Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie Nastepca - DIACZENKO MARINA I SIERGIEJ PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Diaczenko Marina i Siergiej
Nastepca
Tom 3 cyklu Tulacze
Przelozyl
Witold Jablonski
SOLARIS
Stawiguda 2010
Nastepca
tyt. oryginalu: Prijemnik
Copyright (C) 2009 by Marina i
Siergiej Diaczenko
All Rights Reserved
ISBN 978-83-89951-92-2
Projekt i opracowanie graficzneokladki
Tomasz Maronski
Korekta Bogdan Szyma
Sklad Tadeusz Meszko
Wydanie I
Agencja "Solaris"
Malgorzata Piasecka
11-034 Stawiguda, ul. Warszawska
25 A
Tel./fax 089 5413117
e-mail:
[email protected]
sprzedaz wysylkowa:
www.solarisnet.pl
Spis tresci
TOC \o "1-3" \h \z \u Spis tresci PAGEREF _Toc266386942 \h 3 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F0063003200360036003300380036003900340032000000
Prolog. PAGEREF _Toc266386943 \h 4 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F0063003200360036003300380036003900340033000000
Rozdzial pierwszy. PAGEREF _Toc266386944 \h 6 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F0063003200360036003300380036003900340034000000
Rozdzial drugi PAGEREF _Toc266386945 \h 51 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F0063003200360036003300380036003900340035000000
Rozdzial trzeci PAGEREF _Toc266386946 \h 89 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F0063003200360036003300380036003900340036000000
Rozdzial czwarty. PAGEREF _Toc266386947 \h 129 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F0063003200360036003300380036003900340037000000
Rozdzial piaty. PAGEREF _Toc266386948 \h 168 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F0063003200360036003300380036003900340038000000
Rozdzial szosty. PAGEREF _Toc266386949 \h 209 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F0063003200360036003300380036003900340039000000
Rozdzial siodmy. PAGEREF _Toc266386950 \h 256 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F0063003200360036003300380036003900350030000000
Rozdzial osmy. PAGEREF _Toc266386951 \h 302 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F0063003200360036003300380036003900350031000000
Epilog. PAGEREF _Toc266386952 \h 321 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F0063003200360036003300380036003900350032000000
Prolog
Chlopczyk siedzial ukryty za kufrem, gdzie czuc bylo kurzem. Zaslaniajace okno kotary wznosily sie nad nim jak masywne, zapylone kolumny. W slonecznych promieniach trzepotal sie chaotycznie bialawy mol.Za oknem brzeczalo zelazo i tetnily kopyta. Mowiono tam: "wrogowie" i jeszcze: "wojna", lecz tutaj, w domu byli przeciez ojciec i matka, bliscy i niezawodni, jak owe sloneczne luki, podpierajace sufit...
Bal sie jednak starca. Byl dla niego obcy i niepojety. W jego obecnosci nawet swoi wydawali sie inni niz dotychczas. Rodzice nie zwracali uwagi na syna, tak jakby starzec byl chmura, ktora przeslonila chlopcu slonce. Na pewno tez bali sie starego. Inaczej, dlaczego mieliby mu to oddawac?
Chlopczyk plakal, oblizujac lzy. Ta rzecz... Ta niezwykla rzecz. Czyzby mialo jej zabraknac? Nie bedzie wiecej tych swiatecznych dni, gdy mama wydobywala ja ze szkatulki i pozwalala mu, zazwyczaj w nagrode, dotknac tego choc jednym palcem? Pozwalala napatrzec sie do syta i sledzic wzrokiem swietlisty zajaczek, tanczacy na suficie...
Mowili cos o plamie rdzy, ktorej naturalnie nie bylo. I jeszcze o wojnie. Chlopiec wyobrazil sobie las kopii z waskimi proporcami, rozdwojonymi jak zmijowe jezyki... Cale mnostwo dorodnych jezdzcow i przyjemna won prochu... Jego ojciec i tak wszystkich pokona.
Dlaczego jednak starzec tylko kiwa milczaco glowa?
Mokrym od lez palcem chlopczyk rysowal na kufrze paskudne geby. Krzyczeli na niego, kiedy rysowal zle mordy. W tej chwili z osobliwa satysfakcja wykreslal usta wykrzywione kacikami w dol, groznie zmarszczone brwi... A niech go ukarza...
Potem zloty przedmiot blysnal na obcej dloni, znalazl sie miedzy dlugimi palcami starca. Chlopczyk nie wytrzymal, wyskoczyl z wrzaskiem ze swojej kryjowki, chcac wyrwac tamtemu zabawke, nie mogac uwierzyc, ze tym razem jego zachcianka pozostanie niezaspokojona...
-Luarze!
Na policzkach matki pojawily sie czerwone plamy. Ojciec mowil cos surowo. Chlopiec sam juz tymczasem pozalowal swego wyskoku. Starzec patrzyl nan uporczywie, przenikliwie, badawczo. Dziwne, ze dzieciak nie zmoczyl od tego spodenek.
Na dnie przejrzystych, jakby szklanych oczu przebiegl jakis cien. Obwisle, bezrzese powieki zadrgaly. Chlopak najezyl sie. Starzec przeniosl wzrok na jego matke.
-Nazwala go pani tak na czesc Lujana?
Zza okna dobiegal tupot podkutych butow. Donosny glos wykrzykiwal cos groznym, rozkazujacym tonem. Starzec westchnal.
-Kiedy maly kamyk obrusza sie ze szczytu... pozostaje nadzieja, ze wpadnie w jakis dolek i nie spowoduje lawiny.
Zawsze trzeba miec nadzieje.
Chlopczyk pochlipywal, trac kulakami oczy i czepiajac sie rekawa ojcowej kurty. Nie zauwazyl, jak dziwnie spojrzeli na siebie rodzice.
Starzec usmiechnal sie smutnie.
-Los od dawna naznaczyl twoja rodzine, panie Soll.
Matka przewrocila trwoznie oczyma. Ojciec milczal, trzymajac sie za policzek, jakby poczul nagly bol zeba. Staruszek skinal glowa.
-W zasadzie... to glupstwo. Zapomnijcie o tym, co powiedzialem.
Kiedy zamknely sie za nim drzwi, poczucie straty zastapila ulga.
Ciepla dlon, w ktorej calkiem niknela jego drobna raczka. Bedziesz mial duzo innych zabawek. Nie placz, Dzionku.
Rozdzial pierwszy
A jednak zdazylismy! Szczesliwie brama miejska zatrzasnela sie za naszymi plecami, a mogla przed nosem. Nie bez powodu Flobaster wrzeszczal na nas cala droge. Spoznialismy sie, poniewaz o swicie zlamalismy os, a stalo sie tak dlatego, ze senny Mucha przegapil wyboj na drodze. Byl senny, gdyz Flobaster, nie zalujac pochodni, meczyl nas proba prawie do rana... Musielismy odwiedzic kuznie. Flobaster ochrypl, targujac sie z kowalem, potem splunal, zaplacil i raz jeszcze zbil Muche.Oczywiscie wieczorem bylismy zbyt zmeczeni, by sie radowac, ze jednak zdazylismy wjechac do miasta, przepelnionego rozbawionymi tlumami. A coz dopiero bedzie jutro... Nikt z nas nie podniosl nawet glowy, zeby nacieszyc wzrok wysokimi dachami i zlotymi choragiewkami. Tylko Mucha, ktoremu wszystko bylo obojetne, slyszac wiwaty rozdziawil w ziewnieciu swoje male usteczka.
Glowny plac okazal sie calkowicie zapchany wozami i namiotami rozsadniejszych konkurentow. Udalo sie w koncu ciezko wywalczyc kat, w ktorym ledwie zmiescily sie nasze trzy wozy. Po naszej lewej stronie znajdowal sie cyrk wedrowny, gdzie w klatce pod golym niebem smetnie ziewal zaglodzony niedzwiedz. Po prawej byl teatrzyk kukielkowy: z otwartych skrzyn sterczaly drewniane nogi wielkich marionetek. Naprzeciwko rozlozyli sie obozem nasi starzy znajomi, komedianci z wybrzeza. Zdarzalo sie nam spotykac ich na niezliczonych jarmarkach i czesto ujmowali nam spora czesc zarobku. Wlasnie sprawnie zbijali podesty. Flobaster nachmurzyl sie. Odeszlam na bok, zeby cichutko parsknac: cha, cha, czyzby staruszek mial nadzieje byc tutaj pierwszym i jedynym? To przeciez oczywiste, ze na tutejszy Dzien Wszelkiej Radosci przyjezdzaja wszyscy, nawet z bardzo dalekich stron, tylko pod jednym warunkiem. Warunek byl bardzo prosty. Pierwszy numer programu powinien zawierac scinanie glowy, wszystko jedno czyjej. Dziwny gust maja ci mieszczanie. Wezmy chociazby te zabawna kukle wisielca, przyozdabiajaca gmach sadu...
Swieto rozpoczelo sie o swicie.
Nawet my dalismy sie lekko zwariowac, chociaz bylismy doswiadczonymi aktorami, nie zgraja wiejskich amatorow. Zdarzaly sie nam po drodze rozne swiateczne parady i karnawaly. Miasto bylo bogate i bardzo z siebie zadowolone. Lokaje w liberiach niemal pekali z dumy, stojac na tylnych resorach zlocistych karet. Kramy uginaly sie pod stosami drogich, wyborowych towarow. Mieszczanie, odziani w swoje najlepsze szaty, plasali na placu w takt bebnow i skrzypiec. Nawet bezpanskie psy wydawaly sie szacowne i pelne wysokiego mniemania o sobie. Zonglerzy przerzucali sie plonacymi luczywami. Linoskoczkowie tanczyli na linach rozpietych wysoko nad glowami widzow. Bylo ich tylu, ze gdyby zeszli na dol, spokojnie mogliby zapelnic niewielka wioske. Ktos w opietym, czarnym trykocie miotal sie w gestej sznurowej sieci, podobny jednoczesnie do muchy i pajaka. Nawiasem mowiac, Mucha nie omieszkal sciagnac czegos z najblizszego straganu i pochwalic sie tym Flobasterowi, ten zas dlugo targal go za ucho, wskazujac migajace tu i owdzie czerwono-biale uniformy strazy.
Czekalismy na nasza chwile.
Na pierwszy ogien poszly marionetki, za pomoca ktorych znacznie latwiej przedstawic scinanie glowy. Zagrali jakas krotka, glupawa farse. Glowa glownego bohatera spadla na deski jak korek od butelki musujacego wina. Chudziutka, wyglodniala dziewczynka obeszla publicznosc z nadstawiona czapeczka. Malo dawali. Widocznie spektakl sie nie spodobal.
Potem zaryczal niedzwiedz. Poteznie zbudowany pogromca w jaskrawoczerwonym trykocie przerzucal w powietrzu malutkiego chlopaczka, jak ofiarne jagniatko, a na koniec numeru udal, ze urywa mu glowke. W odpowiedniej chwili dzieciak zwinal sie w pol. Przez moment czulam strach. Kto ich tam wie, tych cyrkowcow...
Po chwili jednak chlopaczek wyprostowal sie, jak gdyby nigdy nic. Niedzwiedz, podobny troche do starego, wysluzonego psa, przeszedl sie niechetnie na tylnych lapach i w nadstawiona czapke niezwlocznie posypaly sie monety.
Poludniowcy z wybrzeza ustapili nam kolejke. Ich szef machnal do Flobastera: zaczynaj!
Przygotowalismy na Dzien Wszelkiej Radosci Opowiesc o dzielnym Ollalu i nieszczesnej Rozy. Nieszczesna Roze grala naturalnie Gezina, oczywiscie nie ja. Wyglaszala wielki monolog do zakochanego w niej bez pamieci Ollala i zaraz potem oplakiwala go, kiedy na scenie zjawil sie kat w czerwieni i odrabal amantowi glowe. Sztuke napisal Flobaster. Nigdy nie mialam odwagi go zapytac, za co konkretnie cierpial urodziwy Ollal?
Zagral go Barian, tradycyjnie grywajacy w naszej trupie wszystkich bohaterskich amantow, chociaz niekoniecznie bylo to jego emploi. Nie byl juz taki mlody... Flobaster przewidywal dla niego w niedalekiej przyszlosci role szacownych ojcow. Ktoz jednak, warto spytac, mialby w kolejnych spektaklach wzdychac do Geziny? Mucha zapowiadal sie dobrze, lecz na razie mial tylko pietnascie lat i siegal naszej heroinie do ramienia...
Podgladalam zza kurtyny, jak przepiekna Roza, efektownie rozposcierajac faldy sukni i rozpuszczone wlosy na scenicznych deskach, uzalala sie Ollalowi i publicznosci na okrucienstwo swego losu. Sliczna Gezina, szczupla, z pysznym biustem, gladka, rozowa twarzyczka i niebieskimi oczetami porcelanowej lalki, zawsze mogla liczyc na uznanie widzow. Totez cale jej aktorstwo skladalo sie z romantycznych okrzykow i zalosnych westchnien. No coz, wiecej nie bylo trzeba, zwlaszcza, gdy przy scenie smierci ukochanego udalo sie jej uronic pare lez.
Wlasnie ze dwie lezki blyszczaly na rzesach aktorki. Widzowie przycichli.
Za kulisami rozlegly sie ciezkie kroki oprawcy. Flobaster w czerwonym kostiumie staral sie tupac jak najglosniej. Urodziwy Ollal polozyl glowe na pienku. Kat popisywal sie chwile, straszac piekna Roze wielkim, ostrym toporem, potem zamachnal sie szeroko i opuscil swoj orez na szyje Bariana.
Zgodnie z pomyslem Flobastera, pieniek byl ukryty za zaslonka, tak wiec widzowie mogli zobaczyc tylko plecy ofiary i zamach topora. Potem ktos - tym kims bylam oczywiscie ja - podawal za kurtyna odrabana glowe.
Ach, coz to byla za glowa! Flobaster dlugo i starannie lepil ja z masy papierowej, zmiekczonej woda i klejem. Wyszla calkiem podobna do Bariana, byla jednak sinawa i splywajaca potokami krwi z przecietej szyi. Strach bylo na nia patrzec. Kiedy kat zrywal chuste z lezacego na tacy przedmiotu, chwytal glowe za wlosy z pakul i pokazywal publice, niejedna dama moglaby omdlec. Flobaster byl niezmiernie dumny ze swego dziela.
Tak wiec zamachnal sie toporem, ja zas przygotowalam dla niego tace z glowa nieszczesnego Ollala. W tej wlasnie chwili wpadl mi w oko rekwizyt, przeznaczony do farsy o chciwej pastuszce.
Spora glowka kapusty.
Wielkie nieba, czemu to zrobilam?!
Jakby mnie cos opetalo. Odlozylam na bok straszna glowe z papieru, umiescilam na tacy kapusciany czerep i przykrylam chusta. Piekna Roza lkala, kryjac w dloniach twarzyczke. Widoczny dla widzow korpus Bariana ostatni raz drgnal i znieruchomial.
Kat schylil sie nad pienkiem. Ujrzalam wyciagnieta dlon Flobastera. Za pozno juz bylo cos zmienic. Podalam tace...
Coz to byla za chwila! Miotaly mna dwa rownorzedne uczucia: strach przed razami Flobastera i zarliwa ciekawosc, co stanie sie za chwile na scenie... Drugie z tych uczuc bylo chyba silniejsze. Trzesac sie, przylgnelam do kurtyny...
Piekna Roza wciaz lkala. Kat zademonstrowal jej tace, spojrzal srogo na publicznosc i zerwal przykrycie.
Wielkie nieba!
Takiej ciszy nie bylo na tym placu chyba od dnia, kiedy zostal wytyczony. Po chwili rozlegl sie jednak taki ryk smiechu, ze stada golebi poderwaly sie z dachow i choragiewek.
Nikt nie widzial twarzy Flobastera, ukrytej za czerwona katowska maska. Wyznaje, ze na to liczylam.
Przecudna Roza rozwarla swoje cudne usteczka tak szeroko, ze moglaby wleciec przez nie sporej wielkosci wrona. Na jej twarzy zastyglo szczere zdumienie, jakiego drugorzedna aktorka Gezina nigdy w zyciu nie zdolalaby odegrac. Tlum zanosil sie smiechem. Ze wszystkich bud jarmarcznych wysunely sie zaciekawione glowy konkurentow. Coz tak bardzo poruszylo zblazowanych widzow, ktorzy niejedno widzieli?
Wobec tego Flobaster zrobil jedyne, co bylo mozliwe: chwycil za glab kapusciany i uniosl patetycznym gestem nad glowa...
Gezina wpadla za kurtyne i wczepila mi sie pazurami we wlosy.
-Ty to zrobilas? Ty zrobilas? Ty?!
Flobaster powoli zdjal z siebie katowski kostium. Jego twarz wyrazala calkowity spokoj.
-Mistrzu Flo, ona to zrobila! Zepsula mi najlepsza scene! Zepsula nam przedstawienie! Ona...
-Cicho, Gezino - rzucil Flobaster.
Pojawil sie jak zawsze zaspany Mucha. Tacka na datki byla przepelniona, monety ulozyly sie w stosik, przeblyskujacy tu i owdzie srebrem.
-Cicho, Gezino - powtorzyl szef. - To ja jej kazalem.
Tym razem to ja szeroko rozdziawilam gebe.
-Naprawde? - podchwycil, wcale nie zaskoczony, Barian.
-To mi sie calkiem spodobalo... Niespodziewany efekt. Publice takze sie spodobalo, co, Mucha?
Gezina spurpurowiala na twarzy, zalala sie lzami, prychnela i odeszla. Zrobilo mi sie jej zal. Chyba nie powinnam byla jej tego robic. Byla calkiem pozbawiona poczucia humoru i na pewno teraz bedzie dlugo nad tym bolec.
-Chodzmy - rzekl do mnie Flobaster.
Kiedy zapadla za nami plachta wozu, chwycil mnie mocno za ucho i wykrecil je z calej sily.
Biedny Mucha, skoro codziennie doswiadczal czegos takiego! Pociemnialo mi w oczach z bolu, a kiedy znow moglam zobaczyc mego dreczyciela, okazalo sie, ze patrze na niego przez zaslone lez.
-Myslisz, ze wszystko ci wolno? - zapytal i znowu wyciagnal dlon w strone obolalego ucha.
Odskoczylam jak moglam najdalej.
-Tylko sprobuj - zagrozil przez zacisniete zeby - sprobuj raz jeszcze... Skore zedre!
-Widzom sie spodobalo! - zajeczalam, lykajac lzy. - I datki byly wieksze niz...
Podskoczyl do mnie. Zamilklam, przywierajac plecami do brezentowej scianki.
Chwycil mnie za drugie ucho. Przymknelam powieki. Przytrzymal je, jakby sie namyslajac, potem puscil.
-Jak bedziesz dalej tak psocic, sprzedam cie do cyrku.
Odszedl. Pomyslalam: i tak mi uszlo na sucho. Za cos takiego powinnam byla dostac batem. Swoja droga, Flobaster nigdy by mi pewnie nie wybaczyl tego wyczynu, gdyby nie mial na scenie maski, skrywajacej jego wybaluszone ze zdumienia oczy.
Wlasciciel oberzy "Pod Ryjowka" byl z natury milkliwy.
Byl takze pamietliwy. Dobrze wiedzial, jakie wino podac swemu dzisiejszemu gosciowi. Moze nie zawsze bylo to dlan oczywiste, lecz ten klient byl wazna i powszechnie szanowana w miescie osobistoscia...
Dobrze takze rozumial, ze tego dnia gosc pragnie pozostac niezauwazony. Od rana czekal na niego stolik odgrodzony parawanem od swietujacej cizby.
Od kilku lat ten znakomity gosc przychodzil tutaj i siadal przy odosobnionym stoliku, by niespiesznie spelnic puchar swego wytrawnego napoju.
Karczmarz, obserwujacy od dawna ten prywatny rytual, wiedzial tez, co stanie sie pozniej.
Kiedy szklanica specjalnego goscia w polowie pustoszala, w drzwiach pojawiala sie wysoka, tykowata postac. Nieznajomy musial pochylic glowe pod niska framuga, inaczej nie zdolalby wejsc. Ogarnial wnetrze lokalu obojetnym spojrzeniem. Przybysz byl suchym jak szczapa, jasnookim starcem. Skinawszy karczmarzowi, za kazdym razem kierowal sie prosto do stolika za parawanem. Oberzysta pamietal, jakie wino preferuje nieznajomy. Smak przybysza nieco roznil sie od gustu jego wspolbiesiadnika.
Oberzysta bylby gotow przysiac, ze ci dwaj nigdy ze soba nie rozmawiali. Szacowny obywatel dopijal w milczeniu swa polowe szklanicy. Starzec odchodzil potem, ledwie skosztowawszy trunku. Osamotniony gosc zamawial wtedy jeszcze jeden pucharek z dobra zakaska. Jesli wczesniej skrywal napiecie pod maska wesolosci, teraz karczmarz widzial w jego oczach ulge, a takze jakby rozczarowanie. Placac hojnie, szanowny mieszczanin opuszczal karczme, zegnajac gospodarza skinieniem glowy.
Ten dobrze wiedzial, jaka niesamowita ciekawosc wywolalby u sasiadow, gdyby opowiedzial im o tych niezwyklych zachowaniach, powtarzajacych sie co roku, zawsze w Dzien Wszelkiej Radosci. Nie watpil, ze plotkarskie kumoszki roznioslyby to po calym miescie, lecz byl z natury milczkiem.
Byc moze takze cos, co wyczuwal swym bystrym umyslem, nakazywalo mu zachowac milczenie.
Tymczasem swiateczne zabawy toczyly sie swoim torem.
Nasi rywale poludniowcy przedstawili szanownej publicznosci monumentalne i pompatyczne dzielo. Na poczatku obwieszczono, ze wszyscy zobacza Historie Zakonu Lasza. Tlum przed naszym podestem powoli zwracal sie w przeciwna strone. My rowniez poszlismy ogladac.
Historia zaczynala sie odrabaniem glowy wielkiej szmacianej kukly. Nawiasem mowiac, glowa byla przypieta guzikami do kolnierza. Potem pojawilo sie Swiete Widziadlo Lasza. Byl nim rosly chlopak na szczudlach, zakutany po same oczy w szara oponcze. Skraj peleryny, zgodnie z zamyslem autora, byl obwieszony robakami. Aby widzowie skojarzyli ja z gleboka mogila, nie zas z kufrem pelnym moli, ktos przyszyl do podszewki kilka tlustych gasienic. Wielkie nieba! Wciaz zywych, wijacych sie, jakby Widziadlo wybieralo sie wlasnie na polow ryb.
Publicznosc byla poruszona. Dzieci zapiszczaly ze strachu, Swiete Widziadlo zawylo, jak marcowy kot... To sie wlasnie nazywa chwyt pod publiczke! Gdyby Lasz wygladal tak rzeczywiscie, czy znalazlby wyznawcow?
Nie zdazylam sie nad tym zastanowic, bo nagle pojawili sie na scenie rowniez sludzy Zakonu! Bylo ich az czterech, jako ze poludniowcy stanowili trupe liczniejsza od naszej. Z przodu wygladali jak zakapturzone kukly, z tylu zas kazdy mial namalowany szkielet, co mialo alegorycznie wyrazac, ze bracia Lasza rozsiewali smierc. Publicznosc klaskala. Jak slyszalam, wsrod mieszczan zostalo jeszcze sporo pamietajacych Czarny Mor, ktory dziewietnascie lat temu pochlonal polowe mieszkancow okregu. Powiadano, ze sprowadzili go wlasnie sludzy Lasza...
Na szczescie nie bylo mnie jeszcze wtedy na swiecie. Moja chuderlawa, blada matka lubila opowiadac, jaki potezny, bogaty i wspanialy byl kiedys nasz rod. Zaraza zniszczyla go w ciagu paru dni: dziadek, babcia, wujek, ciotki i kuzyni spoczeli we wspolnej mogile, dom zostal spalony, majatek rozgrabiony. Z calej rodziny ocaleli tylko moja matka z mlodszym bratem. Resztki fortuny stopnialy w ciagu bez mala dziesieciu lat. Spedzalam dziecinstwo w ogromnej komnacie, pelnej rasowych psow i nieporzadnie porozrzucanych cennych ksiag. Po smierci matki wujaszek oddal mnie do przytulku, z ktorego wykupil mnie Flobaster.
W tej chwili wlasnie dyszal ciezko nad moim uchem. Jasne bylo, ze poludniowcy odniosa sukces i bedziemy musieli zdrowo sie napocic, zeby przyciagnac z powrotem glupia publike.
Historia Zakonu zakonczyla sie ku ogolnemu zadowoleniu: rumiana damulka, wyobrazajaca Sprawiedliwosc, zapedzila "braci Lasza" do otwartej w pore zapadni, gdzie dlugo jeszcze jeczeli i narzekali. Widzowie klaskali jak szaleni. Flobaster mial kwasna mine. Syknal wsciekle na Muche, ktory takze chcial klaskac.
Nie zaczynalismy swego wystepu jeszcze przez pol godziny, poniewaz tymczasem zdarzyl sie pojedynek doboszow. Obaj byli obwieszeni swymi instrumentami. Na ziemi stal jeszcze jeden, wygladajacy jak monstrualny pien, ogromny taraban. Werble dudnily az uszy puchly. Tlum przyklaskiwal i gwizdal do rytmu. Biedacy wylazili wprost ze skory, ich bebenki wyly i plakaly, lecz nie mogli sie wzajemnie pokonac. W koncu wlasciciel tego wielkiego wskoczyl nan i zatupal ze wszystkich sil, podskakujac i wywolujac tym burze oklaskow. W tym momencie skora pekla z trzaskiem i dobosz wpadl do srodka. Taki byl koniec pojedynku.
Przyszedl czas na nas. Na zer publicznosci zostala rzucona Basn o ksiezniczce i jednorozcu.
Bardzo lubilam te sztuke. Flobaster kupil ja od jakiegos wedrownego pismaka. Opowiadala o ksiezniczce (Gezina), ktora pokochala ubogiego mlodzienca (Barian). Zly czarownik zamienil go w jednorozca. Co prawda, wedlug mnie, skoro byl to zly mag, nie powinien zamieniac go akurat w tak piekne stworzenie! Mogl wybrac cos brzydszego: wiadro pomyj albo dziurawy kaftan... Sprobujcie jednak wystawic spektakl, w ktorym bohater wystepuje pod postacia brudnego wiadra...
Maga gral Fantin, nasz etatowy czarny charakter. Jak nikt umial groznie marszczyc brwi, wykrzywiac usta i cedzic zlowieszczo kazde slowo. Prawde mowiac, nie potrafil niczego innego. W rzeczywistosci byl poczciwy i glupawy. Tacy sa rowniez potrzebni.
Barian i Gezina spiewali w duecie. Srebrzysty sopran solistki wywolywal zawrot glowy nie tylko u kupcow na jarmarkach, lecz nawet u wielkich panow. Artystka jednak nie pozwalala sobie z nikim na calusy bez "prawdziwej milosci". Z tego co pamietam, przezyla co najmniej szesc, moze siedem takich milosci.
Spektakl szedl dosyc monotonnie, pod koniec widzowie zaczeli sie nudzic. Troche poprawila sytuacje scena przeistoczenia. Mucha walil ze wszystkich sil w miedziana tarcze, Flobaster potrzasal arkuszem blachy, a Barian wil sie w klebach dymu (podlozylam pod scena kisc wilgotnej, tlacej sie slomy). A jednak im blizej finalu, tlumek przed naszym teatrzykiem zastanawiajaco rzednial.
Poludniowcy szczerzyli biale zeby. Trzeba bylo ratowac sprawe.
Mucha szybciutko obiegl publicznosc z tacka, ktora nie zapelnila sie nawet do polowy i zapowiedzial Farse o rogaczu. Przybylo nam paru zaciekawionych widzow i w tym momencie zauwazylam Jasnowlosego Pana.
To bylo nieuniknione. Przewyzszal otoczenie o glowe, jasnial niczym morska latarnia nad rozkolysanymi falami. Mial niesamowicie blekitne oczy, blyszczace jak brylki lodu w slonecznych promieniach. Nie byl juz mlody, lecz nie wypadalo go tez nazwac starym. Nigdy jeszcze nie widzialam tak przystojnego oblicza. Wygladal jak zywy posag wielkiego wojownika. Spogladal w nasza strone, wyraznie zastanawiajac sie: zostac, czy odejsc.
Nie odchodz, Jasnowlosy!
Ledwie doczekalam, az Flobaster przebrany za kanceliste skonczy swoj monolog. Gral surowego meza, ktorego zona miala byc wcielona cnota.
Dopowiadal jeszcze ostatnie slowa, gdy wybieglam na scene z wypchanym biustem i takimze zadkiem. Wylecialam jak z procy. Wsrod publicznosci liczyl sie dla mnie w tej chwili tylko jeden widz.
Ach, jestem znudzona zoneczka, jakze cnotliwa: moze by tak dobry malzonek pozwolil mi wyszywac z przyjacioleczka?
Przyjaciolka wyszla zza kulis, kolyszac sie na wysokich obcasach. Dzierzyla tamborek wielkosci obrusa. Podczas, gdy spiewalam: "Ach, przyjacioleczko, jaki to trudny scieg, jaki dziwny wzor... " z tejze opadaly kolejno kapelusik, pantofelki, woalka, suknia i gorset...
Mucha zostal w samych kalesonkach. Z przodu sterczala wielka, gruba marchew. Dwoje spiskowcow schowalo sie po chwili za wiszacym przescieradlem, zarowno przed "mezem", jak i publicznoscia.
Te scene mozna grac do oporu.
Stykajac sie czolami, ja i Mucha jeczelismy i wyli, dyszac chrapliwie i krecac biodrami. Co pewien czas wystawialam zza zaslony gole kolano, a chlopak rytmicznie wstrzasal material chudym zadkiem. Udawalismy rozkosz, jak umielismy. Jego czarne oczy plonely, na gornej wardze pojawily sie krople potu. Podejrzewalam, ze w tym momencie odnioslby sukces nawet bez marchewki...
Flobaster wyglaszal tymczasem monolog. W jego glosie dzwieczalo tak szczere samozadowolenie, ze widzowie pokladali sie ze smiechu.
Wznoszac rece, deklamowal:
O, czasy! O, obyczaje! O, biada!
Wszedzie zgubne przyklady...
Niech bede psem lancuchowym,
Lecz nigdy wzrok rozpustnika,
Nie tknie mej zonki uczciwej...
Za jego plecami rozwinela sie dyskretnie zaslona. Niewidoczny dla widzow Barian skryl sie za plecami "meza" i po chwili, ku zadziwieniu publiki, z glowy Flobastera zaczely wyrastac, najpierw ostre koniuszki, potem pierwsze rozwidlenia, az wreszcie ukazalo sie potezne, rozlozyste poroze!
Tlum gruchnal smiechem, trzymajac sie za brzuchy. Rogi wyrastaly wciaz wyzej i wyzej, dopoki nie wczepily sie w potylice Flobastera. Barian zniknal za kotara.
Flobaster uniosl znaczaco palec.
Moze pojde do lubej mej, spojrzec,
Jak razem z poczciwe druhna
Udatnie hafty wyszywa;
Niewinna niczym golabek,
Bielsza niz bialy kroliczek...
Owym "kroliczkiem" ostatecznie zalatwil publike.
-Idz! - zawyl ktos z tlumu. - Idz, poczciwino, zobaczyc swego kroliczka!
Flobaster wygial sceptycznie usta i wskazal na swe rachunki.
-Ciezka praca nie pozwoli mi sie oderwac nawet na chwile...
Jego oblicze, zwienczone imponujacym porozem, bylo tak przepelnione powaga i dostojenstwem, ze nawet ja, choc widzialam to juz ze dwiescie razy, nie wytrzymalam i parsknelam smiechem. Flobaster mogl sobie byc samolubem, tyranem i skapiradlem, byl jednak wielkim aktorem. I wiele mu za to mozna bylo wybaczyc...
Farsa zblizala sie do finalu. Przez dziurke w naciagnietym na stelazu plotnie dostrzeglam w koncu swego Jasnowlosego Pana.
Wielkie nieba, nie smial sie, tylko rzal niczym rozhukany zrebak. Jego twarz utracila arystokratyczna bladosc i zrobila sie czerwona jak burak. Rechotal do rozpuku, spogladajac na rogi Flobastera. Mialam ochote wyskoczyc i zawolac na caly plac: to ja wymyslilam ten trik! Smiejecie sie z tego, co wymyslilam! Nikt inny, tylko ja!
Oczywiscie nie zrobilam tego. Mucha wypelzl na czworakach zza zaslonki w przekrzywionym gorsecie i niedbale naciagnietej sukni. "Maz" doszedl do wniosku, ze wyszywalysmy nie oszczedzajac rak. Tlum szalenczo klaskal.
Trzykrotnie wychodzilismy do uklonow. Dygajac niezgrabnie, panicznie szukalam wzrokiem... Zgubilam go, zgubilam!
Po chwili ujrzalam go tuz przed podestem. Jakby mnie ktos oblal wrzatkiem! Flobaster i Mucha dawno znikneli za kulisami, ja zas klanialam sie jak nakrecona lalka, dopoki Jasnowlosy nie przywolal mnie zgietym palcem.
W mojej garsci niewiadomym sposobem pojawila sie ciepla, zlota moneta. Jego pelne usta poruszyly sie. Mowil cos do mnie (do mnie!), lecz nie rozroznialam slow.
Cudowna chwila trwala tak dlugo, dopoki bezlitosna dlon Flobastera nie wywlokla mnie za kotare...
Obnosilam sie ze zlota moneta pol dnia. Bylo oczywiste, ze stanie sie dla mnie talizmanem na cale zycie. Jednak nastepnego dnia zdrowy rozsadek wzial gore nad romantycznym porywem. Talizman zamienil sie w garsc srebrnikow oraz kapelusz z kokarda, sznurowana suknie i wesola uczte dla calej naszej kompanii.
Ciezki stol obiadowy, otoczony kregiem wystraszonych krzesel, wbil sie w kat i stamtad byl swiadkiem pojedynku.
Luar atakowal, wyskakiwal w dalekich wypadach, cala dusze wkladajac w koncowke przytepionej klingi. Jego przeciwnik prawie nie ruszal sie z miejsca. Luar rzucal sie na niego z roznych stron jak szczeniak na kamienny slup.
Zwabiona halasem kucharka, zajrzala przez drzwi strachliwie. Na jej widok przeciwnik Luara ozywil sie i dalej parujac oraz uchylajac sie przed ciosami, przypomnial sobie o sniadaniu. Kucharka niepewnie pokiwala glowa, wymamrotala pare zachecajaco brzmiacych slow, po czym zniknela.
-Nogi, nogi, nogi! - krzyczal partner, zwracajac sie znow do chlopaka. - Nie ruszasz nimi jak trzeba!
Luar zwiekszyl tempo. Strugi potu sciekaly mu na kolnierz.
Przeciwnik cofnal sie o krok i opuscil szpade.
-Odpocznijmy.
-Nie jestem zmeczony! - sprzeciwil sie zadyszany mlodzieniec.
-Mimo wszystko odpocznijmy... Ja odpoczne.
-Nie musisz.
-Ach tak?!
Szpady znowu sie skrzyzowaly. Tym razem Luar przeszedl do obrony. Wciaz spadala na niego stalowa klinga, siekac powietrze. Odbijajac pare ciosow, troche sie wystraszyl, jak w dziecinstwie, gdy ojciec ruszal na niego, udajac niedzwiedzia. Wiedzial, ze to jego tatus, nie grozny zwierz, a jednak w danej chwili dawal sie poniesc zabawie i krzyczal ze strachu, jakby na widok lesnej bestii.
Przytepione ostrze zatrzymalo sie tuz przed twarza mlodzienca. Przeciwnik cofnal je, gotow do kolejnego ataku. Wszystko znowu sie powtorzylo: pare panicznych blokad Luara, zelazne smugi przed jego nosem i ostrze zatrzymujace sie na wysokosci jego piersi.
Partner slizgal sie zrecznie po deskach podlogi jak lyzwiarz na lodowej tafli. Kazdy jego gest byl szeroki i zarazem przemyslny. Luar zagapil sie chwile i otrzymal niegrozne uklucie w bok.
-Uwazaj! - upomnial go przeciwnik. - Zdazylbym tymczasem polozyc setke trupow... Ot co!
Luar z usmiechem odrzucil bron na podloge. Partner zastygl na chwile, potem powoli opuscil ostrze.
-Powtarzamy?
-To bezcelowe - przyznal Luar z westchnieniem.
-Poddajesz sie?
-Nie... Nie chce wiecej widziec tej szpady.
Przyplyw rozdraznienia byl zaskakujacy dla niego samego. Zawstydzony, odwrocil sie i podszedl do stolu.
-Na kogo sie zloscisz? - uslyszal za plecami. - Na mnie?
-Na siebie - wyznal, znowu wzdychajac. - Ja... tak... To bez sensu. Czy warto tracic... I tak nigdy nie bede... jak ty.
Usmiechnal sie z przymusem.
-Caly nasz wiosenny dzionek...
Na stol upadly skorzane rekawice i chwile potem chlopak poczul ciezkie dlonie na ramionach.
-Sloneczko, deszczyk, mgielka, wiaterek, sloneczko... Bardzo dobrze sie dzis starales, dzieciaku.
-Zalezy z kim sie porownuje.
Luar na moment musnal policzkiem ciepla, szorstka dlon.
-Chyba z pijana, ciezarna starucha...
-Tak. Pijana starucha w ciazy.
Rozmowca chrzaknal znaczaco.
-Tak... Chwyc ten swoj nieszczesny orez. Naucze cie pewnej sztuczki...
Powtorzyli pod rzad pare kombinacji, az w koncu drzwi od jadalni rozwarly sie i stanela w nich ciemnooka, sympatyczna kobieta. Partner Luara natychmiast opuscil klinge, dajac znak, ze lekcja skonczona. Chlopak wiedzial od zawsze, ze ojciec nigdy nie fechtowal w obecnosci matki, jakby w takich chwilach rekojesc parzyla mu dlon.
Podczas sniadania Alana dlugo i uporczywie wyjasniala, dlaczego skoro wilka i tygrysa nazywamy bestiami, czemu nie nazywamy tak konia? Albo krowe lub swinie?
Uslugiwala nowa dziewczyna, Dalla. Luar obserwowal, jak czerwieni sie za kazdym razem, pochylajac sie nad ramieniem jego ojca, rumieniac sie az po nasade wlosow. Probowal spojrzec na pana domu tymi naiwnymi dziewczecymi oczyma: przystojniak, bohater, pulkownik o stalowym spojrzeniu i cieplym glosie, zywa legenda, ucielesnienie sennego marzenia, prowokujacy strugi lez wylewane w poduszke, poniewaz nie uslyszy oden niczego wiecej procz prosby o podanie serwetki. Na pewno to dobry pan, ktory nie wysmieje dziewczyny i moze nawet laskawie pogladzi po plecach...
Smiejac sie w duchu, Luar sam z soba poszedl o zaklad, ze Dalla, zaraz po opuszczeniu jadalni, wgryzie sie lakomie w niedojedzona przez ojca pietke chleba. Jeszcze mocniej bawilo go, ze tak zawsze bystra mama tym razem niczego nie zauwaza. Zanadto jest ponad zwykle, ludzkie problemy i wcale jej one nie bawia. Coz dla niej znaczyla glupiutka sluzaca, skoro byla swiadkiem, jak jej meza atakowali liczni wrogowie, uzbrojeni w sieci podlych intryg, lecz pani Toria Soll ignorowala takich, jakby ich wcale nie bylo...
Usmiechajac sie mimowolnie, Luar zdolal tracic pod stolem noge swego ojca. Gdy tamten spojrzal nan pytajaco, wskazal oczami rozpalona Dalie. Ojciec zmruzyl ironicznie powieki. Widze to, dzieciaku. Coz poczac, synku, nie bede przeciez jej besztal, skoro tak bardzo sie stara.
Luar westchnal i wbil oczy w talerz. Dalla przeszla obok, zahaczajac oparcie jego krzesla i dygajac przepraszajaco.
Wyglada na to, ze zawsze bedzie niewidzialny dla Dalli i wszystkich innych dziewczat. Przy ojcu wygladal jak watly krzaczek w cieniu ogromnego, kwitnacego drzewa. Sluzaca, czy ksiezniczka... coz im po takim niezgrabnym, nieciekawym chlopaku?...
-Czemu niczego nie jesz, Dzionku? - spytala cicho matka.
W chaosie mysli, wypelniajacych glowe Luara, jej glos zabrzmial czysta, ozywcza nuta.
-Dzionku, czemu sie chmurzysz? - rzeczowo wypytywala Alana.
Swoje przezwisko otrzymal niemal razem z imieniem. Matka powiadala, ze ten dzieciak ma charakter wiosennego dnia: raz slonce, a raz deszcz...
Usmiechnal sie i mrugnal porozumiewawczo do Alany. Siostra ubostwiala go tak samo, jak on czcil ojca. Kto wie, jak ulozylyby sie ich stosunki, gdyby byla troche starsza. Bylo jednak miedzy nimi trzynascie lat roznicy, tak wiec osiemnastoletni brat dla pieciolatki byl kims wspanialym, niemal drugim ojcem.
-Myslales o mojej prosbie, Luarze?
Matka potarla bezwiednie skron. Nazywala go pelnym imieniem tylko w szczegolnych chwilach.
Prawde mowiac, wcale o tym nie myslal. Skoro matka zyczy sobie, by wstapil na uniwersytet, zrobi to, chociaz wedlug niego to bezsensowne. Od dziecka chcial byc wojskowym, jak ojciec, choc nigdy mu nie dorowna slawa ni walecznoscia. A co do matki... Nigdy nie stanie sie tak uczonym jak ona. Glowa mu peknie.
-Nie wiem - odparl szczerze, ledwie sie powstrzymujac, aby nie dodac: dzieci wybitnych rodzicow zawsze zyja w ich cieniu.
Czul przez skore, ze zasmucil tym matke, chociaz tego nie okazala.
-No coz... Jesli zdecydujesz sie na cos innego...
Spojrzala na meza, jakby oczekujac wsparcia.
-W kazdym razie kon nie jest bestia - zauwazyla z namyslem Alana - tylko zwierzatkiem...
-Czy mi sie zdaje, ze jestes smutny? - zapytal ojciec.
Luar znowu sie usmiechnal z przymusem. Ojciec zdazyl powstrzymac dlon zakochanej Dalli, gotowej napelnic jego kielich. Biedna dziewczyna prawie zemdlala, czujac dotkniecie swego idola.
-Musimy porozmawiac, Dzionku - oznajmil rodzic.
Luar zadrzal.
-Przejdziemy sie po sniadaniu?
-Oczywiscie - odpowiedzial pospiesznie mlodzik, rownoczesnie uradowany i zaniepokojony.
Dalla potknela sie w drzwiach, upuszczajac sosjerke.
Na ulicach pozostaly slady niedawnej fety. Choc nie bylo juz zbyt wczesnie, miasto trwalo w sennym otepieniu, a cisze macilo tylko monotonne szuranie miotel.
Ojciec i syn wyszli na niezwykle opustoszaly plac. Przyciagajace gapiow w ciagu paru ostatnich dni jarmarczne budy i teatrzyki zniknely zgodnie z poleceniem burmistrza. Tam, gdzie jeszcze niedawno staly podesty, zalegaly stosy smieci. W kacie lezal ogromny, pekniety taraban.
Przed gmachem uniwersytetu dostojnie staly zelazna zmija i drewniana malpa. Jakis dowcipnis przyozdobil malpi leb blazenska czapka. Pulkownik Soll wszedl milczac na szerokie schody, zeby zerwac kolpak z rzezbionej glowy.
-Wiem, o czym myslisz - powiedzial Luar. - Uwazasz, ze... powinienem spelnic zyczenie matki i zostac studentem?
Ojciec obracal w zamysleniu pstrokata czapeczke i usmiechal sie.
-Ogladalem wczoraj przedstawienie wedrownego teatrzyku. Zabawna farse. Co ciekawe, dokladnie odtwarzala historie, ktorej bylem sprawca wiele lat temu w moim miescie Kawarrenie. Nie znalem jeszcze wtedy twej mamy.
Luar nadstawil uszu. Jak dotad tylko dwa razy byl w rodzinnym miescie ojca. Mgliscie wspominal ladne miasteczko nad brzegiem rzeki, wielki dom z herbem nad brama i zasuszonego staruszka w waskiej, prostej trumnie... Jego matka nigdy nie odwiedzala tego miasta, przynajmniej za pamieci syna. Ojciec nigdy nie wspominal przy niej o swoim tamtejszym zyciu, za to synowi opowiadal chetnie i ciekawie o groznych bojowych odyncach, wielkich, dlugonogich rumakach, slynnym pulku gwardzistow, paradach i patrolach, polowaniach i czasem... pojedynkach. Chlopak zazdroscil rodzicowi, uwazajac, ze nie dane mu bedzie przezyc niczego takiego.
Luar westchnal. Ojciec obserwowal go uwaznie, nawijajac czapeczke na palec.
Przed nimi pojawila sie grupka studentow. Ktorys z nich zauwazyl pulkownika Solla. Uczeni mlodziency zaczeli sie tracac lokciami i powitali ojca Luara z niezwyczajna wsrod tych wartoglowow czolobitnoscia. Czarne czapki w ich dloniach zamiotly jezdnie pioropuszami. Soll skinal glowa w odpowiedzi. Studenci zasmiali sie radosnie. Prawie nie zauwazyli Luara, lecz nie przejal sie tym.
Lubil milczace spacery z ojcem, odkad pamietal. Poczatkowo byl prowadzony za reke, jego glowa ledwie dosiegala ojcowskiego pasa, a na jeden krok doroslego potrzeba bylo paru dzieciecych kroczkow. Nawet i teraz musial mocniej przebierac nogami, by dorownac krokom znakomitego towarzysza. Nadal lubil sie razem przechadzac, milczec i odczuwac gleboki szacunek, jaki okazywali ojcowi przechodnie...
Szczegolnie lubili gmach sadu, przed ktorym znajdowal sie czarny, okragly slup, na nim zas kukielka wisielca na miniaturowej szubienicy. Luar zerknal na nia obojetnym spojrzeniem. Obok wznosila sie zawarta na glucho baszta, ktora zwano Wieza Lasza. Na jej scianach widnialy napisane weglem przeklenstwa. Luar nie mial pojecia, kto moglby je wypisywac. Wieza miala zla slawe. Straznicy odganiali ciekawskich od solidnie zaryglowanych, zatarasowanych ceglami wrot.
W owej chwili dwoch czerwono-bialych strozow porzadku odpychalo od nich rozhisteryzowanego, brudnego, okrytego lachmanami starca. Luar wyczul napiecie ze strony ojca. Staruszek byl miejscowym wariatem. Zdarzalo mu sie znikac na dlugo, potem zas pojawial sie znowu w miescie, miotal sie po ulicach, wykrzykujac niezrozumiale brednie i ciagnac za soba sznur zlosliwie rozradowanych ulicznikow. Okrywszy glowe resztkami podartego kaptura, cos belkotal do straznikow, ci zas smiali sie, klujac go w brzuch drzewcami wloczni...
-Lasz... sza! - wrzasnal starzec.
Ojciec Luara zadrzal. Pochwyciwszy jego spojrzenie, syn rowniez zadygotal. Byl to obcy, ciezki jak olow wzrok, jakiego chlopak jeszcze nigdy nie widzial w oczach rodzica.
Prawie nigdy.
Straznicy nie omieszkali zasalutowac pulkownikowi, na chwilke zostawiajac starego. Ojciec Luara pozdrowil ich i przyspieszyl kroku. Wkrotce zostawili cala trojke daleko z tylu.
Luar nie podnosil glowy, gdy szli przez rozciagajaca sie za placem dzielnice. Jakby slodkie wino zamienilo sie w ocet, psujac atmosfere. Mlodzieniec byl zaskoczony nie tyle niemilym spotkaniem, lecz raczej gwaltowna reakcja ojca. Ciezkie spojrzenie rodzica odebral prawie tak, jakby bylo skierowane do niego. Ojciec w milczeniu i jakby w poczuciu winy, polozyl mu dlon na ramieniu.
Luar domyslal sie, dlaczego widok szalonego starca mogl wywolac u ojca gniewne rozdraznienie. Egerta Solla wiazala ze zlikwidowanym Zakonem jakas dawna tragedia. Zgadywal, ze sam widok zamknietej baszty jest dla niego ciezkim przezyciem. Gdyby tylko mogl, wrocilby do Kawarrenu, lecz matka nie mogla zyc bez uniwersytetu, bez gabinetu jej ojca, dziadka Luara, imieniem Lujan, ktory byl magiem i na czesc ktorego chlopak otrzymal podobnie brzmiace imie.
W dodatku matka nie cierpiala Kawarrenu.
Mlodzik westchnal i chcac okazac solidarnosc z ojcem, lekko uscisnal jego lokiec.
Mial dwanascie lat, kiedy rozgrzany zabawa i namowiony przez zlych kolegow, cisnal w starca kamieniem. Fatalny traf sprawil, ze kamien ugodzil nieszczesnika w czolo, rozcinajac brew. Krzyknal i zachwial sie, a jego lachmany zaplamila krew.
Na domiar zlego naocznymi swiadkami tego wyczynu byli jego rodzice.
Luar byl absolutnie przekonany, ze jego ojciec sam najchetniej rzucilby kamieniem we wstretnego starucha, lecz jego reakcja okazala sie calkowicie przeciwna od oczekiwanej. Pulkownik milczal, nachmurzony, twarz matki tez pociemniala jak chmura gradowa. Wyjasniono mu doglebnie, jak nieladnie jest sprawiac bol starym, a do tego chorym ludziom, jak brzydko postapil i co mu sie za to nalezy. Widzac reakcje ojca, sam sie przekonal, ze zrobil cos bardzo zlego. Matka, zaciskajac zeby, kazala przyniesc rozgi. Luar, ktorego nigdy jeszcze dotychczas tak nie karano, dobrze wiedzial, ze nie zadrzy jej przy tym reka.
Ujal wiec ojca za lokiec i poprosil szeptem, zeby on go ukaral. Nie wiedzial, jak po tym uloza sie jego stosunki z matka, lecz od ojca gotow byl zniesc wszystko. Tym bardziej, ze w glebi duszy odczuwal wciaz te sama pewnosc: ojciec sam by najchetniej...
Przeszli pare ulic i staneli na wygietym mostku nad kanalem. Luar czul, ze ojciec zbiera mysli, a byc moze takze stara zapanowac nad soba. Milczal wiec, bojac sie wyskoczyc z czyms glupim. Mial jednak irracjonalna pewnosc, ze dzisiejsza przechadzka odkryje przed nim cos waznego, co zblizy go bardziej do ojca, choc wydawalo sie to dotychczas niemozliwe.
-Synku - odezwal sie w koncu pulkownik Soll.
Niewielki kamyk wyfrunal z jego dloni i wpadl do wody, pozostawiajac na powierzchni rozchodzace sie kregi.
-Bardzo dobrze dzisiaj cwiczyles.
Luar drgnal. Oczekiwal wszystkiego, tylko nie tego. Nie zdolal powstrzymac mimowolnego usmiechu, choc dobrze pojmowal, ze pochwala jest tylko wstepem do czegos wazniejszego.
-Bardzo dobrze cwiczyles - podjal ojciec, rzucajac drugi kamyk - ale wiesz co, rownie dobrze moglbys wcale nie uczyc sie fechtunku... skoro nie masz na to ochoty... Nie bedziesz przez to mniej kochany.
Zbity z tropu mlodzik obserwowal ciemne kregi na wodzie. Ojciec usmiechnal sie.
-Mozesz nie wstepowac na uniwersytet i nie przeczytac wiecej ani jednej ksiazki... Bedzie nam przykro, ale i tak nie przestaniemy cie kochac. Rozumiesz?
-Nie - wyznal szczerze chlopak.
Ojciec westchnal.
-Cielak tarza sie w trawie i szuka wymiona... lecz wyobraz sobie, ze tak zachowywalby sie dorosly byk.
Milczeli chwile.
-Zrobilem cos nie tak? - zapytal szeptem Luar.
Ojciec przesunal dlonia po gestwinie jasnych, jak u syna, wlosow, poprawiajac niesforne kosmyki.
-Moze sie zle wyrazilem. Nie mozna, chlopcze, byc wiecznym dzieckiem. Hm... Daleko ci jeszcze do starosci, lecz nadszedl czas wyboru...
Luar wciagnal gleboko powietrze. Spuscil glowe, skupiajac uwage na zachlapanej rozbryzgami wody balustradzie.
Ojcowska dlon znowu wyladowala na jego ramieniu.
-Dzionku...
-Zdecyduj za mnie - poprosil zarliwie Luar. - Na pewno wiesz najlepiej.
Palce sie zacisnely.
-Tak nie mozna! Jestes mezczyzna i sam musisz wybrac swoj los!
Luar znowu westchnal. Tego sie wlasnie obawial: nieznanej przyszlosci, nieodwracalnych zmian. Wolalby miec znowu czternascie lat albo i dwanascie, bez wzgledu na tamta chloste... Potem bylo jednak znow wszystko dobrze. Nawet lepiej niz dawniej. Zdawalo sie, ze tamto cierpienie bardziej zwiazalo go z ojcem, zamiast odepchnac...
-Twoj wybor bedzie sluszniejszy - oswiadczyl glucho. - Jestes bardziej doswiadczony... a w dodatku...
Zacial sie.
Ojciec smutno wygial usta.
-Co: w dodatku?
Luar milczal. Moglby odpowiedziec, ze ojciec jest madrzejszy i lepszy, ze syn nigdy mu w niczym nie dorowna, wolal jednak milczec, obawiajac sie drwiny.
Jego towarzysz tez milczal, patrzac nan bez usmiechu. Wzdychajac, przeniosl spojrzenie na wode kanalu. Potarl ucho palcem, jakby znowu zbierajac mysli.
-Synku... Kiedy bylem w twoim wieku... moze troche starszy... w Kawarrenie...
Egert Soll nabral powietrza w pluca.
-Zrobilem cos bardzo zlego. Zostalem za to straszliwie ukarany. Klatwa tchorzostwa uczynila ze mnie zalosna i odrazajaca istote. Nigdy ci o tym nie mowilem, lecz mama dobrze zna te historie.
Luar poczul ciarki na plecach. Ojciec mowil o czyms nieznanym i wlasnie rozpoczal opowiesc...
-Stalem sie tchorzem, Luarze, najbojazliwszym z bojazliwych. Balem sie mroku, wysokosci, nie moglem nawet spojrzec na obnazona klinge... Musialem znosic bicie i ponizenie, nie mogac sie bronic, chociaz bylem silniejszy. Nie stanalem w obronie kobiety, poniewaz...
Zamilkl, jakby ktos zatkal mu usta. Znowu gleboko odetchnal.
-Widzisz, maly... Dlugo sie zastanawialem, czy ci o tym powiedziec... czy zostawic wszystko, jak jest.
"To egzamin - uznal Luar - ojciec chce mnie wyprobowac".
Ojciec oderwal wzrok od wody i zajrzal synowi w oczy.
-Nie wierzysz mi, Dzionku?
W tym momencie chlopak pojal, ze wszystko to prawda. Ojciec wcale nie zartuje ani go nie wyprobowuje, kazde slowo przychodzi mu z trudem, poniewaz niszczy bohaterski wizerunek w synowskiej wyobrazni i ryzykuje utrate szacunku ze strony jedynego meskiego potomka...
Luar zamrugal powiekami.
-Mama o tym wie - podjal ojciec. - Ona... widziala mnie... takim, ze... lepiej nie mowic. Ale ty... Dzisiaj znowu zauwazylem, jak kryjesz sie w cieniu. Dlatego sie zdecydowalem o tym opowiedziec. Ostatecznie... zrzucilem z siebie klatwe, a potem nastapily lata, podczas ktorych stalem sie taki, jak teraz. Jestes jeszcze chlopcem. Nie zycze ci nawet czastki tego... co sam przezylem. Badz szczesliwy, badz tym, kim chcesz byc. Nie drecz sie ciaglym porownywaniem. Wiesz juz, dlaczego?
Luar patrzyl w dol, majac zamet w glowie. Mokre dlonie jakby przymarzly do kamiennej balustrady. Ojciec stal obok i oczekiwal odpowiedzi. Jak przesluchujacy sedzia.
Na powierzchni wody plynely zwiedle jesienne liscie. Chlopak nie mogl sie skoncentrowac. Bylo tego zbyt wiele naraz. Wszystko bylo dobrze, dopoki szli w milczeniu...
Wtedy sobie przypomnial.
Wtedy tez byly liscie na wodzie i na brzegu. Mial trzynascie lat. Pachnialo siano. Czujac bol, nie zrozumial w pierwszej chwili, co sie stalo. Spuscil oczy i zobaczyl zmije w zwiedlej trawie.
Nogi zmiekly. Swiat zniknal w mroku. Luar chcial uciekac, lecz nie mogl ruszyc sie z miejsca. Ludzie na brzegu uslyszeli jego rozpaczliwy krzyk.
Mroczna zaslona. Strach, wywracajacy wnetrznosci. Pobladla twarz ojca. "Nie boj sie!".
Ostrze noza w ognisku. Rzemien, sciskajacy zdretwiala noge. Jakies wystraszone kobiety. Ojciec przerwal ich wypytywanie jednym ostrym slowem. Matki tam nie bylo. Wkrotce miala urodzic Alane...
Mokre siano. Zapach zwiedlej trawy. Obojetnosc wobec swego wygladu, brak sil, by udawac odwage. Ojciec mowi spokojnie: "Teraz bedzie bolalo".
Krzyczal i miotal sie. Bal sie rozpalonego zelaza gorzej od smierci. Niech lepiej jad go zabije...
Ojciec byl mocny i bez trudu obezwladnil go jak trzepoczacego sie kurczaka.
Skraj ojcowskiej kurtki w kurczowo zacisnietych palcach. Przenikliwy bol. Ognisko. Szeroka dlon zatykajaca usta. Potem nagla ulga. Blada, beznamietna twarz z krwia Luara na ustach. Woda. Chlodna woda.
"No i po wszystkim".
Spokoj splywa z twarzy jak maska...
Podrostek lezal na wozku i patrzyl w niebo. Rozmyslal ze zdziwieniem o niezwyklych kolejach losu i dlugim zyciu przed nim... a jednak...
Nie wiedzial, jak sie w owej chwili czul jego ojciec. Zapewne mial na wardze jakas ranke. Jad wyssany z ciala syna zaatakowal ratujacego, lecz silny organizm Solla dal sobie z nim rade.
Wyprawiwszy chlopca do domu, Soll padl nieprzytomny. Luar wtedy o tym nie wiedzial...
Chwila wielkiego szczescia. Trzesacy sie wozek, ciche okrzyki woznicy, wieczorne, zloto-zielonkawe niebo nad swiatem...
Liscie plynace pod mostem. Powolna jesienna parada.
-Chcialem jak najlepiej, Dzionku - rzekl ojciec zmeczonym glosem. - Chcialem cie uwolnic... od brzemienia idealu. Moze nie powinienem.
Luar wstrzymal oddech i z calych sil uscisnal ramie stojacego obok starszego mezczyzny.
Powinien go moze objac. A moze lepiej nie. Nie jest juz malym chlopcem.
Noca w szczelnie oslonietym furgonie bylo cieplo i duszno od naszych oddechow. Rankiem ostry jak igla lodowaty powiew przeniknal jednak przez jakas szczeline i ukasil mnie w noge. Drzac, mruzac powieki, przecierajac oczy i rozciagajac usta w ziewaniu, wyszlam na zewnatrz.
Na dworze bylo szaro i zimno. Trzy nasze wozy, ciasno postawione, staly na dziedzincu pewnej kamienicy. Flobaster umowil sie z wlascicielem tydzien wczesniej. Pod nogami walesaly sie kury. Senna Morda, przyczepiona lancuchem do kola, obserwowala je spode lba jednym polprzymknietym okiem. Rozgladalam sie, by zorientowac sie, gdzie mozna tutaj spokojnie zalatwic potrzebe.
W Dzien Wszelkiej Radosci zarobilismy tyle, ile nie udalo nam sie podczas trwajacego tydzien jarmarku. Wystepowalismy przy pochodniach do poznej nocy. Spocony Mucha biegal z tacka, a monety ciagle brzeczaly wesolo. Flobaster poganial: jeszcze, jeszcze!
Barian ochrypl. Gezina spiewala, akompaniujac sobie na lutni. Flobaster czytal sonety swego piora. Gdzies tam walily armaty, krecily sie kola ogniste, pachnialo dymem, prochem i drogimi perfumami. Slanialismy sie na nogach jak pijani marynarze. W koncu kurtyna opadla i Flobaster wzial na lancuch nasza wierna towarzyszke, ostra suke, zwana Morda. Mucha zasnal jak stal. Z prawdziwym trudem wdrapalismy sie na furgon, gdzie padlismy pokotem z twarza wtulona w wilgotne plotno. Slyszalam jak zgrzytaja struny skrzypiec, przygrywajacych choralnym spiewom pijakow...
Pracowalismy jak szaleni do konca swieta, dopoki za kurtyne nie zajrzal straznik w czerwonym uniformie z bialymi wylogami, z pika w dloni i k