperze slugi, due i male, przez wzglad na ich cieplo, rychlo wiec stal sie znawca ich zwyczajow. Mniejsze nietoperze byly owadoerne; ich wieksi kuzyni... pili krew! Szaitanowi wydalo sie to najbardziej sluszne: mniejsze formy ycia winny podtrzymywac swe sily dzieki zjadaniu form ycia jeszcze mniejszych, natomiast wieksze formy ycia, dzieki spoywaniu... co, samej esencji ycia! Uwierzyl, e oto zrozumial swe wlasne niezadowolenie z pospolitej strawy dzikich zwierzat. Jagody, owoce, trawy? A co to za jadlo dla kogos takiego jak on? Woda? Jaki z niej byl napitek? I... -Nie, nie! - obiecal sobie Szaitan. - Wiecej nie siegne po nie. Dobre sa dla zwierzat kopytnych i drobnych gryzoni tego swiata. Ale dla mnie... yciem jest krew! - A wewnatrz niego nie posiadal sie z radosci (choc odruchowo, instynktownie) bedacy jeszcze w stanie embrionalnym stwor zrodzony z zarodnika, gdy bylo to, czy te mialo byc, po jego mysli i zgodne z jego natura. Slonce zapadlo za gory; ostatnie olte blyski zniknely nawet z najwyszych szczytow; mocniej za to rozblysly gwiazdy na polnocy, rozsypujac sie po kopulastym sklepieniu nieba niby suta garsc klejnotow. Wysoko gnal bez tchu ksieyc, blagajac dzika brac z gor o schlebianie. Noc nad Kraina Gwiazd rozbrzmiala wiec niesamowitym wilczym wyciem i ow skowyt lowieckich sfor zrobil na Szaitanie wraenie. Ponownie siegnal swoja stale rozwijajaca sie wampyrza swiadomoscia, by nawiazac z nimi kontakt i narzucic swa wole, jak to ju zrobil z nietoperzami. Tyle e te stworzenia przed tym sie wzbranialy. Choc byly dzikie, cechowala je wyszego rzedu inteligencja - o wiele wyszego ni w przypadku nietoperzy - a take nieufnosc, poza tym mialy swoich wlasnych przywodcow, zazdrosnych o wladze. -Psy! - wrzasnal na nie Szaitan, wyrzucajac z siebie rozalenie i zniewaajac je ta wrzaskliwa mysla. Oto dlaczego (przynajmniej w tym swiecie) nie mialo nigdy dojsc do calkowitego zawladniecia wilkami przez Wampyry. Pozniejszym pokoleniom Wampyrow, z ktorych wszystkie wywodzily sie od Szaitana, zdarzy sie od czasu do czasu zrodzic lorda, ktory podporzadkuje sobie tego czy owego samotnego wilka badz sie z nim zaprzyjazni, w zasadzie jednak szara brac na zawsze zachowa swa wilcza odrebnosc... Tam te, po trzystu milach wedrowki wzdlu polnocno-zachodniego skraju granicznego lancucha gorskiego, Szaitan natknal sie na swe pierwsze plemie ludzi, czy te podludzi. Rdzenni mieszkancy tych ziem, jeszcze sprzed pojawienia sie szarej dziury - o chropawej szarej skorze, poruszajacy sie wolno i rownie powoli myslacy jaskiniowcy - po siedmiu stuleciach od tamtego zdarzenia, wcia byli ogromnie prymitywni. Dotknieci swiatlowstretem, wschod przeczekiwali w jaskiniach, na lowy wychodzili zas o zachodzie. Strawe ich stanowil glownie pewien gatunek wielkiej cmy, o rozpietosci skrzydel rownej ludzkiej dloni, grzyby i male nietoperze, ktore chwytali w sieci i piekli. Mimo wszystko, byli ludzmi: znali ogien i uywali go, mieli te swoj wlasny jezyk. Pod tym wzgledem idealnie nadawali sie do tego, by Szaitan narzucil im swa wole. A tak sie to odbylo... Zobaczyl, jak ich grupa rozprawia sie z gorskim drapienym kocurem, ktory zablakal sie na niziny Krainy Gwiazd. Zlapali to zwierze w siec, maczugami pozbawili przytomnosci, dokonczyli dziela koscianymi noami. A gdy zabierali sie do zdjecia skory, Szaitan nagle ich zaskoczyl, wylaniajac sie z cienia glazu, za ktorym odpoczywal. Zobaczyli go i rozdziawili geby. Przez jakis czas nie byli swiadomi wlasnej szpetoty. Uroda Szaitana przycmiewala wszystko. Stanal przed nimi, nagi i dumny w swietle gwiazd, a to jego pojawienie sie - jakby znikad -zakrawalo na jakies czary. Wysoki i prosty, podczas gdy wiekszosc trogow stanowili powloczacy nogami pokurcze; usmiechajac sie na swoj mrocznie sardoniczny sposob, gdy oni byli w stanie tylko wytrzeszczac slepia i cos gegac, byl jak promien swiatla, co przeniknal cienie. To akurat calkowicie klocilo sie ze stanem faktycznym, gdy byl Wielkim Deprawatorem, ktory zstapil miedzy niewinnych. A kiedy podchodzili bliej, by sie mu przyjrzec, Szaitan stal bez ruchu, cierpliwie znoszac ich niepewne dotkniecia i okrzyki przestrachu oraz zdziwienia. Uwanie wsluchiwal sie w ich jezyk, uswiadomil sobie bowiem, e jego wlasny (wlasciwie, to jeszcze niesprawdzony w praktyce) istnial w formie szczatkowej, jako niejasny ciag dzwiekow, pamiatka po... jakich to czasach? Po jakim miejscu? Nie potrafil powiedziec, czul tylko, e te kilka slow to dalekie echa wielu jezykow; wiedzial, e nosi w sobie dar uczenia sie jezykow i wladania nimi. Potrafil przecie, choc niezbyt wyraznie, widziec umysly ludzi i zwierzat, a od tego ju tylko malenki krok do wiazania obrazow z wypowiadanymi slowami. -To nie czlowiek! - powiedzial swym kompanom o Szaitanie jeden z trogow. - Jego skora jest miekka, blada, latwa do rozdarcia. -Ma niebieskie oczy, a nie olte - zauwayl inny. - Ale widza po ciemku tak jak nasze. -Tak, niebieskie - mruknal trzeci. - Ale w srodku... tam za nimi pali sie ogien. Czasem jego oczy plona! -To jest... czlowiek! - stwierdzil pierwszy. - Taki sam, jak ludzie zza gor, co yja w swietle - ale nie taki sam, jak oni. Jeszcze inny, moe madrzejszy trog chcial wiedziec: - Ale czy on jest przyjacielem? Chytrosc Szaitana byla wielka; najpierw mial zostac przyjacielem, a potem panem. -Jestem, jaki jestem - powiedzial im - i przyszedlem wskazac wam droge. Cofneli sie niemrawo, przestraszeni latwoscia, z jaka ich wlasny jezyk splynal z warg Szaitana. Po krotkiej chwili jednak ten madrzejszy oznajmil: - Znamy wszystkie nasze drogi. Rodzimy sie, rosniemy polujemy i lupimy dla strawy, poczynamy mlode. Potem umieramy i zostawiamy naszym mlodym robienie tego, co my robilismy. To sa te drogi. Szaitan na to usmiechnal sie i pokiwal glowa. -Ale sa jeszcze inne drogi - powiedzial im. A w sobie pierwszy raz w yciu uslyszal glos nie bedacy jego glosem, mowiacy: Ci beda twoi! Glos sumienia (a moe jego braku) czy te czegos calkiem innego? Tym jednak Szaitan nie zaprzatal sobie glowy. Dranil go widok gorskiego kocura, czerwonego i lsniacego, odartego ze skory. I znow ten glos, jakby ze srodka; Krew jest zyciem! Zabrawszy no jednemu z trogow, odcial sobie kawal miesa z zadniej nogi zaszlachtowanej bestii i przysiadl, by sobie podjesc. Kiedy trogowie zebrali sie wokol niego, jeden z nich powiedzial: -Widzicie, on je surowe mieso! A inny: -Pieknie sie usmiecha! Trzeci zas, ten sam, ktory wczesniej zwracal uwage na oczy Szaitana: - A gdzie jest teraz niebieski kolor jego oczu? Przepadl, jakby wypelnila je krew tego zwierzecia! I to pod niejednym wzgledem najzupelniej odpowiadalo prawdzie... Szaitan na troche zamieszkal wsrod trogow i poznal ich ycie. Pokazali mu, ktore z jaskiniowych grzybow nadaja sie do jedzenia, ale i tak ich nie jadal. Pokazali mu te, ktore sa tak smiertelnie trujace, e nie wolno ich jesc. A pozniej, dzielac sie miesem ze starszym plemienia (z tym madrala z pierwszego spotkania, ktory odniosl sie tak ostronie do niego i jego nowych drog), Szaitan wykorzystal to, czego sie nauczyl. Madrala skonal w mekach, a Szaitan zajal jego miejsce. Plemie bylo male, jego czlonkowie szpetni tak pod wzgledem ksztaltow, jak i rysow, jaskinie zadymione i cuchnace. Szaitan szybko poczul zniechecenie. Nauczylby tych ludzi... och, wielu ronych rzeczy, ale ich zdolnosci przyswajania wiedzy byly tak niewielkie. Otworzylby im oczy, odebral dziecieca niewinnosc i zastapil ja... czym? Tego te nie byl pewien, tyle e pragnal narzucac swa wole. Do czego to jednak mialo doprowadzic? sycie z podludzmi mialo swoje granice i jego te ograniczalo. Szaitan byl pelen zdronych checi. Cechowaly go meskie pasje, namietnosci i adze, a wszystkie byly spotegowane, zwielokrotnione przez rozwijajace sie w nim stworzenie. Gardzil kobietami trogow, ale z najdorodniejszych z nich zrobil sobie harem. Kiedy jakis rozsierdzony mlokos zaprotestowal po uprowadzeniu jego przyszlej polowicy, Szaitan wykastrowal go i uczynil eunuchem nadzorujacym izby jego uciech cielesnych. A gdy grupa trogow poderwala sie, eby go zabic, ukryl sie w jaskini, gdzie dral i splywal potem... a jego pot zrodzil mgle, ktora go skryla i odstraszyla msciwych wrogow. Pierzchli do innych plemion, szerzac legende Szaitana. Doskonalil sie w sztukach, ktorych znajomosc byla dlan instynktowna, gdy wiedzial, e pod kadym wzgledem jest zepsuty. Karmiac kleszcze swoja krwia, wykorzystywal je do zatruwania spiarni trogow, a cala ich strawa przesiaknieta byla zlem. Wielu sposrod tych podludzi ucieklo, zanim zostali skalani. Ci zas, ktorzy zostali, mieli umysly i ciala chore, nazywali Szaitana panem i brali z niego przyklad. Ze wszystkich wampyrzych niewolnikow, ci byli pierwszymi. Szaitan w swych kobietach pozostawial nasienie, kilka z nich wiec urodzilo. Ich potomstwo bylo szkaradne, szkarlatnookie, wrzaskliwe... i glodne. Ssaly krew z sutkow matek i zbyt szybko rosly. A ich wlasne matki podusily je wszystkie, z wyjatkiem jednego, ktore zjadl Szaitan... A wreszcie mial dosc tych jaskiniowcow, wiedzial bowiem, e na tym swiecie znajdzie ciala lepsze od marnych cial trogow. I wcia prowadzil go jego pasoyt, ywiacy sie jego krwia, jak on ywil sie krwia innych. Symbioza ta jednak byla tak subtelna, e jesli nie liczyc najmroczniejszych snow Szaitana i pewnych rzadkich chwil tu po przebudzeniu, yl w przekonaniu, e jest jedynym autorem swych czynow, panem swej woli i przeznaczenia. Tyle e... pewnosci takiej nie mial. Od czasu do czasu wiec kwestie wolnej woli, samostanowienia i powiazanych z tym teorii na temat integralnosci duchowej nabieraly dla Szaitana ogromnego znaczenia, nawet na miare obsesji. Odnosilo sie to zarowno do niego, jak i do wszystkich pozniejszych Wampyrow... Szaitan pamietal, jak podczas pierwszego spotkania z trogami, porownali go oni do ludzi z drugiej strony lancucha gorskiego. Teraz wiec (prawie zapomniawszy o podranieniu spowodowanym przez zlote plomienie slonca i widzac tylko jeden sposob na sprawdzenie, czy ten problem sie powtorzy) postanowil podbic Kraine Slonca. Mialo sie to odbyc subtelnie, jak wszystkie jego dokonania. Najpierw zbliy sie do mieszkancow Krainy Slonca jako przyjaciel, a pozniej zostanie ich panem. Bedzie tak, jak bylo z trogami. Tak sadzil Szaitan... Zostawiwszy za soba zniewolonych trogow ich wlasnemu losowi, zaczal wspinaczke, przecinajac gory na skos i zmierzajac jak zawsze na wschod. Wspinal sie podczas wschodu, ale sciana gor oslaniala go od slonca. Mimo to tak jasne niebo niepokoilo go, a swiatlo ranilo jego wampyrze oczy, tak e zastanawial sie nawet, czy wszystkie stworzenia tego swiata, lacznie z nim, cierpialy na swiatlowstret. Wysoko nad linia drzew i posrod szczytow dostrzegl jednak szybujace w gorze wielkie ptaki, ktorym slonce nie przeszkadzalo. To byly ptaki drapiene, kanie, w ostatnich promieniach slonca penetrujace ziemie w poszukiwaniu poywienia. Posrod szczytow byly te wielkie kudlate kozice, ktore te nie baly sie swiatla, tak samo jak male zwierzatka w sztywnych trawach i wrzosach. Szaitan wzruszyl ramionami. Co, ju niedlugo sprawdzi slusznosc swoich teorii; moe nawet narzuci swa wole sloncu! (Na te mysl wampir wyrosly z zarodnika, tak skulil sie w jego wnetrzu, e zrobil sie malutki, Szaitan bowiem zbyt wiele mial w sobie woli i jego wampir nie byl w stanie ani go prowadzic, ani kontrolowac. Niedojrzaly, musial po prostu podaac wraz z nim.) Szaitan ze swej strony czul tylko lekki niepokoj, na skutek obaw pasoyta. Los zrzadzil tak, e w chwili gdy przekroczyl gory, ze slonca pozostala jedynie roowo-olta obrecz na poludniowym widnokregu, ktora w niczym mu nie przeszkadzala. A rozwijajacy sie wcia stwor we wnetrzu Szaitana, nieodwracalnie stanowiacy ju jego czastke, cokolwiek sie odpreyl. Czul wszak moc swego nosiciela i wiedzial, jak jest on silny. A gdy zmrok przeszedl w noc, Szaitan zobaczyl migotanie ognisk mysliwych obozujacych po tej stronie gor. W dole, na rowninach Krainy Slonca, ow blask ogni obozow i osad rozswietlal noc we wszystkich kierunkach, jak okiem siegnac. Tych plemion byl legion! I w swym sercu Szaitan poczul radosc, uwierzywszy, e w koncu znalazl prawdziwych ludzi, ktorym narzuci swa wole... Mieszkancy Krainy Slonca, jako rasa, wcia jeszcze dochodzili do siebie po masakrze spowodowanej przez szara dziure, ktora zmienila oblicze ich "Ziemi", przesunela jej orbite i przemodelowala uklad geologiczny. Dochodzili do siebie po trzesieniach ziemi i ogromnych przyplywach, po okresach ulewnych deszczy i nawalnic czarnego zamarznietego popiolu (ktore w innym swiecie moglyby nosic miano "zim nuklearnych") i po okresach, podczas ktorych pol planety zamienilo sie w pustynie, a drugie pol leglo zimne i bezuyteczne, w wiekszej mierze pod skutymi lodem oceanami. Ale jako rasa dochodzili do siebie i stopniowo odbudowywali swe zdziesiatkowane szeregi. W swoim czasie ta "Ziemia" miala swe kontynenty, oceany, wyspy, okresy wietrzne, sloneczne, deszczowe i sniene. Roilo sie na niej od zwierzat i ylo tam cwierc miliarda ludzi. Znali kolo, uywali ognia i agli, eksperymentowali z poczatkami medycyny i pierwocinami chemii. Choc nie odkryli jeszcze prochu, rozumieli podstawowe zasady kucia i obrobki metali, mieli metalowe narzedzia, a na polowania zabierali kusze. Cala przyszlosc wydawala im sie swietlana, podronicy na drewnianych statkach przemierzali morza w poszukiwaniu nowych krain. Tak jednak bylo przed szara dziura. A teraz, po siedmiuset albo wiecej latach, w czasach Szaitana? Oto co mieszkancy Krainy Slonca - niespelna trzydziesci tysiecy - wiedzieli o swym swiecie. se zostala spustoszona, pozbawiona wiekszosci zamieszkujacych ja zwierzat i ludzi, i rownie dobrze moglaby uchodzic za wymarla, gdyby nie strefa umiarkowana, ktorej osia byl lancuch gorski oddzielajacy Kraine Slonca od Krainy Gwiazd. A w legendach (ktore czesto wprowadzaly w blad i klocily sie ze soba, jako e zapisywanie jezyka bylo co najwyej w powijakach, a potem poszlo w niepamiec, tote historia od dawna przekazywana byla wylacznie ustnie), plage, ktora zstapila by zniszczyc swiat, zaczeto utosamiac z pewnym zakazanym miejscem w Krainie Gwiazd, znanym jedynie jako "Brama Piekielna". Owa legenda zas glosila, e pewnej nocy na poludniowym niebie pojawilo sie dziwne "biale slonce"... zwiastun nadejscia straszliwych czasow. Poczatkowo wydawalo sie poruszac powoli, jak kometa, potem szybciej, a wreszcie pedzac niczym smuga bialego swiatla przeszylo przestrzen, muskajac ksieyc i zalewajac blaskiem powierzchnie tego swiata! A spadajac na ziemie, migotalo i zaczelo sie kurczyc, potem odbijalo sie od niej jak wielki plaski kamien rzucony na wode, a wreszcie z hukiem spoczelo w wywalonym przez siebie kraterze, na swiecie, ktory oszalal przez jego zstapienie. Nie bylo ani spadajaca gwiazda, ani kometa, ale Sila o wiele wieksza, ktora w kosmosie wystepuje, na szczescie, znacznie rzadziej: czarna dziura, ktora tak siebie poarla, e pozostal jedynie jej zarys. Wlasciwie, szara dziura i mostem laczacym swiaty. Jak by nie bylo, ten rodzaj wiedzy przekraczal moliwosci ludzi tego swiata. Garstce zablakanych, otumanionych niedobitkow wystarczala - a nadto wystarczala - wiedza, e smiercionosne biale slonce spadlo z nieba i zniszczylo wszystko, co znali, skazujac ich i ich potomkow na ycie w czyms w rodzaju piekla przez przeszlo dwa i pol stulecia. A w koncu orbita planety ustabilizowala sie, a strefy klimatyczne spolaryzowaly - dosc skrajnie zreszta - i wszystko, co zostalo z rasy ludzkiej, ylo teraz, najlepiej jak potrafilo, na waskim pasie lasow i rownin na poludnie od wielkiego lancucha gorskiego i na poludniowych stokach samych gor. I teraz rownie lowcy, ilekroc wkraczali w te gory w ich srodkowych partiach lub zblakani trafiali przez wielka przelecz na skaliste rowniny Krainy Gwiazd, widzieli, e straszny sprawca kataklizmu przetrwal, umacniajac jeszcze swa legende: krater jak oczodol, z zapadlym w niego slepym bialym okiem, gniewnie skierowanym w gore, jakby leal tu jakis unieruchomiony demon, bez zmruenia oka zastanawiajacy sie nad swym losem. A to spojrzenie jego zimnego martwobialego oka bylo niczym swietlisty znak, zlowrobna latarnia, nie tyle wskazujac droge, co odstraszajaca... Demon, wlasciwie, czemu nie? Niewatpliwie cos z Piekla rodem. Cos, co tutaj sprowadzilo Pieklo. A posrod legend znalazla sie take opowiesc o smialku, ktory jako pierwszy przebyl przelecz po owych gwaltownych stuleciach stabilizacji, a potem zszedl do - w wiekszej mierze zagrzebanej w ziemi - kuli bialego swiatla, by jej dotknac... i ktorego ju nigdy wiecej nie widziano. Otwarla sie bowiem, jak Brama, i zabrala go do Piekla. Dlatego tak wlasnie nazwano to miejsce i dlatego uznawano je teraz za zakazane, wraz z tymi wszystkimi opustoszalymi ziemiami na polnoc od gor: ze skalistymi rowninami, ze znajdujacym sie dalej na wschodzie obszarem oszalamiajaco wysokich wieyc z kamienia wulkanicznego, olbrzymich skalnych wloczni, wysokoscia konkurujacych z samym lancuchem gorskim, a za polnocnym widnokregiem, lsniacym migotliwym blekitem, pod dachem diamentowych gwiazd i upiornie wijacych sie zorz, skuta biela Kraina Lodow. Kade z tych miejsc bylo zakazane. Kto zreszta chcialby sie tam wybrac? Nie bylo tam ycia; nic nie zdolaloby tam przeyc, co najwyej nietoperze w jaskiniach, wilki posrod szczytow i na przeleczach wiodacych do Krainy Gwiazd, i jakies pomniejsze zwierzeta. Z pewnoscia, nie bylo to miejsce dla ludzi. Dla adnych ludzi. Przynajmniej jeszcze nie... Szaitan napotkal swych pierwszych prawdziwych ludzi w blasku ich ogniska i zobaczyl, e sa oni odziani w futra i skory zwierzat. Bylo ich trzech i zobaczyli go w tej samej chwili, jak rownie to, e jest nagi; co akurat bylo korzystne dla Szaitana, gdy byli to lowcy. Gdyby majac okrycie pojawil sie przed nimi tak nagle, jak teraz... przy jego wzroscie, mogliby wziac go za wielkiego niedzwiedzia. A i tak odkryl, e celuja w niego z kusz, choc dopiero zbieraja sie do wstania i pelniej ku niemu zwracaja. Ale wtedy... -Czlowiek! - szczeknal jeden z nich, marszczac brew. I jeszcze... -Idiota! - dodal drugi. - O malo do niego nie strzelilem! Szaitan wczytywal sie w wyrazy ich twarzy, w uklad ich warg, po czesci te w ich umysly. Ich slowa latwo dopasowywaly sie do tego, co ogladal, tak e od poczatku rozumial wiele z ich jezyka. Gdy podeszli bliej, przypatrujac mu sie w blasku ognia, ostami z nich spytal z niepokojem: - Oblakany? Tak myslicie? A ten drugi: -Jakeby inaczej? Na tej wysokosci, po nocy, sam jeden, nagi w swietle gwiazd. - I do Szaitana, lodowato: - Kim jestes? Ten, ze swym sardonicznym usmiechem, odrzekl: -Jestem, jaki jestem. -A twoje miano? -Szaitan. - Bo w koncu je sobie przypomnial. -Co, Szaitanie - zasmial sie pierwszy z tej trojki, ale nie niemilo - wybacz, e to powiem, ale wydajesz mi sie odrobine przyglupi! -Sadzicie, e jestem... wariatem? - Popatrzyl na nich, a potem na siebie. - Ale jesli jestem oblakancem - nieszkodliwym idiota to czemu mierzycie we mnie ze swej broni? Odpowiedzial na to drugi z nich, wyjasniajac: - Dlatego e "idiota" i "nieszkodliwy" nie zawsze ida w parze, ot co. Na rowninach, w obozowisku Heinara Hagiego, mamy jednego takiego "idiote", co pracuje tam na swe utrzymanie - Yanni Nunov dzwiga glazy, ktorym nawet ja bym nie podolal! Ustawiajac sie swobodnie tak, by moc ich rozbroic, Szaitan zbliyl sie do ogniska, przykucnal i nakarmil patykiem niespokojne plomienie. Tamta trojka zabezpieczyla bron i znow do niego podeszla, on zas udawal, e sie im nie przyglada, grzejac rece. Wygladalo na to, e nie ma wsrod nich przywodcy, e sa sobie rowni. Jeden byl niski, krepy i brodaty; drugi, sredniego wzrostu, mocno zbudowany, o solidnej szczece; ostatni natomiast, mlody i ylasty, o umysle, jak sie zdawalo, calkowicie niewinnym. A skoro i oni podobnie go obserwowali, Szaitan pilnowal, by jego szkarlatne oczy byly na wpol przymkniete, i patrzyl glownie w ogien. Czerwien uznano by za odbicie plomieni. W koncu ten krepy, Dezmir Babeni, stwierdzil: - Skore masz miekka i blada, kimkolwiek jestes! Choc wygladasz na wielkiego i silnego, nie zaznales wiele ciekiej pracy. Z jakiego jestes plemienia? Szaitan potrzasnal glowa. Muskularny, o wydatnej szczece, Klaus Luncani chcial wiedziec: - Czemu jestes nagi? Napadli na ciebie? Och, ostatnimi czasy za wiele jest w gorach dzikusow, samotnikow, co zabiliby czlowieka dla dobrego skorzanego pasa! Szaitan znow potrzasnal glowa i wzruszyl ramionami. A ten mlody i ylasty, Vidra Gogosita, otworzyl sakwe i wydobyl z niej dluga skorzana kurte, po czym okryl nia ramiona Szaitana, wcia siedzacego przy ogniu. Kurta byla stara lecz wygodna. Powiedzial przy tym: - Noce sa chlodne. Czlowiek - nawet glupiec - nie powinien chodzic nagi po gorach! Szaitan zas usmiechnal sie, przytaknal i pomyslal: Z calej trojki ten jeden przezyje - ale jako moj niewolnik Jest tak wrazliwy, ze jego udreka na mojej sluzbie bedzie tym dotkliwsza! " Glupiec " sie o to prosi... i sie doprosil Glosno natomiast powiedzial: -Dziekuje ci. Jesli o mnie chodzi... chcialbym powiedziec wam wiecej. Niestety, nic nie pamietam. - To w duej mierze odpowiadalo prawdzie. -Napadniety, oczywista - mruknal Klaus Luncani, jakby nie podlegalo to ju adnej watpliwosci. - W gorach, przez banitow. Rabniety w glowe, cala pamiec uleciala. Ukradli mu ubranie, jako ywo. Czlek, co sam poluje, ryzykuje wiele! Dezmir Babeni podsunal sie bliej, chcial dotknac glowy Szaitana, moe poszukac tam rany. Szaitan podniosl reke, by temu zapobiec. -Nie! Tam... boli. Dezmir pokiwal glowa i poprzestal na tym. Sprawa wygladala na wyjasniona: Szaitan wyraznie padl ofiara rabusiow. Mial szczescie, e darowali mu ycie. -No, Dezmir slusznie powiedzial. - Klaus Luncani zaproponowal Szaitanowi kawalek sera i troche gruboziarnistego chleba. - Z pewnoscia wygladasz na wielkiego i dosc silnego! Przeyjesz, jestem pewien. Ale ty, niestety nie, pomyslal Szaitan, przygladajac sie jedzeniu w wyciagnietej rece Luncaniego. Bylo obrzydliwe, wiec pokrecil glowa. -Ja... ja zabilem zwierze - sklamal - dla jego miesa. To bylo niedawno. Nie jestem glodny. -Zwierze? - To byl mlody Vidra Gogosita. -Z rogami, zakrzywionymi w tyl. O, tak. - I Szaitan posluyl sie swymi dlugimi, szczuplymi rekoma, by to zademonstrowac. - Male, ale slodkie... - Choc wy bedziecie o wiele slodsi. -Kozica - rzekl Dezmir Babeni. - Przynajmniej kozle. Ha! Wyglada na to, e poszczescilo mu sie bardziej ni nam wszystkim, razem wzietym! -Kozica... tak - powoli powtorzyl Szaitan, z dlonia na czole, sugerujac, e stopniowo wraca mu pamiec. -Z czasem wszystko sie przypomni - powiedzial Klaus Luncani, szykujac dla siebie legowisko w trojkacie glazow niedaleko ogniska. - Ale sluchaj, mielismy dzien w wiekszosci dosc cieki - choc na potwierdzenie tego mamy w naszej sakwie tylko pare prosiakow! Teraz wiec troche sie przespimy. O wiele to bezpieczniej, ni wspinac sie po ciemku, niewatpliwie! Kilka godzin, tylko tyle, zanim ksieyc znow wzejdzie, a potem powrot na niziny i do obozu naszego wodza, Heinara Hagiego. Tu dolaczyl Dezmir Babeni. -Dobrze zrobisz idac z nami, Szaitanie, jesli nie masz jakichs lepszych planow. O, jestes dziwny, to na pewno; wysoki i blady, z rozumem calkiem rozkolatanym w tej twojej ladnej glowie. Nic wlasciwie nie pamietasz, nawet plemienia, do ktorego naleysz. Ale Cyganie Hagi w swoim czasie przyjeli ju kilku zablakanych. A wiec... co na to powiesz? Szaitan podniosl wzrok ku niemu i w tej samej chwili Babenim a wstrzasnal ogien widoczny w jego oczach. Ale Szitan czym predzej znow sie odwrocil, wpatrujac sie jak przedtem w rozarzone wegle. I jeszcze: - Idzcie spac, wszyscy - powiedzial im. - Ja te sie przespie. A potem... zobaczymy. Babeni wzruszyl ramionami, odszedl troche i udeptal sobie poslanie z paproci; poloyl sie, naciagnal koc na dolna polowe ciala, parsknal raz czy dwa i umilkl. Klaus Luncani, w swym kamiennym gniezdzie, ju chrapal. Ale najmlodszy z tej trojki, Vidra Gogosita, po prostu usadowil sie przy ogniu, blisko Szaitana. -Nie bede spal - oznajmil - ale pelnil warte. To moja kolej. Ty jednak dobrze zrobisz, przyloywszy gdzies glowe. Tu jest koc, ktorym moge cie przykryc. Szaitan skinal glowa i cicho odrzekl: - Ju niedlugo. Owszem, juz naprawde niedlugo... A co do reszty... Vidra przypominal sobie bardzo malo, a i to niedookreslone niejasno zapisane w umysle, ktory raptownie poddal sie hipnotycznemu kusicielstwu Szaitana. Pamietal rozmowa z tym... czlowiekiem?... i poczucie sennosci, bezwladu, wkradajace sie w jego czlonki, w jego umysl i wole. Bylo te cos z twarza (ale przecie nie z ta ladna twarza Szaitana?), ktora przemienila sie okropnie w koszmarna maske bestii z rozdwojonym jezykiem i ociekajacymi jadem klami wea. Przyblianie sie tej twarzy... smrodliwe wyziewy, siarka?... i bol, jakby gorace adlo osy w tetnicy pulsujacej w szyi Vidry... nie, dwoch os adlacych go tam, o kilka cali od siebie. I gruchanie Szaitana, jego pocalunki, jakby probowal wyssac te adla... Vidra obudzil sie z cichym krzykiem, chyba w odpowiedzi na krzyk kogos innego. Bylo mu zimno, wszystkie jego czlonki chwycil kurcz, a szyje mial sztywna, na niej zas wielki skrzep... krwi! Jego sen! ...To nie byl sen? Zerwal sie na rowne nogi, potykajac sie w popiele na skraju ogniska. Gdzie podziala sie jego sila? Byl oszolomiony, zataczal sie, slaby jak niemowlak! A w jego umysle dotkliwie obecne -wrecz widoczne, plonace w tle za tymi nocnymi scenami, ktore ukazywaly mu teraz jego oczy -byly inne oczy niczym upiorne szkarlatne rany duszy. Bo wlasnie nimi one byly. I cos przypatrywalo mu sie przez te okna jego umyslu, usmiechalo sie don sardonicznie, drwilo z niego. Ksieyc byl wysoko, kreslil luk nad gorami; ogien plonal ju tylko w sercu Vidry; wszedzie wokolo nisko leala mgla, wijac sie oblepiala porosniety krzakami stok, wypelniala niewielkie jamy, rozdzielala sie u korzeni paproci i wrzosow. Nie bylo pohukiwania sow ani spiewu wilkow, ani jakichkolwiek innych zwyczajnych dzwiekow, chocby tych wydawanych przez czlowieka. Ale tam w cieniu... cos jakby chleptalo! To bylo tam, gdzie Dezmir zrobil swe paprociowe poslanie, Vidra wiec zatoczyl sie w tamta strone. Tu po prawej mial jednak trojkat glazow, ktory oslanial Klausa i dawal mu legowisko; jego nogi nadal stamtad sterczaly, spowite mgla Vidra schylil sie, chcial zlapac Klausa za noga i obudzic szarpnieciem. Zanim zdayl to zrobic, wyciagnieta stopa potwornie zadygotala, przez chwile gwaltownie drgala, po czym zwiotczala i znieruchomiala. Vidre przeszedl dreszcz. Poderwal sie gwaltownie, zrobil dwa chwiejne kroki ku cialu Klausa wyciagnietemu przy kamieniach, oparl sie o nie, by spojrzec na spiacego przyjaciela... i zobaczyl, e on nie spi. Ju nie yl. Jakis czlowiek, czy stwor, podniosl wielki i niemilosiernie cieki glaz, oparl go o wierzcholki trzech pograonych w ziemi kamieni i spuscil prosto na twarz Klausa! Z lekka okraglawy zarys kamienia calkiem zaslanial to miejsce, gdzie powinna znajdowac sie glowa, a w splywajacym z gory swietle ksieyca wydawalo sie, e spod kamienia saczy sie lub jest spod niego wypierana jakas smolista materia. Ale Vidra Gogosita wiedzial, e swiatlo ksieyca go oklamuje: nie byla ona czarna, a czerwona. Ledwie panujac nad swymi czlonkami - dlawiac sie, z uwagi na suchosc w gardle nie mogac nawet krzyknac - mlodzieniec przebrnal przez jakby ywa mgle do Dezmira leacego wsrod paproci. -Dezmir! - wydusil z siebie wreszcie skrzekliwe ostrzeenie. - Dez... ...mir? Koc Dezmira byl odrzucony na bok, a przykrywala go teraz dluga kurta Vidry, ta sama, o ktorej zabranie blagala go matka. Tyle e ta kurta zdawala sie ywa, wygieta w garb i ruchliwa, trzepoczaca niby jakis wielki czarny nietoperz, ktory przysiadl na ziemi! Vidra zatoczyl sie, krzyknal! A kurta, wraz z tym, co w sobie kryla, poplynela w gore, podniosla sie i stanela przed nim. To byl Szaitan - ale ju nie taki ladny, wlasciwie malo ludzki, o potwornie przemienionej twarzy, szkarlatnej od pochlanianej krwi! A ta sliska, nieziemska mgla splywala z niego jak pot, klebami wydobywala sie spod poyczonej mu skorzanej kurty! Potem... szponiasta reka Szaitana wyciagnela sie, chwytajac mlodzienca za ramie i stawiajac prosto, Vidra zas poznal skad wziely sie te oczy wewnatrz jego umyslu; pojal te, e jego sen byl straszna prawda. Po tym wszystkim, co pozostalo jak nie pasc na kolana przed swym nowym panem? Zreszta nogi nie mialy w sobie dosc sily, by go utrzymac. Nie, bo sila przyjdzie dopiero pozniej. A plonace oczy Szaitana patrzyly na niego z gory, natomiast glos potwora, jakby przedzierajac sie przez skrzepy, wybulgotal: - Moje drogi moga wydawac sie z poczatku bardzo dziwne z czasem jednak je rad wybierzesz. Powiedz tylko, dobrze slyszalem, e wolales Dezmira Babeniego? Co, jego krew jeszcze ma w sobie pelno aru, ycia, jesli jestes... na to gotow? A potem, moe z odrobina rozczarowania: - Och, szkoda. Widze, e jeszcze nie jestes... Zejscie skrajem lasu na niziny Krainy Slonca zajelo cztery godziny. O tej porze wiekszosc pomniejszych ognisk Cyganow Hagi ju wygasla i wielu z tego ludu posnelo w prowizorycznych namiotach ze zwierzecych skor. Nocna warta zachowala jednak przy yciu glowne ognisko, a kiedy nie patrolowala obrzey, zbierala sie przy nim, by rozmawiac. Troche swiatla lamp dochodzilo te z wejsc do kilku wiekszych namiotow. Jak zwykle, namioty samotnych meczyzn tworzyly starannie wymierzone obrzee obozu: bariere przeciw intruzom lub grasantom, choc w tych czasach spokoju raczej sie ich nie spotykalo. Wewnatrz tego luznego zewnetrznego kregu uwiazano troche zwierzat, innym pozwalano sie pasc w zagrodach z lin rozpietych miedzy drzewami. Namioty wieksze, rodzinne, skupione byly bliej srodka obozu, wyznaczanego przez plonace ognisko. Wozow bylo kilka, czesc z nich pokryta naciagnietymi skorami, najwiekszy zas naleal do Heinara Hagiego. Choc szlaki u podnoy wzgorz naleacych do tego plemienia i na terenach lesistych rzadko bywaly czyms wiecej ni wyboistymi drogami, Heinar nieodmiennie za godniejsze i jedynie sluszne dla siebie - jako wodza, czy te "krola" trzystuosobowej gromady - uznawal podskakiwanie na kozle, za parskajacymi zwierzetami, nie zas wleczenie za soba niewielkiego wozka lub trag, jak czynili to inni. Jesli zas chodzi o "objazd granic" jego enklawy, takie dzialanie bylo nieuniknione, inaczej moglaby sie wprowadzic i osiasc w niej jakas inna grupa Cyganow. Tylko dzieki nieustannemu przemierzaniu swoich wlosci, patrolowaniu ich granic i ustawianiu mniej wiecej co mile swego znaku (bardzo umownie potraktowanego wizerunku twarzy z opuszczonymi kacikami ust i jednym okiem przeslonietym czarna przepaska) mogl Heinar liczyc na zachowanie ich dla swego plemienia i jego potomkow. Granice tych wlosci liczyly sobie moe z trzydziesci szesc mil, a kadej z nich Heinar strzegl zazdrosnie. Tak samo postepowala wiekszosc pozostalych gromad i plemion, take pod tym wzgledem byli oni Wedrowcami - czyli Cyganami - ju od samego nowego poczatku. Ale nie cale plemie Heinara Hagiego wyruszylo w droge. Na wchodzie, w przypominajacych plastry miodu stromych zboczach niszych partii gor znajdowaly sie jaskinie, w ktorych zamieszkiwala niemal jedna trzecia jego ludu. syli tam od czasu katastrofy i tam te zamierzali pozostac. Podobnie na poludniu, na skraju lasu, gdzie ustepowal on trawiastym rowninom, przechodzacym dalej w pustynie; tam piecdziesieciu pionierow z plemienia Cyganow Hagi uprawialo ziemie, pobudowawszy trwale domy wsrod drzew. Jako e oba te miejsca znajdowaly sie na - z grubsza przypominajacym trojkat - szlaku wedrowki Heinara, niecierpliwie czekal na odwiedziny najpierw w lesnej osadzie, a potem w jaskiniach. W miare jak jego lud bedzie sie rozwijal i powiekszal, beda budowac miasta na obrzeach ziem Heinara, zapewniajac bezpieczna oslone. W koncu moe moglby osiasc gdzies na stale i przeyc reszte swych dni nienekany myslami o zlodziejach ziemi - tyle e w owym czasie Heinara zapewne ju nie bedzie wsrod ywych, za to wszelkie korzysci czerpac beda jego synowie, a potem ich synowie. Tak sobie myslal, a przy stu innych obozowych ogniskach, duych i malych, na wschod i na zachod od niego, wzdlu calego lancucha gorskiego od strony Krainy Slonca, podobnie jak on myslalo stu innych wodzow. Siedzial teraz przy glownym ognisku, gawedzac z pelniacymi nocna warte, a na trojnogu gotowala sie ziolowa herbata. I wtedy dosc blisko od obrzey... ...Znajomy polpomruk polprychniecie wilka! - niewatpliwie jednego z wilkow obozowych. saden z dzikich szarych nie zapuscilby sie tak blisko gromady ludzi. Heinar podniosl wzrok, zmarszczyl brew, w jego zdrowym oku odbil sie ogien. Jego ludzie podniesli kusze, ognisko trzaskalo, wszyscy wsluchiwali sie w noc. Doszly nowe dzwieki: podniesiony glos pytajacego i drugi odpowiadajacy westchnieniem, lkaniem! Heinerowi wydalo sie, e zna ten drugi glos. Zerwal sie i warknal: -Kogo jeszcze nie ma? -Chlopcy, ktorych poslales do lasu i nad rzeke, wszyscy bezpiecznie wrocili - odrzekl jeden z jego ludzi. - Jeeli to w ogole nasi, to jedynie Klaus, Dezmir i Vidra. -Owszem. - Heinar skinal glowa, e sie zgadza. - To byl wlasnie glos Vidry, bez dwoch zdan. Ale co sie chlopakowi stalo? - Nikt nie pospieszyl z odpowiedzia; rychlo i tak sie przekonaja. Na polane weszla grupka skladajaca sie z trzech osob: wartownik ze swym wilkiem, przed nim jeszcze dwoch. Ci dwaj szli chwiejnie, rozchelstani, wyraznie wyczerpani. Heinar rozpoznal tylko jednego - Vidre Gogosite. -Heinarze! - zawolal ten mlody. - Heinarze! -Co jest? - zapytal Heinar, gdy Vidra o malo nie zwalil mu sie w ramiona. - Co sie stalo? Gdzie Klaus i Dezmir? A to co za jeden? -Klaus... Dezmir... - wybelkotaj nie panujac nad soba, Vidra - obaj... oni obaj... zabici! Na wzgorzach. -Co? - Heinarowi a dech zaparlo. - Zabici, mowisz? Jak? -Wpadlismy... w pulapke, napadli nas! - Vidra zdawal sie brac w garsc, zbierac sily. - Banici! Wyszli z mroku. Mnie by te zabili, gdyby nie... gdyby nie... nie on. On... przegonil ich, uratowal mi ycie. Nazywa... sie... sie... - wiecej nie zdolal powiedziec; oczy wywrocily mu sie bialkami ku gorze; zwiotczal w ramionach Heinara. Obcy zachwial sie, o malo nie upadl. Ochocze rece przytrzymaly go, przywrocily do pionu. W jego oczach dziwnie rozblysnal ogien, gdy sie powoli zamykaly. Glosem cichym jak westchnienie, a jednak przenikajacym cisze, powiedzial: -Nazywam sie... Szaitan. II Poczatkowo w obozie Heinara Hagiego panowalo wylacznie zamieszanie.Przez prawie godzine Heinar i jego ludzie, a take czesc kobiet ganiali wte i wewte, starajac sie jak najlepiej zadbac o zdrowie i bieace potrzeby mlodego Vidry Gogosity i obcego, ktorego ten przyprowadzil do obozu, meczyzny nazywajacego siebie Szaitanem. Matka Vidry, szczupla, a gadatliwa wdowa Gogosita, pojawila sie pierwsza; nie spala, czekajac w swym malym namiocie, a jej jedyny syn wroci z gor. Slyszac jakies poruszenie i wyczuwajac nagle napiecie, jakas groze wkradajaca sie w noc, sama zdecydowala sie pospieszyc do ogniska. A ledwie zobaczyla swego synka leacego bezwladnie - co to byl za placz i lament! Ale Vidra yl, spal tylko, wyczerpany! Jake tulila wtedy mlodzienca w ramionach, podczas gdy ludzie opowiadali jej tyle, co wiedzieli o calym zdarzeniu. A te niekonczace sie blogoslawienstwa, ktorymi obsypywala owego wysokiego bladego przybysza, ktory uratowal jej synowi ycie: Szaitana, ktory leal tu obok, jakby nieprzytomny, chlonac wszystko, co mogl, na temat tych ludzi i ich obyczajow. Potem poslali po dorosla corke Dezmira Babeniego, urocza Marie; z poczatku nie przyjmowala do wiadomosci, e jej ojciec nie yje, na prono wypatrywala jego twarzy posrod meczyzn. W koncu owladnela nia alosc, silna, lecz bezglosna, odeszla wiec, by siasc na osobnosci, kolysac sie w tyl i w przod, i plakac. Nie zabraklo te ony i synow Klausa Luncaniego, oszolomionych i wstrzasnietych tym niespodziewanym, niemoliwym do przyjecia ciosem. Tak tradycyjna cisza i spokoj obozowego ogniska nagle przeksztalcily sie w scenerie tragedii, aloby, cierpienia. Nikt tak nie odczuwal straty, ktora poniesli Cyganie Hagi, jak sam Heinar. Nie byl w stanie patrzec w twarze placzacym kobietom; wydawszy polecenia, jak zadbac o tych, co przetrwali ten akt okrucienstwa, poszedl na swe poslanie. W ciagu tej dlugiej, czterdziestogodzinnej nocy niejeden raz bedzie jeszcze oczywiscie, wstawal, a na dlugo przed wschodem poprowadzi na wzgorza grupe majaca odnalezc ciala zabitych. A jesli los tak zdarzy, e natkna sie na tamtych wyrzutkow, czy banitow... Heinar wiedzial jednak, e to malo prawdopodobne. W tym czasie wdowa Gogosita zadbala ju, by przeniesiono syna do ich namiotu i czuwala nad nim. Paskudnie posiniaczona szyja byla opuchnieta, pokaleczona, zapewne wdalo sie zakaenie. Mial wysoka goraczke, rzucal sie i wiercil, jeczac przez sen. Jesli zas zapytac, co kryly w sobie te jeki: byly to rzeczy rodem z najczarniejszych koszmarow, niewatpliwy skutek tego, czego doswiadczyl na wzgorzach. Przy ognisku Szaitanowi zrobiono wygodne poslanie, okryto go kocem, glowe oparto na zwinietej skorze. Przysiadla przy nim Maria Babeni, wpatrzona w jego pociagla, ladna twarz, omiatana blaskiem plomieni. Wydawalo sie jej, e nalealo zabrac go do namiotu, dac naleyte schronienie, troszczyc sie o niego i pielegnowac, a w pelni odzyska sily. Czy nie ryzykowal ycia dla Cyganow Hagi? Na prono, jesli chodzilo o jej ojca i Klausa Luncaniego... ale przynajmniej uratowal mlodego Vidre Gogosite! Po powrocie nocnej warty poprosila, eby przeniesli go do jej nieduego wozu (wlasnie jej, i to jake teraz pustego!), gdzie zapewni mu taka opieke, na jaka zasluyl. I tak wlasnie zrobila. Wiekszosc obozu jednak spala, dua jego czesc nic nawet nie wiedziala o nocnych wydarzeniach; dowiedza sie o nich dopiero, kiedy wstana, by zjesc, zajac sie zwierzetami, objac zmiane watry. Chyba e wczesniej cos sie wydarzy, przerwie ten bieg rzeczy. A gwiazdy zataczaly swoj niekonczacy sie krag, zbryzgujac swym swiatlem polane na skraju lasu; wysoko w gorach zas samotny wilk wyl do ksieyca, proszac, by ju wstal i uyczyl blasku lowom... Kiedy Maria Babeni szykowala sie do snu za zaslona, uslyszala ruch Szaitana, potem jego jek. Zasznurowawszy koszule nocna podeszla do niego, leacego na waskiej pryczy ojca na drugim koncu wozu. W swietle knota zanurzonego w oliwie przyjrzala sie jego wcia bladej twarzy, dlugim ciemnym wlosom, o barwie kruczego skrzydla, sczesanym w tyl i wargom niemal tak czerwonym, jak u dziewczyny. Mial moe z czterdziesci lat (na tyle przynajmniej wygladal), doskonale proporcje ciala, czolo wysokie, inteligentne, panskie. Jak na meczyzna Szaitan byl wrecz piekny. Pomyslala: Skadkolwiek pochodzi, nie jest Cyganem. Wtedy Szaitan otworzyl oczy. Tu nie moglo byc mowy o pomylce: oczy mial czerwone! Nachylonej nad nim Marii zaparlo dech. Z szybkoscia jej mysli - wlasnie tak szybko - chwycil ja za ramie, podniosl sie nieco na lokciu... potem zamknal oczy, puscil ja i opadl na poslanie. Wiedzac, co zobaczyla, powiedzial: - Moje... moje oczy! Bola. Jest w nich krew. Ktos mnie tam uderzyl... -Podeszly krwia? - To slowo wyszlo z jej ust, jakby z nich wywolane, co po czesci bylo prawda. Podeszly wiec krwia? Tak rownomiernie? Przez chwile, ale tylko przez chwile, Maria widziala cos innego ni przystojnego meczyzne. Cos szkaradnego, czajacego sie za tym pieknem. Ale... to moglo brac sie tylko z niezwyklosci sytuacji: ten czlowiek w loku jej ojca, Maria sama z nim w srodku nocy. Maria, ktora miala ju swoje dziewietnascie lat, od dnia smierci matki trzymala sie tylko z ojcem. I powoli zaczynala docierac do niej swiadomosc tej nowej aloby. To skutek wstrzasu; ogromna wyrwa w jej wnetrzu; osamotnienie. Oczywiscie, e dostrzegala cienie tam, gdzie ich nie bylo, i zaludniala je widmami. Znow jeknal, sprobowal usiasc, znow otworzyl oczy - a i tak trzymal je polprzymkniete. Pomogla mu, posadzila, zapytala: -Jak on... jak on umarl? Moj ojciec, Dezmir Babeni. To byl ten niski, brodaty, skory do smiechu. Szaitan uniknal odpowiedzi. -Nie widzialem wszystkiego - oznajmil. - Slyszalem tylko ich krzyki i ruszylem z pomoca. Ale... twoj ojciec? - I rozejrzawszy sie po wnetrzu wozu, jakby zauwayl swe otoczenie po raz pierwszy: - Gdzie ja jestem? - To pytanie bylo takie niewinne, wrecz dziecinne. Przysiadla na skraju jego pryczy i opowiedziala mu wszystko, co chcial wiedziec. O Cyganach Hagi, o Cyganach w ogole, o sobie, o swojej sytuacji - wszystko. A w miare jak jego oczy coraz bardziej sie otwieraly (och, ale tak powoli, tak stopniowo), i Marie znow z lekka ogarnial drobny niepokoj, jej niezbyt trafne podejrzenia zaraz gasly, a wola ustepowala. Jego glos byl taki cichy - jak pomruk wielkiego kota, zwodniczo lagodny, ale pelen aru - plynnie te poslugiwal sie jej jezykiem, dla niego przecie obcym. Ale za kadym slowem kryla sie jakas zacheta, sugestia, wabik. Szaitan czarowal, urzekal, uwodzil; oczywiscie, wielkim wszak byl uwodzicielem. Uwodzil oczyma, mowa, powabem magnetycznej osobowosci, tak odmiennymi od wszystkiego, co Maria dotad znala. I pomimo tej niezwyklosci i niezwyklosci jej wlasnych uczuc, po raz pierwszy tak rozbudzonych, niczym cma ciagnela do krwawoczerwonego ognia jego oczu. Wiedziala, e jego palce zajmuja sie troczkami koszuli nocnej, rozplatuja je, obnaajac cialo; ale jakby dla zlagodzenia kadego palacego musniecia palcami jej wraliwej skory, Szaitan lal balsam slow. Bijace od niego goraco ogarnialo ja, przenikalo we wszystkie rejony jej ciala. Jej te robilo sie goraco, tak bardzo goraco. Maria czula, jak w porach jej skory wzbiera pot, tworzy krople, scieka strokami po karku, ramionach, piersiach i brzuchu. I slyszala miodowy glos Szaitana, potwierdzajacy, jak cieka jest duchota tej nocy, przypominajacy e przy takim arze dobrze bedzie pozbyc sie takich pet, jak odzienie i okrywajaca ich posciel. Odchylil koce; usiadl i pomogl jej calkiem sie rozebrac, gdy ocieral sie o nia, ich pot sie polaczyl. Piersi Marii byly prene i dumne, o ciemnobrazowych czubeczkach... pobudzonych teraz, gdy Szaitan ja gladzil. Przedtem znala tylko cyganskich podrostkow, grubianskich niezgrabiaszy, ktorych tlukla po lapach i twarzach. Teraz zas, gdy Szaitan wstal, zrzucil koszule, pozbyl sie spodni... przywarla do niego, calowala jego sutki i glaskala jego rog, rozgrzany i rozpulsowany. -Widzisz? - powiedzial. - Moje cialo chce poznac ciebie cala! Skoro moje oczy przyjrzaly sie ju najdelikatniejszemu z owocow, a moje rece dotknely jego doskonalej skorki, jeszcze wargi zbadac musza soczystosc jego miaszu. Wlasnie, boje sie bowiem, e moe byc gorzki, e moe jakis robak wkradl sie w sam soczysty srodek, podrania tam, gdzie twoj ar jest najwiekszy i psuje twoj smak. Nie czujesz, e drani? Dotknal jej brzucha, delikatnej kepki i jej uda zaraz sie rozwarly. A potem: - Och, widzisz? Widzisz? - Na twarzy Szaitana malowalo sie zdumienie, prawie nie bylo w niej poadania. - Ta ciemna i tajemna szczelina, tak niewinna! Tedy sie wsliznal, na pewno. Wpusc mnie wiec, z wlasnej i wolnej woli, a utopie twego robaka mokrym pocalunkiem mojego slugi. Wszedl w nia jednym dlugim, powolnym pchnieciem, ani na chwile nie pauzujac gdy sie przebil, czujac, jak slodka dziewicza krew goraco obmywa twardy trzon. A laknienie Marii bylo takie, e chcialaby wolac o wiecej, ale mogla jedynie wzdychac i jeczec, gdy ja ujedal, wchodzac i wychodzac przez sliskie od wilgoci wargi. Dlugo, dlugo Szaitan bral Marie na wszelkie sposoby, jakie znal, oraz na inne, ktore na poczekaniu wynajdowal, a wreszcie zaspokoil swoja adze, choc tylko na pewien czas. I rozwalony tam lubienie, przy dziewczynie calkiem obolalej i odretwialej miedzy udami, ktorej wszelkie otwory otaczala piana nasienia, pomyslal: Ci ludzi sa sprytni, ale pod wieloma wzgledami naiwni jak trogowie. I jak trogowie, ci Cyganie Hagi te beda moi! To byl pierwszy wiekszy blad Szaitana. Jego pobyt wsrod trogow trwal dwa dlugie lata i w owym czasie niewiele sie stalo, jesli brac pod uwage ocene lub rozbudzenie jego nadludzkiego umyslu i umiejetnosci, tak e pod pewnymi wzgledami przywykl do folgowania sobie, a moe i nabawil sie naiwnosci nie mniejszej ni ta trogow. Wkrotce jednak mial sie przekonac, e ludzie z Krainy Slonca trogow w niczym nie przypominaja. Na razie jednak... wyczyny z ta dziewczyna zmeczyly go. Postanowil, za przykladem Marii, te sie troche przespac. I to byl jego drugi wielki blad... Gdy uplynela jedna trzecia nocy, swoja zmiane warty rozpoczal Turgo Zolte. Zolte byl roslym, milkliwym meem; twardym, o stalowo szarych oczach i takich samych wlosach do ramion. Nosil srebrne kolczyki, srebrna klamre u pasa, swe czarne odzienie zapinal na srebrne guziki; jak wszyscy meczyzni z Krainy Slonca, idac, pobrzekiwal, moe nawet troche bardziej. Zolte byl samotnikiem, choc ju nie traktowano go jak obcego. Cyganie Hagi zdayli go zaakceptowac. Trafil do nich zaledwie rok wczesniej, wygnany ze swojej gromady daleko na zachodzie, przez wodza, ktoremu zabil syna. Wedlug niego, to bylo w uczciwej walce; tamten wyzwal go w sporze o kobiete, a Turgo skrecil mu kark. Co, niewatpliwie mial na to dosc krzepy, a skoro posrod Hagich dosc bylo miejsca dla takich roslych, silnych wojownikow - o ile ci byli te skorzy do pracy - Heinar pozwolil mu zostac. Od tamtej pory nikt zbytnio nie zaprzatal sobie glowy Turgiem Zolte, a i on, zwykle trzymal sie z boku. Jesli jednak udalo sie trafic na jego dobry nastroj, gdy wlal ju w siebie dzban dobrej sliwowicy, mona bylo wysluchac kilku szalonych opowiesci o tym, jak ylo mu sie dawniej na zachodnich rubieach. Takich obozowych opowiesci o upiorach i potworach. Sluchacze moe i nieco sie krzywili, ale nikt nigdy nie zarzucil mu lgarstwa. Tej nocy, gdy Turgo stawil sie przy ognisku, stalo sie inaczej: z opowiescia pospieszyl ten, ktorego zmienial. Turgo wysluchal jej, spochmurnial, zmruyl lsniace oczy i wreszcie zapytal: -Widziales to wszystko? Mlodego Vidre z rana i strupami na szyi? A ten obcy - blady byl, powiadasz? Marny to opis! Tamten wzruszyl ramionami. -Co tu opisywac? Meczyzna: wysoki, blady, o dloniach dlugich i miekkich jak u dziewczyny. Jakos nie wygladal na Cygana - byl za gladki i nieogorzaly, jakby cale ycie spedzil w jaskini. A jego oczy byly... zdawaly sie pelne krwi! -Krew? W jego oczach? -Wlasnie tak! Jakby dostal po nich, albo sypnieto w nie piachem - co bez watpienia musialo sie zdarzyc w czasie walki. Oczy Turga zwezily sie jeszcze bardziej i przytaknal, glownie swoim myslom. Usiadlszy przy ogniu, powiedzial: - Opowiedz mi wiecej, wszystko, ale ze szczegolami. Niczego nie opuszczaj. Opowiesc nie trwala zbyt dlugo. A krotko potem... ...Heinar Hagi natychmiast sie obudzil, zobaczyl zaniepokojona twarz czlowieka, ktory nim potrzasnal, steknal i zerknal przez otwor w dachu wozu na nocne niebo. Natychmiast okreslil godzine, wedlug uloenia gwiazd, znow steknal i warknal: - Wlasciwie, i tak mialem ju wstawac. Turgo Zolte niewiele mial z dyplomaty. Wzruszyl ramionami i stwierdzil: - Miales, nie miales, starczy, e ju stoisz. - I zaraz: - Wyglada na to, e jest sprawa, Heinarze. Obawiam sie, e niedobra. Heinar narzucil na siebie odzienie, zakryl opaska dziure po oku, ktore za mlodych lat wylupil mu pewien orzel. Taka nauczka za wybieranie jaj w gorach! -Sprawa? - powtorzyl. - Mowisz o tych zabojcach ze wzgorz, co? Ano, zrobimy co sie da - ale o wschodzie. Chcesz isc z nami, prosze bardzo... To nie moe czekac? Turgo potrzasnal glowa, wyszedl z wozu prosto w noc, zaczekal, a Heinar do niego dolaczy. -Nie to, co mam do powiedzenia - odrzekl. - Nie, jesli nie chcesz miec w obozie zarazy, co rozpanoszy sie na caly twoj lud! Heinar ju calkiem oprzytomnial. -Co takiego? - Zlapal tamtego za ramie. - Zarazy? Turgo skinal glowa. -Tylko cicho! Nie zbudzmy calego obozu. Jeszcze nie. Teraz sluchaj, a opowiem ci, co uslyszalem od wartownika. Wiem oczywiscie, e mogl przesadzic, ale ty te tam byles, jesli wiec wszystko sie zgadza... - Powtorzyl mu opowiesc wartownika. A kiedy skonczyl... -Tak, wlasnie tak bylo - mruknal Heinar. - Cios za cios. -Ha! - Turgo te odpowiedzial mruknieciem. - Dobra, a teraz ja mam dla ciebie inna opowiastke... I po chwili, gdy ju szli do ogniska... -Przybylem tu z zachodu, jak wiesz - zaczal Turgo. - Z plemienia i wlosci Ygora Ferenca. Lea tam, u kresu tego lancucha gor, gdzie wzgorza przechodza w zamglone doliny, blota i mokradla. Te bagniska sa wstretne: ruchome piaski, komary, pijawki, a choc granice wlosci Ferenca przebiegaly o dobre siedemdziesiat mil od nich - dla mnie to bylo jeszcze o wiele za blisko! Doszli do ogniska; wartownikow nie bylo, obchodzili obrzea obozu. Turgo usadowil sie na stolku, a Heinar wybral wygladzony konar obalonego drzewa. Nalali sobie herbaty, mocnej i gorzkiej, i Turgo mowil dalej: - Co, jakies osiemnascie miesiecy temu troche dziwnie zaczelo sie dziac na tamtym krancu swiata. Jak sobie pewnie wyobraasz, yje tam troche ludzi gor, podobnych tutejszym: samotnikow, co to wedruja po gorach, sami o siebie dbaja, na wlasna reke yja na pustkowiach. I od czasu do czasu ktos taki przybywa do obozu, ze zwierzakiem, ktorego ubil, bo za wiele to miesa dla jednego mea, zwykle te jest goraco witany. Swietuje sie, jest sliwowica do popicia, kobiety tancza do zachodu slonca, skore chlopaki koncza na bijatyce... i tak dalej. Tak to leci. Ale tam, na zachodnich rubieach, nie zawsze tak bywalo. Nie przez ostatnie szesc miesiecy. Niektorzy ludzie gor, co z owych mglistych wzgorz zapuszczali sie w doliny i na mokradla, a czasem i wilki samotniki... wracali nagle odmienieni, jacys inni. Cos upiornego w nich wstepowalo. Rone chodzily plotki: o ludziach z czerwonymi oczami, o szalencach bestialsko poadliwych i o wilkach, co porywaly ludzi ze skrajow ich obozow i wlosci! Zawsze noca, albo w swietle ksieyca. To bylo jak zaraza, choroba szerzaca sie od mokradel i ludzie nauczyli sie wystrzegac obcych, mogacych zawitac do ich obozow o zmierzchu lub o zachodzie. Ale w obozach Ferenca, albo w czasie wedrowek, gdy objedalismy granice... no, jak powiedzialem, wszystko to zdawalo sie plotka. Moe dotknelo inne obozy, jesli te historie mowily prawde, ale stary Ygor byl szczesciarzem, przynajmniej do czasu. Bo potem, na krotko przed tym, jak ja znalazlem sie w tarapatach - bo durny i zapalczywy synalek Ygora, Ymir, zmusil mnie, ebym go zabil w walce o wzgledy pewnej kobiety, reszte znasz - wlasnie wtedy szczescie sie odwrocilo od Cyganow Ferenca. A oto, jak to sie stalo... Wyruszylem z Ygorem i moe z tuzinem innych, jak zwykle, na objazd granic. Ktoregos zmierzchu dotarlismy na stara polane, na ktorej rozbilismy oboz. Ygor znal to miejsce dosc dobrze: dalej na zachod ludzie sie nie zapuszczali, no, chyba e samotnicy, ktorzy czesto ida tam, gdzie nie poszedlby nikt inny. Nie chodzilo o jakis zabobon, ale po prostu na zachod od tego miejsca ziemia nie nadawala sie ju, by cos na niej hodowac; woda byla metna, a mgly pojawialy sie o wiele za czesto. To naprawde byl koniec swiata. Ale stary Ygor zawsze woli wszystko dookola zbadac, upewnic sie, e nikt nie zejdzie z gor i u nas nie osiadzie. I tam, na tej polanie, wlasnie tam napotkalismy Oulia Ionescu - a przynajmniej cos, co wygladalo na Oulia... Ledwie Turgo przerwal, Heinar spojrzal na niego bacznie. -He? Cos, co wygladalo na niego? -Tylko pozwol, a wyjasnie. - Tamten powstrzymal go gestem podniesionej reki. A po chwili namyslu: -Oulio byl jednym z tych, co to zachodza do obozu na wieczorna zabawe. Och, najlepiej czul sie sam ze soba, ale od czasu do czasu przestawalo mu to wystarczac. Jego rodzice te byli ludzmi gor - dopoki nie zabila ich lawina - i Oulio mial gdzies tam jaskinie. Znany te byl z tego, e zapuszcza sie na zachod i zastawia na mokradlach sidla na wielkie jaszczurki. Widzisz moj pas? Kawal dobrej skory od Oulia. Dobrze wiec go znalismy. Tak nam sie zdawalo. Tym razem jednak mial klopoty. Z poczatku nie wiedzielismy jeszcze, na co sie napatoczylismy. Oulio, ktorego znalismy, byl wielki i dziki, jak to oni: ubranie cale w latach, oczy czarne jak noc, wlosy jak wodospad. A czy gadatliwy? Po brzegi pelen byl slow, ktore nic nie znaczyly, a wszystkie wylewaly sie z niego, tak dlugo trzymal je pod korkiem. Na skrzypkach gral tak, e drugiego takiego nie slyszalem, sliwowice ciagnal jak wode, tancowal do upadlego. Ale tancowal sam, bo wystrzegal sie kobiet. A teraz? Jedno bylo pewne, nie predko znowu zatanczy. Kto wie, jak dlugo on sie tak wloczyl? Porzadnie jednak przez to wychudl. Caly tluszcz przepadl, razem z niezlym kawalem skory. Ale on byl... czarny, strzaskany do czerni, przez slonce, jak sie okazalo. Ale byl te i czerwony. Czerwony tam, gdzie skora zlazila mu z twarzy i czlonkow, czerwone te mial oczy. Wlasnie. Czerwone jak krew. I leal tam, rozwalony jak trup, na polanie, i tylko czasem jakies drgniecie albo jek dowodzily, e tli sie w nim jeszcze ycie. Zaopiekowalismy sie nim. Nie wiedzielismy, co mu sie przytrafilo, ale nie zwaajac na adne plotki i opowiesci starych babek, otoczylismy go opieka. Tak samo, jak teraz zaopiekowalismy sie tym obcym... -He? - Heinar a drgnal. - Obcy? Ale byl tutaj, przy ognisku! -Dopoki nie zabrala go Maria Babeni - potwierdzil ponuro Turgo. - Kazala go zaniesc do swojego wozu. Heinar pomyslal teraz, e moe zaczyna rozumiec, co sie dzieje; wiedzial przecie, e Turgo raz czy dwa nienatretnie i grzecznie dawal poznac Marii, e cos do niej czuje, a ta dziewczyna zdawala sie tego nie zauwaac lub nie przyjmowac do wiadomosci. Turgo wyczytal te mysli Hagiego, wyraznie wypisane w jego zdrowym oku, wiec rzekl: -Lepiej daj mi dokonczyc, zanim zaczniesz wyciagac wnioski. -Mow wiec dalej - polecil Heinar. -Zabralismy Oulia do namiotu jednego z mlodszych meczyzn, czlowieka, ktory yl tam ze swa mloda ona. Mielismy cztery takie pary, co to pojechaly z nami, tworzyc zalaek osady w lasach na poludniu, podobnie jak ty zaczales budowac staly oboz na poludnie stad. On i jego sliczna oneczka znali Oulia z dawniejszych czasow; wzieli go do siebie, wykapali, poloyli na czystym kocu i natarli wszystkie obolale miejsca dobrym maslem i sola. Robili to do nocy. Gdy ciemnosc nastala w pelni i wzeszedl ksieyc, ten sam mlodzieniec poszedl pelnic warte. Swojej mlodej onie zostawil wiec pielegnowanie okaleczonego Oulia. Och, ale kiedy wrocil po tych kilku godzinach... ...Tylko pomysl, wyobraz sobie przeraenie tego mlodzika, gdy znalazl swoja one okaleczona! I Oulia wcia ujedajacego ja jak jakis knur; piersi cale miala posiniaczone i do krwi pokaleczone przez jego dlugie paznokcie, a ten potwor, ktorym sie tak opiekowali, wykorzystywal ja najpaskudniej, jak potrafil. Zakneblowal ja, wlosy przywiazal do tyczki od namiotu, przy samej podlodze. Uderzyl ja te raz czy dwa, bo zlamal nos i szczeke, a dopiero potem posiadal, jak mu sie ywnie podobalo. A podobaly mu sie wszystkie sposoby! Stal wiec ten mlody czlowiek u wejscia do swego namiotu, a jego mloda one, polamana lalke, wcia wykorzystywal ten ognistooki demon! Co gorsza, zeby Oulia przypominaly kly i wbijal je w jej szyje, wysysajac krew! A gdy uslyszal za soba jek przeraonego mlodzienca, tak wgryzl sie w tetnice, e ja calkiem rozcial. Odwrocil glowe i gniewnie spojrzal na intruza, warczac niby wilk! A jego twarz nawet przypominala wilczy pysk, tyle e oczy mial nie jak u tych drapiecow, a calkiem szkarlatne! Czerwone jak krew, ktora z kadym uderzeniem slabnacego serca tryskala z rozdartej szyi tej biednej dziewczyny! Heinar wytrzeszczyl oko i wpil sie w ramie Turga. -Chlopie, co za historia! - wychrypial. - Ale dokoncz. Tamten kiwnal glowa i ju mowil dalej: - Mlodzieniec wrocil z warty. Mial przy sobie zaladowana kusze. Przez chwile stal jak sparaliowany, bezwolny; teraz jednak wywrzeszczal swoja zlosc, dal jej upust, wladowal w drania belt, blisko jego czarnego serca. Kadego innego meczyzne wykonczyloby takie przebicie strzala z twardego drewna o wlos od serca. Ale nie Oulia, nie potwora, ktorym stal sie Oulio. Z sila szalenca odepchnal mea na bok, kopnal w twarz i wypadl z namiotu, w uspiony oboz. Jego syk i wycie wszystkich obudzilo... Wszystko, do tej pory opowiadalem tak, jak to slyszalem i zapamietalem. Odtad bedzie ju to, co sam widzialem. A za moja opowiescia nie kryja sie adne niecne powody, Heinarze; jesli bowiem chodzi o kobiety, mialem ju nauczke i nie w glowie mi jakies podstepy. Ale Cyganie Hagi przyjeli mnie i za to winien jestem wam wdziecznosc. Oto wiec, co bylo dalej. Zanim oboz sie w pelni rozbudzil, zanim ktos zdayl cos powiedziec, zapytac lub zrobic, ten mlody chlopak - wsciekly teraz, jak sam Oulio - poslal mu kolejny belt, w kregoslup. Oulio zwalil sie w ognisko i chlopak ju go mial! Zlapal go za noge, sciagnal wrzeszczacego z wegli, zaloyl mu petle na szyje i od razu na miejscu powiesil na drzewie! A potem zabral nas do swojej ony, ebysmy wszystko pojeli. Cos na pewno pojelismy... Nikt z nas nie odcial Oulia, tak, e rownie dobrze moglby dyndac tam do tej pory, tyle e... to jeszcze nie byl koniec. Jeszcze dlugo nie. O wschodzie obudzil nas kaszel i jeki Oulia! Jeszcze yl, tak wlasnie! Ze sznurem na szyi, z twarza calkiem sina, hustajac sie w powietrzu; z piersia przeszyta jednym beltem i z drugim siedzacym gleboko w kregoslupie. I nic z tych rzeczy go nie zabilo. Cos jednak sie szykowalo, co mialo skonczyc z nim na dobre. To bylo slonce, wychodzace nad drzewa i kierujace promienie na polana. Gdy oswietlilo Oulia - zaczal dymic sie i parowac! A potem... to okropny, niemoliwy kolowrot: dusil sie tam i wierzgal, i wrecz tanczyl! A wezel sie rozluznil, tak e on spadl. Gruchnal wiec na ziemie i leal tam, gapiac sie na nas tymi swoimi szkarlatnymi slepiami. My zas poslalismy po chlopaka, ktory wlasnie skonczyl grzebac swa nieszczesna one, eby przyszedl i zakonczyl sprawe. Chyba tak wlasnie nalealo... Przyniosl maczete i podszedl do leacego Oulia. Ale zanim zdayl uciac mu glowe... ten potwor do niego przemowil! Och, nie plakal, nie prosil o litosc, nie blagal o ycie; nic z tych rzeczy. Nie przeszloby to przez jego krtan, spuchnieta i scisnieta, zreszta nie mialby tyle pary. I glosem nie silniejszym ni chrapliwy szept powiedzial: "Przepraszam! To nie bylem ja!". Klamca! Wszyscy przecie, i chlopak, i inni, wiedzieli, e to nie byl nikt inny! Na wpol oszalaly, ten nieszczesny swiey wdowiec warknal i maczeta podniosla sie w gore. Ale zanim opadla... Oulio zaczal sie krztusic i miotac, tak e pojelismy, e ju z nim koniec. A chlopak moe pomyslal: "Czemu mialbym mu ulatwiac?". W kadym razie nie opuscil reki. I tak Oulio miotal sie w agonii; rozdziawil szeroko usta, szyja mu napeczniala, a sina twarz napiela sie tak, jakby miala peknac. A wreszcie... a wreszcie cos z niego wylazlo! Heinar prawie zerwal sie na rowne nogi. -Cos? Jakiego rodzaju cos? Porzygal sie? Wywalil z siebie trzewia? Turgo pokrecil glowa. -Nie trzewia, nie. I nic z siebie nie wywalil. Widzialem to i pamietam. Pamietam, co sobie pomyslalem: e to cos samo chcialo z niego wylezc! se skoro on byl ju skonczony, zapragnelo poszukac innej szansy. Nie pytaj, skad mi to przyszlo do glowy, ale tak wlasnie pomyslalem. -Ale co to bylo? Turgo wzruszyl ramionami, potem przeszedl go dreszcz, jakiego Heinar jeszcze u niego nie widzial. -Wielki slimak, pijawka, ogromna tlusta glista - nie pytaj mnie, bo nie wiem. To bylo troche czarne, szare, liszajowate, prakowane, wilo sie. Wielkie jak chlopieca reka, myslalem e rozsadzi mu twarz! Wypelzlo z niego i wilo sie w poszukiwaniu oslony - bo jak Oulio nie znosilo slonca. Leb mialo splaszczony, jak u wea, ale slepy, bezoki. Mimo to jakos wyczulo, e maczeta chlopaka jeszcze jest wzniesiona w gorze i cofnelo sie przed nia. Ale za pozno... byl szybki... odrabal ten leb! Jeszcze chwila i ludzie sie ockneli, rzucili sie do przodu, wkopali w ognisko wijace sie szczatki. Potem... wszyscy popatrzylismy po sobie - wszyscy o twarzach bialych jak kreda - i spojrzelismy na chlopaka, ktory znow robil uytek ze swojego wielkiego noa. Teraz zajal sie glowa Oulia: dwa, trzy ciecia... i po wszystkim. Obie czesci zwlok te wrzucilismy do ognia, potem stalismy tam, a spalily sie na popiol... Heinar twardo wpatrywal sie w Turga, ktory odpowiadal mu tym samym, bez mrugniecia powiek. I Heinar pojal, e kade slowo bylo tu prawdziwe. Kto bowiem chcialby cos takiego ubarwiac? W koncu rzekl: -Oczy tego Szaitana byly czerwone. Myslalem, e to tylko ognisko sie w nich odbija. Co, moe tak bylo - a moe nie. -Pewnosc zyskamy o wschodzie - odparl tamten. - Ale czy naprawde chcesz czekac a tak dlugo? Wlasnie teraz, kimkolwiek lub czymkolwiek jest ten czlowiek, przebywa z Maria Babeni, w jej wozie. I moe w taki sam sposob, jak Oulio z tamta dziewczyna. Poza tym, Heinarze, to jeszcze nie koniec mojej opowiesci. -Jest cos wiecej? Co jeszcze moe w niej byc? -Zaraza, jak ju powiedzialem - przypomnial mu Turgo. -I o te zaraze wlasnie mi chodzi. Bo w srodku nastepnej nocy - po tym, jak ma tej nieszczesnej dzieweczki pogrzebal ja w lesie - kto zakradl sie do obozu, jak nie ona sama! Och, cialo miala calkiem blade, a paznokcie polamane po dlugim kopaniu, ale apetytu jej nie brakowalo, a dopomoc w jego zaspokojeniu mialy solidne dlugie zeby. Ludzie zebrani przy ognisku mocno sobie popili, z poczatku wiec jej nie poznawali. Chodzila miedzy nimi jak ladacznica, kuszac, glaszczac, kasajac w szyje. Ale nagle jej ugryzienia staly sie mocne! Wlasnie, a oczy miala czerwone! Wtedy ja rozpoznali. No, wtedy ju lepiej wiedzielismy, co mamy zrobic. Trzeba bylo tylko przytrzymac jej biednego, oszalalego mea, dopoki nie skonczylismy... Heinar potrzasal glowa, najwyrazniej oszolomiony. A wreszcie: -Rzeczywiscie zaraza - powiedzial. - Ale, Turgo, o czym my tu mowimy? O potworze, ktory yje w meczyznie - lub w kobiecie - powodujac obled zmuszajacy do ycia krwia innych ludzi? -Dokladne o tym mowimy - potwierdzil tamten. - O wampirze, ktory czyni zniewolonego przezen nosiciela silnym, poadliwym, perfidnym i bardzo trudnym do zabicia. Dawny Oulio Ionescu nie byl gwalcicielem i na pewno nie morderca! A co z ta dziewczyna, ktora wrocila z grobu? -Niemoliwe, by pochowano ja ywcem? -Nie - stanowczo zaprzeczyl Turgo. - Na pewno byla martwa. A potem - nieumarla! Heinerowi ledwie miescilo sie to wszystko w glowie. -Jak brzmialo to slowo, ktorego uyles? Wampir? Turgo potwierdzil. -W pewnych stronach na zachodzie ludzie tak nazywaja te wielkie nietoperze, co wysysaja krew kozom. Jesli w ksieycowa noc znajda okulawiona koze, wyssa ja do sucha. Heinarowi te zrobilo sie sucho w ustach. Rozejrzal sie nerwowo dookola - po namiotach, po mniejszych i wiekszych wozach, szczegolnie uwanie zas tam, gdzie zalegaly cienie - potem zwilyl wargi i na koniec pokiwal glowa. -Slyszalem, oczywiscie, o takich nietoperzach. My, Hagi, nazywamy je "utrapiencami". Przyuwaywszy je przy naszych kozach, podkradamy sie, ogluszamy je, lamiemy skrzydla. Ale o ludziach z wielkimi pijawkami w srodku? - Nawet nie probowal ukryc, e sie wzdrygnal. - Nie, musze przyznac, e na takich ty tu sie najlepiej znasz, Turgo Zolte. Co wiec dalej? Jak to zalatwimy? -Na pewno nie moemy dzialac zbyt pochopnie - odparl Turgo. - Nigdy bowiem sie z tym nie pogodzimy, jesli okae sie, e ten Szaitan byl niewinny - i byl bohaterem, ktorego wykonczylismy. -Co moe i byc prawda - zauwayl Heinar. - Bylo, nie bylo, mlody Vidra Gogosita twierdzi, e on uratowal mu ycie! Glebokie zmarszczki na czole Turga dowodzily jego rozterki, jego niepewnosci. -To jest najwredniejsze - zgodzil sie z Heinarem. - Moliwe, e cala ta rozmowa na nic sie nie przyda - mam nawet nadzieje, e tak bedzie! Ale czy moemy podjac takie ryzyko? -Nie... - Heinar krotko i kategorycznie skinal glowa, przekonany, e lepiej dmuchac na zimne, ni potem alowac. -Vidra ju troche sobie pospal. Moe powinnismy pojsc i zamienic z nim slowko? Tak te zrobili. Wdowa Gogosita uslyszala, e ida, spotkala ich przy polu namiotu, z palcem na ustach. -Csss! Spi, biedaczek. Heinarze - chwycila go za reke - to bardzo zacnie z twojej strony, e tak sie troszczysz: Och, tam musialo byc strasznie! Takie koszmary! Vidra gada jak w goraczce; opowiada o krwi i mordowaniu! Weszli do srodka, wszyscy troje, staneli cicho przy mlodziencu, ktory rzucal sie i wiercil. Noc zrobila sie zimna, mimo to na czole Vidry widac bylo krople potu. Byl blady jak widmo, na zapadnietych policzkach i pod oczami zagniezdzila sie szarosc. Turgo zerknal na Heinara, podszedl obudzic mlodzienca szarpnieciem. Matka weszla miedzy nich. -Co jest? - syknela. - Nie widzicie, e musi sie wyspac? O cokolwiek chodzi, bedzie musialo zaczekac. -Nie, Elano. To nie moe czekac - rzekl Heinar serdecznie, ale i stanowczo. Odsunal ja na bok i... ...I Vidra nagle sie rozgadal, na jednym oddechu! Nadal spal, ale zimne poty bily o wiele szybciej, a slowa wyrywaly sie z niego falami, przywodzacymi na mysl przelotne deszcze. -Nie, nie... nie zbliaj sie... nie podchodz! - Tak mietosil swoj koc, e zmienil go w wilgotny supel. - Och, potworze... czybys mordowal ludzi dla ich odzienia? Nie, nie, teraz widze, e chodzi ci o wiecej ni odzienie!... Nie zbliaj sie! Idz dreczyc Dezmira... nie mnie, nie mnie. - Rzucal sie na boki. -Och, teraz ju cie znam, demonie!... Twoje oczy jak lampy... pozwalaja ci znalezc droge w ciemnosci! Ale nie mnie, nie mnie! Idz ssac z szyi Dezmira, mnie daj spokoj! Wraz z tymi ostatnimi slowami przekrecil sie na bok i wyraznie widac bylo jego szyje, wczesniej obmyta przez matke. Turgo i Heinar przyjrzeli sie jej - i zobaczyli... -Uklucia - warknal Turgo. - Skaleczenia. A cialo wokol nich zaognione, zatrute! Heinar ponuro przyznal mu racje. Wdowa zakryla usta dlonia. -Co Vidra powiedzial? O mordowaniu ludzi dla... dla ich odzienia? Jakbym znow to widziala. Ten obcy mial na sobie dluga kurte Vidry. I portki Klausa Luncaniego! O wiele dla niego za krotkie... Maja late na prawym udzie. Te late wszedzie bym poznala, bo sama ja naszylam. Jego biedna ona slabo sobie radzi... z igla i nicia... calkiem slabo! - Jej otwarte oczy przypominaly wielkie okna szalenstwa. Tak samo oczy Vidry, gdy sie obudzil, siadl prosto, warknieciem wyrzucil z siebie zgroze, po czym wyciagnal rozdygotane rece ku matce. -Mamusiu!... Mamo!... Mamusiu! Jego krzyk byl raczej jekiem, albo sykiem, niezbyt glosnym, a mimo to przeszyl Turga, Heinara i wdowe niby dlugi rozarzony pret wbijany w ich ciala. I choc wydawal sie tak cichy, jego echa dotarly daleko poza namiot Gogositow... W wozie Marii Babeni ocknal sie nagle Szaitan! Co to bylo? Jakis krzyk posrod nocy? Z ktorej strony? Noc wydawala sie cicha, spokojna, czego o wampyrzych zmyslach Szaitana nie mona bylo powiedziec. Te byly niespokojne. Wyczuwal ruch; w obozie czuwali nie tylko wartownicy, jeszcze jacys inni ludzie poruszali sie ukradkiem. ...I byli teraz przy jego niewolniku! Siegnal tam swym umyslem - i a dech mu zaparlo, tak ywo, oddana przez telepatie ze wszystkimi szczegolami, otwarla sie przed jego swiadomoscia scena w namiocie wdowy Gogosity. Nie ktoras scena ze snow mlodzienca, nie, wprost z ycia wzieta. Vidra nie spal - i niczego nie ukrywal. Nie! Szaitan tak poslal swoj zakaz, jakby ciskal noem. Wiarolomco! O wiele za pozno juz, zeby zmieniac strony, Vidro Gogosita... W namiocie wdowy, gdzie kurczowo wczepiony w matke Vidra nieskladnie przedstawial Turgowi i Heinarowi prawdziwy obraz zdarzenia, jego przeraone oczy nagle sie rozwarly. Potok slow zostal odciety, jak tylko Szaitan zacisnal telepatyczna piesc na jego myslach; jeczac zwalil sie na podloge. Tamci jednak dosc ju uslyszeli. -Uwaaj na niego! - rzucil Heinar, gdy wdowa pospiesznie kleknela przy synu. A Turgo pomyslal: Dobrze na niego uwazaj, bardzo dobrze! Potem obaj meczyzni wypadli z namiotu i Heinar dmuchnal w swoj gwizdek alarmowy. Z obrzey obozu odpowiedzialy mu okrzyki, dobieglo go wilcze pochrzakiwanie, odglosy ludzi spieszacych sprawdzic, co sie stalo. -Woz dziewczyny stoi po drugiej strony polany - mruknal Heinar, wskazujac droge. Obeszli ognisko i Heinar znow zagwizdal. -Teraz bedzie mial sie na bacznosci - ostrzegl Turgo. -Sploszy sie, mam nadzieje! - odrzekl Heinar. Turgo zaladowal swa mala kusze, odbezpieczyl. -Jest nas tylko dwoch. -Ha! A ilu trzeba? Cierpliwosc nie naleala do mocnych stron Turga. Obnaywszy zeby warknal: -Na pewno wiecej ni nas dwoch, moesz byc pewien! I chwycil Heinara za reke, by go spowolnic. Zdayli ju prawie dojsc do niewielkiego wozu Marii Babeni. Heinar strzasnal reke tamtego, zawarczal: - Tak, wiem: jest silny, ten potwor. Ale biedna Maria to tylko slabe dziewcze -ja zas jestem Cyganem! -Obaj jestesmy - ucial Turgo. - Tak samo jak durniami. Gdy znalezli sie pod owym malym krytym wozem, Heinar po raz ostatni zadal w gwizdek; swiatlo lampy, przeswitujace przez wiklinowe drzwi wozu, zaraz zgaslo; przybylo cieni, to nadbiegali wielkimi susami skapani w blasku gwiazd wartownicy. Zanim jednak zdayli dobiec, drzwi sie gwaltownie otwarly! Stal w nich Szaitan, o twarzy niby blada maska, czujny, lecz spokojny. Nie staral sie ju skrywac szkarlatnego ognia plonacego w oczach. Nawet tego nie probowal, powiedzial tylko: -Heinarze, z poczatku moje drogi moga sie tobie wydawac dziwne. Starczy jednak, e nimi podaysz, a uczynie cie najpoteniejszym wodzem w dziejach Cyganow, a wszyscy Hagi budzic beda lek, jak Kraina Slonca dluga i szeroka. Heinar potrzasnal glowa. -Nie lek uczynil mnie wodzem - odrzekl - ale szacunek. I jeszcze... sprawiedliwosc! - Zwrocil sie te do czlowieka stojacego obok, glosem ktory jak trzask bicza poruszyl palec tamtego, leacy na spuscie: - Turgo! Belt Turga smignal z loa kuszy. W tej samej chwili jednak Szaitan warknal gniewnie i zatrzasnal za soba drzwi. Mimo to cieki pocisk z twardego drewna, przeszywszy wikline, trafil w cel; to nie ulegalo watpliwosci, bo z wnetrza dolecial okrzyk bolu, niby skowyt uderzonego zwierzecia, a z wciaganego szarpnieciem do srodka i znikajacego w wiklinie beltu posypaly sie lotki. Dobiegli ju pierwsi ludzie: trzech, jeden z wilkiem u nogi. -O co chodzi? Co sie dzieje? Heinar nie tracil czasu na wyjasnienia. -O tego czlowieka w srodku, o tego obcego, Szaitana. Chce go tutaj. Moe byc martwy. Turgo go postrzelil; moe to wystarczylo... Turgo, kladacy wlasnie na kuszy kolejny belt, byl innego zdania. I mial racje. Ale zanim zdayl cokolwiek powiedziec... ...Pojawila sie mgla; doslownie, pojawila sie, ni stad, ni zowad! Jeszcze przed chwila pieciu meczyzn stalo pod drzwiami nieduego wozu Marii -natomiast w innych namiotach i wozach zaczynaly migotac plomyki lamp, obudzone do ycia przez to zamieszanie, podnosily sie te pytajace glosy - a powietrze bylo suche i rzeskie. Wtem, niespodziewanie, jakby ziemia i las gleboko odetchnely, kostki meczyzn oplotla przygruntowa mgla, a powietrze zwilgotnialo, stalo sie wrecz tluste. Ledwie jeden z wartownikow wymamrotal "Co?", a drugi "He?", a ju mgla zgestniala, wila sie wsrod drzew, przeslaniala zarysy obozu. Wtedy wewnatrz krytego wozu rozlegl sie krzyk Marii Babeni! Zelektryzowany nim, na chwila zapominajac, jak zlowroga to noc, Heinar przeskoczyl pojedynczy drewniany stopien, napierajac ramieniem na drzwi. Jednoczesnie dal sie slyszec trzask rozdzieranej skory i woz lekko sie zakolebal. Drzwi ustapily pod naporem Heinara, w srodku zas powitala go sciana mgly, rozpadajaca sie jednak, wyplywajaca na zewnatrz, niczym woda po przerwaniu tamy. Hagi ruszyl w glab, po pietach deptal mu ju Turgo, i wlasnie w jego ramiona wpadla Maria, naga i zaplakana. W bocznej scianie ziala dziura. Przez to rozdarcie w skorze przez ulamek chwili widzieli wysoka sylwetka Szaitana uciekajaca w dal i niknaca w nocy. Belt Turga tkwil w jego ramieniu, krew plynela nieprzerwanie... nie tylko zreszta krew Z kadym bowiem oddechem Szaitan wydychal kleby mgly. Take pory jego skory, otwarte jak wydete usteczka, wydzielaly ow mleczny opar, podobnie jak slimak wydziela sluz! Turgo zaklal. Uwolnil sie z ramion Marii, przez dziure poslal drugi belt w Szaitanowa mgle, majac nadzieje, e w niego samego. Ale nie, nie odpowiedzial mu aden krzyk, a czerwonooki cien sadzil bezglosnie przez skapane we mgle krzaki. -Spuscic wilka! - krzyknal Heinar do ludzi przed wozem. Zwierze pognalo warczac, a za nim wartownicy. -Tak, brac go! - Turgo a wychylil sie za drzwi, ponaglajac ich. - Nie wystarczy go dopasc -od razu go ubijcie! - Jezeli zdolacie... Heinar owinal dziewczyne swoja kurta. Poloyli ja na pryczy, zbadali szyje. Nic, tylko since, jeszcze wiecej ich na jej ciele. Mieli racje: ledwie spojrzeli na jej nagie cialo, a ju wystarczylo. Byly tam znaki, ktore obaj rozpoznali. I ktore potwierdzily ich niewypowiedziane mysli. -Ja... myslalam, e snie - jej glos byl watly, przerywany lkaniem. - Ale... kiedy sie obudzilam... wiedzialam, co robi. Tylko e... nie moglam go powstrzymac! Przysiegam! On... ma taka moc. W swoich oczach... Heinar przywolal kobiety, zostawil Marie pod ich opieka. A nieco pozniej przy ognisku... -No i co? - zapytal Turga. - I co teraz? Mgla przerzedzila sie, wsiakla w ziemie, znikla. Gwiazdy znow byly jasne, a wawy ksieyc wlasnie wzeszedl. Z lasu dolatywalo odlegle, ledwie slyszalne pokrzykiwanie. -Na razie - odparl Turgo, gdy wolania ucichly - zaczekajmy i przekonajmy sie, czy go dopadna. Heinar chrzaknal, kiwnal glowa, rzekl: -No, Turgo Zolte, zdaje sie, e Cyganie Hagi maja u ciebie dlug. Ja na pewno tego nie zapomne. Ha! Ktoby zapomnial taka noc? Dobrze przynajmniej, e mlody Vidra i dziewczyna dochodza do siebie. Jego rozmowca nie odpowiedzial, tylko patrzyl w ogien i zastanawial sie: Dochodza do siebie, czyzby? Czy rzeczywiscie? Przed switem dwaj wartownicy wrocili. Trzeci przepadl i od tamtej pory go nie widzieli. Ani jego, ani te jego wilka. Ju o wschodzie Heinar zobaczyl, e Turgo zwija swoj maly namiot i nieliczne rzeczy osobiste, wechem badajac wschodni wiatr. -Cos ci chodzi po glowie? - zapytal. -Przyszedlem do was z golymi rekami - odparl Turgo - i niewiele wiecej ze soba zabieram. Na te troche, co mam, zapracowalem. Cos sie nie podoba? -Nie o to chodzi. Ale nie chce, ebys odchodzil. Ostatnia noc tak cie zaniepokoila? Chodzi o te dziewczyne? To nie z jej winy sie stalo; ten Szaitan to sztukmistrz; bedzie z niej jeszcze dobra ona... dla kogos. -Nie dla tego kogos. - Turgo potrzasnal glowa. Potem, poruszony, usciskal tamtego i powiedzial: - Heinarze, sluchaj... uwaaj! Hagi, zdumiony, wyswobodzil sie z objec. -Zawsze uwaam - odparl. - Ale na co tym razem? Turgo wzruszyl ramionami, odwrocil wzrok. -Jakas niewinnosc ju prysla - powiedzial w koncu. - W jej miejsce przyszlo cos pelnego mrocznej wiedzy, potegi, zla. Dotknelo Cyganow Hagi, jak przed nimi Cyganow Ferenca. - Zwrocil ku Heinarowi poszarzala twarz i chwycil go za ramiona. - Posluchaj: nie zamierzam czekac a znow sie to przytrafi, zwlaszcza e chodzi o ciebie i twoj lud, a potem stac bezradny, nie mogac tego powstrzymac. Przyszlo z zachodu, ruszam wiec na wschod. Heinar, zasepiwszy sie, zapytal: -A jesli to zlo nadal czyha, jak mam sie go ustrzec? -Glownie dzieki oczom. I jak tylko je wypatrzysz, koncz z nim! Jeden z twoich ludzi nie powrocil. Jesli wroci, obserwuj go - i jego wilka! Uwaaj na tych, co wrocili, podobnie jak na Marie Babeni. I, co najbardziej oczywiste, bacz na Vidre Gogosite. -Na Vidre! Jego matka jest zrozpaczona. Najprawdopodobniej poszedl sobie w nocy. Jego goraczka... -O? - Turgo nie wygladal na zaskoczonego. - Modl sie wiec, eby nigdy nie wrocil. I dobrze te zrobisz, obserwujac jego matke. Narzucil sakwe na ramie, odszedl. Heinar czul cieplo slonca na swej ogorzalej twarzy i dal sie uwiesc dobremu nastrojowi. Zawolal za Turgiem: -Mysle, e przesadzasz! Jakiekolwiek zlo przyszlo wraz z tym Szaitanem, jakakolwiek chorobe nam przyniosl, wszystko zniknelo razem z nim. I gdziekolwiek trafil, w koncu go ona zabije. Nie ma tu przed czym uciekac. -Uciekac? - odkrzyknal przez ramie Turgo, caly poplamiony sloncem, gdy akurat przechodzil pod drzewami. - Tak, chyba wlasnie to robie. To jedyny sposob, jaki znam, by sie stad oddalic. Kiedy sie zatrzymal, by spojrzec za siebie, usta mial ciasno i ponuro zacisniete. A potem... -Pod pewnymi wzgledami jestesmy do siebie podobni, Heinarze - oznajmil. - Zdarza ci sie rozbijac oboz nad zatrutym zrodlem? Nie, bo wiesz, e tego sie nie robi. Co, teraz ja wiem, czego sie nie robi. Bo widzialem takiego potwora ju wczesniej i wiem, e tak sie nie da yc. Pozwol, e ostrzege ciebie po raz ostami, i bede sie modlil, ebys wzial sobie do serca te moje ostatnie slowa: strze sie, Heinarze - strze sie! Ale Heinarowi tak bardzo cieple slonce wcia dodawalo otuchy. Oczywiscie, e bedzie sie strzegl - przez jakis czas. -A ty dbaj o siebie - krzyknal za Turgiem, moe nazbyt szorstko. - Pilnuj zdrowia. Splodz wiele dzieci... gdy przyjdzie pora. Turgo w odpowiedzi tylko pokiwal glowa. A potem stracili sie z oczu... Turgo Zolte mial racje: Heinarowi Hagiemu trzeba bylo osmiu dlugich lat, eby zmazac ze swego ludu pietno Szaitanowego wampira, a zadanie to doprowadzilo w koncu do przetrzebienia plemienia tak, e zmniejszylo swe szeregi o przeszlo polowe. Byl to pierwszy prawdziwy boj czlowieka z wampirami (choc jeszcze nie Wampyrami), mogacy pod wieloma wzgledami okazac sie cenna lekcja na przyszlosc. Jesli zas chodzi o Cyganow Ferenca, ktorzy pojawili sie w opowiesci Turga o Ouliu Ionescu, to skazy w ich krwi nigdy nie udalo sie usunac, pozostala wiec z nimi do konca ich dni nie tylko na tym swiecie, ale take na tym drugim. Jednak ta historia zostala ju opowiedziana... III Szaitan, rozwscieczony, czmychal z obozu Heinara Hagiego. Plynal przez noc, bedaca jego ywiolem, otulal sie jej ciemnoscia; na piety jednak nastepowal mu pies - wlasciwie wilk -obronny. Za psem zas podaali mieszkancy Krainy Slonca, Cyganie, ktorzy, co wlasnie odkryl, w niczym nie przypominali trogow. Komus takiemu trudno bylo narzucic swa wole. Ich samych cechowala wola bardzo silna! Szaitan chetnie pobaraszkowalby wiecej z ich kobietami, bo te przynajmniej docenialy jego urode. Ale eby pozostac pieknym, nalealo pozostac ywym... i to sie teraz przede wszystkim liczylo.Skrwawiony belt z twardego drewna, wystrzelony przez Turga Zoltego, sterczal z prawego ramienia, przysparzajac bolu. Cos z tego bolu mogl wprawdzie usunac swawola, ale nie sam belt. Jego trzeba bedzie wyciagnac. A pomimo szybkosci tego tak plynnego biegu skrajem lasu, wilk wcia sie przyblial. W mroku nocy jego slepia mogly, jak widac, niemal sie rownac z oczyma Szaitana. Nagle na lewo od Szaitana spietrzyly sie stromizny gor, wydluyl wiec krok, przeplynal przez nierowne listowie, wdrapal sie na niska polke skalna. Z gory zwieszaly sie winorosle i inne pnacza. Nie zamierzal jednak sie wspinac. Wepchnal tepy koniec tkwiacego w ramieniu beltu w szczeline w skale, calym cialem szarpnal sie ostro na bok. Belt trzasnal... a Szaitan a krzyknal! Polala sie krew, jej zapach go rozpalal. Siegnal teraz lewa reka za ow bark. Zebaty elazny grot wystawal na cal, ale nie bylo go jak podwayc. Oderwal kawalek mocnej winorosli, opasal nia grot, drugi koniec przywiazal do pnacza zarastajacego rozpadline. Wilk uslyszal krzyk Szaitana, poczul jego krew. Przybiegl warczac, skokiem zdobyl polke, przez chwile lapal tam rownowage. Potem zobaczyl Szaitana i znow skoczyl, zacisnal szczeki na jego reku. Jego ciear przewayl, spleceni razem spadli z polki; grot wyrwal sie z plecow Szaitana, Gdzies niedaleko najbliszy z dwunonych przesladowcow Szaitana krzyknal do wilka: -Szukaj! Ale wilk ju znalazl Szaitana, ktory z kolei bliski byl teraz odkrycia swej nowej i straszliwej broni. Wampir w jego wnetrzu wreszcie dorosl. Jego metamorficzne cialo stalo sie cialem Szaitana. Ten wilk mial szczeki jak pasci na niedzwiedzie, zaciskaly sie teraz na kosciach Szaitanowego przedramienia. Zmierzyli sie wzrokiem, olte oczy drapiecy przeciwko zlowrogiemu szkarlatowi. I czlowiek poczul, na jak zajadla trafil bestie. Poczul to te jego wampir, musial bowiem uczynic go rownie zajadlym. Cos zostalo wyslane w jego cialo, wyslane z jego ciala! Poczul, e palce go pala jakby wetknal je w ogien, a twarz i szczeki rozdzieral bol daleko wiekszy ni ten w plecach. Ale czy w tym dodatkowym bolu nie kryla sie te... rozkosz? Bylo troche tak jak wtedy, gdy uwalnial wampyrza mgle; tego jednak nie wywolywal, przynajmniej nie swiadomie. To teraz bowiem bylo instynktowna reakcja jego metamorfizmu, znakiem nieustepliwosci jego wampira, jego adzy ycia i nagle wielki wilk znaczyl tyle, co jakies szczenie! Palce Szaitana, wydluone w szpony, spadly na boki zwierzecia i rozdarly je; jego szczeki, rozdziawione niewiarygodnie szeroko, wydlualy sie w koszmarna grote lobkowanych klow, wyrastajacych ze zlanych czerwienia dziasel; jego oczy byly bablami siarki, rozpalonymi szkarlatnym ogniem. Rozpruwszy wilka, dal wszystkim wnetrznosciom wyleciec. A kiedy szczeki konajacego rozwarly sie, szczeki Szaitana zacisnely sie - na gardzieli tamtego i zaraz ja rozdarl, a yly i chrzastki mieszaly sie z posoka! W jednej chwili, zamiast wilka zostal tylko udreczony zewlok; zwierze nawet nie pisnelo, umarlo cicho, w wielkim zadziwieniu... Minela sekunda... kolejna... i trzecia. -Lupe? - zawolal blisko jakis glos. - Gdzie jestes, do...? Spomiedzy drzew, w swiatlo gwiazd, wyszedl czlowiek - akurat tak, by ujrzec, e cos porusza sie w poszyciu pod urwiskiem. -Lupe? - powtorzyl, ale ju szeptem, w zamysleniu podnoszac kusze. Przykurczywszy sie nieco, pognal na to miejsce pod urwiskiem. Ledwie tam dobiegl, wstala nagle ciemnosc! Swiatlo gwiazd splynelo te na te potwornosc, ktora zwala sie Szaitanem, ona zas wyciagnela skrwawiona dlon i zlapala go za gardlo. Wartownik powinien strzelic - nie zdayl jednak odbezpieczyc! Szaitan wytracil kusze z dracych rak i przyciagnal go bliej. A potem... -Lupe? - warknal cicho, prawie od niechcenia, przechyliwszy na bok swoj potworny leb. - O, nie - nazywam sie Szaitan! - A gdy pochylil sie ku pulsujacej szyi tamtego: - Ale od tej chwili masz nazywac mnie panem... Wraz ze swoim nowym uczniem, czy te porucznikiem, bedacym pierwszym prawdziwym czlowiekiem podporzadkowanym Wampyrowi, Szaitan jak dawniej zmierzal na wschod. Nikt wiecej go nie scigal; noc byla dluga; przemierzyli niemalo mil - zanim dopadlo ich slonce. Szaitanowy symbiont, czy te pasoyt, byl wszak bronia obosieczna: nie mona bylo oddzielic jego zalet od przywar. Swiatlo sloneczne, ktore Szaitana dranilo niemal od poczatku -prawie od chwili, gdy wciagnal do pluc czerwone zarodniki uwolnione z trupa - teraz stawalo sie dotkliwa udreka dla oczu i skory. Palilo go, zauwaalnie odparowywalo wilgoc z jego ciala, weralo sie w nie jak kwas i odbieralo sily. Byl w stanie wyjsc z cienia na kilka sekund, ale ju minuty poczynilyby straszne spustoszenie, a godzina by go zabila. Jego niewolnik byl na razie mniej podatny, z czasem jednak i on niewatpliwie bedzie musial wystrzegac sie bezposredniego kontaktu ze swiatlem slonecznym. Taka byla cena przemiany Szaitana i jego zarazy. Pieli sie po skosie, wcia na wschod, nad wzgorzami, w strone lasu, gdy przyszedl wschod, wypelniajac doliny i lasy Krainy Slonca mglami, a niepewnymi jeszcze zlotymi promieniami szczyty; promieniami, ktore stopniowo laczyly sie w mur oltego ognia, schodzacy coraz niej ku nim dwom, niczego jeszcze nieprzeczuwajacym i pnacym sie nadal, mroweczkom na gorskim stoku. Moliwe jednak, e Szaitan (lub jego robal) cos wyczul: jakis niepokoj jeszcze nieokreslony, nakazywal mu uciec z tego miejsca, ponownie w chlod Krainy Gwiazd. Kiedy poczul wplyw pierwszego z tych jeszcze niezbyt silnych promieni na nieosloniete niczym cialo i kiedy ze zdumieniem zorientowal sie, e ono gwaltownie paruje, a skora zaczyna sie palic, a nadto dobrze zrozumial ten swoj - lub swego wampira - odruch, by poszukac oslony. I tak zmuszeni schronic sie w cieniu glebokiej jaskini, Szaitan i jego niewolnik, Ilia Sul, przeczekali caly dlugi dzien. Jaskinia ta sluyla za kryjowke jakiemus zwierzeciu, teraz jednak byla pusta; mniejsze groty i laczace je korytarze byly chlodne, wilgotne, ciemne; Szaitan czul sie tu wzglednie bezpiecznie. Ale odczuwal te glod. Promienie sloneczne, nawet przez tak krotki czas bolesnie go oslabily. Poywil sie dzieki Ilii Sulowi, co tamtego jeszcze bardziej oslabilo, ale i mocniej przywiazalo do jego pana. Jednoczesnie te podsycilo wampirzy ogien we krwi Sula i przyspieszylo jego przemiane. To dlatego kiedy wyszedl ze swa kusza na stok, by znalezc cos do jedzenia, wrocil w przeciagu godziny oslably i troche poparzony przez slonce. Ale przynajmniej ustrzelil koziolka, ktorym Szaitan sie posilil zanim rzucil Sulowi co mniej apetyczne kawalki. Tak wiec obaj sobie podjedli. A potem posneli, bo teraz ju odczuwali ciear slonca niczym jakiegos glazu nie do poruszenia, ktory zatarasowal wejscie do jaskini; przez jakis czas bowiem nie mona bylo marzyc o wyjsciu. Szaitan nawet slyszal jak ziemia skwierczy w tym zabojczym arze; nawet wyczuwal wechem spieczone skaly, skora wiec mu cierpla na mysl, co by go czekalo na tym zlotym palenisku... Szaitan raptownie sie obudzil! Potrzasnal Sulem, nakazal mu cisze. -Slonce jest wysoko - szepnal. - Czuje to. Czuje te ludzi z Krainy Slonca! Chodz wiec, znajdz sobie jakas ciemna dziure. - Jeszcze bardziej cofneli sie w glab jaskini, znalezli ciemne nisze, do ktorych sie wczolgali. Potem przyszli zmeczeni tropiciele, z wilkiem, ale nie weszli do jaskini. Leac tam, Szaitan przezwycieyl chec stworzenia mgly i ucieczki pod jej oslona (jeszcze czego, w takim sloncu?), a zamiast tego zapragnal, eby ci ludzie zawrocili. Skoro to szary byl ich przewodnikiem, w jego umysl wpil sie swa wampyrza swiadomoscia, podsuwajac obrazy zaglady, jaka przypadnie im w udziale, gdy tu wejda. Wilk u wejscia rozgrzebal resztki ich posilku, ktore tam porzucili, dalej jednak nie wszedl. Ludzie, Cyganie Hagi, zobaczyli skore, siersc i kosci i poznali, e nalealy do kozicy. Jeden z nich powiedzial: - Niedzwiedz, i to wielki. To musi byc jego lee. Patrzcie te resztki sa swiee. Moe nawet jest w domu! I tak przeszli obok. Szaitan odczekal chwile, potem podkradl sie do wyjscia. Trzymajac sie z dala od swiatla, wyteyl wzrok, obserwujac odchodzacych ludzi, pelen podziwu, e chodzenie w takim blasku nie czyni im widocznej szkody. Potem... owladnela nim gorycz. Oni tu yli, co jemu nie bylo dane; polowali tu, karmili sie tym, co ta ziemia zrodzila i co dla niego bylo niestrawne. To byla ich ziemia, ich wlosci (ich raj?), do niego zas nigdy nie beda naleec... chyba e po zmroku. Owszem, yli tu i polowali; doprawdy, polowali nawet na niego, Szaitana! Przyjda jednak nastepne dni i jeszcze nastepne, a pomiedzy nimi dlugie ciemne noce, kiedy to on bedzie polowal -na ludzi! I wtedy zamieni ich raj w pieklo. Taka to solenna obietnice zloyl sobie Szaitan... W Krainie Slonca dzien ciagnal sie dlugo, bardzo dlugo, Szaitanowi wydawalo sie, e bez konca; wreszcie jednak cienie wydluyly sie, slonce stalo sie goracym pecherzem koloru przydymionej czerwieni, wiszacym nad widnokregiem na poludniowym zachodzie, a wysoko na niebie nad gorskimi grzbietami obudzily sie do ycia migotliwe gwiazdy. Nastal zmierzch, czas bylo ruszac dalej. I w tym miejscu nastapilo cos nieoczekiwanego. Wychodzac z jaskini w wieczorny mrok, Szaitan za zdumieniem uslyszal jakies zawodzenie i jeki, zobaczyl te dwie zbliajace sie postacie, ktore od razu rozpoznal. Nadejscie tej, ktora plakala wnieboglosy i wyrywala sobie wlosy, nie zaskoczylo go zbytnio, gdy byl to ow zdradliwy niewolnik, Vidra Gogosita, jak sie zdawalo, rzeczywiscie w fatalnym stanie. Ten drugi jednak, zbliajacy sie do Szitana tak cicho, o zapadnietych policzkach i ognistych oczach, stanowil naprawde wstrzasajacy widok. Czlowiek ten byl bowiem... ...martwy! Byl to nie kto inny... jak Dezmir Babeni! Troche sie jednak zmienil. Nadal byl brodaty, konczyny i tulow mial krotkie jak przedtem, wiele mu jednak ubylo tluszczu i nie wygladal ju na krepego. Byl to wiec niewatpliwie szczuplejszy Dezmir Babeni, ale na pewno ten sam. I wlasciwie to ju nie byl martwy. To bylo cos nowego. Przed Babenim Szaitan nigdy do tego stopnia nie opronil czlowieka, czy nawet troga, tak by go zabic. Te stworzenia, ktore stawaly sie jego niewolnikami, nie ginely, a yly tylko po to, by zaspokajac potrzeby Szaitana. Ten czlowiek jednak umarl. Babeni byl wiec martwy... czy nieumarly? -Panie! Panie! - Mlody Gogosita przypadl do Szaitana, trzepoczac rekami. - Przyjmij mnie znow, blagam! Nie mam dokad pojsc, nie mam gdzie sie podziac! Szaitan nawet na niego nie patrzac, odsunal go na bok. Wpatrywal sie bowiem w Babeniego. A Babeni w niego, pelen nienawisci. Nieumarly warknal i rzucil sie do przodu, wyciagajac bladoszare rece, oczy mial jak otchlanie siarki, z plonacym w nich ogniem. -To ty! - chrapliwym, zgrzytajacym glosem wykrzyczal oskarenie. - Ty, Szaitanie, mi to uczyniles. A jeszcze ten mlokos mowi mi, co wyprawiales z moja corka! Natarl na Szaitana, chwycil go, usilowal zatopic zeby w jego szyi. I Szaitan zobaczyl, e te zeby zmienily sie w kly! Dotad cokolwiek ogluszony, znieruchomialy, przywolal wreszcie swa wampyrza sile, by tamtego odepchnac, po czym skoczyl na niego, eby udusic. Szara twarz Babeniego spurpurowiala pod miadacym naporem rak Szaitana, mimo to wcia walczyl, a jego cialo rozpierala niepojeta sila. Szaitan, zadziwiony, raz za razem tlukl glowa Babeniego o twarda, kamienista ziemie, a wreszcie tyl czaszki zmiekl i sie zapadl. Przeciwnik w koncu przestal walczyc i poddal sie, nie umarl jednak, jego czlonki dygotaly, a olte slepia sledzily Szaitana, gdziekolwiek sie poruszyl. Szaitan natomiast, patrzac na niego, myslal: Sila twojego ciala ustepuje jedynie mojej, a jego rany goja sie rownie szybko. Pozbawiajac ciebie kruchego ludzkiego ycia, dalem ci to nibyycie. Choc mimowolnie, to jednak, zdaje sie, obdarzylem ciebie pewnymi mocami! A jednak nie jestes moim niewolnikiem i nie chcesz uznac we mnie pana. Dlatego musza cie zabic, inaczej bedziesz mi rywalem. Ale jak moge cie zabic, skoro jestes nieumarly? Babeni nawet teraz chwytal sie wyszczerbionej skaly chwiejnie sie podnosil, kwilac spazmatycznie, szarpnal sie ku Szaitanowi. Slina mu ciekla z kacika ust, a glowa i szyja zalane byly krwia; majac uszkodzony mozg, szedl, kolebiac sie jak idiota. Szaitan zszedl na bok, przewrocil go ju sie rozgladal za duym kamieniem, ktorym by to zakonczyl. Ale... -Jak moge ciebie zabic? - zapytal glosno, bo kwilacy stwor znow sie niezdarnie podzwignal. -Panie - Vidra Gogosita uczepil sie jego ramienia - ja wiem, jak go zabic! - Vidra przecie siadywal przy ognisku, gdy Turgo Zolte snul swe opowiesci. -Tak? - Szaitan popatrzyl na niego, jednoczesnie unikajac atakow tamtego chwiejacego sie polamanca. - I chcialbys zmazac wine? Co, moe jeszcze do czegos sie przydasz. Mow wiec, co go wykonczy? -Kolek w serce - wykrztusil Vidra. - By go przybic do ziemi. Potem zetnij mu glowe. Na koniec, spal go - wszystko, co z niego zostanie! -Wszystko? Vidra to potwierdzil. -Tak Cyganie Hagi rozprawia sie z toba, jesli cie dopadna! Szaitan pokiwal glowa. -Naprawde? Musimy to wyprobowac. Ty rozpalisz mi ognisko. - A do Ilii Sula, ktory opedzal sie od stwora bedacego niegdys Dezmirem Babenim: -Strzel mu w serce. Tamten wykonal polecenie i Babeni sie przewrocil, wyciagnal jak dlugi na ziemi, tylko lotki beltu sterczaly mu z piersi. Krew ledwie sie saczyla, nawet kiedy Sul, wyjawszy no, zaczal sie przerzynac przez jego szyje, yly i kregi. Przez caly ten czas konczyny nieumarlego szarpaly sie i dygotaly, a spomiedzy klapiacych wcia szczek dochodzil swist wdychanego i wydychanego powietrza, a wreszcie yly zostaly przeciete, a glowa oddzielona od tulowia. Potem go spalili, on zas nawet plonac ciskal sie, podczas gdy wytapial sie z niego caly tluszcz... Sledzac to wszystko, Szaitan znow pokiwal glowa. -Tak wiec mieliby sie ze mna rozprawic? Ha! Ale jesli wydaje ci sie, e jemu nielatwo bylo umrzec, niewiele umiesz sobie wyobrazic. Ci Hagi mnie nie dostana, Vidro Gogosita; a jesli nawet, nie bede pierwszym, ktory umrze. W tym czasie Ilia Sul tak podsycil ognisko, e a huczalo. -Ja... jakos nie moge sie rozgrzac - alil sie, patrzac na swe lodowate, szare rece. -Ja te nie - przyznal Vidra. - Obu nas bowiem dotknal pocalunek wielkiego Wampira, naszego pana Szaitana. To rownie zaciekawilo Szaitana. -Wampira? Vidra to wyjasnil, przytaczajac wszystko, co uslyszal od Turga Zoltego, a kiedy skonczyl... -O, nie - zaprotestowal Szaitan. - Ten wampir to pospolity nietoperz, tepy stwor, znany mi z Krainy Gwiazd. Ja zas jestem niepospolity. Dlatego winno sie mnie zwac... Wampyrem! Tak, podoba mi sie brzmienie tego slowa. Wielki lord Szaitan, pierwszy z Wampyrow! Tak ma byc. Noca szli przez gory, a po drodze Szaitan wypytywal Vidre, jak ten go znalazl. Mlodzieniec odparl, e "wyczuwal" swego pana myslami i wiedzial, e musi isc do niego. Po drodze, gdy sila slonecznych promieni zelala, napotkal Dezmira Babeniego, ktory kryl sie przed sloncem w szczelinie skalnej. Jako nieumarly pod pewnymi wzgledami bardziej przypominal Szaitana i slonce bylo jego smiertelnym wrogiem. Noc dobiegla konca, a gdy wszyscy trzej - Szaitan, Vidra i Ilia Sul - zeszli do Krainy Gwiazd i przekonali sie, e czekaja na nich trogowie, niewolnicy Szaitana. Oni rownie wiedzieli, gdzie szukac swego pana. Teraz wiec bylo ich w sumie trzynascioro; ich trzech, do tego siedem samic trogow i trzy samce. Szaitan zas okreslil wszystkich wokol niego mianem swoich uczniow. Potem zobaczyli swiatlo jarzace sie w nocy, migotliwa i mglista biel, jake niepodobna do rozigranych i zimnych zorz polnocy, ktora Ilia Sul nazwal bialym sloncem, co spadlo z nieba i przez niektorych uwaane jest za Brame Piekla. -Biale slonce? - Szaitan a sie cofnal. -Slyszalem, e jest zimne - odrzekl tamten. - Nie czyni szkody, jesli sie nie zbliac. I nie wolno go dotykac. Szaitana to zaciekawilo, stwierdzil, e musi zobaczyc te Brame Piekielna. Wspieli sie na niskie obrzee krateru. I stali tam, patrzac z gory na kule zimnego bialego ognia. Oslepieni trogowie gubili droge. Jeden potknal sie i upadl, wyladowal na polce tu przy rozjarzonej bieli. Przeraony, wyciagnal reke, eby ja odepchnac. Dlon dotknela swietlistej powierzchni, utonela w niej... i zdayl jedynie krzyknac cos gardlowo, nim Piekielna Brama wciagnela go, w calosci polykajac! Trog przepadl. Dochodzily do nich tylko echa jego dziwnie spowolnionego krzyku. Szaitanowi wydalo sie, e jeszcze go widzi, malenka i wcia jeszcze malejaca przeraona postac, swiatlo jednak tak bardzo razilo go w oczy, e zaraz musial odwrocic wzrok. Oznajmil: -Taka kara czeka tych, ktorzy sprzeciwia mi sie trzykrotnie. Wlasnie trzykrotnie - gdy jak widzicie, jestem wielkoduszny. -Naleyta kara - przymilal sie Vidra. -Dobrze, e tak uwaasz - rzekl Szaitan. - Dobrze te zwa moje slowa. Po pierwsze, opowiedziales o mnie Hagim. Po drugie, powiedziales Dezmirowi Babeniemu, jak wyronilem jego corke. Nie naraz mi sie po raz trzeci. - Jego ton byl mroczny i bardzo przeraajacy. -Beda te inne kary - powiedzial do wszystkich. - Jestem bowiem Szaitanem, ktory posiada moc czynienia ludzi nieumarlymi. Ci, ktorzy chca wystapic przeciwko mnie, niech lepiej to przemysla: pozbawie ich krwi i pogrzebie ich gleboko w ziemi. Kiedy sie ockna, beda w niej krzyczec przez wieki, a obroca sie w glazy. Ziemie na polnoc stad sa, o ile wiem, lodowato zimne. Nie nadaja sie do ycia nawet dla takich, jak my. Niech wiec ten, co chcialby mi sie sprzeciwic, uwaa. W moim domu nie bedzie dla niego cieplego loa ani kobiecego ciala; nie bedzie dobrego pana, ktory wskae mu droge i pouczy; nie bedzie swiadkiem cudow, nie pozna tajemnic. Albowiem wygnam go na polnoc, by samotnie zamarzl wsrod tamtejszych lodow. Tego natomiast, kto sluchac mnie bedzie we wszystkim i okae sie mym prawdziwym sluga i niewolnikiem, czeka sute i czerwone ycie wieczne! Tak, po sama smierc - i jeszcze potem! Tak ma byc... -Gdzie stanie twoj dom, panie? - osmielil sie zapytac Ilia Sul, gdy odeszli spod Bramy i przechodzili obok szerokiego wejscia na przelecz, gdzie swiatlo nad Kraina Slonca jawilo sie tylko jako blada purpurowa poswiata nad odleglym wrebem w scianie gor, przypominajacym litere V. - Ta okolica wyglada przecie na odludzie - rownina zasypana glazami, adnych rzek, tylko porosty i karlowate trawy - w gorach zas wilki, posrod szczytow nietoperze, za to adnego czlowieka. -Jacys ludzie sie znajda - odparl Szaitan. - Pod gorami, w jaskiniach, yja trogowie. Ci dostarcza mi strawy - a raczej nia beda. Poki sie nie umocnimy. Za to w Krainie Slonca ycie kwitnie! Na poczatek wystarczy pospolita strawa, to za gorami jednak plynie ta prawdziwa: krew, ktora jest yciem. I co noc bedziemy wyprawiac sie tam na lowy. Jesli zas chodzi o moj dom, bedzie stal na wschod stad, bo cos mnie ciagnie na wschod. - Potem, przyjrzawszy sie bacznie Sulowi: - Czybys watpil w moje slowa? -Nigdy, panie! Przewedrowali jeszcze kilka mil i weszli w rejon kamiennych wieyc, pozostalosci po niegdysiejszych gorach, rozsianych po calej rowninie niby skamieniale noki gigantycznych grzybow. Podstawy ich przeslanial skalny zlom, w samych kolumnach widac bylo jednak polki i groty, niekiedy tak przestronne, jak jakies sale. Szaitan z podziwem przypatrywal sie tym wieycom, gdy byly bardzo wysokie i bardzo wysmukle. -Jedna z nich uczynie moim domem - oswiadczyl. Sul rzekl: -Nadaja sie na gniazda gorskich orlow! -Owszem - stwierdzil Szaitan. - Na gniazda Wampyrow! I tak Szaitan zadecydowal o budowie swego domu i do niej przystapil. Zadanie bylo ogromne: jedynie Wampyr i jego niewolnicy, wszyscy obdarzeni dlugowiecznoscia, byliby w stanie doprowadzic je do konca. Szaitan zas zamyslil sobie wzniesc nie tylko jeden dom, ale cale imperium Wampyrow. Wyciagnal trogow z ich jaskin skrytych pod oslona gor, a gdy w Krainie Slonca zapadala noc, posylal tam swych porucznikow, by lowili i werbowali Cyganow. A w mrocznych izbach u podnoa wieycy, ktora wybral, eksperymentowal ze swym wlasnym, metamorficznym cialem i swymi zdolnosciami, tak by spelnialy wszystkie jego wymagania. Hodowal trogow, ktorzy wlasciwie nie byli ju trogami a stworami zloonymi z chrzastek, o malych mozgach i rozciagliwych cialach. Stanowily dla niego material na wyprawione skory i oslony zewnetrznych schodow, a take na rozmaite meble do jego komnat. I wszystkie one, nawet w tej postaci, na swoj sposob nadal yly, stopniowo kamieniejac i na trwale zwiazujac sie z wyznaczonym im miejscem. Krzyowal ludzi z samicami trogow, osiagajac dosc szczegolne rezultaty. Otrzymywal ohydne, rozdete stwory, wielkie i bezmyslne - ale nawet takie nie szly na zmarnowanie. W podziemnych jaskiniach zamienial je w bestie gazowe, swymi wyziewami ogrzewajace wieyce, albo we wszystkoercow, umieszczanych w zsypie. Poddawal eksperymentom bezmyslne cialo wampirze; nasladujac kunszt lotu wlasciwy wielkim nietoperzom, tworzyl stwory latajace, kraace na wietrze wokol jego wiey. Z poczatku poznawal smak poraki, pozniej jednak zaopatrywal swe lotniaki w przetworzone mozgi ludzi, dysponujace (lecz tylko w niewielkim stopniu) czyms na ksztalt woli. Wszystkie te stwory, zarowno te w stanie szczatkowym, jak i w pelni uksztaltowane, byly niewolnikami Szaitana. Wiesc o jego dokonaniach zawedrowala daleko, nawet do Krainy Slonca. Kraine Gwiazd uwaano zatem za dwakroc przekleta i zakazana... tak przynajmniej oceniali ja ludzie. Teraz jednak Cyganom z Krainy Slonca sen z oczu spedzal nie tylko Szaitan z jego nocnymi lupiecami, albowiem mokradla na zachodzie staly sie istna wylegarnia potworow. Niemadrzy ludzie, jak i naiwne zwierzeta, zachodzili czasem na te blota w poszukiwaniu wody, a to, co stamtad wracalo, nie tak duo mialo ju wspolnego z ludzmi czy wilkami. Z tej przyczyny w ciagu pierwszych dwudziestu lat z Krainy Slonca przywedrowalo kilka istot bardzo podobnych do Szaitana, pragnacych take pobudowac sobie domy w kamiennych wieycach. A poniewa byly to istoty rowne jemu sila i bardzo pokrewne duchem, nie protestowal, a pozwolil im sie pobudowac. Zreszta, na wieycach wiele jeszcze bylo miejsca, take nawet Szaitan nie bylby w stanie zawladnac wszystkimi, a po drugiej stronie gor znajdowalo sie dosc poywienia i zabawy, eby zaspokoic wszystkich. Zdarzylo sie te w owych czasach, e porucznicy Szaitana, ktorzy wybrali sie na lowy, przywiedli z Krainy Slonca dawnego znajomego ich pana. Podczas przegladu wiezniow, przechodzac miedzy nimi, od razu go rozpoznal. Przecie jego bark wcia nosil slad rany zadanej przez tego wlasnie czlowieka, zachowany przez Szaitana jako przypomnienie o owej pierwszej nocy w Krainie Slonca. Czlowiekiem tym byl bowiem nie kto inny jak Turgo Zolte, ju nie tak mlody, jak zawsze jednak dumny i niezaleny. Szaitan wybuchnal smiechem i powiesil go zakutego w lancuchy, dreczac go odtad, ilekroc przyszla mu na to ochota. Tamten czlowiek mial jednak w zanadrzu pewien dar: umial zapominac o bolu, prawie tak jak sam Szaitan. Szaitan wiec na swoj sposob polubil Turga za jego dume i smialosc; za to, e predzej by z bolu utracil przytomnosc, ni zaczal krzyczec. Dlatego te po jakims czasie uwolnil go i uczynil swym glownym porucznikiem... co mialo okazac sie bledem. Turgo bowiem byl silny pod wieloma wzgledami, mial te w sobie cos, co nie pozwalalo mu na podporzadkowanie sie adnej innej istocie. Chocby lord Szaitan mial kiedys wysaczyc z niego ostatnia krople krwi, do tego czasu, poki jeszcze ycie w nim sie tlilo, zamierzal yc po swojemu. Te poglady jednak zachowywal wylacznie dla siebie; podobnie jak fakt, e w Krainie Slonca zaslynal jako wielki lowca wampirow, ktory w przeciagu tych dwudziestu lat dowiedzial sie wielu nader ronych rzeczy o tej zarazie z bagna rodem. Wiedzial, na przyklad, o pewnym bialym metalu i o korzeniu pewnej rosliny, w Krainie Slonca czesto spotykanych, a stanowiacych trucizne dla wampirow. Moe nawet i dla samego Szaitana. Turgo zbliyl sie wiec do wampyrzego lorda Szaitana, ten zas darzyl go zaufaniem. I gdyby Szaitan mial brata, moglby on byc wlasnie taki jak Turgo Zolte, tyle e... Turgo nie mial w sobie adzy krwi. A jesli nawet mial, byla ona dosc szczegolna i gleboko ukryta. Po jakims czasie Turgo wzial Ilie Sula na strone i porozmawial z nim. A poniewa Turgo byl silny, Ilia przystal na zdrade - na to, e naley zabic Szaitana w znany ju sposob, ale wykorzystujac nowe umiejetnosci nabyte przez Turga. -Zrobilem sobie dlugi no ze srebra - wyjasnil - eby urnac mu glowe! Moge te wykonac wlocznie z twardego drewna z zebatym srebrnym grotem. Srebro unieruchomi Szaitana, a ja namaszcze go olejem z korzenia kneblaschu, ktory zatruje jego cialo. Potem go spalimy. -A Wieyca Szaitana mnie przypadnie? - Sul byl chciwy. -Oczywiscie - Turgo wzruszyl ramionami - bo ci sie naley. - Naprawde jednak nie zamierzal do tego dopuscic, gdy Sul byl zaraony i krew mial odmieniona, tote w koncu bedzie musial podzielic los swego pana. Potem Turgo poszukal Vidry i powiedzial mu mniej wiecej to samo, tamten zas ochoczo sie zgodzil. Ale za plecami Turga ow zdrajca poszedl prosto do Szaitana... ktory wszystkiego wysluchal, usmiechnal sie i ponuro pokiwal glowa, poczym nie zrobil nic wiecej... a jedynie czekal. W swojej pracowni, do ktorej wszystkim teraz zakazal wstepu, pracowal z majacym swe zrodlo w gniewie zapalem nad cialami trogow i ludzi, tworzac cos najpotworniejszego. I podczas gdy stwory zloone z chrzastek sluyly Szaitanowi jako material na wiele uytecznych rzeczy, a lotniaki zapewnialy wygode podroy i patrolowania okolicznych ziem, a wszystkie jego stwory razem wziete w ten czy inny sposob pomagaly mu w jego pracach - nawet flakowate syfonidy i rozdete bestie gazowe - ten nowy potwor, wijacy sie w kadzi, byl czyms zgola odmiennym. Najbardziej ze wszystkiego wygladal na machine smierci. Bo jego przeznaczeniem bylo niesc smierc! Obawiajac sie zdrady ze strony swych niewolnikow, Szaitan dal ycie pierwszemu wampyrzemu wojownikowi! W jakiejs mierze zrobil go ze swego wlasnego metamorficznego ciala, a zatem z czegos, co mialo z niego tak wiele, zarowno z jego umyslu, jak i ciala. To dlatego, kiedy Turgo i jego poplecznicy przyszli go znalezc i zgladzic, zeslal na nich ten wlasnie koszmar. Nikt - nawet tuzin takich jak Turgo Zolte - nie zdolalby mu sprostac. No, wlocznia, olej z kneblaschu, wszystko to w starciu z nim okazalo sie bezuyteczne. Vidra Gogosita zaraz przypomnial Szaitanowi, e to on go ostrzegl. Szaitan z kolei przypomnial Vidrze o swoim ostrzeeniu, podkreslajac, e to byl trzeci i ostami akt zdrady. Vidra zamarl w bezruchu, zdumiony! Czyme zawinil? Dla jego winy nie mialy znaczenia intencje, lecz samo to, e okazal sie zdrajca. Niestety, take i fakt, e uprzedzil o buncie planowanym przez Turga Zoltego: przez Turga, ktorego lord Szaitan uwaal za przyjaciela. Na rozdwojony jezyk Szaitana splynela wiec kropla goryczy, i to za sprawa Vidry. Niezwlocznie wiec zaprowadzony on zostal pod Brame i skowyczacego cisnieto w te oslepiajaca biel, w ktorej, do konca gloszac, e jest niewinny... pograyl sie bez sladu... Jesli zas chodzi o Ilie Sula, Szaitan na tyle pozbawil go yciodajnej krwi, e tamten byl blady i nieomal martwy, potem zabral go na skalista rownine, gdzie trogowie wykopali w kamienistej ziemi gleboki grob. Gdy uplynelo nieco czasu i przez wielka przelecz przeniknely pierwsze promienie slonca, Sul zaniosl sie krzykiem i chcial wstac, nagi i nieumarly. A Szaitan powiedzial: -Uczynilem ciebie wampirem. Potwierdza to slonce, ktore pali ciebie, tak jak mnie samego. Nie musisz sie jednak jego lekac, nigdy ju nie dotknie cie swymi promieniami. Chciales wyrzadzic mi wielka krzywde, Ilia, ja jednak jestem wielkodusznym panem i w aden sposob ciebie nie skrzywdze, a jedynie usune z zasiegu mojego wzroku. Na dany przez niego znak Sul, ktory zanosil sie od wrzasku, stracony zostal do grobu, ten zas trogowie zaraz zasypali glazami i ziemia. -Niechaj spoczywa tam po wieczne czasy - rzekl z powaga w glosie Szaitan, z uwagi na wschodzace slonce zawiniety w plaszcz z nietoperzej siersci. - Nawet kiedy ju obroci sie w kamien. Tak ma byc! I odwrociwszy sie do Turga Zoltego, ktory stal tam pobladly i spetany, powiedzial nie bez pogardy: -Twoj przypadek... jest szczegolny. Jestes bowiem tylko czlowiekiem, a ja cie polubilem. Och, ucierpiales troche z mej przyczyny, ale nie pilem twojej krwi. Jako e ja jestem, jaki jestem, dotad pozwalalem i tobie pozostac soba, chcac sprawdzic, czy czas przekona cie do mojej sprawy. Bawilo mnie, e posrod swoich mam czlowieka - nie wampira, nawet nie niewolnika, a zwyczajnego czlowieka. Co, zabawa dobiegla konca. Ju mnie to... nie bawi. Wrocili do Wieycy Szaitana, gdzie Turgo na troche wtracony zostal do lochu, w ramach pokuty. Na bardzo krotko. Potem pan wiey przyszedl do niego i powiedzial: -Vidra Gogosita przepadl w stronach nieznanych, w krainie za Brama. Moesz ja nazywac Pieklem. Ilia Sul krzyczy w podziemnych czelusciach i czasami rozkoszuje sie sluchaniem go. Z trzech kar, ktore kiedys ustanowilem, jednej jeszcze nie wyprobowalem. Jestes twardym czlowiekiem, Turgo Zolte, ale tylko czlowiekiem. Gdybym zeslal cie na polnoc jako czlowieka, umarlbys - ale zbyt szybko! Dlatego najpierw uczynie cie wampirem. Turgo byl przywiazany do sciany, jego stopy wisialy na kilka cali nad kamienna posadzka. Gdy Szaitan wyciagnal reke i go odcial, zwalil sie na ziemie, ogromnie obolaly, wyzuty z sil. Wtedy Szaitan opadl na kolana tu przy nim i wpatrzyl sie wen swymi szkarlatnymi oczyma. Zly byl ogromnie. -Traktowalem ciebie jak brata, nawet jak wlasnego syna - powiedzial. - A ty odplacilbys mi smiercia! Sluszne i sprawiedliwe byloby, gdybym teraz to ja ciebie zabil, chce jednak, bys kostnial posrod lodow i tam pokutowal za swoja nieprawosc. Turgo podniosl wzrok na niego i pojal, e jego czas jako czlowieka dobiegl konca. Dopoki jednak byl jeszcze czlowiekiem, nie zamierzal poklonic sie Szaitanowi. Rzekl wiec: -Ja, twoim synem? Nigdy nie zdolalbys splodzic syna, bagienny potworze! Tylko wygladasz jak czlowiek, lecz jezyk masz jak u wea, a twoja krew jest krwia trogow, tepakow, niewolnikow. Twymi kompanami sa zawszone nietoperze, a w promieniach slonca twoje cialo gotuje sie, jak slimak w skorupie. Ha! Ja, Turgo Zolte, synem Szaitana? Nie, jestem ju przecie synem czlowieczym! Tamten zas nie byl ju w stanie dluej hamowac swego gniewu; za sprawa jego pasoyta nekajaca go adza wzmogla sie dziesieciokrotnie; szczeki rozwarly sie z trzaskiem, a z tej wielkiej paszczy bryznela krew, z dziasel rozdartych przez wyrastajace z nich kosciane sierpy zebow. Przed chwila jeszcze, urodziwy - nawet mimo tych oczu o barwie krwi, urodziwy - w chwili nastepnej stal sie ucielesnieniem wszelkiej potwornosci. Jego pasja podsycala pasje skrytego w nim stwora, ktory wlasciwie byl nim w calej pelni. Kleczac przy swej ofierze, posluyl sie zbryzganymi czerwienia szponami, by otworzyc jej piers, po czym dotknal ostrymi jak brzytwy paznokciami yl tu przy bijacym wcia sercu Turga. Niewiele z tego docieralo do Turga, ktory ju zapadal sie w siebie. Ale gdy Szaitan ujrzal jego wnetrznosci, jego krew, to co najbardziej tetnilo yciem... sprawy przyjely nowy obrot. Stwora w jego wnetrzu chwycily spazmy. Wczepil sie w kregoslup, wepchnal ssawki w jego yly i organy wewnetrzne, by samemu napawac sie ta adza. Szaitan rozkaszlal sie, zaczal sie dlawic, czul, e cos wzbiera mu w gardle, e cos pelznie w gore znekanego skurczami przelyku. Wyksztusil to cos: jasna kulke, nie wieksza od galki ocznej. Cala lsnila; wrecz yla, dzieki pokrywajacym ja migotliwym rzeskom; wraz z pienista slina spadla w rozpruta piers Turga. W chwile pozniej spurpurowiala... i znikla, wtopila sie w niego! Szaitan chwiejnie sie podzwignal. Krecilo mu sie w glowie, czul mdlosci; instynkt mowil mu, e to cos - cokolwiek to bylo - nioslo te same nieodwracalne skutki, co wdychanie zarodnikow zrodzonych na mokradlach. Mona wiec bylo darowac sobie ingerowanie w dalszy bieg sprawy. Dlatego te opuscil Turga, leacego tam bez przytomnosci, z piersia rozdarta i krwawa i ze szkarlatnym jajem wampira, ktore na dobre ju zagniezdzilo sie w jego ciele... Turgo Zolte doszedl do siebie. Rozdarte cialo zroslo sie, i to szybko; byl wszak Wampyrem! I palal do Szaitana taka nienawiscia, jakiej nie odczulo dotad adne inne stworzenie. Szaitan wiedzial o tym, mawial wiec: -Ale ty jestes moim synem - moim prawdziwym synem - i dlatego zwiesz sie odtad Szaitar Syn Szaitana. Nie jestes szpetnym pomiotem trogow, jednym z tych, jakich mnostwo splodzilem, a potem zgladzilem, ale Wampyrem! Och, miales ojca i przede mna, on jednak uczynil cie tylko smiertelnikiem. Ja dalem ci niesmiertelnosc. Czemu wiec czujesz do mnie taka odraze? -Bylem, jaki bylem - warczal w odpowiedzi Turgo, wiszac w swych srebrnych lancuchach. - I to mi odpowiadalo. Ty mnie zmieniles w cos innego... -W cos lepszego! -W cos, co budzi we mnie wstret. Plwam na twoje imie i nie przyjmuje go! Nie bede te pil ludzkiej krwi. -Och, ale bedziesz, z czasem, inaczej uschniesz i umrzesz. Krew jest yciem. -Nie dla mnie. -Glupiec z ciebie! -A z ciebie lajno nietoperzy- krwiopijcow! Tu Szaitan nieodmiennie wpadal w zlosc. Ale nie mogl go zabic. Wszak Turgo byl, w jakims sensie, jego synem. W koncu uwolnil go, odprawil - wygnal z Wieycy Szaitana. Nie na polnoc, bo chcial obserwowac jego rozwoj. Po prostu, dal mu wolnosc w Krainie Gwiazd, by znalazl wlasna droge w tym swiecie. Turgo udal sie do Krainy Slonca, ale nie mogl tam osiasc. Cyganie go przesladowali; slonce zagraalo; dojrzewajacy w nim wampir igral z jego wola, wiec eby tam zostac, musialby zabijac. I tak zabijal - lecz tylko po to, by ywic sie zwierzeca krwia. Z czasem zaczal szukac ludzi zwampiryzowanych na bagnach, zwerbowal ich, wrocil do Krainy Gwiazd i podporzadkowal sobie cala armie trogow-niewolnikow. Nie minelo trzydziesci lat, a zbudowal Szaitarsheim w rozsadnej odleglosci od zamku jego tak zwanego "ojca". W koncu jednak Turgo przyjal miano swego wielkiego wroga, sam sie nazywal Szaitanem Synem Szaitana... by przez to lepiej pamietac swego "ojca" i tym bardziej go nienawidzic. Wtedy dom Szaitana byl ju skonczony i umeblowany; nad wysokimi murami jego zamku lopotal jego sztandar - z wizerunkiem rogatej czaszki - a on sam znany byl po obu stronach gor jako lord Szaitan z Wampyrow. Co ogromnie mu odpowiadalo. Turgo nadal byl jednym z pomniejszych lordow i dreczyly go koszmarne sny. Ktorejs nocy snilo mu sie, e pije cyganska krew, a gdy sie obudzil, okazalo sie, e tak naprawde bylo. W nocy odebral ja swej nalonicy, dziewczynie uprowadzonej z jednego z plemion Krainy Slonca. Nie mogl ju dluej zaprzeczac prawdzie: byl Wampyrem! Wtedy to, obwiniajac Szaitana i jeszcze wiekszy czujac do niego wstret, obmyslil swoj wlasny znak: Szaitanowa rogata czaszke -przepolowiona srebrnym toporem! Szaitan, swiadomy jak bardzo jest znienawidzony, hodowal coraz wiecej, coraz lepszych wojownikow. Turgo te je mnoyl, dla wlasnego bezpieczenstwa. A przez caly ten czas z wampirzych mokradel wcia przychodzili odmienieni ludzie, by wznosic swe zamczyska na wieycach. Wszystkich to bardzo absorbowalo, malo wiec mieli czasu na wojny. I tak przez dwiescie lat. A w tym czasie Wampyry urosly w potege i bylo ich ju wiele. Za wiele... W Krainie Slonca natomiast, Cyganie stali sie Wedrowcami - koczownikami, za dnia wedrujacymi z miejsca na miejsce, noce zas przesypiajacymi w glebokich lasach lub jaskiniach. Los ich byl wiec rownie zly, albo nawet gorszy, ni tu po upadku bialego slonca. Wampyry nie dawaly im spokoju; dokonywaly najazdow noc w noc; krwi poplynelo potwornie duo! A w Krainie Gwiazd... Szaitan uswiadomil sobie, jake zbladzil, pozwalajac innym lordom tak sie wzmocnic i tak pomnoyc szeregi. Zapragnal miec wielu synow, jak swych porucznikow, synow z krwi, splodzonych z dorodnymi kobietami. W ten sposob moglby zachowac przewage nad wampyrzymi lordami i trzymac ich w ryzach. Sprawil sobie harem zloony z szesciu Cyganek, bral je i dawal im. Wielu dorobil sie wampyrzych synow, a take corek. Jesli zas chodzi o te ostanie, to kiedy osiagaly dojrzalosc, do nich sie rownie zabieral; najslodsze bowiem bylo obcowanie z wlasnym cialem. Tak ju mialo byc z Wampyrami przez wszystkie stulecia. I tak Szaitan splodzil Szaitosa Dlugorekiego, Szailara Wiedzmoplocha (ktory na poly byl oblakany, obled bowiem byl przeklenstwem, od ktorego Wampyry nigdy do konca sie nie uwolnily), Szaitag Dreczycielke i wiele innego potomstwa. A jego syn, w ktorym zloyl jajo, obecnie Szaitar Syn Szaitana dal ycie Dziwce Szilar, Turgowi Zebolomcy, Zolowi Synowi Zoltego i Pedarowi Martwoskoremu, ktory w wieku lat trzynastu, podczas lowow w Krainie Slonca zarazil sie tradem. Od tamtej pory Pedar (zwany te Tredowatym) od razu zabijal Cyganki, a kladl sie tylko z samicami trogow. W wielkich wampyrzych zamczyskach take inni lordowie mnoyli swych wlasnych synow z jaja i synow z krwi tworzyli wampiry i wojownikow, ogolnie rzecz biorac, zapelniali swe wiee paskudztwem wszelakiej masci. Lagula Ferenczy splodzil Nonariego Wielgusa, ktorego lewa dlon byla wielka piescia, o palcach na zawsze zlaczonych na ksztalt maczugi; Lagula splodzil take Freyde Ferenc, ktora dla przyjemnosci dusila meczyzn swoim lonem. Freyda byla Matka Wampyrow, ktora za jednym razem zloyla sto jaj, co tak dalece pozbawilo ja sil, e umarla. A owe jaja Freydy, okazaly sie wielkie i skaone choroba, te wiec nie przetrwaly; tylko jedno przekazala Beli Manculiemu, Cyganowi - niewolnikowi, ktory odziedziczyl po niej Wieyce Freydy. Pedar Tredowaty dal natomiast ycie Toriemu Synowi Trogow, ktory chodzil na czworakach i stal sie panem Trogowej Wieycy. Szilar z Suczej Wiey wydala na swiat Thadora Ciernista Czaszke; potem wyhodowala wojownika obdarzonego czlonkiem i zmarla cudzoloac w objeciach tego stwora. W ten sposob Thador stal sie panem rozpusty w Suczej Wiey. Wtedy te przyjelo sie posrod wszystkich Wampyrow, e nie beda tworzyc potworow o meskich organach, stwor wyhodowany przez Szilar dowiodl bowiem, jak trudno z nimi skonczyc. A jako e lordow przybywalo wiecej ni ladies, degenerowali sie; nawet Wampyry, zamieniajac jedna nikczemnosc na kolejna, obsuwaly sie w otchlan, z ktorej nie bylo odwrotu... Z czasem wszystkie wieksze zamczyska doczekaly sie swych wladcow lub wladczyn; pozajmowano nawet pomniejsze wiee; na wampyrzych wyynach zaczelo brakowac miejsca dla owych meow, ich synow, ich kobiet, niewolnikow i tworow. Czesc z nich budowala zamki na co wyszych szczytach gor, spogladajacych na Kraine Gwiazd; te jednak nie mogly sie oprzec lawinom, stracanym przez wrogow. Zreszta, pogardzano nimi jako lordami niszego rzedu, ktorzy nie dorobili sie wlasnych wieyc. Zaczely sie wiec walki o opanowanie tych strzelistych wie, a w koncu niebo nad Kraina Gwiazd stalo sie pelne lotniakow i wojownikow, walczacych w mroku usianym migoczacymi blekitnie gwiazdami, toczacych te boje na wyszych pietrach owych ogromnych zamkow. Do wtoru dzwieczacym gongom wydobywano z kadzi coraz to nowych wojownikow i pchano w boj, jaszcze nie wyprobowanych, powietrze rozbrzmiewalo loskotem bebnow bojowych, a na wszystkich wieycach lopotaly choragwie ukazujace godla ich panow; Wampyry wyrzynaly sie wzajemnie, nawet synowie i bracia, a skaliste rowniny i ziemie wokol tych wielkich zamczysk skapane byly we krwi i zaslane groteskowymi, potrzaskanymi zewlokami postracanych bestii. Nawet Szaitana zaatakowano, wykazal sie jednak sprytem i obronil swoj zamek, po czym nie wyruszyl na wojne. W miare jednak jak poszczegolni lordowie z okolicznych wieyc slabli, najedal ich i czynil z nimi porzadek. W ten sposob wszystkie pobliskie wieyce uznaly jego przywodztwo. Kiedy przejrzano jego strategie, pozostali lordowie zawarli przymierze i wspolnie na niego uderzyli. Zaskoczony Szaitan stal sie niemal wiezniem wyszych poziomow Wieycy Szaitana. Lotniaki jego wrogow osiadaly na jego ladowiskach; odcieto go od jego wojownikow; to ich wojownicy ladowali na jego dachu, polujac na niego! Zmuszony byl wyjsc przez okno i pokazac sie na najwyszej polce. Zaraz zbliyly sie lotniaki, chcac go stamtad stracic. Metamorficzne cialo swych dloni przeksztalcil w wielkie przyssawki, przy pomocy ktorych przywarl do stromych scian wiey i zaczal sie tym sposobem piac w poszukiwaniu bezpiecznego schronienia. Ktorys z wojownikow jednak, uderzywszy w sciane tu kolo niego, zrzucil go. Wowczas Szaitan, ogromnym wysilkiem swej woli - zespolonej z ywotnoscia jego wampira, nie dopuszczajaca nawet mysli o okaleczeniu na skutek tak fatalnego upadku - rozciagnal swe cialo w cos na ksztalt latawca i w miare wolno splynal na ziemie. Choc i tak o nia rabnal, nie odniosl wielkiej szkody. W tym czasie zas jego oddzialy, pod wodza porucznikow, zdayly sie przegrupowac i obronily Wieyce Szaitana. Szaitan byl zatem pierwszym z Wampyrow, ktory o wlasnych silach latal. Nie bardzo go to zreszta zdziwilo, gdy nierzadko ju wczesniej odnosil wraenie, e kiedys ju obdarzony zostal umiejetnoscia latania... Wojny Wieyc ciagnely sie przez sto lat; potwory i ludzie rodzili sie tylko po to, by ginac w walce; ksztaltowanie lotniakow i wojownikow stalo sie sztuka, a krwawe i bezmyslne jatki zdziesiatkowaly szeregi Wampyrow. Byl to te czas, kiedy Cyganom z Krainy Slonca zaczelo sie lepiej dziac i odetchneli z ulga, po nowemu porzadkujac swoje ycie i to co sie ostalo z ich spolecznosci. Tyle e tak nie moglo byc wiecznie. Szaitan bowiem byl teraz nie kwestionowanym wladca Wampyrow, najwyszym sedzia, przed ktorego pomniejsi wampyrzy lordowie wnosili swe spory, oczekujac ich rozstrzygniecia. Gdy ucichl zgielk wojny, dobiegl konca take czas szczesliwie rzadkich najazdow na Kraine Slonca i ow koszmar odrodzil sie ze wzmoona sila. Wampyry musialy wszak doprowadzic do ladu swe spustoszone i nadwatlone zamczyska, materialu zas nie brakowalo wlasnie w Krainie Slonca. Tak dzialo sie przez nastepne szescdziesiat lat: przez trzy tysiace zachodow, niosacych zgroze i nieszczescie, kiedy to Szaitan wzial sie do wydzielania pozwolen na lowy, a take bral dziesiecine, w postaci dracych niewolnikow, od wszystkiego, co przywozili owi lowcy. Ale przez te szescdziesiat lat jego jajo na dobre zwiazalo sie z Szaitarem Synem Szaitana, znanym niegdys jako Turgo Zolte, i uczynilo go Wampyrem co sie zowie. Do tego Szaitar byl silny; podobnie jak jego synowie, Zol Syn Zoltego i Turgo Zebolomca. Wszyscy oni nienawidzili Szaitana jak nikogo innego. Wladca Wampyrow wiedzial o tym, mial bowiem swych szpiegow we wszystkich zamkach. Kiedy wiec doszlo do przewrotu, rychlo poloyl mu kres, ponoszac straty niegodne wzmianki. Potem Szaitara, wraz z jego synami i ich porucznikami, postawil przed wlasnym sadem, i wygnal na polnoc, do Krainy Lodow - a wszyscy oni wywodzili sie od jego jaja. Pozwolono im wziac lotniaki, jakeby inaczej, a take niewolnice lub dwie, za to adnych zapasow ywnosci ani zapasowych bestii, nie mowiac ju o wojownikach. Wyruszyli wiec na polnoc i czas jakis trzymali sie tego kursu - po czym skrecili na wschod, wzdlu lancucha gor zmierzajac na nieznane ziemie. Wierne Szaitanowi nietoperze zaraz mu doniosly o tym oszukanstwie, ktore zreszta niezbyt go zaskoczylo. Wlasciwie, to nawet je przewidzial. I rzekl w duchu: Ach, Turgo Zolte, jakime mogles byc synem! Moglismy wszak pospolu spustoszyc caly ten swiat, ty ja! Dalem dowod mej slabosci do ciebie, skazujac cie na banicje, gdy prawo nakazywalo mi cie zabic, teraz zas wiem, e musisz umrzec, inaczej powrocisz tu ktoregos dnia, by nekac mnie swymi intrygami. Co, niech tak bedzie... Jeszcze gdy snul te mysli, jego wojownicy wzbili sie w powietrze i pomknely przez nocne niebo nad Kraina Gwiazd, nieuchronnie zbliajac sie do swoich ofiar, do Szaitara i pozostalych wygnancow, zbaczajacych na wschod. Szaitan jedna ze swych mysli pchnal wlasnie owym bestiom, rozkazujac: Wybijcie ich co do jednego! Zmierzajac na wschod, skazany na banicje, wypedzony, Szaitar znow czul sie Turgiem Zoltem. Och, niewatpliwie byl Wampyrem, kierowaly nim jednak cechy jak najbardziej ludzkie. Szkoda, e w Krainie Gwiazd nie bylo ju miejsca dla czlowieczenstwa. Plan mial prosty: znalezc dla swojej grupki nowy dom na wschodzie, daleko za Wielkimi Czerwonymi Pustkowiami, gdzies tam leacymi. Moe, pomimo tego czym sie stali, uda im sie jeszcze uratowac cos z dawnego czlowieczenstwa. Moe znajda nowy sposob na ycie. Turgo sie nie spieszyl; lotniaki i tak mialy cieko; nie zamierzal dopuscic do ich wyczerpania, ponaglajac. Bo po co? seby rozbic sie na Wielkich Czerwonych Pustkowiach i dalej isc pieszo, a dopadnie ich wschodzace slonce i zamieni w popiol? Lepiej bylo wzbic sie na nich po sam pulap ich moliwosci i pozwolic, by szybowaly na tamtejszych pradach powietrznych, oszczedzajac w ten sposob energie. Tak wlasnie postapil. Wojownicy Szaitana, zbliajacy sie z tylu, ale wcia jeszcze odlegli, zobaczyli male stadko lotniakow spiralnie wznoszacych sie ku gwiazdom; te wiec musieli sie wzbic; ich dysze wylotowe wibrowaly, pecznialy pecherze gazowe, a plaszcze rozposcieraly sie, pomagajac im w locie. Ale to lotniaki przystosowane byly do latania, wojownicy zas do walki, nie wytrzymaliby wiec przedluajacego sie poscigu. Szaitan musial je poswiecic. Nie wracajcie, wybijcie ich do ostatniego, tak brzmial jego ostatni rozkaz, ktory wlasnie do nich dotarl ju z bardzo daleka. To wystarczylo. Druyna Turga wcia leciala dalej, szybowala na wietrze... Tylko e wypatrzyla w tyle owe narzedzia gniewu Szaitana. Zmusila wiec swe lotniaki do wiekszego wysilku, pedzila nad Wielkimi Czerwonymi Pustkowiami. Wojownicy scigali ja, stopniowo nawet sie zbliajac. Ale tu na poludniu nie bylo ju gor, a tylko plaskie polacie rdzawoczerwonego piasku, za ktorymi pojawily sie ju pierwsze szprychy slonecznego kola, muskajace niebo! Wschod, ju wkrotce! Zloty wachlarz ju wylanial sie zza skraju swiata, Turgo musial wiec leciec niej, coraz niej, by uniknac morderczych promieni. Jego stwory byly zmeczone, opadaly z sil; podobnie jak wojownicy Szaitana, ci jednak mieli wyznaczony jeden tylko cel, jedno zadanie. Nie musieli zachowywac sil: to byla ich ostatnia misja. Wtedy Turgo wypatrzyl, za Wielkimi Czerwonymi Pustkowiami inny lancuch gorski, o glebokich rozpadlinach i wawozach, kierujacych sie ku polnocy, gdzie nigdy nie siegal blask slonca. Tam!, wskazal je mysla swej druynie. Pod oslona tych gor. Tam wzniesiecie swe zamki. Poznali po jego tonie, e nie bedzie im towarzyszyl. A co z toba? Moj lotniak jest wykonczony, wyjasnil. Zreszta... mam dosc uciekania. Pedzcie ju! Wojownicy Szaitana ju prawie ich dopadli. Gdy druyna Turga pognala w cien owych niszych gor, on sam zawrocil, przejechal miedzy przesladowcami (ledwie, ledwie), sciagnal wodze i wzbil sie ku gasnacym gwiazdom - wzbijal sie te prosto w oslepiajace slonce! A wojownicy natychmiast poszli za nim! Ich wampirzy rdzen byl bardzo silny, stworzyl je przecie sam Szaitan - ale okazalo sie to teraz take ich slaboscia! Swiatlo slonca tym glebiej sie w nie wgryzalo, wypalajac kratery w ich cialach i obracajac je w pare. Wszystkie, procz jednego, runely w dol, wybuchajac gdy zweglala sie skora i pekaly pecherze gazowe. Turgo te palil sie i smayl, a nie mogl dluej tego znosic. Spikowal na swej syczacej bestii w dol, ku gorskim cieniom. Za pozno, zdayl ju oslepnac! Lec dalej, rozkazal swemu wierzchowcowi. Na wschod, najdalej i najszybciej, jak potrafisz. Wiedzial bowiem, e jeden wojownik przeyl; czul jego malenki, dziki umysl, nastawiony wylacznie na niesienie zaglady; musi go odciagnac od swojej druyny. Tak te robil jeszcze przez trzydziesci mil; zwabil go w miejsce, gdzie z ziemi bily wijace sie mgly, wywolywane przez wschodzace slonce, gdzie gory karlaly, przechodzac w mokradla i bagniska. Tam ostami wojownik Szaitana dopadl go wreszcie i rozszarpal, wraz z jego lotniakiem. I Turgo Zolte, jego latajacy wierzchowiec i wojownik, cala ta trojka poegnala sie z yciem i runela w blota. Bardzo dlugo trwal ow lot Turga, liczac od chwili opuszczenia wieyc Wampyrow, byl on jednak potomkiem Szaitana i nosil w sobie pijawke wyrosla z jaja tamtego. Kiedy wiec Turgo umarl, Szaitan zaraz sie o tym dowiedzial. I westchnal, raz... a potem o nim zapomnial. A poszarpane cialo Turga, pograone w lepkich odmetach wschodnich mokradel, z czasem zaczelo gnic i gdy wyzwolily sie gazy wiezione dotad w jego tkankach, wyplynelo na powierzchnie. Tam, posrod bagiennej roslinnosci, wyrosly na nim czarne grzyby. A gdy dojrzaly, z ich kapeluszy uniosly sie chmary czerwonych zarodnikow. Wampyr jest cierpliwy... CZESC TRZECIA: OBECNIE I -Tak to wlasnie bylo - podkreslil nauczajacy historii niewolnik, Karz Biteri, rad e zblia sie do konca okresu przekazywania tej lekcji ostatnim dziesiecincom, oczekujacym na przydzial... lub na cokolwiek innego. - Byl to koniec Turga Zoltego, zwanego Szaitarem, ale take poczatek Turgosheimu i nowej ery wampyrzego wladztwa. Daleko na zachodzie Szaitan mogl ywic pewne obawy, co do dalszych losow druyny Turga, wolal jednak zaloyc, e zgineli wraz ze swoim wodzem; mial zreszta niemalo problemow tam, u siebie. To ostatnie jest wlasciwie tylko domniemaniem, mamy jednak pisemne swiadectwo lorda Menduli Dalekowidzacego, jasnowidza, umacniajace te teorie, dlatego te ja przyjmujemy.Mendula Syn Zola - lepiej znany jako Dalekowidzacy, pozniej zwany te "Kaleka" - w owych czasach Wampyrem byl bardziej ni przed dwoma tysiacami lat; bo w rzeczy samej byl on pierwszym synem z krwi syna z krwi samego Turga Zoltego! I w przypadku Menduli znajomosc sztuk tajemnych wyroniala sie swym ogromem; matka mu byla cyganska czarownica, a jej zdolnosci u syna wzrosly w trojnasob. Mendula posiadal moc czytania w myslach z ogromnej odleglosci i widzenia scen dziejacych sie gdzies daleko. Pod tym wzgledem niewiele mu brakowalo do dzisiejszego lorda Maglore'a z Runicznego Dworu, potenego zlodzieja mysli i jedynego w swym rodzaju jasnowidza. Ale... nie powinienem odbiegac od glownego watku. Za mlodu Mendula nabawil sie choroby kosci, ktora powykrecala mu stawy, zgiela go w pol i uczynila bezuytecznym podczas lowow lub w boju; to dlatego umysl swoj zwrocil bardziej ku nauce, ni ku sprawom bliszym cialu. A tak dalece zapragnal Mendula zglebic i zapisac dzieje wszystkich Wampyrow, e nawet wynalazl glify, ktorymi je spisal; gdyby nie one, obecni lordowie Turgosheimu musieliby polegac wylacznie na wszelkiego rodzaju legendach, mitach niewiadomego pochodzenia i slowie mowionym, przekazywanym z ojca na syna. A wowczas lordowie ci jako pierwsi przyznaliby, e nie maja do tego serca; nie pociaga ich te odcyfrowywanie glifow, co dla mnie stanowi usmiech losu... A zatem, choc tak madry, ten Dalekowidzacy, ten Kaleka przez swoja ulomnosc stal sie niezdarny i podatny na ciosy. Byl jednak bezpieczny od napasci ze strony innych, gdy mieszkal we Vladowym Dworze, domu swego mlodszego brata, ktory wielce sobie cenil madre rady Menduli we wszelakich sprawach. A yl glownie po to, by spisywac kroniki, o czym ju powiedzialem, by szpiegowac cudze mysli dla swojego brata, a take, by dalekowidzacym okiem baczyc na niepokojacy zachod, gdzie na wieycach Krainy Gwiazd pobudowaly swe zamczyska Stare Wampyry. A Vlad Syn Zola byl Menduli bratem i opiekunem. To zas przywodzi nas prawie do konca prehistorii, gdy po smierci Menduli nie bylo ju nikogo zdolnego sledzic zachodnie Wampyry i zapisywac ich dzieje. Zawsze jednak trafiali sie lordowie zainteresowani pismami Menduli, tote w pewnej niewielkiej mierze przekazywano dalej umiejetnosc rozpoznawania glifow. W koncu mnie przypadla w udziale, dlatego jestem teraz historykiem. Jesli chodzi o dzieje Turgosheimu, rzec moge, e spisuje je glifami stworzonymi przez Dalekowidzacego, w oparciu o odwieczne legendy i sceny widniejace na skrawkach gobelinow i skor, ktore zdolaly sie zachowac z tamtych lat. Moim obowiazkiem bedzie przekazywanie wiedzy o tych dawnych sprawach tym sposrod was, ktorzy beda mieli dosc szczescia... dosc szczescia... by trafic miedzy slugi lordow. Karz Biteri na chwile umilkl, eby przejechac wzrokiem po twarzach zebranych dziesiecincow, widzac je jako niewyrazny pas zbrazowialej od slonca skory oraz ciemnych cyganskich oczu i broniac sie przed zapamietaniem ktorejkolwiek z nich. Wiedzial bowiem, e sa posrod nich takie, ktorych nigdy ju nie zobaczy. Chocia, z pewnego punktu widzenia, o tych wlasnie mona by mowic jako o szczesliwcach... Historyk zwilyl wargi, bo nagle zrobily sie suche, raptownie zamrugal i znow przyjrzal sie tym twarzom. Wszyscy tu byli tak mlodzi, tak silni! Na razie. Ale... lepiej bylo nie zaprzatac sobie tym glowy. Dlatego... -Teraz jednak - mowil dalej, jakos starajac sie uchronic glos przed dreniem, uniknac potoku slow - musimy wrocic do Szaitana. Co, z czasem Szaitanowa adza wladzy, jego chciwosc, zle rzady i - jako e byl samozwanczym "sedzia" - jego niesprawiedliwosc przekroczyly wszelka miare. Inni wspolnie powstali przeciw niemu, by sie go pozbyc, i odniesli zwyciestwo. Jedni sugerowali, e powinno sie wygnac go za Brame, inni upierali sie, e trzeba go zamurowac pod granicznymi gorami lub pogrzebac na skalistej rowninie, by w swym grobie "skamienial". On sam, jak zawsze przechera, jakos zdolal naklonic ich do wyboru najlagodniejszej z wymyslonych przez niego kar i skazany zostal na wygnanie na polnoc. Wygnali te Szaitanowego kompana, niejakiego Kehrla Lugoza, ktory dolaczyl do tamtego. Ale kiedy ju usunieto tych dwoch, jednosc Wampyrow szybko poszla w niepamiec; powrocily do feudalizmu, wasni, kazirodztwa i izolowania spolecznosci swych wieyc. Od tamtej pory po ostatnie czasy taka panuje miedzy nimi wrogosc, e nie mieli nawet ochoty lub czasu na poszerzanie swego imperium poza dawne granice. Nawet nie wiedza o naszym tutaj istnieniu. Ale... ...My przynajmniej mamy powody wierzyc, e ich ju tam nie ma! Przez ostatnie osiemdziesiat lat - nie uyl slowa "lat", powiedzial "cztery tysiace zachodow" - odkad Maglore Mag objal Runiczny Dwor, jal on obserwowac i nasluchiwac we wlasciwy mu sposob, jak czynil to przed nim Dalekowidzacy. Osiemnascie lat temu doniosl o wielkiej bitwie; powod jej nie byl znany, wygladalo jednak na to, e w jej wyniku Stare Wampyry spotkala niemal calkowita zaglada! Potem, przed czternastoma laty, daleko na zachodzie rozblyslo na niebie jaskrawe biale swiatlo; rozlegl sie grom, ktory okazal sie zapowiedzia cieplych, czarnych deszczow, a co wraliwsi sposrod lordow z Turgosheimu mowili nawet, e czuli, jak ziemia zatrzesla sie im pod nogami. Potem, a do dzisiaj... nic! Lord Maglore wysnul pewna teorie: e jakis wielki mag sposrod niedobitkow owej wojny sciagnal na nich taki kataklizm, e nikt nie uszedl z yciem. Moe sie nie myli, ale wsrod co mlodszych lordow znalazlo sie kilku zapalencow, ktorzy chetnie sprawdziliby prawdziwosc tej teorii. Powiadaja: "Jesli pozostala choc garstka Starych Wampyrow, to niech zaplaci za zbrodnie przodkow!". Mowia te: "Nas w swoim czasie stamtad wygnano, ale teraz kto inny jest w posiadaniu rekawicy! Nas jest mrowie, a oni nawet nie wiedza o naszym istnieniu! Spadniemy na nich, jak deszcz spada na piach, spluczemy ich - ju na zawsze! Teraz jest bowiem nasz czas! Czas bysmy wrocili do domu, do Krainy Gwiazd i przestronnych wampyrzych zamkow!". Wlasnie, bo w Turgosheimie jest ju za ciasno tym mlodym lordom, tak niezmordowanym i glodnym zdobycia dla siebie godniejszych dworow i zamczysk. Czuja, jak rosnie ich sila, zazdroszcza sobie wzajemnie i dzien w dzien oddaja sie cwiczeniom i gimnastykowaniu miesni. Jak dotad, cale to grzechotanie rekawicami sprowadza sie do slow, jesli jednak nie wyrusza stad by toczyc wojne, kto zdola zagwarantowac, e nie rozpetaja jej wkrotce tutaj? Nie bylby to pierwszy raz - i nawet nie dziesiaty - gdy Turgosheim rozdziera wojna wyniszczajaca dla obu stron! Glos Karza Biteriego przeszedl w chrapliwy szept. Dotknawszy tego tematu, byl ju nie tyle historykiem, co komentatorem bieacych wydarzen, co w najlepszym razie bylo zajeciem niebezpiecznym, tym bardziej dla niewolnika. Ale przecie glosil nie tyle swoje wlasne obawy, co poglady swojego pana, Maglore'a z Runicznego Dworu, nader sklonnego do oddawania sie takim rozwaaniom, i to czesto glosno. -Nawet teraz - ciagnal Biteri - w sekretnych jaskiniach pewnych wiekszych dworow... - tu urwal i rozejrzal sie nerwowo, ostrzegajac: - choc moe to plotka, ktorej, sami rozumiecie, lepiej nie powtarzac - w kadziach rodza sie wojownicy, hodowani z mysla o podniebnych bojach! Paskudztwa, ktorych tworzenia zakazano, gdy Szaitanowy stwor zaszlachtowal Turga Zoltego na mokradlach, w dniu, w ktorym jego lud przybyl tu z zachodu, by osiedlic sie w... w... Ponownie umilkl i znow powiodl niespokojnym wzrokiem wokolo, na lewo i prawo. Czyby ktos wszedl do izby niezauwaony? Nagle, mimo calego blasku bijacego od palnikow gazowych i raacego oczy polysku ich oslon, zrobilo sie jakby ciemniej. Zawsze jednak wydawalo sie, e jest ciemniej, gdy w pobliu byl ktorys z lordow. Karz Biteri probowal przelknac sline, ale wyschniete gardlo zacisnelo sie niby piesc. Jakos jednak zdolal wychrypiec jeszcze kilka slow: - Osiedlic sie... osiedlic sie w... mrocznych rozpadlinach i posrod szczytow. A gdy echo jego slow przebrzmialo, ow niezauwaony intruz sprawil, by go - a wlasciwie ja - zauwaono i wylonil sie z cienia. Widzac i rozpoznajac te osobe, Karz z tym wiekszym trudem ponownie sprobowal przelknac sline i padl na kolana. -Moja... moja pani! Znajdowali sie w czesci dla sluby, na niszych poziomach, wyodrebnionych dla poczatkujacych porucznikow, mamek, ochmistrzow, dostawcow paszy, piwowarow i innych szczegolnie uzdolnionych niewolnikow, takich jak Karz Biteri. Zloone z calego mnostwa pomniejszych izb, stanowily rozlegly system jaskin, wychodzacy na wschod Krainy Gwiazd, ku nieznajacej slonca i zlowrogiej Krainie Lodow. O tej porze nikt raczej nie spodziewalby sie spotkac tu ktoregos lorda lub lady; niewiele by tu znalezli, tak przynajmniej sadzil zawsze Karz Biteri. I gdy tak malo dzielilo ich do nastania wschodu (choc przecie slonce nie zdolaloby nikomu wyrzadzic szkody w zakamarkach Turgosheimu), lordowie zazwyczaj woleli przebywac w swych wlasnych komnatach. A obecnosc, tu i teraz, lady Gniewicy byla ywym, czy raczej nieumarlym, dowodem na nieprzewidywalnosc Wampyrow. Gniewica Zmartwychwstala, ona sama wszak zdawala sie ciemnym klejnotem dotknietym przez sloneczny promien. Taka przynajmniej przyjmowala postac. Biteri wiedzial jednak, e niekiedy znacznie bardziej przypominala cos, co wstalo z piekla! Bo i rzeczywiscie wrocila z piekla, a moe z jego skraju, to niegdys cyganskie dziewcze bedace teraz potena lady posrod Wampyrow. Poloyla dlon na jego pochylonej lysiejacej glowie, i owional go mdlacy zapach pachnidel. -Wstan, historyku - westchnela. - Co? Czy to nie miejsce dla wszystkich? Macie pelne prawo tu przebywac, ty i ci twoi dziesiecincy. Przechodzilam tedy, zmierzajac przez te poziomy do Iglicy Gniewu i uslyszalam kilka slow z lekcji, jakiej udzielales tym... mlodym ludziom. Pociagnela go na bok, on zas trzepoczac rekami powiedzial: - Moich... moich slow, pani? Ale nie bylo w nich adnej zamierzonej zlosliwosci. Ja po prostu przywolywalem te historie, te troche, co o niej wiadomo, podlug rozkazu mego pana - lorda Maglore'a. To czesc wprowadzenia, a... -Wiem o tym. - Uciszyla go wzrokiem. - wydaje mi sie jednak, e cos, co uslyszalam, dotyczylo bardziej czasow obecnych ni przeszlosci i zdziwila mnie arogancja niewolnika zdolnego snuc takie rozwaania na temat spraw panow. -Moja pani. - Biteri znow opadl na kolana, prawie sie teraz przewrocil. - Czy ja ciebie... urazilem? -Wstan! - syknela, prawie podnoszac go na nogi. - Moe i uraziles, a jesli nawet tak... co, nie jestes moim niewolnikiem, ebym to ja miala cie karac, i jak dotad nie widze powodu, by powtarzac komus, co uslyszalam. - Spojrzala na niego gniewnie, a jej due oczy otwarly sie odrobine szerzej. Od plonacego w nich ognia bil niemal wyczuwalny ar, zazwyczaj skrywany pod opinajaca czolo opaska z rzezbionej kosci i ograniczany przez okragle plytki ciemnoniebieskiego szkla wulkanicznego, przywierajace do skroni tu przed muszlami uszu. A gdy otwierala na oscie drzwiczki owych palenisk, jak teraz... Zobaczyla zimny pot na czole Biteriego, pulsowanie yly na jego szyi, spytala wiec: -Boisz sie mnie, historyku? -Jestem tylko niewolnikiem - udzielil szablonowej, jedynej bezpiecznej odpowiedzi. - Tu, w Turgosheimie, rzadza Wampyry. Jeeli niewlasciwie cos uczynie lub pomysle, moe czekac mnie smierc lub jeszcze gorszy los! Dlatego boje sie wylacznie siebie, gdy to moje uczynki okreslaja moj byt. Powtarzam, w Turgosheimie rzadza lordowie i, oczywiscie, damy. -Tylko w Turgosheimie? -I na calym swiecie - dodal pospiesznie - kiedy zajdzie slonce i rozpelzna sie cienie. A jesli o mnie chodzi, sprawy maja sie tak, jak sie maja, a moja powinnoscia jest nie tyle sie bac, co byc poslusznym. -Badz wiec mi teraz posluszny - powiedziala; glos jej byl cichy, leniwy, smiertelnie niebezpieczny - i nie opowiadaj ju o wojownikach rodzacych sie w kadziach. Och, wiem, gdzie uslyszales te pogloski - wyrastajace tylko z lekow bardzo starych ludzi, ktorym nadmiar wiedzy zdusil meskie popedy - ale wybij je sobie z glowy. Dopoki twoja glowa jest jeszcze twoja. -Oczywiscie, pani, tak! - odrzekl idac za nia w kierunku dziesiecincow. Zatrzymala sie i wziela go za reke, jakby byl jej starym przyjacielem, mowiac: - Wiesz, historyku, tak jak Maglore ma ciebie, tak i ja mialam kiedys zaufanego niewolnika. Och, mialam wielu takich. Ten jednak byl... nader szczegolny. Nie aden twardy i zadziorny porucznik, ale miekkoskory spiewak z krainy Slonca. To prawda; kapal mnie i spiewal mi piesni! Niestety, choc pozwalalam mu na wiele intymnosci, jemu to nie wystarczalo; chcial zostac moim meem i rownym mi panem na Iglicy Gniewu! Byl wszak silnym, urodziwym mlodziencem, a czyme bylam ja, jak nie kobieta? Puscila jego reke i nagle glos jej zlodowacial. -Co, niewiele ju teraz spiewa, choc przyznaje, e troche pomrukuje. Teraz bowiem, ilekroc ide spac, jego pokryte brodawkami cielsko strzee mojego progu, a resztki mozgu kula sie pod chlosta moich mysli! Karz a zadral w duchu, przypomnial sobie bowiem, co niegdys slyszal o straniku sypialni Gniewicy: e byl on niegdys pieknym jak malowanie cyganskim niewolnikiem, ktorego ambicje wieksze byly ni jego czlonek. I przypomnial sobie stare porzekadlo niewolnikow: "Nigdy nie probuj uwiesc swego pana, ani slowem, ani uczynkiem. Pamietaj: on uwodzenia nauczyl sie w powijakach!" Glos Gniewicy znow zlagodnial, gdy polecila: -A teraz masz mi pokazac tych swoich cudnych dziesiencow, swieo z Krainy Slonca. Historyk nie mogl jej odmowic. To, co zasugerowala, klocilo sie z przyjetymi zasadami, jednak przylapanie go na udzielaniu niezbyt ortodoksyjnych lekcji dawalo jej przewage. A teraz zapragnela dokonac przegladu dziesiecincow, co bylo rownie nieortodoksyjne, ale co mial zrobic? Nic, tylko usunac sie na bok, gdy przechodzila miedzy nimi, usmiechajac sie dziewczeco: lady Gniewica, przed dziewiecdziesieciu dziecieciu laty zmarla i pogrzebana, od tamtej pory jednak nieumarla. Skoro ju spuscila go z oczu, Karz mogl po raz kolejny dac wyraz swojemu zdumieniu. On mial czterdziesci piec lat, a wygladal na siedemdziesiat, podczas gdy ona, liczaca sobie przeszlo setke, sprawiala wraenie dwudziestolatki - przynajmniej teraz. To jej wampir, wiedzial o tym doskonale, nadawal jej metamorficznemu cialu poadany przez nia ksztalt ukazujac ja tak swiea i pelna ycia. Ale wystarczyloby tylko ja rozgniewac, a to cos w niej natychmiast by zareagowalo, narzucajac przemiane, jakiej za adna cene nie chcieliby ogladac nawet najwieksi sposrod lordow! Gniewica bowiem nie miala w sobie nic z prostej Cyganeczki i wrecz zdumiewala historyka, e nia kiedys byla - o ile rzeczywiscie byla. Myslal o tym, co opowiadal mu o niej Maglore Jasnowidz... Gniewica pochodzila z Krainy Slonca, naleala, wraz ze swym ojcem, do pewnego niewielkiego plemienia. Wpadla w oko synowi wodza, ale jej ojciec, czlek ze wszech miar silny, rzekl e sama powinna wybrac sobie mea. Tyle przekorna, co i piekna, nie spieszyla sie z wyborem, drwiac ze wszystkich mlodziencow z owego plemienia. Po smierci jej ojca wodz dal jasno do zrozumienia, e moliwosci wyboru ulegly znacznemu ograniczeniu: albo przypadnie w udziale jego synowi, albo stanie sie czescia dziesieciny. Takie to bylo proste. Nie, wcale nie tak proste, bo uciekla. Rozezlony ponad wszelka miare, wodz plemienia, pomimo prosb syna, umiescil ja w spisie dziesieciny. Skoro nie chciala isc w ramiona syna, niech idzie miedzy wampiry. Przez jakis czas yla samopas w gorach i zdolala uniknac pierwszej dziesieciny. Podobnie jak przedtem jej ojciec, na wszelkie sposoby sprzeciwiala sie wladzy Wampyrow i wierzyla, e naley z nimi walczyc, niszczyc je, nawet podayc za nimi z gor do Krainy Gwiazd i wytepic je w ich wlasnych dworach. Istny obled! Nawet o wschodzie po jarach i wawozach Turgosheimu krayli wojownicy, strzegac Wampyry przed atakiem podczas tych najgrozniejszych dla nich godzin. A poza tym, jak pozabijac tych, co ju i tak sa martwi? Owszem, byly na to sposoby, ale nieliczne proby ich wykorzystania - kiedy to chwytano w zasadzke porucznikow i pomniejszych lordow, ktorzy o zachodzie przekraczali gory, by odebrac dziesiecine, po czym sie z nimi rozprawiano - spotykaly sie z nieodmiennie szybkim i bezlitosnym odwetem Wampyrow. O ostatnim z tych "powstan", ktore mialo miejsce czterdziesci z okladem lat wczesniej, wcia jeszcze opowiadalo sie przy ogniskach; ale owych bohaterskich rebeliantow i cale ich plemie ju dawno wyrnieto do ostatniego. Sama opowiesc sluyla za najlepszy straszak. W kadym razie Gniewice pojmano, uwieziono, dreczono i nekano grozbami (nie raniac jej jednak fizycznie, ani sincem, ani jakimkolwiek innym sladem nie naznaczajac jej ciala, gdy nie postepowalo sie w ten sposob z danina przeznaczona Wampyrom) i wreszcie, w porze dziesieciny przekazano porucznikom, przemierzajacym w roli poborcow terytoria poszczegolnych plemion. Jakos jednak, bedac w niewoli zdolala zdobyc i ukryc przy sobie niewielka ilosc oleju kneblaschu i paczuszke opilkow srebra... W owych czasach, tak jak i dzisiaj, poborcy mieli w zwyczaju wiekszosc dziesiecincow pedzic pieszo do Turgosheimu. Szczegolne okazy (piekne dziewczeta, dorodni mlodziency, zreczni muzykanci i ludzie wprawni w obrobce metali) wedrowali na grzbietach lotniakow. W ten sposob oszczedzano im pewnej udreki, jaka czekalaby ich na szlaku, zapewniajac dostarczenie w stanie nienaruszonym. Rece Gniewicy byly luzno spetane; przywiazano ja do wysokiego siodla, za plecami porucznika kierujacego lotniakiem, tu przed odlotem przyszedl jeszcze syn wodza, by z niej drwic i cisnac niewielki woreczek z jej dobytkiem. Kiedy lecieli do Turgosheimu, uwolnila rece i zaczela gladzic swego stranika po plecach, saczac mu prosto do ucha obietnice uciech cielesnych. Choc nader gorliwy, nie byl wszak Wampyrem; jako e sam wywodzil sie z Krainy Slonca, rad byl tym umizgom ze strony tak pieknej Cyganki, nie protestowal wiec, gdy Gniewica glaskala go, szeptala i piescila kusicielskimi slowami... ona zas pieczolowicie wcierala mu w szerokie plecy olej z kneblaschu, od czasu do czasu muskajac rekojesc noa z elaznego drzewa, ktory odkryla w sakwie danej jej przez tego, ktorym wzgardzila. Krew porucznika byla oczywiscie skaona wampiryzmem; byl przecie niewolnikiem Wampyrow, w szczegolnosci zas swojego patrona. I to stalo sie zrodlem jego upadku: to skaona krew umoliwila Gniewicy zatrucie jego organizmu. Wcierala kneblasch gleboko w jego kregoslup, plecy i ramiona, on zas poczatkowo czul tylko zmeczenie, a potem tak mu sie pogorszylo, e ledwie mogl utrzymac sie w siodle. W dole pod soba mieli drzewa, przyzywaly ich mroczne szczyty, ale rece trzymajace wodze draly, a rozgoraczkowane cialo zlewal pot. -Zle sie czujesz! - powiedziala Gniewica, udajac zatroskana. - Sprowadz nas na dol, nim sie rozbijemy, i pozwol bym zaopiekowala sie toba, a wydobrzejesz. Spetany tym strasznym bezwladem, zaczal sluchac rad Gniewicy, sprowadzajac lotniaka ku drzewom. Gdzies w srodku jednak podejrzewal, e to przez nia tak zle sie czuje, wiec zamiast wyladowac, wyteyl sily, by zwalczyc to zle samopoczucie, skadkolwiek sie ono wzielo. I wlasnie wtedy Gniewica uyla noa, wbijajac mu go w plecy a po rekojesc. Wlasciwie, to ten no ofiarowany jej zostal jako narzedzie milosierdzia, eby mogla odebrac sobie ycie. To jednak nie bylo w jej stylu. Nigdy chyba nie cenila swego ycia bardziej, ni wlasnie wtedy. Ostrzem z elaznego drzewa na wszystkie strony wiercila w plecach porucznika, a krzyczal z bolu, a jego kregoslup wygial sie w udrece. Potem, wcia w siodle zwalil sie na bok. Gniewica zrzucila go. Runal miedzy sosny, a chwile pozniej podayl za nim jego lotniak. Gniewica, nawet nie drasnieta, zeskoczyla z jego grzbietu i ruszyla szukac swej ofiary tam, gdzie ona spadla. Znalazla go pod baldachimem drzew, jeczacego i paskudnie polamanego, i cisnela mu w twarz garsc srebrnego pylu, tak e musial wchlonac go z powietrzem. A gdy sie krztusil i dlawil, dzgala go dalej, raz po raz: w oczy, eby oslepic, potem w serce, eby z nim skonczyc. Na koniec przystapila do cwiartowania. W ostatnich godzinach mroku, tu przed wschodem, jej ognisko wypatrzyl spozniony patrol z Turgosheimu. Czujni jezdzcy podlecieli bliej, by to sprawdzic - i znalezli Gniewice palaca szczatki porucznika! Ponownie ja pojmano - tym razem ogluszywszy - i wreszcie dolaczyla do pozostalych dziesiecincow. Tyle e oni, oczywiscie, niczym nie zawinili, ona zas byla winna owej "ohydnej zbrodni przeciwko lordom Krainy Gwiazd, i jej los byl jednoznacznie przesadzony. Nie budzilo watpliwosci, co ma sie z nia stac, ani komu przypadnie wykonanie wyroku. Zgladzony przez nia niewolnik mial bowiem brata, take porucznika... Inni dziesiecincy doczekali sie swoich przydzialow, a Gniewice przekazano Radu od Wiercha, by postapil z nia podlug swojego uznania, a na koncu zabil. Radu byl wiec bratem Lathora, porucznika, ktorego zabila. Ale byl take najwaniejszym niewolnikiem Karla Wiercha i mieszkal w Wierchu. Karl, Wampyr w kadym calu, rozmiarami przypominal gore, ale kaprysna Natura w tym samym stopniu, co obdarzyla go sila fizyczna, poskapila mu rozumu. Mowiac krotko, byl durniem. A Radu zaprezentowal Gniewice, naga i wcia dumna, swojemu lordowi Karlowi, wyliczajac to wszystko, co jej zrobi zanim zaplaci ona najwysza cene; a byla to lista dluga i nader szczegolowa. Z poczatku Karl przyklaskiwal swemu pierwszemu porucznikowi, ale Gniewica zwrocila jego uwage, tym bardziej e nie gasily jej grozby Radu. Bilo od niej oszalamiajace piekno, od wlosow czarniejszych ni noc i oczu tej samej barwy, od nog dlugich jak zachod, strzelistych piersi i posladkow jedrnych niby jablka. A szczegolnie rozkoszne byly jej usta: uksztaltowane jak luk kuszy, wydete i kryjace w sobie miekka strzalke jezyka, ktorej trafienia... Karl nie uznalby raczej za niemile. Ciemny cyganski klejnot! Tak preyla w jego strone piersi, e rozbudzila adze. Radu dostrzegl podstep dziewczyny, przestal wyliczac planowane tortury, cisnal ja na kolana. Z krzykiem przypadla do kolan siedzacemu Karlowi i przywarla piersiami do jego nog. Gdy tak blagala o opieke, Radu ju jej dopadal. Ale lord Karl Wierch podniosl dlon... tylko tyle, ale a nadto. I wlasnie wtedy Radu, zatrzymany w pol kroku, zrobil cos, co latwo moglo sie okazac fatalnym bledem. -Ona jest moja! - warknal. - Naley do mnie! -Owszem. - Karl pokiwal swoja wielka glowa. - Tak, jak ty jestes moj i do mnie naleysz. Ale ar twoich slow - o tym, co bys jej zrobil i co jej zrobisz - rozbudzil moj zapal, ja pierwszy wiec ja wyprobuje. Powiedz mi zatem: cos ci sie nie podoba? A przez caly ten czas Gniewica, sciskajac jego uda, powtarzala: -Ratuj mnie, panie! Ratuj mnie! Zabilam jego brata, bo chcial mnie posiasc i w tym wlasnie celu osadzil swego lotniaka na wzgorzach. Czy jednak mam isc w rece pospolitych niewolnikow, gdy rozbudzily sie pragnienia najwiekszego z wampyrzych lordow? Radu ochlonal. Oczy jego lorda nabiegly krwia, a w kaciku ust zebrala sie slina. Karl faktycznie byl nieprzecietnym glupcem, ktorego latwo bylo omotac, gdy byl w zgodzie ze swiatem, ale kiedy popadal w zly nastroj... gore bral w nim wampir. Nie byloby madre wpedzac go teraz w taki nastroj. Dlatego rzekl: -Czy cos mi sie nie podoba? Wprost przeciwnie, panie - tyle tylko, e ona nie jest ciebie godna! Ale jesli ma cie to zabawic, wez ja pierwszy, jak ci sie ywnie podoba, i naucz swoich sposobow. Gdzieby znalazla lepszego nauczyciela? -Wlasnie - mruknal Karl i na tym stanelo. Pozniej... lord Karl nie malo poswiecil czasu na "wyprobowanie" Gniewicy, coraz bardziej sie w niej rozkochujac. W koncu przystala na zwampiryzowanie przez niego, co i tak bylo nieuniknione, zwaywszy na to, co w nia wniknelo poprzez jego pocalunki i usciski, a take za sprawa owych wyczynow, ktorych dokonywala, by go zabawic i usidlic. Mimo wszystko, pozwolila sobie zostac niewolnica Karla tylko na tyle, na ile pozwalalo to uniknac wyroku, nie zas bardziej. To jej wola byla ta silna, a jego, przynajmniej w przypadku Gniewicy, ta slabsza. A przynajmniej, skoro amory Karla ratowaly jej ycie - do pewnego czasu. Chwila na oddech, ktora powinna dobrze wykorzystac. Karl zas wiedzial, e w koncu bedzie musial zwrocic Gniewice Radu; a jesli nawet nie "bedzie musial", to "powinien". Prawo skazalo ja na smierc z reki Radu. A Karl, przedluajac sprawe, stracilby twarz w oczach innych Wampyrow. Problemem jego bylo wiec to, e dal sie zniewolic niewolnicy. A Gniewica wcia szeptala, e zrobi wszystko, by uniknac swego losu, jesli tylko Karl podsunie jej rozwiazanie. Zamiast umrzec, pragnela yc wiecznie... oczywiscie, z Karlem, w Wierchu. Wszystko rozstrzygnelo sie pewnej nocy, gdy usnela w jego ramionach, wyznajac posrod lez, jak bardzo go kocha i e chce zostac z nim na zawsze. I Karl uznal, e tak byc powinno. Wysaczywszy z niej ostatnia krople krwi, podczas gdy ona spala, potem zapadla w spiaczke, a wreszcie umarla, zloyl jej zwloki w swojej komnacie, skrzyowal jej dlonie na piersiach i wezwal Radu, by pokazac mu, co zrobil. -Patrz - powiedzial. - Wyrok zostal wykonany. Czy to wane, kto i jak ja zabil? Umarla. A wkrotce bedzie nieumarla i moja, tak e nie musisz sie ju nia przejmowac. - Byl rzeczywiscie durniem, skoro nie dostrzegl blysku w oczach Radu, ani tego, jak jego pierwszy porucznik zdusil w sobie gniew. Radu bowiem do glupcow sie nie zaliczal; zdayl ju dostrzec sile woli Gniewicy, jej wytrwalosc, jej adze ycia. Teraz, przez jakis czas, miala byc martwa, ale kiedy... jesli... ponownie oyje, stanie sie jeszcze silniejsza. A skoro dla nich obojga za ciasno bedzie na slubie u lorda Karla Wiercha, to... I dlatego, kiedy Karl wyruszyl dopilnowac jakichs swoich spraw, Radu przeniosl Gniewice do pewnej kryjowki z dala od iglic i dworow, i tam przygotowal dla niej komnate. Komnata ta wlasciwie byla nisza na tylach wielkiej ciemnej jaskini, ktora zawalil wieloma tonami glazow, w furiackim przyplywie sil zasypujac te cale wejscie do tej groty. Wreszcie wyrok naprawde doczekal sie wykonania i Radu poczul satysfakcje. Karl, kiedy ju wrocil do Wiercha i odkryl, e izba Gniewicy jest pusta, nieco sie rozsierdzil. Radu tylko wzruszal ramionami, wygladajac na zdumionego. Brakowalo jednego z lotniakow: najwidoczniej Gniewica ocknela sie, uprowadzila te bestie i odleciala. Moe da sie ja wytropic? Sprobowali, Radu, Karl i dwoch pomniejszych porucznikow, ale bezskutecznie. Potem, z uwagi na zbliajacy sie wschod, wrocili do Wiercha. Wielce prawdopodobne bylo, e Gniewica usilowala wrocic do Krainy Slonca. Fatalnie. Slonce pewnie ju ja stopilo. W rzeczywistosci jednak stopilo tylko owego biednego lotniaka, ktoremu Radu nakazal leciec na poludnie tak dlugo i tak daleko, jak sie tylko da. I tak w Wierchu ycie powrocilo do normy, a w zasypanej glazami niszy w glebi zawalonej jaskini, w bezludnym wawozie pewna osoba z umarlej stala sie nieumarla... Gniewica ocknela sie! Ocknela sie z cichym krzykiem, gdzies, gdzie bylo tak ciemno, jak w grobie... i nie mogla nawet stwierdzic, czy jest dzien! Przekonala sie zaraz, e to naprawde jest grob - i to jej! W jednej chwili pojela, co sie stalo, przypuszczala te, jak sie to dokonalo i za czyja glownie sprawa. Potem przez jakis czas plakala, rwala sobie wlosy z glowy i bila sie w piers, gdy wydawalo sie jej, e ju czuje, jak obraca sie w kamien. Szybko ogarnal ja obled. Wrzeszczala i nacierala na sciane glazow, ktore kolebaly sie zlowrobnie, groac, e zwala sie do srodka i ja zmiada. Potem, lkajac, ju tylko siedziala skulona i zastanawiala sie, na ile starczy powietrza; ten zwal skalny byl niewatpliwie szczelny, zapieczetowal ja jak wino w dzbanie. Ale... co tu mialo do rzeczy powietrze. Gdyby nawet calkiem stechlo, i tak ylaby dalej, byla ju wszak wampirem i nie mogla umrzec po raz wtory, chyba e smiercia wampira: od kolka, miecza i ognia. I to oznaczalo, e w przeciagu stulecia - lub dwoch, moe trzech - bedzie doslownie przeistaczac sie w smetna skamieline. I na dlugo przed koncem, na cale dni lub tygodnie, z oslabienia, nie bedzie ju w stanie sie ruszyc. Pozostanie jej wiec tylko leec tu, rozpamietywac swoj nedzny ywot i ze wstretem myslec o tych nedznych potworach, ktore sprowadzily na nia tak niepojety kres. Jej obled odyl! Krzyczala, zanosila sie od wrzaskow! A wydalo sie jej, ze skalne sciany przynosza jej... ich watle echa? Echa? W grobowcu pozbawionym dostepu powietrza? Gniewica poderwala sie i od gory do dolu przeszukala cala jaskinie, a raczej te niewielka przestrzen, jaka jej zostala. I wreszcie znalazla otwor nie szerszy od jej ramion, i nie wyszy ni odleglosc dzielaca jej podbrodek od czubka glowy tchnacy powietrzem znad przepasci. Swieym powiewem! Wczolgala sie w ten otwor, glowa naprzod: zaczal sie koszmarny lek przed uduszeniem, wicie sie, mozolne suniecie przed siebie, a do wyczerpania, potem chwile jak najpelniejszego wypoczynku, chocby cialo wykrecone bylo pod najbardziej niemoliwym katem, potem dalsza wedrowka; nie znajac konca tej drogi, a wiedzac tylko, e nie ma z niej odwrotu, e nie da sie tak wic w tyl. Jak wa wedrowala przez te skalna szczeline, nad nia zas wisial caly ciear gor. Wreszcie pojawila sie jaskinia, odchodzily od niej inne wyloty. Gniewica, na czworakach, z polamanymi i skrwawionymi paznokciami, zbadala wszystkie pekniecia i szczeliny. Na dole, nic: wszystkie pomniejsze jaskinie byly slepe. Tu jednak, gdy byla otulona ciemnoscia, pogrzebana pod skalami, jej wampirze zmysly najlepiej dawaly znac o sobie. Nie byla Wampyrem, do wnetrza jej ciala nie wniknelo adne jajo czy zarodnik, byla jednak wampirzyca: wampyrza niewolnica Karla Wiercha. Jego niewolnica - ha! Jeszcze to popamietaja! Dla swej uciechy wykorzystywal wszelkie otwory jej ciala, lacznie z gardlem, ona zas chlonela soki jego adzy jak stara, wysuszona skora chlonie oliwe. I to byla jej nagroda. I dobrze wiedziala, kto byl temu winny nie mniej ni Karl. Bardzo dobrze. On te sie o tym dowie, jesli tylko uda jej sie stad wydostac... Chwile odpoczywala, a leac nieruchomo znow czula podmuch powietrza na brudnym, podrapanym przez kamienie ciele, pokaleczonych rekach, take na zlanych zimnym potem kraglosciach poobijanych piersi i posladkow. Bol, ktory odczuwala, nie byl jednak wielki, a lek calkiem ustapil. Nie nosila w sobie jaja, ale jej cialo i tak zostalo zaraone. Wytrwalosc nieumarlych dopelnila jej wlasna, w jakims stopniu wyostrzyly sie te jej zmysly. Co wiecej, rany na rekach ju sie goily, a to nowe cialo, ktorym zarastaly, choc bledsze, bylo silniejsze ni przedtem. We wszystkich swych czlonkach czula swoista gibkosc, jakby nabraly nowej elastycznosci. Teraz, kiedy szla, zdawala sie plynac i poruszac z wrecz zlowrogim wdziekiem. O wiele te bedzie piekniejsza - o ile przedtem nie zmieni sie w mumie! W nowym przyplywie energii skoczyla na nogi, podniosla wzrok ku stropowi jaskini, szukajac pluc tego miejsca. Pewnie, e byl tam otwor, idacy w gore niby komin. Hm, ale trzeba bylo niezlego gorolaza, by go dosiegnac! Zaczela wchodzic na sciane jaskini i z miejsca odkryla, e jest takim gorolazem. Palce rak i stop znajdowaly bezpieczne oparcie w najmniejszych szczelinach; miesnie ramion spreyste byly jak zielone galezie drzew; zdawala sie byc lekka jak piorko! I czepiajac sie niby pijawka, pelzla po wyszczerbionej skalnej scianie i po stropie jaskini. Tak wlasnie wspinala sie Gniewica. Powoli, jake powoli... Zasypano ja w grobowcu w pierwszych godzinach zachodu, a wydostala sie, gdy trwal kolejny zachod... a byla tak oslabiona, e glod buzowal w niej niczym ogien w sercu. Gdy wyszla na suche, pyliste rowniny Krainy Gwiazd, w cieniu wschodnich gor, pierwsza mysla Gniewicy - i w owej chwili mysla jedyna - bylo, eby sie posilic. Namierzyla jaskinie trogow, ktorej pierwsi tegoskorzy mieszkancy wlasnie wychodzili w mrok, i jednego z nich na miejscu dopadla. Byl jedynie trogiem, ale krew to krew. I ju w chwili wgryzania sie, gdy od niedawna dluszy, ostro lobiony kiel wbil sie w jego szyje i znalazl tryskajaca tetnice, Gniewica pojela sens odwiecznego porzekadla Wampyrow: "krew to ycie!". Trogowie nie protestowali, gdy jednego z nich ograbiala z ycia. Byla wampirzyca, niewolnica i sluka Wampyrow. Co mieli robic? Sprobowaliby przeszkodzic, a cala reszta potworow spadlaby na nich z pelna moca, niby lawina ze szczytow. Zreszta, i tak rzadko spotykal ich taki los, bo te dwunogie pijawki z Turgosheimu o wiele bardziej wolaly slodkie mieso ludzi z Krainy Slonca. Pozostawalo miec nadzieje, e ta napasc byla tylko odstepstwem od zasady. A kiedy Gniewica ruszyla dalej, zaciagnely wysaczonego do cna trupa jej ofiary do swojej jaskini i tam spalily, bo nawet trogowie nauczyli sie czegos o naturze wampirow... Gniewica zas, pokrzepiona, zmierzala do Turgosheimu, gdy tamtedy mona bylo przejsc do Krainy Slonca. Byl zachod i Wampyry, calkiem przytomne, przebywaly w swoich dworach lub krayly gdzies na lotniakach. Wiedziala jednak, e ich wojownicy pozostaja w zamknieciu, pod wieycami i iglicami, i to dodawalo jej otuchy. Stale trzymajac sie najglebszego cienia, w koncu Gniewica doszla pod wlasciwa przelecz. Tu teren szedl ostro w gore, od dna rozleglego wawozu, w ktorym miescil sie Turgosheim, po sama przelecz i nie zapewnial adnej oslony. Nie mogla podjac takiego ryzyka, nie przy tych latarniach nawigacyjnych, plonacych czerwono i pomaranczowo, nie przy tych swiatlach palacych sie we wszystkich dworach i przy lotniakach tam w gorze, wraz z powietrznymi patrolami przelatujacych tam i z powrotem nad przelecza. Czas bylo odpoczac i wyruszyc na godzine przed wschodem. Tak wlasnie postapila, wynajdujac sobie kryjowke pod skalna polka z dala od szlaku przechodzacego przez przelecz... ...Ze snu wyrwal ja syk i ryk wyglodnialych wojownikow. Wypuszczono je z zamkniecia, do wawozu, gdzie teraz buszowaly do woli. Gdy dwa z nich wpadaly na siebie, wzajemnie rzucaly sobie wyzwanie i gotowaly sie do walki, ale nie atakowaly; ich wampyrzy panowie zakarbowali w ich modkach zakaz toczenia bojow miedzy soba; a zatem pozostawala im po prostu rola psow podworzowych. I nie chodzilo o wypatrywanie innych wojownikow. Przed wiekami, jak tylko wprowadzono dziesiecine, w zenicie wschodu przekradl sie przez te gory oddzial ludzi z Krainy Slonca, zamierzajacy wylapac przebywajace w swych dworach Wampyry i je wytluc. Udalo im sie nawet odniesc niewielki sukces - spowodowac smierc kilku porucznikow oraz niewolnikow, zdobyc jedna z pomniejszych wieyc i zamordowac jej pana i wladce - zanim zaskoczeni mieszkancy Turgosheimu dali im odpor. Od tamtej pory weszlo w nawyk codzienne wypuszczanie bestii do wawozu, przez te wszystkie lata nigdy od tego nie odstepowano. Opusciwszy kryjowke, Gniewica dostrzegla, e tu kolo niej w mroku przesuwa sie ohydne szaroniebieskie cielsko wojownika, najszybciej, jak mogla, pognala na przelecz; ten potwor, wyweszywszy ja, ryknal, jeszcze jakby zachrapal i ruszyl za nia; ale i tak mogloby sie jej udac... tyle e u samego wejscia na przelecz czekal drugi wojownik! Gniewica znalazla sie w pulapce. Zblialy sie do niej, pomiaukujac i morderczo wlepiajac w nia szkarlatne, swietnie widzace w nocy slepia. Nie miala dokad uciec, wiec tylko stala i czekala. Przynajmniej szybko z nia skoncza. Ale ci weszacy, parskajacy i ze wszech miar cuchnacy wojownicy nie podchodzili bliej. W pelni ju czuli jej zapach i wiedzieli, e ma w sobie nie mniej z wampira ni one same. I Gniewica przeszla miedzy nimi, na przelecz... Nadszedl wschod, a Gniewica wcia szla na poludnie, ale jako e przejscie wiodlo glebokim, kretym parowem, nie czula dzialania slonca, a tylko widziala jego swiatlo rozlewajace sie po niebie nad jej glowa, niby jakas jasna plama. Przez caly dlugi dzien szla szlakiem dziesiecincow, uczuliwszy rozwijajace sie wampirze zmysly na wszystko, co dziwne lub zdolne zagrozic. Tak doszla do stokow schodzacych ku Krainie Slonca, gdzie nie chcac sie mierzyc z palacym sloncem, zaczekala u wylotu parowu a do nastania zachodu. O zmierzchu wykapala sie w pienistym strumieniu, potem niemal cala noc poswiecila na dojscie do miejsca, gdzie jej plemie zbudowalo sobie miasteczko na dziesiecinnym szlaku Wampyrow, zarazem na skraju swoich terytoriow. Wyminawszy strae, przemknela sie cicho jak widmo do zrobionego z loziny i skor domu wodza i zastala go tam, pograonego we snie. Jego ona od lat ju nie yla, yl wiec po swojemu, o malo co dbajac; jego glosne chrapanie wywolalo na twarzy Gniewicy usmiech, wiedziala bowiem, e zasnal ju po raz ostatni. Usmiech ten nawet w nocy byl straszny, nie mial w sobie nic z ciepla, a jeszcze mniej z czlowieczenstwa. Stojac tak naga w mroku jego izby, cicho zawolala go po imieniu. Mruknal i zaraz sie zbudzil, pytajac: -Kto tu jest? -Gniewica! - odpowiedziala, wchodzac we wpadajace przez okno swiatlo ksieyca, wcia jednak jeszcze skrywajac swe oczy drapiecy. -To ty! - sapnal, widzac jej zarysy i jej nagosc. A jeszcze bardziej dochodzac do siebie: -Ty... tutaj? -Ucieklam! - oznajmila gluchym szeptem. - Wampyry mysla przecie, e nie yje. Dzis musze odpoczac, a przed wschodem slonca odejsc do lasu, by kryc sie tam jak zwierze przez reszte moich dni. - Niczego takiego nie planowala. Usiadl na swym lou. -Ty... ty osmielilas sie tu wrocic? Ale sprowadzisz ich na nas, jak... -Tylko na te noc, jak powiedzialam - odparla, przerywajac mu w pol slowa. - A zreszta, one nawet nie wiedza, e yje... ty biedny glupi slepcze. -Co takiego? - Siedzial teraz calkiem zdumiony, gdy zbliala sie do jego loa. - Ja, slepcem? Co ty opowiadasz? -Ty, bo chciales mnie dac swojemu synowi, kiedy ja naprawde poadalam... tylko ciebie! To byl podstep; slowa majace go unieruchomic, powstrzymac od zbyt glosnych okrzykow. Podniosla jego koc. Wsliznela sie do loa, przywarla do niego. Byla wampirzyca, niepokojaca i zmyslowa. Czul dziwny ar jej ciala, jednoczesnie przecie zimnego i w glowie mu sie krecilo od jej poadania. -Ale... ja bylem stary - wyjakal. - A ty... -Byles wodzem! - odparla, jej dotyk zas rozpalil go do ywego, sprawil, e szarpal sie jak rybka zlowiona na haczyk. A po chwili... -Niech no... niech no ciebie dotkne - wymruczal obmacujac ja. Pozwalala mu na to - a pochylil glowe, by calowac jej piersi. Wtedy zauwayla pulsujacy szlak na jego szyi, jej pieszczoty bowiem sprawily, e krew poplynela jak rzeka, on zas uslyszal jej syk, gdy zsunela dlon z jego czlonka na nabrzmiale nasieniem zrodla adzy. A gdy z wampirza sila zaciskala dlon i wbijala paznokcie, sprobowal sie wyrwac... ale za pozno! Pomimo nocy ujrzal jej oczy olte niby roztopione zloto, ujrzal swiatlo ksieyca igrajace na bieli noy wypelniajacych jej usta, zanim zacisnely sie na jego grdyce, by ja wydrzec. Moliwe, e w chwili owego ataku wydal cienki krzyk walacha, ktory urwal sie, wraz z naglym brakiem tchu, poprzedzajacym ju nie tak nagle rozstanie z yciem... ...I moe w stojacym obok, mniejszym domu jego syn Javez uslyszal lub jakos inaczej odebral ten cienki krzyk ojca. Jak by nie bylo, obudzil sie, przez chwile wsluchiwal sie w cisze, a potem przydreptal, by to sprawdzic. Gniewica, dziecie nocy, wyraznie widziala Javeza; on w ojcowej izbie widzial jedynie cienie i promienie ksieyca, i jeszcze pekaty ksztalt poruszajacy sie pod kocem. Slyszal zas gwaltowne chleptanie glodnej Gniewicy. Wydalo mu sie czyms innym; jego ojciec wzial sobie kobiete! Rzeczywiscie tak bylo, choc te inaczej ni wyobraal sobie Javez. Mlodzieniec, rozdziawiwszy gebe, zaczal sie wycofywac z izby. Gniewica bardziej wystawila glowe, odrzucila w tyl wlosy i "zaskoczona" powiedziala: -Och!... Javez! Uderzyla we wlasciwy ton, choc zarazem falszywy. Z miejsca rozpoznal ten glos i wybaluszywszy oczy szepnal: "Gniewica?". Potem jeszcze bardziej rozdziawiwszy szczeki, wyksztusil: "Ojcze!". I czujac jak krew uderza mu do glowy, przyskoczyl do loka i zerwal koc. To, co tam lealo, do niedawna bylo jego ojcem... Javez, oszolomiony, szarpnal sie w tyl, potknal sie, bylby upadl. Ale Gniewica ju stala obok niego, usmiechajac sie po swojemu. Podtrzymala go, przyjrzala sie jego twarzy, ustom i gardlu, ktore zjednoczyly sie w bezczynnosci. Tylko grdyka Javeza jezdzila w gore i w dol, gdy probowal zebrac dosc sliny, by krzyknac. Ale zanim zdayl tyle zebrac... ...Pokazala mu dluga drzazge z elaznego drzewa, ktora zdarla z rozszczepionego pnia u wejscia na przelecz. -Pamietasz? - zapytala, wlokac go za wlosy na ojcowe loe. - Kiedys dales mi taki no -ebym sie zabila, jak sadze. Ale nie, wykorzystalam go inaczej. A teraz tobie zwracam. -Gniewicaa- a- a! - chrypial, gdy wbijala mu te drzazge gleboko w podbrzusze, a potem wyciagala; w rozedrgany brzuch, a potem wyciagala; w serce, w ktorym wiercila i dlubala, a sie zlamal... Kiedy ju wszystko sie uspokoilo, zloyla im obu, na zimnych czolach delikatne pocalunki i zostawila ich, nurzajacych sie we krwi tam, gdzie zgineli... Odkryto ich o poranku; plemie usypalo stos pogrzebowy, spalilo ich i wybralo nowego wodza. Zarzadzone poszukiwania nic nie daly. Dlugo potem nie sypiali, podejrzewajac, e to jakis wampir zakradl sie do nich z mokradel. Mylili sie, ona wszak przyszla z Krainy Gwiazd. I teraz tam wracala. W gorach Gniewica upolowala w nocy mysliwego, zabila go i pokrzepila sie pulsujaca, czerwona struga jego ycia. Ilekroc zaspokajala swoj glod w ten wlasnie sposob, jej przemiana ulegala przyspieszeniu, a witalnosc wlasciwa nieumarlej przybierala na sile. Doskonalily sie te jej wampirze zmysly; przepelnial ja bezgraniczny, niesamowity wampirzy zapal i wcia nowa, potegujaca sie adza ycia - zawlaszcza ycia innych ludzi. Po tym, jak ogarnialy ja te pragnienia, poznawala, e jest jakims wyjatkiem; jakby od urodzenia byla wampirzyca. Moliwe, e cos z tego zawdzieczala Karlowi Wierchowi, gdy on nosil w sobie pijawke, co wylegla sie z jaja, i to jej esencje zlaczyl z organizmem Gniewicy. Podczas kolejnego wschodu zeszla w kamieniste jary i na dno Turgosheimu, miedzy iglice Wampyrow, obsypane masywnymi zwalami lupkow i pod same fasady ich dworow, wgryzajace sie w gorujace nad nia zbocza przepastnych wawozow i stoki strzelistych gor. I aden wojownik nie przeszkadzal jej, gdy skradala sie jak cien pod sam Wierch, ktorego stranicy czuwali na ladowiskach i u wejsc. Owszem, stranicy, ale zarazem niewolnicy, Gniewica zas byla teraz kims wiecej ni pospolita niewolnica, gdy sama o sobie decydowala. Wspiela sie na Wierch na tylach, na jeden z niestrzeonych niszych poziomow, potem weszla na pomost z chrzastek wszczepionych w zewnetrzne sciany wiey. Pomost stroma spirala szedl w gore, nie bylo tam jednak nikogo, kto zatrzymalby Gniewice lub sprobowal jej przeszkodzic. Wyej wieyca w wielu miejscach byla pusta w srodku, tote weszla do jej wnetrza i posuwala sie o wiele szybciej, sala za sala, ze schodow na schody. Wiedziala, w ktorych komnatach porucznicy Karla trzymaja swe cyganskie nalonice, znala te garderoby, w ktorych te kobiety trzymaly swe stroje. I przebrana w jedna z takich szat, ktora wiecej odslaniala, ni zakrywala, przedostala sie wreszcie do komnat pana na Wierchu. A cala wiea wcia spala, wyjawszy tych na slubie, ktorych Gniewica wolala omijac. Ale za kadym z trzech podejsc pod te przedostatnie poziomy, znajdujace sie pod niebotycznym szczytem samej wiey, napotykala niewielkich wojownikow, strzegacych dostepu do ich pana. Przy trzecim takim podejsciu przebrala sie miara jej cierpliwosci, otwarcie podeszla wiec do uwiazanego tam potwora, wysoko unoszac glowe. Bestia wytrzeszczyla na nia mrowie swoich slepiow, i zaszurala lapami, ale tylko mruknela i nie zrobila niczego, by ja zatrzymac. Rozpoznala Gniewice, jako te, ktora przychodzila tu i wychodzila wraz z panem wiey. On zas powiedzial, e ja naley przepuszczac, nijak nie przeszkadzajac. I tego rozkazu nigdy nie odwolal. Co wiecej, od Gniewicy bil zapach pana, nawet z jej krwi. I wyminela te opancerzona gore miesa, podczas gdy jej kleszcze i kolce nieustannie szatkowaly powietrze, a przepastny pysk, choc po pronicy, klapal. W ten sposob Gniewica byla ju w samych komnatach Karla i wiedziala, gdzie znalezc go spiacego. Tyle e nie spal, yjacy w nim wampir ostrzegl go, e ktos sie zblia. Po wejsciu do jego sypialni przekonala sie wiec, e Karl na nia czeka. A wtedy... Jego zdumienie bylo prawdziwie ogromne! Przygarnal ja do siebie, podniosl, ogladal ze wszystkich stron. Z rozdziawionych ust nie padlo ani jedno slowo. A Gniewica... i przedtem byla piekna, nawet jako mama niewolnica (choc tak po prawdzie, do marnych nigdy sie nie zaliczala). Teraz jednak... wszystko w niej zdawalo sie najwspanialszym, najmroczniejszym marzeniem kadego meczyzny. Raz na nia spojrzawszy, Karl pojal, e dzieki niej moga sie ziscic najbardziej erotyczne z jego snow. I z kadym spojrzeniem podziwial swe dzielo: taka wampirzyca! Pojal te, czego mu przez caly ten czas brakowalo... Zdjela dla niego suknie i usiadla na jego wielkim kolanie, a gdy ja piescil, niewolnikiem byl bardziej ni ona - o wiele bardziej. Kiedy ju chcial ja posiasc, sklonila go, by zaczekal, i opowiedziala mu wszystko, nie szczedzac adnego szczegolu. Karlem, gdy jej wysluchal, owladnal taki gniew, e rownac sie z nim moglo tylko rozpalone w nim poadanie. Jak bowiem przypuszczala Gniewica, pan Wiercha domyslil sie ju sprawcy tego czynu. Wybaluszyl oczy, a jego ryj zmarszczyl sie i rozpulsowal jak u wielkiego nietoperza, szczeki zas wypelnily sie zebami przypominajacymi szkarlatne sierpy! A podniosl sie na rowne nogi, skrwawionymi wargami ryczac to imie: -Radu! -Ale po mojemu - nalegala, przywierajac do jego ramienia. - Zrob to po mojemu. -On umrze dzisiaj, teraz - smiercia jaka dla ciebie zaplanowal - zmieniony w wampira i na zawsze pogrzebany. Nie w jaskini, nie, ale w grobie na piecdziesiat stop glebokim, ktorego budowy osobiscie dopilnuje. A zwlaszcza jego zapelniania! -Ach, nie - odradzila - bo jak ju wiemy, nawet najlepiej pogrzebane osoby czasami wracaja. A Radu jest zdrajca, ktorego musisz pozbyc sie na zawsze. Zrob to po mojemu. - I powiedziala mu, co to znaczy. Karl sluchal i usmiechal sie na swoj sposob, co w tych okolicznosciach trudno bylo nazwac usmiechem. A potem... Poslal po Radu, ktory sie ubral i natychmiast stawil u swojego lorda, zastanawiajac sie o co moe chodzic, o takiej godzinie, o wschodzie. Gniewica ukryla sie w glebi komnat Karla, wszystko obserwujac i wszystkiego sluchajac. -Panie? - Radu stanal przed wielkim koscianym tronem Karla. Wielki jak gora Karl siedzial tam przygarbiony, nierowne migotanie palnikow gazowych osadzonych w scianach podkreslalo szkarlatny blask oczu. Taka panowala tam zlowrobna cisza, e Gniewica przez chwile bala sie, i zabraklo mu slow. Ale zaraz: -Chodzi o... sprawe tej cyganskiej niewolnicy, Gniewicy - warknal Karl, wzdychajac cieko, bo powsciagal swa wampyrza furie. - Trudno mi nawet spac, tak mnie to zastanawia. A wiesz, jak nienawidze zagadek. Radu wzruszyl ramionami (nonszalancko, pomyslala Gniewica) i bez pozwolenia Karla usadowil sie na rzezbionym zydlu. -Gdzie tu zagadka, panie? O silnej woli za ycia, po smierci te sie nie zmienila. Zmartwychwstawszy po twoim zabojczym pocalunku, wykradla lotniaka i opuscila Wierch, Turgosheim, caly ten swiat. Poleciala na poludnie, do Krainy Slonca, prosto we wschodzace slonce. Ju jej nie uswiadczysz. Karl pokiwal glowa. -Tak przypuszczalismy - odrzekl, ju latwiej oddychajac. - Tak ty... sugerowales. Radu wyczul teraz cos niedobrego w glosie swego lorda i natychmiast sie podniosl. Znow wzruszyl ramionami, ju nie tak nonszalancko, tu i tam strzelajac oczami. -Ale dowody wskazywaly... -Jakie dowody? -He? No, jej nieobecnosc... brak lotniaka! -Aha! Te dowody. - Karl potarl podbrodek, intensywnie wpatrujac sie w Radu. I Radu po raz trzeci wzruszyl ramionami, teraz autentycznie oglupialy. -Ale... sa jakies inne dowody? Karl znow pokiwal glowa i gleboko westchnal. Potem, pozornie zmieniajac temat, zapytal: -Wiesz, e inni lordowie uwaaja mnie za durnia? -Co takiego, moj panie? - Zdumienie Radu bylo dalece nieprzekonujace. - Wierzyc mi sie nie chce. -O, chce ci sie, chce ci sie! Slyszales, jak tak mowili, jestem pewien. -Nigdy, panie. Ale gdybym uslyszal cos takiego... -...A ja sobie wyobraam - ucial Karl - e posrod moich przodkow byl jakis utalentowany jasnowidz, moe oniromanta, i to o wielkiej mocy. To dlatego nie moge spac, przez moje sny. -Sny, panie? -Tak, o zdradzie! Radu nic nie mowil, tylko czekal. Tak czy inaczej sen o zdradzie to tylko sen. Po chwili Karl mowil dalej: -Widzisz te skore tam, na stole? Te mape Turgosheirnu i wszystkich okolicznych ziem? - wskazal stojacy blisko stol. - Przyjrzyj sie jej z bliska. Temu, co tam zaznaczylem. Radu podszedl do stolu, obejrzal mape, a jego oczy nieodparcie przyciagalo jedno tajemne miejsce - wlasciwie to ju nie tajemne, gdy Karl otoczyl je pierscieniem czarnego tuszu! Radu zatoczyl sie o krok, odzyskal panowanie nad soba, na ile zdolal, po czym powiedzial: -Ja... ja widze twoj znak. -Chodz. - Karl zakrzywil palec, przywolujac go. - Chodz tu, bym mogl spojrzec ci w twarz. Radu stanal przed nim. A Karl glosem bardzo lagodnym powiedzial: -A teraz przyznaj mi, e tam ja pogrzebales, jak to widzialem w moich snach. Radu, ogluszony, otwieral i zamykal usta, nic jednak nie mowil. Karl wiec ostrzegl go: -Lepiej bedzie, jesli uyjesz jezyka, poki go jeszcze masz. Radu wcia stal jak kolek. Karl westchnal i rozpostarl szeroko rece, jakby sie poddawal. -A zatem, Radu, moj przyszly synu, musimy tam isc i wszystko odkopac. Ty i ja. Razem ze wszystkimi moimi niewolnikami i trogami, eby sie dobrali do pewnej zawalonej jaskini. A sie dokopiemy do tego, co tam umiesciles. A wtedy, jesli moj sen mnie nie oklamal... na zawsze zastapisz ja tam, w tej zimnej, zimnej ziemi. A jesli okaesz sie dzielny i opowiesz mi sam, jak to bylo, oszczedzajac mi tego klopotu... -Ale...! - Blokada Radu wreszcie pekla. -Oho? - Karl przekrzywil glowe i popatrzyl na niego, popatrzyl w niego. Ale Radu tylko spuscil wzrok. To ju bylo jakies przyznanie sie do winy - jednak niewystarczajace. -Doskonale - rzekl Karl, glosem jeszcze lagodniejszym. - Idz teraz do mojego loa i przynies mi najostrzejszy z tych skrzyowanych mieczy, ktore tam zdobia sciane. Nie sa, niestety bardzo ostre, ale w silnym reku dostatecznie ostre. Jeden jest z elaza, a drugi ze srebra. Jak dobrze wiesz, nie lubie srebra, ale ten jest najostrzejszy, drugi wisi czerwony od rdzy. Przynies mi wiec ten srebrny miecz. Radu spojrzal tam, zobaczyl zmatowialy blysk lampki gazowej na pradawnym cyganskim oreu. -Miecze... - powiedzial prawie bezglosnie. -Zrob to teraz - polecil Karl. Radu przyniosl miecz. A kiedy wracal z nim do Karla, wiele mysli przemknelo mu przez glowe. Rzucic sie na niego i zabic... ha!... istne szalenstwo... sprobowac zabic takiego wojownika! Siebie wiec zabic, to byloby o wiele bardziej wykonalne, a moe... powinien sprobowac nadrabiac mina; Karl na pewno nic jeszcze nie wiedzial, a to wszystko bylo tylko proba nerwow. Jesli pozniej dojdzie do najgorszego, Radu powinien jeszcze zdayc wybrac ktores wyjscie. O ile, oczywiscie, bedzie jakies pozniej... Kiedy znow stanal przed tronem swego pana, czas na dzialanie, a moe nawet na myslenie, minal. Karl wyciagnal reke. -Miecz - powiedzial. - Polo go tu. - Radu tak postapil, a jego pan podniosl bron, ale ostronie - za kosciana rekojesc. Potem Karl wstal, ogromny, a Radu sie cofnal. Jednake... -Jesli przyszlo ci do glowy uciekac - ostrzegl go Karl - sprowadze cie na dol i dam wojownikom walczyc o ciebie. Teraz ukleknij przy tamtym zydlu. - To przyszlo latwo, gdy kolana Radu same sie ugiely. - Dobrze - powiedzial Karl. - Teraz zlo rece za plecami i splec je. Opusc glowe na zydel. O, tak... -Panie, ja...! - Wytrzeszczone oczy Radu wpatrywaly sie w kamienna posadzke. -Tak? - zapytal Karl, niemal od niechcenia. -Jesli nic nie powiem, strace glowe - trajkotal Radu. - A jesli powiem prawde - nawet jesli niczego nie zrobilem dla siebie, a dla ciebie wszystko - glowe i tak postradam! Gdzie ta sprawiedliwosc? -Powiedz mi prawde - rzekl Karl - a przysiegam, e nie uczynie ci najmniejszej krzywdy. Ani ja, ani aden inny ma, ani te aden potwor w calym Turgosheimie. Radu wiedzial, e nie ma co sie targowac, nie z glowa pod mieczem. Teraz jego blokada calkiem pekla i poplynely slowa. -Bylo tak... jak ci sie snilo! Ale to byla cyganska szmata; nie dosc dobra dla ciebie; zamienila twoje loe w bagno! -Achhh! - warknal Karl. Radu uslyszal swist podnoszonego miecza i wrzasnal: -Panie! Dales slowo, nie skrzywdzisz mnie. Ani ty, ani aden inny ma! -Istotnie - rzekl Karl. Wyczuwszy w tej ostatniej chwili obecnosc jeszcze kogos, oczy Radu zwrocily sie ku gorze -wtedy, gdy srebrny miecz Gniewicy opadal tnac. Nawet umierajac, Radu nie mogl jeszcze uwierzyc, kogo wlasnie ujrzal... Tak wiec stalo sie to na sposob Gniewicy, Karl zas pod kadym prawie wzgledem, wyjawszy pewien drobiazg, dotrzymal slowa. Ani bowiem on, ani aden inny ma z Turgosheimu nie zabil Radu od Wiercha. Ale czy nie potwor...? II Kilka godzin po swym spotkaniu z Gniewica Karz Biteri, historyk Wampyrow, niewolnik Maglore'a z Runicznego Dworu, stawil sie przed swym panem w jednej z jego pracowni i zrelacjonowal mu, co wydarzylo sie tego dnia. Choc nie ze wszystkimi szczegolami.Kiedy Karz skonczyl, Maglore oderwal wzrok od rozciagnietych skor pokrytych runami (glownie wybielonych skor trogow), od rzezbionych kawalkow kosci, i powiedzial: "Mow dalej". Tylko to. Ten ma, choc wymowny, umial oszczednie uywac slow. A z tych krotkich slow wynikalo, e ju wie, e do powiedzenia jest cos jeszcze. Maglore mial sto szescdziesiat lat. Jak na Wampyra, byl w sile wieku, ale wygladal staro. On, oraz inni lordowie i damy - glownie ze zwanych wysza kasta Wampyrow - byli uczniami Turga Zoltego, ktorzy wspolczesnie przestrzegali dawnych zasad wstrzemiezliwosci tak scisle, jak to moliwe. A byly one proste i wszystkie opieraly sie na jednej idei: Zwalczac wampiryzm we wszystkim, co ywe i co nieumarle, lacznie z ostatnim stadium wampirzego zakaenia, ktorym jest bycie Wampyrem! Odmawiac sobie - a wiec i swojemu pasoytowi - tego, co podsyca zlo: krwi, cielesnych adz, podejrzliwosci i nienawisci wobec swoich towarzyszy, a take dumy, ktora jest zrodlem tego wszystkiego. Pokrotce, byc przeciwienstwem Szaitana, czy te sprzeciwiac sie jemu i jego drogom tak mocno, jak tylko sie da. Dla Turga Zoltego i dla jego zwolennikow byla to z gory przegrana batalia, lecz wcia nie szczedzili sil. To wlasnie dlatego Maglore zdawal sie jakby zasuszony; tak twardo obstawal przy wyrzeczeniach, choc a za dobrze wiedzial, e krew jest yciem. Tak, Maglore wygladal staro, lecz Karz wiedzial, e nie zawsze tak jest. Przy tych nielicznych okazjach, gdy posylal po swoja kobiete, wydawal sie znow mlody, i historyk mogl poznac, e skosztowal ludzkiej krwi. -Mowic dalej, panie? - Karz udawal obojetnego, lecz przy tym wszystkim wolalby dokladniej wiedziec o czym Maglore akurat myslal. -Moje mysli nalea tylko do mnie! - odezwal sie nagle Mag glosem bardziej przypominajacym szelest. - Nie to, co twoje, ktore moge miec jak na dloni, chyba e mi na tym nie zaley i wole uslyszec je z twoich ust - wlasnie tak jak teraz! A moe chcesz, bym zajrzal ci glebiej do glowy? To sie da zrobic, choc moe przysporzyc ci troszeczke bolu. Przyznaje e to kuszace; kto wie, ile sekretnych mysli moglbym jeszcze tam znalezc, skrywanych przede mna, co? A teraz przestan robic z siebie glupka i mow o Gniewicy: co jeszcze powiedziala i co uczynila? Karz nie chcial rozgniewac Maglore'a, z tego wlasnie powodu zatrzymal dla siebie fragmenty swojej rozmowy z Gniewica Zmartwychwstala, na przyklad te jej czesc, ktora odnosila sie do szacunku - a raczej jego braku - dla samorodnej arystokracji Turgosheimu, takich lordow jak Maglore i rowni jemu, postrzeganych jako starszyzna, stateczna i niezbyt skora do dzialania. Teraz jednak, gdy Mag jal ponaglac, slowa Gniewicy powrocily i wrecz zdominowaly jego mysli: "...Badz wiec mi teraz posluszny, historyku... nie opowiadaj ju o wojownikach rodzacych sie w kadziach... to pogloski wyrastajace tylko z lekow bardzo starych ludzi, ktorym nadmiar wiedzy zdusil meskie popedy..." Maglore wyczytal w umysle Karza te jej slowa i usmiechnal sie, cokolwiek gorzko. -Ha! - burknal. - Dlatego, e zaprzeczamy swej naturze, e jestesmy, tak, mona tak powiedziec, bardziej yczliwi, ni okrutni, bardziej zaciekawieni, ni wscibscy, i czesciej ustepujemy, ni sie rozpychamy - ona uwaa nas za zgrzybialych! Te mi nowina. Ale czy to ju wszystko? Pogroki pod twoim adresem i obelgi pod moim? Jesli tak, to przeceniasz moja wraliwosc, Karz, Gniewica znana jest z tego, e mowi znacznie gorsze rzeczy ni te tutaj! No wiec powiedz mi teraz, co jeszcze ta tak zwana lady mowila i robila? Karz patrzyl na swego pana, ktory zarazem fascynowal go i napawal obrzydzeniem, a niegdys byl czlowiekiem. Na jego gleboko poryta cere, przypominajaca zaplamiony kawal starej skory, poradlony przez czas i sfatygowany; na jego biale brwi, im wyej, tym wesze, niknace na skroniach, pod rzednacymi zakolami, niby pasma siwych porostow rozciagnietymi na spadzistej czaszce; na szkarlatne banki oczu, gleboko zapadniete w sine oczodoly - oczu, ktore z kada chwila zwealy sie coraz bardziej, gdy cierpliwosc Maglore'a byla na wyczerpaniu. Karz sie przelamal. -Och, ona dokonala przegladu dziesiecincow, panie! - wrzucil z siebie. I jakajac sie bardziej (gdy wiedzial, jak niestosowne jest krytykowanie Wampyrow): - Co jest... nie... niezgodne z... co przekracza... co... -Co jest po prostu niewlasciwe! - dokonczyl za niego Maglore; i przypomnial mu: -Historyku, jestesmy tu sami! Jesli tu kogos obrazisz, komu mialbym doniesc na ciebie? Ja jestem twoim panem, ja wymierzam kare - jesli i kiedy jest potrzebna. -Tak, panie. -Mow wiec. Karz skinal glowa, zwilyl zaschniete wargi i ciagnal dalej: Jeden z mlodych dziesiecincow, wysoki i bardzo silny, byl dumny, a nawet zuchwaly. Prowokowal swoja postawa i ogniem w oczach; ani drgnal, gdy Gniewica usmiechnela sie do niego i obmacala jego muskuly, nawet nie spuscil wzroku, gdy stanela blisko, bardzo blisko, niego. -Ale duren! - warknal Maglore. - Co dalej? -Gdy zabieralem dziesiecincow na odbior przydzialow, powiedziala mi: "Powiedz przydzielajacemu, e ja... zwrocilam uwage na tego jednego". Zrobilem to. -I? -Dziwna sprawa - odpowiedzial Karz (spuszczajac nieco glowe, jakby sie wstydzil swej cyganskiej krwi). - Przydzielajacym byl Giorge Nanosi, zwany Wroem, naleacy do wszystkich i do nikogo. Nie jest niczyim ulubiencem i nie ma pana posrod lordow, jedynie wykonuje swoje obowiazki... bezstronnie. Maglore pokiwal glowa, a jego ludzka natura pomyslala: Ten Karz Biteri sie marnuje. Gdyby jednak byl u mnie typowym niewolnikiem, zmarnowalby sie jeszcze bardziej. Wsrod swoich, bez watpienia, bylby wielkim myslicielem, nawet medrcem. Oto dlaczego go nie przemienilem i pozostawilem czlowiekiem, albo prawie czlowiekiem - przez wzglad na oryginalnosc jego myslenia, nie bedacego jedynie odbiciem mojego wlasnego. Pozostawilem mu swobode mysli, bo ma rozum i umie robic z niego uytek! I dlatego, e uwaa mnie za "sprawiedliwego" czy te "rozsadnego" pana, e jest na swoj sposob wierny, a moje zmartwienia przyjmuje za swoje. Och, w Turgosheimie dostatecznie trudno byc zwyklym czlowiekiem Cyganem, a co dopiero medrcem! Stad to jego spiecie z Gniewica Zmartwychwstala, ktora przecie podsluchala glownie moje slowa, tyle e plynace z jego ust... Lecz to, co bylo w nim nieludzkie, pomyslalo: Z drugiej strony, z wiekiem, ta uczciwosc i spontaniczna szczerosc moga stac sie problemem. A wiec - za rok czy dwa - gdy przetlumaczy reszte kronik - byc moe w moim interesie bedzie szczegolnie go wyronic i zastapic te jego kruche kosci czyms znacznie bardziej gietkim. A z tak bystrym umyslem, co... Karz Biteri moglby okazac sie calkiem zmyslnym lotniakiem! A wszystko to pomyslal w ulamku chwili, jednoczesnie mowiac: -Giorge Nanosi, z oczywistych powodow nazywany Wroem? O tak, znam go. Co zatem wydalo ci sie takie dziwne? -Najpierw - ciagnal Karz - Giorge obejrzal dziesiecincow i oddzielil tych, ktorych uznal za mniej wartosciowych. Tych zabrano do przetworzenia. Na... na potrzeby Turgosheimu... jako zaopatrzenie, na uytek dworow i iglic. -Tak, tak - Maglore machnal reka na cos, co dla Karza bylo najczystszym koszmarem. -Wowczas - mowil dalej historyk - Wro reszte ustawil w szeregu i zaczal wyciagac ze swej skorzanej sakwy godla, zgodnie z przyjetym zwyczajem, w mojej obecnosci jako swiadka. Pierwszy w szeregu stal ten mlodzieniec, na ktorego Gniewica... zwrocila uwage. Giorge go tam ustawil. I masz, pierwszy skrawek kosci, ktory wyciagnal z sakwy, nosil znak Gniewicy: czlowieka kleczacego z opuszczona glowa! -Tak, tak - warknal znow Maglore. - A za dobrze znam jej godlo. - A potem omal nie wybuchnal, jeszcze bardziej oywiony: - Zepsucie, Karz! Czy nie? Mona by je bylo nawet nazwac jej imieniem! To nie Gniewica Zmartwychwstala, ale Gniewica Pograona - w bagnie wlasnego zepsucia! Wiesz o tym, a ta lady wie, e o tym wiesz. Dlatego, w przyszlosci, unikaj jej za wszelka cene. Bo wiele dla mnie znaczysz. -Unikam ich wszystkich, panie - odparl Karz, zanim ugryzl sie w jezyk. Ale Maglore tylko pokiwal glowa i rzekl: - Wlasnie, zepsucie. Czy jednak powinno mnie to dziwic? Nie, gdy my wszyscy - wszystkie Wampyry - jestesmy zepsuci! Nie jestesmy panami samych siebie, rzadza nami siedzace w nas stwory, nawet gdy my sami rzadzimy niewolnikami. Tyle tylko, e podczas gdy my jestesmy zepsuci, Gniewica jest samym zepsuciem! Karz nic nie mowil, jedynie czekal, a Maglore wreszcie przeszedl do rzeczy: -Opowiadalem ci kiedys jej dzieje? Karz przytaknal. -Tak, panie, do momentu, gdy zabila Radu od Wiercha. -Pozwol wiec, e dokoncze. - Tamten opadl na krzeslo i zloyl rece. - Bo im lepiej ludzie poznaja te wiedzme i jej postepowanie, tym predzej unikna poznania jej a za dobrze... -...Gniewica przez rok yla wraz z Karlem w Wierchu. Nie byla jednak pania Wiercha, a jedynie Karla... co jak moemy przypuszczac, musialo ja dranic. Mona take przyjac, e z czasem otrzymalaby od niego jajo, ale zapewne dlugo by na to czekala. Wierch zas byl jedna z najwyszych iglic; o wschodzie promienie slonca atakujace spomiedzy gorskich szczytow, rozpalaly jego gorne pietra przerazliwym zlotem. Z tego powodu Karl zaslanial okna swoich komnat ciekimi kotarami z zacnego czarnego futra nietoperzy. Tych kilku pomniejszych wojownikow wewnatrz zamku i brak dostepu slonca, to byla cala ochrona, jakiej potrzebowal w owych godzinach, ktore Wampyry lubia spedzac w loach. Wreszcie w samym srodku lata Gniewica zrobila, co chciala. Wymeczyla Karla, oddajac mu sie w jego lou (co samo w sobie niemalym bylo wyczynem!) i upoila dobrymi winami. Potem, gdy ju spal mocno, lancuchami przywiazala go do loa. Mowiono nawet, e w calej komnacie rozlala zakazany olej z kneblaschu, bardziej zabojczy dla niego ni dla niej Jako e ona byla tylko wampirzyca, on zas a Wampyrem! Jesli chodzi o te ostatnia czesc, nie dam glowy, co do reszty jednak, to jest dokladnie zgodna z tym, czym chelpila sie Gniewica innym damom, gdy ju bylo po wszystkim. Obwiesila sciany brazem - tarczami, ktore w dawnych czasach sluyly Cyganom do obrony, przywleczonymi teraz z sal Wiercha i wypolerowanymi tak, e lsnily jak lustra - i wszystkie skierowala na powalonego zmeczeniem Karla A potem... potem rozsunela szeroko zaslony! Karl natychmiast zbudzil sie, wyjac z bolu. Byl jednak wyczerpany i pijany. Rzucal sie w swym lou, zwiazany lancuchem, a jego wrzaski byly jak bicie wielkich popekanych dzwonow, gdy skora zen oblazila, a krew wrzala! Promienie slonca skupialy sie na jego oczach, wnet zamieniajac je wrecz w czarne kratery. Jego wlosy splonely, a konczyny i inne partie jego ciala pekaly wywalajac na wierzch opary i smrod! Przez caly ten czas, w zacienionej czesci komnaty, Gniewica smiala sie jak szalona, w podnieceniu przeskakujac z nogi na noge, i szarpiac line, ktora uwiazala do loa Karla, by wciagnac go dokladnie tam, gdzie padaly promienie. Cialo Karla skurczylo sie i wyschlo; bylo ju po nim; jego pasoyt opuszczal go, wijac sie wylazil z ciala, ktore w koncu rozpeklo sie, poczawszy od brzucha. Ujrzawszy to wszystko, Gniewica zaciagnela story, pognala do loa Karla i sciela jego zweglona glowe tym samym srebrnym mieczem, ktorym usmiercila Radu od Wiercha! Wowczas zajela sie jego wampirem, te poparzonym okropnie i zdychajacym. W przedsmiertnych drgawkach stwor zloyl jajo - i wreszcie Gniewica dostala to, czego chciala! Ze swej wlasnej woli przyjela je, a ono niezwlocznie zaszylo sie gleboko w jej ciele. Dokonalo sie, Gniewica stala sie Wampyrem, albo prawie Wampyrem! Wojownicy Karla szarpali sie na swych lancuchach od chwili pierwszego wrzasku. Teraz jeden z nich zerwal sie i pognal, by znalezc i zniszczyc dreczyciela swego pana. Gniewica pograona byla w ekstatycznym bolu, zawsze towarzyszacym przekazaniu jaja, mimo to wyprostowana stanela przed tym stworem. Nie zmarnowala czasu, ktory spedzila w Wierchu, gdy to dawala sie poznac tym wytworom Karlowych kadzi. Choc tepawe, dorastajac zdayly przywyknac do Gniewicy, staly sie te podatne na jej wampirze techniki i aure; ona wiec sprawdzala na nich sile swej woli, cwiczac na uytek wlasnie tej chwili. Teraz wiec nadszedl czas ostatecznej proby. Gniewica odwrocila sie w strone wojownika, poskramiajac go jednoczesnie okrzykiem i swa wola... a potwor natychmiast sie wycofal! Wowczas, wiedzac, e zwycieyla, postawila wojownika na nowym posterunku, w kacie sypialni Karla; tyle e teraz cala ta komnata naleala do Gniewicy, tak jak i sam potwor. Jej wola niosla sie korytarzami Wiercha (ju wkrotce Iglicy Gniewu), i pozostale stwory Karla te wkrotce sie uciszyly. Jednak bestie to bestie, a ludzie to ludzie, z tych ostatnich zas kilku spalo wtedy w wiey. Ale godlo Gniewicy - wedlug mnie, nad wyraz niegodne - a za dobrze pokazuje, co ona mysli o ludziach! Wzywala kolejno porucznikow Karla, przedstawiala im siebie i swoje dzielo, adala od nich lojalnosci, posluszenstwa. Jedni byli zwyklymi niewolnikami, inni byli nieumarlymi wampirami, ktorzy byc moe mieli ambicje zastapic Karla; niezalenie, kim byli, aden nie wyrazil sprzeciwu. Gdyby ktorys z nich pozwolil sobie choc na zmarszczenie brwi lub kwasna mine, przyboczny wojownik Gniewicy zaraz by go rozszarpal. W taki to sposob stala sie ze wszech miar szanowana Gniewica z Iglicy Gniewu i gotowa byla obwiescic wszystkim ten fakt. Gdy nastal zachod, wyslala porucznika na lotniaku z zaproszeniami do niektorych wampyrzych dam, takich jak Starucha Zindevar i Ursula Tora, informujac je o zgromadzeniu w Iglicy Gniewu. Te, wielce zaintrygowane, oczywiscie przybyly; lecz gosciem specjalnym byla Devetaki Czaszkolica, zwana dziewicza pania Dworu Masek, bardzo przez Gniewice podziwiana. Devetaki, gdy byla niewolnica, rywalizowala z wampirza dziewczyna o jajo swego pana. Walke wygrala, lecz stracila prawa polowe swej slicznej twarzy, zdarta a do kosci. Od tamtej pory nosi zdobione zloceniami, olowiane polmaski: usmiechnieta, gdy ma dobry humor, a gdy go nie ma -chmurna. Dzieki temu polowki twarzy, ywa i olowiana, zawsze do siebie pasuja. To jednak Devetaki - zwykle wiec nosi maske chmurna. Ale gdy jest naprawde zla, w ogole nie zaklada maski... Co, skroce troche te dluga opowiesc: damy zaakceptowaly swa nowa siostre (Starucha Zindevar pewnie niezbyt chetnie), a za damami, lordowie. Koniec koncow, Gniewica byla teraz Wampyrem; tak bylo, jest i prawdopodobnie bedzie zawsze. Droga do celu nie jest wana, wany jest cel. I to powinno sie pamietac: albowiem na kadego z nas, urodzonego w wieycy lub dworze przypada jeden, ktory narodzil sie w Krainie Slonca lub na bagnach. Tak wiec Karl umarl, a Gniewica zmartwychwstala. Niech yje Gniewica! W Turgosheimie tylko slepiec lub glupiec moglby pytac, czemu mogac yc tak dlugo, Wampyry zwykle tak szybko rozstaja sie z yciem. Lecz kto mialby nakazac, by bylo inaczej, co? Jak ju wielokrotnie mowilem: nie jestesmy prawdziwymi panami, ale niewolnikami naszych pasoytow, a nawet nie ich samych lecz slepego losu, ktory wiedzie nas maszerujacych chwiejnie przez otchlan naszego ycia i tego, co po nim. Oto prawdziwa natura Wampyrow, a zazdrosc, chciwosc, nienawisc i adza - i krew - to ich sposob na ycie. Tak ju jest. Moe wiec rownie dobrze mona na tym poprzestac... Maglore przerwal na chwile, a potem powiedzial: -Co wiec, Karzu Biteri, historyku, teraz ju znasz historie Gniewicy Zmartwychwstalej. - Po czym westchnal i zamilkl. A po chwili Karz odpowiedzial: -Wdzieczny jestem za to, panie. Lecz, wybacz ma smialosc, wszystko, co powiedziales to przeszlosc - nawet sprzed stu lat - a mamy terazniejszosc, w ktorej wiemy, e lady Gniewica w tajemnicy hoduje wojownikow, by walczyli w powietrznych bitwach. Jednak przeciw komu? Jakiej istoty lub jakich istot teraz nienawidzi, i do jakiej nowej, wyszej pozycji aspiruje? Maglore spojrzal na Karza i mruknal: - Hm? - ale uslyszal go wystarczajaco dobrze. I pomyslal: No tak, bystry czlek i wysmienity umysl, lecz prawdopodobnie niebezpieczny jezyk. Dam ci rok, Karz, moj przyjacielu, najwyej dwa. A pozniej: zachowasz cos ze swej inteligencji - jednak lotniaki nie bardzo garna sie do rozmowy. A na glos: -Zapamietaj to dobrze - powiedzial. - Nie bedzie wiecej adnych pogawedek o tym, co od czasu do czasu uslyszysz w Runicznym Dworze. I nikt nie pozna sensu moich rozmow z twoich ust. Nawet jesli masz najlepsze intencje. Slyszysz? -O, tak, panie. Od tej chwili jestem gluchy, niemy i slepy. Z ponurym usmiechem Maglore potrzasnal glowa. -Niemota wystarczy - powiedzial. - Moge ci ja zapewnic i to szybko, jesli sam nie potrafisz! Jesli chodzi o Gniewice i pewne zakazane latajace istoty, co do ktorych mam podstawy przypuszczac, e sa hodowane w trzewiach Iglicy Gniewu: wkrotce zostanie wezwana, by zdac z tego sprawe. I nie tylko ona, ale i inni, ktorych imiona znam. Na razie to zostawmy. Jesli zas chodzi o mnie, ja musze odpoczac, od tego jest wschod, a mnie ogarnia znuenie! Wstal, a Karz wycofal sie w uklonach. -Te sprawy zostaw mnie - rzekl Maglore, rozgladajac sie po swej pracowni. - Zrob tu porzadek, potem wroc do swych studiow lub zajmij sie swoimi obowiazkami. Nie zapomnij przygotowac mi porzadnych ubran, lacznie z lancuchem i godlami. I moja rekawice - oczysc ja z rdzy, jesli dasz rade. Niewatpliwie w ciagu tego dlugiego dnia i tak od czasu do czasu bede wstawal, dopilnuj jednak bym byl ju na nogach z nastaniem zachodu! -W rzeczy samej - odparl Karz, wiedzac, czemu jego pan musi wstac, gdy slonce sie kladzie, lecz majac na uwadze ostatnia rozmowe nie powiedzial nic, ani nawet nie pomyslal o tym, dopiero znacznie pozniej, gdy Maglore ju znalazl sie w lou. A wtedy... Wygladajac przez okno, na wieyce i wysokie szczyty, w blasku slonca zwienczone zlotem - i siegajac wzrokiem a na druga strone szerokiego na mile wawozu Turgosheim, ktorego sciany, podziurawione jak rzeszoto, skrywaly w sobie wielkie dwory, ku miejscu, gdzie blade swiatla melancholijnej Vormowej Iglicy wcia jeszcze jarzyly sie niby swietliki, mimo i zaczal sie dzien -Karz jal rozmyslac i glowic sie nad sensem tego wszystkiego. Jego mysli biegly tak: Lord Vormulac Niespiacy, ktory w kwiecie wieku byl najmocniejszy ze wszystkich, a i teraz zachowal wiele ze swej dawnej potegi, zwolal spotkanie w Vormowej Iglicy dwie godziny po zmierzchu. I to nie zwyczajne zgromadzenie, wszystkie Wampyry zostaly wezwane, lordowie i damy jednako, pod kara grzywny dla tego, kto sie nie stawi. Tak, w Turgosheimie czasy sie zmieniaja; Karz Biteri czul to w kosciach! I przewidywal, e wkrotce zacznie sie pisac nowa historie, moe nawet krwia... Lord Vormulac Zakaeniec, nazywany te Niespiacym przez wzglad na siedemdziesiat lat bezsennosci, zasiadl u szczytu ogromnego stolu, co bylo jedynym wlasciwym miejscem dla zwolujacego i gospodarza w jednej osobie. Jako Stranik Dziesieciny, arbiter i "esteta" (okreslenie to traktowac nalealo tak samo, jak miano "ascety" w odniesieniu do Maglore'a, czyli zakladajac, e okreslenia w ogole mona odniesc do Wampyra), Vormulac cieszyl sie wielkim szacunkiem... przewanie. Nie byl rygorystycznym wyznawca zolteizmu, ale nie naleal te do tych, co sobie folguja. Nawet za swych najlepszych dni nie dayl do szkodzenia innym lordom. Jego armie nigdy nie atakowaly, co najwyej bronily Vormowej Iglicy; kiedy jednak toczyly wojne, byla ona straszna i bezwzgledna! Przed osiemdziesieciu laty Vormulac spustoszyl Iglice Gonara i Trogowy Dwor, a ich panow zakul w srebrne lancuchy i powiesil na tamtejszych murach, by czekali stopienia przez ar wschodzacego slonca. Od tamtej pory Turgosheim pozostawal wzglednie wolny od wewnetrznych wasni. Jesli zas chodzilo o jego wyglad... Vormulac nawet po calych stu trzydziestu latach nadal golil sobie glowe, zachowujac wlasciwe niewolnikom kosmyki u czola. To, co za dawniejszych czasow odpowiadalo jego niegdysiejszemu panu, Engorowi Zarodniczemu, od tamtej pory odpowiadalo i Yormulacowi. Podobnie strzygl swoich niewolnikow, lacznie z kobietami. Jego pukle stracily wiele z dawnej polyskliwej czerni, przez dlugie lata bezsennosci zrobily sie stalowoszare; splatane w warkoczyki konczace sie chwostami siegajacymi sutkow. Jego oczy, nie w pelni jednolicie szkarlatne, bo naznaczone dziwnymi oltymi plamkami, byly blisko i gleboko osadzone w oczodolach o barwie ochry. Nos Vormulaca byl dlugi i cienki, u nasady ostro zakrzywiony; moliwe, e w jakiejs odleglej przeszlosci zostal paskudnie zlamany. Faldy i jamy nozdrzy mniej sie tu zaznaczaly ni u wiekszosci Wampyrow, ale szczegolna anomalia byla jego ogromna dlugosc, spiczasty koniuszek dochodzil prawie do srodka gornej wargi, uyczajac jego marsowej minie iscie jastrzebiej surowosci. Mial stalowoszare wasy, na koncach zakrzywione, tak e laczyly sie ze szpicem jego capiej brodki, a w samym srodku tej szczeciniastej obwodki znajdowaly sie usta, wielkie acz waskie niby ciecie i z lekka, choc nie cynicznie, skrzywione. Zapadniety lewy policzek przecinala cienka biala blizna, od oczodolu po kacik ust, zapewne nie bez wplywu na ich skrzywienie. Uszy przylegaly plasko do glowy, a w muszlowatych malowinach kryly sie kepki grubych bialych wlosow. Nader rosly, wysoki byl prawie na siedem stop. Mawiano, e gigantyzm byl powszechny wsrod dawnych Wampyrow, niektore z nich osiagaly nawet osiem albo i wiecej stop wzrostu! Vormulac rad byl ze swoich siedmiu, sprawdzajacych sie szczegolnie przy takich wlasnie okazjach, jak ta teraz. A zwaywszy, e jego krzeslo bylo te o cal czy dwa wysze od pozostalych, prezentowal sie naprawde imponujaco. A jednak dominujacym rysem tak twarzy, jak i calej postaci Vormulaca byla melancholia, rowna tej bijacej od samej Vormowej Iglicy, a wraenie, jakie budzily jego komnaty, meble i gobeliny - pomimo ich bogactwa, wyrafinowania i watpliwego "piekna" - bylo podobnie smetne. Nie wywolywalo jawnego zobojetnienia, ani w zasadzie nie przygnebialo, ale przenikniete jakas smutna nostalgia, ukradkiem przywodzilo na mysl utracona lub skradziona mlodosc, bolesne bledy i wieczne zgorzknienie. Maglore, bliski wiekiem Vormulacowi, dosc dobrze znal tego powod. Zapewne te paru innych, o ile zechcieli cos takiego zachowac w pamieci, bo w swiecie nie zapisujacym naleycie swoich dziejow czas potrafi wszystko najskuteczniej zatrzec. A ow powod byl nastepujacy... Vormulac za mlodu, po tym jak otrzymal jajo konajacego Engora Zarodniczego i odziedziczyl po nim Vormowa Iglice, a poki jeszcze pozostawalo w nim cos z cyganskiego czlowieczenstwa, powrocil do Krainy Slonca, by odzyskac serce ukochanej, z ktora musial sie rozstac, gdy zabierano go jako dziesiecinca. Wrocila wraz z nim do Vormowej Iglicy, tam zas rozpalila ich taka namietnosc, e rychlo jego wampir, mimo i jeszcze niedojrzaly, wytworzyl jajo, ktore poprzez stosunek przeniknelo w jej cialo. Jednej rzeczy, niestety, nie wyjawil Vormulacowi jego dawny pan: tego, e on, Engor, byl tredowaty! Wampyry, ktorych metamorficzne cialo za nic mialo wiekszosc powszechnych wsrod Cyganow chorob, podatne byly na trad. Objawial sie on pod kilkoma postaciami i w duej mierze stanowil zagadke, wierzyly jednak, e przynajmniej jedna odmiana byla skaza genetyczna, przekazywana przez jajo. Niekiedy nie ujawniala sie ona przez jedno lub wiecej pokolen, predzej czy pozniej jednak dawala o sobie znac. W przypadku pana na Vormowej Iglicy ominela tylko jedno pokolenie: jego wlasne. Kilka lat pozniej, gdy cialo ukochanej Vormulaca przybralo zgnily odcien i stalo sie rozmiekle (wtedy dopiero przypomnial sobie szybko postepujacy rozklad i zgon swego dawnego pana), otworzyl on grobowiec Engora, by sprawdzic, czy nie znajdzie tam wyjasnienia. Spoczywajace tam zwloki Engora prawie calkiem sie ju rozpadly, co stanowilo wystarczajacy dowod, e ohydna zgnilizna - niszczaca jego pijawke - wcia jeszcze toczy te szczatki, nawet i po jego smierci! Wowczas, by szybko sie z tym rozprawic, Vormulac otrul kneblaschem i srebrem swa wyczerpana, zerana choroba kochanke, a jej zwloki zloyl w grobowcu, razem ze szczatkami Engora. Nastepnie napalil w tym grobowcu niby w piecu, a gdy ju wszystko wystyglo, zapieczetowal go - na zawsze. Od tamtej pory Vormulacowi tylekroc snilo sie, e ja pali i e jego wlasne cialo powoli sie rozmieka, e wreszcie slubowal w ogole nie spac i nie snic. No, i nie sypial, ale, zdaniem Maglore'a, nadal snil. Przytoczona tu opowiesc tlumaczyla zarowno pierwszy z przybranych przez niego przydomkow, Zakaeniec, a take te aure melancholii, ktora i jego, i cala Vormowa Iglice spowijala niczym calun... Takie to mysli i wspomnienia snuly sie po glowie Maglore'a, gdy siedzial u szczytu stolu, po prawicy Vormulaca. I w miare jak gospodarz zapowiadal i formalnie przedstawial kolejnych gosci (tego rodzaju przedstawianie bylo w zasadzie zbedne, jako e wszyscy wzajemnie dobrze sie tu znali; byla to wiec formalnosc, sposob na rozpoczecie spotkania), Mag z Runicznego Dworu rownie poswiecal im swoja uwage. -Lady Zindevar z Iglicy Staruchy - zaintonowal Vormulac, glosem nader zgrzytliwym i, zdobywszy sie na odrobine galanterii: - Po tych wszystkich latach jeszcze... jeszcze piekniejsza. -Ha! - parsknela, a w jej oczach zaplonal ogien. - Po jakich wszystkich latach? Vormulac wzruszyl ramionami. -Bardzo ladne kilka latek - poprawil sie, cokolwiek z przekasem - A zreszta, czyme jest kilka lat dla Wampyra? I tak wspaniala z ciebie dziewczyna! Ku zgrozie Maglore'a, Zindevar posadzono tu obok niego, po prawej, nie byla te adna "dziewczyna", ale jego rowiesniczka. Kiedy on przyszedl z mokradel (byl wszak "niskiego rodu", ot, cyganskim mistykiem, ktory zawedrowal w zakazane miejsce, by tam medytowac, wraz z powietrzem wciagnal do pluc zarodnik i wrocil jako Wampyr), Zindevar ju zaczynala wladac Iglica Staruchy. Wtedy byla jeszcze mloda, nigdy jednak nie byla piekna! Byla przysadzista, mocno owlosiona, rwala sie do kobiet i caly czas bil od niej meski zapach, ktorego zadusic nie zdolalyby wszystkie jej pachnidla razem wziete. I pomimo swego wieku - a niewiele brakowalo jej do Vormulaca, Maglore'a zas przerastala wiekiem - nie wygladala na mlodke, a co najwyej na kogos w kwiecie wieku, co wiele mowilo o jej sposobie ycia. Zindevar nie przesadzala z "asceza". Uroowana i umalowana, z lokciami na stole, jedna reka skrobiac sie w podbrodek, szponiastymi palcami drugiej wystukujac cos na starej debinie; wrecz bila od niej agresywnosc, zniecierpliwienie, ogrom wzgardy - zdaniem Maglore'a, glownie dla meczyzn, ledwie powstrzymywal w sobie chec zamkniecia nozdrzy i wzdrygniecia sie przed dotykiem - nawet na sama mysl o tym dotyku - wielkiego tlustego uda, pod stolem wpierajacego sie w jego wlasne. Jeszcze bardziej bronil sie przed zerknieciem w jej mysli, pelne piersi i zadkow wszelkich rozmiarow oraz ksztaltu, nabrzmialych i pulsujacych lon, obrzeonych czerwienia i, oczywiscie, samej krwi. Najgorsze w tym wszystkim bylo jednak to, e odcinal sie od poadliwosci wladajacej jej umyslem nie dlatego, e budzila niesmak, ale e bylo w niej cos kuszacego! Niezalenie bowiem od wrodzonej wraliwosci Maglore Wampyrem byl niemniej ni sama lady Zindevar. Jesli zas chodzilo o dosc wzgardliwy przydomek "Starucha", to choc dobrze przyjal sie wsrod Wampyrow, nigdy nie przywolywano go w obecnosci Zindevar, chyba e chcac ja swiadomie obrazic; z tej te przyczyny pominal go Vormulac. Miano to odnosilo sie do sposobu, w jaki zawladnela ona wiea, stopniowo wysaczajac krew i energie mocno leciwej lady, wladajacej przed nia zamkiem. se nie bardzo sie od tamtych czasow zmienila, zaswiadczyc mogloby niewatpliwie wiele z jej niewolnic. Bo tylko garstke jej porucznikow zaliczyc mona bylo do meczyzn w najpelniejszym sensie tego slowa (niezbednych do obrony Iglicy Staruchy, utrzymywania jej w dobrym stanie i zarzadzania nia), a i tak dla rownowagi trzymala w swej armii taka sama liczbe kobiet. A skoro mowa o slubie z Iglicy Staruchy, to wszystkie osobniki meskie -co do jednego stwora - byly eunuchami. Tyle o Zindevar; Maglore przez te rozmyslania przeoczyl krotkie powitanie mniej znaczacych osob, teraz jednak Vormulac znow podniosl glos. -I zwracam wasza uwage na lorda Grigora Syna Haka z Golego Dworu - rzekl - ktoremu wspolczujemy; albowiem to, co przypadlo mu w udziale z niedawnych dziesiecin, nie pozwala na pelne zaspokojenie jego potrzeb. Grigor, wysoki chudzielec o chytrym spojrzeniu, nieszczerze i niedbale pozdrowil wszystkich zebranych przy stole, po czym wrocil do studiowania swych paznokci. -Po tym oto spotkaniu - mowil dalej Vormulac - jesli tylko ktos z obecnych tutaj zapragnie przystapic do jakiejs zamiany, lord Grigor niewatpliwie nie bedzie sie wymawial od zawarcia jednej czy dwu wzajemnie korzystnych transakcji. Maglore wychylil sie troche, by przyjrzec sie przez stol temu Grigorowi z Golego Dworu, znanemu te jako "Grigor Chutliwiec". Byl on jednym z mlodszych lordow, wiecznie niezaspokojonym, tym bardziej e jego ostatnie zyski z dziesiecin pobieranych w Krainie Slonca -z owych loterii, w ktorych losowano ludzi - nie obfitowaly w plec enska; jego godla niemal bez wyjatku trafialy w rece Cyganow plci meskiej, ktorych na swym dworze mial ju pod dostatkiem -Maglore wyczytal w jego myslach, e o ile Grigor znajdzie dzis kogos skorego do handlu, gotow jest dac czterech silnych meczyzn za dwie takie sobie dziewczyny! Ktos tu niewatpliwie ubije interes. W innych okolicznosciach moglaby to byc lady Gniewica. Tyle e ona, jak wiedzial Maglore, na dzisiaj zaplanowala sobie cos innego. Powitania wcia trwaly i jako nastepny przedstawiony zostal Canker Psi Syn. Dosc bylo ujrzec tego pana Parszywego Dworu, by poznac e gdzies wsrod swych przodkow mial zakaonego zarodnikiem psa czy te lisa. Nazwany tak dla upamietnienia choroby ucha wewnetrznego, ktora doprowadzila jego ojca do tego, e wyl z bolu (a kiedys dosiadlszy lotniaka, pomknal na poludnie, we wschodzace slonce), Canker zadbal o to, by platki i okazale malowiny jego wlasnych uszu zamykaly sie w dziwne i misterne wzory, wsrod ktorych nie brakowalo jego wlasnego godla, sierpa ksieyca. Wlos porastal go rudy, a jego szczeki tworzyly olbrzymia paszcze; chodzil wielkimi krokami, jakby dawal susy, a kiedy smial sie, glowe odrzucal w tyl i caly a sie trzasl. Lom Pokurcz... Lord z Trollowego Dworu byl posrod Wampyrow karlem, nogi mial tak krotkie, e wygladaly nieledwie jak uda zakonczone stopami. Zwaywszy jednak na jego beczulkowata piers, dlonie niby kleszcze i rece niemal tak dlugie jak on sam, kady komu zachcialoby sie go upokarzac, winien byl trzymac sie w bezpiecznej odleglosci. Zasieg mial fenomenalny i wiedzial, jake wraliwe sa pewne nader istotne czesci meskiego ciala... Vasagi Ssawiec, o postaci podobnie nieksztaltnej... Vasagi bowiem byl ofiara dziedzicznej choroby kosci. W zasadzie ledwie garstka wampyrzych chorob zaslugiwala na miano dziedzicznych: rozmaite postacie zezwierzecenia, kilka odmian obledu, agresywny autyzm, akromegalia i inne znieksztalcenia kosci, jednake jesli nie liczyc tradu, rzadko prowadzily do smierci. Kiedy jednak rozrost szczek i zebow Vasagiego zagrozil metamorficznemu cialu, powlekajacemu jego twarz, po prostu je usunal. Innymi slowy, obnayl gorna szczeke, oddzielil od niej uchwe, wycofal cialo z tak dokuczliwych kosci i pozbyl sie ich. Teraz, gdy nie mial ju podbrodka, jego usta przypominaly zweajaca sie bladoroowa macke, zakonczona elastyczna ssawka w ksztalcie igly, dosc podobna do pszczelej trabki, ktora w najciensze nawet yly wprowadzal z zadziwiajaca celnoscia. Nie trzeba dodawac, e nie byl asceta. Wyliczanka trwala nadal... Ursula Tora z Torowego Dworu, ktora przyjmowala tak dalece ludzki wyglad, e nawet ubierala sie jak mieszkanki Krainy Slonca, w cale te skorzane fredzle i brzekliwe dzwoneczki (blaszane jednak, nie srebrne). A jednoczesnie obstawala przy uywaniu tluszczow wytapianych z Cyganek jako balsamow, od przeszlo stu lat chroniacych jej cialo przed zwiotczeniem i podranieniami, a rozmaite pamiatki po kochankach, jakich miala przez te wszystkie lata, przechowywala w slojach... dobrze zakonserwowane. Trzeba jednak podkreslic, e Ursula adnej ze wspomnianych pamiatek nie zdobyla za ycia jej ofiarodawcy. Bo choc wiedziala, ile kosztuje zaprzeczanie wampyrzej naturze, w zasadzie byla zolteistka, ani okrutna, ani naprawde krwioercza. Lista sie wydluala... Lord Eran Strup, lady Valeria z Iglicy Val, lord Tangiru, Zun z Zimowej Iglicy, Gorvi Przechera, lady Devetaki Czaszkolica (ktora dzisiaj, z jakiegos powodu, przywdziala maske usmiechnieta), Wran Wscieklica i jego brat Spiro Zabojczooki z Oblakanczego Dworu... wszyscy ci i jeszcze wielu innych. W sumie, trzydziestu szesciu lordow i siedem dam. Przedstawianie zajelo prawie godzine. A przez caly ten czas Maglore czul narastajace zniecierpliwienie Zindevar i ar bijacy od jej grubego uda, napierajacego na jego noge, a przerone mysli ich wszystkich tak napieraly na jego wlasne, e a krecilo mu sie w glowie od insynuacji i inwektyw, potepienia i poadania, jakimi tetnil ich zbiorowy umysl. Rzecz jasna, tlumili oni wiekszosc swoich mysli, gdy pan Runicznego Dworu w sprawach telepatii nie byl a takim wyjatkiem. Wszystkie Wampyry w jakims stopniu posiadaly podobne zdolnosci; w najgorszym razie potrafily wyczuc choc kierunek mysli drugiej osoby. Tak te bylo z Zindevar... Ta dama bliska obecnosc Maglore'a uswiadamiala sobie nie mniej, ni on jej sasiedztwo, tym wiec te mona bylo tlumaczyc jej zniecierpliwienie i lubiene sceny, przepelniajace jej mysli. Czyby uznala, i to slusznie, e... odwroca jego uwage? Poruszony ta mysla, zerknal na nia katem oka - i zlapal ja na przypatrywaniu sie jemu! Z jej oczu walil ar, wrecz plonely, a nozdrza drgaly na znak nieufnosci. Co wiec takiego miala do ukrycia? W tym czasie Vormulac doszedl ju do konca i pozostalo mu zapowiedziec tylko jedna osobe: Gniewice Zmartwychwstala. Maglore wyparl wiec wszystko inne ze swych mysli, by skupic sie na slowach Stranika Dziesieciny... -Lady Gniewica - zaintonowal znowu Vormulac, mruac oczy - z Iglicy Gniewu... - W jego zgrzytliwym glosie pojawil sie teraz taki ton, e wszelkie krecenie sie i poszeptywanie natychmiast ustalo, a wszystkie oczy zwrocily sie na Gniewice - co nie bylo wielkim poswieceniem. Maglore spojrzal przez stol, na drugi koniec, za ktorym zasiadla, mierzac sie wzrokiem z Vormulacem przez cala jego dlugosc, i uswiadomil sobie, e nigdy nie widzial jej bardziej... wdziecznej, wrecz apetycznej! W tej samej chwili jego umysl przepelnily dwie fale mysli: jedna przepojona poadliwoscia, a druga, zrodzonym z zazdrosci wstretem. Nie trzeba bylo nawet szukac zrodla tak wszechwladnych uczuc. A na grzbietach obu tych fal pienilo sie te cos na ksztalt respektu a nawet podziwu! Doprawdy, Gniewica Zmartwychwstala miala styl! Nie usiadla na krzesle, jak naley, ale zwinela sie na nim, jakby od niechcenia. Oba lokcie opierajac na poreczy, dlonmi zas podpierajac podbrodek. Pozaplatane w warkoczyki wlosy spadaly prawie na ramiona, ozdobione zlota obrecza wspanialej roboty. Przymocowane do tego zlotego kola paski czarnego nietoperzego futra zwieszaly sie pionowo w dol tworzac niby zaslone dymna. Przeswitywaly przez nia blade ramiona Gniewicy, jej rece, szczyty nachylonych teraz piersi, niemalo z nieskazitelnego uda i kolan skrzyowanych nog. Reszta jej ciala, jasnymi krzywiznami wyzierajaca jak zza szaroczarnych krat, nieznacznie tylko byla ukryta przed wzrokiem innych. Paradoksalnie, choc nie bylo to nietypowe, oczy Gniewicy najmniej o niej mowily; oslaniala je opaska z rzezbionej kosci, przylegajaca do czola, ich ogien tlumily owalne ozdoby z niebieskiego szkla, widoczne u jej skroni i pasujace do kolczykow wiszacych u wdziecznie porosnietych futerkiem platkow uszu. Gdyby jednak nie zwaac na jej wampyrze uszy i skrzywiony, cokolwiek splaszczony nos o niewielkich faldach w ledwie zauwaalnym stopniu - i oczywiscie na czerwona blyskawice jej rozwidlonego jezyka - gdyby na to wszystko nie zwaac, moglaby rownie dobrze uchodzic za gladkie cyganskie dziewcze z Krainy Slonca, jeszcze nietkniete, jakie stanelo przed Karlem Wierchem przed prawie stu laty. Kilka miejsc od Maglore'a zaczal sie jakby krztusic, gdzies w glebi krtani, Grigor Syn Haka, co Maglore raczej wyczul ni uslyszal. Zwrocil wiec uwage na pana Golego Dworu, ktorego umysl byl dlan teraz otwarta ksiega. Gdybym tak mogl ja posiasc (Grigor dawal sie poniesc poadaniu). Och, te usta! Jake bym je wypelnil! Poklada sie z cyganskimi mlokosami tak podnieconymi jej kraglosciami, e wszystko scieka im na jej udo. Gdybym ja mogl ja posiasc... moje soki poparzylyby ja niby para, wszedzie w srodku! Maglore nie wsluchiwal sie w inne mysli; wszyscy zreszta mysleli mniej wiecej to samo. To znaczy meczyzni. Bo jesli chodzi o kobiety, inne rzeczy przychodzily im do glowy. Devetaki Czaszkolica byla rozbawiona, co dobrze pasowalo do jej maski; jedna czy dwie gryzla zazdrosc, miny mialy kwasne; Zindevar z Iglicy Staruchy myslala zas: Blada, chuda suka! Cyganska dziewka! Pokazuje sie meczyznom, oddaje sie meczyznom! I pomyslec... w swoim czasie marzylam, by miec ja dla siebie! Niechaj trad stoczy jej wszystko, co najdelikatniejsze, a robaki zagnieda sie we wszystkich szparach! -Wlasnie, Gniewica Zmartwychwstala - powtorzyl Vormulac, wbijajac w nia wzrok, a jego kosmyki ju zaczynaly drec. - Niektorzy mogliby rzec, e wstala za wysoko! Poloyl swe wielkie dlonie na stole, jakby chcial sie podniesc, a na drugim koncu blatu Gniewica te ju sie wyprostowala i opuscila stopy na posadzke. -Jesli twoj ton i slowa kryja w sobie jakies znaczenie, lordzie Vormulacu - syknela - lepiej je teraz wylo! -Lepiej? - Cialo w kaciku jego ust zadrgalo, szarpiac broda. - Lepiej?! -Przybylam tu na uprzejme zaproszenie ze strony lorda! - Te podniosla glos. - Nie bylo tak, e jakis... jakis nadety poruczniczyna kiwnal na mnie palcem, a ja, jak sluebna dziewka pospieszylam na jego skinienie. Co takiego? Jam jest lady Gniewica! Nie jakas ladacznica z Krainy Slonca, ktora sie bedzie pomiatac, lyc i obraac! "Wstala za wysoko", te cos! Gdy krew Gniewicy zawrzala, nastapila przemiana. To jej wampir, reagujac na jej wzburzenie, na jej gniew, pompowal w yly esencje siebie, podobnie jak u posledniejszych smiertelnikow pompowana jest adrenalina. Ona wyczula bowiem, e cos tu ma sie na niej skupic, i taka byla jej odpowiedz: zawczasu przygotowac sie na to, co nastapi. W mgnieniu oka przybylo jej kilka cali wzrostu, gdy kosci i cialo tak sie wydluyly, e wydawalo sie, i strasznie urosla. Policzki zapadly sie, w jednej chwili czyniac twarz chuda i stara. Faldy na nosie wyraznie sie zarysowaly, jego plaski koniec zwilgotnial i sciemnial, nozdrza wzdely sie i rozdziawily. Piersi, przed chwila piekne i dziewczece, pomarszczyly sie, zapadly, zniknely pod nietoperzym futrem jej szatki. A oczy... ...Nic dziwnego, ze woli je oslaniac! Pomyslal Maglore. Widoczne teraz pod rzezbionym daszkiem z kosci u jej czola, oczy Gniewicy byly kulami ognia piekielnego, wylazily z oczodolow niby wielkie szkarlatne sliwki. Posrod Wampyrow nigdy nie brakowalo prawdziwie zmiennoksztaltnych; mutacji bylo cale mnostwo; metamorfizm pozwalal im na przemienianie sie w nieskonczona rozmaitosc ksztaltow. Malo co jednak bylo tak upiorne, jak oczy lady Gniewicy. Bralo sie to glownie z faktu, e nad tym nie panowala; tylko ja rozzloscic lub jej zagrozic i oto, jaki byl skutek. Nie, eby sobie tego yczyla; wolalaby wrecz tego uniknac, gdyby bylo to moliwe. Bylo to przecie cos - ta szybka przemiana z dziewczecia w istnego demona - co nawet najtwardsze Wampyry uznawaly za potworne i prawdziwie nieludzkie. Bo i przyczyna tego byla prawdziwie nieludzka, o czym Maglore dosc dobrze wiedzial. Czytajac w myslach, jak to on, dawno poznal jej zrodlo, siegajac sto lat wstecz, do czasow przedwczesnego pogrzebania Gniewicy. Wtedy to bowiem, gdy w skalnym grobowcu przeszla ze stanu smierci w to, co poza nia, oczy Gniewicy po raz pierwszy tak wlasnie zareagowaly. I nie chodzilo tu o pospolita klaustrofobie, odczuwana cialem, czy nawet umyslem, a o paniczny lek jej pasoyta. Och, zareagowal on, jak reaguja wszystkie wampiry w przypadku zagroenia lub presji - rwac sie do walki, probujac sie wyrwac, uciec przed bliskim niebezpieczenstwem - ale uczynil to znacznie mocniej i znacznie gwaltowniej. Gniewica bowiem, w czasie gdy byla pogrzebana, po czesci wpadla w obled, i to oblakanie pozniej udzielilo sie jej pasoytowi. W ten sposob nosicielka i pijawka upodobnily sie do siebie, ich nastrojow i sporadycznych atakow furii nie sposob bylo rozdzielic. Winna jak grzech wcielony!, pomyslal Vormulac, a trzesac sie ze zlosci i oburzenia u szczytu stolu, gdzie zasiadal. Ta reakcja jej pasoyta i jej ciala jasno o tym mowi! Ona sie demaskuje, na oczach wszystkich. Jej oskaryciele, lacznie ze mna, nie myla sie w swych podejrzeniach. Tyle e poszedlem za szybko, nie tak to zaplanowalismy z Maglore'em i Devetaki. Dlatego na razie musze sie wycofac. Ale jak? Z odsiecza przyszla Vormulacowi pani Dworu Masek, ale czy przypadkiem czy te celowo, tego Maglore nie umial stwierdzic; zauwayl tylko, e Devetaki zamienila swa usmiechnieta maske na te chmurna. I teraz, gruchajac raz po raz, ogarniajac wzrokiem caly stol powiedziala: -Ale, Gniewico... Gniewico, dziecko moje... czemu to jestes dzis w tak marnym nastroju? Lord Vormulac nie zamierzal ci niczego zarzucac, jestem tego pewna, a tylko stwierdzil fakt. Jak niewatpliwie wiesz, jest tu troche takich, ktorzy zazdroszcza ci twojej wysokiej pozycji, a to wlasnie podkreslil Vormulac. Wiesz rownie dobrze jak my wszyscy, e przy kadej okazji kwestionuja twoj status. Co z tego? Moj te kwestionuja, a nawet Vormulaca! Ale chyba tak musi byc? Co, w nas wszystkich pelno jest drobnych zawisci, o to, czy o tamto! I na pewno lepiej, e zazdroszcza, gdy mogliby ignorowac. Sprytnie!, pomyslal Maglore, widzac teraz, jak Devetaki roztropnie uspokaja zgromadzenie, nie tylko dajac Vormulacowi szanse na naprawienie bledu, ale te zdobywajac dosc czasu, by ich plan mogl obrac wlasciwy kurs, tak na tym spotkaniu, jak i poza nim. Nie wolno bylo bowiem dopuscic do tego, by lady Gniewica wyszla oburzona - nie teraz, nie wlasnie teraz - i moe odkryla, w czym rzecz. Tak, bardzo sprytnie. Maglore przecie dobrze wiedzial, e Devetaki Czaszkolica z Dworu Masek byla jednym z glownych oskarycieli Gniewicy. Devetaki tam byla - wlasciwie tu byla, w Vormowej Iglicy, z Maglore'em i Vormulacem, swoimi rowiesnikami; z ktorymi zawarla potajemnie wampyrzy triumwirat. Uczestniczyla w owym sekretnym spotkaniu, na ktorym zdecydowano o zwolaniu tego zgromadzenia. Tu, w zaciszu gornych pieter Vormowej Iglicy, o owej niemilej, lecz bezpiecznej godzinie o wschodzie, gdy w zewnetrzne sciany wiey walily palace promienie, zebrali sie, by omowic... sprawe Gniewicy! Wtedy Devetaki opowiedziala, jak to pewni informatorzy, ktorych imion nie ujawnila, ostrzegli ja przed dzialaniami Gniewicy, tego rodzaju, e nalealo ujawnic je wszystkim; przedstawila wszystkie jej wystepki, ktore po opisaniu w pelni przystawaly do obaw i wnioskow Maglore'a, opartych glownie o odczytane przez niego mysli. Tak wiec to Devetaki, w niemniejszym stopniu ni Maglore, wytoczyla zarzuty przeciwko Gniewicy; jednoczesnie to ona zanegowala wszystkie, procz najlagodniejszych, kary badz srodki dyscyplinarne, jakie proponowal Vormulac. Wystarczy zniszczyc nowa hodowle wojownikow Gniewicy, stwierdzila, a sama lady ostrzec, by skonczyla z eksperymentowaniem. Podobne srodki nalealo take podjac w odniesieniu do garstki mlodszych lordow, ktorych pani Iglicy Gniewu najprawdopodobniej naklonila do wytwarzania podobnych bestii. Stalo sie wiec jasne, e Devetaki wcia "lubi" Gniewice, czy te "przejmuje sie nia", niezalenie od tego, e na nia donosi. Pojawilo sie, oczywiscie, pytanie, na co Gniewicy tacy napowietrzni wojownicy. seby sie bronic? Ale przed kim? A moe... Nalealo przyjac, e szykuje sie do wojny? Tu Devetaki i Maglore zgodzili sie, e ta lady nie przejawia jakichs szczegolnych ambicji w odniesieniu do Turgosheimu, jak dotad nie. W oparciu jednak o wlasciwa Maglore'owi umiejetnosc czytania w myslach oraz informatorow Devetaki, zorientowali sie, e planuje ona uderzyc na zachod - na dawna Kraine Gwiazd! Widac wawozy Turgosheimu staly sie za waskie, za bardzo ograniczaly. Mlodsi lordowie chcieli sie wyrwac, a Gniewica miala stanac na ich czele. Wszystko pieknie ladnie, gdyby jednak, choc niezbyt to prawdopodobne, okazalo sie, e dawne Wampyry wcia jeszcze rzadza Kraina Gwiazd, Gniewica zdradzilaby istnienie mieszkajacych tutaj, w Turhgosheimie! A gdyby ona i mlodsi lordowie przegrali swoj boj, ile trzeba by czasu, zanim pojawia sie tutaj owi ogromni i doswiadczeni wojownicy, szukajacy miejsca, z ktorego przybyla. A gdyby nawet Gniewica zastala dawna kraine Gwiazd opustoszala i w niej osiadla, ile trzeba by czekac, a stworzy swoja wlasna armie i na jej czele wroci do Turgosheimu, tym razem jako krolowa-wojowniczka. Och, wszak miala w swej naturze sklonnosc do zmartwychwstan i powrotow, ta Gniewica! A zatem nie mona bylo po prostu jej puscic i machnac na nia reka. Gniewica byla zawzieta, nawet "zlosliwa", nie mogli wiec pozwolic jej odejsc i ryzykowac, e w niezbyt odleglej przyszlosci kae im za to zaplacic. Vormulacowi, Devetaki i Maglore'owi pozostawalo jedynie wykonac krok i zastosowac uzgodnione przez nich sankcje. Ale eby to zrobic, musieli najpierw doprowadzic do zwolania zgromadzenia wszystkich Wampyrow - tego wlasnie zgromadzenia - a potem do jego zaklocenia. Co mialo niebawem nastapic... Takie mysli snul Maglore, koncentrujac sie (moe zanadto) na Devetaki Czaszkolicej. Od jakiegos czasu rozwaajac nastepstwa pojednawczej przemowy Devetaki, podswiadomie zapuscil w jej umysl telepatyczna sonde. I... Nie ma tu ju miejsca na prywatnosc?, spytala go nagle Devetaki, nie zmieniajac wyrazu twarzy ani nawet nie patrzac w jego strone. He?, Maglore a drgnal i zaraz przeprosil: Wybacz, droga lady, ale porwalo mnie to zebranie. Devetaki sama byla telepatka, mentalistka nieposledniej miary, wiedziala wiec, e przeprosiny Maglore'a sa szczere. Co wiecej, byl jej starym "znajomym". Mimo to... Wara od mego umyslu, Maglore!, ostrzegla go. Do woli dryfuj po watlych i plytkich myslach innych, lowiac co tam zdolasz. Ale wystrzegaj sie burzliwych glebin, bo yja w nich wielkie i zlosliwe ryby! O!... oczywiscie, zgodzil sie i pospiesznie ruszyl dalej. Wszystko to, podobnie jak jego rozwaania, rozgrywalo sie na plaszczyznie umyslu, a zatem doslownie z szybkoscia mysli. A w tym samym czasie... -I co? - Gniewica nieco sie udobruchala. Pozwolila sobie troche sie rozluznic. W jej wyglad znow zaczely sie wkradac pozory mlodosci; zmruone oczy ponownie skryly sie pod kosciana opaska na czole; cialo, choc nadal blade, stopniowo odzyskiwalo swoj dawny rumieniec. A jej glos, ju nie syk a brzek dzwonkow, przez cala dlugosc stolu dosiegnal Vormulaca. - Czy pani Dworu Masek dobrze to odczytala? Vormulac wiedzial, jak chcialby odpowiedziec, nie mogl jednak tego zrobic. Kiwnal wiec glowa, dosc jednak zdawkowo, i dodal w przyplywie inwencji: - To chyba ley w twojej naturze, Gniewico... to cos w sposobie w jaki sie... twoja postawa sprawia... e twoja obecnosc tak bardzo rozprasza uwage. Mamy tu do omowienia powane sprawy, pragnalbym, eby ci oto lordowie calkowicie skupili sie na moich slowach, a za chwile na slowach Maglore'a. Niestety, wiele swej uwagi, zdecydowanie za wiele - poswiecaja tobie! Nigdy wiecej!, Grigor z Golego Dworu a sie wzdrygnal w myslach. Slyszal ju o niesamowitych przemianach Gniewicy, ale nigdy dotad nie byl swiadkiem adnej z nich. Uratowalem sie w ostatniej chwili. To jakas wiedzma! Gniewica jednak wygladala na usatysfakcjonowana. Nieco wydela usteczka, potem z rozmyslem przyjela te sama, niedbala i wiele odslaniajaca pozycje ciala, co przedtem, owa "postawe'', do ktorej nawiazal Vormulac. Maglore, pozwoliwszy sobie na drwiacy usmieszek, katem oka zerknal na Zindevar. Aha!, myslala teraz. Meczyzni! Wszyscy sa tacy sami: jak psy, co bez sensu czochraja sie o nogi trogow. Tyle e wreszcie zobaczyli te "lady" w jej prawdziwej postaci: jako straszna staruche! Ha! Ale ja, Zindevar, rozprawialam sie ju ze staruchami! Te Gniewice... ja powinno sie rzucic bestiom, ktore hoduje w swoich nie tak znowu sekretnych kadziach! Och, gdybym tylko zdolala przekonac Devetaki do takiego rozwiazania... To ju Maglore'owi cos mowilo, a jednoczesnie zniecierpliwienie i czujnosc Zindevar, ow sposob, w jaki oslaniala swoj umysl przed intruzami. Najwyrazniej byla jedna z tych osob, ktore doniosly Devetaki o nielegalnych dzialaniach Gniewicy. Ale jako e Zindevar slynela z posiadania sieci szpiegow niemajacej sobie rownych we wszystkich iglicach i dworach Turgosheimu, nie mona tego bylo nazwac wielkim zaskoczeniem. Jesli zas chodzilo o to, dlaczego Zindevar tak zalealo na zatajeniu swego udzialu w tym wszystkim... powody mogly byc dwa. Pierwszy: obawiala sie odwetu pani Iglicy Gniewu, gdyby tamtej udalo sie wywinac. (Gniewica bowiem miala do swej dyspozycji cale mnostwo meczyzn, a druyny Zindevar stanowily glownie kobiety.) Drugi: mimo i Zindevar byla zawistna jedza, raczej nie zachwycala jej szkaradna reputacja dreczycielki staruch i, w ogole, zakaly wlasnej plci. A jesli nawet ja zachwycala, robila wszystko, by ukryc ten fakt. Jesli bowiem Gniewica mogla zaslugiwac na miano zepsutej, Zindevar byla prawdziwie perfidna! No, co (Mag z Runicznego Dworu w myslach wzruszyl ramionami) nikt nie jest doskonaly... Wszystko sie ju troche uspokoilo. Wszedzie wokol stolu Wampyry raczyly sie winem i odrobina surowego czerwonego miesa - jak zauwayl Maglore, przepolowionymi sercami malych wilczkow - tak na zwilenie gardel. Patrzyl po ich twarzach, gdzie tylko mogl, penetrujac mysli. Umysl Gniewicy byl osloniety. Jak to miala w zwyczaju, wypelnila glowe grubymi scianami mgly, eby wykluczyc niechciane ingerencje mentalne. Gniewica wielka telepatka nie byla, wiedziala jednak, jak cos takiego blokowac. Co moe zrozumiale, jeszcze kilkoro sposrod zebranych przy stole uylo podobnych oslon... Zindevar z Iglicy Staruchy ze swoja galeria nieklamanego poadania, to oczywiste, ale Vasagi Ssawiec? Canker Psi Syn? Bracia Wran i Spiro z Oblakanczego Dworu? Gorvi Przechera? Dziwni to kochasie! Ale czy na pewno? Maglore ze zrozumieniem pokiwal glowa, choc tylko w duchu. O, tak, maja sie na bacznosci, cala banda. Bo siedza w tym wszyscy, nawet tak gleboko, jak sama Gniewica. Tak, to wlasnie byli ci samozwanczy lordowie, ktorych zauroczyla. Swe umysly pozamykali tak scisle, jak scisle porosty przywieraja do skal. Ale czy to nie wskazuje, e wiedza, a przynajmniej podejrzewaja, e cos tu sie szykuje? Gniewica zareagowala naprawde bardzo szybko, gdy rozezlony Vormulac o malo nie poloyl calego przedstawienia. Nie bylo teraz jednak czasu, by sie tym zamartwiac, gdy na lewo od Maglore'a Vonnulac wlasnie wstal i podniosl rece, by uciszyc pogawedki. A potem... -A teraz do rzeczy - powiedzial pan na Vormowej Iglicy. - Najpierw jednak, eby odswieyc wam pamiec w odniesieniu do tla calej sprawy, pozwolcie, e raz jeszcze przedstawie wam Maglore'a z Runicznego Dworu, ktorego znajomosci naszych dziejow, od skromnych poczatkow Turgosheimu po dzien dzisiejszy, nie sposob przecenic. Oto przed wami lord Maglore Jasnowidz. Gdy Vormulac usiadl, Maglore podniosl sie z trzaskiem kosci. Teraz jemu przypadlo prowadzic to przedstawienie, och, eby tylko mogl nabrac pewnosci, e jeszcze nie dobieglo konca... III -Dwa tysiace lat temu - zaczal Maglore bez adnych pauz ani wprowadzania w temat -Turgosheim byl olbrzymim wawozem: miejscem, gdzie gory ulegly rozdarciu, tonaca w mroku, kamienna blizna, wychodzaca na polnoc, ku odleglej Krainie Wiecznych Lodow. Jego nierowne podloe otwieralo sie jak rana w brzuchu gor, a kilka odnog zwealo sie, tworzac przejscia do Krainy Slonca.Wewnatrz tego wawozu wznosilo sie cale mnostwo iglic i wieyc, powstalych w wyniku erozji lub stanowiacych pozostalosci po niegdysiejszych skalach, niekiedy o szczytach plaskich, niekiedy raczej ostrych. A w scianach wawozu w brod bylo jaskin, nawisow i polek skalnych, tak e zdawaly sie podziurawione jak rzeszoto. Caly wawoz mierzyl jakies cztery mile, patrzac z polnocy na poludnie, a dwie i pol do trzech, ze wschodu na zachod. Zas gory oslanialy go niemal calkiem przed sloncem stojacym w zenicie. Tylko najwysze iglice i plaskie szczyty odczuwaly pelna moc slonca. Dno wawozu zaslane bylo glazami i lupkami, natrafic tu mona bylo na pomniejsze parowy i koryta niegdysiejszych strumieni, zas u podnoa scian znajdowaly sie glebokie groty, w ktorych w mroku ignorancji wiedli swoj ywot prymitywni trogowie. Poczatkowo nasi przodkowie zmuszeni byli wykorzystywac te tepe stworzenia, na ile bylo to moliwe, do tej pory przynajmniej, gdy mogli rozpoczac poznawanie Krainy Slonca z jej bogactwem lasow, jezior i, oczywiscie, osad cyganskich. Mowiac krotko, wawoz Turgosheim wygladal niemal tak jak dzisiaj, tyle e byl pusty i ledwie garstka ludzi Turga Zoltego przystepowala do zasiedlania i urzadzania jego wieyc i dworow. Mimo i w rzeczywistosci Turgosheim jest niewielki, im wydawal sie ogromny! Nie tak rozlegly, jak Stara Kraina Gwiazd z jej niebotycznymi wieycami i bezkresnymi skalistymi rowninami, nie, ale i tak wielki dla tak nielicznych. Pelno te bylo miesa trogow, a z czasem te slodszych kaskow z Krainy Slonca. Naprawde pelno, zwlaszcza e w owym czasie, tych, ktorzy z Turgiem Zoltem uciekli ze Starej Krainy Gwiazd, przed tym demonem, Szaitanem, byla naprawde garstka... Budowali wielkie dwory, rozbudowywali je i urzadzali przy uyciu chrzastek i kosci; tak samo i wszystkie iglice, oslaniajac i chroniac zewnetrzne schody natluszczonymi skorami, na wzor owych poteniejszych wieyc ze Starej Krainy Gwiazd. Przejscia do Krainy Slonca zostaly otwarte; o zachodzie nasi przodkowie polowali po lasach, przed wzejsciem slonca zlatujac do domow ze swym lupem. sycie bylo godziwe, a Wampyrom sie wiodlo... w owym czasie. Wiodlo im sie, to sie i mnoyly. Turgo spadl na mokradla i tam zginal; z jego ciala wziely swoj poczatek zarodniki; wiele zwierzat i ludzi z Krainy Slonca uleglo zakaeniu. Czesc z nich dolaczyla do Wampyrow z Turgosheimu, czemu nikt sie nie sprzeciwial. Bo choc ci przybysze byli niskiego rodu, z zarodnikow, nie zas z prawdziwego jaja, czynili nas silniejszymi. A wtedy jeszcze w tym wielkim wawozie miejsca dosc bylo dla wszystkich. Och, ale z czasem miejsca tego zaczelo... zaczelo brakowac! Lordowie dawali ycie kolejnym lordom i damom, mokradla te nie pronowaly i w przeciagu szesciuset lat w Turgosheimie zrobilo sie tloczno. Pozajmowano nawet najmniejsze dwory, najnisze iglice, a wampyrze godla powiewaly na byle pagorkach. Naprawde trudno te bylo sie wybic, skoro nowi lordowie musieli zajmowac wiee, ktore wczesniej odrzucono jako byle skalki! W tym czasie zolteizm jako doktryna tracil na znaczeniu. Trudno nie brac od ycia wszystkiego, co najlepsze, gdy jest tu pod reka, o wieczorny lot nad gorami lub przeleczami. Tak wiec oni, nasi przodkowie plawili sie we krwi i polowali, a jedyna ich rozrywka stalo sie zaspokajanie ich pasoytow. Jesli zas chodzilo o rozkosze cielesne, to upust dawali sobie, i to z ogromnym zapalem, wsrod plemion cyganskich, Ale z jakim skutkiem? Jeszcze wiecej lordow i dam, dla ktorych brakowalo miejsca. Ludzie wszczynaja wojny z dwoch glownych powodow: eby zdobyc srodki do ycia i eby zajac nowe terytoria. Nie, z trzech, gdy nawet najspokojniejsi z ludzi sprzeciwia sie agresywnemu sasiadowi, ktory chce pozbawic ich nabytych dobr, jadla i przestrzeni. Z Wampyrami bylo tak samo. Jadla bylo mnostwo - wcia jeszcze - ale przestrzeni brakowalo. Pomniejsi lordowie z przyziemnych dworow z zawiscia patrzyli na tych z niebotycznych iglic, a kocmoluchy z osypujacych sie jaskin mogly tylko marzyc o bogactwach dam z przestronnych grot. A jesli chodzi o swieo narodzone Wampyry te musialy sie zadowolic byle niszami na dnie wawozu! Zadowolic...? Och...? To sie prosilo o wojne! Mlodsi i mniej wplywowi lordowie polaczyli sily i narobili zwampiryzowanych niewolnikow, porucznikow i wojownikow w ilosciach wiekszych, ni zezwalalo prawo. Pomaszerowali na wysze iglice, zdobywajac je jedna po drugiej I na kadego pokonanego, przebitego kolkiem, scietego i spalonego lorda przypadalo trzech czy czterech, ktorzy zajmowali poszczegolne pietra spustoszonej wieycy. Potem ci nowi panowie pieter, swieo upojeni krwia i rwacy sie do walki, wojowali ze soba wzajemnie: pietro przeciw pietru, wieyca przeciw wieycy, dwor przeciw dworowi! Ale nawet wtedy, w czasach trwogi i poogi, wiekszosc wojujacych lordow wystrzegala sie hodowania wojownikow zdolnych latac, kadego bowiem, kto zlamalby te regule rychlo czekalby najazd polaczonych sil wszystkich pozostalych panow. A po kadej fali wojen zarowno zwyciezcy, jak i pokonani widzieli, jak bardzo one wyczerpywaly i zuboaly, i niczym powracajaca zaraza najedali Kraine Slonca, by swe sily wzmocnic. Jak latwo zrozumiec, aeby sie wzmocnic przed kolejna wojna - czy te odzyskac sily po wlasnie zakonczonej - nasi wampyrzy przodkowie gwalcili i pustoszyli Kraine Slonca. Nie myslac o przyszlosci, prawie wytepili Cyganow, stanowiacych przecie tej przyszlosci gwarancje! Wlasnie, a choc wielu z nas przez cale ycie broni sie przed ta prawda, nieodmiennie przychodzi nam przyznac, e krew to ycie, zas w owych wczesnych wiekach Turgosheimu cyganskiej krwi raptownie ubywalo! Z czasem przewayl zdrowy rozsadek; lordowie oglosili Wielki Rozejm; zebrali sie i obradowali. I tutaj, po tysiac trzystu latach, rzec powinnismy, e dopisalo nam to szczescie, i posrod raptusow znalezli sie te myslacy. Dostrzegli wreszcie, jak maly jest Turgosheim w porownaniu z Stara Kraina Gwiazd, leaca na zachodzie. Turgosheim byl maly; gory, ktore przecinal byly male; terytorium po drugiej stronie gor - z oczywistych przyczyn zwane Kraina Slonca - rownie bylo male. Jasne bylo wiec, e niszczac Kraine Slonca, zniszczyliby siebie samych. Tak wiec pojeli, jak niewiele dzielilo ich od katastrofy. I oto, na czym stanelo: Koniec z wojnami, przynajmniej na jakis czas; powrot do zolteizmu; zakaz najazdow na Kraine Slonca, a nawet polowania tam, a take hodowania zbednych stworow. Do Turgosheimu powrocil pokoj... ale mial swoja cene. Jaka cene? Stlumienie wampyrzych namietnosci, potepienie ekspansjonizmu terytorialnego i wprowadzenie systemu dziesieciny. Zasady te obowiazuja i dzisiaj, wszyscy zas poprzysieglismy na nasze godla, e bedziemy ich przestrzegac. Och, bywaly jeszcze wasnie, niekiedy nawet wojny, adna jednak nie niosla takiego spustoszenia, ani nie zagrozila nam wszystkim. Tak sie sprawy maja od dawna, bardzo dawna. Tyle e... czasy sie zmieniaja i te zmiany dotykaja nas wszystkich, choc niepostrzeenie. O co mi chodzi? Po prostu o to, e Turgosheim znowu peka w szwach, za wielu jest niewolnikow, porucznikow, lordow i dam. Tyle e tym razem naszym obowiazkiem jest przyjac, czego nauczyla nas historia, a zatem nie dopuscic do tego, by sprawy przyjely taki obrot, i staniemy do bratobojczej walki. Mowiac krotko: musimy powiekszyc nasze wlosci! - wychodzac jednak na zewnatrz, by uniknac wielkiego natloku. Zwlaszcza e niektorzy sposrod nas moga nawet odczuwac chec calkowitego odrzucenia doktryny Turga Zoltego i pozwolic swym pasoytom na pelne rozpasanie. Ci lekaja sie bowiem marazmu swych pijawek, stanowiacych sile napedowa Wampyrow jako rasy. A zatem ekspansja - tylko w jakim kierunku? W calych gorach jest tylko jeden wawoz odpowiadajacy naszym potrzebom, o iglicach i jaskiniach ukrytych przed sloncem: Turgosheim. A jesli chodzi o nowa krew dla naszych mlodych lordow i dam - gdzie znalezc jej zrodlo? Kraina Slonca ju czuje to brzemie, jak czula je setki lat temu. Cyganie coraz mniej chetnie sie mnoa; niektorzy wola nawet usmiercac nowo narodzone dziewczynki i okaleczac chlopcow, eby gdy dorosna, nie byly zabierane w ramach dziesieciny. Och, dosc ochoczo rozstaja sie z owocami, winem, zboem i ywym inwentarzem, ale ich dzieci coraz trudniej zdobyc, coraz trudniej te sie z nimi rozstaja. Nie jestesmy te w stanie ich pod tym wzgledem wyreczyc; mam tu na mysli ich opory przed zapladnianiem ich kobiet. Chocia co poadliwsi z lordow niewatpliwie byliby zachwyceni takimi wycieczkami do Krainy Slonca, z nasienia Wampyrow rodza sie tylko Wampyry. A tych mamy ju pod dostatkiem. Powiadam wiec raz jeszcze: jedyna moliwoscia dla nas jest chyba ekspansja. Nadal jednak pozostaje pytanie: w jakim kierunku? Do jakiej legendarnej krainy obfitosci? Do samej Starej Krainy Gwiazd! Kiedy Maglore umilkl, szum powstal wokol stolu. Kiedy zaczynal mowic, slyszalo sie gdzieniegdzie jakis drobny halas: tu i owdzie kaslanie lub parskanie, szuranie nogami lub krzeslami z nudow, sporadyczne szepty. Teraz jednak cala uwaga skupila sie na Maglore'u, a Mag z Runicznego Dworu czul ciear kadego ze szkarlatnych spojrzen, wyczuwal wiry goracych, badawczych mysli i stal, czekajac a ucichna wszelkie mamrotania. A wreszcie... -Jestem jasnowidzem, jak dobrze wiecie - powiedzial. - Jasnowidzem a zarazem mentalista. Od wielu lat obserwuje Kraine Gwiazd - nader ostronie! Bo w swoim czasie Stare Wampyry te mialy swoich czarodziejow; jeszcze do niedawna w tych odleglych zachodnich stronach, gdzie posrod potomkow Szaitana natrafic mona bylo na potenych magow, istnialy umysly o wielkiej mocy. Wyczuwalem ich obecnosc i wiem, e wladaja potegami wywodzacymi sie z innych swiatow! Osiemnascie lat temu miala tam miejsce wojna, potem nastapily cztery lata spokoju, kiedy to nie docierala do mnie adna z ich mysli, a wreszcie... ...Wreszcie, przed czternastu laty, przyszedl czas Swiatla od Zachodu. Baczne oczy je wychwycily: bylo jak poblask towarzyszacy wzejsciu bialego slonca, tyle e od zachodu, rozblyslo jak o switaniu a potem zniklo. Ale co wraliwsze ciala odczuly towarzyszacy mu wstrzas, fala przechodzacy przez ziemie. A ci o lekkim snie wyczuli ow grom, co przetaczajac sie gleboko pod ich dworami, wyrwal ich ze snu. Ja bylem jednym z tych, ktorzy sie wtedy zbudzili i w moich myslach zaplonal wtedy znak nieznanego pochodzenia, ktory tamtej pory po dzis dzien przyjmuje za swoj wlasny. Co zas sie tyczy samego swiatla... Ja Maglore, ukulem pewna teorie: e ostatni z wielkich magow Starych Wampyrow sprowadzili na Stara Kraine Gwiazd ogromne nieszczescie i od tamtej pory slad po nich zaginal. Tyle e... moge sie mylic. Moe, jak przedtem siedza w swoich zamkach, tylko bardziej cisi, czekajac na cos. Na co? Jak dlugo? Nie dowiemy sie, jesli nie wyruszymy i nie odkryjemy tego sami, tak czy inaczej... Mag z Runicznego Dworu wzruszyl ramionami i podrapal sie w brode; odegral swoja role; rad byl, e moe usiasc. Majacy zajac jego miejsce Vormulac wlasnie wstal i podniesieniem rak nakazal milczenie. Gdy Maglore skonczyl swa mowe zapadla cisza, lecz po chwili wielka sala Vormowej Iglicy zawrzala od okrzykow i pytan co mlodszych lordow, ktorych po sugestiach Maglore'a dotyczacych wypraw, zwiadow na zachodzie - a moe nawet i wojny - ogarnela goraczka podniecenia. -Czekajcie! - polecil Vormulac. - Czekajcie! - powtorzyl, gdy gwar zaczal przeradzac sie w nieznosny halas, ktory moglby go zagluszyc. Lecz zgielk ju stopniowo cichl, a wszyscy wychylali sie ze swych krzesel, skupiajac swa uwage na panu Vormowej Iglicy; wszyscy procz Gniewicy, czyniacej nieznaczne ale znaczace gesty w strone zasiadajacego za stolem swego oddzialu. Maglore zauwayl, czy te wyczul te ukradkowe znaki, ale nie staral sie zaalarmowac Vormulaca. Jak by nie bylo, zrobil ju to, co bylo do zrobienia i Gniewica nic na to poradzic nie mogla - chyba e sie wsciec! Cala reszte Vormulac mial pod kontrola, gotowa teraz wysluchac, co ma im do powiedzenia. Zerknal wiec w prawo na Maglore'a, skinal glowa i powiedzial: - Dzieki ci, uczony panie Runicznego Dworu, za twe opowiesci, rys historii, a take okolicznosci, w ktorych dzisiaj yjemy, oczywiscie szczegolnie za rys tych okolicznosci... - Jego glos byl cichy, matowy, pelen insynuacji. A po chwili pauzy, kiedy to sala ucichla jeszcze bardziej: - W kadym razie, sa jeszcze inne okolicznosci, ktore chcialbym wam zasygnalizowac. Oto i one... (Gniewica uniosla sie z siedzenia, a jej znaki staly sie jeszcze bardziej naglace, gdy Vormulac wyszedl z tym, co predko moglo stac sie litania ciekich zarzutow.) -...Po pierwsze - rozpoczal - Maglore zauwayl, e tworzy sie nieodpowiednich wojownikow, stwory do walki umiejace latac. W Turgosheimie jest to zakazane od jego pierwszych dni. Po drugie, terytorializm, a raczej ekspansjonizm: zakazany, z wyjatkiem tego w niedalekiej przyszlosci, ale poza Turgosheimem, ktory staje sie koniecznoscia. Musimy znalezc miejsce, by sie przeniesc, i to wkrotce, ale szykowanie sie w zwiazku z tym do wojny to nadal przestepstwo. Po trzecie, dziesiecina, problem, o ktorym wiem, e ley wam na sercu, gdy jest postrzegana jako... niewystarczajaca? Przez pewien czas zboe, zwierzeta, owoce i wina z Krainy Slonca byly rozdzielane po rowno, uczciwie, zgodnie z indywidualnymi potrzebami, te ludzkie wytwory przydzielano, zdajac sie na czysty przypadek... Czysty, tak... Oczywiscie, bylo to konieczne, by sam kwiat cyganskich kobiet nie przypadl Zindevar z Iglicy Staruchy, Grigorowi Chutliwcowi z Golego Dworu, czy co poniektorym z mlodszych lordow; podobnie jak mlodziency z Krainy Slonca osobom o innych upodobaniach. Nie chce tu nikogo dyskryminowac: jestesmy, kim jestesmy, a potrzeby wszystkich wane sa tak samo, z wyjatkiem zapotrzebowania poszczegolnych wieyc i dworow, ktore to ronia sie wielkoscia. Tak wiec - wzruszyl ramionami - czasem kolo fortuny toczy sie nie po naszej mysli: ten, kto potrzebuje dziewczat dostaje mlodziencow, lub odwrotnie. Lecz z czasem wynik na ogol sie wyrownuje, a jesli nie, uciekamy sie do wymiany, od czasu do czasu tracac na tym, zaley, czego potrzebujemy. I poniewa jest to - czy raczej byla - kwestia przypadku, ale i rownych szans, uwaano, e system ten dziala wystarczajaco dobrze. A do teraz... Co, zarysowalem tu pewne sprawy, nie podajac szczegolow. Nadeszla pora, by do nich przejsc! - Spojrzal prosto na Gniewice, piorunujace spojrzenie dotarlo do niej na dol, przez cala dlugosc stolu. Odwzajemnila je, jej opaska spadla, a Maglore odczytal w jej glowie jedno slowo: Leciec! Popatrzyl po zebranych: Gorvi Przechera, ktorego waska twarz byla pozbawiona wyrazu, a umysl osloniety bialym, nieprzenikalnym blaskiem. Bracia Wran Wscieklica i Spiro Zabojczooki z Oblakanczego Dworu: jeden wyraznie spokojny, podczas gdy rysy drugiego byly wykrzywione (co bylo typowe dla Spira, gdy byl przyparty do muru) w okropna maske. Canker Psi Syn, bardziej wilczy czy psi ni kiedykolwiek, z oczami przesuwajacymi sie na podobienstwo ktoregos z tych, lecz wcia pilnie obserwujacymi Gniewice. W koncu Vasagi Ssawiec, ktorego mysli byly zwykle tak dziwne jak wyraz twarzy i rownie nieprzeniknione - lecz nigdy bardziej ni w tej wlasnie chwili - gdy Maglore'owi mignely w nich potwory, po ktorych poznal, e tamten osiagnal mistrzostwo w metamorfizmie, hodujac najdziwaczniejszych wojownikow. Wszyscy oni wysuneli nieznacznie swoje krzesla; od czasu do czasu zerkali za siebie, sprawdzajac, czy maja wolna droge; kontrolowali swe serca, ktore po ludzku bily szybciej. Wzrok Vormulaca przeniosl sie z Gniewicy na nich, zatapiajac w kadym z nich blysk swoich czerwonych oczu. Wreszcie odezwal sie do nich: -Od dawien dawna my, wampyrzy lordowie i damy z Turgosheimu, wiemy, e kare musi poniesc kady z nas, kto wystapilby przeciw naszym prawom. Kare wieksza czy mniejsza, zalenie od bledu, ktory musialby naprawic. Ostatnio pojawily sie pewne zarzuty, ktore mnie, Vormulacowi, przyszlo rozpatrzyc. Po pierwsze, sprawa losowania dziesieciny, jego rzekomej "bezstronnosci". I co? Bezstronne losowanie? Ha! Lord Grigor z Golego Dworu ma prawo do niezadowolenia z tak marnych udzialow, bo mowa tu o systemie, ktorym od jakiegos czasu manipuluje sie! Co takiego?! To wlasnie pomysleli ze zdumieniem i oburzeniem, jakby jednym glosem, wszyscy zebrani - prawie wszyscy. Bylo bowiem oczywiste, e dla niektorych zarzuty podniesione przez Vormulaca nie byly wielkim zaskoczeniem. Wiekszosc jednak rozdziawila szczeki, niby na zawiasach; zafalowaly rozdwojone jezyki, rozdely sie czarne i wilgotne nozdrza, z rozwartych szeroko oczu bil szkarlat. Jedna z piesci (Grigora) wsciekle rabnela w stol, a sie zatrzasl; na razie odebralo mu glos, lecz za chwile niewatpliwie zaada wskazania wlasciwej osoby lub osob. Jedna ju chyba mogl wskazac. Canker Psi Syn bowiem jakos zdolal sie przekrasc od stolu do jednego z wielkich i otwartych okien, a teraz odciagnal zaslony i wychylil sie. Dopiero wtedy zwrocono na niego uwage; wszystkie glowy skierowaly sie ku niemu, on zas odwrocil sie w strone sali jakby sie zataczajac. -Taka zdrada - szczeknal, marszczac pysk, tak e odslonily sie jego wilcze kly. - Ustawiac losowanie! Niedobrze sie robi na sama mysl o tym! A mnie zemdlilo z braku porzadnego, czystego powietrza... A gdy Canker przesuwal sie chwiejnie ku temu krancowi stolu, przy ktorym siedziala Gniewica, blisko lukowatych drzwi sali i schodow wiodacych na ladowiska, Maglore pomyslal: On dal sygnal! Cos tam czeka, za oknem! Ale Vormulac, pozornie niewzruszony, ju mowil dalej: -Po drugie - znow, podniesieniem rak, nakazal cisze - chodzi o tworzenie wojownikow, przekraczajacych przyjete wymagania; oto wiem z dobrego zrodla, e takie potwory nawet teraz nabieraja ciala, w sekretnych grotach niektorych iglic i dworow! Co? I znow to oburzenie, to zdumienie, pomyslane wrecz jednoglosnie. Ale zanim zdolano je ubrac w slowa... -Tak, wojownicy! - rozsierdzil sie Vormulac, dajac wreszcie upust tlumionej dotad furii. - A po co, pytam, jak nie z mysla o wojnie? Dosc tego! Oto, kogo oskaram! Odsunawszy sie chylkiem od swych krzesel, Gorvi Przechera, blizniacy z Oblakanczego Dworu i Vasagi Ssawiec dolaczyli do Cankera Psiego Syna, wyraznie ju zmierzajacego do Gniewicy Vormulac wskazal ich wszystkich, a glowy i oczy zebranych obrocily sie w slad za jego dracym, jakby dzgajacym palcem. -To ci tam - wypluwal te slowa, niczym trucizne. - Widac, e winni, tak sie skradaja. Canker z podkulonym ogonem: prawdziwie parszywe szczenie! I Vasagi Ssawiec, budzacy wstret nawet u swoich kompanow. Take Gorvi Przechera, bardziej podstepny, ni kiedykolwiek przedtem! A z nimi Wran i Spiro z Oblakanczego Dworu, ktorych obled wreszcie przebral miare! Gniewica podniosla sie z krzesla; tamci ju byli przy niej; razem cofali sie pod lukowate wejscie. -Patrzcie, jak uciekaja - krzyknal Vormulac - ci, ktorych zdradza nawet ich zachowanie! Pytam was, czy tak reagowaliby niewinni? Patrzcie, zebrali sie przy swojej przywodczyni, inicjatorce tej zdrady, o ktorej raz jeszcze powiadam: wstala za wysoko! Ale skad to poruszenie? Uspokojcie sie i siadajcie. Oni nie zdolaja uciec. Oburzeni lordowie i damy odepchneli swe krzesla, zrywajac sie na rowne nogi, niektorzy odruchowo siegali po rekawice ktorych jednak nie mieli przy sobie, gdy zdali je w przedsionkach komnat Vormowej Iglicy. Pozostali, po obu stronach stolu, zwracajac sie w strone Gniewicy i jej piatki, zaczeli wybuchac gniewem, lecz powstrzymali sie nagle, gdy Vormulac gwizdnal na palcach. Krotki, swidrujacy, wysoki swist... byl wezwaniem. Mogl wezwac swego stwora prosciej, o wiele prosciej nawet, samym umyslem, ale uczynil to w ten sposob, otwarcie, tak e wszyscy mogli sie zorientowac o co chodzi. I wszyscy pojeli, e Gniewica wpadla w pulapke. Prawie wszyscy, bo Maglore zastanawial sie: Dlaczego nie przyjmuje swej potwornej postaci? Czemu jest taka spokojna? I w koncu odpowiedzial sobie: Bo to nie czas na szal, ale na myslenie. Ona kalkuluje nawet teraz! -Dosyc! - wysyczala Gniewica, jakby potwierdzajac przypuszczenia Maglore'a, i wyciagnela spod swego stroju z paskow futerka nietoperzy dziwaczny sprzet, zrobiony z pecherza jakiegos nieduego stworzenia, przymocowanego do cienkiego draka czy te metalowej rodki. Chwycila banie dlonmi, rodka mierzac w srodek komnaty. - Olej z kneblaschu - poinformowala, sciskajac nieco pecherz. Z dziurek na koncu draka wytrysnela rozpylona ciecz, ktora zawisla w powietrzu jak mgla. Oprysk podzialal natychmiast. Unoszacy sie czosnkowy roztwor wypelnil komnate; oszalali lordowie i damy jeczeli, wycofujac sie w strone Vormulaca, ktory stal u szczytu stolu, ich twarze pobladly od mdlosci, ze strachu wpadali na siebie, usilujac oddalic sie od broni, ktora nielegalnie posiadala Gniewica. Wtedy wlasnie, gdy z lukowato sklepionej klatki schodowej dobiegl dziki brzek chitynowych pancerzy i jakby pytajace zwierzece pochrzakiwanie, Gniewica zagrozila: -W pecherzu jest dosc trucizny, byscie sie wszyscy pochorowali, co najmniej na jeden wschod, a niektorzy z was ju na stale! Odwolaj swojego stwora, Vormulacu, bo poniesiesz konsekwencje. Jesli ten twoj przyboczny wojownik nie przestanie gapic sie na mnie tak wsciekle, wierz mi... opronie te banke do cna! Wojownik Vormulaca, jego osobista ochrona, przeszedl przez lukowate wejscie. Byl z tych mniejszych, o wadze nie wiekszej ni tona czy dwie, ale brzydki okropnie: caly z hakow i kleszczy, bosakowatych lap i kolcow. Szary niczym lupki i przez swa chityne niebieskawy, grzechotal luskami, gdy niczym skorpion spieszyl ku szostce obwinionych, a zamiary tego potwora zdawaly sie prawdziwie mordercze. -Vormulac! - Gniewica obnayla kly, szykujac sie do scisniecia pecherza. Czekaj! Pan Vormowej Iglicy powstrzymal swego wojownika i jego brzeczenie ustalo. Zwrocil sie do Gniewicy: -Pani, czemu wszystko przedluasz? Moj wojownik nie jest tu po to, by cie skrzywdzic, ale by dopilnowac, e ty nie skrzywdzisz nas! Ku jego zdumieniu, wybuchnela smiechem. -Co? A ty zapedzisz nas, niczym niesforne dzieci do naszych iglic i dworow? Nie sadze. Wszak Stara Kraina Gwiazd czeka, my zas bedziemy pierwszymi, ktorzy zawladnajej zamkami i calym bogactwem legendarnej Krainy Slonca. -Moe by tak i bylo - przyznal Vormulac, smiechem odpowiadajac na smiech. - O, na tyle dobrze znam twoje ambicje. Ale twe plany legna w gruzach, Gniewico, i to jest kara, jaka poniesiesz. Kiedy my tutaj zaprzatalismy twoja uwage, nasi najbardziej zaufani porucznicy zawladneli waszymi podniebnymi wojownikami lub wytepili je jeszcze w kadziach. W tej chwili wiec twoje zakazane stwory, jak rownie tych psow z twojej sfory, albo sa martwe, albo przeorientowane. Chcesz wiec byc pierwsza w Starej Krainie Gwiazd, he - A my powiadamy, e trafisz tam ostatnia! Znowu sie rozesmiala... potem przykucnela warczac i skierowala rodke na Maglore'a. Z tej odleglosci nijak nie moglaby go spryskac, ale i tak skulil sie w sobie. -Ty mentalisto! - wysyczala. - Zlodzieju mysli. Przez cale te dziesiec lat wyczuwalam twoje weszenie. A ty slyszales tylko te mysli, ktore pozwolilismy ci podsluchac! I dlatego podaales falszywym tropem, Maglore'u z Runicznego Dworu. Potem wskazala na Zindevar, mowiac: -Ty te, pijawo. O, pamietam ciebie! Zawsze bylas ta zawistna, ju od pierwszej chwili. Gdyby nie Devetaki, ktora postawila na swoim, zawetowalabys moje wyniesienie, a pozniej probowalabys zrobic ze mnie swoja... swoja towarzyszke! Jak smialas chocby sobie wyobraac e ja, Gniewica, poszlabym do loa z kims takim, jak ty? Co? Kiedy jest tyle dojrzalego, surowego miecha w zbiornikach z metanem? Sadzilas, e nie zdolalabym kupic twoich szpiegow, albo zaoferowac im to, czego ty zapewne dac bys nigdy nie mogla? Och, kilku naprawde slicznych chlopczykow podeslalas do Iglicy Gniewu, moja pani Starucho! Dziekuje za to, bo zaliczylam ich wszystkich, zanim odeslalam z powrotem, choc bez informacji, na ktorych ci zalealo. A w najlepszym razie, z informacjami falszywymi! Teraz, kiedy Zindevar burzyla sie i prychala, Gniewica spojrzala na Devetaki Czaszkolica i spostrzegla, e tamta w gniewie pozbyla sie maski i odslonila okaleczona polowke twarzy, odarta do kosci. -I ty, Devetaki, ktoras byla moja dobra przyjaciolka - powiedziala, ju ciszej i mniej pogardliwie. - Ciebie naprawde wielce podziwialam. Ale posluchalas moich wrogow, a przez to stalas sie jednym z nich... A sie wypreyla. -No, i wszyscy jestescie glupcami... ale ty najwiekszym, Vormulacu! Cos powiedzial? Wojownicy nawet teraz nabieraja ciala, w sekretnych grotach? Ja powiadam - e ju nabrali! I ledwie po raz trzeci zaniosla sie smiechem, Canker Psi Syn podniosl pysk i zawyl niby wilk. Niesamowite bylo to zawodzenie, ktore wyszlo poza te wysokie okna, w glab wawozu Turgosheimu. Podobnie jak gwizd Vormulaca byl to zew - ktory prawie natychmiast doczekal sie odpowiedzi! Przedtem jednak... -Na nich! - krzyknal Grigor Chutliwiec. - Co takiego? Czybysmy sie bali smrodu? Jesli ta suka uyje swej broni, nie mniej ni nas narazi siebie i swoja watahe! Vormulacu, uyj swego wojownika, by ich zmiadyc! Lordowie i damy nabrali odwagi i znow porwali sie do walki. Stwor Vormulaca, wcia czekajacy na rozkaz, wyczuwal napiecie i fakt, e tamta szostka byla odtracona przez reszte; halasliwie kolebal sie na boki, wpatrzony w nich, niezdecydowany, unoszac w pogotowiu swe kolce i kleszcze. Gniewica mierzyla z rozpylacza: najpierw w niespokojnego wojownika... potem w lordow i damy... i znowu w wojownika. Ju nie panowala nad soba, a jej dziewczece ksztalty z wolna poddawaly sie potwornej przemianie. Wtedy... ...Smiechem wybuchnal Canker Psi Syn! Odrzucil w tyl glowe, zatrzasl nia niczym lis pozbywajacy sie pchel i Vormowa Iglice wypelnil upiorny, nowy odglos - choc wlasciwie, odglos bardzo stary, nieslyszany od niepamietnych czasow. Pulsowanie i prychanie dysz podniebnego wojownika! Przez wielkie okno wdarl sie wiatr, wpychajac do srodka ciekie zaslony; a ju w chwile pozniej zdarl je z zaczepow stwor rodem z koszmarnego snu, ktorego opancerzony tulow, ledwie mieszczac sie w tym otworze, przebil sie nad parapetem, zrzucajac flagi na posadzke i zatrzymal sie dopiero we wnetrzu tej wielkiej sali! Wojownik, ale jaki! Gdyby nawet nieszczesny stwor Vormulaca byl szesc razy wiekszy, jeszcze nie moglby sie z nim rownac. Co wiecej, skoro gorne pietra Vormowej Iglicy znajdowaly sie cale dwa tysiace stop nad dnem Turgosheimu, potwor ten nie tylko byl przystosowany do latania, ale i wlasnie dowiodl, jak dobrze sobie z tym radzi. -Patrzcie! - zawyla z dzika radoscia Gniewica, gdy polecialy w powietrze cegly i chrzastki ze strzaskanego balkonu, a mial wzbil sie w powietrze dlawiaca chmura. A kiedy kwasny oddech potwora przepalil strzepy zaslon spowijajace jego straszny leb, zawolala: - I co, Vormulacu, tym tutaj take "zawladniesz"? Jak wszyscy wojownicy Wampyrow, ta bestia take byla hybryda - bluznierstwem lamiacym wszelkie prawa stworzenia - a nawet je przewyszala. W Starej Krainie Gwiazd robiono z ludzi i metamorficznych cial wampirow stwory nawet gorsze, wieksze, znaczenie te ohydniejsze, tu jednak byl Turgosheim, ktory czegos takiego jeszcze nie ogladal. O czerwono cetkowanym, miekkim podbrzuszu i srebrnych luskach na grzbiecie, w ktorych niebieskawym polysku odbijala sie poswiata i blyski palnikow gazowych sali, bestia byla nirzym gibka machina, narzedzie obledu, mordu i masakry. A byl to ponad wszelka watpliwosc, wytwor Cankera Psiego Syna, co mona bylo poznac po tym, e ogromne "lico" bylo potwornie przetworzonym lisim pyskiem! Szkarlatne slepia byly osadzone wokol czola w polkolistym rzedzie biegnacym wzdlu uzbrojonych bokow, a jego szczeki... ...Ten leb mial trzy pary szczek, jedna skierowana ku przodowi, dwie zas po bokach, wszystkie wyposaone w zeby istnego drapienika. Za tymi smiercionosnymi ostrzami kryly sie gardziele z ktorych kada byla czeluscia zdolna polknac czlowieka w calosci. Kudlaty ten stwor, siersc mial na podobienstwo Cankera ruda, przez co wygladal jeszcze bardziej lisio. Kepki wlosow wymykaly sie spomiedzy lusek, spychane pod ich naporem, a laty sztywnej rudej szczeciny chronily brzuch. Wzdlu niszych partii bokow, od piersi po podbrzusze, luski tego wojownika wisialy na zawiasach, by chronic zloony teraz plaszcz i pecherze gazowe. Z zabkowanego grzbietu zwieszalo sie pod katem przeraajace mrowie szczypiec, kleszczy, kolcow, maczug i chitynowych pil, przeslaniajacych jego boki. Tuzin "wyrzutni", przypominajacych spreyny zrobione z ciala, czekal zwiniety w zaglebieniach segmentowanego brzucha. Z tylu, po obu stronach zadu, rury wydechowe niczym ssawy osmiornicy wyrzucaly z siebie ohydne wyziewy. Od konca do konca potwor ten mierzyl czterdziesci stop; szeroki zas byl na dziewiec. Teraz, gdy pyl ju osiadl, gapil sie wszystkimi lsniacymi oczami, by objac cala scene. A jego maly modek czekal na rozkaz - jakikolwiek rozkaz - od swego pana i stworcy. Z wielkiej komnaty byly jeszcze inne wyjscia, procz tego sklepionego lukowato, zaryglowane otwory w tylnej scianie, za plecami Vormulaca, ktory stal jak skamienialy u szczytu stolu. Gdyby nawet byl w stanie odpowiedziec na drwiace pytanie Gniewicy dotyczace "zawladniecia" tym potworem, nie moglby zrobic nic; mrugal w tej chwili zdumionymi oczami i dochodzil do siebie po szoku, ktory go sparaliowal, gdy ten ogromny najezdzca zaczal ryczec! Tego ju dla lordow i dam bylo za wiele; rzucili sie do ucieczki, wszyscy oprocz paru lejszych, z tych pomniejszych, ktorych gwaltowne przybycie stwora rzucilo na ziemie. Gdy tylko mlodzi lordowie uwolnili swe poharatane ciala spod gruzow, znalezli sie w zasiegu wojownika. Zabic!, taka Canker Psi Syn wydal w myslach komende. Wojownik zwalil sie na okaleczonych lordow, przejmujac sie nimi tyle, co wilk krolikami; jednego z nich, wrzeszczacego przerzucil przez roztrzaskana okienna dziure, drugiego rozdeptal i rozplaszczonego cisnal z gory na stol, tak e jego szczatki polecialy na wszystkie strony. Tego z kolei za wiele bylo dla Vormulaca! Rzuciwszy sie do tylnego wyjscia w slad za swymi uciekajacymi goscmi, poslal podobne rozkazy prosto do mozgu swego wlasnego, zdezorientowanego, malego stranika: Zabic ich - cala szostke! Stwor rzucil sie natychmiast na Gniewice i jej towarzyszy. Ta wyciagnela reke z bronia, scisnela pecherz i prysnela jego zawartoscia prosto w gebe nacierajacej bestii. A ten wciagnal wilgoc, a do ostatniej kropelki, w swe wampirze pluca, do swego organizmu... cofnal sie, jego uzbrojenie szczeknelo... ruszyl przed siebie z jeszcze wieksza determinacja, krztuszac sie jednak i wsciekle potrzasajac swym wielkim lbem. Canker tymczasem przywolal swego wojownika. Parsknal z dysz napedowych i przemierzyl dwie swoje dlugosci w glab sali. Poraona jego ogromem, bestia Vormulaca poczula sie bezsilna, odpychana od Gniewicy i jej grupki. A wojownik Cankera chwycil mniejszego stwora szczypcami i rozerwal go na strzepy. Dzgajace kolce poruszaly sie w przod i w tyl jak tloki, rozluzniajac i rozdzierajac stawy; kleszcze wdzieraly sie w rany pospiesznie i zachlannie; pily rozniosly chityne. Stwor Vormulaca wyl w meczarni - wysokim, rwanym, przeszywajacym piskiem - ale krotko. Wiekszy wojownik burczal z zadowolenia, a odrywane uzbrojenie i inne czesci lomotaly odrzucane na bok. Chlupotaly wydzieliny: szara, olta, czerwona, a cuchnaca roowawa mgielka unosila sie z ciala. Wtedy wycie ustalo... Potwor Cankera burknal znowu (z obrzydzenia, czy nawet rozczarowania?), odepchnal na bok drgajaca gore parujacego miesa, przekrecil nieznacznie swoj leb o trzech parach szczek, zerkajac przez obrocona w ruine komnate na pobladle twarze gapiace sie z tylnego wyjscia. Canker Psi Syn smial sie i tanczyl w radosnym szale... Nagle jednak przystanal i rzucil sie ku pozostalej czworce, ze slina cieknaca mu po pysku. A po chwili: Zabic! Rozkazal drugi raz, a jego oczy zalsnily szkarlatem. Jego stwor, orajac gruzy, szedl przez komnate ryczac. -Nie, stoj! - zawolala Gniewica, chwytajac Cankera za lokiec, by pomoc mu stanac na nogach. - sadna bestia ich tam nie dorwie; ten mur to twarda skala, z labiryntami tuneli dobrymi do ucieczki. Lepiej zachowaj sily swojego stwora. Cala szostka przebiegla przez komnate do miejsca, w ktorym wojownik sie zatrzymal. A Gniewica zawolala stamtad: -Vormulacu, Maglore'u, Zindevar, Devetaki i reszta, pamietajcie, to wy zaczeliscie i to nie ze strachu, a z zazdrosci! Nie stanowilismy wielkiego zagroenia, ja i moja piatka. Bo niby jak, przeciw calemu Turgosheimowi? Nie, nawet gdybysmy zrobili tuzin stworow takich jak ten. Ale wszystko co mamy, to cztery... na razie. Cztery, wszystkie stworzone do podniebnej walki, zrobione na dobrej, mocnej wampirzej substancji; nie mam na mysli jakiejs dobrej substancji, ale najlepsza substancje, z Krainy Slonca. A tak, i do pioruna z tym waszym systemem dziesieciny! W tej chwili sa w drodze na szczyt zachodniego lancucha, gdzie schowalismy zapasy jedzenia, bysmy mogli uzupelnic sily - lotniaki, wojownicy, my wszyscy - zanim dotrzemy nad Wielkie Czerwone Pustkowia. To byl nasz caly plan: nie walczyc z wami, ale odleciec na zachod, na tereny Starej Krainy Gwiazd, i zaczac tam nowe ycie. Ale wy byliscie zazdrosni i chciwi, i zaczeliscie pierwsi, zazdrosciliscie tym, ktorzy mieli dosc odwagi, by sprobowac. No co, Vormulacu, przykro mi, e rozczarowalam ciebie i twoich porucznikow; twoi ludzie nie znalezli w naszych domach nic procz garstki niewolnikow i pustych kadzi. Chocia my bylismy zmuszeni je opuscic, ty jestes mile widziany. Wez nasze iglice i dwory, zatrzymaj je. Nam nie sa ju potrzebne. A wiec lecimy na zachod - pozwolcie leciec tym, ktorzy sie odwaa! Wy zebraliscie sie przeciw mnie i moim kompanom, stajac sie naszymi wrogami. Dowiemy sie, jak sie z wami uporac, skoro mieliscie czelnosc tak postapic. Niech tak bedzie... Poprowadzila swoja piatke schodami na ladowiska. Lecz nim przekroczyla prog komnaty zatrzymala sie, odwrocila i zawolala: - Vormulacu, Maglore'u, nie posylajcie nam adnych mysli. Jesli po opuszczeniu tej posepnej Vormowej Iglicy napotkamy jakies przeszkody, wojownik Cankera wypali ze swych napedow prosto w wasze kryjowki. A jesli w przeszlosci uwaaliscie kneblasch za nieco klopotliwy, co, nie znaliscie go nawet w polowie! I tak odeszla, wraz ze swymi ludzmi. Uciekajac tunelami, Vormulac i pozostali rozdzielili sie. Te wykonane ludzka reka korytarze prowadzily gleboko w skale, przechodzac w koncu w zewnetrzne przejscia prowadzace na nisze poziomy. Lecz ta droga zabralaby duo czasu, a na koniec wystawiliby sie na wszelkie niebezpieczenstwa czajace sie w mroku wawozu Turgosheim. By przyspieszyc Gniewica i jej banda mieli dosiasc swoich lotniakow i wzbic sie; podobnie ich porucznicy z Iglicy Gniewu, Oblakanczego Dworu i domostw innych zdrajcow. Wlasciwie, wszyscy, do ostatniego, powinni leciec ju teraz, wznoszac sie na pradach Turgosheimu, czekajac w ciemnosciach nocy na Gniewice i pozostalych, gotowi, by dolaczyc jak roj i skierowac sie na zachod. O! A co jesli zostawili tylna stra, by ich oslaniala? Gniewica powiedziala, e wszyscy wojownicy, poza tym jednym, odejda. To nie do pomyslenia: dac sie zlapac w lichej zewnetrznej klatce schodowej z chrzastek i kosci, przez jakiegos kuzyna tego potwora, ktory warczal i prychal w wielkiej komnacie! Takie byly co bardziej znaczace mysli tloczacych sie w niskich, waskich tunelach wampyrzych lordow i dam, gdy klnac zbili sie w bezladna cibe. Do chwili, gdy Maglore uderzyl sie dlonia w czolo i krzyknal: -Canker wezwal swego potwora, by podayl za nim! Obleenie skonczone! Mentalista mial racje. Parskajacy i powarkujacy wojownik Cankera plunal kwasem w strone wylotow tuneli, potem na swoj nieprzystojny sposob polecial do rozwalonego okna. Na chwile tam przysiadl, z wystawionym na zewnatrz ohydnym lbem, zanim wystrzelil w noc. Reszta balkonu wtedy runela, a po stworze pozostala jedynie chmura trujacych wyziewow z jego otworow napedowych. Dzielnie mierzac sie z tymi wstretnymi oparami, Vormulac, Maglore i z pol tuzina innych opuscili swa kryjowke i popedzili do okna. Gniewica i pozostali renegaci, wraz ze swymi porucznikami, lecieli w mrok, kreslac spirale wokol obwarowan Vormowej Iglicy. Z nimi, nabierajac wysokosci - z napecznialymi pecherzami gazowymi, rozpostartym plaszczem i dyszami pracujacymi pelna para - stwor Cankera zmierzal na zachod. Lady uchodzila i nie sposob ju bylo jej zatrzymac. Jeszcze dolecial do nich jej smiech, a wraz z nim proste ostrzeenie: -Vormulacu... jak chcesz, wysylaj za nami lotniaki i porucznikow, na nasz popas na zachodnich szczytach. Sadze, e pozwolimy ktoremus z wojownikow postracac ich z nieba. A na razie, egnajcie! -Cokolwiek spotka was w Starej Krainie Gwiazd - odkrzyknal - nawet nie myslcie o powrocie! Wiesz, czym to grozi! Jedyna odpowiedzia byl jej cichnacy smiech... Pozniej zas we wszystkich wielkich iglicach i dworach Turgosheimu zrobil sie niezwykly, wrecz goraczkowy ruch; urzadzano nowe pracownie z olbrzymimi kadziami, doprowadzono do uytku pracownie dawno porzucone. Przed wzejsciem slonca bylo ju wiadomo: zniesiono zakaz wytwarzania wojownikow! Iglice Gniewu, Oblakanczy Dwor, Wieyce Gorviego, Iglice Ssawca, Parszywy Dwor, wszystkie wydano na lup, a cala zdobycz, zarowno ludzi, jak i reszte dobytku, podzielono moliwie najuczciwiej; podobnie stalo sie z wlasnoscia dwoch lordow usmierconych przez Cankerowa bestie w wielkiej sali Vormowej Iglicy. Tak rozpoczelo sie pospieszne przetasowanie, kiedy to pomniejsi lordowie dowodzili swych wlasnych zaslug, zazdrosnie patrzac na wyniesienie wybrancow, ktorych czekaly nowe imiona, dwory w przestronnych jaskiniach i zamczyska na szczytach. A tymczasem na Runicznym Dworze... ...Na godzine przed wzejsciem slonca lord Maglore Jasnowidz poslal po swego niewolnika, Karza Biteriego, by ten stanal przed nim w najwyszej z izb, niewielkiej jaskini o dwojakim przeznaczeniu: z jednej strony sluacej jako punkt obserwacyjny, z drugiej zas kryjacej w sobie obslugujacego ten dwor syfonida. Tego miejsca Karz zwykle unikal, chyba e trzeba bylo nakarmic jego groteskowego mieszkanca, ktory spoczywal niby flak, bezmyslny i znieruchomialy, za zaciagnietymi teraz zaslonami. Bo nawet Wampyry pewne rzeczy uznaja za nieprzystojne i wiedza, kiedy naley je maskowac. Tam wlasnie Karz znalazl swego pana, pograonego w dziwnych marzeniach, spogladajacego z powaga, przez pozioma szczeline okienna, na druga strone Turgosheimu, na melancholijna Vormowa Iglice, stojaca w poludniowo- wschodnim zakolu wawozu. Postal przed nim przez jakas chwile, a wreszcie Maglore zamrugal swymi niesamowitymi oczyma, skupil wzrok i ogarnal nim Karza. -Bedac czlowiekiem inteligentnym i dociekliwym - rzekl, glosem jak zawsze szeleszczacym - wiesz ju zapewne, co sie wydarzylo. Karz musial potwierdzic. -Cos niecos, panie. -Dobrze, wreszcie to sobie omowimy. - Maglore chwycil go za ramie i odwrocil twarza do siebie. - A ty spiszesz to wszystko glifami Menduli Dalekowidzacego, jako czastke najnowszej historii Turgosheimu. Przedtem jednak... (poprowadzil historyka w kierunku zaslony przedzielajacej izbe) przypomne tobie, jak ostrzegalem cie przed Gniewica, przed rozkosza i bolem, jakie niesie zbyt bliskie jej poznanie. Dotyczy to zreszta zagroen plynacych z poznania ktoregokolwiek z moich rowiesnikow. -Ale... dobrze to zapamietalem, panie! - zaprotestowal Karz. -Nie odzywaj sie i sluchaj - odrzekl Maglore, gdy zbliyli sie do zaslon; tam znow obrocil Karza, tak e stali twarza w twarz. - Widzisz bowiem, pomimo wszelkich jej nikczemnych czynow, lady Gniewicy nie spotkalo adne nieszczescie; ta czarownica i jej krag umkneli do Starej Krainy Gwiazd. Ale co z ich niewolnikami, ich dworami i iglicami, tymi, co im zawierzyli? Powiem ci: wszyscy tam, odtraceni, zostali zdani na siebie, rozbici, podzieleni i rozproszeni. To oni za wszystko zaplaca, nie Gniewica. Ale wspomnialem te o tych, co im zawierzyli... -O tych, co zawierzyli, panie? -Wlasnie - potwierdzil Maglore. - Wlasnie. -A za chwile: Kiedy ostatnio rozsuwales te zaslony, Karz? - Dlon ju kladl na linie. -Jakis czas temu. - Tamtego jakby zaczelo cos dlawic, z nagle scisnietym gardlem glowil sie, do czego zmierza Maglore. - Nie dawno. Myje tego stwora, przekrecam go wte i wewte i napelniam mu koryto. Ogladam jego cielsko w poszukiwaniu odleyn, a ilekroc je znajduje, uywam twoich masci. Wiem, e jest stary, szukam wiec oznak rozkladu. I... -Wiem - ucial Maglore. - Znam wszystkie zadania, jakie tu wypelniasz. Bo ty jestes wierny, Karz, i dobrze wykonujesz swoje obowiazki. Ale znam te takiego - obaj go znamy - ktory nie dochowal wiary. Ktory nie spelnil pokladanego w nim zaufania, ktory dal sie przekabacic i kupic... Gniewicy! - Glos Maglore'a nagle stwardnial, zabrzmialo w nim okrucienstwo. - No, i on take teraz placi. -On... jaki on? - Karz byl ju calkiem przeraony, wcia jeszcze nie wiedzac dlaczego. -Moj syfonid jest stary, Karz - zawolal na koniec Maglore, szarpiac line. - I chocia tak dobrze sie nim opiekujesz, wkrotce zdechnie. Bo gdy cos jest bezwolne, raczej niewiele w nim woli ycia, co? Z tej wlasnie przyczyny, jesli nie liczyc innych, sprawilem sobie nowego syfonida. Oto on! Zaslony rozsunely sie z szumem, a za nimi... ...Dwa syfonidy: jeden pomarszczony, z plamami, stary, lecz wcia dzialajacy, przynajmniej w tej chwili; i drugi, roowiutki i nowy, i jeszcze nie w pelni... uksztaltowany. Historyk ujrzal jego cielsko; nie cale jednak. To cos, co zobaczyl lealo na podescie nad ogromna misa z woda, ktorej zawartosc wystarczala na potrzeby dworu; ten starszy slinil sie nad misa, jak rozkoszne niemowle, czy jakis idiota, poza kapiacymi kropelkami caly czysciutki i slodki. Ich cielska draly jak galareta od uderzen potwornie powiekszonych serc; ich konczyny, zmyslnie pozbawione kosci i uciete na wysokosci lokci i kolan, pokrywal wampirzy sluz; ich ywe naczynia krwionosne, podobnie powleczone i wydluone dzieki metamorfizmowi, ciagnely sie od odrabanych kikutow i ginely w przewodach z martwych kosci, ktore wpuszczone byly w podloge. To, czego Karz Biteri nie mogl ujrzec (i o czym uczyl sie nie myslec), to ywe kapilary, ciagnace sie na setki stop, zwisajace w koscianych rurach przez caly Runiczny Dwor, i niej przez Oblakanczy Dwor, a do studni na dnie Turgosheimu, skad czerpaly wode! Mimo ciekiego treningu, Karz potrafil je sobie wyobrazic wystarczajaco dobrze. Spojrzal na nowego syfonida - na jego glowe, ogolona do zera, pokryta ciemnymi szwami i niebieskimi sincami po niedawnym zabiegu chirurgicznym: usunieciu mozgu, wiekszosci mozgu, jak wiedzial... na jego twarz, wykrzywiona w grymasie nieobecnego usmiechu, ktora rozpoznal a za dobrze. A byla to twarz, czy raczej cos, co z niej zostalo, Giorge Nanosiego, zwanego Wroem, ktorego yly nawet w tej chwili wypychaly sie z kikutow i cal po calu opuszczaly sie rurami ku studniom! Nie mogac sie powstrzymac, historyk zatoczyl sie spod zaslony pod okno i wystawil glowe, by gleboko zaciagnac sie nocnym powietrzem. Maglore, odczytawszy jego mysli, podszedl i stanal tu za nim. -Tak wiec widzisz, co przytrafilo sie Wroowi - rzekl - ktory okazal sie nie tak bezstronny, jak myslelismy. O, tak... gdy tylko Gniewica wziela go na haczyk, jego los byl ju przesadzony. Niech wiec tak bedzie! Ramionami Karza szarpaly spazmy. Maglore odciagnal go od okna, mowiac: -No co? Masz zamiar zanieczyscic Runiczny Dwor swymi wymiocinami? Nie chce ich tu widziec, ani w srodku, ani na zewnatrz! Wracaj do swoich obowiazkow, posprzataj w mojej pracowni. Wkrotce bede doskonalil moj kunszt. Karz odszedl, zataczajac sie, opuscil komnate i zszedl chwiejnie na niszy poziom. Maglore przeszedl kawalek za nim, lecz przekroczywszy lukowate wejscie zatrzymal sie i odwrocil. Jego wzrok powedrowal ku rzezbionemu herbowi nad drzwiami, takiemu, jaki zdobil kade wrota w Runicznym Dworze. Byl to znak, ktory pojawil sie w jego umysle w czasie Swiatla od Zachodu, i ktory od tej chwili przyjal za swoj. Nikt nie domyslal sie jego znaczenia (jesli w ogole cokolwiek znaczyl). Maglore sadzil, e musi on byc poteny; inaczej czemu on, Mag, mialby go wysnic?Czysta potega, tak. A jakie moce, dumal, moe odnalezc Gniewica w Starej Krainie Gwiazd? CZESC CZWARTA: BRACIA -NAJAZDY I Przedswit nad Kraina Gwiazd. Za kilka godzin wschod, a szczyty gor granicznych przestaja ju stanowic jednolicie czarny masyw, najeony klami, zmieniajac sie w pojedyncze szare i strzeliste sylwety wartownikow, przybierajac wlasciwe sobie ksztalty. Wkrotce promienie slonca, przeslizgnawszy sie przez wysokie przelecze, zabarwiaje zlotem. To przejscie z ciemnosci w swiatlo zawsze dodawalo otuchy, wrecz radowalo.Tak sobie myslal Lardis, przywodca Cyganow Lidesci. Ale eby spedzic wieksza czesc nocy tutaj - w Krainie Gwiazd! Podczas zachodu! - nad soba majac srebrne swiatlo ksieyca i blekitnawe migotanie gwiazd... i tutaj sie przespac! Od tej wlasnie mysli Lardisowi nieodmiennie jeyly sie wlosy na glowie, calego pokrywala gesia skorka, a kadym calem ciala i duszy na nowo odczuwal respekt, zadziwienie i przemona zgroze... Mniej wiecej co piecdziesiat wschodow Lardis odbywal te... mona to nazwac pielgrzymka?... te wedrowne egzorcyzmy... wedrujac do Krainy Gwiazd i przez jalowe skaliste rowniny miedzy gruzy wampyrzych twierdz; do Wieycy Karen, tego ostatniego zamczyska, a potem na powrot, przez wielka przelecz, do Krainy Slonca. Wiedzial te, e nigdy nie odbywa tej podroy sam, e duchy wszystkich, ktorzy tu kiedys yli, wedruja wraz z nim, czasem dotykajac zimnymi palcami jego kregoslupa. Wlasnie tak, chodzilo o egzorcyzmy; o wygnanie demonow z jego snow i przepedzenie starych koszmarow ze swiata na jawie. O odnowienie jego wiary, jego przekonania - e Wampyrow ju nie ma i nigdy nie powroca - poprzez nastepna wyprawe na ich odwieczne terytoria, w ciagu tych dlugich godzin nocnego osamotnienia, ktore niegdys nalealy do nich. To dlatego Lardis tu wrocil, dlatego nadal tu wracal i zamierzal wracac, poki nogi beda w stanie go nosic; po to, by utwierdzac siebie w tej wspanialej swiadomosci, e slad po nich zaginal. -Zginely, przepadly - wymamrotal pod nosem, zatrzymawszy sie, by jeszcze spojrzec na Kraine Gwiazd spod samych gor, z miejsca nieopodal wejscia na przelecz. - Wybite do ostatniego i sprzatniete z tego swiata w chwili, ktora uwaaly za godzine swego triumfu, kiedy to igraly ze swymi ofiarami i upajaly sie soba pod lsniaca kula Bramy. Wszystkie, ktore jeszcze wowczas istnialy: lord Szaitis i nawet sam Szaitan Nienarodzony, ktory byl im wszystkim ojcem, zgladzone zostaly wraz z ich potworami. Podobnie jak lady Karen, ktora splonela w jednym tchnieniu piekla, w straszliwym ogniu nienawisci wiekszej ni ta ich wszystkich razem wzietych! Zginely wiec wszystkie, owe twory zla. Chocia... chocia podobno zdarzaly sie wsrod nich i dobre, choc i te nosily w sobie nasiona zla. -Zdarzaly sie... "i dobre", powiadasz? - Tu obok Lardisa stal jego stary i zaufany przyjaciel i towarzysz, Andrei Romani. - Czyby? Na pewno mowisz o Wampyrach? Badz wiec tak laskaw i odswie mi pamiec, bo niech mnie licho, ale jakos nie pamietam, eby ktorys z nich byl dobry! Lardis zerknal na niego i pokiwal glowa. -Przypominasz sobie. Chcesz sie spierac, i tyle. A co z Harrym z Krainy Piekla, zwanym Rodzicielem, ktory przybyl ze swiata za Brama, by stanac u boku swego syna podczas bitwy o ogrod? I co z samym Mieszkancem, bo to on i jego ojciec zwalili na ziemie wszystkie wieyce Wampyrow. A byla jeszcze lady Karen, ktora wziela ich strone i razem z nimi walczyla przeciw swoim pobratymcom. Andrei wygladal na zdumionego. -Swoim pobratymcom? Ich pobratymcom, chcesz powiedziec! I ona, i tamci, wszyscy byli Wampyrami! Harry z Krainy Piekla, ktory potrafil w mgnieniu oka pojawiac sie i znikac, a take przyzywac umarlych, byl Wampyrem, o czym dobrze wiesz. Tak samo jego syn, zwany Mieszkancem, ktory zmienil sie w wilka... co powiesz o tym pomiocie z Piekla rodem? Jesli zas chodzi o Karen, zapomniales, Lardisie, e bylem w ogrodzie wtedy, gdy Leskowi Nienasyconemu wydarla z piersi bijace jeszcze serce i stala tam rozesmiana, kapiac sie w jego krwi! Te byla z Wampyrow! One wszystkie nosily w sobie te zaraze i nie mow mi, co jest zle, a co nie jest! Ja powiadam, e gdzies tam jest bog i e wreszcie zapragnal sie ich pozbyc. I dlatego tamtej nocy pozbyl sie ich wszystkich, co do jednego, nas pozostawiajac w roli stranikow pokoju. Lardis i Andrei byli teraz starsi i stawy im odrobine zesztywnialy, wlosy znacznie posiwialy, a i oczy nie byly tak bystre, jak przedtem. Ale pamiec nadal mieli swietna. Zreszta czternascie lat to nie taki znowu szmat czasu, gdy w gre wchodzily takie wspomnienia, i dlatego, choc sie spierali, kady z nich wiedzial, e ten drugi ma troche racji, nic wiec nie burzylo rownowagi. -Masz racje - mruknal wreszcie Lardis - bo dobrze sie stalo, e ju ich nie ma, ani jednego. Czesto sie jednak zastanawiam: gdyby nie Harry, Mieszkaniec, Karen... co by sie z nami stalo? Czym bysmy teraz byli? -Prochem, zapewne - odrzekl Andrei - i nic nie mialoby ju dla nas znaczenia. -A nasze dzieci? Tu nie doczekal sie odpowiedzi. Zamiast jej szukac, Andrei wzdrygnal sie i tupnal, po czym zmienil temat. -Na co, do pioruna, jeszcze czekamy? - zapytal podnoszac glos. - Gdzie, do pioruna, podzial sie ten niewydarzony syn Nany Kiklu? -Co, ja, niewydarzony? - to wlasnie glosne pytanie, okraszone smiechem, dobieglo ich teraz z mroku skrywajacego wejscie na przelecz. Chwile pozniej dal sie tam widziec jakis ruch, za sprawa Nestora Kiklu i Lardisowego syna, Jasona, ktorzy poszli przodem. Wylonili sie teraz z ciemnosci i Nestor znow zapytal: -Czy ktos wzywa mego imienia nadaremno? -Nie, nie chodzi o ciebie, ale o twojego braciszka niemowe, Nathana - odkrzyknal Andrei. - To na niego musimy wszyscy czekac! Ich krzyki przetoczyly sie echem przez przelecz, zawedrowaly w gory, tam znow sie odbily i rozbrzmiewaly teraz nad rowninami Krainy Gwiazd. Lardisowi ogromnie sie to nie podobalo; sprawialo, e wloski na karku stawaly deba, a klebki pary w tym zimnym powietrzu wychodzily z ust znacznie szybciej. Nie lubil te, jak przezywano Nathana Kiklu, nawet i w nie przemyslanych artach, nawet gdy robil to Andrei. Och, Nathan faktycznie byl mrukiem, ale i krylo sie w tym chlopaku cos wiecej. A zatem... -Cisza! - upomnial ich Lardis. - Bo choc Kraina Gwiazd opustoszala, to nadal lepiej tu nie krzyczec... Ktos jednak ich uslyszal. W dole, na krawedzi plytkiego krateru, mieszczacego w sobie Brame, jakby sie ocknal brat blizniak Nestora Kiklu, Nathan, ktory stal tam wpatrzony w hipnotyczny bialy blask tej na wpol pograonej w ziemi kuli nieziemskiego swiatla. Nie wolno mu bylo dotknac tej jasnosci, wiedzial, e za kare zostalby w nia wciagniety i zniknal na zawsze. Przynajmniej z tego swiata. Ale i tak go to kusilo. Kusilo... lecz nie do konca bylo to glupie. Bywaly wprawdzie czasy, e Nathanowi ycie tutaj, a raczej w Krainie Slonca, wydawalo sie bardzo dobre. Czasem rzeczywiscie bywalo dobre... Rzecz w tym, e ta Brama byla czyms niesamowitym, niepojetym. Jesli naprawde stanowila drzwi do jakiegos innego miejsca, do takiego na przyklad... gdzie te yja ludzie... to dlaczego oni przez nia nie przychodzili i nie dawali sie poznac? Lardis Lidesci mowil, e dawniej zdarzalo sie jednemu czy drugiemu przechodzic, i e Wampyry cenily ich za ich nieziemskie moce. Moe wlasnie dlatego przestali przychodzic. Z drugiej strony, Lardis slynal z tego, e opowiada ronosci o Bramie, o dawnych czasach, o przybyszach z Krainy Piekla... o czym popadnie. Nathan slyszal nawet pogloski, e Lardis kiedys upodobal sobie kobiete z Krainy Piekla! Tyle e ona ju miala kogos, take z Piekla rodem. Nazywala sie Zek, to bylo zdrobnienie od Zekinthy, i potrafila czytac ludziom w myslach! Wlasciwie Nathan te to czasem umial, przynajmniej jesli chodzilo o mysli Nestora. A ta Zek, jasna miala skore, jasne wlosy, niebieskie oczy i byla... piekna? Czy ktos tak wygladajacy mogl byc piekny? Nikt z Cyganow tak nie wygladal - oczywiscie poza nim samym. Poza tym, wiekszosc wydarzen, o ktorych opowiadal Lardis miala miejsce jeszcze przed narodzeniem braci Kiklu, a jak zauwayl Nathan, z uplywem lat Lardisowi coraz trudniej przychodzilo mowienie o tym wszystkim, co stalo sie niedawno. Nie chodzilo nawet o to, e tak sie zestarzal (choc z pewnoscia jego mlodosc, jako wodza wedrownej gromady Cyganow, yjacej w cieniu Wampyrow, musiala odcisnac na nim swe pietno), ale raczej o to, e dzis niewiele sie dzialo z tego, co moglo zaprzatac jego uwage, i dlatego tak bardzo yl przeszloscia. To akurat Nathan rozumial dosc dobrze, bo i on sam niekiedy oddawal sie yciu w innych swiatach, poszukiwal przygod w krainach fantazji. To pomagalo mu odcinac sie od prawdziwego swiata, od odglosow Siedliska, od wszelkich drwin, uragan i pytan, na ktore Nathan zwykle ju nie odpowiadal, a jesli to robil, ogromnie sie jakal. Od tamtej nocy czerwonych chmur i gromu posrod wzgorz wiele czasu poswiecal na ucieczki z tego swiata... do innych. Do innych swiatow, wlasnie, do krain fantazji... ...Jak chocby o zmierzchu, w gorach, gdy byl tam sam i skomlac schodzily sie wilki, by mu towarzyszyc. To byla jednak tajemnica, cos, co zachowywal tylko dla siebie, inaczej mlodzi Cyganie z Siedliska nazwaliby go lgarzem. Powszechnie wszak bylo wiadomo, e wilki trzeba wylapywac jeszcze jako szczenieta i potem cwiczyc, bo inaczej nie mona im ufac. ...I w swoich snach na jawie, ktore uwaal za straszne, ale i ogromnie fascynujace. ...A zwlaszcza wtedy, gdy spal i snil o... sprawach wszelakiego rodzaju i ksztaltu! O zmarlych rozpadajacych sie w swych grobach, ktorzy gdyby tylko zechcieli, mogliby z nim rozmawiac, tyle e nie chcieli, choc czesto slyszal jak rozmawiaja jeden z drugim; o niezrozumialych a zarazem dokuczliwie mu znanych liczbach, od ktorych tak krecilo mu sie w mozgu, e a myslal, i ten ciagly ped i wir rozsadza mu glowe; a take o calkiem odmiennym swiecie ludzi, ktory byl niesamowity i niepojety, jak te przestrzenie miedzy gwiazdami. ...Moe jak ten swiat za Brama? I znow dolecialo do niego wolanie tamtych od podnoa gor i z przeleczy; a wreszcie Nathan cofnal sie od jarzacego sie lodowato zrodla swego zauroczenia i zeskoczyl z niskiej scianki krateru. Ale nawet gdy starannie omijal rozdziawione wyloty wielkich, idealnie okraglych szybow, przeszywajacych ziemie wokol Bramy, schodzacych w glab pod innymi wzgledami zwartej, wrecz sprasowanej gleby i skaly, nadal poddawal sie urokowi tej milczacej i lsniacej kuli, przyciagajacej jego mysli niczym magnes. -Nathan! - ponownie dobieglo do niego wolanie Andreia Romaniego, wcia odlegle, poparte pozniej echem jego donosnego ryku, przetaczajacym sie po gorach: - Nathaaan! Nathaaan!... Nathaaan! Nathan ju oddalil sie od Bramy, mimo to wcia nie mogl oderwac od niej oczu ani mysli. Od tej Bramy do Piekielnych Krain, do innego swiata, zapewne do swiata prawdziwie niesamowitego. Lardis, opowiadajac, co wydarzylo sie tamtej nocy czternascie lat wczesniej, zazwyczaj mowil o "piekielnym tchnieniu", ktore z rykiem wydarlo sie z Bramy i swym ogniem pochlonelo Wampyry. Kiedy indziej, ju mniej romantycznie, przyznawal, e moglo tu chodzic o jakas niepojeta bron o mocy tak wielkiej, e sami mieszkancy Krainy Piekla ledwie, jeeli w ogole, nad nia panowali. "Jakikolwiek byl kiedys ich swiat (mawial), teraz na pewno jest Pieklem, jesli tamto bylo tylko skutkiem ubocznym ktorejs z ich wojen! Zekintha wszystko mi opowiedziala: jakie zniszczenie niesie ich bron." Nathan, wydluywszy kroku, zaczal biec. Za dlugo kazal tamtym na siebie czekac i zaczna sie niecierpliwic. Mial racje. Niemal o mile dalej Andrei Romani znow narzekal: - Jest nie tylko niemy, ale i gluchy? Gibko i z brzekiem schodzac z przeleczy, dolaczyli do obu starszych Nestor i Jason. -Nie - Nestor potrzasnal glowa i skrzywil sie wzgardliwie. - Moj brat nie jest ani gluchy, ani przyglupi, ani te niemy. Nie chce mowic, i tyle. Jest po prostu... Nathanem. Lardis zgromil wzrokiem Nestora, niemal czul smak goryczy, z jakim tamten wypowiadal te kasliwe slowa. Szkoda, e ju nie sa sobie tak bliscy, jak kiedy byli dziecmi, pomyslal. Wtedy bowiem byli nierozlaczni. Nestor opiekowal sie swym bratem, nawet kiedy byli ju nastolatkami. Moe za dobrze sie opiekowal, stoczyl w jego obronie o jedna bojke za wiele, o jeden raz za wiele oberwal. Jakakolwiek byla przyczyna, cos sie miedzy nimi zmienilo. No, i oczywiscie byla te Misha. Mali chlopcy pozostaja chlopcami i przyjaciolmi, poki nie podrosna bo wtedy staja sie rywalami. Nathan i Nestor Kiklu: synowie Nany... Bliznieta, owszem (myslal teraz o nich Lardis), ale nijak do siebie nie podobne. Wydawali sie wrecz biegunowo roni: ronili sie wygladem, pogladami, sposobem ycia. Nestor wyprostowany, zuchwaly, beztroski, wygadany, a nawet halasliwy; Nathan przygarbiony (co mu tak ciaylo?), zamkniety w sobie, powany i, oczywiscie, milczacy. Nestor przypominal swoja matke. Wystarczylo ich zobaczyc, a ju wiedzialo sie na pewno, e jest jej synem. Tyle tylko, e podczas gdy Nana byla niedua, Nestor byl wysoki; tak samo wysoki bylby te jego brat, gdyby chcialo mu sie prostowac! Obaj, dlugonodzy i dlugorecy. Moglo to nawet dziwic, gdy ich ojciec, Hzak Kiklu, podobnie jak Nana, byl niewysoki. To sprzyjalo chowaniu sie po jamach. I moe to wlasnie nalealo uznac za przyczyne. Od czasu wytepienia Wampyrow wiele przyszlo na swiat dzieciakow wysokich i silnych. Nestor po matce mial ciemne, z lekka skosne oczy, jej prosty, lecz nieduy nos. Po niej te lsniace czarne wlosy, ktore spadaly na szerokie plecy. Jej te byl usmiech, niekiedy dosyc tajemniczy. Czolo mial szerokie, wysokie kosci policzkowe; podbrodek troche wystawal, bardziej w chwilach zlosci. Posture mial atlety, podwijal te rekawy kurty, by prezentowac grubosc przedramion. Cygan pelna geba. Taki byl Nestor, mlodzieniec, ktorym mona bylo sie szczycic. Ale jesli chodzilo o Nathana... Ten to dopiero byl wyrodek! Choc tego, jak mogl sie tak wyrodzic, Lardis nie pojmowal. Oczy Nathana nie byly tak skosne, a na dodatek, wyronial je ciemny blekit, bliski szafirowi, choc pozbawiony naturalnej glebi barwy tego kamienia. Ich spojrzenie bylo zwykle nieobecne, nieokreslone, w najlepszym razie gdzies bladzilo (zdaniem Lardisa, podobnie jak kierujacy nim umysl, a wlasciwie jak sam mlodzieniec). Najdziwniejsze jednak byly jego wlosy, mialy bowiem barwe mokrej slomy! Przypominaly wlosy Zek, odrobine tylko byly ciemniejsze, a Nathan scinal je krotko, jakby sie ich wstydzil. Pewnie tak, skoro przez nie, jak i przez cala swoja odmiennosc, odstawal od reszty. Co do pozostalych rysow jednak, nie bardzo ronil sie od Nestora. Mocny podbrodek, wysokie kosci policzkowe, szerokie czolo... usta mial pelniejsze ni Nestor, mniej cyniczne, tyle e czasem drgal ich lewy kacik. Nie sposob te bylo nie zauwayc jego cery, na tyle bladej, e pasowala do koloru wlosow; koniec koncow wiec, malo w nim bylo z Cygana. Jego matka tlumaczyla te bladosc tym, e zbyt wiele czasu spedzal w domu i lubil lazic po okolicy o zachodzie, gdy wiekszosc Cyganow trzymala sie blisko swoich siedzib. Wedlug Nany, ogolnie byl watlego zdrowia i dlatego unikal zajec typowych dla co aktywniejszej mlodziey z Siedliska przedkladajac nad nie samotnosc. Co, to ostatnie bylo niewatpliwie prawda. Reszta jednak, uwaal Lardis, nie trzymala sie kupy, wprost przeciwnie, Nathan zdawal sie urodzonym wedrowcem, wiecznie gdzies lazil. I o wschodzie, i o zachodzie, jednako mona go bylo napotkac w lesie czy na gorskich stokach, gdziekolwiek, byle nie w domu. Chorowity? Lardis byl innego zdania. Brak sklonnosci do zabawy, dranienia dziewczat i uganiania sie za nimi, a take do naparzania sie z innymi wyrostkami, nie musi zaraz oznaczac, e ktos jest chorowity, racja? Nie, Nathan nie byl najslabszym z miotu, byl wyrodkiem. Ale jak sie tak wyrodzil? I skoro malo w nim bylo z Cygana, to z kogo duo? Lardis niejeden raz zadreczal sie tym pytaniem: kogo mu Nathan przypominal? W czyich oczach znalezc mona bylo to cieple, tak wspolczujace, wrecz niewinne spojrzenie? I wcia to pozostawalo zagadka, powodem do irytacji, slowem, ktore siedzac na koncu jezyka nie chce wyskoczyc i ujawnic sie. Sam Nathan rownie byl powodem do irytacji, na tyle nawet, e Lardis mial czasem ochote go kopnac - eby pobudzic do ycia! Dlatego zapytal Nane Kiklu, czy moe tym razem i jej chlopcow zabrac na swa coroczna pielgrzymke do Krainy Gwiazd: eby oderwac Nathana od jego starych przyzwyczajen, sprobowac pobudzic go do ycia. Moe by znalazl na tych przerazliwych pustkowiach cos, co wyrwaloby jego umysl z bezdroy po jakich sie blakal... Lardis Lidesci wcia jeszcze snul te mysli, gdy dal sie slyszec cichy, regularny tupot, ktoremu towarzyszyl grzechot kamykow, a na tle nie tak odleglej Bramy pojawila sie sylwetka zbliajacego sie czlowieka. A kiedy nad Kraina Gwiazd zrobilo sie nieznacznie jasniej, mysli Lardisa z miejsca obraly inny tor. Taki on chorowity? W takim razie Lardis sam chcialby byc tak schorowany, by serce i pluca bez wysilku wspomagaly niezmordowane cialo. I wiecznie nieobecny, ten Nathan. Nie teraz, na pewno nie. Oczy mu blyszczaly, gdy zatrzymal sie zdyszany i po swojemu wzruszyl ramionami, na przeprosiny. Bylo mu przykro, e musieli na niego czekac. -Cos cie wiec tam zaciekawilo, w tej Bramie? - zapytal Lardis, zanim ktokolwiek inny zdayl sie odezwac. Nathan ju zapanowal nad oddechem, popatrzyl na Lardisa i kiwnal glowa, cokolwiek powoli. Ale to kiwniecie stanowilo odpowiedz, co samo w sobie oznaczalo postep, zwykle trudno bylo od niego uzyskac choc tyle. Lardis sie ucieszyl. Znow bylo jak wtedy, gdy siadywali przy ogniu w Siedlisku, a on opowiadal historie z dawnych lat, wyczuwajac, e Nathan slucha go baczniej ni cala reszta razem wzieta. Przyglupi? Jesli nawet... to tylko z pozoru. -Ha! - mruknal Nestor. - Jasne, e jego mnostwo ciekawi. Ciekawia go wszystkie te dziwaczne, niepojete sprawy. Gwiazdy na niebie: ile ich tam jest? Kregi na wodzie: czemu nie moe ich zliczyc? Gdzie ludzie odchodza po smierci, jakby sam dym stosow pogrzebowych nie wystarczal za odpowiedz. A teraz ta Piekielna Brama? Pewnie, e go zaciekawila. Starczy e cos za cholere nie ma znaczenia, Nathan zaraz sie tym zainteresuje. Ponownie ta gorycz w jego glosie. Ale Jason, syn Lardisa, osiemnascie miesiecy mlodszy od braci Kiklu, mniej surowo osadzal Nathana. -Ten swiat niespecjalnie sie Nathanowi podoba - powiedzial - dlatego stara sie trzymac od niego najdalej, jak moe. A to bardzo trudne, bo przecie w nim yje! To dlatego zajmuje sie rzeczami, ktore nam wydaja sie niewane. W ten sposob on ma swoj swiat, my mamy swoj i za bardzo nie wchodzimy sobie w droge. A Lardis sie z tym zgodzil, choc tylko w duchu, uwaal bowiem to stwierdzenie za zadziwiajaco trafne. Lardisa jego syn napawal duma; Jason byl otwarty, instynktownie uczciwy, na swoj smagly cyganski sposob urodziwy, do tego inteligentny. Ale jak kady, od czasu do czasu sie mylil. Chocby teraz. A zatem... -Brama nie jest niewana - szybko sprostowal Lardis. - Podejdzcie tu na chwile. - Wspieli sie na nieduy pagorek - ledwie jakis garb skalny - by z nieco wyszego miejsca spojrzec na Kraine Gwiazd. A zwlaszcza na Brame. -Przejasnia sie. - Lardis zwrocil uwage na to, co dla wszystkich stawalo sie ju oczywiste. - Jeszcze jakas godzina, a szczyty sie rozzloca, dlatego to, co chcialem wam pokazac, nie jest zbyt wyrazne. O wiele lepiej widac u szczytu zachodu. Zreszta z kadym rokiem zanika, wyplukiwane przez deszcze i wywiewane przez cieple wiatry znad Krainy Slonca. Widzicie ju te poswiate? I wtedy zobaczyli... Wywalony w ziemi krater, o brzegach poszarpanych i potrzaskanych, obwiedziony pasem spieczonego popiolu, niby pomarszczona skora otaczajaca wielka rane, o jakies sto piecdziesiat krokow za Brama. O brzegach twardszych i ostrzejszych ni zazwyczaj zaokraglone glazy Krainy Gwiazd i typowa dla niej rzezba terenu, jaka przez niezliczone wieki uksztaltowaly tu ywioly, byl czyms znacznie nowszym, jakby sladem po spadajacej gwiezdzie, ktora uderzyla tu w ziemie ledwie kilka lat wczesniej. Przy dalszej krawedzi tego krateru rozposcieral sie na ziemi pioropusz migotliwego swiatla, jakby swietlista postac mgly spowijajacej o poranku ziemie w Krainie Slonca. Czyms na ksztalt dlugiego, spiczastego grotu, piora czy te palca wskazywala na Kraine Lodow, na niebieskawy, oswietlony zorza widnokrag. I to sama ziemia - jalowa, kamienista gleba - jarzyla sie tak blado, a zarazem zlowieszczo; jakby przepelznal tedy jakis olbrzymi slimak zostawiajac za soba szlak sluzu, blyszczacy w swietle gwiazd. -I jeszcze tam - dodal bardzo cicho Lardis, pokazujac dalej. Na zachod od nich, u podnoa gor i poza zasiegiem ich wzroku - wyrazniej widoczne w cieniu gorskich stokow - swiatlo bijace z ziemi zdawalo sie jeszcze jasniejsze, wzmagalo sie i przygasalo niby poswiata prochna lub zimny blask swietlikow. -Swiatlo - szorstko stwierdzil Lardis. - Nie takie jednak, jak zacne, czyste swiatlo dnia, ani nawet blask ognia. Nie sluy yciu, obcowac z nim nie mona za dlugo. Wtedy, czternascie lat temu, oblalo Pedera Szekarly'ego: skore zmienilo mu na biala, jak pieczarka i pozbawilo go szansy na potomstwo. No, i w koncu go zabilo. Tak samo bylo z trogami yjacymi w tym zakolu gor: drogo to okupili. Setkami ich zabijalo! Gdyby nie ich glebokie jaskinie, na pewno by ju bylo po nich. Jeszcze dzis znalezc tam mona dziwolagi, ktorych ojcow krew ulegla skaeniu tamtej nocy nad nocami! I tylko jedno w tym bylo dobre: e padlo take na mokradla i dlatego nadzwyczaj malo mielismy potem wampirzych odmiencow... -Wlasnie, ogien piekielny! - potwierdzil Andrei Romani. - I wcia jeszcze sie pali, choc ju nie tak goracy. Ja powiadam, dajmy sobie z tym spokoj, jak i z cala Kraina Gwiazd. Tam ju nie ma nic, tylko duchy, a te madry czlowiek zostawia w spokoju. -Sam wiec widzisz - rzekl Lardis do Nestora, gdy schodzili w dol i kierowali sie na przelecz - e Brame trudno nazwac niewana. Ten znak jeszcze tam swieci, by przypominac nam, e w tym wlasnie miejscu moce Piekielne starly sie z mocami Wampyrow i wzajemnie sie wyniszczyly. -Wszystko prawda - wtracil sie Andrei, - ale co to ma do Nathana? Myslisz, e to cos znaczy? Pytam, czy sadzisz, e on zrozumial choc jeden cholerny kawalek z tego, o czym rozmawialismy, i e go to zaciekawilo? Jesli tak, jakos tego po nim nie widac! -Bardzo go zainteresowaly gruzy wieyc Wampyrow - odrzekl Lardis. - I Wieyca Karen, to ostatnie zamczysko, poczerniale jakby od sadzy, od strony Bramy. Dam glowe, e wszedlby do Wieycy Karen i wspial sie na nia, gdybysmy mu pozwolili. I wreszcie, wydaje mi sie, e on te wyczuwa tajemnice tej swietlistej Bramy. Jesli chcecie wiedziec, uwaam, e to niemala ciekawosc - jak na przyglupiego. Kiedy wchodzili w cien przeleczy, zerknal na Nathana i spostrzegl, e chlopak patrzy na niego. Oczy Nathana znow blyszczaly. Z wdziecznosci, pomyslal Lardis. Ale Nestor rzekl tylko: -Co do Bramy, nie chce sie z toba spierac, Lardisie - zwlaszcza nie z toba, jako es Lidesci i wodz swojego ludu - ale czym wlasciwie ona jest, ta Brama, jak nie kula bialego swiatla? Tak zaintrygowala mojego brata... I co z tego? Czy cmy rownie ochoczo nie zlatuja sie do ognia swiecy? I moe nie przypalaja sobie przy tym skrzydelek? Z ta uwaga rownie, choc wcale nie przypadla mu do smaku. Lardis nie mogl sie nie zgodzic... Od jakichs pietnastu minut szli w cieniu i ciszy, a ich myslom towarzystwa dotrzymywal jedynie brzek ich srebrnych ozdob. Potem z gor zaczela sie przesaczac oltawa poswiata, gdy pierwsze ze szczytow gorujacych nad tym lancuchem ozlacaly promienie slonca, wstajacego teraz nad Kraina Slonca. I... -Dobrze to wyliczylem - mruknal Lardis, zadowolony z siebie. Zszedl ze szlaku i zaczal wspinac sie na grzbiet od zachodniej strony gorujacy nad przelecza. Reszta, poza Nathanem, ktory szedl caly czas za Lardisem (oczywiscie bez chwili wahania), zatrzymala sie i przygladala sie tej dwojce. A wreszcie Nestor zapytal Andreia Romaniego: -Co teraz? -To rytual - odrzekl tamten - jaki Lardis odprawia co roku. Pragnie widziec, co dzieje sie w Krainie Gwiazd. Ta strzelista skala to jego punkt obserwacyjny. Co do mnie, to znam ju ten widok i moge sie bez niego obejsc. Zaczekam tu, oszczedzajac kulasy na dalsza wedrowke. Ale wy dwaj moecie tam wlezc, jesli chcecie. Nestor i Jason zaczeli sie wiec wdrapywac w slad za Lardisem i Nathanem i po stromej, lecz bezpiecznej wspinaczce znalezli ich stojacych na polce i patrzacych na polnoc, odrobine te na wschod. Swiatlo sloneczne na szczytach przybralo na sile; znalazlo droge miedzy wierzcholkami gor i dotknelo wachlarzem promieni nieba nad Kraina Gwiazd. Tam w gorze przetrwaly tylko najmocniejsze z gwiazd; one i zorze, wijace sie i falujace nad widnokregiem na odleglej polnocy. -Wschod - sapnal Lardis, oddech po wspinaczce majac wcia jeszcze urywany. - Wschodzi wolno, to nasze slonce, po niskim i plaskim luku; za dawnych dni oswietlalo kolejno co wysze wieyce, jedna po drugiej. Teraz, jak widzieliscie, stoi tylko jedno zamczysko. Nadal jednak lubie patrzec, jak slonce dotyka jego najwyszych umocnien, i wiedziec, e nic sie nie kryje tam wewnatrz, za koscianymi balkonami i oknami o czarnych zaslonach. To bardzo budujacy widok. Ale nie przyjmujcie tego na wiare; zaczekajcie tylko i popatrzcie, a sami zobaczycie. - I dalej wpatrywal sie w niebo nad Kraina Gwiazd. Tam, w niegdysiejszym sercu wampyrzych wlosci - gorujac dobitnie nad rownina zaslana ziomkami i potrzaskanymi segmentami kiedys tak potenych wieyc, ktorym nie dane bylo przetrwac wojny wydanej przez Mieszkanca Wampyrom - wznosila sie Wieyca Karen. Siegajac prawie na kilometr w gore, to ostatnie zamczysko odcinalo sie niby skalny kiel od tla jakim bylo poprzecinane niebieskimi pasami polnocne niebo, a jego niesamowity cien kladl sie niby czarne zesztywniale ramie, daleko przecinajac Kraine Gwiazd i wyraznie wyciagajac sie w nasilajacym sie swietle, jakby po omacku szukal polnocno- wschodniej czesci widnokregu. Grupka na urwisku czekala - minute, dwie, moe trzy - a splynal w dol sloneczny blask, musnal ich, w koncu skapali sie w nim cali. Chwilke pozniej zobaczyli to, co Lardis tak bardzo pragnal ujrzec: plame zlota rozlewajaca sie po gornych pietrach wieycy, zapalajaca okna podobne do pustych oczodolow, rozswietlajaca zaglebienia ladowisk, podobne do ponurych ust, i zdawalo sie w oslepiajacym lsnieniu, e najwysze wieyczki staja w plomieniach. Wieyca Karen, jak ogromna swieca, sterczala wiec bezsensownie wsrod ciszy, pustki i ruin Krainy Gwiazd... Dlugo stali tam we czworke, wpatrujac sie w plynne zloto na szczycie okazalej wieycy, ktora stala sie punktem centralnym tej posepnej, jalowej ziemi. Lecz gdy zmienil sie kat padania swiatla i zlocisty ogien na kamiennej twarzy wiey zaczal przygasac, w jednej chwili ich uniesienie i poczucie cudownosci zniknely. -Hej, wy tam! Czas isc dalej - dobieglo z dolu. Lardis oslepiony, chwiejacy sie, odwrocil sie do pozostalych. -Andrei ma racje - powiedzial, oslaniajac oczy przed nadzwyczajna jasnoscia. - Chodzmy. Mlodzi poszli przodem, Lardis zamykal kolumne. Lecz nim ruszyl, raz jeszcze rzucil okiem na Kraine Gwiazd, na jej ksieycowy krajobraz, rowniny zaslane glazami, poblask odleglego zamarznietego oceanu, niewidocznej stad Krainy Lodow, o ktorej wiedzial, e jest tam, pod skrzacymi sie flagami zorz, i oczywiscie na Wieyce Karen. Na koniec westchnal i podayl za trojka mlodziencow w dol, w mrok przeleczy... ...A zatrzymawszy sie na chwile, zamarl w miejscu, jakby nagle zmroony. W jego umysle, jak i soczewkach jego oczu, Wieyca Karen plonela nadal. Wieyca Karen i jeszcze cos, co zobaczyl, albo zdawalo mu sie, e zobaczyl - ale co? Przymknal powieki i obraz stal sie wyrazniejszy: szczyt podniebnej siedziby arzacy sie niby w aureoli ognia. Lecz poniej obszar odbitego swiatla, gdzie zlote promienie nie docieraja nigdy. Czarne pylki wiruja, wzbijaja sie i osiadaja w ziejacej gebie rozleglego ladowiska; z tej odleglosci komary, ale jak wygladalyby z bliska? Jakby w odpowiedzi na skierowane do samego siebie pytanie, maly nietoperz unosil sie przy jego twarzy, wachlujac jego policzek, nim spadl na cme, ktora go dranila. Po chwili odlecial, a Lardisowi wrocil oddech. Nietoperze, tak, to wlasnie widzial: wielka gromade zbliajaca sie do wieycy. W przeciwienstwie do tego malego, ktorego wachlowanie poczul na policzku, byly to ogromne nietoperze z Krainy Gwiazd - o tak, sludzy Wampyrow od dawien dawna, przez Zek zwane Desmodus. I wlasnie Wieyca Karen, opuszczona, jesli nie liczyc tych czarnych kolonii, mogla byc teraz ich domem. -Ojcze? - glos Jasona dobiegl z dolu. - Idziesz? Moge ci jakos pomoc? -Nie, nie - wychrypial Lardis przez suche gardlo, zaraz jednak przelknal sline i czystosc glosu wrocila. - Wszystko w porzadku. Ide. Schodzcie na dol. Lecz od tej chwili przez cala droge do miejsca, gdzie przywiazali swoje zwierzeta, gdy prowadzil schodzacych do Krainy Slonca, i przez wiekszosc wedrowki ku Siedlisku - ktora zajela znaczna czesc wschodu, gdy spotykali po drodze przyjaciol - Lardis byl malomowny i sam mierzyl sie z myslami. -Nietoperze, jasne - mamrotal i z wsciekloscia kiwal glowa, gdy nikt nie mogl go zobaczyc ani uslyszec. - Ogromne nietoperze z Krainy Gwiazd. Zanim dotarli do domu, byl ju prawie pewien. W porze pobudki - ju calkiem... W swoich snach Lardis Lidesci bynajmniej nie byl przekonany. Krew jasnowidza ciagle plynela w jego ylach, dreczac go, gdy tylko zamykal oczy do snu. Ten szosty zmysl byl ju duo slabszy, to blogoslawienstwo, czy te przeklenstwo rzucone na niego z mrokow cyganskiej historii, przez jakiegos dawno zapomnianego przodka, ktorego drugi wzrok musial byc naprawde poteny, skoro jego cien przetrwal te wszystkie wschody i zachody, przenoszony z jednego w drugi. Ale poteny byl wtedy, w odmetach czasu, a dzis jest dzis. Dzialo sie to wlasnie teraz, a skromne resztki wzroku przypomnialy o sobie, choc zdawalo sie, e odeszly w czasach, kiedy to Brama wyrzucila z siebie ogien, jak napis "KONIEC" w ostatnim rozdziale historii Wampyrow. A moe... ten zmysl plynal w jego ylach tak jak zwykle, nie liczac ostatnich lat, gdy nie byl uywany. Gdy nie bylo ju Wampyrow. Wiec dlaczego zaczal go znowu meczyc? I czemu meczyl go nadal? Po dlugiej wedrowce do domu Lardis spal i snil, a wszystkie jego sny byly koszmarami, z ktorych budzil sie z szeroko otwartymi oczami, cieko dyszac. I tak a do pory jego pobudki, gdy czworka tych, ktorzy z nim wedrowali, uslyszala mruczenie: Nietoperze, o tak - ogromne nietoperze Desmodus z Krainy Gwiazd. - I zobaczyli jak z wsciekloscia kiwa glowa. -Co cie dreczy? - chcial wiedziec Andrei Romani, gdy we czworke dochodzili do Siedliska przed zmrokiem. Mlodsi poszli naprzod, by przy ogniskach spotkac przyjaciol - Nestor i Jason pewnie by troche potanczyc, nacieszyc sie muzyka dobra strawa, towarzystwem, rozmowa - by byc Cyganami; Nathan, by usunac sie na bok i pobyc ze swoja matka. -Nic mnie nie dreczy! - odburknal Lardis. I prawie na jednym oddechu: - No co, jesli musisz wiedziec, drecza mnie sny. I mgly. I wszystkie te dymy nad nami. I wszystkie odglosy ycia w Siedlisku, ktore sa halasem nawet tu, o mile drogi! Co? Cala ostronosc opuscila ten swiat? Czyby chcieli kusic los? Nie wiedza, ktora jest godzina i e zaraz bedzie zachod? Obrzucil wzrokiem wszystko wokol, przygruntowa mgle, cienisty las, i Andreia, ktory wpatrywal sie w niego, zaskoczony. -Gdzie sa warty? - ciagnal Lardis. - Nie bylismy nawet zatrzymywani! Nie widzielismy adnego meczyzny, mlodzika, czy wilka, mimo e wkroczylismy na terytorium Lidesci Ponad godzine temu! Zdumienie Andreia i jego obawa byly teraz jak najprawdziwsze. -Warty? - odpowiedzial. - Czlowieku, odwolales warty dziesiec lat temu! Lecz o znaki wyznaczajace twoje wlosci wcia dbamy, a sporow granicznych nie mielismy od... o, nie pamietam nawet od kiedy! Po co ci wiec teraz nagle, po tych wszystkich latach, warty? Lardis zamrugal dzikimi, ciemnymi oczami i uszlo z nich nieco furii. Zamrugal ponownie, zmarszczyl brwi i potrzasnal glowa. -Ja... ja rzeczywiscie to zrobilem? Odwolalem warty? Tak tak, no pewnie, odwolalem. - Przez chwile wygladal na wstrzasnietego, zaklopotanego, zagubionego... ...Lecz za moment dzikosc wrocila, i to z cala surowa determinacja z mlodosci. Spojrzal badawczo na ciemniejace niebo, gdzie pierwsze gwiazdy lsnily poza zasiegiem, jak blekitne opilki lodu nad Kraina Gwiazd, podejrzliwie powachal wieczorne powietrze, wpatrywal sie przenikliwie w przygruntowa mgle, unoszaca sie z lasu. -Jakime bylem glupcem!... - warknal, jakby sam nie mogl w to uwierzyc. - Odwolalem warty! To teraz musze je przywrocic! Andrei Romani poznal: to plomien wizji, ktory uczynil Lardisa wspanialym przywodca Cyganow w czasach, gdy przywodcow bylo niewielu i byli daleko. Ale gdy kiedys dodawal on meczyznom ducha, teraz spowodowal, e wzdlu kregoslupa Andreia przeszedl dreszcz. -O co chodzi, Lardisie? - wychrypial, chwytajac go za ramie. - Co ty zobaczyles z urwiska przeleczy? Znam cie dobrze, inni te, nie jestes soba odkad wspiales sie tam, by patrzec, jak slonce pali powierzchnie Wieycy Karen. Lardis poczul, e palce Andreia wbijaja mu sie w reke, przystanal i zwrocil sie w jego strone. Patrzyl na niego tak, jakby chcial go przygwozdzic wzrokiem, gdy odpowiadal: - Nie wiem, co zobaczylem, procz tego, e to cos przestraszylo mnie i poskladalo moje rozproszone zmysly. A moe cos innego poskladalo je jeszcze lepiej. - Oswobodzil sie, obrocil i ruszyl do osady jak przedtem. Andrei sie nachmurzyl i pospieszyl za nim. -Ale cos zobaczyles! -Nietoperze - warknal Lardis. - Ogromne nietoperze z Krainy Gwiazd. A przynajmniej cos, co za nie wzialem; tak przynajmniej wtedy sadzilem, mowiac sobie, e przez caly czas tam byly. Pewnie nawet byly, bo ledwie zwrocilem na nie uwage - na punkciki rozrzucone po niebie wokol Wieycy Karen - ktorych obecnosc naprawde dotarla do mnie dopiero gdy ruszylem na dol. Co, wiem, e oczy ju nie tak mi slua, jak kiedys. Ale z drugiej strony, jesli nie byly to nietoperze... to co to bylo? Andrei wzruszyl ramionami, jak najbardziej beztrosko, lecz nie calkiem mu to wyszlo. -Ale to byly one - rzekl. - To dlatego, e pozwoliles dawnym czasom za gleboko wedrzec sie w twoja pamiec. Moe to ostrzeenie: e powinienes dac im spokoj i zarzucic wedrowki do Krainy Gwiazd co piecdziesiat wschodow, czy cos w tym stylu. Koniec koncow, nie jestes ju taki mlody, jak ci sie wydaje. -Ani ty! - odgryzl sie Lardis. - Skoro jestes taki pewien, czego nie widzialem, to skad ten niepokoj w twoim glosie, co? Andrei, kogo probujesz przekonac, siebie czy mnie? A ja mowie ci, e... - zmylil krok i wrocil ju do innego. - Do tamtej chwili bylo tak, jakbym spal i dopiero teraz sie budze. I ten sen przytepial mi zmysly, ktore wlasnie teraz budza sie do ycia. Moge widziec, slyszec, czuc - moge przypomniec sobie - rone rzeczy! Rzeczy, o ktorych myslalem, e odeszly na zawsze. Rozblyskalo coraz wiecej gwiazd. Lardis znow wciagnal nocne powietrze, wpatrzyl sie w unoszaca sie mgle. -Chodz - powiedzial, kroczac pewniej w strone Siedliska. - I nic nie mow. Jesli sie myle - a modle sie, by tak bylo - nie jestem niczym wiecej, ni starym glupcem, lekajacym sie wlasnego cienia. Jesli jednak mam racje... w miescie mamy rodziny i przyjaciol, Andreiu, a ta dluga noc dopiero sie zaczyna! Znow pogodzeni, Lardis i Andrei, teraz absolutnie milczacy w gestniejacym cieniu na samym skraju lasu - choc czuli zmeczenie, podaajac za dochodzacym ich smiechem i muzyka, za wonia palonego drewna i strawy warzonej na ogniskach - nadal sie spieszyli. O tak, spieszyli sie; jednoczesnie sobie bowiem uswiadomili, e te same odglosy i zapachy wedruja wraz z nocnym powietrzem, podnoszac sie nad lesistymi stokami ku szczytom granicznych gor. Uswiadomili sobie te, e plonace ogniska sa... niczym drogowskazy. A jeszcze bardziej przejeli sie faktem, e Siedlisko tak tetni yciem. A zwlaszcza goraca cyganska krwia... W miescie Jason Lidesci i Nestor Kiklu poszli w swoja strone, a Nathan Kiklu w swoja. Tamci dwaj ku ogniskom palacym sie przez cala noc w miejscach spotkan, on zas do matczynego domu, tu przy palisadzie. Na glownym placu, gdzie plonelo teraz najwaniejsze ognisko i wiele mniejszych, rozpalonych z mysla o gotowaniu - i gdzie ju rozstawiono stoly i zydle, w oczekiwaniu na powrot Lardisa i jego kompanii, jako e Cyganie Lidesci rzadko odmawiali sobie okazji do swietowania -Jason i Nestor gromko powitani przez swoich przyjaciol, ju mniej wylewnie powitali starszyzne i dostojnikow miasta, dzielac sie z nimi nowymi wiesciami. Tamci chcieli wiedziec, jak przebiegla wedrowka. I gdzie jest teraz Lardis i Andrei Romani - jak daleko w tyle, za mlodszymi, szybszymi uczestnikami wyprawy? Co slychac w innych miastach i wioskach, na wschodzie? I temu podobne sprawy. Jason i Nestor odpowiadali lakonicznie; wiadomo bylo, e Lardis i Andrei zapragna wszystko powiedziec po swojemu, wtedy gdy uznaja to za wlasciwe. Mona sie bylo spodziewac, e ich opowiesci stanowic beda najwaniejsza czesc calej zabawy. Znalazlszy sobie zydle w cichym kacie kamiennego muru, obaj mlodziency wreszcie usiedli, majac miedzy soba dzban wina i dwie srebrne czarki. Nie byli ju wani; tymi wanymi stali sie teraz Lardis Lidesci i Andrei Romani, ktorzy powinni niezwlocznie nadejsc. Do tego czasu Jason i Nestor mogli sobie porozmawiac. -Moj ojciec czasem mnie martwi - przyznal Jason, splukawszy kurz wedrowki haustem slodkiego wina. -Ha! - mruknal na to Nestor. - Moglbys sie ze mna zamienic, bo moj brat mnie martwi stale! - W jego glosie natychmiast pojawila sie gorycz, wyraznie wskazujaca, e w tej rozmowie kolej na Jasona. Jason raczej sie nie zdziwil. -Za surowo go oceniasz - powiedzial. -Tak sadzisz? - Nestor uniosl brew. O osiemnascie miesiecy starszy od Jasona, uwaal Lardisowego syna za bystrego ale i naiwnego; niezbyt nadajacego sie na to, by gdy przyjdzie pora, odziedziczyc wladze nad klanem, a na pewno nie majacego dosc sily, by utrzymac go w karbach i uczynic w owym swiecie potega. Za wiele bylo w nim z mysliciela, za malo z czlowieka czynu. - A niby Nathan nie jest za surowy dla mnie? -Nathan, surowy? - Teraz Jason sie zdziwil. - Jest lagodny jak dziecko! Nestor przytaknal. -W pewnych sprawach rzeczywiscie jest dzieckiem. A w pewnych idiota, niezalenie od tego, co sadzi twoj ojciec! Ale ja jestem jego bratem, a wiec znam go lepiej ni ktokolwiek inny i jest w nim druga, bardziej niesamowita natura. -Tak? -Jak wiesz, jestesmy blizniakami - rzekl Nestor. - Nie jednakowymi, ale i tak nasze pokrewienstwo wykracza poza zwykla wiez ciala i krwi. Daleko wykracza. - Znow pokiwal glowa ale gwaltowniej, nawet dziko. - Chce powiedziec, e nie mialbym nic przeciwko temu, e Nathan ma te swoje dziwne sny i nie winilbym za to, e sni na jawie... gdyby mnie w to nie mieszal! -Ale w jaki sposob moesz w tym uczestniczyc? - Dla Jasona bylo to niezrozumiale. - W jaki sposob ciebie dotycza? W yciu nie spotkalem braci bardziej ronych ni wy dwaj! -Ha! - mruknal ponownie Nestor. - Ale tutaj - uderzyl sie w czolo - jesli chodzi o umysl, a tak sie nie ronimy. - Nachylil sie. - Posluchaj, to opowiem ci, jak to bylo, odkad pamietam. I uporzadkowawszy mysli zaczal: - Moj brat miedzy innymi sni o liczbach. Ogromne fale liczb, kompletnie nic nie znaczacych, przewalaja sie przez jego glowe, jak masa wody w czasie powodzi! To za nimi kryje sie ta... no, czy ja wiem... ta legendarna tajemnica, ktora on probuje rozwiklac, mimo e nie ma adnych wskazowek, jak sie do tego zabrac. Tak wiec gdy spi, przedziera sie przez te liczby ciagle od nowa, bez przerwy szukajac ich tajemnego znaczenia. Czemu nie? Nie uskaralbym sie wcale, gdyby zatrzymywal te sny tylko dla siebie! -Co takiego? Nestor kiwnal glowa. -Nie pytaj mnie jak to moliwe, ale ja "slysze" jego sny! Widze go i czuje, o tu, w mojej glowie, zagubionego wsrod tych cholernych liczb! Dla mnie liczba to ilosc ryb, ktore zlowilem, dzielenie to podzial upolowanej zwierzyny, a mnoenie to to, co robia kroliki. Jesli chodzi o nauke -jeszcze jako dziecko pobralem jej wystarczajaco duo jak na moje potrzeby - i umiem zrobic z niej uytek. A jesli nie moge czegos rozpracowac liczac na palcach rak i nog, nie obchodzi mnie to. Nie jestem jednym z tak zwanych "medrcow", ktorzy grzebia sie w runach i ryja w lupkach, by zapisywac przeszlosc i opowiesci, czy dumaja nad tym, jak daleko jest do ksieyca ktory jest wedlug nich innym swiatem. Nie mam zamiaru zadreczac sie tym, kiedy to, co dzis robimy stanie sie historia ani odlegloscia do ksieyca; jaki moe byc poytek z takiej wiedzy, procz tego, ze wilki beda wiedzialy, jak glosno do niego wyc? Jason byl zafascynowany. -Naprawde slyszysz jego sny? -Nie wszystkie. - Nestor wzruszyl ramionami, obawiajac sie, e powiedzial za duo. - Bo jego umysl jest gleboki jak studnia i jest tam wiele kryjowek. Jesli nawet, ma tam pelno odleglych swiatow i zmarlych ludzi... i oczywiscie liczb! Nie ebym tam weszyl, wiesz, ale gdy przychodza do mnie, nie mam co zrobic z tymi cholernymi snami i fantazjami Nathana! Nic na to nie moge poradzic. Jego sny same znajduja do mnie droge, jest wiec takim samym utrapieniem gdy spi, jak i gdy nie spi! Zaintrygowany, Jason potrzasnal glowa. -Ale jak moesz miec pewnosc? Skad wiesz, e dzielicie ten sam sen? On ci powiedzial? Tym dziwniejsze, e on prawie nic nie mowi! -Nie musi. - Nestor byl ju znuony tym tematem. - Wystarczy, e obudze sie w srodku nocy w naszej izbie, spojrze na niego jak spi, i ju wiem. Od czasu do czasu, niezbyt czesto, potrafie odczytywac jego mysli tak wyraznie, jak slady dzika. Odczytywac je i jednoczesnie nienawidzic! -Nienawidzic? - Jasona znow zaskoczyl ar i pasja, z jaka ten drugi przemowil. - Nienawidzic umyslu swego brata? Ale czemu? Taki jest podstepny? Ale Nestor tylko sie skrzywil, pokrecil glowa, a na koniec westchnal: -Co, Nathan, podstepny? Nie, nienawidze go za to, e jest tak lagodny i ufny, jak golebice gniedace sie pod okapem! Jasonowi nadzwyczaj trudno bylo zrozumiec to wszystko a zwlaszcza tak dziwnie przemieszane uczucia Nestora. -Dzielisz ze swoim bratem jego sny i czytasz mu w myslach. - Nie mogl sie temu nadziwic. -Po mojemu, moe to znaczyc tylko jedno: obaj jestescie prawdziwymi Cyganami, Nestorze, ty i twoj brat! Nasza krew niesie ze soba tajemnice, ktorych nie potrafimy pojac. Moe nawet jest w was cos z Wampyrow...! - Szybko podniosl reke, by powstrzymac ewentualny protest (chocia Nestor daleki byl od obraenia sie za takie stwierdzenie). - Jak w wiekszosci z nas, naturalnie. W dawnych czasach bowiem Wampyry byly przesladujaca nas plaga, ktora pozostawila po sobie niemalo wyrodkow. Moj ojciec wierzy, e to wlasnie jest zrodlem calej cyganskiej mistyki: mocy wroek odczytujacych los ze snow i dloni, a take jasnowidzow daleko siegajacych wzrokiem. Nestor mial dziwna mine. -Ty naprawde wierzysz w takie rzeczy? - Nawet nie przypuszczal, e Jason jest a taki naiwny. - Moesz mi pokazac choc jednego prawdziwego... jak to nazwac, mistyka?... w tym calym Siedlisku? I czyja, Nestor Kiklu, jestem mistykiem? Ani nie jestem, ani nie chcialbym byc. Nie w tym rzecz, wszystko wzielo sie po prostu stad, e dzielilismy lono naszej matki, razem przyszlismy na swiat i wychowywano nas prawie jednakowo. Tyle e nie jestesmy jednakowi, a calkowicie roni. I wreszcie... mam ju go dosc. -Wlasnego brata? -Tak - przyznal Nestor. - Klopotow, jakie mam przez niego i jakie jeszcze miec bede. -Aha! - rzekl Jason. Wydalo mu sie bowiem, e cos wreszcie zrozumial. Nestor spojrzal na niego spode lba. - Aha? Jason dostrzegl swoj blad i sprobowal natychmiast zmienic temat. -Jeszcze w Krainie Gwiazd powiedziales, e Nathan nie jest ani gluchy, ani przyglupi. A jednak przed chwila nazwales go idiota. Cos tu nie pasuje. Teraz Nestor sie rozezlil. -Wiele tu nie pasuje - powiedzial. - Jak chocby to, e unikasz powiedzenia, co ci ley na sercu. Wykrztus wreszcie. Jason troche sie skrzywil, niezgrabnie wzruszyl ramionami. -Misha - powiedzial wreszcie. To jedno slowo, to imie ledwie przeszlo mu przez usta. Nestor byl popedliwy, piesci te mial predkie; nie pierwszy raz rozkwasilby wargi za samo przywolanie tego imienia. Siadl bardziej prosto, nabral powietrza w pluca, troche wypuscil z groznym pomrukiem. -Co ona? - Glos Nestora, choc mlodzienczy, byl teraz sama powaga, glosem doroslego meczyzny, jednoczesnie groznym i natarczywym. Istnym glosem zazdrosci. -Jako dzieci, wy troje byliscie nierozlaczni - powiedzial czym predzej Jason. - Wlasciwie, cala nasza czworka, od rana do nocy. Ja bylem po prostu przyjacielem. Ale z toba i Nathanem bylo inaczej, obu was kochala. I nadal kocha, jestem tego pewien. Nestor znow oklapl. -Ja te jestem - odparl, moe troche ponuro. - I tak dalej byc nie moe. Bo oczywiscie masz racje, Misha to jest klopot. Obu nas kocha, ale ktorego bardziej? Jeeli mnie, to dlatego, e jestem meczyzna i moge o nia zadbac. Jesli Nathana, to dlatego, e to jeszcze dzieciak i potrzebuje opieki! Co, z prawdziwym rywalem nie byloby wiekszego problemu. Poradzilbym sobie. Ale z Nathanem? Z moim smiesznym braciszkiem, niemowa - a w najlepszym razie jakala - o bladej gebie i krotkich wlosach barwy siana? Jason pokiwal glowa. -Teraz widze, czemu wasze drogi sie rozeszly. Widzialem te, jak sie to zaczynalo - cztery, a moe piec lat temu. - ale jeszcze nie rozumialem, o co chodzi. Nestor, pograony we wlasnych myslach, ledwie go sluchal. -Bywalo tak - wybuchl - e moglem ja miec... chocby sila! (Jason chyba sie zdumial, wrecz przerazil.) Moe nalealo. Zalatwiloby sprawe raz na zawsze. Ale Nathan... Nathan... niech go licho! Wiem, e jemu starczy sie do niej usmiechnac, tylko usmiechnac i... i... Jason nie spuszczal zen wzroku. -A czy on o tym wie, jak sadzisz? Nestor znow siadl prosto i jednym haustem wychylil reszte swojego wina. -Nie - odrzekl. - Nic a nic. I teraz ju wiesz, czemu uwaam go za idiote. Jaki poytek z calego tego snienia o innych krainach i niekonczacych sie poszukiwan sensu garstki jakichs tam liczb, jesli, gdy chodzi o nia, nie potrafi dodac dwoch do dwoch! A chocby i potrafil - albo jesli potrafi - co to zmienia? Jesli nie moge wytrzymac z nim takim, jaki jest teraz, jake mialbym zniesc ich oboje? Misha mialaby byc z Nathanem? Kto by wtedy wyszedl na durnia? -Co zrobisz? - Jason ju zapomnial, e martwil sie o ojca. Nestor napelnil czarki winem, porwal swoja i wychylil, jakby to byla woda. -Zapytam ja, czy bedzie moja, i to wkrotce - odparl. - Nie, powiem jej, e bedzie moja! -A jesli powie nie? -Wtedy odejde, z Siedliska, na zawsze opuszcze Cyganow Lidesci. Co mnie tu czeka? Ty bedziesz nastepnym wodzem plemienia. A ja mam do konca mych dni byc mysliwym, zestarzec sie przy ognisku i siedziec tam, opowiadajac bajedy, jak twoj ojciec? Wybacz mi, Jasonie, ale niewiele w tym widze dobrego. A zreszta, co mialbym do opowiadania? Jak pewnego dnia zlowilem rybe, ustrzelilem z kuszy krolika i podziurawilem wilka, co sie podkradl pod moje stado? Nie, dni przygod przeminely wraz z Wampyrami. Jesli o mnie chodzi, marze eby wrocily, zawsze o tym marzylem! Jaki poytek z bycia silnym w swiecie, gdzie nawet najslabsi sa mi rowni? Czuje, e mam zdobyc slawe, ale jak? I gdzie? Nie tutaj, to na pewno. I nie bez Mishy... -Masz wielkie ambicje - powiedzial Jason, mruac oczy. -A czy to zle? -Nie bardzo ci sie podoba, e pewnego dnia zostane wodzem. Nestor raptownie wstal, zatoczyl sie troche, przytrzymal sie stolu, by zlapac rownowage. Wedrowka trwala dlugo i byl zmeczony - obaj byli zmeczeni - a wino mialo swoja moc. -Moe ju nie bardzo mi sie podoba Siedlisko. - Slowa troche mu sie zlewaly. - Moe tak czy inaczej powinienem odejsc. Na zachodzie jest troche osad, a daleko na wschodzie niezbadane krainy. Chodza nawet sluchy o jakiejs krainie za najodleglejszymi pustkowiami. Ale takich miejsc jest nie za wiele, a czas ucieka. -Zabierzesz Mishe i odejdziecie? Nestor parsknal i potrzasnal glowa. -Nie, bo jej bracia to dryblasy, obydwaj! Na razie wiec musi byc, jak ona chce. Ale z nia czy bez niej, i tak odejde. A jesli bez niej, moesz byc pewien, e pewnego dnia wroce. Teraz Jason wstal, ale tylko po to, by cofnac sie o krok. -Moge byc pewien, e wrocisz? Ale dlaczego zabrzmialo to jak grozba? Co, przywiedziesz tu jakas armie? seby wykrasc Mishe? A... moe take najedziesz wlosci mego ojca? -To cie gryzie? - zadrwil Nestor. - Lardis? Ale to pewnie ty bedziesz wtedy wodzem. -Powinienem wiec zaczac bac sie starego przyjaciela? - We wzroku Jasona bylo teraz tyle samo goryczy, co w spojrzeniu Nestora. - No, moe i powinienem. - Wzruszyl ramionami i odwrocil sie. - Zreszta, najwysza pora, ebym wracal do domu. Matka ju na mnie czeka. Wyraz twarzy Nestora zmienil sie, zlagodnial, ale ju za chwile wyprostowawszy plecy odwrocil sie od Jasona, ktory szedl szybko w strone Bramy Polnocnej i ciemnym wzgorzom. Gdy tylko odszedl, zasmucony i zniesmaczony rozmowa, Nestor zacisnal usta i zaczal rozgladac sie wkolo, pewnie po to, by nie zawolac za swym mlodym przyjacielem z dziecinstwa... W tym czasie stary plac spotkan zapelnil sie ludzmi, a przy Bramie Wschodniej zaczelo sie poruszenie i dolatywaly stamtad pokrzykiwania. Lardis i Andrei przybyli. Jednak w calym tym tlumie nie ma Mishy. Gdzie ona? I gdzie jest Nathan? Nestor chwycil dzban, osuszyl go do reszty, wytarl usta rekawem. Tej nocy!, obiecal sobie. Dzis rozstrzygna z Misha wszystko! A raczej beda ja dzis mial, niewazne jak. A jesli w Nathanie jest cos z mezczyzny - i jesli w ogole ona go obchodzi - moze wtedy zacznie skowyczec i pokaze kly! Jasona nie bylo ju widac, wyszedl w noc przez Brame polnocna, podaal do domu, do Lardisowej chaty na wzgorzu. Ale tu, w Siedlisku... co sie dzieje? Straszny rozgardiasz i krzyki. W dodatku krzyki wsciekle i dzikie. Czy to Lardis ryczy jak zwierz w rui? Nie inaczej. Jego glosu nie da sie pomylic z adnym innym. Torujac sobie droge wsrod tlumu zebranych, Nestor pobiegl zobaczyc, o co chodzi... II Jakies dwie godziny wczesniej, niecale dwadziescia mil na wschod......Lady Gniewica zsiadla z grzbietu swego lotniaka na wysokim plaskowyu, ciagle jeszcze cieplym od ostatnich promieni slonca. Podeszla do krawedzi i spojrzala spod opaski w dol, na swiatla cyganskiego miasta, wtulonego w oslone gor; spojrzala na Dwa Brody... i usmiechnela sie Usmiechnela sie w zachwycie typowym dla mlodej dziewczyny, poadala Dwoch Brodow z calym ich zlem dawnego koszmaru. I czekajac na krawedzi plaskowyu, a grupa renegatow znajdzie sobie miejsca do ladowania na rownym, slabo porosnietym skalistym terenie za jej plecami, wpatrywala sie we wczesnowieczorny zmierzch nad Kraina Slonca - widok, ktorego nie ogladaly wampyrze oczy przez cale czternascie lat - i pozwolila myslom poplynac wstecz: ku jej lotowi z Turgosheimu przez Wielkie Czerwone Pustkowia, caly czas wzdlu tych nieznanych gor, daleko, w Stara Kraine Gwiazd... W odronieniu od Turga Zoltego w czasach Szaitana Nienarodzonego, Gniewica leciala prawie bez przeszkod. Podczas gdy Turga scigali i nie mogl sobie pozwolic na chwile oddechu, Gniewica nie doswiadczyla takich nieprzyjemnosci. No i dobrze; jej lotniaki nie przywykly do pokonywania wielkich dystansow, a mimo wszystkich jej przechwalek w wielkiej sali Vormowej Iglicy, jej powietrzni wojownicy byli przede wszystkim niewyprobowani. O, na pewno nie jesli chodzi o ich pierwszorzedna niszczycielska sile, a tylko o umiejetnosc latania: nie bylo moliwosci, by ich wyprobowac, nie nad Turgosheimem. Jak by nie bylo, niewiele mona miec pretensji do ich wydajnosci; wszystkie lotniaki dotarly do celu; stracili tylko jednego wojownika. Ich planem bylo "podladowac sie" na zachodnim krancu odnogi gorskiego lancucha, ktorego czescia byl Turgosheim, nastepnie wzniesc sie tak wysoko, jak to tylko moliwe na pradach nad Kraina Slonca, nim zaczna szybowac daleko na zachod. Gorny pulap stanowila oczywiscie wysokosc, na ktorej tor lotu przecinaly promienie sloneczne nie przeslaniane zakrzywieniem ziemi, poczatkowo niezbyt wysoko, bo wolno poruszajace sie slonce dopiero co zaszlo. Drugi etap mogli rozpoczac, gdy uznali, e sily wojownikow wzrosly mniej wiecej o polowe. Od tej chwili mogli wznosic sie znowu, na ile im pozwalalo slonce i wyczerpanie, a w koncu poszybowali ostro w dol, do Starej Krainy Gwiazd. Wojownicy byli glownym powodem zmartwienia. Nim dotarli, wiele ze swej masy przetworzywszy w energie, byli zmuszeni siegac do swych marnych zapasow z pecherzy gazowych. Strata wagi wyrownala sie w pewnym stopniu, lecz bilans byl ciagle ujemny. Brakowalo im energii, wypornosci i nie wykluczone nawet, e wymeczony wojownik mogl po prostu runac na ziemie. Gdyby ktoremus ju niewiele brakowalo, slaby okaz moglby zostac poswiecony, rozdarty w powietrzu na kawalki, by dostarczyc sil reszcie. Ostatecznie, stalo sie tak ze stworem Cankera. Energia, ktora zuyl na ladowanie w Vormowej Iglicy - swoje brutalne dzialania w wielkiej sali, jak i pozniejszy wylot przez roztrzaskane okno - wszystko to sprawilo, e jego zapasy sie uszczuplily. I tak to w apogeum drugiego wzlotu, gdy stan wojownika sie pogorszyl, Gniewica zarzadzila rozczlonkowanie. Canker sie wsciekl, lecz jego protest byl automatyczna, instynktowna reakcja, stanowiskiem nie do obronienia, oporem nawet nie do pomyslenia. Trzech wojownikow spadlo na jednego wycienczonego stwora Cankera, rozszarpujac i poerajac go na rozkaz. Gdy kosciana i chitynowa zbroja poleciala na ziemie, i gdy zostal tylko sam chudy, suchy szkielet, niesiony dzieki litosci wiatrow, gdy pecherze zostaly wysuszone, pozwolono temu pustemu strzepowi odplynac spiralnym lotem w niepamiec. A podbudowana grupka uniosla sie wyej... Od czasu do czasu lady, lordowie i garstka ich porucznikow wyciagali chrzastkowe zatyczki z wglebien wydraonych w kostkach kregoslupow swoich lotniakow i poili sie oszczednie poywnym plynem rdzeniowym... Spali na zmiane, polowa z nich drzemala w siodlach, podczas gdy druga polowa pilnowala bestii i utrzymywala kurs... W gorze gwiazdy lsnily jak okruchy lodu; daleko w dole Wielkie Czerwone Pustkowia wydawaly sie bezkresne; wstretnie przeslizgujace sie cienie renegatow, choc nikle, przygaszaly i jakims sposobem zanieczyszczaly swiatlo gwiazd za soba... Zachod przechodzil we wschod, co ich niepokoilo... Teraz znowu napedy wojownikow prychaly ostrzegawczo, bestie slably i nawet najwscieklejsze poganianie myslami nie bylo w stanie ich pobudzic. Takie stwory nie mogly nigdy zwrocic sie przeciw swoim paniom i panom, przenigdy, mogly za to w ostatecznosci rzucic sie i porec jeden drugiego... Wtedy ukazaly sie ciagle dalekie, lecz ju coraz blisze, oswietlone ksieycem, gory, jakby witajac nieuchronnie zniajacych sie - gory o wiele dziksze, wysze, poteniejsze ni te w Turgosheimie - Gniewica uznala wiec, e moe to byc tylko Stara Kraina Gwiazd. Zas na poludnie od gigantycznego lancucha, Stara Kraina Slonca. Gdy cala moc napedowa ulegla wyciszeniu, tylko wiatr zawodzil pod skorzanymi baldachimami, gdy zarowno lotniaki, jak i wojownicy uformowaly plaszczkowate skrzydla i trzepoczace plaszcze lotek w swobodnie szybujace latawce. I gdy niebo na poludniu nadwatlila cienka prega srebrzystego swiatla, przelecialy nisko i cicho nad pierwszymi szczytami wschodnich granic Krainy Gwiazd... i wypatrzyly pierwsze oznaki ycia od opuszczenia Turgosheimu! Na polnocnych stokach, w skalnej niecce, leacej w polowie drogi miedzy podnoem a wysoko pietrzacymi sie szczytami gor, posylal w niebo spirale czarnego dymu krag niewielkich ognisk. W kregu tym jakies postacie hasaly, wykonujac zawile, ale i niezdarne, na pozor bezcelowe susy i piruety. Wraz z wonia palonego drzewa i lajna wzbijaly sie w niebo rytmiczne gardlowe pomruki i draniacy grzechot obrzedowych kolatek. Ha! Przelatujacy blisko Gniewicy Spiro Zabojczooki poslal jej drwiaca, pelna pogardy mysl. Trogowie! Dwa tuziny, odprawiajacych swoje obrzedy. Jej odpowiedz byla bardziej zlowroga, o wiele praktyczniejsza i daleko bardziej konkretna. Mieso! Wojownikom rozkazano opasc w dol; dwa mialy wyladowac miedzy ogniskami a gorami, odcinajac trogom powrot do ich jaskin, trzeci zas mial dopilnowac, by aden nie uciekl miedzy wzgorza. Oywiwszy z trzaskiem dysze napedowe, z ktorych bil rozgrzany smrod - z wyciagnietymi lotkami stabilizujacymi, myszkujac znajdujacymi sie u dolu brzuchow oczkami niby spodki, w poszukiwaniu ladowisk - te potwory zanoszac sie rykiem i warkotem ochoczo schodzily ku ziemi. Na dole zas obrzedy trogow raptownie sie urwaly. Szeroko rozstawione czarne oczy, skryte pod ciemnymi, spadzistymi czolami przeszukaly rozgwiedone niebo, odkryly ohydne sylwety kraace w gorze, gwaltownie opadajace. Na ulamek chwili wszystkim zabraklo tchu, a szczeki rozdziawily sie w niedowierzaniu. Potem, po swojemu powloczac nogami i kolebiac sie - majac teraz w swych chropawoskorych cialach wiecej ycia, ni za sprawa niedawnych tak wyczerpujacych doznan duchowych - trogowie rozpierzchli sie. O wiele za pozno. Tuzin lotniakow ladowal ju tu i owdzie, niczym liscie opadajace w znieruchomialym powietrzu lub plaskie kamyki tonace w wodzie. Osiadly na spreystych mackach, ktore odwinely sie spod ich brzuchow, a Gniewica, jej piecioosobowa druyna i wszyscy wampyrzy porucznicy wypuscili z bojowych rekawic uprzee swoich bestii i zeszli z siodel. A potem ju... masakra! Pieciu, moe szesciu trogow sprobowalo przesliznac sie przez zaciskajaca sie wokol nich, mordercza wampyrza petle; trzech z nich przemknelo sie poza krag dlugoszyich, piaszczkowatych lotniakow o tepo rozkolysanych romboidalnych lbach; po przecisnieciu sie biegiem miedzy wojownikami posapujacymi i powarkujacymi w cieniu gor, ju tylko dwaj mieli szanse schronic sie w domu. Tylko dwaj, z dwoch tuzinow. A co do reszty... To byla istna rzez, gdy renegaci Gniewicy urzadzili sobie niwa, w ogolnym spustoszeniu ich rekawice rychlo splamily sie czerwienia. Raptowne krzyki, idace w noc echem, zmienialy sie w charkot, zanikaly, niby plomienie gaszonych swiec. To byla kwestia minut, co najwyej trzech, po ktorych w Krainie Gwiazd zapanowala przeraajaca cisza; cisza, ktora przerywaly tylko jeki kaplanki trogow ujetej ywcem przez Cancera Psiego Syna. Oszalaly z poadania, zdarl z niej lachy i wzial ja trzy razy, jeden po drugim - za kadym razem wykorzystujac inny otwor - po czym rozdarl jej gardlo i zmiadyl czaszke. Wowczas, saczac z jej ran krew, coraz slabiej pompowana przez serce, gniewnym spojrzeniem obrzucil wszystkich, ktorzy go obserwowali. No, rzeczywiscie byla trogiem. Ale i samica, nie? Dalej poszlo rutynowo, wszyscy dostali swoje; Wampyry porucznicy, wojownicy, tak samo lotniaki. Ale niedlugo potem, kiedy ju zaspokoili glod, Spiro Zabojczooki przerwal by wytrzec usta rekawem i splamic go szkarlatem, po czym ni to chrzaknal, ni to zapytal: -Co dalej? -Na zachod - odparla natychmiast Gniewica, podnoszac skrawek barwionego cyganskiego plotna do idealnej krzywizny swych dziewczecych warg. - Slonce wkrotce wzejdzie, musimy wiec znalezc schronienie. -Powinnismy wiec zachowac ostronosc - w glosie Gorviego Przechery bylo cos sliskiego, obelywego - i sprawdzic, co nas tam czeka. Bo jesli Maglore sie myli i Stare Wampyry tylko sie czaja... Gniewica zaraz jednak potrzasnela glowa. -Nie. Mimo calej mojej pogardy dla tego starego zlodzieja mysli, tu Maglore ma slusznosc. Kiedy ostatnio widzieliscie w Turgosheimie trogow na otwartej przestrzeni? Odpowiem za siebie: nigdy! Bo w Turgosheimie jestesmy my, Wampyry. A tutaj?... Ani troche sie nie pilnuja, tylko podryguja groteskowo w blasku swoich ognisk, a kiedy spadamy na nich, pierzchaja na wszystkie strony, niczym kurczeta w Krainie Slonca! Nie, w Starej Krainie Gwiazd nie ma adnych Wampyrow. Przynajmniej dotad nie bylo. Pokrzepieni, odpoczeli godzine zanim znow wspieli sie na siodla, by poleciec na zachod. Wojownikom, najedzonym, lecz nie ociealym, nakazali uformowac szyk odwroconej szpicy, po jednym na kadym jej skrzydle, trzeci mial strzec tylow. Tak oto Wampyry powracaly na dawno opuszczone wampyrze wlosci... W miare uplywu czasu, gdy z chwili na chwile robilo sie coraz jasniej, zebate szczyty i grzebieniasta sciana gor stawaly sie coraz wyrazniejsze, a wreszcie promienie wschodzacego slonca dotknely zlotem najwyszych wierzcholkow. Gniewica zas znow odczula wzmoony niepokoj, gdy ujrzala Wieyce Karen, ostatnie zamczysko. Ale procz tego samotnego kla, wsrod rozsypanych resztek - zalegajacych tam w kompletnym nieladzie, niby rozczlonkowane kamienne olbrzymy z kikutami przypalonymi buchajacym ogniem - ujrzala ogromne polacie gruzu, ktory byl wszystkim, co zostalo z innych dawnych siedzib. Jednak... jedna wieyca stala nadal. Nim slonce zdayloby przypiec jej renegatow, Gniewica wprowadzila ich w bardzo wychlodzona paszcze groty o nierownych scianach, tak wielkiej, jak najwiekszy dwor Turgosheimu, ktora rozwierala sie na zachodniej scianie wiey ponad dwa tysiace stop nad Kraina Gwiazd. A zsiadajac w tym wysoko poloonym, pustym i rozbrzmiewajacym echem miejscu, poinstruowala porucznikow: -Zajmijcie sie wojownikami i lotniakami, potem zajmijcie sie soba. Nie wiem, jak wysoko podejdzie slonce; jak mi sie wydaje, moe oswietlic z polowe wiey! Znajdzcie wiec sobie komnaty - bez okien! A jesli beda mialy okna, upewnijcie sie, e wychodza na polnoc. I ruszyla, wraz z piatka podaajaca w jej slady, zbadac reszte wieycy. Wspinali sie wysoko. Ta siedziba zdawala sie bezkresna, Gniewica starala sie, by nie bylo po niej widac respektu, ktory poczula. Wiedziala, e moglaby zasiedlic jedna trzecia zaledwie jej czesc, te gorna, a piecioma setkami niewolnikow i porucznikow! A niej, gdzie podstawa, wypelniona komorkami jak wielki plaster miodu, jeszcze sie rozszerzala? Co, majac sto, czy dwiescie zachodow, mona by miejsce to wypelnic armia i uczynic je niezdobytym! Dzieki tej swojej ogromnej wysokosci bylo wiea obserwacyjna, z ktorej widac bylo calutka Kraine Gwiazd, nikt wiec nie moglby tu dotrzec niezauwaony - zwlaszcza nikt ze wschodu. Gniewica nie miala watpliwosci, e ktorejs nocy moga wyruszyc z Turgosheimu, by ja wytropic. Mimo, e byli slabi, a ich krew rzadka, e ich wojownicy powstawali z kiepskiej, rozwodnionej substancji... Podczas gdy ona... ona byla Gniewica! Gniewica ktora wstala z martwych, i to wstala wyej ni samemu Maglore'owi, Vormulacowi, Devetaki, czy wszystkim innym razem wzietym moglo sie pomiescic w glowach. Tak sobie to wyobrazila; jednak na razie wszystkim, co miala byl ten zbolaly, pusty, pelen echa szkielet wieycy. Kurz zalegal gruba warstwa; kosciane rury kanalizacyjne byly porozwalane, podobnie jak skomplikowany system przewodow gazowych; schody z chrzastek skrzypialy niebezpiecznie, trzeba sie bylo zajac nimi najszybciej jak to moliwe. Zaslony z czarnego futra nietoperzy w oknach wybitych w twardej skale, wszystkie przearla plesn, a gnijace w pustych magazynach kokony dawno temu sflaczaly, zmieniajac sie w kleiste kalue rozmoklego jedwabiu. Ale wcia jeszcze byly tu wielkie czerwone pajaki, zdolne uprzasc wiecej kokonow, gdyby tego od nich zaadac. Jesli chodzi o pracownie: te byly w dobrym stanie, a puste kadzie byly tak due, jak te w Oblakanczym Dworze, czy Iglicy Ssawca. Z pomoca Cankera i Vasagiego, bieglych w sztuce metamorfizmu, Gniewica moglaby zapelnic je dobrym materialem hodowlanym nieledwie natychmiast. Lecz podziemne spichlerze nadal bylyby puste, w komnatach bestii gazowych i w zbiornikach na metan nie znalazloby sie niczego poza mnostwem kurzu i odlamkow kosci, a w wypelniajacej studnie wodzie wcia roiloby sie od wszelkiego rodzaju pelzajacego i plywajacego paskudztwa. O, tak, doprowadzenie tej wieycy do uytku wiele pochlonie czasu. Ale potem, co to bedzie za twierdza! I spojrzawszy spod polprzymknietych powiek na swych kompanow dumnie przechadzajacych sie po rozleglych komnatach wyszych kondygnacji i pochlaniajacych je wzrokiem, Gniewica pomyslala: To wszystko tutaj - z czasem bedzie moje. I, oczywiscie, zachowala te mysl wylacznie dla siebie. Te gorne kondygnacje... Wystarczylo jedno spojrzenie, by Gniewica zorientowala sie, e ta wiea naleala do damy, e jej ostatnim mieszkancem byla kobieta. Przede wszystkim, byly tam lustra - plyty ze zlota wyklepanego idealnie plasko, wypolerowane na wysoki polysk, co przydawalo ciepla i ycia rysom twarzy, ktora sie w nich odbijala. Byla to, naturalnie, twarz kobiety; Gniewica wiedziala, e choc wszyscy wampyrzy lordowie byli proni, tylko ci najbardziej proni mogliby ozdobic sciany czyms takim. Zapewne, lustra ogolnie uwaane byly za przedmioty niebezpieczne, o ktorych od dawien dawna wiadomo, e rownie latwo jak ycie odbijala sie w nich smierc (pod postacia slonecznych promieni)! Niegdys, w Krainie Slonca nieopodal Turgosheimu, Gniewica nawet miala srebrne zwierciadlo; mimo, e posiadanie takich smiercionosnych sprzetow i metali bylo Cyganom zabronione od niepamietnych czasow. Co, teraz znow moe przygladac sie swojej twarzy, podziwiajac kolejny raz piekno, ktore przylgnelo do niej mocno przed ponad wiekiem. Lecz nurtowalo ja, kto ostatnio przegladal sie w tych lustrach? Czy te byla piekna? Musiala byc szczupla, bez watpienia! W najwiekszej sypialni najokazalszego apartamentu na przedostatniej kondygnacji Gniewica znalazla kilka sukni, czy raczej tego, co kiedys sukniami bylo. Teraz byly przetlale, ale gdy Gniewica zostanie sama i bedzie miala nastroj... pewna byla, e beda idealnie pasowac na jej figure. Tak wiec ta dama byla zgrabna, i mloda; lub przynajmniej zewnetrznie cieszyla sie mlodoscia. Jej loe nadal tu stalo. Wysokie i szerokie, z bardzo ciekich lupkow, jego lsniace drewniane schodki i rzezbiony zaglowek te pozostaly nietkniete. Jak rownie drewniane szyny, podwieszone na lancuchach u wysokiego sufitu, ze zlotymi obreczami, ktore kiedys podtrzymywaly przejrzyste cyganskie zaslony. Ale czas ich swietnosci ju minal, obrocily sie w pyl, a sznury pajeczyn zajely ich miejsce. Podobnie jak pokrycie loa: cale zaplamione grzybem i obrosle puchata plesnia. Jesli zas chodzi o reszte komnaty... Byla tam onyksowa misa na wode, z koscianymi rurami, ktore schodzily od zewnetrznych rynien na dachu, czy te z jakiegos dawno wyschlego pokoju syfonida; byly waskie polki z ebrowanych chrzastek zastawione bezwartosciowymi bibelotami i blyskotkami pokrytymi na cal kurzem, glownie cyganskiej roboty; byly przewiewne szafy z wylotami powietrza u dolu, oraz inne rury, podciagniete, by doprowadzac cieplo do wspanialej kamiennej lazni... dostatecznie duej dla dwojga? Z kim ja dzielila? Gniewica zastanawiala sie nad tym, pozwoliwszy sobie na usmiech. I czy byla dama pod kadym wzgledem? Ale nie, Gniewica dobrze znala wampyrze "damy". Ta tutaj nie alowala sobie, lecz pelnymi garsciami czerpala przyjemnosc z calego luksusu, ktory ja otaczal. Ta to dopiero yla! Wdychajac powietrze wykutych apartamentow, przez ktore przechodzila, Gniewica poczula sie jak w domu; ale jednoczesnie wyczula, e tych pieciu coraz bardziej zakloca jej prywatnosc. W koncu zwrocila sie do nich: -Wynocha stad! To moje miejsce. Wszystkie te gorne kondygnacje, ktore zbadalismy, nalea do mnie. -Co takiego? - wybuchl Gorvi Przechera. - Odbilo ci? Wlasnie e to sa komnaty dla nas wszystkich! I dla porucznikow, i dla wszystkich niewolnikow, ktorych zapragniemy pozyskac! Choc wywarczal wszystkie te slowa, jego glos byl slualczy jak zawsze. Przechera byl wysoki i szczuply, glowe mial ogolona do golej skory, poza jednym kosmykiem, ktory wiazal i upinal z tylu; zawsze ubieral sie na czarno, wiec kontrast miedzy ziemista cera a jego ubraniem sprawial, e wygladal, jakby dopiero co wstal z grobu; chytre oczka mial zapadniete w oczodolach gleboko, tak e ledwie migotaly szkarlatem - oto caly Gorvi. Wygladal zlowieszczo, ale ktory Wampyr wygladal inaczej? Nie przestraszyl Gniewicy w ogole. -Dla moich porucznikow! - Zmarszczyla nos i spojrzala groznie. - I dla wszystkich niewolnikow, ktorych ja zapragne pozyskac! Ale... czy dobrze uslyszalam, e spytales, czy mi odbilo? - Spiorunowala spojrzeniem rownie Wrana Wscieklice i Spira Zabojczookiego. - Zdaje sie, e obled to wasza specjalnosc, prawda? - I przenoszac ogien swych szkarlatnych oczu na Cankera Psiego Syna, ktory przyczail sie jak pies, obwachujac podloge: - Co do niego, te mam watpliwosci. -Wstrzymaj sie z tymi obelgami! - krzyknal Wran. Jego oczy plonely groznie, jednak nie bez przeblyskow swego rodzaju przebieglej inteligencji. - Co najwyej sa slepi, no nie, Gniewico? A Gorvi ma racje: wszyscy powinnismy miec tu cos do powiedzenia. -Nie! - Gniewica odwrocila sie od niego, od calej piatki. - Teraz to wy sie wstrzymajcie, wszyscy, i sluchajcie! Ja jestem ta, ktora knula i spiskowala, i zebrala was wszystkich do kupy, i przywiodla tutaj, bez adnego uszczerbku, z Turgosheimu. Gdyby nie ja, nadal kulilibyscie sie w swoich norach. Parszywy Dwor, w rzeczy samej! Iglica Ssawca! Oblakanczy Dwor! Sposrod wielu szacownych wieyc, moja byla najlepsza, ja wiec stracilam najwiecej. Teraz wlasnie to odzyskuje. A wiec, bedzie tak: Gorvi Przechera. Jak wskazuje twoje imie, jestes istota zamknieta w sobie, niezbyt ufna wobec swoich kompanow. Sam jestes przebiegly i nie czulbys sie bezpiecznie we dworze, ktory nie ma tylnego wyjscia. Nie czynie z tego zarzutu, ale stwierdzam fakt. Wez zatem szeroka i przestronna podstawe wieycy - no, powiedzmy, dwie najnisze kondygnacje - tylko dla ciebie. Bedziesz mial caly tuzin drog ucieczki przez wlasne okna, prosto na rowniny. Bedziesz te mial kontrole nad studniami, a dzieki temu zapewniona pomoc z naszej strony, na wypadek jakiegos przyszlego ataku z podnoy Krainy Gwiazd. A sadzac po reszcie tego domu, od zaraz wymagac beda twojej pieczy. Oto zadanie dla twych pierwszych niewolnikow, ktorych zwerbujesz, gdy nadejdzie zachod. Wran i Spiro. Mimo, e jestescie bracmi, a nawet blizniakami - ktorzy to wsrod Wampyrow normalnie gardza soba nawzajem - wy wolicie byc razem, ale tylko do pewnych granic. Niech wiec tak bedzie: wybierzcie sobie apartamenty na paru poziomach bezposrednio nad Gorvim, tam gdzie szerokosc wieycy zapewnia nie tylko przestronne mieszkanie, ale i wiele prywatnych komnat. Wydaje mi sie, e bedzie wam to bardzo odpowiadac. Dodatkowo, z tego co widzialam z ruin, ktore zasmiecaja ten teren, zakres waszej odpowiedzialnosci bedzie naprawde znaczacy! Mianowicie kontrolowanie dolow na odpadki i zbiornikow na metan. Jak zauwaylam, niemal wszystkie dawniejsze zamczyska w tych stronach zaczynaly plonac i pekaly na tym wlasnie poziomie, nie watpie wiec, e ta wieyca ma taka sama konstrukcje. Vasagi. Ty jestes samotnikiem, nie mniejszym ni ja. Proponuje, bys wzial te kondygnacje pode mna. Bez obaw, adnej klaustrofobii, nie z calym tym powietrzem nas otaczajacym! Twoi wojownicy, gdy beda gotowi, beda mogli uywac moich ogromnych zatok startowych. W zamian za to oczekuje niewielkiego wsparcia przy tworzeniu wlasnych stworow. Jak widzisz, uznaje twoje mistrzostwo w dziedzinie metamorfizmu... O, nie mniej uznaje i twoje, Cankerze, i pragnelabym rownie pozyskac twoja pomoc! Bedziesz dokladnie w srodku, zajmujac kondygnacje miedzy bracmi a Vasagim. W ten sposob, gdy ksieyc bedzie wysoko, wszyscy bedziemy mogli cieszyc sie twoim... spiewem, jak rownie... radoscia twojego oddania! Niestety, niezbyt wiele obowiazkow bedzie cie czekalo, ale co to znaczy dla takiego artysty? Canker nie dal sie zwiesc, inni te nie; wiedzieli, e niezalenie od jego umiejetnosci modelowania, jedynym powodem, dla ktorego sie tu znalazl byla koniecznosc powiekszenia szeregow lady. Lecz poziomy, ktore mu wyznaczyla niewatpliwie wymagaly nadzoru, a przynajmniej rozdzielila reszte obowiazkow, zaprezentowala swoj rozsadek (choc pokretnie), i umocnila swoje przywodztwo. W koncu musieli to zaakceptowac, ale poki co... -Nie musimy sie spieszyc - rzekla, gdy mysleli nad tym. - Na zewnatrz trwa wschod. Nasi mlodziency mieli zajac sie bestiami i soba. Przyloyli ju gdzies glowy, my powinnismy uczynic to samo. Za nami dluga, nuaca droga, i nie ma sie czym podniecac, zanim nie zajdzie slonce. Znajdzcie wiec sobie loa - sugeruje, by pare poziomow niej - i dogoncie ten sen, ktory wam uciekl. Gdy nadejdzie zmrok, wszyscy bedziemy mieli pelne rece roboty. -W Krainie Slonca? - Canker usmiechnal sie szeroko i mrugnal. -O wlasnie - odparla. - Gdzieby indziej? To cos jak obietnica, ktora przede wszystkim miala ich udobruchac... Nastal zachod. I to niemal w mgnieniu oka, tak sie przynajmniej zdawalo. Gniewica i pozostali byli wszak tak zmeczeni, jak nigdy przedtem w ciagu calego swego dlugiego ywota, snem spali glebokim i wolnym od marzen, nie nekanym nawet potrzebami organizmu. To ostatnie zreszta nie moglo dziwic; wampyrzy metabolizm sprawial, e niewiele szlo na zmarnowanie, to, co spoyli, ulegalo transformacji. Raz, tak pod wieczor, Gniewice na poly zbudzil jakis dziwny niepokoj czy te obawa, dreczaca ja sama albo skrytego w niej wampira. Przez chwile, otwierajac oczy, miala wraenie, e ujrzy blask slonca walacy przez odsloniete okno!... Ale to byla tylko poswiata ksieyca. Podnioslszy sie, zobaczyla zorze wijace sie nad Kraina Lodow i jalowe skaliste rowniny Krainy Gwiazd, spowijane jednolita szaroscia popiolu, w miare jak chmury przeslanialy ksieyc. Wtedy, przypomniawszy sobie, e przygotowala sobie poslanie w komnacie spogladajacej na polnoc, Gniewica sie odpreyla. A uslyszawszy alobne wycie Cankera, dochodzace z dolu, z jakiegos miejsca, ktore sobie upodobal, pojela, co wyrwalo ja ze snu i chetnie sie w nim znow pograyla. Ale nastepnym razem obudzila sie ju dlatego, e cos sobie uswiadomila! Uswiadomila sobie, e ze szczytow gorskiego lancucha zniknal ostatni zloty blysk, e cala Kraina Gwiazd leala pograona w cieniu i e jej kompani ju sie wiercili, wyrwani ze snu przez nadejscie tej dlugiej nocy. Jej oczy otwarly sie natychmiast, jakby powieki zmiotlo w gore, a rozwidlony jezyk poruszyl sie lapczywie, zmyslowo, w zlaknionej jamie ustnej. Zachod! Mona wiec bedzie przekonac sie, co ma do zaofiarowania ta nowa, choc pradawna kraina. Wiedzac, e tamci, rownie pala sie do tej wyprawy, Gniewica nie tracila czasu. Na ladowisku zastala Gorviego i Vasagiego komenderujacych ju swymi porucznikami i mobilizujacych bestie, a niedlugo potem dolaczyli Canker, Wran i Spiro. Gorvi byl rozgoryczony. -Na tej wspinaczce mona polamac nogi! - poskaryl sie. - Ale to dla mnie ostatni raz. Kiedy wy wszyscy spaliscie, zszedlem na dol, obejrzalem swoje poziomy i zobaczylem, czego wy nie widzieliscie: e slonce atakuje tylko gorne kondygnacje. Gniewico, niech wiec beda twoje! Tam na dole mam wlasne ladowiska i stajnie dla moich lotniakow. Kiedy wrocimy, tam sprowadze moje stwory. A co do studni, masz racje, sa zanieczyszczone. Kiedy zdobede material, zrobie stwora, co zje to swinstwo i oczysci wode. -Na nic sie wiec nie uskarasz? - ucieszyla sie Gniewica. Gorvi wzruszyl ramionami i z niechecia odrzekl: - Tylko na to, e jak by nie bylo, mieszkam prawie w lochach i dogladam studni, z ktorych korzystaja wszyscy. A co do moich pieter, komnat i sal, sa one lub beda odpowiednie. Ale cala ta przemowa o obowiazkach nakazuje mi zapytac: co wzielas na siebie, Gniewico? Skoro ju umiescilas siebie na szczycie... -Ja bede trzymac u siebie syfonidy i ich dogladac - odpowiedziala natychmiast. - Siedziba tej wielkosci wymagac bedzie wiecej ni jednego, gdy posiadanie wody mija sie z celem, jesli nie monajej doprowadzac, gdzie trzeba. - Zgromila Gorviego wzrokiem. - Widzisz? A ty sugerujesz, e uchylam sie od odpowiedzialnosci? Nie czekajac na odpowiedz, odwrocila sie do obu braci Wrana i Spira. -A wy te zbadaliscie swoje kondygnacje? Mimo i pod wzgledem fizycznym identyczni (a moe wlasnie z tego powodu), blizniaczy synowie krwi Eygora Zabojczookiego ronili sie stylem bycia i manierami: jeden byl prostakiem, a drugi "paniczykiem". Ogolnie rzecz biorac ich ponoc odziedziczone "oblakanie" bylo raczej sztuczne, choc wsrod Wampyrow bylo przedmiotem przypuszczen i dywagacji. Nie da sie jednak zaprzeczyc, w Turgosheimie Wran notorycznie wpadal w niszczycielski szal, co dawalo podstawy do zgodnej opinii, e jest on co najmniej nie calkiem zdrowy na umysle. Jesli chodzi o ronice w ich wygladzie, paradoksalnie to Spiro byl tym, ktory chodzil w lachmanach i sandalach, z pasem materii na czole, by wlosy nie lecialy mu do oczu, podczas gdy Wran ubieral sie nienagannie, nosil peleryne i swietnie dopasowane skorzane botki sprowadzone spoza Krainy Slonca. Fizycznie nie wyroniali sie niczym szczegolnym: szerokie ramiona, wascy w biodrach, choc z lekka sklonnoscia do otylosci, mieli po szesc i pol stopy wzrostu. Mala czarna kepka na srodku miesistej brody Wrana odroniala go od brata. Ale to ten oberwaniec, Spiro, udzielil Gniewicy odpowiedzi na temat zbadania ich kondygnacji. -Po wierzchu, owszem - spojrzal na nia spode lba, jak to mial w zwyczaju. - My rownie mamy zdatne do uycia ladowiska dla lotniakow i wojownikow, i podobnie jak Gorvi przeniesiemy tam nasze bestie przy pierwszej sposobnosci. Ale wyglada na to, e gdy opuszczano to miejsce, bestie gazowe zostawiono, by zdechly i zgnily w swych izbach. Teraz ich prochy unosza sie wszedzie, wciskaja w kady kat, w kady zakamarek, pozapychaly wszystkie przewody. Jak wiesz, zanieczyszczenia moga powodowac zatory, smrod, a nawet wybuchy. Oznacza to, e zanim moemy sobie pomarzyc o przywroceniu oswietlenia i ogrzewania w wieycy, wszystko trzeba oczyscic, wyszorowac sciany izb, przeplukac rury i poszukac przeciekow, zreperowac wszystko, by bylo bezpiecznie. Gniewica przytaknela. -Co, za jeden zachod - najwyej dwa - powinnismy miec dosc niewolnikow, jak na taka robote. Poki co, musimy z tym yc. A, z tego, co sobie przypominam, w Turgosheimie te brakowalo luksusow! A do Cankera: -A co u ciebie? Te masz jakies zastrzeenia? Potrzasnal glowa, siedzac na grzywie swego lotniaka. -sadnych - szczeknal. - Mam mala, ale wygodna pracownie, ladowisko i istny labirynt apartamentow na kadym pietrze. Moje okna sa szerokie i zwrocone na polnoc, z akuratnymi balkonami, z ktorych moge wpatrywac sie w ksieyc. Gdy spiewam... mury same rezonuja jak chor, a moje komnaty wypelniaja sie dzwiekiem! Wszystko czego mi jeszcze trzeba, to suka wygrzewajaca moje loe, a take kosci, na ktorych moglbym ostrzyc zeby, wtedy bede ju calkiem zadowolony! -Bedziesz mial wszystko to i duo wiecej. - Gniewica pokiwala glowa i zwrocila sie do Vasagiego Ssawca. -A co u ostatniego, bynajmniej nie najmniej wanego? Vasagi nie uywal glosu jako takiego. Pod ciemnym, splaszczonym, powykrecanym nosem mial bladoroowy walcowaty kawalek ciala, ktory zweal sie w draca trabke. Lecz Ssawiec w niezwyklym stopniu rozwinal wlasny system znakow; kade najmniejsze zerkniecie mialo znaczenie, kady obrot, czy przechylenie glowy, kade zmarszczenie czola czy trzepot jego dlugich, cienkich palcow. Tak wiec w polaczeniu z telepatia, ktora to sztuka, w mniejszym lub wiekszym stopniu, poslugiwaly sie wszystkie Wampyry, jego "glos" byl tak wyrazny, jak glos kogokolwiek innego, a od glosow wiekszosci nawet wyrazniejszy. -Nie mam zadnych zastrzezen - odparl tak "po prostu", ze skomplikowanym wzruszeniem ramion, ktore temu odpowiadalo. Choc Gniewica moglaby przysiac, e "uslyszala" rownie, jak mowil: -Jednakze, jesli, czy tez kiedy bede mial zastrzezenia, ty dowiesz sie o nich pierw sza, pani. Jesli byla w tym pogroka, w tym momencie ja zignorowala. Ale nie zapomniala o niej. Teraz zas bylo dosc zajec dla wszystkich. -Podnosic sie! - krzyknela. - W gore, wszyscy, w powietrze - wojownicy te! Slonce zeszlo ze szczytow, w Krainie Slonca jest zmierzch. A teraz, jesli Maglore mial racje, ujrzymy to, czego niczyje oczy nie ogladaly od calych czternastu lat. Po tych slowach skierowali sie na zachod, nad kamieniste rowniny, a potem na poludnie, przez paszcze wielkiej przeleczy i nad arzaca sie polkula legendarnej Piekielnej Bramy, a ku temu wlasnie plaskowyowi, gdzie... ... Gdzie renegaci Gniewicy wyladowali i dolaczyli do niej, stojacej na krawedzi. I tak, jak oni wrocili na ziemie, mysli Gniewicy wrocily do terazniejszosci... -O tam! - powiedziala, wskazujac reka. - Spojrzcie tam! Pod nimi, moe trzy mile dalej, w zakolu okrytych zmierzchem gor, stalo cyganskie miasto, czy raczej miasteczko, lekko wyniesione ponad okalajace je blizniacze strumienie, spadajace z gor. Na poludnie stamtad te strumienie laczyly sie, tworzac ginaca w lesie rzeke; na wschodzie i zachodzie, na odwiecznych brodach, przerzucono solidne drewniane mosty nad spieniona woda. Ziemie te, zamkniete z jednej strony sciana gor, z innych strumieniami, wspaniale nadawaly sie pod miasto. Cyganie! Znieksztalcona twarz Vasagiego ju drala z niecierpliwosci. -Kobiety! - Canker padl na kolana, ju gotow po swojemu dziekowac ksieycowi, tyle e Gniewica powstrzymala go jednym spojrzeniem. -Obfitosc niewolnikow! - Szept Gorviego wprost ociekal rozkosza. - I nowi porucznicy, co beda ich dogladac. -Ciala do modelowania - zamruczal Spiro. - Zaczatek naszej armii. Ale tak wielkie miasto? Wokol Turgosheimu takiego by sie nie znalazlo! -I cale nasze - przytaknela Gniewica. - Sadze jednak, e uznasz je za niedue w porownaniu z tym, co nas tam czeka! - Rozpostarla szeroko ramiona, jakby chciala objac cala Kraine Slonca, a jej chciwe szkarlatne oczy probowaly zmierzyc wzrokiem te przestrzenie... Krzywizny widnokregu na wschodzie i zachodzie, a miedzy nimi co najmniej tuzin wyraznie widocznych ognisk, jak okiem siegnac rozsianych po tej ciemniejacej ziemi, niczym swietliki. Rozlegle lasy, zaznaczajace sie na poludniu ciemna plama, a za nimi rozpalone pustkowia, stygnace teraz pod opasanym ametystowa wstega niebem. Slowem, kawal swiata. -Ilu ich tam? - spytal Wran, zwykle milczacy, oywiony jedynie w chwilach podniecenia. - Cyganow, znaczy. Myslisz, e dziesiec tysiecy? -Co takiego? - Gniewica tylko sie usmiechnela. - Tylu to mamy nawet w Krainie Slonca kolo Turgosheimu! Nie... piecdziesiat tysiecy, albo i wiecej! Spiro chwycil brata za ramie. -Tylko pomysl, Wran! Piecdziesiat ty...! - Emocje wziely jednak gore nad slowami. Odchrzaknal. - Ogromna bedzie nasza dziesiecina. -Dziesiecina? - Gniewica zaniosla sie dziewczecym smiechem, ktory chwile pozniej znow przeszedl w glos kobiety, a wlasciwie damy. - Tu nie bedzie adnego systemu dziesieciny, Spiro. Co chcemy, to nasze! -Oho? - zaciekawil sie Gorvi. - A jesli jest ich tak wielu, z pewnoscia stana do walki? My dopiero mowimy o zbudowaniu armii; oni armie ju maja! Gniewica potrzasnela glowa. -To sa rzeczywiscie Cyganie, ale wyglada na to, e przez te czternascie lat przywiazali sie do ziemi nie gorzej od nas. Spojrzcie, jak sie ustatkowali, jak podzielili miedzy soba ziemie, pobudowali miasta. Stana do walki, powiadasz? Z czym i przeciw komu? Moe jeden przeciwko drugiemu, ale nie przeciw nam. Zapomniales ju o tych trogach, ktorych napadlismy rozmodlonych? Tu ju nie ma Wampyrow, Gorvi! Istniejemy tylko w legendach! Gorvi oslupial; tym razem jego wrodzona chytrosc - jego przebiegly umysl, zwykle analizujacy wszelkie aspekty, wypatrujacy klopotow z kadej strony - nie pozwolila mu dostrzec najprostszych faktow, uzmyslowionych teraz przez Gniewice. -Ale oczywiscie! - powiedzial z przejeciem. - Sa nieprzygotowani. Nie wiedza, e tu jestesmy, nie wiedza nawet o naszym istnieniu! -Ale sie dowiedza - oznajmila Gniewica - w swoim czasie. A wtedy bedzie ju, jak bylo w Turgosheimie, za pozno... dla nich! Moe i podejma walke, ale nas bedzie ju zbyt wielu. Dlatego zaczynamy pomnaac nasze szeregi... zaczynamy ju dzisiaj, zaraz! To czemu kazesz nam czekac? Vasagi mogl miec wyglad nie z tej ziemi, ale zuchwale mysli mial prawdziwie wampyrze. -Po to po prostu, eby przypomniec wam, co nas tu przywiodlo - odparla Gniewica. - Wiem, e wszyscy macie swoje potrzeby; na razie jednak musicie odloyc je na bok. Nadszedl czas na budowanie naszej przyszlosci, nie na jalowe folgowanie sobie. Dzis bedziemy zabijac, ale tylko po to, by krzewic! Dzis bedziemy niszczyc po to, by tworzyc! Cankerze - zwrocila sie do Psiego Syna - posiadz tyle kobiet i splodz tyle wampirzat, ile dusza zapragnie, a do upadlego. Ale pamietaj jedno: reszta naszej druyny bedzie robic niewolnikow! Moesz zabrac do swego dworu jakas cyganska dziewke, bacz tylko, e twoj lotniak moe udzwignac jedynie dwie osoby. A my bedziemy wiezli wspaniale mlode cyganskie ciala, material na porucznikow. Starczy. Mam nadzieje, e zrozumiales. - Odwrocila sie do Wrana. - Wran, urodziwy dzis jestes, jak zawsze. Piekny plaszcz i buty, dobra rekawica u pasa. Och, ale jesli sie rozsierdzisz, twoj plaszcz i buty zniszczy krew! I wszelkie twoje starania pojda na marne. Zabijaj wiec wedle woli, morduj swa rekawica, ilu tylko zapragniesz, ale pamietaj o jednym: trup to tylko trup. Dopiero jesli dasz mu cos z siebie, ponownie sie podniesie, przed wschodem slonca powedruje do Krainy Gwiazd i bedzie ci sluyl jako niewolnik w trzewiach wieycy. Wiem, e o twojej furii kraa legendy, Wran, ale dzis nie ma na nia miejsca, nie dzisiaj. Zamiast tego, trzymaj sie pewnych zasad: nie ran, a staraj sie zabijac czysto, bo wsrod niewolnikow nie trzeba nam kalek. I za kadym razem, gdy bedziesz zabijal, odbierz cos swej ofierze, chocby lyk - ale jednoczesnie sam daj jej cos niewielkiego! W ten sposob dasz nam uyteczne wampiry, Wran, nie zas bezuyteczne trupy. Spojrzala po nich wszystkich. -To samo, oczywiscie, dotyczy kadego z was... A teraz to, co macie przekazac tym, ktorzy stana sie waszymi niewolnikami: kiedy wstana jako nieumarli, by umknac przed wschodzacym sloncem, maja zabrac ze soba do Krainy Gwiazd ziarno ze swych spichrzy, orzechy i owoce, narzedzia i inne metalowe sprzety - ale nie srebrne! - i to, co maja utkane i uszyte, tyle wszystkiego, ile zdolaja. Moga przeciagnac to na tragach lub na wozach przez te wielka przelecz; to miejsce dlatego te stanowi dobry wybor, e ley tak blisko przeleczy... - umilkla, by pozbierac mysli. A potem: - Co, zdaje mi sie, e to wszystko. Zaczeli ju sie rozchodzic, zmierzac ku swoim lotniakom, ale ich zatrzymala. -Nie, czekajcie! Jeszcze dwie sprawy: Pamietam, jak kiedys - och, dawno temu - jeszcze w Krainie Slonca kolo Turgosheimu, bylam czescia cyganskiej dziesieciny. Jako jenca Wampyrow, oddano mnie pod piecze pewnego mlodego porucznika i posadzono na grzbiecie jego lotniaka. I wtedy... tego porucznika zabilam! Dlatego dopilnujcie, by wszyscy ci, ktorych wezmiecie ywcem, byli albo mocno zwiazani, albo nieprzytomni, albo jedno i drugie! I wreszcie, nie pozwolcie wojownikom sie napchac. Kes tu, kasek tam, tyle tylko, ile trzeba, by sie podladowaly, nie wiecej. - Gwaltownie skinela glowa. - Wszystko! Zrozumiane? Wszystko zrozumieli. Znow ten sam ruch glowy Gniewicy. -Swietnie! Teraz niech ich ogniska doprowadza was do tego, co dla was bedzie chwala, a dla nich pieklem. A jesli wszystko pojdzie dobrze, moe i trafi sie uczta... Cyganie z Dwoch Brodow ledwie zdolali pojac, co na nich spadlo. Dwoch wojownikow wyladowalo przy mostach, burzac je w kilka sekund, a trzeci, w miejscu polaczenia obu rzek i stamtad zaganial uciekajacych mieszkancow na powrot do miasta. Lotniaki podprowadzono bliej samych Dwoch Brodow, tak e otoczyly je pierscieniem kolebiacych sie szarych prehistorycznych olbrzymow. Na ziemi w duej mierze niegrozne, te plaszczkowate bestie nadal budzily lek samym swoim wygladem, otrzymaly te od swych jezdzcow rozkazy, by miadyc kadego, kto podejdzie zbyt blisko. Mogly, oczywiscie, ywic sie miesem, nauczono je jednak, by tego nie robily. Ich strawe stanowil specjalny preparat, ktoryGniewica miala nadzieje wkrotce zaczac wytwarzac w Krainie Gwiazd. W Dwoch Brodach ich przybycie nie pozostalo niezauwaone; czesc starszych mieszkancow miasta nieomylnie rozpoznala warkot dysz napedowych wojownikow, podobnie jak amorficzne, podobne matwom ksztalty, przeslaniajace gwiazdy, kiedy przelatywaly nad glowami, a take smrod wyziewow spadajacy na miasto niby dymy ze stu stosow pogrzebowych. Polaczyli sie wiec w okrzyku zgrozy, ktory poniesiono dalej, przeradzajacy sie we wrzask, dlawiony przez niespodziewanie cuchnacy zmierzch: Wampyry! Wampyry! Otoczywszy sie lepka wampyrza mgla, gdy wdzierali sie do miasta, najezdzcy uslyszeli ow zbiorowy wrzask - w pelni poczuli zgroze, jaka wzbudzila ich obecnosc - i wybuchneli smiechem. Sycac sie nim, rozpaliwszy w sobie wampyrze adze, spotkali sie z uciekinierami z miasta oko w oko. To dalo poczatek rzezi. Gniewica i jej piatka wtargneli na ulice, jak tylko mogli, blokujac wszelkie drogi ucieczki. Nie wiadomo bylo, czy ludzie to, czy nie ludzie, w cuchnacej sliskiej mgle byli jedynie sylwetkami... Dopoki wpadajacy w ich ramiona uciekinierzy nie ujrzeli ich oczu, ich topniejacych, przemieniajacych sie twarzy i metamorficznego jadu, sciekajacego z ich klow! Wran, oczywiscie, szalal, ale i pamietal slowa Gniewicy, tote swoj szal kontrolowal. Zostawiwszy rekawice uwiazana u siodla, palce niczym szpony wbijal w piersi ofiar, lekko sciskajac ich serca, tak, e ofiary w drgawkach padaly na ziemie. Klekajac potem, zatapial zeby w ich szyjach, by posmakowac ich krwi i wykorzystac ja do przetoczenia im trawiacej go monstrualnej goraczki. W taki to sposob obdarzal smiercia i tym, co po niej, co chwila kolejna ofiare. A "umierajacy" nieodmiennie przyjmowali pouczenia potwornego wampyrzego umyslu Wrana, nakazujace wszystkim, jakby byli jednym, choc bylo ich takie mnostwo: Kiedy wstaniesz z martwych i udasz sie do mego dworu w Krainie Gwiazd, przyniesiesz mi swoj dobytek, ktory odtad naley do mnie. Ale pamietaj: przyjdz zanim wstanie slonce! Albowiem wobec ognia slonecznego twe cyganskie cialo jest niczym miekli metal, a to, co wykute, daje sie te stopic. Tego natomiast, co ja przemienilem, nigdy sie ju nie odmieni. W przeciagu godziny zabil tak z szescdziesiatke, meczyzn, kobiet i dziatwy, z czego mniej ni jednej trzeciej pisane bylo dotrzec do Krainy Gwiazd. Najpierw bowiem, zanim jeszcze przyjdzie im uciec przed sloncem, musieliby uniknac niedobitkow owego najazdu, a nie ulegalo watpliwosci, e ci, ktorzy spac beda zbyt dlugo, spoczna z kolkami w sercach, czekajac na spalenie. Na swoj sposob przypominalo to wiec proces naturalnej - choc tu raczej nienaturalnej - selekcji. Spiro metode przyjal znacznie prostsza ni jego brat: chwytal ludzi uciekajacych we mgle i gryzl ich w twarze, po czym obalal piesciami wielkimi jak mloty. Bol i szok dokonywaly reszty. Nie umierali, a budzili sie z obolalymi glowami, dziwnymi tesknotami i przeslaniem, ktore zostawil w ich przemienionych umyslach. Jesli zas chodzilo o Cankera, ten przeraonym ludziom, tlumnie opuszczajacym zaatakowane miasto, musial wydawac sie uciekajacym wraz z nimi, oswojonym wilkiem. Tyle tylko, e nie byl wilkiem i nie byl oswojny. Sadzac za nimi na czworakach, wielkimi susami, wybieral tylko najzwinniejszych, i to tak, eby na kadego meczyzne przypadala jedna kobieta. Kusilo go... tyle tu bylo pulchnych mlodych slicznotek... ale podobnie jak Wran Wscieklica, Canker rownie pamietal slowa Gniewicy. Po co marnowac swoje sily tu, na zimnych i nieprzytulnych ulicach, gdy bedzie mogl wykorzystac te wszystkie kobiety pozniej, jak tylko zechce, do woli? - a przynajmniej te z nich, ktore przeyja. Rozpozna je nieomylnie, jak tylko ujrzy: beda lekko kulaly, bo poranil im nogi, eby je obalic; wgryzl sie te nieco w miejsce laczace szyje z ramieniem. Gorvi Przechera skulil sie pod lukiem spowitej mgla bramy i wolal stamtad cicho, a zarazem sugestywnie, do przebiegajacych ludzi: "Szybko, tu jest bezpiecznie!". Po wejsciu w brame padali na stos wczesniejszych jego ofiar, widzieli jakby kleby siarkowego dymu w jego zapadlych oczodolach, na koniec zas czuli uklucie jego lsniacych zebow. Vasagi Ssawiec czekal za rogiem, chwytal kadego, kto przebiegl zbyt blisko, i gleboko wpuszczal mu w ucho - a nawet w mozg - tryskajaca jadem trabke. On, Vasagi, umial tego dokonac jednym, prostym i plynnym ruchem; gdyby chcial, niwo moglby zebrac ogromne. Na tym mu jednak nie zalealo. Przeslanie, ktore pozostawial nieumarlym, te bylo proste: To ja, Vasagi Ssawiec, poznalem smak waszych mozgow i narzucilem im swoja wole. Stawicie sie przede mna w Krainie Gwiazd. Poznacie mnie po twarzy, jedynej w swoim rodzaju. Tak wszyscy szescioro i idacy ich sladem porucznicy wkraczali do miasta, szerzac wokol siebie smierc i to, co po niej. I kady z nich stanowil na swoj sposob smiercionosna zaraze, tylko nie Gniewica. Ona rekawice nosila tylko do obrony. A jako e nikogo nie zabijala, metode przyjela najprostsza, trzymajac sie tu za pozostalymi i, w miare jak nacierali, przenoszac sie od jednego do drugiego, wybierala niektore z ich ofiar plci meskiej i dotykala je, mowiac: Jam jest Gniewica. Ten, ktory ciebie zabil, jest dla mnie tym, czym ty byles dla niego: niczym! Dlatego naleysz do mnie. Kiedy przyjdziesz do Krainy Gwiazd, zadbaj, bys do mnie trafil. Tak zwerbowala swoich niewolnikow, samych meczyzn lub mlodziencow. Ale nie uwaala siebie za zlodziejke. Nie, raczej za przywodce stada, a przecie eby zapewnic, e tamtym wszystko sie uda, najpierw zadbac musiala o siebie. Nie mogla wiec rozpraszac sie zabijaniem. Takie Gniewica znalazla sobie wytlumaczenie. I rzeczywiscie wszystko sie udawalo, do czasu... ...Do czasu a cala szostka i porucznicy zeszli sie na srodku miasta, na otwartej przestrzeni, gdzie plonely ogniska. I na kogo by nie spojrzec, kiedy ju opadal smrod wojownikow i spowijala ich tylko wlasna mgla, rozswietlone czerwienia oczy lsnily tryumfalnie. Poszlo niemal za latwo. Naprawde za latwo! Nagle bowiem dobieglo ich z tylu warkniecie. -Tak mordowac... wy dranskie... potwory! Ludzki to byl glos, cyganski, niosl w sobie grozbe. Obrociwszy sie jednoczesnie, na poly kucnawszy w postawie obronnej, cala dwunastka ogarnela wzrokiem obrzea placu. Otaczal ja kregiem co najmniej tuzin meczyzn z tego miasta. A byli to meczyzni dojrzali, doswiadczeni, pamietajacy dawne czasy. Ich twarze przepelniala zgroza, nienawisc, ale i zdecydowanie; trzymali kusze, naladowane i wymierzone w cel. Gniewica po trosze sie tego spodziewala, sama kiedys Cyganka, wiedziala, e zawsze znajda sie tacy, ktorzy wezma odwet, e do konca ich nie zmiadysz; nie, gdy sprawa z tym wlasnie ludem. Za dawnych dni takie druyny - tacy koczownicy, przenoszacy sie z miejsca na miejsce, by unikac wampyrzych napasci - nie prosily o pomoc; nie poddawaly sie te latwo wladzy Wampyrow, ale dawaly odpor. Ci tutaj meczyzni... te pamietali, jak to robic. Belty na pewno mieli zakonczone srebrnymi grotami, unurzane w kneblaschu, zabojcze. Za pasami zas mieli dlugie noe i drewniane kolki! Tutaj!, krzyknela Gniewica do swego wojownika. Ale w tej samej chwili meczyzni zaczeli strzelac. Porucznik Gniewicy, czlowiek mlody i wrecz zlany krwia, z rekawica oblepiona czerwonym miesem (zakazy nie odnosily sie bowiem do takich pieskow obronnych, jak ten niewolnik), rzucil sie przed nia - i dostal beltem w krtan! Zacharczal, wyrzucil w gore rece, polecial w tyl wprost na nia - a Gniewica chwycila go i trzymala przed soba jak tarcze. Pozostali porucznicy postapili podobnie, trzech oslonilo swoich panow, reszta bez wahania rzucila sie naprzeciw zagroeniu. Belty dopadly jednego z nich w pol skoku, podziurawily i poloyly na lopatki, drugi jednak wpadl miedzy niedoszlych mscicieli. Tlukl na lewo i prawo, sial rekawica czerwien, a miecze o srebrnych ostrzach z sykiem sciely go z nog. Nerwy kompanow Vasagiego Ssawca przeswidrowal jego telepatyczny pisk; oberwal w bok i tam jego wampyrze cialo bylo ju zatrute. Jako mistrz metamorfizmu, byl w stanie szybko pozbyc sie zainfekowanych tkanek i uleczyc siebie, a ten jego krzyk mial posluyc porwaniu pozostalej piatki Wampyrow do dzialania. Dotad stali oszolomieni i sparaliowani napascia, a dotyczylo to nawet Gniewicy, bo w Krainie Slonca kolo Turgosheimu cos takiego bylo nie do pomyslenia. Teraz jednak... -Wran - zawolala Gniewica. - Wreszcie moesz szalec do woli! Gorvi zaklal, emanujac ochronna mgla, najlepiej, jak potrafil; Vasagi zatoczyl sie i wyrwal z boku belt, odrzucil go od siebie; reszta skoczyla, by dolaczyc do walczacych ju porucznikow. Meczyzni z miasteczka ladowali bron. Jeden z nich oddal pospieszny, a udany strzal, przeszywajac serce porucznikowi Cankera. W chwila pozniej sam Canker dopadl tego kusznika, rozdzierajac mu gardlo... Gniewica stanela twarza w twarz z meczyzna, ktory wlasnie skonczyl ladowanie i teraz podnosil bron prosto ku jej piersi. Gdy ju zwalnial cieciwe, jej dlon zacisnela sie na wyrzucanym przez kusze grocie. Ignorujac "bol", jakiego przysparzaly kneblasch i srebro (przynajmniej w jakiejs mierze byla na nie odporna), jeszcze mocniej scisnela te strzale, a niesamowita wampyrza sila powstrzymala jej lot. Sama kusza zas dostosowala sie do praw fizyki. Zerwana cieciwa, lecac w tyl, niby brzytwa rozciela strzelcowi krtan, w tej samej chwili gdy patroszyla go rekawica Gniewicy. Mgla Gorviego oblepiala wszystko, a Gorvi byl w samym jej srodku. Jego rekawica zdruzgotala twarz jednemu z przeciwnikow, przedarla sie te przez klatke piersiowa innego, jakby za ebra mial galazki. Krzyki umarlych i umierajacych byly muzyka dla uszu tego Wampyra. A przez caly ten czas Wran szalal, podobnie jak jego brat Spiro. Szaleli tak jeszcze, gdy ustapila mgla Gorviego i stalo sie jasne, e nic im ju nie zagraa. W oddali, bardzo krotko, slyszeli tupot pierzchajacych stop, ale to bylo wszystko. Martwi leeli tam, gdzie padli. Gdy Wran i Spiro starali sie ochlonac, rozlegl sie przerywany turkot dysz napedowych i wojownik Gniewicy, pociagajac za soba inne, zaczal kolowac nad ich glowami. Gorvi Przechera przeniosl wzrok z tych wojownikow na jeszcze parujace, czerwone szczatki zabitych, wokol siebie, mowiac ze zdumieniem: -A jednak staneli do walki... Gniewica, skinawszy glowa, odpowiedziala: -Ta garstka, ktora pamietala Stare Wampyry. Ale nie wolno nam tolerowac oporu. -Powinni za to zaplacic! - oznajmil Canker. - Idzmy ich sladem, zapolujmy na nich. Gniewica popatrzyla na Vasagiego, zadajac mu nieme pytanie. Jego oczy rozszerzala wscieklosc i stojac trzymal sie za bok, ale potrzasnal glowa i zerknal na wojownika przelatujacego nad dachami. Wyslal rozkaz i bestia zaraz zwalila sie na chaty, drazgoczac je doszczetnie! -Ssawiec ma racje - oswiadczyla Gniewica. - Niech ci glupcy zwieja, pochowaja sie i wszystko przemysla, bo kiedy wroca, odkryja, e tu znow rzadza Wampyry! Jej bestia bojowa te runela w dol i jeszcze wiecej budynkow z darni i drewna obrocilo sie w perzyne, a za jej przykladem poszedl wojownik Wrana i Spira. Zostawiwszy wszystkie potwory pastwiace sie nad gruzami miasta, Gniewica, jej renegaci i dwaj ostatni porucznicy wrocili do swych lotniakow. Teraz bestiom bojowym przypadlo posilic sie ofiarami tej krotkiej bitwy, zarowno obroncami, jak i wampyrzymi porucznikami. Dosc szybko powinny sie z tym uporac. Pozniej, ju w powietrzu, Gniewica powiedziala: Zrobilismy swoje, tyle e stracilismy czterech porucznikow i nie udalo nam sie zwerbowac nowych. Mamy wiec wybor, moemy zaczekac i zrobic nowych porucznikow z tych naszych niewolnikow, ktorzy przyjda do Krainy Gwiazd, albo... Tamci czekali i ju po chwili... A pamietacie, mowila dalej, jak powiedzialam, e jesli wszystko pojdzie dobrze, to moe trafi sie uczta? Potwierdzili, zaraz wiec dodala: Vasagi, czujesz sie na silach? Dysponujac moca telepatyczna bardziej przenikliwa ni pozostali, Ssawiec poznal jej mysli. Odpowiedzial: Tak, jak zawsze szczedzac slow. Zrownali sie ze szczytami i Gniewica wskazala na zachod. Noc jest jeszcze mloda, powiedziala, a nam trzeba werbowac porucznikow. Moe wiec zobaczymy, co ta cudowna Kraina Slonca ma do zaoferowania? Nikt nie protestowal. Mniej wiecej w tym samym czasie, o dwadziescia mil dalej... Trzej mlodsi uczestnicy wyprawy Lardisa Lidesci, powracajacy z Krainy Gwiazd, wypusciwszy sie przodem, dotarli ju do Siedliska, ale Lardis i Andrei Romani mieli jeszcze przed soba prawie godzine, nim przekrocza Wschodnia Brame tego miasta... III Niespelna godzine pozniej, w Siedlisku...Zaciekawiony naglym zamieszaniem i poruszeniem w tlumie, Nestor Kiklu przedarl sie przez cibe, eby odkryc, co sie dzieje. I przekonal sie, e mial racje: to glos Lardisa Lidesci dal poczatek temu zametowi. Ale przyczyny tego nalealo jeszcze dociec. Nestor poczul, e kreci mu sie w glowie. Niezalenie od typowego dla tej nocy oywienia -i od emocji, z jakimi przed minuta czy dwiema rozmawial z Jasonem o Nathanie i Mishy -cyganskie wino szybko uderzalo do glowy. Zatoczywszy sie, znalazl oparcie w jakims wozie i stal sie jeszcze jednym otwartogebym swiadkiem w morzu zadziwionych twarzy. Oto bowiem stojac przy jednej ze starych pulapek, Lardis kopal w wysluone, walace sie rusztowanie z podartych, wyplowialych skor i przegnilego drewnianego oszalowania - i dostawal szalu! Zawsze wierny Andrei Romani chodzil za swoim wodzem, probujac go uspokoic i blagajac tlum, by zajal sie swoimi sprawami, a nie nimi, bo stary Lidesci po prostu zmeczyl sie wedrowka. Ale w odczuciu Nestora i calej reszty, Lardis byl nie tyle zmeczony, co... -...Szalony! - wymamrotala tu obok jakas kobieta. - Pewnie pil cala droge i sie schlal. Tylko go posluchajcie! Znowu odgrywa Wielkiego Wodza, po tylu latach nierobstwa! I co? Gdyby jego Lissa wiedziala, w jakim on jest stanie, zaraz by mu natarla uszu! Ale nie, postawili sobie piekna chatke na samej gorze, z dala od nas, szaraczkow. Stare pudlo!, pomyslal Nestor. Nie przepadal za Lardisem, ale takie stare krowy byly o wiele gorsze. A poza tym, o co u licha chodzilo Lardisowi? -Lardis! - zawolal ktos z tlumu. - Co ciebie ugryzlo? Mowisz przecie, jakbys zapomnial o pietnastu latach swojego ywota i wrocil do dawnych, fatalnych czasow! A co do tych przynet i calego tego smiecia, ju kupe lat temu przestalismy o nie dbac. Nalealoby je rozebrac na opal. O co wiec caly ten szum? Teraz Nestor zaczal wszystko rozumiec i moe nawet wierzyc, e Lardis naprawde oszalal; niewatpliwie zachowywal sie dziwnie ju podczas powrotu przez przelecz. seby lepiej pojac, co sie dzieje, stanal prosto i przepchnal sie jeszcze bliej. Lardis, jeac sie i prychajac, wcia z nieodstepnym Andreiem Romani, obchodzil teraz cala pulapke. -Co takiego? - warknal. - Tylko spojrzcie na stan tych przynet! Skory sa w strzepach, a drewno zgnilo. Co by sie nadzialo na takie flakowate pale? Nic! Dotknac, a sie rozleca. A mialby sie nadziac wojownik, smieszne! Dla jakiego stwora wyzwaniem byloby to... to truchlo? -Lardisie. - Andrei usilowal dotrzymac mu kroku, lapal za ramie, eby go spowolnic. Staral sie mowic cicho, lecz Nestor i tak go slyszal. - Lardisie, tylko wywolujesz wsrod ludzi poruszenie, niepokoisz ich, glupio straszysz. Czy to nie moe zaczekac, przynajmniej, a odpoczniesz? Nie masz przecie adnego dowodu. Bo chyba nie jestes tego pewien, prawda? Nestorowi szumialo w glowie, nawet wirowalo. Dowod na co?, zapytal siebie. Czego nie jest pewien? Moe Lardis rzeczywiscie byl zmeczony - albo nawet chory? Tak teraz patrzyl na Andreia, z ogniem w oczach, przenosil spojrzenie na mamroczacy tlum, podnosil draca dlon do spoconego czola. Ale nie, nie byl chory, po chwili znow sie rozszalal. -Palisada! - krzyknal, zmierzajac w jej strone. - Wyrabaliscie w niej wejscia, bramy na wszystkie cztery strony. A staly otwarte tak dlugo, e sie wypaczyly i ju nie sposob ich zamknac. I tylko spojrzcie na te wielkie kusze i katapulty! Puscil sie chwiejnym biegiem w gore chybotliwych drewnianych schodkow, wiodacych na palisade, by szarpnac za rzemienie katapulty, ktorej wielka lycha gorowala nad jego glowa. W jednej chwili przegnile rzemienie zmienily sie w jego mocnych dloniach w papke. Lardis, pelen niesmaku, pozbyl sie ich ze swych palcow i potoczyl wkolo wzrokiem. Oczy, z ktorych bila goraczka, natychmiast wypatrzyly postrzepione sznury, zwieszajace sie z ramienia wyrzutni. Naraajac ycie i calosc konczyn, skorzystal z tych sznurow, by zsunac sie na ziemie. -O, mnie przynajmniej utrzymaly - sapnal, ladujac. - Ale naprawde wam sie zdaje, e wytrzymaja odciaganie tej lychy wobec przeciwwagi? To moge wam powiedziec, e nie ma mowy: nie wytrzymaja! -Lardisie! - Andrei skonczyl ju z przemawianiem mu do rozsadku, a w jego glosie wiecej nagle bylo goryczy, gniewu... alu? - Czlowieku, nie sadze, ebys... Chce powiedziec, e wydaje mi sie, e... e nie odpowiadasz za siebie! Lardis w tym czasie ruszal ju ku Poludniowej Bramie. Andrei, wcia podaajac za nim, zawolal: - Lardisie, upierasz sie, e masz racje? Nie masz jej, czlowieku! Nie moesz miec! Wyczuwajac narastajacy dramat, tlum jednomyslnie sunal w slad za nimi. W koncu wydalo sie jednak, e cos ze slow Andreia dotarlo do Lardisa. Co? Co on powiedzial? se Lardis Lidesci nie odpowiada za siebie? Czyli e zwariowal? Zwolnil kroku, zatrzymal sie i odwrocil. A kiedy Andrei dogonil go i zbliyl sie, bardziej ju pokornie, Lardis uderzyl go i powalil. Potem obrocil sie i ruszyl jeszcze szybciej, ale jakis skulony, zalamany - ku Poludniowej Bramie i widniejacemu za nia lasowi. I tym razem tlum zostawil go w spokoju. Nestor potrzasnal glowa, po czesci w zadziwieniu, po czesci zas po to, by ja uspokoic. Wino obezwladnialo mu mozg i jezyk. Oto caly alkohol; nawet gdy tlumil zmysly i doszczetnie zabijal zdrowy rozsadek, podsycal emocje i podniecenie. Pijanego Nestora poruszylo to, co wlasnie sie wydarzylo, co niewatpliwie musialo oznaczac poczatek konca Lardisa Lidesci, jego ostatecznego upadku... a zatem i poczatek jego synka slabeusza, tego Jasona? A podniecenie sprawilo, e przyszla mu na mysl... -...Misha! - Glosno wymowil jej imie i odwracajac sie, wpadl na kogos. Tamten, mlokos, ktorego znal i ktorego twarz wydawala sie teraz niewyrazna plama, podtrzymal go i rzekl: -Misha? Widzialem ja wczesniej, chyba szla do domu twojej matki. Ale co sadzisz o...? Nestor nie zamierzal jednak marnowac czasu. Nie czekajac a mlokos dokonczy zdanie, odepchnal go na bok i potoczyl sie w kierunku budynkow stloczonych pod zachodnim skrajem palisady, miedzy ostrokolem a stranica. Jeden z tych budynkow byl mu "domem", odkad siegal pamiecia, ale moe byc nim przestanie. W brzuchu klebilo mu sie mocne wino, a w skolatanej glowie rone mysli: Misha w domu matki... I kto jeszcze tam byl?... Nie kto inny, jak Nathan!... Tych dwoje razem, jak kochankowie po dlugiej rozlace. Och, Nestor wiedzial, jak zrobic z tym porzadek! Pomruk tlumu cichl w oddali, gdy szedl niepewnie przez puste uliczki, posrod niskich chat, skladow towarowych i sklepow, stajni i przypominajacych ule spichrzow, a z kadym donosnym uderzeniem jego serca, umacnial sie w swym postanowieniu coraz jasniej planujac swe czyny. Jesli to, co zamierzal uczynic mialo byc wystepkiem, to przynajmniej usprawiedliwionym. Chocby w jego, Nestora, odczuciu. Na zachodzie zamajaczyla palisada, tam wlasnie byl dom Nany Kiklu, jeden z kilku zbudowanych blisko ostrokolu: z przodu dlugi, spadzisty dach z drewnianych gontow, z tylu krotki, oslaniajacy stajnie i stodole. Otwarte okiennice uwalnialy blask lampy i ciche glosy. Glos jego matki, perlisty smiech Mishy i zacinanie sie Nathana. Wewnatrz bylo im tak jasno i cieplo. Nestor zadumal sie nad tym, moe nieco tesknie; takie swiatlo i cieplo... ale waski zaulek wiodacy na tyly domu i sama stodola pozostawaly mroczne, jak jego zamiary. Bo nagle pojal, jak bardzo sa one mroczne; moglby przecie pojsc teraz prosto do drzwi i wejsc do srodka, byc razem z tamtymi i zbudzic sie rano z cieka glowa, westchnieniem ulgi i czystym sumieniem. Nie bylo mu to jednak pisane, bo w tej samej chwili uslyszal smiech i drzwi uchylily sie odrobine, on zas cofnal sie o krok w ciemnosc skrywajaca zaulek. Potem Nestor uslyszal, jak jego matka yczy Mishy dobrej nocy, uslyszal te zamykanie drzwi i pospieszne, zbliajace sie ku niemu kroki dwojga ludzi zmierzajacych do domu Mishy. A gdy weszli w zasieg jego wzroku i znieruchomieli, obrysowani swiatlem, jej reka spleciona byla z reka Nathana, a gwiazdy podkreslily usmiech na jej twarzy. Nestor zas znow byl zimny jak glaz, tylko w srodku piekielnie palil go wsciekly ogien. Czul, e nogi niosa go do przodu, ale nie panowal nad nimi ani nad dlonia, ktora zacisnela sie w piesc i pomknela ku podbrodkowi Nathana, uderzajac go tak, e walnal glowa w sciane. Gdy Nathan wiotczal, Mishy starczylo czasu tylko na jedno westchnienie - dosc czasu, by chwiejnie sie cofnac, z rozwartymi szeroko oczyma, byle dalej od napastnika, i nabrac powietrza przed krzykiem... ktory, jak tylko go rozpoznala, zamienil sie w okrzyk zdumienia... Nestor! A gdy jej oczy jeszcze bardziej sie rozszerzyly, zlapal ja, zatkal usta dlonia i powlokl, kopiaca i kasajaca - ale wcia bezglosnie - przejsciem do wrot stodoly, gdzie lokciem podniosl rygiel. W srodku czulo sie stechloslodkawy zapach spietrzonego siana, a atramentowa czern przecinaly smugi gwiezdnej poswiaty, przenikajace niesmialo przez szczeliny w bocznej scianie z luzno polaczonych desek. Nestor byl podniecony; rozdarl przod sukienki Mishy i dobral sie do jej prenych piersi, a gdy na nia naparl, poczula te, jak mu stwardnial. I to, co zdawalo sie nie do pojecia, stalo sie moliwe, a nawet wielce prawdopodobne, gdy na poly pchnal ja na siano, na poly sie na nia zwalil. Misha zawsze wiedziala, e Nestor jest silny, ale ta sila, z ktora zmagala sie teraz, byla sila gwalciciela: bezmyslna, brutalna, chorobliwa i zadziwiajaca! Oddech mial goracy i slodki od wina, jego pocalunki byly natarczywe i zachlanne, nie tak jednak, jak dlonie, to ugniatajace jej piersi, to znow rozpychajace jej nogi, rozkladajace ja na sianie. Z kadym ruchem, z kadym gwaltownym oddechem, zdzieral cos z jej lub swojego ubrania. Teraz walczyla z nim na ostro - drapiac po twarzy, starajac sie zranic, ugryzc, wbic kolano w krocze - wszystko jednak na prono, w kilka chwil opuscily ja sily. Przygnieciona do ziemi, pozbawiona tchu i tylko lapiaca powietrze, wiedziala, e los jej zdaje sie przypieczetowany. Nabrala jeszcze mnostwo powietrza, by glosno wrzasnac, ale Nestor przykryl jej twarz swoja, miadac usta. Jake sie rzucala i wila, desperacko pragnac sie go pozbyc, on natomiast zakryl sukienka dolne partie jej twarzy... i wtedy swiatlo gwiazd wydobylo z mroku jej czolo i oczy. Na widok strachu w oczach Mishy, Nestor, gdzies w glebi duszy, a sie wzdrygnal. Chyba wyczula te przelotna zmiane jego nastawienia. -Czemu? - wydyszala, gdy konczyl pozbawiac ja bielizny. - Nestorze, czemu? Opuszczal sie na nia, jedna reke trzymajac pod spodem, otwierajac jej uda. -Kiedy twoj ojciec i bracia sie dowiedza - wychrypial - albo mnie zabija, albo dopilnuja, ebysmy sie pobrali. Tak czy inaczej, cos sie rozstrzygnie. Zamknal jej usta swoimi; czujac pulsowanie jego czlonka, napierajacego na nia, szukajacego wejscia, pomyslala: sebysmy sie pobrali? To czemu zwyczajnie nie poprosiles mnie o reke? Zawsze bowiem wiedziala, e to bedzie musial byc jeden z nich, Nestor lub Nathan. Nie wiedziala tylko, ktory z nich. Teraz ju wiedziala i nie miala na mysli Nestora. Ale moe pojela to zbyt pozno... Nana Kiklu kleczala przy kamiennym kominku i siekala ostatnie warzywa, majace wzbogacic potrawke bulgocaca w miedzianym kociolku. Chlopcy niedlugo przyjda. Nestor z przyjecia powitalnego, a Nathan, jak tylko odprowadzi Mishe do domu. Moe ju cos zjedli, ale przy ich apetycie nie sprawiloby to wielkiej ronicy. I przecie najlepsze jest to, co gotowane w domu. Nana usmiechnela sie na mysl o Mishy; ta dziewczyna naprawde byla oczarowana jej synami. I to od zawsze. Predzej czy pozniej dokona wyboru, Nanie zas marzylo sie... ale nie, musi pozostac bezstronna, przecie kocha ich obu i adnego nie wyronia. Tyle e Nathan, Nathan... Jej urodziwa twarz opuscil usmiech, przemienil sie w zadume, nawet westchnela. Jeeli nie Misha Zanesti, ktora inna wyszlaby za Nathana? A jesli to bylby on, co z Nestorem? Dorastali wszak razem, we troje, tote na czyje by nie wyszlo, wybor bedzie dla kogos bolesny, a rozstanie ciekie. I znow Nana pomyslala: Ten Nathan, och, ten Nathan! Misha rozumiala go i jego podejscie do ycia, przynajmniej w jakiejs mierze. Jesli zas chodzilo o nia sama, Nane, ona, oczywiscie, rozumiala je a za dobrze. Dosc jej bylo na niego spojrzec, by widziec, jak patrzy zen na nia jego ojciec, Harry Keogh, zwany Rodzicielem. Na szczescie, nikt tego podobienstwa nigdy nie zauwayl ani o nim nie wspominal, tym bardziej e czasy wtedy byly trudne i ludzie zbyt wiele mieli na glowie, by jeszcze zaprzatac ja sprawami innych. A odmiennosc Nathana zaznaczac sie zaczela wlasciwie dopiero wtedy, gdy skonczyl piec lat, w roku ostatniej wielkiej bitwy, ktora przyniosla smierc zarowno jego pochodzacemu z innego swiata ojcu, jak i pierwszemu, a take ostatniemu z Wampyrow. Czasem, choc nieczesto, Nana widywala, jak Lardis Lidesci dziwnie, jakby w zadumie, przypatrywal sie Nathanowi. Ale jesli nawet Lardis cos podejrzewal, nigdy nie powiedzial tego glosno. Zawsze byl tym silnym, Lardisem - opiekunem. Zreszta, zawsze dobrze rozumial sie z Nathanem i lubil go; to znaczy, rozumieli sie dosc dobrze, jak na to, e jeden z nich trzymal sie tak bardzo z boku. Wlasnie, Nathan zawsze trzymal sie z boku; ale nie w przypadku Mishy, oczywiscie... No i mysli Nany wrocily do punktu wyjscia. Uporawszy sie z warzywami, znowu westchnela, podniosla sie, podeszla do okna i wyjrzala. Zmierzch szybko przechodzil w noc; gwiazdy nad granicznymi gorami jasnialy, a mgly schodzily ku niszym stokom. Dawniej taka mgla przyprawilaby Nane o dreszcze, ale tamten czas przeminal. Ale i tak jej mysli powedrowaly osiemnascie albo i wiecej lat wstecz, do tamtych czasow - a zwlaszcza do pewnej nocy - w ogrodzie Mieszkanca, w Krainie Gwiazd. To, co wtedy zrobila, moe i bylo bledem, a moe nie, na pewno jednak dalo jej obu chlopcow i za nic by tego nie zmienila. Nestor i Nathan nie znali swego prawdziwego ojca, co zwaywszy na wszystko, co dzialo sie pozniej, zapewne wyszlo im na dobre. Ale chocia Harry byl (i mial na zawsze pozostac) kims dla nich obcym, nieznanym watkiem ich mlodego ycia, naznaczyl ich czastka siebie, a zwlaszcza Nathana. Och, Nana wiedziala, e Harry Rodziciel niewatpliwie obu swoim synom pozostawil cos z siebie, ale w przypadku Nathana bylo to jak wypalone pietno. Wypalone! Pociagnela nosem i wrocila do paleniska. Nie mogla sobie pozwolic na przypalenie tak dobrej potrawki. Ale w kociolku wody bylo dosc, gotowala sie powoli, jeszcze nie kipiala. Gdzie indziej musialo znajdowac sie zrodlo tej woni. Najpierw byla to tylko won, a teraz jeszcze... odglos, ju Nanie znany. Niemoliwe! Rzucila sie do okna. Na zewnatrz widac bylo mgle, w swietle ksieyca i gwiazd tredowato biala, gestniejaca i falujaca u podnoa gor, mackami przechodzaca nad polnocnym ostrokolem, przeciskajaca sie przez szczeliny w wewnetrznych oslonach palisady. Nana w yciu takiej mgly nie widziala. Ale widziala, widziala! Bywaja jednak takie rzeczy, o ktorych nie smie sie pamietac, i ta mgla byla wlasnie jedna z nich. Znow dotarl do niej ten odglos - donosny przerywany warkot - i zaraz gwiazdy przeslonil przesuwajacy sie w gorze cien. A przez mrok i noc naplywal tamten ohydny fetor tamten pamietny odor, tamten niemoliwy smrod. Wlasnie niemoliwy! Ale jesli sie pojawil... ...to co bylo powodem tego naglego, a zarazem bliskiego zamieszania, ktore, co Nana wyraznie slyszala, zaczynalo ogarniac miasto? Co wywolalo te krzyki? Co wrzeszczaly te chrapliwe, przepojone przeraeniem glosy Cyganow? Nie potrzebowala nikogo pytac, odpowiedz znala a za dobrze. -Wampyry! Wampyry! Gdy ponownie, ale ju bliej, rozleglo sie to rytmiczne prychanie dysz napedowych, wprawiajace w drenie caly dom, w glowie Nany kolataly sie wylacznie mysli o jej synach i dziewczynie, ktora obaj kochali: Nathan! Nestor! Misha! Podbiegla do drzwi i otworzyla je na oscie. Nathan! Nestor! Misha! Ryk stworow wojennych zdawal sie dochodzic z kadej strony, a wywracajacy trzewia smrod ich wyziewow siegal wszedzie, wszystko brukajac. Nathan! Nestor! Misha! Cos niewiarygodnego, potwornego, opancerzonego spadlo z nieba prosto na dom Nany. I to jej domostwo, wraz z sasiednimi, obrocilo sie w pyl, w gruzy, w ruine, niby dojrzala purchawka, gdy na nia nadepnac. Strzaskane drzwi zerwaly sie ze skorzanych zawiasow i stracily Nane w kurz klebiacy sie na ulicy. Ale nawet czolgajac sie jak najdalej od tego syku i ryku - teraz take od wrzaskow, jakie podniosly sie z dymiacych gruzow okolicznych budynkow - wcia w kolko powtarzala: -Nathan! Nestor! Misha! - I pytala siebie w myslach, czy kiedys jeszcze ich zobaczy. Piec minut wczesniej, w stodole... Misha poczula, e Nestor zaczyna w nia wchodzic i, zdesperowana, jeknela: -Pozwol... pozwol, e ci pomoge. Podniosl glowe znad jej piersi i wpatrywal sie w nia z niedowierzaniem. A potem, gdy siegnela w dol, pomiedzy ich ciala, byl w stanie tylko mruknac ze zdziwieniem: - Co? Nestorowi niewatpliwie przydalaby sie pomoc; przeszkadzalo mu nie tylko upojenie winem, ale i brak doswiadczenia. Mimo calego zadzierania nosa i chelpienia sie przed chlopakami z Siedliska, i widocznej zaylosci z niektorymi dziewczetami, byl prawiczkiem nie mniej ni Misha. A nawet chyba bardziej, bo ona przynajmniej zdawala sie cos wiedziec. Chwycila go tam, gdzie tak szarpal sie i preyl, zaciskajac szczupla dlon u nasady jego pulsujacego czlonka. Gdy zaczela dzialac, westchnal "Ach!" i podniosl sie troche, pozwalajac jej na wiecej swobody. Ani na chwile go nie puszczajac i wcia cieszac jego cialo, zaraz skorzystala z okazji i przetoczyla go na plecy. Byl mlody i pelen poadania; jej dlon byla cieplym narzedziem rozkoszy, to uciskajacym, to znow pompujacym; to nie moglo trwac dlugo. Bolesnie pragnac jej dotknac, zlapac, poczuc cieply opor jej spoconych piersi, wyciagnal draca reke - ale za pozno. A gdy jego soki eksplodowaly, spadajac dlugimi goracymi seriami na jego brzuch, Nestor zajeczal i opadl znow na siano. Ale nawet leac tam w bezmyslnej ekstazie splecionej z pusta frustracja, wyczuwal, e ona wygladza sukienke i odsuwa sie od niego. I kiedy udalo mu sie uspokoic rozkolysane nerwy, nagle zadal sobie pytanie: Skad to? Skad wiedziala, co robic? Gdy zlapal ja za przegub, nim zdayla wstac i uciec, to pytanie wypisane bylo na jego twarzy a nadto czytelnie. Tak samo, jak odpowiedz na jej twarzy. -Nathan! - warknal wtedy, ona zas wyrwala reke, wstala i cofnela sie. Sprobowal ja zlapac, podniosl sie na kolana. Jeeli tyle nauczyla sie od jego nie tak znowu durnego brata, z pewnoscia wiedziala wszystko, co trzeba. I teraz, bardziej ni kiedykolwiek przedtem Nestor zapragnal w nia wejsc. Piekielnie pragnal. Misha zobaczyla to w jego oczach, zadrala ze zgrozy i rzucila sie do drzwi; dopadl ich przed nia, zatrzasnal. I posuwajac sie groznie za nia, potykajaca sie w mroku, zapytal chrapliwie: -Ale czemu? Czemu on? Czemu Nathan? -Bo on... on potrzebowal kogos. - Glos Mishy byl teraz przeraonym szeptem. - Dlatego e on kogos potrzebowal. Ale glownie dlatego, e... e on nikogo wiecej nie obchodzil. -No i ktos sie tu pojawil - warknal Nestor, myslac coraz jasniej. - Ja. Tyle e on mnie nie obchodzi, ju nie. Ale i tak jest tu cos, czego ja potrzebuje. Zlapal ja, zadarl jej spodnice, a kiedy podniosl reke do jej gardla, wiedziala ju, e tym razem nie wolno jej walczyc. Ale wcia jeszcze mogla protestowac. A zatem... -Nestorze, prosze, nie rob tego! - blagala. -Dalas jemu, moesz dac i mnie. - Glos mial zdlawiony adza i furia. -Ale my nie... - wyrzucila z siebie, gdy przyparl ja do sciany i wepchnal sie miedzy jej nogi. - My nigdy... -Lesz! - warknal. Przecie ich sobie wyobraal: Nathana i Mishe, dyszacych poadliwie, kotlujacych sie i rozdygotanych. Wcia chrypiac rozkazal jej: - No, zrob to, wsadz sobie. A potem... wyobraz sobie, e jestem Nathanem! Jakby wywolal ducha. -A- a- ale nie jestes! - wyjakal ktos w otwartych teraz wrotach stodoly. I byl to Nathan, wyraznie widoczny na tle nieba, jedna reka trzymajacy sie za twarz, a druga zaciskajacy na kolku z elaznego drzewa na cal grubym i na trzy dlugim, a sluacym za zasuwe w drzwiach. Nestor, na wpol lkajac, na wpol jeczac, odepchnal Mishe na bok i skoczyl Nathanowi do gardla - prosto w plaski bok owego kolka z elaznego drzewa! Kolek walnal go w twarz, zatrzasl zebami i splaszczyl nos, zwalil na ziemie jak uprzykrzona muche. Nestor leal wiec jeczac, kryjac twarz w dloniach, a Misha chwiejnie podbiegla do Nathana, stojacego mocno na szeroko rozstawionych nogach, z kolkiem podniesionym wysoko do drugiego uderzenia. Moe zamierzal uderzyc, moe nie. Misha jednak wiedziala, e nie moe na to pozwolic. Nathan te sie nie kwapil. Jeszcze zanim do niego dobiegla odwrocil sie, opuszczajac kolek. W tej samej chwili oboje uslyszeli zgielk narastajacy wokol zatloczonego glownego placu miasta i, gdzies nad glowami perkotanie potenych dyszy napedowych. Jesli nawet kiedys slyszeli ten zlowrobny odglos, to byli wtedy jeszcze zbyt mali, by utrwalil sie im w pamieci. Ale i tak byl dziwny, troche straszny, zlowieszczy; podobnie jak wszechobecny smrod, ktory mu towarzyszyl. Popatrzyli na siebie, przytulili sie, ale tylko na ulamek chwili... ...Zaraz bowiem cos jakby ich od siebie odrzucilo, gdy zapadl sie dach, a stodola rozleciala! A ten koszmar, gdy caly ich swiat bezladnie walil sie wokol, stanowil dopiero poczatek dlugiej spiralnej drogi ku otchlaniom jeszcze mroczniejszym... Nestor byl znow dziesieciolatkiem, bawiacym sie w lesie wraz ze swym porucznikiem Nathanem i cyganska niewolnica Misha. Bo on, oczywiscie, byl Wampyrem, lordem Nestorem. Tym wlasnie pragnal zostac przez cale swoje mlode ycie - tej jednej roli zawsze bedzie pragnal i tylko ja bylby w stanie przyjac - zostac Wampyrem! Ale tym razem, choc scenariusz byl prosty, zabawa nie wypalila. Nathan i Misha, polaczywszy sily, uciekli z zamczyska (topornego domku na drzewie) do lasu, a Nestor koniecznie chcial ich znalezc i ukarac. Oczywiscie, po naleycie dlugim czasie mieli pozwolic mu sie odszukac, tyle e dzisiaj chyba nie przestrzegali regul. I choc Nestor szukal ich, jak tylko potrafil, co najmniej od pol godziny, wcia mu sie wymykali. Dlatego narastajacy w nim gniew, gdy tak przemierzal zielony labirynt lasu, co rusz przystajac, by po wampyrzemu weszyc, pewnie sie rownal (przynajmniej w odczuciu chlopca) furii legendarnych Wampyrow. Ale jak za to ukarze tego nielojalnego porucznika i te niewdzieczna cyganska dziewke, gdy ju ich odnajdzie! Zazwyczaj latwo bylo ich odszukac, wystarczylo, e oparl sie o pien wielkiego drzewa, stojac tam absolutnie bez ruchu, otrzymujac oddech, by nie naruszac odwiecznej ciszy lasu - czekal a zdradzi ich jakis odglos: tlumiony szelest poszycia, trzask suchej galazki, gluche szepty spiskowcow. A raczej nie szepty, a tylko jeden szept: Mishy. Bo Nathan, rzecz jasna, albo nie chcial, albo nie umial mowic, eby sie nie zacinac i jakac, jak glupek. Dlatego to Misha wiodla prym, biorac na siebie cale to szeptanie, planowanie... oszukiwanie? Wlasnie tak: oszukiwanie! Psucie zabawy! Nestor naprawde powinien byl ich znalezc, surowo zganic, za kare kazac, by zbierali za niego orzechy i jagody, krzywo patrzac na nich z gory, gdy napelniajajego matce kosz. Bo wlasnie po to tutaj przyszli: eby przyniesc Nanie Kiklu kosz dzikich owocow i orzechow. Ale jak zawsze, to rownie stalo sie dobra okazja do zabawy. A teraz krzyczal w otaczajaca go zielen: "Nathaaan!... Mishaaa!"... i czekal na odpowiedz. Ha! Mogl sobie tak czekac wieki! Pozostawalo tylko jedno, jeden bezbledny sposob. Nestor za nim nie przepadal, uwaajac go za wlaenie w cudze sprawy: jak wtedy, gdy natknal sie na pare kochankow w wysokich trawach pod wzgorzami i patrzyl, jak to robia. Nigdy tego nie zapomnial: calkiem nagich tylkow i poruszajacych sie rytmicznie, ale i gwaltownie cial. I tego, jak tamto musialo bolec, sadzac z odglosow. Jesli tak wygladala milosc, dla niego mogla nie istniec! Ale jednoczesnie widzial, e zle robi ich podpatrujac... tak samo zreszta pomyslal tamten mlodzieniec, gdy ju skonczyl i wreszcie wyczul podgladacza! To dopiero byl poscig, Nestor mogl sie tylko cieszyc, e uszedl wtedy calo. Wiedzial, e to nie bedzie tak samo, ale jednak podobnie, zreszta mieli z bratem niepisana umowe, eby tego nie robic. Zwlaszcza e nawet malcy chca miec swoje tajemnice, maja cos do ukrycia. Zwlaszcza swoje mysli... Ale z drugiej strony, czy Nathan nie podgladal jego, choc przez sen? Oczywiscie, Nathan wiedzial, co robi; umial wyczuc go w swoich myslach i zatrzasnac je przed nim niby drzwi. Poza tym, gdyby on i Misha bawili sie zgodnie z zasadami, Nestor nie musialby tego robic, prawda? Siedzial oparty o omszaly pien, zamknal oczy i rozpuscil mysli. Gdzies tam ukrywali sie przed nim Misha i Nathan. Gdzies w glebokim lesie, ktory wszyscy troje tak dobrze znali, jego brat (nie, jego "porucznik") i cyganska niewolnica Misha dygotali z przeraenia, skuleni posrod ogromu zieleni. Ale Nestor, Wampyr przecie, potrafil ich wyweszyc. Mogl wyostrzyc zmysly lub wypuscic wampyrza mgle i wiedziec, kiedy jej lapczywe palce dotkna ich dracych cial! Moglby wysledzic ich nawet z daleka i zobaczyc, gdzie sie kryja! Wystarczyloby, eby zobaczyl choc skrawek ich otoczenia, ju by wiedzial, co to za sekretna kryjowka! Tak wiec jego mysli wedrowaly, a wreszcie natrafily na mysli Nathana. Nie przyszlo to latwo, a byloby jeszcze trudniej, gdyby jego brat nie byl zajety czym innym, gdyby zagladal w siebie, jak to mial w zwyczaju. Ale tym razem nie przeslanial swych mysli; umysl mial latwo dostepny, a to, na czym sie skupil, nie mialo nic wspolnego z Nestorem i zabawa. Skupil sie na tym, e Misha... ...Misha plywala gola, na plycinie naznaczonej cetkami slonca, lsniaca i zwinna jak rybka, jak ona te niewinna. Misha, cala srebrna i zlota, dzieki promieniom igrajacym na jej smaglym ciele chochlika, ze smiechem draniac Nathana, zachecajac, by dolaczyl do niej w wodzie; i widzac Mishe oczyma Nathana - widzac ja dokladnie tak, jak widzial ja Nathan - Nestor jakby widzial ja po raz pierwszy, pod innym katem, czy te innymi oczyma... bo przecie tak wlasnie bylo. Wtedy Nathan odkryl jego obecnosc i Nestor poczul towarzyszacy temu szok, powodujacy, e a drgnal i rabnal glowa w drzewo. W tej samej chwili scena, ogladana oczyma duszy rozmyla sie i znikla. Zdayl jednak rozpoznac to miejsce: piaszczyste plycizny u zakola rzeki, gdzie nad kamykami igraly nakrapiane pstragi, a wsrod dlugich traw wily sie wegorze. Nestor znal wszystkie skroty; moglby sie tam znalezc w cztery czy piec minut, zanim Nathan przystanie na zachety Mishy i wejdzie do wody, i na pewno jeszcze zanim z niej wyjda, by sie wysuszyc i ponownie ubrac. Dalby rade znalezc sie tam tak szybko... ale nie zamierzal. Nestora powstrzymywalo nie tyle to, co ujrzal oczyma Nathana, to akurat by go podjudzilo; chodzilo o cos, co wyczul w duszy tamtego. O natlok emocji w tamtym niestrzeonym chwilowo, nie podejrzewajacym niczego umysle. Oto mlodego meczyzne uwiezionego w skorze chlopca usilnie pragnacego sie z niej wyrwac, powstrzymywala wiedza, e bedzie tu obcym posrod sobie obcych. Narastajacy wiec lek, e w koncu zmuszony bedzie pogodzic sie z tym, e jest czescia tego swiata i musi w nim yc. To poczucie ogromnego osamotnienia; ta swiadomosc wlasnej odmiennosci; ta pewnosc, e tutaj nic nie ma dla niego sensu i nic go z nikim nie bedzie laczylo, jesli nie liczyc Nany i Nestora... i, oczywiscie, Mishy. Wszystko to skupialo sie w intensywnie teraz pracujacym umysle Nathana, ogniskowalo sie tam i wyartykulowalo za sprawa tego krystalicznie czystego obrazu niewinnosci: golej dziewczynki, plywajacej, rozesmianej i tak prawdziwej - tak niezaprzeczalnie prawdziwej - jakby byla ona glownym watkiem, zasadniczym motywem, jednym z nielicznych elementow wiarygodnych w otaczajacym Nathana nierzeczywistym swiecie, tak e a bal sie jej dotknac, by i ona nie okazala sie tylko uluda. Wowczas - ale na jawie, w tamtych prawdziwych chwilach, o osiem lat poprzedzajacych ten sen - Nestor nie rozumial, co czuje. Dostatecznie trudno bylo zrozumiec sama milosc, by jeszcze probowac pojac cos, co ja daleko przekracza. A nazbyt trudno byloby zrozumiec powstrzymujaca go wtedy zazdrosc, nakazujaca mu wrocic powoli do domu; te lodowata pustke zaczynajaca dzielic go od brata, sklaniajaca do marzen, e Nathan naprawde przynaley do jakiegos innego swiata, do ktorego niedlugo wroci. Jedno wszak rozpoznal, bol i zlosc, o ktore przyprawil go Nathan. I on, i Misha te. Gdyby tak Nestor naprawde byl Wampy rem... ...Ale by to bylo... ale by to bylo! Tyle e nie byl, a Nathan i Misha nie byli jego niewolnikami. Byli tylko dzieciakami, ktore wymyslily sobie zabawe. Taka zreszta, w ktora bawily sie nie po raz pierwszy. Ale ostatni, bo ju nigdy nie mialy do niej wrocic... Sen Nestora pryskal, z wolna ustepujac naporowi ciemnosci i powrotowi zmyslow, powiadamiajacych go glownie o bolu. Czul wiec bol i zlosc, potworna klaustrofobie i niepojety smrod. Sen, owszem, stopniowo ustepowal, ale ow bol trwal nadal. Podobnie jak zlosc... Nathan dryfowal w ciemnosciach, rozswietlanych krotkimi gwaltownymi blyskami, scenami z najbliszej przeszlosci... Misha, z usmiechem i mocno przyciskajaca do siebie jego reke... Nestor usilujacy ja zgwalcic pod sciana stodoly, ochryply z adzy i furii, o rekach sprawiajacych jej bol natarczywymi pieszczotami... kolek z elaznego drzewa w reku Nathana, taki dobry i twardy, taki solidny. Potem uderzyl Nestora, mocno! A jeszcze pozniej jego samego uderzylo cos o wiele wiekszego, i to znacznie mocniej! A teraz ta klaustrofobiczna ciemnosc, w ktorej skrawki wspomnien probowaly na nowo polaczyc sie w calosc. Nathan wiedzial, e nie sni; tego byl pewien; sny odbieral bardzo szczegolnie, to zas nie bylo jednym z nich. Nie, to byl ten okres pomiedzy spaniem (lub brakiem przytomnosci) a budzeniem sie; ta przerwa, gdy swiat jawy zaczyna sie narzucac, a umysl przygotowuje cialo na dalszy ciag bardziej fizycznego bytu. Po prostu probowal przypomniec sobie dokladniej, co sie wydarzylo zanim swiat runal, tak eby wiedziec, jak zareagowac i co zrobic, gdy wszystko znow sie polaczy. Czasem te takie chwile, te momenty stopniowego budzenia sie, gdy umysl wynurza sie z niezmierzonych odmetow podswiadomosci, bywaly pora nawiazywania kontaktow. Bywalo, e Nathan slyszal, jak umarli rozmawiaja w swych grobach, i zastanawial sie nad tym, co mowili, a wreszcie wyczuwali go i milkli. Nie, eby bali sie Nathana; raczej nie byli pewni, czym w istocie jest i dlatego zachowywali rezerwe i powsciagliwosc. Nawet bylo to zrozumiale, gdy liczac ich miara czasu, nie tak dawno temu byly na tym swiecie istoty inne ni ludzie, znacznie od ludzi gorsze, jednakowo erujace zarowno na ywych, jak i na umarlych; na tych pierwszych, dla krwi oznaczajacej ycie, na tych drugich zas dla wiedzy, ktora zabierali ze soba do grobow. Istoty, ktorych obcej natury, ktorych stanu nie mona bylo nazwac ani yciem, ani smiercia, ale czyms leacym pomiedzy tymi dwoma stanami w rojnej i pozbawionej slonca ziemi niczyjej, zwanej nibyyciem! Zwaly sie one Wampyrami, znanymi te z tego, e od czasu do czasu trafial sie miedzy nimi nekromanta, jedno z nielicznych zagroen dla umarlych. Dlatego wlasnie Ogromna Wiekszosc tak nieufnie odnosila sie do Nathana. On o tym nie wiedzial, poprzestajac na tym, e czasami zdarzalo mu sie uslyszec ich rozmawiajacych w grobach i przekonac sie, jak z tym sie kryja. Byl jak ktos wscibski niezdolny zapanowac nad ta swoja wada. Ale wlasciwie, chocia sluchal czasem ich rozmow i chetnie by sie w nie wlaczyl (gdyby mu pozwolili), Nathan nie byl czlowiekiem w pelni znaczeniu tego slowa wscibskim, nie byl te nekromanta. Choc cos z tego ostatniego jakby w sobie mial; nawet nie tak malo - moe i za duo -tyle e sobie tego jeszcze nie uswiadamial. Inaczej ni umarli, ktorzy woleli nie ryzykowac kontaktow z nim. Kiedys przecie zaufali jego ojcu, co z czasem okazalo sie bronia obosieczna. I dlatego Nathan leal bez ruchu, nasluchujac ani nie zlosliwie, ani nie bezczelnie, a tylko z naturalnej ciekawosci i po chwili zaczely docierac do niego mysli tlumow pogrzebanych niegdys umarlych: poczatkowo najcichsze szepty lub echa tych szeptow - przeradzajace sie w bezladna szeptanine - przenikajace ziemie niby obdarzone czuciem, niewidzialne pedy polaczen, wiaacych cala Ogromna Wiekszosc, bez nich skazana na wieczne milczenie jej samotnych mogil. Nathanowi nie wydawalo sie to wcale dziwne - a sluchal umarlych, jak daleko siegal pamiecia, zawsze na granicy snu i przebudzenia - ale tym razem bylo inaczej. Ich szeptane rozmowy nigdy nie byly tak wyciszone, niespokojne, pelne pytan, a nawet... zgrozy? Poza tym, brali w nich udzial nowo przybyli - zbyt wielu nowo przybylych, a nastepni wcia jeszcze dochodzili - przynoszac opowiesci o powrocie zagroenia sprzed lat. Nathan chwytal wylacznie ogolny sens. Mial jednak wraenie, e wraz ze slyszalnym w tle sykiem i dreniem pradow psychicznych, dociera do niego take szelest towarzyszacy zalamywaniu tysiecy par zeschnietych rak. A na chwile przedtem, zanim tamci go wyczuli, zorientowal sie, e ich lek jest nie tyle czyms mglistym, co nieledwie namacalnym. Tyle sie dowiedzial, nie wiecej. Bo jak tylko zauwayli jego obecnosc... ...Ich mysli natychmiast sie pochowaly, wycofywane, urywane i to roznoszace sie coraz dalej, przeraajace milczenieobjelo we wladanie caly ten eter psychiczny, pod innymi wzgledami opustoszaly. Nastapilo to tak nagle, e Nathan nie mial nawet czasu, by glebiej wniknac w ow problem; ale przynajmniej uznal, e wie, dlaczego wyczuli go tak szybko: wszystko dlatego, e byli czujni jak nigdy przedtem, prawie tak, jakby spodziewali sie jakiegos... wtargniecia? Niepokoil go tylko fakt, e pod sam koniec wyczul, e utosamiaja go ze zrodlem dreczacego ich przeraenia! I wreszcie, tu przed ich wycofaniem sie, nazwali owa groze, nazwe te w koncu wyszeptaly tysiace zasuszonych jezykow, a take jezykow dawno przemienionych w proch: Wampyry! Ale dlaczego od dawna nieywe rzesze umarlych mialyby - i moglyby - lekac sie Wampyrow, te przecie bezpowrotnie wymarlych? Nathan wiedzial, e tu nie uzyska odpowiedzi, jeszcze nie, nie teraz, gdy umarli pograyli sie w milczeniu. Zostawil ich wiec, by mogli wrocic do swej szeptaniny, i ocknal sie ze snu, by szukac tej odpowiedzi gdzie indziej... ...Ocknal sie ze snu, wchodzac w koszmar! Pamietajac ze szczegolami wszystko, co sie przedtem stalo, ale nie znajac odpowiedzi na pytanie: co sie tutaj dzieje. Ale ju w pierwszych chwilach po przebudzeniu Nathan pojal, e i te odpowiedz zna, e dostarczyli mu jej umarli. Bylo to faktem, a nazbyt potwornie wzmocnionym przez nieziemski smrod wyziewow wojownika, przez gruzy, wsrod ktorych leal jak dlugi, przez odlegle wrzaski umarlych i konajacych oraz przez inne odglosy, ktore nazwac mogl tylko nieludzkim... smiechem? Jesli te wszystkie czastki obrazu nie byly jedynie tworami jego wyobrazni, a sam Nathan ofiara obledu, w polaczeniu swiadczyly tylko o jednym: e Wampyry wrocily. I e trafily nawet tu, do Siedliska! To natomiast prowokowalo inne pytania: jak dlugo leal nieprzytomny? Kilka minut, podejrzewal, niezbyt dlugo. I co z Misha, i jego matka... i Nestorem? Nathan zmusil sie do wstania, wygramolil sie chwiejnie z ruin stodoly - i z miejsca znalazl sie w samym srodku wydarzen! Nawet stad bowiem widzial, moe o piecdziesiat jardow dalej w strone glownego placu, jak niesamowite cielsko bestii wojennej spadalo na sklep, redukujac go do sterty gruzu. A w gorze jakis wielki, podobny do latawca stwor wlasnie napreyl skrzydla, opadajac na glowna ulice niby jakis upiorny lisc. W stercie drewna i slomy u stop Nathana ktos jeknal; Misha! Rzucil sie na te smieci, odwalil je na bok i ujrzal twarz Nestora, poobijana i zakrwawiona. Leal bezwladnie, nieprzytomny, w trzech czwartych zasypany, ale to jego jek uslyszal Nathan, a nie Mishy. Nawet teraz, gdy na niego patrzyl, Nestor ponownie jeknal. Ale tam w gruzach, kolo niego... przecie to szczupla biala reka. Tym razem musiala to byc Misha! Pilnujac sie, by Nestora jeszcze bardziej nie zasypac, Nathan ja odkopal. Uderzyl w twarz, chwycil w ramiona, pospiesznie szeptal do ucha jej imie. Byla blada, obsypana kurzem, wrecz biala w swietle gwiazd, przesaczajacym sie przez smugi dymu i ten wywracajacy wnetrznosci smrod. Nie potrafil stwierdzic, czy oddycha. Gdzies niedaleko zaryczal wojownik Wampyrow, zmierzajacy w glab miasta, ku glownemu placowi. Nathan rozejrzal sie. Palisada za tym, co niegdys bylo matczynym domem, wypchnieta zostala na zewnatrz. Zobaczyl w niej wyrwe, w miejscu gdzie rozepchnieto potene drewniane pale. A za wyrwa ciemnial las. Ciemnosc nigdy przedtem nie wydawala sie tak zachecajaca. Nathan pojal, co naley zrobic: e najpierw musi przeniesc Mishe w bezpieczne miejsce, potem odnalezc matke, najprawdopodobniej pogrzebana pod gruzami domu, a na koniec wrocic po Nestora. Podniosl Mishe i zataczajac sie wybiegl z ruin ku wyrwie w ostrokole. Bedac w polowie drogi, uslyszal jakies dyszenie i towarzyszacy mu tupot, wiec obejrzal sie. Od glownej ulicy, prosto ku niemu, biegl wielki wilk - zapewne jeden z oswojonych stroow Siedliska - zlakniony towarzystwa czlowieka. I dobrze, tyle e Nathan mial wystarczajaco wiele problemow z uratowaniem ukochanej i swojej rodziny, by nie brac na siebie wiecej... Nathan wytrzeszczyl oczy. Ten "wilk" zdawal sie biec w obloku mgly, a jedna z jego przednich lap konczyla jakas metalicznie polyskujaca bryla. Wiecej majacy z istoty dwunonej, ni z czworonoga - a sadzil susami w jego strone groznie, wrogo pochylony - na czworaki opadal tylko po to, by obwachiwac ziemie i strzyc wielkimi uszami, nasluchujac. Co gorsza, slepia mial szkarlatne i swiecace w ciemnosciach, niczym latarnie, a zadnie lapy odziane w skorzane portki z przewleczonym pasem! I dopiero teraz Nathan dostrzegl, e tamten nie tyle biegl we mgle, co te mgle wydzielal z siebie! Wysluchiwal wszystkiego, co przy ogniskach opowiadano o Starych Wampyrach - o ich mocach, hybrydalnosci, zezwierzeceniu - i rozumial, z czym ma do czynienia. Wiedzial te, oczywiscie, e egna sie z yciem. Canker Psi Syn dal wielkiego susa i podniosl sie, warczac, wiekszy od Nathana...! Nathan po raz ostatni sprobowal postawic Mishe na nogi i potrzasajac ocucic, ale bezskutecznie. Wyciagnal reke, zupelnie bez sensu, by odpedzic tego ni to psa, ni to lisa, ni to wilka. Canker zatrzymal sie i nachylil. Obwachal Nathana, potem dziewczyne w jego ramionach i, zaciekawiony, przekrzywil glowe na bok. -Twoja? - warknal. Nathan zaslonil Mishe przed tym potworem; Canker zasmial sie, zlapal go za kark i cisnal brutalnie w bok, w ostrokol. Misha, pozbawiona oparcia, osunela sie na kolana. Canker zlapal ja, ponownie obwachal i w jednej chwili zdarl resztki sukienki. Nathan zas, choc leal bezwladnie w wysokiej trawie u podnoa zniszczonej palisady - i choc oczy zachodzily mu mgla i tracil przytomnosc - dostrzegal utkwiony w sobie wzrok Cankera, jego wijacy sie pysk oraz piane pryskajaca z jego szczek, gdy ze smiechem mowil: -Nie, nie twoja - moja! Nie widzial natomiast, ani nie slyszal, bo ju wtedy byl nieprzytomny, przeraonej kobiety, z wrzaskiem biegnacej ulica; tego, jak Canker, eby pogonic za nia, porzucil Mishe, mruknieciem dajac wyraz swojej filozofii: -Lepsza ywa, ni polmartwa. Ani te jego na poly szczekniecia, na poly krzyku "Zaczekaj, moja sliczna, Canker ju biegnie!", z jakim pognal za swoja nieszczesna, oszalala ofiara... Bol i zlosc... I nie tylko w srodku, take na zewnatrz. To bylo godzine pozniej i na Nestora przyszla kolej, eby sie ocknac - poczatkowo powoli, potem w oszalamiajacym tempie! I jak Nathan przed nim, on te otrzasnal sie ze snu w samym srodku koszmaru. Tyle tylko, e kiedy Nathan wszystko sobie przypominal, Nestor pamietal bardzo malo: ledwie garstke rozproszonych, niepewnych skrawkow tego, co dzialo sie przedtem. Glownie pamietal bol i zlosc, ktore wcia mu towarzyszyly, choc tego, czy wywodzily sie ze snu, czy zjawy, czy na rowni z obu tych stanow, nie potrafil okreslic. W trzech czwartych zasypany gruzem, kurzem i sloma, caly byl obolaly. Twarz mial poharatana, ruszalo mu sie pare zebow; tyl glowy, nad prawym uchem, zdawal sie zbyt miekki, stluczony. Kiedy przepchnal sie niepewna, draca reka przez te wszystkie gruzy, by go zbadac, mozg przeszyly bolesne dzgniecia bialego swiatla. Pod jego dotykiem cos sie przesunelo ze zgrzytem: to pod naporem palcow nieco sie zapadla naruszona czaszka. Zadal sobie to samo pytanie, ktore zadawal sobie wczesniej jego brat: co tu sie wydarzylo? Ale w odronieniu od Nathana nie znal odpowiedzi. Jeszcze nie. Naparl na przygniatajace go drewniane deski, zepchnal je na bok, krztuszac sie, gdy z gory spadly na niego kurz i odor. Ale w widocznej tam szczelinie widzial gwiazdy, snujacy sie dym i dziwne romboidalne ksztalty, kraace po niebie. I slyszal rytmiczne pomruki i parskania, gasnace gdzies w oddali. To i jeszcze inne odglosy: niewyrazne, odlegle krzyki... zawodzenie... lkanie... kogos raz po raz wykrzykujacego czyjes imie, rozpaczliwie i bez nadziei. Nestor wierzgajac roztracil gruz, wyswobodzil rece, podciagnal sie do pozycji siedzacej i zepchnal z nog stos odlamkow. Rozejrzal sie, niczego poczatkowo nie widzac ani nie rozpoznajac; na taki widok nie byl bowiem przygotowany ani jego szklisty wzrok, ani oszolomiony umysl. Nie, jednak bylo cos znajomego: wysoki ostrokol, ktory na chwile przyciagnal jego uwage, ale i on byl jakis inny, miejscami dziurawy i nieco chylacy sie na zewnatrz. Wstal, zatoczyl sie, przeszedl przez gruzy. Cokolwiek sie tu stalo, wygladalo na to, e do polowy zdarto zen ubranie! Automatycznie, niezdarnie - jak czlowiek strzepujacy kurz z mankietow po ciekim upadku - poprawil spodnie, swoja skorzana koszule. I powoli, troche tracac rownowage, ruszyl ku srodkowi miasta, oddalajac sie od ruin matczynego domu. Matczynego domu? A ta mysl, to skad sie wziela? I odwrociwszy sie, by popatrzec na ten swiey obraz chaosu -na te czarne, sterczace, rozszczepione belki i dymiace kupy gruzu pod ciemnym calunem wcia jeszcze osiadajacego pylu - powoli pokrecil glowa. Nie, przecie matczyny dom byl miejscem cieplym i przyjaznym. A to? Przez cala droge, ze zdruzgotanych budynkow wcia dobiegal placz; ludzie blakali sie tu i owdzie jak duchy, szukajac a to pomocy, a to utraconej rodziny; ogien z rozbitych palenisk z hukiem plomieni zamienial zrujnowane domy w stosy pogrzebowe. Nestor i tak nic by tu nie zdzialal, zbyt wielu ludzi potrzebowalo pomocy. Zreszta on sam te jej potrzebowal. Zaczynal przypominac sobie imiona i potrzaskane, bezladne urywki rozmow: Jason, Misha, Nathan, Lardis, Andrei... Nestor? Jason: Co zrobisz? Nestor, warczac: Wybor naley do Mishy. Z nia albo bez niej, odejde. Ale moesz byc pewien, ktoregos dnia wroce. Misha, lekliwie: Bo on... bo on kogos potrzebowal. A ja bylam jedyna, ktora on obchodzil. Ale Nestorze... dlaczego to robisz? Nestor, z determinacja w glosie: Kiedy twoj ojciec i bracia dowiedza sie, co sie stalo, zabija mnie! Misha, zdumiona: Nie, moe nie, przecie jestes lordem Nestorem! Nestor: Oczywiscie! I nie lekam sie adnego czlowieka, bo jestem Wampyrem! Nathan: (Tu jednak nie bylo nic, adnych slow, jedynie wodospady spienionych liczb, walacych sie w umysl Nestora i tworzacych tam niekonczace sie, nic nie znaczace wzory, z ktorych jeden mial ksztalt dziwacznej osemki, i wygladal jak porzucony ogryzek jablka albo jakas drewniana struyna. I wybijajace sie ponad ten ped i szum liczb, odlegle, ponure wycie wilkow. I nakladajaca sie na to wszystko oblakana, natretna niczym obled twarz, taka smutna i samotna, i... pelna potepienia?) Lardis: Oto, gdzie moce Krainy Piekla i moce Wampyrow starly sie i wzajemnie wymazaly siebie sposrod ywych. Andrei: Ale ich ju nie ma, obrocily sie w pyl i duchy, powinnismy wiec dac im spokoj. Nestor, rozezlony: Co, duchy? Wampyry? Niedoczekanie! Wszak jam jest lord Nestor! W glowie Nestora to rozlegaly sie, to cichly takie glosy: glosy przeszlosci, terazniejszosci, wyobrazni. Glosy z rzeczywistosci dziecinstwa, z doroslej rzeczywistosci i nierzeczywistosci, wszystkie daace do trwalosci naczelnego miejsca, kotlujace sie w bezladzie jego traumy. Prawdziwe wspomnienia przechodzily w pseudowspomnienia, a dotychczasowe ycie niklo, przeradzajac sie we wcia powtarzajaca sie fraze: Jam jest Nestor z Wampyrow! Teraz wydalo sie pewne, i rzeczywistosc, tak nierzeczywista i niespojna jak sen, naprawde jest snem, tworzywem poddanym podswiadomej woli tworcy. Nestor wiec poczul ulge, uswiadamiajac sobie, e jedynie sni. Calkiem niedaleko, posrod dymiacych, podmywanych plomieniami ruin, nieopodal wschodnich obwarowan Siedliska, wskoczyl z impetem na kupe gruzu ostatni, samotny lotniak, wyciagajac kolebiacy sie leb ku niebu. Przystajac, eby mu sie przyjrzec, Nestor ledwie zauwayl jezdzca, siedzacego w siodle, w miejscu gdzie kark stwora rozszerzal sie, przechodzac w grzbiet. Ju w chwile pozniej ta latajaca bestia rzucila sie w przod i w powietrze na potenych spreynach konczyn wyrzucajacych i, podnioslszy sie nad ruiny, zatoczyla szeroki krag nad miastem, raptownie nabierajac wysokosci. Poczuwszy na sobie jej cien, gdy przelatywala mu nad glowa, Nestor zapatrzyl sie w te wielka romboidalna sylwete, czernia odcinajaca sie od gwiazd, zastanawiajac sie nad jej znaczeniem. Z rozdziawionymi ustami, glowe odchyliwszy do tylu, nie odrywajac na wpol nieobecnego wzroku od tego dziwnego ksztaltu na niebie, chwiejnie szedl dalej przez cuchnacy dym i zaslane gruzem ulice, a natrafil na jakas przeszkode, a na podarte portki bryznelo cos mokrego i cieplego. U swoich stop zobaczyl rozwalone cialo meczyzny o twarzy zdartej do kosci. Ze zmasakrowanego gardla tryskala seriami ciemnoczerwona fontanna, ale do Nestora nawet jeszcze nie dotarlo, co oglada, gdy szkarlatny zdroj strzelal coraz bardziej nerwowo, tracil wysokosc i wreszcie zniknal z bulgotem. A wraz z nim ycie tego czlowieka. Ale bylo to tylko jedno ycie i tylko jedno cialo sposrod wielu. Rozgladajac sie Nestor widzial wiele innych, niemal wylacznie calkiem nieruchomych. I tak doszedl na stare miejsce spotkan, na te wielka otwarta przestrzen, nieco w bok od srodka Siedliska, troche bliej wschodniej sciany miasta, ni zachodniej, i tam wlasnie, posrod calej tej smierci, odkryl ycie. Ale nie od razu. Najpierw... Wschodnia Brama plonela. solte i pomaranczowe plomienie wyskakiwaly wysoko przez ostrokol, brama zas wygladala tak, jakby ja rozmyslnie podpalono. Szeroka ulica od bramy na plac zebran zaslana byla zwlokami; Nestor niejasno sobie jednak przypominal, e przedtem byl tu tlum. A choc tych trupow bylo co nie miara, na tlum by nie starczylo. Niektorzy wiec musieli uciec. Ale przed czym? Przed WampyramU, powiedzial jakis glos w glebi jego umyslu. Inny sie upieral: Niemozliwe, ich juz nie ma! A trzeci, jego wlasny, zaprotestowal z moca: Alez jam jest lord Nestor! Dym sie ju przerzedzal, a wywolana przez Wampyry mgla nikla, wsiakajac w ziemie. Ludzie zaczeli wychodzic z kryjowek, krayc miedzy umarlymi, zanoszac sie placzem i rwac wlosy z glow, gdy odkrywali zabitych przyjaciol, ukochanych, krewnych. Na srodku placu, gdzie lealy poprzewracane stoly, a ziemie pokrywaly porozrzucane resztki swiatecznej uczty, jakis mlody meczyzna, o piec lub szesc lat starszy od Nestora, stal nad cialem swojej dziewczyny, rozdzieral sobie koszule, tlukl sie w piersi, wywrzaskiwal bol. Ona byla calkiem obnaona, okaleczona, poharatana, padla ofiara gwaltu. Podchodzac bliej, Nestor wbil wzrok w tego meczyzne i uznal, e go zna... skads tam. Zmarszczyl czolo, dziwiac sie, jak to jest, e wie tak wiele, a tak malo rozumie. Wtedy zauwayl, e posiniaczone piersi dziewczyny podnosza sie i opadaja, dostrzegl te lekki ruch jej dloni. A gdy jej glowa zwrocila sie w strone Nestora, dostrzegl na spiacej lub nieprzytomnej twarzy dziwny cien usmiechu. Podszedl jeszcze bliej, dotknal ramienia lkajacego meczyzny i powiedzial: - Ona nie umarla. Tamten z obledem w oczach odwrocil sie ku niemu, zlapal z szalona sila, potrzasnal jak szmaciana lalka. -Oczywiscie, e nie umarla, ty glupcze - ty cholerny glupcze! Jest gorzej, ni gdyby umarla! - odepchnal Nestora i padl na kolana przy dziewczynie. Nestor zostal tam - nadal ze zmarszczonym czolem, nadal oglupialy - i powtorzyl slowa tamtego: - Gorzej, ni gdyby umarla? Meczyzna podniosl wzrok, wpatrzyl sie w niego zaczerwienionymi oczyma i wreszcie pokiwal glowa. -A, teraz cie poznaje, Nestorze Kiklu, pod tym calym brudem. Ale ty naleales do szczesciarzy, urodziles sie pod sam koniec. Jestes za mlody, eby wiedziec; nie pamietasz, jak to bylo, nie moesz wiec pojac, jak to bedzie. Ale ja pamietam, i to a za dobrze! Szesc lat mialem, gdy Wampyry najechaly na Skalne Schronienie. Potem widzialem, jak moj ojciec wbil kolek mojej matce w serce, patrzylem, jak scinal jej glowe i jak ja cala palil. Tak wlasnie bylo wtedy i... i tak musi byc teraz. - Zwiesil glowe i lkajac osunal sie na dziewczyne, zakrywajac jej nagosc. Na placu pojawili sie kolejni meczyzni, i choc bylo ich niewielu, byli starsi i twardsi. Tacy twardzi stali sie za swoich mlodych lat, przeytych w cieniu Wampyrow, teraz zas przepelnialo ich jakies ponure zdecydowanie. Nestor zdawal sie instynktownie o tym wszystkim wiedziec, czul te, e powinien znac tych meczyzn, adne imiona jednak nie przychodzily mu do glowy. Spieszyli ku wschodniej czesci palisady, skad ponaglajac kiwali na nich ich kompani z wysokiego drewnianego pomostu. Nestor poszedl ich sladem, tylko wolniej, probujac zrozumiec, co krzyczy jeden z tamtych na pomoscie. W cichym powietrzu nocy, naruszanym tylko przez niewyrazne, zgluszone, drace glosy innych niedobitkow oraz huk i trzask ognia - jego slowa niosly sie przez otwarta przestrzen glosno i wyraznie. I choc co do jednego byly to twarde slowa, w tym znajomym glosie bylo te cos rozpaczliwego, cos ze szlochu. -Teraz ju za pozno, wy tepaki! - krzyczal. - A nie probowalem was ostrzec? Wiecie, e tak. I co? I wzieliscie mnie za szalenca! A teraz... teraz ja mysle, e oszalalem! A wszystkie te lata budowania, przygotowywania sie poszly z dymem, poszly na marne. Tyle przelano i zmarnowano dobrej cyganskiej krwi, ktorej nikt nie pomscil... Nestor w koncu sobie przypomnial, kto to jest: Lardis Lidesci, ktorego w swoim czasie nawet Wampyry szanowaly. A obok niego, na pomoscie, Andrei Romani; razem naciagali olbrzymia kusze i mocowali w rowku na loysku wielki harpun zakonczonym zebatym, posrebrzanym grotem. Prawdziwie meska robota, ale przecie byli to meczyzni. Tak samo jak ci inni na ziemi, ktorych imiona wyplynely teraz w pamieci Nestora... Byli tam bracia Andreia Romani, Ion i Franci, a ten maly ylasty, byl lowca dzikow i zwal sie Kirk Lisescu. Podobnie jak Lardis, ci meczyzni byli legendarnymi wojownikami w czasach, gdy Wampyry urzadzaly lowy w Krainie Slonca, a Cyganie yli w ciaglym strachu; nawet teraz Kirk Lisescu niosl bron z tamtych czasow, "obrzyna" z innego swiata. Ale Nestor wiedzial przecie, e na jawie takie historie dawno temu ju przeminely. Prawda, e tak? Kiedy sie nad tym glowil, meczyzni podeszli pod wschodnia sciane. Lardis na pomoscie znow cos krzyczal i wskazywal na niebo - nad Nestorem! W tej samej chwili, calkiem odcinajac gwiazdy, spadl na niego cien. Spojrzal w gore, na samotnego lotniaka hustajacego sie na boki, celowo wytracajacego impet i wysokosc. Stwor na chwile jakby zawisl, niby jastrzab, po czym opuscil leb, wygial membrany skrzydel i osunal sie w lot nurkowy. Pikowal prosto na owego osamotnionego mlodzienca, lkajacego nad zbezczeszczona ukochana. Jezdziec poloyl sie w siodle, wyciagajac rece wzdlu szyi potwora, kierujac nim zarowno przy pomocy glosu, jak i umyslu. Cos sie nagle uloylo w oglupialym mozgu Nestora. Bo jesli to byl sen, to wszystko szlo fatalnie. Skoro to byl jego sen, powinien byl miec nad nim choc odrobine wladzy. Szarpnal sie z powrotem w strone tamtej obdartej postaci, kleczacej nad dziewczyna na samym srodku placu, a biegnac, upominal go krzykiem: -Uwaaj! Ty tam, uwaaj! Tamten podniosl wzrok, zobaczyl biegnacego ku niemu Nestora, a za nim cala reszte, wyciagajaca ju bron, niewatpliwie na niego! Potem zerknal przez ramie na bestie pikujaca z nieba, zaprotestowal jakims nieartykulowanym krzykiem i rzucil sie w plytki dol wygaslego paleniska. Kiedy zniknal z pola widzenia, lotniak niepewnie skrecil w lewo, potem w prawo, a pozniej wyprostowal szyje i pomknal prosto - po Nestora! Zatrzymawszy sie gwaltownie, Nestor wyczul, e to cos wiecej ni koszmarny sen. To byla jawa i rzeczywistosc nabierala impetu, zbliajac sie z kadym dudniacym uderzeniem serca. Rozejrzal sie, wszedzie wokol siebie widzial tylko otwarta przestrzen, nie zapewniajaca adnego schronienia. Ktos z tylu wrzasnal: -Padnij! Nad glowa smignal pocisk z kuszy. A potem... ... Lotniak ju prawie go dopadl, dolna czesc jego szyi, w miejscu, w ktorym rozszerzala sie w plaski, falisty brzuch, otwarla sie niby wielka paszcza, albo wor najeony chrzastkowatymi kolcami! Nestor zawrocil, zaczal biec, poczul cuchnacy podmuch, gdy latajaca bestia, zbliywszy sie do ziemi, szybowala o cale nad jej powierzchnia. A w chwile pozniej ow wor, niczym zrobiona z ciala lycha, zgarnal go z ziemi i wciagnal do srodka. Gdy wokol niego zamykala sie ciemnosc, zobaczyl jeszcze blizniacze blyski wystrzalow z luf obrzyna Kirka Lisescu; na pomoscie palisady Lardis Lidesci i Andrei Romani pospiesznie odwracali swa olbrzymia kusze. Wtedy... chrzastkowate haki wczepily sie w ubranie Nestora i otulila go lepka ciemnosc. Wijac sie i krztuszac, pozbawiony swobody ruchu, a take odciety od powietrza i swiatla, zachlysnal sie ohydnymi gazami, ktore podzialy jak srodek znieczulajacy, odbierajac przytomnosc. Ostatnie, co czul, to potene uderzenie, ktore wszystkim wstrzasnelo, powodujac skurcze otaczajacego go potwornego cielska i gwaltowne kolebanie w powietrzu. Potem ju cialo mial jak z olowiu, a lotniak desperacko walczyl o utrzymanie wysokosci... CZESC PIATA: WAMPYRY! - ROZBITE PLEMIONA - POSZUKIWANIE I Lardis i Andrei spali, gdy ratownicy znalezli Nathana i przyniesli go wraz z piecioma innymi. Uplynela ju jedna trzecia zachodu, a Nathan leal nieprzytomny w trawie pod zachodnia sciana miasta od przeszlo dziewieciu godzin. Wcia jeszcze nieprzytomnego zwalili bezceremonialnie plecami do dolu na wielki stol z desek, uratowany z masakry na placu zebran. Tu wlasnie badano niedobitkow - wszystkich niedobitkow - by stwierdzic, czy naprawde naley ich za takich uwaac.Do tamtej pory wiele sie wydarzylo i wcia jeszcze sie dzialo. Po napasci - kiedy Gniewica i jej poplecznicy zrobili co najgorsze, zabrali co najlepsze, reszte zas, jak mogli, zniszczyli i odlecieli - przywodztwo objal Lardis. Pospiesznie wydal polecenia, a w koncu pognal z zabojcza szybkoscia do swojej chaty na wzgorzu, liczac wbrew wszelkim rachubom, e zastanie tam one i syna czekajacych na niego, calych i zdrowych. A jednak w to watpil. Wiedzial bowiem, e kiedy go nie bylo Lissa zawsze palila lampy w oknach chaty, by prowadzily go do domu, a Jasona nie widzial, odkad wraz z bracmi Kiklu puscil sie przodem do miasta. Miekkie swiatlo lamp Lissy widac bylo na cale mile - Lardis widzial je przecie przez wierzcholki drzew, gdy wraz z Andreiem schodzili do Siedliska, a teraz jeszcze nie mogl ich zobaczyc - jak plona na tle ciemnych stokow gor. Pedzac jak szaleniec w gore stromego zbocza zastanawial sie, komu lub czemu jeszcze rzucil sie w oczy ten blask, i dlaczego jego syn nie wrocil na dol slyszac zgielk i widzac poar w miescie. Oczywiscie, moglo byc te tak, e Lissa zauwaywszy podejrzana mgle na stokach, zgasila lampy i e kazala Jasonowi zostac w domu. Moglo tak byc... ... Ale nie bylo. Bo kiedy Lardis wreszcie dostal sie na gore, odkryl, e jego dom legl w gruzach. Potem przez godzine rozkopywal rumowisko, nie znajdujac ani Lissy, ani Jasona. W jakims sensie sprawilo mu to ulge: przynajmniej - moe lub na pewno - przeyli! To jednak stanowilo te najwieksza tragedie w calym dotychczasowym yciu Lardisa. Nie wiedzial wszak, gdzie yja i w jakich warunkach. Uprowadzeni przez Wampyry? Pragnace ich wykorzystac, zarnac, moe nawet... odmienic? Nie sposob bylo o tym myslec. Dlatego od jakiegos czasu o niczym nie myslal, tylko, siedzial tam w martwej ciszy, posrod ruin, nie wiedzac, czy ju ich oplakuje, czy dopiero przygotowuje sie na oplakiwanie. Kiedy Andrei dotarl tam, by wraz z mm przysiasc - nic nie mowiac, po prostu towarzyszac mu w tej milczacej udrece - niewyslowiony bol Lardisa zaczynal ju znajdowac sobie droge na zewnatrz, podsycajac na trwale nienawisc i lodowaty gniew. Ale nawet wtedy, choc strate poniosl przecie ogromna, uswiadamial sobie, e nie on jedyny. Kiedy wiec w koncu spojrzal na Andreia, pytajac tak po swojemu, zgrzytliwie: "I co?"...jego przyjaciel i sprzymierzeniec od wielu lat przekonal sie, e dawny Lardis powrocil. Kiwajac ponuro glowa, odpowiedzial: - Za dawnych lat byles jak z elaza, moj przyjacielu. Nadeszla pora, bys znow byl. Bo my tam na dole jestesmy gotowi. Wtedy Lardis podniosl sie, wyprostowal plecy i strzasnal z siebie cale znuenie. -To bierzmy sie do roboty - odrzekl po prostu. Ale w polowie drogi na dol, zatrzymawszy sie na chwile, poprosil Andreia o przebaczenie za to, e go uderzyl; a take za to, e przebywal daleko w lesie - sam jeden, rozgoryczony i wsciekly, daleko od Poludniowej Bramy, gdy Wampyry sialy w Siedlisku takie spustoszenie. Tamten zas odpowiedzial: - Przebaczam ci, jedno i drugie, ale tylko wtedy, jesli ty wybaczysz mi, e w ciebie watpilem... Od tamtej pory obaj, sami lub z pomoca innych, robili wszystko co konieczne, by sie zabezpieczyc, w wolnych chwilach, lapiac odrobine snu, wylacznie ze skrajnego wyczerpania. Na szczescie, to ich zmeczenie bylo tyle psychiczne, co fizyczne, tote nie snili; inaczej stojace przed nimi zadanie mogloby okazac sie niewykonalne. Za tego typu dzialaniami nie ida dobre sny. A zatem spali w pospiesznie postawionym namiocie nieopodal placu zebran, gdy z mroku w swiatlo lamp i glownego ogniska wniesiono Nathana Kiklu i pozostala piatke. Dla Lardisa i Andreia ten proces badania, przesluchiwania lub indagowania ofiar napasci Wampyrow nie byl niczym nowym; za dawnych lat widzieli ich cale mnostwo, tyle e ostatni najazd mial miejsce osiemnascie lat wczesniej i zdayli ju odwyknac. Oczywiscie, przyjaciele i rodziny badanych nieodmiennie badania te obserwowali, w migotliwym blasku ognia widzialo sie zadume w ich ciemnych cyganskich oczach, bezglosnie indagujacych samych przesluchujacych. A jesli nawet nic jeszcze nie zagraalo tym wolnym ludziom - ludziom wcia jeszcze w pelni odpowiedzialnym za swe czyny - niewatpliwie jeszcze do tego dojdzie... I wszyscy mieli tego swiadomosc. Podchodzac do stolu, Lardis dygotal pod okrywajacym mu ramiona kocem, zawiazanym pod broda na wezel. Poary ugaszono wiele godzin temu, a noc zdayla sie zrobic mrozna: tak to przynajmniej odczuwal. Ale za to ulotnil sie smrod tych potworow. Zerknal ku gorom odcinajacym sie granatowo od blasku gwiazd; posrod szczytow nie widac bylo adnej mgly. Zreszta Wampyry rzadko atakowaly po dwakroc jedno miejsce, nie w przeciagu jednego zachodu. I zazwyczaj takich najazdow dokonywaly tu po zajsciu slonca, gdy byly szczegolnie wyglodniale. Trzeba bylo znowu przypomniec sobie o ich zwyczajach. I zapamietac! Pierwsza osoba na stole byla kobieta w kwiecie wieku, moe trzydziestoszescioletnia. Lardis natychmiast sie otrzasnal, przetarl oczy ze snu i bacznie przyjrzal sie jej twarzy. Rozpoznal: Alizia Gito. Stracila mea przed trzema laty; zlamal kregoslup na skutek upadku, gdy polowal w gorach. Na palcu wskazujacym lewej dloni Lardis nosil zloty pierscien z wielkim i plaskim, rzucajacym refleksy kamieniem. Trzymajac go nad jej otwartymi ustami wypatrywal sladu oddechu, pary na szlifowanym kamieniu. Czekal cierpliwie, a w nagrode klejnot, dotad blyszczacy, w pewnej chwili zmatowial. Oddychala, ale bardzo powoli i slabo. Ale i to nie dowodzilo jeszcze niczego, poza tym, e yla. Lardis widywal ju konajacych i wiedzial, e oddech w takich sytuacjach w podobny sposob gasnie. Och, i wiedzial przecie doskonale, jak pewne stany imituja ycie! Alizia twarz miala mocno posiniaczona i szczeke chyba zlamana, ale nie bylo adnych ran: adnych skaleczen, szyja nienaruszona. Przywolal dwie starsze kobiety. -Rozbierzcie ja... ...Tu sposrod innych wysunal sie wymizerowany mlokos i z gluchym pomrukiem w krtani zlapal Lardisa za ramie. Lardis spojrzal mu w oczy, bez zmruenia powiek, konczac: -...ale nie naraajcie jej godnosci, bo niewiele poza tym zostalo tej nieszczesnej. Osloncie ja kocem. Ten mlokos to byl Nico, jeden z synow Alizii, mniej wiecej siedemnastolatek. Lardis poznal go i teraz zapytal o jego mlodszego brata. -Vladi? Nico puscil reke Lardisa, potrzasnal glowa. Oczy mial bardzo jasne, pelne lez. -Zabrany - wyjasnil ze scisnietym gardlem. - Ja bylem w kryjowce pod wozem. Pod koniec ataku wyjrzalem, zobaczylem, jak jeden z nich wali Vladiego w glowe, przerzuca przez siodlo latajacego stwora i odlatuje z nim. Moja matke znalazlem pozniej. Czy ona...? -Nie wiem. - Lardis mogl tylko wzruszyc ramionami i pokrecic glowa. - Musze zajrzec pod ten koc, eby sie dowiedziec. Sluchaj, obejrzalem dzisiaj ju cale mnostwo kobiet. Mnie to nie rusza, ale wiem, e dla ciebie wiele znaczy. Popatrzymy razem, chcesz? - Poloyl reke na zwieszonych ramionach tamtego. I popatrzyli. Alizia byla teraz naga, a nie jak przedtem, polnaga. Lardis zauwayl... wyrazne znaki, musial sie jednak upewnic. -Nico, chce jej dotknac, odwrocic - powiedzial. - Pomoesz mi? - Bardzo ostronie przekrecili ja na brzuch. Na udach i posladkach miala slady zebow, glebokie jak po szponach, czesc jeszcze krwawila. Lardis wzdrygnal sie i puscil koc. Starajac sie zapanowac nad twarza, cofnal sie odrobine, by skinac na trzech meczyzn zachowujacych stosowna odleglosc. Jednym z nich byl Andrei Romani. -Nie! - zaprotestowal Nico, glosem watlym, jak podmuch powietrza. Lardis zlapal go za ramie, przytrzymal. Kaci - trzej milosierni zabojcy - czym predzej zbliyli sie. Nico zaniosl sie wysokim i przenikliwym krzykiem, ale Lardis mocno wiezil jego kark i teraz zmusil go do odwrocenia glowy. Tamci trzej podniesli Alizie na jej kocu i przeniesli na sam koniec stolu. Tam przebili jej serce kolkiem. Towarzyszylo temu mokre mlasniecie i chrzest pekajacych eber. -Ale ona yje, ona yje - belkotal Nico. - To moja matka! Ona wydala mnie na swiat. -Owszem - przyznal Lardis przez zacisniete zeby, przytrzymujac go jeszcze mocniej - ale to, co teraz w niej jest, musi tam pozostac. To ju nie jest matka, jaka znales, a nikczemna, nieumarla istota. Masz jednak szczescie, bo wkrotce stanie sie czysta i naprawde martwa. Wybacz nam wiec, jesli moesz, i badz wdzieczny. -Ty... draniu! - Nico plunal mu w twarz. A na stole jego matka westchnela i przybrala pozycje siedzaca! Pierscien krwi otoczyl wbity miedzy jej piersi kolek, krew ciekla take z ust, z przygryzionej dolnej wargi. Oczy miala teraz otwarte i zobaczyla Nica. Znowu westchnela, wyciagajac ku niemu rece. -Moj synu! Nico! - A gdy Lardis po raz drugi zakryl chlopakowi twarz, Andrei pozbawil kobiete glowy gladkim cieciem lsniacego sierpa. Nico zemdlal w ramionach Lardisa. Zabral go Kirk Lisescu, zaniosl do ludzi majacych sie nim zaopiekowac. Szczatki Alizii Gito zaniesiono w kocu do drugiego ogniska, po przeciwnej stronie placu, i tam spalono. Lardis zwiesil glowe, Andrei zas podszedl do niego. -Badz twardy - powiedzial. - Dopiero polowa za nami. Lardis popatrzyl na niego, udreczony smutkiem. -To ludzie z mojego plemienia, a ja ich zabijam. Tamten potrzasnal glowa. -Zabijamy ich - sprostowal. - A moe powinnismy pozwolic, by yli, uciekli i pochowali sie w lesie, a gdy znow przyjdzie zachod, wrocili, eby nas pozabijac? Lardis na wpol sie odwrocil, potem pokiwal glowa i spojrzal na nastepna osobe na stole. I przekonal sie, e to Nathan Kiklu. Ju go rozebrali i przykryli kocem. Lardis podszedl do niego mowiac: -Nathan! Och, nie... gorzej byc nie moglo! Liczylem na niego. Bylo w nim cos innego, cos lepszego. Odrzucil koc, obejrzal cialo Nathana. Sincow bylo mnostwo, ale adnych ran. Nie bylo sladow niczyjej ingerencji a sluzowka w ustach byla czysta. Badany przez Lardisa, zakaszlal i jeknal, zaczal sie budzic. Lardis sie ucieszyl. -Wiecie - powiedzial bardziej do siebie, ni do kogokolwiek innego - wiecie... sadze, e jest czysty! - Ale ju w chwile pozniej jego radosc przygasla. - Lecz jego brat, Nestor; widzielismy, jak zabral go tamten lotniak. -Ju po nim - zgodzil sie Andrei - jak i po wielu innych. -Tego nie wiemy na pewno. - Lardis podniosl Nathanowi glowe i wymierzyl siarczysty policzek. - Wpakowalismy tej bestii strzale, dobrze i gleboko! Andrei te to potwierdzil i dodal: -Racja, a strzelba Kirka zmiotla jezdzca z siodla! - Skierowal wzrok w gore i nieco w bok, gdzie zawisl, przybity srebrnymi gwozdziami do ciekiego drewnianego krzya, jeden z wampyrzych porucznikow. Wisial tam niczym skrwawiona szmata, pozornie martwy, na pewno chwilowo nieprzytomny. Ale latajacy stwor odlecial, gdzie wiec nadzieja dla Nestora? Jesli ta ranna bestia go upuscila, nie mogl przeyc upadku. Podobnie, jesli sama runela. Najgorzej jednak, jeeli wrocila do domu. Nathan znow zakaszlal i poruszyl glowa, tkwiaca w zgieciu lokciowym Lardisa. Lardis zerknal na Andreia, rzekl: -A gdzie ten dom? Tak, wiem, Wieyca Karen - ale co przedtem? Ci dranie tutaj sa od niedawna, na pewno jednak nie sa nowicjuszami w tej piekielnej grze. To nie byly oltodzioby! Mialy lotniaki, wojownikow, nosily rekawice! Skad zatem przybyly? Andrei ponownie popatrzyl na ukrzyowanego porucznika. -Moe sie dowiemy, kiedy ten tutaj sie ocknie. Ale postawmy sprawe jasno, nie ma wielkiego wyboru. Powie, to trafi w ogien, nie powie... te trafi w ogien. Osobiscie uwaam, e powinnismy spalic go natychmiast. Co, jesli po niego wroca? Lardis pokrecil glowa. -Nie wroca. Co innego maja teraz do roboty. - Przez chwile myslal o Lissie i Jasonie, zaraz jednak wyparl ich z pamieci. Musial ich wyprzec, jesli mial zrobic, co do niego nalealo. -Mimo to - mowil dalej - jesli podejrzewaja, e nie byl to wypadek i e rzeczywiscie stracilismy tego tutaj, i zabilismy... niewatpliwie zaprzata to ich uwage. Sa tutaj obcy i nie sa pewni naszych moliwosci. To byla ich pierwsza napasc i wzieli nas z calkowitego zaskoczenia. A to, e nawet w takim przypadku moglismy zabic jednego z porucznikow, oznacza, i moemy byc w stanie usmiercic ktoregos z nich. A to z kolei gwarantuje, e tu wroca - nie tylko z ciekawosci -zapewne, gdy znow nastanie zachod. Tak wiec schwytanie tego tutaj stanowi punkt dla nas, zwlaszcza jesli zdolamy sklonic go do mowienia. Musi mowic, bo ja chce wiedziec, kim sa tamci!... Chocby mialo sie to przydac na pozniej. Nie byla to czcza grozba i Andrei o tym wiedzial; wiedzial te, e Lardis pewnego dnia zginie z rak Wampyra. W koncu do tego dojdzie, bo ju nie bylo odwrotu, albo on albo oni. A on byl jedynie czlowiekiem i smiertelnikiem, oni zas zdawali sie yc wiecznie. Nathan odzyskal przytomnosc. Lardis z miejsca to zauwayl, gdy nagle kark mlodzienca, spoczywajacy w jego zgieciu lokciowym, zesztywnial i Nathan przestal oddychac. Wstrzymal oddech. Leal nieruchomo, zesztywnialy, sparaliowany wiedza o tym, co sie wydarzylo. Potem otworzyl oczy - zobaczyl Lardisa - rozluznil sie i odetchnal. Lardis za to steal i odrobine zmruyl oczy. Nie upewnil sie jeszcze, e mlodzieniec jest czysty. -Nathanie - zapytal - czy mnie slyszysz? Nathan skinal glowa i Lardis pomogl mu usiasc. Zobaczyl, gdzie jest i e jest nagi, kurczowo wiec przytrzymal koc. Potem, wcia oparcie majac w Lardisie, przyjrzal sie stolowi: na jednym jego koncu, cialom leacym plecami do gory, jedno przy drugim, na drugim, wielkiej mokrej plamie, polyskujacej czerwono. Wreszcie zobaczyl wampyrzego porucznika na krzyu i zgroza zaparla mu dech, a wargi sciagniete w mimowolnym grymasie odslonily zeby. Lardis doskonale to rozumial: ani Nathanowi, ani nikomu innemu nie trzeba byloby wczesniejszych doswiadczen, eby pojac, co takiego widza: nie w obliczu bestii w trakcie przemiany, jaka zaczynala zachodzic, gdy srebrne kule z dwururki Kirka Lisescu zmiotly ja z siodla. Smial sie wtedy, moe krzyczal, upojony krwia i szalencza radoscia, gdy jego stwor pikowal w dol, by zgarnac ostatnia ofiare. I choc oczy mial teraz zamkniete, wcia bylo widac wyraznie, jak namietnosci targaja jego straszna twarza... W rozdziawionych szczekach, o zabkowanych klach dluszych przynajmniej o cal ni mniejsze zeby, ktore same przypominaly najeona szpicami gorska gran. W gruzlach miesni pod skora twarzy, zastyglych teraz, odciagajacych szara skore z rozwartej paszczy w jakims oblakanczym usmiechu czy te skurczu niewyslowionego bolu, wywolanego przez postrzal. W jamach nozdrzy szerokiego, splaszczonego nosa, u ktorego nasady widac bylo pierwsze oznaki pofaldowania, wskazujace obecny etap jego rozwoju: to e od dawna byl wampirem. Nie zaliczal sie jeszcze do Wampyrow, ale z czasem moglo go to czekac. Mogloby, w innych okolicznosciach. Nathan ogarnal wzrokiem cala te scene. Zauwayl polysk kruczoczarnego kosmyka wlosow, zwiazanego w supel, przebity teraz srebrnym gwozdziem, przytrzymujacym glowe porucznika prosto. Nie wiedzial tylko, e ow polysk nadaje nacieranie wlosow ludzkim tluszczem. Widzial potenie umiesnione rece wampira przybite do poziomej belki krzya w lokciach i przegubach, podczas gdy wielkie dlonie zwisaly bezwladnie; dlonie o palcach o polowe dluszych i grubszych ni jego wlasne, zakonczonych szerokimi, dwucalowymi paznokciami, spilowanymi niby dluta. Nie wiedzial te, e sile ten potwor mial taka, i mogl wbic te rece w cialo przeciwnika, by zgniesc jego serce lub przebic sie przez kregoslup. -Szpetny dran, co? - Glos Lardisa byl pelen nienawisci. Nathan oderwal wzrok od ukrzyowanego i przytaknal. Potem, spojrzawszy w niebo na pozycje gwiazd wzgledem gor, zadygotal i ju chcial zejsc ze stolu. Wszyscy Cyganie swietnie znali sie na okreslaniu czasu wedlug gwiazd, aden jednak tak dobrze, jak Nathan. Pojal, jak dlugo byl nieprzytomny. A w takim razie... co z jego matka? I z Misha? Lardis zlapal go za ramie. -Czekaj no, chlopcze - warknal. - Najpierw opowiedz mi o tych sincach na plecach. Wlasciwie twoje plecy to jeden wielki siniec! Nathan pokiwal glowa. -Taki... taki potwor - wilk, czlowiek, lis, sam nie wiem - rzucil mna o palisade. Oczy Lardisa zwezily sie, byly nieufne. Ale przecie doniesiono mu o hybrydzie walczacej w szeregach wampyrzych najezdzcow. Ohydne byly to doniesienia. -Rzucil toba? A nie ugryzl? Nathan wpil sie w jego ramie. -On oddebral... odebral mi Mishe! - Jego oczy, znowu szeroko rozwarte, przepelniala groza. Odepchnawszy Lardisa zszedl ze stolu, by zaraz sie zatoczyc. Nogi sie pod nim ugiely. Cale plecy, od karku a po krzy, przeszyl mu slup tak palacego bolu, e bylby upadl, gdyby Lardis nie chwycil go pod ramie. -Nie spiesz sie tak, chlopcze. Nie masz jeszcze dosc sily, zreszta, co mona zrobic, to sie robi. -A- ale moja m- matka i Misha! - Bezradnie rozgladal sie wokolo. - G- gdzie moje ubranie? I co z N- n- nestorem? Lardis ju otworzyl usta... ale stac go bylo tylko na krotkie "Och!" i zaraz odwrocil wzrok. -Nestor? - Glos Nathana ju nie dral. Lardis znow mu sie przyjrzal, marszczac brew. W innych okolicznosciach mogloby to nawet byc zabawne, bo jak dlugo siegal pamiecia nikomu nigdy nie udalo sie uslyszec tak mowiacego Nathana! To skutek szoku, czy czegos innego? Co w niego wstapilo? Czy cos w niego wstapilo? -Jestes pewien, e dobrze sie czujesz? -Co z Nestorem? - Nathan wbijal w niego te swoje niesamowite, nieprzeniknione, niebieskie oczy. Nie pozostawalo nic innego, jak powiedziec prawde. Lardis zbyt wiele mial jeszcze do roboty; nie starczalo mu czasu na wlasna alobe, trudno wiec byloby przejmowac sie lzami innych ludzi. A zatem, bez ogrodek... -Uprowadzony! - powiedzial. - Widzielismy to: dopadl go stwor latajacy i gdzies zabral. Jezdzcem byl ten na krzyu. Kirk stracil go z siodla; my z Andreiem poslalismy potworowi strzale w brzuch. Nie zatrzymalismy go jednak. Odlecial, zabierajac Nestora. Przykro mi, chlopcze. Nathan chcial chyba powlec sie gdzies dalej. Podobnie jak Lardis, alosc zostawial sobie na pozniej. A teraz... -W domu byla moja matka - oznajmil. - Zasypalo ja! Lardis znow go powstrzymal. -Nathanie, zaczekaj. Przekopalismy wszystkie zawalone domy. - Przywolal kobiete z prostym planem miasta, nakreslonym weglem na kawalku plotna i zapytal: - Co z Nana Kiklu? Kobieta nie musiala spogladac na plan i na widniejace na nim rozmazane znaki; Nane znala dobrze; nie odpowiedziala, tylko potrzasnela glowa, schowana pod czarna chusta. -Mow! - krzyknal Nathan, a Lardis a cofnal sie o krok zaskoczony. - Co to takiego? - Wolal Nathan. - To potrzasniecie glowa? Co ono oznacza? Znalezliscie moja matke? Nie yje? Mow! Sama dotknieta aloba, kobieta w koncu odzyskala glos i zalkala. -Twojej matki tam nie ma, Nathanie. Nie znalezli jej. Ani twojej matki, ani tej Mishy od Zanestich, ktora byla u was w domu. Jej ojciec przyszedl tu pytac, czy ja znalezlismy. Oszalal, rwal sobie wlosy! Dzis w nocy stracil nie tylko Mishe, ale i syna. Misha przepadla! Ten fakt w koncu dotarl do Nathana. Usiadl w kurzu i ukryl glowe w dloniach. Nie z powodu lez, tylko olbrzymiego zmeczenia. Wiedzial bowiem, e musi sie wreszcie obudzic - naprawde obudzic i stac sie czescia tego swiata, ktory dotad odrzucal. Bo dotad... nie mial on dla niego znaczenia. Nic nie mialo wiekszego znaczenia. Ten swiat nie byl jego swiatem, nie byl nawet prawdziwy, gdy nie dostrzegal w nim niczego dla siebie. Ludzie, poza kilkoma wyjatkami, zdawali mu sie calkiem obcy. Ale utrata Mishy byla faktem i nie mogl temu zaprzeczyc; jedyny cieply kacik jego serca byl teraz pusty i zimny. Nieprawda, bylo tam jeszcze jedno cieple miejsce, do tej pory zajmowane przez jego ukochana matke. Czy ona rownie przepadla? W takim razie jego serce czekaloby zupelne skostnienie. Odwrocil sie do Lardisa. -Ktos widzial, jak zabierali moja m- m- matke? Lardis westchnal. -Nathanie, mam na glowie wiele spraw. Zbyt wiele spraw i za malo czasu. Ale kiedy wszystko zrobimy, popytam, moesz byc pewien. Nie ty jeden szukasz odpowiedzi. Gdy nadejdzie wschod, bedziemy wszyscy wiedzieli, kogo uprowadzono, zabito, zgwalcono, przemieniono. Wtedy te bedziemy musieli... nauczyc sie z tym yc. Teraz jednak nic sie nie da zrobic. Sam te nic nie zdzialasz. -To co powinienem zrobic? Lardis wzruszyl ramionami, westchnal. -Znajdz sobie jakies cieply kat. Troche sie przespij. -A ty? Ty nie potrzebujesz snu? - Co zadziwiajace, Nathan nieledwie sie postawil. Lardis moglby sie spodziewac czegos takiego po jego bracie, Nestorze, ale po Nathanie? -Pozniej sie przespie - odrzekl szorstko, odwracajac sie. - Teraz jeszcze... mam robote. Konczmy wiec, jestem zajety! Nathan potrzasnal krotko scieta, jasna czupryna. -Jesli ty znajdujesz w sobie sily, ja te moge. A zreszta, jak moglbym zasnac? Lardisie, ja... nie mam ju nikogo! Lardis slyszac te pustke w jego glosie, jakby echo jego wlasnego osamotnienia, pomyslal: Ja tez nikogo nie mam, juz nie. Moze poza toba. Na glos jednak powiedzial: -To badz silny, ale tutaj nie jestes potrzebny, przynajmniej na razie. To paskudne miejsce, Nathanie. A my wykonujemy naprawde paskudna robote... Potem nie bylo ju czasu na rozmowy, gdy Andrei odciagnal koc z nastepnej ofiary i ponaglal go, machajac reka. Lardis podszedl i spojrzal we wskazane miejsce. Meczyzne pod kocem ugryziono w szyje, i pokazne slady ukaszen zakrywaly teraz strupy, odcinajace sie od grubych, sinych yl. Nie oddychal, nie wyczuwalo sie pulsu, leal absolutnie spokojnie. Nathan odszedl kilka krokow i stanal tam patrzac. Musial dowiedziec sie jak najwiecej o tym wszystkim, bo nie byla to ju zabawa, ktora z Nestorem i Misha urzadzali sobie w lesie. Te Wampyry byly prawdziwe, tak jak koszmar, ktory tu sprowadzily. Lardis oderwal od mankietu swojej kurty jakies swiecidelko, rozwarl zimne, szare palce lewej dloni trupa, by zaraz zacisnac je na owej blyskotce: srebrnym dzwoneczku. Cofnal sie i czekal. A po chwili... ..."Umarly" (ktorego Lardis mial wszelkie podstawy uwaac za nieumarlego, lecz i tak musial to sprawdzic) jeknal i tak sie wzdrygnal, e zatrzeslo calym jego cialem. Powieki zatrzepotaly, ale na szczescie, pozostaly zamkniete. Nie byl jeszcze gotow sie obudzic, ale nawet mimo braku przytomnosci trucizna w jego krwi bronila przebiegu przemiany. Dlon zaczela goraczkowo uderzac o blat stolu, otwarla sie i odrzucila na bok to srebrne swiecidelko. Wtedy westchnal i znow znieruchomial. A Lardis dal znak ruchem glowy. Zdeterminowani kaci, o posepnych twarzach, podeszli zaraz i Nathan zobaczyl, co Lardis nazywal "paskudna robota". Teraz zmusil sie, aby na nia popatrzyc i a go zemdlilo. Te wszystkie grzechoczace, szyderczo usmiechniete szkielety z gawed szeptanych przy ogniskach, przyoblekly sie teraz w gnijace ciala a wszystkie zle sny dziecinstwa w jednej chwili znow odyly. W tej nierealnej scenerii, przepojonej czerwonym poblaskiem ognia, dymem i swadem spalonych cial - gdzie ponure postacie przemierzaly noc, dzwigajac brzemie owinietych kocami trupow, a Lardis Lidesci byl najwyszym sedzia, decydujacym o yciu i smierci - Nathan wreszcie uwolnil sie z gleboko wpijajacych sie w niego okow psychicznych, stajac sie czlowiekiem z Krainy Slonca: Cyganem. Przynajmniej sama powloka. Czlowiek jednak to nie tylko cialo i krew. Bedac swiadomym, moe panowac nad swym cialem, a nawet, w znacznej mierze nad swymi myslami. Ale kiedy spi...? Czy jego mysli nalea wylacznie do niego? Jako maly chlopiec, Nathan czasem pytal matke: "Czemu wilki mowia do mnie przez moja poduszke? Czemu ja slysza to wszystko, co szepcza umarli?" Slyszac to, zdawala sie zamykac w sobie, jak kwiaty o zachodzie; w oczach pojawial sie niepokoj; uciszala go i prosila, by tak nie mowil, bo takie pytania sa dziwne i nie spodobalyby sie ludziom. A bylo to zaledwie kilka sposrod tych dziwnych pytan, ktorych Nathan nauczyl sie nie zadawac, z czasem zas prawie calkiem przestal o cokolwiek pytac i wybieral milczenie. Nawet we snie uczyl sie przede wszystkim milczec. Ale tak bylo wtedy, w dziecinstwie. A teraz jest ju meczyzna... Lardis polecil Nathanowi odejsc, znalezc cieply kat i przespac sie. Ale nie byl w stanie tego zrobic. Nie zdziwiloby go nawet, gdyby ju nigdy nie mogl zasnac. Zamiast tego, dal sobie spokoj z ogladaniem "paskudnej roboty" Lardisa i Andreia - tego, co dzialo sie na wielkim stole, potwornego, lecz koniecznego badania zabitych i nieumarlych przez yjacych - i odszedl usiasc blisko krzya, na ktorym, przybity srebrnymi gwozdziami, wisial wampyrzy porucznik. Ktos przyniosl Nathanowi jego ubranie, on zas ubral sie automatycznie, prawie nieswiadomie, potem siedzial trzesac sie pod kocem i czekal, a porucznik odzyska przytomnosc. Lardis bowiem zamierzal przesluchac tego potwora i niezalenie od metod, jakimi zamierzal posluyc sie stary Lidesci - zapewne okrutnych - Nathan pragnal na wlasne uszy uslyszec uzyskane dzieki nim odpowiedzi. Byl wszak teraz Cyganem i cos sobie slubowal; nie rozglaszal tego, ale i tak byl to slub, i to trudny do spelnienia. seby moc zniszczyc swoich wrogow, musial ich najpierw zrozumiec. Niedaleko palilo sie mniejsze ognisko z wolna tak bardzo go rozgrzewajace, e zaczal przysypiac. I choc wczesniej uwaal to za niemoliwe, niedlugo potem skulil sie na boku i usnal. Zaczynal sie proces leczenia, i nie tylko ciala. Przede wszystkim jego umysl mial okazje pogodzic sie z niezaprzeczalnym faktem jego istnienia, a jednoczesnie przyswoic sobie cos z potwornych faktow, okreslajacych te rzeczywistosc. W jakiejs mierze, wlasnie po to spal: eby uleczyc swe cialo i umysl, i pozwolic podswiadomemu Nathanowi na probe uporzadkowania chaosu nowej rzeczywistosci Nathana fizycznego. Tyle e jego umysl nie przypominal umyslow innych ludzi: bardziej zloony, jako e genetyka uksztaltowala go na podobienstwo innego umyslu, stanowil ywe potwierdzenie uniwersalnej reguly "jaki ojciec, taki syn". Jedyna ronica miedzy nim a jego ojcem, Nekroskopem, tkwila w tym, e Harry Keogh w swoim swiecie mial do dyspozycji matematyke i rzesze umarlych troszczacych sie o niego, wolnych od leku. W tym swiecie... Ogromna Wiekszosc miala wszelkie powody do obaw i uwaala, e polegac moe jedynie na sobie. Tak wiec umarli wcia stronili od Nathana, ilekroc swymi snami zanadto zbliyl sie do ich snow. Tak jak teraz... ...Czul, jak sie przed nim zamykaja, wycofuja w cisze swych grobowcow! Rzesze umarlych, szybciej ni kiedykolwiek przedtem, wyczuly go i odtracily. Musial wiec snic o ywych. W jego myslach krolowala Misha; naturalnie wiec snil o niej. Nie o takiej, jaka widzial ostatnio, w szponach czlowieka-bestii (jego umysl sie przed tym bronil), ale o ujetej w migawkach z przeszlosci. O dziecku, o dziewczeciu i o mlodej kobiecie. Najpierw, jako o dziecku... O Mishy takiej, jaka zobaczyl za tamtym pierwszym razem: calej golej, gladkiej i lsniacej, tak zwinnej jak rybka plywajacej na plyciznie naznaczonej cetkami slonca i zachecajacej go, by do niej dolaczyl. A dziw bierze, jak jej niewinnosc odebrala mu jego wlasna! Mimo i byl jeszcze dzieckiem, jego mysli byly myslami meczyzny. Potem zdarzalo sie to jeszcze wielokrotnie, zawsze jednak trzymal swe zmysly z dala od niej; igrali jak dzieci, poczatkowo niewinnie, ale z uplywem lat to zaczelo sie to zmieniac. Kiedys, gdy plywali razem, a potem na powrot naciagneli na siebie ubrania - smiejac sie i szturchajac na brzegu rzeki - wreszcie padli sobie w ramiona i wyczula napierajaca na nia jego twardosc. Z miejsca zauwayl, e wstrzymala oddech i nieco sie odsunela. Potem jednak, gdy ciekawosc wziela gore, pozwolila swej rece "niechcacy" omsknac sie ku niszym partiom ciala Nathana, by sprawdzic reakcje erdki pulsujacej w jego portkach. Misha miala starszych braci; slepa nie byla; rozumiala swoje. Innego dnia, gdy blakali sie po lesie, on zas mial pietnascie lat, a ona o jakis rok mniej, natrafili na sliwe. Lato trwalo ju dlugo i owoce byly bardzo dojrzale. Podnioslszy ja, eby mogla dosiegnac lsniacych fioletowych sliwek, Nathan a za dobrze uswiadomil sobie, e jej uda przechodza w mocne, kragle, nadal jeszcze troche chlopiece posladki, dostrzegl te paczki jej piersi, gdy wyciagala rece w gore. Dlatego wiec, gdy zerwala ju troche owocow, rozluznil uscisk i pozwolil jej zsunac sie w jego ramiona... ...Zachwycil sie widokiem sniadych nog, odslonietych a do pasa, bo tak wysoko podjechala jej sukienka. Zobaczyla, jak sie na nia patrzy, i poczula go tu przy sobie, jak tylko wyciagnela palce stop, by dotknac lesnego poszycia; powiedziala wiec, jakos tak bez tchu, odruchowo: - Patrzcie no! Twoj maly znowu podskakuje... A kiedy sie odwrocil, zawstydzony i pokrasnialy... -Nathanie, czekaj! - Zlapala go za lokiec. - W porzadku. Ja to rozumiem. To nic zlego. Podskakuje z radosci - bo sie mna cieszy. Jej bracia przecie mieli dziewczyny i Misha wiedziala, jak sobie radzili ze swoim napieciem, jak znajdowali ulge od nadmiaru emocji. -Powinienes mu ulyc - powiedziala wiec Nathanowi, nadal w niego wtulona - zanim go rozsadzi. I pod oslona wysokich traw pod sliwa, szeptem, a zarazem w zdumieniu, przyrownala purpure jego napecznialej oledzi do ciasno napietej skorki dojrzalych sliwek i glaskaniem doprowadzila go do szczytu. Od tamtej pory, przez trzy dlugie lata zaspokajala go w ten sposob, pozwalajac, by odplacal jej takimi samymi dowodami najwiekszej czulosci. Nad wiek jednak madra, ani razu nie pozwolila, by w nia wszedl. -O, nie! - mowila, gdy jego cialo napieralo szczegolnie uporczywie. - Bo gdybym miala dzieci musialabym je uczyc, a jeszcze przecie nie moge, bo sama musze sie duo nauczyc. Zreszta jeszcze sie nie zdecydowalam. Moe cie kocham, Nathanie, ale nie jestem tego pewna. Co, jesli odkryje, e kocham kogos innego, a bedzie ju za pozno? Jesli pozwole, ebys we mnie wszedl, ju teraz, moe okazac sie to wbrew mej woli. I wreszcie, zaledwie przed rokiem, gdy szli o zmierzchu poprzedzajacym noc, zatrzymali sie nieco, by troche sie popiescic na trawiastym stoku, ona trzymala go w dloni, rozpulsowanego. Nathan powiedzial: - O- o- on te chce cie p- pocalowac. Tam, gdzie dotad calowaly cie tylko moje p- p- palce. I znow, wiedziona impulsem wziela go gleboko w usta, doprowadzila do finalu, a kiedy skonczyli, powiedziala: - Tak wlasnie. Krew nie woda, Nathanie, a od tego nic nie przybedzie. - I zamykajac mu palcem usta, dodala: - Css! Nic nie mow, nie protestuj! Ju jestesmy dorosli. Daj mi jeszcze rok, a potem - podejme decyzje. Ale to nie bedzie latwe. Moj ojciec i bracia przygladaja sie wielu meczyznom z Siedliska i tobie te sie przygladaja. Och, wiem - ja wiem, e nawet nie przypuszczaja, jaki jestes - ale tym trudniej bedzie ich przekonac. A poza tym, moe wypasc na kogos innego. Tym "kims innym" mogl byc tylko Nestor i Nathan wiedzial o tym, ale nic nie mowil. Tylko... zastanawial sie. Bywalo przecie tak, e Nestor i Misha te chodzili gdzies sami i kto moglby wiedziec, co sie wtedy...? ...Ale nie, Nestor przecie uganial sie za innymi dziewczetami z wioski, podczas gdy Nathan nie mial nikogo poza Misha. To z pewnoscia musialo robic ronice? Teraz, gdy we snie pojawil sie jego brat, Nathan ruszyl dalej, ruszyl w przod, ku terazniejszosci. A Misha byla ju nie tyle dziewuszka, co mloda kobieta, siedzaca w domu jego matki, niczym jakis dziki kwiat o cieplych barwach, w swietle lamp i blasku plomieni. Drobna, ale dlugonoga - podobna elfom, tym stworzeniom, ktore wedlug cyganskich mitow zamieszkiwaly lesne ostepy - Misha Zanesti ogromnie fascynowala Nathana. Ona jedna na tym swiecie naprawde go fascynowala! Trudno mu sie bylo skupic na tym, co mowily, ona i jego matka. Marzylo mu sie bowiem tylko jedno: patrzec na Mishe. Nawet teraz, we snie, nie umial sobie przypomniec, co mowily, niewatpliwie jednak pamietal, jak Misha wygladala... Jej wlosy, ciemne jak noc, aksamitne, najciemniejsze, jakie Nathan kiedykolwiek widzial, w blasku slonca polyskujace czernia kruczego skrzydla. Jej oczy - takie wielkie i ciemnobrazowe, pod tak czarnymi, wyrazistymi lukami brwi, e same te wygladaly na czarne - takie wilgotne i skupione, gdy sluchala cieplego, cichego glosu Nany Kiklu, od czasu do czasu kiwajac glowa ze zrozumieniem i na potwierdzenie. Jej usta: male, proste i slodkie pod odrobine zakrzywionym nosem, choc zdarzalo sie widziec ja z rozszerzonymi, tak po cygansku, nozdrzami (a podobna w tym byla do swego ojca), nie majacymi jednak w sobie nic jastrzebiego ani surowego. Jej uszy, odrobine spiczaste, tak jasne na tle aksamitu wlosow, puklami spadajacego na ramiona. Moe i byla mniej dzika, mniej pelna swady, rozmyslnej zmyslowosci - mniej zalotna i znacznie bardziej powsciagliwa - ni niektore mlode Cyganki z Siedliska, ale pod adnym wzgledem nie byla od nich gorsza. Mishy ognia nie brakowalo - Nathan dobrze to wiedzial, tyle e tlumila go i podsycala w sobie. Dlatego tylko on jeden (a moe Nestor te?) widzial jego blask bijacy z niej na wszystkie strony, niby biel doskonale foremnych zebow, gdy usmiechala sie do slonca. Och, ale widzial te, jak te zeby szczerzyly sie w grymasie i znal kilku chlopakow, ktorzy zaznali razow jej jezyka, gdy usilowali zanadto sie spoufalic! I tak mieli szczescie, ci zuchwalcy, bo odczuliby to znacznie mocniej, gdyby on... gdyby Nathan... ale to nie bylo w jego stylu. Wtedy jeszcze nie bylo. Tak czy inaczej, Misha umiala zadbac o siebie i kierowala sie swoja wlasna filozofia. Zapamietal jej slowa: "Jesli dziewczyna nosi sie jak ladacznica i tak te sie zachowuje, musi sie spodziewac, e tak ja beda traktowac. Ja taka nie jestem i nie bede!" Ale z Nathanem zawsze ulegala swoim nastrojom. I za to byl jej wdzieczny... Jego matka i Misha zniknely ze snu Nathana, ustepujac miejsca Nestorowi. Kroczyl ulicami Siedliska, podziwiany przez dziewczyny i wielbiony przez przyjaciol, podczas gdy z Nathana-jakaly wszyscy drwili. Nestor, dumny, silny - moe arogancki - ale na pewno nie okrutny, przynajmniej nie do tej ostatniej nocy, kiedy gotow byl wykorzystac sile fizyczna, by drugiej osobie narzucic swa wole. Nestor, ktory przez wszystkie lata dziecinstwa opiekowal sie Nathanem i chronil go, a troszczyl sie te o Mishe. Poki nie zobaczyl, jak wiele ja laczy z Nathanem. Nestor, ktory przepadl, uprowadzony przez wampyrzego lotniaka do Krainy Gwiazd. Nie!, zaprzeczyl we snie Nathana glos, ktory od razu rozpoznal. Gdy byl to glos mysli, a glosy telepatyczne - nawet szepty umarlych - nie ronia sie od swoich bardziej cielesnych odpowiednikow; "brzmia" tak samo jak zwykla mowa. Ale tym razem nie odezwal sie aden zmarly, nie byla to nawet "osoba", choc Nathan zawsze ja za taka uwaal. A zatem... Nie!, powtorzyl ow glos w myslach, niby warkniecie, kaszlniecie lub szczekniecie, wdzierajace sie w sniacy umysl Nathana. Twoj brat - nasz stryj - nie zostal uprowadzony do Krainy Gwiazd. Stwor latajacy, ktory go porwal, runal na ziemie na wschod stad, w Kranie Slonca. Nathan wyobrazil sobie mowiacego. Nadal mu kiedys imie Blysk, z uwagi na ukosny bialy pasek przecinajacy plaskie czolo od lewej brwi do prawego ucha, tak jakby w tym miejscu futro dotknal szron. Blysk, ktorego oczy o zmierzchu brazowe byly niczym dziki miod, a noca wsciekle olte. Gibki, lecz nie chudy, caly z miesni, biegajacy tak pewnie, jak gorska kozica, a o wiele szybszy. Czy rozumny? - och, pod tym wzgledem przewyszajacy prawie cala sfore! Podziwial go i szanowal, czujac, e to uczucie jest odwzajemnione. Bo jesli nie, to czemu dzikie wilki z gor granicznych mialyby nazywac Nathana swym "stryjem" i przychodzic do niego we snie, jak przychodzily czasem tu po przebudzeniu? Szary brat odczytal mysli Nathana, skupione teraz bardziej ni sprawilby to przypadkowy sen. Gdy jestes naszym stryjem!, upieral sie. Moim, a tak samo tych, ktorych ty nazywasz Cietym i Grymasem, moich braci z tego samego miotu. A poniewa i ty, i my jestesmy z jednej krwi i jednego umyslu, troszczymy sie o ciebie i twoj los. Nasz ojciec chyba by sobie tego yczyl... (Jakby wzruszenie ramionami, ruch ucha porosnietego szarym futrem). Nie naleymy do jednego rodzaju, ale jestes przecie naszym krewnym. Naszym stryjem. Tak jak Nestor. I jestes take tym, ktory nas rozumie. Ze wszystkich Cyganow ty jeden, Nathanie, umiesz przeloyc nasze mysli i odpowiadasz na nie. Nathan nigdy nie rozumial, na jakiej zasadzie wpisaly go w swoj wilczy rodowod; uwaal to za rodzaj komplementu, jemu bowiem wystarczalo, e jest ich przyjacielem. Teraz jednak wydawalo sie, e jego przyjazn z wilkami przynosi owoce. -Co z Nestorem? - chcial wiedziec. - Czy yje? Nasi szarzy bracia z Siedliska widzieli, jak znikal w paszczy potwora, warknal natychmiast tamten. Schwytany, pomknal w gore, poniesiony na wschod, ku granicznym szczytom. Ale my ze wzgorz sledzilismy niezdarny lot tego stwora. Raniony wielka strzala, wcia tkwiaca w jego ciele, nie zdolal przebyc gor. Z broczaca rana spadl na ziemie, runal miedzy sosny i wyzional ducha na stokach nad osada cyganska. I dlatego twoj brat, czyli nasz stryj Nestor, jest nie w Krainie Gwiazd, aw Krainie Slonca. Ale... nie umiem powiedziec, czy yje. Czlonkowie watahy podeszli blisko, lecz nie tak blisko. A ludzie z tego miasta boja sie teraz stworow nie bedacych ludzmi. Tak samo jak obcych ludzi. Szare bractwo musi sie trzymac z dala. -Ktorego miasta? - Nathan z trudem poskramial swoje podniecenie w obawie, by sie nie zbudzic. - Gdzie runal ten lotniak? Jesli Nestor jeszcze yje, musze go znalezc. Tylko on mi zostal. -Masz nas. -Tylko on mi zostal sposrod ludzi. -Zostal te Lidesci, ktory byl przyjacielem twego ojca, jeszcze zanim my przyszlismy na swiat. -Ale Lardis Lidesci... nie jest moim krewnym. (Ten madry wilk pokiwal glowa.) To miasto jest zaraz na wschodzie, miedzy rzekami. -Dwa Brody? Tak sie chyba nazywa. Ale, Nathanie, masz jeszcze matke i te mloda cyganska kobiete. Widzielismy was razem i ciagle masz ja w glowie. -Mishe? Nie wiem, czy yje. A jesli yje, nie wiem gdzie, anijak dlugo jeszcze. Zabral ja... czlowiek-pies! Istna bestia, Wampyr! -Mieszkaniec, nasz ojciec, byl czlowiekiem-wilkiem, wilkolakiem. Nathan potrzasnal glowa. -Wasz ojciec nie moglby byc jak tamten. Wy jestescie zwierzetami, nie ludzmi. A tamten byl... bestia. Zaprzeczeniem czlowieczenstwa. Wiemy o nim. (Znow to kiwniecie madrego lba.) Szarzy bracia na wschodzie, za przelecza, slyszeli jak z Wieycy Karen spiewa do ksieyca. Bo nasza srebrna pania wielbi tak jak my. Ale masz racje: nie jest taki jak my. My jestesmy... zwierzetami, a on jest bestia wcielona. -Wampyrem - rzekl Nathan - wlasnie tak... -A twoja matka, co z nia? -Nie wiem. Moe ja zabrali; modle sie do mojej gwiazdy, eby tak nie bylo; moe uciekla w las. Ale jesli tak, to czemu nie wrocila? Wiecie cos o niej? -Nie. Tylko przypadkiem dowiedzielismy sie o Nestorze. syczymy ci szczescia w poszukiwaniu go. -Opuszczacie mnie teraz? - Nathan niechetnie sie z nimi rozstawal. Nadchodzi cos nowego. (W wyobrazni Nathana zlote slepia Blyska zdawaly sie plonac. Ale ich olty ogien ju gasl, a telepatyczny glos wilka slabl, zanikal.) Dziwne i potworne stworzenia przybywaja do Krainy Gwiazd, by stamtad najedac Kraine Slonca. Lasy i gory nie sa ju bezpieczne, ani dla wilkow, ani dla ludzi. To sa problemy, ktorych rozwiazania nie znamy, jest jednak ktos taki, kto moe cos wiedziec. Idziemy wiec teraz wypytac sie o wszystko. Nathan desperacko probowal go powstrzymac, przytrzymac te jedna znajoma nic -cokolwiek niesamowita watla i niewiarygodna - wiaaca go ze swiatem, ktory w przeciagu kilku krotkich godzin zamienil sie w koszmar. -Rozwiazania? Na Wampyry nie ma rozwiazania. -Moe masz racje. Moe sie mylisz. (Glos cichl, a slowa zdawaly sie tracic sens i znaczenie. Bo jak inaczej moglby przeloyc sobie te i ostatnie slowa, ktore uslyszal, zakladajac, e dobrzeje zrozumial?) Ale nasza matka mowi z naszym ojcem, ktory jest twoim bratem, i jesli ktos wie, to tylko on. I dlatego musimy pomowic z ta, co nas wykarmila. -Z wasza matka? Z wilczyca? -Tak, tam gdzie jej kosci bieleja w ukryciu... Wtedy wydalo sie Nathanowi, e zawyl zimny wiatr, wywiewajac wilczy glos z jego snu... ...Nie byl to jednak wiatr, lecz nocne powietrze, gdy ktos odslonil mu glowe. Mruac oczy przed blaskiem ognia, zobaczyl, e kleczy obok niego Lardis, sciagajac zen koc. -Nathanie - warknal stary Lidesci. - Wstawaj, chlopcze, i zabieraj sie stad. Ten, ktorego tak dobrze strzegles, budzi sie, a ja mam z nim sprawe. I jak to sny w swietle jawy, ten Nathanowy te szybko sie rozpadal, rozsypywal. Te jego partie dotyczace nieprawdopodobnych powiazan szybko ginely w zapomnieniu; jego wilki zawsze nazywaly go stryjem, nie widzial wiec w tym nic dziwnego, ani te nowego. Nie warto bylo zachowywac tego w pamieci. Co innego, ta wana informacja o Nestorze; tej sie uczepil, wcia ja sobie powtarzajac. Lotniak, ktory uprowadzil Nestora runal na ziemie na wschodzie, blisko Dwoch Brodow. A zaledwie wczoraj poznym popoludniem Nathan i pozostali towarzysze Lardisa mijali Dwa Brody, wracajac do domu. Od tamtej pory jakby nastal nowy wiek. Wiek ciemnosci. Moe powiedzial to glosno, zanim sie w pelni obudzil. Bo Lardis z miejsca zapytal: -He? Dwa Brody? Co z nimi? -One... mi sie snily - odparl Nathan. - Dwa Brody, tak mi sie zdaje. - Dawno temu nauczyl sie nie opowiadac o swoich snach. Zwlaszcza nie o tych co dziwniejszych. Ale Lardis potrzasnal zmeczona, udreczona glowa. -Nie, to nie byl sen. Dwa Brody zostaly tej nocy zaatakowane. Staly sie zapowiedzia masakry, ktora miala miejsce tutaj. Garstka uciekinierow dotarla tu, kiedy spales i pewnie slyszales nasze rozmowy. Dwoch Brodow ju nie ma; ci ludzie nie chca tam wrocic; plemiona sa rozbite, Nathanie, my wszyscy zas znowu stajemy sie Wedrowcami. Dni beda nalealy do nas, a za jedynego pewnego przyjaciela miec bedziemy zlote slonce, jednake wszystkie dlugie i ciemne noce naleec beda do Wampyrow! Wampyrzy porucznik z jekiem dochodzil do siebie na krzyu. Nathan wstal, rozprostowal kosci i poczul, jak pala go wszystkie obraenia. Zerknal na gwiazdy nad czarna linia gor, zobaczyl, e bylo dobrze po polnocy. Nigdy nie spal na raz tak dlugo w jednym miejscu. Pecherz mial pelen i musial go opronic. Powedrowal sie odlac w cien. Ziemia wszedzie wokolo i tak byla zbezczeszczona, przesiaknieta wampyrza mgla, smrodem wojownikow i cyganska krwia, ktorej nikt nie pomscil. Troche szczyn nie moglo jej zaszkodzic. Mysli Nathana stawaly sie gorzkie i cyniczne, jak palacy smak w ustach... Kiedy wrocil do krzya, porucznik ju w pelni sie ocknal, obracal glowe na boki, na ile pozwalal mu gwozdz przeszywajacy zwiazane w supel wlosy, gniewnie patrzac na garstke ludzi, ktorzy zbierali sie, by go przesluchac. Na chwile wampirze szkarlatne slepia przylgnely do Nathana, wgryzly mu sie w dusze, odepchnely go o krok, by zaraz ruszyc dalej. Nathan nie stanowil zagroenia; byl tylko mlokosem, nikim wanym. Ci ludzie jednak, to co innego. Zwlaszcza wygladajacy jak malpa, pustooki wodz tego cyganskiego motlochu. Vratza od Wrana skupil swoj szkarlatny wzrok na Lardisie. Spojrzal na niego krzywo. -Czlowieku - zaskrzeczal - przepadles. - Za to, co mi zrobiles i jeszcze zrobisz - przewrocil oczyma na lewo i prawo, przypatrujac sie srebrnym gwozdziom laczacym go z krzyem - moj pan, lord Wran zapcha ci gardlo twoimi wlasnymi flakami, wydrze bijace jeszcze serce i zje, poki bedzie parowac, a twoje szczatki rzuci swym wojownikom. Kimkolwiek byles, ju cie nie ma. Lardis podniosl wzrok, przechylil nieco glowe, i nieufnie z niesmakiem, pociagnal nosem. Spojrzal na otaczajacych go ludzi: Kirka Lisescu, Andreia Romani i jego braci, a take na jednego, czy dwoch innych, pytajac: -Czy jego glos sie niesie, czy te leci w dol? Wydaje mi sie, e leci; a moe to tylko smrod wojownikow, wiszacy w nocnym powietrzu? Nie, tamten bylby slodszy. Chyba wiec popelnilismy blad, bo powinnismy przybic go wyej. Ale co tam... smrod to tylko smrod. Miesnie wampira napecznialy, gdy naparl zszarzalymi rekami na srebrne cwieki; zadygotal tak, e calym cialem szarpnelo, potem jeknal i znieruchomial. Po chwili jednak, podnioslszy glowe, by jak przedtem popatrzec wilkiem na Lardisa, rzekl: -Tak, artuj sobie, poki jeszcze moesz. Bo wszystko tutaj - parsknal i drwiaco machnal glowa - jest ju skonczone. I wszyscy twoi ludzie to ju proch. Niech wszyscy twoi meczyzni, kobiety i dzieci zaczna liczyc swoje oddechy, cieszac sie kadym, bo moe byc ostatni. Ci szczesliwi oddychac beda niezbyt dlugo. Jesli zas chodzi o tych, ktorym szczescia zabraknie, tym przypadna w udziale watpliwe rozkosze wielkiej wieycy w Krainie Gwiazd; od mlynow, w ktorych ich kosci mielone beda na strawe, po zagrody wojownikow i cuchnace metanem otchlanie. Stana sie paliwem dla adzy mego pana, cialem, ktore dowolnie bedzie modelowal, karma dla jego bestii. Ktos przyniosl Lardisowi stolek, na ktorym usiadl zakladajac noge na noge, na kolanie oparlszy lokiec, a na klykciach spracowanej dloni swoj kwadratowy podbrodek. Zdawal sie nie przejmowac jencem, ale kady w jego otoczeniu pojmowal, jake zlowrobny byl jego spokojny, cichy glos, gdy stwierdzil: -Wytrwaly z ciebie, sukinsyn, co? A potem, ju bardziej konkretnie: -Masz jakies imie, wampirze, czy wystarczy ci, e pozostaniesz w naszej pamieci tylko jako smrod i klab czarnego dymu, bijace z naszego ogniska? Stwor szarpnal sie i spojrzal jeszcze grozniej, ale te widac bylo, jak sie troche trzesie, wiszac na swym krzyu. Zatruwany srebrem z kuli, ktora przeszyla mu szeroka piers - a take z dlugich gwozdzi, ktorymi przybito jego przeguby, lokcie i targane kurczami miesnie lydek do belek twardych jak elazo - podlug wampirzych standardow byl oslably, ale jak na czlowieka nadal mocny. Nawet teraz, gdyby tylko udalo mu sie zejsc z krzya, szerzylby posrod swych dreczycieli rzez, poki ktos by mu nie wpakowal strzaly w serce. Tak wlasnie pragnal odejsc: w jednej chwili walczac krwawo, w nastepnej majac ju w piersi grot i wreszcie tracac glowe posrod strug szkarlatu! Pozniej nawet mogliby go spalic, podlug ich woli. Ale nie teraz... poki jeszcze yje. Lardis chyba mu czytal w myslach. -Ach tak? - powiedzial. - To ogien ciebie niepokoi? - Wiedzial, e tak, bo wampir zawsze plonie wolno, a yjacy w nim stwor do konca sie broni. W tym czasie Kirk Lisescu gdzies sie wymknal i wrocil z lopata. Pogwizdujac bez adnej okreslonej melodii, pochylil swoj chudy, umiesniony grzbiet u stop krzya i zaczal rozkopywac niezbyt ubita ziemie. Ilekroc lopata uderzala w pionowa belke, ta nieco drala. Patrzac na porucznika, Lardis ruchem glowy wskazal dzialania Kirka i oznajmil: -Kopie tu z przodu, eby bezwladny krzy mogl sie zwalic w tamto ognisko. - Wstajac, niedbale machnal kciukiem za siebie, gdzie znajdowal sie dlugi i gleboki dol, pelen rozarzonych wegli. -Uch! - Lardis otarl czolo. - Ale tu goraco. Potem przechadzajac sie tam i z powrotem - przekrzywiwszy, nie nadto jednak agresywnie, swa wielka glowe, a rece majac splecione za plecami - ciagnal dalej jakby od niechcenia: -Oczywiscie, gdybys zaczal mowic... moj zacny przyjaciel pewnie przestalby kopac, eby wysluchac, co masz do powiedzenia! - Wzruszyl ramionami. - Sprawa jest naprawde prosta: poki mowisz, yjesz, przynajmniej dopoki jawisz sie jako interesujacy rozmowca. A kiedy konczysz mowic, ploniesz. Jak dotad, jeszcze nie powiedziales nam, jak sie nazywasz, ani skad przybywasz, ani te, ilu was tam jest... W ogole niczego, co mogloby wydac sie nam choc w malenkim stopniu interesujace! Wyrzuciwszy z siebie ostatnie slowa, Lardis zacisnal zeby, skoczyl, wyrwal lopate Kirkowi Lisescu i zabral sie do kopania palajac pragnieniem zemsty, a krzy zakolebal sie ze zlowrobnym trzaskiem i odrobine przekrzywil w strone ogniska w rowie. To wystarczylo, by wampir zaczal mowic... II -Jak sie nazywam? - zatrajkotal nieumarly stwor na krzyu, wytrzeszczajac czerwoneslepia, wpatrujac sie w ognisko, w ktore bedzie sie powoli osuwal, twarza w dol, o ile nie zdecyduje sie mowic. - To wszystko, co chcesz poznac? Moje imie i jeszcze troche bezuytecznych informacji? A zatem, jesli tak ci to potrzebne, zwa mnie Vratza od Wrana. I tyle. Co jeszcze mam ci powiedziec? Lardis odrzucil lopate, cofnal sie nieco i gleboko zaczerpnal tchu. Potem podniosl wzrok na niego i pokiwal glowa, usmiechajac sie, niezbyt jednak wesolo. -Przyjales wiec imie swego pana? Miales te zamiar zajac kiedys jego miejsce? Szparki wampirzych oczu spod opuszczonych brwi strzelily szkarlatna pogarda. -W Turgosheimie - mruknal - lord Wran Wscieklica mial kilku porucznikow. Tu i teraz sluyl mu tylko jeden - ja! Tak, bede Wampyrem. Czy raczej bylbym. Lardis znowu skinal glowa. -W Turgosheimie, he? A gdzie to, powiedz, jest Turgosheim? Tamten popatrzyl nan gniewnie, nozdrza mu sie rozdely, milczal... dopoki Kirk Lisescu nie zabral sie znow za lopate. Wtedy... -Na wschod stad! - krzyknal Vratza, napierajac na srebrne gwozdzie, a wic sie zaczely i buntowac jego sine yly. Wysilek jednak poszedl na marne. Predzej rozszarpalby sobie cialo, ni wyrwal te cwieki. -Na wschod stad - wychrypial znowu, rozluzniajac sie, jak tylko potrafil, nadal wszak wisial, rozdygotany i cieko dyszacy. - Za Wielkimi Czerwonymi Pustkowiami. Tam te sa gory, ale nisze - na polnocy Kraina Gwiazd, a na poludniu Kraina Slonca, podobnie jak tutaj - tylko mniejsze. Turgosheim ley, skryty przed sloncem, w wawozie. Byl naszym domem, lecz Gniewica wyprowadzila nas stamtad i przywiodla tutaj. -Gniewica? - Lardis przekrzywil glowe na bok. - To imie? Waszej przywodczyni. Lady? -Gniewica Zmartwychwstala, jak najbardziej lady. Ona wyprowadzila nas z Turgosheimu. - Slowa Vratzy plynely potokiem. Lardisowi wystarczylo tylko zadawac pytania. -Dlaczego was tu przywiodla? -Bo Turgosheim ju nam nie sluyl. Zbyt wiele Wampyrow, za malo ludzi w Krainie Slonca. -Aha! - Lardis zadarl glowe i zmruyl oczy. - A ilu lordow tam bylo, w Turgosheimie? -Przeszlo czterdziestu, mniej ni piecdziesieciu. Wliczajac w to damy. -A ilu jest tutaj, teraz? -Szostka. Gniewica i jeszcze pieciu. -A porucznikow? -Ja i jeszcze jeden. Lardis wciagnal brode. -Co? Ich szostka, a was tylko dwoch? -Czterech z nas zginelo tej nocy - Vratza a sie skrzywil - kiedy prosto z Krainy Gwiazd najechalismy miasto na wschod stad. Andrei Romani pokiwal glowa i z uznaniem klasnal w dlonie. -Dobra robota, Dwa Brody!- zasmial sie, cokolwiek ponuro. - Wreszcie jakas dobra nowina. Widac byli przygotowani! -Nie - zaprzeczyl Vratza. - To mysmy byli nieprzygotowani. Niektorzy z tamtych stawili opor! W Turgosheimie byloby to nie do pomyslenia! Pozniej jednak, uderzajac tutaj, ju bylismy przygotowani. Jesli o mnie chodzi, zabraklo mi szczescia... -I to bardzo - przyznal cicho Lardis - bo zaplacisz yciem - a przynajmniej ta ohyda, w ktora sie ono zmienilo. Ale wlasciwie, to nawet wyswiadczamy ci przysluge. -Tak czy inaczej mnie spalicie? -Wiesz, e tak. -I to nazywasz przysluga? Ha! Czemu wiec mialbym z toba gadac? -seby troche dluej poyc - odparl Lardis, gdy Kirk znow wbil lopate w ziemie. Krzy sie zatrzasl, a Vratza krzyknal: -Nie, czekajcie! A po chwili... -Co jeszcze? - jeknal. Lardis zastanawial sie, pocierajac brode. -Szostka Wampyrow i dwaj... nie, jeden porucznik. A niewolnicy? -Tylko ci, ktorych zwerbowalismy w Dwoch Brodach. Moe te kilku zwerbowanych tutaj. -Wlasnie, zaledwie kilku - rzekl Lardis, zgrzytnawszy zebami. - Nie pierwszy raz bowiem mamy do czynienia z waszymi ofiarami! - Zacisnawszy piesci, zbliyl sie o krok; Andrei Romani zaraz zlapal go za ramie i powstrzymal. W jednej chwili Lardisa opuscilo cale wzburzenie i znow zapanowal nad soba; westchnal tylko i zwiesil ramiona. -No, i zajelismy sie nimi - powiedzial. - Wiekszoscia... jak sadze. Przegnal z mysli wszystkie te wynedzniale, oskarajace go twarze tych, ktorzy nie przeszli pomyslnie jego badan, i sprobowal skupic sie na sprawie, ktora sie teraz zajmowal. Trudno mu to jednak przychodzilo. Byl bardzo zmeczony. -Wojownicy - warknal wreszcie. - Ilu ich? -Trzej - uslyszal w odpowiedzi. - Ale zrobia ich wiecej, jak tylko zbiora dosc materialu. Co takiego? "Materialu"? Lardis nie zdolal powstrzymac dreszczu. Ten koszmarny stwor mial na mysli ludzi - zacne ludzkie istoty, porzadna cyganska krew - przemienianych przez Wampyry w potwory! Gdzies w glebi czul, jak wzbieraja w nim mdlosci, a wraz z nimi gniew i zapiekla nienawisc. Pojal te, e nie bedzie w stanie duo dluej rozmawiac z Vratza od Wrana. Jeszcze jednak musial nad soba panowac, trzymac w ryzach potene cyganskie emocje i rzec: -Cos tu dzwieczy jak niestrojne skrzypki - falszywie. Powiadasz, e z tego Turgosheimu Wampyry wyruszyly majac ledwie garstke porucznikow i wojownikow? Czyby to bylo wygnanie? -Nie wygnanie, nie - odparl Vratza, zlany potem, takich bowiem cierpien przysparzaly mu srebrne gwozdzie. - Ale zostalaby wygnana lady Gniewica, gdyby wiedziano o jej wczesniejszych postepkach. A oto, jak sie rzeczy mialy... Wojownicy, ci latajacy, sa w Turgosheimie zakazani. Jak sam jednak widziales, Gniewica i jej kompani zrobili bestie wojenne zdolne latac. By tego dokonac, musieli pracowac w sekrecie, w zaciszu swych dworow; tylko tak mogli uwolnic sie od ograniczen narzuconych przez Turgosheim i rozpoczac nowe ycie tutaj. W koncu jednak zostali zdemaskowani i zmuszeni do ucieczki. Lardis w zadumie podrapal sie w glowe. -W Turgosheimie nie ma wiec wojownikow? -Nie ma takich, ktorzy lataja. A co do innych typow, pomniejsze bestie trzyma sie w iglicach i na dworach, sa te takie, ktore wlocza sie u podnoy Turgosheimu, strzegac go przed intruzami. Lardis wcia dumal, probujac sobie wyobrazic wszystko, co uslyszal; powoli pokiwal glowa. Popatrzyl po swych ludziach, spod przymknietych powiek, i wrocil do zadawania pytan. -Ale z czasem - chocby teraz, gdy ta lady Gniewica odkryla droge do nas - calkiem moliwe, e i inni zaczna hodowac swe wlasne potwory, by ruszyc jej sladem, racja? I to dlatego musi sie tak spieszyc z robieniem nowych porucznikow, wojownikow, niewolnikow? Vratza na swym krzyu z kada chwila slabl. Obca materie w jego krwi, czyniaca go wampirem, zatruto; jego cialo nie moglo sie odbudowac; kada ze srebrnych srucin, gesto tkwiacych w jego piersi, sprawiala mu potworny bol. Ale nawet mimo to, mimo calej swej udreki, zaczynal dostrzegac Lardisa Lidesci w nowym swietle. Kiwnal glowa, na ile pozwalal gwozdz przeszywajacy zwiazane w supel wlosy, i wy stekal: -Teraz widze... widze, e cieka beda mieli przeprawe... z takimi jak ty. Sadze te, e... e nie jestem pierwszym niewolnikiem Wampyrow, z ktorym spedziles jakas godzine na... na przyzwoitej rozmowie. Szkoda, e nie bylo nam przeznaczone spotkac sie na bardziej rownych warunkach. -A jake, sama prawda! - parsknal Lardis. - Co takiego? Na rownych warunkach? Ty ze swoja rekawica i sila pieciu meow, nieumarly, ktorego prawie nie sposob zabic? Ha! Pamietasz, jak ciebie przemieniano? I byly to rowne warunki? Nawet nie probuj odwolywac sie do mego czlowieczenstwa, Vratzo od Wrana. Bo kiedy chodzi o ciebie i tobie podobnych, ja sam na swoj sposob te jestem potworem! Kirk Lisescu niecierpliwie pociagnal go za lokiec. -Zrob swoje - szepnal. - On slabnie. Wyciagnij z niego, co zdolasz, a potem skonczymy z tym. Vratza rzucil im z gory gniewne spojrzenie. -W moich wampirzych uszach - warknal - wasze szepty brzmia jak krzyki! Zreszta, macie racje: jestem slaby i szybko gasne. Powinniscie teraz odejsc i dac mi umrzec. Tego wlasnie sobie ycze. -Jeszcze kilka pytan - powiedzial Lardis - a potem osobiscie zadbam o spelnienie twoich yczen. -Nie! Nie! - zaprotestowal z jekiem Vratza. - Ju... ju wystarczy. Jestem... jestem wykonczony. - Opuscil glowe, zawisl na gwozdziach. Lardis ponuro pokiwal glowa. -A wiec jestes wykonczony? - powtorzyl za nim. - Tak, a ja jestem wioskowym glupkiem, odciagnietym od gniazda pelnego jajek przez kuropatwe ze "zlamanym" skrzydlem! Vratza nie odzywal sie, po prostu wisial, nawet wtedy, gdy Kirk znow podniosl lopate. Lardis odczekal chwile, potem rzekl: -Posluchaj mnie, Vratza. Nie moemy tu zostac, musimy sie stad zabierac; my wszyscy, cala osada. I na pewno nie zamierzamy brac ze soba ciebie. Czeka cie smierc. Tego nie bede owijal w bawelne. Ale to, jak umrzesz, zaley od ciebie. Oto jaki masz wybor... Odpowiesz na jeszcze kilka pytan i gladko skonasz, nawet o tym nie wiedzac. Albo bedziesz tu wisiec do rana, kiedy to wzejdzie slonce i zginiesz najgorsza smiercia z moliwych -dla tych twojego pokroju. Teraz sluchaj: nie mylisz sie, mialem ju do czynienia z wampirami. Widzialem i slyszalem, jak twoi pobratymcy smaa sie na sloncu: jak szybko czernieje i zluszcza sie wam skora, jak podnosza sie kleby czarnego dymu, kiedy wrze wasz tluszcz; te przerazliwe wrzaski, gdy wasze trzewia pekaja, a galki oczne wylaa na policzki. Po godzinie, dwoch, najwyej trzech, bedziesz sczernialym, smolistym truchlem, wcia wiszacym w gorze, kosci beda ci sterczec, a czarna czaszka zastygnie w ostatnim wrzasku! Tego chcesz, Vratzo od Wrana? Vratza nieco zadral, ale nie odpowiedzial. -Niech i tak bedzie - zgodzil sie Lardis. I zaraz: - Ludzie, jeszcze mocniej przywiazac te kreature, porzadnym srebrnym drutem opasac jej rece, nogi i szyje. I wbic w niego jeszcze kilka gwozdzi, eby sie nie wyrwal, kiedy padna nan pierwsze promienie slonca. Potem opuscic osade. Zabieramy sie stad, ju teraz, w przeciagu godziny. - To oczywiscie byl blef, ale Vratza o tym nie wiedzial. -Czekajcie! - Szkarlatne slepia wampira raptem otwarly sie szeroko, gdy znow zaczal napierac, ju nie z taka sila, na gwozdzie przeszywajace mu cialo. Potem, lapiac dech, prawdziwie wyczerpany, zwisl bezwladnie, jak przedtem gniewnie wpatrujac sie w Lardisa; tyle e tym razem bezsilnie, bez adnej nadziei. -I tak ju jestem trupem - wydusil z siebie. - Wasze srebro dostalo mi sie do krwi. Ale... dajesz slowo? Skonczysz ze mna gladko? Lardis potwierdzil i warknal: - Chocia na tyle nie zaslugujesz. Vratza oparl glowe o krzy, zamknal oczy i, odetchnawszy gleboko, powiedzial: - Jeden grot nie wystarczy. Strasznie dlugo bylem niewolnikiem Wrana. Bardzo malo brakowalo mi, by stac sie Wampyrem... Lardis znow kiwnal glowa i spokojnie rzekl: -Zauwaylem. Moesz byc pewien, o wszystko zadbamy. -No to... zadawaj te swoje przeklete pytania i niech bedzie po wszystkim! Z boku krzya i troche za nim, tu poza zasiegiem wzroku ukrzyowanego wampira, bracia Andreia Romaniego zloyli na pustym teraz stole naladowane kusze, gotowe ju do strzalu, a Kirk Lisescu zaladowal strzelbe. Nie chcieli, eby Vratza widzial ich przygotowania, bo jeszcze zapragnalby do konca milczec. Co jednak dziwne, nie bylo ju w nich nienawisci - nie w odniesieniu do tego tutaj, ktory i tak byl skonczony - jedynie ponura determinacja. Lardis zas rzekl: -Opowiedziales nam o tej lady Gniewicy, przywodczyni calej szostki. Take o twoim panu, Wranie Wscieklicy. Teraz opowiedz mi o pozostalych. Co to za jedni i jak moemy ich rozpoznac? Vratza uniosl glowe prosto i patrzyl tepo na spustoszone, dogasajace Siedlisko. I odrzekl, jakby prosto w noc: -Jednym z nich jest Gorvi Przechera. Jak wskazuje samo jego miano, jest chytry i sliski niczym wegorz. Jest tam te Spiro, brat Wrana, zwany Zabojczookim. Wampyrzy ojciec tych blizniakow, Spira i Wrana, mial zle oko. Za mlodu potrafil zabijac ludzi - zabijac Cyganow, rozsadzac ich serca - samym tylko spojrzeniem! Bracia te tego probowali, jak dotad jednak bez powodzenia. Jest te lord Vasagi Ssawiec. Nie podejme sie proby opisania go, ale... i tak go rozpoznasz na pierwszy rzut oka. I wreszcie, jest Canker Psi Syn, ktory spiewa do ksieyca i zawsze sie wysforuje, dajac wielkie susy jak pies albo lis, tyle e trzymajac sie prosto, na dwoch nogach... Z falujacych cieni za zasiegiem ognisk dobiegl jakis stlumiony krzyk - na wpol westchnienie, na wpol wrzask - i ukazal sie Nathan Kiklu, ze wzrokiem przykutym do strasznej, ale i tragicznej postaci na krzyu. Stojac w cieniu wozu naprzeciw dogasajacego dolu z wegielkami, sluchajac wszystkich pytan Lardisa i odpowiedzi Vratzy od Wrana, Nathan niczego z tego nie uronil. Jeszcze przed chwila jego oczy byly jak zamglone lustra: pelne blasku gwiazd i ognia, obce. Nagle jednak oywil sie jak nigdy przedtem. Stanawszy obok Lardisa, popatrzyl twardo na alosna kreature na krzyu. I... -O co chodzilo? - zapytal, a jego dzwieczny mlody glos zderzyl sie z surowoscia nocy, przecial ja jak no. - Z tym psem czy lisem, sadzacym susami? Canker Psi Syn, tak go nazwales? Wampir przekrzywil swa wielka glowe, by przyjrzec sie Nathanowi. Rozpoznal go: to byla jedna z pierwszych twarzy, jakie ujrzal, gdy odzyskal przytomnosc, jeszcze przed rozpoczeciem przesluchania. Wtedy... ten mlokos wygladal na przeraonego, cofnal sie o krok i potknal, uciekl gdzies, gdzie nie mogl podayc za nim szkarlatny wzrok Vratzy. Teraz te nie trzymal sie pewnie na nogach, ale ju nie bylo w nim leku. I oto do czego doprowadzono Vratze: nawet dzieciaki przestaly sie go bac! Rozciagnawszy miesiste wargi, wampir warknal i pokazal Nathanowi rozwidlony jezyk i sztylety zebow. Mlodzieniec mimo to nie ruszyl sie. I w koncu Vratza usmiechnal sie - jesli to, co zrobil ze swa twarza mona bylo nazwac usmiechem - mowiac: -Bylem w twoim wieku, kiedy wzieli mnie jako dziesiecine. Od tamtej pory... przeszedlem bardzo dluga droge. - Zerknal na Lardisa. - Do samego konca. Lardis otoczyl ramieniem barki Nathana. -Ten mlodzieniec jest... jest tym wszystkim ywo zainteresowany - oznajmil. -O? - Vratza przekrzywil glowe, szukajac odpowiedzi. Lewy kacik ust Nathana drgnal. -Chodzi... chodzi o moja dziewczyne. Ten niby-pies, Canker, ogluszyl mnie i uprowadzil ja. Od tamtej pory... ju jej nie widziano. -Aha! - mruknal Vratza, przyjawszy to do wiadomosci. I nie zwaajac ju na Nathana, czerwone slepia zwrocil ku Lardisowi. -To ju wszystko? Skonczylismy? Lardis skinal glowa; Kirk Lisescu i pozostali podniesli bron, wyszli przed krzy. Vratza zobaczyl ich, jego oczyma zawladnely rownoczesnie ogien i krew. Rozdziawil koszmarne szczeki i zasyczal, a rozdwojony jezyk wibrowal w ebrowanej czerwono gardzieli. -Nie, czekajcie! - Nathan uwolnil sie od reki Lardisa, podniosl dlon, wskazujac potwora na krzyu. - Chce, ebys mi cos powiedzial: o Cankerze Psim Synu i o Mishy. Co ja czeka? -Nie! - Lardis wysunal sie przed Nathana, wyrzucajac w gore rece, jakby chcial odegnac jakis koszmar; w istocie chodzilo o odegnanie bardzo realnego koszmaru. - Vratza, nic mu nie mow! Na ciebie ju pora. Spojrzal na swych ludzi, zajmujacych pozycje, i dal znak glowa. Ale wampir ju mowil - do Nathana. -Moim ostatnim dzielem - powiedzial glosem kipiacym jak smola we wnetrzu wulkanu -bedzie skalanie twoich snow raz na zawsze. Pytasz o Cankera? I o swoja dziewczyne? -Tak. - Nathan musial to wiedziec. Ale ludzie za nim ju podnosili bron, celowali. -Canker zabiera kobiety tylko w jednym celu - wybulgotal Vratza. - By je wykorzystac. A gdy ju je wykorzysta, na wszystkie ulubione sposoby - dreczy je, niczym wilk kozy! -Siedz cicho! - ryknal Lardis. Brzeknela cieciwa kuszy i belt trafil Vratze blisko serca, pograajac sie w rozdartej, zakrwawionej piersi a po same lotki. Ten szarpnal sie potenie i zakrztusil krwia, potem zaczerpnal powietrza - i mowil dalej! Glosem przechodzacym w pisk, a potem w nawalnice oblakanczego smiechu, mowil: -Chlopcze, widzisz ten grot we mnie, jak mnie rozpruwa? Tak rozpruwana jest i ona, chocby w tej chwili. Bo grot Cankera jest rownie morderczy. Bez dwoch zdan, rozpierdoli jej nawet serce! Och... ha, ha, haaaaa! Nathan zatoczyl sie bezladnie, z twarza blada jak papier. A kiedy drugi belt dolaczyl do pierwszego (choc jeszcze i ten nie utkwil w celu, gdy ludzie strzelali w pospiechu, chcac jak najszybciej uciszyc Vratze, i dlatego nie trafiali), mlodzieniec wyszeptal: - A teraz... teraz chce, ebys umarl. Kirk Lisescu spelnil wole Nathana. Blizniacze wystrzaly, jeden tu po drugim, zmienily glowe wampira w miazge, srebrne kule zniszczyly ostatnie slady twarzy. Krople i bryzgi krwi lecialy wszedzie; strzaly odbily sie gromkim echem, najpierw od palisady, potem od wzgorz; Lardis bez ogrodek odciagnal Nathana na bok, poza ten czerwony deszcz. -Nie chcialbys tego na sobie! - wykrztusil. - Jeszcze czego! Nawet powietrze, ktorym ten sukinsyn oddychal, jest skaone! I znow Nathan uwolnil sie od niego, potem chwiejnie uszedl w noc, bo zebralo mu sie na wymioty. Uslyszawszy krzyki, spojrzal za siebie i zobaczyl krzy, i wiszacego na nim wampira, a raczej jego czarne zarysy na tle ognia. Vratza od Wrana mial racje, gdy powiedzial, e niewiele mu brakowalo, by stac sie Wampyrem. Nieumarle metamorficzne cialo wypuszczalo wijace sie macki z jego trzewi, piersi i calej reszty co masywniejszych partii korpusu. Chlastajac i wibrujac, przywiazywaly sie -przywiazywaly jego - do pionowej i poziomej belki krzya. Ludzie jednak ju zarzucili liny na oba ramiona tej drewnianej konstrukcji i ciagneli je wsciekle, a przechylila sie i runela w ogien. Nathan uslyszal syk, zobaczyl podnoszace sie kleby bialego dymu, czy te pary i wiedzial, e rychlo zamienia sie one w czern. Lardis slusznie to ujal: w przeciagu godziny Vratza przemieni sie w smrod i dym. I tylko tyle po nim pozostanie... ...Nie liczac, oczywiscie, tego potwornego obrazu, ktory namalowal w glowie Nathana. Ten bowiem, byc moe, mlodzieniec nosic bedzie w sobie do konca swych dni. Natomiast oladek Nathana pragnal go chyba natychmiast opuscic... Potem... Nathan wrocil do domu matki, przekopac ruiny. Nie wystarczylo mu, e ratownicy zrobili ju wszystko, co w ich mocy. seby zyskac absolutnapewnosc, kiedy skonczyl z domem, oczyscil podloge stodoly. Niczego nie znalazl, nawet plamki krwi. Stojac w miejscu, gdzie po raz ostatni widzial Mishe w uscisku warczacego czerwonookiego demona, zwiesil glowe, zacisnal zeby, stulil dlonie w piesci. Ale nie plakal. Nie, powiedzial sobie, nie uronie lzy, poki nie przeleje jego krwi, nie zetne jego kudlatego lba, nie poczuje smrodu jego plonacej skory i nie zobacze, e ostatnia czarna smuka dymu z jego ciala ulatuje z wiatrem! Tak zloyl cyganski slub. Ponownie przespal sie, a przed switem poszedl do domu Zanestich, nietknietego przez napasc. Ojciec Mishy i jej brat, ktory przeyl, siedzieli tam w milczeniu, bladzi jak duchy. Przedtem Nathan niewiele ich obchodzil; teraz jej ojciec przygarnal jego glowe do piersi i a sie rozplakal. Nathan nie mogl. A brat Mishy (moe bezmyslnie, ale z pewnoscia nalealo mu to wybaczyc) powiedzial: - Ona nawet nie zaznala jeszcze meczyzny. Z adnym nie byla; jeszcze nawet w pelni nie dojrzala. Kiedys zabilbym meczyzne, ktory by na nia tak patrzyl! A teraz bym go ucalowal - za to, e Misha go kochala. - I popatrzyl na Nathana z nadzieja. Ale mlodzieniec byl w stanie tylko potrzasnac glowa i rzec. -Nigdy nie zapominajcie, e macie jeszcze siebie. W niezamierzony sposob zwrocil im uwage na to, e on, Nathan, nie ma nikogo. Zanim zdolali cos powiedziec, poegnal ich i poszedl szukac Lardisa, tylko po to, by sie przekonac, e stary Lidesci dreczony podobnymi watpliwosciami, wrocil do swej zrujnowanej chaty na wzgorzu. Nathan dolaczyl tam do Lardisa, ponownie przetrzasajacego gruzy. Znalazl go siedzacego w niegdysiejszym ogrodzie, o oczach tak pustych, jak jego dusza, czekajacego na pierwszy blysk swiatla, majacy zaznaczyc sie srebrna plama na odleglej, ledwie widocznej krzywiznie, stanowiacej skraj swiata. A kiedy Lardis wreszcie wyczul jego obecnosc i popatrzyl na niego oczyma, do ktorych wrocilo ycie, Nathan zapytal: -Co zrobisz, Lardisie? Czy bedzie tak, jak przedstawiles to Vratzy od Wrana? Czy bedziesz blakal sie ze swym ludem, zamieniajac go w lud Wedrowcow jak za dawnych dni, by ustrzec przed Wampyrami? Lardis potrzasnal glowa. -Niektorzy odejda - odparl szorstko. - Czy mona ich za to winic? Ale ja tu zostane. Nie dokladnie "tutaj", ale w Siedlisku. I mysle, e niejeden zostanie ze mna. Moe w ten sposob, przyjmujac te z Wampyrzych metod, w koncu ich pokonamy. -Przyjmujac ich metode? Lardis przytaknal. -Kiedy Wampyry cos posiada, walcza, by to zachowac. Zwlaszcza swe terytoria. Sa zawziete na punkcie terytoriow, Nathanie. Za dawnych dni wiekszosc ich wojen toczyla sie o terytoria, o te wielkie zamczyska, o wieyce w Krainie Gwiazd. Och, chodzilo im take o krew i o piekielna ucieche; glownie jednak szlo o terytoria. To wlasnie sklonilo je do wystapienia przeciwko Mieszkancowi i to spowodowalo ich zgube. I w koncu, dlatego wlasnie powrocily. -A jak utrzymasz Siedlisko? -Broniac go! Gdy nadejdzie wschod, ujrzysz w Siedlisku taki ruch, jakiego jeszcze nie widziales. Tyle jest do roboty... Nie powinienem tutaj siedziec... Musze zejsc na dol! - Podniosl sie. Nathan dotknal jego ramienia. -Nie zobacze tego - rzekl, potrzasajac glowa. - ruszam na wschod. Lardis nie kryl rozczarowania. -Opuszczasz mnie? -W adnym wypadku - odparl mlodzieniec. - Przyszedlem dowiedziec sie, co zrobisz, ebym wiedzial, gdzie cie szukac. Ale najpierw musze odnalezc Nestora. -Nestora? - Brwi Lardisa podjechaly w gore. - Myslec by mona, e nie bylo cie tu w nocy! Nestor polecial do Krainy Gwiazd, Nathanie, w paszczy lotniaka. Sluchaj, nie mam teraz czasu, musze wiec powiedziec to wprost: Nestor w najlepszym wypadku nie yje! Nie moesz wbic sobie tego do glowy? Nathan schodzil za nim po pierwszym odcinku schodow wyrabanych w stromym stoku wzgorza. -Ale raniliscie tego lotniaka strzala z jednej z wielkich kusz - odrzekl. - Co, jesli spadl? Snilo mi sie nawet, e spadl na lesiste stoki nad Dwoma Brodami. Lardis odwrocil sie ku niemu. -Snilo ci sie? Czybys byl jasnowidzem? Od kiedy to? Jasnowidzem? Czy nim jestem?, zamyslil sie Nathan. Nie, nie sadze. Ale moje wilki rozmawiaja ze mna, czasem tez slysze szepty umarlych w ich grobach... Wzruszyl ramionami. -Nie, nie jestem jasnowidzem - wiem jednak, jak zachowac nadzieje, gdy nic poza nadzieja nie pozostalo. I mysle, e ty te, Lardisie. Czy nie dlatego wrociles tutaj: by znow rozkopywac, co ju przerzuciles, chocia wiesz, e nic nie znajdziesz? Po chwili Lardis westchnal i skinal glowa odwrocil sie i ruszyl dalej. -Musisz wiec isc - powiedzial. - Tylko - jeeli gwiazdy beda nam obu sprzyjac - obiecaj, e ktoregos dnia wrocisz i bedziesz dla mnie synem. -Czuje, e ju nim jestem - powiedzial Nathan, jednoczesnie klamiac i w paradoksalny sposob mowiac szczerze. Niewatpliwie bowiem stary Lidesci byl dla niego ojcem bardziej ni ktokolwiek inny ze znanych mu ludzi. A jednak, za plecami Lardisa, gdy tamten ju nie mogl go widziec, Nathan ogromnie sie zadumal. Przez chwile wydawalo mu sie, e przypomina sobie cos jeszcze z nocnego snu... cos, co powiedzialy mu jego wilki. O jakiejs wiezi pomiedzy jego ojcem -jego prawdziwym ojcem, Hzakiem Kiklu - i nimi? O jakichs laczacych ich zwiazkach krwi? Czy to dlatego nazywaly go stryjem? Nathan pokrecil glowa, oglupialy. Jake to byloby moliwe? Nie ulegalo wszake watpliwosci, e ich ojcem byl wilk! Wszystko to bylo bardzo tajemnicze i zagadkowe. Ale przecie sny Nathana zawsze mialy to do siebie: pewne sprawy wydawaly sie w nich tak rzeczywiste i solidne jak ziemia pod stopami, inne zas niewyrazne i ulotne, niby fale na stawie lub szron na szczytach tu przed switem. Pewne rzeczy pamietal, inne rad zapominal, glownie dlatego, e nie potrafil ich zrozumiec. Najlepiej trzymac sie tego, co wydaje sie prawdziwe, pomyslal, a sprawy dziwaczne pozostawic samym sobie. Byl to blad, ale wszyscy ludzie popelniaja bledy. Zwlaszcza wtedy, gdy yja pod presja. I Nathan nie byl tu wyjatkiem... W pierwszych godzinach dnia, gdy Nathan wedrowal do Dwoch Brodow, co rusz powracala do niego mysl, wlasciwie pytanie: Ale czemu mialyby zabrac moja matka? Zrozumialby - choc byloby to straszne - gdyby ja zgwalcono, zwampiryzowano, na miejscu zabito. Wielu innych spotkal wlasnie taki los. Ale uprowadzenie? Nana Kiklu nie byla jakas mlodka, z drugiej strony jednak byla, przynajmniej do niedawna, kobieta ciepla i piekna. Jej synowie zawsze tak o niej mysleli, i to bez przesady - zwlaszcza Nathan. Ale... jeeli Wampyry porywaja ludzi, jak popadnie? Czyby byly tak nieczule w odniesieniu do ludzkiego ycia, e po prostu porywaja, bezczeszcza, wykorzystuja lub marnuja wszystko i wszystkich, na ktorych natrafia? Moe tak wlasnie jest. A moe chodzilo o to, e trzymaja sie prostszych regul: krew to krew, a cialo to zaledwie cialo. Kiedy mysliwy jest glodny, czy zaley mu, by krolik, do ktorego strzela, mial ladne latki? Czy naprawde zaley mu, by nie byl jeszcze dorosly? A co z szewcem? Jaka ronice sprawia mu, ktore zwierze dostarcza skory na wyrob sandalow, dopoki material jest mocny i solidny? Ale z drugiej strony Wampyry sa lub kiedys byly ludzmi, a "zwierzyna", na ktora poluja, to te ludzie - meczyzni i kobiety! Moliwe wiec, e poluja nie tylko dla miesa czy nawet dla materialu na potworne nieumarle bestie, ale i z... innych powodow? Za kadym razem Nathan dochodzil do tego samego, konczyl na zastanawianiu sie, czy Nana podzielila los Mishy Zanesti. O ile Nane te uprowadzono. A jesli nie? Co wiec stalo sie z jego matka i gdzie teraz przebywa? Nathan widzial potwornego, potenie opancerzonego wojownika pustoszacego ulice Siedliska i wiedzial, e te wampyrze bestie wojenne sa ludojadami, na swoj sposob wiec take wampirami. Moe tu kryla sie odpowiedz, niewatpliwie straszna, lecz przynajmniej oznaczajaca szybki koniec. Czy moliwe, e ten sam potwor, ktory zmiadyl im dom, rownie poarl jego matke? Jesli tak, zginela w mgnieniu oka. Ale nie zostal po niej nawet slad, w ogole nic, chocby nawet bryzg czerwieni. To samo dotyczyloby Mishy, gdyby z uwagi na okrutny obraz, rozmyslnie wypalony przez Vratze od Wrana w nadto ywej wyobrazni Nathana - i poadliwy skowyt Cankera Psiego Syna powracajacy echem w zakamarkach jego pamieci - nie dopuszczal i nie obawial sie, e Mishe spotkalo cos o wiele gorszego! I choc czul ogromny wstret do siebie za takie myslenie, byl tylko w stanie yczyc jej smierci. Kroczac na wschod dawnym szlakiem Wedrowcow, uswiadomil sobie, e cofa sie mysla o godzine czy dwie, do chwili, gdy wraz z Lardisem schodzili z domu na wzgorzu do Siedliska. Na Lardisa czekala tam druyna starych kompanow, razem ze wszystkimi mieszkancami Siedliska - z tymi przynajmniej, ktorzy zostali - zebranymi na centralnym placu spotkan, by uslyszec, co ma do powiedzenia. To zas, co powiedzial im Lardis, bylo proste i celne, poza tym calkiem dla niego typowe. -Wszystko jest tak, jak bylo przed dwudziestu laty - oznajmil. - Wampyry wrocily, a my jestesmy dla nich zwierzyna, ich strawa, ich bydlem. Miasta wkrotce upadna, a wszyscy Cyganie rozprosza sie, rozbija na male grupy, jak Kraina Slonca dluga i szeroka. Wampyry osiagna swoje. Ale sa pewne ronice. Tu w Siedlisku pobudowalismy nasze domy i nie bedziemy ju wedrowac. To jest nasze miejsce na ziemi, wzniesione naszymi silnymi rekoma - ktorymi teraz musimy je obronic! Bo nasze rece sa silne, nawet w starciu z Wampyrami! Tej nocy... wziely nas z zaskoczenia. Nastepnym razem bedzie inaczej, bo sprawimy, e te stwory zaplaca - i to sowicie! Jak ju powiedzialem, chce im sie przeciwstawic! Taki mam zamiar... Wy jednak macie wybor. Nie bede mial do was alu, ryzyko jest ogromne, nie poprosze wiec o pozostanie nikogo, kto nie zechce sie z nim zmierzyc. Ludzie beda ginac, tego moecie byc pewni - to samo jednak spotka Wampyry! I dlatego wybor jest prosty... Odejdzcie zdani na siebie i stancie sie Wedrowcami, jesli taka widzicie dla siebie przyszlosc, a ja nie bede sie sprzeciwial. syjcie najlepiej, jak wam sie uda i jak niegdys ylismy, nigdy nie wiedzac, co trzyma w zanadrzu nastepny zachod. Bedziecie mogli do woli krayc po ziemiach okolonych moimi znakami. Jedno wszak musze wam powiedziec: jesli zachod zastanie was w pobliu Siedliska, nie przychodzcie tu w poszukiwaniu pomocy. Gotowi walczyc w jej imie sa mile widziani, lecz ci, ktorzy mnie opuszczaja, odchodza na dobre. Teraz widze, e niektorzy ju sie wyniesli. Co, ycze im szczescia. Jesli jeszcze ktos z was pragnie do nich dolaczyc, niech zrobi to teraz. Nie widze poytku w gadaniu do ludzi, ktorzy i tak sie ze mna nie licza... Wtedy Lardis odczekal chwile, ale nikt sie nie ruszyl. Ci, ktorzy chcieli odejsc, ju odeszli. W koncu wiec mowil dalej: -I bardzo dobrze. A oto, czego od was chce... Wy, meczyzni, rozkazy przyjmujecie ode mnie. Podobnie wasze kobiety. Jesli tej nocy zginela twa ona lub ma, nie rozpaczaj, lecz znajdz kogos nowego. Jeeli zginela twa corka lub syn, nie rozpaczaj, a palaj nienawiscia. I niech twoja nienawisc stanie sie twa sila. Wy starzy, chorzy, ktorzy nie moecie pracowac ani pomoc... moecie pracowac, musicie pomoc! Nie, nie zawzieta walka czy wyteona praca, ale na tych polach, gdzie wasza pomoc jest najbardziej potrzebna: podtrzymujac ogniska, zbierajac owoce lasu, zajmujac sie zwierzyna. To wy bowiem musicie wykarmic budowniczych i wojownikow, a gdy przyjdzie pora ich odpoczynku, zapewnic im wygode, na tyle przynajmniej, na ile bedzie to moliwe. Bo kady z nas ma swoja role do odegrania. A teraz zadania... - I zaczal je wyliczac. Nathan byl swiadkiem wszystkiego; sluchal kadego slowa starego Lidesci, a jego podziw nie mial granic. Lardis byl jak natchniony; o niczym nie zapominal, tak e w niespelna pol godziny w Siedlisku roilo sie bardziej ni kiedykolwiek wczesniej w ciagu calych czternastu lat jego dziejow. A jego mieszkancy czynili dokladnie to samo, co robili niegdys: szykowali sie na wojne! To sprawialo, e Nathan czul sie jak dezerter, wiedzial wszak, e wkrotce sam sie z tego wylaczy. Napomknal o tym Lardisowi, ten zas powiedzial mu: -Synu, masz swoje powody, ktore dosc dobrze wyloyles. Ja wcia powiadam, jesli ktoregos dnia wrocisz, dla ciebie zawsze bedzie miejsce. Ale zanim pojdziesz... - Wezwal Iona Romaniego, ktory sporzadzil ostateczna liste ofiar tej nocy. Na kawalku kory nakreslone byly znaki tych, ktorych widziano porywanych przez Wampyry, tych, ktorych znaleziono zaszlachtowanych lub przemienionych, oraz tych, ktorzy po prostu zagineli. Jesli chodzi o tych ostatnich, jakas grupke mogli stanowic wampyrzy niewolnicy, ukrywajacy sie przed sloncem w lasach lub czelusciach gorskich jaskin, w oczekiwaniu na noc, ktora pozwoli im ruszyc do Krainy Gwiazd. Byly tam te oczywiscie znaki oznaczajace Nane Kiklu i Mishe Zanesti. Obie uznano za zaginione, podobnie jak Nestora. Nathan wiedzial, e Lardis nie mial serca zaliczyc tej trojki, zgodnie ze swym przekonaniem, do zabitych i nieodwracalnie utraconych. Nie, gdy na tej samej liscie umiescil swoja one i syna. Potem Lardis i Nathan jeszcze sie usciskali i mlodzieniec zebral swe rzeczy w maly tobolek, po czym wyruszyl z Siedliska do Dwoch Brodow... Nestor bardzo malo pamietal ze swego krotkiego lotu w cuchnacym worze ranionego lotniaka. Gdyby nawet przez cala droge pozostawal przytomny (nie do pomyslenia, gdy gazy tego stwora byly odurzajace i usypiajace, i tylko ogromnym wysilkiem woli zdolal tu przed uprowadzeniem trzymac sie prosto i jeszcze biec), i tak pamietalby tyle co nic; tylko ciemnosc i lepki odor, i jeszcze gietkie haki z chrzastki, unieruchamiajace go we wnetrzu wora. Jesli zas chodzilo o raptowny i chaotyczny upadek tej bestii z gorskich szczytow, to nie miala ona ani na tyle sily, ani te moliwosci nabrania odpowiedniej wysokosci, by je pokonac -zwaywszy na sposob, w jaki masywna strzala, tkwiaca gleboko w jej ciele zaczepila o zielony baldachim drzew, wprawiajac ja w ruch wirowy, sprawiajac, e runela na galezie sosen i geste poszycie, by wreszcie z impetem spoczac na stromym lesistym stoku nad Dwoma Brodami; a take o pozniejsze, czesciowe wyrzucenie Nestora przez rozdziawiony wowczas wylot wora - niczego z tego sobie nie przypominal. Cud, e wszystko to przeyl, bo zginac mogl na wiele sposobow... choc moe i nie taki znowu cud. Lotniak przecie zrobiony byl z wampirzej materii; on zas oddychal esencja jego ciala; sluz z wora-pulapki przeniknal we wszystkie skaleczenia i drasniecia. W ilosci niewystarczajacej, by dokonac gruntownej przemiany, ale chyba dostatecznie duej, by dopomoc gojeniu sie ran. To jego mlodosc, jego wielka sila, jego wola przetrwania - wszystkie te czynniki razem wziete sprawily, e przeyl. Leczenie jednak wymaga czasu, a najlepszym ze wszystkich lekarzem jest sen. Tak wiec, gdzies na gorskim zboczu, nad spustoszonymi Dwoma Brodami - gdzie bily w niebo oczyszczajace plomienie stosow pogrzebowych, a martwoocy ludzie blakali sie posrod zgrozy i chaosu, pozostalych po napasci Gniewicy, calkiem tak, jak w Siedlisku - Nestor usnal. Byl to sen spowodowany wyczerpaniem, dotkliwymi obraeniami fizycznymi, kraacymi w jego organizmie truciznami, ktore z jednej strony usmiercaly go, z drugiej zas podtrzymywaly i odtwarzaly jego uposledzone funkcje yciowe. Tak wiec byl to sen, ktory leczyl, przynajmniej cialo... Ale mogl umrzec na skutek nadmiernego wychlodzenia. Tyle e w tym groteskowym lotniaku tlilo sie jeszcze ycie, jego cielsko nadal pozostawalo cieple, a spod pulsujacej klapy jego wora wystawaly jedynie glowa, ramiona i jedna reka Nestora. Cala reszta byla wcia wewnatrz, jakby jeszcze "nienarodzona", zamknieta w metamorficznej macicy z chrzastek i dracego, nieczulego ciala. I przez cala noc soki i ycie tej bestii przenikaly w ilasta ziemie, a resztki jej ciepla w cialo Nestora. Dzieki temu przeyl. Przeyl i przespal najdlusza noc w swym yciu, po czym obudzil sie tu przed switem, by wyzwolic sie z sakwy lotniaka i niegroznie spasc kilka cali niej, na spreysty mech i miekki podklad lisci. Majac nad glowa poharatane cialo stwora, podtrzymywane przez polamane pnie sosen, tworzace zwiotczaly romboidalny baldachim, dosc dlugo tam leal i odzyskiwal wladze nad skolowanymi zmyslami. Przynajmniej nad niektorymi z nich. Tym, co ucierpialo najbardziej, a jednoczesnie czyms szczegolnie zasadniczym i wanym, byla jego pamiec. Dlatego te, kiedy Nestor wreszcie zdolal zebrac na tyle sil, by sie odczolgac, usiasc i zbadac przyczyny doskwierajacego mu bolu, jedyna plaszczyzna jego istoty, ktorej nie mogl zglebic, byla jego przeszlosc. Brakowalo szczegolow. Byly tam jakies twarze za mgla, tylko na wpol rozpoznawalne, znieksztalcone i powykrzywiane; sceny z dziecinstwa i wczesnych lat dojrzewania do wieku meskiego; nawet cos gwaltownego z przeszlosci najbardziej niedawnej. Wszystko to jednak wydawalo sie tak przypadkowe, niespojne i ulotne, e nie sposob bylo powiazac tego w calosc. Jednym niepodwaalnym "faktem" - jedyna odpowiedzia, ktora przychodzila do niego ilekroc zastanawial sie nad kwestia swej tosamosci i miejsca w swiecie - byla powtarzajaca sie fraza: "Jam jest lord Nestor". Tak wiec dosc szybko przypomnial sobie, przynajmniej to, kim jest. Ale jakim to byl lordem? Fizycznie: jego czaszka nadal wydawala sie miekka, tam z tylu, gdzie naruszone kosci, pod warstwa grubej, nabrzmialej skory i podskornych plynow, wcia byly bolesnie ruchome, ale chocia mogl sie tam dotknac, nie odczuwajac mdlosci. Jesli nie liczyc lekkiego zamazania obrazu, jego wzrok nawet o brzasku zdawal sie dobry. W odronieniu od opuchnietej, nadmiernie wraliwej twarzy - a nos mial teraz zdecydowanie zakrzywiony i jeszcze obolaly, choc kosc sie ju zrosla, wargi rozbite, zas kilka zebow sie ruszalo - wszystkie kosci konczyn i korpusu wygladaly na cale. Krotko mowiac, wiedzial, e skoro dotad przeyl, prawdopodobnie dalej te nic mu nie zagrozi. Na pewno byl te glodny i spragniony za dwoch, a dobry apetyt zazwyczaj swiadczy o dobrym zdrowiu. Myslac o tym, patrzyl z gory na ognie w Dwoch Brodach i na czarny dym wiszacy nad tym miastem, i zastanawial sie, czy znajdzie tam dla siebie sniadanie. Zapewne tak, jest przecie lordem. Ciekaw byl te, czy znajdzie jakies odpowiedzi, tropy mowiace o sytuacji zarowno jego samego, jak i calego swiata. Jesli zas chodzilo o dogorywajacego lotniaka, Nestor widzial jego groteskowy zwlok jako wielce dziwaczna plame w mroku drzew: jakas rozciagnieta plachte, moe skorzany namiot, a najprawdopodobniej platforme spleciona ze straconych galezi. Dluej sie nad nim nie zastanawial. Prawdziwa natura tej bestii - fakt, e to ona dostarczyla go w to miejsce i e z niej sie wylonil -wszystko to zginelo ju w niepamieci. Ale gdy brzask przeszedl w swit i wschodzace slonce oswietlilo szczyty, a jego zloty blask sunal niby z wolna opadajaca zaslona ku linii drzew, mial okazje dostrzec tego stwora na nowo. Bo to cos posrod drzew zdecydowanie wygladalo na ywe. Probowalo rozloyc polamane skrzydla, wyciagalo prehistoryczna szyje ku niebu i krzyczalo syczacym, a zarazem klekoczacym glosem. Lecz ostre sosny przekluly bloniaste skrzydla i pogruchotaly puste kosci, a sily opuscily cialo wraz z ywotnymi sokami. Przyszpilony, rozciagniety na ziemi i polamany, stwor mogl jedynie rozpaczac nad swym losem, gdy wampirzymi zmyslami wyczuwal wschod, podobnie jak igla magnetyczna wyczuwa polnoc, z ta jednak ronica, e lotniaka odpychal, zamiast przyciagac. A raczej powinien byl, gdyby tylko potrafil jeszcze latac. Stapajac niepewnie, ostronie kraac wokol trojkatnego skrawka ziemi na brzegu urwiska, porosnietego sosnami, na ktorych rozbil sie lotniak, Nestor przygladal sie temu czemus o glinianoszarej skorze: jego dlugiej szyi, plaskiemu lbu i tepym, prawie pustym oczom. Choc leb ten byl ogromny, nieksztaltny i przerosniety, wcia bylo w nim cos niepokojaco ludzkiego; za to w ogole niczego ludzkiego nie bylo w mackach, ktore wbijaly sie w glebe zasypywana iglami za kadym razem, gdy to cos wyginalo swe rozdarte, szerokie skrzydla, jakby mialo mu to pomoc poderwac sie do lotu. Nestorowi przypominaly one klebowisko olbrzymich larw, rozsadzajace brzuch jakiegos trupa. A tam, u nasady szyi, gdzie jego kark rozszerzal sie w zakrzywione w tyl skrzydla... czy to nie siodlo? Mogl wejsc z powrotem pod korony drzew, by przyjrzec sie dokladniej, lecz to cos tak sie miotalo, e lekal sie, i go przygniecie, trzymal sie wiec z dala. Swiatlo sloneczne przez galezie przeswiecalo postrzepionymi plamami prosto na stwora, by sie w niego werec! Tak sie przynajmniej Nestorowi zdawalo. Miedzy sosny buchnela fala smrodu i pary, gdy skora lotniaka wysychala, a jej nieswiea szara barwa przechodzila w niezdrowa zgnila sinosc o fakturze kruszacego sie pumeksu. Jego cielsko dralo, puchlo, rozpekalo sie w dziesiatkach miejsc, z ktorych dymiacy tluszcz wyplywal jak woda! Nagle to cos zawylo - dzwiekiem tak cienkim, wysokim i swidrujacym, e Nestor poczul, jakby ostry kawalek lodu przecial jego nerwy - i zaczely tym czyms wstrzasac dreszcze, przerwane dopiero, gdy kilka potrzaskanych sosen ugielo sie i lotniak runal miedzy drzewa na lesna sciolke. Slonce ciagnelo tam swoje dzielo oczyszczania, przebijajac sie przez drzewa, by zmienic potwora w maziowata i tlaca sie smoliscie chrzastke. W chwili, gdy stalo sie jasne, e potrwa to cale godziny, w trujacym smrodzie i ohydnym brudzie, Nestor postanowil nie czekac do konca. Przed oczyma duszy budzily sie teraz kolejne wizje i w miare jak zaczynal schodzic w dol lesistego stoku ku pobliskiemu miastu - i ledwie owional go cuchnacy oblok od strony rozkladajacego sie lotniaka - "przypomnial" sobie poprzedni taki podmuch smrodliwego powietrza... ...Wiatr w jego wlosach i ciemne romboidalne ksztalty, szybujace na powietrznych pradach pod lsniacymi niby okruchy lodu gwiazdami - lotniaki takie jak ten tam, z jezdzcami dumnymi i straszliwymi, w siodlach na ich grzbietach... i odlegly krzyk przeraenia, niosacy sie w porannym powietrzu, i teraz gasnacy, jak gasla cala ta scena w czelusciach jego pamieci: "Wampyry!" Wampyry? Ten krzyk rozlegl sie naprawde, dolecial do niego z miasta w rozwidleniu rzek, ale "lord Nestor" zignorowal wiaace sie z nim tresci. Przystanal, popatrzyl w gore stoku, gdzie znad sosen wcia wydobywaly sie dym i para, przelewajac sie przez nie niczym jakis spowolniony wodospad przez skraj przepasci. Czy ten lotniak naleal do niego? Nie wydawalo sie to jednak moliwe, skoro on sam stal w sloncu i nie szkodzilo mu to. Ale z drugiej strony... czy nadal czul sie swobodnie w cieplych promieniach slonca? Czy kiedykolwiek przedtem? Lord Nestor z Wampyrow... To wydawalo sie snem, jakas zabawa, w ktora bawil sie jako dziecko, ale pamietal, jak posrod glebokich lasow polowaly na ludzi, weszac, wyszukujac ich z cala czujnoscia swych wampyrzych zmyslow! Tylko... gdzie sie teraz podzialy jego wampyrze zmysly? Czy naprawde byl wampirem - a nawet Wampyrem? Skulil sie nieco na widok slonca, ktore nie zwaalo na niego, a tylko plonelo jak zawsze, dosc poczciwie, nad poludniowym widnokregiem. Byl wiec Wampyrem? Jesli tak, jake udalo sie jednemu z nieumarlych powrocic do ycia czlowieczego? I po co chcialby to zrobic? I co z ludzmi z miasta tam w dole, z Dwoch Brodow? Jak by go przyjeli, gdyby miedzy nich zstapil? Zafrasowal sie, usiadl wsrod wysokich traw na stoku i rozwayl swoje poloenie. Musi zachowac ostronosc; musi siebie poznac, zanim osmieli sie pokazac innym. Tylko gdzie podziala sie jego przeszlosc? Jaka byla? Co mialby odpowiedziec, gdyby go pytano? se jest lordem Nestorem z Wampyrow - mowy nie ma! Tu tu, bardzo blisko, cos odwrocilo jego uwage... Jakis krolik wynurzyl sie z norki, zamrugal roowymi slepkami i nastawiwszy drace sluchy, niepewnie skoczyl przed siebie - i zaraz wydal krotki pisk, gdy zacisnela mu sie na szyi druciana petla! Wtedy, uruchomiona naglym szalenstwem tego zwierzecia, dotad przygieta do ziemi galaz drzewka uwolnila sie od obciaenia i z impetem wyprostowala, podrywajac nieszczesne stworzenie w gore tak, e zawislo. To bylo w koncu cos, co Nestor przypominal sobie i dobrze rozumial: polowanie i zastawianie sidel. Jakie wiec mialo znaczenie, e ta pulapka nie naleala do niego; rozsadniej bedzie zaspokoic glod tutaj, ni w Dwoch Brodach, gdzie ludzie moga odnosic sie do niego podejrzliwie. Kilka krokow dalej Nestor ju wczesniej zauwayl blyski odbijane przez bryle krzemienia, sterczaca z plytkiej ziemi. Uywszy kamienia wielkosci piesci, by odlupac kilka porzadnych kawalkow, zabral krolika i material na ognisko. W skupisku wysokich glazow, ktore zapewnialy mu zarowno cien, jak i oslone, przystapil do przygotowywania sobie strawy. Gdyby z dolu wypatrzono dym z ogniska, uznano by pewnie, e to jakis samotny mysliwy spoywa sniadanie posrod wzgorz. Ale z jakiegos powodu, jeszcze nieokreslonego (moe mial on cos wspolnego z mnostwem ognisk palacych sie w dole, z klebami czarnego dymu i z a nazbyt znajomym smrodem niesionym przez ow ar i dymy), Nestor odnosil wraenie, e tego ranka ludzie w miescie za duo maja problemow, by jeszcze nim zaprzatac sobie glowe... Choc Nestor o tym nie wiedzial, czternascie mil na zachod od miejsca, w ktorym przyszlo mu przyrzadzic i zjesc sniadanie, do Dwoch Brodow zmierzal wlasnie jego brat, Nathan. A w Siedlisku... ...Nathana nie bylo ju od dobrej godziny, gdy z lasu wyszla i przeslizgnela sie przez Poludniowa Brame do srodka osady Misha Zanesti. Zauwayla ja i rozpoznala dziewczyna, ktorej powierzono czuwanie nad brama, ona te zglosila przybycie tamtej Lardisowi Lidesci. Sama Misha rownie miala sie zglosic do Lardisa, ale dopiero po powrocie do domu. A w domu jej ojca, w dziesiec sekund po tym, jak weszla... Zdumienie! Radosc! Potop smiechu, pytan, lez! Istne szalenstwo (z punktu widzenia Mishy), porywanie jej w ramiona, zgniatanie w nich, dzwiganie w powietrze, wpatrywanie sie! Dla tamtych zas, radosc porywania w ramiona, zgniatania w nich, wpatrywania sie. Wreszcie powiedzieli, e chca wiedziec, co, jak, gdzie... wszystko. Ona zas chciala dowiedziec sie tylko o jej brata i o Nathana. A potem znow ogarnal ja smutek - jej brata, Eugena, zabraly Wampyry. Jesli zas chodzilo o Nathana, to jakis czas przedtem odwiedzil ich, owszem. Nicolae, ten jej brat, ktory sie uchowal, rzekl, wspominajac wizyte Nathana i to, co wowczas odczuwal: - Misha, powinnas wyjsc za niego najszybciej, jak to moliwe - chocby dzisiaj! A jej ojciec slowem sie nie odezwal, co oznaczalo zgode. Wlasnie wtedy Lardis i Andrei Romani zastukali w drzwi, a Varna Zanesti wiedzial ju, dlaczego; Misha zreszta te. Nana Kiklu -ktora pamietala, jak to bylo za czasow Wampyrow, i wiedziala, e to musi wrocic - uprzedzila ja, e tak bedzie. Misha wiec doskonale wiedziala, jak sobie z tym poradzic, lepiej nawet ni jej ojciec, rosly i porywczy Varna. Lepiej ni on i jej brat Nicolae, kopia ojca, tyle e mlodsza i w nieco mniejszej skali. Wpuscili Lardisa i Andreia, ale jak tylko drzwi sie zamknely: -Lardisie - warknal Varna - jak widzisz, wrocila do mnie corka. Ale wszystko we mnie a kipi, ostrzegam cie wiec: nie rob nic, by to jeszcze wzburzyc. Co do Mishy: wystarczy tylko spojrzec, by zobaczyc, e jest cala i zdrowa. - Stal niby skala - gorujac nad Lardisem, gromiac go wzrokiem - wielkimi lapskami wziawszy sie pod boki. Varna byl poteny. Ale choc przerastal wiekszosc Cyganow Lidesci, jego ogrom stanowil te wade: zmuszal go do poruszania sie powoli, powloczenia nogami. Czamobrewy brodacz o beczulkowatym torsie, przez wzglad na swoj wyglad i rozmiary, mogl sie wydawac brutalem. I mogl sie nim okazac, gdyby groono jemu i jego rodzinie. Czlowiekiem pelnym determinacji byl ten Varna (i glupio upartym, jak niekiedy mawiano, ale tylko za jego plecami), zas jego ostatni syn byl niewiele mniejszy i rownie zawziety. I to Nicolae, od niechcenia osadzajac belt w lou swojej kuszy, powiedzial: - Andreiu Romani, naleysz do naszej starszyzny i ja ciebie szanuje. Ale jesli polujesz na wampiry, idz robic to gdzie indziej. Ta dziewczyna to moja siostra. A zanim ktokolwiek inny zdayl sie odezwac, miedzy tych czterech meczyzn wepchnela sie Misha. -Lardisie, Andreiu, nie musicie sie mnie obawiac - oznajmila. - A jesli trzeba mnie przebadac, zrobcie to tutaj, w moim domu, i moecie miec pewnosc, e to zrozumiem. Dzis rano bowiem Nana Kiklu - tu urwala na chwile, spojrzala na Lardisa i usmiechnela sie - i twoja ona Lissa powiedzialy mi, jak to bedzie. Jestem wiec gotowa. Lardis poczul nagle, e nogi sie pod nim ugiely; rozdziawil usta, a jego ciemne oczy zrobily sie wielkie jak spodki; nie zwaajac na Varne i Nicolae, chwiejnie ruszyl do przodu i chwycil dziewczyne w ramiona - tyle po to, by utrzymac rownowage, co by ja usciskac. I ledwie wyciskajac z siebie slowa zapytal: Tak... powiedziala ci moja Lissa? Dzis rano? -Tak, tak! - potwierdzila. - Gdy czekalysmy na wschod w pobliu osady tredowatych! Lardis znowu sie zachwial, chwycil za glowe i zawolal: - Aha! Kolonia tredowatych! Oczywiscie... teraz sobie przypominam... jasne! Kiedys bowiem, z dziesiec lat wczesniej, Lissa towarzyszyla mu podczas objazdu granic jego wlosci. Obozowali o mile od tej kolonii i wlasnie wtedy powiedzial Lissie: "Za dawnych dni, ilekroc noc zastala nas w tych stronach, koczowalismy zawsze jak najbliej osady tredowatych. Jednego bowiem moesz byc pewna: aden lord z Krainy Gwiazd nie bedzie tu polowal! Nie, gdy trad wznieca strach w ich czarnych sercach, bo zaraza jest dla nich tak straszna, jak oni dla nas! I Lissa, chwala jej za to, zapamietala te slowa. III -Lardisie - powiedziala Misha, gdy jeszcze jakal sie i wybaluszal oczy, jeszcze zanimzdolal zasypac ja gradem pytan - najpierw przyjrzyj sie temu. Od jednej z glowek czosnku, cyganskiego kneblaschu, leacych na polce nad paleniskiem, oddzielila zabek. Wrzuciwszy go do ust, pogryzla. Skrzywila sie - ale tak normalnie, jak sie czlowiek krzywi - a potem polknela. -Macie - oznajmila, wcia jeszcze skrzywiona. - Teraz do konca dnia nie bede mogla na nikogo chuchac! Ale warto bylo. Daj mi teraz ktorys ze swych srebrnych dzwoneczkow. - Wyluskal jeden z kieszeni i podal jej. Misha przez chwile pocierala go miedzy dlonmi, na chwile przypiela do zlotego kolczyka wiszacego u jej lewego ucha, potem przycisnela do policzka i wreszcie pocalowala. A gdy oddala mu dzwoneczek, podeszla do drzwi i otworzyla je na oscie. Do srodka wplynelo swiatlo dnia, nadajac jej kruczoczarnym wlosom blask, gdy wychodzila na nieublagane poranne slonce. Zafurkotawszy spodnicami, ktore Nana Kiklu latala jej przez dlugi kawal nocy, powiedziala: - Pod calym tym brudem cere mam taka jak zawsze, Lardisie, nie zas wampirza trupia bladosc. Kiedy sie wykapie - a bardzo mi tego trzeba! - sam zobaczysz. Ale powiedz mi: co sadzisz o bluzce, ktora mam na sobie? Przyjrzal sie i poznal, e to jedna z bluzek Lissy; kroju i haftu wlasnej ony nie pomylilby z innym. W koncu dal sie przekonac, czego zreszta od poczatku pragnal. -Tak, tak. - Wciagnal ja na powrot do domu. - Masz ja od Lissy, wiem. Ale teraz... powiedz mi, co z Jasonem! Misha popatrzyla na niego. Twarz Lardisa rozjasnila nadzieja, jej lico jednak zasnul cien. Ojciec i brat znali to spojrzenie; zadbali, by Lardis usiadl, majac pod reka Andreia, a potem staneli cicho w chlodnym, ciemnym kacie. I... -Lissa liczyla - zaczela niepewnie Misha - liczyla na to, e ty... e ty jej cos o nim powiesz. Lardis jeknal i zwiesil glowe, po chwili jednak uniosl ja mowiac: - Godzine temu z adnym z nich nie wiazalem nadziei, a teraz mowisz mi, e moja ona yje i ma sie dobrze. - Zerknal na nia bacznie. - Bo... ma sie dobrze, prawda? Misha skinela glowa i powiedziala: - Kilka guzow i siniakow, to wszystko. Ledwie sie jej udalo - jak nam wszystkim - i o tym opowiem za chwile. Lardis westchnal i mowil dalej: - Wiec i mojemu synowi moglo sie udac. Tak, jestem tego pewien. Ale teraz opowiedz nam reszte. Tylko powiedz wszystko, eby skonczyc z moimi durnymi, niezdarnymi pytaniami! Przytaknela i zaczela mowic: -Wasz dom na wzgorzu zaatakowano jako pierwszy. Lissa jednak zauwayla mgle na stokach. Zgasiwszy lampy, wyszla do ogrodu. To lotniak zburzyl wasza chate, Lardisie. Nadlecial od wschodu, wzdlu podgorza i osiadl na twoim domu, ktory zapadl sie pod jego ciearem. A na grzbiecie tego potwora siedzial... czlowiek! -Tak, Wampyr - warknal Lardis. - Albo ktorys z ich porucznikow. Myslalem, e moe byl to wojownik, teraz jednak mysle sobie, e smrod nie byl a tak wielki. - Ruchem glowy wskazal Mishy, e moe dalej mowic. -Ten czlowiek - ten Wampyr - byl wysoki i smukly, o malych oczach niby klejnoty, gleboko osadzonych w twarzy - ciagnela dziewczyna. - Ubrany byl na czarno, czarny mial plaszcz i buty. Glowe mial ogolona, z wyjatkiem wlosow zwiazanych w supel. Wygladal jak trup, ale byl bardzo ywy, zwinny jak wa. I chocia byl potenym Wampyrem, wydawal sie te nerwowy, ostrony, jakby niepewny. Tak przynajmniej opisuje go Lissa. Lardis nic nie rzekl, a tylko pomyslal: Gorvi Przechera? Mozliwe. -Lissa ukryla sie wsrod drzew za domem - opowiadala Misha - skad mogla widziec, co sie dzieje. To byl blad, bo ten Wampyr ja tam wyczul! Uspokoiwszy sie, e nic mu nie grozi, stal w ogrodzie, z rekami na biodrach, i wyweszyl Lisse! Poczula w glowie jego hipnotyczna moc i pojela, e zostala namierzona. Probowala uciec, przebiec obok tego wampyrzego lorda na schody wyrabane w stromym zboczu wzgorza, ale zastapil jej droge i pokazal mordercza rekawice, jaka mial na reku. I zbliywszy sie do niej, zapytal: "Gdzie twoj ma? Gdzie twoi synowie? Poka mi swoje corki!" Zlapal ja za wlosy - tu Lardis prawie sie poderwal - i wtedy pojawil sie Jason! -Jason! - zawolal Lardis. -Wlasnie wszedl tam z Siedliska - Mishy brakowalo ju tchu - by odkryc, e ten potwor grozi jego matce. Krzyczac ze zlosci rzucil sie na Wampyra. Potwor, zaskoczony, puscil Lisse, odwrocil sie do Jasona i zamierzyl sie na niego rekawica. Jason, uchyliwszy sie przed uderzeniem, dzgnal tamtego noem, ktorego srebrne ostrze zeslizgnelo sie z eber Wampyra, ale rozcielo mu reke i ugrzezlo w rekawicy, ktora Jason zerwal mu zaraz z dloni. I no Jasona zrobil sie czerwony od wampyrzej krwi! -Co potem? - Lardis ledwie nad soba panowal. -Lissa zobaczyla twoja siekiere wbita w pieniek... -Moj toporek? - przerwal jej Lardis. - Drugiego takiego toporka nie ma na tym swiecie - a ja zostawilem go w ogrodzie? Na deszcz i rdze? Jakem sie zrobil niedbaly! Ten toporek dostalem od Jazza Simmonsa; przyniesiony przez niego z Krainy Piekiel, przez dziewiecset wschodow nawet sie nie stepil! Ale mow dalej. -Wyrwala te siekiere z pienka - mowila dalej Misha - i skoczyla na wampyrzego lorda, ktory trzymal sie za bok i reke. Zobaczyl jak ostra jest ta bron i pojal, e nawet w rekach kobiety moe byc smiertelnie niebezpieczna. A oboje, Lissa i Jason, ogromnie chcieli go zabic! Co, pewnie tchorz byl z niego... -Wszystkie takie sa! - zawolal Lardis. ...Bo uciekl przed nimi, po drodze gubiac skrwawiona rekawice. A kiedy dostal sie do swojego lotniaka, wylegujacego sie na gruzach waszej chaty, Lissa uslyszala jego wolanie: "Przetocz sie na nich! Zmiad ich!" Potwor probowal sie na nich rzucic; rozbiegli sie w rone strony; skrzydlo lotniaka uderzylo Lisse i stracilo z najbardziej stromego zbocza wzgorza! I... i wtedy po raz ostatni widziala Jasona. Potem poleciala przez krzaki, paprocie i drzewka porastajace stok. Sturlala sie prawie na sam dol. Poszarpala sobie ubranie - widzisz, e ta bluzka jest pozszywana tu i tam. Poranila take rece i nogi, ale niezbyt powanie. A kiedy zebrala sily, gotowa byla znow wspiac sie na gore! Lardis zajeczal i zlapal sie za glowe. -Co za durna kobiete poslubilem - powiedzial. A potem, z duma: - Ale co to za kobieta! -Wysluchaj mnie do konca - powiedziala Misha. - Gotowa byla znow wspiac sie na gore - eby dolaczyc do syna i pomoc mu w walce z wampyrzym lordem - ale potknela sie i wtedy poleciala na sam dol! Potem, oszolomiona, na poly ogluszona, ruszyla do Siedliska, liczac, ze znajdzie ciebie i opowie, co sie stalo. Ale u Bramy Polnocnej... zobaczyla, e miasto plonie, zobaczyla, e na jego ulicach rozpetalo sie szalenstwo. Slaba i przeraona, w nadziei znalezienia jakiejs kryjowki, Lissa skryla sie w lesie i obeszla Siedlisko, kierujac sie na zachod. Tam wlasnie wpadla na Nane Kiklu. Nana ukryla sie w lesie po tym, jak zburzony zostal jej dom, ale kiedy sytuacja troche sie uspokoila, wrocila przez wylom w palisadzie, eby poszukac swoich synow. Zamiast nich, znalazla mnie. I za to jestem Nanie dozgonnie wdzieczna. Wyciagnela mnie stamtad i zabrala w bezpieczne miejsce, a kiedy odzyskalam przytomnosc... to wlasnie wtedy Lissa przedarla sie przez noc, placzac. Nana uspokoila ja i chciala znow wrocic do Siedliska. Tyle e wtedy ju wszedzie byly potwory. Ich ryki i wszystkie te wrzaski... to bylo okropne. A my z Lissa nie moglybysmy zostac same. Ju... ju nie dalybysmy rady. Tak strasznie sie wstydze... mojej slabosci! -Nie masz sie czego wstydzic, corko - zahuczal Varna Zanesti, a glos troche mu sie lamal. Podszedl bliej, by otoczyc ja ramionami. Spojrzal gniewnie na Lardisa. -Te kobiety - mruknal. - Co, wszystkich nas zawstydzily! Lardis przytaknal, jednake ani on, ani Varna nie wiedzieli, jak prawdziwe byly te slowa; zwlaszcza w przypadku Mishy. Udalo sie jej uniknac szczegolowego wyjasnienia, dlaczego znalazla sie tak blisko domu Nany Kiklu. Podobnie jak przed nia Nathan, zataila haniebny wybryk Nestora. A teraz... -Musze cos wiedziec - oznajmila goraczkowo. - Gdzie jest Nathan? Spodziewalam sie, e tutaj bedzie... och! - I eby ukryc nagle zaklopotanie: - I Nestor te, oczywiscie! Nana, naturalnie, adna jest wiesci o nich obu. -No, "naturalnie" - powtorzyl znaczaco jej ojciec... a w chwile pozniej umilkl. Przypomnial sobie bowiem, co stalo sie z bratem Nathana. Biedna Nana Kiklu, po tym wszystkim, co zrobila i przeszla, wcia czekajaca w pobliu kolonii tredowatych, nawet nie miala pojecia, e jej syna porwaly Wampyry. Potem, zniywszy glos, Lardis opowiedzial Mishy o Nestorze i przeszedl do objasniania powodow nieobecnosci Nathana, e Nathan wierzy, i lotniak, ktory porwal Nestora, runal na ziemie gdzies na wschodzie, i poszedl go tam poszukac. Mishy bardzo go brakowalo, ale jednoczesnie ucieszyla sie, e przebaczyl Nestorowi. Koniec koncow, zle zachowanie tamtego do niczego nie doprowadzilo. A jesli Nestor przeyl, moe sie dzieki temu znow polacza. -Nathan oczywiscie wroci, tak? - upewnila sie, gdy Lardis skonczyl. - Chodzi mi o to, czy znajdzie Nestora, czy nie... Nathan i tak powroci? -Z wlasnej woli? - Lardis wzruszyl ramionami. - Niezwlocznie? Tego nie moge obiecac. Och, chcialbym eby wrocil - i wiem, e ty te - ale Misha, on mysli, e ciebie te wykradziono! Po co wiec Nathan mialby tutaj wracac? - Po tym nastapily dalsze wyjasnienia: jak to Nathan po raz ostatni widzial ja, Mishe, w uscisku zaslinionego, przygarbionego wampyrzego zwierzolaka. -Ach! - Zakryla dlonia usta. I zaraz: - Ale Nana te widziala tego potwora! - westchnela. - wlasnie podeszla pod wylom w palisadzie i zobaczyla, jak ten niby-pies rzuca mnie, by pognac za jakas nieszczesna i rozwrzeszczana kobiecina. Ale to znaczy... e Nathan te tam byl, o kilka krokow dalej! Lardis to potwierdzil. -Leal bezladnie w trawie, pod ostrokolem. Gdyby Nana Kiklu wiedziala, gdzie spojrzec, moe nawet by go zobaczyla. Gdyby nie ta wampyrza mgla i wszystko - wszystko, co sie tam dzialo - a jeszcze musiala zatroszczyc sie o ciebie i Lisse... Oczy Mishy rozszerzyly sie; odruchowo, niemal mimowolnie, ruszyla ku drzwiom. Jej zamiary byly a nadto oczywiste, na drodze stanal jednak jej ojciec. -Nie! - powiedzial. - Zabraniam! Stare cyganskie scieki pod gorami nawet w najlepszych czasach nie sa bezpieczne dla dziewczyny. Co dopiero teraz? Przecie w gestwinach i jaskiniach kryc sie beda przemienieni ludzie, usidleni tam przez slonce w trakcie wedrowki do Krainy Gwiazd. Na pewno znajda sie te ludzie adni zemsty, polujacy na nich! Nie strace ciebie po raz drugi, Misha. - Odwrocil sie w strone syna. - Ale Nicolae... Tu z kolei zaprotestowal Lardis. -Czy to ja jeszcze jestem wodzem mego ludu, czy moe Varna Zanesti zajal moje miejsce, za mnie wykonujac robote i za mnie myslac? Calkiem krzepki z ciebie ma, Varna - syn zas wrodzil sie w ojca - i nikt nie nazwalby Nicolae ulomkiem! Tyle e obaj dosc ju mieliscie aloby i teraz macie powody sie cieszyc. Dopoki wiec bede wodzem, nie pozwole wam znow sie rozdzielic. Zreszta potrzebuje was obu, a wlasciwie calej trojki, tu w Siedlisku. Czemu? Bo roboty jest mnostwo! Z drugiej strony, wielu mam biegaczy, ktorzy w mgnieniu oka dopadna Nathana. - Odwrociwszy sie do Andreia Romaniego, kiwnal glowa. - Zajmij sie tym. Gdy Andrei wyszedl, Lardis znow zwrocil sie do Mishy: - Kocham Nathana Kiklu jak syna i pewien jestem, e kryje sie w nim wiecej, ni na pozor widac. Bedziecie teraz razem? Spojrzala na ojca, a Varna wzruszyl ramionami. -Wybor naley do ciebie, corko. Ale prawda jest, e ten chlopak przyszedl ciebie szukac, i musze przyznac, e wydaje mi sie calkiem zdatny na ziecia. Nicolae pokiwal glowa i dodal: - A dla mnie bedzie bratem, bez dwoch zdan. -Swietnie! - Lardis usciskal szerokie przedramie Varny. I wtedy... Wydalo sie, e stary Lidesci obudzil sie z jakiegos koszmaru. Wypreyl sie i rozprostowal ramiona, jakby zrzucal jakis niewidzialny ciear, po czym rzekl do Varny i Nicolae: - Wasza pomoc moe sie przydac przy naprawie ostrokolu, bo to cieka praca. Doprowadzenia do porzadku potrzebuja wielkie katapulty i kusze. Poza tym, Dimi Petrescu jest przekonany, e moe odtworzyc ten czarny, wybuchowy proch z nabojow i granatow Mieszkanca. Stary Dimi pracuje nad tym, z przerwami, od osiemnastu lat, bardzo jest wiec zmeczony i potrzebuje sily innych, by robili najczystszy wegiel drzewny, kruszyli skaly i mielili siarke, i elazo na pyl. Pokiwal glowa. -A zatem... dlugi dzien przed nami, ludzie, ale nie moecie rzec, e nie zaczal sie dosc dobrze. Wszystko co musimy, to sprawic, by dalej sie tak toczyl, racja? A do Mishy: -Dziewczyno, tak jak ja to widze, zrobilas wiecej, ni mona bylo sie spodziewac. A jednak prosze cie o jeszcze jedno. Jesli zbiore dwoch czy trzech zmyslnych chlopakow i uzbroje ich, dasz rade pojsc z nimi do tej kolonii tredowatych, by sprowadzic Lisse i Nane Kiklu bezpiecznie do domu? Prosze cie o to, Misha, eby oszczedzic czasu. Wiesz to wszystko najlepiej, potrafisz wspolczuc, dobrze wiec bedzie, jak te kobiety dowiedza sie o swych synach take od kobiety. Co powiesz? Zgodnie z jego oczekiwaniami, Misha skinela glowa i powiedziala: -Tylko sprowadz mi te eskorte, a jestem gotowa... W pol godziny pozniej wyruszyla w droge przez las razem z Lardisowymi "zmyslnymi chlopakami": trzema wyprobowanymi i zaufanymi przyjaciolmi. Droga byla wzglednie latwa; lotem ptaka moe siedem mil, dziewiec, gdy bralo sie poprawke na kreta scieke. Misha znala jednak wszystkie skroty, podobnie jak brody w rozlicznych strumieniach. Zeszlej nocy, gdy droge oswietlalo tylko swiatlo gwiazd i niekiedy ksieyca, sile i wole czerpaly od Nany Kiklu, ale to Misha sluyla za przewodnika. Wtedy zabralo im to piec godzin; teraz, jak ju sie przekonala, przejscie tej samej drogi zajmie niespelna dwie i pol. Wtedy goniec Lardisa powinien ju dopedzic Nathana w okolicy Dwoch Brodow. Zwaywszy na dlugosc dnia w Krainie Slonca - przeszlo sto dwadziescia godzin -i przy odrobinie szczescia, powinni spotkac sie okolo jednej trzeciej ranka. Wtedy pewnie bedzie ju bardzo zmeczona. Teraz jednak mysli o Nathanie ponaglaly Mishe. W tym samym czasie blisko kolonii tredowatych... Nana i Lissa obozowaly niespelna sto jardow od samej kolonii, na skraju lasu, tam gdzie ustepowal rozleglej sawannie, dalej karlowatej roslinnosci i wreszcie raczej niegoscinnym pustyniom znanym pod wspolna nazwa Wielkich Czerwonych Pustkowi. Tam, ledwie dziesiec do pietnastu mil na poludnie od kolonii tredowatych, nie bylo ju niczego wartego wzmianki: piasek, spieczona ziemia, zwaly skal; wee, skorpiony i inne jadowite stworzenia; rozproszone tubylcze plemiona. Jesli zas chodzilo o te ostatnie... Dawnymi czasy, gdy Cyganie naprawde byli Wedrowcami, ci prymitywni pustynni koczownicy - sprawiajacy wrecz wraenie mniej zaawansowanych na drodze ewolucji ni trogowie z Krainy Gwiazd - niekiedy handlowali z ludzmi. Spotykali sie w zenicie wschodu, na sawannie miedzy pustynia i lasem, by wymieniac zacne jaszczurcze skory i lecznicze sole za cyganskie noe, blyskotki, wino, tykwy i czosnek. I teraz, tu na skraju wlosci Lidesci, koczownicy handlowali jak za dawnych dni, tyle e teraz wymieniali sie z tredowatymi. Nana Kiklu wiedziala to na pewno; daleko na sawannie wypatrzyla bowiem wysoki, spreysty maszt z trzepoczacym proporczykiem ze szmaty, widoczny niby mucha na tle slonca. Wedrujac jako dziewczynka z niewielkim plemieniem, widywala ju takie znaki i wiedziala, e bezglosnie lopoczacy proporczyk oznacza miejsce targow z koczownikami. Uznala za oczywiste, e tredowaci handluja, chocby z tymi tajemniczymi, malo znanymi i intrygujacymi koczownikami, zwlaszcza e wiekszosc Cyganow raczej trzymala sie z dala. Trad byl dla nich taka sama zaraza, jak dla Wampyrow. Nie oznaczalo to jednak, e Cyganie Lidesci calkowicie omijali te kolonie. Wprost przeciwnie: to ojciec Lardisa dal jej poczatek i zbudowal pierwsze skupisko przestronnych chat pod drzewami na skraju lasu. A oto, jak do tego doszlo... Przed dwudziestu czterema laty choroby tej nabawil sie jeden z dobrych przyjaciol starego Lidesci. Zanim zaraza sie ujawnila, zdayla dotknac wszystkich czlonkow jego rodziny. W tamtych czasach - w owej wczesniejszej epoce wampyrzej dominacji - zasady byly proste i surowe: chorych zazwyczaj wypedzano z obozu, by blakali sie samotnie po kres swoich dni, pod kara smierci, gdyby sprobowali wrocic. Mowilo sie te, e niektore plemiona z miejsca usmiercaly tredowatych. Na cos takiego ojciec Lardisa nigdy by sie nie zdobyl, wiec zbudowal te kolonie tredowatych na skraju cyganskich wlosci, by zapewnic dom rodzinie przyjaciela. Potem, uslyszawszy o tym miejscu, z pustkowi i ronych plemion sciagac zaczeli kolejni tredowaci i tak powstala kolonia. A siedem lat pozniej, gdy Siedlisko rozroslo sie i dobrze ju prosperowalo, mlodszy Lidesci, czyli Lardis, sam dbal o regularne wysylanie zapasow do kolonii, by pomagac tym, ktorzy w znacznej mierze sami nie potrafili sobie pomoc. I mimo e w tamtych wczesnych latach Cyganom Lidesci rzadko na czyms zbywalo, zawsze znajdowalo sie te troche dobr, ktore mona bylo przekazac tredowatym. Teraz zas nadeszla pora, gdy tredowaci mogli dac cos w zamian... O tym wlasnie rozmyslala Nana Kiklu, gdy stala w cieniu drzewa na samym skraju lasu i rozpamietywala wydarzenia ostatniej nocy. Nie te bolesne sceny - jak zburzenie jej domu i fakt, e nie byla w stanie wrocic i szukac Nathana oraz Nestora, co przysparzalo jej sercu bolu, od ktorego uwolnic ja moglo tylko ponowne spotkanie z chlopcami - ale wyczerpujaca wedrowka tutaj, pod sama kolonie. Owszem, wyczerpujaca, gdy na niej i na Mishy Zanesti spoczywala odpowiedzialnosc za bezpieczne doprowadzenie tutaj Lissy Lidesci. Biedna Lissa, pokaleczona przez ciernie i krzaki, nieledwie bliska obledu po tym, co zobaczyla i przez co przeszla. A jednak, podczas gdy Nana miala w sobie najwiecej sil fizycznych i psychicznych, to wlasnie Lissa byla na tyle madra, by doradzic im przyjscie tutaj, a Misha umiala je na to miejsce doprowadzic. Misha Zanesti, dla ktorej ju w dziecinstwie las byl rozleglym i wspanialym miejscem zabaw. Tak wiec wszystkie trzy mialy swoj udzial w tym, e las wreszcie zostal z tylu i ujrzaly sawanne w blasku ksieyca. Tam Misha te znala lub odgadywala droge; studiujac gwiazdy i dajac wyraz przekonaniu, e za bardzo zboczyly na zachod, poprowadzila swe towarzyszki w druga strone, wzdlu skraju rozleglych lak. I wreszcie pod oslona wielkich drzew, stojacych niby stranicy wpatrzeni w niegoscinne pustynie, dojrzaly miekkie swiatlo lampy i pojely, e to wlasnie kolonia. Potem byl niski drewniany plot, obwieszony szatami i zakapturzony wartownik przy bramie, podnoszacy lampe, i wreszcie wyszeptane chrapliwie, czy raczej wymamrotane pytanie: -Kto idzie? Jestescie tredowaci? -Nie, nie tredowaci - odparla Nana, odwracajac oczy, by uniknac jaskrawego blasku lampy - ale przyjaciele tych, co tu mieszkaja. -Nie tredowaci? - Tamten cofnal sie. - Odejdzcie wiec... i to szybko! My, tredowaci nie mamy przyjaciol. I nie tyle tu mieszkamy, co przychodzimy tu umrzec... -Nie macie przyjaciol? - Teraz Lissa znalazla w sobie dosc glosu, by przemowic. - Nie naley do nich nawet Lardis Lidesci, ktory jest panem tej ziemi, ktorego ojciec zbudowal te osade i ktorego ona jestem ja? -Ach! - westchnal tamten i na krotko mignela im jego twarz, gdy jeszcze wyej podnosil latarnie: szare kosci przeswitujace przez policzek i postrzepione jamy nozdrzy. - Lidesci? Jego ona? Ale tak w srodku nocy? A ty - skierowal swiatlo na Mishe - zaledwie dziewczyna, a jake zaniedbana, cala posiniaczona, ubranie w strzepach? I... i... pani Lidesci, powiadasz? - Znow zwrocil sie do Lissy. - Tak samo wynedzniala i pokaleczona? Powiedz, co to ma znaczyc? -Starcze - teraz odezwala sie Misha - nadeszly ciekie czasy, my zas musimy spedzic tu noc i doczekac wschodu. - Calkiem niewinnie wyciagnela reke, by dotknac jego rekawa. -Ach - powtorzyl, tym razem jeknawszy, i szybko odsunal sie od niej. I jeszcze: - Nie jestem... starcem. - Potrzasnal powoli glowa... A ju za chwile: -Co za ciekie czasy? -Do Krainy Gwiazd wrocily Wampyry - oznajmila Nana, prawie bezglosnie. - I dzisiaj najechaly Siedlisko! To wreszcie zrobilo wraenie. -Wampyry! - zaskrzeczal tredowaty, kolebiac sie w naglym poruszeniu. - Naprawde? Wrocily, powiadasz? - Raptownie odwrocil sie, pokustykal w dol scieki ku drewnianym budynkom pod drzewami. -Zaczekaj! - zawolala za nim Misha. - Nie moemy nocowac pod golym niebem! Spojrzal przez ramie. -Ja tu tylko pilnuje - zaskrzypial. - Ale mamy te wodza. Zaczekajcie, a przyprowadze go. Niedlugo potem wrocil, a wraz z nim jeszcze kilku tredowatych, tak samo odzianych. Jeden z nich byl wysoki, powloczyl nogami, co wyraznie sprawialo mu wielki bol. Rekawy jego szaty zdawaly sie puste od lokci w dol... lecz kaptur mial odrzucony w tyl, tak e przynajmniej wyraznie widac bylo jego twarz. Byl blady, mial zapadniete policzki i ciemne, wyraziste oczy. -Jestem Uruk Piatra - oznajmil kobietom, przypatrujac sie im. - Inni nazywaja mnie Urukiem Dlugowiecznym. A ty... - Dlugo i bacznie przygladal sie Lissie; jej owalnej twarzy o lagodnych migdalowych oczach; jej szczuplej sylwetce o dlugich konczynach. I w koncu rzekl: -Tak, ty jestes ona Lardisa Lidesci. Bylas ju tutaj, nie myle sie? -Z moim meem - potwierdzila. - Kiedy objedal granice. Dwa razy chyba, ale dawno temu. -Owszem, dawno temu - przyznal - kiedy jeszcze mialem dlonie. - Znow sie im wszystkim przyjrzal w oltym swietle latarni. - Ale powiedziano mi cos strasznego: e Wampyry wrocily, by najechac Kraine Slonca! Lissa zdolala zapanowac nad nerwami. -To prawda - powiedziala mu - straszliwa prawda! Przyszlysmy tu z Siedliska, ktore plonelo, gdy widzialysmy je po raz ostatni. Na ulicach byly Wampyry, zabijaly, gwalcily, braly w niewole. Pamietalam jednak, e dawno temu ma powiedzial mi, i w tym miejscu jest sie bezpiecznym od wszelkich wampirow. Dlatego tu przyszlysmy: by na te noc schowac sie przed Wampyrami, by ustrzec sie te przed lasem i yjacymi w nim drapiecami - przynajmniej do wschodu, kiedy to pomyslimy, co robic dalej. Wodz tredowatych potrzasnal glowa, a udreka widoczna na jego twarzy jeszcze sie poglebila. -Potworne! - rzekl. - Ale straszliwe moe byc niejedno. Dla kobiety wpadniecie w szpony Wampyra byloby koszmarem, wiem o tym, a ycie wsrod nich oznaczaloby los gorszy od smierci. Ale ycie tutaj... to rownie umieranie, powolne i podstepne... na ktore sie naraacie ju tym, e tu jestescie. Nana Kiklu miala tego dosc. -Tak wiec odtracili nas tredowaci! - Jej slowa niosly w sobie gorycz. - Przespimy sie zatem tutaj, pod wasza brama. Dajcie nam tylko czyste koce i latarnie, a zatroszczymy sie o siebie. Uruk Piatra przyjrzal sie jej i powoli pokiwal glowa. -To, czym sie stalem - rzekl - nie umniejsza we mnie meczyzny. W swoim czasie bylem Cyganem, jak wy. Nie, nie Lidesci, ale bylem meczyzna. I nawet teraz wiem, co do mnie naley. Chodzilo mi po prostu o to, e nie moge was zaprosic do srodka, dla waszego wlasnego dobra. Ale niewatpliwie damy wam cos wiecej ni koce i lampe! Kiedy przychodza tu tredowaci, stawiamy im domy. Do czasu a one stana, musi jednak wystarczyc namiot ze skor. Sugeruje, byscie ustawily go tam, pod drzewami. Nana chciala cos powiedziec, ale spuscila wzrok. Raz jeszcze pokiwal glowa. -W porzadku, rozumiem. Wystarczy na was spojrzec, by wiedziec, ile przecierpialyscie. Wydal polecenia i pozostali tredowaci poszli do swoich chat, by wrocic z namiotem, kocami, warzywami, elaznym kociolkiem i trojnogiem. -Zostancie tutaj - poprosil Nane, Lisse i Mishe ich wodz - podczas gdy oni ustawia wam namiot pod drzewami i rozpala male ognisko. Potem same ugotujecie sobie zupe, na wodzie z tamtego strumienia. A kiedy przygotowywano im to nocne schronienie opowiedzialy Urukowi cala historie... Tak to przyjeto je w kolonii tredowatych w pierwszych godzinach minionej nocy. A kiedy zaczelo sie przeczekiwanie dlugich mrocznych godzin, martwily sie ju nie tyle o siebie, co o swoich bliskich. Nic wiec dziwnego, e mysli Nany dotyczyly Nathana i Nestora. Co ich spotkalo podczas najazdu na Siedlisko?, pytala siebie na jawie i przez sen - a wreszcie, wcia o tym dumajac, z dreniem zbudzila sie o swicie. Czy ich rownie spotkalo wtedy tyle zlego? Pewnie nawet wiecej! A co teraz sie z nimi dzialo? W blasku wczesnego poranka, na stokach nad Dwoma Brodami, Nestor skonczyl swego krolika i wyciagnal sie jak dlugi w wysokiej trawie. Za nim zas, nieco wyej, przez skraj stromej skaly przelewaly sie bijace spomiedzy drzew cuchnace opary, walace sie potem w przepasc, niby spieniony wodospad - coraz mniej jednak gwaltownie - a stanowiace pozostalosc po lotniaku, ktory w trzech czwartych zdayl sie ju rozplynac pod wplywem promieni slonca. Jesli zas chodzilo o Nathana... Podaajac dawnymi szlakami Wedrowcow miedzy lasem a podnoem gor, zmierzajac na wschod, ku Dwom Brodom, Nathan mial ogromna ochote poszukac brata w sposob, ktorym aden z nich nie poslugiwal sie od czasow dziecinstwa. Musialby przerwac bieg i sprobowac polaczyc sie z nimi mentalnie. Nigdy wczesniej bowiem, w calym swoim yciu Nathan nie byl tak bardzo swiadomy, e jest tylko jednym z blizniakow; dopiero wtedy, gdy jakby dla podkreslenia dzielacych jego i Nestora ronic fizycznych odczuwal te nowa przepasc miedzy nimi, niby wielki wawoz, rozdziawiajacy sie jeszcze bardziej, im bliej byl jego skraju. I wiedzial te, e Misha Zanesti stanowila tu tylko czesc problemu, ktory i tak by wystapil, a ona tylko rzecz przyspieszyla. Tyle e to wszystko spietrzylo sie tak szybko. Najpierw sprawa Mishy... To z uwagi na jej milosc do Nathana (a raczej przez zazdrosc Nestora) drogi braci sie rozeszly; rywalizacja, ktorej poczatki siegaly dziecinstwa, w koncu wybuchla rozdzielajac ich. Nie byli jednak pierwszymi bracmi, ktorych spotkal ten problem; z czasem pewnie wszystko by sobie uloyli. Zwlaszcza teraz, gdy... teraz, gdy Misha... Ale nie, o tym Nathan nie mogl nawet myslec - o Mishy z tym niby-psem, Cankerem Psim Synem - nie w taki sposob, w jaki z rozkosza opisal Vratza od Wrana. A jednak musial, bo jeszcze w Siedlisku zloyl slub dotyczacy Wampyrow, a zwlaszcza Cankera. I choc czul, e w srodku cos go dlawi, i tak z jego gardla wyrwal sie gluchy warkot, gdy wyobrazil sobie tamtego potwora! Owszem, ten jego slub wany byl w dwojnasob, a nawet trojnasob, Wampyry bowiem odpowiedzialne byly te za los, ktory przypadl jego matce, jakikolwiek on by nie byl, a take za fizyczne oddzielenie go od jego brata. Co do tego ostatniego... mogl tylko miec nadzieje, e nie bedzie ono trwale. Straszne, straszne... utracic ich wszystkich: matke, Mishe i Nestora. Nie wiedzial ani nawet nie chcial wiedziec, jak wplynelaby na niego smierc brata, przypuszczal jednak, e byloby to jak utrata wiekszej czesci samego siebie - moe nawet czesci najistotniejszej. On i Nestor wszak dzielili lono matki, jej mleko, milosc do tej samej Cyganki - chocia ona jednego z nich kochala jak brata, a drugiego za to, jaki byl. Ale krew mieli te sama i podobnie uksztaltowane umysly; na tyle przynajmniej podobne, e czasami sie spotykaly. To wlasnie zamierzal teraz zrobic Nathan: dotknac umyslu Nestora i w ten sposob upewnic sie, e ten jeszcze yje. A jesli nie natrafi na nic, poza pronia? To ryzyko musial podjac: w najlepszym razie, by stac sie czescia czegos, co kiedys bylo caloscia, w najgorszym, by stac sie jeszcze bardziej pustym, ni skorupa, ktora teraz zamieszkiwal. Zwaywszy na te i inne mysli, ktore wirowaly mu w glowie i zacmiewaly eter psychiczny, trudno bylo to uznac za moment najlepszy na takie doswiadczenie, ale Nathan i tak zszedl ju ze szlaku, usiadl opierajac sie o glaz i odcial sie od tego dnia, od wscieklej wzgardy dla nocnych najezdzcow, od wszelkich innych uczuc, od wszystkiego, pozwalajac dryfowac myslom... Umarli cofneli sie przed nim! Natychmiast to odczul; ich szok, nawet ich zgroze, ale tym razem Nathana interesowal ktos ywy... taka mial nadzieje. Wysoko w gorach, w glebokich jaskiniach, stanely sztorcem porosniete szarym futrem uszy, podniosly sie szare lby, a w mroku legowisk zamrugaly trojkatne slepia. Trzy pary, naleace do tej trojki, ktora znala jego umysl jak swe wlasne: do Blyska, ktorego czolo naznaczyla biel po matce; do Grymasa, ktorego wilgotne czarne wargi zawsze draly, jakby zbieralo mu sie na usmiech; do Cietego, ktorego ogon ulegl skroceniu, gdy jako mlody jeszcze szczeniak zapragnal pobawic sie z miotem jakiejs dzielnej lisicy. Z miejsca odczytaly one zamiary Nathana, ale nie mogly mu pomoc, nie tym razem. saden z ich pobratymcow nie wypuscil sie nigdzie za dnia i nie dotarly do nich adne wiesci o Nestorze. Noca pewnie byloby inaczej. Ale nie teraz. Nathan i tak dal im znac o sobie, one zas zaskowyczaly, zwinely sie w klebki i powrocily w stan kontemplacji. On natomiast, ruszywszy dalej, pozwolil swym myslom plynac i plynac... ...A natrafily na umysl znany mu, a zarazem nieznany! Wydawal sie on bowiem inny, odmieniony, wytarty do czysta. A moe przetarty nieczystosciami, brudna i zakrwawiona szmata? Bo to byl Nestor, a zarazem nie byl. Tego Nathan nie potrafil zrozumiec. Wygladalo na to, e umysl Nestora nie jest pewien wlasnej tosamosci. A w samym jego srodku kipial wsciekly bol i rozpacz, adze i ambicje, poczucie straty i odkrycia czegos nowego! Dla Nathana byl to tak wielki wstrzas, e a odskoczyl od owego nieznajomego, bedacego zarazem jego bratem... i usiadl prosto, wcia oparty plecami o skale! I wszystkie jego mysli wrocily don niczym psy z podkulonymi ogonami, a gdy na nowo wchodzil na szlak, by isc na wschod, byl w jeszcze wiekszej rozterce... Nestor spal, trawiac posilek, przetwarzajac to solidne jedzenie w energie. Spal i blakal sie po najbardziej kruchym ze snow... ktory zaraz sie rozpadl, gdy tylko Cos obcego weszlo w jego umysl! Nie dosc, e obcy, to jeszcze znienawidzony wrog. Poznal to po wirze liczb, symboli, nic nie znaczacych rownan i innych matematycznych sztuczek, za ktorymi to Cos skrywalo swoja tosamosc i zamiary. Ten sam wrog, ktory przesladowal go przez wszystkie dni jego ywota! Dygoczac, mimo i swiecilo nan slonce, Nestor otworzyl oczy... ...i zobaczyl dwoch meczyzn, jednego mniej wiecej w jego wieku i drugiego znacznie starszego, ktorzy natrafili na niego, gdy tak leal! Wrog z jego snow natychmiast poszedl w zapomnienie; zobaczyl tych ludzi - zobaczyl ich w chwili, gdy patrzyli na siebie, nie na niego - i zaraz zamknal oczy - udajac, e spi. Ale to, co dojrzal, wrazilo mu sie w pamiec... Jeden z nich, ten mlody, kleczal obok niego zaciskajac dlon na rekojesci noa, ktorego ostra klinga lsnila w sloncu niby ywe srebro. Szczuply, o szeroko rozwartych oczach, nerwowy, wygladal na niezle przestraszonego. Tamten drugi, ogorzaly, gburowato wygladajacy meczyzna w kwiecie wieku stal prosto, trzymajac w silnych brazowych dloniach naladowana kusze. Krzywil sie a teraz cicho mamrotal do siebie: - Tak wykradac krolika z moich sidel, chlopcze? I co wlasciwie tutaj robisz, he? Zwlaszcza tego ranka, po takiej nocy... -To nie wampir - szepnal tamten na kolanach, ogladajac sie przez ramie na mamroczacego - inaczej nie wylazlby na slonce. I zobacz, w jakim jest stanie, caly pokaleczony i poobijany! Moe to samotny mysliwy, ktorego cos wystraszylo w gorach? Co myslisz, ojcze? -Co ja mysle? - odpowiedz stanowil niski pomruk pelen bezzasadnej nienawisci i podejrzliwosci. - O, powiem ci, co ja mysle: e ci wredni krwiopijcy powymyslali jakies nowe sztuczki i e ten tutaj to jakis parszywy wampirzy odmieniec! A e nie przemienil sie jeszcze na tyle, by slonce mu szkodzilo... to i co? Widziales tam w gorze jego lotniaka, calkiem sie rozplywajacego i czarne gnaty sterczace z tej zgnilizny. To zbyt wielki przypadek, cos takiego znalezc tam, a potem tego tutaj. Oto, co ja mysle! Lotniak Nestora? Pamietal go. Byla to nawet jedna z nielicznych rzeczy, ktore sobie przypominal. A jak nazwal go tamten starszy, odmiencem? To niewiele wiedzial. Bo Nestor nie byl jakims tam niewolnikiem, ale lordem! Byl lordem Nestorem - z Wampyrow! To slowo jak ogien rozpalilo mu krew - Wampyr! Spreyl sie teraz - ale ostronie, pod kontrola - do dzialania. Rece mial wygodnie zloone na piersi, a jedna noge lekko ugieta w kolanie. Doskonale. -Co wiec z nim zrobimy? - chcial wiedziec ten kleczacy. -Najpierw go obudzimy - warknal tamten drugi. I z ociaganiem: - Potem... sadze, e lepiej bedzie, jak zaciagniemy go do Dwoch Brodow i tam wypytamy. Bo piekielnie nie chcialbym popelnic bledu. Za pozno!, pomyslal Nestor. Juz popelniles ich zbyt wiele. Poczul uscisk reki tego mlodszego na swym ramieniu, nad lokciem, szarpniecie, a potem szczekniecie: -Ej ty, obudz sie! - Potem wszystko jakby zamazal impet. Oczy Nestora otwarly sie gwaltownie! Usztywniwszy dlonie i rozrzuciwszy je, jakby cial, odtracil naleaca do mlodego reke z noem. Mlokos, nagle pozbawiony rownowagi, nie mogac ju opierac sie na rekach, musial zwalic sie do przodu. Wykorzystujac przewage, Nestor wbil mu kolano w podbrzusze i poderwal glowe z ziemi, walac go prosto w twarz. Wargi, ktore ju wykrzywily sie ze zdumienia i zgrozy, teraz rozwarly sie skrwawione; zeby i kosci strasznie chrupnely; okrzyk zdumienia zmienil sie w krwawy charkot, a Nestor jal lapac za no. Znalazl go w wiotczejacych palcach tamtego i zranil sie, gdy go wyrywal. Ta rana jednak jeszcze go zelektryzowala. Starszy meczyzna skakal na lewo i prawo, probujac wycelowac ze swej broni i krzyczac: -Dzgnij go! Zabij sukinsyna! Oddalby strzal, gdyby nie przeszkoda w postaci jego syna, nie widzial te, e to Nestor ma no. I nagle wydalo sie, e rozkraczone szeroko, podrygujace cialo jego syna unioslo sie na stope nad tego, ktorego przygniatalo i w powietrzu konwulsyjnie zadygotalo. Potem mlokos polecial na bok, odepchniety reka i kolanem Nestora, a w miejscu twarzy ukazala sie krwawa maska z nieksztaltna dziura zamiast ust. Podobnie skrwawiona byla dziura w kurtce, z ktorej Nestor wyciagnal wlasnie no. -Synu! - Z tym rozpaczliwym krzykiem, wytrzeszczywszy oczy, ojciec patrzyl na krotkotrwale zmagania swego syna ze smiercia, widzial jak znieruchomial on na skapanej we krwi trawie. A potem... -Ty! - warknal, kierujac bron na Nestora i ciagnac za spust. Ale Nestor ju sie poderwal, a zbryzgany czerwienia no ju lecial. Nestor dobrze wladal noem, a tym razem dopisalo mu te szczescie. Trafil meczyzne w krtan, w trojkatna kosc tu pod grdyka, robiac dziure, ktora dosiegla samego kregoslupa. Walac sie na ziemie, tamten ju prawie nie yl, nie widzial wiec, e jego belt trafil Nestora w bok, przebijajac cialo, jak igla przebija pecherz. On tego nie widzial, wyej na stoku byli jednak inni, ktorzy to widzieli. Nestor uslyszal ich krzyki, podniosl wzrok i dojrzal ich przez zalewajacy go szkarlatny potop bolu. Grupe zloona z czterech czy pieciu meczyzn, niespelna dwiescie jardow dalej zbiegajaca po stoku karkolomnymi susami i skokami - lowcow wampirow! Nestor wepchnal palce w rozdarcie w kurtce i rozerwal ja. Belt wszedl mu w prawy bok, pod klatka piersiowa. Z lekka ocierajac sie o ebro, gdy zebaty grot przebijal sie na zewnatrz. Lotki sterczaly z przodu. A obie rany ociekaly gesta ciemna krwia, polaczone pieciocalowym pomostem bialego, nabrzmialego ciala, niby pekatym walkiem tluszczu. Nestor, nie zastanawiajac sie dlugo, prawa reka zlapal grot, a lewa lotki i tak wygial drewniana strzale na swym ramieniu, e pekla na dwoje. Zobaczyl, e skora na jego boku naprea sie, a potem zlamana strzala rozepchnela cialo, on zas o malo nie stracil przytomnosci, wiedzial jednak, e jesli tego nie zrobi, zapewne w yciu nie zrobi ju nic wiecej. Poza tym, przelamanie strzaly stanowilo dopiero poczatek. Nalealo ja jeszcze wyciagnac. Zrobil to natychmiast, i malo sie nie zakrztusil, gdy bryznela czerwona krew. Potem mocno przyciskajac do ciala kurtke, jakos zdolal sie podniesc i ruszyl w dol stromego stoku. Byl jednak tak slaby i zdesperowany, e serce mu walilo, a oddech sie gubil. Do tego ci ludzie tam w tyle -Cyganie, tak adni krwi - nie zamierzali dac mu odetchnac ani na sekundy. Pragneli pozbawic go ycia, jak tylko go dopadna. A wtedy bedzie kolek, no i ogien dla lorda Nestora z Wampyrow! Pokustykal na skraj przepasci i spojrzal, zobaczyl gleboka wode, pedzaca ku pianie i bryzgom szerokich wodospadow, i kipiel spadajaca ku poziomemu lustru i potrzaskanym mostom Dwoch Brodow. Za soba zas slyszal jakby ponaglajace go, przekrzykujace syk i szum spienionych wod, gniewne wrzaski przesladowcow. I obejrzawszy sie tylko raz, by zerknac na uniesiona bron oraz wsciekle twarze, krzykiem oznajmil swoj sprzeciw - i skoczyl! Nathan dotarl do Dwoch Brodow niespelna dwie godziny pozniej. Zastal miasto w gruzach -rojowisko blakajacych sie i oglupialych niedobitkow; kipiace od patrzacych spode lba, podejrzliwych niedoszlych mscicieli; bezladne mrowie przeraonych, bezmyslnych ludzi - niewiele lub nic nie majace wspolnego z panujacymi w Siedlisku porzadkiem i dyscyplina. Ale jeszcze przedtem... Na drogach wiodacych do miasta czuwali wartownicy, ktorzy zatrzymali go jak tylko przeszedl rzeke przez dosc plytki brod, gdzie po niegdys solidnym moscie pozostal tylko jaz z belek wgniecionych w mul. Rozpoznali go jako jednego z ludzi Lardisa Lidesci, ktorzy przychodzili tamtedy zaledwie rok wczesniej, zmierzajac na zachod, do Siedliska, i dlatego pozwolili mu wejsc miedzy ruiny. Natychmiast rzucil mu sie w oczy panujacy tam chaos. W miejscach gdzie wypatroszono spichlerze, dopalaly sie przynajmniej dwa poary; martwych - czy te ich szczatki, o ile zostali zwampiryzowani - wcia jeszcze wleczono przez ledwie rozpoznawalne ulice, by palic na stosach pogrzebowych; lamenty kobiet i placz dzieci rozdzieraly nerwy. Wewnatrz mniej lub bardziej nietknietego kregu drewnianych budynkow doszlo do ogromnego spustoszenia, znacznie gorszego ni w Siedlisku. Tu bardzo duo domow po prostu zgnieciono, wygladalo wiec na to, e Wampyry i ich potwory stracily nad soba panowanie. Zbliajac sie do srodka miasta, gdzie przywodcy i starszyzna Cyganow Zestos odbywali wlasnie spotkanie, Nathan byl swiadkiem wykrycia i zgladzenia wampyrzej niewolnicy, ktora zaspala. Wyploszono ja z kryjowki pod okapem jednego z domow, przegnano na ulice i otoczono kregiem. Gdy zaatakowalo ja slonce kulila sie i probowala oslonic, przez caly czas wrzeszczac i trajkoczac, przeklinajac okalajacych ja meczyzn slowami tak ohydnymi, e Nathanowi trudno bylo w to uwierzyc. Oszalala, szara niby chmura, o oczach kipiacych, jakby byly z siarki, w koncu przedarla sie przez ich pochodnie i skoczyla na najbliszego z meczyzn. Gdy warczala na niego, okazalo sie, e kly miala nienaturalnie dlugie, biale i ostre! Strzala, ktora ja powalila, byla rownie ostra, podobnie jak noe, ktorymi pozbawiono ja glowy... Potem Nathan dotarl na miejsce zebrania, pod duy pospiesznie wzniesiony namiot o odslonietych scianach. Kiedy ludzie ju sie rozchodzili, dostrzegl Karla Zestosa, najstarszego syna dawnego wlodarza Dwoch Brodow. Jego ojciec, Bela Zestos, ju nie yl, poniosl bohaterska smierc podczas wampyrzej napasci; Karl zas zdolal uchronic z masakry dosc ludzi, by stanac na ich czele, i sam teraz stal sie krolem Wedrowcow. Rozpoznali sie nawzajem, nawzajem te podzielili sie smutkiem. Troche czasu poswiecili na dzielenie sie ponurymi opowiesciami; Nathan poznal kilka szczegolow dotyczacych nocnego najazdu na Dwa Brody, o ktorych nie slyszalo sie w Siedlisku. Najbardziej interesowal go Canker Psi Syn. Kiedy jednak wyjasnil dlaczego... jego twarz przybrala barwe, popiolu. I zaraz... -Przyjacielu - powiedzial Karl, krecac glowa - modl sie, eby twoja Misha umarla! Z tego, co slyszalem... -Wiem - odparl Nathan - wchodzac mu w slowo. - I kiedy o tym mysle, korci mnie, by yczyc jej smierci! Tyle e to niemoliwe, i ciesze sie z tego. -Rozumiem. - Jego rozmowca pokiwal glowa, potem spochmurnial i dodal: - Ale jest tu cos dziwnego. Inaczej ciebie zapamietalem: nie tylko przez karnacje, dosc rzadka wsrod Cyganow, ale i przez fakt, e byles cichy i zamkniety w sobie. Masz brata, prawda? To jego pamietam jako bezposredniego i wygadanego! -Ja jestem bezposredni i wygadany? - Nathan nie posiadal sie ze zdumienia. Moe stalo sie tak na skutek rozstania z Nestorem. - Wyjasnil, co przez to rozumie, a take powod swej misji: to, e jego brat zostal uprowadzony, i e "snil" o lotniaku, ktory rozbil sie na wzgorzach gdzies w pobliu. -To mi... cos przypomina - rzekl wtedy Karl, wygladalo jednak na to, e jeszcze bardziej spochmumial. - Kilku ludzi wyszlo dzis rano na wzgorza, szukajac odmiencow, ktorzy uciekli z miasta. Rozumiesz, e na niewielu ludzi moemy tak naprawde liczyc. Tak czy inaczej, odkryli lotniaka i pewnego czlowieka. Wlasciwie, mlodzienca. Nathan zlapal go za reke. -Mlodzienca? sywego? -Kiedy go znalezli, owszem, yl - odparl tamten. - Ale czy byl "ywy"? - Wzruszyl ramionami. - Raczej nieumarly. Nathan jeknal. -Wyjasnij - zaadal. Karl opowiedzial mu cala historie, konczac slowami: - Dal susa w odmety i zmiotlo go. Potem widzieli, jak niknal w kipieli, nie widac jednak bylo, eby sie wynurzyl. -I mowisz, e on... zamordowal dwoch ludzi? Karl tylko skinal glowa. -Owszem, widzieli, jak to zrobil. Nathan zaprotestowal. -A wiec to nie mogl byc Nestor! Karl znow wzruszyl ramionami. -A ktoby inny? Opis, ktory podalem, pasuje. Opowiedziales zreszta, jak sie mialy rzeczy w Siedlisku. Skad wiesz, e Nestor nie zostal zwampiryzowany, zanim zabral go lotniak? Nie wiesz. - Westchnal. - Nie ycze wam zle, Nathanie, ale wydaje mi sie, e powinienes o nim zapomniec i wrocic do domu, do tych, ktorych zostawiles. Nathan byl pelen goryczy. -Nikogo nie zostawilem! -To idz za mna - zaapelowal Karl. - Potrzeba mi dobrych i silnych mlodych ludzi. Zabieram stad swoj lud i yc bedziemy jak moj ojciec, nim zbudowal to miasto, jako Wedrowcy. Ale Nathan wcia byl myslami przy Nestorze i teraz zastanawial sie: -Z gory spadaja dwa doplywy. Do ktorego sie rzucil? -Do tego, ktory schodzi ku Zachodniemu Brodowi - odrzekl Karl. - Ale co chcesz zrobic? -Sprobuje poszukac jego ciala - oswiadczyl Nathan. - I wtedy wszystkiego sie dowiem, na dobre czy na zle. Tamten pokiwal glowa. -Powodzenia, ale jesli go znajdziesz, Nathanie... badz czujny. Nathan nie znalazl Nestora, ale przynajmniej sie czegos o nim dowiedzial. Porozmawial z wartownikami przy zdruzgotanym moscie. Widzieli cialo czlowieka splywajace w dol rzeki. W wodzie bylo pelno krwi, a cialo lealo twarza do dolu, nieruchome. Wylowiliby je, ale zbyt pozno zauwayli, gdy przeplynelo nad oslizlym jazem i dryfowalo dalej. Moglo naleec albo do ofiary nocnej napasci, albo do wampyrzego niewolnika, ktorego slonce dopadlo u podnoa gor. Tak czy inaczej, od tamtej pory minely przeszlo dwie i pol godziny. Moglo wiec zaczepic sie o korzenie gdzies w dole rzeki lub pojsc na dno, w mul i wodorosty... Nathan podziekowal im za te informacje, choc nie za to "przeswiadczenie", po czym ruszyl z biegiem rzeki. Idac scieka wydeptana przez miejscowych rybakow i sledzac po drodze zarosniete brzegi, doszedl w slad za pedzacym nurtem do miejsca, gdzie rzeka laczyla sie ze swa blizniaczka posrod szerokich zielonych traw. Nie dostrzegl ani sladu Nestora. W tym miejscu wiekszosc meczyzn by sie poddala, lecz nie Nathan. Gdyby okazalo sie to konieczne, gotow byl isc wzdlu tej wiekszej rzeki nawet i caly dzien. A gdy nadejdzie noc?... Co, zachod zastanie go tam, gdzie zastanie. Zreszta, jaka to ronica? W kwadrans po tym, jak Nathan stracil z oczu most u Zachodniego Brodu, przeprawil sie tamtedy goniec od Lardisa. Po drodze zatrzymaly go szeregi lowcow wampirow. Wtedy stranicy przeprawy wlasnie sie zmieniali; jeden z nich przekazal, e widzial w miescie czlowieka z Siedliska rozmawiajacego z Karlem Zestosem; goniec pospieszyl wiec do Dwoch Brodow, nieswiadomy, e Nathan jest ledwie trzy mile dalej, tyle e zmierza w innym kierunku. Znalazlszy Karla i porozmawiawszy z nim, goniec szybko wrocil nad zatopiony most. Tym razem wartownicy byli w stanie tylko wzruszyc ramionami i podzielic sie opinia, i Nathan pewnie wraca do Siedliska, bo mineli sie, podaajac ronymi drogami. Wydawalo sie to jedynym logicznym wyjasnieniem. Dlatego goniec zrezygnowal z poszukiwan i ruszyl w droge powrotna... CZESC SZOSTA: CYGANIE SINTANA - SPOR W ZAMCZYSKU - TYROWIE I Tam, gdzie rzeka zawracala na wschod leniwym zakolem posrod gestniejacego lasu, rozszerzajac sie tak, e nie bylo ju dokladnie widac drugiego brzegu, Nathan bliski byl przyznania sie do kleski. Okolo poranka mial ju za soba przeszlo polowe drogi i byl wyczerpany; byl nieustannie w ruchu jakies trzydziesci dwie godziny, od czasu gdy jeszcze nie zaczynalo sie przejasniac. Co wiecej, poniewa scieka urwala sie cztery czy piec mil na poludniowy wschod od Dwoch Brodow, szlo sie bardzo trudno.Teraz, na poznaczonej cetkami slonca przybrzenej lace, poloyl sie w wysokiej, slodko pachnacej trawie, by sie przespac i zaczynal ju zapadac w sen, gdy wyrwalo go z tego znajome klap- klap- klap podkutych kopyt, skrzypienie i turkot wozow, a take brzek konskich rzedow i cyganskich dzwonkow. Gdzies blisko, nad cofnietym tu brzegiem rzeki, kryc sie musial dawny szlak Wedrowcow; tym, co do niego docieralo byly bowiem odglosy przejedajacego wlasnie cyganskiego taboru. Nathan sie mylil; nie tyle przejedali, co rozbijali oboz, o czym sie przekonal, gdy odszedl od rzeki, przedarl sie przez gaszcz krzakow o miekkich lisciach i wyszedl na stary szlak. A kiedy pojawil sie na otwartej przestrzeni, na drodze odwiecznych wedrowek, tamci rownie go zauwayli. Nie zwaajac na szerokosc szlaku, z jego ciemnoniebieskimi oczyma spotkaly sie oczy brazowe, pelne wyrazu i dziewczece, tote Nathan na ulamek chwili zamarl, a dziewczyna wtopila sie w zielen, znikajac z jego pola widzenia. Nagle uswiadomil sobie, e dziwne sa przecie czasy i ostatnia rzecza, jakiej ci ludzie mogliby oczekiwac jest to, e z lasu wyskoczy na nich jakis dzikus! Z drugiej strony, bylo ich wielu, a Nathan tylko jeden. Zreszta slonce stalo wysoko, bylo wiec malo prawdopodobne, e po lesie wlocza sie wampiry. Niewatpliwie jednak byli swiadomi, e w Krainie Gwiazd odylo dawne zagroenie; bylo to oczywiste ju od pierwszego powitania. -Niech sczezna gory - powiedzial cichy cyganski glos, dolatujacy skads z boku. Nathan a drgnal. Szybko odwrociwszy glowe w tamta strone, zobaczyl wysokiego i chudego, niewiarygodnie ogorzalego meczyzne w nieokreslonym wieku, swobodnie opierajacego sie plecami o drzewo. Nathanowi wystarczylo na niego spojrzec, by stwierdzic, e ci ludzie to prawdziwi Wedrowcy, Cyganie w najpelniejszym sensie tego slowa. Dla takich jak oni nie bylo stalych siedzib, uroki miast nigdy nie odciagnely ich od szlaku, a przynajmniej nie dluej ni na jedna noc; calymi dniami podroowali, stanowiac czesc natury nie mniej ni lesne zwierzeta. To zas oznaczalo, e moga jeszcze nie wiedziec o powrocie Wampyrow. Bo posrod prawdziwych Wedrowcow dawne obyczaje pamietano jakby byly wymyslone wczoraj, a odwieczne pozdrowienia - w zalenosci od czasow i sytuacji mogace stanowic zarowno zlorzeczenie, jak i wyrazy yczliwosci - nadal byly ywe. "Niech sczezna gory" zaintonowal tamten, a Nathan znal odpowiedz. Slyszal ja czasami, gdy przez Siedlisko przejedali Wedrowcy, handlujac porzadnymi skorami, ostrzac noe i topory, wroac z reki. Slyszal je te przedtem, nigdy jednak sam sie nim nie poslugiwal. Ani nie musial, ani nie chcial tego komukolwiek mowic. Teraz jednak sprawy wygladaly inaczej i dlatego... -Tak, niech sczezna gory - odparl. - A slonce niech stopi zamki Wampyrow! Meczyzna przyjal do wiadomosci, i Nathan rozumie te stara klatwe, pokiwal wiec glowa, ale jednoczesnie zafrasowal sie i powiedzial: -A jednak... nie jestes Wedrowcem. Moe wiec twoje miasto kiedys nas goscilo, nie mamy wam bowiem za zle, miastowi, e postanowiliscie osiasc na stale. Od czasu do czasu was odwiedzamy, niekiedy nawet dobrze jest porozmawiac z innymi. Uwaamy tylko, e glupio tak siedziec w jednym miejscu, jak huba na drzewie. Bo gdy drzewo sie wali, huba razem z nim... Wyciagnal prawa reke, ukryta dotad za pniem i wyraznie pokazal, e zabezpiecza swa naladowana kusze. Potem, znow skinawszy glowa, dodal: - Wlasnie, glupio... zwlaszcza teraz, gdy Wampyry wrocily! Chocia zawsze nam mowiono, e kiedys wroca! Moglbys podac mi lepszy powod spedzania tych wszystkich lat na szlaku? Nathan potrzasnal glowa i odrzekl: - Z tego samego powodu i ja tutaj jestem. Ale ja nie uciekam przed nimi, a tylko szukam... mojego brata, ktory padl ich ofiara. Zgubilem... go zeszlej nocy w Dwoch Brodach. Widziano tam czlowieka, ktory wpadl do rzeki. Myslalem, e to moe on i e jesli pojde z biegiem rzeki, moe go odnajde. -I odnalazles? -Nie. - Pokrecil glowa. I postapiwszy krok do przodu, wyciagnal reke. Uscisneli sobie przedramiona i Nathan oznajmil: - Jestem Nathan Kiklu, z Cyganow Lidesci. Tamten usmiechnal sie, dosc jednak niewesolo. -Z Cyganow, powiadasz? Z Cyganow Lidesci? Z Siedliska? Co, to prawda, e przynajmniej stary Lardis byl niegdys Wedrowcem! Jestem Nikha Sintana, a to jest moj lud. My te zeszlej nocy koczowalismy w Dwoch Brodach i ja te stracilem brata. A przynajmniej stracilem kogos, kto bylby dla mnie jak brat. Tyle na temat bezpieczenstwa w miastach! A co do uciekania... Nathan zaraz dostrzegl swoj blad i staral sie go naprawic. -Nie chcialem was urazic ani obrazic! -Obrazy nie bylo - zaprotestowal tamten. - My naprawde uciekamy! A co? Mielibysmy siedziec w dziupli plonacego drzewa, pic zatruta wode, wieszac sobie glazy u szyi i niesc je do rzeki? A moe powinnismy yc w miastach i rozpalac wielkie wspolne ogniska, zapraszajac Wampyry na uczte? - Znow pokrecil glowa. - Teraz, jak sadze, cale mnostwo bedzie tak "uciekac", jak ja i moj lud. Ale zeszlej nocy... jaki to byl blad! Sposrod wszystkich nocy te jedna wybrac na spotkanie z ludzmi osiadlymi! Kiedy Nikha Sintana mowil, Nathan uwanie go sobie obejrzal. Zrobil to otwarcie, dajac wyraz naturalnej, przyjaznej ciekawosci; tak wlasnie zachowywali sie Cyganie podczas spotkan z nieznajomymi. A to, co zauwayl, zrobilo na nim wraenie. Nikha mial - mogl miec - och, od trzydziestu pieciu do czterdziestu pieciu lat. Rzeczywisty jego wiek stanowil tajemnice ukryta w jego przenikliwych i inteligentnych, brazowych oczach, w jego skorze wyprawionej na rzemien, w gietkosci jego muskularnych ramion i gibkosci calego ciala. Kiedy Nikha opieral sie o drzewo, nie walil sie na nie. Drzewo zdawalo sie nie tylko go podtrzymywac, ale i jednoczyc z nim, uyczajac mu swej sily. W istocie, wygladalo na to, e we wszystkich czesciach jego ciala kryje sie wiele z mocy Natury. Jego zakrzywiony nos, z profilu prawie tak ostry jak dziob kani, nie mial w sobie jego okrucienstwa. Czolo - na tyle szerokie, by pomiescic madry mozg i szeroko rozstawione badawcze oczy - bylo lekko pochylone, jak u wilka. Wargi mial waskie, pobrudone jak stara kora i moe niezbyt skore do usmiechu, Nathan nie mogl jednak nie zauwayc te zmarszczek smiechowych w kacikach oczu i ust. Ogolnie rzecz biorac, zwaywszy te na ciemnoszare, dlugie do ramion wlosy, Nikha Sintana najbardziej przypominal mu smukla i spreysta sowe-lowczynie. Wedrowiec milczal, czekajac na odpowiedz Nathana. A Nathan umial sie zachowac. -Przykro mi, e te kogos straciles. Czuje wraz z toba i dobrze znam twoj bol. Bo tak jak ja, ty te straciles brata. Nikha pokiwal glowa. -Ale bol mojej siostry jest jeszcze wiekszy. Miala wyjsc za niego. Wlasnie w ten sposob stalby sie moim bratem. -Och - powiedzial cicho Nathan. Rozejrzal sie. Cyganie prowadzili swe zwierzeta w cien lasu; wznoszono kilka skorzanych namiotow; ognisko ju dymilo pod trojnogiem z zielonych galezi, karmiac sie podpalka z suchej kory. Ludzie poruszali sie jak cienie pod drzewami; gdzies tam brzeknela kusza i na osloneczniona polana spadl golab; chlopak z wedka szedl nad rzeke, po drodze zbierajac larwy ciem na przynete. W calej tej niemal mimowolnej aktywnosci bylo cos bardzo naturalnego, bardzo pociagajacego. Nathan czul sie... swobodnie w towarzystwie tych ludzi. Tyle e na poczucie swobody nie mogl sobie pozwolic. Rozprostowal ramiona i oznajmil: - Powinienem wracac do moich poszukiwan. Nikha podal mu reke. -Od czasu do czasu goscilismy w Siedlisku. Lardis Lidesci zawsze byl przyjacielem, za dawnych dni i za tych nowych. Nie jestem czlowiekiem, ktory zaciaga dlugi, ale jesli ju istnieja, zawsze staram sie je splacac. Jestes zmeczony, Nathanie Kiklu. Wygladasz, jakbys mial pasc. Rownie dobrze moesz przespac sie tu, miedzy przyjaciolmi, a nie samotnie, gdzies nad rzeka. A kiedy wypoczniesz, zjesc z nami. W ten sposob w przyszlosci moj dlug przeniesie sie na ciebie. A z takich malych dlugow rodza sie wielkie przyjaznie. Nathan czul, jak zmeczenie wkrada mu sie w kosci, i pamietal, e przecie zamierzal sie przespac. Co wiecej, jego plecy pokryte byly masa sincow, jesli wiec nie wypocznie, bol calkiem uniemoliwi mu ruch. -Jestem zmeczony, to prawda - powiedzial. - Ale nie chce sprawiac wam klopotu. -saden klopot - odparl tamten. - Tu obozujemy, jemy i spimy. Przyszedles do nas w sama pore. Nasze ycie moe i jest krotkie, ale dni w Krainie Slonca sa dlugie. Przynajmniej wtedy, gdy slonce wedruje po niebie moemy spac bezpiecznie. A co do twoich poszukiwan... rzeka jest szeroka, jej brzegi zarosniete, a po obu stronach cale mile lasu. Rozumiem, czego chcesz, nie moge jednak powiedziec, e zazdroszcze ci zadania, ktore przed soba postawiles. Odpoczynek nie zaboli... a odrobina jedzenia przed droga te pewnie cie pokrzepi? Nathan zrozumial, e zdecydowano za niego. -Jestem twoim dlunikiem - powiedzial. Wprowadzajac go do obozowiska za niewielkim wozem mieszkalnym, Nikha rzekl: -To moj woz. Dzielilem go z mlodsza siostra i opiekowalem sie nia a wyrosla na kobiete. Potem, kiedy Eleni znalazla sobie meczyzne w Dwoch Brodach, albo kiedy on ja znalazl, zrobilismy dla nich namiot ze skor. Tym razem, przejedajac przez Dwa Brody miala wyjsc za niego za ma; wlasnie tego dnia! Ale w nocy, w samym srodku malej uroczystosci... no, sam wiesz, co sie stalo. Tamto wszystko zamienilo sie w nicosc. Teraz ustawi ona swoj namiot i przez jakis czas bedzie w nim siedziec, oplakujac meczyzne, ktorego wlasciwie nie zdayla poznac. - Glos mu stwardnial. - Ale zapomni o nim dosc szybko i namiot sie nie zmarnuje. Moe to i dobrze. Nathan spojrzal na niego, moe troche za ostro. Nikha zauwayl grymas na jego twarzy i uniosl brew w obronie. -Gdyby znala go dobrze, o wiele bardziej by oplakiwala. A gdyby jeszcze byly dzieci? -Surowo na to patrzysz. - Nathan byl szczery. -Bo pamietam surowe czasy - odrzekl Nikha. - I boje sie, e przyjda jeszcze surowsze. Przystanal na chwila, by poglaskac po uchu zwierze pociagowe, kudlacza, jednego z pary zaprzeonej do dyszla jego wozu. Kudlaty wygladal jak znacznie przerosniety koziol, podobnie te inteligentny - mniej jednak halasliwy, o szerszym grzbiecie i mocniejszy w nogach. Zwierzak cierpliwie czekal wraz ze swym kompanem, a ktos je uwolni i pusci na pastwisko. Odwrociwszy leb z wdziecznoscia zabeczal i pozwolil, by Nikha podrapal go za uchem. -Wlasnie - mowil dalej Nikha, jakby do siebie lub do kudlacza - zdaje sie, e teraz moe byc trudno nawet o odrobine wygody. Tak dla ludzi, jak i dla zwierzat. W tym czasie Nathan rozejrzal sie po obozie i ocenil jego rozmiary oraz uklad. Byly tam dwa wozy mieszkalne i jeden plaski, kryty. Pol tuzina kudlaczy i dwa cielaki, a take kilka koz uwiazanych za wozami. Zewnetrzne boki wozow zdobily wiszace wszelkiego rodzaju narzedzia i przedmioty niezbedne w yciu Wedrowcow, dokladnie teraz poowijane, by uniknac niechcianego brzeku. A pod drzewami na skraju polany, w chlodnym cieniu staly trzy porzadnych rozmiarow namioty. I wreszcie oboz ten mial swe wlasne wilki, samca i suke. Ci zdolni lowcy umieli zadbac o siebie i na czas ostrzec przed intruzami - co wyjasnialo, w jaki sposob Nikha Sintana zdolal sie tak szybko przyczaic, czekajac na nadejscie Nathana. Wedlug tego, co Lardis Lidesci opowiadal przy ognisku, dawniej byly cale setki takich taborow. Rzadko liczace wiecej ni kilka rodzin - zdolne jak duchy rozplywac sie w lasach lub chowac w niewielkich jaskiniach, przeczekujac najazdy Wampyrow - stanowily trudniejszy cel ni wieksze, znaczniejsze plemiona Wedrowcow. Pare wczesniejszych stwierdzen Sintany sygnalizowalo jego samotnicza nature, to samo zdawalo sie potwierdzac te wielkosc jego taboru; Nathan uwaal jednak za prawdopodobniejsze, e raczej pozostawal on wierny starej zasadzie, i male oznacza bezpieczne. Cala grupe tworzylo trzynascie osob: czterech meczyzn, lacznie z Nikha, trzy kobiety i piecioro dzieci, od malego niemowlecia po ledwie co nastoletniego chlopaka, ktory poszedl na ryby. Trzynasta... byla Eleni Sintana, siostra, o ktorej mowil Nikha. Nathan widzial przedtem Eleni tylko przez ulamek chwili kiedy wypadl na scieke, ale ju wtedy dostrzegl w jej oczach cos, co wydawalo sie poruszac podobna strune w nim samym... moe chodzilo o jej oczy, tak podobne do tych Mishy. W kadym razie, od tamtej pory swiadomy byl jej obecnosci, pilnowal sie jednak, by na nianie patrzec. Wiedzial jak opiekunczy sa Wedrowcy wobec swoich kobiet i zarazem jak draliwi na zbyt bezposrednie zachowanie obcych wobec nich. Wiec choc wiedzial, e stoi ona z boku centralnej czesci obozowiska, siekiera rabiac chrust na ognisko udawal, e jej nie dostrzega. -To jest Eleni - potwierdzil Nikha, prowadzac go przez polane - moja siostra. Rabie galezie, by czyms zajac glowe. Podniosla wzrok, kiedy sie zbliyli - spojrzala na Nathana i usmiechnela sie, choc tylko lekko. Zaskoczyly go jej oczy, myslal bowiem, e tylko oczy Mishy mogly byc tak cieple, tak ciemne i pelne troski. Najwidoczniej mylil sie, a moe ostatnio tyle myslal o Mishy, e... -To Nathan Kiklu - rzekl Nikha, przerywajac mu tok mysli, prawdopodobnie zreszta siostrze te. - Czlowiek z Siedliska, z ludu Lardisa Lidesci. Potrzebuje mycia, miejsca do spania i koca, ktory da mu cieplo. A przygotujemy cos do zjedzenia. Zadbasz o to, siostrzyczko? Skinela glowa i wyprostowala sie. Teraz, kiedy ju byli sobie przedstawieni, Nathan przyjrzal sie jej dokladniej. Moe dwudziesto- lub dwudziestojednoletnia, byla typowa Cyganka. Cala gietka i zwinna, o ruchach tak miekkich, jak kotka. Wlosy miala czarne i lsniace, skore opalona a do polysku, usta zarazem szczodre i zmyslowe. I bylo w niej cos tak dzikiego, jak w otaczajacym ja lesie - w stopniu nawet wiekszym ni w przypadku jej brata - tak e gdyby Nathan sadzil po pozorach, moglby pomyslec, e stac ja na tylko jeden typ nastroju: ktos taki powinien byc wylacznie ywiolowy, yc pelnia ycia, radosnie, zanoszac sie gardlowym smiechem, zdolnym dranic, z lekka drwic, nigdy nie do konca jednak uwodzicielskim. Kiedy bowiem Eleni wreszcie pokocha, jej meczyzna otrzyma wszystko, co bedzie mogla mu ofiarowac. Nathan, mlodzieniec raczej naiwny, sklonny byl dokonywac takich ocen na pierwszy rzut oka. I czasami trafial. Eleni powinna byla byc wlasnie taka; moe dawniej byla i kiedys znow bedzie. Teraz jednak... byla malenka, smutna i samotna. Kiedy Nikha odszedl, kierujac sie ku wozowi i swoim zwierzetom, Nathan zaczal: -Twoj brat powiedzial mi... - Tu umilkl. - ...Chodzi o to, e chce, ebys wiedziala, e cos nas laczy. Bo tak jak ty stracilas swego meczyzne, ja stracilem moja dziewczyne. Powanie pokiwala glowa i odpowiedziala: -Wiem, jak wiele straciles, bo widac to w twoich oczach. Wiedzialam to, kiedy tylko cie zobaczylam. Och, zobaczylam te duo wiecej w tych twoich dziwnych niebieskich oczach, Nathanie! Przepelnia je cale mnostwo rzeczy, ktore nie bardzo umiesz ukrywac. Byl zaskoczony, nie bardzo rozumial, o co jej chodzi. Moe przypatrywal sie jej nazbyt otwarcie? Natychmiast odwrocil oczy. -Czy bylem... zbyt bezposredni? Jesli tak to wygladalo, to... -Nie, nie, to nie to - uciela. - A nawet gdybys byl, co z tego? Cyganie sa bezposredni. Jesli ktos jest lubiany, nikt nie narzeka, a jesli nie jest, mowimy, e jest zbyt bezposredni. Nie, tyle e ty od dawna, od bardzo dawna jestes smutny, a teraz nastaly czasy najgorsze ze wszystkich. Pokrecil glowa zachmurzyl sie, potarl podbrodek. -Ale... skad moesz to wiedziec? - Teraz jej usmiech byl cieplejszy. -Och, wroe z reki - odparla, strzasajac z oczu czarne pukle. - Jak przede mna moja matka. Tyle e latwiej przychodzi mi wroenie z twarzy! A jak ju powiedzialam, twoja twarz - zwlaszcza to, co masz w oczach - opowiada dluga i smutna historie. - Wyciagnela reke i dotknela jego czola. - Takie zmarszczki i tak bardzo glebokie na twarzy tak mlodej... - Potrzasnela glowa ze zdumieniem. Ale zanim zdayl zadac jej kolejne pytanie... -Na teraz dosyc - oznajmila. - Chodz do mojego namiotu. Nikha mowil, e musisz sie umyc. Moemy o to zadbac. A potem przyniose ci koc. Blisko namiotu ustawila trojnog i miske, od ogniska zas przyniosla goraca wode. Kawalek kory dostarczyl oczyszczajacego, mlecznobialego soku, ktory Nathan wykorzystal, szorujac twarz i rece. Obserwujac go, Eleni dostrzegla, e krzywil sie, ilekroc wyciagal rece. Zdjal skorzana kurtke, ale zostal w koszuli. -Zdejmij ja - poradzila. Zerknal na nia z ukosa, pytajaco. Byli teraz prawie sami na polanie. Meczyzni poszli polowac; kobiety zajmowaly sie potomstwem lub dopelnialy innych obowiazkow; Nikha oporzadzal swoje zwierzeta. -Co mam zdjac? -Koszule. Kiedy sie schyliles, podjechala ci do gory. Widzialam twoje since. Pobito cie? Pobito? Nie, tylko odepchnieto na bok - ale dokonal tego potwor o sile czterech meow. Potwor, ktory porwal moja Mishe. -O malo mnie nie zabil wampyrzy lord - odpowiedzial w koncu. - Sadze, e mialem szczescie. Probowal siegnac przez ramie i zlapac za koszule, ale nie mogl. Moe i dobrze; Nikha ju wrocil i siedzial na stopniach swego wozu. Widzac, e Nathan zerka w jego strone, Eleni zapytala: -Przejmujesz sie, e moj brat na nas patrzy? Nie powinienes. - I, zanim zdayl odpowiedziec, oburacz chwycila rabek jego koszuli, uniosla ja w gore, a kiedy sie schylil, sciagnela mu z grzbietu. -Teraz twoj brat ju wie, e jestem bezposredni - jeknal. - Lub e ty jestes! Po raz pierwszy sie rozesmiala, a jej smiech okazal sie gardlowy, zgodny z jego wyobraeniami. -Nathanie, Nikha bedzie zachwycony! - powiedziala. - Nie widzisz, e nadal probuje wydac mnie za ma? - Ale kiedy zobaczyla rozmiary jego obraen, jej smiech zamarl. -Sadzisz, e miales szczescie? - powtorzyla za nim. - Ale twoj kregoslup mogl zostac zlamany w trzech miejscach! Zaczekaj. Pobiegla do Nikhy i, minawszy go, do wozu, po chwili zas wrocila z mascia, otulona skorzanym mieszkiem. -Cuchnie, ale jest dobra - oznajmila, doslownie wcierajac mu smarowidlo w plecy. - Do nastepnego wschodu pieczenie minie, w polowie dnia siniaki zaczna znikac. Gwarantuje. Wedrujac po miastach, my, Cyganie, gwarantujemy skutecznosc wszystkich naszych wyrobow! - I znow sie rozesmiala. Potem pomogla mu wloyc koszule, zabrala go do swego namiotu i dala koc. Za loko miala wielki i wodoszczelny skorzany wor, wypchany puchem, ziolami i zasuszonymi paprociami; a za dobry, jak na potrzeby Nathana, ale ten nie narzekal. Gdy sie poloyl, narzucila nan koc i chyba nawet jeszcze nie zdayla wyjsc z namiotu i zakryc wejscia, a ju usnal... Liczby utworzyly klebowisko, ktore wessalo Nathana, obracalo go wkolo i wkolo i wciagalo, w centralny komin zakrzywionych rownan algebraicznych. Nie protestowal. Komus innemu wydaloby sie to koszmarem, ale nie jemu. W odronieniu od umarlych, ktorzy rozmawiali z Nathanem, kiedy mieli na to ochote, czyli nigdy, liczby byly jego przyjaciolmi. W pewnym sensie "mowily" do niego; tyle e brakowalo mu matematyki, pozwalajacej zrozumiec ich jezyk. W swiecie zasadniczo nieznajacym nauki Nathan nie mogl sie zetknac z matematyka. Tego, co rozumial instynktownie, czy te intuicyjnie, po pierwszej powanej lekcji, nie mial okazji poglebic. Jeszcze nie. Rozumial jednak, e liczby moga go niekiedy przenosic - a przynajmniej jego mysli - w inne miejsca, w glab innych umyslow. To byly te zdolnosci telepatyczne, ktore dzielil z Nestorem, dzieki ktorym mogl siegac daleko myslami i nawiazywac kontakt z umyslem brata-blizniaka. Inna ich czesc, naleaca ju wylacznie do niego, pozwalala mu kontaktowac sie i rozmawiac z wilkami. Na jawie mona bylo tego dokonac wylacznie swiadomym wysilkiem woli, ale nawet wtedy czasem on zawodzil, jednake kiedy spal, wszystko to odbywalo sie calkowicie poza jego kontrola. Jego zdolnosci zdawaly sie wowczas pracowac samodzielnie, ewentualnie czasem z pomoca tego, co Nathan od dawna nazywal "wirem liczb" Teraz znalazl sie w tym wirze, ale tylko na chwile. W nastepnej bowiem poczul sie wyrzucany, ciskany precz, gdzies w dol - w wode! Do rzeki! A poniewa szukal Nestora, teraz byl Nestorem. Zjednoczyl sie z umyslem swego brata. Wiedzial, co wiedzial Nestor, czul, co tamten czul, obserwowal, co on obserwowal. Czyli nic. Nathan wiedzial, jak odczuwa sie "umarle" umysly. To bylo cos takiego, a zarazem cos mniej ni smierc. Umarli bowiem bardzo wiele wiedza, a ten umysl - umysl Nestora - nie wiedzial w ogole niczego! I Nathanowi wydalo sie, e wie, co to oznacza: e jego brat dopiero co umarl i nie zdayl sie jeszcze niczego nauczyc od tych, co odeszli przed nim. Czul to, co czul Nestor: nic. A moe jednak czul cos, czy cos sobie uswiadamial: lagodne kolysanie bardzo zimnej wody - jego pluca byly jej pelne, ciayla jak olow ciagnacy go w dol - i pierwsze badawcze skubanie przez jakas mala, ciekawska rybke. Obserwowal to, co obserwowal jego brat: nic. A jesli nawet nie to, to gaszcz ciemnozielonych wodorostow, przesuwajacy sie powoli przed jego zamazanym, podwodnym spojrzeniem, wypelniajacy ekran wybaluszonych, szklistych galek ocznych... dopoki ich nie zasnula ostateczna ciemnosc! I wtedy ju wiedzial, e Nestor nie yje, utonal i rozstal sie z nim na zawsze. Obudzil sie...! ...Widzac Eleni Sintane kleczaca przy nim, jej szeroko rozwarte brazowe oczy z niepokojem wpatrujace sie w niego. Trzymala go za ramiona, przytrzymywala go pod woda. Tylko e... nie bylo tu adnej wody. W koncu odetchnal, przestal sie szamotac, pozwolil by pchnela go w zaglebienie, ktore wygniotl w jej loku. I wtedy... -Jakis sen? - zapytala, wyraznie zatroskana. Nathan przytaknal, czujac zimny pot sciekajacy z koniuszka nosa. Nawet cos wiecej, Eleni, chcial powiedziec, ale nie mogl, bo wiedzial, e tego by nie zrozumiala. Podnoszac wzrok ku jej twarzy, ku jej oczom... a tak bardzo przypominala mu matke... i Mishe... zapragnal jednak, by wziela go w ramiona, oslonila. Widzial, e ona chce to zrobic - i wtedy od strony wejscia do namiotu dobiegl cichy glos Nikhy: -Zbieramy sie, eby zjesc, Nathanie. Dolaczysz do nas? I czar prysl. Nathan przylaczyl sie do tamtych, eby zjesc, lecz byl milczacy i nie mial apetytu. Problemem nie byla jakosc jadla, ani cechy towarzystwa, problem tkwil w nim. Wiedzial, e zostal sam, calkiem sam, i e to, co mylnie wzial za swe przebudzenie sie dla tego swiata, bylo jedynie poczatkiem konca. Wampyry zamienily rojenia w rzeczywistosc - zmienily wszystko, uswiadomily mu jego miejsce tutaj i ofiarowaly tosamosc - tylko po to, by pozbawic go korzeni. Teraz dryfowal, jak dryfowalo cialo Nestora, i nie bylo tu nawet wodorostow, ktore moglyby go powstrzymac. Peklo bowiem ostatnie ogniwo. Nestor umarl i Nathan czul w swym sercu ziab wodnego grobu swego brata... Dwie mile dalej w dol rzeki, w kamienistej zatoczce, krzepki, brodaty rybak krzyknal, odrzucil wedzisko, i wlazl po uda do wody. Sledzil wedrowke pnia dryfujacego z glownego nurtu na plycizny skryte pod stojaca woda. Wiedzac, e w cieniu unoszonych przez wode smieci, lubi czasem plynac ryba, mial wraenie, e widzi jedna z nich, towarzyszaca tej dryfujace; klodzie, i to dosc wielka. Jednake, przybliywszy sie do brzegu, pien nagle zahaczyl o cos i obrocil sie, a w chwile pozniej rybak zobaczyl, e to cos, co z nim przyplynelo i teraz osunelo sie w przejrzysta wode, w niczym nie przypominalo ryby! Tak bylo przed chwila; teraz Brad Berea dobrnal do pnia i odepchnal go na bok, kleknal na kamykach i podniosl cialo mlodego czlowieka, ktore powoli opadlo na dno. Odzienie mlodzienca bylo podarte, nasiakniete woda; on sam byl bezwladny, zimny... Martwy? Co, dosc prawdopodobne. Ale cialo wydawalo sie spreyste, konczyny nadal byly gietkie, a wargi nie calkiem jeszcze zsinialy. Nestor Kiklu rzeczywiscie nie yl, albo byl tak bliski smierci, jak to moliwe, i przebywal w tym stanie od kilku dlugich chwil, mimo to jego duch jeszcze nie opuscil ciala. To, czego doswiadczyl jego brat Nathan, nie bylo prawdziwa smiercia, a jedynie wiodacym ku niej snem ostatnim, tyle e tym razem sen zostal przerwany. Brad Berea zaniosl Nestora na brzeg. Podniosl go za nogi, eby wylac zen wode, a potem uciskal mu piers a tamten wyrzucil z siebie mul, male wodorosty i jeszcze wiecej wody. Wykaslawszy to wszystko, leal nieruchomo... i oddychal! Oddychal - choc nierowno i plytko - dosc powoli, ale wyraznie wracalo do niego cos na ksztalt ycia. Przynajmniej w jego cialo. Po posilku Nikha Sintana i jego ludzie pozwolili sobie na odpoczynek. Pozniej rozprosza sie po lesie i zapoluja, gdy musza zdobyc zwierzyne teraz, jeszcze za dnia, by zabezpieczyc siebie i swe rodziny na dluga noc. Po lowach - zakladajac, e zakonczone zostana sukcesem - znow sobie pofolguja; beda sie bawic, muzykowac, omawiac plany na najbliszy czas. Plany koczownikow zawsze dotyczyly tylko najbliszego czasu, czy to z powodu Wampyrow, czy te nie; wiadomo bylo, e w polowie dnia znow znajda sie na szlaku. Pomysl Nikhy, ktorym podzielil sie z Nathanem kiedy jedli, wygladal nastepujaco... Zamierzal wraz ze swym taborem powedrowac starym szlakiem na poludnie, ku waskiemu pasowi stepow, graniczacemu z palacymi pustkowiami. Znal tam takie zrodlo, ktore przez wszystkie lata jego wedrowek nigdy nie wysychalo. Nie brakowalo tam zwierzyny, a owocow lasu zawsze bylo w brod. W tych lasach na skraju stepu dostatecznie daleko od tradycyjnych popasow i szlakow innych Wedrowcow, tabor Nikhy ukryje swe wozy w gestwinie, osloni zielenia, by nie odronialy sie od listowia, i pod wielkimi drzewami rozbije namioty. Mowiac krotko, na jakis czas da sobie spokoj z wedrowka chocby na tyle, by sie przekonac, co w trawie piszczy. A jesli sie okae, e wybrali dobre, bezpieczne miejsce, moe nawet osiada tam na stale. Zamieszkanie tam oczywiscie klocic sie bedzie z zasadami wyznawanymi przez Nikhe; czekac ich bedzie samotny, zasiedzialy byt, nie pozwalajacy na towarzystwo warte wzmianki i jakiekolwiek zewnetrzne kontakty. Ale przynajmniej beda tam sobie egzystowac, i to mniej lub bardziej na wlasnych warunkach. Jesli zas chodzilo o Wampyry, to te gdzie indziej znajda bogatsze lupy. Wiesc o ich powrocie wcia sie roznosila, wiadomo jednak bylo, e do wielu miast nie dotrze odpowiednio wczesnie. W Dwoch Brodach i innych miastach niemalo bylo ludzi starych, niezdolnych lub niechcacych sie przeniesc. Ci niewatpliwie wkrotce padna lupem Wampyrow. Znajdzie sie te cale mnostwo uchodzcow, opuszczajacych zagroone miasta po poludniowej stronie lancucha gorskiego, ktorych przywodcy zapomnieli, czego trzeba, eby przetrwac w dziczy, lub nigdy sie tego nie nauczyli. Do tych na pewno Wampyry dobiora sie na samym poczatku. W Siedlisku i zapewne w kilku innych miastach ludzie stawia opor, stana do walki i niewatpliwie zgina. Wampyry uwielbiaja walczyc, a takie bastiony oporu stanowia dla nich wyzwanie nie do odparcia. Wszystko to powinno dac taborowi Nikhy czas na oddech, na zadomowienie sie w ich kryjowce, na odkrycie bezpiecznych schronow i przygotowanie sie na wszelkie potworne ewentualnosci. Jedna z pierwszych rzeczy, jakie zamierzali zrobic, bedzie powiekszenie liczby wilkow-wartownikow i wyszkolenie ich tak, by czujnie reagowaly na dziwne widoki, odglosy i zapachy... Jesli szczescie dopisze, Wampyry nigdy nie znajda ich obozowiska - a jesli nawet znajda, odkryja e opustoszalo, bo ludzie uciekli do lasu i na trawiaste rowniny. Bo choc kady glupiec sam musi dbac o siebie, im bliej yjesz slonca, tym bardziej bezpieczny jestes od wampyrzego zniewolenia, od smierci i niemartwoty. Czemu bowiem Wampyry mialyby sie klopotac przemierzaniem tylu mil lasu, jesliby mogly zbierac niwo krwi znacznie bliej domu? Przecie najazd na poludniowe obrzea Krainy Slonca oznaczalby dlusza droge, jaka nalealoby przemierzyc, wracajac do Krainy Gwiazd przed wschodem. Argument ten wydawal sie niewielki ale znaczacy. Nikha wszystko to mowil Nathanowi tylko w jednym celu: liczyl po prostu, e go tym skusi. A Nathan przekonal sie, e Eleni miala racje: Nikha zmierzal do tego, by znalezc jej mea, nim on i jego ludzie wybiora osamotnienie. Co, Nathan przypuszczal, e moglby trafic znacznie gorzej. Ale dopoki do tego nie doszlo... ...Myslami byl wcia przy Mishy, nie zwaajac na to, e przepadla lub zginela... lub spotkal ja los gorszy od smierci. Wlasnie, Misha i Nestor. Gdyby tak Nathan mogl znowu zobaczyc Nestora, odszukac go, wydobyc z rzeki i wykopac mu godny grob. Choc na razie rzesze umarlych nie mogly zdobyc sie na rozmowe z Nathanem, pewien byl, e pozwola mu na mala chwile, na kilka slow z bratem. Moe bedzie to szansa, by wszystko sie miedzy nimi uloylo? Wlasnie dlatego, gdy ju skonczyli jesc i rozmawiac, wydusil z siebie niezdarne przeprosiny i ruszyl nad rzeke. Eleni, nie mowiac nic, poszla do swego namiotu, ale Nikha Sintana idac na lee w swoim wozie, natychmiast dogonil Nathana i zlapal go za ramie. -Nie zabierzesz sie wiec z nami? -Nie moge - odrzekl Nathan. - Moe i bym to zrobil, dla dobra Eleni, gdyby mnie zechciala... i jesli rzeczywiscie uwaasz, e bylbym dla niej udanym meem. Najpierw jednak musze po raz ostatni sprobowac znalezc cialo Nestora. Znalezc go i pochowac, by zawsze ju wiedziec, gdzie spoczywa. Bo mysle... e jest calkiem niedaleko stad. Takie mam przeczucie, i tyle. -Rozumiem. - Nikha pokiwal glowa i dal Nathanowi skore z wyrysowanym szlakiem, majaca doprowadzic go do ich obozowiska. - Teraz sie przespimy, potem zapolujemy i wreszcie ruszymy - powiedzial. - W polowie dnia zabierzemy sie stad, a o zachodzie bedziemy ju u siebie, w miejscu, ktore od wielu lat siedzi mi w glowie. Jak dlugo bedziesz szukal? Nathan desperacko wzruszyl ramionami. -Dopoki strace resztke nadziei, e go znajde. Moliwe, e ju teraz nie ma nadziei, ale musze probowac. I jeszcze, Nikha, nawet teraz nie moge przysiac, e wroce. Siedza w mojej glowie takie rzeczy... mam wspomnienia tak swiee, jakby z dnia wczorajszego... nielatwo jest kolysac sie tu i tam, jak trzcina na wietrze. To tylko wyglada na latwe. Nikha pokiwal glowa. -Niech bedzie. Ale jesli zdecydujesz, e... no, cokolwiek zdecydujesz, dopilnuj tylko, bys dotarl do nas przed zachodem, bo potem nie bedzie ogniska, ktore by cie doprowadzilo, a moe okazac sie niebezpieczne, jesli podejdziesz zbyt blisko bez zapowiedzi. Potem podali sobie rece i poprzez drzewa Nathan czul spoczywajacy na nim wzrok Eleni, a wreszcie zniknal z jej oczu, w lesie... Przeszukiwal brzegi a do polowy popoludnia, kiedy to ziemia po jego stronie rzeki ustapila miejsca bagnu, ktore wydawalo sie nie do przejscia, a zwisajace tam galezie tak pokryte byly pnaczami i cuchnacym listowiem, e woda byla ciemna, tylko nakrapiana sloncem, nieprzejrzysta. Jesli tam wlasnie byl jego brat, nie daloby sie go teraz znalezc. Jesli zas chodzilo o pochowek, to Nestor ju byl pochowany, w wodorostach, ktore pojawily sie we "snie" Nathana. Teraz Nathan musial zdecydowac, co robic. Wczesniej wydawalo mu sie, e czuje cos do Eleni Sintany. A moe po prostu czul cos w sobie: dojmujaca pustke, naglaca potrzebe. Tak czy inaczej, mial wybor: dolaczyc do Cyganow Sintana i dzielic z nimi przyszlosc, jakakolwiek bedzie, albo wrocic do Siedliska i stac sie dla Lardisa Lidesci synem, w miejsce tego, ktorego stracil. Cokolwiek by wybral - role mea Eleni lub syna Lardisa - i tak bylby namiastka, nie czyms prawdziwym; i zawsze mialby swiadomosc, e jest tym drugim. Siedlisko wydawalo sie Nathanowi ogromnie dalekie i wiedzial, e jesli tam wroci, nie bedzie ju tak samo. Ilekroc mijac bedzie go jakas dziewczyna, spojrzy na nia w nadziei, e to Misha. Kiedy kobiety beda w tancu przytupywac, strzelac palcami i tak dalej, przypomni mu sie matka. A kiedy jakis zuchwaly mlokos kroczyc bedzie droga, zanoszac sie smiechem, od tej pory zawsze bedzie Nestorem. Nie, to miasto odtad pelne bedzie duchow; wlasciwie Siedlisko samo bedzie duchem. A Eleni Sintana jest ciepla i pelna ycia... Lecz co ze slubem, jaki zloyl w odniesieniu do Wampyrow? W porzadku, wtedy jeszcze byla szansa, e Nestor yje. Razem, zjednoczeni pod sztandarem zemsty, walczyliby ramie w ramie z Lardisem, mszczac sie przy kadej okazji, dopoki sami by za to nie zaplacili. Tak mogloby byc, ale ju nie bedzie. Nestor wszak utonal i rozstal sie z yciem. I znow do Nathana powrocila ta natretna mysl: Eleni Sintana jest ciepla i pelna ycia. Uplynelo niewiele wiecej ni polowa popoludnia; zostalo jeszcze ze dwadziescia piec godzin swiatla dziennego i piec lub szesc zmierzchu; Nathan byl skonany i calkowicie u kresu wytrzymalosci. Czul sie marniej ni kiedykolwiek przedtem. Przez czas prawie rowny czterem dniom podlug miary czasu panujacej w swiecie za Brama z Krainy Gwiazd - o ktorym Nathan jak dotad wiedzial jedynie to, e istnieje - pozwolil sobie tylko na kilka godzin snu. Teraz musi sie przespac, odespac swoje, nim ruszy na poludnie, do... do obozowiska Cyganow Sintana, tam gdzie las spotyka sie z sawanna. W gorze rzeki mijal wczesniej piaszczysta wysepke z kilkoma trzcinami, krzakami i drzewami. Teraz wrocil tam, ogromnie zmeczony, przebrnal przez wode na te wysepke, zwinal sie pod krzakiem, na poly w cieniu i prawie od razu zmorzyl go bioracy sie z wyczerpania, wolny od marzen sen. Jego ostatnia swiadoma mysla, gdy ju nadciagala ciemnosc, bylo to, e jak przespi porzadne siedem czy osiem godzin, i tak bedzie miec mnostwo czasu na wytropienie obozowiska Nikhy przed zachodem. W rzeczywistosci jednak Nathan byl o wiele bardziej wyczerpany fizycznie i psychicznie, ni mogl przypuszczac. A kiedy spal... w Krainie Gwiazd nosiciele wampyrzej zarazy zachowywali przytomnosc, aktywni i a kipiacy od ohydnego jadu niewyslowionych ambicji... Chocia promienie powoli zachodzacego slonca wcia jeszcze malowaly co wysze szczyty lancucha gorskiego oslepiajacym zlotem, ich oczyszczajacy blask zniknal ju z lica ostatniego stojacego jeszcze zamczyska, noszacego niegdys miano Wieycy Karen. Na te godzine, gdy slonce odchodzilo, Gniewica Zmartwychwstala zwolala zebranie w swych przyprawiajacych o zawrot glowy komnatach; kilka z jej wiernych nietoperzy wyslanych zostalo na nisze kondygnacje wiey, a mieszkajacy tam renegaci z druyny Gniewicy niesione przez nie przeslanie zrozumieli znacznie lepiej, ni ludzie rozumieja skomlenie psow. Tak wiec wampyrzy lordowie-odmiency zebrali sie u niej, cokolwiek jednak ponurzy. Wszyscy byli na nogach i krzatali sie ju od nadejscia pierwszych nowych niewolnikow z Krainy Slonca: przydzielali kwatery, "prowiantowali" swe bestie, wybierali porucznikow i wprowadzali ich w nowe obowiazki, wyznaczali prace posledniejszym niewolnikom... i w koncu, dogadzali sobie, rzecz jasna. Tym niewatpliwie tlumaczyc nalealo wymizerowany wyglad Cankera Psiego Syna, bo na kobiety zawsze byl psem. W Krainie Slonca przeszedl sam siebie: kobiety stanowily przynajmniej dwie trzecie tych, ktorych tam zwerbowal. Ale nawet w przypadku Cankera na pierwszym miejscu stanela na czas jakis sprawa wyboru nowych porucznikow; albowiem lady i wszyscy lordowie, z wyjatkiem Gorviego Przechery, utracili swych przybocznych podczas najazdow na Dwa Brody i Siedlisko. W Krainie Slonca kolo Turgosheimu byloby to nie do pomyslenia, tu zas stanowilo znaczne utrudnienie, ktorego nawet Gniewica nie przewidziala. Z calej szostki tylko Gorviemu dopisalo szczescie... a moe po prostu jego porucznik przyswoil sobie cos z pokretnych drog swego pana? Jak by nie bylo, przeyl i teraz Gorviemu brakowalo wylacznie wojownika. Och, lecz te dokonania mialy przybrac ksztalt pochodu oszolomionych cyganskich niewolnikow ciagnacych nieodparcie z Krainy Slonca, przez skaliste rowniny, do ostatniego zamczyska, oplakujacych swoj los nawet wtedy, gdy powloczac nogami przemierzali wydluajace sie cienie granicznych gor. Przechera nie tracil czasu; w trzewiach wieycy jego kadzie ju teraz kipialy i formowalo sie w nich, wedle jego projektow, przemienione metamorficzne cialo. Canker rownie (jak tylko dokonal przegladu swego lupu, powybieral meczyzn i uyl sobie ze swym nowym haremem) przystapil do prac przy kadziach. W dziewiec czy dziesiec zachodow mial dorobic sie wojownika, ktory przycmi straconego nad Wielkimi Czerwonymi Pustkowiami! A po nastepnych trzydziestu pojawi sie caly miot skowyczacych synow krwi, eby zastapic tych, ktorych musial zostawic na pastwe losu w Parszywym Dworze. Tak wiec, gdy wielkie nietoperze Gniewicy wezwaly lordow, by do niej przybyli, ci byli zapracowani. Ale skoro i tak pragneli zamienic slowo z lady, pora wydawala sie nie gorsza od innych. Gorvi, Wran Wscieklica i Spiro Zabojczooki wybrali prosta droge ze swych swieo zaludnionych siedzib i teraz osadzili swe lotniaki na przestronnych ladowiskach Gniewicy. Canker i Vasagi Ssawiec, ulokowani znacznie bliej, wspieli sie po wewnetrznych schodach wieycy, z ciosanego kamienia i przeszczepionej chrzastki. Niezalenie jednak od tego, jaka droga przybyli, wszyscy witali Gniewice w ten sam sposob: niezadowolonymi, nieufnymi, niekiedy nawet gniewnymi spojrzeniami i zerknieciami. Nie spodziewala sie niczego wiecej i byla na to przygotowana. -A zatem wszystko idzie wzglednie dobrze - zaczela bez wstepow, zwracajac sie do nich z miejsca, ktore zajmowala, z rozdziawionych szczek wielkiego koscianego tronu u szczytu stolu, w najwiekszej z jej kilku sal. - Nasi nowi niewolnicy gromadza sie i choc jest ich mniej, ni zakladalismy, krew maja dobra, mocna i swiea; pod kadym wzgledem lepsza ni ta, ktora przypadala nam w udziale w ramach dziesieciny w Turgosheimie. To przynajmniej, jak sadze, przyznac musimy wszyscy. - Sposob, w jaki sie wyslawiala, wskazywal, e oczekuje klopotow. -Jak dotad przywolujesz niezbite fakty - rzekl natychmiast Gorvi Przechera, glosem jak sliski, oleisty bulgot. - Niestety, nie siegasz dostatecznie daleko. O najbardziej niezbitym z faktow wolalas nie wspomniec. Cala piatka siedziala wokol niej; Vasagi i Gorvi po jednej stronie stolu, Canker oraz bracia Zabojczoocy po drugiej. Gniewica odziana byla w swa szate z nietoperzowych futerek. Wolala wygladac jak jakas rozpustna Cyganeczka: nad wiek rozwinieta, prowokujaca, dumna z wladzy, jaka jej plec daje nad meczyznami. To byl jej sposob na zbicie ich z tropu, na usmierzenie sporu. Teraz jednak przekonala sie, e byc moe niewystarczajacy. Ci lordowie zaspokoili sie ju kobietami; chwilowo nie mieli w sobie nawet cienia adzy. Rezygnujac ze wszelkich poz i gestow, siadla prosto, przybrala lekko drwiaca mine i przesadnie westchnela. -I ju sie zaczyna - stwierdzila. - Zaczyna sie nasza wielka przygoda, a ty ju znalazles powod do narzekan, Gorvi. Trzeba bylo, jak sadze, nazwac cie Gorvim Zrzeda! -To co ty sadzisz, z chwili na chwile staje sie mniej wane! - warknal Gorvi. Wstal i oparl sie piesciami o stol, pochylajac ramiona i wyciagajac glowe, jak wielki drapieny ptak. - Gniewico, jestes zlodziejka! Jego slowa nieledwie ja zmrozily... moe nawet na chwile. Potem podniosla reke i uchylila kosciana opaske, tak e jej oczy nie ginely ju w cieniu. W ulamku chwili pozory ycia opadly i jej cialo stalo sie tak szare jak u nieumarlych. Nos sie pomarszczyl i stulil, nozdrza byly czarne i rozdete, a gorna warga odchylila sie nieco w prawym kaciku ust, ukazujac lsniacy kiel. -Zlodziejka? - wysyczala. Nim sprawy posunely sie dalej, Vasagi poderwal sie plynnie i stanal miedzy Gorvim i lady. Ssawiec byl wyjatkowo wraliwy na kneblash - nawet bardziej ni pozostali - zas mysli Gniewicy, a wiec i jej temperament, znal lepiej ni ktokolwiek tutaj. Uwaala ju to miejsce za swoje; nie znioslaby zbyt wielu "obelg" w swym wlasnym zamczysku... najprawdopodobniej wiec wyprawi ich tym smrodem prosto na loa bolesci, kladac kres wszelkim skargom. Co, jak na razie Vasagi mial dosyc zaleczania ran. Gdyby grot, ktory zeszlej nocy trafil go w bok, byl umoczony w kneblaschu... nawet on, Vasagi, przy calych swych talentach metamorficznych, znalazlby sie tarapatach! Strach bylo o tym myslec. Tak wiec teraz byla pora na przedstawienie ich opinii - tylko na tyle, i to najdelikatniej, jak to moliwe - eby choc dostrzegla, jak ich urazila. Czas na skorygowanie sytuacji przyjdzie pozniej, jesli - czy raczej kiedy - znow tego sprobuje. Ich wszak jest pieciu, a Gniewica tylko jedna; przylapanie jej na nieuwadze i wyrownanie rachunkow nie powinno wiec przysporzyc trudnosci. A jesli narzedziem korygowania sytuacji okae sie polksieyc z ostrego metalu, ktory skosi z karku glowe tej suki... co, trudno! Teraz jednak... Wszyscy jestesmy zlodziejami, tym myslom Vasagiego ksztalt nadalo dopracowane, wymyslne wzruszenie ramionami. Zatrzepotal dlonmi, uformowal swe palce w wymowne sieci, przyjal naleyta poze i odrobine przekrzywil glowe. Chodzi po prostu o to, e uwaamy za niekonieczne odbieranie sobie wzajemnie zdobyczy. Zwlaszcza w takim miejscu, jak to. -Ssawiec ma racje. - Wran skubnal maly czarny kaszak na czubku podbrodka. - W Krainie Slonca jest rojno, po co wiec wykradac niewolnikow kompanom, Gniewico? Choc my ich przemienilismy, przyszli do ciebie. Ale gdybysmy z bratem nie rozpoznali dostatecznie szybko kilku z tych, ktorzy przez nasze pietra pieli sie ku twoim, stracilibysmy ich jeszcze wiecej! A ci nosili na sobie nasze slady, ktorych nie sposob pomylic. -Uwaasz, e to wylacznie dla twojej korzysci, lady - wtracil sie brat Wrana, Spiro -wyprawilismy sie zeszlej nocy do Krainy Slonca, na werbunek? Ponuro studiowala cala piatke, po kolei - Gorviego i Vasagiego na prawo od niej, stojacych - braci i Cankera, tu po lewej, jeszcze siedzacych. Jej wzrok na dluej zatrzymal sie na Cankerze, ktorego uwaala za najbardziej chwiejnego. -No, a ty nie masz nic do powiedzenia? Wzruszyl ramionami, podrapal sie w postrzepione ucho, wreszcie szczeknal: - Nie mam cierpliwosci tak skamlec i sprzeczac sie. Zreszta, jestem skonany! Ale, po mojemu, jak dotad dotrzymujesz obietnicy. Mam w swej budzie kobiety, a nowy wojownik ju dochodzi. Jesli jednak musisz wiedziec, jak sie czuje... co, przyznam, e jestem odrobine rozczarowany. -Jak to? - Byla autentycznie zaciekawiona; Canker naleal do dziwnych osobnikow, ktorych mysli trudno zglebic. -Ludzmi - odparl, glosem teraz cicho skowyczacym. - Porucznikami - Znow wzruszyl ramionami, dosc niezgrabnie. - Przemienilem kilku, nie tak wielu... ale zwa, e samych dobrze umiesnionych i silnych! I teraz wyglada na to, e wiekszosc z nich stracilem przez ciebie! Poklepanie po glowie nie wystarczy, lady, nie tym razem. Jesli oczekujesz, e wymodeluje nowego wojownika, podobnego do tego, ktorego zrobilem w Turgosheimie, najpierw zwroc mi moich niewolnikow. -Co takiego? - syknela. - Czy nie ostrzegalam cie przed braniem zbyt wielu kobiet? - Poderwala sie i potoczyla wokol groznym wzrokiem. - A jake to mialam strzec waszych tylow i jednoczesnie znajdowac czas na robienie wlasnych odmiencow? Ja zlodziejka? Tak o mnie myslicie? No to przeliczcie moich niewolnikow, a zobaczycie, kto lepiej na tym wyszedl. Wy, wy wszyscy! Teraz posluchajcie: jak dotad zdaylam zasilic moje stwory, wybrac sobie nowych porucznikow - tylko dwoch - i przystapic do modelowania moich syfonidow. A ilu niewolnikow mi zostalo, co? To wam powiem: mam ich siedmiu! A ty, Wranie? - Gwaltownie odwrocila sie do niego. - Jakie ty masz lupy? A ty, Corvi Chciwcze? - Obrocila sie na piecie. - Jaka to garstke? Dwa razy tyle, gwarantuje! -Ale to przecie ty sama powiedzialas - zagrzmial Wran, a krew tak w nim zawrzala, e musial sie uspokoic, by moc mowic dalej - e nie bedzie ju czegos takiego, jak dziesiecina, nie tu, w Dawnej Krainie Gwiazd. A jednak teraz mianujesz siebie stranikiem, czy straniczka dziesieciny nie mniej wana ni stary Vormulac w Turgosheimie! Wybralas naszych najlepszych niewolnikow, Gniewico, i dobrze o tym wiesz. Dosc ju wykretow, przyznaj sie do winy! -A co z wyposaeniem wieycy? - Zgromila go wzrokiem. - Hodujesz bestie gazowe lub wojownikow, Wranie? Ha! Tak sadzilam! Nigdy nie myslales o nas wszystkich, a smiesz stac i mnie oskarac. A ty, Gorvi: wymodelowales stwora do czyszczenia studni, czy to cos innego pichci sie w twoich kadziach? I ile stworow sie tam pichci? Nie odpowiedzieli, ale wcia stali tam, wszyscy oburzeni i rozsierdzeni, wyjawszy Vasagiego, ktorego rana jeszcze sie nie zagoila. I znow przygladajac sie kolejno wszystkim tym wampyrzym lordom, Gniewica spostrzegla, e miala racje: w adnej z tych glow nie pozostala mysl o wieycy, kady myslal tylko o wlasnym dobrobycie. Ona jednak siegala wzrokiem dalej, tote oni co do jednego znalezli sie u kresu wytrzymalosci - gdzie sama Gniewica ich doprowadzila. Och, ale wsciekli byli ci lordowie! Mimo i ukrywali swe mysli, Gniewica dosc wyraznie odczytywala je w ich szkarlatnych oczach. Posmakowali wojny i dzikiej, nieoswojonej krwi, odkrywajac, e i jedno, i drugie przypadlo im do smaku. Po co przerywac w pol kroku? Wieyca byla wielka, to fakt, ale jeszcze wieksza bedzie bez Gniewicy. Bo i kim ona jest, jak nie tylko kobieta? Nie podobalo sie jej, jak patrzyl na nia Canker, oczyma wscieklego psa rozbierajac ja z nietoperzowych futerek; ani to, ani te sposob, w jaki Gorvi sie chylkiem podsuwal. Jej dlon znikla pod szatka... a Vasagi, dziko sie kolyszac i gestykulujac jak szaleniec, wreszcie podniosl draca reke. SPOKOJ TERAZ! Ta jego mysl rabnela twardo, psychiczny wrzask uciszyl wszystkich w jednej chwili. Ale pod ta prawdziwie wybuchowa mysla byly te inne, ktore Ssawiec trzymal bliej serca. Choc byly one ukryte, Gniewicy przynajmniej cos z nich udalo sie odczytac... Zeszlej nocy, po tym jak Vasagi zostal postrzelony, tu przed atakiem na Siedlisko, Gniewica zapytala go, czy czuje sie na silach uczestniczyc w dalszej czesci wyprawy. Wiedzac, e jest ranny, wolala uwzglednic jego stan. On zas wiedzial, e wynika to z troski nie tylko o niego, ale i o druyne jako calosc; widzac siebie generalem, potrzebowala olnierzy w pelni sil bojowych. Ale i tak bylo to cos warte. Co wiecej, Vasagi widzial przewage wieycy naleycie zarzadzanej i wyposaonej. Na razie wieyca ta byla nieledwie tylko pustym w srodku kamiennym slupem, wylegarnia wampirow, mogla jednak stac sie twierdza. Pod tym wzgledem poglady lady byly godziwe i rozsadne. I wreszcie... wreszcie to, e dlon Gniewicy wcia kryla sie pod szatka, tam gdzie trzymala ona maly pecherz oleju kneblaschowego, zdolnego zatruc powietrze. To take warto bylo wziac pod uwage, przynajmniej teraz. Pozniej natomiast, kiedy wieyca zostanie doprowadzona do ladu... Niespokojna cisze przerwal oleisty glos Gorviego. -A wiec? - zapytal, nie kierujac tego wlasciwie do nikogo. Ale on te widzial, e reka lady niknie pod szatka i roztropnie cofnal sie o krok. Przebylismy cala te droge, zamachal Vasagi, byle dalej od tyranii Turgosheimu, eby walczyc miedzy soba? -Ale... - Wran nadal mierzyl Gniewice wscieklym wzrokiem. Z walacym sercem i cieko dyszaca piersia, pozostawal niebezpiecznie blisko pograenia sie w szale. Posluchaj mnie teraz, usadzil go Vasagi. Bo wyglada na to, e jestem jedynym, ktory widzi, co sie tutaj dzieje. Jestesmy Wampyrami! A teraz, gdy zniesione zostaly ograniczenia narzucane przez Turgosheim, cofamy sie do ich ustanawiania. A czy nie dlatego przede wszystkim pragnelismy tutaj przybyc, eby dac pelna swobode naszym pasoytom? seby byc takimi, jakimi uksztaltowala nas nasza natura? Przerwal... ...I widzac, e przyciagnal ich uwage, kontynuowal: Gniewica nie jest zlodziejka - ale jest Wampyrem. I poza tym jednym incydentem, tym... uchybieniem?... nie wykonala falszywego kroku. No, jesli nie liczyc jej wiary, e moe nas poprowadzic jak krolowa-wojowniczka. Wszyscy bowiem jestesmy tu meczyznami i godnymi wojownikami, i jest nam trudno myslec o oddawaniu naszych cieko oplaconych lupow jakiemukolwiek samozwanczemu wodzowi. Powtorze to: jakiemukolwiek wodzowi! Dobrze wiec, od tej pory sami sobie jestesmy panami, a Gniewica jest sama sobie pania. Z drugiej jednak strony ona ma racje: jesli nie wykaemy sie pewna wola wspolpracy, ta wieyca nie przetrwa, a my bedziemy skazani na zaglade. Konieczne jest, by Gorvi nie zaniedbywal studni, by Wran i Spiro obslugiwali i utrzymywali w dobrym stanie doly na odpadki i komory z metanem i eby Gniewica modelowala syfonidy majace ciagnac wode ze studni dla dobra calej wieycy. Do tego stopnia - przynajmniej do tego stopnia - musimy dzialac jednomyslnie, w tym stopniu bowiem siebie wzajemnie potrzebujemy. Wran, jak przedtem mietoszacy swego kaszaka, ju sie troche, uspokoil. -Z wszystkim tym sie zgadzam - powiedzial. - Tylko niech ona - tu poslal krzywe spojrzenie Gniewicy - nie przywlaszcza sobie wiecej naszych niewolnikow. Gniewica te byla spokojna i znowu "urocza". Oto za jednym zamachem stracila swoja armie. I co z tego? Wkrotce stworzy nastepna, tym razem pod kadym wzgledem lojalna. -Od tej pory wiec polujemy samotnie - zgodzila sie. - Zaspokajamy potrzeby wieycy, dla wspolnej korzysci, ale pod kadym innym wzgledem dbamy tylko o siebie i do diabla z reszta! Swietnie, skoro tak wolicie. Gorviemu cos przyszlo do glowy. -A co, jesli zostaniemy zaatakowani przez Kraine Slonca, albo, co gorsza, przez Turgosheim? Czy mam na wlasna reke bronic dolnych pieter? -O, z czasem na pewno zostaniemy zaatakowani - zapewnila go Gniewica. - Choc nie wydaje mi sie, eby przez Kraine Slonca. Kiedy do tego dojdzie, znow przyjdzie nam walczyc razem lub zginac razem. Ta wieyca jest nasza ostoja; choc moe nie nadajemy sie na przyjaciol, musimy byc sojusznikami. Tym wiekszy powod, Vasagi wytwornie wzruszal ramionami i wil sie, by wypracowac teraz model wspolpracy. Spiro, w typowych dla niego szmatach i z opaska na czole, chwycil brata za ramie. -Chodz - powiedzial. - Dosyc gadania. Czeka nas mnostwo roboty. Ale kiedy zapadnie ciemnosc, nadzorowanie pracy powierzymy naszym porucznikom, a sami wypuscimy sie w Kraine Slonca. - Rzucil Gniewicy zlowrogie spojrzenie. - Tyle e tym razem zatrzymamy sobie to, co zlowimy! -A co ze mna? - Szczeknal Canker. - Dostane z powrotem moich niewolnikow? -Niewdzieczny pokurczu. - Gniewica nie ukrywala wzgardy. - Ty, ktory umiesz tylko skamlec i parzyc sie! Jak to sie ma do wspolpracy? Lepiej skoncz z tym piszczeniem, Canker, poki masz dosc gazu, by rozgrzac swoja bude, i dosc czystej wody, by potopic swoje pchly! Canker w odpowiedzi troche powarczal i obnayl kly, ale jako e Gniewica miala kneblasch, nic wiecej nie mogl zrobic. I na tym stanelo. Wyznaczywszy sobie kurs - jako samodzielni wladcy, a jednoczesnie powiazani wzajemnymi zalenosciami mieszkancy wieycy - lordowie opuscili komnate Gniewicy. Vasagi wychodzil jako ostatni... Schodzac na dol, Vasagi musial przejsc blisko rozleglych ladowisk lady Gniewicy. Zastal tam czekajacego na niego Wrana Wscieklice, jeszcze kipiacego jak rozbudzony wulkan. Wran przeszedl prosto do sedna: - Czemu jej broniles? W mig bysmy sie jej pozbyli; ja zajalbym jej komnaty, zostawiajac te, ktore dziele teraz, memu bratu. Miala kneblasch, Vasagi wzruszyl ramionami, wykonal jakis gest, troche sie cofnal. Poza tym, zaczela ju modelowac syfonidy. Po co marnowac takie starania lady? Bedzie dosc czasu, eby ja ukarac - jesli okae sie to konieczne - kiedy doprowadzimy wieyce do ladu. Sam te sie na to zgodziles, choc nie tyloma slowami. -A nie chodzi po prostu o to, e sie podkochujesz w tej dziwce? - Wran wyszczerzyl sie niemilo. - W koncu stanowilibyscie wspaniala pare. Ty za swoja dziwaczna geba i Gniewica, istna wiedzma pod tym slodkim dziewczecym cialkiem! O to chodzi? Liczysz, e bedziecie razem? Moe mecza cie ju wrzaski twoich kochanic, kiedy zabierasz sie do ich obslugiwania? Czy domagaja sie, bys bral je od tylu, eby nie musialy widziec twojej geby? Vasagi plynal teraz ku niemu, gestykulowal ostrzej, mniej subtelnie, jego telepatyczny "glos" zmienil sie w syk: Czemu mnie obraasz, Wranie? Chcesz mnie sprowokowac? Nie mam podbrodka, to prawda, ale z wlasnego wyboru. Lepiej tak, ni z twoim podbrodkiem, z ta czarna narosla, pewnie swiadczaca o tradzie! -I kto teraz miota obelgi? - Wran podsunal ku niemu poczerwieniala twarz. - A co do mego kaszaka, to swiadectwo urody. O?, Ssawiec zasmial sie pogardliwie. To moe przydaloby ci sie kilka wiecej? Ale kiedy Wran steknal i podszedl jeszcze bliej, cienki ryjek Vasagiego zesztywnial i pojawila sie ostra iglowata koncowka, ociekajaca slina. Przypomnij sobie lepiej, ostrzegl, e rekawice zostawiles w swoich komnatach, Wranie. Jesli o mnie chodzi, to nigdy nie rozstaje sie ze swoja bronia! Wran wiedzial, e Vasagi jest w stanie uderzyc z blyskawiczna szybkoscia, przebic lub wydlubac oko, albo przeniknac przez ucho a do mozgu. Cofnal sie choc niespiesznie, potem obrocil sie na piecie i ruszyl ku ladowiskom. Przez ramie jeszcze warknal: -Jedno powiedzmy sobie jasno, robalogeby. Kiedys lady zostana tylko dwie moliwosci do wyboru: albo byc posluszna mi ona w Wieycy Wrana, albo umrzec, robiac miejsce dla lepszych od niej! Jesli wypadnie pierwsza - z radoscia wyrwe z ogona Gniewicy jadowity kolec, moesz mi wierzyc. A jesli druga - wzruszyl ramionami - trudno. - Po tych slowach zniknal za kamiennym wystepem. seby miec ostatnie slowo, Vasagi poslal mu mysl: Lepiej trzymaj sie swych niewolnic, Wranie! Gniewica to za dobra kobieta dla takiego fircyka, jak ty! Wyslal te strzale za pozno; Wran zamknal ju swoj umysl; mysli Vasagiego wrocily gluchym echem. Moe i dobrze sie stalo. Wran, jak by nie bylo, byl szalencem. Przezwycieywszy wzruszeniem ramion irytacje, Vasagi poszedl dalej... II Nathan poruszyl sie. Slonce ju jakis czas temu opuscilo jego wysepke i zrobilo mu sie zimno. W pobliu szemrala rzeka; ryby wyskakujace za muchami rozchlapywaly wode; to polaczenie dzwiekow obudzilo go.Ocknal sie zmarzniety, zesztywnialy, obolaly i natychmiast spostrzegl, jak dlugo - i do jak poznej godziny - spal. Slonce bylo jasnym blyskiem ognia przeswitujacym przez wierzcholki drzew na poludniu; poza srebrzystymi blyskami na zmarszczkach rzecznej tafli, cala powierzchnia, od brzegu do brzegu, tonela w zielonym, ponurym cieniu. Nathan przespal... z pietnascie godzin? Brodzac, wrocil na brzeg i ruszyl po wlasnych sladach na zachod. Zamieniwszy bagniste okolice na bardziej ubity grunt, odczul, e ustepuje mu zesztywnienie miesni, po trosze te dotkliwy bol kregoslupa; dzieki masci Eleni, powiedzial sobie i zadumal sie nad tym, gdzie sie teraz podziewaja, ona i Cyganie Sintana. ...Najprawdopodobniej z brzekiem zbliaja sie do swego nowego domu. Dzis wieczorem rozbija tymczasowe obozowisko, a jutro zamaskuja cale to miejsce, uczynia je na poly trwalym domem, osiada w nim. Gdyby tylko Nathan mogl zmusic nogi do troche szybszego marszu, bylby ju z nimi - z Eleni - i znalazl by tam swoje miejsce. Pod pewnym wzgledem czul sie zdrajca: zdradzil Lardisa, pamiec Mishy i swej matki, a zwlaszcza zlamal swe cyganskie sluby. Z drugiej strony jednak czul sie... kims nowym? Niewatpliwie zaczynal cos nowego. A zreszta wiedzial, e poki yje, o swych slubach nigdy do konca nie zapomni. W miejscu gdzie przez nadrzeczne listowie przebil sie skosny promien slonca, przystanal i rozloyl mape Nikhy. Droga nie wydawala sie zbyt trudna: wrocic tam, gdzie Sintana rozbili oboz, isc nieuywanym szlakiem w kierunku poludniowo-wschodnim jakies pietnascie mil, potem skrecic na poludnie w waska, zakrzywiajaca sie lesna doline. Tam gdzie dolina kierowac sie bedzie na zachod, pojsc z biegiem strumienia, potem wspiac sie po lagodnym stoku znowu na rownine i wreszcie, kierujac sie znow na poludnie przez jakies piec czy szesc mil przez szeroki pas elaznych drzew (gdzie przy odrobinie szczescia Nathan mogl natrafic na kolejny pradawny szlak) mial wejsc na trawiaste rowniny. Las wokol niego powinny tworzyc ju tylko jesiony, orzechy, dzikie sliwy i kilka potenych elaznych drzew. I w zalenosci od tego, gdzie wyloni sie z ustepujacego lasu, obozowisko Sintana leec bedzie nie dalej ni o dwie lub trzy mile na wschod albo na zachod. Doswiadczony tropiciel powinien bez trudu kierowac sie ich sladem. Tak przynajmniej przedstawil to Nikha... Nathan byl wsciekly na siebie. Gdyby obudzil sie choc trzy godziny wczesniej, nie byloby problemu. Bylby w stanie stwierdzic, gdzie wozy zjechaly ze szlaku, skrecajac w las, dostrzec koleiny wylobione przez ich kola w ilastej ziemi. Bylyby i inne znaki: zgniecione listowie, polamane galazki, odchody zwierzat. Ale najlepsze swiatlo ju sie przesunelo, a on nawet nie dotarl jeszcze na miejsce ich pierwszego spotkania. Przyspieszyl troche, sadzac wielkimi susami miedzy drzewami rosnacymi rownolegle do rzeki, a kiedy zabraklo mu tchu, przeszedl w dosc rowny marsz. Zaczynal ju wpadac w lekka panike, choc wiedzial, e w niczym mu to nie pomoe. Ile jeszcze mial przejsc: trzydziesci, trzydziesci piec mil? I ile czasu mu to zajmie? Zachod nastapi za... och, za dziesiec do dwunastu godzin. Szmat czasu, gdyby byl na otwartej przestrzeni i na porzadnym szlaku. Ale w lesie... swiatlo zniknie znacznie wczesniej. Lesnych zwierzat nie obawial sie, ale gdyby sie zgubil, to bylby problem. Nowo poznani Wedrowcy beda sie o niego niepokoic; a przynajmniej, na co troche liczyl, Eleni. Jemu te niewatpliwie nie usmiechalo sie zbytnio spedzenie dlugiej, samotnej nocy posrod lasu... Chyba dlugo to trwalo - o wiele za dlugo - ale w koncu Nathan przedarl sie przez krzaki na stary szlak, na ktorym po raz pierwszy zobaczyl Cyganow Sintana. Zwinawszy oboz, zadbali o zatarcie sladow; gdyby nie wiedzial o ich pobycie, nie domyslilby sie pewnie, e ktos tu w ogole przebywal! Ale i tak nie zdolali zamaskowac glebokich kolein na zarosnietym szlaku, ktorym wlasnie ruszal na wschod, rownomiernym, szybkim krokiem. A kiedy tak szedl, las wokol niego gestnial, swiatlo zmierzchalo, dosc jednak niepostrzeenie, a to dlugie popoludnie zdawalo sie jeszcze wydluac... Nathan odkryl odwieczny i calkowicie nienaukowy fakt: czas, ktorego jest malo, kurczy sie o wiele szybciej, ni powinien. Przekonal sie te, e koncentracja moe prowadzic do kleski: wystarczy przekroczyc pewien pulap skupienia, a predzej czy pozniej czlowiek odkrywa, e koncentruje sie na swojej koncentracji, nie zas na tym, co ma zrobic. Jego konczyny i miesnie przywykly do tego ciaglego rytmicznego wysilku, a tepy bol zwiazany z nieustajacym ruchem zdawal sie nieledwie hipnotyczny. Bo i hipnotyzowal; nagle bowiem szlak okazal sie zarosniety, nigdzie nie bylo sladu, e wedrowali tedy ludzie, zwierzeta i wozy... gdy nie wedrowali! Mimo jak najlepszej koncentracji Nathan minal wlasciwy zakret, nawet go nie zauwaywszy. I znow sie cofal - mile, dwie - a wreszcie odkryl prawde: Wedrowcy opuscili szlak tam, gdzie warstwa ziemi byla cienka, zaslana krzemieniami i kamykami. Celowo wykorzystali te twarda, kamienista glebe, by ukryc swoje slady i utrudnic podaanie za nimi; nie po to, eby zniechecic Nathana, o nie, w tym celu jednak, by pomieszac szyki wszystkim innym, ktorzy zapragneliby ich wyweszyc. Idac teraz o wiele wolniej, gdy droga wila sie wzdlu waskiej, gesto zarosnietej dolinki, wypatrzyl lajno kudlaczy i znow wszedl na wlasciwy slad, podaajac nim, a dolina sie rozszerzyla i skrecila na zachod z biegiem glebokiego, ponuro bulgoczacego strumienia. Tam gdzie ziemia znow stala sie kamienista, pokonal lagodny stok miedzy drzewami i znowu stanal na plaskim terenie. Gdzies po drodze jednak zgubil szlak, a swiatlo przygasalo coraz gwaltowniej. Nathan byl w drodze ju od jedenastu godzin i zmeczenie szybko bralo nad nim gore. Pod przyprawiajacym o klaustrofobie baldachimem drzew jego pluca zdawaly sie nie moc zaczerpnac dostatecznej ilosci powietrza, nogi zas z kadym chwiejnym krokiem grozily, e zalamia sie pod jego ciearem. Strasznie potrzebowal odpoczynku, wiedzial jednak, e nie zdobedzie sie na postoj. Dlatego parl dalej... Stale zmierzal w kierunku slonca, tam gdzie jego blask najbardziej widoczny byl na niebie i miedzy drzewami. Trzeba bylo jednak przekraczac strumienie, przedzierac sie przez krzaki oraz geste pnacza, radzic sobie z miejscami, gdzie ten baldachim lasu byl tak gesty, e calkiem odcinal swiatlo. A nagle... dostep slonca nieco sie poprawil, drzewa sie przerzedzily, krzaki, glownie jeyny byly nisze. Poszycie zniknelo pod kruchym dywanem kasliwych igiel. Wypatrzyl skupiska elaznych drzew, nigdzie jednak nie bylo sladu, e tedy przejedali Wedrowcy, ani te tropu, za ktorym moglby podayc. Spieszyl sie, omijal co gestsze polacie igiel i bezpiecznie przeszedl ten las. Drzewa jeszcze bardziej sie przerzedzily; swiatlo, a raczej ta jego odrobina, ktora pozostala, naplywalo blado od poludnia; elazne drzewa ustapily miejsca jesionom, orzechom, dzikim sliwom. Nathan przynajmniej zmierzal we wlasciwa strone. Ale kiedy uwierzyl, e najgorsze ma ju za soba poczul uklucie igly, ktora przeslizgnawszy sie przez szew w jego sandale wbila sie w poduszeczke duego palca prawej nogi. Co za bol! Musial przystanac na chwile, by wyciagnac ten kolec. To byl blad; wystarczylo kilka minut tego siedzenia, a jego miesnie zesztywnialy; od tej pory musial na poly kustykac przez narastajacy zmierzch. Wlasnie, przez zmierzch, bo na skraju swiata slonce zdawalo sie pomaranczowym pecherzem, z ktorego plynne swiatlo saczylo sie na stygnace pustynie. A las znieruchomial. Slychac bylo tylko szelest wywolywany przez co drobniejsze zwierzeta i gruchanie golebi, ciche i plochliwe. Poza tym, panowala cisza... Wychodzac na skraj lasu, spojrzal na poludnie, za szeroki pas sawanny i zobaczyl na niebie wielki wachlarz, a moe kolo o szprychach roowych, oltych i zlotych; kolo, ktore obracalo sie, blaklo i znikalo, jak tecza po deszczu, jak tecza, gdy po deszczu wzeszlo slonce. Tyle e tutaj dzialo sie cos przeciwnego, gdy szprychy owego kola byly gasnacymi promieniami slonca, pamiatka niedawnej zlotej chwaly. Zaczynal sie zachod, za kilka godzin cala ziemie spowije aksamitny zmrok; wyjda gwiazdy, zamigocza nad gorami; nadciagnie prawdziwa noc niby calun malujac wszystko barwami ciemnosci. Nathan obracal glowe, to w jedna, to w druga strone, w zwodniczym swietle mierzyl wzrokiem wschod i zachod. Ktoredy mial isc? Przechylil glowe, nasluchiwal odleglego, znajomego brzeku, nic jednak nie uslyszal. Chocia i nie oczekiwal tego. Zerwal sie wiatr, przemknal przez las, wywolujac kolysanie i szelest galezi. Chmury gnaly na poludnie, za sloncem, a od wschodu... czyby wiatr przyniosl jakis krzyk? A moe to tylko skrzek ptaka polujacego noca? Przez mile kustykal na zachod, potem wypatrzyl wzgorek wylaniajacy sie z morza traw. Jeszcze pol mili do tego wzgorka i Nathan byl gotow sie poddac, pasc i spedzic tam noc. Zmusil sie jednak, by cieko dyszac wlezc na szczyt, przeczesal wzrokiem otaczajaca go kraine i wypatrzyl na wschodzie, na samym skraju lasu... ognisko? Niezbyt wielki ogien; w najlepszym razie niezbyt wyrazna iskierka, ale lepsze to ni nic. To na pewno Eleni! Mimo ostrzeenia Nikhy, e po zmroku Nathan nie znajdzie przyjaznego swiatla, ktore by go poprowadzilo, Eleni jednak rozpalila niewielkie ognisko. Podbudowany tym, zszedl na rownine i ruszyl na skos przez trawy, w kierunku tego ognia. Teraz szlo sie latwo, wrecz smigal przez wysokie, targane wiatrem trawy pod popielejacym niebem, watlymi chmurami i pierwszymi gwiazdami. Ale... niebo bylo dzisiaj dziwne; wydawalo sie, e jest tam kilka pasow chmur na ronych poziomach; czesc sunela w jedna strone, reszta w inna. Prosto przed Nathanem i wysoko nad lasem male czarne strzepki chmur gnaly na polnoc ku gorom i szybko sie zatracaly w zwodniczym aksamicie nocy. Tu, z rowniny, nie bylo ju widac tego ogniska. Nathan sie spieszyl; pokonal mile, dwie i robil ju trzecia, gdy znow zobaczyl to swiatlo. Wtedy gdy okryty noca las rosl na lewo od niego, a raczy ksieyc wylonil sie znad odleglego lancucha gorskiego, by oswietlic mu droge, wzywajacy go ogien zalsnil jeszcze bardziej. Wreszcie do niego dotarl. Tam gdzie las spotykal sie ze stepem, zobaczyl wozy Cyganow Sintana ukryte pod konarami trzech potenych elaznych drzew. Ogien byl jak powitalny blysk ruchliwego pomaranczowo-oltego swiatla, wypierajacego cienie z trojkatnej przestrzeni miedzy drzewami. Wital Nathana... ...Tak samo, jak powital tych, ktorzy trafili tu przed nim! Zwolnil, doszedl do tej polany, potykajac sie szedl naprzod, z wolna rozdziawiajac usta. Wyczuwal pewna won, ktorej porywisty wiatr nie zdayl jeszcze do reszty przegonic. I Nathan przypomnial sobie owe ciemne, strzepiaste chmury, ktore ten sam wiatr przepedzil znad lasu ku odleglej przeleczy, wiodacej do Krainy Gwiazd. Zobaczyl te, e drzwi wozow kolebia sie tam i z powrotem na zawiasach, jakby protestowaly przeciwko panujacej za nimi pustce. Obozowisko bylo... opustoszale? Nie, nie opustoszale, tylko opronione. Z ycia... Nathan nie potrafil sie z tym pogodzic. Zajrzal za wozy, gdzie linami wyznaczono obszar dla zwierzat. Wszystko tonelo w cieniach rzucanych przez przenikajacy tu blask ogniska, a wiatr i przeplywajace chmury czynily swiatlo gwiazd wrecz bladym. Zwierzeta lealy niby niskie, nieruchome garby, same w sobie stanowily dowod. Kudlacze rzadko sie klada, a nigdy gromadnie... Przeszedl pod wielkie elazne drzewo, gdzie z ziemi uprzatnieto igly, by stworzyc cos na ksztalt malej polanki. Ale jak tylko sie tam zatrzymal i potoczyl wkolo wzrokiem, jakies rozdete czarne ksztalty, przypominajace niesione wiatrem krzaki, nagle zbily sie w stadko i, trzepoczac nisko nad ziemia, zniknely w cieniu. Dech mu zaparlo, zrobil krok do tylu, rozejrzal sie tu i tam, podczas gdy wiatr wzdychal, szeleszczac galeziami. A gdy oczy Nathana oswoily sie z ciemnoscia, dojrzal inne oczy - szkarlatne punkciki - podkreslone przez blask ognia i zlowrogo wpatrujace sie w niego z otaczajacych go krzakow. Jeden z tych stworow, czymkolwiek byl, kryl sie za przelamanym stolem, obalonym na bok, przysiadlszy tam niby sep. Nathan nie smial nawet odetchnac, stal sparaliowany pod wielkim drzewem, a cos przenikliwie zaswiergotalo w otaczajacej go ciemnosci... po czym doczekalo sie odpowiedzi z drugiej strony kregu! A kiedy drgnal, rozpoznawszy to... ...Cos kapnelo z gory i bryznelo Nathanowi na przedramie, tu przed podwiniety rekaw, i spojrzawszy tam, zobaczyl, e na reku jest czerwien; podobnie jak na ziemi pod jego stopami. Podnioslszy wzrok... zobaczyl dziwne dojrzale owoce tego drzewa, wszystkie trzy rodzaju meskiego, powieszone tam za nogi, z podernietymi gardlami, a resztki ich szkarlatnych sokow sciekaly wlasnie po opadajacych w dol ramionach i odrywaly sie od nich! Wielki nietoperz Desmodus, oblepiony krwia, odczepil sie od opronionego trupa i sfrunal na ziemie. Zbyt opity, eby poleciec stwor poczlapal poza pole widzenia Nathana, dolaczajac do swych kompanow skrytych w cieniu... Wszystkie demony piekiel hulaly na wietrze, zanoszac sie wscieklym smiechem, gdy Nathan, chwiejnie zbliywszy sie do ognia, wyciagnal zen jakas szczape i oswietlil sobie droge do wozu Nikhy Sintany. W srodku panowal nieopisany balagan, a na zewnatrz, z tylu... Tam leal Nikha, z szeroko rozwartymi oczyma i piersia rozplatana na dwoje, bo ktos wydarl mu serce, smaczny kasek! Nathan wiedzial teraz, e musi poszukac pozostalych - poszukac Eleni, modlac sie, by zdolala uciec w las - najpierw jednak czekalo go cos innego, co rownie musial zrobic. W jego niebieskich oczach zaplonelo cos na ksztalt oblakania, znalazl bowiem na wozie Nikhy duy kamienny gar z olejem. Podnioslszy pokrywe, powachal: olej z orzechow, do przyrzadzania strawy. Ale i z odrobina kneblaschu. Nic dziwnego, e go zostawily! I ju niosac ten gar pod drzewo rzezi, wiedzial, jak go wykorzysta. Tam, pod drzewem elaznym, na odslonietej przestrzeni, znow zebraly sie te rozdete czarne slugi Wampyrow - chyba z tuzin - by chleptac krew z przesiaknietej nia ziemi. Trzymajac sie w naleytej odleglosci, Nathan przypatrywal im sie przez chwile, wzdrygnal sie i skrzywil. Potem, ju nie zwlekajac, przemknal przez krzaki, okraajac to wielkie drzewo, przez caly czas celowo rozlewajac olej, a kiedy zamknal ow krag, cisnal w te, suche jak hubka, krzaki swoja pochodnie. Ogien poczatkowo skradal sie powoli, pozniej, podchwycony przez wiatr, buchnal msciwie i wreszcie rozryczal sie, ju jako sciana palacego aru i oltego blasku. Nathan, zmuszony do cofniecia sie, smial sie, tanczyl i wymachiwal piesciami niczym szaleniec, bo byl nim przez te chwile. -Spalcie sie, wy dranie, spalcie sie! - krzyczal. Chciwe jezyki ognia oblizaly nisze galezie, zawladnely nimi i rozbiegly sie po calym drzewie. Plomienie, smagane przez wiatr, przeskakiwaly z konaru na konar jak zlosliwe duszki, a w koncu wszystkie trzy drzewa plonely rownoczesnie, a ar zrobil sie piekielny. Nathan jeszcze tanczyl i smial sie coraz glosniej, gdy przenikliwe piski nietoperzy zmienily sie we wrzask i garstka ich sprobowala uleciec przed masakra. Osmalone, ciagnac za soba dym, wzbily sie w powietrze, stanely w plomieniach, kreslac spirale, runely w sam srodek strasznego paleniska pod potenymi drzewami, zmienionymi w pochodnie. I spalily sie... Pozniej, gdy wiatr powial na poludnie i przegnal rozszerzajacy sie slup ognia ku pustyniom, Nathanowi przeszlo oblakanie i mogl wrocic do wozow. Stojace z boku wysokich drzew, raczej poza zasiegiem ognia, wozy te poar jedynie liznal, nieco osmalil, jednake wyminal, zostawiajac nienaruszone. Nathan przeszukal je dokladnie... i znalazl to, co znalazl. Potem, omijajac trojce wcia plonacych szkieletow drzew i sczerniala rane w poszyciu, poszedl do lasu. Wiedzial, e ryzykuje, e wiatr w kadej chwili moe sie znow zmienic, mimo to musial szukac. A gdy znalazl to, czego szukal, z mozolem zaniosl wszystko w oczyszczajacy ogien. Nie, eby te dzieci mialy stac sie wampirami - pozostaly po nich glownie strzepy, kawalki - ale tak chyba nalealo zrobic. Nathan wiedzial przynajmniej, e tak postapilby Lardis Lidesci. Z tymi ludzmi Nikhy, ktorzy wykrwawili sie pod drzewem, porzadek robil ogien. Jeszcze palili sie tam, gdzie spadli, niby wolno plonace swiece, przewrocone na ziemie. Teraz dolaczyl do nich ich wodz, Nikha. Na koniec Nathan musial rozejrzec sie za kobietami. Przywlekal je z ronych miejsc, kolejno sie nimi zajmowal. Byly okaleczone i zgwalcone - nie, nie tylko; zostaly ohydnie wykorzystane - a potem zwampiryzowane. Czaszki dwoch byly wgniecione, jakby za sprawa potenych uderzen, natomiast dwie pozostale, w tym Eleni... ...Nathan mogl tylko potrzasnac glowa ze zgroza i niedowierzaniem. Miedzy piersiami, na lewo od srodka klatek piersiowych, mialy dziury wielkosci piesci, po tym jak ktos, potwor jakis, wepchnal w ich ciala reke, by przydusic serca. Nie po to by zabic, nie, jedynie eby ogluszyc. Bo wcia jeszcze byly ywe, czy raczej nieumarle. Nie mona bylo tego odkladac, nawet w przypadku Eleni, zwlaszcza nie w jej przypadku. Lardis pokazal Nathanowi, jak sie to robi, teraz wiec wszystko nalealo do niego. I zrobil, co nalealo - zrobil to te Eleni - i wlasnie wtedy poczul na sobie czyjs wzrok. To byl jedyny, ktory przeyl, chlopak, ktory nad rzeka poszedl na ryby, a teraz stal na skraju, jeszcze w blasku ognia, niby jakas zjawa, z pustka w oczach i zapadlymi policzkami barwy kredy. Nathan odezwal sie do niego; chlopak zignorowal go. Podszedl wiec do niego, wzial za reke, a tamten - nieledwie dzieciak - warknal i obnayl zeby. Wtedy Nathan cofnal sie troche i przyjrzal mu sie uwanie, bardzo uwanie; sladow adnych nie bylo, ani sincow, ani skaleczen. Po prostu mial... szczescie? Jesli przetrwanie, by stac sie swiadkiem czegos takiego, mona nazwac szczesciem. Nathan zostawil go w spokoju, patrzacego, jak plonie caly jego swiat. Ocaliwszy z jednego z wozow koc, odszedl nieco w trawe na skraju pogorzeliska, znalazl sobie zaglebienie w ziemi i poszedl spac. Pozniej, obudziwszy sie, zobaczyl, e chlopak stoi tam, gdzie go zostawil. Zastanowil sie, czy nie warto go zawolac, pokrecil jednak glowa, zostawil chlopaka z jego aloba i znow pograyl sie we snie. Osiem godzin pozniej wiatr zamarl; ognie dogasaly, elazne drzewa byly tylko poczernialymi trupami na skraju lasu. A chlopaka nigdzie nie bylo widac. Nathan wstal i wrocil na pogorzelisko, by go poszukac. Pamietajac swoj wczesniejszy pobyt w tym miejscu, tym razem podniosl wzrok. Chlopiec oczywiscie tam wisial, sztywny i zimny. Nie bylo w nim sladu ycia - adnego ycia - Nathan jednak nie mogl zostawic go wronom. Siegnal w gore, chwycil go za nogi, uwiesil sie calym swym ciearem. Pewnie bylo to okrutne, Nathan jednak czul sie wyzuty z calej swej energii; a przynajmniej nie mial jej w sobie a tyle, by moc sie wspiac. Poskutkowalo: cienki sznur pekl i chlopak lupnal o ziemie. A Nathan musial rozpalic kolejne ognisko... W srodku tej dlugiej nocy, pod zimno migoczacymi gwiazdami, Nathan otulil sie kocem, skierowal na poludnie i ruszyl przez step. Ani razu sie nie obejrzal na plonacy za nim, ostatni stos pogrzebowy. Nie zabral ze soba niczego oprocz koca, ubrania, ktore mial na sobie, i skorzanej, w polowie przekreconej opaski wokol lewego przegubu, dzieki ktorej jego matka, rzec mona teraz, w innych czasach i na calkiem innym swiecie, rozpoznawala go w najciemniejsza noc. Bo ta opaska byla czyms mu bliskim - jego godlem, znakiem tosamosci? - Nathan nie rozstawal sie z nia od czasow dziecinstwa, zamieniajac, w miare jak pogrubiala sie jego reka, najpierw na chlopieca potem na mlodziencza i wreszcie na meska. Podobnie bylo z Nestorem: on te zachowal swoja opaske, prosta, nieprzekrecona... tyle e on ju nie goscil w myslach Nathana, chyba jedynie jako echo. Malo co pojawialo sie w jego myslach. Jedynie twarze zmarlych: matki, Mishy, Nikhy Sintany i jego Wedrowcow, Eleni; i wszystkie one bledly, gdy umysl znajdowal sposoby na ich zacieranie. Bo czasami wspomnienie - twarz lub scena z przeszlosci - moe zanadto bolec, by chcialo sie je zachowac. Nathan zas osiagnal etap, na ktorym cala jego przeszlosc okazala sie nazbyt bolesna. Bylo to dosc szczegolne, zaraz jednak przyszlo mu do glowy, e czlowiek bez przeszlosci prawie nie ma na czym budowac sobie przyszlosci. I to dlatego szedl teraz przez trawy w strone pustyni: nie yczyl ju sobie adnej przyszlosci. Kiedy poczul sie zmeczony usiadl, wyczerpany poszedl spac, glodny i spragniony szedl dalej, nie zwaajac na to. I wiedzial, e choc przemeczenie nie zdola go zabic, na pewno dokona tego pozbawienie wszystkiego: tego, czego pozbawiono go wczesniej, a take tego, czego sam sie teraz pozbawial. Tak to sobie obmyslil i tego pragnal. Nie bylo w nim goryczy; nie czul, e odchodzi; jedynie to, e skoro niczego naprawde nie zaczal, to i nie ma czego konczyc, co najwyej swe ycie. A i to nie musi okazac sie koncem. Ze wszystkich yjacych, jeden Nathan wiedzial, e smierc jest tylko kolejnym poczatkiem. I moe wtedy, gdy jego cialo bedzie ju martwe, wreszcie zechca z nim porozmawiac wszyscy ci, ktorzy odeszli przed nim, i moe objasnia to, czego nie zrozumial za ycia. Ciekaw byl, czy uda mu sie porozmawiac z matka i cala reszta tych, ktorych stracil. A jesli i tam nie znajdzie spokoju ani celu, czy otworza sie jakies inne swiaty? Ostatnia kepa uschnietej trawy byla ju daleko za nim, gdy gwiazdy zaczely przygasac, a na widnokregu pojawila sie pierwsza szczelina swiatla. Szedl prosto na nia. Kamienista ziemia pod stopami ustapila miejsca piaskowi, a znad rozmigotanego horyzontu podnioslo sie slonce, Nathan jednak nie odwrocil wzroku i nadal wedrowal na poludnie. Rychlo zrobilo mu sie cieplo, potem goraco, pozniej zaczal sie pocic. To nie mialo dla niego znaczenia: ot, jeszcze jedna udreka. Ta przynajmniej miala byc ostatnia. Doszedl pod sciane skal z piaskowca, wyrastajaca z pustyni, i w koncu sie obejrzal. I nie zobaczyl niczego poza piaskiem, a moe tylko, bardzo, bardzo daleko, ciemna faldke gdzies na rozfalowanym skraju swiata, gdzie oslepiajacy blekit spotykal sie z raaca oczy olcia. Gory graniczne? Moliwe? Ale Nathan mial teraz do przebycia swoja wlasna bariere. A po niej moe i najwieksza z barier... Sciany z piaskowca byly wysokie i strome. Nathan nie zdolalby sie na nie wspiac, pozostalo mu wiec je obejsc, eby dalej podaac ku sloncu i nieuniknionemu kresowi. Skierowal sie na wschod, uszedl moe z mile w chlodnym cieniu nawisu i natrafil na szeroka rozpadline, jako e skaly rozstepowaly sie, tworzac wawoz. Moliwe, e w jego glebi znalazlby droge pozwalajaca wspiac sie na te skaly. Wszedl wiec do wawozu i podaal wzdlu scian z pol mili, a doszedl na jego tyly, potem zatoczyl polkole, a na koniec wrocil do wejscia, tyle e od drugiej strony. Nie odkryl sposobu na pokonanie skal, ale jakie to mialo znaczenie? To miejsce bylo nie gorsze od innych eby umrzec. Byl teraz wyglodnialy i spragniony, bardziej ni kiedykolwiek przedtem w calym swoim yciu. Gdyby znalazlo sie tu cos do zjedzenia, zjadlby, a gdyby byla woda, naturalnie, napilby sie. Ale nie bylo. Nie bylo te powrotu do lasow Krainy Slonca; slonce bowiem w ciagu godziny go dopadnie, w ciagu dwoch powali na ziemie, a okolo polowy dnia wysuszy na wior. Zreszta, zgodnie z planem. Nathan stal w cieniu u podnoa skal, we wschodnim zakolu wawozu, i rozgladal sie. Na niemal calkiem niedostepnej scianie skalnej wypatrzyl waska polke, a moe uskok, idacy od jednej trzeciej jej wysokosci a na sam szczyt. Osloniwszy oczy, dojrzal wyloty licznych jaskin wnikajacych w skale przy koncu tego wylomu w piaskowcu. Moe byly pochodzenia naturalnego, wylobione przez wode przed dwoma lub trzeba tysiacami lat, w czasach, gdy wawoz ten byl korytem rzeki, a moe jaskinie te wydrayli ludzie, gdy pustynia jeszcze byla nieco bardziej goscinna. Teraz zapewne mieszkaly tam tylko jaszczurki i skorpiony. Choc Nathan rozmyslal o tym wszystkim, mysli te nie braly sie z zaciekawienia, nawet ich sobie nie uswiadamial; byly po prostu skutkiem pracy jego ludzkiego mozgu, ktory pomimo tak wstrzasajacych przeyc funkcjonowal nie gorzej ni przedtem. I chocia Nathan zastanawial sie nad pochodzeniem jaskin w tym urwisku i "rozwaal" ich przeznaczenie, nijak go to nie obchodzilo. W niczym przecie nie zmienialo przyjetego przez niego planu. A plan mial prosty: umrzec. Nathana w cieniu przeniknal jednak chlod, zamarzyl wiec o tym, by w chwili smierci bylo mu cieplo. Wygramolil sie zatem spod skal na sloneczna spiekote i stal tam, dygoczac, a przeniknela go do kosci. Potem wrocil w cien, zawinal sie w calun ze swojego koca i poloyl. Z kamieniem pod glowa uloyl sie do snu. Przy odrobinie szczescia ju sie nie obudzi, gdyby to jednak mialo nastapic... mial nadzieje, e agonia bedzie bezbolesna i krotkotrwala. Nathanowi snil sie wir liczb. Unosil sie w czarnej pustce, a wir wygarnial go z niej, by zmiesc gdzie indziej. On jednak byl zdecydowany tu zostac i umrzec. Slyszal glosy wilkow, wolajace go z wirujacego sedna tego klebowiska liczb, byly jednak za daleko, a zgielk zderzajacych sie rownan i mutacji wzorow nazbyt je zagluszal; nie mona bylo zrozumiec, co mowia. Cos o Mishy? O jego matce? O smierci? Nathan przypuszczal, e sie nad nim ualaly, a przecie tego nie potrzebowal. -Wiem - zawolal w glab wiru, liczac, e uslysza i dadza mu umrzec w spokoju. - Wiem, e umarly. W porzadku. Ja... ja te sie tam wybieram. Wilcze glosy zniecierpliwily sie, goraczkowaly sie rozezlone. W koncu zaczely na niego ujadac. Ale czemu? Uwaaly go za uciekiniera? A moe rozzloscily sie, e nie chcial ich zrozumiec? Jakkolwiek bylo, wir liczb odstapil od prob schwytania Nathana i rozlecial sie, rozpadl na ulamki, ktore sarn w siebie wessal. Przestal istniec i zostawil go samego, zawieszonego w srodku snu. Moe jednak nie calkiem samego. Czyzbym slyszal, ze wlasnie rozmawiales z... z wilkami? To pytanie zaskoczylo Nathana. I to tak bardzo, e a usiadl, wcia zawiniety w koc i najzupelniej rozbudzony! -Co? Rozejrzal sie pod oslona skal, ktorych skracajace sie cienie powiedzialy mu, e spal zaledwie okolo godziny. Ten glos byl tak rzeczywisty i tak blisko niego, e nabral pewnosci, i ktos sie ukryl za ktoryms z pobliskich glazow. A moe to ju byla ta bezbolesna agonia, na ktora liczyl? I ju znacznie mniej energicznie, wyciskajac to slowo z gardla suchego niby sama pustynia, ponownie wychrypial: -Co? - Oczywiscie gadal do siebie, gdy nikogo innego tu nie bylo. Och, alez jest tu ktos jeszcze!, odezwal sie w glowie Nathana ten sam glos, pochodzacy ze zrodla tak samo bliskiego, jak przedtem. Nawet cale mnostwo "ktosiow "! Cale mnostwo "ktosiow"...? Jasne wloski na karku Nathana stanely deba, a cialo pokryla gesia skorka. "Pojal" bowiem, z kim ma do czynienia i gdzie sie znajduje. Rzecz jasna, e w tym drugim swiecie, zwanym smiercia, spotka "cale mnostwo ktosiow"; daleko wiecej, ni ywych ludzi w calej Krainie Slonca. Ogromna Wiekszosc, niewatpliwie! A wiec nie yjesz?, spytal glos, zaciekawiony. Jeeli tak, to dziwna sprawa. Nie robisz wraenia martwego. Ale z drugiej strony, nie pojmuje, jak moglbys byc ywy. Nigdy nie rozmawialem z ywa istota. No, przynajmniej nie od czasu, ktory spedzilem wsrod ywych. Nathan wstal; powoli, caly obolaly, jakby z jego ciala wytopily sie wszystkie tluszcze. A jednak odczuwal bol, pustke, jaka sprawial dojmujacy glod, i suchosc bioraca sie z pragnienia. Ono wlasnie mialo go zabic: pragnienie. Ale jeszcze nie umarl, jedynie majaczyl. Na pewno majaczyl. Wiedzial bowiem, e umarli od niego stronia. A tu znalazl sie taki, ktory rozmawial z nim bez cienia leku lub oniesmielenia. To bylo spelnienie marzen, nic wiecej. Moe dla nas obu, przyznal glos. Gardlo bolalo Nathana, jakby odarto je do ywego miesa. Spekane wargi zaczynaly puchnac. Usilowal przemowic: "Ty te pragnales rozmawiac z umarlymi?" Tylko trzy pierwsze slowa udalo mu sie wykrztusic. Nie sprawilo to jednak adnej ronicy, sama mysl wystarczyla. Czy marzylo mi sie rozmawianie z umarlymi? Nie, bo i tak to robie. Bedac jednym z nich, rozmawiam z nimi, oczywiscie. Ale moc rozmawiac z kims sposrod ywych... ach, to dopiero bylby cenny dar! Nathan przysiadl na glazie i pomyslal: Majacze. A ja nie, oznajmil glos. I chyba ty te nie. I na pewno nie jestes martwy. To kim ty jestes? Nathan popatrzyl po sobie, widzialnym, namacalnym, niewzruszonym. Byl rzeczywisty. Czyms nierzeczywistym byl ten glos w jego glowie. To przecie powinno odpowiedziec na pytanie, kim jest? Przede wszystkim jestem Tyrem, odrzekl natychmiast glos. Widze jednak, e nadal watpisz w moja obecnosc. Uwaasz mnie za wytwor swojej wyobrazni. Nathan zwilyl gardlo slina. -Masz na imie Tyrem? Moje imie pozostanie tajemnica dla kadej istoty niebedacej Tyrem. Moja rasa zwie sie Tyrowie. Jestem - a raczej bylem - mieszkancem pustyni. Ty nie jestes. Wnosze teraz, e jestes Cyganem, naleysz do ludu lasow i wzgorz. Musisz nim byc, bo gdybys byl Wampyrem, slonce ju by ciebie stopilo. A trogowie te wola mrok. Jak wiec masz na imie? I znow Nathan sie rozejrzal, by miec pewnosc, e nikt nie plata mu groteskowego, makabrycznego figla. -Nazywam sie Nathan - odparl wreszcie, mowiac to bardziej do siebie, ni do owego bezcielesnego bytu, zastanawiajac sie te: w jak dziwny sposob istnieje taki byt bez ciala. Glosno dodal jeszcze: - Nathan Kiklu z Cyganow Lidesci. I przyszedles tu umrzec? Och, tak, wiem o tym! Ju od jakiegos czasu slucham twoich mysli. Ale kiedy przemawiales do wilkow, a one byly tak daleko... wiedzialem ju, e musimy pomowic. Bo chocia jestes Cyganem, posiadasz tajemny talent Tyrow! Talent?, zdziwil sie Nathan. Umiejetnosc rozmawiania myslami z innymi stworzeniami - telepatie! -Raczej gadania i mamrotania do siebie - rzekl glosno Nathan, drwiaco pokiwawszy glowa. -Majaki... albo obled! Jednoczesnie wiedzial jednak, e jest w tym cos z prawdy. Jake czesto sluchal szeptow umarlych przez sen, a czasem i po przebudzeniu? A to, czego uywal, by laczyc sie z Nestorem? Czy i tamto mial uznac za obled? Glos odpowiedzial pytaniem: Czy i ja jestem oblakany? -Nie oblakany - zaprzeczyl Nathan. - Ale i nie jestes chyba rzeczywisty. Jestes miraem, rozedrganym od aru oparem nad dolem ze smola, uluda. Kiedy jako chlopiec jadlem muchomory, widzialem rzeczy, ktorych nie bylo. Teraz te, dlatego e jestem glodny, rozgoraczkowany i chce mi sie pic, zaczalem slyszec rzeczy, ktorych nie ma. Pomylka, rzekl glos. Bo moge dowiesc, e jestem. A jesli nawet nie, to przynajmniej, e kiedys bylem. -Niczego nie musisz dowodzic. - Nathan pokrecil glowa. - Chce tylko, ebys odszedl. Zamierzam zasnac i ju sie nie obudzic. I dosc szybko sie tego doczekasz, jesli nie pozwolisz mi sobie pomoc! Ciekawosc Nathana wziela gore. -Czemu mialbys mi pomoc? Czym dla ciebie jestem? Dobrodziejstwem!, odparl natychmiast tamten. Cudem! Swiatelkiem w mroku smierci! Szansa na podzielenie sie przemysleniami, wiedza i legendami z ywymi Tyrami! Tym dla mnie jestes! Byli ju przed toba tacy, ktorzy rozmawiali z umarlymi; yli w Krainie Gwiazd i rozmawiali z duchami Cyganow i trogow. Tutaj nie dotarli, a z czasem ju nawet nie mogli, bo byli ju Wampyrami! -Slyszalem o tym - potwierdzil Nathan. - se czasem posrod Wampyrow trafia sie nekromanta. Co takiego? Glos byl przeraony. Nie, nie, to nie to! Ci, o ktorych mowie, tylko rozmawiali z umarlymi; byli kochani przez umarlych; nie torturowali ich! Kochani przez umarlych? Czy Nathan nie slyszal ju kiedys takiego okreslenia, z ust Lardisa Lidesci, odnoszacego sie do jakichs przybyszow z Krainy Piekiel, ktorych tamten znal? Stary Lidesci jednak nigdy nie mowil za wiele o Mieszkancu i jego ojcu, a i to zawsze zniajac glos. Ten temat Nathan chetnie pociagnalby dalej, lecz nagle... ...Jego zmysly zaczely wirowac! Zachwial sie oszolomiony, zatoczyl i usiadl z impetem. Wydalo mu sie, e stoi pod wodospadem, pozwalajac, by woda go calego oplywala. To bylo calkowicie mimowolne: instynktowna tesknota za dawnymi rozkoszami, do ktorych nie bylo ju powrotu. Latwo sie przekonac, jak przy skrajnym wyczerpaniu umysl czlowieka moe sie uciekac do wywolywania zludnego poczucia przyjemnosci w tych ostatnich godzinach. Tyle e w przypadku Nathana umysl przywolal chyba jego osobistego diabla, ktory mial go dreczyc! Dlatego w odpowiedzi na to, co uslyszal od tego... od czego wlasciwie?, od majaku skolatanej psychiki?... wychrypial: -Czemu mysl, e ywi moga torturowac umarlych tak toba wstrzasnela? Nie widzisz, e sam odwrociles ten proces, e teraz umarly dreczy ywego? Gdyby nie ty, spalbym teraz swym ostatnim snem, umierajac. A ty mnie przed tym powstrzymujesz, przedluasz to, pogarszasz. Tamten byl przeraony uporem Nathana. Co cie do tego przywiodlo? Najcenniejsza rzecza, jaka moe miec jakiekolwiek stworzenie, jest ycie. A ty, taki mlody, odrzucasz je? Negujesz wszelaka doczesna odpowiedzialnosc? Pozwol, e cie ostrzege, Nathanie: zrezygnuj ze swego miejsca wsrod ywych - godzac sie na niepotrzebna smierc - a nie znajdziesz pocieszenia u Ogromnej Wiekszosci. Jakie to nieszczescie cie do tego doprowadzilo i dlaczego? Nathan ukryl glowe w ramionach i wpatrywal sie w piasek pod stopami, a mimo to wydarzenia z niedawnej przeszlosci na tyle odzwierciedlaly sie w jego umysle, e dreczyciel mogl je zobaczyc. Dlatego ju po chwili... U Tyrow nie ma adzy zemsty, ten "glos" byl teraz cichszy. Skrzywdzeni, oddalamy sie i nigdy tam nie wracamy. -Te bym to zrobil - przypomnial mu Nathan. - Gdybys mi pozwolil. Ale u Cyganow (tamten wyraznie go zignorowal) istnieje gleboka potrzeba pomsty na wrogu. Taka jak u ciebie. Z czego wiec sie wziela? -Moje sluby dotyczace Wampyrow? Moe ju zobaczylem ich daremnosc: Wampyry sa niezniszczalne. Ale jestem Cyganem i jesli dopuscilem do tego, e me sluby umarly we mnie, rownie dobrze i ja powinienem odejsc w niepamiec. Niewielka to strata, bo jaki poytek z meczyzny, ktory nie umie nawet uszanowac wlasnych slubow? Takie ualanie sie nad soba? (Nagly ruch zdziwionej bezcielesnej glowy) A zreszta, i tak sie mylisz. Co ty? Niewielka strata, powiedziales? Ale musisz mi uwierzyc, kiedy oswiadczam, e utrata ciebie bylaby najwieksza moliwa utrata! A co do Wampyrow: nie sa niezniszczalne. W swoim czasie je niszczono, nawet niemalo. I robili to tacy jak ty. I... jak widze... cos, co tamci mieli w sobie, jest take w tobie! Myslales, e mowie o nekromancji, ale sie myliles. To prawda, e byli - i zawsze beda - nekromanci wsrod Wampyrow. Ale byli te przed toba, Nathanie, ludzie, ktorzy rozmawiali z umarlymi! Ludzie pod kadym wzgledem niezwykli, lecz na pewno nie nekromanci. Ty te nie jestes nekromanta. Jestes Nekroskopem! Nathan zrezygnowal z odpowiadania na glos. Nie musial tego robic. Nekroskopem? Nie znam tego slowa. Ja te nie znalem! To jedno z ich slow. Jak ja jestem Tyrem, a ty Cyganem, zas wielcy wampirzy lordowie sa Wampyrami, tak oni byli Nekroskopami. I ty te jestes. Sens jest prosty: rozmawiasz z umarlymi. A ja jestem martwym tego dowodem. To dlaczego oni ze mna nie rozmawiaja? Pytanie Nathana wydawalo sie nadzwyczaj logiczne. Mowie, oczywiscie, o Cyganach. Czemu umarli z mojej rasy nie chca ze mna rozmawiac Moe pozniej przyjdzie pora, by ich o to zapytac, odrzekl tamten. Niektorzy z nich, z waszego ludu, rozmawiaja ze mna od czasu do czasu; przynajmniej ci z nich, ktorzy maja groby. Ale wy, Cyganie, dziwne macie obyczaje: tak wielu waszych umarlych palicie, a ze spalonymi jest znacznie trudniej. Jeszcze trudniej, jesli ich popioly rozproszono. Moe to dlatego wasz lud rozsypuje popioly wampirow: by odmowic im najdrobniejszej szansy jakiegos potwornego niby-ycia. -Te tak przypuszczam - odparl w zamysleniu Nathan powrociwszy do poslugiwania sie swym fizycznym glosem, co przecie przychodzilo mu znacznie naturalniej. - A co z Tyrami kiedy umieraja? Jaki los im przypada. Nie sklada sie nas w mroku ziemi, ale wynosi w gore, odpowiedzial tamten. I nie rozprasza sie nas, a zbiera razem. W koncu stajemy sie prochem, ale nie od razu... Umilkl, a w chwile pozniej nagle westchnal: O, widzisz! Dowod, e jestes Nekroskopem. Zadales mi pytanie, na ktore odpowiedz jest wielka tajemnica, a jednak ja bez sprzeciwu zwyczajnie ci odpowiedzialem. Bo wiem, e jestes dobry, e nie bedziesz mnie dreczyl, ani nie wykorzystasz tej wiedzy w imie zla. -Jakiej wiedzy? O ostatnich miejscach spoczynku Tyrow. -Ale nie powiedziales nic, poza tym, e niesie sie ich w gore, zamiast chowac pod ziemia. Nawet ciebie nie zrozumialem. Zrozumialbys, gdybys sprobowal, upieral sie tamten. Wy, Wedrowcy, yjecie na powierzchni, w lasach i na wzgorzach Krainy Slonca, a kiedy umieracie, chowaja was w ziemi. A przynajmniej tak bylo do niedawna. I znowu tak bedzie, jesli Wampyry zostana przegnane lub zgladzone. Spedzacie ycie na powietrzu i w swietle, a smierc w ziemi i w ciemnosci. U Tyrow zas jest odwrotnie. Nasze ycie... -...Spedzacie w ziemi? - dokonczyl za niego Nathan. - A smierc... gdzie? Widziales to miejsce, odrzekl tamten, z wielka czcia. Przynajmniej jedno z tych miejsc. Jedno z wielu takich miejsc. W myslach Nathana pojawil sie obraz, ktory natychmiast rozpoznal. Podniosl wzrok ku stopniom wycietym w scianie piaskowca i mrocznym wylotom jaskin, wiodacym w nieznana ciemnosc. -To grobowce Tyrow? Owszem, ale i cos znacznie wiecej. Jest to bowiem jedno z tych miejsc, gdzie nasz swiat wchodzi w wasz. Tego ju Nathan nie zrozumial. Przemyslal wszystko, co wiedzial o ludzie pustyni: wlasciwe bardzo niewiele. Tyle tylko, e uwaano ich za prymitywnych koczownikow, wloczacych sie na skraju palacych pustkowi i niekiedy przekraczajacych trawiaste rowniny, by handlowac z Cyganami. Zawsze zakladano, e yja na ziemi, moe w jaskiniach albo w namiotach, ale widocznie... i tu musial wziac sie w garsc. Bo nawet sobie tego nie uswiadamiajac, nagle zaczal wierzyc. se jestem rzeczywisty, ja, ten bezcielesny umysl? se kiedys rzeczywiscie ylem? A nie mowilem, e moge to udowodnic? Co, dowod ley tam w gorze. Nathana to korcilo, ale pozostawal sceptyczny. Czy byl to rzeczywiscie umysl jakiejs umarlej istoty, czy tylko jego wlasne mysli staraly sie sprowokowac go do pronej proby uchronienia sie przed smiercia? -Powiadasz, e twoje kosci - twoje szczatki - sa tam na gorze? Tak. Choc wymagalo to pewnego wysilku i to prawdopodobnie zbednego, Nathan znow sie podniosl. Wiedzac, e jeszcze wiecej sily trzeba, by wspiac sie po tych stopniach z piaskowca, mimo to podszedl do podnoa sciany i podniosl wzrok ku jaskiniom. To miejsce jest swiete, westchnal w jego glowie glos Tyra. Gdy tylko tam wejdziesz, moj lud sie o tym dowie i potem przyjdzie zobaczyc, po cos wszedl. W ten sposob moesz sie uratowac. -Ale jesli to swiete miejsce - zauwayl Nathan przygladajac sie stromemu podejsciu - pewnie mnie zabija. Tyrowie nie zabijaja. -No to mnie wygonia, albo zaniosa na pustynie, ebym umarl. - Nagle zakrecilo mu sie w glowie, zamknal wiec na chwile oczy i przywarl do skaly. W takim razie nie masz nic do stracenia, odparl drwiaco tamten, przecie po to tu przyszedles. I zaraz, wiedzac, e ta odpowiedz byla zbyt okrutna: Nie, ciebie nie skrzywdza. O ile nie powiesz im, e ze mna rozmawiales. O ile nie wypowiesz mojego tajemnego imienia! Przemierzywszy jedna trzecia drogi ku szczytowi, Nathan stawial na tych wiekowych schodkach krok za krokiem. Polka byla waska, a piaskowiec paskudnie zwietrzaly. Wystarczylo sie poslizgnac... i nic ju by sie nie liczylo. -Ale ja nie znam twojego tajemnego imienia - stwierdzil. Brzmi ono Rogei. Ro-gei. Teraz je znasz. -Powiedzialbym, e mocno we mnie wierzysz - powiedzial Nathan. - Moe mocniej ni ja sam. I dziekuje ci, Rogei, za wyjawienie swego tajemnego imienia. A moesz mi jeszcze powiedziec, czemu jest tajemne? U nas tak jest, tamten, choc bez ciala, wzruszyl ramionami, co Nathan zaraz wyczul. Za ycia wszyscy Tyrowie posluguja sie telepatia, miedzy soba, a czasem te w odniesieniu do pustynnych zwierzat. Owszem, prawdziwa rzadkoscia jest, kiedy moemy "uslyszec" ktoregos z was, Cyganow. Posiadajacego podobny dar - kogos takiego jak ty, Nathanie. Bardzo czesto za to sluchamy glosno wywrzaskiwanych mysli Wampyrow! Inaczej jednak ni Cyganie, my sie ich nie boimy, bo nigdy nie docieraja na te ziemie, najblisze przecie sloncu. Skoro jestesmy telepatami, nasze umysly sa otwarte dla innych, a jednak potrzebujemy jakiejs prywatnosci. Dlatego nasze tajemne imiona znane sa tylko tym, ktorzy sa dla nas najblisi. Dzieki temu, jesli ktos nie zna twojego imienia nie bedzie wscibial nosa w twoje sprawy. I tak zachowujemy indywidualnosc. U nas tak jest i lepiej nie umiem tego wyjasnic. -Mysle, e rozumiem - rzekl Nathan. - Wasze tajemne imiona strzega waszej prywatnosci. Zgadza sie. Ale... uwaaj!!! Prawie pod koniec wspinaczki Nathanowi omsknela sie stopa i o malo nie spadl. Przytrzymal sie wystajacej bryly piaskowca, odzyskal rownowage i przylgnal do stromej sciany. Rogei, mimo i nie mial pluc, odetchnal z ulga. Czybys chcial smiertelnie przestraszyc umarlego? Nathan potrzasnal glowa, pohamowal drenie i zaczal sie prostowac. -Nie musisz... sie o mnie bac, Rogei - wychrypial, a slowa przychodzily mu z bolem. - Widzisz, co sie stalo? Zlapalem sie, eby nie spasc. Ledwie godzine temu wydawalo mi sie, e chce umrzec, i pewnie nawet cieszylbym sie, e spadam; ale po rozmowie z toba - moe moje ycie nabralo jakiegos sensu. Tak czy inaczej, nie mam ju ochoty umierac. Mam tylko nadzieje, e moje ycie dowiedzie, i jest tego warte. Z mojego punktu widzenia na pewno tak bedzie! Tamten a sie zapalil. Bo przez ciebie -tylko przez ciebie, Nathanie - moge rozmawiac z mymi dziecmi, z ich dziecmi i z dziecmi ich dzieci, dowiedziec sie, co ich spotyka w krainie ywych. Przemowie do calej starszyzny mego ludu i objasnie im prawde o naszym swiecie poza yciem; oni zawsze ja przeczuwali, ale nie mieli dowodu. Teraz otrzymaja dowod. I moge im wyjawic tajemnice tego miejsca, eby sie nie bali, gdy przyjdzie ich czas. Wszystko to przez ciebie, Nathanie, tylko przez ciebie. Nathan osiagnal miejsce, gdzie polka zdawala sie pozioma i stanal u wejscia do pierwszej jaskini. -Tajemnice? Smierci? Ale... co tu mona wiedziec? Nieruchomi, bezcielesni, skazani na wieczna ciemnosc, co moga robic umarli, kiedy ju nie yja? Ale to wlasnie jest jedna z tajemnic!, odrzekl zaraz jego umarly przyjaciel. Jednake, skoro jestes Nekroskopem, moga ci powiedziec. Musze, bo komu innemu mialbym to wyjawic? A sa to sprawy za ktorych wyjawieniem tesknilem. Posluchaj wiec... Kimkolwiek czlowiek byl, cokolwiek myslal i robil za ycia, to samo bedzie kontynuowal i po smierci. Gawedziarze wymyslaja nowe historie, ktorymi podzielic sie moga tylko z umarlymi. A zdarzylo mi sie uslyszec naprawde cudowne opowiesci, Nathanie! Wielcy mysliciele i filozofowie -do ktorych, co z cala skromnoscia musze przyznac, nalealem - doprowadzaja swe przemyslenia i przekonania do logicznych konkluzji, potem wymieniaja sie swymi pomyslami z innymi o podobnych inklinacjach. Nasi mistycy snuja najglebsze, najsubtelniejsze przemyslenia i lepiej im nie przeszkadzac, gdy ich umysly ulatuja poza skraj swiata, a chce przez to powiedziec, e gubia sie w domyslach. Za ycia mialem przyjaciela, ktory szyl skorzane buklaki do studni; teraz projektuje najcudowniejsze maszyny, zasilane przez rzeki samego swiata podziemi, mogace rozprowadzac bezcenna wode do wszystkich jaskin pod ta pustynia! -Macie zatem cel - przyznal Nathan. - I go osiagacie. Ale na co nam osiagniecia, ktore nie przynosza korzysci?, uparcie dowodzil tamten. Nie rozumiesz? Przez ciebie moemy przekazywac te tajemna wiedze - tajemna tylko dlatego, e nie mamy sposobu jej ujawnic - wszystkim tym, ktorzy przyszli po nas! W ten sposob i ty moesz miec osiagniecia i swoj cel. Nathan zdayl ju wejsc do pierwszej jaskini. Bardziej przypominala tunel, waski o niskim stropie, tak e musial sie schylac. W srodku szybko zrobilo sie ciemno i zimno. Niepewny przystanal i poczul, e jego oczami spoglada Rogei, jak czynil to niegdys jego brat Nestor. I zaraz... Stoj!, ostrzegl go tamten. To nie jest Jaskinia Prastarych. Wejscie znajduje sie w jaskini obok. Poznasz je po zdobieniach. Szukajac drogi po omacku, Nathan wycofal sie z jaskini w blask slonca. Udreka zwiazana z pragnieniem nie dawala mu ju spokoju; z kadym chrapliwym oddechem wysysal coraz wiecej wilgoci ze swojej krtani, z calego ciala. Odwracajac sie, spojrzal na skaliste dno wawozu... Blad, bo caly swiat zaczal wirowac, a jemu niebezpiecznie zakrecilo sie w glowie! Opadl na kolana i lokcie, zaczekal a odzyska rownowage, potem przeczolgal sie po polce do wejscia do przybytku nieludzi. Nieludzi?, powtorzyl Rogei. Tak, bywalo, e tak nas Cyganie nazywali. Uwaaja bowiem, e ze wszystkich stworzen myslacych oni jedni sa prawdziwymi ludzmi. Nathan wyczul wzruszenie ramionami. Ale tak samo mysla o sobie trogowie! No, i Tyrowie, jak przypuszczam. Wszyscy mamy swoja dume, ale duma to jedno, a jestesmy do siebie podobni jeszcze pod innymi wzgladami. Glowna ronica tkwi w tym, e pojawiwszy sie podaylismy ronymi sciekami. Nathan nie mial ju sily mowic; jego mysli musialy mowic same za siebie. Nie chcialem nikogo obrazic, powiedzial, ale nie ma na to rady. Slyszysz wszystko, co sobie pomysle, wszystko! Nic sie przed toba nie ukryje. Poczul, e tamten kiwa glowa ze zrozumieniem. Wiem, e to wydaje sie nieuczciwe. Ale urodzilem sie jako telepata i doskonalilem to przez cale moje ycie, a ty w tej dziedzinie jestes jeszcze szczawikiem. Zreszta, jako Nekroskop te jestes nowicjuszem. Ale te zdolnosci moga sie w tobie z czasem porzadnie rozwinac. Nathan parsknal, moe z lekka gorycza. Zakladajac, e czas jest po mojej stronie! Rogei zajmowal sie teraz jego potrzebami. Jedzenia tu nie znajdziesz. A woda... troche moe byc. Tyle e bedziesz musial sie do niej dostac. Tutaj?, Nathan spojrzal na wylot jaskini, znacznie wiekszy od pozostalych. Moliwe, ale gleboko w srodku, daleko. A ta agonia, ktorej tak pragnales jest coraz bliej. W psychicznym glosie Rogeia czulo sie rozpacz. Wyczuwam, e twoj plomyk przygasa. Wstyd byloby umrzec teraz, pomyslal, ot tak sobie, Nathan, kiedy ju nie mam na to ochoty! Podniosl sie, oparl o lukowate wejscie do jaskini, blednym wzrokiem omiotl zwietrzale plaskorzezby. Te fryzy byly prawie tak stare jak pustynia i tak schlostane piaskiem, e a nieczytelne, lecz jego drace palce znajdowaly w kamieniu ich wcia wyczuwalne zarysy. I po raz pierwszy odczul cos na ksztalt respektu, dorownujacego wraeniu, jakiego doznal stojac na krawedzi krateru mieszczacego w sobie Brame z Krainy Gwiazd. Z glebi jaskini naplynela ku niemu aura odwiecznosci; chlodny powiew z niepojetych glebin przyniosl nawet mily zapach pima i nute, zaledwie sugestie... wilgoci? Owszem, woda, ale gleboko w dole, wtracil Rogei. Za Jaskinia Prastarych. Wejdz, Nathanie Kiklu, Nekroskopie, witamy ciebie. Czerpiac z jakiegos tajemnego wewnetrznego zrodla, Nathan wydusil do gardla ostatnia krople sliny i dzieki niej zaskrzeczal: -Witamy? Ilu was jest? I dlaczego tylko ty ze mna rozmawiales? - Wytoczywszy sie spod bezlitosnego slonca w chlodny cien, na chwile oslepl, lecz ju w nastepnej zobaczyl sciany tunelu ciagnace sie przed nim w gestniejacy mrok. Kiedy wyczulismy twoja obecnosc i uslyszelismy twe mysli oraz sny, odparl Rogei z o wiele bliszej ju teraz odleglosci, i kiedy uslyszelismy, jak przemawiasz do wilkow bedacych tak daleko -co nie bylo snem - zdecydowalismy sie na jednego mowce. Poniewa wygladalo na to, i jestes Cyganem, a ja za ycia niekiedy mialem do czynienia z tak zwanymi Wedrowcami, to mnie, Rogeia, tym zaszczycono. Nathan nachylal sie do przodu, a poczul, e pada. Potem, zmusiwszy ocieale stopy do ycia, poszedl zygzakiem, chwiejnie, przez ten wysoki, szeroki tunel. Kiedy tak latal od sciany do sciany, wydawalo mu sie, e nic nie way. Ale choc jego cialo stalo sie nagle tak lekkie, wiedzial, e w rzeczywistosci pograa sie i e kady krok moe byc tym ostatnim. Czuje... e powinienem teraz odpoczac, pomyslal. Czuje, e powinienem odpoczywac bardzo dlugo. Choc przyszla na to pora, boje sie to zrobic. To nie rob! W psychicznym glosie Rogeia wibrowala nuta ostrzeenia. Uwierz nam, Nathanie: choc smierc nie jest takim pustkowiem, jak wyobraaja sobie ywi, ycie, w porownaniu z nia, to oaza! Nathan pokiwal glowa w oszolomieniu. Ale ta oaza wysycha. Przejscie rozszerzylo sie, przeszlo w jaskinie, w grote. Nathan wyszedl z mroku na swiatlo i runal na kolana wsrod naniesionego tu pylu. Kolebiac sie tam, z piesciami na ziemi, zwiotczalymi ramionami i bezwladna glowa, pojmowal, e musi to byc Jaskinia Prastarych, mauzoleum Tyrow. Sadzac z tego, co widzial, zapewne najwieksze ze wszystkich. Wyciagnal szyje, by spojrzec w gore. Biegnaca przez srodek tego stropu z piaskowca, od sciany do sciany, osadzona w tej oltej skale niby zweona kocia zrenica, smuga bialego kwarcu wydawala sie wyrzezbiona ze swiatla. Grota byla tak przecieta przez cala swa szerokosc, choc wielowiekowe nacieki wypelnily szczeliny krysztalami, ktore zdayly ju stwardniec na kamien. Ze stropu zwieszaly sie wiec krysztalowe stalaktyty, a rozjarzone sople sterczaly te z podloa, niby lsniace swiece. A wszedzie wokolo - we wnekach i niszach, na polkach i parapetach wyciosanych w samym kamieniu - spoczywaly mumie prastarych Tyrow wbijajace oczodoly w przygladajacego sie im Nathana. -Oto jestem - wyskrzypial walac sie na plecy, bezsprzecznie poddajac sie niesamowitosci tego wszystkiego. Znow dopadl go zaniepokojony Rogei, mowiac: Nathanie, wolno ci spac, ale nie moesz umrzec! Oho?, pomyslal w odpowiedzi. A ty znow mnie powstrzymasz? Za drugim razem moe nie byc tak latwo. Bracia!, zawolal Rogei, tym razem zwracajac sie do swych martwych wspoltowarzyszy, a nie do Nathana. Czybysmy nie mieli racji? Czujecie cieplo jego mysli? Czy nie jest swiatelkiem w ciemnosci? Nie moemy pozwolic mu umrzec! Pojeli, e ma racje. Zmasowane glosy przeszlo stu umarlych Tyrow podniosly sie najpierw niespojnie, potem westchnely niby wiatr we wnetrzu jego dziwnego umyslu: Nathaaanie! Zaraz jednak pojely, e to blad, i zaczely przemawiac pojedynczo, tak eby szybko nauczyl sie je rozroniac: Nie wolno ci umrzec, Nathaaanie... Rogei ma raaacje... Miody Cyganie, ty jestes swiatlem. Dalej lsnij dla nas, Nathaaanie... Jestes jak most miedzy swiatami, Nekroskopie: jesli runiesz, jeden swiat na zaaawsze zostanie odciety! I jeszcze, i jeszcze, tak mnostwo glosow... Mysli umarlych Tyrow, podobnie jak samego Nathana, byly cieple niczym koce; otulaly go, leacego. W miare, jak spowijalo go i cieszylo to cieplo, zaczal odplywac w sen. Rogei jednak pilnowal, by Nathan nie odplynal poza sen, a czulo sie, e nawet po smierci owego mowce Tyrow gryzc moe niepokoj. Musial zyskac pewnosc i podjac wszelkie niezbedne kroki. Nathanowi wydawalo sie, e slyszy skrzypienie wiekowej skory i jakby grzechot suchych patykow. Byl to intrygujacy dzwiek, nie na tyle jednak, by wyrwac go z tego, co moglo byc dlan ostatnim snem. Nie mogla tego zrobic te dlon, ktora w koncu uscisnela jego reke. Drobne i pomarszczone byly te palce, zimne i suche... i martwe. Natomiast towarzyszace im mysli byly cieple, tak e w odronieniu od innych ludzi Nathan nie czul strachu. Ostateczny dowod, Nathanie Kiklu, szepnal Rogei, a w jego pelnym szacunku glosie dralo zdumienie. Tajemnica, o ktorej nawet ja nie mialem pojecia! A teraz odpocznij, Nathanie, odpocznij. Tak, odpocznij, Nathaaanie, westchneli jednym glosem zebrani we wnekach i na polkach skalnych. Twoj plomien jest silny i nie zgasnie. A jesli iskierka zacznie przygasac, bedziemy tu, by podsycic ogien. A wiec spij, Nekroskopie, spij... III Tyrowie nie byli ludem opuszczajacym swoich zmarlych i zostawiajacym ich na lup scierwojadow; moglby wszak zablakac sie tu z trawiastych rownin lis lub wylinialy pies, mogl odkryc droge jakis sep. Ale co Rogei od samego poczatku dobrze wiedzial, Jaskinia Prastarych byla naturalna komora poglosowa. Wystarczyloby postawienie tam nogi - glosne weszenie jakiegos zwierzaka, rozdarcie starej skory lub zlamanie wiekowej kosci - a echo znalazloby droge pod ziemie. Tam w dole za labiryntem naturalnych i wyrabanych chodnikow, jaskin i grot, stranik tego miejsca ju wiedzial o intruzie. Chrapliwe slowa Nathana - "Oto jestem" - zagrzmialy dla niego niczym krzyk olbrzyma; klap- klap- klap oslonietych sandalami stop wrecz lomotal, a... byly te inne odglosy, straszniejsze. Najwyrazniej ktos odkryl Prastarych i ich dreczyl. Przez cala dluga warte stranik, z szacunku dla przodkow, siedzial w przedsionku z widokiem na swieta jaskinie. Nie wchodzil tam, gdy nawet tamtejszy kurz bral sie z ludzi, i byl swiety. Pod koniec warty, uslyszawszy przenikliwy tryl gwizdka, dochodzacy daleko z dolu, ruszal zwykle, by spotkac swego zmiennika w pol drogi. Teraz jednak, zanim zdolali sie spotkac, zamienic kilka slow powitania i wyminac, oto co sie stalo: do Jaskini Prastarych wszedl intruz. Co gorsza, czlowiek, ale nie jeden z Tyrow.Gwizdnawszy na alarm, poslawszy swidrujace ostrzeenie, ktore jego zmiennik odbierze i przekae dalej, do bardziej zaludnionych podziemi, i poslawszy mu jeszcze mysl - Ktos wszedl do Jaskini Prastarych! - stranik obrocil sie na piecie i cicho pomknal tam, skad przyszedl, wydeptana scieka wiodaca przez wapien skalnego loyska ku piaskowcowi gornych poziomow. A docierajac do swietej jaskini, zaloyl na cieciwe w luku dluga strzale. Panowala tam teraz cisza; intruz znieruchomial; moe uslyszal nadchodzacego stranika i przyczail sie, by go zaskoczyc! Stranik szedl ostronie, dajac wielkim zielonym zrenicom oczu czas na skurczenie sie odpowiadajace ilosci swiatla w kwarcowej komorze, i wreszcie tam wszedl. Zaraz znieruchomial, z naciagnietym lukiem i strzala wymierzona przed siebie, widzac... Czlowieka - intruza, Cygana - leacego na ziemi, i to nie samotnie. Kolo niego leala bowiem bezbronna stara mumia, wiazka lachmanow i starych kosci. Czyli jeden z Prastarych. Swietokradztwo! Stranik podkradl sie bliej, kierujac strzale prosto w serce mlodego czlowieka. Nie znal go, ale wiedzial, e powinien umrzec - za to co zrobil temu starcowi, ktorego kostki rozsypaly sie, rysujac waski szlak na zakurzonej ziemi. Tyrowie nie zabijaja ludzi, ale ten powinien umrzec! Tylko e... co tu sie wlasciwie stalo? Ci dwaj leeli razem, na wznak, stopami skierowani w rone strony, dotykajac sie, a nawet splatajac prawymi dlonmi. Jeden z nich niewatpliwie byl martwy, i to od bardzo dlugiego czasu, drugi zas ledwie ywy. Ale stranik byl wprawnym tropicielem, czesto polujacym na pustyni, i to noca, a slady w Jaskini Prastarych bylyby dla kadego a nadto wyrazne. Warstwa kurzu byla gruba i prawie nienaruszona, stranik wiec nie mogl sie mylic. Podnioslszy luk, wycofal sie, idac powoli po swych wlasnych sladach i wrocil do przedsionka, by zaczekac na zmiennika i innych, ostrzeonych ju Tyrow. Wychodzac nie odrywal wzroku od sladow w kurzu jaskini: jeden trop wiodl od przejscia do zewnetrznego swiata i konczyl sie w miejscu, gdzie mlody Cygan upadl na ziemie, drugi zas... trudno to bylo nawet nazwac tropem. Ot, kilka sladow starcia kurzu, gdzie cos lekkiego i waskiego przeczolgalo sie do leacego mlodzienca, po drodze gubiac kosci... Czas sie zbudzic! Nathan uslyszal ten "glos" tak, jak wypowiedziane slowa, ktorych nie umial rozronic, i poczul delikatna dlon, ktora dotyka jego ramienia, potrzasajac nim. Przez moment myslal, e to jego matka, e przyszla wyciagnac go z loka; to byl ten sam rodzaj ciepla. Tyle e wszystkie glosy, ktore ostatnio do niego przemawialy, wlasnie takie byly. Pamietal je niewyraznie, jakby mu sie snily: to ich ostrone sondowanie i wypytywanie. Tylko to, bez adnych szczegolow, poza tym, e byly cieple. Ale gdy powracal do przytomnosci i niewyraznie protestowal przeciwko temu budzeniu, a pustke w jego umysle oywily prawdziwe wspomnienia, Nathan uswiadomil sobie, e nie mogl to byc glos Nany Kiklu, gdy ona nie yje. Wtedy, poruszona ta smutna mysla, ta kojaca dlon natychmiast przeniosla sie z jego ramienia na czolo, by lagodnymi musnieciami wygladzac zmarszczki. -Teraz ju mnie slyszysz - powiedzial ten glos... naprawde powiedzial... gardlowa chrypka, kryjaca w sobie jednak skinienie glowa i usmiech. Glos kobiecy. Kobieta z Tyrow! Natychmiast przyplynely do Nathana wszystkie jego wspomnienia. Choc dech mu zaparlo, podniosl glowe i otworzyl oczy a dlon osunela sie, zamykajac je. -Nie zaczynaj znowu! - zbesztal go ow glos. - Nie ma tu nic zlego. Ale... bedzie dziwnie - uprzedzila go. Nathan staral sie nie odchrzaknac i obawial sie cokolwiek powiedziec; zrobil to jednak, gdy pytanie zadal odruchowo: -Gdzie ja jestem? - Co za ulga, e te slowa przyszly mu bez bolu! Gardlo mial wilgotne, gietkie, posluszne. To pomoglo drugiemu pytaniu: - Jak dlugo spalem? -Spales? - powtorzyla, powoli cofajac dlon, wiedziala bowiem, e ju pojal, i nie naley do jego pobratymcow. - Tak to sie nazywalo? Bardziej przypominalo brame smierci, Nathanie... a ty leales na progu! Teraz jednak jestes w soltogorzu. Spojrzal na nia... i skierowal wzrok gdzie indziej, za nia. W pewnym sensie bylo to poruszajace doswiadczenie, gdy nigdy jeszcze nie widzial kobiety z Tyrow i nie wiedzial, czego oczekiwac, ale z drugiej strony, bylo to mniej dziwne, ni rozmawianie z wilkami. Jego opiekunka byla przynajmniej... czlowiekiem? Na pewno nie zwierzeciem. W adnym wypadku dzika bestia. Nathan poskromil mysli; nie powinny zmierzac w tym kierunku. Co takiego powiedzial Rogei: e nawet trogowie uwaaja siebie za prawdziwych ludzi? Tak kobieta z Tyrow byla jakiegos rodzaju czlowiekiem. Chodzilo mu o to, e nie jest Cyganka. Innego kierunku myslenia powinien unikac. Znowu spojrzal na kobiete z Tyrow: take na... izbe?... w ktorej sie znajdowal. Miala racje: to otoczenie bylo dziwne! Musial pozwolic umyslowi na oswojenie sie z nim, i to niespiesznie. Siedzaca na stolku przy jego loku... dziewczyna byla baczna, a jej postawa prosta, pelna wdzieku, jakos krolewska. Nathan zauwayl, e stojac, bylaby dosc wysoka. Z jej oczu bila mlodosc; mlodziencze oczy u wszystkich stworzen wygladaja tak samo: lsnia i sa wspaniale przejrzyste. Byla brazowa jak jadro swieo rozlupanego orzecha, ale nie tak pomarszczona, i jak wszyscy Tyrowie smukla prawie do przesady. Nad wyraz wraliwe zrenice jej wielkich oczu byly cytrynowozielone, okolone oliwkowymi teczowkami i osloniete rogowymi grzebieniami brwi. Miala na sobie czerwona spodniczke i sandaly, tylko to. Niedue piersi byly swobodne, w ksztalcie gruszek, lekko rozkolysane; w niczym nie przypominaly "sflaczalych cycow"; tak o piersiach samic trogow powiedzial kiedys Lardis Lidesci. Uszy miala due, usta i podbrodek male, nos szeroki i splaszczony, o ciemnych, rozdetych nozdrzach. Jej cialo lekko pachnialo pimem, lecz roztaczala te wokol siebie mily zapach cytryn. -Jest tam cos? - zapytala, odrobine przechylajac glowe. A Nathan ze zdumieniem odkryl zrodlo tego slodkiego aromatu cytryn: byl nim jej oddech. Nie przypuszczal, e bedzie tak czysty i orzezwiajacy. Ale... jesli rzeczywiscie czytala w jego myslach, te ostatnia mogla uznac za obrazliwa. Westchnal i potrzasnal glowa. -Nic, co pomysle, nie wychodzi tak, jak chcialem - wyznal. - Ilekroc puszczam moj mozg wolno, mnoy zniewagi, za ktore musze przepraszac. Przykro mi. -Ale twoje mysli nalea do ciebie - odparla, wyraznie zaskoczona. - Nie wchodze w nie, jesli nie jest to konieczne. To niepisana zasada. Ty te posiadasz ten talent. I wszedlbys w moj umysl, nieproszony? -Mniej wiecej to samo mowil Rogei - stwierdzil Nathan. - se mam zdolnosci. Powiedzial, e moga sie rozwinac. Teraz jednak twoj umysl jest dla mnie niewidoczny. Kiedy bylem maly, czasem czytalem w myslach mego brata i... mam wiez z pewnymi dzikimi wilkami. Ale nie jestem telepata. - Pokrecil glowa. -Bedziesz - powiedziala. A potem, zaciekawiona: - Ale te... Rogei? Kto to jest? I skoro o tym mowa, skad wiesz, e tyrowie sa telepatami? To jedna z tajemnic, ktorych dobrze strzeemy. Tak przynajmniej sadzilismy. Nathan byl czujny. Moe jednak - moe - majaczyl Ale jesli tak, to jego rozgoraczkowany umysl wyswietlal to wszystko zadziwiajaco spojnie. Wygladalo wiec na to, e musi pogodzic sie ze wszystkim, co nastapilo: z tym, e naprawde rozmawial z istota umarla (nie, z umarlym "czlowiekiem") i tak dowiedzial sie prawie wszystkiego o Tyrach. se jest... Nekroskopem? Wygladalo na to, e przy tej okazji Rogei wskazal mu rzeczywisty powod do ycia: Prastarzy i Tyrowie nie tylko uratowali mu ycie, ale i nadali mu znaczenie - co jednak bylo bez znaczenia, poki nie mogl tej wiedzy przekazac dalej. -Rogei byl tym, ktory powiedzial mi o waszych zdolnosciach telepatycznych - odrzekl w koncu, swiadomy, e ona slucha uwaniej i siedzi znacznie bardziej wyprostowana - dal mi jej przyklad. Tyle e jego talent wyglada teraz inaczej. Jako e Rogei... zmienil sie, to samo dotyczy jego telepatii, a to z kolei umoliwilo mi wykorzystanie mojego talentu. Bo podczas gdy Tyrowie odbieraja mysli ywych, ja... -Tak? -...Jak masz na imie? - zmienil temat. -To tajemnica! -Oczywiscie. - Nathan westchnal i wzruszyl ramionami. - Tak samo, jak rzeczy, o ktore mnie wypytujesz. Skoro jednak sie mna opiekujesz, pomyslalem, e czyni nas to przyjaciolmi. Zrozumiala jego sugestie: wiara i zaufanie to system dwukierunkowy, inaczej nie dzialaja. -Na imie mi Atwei - At- w- ei. A teraz, kim jest Rogei? Nathan nabral tchu. -Cialo Rogeia spoczywa w Jaskini Prastarych, Atwei - odparl. - Byl Tyrem. Teraz naley do Prastarych! A ja... jestem Nekroskopem i rozmawiam z umarlymi. Moj talent pozwala mi rozmawiac z umarlymi Tyrami. Jeeli zaskoczyl Atwei, ledwie dala to po sobie poznac. Skinawszy glowa, powiedziala cicho: -Istnieje pustynny lud, ktory praktykuje te sztuke. To plemie yjace daleko, nie Tyrowie, praktykujace te inne rzeczy niepojete. Kiedys, gdy wkroczyli oni we wlosci Tyrow, wydali nam wojne: ich wojownicy najechali nasze podziemne kolonie. Tyrowie usidlili ich tam, otwarli sluzy i wszystkich potopili. Od tamtej pory nie wysylaja przeciwko nam armii, a my ju nie zabijamy ludzi, bo psychiczne krzyki umierajacych to cos straszliwego! A tamci zadowolili sie swymi ziemiami za Wielkimi Czerwonymi Pustkowiami i Gorami Ostatnimi. Nazywa sie ich nekromantami, ze wzgledu na sztuke, jaka sie posluguja, by torturujac umarlych, wydobywac ich tajemnice. -Prastary Rogei nazwal mnie Nekroskopem - podkreslil Nathan. - Znal to slowo od umarlych Cyganow, z ktorymi rozmawial przy pomocy mysli, tak jak wy rozmawiacie z ywymi. Kiedys, nie tak dawno temu, Cyganie mieli do czynienia z takimi, jak ja. Nie byli oni nekromantami, ja zreszta te nie. Nikogo nie torturuje, Atwei, ani ywych, ani umarlych. A jesli nie jestes przekonana, zajrzyj w glab mej glowy. Ja tylko slysze, jak umarli szepca w swych grobach, oni te czasem mnie slysza. Jednym z nich byl wlasnie Rogei, ktory mnie uslyszal i przemowil do mnie. Zobaczyl, e nie jest ze mna dobrze, i zaprowadzil mnie do Jaskini Prastarych. Kiwnela glowa. -A wiec nie jestes oblakany. Starsi Tyrow wyczytali w twoim umysle pewne sprawy. Nie do konca bedac przekonani, dopuszczali jednak moliwosc, e postradales rozum. Jeeli to, co mowisz, jest prawda, najwidoczniej jestes zdrow na umysle i obdarzony niesamowitym, wyjatkowym talentem. A chyba nie mnie oceniac, czy jest on dobry, czy te zly? Nathan sie zasepil. -Zdaje sie, e cos z tego sobie przypominam: glosy, ktore wypytywaly mnie, gdy spalem. O Jaskinie Prastarych i o to, co sie tam wydarzylo. Take o moja przeszlosc. Ale... czy zaprosilem je do swego umyslu? Nie wydaje mi sie. A to dziwne, bo jak sobie przypominam, wspominalas cos o niepisanej zasadzie. Ty te obudzilas mnie mysla! Czy wiec lamiecie zasady rownie latwo, jak je tworzycie, Atwei? Odsunela sie od niego. -Ale wydarzylo sie tu kilka dziwnych spraw, byly te rzeczy, ktore starsi musieli zrozumiec. Przede wszystkim wygladalo na to, e moesz nie przeyc. A konieczne bylo, by zajrzeli do twego umyslu, zanim umrzesz. A jesli o mnie chodzi, to jak moglabym sledzic twoje postepy, nie zajrzawszy najpierw do wnetrza? Przyznal jej racje, lecz tym razem nie przeprosil. -I uzyskali, czego chcieli, ci starsi? -Nie wszystko. Twoj umysl zamknal sie na przeszlosc, odcina wszelki czajacy sie w niej bol. A nosisz w sobie cale mnostwo bolu. -Ju go nie czuje. -Gdy go odciales - albo zamknales w sobie! To nie jest cos fizycznego, Nathanie. Zmienil temat. -Co mnie czeka? -To zaley od starszyzny. -Powinnas wiec dac im znac lub zabrac mnie do nich. -Ju dalam im znac i wkrotce przybeda. Przedtem powinienes cos zjesc. Zjesz ze mna? - Wygladalo na to, e chce wynagrodzic mu wszelkie moliwe nieporozumienia. No, i przecie wyjawila mu swe imie. -Tutaj? -Owszem. Troche potrwa, zanim bedziesz mogl wstac. Uplynal caly dlugi dzien i noc. Na gorze wlasnie wzeszlo slonce. A ty przez caly czas tu leales. Przez caly cykl!, pomyslal Nathan, rozprostowujac troche kosci i wyciagajac sie w loku. Nie byl jednak zdziwiony. I Atwei miala racje: odczuwal te glod. -Z przyjemnoscia zjem z toba - odpowiedzial. -Jedzenie ju przygotowano. - Atwei skinela glowa, wstala, wycofala sie za lukowate drzwi. - Zaraz wroce. - Gdy zostal sam, zaczal przygladac sie otoczeniu. Miejscem, w ktorym leal Nathan, byla jaskinia. Pomimo nielicznych mebli, bielonych scian i posadzki z dosc surowa mozaika z bialych i zielonych plyt, nadajacych jej charakter izby i umoliwiajacych zamieszkanie w niej, nadal byla to jaskinia. Widoczny na srodku wysokiego stropu, nieregularny otwor o srednicy trzech stop, zapewne wykonany ludzka reka, wiodl gdzies w mrok. Ale w tej najwyrazniej podziemnej izbie, pozbawionej okien, najbardziej zaskakiwaly swiatlo oraz cieplo. Snop swiatla wpadal przez szyb w stropie, chwytajac unoszace sie w powietrzu drobiny kurzu dokladnie tak samo, jak promienie slonca wpadajace do stodoly miedzy gontami w dachu. Nie bylo to jednak intensywne swiatlo sloneczne, swiatlo rozmyte i tak rozproszone, e wnikalo do izby prawie jak jakas mgielka. A gdy padalo na stol u stop topornego drewnianego loka Nathana, struga czy smuga miekkiego olltego blasku odbijala sie w wypolerowanych zlotych zwierciadlach, jeszcze bardziej rozswietlajac izbe. Rogei wprawdzie zdolal przekonac Nathana, e kolonie Tyrow siegaja naprawde gleboko, jak dotad nie mial jednak pojecia, jak daleko zniesiono go pod ziemie. Sadzac jednak z tego, e swiatlo sloneczne bylo tutaj tak cieple i jasne, nabral pewnosci, e niedaleko. Moliwe, e istnialy przejscia wiodace z Jaskini Prastarych do grot u podnoa skal. W takim przypadku ow snop swiatla bylby jedynie promieniem slonecznym wpadajacym przez jakis wiekowy komin, a to cieplo wynikaloby z bliskosci pustyni. Pomylka!, odezwal sie w jego glowie glos, ktory z miejsca rozpoznal jako naleacy do Rogeia. soltogorze jest bardzo gleboko, Nathanie. A temperatura w koloniach Tyrow jest stala. Tak zdecydowala natura i tak jest w calym mnostwie jaskin pod ta pustynia. Czemu mielibysmy mieszkac w miejscach lodowatych, czy na przyklad w goracych, gdy istnieje tak wiele ukladow labiryntow o temperaturze umiarkowanej, ktore moemy zamieszkiwac? Nathan usiadl na loku. Przekonal sie, e pod okryciem z futer jest nagi. Jego ubranie, uprane i pozszywane, lealo zloone na polce pod jedna ze scian izby. Teraz, z pewnym wysilkiem - spowodowanym z jednej strony opuszczeniem loka i ubraniem sie, a z drugiej skoncentrowaniem na kontakcie z Rogeiem - powiedzial: -Wyglada na to, e miales racje. Uratowali mnie z Jaskini Prastarych i sprowadzili tutaj. A teraz starszyzna przyjdzie mnie wypytywac. Podobnie jak ja, odrzekl Rogei, czekali cierpliwie, a sie obudzisz. Uwaaj jednak, jak bedziesz odpowiadal na ich pytania. Oni, starsi, wymagaja szacunku i jesli im go nie okaesz, niewatpliwie oskara cie o swietokradztwo. Fatalne jest ju samo wejscie do zakazanego miejsca, a jesli wziac pod uwage reszte... Nathan wyczul jego wzruszenie ramionami. -Jaka reszte? - calkiem zglupial. - Zaprosiles mnie tam, wiec wszedlem; nie bylem w stanie isc dalej i upadlem. Rozmawialem z dawno umarlymi, spoczywajacymi w niszach i na polkach skalnych. A w koncu snilo mi sie, e przyszedles i dodales mi otuchy. I dotknalem cie? Wzialem cie za reke? -Tak. To nie sen, Nathanie. -Nie rozumiem. To pewnie dobrze, jak na razie. Zreszta, wszystko wraca do normy. Nathan zadumal sie, ale nie naciskal; zbyt wiele bylo innych rzeczy, ktore chcial wiedziec. Na przyklad: -Jesli to miejsce jest tak gleboko pod ziemia, to skad bierze sie swiatlo? Z powierzchni. -Ten szyb idzie prosto? Jak studnia? W takim razie slonce powinno znajdowac sie dokladnie nad naszymi glowami, a nigdy tak nie jest. Watpie, czy ten szyb idzie prosto, odparl Rogei. Poniewa te szczeliny we wnetrzu ziemi tworza jakby labirynt. Ale na kadym skrzyowaniu niejednego z tych labiryntow znajdziesz lustra! -Lustra? W pewnych okreslonych miejscach, gdzie loysko skalne przebija sie przez piasek pustyni, cierpliwie wyjasnial Rogei, Tyrowie umieszczaja i poleruja lustra. Padajace na nie swiatlo sloneczne kierowane jest w podziemne nory i korytarze. Przekazywane z lustra do lustra, schodzi w mroczne glebiny pod pustynia. Dzieki temu Tyrowie moga wniesc troche swiatla w swoje kolonie. Nathan pokiwal glowa. -Inaczej wszyscy bylibyscie tutaj slepi. Nie, gdy nasze oczy bardziej przypominaja oczy trogow lub Wampyrow... choc moe nie tych ostatnich, gdy ich ywiolem jest noc. Ale Tyrowie widza dosc dobrze nawet przy odrobinie swiatla. Chodzi po prostu o to, e swiatlo daje szczegolna pocieche. Tu, we wnetrzu ziemi, jest ono skarbem. Nathan chcial jeszcze zapytac o zdolnosci jezykowe Tyrow. Jesli nie liczyc poczatkowych, krotkich chwil wahania, Atwei rozmawiala z nim nienaganna cyganszczyzna. Wiedzial, oczywiscie, e Tyrowie niekiedy handlowali z Wedrowcami, wydawalo mu sie jednak nieprawdopodobne, e dziela ten sam jezyk ojczysty. Widzac, ze szykuje sie nastepne pytanie, a moe i zbyt wiele kolejnych, Rogei zawolal: Czekaj. Na razie dosc tych pytan, Nathanie. Sa waniejsze sprawy. Najpierw musimy pomowic o starszyznie Tyrow... Ale zanim zdolal to pociagnac, wrocila Atwei, z zawieszonymi na smuklym karku nosidelkami, na ktorych umocowane byly dwie cienkie srebrne tace wypelnione drewnianymi miseczkami z ronymi potrawami. I patrzac na te miseczki, przestawiane przez nia z tac na stol, Nathan poczul, e cieknie mu slinka. Po raz pierwszy od bardzo dlugiego czasu wiedzial, co jest dla niego najwaniejsze. Przynajmniej w tej chwili najwaniejsze. Siedzac na stoleczkach po przeciwnych stronach stolu i pomiedzy zwierciadlami, Nathan i Atwei zajeli sie jedzeniem. W rozproszonych promieniach slonecznego swiatla wydawala sie bardziej zlota ni brazowa, zauwayl te, e zrenice sie jej zwezily, dostosowujac sie do wiekszego nateenia swiatla. Jadlo bylo fascynujace, wrecz egzotyczne. Nathan w yciu sobie nie wyobraal, e ten "prymitywny" lud pustyni mogl cieszyc sie takim urozmaiceniem. Upierajac sie, e jedzenie jest dla niego, Atwei skubnela tylko troche; po prostu dotrzymywala mu towarzystwa przy jedzeniu. A Nathan uznal to za wyronienie. Mial podstawy przypuszczac, e jest pierwszym z Cyganow, ktory dowiaduje sie o takich potrawach. Niewatpliwie byl te pierwszym, ktory ich skosztowal. Byly tam orzechy marynowane w olejach roslinnych, olte korzenie klokoczki o gorzko-slodkim smaku, ktore szczypaly w usta, gdy sie je rozgryzalo, smaone plastry miesa w aromatycznych sosach, kilka odmian grzybow i male bezokie rybki, pieczone w calosci. Potem szly rone owoce: cierpkie owoce kaktusow, figi i okragle dojrzale cytryny, kisc malych szarych winogron. Wszystko bylo wysmienite, lecz Nathanowi szczegolnie przypadla do smaku mala kielbaska, zapytal nawet Atwei z czego ja zrobiono. To byl blad. -Z larw - odpowiedziala. Po jakiejs chwili: -Z robakow? - Przekrzywil glowe pytajaco. -Pewnego gatunku. Hodujemy je... I bylo po posilku. Oplukali rece w malenkich miseczkach, po czym Atwei zamknela oczy, dotknela palcami lewej dloni czola i przez chwile siedziala nieruchomo. Potem usmiechnela sie i zapytala: -Smakowalo ci? -Ogromie. Dziekuje. Znowu sie usmiechnela. -A ja podziekowalam Jemu - oznajmila. -Jemu? -Temu, ktory tego wysluchal. -Wierzysz, e jest Ktos taki? -A ty nie? -Wiele z naszych wierzen umarlo w dniu bialego slonca - przywolal "dzieje" Cyganow, dosc zreszta skape. - Ludzie mieli swe pismo, liczby, nauke, niektorzy te wierzyli w boga. Malo co z tej nauki przetrwalo, a z religii prawie nic. W sasiedztwie Wampyrow trudno ludziom wierzyc w laskawego boga! Teraz, kiedy Cyganie sie modla lub sla podziekowania, zwracaja sie do swych gwiazd, pozostajacych nawet poza zasiegiem Wampyrow. To na twoim miejscu, odezwal sie w jego glowie Rogei, natychmiast bym zwrocil sie do mojej opiekunczej gwiazdy! Nathanie, milczalem przez wzglad na zwykla przyzwoitosc; Tyrowie oczekuja poszanowania prywatnosci podczas jedzenia; Atwei ogromnie ciebie wyronila. Nadeszla jednak pora, gdy musimy porozmawiac o starszyznie! -Swietnie - stwierdzil. -Przepraszam? - Atwei podniosla brew. -Mowilem do Rogeia - wyjasnil. Jej brwi podjechaly jeszcze wyej, na znak niepokoju. -Nie powinienes byl wstawac i ubierac sie. Powiedzialam, e musisz czekac, a odzyskasz sily. Zbyt dlugo majaczyles i... moe sie to powtorzylo. Nathan westchnal i potrzasnal glowa. -Jestem troche oslabiony - powiedzial - i tyle. Jeszcze cos mu przyszlo do glowy. - Atwei, posluchaj mnie: ty moe te majaczysz? -Ja? Teraz? Oczywiscie, e nie! -Dobrze! To powiedz teraz, czy mam racje: podczas gdy moja umiejetnosc czytania w myslach jest ograniczona, twoja nie jest. Racja? -Jeeli umysl naley do telepaty, moge do niego zajrzec - odparla zastanowiwszy sie. - Potrafie te czesciowo zablokowac innemu umyslowi probe zajrzenia do mojego. To przychodzi z praktyka. Twoj talent jeszcze sie nie rozwinal. Ale w twoim umysle tkwia takie moliwosci. -Ciekaw jestem - powiedzial - czy moglabys przeze mnie porozmawiac z Rogeiem? Czy gdybys weszla teraz do mojego umyslu, zdolalabys podsluchac nasza rozmowe? -Podsluchiwac Prastarego? - wyprostowala sie, wygladajac na jeszcze bardziej zaniepokojona. - Nawet starszy by sie zawahal! -A wiec mi wierzysz? -Jestesmy przyjaciolmi. - Atwei troche zwlekala z odpowiedzia. - Sam to powiedziales. Do przyjazni trzeba dwojga. Jesli jedno klamie, moe sie ona zerwac i stracic wszelka wartosc. Zostalo to dowiedzione; jak sadze, nie tylko posrod Tyrow, ale te posrod Cyganow. Dlatego musze ci wierzyc... przynajmniej, dopoki nie przylapie cie na klamstwie. Gdzies w glebi umyslu Nathana Rogei sobie westchnal. Doskonale, zrobmy to twoje doswiadczenie. Zalatwmy sprawa. Zwlaszcza e ma swoje zalety. Jeeli zadziala, oszczedzi mnostwo czasu. -On nie ma nic przeciwko temu - powiedzial do Atwei Nathan. - I nie musisz sie go obawiac, bo przecie jest Tyrem, jednym z twoich pobratymcow. Poza tym Rogei jest istota martwa i niegrozna. Martwym "czlowiekiem", Nathanie, upomnial go Rogei. I nie wszystkie martwe istoty sa niegrozne, moesz mi wierzyc! Zgodzila sie, czy nie? -Zgadzasz sie, czy nie? - powtorzyl Nathan. -Skoro tak chcesz - powiedziala. Obeszla stol, on zas ju wstawal. - Nie, siedz tak i... porozmawiaj z tym Rogeiem. - Draca, drobna dlonia dotknela swego czola. Atwei, jestem Rogei z Prastarych, niegdys Rogei ze starszyzny. Jego psychiczny glos nagle nabral surowosci. Gwaltownie opuscila dlon i poloyla sobie na piersi. Nathan zerwal sie. -Slyszalas go? Troche opadla jej dolna szczeka. Zamknela usta, potrzasnela glowa i odparla: -Nie, ale cos czulam. Czyjas obecnosc! Echo, wyjasnil Rogei. Atwei wyczula ledwie slad skrawek mojego cienia, wzmocniony przez twoj umysl. To nie dziala, nie sadzilem zreszta, e sie uda. Ty jestes Nekroskopem, Nathanie. Taki talent to rzadkosc. Spoza izby slychac bylo ciche, miekkie kroki. Atwei cofnela sie roztrzesiona, odwrocila sie i wyszla powitac starszych Rogei, odebrawszy pytanie Nathana, odrzekl: Co, za pozno ju na to. Musimy radzic sobie na bieaco. Kaktus mona obrac na rone sposoby. Weszli starsi. Bylo ich pieciu, nie wszyscy "starzy" w jakimkolwiek rozumieniu tego slowa i na pewno nie zniedoleniali. Nathan usilowal oszacowac ich wiek w oparciu o to, co wiedzial o ludziach starszych ze swojego kregu. Najmlodszy z tej piatki liczyl sobie moe ze czterdziesci piec lat, najstarszy zas byl dobrze po siedemdziesiatce. Skoryguj swoje oceny o co najmniej pietnascie lat w gore, pouczyl go Rogei. Tyrowie sa dlugowieczni. Jako e w kadej kolonii jest tylko pieciu starszych, czlowiek nie moe nawet marzyc o tym, e znajdzie sie w ich gronie przed ukonczeniem szescdziesiatki. Nathan przygladal sie kolejno, z szacunkiem, kademu ze starszych. Najmlodszy z nich budowy byl wrzecionowatej i calkiem lysy, ale prawie jeszcze nie pomarszczony. Oczy mial nieco mniejsze ni jego towarzysze, o szarych zrenicach, wybitnie bystre i (czego Nathan byl pewien) o spojrzeniu co najmniej nieufnym. Trzech z pozostalej czworki bylo po prostu Tyrami: odziani w plecione, dlugie do kolan i spiete pasem olte spodniczki, ronili sie miedzy soba wylacznie wiekiem. Odmiennie prezentowal sie ostatni czlonek tej grupy: na szyi mial zloty naszyjnik, byl mocno pomarszczony, pochylony, a fale siwych wlosow spadaly mu na ramiona. Oczy mial due, wilgotne i jednolicie olte niczym zloto jego naszyjnika. Na pierwszy rzut oka rozpoznawalo sie w nim Starszego Starszyzny. Zbierajac sie wokol stolu, z uporem wpatrywali sie w Natnana, mrugajac, gdy ich oczy dostosowywaly sie do lepszego swiatla. Przyniesli ze soba stoleczki, ktorymi zamkneli go w polkolu. Potem, wyprostowawszy sie, staneli twarzami do niego. Stojaca za nimi Atwei powiedziala: -Nathanie, usiadz, prosze. - A kiedy usiadl, poszli za jego przykladem. I natychmiast ruszyla rozmowa, polaczona z seria pytan. -Darujemy sobie formalnosci - powiedzial najmlodszy z tej piatki cienkim glosem i tonem pelnym wyszosci. - Jestes wszak Cyganem i nie moesz znac obyczajow Tyrow. Doskonale!, stwierdzil Rogei. Ten mowca mysli, e zjadl wszystkie rozumy, typowy blad mlodosci. Musisz dowiesc mu, e sie myli. Poklon mu sie dwukrotnie, potem trzy razy - ale wolniej -Starszemu. Nathan postapil wedlug wskazowek Rogeia, a Tyrowie, lacznie z Atwei, a sie wyprostowali. Potem tamta piatka zwrocila glowe ku niej, ona zas pospiesznie zaprotestowala: -Nie, nie uczylam go! Dzieki temu, nie odezwawszy sie nawet slowem, Nathan ju zdobyl ich uwage. Przy okazji jednak najwyrazniej zapewnil sobie wrogosc pierwszego mowcy. -A zatem - rzekl tamten, zmarszczywszy brwi - twoja telepatia nie jest tak bardzo w powijakach, jak myslelismy, niewatpliwie bowiem wykradles to powitanie z mojego umyslu. Co wiecej, nie udalo mi sie wychwycic tej kradziey. Nawet kiedy byles w goraczce, te twoje zaskakujace zdolnosci sie nie ujawnily, co zdaje sie wskazywac na umysl z natury podstepny. Rogei zareagowal szybko. Podkresl, jak bardzo moe siebie zwiesc czlowiek, nawet i starszy, ktory z miejsca przechodzi do wnioskow, by dowiesc czegos ulotnego! Nathan zrobil to i jeszcze dodal: -Ktos, kto bada umysl innego, leacego w goraczce, ryzykuje odkrycie widm. W tym momencie glowna role przejal sam Starszy. Glosem trzeszczacym niby konar starego drzewa na wietrze zapytal: -A ile takich widm kryje sie w twoim umysle, Nathanie z Cyganow? Cale mnostwo, szepnal mu do wewnetrznego ucha Rogei, przemawiajac teraz jako sam Nathan. Niektore z nich to duchy mej przeszlosci, ktore tylko ja, podlug swego uznania, moge ujawniac lub poskramiac. Ale sa tam te glosy setki Pradawnych Tyrow, ktore chetnie przemowia przeze mnie, by dowiesc mojej niewinnosci - jesli zapragnie tego Starszy Starszyzny. Nathan to wszystko powtorzyl. -To bluznierstwo! - Mowca chcial ju wstac, lecz Starszy chwycil go za reke i przytrzymal. Mowca spojrzal wiec na tego czcigodnego mea i, zmarszczywszy brwi, rzekl: - Ale to przecie nekromanta! Wszedl do Jaskini Prastarych, eby dreczyc i torturowac naszych umarlych, by wydrzec ich tajemnice! -Jeeli tak - Starszy, pelen cierpliwosci, pokiwal glowa - im wiecej pozwolimy mu mowic, tym bardziej zdradza go jego slowa. Jak dotad, przynajmniej pod jednym wzgledem ma racje: niewatpliwie niektorzy tutaj zbyt szybko przechodza do wnioskow! Dajmy mu mowic. - I znow zwrocil swe wielkie lagodne oczy ku Nathanowi. Opowiedz im pokrotce swoje dzieje, rzekl Rogei, a ja bede ich sledzic twoimi oczyma. Nathan sie do tego zastosowal. -Wampyry powrocily do Krainy Gwiazd i zajely ostatnie zamczysko. Najechaly na Siedlisko, moje rodzinne miasto w zachodniej czesci Krainy Slonca. Podczas tej napasci moja matka i... i pewna mloda Cyganka zostaly uprowadzone, a moj brat zaginal. Szukajac go, ruszylem jego tropem na wschod, tam zas napotkalem grupe Wedrowcow i postanowilem sie do nich przylaczyc. Najpierw jednak musialem podjac ostatnia probe odnalezienia brata. W koncu, dowiedziawszy sie, e nie yje, poszedlem sladem moich przyjaciol Wedrowcow do ich obozowiska na skraju trawiastych rownin i tam sie przekonalem, e ich... - Przerwal i pokrecil glowa. - se ich ju nie ma. Wampyry... - Na chwile spuscil glowe, eby przegnac te bardzo realne widma, potem podniosl wzrok. -Nie zostalo mi ju nic na tym swiecie i nie mialem ju checi yc. A pamietajac, e czasem zdarzalo mi sie slyszec umarlych szepczacych w ich grobach - wiem, e to dziwny dar, wiec wolalem sie z nim nie obnosic - pomyslalem, e polacze sie z nimi poprzez smierc. Moe wtedy moglbym znow rozmawiac z moja matka moim bratem i moja dziewczyna. Blakajac sie pod gwiazdami, przeszedlem przez trawy na pustynie, a wschod zastal mnie u podnoa skal z piaskowca. Tam postanowilem umrzec. Ale jak poloylem sie spac, uslyszalem glos czlowieka, Prastarego Tyra, ktory nazywal siebie Rogei. Opowiedzial mi pewne rzeczy, zaprowadzil do Jaskini Prastarych. Wtedy bylem ju slaby i upadlem, tracac przytomnosc. Ocknalem sie ju tutaj. A teraz oskara sie mnie o swietokradztwo i bluznierstwo. Mowca Starszyzny znow sie rozezlil. -Mimo e Rogei to imie czczone wsrod Tyrow, nie jest niepospolite. W Jaskini Prastarych spoczywa niejeden Rogei, jak slusznie zgadl ten cyganski nekromanta. Musial poznac to imie od naszych kupcow i zapamietal je, by zrobic zen zly uytek. -Jake to? - zwrocil sie do niego Starszy. - Kto sposrod Tyrow ujawnilby swe tajemne imie mlodemu Cyganowi spotkanemu na krotko podczas targow? W jakim celu? Nie, nie wydaje mi sie. - Pokrecil glowa. - A nawet jesli, czy to oznacza, e zmieniles zarzuty? Jeeli tak, na czym polega przewina tego czlowieka. Czy jest niecnym nekromanta, czy tylko zmyslnym lgarzem? Tamten wydal wargi. -Powiem, e powinnismy rozmawiac w naszym jezyku - powiedzial ostro. - On slucha; jest inteligentny; to uzdolniony zwodnik! -Raz jeszcze powiadam: sam siebie zwodzisz - rzekl Nathan, ponaglony przez Rogeia. - Ja moge dowiesc tego, co powiedzialem. -To zrob to - ucial mowca - i sam siebie ska! Chyba go rozpoznaje, powiedzial Nathrnowi Rogei. Tak, Starszego rownie. Pomimo znamion jego powanego wieku, nadal go rozpoznaje. Ale ten mowca: z wygladu i manier przypomina mego wlasnego syna. Moliwe nawet, e to moj wnuk. To by tlumaczylo jego zacieklosc, tak rzadka posrod Tyrow. Rozumiesz? Wierzy, e zbezczesciles szczatki jego dziadka! -Ale ja tego nie zrobilem! - wybuchl Nathan... a starsi Tyrow troche sie cofneli na swych stolkach, przygladajac sie mu w zdumieniu. Nie, ale ja dotknalem ciebie! To nie byl sen, Nathanie. Ty jestes Nekroskopem, co ju ode mnie uslyszales, ulubiencem umarlych. W Jaskini Prastarych, kiedy wydawalo mi sie, e umierasz, zmusilo mnie to... bym sie do ciebie zbliyl! I, podnioslszy sie, znalazlem sie obok ciebie, by przyniesc ci ulge w goraczce. -Ty... zbliyles sie do mnie? - Nathan nie zdolal uchronic sie przed powiedzeniem tego glosno. - Ale ty nie yjesz! -Ha! Plecie trzy po trzy! - zawolal ze wzgarda mowca i chcial dorzucic jeszcze jakies wymyslne inwektywy w jezyku Tyrow. Starszy wyczytal jednak w dziwnych oczach Nathana cos, co sklonilo go do upomnienia glownego oskaryciela: -Nie, raczej sam sprobuj go zrozumiec. Jesli bowiem pragniemy postawic mu zarzuty, musimy dopuscic nasze watpliwosci. Z pomoca Nathanowi przyszedl Rogei, mowiac mu, co i jak ma powiedziec. On zas, patrzac na mowce Tyrow, powtorzyl to za Rogeiem slowo w slowo, darujac sobie tylko ostry sarkazm tamtego. -Och, twoj dziadek cie w koncu rozpoznaje, Pe- tej- is! - powiedzial patrzac mowcy prosto w oczy i powoli kiwajac glowa. - Petais, synu Ekhou i wnuku Rogeia Prastarego, urodzony w tej samej godzinie, w ktorej twoj dziadek legl na lou bolesci. Jeszcze zanim umarl zobaczyl cie w ramionach twojej matki i byl z ciebie dumny, jak dumny jest teraz widzac, e jestes starszym. Rogei rozpoznaje ciebie nie tylko po przedwczesnej utracie wlosow, po znajomych rysach i ogolnej postawie - ktora, rzec mona, uksztaltowana zostala niemal dokladnie na podobienstwo twego ojca, a jego syna - ale take po twoim porywczym zachowaniu i arze twoich argumentow. Bo Ekhou zawsze byl zapalczywy, i ty rownie taki jestes! Petais rozdziawil usta. Nie byl w stanie nic powiedziec, tylko cos bulgotal, wytrzeszczywszy oczy. Majac Rogeia za mistrza, Nathan nie dal mu czasu na wytchnienie, lecz mowil dalej: -Powiedz mi teraz, wnuku moj, czy akceptujesz to jako jego slowa? Mam nadzieje e tak, bo inaczej bedziemy musieli wezwac twojego ojca Ekhou i twoja matke o imieniu Amlya, ktorzy mnie lepiej znaja. Wiem, e jeszcze nie umarli, bo gdyby tak bylo, rozmawialbym z nimi w Jaskini Prastarych! Petais potrzasnal dziko glowa, wstal, potem znow usiadl. Wcia jeszcze brakowalo mu slow. Inaczej ni Starszemu Starszyzny. -Kto to mowi, ty czy Rogei? -Po trosze kady z nas - odparl Nathan. - Powtarzam jego slowa najwierniej, jak potrafie. Starszy pokiwal glowa, wyciagnal draca reke, by dotknac ramienia Nathana. -Widze, e to prawda - powiedzial, wbijajac w niego oczy bez zmruenia powiek. - Najwyrazniej wydarzyl sie tu wielki cud! Petais jeknal i stwierdzil: -Ale musimy sie jeszcze upewnic! -Ja jestem pewien - oznajmil Starszy. - Ty nie pamietasz, Petais - bo nie moesz, jako e byles wowczas nowonarodzonym dzieckiem - ale to w mojej obecnosci twoja matka zaniosla cie przed umierajacego Rogeia i on rzeczywiscie byl z ciebie dumny. Wiem to, gdy jestem bratankiem Rogeia, synem jego brata! Petais chyba troche zmiekl. -Co trzeba zrobic, to trzeba. Musimy jednak podjac taka lub inna decyzje. Mialem racje, Nathanie, westchnal Rogei. Ten Starszy to moj bratanek Oltae! Jeszcze wypowiadal te nieslyszalne slowa, gdy wspomniany przez niego czlowiek odwrocil sie od Petaisa do Nathana. -Wiem, e rozumiesz, i Petais ma racje - rzekl Starszy. - Musielismy sie upewnic. Nadal musimy. -Sprawdz mnie, jakkolwiek chcesz, Oltae - odparl Nathan. Starszemu dech zaparlo, lekko drgnal i zacisnal palce na ramieniu Nathana. -Tak wlasnie mam na imie - przyznal. - I wiem, e nie wykradles go z mych mysli, gdy otoczylem je nieprzeniknionym murem. Jeszcze jedna, ostatnia proba i bede usatysfakcjonowany. Rogei polecil Nathanowi powiedziec: - Teraz przemawiam jako Rogei. Pozwol mi zgadnac, jaka to bedzie proba, bratanku. Czy ma ona cos wspolnego z twoimi egzaminami na miejsce wsrod Pieciu? Byles wtedy tak mlodym czlowiekiem, jak dzisiaj jest Petais, ale dobrze pamietam ten egzamin, gdy sam ciebie egzaminowalem! Postawilem ci wiele pytan, a odpowiedz na jedno zyskala wyjatkowe oceny. Pamietasz ja, Oltae? -Dobrze pamietam - szepnal Starszy. -Ja zapytalem - mowil przez Nathana Rogei - "Kiedy sie dowiemy, czy Ten Ktory Slucha istnieje?". A ty odpowiedziales... -Moja odpowiedz brzmiala - wszedl mu w slowo Olta ze Starszyzny - "se On istnieje dowiemy sie, kiedy wreszcie przemowi, co nie nastapi dopoki nie bedziemy w stanie lepiej Go poznac i zrozumiec". - I, wpatrujac sie Nathanowi w oczy Oltae przez moment mial wraenie, e widzi w nich Rogeia przygladajacego mu sie z usmiechem. Zniknal on jednak, kiedy Nekroskop zamrugal. Starszy westchnal, po swojemu pokiwal glowa, i podniosl sie z wysilkiem; podobnie jego czterej towarzysze. A zanim wyszli, Oltae powiedzial do Nathana (a take do Rogeia): - Mysle, e dzisiaj wykonalismy krok na drodze do zrozumienia Jego! A potem, ju tylko do Nathana: - Odpoczywaj, zbieraj sily. Jeszcze porozmawiamy... CZESC SIODMA: NESTOR - DANINA - TURGOSHEIM I Zaopatrzony w nowe ubranie, skorzany pas oraz no z kosciana raczka i wypolerowanym ostrzem, Nathan byl gotow. Zamierzal sie udac na wschod, w dol rzeki, bo gdyby doszedl na zachod, zaprowadziloby go to zbyt blisko domu, czy raczej tego, co kiedys bylo jego domem. Gdyby tam sie skierowal... byloby mu bardzo trudno oprzec sie powrotowi do Siedliska, a dral na sama mysl o tym, co moglby tam ujrzec.Atwei towarzyszyla mu w pierwszym etapie podroy; idac wielkimi krokami, prowadzila go kamiennym "brzegiem" Wielkiej Ciemnej Rzeki. Rzekomo wybral sie, aby odwiedzic inne kolonie Tyrow i porozmawiac z ich starszyzna i zmarlymi, ale naprawde chodzilo o cos znacznie wiecej. Posiadajac owe niezwykle zdolnosci (mowa umarlych i telepatia, choc ta ostatnia jeszcze jakby nieokreslona, ale obiecujaca, przynajmniej wedle opinii Atwei i jej ludu), czul sie teraz znacznie pewniej. O ile przeszlosc musiala pozostac wykleta, przyszlosc mogla przyniesc jakies spelnienie. Musial sie wiele nauczyc i porozmawiac z wieloma ludzmi, ywymi badz umarlymi... ale to ju nie mialo adnego znaczenia. Nowy ubior Nathana byl doprawdy niezwykly. W zasadzie w cyganskim stylu, byl wykonany z miekkiej jaszczurczej skory, barwy piasku, ale kroj pochodzil od Tyrow; leal na nim znakomicie. Krotko mowiac, Tyrowie z soltogorza ubrali go od stop do glow tak, jak go postrzegali: jako czlowieka o wyjatkowych zdolnosciach. Kurtka z fredzlami miala wysoki kolnierz i szerokie klapy; spodnie rozszerzaly sie ku dolowi, obejmujac miekkie skorzane buty; srebrna klamra u pasa byla pokryta takimi samymi wzorami, jak pochwa jego noa. W sumie, ze swymi niebieskimi oczami, i jasnymi wlosami siegajacymi do ramion (szokujace kolory u Cygana, a zupelnie nieprawdopodobne u Tyra), Nathan sprawial wraenie jakiegos mistycznego przybysza z innego swiata. Zakrawalo na ironie, e uczyniwszy tyle dla Tyrow i zyskawszy tak wielki szacunek, nie byl w stanie pomoc swoim wspolziomkom. Ale nie zapomnial o nich i moe jeszcze nie bylo za pozno. Po raz pierwszy w yciu Nathan byl czlowiekiem zamonym, aczkolwiek w swiecie tak bardzo ronym od swej dawnej, w znacznym stopniu niepewnej egzystencji. I nie przestawal sie dziwic: podczas gdy jego pozycja wsrod Tyrow byla bardzo mocna, jak to bedzie, gdy znajdzie sie gdzie indziej? Kim teraz bedzie wsrod swoich wspolziomkow, Cyganow Lidesci? Czy nadal bedzie dziwakiem, jak dawniej, czy te te czasy skonczyly sie na zawsze? I co czeka Wedrowcow w Krainie Slonca, wszystkich Cyganow, cala ich rase? Odciety od swych korzeni, dobrowolny banita, nie potrafil znalezc odpowiedzi. Ale dwa tysiace mil dalej, gdzie inni dzwigali jarzmo groteskowych wampyrzych panow, moe istniala jakas odpowiedz. Bo jesli nic sie nie zmieni, jego lud stanie sie nieuchronnie krwawym poywieniem ohydnych lordow! Ta mysl byla przeraajaca i fascynujaca zarazem. I im wiecej Nathan nad tym rozmyslal, tym wyrazniej widzial rysujaca sie przed nim perspektywe, obowiazek, jaki musial spelnic. Mniej wiecej co pol mili Atwei zatrzymywala sie, aby mu wskazac tajne sklady nasyconych smola pochodni, owinietych w skory i ukrytych we wnekach skalnych. Pochodnie starczaly na dlugo; wymieniali je zazwyczaj po minieciu trzech takich skladow. Gdy mijali ich inni Tyrowie, pochodnie zapalaly sie i gasly jak robaczki swietojanskie po obu stronach czarnej rzeki. Nathan wyteal sluch, eby posrod tej najczarniejszej z czarnych nocy uslyszec ich mysli, ale nie uslyszal niczego, tylko odlegle i ciche szepty zmarlych... Zaledwie pietnascie mil dalej na wschod, nieco bardziej w glebi w pustyni, leala nastepna kolonia pod nazwa Otwarte Niebo. Nathan i Atwei dotarli tam w ciagu niecalych pieciu godzin. Nazwa kolonii mowila sama za siebie, miejsce to bowiem lealo pod golym niebem. Pierwszym znakiem, e zbliaja sie do miejsca przeznaczenia, byl powiew swieego powietrza; zrobilo sie jasniej i swiatlo ich pochodni przybladlo; droga przed nimi byla spowita lekka mgielka. Wkrotce mogli ju zgasic pochodnie i isc dalej w coraz jasniejszym swietle dochodzacym z zewnatrz. Rzeka rozszerzala sie i plynela coraz wolniej. Troche dalej wpadala do jeziora i niebawem przed oczyma Nathana ukazal sie widok, jakiego zupelnie nie oczekiwal. Nagle bowiem... ujrzal kwitnaca podziemna oaze! W pierwszej chwili zobaczyl tylko mchy i paprocie, rosnace w zalomach skalnych, potem niewielkie krzaki zwisajace z polek skalnych, a w koncu pnacza i drzewa, ktorych galezie wyciagaly sie w strone niewidocznego slonca. A tam, gdzie tunel, w ktorym plynela rzeka, przechodzil w prawdziwy kanion i z gory padalo normalne dzienne swiatlo, wszedzie bylo widac bujna roslinnosc. Na kamienistych plaach wybudowano drewniane mola; wznoszace sie po obu stronach rzeki wysokie brzegi byly pokryte czerwonym mulem, a dalej bylo widac kamienne nabrzea, wybudowane dla ochrony przed wylewami. Jeszcze dalej mona bylo dostrzec szachownice pol i dzialek; z tylu, na tarasach, dochodzacych do linii skal, staly domy wsparte na palach. Pomiedzy domami wily sie scieki; scieki wiodly take poroslymi winorosla kamienistymi zboczami, dochodzac do uskokow i skalnych polek w scianach kanionu; biegly zygzakami od jaskini do jaskini i od polki do polki. A wszedzie wokol uwijali sie Tyrowie, zajeci swymi codziennymi sprawami. Spojrzawszy w gore, mona bylo ujrzec cudowny widok! Sciany kanionu wznosily sie na ponad dwiescie stop; padajace ukosem promienie slonca odbijaly sie od przeciwleglej sciany kanionu i doslownie oslepialy swym blaskiem, szczegolnie w zestawieniu z egipskimi ciemnosciami, jakie panowaly w tunelu, ktorym plynela podziemna rzeka. Mimo, e Nathan wiedzial, i powierzchnia musi miec charakter pustynny, widzial sylwetki palm, porastajacych krawedz kanionu. Otwarte Niebo bylo miejscem zaiste niezwyklym. W miejscu, gdzie wygladzone dzialaniem wody granitowe skaly stykaly sie z brukowana droga, prowadzaca do osiedla, wyszla im na spotkanie starszyzna Tyrow. Nathan wolalby od razu mowic w swoim imieniu, ale teraz, kiedy byl ju dobrze zorientowany w ich zwyczajach, pozwolil Atwei przemawiac w jego imieniu. Jego imie bylo ju znane, ale ich imiona byly oczywiscie otoczone tajemnica. sadne prezentacje nie byly potrzebne. Nathana powitano z powaga, zaprawiona (jak podejrzewal) lekka doza sceptycyzmu; natomiast Atwei, ktora pelnila role jego prawej reki i rzeczniczki - a moe wspolniczki oszustwa, czy wrecz bluznierstwa - na poczatku zostala potraktowana nader chlodno. Kiedy mineli dolne poziomy kolonii i zaczeli piac sie w gore, idac otoczona murem droka do Jaskini Dlugich Snow, czyli mauzoleum Tyrow, poloonego w jednej czwartej wysokosci urwiska, dotychczasowa sztywnosc Pieciu nieco ustapila i zaczeli rozmawiac z Nathanem w bardziej serdeczny, choc wcia powsciagliwy sposob. Nadal jednak wyczuwal ich niezdecydowanie i podejrzewal, e sa wsrod nich tacy, ktorzy uwaaja, e w jakims sensie wystrychnal na dudka ich kolegow z soltogorza. Kiedy znalezli sie wewnatrz grobowca, troche sie odpreyl. Pieciu przygotowalo szereg pytan, ktore Nathan mial zadac ich zmarlym przodkom tak, aby odpowiedzi uniemoliwialy jakiekolwiek oszustwo czy kretactwo. Zmarli ze swej strony slyszeli niejasne pogloski o przybyciu Nekroskopa od Prastarych z soltogorza i od razu zrozumieli cel wstepnych pytan: mialy one wykryc jakakolwiek szarlatanerie ze strony Nathana. Dlatego, po nawiazaniu dobrych stosunkow, reakcja zmarlych byla wlasciwa i pozbawiona sarkazmu, jaki cechowal starszyzne. Najmlodszy sposrod Pieciu, byc moe poirytowany suchym i malo mistycznym sposobem przekazywania odpowiedzi zza grobu, zaraz na poczatku przerwal, pytajac -Moe moglbys nam powiedziec, dlaczego nasi przodkowie rozmawiaja tak chetnie z toba, a nie ze swoimi wspolziomkami? W tym momencie Nathan stracil cierpliwosc. Przypomnial mu sie Petais i nie mial zamiaru znowu przez to przechodzic. Mogl odpowiedziec po swojemu, bez sugerowania mu odpowiedzi, ale glos w glowie przestrzegl go przed tym i po chwili podal precyzyjna odpowiedz. -Quatiasie, twoj ojciec, Tolmia, prosi, abys przypomnial sobie czasy swego dziecinstwa - miales wtedy chyba piec lat - kiedy zabladziles na pustyni, zaledwie o mile od Otwartego Nieba. Powinienes byl tylko wejsc na wydme, a wowczas zobaczylbys wyraznie oaze - byles zupelnie blisko. Ale byles tylko dzieckiem i ogarnal cie strach; usiadles i zaczales plakac. Uwaaj, aby znow nie zabladzic w labiryncie swych watpliwosci teraz, gdy jestes bliszy prawdy ostatecznej. Ouatias otworzyl usta, zamknal je i wydal zdlawione westchnienie. W koncu lamiacym sie glosem powiedzial. -Tylko moj ojciec Tolmia mogl wiedziec... myslec... powiedziec to, co uslyszalem. Dlatego nie ma ju we mnie watpliwosci. Nathanie, prosze cie, powiedz mu, e bardzo go kocham! -On to wie - odparl Nathan i caly gniew natychmiast go opuscil. - On take cie kocha tak, jak wtedy, gdy yl. Wkrotce potem wstepna sesja pytan zakonczyla sie. Wstrzasnietych Pieciu musialo rozwayc wszystko od nowa, zastanowic sie, jak najlepiej wykorzystac Nathana - jeeli nadal wykazywal dobra wole. Udali sie wiec do sali posiedzen, aby omowic sprawe jego niezwyklego talentu. Ale zanim odeszli, Nathan powiedzial - Chce, abyscie wiedzieli, e Atwei jest moja serdeczna przyjaciolka. Pielegnowala mnie i pomogla mi wrocic do zdrowia. Obecnie rozumiem zrodlo waszych watpliwosci dotyczacych nas obojga. Oczywiscie nie mam wam tego za zle. Ale teraz to ju skonczone i powinniscie wiedziec, e ten, kto obrazi ja, obrazi i mnie. Nie mogl tego wiedziec, ale odtad Atwei stala sie czescia jego stale rosnacej legendy. Atwei, przyjaciolka Nathana... W ten sposob, podobnie jak w soltogorzu, Nathan znow stal sie pomostem miedzy dwoma swiatami: swiatem ywych i swiatem tych, ktorzy odeszli, lecz nadal trwaja. Ale przedtem trzeba sie bylo zajac waniejszymi sprawami, na przyklad wynalazkami Shaekena. Zgodnie z yczeniem Prastarych, przekazal rzemieslnikom z Otwartego Nieba szczegolowe rysunki jego kola wodnego, nurnika i dzwigu, ktore mialy dla Tyrow wielkie znaczenie. Po zbudowaniu, dzwig hydrauliczny Shaekena powinien zapewnic latwe nawadnianie oazy i dobrobyt jej mieszkancom. Nastepnie, jak tylko wszystkie techniczne szczegoly zostaly uzgodnione, w ciagu pieciu kolejnych dni Nathan poswiecal cala energie na nawiazanie porozumienia miedzy ywymi i zmarlymi. Tak jak w soltogorzu, wyniki jego pracy przyniosly konkretna korzysc; wiesci o Nekroskopie rozprzestrzenily sie szeroko i zaczeli przybywac wyslannicy z innych kolonii, poloonych w dolnym biegu rzeki. Ale teraz, gdy praca ta nie byla dla niego czyms nowym stala sie... zwykla praca. Mimo, e na swoj sposob byla zrodlem zadowolenia i liczba jego przyjaciol wsrod zmarlych szybko rosla, Nathan nie znajdowal ju w niej adnej przyjemnosci. Poza tym czas zdawal sie plynac bardzo szybko i Nathan czul, e powinien byc zupelnie gdzie indziej i zajmowac sie czyms innym. Czas bylo ruszac dalej. Atwei wyczula jego nastroj. Moe nawet odczytala to w jego ponoc "nienaruszalnym" umysle. Ale widzac, jak posmutniala, Nathan nie uskaral sie... Pewnego dnia udali sie do oazy i tam, w swietle slonecznym Nathan zobaczyl, jaki jest blady. W zamysleniu zapytal - Dlaczego masz taka ciemna cere, skoro spedzasz tak wiele czasu w ciemnosci? -Zanim sie tu zjawiles - odpowiedziala po prostu - spedzalam sporo czasu na zewnatrz. W koncu Tyrowie to lud pustynny i wiekszosc prac wykonujemy na powierzchni. A poza tym taka sie urodzilam. Ale dlaczego ty jestes taki blady, skoro urodziles sie w swietle slonca? Wzruszyl ramionami. -Po prostu jestesmy roni. -Czy naprawde jestesmy tak bardzo roni, Nathanie? Zastanowiwszy sie, spojrzal na nia. - Czy rzeczywiscie? - I ledwie zdal sobie z tego sprawe, wiedzial - uslyszal - o czym mysli. -Gdybym byla Cyganka, albo gdyby on byl Tyrem, bylibysmy kochankami. Lealby w moich ramionach i czulabym, jak sie we mnie porusza. Glaskalabym go po plecach, sciskajac uda i czujac, jak wypelnia mnie jego nasienie. Telepatia czy te... uczynila to rozmyslnie? Nie, to niemoliwe, bo przecie u Tyrow jest to niestosowne. Dalsze mysli Atwei biegly ju innym torem - Ale Nathan ma racje: jestesmy inni. I musze go kochac jak gdyby byl moim bratem. W tym momencie... jego spojrzenie musialo zdradzac zaciekawienie; zauwayla to i szybko odwrocila wzrok. Aby oszczedzic jej wstydu, zareagowal, jakby nic sie nie wydarzylo, jakby o niczym nie wiedzial. Zreszta jej umysl byl ju zamkniety i Nathan musial zaloyc, e podejrzewa, i on wie. Ale rownoczesnie, w naglym blysku zrozumienia, odniosl wraenie, e zagadka zostala rozwiazana. Od samego poczatku zastanawial sie, w jaki sposob Tyrowie, to znaczy ywi Tyrowie, znali i rozumieli tak dobrze jego jezyk. Teraz znal ju odpowiedz. Kiedy rozmawial ze zmarlymi Tyrami, poslugiwal sie mowa umarlych, ale za glosami i obrazami ich mysli zawsze wyczuwal echo mowionego jezyka. A teraz zrozumial, jak latwa rzecza dla telepaty jest byc poliglota. Kiedy mysli poparte sa echem slow, mona sie szybko nauczyc jezyka. W taki sposob funkcjonowalo to u ywych Tyrow: nie wykradli jezyka Wedrowcow z jego umyslu, przynajmniej nie bezposrednio (zawsze handlowali z Cyganami, wiec od poczatku troche znali ich jezyk). Nie, nie wykradli go, lecz odczytali go na podstawie wyrazu jego twarzy, spojrzenia i - pomimo pewnych tabu i niepisanych regul postepowania - slyszeli go jako echo jego mysli! Zrozumial take, dlaczego nagle zaczelo do niego sporo docierac z jezyka Tyrow, kiedy slyszal go wokol siebie - poniewa nauczyl sie go w ten sam sposob! Atwei miala racje: z czasem zostanie telepata. Ale wszystko to nastapilo w jednej chwili... i Nathan przeyl prawdziwy szok! Zwlaszcza, gdy zorientowal sie, jakim uczuciem darzy go Atwei. I wlasnie to, bardziej ni cokolwiek innego, utwierdzilo go w przekonaniu, e rzeczywiscie nadszedl czas, aby ruszyl w dalsza droge, teraz, gdy Atwei wcia mysli o nim jak o swym bracie... W Jaskini Dlugich Snow, sam wsrod zmumifikowanych szczatkow zmarlych, Nathan rozmawial z Ethloi ze Starszyzny, ktory znal sztuke liczenia. Byli przyjaciolmi od chwili, gdy wymienil imie Shaekena, poniewa za ycia Ethloi i Shaeken byli kolegami. -Na co moga ci sie przydac? - Ethloi bardzo chcial mu jakos pomoc. -Nawiedzaja mnie sny - odparl Nathan. - Sny o liczbach. Zawsze uwaalem, e musza cos znaczyc i Shaeken byl tego samego zdania. Powiedziano mi, e jestes w tej dziedzinie ekspertem. Moe zdolasz pojac ich znaczenie. -Ekspertem w dziedzinie matematyki? Czy jest w ogole cos takiego? - Wydawalo sie, e Ethloi nie bardzo wie, o co chodzi. - Shaeken potrzebowal matematyki do obliczania liczby trybow w kolach zebatych, ale to byla matematyka stosowana. Stosujac metode prob i bledow, bylem w stanie mu jakos pomoc. Niewiele zreszta. A jesli o mnie chodzi, wiem tylko, e podobnie jak ty, te snilem o liczbach, zarowno za ycia, jak i po smierci. Jest kilka rzeczy, ktore nadal badam, ale nie siegajac zbyt gleboko. Poniewa wiedza ta jest calkowicie bezuyteczna (nikt nie moe przecie ani potwierdzic, ani zakwestionowac moich wynikow, bo nikt ich nie rozumie), jak moge stwierdzic, czy to, co wiem, ma jakakolwiek wartosc? Nie ma punktow odniesienia. A jesli chodzi o to, jak moglbym ci pomoc... nawet nie wiemy, czy Cyganie i Tyrowie posluguja sie takimi samymi liczbami. Opisz mi wasz system. -System uywany przez Cyganow? -Tak. -To znaczy, jak liczymy? Ale chyba wszystkie istoty licza tak samo. -Niekoniecznie. Ptak zna tylko dwie liczby: jednosc i liczbe wieksza od jednosci. Jeeli w jego gniezdzie jest jedno jajko, to ma jedno jajko. Jeeli sa tam dwa, trzy czy cztery jajka, to ma wiecej ni jedno. Wiec jak licza Cyganie? -Liczymy piatkami, poslugujac sie palcami jednej dloni - odparl Nathan. - Robimy "bramki" (pokazal rysunek), takie jak tutaj: l ll lll llll llll -Tyrowie posluguja sie takim samym systemem - powiedzial Ethloi - ale jesli o mnie chodzi, licze dziesiatkami! - I pokazal Nathanowi dwie przekreslone "bramki". Nathan zmarszczyl brwi. -Ale to po prostu liczba palcow obu dloni. Czy to stanowi jakas ronice? -O, tak - odpowiedzial tamten. - Ronica polega na prostocie! Popatrz: 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9, 10, 11, 12, 13, 14, 15, 16, 17, 18, 19, 20. Liczby, ktore pokazal Nathanowi, nie byly takie, jak powyej, ale byly to jego wlasne symbole, ktorym przypisal powysze wartosci. Nathan przygladal sie im przez chwile - na tyle dlugo, by pojac, e ostatnia z tych liczb odpowiada czterem "bramkom" - i pokrecil glowa. -Inny symbol dla kadej liczby? I to jest prostota? Ale mnie to sie wydaje dosyc skomplikowane. Ethloi wygladal na poirytowanego (wielcy matematycy czesto tak reaguja) i westchnal, ale po chwili zapytal. -Powiedz mi, jak dzielicie? -Jak dzielimy? -Ile ll miesci sie w llll + l? -lll - natychmiast odpowiedzial Nathan. -A ile llll miesci sie w lll? Nathan znow zmarszczyl brwi. - Tylko czesc - odpowiedzial, wzruszajac ramionami. A Ethloi znow westchnal. -Jest tak, jak myslalem: nie umiecie dzielic. Teraz Nathan byl poirytowany i rzucil. -Umiem na tyle, aby podzielic dua pomarancze pomiedzy przyjaciol. Bo ma czastki! -Tak - kiwnal glowa bezcielesny umysl - moj system te ma czastki. Nieskonczenie male czastki i nieskonczenie wielkie liczby. Tak, jak licze dziesiatkami w gore, posuwajac sie w strone coraz wiekszych liczb, tak samo moge posuwac sie w dol, do jednosci, czesci dziesietnych, setnych i jeszcze mniejszych! Ale wracajac do twojej pomaranczy: co zrobisz, jesli ma osiem czastek, a jest tylko szesciu przyjaciol? -Wtedy dwoch z nich ma fart! - kwasno odparl Nathan, bo to przekraczalo jego zdolnosc pojmowania. Byl ju tym wszystkim zmeczony. Ethloi wyczul to i pokrecil glowa. -Liczby, Nathanie, to nielatwa sprawa. Moglbym ci ich pokazac mnostwo - i mnostwo sztuczek, dzieki ktorym mona nimi onglowac - ale jesli ich dobrze nie zrozumiesz, pozostana tylko symbolami. Tego rodzaju wiedzy nie da sie zdobyc natychmiast, trzeba sie tego nauczyc. I mysle sobie, e nie bylbys dobrym uczniem. -Mimo wszystko poka mi jeszcze troche liczb - poprosil Nathan. - Tak, abym mogl sie przynajmniej nad nimi zastanowic. Ethloi spelnil jego prosbe i przeslal swoje obliczenia na ekran umyslu mlodzienca. Ulamki; podstawy algebry i trygonometrii; obliczenia majace na celu okreslenie rozmiarow swiata, odleglosci do ksieyca, slonca i gwiazd. Robilo to wraenie, ale nie zwalalo z nog. Nathan byc moe tego nie rozumial, ale wiedzial, e jest to dosyc proste w porownaniu z niektorymi rzeczami, jakich doswiadczyl. Jednak wywarlo to na niego pewien wplyw, teraz bowiem czul, jak wir liczbowy klebi sie w jego glowie, niby jakas niewiarygodna burza pylowa, ktora za chwile eksploduje, wyrzucajac rachunki zaklocajace jego ruch do nieskonczonosci. Ethloi tego nie zarejestrowal, ale zwrocil uwage na niestrzeone mysli Nathana: jego wyrazny brak zainteresowania calym pokazem. I wtedy natychmiast przerwal przesylanie obrazow na ekran umyslu Nathana. -No, dobrze - warknal. - Popatrzmy teraz, jakie liczby wysniles. -Zwykle pojawiaja sie podczas snu - powiedzial Nathan. - Ale moj pobyt tutaj dobiega konca. Kiedy pokazywales mi swoje liczby, czulem... te moje gdzies wewnatrz, jak gdyby czekaly, aby je wezwac. - Zamknal oczy. - Moe zdolam to uczynic. To, co nastapilo potem, bylo... szybkie jak mysl! Wir liczb klebil sie jak oszalaly, wsysajac do wnetrza mutujace obliczenia, jak tylko pojawily sie na jego obrzeu; niewiarygodne metafizyczne rownania wystrzeliwaly seriami z wirujacych scian, jak spadajace gwiazdy. -Wylacz to! - jeknal Ethloi. Nathan spelnil jego prosbe, otworzyl oczy i rzekl. -Oto, o czym snie. - Wcale nie byl z tego dumny, tylko usilnie pragnal zrozumiec, co to oznacza. Ethloi odczytal to w jego umysle. -Ale jak to moliwe, e doswiadczasz tego nie rozumiejac? - wyszeptal zdumiony. -Tak, jak czuje - odparl Nathan - sercem i glowa, nie rozumiejac zrodla moich uczuc. Ethloi powoli pokiwal glowa i powiedzial - Tak, i byc moe w ten sposob sam odpowiedziales na swoje pytanie. Tak, jak telepatia tkwi w Tyrach - jako dziedzictwo krwi Gutawei Jasnowidza, Pierwszego Zapamietanego, przekazywane jego dzieciom, wnukom, a poprzez nich wszystkim Tyrom - tak samo wir liczbowy tkwi w tobie. Wydaje sie byc czescia twojej istoty tak, jak twoje niebieskie oczy i jasne wlosy. Narodzil sie w ktoryms z twoich przodkow i stal sie twoim dziedzictwem! -Wiec go odziedziczylem? - To zgadzalo sie z tym, co swego czasu powiedzial mu Rogei. - Ale po kim? Nie po ojcu, bo byl zwyklym czlowiekiem. -Zatem po tym samym przodku, po ktorym odziedziczyles dar poslugiwania sie mowa umarlych - odparl Ethloi. -Ale mowa umarlych to dar, a to... to... jest przeklenstwo! - Nathan pokrecil glowa. - To mnie zadrecza! Nie moge tego pojac! Ethloi musial sie zgodzic. -To prawda, e nie wszystko, co dziedziczymy, jest dobre. W moim przypadku, odziedziczony po ojcu slaby sluch w koncu doprowadzil do gluchoty tak, jak przedtem mego ojca. Ale to niewielki problem: jest przecie telepatia. -Wiec wir liczb zbil cie z tropu, tak? - Nathan nie kryl rozczarowania. - Nie wiesz, czemu sluy. -Czemu sluy? Liczby po prostu istnieja, Nathanie. Niekoniecznie musza czemus sluyc. A mimo to... czuje, e cos za nimi sie kryje. Nie potrafie powiedziec, co. Moe ten wir liczb jest kluczem. -Kluczem? Do czego? -Do jakichs drzwi, jednych albo wielu. Wyczuwam je w twoim umysle. Drzwi do odleglych miejsc - i odleglych czasow! - wszystko to tkwi w tych wirujacych liczbach. -Ale najpierw musze te liczby zrozumiec, prawda? -Tak, i nauczyc sie je kontrolowac! - potwierdzil Ethloi. - Kiedy zmusisz je do posluszenstwa, tak jak psa, ktory na twoj rozkaz przychodzi do nogi - kiedy bedziesz je mial uporzadkowane na ekranie swego umyslu tak, jak ja swoje alosne liczby - wtedy ten klucz znajdzie sie w twoich rekach. Przez dluga chwile Nathan milczal. Niemal wszystko, co powiedzial Ethloi, zgadzalo sie z tym, co od dawna podejrzewal. Wir liczbowy zawieral klucz, ktory musi odnalezc. A potem musi odnalezc drzwi, ktore ten klucz otworzy. Ale na razie byl jak dziecko na rekach, ktore chce biegac, zanim nauczy sie chodzic. Ethloi nie odzywal sie, czekal. W koncu Nathan westchnal i powiedzial. -Moe powinienes pokazac mi troche wiecej liczb i wyjasnic mi swoj system. Jak powiedziales, prawdopodobnie bede marnym uczniem, ale kto wie? Cos moe do mnie dotrze. Tak czy owak musze od czegos zaczac. Sluchal przez godzine, a zakrecilo mu sie w glowie i nie byl w stanie przelknac wiecej... Nathan jeszcze raz sie przespal, zjadl w milczeniu pozbawiony smaku posilek, w ktorym towarzyszyla mu Atwei, po czym poinformowal starszyzne, e odchodzi. Odprowadzili go do rzeki. Quatias zaofiarowal sie, e bedzie mu towarzyszyl do nastepnej kolonii, oddalonej o osiem mil. Ale w ogrodzie pelnym oltych kwiatow, gdzie swiatlo sloneczne, przesiane przez liscie winorosli, tworzylo gdzieniegdzie jasniejsze plamy, poprosil Atwei o chwile rozmowy. Dala mu cienki srebrny lancuszek i medalion, w ktorym znajdowal sie skrecony lok czarnych wlosow. - To taki zwyczaj Tyrow - powiedziala. - Pamiatka, ktora daja sobie brat i siostra w chwili rozstania. Przyciagnal ja do siebie i pocalowal w czolo. - A tak u Cyganow brat egna sie z siostra. - Po czym zawiesil sobie medalion na szyi i rzekl - Nigdy cie nie zapomne i dziekuje ci za lok wlosow z twojej glowy. -Mojej glowy? - powiedziala, unoszac brwi. - Ach, nie, to by bylo niestosowne! Zmarszczyl brwi, jeszcze raz popatrzyl na Atwei, potem na medalion, a w koncu pokrecil glowa i usmiechnal sie. Tyrowie i te ich dziwne i "tajemnicze" zwyczaje! Jeszcze tam stala, gdy ruszyl, aby poegnac sie ze starszyzna... -Tylko tracisz z nim czas - powiedzial szorstko Brad Berea do swej corki, Giny. - Potrafi lowic ryby, uslugiwac, trafic ptaka w locie i jesc - och, i to jak! - ale cos zrozumiec? Wymagasz od niego zbyt wiele. Przemowil do mnie tylko raz mowiac, e jest lordem Nestorem, ale pytam cie, co to za lord? Od tej pory nie odezwal sie ju ani slowem. Gina byla kobieta bardzo nieatrakcyjna. A Nestor, czlowiek czy lord, byl osobnikiem naprawde przystojnym. Mial te instynkt mysliwego i kiedys bez watpienia musial byc wartosciowym czlonkiem grupy Wedrowcow, albo obywatelem jakiejs cyganskiej spolecznosci. Ale obecnie Brad widzial wiecej aktywnosci, rozumu i inteligencji w gekonach, ktore gniezdzily sie w krokwiach i polowaly na muchy, gdy slonce padalo na dach. I one mialy instynkt mysliwych, ale nie trzeba bylo im mowic, jak to sie robi! Ale co do tego typa - Brada zdumiewalo, e wiedzial, jak sie obudzic! Jednak na bezrybiu i rak ryba i Gina, gdyby potrafila, zwabilaby go do swego loka. I co wtedy?, zastanawial sie Brad. Idioci w obozie? Moe byloby lepiej, gdyby wtedy pozwolil mu sie utopic w rzece. -Jak myslisz, co mu sie przytrafilo? - Gina spojrzala przez zadymiona izbe na ojca, ktory wyjal z paleniska galazke, aby zapalic lampe. Kiedy zbliala sie noc, ogien gaszono, bo dym unoszacy sie nad pograonym w mroku lasem bylby jak latarnia morska, przyciagajac... wszystko, co moglo tedy przelatywac. Ale chata ukryta wsrod drzew dobrze trzymala cieplo i lampa wystarczala w zupelnosci. Zakrywszy kocami otwarte okna, rodzina Berea byla bezpieczna. -Co mu sie przytrafilo? - mruknal Brad. - Jesli dotkniesz jego glowy tu nad prawym uchem, bedziesz wiedziala, co mu sie przytrafilo. Potenie od kogos oberwal; uderzenie bylo tak silne, e omal nie rozwalilo mu czaszki! Kosc ju sie zrosla, ale pod skora mona wyczuc duy, twardy guz, ktory zapewne siega w glab. Poza tym dostal postrzal i stracil mnostwo krwi. Ma wyrazne blizny. Wreszcie wpadl lub zostal wrzucony do rzeki i omal nie utonal. A wszystko to wydarzylo sie mniej wiecej w tym samym czasie, gdy Wampyry po raz pierwszy zaatakowaly Siedlisko i Dwe Brody. Kiedy wyciagalem go z wody, nie mialem o tym pojecia, w przeciwnym razie moe bym sie tak nie spieszyl. Dlaczego? Z tego, co wiem, mogl byc ofiara Wampyrow! Ale gdyby tak bylo, ju wyszloby to na jaw. Wiec to wlasnie mu sie przytrafilo. W sumie to glupek, ktory ma uszkodzony mozg i tylko jego naturalne instynkty wydaja sie nienaruszone - przynajmniej niektore z nich. Ale nawet one moga byc nieco skrzywione, bo inaczej na pewno by wiedzial, e na niego lecisz! -Brad Berea? - z oddzielonego zaslona podwyszenia pod krokwia, ktore stanowilo ich sypialnie, dobiegl go glos ony. - Chodz spac i zostaw mlodych samym sobie. - Po ciekim dniu poloyla sie wczesnie, ale miala te wczesnie wstac, w pierwszych godzinach prawdziwej nocy. Nie wolno bylo spac o tej najbardziej niebezpiecznej porze, gdy slonce bylo ju pod horyzontem, gwiazdy swiecily jasno nad gorami, a Wampyry budzily sie spragnione po dlugim snie. -Phi! - mruknal Brad i pomyslal - Tak, idz i speln swoj obowiazek, synu. Ale faktycznie Irma byla dobra kobieta i stala przy jego boku bez slowa skargi od ponad dwudziestu lat, wiodac samotne ycie w glebi lasu. Brad byl samotnikiem, kiedy uciekla ze swego plemienia, aby z nim byc i nadal takim pozostal. Jedyna przyjemnosc w jej yciu stanowily nieczeste wypady do Dwoch Brodow; take milosc Brada oraz swiadomosc, e do konca swych dni bedzie sie opiekowal nia i ich corka. W takich czasach bylo to wiecej, ni mona oczekiwac. Jesli chodzi o Dwa Brody, teraz to byly tylko ruiny, puste ulice i wiatr trzaskajacy drzwiami domow. Nie bylo ju sensu tam chodzic. -A wy dwoje? - Brad popatrzyl na Gine i Nestora, ktorzy siedzieli przy otwartych drzwiach. - Znow bedziesz tak siedziec przez cala noc, dziewczyno? seby byc razem z nim? To bezcelowe! Tak sie zastanawiam, czy on teraz o czyms mysli, czy tylko siedzi. - Zdjal kurtke i podszedl do stop schodow, prowadzacych na podwyszenie. Gina spojrzala na Nestora, ktory patrzyl, jak Brad zaczyna wchodzic po schodach. Jego spojrzenie bylo puste, ale Gina widziala w jego oczach dusze. Brad mial ostry jezyk, ale mial te miekkie serce i Gina wierzyla, e Nestor zdaje sobie z tego sprawe. -Posiedze tu troche i porozmawiam z nim - powiedziala. - Mysle, e wie, co do niego mowie, tylko nie bardzo to do niego dociera. Moe przejdziemy sie nad rzeke. Nestor lubi spacerowac w swietle gwiazd. Brad pomyslal - I co jeszcze lubi ten milczek? - Wszedl do sypialni, rozebral sie i powiesil ubranie na kolku przytwierdzonym do krokwi. Wkrotce byl ju w loku. Na dole Gina sluchala przez chwile, jak ojciec kreci sie na loku, a potem dobiegl ja szmer glosu matki - Css! Badz cicho... mlodzi sa... tutaj, daj mi. - A potem ju tylko rytmiczne posapywanie. W drewnianej chacie bylo niewiele szans na prywatnosc. Wtedy Nestor opasal ja ramieniem, wsunal dlon pod bluzke i zaczal sciskac jej wielkie piersi. Byla to automatyczna reakcja, kiedy znajdowal sie z nia sam na sam; cos, czego nauczyl sie oczekiwac i co sprawialo mu przyjemnosc; cos, czego nauczyla go Gina. - Tak, tak - wyszeptala mu do ucha, pieszczac go przez spodnie. - Ale nie tutaj. - I poszedl za nia w mrok nocy... Noc byla ciepla; na poczatku szli wolno w jasnym swietle gwiazd, potem przyspieszyli kroku, a w koncu oddychajac cieko zaczeli biec znajoma scieka w strone rzeki. Kiedy znalezli sie na piaszczystej play, zrzucili ubrania i poloyli sie na nich. Wtedy wziela w dlon jego drgajacy czlonek i pomogla mu znalezc droge; wiedziala, jak bedzie, ale poddala sie temu tak, jak zawsze. A poniewa Gina byla ta, ktora nauczyla go wszystkiego od poczatku, nie miala powodu narzekac. Byl meczyzna i pomagal jej pokonywac samotnosc. Za pierwszym razem... Wydarzylo sie to, gdy znow stanal na nogi, piec czy szesc dni po tym, jak jej ojciec wyciagnal go z rzeki. Do tej chwili Gina myla go i opatrywala mu rany, karmila go i w ogole roztaczala nad nim opieke. Kolysala w ramionach, gdy trawiony goraczka wykrzykiwal nieznane jej imiona i swoj gniew, i gorzko plakal z nieokreslonego alu i rozczarowania. Pomimo tego, co teraz mowil o nim Brad Berea, wowczas w Nestorze plonal jakis ogien. Ale kiedy goraczka ustapila, zamilkl i jego spojrzenie stalo sie dziwnie puste. W krotkim czasie odzyskal sily i nie uskaral sie na prace. Polowal z kusza, lowil ryby, sprawnie poslugiwal sie siekiera oraz nosil drewno i wode z rzeki. Dwa razy w tygodniu, kiedy szedl kapac sie w rzece, Gina obserwowala go zza drzew. Byl duym meczyzna i wzbudzil jej poadanie. Pewnego razu przed trzema laty, kiedy miala szesnascie lat, jej rodzice wybrali sie wraz z nia do Dwoch Brodow. Brad potrzebowal nowych narzedzi, a Irma chciala kupic nowa sukienke, kilka garnkow i patelnie; Gina po prostu chciala sie pokazac. Wowczas jakis chlopak moglby sie nia zainteresowac i odwiedzic ja w ich chacie. Plonna nadzieja, poniewa ju wtedy wiedziala, e jest nieatrakcyjna: miala brazowe, pozbawione polysku wlosy, spiczasty nos i due posladki. Jako dziecko, czesto bywala w Dwoch Brodach i widywala tam wiele ladnych dziewczyn. W owym czasie, gdy byla szesnastoletnia dziewczyna, kilkoro mlodych ludzi pobralo sie. Zorganizowano przyjecie, byla muzyka i panowala ogolna wesolosc, a wieczorem mialy byc tance. Jeden z przyjaciol ojca zaproponowal, aby zostali na noc. No co, Brad Berea mial mocna glowe i umial tanczyc i wiedzial, e Irma te ma na to wielka ochote. Ale podczas gdy Brad i Irma wirowali w takt szalonej muzyki, Gine zwyczajnie uwiedziono! Jakis cyganski chlopak napil sie z nia wina i zaprowadzil za drzewo, gdzie nisko zwisajace galezie zaslanialy widok. Teraz nie byla nawet w stanie przypomniec sobie jego imienia. Ale wtedy byl to najprzystojniejszy chlopak w calym miescie i, w przeciwienstwie do Nestora, dokladnie wiedzial, co robic. Jego pocalunki zaparly jej dech w piersiach; podnioslszy jej spodnice wslizgnal sie w nia gladko jak wegorz. A potem... zniknal tak szybko, jak sie pojawil. Nikt nie wiedzial, co sie wydarzylo, oprocz Giny - no i oczywiscie tego chlopaka - a ona odtad snila o nim prawie co noc, a do pojawienia sie Nestora. Wtedy zaczela snic o Nestorze. Pewnego dnia, gdy jej ojciec poszedl na polowanie, a matka byla zajeta praniem i zbieraniem warzyw, Gina skonczyla sprzatac dom i poszla nad rzeke, gdzie Nestor lowil ryby. Rozmyslnie wloyla krotka spodnice i rozpinana bluzke. Jak tylko oddalila sie od chaty, rozpiela gorne guziki bluzki tak, aby bylo widac wypuklosc jej piersi. Usiadlszy obok Nestora, urzadzila male przedstawienie, podciagajac do gory spodnice i odslaniajac coraz bardziej swe uda, a mowiac do niego, trzymala jego glowe tak, aby patrzyl w rowek miedzy piersiami. I wtedy rzeczywiscie na nia popatrzyl i wreszcie jego oczy cos wyraaly, choc nie potrafila powiedziec, co. Ale pomimo tego, e mowiac don poloyla mu dlon na udzie, lekko je sciskajac, kiedy na chwile przestala mowic, jego uwaga znow zwracala sie ku rzece. Zdecydowana doprowadzic rzecz do konca, rozebrala sie do naga, weszla do wody i zaczela sie pluskac tu przed jego oczami. W koncu bylo malo prawdopodobne, e Nestor komus o tym powie. Nie mogac ju dalej lowic ryb. Nestor patrzyl na nia, a kiedy wyszla z wody cala mokra, z kolyszacymi sie piersiami, wreszcie sie podniosl. I wtedy... z cala pewnoscia cos zobaczyla w jego oczach. Pospiesznie zrywajac z niego ubranie, calowala go po calym ciele, wloyla jego dlon miedzy swe uda, a sama zaczela ssac jego czlonek. Nestor mial zapewne powanie uszkodzony umysl, ale nie cialo i wkrotce ogien plonacy mu w ledzwiach wyzwolil jakies ulotne, chaotyczne wspomnienia. I wtedy... ...Bylo tak, jak teraz, jak bylo zawsze od owej chwili. W cieniu galezi wierzby, kiedy Nestor wchodzil w nia, jakby chcial ja rozlupac na dwoje, jego twarz byla jak maska - nienawisci? Niewatpliwie pragnal jej ciala, rozpaczliwie pragnal wyrzucic z siebie caly swoj gniew i frustracje, i pozbyc sie ich chocby na chwile. Ale to nie byla milosc, ani nawet poadanie. Nie, bo Nestor w ten sposob tylko mscil sie za cos, czego nie pamietal i czego, przede wszystkim, nie rozumial. Sciskal dlonmi jej piersi i ustami wgryzal sie w jej usta, a w niej bol mieszal sie z rozkosza. Nestor jeczal glosno, kiedy wstrzasaly nim kolejne fale wytrysku, a Gina czula gleboko w swym wnetrzu gorace uderzenia nasienia. Kilkakrotnie wyjeczal jakies imie - Minya? - Misha! To bylo jak przeklenstwo, ktore wyrzucil z ust, podczas gdy jego prawa dlon zacisnela sie na gardle Giny. Ale Gina nie byla slabym malenstwem, ktore mona bylo tak po prostu udusic. Chwycila go za wlosy, szarpnela mu glowe w tyl, mocniej scisnela udami, wysysajac z niego ostatnie sily, a opadl wyczerpany i przekrecil sie na plecy. Wtedy przytulila go i zalkala. Plakala nad soba, bo nie byla ta Misha, ktora go tak bardzo zranila - ktora musial kiedys kochac - i nad Nestorem, bo zostal tak bardzo zraniony... W taki wlasnie sposob Gina go kochala i byla "kochana". Potem, gdy jej dlonie znow pobudzily jego narzad do ycia, usiadla na nim i zaczela sie rytmicznie poruszac. Ale oczy Nestora znow byly puste, jego reakcje byly wylacznie odruchowe, a Gina znajdowala tylko chlodna przyjemnosc... Kiedy wracali do chaty, Nestor nagle sie zatrzymal i obrocil twarz ku niebu. Wciagnal powietrze, a jego ciemne oczy zalsnily w swietle gwiazd. W chwile pozniej Gina take to poczula i uslyszala. I wydala stlumiony okrzyk strachu! Ksieyc stal nisko nad dalekim lancuchem gor. Ale oprocz ksieyca i gwiazd, na niebie bylo widac jeszcze cos innego. Nad glowa przemykaly male czarne cienie; na chwile przeslanialy swiatlo gwiazd i znikaly. A potem pojawily sie wieksze, zlowrogie cienie, szybujac powoli, a na samym koncu lecialo cos, pulsujac i dudniac, zrazu slabo, ale stopniowo coraz glosniej. -Na ziemie! - szepnela Gina, ciagnac Nestora w kepe wilgotnych zarosli. Nad ich glowami przelecialy dwie bestie wojenne, a ich chitynowe pancerze polyskiwaly niebiesko w swietle gwiazd. Powial lekki wiatr i niebiesko-szare gazy wylotowe bestii opadly powoli na las, wypelniajac go kwasnym odorem, przypominajacym zapach padliny. Gina wstrzymala oddech, ale Nestor gleboko wciagnal powietrze. I nagle... stal sie czujny! Odsunawszy jej dlon, podniosl sie i powoli wyprostowal, kiedy koszmarne ksztalty znikly z oczu. Zobaczyl wraliwe, jasne oczy bestii, ktore obracaly sie na wszystkie strony, przeczesujac teren i nigdy sie nie dowiedzial, jakie mial szczescie, e go nie dostrzegly. Lecac na polnoc, grupa mysliwych znikla w mrokach nocy. -To Wampyry! - wydyszala Gina, kiedy znikly im z oczu. To slowo palilo, jak ogien. Nestor popatrzyl na nia. Byl blady; w jego oczach mona bylo dostrzec wahanie. Usta mu lekko zadrgaly i wreszcie sie odezwal - Wampyry? -Css! - wyszeptala, mimo e ju byly daleko. Po kilku sekundach znow przemowil, bardziej natarczywie - Wampyry? Pojawil sie Brad Berea, biegnac scieka prowadzaca z chaty. W biegu zapinal kurtke, a jego oddech tworzyl obloczki pary w chlodnym, nocnym powietrzu. - Nestor... i Gina! - Odepchnal na bok Nestora i mocno przytulil corke do piersi. -Slyszalem, jak leca i wiedzialem, e jestescie na zewnatrz. Ale jestesmy dobrze ukryci wsrod drzew i znow przelecialy tedy, nie zauwaywszy nas... Nestor chwycil go za ramie, a Brad spojrzal na niego zaskoczony. -Co jest? - powiedzial. - O co chodzi? Nagle wstapilo w ciebie ycie? Wiec strach przywrocil ci rozum? -Znow? - powiedzial Nestor. - Znow przelecialy tedy? -Ty tchorzliwy glupku! - mruknal Brad. - Tylko powtarzasz moje slowa, jak papuga, w ogole ich nie rozumiejac. -Wampyry! - nagle krzyknal Nestor i zlapal Brada za gardlo. Ale Brad byl silny i teraz, gdy niebezpieczenstwo minelo byl rozzloszczony. Podcial Nestorowi nogi i potenym ciosem poslal go w krzaki. -Ojcze! - krzyknela Gina. - On sie tylko przestraszyl! - Ale zaczela sie zastanawiac... bo Nestor mial taki dziwny wyraz twarzy, kiedy patrzyl na przelatujace w gorze potwory... wyczula, e byl zafascynowany tym widokiem. Nestor podniosl sie, a Gina wziela go za reke. -Tak, pilnuj go - mruknal Brad, odwracajac sie w strone chaty. - Bo jesli jeszcze raz sie na mnie rzuci, znowu bedziesz musiala mu opatrywac rozbita glowe! Kiedy zniknal w ciemnosci, Nestor wyszeptal. -Znow? To one przelatywaly ju tedy... przedtem? -Kiedy leales chory - powiedziala. - To bylo tak samo, jak dzisiaj, w jakas godzine po zachodzie slonca. Wybraly sie na polowanie. Widzielismy, jak wracaly do domu, kierujac sie w strone Gwiazdy Polnocnej, ktora swieci nad ostatnim zamczyskiem w Krainie Gwiazd. -Gwiazda Polnocna? - powiedzial, obracajac glowe prosto w jej strone i patrzac na zlowrogo migoczaca gwiazde, wiszaca nieruchomo nad lancuchem gor. - Wracaly do domu. Wampyry... -Daj spokoj - powiedziala, prawie ciagnac go scieka. - Chodzmy stad. Ale w pobliu chaty pchnela go na drzewo i dotknela przez spodnie, eby sprawdzic, czy nadal jest w nim ycie. Jeszcze nie bylo za pozno. Czasami, nawet gdy miala go wiecej ni raz, ciagle byl gotow, ale nie dzisiejszej nocy. Kiedy znowu wziela go za reke, eby zaprowadzic do chaty, wcia patrzyl w strone gor i swiecacej nad nimi zlowrogiej gwiazdy. W umysle Nestora klebily sie mysli - Dom - Gwiazda Polnocna - ostatnie zamczysko - Wampyry! - W porownaniu z nimi, cielesny powab Giny byl niczym... Cicho opuscil chate. Kiedy Gina obudzila sie, eby wyjsc za potrzeba, zobaczyla, e jego loko jest puste. Jej wycie obudzilo rodzicow, spiacych na poddaszu. Ojciec zszedl na dol i powiedzial. -Odszedl? Ale prawdopodobnie wroci... a jesli nie, krzyyk na droge! Tutaj jest tylko jeden pan, Gina, a ja nie przepadam za psem, ktory kasa reke swego pana. Potem, zobaczywszy, e Nestor zabral kusze i no dlugo i glosno go przeklinal. Ale, do licha, to nie byla jego najlepsza kusza. I z pewnoscia ten idiota potrzebuje jakiejs ochrony, kiedy jest sam i to w nocy. Po chwili Brad wrocil do loka i pomimo lkan Giny, zasnal jak niemowle... Wabiony nieodparcie przez Gwiazde Polnocna, Nestor szedl przez pograony w nocy las. Napotykajac plytkie strumienie, przechodzil je w brod, a jesli koryta wygladaly niebezpiecznie, obchodzil je. Ale punktem odniesienia nieustannie byla dla niego swiecaca lodowatym swiatlem gwiazda nad lancuchem gor. Za tymi gorami leala Kraina Gwiazd i siedziba Wampyrow, ostatnie zamczysko. Teraz, gdy znow je zobaczyl, jak lecialy w ciemnosciach nocy, wreszcie wszystko znow zaczynalo do siebie pasowac. Nestor wiedzial, e byl tu ju kiedys przedtem; nie pamietal okolicznosci, ale na pewno tu byl. Moe pochodzil z Krainy Gwiazd. Na pewno byla jego przeznaczeniem. Moe byl wygnancem, odmiencem skazanym na banicje, aby sam sobie radzil w obcym swiecie najlepiej jak potrafi. A teraz powracal. W Krainie Slonca mial wrogow; musi byc ostrony; ludzie scigali go i skrzywdzili, zabiliby, gdyby mogli! Dowodem byly blizny, jakie nosil. I pamietal... rozmaite rzeczy. Kiedy byl w rodzinie Berea, pamietal je, ale nie smial o nich mowic. Raz powiedzial bez zastanowienia do Brada - Jestem lord Nestor. - Ale potem nie mowil ju nic. Bo jak wiele jego mglistych wspomnien, jezyk mogl go zdradzic; ju i tak bylo niemalo zdrad. Kiedys mial przyjaciela, tak zwanego "brata", dziecko, z ktorym sie bawil, kiedy sam byl dzieckiem. Ale ten brat byl zdrajca i jego oszukancze mysli kryly sie za zaslona liczb, ktore wykorzystywal, aby znecac sie nad Nestorem i to nawet we snie. A teraz ow czlowiek byl jego najwiekszym wrogiem! Kiedys Nestor pokochal dziewczyne, ktora nie odwzajemniala jego uczucia. Ona take okazala sie zdrajczynia. Ale czy tego chce czy nie, pewnego dnia go "pokocha". I umrze z milosci. Takie zloyl slubowanie. Kiedys mial stwora latajacego. Pamietal, co go spotkalo: usmayl sie na amen na wzgorzach. Pamietal te, jak strzala ugodzila go w bok; i rzeke, w ktorej omal sie nie utopil; i Gina, ktorej gorace pieszczoty uczynily z niego meczyzne. Gdyby wiedziala, kim byl... moe nie bylaby taka chetna. Nawet ta malo atrakcyjna Gina. -Jestem Nestor, lord Wampyrow! Ale lord na wygnaniu, pozbawiony swej potegi, ktory teraz powraca do domu... Wedrowal bez wysilku przez cala noc. Majac przed soba wyrazny cel, byl niezmordowany. W dzien bedzie dosc czasu, aby sie przespac, zanim znow ruszy w dalsza droge do Krainy Gwiazd. Caly czas jego przewodnikiem byla Gwiazda Polnocna, a odleglosc do upragnionego celu zmniejszala sie z kada chwila. Pozwolil, aby prowadzil go instynkt. Trzeba bylo tylko nie spuszczac z oczu tej jasnoblekitnej kropki i dac sie niesc nogom... a cala reszta zrealizuje sie sama. Mijaly godziny i mile pokonywanej drogi; w koncu tempo Nestora oslablo; jego cialo nie bylo tak niezmordowane, jak sadzil. Napil sie wody ze strumienia, zmyl z oczu lesny pyl i usiadl, opierajac sie plecami o drzewo. Prawie nie zdajac sobie z tego sprawy, zapadl w sen i obudzil sie drac z zimna, zdezorientowany, zastanawiajac sie, gdzie wlasciwie jest. Ale Gwiazda Polnocna byla wcia tam, gdzie zawsze. Kiedy ruszyl w dalsza droge, krew znow zaczela mu szybciej krayc w ylach i wkrotce rozgrzal sie. Po drodze natknal sie na oboz Cyganow. Pilnowali go stranicy i co najmniej jeden wilk. Niewatpliwie zaalarmowani przez zwierze, meczyzni uslyszeli, e sie zblia i krzykneli, eby podal haslo; Nestor nie odpowiedzial, tylko szybko ruszyl dalej. Spuscili z uwiezi wilka, ktory pobiegl susami jego sladem i od razu go odnalazl. Nestor odwrocil sie warczac i wymierzyl kusze prosto w gardlo zwierza. Ale... wilk pomachal ogonem, zbliyl sie weszac i polizal go po twarzy! Nestor pamietal jak przez mgle, e on i... ten drugi (ktos bliski? - ale nie mial nikogo bliskiego!) byli lubiani przez psy. Kiedy byl dzieckiem, dzikie psy przychodzily z lasu, eby sie z nim pobawic; udomowione wilki czy "psy stroujace" tak jak ten, pozwalaly na najdziksze zabawy i nigdy sie nie zwrocily przeciwko niemu; dzikie wilki ze wzgorz ostronie schodzily mu z drogi, ale nie okazywaly wrogosci. Nigdy tego nie wykorzystal. W istocie postrzegal przyjacielskie nastawienie wilkow jako glupia pomylke. Przecie nie byl Cyganem. Byl lordem Nestorem! Ale on byl jeden, a ich bylo wielu i powinni byc madrzejsi ni ich oswojony wilk. Ruszyl dalej... W nocy stracil sporo czasu; spal, obchodzil przeszkody, grzazl w mokradlach. Ale przeswitujace przez drzewa, czarne na tle ciemnoniebieskiego nieba gory zblialy sie z kadym krokiem. Zblial sie take swit. W miejscach, gdzie las rzednial, podchodzac do stop wzgorz, Nestor troche odpoczal i spojrzal w strone Krainy Slonca, gdzie na horyzoncie pojawilo sie blade swiatlo przedswitu. Mialy uplynac jeszcze godziny, zanim prawdziwy swit zazloci wierzcholki gor. Nestor nie bal sie slonca; fakt, e slonce nie mialo nan adnego wplywu, byl dziwny. Jego lotniak nie mial tyle szczescia. To go zastanawialo... ale tak bylo. Wydawal sie pamietac, e droga wiedzie przez przelecz. Ale gdzie ona wlasciwie byla? Na wschod czy na zachod? Byl zdania, e na wschod. Ale gdy ruszyl starym i jakby znanym szlakiem u stop wzgorz... ...Uslyszal nad glowa jakis dzwiek! Ujrzal szare cienie i wielkimi susami pobiegl wsrod mgly, klebiacej sie wokol nog. Po prawej mial las, a po lewej wzgorza wznoszace sie do stop wysokich gor. Ale tam, gdzie szlak zaczynal biec stromo do gory, zobaczyl cos wielkiego, szarego i dziwnego, wystajacego zza urwiska; to cos kolysalo sie powoli na tle ciemnoniebieskiego nieba. Stworzenie patrzylo przed siebie metnymi oczami, osadzonymi w romboidalnej glowie na dlugiej, zweajacej sie ku koncowi szyi. Nie bylo watpliwosci: to byl lotniak! Czekal w miejscu idealnie wybranym do szybkiego startu. A to moglo oznaczac tylko jedno: gdzies w pobliu byl jego pan, lord Wampyrow albo porucznik! Co prawda jeszcze byla noc, ale dzien zblial sie szybko. Kimkolwiek byl jezdziec, wkrotce musial wracac. Jesli go jeszcze tutaj nie bylo... Nestor zachowywal absolutna cisze nie chcac, aby go zauwaono, ale aby jednoczesnie sam mogl cos widziec. Poruszal sie jak kot i trzymajac sie najbardziej zacienionych miejsc, przeslizgnal pod skala, na ktorej tkwil lotniak. Ale po chwili, wyej na zboczu, dostrzegl niewyrazne zarysy drugiego stworzenia. A wiec dwa lotniaki i najwyrazniej nie pilnowane przez nikogo. To moglo oznaczac jedynie mala grupke mysliwych. Choc wydawalo sie niemoliwe, aby takie glupie stworzenia byly wykorzystywane jako obserwatorzy, Nestor nie ryzykowal i pozostawal w ukryciu. Jeszcze piecdziesiat krokow i... co to bylo tam w dole, gdzie lealy wielkie glazy, niemal dotykajac drzew? Ognisko? Tak, ognisko, ktorego olto-czerwony plomien migotal pod oslonietym od wiatru glazem; dym unosil sie spiralnie do gory, niosac zapach pieczeni - z krolika? - i Nestor poczul, jak slinka nabiega mu do ust. A ta przykucnieta postac, jakby obracala roen... czy to jakis Cygan-samotnik, ktory wlasnie przygotowuje sobie sniadanie? Z pewnoscia, bo Wampyry nie przepadaly za pieczonym miesem. Ani za krolikami! Ale czy ten idiota nie wie, e w pobliu sa Wampyry?; co najmniej dwa, albo trzy, jesli w to wliczyc samego Nestora. Obejrzal sie przez ramie. Mgla uniosla sie w gore, przeslaniajac szlak. sadnego sladu stworzen siedzacych na zboczu; oczywiscie wcia tam byly, ale calkowicie znikly we mgle i mroku. Ten duren przy ognisku z pewnoscia nie zdawal sobie sprawy z ich obecnosci. Ale Wampyry wkrotce musialy wrocic. A Nestor nie mial watpliwosci, e wyczuja jego obecnosc! Czlowiek siedzacy przy ognisku mial jedzenie, a Nestor byl glodny; mogl go ostrzec. Nie bylaby to adna zdrada wobec Wampyrow, bo przecie byl wygnancem. A jego pojawienie sie oszukaloby tego samotnika, tak jak oszukal Brada Berea. Ale w kadym razie trzeba bylo zachowac ostronosc. Kusza Nestora byla gotowa do strzalu. Uwaajac, aby nie poruszyc luznych kamieni, schodzil w dol, przemykajac sie od jednego glazu do drugiego, a poniej glupiec siedzacy przy ognisku kaszlal obracajac roen i pomrukiwal do siebie, jakby byl jedyna istota na swiecie! Nestor byl ju bardzo blisko, gdy nagle zgarbiona postac umilkla i zaczela weszyc; podniosla wzrok i zaczela obracac glowe. Czlowiek mogl byc uzbrojony; Nestor nie chcial znowu zostac ugodzony strzala; skulil sie za skalami i dopiero po chwili zdobyl sie na odwage, eby wyjrzec, a nawet krzyknac, aby uprzedzic tamtego o swojej obecnosci. Mgla zgestniala; zrobila sie lepka. Nestor poczul gesia skorke, kiedy wreszcie zdecydowal sie wyjrzec zza skaly. Samotny czlowiek wcia tam byl, ale... ...Nie byl ju sam! Wynurzywszy sie z ciemnego zagajnika i sunac jak cien nad warstwa mgly, pojawila sie druga postac. Ale tym razem nie mona sie bylo pomylic co do jej istoty i zamiarow. Byl to Wampyr, a w jego umysle klebil sie mord! Sama sylwetka byla dziwaczna: wystajaca, wypukla glowa z karlowata macka skierowana w strone ofiary. Nestor nie mial watpliwosci, ale jakby dla ostatecznego potwierdzenia swojej natury, istota spojrzala na niego - jedno krotkie spojrzenie - kiedy przelatywala obok, zmierzajac do upatrzonego celu. Jej oczy arzyly sie jak wegle, plonac w ohydnie znieksztalconej twarzy! Nie mogac sie opanowac i odruchowo zrywajac sie na rowne nogi, Nestor niechcacy potracil stopa ruchomy kamien. Czlowiek siedzacy przy ognisku uslyszal brzek osypujacych sie kamieni, obrocil sie na piecie i wstal jednym plynnym ruchem. Ale w ten sposob odwrocil sie tylem do stwora, ktory ju go dosiegal! Dzialajac nieswiadomie, instynktownie, Nestor krzyknal ostrzegawczo, wymierzyl kusze i strzelil do Wampyra. Wydawalo sie, e instynktownie wiedzial, komu powinien byc wierny. Zareagowal jak Wedrowiec, jak Cygan, nie zas jak odmieniec, za jakiego sie uwaal. A moe cala sprawa nie byla a tak skomplikowana. Moe po prostu Nestor zdal sobie sprawe, e bedzie nastepny! Ju prawie dosiegajac swej ofiary, lord Wampyrow zostal ugodzony w szyje i zatoczyl sie. A Nestor, straciwszy rownowage, zaczal zeslizgiwac sie po pochylosci i upadl na plecy u stop wielkiego glazu, a niedoszla ofiara chwycila agiew i zwrocila sie w strone napastnika. Nestor leal na ziemi i gapil sie z otwartymi ustami na obu. Dopiero teraz, przy blasku ognia, dostrzegl swoja pomylke: obie te istoty byly Wampyrami! II Lordowie Wampyrow, Wran Zabojczooki (zwany take Wscieklica) i Vasagi Ssawiec, patrzyli na siebie z nienawiscia. Nie zwracali uwagi na leacego na ziemi Nestora; nie chcieli, aby odwrocil ich uwage od ich sporu i wyniklego stad pojedynku. Teraz, gdy wystrzelil swa strzale, nie stanowil ju adnego zagroenia. W oczach Nestora budzili groze, byli poteni i promieniowalo z nich zlo.-Ty podstepny sukinsynu! - warknal Wran na Vasagiego, wymachujac agwia przed jego szkaradna twarza i kopnieciem odsuwajac z drogi Nestora. - Wiec myslales, e zaatakujesz mnie, korzystajac z tego, e ten glupiec sie tu skrada, co? Myslales, e pewnie wezme brzek osuwajacych sie kamieni za odglos twego zbliania sie, tak? - (W rzeczywistosci tak wlasnie bylo.) Polyskujacy syfon Vasagiego przypominal trzon jakiegos dziwnego penisa; rozlegl sie dzwiek jakby ssania, gdy sie wsuwal i wysuwal z pochwy, znajdujacej sie na koncu ruchomej macki. Szarpnal strzale, ktora przebila podstawe jego grubej, prakowanej szyi, powyej lewego ramienia i wyszla z tylu, omijajac kregoslup doslownie o wlos. Nie odpowiedzial na glos, ale Wran doskonale uslyszal jego mysl - Wranie, ty parszywy psie! Tylko szczesliwy traf i ten cyganski petak ocalily cie przed moim smiertelnym pchnieciem. Wiec teraz posmakuj mojej rekawicy - zanim wbije ci sie gleboko w kregoslup i wyszarpne te twoja, kulaca sie ze strachu pijawke! Mowil znacznie wiecej ni zazwyczaj; byl to zwykly blef i Wran o tym wiedzial; Vasagi nie smial odkryc przed nim swych prawdziwych, ukrytych mysli. Jego rana nie byla powana: ot, w najgorszym razie klopot. Ale nawet uklucie pszczoly moglo przechylic szale zwyciestwa w czekajacej go walce, a strzala Nestora byla czyms wiecej ni uklucie pszczoly. Wran wiedzial, e Vasagi jest wytracony z rownowagi, wiec po co to ciagnac dalej? Trzymajac w lewej dloni plonaca agiew, odrzucil do tylu peleryne, zwisajaca z prawego ramienia, odslaniajac rekawice bojowa, ktora w swietle ogniska zalsnila olto-czerwonym blaskiem, kiedy ja zakladal na dlon. Vasagi zamarkowal cios z lewej; ruchy mial szybkie, jak blyskawica i nawet ze strzala w szyi byl niebezpiecznym przeciwnikiem. Wcia rozciagniety na ziemi, ale ju dochodzacy do siebie Nestor, sprobowal odpelznac w bok. Ale Vasagi przesuwal sie w te sama strone i gdy rzucil sie na Wrana, zahaczyl stopami o nogi Nestora. Na taka wlasnie sposobnosc czekal Wran. Kiedy Vasagi potknal sie, Wran ruszyl do przodu i cisnal plonaca agiew w twarz przeciwnika, chwytajac rownoczesnie u podstawy jego macke. Podczas gdy rekawica Vasagiego rozorywala mu plecy, Wran wymierzyl cios prosto w nos przeciwnika. Umysl Wrana zasygnalizowal jego makabryczny zamiar; Vasagi zorientowal sie, co mu grozi, ale nie mogl ju nic uczynic i tylko w myslach rozpaczliwie wykrzyknal - Nieee! Jego telepatyczne przeraenie bylo tak wielkie, e nawet Nestor je uslyszal. W jego ylach plynela krew Harry'ego Keogha, a poza tym mial odziedziczony po nim, choc jeszcze niewyksztalcony dar mentalisty; krzyk Vasagiego przeniknal do jego umyslu i zmrozil go do szpiku kosci. Jakos zdolal sie podniesc, ale niezdolny do ucieczki oparl sie bezwladnie o glaz. Vasagi jakos zdolal uniknac pierwszego ciosu przeciwnika, ale Wran nie przestawal sciskac jego macki. Nastepnie przekrecil rekawice i tu przed zadaniem ciosu z knykci rekawicy wyskoczyly ostre jak brzytwa kolce. To, co nastapilo potem, Nestor zarejestrowal jako rozmazana krwawa plame. Rekawica Wrana wbila sie w draca macke Vasagiego, prawie przecinajac ja na pol; wiszaca jeszcze na kilku sciegnach macke Wran oderwal szybkim ruchem, po czym cofnawszy sie o krok, cisnal w ogien i zasmial sie prosto w okaleczona twarz Vasagiego, ktory zataczal sie tam i z powrotem, trzymajac sie za zalana krwia twarz. Mimo e Wran sam przeywal meczarnie - spod jego rozerwanej peleryny zwisaly strzepy ciala, odslaniajac ebra - smial sie! -No i jak cie teraz beda nazywac? Vasagi Zasliniony? Z rany na twarzy Vasagiego buchala krew, a cierpial tak straszliwie, e z oczu, na wpol oslepionych przez ogien, poplynely mu lzy. Wyciagnawszy przed siebie reke, wymachiwal rekawica na prawo i na lewo, jak slepiec, usilujacy wymacac droge. Ale Wran nie znal litosci. Nie przestajac sie smiac, znow chwycil plonaca agiew. Wtedy Vasagi rzucil sie do ucieczki, ale potknawszy sie o wystajace skaly, przewrocil sie jak dlugi. Wran w mgnieniu oka skoczyl obiema nogami na wyciagnieta reke Vasagiego. Rozlegl sie trzask pekajacej kosci i Vasagi wydal okrzyk bolu, ktory tym razem bylo slychac doskonale. Nestorowi kompletnie zaschlo w gardle. Rozgladal sie wokol, szukajac swojej kuszy. Wypadla mu z dloni, kiedy zsuwal sie po skalnym rumowisku i teraz leala wsrod skal. Nestor dojrzal przycmiony blask metalu i zaczal sie posuwac w te strone, stale obserwujac, teraz tak nierowna walke. Wran zerwal rekawice z dloni Vasagiego i odkopnal ja daleko w bok. Na wpol oslepiony, pozbawiony rekawicy bojowej, z bezwladnie zwisajacym ramieniem, Vasagi probowal podniesc sie na nogi. Za kadym razem, gdy mu sie to ju prawie udalo, Wran kopnieciem przewracal go znowu. W koncu bliski wyczerpania Vasagi opadl bezwladnie na ziemie. Wtedy Wran przyklakl obok niego na jedno kolano, chwycil strzale, ktora wcia tkwila mu w szyi i zaczal nia obracac, a tamten nie przestawal zwijac sie z bolu. Draca reka Nestor podniosl kusze, naciagnal cieciwe, wyjal zapasowa strzale i... -Tak, zaladuj bron - zaledwie o pare krokow od niego rozlegl sie tubalny glos Wrana. - Zaladuj i daj mi. - Nestor zastosowal sie do pierwszego polecenia, po czym wymierzyl kusze we Wrana. Ten wyprostowal sie, stale trzymajac obuta stope na szyi Vasagiego. -Doskonale - powiedzial, wpatrujac sie czerwonymi oczami w Nestora - na co czekasz? Zastrzel mnie, jesli jestes pewien, e potrafisz trafic mnie prosto w serce. Bo jesli nie, lepiej zrob tak, jak mowie. Nestor wreszcie odzyskal mowe. -Jestes... Wampyrem! Wran skinal glowa. -A ty jestes glupcem! Ale glupcem, ktory prawdopodobnie uratowal mi ycie. W kadym razie oszczedziles mi wielu klopotow. Jestem wiec twoim dlunikiem. Ale jesli wystrzelisz we mnie te strzale, bede ci winien o wiele, wiele wiecej. I splace swoj dlug pomalutku, a twoje wrzaski beda tak glosne, e ze szczytow gor rusza lawiny! No, to jak, moj chlopcze? Nie ka mi czekac i umiesc swa strzale w sercu tej wstretnej istoty. - Zdjal noge z szyi Vasagiego, ktory z wysilkiem usiadl. Nestor spojrzal na niego i przestraszyl sie jeszcze bardziej ni przedtem... taki ohydny, alosny widok... trzeba go usmiercic z litosci. Mial tylko jedna strzale. Popatrzyl na wstretnego krwawiacego Vasagiego, a potem na Wrana. Ten ostatni bardziej przypominal czlowieka; byl nawet przystojny. A w kadym razie porzadnie ubrany. Wygladal jak lord Wampyrow w kadym calu tak, jak Nestor zawsze sobie wyobraal, a teraz wierzyl, e sam nim jest. -Ha! - prychnal Wran. - Nie masz odwagi, eby to zrobic, co? Ale kiedy ja wydaje rozkazy, oczekuje, e moi niewolnicy wykonaja je w mgnieniu oka! -Niewolnicy? - warknal Nestor w odpowiedzi. - Jestem...lord Nestor! -Co takiego?! - Wran zmarszczyl brwi, odsunal sie od Vasagiego i zrobil krok w strone Nestora. - Jestes kim? Powiedziales, lordem? - Z tylu za nim Vasagi podniosl lewa reka ostry kamien i chwiejac sie, wstal. Nestor krzyknal. -Uwaga! - Wran zgarbil sie, przykucnal i odskoczyl w bok. W chwile pozniej strzala wypuszczona przez Nestora swisnela w powietrzu i przebila zbroczona krwia bluze Vasagiego. Ale tym razem kiedy upadl, ju sie nie podniosl... Strzala przeszla tak blisko serca Vasagiego, e go zupelnie sparaliowala. Z pomoca Nestora Wran zaciagnal za nogi bezwladne cialo Vasagiego na poludniowy stok gory, gdzie wbil w ziemie kolki i przywiazawszy do nich cialo Vasagiego, unieruchomil go twarza w dol i tak mial pozostac do wschodu slonca. -Oczywiscie wtedy nas tu ju dawno nie bedzie - powiedzial Wran. - Szkoda, bo wyobraam sobie, jak wielka przyjemnosc sprawiloby mi sluchanie jego wrzaskow, gdy zacznie go palic swiatlo slonca! -Jego wrzaskow? - Nestor spojrzal z przeraeniem na unieruchomione cialo. - Ale jak bedzie mogl krzyczec? -W myslach - wyjasnil Wran. A Nestor przypomnial sobie, jak "uslyszal" krzyk Vasagiego, kiedy Wran zabieral sie do odrywania jego macki. -Och! - powiedzial. Wran obrocil na niego swe szkarlatne oczy i prychnal. -Ha! Nie wiesz zbyt wiele, jak na "lorda", co? - I wyszczerzyl zeby w usmiechu. - A jakim rodzajem lorda wlasciwie jestes? -Jestem wygnancem - Nestor uniosl brode. - Wygnano mnie z Krainy Gwiazd. A teraz tam wracam. -Cos takiego! - tamten pokiwal glowa i powanie poskrobal sie w brode. Ten chlopak zaczynal go bawic. - Wygnano cie, mowisz? Pewnie za jakas ohydna zbrodnie, tak? Zbrodnie przeciw Wampyrom? -Nie wiem - Nestor pokrecil glowa, przejechal dlonmi po wlosach i dotknal blizny w zranionym miejscu. - Nie... pamietam. - Wran zajrzal mu gleboko w oczy; wydawaly sie zamglone i puste. Najwyrazniej ten chlopak ledwie zdolal ujsc z yciem z jakiegos napadu. Ale teraz byl ju zdrow, przynajmniej w sensie fizycznym. -Wiec masz byc lordem Wampyrow, tak? - Wran znow pokiwal glowa. W jego glowie zaczynal przybierac ksztalty zabawny plan. Nie wiedzial, czy sie powiedzie; trzeba bylo poczekac i zobaczyc. Ale jesli chodzi o Vasagiego Ssawca, Wran mial ochote wybuchnac glosnym smiechem. -Sluchaj, nie kady moe zostac lordem - rzekl. - Ale dla ciebie moe moglbym to zalatwic. - Po czym spojrzal na poludnie, gdzie na horyzoncie ju pojawila sie blada zorza i natychmiast zmruyl oczy. - Ale musimy zrobic to szybko. -Zrobic co? - Nestor byl naiwny niczym dziecko. Podskoczyl, gdy Vasagi wydal bulgoczacy dzwiek, w miejscu, z ktorego przedtem wyrastala macka, pojawily sie czerwone pecherzyki i zaczal odzyskiwac przytomnosc. Wran nie odpowiedzial, ale w jego oczach czailo sie zlo. Po chwili zapytal - Jestes... glodny? - Spojrzal na Vasagiego. - Ja jestem glodny, a ten tutaj ma w sobie pijawke. Gdyby nasze role odwrocily sie, zrobilby mi to samo. Nestor znow mial ochote zapytac - Co zrobilby? - Ale nie odezwal sie ani slowem, tylko cofnal sie o krok. Wran uklakl, a jego metamorficzna twarz coraz mniej przypominala czlowieka. Usta rozszerzyly mu sie znacznie, a zeby w sposob widoczny wydluyly sie, wystajac ze szkarlatnej jamy ustnej; przebiwszy zakrwawione dziasla, przypominaly zakrzywione sztylety. Byly ostre jak no i rozmiarem dorownywaly noowi Nestora. Nos Wampyra - przedtem splaszczony, z wielkimi czarnymi nozdrzami - teraz byl dziwnie poskrecany i dral jak u nietoperza. A oczy wydawaly sie tryskac krwia. -Teraz odejdz - mruknal, rzucajac Nestorowi spojrzenie, ktore wykluczalo jakikolwiek sprzeciw. - Ale nie za daleko. A kiedy cie zawolam, przyjdz natychmiast. - Tepymi palcami rozerwal bluze Vasagiego i zaczal wgniatac jego kregoslup. Nestor potykajac sie wrocil na scieke, ktora doprowadzila go do dogasajacego ogniska Wrana. W powietrzu unosil sie teraz wyrazny zapach pieczonego miesa, ktory najwyrazniej zwabil jakiegos lisa albo zdziczalego psa; zwierze czmychnelo na dzwiek krokow Nestora. Lis - tak, to byl lis - zlapal caly roen, ktory przewrocil sie na bok, upuscil gorace mieso i zniknal w ciemnosci, ale po chwili powrocil, aby znow chwycic kawal goracego miesa. Przedtem Nestor nie przyjrzal sie temu, co sie pieklo na ronie, ale teraz, gdy mieso lealo na ziemi, dymiac, a lis pochwycil je znowu, zobaczyl, co to jest. To znaczy wydawalo mu sie, e poznal, co to jest. I wtedy nie chcial ju wiedziec nic wiecej, tylko e nie mogl ju wymazac z pamieci poczernialego ksztaltu malenkiego, cyganskiego niemowlecia! Byla to "przyneta", ktorej uyl Wran, aby zwrocic uwage Vasagiego i przywiesc go do zguby. -Nestorze, teraz chodz tutaj! - Wolanie Wrana przeniknelo rzadka mgle. Nestor podniosl wzrok i zobaczyl, e zblia sie swit. Migoczaca nad gorami Gwiazda Polnocna byla ju znacznie slabiej widoczna. Ale gdy znow ujrzal te zlowieszcza gwiazde, cel jego wedrowki powrocil rownie ywy, jak przedtem i cale przeraenie zniklo. Strach? Drenie? Niepokoj? Nie, to bylo jego dziedzictwo. Byl lordem Nestorem i powracal do domu. Podszedl do Wrana i zobaczyl, co ten uczynil, co wcia kontynuowal: istny koszmar! Ale wraliwosc Nestora byla powanie uposledzona, czy moe ulegla swoistemu odwroceniu. To, co jeszcze niedawno napelniloby go przeraeniem, teraz budzilo jego fascynacje. Byly to rzeczy, ktore ulecialy albo zostaly wymazane z jego pamieci, ktore musi sobie przypomniec, ktorych musi sie od nowa nauczyc, jeeli ma mu sie powiesc w Krainie Gwiazd. Moe zrodlem jego obecnych cierpien bylo przede wszystkim niedocenianie tych rzeczy! Wran dostrzegl jego niezdrowa fascynacje i kiwnal glowa. -No co, musze przyznac, e jestes rzadkim wyjatkiem. Dalem ci szanse ucieczki - ju prawie swit i musze wracac; nie mialem zamiaru cie scigac - ale ty wcia jestes tutaj. Naprawde chcesz byc Wampyrem. Nestor prawie go nie slyszal, spojrzal na niego i zobaczyl, e jego twarz znow przypomina czlowieka. Ale glownie wpatrywal sie w Vasagiego: jego plecy byly rozerwane na calej dlugosci, a wewnatrz wilo sie cos czarnego - jego pijawka? - jednak jej ruchy byly coraz slabsze; przypominaly zdychajacego wea, jakby wtopionego w kregoslup Vasagiego. Pijawka byla przebita i ociekala krwia barwy tak intensywnej, jakiej Nestor nigdy przedtem nie widzial; ta sama krwia byla zbryzgana twarz Wrana. Glosem przepelnionym zdumieniem, ale nie strachem, Nestor zapytal. -Co bylo powodem waszej walki? Bo najwyrazniej obaj jestescie Wampyrami. Wran wybuchnal smiechem. -Czy to nie wystarczajacy powod? - Po czym powiedzial, ju powaniejszym tonem -Obrazil mnie. - Wzruszyl ramionami. - Wlasciwie jeden obrazil drugiego. Nasza rywalizacja dotyczyla ronych dziedzin i nie mogla trwac dluej. Mieszkalismy zbyt blisko siebie i zbyt czesto wchodzilismy sobie w droge. W koncu doszlo do tego, e nasza rywalizacje moglismy rozstrzygnac tylko w taki sposob: jeden z nas musial umrzec. Ale nie chcielismy, eby naszym kosztem zabawiali sie nasi "bracia" i nasza "siostra" z ostatniego zamczyska. Dlatego nasz pojedynek mial byc sprawa czysto prywatna i miec miejsce tutaj, w Krainie Slonca. Jedynym warunkiem bylo, e mielismy przybyc na pole walki sami, a walka miala sie odbyc podczas dlugiej nocy. -A co by bylo, gdyby Vasagi nie przybyl? - Nestor wpatrywal sie, jak urzeczony w nerwowe ruchy pijawki, ktora powoli oddzielala sie od kregoslupa Vasagiego. -Wtedy mielibysmy do dyspozycji nastepna noc - odparl tamten. - Ale to bylo raczej malo prawdopodobne. Bo spedzic tu cala noc oznaczalo take spedzic tu caly nastepny dzien. Co bylo obwarowane kolejnym warunkiem: kiedy wyruszymy z Krainy Gwiazd, nie bedzie nam wolno powrocic, dopoki nie zalatwimy sprawy. I tylko jeden z nas mogl powrocic calo. Jakikolwiek inny obrot wypadkow bylby potraktowany - jakby to powiedziec - malo entuzjastycznie, jesli niejako zwykle tchorzostwo. Ale ani Vasagi ani ja nie bylismy tchorzami. -To... cos - Nestor wskazal rozciagniete na ziemi, okaleczone cialo Vasagiego - wlasnie go opuszcza. -Jego pijawka? - powiedzial Wran. - Rzeczywiscie! Bo wie, e przegral. Moe bedzie miala jakas szanse... gdzie indziej? - Wyszczerzyl zeby w ohydnym usmiechu i przekrzywil glowe. -Gdzie indziej? - Nestor obserwowal wysilki pijawki ktora powoli wydobywala sie z ciala Vasagiego, jak dlugi pomarszczony slimak. Slepa, bo w ogole pozbawiona oczu obrocila glowe w strone Wrana, wyczuwajac jego obecnosc. Przez chwile zwlekala, kolyszac sie we wszystkie strony, jakby zaraz miala pasc z wyczerpania. Miala osiemnascie cali dlugosci, lsniaca pofaldowana powierzchnie w czarno-zielone cetki i byla cala pokryta krwia Vasagiego. -Nowy, silny ywiciel - zachichotal Wran - ktorego cenna krew uratuje jej ycie - oto, czego jej teraz potrzeba. Tylko, e nie moge na to pozwolic, bo jest w niej zbyt wiele z Vasagiego. Wiec... podaj mi no. Nestor uczynil to, a gdy sie poruszyl, pijawka obrocila sie w jego strone. Wran zostal ju poddany ocenie; mial wlasna pijawke, zostal wiec odrzucony jako potencjalny ywiciel. Ale Nestor... nie. Powoli kurczac sie i rozkurczajac, pijawka zaczela sunac w jego strone. -O nie, moj przyjacielu! - krzyknal Wran. Rzucil sie na nia, chwycil w elazny uscisk, blyskawicznie odcial jej "glowe" i odrzucil daleko od siebie. Prawie nie bylo w niej krwi i pozostalo ju niewiele sil. Na poczatku wila sie i skrecala, jak ryba wyjeta z wody, ale po chwili znieruchomiala. Wran podniosl sie i mruknal - Teraz... patrz! Nestorowi nie trzeba bylo tego mowic; nie mogl oderwac wzroku od pijawki, ktorej cialo przybralo teraz ziemista barwe. Leac na grzbiecie, bardziej ni kiedykolwiek przypominala slimaka, a jej podbrzusze lsnilo srebrzyscie w coraz jasniejszym swietle przedswitu. W szparze, ktora mogla stanowic organ rozrodczy, uformowalo sie cos w rodzaju pecherzyka, ktory Wran wskazal, mowiac. -No wlasnie, o to chodzilo! Nowonarodzone nie pamieta niczego. Jest na swoj sposob podobne do ciebie, Nestorze! Tak, jajo Vasagiego ma wlasny instynkt. Patrz! W miedzyczasie pecherzyk przeksztalcil sie w mala, szara kulke, nie wieksza od paznokcia, ktora odlaczyla sie od ciala rodzica i zeslizgnela na ziemie. Nestor zobaczyl, e wewnatrz niej cos sie porusza. Kiedy byl dzieckiem, obserwowal kijanki powstajace ze skrzeku; tu bylo podobnie, tylko oslona jaja przypominala cienka blonke. Nagle blonka pekla z trzaskiem, uwalniajac swoja zawartosc. Na zewnatrz wyskoczyla mala srebrzysta kulka, pokryta setkami migotliwych wloskow, ktore wily sie jak szalone. Kulka podskakiwala we wszystkie strony wsrod leacych na ziemi kamykow. Wran powiedzial. -Moesz to sobie wyobrazic? Potrafisz zrozumiec, Nestorze? Ta malenka, nieszkodliwa kulka jest tym... czym sie staniesz! To zarodnik Wampyra! - Uklakl na jedno kolano, wyciagnal reke i dotknal kulki, ktora wbiegla po jego palcu na dlon i zaczela wirowac jak bak. Wyciagnal reke, eby Nestor mogl sie jej lepiej przyjrzec; nagle kulka znieruchomiala! -Ach! - powiedzial Wran. - Testuje mnie. Patrz uwanie. Nestor patrzyl z rozdziawionymi ustami; oczy rozszerzyly mu sie ze zdumienia. Jajo wysunelo pojedynczy czerwony kolec, ktory latwo przebil stwardniala skore dloni Wrana. I zaczal go badac! Po chwili kolec cofnal sie i jajo znow zaczelo wirowac. -Och, jaka szkoda! - wykrzyknal Wran. - Odrzucilo mnie! Gdyby wniknelo do mego ciala... natychmiast zostaloby poarte i dobrze o tym wie. Ale twoje cialo to zupelnie inna sprawa! - Wran przestal sie usmiechac; jego oczy nagle zaplonely piekielnym ogniem i cisnal wampirze jajo prosto w twarz Nestora! Nestor zamknal usta i obrocil glowe w bok. Jednak jajo przylgnelo jak slina do jego policzka, ale tylko na moment. Po chwili poczul, jak przesuwa sie po jego ciele, wsuwa sie pod koszule i zmierza do jego szyi. Wran mial racje: kierowalo sie czystym instynktem. Instynkt podpowiadal Nestorowi, e trzeba je zniszczyc, pozbyc sie go, zabic, zanim sam zostanie przetestowany. Na to bylo jednak zbyt pozno, bo w jego przypadku nie bylo to potrzebne. Kierujac sie instynktem, jajo wiedzialo, e Nestor jest "wolny". Kiedy polyskliwa, perlowa kulka znalazla sie we wlasciwym poloeniu, przybrala szkarlatna barwe. Wniknela w jego cialo tak, jak woda wnika w piasek. Przywarlszy do kregoslupa, polaczyla sie z jego komorkami nerwowymi. Do owej chwili Nestor nie wiedzial, czym jest prawdziwy bol. Teraz sie o tym przekonal. Poderwal sie, krzyknal i wywijajac konczynami wyskoczyl w powietrze. Spadl na plecy uderzajac w ostre kamienie ale nawet tego nie poczul, wcia czujac, jak wampirze jajo penetruje jego kregoslup. Znow podskoczyl i jeszcze raz, jakby probujac strzasnac to z siebie. A bol, ktory teraz przenikal wszystkie zakatki jego ciala - plecy, glowe i konczyny - wcia rosl. W ylach czul ogien, ktory palil mocniej ni ocet wylany na otwarta rane. Potknal sie, upadl i potoczyl po skalach, ale znow nic nie poczul, bo rany, ktore odniosl, byly jak drobne zadrapania w porownaniu z nieustannymi atakami bolu, ktory byl jak smagniecia biczem. Patrzac na to wszystko, Wran Wscieklica smial sie jak wariat - smial sie i tanczyl, trzymajac sie pod boki, a potem usiadl, kiwajac sie ze zlosliwa satysfakcja. Smial sie tak bardzo, e lzy trysnely mu z czerwonych oczu, splynely po policzkach i zaczely mu kapac z brody; w koncu oparl sie o skale, obcierajac sobie bolesnie plecy. Wtedy... moe wreszcie zdal sobie sprawe z cierpien Nestora. Nestor przeyl panike i rozpacz, a teraz zmierzal prosto do piekla. Myslal, e umiera, e te katusze musza wkrotce go zabic, ale nie za szybko i wiedzial, e powita smierc jak przyjaciela, jak wybawienie. Rozsadzalo mu czaszke; kregoslup mial w ogniu, w ylach plynal mu kwas, kiedy ona sam wil sie i skrecal, leac na ziemi. Ale gdy Wran sie do niego zbliyl, jakos zebral resztki sil, gwaltownym ruchem uklakl i wychrypial - P- p- prosze! -No, wystarczy - zgodzil sie Wran i wymierzyl mu silny cios... -Obudz sie! - Twarda dlon raz za razem uderzala w twarz Nestora, ktorego glowa latala na boki. Siedzial oparty o glaz, wyczerpany; niedawne katusze minely i teraz czul pulsowanie we wszystkich miejscach, gdzie mial skaleczenia lub stluczenia. Otworzywszy oczy, zobaczyl ogromna postac Wrana na tle jasniejacego nieba. Nadchodzil swit, i lord Wampyrow stanowil jedynie sylwetke na tle widocznej na horyzoncie Kiainy Slonca; za nim na niebie bylo ju widac zlota poswiate wschodzacego slonca. -Ju ide - oznajmil. - Tam, na skale, czekaja dwa lotniaki. Jeden z nich naleal do Vasagiego. Jak wiesz, ju go nie bedzie potrzebowal. Masz jego jajo, wiec dlaczego mialbys nie skorzystac z jego lotniaka? Wczesniej, gdy sie do mnie zbliales w nocy, slyszalem kady twoj krok. Jesli nie jestes slepy, musiales te stwory widziec. Mam racje? Nestor kiwnal glowa, bo tylko na to zdolal sie zdobyc. -No dobrze, moj lordzie Nestorze, reszta naley do ciebie - powiedzial Wran. - Jesli chcesz sie udac do Krainy Gwiazd, droga stoi otworem. Ka bestii Vasagiego leciec do domu. A jesli jestes zbyt slaby, lepiej tu zostan. Ale ostrzegam cie, e jajo jest wraliwe; kiedy wyczuje, e na twoje cialo pada swiatlo sloneczne, jego goraczka moe cie zabic. Wiec lec albo gin - wybor jest prosty. Nestor znow kiwnal glowa. Ale jego wzrok nie byl ju tak nieobecny; w istocie patrzyl twardo i uporczywie w twarz Wrana, jakby chcial wryc sobie w pamiec wszystkie jego rysy. -Noc ustepuje - rzekl Wran. - Jeszcze najwyej godzina i slonce zaleje swymi promieniami Kraine Slonca. Ale w Krainie Gwiazd jest ciemno i bezpiecznie. Odwrocil sie i ruszyl w gore, w strone czekajacego lotniaka, czujac plonace spojrzenie Nestora na swoich plecach... Nestor nie mogl isc, wiec czolgal sie na czworakach. Ale kiedy mijal rozciagniete na ziemi cialo Vasagiego, cos odezwalo sie wewnatrz jego glowy - Chlopcze, poluzuj te kolki. Byl to jedynie szept, slaby i alosny. A Nestor jeszcze potrafil odczuwac litosc. Popatrzyl na Vasagiego: zakrwawiona, okaleczona twarz, pokryta czerwona piana; zlamana reka i uszkodzony kregoslup; strzala wystajaca z plecow; i szyja, w ktorej ziala wielka rana w miejscu, skad zostala wyszarpnieta pierwsza strzala. A mimo to wcia yl! -Tak, ale umieram - znow uslyszal ten glos. - Wran powanie mnie zranil, ale to ty mnie pokonales. Wiec moe zaslugujesz na to, aby zostac Wampyrem. Ale masz moje jajo, mojego lotniaka... czy musisz take odbierac mi ycie? I tak sie konczy - ale prosze cie, niech sie nie skonczy w ten sposob. Wyciagnij kolki i pozwol, abym doczolgal sie do jakiejs jaskini, gdzie umre. Nie w swietle slonca, bo nie moesz wiedziec, co to za smierc... dla kogos takiego, jak ja... umrzec w promieniach slonca... Nestor doskonale o tym wiedzial. Czy jego wlasny lotniak nie skonczyl w taki wlasnie sposob; stopil sie w promieniach slonca i obrocil w dym? Ale wyciagnac te kolki... a jesli ten stwor jest wcia niebezpieczny? Smiech, ktory rozlegl sie w jego glowie, byl przepelniony gorycza i bolesna ironia. - Niebezpieczny? Och, to prawda e przedtem bylem niebezpieczny! Ale teraz? Nie mam pijawki; jestem caly polamany, jestem jak pusta lupina. Ale ty... ty jestes, albo byles Cyganem. I sa w tobie uczucia rone od chorobliwych emocji, powodujacych Wampyrami. A przynajmniej bedziesz je mial jeszcze przez jakis czas. Dlatego prosze cie po raz ostatni: wyciagnij te kolki. Nestor uczynil to i poczolgal sie dalej. Po chwili zdolal sie podniesc. Obejrzal sie za siebie, ale Vasagi wcia leal rozciagniety na ziemi; nie poruszyl sie; moe ju nie mogl. Nestor przestal o nim myslec i skierowal sie do swego lotniaka. Stwor zobaczyl, jak sie zblia i popatrzyl na niego swymi glupkowatymi, pozbawionymi blasku oczami. Nestor podszedl do niego ostronie, bo wiedzial, e takie stworzenie moe na niego opasc i zmiadyc swym ciearem. Ale ono samo bylo wampirem i wyczulo wampira w Nestorze; nerwowo zamrugalo oczami, kiedy Nestor chwycil za rzad, ale to bylo wszystko. Nastepnie, kiedy wdrapywal sie na siodlo, zobaczyl zwisajaca na pasku zakrwawiona rekawice bojowa Vasagiego, gdzie umiescil ja Wran. Oczywiscie teraz naleala do niego, bo czym jest lord Wampyrow bez rekawicy bojowej? Kraina Slonca byla teraz przeslonieta szaro-zielona mgielka, mgla unosila sie take nad wcia pograonym w mroku lasem, a nad odleglymi obozowiskami i osiedlami snul sie niebieski dym; budzily sie ptaki i zaczynaly swoj poranny koncert. Na poludniowym horyzoncie olta poswia miala za chwile przerodzic sie w zlociste palenisko. Nestor wbil piety w bok swego wierzchowca i szarpnal lejce. -W gore - rozkazal. - Ruszajmy. Stwor wyciagnal szyje, spojrzal nan ze zdziwieniem, rozpostarl skrzydla - i na tym sie skonczylo. Nestor poklepal go po szyi i szara skora lekko zadrgala - nic wiecej. -W gore! - krzyknal, mocniej wbijajac piety w bok stwora, w miejscu, gdzie buty Vasagiego pozostawily slady w pokrytej futrem skorze lotniaka. Stwor chrzaknal i zadral, ale nadal tkwil nieruchomo. Nestor mial rozwiazanie w glowie i w koncu na nie wpadl. -Masz leciec! - powiedzial. - W gore, do nieba i do domu, do Krainy Gwiazd. A moe wolisz stopic sie w promieniach slonca, ktore zaraz wzejdzie? - Metamorficzne miesnie napiely sie, jak spreyny. Ale stwor wcia nie chcial go sluchac. A nagle przylaczyl sie don wyczerpany "glos" Vasagiego. -Tak, zawsze byles wiernym stworzeniem. Kiedy ci kazalem czekac, czekales. Ale teraz naleysz do niego. Z radoscia cie jemu daje... przynajmniej na jakis czas. Wiec lec - lec! Stwor latajacy rozpostarl skrzydla i napreyl miesnie. Potem pochylil sie w przod nad urwiskiem, a Nestor kurczowo scisnal kolana i mocno chwycil lejce. Jeszcze moment i stwor wzniosl sie w powietrze! Wiatr smagal Nestora po twarzy, gdy jego dziwny wierzchowiec szybowal nad Kraina Slonca, powoli nabierajac wysokosci. Ale mieli leciec zupelnie gdzie indziej i Nestor krzyknal - Do Krainy Gwiazd! Do Krainy Gwiazd! - Wykorzystujac prad termiczny, lotniak wzniosl sie wyej i skrecil w strone gor. Wszystko, czego Nestor dokonal, wszystko, czego sie nauczyl, a potem zapomnial pozostalo tam, na dole, w zasnutych mgla dolinach i lasach... Nathan posuwal sie wzdlu biegu Wielkiej Ciemnej Rzeki, odwiedzajac po drodze Pekniecie Skal, Wiele Pieczar, blizniacze kolonie Jezioro Swiatla i Jezioro Gwiazd oraz Kosci Bestii. Podroowal glownie droga wodna, rzeka plynaca gleboko pod pustynia; czasami, gdy rzeka zweala sie jedynie do waskiego tunelu, musial plynac promem, a czasami, gdy wyplywala na powierzchnie, szedl od oazy do oazy. Mijal liczne kolonie Tyrow, choc tylko niewiele z nich liczylo wiecej ni stu mieszkancow. Nawet Otwarte Niebo, ktore bylo najwieksza osada, jaka dotad odwiedzil, mialo tylko dwustu szescdziesieciu mieszkancow. Wedlug Atwei, calkowita liczba Tyrow nie przekraczala pieciu tysiecy. Wzrost tej liczby oznaczalby obnienie poziomu ycia, poniewa obszar, jakim dysponowali, byl scisle ograniczony. Nathan poznawal zwyczaje ludowe i uczyl sie, gdziekolwiek sie znalazl, nawiazujac silne wiezi przyjazni z Tyrami, nigdy nie zapominajac o okazywaniu pokory, ktora ten pustynny lud - i ich zmarli - tak bardzo w nim podziwial. Uczac innych, Nathan take sie uczyl. Natknal sie na takich, ktorzy "znali" liczby, ale aden z nich nie przewyszal wiedza Ethloi'ego ze Starszyzny. Studiowal to, co Ethloi mu pokazal, pracowal nad jego "ukladem dziesietnym" i zglebial mnoenie, dzielenie, a nawet ulamki dziesietne, chocia nie znal celu, a nawet nie wiedzial, czy taki istnieje; wiedzial tylko, e - jak mu powiedziano - to jest dla niego wane. Czasami wywolywal wir liczbowy, chwytajac cale sekcje ich zmiennych konfiguracji i unieruchamiajac je na ekranie swego umyslu, aby je zbadac. Ale to nic nie dalo; nadal wydawalo sie tak obce, jak najodleglejsze gwiazdy. A kiedy na chwile sie rozluznil... liczby znowu plynely, imitowaly i byly wsysane do wiru, ginac posrod niezglebionych wzorow... Tyrowie przyniesli mu wiesci o Wampyrach. Tutaj, daleko na wschod od wielkiej przeleczy, wiodacej do Krainy Gwiazd, slady ich dzialania byly mniej widoczne. To, czego sie Nathan dowiedzial, zgadzalo sie z jego dotychczasowa wiedza: e tylko ich garstka przebyla Wielkie Czerwone Pustkowia i osiedlila sie w Wieycy Karen, ostatnim zamczysku. Tam umocnili swoje pozycje, zorganizowali armie i stworzyli rozliczne rodzaje wampirow. Poniewa wszystkie "wyroby" mona bylo znalezc tu za gorami, odleglymi zaledwie o godzine lotu, jak dotad nie czuly potrzeby organizowania wypadow na wschod; na razie wystarczalo im penetrowanie tych terytoriow; przylatywaly gleboka noca i widziano tylko ich cienie na tle ksieyca i gwiazd; obserwowaly ziemie z gory, patrzac zazdrosnie na leace pod nimi bogactwa, ktore wkrotce mialy stac sie ich zdobycza. Jednak na zachod od przeleczy - wsrod wysiedlonych i wywlaszczonych, obleganych mieszkancow Siedliska, Skarpy Tireni, Gminy Mirlu i paru innych miast i obozowisk oraz wszystkich cyganskich plemion, ktore tamtedy wedrowaly - sprawy mialy sie zupelnie inaczej. Mona tam bylo znalezc pierwsze prawdziwe ofiary czerwonej zarazy. Jak tylko Wampyry zwerbowaly wystarczajaca liczbe niewolnikow i porucznikow, "wyprodukowaly" odpowiednia liczbe stworow latajacych i bestii wojennych i zdobyly pozycje bezspornych zwyciezcow, nadszedl czas, aby przesunac granice swego terytorium na wschod. Gwaltowne ataki w Krainie Slonca mialy trwac dalej, przybierac na sile i w koncu ogarnac caly jej obszar. Stary porzadek mial upasc, a Cyganie... mieli byc jak bydlo... Posuwajac sie na wschod, Nathan spedzal coraz mniej czasu w kolejnych koloniach Tyrow; czul, e go ciagnie na wschod, do zrodel tej zarazy, ktora obecnie rozprzestrzeniala sie w Krainie Slonca. Moe to wlasnie stanowilo glowna sile przyciagajaca: nie chcial ju dluej uciekac przed ta zaraza; postanowil stawic jej czolo. Bo jesli nie chcial spedzic reszty ycia wsrod Tyrow, ta zaraza w koncu i tak go dopadnie. Z czasem moe nawet dosiegnac samych Tyrow! Kiedy tygodnie spedzone pod ziemia albo na pustynnych bezdroach urosly do miesiecy, nazwy osiedli Tyrow zaczely sie zacierac sie w jego pamieci: Osmiodrzew, Jezioro Swietlaka, Ogrod Znad Wawozu i Ogrod Spod Wawozu, Poludnie Siedmiu Zrodel, Gorace Zdroje, Otchlanny Wir i Osypliwa Jaskinia. W koncu, dzieki zmarlym ze Slonej Niecki poznal imie Prastarego z Rwacego Nurtu, za Wielkimi Czerwonymi Pustkowiami: byl to Thikkoul, ktory odczytywal przyszlosc z gwiazd. Niestety Thikkoul przed smiercia oslepl i gwiazdy staly sie dlan niewidoczne. Ale teraz, dzieki Nathanowi... moe bedzie mogl znow je zobaczyc? Moe nawet odczyta z gwiazd przyszlosc samego Nathana. Nathan postanowil porozmawiac z Thikkoulem, ale od Rwacego Nurtu dzielilo go jeszcze wiele mil i wiele kolonii... Na yznym obrzeu Jeziora Kraterowego, ktore lealo na plaskowyu wznoszacym sie nad pustynia, Nathan odbyl rozmowe ze swym przewodnikiem, Septaisem, mlodym Tyrem, ktory byl od niego starszy tylko o piec czy szesc lat. Septais towarzyszyl mu ju od trzech miesiecy; zostali przyjaciolmi i nie odczuwali w stosunku do siebie adnej obcosci. Nathan sciszyl glos, zadajac pytanie. -Jak to jest, e Cyganie i Tyrowie nie znaja sie nawzajem? Mieszkamy tak blisko siebie, od tak dawna, a mimo to, poza sporadycznymi kontaktami handlowymi, jestesmy sobie obcy! -Ale... my was znamy - odparl Septais, mrugajac. -Tak - skinal glowa Nathan - wy nas znacie - przynajmniej czesciowo - ale Cyganie nigdy naprawde was nie poznali. I z pewnoscia nie wiedza o tym! - Rozpostarl rece jakby obejmujac cale Jezioro Kraterowe. Przed nimi leal ogromny krater o srednicy jednej mili z wewnetrzna kaldera. Przez jaskinie w podstawie jego zachodniej sciany wplywala rzeka, ktora utworzyla wielkie, niebieskie jezioro, z ktorego nadmiar wody uchodzil przez szczeline w sterczacych skalach, a stamtad spadal do zbiornika poniej, tworzac wir. Nastepnie woda znikala pod ziemia i wpadala do Wielkiej Ciemnej Rzeki. Dzieki temu, kolonia stanowila rozlegla i piekna oaze. -Masz na mysli nasze oazy i tajemne miejsca? Ale gdybys o nich wiedzial, nie bylyby ju tajemnica. I gdybys to wiedzial... jak szybko dowiedzialyby sie o tym Wampyry? - Septais wzruszyl ramionami. - Wy, Cyganie, macie swoje tereny, lasy i wzgorza, a my, pustynny lud, mamy swoje. -Nie potepiam was za to, e nie chcecie sie z nami tym dzielic - odparl Nathan. -Moe roni ludzie powinni yc razem - powiedzial Septais. - Ale nasze doswiadczenie mowi co innego. Kiedys na nasz kraj napadli Wschodni Nekromanci. Wygladem przypominali Tyrow - znacznie bardziej ni wy, Cyganie - ale byli inni. Po pierwsze, nie posiadali zdolnosci telepatycznych. Jednak dysponowali... innymi zdolnosciami. -Mowiono mi o nich - potwierdzil Nathan. Septais znow wzruszyl ramionami. -Troche handlujemy z Cyganami, wiec powinni nas znac jako spokojnych ludzi. I to wystarcza. -Rozumiem - powiedzial Nathan. - Ale nadal nie rozumiem, dlaczego my nic nie wiemy o was. Choc jestesmy tak blisko. A jesli chodzi o wasza telepatie, wiem, e niektorzy Cyganie posiadali takie zdolnosci. Czy nigdy nie slyszeli, jak rozmawiaja wasze umysly? Czy nigdy sie nad tym nie zastanawiali? -Strzeemy naszych mysli - odparl Septais. - Od urodzenia do smierci uywamy naszej telepatii ostronie. Wsrod Cyganow telepatia jest rzadka. Ale wsrod Wampyrow nie! Nathan kiwnal glowa. -To ma sens, bo nie znioslbym mysli, e moga sie tu zjawic! - Odruchowo zadral i na chwile zamilkl. Ale ciekawosc go nie opuscila. - Dajmy temu spokoj - powiedzial - jestesmy sobie bliscy - to znaczy fizycznie i geograficznie - i nie dziela nas adne gory. Dziwi mnie, e samotni Cyganie dotad nie natkneli sie na wasze oazy. -Naprawde? - powiedzial Septais. - Jestes tym zaskoczony? No co, twoja geografia ma moe mocne oparcie w Krainie Slonca, ale tutaj, na pustyni sie nie sprawdza. Pytasz, dlaczego ludzie dotad sie na nas nie natkneli? - Wskazal na polnoc i na zachod. - Tam, jakies szescdziesiat mil stad znajduje sie wschodni skraj gor, ktore opadaja ku Wielkim Czerwonym Pustkowiom. - Wcia trzymajac uniesione patykowate ramie, obrocil sie powoli o dziewiecdziesiat stopni na wschod. - A tam, przez tysiace mil rozposcieraja sie Wielkie Czerwone Pustkowia. Za nimi znajduje sie dalsza czesc Krainy Slonca, gory, Cyganie i Wampyry: dla ciebie, nieznana i legendarna kraina. Ludzie, Cyganie, nigdy nie przebyli Wielkich Czerwonych Pustkowi. Jak mogliby tego dokonac, skoro nawet Tyrowie tego nie dokonali? Bedziesz pierwszym sposrod Cyganow, ale obejdziesz je lub przejdziesz pod nimi! Nathan popatrzyl w kierunku wskazanym na poczatku przez Septaisa. -Kraina Slonca, tylko szescdziesiat mil stad - powiedzial zamyslony. - A na plaskim jak stol horyzoncie nie widac adnej grani, bo gory lea dalej, tam, gdzie swiat sie zakrzywia. I oczywiscie masz racje: dlaczego ktokolwiek zdrow na umysle mialby tam sie zapuszczac? Lasy ustepuja miejsca obszarom zarosnietym trawa, a te z kolei przechodza w busz i dalej w obszary piaszczyste, a w koncu w pustynie, ktora ciagnie sie daleko na poludnie. Jedynie chudzi, ciemnoskorzy nomadowie moga mieszkac na pustyni, ale ich egzystencja posrod wypalonych sloncem wydm, skalistych kanionow i jalowych rownin jest wyjatkowo niepewna. Wiec, jak zawsze przypuszczalismy, wiemy tak niewiele. - Skrzywil sie. - Ale tak sobie mysle: gdyby moj lud mial wymrzec czy zostac wybity... albo gdyby zostal odmieniony przez Wampyry, czy nieliczni mogliby przetrwac tam, na pustyni? -To jest pytanie do starszyzny - westchnal tamten. - Gdybym byl jednym z nich... wiesz, nigdy bym ci nie odmowil i staral sie znalezc odpowiedz. Czuje bowiem twoj smutek; czuje, jak z ciebie wyplywa wielkimi falami. Wielki smutek, ale take nienawisc - do Wampyrow! -"Czujesz" to? - Nathan usmiechnal sie krzywo. - A wiec mnie szpiegujesz? -Nie ma potrzeby! - odparl Septais. - Ale pomysl: moe powinienes nauczyc sie strzec swoje mysli, Nathanie, tak jak to czynia Tyrowie. Czasami sa tak silne, e musze sie przed nimi bronic, eby mnie nie odepchnely! -Tak silne? - Spojrzal na Septaisa i skinal glowa, ale twarz mial ponura. - Moe, ale chcialbym, eby byly silniejsze; tak silne, abym mogl mysla odeslac wszystkie Wampyry w niebyt! Zwlaszcza jednego, imieniem Canker Psi Syn. Tamten pokrecil glowa i wzial Nathana za reke. -Sama wola nie wystarczy - powiedzial. - Nikt nie potrafi mysla powolac czegos do istnienia, ani unicestwic. Nawet gdybysmy to potrafili, nie chcielibysmy tego czynic. Bo we wszystkich tkwi zarowno dobro jak i zlo. Kto wie, o czym moe pomyslec czlowiek, kiedy jest smutny i sfrustrowany? -Zlo jest we wszystkich - powiedzial Nathan. - Tak, masz racje, ale w Wampyrach jest go o wiele wiecej! Wiem, bo przekonalem sie o tym na wlasnej skorze. I moesz mi wierzyc, utopilbym ich w moim wirze liczb, gdybym tylko mogl! -No dobrze - powiedzial Septais - w takim razie musisz sie jeszcze wiele nauczyc, bo jak dotad twoje liczby sa tak ulotne, e nie utopilaby sie w nich nawet mucha. Musisz te wszystko przemyslec, bo choc twoje mysli sa pelne pasji, sa zarazem nieopanowane i ciebie samego moga przywiesc do zguby! I tak przez usta Septaisa przemowila madrosc, ktorej trudno sie bylo spodziewac po tym mlodziencu... Nathan byl ju wsrod Tyrow przez rok i piec miesiecy - okolo siedemdziesieciu trzech dni -gdy przez Czerwona Niecke wydostal sie na skraj Wielkich Czerwonych Pustkowi. Przed jedenastoma dniami rozstal sie z Septaisem i odtad mial ronych Tyrow za przewodnikow, kiedy podroowal wzdlu biegu Wielkiej Ciemnej Rzeki. Ale teraz podziemny potok zmienil nazwe: zwano go Wielka Czerwona Rzeka, od barwy mineralow, wymytych przez rzeke z jej brzegow. Nowym przewodnikiem Nathana byl wawy staruszek imieniem Ehtio, ktory mial tylko podstawowe informacje o tym nie nadajacym sie do zamieszkania obszarze. W upiornej poswiacie szkarlatnego zmierzchu Ehtio pokazal Nathanowi mape narysowana na jaszczurczej skorze, na ktorej dokladnie zaznaczono bieg rzeki, poczawszy od ich ostatniego przystanku, Dziesieciu Zdrojow, do miejsca, gdzie sie obecnie znajdowali. -Rzeka skrecila na polnoc - powiedzial - i doprowadzila nas do Wielkich Czerwonych Pustkowi. A to - rozejrzal sie wokol, mrugajac - to sa wlasnie Wielkie Czerwone Pustkowia, a dokladniej ich poludniowy skraj. Jak za chwile zobaczysz, nazwa jest wyjatkowo trafna. Wspieli sie do gory schodami wydraonymi w scianie wielkiej studni. Sto piecdziesiat stop niej stala przycumowana ich lodka, w ktorej czekali tyryjscy wioslarze. Nie bylo tu adnej kolonii; przystanek mial byc bardzo krotki; Nathan mial czas zaledwie rozejrzec sie wokol. I od razu znienawidzil to miejsce. Stojac na nierownej krawedzi studni, powoli obrocil sie, omiatajac wzrokiem Wielkie Czerwone Pustkowia. Wszedzie widzial to samo: fale czerwono-czarnych wydm, poprzedzielane ogromnymi popekanymi pecherzami, z ktorych czesc zapadla sie, a pozostale byly wypelnione bulgoczacym, racym plynem. Nathan wyczul obecnosc smoly, siarki, nieznosny smrod siarkowodoru i odor silnych kwasow. Kontury wydm przypominaly zmarszczki na chorej skorze, jak gdyby caly ten krajobraz stanowil zwloki jakiegos monstrualnego trupa, zmarlego od zarazy, ktorego cialo gnilo i rozpadalo sie. Byl zmierzch. Poludniowy horyzont mienil sie barwami ochry; tak wygladal tu zachod slonca, ktorego promienie z trudem przenikaly unoszace sie opary. Polnocny horyzont byl zupelnie czarny. Nad glowa migotaly gwiazdy, ktorych blask czasami zanikal, przeslaniany przez smog. -Powietrze jest tutaj szkodliwe - powiedzial Ehtio. - Nie moemy tu zostac. -I to ciagnie sie przez tysiace mil? - Nathan pokrecil glowa i skierowal sie w strone schodow. - Wcale nie chce tu zostac... Wilgotne, stechle powietrze, wydostajace sie ze studni, wydalo im sie wrecz oywcze. Schodzac w dol w swietle migocacej pochodni, Nathan spytal. -Co sie tam stalo? Czy ktos to wie? -Nie ma co do tego pewnosci - Ehtio pokrecil glowa. - To bylo zbyt dawno temu i teraz stanowi legende, mit. Nie moge za to reczyc. -Jednak mi opowiedz. -Pewnego dnia, dawno temu, z nieba spadlo biale slonce. Przemknelo nad swiatem, jak plaski kamyk, odbijajacy sie od powierzchni wody. To jedno z miejsc, w ktore uderzylo; sila uderzenia byla tak wielka, e elazna powloka pekla i spadla na ziemie w postaci niezliczonych szczatkow. Temperatura ziemi wzrosla; rone substancje chemiczne znajdujace sie w glebie wydzielily sie i utworzyly sadzawki; kwasy przearly metalowa powloke bialego slonca, zamieniajac ja w rdze. Ten proces trwa do dzis dnia. Ale jadro bialego slonca odbilo sie raz jeszcze. Kurczac sie, pomknelo na zachod i spowodowalo wypietrzenie gor, a samo zostalo wchloniete przez ziemie. Nathan pokiwal glowa. -U nas yje bardzo podobna legenda. Wedlug niej, biale slonce spadlo na Kraine Gwiazd i utworzylo zaslana glazami rownine. Jest tam jeszcze teraz - widzialem je - jak zimne oko swiecace oslepiajacym blaskiem. Ale to nie wszystko, bo wedlug naszej legendy, ta kula zimnego, bialego swiatla stanowi rodzaj bramy do leacej poza nia Krainy Piekiel. -Poza nia? - spojrzal na niego Ehtio. -Po drugiej stronie. - Nathan pokrecil glowa. - Nie potrafie tego opisac. Ale... to nie jest zwyczajna legenda, bo ludzie z innego swiata przeszli przez te brame. A stwory z Krainy Gwiazd przedostaly sie na tamta strone. -Stwory? -Wampyry! Slyszalem, jak mowiono, e niekiedy rzucaja jednego ze swoich do tej bramy. -Cos takiego! - powiedzial Ehtio, powoli kiwajac glowa. - I w ten sposob Wampyry przeszly przez te "brame", tak? - Znowu pokiwal glowa. - No co, wydaje mi sie, e jesli ten swiat po drugiej stronie dotad nie byl pieklem, to jest nim teraz. - Nathan przypomnial sobie, e swego czasu Lardis Lidesci powiedzial prawie to samo... W Czerwonej Niecce rzeka znowu skrecila na poludnie, biegnac pod stosunkowo czysta pustynia. Zawartosc rdzy w wodzie byla tak dua, e przez nastepne sto mil woda miala czerwona barwe. Czterdziesci mil na wschod od Czerwonej Niecki i osiemnascie mil na poludnie od Wielkich Czerwonych Pustkowi leala kolejna kolonia Tyrow o nazwie Rude Szczyty. Nathanowi przypominala soltogorze; przypominala mu take jego tyryjska siostre, Atwei. Jaskinia Prastarych take byla podobna, tyle e nie bylo tam Rogei i krysztalowego stropu. Rude Szczyty byly poloone naprzeciw rozleglego plaskowyu, ktory rozciagal sie ze wschodu na zachod. Patrzac na polnoc w strone Wielkich Czerwonych Pustkowi, Nathan zobaczyl, e caly polnocny horyzont stanowil brudno-czerwona plame. Lancuch gor leal daleko na zachodzie; podobnie Kraina Slonca i Siedlisko, ktore przez cale jego dotychczasowe ycie bylo dlan domem. Odczuwal tesknote nie tylko za swym domem, lecz w ogole za Cyganami. Kiedys byl samotnikiem; niczego nie pragnal tak bardzo, jak ucieczki do innego swiata, bo w tym jego jedyna ostoja byla Misha. Teraz jej nie bylo, a on sam byl rzeczywiscie w innym swiecie, ktory z kadym dniem coraz bardziej go nudzil. -Ludzie sa przekorni - szepnal mu nad uchem Ehtio. - Tak, Cyganie i Tyrowie sa do siebie podobni. - Dzwiek jego glosu sciagnal Nathana na ziemie. -Co? Czy znowu myslalem na glos? -Czesto to robisz - odparl tamten. - Ju nie cwiczysz, jak pilnowac umyslu? Nathan myslal o Mishy - nie potrafil sie od tego powstrzymac; jej twarz stanela mu przed oczyma umyslu - ale tak, jak go uczyl Septais podczas dlugich godzin szkolenia metoda prob i bledow, teraz ukryl zarowno mysli jak i obraz. -A jak teraz? - zapytal. Poczul sonde Ehtio (byla jak mrowienie na skraju swiadomosci), ale potrafil utrzymac go na dystans. -Zupelnie dobrze - oznajmil tamten po chwili. - Ale teraz, gdy twoje mysli sa uporzadkowane, musisz sie bardziej skoncentrowac na emocjach. Oba te elementy sa scisle ze soba powiazane. Nathan kiwnal glowa. -Ju mi to mowiono. -Nathanie - powiedzial Ehtio - poproszono mnie, abym ci powiedzial, e gdybys tego pragnal, zawsze moesz pozostac wsrod Tyrow. Byl to wielki zaszczyt i Nathan to docenil. -Najpierw musze zalatwic pare spraw - powiedzial. - A wtedy... potem...nie wiem. -Musisz zalatwic pare spraw? Chcesz powiedziec, e bedziesz ryzykowal yciem? Idziesz do Cyganow ze wschodu, ktorzy bez protestu oddaja Wampyrom siebie i swoje dzieci? Tak? A jak postapia z toba? -Trudno uwierzyc, e czynia to swoim wspolplemiencom - powiedzial Nathan, krecac glowa. - Nie bez protestu. A jesli o mnie chodzi... musze sie dowiedziec, jak tam jest i jak moe byc w Krainie Slonca. Ehtio wykonal rozpaczliwy gest. - Ale co to da? Co moesz zmienic? Nie masz nic do zyskania, a wszystko do stracenia. Take, i my, Tyrowie, moemy w ten sposob wiele utracic. -Mnie? -Oczywiscie. -Cenisz mnie zbyt wysoko. -Co takiego? Jestes naprawde bezcenny! -Musze ju ruszac - powiedzial Nathan zdecydowanie. - Ale jestem wdzieczny Tyrom za wszystko, czego sie od nich nauczylem. Bede pracowal na swoja telepatia - i nad swoimi emocjami - oraz nad liczbami, ktore mi pokazal Ethloi. Wydaje mi sie, e musi istniec jakis powod, cel tego wszystkiego. Ale teraz koniecznie musze sie udac na wschod, chocby po to, aby przeprowadzic rozmowe z Thikkoulem z Rwacego Nurtu i odczytac moja przyszlosc z gwiazd. -Podro na wschod i rozmowa z Thikkoulem nie wymagaja ryzykowania yciem - powiedzial Ehtio. - Ale ta ostatnia sprawa to po prostu wymowka, a w najlepszym razie rozpaczliwa nadzieja. Wydaje mi sie, e zamierzasz sie poswiecic. -Nie - odparl Nathan. - Zamierzam sie doskonalic. Jakis czas temu - teraz wydaje sie, e to bylo bardzo dawno - zloylem slubowanie. Moe uczynilem to w gniewie i przeraeniu, ale to jest slubowanie. Jeeli je teraz zlamie, bedzie to... niestosowne. Moe moje zdolnosci stanowia narzedzie, ktore musze nauczyc sie uywac, aby spelnic swoj obowiazek. W takim razie dobrze bedzie poznac swoja przyszlosc. -Jestes uparty - powiedzial Ehtio, ale bez urazy. -Jestem Cyganem - po prostu odrzekl Nathan... W ciagu dwunastu dni Nathan dotarl do Rwacego Nurtu. Wielka Czerwona Rzeka wpadala do glebokiego szybu rwacym wodospadem, pedzacym przez jedenascie mil waskim, podziemnym tunelem, po czym jej koryto znow rozszerzalo sie i dalej plynela ju spokojnie. Ten odcinek byl nieeglowny; Nathanowi nie robilo wielkiej ronicy, jakim szlakiem poday teraz na polnoc. Jesli chodzi o Tyrow, na wschodzie lealy jeszcze tylko dwie ich kolonie, a dalej rzeka wplywala do krainy mitow i legend. Ale Nathan ju nie odwiedzil tych kolonii; Rwacy Nurt stanowil jego ostatni przystanek i koniec podroy, ktora zaprowadzila go ponad dwa tysiace mil od miejsca, gdzie sie urodzil. Z pozoru miejsce to bylo po prostu mala oaza, leaca dwadziescia mil na poludnie od "Krainy Slonca" (przynajmniej tej Krainy Slonca, jaka znajdowala sie w tych niezbadanych obszarach). Poza Kraina Slonca byly gory, a za nimi "Kraina Gwiazd". I tam, w ogromnym wawozie o nazwie Turgosheim, o ktorym dowiedzial sie od Tyrow, mieszkaly Wampyry. Ale choc Wampyry byly tam niekwestionowanymi panami, musialy sie poddac tym samym ograniczeniom: ich domena byla noc, a slonce bylo smiertelnym wrogiem. Kiedys Tyrowie handlowali z Cyganami na trawiastym obszarze miedzy pustynia a lasem, podobnie jak to czynili na zachodzie; jakies trzy lata temu zostalo to nagle przerwane w krwawy sposob. Bowiem Cyganie z tych stron byli wyniszczeni. W wyniku przesladowania przez Wampyry, ich wraliwosc zanikla i przypominali teraz dzikie zwierzeta, ktorym nie mona bylo ufac. Kiedy grupa handlujacych z nimi Tyrow zorientowala sie, e Cyganie ich oszukuja, a nawet groa, usilowali wycofac sie na pustynie. Wtedy Cyganie na nich napadli i wymordowali, a nieliczne towary ukradli; w taki sposob Tyrowie zaplacili yciem za troche soli leczniczych i kilka jaszczurczych skor. Ocalal tylko jeden czlowiek, ktory powrocil do Rwacego Nurtu i opowiedzial, co sie stalo. Wydarzenie to napelnilo Nathana strachem i wstydem. Byli to bowiem Cyganie, jego wlasny lud. Zamierzal ich odwiedzic, ale moe teraz powinien zmienic plany... W kadym razie, najpierw musial zalatwic swoje sprawy i w ciagu jednego dnia potwierdzil swoje kwalifikacje w mauzoleum o nazwie Sala Nieskonczonych Godzin. I tam odbyl rozmowe z Thikkoulem, ktory obecnie stanowil tylko pare czcigodnych lachmanow, spoczywajacych we wnece, oswietlonej migocaca swieca. -Wiec przyszedles - mowa umarlych zabrzmiala jak szept w glowie Nathana. - Nie powinno mnie to dziwic, bo pamietam jak, zanim osleplem, ujrzalem to w gwiazdach: odwiedziny kogos, kto przywroci mi wzrok, choc tylko na krotko. Potem umarlem, a ty wciaz sie nie pojawiales. Pomyslalem wtedy, ze moja astrologia nie zda sie juz na nic! I praca calego zycia pojdzie na marne. Skad moglem wiedziec, ze nawet po smierci jest jakies zycie! -Naprawde czytasz przyszlosc ludzi w gwiazdach? - zapytal podniecony Nathan. -Nie wierzysz mi? -To wydaje sie dziwne, ta cala astrologia. -Och, uwazasz, ze jest dziwniejsza niz telepatia? Dziwniejsza niz mowa umarlych, dzieki ktorej moge sie porozumiewac z moimi niezliczonymi kolegami z Wielkiego Zgromadzenia? Dziwniejsza niz twoje wyjatkowe zdolnosci? -Nie o to chodzi, e ci nie wierze - odpowiedzial Nathan. - Ale nawet Tyrowie wspieraja swoja wiare faktami. Zademonstruj mi to. Tamten zachichotal. -Z przyjemnoscia! Tylko pokaz mi gwiazdy, a ja pokaze ci przyszlosc. Nathan skinal glowa. -Ale w Sali Nieskonczonych Godzin nie widac gwiazd. Bede musial wyjsc na pustynie. Poczekaj. Na zewnatrz byla noc. Gwiazdy swiecily jak diamenty, ale ich blask byl slabszy ni w Krainie Gwiazd i nad gorami. Nathan szedl po piasku, ktory teraz byl chlodny. W ciszy i ustronnosci pustyni mysli Thikkoula dochodzily wyrazniej. -Poloz sie i spojrzyj w gore, w niebo. Pozwol mi popatrzec twoimi oczami, aby wejrzec w czas, ktory byl, jest i bedzie. Bo tak jak swiatlo gwiazd kryje nasza przeszlosc, kryje tez przyszlosc. Tylko... -Tak? - Nathan rozloyl koc, poloyl sie na nim i skierowal wzrok na gwiazdy. -Tylko, e... najpierw powinienem cie ostrzec: wydarzenia rzadko przebiegaja tak, jak je widze. -Popelniasz bledy? -Widze, co widze! - natychmiast odpowiedzial Thikkoul. - Ale jak to, co widze, sie wydarzy, nie zawsze jest jasne. Przyszlosc, Nathanie, jest pokretna. Odwany czlowiek moe ja odczytac, ale tylko glupiec bedzie pewien jej znaczenia. -Nie rozumiem - Nathan zmarszczyl brwi i pokrecil glowa. Thikkoul spojrzal oczami Nathana na gwiazdy - widzial je po raz pierwszy od stu lat - i westchnal. -Ach! - powiedzial. - Kiedy bylem malym chlopcem, a potem doroslym meczyzna, zawsze mnie fascynowaly i fascynuja mnie nadal! Nathanie Kiklu, jestem twoim dlunikiem. Ale splata tego dlugu moe byc trudna dla nas obu. -Nie, to bedzie latwe. Tylko odczytaj moja przyszlosc. -Ale to wlasnie mialem na mysli. Co bedzie, jesli sa w niej rzeczy bolesne? Czy mam ci zdradzic zarowno dobre jak i zle rzeczy, jakie cie maja spotkac? -Wszystko, co zobaczysz w gwiazdach. -Zrobie, co do mnie naley - oznajmil tamten i przez chwile sie nie odzywal. A potem... to przyszlo w mgnieniu oka, jak rzeka, ktora nagle wystepuje z brzegow. Dzialo sie to tak szybko, e Nathan ledwo nadaal chwytac slowa i obrazy, jakie Thikkoul przesylal do jego umyslu. -Widze... drzwi! Jak drzwi setki cyganskich wozow, ale plynne, jakby pograone w pokrytej zmarszczkami wodzie. A za nimi znajduja sie fragmenty twojej przyszlosci. Drzwi otwieraja sie. Widze meczyzne, Cygana, tak zwanego "mistyka". Nazywa sie... Iozel! Jego gra to zdrada! Teraz widze Turgosheim; dwor wielkiego czarnoksienika; jestes razem z nim. Wykorzysta cie, przejmie twoja wiedze, zdemoralizuje! Drzwi zamykaja sie, ale otwieraja sie nastepne... -Slonce wschodzi i zachodzi, mijaja dni, a ty wedrujesz przez wielki, ciemny zamek, w ktorym jest wiele jaskin. Widze twoja twarz: zapadniete oczy i posiwiale wlosy. A teraz widze...lot ku wolnosci, tak! Ale... na grzbiecie smoka? I znow drzwi zamykaja sie, ale otwieraja sie kolejne. Widze... dziewcze; was dwoje - a moe troje? - razem. Wygladasz na szczesliwego; oto kolejne drzwi: teraz wygladasz smutno... -Niektore godziny ciagna sie dlugo jak dni; inne przemykaja w ulamku sekundy; zarowno te dlugie jak i krotkie wioda cie ku przyszlosci. A drzwi twego umyslu otwieraja sie i zamykaja bezustannie. Widze... bitwe - to wojna! - miedzy Cyganami i Wampyrami! Zwycieasz i przegrywasz. Teraz widze oko, biale i swiecace oslepiajacym blaskiem, podobne do mojego, zanim umarlem, ale wielkie jak pieczara! Stoisz przed nim, a oko... to kolejne drzwi! Zaczynaja migotac! A ty...ty... Thikkoul przerwal, jakby zabraklo mu tchu. -Tak? - glos Nathana byl zachrypniety z podniecenia... ale glos Thikkoula byl zachrypniety z przeraenia, gdy wreszcie wykrztusil - Ty znikles! III W chlodnych i ponurych godzinach przedswitu, ktore byly tym bardziej dojmujace, e teraz byl sam, Nathan opuscil oaze na pustyni, w ktorej kryly sie podziemne jaskinie Tyrow. Powiedziano mu, e warunki a do Krainy Slonca sa dobre, a zreszta Nathan przywykl do poruszania sie po pustyni i nie bylo to dla niego szczegolnie ucialiwe. Noc byla jasna i na niebie lsnily gwiazdy; Nathanowi towarzyszyl jego cien, ktory rzucal ksieyc stojacy nad gorami; ich poszarpany grzbiet rysowal sie w oddali. Czeste deszcze meteorytow pozostawialy na niebosklonie jasne slady.Po tak dlugim czasie spedzonym pod ziemia jego zdolnosc widzenia w ciemnosciach znacznie sie poprawila; widzial prawie tak dobrze, jak w swietle dziennym. Jesli chodzi o kierunek marszu, nie bylo obaw, e zabladzi. saden Cygan nie znal ukladu gwiazd tak dobrze, jak on; nawet wsrod Tyrow, moe z wyjatkiem Thikkoula, nie bylo mu pod tym wzgledem rownych. Kiedy tak szedl szybkim krokiem przez monotonna pustynie, myslal o tym, co powiedzial mu Thikkoul i o rozmowie, jaka miala miejsce zaraz po tym, gdy astrolog odczytal jego przyszlosc. -Co to znaczy? - chcial wiedziec Nathan. -Wszystko. I nic. - odpowiedzial Thikkoul ze smutkiem. -Moge to zignorowac? -Oczywiscie. Ale niestety to nic nie zmieni. -Czy nie moglbys wyraac sie jasniej? Thikkoul westchnal. -Czy cie nie ostrzegalem? Przyszlosc jest pokretna, Nathanie. Problem jest nastepujacy: czy to, co odczytalem w gwiazdach nastapi, poniewa - uwierzywszy w to - sprawimy, e tak sie stanie? Czy te stanie sie i tak? A jesli postaramy sie tego uniknac, co wtedy? Czy moe byc tak, e nasze dzialania spowoduja dokladnie to, czego staralismy sie uniknac? Ale w rzeczywistosci nie ma tu adnej zagadki, adnej sprzecznosci. Odpowiedz jest prosta: bedzie to, co ma byc! I to wszystko. -Moge sprawic, aby tak sie stalo - Nathan podrapal sie w brode, powtarzajac to, co przed chwila powiedzial tamten - albo podjac kroki, aby tego uniknac, albo wreszcie pozwolic, aby tak sie stalo. Ale cokolwiek wybiore, nie bedzie to mialo znaczenia, tak? -Dokladnie tak. Jednak jest jeszcze jedna komplikacja. To, co odczytuje w gwiazdach, ma czesto charakter symboliczny. Nie rozumiem, co oznaczaja te drzwi, ktore zobaczylem w twojej przyszlosci: wydawaly sie byc czescia twojej istoty. Nie rozumiem te, co oznaczal lot na grzbiecie smoka, ani wielkie oko, ktore cie pochlonelo. To wszystko naley do twojej przyszlosci i byc moe jest jakos powiazane z twoja przeszloscia. Wiec sam musisz to zrozumiec. Jesli nie teraz, to na pewno pozniej... Nathan skrzywil sie, przypomniawszy sobie cos, co mu powiedzial Thikkoul. -Jak to moliwe, e cos sie wydarzy poniewa staram sie tego uniknac? A jesli wiem o tym bialym oku, o ktorym wspominales - w istocie mysle, e wiem, co to jest - i dopilnuje, abym nigdy sie nie znalazl w jego pobliu? Jak wowczas moge zostac przez nie pochloniety? -Byl kiedys pewien czlowiek - odparl Thikkoul. - Bal sie wody i mial koszmarne sny, przeczucia, dotyczace swojej smierci. Poprosil mnie, abym odczytal jego przyszlosc w gwiazdach. Uprzedzilem go, e to niebezpieczne, ale nalegal. Zgodnie z przepowiednia, w ciagu najbliszego dnia mial sie utopic w jednej ze studni w Rwacym Nurcie, a jego cialo mialo przepasc bez sladu! -Nie chcialem mu o tym powiedziec, ale nalegal. Kiedy sie dowiedzial, co go czeka, opuscil Rwacy Potok, wyszedl na powierzchnie i w pojedynke udal sie za zachod, na pustynie. Chcial uniknac swego losu, rozumiesz? Znalazl jakies zacienione miejsce i przesiedzial tam caly dzien, a do wieczora. Nastepnie, zbierajac sie do powrotu, potknal sie i przewrocil, rozbijajac buklak z woda. W pobliu byla studnia; podszedl do niej i opuscil buklak, aby nabrac troche wody. A kiedy wyciagal buklak, sciana studni obsunela sie i wpadl do srodka. -Studnia laczyla sie z Wielka Czerwona Rzeka; rzeka porwala go; widziano go, jak jeszcze ywy wymachiwal reka, niesiony pradem, a potem zostal wessany przez wir i zniknal na zawsze... Kiedy Thikkoul skonczyl opowiadac, znow westchnal i zamilkl, czekajac na reakcje Nathana. -Ale jesli poszedl na pustynie w pojedynke - w koncu zapytal Nathan - skad znasz przebieg wypadkow? - W tym momencie wyczul, jak tamten wzrusza bezcielesnymi ramionami i odgadl odpowiedz, jeszcze zanim ja uslyszal. Oczywiscie odpowiedz przyszla w mowie umarlych. -Bo opowiedzial mi to wszystko w dniu, w ktorym umarlem! - potwierdzil Thikkoul. - Jego "miejscem spoczynku" jest miejsce wyjatkowo paskudne, Nathanie, bo w rzeczywistosci w ogole nie zaznaje tam spoczynku! Dostal sie w wir, gdzie jego cialo pozostaje do dzis dnia, obracajac sie w klebiacej sie wodzie. W wyniku dzialania wody, jego cialo zostalo calkowicie zniszczone. Ale przynajmniej ju nie boi sie wody, ktora dokonala swego dziela... Pozniej Nathan zapytal Pieciu z Rwacego Potoku, czy znaja pewnego czlowieka - Cygana i zapewne "mistyka" - ktory mieszkal w Krainie Slonca. Rzeczywiscie go znali: nazywal sie Iozel Kotys i kiedys handlowal z Tyrami: wymienial nedzne elazne noe na skory i lekarstwa. Ale czy byl mistykiem? Stale poslugiwal sie tym wybiegiem, aby uniknac wlaczenia do dziesieciny, a sie zestarzal i ju nie potrzebowal tego stosowac. Ale wcia byl czlowiekiem bardzo przebieglym! Wsrod Cyganow krayla plotka, e nawet byl kiedys w Turgosheim, w Krainie Gwiazd! Jeeli rzeczywiscie tak bylo, byl jedynym czlowiekiem, jaki kiedykolwiek powrocil zdrow i caly z tego przeraajacego miejsca. Nathanowi nie pozostawalo wiec nic innego, jak tylko udac sie do Krainy Slonca. Bowiem niezalenie od przepowiedni Thikkoula - a nawet pomimo tych przepowiedni, czy wrecz uprzedzajac je - przebyl ju kawal swiata, aby tego dokonac. Jego poczatkowym zamiarem bylo przekonanie sie, jak yja tamtejsi Cyganie - i jak beda pewnego dnia yc jego wspolplemiency - w cieniu Wampyrow. Ale poza tym mial jeszcze inne powody. To, co mu powiedzial Thikkoul, bylo dostatecznie jasne, ale oprocz tego widzial jeszcze zamazane, niewyrazne sceny, ktore odbieral w umysle astrologa. Wraenie otwierajacych sie i zamykajacych niematerialnych drzwi; zamglone postacie, poruszajace sie tu i tam posrod rozmaitych miejsc; obce twarze, wpatrujace sie w niego badawczo. Chocia... dwie z tych twarzy wcale nie byly obce, lecz kochajace i kochane. Nathan pamietal slowa Thikkoula i ulotna scene, ktora im towarzyszyla. - Widze... dziewcze; was dwoje - a moe troje? - razem. Wygladasz na szczesliwego... Oczywiscie wygladalby na szczesliwego, gdyby to byla prawda. Ale jak to moliwe? Te zamglone, drace kobiece postacie mialy twarze jego matki i Mishy Zanesti! I dlatego pod koniec przepowiedni Thikkoula glos Nathana byl zachrypniety z podniecenia. Ale teraz, przypominajac sobie pozostale slowa astrologa, jego podniecenie ustapilo miejsca niepewnosci. Nathan od dawna przypuszczal, e jego matka i Misha nie yja, albo przydarzylo im sie jeszcze cos gorszego, choc nigdy nie widzial ich cial, ani nie znal miejsca ich pobytu. A co mial o nich myslec w tej chwili? Thikkoul powiedzial - To wszystko naley do twojej przyszlosci i byc moe jest jakos powiazane z twoja przeszloscia. Wiec sam musisz to zrozumiec. Ale jak mial to zrozumiec? Czy twarze tych dwojga kochanych istot z jego przeszlosci byly po prostu scenami z przeszlosci, ktore wywieraly wplyw na jego przyszlosc? Oczywiscie wywieraly na niego wplyw; zawsze tak bedzie. A moe...bylo w tym cos wiecej? A jesli nadal yly, nieodmienione przez Wampyry, lecz jako zwykle niewolnice, sluace w jakims zamczysku lub dworze w Krainie Gwiazd? A jesli tak, to jak je odnalezc? Dlatego wlasnie Nathan szedl do Krainy Slonca w swietle jasniejacego dnia, gdy gwiazdy swiecace nad glowa stopniowo gasly, a lancuch gor rosl przed nim jak mira na pustyni. Jego przyszlosc tkwila wlasnie tutaj; z kada sekunda byla coraz bliej, a poniewa nie mogl jej uniknac, mogl rownie dobrze sprobowac stawic jej czolo. I gdzies na szlaku, niczego nie podejrzewajac, czekal na niego Iozel Kotys. To mogl byc wlasciwy poczatek... W dziecinstwie Nathana Cyganie z Krainy Slonca woleli trzymac sie blisko gor. Wiekszosc szlakow Wedrowcow wiodla przez wzgorza, a rzadko lasem. Bylo kilka powodow: chmury, ktore nad szczytami gor zamienialy sie w deszcz, zapewnialy wode; na stokach ylo mnostwo zwierzyny; u podnoa gor, w skalach, mona bylo znalezc kryjowke w licznych jaskiniach. Jednak tutaj sytuacja byla odmienna. Podczas gdy ludzie yjacy na wschodzie byli Cyganami, albo od nich pochodzili, nie byli Wedrowcami. Moe - a wlasciwie niemal na pewno -byli nimi kiedys, ale teraz ju nie. Teraz, calkowicie zdominowani przez Wampyry, yli w nedznych osadach (w istocie w zagrodach) i ju nie zmieniali miejsca pobytu. Nathan wiedzial, e dawno temu w Krainie Slonca jego wspolplemiency stali sie Wedrowcami, aby unikac Wampyrow i opierac sie ich atakom, a osiedlili sie dopiero po ich rzekomym "zniszczeniu". Ale tutaj ludzie osiedlili sie, poniewa Wampyry kazaly im to uczynic, co dalo poczatek haniebnej dziesiecinie. Ich osady byly rozmieszczone rownomiernie na calym terenie, jak targowiska, dokad lordowie i ladies z Krainy Gwiazd regularnie wysylali porucznikow, aby uzupelnic zapasy w swych dworach. Tylko, e w przeciwienstwie do zwyklych targowisk, Wampyry niczego nie "kupowaly", lecz braly to, co uwaaly za swoja zdobycz. Oznaczalo to czesc wszystkich plonow, od zboa i oliwy poczawszy, a skonczywszy na zwierzetach i krwi - glownie ludzkiej. Na polnoc od obszarow porosnietych trawa, na skraju lasu, lealo dwanascie rowno oddalonych osad sposrod calkowitej liczby okolo piecdziesieciu: cztery byly na zachodzie, a osiem ciagnelo sie w kierunku bagien, znajdujacych sie w nienadajacych sie do zamieszkania obszarach na wschodzie. Tyrowie oceniali, e odleglosc miedzy Wielkimi Czerwonymi Pustkowiami a strefa bagien wynosi ponad szescset mil; dlatego Nathan uwaal, e ma szczescie, i pierwsza z osad leacych na zachodzie, nazwana Vladis na pamiatke jej zaloyciela, jest miejscem, gdzie zamieszkal Iozel Kotys. Ubrany w bogaty stroj, Nathan o brzasku opuscil pustynie i znalazl sie na sawannie, skad ujrzal na skraju odleglego jeszcze lasu blekitno-szary dym porannych ognisk wznoszacy sie leniwie ku niebu. Skreciwszy lekko na lewo, skierowal sie w strone najbliszego skupiska domow w miejscu, gdzie wycieto drzewa i znajdowala sie niewielka polana. Pierwszego czlowieka spotkal na trawiastym obszarze, na samym skraju lasu: byl to mysliwy, ktory z kusza polowal na kroliki. Nathan uslyszal cichy swist strzaly i schylil sie, a po chwili zobaczyl trafionego krolika, ktory zadrgal kilkakrotnie i padl martwy. Po czym... ujrzal, jak czlowiek z kusza wstaje z kleczek, a w chwile pozniej i mysliwy zobaczyl Nathana. Przez chwile stali nieruchomo naprzeciw siebie w odleglosci nie wiekszej ni dziesiec krokow, po czym mysliwemu opadla szczeka, a twarz pokryla bladosc. Nathan zbliyl sie do niego bez obaw. W koncu czlowiek ten byl Cyganem, a Tyrowie powiedzieli mu, e choc tym ludziom nie mona bylo ufac, przynajmniej mona sie bylo spodziewac, e go nie zabija. Nie, jego ycie bylo zbyt cenne. Mogli go oddac Wampyrom, eby zyskac ich watpliwa przychylnosc - ale nigdy nie osmieliliby sie sami odebrac mu ycia. Zreszta, jesli nie liczyc noa, Nathan byl nieuzbrojony, wiec nie stanowil bezposredniego zagroenia. Jednak na podstawie reakcji mysliwego mona by sadzic, e jest wrecz przeciwnie, e Nathan stanowi zagroenie i to nie byle jakie! Czlowiek upuscil bron i upadl na kolana, drac na calym ciele. Wykrztusil jakies niezbyt zrozumiale slowa powitania czy przeprosin. Uywal jezyka Cyganow, ale mial dziwny akcent. Nathan zmarszczyl brwi, spojrzal mu w oczy... i nagle slowa meczyzny nabraly znaczenia. Ale nawet z pomoca swej jeszcze niewyksztalconej telepatii Nathan stwierdzil, e jego mysli stanowia bezladna mieszanine, a to, co mowil, bylo jeszcze bardziej poplatane. -Dobry! - wysapal tamten. - Jestes wczesnie... danina bedzie dopiero o zachodzie slonca! To znaczy... dlaczego jestes tutaj? Nie, nie - zamachal rekami - to nie moja sprawa! Wybacz mi, lordzie, blagam! Jestem glupcem, ale zaskoczyles mnie i jezyk mi sie placze. Jednak... slonce! Chodz, schowaj sie w lesie! Skryj sie w cieniu! Teraz wszystko stalo sie jasne. Ten czlowiek myslal, e Nathan jest Wampyrem, a co najmniej porucznikiem! Porownujac sie z nim, Nathan zobaczyl, jak latwo bylo o pomylke: jego ubranie bylo wykonane z cienkiej skory, mial jasne wlosy i dziwne, niebieskie oczy, ale przede wszystkim blada karnacje, ktora na tle slonca mogla sie wydac szara; natomiast mysliwy byl niewatpliwie Cyganem, lecz innym ni wszyscy, jakich dotad widzial Nathan. Gdzie podziala sie jego duma? Mial jakies dwadziescia siedem lub dwadziescia osiem lat, byl caly brudny i obszarpany; wlosy mial potargane i pelne wszy, a na twarzy i dloniach otwarte rany. Nawet najwiekszy samotnik ze starej Krainy Slonca bardziej dbal o siebie ni ta nedzna postac! Moe byl niedorozwiniety, ale jesli tak bylo, dlaczego dali mu kusze? Z pewnoscia umial sie nia poslugiwac. -Wstan - powiedzial Nathan, krecac glowa. - Nie jestem Wampyrem. -Nie jestes...? - przez twarz tamtego przemknal wyraz zdziwienia, ale po chwili oczy zwezily mu sie podejrzliwie. - Ale naleysz do nich. -Nie nalee do nikogo - odparl Nathan, podchodzac bliej. - Jestem wolnym czlowiekiem i nie musisz sie mnie obawiac. - Zlapal meczyzne za ramie i pomogl mu wstac, ale tamten cofnal sie przeraony. -Jestes wolnym czlowiekiem - wybelkotal tamten. - Tak, tak, oczywiscie! A ja jestem glupcem, ktory za duo gada i zadaje za duo pytan, a to ty jestes od zadawania pytan, ja zas powinienem tylko odpowiadac! Nathanowi zrobilo sie niedobrze. Moe ta kreatura to byl jednak jakis wioskowy idiota, ale to, co powiedzial, podsunelo mu pewna mysl. -Masz racje - powiedzial, kiwajac glowa. - Tego wlasnie potrzebuje: troche cienia i odpowiedzi na pare pytan. -Wiec pytaj! - krzyknal tamten, kulac sie i cofajac w strone lasu, porzuciwszy swa kusze. - Pytaj, o co chcesz, lordzie. Jesli tylko potrafie na twe pytania odpowiedziec, uczynie to! Nathan podniosl kusze, zaladowal zapasowa strzale i zabezpieczyl bron; tamten jeknal i podniosl drace rece do gory, jakby probujac powstrzymac niechybny strzal. Nathan popatrzyl na niego, potem na kusze, ktora trzymal w rekach i znow zmarszczyl brwi. -O co chodzi? - powiedzial. - Czlowieku, nie mam zamiaru sie zastrzelic! Czy zawsze witasz obcych w taki sposob? -Obcych! - tamten nieomal wpadl w histerie. - Czy zawsze witam obcych... w taki sposob? Ale tu nie ma obcych! Kto moglby przybyc... z wyjatkiem kogos takiego, jak ty? Jeszcze nie zostales zmieniony... ale wkrotce, och wkrotce! Naleysz do nich, wiem to, chodz i wyprobuj swoj podstep na swych niewolnikach! -Podstep? -Ach! Nie! Nie to mialem na mysli! - Meczyzna rozpostarl rece i upadl na kolana po raz trzeci. - Wybacz mi! Mam metlik w glowie! -Jestes... glupcem! - Nathan nie potrafil sie opanowac. Mysliwy natychmiast wybuchl placzem, wolajac. -Nie, nie! Nie zostalem wybrany do daniny! Prosze, nie zabieraj mnie! sadaj, czego chcesz, tylko pozwol mi do konca moich dni byc czlowiekiem... a nie potworem! -Sluchaj no! - powiedzial Nathan twardo. - Trace z toba czas. Jest cos, co chcialbym wiedziec. I tylko tego chce, niczego wiecej. - Odrzucil na bok kusze. -Pytaj! Pytaj! -Iozel Kotys - gdzie moge go znalezc? -Co? Iozel - mistyk? Iozel - pustelnik? -Jesli tak go nazywacie - Nathan kiwnal glowa. -Tak, Iozel! - oczy tamtego rozszerzyly sie, jakby nagle cos zaczal kojarzyc. - Oczywiscie byl tutaj! -Znasz go? - powiedzial przez zacisniete zeby Natan; jego cierpliwosc byla na wyczerpaniu. -Tak! Tak, oczywiscie! - Mysliwy obrocil sie, pokazal na polnoc, gdzie wsrod lasu widac bylo stromy, porosniety rzadkimi drzewami pagorek. - Tam... okolo mili... ten pagorek. U jego stop jest jaskinia. Tam mieszka Iozel, sam. Idz przez las w strone pagorka, a przetniesz scieke, ktora biegnie z miasta do jego jaskini. -Poka mi - powiedzial Nathan. -Oczywiscie, ju sie robi! - Mysliwy natychmiast ruszyl, ale Nathan go powstrzymal. -Wez swoja kusze. -A tak, moja bron! - meczyzna drac oblizal wargi i uczynil, co mu kazano. Po drodze napotkali innych mysliwych; migali niewyraznie wsrod drzew, jak zjawy, ktore wypelzly spod ziemi, zwabione swiatlem slonca. Nikt sie do nich nie zbliyl i w ciagu paru minut przewodnik Nathana odnalazl waska scieke, wycieta w lesie. Bylo ju zupelnie jasno, a Nathan mial dosc towarzystwa wystraszonego mysliwego. -Mowisz, e ta scieka prowadzi prosto do jaskini Iozela, tak? -Tak, lordzie. Na pewno. -Dziekuje ci - powiedzial Nathan. - Dalej pojde sam. -Moge... ju odejsc? -Oczywiscie - Nathan odwrocil sie i ruszyl scieka. Ale zdawal sobie sprawe, e mysliwy cofnal sie - zrazu powoli i bez tchu - po czym odwrocil sie i zaczal isc na czubkach palcow, a potem pobiegl do miasta. Krecac glowa, Nathan ruszyl dalej. Iozel Kotys byl ju na nogach. Siedzac u wylotu jaskini, pustelnik piekl na goracych kamieniach, kolo ogniska, nadziany na szpikulec kawal wieprzowiny. Zdal sobie sprawe z obecnosci Nathana w tym samym momencie, w ktorym Nathan poczul zapach pieczonego miesa; Iozel spojrzal z polki skalnej, na ktorej sie znajdowal, w jego kierunku i zobaczyl niewyrazna, szara postac, u ktorej stop klebila sie mgla. -Stoj! - rozlegl sie lekko dracy glos pustelnika. - Kim jestes i czego chcesz? Nie przyjmuje adnych niezapowiedzianych gosci... -Ale mnie przyjmiesz - zawolal Nathan. A jesli Iozel go nie przyjmie... to znaczy, e gwiazdowe przepowiednie Thikkoula sa do niczego! U stop skaly stala drabina. Kiedy Nathan podszedl bliej, Iozel chcial ja wciagnac. Nathan chwycil dolne szczeble, przytrzymujac ja i spojrzal w twarz pustelnika, ktory spogladal na niego gniewnie. Wskutek silnego chwytu Nathana i ciearu samej drabiny, Iozel nie dal rady. Jednake zwrocil uwage na stroj przybysza i jego dziwna karnacje, a kiedy gniew go opuscil, jego miejsce zajal niepokoj i jakis nieokreslony lek. -Kim jestes? - wysapal, puszczajac drabine i cofajac sie o krok tak, e teraz widac bylo tylko jego brodata twarz. Nathan utkwil w nim wzrok i zaczal wchodzic w gore. -Jestem Wedrowcem - odpowiedzial. - I przebylem dluga droge, eby sie z toba spotkac, Iozelu. Iozel Kotys byl niskim, pomarszczonym, wzglednie czystym i przyzwoicie odzianym czlowiekiem. Choc nie byl bardzo stary, cierpial na jakas chorobe, ktora powodowala drenie jego konczyn i glosu. Z jego ciemnych oczu saczyla sie ropa. -Co takiego? Wedrowiec? - powiedzial, patrzac z niepokojem na Nathana i starajac sie jak najdokladniej mu przyjrzec, kiedy ten schodzil z drabiny na polke skalna. - I mowisz, e przebyles dluga droge, tak? Jak to moliwe? Chyba, e przychodzisz z Turgosheim. - W tym momencie sciszyl zachrypniety glos do szeptu. Nathan poznal ju troche reakcje tych ludzi i ich obawy. -Iozelu - powiedzial - nie zamierzam zrobic ci krzywdy. Po prostu... przyszedlem! - Trudno mu bylo wyjasnic powod swojej wizyty. Wlasciwie nie mial adnego, poza tym, e Thikkoul to przepowiedzial, a poza tym mial nadzieje, e spotka sie z ukochanymi osobami, o ktorych myslal, e od dawna nie yja. Samo to bylo wystarczajacym powodem, ale jak to wszystko wyjasnic Iozelowi? -Tak po prostu? - powtorzyl za nim pustelnik, krecac glowa. - Nie, bo jesli jest cos, czego sie w yciu nauczylem, to e nic nie jest "po prostu" czyms i e nikt nie jest "po prostu" gdzies. Zostales przez niego przyslany! -Przez niego? -Przez Maglore'a! Masz mnie... zastapic! Nathan westchnal. Wszystko, co ci ludzie mowili, w ogole nie mialo sensu. -Nie znam adnego Maglore'a - powiedzial. -Maglore z Runicznego Dworu - w Turgosheim! - powiedzial tamten. Teraz Nathan zaczal kojarzyc. Powiedzial. - Dwukrotnie dzisiaj zostalem wziety za Wampyra, albo jednego z ich porucznikow. Ale nie jest nim. Jestem Cyganem. - Postanowil powiedziec wszystko. - Jestem z zachodu, spoza Wielkich Czerwonych Pustkowi. Kiedys Wampyry tam byly, ale zostaly przegnane, pobite w wielkiej bitwie. A teraz znow przybyly - stad. Czy raczej z Turgosheim. Przybylem, aby zobaczyc, jak yjecie tutaj, w swiecie Wampyrow po to, abym mogl sie zorientowac, co najlepiej doradzic swoim wspolplemiencom na zachodzie. - Wzruszyl ramionami. - No co, wyglada na to, e musze im powiedziec, aby walczyli do konca, do ostatniej kropli krwi! Bo najwyrazniej wy tu nie "yjecie", tylko po prostu egzystujecie, jak kozy przeznaczone na rzez. Podczas gdy Nathan mowil, zaczal sie drapac w lewy nadgarstek. Pod skorzany pasek musialy sie dostac ziarenka piasku, ktore dranily mu skore, a poza tym wcia czul sie podle po dlugim marszu w towarzystwie mysliwego. Ale gdy przestal mowic, swedzenie stalo sie jeszcze bardziej dotkliwe. Aby temu zaradzic, zsunal pasek z nadgarstka. Obracajac dlon, zobaczyl pasek bialej skory, w ktora wbily sie lsniace ziarenka piasku, powodujac stan zapalny. Nathan wydobyl je paznokciem, wtarl sline w zaczerwienione miejsce i chcial podniesc pasek. Jednak Iozel, ktory obserwowal uwanie poczynania Nathana, ubiegl go. Marszczac brwi, wzial pasek i zaczal mu sie przygladac - najpierw z zaciekawieniem, a potem z coraz wiekszym przejeciem. W koncu oczy zwezily mu sie, jakby cos rozpoznajac, po czym pokiwal glowa i oddal pasek Nathanowi, ktory zapytal - Czy cos w tym pasku...? Iozel wzruszyl ramionami. -Nosisz dziwna ozdobe, to wszystko. Czy masz slaby przegub, ktory musisz chronic, czlowieku z zachodu"? A moe ta skrecona petla to jakis symbol? Moe twoje godlo? - W jego dracym glosie bylo cos, co nie podobalo sie Nathanowi, co sugerowalo, e pustelnik uwaal swego goscia za klamce. -Wszyscy jestescie tutaj podejrzliwi, pelni leku - powiedzial. - Reagujecie na obcych, jak psy, szczekajac i warczac. Przychodzac tutaj, popelnilem blad. Nawet gdybym mogl ci pomoc, nie sadze, abys byl tego wart. Iozel spojrzal gdzies za niego, na zalana swiatlem slonecznym scieke. Ale bylo tam cos jeszcze, oprocz slonca. -O tak, przychodzac tutaj, popelniles blad, na pewno! - powiedzial pustelnik. Nathan obejrzal sie i poczul skurcz strachu, kiedy zobaczyl zbliajaca sie grupke ludzi. Prowadzil ich obdarty mysliwy. - Tam! To on! - wskazal reka. Kiedy grupka znalazla sie u stop drabiny, Nathan zszedl na dol; Iozel pozostal na gorze, stojac na polce skalnej. Nathan stanal przed przybylymi i zobaczyl, e byli do siebie dosyc podobni: endogamiczni, brzydcy i obszarpani. Mysliwy nie byl wioskowym idiota; wszyscy ci ludzie byli odziani mniej wiecej w taki sam sposob. I wszyscy byli uzbrojeni. -Mam na imie Nathan - powiedzial Nathan troche nieprzekonujaco. - Przybylem z zachodu, zza Wielkich Czerwonych Pustkowi, jako przyjaciel. -Przybyl z polnocy - zawolal Iozel. - Albo raczej stamtad uciekl - to znaczy z Turgosheim -i jest wrogiem, choc moe mimowolnym! Dopadna go w mig, a jesli go tutaj znajda... Meczyzni otoczyli Nathana, ogladali go i dotykali jego ubrania. Jeden z nich wzial jego no. Nathan stal wyprostowany i staral sie nie okazywac strachu. Obrocil sie twarza do meczyzny, ktory wygladal na ich przywodce; byl krzepki i brzuchaty i jako jedyny robil wraenie dobrze odywionego W czerwonej, obrzmialej twarzy swiecily bezczelne oczy. Nathan powiedzial don. -Iozel jest w bledzie. Jestem z zachodu. -Tak - znow zawolal Iozel, a w jego glosie byl wyrazny sarkazm. - I przebyl Wielkie Czerwone Pustkowia. No co na pewno tak bylo! Tylko popatrzcie, jaki jest odwodniony i otumaniony trujacymi wyziewami. A ubranie ma cale w strzepach. - Glos mu stwardnial. - On uciekl z Turgosheim, wierzcie mi. To niewdzieczny pupilek jakiegos lorda i mysle, e wiem, ktorego. Nawet nosi na przegubie godlo Maglore'a! Krzepki meczyzna kiwnal glowa, podrapal sie w brode spojrzal Nathanowi prosto w oczy i chrzaknal w zamysleniu - Iozel ma racje - powiedzial. - Nikt jeszcze nie przybyl tutaj z zachodu. Zreszta kraina za Wielkimi Czerwonymi Pustkowiami to legenda; nawet nie wiemy czy naprawde istnieje. - Zmarszczyl brwi. - Ale jedno musze przyznac: nie wygladasz na Cygana. -To wynik jednego z eksperymentow Maglore'a - znow przerwal Iozel. - To odmieniec! -Co takiego? - przywodca natychmiast odsunal sie od Nathana, a za nim pozostali. - Wampir? -On nie - Iozel pokrecil glowa. - I to jest, przyznaje, zagadkowe. Przygotowywalem sobie jedzenie i mialem dlonie umazane olejkiem czosnkowym, ktory wtarlem w jego pasek. Gdyby byl wampirem, wiemy, co by sie stalo: odczulby bol. Poza tym ma na sobie ozdoby ze srebra. Na koniec, kiedy pada na niego slonce, nic specjalnego sie nie dzieje. -To prawda! - wtracil brudny mysliwy. - Kiedy sie zblial, caly czas padalo na niego slonce! -No, tak - powiedzial przywodca, lustrujac Nathana od stop do glow. - I co ja mam z toba zrobic? Nathan spojrzal na niego z obrzydzeniem, a potem popatrzyl na Iozela i ich oczy spotkaly sie. - O czym myslisz, ty niechlujny, podstepny psie? - zastanawial sie Nathan. Podstepny, dokladnie tak, jak powiedzial Thikkoul. Mysli Iozela mona bylo latwo odczytac; jego umysl byl otwarty i nie potrafil go zamknac. Nawet Nathan, choc jego zdolnosci byly jeszcze niewyksztalcone, nie mial adnych trudnosci z pokonaniem jego barier. A moe po prostu Nathan rozpaczliwie pragnal odczytac jego mysli. -Nalezy lub nalezal do Maglore'a. Jestem tego pewien - myslal Iozel. - Ale czy jest uciekinierem, czy tez go tu przyslano? Czy ma mnie zastapic, czy tez ma nadzieje, ze mu pomoge w znalezieniu kryjowki? -No, tak - powiedzial Nathan - to, co slyszalem o Iozelu, jest prawda. -Co to takiego? - zainteresowal sie krzepki meczyzna. Nathan spojrzal na niego z pogarda. -No co, Wampyry wykorzystuja go jako swego agenta do szpiegowania Cyganow. Was! A on was oszukuje bajeczka o tym, e jest "mistykiem", wiec nie dostrzegacie, kim naprawde jest. Powiedzcie mi, czy spotkaliscie jeszcze kogos, kto powrocil z Turgosheim? -Nie sluchaj go, Dobruj! - wrzasnal Iozel. - Co, ja jestem szpiegiem? Nikogo nie szpieguje. Po co mialbym to robic? Chce tylko byc sam. Ale spojrzcie na niego! Ten jego stroj, ta dziwna karnacja i ta historyjka! Przebyl Wielkie Czerwone Pustkowia, dobre sobie! To oczywiste klamstwo. Wyciagajac szyje, Dobruj popatrzyl gniewnie na Iozela. -Tak, i to nie pierwszy raz budzisz podejrzenia, stary pustelniku! Gdybym mial dowod, wowczas... - Znow podrapal sie w brode i spojrzal na Nathana. - Ale na razie co mam z toba zrobic? -Posluchaj mnie - Iozel zdolal sie opanowac - a bedziesz wiedzial, co z nim zrobic. Dolacz go do daniny i w ten sposob uratuj jednego ze swoich! Dzis w nocy maja przybyc porucznicy Vormulaca, a was jest ju niewielu. Wiec dlaczego nie mialbys w ten sposob uzupelnic grupy? Jeeli uciekl z Turgosheim, z pewnoscia zabiora go z powrotem. Dzieki temu ty i Vladis zyskacie punkty, Dobruj. Ale jesli jest szpiegiem, wynajda jakis powod, aby go nie zabierac! A wtedy... bedziesz sie mogl rozprawic z nim pozniej. Tak czy owak, nie masz nic do stracenia. Dobruj pomyslal chwile, przekrzywil glowe i jeszcze raz przyjrzal sie Nathanowi, zanim podjal decyzje. W koncu kiwnal glowa i powiedzial - To sie trzyma kupy. - W tym momencie jego dwaj ludzie chwycili Nathana za rece. Probowal sie od nich uwolnic, ale wtedy trzeci przystawil mu ostrze jego wlasnego noa do eber. -Tylko nie to! - rozkazal Dobruj. - Jeeli ma sie znalezc w daninie, nie powinien doznac obraen. No dobrze, wystarczy. Wracamy do miasta... Kiedy prowadzili Nathana, Dobruj zawolal do pustelnika - A ty, Iozelu, masz byc pod reka, kiedy w miescie zjawia sie porucznicy. Jesli bowiem w wyniku tych twoich oskaren wyjde na durnia, bedziemy sobie musieli pogadac... -Ha! - wykrzyknal pustelnik, wywijajac piesciami. - Zobaczysz! Zobaczysz! Dobruj zatrzymal sie na chwile i skierowal na niego swe bezczelne oczy. -Tak, zobaczymy, co mamy zobaczyc - powiedzial. - Ale masz tam byc. - To byl rozkaz, ktoremu nie mona sie bylo przeciwstawic. A take wyrazna grozba. Iozel patrzyl, jak znikaja w lesie, po czym wrocil do jaskini i wzial do reki wykonane ze zlota godlo. Dostal je od lorda Maglore'a z Runicznego Dworu. Bylo to godlo samego Maglore'a, a jego ksztalt byl wiernym odwzorowaniem paska ktory Nathan nosil na przegubie, tylko odlanym z metalu. Mamroczac przeklenstwa, Iozel poszedl do ciemnego kata, usiadl na brzegu stolka i zamknal oczy. Tak jak Maglore go nauczyl, pustelnik trzymal zlote godlo w dloni, czujac jego dziwny ksztalt, a jego mysli szybowaly, szybowaly, szybowaly...Nad gorami, prosto do Turgosheim... W miescie Vladis - stanowiacym skupisko okolo stu dwudziestu ponurych domow z drewna, darniny i skor i nie majacych nic wspolnego z takimi nowoczesnymi i duymi miastami, jak Gmina Mirlu, Skarpa Tireni czy Siedlisko - Nathan wraz z szescioma mlodymi meczyznami byl przetrzymywany w drewnianej zagrodzie, ktora byla oczywiscie pozbawiona dachu. Wewnatrz niej tylko kilka waskich daszkow oslanialo wiezniow przed sloncem. Nie byli to kryminalisci, lecz przeznaczeni na dziesiecine: "legalna zdobycz" Wampyrow, ktore po zachodzie slonca przybeda z Turgosheim, aby odebrac tych nieszczesnikow. Poniewa meczyzni i kobiety byli trzymani osobno, zbudowano dwie takie zagrody. Nathanowi zabrano pasek i zastapiono go sznurem. Przekazanie Nathana, noszacego srebrne ozdoby, porucznikowi Wampyrow... byloby nie do pomyslenia! Ju mial nigdy nie ujrzec swego pasa, klamry ani pochwy. Co sie zas tyczy srebrnego medalionu i lancuszka, ktory dostal od Atwei przy poegnaniu, przemycil je pod miekka skorzana koszula. O zmroku, ale przed przybyciem porucznikow, ukryje je w wewnetrznej kieszeni. Nathan byl smiertelnie wystraszony, ale staral sie tego nie okazywac. Inni, zamknieci razem z nim, byli mniej powsciagliwi. Sluchajac ich szeptow, bylo oczywiste, e porzucili wszelka nadzieje. Uwaali sie za strawe Wampyrow; nawet gdy przychodzili ich bliscy, aby z nimi porozmawiac przez ogrodzenie, prawie ich to nie interesowalo. Byli pograeni w rozpaczy i strachu. Nastroju nie poprawiala wygodka w rogu zagrody. Nathan chcial sie odgrodzic od tych przyciszonych rozmow i zajac sie wlasnymi myslami, ale nie potrafil. W koncu, pograony w apatii, zaczal ich sluchac, zbierajac w ten sposob jakies strzepki informacji. Porucznicy mieli sie zjawic mniej wiecej w godzine po zmroku, kiedy na poludniowym horyzoncie jeszcze czerwieniala luna zachodzacego slonca. Gdyby wszystko poszlo zgodnie z planem, zabraliby swoja danine i po godzinie by ju ich nie bylo; ale gdyby cos bylo nie w porzadku... ktos musialby za to zaplacic. Dobruj byl wodzem plemienia, a na jego plecach znajdowaly sie blizny, bedace sladem tych sytuacji, gdy liczba "skazancow" byla mniejsza ni byc powinna. Nie chcial ju wiecej popelniac podobnych bledow. Nawet teraz dwom udalo sie uciec i wcia brakowalo dwoch meczyzn - a moe tylko jednego, jesli wezma tego dziwnego przybysza -wiec przed przybyciem porucznikow Dobruj musi znalezc jeszcze jednego kandydata. Tego dnia czas zdawal sie plynac szybciej. Nathan nie przestawal myslec o ucieczce, ale stojacy na zewnatrz ogrodzenia stranicy obawiali sie o swoje ycie; jesli ktos ucieknie... kto zajmie jego miejsce? Kiedy przyniesiono wode, Nathan wypil, ale odmowil jedzenia. Inni chwycili je czym predzej, jak gdyby nie jedli co najmniej od tygodnia. Sytuacja nie byla moe taka zla, ale nie byla te dobra. Nathan dalej sluchal ich rozmow... Od prawie dwoch lat adania Wampyrow wzrosly, daniny zbierano czesciej, a zasoby Krainy Slonca malaly z kada chwila. Lordowie z Turgosheim drenowali miasta jak nigdy przedtem; wydawalo sie, e ciagle im malo; byli teraz tak zglodniali, jak nigdy. Nikt nie wiedzial, jaka jest tego przyczyna; ludzie nie smieli zapytac. Ale jedno bylo pewne: ich potworne stwory, nad ktorymi pracowali za gorami, staly sie jeszcze bardziej potworne! Od czasu do czasu na wzgorzach rozbijaly sie gigantyczne, ohydne bestie; oszalale, skrzeczace, siejace spustoszenie miesoerne potwory, o ktorych wiesc dotarla a do miast. Wampyry produkowaly w Turgosheim latajace stwory z ciala i krwi! Ale te stwory nie mialy wiele wspolnego ze stosunkowo lagodnymi lotniakami. I oczywiscie nikt nie smial zapytac, jakie jest ich przeznaczenie. Nathan nie musial pytac; pamietal bowiem a nadto dobrze te noc, kiedy to prawie sto dni temu... stwor o nazwie Vratza od Wrana zginal podczas ataku na Osiedle - i Nathan wiedzial, co ow stwor przekazal przed smiercia Lardisowi Lidesci! Najpierw prysnela Gniewica wraz ze swymi ludzmi, ale wkrotce podayli za nia inni. I nawet teraz w Turgosheim trwaly przygotowania do kolejnej ucieczki. Jeeli jakosc ich bestii wojennych byla taka, e wcia rozbijaly sie na wzgorzach... to Gniewica oczywiscie miala dua przewage. Jak bardzo Nathan pragnalby przekazac te informacje Lardisowi Lidesci, jesli ten jeszcze yl! Nathan wierzyl, e tak jest... W cieple dnia Nathan drzemal, jesli akurat nie przeszkadzaly mu muchy; warto bylo oszczedzac sily na przyszlosc. Spiac, snil o ronych rzeczach, ale kiedy sie budzil, ju ich nie pamietal. Pamietal tylko mgliscie alosne wycie wilkow w oddali. I niektorych zmarlych Tyrow, ktorych smetne mysli dotarly do niego nawet tutaj. Nadeszlo i minelo poludnie; znow przyniesiono im wode i skorki chleba; stranicy zmieniali sie wielokrotnie. Nathan spal pod swym daszkiem, budzac sie co jakis czas i wyciagajac reke, aby wchlonac troche slonecznego ciepla, bo dzien mial sie ku koncowi i zrobilo sie chlodno. Choc bowiem dzien w Krainie Slonca mial dlugosc rowna polowie tygodnia w swiecie jego nieznanego ojca, jednak w obu swiatach czas biegl nieublaganie. Pozniej... Nathan poczul glod. Kiedy tym razem przyniesiono jedzenie, postanowil zjesc. Jego punkt widzenia ulegl zmianie. Raz odebral mysli dziecka, ktore patrzylo na niego smutnymi oczami zza ogrodzenia - Kiedy nadejdzie moja kolej? Jeszcze dlugo nie, bo mam tylko szesc lat. - Tak, ale to bedzie predzej, ni przypuszczasz. Kolejnym "gosciem", ktory zjawil sie o zmroku, byl Iozel Kotys. Jego umysl byl, jak otwarta ksiega; przepelnial go jad, a take zdumienie, ale nie bylo w nim ani sladu strachu. - Kim jestes i skad pochodzisz? Z zachodu? Czy to moliwe? Jak sie dowiedzialem, nie naleysz do Maglore 'a, ale ten bardzo pragnie cie dostac. Ale wlasciwie kogo? I dlaczego? Nathan spojrzal w gniewne oczy pustelnika, ktory patrzyl na niego spode lba przez szpare w ogrodzeniu. -Aha! - powiedzial cicho. - Wiec rozmawiales ze swoim panem, tak? Jestes zatem jego niewolnikiem nie tylko cielesnie? Iozel wydal stlumiony okrzyk zdziwienia i odszedl... Nathan znow zasnal, tym razem na dlugo, a kiedy sie obudzil, skulil sie z zimna. Pokazaly sie ju pierwsze gwiazdy, a za ogrodzeniem plonelo ognisko. Rozstawiono stoly, na ktorych rzedem staly beczulki z winem. Wzniesiono niewielki podest, na ktorego srodku ustawiono kilka wielkich drewnianych krzesel. Dobruj przechadzal sie nerwowo tam i z powrotem, czekajac. To stalo sie zupelnie nagle. Gwiazdy pociemnialy, kiedy przyslonilo je cos czarnego, ale po chwili znow zamigotaly. Nastepnie dal sie slyszec lopot potenych skrzydel, a z ogniska wystrzelily nowe plomienie, gdy cienie przemknely nad glowa, ladujac na pobliskim wzniesieniu. Na koniec pojawili sie porucznicy Wampyrow. Bylo ich czterech. Nadeszli wielkimi krokami, wysocy, silni, okrutni i aroganccy; niektorzy w ogole nie okazywali strachu, a jedynie pogarde; za nimi pojawili sie pomniejsi niewolnicy. Nathan zobaczyl ich przez ogrodzenie i od razu wiedzial, gdzie ju przedtem widzial podobne postacie. Nalealy do tego samego rodzaju, co Vratza od Wrana. Nie tracono czasu: Dobruj powital ich unienie, ale zostal odepchniety na bok. Podszedl z nimi do podestu, na ktorym zajeli miejsca. -Przyprowadzcie ich - rozkazal ich przywodca. Jego szkarlatne oczy byly skierowane na zagrode. - Ale tym razem maja byc przyzwoitej jakosci, Dobruj. Pamietasz, jak bylem tutaj rok temu? Tym razem nie wcisniesz mi jakichs metow! Zaprezentowano kandydatow, najpierw kobiety. Na podest wprowadzono pojedynczo osiem dziewczat, a porucznik zerwal z nich bluzki, obnaajac piersi i podniosl spodnice, aby obejrzec ich uda. Kiedy chwialy sie, placzac i probujac okryc swoja nagosc, oblizal wargi i obwachal je lubienie, jak pies, ale najwyrazniej nie zrobily na nim wielkiego wraenia. - Ujda - mruknal. - A meczyzni? Kiedy wyprowadzono dziewczeta, przyszla kolej na Nathana i jego szesciu towarzyszy. Nathan wszedl na podest jako czwarty. -O! - powiedzial porucznik. - Co my tutaj mamy? Dobruj powiedzial szybko - To bezdomny; nie wiemy, skad jest. Mysle, e moe przyszedl tu... z Turgosheim. Porucznik byl o szesc cali wyszy od Nathana; chwyciwszy jego twarz w swa wielka dlon, scisnal go tak silnie, e Nathan otworzyl usta, odslaniajac zeby. - Co takiego? - porucznik puscil Nathana, ktory a sie zatoczyl i zwrocil sie do Dobruja - Powiedziales, e jest z Turgosheim? Jak to? Dobruj zamachal swymi tlustymi dlonmi. - Ten jego stroj, lordzie, i jego karnacja. On nie jest z naszych stron. Myslelismy, e moe... -Badz cicho! - powiedzial tamten. - Nie powinienes myslec. To nie twoja specjalnosc. Ale ten tutaj na pewno nigdy nie byl w Turgosheim! Jednak jest najlepszy sposrod tych, ktorych dotad obejrzelismy, wiec nie mam do ciebie pretensji. Teraz poka mi reszte. Pozostala trojke wprowadzono razem; porucznik ledwie na nich spojrzal, po czym zwrocil sie do Dobruja. - Brakuje jednego - warknal ostrzegawczo, a jego oczy byly teraz jak szparki. -Osmy zaraz tu bedzie - odrzekl Dobruj, a od ogniska dobiegly odglosy przepychanki. Jego ludzie przywlekli Iozela Kotysa, ktory kopal i krzyczal. Ale gdy zobaczyl wampiry, natychmiast umilkl. Glowny porucznik patrzyl na niego przez kilka dlugich chwil, po czym znow obrocil wzrok na Dobruja i powiedzial gardlowym glosem, w ktorym kryla sie wyrazna grozba - To chyba jakis art, Dobruj. - Zlapal wodza pod pachy, przyciagnal bliej i mocno scisnal. -Mam nadzieje, e jednak nie - Dobruj przelknal sline, cieko dyszac z bolu i zamacha lewa reka. - Lordzie! - zawolal. - Prosze, wysluchaj mnie! Wszystkie wasze zapasy umiescilismy na wozie, dokladnie tak, jak mialo byc. Owoce, orzechy, miod, zboe, pasze dla zwierzat i wino. A te beczulki, ktore widzisz na stole, to dodatek - dla ciebie! Blagam cie, sprobuj! - Jeden z jego ludzi podbiegl, niosac dzban. Porucznik chwycil go, nabral pelne usta i wyplul na glowe Dobruja. -Tak, dobre to wino! - powiedzial, puszczajac wodza. - Ale co mam zrobic z tym tutaj? - wskazal na Iozela, ktory czolgal sie u stop podestu. Iozel podniosl wzrok. - Zabierz mnie do Maglore'a! - krzyknal. - On mnie wezmie. Kiedys nalealem do niego, zanim odeslal mnie tutaj... -O! - oczy porucznika rozszerzyly sie. - To ty! Mag o tobie wspominal: jestes jego szpiegiem! -No prosze! - Iozel wykrzywil usta w usmiechu, zdajac sobie sprawe, e Dobruj wlepia w niego wzrok, a oczy pozostalych ludzi plona nienawiscia. - Wiedzialem, e tak bedzie. -Rzeczywiscie - powiedzial porucznik. - Maglore powiedzial: "Jeeli w daninie znajdzie sie Iozel, wezcie go, ale w adnym razie nie przyprowadzajcie do mnie. Skoro zdradzil swych wspoltowarzyszy, jak moe mi sluyc? Ale dwory zawsze potrzebuja zapasow poywienia, a nawet odraajace mieso to wcia mieso!" Tak rzekl Maglore! -Nie, nie! - Iozel skoczyl na rowne nogi i rzucil sie do ucieczki. -Zatrzymajcie go! - rozkazal Dobruj ponuro. Jeden z jego ludzi zdzielil pustelnika w glowe, a ten runal na ziemie jak dlugi. I w ten sposob bylo po wszystkim. Glowny porucznik zszedl z podestu i podszedl do grupki czekajacych ludzi. Wybral dwie najladniejsze dziewczyny, Nathana i jeszcze jednego mlodzienca, po czym przemowil do towarzyszacych mu pomniejszych wampirow - Ta czworka leci z nami. Reszta zas ma isc przez przelecz. Dopilnujcie, aby nie zgubili sie gdzies po drodze. Odprowadzil ich wzrokiem, kiedy szli wraz z wyladowanym wozem lesnym szlakiem, po czym bez slowa ruszyl przez miasto w strone czekajacych lotniakow, ktore kiwaly swymi groteskowymi glowami, przysiadlszy na czubku wzniesienia. Nathan i jego towarzysz dostali do niesienia po malej beczulce wina; wraz z dziewczynami wypchnieto ich na czolo; porucznicy zamykali pochod, niosac beczulki z taka latwoscia, jak gdyby byly puste. To, co nastapilo potem, bylo jak sen. Wielkie szare stwory, kiwajace sie w nocnym mroku; ladowanie beczulek do ich cuchnacych toreb; przywiazywanie ludzi do siodel. Ostrzeono ich - Jeden falszywy ruch, a zrzucimy was w dol; przekonamy sie wtedy, czy potraficie latac jak Wampyry! Potem nastapil zawrotny lot w gore, gdy lotniaki rozpostarly swe ogromne skrzydla; dlugi czas szybowali nad lasem, wzgorzami a potem nad poszarpanym gorskim grzbietem; w koncu zaczeli powoli opadac w kierunku grani, iglic pomaranczowo-oltych strumieni plonacego gazu i kominow W dole rozciagalo sie krolestwo Wampyrow: ponure mury obronne, jarzace sie czerwonawym blaskiem okna i balkony, wreszcie wspolne stanowiska startowe i stanowiska ladowania; wszystko to spoczywalo na dnie wielkiego, mrocznego wawozu Turgosheim... W normalnych warunkach Maglore nie zniylby sie do uczestnictwa w losowaniu i rozdziale przyszlych niewolnikow; wyslalby kogos, aby ich zabral w jego imieniu. Jednak teraz sytuacja byla wyjatkowa i jesli Iozel Kotys powiedzial prawde, ten Nathan nie byl zwyklym mieszkancem Krainy Slonca. Przyprowadzono trzy grupy kandydatow: czterech z miasta Vladis, pieciu z Gengisheim i szesciu z Kehrlowej Grani. Byla to sama smietanka, przeznaczona do specjalnych celow; zwykli ludzie mieli przybyc piechota. Ale losowanie mialo byc takie same dla wszystkich: kosciane paleczki w torbie, a jedynym sedzia - szczescie. Losowanie najlepszych odbywalo sie wedlug scislego harmonogramu. Maglore powinien sie uwaac za szczesciarza, e wlasnie przypadla jego kolej; gdyby tak nie bylo, musialby prowadzic powane pertraktacje i nawet wtedy miec szczescie, aby dostac te osobliwosc, Nathana, zanim ten zostanie...uszkodzony. Ale dzis nie mial szczescia (ju wyciagnieto jego paleczki -dostal dwie przecietne dziewczyny i nieokrzesanego mlodzienca), wiec musial czekac i przygotowac sie na pertraktacje. Dlatego wlasnie zostal dluej, dopoki Nathana nie wylosowala Starucha Zindevar. Zindevar nie byla obecna podczas ciagniecia losow; podobnie lordowie Eran Strup, Grigor Syn Haka i Lom Pokurcz Trollowego Dworu. Wszyscy oni byli czyms zajeci - najprawdopodobniej wytwarzaniem kolejnych stworow - i przyslali swych porucznikow. Ostatecznie przedstawiciel Zindevar dostal swoja trojke - dwoch meczyzn i tego, ktorego Maglore uwaal za najbardziej interesujaca "pozycje" - i skierowal sie do stanowisk startowych. Maglore zostawil jedna trzecia swojej "zdobyczy" (gburowatego mlodzienca) pod opieka jednego ze swych niewolnikow i w towarzystwie polnagich, pojekujacych dziewczat dogonil porucznika Zindevar, ktory robil wraenie niezadowolonego. -Nie miales szczescia? - powiedzial. -Co? - zaskoczony meczyzna obejrzal sie, zobaczyl Maglore'a i powiedzial - Och! - po czym niezgrabnie sie sklonil. - Lord Maglore! - Jego zmieszanie bylo zrozumiale; bylo rzecza dosc niezwykla, e lord Wampyrow rozmawia z porucznikiem innego lorda czy lady; nawet porucznicy naleacy do danego lorda nie byli uwaani za osoby zaslugujace na uwage. -Szczescia? - meczyzna mial skwaszona mine, przygladajac sie dziewczynom Maglore'a. - Wyglada na to, e ty, panie, miales go a za wiele! A co do Zindevar... - wzruszyl ramionami. Maglore skinal glowa. - Nie bedzie zadowolona, majac trzech chlopakow, to pewne. -Ha! - zmarszczyl brwi tamten, po czym spiorunowal wzrokiem prowadzonych przez siebie niewolnikow. Nathan, przestraszony nie mniej ni jego dwaj wspoltowarzysze, byl zafascynowany dwoma aspektami dotyczacymi Maglore'a: jednym z nich bylo jego imie, ktore wymienil Iozel Kotys jako imie swego pana, a drugim byl jego budzacy respekt wyglad. Bez watpienia byl owym magiem, ktory pojawil sie mgliscie w umysle Thikkoula, kiedy ten czytal przyszlosc Nathana z gwiazd i przed ktorym Thikkoul go ostrzegal. - Wykorzysta cie, przejmie twoja wiedze, zdemoralizuje! I podczas gdy pozostali jency skulili sie, unikajac wzroku porucznika Zindevar, Nathan stal wyprostowany i wpatrywal sie w Maglore'a. Tak po prostu reagowal i nie bylo w tym w gruncie rzeczy nic aroganckiego czy obrazliwego, ani w stosunku do Maglore'a ani te w stosunku do brutalnego porucznika. Ale oczy tego ostatniego zaplonely, poniewa wzial naturalna ciekawosc Nathana za zwykla bezczelnosc. -Co? - ryknal, chwytajac Nathana za klapy jego kurtki. - Dlaczego ty...?! - Trzymal go tak przez chwile, po czym syknal i gwaltownie go odepchnal; nastepnie zlapal sie za dlon, jakby go cos ugryzlo. Kurtka Nathana rozdarla sie, a spod niej ukazal sie srebrny medalion Atwei, ktory Nathan mial owiniety wokol szyi. Wcia zaskoczony porucznik gapil sie na swa wielka dlon. - Co to jest? - powiedzial, tym razem szeptem, kiedy zauwayl medalion na szyi Nathana. - Srebro? To nie do wiary! Wiec chciales mnie otruc? Ty... nadety, maly...! Draca dlonia wskazujac medalion, wychrypial - Zdejmij go! Rzuc na ziemie! Nathan uczynil, co mu kazano i stanal plecami do kamiennej sciany. Warczac, porucznik zrobil krok w przod i rozdeptal medalion potenym buciorem. Medalion pekl i na ziemie wypadl lok wlosow. -Ha! - meczyzna schylil sie, chwycil czarny kosmyk i pokazal go Nathanowi - A co to jest? -To... pamiatka - wyjakal Nathan. - Wlosy lonowe... pewnej dziewczyny. -Cos takiego! - Meczyzna wyszczerzyl zeby w usmiechu, kopnal resztki medalionu i podsunal Nathanowi przed oczy swoja szara dlon. Skora dloni byla twarda, zrogowaciala. Kiedy Nathan patrzyl, pokryla sie luska, jak jakas okropna bron. Nastepnie porucznik splotl dlonie, sciskajac miedzy nimi lok wlosow, po czym rozkruszyl je na czarny proszek, ktory niby tabake przytknal do nosa i mocno wciagnal dracymi z podniecenia nozdrzami. -Fantastyczne! - a zapial z zachwytu, oblizujac sie poadliwie. - Byla ladna? -Byla Tyranka - odrzekl Nathan, nie ukrywajac satysfakcji. Jesli mial umrzec, moglo to nastapic w tej wlasnie chwili. - To byl pustynny trog! Przez chwile panowala kompletna cisza, przerywana jedynie pojekiwaniem towarzyszy Nathana. Nastepnie szara twarz porucznika jeszcze bardziej zszarzala i nabrzmiala tak bardzo, jakby miala za chwile peknac. Jedna reka chwycil Nathana za gardlo, a druga zamachnal sie, chcac go uderzyc. Takie uderzenie zmasakrowaloby twarz Nathana na zawsze. Jednak w tym momencie wkroczyl do akcji Maglore. -Czekaj - powiedzial spokojnie, ale glosem nie znoszacym sprzeciwu. - Tylko go uszkodzisz i nie ubijemy adnego interesu. I powiem Zindevar, e stracila dwie sliczne towarzyszki zabaw. Reka porucznika zastygla w powietrzu; obrocil glowe i rzucil Maglore'owi gniewne spojrzenie, po czym zmarszczyl brwi i zapytal - Jakiego interesu? - W koncu opanowal sie, zamrugal i nieco sie odpreyl. - Lordzie Maglore - powiedzial - Nie chce byc nieuprzejmy, ale to lady Zindevar wydaje mi rozkazy, nie pan. -Tak i kae wypruc ci wnetrznosci - zachichotal Maglore - jesli nie zabierzesz tych dziewczyn do Iglicy Staruchy w zamian za tego fircykowatego mlodzienca. Decyduj sie, ale szybko! Teraz porucznik stal sie podejrzliwy. Ponownie zerknal na Nathana. -Tak? A co w nim takiego jest? Dlaczego chcesz wziac kogos, kto jest albo idiota albo jest najzwyczajniej bezczelny, albo wreszcie jedno i drugie? seby przemycac srebro do Turgosheim, cos takiego! Kompletne szalenstwo! Czy Cyganie nie ucza ju teraz niczego swych bachorow z Krainy Slonca? Maglore wzruszyl ramionami i odpowiedzial tajemniczo - Jest Kraina Slonca i Kraina Slonca, sa te Cyganie i Cyganie i to, czego sie uczy w jednym miejscu, niekoniecznie jest uwaane za potrzebne w innym... przynajmniej jak dotad. A jesli chodzi o niego - znow wzruszyl ramionami - podoba mi sie jego osobliwa karnacja. Poza tym wydaje sie dziwnie potulny, tepy a nawet niewinny; bedzie mi towarzyszyl w Runicznym Dworze jako maskotka. A jesli chodzi o Zindevar, bedzie mogla podszczypywac te dziewczyny, co niewatpliwie zapewni ci jej wzgledy. Po chwili namyslu porucznik odrzekl - Zalatwione! - Puscil Nathana i popchnal go w strone Maglore'a. Ten zas powiedzial do dziewczyn - Idzcie z tym dentelmenem, ktory was zaprowadzi do waszej nowej pani, uroczej lady, ktora pokae wam wiele cudownych rzeczy! - Co uslyszawszy, "dentelmen" wybuchnal smiechem, a Maglore wzial Nathana za ramie i szybko odszedl... W drodze do Runicznego Dworu - droga ta liczyla okolo dwoch i pol mili i wiodla przez jaskinie, granie i groble; czesto musieli pokonywac cale ciagi jaskin lub przechodzic nad przyprawiajacymi o zawrot glowy rozpadlinami i wspinac sie wznoszacymi sie spiralnie przejsciami z kosci i chrzastek - Maglore nie przestawal zadawac pozornie niewinnych pytan. Ale Nathan wiedzial na pewno, e jego zainteresowanie nie ma w sobie nic niewinnego, co bylo oczywiste wobec prawdziwego potoku psychicznych sond, jakie Maglore wcia wysylal, chcac przeniknac tarcze blokujaca dostep do umyslu Nathana. Gdyby mial taka moliwosc (to znaczy, gdyby Nathan na chwile przestal uwaac), wiedzial, e Maglore natychmiast przeniknalby do jego umyslu, aby spenetrowac najskrytsze zakamarki jego mozgu. Jeszcze zanim poznal Maglore'a, Nathan wiedzial, e lord Wampyrow jest telepata, bowiem jego szpieg, Iozel Kotys tak zwany "mistyk", glupio, choc zapewne niechcacy, go zdradzil. Ale Nathan nie spodziewal sie tak ogromnej potegi umyslu lorda, ktorego ukryta energia klebila sie w jego wampyrzej glowie, wysylajac we wszystkie strony wijace sie, czarne macki jego mysli. Aeby utrzymac i wzmocnic telepatyczny mur, ktorym sie otoczyl, Nathan uyl podstepu, samemu zadajac pytania; wiedzial, jak trudno bedzie Maglore'owi wniknac do jego umyslu i jednoczesnie formulowac sensowne odpowiedzi na jego pytania. A dlaczego nie mialby ich zadawac? Nathan wiedzial, e Maglore nie zrobi mu krzywdy, przynajmniej na razie, a moe i w ogole. Nie, bo Thikkoul przewidzial, e spedzi w Runicznym Dworze dlugi czas, ale nic nie mowil o jakiejkolwiek krzywdzie, jaka mialaby go tam spotkac. Slonce wschodzi i zachodzi - powiedzial Thikkoul - mijaja dni, a ty wedrujesz przez wielki, ciemny zamek, w ktorym jest wiele jaskin. Widze twoja twarz: zapadniete oczy i posiwiale wlosy. No dobrze, to ostatnie brzmialo niewatpliwie zlowieszczo. Ale teraz, gdy Nathan byl tutaj, co mial do stracenia? Bardzo niewiele, bo w Turgosheim jego ycie bylo niczym; jednak bylo cos, co musial zachowac w tajemnicy. Na przyklad swoja wiedze, dotyczaca Tyrow; ich tajemne miejsca pod powierzchnia pustyni; take znajomosc starej Krainy Slonca, gdzie Gniewica i jej renegaci (a wkrotce i inne Wampyry z Turgosheim) moga uczynic z jego ludem to, co sie stalo tutaj. Nie wolno mu zdradzic sie wobec Wampyrow z ta wiedza, jeeli tylko da sie tego uniknac. -Dlaczego nie polecielismy do Runicznego Dworu? - zapytal Maglore'a, kiedy przechodzili przez kolyszacy sie most, zbudowany ze sciegien i wygietych chrzastek. - Nie masz lotniakow? -Owszem, mam jednego - odparl Maglore, rzucajac mu dziwne, a moe poblaliwe spojrzenie. - Teraz jest zajety, bo jeden z moich ludzi przewozi gburowatego mlodzienca z Kehrlowej Grani do Runicznego Dworu. Ale lotniaki sa odpowiednie dla mlodszych lordow, moj synu, i dla generalow, ktorzy dowodza swymi armiami. Kiedys stworzylem kilka lotniakow, ale na ogol wole poruszac sie pieszo. Jesli tylko moge gdzies pojsc piechota, tak wlasnie robie, ale kiedy droga jest zbyt urwista czy dluga, lece. Osobiscie nie lubie duych wysokosci; grawitacja to dziwna i przemona sila. Nigdy sam nie latalem tak, jak to maja w zwyczaju niektorzy lordowie, bo to wymaga ogromnej sily, a moje cialo niestety jest dosyc slabe. Byli w polowie dlugosci przesla. W ciemnej, dalekiej glebi wawozu widzieli swiatla i pochodnie plonacych gazow wylotowych, wydobywajacych sie z iglic. Ponad tysiac stop niej, dno wawozu spowijal mrok. Maglore stanal i przyciagnal bliej swego podopiecznego, po czym objal go ramieniem i przechylil sie nad murem, eby spojrzec w dol. Za nimi stal jeden z niewolnikow maga; milczal, ale byl w pogotowiu. -A jesli chodzi o latanie - powiedzial Maglore cicho, zerkajac na Nathana swymi szkarlatnymi oczami - czy moesz sobie wyobrazic lot z tego miejsca? Trzeba wyskoczyc w powietrze i rozciagnac swoje cialo w cos na ksztalt skrzydel nietoperza. A potem zlapac prady termiczne unoszace sie nad Turgosheim i szybowac od szczytu do szczytu. Co to bylaby za sztuka! Choc nigdy tego nie robilem, mam to w sobie, poniewa jestem Wampyrem. Prawdopodobnie moglbym to zrobic nawet teraz, mimo, e nie mam wystarczajaco duo sily, ktora moglbym zdobyc prowadzac... odpowiedni tryb ycia. Ale ty spadlbys jak kamien i rozbilbys sie na miazge... Maglore przyciagnal Nathana bliej, chwyciwszy jego ramie jak w imadlo. Nathan wyczul jego niesamowita sile i przez chwile myslal, e Maglore chce go uniesc i cisnac w dol. Pomimo wszystkich zapewnien dotyczacych swego "slabego ciala", lord Wampyrow mogl to uczynic... z najwieksza latwoscia. Nathan spojrzal w jego szkaradna twarz, z ktorej emanowalo zlo, twarz, ktora przypominala stara, niewyprawiona skore; patrzyl na jego waskie, biale brwi nad poprzecinanymi ylkami skronmi i porosnieta rzadkimi wlosami czaszke; szkarlatne oczy osadzone w glebokich oczodolach - i staral sie nie okazywac strachu. Byc moe Maglore wyczul to mocne postanowienie Nathana, jego determinacje i moe wzbudzilo to jego podziw. Tak czy owak, puscil go i powiedzial - Idz przez most, ja pojde za toba. - A kiedy Nathan ruszyl, dodal lekkim tonem -Tak, latanie to wielka sztuka. To jedna z fizycznych zdolnosci Wampyrow, zwana metamorfizmem. Ale sa rozmaite rodzaje sztuk. Sztuki cielesne i sztuki zwiazane z wola i umyslem. W rzeczywistosci wola i umysl to nie to samo. Znam wspaniale umysly, calkowicie lub niemal calkowicie pozbawione woli oraz istoty charakteryzujace sie wyjatkowa nieustepliwoscia, ktore prawie nie maja umyslow! Nathan szedl przez most zbudowany z kosci oraz skamienialych chrzastek zmutowanych ludzi i patrzyl na zbliajace sie, otoczone murem schody, wykute w scianie wawozu. Ciagnely sie sto lub dwiescie stop w gore, do miejsca, gdzie na krawedzi wawozu wzniesiono mury obronne, zwietrzale wskutek dzialania wiatru i deszczu. Z kilku podestow prowadzily ciemne, lukowate przejscia, wiodace do pomieszczen i obszarow wewnatrz tej ogromnej, poprzecinanej tunelami skaly, niby masywnej wiey, ktora stanowila dwor Maglore'a, zawieszony nad przepascia. Widac bylo take surowe okna - niektore z nich rzesiscie oswietlone, a inne ciemne, jak oczodoly trupa -ktore wprawialy w przygnebienie. -Oto Runiczny Dwor! - szepnal Maglore Nathanowi do ucha, gdy jego podopieczny sie zatrzymal. - Tutaj uprawiam moja sztuke. A gdzie ty bedziesz uprawial swoja? Na koncu mostu, wchodzac na otoczony murem podest, Nathan obrocil sie do Maglore'a -Moja sztuke? Przygladajac mu sie badawczo, Maglore zlapal go w elazny uscisk. -Tak, wyczulem w tobie niezwykle zdolnosci - powiedzial. - Moe jeszcze nie do konca uformowane. Czy znasz mentalizm? To pytanie calkowicie Nathana zaskoczylo. -Mentalizm? -Mow do mnie, panie - warknal Maglore. - Kiedy mi odpowiadasz, musisz mowic do mnie, panie. Tu, w Runicznym Dworze, mam swoje stwory i swoich niewolnikow. Od ciebie adam tego samego co od nich: posluszenstwa. Jesli bedziesz sie zachowywal zbyt swobodnie, oni zaczna robic to samo. Dlatego masz mnie nazywac panem. Rozumiesz? -Tak, panie. -Dobrze. - Wracajac do poprzedniego tematu, ciagnal - Tak, mentalizm. Telepatia. Czytanie w umyslach innych, dzieki czemu mona odkryc i udaremnic podstepne spiski i chytre plany. -Nic o tym nie wiem - Nathan pokrecil glowa. Oslona jego umyslu byla teraz na tyle szczelna, na ile byl w stanie to osiagnac. Ale oczy Maglore'a po chwili rozszerzyly sie, kiedy po raz ostatni sprobowal przeniknac do umyslu swego podopiecznego. Kiedy mu sie to nie udalo, Nathan niemal odczul jego rozczarowanie. Wtedy Maglore pokiwal glowa i rzekl - Moe i tak. Ale masz wyjatkowe uzdolnienia, wierz mi. Tak, wyczuwam je w tobie. Moe zdolamy je rozwinac. Jedna z nich to przeciwienstwo mentalizmu: wytwarzanie muru, ktory oslania umysl przed ingerencja z zewnatrz. W rzadkich przypadkach jest to cecha naturalna. Wowczas nie da sie czytac w umyslach takich ludzi, nawet jesli ktos posiada wyjatkowe umiejetnosci w tym zakresie. Nathan wzruszyl ramionami i staral sie wygladac na oszolomionego. -Probuje to wszystko zrozumiec, panie. Maglore odpreyl sie, westchnal i powiedzial - Niech i tak bedzie. - Wskazal lukowate wejscie po drugiej stronie podestu. - To bedzie twoj dom. Teraz idz i zachowuj sie w Runicznym Dworze tak, jak w mojej obecnosci: nie okazujac strachu. Bowiem strach oznacza kleske, zwlaszcza w tym miejscu. Nathan lekko sie cofnal, zatrzymawszy sie przez chwile na podescie. Ale tym razem nie byl to strach, lecz raczej przytlaczajaca atmosfera tego miejsca. Odniosl wraenie, jakby za chwile mial sie zapuscic w jakas gleboka i ciemna dziure. A moe powstrzymal go widok wykutego w litej skale godla: skreconej petli, ktora Nathan znal od zawsze i ktora w istocie byla czescia jego istoty, a teraz miala byc nawet czescia jego ycia. Stal wiec, wpatrujac sie w te petle, a w koncu Maglore niecierpliwie zawolal - Wejdz do srodka! Wejdz z wlasnej, nieprzymuszonej woli do Runicznego Dworu. Nathan nie mogl nie posluchac, choc w glebi umyslu zaczal sie zastanawiac - Ale koniec koncow, czy byloby tak latwo stad wyjsc "z wlasnej, nieprzymuszonej woli"? - A kiedy dlon Maglore'a zamknela sie na jego ramieniu jak pazury jakiegos zwierza, popychajac go w strone wiecznego mroku Runicznego Dworu, doszedl do wniosku, e nie... CZESC OSMA: RUNICZNY DWOR - LOT - W MGNIENIU OKA I Wewnatrz cos sie dzialo. Glosne westchnienia (zwierzece czy mechaniczne - tego Nathan nie byl w stanie powiedziec) dochodzily gdzies ze srodka; powiewy powietrza, czasami cieplego, a innym razem przenikliwie zimnego, zdawaly sie rzadzic jakimis wlasnymi prawami; slychac bylo glosne sapanie i pochrzakiwanie oraz inne odglosy, ktore wydawaly sie pochodzic od ludzi: glosy i dzwieki wydawane przez pracujacych niewolnikow. Z powodu osobliwej akustyki tego miejsca, trudno bylo dokladnie okreslic zrodlo tych wszystkich dzwiekow; dochodzily z gory, z dolu, zewszad. Niesamowite strzepki rozmow, odglosy krokow stop obutych w sandaly na kamiennych plytach, brzek ciosanych kamieni i odbijajacy sie glosnym echem szczek zatrzaskiwanych drzwi. Od czasu do czasu rownoleglymi korytarzami szybko przemykaly jakies cienie i Nathan widzial blysk dzikich oczu zwroconych w jego strone. Raz zamajaczyla wielka sylwetka porucznika, ktora po chwili jakby zmalala przy postaci Maglore'a.Rozlegly Runiczny Dwor rozposcieral sie wewnatrz poprzecinanej tunelami skaly, przypominajac labirynt. Najglebiej znajdowala sie ogromna sala, oswietlona plonacymi strumieniami gazu, polaczona z pomieszczeniami zajmowanymi przez rozmaitych pracownikow Maglore'a: jego dwoch porucznikow, niewolnikow i kobiety. Apartamenty lorda Wampyrow znajdowaly sie u szczytu spiralnych schodow i mialy balkony wychodzace na sale, jak w amfiteatrze. U stop schodow, do naturalnego filaru byl przykuty lancuchami... potwor. Normalnie byl ukryty za zaslona w malej jaskini, ale gdy Nathan, ktory byl tu obcy, znalazl sie u stop schodow... ...Potwor wyskoczyl skrzeczac i wyprostowal sie na cala wysokosc, a mierzyl dobre osiem stop, i wtedy mona bylo zobaczyc, e przypomina czlowieka! Mimo to, paradoksalnie, nie mial wiele z istoty ludzkiej. Nathan poczul, e sie cofa, ale Maglore mocno popchnal go naprzod. Kiedy zbliyli sie, lord Wampyrow powiedzial do stwora. -To moj czlowiek. Jesli ktos go skrzywdzi, to tak jakby skrzywdzil mnie i odpowie za to przede mna. A teraz precz, bo jestes wstretny - Uslyszawszy to, stwor opadl na cztery lapy i czmychnal, kryjac sie w swej jaskini. Kiedy wchodzili na spiralne schody, Nathan uslyszal, jak sapie za zaslona. W komnatach Maglore'a stalo przygotowane jedzenie. Nathan ledwie zdolal ukryc swe podejrzenia co do zawartosci rozmaitych polmiskow. Wygladaly calkiem niewinnie - parujace porcje krolika i kuropatwy, praone jarzyny i misy pelne owocow - ale z drugiej strony... -Co jest? - zapytal Maglore, zauwaywszy wyraz twarzy Nathana i ponuro zachichotal, jedzac delikatne mieso krolika i popijajac czerwonym winem. - Spodziewales sie surowego miesa, byc moe jakiegos Cygana i na dodatek jeszcze ywego? No co, musze przyznac, e w niektorych dworach nie bylbys rozczarowany - ale tu jest Runiczny Dwor. Niektorzy moi niewolnicy i stwory maja swoje "wymagania", ale na ogol nauczylem sie ograniczac wlasny apetyt. Nie musisz sie przejmowac, Nathanie: jedzenie, ktore przed toba stoi, nie napelni cie obrzydzeniem ani ci nie zaszkodzi; nie zwymiotujesz, przynajmniej nie tutaj. Bo kiedy mam ochote na... cos ostrzejszego, jem to u siebie. Ale nie jestem wielkim arlokiem. Wiec moesz sie nie obawiac; w przeciwienstwie do surowego jadlospisu niektorych lordow z Turgosheim, nie uslyszysz, e moje poywienie krzyczy! Pomimo okropnych obrazow, jakie wywolaly slowa Maglore'a, Nathan zaczal jesc i przekonal sie, e jedzenie jest smaczne. A poniewa byl glodny, opuscila go naturalna ostronosc. -Tak - pokiwal glowa Maglore. - Jedz, a kiedy sie najesz, idz zwiedzic dwor. Idz smialo - nie spotka cie nic zlego. Ale zanim ruszysz, kiedy jeszcze jemy, mamy okazje porozmawiac. - Odsunal talerz - Po drodze do Runicznego Dworu pytalem cie o wiele rzeczy: ile masz lat, jak sie nazywasz i gdzie sie urodziles; wypytywalem cie zwlaszcza o kolor twych oczu, wlosow, skory, ktore sa tak niepodobne do cech Cyganow, choc nie tak dziwne, jak bladosc albinosa. W sposob oczywisty nie sa skutkiem choroby, ulomnosci czy eksperymentowania, wiec musialy zostac odziedziczone. Ale po kim, matce czy ojcu? Jak dotad, twoje odpowiedzi byly dosyc niejasne. Nathan polknal kawalek kuropatwy i popil lykiem wina. - Moja matka, Nana, oczywiscie byla Cyganka, a ojciec, Hzak Kiklu, zwyklym Wedrowcem. - Pokrecil glowa. - Nie odziedziczylem po nich karnacji ciala. Patrzac nan, Maglore wiedzial, e mowi prawde. Zmarszczyl brwi i powiedzial - Na razie zostawmy to. - Ale odpowiedz Nathana sprowokowala nastepne pytanie - Powiedziales, e twoj ojciec byl... Wedrowcem? -Przybylem z zachodu - odparl Nathan - ju to mowilem. - (Nic zlego sie nie stalo, bo Iozel prawdopodobnie przedtem mu o tym powiedzial.) Ale opamietawszy sie, szybko dodal - panie. - I ciagnal dalej - Tam, na zachodzie, Cyganie z Krainy Slonca nie mieszkaja w miastach, lecz podrouja w ciagu dnia, a kryja sie noca. Slowo "Cygan" znaczy mniej wiecej to samo, co "Wedrowiec". Moe wasi Cyganie te byli kiedys Wedrowcami. -Och, tak! - odparl Maglore - w owych dawnych czasach, po tym, jak Turgo Zolte przywiodl swych ludzi z zachodu. Tak, wedrowali, zanim Wampyry nie zmusily ich do posluszenstwa. Hmmm! - Podrapal sie po brodzie. - Jak to wiec jest, e twoi Cyganie nie mieszkaja w "miastach", a mimo to znasz to slowo? Nathan wzruszyl ramionami i szybko sie zastanowil. -To take stare slowo mego ludu, panie - powiedzial. - Chocia w te noc, gdy zaplonely chmury a nad gorami przetoczyl sie grzmot, bylem dopiero cztero- czy piecioletnim dzieckiem -kiedy, jak przypuszczalismy, zniszczono ostatnie Wampyry - pamietam, e niektorzy z naszych wodzow mowili, i powinnismy znow zbudowac "miasta". Jednak inni byli temu przeciwni. Nie, mowili, bo pewnego dnia Wampyry powroca z bagien czy skadinad. - Jego odpowiedz miala na celu zbicie Maglore'a z tropu. Aby jeszcze bardziej odwrocic jego uwage, potarl skorzany pasek, ktory nosil na nadgarstku, po czym zdjal go i poloyl na stole, gdzie Maglore musial go zobaczyc. Udajac, e nadal sie drapie w swedzace miejsce, patrzyl, jak szkarlatne oczy lorda rozszerzyly sie, kiedy chwycil pasek. -Aha! - wykrzyknal Maglore i przez chwile jego telepatyczny umysl byl tak otwarty, e Nathan wyraznie odczytal mysl - Jest dokladnie tak, jak powiedzial ten stary oszust z Krainy Slonca! Dopiero teraz sobie o tym przypomnialem! - Po chwili jego umysl znow sie zamknal. Ale nie tak dokladnie, jak umysl Nathana. - Co mam z tym zrobic? - spytal Maglore. - Skad to masz? I czy to poznajesz? -To moj pasek na reke, panie - odpowiedzial Nathan. -Oczywiscie! - Maglore pokrecil glowa, po czym ostro spojrzal na Nathana. - Bawisz sie ze mna w slowa? Jesli tak, powinienes wiedziec, e jestem w tym dobry. Twarz Nathana byla pozbawiona wyrazu i Maglore znow chrzaknal - Hmmm! -O! - powiedzial Nathan po chwili. - Ten znak nad twoimi drzwiami! Teraz go poznaje: to twoje godlo! A take moje. To... chyba tylko dziwny zbieg okolicznosci, panie. -Moe i tak - przytaknal Maglore. - Rzeczywiscie dziwny, tylko e ja nie wierze w zbiegi okolicznosci. Ale z drugiej strony fascynuja mnie tajemnice! Wiec powiedz mi, jak to zdobyles. -Zawsze to mialem - odparl Nathan zgodnie z prawda. - Chyba po raz pierwszy zdalem sobie sprawe, e to mam... w te noc, gdy nad Kraina Gwiazd przetoczyl sie grzmot, a chmury stanely w ogniu. -Jak dawno temu to bylo? - Maglore pochylil sie w krzesle. -Prawie szesnascie lat temu - powiedzial Nathan. -Ach! - westchnal Maglore. I jego umysl znow stanal otworem. - Ta noc Swiatla - na Zachodzie i trzesienia ziemi, gdy snilem o znaku i zrozumialem, jak jest poteny i uczynilem go swoim godlem! To prawdziwa tajemnica; miedzy tym czlowiekiem i mna istnieje jakies dziwne podobienstwo! Po czym... chyba zdal sobie sprawe, e jego mysli zostaly odczytane. W kadym razie wyprostowal sie i spiorunowal wzrokiem Nathana. - Masz w sobie ukryty dar, ja to wyczuwam - powiedzial z naciskiem. - Kiedy bede mial troche czasu, musimy go wydobyc. Moe moglibysmy zaczac nawet zaraz. U szczytu spiralnych schodow rozlegly sie kroki i na podescie pojawil sie niezdarny porucznik. Zatrzymal sie niepewnie. Maglore spojrzal na niego gniewnie. - No? Czy to cos pilnego? -Twoj stwor dojrzewa w kadzi, lordzie - zameldowal porucznik. - Niestety wyrwal rurki do oddychania i moe sie utopic. -Co takiego?! - Maglore zerwal sie z miejsca. - Dlaczego ponownie nie podlaczyles rurek? -Mialbym wejsc do kadzi? - Porucznik a sie cofnal. - Ale ten stwor jest arloczny i zlosliwy! -Zaraz mnie tam zaprowadz! - krzyknal Maglore. - Jesli cokolwiek spotka mego stwora... wtedy dopiero zrozumiesz znaczenie slowa zlosliwy! W polowie sali zatrzymal sie i obejrzal. -Nathanie, moesz zwiedzic dwor. Jesli jestes zmeczony, popros ktoregos z niewolnikow, aby zaprowadzil cie do twego pokoju. Wszedzie moesz chodzic, ale unikaj kobiet... przynajmniej dopoki z nimi nie porozmawiam. Teraz musze isc, ale jeszcze jedno: bede cie traktowal jak przyjaciela, poniewa cenie cie dla twych przymiotow. Ale chce ci dac jasno do zrozumienia, e gdybys probowal uciec, potraktuje cie bardzo surowo. I pamietaj, e czlowiek pozbawiony nog nie zdola daleko uciec... Rzeczywiscie wyrazil sie jasno. Zreszta Nathan nie wiedzial, gdzie moglby uciec. Do Turgosheim? Albo na dach dworu i dalej na krawedz wawozu, a potem przez gory do Krainy Slonca? seby go zlapano i sprowadzono z powrotem? Nie, bo mial tutaj pozostac dlugo. W kadym razie, tak mowil Thikkoul. Nathan pamietal slowa Maglore'a (wydawalo sie, e pamieta absolutnie wszystko, co powiedzial lord Wampyrow) - Wszedzie moesz chodzic. - Ale czy to obejmowalo take komnaty samego Maglore'a? Tak czy nie, najpierw poszedl wlasnie tam. Tam przynajmniej czul sie wzglednie bezpiecznie, czego raczej nie mona bylo powiedziec o pozostalej czesci dworu. Jako poteny lord Wampyrow, Maglore nie odmawial sobie niczego: jego apartamenty byly ogromne. Niektore komnaty byly naturalnymi jaskiniami, wielkimi, pustymi przestrzeniami w wulkanicznych scianach wawozu, inne zas wykuto w litej skale. A nad kadymi drzwiami widnialo znajome godlo Maglore'a: do polowy skrecona petla, wyrzezbiona w sklepionym luku lub nadprou. Sypialnia Maglore'a wychodzila na polnoc. Znalazlszy sie tam, Nathan wyjrzal na zewnatrz i przez waskie okno zobaczyl skrzacy sie na niebiesko skrawek krajobrazu, gdzie nad dalekim horyzontem falowala zorza polarna. Ale choc okna byly na tyle szerokie, e mogl sie w nich zmiescic czlowiek, nie probowal przez nie przejsc; wystarczylo wystawic glowe na zewnatrz. Bo tam, gdzie polka skalna przylegala do sciany wieyczki, jedynym zabezpieczeniem byla niska balustrada z chrzastki, a niej ziala co najmniej czterystumetrowa przepasc... Wszystko to wygladalo bardzo niebezpiecznie! Zreszta widok stamtad byl zupelnie nieciekawy. Takie przynajmniej bylo usprawiedliwienie Nathana... Kiedy ogladal kuchnie Maglore'a, pojawil sie niewolnik, ktory zaczal sprzatac pomieszczenie. Niegdys musial byc Cyganem; byl niski, szczuply i trupioblady; tylko jego olte oczy plonely dziko. Kiedy ujrzal Nathana, podskoczyl, a po chwili odezwal sie zaciekawiony. -Ty musisz byc ten nowy - powiedzial. - Musisz sie wiele nauczyc. Po pierwsze, znalazles sie w niewlasciwym miejscu. Przygotowano dla ciebie pokoj. Gdyby Maglore cie tu zastal... -On mnie tu zostawil - odparl Nathan. - Moge sie poruszac bez ograniczen. -Ach, tak. - Niewolnik uniosl brwi i usmiechnal sie szyderczo. - Wiec moesz sie uwaac za szczesciarza - przynajmniej na razie! - Zakrzatnal sie po kuchni. - W kadym razie uprzedzilem cie. Patrzac, jak pracuje (skrupulatnie sprzatal cale pomieszczenie), Nathan pomyslal - Ten czlowiek byl Cyganem, tak jak ja. Teraz jest niewolnikiem, wampirem, a kiedys moe zostanie porucznikiem. Tylko e on chyba nie stanowi... odpowiedniego materialu. W Siedlisku Lardis Lidesci spalilby go, zanim wyruszylby do Krainy Gwiazd. Czy powinienem mu wspolczuc, czy te powinienem sie go bac? -Dlaczego sie we mnie wpatrujesz? - zapytal niewolnik gniewnie, a oczy zaplonely mu dzikim blaskiem; Nathan zrozumial, e nie powinien mu wspolczuc. Bylo ju na to zbyt pozno. -Musisz dobrze znac to miejsce - odezwal sie, eby tylko cos powiedziec. -Runiczny Dwor? Turgosheim? Znam je calkiem dobrze - odparl wampir. - Wiem, co mi wolno i czego nie wolno, miejsca, gdzie moge chodzic bezpiecznie i takie, gdzie nigdy nie powinienem sie znalezc. Bo, w przeciwienstwie do ciebie, nie jestem "uprzywilejowany". Nathan wszedl po drewnianych schodach, aby wyjrzec przez wysokie, okragle okno. Patrzac na zachod, mogl widziec Turgosheim. - Maglore mowi, e mnie nie zmieni - powiedzial na pol do siebie. - Chce, abym byl jego przyjacielem. Wyglada na to, e pragnie, abym zachowal swoja cyganskosc. Chichoczac, niewolnik ruszyl za nim po schodach. -Co? - powiedzial. - Mowisz, e masz byc jego przyjacielem? No co, on ju mial przedtem "przyjaciol". Nie jestem taki pewien, czy warto zazdroscic ci twojej czystej krwi. Tu, w Runicznym Dworze... na ogol latwiej byc wampirem. Nathan odczytal jego mysli. Byl w nich glod krwi, a take wielki lek przed Maglore'm. Ale byl te w nich bol i ciekawosc, i tesknota, jak za ukochana, ktora na zawsze utracil. Nathan rozumial to a nadto dobrze. -Jestes tu dlugo? - zapytal. -Kto tu zwraca uwage na czas? - wzruszyl ramionami tamten i spojrzal na Nathana plonacymi oczyma. - Jestesmy chyba w tym samym wieku, a moe jestem starszy od ciebie o rok czy dwa. Ale znalazlem sie tutaj, gdy mialem szesnascie lat. Moe bede yl jeszcze drugie tyle. Gdybym nie byl wampirem, rzucilbym sie z tego okna, prosto w paszcze stranikow, kiedy slonce oswietla lancuch gor! Ale jestem wampirem i jestem nieustepliwy. Moglbym to uczynic, ale moja krew mi nie pozwala. -Czy pijesz krew niewinnych meczyzn? - Nathan przypuszczal, e ryzykuje zadajac takie pytanie, ale mimo to je zadal. -Raczej krew dziewczat i kobiet! - odparl niewolnik belkotliwie. - Czasami, gdy nadchodzi pora zbierania dziesieciny, troche dostajemy. Maglore stara sie, aby jego stwory byly zadowolone. Kobiety przechodza z rak do rak; dzielimy sie ich krwia i cialami, a zaspokoimy swoja i ich adze. Z kolei kobiety Maglore'a dziela sie meczyznami. Ci, ktorzy maja tu pozostac, dostaja nastepnie prace, ktora wykonuja pod nadzorem porucznikow lub starszych ranga niewolnikow, natomiast ci, ktorzy zostana uznani za bezwartosciowych... zostaja wyssani, a ich ciala zasilaja dwor. -Zasilaja? -Stanowia poywienie - wyjasnil tamten, szczerzac zeby w ponurym usmiechu. - Zdajesz sobie sprawe, e dwor nie moe ywic sie jedynie powietrzem i woda. Ale po co tracic czas na pytania? Jeeli, jak mowisz, moesz sie tu poruszac bez ograniczen i masz dostep do wszystkich pomieszczen w Runicznym Dworze, wkrotce sam zobaczysz! - Jego odpowiedz wydawala sie brzmiec, jak grozba, wiec Nathan nie drayl dalej tego tematu, tylko wyjrzal przez wielkie, okragle okno. Po chwili zapytal - Jak sie nazywasz? -Nicolae - odpowiedzial tamten. - Teraz... Nicolae Seersthrall. A ty? -Nathan. Nathan Kiklu. -O, nie! - usmiechnal sie tamten. - Teraz jestes Nathan Seersthrall. Bo tu, w Runicznym Dworze, wszyscy jestesmy bracmi. Gdybys zachowal swoje nazwisko, oznaczaloby to, e jestes wolnym czlowiekiem, a tak przecie nie jest. Nikt w Turgosheim nie jest wolny. -Turgosheim - powtorzyl Nathan w zamysleniu, nie przestajac lustrowac wawozu przez otwarte okno. - Wszystkie te iglice i dwory. Znasz ich nazwy? -Po co? -Bede to uwaal za przysluge - odparl Nathan. - Ktoregos dnia moe ci sie odwdziecze. Nicolae Seersthrall wzruszyl ramionami. - Watpie, czy bedziesz mial okazje. A poza tym to dla mnie strata czasu. Ale z drugiej strony - chyba ju to mowilem - kto zwraca uwage na czas w Runicznym Dworze? Usadowil sie na wielkim, kamiennym parapecie, lekko dotykajac ramienia Nathana. - Ach! - westchnal tylko, ale Nathan wiedzial, dlaczego. Bowiem cialo Nathana bylo cieple, ywe, a tamtego zimne jak lod. -Jednak nie jestes niemartwy - powiedzial Nathan, odsuwajac sie. -Nie - pokrecil glowa Nicolae. - Nigdy nie bylem "martwy". Zostalem tylko zmieniony, nalee do najniszych w hierarchii. Wampyrza krew zatrula moja, to wszystko. Ale dotyk kogos takiego, jak ty, kogo krew jest czysta... jest elektryzujacy! Bedzie jeszcze bardziej dla kobiet Maglore'a! To jest cos, czego powinienes unikac, jesli zdolasz, Nathanie Seersthrall. -W ogole nie znam kobiet - Nathan pokrecil glowa. - Albo...bardzo slabo. Jakby przepraszajaco wzruszyl ramionami. -Co? - zasmial sie Nicolae. - Jestes prawiczkiem? - Ale po chwili jego twarz przybrala wyraz smiertelnej powagi. - Nigdy im tego nie mow, slyszysz? Bo jesli to zrobisz, nie dadza ci chwili spokoju, tylko wyssa do cna i to nie tylko twoja krew! I mimo wszelkich zakazow Maglore'a, w koncu cie dopadna! Nathan nic nie powiedzial, tylko kiwnal glowa, a po chwili Nicolae zatrzymal spojrzenie na Turgosheim. - Doskonale - powiedzial. - Wiec chcesz sie czegos dowiedziec o tym miejscu... Wskazal na wschod, dokladnie w kierunku odleglego o trzy mile wylotu wawozu, gdzie gory opadaly ku rowninom Krainy Gwiazd. - Jak widzisz, lancuch gor przypomina dlugi korzen, z ktorego jakis olbrzym wygryzl spory kawal. Ale kilka jego zebow to byly samie pienki, a innych w ogole brakowalo, wiec wiele wie i iglic stoi w wawozie. - Przesunal reke na prawo, na poludniowy wschod. - Tam, na tej dalekiej scianie wawozu, widac jakby resztki jego zebow. -W rzeczywistosci sa to wiee, zniszczone wskutek dzialania wiatru. Wiee, iglice, a czasami kominy, gdzie uskok nie spowodowal calkowitego oderwania od skaly. Dzis wieczorem, mimo e w kadziach Wampyrow bulgocze, swiatlo jest dobre; dym i para nie przeslaniaja widoku; wiatr znad rownin Krainy Gwiazd rozpedza opary. Ale i tak to nie ma znaczenia; poznaje iglice i dwory tylko po ich ksztalcie, albo po plonacych w nich ogniach, ktorych barwy sa wyraznie widoczne. -Na lewo widac Iglice Staruchy, to ta z rozblyskujacym strumieniem oltego gazu, siedziba lady Zindevar. Na podstawie jasnosci blysku mona sie zorientowac, e dzis cieko pracuje... Nathan popatrzyl na niego. - Pracuje... gdzie? - Odgadywal to, ale pragnal uslyszec potwierdzenie. -Oczywiscie przy swoich kadziach - spojrzenie Nicolae bylo pelne pogardy. - Przeksztalca ludzkie ciala w ciala innych stworzen. Robi z ludzi potwory! -Bestie wojenne? -Bestie wojenne, stwory latajace i inne - powiedzial tamten. - Wampyry tworza armie! Ale... ciebie interesuje Turgosheim, prawda? Nathan skinal glowa, a Nicolae ciagnal dalej. - Nastepna za Iglica Staruchy, na poludnie, ta wielka kamienna wiea, przekrzywiona na bok, jakby ustawiona przez bawiace sie dziecko, to melancholijna Vormowa Iglica. Zwroc uwage na bladosc jej swiatel, przypominajacych swiecenie robaczkow swietojanskich albo prochna. Vormowa Iglica jest siedziba lorda Vormulaca Niespiacego, chyba najpoteniejszego ze wszystkich Wampyrow. Ale oswietlenie wiey jest zawsze przycmione, jej widok zamglony, a jej pan to ponura postac. Vormulac i Maglore sa "przyjaciolmi", na ile Wampyry w ogole moga nimi byc. Reka Nicolae powedrowala dalej na poludnie. - Tam, gdzie linia skal zakrzywia sie na zachod - ten szereg pieczar, przypominajacych oczodoly w jakiejs zwietrzalej, dziwacznej czaszce, wykutej w skalnej scianie - to Goly Dwor. Jego swiatla, ognie i dym maja charakterystyczny fioletowy odcien, ktory u Wampyrow oznacza sprawnosc seksualna. Panem tego dworu jest lord Grigor, powszechnie znany pod nazwiskiem "Grigor Chutliwiec". To jeden z "mlodszych" lordow, a jego przydomek mowi o nim wszystko: Grigor sprowadza do siebie kolejne kobiety rownie szybko, jak sie ich potem pozbywa! W Golym Dworze mlode dziewczyny staja sie wiedzmami w ciagu jednej dlugiej nocy... I tak Nicolae wskazywal waniejsze iglice i dwory, podawal ich nazwy i liczne szczegoly dotyczace ich panow i pan. Jego "wyklad" objal Zunowa Iglice, Dwor Masek, Torowy Dwor i wiele innych, usytuowanych przy tylnej scianie wawozu, dopoki kat widzenia nie stal sie zbyt ostry. Wtedy przeszedl do wnetrza samego wawozu, gdzie liczne mniejsze wiee i pagorki stanowily garby posrod cieni dolnej czesci Turgosheim. - Tam, na dole, mieszkaja pomniejsi lordowie i paru nowo przybylych, a take ci, ktorzy dopiero aspiruja do pozycji lorda. Ale nawet tam niektorzy lordowie maja ustalona pozycje wsrod Wampyrow, ktorzy ze wzgledow osobistych zdecydowali sie w tym miejscu zamieszkac. Jednym z nich jest Lom Pokurcz, pan Trollowego Dworu. Jego dom to ten kwadratowy, przysadzisty pagorek, z wieyczkami na rogach i czerwonymi latarniami w oknach. Lom to karzel wsrod Wampyrow, ma bowiem zdeformowane nogi. Mowi, e poniewa urodzil sie blisko ziemi, odpowiada mu to miejsce i ma w pogardzie strzeliste zamczyska pozostalych... -...Ale - Nicolae Seersthrall dwukrotnie mrugnal i odwrocil swe dzikie spojrzenie od mrocznego wawozu, w ktorym leal Turgosheim i skierowal je na Nathana - mona o tym mowic jeszcze dlugo, jednak na razie wystarczy. Nathan kiwnal glowa i powiedzial - Mimo, e jestes tu tylko wiezniem, wydaje sie, e zdobyles calkiem przydatna wiedze na temat tego miejsca. Teraz Nicolae kiwnal glowa i westchnal. - Spedzilem wiele dlugich godzin w rozmaitych oknach, wychodzacych na Turgosheim - powiedzial. - Ale w Runicznym Dworze sa rzeczy, ktorym warto sie przyjrzec i takie, ktore lepiej omijac. Sprzatam wszystkie pomieszczenia Maglore'a. W jednym z warsztatow trzyma niezwykly model wawozu, gdzie zaznaczono wszystkie iglice i dwory. Maglore jest magiem i jasnowidzem, i wierzy w rzeczy magiczne i mistyczne. Jesli jakis inny lord jest wobec niego zlosliwy, Maglore rzuca klatwe na jego dwor, aby go przywiesc do zguby! Poza tym, poniewa jest mentalista, model pomaga mu w koncentracji, gdy wysyla swe mysli, aby szpiegowac innych. Dostarcza mu celow. -Musisz uwaac - powiedzial Nathan - eby nie zagladal do twego umyslu! -Dlaczego mialby to robic? - spytal Nicolae i lekko zadral. - Kime ja w koncu jestem? Nikim! - Ale lekko sie cofnal, ogarniety nagla trwoga. W tym samym momencie wydalo im sie, e poczuli jakby powiew wiatru; odczuli wewnetrzny chlod, a po chwili obawy Nicolae staly sie zupelnie realne. - Maglore! - wykrztusil. U stop schodow bylo ciemno, tylko migoczace palniki gazowe sprawialy, e wokol tanczyly cienie. Ale jeden z nich trwal nieruchomo, choc ani Nicolae ani Nathan dotad go nie zauwayli. Jednak okazalo sie, e to nie byl cien, bo kiedy spojrzeli w jego strone, ujrzeli blask szkarlatnych oczu. - Tak, to rzeczywiscie Maglore! - powiedzial. Nicolae natychmiast zerwal sie na nogi i popedzil w dol drewnianymi schodami, ale Maglore zastapil mu droge, chwycil za ramie swoja szponiasta dlonia i zatrzymal. - Nie tak szybko - mruknal zlowrobnie. - Skoro tak chetnie rozmawiasz z nieznajomymi, Nicolae, powinienes teraz porozmawiac ze swoim panem. -Trzymalem jezyk za zebami! - krzyknal roztrzesiony Nicolae. -Tak? - spytal Maglore. - No, to teraz moesz go calkiem stracic. Moge ci go wyrwac w jednej chwili! Nathan wstal. Patrzac na Nicolae i Maglore'a, widzial jak na dloni furie lorda. Mimo, e mowil cicho, jego gniew byl ogromny. Schodzac w dol po schodach, Nathan powiedzial - Panie, to ja mu zaczalem zadawac pytania. Gdyby nie to, Nicolae nic by nie mowil. Pytalem tylko o Turgosheim i nie mialem na mysli nic zlego. A jego odpowiedzi byly rownie niewinne. Kiedy Nathan znalazl sie u stop schodow, Maglore spojrzal na niego, a potem znow na Nicolae. - Skoro tak chetnie rozmawia z toba, moe porozmawialby take z innymi - ale o czym? Moe o pokoju miniatur, gdzie z pomoca drobnych zaklec staram sie naprawic krzywdy, jakie probuja mi wyrzadzic? Ale wsrod lordow i ladies w Turgosheim sa tacy, ktorzy skwapliwie skorzystaliby na tym, ktorzy wierza w magie nie mniej ni ja! -Nigdy nie wystapilbym przeciw tobie, panie! - zaprzeczyl Nicolae, wijac sie jak robak w uscisku Maglore'a. - Ale rozmowa z tym Nathanem... przecie on naley do ciebie! W Runicznym Dworze wszyscy bez wyjatku naleymy do ciebie! -Ale nie wszyscy sa tacy wscibscy - odparl Maglore. Nathan odwayl sie powiedziec - Jesli Nicolae jest w jakims sensie winny, to ja take. Ale powtarzam, jestesmy niewinni, panie. Maglore puscil Nicolae i odepchnal go od siebie, ale unieruchomil go swym spojrzeniem i uniemoliwil mu ucieczke; Nicolae stal dygoczac pod sciana. Zwracajac sie do Nathana, lord warknal - Moe jestes niewinny - moe. Ale ten tutaj...? - Nadal patrzyl gniewnie na Nicolae. Gorna warga uniosla sie, odslaniajac kly, jak u psa, a zeby zaczely sie wydluac, przebijajac dziasla, z ktorych zaczela kapac krew. -Ale jesli w Runicznym Dworze niczego mi nie zakazano - pospiesznie powiedzial Nathan -co takiego moglby mi powiedziec, czego sam bym sie nie dowiedzial? Powoli, bardzo powoli, gniew opuscil Maglore'a. Jeszcze przed chwila wydawal sie ogromny, przeraajacy, ale teraz zniknal, a sam Maglore nagle wydal sie... stary. Zwracajac sie do swego niewolnika, powiedzial - Popatrz, jak Nathan cie broni, Nicolae. Jednak w innych okolicznosciach, gdybym ci na to pozwolil, za chwile zaczalbys pic jego krew! Co to znaczy wspolczucie, prawda? No co, jesli nie bede uwaal, ten Nathan oczaruje caly Runiczny Dwor swym ujmujacym sposobem bycia! Kulac sie ze strachu pod sciana, Nicolae szybko przytaknal - Och, bedziemy go pilnowac, moesz byc tego pewien, panie! Maglore zachichotal, po czym wyprostowal sie. - O tak, jestem tego pewien - ale to ciebie bede pilnowal, moj chlopcze! A teraz precz, ty podstepny typku! Nicolae oblizal wargi i przywierajac do sciany, przesunal sie obok Maglore'a i wyslizgnal sie z kuchni. Tupot jego krokow wkrotce zamarl w oddali... Nathan skorzystal z okazji i powtorzyl - Nie mialem zlych zamiarow. I mysle, e Nicolae take nie. Maglore skinal glowa. -Jestem przekonany, e ty nie. Ale on - to szczesciarz! Tym razem pozwolilem ci sie za nim wstawic. Ale eby wszystko bylo jasne: nie lubie tego rodzaju interwencji. I przyjmij moja rade, Nathanie: nawet ktos, kto ma byc moim... przyjacielem, powinien postepowac ostronie. Nathan nic nie powiedzial, a po chwili Maglore zapytal - Zaczales ju zwiedzac Runiczny Dwor? -Tak, twoje komnaty, panie. -Moje komnaty? - Maglore uniosl brwi. - Zawsze traktujesz powanie czyjes slowa? Nathan wzruszyl ramionami - mial nadzieje, e nie wygladalo to nonszalancko - i powiedzial - Tylko tego, co mowia klamcy, nie naley traktowac powanie, panie. Maglore zamrugal i powoli skinal glowa, po czym wybuchnal smiechem i klepnal sie po udach. - Tak! To musi byc prawda! No co - wiec jestes rzeczywiscie dobry w zabawach slownych! Zatem bedziemy sie swietnie rozumiec. Ciesze sie na nasze przyszle, dlugie rozmowy, Nathanie. Jednak teraz mam pare rzeczy do zalatwienia. Moj stwor ley uszkodzony w kadzi i musze sie nim zajac, eby nie stracic ciekiej pracy, jaka zostala wykonana. Wiec powtarzam: idz zwiedzac dwor albo poszukaj swego pokoju i odpocznij, a kiedy cie wezwe, przyjdz. Ale wowczas pospiesz sie! Nigdy nie pozwol mi na siebie czekac, Nathanie. Czy wszystko jasne? -Tak, panie. Maglore odwrocil sie, aby odejsc, ale po chwili jeszcze raz zwrocil sie do Nathana - Moe ju cie ostrzegalem, ale jesli tego nie uczynilem, zrobie to teraz: w miare moliwosci unikaj moich porucznikow, bo to niecierpliwi i nieuprzejmi ludzie. No i musisz take unikac kobiet, ktore sa bezgranicznie cierpliwe i a nadto uprzejme! Jesli wiesz, co mam na mysli i skorzystasz z mojej rady, wszystko bedzie dobrze... Runiczny Dwor stanowil dziwna mieszanine skal, glownie wulkanicznego pochodzenia, pokrytych powloka kwarcu i skalenia wtopionego w granit. Liczne jaskinie byly naturalne i powstaly w wyniku cisnienia gazow uwiezionych w magmie, kiedy ta przechodzila w stan staly. Ale tam, gdzie pierwotny wyplyw utworzyl miekki pumeks, nawet teraz pracowali niewolnicy lorda, draac tunele, jak robaki w jablku. Nathan odnalazl swoj "pokoj" (w istocie byla to mala grota, znajdujaca sie bezposrednio pod rozleglymi apartamentami Maglore'a, ale nie laczaca sie z nimi bezposrednio; mona sie tam bylo dostac centralnymi schodami, strzeonymi przez szkaradnego stranika), ktory byl oddalony od wielkiej sali i znajdowal sie na koncu korytarza, wydraonego w dawnym potoku lawy. Z korytarza mona bylo take dostac sie do kilku innych pokojow; ich niskie, sklepione wejscia byly pozbawione drzwi, ale wisialy w nich zaslony ze skor zwierzecych, rozpietych na ramach z chrzastek, ktore zapewnialy prywatnosc ich mieszkancow. Jednak pokoj Nathana byl zaopatrzony w drewniane drzwi z wizjerem i zamkiem... ale nie bylo klucza. Mimo to, w jakims stopniu zapewnial prywatnosc. Zaprowadzila go tam szczupla, mloda wampirzyca, ktora wygladala jak bezdomne dziecko; jej oczy zablysly i pojawil sie w nich przebiegly wyraz, gdy Nathan zorientowal sie, e jest obserwowany. Szybko zlustrowal swoja kwatere, czy raczej wiezienie: pokoj cztery kroki na piec, wyloony nieregularnymi plytami, z lokiem, stojacym pod wysokim oknem i malym przepierzeniem, za ktorym znajdowala sie prymitywna toaleta i stal nocnik. Palniki gazowe umieszczone na scianach dawaly troche swiatla, ale nie grzaly. Z loka wszedl na gleboki, osloniety glif, rozsunal zaslony i zobaczyl, e okno jest zakratowane. Czemu nie? Za kratami byla przeraajaca, pionowa sciana! Widok z okna byl prawie dokladnie taki sam, jak z okna kuchennego, co rozwiazywalo problem orientacji wewnatrz. Odszedlszy od okna, Nathan zobaczyl, e wampirzyca, ktora go tutaj przyprowadzila, siedzi na loku. A przecie zostawil ja na zewnatrz, nie dajac do zrozumienia, e potrzebuje towarzystwa. Jednak te stworzenia mialy swoj rozum i przychodzily i odchodzily, kiedy mialy na to ochote. -Dziekuje, e mnie tutaj zaprowadzilas - powiedzial. - Ale teraz chcialbym sie przespac. -No wiec - powolnym ruchem reki wskazala loko - masz tutaj loko. Nadaje sie take do spania. - Usmiechnela sie kuszaco i powoli rozpiela bluzke, odslaniajac przed Nathanem zaglebienie miedzy piersiami. Ale jej skora miala ziemista barwe i miala dlugie i ostre kly. Zafascynowany wpatrywal sie w nia, kiedy preyla sie jak kotka i pod cienkim materialem bluzki zobaczyl zarys sterczacych sutkow. Wstal z loka i spojrzal w strone drzwi. -Lepiej ju idz - powiedzial dracym glosem. -Bo co? - Glos miala zmyslowy, przekorny. - Jak chcesz mnie ukarac, jesli nie wyjde? - Poloyla sie na plecach i podniosla sukienke, pokazujac, e pod spodem jest naga. Nastepnie prowokacyjnie rozloyla nogi i przesunela palcami po kepce wlosow lonowych. Zadrala i oczom Nathana ukazaly sie wilgotne, nabrzmiale wargi i nawet stojac o dwa kroki od niej, czul ich ssace przyciaganie - oraz ich jad. -Idz ju - powiedzial twardo - i to zaraz, jesli nie chcesz sie narazic na gniew Maglore'a! -Och! - W jednej chwili zerwala sie na rowne nogi. - A my myslalysmy, e jako swieo przybyly z Krainy Slonca mlody chlopak, bedziesz tryskal nasieniem. Nie wiedzialysmy, e Maglore kupil cie od Zindevary, ktora trzymala cie w Iglicy Staruchy, gdzie twoim jedynym obowiazkiem bylo natluszczanie jej obwislych piersi! Czy to ona pozbawila cie take cyganskich rumiencow oraz twojej meskosci, ty blady, dracy mlokosie? -Precz! - krzyknal Nathan, otwierajac drzwi. -Co? - teraz byla ju wsciekla; jej nozdrza rozszerzyly sie, oczy plonely czerwienia, a wykrzywione usta miotaly przeklenstwa. - Naprawde mnie odtracasz? Jak smiesz? Widze, e tak! Pieprz sie, ty blady dziwolagu! - Rozwscieczona wypadla z pokoju. Tak sie skonczylo pierwsze sposrod kilku spotkan Nathana z kobietami Maglore'a; wygladalo na to, e zarowno Nicolae jak i sam lord mieli absolutna racje... Nathan byl wyczerpany fizycznie i psychicznie. Poloyl sie nie zdejmujac ubrania, przykryl trzema kocami, ale dlugo nie mogl zasnac. W koncu udalo mu sie, kiedy przypomnial sobie, e czy sie spi czy te nie, Runiczny Dwor jest miejscem najeonym okropienstwami i e czy mu sie to podoba czy nie, dopoki tu przebywa, musi sypiac, aby wypoczac. Kiedy poczul, e powoli zeslizguje sie w sen, przypomnial sobie, eby oslonic swoj telepatyczny umysl nieprzenikalnym wirem liczb, majac nadzieje, e to go ochroni przed ingerencja innych umyslow o podobnych moliwosciach. W ten sposob zapewnil oslone przynajmniej swemu tajemnemu umyslowi, ktory i tak jest zasmiecony resztkami mysli z okresu czuwania i trudny do rozszyfrowania. Ale o ile telepatia jest sposobem porozumiewania sie miedzy umyslami yjacymi, mowa umarlych to cos zupelnie innego. Tylko umysly zmarlych moga ja odbierac, no i oczywiscie umysl Nathana... -Nathaaan! - glos zmarlego stanowil na poczatku tylko szept, westchnienie posrod mrocznego, niespokojnego strumienia podswiadomosci. Ale gdy Nathan go uslyszal, skupil sie na nim i zbliyl do jego zrodla, wszystkie pozostale mysli, pseudomysli i strzepki marzen sennych zostaly usuniete i glos przybral na sile. - Nathaaan? - To byl jakis dawno sprochnialy trup, ale mimo, e byl pozbawiony ciala, nadal mona bylo wyczuc, e jest "ucielesnieniem" zla. Nathan instynktownie zorientowal sie, e to glos gdzies z glebi. -Kim jestes? - zapytal zdyszany, gdy jego uspione cialo nagle stalo sie zimne, a wlosy zjeyly mu sie na karku. - Czym...jestes? -Zapytaj, czym bylem - odpowiedzial pelen smutku glos i zaniosl sie placzem. - To ci moge powiedziec, a moe nawet pokazac. Ale czym jestem... no co, teraz jestem niczym! Albo jesli w ogole czyms, to starym trupem w tym ciemnym grobie, slepym i wyschnietym, jak zmumifikowany Tyr w ich mauzoleum. Tym wlasnie jestem. -Tyr? Co o nich wiesz? - Nathan pamietal o swojej przysiedze: nigdy nie ujawni tego, co wie o mieszkancach pustyni. Ale wygladalo na to, e ten trup ju o nich wie. Przynajmniej cos niecos. -Co o nich wiem? Och, wiecej, ni przypuszczasz! Lealem tu samotnie przez piecdziesiat dlugich lat i sluchalem ich podczas dlugich, ciemnych nocy: echa ich mysli, plynacych z pokrytych pylem grobow nad Kraina Slonca i gorami a do Turgosheim. Sa martwi tak samo jak ja, wiec w mej samotnosci zostalem w ich mysli wtajemniczony. Tylko, e oni sa nieuprzejmi i nie chca ze mna rozmawiac, a i ja ju teraz nie probuje do nich mowic. Ale ty... jestes inny. Jestes ywy, Nathanie! Twoje dzialania odbywaja sie w swiecie ywych. Moesz dokonywac zmian, moesz tworzyc! Natomiast ja i wszyscy spiacy Tyrowie - jako e jestesmy martwi - nie moemy uczynic nic. Nathan mu nie ufal, bo tkwiace w nim zlo macilo mu umysl. -Znasz moje imie i wiedziales, e tutaj jestem. Skad moesz to wiedziec, skoro nie spotkalismy sie nigdy przedtem? -Skad moge to wiedziec? Ale ja czuje twoje kroki na skale, ktore odbijaja sie tutaj, na dole, glosnym echem! Dla porownania, kroki Maglore'a to jak bebnienie kropel deszczu, a kroki jego niewolnikow to jak szelest lisci. Slysze take twoje mysli we snie, mowe umarlych, ktora dla mnie brzmi jak slowa wypowiadane na glos, podczas gdy ywi w ogole jej nie slysza. Och, wobec ywych moesz stosowac te bariere z liczb, Nathanie, ale nie zdolasz oslonic swego umyslu przed zmarlymi. Znamy cie, Nekroskopie! Trup wydawal sie wiedziec o wiele za duo. -My? - odparl Nathan. - Ale, jak przyznales, Tyrowie unikaja cie. I mowisz o swojej "samotnosci", co zdaje sie wskazywac, e unikaja cie wszyscy zmarli. Wiec moesz byc tylko Wampyrem! -Oczywiscie! - odparl tamten. - To aden sekret. Jestem, kim jestem. Ale jestem take martwy, a ty jestes Nekroskopem. Czy twoje wspolczucie wyklucza takich, jak ja, podobnie jak zostalem wykluczony ze swiata istnienia i jestem tylko rozpadajacymi sie szczatkami? Pomimo instynktownej rezerwy, Nathan nie potrafil pohamowac ciekawosci. -Gdzie wlasciwie jestes? -Tam, gdzie mieszkalem przez sto lat; tam, gdzie zostalem oslepiony i pochowany przez swych zdradzieckich synow; tam, gdzie nawet teraz sztywnieje jak kamien, stajac sie jednym z kamieni w Turgosheim. Kiedys moim domem byl Oblakanczy Dwor, a teraz jest nim moj grob... Oblakanczy Dwor? Nathan nigdy o nim nie slyszal. -Naturalnie! - natychmiast nadeszlo wyjasnienie. - Pomimo tego, e Maglore i ja bylismy sasiadami, z jego okien nie dojrzysz Oblakanczego Dworu. Bo on byl powyej, a ja poniej. -To znaczy, w Turgosheim naleales do nizin? -Sluchaj - powiedzial tamten. - Wiesz, e Runiczny Dwor jest jak wiea, wydraona skala, wznoszaca sie na krawedzi wawozu? No wiec ta wiea siega w dol, a do samych korzeni Turgosheim. Jej gorne poziomy nalea do Maglore 'a, ale niej jest... Oblakanczy Dwor! Ktoregos dnia musisz mnie odwiedzic. Maglore zna droge: to stare schody, wiodace gleboko w dol. Kiedys mielismy wspolne studnie... - Glos Wampyra przeszedl w okropny gulgot, pelen ukrytych znaczen, podstepny. Byl przemony, nieomal hipnotyczny... Ale nawet we snie Nathan wyczul niebezpieczenstwo. -Doskonale - powiedzial, odpychajac od siebie te psychiczna zaraze. - Wiec teraz ju wiem, gdzie jestes. Ale wcia nie wiem, kim byles. Miales jakies imie? -Imie? Och, doprawdy! - sliski glos trupa stal sie jeszcze okropniejszy, wywolujac przeraenie, przenikajace zza grobu a do swiata ywych. - Moje imie dawniej budzilo lek, nawet wsrod Wampyrow. Bylem Eygorem Zabojczookim, ktorego wzrok stanowil narzedzie smierci - i dlatego moi dwaj synowie krwi oslepili mnie i zniszczyli! Dlatego te w koncu ratowali sie ucieczka, wiedzieli bowiem, e wcia tutaj jestem i lekali sie snow, jakie na nich sprowadzalem, aby nieustannie ich dreczyly. Teraz te psy umknely na dobre i sa poza zasiegiem moich snow. Ale pewnego dnia powroca, a ja bede na nich czekal... Bylo w tym troche jego samotnosci i bezsilnosci, ale znacznie wiecej goryczy, nienawisci i frustracji, co uderzylo metafizyczny umysl Nathana i przylgnelo don, palac jak gorace lzy czy raczej racy kwas. W chwili furii trup spoczywajacy w dawno zapomnianej krypcie stal sie czyms wiecej ni bezcielesnym umyslem; teraz byl jakby prawdziwa istota i Nathan skorzystal z okazji, aby zbadac dokladniej, jaki byl dawny pan Oblakanczego Dworu u schylku swego ycia. Zmarly wyczul, jak umysl Nathana wyciaga sie w jego strone. - Tak, odszukaj mnie -powiedzial. - Najpierw w snach, a potem w yciu. Jestem tutaj - w ciemnym, wilgotnym i ponurym wiezieniu, gdzie umarlem posrod bagna Oblakanczego Dworu... Nathan cos zobaczyl, ale niewyraznie. Stal w mrocznej jaskini, ogromnej i wysokiej, z ktorej scian sciekal szlam. Podloge zascielaly jakies szczatki, tworzace jakby garby, wlokniste i grzaskie. Wszedzie lsnily gabczaste kosci i biale chrzastki, przywodzace na mysl cmentarz potworow. Miejsce to bylo wysypiskiem Wampyrow, od dawna nieuywanym i na zawsze zamknietym. Ale nie wszystko to byly odpadki. Albo moe tak - ale dopiero teraz. Cos lealo oparte o sciane. Najpierw Nathan wzial to za jakas dziwna formacje stalagmitow: fantastyczny wytwor natury. Ale kiedy dokladniej sie przyjrzal, zobaczyl, e ksztalt tego czegos jest bardzo nieregularny, a jego faktura ciemniejsza ni solny, poprzecinany ylkami nitrytu kamien. Pchany niezdrowa fascynacja, sila woli przesunal swe sniace ja w te strone i zobaczyl, e to cos jest wysze od niego i opiera sie o zakrzywiona sciane jaskini. A kiedy wylonily sie szczegoly, prawdziwa natura tej rzeczy stala sie widoczna. Byl to... monstrualny amalgamat jakichs okropienstw! Podobnie jak stranik Maglore'a w swej niszy pod centralnymi schodami w wielkiej sali Runicznego Dworu, ogolny ksztalt tego stwora przypominal istote ludzka. Ale stwor Maglore'a nie mial osiemnastu stop wysokosci i nie byl zbudowany ze stopionych ze soba kosci, czarnego zmumifikowanego ciala, kawalkow chrzastek i niebieskawych chitynowych plytek. Stranik Maglore'a nie mial te dodatkowych ust w rozdetym ciele i gumowatych konczyn, z ktorych jedna wystawala wprost z jego twarzy! Sniace ja Nathana cofnelo sie o krok. Rozgoraczkowanymi oczyma lustrowal wymiary, ksztalt i budowe tej rzeczy opartej o sciane jaskini. Jej zrogowaciale stopy i pomarszczone skorzaste uda; wygiete lukowato plecy i ramiona oraz wielka, znieksztalcona czaszka. Wtopiona w sciane wielka glowa byla odrzucona do tylu, a szczeki zastygly w wiecznym grymasie usmiechu. Obok skalnego wystepu lealo uschniete ramie, zakonczone pazurem, ktory zwisal z przegubu niemal tak grubego jak udo Nathana. Sczerniale kosci wystawaly z pokrytego pylem, rozpadajacego sie ciala. Albo raczej z wyschnietej masy, ktora niegdys byla cialem. -Witaj w Oblakanczym Dworze - odezwal sie okropny glos i Nathan wiedzial, e przemowil do niego ten gargulec. - Wszedles tu z wlasnej, nieprzymuszonej woli i - jeeli sobie yczysz - uczynie cie spadkobierca wszystkich moich tajemnic. Bo, kiedy ylem, bylem poteny, Nekroskopie, tak jak ty teraz. A kto wie, czy pewnego dnia nie wymienimy naszych doswiadczen i w ten sposob odniesiemy obopolna korzysc z takiej... transakcji. Nathan wiedzial, e powinien odejsc i to zaraz. Ale to bylo dla niego nowe doswiadczenie. Martwy stwor - skadinad wygasly umysl - nie byl niewinnym Tyrem sniacym bezcielesne sny o przeszlosci, lecz lordem Wampyrow, ktory wcia mial nadzieje, e kiedys powroci i knul plany na jakas zupelnie nieprawdopodobna przyszlosc! Bez Nathana, rzeczywiscie zupelnie nieprawdopodobna. Nieustepliwosc Eygora byla typowa dla Wampyrow, a Nathan byl jedyna nicia, laczaca go ze swiatem zewnetrznym i dajaca szanse na ciaglosc trwania. -Nic od ciebie nie chce - powiedzial, cofajac sie jeszcze dalej. - Wszystko, z czym sie stykales w yciu, to byl horror, a ja mialem ju tego pod dostatkiem i prawdopodobnie jeszcze mnie to czeka. A wszystko dzieki Wampyrom. -Ale czy nie widzisz ironii tej sytuacji? - upieral sie tamten. - Tego, e moge byc narzedziem naprawy wszystkich krzywd, jakich doswiadczyles? Czy to moliwe, zastanawial sie Nathan? Walczyc z Wampyrami ich wlasna bronia? Czy to jest wlasciwa droga? Ale jaka moc mial ten stwor? I w jaki sposob teraz, gdy Eygor byl martwy, Nathan moglby sie stac "spadkobierca wszystkich jego tajemnic"? -Ach, o to ci chodzi! - westchnal tamten. - Widzisz, jak wzbudzilem twoje zainteresowanie, Nekroskopie? Tak, i wydaje mi sie, e wkrotce znow porozmawiamy. Ale teraz uwaaj! Znam odglos skradajacych sie krokow Maglore 'a. A mag Runicznego Dworu wlasnie sie zblia. Zatem do nastepnego razu... Nagle jaskinia i jej mieszkaniec znikli; wir liczbowy powrocil i Nathan znow poczul znajome, wsciekle plasy dziwnych wzorow i jak myslowa sonda Maglore'a odbija sie od wiru. -Nathan! Nathan! - Przejscie od jednego, pelnego zla glosu, ktory jeszcze przed chwila brzmial w jego umysle, do drugiego, pochodzacego ze swiata fizycznego, spowodowalo dezorientacje... ale po chwili szponiasta dlon chwycila Nathana za ramie i zaczela nim potrzasac. -Kto? Co...? - gwaltownie sie obudzil. -Rzeczywiscie kto? - Twarz Maglore'a byla ohydna, kiedy sie nad nim pochylal - i wygladala oskarycielsko w oltawym swietle palnikow gazowych. - Kto przychodzi odwiedzac cie we snie, Nathanie? Z kim rozmawiasz potajemnie w swoich snach? -Moich snach? - oslona Nathana byla na swoim miejscu. Ju rozbudzony, sprobowal usiasc i Maglore lekko sie cofnal. - Czy ja snilem? - Mial rozpalone czolo i dral. - Tak, snilem! Ale to nie byl sen, tylko koszmar, ktory ju sie skonczyl. -Ach, koszmar! - Maglore pokiwal glowa, a jego czerwone oczy omiataly pokoj, jakby szukajac jakiegos sladu nieznanego goscia. - Cos, co przychodzi w ciemnosci, aby napelnic przeraeniem spiacy umysl. Moe wspomnienie jakiegos strasznego zdarzenia z przeszlosci, albo przewidywanie tego, co sie dopiero wydarzy. - Przekrzywil glowe, jakby nasluchujac i weszac, jak pies gonczy, po czym usiadl na brzegu loka. - Wynik przejedzenia lub po prostu sprawa sumienia. A moe... wyrzutow sumienia? Nathan nie przestawal pilnowac swego umyslu i dalej gral role niewiniatka. Nie bylo to trudne, bo w koncu byl rzeczywiscie niewinny. - Czy zjadlem za duo, panie? - Nie zareagowal na ukryte oskarenie. Maglore zmruyl oczy, ale Nathan wcia przenikal go wzrokiem. Pan Runicznego Dworu myslal - Czy wcia bawi sie ze mna w slowa? Jedno jest pewne: ten Nathan nie jest glupcem. Kiedy Maglore wstal, zapytal - A jestes glodny? Nathan odrzucil koce, spuscil nogi z loka i wstal. -Chyba tak - powiedzial. Wyjrzal przez okno, eby zobaczyc, jaki jest uklad gwiazd. Na tej podstawie doszedl do wniosku, e powinien byc glodny, przespal bowiem polowe nocy! -Wiec nie zjadles za duo - powiedzial Maglore. - Pozostaje wiec sprawa sumienia, a moe jakas rzeczywista choc nieuchwytna rzecz, ktora nawiedzila cie we snie. Wierzysz w duchy? -Tak - odparl Nathan natychmiast, odetchnawszy z ulga, e moe mowic prawde. Oczywiscie wierzyl w duchy, bo on jeden sposrod wszystkich ludzi wiedzial, e sa rzeczywiste, choc nie zawsze sa to ciemne zjawy tak, jak przypuszczala wiekszosc ludzi. Ale Maglore, mimo e byl magiem, tego nie wiedzial. Lord skinal glowa. -Powinienes w nie wierzyc, zwlaszcza tutaj. Chce cie uprzedzic, Nathanie, e w Turgosheim ylo wielu rozmaitych zlych Wampyrow i stworow. Choc ju ich nie ma, ich aura wcia sie tu unosi. A w Runicznym Dworze nie jestes jedynym, ktorego drecza koszmary. Zlustrowal Nathana spojrzeniem. - Powiedz mi, dlaczego jestes w ubraniu? Nie zasnales tak po prostu, bo widzialem, e byles przykryty kocami. Czy jest tu cos, czego sie lekasz? Czy ktos... cie niepokoil? - Zmarszczyl brwi tak mocno, e a zbiegly sie nad jego sklepionym czolem. I znow rozejrzal sie wokol i zaczal weszyc. W koncu powiedzial - Kobieta! -Nie uczynila mi adnej krzywdy - powiedzial Nathan. - Wskazala mi droge do pokoju, to wszystko. Maglore spiorunowal go wzrokiem. -Co? Wskazala ci droge? O, na pewno! Kady by to zrobil! - Chwycil Nathana za ramie. - Kto to byl? Dotknela cie, pocalowala, chciala sie oddac? Mow, glupcze! Wziales ja? - Ledwie Nathan pokrecil glowa, Maglore drayl dalej - Co? Oklamujesz mnie? Nie ma napalonego meczyzny, zrodzonego z kobiety, ktory by odmowil moim dziwkom, chyba e jakis mlokos, ktory nie wie, czym jest kobieta! Nathan poczul, e oblewa sie rumiencem... Zaskoczony lord zajrzal mu gleboko w oczy, w ktorych wypisana byla prawda. -Co? - powiedzial. - Kawal chlopa, Cygan, prawie dwudziestoletni i jeszcze nigdy nie spal z kobieta? Ha! - Klepnal sie w udo. - Trudno sie dziwic, e sie odpicowuja i ruszaja na lowy! Nigdy nie widzialem, eby byly tak poruszone! Ale... czy to moe byc prawda? Jestes prawiczkiem? -Ja... ja mia- mia- mialem dziewczyne, Cyganke - odparl Nathan. Po raz pierwszy od dawna zaczal sie jakac. A teraz postanowil, e nigdy ju do tego nie dopusci. - Zostala porwana do Krainy Gwiazd przez Cankera Psiego Syna - powiedzial twardo. - Moe bylaby moja, gdyby wypadki potoczyly sie inaczej. W kadym razie powstrzymywalismy sie przed milostkami i postanowilismy na siebie czekac. -Och, prawdziwa milosc! - Maglore zatrzepotal dlugimi, futrzastymi rzesami i wydal sarkastyczne westchnienie. - Canker dostal ja, prawda? - Pokrecil glowa i mruknal wspolczujaco. - Mam nadzieje, e o niej zapomniales. Jesli nie, moesz spokojnie to uczynic. Nathan nie musial odpowiadac. -Sprobuj zrozumiec moj niepokoj i moj gniew - powiedzial Maglore pojednawczym tonem. -Jeeli zostaniesz uwiedziony przez jedna z moich kobiet, przestaniesz byc soba i w zwiazku z tym nie bede ju mial z ciebie adnego poytku. Pragne, abys zachowal swoja krew, cialo i umysl czyste i wolne od jakichkolwiek wplywow - z wyjatkiem mojego. Mam bowiem wystarczajaca liczbe wampirow, a przymilne zachowanie sie niewolnikow bywa niekiedy denerwujace. Jednak nie jest to sytuacja wyjatkowa: nie jestes pierwsza istota w pelni ludzka, jaka przebywala w Runicznym Dworze... - Przerwal i po chwili ciagnal dalej - Bez watpienia zastanawiasz sie, dlaczego tu jestem. Poniewa przechodzilem obok, pomyslalem, e do ciebie zajrze, a gdybys nie spal, zaprosze cie do stolu. Wszystkie posilki bedziesz spoywal razem ze mna, bo czasami lakne towarzystwa zwyklych ludzi. Poza tym musze ci zapewnic bezpieczenstwo - przynajmniej na razie -zanim nie poczynie odpowiednich przygotowan. - Mowil w zamysleniu, jakby do siebie. -Chodz - powiedzial, ruszajac do drzwi. - Moesz sie umyc w moich komnatach, a kiedy siadziemy do stolu, bedziemy kontynuowac rozmowe. Pragne cie lepiej poznac, moj synu. Bo przecie twoje dobro jest w moich rekach... - Maglore zerknal z ukosa na Nathana, ktory staral sie dotrzymac mu kroku, ale mysli lorda byly teraz rownie nieprzeniknione jak wyraz jego twarzy... Wchodzac z korytarza do wielkiej sali, Nathan stanal oko w oko z wampirzyca, ktora probowala go uwiesc. Szybko odwrocila twarz, ale Maglore zauwayl to. Zatrzymal sie, ponuro pokiwal glowa i przywolal ja do siebie. Podeszla kolyszacym sie krokiem, usmiechajac sie. -No tak - powiedzial Maglore. - Magda. To bylas ty. Gniewnie spojrzala na Nathana i stawila czolo Maglore'owi, zdecydowana, eby sie nie dac. -Ale on jest jednym z twoich ludzi, panie, ktorych sprowadziles do Runicznego Dworu. Chcialam go miec przed innymi, to wszystko, a on stworzyl okazje, proszac, abym mu wskazala droge do jego pokoju. Ale tak sie sklada, e jest jednym z trojga: eunuchem, pedalem albo dzieckiem, ktore wcia mysli, e to sluy tylko do siusiania! A jesli o mnie chodzi, lubie meczyzn z charakterem. Wiec nie stalo sie nic zlego. A poza tym, nie mialam adnych rozkazow, e to zabronione. -Moe nie, jak na razie - powiedzial Maglore, kiwajac glowa i glaszczac ja pod broda niemal czule. Otarla sie o niego i przycisnela jego ramie do policzka. - Wiec chyba nie popelnilam wykroczenia? Maglore caly czas mial polusmiech na ustach. Ale teraz maska mu z twarzy opadla i wezwal jednego ze swych ludzi. Na dzwiek jego glosu, w wielkiej sali zapadla cisza. Po chwili szybkim krokiem wszedl porucznik, a Magda probowala sie cofnac. Ale Maglore trzymal ja mocno. Nathan rozejrzal sie po wielkiej sali. W pobliu grupa bladych niewolnikow krzemiennymi dlutami lobila sciane z pumeksu, ale praca natychmiast ustala, a wymizerowane, zapadniete twarze zwrocily sie w strone rozgrywajacej sie wokol sceny. Dzikie oczy zaplonely chorobliwym podnieceniem, a moe i oczekiwaniem tego, co mialo sie wydarzyc. Mala grupka kobiet, zajetych praniem, podniosla wzrok, szturchajac sie i szczerzac zeby w usmiechu. Byly to robotnice, starsze od Magdy i moe o nia zazdrosne. Maglore take to dostrzegl. - Zaloylas sie, e go dostaniesz? - zapytal, kiedy zbliyl sie porucznik. -Ciagnelysmy zapalki - warknela, nie poddajac sie. - I ja wygralam. -Ty glupia! - powiedzial Maglore. - Przegralas! Jesli wydano jakies rozkazy, musisz ich przestrzegac, a jesli nie ma adnych, nie robisz nic. Taka zasada obowiazuje w Runicznym Dworze. Pozostale to wiedza, wiec pozwolily ci wygrac. Podpuscily cie, wyprobowujac Nathana... i mnie! Pchnal ja w rece porucznika, wyprostowal sie i spojrzal spode lba na obecnych. - Wyprobowujecie mnie?! - krzyknal, siny z wscieklosci, ktora wydawala sie spalac mu cale cialo. - Doskonale, niech to bedzie lekcja dla was wszystkich. Nie bede ju wiecej strzepil jezyka... -Spojrzal na porucznika i wykonujac lekcewaacy gest, powiedzial - Magda zostaje przeznaczona na poywienie! Dziewczyna krzyknela i sprobowala wydrapac oczy porucznikowi, ale ten szarpnal sie w tyl i walnal ja piescia, lamiac jej szczeke i pozbawiajac przytomnosci. Kiedy ja wynoszono, Nathan widzial ja po raz ostatni. Przez chwile cisza zdawala sie dzwonic w uszach... po czym Maglore ruszyl w kierunku spiralnych schodow, a Nathan za nim. Ale tym razem wiedzial, e nie moe wstawic sie za dziewczyna, bo umysl lorda kipial jak kociol pelen trucizny. Kiedy weszli po schodach, wielka sala powoli powrocila do ycia... Przy stole Nathan nie mial apetytu. Kiedy lord Wampyrow nalegal, tylko rozdlubywal jedzenie, ale byl tak przybity, e nie byl w stanie przelykac. I myslal o Magdzie. Byc moe pozostawil swoj umysl niestrzeony; w kadym razie byl wstrzasniety i dostal nauczke. Maglore odezwal sie. -Zapomnij o niej. Ju jej nie zobaczysz. A zreszta po co przejmowac sie kims, kto wyssal by cie w mgnieniu oka? -Czuje, e to moja wina, panie. -Nie bylo tu niczyjej winy. To po prostu wina jej natury, natury wampira. Ale ciesze sie, e jej odmowiles. Ty te powinienes sie cieszyc, bo dzieki temu nadal yjesz. -Wszystko w Runicznym Dworze wydaje sie stanowic zagroenie - odparl Nathan odruchowo. - Brakuje tu niewinnosci. -No, teraz jest - zaoponowal Maglore. - Tak, i przedtem te byla. Moe niezupelnie niewinnosc, ale na pewno ludzkie uczucia. Nie mowilem ci, e nie jestes pierwsza istota ludzka, jaka przebywala w Runicznym Dworze? Jesli pozwole mojej... pani cie zobaczyc, wtedy moe zostawia cie w spokoju. Poslalem po nia i za chwile powinna do nas dolaczyc. -Ona, panie? Maglore machnal reka lekcewaaco. -Nie zadawaj wiecej pytan. Teraz ja chce cie o cos zapytac. Na przyklad, mowisz, e nie znasz kobiet, a jednak nosisz medalion z lokiem wlosow lonowych. I to wlosow Tyrow! Wytlumacz mi to, jesli moesz. Nathan wzruszyl ramionami. -To zwyczaj istniejacy wsrod Tyrow, kiedy rozstaja sie brat i siostra. Atwei byla dla mnie jak siostra. -A skad znales ja tak dobrze? -Poznalem ja podczas dlugich wedrowek na pustyni. -Ach, tak, pamietam - powiedzial Maglore. - Opowiadales mi o tym po drodze. Kiedy Gniewica i jej buntownicy napadli na twoje plemie i przywiedli je do zguby, poszedles na pustynie, aby umrzec. Ale znalezli cie Tyrowie i przystales do nich i powedrowales z nimi na wschod, idac od oazy do oazy. Okrayliscie Wielkie Czerwone Pustkowia i yliscie jak pustynni trogowie, ywiac sie miesem jaszczurek i sokiem kaktusow. - Maglore zamrugal i pokrecil glowa. - Tyle swiatla slonecznego i tak malo barw. Jak to sie stalo, e nie splonales? -Mialem na sobie szate z kapturem, jaka nosza Tyrowie - sklamal Nathan - i ilekroc to bylo moliwe, trzymalem sie cienia. A kiedy dotarlem do Krainy Slonca w Turgosheim, zamieszkalem na skraju lasu na krotko przed tym, jak uslyszalem o Iozelu i odszukalem go. W lesnym cieniu moja skora zbladla... ale i tak nigdy nie byla zbyt ciemna. -Dlaczego szukales Iozela? - pytania Maglore'a zmierzaly prosto do celu. Nathan musial myslec szybko i jednoczesnie strzec swych mysli. -Slyszalem, e jest mistykiem, ktory rozumie dziwne zjawiska. Moe moglby wyjasnic sprawe tych liczb, ktore drecza mnie we snie i powod, dla ktorego czuje sie obco wsrod swoich. - Szarpnal za skrecony pasek, ktory mial na przegubie. - Moglby take wiedziec, dlaczego to nosze, dlaczego stalo sie to czescia mnie samego. -Ach! - Maglore byl jednoczesnie zdenerwowany i zafascynowany, dokladnie tak, jak Nathan sie spodziewal. - Zdejmij go. Chce go obejrzec jeszcze raz. - Nathan zdjal pasek, a Maglore wzial go do reki i powiedzial - Ten znak daje mi do myslenia, tak samo jak tobie. Dlaczego tego nie powiedziales? -Zylem sie z nim - odpowiedzial Nathan. - Nosze go tak, jak nosze wlosy. Choc nie wydaje sie niczym szczegolnym, wiem, e taki jest, bo jest to take twoj znak. Byloby z mojej strony bezczelnoscia, gdybym uwaal go za swoja wlasnosc. W koncu Maglore zachichotal. - Nie mowiac o tym, e moe byc niebezpieczny. -To take - przyznal Nathan. -Przez caly czas dowiaduje sie o tobie coraz wiecej - powiedzial lord, rzucajac pasek na stol. - W koncu nie jestes naiwny. Czy Iozel znal ten znak? Czy powiedzial ci cokolwiek na jego temat? -O tak, znal go, panie - powiedzial Nathan. - Ale czy wiedzial o nim cokolwiek? Nie, nie wiedzial nic. Byl oszustem! Ja wiem wiecej. -Ty? Wyjasnij mi to. Nathan wzial pasek. - Zauwaylem... pewne zjawiska. W wolnych chwilach badalem to urzadzenie. -Urzadzenie? - zapytal Maglore, unoszac brwi. - Naprawde? Tak myslisz? -Ile ma stron? -Co? Czy to jest pytanie? - Maglore pochylil sie nad stolem i dotknal skore palcami. - Ile ma stron? Dwie, oczywiscie. -Jedna - Nathan pokrecil glowa. - To przeczy swiadectwu oczu, widzisz? - Wzial z kominka kawalek wegla i narysowal linie, biegnaca srodkiem paska, rownolegle do jego brzegow. Rysujac ja, musial w pewnym momencie odwrocic leacy na stole pasek i wtedy koniec linii spotkal sie z jej poczatkiem. -Ach! - Maglore'owi opadla szczeka. A Nathan zapytal - Ile ma brzegow? -Co? Brzegow? - Maglore przenosil wzrok z paska na twarz Nathana i z powrotem. - No, najwyrazniej dwa. To przecie tylko skorzany pasek. Musi miec dwa brzegi, ktore oddzielaja obszar miedzy nimi! -Jeden - znow powiedzial Nathan. -Nie! - powiedzial zaskoczony Maglore. - Niech sprawdze! - Poczernil brzeg paska weglem i wtedy okazalo sie (tak jak powiedzial Nathan), e jest rzeczywiscie jeden! Oczy maga byly wielkie jak spodki, kiedy powoli odkladal pasek. -Znam ten znak od szesnastu lat - powiedzial - i nawet uczynilem go swoim godlem. Mimo to nigdy go naprawde nie znalem! Ale teraz, dzieki tobie... - popatrzyl na Nathana niemal z podziwem. - No co, powiadamiajac mnie o twojej obecnosci, Iozel Kotys splacil wreszcie swoj dlug. Bo rzeczywiscie istnieje miedzy nami jakis zwiazek. Moe powiedzialby cos wiecej, ale wlasnie wtedy pojawila sie ona... II Byla piekna jakas spokojna, przytlumiona uroda i bylo oczywiste, e nie jest wampirzyca. Jej oczy byly rownie czarne jak oczy kadej Cyganki, a mimo braku swiatla slonecznego - albo moe wlasnie dlatego - jej cialo mialo wyjatkowa, mleczna barwe. Jej skora nie byla zlotobrazowa, jak skora Cyganki ale mimo to cera wydawala sie zdrowsza ni Nathana, a na pewno nie mona jej bylo pomylic z bladoscia niewolnika czy niezdrowa szaroscia niemartwego wampira.Byla dlugonoga i miala na sobie czarna szate, rozcieta po obu stronach do polowy ud oraz zwiewna bluzke, ktora ledwie skrywala jej pelne piersi. Podeszla do stolu i sklonila sie. Jej proste wlosy barwy gagatu, obciete nad oczami w grzywke, splywaly nisko, tworzac piekne obramowanie owalnej twarzy. Kiedy sie wyprostowala, czekajac na rozkaz swego pana, caly czas patrzyla tylko na Maglore'a. Nathan przypuszczal, e nie smiala spojrzec na niego w obecnosci lorda Wampyrow. -Oto Orlea - przedstawil ja Maglore z usmiechem, wskazujac miejsce przy stole. - Zjedz z nami posilek. - Kiedy usiadla, powiedzial - To jest Nathan i w przyszlosci poznasz go dobrze. Jest tutaj nowy i Runiczny Dwor stanowi dla niego dziwne miejsce. Prosze cie, abys pokazala mu jego wszystkie pietra i pomieszczenia i zapoznala z ich funkcjami. Moe sie poruszac wszedzie. Bedzie, podobnie jak ty, osoba wolna - oczywiscie w ramach ograniczen, jakie naloylem. Podczas gdy Maglore nakladal jakies smakowite kaski na talerz, ktory jej po chwili podal, Orlea spojrzala z zaciekawieniem na Nathana. Po czym spuscila oczy i zajela sie jedzeniem. Nathan pomyslal, e moglby nawiazac rozmowe. -Pomimo mojej karnacji - powiedzial, zwracajac sie do Orlei - jestem Cyganem. Ale przybylem tutaj z zachodu, zza Wielkich Czerwonych Pustkowi. - Moe ona, a moe take i Maglore uwaali, e w tych odleglych krainach istnieja inne anomalie pigmentacji, ale w kadym razie byl to jakis poczatek. Spojrzala na Maglore'a, jakby czekajac na jego zgode, a kiedy skinal glowa, lekko obrociwszy sie w strone Nathana zapytala - Jak teraz jest w Krainie Slonca? - Glos miala cichy, przyjemny, ale kompletnie pozbawiony ycia i ani sladu usmiechu, ktory moglby zdradzic jej uczucia. W istocie wydawala sie wyprana z wszelkich uczuc. Nathan doskonale to rozumial. -W mojej Krainie Slonca, na zachodzie, czy w twojej? -W mojej - odpowiedziala. -Tesknisz za nia? - Byc moe ryzykowal, zadajac to pytanie. Moe ona take zaryzykowalaby, odpowiadajac zgodnie z prawda. Ale tak sie nie stalo, a przynajmniej tak wtedy myslal. -Nie - odparla. - Bylo mi tam cieko. -Wiec dlaczego o nia pytasz? Wtedy wtracil sie Maglore. -Doskonale! Wiec sobie porozmawiajcie na wspolne tematy. Ale podejrzewam, e moja obecnosc was powstrzymuje, a poza tym mam pare rzeczy do zrobienia. Orlea, najpierw chcialbym z toba chwile pomowic... - Wstal i odszedl od stolu; Orlea podeszla do niego i przez chwile rozmawiali przyciszonymi glosami; w koncu Maglore zostawil ich i wyszedl. Kiedy skonczyli jesc, Nathan popatrzyl na zastawiony stol. -Co z tym mamy zrobic? -Tak jak ty i ja mamy tutaj swoje obowiazki, inni maja je take - odpowiedziala Orlea. Wskazala na stol. - Wszystkim tym zajma sie inni. A na razie otrzymalam zadanie oprowadzenia cie po Runicznym Dworze, ty zas powinienes wszystkiemu dokladnie sie przygladac i zapamietac to, co zobaczysz. Nie jest to zbyt trudne; wiem, e zapamietasz, tak jak kiedys ja zapamietalam. W rzeczywistosci nie jestem w stanie tego zapomniec. Poszedl za nia do pokoju, z ktorego prowadzily schody na najwysze pietro Runicznego Dworu. - To najwyszy poziom zamczyska - oznajmila, nie ogladajac sie. - Tutaj zaczniemy, a potem ruszymy w dol. -Dlaczego zapytalas o Kraine Slonca? - ciekawil sie Nathan. -Poniewa nawiazales rozmowe - odparla. - Gdybym sama nie odpowiedziala, Maglore kazal by mi to uczynic. Zachwyca sie, e ty i ja jestesmy dla siebie tacy uprzejmi. Sprawia mu przyjemnosc, e w ramach naloonych przez niego ograniczen kierujemy naszymi dzialaniami i e powsciagamy nasze emocje, w przeciwienstwie do Wampyrow, ktorymi rzadzi przemone pragnienie wszczynania przy kadej okazji sporow i walk, czesto dla samej zasady! -Czy to jedyny powod? - Wlasnie dotarli na najwyszy podest schodow. -Nie, bo take sama myslalam, aby zapytac... o dzieci. - Poczekala, a sie z nia zrowna. -Dzieci? -Moje ycie w Krainie Slonca bylo ciekie - powiedziala - ale pamietam te male istoty. Byly takie slodkie, czyste, niewinne. Nathan wzruszyl ramionami. - Wszystkie dzieci sa takie. -O, nie! - odparla, lekko wzdrygnawszy sie. - Dzieci Wampyrow nie... -To tutaj sa dzieci? -W Runicznym Dworze? Nie. Maglore nie znosi dzieci. Ale kiedy pewnego razu poprosilam go o dziecko, pokazal mi lobki Wampyrow. Dzieci w Krainie Slonca sa karmione mlekiem swych matek lub mamek, ale w Turgosheim... pija co innego. Gdyby Maglore mial pewnosc, e jest w stanie splodzic nie-wampira, moglby dac mi dziecko, ale w przeciwnym razie nie "zepsulby" mnie, eby miec "jakiegos bachora-uzurpatora"! -Prosilas Maglore'a o dziecko? - Nathan nie mogl uwierzyc wlasnym uszom. - Chcesz powiedziec... e pragnelas urodzic jego dziecko? -Tak - odpowiedziala, idac labiryntem pustych pomieszczen, a znalezli sie z pokoju, w ktorym bylo okno i wneka ukryta za zaslona. Tam, po raz pierwszy, Orlea spojrzala Nathanowi prosto w twarz. Uniosla brode i rzucila mu wyzywajace spojrzenie. - Nie widziales Maglore'a, kiedy byl mlody. Nie jestes kobieta. Nie wiesz, co to znaczy byc lordem Wampyrow. Nie rozumiesz znaczenia slowa "spelnienie". -Nie - odparl Nathan, odsuwajac sie od niej. - Ale widzialem, co zostaje z kobiet, ktore zaznaly takiego... spelnienia! Jesli nie sa martwe, to sa skazane! Skinela glowa i odwrocila wzrok. - Tak, masz racje. Ale jesli chodzi o mnie... Maglore byl uprzejmy i lagodny. Nie zmienilam sie. A jesli tak, to tylko w ten sposob, e przedtem go nienawidzilam, a teraz go kocham. Meczyzna moe zniewolic kobiete na rone sposoby. -Naprawde go kochasz? - To wydawalo sie niemoliwe. -Kocham Maglore'a! - warknela. - Nie jego czyny, ani tego, co w nim siedzi, lecz jego! To bylo zupelnie niepojete. Nathanowi na chwile odjelo mowe i tylko pokrecil glowa. W koncu wykrztusil - Ale przecie to jego wampir czyni go takim, jaki jest! -Na tym wlasnie polega paradoks - odpowiedziala - ktory jest zrodlem mojego rozdarcia. Nienawidze tego pasoyta, ktory tkwi w jego ciele, ale jednoczesnie kocham jego ywiciela! Bo jesli Maglore jest moim panem, to ta pijawka jest jego panem! I jestem zazdrosna i nienawidze jej, bo musze sie z nia dzielic. Ale kiedy jest ze mna, przebrany za mlodzienca, nie moge go nie kochac. Nathan podszedl do zaslonietej wneki; Orlea ruszyla w jego strone i stanela obok, z dlonia na sznurze, a wtedy Nathan powiedzial - Mysle... e mi cie al! - Powiedzial to bez zastanowienia, moe nawet nie mial tego na mysli; nie wiedzial przecie, jakie bylo jej ycie przed przybyciem do Runicznego Dworu. W ten sposob wyrazil po prostu swoje przeraenie. Ale choc Orlea mogla wiele utracic, na pewno nie utracila swej dumy. Jej czarne oczy plonely, kiedy powiedziala -Zostaw swoje wspolczucie dla siebie, Nathanie, bo jeszcze nie widziales Runicznego Dworu. - Po czym pociagnela za sznur. Zaslona uniosla sie z szelestem i Nathan ujrzal... syfonida Maglore'a. Na poczatku nie wiedzial, na co wlasciwie patrzy, ale po chwili to do niego dotarlo i cofnal sie chwiejnym krokiem, krzywiac sie i z trudem lapiac powietrze. -No widzisz - Orlea puscila zaslone i przytrzymala go za ramie - czasami jest rzecza poyteczna miec kogos, kogo sie kocha, eby sie na nim wesprzec. Tak, nawet na kims takim, jak Maglore. - Patrzac jej w oczy, Nathan nie dostrzegl ani sladu dzikiego spojrzenia niewolnicy, czy te szkarlatu namietnosci Wampyrow. Ale chyba zobaczyl pierwsze oznaki obledu... Nastepnie Orlea pokazala Nathanowi gabinet Maglore'a czy te "pokoj rozmyslan", do ktorego mialo wstep tylko kilku zaufanych niewolnikow. Jego wzrok natychmiast przyciagnal cieki, zloty model godla lorda Wampyrow, spoczywajacy na podstawie z onyksu i Nathan zaczal sie zastanawiac, do czego sluy; moe byl jedynie ozdoba. Usiadlszy przed wspanialym modelem Turgosheim, sluchal opowiadania Orlei o tym wawozie Wampyrow. Dowiedzial sie znacznie wiecej ni przedtem od Nicolae i uzupelnilo to w istotnej mierze jego wiedze dotyczaca geografii tego miejsca i historii jego mieszkancow. Zanim skonczyli, minelo dwie trzecie nocy. -Jestes zmeczony - zapytala - czy chcesz kontynuowac? -Nie wiem, czy jestem zmeczony - odparl Nathan zgodnie z prawda. - Jest tyle do zobaczenia. A to, co dotad zobaczylem, nie daje mi zasnac. W kadym razie, aby mocno zasnac, musze byc zmeczony fizycznie i umyslowo. - Ale wiedzial, e naprawde powinien sie przespac i wykorzystywac kada nadarzajaca sie okazje. Bo jesli dopusci do tego, e bedzie przemeczony, wczesniej czy pozniej jego oslona moe zawiesc. Jego ukryte zdolnosci musza takie pozostac; wiedza dotyczaca Tyrow i ich pustynnych kryjowek byla czyms, czego nie wolno mu bylo zdradzic; musi zmyslic falszywa geografie i styl ycia, panujacy w Krainie Slonca na zachodzie, ktora zostala tak daleko. Byl pewien, e Maglore w koncu go o to zapyta. -Teraz jest dobra pora na sen - powiedziala Orlea, jakby czytajac w jego myslach, choc w rzeczywistosci dobrze ich strzegl, a w niej nie wyczuwal adnych zdolnosci telepatycznych. - Potrzebny ci mocny sen, jesli chcesz zachowac sily w Runicznym Dworze. Strach podkopuje sily kadego, oczywiscie z wyjatkiem Maglore'a. Nerwy sa napiete do ostatnich granic; oddychanie i praca serca ulegaja wahaniom; silna wola slabnie. A jednoczesnie sily Maglore'a rosna. Bo Wampyry wysysaja nie tylko krew, Nathanie. One wysysaja wszystko. Wrocil wraz z nia do wielkiej sali, gdzie teraz prawie nic sie nie dzialo. Krecilo sie tylko po niej kilka niewolnic, a mala ich grupka byla zajeta tajemnicza rozmowa. Ujrzawszy Nathana i Orlee, umilkly, marszczac brwi i nie kryjac zdenerwowania. Nastepnie, kiedy ju chcial sie udac do swego pokoju, Orlea chwycila go za lokiec i poprowadzila w przeciwnym kierunku korytarzem wydraonym w pumeksie. -Dokad idziemy? - spytal Nathan. -Tam, gdzie te kobiety nie beda cie niepokoic - powiedziala. - Bowiem lekaja sie mnie prawie tak samo, jak Maglore'a. -A gdzie teraz jest sam lord? - Nathan czul sie zaniepokojony, ale nie byl pewien, dlaczego. -Spi - odpowiedziala. - Ma swoje przyzwyczajenia. To wlasnie pora, gdy spi. Wschod slonca go obudzi i wtedy uda sie do swych warsztatow, ktore znajduja sie niej. W przeciwienstwie do pozostalych lordow, z ktorych wiekszosc pracuje jedynie noca i kuli sie ze strachu, gdy slonce stoi wysoko nad Kraina Slonca, Maglore rozloyl swoj sen rowno miedzy dzien i noc. Doszli do zewnetrznej sciany z waskim oknem, ktore wychodzilo na polnocny wschod i wiodacymi w dol kretymi kamiennymi schodami. Na dole znajdowala sie mniejsza sala, z ktorej odchodzilo kilka przejsc. Idac jednym z nich, zaprowadzila go do pokoju zaopatrzonego w drzwi, podobnie jak pokoj Nathana. Byl to pokoj Orlei, ale od wewnatrz... drzwi byly zaopatrzone w zasuwe. Nie byla to jedyna ronica, poniewa jej apartament byl doskonale urzadzony. Znajdowala sie tam lazienka i liczne meble; na podlodze lealy futra; w malenkim oknie, wybitym w masywnej scianie, wisialy zaslony z fredzlami; a nad jej loem zwisaly cienkie zaslony, siegajace a do podlogi. Kilka palnikow gazowych wypelnialo pomieszczenie oltym blaskiem. Obeszla pokoj gaszac po drodze kolejne palniki, dopoki wokol nie zapanowal gleboki polmrok. Kiedy wyobraznia Nathana zaczela mu podsuwac coraz bardziej szalone obrazy, powiedziala - Nikt cie nie bedzie tutaj niepokoil. Moesz spac spokojnie. -Orlea - powiedzial, idac do drzwi - doceniam twoja troske, ale obawiam sie, e gdyby Maglore dowiedzial sie, e jestem tutaj... -On wie - przerwala mu. - Myslisz, e osmielilabym sie ciebie tu wprowadzic bez jego zgody? To on mi kazal. Nathanowi zawirowalo w glowie i stanal przed drzwiami oglupialy. Siegnal dlonia do zasuwy, ale slyszac szelest zaslon, odwrocil sie. Jej ubranie lealo na stojacym kolo loka taborecie, gdzie je rzucila, a zaslony jeszcze falowaly. Czujac mrowienie w calym ciele i ledwie mogac oddychac, Nathan zapytal - Co... wlasciwie kazal? -Wszystko - jej glos byl bardzo cichy i jakis smutny. - Mam ci odebrac niewinnosc tak, aby nic ju dla nich nie pozostalo. -Dla jego wampirzyc? -Tak. Podszedl do loka. - Orlea, ja ju wiem. Wiem, e mam ich unikac, wiec to nie jest potrzebne. -Chcesz mnie odtracic i przeciwstawic sie Maglore'owi? -Nie. Nie odtracam cie - powiedzial, starajac sie, aby go dobrze zrozumiala. Ale koniec koncow wiedzial, e jest tylko jeden sposob, czyli powiedziec jej prawde. - Chodzi o to, e nie mam adnego doswiadczenia z kobietami - w koncu wyrzucil z siebie. - Nie wiem... nic! -No co - odpowiedziala - czy wszyscy kiedys nie bylismy niewinni? Jeszcze nie skonczyla mowic, gdy palce Nathana zaczely drec, jak gdyby nalealy do kogos innego, kiedy zaczal zdejmowac ubranie. - Naprawde - powiedzial. - Naprawde zupelnie nic nie wiem. - Nie byla to cala prawda, ale prawie. -Ale dowiesz sie - szepnela - zobaczysz. Dowiesz sie tego, co ja wiem. Byl nagi. - Orlea... -Wejdz do loka i ogrzej mnie - powiedziala. - Przynajmniej bede wiedziala, e to jestes tylko ty, e to, co bedziesz robil, to beda twoje wlasne dzialania, nie kierowane przez kogos innego. Przynajmniej to bedziesz ty, a nie jakas oslizgly stwor, ktory toba powoduje. Odchylil zaslony, zza ktorych wyciagnela sie ku niemu szczupla dlon. Uniosla przykrycie i poloyl sie kolo niej. Przykryla go kocami, a potem ogarnela go jej dziwna, chlodna milosc... Pozniej, w polmroku, kiedy leeli mokrzy od potu, Nathan spytal - Jak tu trafilas? -Bylam wtedy jeszcze dzieckiem w Krainie Slonca - powiedziala Orlea - mialam zaledwie czternascie lat, kiedy wodz mego plemienia, Gobor Tulcini, zwrocil na mnie uwage. To byl straszny brutal; mial slabowita one, nad ktora caly czas sie znecal. Ale wowczas naduywal te swego stanowiska, swoich ludzi, a nawet powietrza, ktorym oddychal. Dzikie psy potrafia zachowywac sie lepiej! Pewnego razu, podczas sciagania dziesieciny, sfalszowal dane i aby uzupelnic rzekomy niedobor, w ostatniej chwili wybral mego ojca. Kiedy go zabrano, moja biedna matka umarla ze zgryzoty. Wtedy Gobor zabral mnie do siebie, aby mogl mnie "wychowac, jak wlasne dziecko". Tak powiedzial... -Moje obowiazki obejmowaly opieke nad dziecmi z wioski, ktore kochalam. Bo przecie sama bylam jeszcze dzieckiem. Ale podczas gdy ja zajmowalam sie dziecmi, Gobor... zajmowal sie mna. Jego ona wiedziala o tym, ale panicznie sie go bala i nie zloyla adnej skargi. Dwa razy do roku, na jego rozkaz, pomagala pozbyc sie dziecka, ktore mi zrobil. -Czekalam na wlasciwy moment, a w koncu nie moglam ju tego wytrzymac. Wtedy, pewnej nocy, kiedy z Turgosheim przybyly wampiry sciagajace dziesiecine, zakradlam sie na plac i zglosilam sie na ochotnika. Gobor schwytalby mnie i pobil, gdyby nie porucznik, ktory widzac, e jestem ladniejsza od kilku proponowanych dziewczat, postanowil mnie przepytac. Powiedzialam mu, e matka nie yje, a ojciec zostal zabrany przez Wampyry, i e Gobor ukrywa mnie przed poborcami. No co, prawda byla taka, e bylam za mloda, ale poza tym to, co powiedzialam, bylo prawda. -Ponadto powiedzialam, e zdecydowanie wole Turgosheim od tego brutala, Gobora, co bylo absolutna prawda. Nawet smierc bylaby lepszym wyjsciem, choc to nie byl wylaczny powod. A ja jako dziecko wcia bardzo naiwne - przynajmniej, jesli chodzi o sposob myslenia - myslalam take, e tam bede mogla odszukac mego ojca. I mimo, e bylam mloda, zabrano mnie do Turgosheim. Na szczescie, wypatrzyl mnie sluga Maglore'a i tak trafilam tutaj. Od Gobora nauczylam sie sposobow stosowanych przez meczyzn i uylam kobiecych sztuczek wobec Maglore'a. Byl zafascynowany, kiedy sie zorientowal, e takie dziecko jest tak doswiadczona kobieta. A kiedy sie zorientowal... zalatwil, eby jego niewolnicy przez pewien czas pelnili funkcje poborcow, zbierajac danine od biednych Cyganow. Kazal im, aby wybrali nowego wodza i aby zabrali ze soba Gobora. W ten sposob ten brutal skonczyl jako poywienie w ponurej Vormowej Iglicy; sadze, e tak samo skonczyl przed nim moj ojciec... Kiedy skonczyla opowiadac, Nathan wyslizgnal sie z loka i zaczal ubierac. Obserwowala go przez chwile, po czym powiedziala - Nie musisz isc. -Ale ja mam tu swoj wlasny pokoj - odparl - i lepiej, ebym sie do niego przyzwyczail. -Jak chcesz. Nastepnym razem poczujesz sie swobodniej. Wtedy pokae ci rzeczy, ktorych jeszcze nie znasz. -Na rozkaz Maglore'a? - Jeszcze kiedy to mowil, wiedzial, e postepuje jak gbur. Zwlaszcza teraz, gdy wiedzial, czym bylo jej ycie. Ale slowa zostaly wypowiedziane i nie mona ich bylo cofnac. Po chwili odpowiedziala - Moe... a moe nie. Wszyscy musimy robic to, co nam kaa, ale sposob, w jaki to robimy, to ju nasza sprawa... Wyszedl i udal sie do swego pokoju. W wielkiej sali bylo kilka niewolnic, garstka kobiet i paru meczyzn. Ci ostatni popatrzyli na Nathana, byc moe zazdrosnie, ale Nathan z zadowoleniem zauwayl, e kobiety nie zwrocily na niego uwagi. Dostaly nauczke od Maglore'a. A zreszta, nie byl ju niewinny. No, moe pod wieloma wzgledami byl, ale nie pod tym. Ten rodzaj niewinnosci utracil na zawsze. W pewnym sensie czul sie bardziej meczyzna, ale z drugiej strony byl przygnebiony, poniony. Przypomnial sobie, co mowila mu matka, Nana, kiedy szedl na polowanie: dobre mieso jest zawsze najsmaczniejsze, gdy sie je upolowalo samemu... Odtad czas biegl szybko i kiedy Nathan poznal Runiczny Dwor, poczucie zagroenia nieco zmalalo, ale nie ustapilo calkowicie. Orlea miala racje: czasami, gdy budzil sie w srodku nocy (a nawet podczas dlugich dni), jego nerwy zdawaly sie krzyczec, a serce walilo mu jak mlotem. Wynikalo to po prostu ze swiadomosci, e wokol czai sie makabra i e kade inne stworzenie w Runicznym Dworze, a w istocie w calym Turgosheim, to przenoszacy zaraze wampir. Jesli chodzi o Orlee, dotrzymala slowa i pokazala Nathanowi rzeczy, o ktorych dotad nie mial pojecia. Zabrala go do swego pokoju po raz drugi, a po raz trzeci i ostatni poszedl ju sam, oczywiscie po uprzednim uzgodnieniu. I po raz kolejny przekonal sie, e miala racje, bo byl bardziej odpreony i sam przejal inicjatywe. A poniewa byl mlody i sprawny seksualnie i podobalo mu sie jej szczuple cialo, mogl sie latwo zakochac, ale go przed tym przestrzegala. -Nalee do Maglore'a - powiedziala, kiedy podczas trzeciej wizyty w jej pokoju nie mial ochoty w ogole stamtad wyjsc. - Spelnilam swoj obowiazek wobec niego i jego rozkazy. -Moe - powiedzial, stojac w drzwiach. - Ale jednak mnie kochalas i sprawialo ci to przyjemnosc. -Nie - pokrecila glowa - ale chcialam, ebys tak myslal. - A gdy zrzedla mu mina, dodala -Odtad nigdy nie wolno ci na mnie patrzec w ten sposob, Nathanie, bo jesli on to zobaczy, ukarze nas oboje, co w moim przypadku byloby niesprawiedliwe. Jako kochanek, nic dla mnie nie znaczysz. Ale jako przyjaciel... -Mamy zostac tylko przyjaciolmi? - A wiec rozstawala sie z nim na dobre. -Tak bedzie najlepiej - odpowiedziala. - W domu mego pana jest sto pokojow i warsztatow, a on pragnie, abys zobaczyl je wszystkie. Ale gdybys chcial je ogladac w towarzystwie kogos innego... -Nie - powiedzial Nathan, gdy drzwi zamknely sie za nim i uslyszal szczek zamykanej zasuwy. - Nie, ale zawsze bede rad z twego towarzystwa i twojej przyjazni. -Niech wiec tak bedzie - wyszeptala... Potem byla chlodna i zamknieta w sobie, jak zawsze, a Nathan przestal sie do niej zalecac. Ale gdy nadchodzil czas snu Maglore'a i gdy Nathan widzial, jak Orlea idzie do komnat swego pana... czasami czul sie rozgoryczony. W tym wczesnym okresie jego pobytu w zamczysku, Maglore czesto wzywal go do siebie i bez wzgledu na to, czym Nathan byl zajety, musial do niego pedzic. Raz wchodzac do apartamentow Maglore'a zastal tam przystojnego, szczuplego i barczystego lorda Wampyrow. Ale gdy obcy odezwal sie, Nathan a podskoczyl i zatoczyl sie w tyl. Bowiem ten glos, nie zas tryskajace energia cialo, z ktorego sie wydobywal, byl nie do podrobienia: to byl glos Maglore'a! -Jak wygladam? - spytal Maglore, kiedy Nathan doszedl do siebie. -Mlodo! - wykrztusil Nathan, bo bylo to pierwsze slowo, jakie mu przyszlo do glowy. - Jak meczyzna w kwiecie wieku, czterdziesto- lub czterdziestopiecioletni! Wygladasz, panie... jak lord! -To znaczy, jak "prawdziwy" lord? - zachichotal Maglore. Ale jego wesolosc trwala krotko i po chwili jego czolo zachmurzylo sie. - Przez cale ycie wypieralem sie istnienia tego, co tkwi wewnatrz mego ciala - warknal. - Tylko, e ju nie moge, nie moge! Na krotko moge przybierac taka postac, w jakiej mnie teraz widzisz. To jest "nagroda" za "wspolprace". Co tylko dowodzi, e chocbym nie wiem jak sie staral wypierac istnienia tej kreatury i siebie samego, musze sie zgodzic, e krew to ycie. Teraz idz, moj synu i zastanow sie nad cudem, ktorego byles swiadkiem i jak do niego doszlo. I nigdy nie zapominaj, e jestem Wampyrem! - I aby nadac swym slowom wieksza wage, rozchylil usta, eby pokazac Natahanowi rozdwojony jezyk, drgajacy w glebi czerwonych ust. Ale gdy Nathan ruszyl w strone kreconych schodow, Maglore zawolal za nim - Moj synu! - Nathan obejrzal sie, a mlody lord, usmiechajac sie zapytal - Powiedz, czy wiesz, czym jest magazyn zapasow? Nathan pokrecil glowa. - Jest jeszcze wiele rzeczy w Runicznym Dworze, ktorych dotad nie widzialem. -Wiec zrob to teraz, zaraz. Nathan kiwnal glowa. -Czy Orlea ma mnie tam zaprowadzic? -O, nie - nie tym razem. Idz tam sam, albo wez jednego z moich porucznikow. Ale po drodze wstap do Orlei i powiedz, e na nia czekam... Nathan uczynil, jak mu kazano. Byl to okrutny rozkaz i Maglore dobrze o tym wiedzial, jednak nie tak okrutny, jak polecenie, aby Nathan odwiedzil pomieszczenia i warsztaty, gdzie znajdowal sie magazyn zapasow. Udal sie tam z Karpathem, porucznikiem od lat jedenastu i prawa reka Maglore'a. Nathan wzbudzil jego zainteresowanie i kiedy zeszli na dol, zapytal - Co sadzisz o naszym panu? Nathan spojrzal na tamtego. Karpath byl od niego wyszy o dwa cale, niezwykle barczysty, mial wydatna szczeke, szara karnacje i ponad trzysta funtow ywej, wampirzej wagi. W oczach plonal mu wewnetrzny ogien, ktory wiele mowil. To nie byl zwykly niewolnik - bylo oczywiste, e Karpath dobrze znal zjadliwe ukaszenie prawdziwego lorda Wampyrow. W jego krwi bylo cos z samego Maglore'a. -Co sadze o naszym panu? - powtorzyl Nathan. Ale przypomniawszy sobie slowa lorda, odparl - Jest Wampyrem, a ja nie jestem nawet niewolnikiem. Jest niesamowity! -Wiec chcialbys byc taki, jak on? - spytal cicho Karpath, ale w jego glosie slychac bylo jakas wewnetrzna pasje. Nathan wszedl do jego umyslu, ktory byl otwarty i chlonny, dzieki poprzednim "wizytom" Maglore'a. Oto, co odczytal. -Ten czlowiek jest coraz bliej lorda. Ale czy to moj rywal? Pragne dostac jajo Maglore 'a i dostana je, eby nie wiem co! Tu, w Runicznym Dworze, moe nie starczyc miejsca dla nas obu, tego Nathana Bladolicego i Karpatha Seersona. Nathan musial bardzo uwaac, aby sie nie wzdrygnac na widok brutalnych i krwawych scen, jakie klebily sie w glowie Karpatha i wiedzial, e musi dobrze rozwayc swoja odpowiedz. Karpath nie tylko wybral sobie stosowny przydomek, oczekujac na sukcesje po Maglore'u, lecz take nadal przydomek domniemanemu rywalowi! -Taki, jak on? Jak Maglore? Zostac Wampyrem? - Dreszcz, jaki go przeszyl, byl tylko na wpol udawany. - Chyba wolalbym przedtem umrzec! -I tak niechybnie by sie stalo! - pomyslal Karpath. - Ale...moe niepotrzebnie sie przejmuje. Krew tego Nathana musi byc naprawde rzadka, jak woda. - Ale na glos nie powiedzial nic. Doszli do najniszego poziomu Runicznego Dworu. Poniej znajdowal sie Oblakanczy Dwor i Karpath wskazal Nathanowi zimne i wilgotne, od dawna nie uywane stopnie, "stare schody, wiodace gleboko w dol", jak je opisal Eygor Zabojczooki. Nathan zapytal - Moemy tam zejsc? Karpath spojrzal na niego. - Moemy, ale nie zrobimy tego. Teraz, gdy Wran i Spiro odlecieli, to miejsce stoi puste. Teraz mieszka tam tylko duch. -Duch? - Nathan udawal niewiniatko, ale doskonale wiedzial, kogo Karpath ma na mysli. -Duch Eygora Zabojczookiego - potwierdzil tamten. - Nasz lord podejrzewa, e zostal zamordowany, ale nikt nie wie, jak bylo naprawde, moe z wyjatkiem jego zabojcow. Eygor byl bardzo poteny i mial zle oko: zabijal swych wrogow jednym spojrzeniem! Rownie jego duch jest silny i jak wielki cien unosi sie nad Oblakanczym Dworem. Kiedy Gniewica i jej zdrajcy uciekli z Turgosheim, ich dwory zostaly spladrowane i oddane innym. Niektorzy probowali zamieszkac w Oblakanczym Dworze, ale wcia czuli tam obecnosc Eygora i nie zdolali dlugo wytrzymac. To miejsce jest obecnie zupelnie opuszczone. Maglore odwiedza je od czasu do czasu, ale zawsze sam. - Karpath wzruszyl ramionami. - Moe rozszerzy swoje wlosci ku dolowi. Nie mam pojecia... Po czym pokazal Nathanowi magazyn zapasow. Byl tam spichlerz, gdzie przechowywano zboe, owoce, wina i inne produkty, pochodzace z Krainy Slonca; mlyn i mieszalnia, gdzie produkty spoywcze byly mielone i przetwarzane na rozmaite sposoby, poniewa wiele stworow Maglore'a mialo szczegolne wymagania; piekarnia i kuchnie i wreszcie... rzeznia i spiarnie. Pierwsza z nich nie byla w tej chwili w uyciu. Nathan ujrzal ogromne poplamione pniaki, pily, tasaki i inne narzedzia, wiadra na krew i koryta na podroby. Nie zobaczyl nic wiecej, ale to wystarczylo. Widzial ju poprzednio ohydne zagrody w wysokim, wychodzacym na poludnie skrzydle Runicznego Dworu, z ktorych o wschodzie slonca wypuszczano na sztuczny wybieg kozy i swinie, aby sie mogly nacieszyc kilkoma godzinami wolnosci w blasku slonca. I tam, gdzie biegalo sobie kilka krolikow, zwierzeta te spedzaly ostatnie dni swego ycia. Wieksze zwierzeta byly trudne w hodowli; szybko zapadaly na rone choroby i zdychaly. Ale nie stanowilo to powanego problemu; uzupelnianie zapasow bylo procesem trwajacym nieustannie, a przerob Runicznego Dworu byl niemaly. Karpath zaprowadzil go nastepnie do chlodni z wielkimi oknami wychodzacymi na polnoc, gdzie podmuchy wiatru byly lodowate. W pomieszczeniu tym na hakach wisialy rzedy solonych tuszy, ale nie wszystkie z nich pochodzily od zwierzat. Nagle, zupelnie niespodziewanie, Nathan natknal sie na dwa z nich, ktore... Wtedy, krztuszac sie i zataczajac, Nathan poczul uchwyt silnego ramienia, ktore podtrzymalo go, a oladek przestal podchodzic mu do gardla. W koncu Karpath go puscil i powiedzial - To wlasnie miales zobaczyc. To cos w rodzaju bodzca: oto, co cie moe spotkac, jesli nie dopelnisz swoich obowiazkow. -Widzialem tu - wykrztusil Nathan - dwoch meczyzn. Jeden z nich to gburowaty mlodzieniec z Kehrlowej Grani. Zabrano go razem ze mna i obaj znalezlismy sie w Runicznym Dworze. A drugim... -...Byl Nicolae Seersthrall, tak - mruknal Karapath. - Pierwszy byl zbyt gburowaty, a drugi zbyt gadatliwy. Gdybys zostal tu dluej, moglbys take zobaczyc Magde. Ale najwyrazniej nie masz na to ochoty. Nathan z trudem powiedzial - Woda, ktorej uywam do picia i kapieli, pochodzi ze zbiornikow, znajdujacych sie w zewnetrznych scianach Runicznego Dworu. Podobnie Orlea, kobieta Maglore'a. To czysta woda deszczowa. Ale wiem, e wiekszosc niewolnikow i stworow Maglore'a pije wode, przepuszczona i oczyszczona przez... czlowieka, czy raczej przez to, co z niego pozostalo, przez syfonida. A moje... jedzenie? - Spojrzal na porucznika blagalnie. - Karpath, musze to wiedziec. Czy spoywalem jedzenie, ktore tutaj zostalo przygotowane? Jak sie wykorzystuje te ludzkie ciala? Karpath wyszczerzyl zeby w usmiechu. - A wiec nie ufasz Maglore'owi? -Ufac mu? - Czujac potworne mdlosci, Nathan wychylil sie przez okno. Stanawszy tu za nim, Karpath szepnal - Czy moesz ufac komukolwiek z nas, tu, w Runicznym Dworze? W umysle tamtego Nathan ujrzal obraz, jak on sam spada, wirujac i pedzac coraz szybciej ku ziemi! Ale to nic nie znaczylo. Bylo to tylko pobone yczenie, ktoremu towarzyszyla mysl -Nie, bo to by narazilo na szwank cala moja przyszlosc. Ten Nathan to slabeusz i dziwak. Jajo Maglore'a uschloby i umarlo w jego ciele. - A glosno powiedzial - Twoje obawy sa plonne. Wampirza zaraza nie dostanie sie do twego organizmu za posrednictwem poywienia. Po co Maglore mialby cie truc w ten sposob, kiedy wystarczyloby zwykle ukaszenie? Tak, a poza tym istnieja te inne sposoby: czuly, ojcowski pocalunek czy stosunek analny, albo po prostu zostawienie cie na noc z jego kobietami... lub meczyznami. Nie, tylko najnisi ranga niewolnicy -ktorzy nie sa w stanie zarazic, chyba e przez bezposredni kontakt - przygotowuja posilki na stol mego pana. A jesli chodzi o samego Maglore'a, o ile nie laknie krwi, wystarcza mu mieso zwierzat i ptakow. Ale w koncu, wszyscy sie tym zadowalamy... przewanie. Nathan wyprostowal sie, spojrzal w strone chlodni i powiedzial - Jak... to z nimi bylo? Karpath wzruszyl ramionami. -Meczyzni - osobiscie wole ich nazywac chlopcami - dostali sie w rece kobiet z Runicznego Dworu, aby zaspokoic ich adze, po czym wyssano z nich krew, zas Magda trafila do mlodych meczyzn. Wszyscy byli martwi, ale wkrotce staliby sie niemartwi, co nie byloby poadane. Wiec kiedy leeli pograeni w wampirycznym snie, zostali zarnieci, pocwiartowani, a ich tusze powieszono na hakach. Tak to z nimi bylo. A oto, co ich jeszcze czeka. -Maglore moe potrzebowac fragmentow ich cial do modelowania stworow. Ich kosci zostana zmielone na poywienie dla lotniakow, bestii gazowych i nowo powstalych wojownikow. Lotniaki i bestie gazowe jedza glownie ziarno i, od czasu do czasu, miod dla wzmocnienia, no i naturalnie pija krew; sa bowiem wampirami tak, jak wszystkie stwory Maglore'a. Ale wojownicy, zwlaszcza mlodzi, ktorzy dopiero wyszli ze swych kadzi, musza dostawac cos krwistego! Jesli zas chodzi o porucznikow i niewolnikow, dobrze jest od czasu do czasu zjesc pieczen. Wszystko to odbywa sie na polecenie... -Pieczen? - Czujac, jak z twarzy odplywa mu krew, Nathan gwaltownie sie odwrocil. - To kanibalizm! Karpath chwycil go za ramie, obrocil i warknal - Nie, to wampiryzm! Jeeli kiedykolwiek staniesz sie wampirem, wowczas moe zrozumiesz. - Tylko ta wiedza przyjdzie zbyt pozno, bo nie scierpie rywala w Runicznym Dworze! Nathan odsunal od siebie mordercze mysli Karpatha, wzial sie w garsc, wyprostowal sie i przypomnial sobie, co powiedzial mu kiedys Maglore: trzeba isc smialo i bez leku. Strzasajac wielka lape porucznika z ramienia, powiedzial - Czy ju skonczylismy? Karpath wyczul jego determinacje. - Usmiech powoli zniknal z jego twarzy i warknal - Nie mam ci tutaj ju nic wiecej do pokazania. -Wiec ide stad. -Dokad? -To moja sprawa. Jak doskonale wiesz, Maglore powiedzial, e moge sie swobodnie poruszac po calym dworze i nawet z nim jadam przy jednym stole. Ide do niego; moe ju mnie potrzebuje; stale niepokoi sie o moje bezpieczenstwo. - Powiedzial to celowo. Karpath natychmiast stal sie podejrzliwy. Ogarnela go fala zazdrosci. - Co mu powiesz? Nathan spojrzal mu prosto w oczy. -Karpath, sluchaj mnie i to uwanie. Maglore ceni mnie z powodu mojej karnacji i mojej "niewinnosci". Ju nie jestem tak calkiem niewinny, ale Maglore trzyma mnie w miare moliwosci z dala od wplywu wampirow. Jednak z drugiej strony ciebie ceni z powodu twej sily i... lojalnosci. Wiec nie jestesmy rywalami. Ale tak sobie mysle, e gdyby tylko jednego z nas mial zostawic przy yciu, to jak myslisz, ktorego? -Co? - Zmarszczone brwi porucznika przypominaly chmury burzowe. Nathan wzruszyl ramionami. - Maglore moe zawsze mianowac nowego porucznika, ale gdzie znajdzie drugiego takiego, jak ja? Wiec powtarzam: nie jestesmy rywalami, ale jeeli chcesz byc moim wrogiem... - obrocil sie na piecie i odszedl - nich tak bedzie. A Karpath nie znalazl odpowiedzi... Czas mijal. Nathan duo spal, starajac sie zachowac zapas sil fizycznych i psychicznych. Jednak kiedy nie spal, rzadko mogl narzekac na brak ruchu: Runiczny Dwor mial charakter bardziej pionowy ni poziomy, a schody wydawaly sie nie miec konca. Teraz, gdy mial ju za soba zwiedzanie magazynu zapasow, czul e wszystkiemu moe stawic czolo; nie sadzil, by w Runicznym Dworze moglo sie znajdowac cos gorszego ni to, co dotad widzial lub czego doswiadczyl. Pod pewnym wzgledem mial racje, ale pod innymi... Widzial wojownikow lorda, dojrzewajacych w ogromnych kadziach. Poza ich pancerzem, ktory troche przypominal mu jego sen, w ktorym Eygor Zabojczooki mial na ciele dziwaczne, niebieskawe wyrostki, stwory te nie przypominaly niczego, co Nathan kiedykolwiek widzial. W kadym razie aden normalny umysl nie wymyslilby takich potwornosci, gdyby chcial spac spokojnie. Zwrocil uwage na pewien szczegol: jak na wojownikow, bestie te byly znacznie mniejsze ni bestie Gniewicy, ktore pustoszyly Siedlisko i nie byly przeznaczone do latania. Choc Maglore zamierzal je wykorzystac, nie mialy brac udzialu w ataku na Gniewice w starej Krainie Gwiazd. Ale zamiary innych lordow w Turgosheim byly bardziej czytelne. Z okna swego pokoju Nathan co noc obserwowal cwiczebne loty ich potworow. Dodatkowe pochodnie, nagle rozjasnienie palnikow gazowych, czy niezwykly ruch na ktoryms stanowisku startowym kolo sciany wawozu wskazywaly, na co zwracac uwage. I wtedy, podobnie jak kiedys w Siedlisku, znow slyszal dudnienie elementow napedowych, gdy koszmarne cienie przemykaly nad oparami wznoszacymi sie nad Turgosheim. Wiekszosc lordow i ladies testowala swoje stwory od czasu do czasu, ale nie wszystkie proby byly udane. Podczas sesji w godzinach switu Nathan widzial jeden szczegolnie nieudany lot. Wielki i ociealy stwor wylecial z Vormowej Iglicy z dudnieniem, odbijajacym sie echem nad calym Turgosheim; jego pancerz blyszczal czerwonawo w swietle wydobywajacym sie z dworow, a gazy wylotowe, unoszone wiatrem, tworzyly fantastyczne, sklebione ksztalty. Byl to przeraajacy widok, gdy z warkotem przelatywal nad wawozem, a wraliwe, wielkie niczym spodki oczy przeczesywaly teren, blyskajac spod trzech silnie opancerzonych, potenych rogow. Ale pancerz byl zapewne zbyt cieki, a sam stwor zle wywaony. Przechylajac sie na bok, aby uniknac zderzenia z wznoszacym sie wysoko Dworem Masek, nagle zaczal pikowac w dol. Probowal jeszcze odzyskac rownowage, ale przesadzil i zaczal sie gwaltownie kolysac, po czym wywrocil sie! Kiedy lecial do gory nogami, pecherze gazowe z prawej strony ciala zahaczyly o poszarpane skrzydlo Dworu Masek i zostaly rozerwane; nagle sflaczale, trzepotaly na wietrze, a uszkodzony stwor zboczyl z kursu i skierowal sie prosto do wawozu. Wtedy... potwor zapewne zorientowal sie, e to jego ostatnie chwile. Jego pelne bolu wycie bylo doskonale slychac Mieszajac sie z charkotem elementow napedowych, dzwiek dotarl do Nathana jako jekliwe zawodzenie: krzyk smierci A sam potwor opadal po spirali, po czym gwaltownie runal w dol, odbil sie od wieyczki Trollowego Dworu i uderzyl w skaliste dno wawozu. Wokol rozprysly sie kawaly czerwonych szczatkow i potrzaskanego pancerza potwora, po czym zapanowala cisza... Na poczatku tego rodzaju niepowodzenia byly dosyc czeste, ale z uplywem czasu lordowie nabrali wiekszej bieglosci w wytwarzaniu latajacych bestii wojennych. A Nathan przez caly czas zdawal sobie sprawe, e te ywe machiny zniszczenia byly przeznaczone do wykorzystania w starej Krainie Gwiazd i e w koncu zaczna take siac zniszczenie w Krainie Slonca. W jego Krainie Slonca, z ktorej uciekl jak tchorz, aby znalezc smierc na pustyni... Nathan odwiedzil pieczary bestii gazowych, znajdujace sie w pobliu wysypisk smieci i zrozumial powod tej bliskosci. A same bestie... byly czyms, co na prono staral sie wyrzucic z pamieci. Horror wiazal sie nie tyle z wygladem fizycznym stworow, ile z ich makabryczna i bezlitosna skutecznoscia dzialania; bowiem wszystkie stwory Maglore'a kiedys byly istotami ludzkimi, ale zostaly spisane na straty. I ilekroc Nathan na nie patrzyl, zawsze w nich dostrzegal pozostalosci czlowieka... W koncu, po jakichs trzydziestu dniach pobytu w Runicznym Dworze, Nathan poszedl obejrzec lotniaki Maglore'a, zamkniete w zagrodzie kolo stanowiska ladowania. Powodem, dla ktorego nie zrobil tego wczesniej, bylo ostrzeenie Maglore'a: sasiedztwo polnocnej sciany bylo znane ze zdradliwych pradow wstepujacych i dziwnych, porywistych wiatrow; wypolerowana skala stanowisk startowych byla sliska jak lod; nie bylo tam adnych murow ochronnych, aby nie utrudniac startu lotniakom. Pewnego razu lord stracil w tym miejscu porucznika, ktory zrobil krok w niewlasciwa strone i z krzykiem polecial w przepasc. Dwa z trzech lotniakow Maglore'a byly nowe; utworzyl je jako cwiczenie przygotowawcze przed rozpoczeciem pracy nad bestiami wojennymi. Zachowywaly sie plochliwie (wyczuwaly bowiem, e Nathan nie jest wampirem), wodzily za nim wzrokiem i unosily swe romboidalne glowy, gdy ostronie przechodzil zabezpieczonym barierka przejsciem przed ich zagrodami. Ale towarzyszyl mu zapach Maglore'a i stwory szybko sie uspokoily. Jednak trzeci lotniak byl inny. Spoczywal na skraju stromego stanowiska startowego, pod stropem pieczary, w miejscu oslonietym od wiatru i byl znacznie mniej nerwowy. Cos w jego wygladzie przyciagnelo uwage Nathana. Przyjrzal sie lotniakowi: byl wielki, szary, niemy i wygladal dosyc potulnie; jego wielka glowa kolysala sie na dlugiej szyi; mial wielkie jak filianki, wilgotne i polyskujace czernia oczy i pysk dziwnie przypominajacy twarz czlowieka. Te oczy moglyby byc... ...Tutaj Nathan przerwal swoje rozmyslania. O czym on, u licha, myslal? Lotniak, ktory przypominal czlowieka? Oczy, ktore moglyby...? Oczywiscie nie bylo w nim nic z czlowieka, ale oczy kiedys nalealy do czlowieka, do Cygana! I znow uswiadomil sobie, na co patrzy: poddany mutacjom wampir - cos, co uksztaltowal Maglore - ktory po tej metamorfozie nie byl ju istota ludzka. Opierajac sie lokciami o sciane zagrody, wpatrywal sie w wielkie, smutne oczy w wydluonej glowie i pomyslal: Kim ty byles? -Kiedys bylem mlodziencem, tak jak ty. - Odpowiedz przyszla natychmiast i tak niespodziewanie, e Nathan gwaltownie szarpnal sie w tyl! - Bylem meczyzna, a potem niewolnikiem Maglore 'a. Ale nigdy wampirem... dopiero na koncu. Moe go obrazilem, choc nawet teraz nie wiem, w jaki sposob. Ale to niczego nie zmienia. Wystarczy powiedziec, e to, co widzisz przed soba, to wszystko, co pozostalo z mego czlowieczenstwa. Ale lord Runicznego Dworu oszczedzil moj mozg i stworzyl przebieglego lotniaka - niech sczeznie jego czarne serce! Wstrzasniety do glebi Nathan przywarl do sciany i wyszeptal - Zostawil ci mozg... caly ludzki mozg? -Nie, nie caly. - Mysli lotniaka byly nieco mgliste. - Ale wystarczy, abym pamietal... rone rzeczy. Miedzy innymi, moje imie. Pytales mnie, kim bylem. Bylem niewolnikiem, ktory umial pisac i wiernie spisywal historie rasy, zgodnie ze slowami mego pana, Maglore 'a. Nazywalem sie Karz Biteri... Pozniej Nathan spedzal dlugie godziny z Karzem, czy raczej tym, co kiedys nim bylo, poznajac od samego poczatku historie Turgosheim. Ale podczas tego pierwszego spotkania znacznie bardziej interesowalo go, jak ten - stwor? - odczytal jego umysl i zdolal mu tak jasno odpowiedziec. Dowiedzial sie, e tak bylo ze wszystkimi lotniakami, poniewa stanowily lotne stanowiska dowodzenia Wampyrow, ktore mialy bezposredni dostep do ich umyslow i dzieki temu mogly natychmiast reagowac na kady rozkaz. Ksztaltujac umysl Karza, Maglore wszczepil mu cos z wlasnej istoty, a decydujacym czynnikiem byly zdolnosci telepatyczne. Pragnac uzyskac cos wyjatkowego, zachowal znaczna czesc jego pamieci i cala wiedze na temat Turgosheim. W ten sposob Karz Biteri, ktory teraz byl lotniakiem Maglore'a, stanowil take podreczna biblioteke makabrycznej przeszlosci Turgosheim. -Ty take jestes potenym telepata - powiedzial mu wtedy Karz - wiec moemy ze soba rozmawiac. Ale musisz nauczyc sie, jak pilnowac swych mysli i zawsze pamietac, e czlowiek w Runicznym Dworze nigdy nie jest sam. Kiedy myslales, e jestes tutaj sam, odczytalem w twoim umysle wiele rzeczy, ktore nie spodobalyby sie Maglore'owi. Jesli ja je moglem odczytac, mogl i Maglore. -Stale mialem oslone - odpowiedzial Nathan - a przynajmniej tak myslalem. Ale masz racje: myslalem, e jestem tutaj sam. A kiedy cie zobaczylem i zdalem sobie sprawe z tego, kim byles... -Byles wstrzasniety i zapomniales sie, wiem... - jego szloch byl reakcja na wspolczucie Nathana, ktory odpowiedzial - Ty take powinienes pilnowac swych mysli, Karz, bo czuje, jak go nienawidzisz. Gdyby Maglore to odkryl... -Och, on o tym wie - przerwal mu tamten. - Jak myslisz, dlaczego nie wyrusza na powietrzne przechadzki? Poniewa obawia sie, e moglbym go zrzucic. Wiec utworzyl te nowe lotniaki, ale im take nie ufa! Bo jesli mnie przenikaja takie uczucia, moe i one moglyby czuc podobnie. On wie, e tak naprawde nie jest, ale mimo to im nie ufa. Wyglada na to, e sprowadzilem na niego zly sen, ktorego nie moe sie pozbyc, z czego jestem bardzo rad! -Takich mysli naprawde powinienes sie strzec - powiedzial Nathan - i to bardzo. Wzruszajac ramionami, Karz odpowiedzial - Czasami to robie, a czasami jest mi wszystko jedno. Bo czyme jest moje ycie? Moglbym rownie dobrze wyleciec stad o wschodzie slonca i poleciec nad gorami ku sloncu! W tym momencie Nathan przypomnial sobie, jak Thikkoul odczytal jego przyszlosc z gwiazd - Widze... lot ku wolnosci, tak! Ale... na grzbiecie smoka? - I Nathan pomyslal: smoka, albo czegos, co wyglada jak smok. I nastepna mysl - Po co leciec ku sloncu, skoro sa inne miejsca i rzeczy, ktore mona po drodze osiagnac? Tak, a nieuregulowane rachunki? Moe Karz "uslyszal" jego mysl, a moe nie. Ale jego wielka glowa na chwile przestala sie kiwac, a wielkie, czarne oczy odrobine pojasnialy... Maglore stworzyl wiecej stworow i ukryl je w podziemiach, do ktorych nikt nie mial wstepu. Im wiecej pracowal, tym mniej czasu mial dla Nathana. Oprocz wspolnych posilkow, Nathan rzadko widywal lorda, z czego sie zreszta cieszyl. Ale tak bylo w ciagu dnia, a czasami w snach... Czesto zastanawial sie nad swoimi snami. Kiedy sie budzil i stwierdzal, e nie ma oslony, cos innego ni wlasne mysli wirowalo mu w glowie, ale zawsze natychmiast sie wycofywalo. Maglore? Ale kto inny moglby to byc? Nie Eygor Zabojczooki, bo stary trup w Oblakanczym Dworze nigdy nie ukrywal swojej obecnosci; kiedy noca usilowal go do czegos naklonic, zawsze sie przedstawial. Eygor chcial zawrzec jakis uklad, wymoc jakas obietnice i uknuc zza grobu jakas niegodziwosc. Jak dotad, Nathan mu sie opieral, ale mimo to byl ciekaw i ju dawno postanowil, e pewnego dnia zejdzie do opuszczonego Oblakanczego Dworu... Pewnego razu, kiedy ksieyc byl w pelni i swiecil mu prosto w okno, Nathan obudzil sie i wstal, eby spryskac twarz woda z miski stojacej kolo loka. Ale zanim zanurzyl dlonie zobaczyl ksieyc i swoja twarz, ktore odbijaly sie w nieruchomej powierzchni wody. Wowczas, jak to sie czesto zdarzalo, przypomnialy mu sie slowa astrologa - Widze twoja twarz, twoje zapadniete oczy i siwiejace wlosy... - I rzeczywiscie jego oczy zapadly sie gleboko, a jasne wlosy byly przyproszone siwizna... Czas biegl teraz szybciej, a Maglore oszczedniej wykorzystywal niewolnikow i nowo przybylych z Krainy Slonca. Teraz, gdy mial wystarczajaca liczbe wojownikow, wydawalo sie, e oszczedza energie i surowce, w oczekiwaniu na jakies nowe przedsiewziecie. Pewnego wieczoru wezwal do siebie Nathana, poprosil go o pasek, ktory Nathan nosil na przegubie i porwal go na kawalki. - Masz na sobie wytworny stroj - powiedzial - a nosisz ten kawalek skory niby jakis znak! Jesli ju chcesz byc oznakowany, rob to w odpowiednim stylu. Masz... - I wreczyl mu skrecona petle ze szczerego zlota, dluga na cal. Byla wykonana w Krainie Slonca i stanowila kolczyk, ktory Maglore kazal mu wpiac w lewe ucho. Tytulem wyjasnienia lord powiedzial - Poniewa sam jestes prawdziwym klejnotem - i wiadomo powszechnie, jak bardzo wy, Cyganie, lubicie brzeczace swiecidelka - wiem, e to docenisz. -Bede musial dac przekluc sobie ucho - powiedzial Nathan bez zastanowienia. Maglore udal, e sie wstydzi, a potem wyszczerzyl zeby w usmiechu, odslaniajac kly ostre jak igly. -Gdybys byl dziewczyna, moglbym zastanowic sie, czy nie zrobic tego samemu! - powiedzial. - I tak moglbym to zrobic! Tylko, e cenie cie takim, jaki jestes, a nie takim, jakim moglbym cie uczynic. Najlepiej, jesli poprosisz Orlee, aby zrobila to za pomoca rozgrzanej igly i zostaniesz w swoim pokoju, dopoki rana sie nie zagoi. Potem, kiedy Nathan ju wychodzil, Maglore powiedzial - Kiedy Orlea skonczy ten zabieg, przyslij ja do mnie. Bo choc niektore uklucia sprawiaja bol, inne sa zrodlem przyjemnosci. Och, to prawda, e postepuje zgodnie z naukami Turgo Zoltego, ale nawet ich najbardziej ortodoksyjny wyznawca ma swoje potrzeby... Nathan starannie wybral czas. W srodku dnia, gdy Maglore spal, a zamczysko bylo pograone w ciszy, poszedl do Oblakanczego Dworu. -Oczekiwalem cie - zabrzmial mu w glowie glos Eygora, kiedy zszedl zasnutymi pajeczyna schodami na najwyszy poziom ogoloconego, nawiedzonego dworu. - Bo najwyrazniej jestes dociekliwym mlodziencem, ktory czuje potrzebe zglebienia tajemnicy. Mimo mglistego swiatla, ktore docieralo tu z wawozu - Nathan zapalil pochodnie -wewnetrzne pomieszczenia i przejscia byly pograone w ciemnosci, a cale to miejsce przypominalo grobowiec. - Bo to jest grobowiec! - powiedzial Eygor. - Grobowiec slepej, niewinnej istoty, wyrzuconej jak smiec, aby tu umarla i zamienila sie w kamien. -Niewinnej? -Bylem Wampyrem! Jak moesz winic stworzenie za to, e postepuje zgodnie ze swa natura? Czy mona wilka winic za to, e napastuje kroliki? A moe przyszedles tutaj tylko po to, aby mnie rugac za czyny, ktorych musialem dokonac, z powodu tej potwornej pijawki, ktora rzadzila calym moim yciem? -Ludzie maja rozmaite pragnienia - odparl Nathan, schodzac kolejnymi schodami w strone zrodla glosu, przemawiajacego w mowie umarlych i sprawdzajac, czy pozostawia za soba wyrazne slady. - Ale niektorzy potrafia je kontrolowac. -I na tym wlasnie polega ronica miedzy nami - natychmiast odpowiedzial tamten. - Bo zwykli ludzie nie musza dawac upustu swym namietnosciom. Ale ja bylem Wampyrem. -Opowiedz mi o sobie - poprosil Nathan. - Dzieki komus, kto zna cala historie Turgosheim, poznalem czesc twojej historii, ale nie znam jej zakonczenia. To dla mnie tajemnica. Jak umarles, Eygorze? -Umarlem tak, jak ylem - tak, jak musialem yc - w okrutny sposob, nawet jak na zwyczaje Wampyrow. Zginalem z rak wlasnych synow. Chcesz o tym posluchac? -Dlatego wlasnie tu jestem - powiedzial Nathan. -Wiec nie bede ci kazal czekac. Oto moja historia. Mialem zle oko. Wystarczylo mi wskazac jakiegos czlowieka, cel, a miadylem go jednym spojrzeniem. Moj umysl Wampyra byl wypelniony tak wielka iloscia energii, e moglem ja magazynowac i uwalniac za posrednictwem mych oczu, jak blyskawica - jak zatruta strzale - ktora rozszarpywala moje cele na strzepy! Czy mi wierzysz? Nathan wzruszyl ramionami. - Po co mialbys klamac...? - zaczal. -No, wlasnie - przerwal mu Eygor. -...Ty biedna, "niewinna" istoto... Teraz tamten wzruszyl ramionami. - No, wiec moe nie tak calkiem niewinna. Ale... to byla moja pijawka! Majac wewnatrz takie stworzenie, jak moglem zaprzec sie samego siebie? Nawet tacy "esteci" jak Maglore to te Wampyry! Jak dobrze Nathan to wiedzial! Znalazl sie w sercu Oblakanczego Dworu i zatrzymal sie w sali, gdzie znajdowala sie otoczona murem studnia. Ale gdy uniosl pochodnie nad niskim murem, ujrzal, e nieregularny otwor studni jest zasypany glazami. To chyba nie byla prawdziwa studnia, bo nie mogla leec tak daleko od najniszych poziomow Turgosheim; wygladala raczej na komore metanowa czy wysypisko smieci. Dlaczego zostala zasypana? Nathan oczywiscie poslugiwal sie mowa umarlych, ktora Eygor uslyszal i odpowiedzial - Zostala zasypana, aby mnie tam uwiezic! - Koszmarny glos trupa brzmial teraz bardzo blisko, jakby wydobywal sie z bagna. - Znalazles sie tak blisko mnie, jak to moliwe, Nathanie Seersthrall. Tak, cuchnace wysypisko smieci stalo sie grobem Eygora Zabojczookiego! Nagle ciemnosc wypelnily niewidzialne zjawy. Dym pochodni, ktora trzymal Nathan, zaczal sie klebic, jakby pod wplywem jego oddechu, albo jakby przez pokoj przelecial podmuch wiatru. Tylko, e oddech mial raczej spokojny, a jesli byl tu przeciag, to on go nie czul. Przed chwila wydawalo mu sie, e poczul nieprzyjemny dotyk pajeczyn, zwisajacych z niskiego stropu, ale kiedy wypalil je plomien jego pochodni, w ich miejscu pojawily sie palce jakiejs niewidzialnej zjawy, ktore musnely go tak delikatnie, jak palce kochanki. Odniosl wraenie, jak gdyby cos probowalo go poznac, aby upewnic sie co do jego tosamosci. -O, tak! - uslyszal w glowie glos Eygora. - Teraz czujesz to, co przed toba czuli wszyscy inni. Ale ty czujesz to silnie, bo jestes Nekroskopem. -Co... co to bylo? - zapytal Nathan, wstrzymujac oddech. -To miejsce nalealo do mnie - odparl tamten. - Porowaty kamien, powietrze. Bylem tego czescia, a to bylo czescia mnie. Wsaczal sie tutaj moj oddech i moj pot tak, e nawet teraz mnie pamieta. Co to bylo? Jesli chcesz, nazwij to moim duchem. Nie ma adnej postaci i nie moe ci zrobic krzywdy. Ale strzee tego miejsca i nikt inny nigdy tu nie zamieszka, dopoki nie powroca moi synowie. Nathan czul sie uwieziony, dusil sie i krecilo mu sie w glowie z powodu dymu i klaustrofobii w tym starym, rozbrzmiewajacym echem miejscu. Cofajac sie nieco od otworu studni, zapytal - Jak cie zabili synowie? I dlaczego? -Bo byli tchorzami! I dlatego, e... -Tak? -Moe bylem dla nich zbyt surowy... Ale to surowy swiat (szybko usprawiedliwial okrucienstwo) i chcialem, aby moi synowie byli silni. I w koncu okazali sie silni, ale nie tak, jak oczekiwalem. Obrocili sie przeciwko mnie! Powinienem byl sie tego spodziewac: byli porucznikami i potencjalnymi lordami, a ojciec byl jedyna przeszkoda na ich drodze. -Wran gral role dentelmena: nosil wytworne stroje, jako tarcze przeciwko mnie, jak snobizm "wyroniajacego sie" mlokosa! Natomiast Spiro chodzil w lachmanach i staral sie wzbudzic we mnie litosc tak, abym go nie uderzyl. Jak maly wilczek, przewracal sie na grzbiet w obecnosci przewodnika stada. Ale w obu kryla sie zdrada. Chodzilo o... moje zle oko. Panicznie sie go bali. Widzac, jak dziala na zwyklych niewolnikow, uwierzyli, e pewnego dnia moglbym... -Uyc go przeciw nim? Eygor zachichotal, a Nathan nigdy jeszcze nie slyszal "dzwieku", tak nasyconego zlosliwoscia. - Zabic spojrzeniem zwyklego czlowieka - powiedzial Eygor - to jedno, a zabic w ten sposob wampira to cos zupelnie innego. Przyznaje, e od czasu do czasu ich w ten sposob " atakowalem "ale moje spojrzenie bylo dla nich co najwyej jak smagniecie biczem: sprawialo, e wydawali okrzyk bolu i to wszystko. Ale czuli, e moja potega rosnie z dnia na dzien i w koncu uklulem ich o jeden raz za duo. -Podali mi mocny trunek, aby oslabic moje zmysly, zatruli jedzenie srebrem, a kiedy lealem w spiaczce... oslepili mnie! Goracym elazem wypalili mi oczy i wtedy z krzykiem obudzilem sie. Potem szydzili ze mnie, kiedy cierpialem katusze i plakalem gorzkimi lzami, zataczajac sie w atramentowej czerni Oblakanczego Dworu. -Nastepnie... zbliyli sie i wyczulem to. Stali zaledwie o pare krokow przede mna. Uformowalem swoje dlonie w pazury i rzucilem sie w ich strone. A oni... zwabili mnie tutaj, do tego wysypiska smieci! Zahaczylem nogami o mur, ktory widzisz przed soba i wpadlem do srodka! A kiedy lealem na dnie, caly polamany, Wran i Spiro zasypali otwor glazami. -Przez pol roku ywilem sie gnojem i koscmi. A kiedy moje metamorficzne cialo nie poddawalo sie, zebralem wokol siebie szczatki wymarlych stworow: pancerze wojownikow i wszystko to, co widziales w swoim snie. Uczynilem sie olbrzymem i zamierzalem sie stad wydostac. Ale studnia byla rownie gleboka, jak zly byl moj "pokarm" i chocia roslem, moje sily slably. Jesli chodzi o moje oczy, zaczalem je naprawiac. Ale nie udalo mi sie wiele osiagnac, a cale zlo zostalo z nich wypalone na zawsze. W koncu zaczalem przymierac glodem. Bylem ju zbyt slaby, eby dalej walczyc i w koncu osunalem sie na sciane, gdzie w ciagu piecdziesieciu lat powoli zamienialem sie w kamien. I tak Eygor Zabojczooki stal sie mumia, ktora widziales w swoim snie... Nathan, ktory ju prawie przywyknal do otaczajacych go potwornosci, skinal glowa i rzekl -Szczescie cie opuscilo. -Tak myslisz? Ale ty jestes twardy! A co z moimi przekletymi synami? Czy maja uniknac kary? -Kary? Powinni zostac calkowicie zniszczeni! - odparl Nathan. - Nie za to, co uczynili tobie, lecz za to, co uczynili - i nadal czynia - w starej Krainie Slonca na zachodzie. -Och! - westchnal Eygor, a Nathan wyczul w jego glosie aprobate. - Wiec mimo wszystko jestesmy jednomyslni! Pochodnia w dloni Nathana zaczela migotac; odwrocil sie, chcac odejsc droga, ktora tu przyszedl. - Czekaj! - zawolal za nim Eygor. -Na co? - Nathan szedl dalej i odleglosc miedzy nimi wcia rosla. - Nie mamy ze soba nic wspolnego. W aden sposob nie moesz mi pomoc. Ale czuje, e nawet teraz moglbys pomoc sam sobie! -Nathanie, to moe byc twoje... Stawiajac stope na pierwszym stopniu schodow, Nathan zatrzymal sie. - Co moe byc moje? -Zle oko Eygora Zabojczookiego. Czytalem w twoich snach, twoich najdzikszych fantazjach i wiem, e chcialbys wydac wojne Wampyrom. Tylko pomysl... jaka bronia bys wtedy dysponowal! -Zabijac ludzi spojrzeniem? Stac sie potworem takim, jak ty? -Ale sam powiedziales: ludzie maja rozmaite pragnienia, ale niektorzy potrafia je kontrolowac. Ty, bedac Nekroskopem, moglbys to kontrolowac. Otrzymalbys moja potege i moglbys ja wykorzystywac, czyniac dobro zamiast zla! -Nie pragne jej. - Nathan oddalal sie od zrodla glosu, idac opustoszalymi pietrami Oblakanczego Dworu. -Ale teraz, gdy wiesz, e jest tutaj, w koncu zapragniesz. I teraz, gdy wiesz, gdzie jestem, zawsze bedziesz mogl mnie odnalezc. Gdziekolwiek bedziesz, Nathanie, ja nigdy nie bede daleko. -Przypuscmy, e... zapragnalbym tej potegi. I co wtedy? W jaki sposob mi ja przekaesz? I co chcialbys w zamian? -Och, nie ma obaw, moge ci ja przekazac. A w zamian... chce odzyskac wolnosc! -Wolnosc? W jaki sposob? Jestes martwy. - Z dala od miazmatow umyslu Eygora, zawroty glowy, ktore dotad czul Nathan, szybko ustapily. Ruszyl szybciej, a kiedy zblial sie do zewnetrznej sciany i z wawozu zaczelo dochodzic slabe swiatlo, glos tamtego zaczal zanikac. Nie chodzilo o to, e Eygor nie mogl ju do niego dotrzec, ale to Nathan nie chcial slyszec nic wiecej. Czul, e umknal - i to w pore - przed czyms, co na zawsze zatruloby jego dusze. -Uwolnic sie od samej smierci! - Eygor byl teraz zrozpaczony. - Moesz to zrobic, Nathanie. Slyszalem o tym od Tyrow, podsluchalem ich mysli i przekazalem ci je... ty, Nekroskop... dla Rogei... w Jaskini Prastarych... take byl trup... przywrocili mu ycie... pragnales tego, ty i Rogei... bo potrzebowales... byl ywy! Nathan uslyszal ju dosyc. - Przywrocic ci ycie? Nigdy! - Pochodnia zgasla i prawie w calkowitej ciemnosci ruszyl biegiem w strone ostatnich schodow. A ciemny duch nocy postepowal za nim krok w krok, niemal depczac mu po pietach. -Nie teraz, ale... moe kiedys pozniej. Gdybys mnie potrzebowal, jestem... tutaj. Wszystko, o co prosze... nie zapomnij o mnie... Cieko dyszac i drac na calym ciele, Nathan znalazl sie w Runicznym Dworze, ktory wydal mu sie niemal sympatycznym miejscem. Ale w swoim metafizycznym umysle wcia slyszal ostatnie slowa Eygora: "Nie zapomnij o mnie!" Nathan wbiegl do wielkiej sali, zwolnil kroku i zmeczony skierowal sie do swego pokoju. Ale w przejsciu niespodziewanie wpadl na Orlee, ktora chwycila go za ramie, aby pomoc mu odzyskac rownowage. Zobaczyla, w jakim jest stanie, ale powiedziala tylko - Maglore cie wzywa... Maglore przemierzal swe przestronne apartamenty w zadumie, jakby sie zastanawial nad sposobem postepowania. Zbliajac sie, Nathan probowal odgadnac, o czym mysli. Podejrzewal, e nie jest to najlepszy moment do czytania w jego myslach, co niemal natychmiast znalazlo potwierdzenie. -Mentalizm - powiedzial Maglore zagadkowo, ale nie groznie. Stanal i zgial palec, przywolujac Nathana. - Telepatia. Swego czasu zapytalem cie, czy wiesz, co to jest, a ty odpowiedziales, e nie. Oslona umyslu Nathana byla na swoim miejscu i do jego mysli nie mona sie bylo dostac. -Pamietam, panie. -Ach! - westchnal Maglore i ze smutkiem pokrecil glowa. - Zatem pamietasz, tak? A wiec do tego ju doszlo. Moj przyjaciel i towarzysz jest klamca, ktory ukrywa przede mna kada mysl. Ale dlaczego? Bo gdybym mogl zajrzec do twego umyslu, poznalbym twe zdradzieckie plany. Nathan pokrecil glowa. Czul suchosc w ustach, ale jakos zdolal sie odezwac. -Nie mam wobec ciebie adnych zdradzieckich planow, panie. - Byla to prawda, a poniewa wyrazil ja prostymi slowami, zabrzmiala przekonujaco. Nie jakies zdradzieckie plany, tylko ucieczka... Nathan natychmiast zdlawil te mysl. Gdyby Maglore zaczal podejrzewac, e on i Karz Biteri planuja ucieczke... i znow zatrzasnal wieko swojego umyslu. Wysilek spowodowal, e na czolo wystapily mu kropelki potu. Maglore zauwayl to i usmiechnal sie. -Jestes rozgrzany, moj synu. -Spieszylem sie - odparl Nathan. Maglore skinal glowa i pomyslal - Tak, na wszystko masz odpowiedz, prawda? Tak?, bo jestes bystry i doskonale sie nadajesz do moich celow! Bedziesz moimi oczami i uszami podczas dzialan przeciwko mym wrogom: tym, ktorzy obecnie yja w starej Krainie Gwiazd i tym, ktorzy dopiero sie pojawia. Sonda Maglore'a badala sliska powierzchnie wiru liczbowego, probujac znalezc punkt oparcia i nawiazac polaczenie z umyslem Nathana. Ale "lacze" bylo jednokierunkowe: Nathan czytal w myslach Maglore'a, ale lord nie byl w stanie czytac w jego myslach! Mentalizm Nathana byl poteniejszy ni Maglore'a; czytal w jego umysle bez trudu, nawet sie specjalnie nie starajac i, jak dotad, nie probujac zrozumiec tego, co odczytal. Uswiadomiwszy sobie swa psychiczna wyszosc, Nathan odzyskal troche pewnosci siebie. -Wiec sie do mnie spieszyles - pokiwal glowa Maglore. -Rzeczywiscie sie spieszyles - ale skad? Oczywiscie wiedzial to i Nathan nie osmielil sie klamac. -Zszedlem do Oblakanczego Dworu, ale cos tam bylo, czulem czyjas obecnosc. Umknalem przed nia i wrocilem. -Sprytne. Przeyje tutaj. Moglby nawet sprobowac przechytrzyc samego Szaitana! - Maglore wycofal swoja sonde i gwaltownie sie odwrocil. Kiedy sie odezwal, jego glos brzmial troche cierpko - W swoich snach nie jestes taki oporny. -W moich snach? - A wiec to jednak byl Maglore. Nie bedac w stanie szpiegowac umyslu Nathana na jawie, probowal dostac sie don podczas snu. Ale jak czesto probowal i czy mu sie udalo? - Przygladales sie moim snom? Ale czy sny moga kryc jakies zle zamiary? I czy snic o wolnosci to zdrada? Nie mam kontroli nad tym, co mi sie sni, panie. Maglore stanal naprzeciw niego. -A wiec nie masz zlych zamiarow? -sadnych. Tylko rozpaczliwe pragnienie wydostania sie stad jak najpredzej i przekonania Karza, e musimy uciekac; i powrotu do mego plemienia w starej Krainie Slonca. - Ale oczywiscie umysl mial szczelnie osloniety. -Wiec oskarylem cie falszywie i jestem ci winien wyjasnienie - niechetnie powiedzial Maglore, a moe byla to tylko czesc gry, jaka z nim toczyl? -Dobrze, powiem ci. Szybko zblia sie chwila, gdy zostane tu panem. Nie tylko Runicznego Dworu, lecz calego wawozu, calego Turgosheim! Czy zwrociles uwage, jak dalece lordowie udoskonalili swe bestie wojenne? Wiem, e tak. A po co? Aby zaatakowac stara Kraine Gwiazd i te buntowniczke, Gniewice, ktora zniszczyla twoje plemie, wskutek czego znalazles sie tutaj. Wyrusza za cztery miesiace, szesnascie dni. Ale Maglore pozostanie na miejscu! Bede "strzegl" wawozu dla Vormulaca i opiekowal sie jego dworem, podczas gdy pozostali beda toczyli wojne na zachodzie. Bo nie jestem wataka, rozumiesz? I cala danina ze starej Krainy Slonca im przypadnie w udziale. -Ale tu, w Turgosheim, moje obowiazki beda ucialiwe, bo trzeba bedzie miec baczenie na cala Kraine Gwiazd i Kraine Slonca, i nie bede trzymal w Runicznym Dworze adnych podejrzanych ludzi, ktorzy by spiskowali przeciwko mnie, gdy bede pelnil swoje obowiazki. I dlatego musze byc pewien swoich niewolnikow, swoich porucznikow i swoich... przyjaciol. Wlasnie w tym celu odwiedzalem cie we snie; bo jestes, Nathanie, dziwnym czlowiekiem, najbardziej niezwyklym, z jakim sie kiedykolwiek zetknalem. Mowisz, e nic nie wiesz o mentalizmie, a mimo to twoje mysli sa nie do odczytania, jakby znajdowaly sie za zamknietymi drzwiami. Moe jest to cecha "naturalna", dziedziczna tak, jak twoja dziwna karnacja. Ale trudno ufac czlowiekowi, ktorego mysli sa niewidzialne, jak oddech nietoperza. -Co wiecej, twoje sny sa jeszcze dziwniejsze! Do kogo w nich mowisz? Patrzylem na ciebie, jak spisz; wiem, e rozmawiasz, ale z kim, z czym? Czy to tylko sen? Watpie w to, bo wyczuwalem mysli innych, z zewnatrz, ktorzy usilowali do ciebie dotrzec. Kim sa? Dlaczego nie moge odczytac ich mysli? I czesto powraca mysl: moe tego Nathana tutaj przyslano, aby mnie szpiegowal. Ale to bylby numer: Wielki Obserwator jest sam obserwowany! -Ale dosc tego; mialem co do ciebie watpliwosci; moe wcia je mam i powinienem przyjrzec ci sie dokladniej, albo trzymac bliej siebie... tak czy inaczej. Jak wiesz, nie mam ani syna krwi ani innego. Czlowiek nie moe yc wiecznie, zwlaszcza zolteista. Kto wie, moe ty wlasnie moglbys byc moim narzedziem, moim oknem na przyszlosc? Czy stanowisz, Nathanie, wlasciwe naczynie, aby przeniesc jajo Maglore'a w przyszlosc? Nagle kurczowo chwycil Nathana, jego oczy zalsnily szkarlatem, a nozdrza zadrgaly. Nathan stal, jakby mu nogi wrosly w ziemie, zmartwialy ze strachu, zahipnotyzowany bliskoscia Maglore'a. Za chwile mogl rozewrzec usta, w ktorych trzepotal rozdwojony jezyk i tkwily zeby, ktore mogly kompletnie zdemolowac twarz czlowieka, rozedrzec mu gardlo albo zatruc jego krew na zawsze... ...Ale Maglore puscil go, odwrocil sie i powiedzial - Widzisz, jaki mam przed soba dylemat? Tyle do zrobienia, a tak niewiele czasu, zanim nie znajde sie tutaj zupelnie sam. A poza sprawowaniem opieki nad Turgosheim, mam jeszcze swoje wlasne klopoty. Na przyklad, niezdyscyplinowany lotniak, wiarolomny stwor, ktorego lojalnosc jest wysoce niepewna. Moe zmusze go do posluszenstwa, a moe bede musial po prostu wykorzystac jego fragmenty do utworzenia innego stwora. Nathan przerazil sie. Maglore mogl miec na mysli tylko Karza! -Zostaw mnie teraz - powiedzial Maglore. - Nadal bede ci ufal, przynajmniej na razie. Ale teraz jestem znuony. Jeszcze porozmawiamy. Co ma byc, to bedzie. Nathan nic nie powiedzial i zrobil ruch, aby sie wymknac. -Nathanie - Maglore zatrzymal go, jak to mial w zwyczaju - chcialbym, abys sie nad czyms zastanowil. Mysle, e bylbys dobrym synem i jeszcze lepszym lordem. Z ta twoja dziwna karnacja i niezwyklymi zdolnosciami. Moe nie taki bylby twoj wybor, ale mimo wszystko pomysl o tym. W istocie powinienes sie nad tym zastanowic bardzo powanie... Nie musial mu tego mowic; Nathan nie byl w stanie myslec o niczym innym - Na nogach jak z olowiu poszedl w kierunku centralnych schodow i blady jak trup zszedl na dol. Ale nie wiedzial, e Maglore go obserwuje; nie mogl te zobaczyc usmiechu na jego zlowrogim obliczu, gdy znikal z pola widzenia. -Tak, pomysl o tym - pomyslal Maglore (ale skrycie, bo ju byl pewien przynajmniej jednej ze zdolnosci Nathana). - Dobrze sie nad tym zastanow, moj synu - jak sie od tego wykrecic - i zostan moimi oczami otwartymi na caly szeroki swiat! III Nathan czekal przez caly dlugi dzien i obserwowal Maglore'a, ale z bezpiecznej odleglosci. Lord byl caly czas zajety, a kiedy nadeszla noc, udal sie na spoczynek. Tym ronil sie od pozostalych lordow; szedl spac, kiedy tego potrzebowal, a nigdy wylacznie z powodu poloenia slonca.Ale jak tylko Maglore zasnal, Nathan pospieszyl na stanowisko startowe... i stwierdzil, e Karz jest gotow i oczekuje go. - Nic nie mow - powiedzial wielki, smutny stwor - bo nie ma potrzeby. Maglore byl tu dzisiaj i patrzyl na mnie, a ja wyczytalem w jego oczach, e moj czas sie konczy. Od tej chwili czekam na ciebie. Wiec ruszajmy stad. Siodlo bylo ogromne, ciekie i niewygodne. Karz pomogl mu w miare moliwosci: opusciwszy szyje, poradzil, jak zapiac pasy i klamry. W kadej chwili mogl sie pojawic niewolnik lub porucznik - zwlaszcza gburowaty Karpath, ktory od tygodni krayl wokol Nathana, jak jastrzab. Ale najgorsze obawy ich obu nie sprawdzily sie; wial tylko wiatr, a wokol zapadl zmrok, posrod ktorego, daleko w dole, blyskaly swiatla ponurego Turgosheim. Nathan otworzyl wrota i zaprowadzil swego wierzchowca na krawedz stanowiska startowego; wsiadajac na siodlo, lekko zadral. Mial jedzenie, ktore wloyl do sakwy, na prawo od leku. Karz poczul, e Nathan ju siedzi - poczul te jego niemal dotykalny strach - kiedy stanal na pochylni. -Trzymaj sie - powiedzial ostrzegawczo i w nastepnej chwili byli ju w powietrzu. Poszybowali nad przepascia trafili na poteny prad termiczny, ktory uniosl ich szybko w gore, po czym skrecili, zostawiajac nisko pod soba wystajace wieyczki Runicznego Dworu. Nathan patrzyl w dol, wstrzymujac oddech. Wiatr wial mu w oczy, ktore zaczely lzawic; nic nie widzial; wznoszaca sie przed nimi zachodnia sciana wawozu byla tylko niewyrazna plama. Gdzies ze wschodu dobiegalo gluche dudnienie elementow napedowych: niechybnie lot cwiczebny kolejnej bestii wojennej. Potem wawoz zostal w tyle, a przed nimi pojawil sie lancuch gor. -Damy rade? - zapytal Nathan. -Jestem najedzony - odpowiedzial Karz - wypoczety i mam silna motywacja. Chce to zrobic. Pod tym wzgledem na pewno ronie sie od innych lotniakow, ktore tedy przelatywaly. Tak, damy rade. - Kiedy umilkl, dmuchnal wiatr w plecy i poniosl ich na zachod. Oczy Nathana przestaly lzawic; czul radosne podniecenie lecac "na smoku"; oddychal gleboko, jak nigdy przedtem, wdychajac powietrze chlodne i czyste. A pod nimi i daleko z tylu, na plaskowyu, na ktorym wznosil sie Runiczny Dwor, Maglore i Karpath patrzyli, jak nikna w oddali i lord powiedzial do swego porucznika. -Dwie pieczenie przy jednym ogniu. Pozbylem sie Karza, ktory zreszta stanowil klopot i zyskalem okno na szeroki swiat. Bowiem Nathan jest telepata i to potenym. Na jawie ukrywal to przede mna, ale we snie... och, od czasu do czasu udawalo mi sie do niego dostac. Teraz, ilekroc spusci oslone, znow moge miec do niego dostep. Nosi w uchu moj znak, tylko szesc cali od srodka swego mozgu! - Zerknal na Karpatha. - Rozumiesz? -Nie, panie - odparl tamten przepraszajaco. Maglore chrzaknal pogardliwie, zmarszczyl brwi i odwrocil wzrok. - Z drugiej strony, moe nadejdzie czas, gdy bedzie mi go brakowac. - A do siebie pomyslal - I wcia nie wiem, z kim rozmawial w swoich snach, poza tym, e byly to istoty nie z tego swiata... Noc byla dluga. Karz podtrzymywal Nathana, ktory kiwal sie na siodle jak zombie: przez chwile byl przytomny, a za moment znow drzemal. Ale gdy nad gorami wstal fioletowy swit i ukryci obserwatorzy przeciagneli sie i odpreyli po calonocnym czuwaniu, szykujac sie do zejscia do Krainy Slonca, nad ich glowami pojawil sie wielki szary cien, ktory zaczal opadac w kierunku wzgorz, gorujacych nad Siedliskiem. Oczywiscie go zauwaono; rozlegl sie odglos wystrzalu, ale nie wymierzonego w Karza i Nathana, ktorzy wtedy ju byli daleko, lecz w powietrze. Jego echo dotarlo do Krainy Slonca, slabe ale na tyle glosne, e zaalarmowalo mieszkancow miasta. Nathan nie przewidywal, e o tej porze na wzgorzach moga byc ludzie i dlatego odglos wystrzalu byl dla niego niespodzianka. Wiedzial, e Cyganie Lidesci maja kilka strzelb, a strzal wydawal sie dowodzic, e nie poddali sie panowaniu Wampyrow. Nathan modlil sie, aby tak rzeczywiscie bylo, ale fakt ten wymagal zmian w planach, ktore w pospiechu przygotowali w Turgosheim. -Spostrzeono nas - powiedzial do Karza. - Mialem nadzieje, e pojde do Krainy Slonca piechota, w sekrecie i ukae im sie w pelnym swietle dnia jako czlowiek, jako prawdziwy czlowiek! A teraz... z pewnoscia polacza moje pojawienie sie z lotniakiem, ktory kierowal sie w strone wzgorz. -To ju jest twoj problem, Nathanie - odpowiedzial Karz. - Odegralem swoja rola i na razie nie moga uczynic nic wiecej... Wyladowali na stoku wzgorza, dwie mile od Siedliska i podczas gdy Karz przeuwal ywiczne galezie sosny, Nathan znalazl pare krzemieni i zapalil ogien pod gniazdem szerszeni. Ukasily go trzykrotnie, ale nie zwracal na to uwagi. Odlamal kawalek plastra, poywil sie miodem, aby odzyskac troche energii, a reszte dal Karzowi. -To pozwoli mi dotrzec tam, gdzie zamierzam - powiedzial lotniak z wdziecznoscia. -Myslalem nad tym - powiedzial Nathan, ktory byl pelen podziwu, e Karz, choc jest wampirem, rozwaa popelnienie samobojstwa w tak okropny sposob. Nathanowi wydawalo sie, e Karz dowiodl swego czlowieczenstwa. - Dlaczego nie polecisz na zachod, poza zasieg Gniewicy i jej stworow? Przecie jak sam powiedziales, jestes inny ni wszystkie pozostale lotniaki. Moesz w Krainie Gwiazd znalezc jaskinie i zamieszkac w niej; spac w ciagu dnia, a w cieple wieczory i dlugie poranki wyruszac, aby zdobyc cos do jedzenia. -Jestem wampirem - odparl Karz. - Sosnowe szyszki i miod mi nie wystarcza. Na stoku wzgorza ktos nadepnal na galazke; zabrzmialo szeptem wypowiedziane pytanie. Karz obrocil swe wielkie, smutne oczy na Nathana i powiedzial - To Cyganie, do ktorych kiedys nalealem. To twoj lud, a ja ju powinienem ruszac w droga. Nathan powoli skinal glowa. -Przynajmniej w srodku jestes... czlowiekiem. - Potem cofnal sie, a Karz wzniosl sie w powietrze i skierowal na poludnie, ku sloncu i po chwili zniknal w chmurach... Nathan zdawal sobie sprawe, e Karz nie moe w aden sposob uniknac swego strasznego losu. Usiadl na skale, czekajac na zbliajacych sie ludzi. Ale gdy zobaczyl, jak z zarosli wynurza sie glowa pierwszego z nich i uslyszal ochryple sapanie, wstal i zawolal - Wy, tam na wzgorzu, sluchajcie! Nie jestem wampirem! Nazywam sie Nathan Kiklu! Jestem Nathan z plemienia Cyganow Lidesci! -Och, doprawdy? - odezwal sie mlody glos, zachryply ze strachu i zziajany po dlugim, meczacym podchodzeniu. - I przybyles tu na lotniaku z Krainy Gwiazd, tak? Nathan byl zziebniety i zmeczony; cud, e w ogole yl, e nie umarl z zimna. Teraz, gdy znalazl sie znow na ziemi, potrzebowal tylko odpoczynku. Ze znueniem wyciagnal przed siebie rece i powiedzial - Nie mam broni. Popatrzcie na mnie. Czy wygladam na lorda Wampyrow albo jego porucznika? Zarosla rozchylily sie i pokazala sie zaniepokojona twarz; na zewnatrz wyszedl mlody meczyzna, ktory rozejrzal sie wokol i wydal przenikliwy gwizd. W reku trzymal gotowa do strzalu kusze, ktora wymierzyl w serce Nathana. - Myslisz, e jestes taki jak ja? - powiedzial, mruac oczy. - Za chwile bedziesz martwy! W Nathanie nie bylo ju ani krzty oporu. Jednak sprobowal jeszcze raz. - Jestem Nathan -powiedzial - Nathan Kiklu. Jestem tylko czlowiekiem. -Jestes klamca - powiedzial tamten. - Widzialem cie razem z twoim lotniakiem. Poegnaj sie z yciem, Nathanie Kiklu. -Co takiego? - odezwal sie szorstki glos gdzies z tylu i ylaste ramie odepchnelo go na bok. - Powiedziales, Nathan Kiklu? - Znajoma twarz wpatrywala sie w Nathana z odleglosci dziewieciu czy dziesieciu stop. I powoli na tej twarzy pojawil sie wyraz ulgi, usta otworzyly sie ze zdumienia i meczyzna zrobil krok w przod. W reku trzymal bron nie z tego swiata: strzelbe, ktora a lsnila z czystosci. W koncu wykrztusil - A niech mnie...! Niski, ylasty, ogorzaly - to byl Kirk Lisescu... W ostatnim zamczysku, w starej Krainie Gwiazd, mlody lord obudzil sie zlany zimnym potem. Jego sen byl niezwykle sugestywny, dziwny i niepokojacy. Bo nawet Wampyry kiedys byly ludzmi i ich sny sa podobne do snow zwyklych ludzi, przenoszac ich w miejscu i czasie; wskutek tego leki, ktore ich trapily w mlodosci, zanim zostali Wampyrami, moga odyc i dreczyc ich znowu. W tym snie w ogole nie bylo krwi. Zamiast tego, mlody lord walczyl z tysiacami zmarlych, ktorych pozbawione krwi, rozpadajace sie ciala, wstawaly, jak tylko je powalil! Ale choc jego wysilki wydawaly sie zupelnie bezowocne, wcia z nimi walczyl, aby dotrzec do tego, co ochranialy, tego, co strzegly, jego Wielkiego Wroga z czasow mlodosci, o ktorym ju niemal zapomnial. A kiedy w koncu stanal na stosie rozpadajacych sie, cuchnacych, ludzkich szczatkow - ktore wcia chwytaly go, probujac sciagnac w dol - zamek jego wroga zmaterializowal sie: pionowy stoek wirujacych liczb! A posrod wirujacych liczb zobaczyl twarz jasnowlosego, niebieskookiego olbrzyma, na ktorej malowal sie wyraz nieopisanego smutku; zrodlem tego smutku byla moe ofiara armii niezliczonych zmarlych, ale nie tylko. Bo, o dziwo, z jakichs powodow wspolczul take swemu wrogowi. Nestor w jakis sposob wyczuwal, e jego wroga obchodzi jego los. Wtedy wlasnie sie obudzil, gdy smutne, niebieskie oczy w twarzy zza wirujacych liczb zagladaly w glab jego duszy, czy tego, co z niej pozostalo... Teraz, stojac z dlonia na sznurze, kolo szczelnie zaslonietych okien, Nestor, nagi i dracy, patrzyl swymi szkarlatnymi oczyma na zachod, jak gdyby jego spojrzenie moglo przeniknac na zewnatrz i pobiec nad zaslana glazami rownina i gorami do Krainy Slonca. Zaslony, grube i ciekie, byly wykonane z futra czarnych nietoperzy; nie przedostawal sie przez nie nawet promyk swiatla z zewnatrz. Ale Nestor widzial oczyma wyobrazni wierzcholki gor, skapane w oltym blasku slonca, ktorego promienie oswietla za chwile Iglice Gniewu. Iglica Gniewu. Tak wlasnie lady ostatecznie nazwala to miejsce; dajac mu swoje imie oraz na pamiatke innego zamczyska na wschodzie, z ktorego uciekla. Lady Gniewica, teraz jego lady, choc nie wiadomo jak dlugo to potrwa. Moglby ja nawet pokochac, gdyby byl zdolny do milosci. Ale takie uczucia opuscily go dawno temu. Tylko, e... ...Cos z tego snu wcia w nim tkwilo, nie dajac mu spokoju. Wirujaca sciana liczb, niknaca lecz rzeczywista? Nie bylo jej tak dlugo, a teraz powrocila? Powrocila... Mysl o tym, e jego Wielki Wrog powrocil, sprawila, e Nestor poczul mrowienie w calym ciele. A co z miloscia, ktora mu skradziono? Czy byla tam teraz, razem z nim? Czy znow byli kochankami, na nowo spiskujac przeciwko niemu tak, jak spiskowali w tamtych dawno zapomnianych dniach? -Co ci chodzi po glowie? Spacerujesz we snie? - uslyszal rozespany glos Gniewicy, dochodzacy z ich loa, albo jej loa, do ktorego zapraszala go tak czesto, e nie byl ju w stanie sobie przypomniec, kiedy ostatnio spal we wlasnym. -Nie boj sie, moesz odsunac zaslony, jesli chcesz wyjrzec na zewnatrz, bo slonce jeszcze tutaj nie dotarlo. Stoi teraz nad Kraina Slonca! Ale jeszcze nie dosieglo Iglicy Gniewu. Nie, bo bym czula, jak pali mury. Spojrzal na jej na wpol przykryte, rozloone bezwstydnie cialo; potem spojrzal jeszcze raz i patrzyl, wstrzymujac oddech. Marmurowa piers lekko zwisla; plaski brzuch; blade, zaokraglone biodro, delikatna krzywizna uda, nogi i stopy. A w srodku, tam gdzie uda lacza sie z tulowiem, geste, czarne wlosy, czesciowo ukryte pod przescieradlem. Znow zaczal oddychac. Ta wszetecznica, Gniewica - ale byla piekna! -Nie musze wygladac przez okno - powiedzial Nestor glosem, zdlawionym poadaniem. - Bo wiem, co tam jest... i co tu jest. - Pokoj byl pograony w calkowitej ciemnosci, ale to nie mialo znaczenia, bo przecie byli Wampyrami. Gniewica uniosla glowe i zobaczyla go tak wyraznie, jak w swietle dziennym; kiedy na nia patrzyl swymi czerwonymi oczami, jego czlonek rosl i twardnial. -Wiec chodz do loka i dosiadz mnie - powiedziala. - Albo ja dosiade ciebie, a wytrysniesz. Albo cie wezme do ust. Ktorykolwiek sposob wybierzesz, potem znow moemy zasnac. Bo choc jestem znuona, nie jestem w stanie odpoczywac, kiedy tak stoisz kolo okna. - A do siebie pomyslala - Jestes mlody, silny, piekny i jestes moj! A niewinny? No, nie byles. Niezupelnie jak prawiczek, ale cos kolo tego. Miala cie jakas nieciekawa cyganska krowa, ktora nie wiedziala, jak sie z toba obchodzic. Ale Gniewica wiedziala! Wystarczyl jeden dotyk. Pamietam, jak niemal natychmiast wpadles w moje rece, kiedy cie dotknelam i jak uczylam cie wszystkiego tak, jak uczy sie chodzic male dziecko... a potem nauczyles sie biegac! Ale kiedy pomysle, e moglbys biegac z kims innym...najpierw zabilabym ja, a potem ciebie; zabilabym was oboje! Czy to wlasnie cie zaniepokoilo? Czy znow o niej sniles? O Mishy? Niech tylko ja dopadne, niech znajde te cyganska zdzire... Zrzuce ja z najwyszego balkonu! Nestor wrocil do loka i od razu w nia wszedl, a ona wessala go tak, jak za pierwszym razem. Tak wlasnie bylo z Gniewica: za kadym razem bylo tak, jakby to byl pierwszy raz. Bylo goraco i zimno; byla rozkosz i byl bol, a kiedy myslal, e ju wyssala zen wszystko, okazywalo sie, e nie. Ale to nie byla milosc i zarowno on jak i Gniewica o tym wiedzieli. Zanim znow zasneli, jego mysli pobiegly nad zaslana glazami rownina i dalej, a do Krainy Slonca. Ale piekace slonce bylo teraz wysoko i czul, jak oswietla gory; palilo nawet jego sonde, w koncu musial sie wycofac. Jesli byl tam ow wir liczb, chronila go nieprzenikalna zaslona zlotego ognia, ktora pozostanie tam przez caly dlugi dzien. Ale gdy dzien sie skonczy... ...Zawsze po dniu przychodzi noc... Dwie mile od skraju lasu, na terenie obfitujacym w osobliwe formacje skalne i gorace zrodla, Lardis Lidesci i grupa wyprobowanych i zaufanych ludzi cieko pracowala, pocac sie w tropikalnym goracu i duszac sie od kwasnych wyziewow wulkanicznych. Siedlisko lealo niecale trzy mile na polnocny wschod, a poprzecinane tunelami Skalne Schronienie znajdowalo sie o pol mili bliej, na polnoc od wzgorz. Ale tu, gdzie las byl rzadki, tworzac naturalna polane, a grunt byl zdradliwy, popekany, pokryty popiolem, siarka i innymi osadami, Lardis i jego grupa budowali pulapki na swych wrogow. Minela ju znaczna czesc ranka, gdy Kirk Lisescu i trzech innych, a wsrod nich jakis nieznajomy, wyszli z lasu. Zawolali do starego Lidesci, ktory nadzorowal opuszczanie ostatniego szkieletu ostrych pali nad jama wypelniona siarka, ktora nastepnie miala zostac zamaskowana gruba siatka i kepami zeschlej trawy, zanurzonej w siarce, aby wygladala na ywa; w rezultacie mialo to imitowac twardy grunt. Dzis w nocy ktos mial tu zostac, jeden odwany w promieniu paru mil, aby zapalic niewielkie, dyskretne ogniska w srodku ogromnej pulapki. Pierwsze mialo zaplonac w godzine po zachodzie slonca, drugie po zgasnieciu pierwszego, a ostatnie - jesli poprzednie okaa sie nieskuteczne - w srodku nocy. Z wysoka miejsce to powinno wygladac jak obozowisko Cyganow, w ktorym jakis glupiec zapomnial zdusic wieczorne ognisko. Ale jesli jakies stwory latajace czy bestie wojenne wyladuja na ziemi, aby to zbadac... szybko sie przekonaja, e to wcale nie byla ziemia! W koncu Lardis byl zadowolony; podniosl wzrok, zmruyl oczy i z zaciekawieniem spojrzal na Kirka i jego grupe, po czym poszedl oznakowana scieka w strone miejsca, gdzie na niego czekali. - Kirk - zawolal. - Powinienes teraz byc w Skale i cieszyc sie zasluonym odpoczynkiem! Wiec co cie tu sprowadza...? - Przerwal, bo w tym momencie spojrzal uwaniej na nieznajomego. -To ktos kogo, jak mysle, chcialbys zobaczyc - odpowiedzial Kirk szczerzac zeby w usmiechu. - Ju minelo chyba...prawie trzy lata. -Lardisie - usmiechnal sie Nathan. Po drodze przespali sie pod drzewami, ale byl nadal wykonczony. Mial zapadniete oczy, byl wymizerowany; we wlosach bylo widac smuke siwizny, ktora ciagnela sie a za uszy; wydawal sie wyszy, a jego glos niszy. Ale nie mona go bylo pomylic z adnym innym Cyganem z Krainy Slonca. A mimo to... ...Przez chwile Lardis stal bez ruchu, mrugajac jak czlowiek, ktory dostal miedzy oczy. Wydalo mu sie bowiem, e stoi przed nim dwoch ludzi i e powinien znac ich obu. A moe to jego umysl kojarzyl ze soba rozmaite chwile, miejsca i twarze? Nie, bo Nathana wtedy nie bylo jeszcze na swiecie. Jaki zwiazek mogl istniec miedzy nim a... Harrym z Krainy Piekiel? Ale w nastepnej chwili dwa obrazy zlaly sie i oczy wyszly mu na wierzch. A kiedy zamet w glowie ustapil, odetchnal z ulga. - Nathan Kiklu! - wyrzucil z siebie, chwiejnym krokiem postapil w przod, chwycil Nathana i przycisnal do swej szerokiej piersi. -Ostronie, Lardis! - ostrzegl go Kirk. - To na pewno Nathan, ale przybyl z Krainy Gwiazd na grzbiecie lotniaka Wampyrow! -Co takiego? - Stary Lidesci cofnal sie o krok, wcia trzymajac Nathana. - Co zrobiles? -To dluga historia - powiedzial Nathan. -Dluga i zwariowana - potwierdzil Kirk. - Wiem, bo ju ja slyszalem! Ale w nia wierze, bo nikt nie potrafilby tak klamac! Nathan byl tam, skad przybyli Gniewica i jej towarzysze i wrocil bez szwanku! -Bez szwanku? - Lardis ju doszedl do siebie. Mruac oczy, spojrzal na Kirka powanie i pytajaco. -Och, sprawdzilem go - odparl ylasty mysliwy. - Srebro, czosnek, wszystko. Ale najlepszym sprawdzianem ze wszystkich jest swiatlo sloneczne, a on tu stoi chlonac je nieustannie! Jest blady, jak zawsze, ale to Nathan, to wcia jeden z nas. Wypadki sprzed trzech lat nagle stanely Lardisowi przed oczyma. - Nathanie! Wyslalismy za toba gonca, ale nie znalazl cie. Nic nie wiesz o swojej matce, o Mishy i... -Wiem wszystko - przerwal mu Nathan, smiejac sie. Ale po chwili smiech zamarl mu na ustach. - Tyle stracilem czasu, ktory moglem spedzic tu, z wami... z nimi. Oczy Lardisa napelnily sie lzami i przez chwile nie mogl wydobyc slowa. Potem powiedzial szorstko - Ale wrociles i moesz nadrobic stracony czas. Czlowieku, mialem przez ciebie mnostwo klopotow! -Co takiego? - Nathan zmarszczyl brwi. - Co ty mowisz? Jak mogles miec przeze mnie klopoty, skoro mnie tu nie bylo? -Tak, ale zostawiles tutaj zlamane serce! Dalem jej rok, a potem zasugerowalem, e powinna wyjsc za ma. Czekaj! Nie patrz na mnie w taki sposob! Ona powiedziala mi bardzo dobitnie, co moge zrobic z taka propozycja! Wcia opiekuje sie ojcem, ale tylko nim, bo jej brat Nicolae ju od roku nie yje. No co, to jeden z wielu, ale jest tu wystarczajaco duo takich, ktorzy ciebie pamietaja i powitaja cie z radoscia. Twoja matka, Nana, to bardzo dzielna kobieta. Nigdy nie stracila nadziei; wiedziala, e wrocisz! Nawet teraz stale o tobie mowi... i... - Przerwal, zamilkl i jakby uszlo z niego powietrze. Nathan zrozumial i pokrecil glowa. - Wpadlem na trop Nestora, ale urwal sie w rzece. Mysle, e utonal. Przez chwile obaj milczeli, a potem Lardis powiedzial - Sluchaj, skonczylismy ju tutaj robote. Moemy rozmawiac po drodze do Skalnego Schronienia. A potem, po poludniu, znow bede zajety, a ty... pewnie odnowisz stare znajomosci? - I na twarz powrocil mu znajomy usmiech. Dolaczyla do nich reszta ludzi Lardisa; Nathan znal kilku z nich; zwyczajem Cyganow uscisneli sobie przedramiona, ale Nathan byl zbyt wzruszony, eby mowic. Nastepnie, dopoki nie wyruszyli do Skalnego Schronienia, Lardis znow zajal sie sprawami organizacyjnymi. -Wy idzcie do lasu zapolowac - powiedzial swoim ludziom. - Dla zapewnienia poywienia i na ogniska. -Na ogniska? - Kirk Lisescu spojrzal na niego, nie rozumiejac. Lardis przytaknal. - To miejsce wyglada jak pulapka udajaca obozowisko. Ale jesli do ognisk wrzucimy pare kawalow miesa, bedzie pachnialo jak obozowisko! Gdyby w okolicy pojawily sie Wampyry, wyczuja jedzenie. A tam, gdzie jest jakies jedzenie... zawsze jest te cos dla nich. Nie przyjrza sie temu dokladniej, tylko od razu beda chcialy wziac sie do zabijania. Kiedy ludzie Lardisa ruszyli do lasu, zawolal za nimi - Jak tylko skonczycie polowac, idzcie do Schronienia i nie wychylajcie sie. Wrocimy tu znow po poludniu. Zwrocil sie do meczyzny, ktory stal nieco z boku. -Janos Raccas, tak? Zglosiles sie na ochotnika, eby zostac i obserwowac, jak dziala przyneta. Nie bede ci yczyl szczescia, bo jestem pewien, e napijemy sie razem w Skalnym Schronieniu dzis wieczorem albo jutro rano. - Uscisnal mu przedramie. Na koniec zwrocil sie do Nathana, Kirka i jego stranikow - No, to ruszajmy. Dzien nigdy nie jest wystarczajaco dlugi, a czas jest zbyt cenny, aby go marnowac, stojac tutaj bezczynnie... Nathan opowiedzial swoja historie, nie ujawniajac jedynie swej podziemnej wedrowki wzdlu biegu Wielkiej Ciemnej Rzeki. Jego dlug wobec Tyrow byl ogromny i nie zamierzal im sie odplacic zdrada. Ale Lardis i tak nie robil adnych uwag; w ciagu trzech lat czlowiek moe przecie przebyc bardzo dluga droge, a Nathan po prostu opuscil nieciekawa wedrowke przez pustynie. Jednak kiedy Nathan mowil, czul, e od czasu do czasu Lardis na niego spoglada: marszczy brwi, zastanawia sie, spekuluje? Ale na jaki temat? Podejrzewal, e moglby to latwo przeczytac w jego umysle... ale nie uczynil tego. Nauczyl sie od Tyrow, e trzeba szanowac prywatne mysli innych. A mysli Lardisa rzeczywiscie krayly wokol dziwnych tematow: myslal o Nanie i czlowieku zwanym Harrym z Krainy Piekiel, ktory tu przybyl z innego swiata i o Nathanie, o jego pochodzeniu. Czy byl synem Hzaka Kiklu? Niemoliwe. Lardis powinien byl dostrzec to wczesniej. Ale jesli nie byl jego synem, to czyim? Harry'ego? Nathan zawsze byl dziwny. Ale do jakiego stopnia? syl wsrod wampirow i powrocil... Czujac na sobie wzrok chlopaka, Lardis wzial sie w garsc. To wszystko byly przecie spekulacje i tylko Nana zna prawde. Tak, Nana. I w tym momencie Lardis przypomnial sobie jeszcze cos innego... ale na razie musi to zostawic. Znacznie waniejsze byly informacje Nathana o zbliajacej sie krwawej wojnie: Wampyry z Turgosheim zamierzaly zaatakowac Gniewice i jej towarzyszy w Krainie Gwiazd i inwazja miala nastapic za cztery miesiace. W nastepstwie tej wojny, niezalenie od jej wyniku, nad Kraina Slonca zawisnie cien znacznie glebszy ni przedtem i prawdopodobienstwo ostatecznego rozpadu spolecznosci Cyganow jako ludzi wolnych zwiekszy sie niepomiernie. Bowiem liczba Wampyrow spadnie, a braki beda mogly uzupelnic tylko w Krainie Slonca. Po uslyszeniu tych nowin, Lardis przez jakis czas milczal, pograony w myslach i kiedy szli lesnym szlakiem, ogarnal go ponury nastroj. Ale po chwili odezwal sie - Nastapi to tylko wowczas, jesli bedziemy slabi. A w takim przypadku na to zaslugujemy. Ale nie jestesmy slabi, chlopcze -wcale nie - a zawczasu ostrzeony jest na czas uzbrojony. Teraz opowiem ci, co sie u nas dzialo, kiedy cie tu nie bylo... -Wampyry zaatakowaly Siedlisko osiem razy, ale nigdy tak skutecznie, jak wtedy, za pierwszym razem i za kadym razem zaplacily za to slona cene. Czy dziwi cie, e wcia tu jestesmy i stawiamy opor? To prawda, e Gniewica i jej zbiry to tylko garstka. Ale pamietaj, e kiedy bylem w twoim wieku, Wampyry stanowily prawdziwa plage! Wtedy take stawialismy opor i zawsze bedziemy. I nigdy nie zapominaj, e mamy dwoch wielkich sprzymierzencow: gory i slonce. -Wracaly osiem razy, ale teraz od pewnego czasu mamy spokoj. Wlasnie ostatnim razem Misha stracila swego drugiego brata, Nicolae. A jesli chodzi o Wampyry, poniosly duo wieksze straty. Mamy bron, Nathanie, i jestesmy inteligentni i jestesmy ludzmi! A nimi rzadzi jedynie adza krwi i wzajemna nienawisc. Kiedy pojawily sie tu za pierwszym razem - owej nocy, gdy zabraly twego brata, Nestora i mego syna, Jasona - dowodzila nimi Gniewica, ale potem to ju byla zwykla halastra! Nastapil wsrod nich rozlam i zaczeli dzialac na wlasna reke; teraz nie maja adnego przywodcy, lecz sprzeczaja sie ze soba jak dawniej i z tym samym skutkiem: anarchia, balagan, rozproszenie. Ostatnio pojawily sie pogloski, e znow dzialaja razem, przynajmniej czesc z nich, ale osobiscie w to watpie. -Pamietasz Vratza od Wrana i noc, gdy go spalilismy? Jestem pewien, e tak: jak moglbys zapomniec to, co powiedzial, kiedy myslales, e Canker Psi Syn porwal Mishe? No, wiec przyznal, e Gniewica planuje zbudowac armie, za pomoca ktorej przepedzi cala reszte, gdy przybeda z Turgosheim. Moglaby ja nawet wykorzystac do zaatakowania Turgosheim. Tylko, e tak sie nie stalo. -W tej chwili, jako pojedynczy lordowie - i oczywiscie lady - sa slabi. W atakach bierze udzial dowodca, dwoch lub trzech porucznikow, co najwyej trzy lotniaki i jeden lub dwoch wojownikow. Nie osmielaja sie trzymac wiecej ni paru porucznikow, w obawie przed zdrada, przed potencjalnym uzurpatorem! Co oczywiscie pracuje na nasza korzysc. Powtarzam, e po tym pierwszym napadzie, zaatakowali Siedlisko tylko osiem razy i za kadym razem poniesli wielkie straty! Pamietasz pociski, rurki do wystrzeliwania srebrnych kul i czarny proch, ktory jest zrodlem energii dla naszych strzelb? Nasze zapasy wyczerpaly sie poltora roku temu, kiedy odpieralismy kolejny atak. Ale wtedy nastapil cud! Wyslalem grupe ludzi do ogrodu Mieszkanca, jego skladnicy broni. Cale to miejsce popadlo w ruine, ale w jednym z domkow, tu kolo siodla przeleczy - w jaskini, pod warstwa kurzu i przykryta skorami - znalezli skrzynke nabojow. Cala skrzynke! Moe przekazano ja komus podczas owej bitwy w ogrodzie, komus, kto nigdy nie mial okazji, aby ich uyc. Ale bylo to wane odkrycie i to z dwoch powodow. -Po pierwsze, mielismy sto szescdziesiat dobrych nabojow, ktore mogly sluyc jako srodek wczesnego ostrzegania - nie mowiac o smiercionosnej broni - przeciw Wampyrom i ich porucznikom. Po drugie, od czasu, gdy zobaczylem bron Mieszkanca w akcji, wiedzialem, e musimy ja zdobyc. Dlatego te kazalem staremu Dimiemu Petrescu pracowac przez te wszystkie lata pelna para, aby wytworzyl ten czarny proch. Teraz, gdy mielismy te pociski, moglem dostarczyc Dimiemu troche oryginalnej substancji. I w koncu mu sie udalo! -...Czy raczej prawie udalo. Jego proch nie jest tak dobry i nie mona zen sporzadzic skutecznych nabojow, ale czyni duo halasu! Pamietasz wielkie kusze w Siedlisku? Wcia je mamy. Ale mamy take rakiety i to mnostwo! Sa niebezpieczne, to prawda. Jeden czlowiek stracil wzrok, a drugiemu urwalo ramie. Ale z drugiej strony, kiedy wszystko dziala naleycie, wowczas to jest naprawde cos! Podczas ataku rok temu - wtedy napadl na nas Gorvi Przechera z garstka swoich ludzi i jednym wojownikiem - srogo za to zaplacil! Moesz byc tego pewien! Tylko poczekaj, a sam zobaczysz, Nathanie. Zobaczysz! Wiele nauczylismy sie, chlopcze. Wiecej ni kiedykolwiek przedtem i znacznie szybciej. Wiesz, co to jest lotniak? Z pewnoscia, bo przyleciales tu z Turgosheim. Ale czy wiesz, co to jest lotniak w wilczym dole? Nie? No, to ci powiem: lotniak w wilczym dole to trup! Jesli lotniak znajdzie sie w jamie, jest bezuyteczny; nie moe wystartowac i trzeba go stamtad wywlec, zanim znow bedzie mogl wzniesc sie w powietrze. Wiec wykopalismy wilcze doly w strategicznych miejscach wokol Siedliska i w samym miescie i umiescilismy na dnie zaostrzone kolki, ktore przebijaja ich wstretne brzuchy. Przez jakis czas to dzialalo, dopoki Wampyry nie polapaly sie, o co chodzi. Wtedy zaczeli uywac swych bestii do miadenia naszych domow, a potem startowali z ich gruzow. Wiec pobudowalismy makiety domow, kruche konstrukcje, a pod nimi wilcze doly! Co wiecej, ukrylismy w nich beczki z prochem wyprodukowanym przez Petrescu, zaopatrzone w zapalniki! Nauczylismy sie, jak wysadzac w powietrze te wstretne stwory i pozbywac sie ich na dobre! - Lardis cmoknal, opisujac z wyrazna przyjemnoscia makabryczne szczegoly, dotyczace swych systemow obronnych. -Oczywiscie najgorsze sa ich bestie wojenne - ciagnal - ale nawet one nie sa niezniszczalne. Kiedys przed nimi uciekalismy, ale teraz ju nie. Jesli uda sie umiescic bombe w pecherzu gazowym takiej bestii, polowa bitwy jest wygrana. A jesli zdolasz tam odpalic olej czosnkowy, to jeszcze lepiej! Widzisz, bestie wojenne wytwarzaja gaz, aby mogly unosic sie w powietrzu, ale kiedy sa na ziemi, gaz zostaje wchloniety, a pecherze kurcza sie. Wiec jesli umiescisz w ich pecherzach czosnek, sa zalatwione! Troche sie rzucaja i robia mnostwo halasu, ale po chwili uspokajaja sie... - Zlosliwie kiwnal glowa. -Jesli chodzi o samych lordow, najlepszym rozwiazaniem jest srebrna kula. Jeeli uda ci sie trafic Wampyra w oko, jest zalatwiony. W ten sposob zabilismy z naszych strzelb kilku porucznikow. Ale porucznik to nie to samo, co lord. Ci ostatni sa diablo sprytni i jak dotad nie udalo nam sie dopasc adnego. Maja wiecej ni piec zmyslow i potrafia wyczuc nadchodzace niebezpieczenstwo. Najpierw wysylaja swoje oddzialy, aby utorowaly im droge i najczesciej przyplacily to yciem. Lord to co innego. Potrafi otoczyc sie mgla i wtopic sie w nia... - Lardis przerwal, aby odetchnac i rzekl - Troche sie rozgadalem, co? Ale chcialem, abys dobrze zrozumial. Nie uleglismy im i nie ulegniemy. W koncu stary Lidesci zamilkl, dzieki czemu Nathan mogl wreszcie dojsc do glosu - Ale sprawiliscie sie doskonale! To wszystko jest... fantastyczne! Czy tak dobrze radza sobie wszyscy Cyganie? To znaczy, w calej Krainie Slonca? Lardis spojrzal na niego, pokrecil kudlata glowa i odwrocil wzrok. - Czy to moliwe? Milosierdzie wynosi sie z domu, synu, a o ile wiem, tak dobrze radza sobie tylko Cyganie z plemienia Lidesci. Czego sie spodziewales? Jak myslisz, jak daleko moemy siegnac? -A mieszkancy Dwoch Brodow, Skarpy Tireni, Gminy Mirlu oraz wszystkich innych miast i plemion? - Podniecenie Nathana szybko topnialo. Lardis wzruszyl ramionami. - Czy powinienem im dac proch strzelniczy, aby oni oddali go Wampyrom? Jak wiele czasu uplynie, zanim podbite plemiona zaczna walczyc o swoja wolnosc? Czy te pytasz mnie, dlaczego nie zebralem razem wszystkich plemion? Powiem ci: poniewa ju przez to kiedys przechodzilem, Nathanie; male jest bezpieczne. A teraz sluchaj: Skalne Schronienie jest takie, jakie jest. Jego jaskinie ledwie sa w stanie pomiescic moich ludzi. A tylko moi ludzie znaja jego tajemnice! Chlopcze, jak myslisz, dlaczego zbudowalem Siedlisko w tym wlasnie miejscu? Poniewa jest stad blisko do Skalnego Schronienia, oto dlaczego! Nigdy nie ufalem a tak bardzo swemu szczesciu i wyglada na to, e mialem racje. Nie, bo wiedzialem, e gdyby istniala droga powrotna, Wampyry by ja znalazly. Wiesz, jak mocno porosty czepiaja sie skal? Ale to nic w porownaniu z tym, jak one czepiaja sie swej paskudnej, ponurej egzystencji! -A Wedrowcy, ktorzy znajda sie w pobliu? - Nathan byl ju znacznie spokojniejszy. - Czy dajesz im schronienie? -Jesli przychodza w ciagu dnia i jesli ich znam, tak. Ale wieczorem, czy w nocy... ty chyba artujesz! Czlowieku, pomysl! Teraz ju nie jest tak, jak dawniej. Czy przyjalbys pod swoj dach tredowatego? Oczywiscie nie. A o ile bardziej zjadliwy jest wampir? Nathan skinal glowa. - Oczywiscie masz racje... - A po chwili milczenia zapytal - A co z innymi miastami? Jak sobie radza? -Zle! - natychmiast odpowiedzial Lardis. - Karl Zestos jest przywodca w Dwoch Brodach, ale tam pozostalo ju niewielu mieszkancow. W tej chwili to niewielka grupa Wedrowcow, ktorzy rozpraszaja sie podczas atakow Wampyrow. Jednak Karl nie jest glupcem. Uczy sie, tak jak ja musialem sie uczyc, kiedy bylem w jego wieku. Maja jaskinie w skalach na wschod stad; nie tak dobre jak Skalne Schronienie i nie tak latwe do obrony, ale pracuja nad tym. Nathan skinal glowa. - Prosil mnie, abym sie do niego przylaczyl, kiedy bylem w Dwoch Brodach. Polubilem go, ale wcia poszukiwalem Nestora. A co z Gmina Mirlu? -Zostala zmieciona z powierzchni ziemi! - powiedzial Lardis. - Mieszkancy rozproszyli sie, przepadli! Cztery czy piec dni po Siedlisku przyszla kolej na Gmine Mirlu. Spodziewalismy sie, e Wampyry wroca tutaj, chocby po to, aby nas ukarac za to, co uczynilismy Vratzowi. Ale zaatakowali Mirlu. Bracia Wran i Spiro. To musza byc wariaci! (A Nathan pomyslal: to sa wariaci!) Wyslali bestie wojenna, aby zniszczyla to miejsce, a sami zostali na zewnatrz, czekajac na uciekajacych ludzi. Tak, lajdaki zwerbowali kilku tamtej nocy! Ci, ktorzy przeyli, sa teraz Wedrowcami, jak cala reszta. Tylko mnie i moim ludziom oraz mieszkancom Skarpy Tireni udalo sie utrzymac to, co do nich nalealo. I to cudem. Zza drzew wylonily sie wzgorza i kopula Skalnego Schronienia. Byl jeszcze ranek, a Nathan byl ju prawie w domu. Moe nie calkiem w domu, ale przynajmniej wsrod swoich. Czul, jak serce bije mu mocniej. Jego matka yla i miala sie dobrze... i Misha take! Cale zmeczenie gdzies zniklo i mial nieprzeparta ochote ruszyc biegiem. Lardis to wyczul. -Nie moge na to pozwolic, chlopcze - powiedzial. - Sa tam tacy, ktorzy cie znaja i tacy, ktorych nie znasz. A teraz ludzie malo komu ufaja. Zaczniesz przechwalac sie, jak to przyleciales tutaj na lotniaku... - Pokrecil glowa. - Zreszta ja te jestem spragniony widoku twarzy twojej matki. -Spojrzal na Nathana i wyszczerzyl zeby w usmiechu. - Nie mowiac o Mishy. Nathan chwycil go za ramie. - Czy ona... czy ona...? -Jest piekna! - przerwal mu Lardis. - Zapytaj ktoregokolwiek z mlodych meczyzn, a kady ci powie to samo: Misha Zanesti jest piekna. Twarz Nathana wydluyla sie. - Mlodzi meczyzni? Ale czy ona...? -Przyhamuj! - powiedzial Lardis. - O co ci chodzi? Znowu zaczynasz sie jakac? I dlaczego mnie o to pytasz? Ze mnie ju stary chlop i takie rzeczy mnie nie interesuja - no, prawie. Tak czy owak, jeszcze godzina i sam bedziesz mogl ja o to zapytac. Godzina! Wydawalo sie, e to cale wieki. Ale tak nie bylo... Kiedy znalezli sie blisko Skalnego Schronienia, Lardis i pozostali szli bardzo ostronie. - Tu wszedzie sa wilcze jamy - powiedzial Lardis. - Widzisz je? -Teraz, gdy mi to powiedziales, tak - odparl Nathan. - Czlowiek musialby byc glupcem, eby wpasc w ktoras z nich. Lardis chrzaknal i wzruszyl ramionami. - No co, ludzie zapominaja o tym od czasu do czasu i wtedy mamy wypadki. Ale lotniaki i inne podobne stwory nie sa tak bystre jak ludzie... (w tym momencie przypomnial sobie historie Karza Biteri)...to znaczy, zazwyczaj nie. W kadym razie w nocy uywaja zarowno swych nosow jak i oczu. Zbliyli sie do Schronienia, ktore stanowila gigantyczna skala, wznoszaca sie nad lasem, pozbawiona roslinnosci na kopulastym wierzcholku, ale pusta w srodku, jak zepsuty zab. -Mieszkacie tu teraz? - zapytal Nathan, ktory byl tu jako dziecko; wydawalo sie, e przebywanie tutaj musi byc okropne. -Tu sie kryjemy - odpowiedzial Lardis - ale nadal "mieszkamy" w Siedlisku, poniewa nie zamierzam stamtad odejsc! To niedaleko i zawsze wracamy do Schronienia na noc. Ale Wampyry? Istoty terytorialne? Nie wiedza nawet polowy! -Ale jesli wcia mieszkacie w miescie, po co przyszlismy tutaj? -Bo teraz tutaj pracujemy. Zajecia wystarczy dla wszystkich. Poszerzamy to miejsce, aby nadawalo sie do zamieszkania i wypelniamy wieksze jaskinie zewnetrzne prochem. To jeszcze jeden sposob, aby zabic wojownika: zwalic na niego setki ton skal! -A sami nie zostaniecie zmiadeni? -Wydraylismy tunele w tylnej czesci skaly. Cale to miejsce to prawdziwy labirynt. Teraz stanowi jednoczesnie schronienie, prowizoryczny dom, smiertelna pulapke i droge ewakuacyjna. Jak dotad Wampyry nas nie odkryly i przy odrobinie szczescia nigdy nie odkryja. Jesli jednak tak sie stanie... - Lardis znow wzruszyl ramionami -...bedzie ich to kosztowac rownie drogo, jak nas. W glownym wejsciu stal lancuch ludzi, meczyzn i kobiet, ktorzy podawali sobie z rak do rak ciekie skorzane wiadra, wypelnione ziemia i malymi kamieniami i wynosili je na zewnatrz, gdzie wysypywali ich zawartosc na pokryte rumowiskiem zbocze. Spoceni i brudni, wygladali zupelnie jednakowo. Wiekszosc z nich ledwie spojrzala na Lardisa i jego grupe i wrocila do pracy. Ale jedna osoba upuscila wiadro i praca zostala przerwana. Wtedy Nana, bo to byla ona, ruszyla w kierunku Nathana jak burza i niemal zwalila go z nog. Objal ja, mocno przycisnal do piersi, ucalowal jej brudna szyje i przytulil jak kochanke. Jego matka! sywa i zdrowa! Potem oderwali sie od siebie, a Nathan chlonal jej aure, jej zapach, jej bliskosc i pomyslal - Jaka ona... mala! -Jestes taki... wielki! - powiedziala. W jej oczach pokazaly sie lzy, ale nie chciala plakac w obecnosci innych. Lardis otoczyl ramionami ich oboje i powiedzial do Nany - Zabierz go do siebie. A praca niech postepuje dalej. Nikt tutaj nie bedzie mial ci za zle, e ich zostawiasz. - Czul suchosc w gardle. Kiedy szli do srodka, wcia sie obejmujac, droge zagrodzila im wielka, zachmurzona postac. Byl to Varna Zanesti, ojciec Mishy. On i Nathan uscisneli sobie przedramiona, kiwneli glowami i Varna powiedzial - Co to za widok dla moich oczu! Czy w koncu bede mial syna? - Jak zwykle, niczego nie owijal w bawelne. W pierwszej chwili Nathan nie zrozumial, o co chodzi, wiec Varna mu pomogl - Nie pamietasz naszej rozmowy w Siedlisku, tamtego ranka? Teraz Nathan zrozumial, westchnal i powiedzial - Czuje sie zaszczycony. -No! - mruknal Varna. - Powinienes byc, do licha! Doskonale, wiec zajme sie wszystkim - i to zaraz! - Wreszcie sie usmiechnal. -Gdzie ona jest? -W lesie z dziecmi; uczy je, zbieraja orzechy, owoce. Czy w poludnie bedzie ci odpowiadalo? -Nie rozumiem. -No, wziac slub oczywiscie! Nathan spojrzal na Nane, ktora skinela glowa. - Tak, jak sobie yczysz - odparl Nathan. -A wiec zalatwione - odrzekl tamten. - Teraz idz i ciesz sie ostatnimi chwilami wolnosci. Nana zajmowala dua jaskinie w pobliu glownego wejscia. Przez otwory w skale wpadaly promienie slonca, w ktorych drobinki kurzu wirowaly jak zlociste plamki. Nana posadzila Nathana na kocu, leacym na wystepie, wydraonym w scianie skalnej. Kiedy zajmowala sie dwiema starszymi kobietami, ktorymi sie opiekowala - przygotowujac im jedzenie - rownoczesnie wypytywala go o wszystko. Po chwili przestal odpowiadac i Nana obejrzawszy sie, zobaczyla, e Nathan zasnal. Kiedy kobiety zabraly sie do jedzenia, Nana usiadla obok Nathana. Dotknela zmarszczek na jego czole i wreszcie dala upust lzom, ktore powstrzymywala tak dlugo... Nathanowi snil sie Maglore, ktory zreszta nie opuszczal jego mysli od chwili ucieczki z Runicznego Dworu; wydawalo sie, e obraz lorda Wampyrow, tego potwora, zostal w trwaly sposob zapisany w jego pamieci. Maglore w swoim zamczysku, w zaciemnionym pokoju, sam, z usmiechem na swej zlej twarzy, z polprzymknietymi oczami i splecionymi dlonmi, ktorych patykowate palce spoczywaly na podobiznie swego godla, na wpol skreconej, zlotej petli. Nathan snil o lordzie i w jakis dziwny sposob wiedzial, e Maglore snil o nim, o Nathanie! Wywolal wir liczbowy i kiedy jego sklebiony stoek zakrywal Maglore'a, zobaczyl, jak usmiech na jego twarzy przechodzi w grymas niezadowolenia, po czym Nathan zapadl w glebszy sen... Snil o wilkach. Wyczuly wir liczbowy i poruszyly sie w gorskiej jaskini. Wiedzial, e zamrugaly swymi oltymi oczami w mroku i poczul cieplo i zapach ich zwinietych w klebek cial. Ale byly zmeczone i powinien pozwolic im dalej spac; wystarczy, e dowiedzialy sie o jego powrocie... Bladzac bez celu, jego umysl dotknal umyslow zmarlych Wielkiego Zgromadzenia w Krainie Slonca: ywy umysl podsluchiwal zmarlych. Rozpoznali go natychmiast, ale wiadomosc, jaka mu przekazali, byla mglista i tajemnicza, jak zawsze. -To Nathan! -Ale opowiadaja o nim Tyrowie; mowia, e nie ma w nim zla, tylko dobro. -Jego ojciec te byl kiedys dobry. Ale w koncu... -Moglibysmy mu wiele opowiedziec. -Nie powinnismy! Wsrod wielu glosow mona bylo uslyszec jeden, bardzo slaby. -Jestem Jasef Karis i moglbym mu powiedziec wiekszosc... -I zostac na zawsze odrzucony przez zmarlych? - zaniepokoili sie pozostali. -Jestescie zimni i okrutni - odpowiedzial ow slaby glos. - Ale nie tak zimni i okrutni, jak nekromanta Wampyrow, ktory jest jego bratem! -On nie jest Wampyrem. Nie sa tacy sami. -Czy zatem Nathan moe yc wiecznie? I czym bedzie, gdy umrze? Czy pozostanie martwy? W koncu Jasef Karis powiedzial - Moe macie racje. - I wtedy glosy zmarlych stopniowo ucichly, a oni sami w milczeniu dalej odpoczywali w swych grobach... Wtedy odezwal sie Eygor Zabojczooki, czy raczej amalgamat, jakim teraz byl, slepy i martwy w studni w Oblakanczym Dworze. Ale Eygor nie mowil o Nathanie, on mowil do niego. -Nathanie, to zabojcze oko. Moesz je miec! - gulgot jego umyslu dotarl tu z odleglosci wielu mil. - Patrz, co zrobili mi moi synowie! Nathan znow stal u stop tego czegos i patrzyl w jego martwa twarz, i zamkniete oczy, ktore nawet teraz, we snie, nagle sie otworzyly! I z pustych oczodolow, wielkich jak spodki, bialych jak marmur, splynely po policzkach gorzkie lzy! -Popatrz tylko, jak placze - powiedzial Eygor - bo moje oczy sa slepe. Ale kiedys prawe oko wypelniala krew! Patrz! - I od razu jego prawe oko zalsnilo szkarlatem. - A lewe wypelniala ropa! - I rzeczywiscie lewe oko zaolcilo sie i nabrzmialo, jakby za chwile mialo peknac. Nathan wiedzial, e jesli tak sie stanie i trucizna go dosiegnie, zostanie zaraony i "odziedziczy" oczy Eygora! Obudzil sie z krzykiem... I te straszne oczy znikly. Wielkie slepe oczy, czerwone i olte, przepadly! Kiedy gwaltownie zerwal sie z poslania, powitaly go oczy jego matki, Nany. Patrzyly na niego z zaniepokojeniem i wypelniala je jedynie milosc i troska. Bowiem Nathan bardziej ni kiedykolwiek byl podobny do Harry'ego Keogha i z jego mamrotania Nana wywnioskowala, e we snie rozmawial... z ludzmi; albo przynajmniej sluchal, jak oni ze soba rozmawiaja. Jednak martwila sie glownie tym, kim byli ci ludzie i faktem, e ju sa martwi... Tak, Nathan byl bardzo podobny do ojca, co moglo byc blogoslawienstwem... ...Albo przeklenstwem. Nathan i Misha wzieli slub w poludnie, gdy slonce znajdowalo sie w najwyszym punkcie swej drogi na niebosklonie. Ceremonia byla prosta; przewodniczyl jej Lardis, a udzial wzieli wszyscy pracujacy w tym czasie w Skalnym Schronieniu: prawie sto czterdziesci osob. Czasy byly ciekie, ale Lardis zrobil, co w jego mocy; byl chleb, wino i pieczen z rona. W kulminacyjnym punkcie uroczystosci stary Lidesci poprosil do siebie mloda pare i ich rodzicow - Misha byla na bialo, Nathan w swym swieo wyczyszczonym ubraniu od Tyrow, ktore wedle cyganskich standardow stanowilo zupelnie wyjatkowy stroj - Nana stanela naprzeciw Mishy, a Varna spogladal spode lba na Nathana i wtedy Lardis wypowiedzial przyjeta formulke. -Vama Zanesti, co moesz powiedziec o tej dziewczynie, twojej corce, Mishy? -se jest niewinna, e nie tknal jej aden meczyzna ani potwor - mruknal Varna. - Jest take posluszna i dobra. O wiele za dobra dla niego! Nathan musial cofnac sie o krok i pochylic glowe. Wszystko to bylo czescia rytualu. -Nana Kiklu - Lardis zwrocil sie teraz do niej. - Co moesz na to powiedziec? -sadna zwykla dziewczyna nie jest warta mego syna - odpowiedziala Nana, unoszac brode i krzywiac sie. - Moge miec tylko nadzieje, e ich dzieci beda podobne do niego. Ale nie do ich dziadka! Lardis obrocil sie do mlodej pary. -Kochacie sie? - Odpowiedzieli twierdzaco. -Niech tak pozostanie; od tej chwili moecie sie kochac dusza i cialem - jestescie bowiem meem i ona! Pocalowali sie, a ludzie zaczeli bic brawo; wszyscy wzniesli toast za zdrowie mlodej pary i troche zjedli. Zagrala muzyka i ci, ktorzy mieli dosc sil, zaczeli tanczyc. Ale przy pierwszej okazji, Nathan i Misha po cichu wymkneli sie... Ich woz czekal za krzakami, pod poludniowo-zachodnia sciana Schronienia. Tam Misha kazala Nathanowi sie odwrocic - trzy lata to w koncu kawal czasu! - kiedy sie przebierala w ubranie, jakie nosili Wedrowcy, po czym wloyla zloona sukienke do powloczki na poduszke i dyskretnie odwrocila oczy, kiedy Nathan zaczal sie przebierac. Tak kazal zwyczaj Cyganow. Nastepnie, ciagnac za soba lekki woz, weszli do lasu. Kierujac sie na poludniowy wschod, okrayli Schronienie, postepujac starym szlakiem, ale w polowie drogi do Siedliska skrecili do dziewiczego lasu i znalezli miejsce zarosniete wysokimi paprociami. Tam Nathan postawil szalas, skore rozpieta nad pniem zwalonego drzewa i umocowana do jego galezi, podczas gdy Misha oczyscila ziemie i rozloyla koce. Kiedy skonczyli, staneli patrzac na swoje dzielo z mieszanymi uczuciami. Nathanowi wszystko zaczelo sie zacierac przed oczami. Wcia nie mogl uwierzyc, e rzeczywiscie uciekl z Turgosheim; jednak byl tutaj, oenil sie z Misha i pod drzewem czekalo ich pierwsze poslanie. Ona sama wydawala sie nie zmieniona; bylo tak, jakby nigdy jej nie opuscil. -To nasz dom na polowe dnia - powiedzial w koncu. -I na czesc nocy - dodala. - Bo nie wroce, dopoki gwiazdy nie znikna. Dzisiejszej nocy nie bede sie Ich bac i uciekac. Nathan popatrzyl z alem na ich szalas. - Nie bardzo przypomina dom, co? Usmiechnela sie w sposob, ktory pamietal i lubil - ten usmiech, na poly niewinny, na poly bezwstydny, miala tylko dla niego - i odpowiedziala - Ludzie yli i kochali sie w gorszych warunkach, Nathanie. Zreszta zapamietasz ten "domek" na reszte ycia. Postaram sie o to. Po czym... ...Bylo tak, jak zawsze bylo i zawsze bedzie miedzy kochankami. Przez godzine, dwie, trzy podnieceni penetrowali swoje ciala. Misha byla niewinna, z czego oboje byli radzi. A Nathan... jesli nawet Misha cos podejizewala, nie powiedziala ani slowa. Zreszta uwaal, eby nie "wiedziec" zbyt wiele. Odtad mogli sie uczyc razem, a przynajmniej on musial ja przekonac, e tak wlasnie jest. Nie tyle ja oszukiwal, co nie chcial jej rozczarowac. I nie rozczarowal jej w adnej mierze... W skali czasowej swiata, w ktorym yl ojciec Nathana, mloda para pozostala w swoim gniazdku milosnym przez caly dzien, a jeszcze jeden mial uplynac, zanim zajdzie slonce. Jak wszystkie tworzace pare mlode zwierzeta, kochali sie i spali bez umiaru; w miedzyczasie poywiali sie chlebem i serem, ktore mieli w zawiniatku na wozie. Trzy lata bez siebie; teraz kada chwila spedzona razem wydawala sie trwac bez konca i te trzy lata jakby nigdy nie istnialy. Poznawali sie wcia od nowa, ale teraz glebiej; podobnie, jak zburzony, a potem odbudowany mur, jest mocniejszy. A dodatkowe zmarszczki czy bruzdy same wygladzily sie, a przynajmniej tak sie wydawalo i ich twarze byly znow takie same, jak niegdys. Nathan zawsze myslal, e Misha ma chlopieca figure; teraz byla w pelni kobieca. Ona z kolei porownywala jego zlociste wlosy do swiatla slonecznego; teraz byl mglisty ranek i kolor zlocisty zostal przyproszony siwizna. W koncu opuscili swoj szalas i udali sie do Siedliska, co wskrzesilo kolejne stare wspomnienia. Pracowala tam garstka ludzi; Nathan spotkal paru starych przyjaciol i poznal kilku nowych. Spacerowali lesnymi sciekami, ktore pamietali jeszcze z dziecinstwa, kapali sie w tym samym kamienistym rozlewisku w zakolu rzeki i ich uczucie jeszcze sie poglebilo. Kiedy znalezli sie w Siedlisku, zjedli posilek z przyjaciolmi, po czym Nathan na chwile zatrzymal sie przed swym starym domem, pod zachodnia sciana palisady. Dokonano szeregu napraw, ale miejsce to wygladalo obecnie jak szkielet budynku, choc pod spodem nie bylo pulapki na lotniaki; moe pewnego dnia Nana zamieszka tu znowu i wszystko bedzie tak, jak dawniej. Kiedy wrocili do swego szalasu, nagle Nathan zadral, stanal i zaczal nasluchiwac. Slychac bylo tylko gruchanie golebi. Misha spojrzala na niego z zaciekawieniem. - O co chodzi? Marszczac brwi, dotknal zlotego kolczyka, ktory nosil w uchu. Potem wzruszyl ramionami i usmiechnal sie z zaklopotaniem. - To tylko cienie dawnych wspomnien. Albo wrazenie, ze ktos podsluchuje, obserwuje, czeka. Instynktownie oslonil umysl i wywolal wir liczb: dwa logiczne dzialania, z ktorych tylko pierwsze mialo sens. Bo Nathan nie wiedzial, e o ile ten wir liczb trzymal na dystans rozmaite zle istoty, to jedna z nich wabil tak, jak wrony, ktore zlatuja sie nad pole uprawne. Ale nawet gdyby wiedzial, nie mialoby to wielkiego znaczenia, bo tamten byl martwy. Zreszta na dlugo przedtem, zanim dotarli do swego gniazdka, wraenie ustapilo... W Krainie Slonca zapadl wieczor i na ciemniejacym niebie ukazaly sie pierwsze gwiazdy. Kochankowie spali w swym szalasie, spleceni w tak ciasnym uscisku, e wydawali sie jedna istota. W Siedlisku i innych miejscach zapalano ju pierwsze ogniska, ktore mialy sluyc jako przyneta na wampiry. Ale od ostatniego ataku minelo sporo czasu i nie bylo powodu, aby spodziewac sie, e jakis potwor bedzie tutaj polowal, a ju na pewno nie w tym spokojnym miejscu. W metafizycznym umysle Nathana wir liczb wcia byl w ruchu, a w jego sercu, za niezliczonymi mutujacymi wzorami, kryly sie tajemnice wszechswiata. Wir stanowil jego ochrone... ...I jego zgube. Wysoko w gorach, na przeleczy miedzy szczytami, gdzie panowal ju szary zmrok, lord i jego porucznik spogladali na Kraine Slonca. Ten ostatni to byl Zahar (dawniej Zahar od Ssawca), a jego panem byl lord Wampyrow Nestor, budzacy groze nekromanta, ktorego szybki awans do grona potenych lordow uczynil ywa legenda w calym ostatnim zamczysku. Ich lotniaki spoczywaly troche dalej, kiwajac swymi wielkimi glowami w swoj charakterystyczny, bezmyslny sposob. Zahar wiedzial, dlaczego sie tutaj znalezli: Nestor mial zwyczaj chwile tu odpoczywac i spogladac na Kraine Slonca, zanim ruszyl dalej. Zawsze w tym samym miejscu, nad Siedliskiem. Ale choc najwyrazniej byl tym miejscem stale zafascynowany, nigdy tego miasta nie zaatakowal. W przeszlosci zawsze podawal ten sam powod: - Mysle... e znam to miejsce. Ale nic stad nie chce, ju nie. Jednak dzis wieczor bylo inaczej. Gniewica zaproponowala, aby ona i Nestor razem ruszyli na wyprawe, ale on wylecial wczesniej tylko w towarzystwie Zahara. Tylko ich dwoch, adnego wojownika. Spojrzenie Nestora bylo dzisiaj czujne, pelne podniecenia, kiedy patrzyl na migoczace ogniska w dole; Zahar wyczuwal w nim to podniecenie, jakas dziwna pasje i determinacje. Porucznik przez chwile wiercil sie niespokojnie, a w koncu zapytal - Czy dzisiaj zaatakujemy? Jesli tak, powinnismy byc ostroni, bo ci ludzie ciesza sie zla reputacja. Te ogniska moga stanowic pulapki! Nestor ledwie na niego spojrzal, ale jego pytanie sciagnelo go na ziemie. - Zapolujemy -powiedzial. -Ha! - Zahar prychnal z zachwytem. - Na kobiety? -Na pare, meczyzne i kobiete. - Glos Nestora byl jak zimny wiatr znad Krainy Lodow. - To moj Wielki Wrog, ktory odszedl, a teraz powrocil. Zdradziecki cyganski pies i jego suka, ktora spiskowala przeciwko mnie. Nawet teraz ukrywaja sie przede mna w lesie tak, jak zawsze. Ale znajde ich dzisiaj tak samo, jak znalazlem ich wtedy. Zahar popatrzyl na niego z lekiem. Nestor nie mial adnej przeszlosci; nie bylo w niej nic, co by warunkowalo jego przyszlosc. Moe z wyjatkiem tego... czymkolwiek to bylo. I byl czystej krwi Wampyrem! Wszystkiego, co Nestor wiedzial nauczyl sie w ostatnim zamczysku. I pomimo tego, e ycie w zamczysku bylo ciekie, nauczyl sie szybko. A do tego byl nekromanta... umysl lorda Nestora i jego postepowanie byly tajemnica. Jednak Zahar pomyslal, e powinien odpowiedziec. -Jak znajdziesz tego wroga, lordzie? Nestor spojrzal na niego i usmiechnal sie ponuro. -Spi i sni - powiedzial. - Ale ja znam jego sny, bo przeszywaja moj umysl jak strzaly. Zahar nic nie powiedzial. Mial racje: umysl jego pana byl zupelna tajemnica. -Teraz sluchaj - powiedzial z oywieniem. - O swicie wyczulem, e ju powrocil i snilem, e zabralem go do Krainy Gwiazd, aby go ukarac. Ale moj sen byl zlowieszczy, bo w godzine triumfu spotkalo mnie jakies nieokreslone nieszczescie. Dzis, zostawiwszy spiaca Gniewice, wstalem wczesnie i poszedlem do swoich komnat i slyszalem, jak lord Canker Psi Syn spiewa do ksieyca. Poniewa mowia, e jest oniromanta, opowiedzialem mu swoj sen. Zawyl jak wilk i powiedzial, e przyszlosc jest nienaruszalna; proby jej odczytania czy zmiany sa niebezpieczne; co ma byc, to bedzie. Z tym sie zgadzam: co ma byc, to bedzie. Tylko, e... -Tak, panie? -Jesli cokolwiek mnie spotka, czy moj wrog ujdzie calo? Nie moge zniesc tej mysli. - Pokrecil glowa. - Nie, bo moim przeznaczeniem jest pieklo i chce miec pewnosc, e moj wrog znajdzie sie tam przede mna, albo w najgorszym razie zaraz za mna! Oto moje rozkazy. On naley do mnie, a ty wez dziewczyne. Jesli wszystko pojdzie dobrze, pospieszymy prosto do Krainy Gwiazd. Ale gdybym wpadl w tarapaty, oto, co masz uczynic: zostaw dziewczyne i lap jego! Rozumiesz? - Nagle jego glos stal sie ostry. -Tak, panie. -Bo jest mi obojetne, czy ona bedzie yc, ale on musi umrzec! W adnym wypadku nie moga byc razem. Dlatego zabierzesz go do Krainy Gwiazd. Slyszalem bowiem pewna legende i postanowilem, e on sprawdzi jej prawdziwosc. Wyjasnil dokladnie, co ma na mysli, po czym ciagnal - Zaharze, sen to tylko sen i sie go nie boje. Nie boje sie niczego. Ale gdyby cokolwiek poszlo nie tak, nie zawiedz mnie. Jestem lord Nestor i ycie i smierc to dla mnie jedno, wiec nawet w najgorszym z moliwych przypadkow powroce! -Wierze, panie - powiedzial Zahar. Dosiedli swoich wierzchowcow. Nestor rzekl - Lec zaraz za mna, a zaprowadze cie do nich. Zachecajac lotniaka do szybszego lotu, Zahar starannie strzegl swych mysli. Na wschodnich stokach wzgorz i na gorskich szczytach ujrzal sciane mgly i wiedzial, e Wampyry urzadzaja tam polowanie. Podczas gdy Nestor scigal sny i duchy swej pograonej w mroku przeszlosci, one staraly sie zdobyc, to co naprawde wane, bo krew to ycie. Czynily to take dla czystej przyjemnosci! Jednak Nestor nie znajdowal w tym adnej przyjemnosci. Ale w koncu Vasagi byl podobny, a Nestor mial przecie jego jajo. Nestor nic z tych mysli nie "uslyszal"; jego kaleki umysl byl wypelniony innymi myslami i pamietal tylko to, co chcial pamietac. Kiedy jego lotniak rozpostarl skrzydla i poszybowal w strone granicy lasu, Nestora doprowadzalo do szalu wirowanie dziwnych liczb, ktore poruszaly sie coraz szybciej i szybciej. Wreszcie wysledzi ten wir a do jego zrodla i zniszczy go - jego - na zawsze. Tak jak powinien byl go zniszczyc dawno, dawno temu, w zapomnianej przeszlosci... Gory spowijala mgla. Podobnie jak Zahar, Nana Kiklu take ja dostrzegla i poszla prosto do Lardisa. Teraz poszli szukac nowoencow, Nana w jedna strone, a Lardis w druga. On ich znalazl i myslal, e jeszcze nie jest za pozno. Ale byl w bledzie. Szli pod reke, posuwajac sie w strone Schronienia szlakiem u stop wzgorz. Wlekli sie zmeczeni, ciagnac za soba woz. Lardis zobaczyl ich, westchnal z ulga i ruszyl naprzod... po czym zamarl, gdy w powietrzu rozleglo sie zlowrobne dudnienie i blask gwiazd jakby troche przygasl, a nad jego glowa pojawil sie cien! Lardis przykucnal, chwycil strzelbe i spojrzal w gore. Zobaczyl je - dwa lotniaki - jak przelecialy na tle wzgorza i zaczely pikowac w kierunku kochankow! Teraz i oni uslyszeli to charakterystyczne dudnienie, spojrzeli w gore i ujrzeli pikujace lotniaki. Instynktownie Misha przywarla do Nathana. -Tedy! - ryknal Lardis. - Do mnie! - Zobaczyli go i pobiegli w jego strone. Lotniaki lekko skrecily, a ich znajdujace sie pod brzuchem kieszenie otworzyly sie; skrzydla wygiely w luk, a bestie zdawaly sie opadac wprost na nich dwoje. -Na ziemie! - krzyknal Lardis. - Na ziemie! Lotniaki byly teraz dokladnie nad nimi; ten, ktory scigal Nathana, probowal go chwycic; Nathan potknal sie i uderzenie skrzydla poslalo go na ziemie. Skrzydla uformowaly sie w pulapki powietrzne, a lotniak unosil sie nad Nathanem, ktory zsuwal sie po skalnym rumowisku. Lardis rozpaczliwie wymierzyl bron w druga bestie, ale nie osmielil sie pociagnac za spust; Misha byla na linii ognia. Stwor byl ju niemal nad nia, gdy nagle... wydala okrzyk i znikla! Wpadla do jednego z wilczych dolow! Ale to bylo lepsze ni los jej kochanka. Znacznie lepsze! Mogla odniesc jakies obraenia, ale na razie byla bezpieczna. A stary Lidesci rzucil sie nogami do przodu w dol skalnego rumowiska, probujac ratowac Nathana. Nathanowi udalo sie wstac. Obejrzal sie za siebie i zobaczyl, e lotniak jest tu za nim! Zobaczyl lotniaka i zobaczyl jezdzca, a byl nim... ...Nestor! Nathan mogl nie rozpoznac jego twarzy - wykrzywionej w grymasie nienawisci, z plonacymi, szkarlatnymi oczyma - ale wszedzie by rozpoznal jego umysl, choc zmieniony i zdeformowany. Z bliska nie bylo co do tego watpliwosci; czul jego nienawisc i wiedzial, e on take go rozpoznal. Nestor byl teraz poteny, a zdolnosci telepatyczne Nathana ulegly znacznemu wzmocnieniu. -To ty! - Nathan uslyszal w glowie syczacy glos, ktory palil jak kwas. -Nestor! - wydal stlumiony okrzyk Nathan, gdy glowa lotniaka znalazla sie nad nim, a kieszen brzuszna otworzyla sie. Poczul okropny smrod... i w tej samej chwili uslyszal krzyk Lardisa. -Na ziemie! - W chwile pozniej stary Lidesci, zjedajac na tylku, zderzyl sie z nim i przewrocil go na ziemie. Zaczeli obaj koziolkowac w dol zbocza, ale nieustepliwy lotniak wcia lecial za nimi. Dotarli do podnoa pochylosci i Lardis pierwszy zerwal sie na nogi. Ryknawszy jak niedzwiedz, wymierzyl w lotniaka i strzelil mu z bliska prosto miedzy oczy, raz a potem drugi! Stwor wydal przeszywajacy wrzask, rzucajac glowa w lewo i w prawo, a jego skrzydla rozpaczliwie przecinaly powietrze. Nastepnie, gdy koniec skrzydla zawadzil o ziemie, bestia przechylila sie na bok, co grozilo wyrzuceniem z siodla jej jezdzca. Ryczac jak wariat, Lardis ponownie zaladowal bron i wymierzyl w lorda. Nawet gdyby Nathan chcial inaczej, nic nie byl w stanie zrobic. Oszolomiony, probowal sie podniesc i wtedy uslyszal dwa strzaly i poczul meczarnie, jakich doswiadczal Nestor! I znow on i Lardis przewrocili sie na ziemie, gdy elementy napedowe rannego lotniaka skierowaly sie w dol, a on sam umknal w noc, unoszac Nestora, ktory bezwladnie zwisal w siodle. Teraz cala Kraina Slonca byla spowita mgla, a poniewa glowne oddzialy Wampyrow polowaly na wschodzie, mogla to byc tylko naturalna mgla, unoszaca sie nad lasami i rzekami calego obszaru a lotniak Nestora skierowal sie w dol, po chwili zniknal we mgle. Lardis krzyczal - Dopadlem drania! Dostal miedzy oczy! Gdybym celowal lepiej, moglbym mu urwac glowe! Mgla przykryla ich obu i pelzla w gore zbocza. Pomimo, e Lardis mowil o Nestorze, w glowie Nathana kolatala tylko jedna mysl - Co z Misha? -Chodz - warknal Lardis. - Wpadla do jednego z naszych dolow. A ten drugi lotniak moe wcia byc gdzies w pobliu, moe nawet wyladowal! - Lardis znow zaladowal bron i zaczal sie wspinac po sliskim zboczu, a Nathan za nim. Ale ledwie ruszyli, nadlecial Zahar i spadl na nich jak jastrzab. Wszystko odbylo sie bardzo szybko: mgla rozstapila sie i znikad pojawil sie lotniak. Zanim Lardisa zwalilo z nog, zdayl oddac strzal. Po chwili znow sie podniosl i mierzac w kolyszaca sie glowe, nacisnal spust. Ale strzelba eksplodowala w jego rekach! Zawiodl jeden ze starych nabojow. Odrzucilo go w tyl, a kiedy szok minal, z trudem sie podniosl i poszukal wzrokiem Nathana... ale zobaczyl jedynie mgle. Po chwili odzyskal sily i zaczal posuwac sie w gore. Na gorze czekala Misha, cala draca i potargana, ale poza tym cala i zdrowa. Wziela Lardisa za reke i pomogla mu wejsc, a potem zlapala go i zajrzala mu w oczy. Opuscil glowe i odwrocil wzrok... EPILOG Nieprzytomny w wyniku zatrucia gazami bestii Nathan zwisal bezwladnie w ramionach Zahara, ktory niosl go przez pokryty wyrwami teren, otaczajacy Brame do Krainy Piekiel i rzucil go na ziemie, na krawedzi otaczajacej plytki krater, na ktorego dnie spoczywala swiecaca oslepiajacym bialym blaskiem kula. Zahar musial opuscic powieki i przyslonic dlonia oczy.Znalazl stopien i podniosl Nathana, po czym podszedl do samej powierzchni swiecacej kuli. Nastepnie zatrzymal sie, popatrzyl na czlowieka, ktorego trzymal i wzruszyl ramionami. Nie mial w sobie nic z "Wielkiego Wroga", a jak wiedzial kady wampir, cialo Cygana mona bylo wykorzystac w znacznie rozsadniejszy sposob! Z drugiej strony, nie mona byl zignorowac ostrzeenia jego pana; Zahar nie smial sprzeciwic sie woli tego, ktory przysiagl, e powroci. Bowiem Nestor byl lordem i nekromanta, a on tylko porucznikiem. No co, czas to zrobic. Trzymajac Nathana jedna reka, trzepnal go pare razy po twarzy, a tamten drgnal i otworzyl oczy. - Co? - jeknal Nathan, skrecajac glowe; zobaczyl przed soba wstretna twarz Zahara, a potem oslepiajacy blask bijacy od Bramy! Brama do Krainy Piekiel, od razu ja poznal, swiecila jak... "wielkie, slepe oko"! Zahar wyszczerzyl zeby w usmiechu i powiedzial - Uklony od lorda Nestora. Kimkolwiek jestes, ten swiat nie bedzie cie ju wiecej ogladal. Ale mam nadzieje, e tam, w Piekle, zgotuja ci gorace powitanie! - I z tymi slowami, pchnal Nathana, ktory natychmiast zniknal w oslepiajacym blasku, nie wydawszy dzwieku... Daleko na wschodzie, w zasypanej glazami studni w Oblakanczym Dworze, ogromne monstrum, ktorym byl Eygor Zabojczooki, spoczywalo tam, gdzie dosiegla je smierc, oparte o skalna sciane; Eygor wydal glosny jek w mowie umarlych. Byl martwy, ale jego umysl oczywiscie dzialal. Tylko, e nikt o tym nie wiedzial. Eygor zobaczyl bowiem, jak swiatelko Nathana zgaslo tak, jak gasnie swieczka, pograajac sie w odmetach smierci. I Eygor zrozumial, e Nekroskop przestal istniec. Na wyszych pietrach wiey, w Runicznym Dworze, byc moe Maglore "uslyszal" ten jek; moe "wyczul" odejscie Nathana. W kadym razie pospieszyl do swego pokoju rozmyslan i poloyl drace palce na zlotym godle, a jego umysl ulecial z Turgosheim i szybko jak mysl pomknal na zachod. Ale godlo nie dawalo znaku ycia; teraz byl to tylko dziwnie skrecony kawalek metalu i okno Maglore'a na nieznany swiat bylo zamkniete. Bylo to dziwne, bo choc aura Nathana znikla, mial wraenie, e nie umarl. A wiec? Niemartwy? Pograony w metamorficznym snie, ktory poprzedza przemiane w wampira? Czyby w koncu ulegl pokusie wampiryzmu? Czy Gniewica albo jedna z jej kobiet dostala go w swoje rece? Maglore westchnal. Moe w koncu byloby lepiej, gdyby sam uczynil go swym niewolnikiem... We wszystkich miejscach wiecznego snu Tyrow nagle zapanowala gleboka ciemnosc. Bowiem Prastarzy take wiedzieli, e Nathan odszedl z tego swiata, ale wiedzieli nieco wiecej, ni wszyscy pozostali: wiedzieli, e nie umarl. Bo gdyby tak sie stalo, bylby teraz wsrod nich, jako honorowy czlonek elity "wymarlego" ludu, a jego obecnosc bylaby zawsze mile widziana. Nie, nie umarl, lecz zostal wyrwany z tego swiata, gdzies zabrany i przeniesiony w miejsce, z ktorego nikt nigdy nie powrocil. Niezliczone rzesze zmarlych w Krainie Slonca take to wiedzialy i czuly sie teraz bezpieczniej. Ale zbiera sie to, co sie zasialo i dziecko ma zawsze cos z ojca. Moe Nathan stanowil zagroenie, a moe nie. Jakkolwiek bylo, teraz to nie mialo znaczenia, bo ju go nie bylo. I sposrod wszystkich tych, ktorzy odeszli z Krainy Slonca, tylko Jasef Karis za nim tesknil i alowal, e wtedy z nim nie porozmawial. Ale aden z nich - ani Eygor, ani Maglore, ani Tyrowie, ani wszyscy zmarli z Krainy Slonca - nie wierzyli, e jeszcze kiedykolwiek uslysza, jak Nathan mowi do nich w mowie umarlych, albo zobacza, e swieczka jego ycia plonie, jak dawniej... Nestor budzil sie powoli, a jego cialo przenikal bol. Palily go oczy i o malo nie zlamal kregoslupa, ale w jego umysle... nie bylo ju wirujacych liczb! I wtedy przypomnial sobie wszystko. ...Lotniak, oslepiony, z odstrzelona polowa pyska i malenkim mozgiem nafaszerowanym trujacymi, srebrnymi srucinami. A on sam, zwisajacy w siodle, nic nie widzacy, z twarza, ktora byla tylko czerwona miazga i gasnaca swiadomoscia, gdy staral sie skierowac ranna bestie z powrotem do Krainy Gwiazd. Pamietal dlugi, niski lot i niemonosc kierowania lotniakiem. Cud, e bestia utrzymala sie w powietrzu tak dlugo-...Potem loskot uderzenia w ziemie, gdy zostal wyrzucony z siodla i koziolkujac w powietrzu wyrnal w pien wielkiego drzewa, po czym lamiac galezie wyladowal na poszyciu. I ogarnela go ciemnosc. A potem... Czyjes opiekuncze dlonie? Dobroc? Masci i bandae, ktore wspomagaly proces leczenia, ju zapoczatkowany przez jego pijawke. Krotkie chwile powrotu do przytomnosci, w ktorych zdawal sobie sprawe, e wokol niego kreca sie ludzie, e sie nim opiekuja, a nawet karmia go jakas obrzydliwa zupa, ktora jego cialo musialo zaakceptowac, pomimo e to nie byla jego normalna strawa. Moglo to tylko znaczyc, e zdolal powrocic do Krainy Gwiazd, a Gniewica znalazla go wsrod wielkich jodel, rosnacych poniej gornej granicy lasu i zabrala do ostatniego zamczyska. Ale gdy probowal do niej cos powiedziec, odpowiadal mu jakis nieznany glos. A poniewa jego oczy zostaly powanie uszkodzone i byly obandaowane, nie widzial tych, ktorzy okryli jego drace cialo kocami, aby nie zmarzl, karmili go, wyciagali srebrne sruciny z twarzy i pomagali mu pokonac goraczke. Teraz wreszcie uslyszal ich szepty i znow poczul bol w plecach i zmasakrowanej twarzy. Ale leal spokojnie, kiedy mu zdejmowali bandae i sluchal ich rozmow, ktore ucichly, gdy zorientowali sie, e nie spi. Wtedy, nie zwracajac uwagi na bol odpadajacych strupow, zmusil sie do otwarcia oczu i poczul, jak zaczyna sie z nich saczyc ropa i powoli zaczal mu wracac wzrok. Ale... ...Czy to pomieszczenie bylo ciemne, czy te to jego oczy? Wiedzial, e jedno i drugie. Wracal do zdrowia, ale jeszcze calkiem nie wyzdrowial. Bo dla kogos, kto byl Wampyrem, nawet w ciemnym pokoju powinno byc rownie jasno, jak w swietle dziennym. Ale ten pokoj wydawal sie wypelniony gesta, szara mgla, a jego oczy plonely jak ogien, kiedy zamrugal, eby lepiej widziec. Ale to wcale nie pomoglo; byl na wpol slepy i musi jeszcze uplynac duo czasu, zanim tkwiacy w nim wampir nie naprawi mu oczu calkowicie. Drgnal, jeknal i sprobowal ruszyc konczynami. Wtedy ci, ktorzy go uratowali, cofneli sie i znikli, jak cienie. Ich ruchy wydawaly sie dziwne, nieporadne i mona bylo odniesc wraenie, e sa okaleczeni rownie powanie, jak Nestor, a moe i bardziej. On przynajmniej zdawal sobie sprawe, e krew kray mu w ylach i wiedzial, e jego konczyny sa na miejscu. Byl slaby, ale bedzie znow silny i po jakims czasie bedzie widzial tak, jak dawniej. Ale jeszcze nie teraz. Teraz, gdy Nestor byl sam, wyciagnal draca dlon, aby pomacac loko, na ktorym leal, sciane, brzeg stolu. Wszystko bylo z drewna i bylo cieple. Nie mogl to byc w adnym razie znajomy zimny kamien ostatniego zamczyska. Wiec co to za miejsce? Gdzie byl i co go obudzilo? Gdzies gleboko wewnatrz obudzil sie jakis dziwny instynktowny strach i przed oczyma duszy Nestor ujrzal obraz z przeszlosci. Obraz stwora latajacego, z ktorego wydobywal sie dym i para, a on sam zapadal sie i wyplywaly zen soki, gdy slonce weralo sie w jego wnetrznosci, jak kwas i powoli obracalo go w kalue cuchnacej brei! Slonce...! Czy to strach przed sloncem wlasnie go obudzil? Ale dlaczego? Gdzie byl... i ktora byla godzina? Ktos wszedl do pokoju; Nestor znieruchomial i probowal opanowac strach, gdy szary cien zbliyl sie i stanal obok loka. Strach? Przed czym? Byl przecie lordem Wampyrow! - Co...? - wybelkotal spuchnietymi ustami. - Kto...? -Ach! - pokiwal glowa cien. - A wiec wracasz do zdrowia i wkrotce powrocisz do Krainy Gwiazd. Swietnie! Ale choc glos byl pelen ciepla i mily, ton byl dziwny i pelen goryczy. I co wlasciwie powiedzial? Cos o powrocie do Krainy Gwiazd? Nagle Nestora ogarnal gniew i frustracja. Usilowal usiasc i skupic spojrzenie na szarym cieniu, a mglista sylwetka troche sie wypelnila i przybrala ksztalt czlowieka ubranego w szate z kapturem. Ale obraz wcia byl jakis... niepelny. Widmowa postac lekko sie nachylila, opierajac sie na kuli trzymanej w prawym reku; jej szata zwisala, jak calun okrywajacy niematerialny szkielet. -Jest tu tak ciemno - powiedzial Nestor glupio, a moe z nadzieja. Tamten pokrecil glowa. - Nie, jest wystarczajaco duo swiatla. Albo wkrotce bedzie. Bol dreczacy Nestora ogarnial go znowu. Byl Wampyrem, ale wcia sie uczyl. Jak dotad, nie umial opanowac bolu. Walczyl z nim, jak potrafil i w koncu zapytal - Kim jestes i co to za miejsce? -Nazywam sie Uruk Piatra, ale zwa mnie Urukiem Dlugowiecznym - odrzekl tamten, wzruszajac ramionami. - Ale obawiam sie, e to niewlasciwy przydomek. A co do miejsca...to jest kolonia tredowatych. Na jedna, krotka chwile Nestor zamarl z przeraenia: kolonia tredowatych! Trad, straszliwa zmora Wampyrow! - ale w nastepnej chwili poderwal sie do dzialania. Wyciagnawszy nogi spod kocow, chwycil zwisajace rece tamtego. Ale to byly same rekawy i nie zdolaly utrzymac ciearu jego ciala. Urwaly sie przy ramionach, a Nestor zwalil sie jak dlugi na loko. I wtedy zobaczyl, e cienkie jak galazki ramiona Uruka koncza sie spuchnietymi guzami na wysokosci lokci! Wtedy nastapil nagly przyplyw adrenaliny i szalencza ucieczka, podczas ktorej caly bol zniknal, gdy ogarniety smiertelnym przeraeniem Nestor uciekal w strone lasu. Biegl bez wytchnienia, bo na poludniu swiatlo sta'e przybieralo na sile. Szare cienie, chude jak duchy, wydawaly sie zagradzac mu droge, gdy przedzieral sie miedzy drzewami. Wpadl na klatke pelna kurczakow, rozbil ja, zahaczyl o plot i runal na ziemie, jak dlugi, ale nie poczul w ogole bolu, bo caly czas gnal go strach, kiedy coraz bardziej zaglebial sie w las, w poszukiwaniu jakiejs kryjowki. Jakiejs glebokiej jamy, w ktorej ukryje sie przed sloncem i przeczeka dlugi dzien. Schronienia, w ktorym bedzie mogl odpoczac i wrocic do zdrowia, przespac sie i snic... oczywiscie koszmary. O tym, co bylo i co bedzie... This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-04-23 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/